Robert Goddard
Cienie przeszłości Wersy zacytowane na początku oraz końcu książki otwierają i zamykają sonet Charlesa Hamiltona Sorleya (1895-1914). Wersy z wiersza Jamesa MacGibbona „Jam w głębinach tonął” na stronie 308 zostały zacytowane za uprzejmą zgodą autora. Tytuł oryginału In Pale Battalions Opracowanie graficzne Marek J. Piwko Fotografia na okładce © SuperStock Fragmenty poetyckie w przekładzie Andrzeja Ziembickiego Redaktor Łucja Grudzińska © Goddard&Goddard Ltd. 1988 For the Polish edition © by Wydawnictwo „Książnica”, Katowice 1996 ISBN 83-7132-532-0
Ku czci Fredericka Johna Goddarda żołnierza pierwszego batalionu pułku Hampshire urodzonego 18 sierpnia 1885 roku w Kimpton (Hampshire), zaginionego, prawdopodobnie poległego 27 kwietnia 1915 roku w Ypres (Belgia) PAMIĘĆ O NIM ŻYĆ BĘDZIE WIECZNIE Kiedy na drogach twoich niespokojnych snów niemi polegli, niczym struga mętna, w mgle zamajaczą, nie powtarzaj znów, że nie zapomnisz. Bo po co pamiętać?
PROLOG Oto dzień i miejsce, w którym sen skręca za róg, a tajemnica zostaje ujawniona. Oto Thiepval, gdzie lepka mgła jesiennego poranka skrywa masywną, ceglaną deklarację naszego zbiorowego sumienia, mianowicie pomnik Poległych nad Sommą. Tu właśnie przyjechała Leonora Galloway, żeby przystąpić do wyjaśnienia córce tajemnic, których zgłębienie jej samej zajęło prawie całe życie. Dla monsieur Lefebvre’a, taksówkarza z Amiens, był to po prostu jeszcze jeden kurs, choć może nieco bardziej opłacalny niż zwykle. Matka i córka, obie bardzo eleganckie, przerwały podróż koleją z Calais do Paryża i poprosiły go niezbyt biegłą francuszczyzną z silnym angielskim akcentem, żeby zawiózł je płaską, równą szosą do Albert, dwadzieścia osiem kilometrów na północny wschód, a następnie, wzgórzami nad doliną Ancre, do Mémorial Britannique de Thiepval. Zgodził się ochoczo, chociaż w nim owa pamiątka po dawno minionym konflikcie nie budziła żadnych wzruszeń. Monsieur Lefebvre to człowiek nieczuły na wspomnienia i dobrze mu z tym. Zawiózł obie panie pod pomnik - mgła nie skłoniła go bynajmniej do zmniejszenia prędkości - przełączył taksometr na taryfę postojową i czekał w aucie, strząsając popiół z papierosa w kierunku okalających parking jaworów. Zastanawiał się leniwie, ile też czasu jego pasażerki zamierzają spędzić w tym zapomnianym przez Boga miejscu. Obie panie skierowały się żwirową aleją w kierunku pomnika, majaczącego jedynie we mgle, wielkiego, nieproporcjonalnego, nie bardzo pasującego do surowej, chłodnej okolicy. Na długiej, wygiętej w łuk ławce rozłożyły kurtki, usiadły i patrzyły, jak pomnik z wolna wyłania się zza mgły, niechętnie ustępującej miejsca porannemu słońcu. Leonora Galloway była kobietą w wieku około siedemdziesięciu lat, wysoką, siwą, może odrobinę zbyt szczupłą; w młodości musiała być niezwykle atrakcyjna. Sprawiała wrażenie wielkiej damy - nie z powodu wyjątkowej subtelności, lecz dzięki elegancji i doskonałym manierom. Po Penelope, młodszej o jakieś trzydzieści pięć lat, od razu było widać, że jest jej córką: podobny wzrost, twarz o takich samych wydatnych kościach
policzkowych i spływające na ramiona słomkowe włosy, który kiedyś przybiorą identyczny jak u matki odcień srebra. Może nie była tak zdecydowana ani tak energiczna, za to jakby cierpliwsza, delikatniejsza i wzbudzająca większą ufność. Penelope w przeciwieństwie do matki wcześnie zaakceptowała w sobie przymioty ludzi starszych i dojrzałych. Pół roku temu Leonora owdowiała - mąż zmarł nagle w ich domku w Somerset. Dzielnie zniosła ten cios, a teraz wyjechała do Paryża na wakacje, by łatwiej przywyknąć do samotności. Z dwojga dzieci na towarzysza podróży wybrała Penelope, albowiem córka znała samotność - nie wyszła za mąż - a w dodatku odznaczała się, w porównaniu ze swym żonatym bratem, znacznie większą zdolnością refleksji. Penelope chętnie zgodziła się na wspólną podróż. Matka zawsze wymykała się wszelkim definicjom, zachowywała ogromną powściągliwość, o własnej przeszłości opowiadała zdawkowo. Córkę dręczyła więc rosnąca ciekawość, kim właściwie jest ta dziwnie odległa kobieta. Ciekawość - jak podpowiadał wrażliwej Penelope instynkt - miała szansę zostać wreszcie zaspokojona. Nie planowały przerwy w podróży, pomysł wycieczki do Thiepval był dla Penelope całkiem nieoczekiwany. Nie miała więc żadnych wątpliwości, że właśnie tutaj rozpocznie się opowieść. - Przypuszczam, że zastanawiasz się, po co tu przyjechałyśmy - odezwała się Leonora, wyrywając córkę z zamyślenia. - Oczywiście, ale jestem pewna, że kiedy już będziesz gotowa, sama mi powiesz. Penelope usłyszała to kiedyś z ust ojca. Była to dobra rada cierpliwego, cichego człowieka: „Matka powie ci cokolwiek dopiero wtedy, gdy sama będzie chciała, a nie gdy ty zechcesz”. Mgła się przerzedzała, odsłaniając ceglaną deklarację powszechnej pamięci. Coraz wyraźniej widoczna budowla zdawała się przytłaczać obie kobiety, maleńkie ludzkie sylwetki na tle pozbawionej wdzięku ogromnej bryły. - Niedługo wyjdzie słońce - powiedziała Leonora. - Chodź, spróbujemy je odnaleźć. - Co odnaleźć? - Nazwisko mojego ojca. Przyjechałyśmy tu właśnie ze względu na niego. Wstała z ławki i ruszyła poprzez szeroki, mokry trawnik, zostawiając na nim ciemne ślady stóp. Córka poszła za nią, jak zwykle cierpliwie milcząca. Somma kojarzyła się jej po prostu z jeszcze jedną - tylko większą - spośród niezliczenie wielu bitew pierwszej wojny światowej. Penelope czytała o tej bitwie - zginęły tu tysiące żołnierzy, a pośród nich jej dziadek. Teraz, zbliżając się do monumentu, dostrzegła, że podtrzymujące centralny łuk ogromne ceglane filary wyłożono kamieniem, w którym wyryto nazwiska poległych i
zaginionych nad Sommą. Zgodnie z wojskowym drylem ustawione w szeregu i według stopni, ciągnęły się wyżej, niż sięgał jej wzrok. Penelope była wstrząśnięta. Czytała o tym, owszem, ale nikt jej nie przygotował na uświadomienie sobie tej liczby: 73412 osób pozbawionych własnych grobów. Leonora tymczasem pośpiesznie przebiegała wzrokiem kolumny nazwisk. W końcu zatrzymała się pod jednym z filarów. Po chwili Penelope podeszła do matki, chcąc zobaczyć to na własne oczy. Niemalże na samym szczycie filara wyryto nazwiska poległych i zaginionych żołnierzy Lekkiej Piechoty Hampshire. Najpierw kapitanowie Arnell, Bailey, Bland, Cade, Carrington, Cromie... i Hallows. Tak brzmiało panieńskie nazwisko Leonory. A więc odnalazły ślad kapitana Hallowsa. Nagle Penelope przyszło do głowy, że jeśli przyjechały tylko po to, była to cokolwiek długa wycieczka. - Dlaczego nigdy wcześniej tu nie byłaś? Przecież na pewno organizowano wycieczki dla krewnych. Mogliśmy przyjechać razem z jego ojcem. - Nie mogliśmy. - Dlaczego? - Ze względu na to, co byśmy tu zobaczyli. - Nie rozumiem. - Chodź, to się przekonasz. Cofnęły się ku schodom. Przy podstawie każdego z dwóch gigantycznych filarów Penelope zobaczyła metalowe drzwi. Leonora otworzyła te po lewej. Wewnątrz znajdowało się kilka wielokrotnie przeglądanych,
starannie
jednak zakonserwowanych ksiąg,
zawierających szczegółowe listy nazwisk. Leonora przewertowała gruby tom, znalazła odpowiednią stronę i podała księgę córce. „HALLOWS. Kapitan. John, syn Edwarda, lorda Powerstock, zamieszkały w posiadłości Meongate w Droxford, w Hampshire. Zaginiony, prawdopodobnie poległ na polu chwały w Mametz, 30 kwietnia 1916, w wieku lat 29”. Penelope wiedziała o zerwanych związkach z arystokratycznymi przodkami. Wraz ze śmiercią kapitana Hallowsa tytuł Powerstock wygasł. Matka Leonory zmarła parę dni po jej urodzeniu i dziecko wychowywali dziadkowie. Po ich śmierci posiadłość popadła w ruinę. Leonora nie odziedziczyła ani pieniędzy, ani tytułu, nigdy też nie opowiadała córce o swym dzieciństwie. - O co chodzi? - spytała Penelope, wpatrując się ze zdziwieniem w notatkę. - Przecież wszystko się zgadza.
- Przyjrzyj się uważnie, Penny. Mój ojciec zginął trzydziestego kwietnia 1916 roku, a ja się urodziłam czternastego marca 1917. Rozumiesz? - Aha. - Penelope uśmiechnęła się pobłażliwie. - Więc o to chodzi. No cóż, w czasie wojny było to chyba dość powszechne zjawisko, prawda? - Rzeczywiście, dość powszechne. - Leonora odłożyła księgę i zatrzasnęła drzwi. - Ale nie całkiem o to mi chodzi. Bardzo wcześnie się dowiedziałam, że mój ojciec wcale nie był moim ojcem. Lady Powerstock zadbała, bym nie miała co do tego złudzeń. I żeby Tony także o tym wiedział. - Więc... w czym problem? - Gdyby chodziło tylko o to... Leonora minęła filar, na którym wyryto nazwisko jej ojca, i skierowała się ku schodom z tylu pomnika, prowadzącym na cmentarz nieznanych żołnierzy. Po lewej stronie groby Francuzów, oznaczone krzyżami, po prawej zaś Brytyjczyków, z prostymi kamiennymi płytami. W coraz silniejszym słońcu kamień wydawał się oślepiająco biały. Za jodłami, otaczającymi cmentarz z trzech stron, wiły się spokojne doliny Ancre i Sommy, w których przed laty toczyły się zażarte boje i straciły życie tysiące ludzi. Kobiety, stojąc na szczycie schodów, patrzyły bez słowa na tę symetryczną, uporządkowaną scenerię. W końcu Penelope przerwała milczenie. - Wiem, że trudno mi będzie sobie wyobrazić, jak to jest, kiedy nie pamięta się rodziców, ale chciałabym chociaż spróbować. Nigdy nie dałaś mi tej szansy, nie chciałaś mi opowiadać o swoim dzieciństwie... Nawet kiedy nalegałam. - Pragnęłam, żebyście ty i Ronald mieli poczucie stabilności i bezpieczeństwa, którego mi tak bardzo brakowało. Nie chciałam, bymoja przeszłość rzuciła cień na wasze dzieciństwo. Milcząc mogłam udawać, że nic się nigdy nie stało. - Byłaś naprawdę aż tak nieszczęśliwa? Przez świadomość, że jesteś dzieckiem z nieprawego łoża? - Nie to było najważniejsze, Penny. A z biegiem czasu zupełnie straciło znaczenie. Oczywiście lady Powerstock robiła wszystko, żeby dokuczyć mi także tym, ale możesz mi wierzyć, że znała skuteczniejsze sposoby. Zawróciły do taksówki. Penelope wyczuła instynktownie, że na razie lepiej nie nalegać. Sama nigdy nie poznała lady Powerstock, lecz trudno było zapomnieć, że ilekroć matka wymawiała jej imię - co nie zdarzało się często - robiła to z goryczą.
- Wybierałam się w to miejsce od ponad pięćdziesięciu lat - podjęła Leonora po dłuższym milczeniu - od dnia kiedy dziadek powiedział mi o monumencie i o tym, że upamiętnia mojego ojca. - Więc dlaczego przyjechałaś dopiero teraz? Co cię powstrzymywało? To że nie był twoim ojcem? - Kto wie, może to też? - Jeżeli nie chcesz, nie odpowiadaj, ale czy udało ci się ustalić, czyją jesteś córką? - Tak, udało mi się - odrzekła Leonora z uśmiechem. Wyszły na podjazd - obcasy ich butów zgrzytały na żwirowej powierzchni - i wolnym krokiem oddalały się od pomnika. Penelope tym razem nie potrafiła się powstrzymać. - A więc...? Kto był moim dziadkiem? - O tym między innymi postanowiłam ci opowiedzieć. Ale muszę cię ostrzec, to bardzo długa historia. - Nie szkodzi. Długo czekałam, żeby ją usłyszeć. - I dotyczy zarówno mnie, jak i mego ojca. - Na opowieść o tobie także długo czekałam. Wsiadły do taksówki. Monsieur Lefebvre zawrócił w stronę Amiens. Nie spytał, czy podobała się im wycieczka, nie zadawał też sobie trudu wsłuchiwania się w słowa starszej pasażerki, opowiadającej coś matowym, ściszonym głosem. - Nigdy nie miałyśmy dla siebie czasu, prawda, Penny? Często myślę, że nie byłam czułą matką, nie zasłużyłam na tak dobrą córkę. - Nigdy mi niczego nie brakowało. - Poza matczynym ciepłem wynikającym ze szczerości. Śmierć Tony’ego była dla mnie wstrząsem, ale nie tylko. Była też końcem długiego okresu udawania, że moje życie przed ślubem nie istniało. u Wmawiałam sobie, że dzieci będą szczęśliwsze nie wiedząc o mnie wszystkiego. I w dalszym ciągu jestem przekonana, iż w przypadku Ronalda to prawda. Ale w rzeczywistości sama chciałam zapomnieć o minionych czasach. A teraz nadeszła pora, żeby sobie przypomnieć. Pół godziny później, kiedy na ruchliwych przedmieściach Amiens monsieur Lefebvre zdjął nogę z gazu, Leonora wciąż mówiła. Taksówkarzowi przyszło do głowy, że od chwili wyjazdu z Thiepval młodsza pasażerka nie odezwała się ani razu, zwracał jednak na potok słów tyle uwagi co na Sommę, przepływającą leniwie pod mostem drogowym. Przyśpieszył, odporny na przeszłość, podczas gdy Penelope, o której nie można było tego powiedzieć,
siedziała głęboko zasłuchana. Albowiem Leonora jeszcze nie skończyła. Tak naprawdę był to zaledwie początek jej długiej opowieści.
ROZDZIAŁ PIERWSZY Wspomnienia z dzieciństwa chodzą własnymi krętymi drogami i nie chcą się wpasować w wersję przeszłości, którą próbujemy im narzucić. Dlatego też mogłabym powiedzieć, że lord i lady Powerstockowie, a także dom, który mi dali, były dla mnie więcej niż rekompensatą za brak rodziców, że dobrobyt i status społeczny z łatwością zastąpiły uśmiech matki. Mogłabym - tylko że każde wspomnienie z wczesnego dzieciństwa zadawałoby temu kłam. Meongate zapewne było kiedyś miejscem pełnym ludzi i radosnego gwaru, siedzibą szczęśliwej rodziny, jaką stanowili Hallowsowie. Wspaniałe położenie, na pograniczu nizin Hampshire z łąkami doliny Meon, a także przestronny budynek oraz piękny park powinny były uczynić tę posiadłość domostwem wprost wymarzonym dla małego dziecka. Niestety we wczesnych latach dwudziestych, kiedy przyszło mi tam dorastać, splendor Meongate był już jedynie odległym wspomnieniem. Wiele pokoi zamknięto na cztery spusty, a sporą część parku zaorano i zamieniono w pole uprawne. Wszyscy roześmiani, szczęśliwi ludzie, którzy - tak sobie wyobrażałam - przemierzali niegdyś zdziczałe obecnie trawniki, odeszli w daleką przeszłość. Dorastałam z pełną świadomością, że oboje moi rodzice nie żyją - ojciec zginął nad Sommą, matka zaś zmarła na zapalenie płuc zaledwie kilka dni po moich narodzinach. Nie trzymano tego przede mną w tajemnicy. Wręcz przeciwnie, ciągle mi przypominano, dawano do zrozumienia, że ponoszę winę za cień smutku - a nawet czegoś gorszego - wiszącego nad pamięcią o rodzicach. Cień ten, którego źródła nie znałam, powodował zimną, ciemną pewność, że nikt w Meongate mnie nie chce, nikt mnie nie kocha.Dziadek był człowiekiem melancholijnym, zamkniętym w sobie i wiecznie ponurym. W mojej pamięci pozostał na zawsze przykuty do wózka starzec, mieszkaniec pokoi na parterze, pozbawiony - przez chorobę i przewlekłe komplikacje po przebytym wylewie - wewnętrznego ciepła i czułości. Co wieczór, kiedy niania Hiles prowadziła mnie do dziadka, żebym go pocałowała na dobranoc, miałam ochotę ukryć się gdzieś, byleby tylko uniknąć lodowatego, krótkotrwałego dotyku jego ręki. Kiedy zaś bawiąc się w ogrodzie spostrzegłam, że lord Powerstock obserwuje mnie z okna, pragnęłam uciec jak najdalej przed żałobnym smutkiem w jego
oczach. Później nabrałam przekonania, że czekał - czekał, aż będę dość duża, by go zrozumieć, i miał nadzieję, że dane mu będzie dożyć tego dnia. Lady Powerstock była drugą żoną dziadka, młodszą od niego o dwadzieścia lat. Moja prawdziwa babka spoczywała na miejscowym cmentarzu - jeszcze jeden duch, którego nie znałam i który nie mógł mi pomóc. W wyobraźni obdarowałam ją wszystkimi cechami, jakich brakowało lady Powerstock, była więc dobra, czuła i kochająca; wcale mi to jednak nie niosło pociechy. Olivia - kobieta, do której kazano mi mówić: babciu - z całą pewnością była kiedyś piękna i chociaż przekroczyła już pięćdziesiątkę, wciąż mogła uchodzić za atrakcyjną. Miała doskonałą figurę, ubierała się nienagannie. Nie byłyśmy spokrewnione, co uważałam za wytłumaczenie, dlaczego nie darzy mnie miłością, nie potrafiłam jednak zrozumieć, dlaczego mnie nienawidzi. Nie zadała sobie choćby odrobiny trudu, by to ukryć. Przeciwnie, pozwalała, by nienawiść wisiała w powietrzu - groźna, choć nie wysłowiona - podczas każdej naszej rozmowy; dawała mi dyskretnie do zrozumienia, że tylko czeka na śmierć męża, by wyzbyć się wszelkich zahamowań wobec mojej osoby. Było w niej coś występnego, co przez całe życie przyciągało ku niej tłumy mężczyzn, jakaś lubieżna radość z własnego zepsucia sprawiająca, iż jej nienawiść do mnie wydawała się instynktowna. Zawsze jednak było coś więcej. Jakieś wydarzenie z przeszłości wypełniało ją jadem, który - z niewiadomych przyczyn - zarezerwowała wyłącznie dla mnie. W tamtych dniach moim jedynym przyjacielem, jedynym przewodnikiem po czających się wokół niebezpieczeństwach Meongate był Fergus, małomówny i niezbyt wylewny majordomus. „Wredny fałszywiec” - mawiała o nim Olivia. Jego zachowaniu można było niejedno zarzucić, pozostaje jednak faktem, iż miałam w nim jedynego powiernika. Zarówno Sally, wiecznie ponura pokojówka, jak i równie posępna niania Hiles okropnie się bały Olivii, Fergus natomiasttraktował ją z ostentacyjną pewnością siebie, graniczącą chwilami z lekceważeniem. Już samo to czyniło go moim naturalnym sprzymierzeńcem. Na dodatek ten samotny, nieufny pesymista, człowiek, który niewiele oczekiwał od życia, dzięki czemu nie doznawał rozczarowań, poczuł chyba odrobinę współczucia dla nieszczęsnej sieroty, której zły los rozumiał znacznie lepiej niż ona sama. Zabierał mnie na potajemne wędrówki po okolicy, do zalesionej doliny Meon, gdzie w ciche popołudnia łowił ryby, albo też jechaliśmy dwukołowym wozem do Droxford, gdzie kupował mi sorbet, po czym sadzał mnie na murku przed zakładem rymarskim Wilsmera i szedł się targować o nowe wodze dla kuca. W takich chwilach, siedząc na murku, wymachując nogami i popijając sorbet, czułam się naprawdę szczęśliwa. Chwile te nie trwały jednak długo.
Właśnie Fergus pokazał mi po raz pierwszy nazwisko ojca na tablicy w kościele, upamiętniającej poległych z naszej wsi. „Pamięć o nich żyć będzie wiecznie” - głosił napis. Kapitan John Hallows. Wpatrywałam się w te słowa długimi - tak mi się wtedy wydawało godzinami, próbowałam wyczarować wspomnienie żywego ojca z krwi i kości, przypominając sobie sztywne, pozbawione wyrazu, umundurowane sylwetki zachowane w starych kopiach „Illustrated London News”, nie potrafiąc dojrzeć za wyrytymi w kamieniu literami ani odrobiny prawdy o nim samym. Co się tyczy matki, po niej nie zostało dosłownie nic - ani grób, ani tym bardziej pomnik. Fergus, ilekroć go o to pytałam, wykręcał się od odpowiedzi. Grób matki, o ile w ogóle istniał, znajdował się gdzieś daleko i majordomus nie miał pojęcia gdzie. Musiałam przyjąć do wiadomości, że są granice tego, co mi może powiedzieć. Nie pamiętam już, czy on mi podsunął pomysł, czy sama na to wpadłam, w każdym razie postanowiłam zapytać Olivię. Nie wiem, ile miałam wtedy lat. Poszłam za nią do biblioteki, w której często przesiadywała, wpatrując się w zawieszony na ścianie obraz. - Gdzie jest grób mojej matki? - spytałam bez ogródek, tonem cokolwiek wyzywającym. Każda nienawiść zostaje w końcu odwzajemniona i nie minęło wiele czasu, a znienawidziłam Olivię równie mocno jak ona mnie. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, z jak niebezpiecznym przeciwnikiem przyjdzie mi się potykać. Nie odpowiedziała, odwróciła się za to od wielkiego, ciemnego obrazu i uderzyła mnie w twarz takmocno, że omal nie upadłam. Stałam nieruchomo, przyciskając rękę do nabiegłego krwią policzka, nazbyt przerażona, żeby się rozpłakać, ona zaś pochyliła się nade mną. Jej oczy płonęły złowieszczym blaskiem. - Jeżeli jeszcze raz o to spytasz - zagroziła - jeżeli kiedykolwiek jeszcze wspomnisz o swojej matce, gorzko tego pożałujesz. Od tamtej chwili tajemnica matki stała się wielką, sekretną obsesją mojego dzieciństwa. W śmierci ojca była jakaś kojąca prostota. Co rok w listopadzie odbywała się w wiosce uroczysta defilada upamiętniająca najwyższą ofiarę kapitana Johna Hallowsa i wielu innych, jemu podobnych. Choć nie pozwolono mi zapisać się do skautów i nie mogłam brać czynnego udziału w paradach, wolno mi było przynajmniej je oglądać i marzyć, że maszeruję z innymi dziewczętami, które tak jak ja straciły ojców. Tylko że po defiladzie one wracały do swych matek; mnie nie wolno było mojej nawet wspominać. A mimo to czasami zdawało mi się, że ją pamiętam. Było to rzecz jasna niemożliwe, o ile oczywiście powiedziano mi o niej prawdę, ale Olivii udało się doprowadzić mnie do stanu,
w którym wątpiłam we wszystko, czego osobiście nie doświadczyłam. Otóż nawiedzało mnie mgliste, wczesne wspomnienie - jak z samego świtu mej pamięci - podtrzymujące tak bardzo mi potrzebną wiarę, że w rzeczywistości sprawy miały się zupełnie inaczej, niż mi powiedziano. W upalny letni dzień stałam na peronie dworca w Droxford. Rozgrzany słońcem żwir niemal parzył przez podeszwy butów. Przy peronie stał pociąg, a z komina lokomotywy unosiły się chmury dymu. Kiedy pociąg ruszył, mężczyzna, którego trzymałam za rękę, podniósł mnie i przytulił. Był potężny i siwy. Pamiętam jego tubalny głos i rondo słomkowego kapelusza, dotykające mojej głowy, kiedy uniósł wolną rękę i pomachał. Ja też machałam, do kobiety w pociągu, która opuściwszy okno, mocno się wychyliła, uśmiechając się przez łzy. Miała na sobie niebieską suknię, a w prawej dłoni trzymała białą chusteczkę. Pociąg odjechał, zabierając ją ze sobą. Potem ja również się rozpłakałam, a potężny mężczyzna mocno mnie przytulił. Czułam na twarzy metalowe guziki jego płaszcza. Któregoś dnia, kiedy wracaliśmy z grzybów, opowiedziałam o tym Fergusowi i spytałam, kim mógł być tamten mężczyzna. - Wygląda mi na starego pana Gladwina - odparł. - Ojca pierwszej lady Powerstock. Mieszkał tu... Ale później ona go odesłała. - Mówiąc „ona” Fergus miał zawsze na myśli Olivię. - Czemu to zrobiła? - Nie wątpię, że miała swoje powody. - Kiedy wyjechał?- Latem 1920 roku, kiedy miałaś trzy lata. Podobno wrócił do Yorkshire. Tak przynajmniej mówili. Nie najgorsze było z niego ziółko. - A kim była tamta piękna pani, Fergus? - Tego już nie wiem. - Czy to... moja mama? Przystanął i przyjrzał mi się, marszcząc brwi. - To akurat niemożliwe - odparł przeciągając słowa. - Twoja matka umarła zaledwie parę dni po tym, jak cię urodziła. Choćbyś nie wiem jak bardzo chciała, nie możesz jej pamiętać. - Więc... kim była ta pani? Mars na jego czole zrobił się jeszcze mniej przyjazny. - Już ci mówiłem, że nie wiem. Ten pan Gladwin był strasznie skryty. A w ogóle to uważaj na serwetkę, bo zaraz całe twoje drugie śniadanie znajdzie się na ścieżce. A razem z nim moje.
Skoro owa piękna dama to nie moja matka, kim była? I co ją łączyło z panem Gladwinem, moim pradziadkiem? Odpowiedzi na te pytania okazały się nieosiągalne i pozostała mi jedynie cicha nadzieja, której kurczowo się trzymałam, że w rzeczywistości moja matka nie umarła, lecz... została po prostu odesłana; jak stary pan Gladwin. Ja również miałam wkrótce zostać odesłana, do Howell, szkoły przygotowawczej w północnej Walii. Niektóre dziewczęta uważały szkołę za zbyt surową i rygorystyczną, ja natomiast od samego początku czułam się w niej dobrze. Nie było tam złowrogich cieni ani nawiedzających mnie tajemnic, o których nie wolno nawet wspomnieć. Jeżeli się czegokolwiek obawiałam, to wakacji, kiedy musiałam wracać do Meongate, do Olivii, czekającej na mnie z jeszcze jednym złośliwym uśmiechem na powitanie, do dziadka - coraz słabszego i mniej komunikatywnego, i do Fergusa - jakby nieco mniej serdecznego dla młodej, zarozumiałej pannicy, którą jego zdaniem się stałam. Ponieważ trafiłam do szkoły z internatem już w wieku ośmiu lat, nie znałam w Droxford dosłownie nikogo. Pewnie dlatego nie dowiedziałam się wcześniej o morderstwie w Meongate, dlatego tak długo pozostawałam nieświadoma tego fragmentu rodzinnej tajemnicy. O ile dobrze pamiętam, po raz pierwszy usłyszałam o tym od syna Cribbinsów. W letnie wakacje chłopak pomagał u nas w ogrodzie i był jednym z nielicznych dzieci z wioski, z którymi w ogóle miewałam do czynienia. Któregoś ciepłego pochmurnego popołudnia kucharka dała mi szklankę lemoniady, żebym mu zaniosła do sadu, gdzie przycinałjeżyny. Kiedy pił, rozmawialiśmy. Spytał, jak dom wygląda od wewnątrz. - A co, nigdy tam nie byłeś? - odparłam nieco wyniośle, czego zdążyłam się już nauczyć w czasie pobytu w Howell. - Nie ma się czego bać - powiedział między kolejnymi łykami. - Ojciec mi o wszystkim powiedział. - Powiedział ci? Niby o czym? - O morderstwie. - Jakim morderstwie? - To panienka nie wie? Wiele lat temu w Meongate zamordowano człowieka. Ojciec mi mówił. - Ach, o to ci chodzi - odparłam. - O tym wiem, pewnie że tak. Nie mogłam pozwolić, by się zorientował, że trzymano to przede mną w tajemnicy. Jedynym dostępnym źródłem informacji był oczywiście Fergus. Znalazłam go w pokoju kredensowym, gdzie polerował srebra.
- Morderstwo, powiadasz? No cóż, może było, a może nie. Co ci Cribbinsowie mogą wiedzieć? - Niech Fergus przestanie się ze mną drażnić. Odłożył noże, które właśnie czyścił, i pochylił się w moją stronę. - Nie drażnię się - szepnął mi do ucha. - Ona obdarłaby mnie żywcem ze skóry, gdyby usłyszała, że w ogóle o tym rozmawiam. Ten temat lepiej zostawić w spokoju. Bardzo dobrze wiedział, że za nic w świecie nie popuszczę. Nazajutrz po południu wyśledziłam go nad rzeką, jak łowi ryby w swoim ulubionym miejscu. Tam nikt nie mógł nas usłyszeć. - No więc? Tu Fergus może mi opowiedzieć. - Opowiedzieć? O czym? - O morderstwie. Chrząknął i szarpnął wędką. - Coś nie chcą dzisiaj brać. - Fergus! - Widzę, że dopóki ci nie opowiem, nie będę miał chwili spokoju. To się zdarzyło podczas wojny. Jeden z gości jego lordowskiej mości został zastrzelony w swojej sypialni. - Której sypialni? - Nie bój się. Nie w twojej. W jednej z tych, które są teraz zamknięte. - Kto to był? - Już ci mówiłem: jeden z gości. Nie pamiętam, jak się nazywał.- Kto go zabił? - Nie wiadomo. Nie złapali go. - Czy to znaczy, że zagadka nie została rozwiązana? - Aż do dzisiejszego dnia. - To ci dopiero! - Nie widzę w tym nic szczególnie interesującego. - Bo Fergus w niczym nie widzi nic interesującego. Uśmiechnął się. - Tylko pamiętaj, przy niej na ten temat ani mrumru. Nie byłaby mi wdzięczna. - Czy ten zabity był jej przyjacielem? Fergus zachichotał. - Ona nie ma przyjaciół, powinnaś o tym wiedzieć. A teraz zmykaj stąd, zanim wypłoszysz wszystkie ryby. Jeszcze kilka razy próbowałam go zagadywać na ten temat, ale bezskutecznie. Nie śmiałam spytać nikogo innego. Wyglądało na to, że kucharka i Sally zostały zatrudnione przede wszystkim ze względu na brak zamiłowania do plotkarstwa. W oczach Olivii musiało to rekompensować wszystkie ich słabostki. Byłam pewna, że mi nie pomogą. Poza tym tylko
Fergusowi gotowa byłam się przyznać, jak słabo znam historię swojej rodziny. Mogłam się oprzeć jedynie na aluzjach i strzępach wspomnień. Zapewne byłam dla Fergusa istnym utrapieniem. Zarzucałam go gradem pytań. W którym pokoju popełniono morderstwo? A w którym spali moi rodzice? Dlaczego nie zostały po nich żadne fotografie? Gdzie pochowano moją matkę? Jak wyglądała? Dlaczego pan Gladwin został odesłany? Kim była tamta piękna dama? Majordomus tylko pocierał nos, mówił, że nie pamięta albo że nie może powiedzieć, po czym zajmował mnie zabawnymi łamigłówkami. Nawet ta odrobina, którą mi wyjawił, wystarczyłaby prawdopodobnie, żeby stracił pracę, jeśliby tylko Olivia się dowiedziała. Wracając ze swych wycieczek do Londynu, z biegiem lat coraz częstszych, początkowo całkiem mnie ignorowała; później zaczęła poddawać drobiazgowym przesłuchaniom. Co robiłam? Z kim rozmawiałam? Jakie książki czytałam? Czasami pytała mnie o zdanie na temat nowej sukni albo biżuterii, którą sobie kupiła, ja zaś czasami byłam na tyle niemądra, żeby zdradzić swój zachwyt. - Wygląda dobrze, bo ją potrafię nosić - słyszałam wtedy. - Na tobie nikt by jej nie zauważył.Nigdy nie spostrzegłam, żeby Olivia interesowała się sztuką inną niż biżuteria i ozdobne meble, no, może z wyjątkiem obrazu wiszącego w bibliotece. Często zamykała się tam na długie godziny, a jako że nie czytała nic oprócz żurnali, jedyną rzeczą, która mogła ją tam zainteresować, był właśnie ów obraz - mroczne, ponure i cokolwiek perwersyjne płótno przedstawiające mężczyznę w kolczudze wchodzącego do zamkowej komnaty oraz czekającą nań, leżącą na ogromnym łożu nagą kobietę. Ilekroć zdarzyło mi się rzucić okiem na to malowidło, przechodził mnie dreszcz. Nigdy nie potrafiłam sobie wyjaśnić przyczyny wyjątkowej awersji, którą czułam do tego obrazu, aż do dnia kiedy Olivia wyjechała, a Sally miała akurat wychodne. Wykorzystałam to i ukradkiem zakradłam się do sypialni lady Powerstock, nie dlatego żebym czegoś tam szukała, ale dla samej przyjemności przeciwstawienia się jej, wejścia na jej teren. Pamiętam, że niebieskie aksamitne zasłony były zaciągnięte, ale podmuchy wiatru wpadające przez na wpół otwarte okno lekko nimi poruszały. Dzięki temu promienie słońca przesuwały się po wielkim łóżku i toaletce, zastawionej ogromną liczbą buteleczek perfum, słoików z kremem, szczotek do włosów i lusterek w srebrnych ramkach - rekwizytów pozwalających Oli vii być piękną. W tamtej chwili marzyłam jedynie, bym mogła stać w sypialni mojej matki wiedząc, że niedługo wróci, i by te wszystkie szminki i grzebienie należały do niej, a nie do kobiety, z którą tak bardzo się nienawidziłyśmy. Marzyłam... lecz
jedyną panią Meongate była Olivia, mój wróg. Spojrzałam na warstwę kurzu zmieszanego z pudrem, zostawioną przez Sally na lustrze, i krzywo się uśmiechnęłam. Odwróciłam się od toaletki i mój wzrok spoczął na obrazie wiszącym na przeciwległej ścianie. Z wrażenia aż wstrzymałam oddech. Zobaczyłam idealną kopię płótna wiszącego w bibliotece! Ale nie. Przyjrzawszy się nieco bliżej, zauważyłam, że choć sceneria i bohaterowie byli ci sami, zmianie uległa sytuacja. Teraz mężczyzna leżał na łożu, pieszcząc kobietę, całując jej jedną pierś i ściskając drugą, kobieta zaś spoglądała lekko w bok, a jej twarz... z wrażenia aż podskoczyłam. To przecież była twarz Olivii, tyle że znacznie młodszej! Olivii w latach, kiedy jej uroda nie potrzebowała jeszcze aż tylu wspomagających rekwizytów. Olivia na obrazie była całkiem naga. Nigdy jej takiej nie widziałam, natomiast aż za dobrze znałam to spojrzenie wyrażające nudę i nienawiść.Wpatrywałam się w płótno niczym sparaliżowana, przepełniona obrzydzeniem, a zarazem nie potrafiąc oderwać oczu od tego, co tak wulgarnie przedstawiał obraz - splątane kończyny, usta mężczyzny przyciśnięte do uległej damskiej piersi, a przede wszystkim pogardliwa obojętność na twarzy, którą bez żadnych wątpliwości znałam. I takie płótno wisiało w damskiej sypialni! Obraz ten prześladował mnie kilka następnych dni, nie mogłam przestać o nim myśleć. Kiedy Olivia przy kolacji siedziała naprzeciwko mnie, rzucając między kęsami nieszczere uwagi w stronę lorda Powerstocka, ja widziałam ją nagą na wielkich poduszkach. Kiedy wchodziłam do pokoju, a ona spoglądała na mnie pełnymi dezaprobaty oczyma zimnymi, ja widziałam tamten odwrócony, cyniczny wzrok kobiety z obrazu. A kiedy ponownie spojrzałam na obraz wiszący w bibliotece, ujrzałam go w całkiem nowym świetle. Zastanawiałam się, kto mógł być autorem tych obrazów i dlaczego na modelkę wybrał właśnie Olivie? O to nie mogłam zapytać nawet Fergusa. Przyszło mi więc dodać tę sprawę do piętrzącej się w mojej głowie listy zagadek. Poza tym już wkrótce moja ciekawość znalazła nowy obiekt. Nigdy nie interesowałam się zamkniętym na cztery spusty ośmiokątnym pokojem na samej górze bocznego skrzydła domu, aż do dnia kiedy Fergus przypadkiem się wygadał, że było to obserwatorium mojego ojca i prawdopodobnie w dalszym ciągu stoi tam teleskop. Od tej chwili tak długo go dręczyłam, aż w końcu uległ i dał mi klucz, oczywiście pod warunkiem że nie szepnę o tym nikomu ani słówka. Zgodziłam się; mieliśmy kolejny wspólny sekret... Obserwatorium kompletnie mnie rozczarowało. Kilka starych zakurzonych mebli i teleskop z brązu, ustawiony na podwyższeniu. Za to jakie wrażenia zagwarantował mi sam teleskop, to już całkiem inna sprawa. Przede wszystkim pozwolił mi na ucieczkę myślami z Meongate. Kiedy już nauczyłam się go obsługiwać i ustawiać ostrość, obserwowałam
wiewiórki wspinające się na drzewa w parku i króliki kicające ostrożnie po wygonie. Mogłam się przyglądać pasterzowi pędzącemu stado albo, po zapadnięciu zmroku, wpatrywać się bez końca w gęsto usiane gwiazdami niebo. Przesiadywałam w tej zacisznej kryjówce, wyobrażając sobie ojca zapisującego układ dalekich konstelacji, zastanawiając się, czy to on na półce zostawił do połowy opróżnione pudełko zapałek, od czasu do czasu popłakiwałam cichutko - szczególnie kiedy zanadto przytłaczał mnie ciężar smutków oraz wątpliwości, i pragnęłam jedynie zobaczyć rodziców, trzymającychsię za ręce i spacerujących po łąkach swej prawnie należnej posiadłości. Tylko w marzeniach i snach mogli do mnie wrócić. Koleżankom ze szkoły opowiadałam, że ojciec został pośmiertnie odznaczony za bohaterstwo, a matka umarła z żalu po nim. Opisywałam ją jako najpiękniejszą kobietę na świecie. Chyba mi wierzyły. Zresztą czasami niemal w to wszystko sama wierzyłam. W Howell mogłam uchodzić, za kogo tylko chciałam. Dopiero kiedy wracałam do Meongate, trzeba było kończyć z udawaniem.
ROZDZIAŁ DRUGI Do końca życia nie zapomnę dnia, kiedy po raz pierwszy usłyszałam o Thiepval. Była sierpniowa sobota roku 1932, dzień duszny i parny, w powietrzu wisiała burza, która zresztą nigdy nie nadeszła, a wraz z upływem czasu wokół Meongate coraz bardziej gęstniała złowroga atmosfera. Tego wieczoru Olivia wydawała przyjęcie. Dawniej zdarzało się to niezwykle rzadko, jednakże tamtego lata było ich już kilka, a za każdym razem rolę honorowego gościa i głównego partnera Olivii pełnił niejaki Sidney Payne, bogaty przedsiębiorca budowlany z Portsmouth. Miałam wtedy piętnaście lat i byłam wystarczająco zmanierowana, żeby na krzykliwą wesołość, która nagle i niespodziewanie wypełniła cały dom, spoglądać z nie skrywaną pogardą. W dniu mego powrotu do Meongate na letnie wakacje zostałam przedstawiona panu Payne’owi: szpetnemu, wiecznie spoconemu brunetowi o nalanej twarzy, z przylizanymi włosami i cienkim wąsikiem. Znienawidziłam go od pierwszego wejrzenia, nie tylko z powodu jego wulgarności i chciwych, świńskich oczek, lecz przede wszystkim dlatego że Olivia wyróżniała zamożnego, niezbyt wybrednego mężczyznę, na którego wsparcie mogłaby liczyć w późniejszych latach. Nagła obfitość przyjęć oraz łącząca się z nią inwazja obcych prostaków nie były bynajmniej hymnem na cześć Payne’a, choć niewykluczone, że tak właśnie mu się wydawało. Po prostu Olivia patrzyła w przyszłość.
Tamtego sobotniego popołudnia złożyłam wizytę dziadkowi. Zwykle tego nie robiłam, ale przygotowania do przyjęcia były w pełnym toku, a odosobnione pokoje lorda Powerstocka wydawały się wymarzoną kryjówką. Powód miałam znakomity - od przyjazdu ze szkoły prawie się z dziadkiem nie widziałam; on zaś zwykle sprawiał wrażenie zadowolonego z mojej obecności. Siedział przy oknie na wózku, z kocem na kolanach. Twarz miał szarą pomimo nieznośnego upału. Ręką, nad którą jeszcze nie stracił władania, przewracał strony gazety. - Dzień dobry, dziadku - odezwałam się. - Co czytasz? Uniósł gazetę, żebym mogła zobaczyć tytuł - „Illustrated London News”. Podeszłam, przyklękłam obok i spostrzegłam na pierwszej stronie zdjęcie księcia Walii w mundurze wojskowym, dokonującego inspekcji warty honorowej w towarzystwie ubranego w surdut dżentelmena, który wyglądał na obcokrajowca. - Kim jest ten człowiek obok księcia Walii? - zainteresowałam się. - To prezydent Francji. Dokonują przeglądu wojsk francuskich w Thiepval. Wiesz, gdzie leży Thiepval, Leonoro? - Gdzieś we Francji, prawda? - Było to samo centrum bitwy nad Sommą. Książę Walii został tam zaproszony, żeby odsłonić pomnik zaginionych. Mój wzrok spoczął na dwóch następnych fotografiach. Górna, zrobiona z powietrza, przedstawiała ogromny ceglany pomnik tworzony przez łuki, kolumny oraz bryły, majaczące we mgle i górujące nad pustymi polami, zanim jeszcze zaroiło się na nich od widzów i zaparkowanych pojazdów. Dolne zdjęcie wykonano z poziomu ziemi. Na szczycie centralnego łuku pomnika zatknięto flagi brytyjską i francuską, z przodu zaś widać było długi szereg żołnierzy stojących na baczność. Ceremonii przyglądał się ogromny tłum - niektórzy widzowie, z aparatami fotograficznymi w dłoniach, wspinali się na palce szukając dogodnej pozycji, inni kulili się pod parasolami. - Co to za pomnik, dziadku? - spytałam. - Postawiono go ku czci wszystkich, którzy zginęli w bitwie nad Sommą, a nie mają swoich grobów. Wyryto na nim ich nazwiska. - Dlaczego jest taki wielki? - Dlatego że znajduje się na nim tyle nazwisk. Sama zobacz, tutaj podają dokładną liczbę. Rzuciłam okiem na tekst pod zdjęciami. Rzeczywiście, była tam liczba: 73412 ludzi nie wiadomo gdzie pochowanych.
- Jednym z nich jest twój ojciec, Leonoro. Także jego imię znajduje się na tym pomniku. Może kiedyś pojadę tam z tobą. Biorąc pod uwagę stan jego zdrowia, był to czysty absurd. Ale już sam fakt, że wspomniał przy mnie mego ojca, co zdarzało się niezwyklerzadko, był czymś nadzwyczajnym. Ośmieliłam się i zadałam następne pytanie. - Czy to znaczy, że tata nie ma swojego grobu? Dziadek zmarszczył brwi i zacisnął szczęki. - Tak. Niestety tak. - A mama? Czy ona ma grób? Trochę się rozchmurzył. - O tak. Oczywiście, że tak. Skąd ci to przyszło do głowy? - W takim razie... gdzie on jest? Odwrócił twarz w stronę okna. - Daleko - odrzekł po chwili. - I nie powiesz mi gdzie? - Może... kiedy będziesz starsza. - To znaczy kiedy? Ponownie spojrzał w moją stronę. - Kiedy uznam... że jesteś już gotowa. Teraz już rozmawialiśmy nie tylko o miejscu spoczynku mojej matki. Sądzę, że oboje wiedzieliśmy, iż w gruncie rzeczy jest to przyrzeczenie odpowiedzi - gdzieś w bliżej nie określonej przyszłości - na wszystkie gnębiące mnie pytania. Obiecywał mi to, do czego w jego mniemaniu miałam prawo. - Jestem zmęczony, Leonoro. Idź już, chce mi się spać. Pozwolił mi wziąć ze sobą „Illustrated London News”. Poszłam do swojego pokoju i położywszy się na łóżku, dosłownie pożerałam wzrokiem każde słowo artykułu i przyglądałam się każdej postaci na zdjęciu. Ty już widziałaś ten pomnik, ja również. Ale wtedy mogłam go sobie co najwyżej wyobrażać i wmawiać sobie, że dziadek dotrzyma słowa i kiedyś mnie tam zabierze. Czytałam wciąż od nowa cytaty z przemówienia księcia Walii, tak długo, aż dokładnie wryły mi się w pamięć. Do dziś pamiętam jego słowa. „Niech te miriady nazwisk tworzą nie tylko Księgę Umarłych. Niech będą również pierwszym rozdziałem Księgi Życia - fundamentu i przewodnika ku lepszej cywilizacji, w której nie będzie miejsca na wojny”. Piękne słowa na cześć 73 412 osób pozbawionych własnych grobów. A pośród nich mojego ojca. W miarę jak zapadał zmrok, dom wypełniał się ludźmi. Słychać było głośny śmiech, gwar rozmów, hałaśliwy jazz z patefonu oraz trzask drzwiczek samochodów, gdy zjawiali się
kolejni goście. W pewnym momencie usłyszałam głośny, szorstki głos Payne’a, zniekształcony przez wypity alkohol. Tego już było za wiele. Kiedy wreszcie zrobiło się całkiem ciemno, ukryłam się przed hałasem w obserwatorium wiedząc, że tam nikt mnie nie znajdzie. Prawdopodobnie aż do końca przyjęcia obserwowałabym spadające gwiazdy, gdyby w jednej z tylnych sypialń nie zapaliło się nagle światło. Zdumiałam się na widok Olivii, stojącej w nie zasłoniętym oknie. To przecież nie była jej sypialnia, a poza tym przyjęcie jeszcze się nie skończyło. Zaciekawiona i zadowolona, że udało mi się ją przyłapać w sytuacji cokolwiek niezręcznej, wycelowałam w nią teleskop i czekałam. Uniosła głowę i dotknęła dłonią szyi, jakby miała atak duszności. Następnie uchyliła okno i wzięła kilka głębokich oddechów. Ubrana była w obcisłą sukienkę ze zdobionego koronką różowego jedwabiu, podkreślającą jej doskonałą figurę. Odwróciła się od okna i w tym samym momencie w polu widzenia pojawił się idący w jej stronę mężczyzna. Nie był to nikt inny, tylko Sidney Payne. Objął ją w talii i najpierw namiętnie pocałował w usta, później w szyję. Odrzuciła głowę do tyłu i roześmiała się głośno. Prawą ręką pieścił jej biodro i udo, po czym zaczął całować piersi nad samą linią głębokiego dekoltu. W jego oczach dostrzegłam dziką, ohydną żądzę, za to na twarzy Olivii - Payne nie mógł jej teraz widzieć - malowało się coś po stokroć gorszego: taki sam jak na obrazie, jedyny w swoim rodzaju wyraz znużenia i obrzydzenia. Chwilę później, wciąż ze sobą spleceni, ruszyli - niepewnym, nierównym krokiem - przypuszczalnie w stronę łóżka, choć nie mogę mieć pewności, albowiem znajdowało się ono poza zasięgiem mego wzroku. Gdyby nie to, prawdopodobnie nie byłabym w stanie oderwać od nich oczu, dziękowałam więc Bogu, że tak się stało. Rozpłakałam się, nie z powodu sceny, jaką ujrzałam, lecz dlatego że zrozumiałam, jak będzie wyglądać życie w Meongate, kiedy posiadłość znajdzie się pod niepodzielnym panowaniem Olivii. Dotąd mogłam się tego tylko domyślać, teraz już nie miałam żadnych złudzeń. Moje przewidywania sprawdziły się szybciej, niż przypuszczałam. Któregoś listopadowego popołudnia tamtego roku zostałam wezwana z boiska hokejowego do gabinetu dyrektorki szkoły. Na co dzień była to osoba oschła i autokratyczna, już więc sama delikatność jej tonu była dla mnie znakiem, że coś się musiało stać. Powiedziała mi, że dziadek nie żyje i mam jak najszybciej wracać do domu. Nazajutrz wczesnym rankiem kierowniczka internatu odwiozła mnie do Wrexham na ekspres do Londynu. Była chyba trochę zakłopotana moim widocznym spokojem, ja jednak nie mogłam nic na to poradzić. Dziadek nigdy nie stał mi się bliski na tyle, żebym mogła czuć
szczery żal po jego śmierci. Poza tym mój spokój był swego rodzaju bronią, postanowiłam się bowiem uzbroić przeciwko wszystkim mającym teraz nastąpić zmianom, za wszelką cenę pozbawić Olivie satysfakcji płynącej ze świadomości, że obawiam się o swą przyszłość. Dobrze, że przygotowałam się na najgorsze, kiedy bowiem dotarłam do Meongate, okazało się, że Sidney Payne już się tam zadomowił. Fergus powiedział mi, że bez wątpienia ciągła obecność Payne’a znacznie przyśpieszyła śmierć dziadka. Byliśmy zjednoczeni w nienawiści do intruza, który zagrażał nam obojgu. Wraz ze śmiercią dziadka przestał istnieć tytuł lorda Powerstocka i szlachectwo, zarówno dosłownie, jak i w przenośni, opuściło posiadłość Meongate wraz z orszakiem żałobnym. Po pogrzebie Mayhew, prawnik rodziny, udał się z nami do domu, żeby odczytać testament. Przesadnie grzeczny i oszczędny w słowach, uprzejmie odrzucił propozycję wypicia kieliszka sherry i bezzwłocznie przystąpił do rzeczy, odczytując dokument szybko i beznamiętnie. Jedynymi słuchaczkami byłyśmy ja oraz Olivia. Ona zdawała się nie uważać, spacerując w tę i z powrotem za plecami prawnika, ja wsłuchiwałam się uważnie w każde słowo, pragnąc jak najszybciej się dowiedzieć, co też zostało mi zapisane. Zdawałam sobie sprawę, że cokolwiek to będzie, zostanie oddane w depozyt do chwili, kiedy osiągnę pełnoletność, przyjdzie mi więc czekać sześć lat, zanim będę się mogła uniezależnić od Olivii. Wiedziałam, że nie będzie to przyjemne, ale postanowiłam wszystko jakoś znieść. Mayhew dotarł do końca preambuły. Olivia wciąż chodziła za jego krzesłem. - „Całą swą posiadłość oraz ruchomości pozostałe po spłaceniu moich długów, opłaceniu kosztów pogrzebu oraz wykonania niniejszego testamentu zapisuję swej małżonce Olivii i ją także wyznaczam na jedyną wykonawczynię mej ostatniej woli”. I ani słowa więcej. Żadnej wzmianki na mój temat. Żadnego zapisu na rzecz jedynej wnuczki. - „Wreszcie unieważniam wszystkie wcześniejsze testamenty, całość zaś potwierdzam własnoręcznym podpisem w dniu ósmego maja 1917 roku. Podpisano: Powerstock”. Na chwilę odebrało mi mowę. Jak to możliwe, że zapomniał o jedynej wnuczce? Spisał ten testament, kiedy miałam zaledwie dwamiesiące. Mayhew zaczął już zbierać swe papiery; w końcu odzyskałam głos. - Nie rozumiem. Mayhew spojrzał na mnie. - Czego nie rozumiesz, młoda damo? - Nie odczytał pan mojego nazwiska. - Bo też nie ma go w testamencie. - Ale... przecież jestem jego wnuczką.
Olivia przerwała swój marsz. Stała teraz przy oknie, nie mogłam więc widzieć wyrazu jej twarzy. - Edward powierzył twój los moim rękom, Leonoro - wyjaśniła. Nie miałam już nic do powiedzenia, przynajmniej w jej towarzystwie, wstałam więc i wyszłam do ogrodu, gdzie starałam się pozbierać myśli. Byłam jedyną krewną lorda Powerstocka, jedyną pozostającą przy życiu członkinią jego rodziny, a mimo to... nic nie odziedziczyłam! Meongate, dom mój, dom mojej rodziny, nie był już mój! Należał do niej! Spojrzałam w okno, z którego tak często dziadek mnie obserwował, nie potrafiąc pojąć, dlaczego to zrobił. Czy to właśnie wyjaśniłby mi któregoś dnia, gdyby tylko dożył? Tego nie miałam się nigdy dowiedzieć. Odwracając się w stronę domu spostrzegłam, że Mayhew właśnie wsiada do samochodu. Pobiegłam w jego stronę, machając ręką, żeby mnie zauważył. - Panie Mayhew! - Słucham, młoda damo - wyraz jego twarzy nie dodał mi bynajmniej odwagi. - Czy może mi pan powiedzieć, dlaczego dziadek pominął mnie w testamencie? - Nie mogę. - Ale... to przecież nie w porządku. - Osobiście byłem świadkiem spisywania tego dokumentu. Intencje lorda Powerstocka nie pozostawiały żadnych wątpliwości. - To znaczy, że nie mam prawa do niczego? - Masz prawo zaskarżyć testament - odrzekł po chwili milczenia - ale jako nieletnia możesz to uczynić jedynie przez swą opiekunkę, lady Powerstock. A więc to tak. Mayhew odjechał, zostawiając mnie samą na łasce Olivii. Nawet prawa, które mi przysługiwały, znajdowały się w jej wyłącznej dyspozycji. Lord Powerstock zapisał jej przyszłość, mnie natomiast - nic.Jak będzie wyglądała ta przyszłość, miałam się przekonać już wkrótce. Miesiąc później wróciłam do Meongate na święta. Szłam ze stacji sama, w mrozie grudniowego popołudnia, a kiedy w końcu dotarłam na miejsce, przywitały mnie światła palące się w każdym oknie oraz unoszące się w mroku hałaśliwa muzyka i śmiech. Fergus ostrzegł, bym się przygotowała na najgorsze. Olivia wydała dyspozycję, że natychmiast po przyjeździe mam się zjawić na przyjęciu. W salonie siedziało kilkanaście osób, w kominku trzaskały płonące kloce, z tuby patefonu płynęły dźwięki jazzu, w powietrzu unosiły się opary dżinu i dym papierosów, a czerwony na twarzy Sidney Payne śmiał się głośno z własnego dowcipu. Wśród gości rozpoznałam paru wspólników Payne’a, którzy już wcześniej bywali w Meongate - tęgo
pijących mężczyzn o chrapliwych głosach. Jak zawsze towarzyszyły im młodsze o mniej więcej dwadzieścia lat dziewczyny, bez przerwy chichoczące i wywracające oczyma. Pozostałych gości nie znałam. Nikt nie zauważył mojego przybycia. Poza Olivią. Rozparta na szezlongu, wystrojona w purpurowe jedwabie, paliła papierosa w fifce. Na mój widok wstała i posłała mi czujny uśmiech. - Witaj w domu, Leonoro - powiedziała dość głośno, żeby zwrócić uwagę siedzących najbliżej. - Zjawiłaś się w samą porę, żeby wypić nasze zdrowie. Sidney, kieliszeczek szampana dla Leonory. Payne podszedł z kieliszkiem, dmuchając mi w twarz dymem cygara. Nawet na niego nie spojrzałam. Mój wzrok pozostawał utkwiony w Olivii, na twarzy której malował się triumf. - Sidney i ja właśnie ogłosiliśmy zaręczyny - usłyszałam. - Chcę, żebyś wypiła za naszą pomyślność. - Będę teraz członkiem rodziny - gdzieś na obrzeżach mojej świadomości rozległ się głos Payne’a. Wypiłam - czy też raczej umoczyłam usta w szampanie i chciałam odejść, jednakże Olivia uparła się, że mam zostać. Siedziałam więc, w swoim szkolnym mundurku, na twardym krześle, ściskając kieliszek i obserwując rozwój wydarzeń. Jedna z par zaczęła tańczyć charlestona na środku pokoju, inna całowała się namiętnie w kącie na sofie. Rozmowy stawały się coraz głośniejsze, a śmiech coraz bardziej histeryczny. Zawartość kieliszków lądowała na podłodze, podobnie jak niedopałki. Oczy zaczęły mi łzawić, w uszach dudniło, Olivia zaś nie ruszała się z miejsca, pijąc mało, śmiejąc się jeszcze mniej i obserwując, jak też znoszęto jej dziwne wyzute z radości zwycięstwo. Nie było to bowiem zwykłe przyjęcie ani nawet zaręczyny - była to jasna deklaracja zamiarów. Payne stawał się coraz bardziej pijany. W pewnym momencie zauważyłam, jak przyciska do ściany jedną z dziewcząt, szepcąc jej do ucha coś, co bardzo ją rozśmieszyło. Później zadarł jej sukienkę i włożył za pończochę banknot pięciofuntowy, czym rozbawił ją jeszcze bardziej. Rzuciłam okiem na Olivie i spostrzegłam, że ona również go obserwuje. Kiedy ponownie spojrzała na mnie, na jej twarzy malował się wyraz, który tak dobrze pamiętałam z płótna w sypialni. Nie zdradzając swej reakcji w żaden inny sposób, wstała, podeszła do mnie i wyjęła mi z dłoni kieliszek. - Na ciebie już czas - powiedziała.
Jeszcze przed Wielkanocą wzięli ślub. Świadkiem był syn Payne’a z pierwszego małżeństwa. Na szczęście nie kazano mi wracać do domu na tę ceremonię, która odbyła się w urzędzie w Portsmouth i po której, według relacji Fergusa, bawiono się w Meongate przez trzy doby. Na swój egocentryczny sposób - a któż w wieku szesnastu lat nie jest egocentrykiem? - tłumaczyłam sobie, że Olivia zdecydowała się na to odrażające, nie mające nic wspólnego z miłością małżeństwo po to, żeby jeszcze bardziej rozniecić swą nienawiść do mojej osoby. Patrząc na to z perspektywy czasu wątpię, czy był to rzeczywisty powód. Po prostu z racji swych ekstrawaganckich nawyków i złego zarządzania majątkiem przez lorda Powerstocka musiała znaleźć źródło dochodu, o ile chciała dalej prowadzić życie takie, do jakiego przywykła. Payne, przy wszystkich swoich oczywistych wadach, zbił na powojennym boomie budowlanym wystarczający majątek, żeby móc jej zagwarantować spełnienie wszystkich zachcianek. Tak musiało wynikać z jej kalkulacji. Ale rzeczywiste konsekwencje ich małżeństwa nie mieściły się w żadnych kalkulacjach. Wprawdzie Payne, jego ohydny syn oraz ich znajomi sprawili, że czułam się obca we własnym domu, to jednak miałam sprzymierzeńca w osobie Fergusa, w trakcie zaś roku szkolnego - szkołę, która pomagała mi o tym wszystkim zapomnieć. Dlatego też kiedy Angela Bowden - koleżanka z klasy, córka właściciela sieci agencji handlu nieruchomościami na południowym wybrzeżu - powiedziała mi, że Payne jest zamieszany w jakąś aferę budowlaną, wcale się tym nie przejęłam, a kiedy pokazała mi wycinek z gazety, mówiący o osiadaniu ziemi pod zbudowanymi przez Payne’a domami na zboczach Portsdown Hill, na przedmieściach Portsmouth,moją reakcją był początkowo jedynie radosny śmiech. Przeczytawszy natomiast oskarżenia o wręczanie łapówek urzędnikom zarządu miasta, nie zrozumiałam, co to naprawdę oznacza. Cieszyło mnie wszystko, co rzucało cień na dobre imię Payne’a. Rzeczywiste znaczenie tego ciągu zdarzeń miałam pojąć dopiero w grudniu 1933 roku, gdy wróciłam do Meongate na święta Bożego Narodzenia. Minął dokładnie rok od zaręczyn Olivii - od dnia, w którym zapewniła sobie, we własnym mniemaniu, dozgonną pomyślność. Szłam ze stacji zastanawiając się, jaka też niespodzianka spotka mnie w Meongate tym razem i szczerze się obawiając każdej możliwości, jednakże nawet mi nie przyszło do głowy, co czeka mnie naprawdę. Nie było żadnego przyjęcia. Żyrandole się nie świeciły, ogień nie trzaskał i nawet Fergus nie wyszedł mi na spotkanie. Weszłam do salonu i zobaczyłam Payne’a. Spał w fotelu. Głośno chrapał i cuchnął whisky. Rzuciłam torbę na ziemię, on jednak nawet nie drgnął.
Coraz bardziej zaniepokojona, zadzwoniłam. Po kilku minutach pojawiła się Sally, jeszcze posępniejsza niż zwykle. - Gdzie jest Fergus? - spytałam. - Odszedł, panienko. Pani nic panience nie mówiła? - Nie. Gdzie ona jest? - Musi co w gabinecie. I rzeczywiście, była tam. Siedziała za biurkiem dziadka. Sprawiała wrażenie zmęczonej i wyglądała dużo starzej niż podczas mojej ostatniej wizyty w domu. Za powitanie musiało mi wystarczyć jej lodowate spojrzenie. - Sally mówiła, że Fergus odszedł - odezwałam się. - Został zwolniony. - Dlaczego? - Wścibiał nos w nie swoje sprawy. Miarka się przebrała. - Ale przecież służył w tym domu... - Za długo. Stanowczo za długo. Koniec ze starymi porządkami, Leonoro. Odejście Fergusa to tylko jedna z wielu zmian. - Olivia wstała i podeszła do okna. Po raz pierwszy w życiu zobaczyłam, jak jej niewiarygodne opanowanie znika bez śladu. Była wściekła, chociaż tym razem nie na mnie. - Mój mąż ogłosił bankructwo. - Bankructwo? - Jestem pewna, że o tym słyszałaś. - Chodzi o te domy w Portsdown? - A więc słyszałaś. Tak. O te domy w Portsdown. Wygląda na to, że pozycja Sidneya Payne’a opierała się na równie kruchych fundamentach jak one. Jest zrujnowany, a na dodatek grozi mu sprawa karna. Ale to teraz najmniej istotne. Mnie obchodzi jedynie, co zrobić, żeby nie pójść na dno razem z nim. - Odwróciła się w moją stronę wystarczająco szybko, żeby dostrzec moją pierwszą reakcję. - I niech ci się nie wydaje, że ciebie to wszystko nie dotyczy. - Mnie? A co to ma ze mną wspólnego? - Ależ oczywiście, że ma. Po świętach nie wrócisz już do Howell. Nie stać mnie teraz na czesne. Właśnie piszę list do dyrektorki. - Nie... wrócę? Nie możesz... - Ależ oczywiście, że mogę, Leonoro. Zapewniam cię, że mam do tego absolutne prawo. Wolno mi robić, co tylko zechcę. Twoja dalsza nauka byłaby w obecnej sytuacji niczym nie usprawiedliwioną rozrzutnością.
- Ale... ale co w takim razie będę robić? - Teraz, kiedy Fergus został zwolniony, będziesz miała dość zajęć. Przydasz się Sally do pomocy. A więc we własnym domu miałam zostać zdegradowana do pozycji zwykłej służącej. Takie były plany Olivii wobec mojej osoby. Wybiegłam z domu i popędziłam nad rzekę, gdzie Fergus często przesiadywał z wędką. Wystające nad wodę drzewa były już całkiem bezlistne, a na trawie srebrzył się szron. Ułożyłam płaszcz przeciwdeszczowy na zwalonym pniu i usiadłam, łkając i rozmyślając o żałosnym losie, jaki mi zgotowała Olivia. Nie miałam już Fergusa, któremu mogłabym się zwierzyć, koleżanek z klasy, do których mogłam wrócić, ani żadnej nadziei. W końcu otarłam łzy i postanowiłam, że nie zdradzę się przed Olivią ze swej słabości, nie pokażę jej, że ma nade mną przewagę. Uzbroję się w cierpliwość i kiedy przyjdzie stosowna pora, wyrwę się na wolność. Na długie miesiące życie w Meongate zawisło w próżni. Zdominował je lęk o stabilność finansową oraz tłumiona wściekłość. Payne pił na umór, czekając na postępowanie sądowe - oprócz znanych zarzutów, którym zaprzeczał, miało prawdopodobnie objąć również oskarżenie o łapówkarstwo i przekupstwo. Olivia wciąż konsultowała się z panem Mayhew, dzięki czemu nie miała czasu dla mnie. Jako gość w Meongate bywał jedynie syn Payne’a, Walter, antypatyczny trzydziestolatek, który, gdyby tylko nie brakowało mu pewności siebie, stanowiłby dokładną kopię ojca. Unikałam ich towarzystwa i szukałam schronienia we własnych myślach. Kiedy tylko mogłam, robiłam sobie wycieczki do Droxford. Z podsłuchanych tam rozmów wywnioskowałam, że Fergus znalazł pracę jako windziarz w domu towarowym w Portsmouth (widziała go tam kierowniczka poczty) i że proces Payne’a ma się rozpocząć w kwietniu (wyrok skazujący uważano powszechnie za niemal pewny). Czternastego marca 1934 roku skończyłam siedemnaście lat. W Meongate fakt ten został zignorowany. Olivia pojechała do Winchester, prawdopodobnie na spotkanie z panem Mayhew. Padał ulewny deszcz. Musiałam więc siedzieć w domu. Poszłam do biblioteki poszukać sobie czegoś do czytania. Zdejmując z półki powieść Waltera Scotta dostrzegłam jakąś książkę wsuniętą za inne. Nosiła tytuł „Rozważania komisji diecezjalnej na temat pomocy ubogim w Portsea”. Przerzuciłam ją niedbale, przekonana, że nie znajdę nic interesującego. A jednak trafiłam na rozdział zatytułowany „Nędza pośród dostatku” autorstwa Miriam Hallows, lady Powerstock. Była tam również dedykacja: „Pamięci wspaniałej kobiety, która umarła, tak jak żyła, nigdy nie litując się nad sobą”. Autorką była moja babka, pierwsza żona lorda Powerstocka, kobieta, której miejsce zajęła Olivia. Często
odwiedzałam jej grób, marząc, żeby mogła do mnie przemówić. A teraz miałam przed sobą jej słowa. Zamknęłam książkę i popędziłam na górę, żeby w zaciszu swego pokoju móc spokojnie zagłębić się w lekturze. Usiadłam na łóżku i już miałam otworzyć książkę, kiedy nagle drzwi się otworzyły, a do pokoju wtoczył się Payne. Był jak zwykle pijany, twarz miał czerwoną, włosy zmierzwione. Nawet z drugiego końca pokoju czułam jego oddech przesycony whisky. Mówił bełkotliwie: - Wiem od Olivii, że masz dzisiaj... urodziny - Próbował się uśmiechnąć. - Tak. - Szybko dorastasz. - Zataczając się, ruszył w moją stronę. Zamknęłam książkę i spuściłam stopy na podłogę. - Chyba tak. Zwalił się na łóżko; sprężyny zajęczały pod jego ciężarem. - Taaak. Szybko dorastasz. - Przetarł dłonią oczy, jakby im nie dowierzał. - Robi się z ciebie... śli... śliczna kobietka. Obciągnęłam spódnicę i wpatrywałam się w podłogę. Miałam nadzieję, że jeśli będę milczeć, zostawi mnie w spokoju. - No i masz urodziny. Powinniśmy... powinniśmy byli zrobić przyjęcie.- To nic takiego. - Ależ tak... właśnie że tak. - Położył swą spoconą łapę na mojej dłoni, zaciśniętej w pięść na podołku. - Chciałbym... chciałbym ci to jakoś wynagrodzić. - Poczułam na policzku jego nieświeży oddech. - A może by tak całus na urodziny? Odwróciłam się w jego stronę, żeby odmówić, on jednak po prostu nie dał mi szansy. Przycisnął swe wilgotne wargi do moich ust i pchnął mnie na łóżko. Obmacywał mi piersi, drapał po twarzy kilkudniowym zarostem. Próbowałam krzyczeć, ale nie mogłam. W ręku wciąż trzymałam książkę. Zdesperowana, z całej siły zdzieliłam go w skroń. Uderzeniu towarzyszył niespodziewanie głośny huk. Payne spadł ze mnie i z łóżka. Kiedy dźwignął się niezgrabnie z podłogi, jął potrząsać głową, jakby z niedowierzaniem. W końcu odzyskał głos. - Ty dziwko! - ryknął. - Ty zdradliwa mała dziwko! - Chwycił mnie za ramiona i rzucił na łóżko twarzą w dół. Dopiero po chwili zorientowałam się, że zadarł mi spódnicę wysoko do góry i stał nade mną pochylony, ciężko dysząc.
- Ty dziwko - powtórzył. - Kręcisz tyłkiem na prawo i lewo, a mną gardzisz. Poczekaj, zaraz ci pokażę... Chciałam się odwrócić, ale lewą ręką unieruchomił mi głowę, prawą zaś zdarł ze mnie majtki. Byłam chyba zanadto zszokowana, by próbować się bronić. Poczułam pierwsze, piekące uderzenie i zdałam sobie sprawę, że ściągnął pasek. Uderzenie było tak mocne, że aż zadudnił materac. Zaraz potem nadeszła pierwsza fala bólu. Krzyknęłam. Co działo się później, dokładnie nie wiem. Uderzył mnie kilka razy, po czym usłyszałam jeszcze jeden głos: Olivii. Payne wstał i wybiegł z pokoju, przez cały czas wymachując paskiem. Kiedy drzwi się za nim zatrzasnęły, uklękłam, po raz pierwszy w życiu szczęśliwa z nadejścia Olivii. Ale w jej oczach nie było ani śladu współczucia. - Ty bezwstydna mała dziwko - syknęła. - Coś zrobiła? - N... nic - wyjąkałam. - On... on wdarł się tutaj... - A ty natychmiast ściągnęłaś majtki! Jaka matka, taka córka! W ogóle do mnie nie docierało, co mówi. Czułam jedynie piekący ból, przez łzy prawie nic nie widziałam. - Twoja mamusia tak właśnie lubiła się zabawiać i tak zostałaś poczęta. Chyba powinnam się była tego spodziewać. - Nie... Przecież on mnie zaatakował! - Paskiem? - Jej usta wykrzywiła pogarda. - Twoja słodka mamusia też tak lubiła. Właśnie w taki sposób zabawiała się z moimi przyjaciółmi, kiedy jej męża nie było w domu. - To nieprawda! - Skąd ta pewność? Czy ty naprawdę myślałaś, że jesteś wnuczką lorda Powerstocka? - Przecież jestem jego wnuczką... - Czy w Howell nie nauczyli cię arytmetyki? Sprawdź, kiedy zginął twój rzekomy ojciec i... Przerwała, bowiem rozległo się pukanie, a później przerażony głos Sally: - Psze pani, zdarzył się wypadek. Pan Payne... Olivia otworzyła drzwi. - Co się stało? - Pan leży w korytarzu. Chyba spadł ze schodów. Nie rusza się. - Zostań z Leonorą. - Olivia minęła ją i zbiegła na dół. Sally weszła do pokoju niepewnym krokiem i zamknęła za sobą drzwi. Nic nie mówiła, tylko przyglądała się w milczeniu, jak niezdarnie próbuję doprowadzić ubranie do porządku. Wstałam, chwiejnym krokiem podeszłam do toaletki, usiadłam, chwyciłam chusteczkę i zaczęłam wycierać twarz. Bezskutecznie starałam się powstrzymać płacz, drżenie i szloch.
- No tak - odezwała się w końcu Sally. - Pani przyłapała was na czymś? Może pan Payne spadł ze schodów, bo był pijany, a może bo był zdenerwowany... że się wydało. Nie odwróciłam się do niej. Zwykle w ogóle ze mną nie rozmawiała. Teraz jednak cały jad jej wrogości, widoczny dotychczas w spojrzeniach, znalazł ujście w słowach. - Być może, przysłużyła się panienka nam wszystkim. Nagle spostrzegłam w lustrze, że pokojówka stoi tuż za mną. - Zawsze miała mnie panienka za głupią, może nie? Ale to Fergus skończył na ulicy, a ja wciąż tu pracuję. I nie mam powodów narzekać. A to dlatego że robię wszystko, co pani każe. I dlatego nikomu nic o tym wszystkim nie powiem, niech się panienka nie boi. Wciąż wpatrywałam się z niedowierzaniem w lustrzane odbicie jej zaciętej, ściągniętej twarzy, gdy do pokoju weszła Olivia i poleciła Sally zostawić nas same. Spuściłam wzrok, żeby nie patrzeć jej w oczy. Podczas szamotaniny rozdarła mi się pończocha - wpatrywałam się w wielką dziurę na prawym kolanie, żeby przypadkiem nie spojrzeć w górę. Oliviaprzyniosła pasek Payne’a, bowiem kiedy przemierzała powoli pokój, wyraźnie słyszałam brzęk klamry. Nagle wszystko ucichło - zatrzymała się koło łóżka. - Co tu robi ta książka? - Przyniosłam ją... z biblioteki. - Na grzbiecie jest krew. Czyja? Milczałam. Olivia chwyciła mnie pod brodę i zmusiła do podniesienia wzroku. - Uderzyłaś go, prawda? To jego krew. - Tak. - W takim razie powinnaś się o czymś dowiedzieć... on nie żyje. Sydney Payne nie żyje. - Mówiła o tym tak obojętnie, jakby nigdy nie byli małżeństwem. - To nie moja wina. Nawet jeśli dostrzegła błaganie w moich oczach, potraktowała je jako oznakę słabości, którą należy bezwzględnie wykorzystać. - Będą nam zadawać wiele pytań. Zostanie przeprowadzone śledztwo, przyjedzie koroner... Nie wydam cię. Nikomu nie powiem, co się naprawdę wydarzyło. Pod jednym warunkiem: odtąd zawsze będziesz robić, co ci każę. Będziesz tu mieszkać i nikt nigdy się nie dowie o twojej tajemnicy. Pod tym jednym warunkiem. Zrozumiałaś? - Tak. - W przeciwnym razie będę zmuszona wyjawić całą prawdę o twojej matce. Jak spełniała wszelkie zachcianki każdego mężczyzny, który tylko miał na nią ochotę. Że nawet nie wiadomo, kto jest tak naprawdę twoim ojcem. Że jesteś taka sama jak ona, odziedziczyłaś
jej dewiacje i przyczyniłaś się do śmierci mojego męża. Chciałabyś, żeby się to wszystko wydało? - Nie. - A więc, wszystko jasne? - Tak. - To dobrze. - Wstała. - Nie myj twarzy do czasu przyjścia doktora. Trochę łez zrobi na nim dobre wrażenie. - Podeszła do łóżka i podniosła książkę. - Zachowam ją. Może kiedyś się przyda. - Otworzyła drzwi. - Aha, byłabym zapomniała. Wszystkiego najlepszego w dniu urodzin, Leonoro. Miałam całą noc na samotne rozmyślania o tym, co się wydarzyło i co usłyszałam od Olivii. Wystarczyło kilka minut, najwyżej kwadrans, żeby z tego świata zniknął Sidney Payne, a także moje marzenia o rodzicach, których nie było dane mi poznać. Tak więc ojciec wcalenie był moim ojcem? To wyjaśniało, dlaczego w domu prawie nigdy nie wymawiano imienia mojej matki, dlaczego pochowano ją w hańbie nie wiadomo gdzie, dlaczego dziadek mnie wydziedziczył. To wyjaśniało wszystko - a zarazem nic. Nawet w otchłani rozpaczy, nawet w szponach wstrząsu wiedziałam, że Olivia z całą pewnością przerobiła tę historię na własny użytek. Dlaczego? Dlatego że dzięki temu miała mnie w ręku. Nie zrobiłam niczego złego, ale bez wątpienia w razie potrzeby postarałaby się, by wszyscy uwierzyli, że jest inaczej. A co mogło mnie czekać, jeślibym została uznana winną śmierci Payne’a? Pewnie szpital dla obłąkanych - Olivia już by o to zadbała. Chyba że... będę jej bezwarunkowo posłuszna. Rozwój wypadków był dla Olivii niezwykle korzystny. Wraz ze śmiercią Payne’a przestał jej grozić skandal związany z procesem, ja natomiast nie mogłam się jej w żaden sposób sprzeciwić, bo wtedy zrobiłaby ze mnie morderczynię. Zakrwawiona książka, której nie zdążyłam nawet przeczytać; matka, której nie mogłam ani bronić, ani się wyprzeć; ojciec, który nie był moim ojcem. Olivia odniosła bezwzględne zwycięstwo. Rano Sally powiadomiła mnie, że Olivia życzy sobie ze mną rozmawiać. Była w swoim gabinecie. - Uważam, że najlepiej od razu rozwiać ewentualne niejasności - mówiła spacerując po pokoju; ja przycupnęłam na krześle przy biurku. - Nie masz w tym domu żadnych praw, ale pozwolę ci tu zostać. Co więcej, jeśliby przypadkiem przyszło ci do głowy spróbować stąd odejść, poczuję się zobowiązana poinformować odpowiednie władze o twoim udziale w śmierci mojego męża. W zamian będziesz robić wszystko, o co cię poproszę. Wszystko. Czy to jasne?
- Tak. - Dobrze. - Stanęła za moimi plecami. - Mogło ci przyjść do głowy, że to, co ci powiedziałam o twoich rodzicach, jest nieprawdą. Powinien cię zainteresować dokument, który masz przed sobą na biurku. Przeczytaj go. Wzięłam niewielką szarą kopertę i wyjęłam z niej telegram zaadresowany do lorda Powerstocka, datowany czwartego maja 1916. „Ministerstwo wojny z żalem zawiadamia, że pański syn, kapitan John Hallows zaginął 30 kwietnia i został uznany za poległego”. A więc Olivia miała rację. Umarł ponad dziesięć miesięcy przed moimi urodzinami. Nie był moim ojcem. Pewnie oczekiwała, że będę błagać, by mi powiedziała, czyją w takim razie jestem córką, dobrze jednak wiedziałam, że i tak niczegosię nie dowiem. Odłożyłam telegram na biurko, wstałam i powoli wyszłam, rozpaczliwie usiłując zachować nędzne resztki godności. Śledztwo w sprawie śmierci Payne’a wykazało, że spadł ze schodów i doznał wylewu krwi do mózgu, bardzo gwałtownego ze względu na ogromną ilość wypitego alkoholu. Stwierdzono śmierć w wyniku nieszczęśliwego wypadku. Nikt nie wyglądał na zasmuconego jego śmiercią, a już najmniej ze wszystkich Olivia. Nawet Walter sprawiał wrażenie całkiem obojętnego, kiedy po pogrzebie, pochłaniając kanapki, wygłaszał idiotyczne frazesy na cześć ojca. Olivia dała mu jasno do zrozumienia, że odtąd nie będzie już mile widziany w Meongate. Wystarała się o kremację zwłok Payne’a co było w tamtych czasach rzadkością jakby chciała mieć pewność, że nie pozostanie po nim nic godnego uwagi, nawet grób. Ja przez cały ten okres byłam w transie, kompletnie otępiała. Straciłam marzenia dotyczące rodziców, w zamian dostając tylko świadomość, że jedynym wytłumaczeniem mego przyjścia na świat była rozwiązłość matki. Starałam się zepchnąć to w zapomnienie razem z wydarzeniami w dzień siedemnastych urodzin, razem z wszystkimi pytaniami, na które kiedyś szukałam odpowiedzi, a które teraz straciły sens. Dostałam list z Howell, od Angeli Bowden. Dowiedziała się od ojca o śmierci Payne’a i bardzo żałowała, że musiałam tak nagle opuścić szkołę. Pytała też, czy nie zechciałabym jej odwiedzić, kiedy przyjedzie na Wielkanoc do domu. Nie odpisałam. Nie tylko dlatego że Olivia za nic w świecie nie pozwoliłaby mi na podobną wizytę - przede wszystkim sama nie chciałam jechać. Świat zranił mnie i osaczył, postanowiłam więc kryć się przed nim. Z biegiem czasu stawałam się w Meongate bardziej służącą aniżeli członkiem rodziny. Innymi słowy zamieniłam rolę, do której nie miałam już prawa, na tę, która została mi narzucona
przez Olivie. Stałam się, zgodnie z jej życzeniem, cicha, samotna i zamknięta w sobie, a przede wszystkim posłuszna. Przytłoczona groźbami Olivii, nigdy nie wpadłam na pomysł, żeby spytać siebie - albo ją - po co właściwie pozostałam w Meongate. Mogła przecież pozbyć się mnie bez trudu, a sama jej nienawiść do mojej osoby sugerowała, że powinna tak postąpić. Ale nie. Ona chciała, niemalże wbrew samej sobie, zatrzymać mnie w pobliżu. Musiał istnieć jakiś powód uzasadniający jej potrzebę dominowania nade mną; musiał istnieć jakiś cel, którego źródło tkwiło prawdopodobnie w tajemniczej historii tego domu.Z czasem Meongate stało się naszą fortecą. Nie widując się z nikim i nigdzie nie bywając, mogłyśmy obie udawać - z różnych zresztą powodów - że Sidney Payne nigdy nie istniał. I nawet kiedy najwytrwalsze z okolicznych plotkarek zarzuciły ten temat, my pozostałyśmy odizolowane od świata.
ROZDZIAŁ TRZECI Zaledwie siedem lat po pięknym przemówieniu wygłoszonym w Thiepval przez księcia Walii, niosącym żarliwe przesłanie pokoju, wybuchła druga wojna światowa. Stała się ona zapowiedzią zmian w monotonnym, klasztornym życiu, jakie prowadziłyśmy w Meongate, chociaż początkowo nie wywarła na nas praktycznie żadnego wpływu. Olivia otrzymała kilka oficjalnych listów z zapytaniem o ewentualną możliwość udzielenia schronienia ewakuowanym, zwróciła się jednak o pomoc do „kogoś, kto na pewno jeszcze ją pamięta”, i pisma przestały przychodzić. Sally poszła do pracy do fabryki amunicji w Portsmouth; Olivia nie przyjęła nikogo na jej miejsce, a kiedy się dowiedziała, że jako młoda, sprawna fizycznie i niezamężna kobieta będę musiała wykonywać jakąś pracę na rzecz wojska, przekonała swojego lekarza do wydania zaświadczenia, że fatalny stan jej zdrowia wymaga, by znajdowała się pod stałą opieką. Fikcja ta nie była wcale taka nieprawdopodobna, bowiem po odejściu Sally miałam wystarczająco dużo pracy, a poza tym Olivia rzadko kiedy wychodziła z domu. Nie dlatego że coś jej dolegało. Po prostu nie potrafiła się pogodzić z faktem, że zaczyna się starzeć i brzydnąć, i że dłużej nie da się tego ukryć. Próżność wpędziła ją - a razem z nią także i mnie - w zupełne odosobnienie. Wojna nie tyle przechodziła obok nas, co raczej jeszcze pogłębiała naszą izolację. Wszystko uległo zmianie w roku 1944, w miesiącach przed lądowaniem aliantów w Normandii. Na drogach wokół Droxford zaroiło się od wojskowych ciężarówek i czołgów, w dolinach rozstawiono reflektoryszperacze, a na polach rozbili obozowiska żołnierze. Czułam, że i do Meongate już wkrótce zawita wojna.
Któregoś pogodnego poranka pod koniec kwietnia, wracając przez sad z porannej przechadzki, natknęłam się na obcego. Dostrzegłam goz daleka; był to wysoki mężczyzna w mundurze - sądząc po czapce, oficer. Wsparty o pień jabłoni palił papierosa i wpatrywał się w dom, widoczny zza rododendronów. Stał do mnie tyłem i nie słyszał, jak się zbliżam, kiedy więc byłam jakieś dziesięć kroków od niego, ułamałam gałązkę z najbliższego drzewa. Odwrócił się, wyraźnie zaskoczony. - Co, do jas... Och! - Uśmiechnął się. - Dzień dobry. Był niewątpliwie przystojny i czarująco się uśmiechał. Odniosłam wrażenie, że jest starszy, niż mi się z początku wydawało. Na jego krótko przystrzyżonym wąsie dostrzegłam ślady siwizny. Po trzech gwiazdkach na naramiennikach zorientowałam się, że jest kapitanem. W tym momencie był dla mnie po prostu anonimowym przedstawicielem wojska. Bałam się nawet pomyśleć, jakie ja mogłam zrobić na nim wrażenie w swoim starym, zniszczonym płaszczu, starych butach i z bukiecikiem pierwiosnków w ręce. - Co pana tu sprowadza, kapitanie? - spytałam. - Czy pani tutaj mieszka? - Tak. - W takim razie proszę pozwolić, że wyjaśnię. Nazywam się Galloway - wyciągnął rękę, ja zaś uścisnęłam ją pewnie i mocno. - Mój batalion znajdzie się tutaj jeszcze dzisiaj wieczorem. Szukam miejsca, w którym moglibyśmy rozbić obozowisko. - Leonora Hallows - przedstawiłam się najchłodniej, jak potrafiłam. - Właścicielką tego domu jest moja babka i muszę pana ostrzec, że goście nie są w nim mile widziani. - Pomyślałem, że może będzie nam wolno rozbić się gdzieś tutaj, na uboczu, tak żeby nie wchodzić paniom w drogę. - Mimo wszystko... - Mówiąc wprost, panno Hallows - ponownie się uśmiechnął - tak naprawdę zgoda właściciela posiadłości nie jest nam wcale potrzebna. Oczywiście, wolimy stacjonować w miejscach, gdzie jesteśmy mile widziani, ale... - Rozumiem. Więc kiedy przybędzie... pański... batalion? - Mniej więcej w porze podwieczorku... Postaramy się sprawiać jak najmniej kłopotu. - Uprzedzę babkę. - Będę niezmiernie zobowiązany. - Wrócił spojrzeniem w stronę domu. - Piękny budynek. Podeszłam trochę bliżej.
- Cieszę się, że się panu podoba. - Pewnie jest w nim spory kawał historii.- Moja rodzina mieszka tu od ponad stu lat. - Zauważyłem nazwisko Hallows na pomniku na cmentarzu. To pani ojciec? Obudziła się we mnie podejrzliwość. Zadawał za dużo pytań jak na kogoś robiącego zwykły rekonesans. - Tak - odparłam krótko. - To dlatego nie lubi pani pomagać wojsku, prawda? Poczułam do niego nagłą niechęć. - A kto powiedział, że nie lubię? - Przepraszam, nie powinienem był pytać. Pani motywy nie są moją sprawą. - Rzeczywiście, nie są. A teraz proszę mi wybaczyć, ale muszę już iść. Trafi pan do bramy, prawda? Ruszyłam w stronę domu, szybko i nie oglądając się za siebie. Za nic w świecie nie mogłam pozwolić, żeby zauważył, jak bardzo zmieszało mnie to niespodziewane spotkanie. Był pierwszą od lat całkiem obcą osobą, z którą zdarzyło mi się porozmawiać. Na dodatek był uprzejmy i przystojny. Zrobiłby na mnie wrażenie, nawet gdybym nie marzyła, że któregoś dnia zjawi się właśnie ktoś taki i uwolni mnie od samotności. Przy śniadaniu poinformowałam Olivię o spotkaniu z kapitanem Gallowayem. - No cóż, chyba nie mamy wyjścia. Niech zakładają obozowisko, ale niech im się nie wydaje, że są tu mile widziani. Postaraj się, żeby nie mieli co do tego żadnych wątpliwości. Po prostu nie chcę ich widzieć. - To chyba będzie dość trudne? - Nie. Masz zadbać, żeby trzymali się z dala od domu. - Dobrze. - W końcu nie ma to żadnego znaczenia... Za parę tygodni i tak odejdą. Większość do krainy zmarłych. Słowa Olivii brzmiały mi w uszach, kiedy po południu stałam przed domem i przyglądałam się sznurowi krytych brezentem ciężarówek jadących przez park. Dotąd jedynym naszym bezpośrednim kontaktem z wojną były rzadkie i odległe odgłosy bombardowań Portsmouth,
a teraz po
naszych
trawnikach
maszerowali
młodzi,
niedoświadczeni żołnierze, zbliżający się do swej ostatniej bezpiecznej przystani przed... Pod ganek zajechał dżip, z którego wysiadł kapitan Galloway. - Ufam, że nie było żadnych problemów, panno Hallows? - odezwał się salutując. - Na razie nie, kapitanie.. - Jeśliby się tylko pojawiły, proszę mi natychmiast dać znać.
- Nie omieszkam. Nie pojawiły się. Osobiście o to zadbał, konsultując ze mną każdy najmniej istotny drobiazg. Gdzie mogą rozstawić namioty; w jaki sposób uniknąć zniszczenia trawników; czy przypadkiem hałas nie przeszkadza lady Powerstock - zawsze znalazł się jakiś powód, żeby spędzić ze mną kilka minut. Był uprzejmy, skrupulatny i czarujący, a moich opowieści o kwiatach rosnących wokół ich obozowiska słuchał z takim samym zapałem, z jakim snuł plany, czym się będzie zajmować po wojnie. Wkrótce moja rezerwa stopniała i zdałam sobie sprawę, że po raz pierwszy od czasów pobytu w szkole zdarzyło mi się z kimś zaprzyjaźnić. Któregoś ranka, kiedy szłam do Droxford, zatrzymał samochód, żeby mnie podwieźć, a po drodze opowiedział mi o pierwszym wrażeniu, jakie zrobiło na nim Meongate. - Urodziłem się i wychowałem w Londynie, ale zawsze wyobrażałem sobie, jak wygląda życie w domu na wsi. Kiedy się tu zjawiłem, powinienem był chyba od razu zapukać do drzwi, ale nie potrafiłem się powstrzymać przed rozejrzeniem się najpierw dookoła. Jesteś bardzo szczęśliwa, mieszkając w takim domu. - Jest zimny, samotny i odcięty od świata. - Na mnie wcale nie zrobił takiego wrażenia. Kiedy mnie zaskoczyłaś wtedy w sadzie, zastanawiałem się, jaka jesteś. Nie przypuszczałem, że dowiem się tak szybko. - Niby dlaczego się zastanawiałeś? Uśmiechnął się. - No cóż, zanim się u was zjawiłem, pozwoliłem sobie trochę powypytywać w wiosce. Powiedziano mi, że ty i twoja babka jesteście... no... odludkami. - Co jeszcze ci powiedziano? - Że twój ojciec zginął na poprzedniej wojnie. - I...? - Och, już zapomniałem. - Nie wierzę. - No dobrze. Twierdzili, że jesteś nieprzystępna i na pewno nie zechcesz nam pomóc. - I okazało się, że to prawda. - Tylko na początku. Wjechaliśmy do wioski. Zatrzymał samochód i wysiadłam. Nagły impuls kazał mi potwierdzić wszystko, co mógł na mój temat usłyszeć.- Jestem dokładnie taka, jak ci powiedzieli. - Teraz to ja ci nie wierzę. Dlaczego mi nie uwierzył - a może raczej plotkom na mój temat? Później opowiedział mi, że pojawiając się tuż za nim w sadzie, akurat w chwili kiedy rozmyślał o młodszej
mieszkance Meongate, zaprzątnęłam jego myśli bez reszty. Lecz podobnie jak człowiek nigdy nie potrafi pojąć, czym taki nudziarz jak on mógł kogokolwiek zafascynować, nie mogłam uwierzyć, że po tylu jałowych latach w Meongate dane mi było odkryć uczucie - miłość - i to tak przypadkowo. Tamtego wieczora wpatrywałam się w swoje odbicie w lustrze i w myślach powtarzałam: „Nie! To nie może być prawda. Dla niego jestem co najwyżej rozrywką, mającą mu umilić długie tygodnie, które musi tu spędzać. Niepotrzebnie się łudzę”. A jednak coraz częściej bywaliśmy razem, natykaliśmy się na siebie - oczywiście przypadkowo - raz po raz. To nad rzeką, kiedy spacerowałam po śniadaniu, to na drodze do wioski, gdzie jadąc samochodem przystawał, żeby mnie podrzucić. Opowiedział mi o swej rodzinie, dzieciństwie, pracy przed wojną i zamiarach na przyszłość. Ja na swój temat nie mówiłam prawie nic, on zaś nie pytał, jakby wiedział, że jeszcze nie jestem gotowa o tym rozmawiać. Na pewno nie mógł wiedzieć o moim skrywanym strachu, że prędzej czy później dowie się więcej, niż potrafi znieść, że Olivia toleruje naszą przyjaźń tylko po to, żeby mieć większą przyjemność z jej zniszczenia. W perspektywie było jeszcze jedno zakończenie: nie określona, ale też nieunikniona data inwazji, dzień kiedy batalion Tony’ego odpłynie do Francji, a razem z nim moje nadzieje. Wreszcie któregoś niedzielnego popołudnia na początku czerwca - urządziliśmy sobie wówczas piknik na Winchester Hill i siedzieliśmy na skąpanym w słońcu zboczu, spoglądając na leżące u naszych stóp doliny - Tony poinformował mnie o nieuchronnym rozstaniu. - Za kilka dni bomba pójdzie w górę - powiedział. - Dokładnie we wtorek. - Inwazja? - Tak. Sama myśl o tym wydawała się czymś nieprawdopodobnym. Siedzieliśmy na podskubanej przez owce darni, dookoła śpiewały skowronki, w powietrzu unosiła się gorąca mgiełka, przed nami, na obrusie w kratę, leżało jedzenie, a poniżej roztaczał się widok na Hampshire. - Za to, co ci powiedziałem, mogliby mi wpakować kulę w głowę.- Więc dlaczego to zrobiłeś? - Bo nie mam ochoty zniknąć w ciemnościach nocy jak jakiś pospolity złodziej. Prawdę mówiąc, wcale nie mam ochoty się stąd ruszać. - Przecież było wiadomo, że prędzej czy później będziesz musiał. - Tak. Ludzie się niecierpliwią, chcą to już mieć za sobą. Ale ja bym chciał, żeby to trwało choćby całe lato.
- Ja też. - Naprawdę? - Tak. Dzięki tobie byłam szczęśliwa jak nigdy. A teraz przyszedł czas rozstania. - Nie na zawsze. Wrócę. - Nie musisz niczego obiecywać. - Ale ja naprawdę mam taki zamiar. Wrócę tu, żeby cię prosić o rękę. - Słucham? Uśmiechnął się. - Przecież słyszałaś. Było to jak sen o czymś, czego pragnęłam, ale bałam się, że nigdy nie dostanę: o prozaicznej rozkoszy odwzajemnionej miłości. Szczęście, którego zaledwie zdążyłam dotknąć, uciekło w przyszłość, lecz czy miałam szanse go doczekać? Tony tak wiele chciał mi ofiarować - tyle że podejrzewałam, iż Olivia będzie w stanie mi to wszystko odebrać. - Czemu płaczesz? - Bo to, co mi obiecujesz - i czego tak bardzo pragnę - nie może się spełnić. - Dlaczego? - Tylu rzeczy jeszcze o mnie nie wiesz. - Choćbym się dowiedział czegoś wprost niesłychanego, nie zmienię zdania. - Naprawdę? Jesteś tego pewien? - Tak, jestem pewien, Leonoro. Musisz mi tylko zaufać. I czekać na mnie, a kiedy wrócę, przyjąć moje oświadczyny. A więc zaufałam mu - co było dla mnie doświadczeniem jeszcze nowszym niż miłość. Dwa dni później, we wtorek, szóstego czerwca 1944 roku, obudziwszy się rano, mieszkańcy Droxford stwierdzili ze zdziwieniem, że po ciężarówkach blokujących drogi oraz żołnierzach, którzy jeszcze wieczorem obozowali w pobliżu, nie pozostał nawet ślad. Ponieważ słyszałam, jak tuż przed północą przejeżdżali kołoMeongate, przez całą noc nie spałam, siedząc w pokoju twarzą w twarz z dziwną ciszą nieobecności Tony’ego. Zaledwie sześć tygodni wcześniej nigdy by mi nie przyszło do głowy, że cokolwiek może się zmienić w narzuconym mi przez Olivie samotnym życiu. I nic się nie zmieniło - poza nadzieją, którą w nim pokładałam, ufnością, którą we mnie zaszczepił. - A więc odjechał - odezwała się Olivia przy śniadaniu. - Jak to odjechał? - odparowałam. - Wszyscy odjechali. - Już ty dobrze wiesz, o kogo mi chodzi. - W jej głosie dostrzegłam dziwną gwałtowność. - Czyżbyś sobie wyobrażała, że nie zauważyłam twojego flirtu z dzielnym kapitanem?
A więc wiedziała o wszystkim. Delikatnie odstawiłam filiżankę na spodek i milczałam. - Ciekawe, czego ci naopowiadał? Że po ciebie wróci? Nie licz na to. Straciłaś go i nie ma żadnego znaczenia, czy powodem będzie niemiecka kula, czy może raczej francuskie dziwki. Słowa te zraniły mnie, ale nie zachwiały mej ufności. Nie mogłam okazać, jak bardzo chcę w niego wierzyć. Milczałam. - A nawet gdyby przypadkiem wrócił, to z pewnością nie na długo, bo wówczas będę musiała powiedzieć mu całą prawdę na twój temat. Sama więc widzisz: tak czy owak go straciłaś. W tym momencie opuściła mnie nadzieja. - A skąd wiesz, że jeszcze mu nie powiedziałam całej prawdy? Olivia wstała od stołu i podeszła do okna, a w kącikach jej ust pojawił się tajemniczy uśmiech. Zmusiłam się do zachowania spokoju. Żadna z nas nie powiedziała ani słowa. Nie było takiej potrzeby. Nasze najbardziej zacięte pojedynki polegały na milczeniu. Cisza mówiła wystarczająco głośno mnie o pogardzie Olivii, jej natomiast o moim oporze. W ciągu następnych miesięcy listy od Tony’ego, przychodzące sporadycznie na pocztę w wiosce, były moim najcenniejszym skarbem. Czytałam je wciąż od nowa, aż niemal się rozpadały na kawałki; wyjmowałam je ze skrytki i przeglądałam, gdy tylko zaczynała mnie opuszczać ufność. Dawały mi one pewność, której Olivii czasami udawało się mnie pozbawić: pewność, że Tony mnie kocha i kiedyś wróci, by poprosić o moją rękę. Nie dowiadywałam się z nich tylko jednego: czy Tony’emu zagraża jakieś niebezpieczeństwo. W tej sprawie mogłam się opierać jedynie na doniesieniach prasowych oraz mapie, którą pan Wilsmer umieścił w oknie wystawowym swego sklepu i na której zaznaczał postęp inwazji. Musiało go zastanawiać, dlaczego godzinami wpatruję się w powbijane w mapę kolorowe chorągiewki, i pewnie nie miał zielonego pojęcia, że staram się po prostu odgadnąć, która z nich oznacza pułk Tony’ego. Wraz z upływem czasu i rozwojem działań wojennych moja niecierpliwość malała. W pewnym sensie, zupełnie podświadomie, nie chciałam powrotu Tony’ego, albowiem nadzieja, żywa właśnie dzięki jego nieobecności, wydawała się lepsza, niż chwila kiedy wróci i dowie się o mnie całej prawdy. Teraz, gdy przestałam sądzić, że pozostanę w Meongate do końca swoich dni, jednostajne, nudne życie stało się nagle całkiem znośne.
Nadeszła wiosna, lecz z nią nie zjawił się w sadzie żaden nowy batalion. Wojna w Europie dobiegła końca. Niebezpieczeństwo minęło, lecz oczekiwanie trwało. Aż wreszcie, na początku czerwca, dostałam telegram: Wróciłem. Przyjeżdżam do Droxford jutro w południe. Kocham. Tony. A więc miał być na dworcu za niecałe dwie godziny! Zmusiłam się do nadludzkiego wysiłku, żeby nie okazać po sobie, jak bardzo jestem przerażona. Kiedy z koszykiem na ramieniu wychodziłam z domu, Olivia musiała być święcie przekonana, że wybieram się na zakupy. Do przyjazdu pociągu pozostawało mnóstwo czasu. Weszłam na peron, usiadłam na ławce i cofnęłam się w myślach o dwadzieścia pięć lat ze swego dwudziestoośmioletniego życia, do dnia gdy w tym samym miejscu żegnałam się z przeszłością, której nie rozumiałam, tak jak teraz czekałam, żeby przywitać przyszłość, na którą nie śmiałam mieć nadziei. Wreszcie nadeszła ta chwila. Lokomotywa puszczając kłęby pary powoli zatrzymała się na stacji. Tony pojawił się w otwartych drzwiach wagonu na końcu pociągu - szczupła, raczej nie rzucająca się w oczy postać w fatalnie leżącym garniturze. Początkowo myślałam, że to ktoś inny, ale kiedy wyrzucił papierosa w taki sam sposób jak podczas naszego pierwszego spotkania w sadzie i posłał mi promienny uśmiech, nie miałam już żadnych wątpliwości. Powinniśmy byli się objąć albo pocałować, ale zamiast tego staliśmy wpatrując się w siebie z niedowierzaniem. - Wróciłem - odezwał się w końcu. - Schudłeś. - Niedługo to sobie odbiję. - Myślałam, że będziesz w mundurze.- Zostawiłem go u siostry, a tę kreację zafundował mi rząd. - Jest bardzo... - Szykowna? Roześmialiśmy się i nagle porwał mnie w ramiona. Zaczęliśmy wirować po peronie jak w radosnym tańcu. A więc to prawda, wrócił po mnie! Ruszyliśmy, ale nie w stronę Meongate. W południowym upale, trzymając się za ręce, szliśmy powoli polną ścieżką w kierunku Droxford. Powinnam być szczęśliwa, ale mój niepokój, przez tyle czasu tłumiony, znowu dał o sobie znać, co nie uszło uwagi Tony’ego.
- Czy twoja zeszłoroczna obietnica wciąż jest aktualna? - spytał. - Przecież wiesz, że tak.
- Więc skąd ten smutek? - Bo... bo przecież cię ostrzegałam, że wielu rzeczy o mnie nie wiesz. A teraz będziesz się musiał ich dowiedzieć. I może się rozmyślisz. - Jakich rzeczy? - Na przykład tego, że kapitan Hallows, którego nazwisko widziałeś na cmentarzu, tak naprawdę nie był moim ojcem. Był nim ktoś inny, nie wiem kto. - Czytałaś moje listy, prawda? - Oczywiście, że tak. - Więc jak w ogóle mogło ci przyjść do głowy, że coś takiego będzie dla mnie miało jakiekolwiek znaczenie? Ja cię kocham, Leonoro. Stanęłam i spuściłam głowę. Nieślubne pochodzenie było w końcu zaledwie drobnym wstępem do tego, czego musiał się dowiedzieć. - To jeszcze nie wszystko. Człowiek o nazwisku Payne... - Ach, stary Payne. Wiem o nim. - Uśmiechnął się. - Pierwszego wieczoru w gospodzie Pod Białym Koniem jeden z miejscowych mądrali opowiedział mi o nim co nieco. To naprawdę bez znaczenia. - Ty nic nie rozumiesz. - Zamierzam się z tobą ożenić, Leonoro. I nie powstrzyma mnie nawet setka najmroczniejszych tajemnic. To wszystko nie ma najmniejszego znaczenia. - Moja babka... - Okropna hetera, wiem. Ale tak się składa, że masz skończone dwadzieścia jeden lat i jej zgoda nie jest ci potrzebna. - Nie o to chodzi. Nagle chwycił mnie mocno za ramiona.- Posłuchaj, pójdę do niej zaraz i oznajmię, że żenię się z tobą, choćby nie wiem co powiedziała czy zrobiła. - Ale... - Nie! Już zdecydowałem. Zaczekasz na mnie Pod Białym Koniem. Niedługo wracam. Zanim zdążyłam cokolwiek odpowiedzieć, ruszył przez pole. - Tony! Zaczekaj! - krzyczałam za nim, on się jednak nawet nie obejrzał. Zniknął mi z oczu. Mogłam, oczywiście, dogonić go i zmusić, żeby wysłuchał mojej wersji wydarzeń, jednakże stałam bez ruchu. Przez cały rok planowałam, jak mu to powiem, a teraz przepuściłam jedyną okazję, ustępując Olivii pola bez choćby próby walki. W końcu powoli, noga za nogą poszłam do wioski i tak jak mi kazał, udałam się do gospody Pod Białym Koniem. Usiadłam przy oknie i sącząc piwo imbirowe wyglądałam na
ulicę. Pomyślałam, pamiętam, że to najgorsze oczekiwanie ze wszystkich. Nasza miłość przetrwała rok rozłąki, ale czy zdoła przetrwać kilka starannie dobranych słów Olivii? Nagle, znacznie wcześniej niż się spodziewałam, Tony stanął koło mnie. Musiał wejść tylnymi drzwiami, bo zdążył już kupić piwo, które trzymał przed sobą, jakby proponował toast. Uśmiechał się szeroko. - Co powiedziała? - spytałam łamiącym się głosem. - Pytanie raczej, co ty powiesz. Załatwiłem w Londynie specjalne zezwolenie, możemy się więc pobrać choćby jutro. Moja siostra chętnie cię przenocuje. Nie może się już doczekać, kiedy wreszcie cię pozna. - Ale... co powiedziała Olivia? - Nie sądzę, żeby miała ochotę przyjechać na ślub. - Usiadł i stuknął szklanką o moją. - No więc, co ty na to? - Czy powiedziała ci o... o Paynie? - Ani słowa. Kiedy jej oświadczyłem, że zamierzamy się pobrać, odparła: „Róbcie, co chcecie”. Raczej nie nazwałbym tego błogosławieństwem, ale taka odpowiedź w pełni mnie zadowala. - Tylko tyle ci powiedziała? - Ani słowa więcej. Tylko to. No więc jak, może być jutro? Mój umysł nie był w stanie ogarnąć znaczenia jego słów. Olivia nic mu nie powiedziała, absolutnie nic. Dałam jej możliwość zniszczenia mi życia, a ona z niej nie skorzystała. To przecież nie miało sensu, a jednocześnie, kiedy patrzyłam na szeroko uśmiechniętą twarzTony’ego, wydawało się najbardziej sensowne ze wszystkiego na świecie. - A więc jak, Leonoro? - Jutro? Och, tak, Tony. Moja odpowiedź brzmi: tak. Niech nasza przyszłość zacznie się już jutro. Nawet teraz, po tylu latach, trudno mi uwierzyć w szybkość i wielość zmian, jakie zaszły w moim życiu w ciągu następnych paru dni. Siostra Tony’ego, Rosemary, przyjęła mnie z nie narzucającą się, naturalną życzliwością, jakiej nigdy przedtem nie doświadczyłam. Wymogła na nas, żebyśmy przesunęli termin ślubu o kilka dni, i niezwłocznie zajęła się organizacją skromnego przyjęcia, a także zaciągnęła mnie do sklepu po suknię ślubną. Wyglądało to tak, jakby przewidziała ślub brata wcześniej niż on sam i zgromadziła na ten cel mnóstwo kartek na żywność. Dzięki Rosemary mogłam wstąpić w związek małżeński pozostając w stanie oszołomienia. Ale to jeszcze nie był koniec zmian. Świadek Tony’ego, Jimmy Dare - jego
kolega z wojska - zamiast prezentu ślubnego zaproponował mu kierowniczą posadę w należącej do jego ojca wytwórni odzieży w Wells, więc tydzień później wyruszyliśmy tam na poszukiwanie mieszkania. Jeszcze przed moim następnym spotkaniem z Olivią kupiliśmy dom przy Ash Lane - ten sam, w którym przyszłaś na świat. Później pojechaliśmy do Meongate, gdyż zostawiłam tam ubrania i książki. Chociaż od dnia wyjazdu minęło tak niewiele czasu, poczułam się zupełnie obca. Teraz, kiedy tyle się w moim życiu wydarzyło, trudno mi było uwierzyć, że jeszcze niedawno cały mój świat mieścił się w obrębie ścian tego domu. Wrażenie obcości potęgował fakt, że Olivia zdążyła już zatrudnić opiekunkę, niejaką pannę Buss, która przywitała nas niezwykle chłodno i dała mi jasno do zrozumienia, iż nie życzy sobie, bym się mieszała do jej obowiązków. Gdy już znieśliśmy bagaże do samochodu, poszłam się pożegnać z Olivią. Znalazłam ją w oranżerii, z twarzą ukrytą za ciemnymi okularami, pozornie całkiem obojętną na naszą wizytę. - Już jedziemy - odezwałam się. Nie odpowiedziała. - Chciałam ci tylko powiedzieć, że... jestem ci bardzo wdzięczna. Zdjęła okulary i przyjrzała mi się badawczo. - Niby za co jesteś mi wdzięczna? - Mogłaś próbować mnie zatrzymać. Mogłaś spróbować przekonać Tony’ego, że...- Że co? - Jestem ci po prostu wdzięczna, że tego nie zrobiłaś. To wszystko. - Całkiem niepotrzebnie - odparła i ponownie skryła się za okularami, jakby chciała mnie pozbawić jakiegokolwiek wglądu w motywy swego nie wyjaśnionego aktu łaski. Czułam wdzięczność, ale nie byłam też wolna od podejrzeń, tymczasem jej zachowanie nie uchyliło przede mną choćby rąbka tajemnicy. - Panna Buss dobrze sobie radzi. Znowu ani słowa odpowiedzi. - No cóż... W takim razie do widzenia. Wciąż milczała. Jej nieubłaganie ukryte spojrzenie dało mi jasno do zrozumienia, że to wprawdzie koniec mojej służby, ale nie taki koniec, którym dane mi będzie się napawać. Powoli wyszłam z oranżerii, raz na zawsze wolna od władzy Olivii, jednakże radość z oswobodzenia zmącił cień wątpliwości. Odzyskałam wolność, to prawda, ale w dalszym ciągu nie miałam pojęcia dlaczego. Później przyszło mi do głowy, że w gruncie rzeczy Olivia wcale nie była taka łaskawa, jak mi się wydawało. Zachowując milczenie sprawiła, że pomiędzy Tony’ego i mnie wcisnęła się ponura tajemnica. Może Olivia zdawała sobie sprawę, że ujawnienie sekretów
nie miało szans przeszkodzić naszemu małżeństwu. A może czuła, że z biegiem czasu ich znaczenie, zamiast maleć, zacznie rosnąć. Tak czy owak, choć byłam jak nigdy przedtem gotowa opowiedzieć Tony’emu o wszystkim, dzięki Olivii nie musiałam tego robić. A później moja determinacja nie miała już być tak ogromna.
ROZDZIAŁ CZWARTY Narodziny Ronalda w roku 1948 na dobre przypieczętowały nasz związek. Tony wreszcie miał upragnionego syna. Aby uczcić to wydarzenie, ojciec Jimmy’ego Dare’a zaproponował Tony’emu przystąpienie do spółki. Dla mnie chyba najważniejsze było twoje przyjście na świat, po prostu dlatego że mogłam być dla córki taką matką, jakiej sama nigdy nie miałam. Właśnie wtedy całkiem nieświadomie postanowiłam do reszty zerwać z przeszłością - nie tyle ją zapomnieć, co po prostu skazać na niebyt. W świecie, jaki zbudował mi Tony, wydawało się to nie tylko możliwe, ale także konieczne. Olivia została w Meongate. Ani ja jej nie odwiedzałam, ani tym bardziej ona mnie. Od czasu do czasu wpadał do niej Tony, żeby sprawdzić, czy dom nie podupada. Nie komunikowałyśmy się w żaden inny sposób - i w pełni mi to odpowiadało. Na początku stycznia 1953 roku panna Buss zawiadomiła nas, że Olivia zaniemogła, a miesiąc później - że jest umierająca i prawdopodobnie jej dni są policzone. Jednocześnie panna Buss zasugerowała, żeby do Meongate pojechał raczej Tony niż ja, albowiem moja obecność mogłaby niepotrzebnie zdenerwować chorą. Nie przeciwstawiałam się; w gruncie rzeczy byłam szczęśliwa, że ominie mnie to ostatnie spotkanie. Tak więc przy umierającej Olivii siedział Tony, ja w tym czasie bawiłam się z wami w domu w Wells. Pamiętam, że kiedy Tony pojechał do Meongate, zastanawiałam się, czym właściwie będzie dla mnie śmierć Olivii. Definitywnym zerwaniem więzów z przeszłością? Ostatecznym dowodem na to, że te więzy nie istnieją? Udało mi się zapomnieć nie tylko cierpienia, jakich doświadczyłam w Meongate, lecz także nadzieje na jakiekolwiek zadośćuczynienie. Teraz już go nie chciałam. Miałam nowe życie, którego ukoronowaniem byliście ty i Ronald, i żadne pamiątki z przeszłości nie były mi potrzebne. Co się tyczy samego Meongate, trochę teraz żałuję, że nie przetrząsnęłam pokoi w poszukiwaniu rodzinnych relikwii i pamiątek po rodzicach, a może dokumentów tłumaczących moją przeszłość, wtedy jednak czułam jedynie ulgę, że na ten ponury etap mojego życia będzie wreszcie można spuścić zasłonę zapomnienia. Prawdopodobnie nie pofatygowałabym się nawet na pogrzeb Olivii gdyby nie Tony, który bardzo nalegał,
przekonany, że jako spadkobierczyni będę potrzebna na miejscu, by od ręki załatwić wszystkie formalności związane ze sprzedażą posiadłości. Stary Mayhew na jeden dzień przestał być emerytem i wystąpił w roli wykonawcy testamentu. Olivia zażyczyła sobie, żeby jej ciało poddać kremacji, podobnie jak jej trzeciego męża, którego syn był jedynym poza nami żałobnikiem. Nie widziałam Waltera Payne’a od dziewiętnastu lat i aż się cofnęłam, mając przed sobą wierną kopię jego ojca. Choć starał się być miły, a nawet ujmujący, z trudem skrywałam obrzydzenie ogarniające mnie na jego widok. Z krematorium pojechaliśmy do Meongate, gdzie zjawiliśmy się przed panem Mayhew i Payne’em. Byłam co prawda przygotowana naostatnią wizytę w tym domu postanowiłam bowiem, że nigdy więcej moja noga tam nie postanie - nie potrafiłam jednak powstrzymać drżenia rąk, kiedy otwierałam drzwi wejściowe. W holu zastaliśmy rząd skrzyń i waliz, wypełnionych po brzegi przenośnymi sprzętami i najróżniejszymi drobiazgami. Po chwili z przyległego korytarzyka wyłoniła się panna Buss i przywitała nas chłodno, lecz grzecznie. - Co to wszystko ma znaczyć? - spytał Tony, wskazując na skrzynie. - Pan Mayhew kazał mi przygotować wszystko do wywiezienia. - Chyba się cokolwiek pośpieszył? - Nie mnie to oceniać. - O, państwo Galloway - rozległ się za nami głos prawnika. - Miałem nadzieję osobiście państwa przywitać. Może herbaty? Panno Buss, niech pani będzie tak uprzejma. A państwa poproszę do salonu. Posłusznie ruszyłam za nim, wstrząśnięta wspomnieniami, jakie pozostawiłam w Meongate, nie potrafiąc się powstrzymać przed przypomnieniem podobnej sytuacji sprzed ponad dwudziestu lat, kiedy dowiedziałam się, że lord Powerstock mnie wydziedziczył. Za to Tony skupiony był na teraźniejszości i zabrał głos, przejmując moją rolę: - Panna Buss powiedziała nam, że kazał jej pan wszystko popakować. - Zgadza się. - W czyim imieniu? Mayhew przepuścił nas w wejściu do salonu, po czym wszedł i zamknął za sobą drzwi. Wiek nie pozbawił go profesjonalnego uśmiechu na wąskich ustach ani odrobiny tajemniczości. - Niestety, pan Payne nie mógł do nas dołączyć, więc chyba możemy sobie darować oficjalne odczytywanie testamentu.
Tony był coraz bardziej poirytowany. - Czy zechciałby pan odpowiedzieć na moje pytanie? - Wykonywałem instrukcje pana Payne’a, panie Galloway. Współwykonawcy ostatniej woli lady Powerstock i zarazem jedynego spadkobiercy. - Co?! - Lady Powerstock zapisała cały swój majątek panu Walterowi Payne’owi, swemu pasierbowi. Spadek ogranicza się w zasadzie do domu i jego zawartości, jako że większa część kapitału została wyczerpana albo będzie przeznaczona na pokrycie słusznych zobowiązań zmarłej. Powinienem chyba jeszcze dodać, że również same grunty zostały mocno okrojone, a to w wyniku ich sprzedaży właścicielom sąsiednich posiadłości. Siedziałam na sofie, błądząc spojrzeniem po meblach, których - prawdopodobnie ze względu na naszą wizytę - jeszcze nie wyniesiono, i nagle stanął mi przed oczyma ogień płonący w pustym teraz kominku, w wieczór zaręczyn Olivii i Payne’a. Wydawało mi się, że słyszę ogłuszającą muzykę płynącą z tuby patefonu i niemalże czułam smak szampana, który kazano mi wypić. - Czy chce pan powiedzieć - mówił Tony - że moja żona, wnuczka lady Powerstock... - Panie Galloway, w tekście testamentu pochodzenie pańskiej małżonki podane zostało w wątpliwość i dlatego uznałem, że lepiej będzie, jeśli darujemy sobie jego odczytanie. Ponownie zapiekły mnie oczy, tak jak tamtego wieczoru, jakby pokój znów się wypełnił dymem papierosów, jakbym znów widziała obserwującą mnie Olivie i jej przyszłego męża... Wstałam z sofy, zdecydowana raz na zawsze zrzucić z siebie klątwę Meongate. - Dziękuję, panie Mayhew, że załatwił pan tę sprawę tak taktownie. Tony spojrzał na mnie z niedowierzaniem. - Leonoro! - Nie będę skarżyć testamentu, Tony. Niech Walter bierze wszystko. Czy pan Payne określił już swoje zamiary wobec tego domu? - zwróciłam się do prawnika. - Zawartość ma zostać sprzedana na aukcji, natomiast co się tyczy samego budynku, pan Payne zamierza go przemeblować i zmodernizować. Wspominał o urządzeniu tutaj klubu i budowie toru golfowego. - Jestem przekonana, że będzie to udane przedsięwzięcie. - Pozostała jeszcze jedna sprawa. - Mayhew odchrząknął.
- Określając pana Payne’a mianem jedynego spadkobiercy, popełniłem niewielki błąd, albowiem otrzymała pani w spadku pewien drobiazg. - Dlaczego mówi pan o tym dopiero teraz? - warknął Tony. - Proszę mi wybaczyć. Czy dobrze się pani czuje, pani Galloway? - Mayhew zauważył, że drżę, i posłał mi przeszywające spojrzenie. - Tak, jest mi po prostu trochę zimno, to wszystko. Postawiłam kołnierz płaszcza, ale bynajmniej nie ze względu na chłód. Zadrżałam na samą myśl, jaki legat Olivia mogła dla mnieprzeznaczyć. Nagle, po raz pierwszy od tylu lat, pomyślałam o splamionej krwią książce, którą zabrała mi w dniu śmierci Payne’a. Czy zniszczyła ją, jak miałam nadzieję? I ile właściwie wiedział Mayhew? Jak wiele informacji zdołał wyciągnąć od Olivii przez długie lata współpracy? Nie potrafiłam tego odgadnąć z jego obojętnej, chudej twarzy, całkiem pozbawionej wyrazu. Zapadło milczenie, jakby Mayhew próbował ocenić, czy zdobędę się na odwagę i zapytam, co też takiego zapisała mi Olivia. Nie zdążyłam się odezwać, ponieważ ubiegł mnie Tony: - Do diabła, niech pan wreszcie powie, co to takiego? - Lady Powerstock wyraziła życzenie, żeby pani Galloway otrzymała coś na pamiątkę po swojej byłej opiekunce. Chodzi o... dwa obrazy. - Obrazy? - powtórzyłam, bardziej z ulgą niż ze zdziwieniem. - Owszem. Są tutaj. - Udał się w najodleglejszy kąt pokoju, gdzie oparty o ścianę stał duży pakunek przykryty materiałem. - Jak się orientuję, nie przedstawiają żadnej wartości handlowej. Zostały namalowane przez pierwszego męża lady Powerstock, niejakiego pana Bartholemew. Obawiam się, że jego prace nie są obecnie w cenie. Tony odrzucił przykrycie na bok i podniósł obrazy, żeby się im przyjrzeć. Ja mogłam to sobie darować. Aż za dobrze wiedziałam, co na nich jest, gdzie dotąd wisiały i czyja twarz z nich spogląda. - Czy to obrazy typowe dla tego malarza? - spytał Tony. - Trudno mi powiedzieć - odrzekł Mayhew. - Nie jestem koneserem. - Nie chcę ich - usłyszałam swój głos. - Proszę je wystawić na aukcji, razem ze wszystkim innym. - Czy to pani stanowcza decyzja? - Tak. - Z pewnością Olivia także nie miała wątpliwości, że nie zechcę ich zatrzymać. Był to jej pożegnalny gest - wyzywający, niesmaczny, pełen nienawiści. Tony przykrył obrazy i zwrócił się w moją stronę.
- Nie śpiesz się tak, kochanie. W końcu darowanemu koniowi... - Już postanowiłam. Tony najwidoczniej wyczytał z mojej miny, że nie zmienię zdania. - Dobrze - powiedział. - Słyszał pan, panie Mayhew? Niech idą pod młotek. Tak też się stało. Przez całą drogę powrotną do Wells Tony dawał upust oburzeniu, które jego zdaniem powinnam czuć wobec faktu, że to Payne, który w Meongate nigdy nawet nie mieszkał, zostałwłaścicielem posiadłości, podczas gdy ja, urodzona tam i wychowana, otrzymałam jedynie dwa brzydkie, nic niewarte obrazy. Mnie to jednak nie obchodziło. Niech sobie Payne bierze wszystko. Przetrwałam ostatnią torturę, z jaką wiązało się dla mnie Meongate, i byłam gotowa zapłacić każdą cenę, byleby tylko nie musieć tu wracać nawet myślą. A liczyłam, że tak właśnie będzie. Minęły trzy miesiące, trzy miesiące, w ciągu których otrząsnęłam się z resztek obaw spowodowanych ostatnią wolą Olivii. Nie było to trudne. Miałam na głowie tyle innych spraw. Na drugiego czerwca wyznaczono termin koronacji królowej i znalazłam się w wirze przygotowań do balu ulicznego, organizowanego z tej okazji. Przeceniłam własne siły podjęłam się zrobić więcej wypieków, niż byłam w stanie, i w ostatnią niedzielę przed uroczystością okazało się nagle, że mam okropne zaległości. Zauważywszy podczas lunchu mój fatalny nastrój, Tony złożył mi wspaniałomyślną propozycję: - Posłuchaj, zabiorę po południu maluchy na spacer do parku Stoberry. Jeżeli nie będziemy ci przeszkadzać, może sobie jakoś poradzisz. A więc zostałam w domu sama, co - jako że miałam męża, dwójkę dzieci, a do pomocy panią Jeffries, przychodzącą co drugi dzień - nie zdarzało się często. Był ostatni dzień maja, cichy, szary i bezwietrzny, a przez okno kuchenne ogród wydawał się wilgotny i ospały. Pomyślałam o Tonym uganiającym się w parku za piłką, wolałby raczej podrzemać w domu nad gazetą, uśmiechnęłam się i przystąpiłam do pracy. Jakieś pół godziny później rozległo się pukanie do tylnych drzwi. Stał przed nimi jakiś mężczyzna - wysoki, posępny, w zniszczonym ubraniu. Przeprosił, że wszedł od tyłu, ale od frontu nikt nie otwierał. Początkowo myślałam, że to jakiś obnośny sprzedawca, wciskający ludziom encyklopedie albo maszyny do szycia, powiedziałam mu więc, że nie mam czasu. - Chodzi o pani ojca - odpowiedział. Przyjrzałam mu się, wciąż jednak widziałam w nim tylko obcego człowieka w znoszonym ubraniu, który zapukał do moich drzwi w niedzielne popołudnie. Ale jego słowa wystarczyły, żeby wskrzesić dawno pochowane lęki i nadzieje. Pamiętam myśli przelatujące mi przez głowę, kiedy tak patrzyłam w jego beznamiętne, proszące oczy. Przez tyle lat
modliłam się o jakąkolwiek wiedzę na temat ojca, a teraz, kiedy w końcu nauczyłam się bez niej żyć, kiedy dotarło do mnie, że lepiej będzie porzucić marzenia niemożliwe do spełnienia, kiedy to, coniegdyś byłoby dla mnie tak cenne, wydawało się po prostu nie w porę - teraz, czy tego chciałam czy nie, miałam o nim usłyszeć. - Co pan ma na myśli? - spytałam. - Mój ojciec nie żyje od wielu lat. Jego słowa zabrzmiały tak, jakby czytał wpis z rejestru, tego samego rejestru, który przeglądałyśmy w Thiepval: - Kapitan John Hallows. Zaginiony i uznany za poległego na polu bitwy w Mametz, trzydziestego kwietnia 1916 roku. - Kim pan jest? - Nazywam się Willis i jestem znajomym pani ojca. Przeczytałem w gazecie nekrolog informujący o śmierci lady Powerstok. To właśnie skłoniło mnie do złożenia pani wizyty. - Nie umieściłam w prasie żadnego nekrologu. - Rzeczywiście. Zrobił to niejaki pan Payne. Od niego dostałem pani adres. - Czego pan chce? - Kilku minut. O ile może mi je pani poświęcić. - Już panu mówiłam: jestem zajęta. - Zbyt zajęta, żeby poświęcić mi te parę minut? W jego głosie nie było groźby ani natarczywości. Przeciwnie, mówił niemal przepraszająco. Czułam, jak zmagają się we mnie przeciwstawne siły: ostrożność i ciekawość, niechęć rezygnacji ze spokoju nowo poznanego, dojrzałego życia na rzecz bezskutecznego dotąd dążenia do prawdy, na którym upłynęło moje dzieciństwo. Staliśmy w milczeniu, a mi przez głowę przelatywały myśli: „Olivia nie żyje, twój ojciec nie żyje, straciłaś Meongate i w końcu jesteś wolna. Zamknij temu człowiekowi drzwi przed nosem i raz na zawsze skończ z przeszłością. A jednak... to może być jedyna szansa poznania prawdy. Wysłuchaj więc jego opowieści”. - Proszę, panie Willis, niech pan wejdzie. Wszedł za mną do salonu, grzecznie odmówił, kiedy zaproponowałam mu herbatę, po czym rozejrzał się niepewnie dookoła i dopiero usiadł. - Mąż niedługo wróci - uprzedziłam. - Poszedł z dziećmi do parku. - Macie państwo dzieci? - Dwoje. Syna i córkę. Pokiwał głową.
- No cóż... Zanim wrócą, mnie tu już nie będzie. - Powiedział to takim tonem, jakby chciał się upewnić, że rzeczywiście tak się stanie.Ponownie się rozejrzał. Tym razem jego wzrok spoczął na naszej ślubnej fotografii. Przyglądał się jej przez chwilę, po czym spytał: - To państwa ślub? - Tak. - Nie widzę na zdjęciu lady Powerstock. - Nie przyjechała na ślub. Znał pan moją babkę? - Tak. - A mojego ojca? - Służyliśmy razem w wojsku. Za jego sprawą poznałem pani matkę. W Meongate. Tam poznałem państwa Powerstock. A więc znał ich. Nazwiska i nazwy miejsc z moich najwcześniejszych wspomnień wypowiadane przez kogoś obcego - było to co najmniej deprymujące. - Od roku 1916 nie miałem żadnego kontaktu z pani rodziną - kontynuował. - Czemu więc teraz...? - Ponieważ po śmierci lady Powerstock mogę wreszcie wyjawić pani to, co jak uważam, powinna pani wiedzieć: prawdę o pani rodzicach i dziadkach, prawdę o Meongate i o wydarzeniach sprzed trzydziestu siedmiu lat. A przede wszystkim prawdę o pani ojcu. „Kim była ta piękna pani, Fergus? Gdzie jest grób mojej mamy? Jakie morderstwo?” Odpowiedzi na pytania małej dziewczynki mogły się wkrótce potoczyć niczym kamienie po stromym zboczu. Kiedy ruszą w dół, można na nie patrzeć, ale w żaden sposób nie da się ich zatrzymać. Podobnie jest z prawdą: raz puszczona w ruch, staje się od nas niezależna. Taki właśnie wybór postawił przede mną cichy, nieproszony gość. - Jaka więc jest ta prawda, panie Willis? Co chce mi pan powiedzieć? - To długa historia. Ale powinna ją pani poznać... należy się to pani. Czy zechciałaby pani poświęcić mi godzinę albo dwie... w najbliższych dniach? - Po co zwlekać? - Ponieważ sama pani powiedziała, że niedługo wróci mąż z dziećmi, a nikt nie powinien nam przeszkadzać w rozmowie. - Wybrał pan niewłaściwą porę. - Nie ja ją wybierałem. Mieszkam w hotelu Pod Czerwonym Lwem, przy High Street. Czy moglibyśmy się tam spotkać? - Jestem teraz okropnie zajęta. Koronacja, rozumie pan...
- Mogę zaczekać do środy.Już wiedziałam, że się spotkamy. Musiałam wysłuchać, co mi miał do powiedzenia. - W takim razie we środę. Ale nie Pod Czerwonym Lwem; właściciel to mój znajomy. Może w Oku Biskupa? To brama z rynku do Pałacu Biskupa. O dziesiątej rano. Byliśmy umówieni. Willis wyszedł, a mną zaczęły targać wątpliwości. Może nie przyjdzie on, może ja, ale - sama nie wiem dlaczego - wydawało mi się, że do naszego następnego spotkania po prostu nie dojdzie. Kiedy Tony przyprowadził was z parku, kiedy zaczęliście hałasować i domagać się herbaty, przyszło mi do głowy, że może wizyta Willisa była tylko złudzeniem, że wymyśliłam go sobie, wiedziona przemożną chęcią poznania prawdy.” Wiedziałam jednak, że się oszukuję. Wmawiałam sobie, że nie pójdę na to spotkanie, gdyż szukałam usprawiedliwienia, dlaczego nie powiedziałam Tony’emu o niespodziewanej wizycie. Nie chodziło bynajmniej o to, że bałam się, czy Tony pozwoli mi iść na spotkanie z Willisem. Nie obawa przed reakcją męża kazała mi to przed nim ukrywać - raczej strach przed sobą samą. Kiedy człowiek przez tyle czasu tak bardzo, tak beznadziejnie czegoś pragnie, kiedy wreszcie udaje mu się przekonać samego siebie, że nie tylko nigdy tego nie dostanie, lecz wcale już tego nie chce i nagle, całkiem niespodziewanie zostaje mu to podane na tacy - jedynym sposobem, w jaki można się z tym uporać, jest zachowanie zupełnej tajemnicy. Bal uliczny w dniu koronacji trwał aż do godziny dziesiątej następnego ranka. Niewiele z niego pamiętam, byłam jak w transie. Umówiłam się z panią Jeffries, że we środę przyjdzie na cały dzień. Szłam Milton Lane w ciepły, słoneczny i spokojny czerwcowy poranek, a sąsiedzi, którym się kłaniałam, nie mieli pojęcia, na jak ważne spotkanie zmierzam. Na rynku robotnicy wspinali się na drabiny i zdejmowali flagi wywieszone poprzedniego dnia, straganiarze rozkładali swe towary, a w cieniu Oka Biskupa czekał na mnie Willis. - Cieszę się, że panią widzę - powiedział. W bladym świetle poranka wyglądał jeszcze bardziej posępnie. - Uważał pan, że się rozmyślę? - Nie. Byłem pewien, że pani przyjdzie. Weszliśmy na teren Pałacu Biskupa i ruszyliśmy ścieżką wzdłuż fosy. - Przede wszystkim - zaczął - powinienem pani powiedzieć, że Willis nie jest moim prawdziwym nazwiskiem. Tak naprawdę nazy-¦ wam się Franklin. Nie sądzę, by to nazwisko cokolwiek pani mówiło, ale powód, dla którego musiałem je zmienić, ma głęboki związek z
tym, co pani opowiem. A będzie to historia, której nikt dotąd nie słyszał i nikt poza panią nigdy nie usłyszy. Nasz spacer wiódł wzdłuż fosy, potem na Tor Hill i z powrotem, później wokół wzgórza, wreszcie do katedry. Szliśmy tak i rozmawiali przez kilka godzin. Opowieść Willisa była - tak jak mnie uprzedził - bardzo długa. Ja jednak słuchałam jej uważnie i w ogóle nie czułam, jak bardzo zaczynam być zmęczona. Przyszedł do mnie z przeszłości, zda się, zamkniętej na kłódkę i teraz posłusznie szłam za nim wszędzie, gdzie mnie poprowadził.
ROZDZIAŁ PIERWSZY Co mogę opowiedzieć o pani ojcu? Czy odbędziemy wspólną podróż po meandrach jego duszy? Nie, to niemożliwe. Mogę powiedzieć tylko tyle, ile sam wiem. To, co wiem, może się oczywiście różnić od tego, co wiedzą inni. Moja wiedza jest jedynie wiedzą jednego człowieka o drugim, wrażeniem, zniekształconym wspomnieniem tego krótkiego okresu, kiedy razem chodziliśmy po tym świecie; przede wszystkim jednak wspomnieniem najszlachetniejszego człowieka, jakiego zdarzyło mi się w życiu spotkać. Poznaliśmy się w wojsku podczas pierwszej wojny; w czasie i miejscu, gdzie wszystko co piękne, z wyjątkiem przyjaźni, zostało wdeptane w błoto i krew, i gdzie nie było nadziei, z wyjątkiem tej, którą ludzie tacy jak pani ojciec ocalili dla takich jak ja. Jestem zwykłym szarym człowiekiem. Wtedy również byłem przeciętny, ani wybitnie mądry, ani przewidujący. Wojna wydawała mi się wielką przygodą, której nie wolno przegapić.
W roku 1914 naprawdę tak uważałem.
Byłem głupcem,
ale który
dwudziestodwulatek nim nie jest? Czy głupota zasługuje na taką nagrodę? Nie sądzę. A więc najpierw opowiem pani o wojnie... i o sobie. Kiedy wybuchła, właśnie skończyłem zajęcia w Oksfordzie i spędzałem wakacje w domu wuja w Berkshire. Był dyplomowanym księgowym - nudnym, ale dobrze prosperującym człowiekiem, który pokrywał koszty mojej edukacji po tym, jak ojciec porzucił rodzinę, a matka oszalała. Nigdy nie wybaczyłem wujowi jego hojnej ręki, natomiast on mi - nieudolności. Pamiętam, jak co tydzień, z pozbawionym ciepła poczuciem obowiązku, zabierał mnie do przytułku dla obłąkanych w Reading, gdzie przebywała matka. Z każdym tygodniem jej stan się pogarszał i z każdym tygodniem coraz mniejszą miałem ochotę ją widywać. Stypendium w Oksfordzie oznaczało więc dla mnie wolność, która upajała jak łyk świeżego, odurzającego powietrza. Nietrudno było wtedy mnie upoić, w szczególności
patosem i wielkimi słowami. Wspaniale było być mężczyzną i do tego Brytyjczykiem. O Boże, przyszło mi za to drogo zapłacić. Jak wszystkim. W połowie drugiego semestru umarła moja matka. Z wujem nic - poza brakiem funduszy - mnie nie wiązało. Kiedy więc na początku sierpnia wybuchła wojna, wydawała mi się darem niebios. Pamiętam, że pojechałem do miasta i wraz z kilkoma kolegami z college’u hucznie świętowałem - właśnie tak, świętowałem - to wydarzenie. W Oksfordzie przeszedłem szkolenie wojskowe, nie miałem więc wątpliwości, że otrzymam patent oficerski, a ponieważ jeden z przyjaciół wuja był emerytowanym pułkownikiem Lekkiej Piechoty Hampshire, wybór zdawał się oczywisty. Wuj szepnął odpowiednim osobom parę życzliwych słów na mój temat - był chyba rad, żę będzie miał mnie z głowy. Oczywiście wszystko trwało dłużej i okazało się dalece bardziej skomplikowane, niż przypuszczałem. Stopień podporucznika otrzymałem dopiero na jesieni, po czym zostałem skierowany do Aldershot na półroczne przeszkolenie. Chwilami zaczynałem się obawiać, że zanim przez to wszystko przebrnę, wojna zdąży się już skończyć. Zadziwiające, prawda? Jak mogłem być taki naiwny? Nie było się dokąd śpieszyć. Wojna spokojnie czekała. A na razie żołd oficerski dawał mi spore możliwości zabijania czasu, gazety zaś umacniały we mnie - tak bardzo potrzebną - fałszywą pewność siebie. Rozkaz wyjazdu dostałem tuż po Wielkanocy 1915 roku. Święta spędziłem w Londynie, a kiedy po powrocie do Aldershot zjawiłem się w kasynie oficerskim, zobaczyłem swoje nazwisko na liście wyruszających do Francji. Niektórzy młodsi oficerowie gratulowali mi, ja sam natomiast nie posiadałem się z radości, że wreszcie zobaczę prawdziwą wojnę. Spoglądając teraz w przeszłość nie mogę uwierzyć, że w moim zachwycie nie było choćby odrobiny rezerwy, choć drobnej domieszki ironii. Ale nie było. W poniedziałek znalazłem się na transportowcu wypływającym z Southampton. Innych żołnierzy żegnały ze łzami w oczach rodziny, mnie odprowadziła tylko kuzynka Anthea. Może także ze względu na to cieszyłem się, że jadę. Moim pierwszym kontaktem z Francją był Hawr - duże, ruchliwe miasto, którego ulice roiły się od wojska. Większość moich towarzyszypodróży trafiła od razu na front, ale nam, podoficerom, rozkazano stawić się najpierw w centrum szkolenia w Rouen. Siedzieliśmy tam przez parę tygodni, o przebiegu wojny dowiadując się jedynie z plotek. Podobno jeden z naszych batalionów otrzymał tęgie baty pod Ypres. Mówiło się o gazach bojowych, nowej broni użytej jakoby przez Niemców. Nie bardzo wiedziałem, co o tym wszystkim sądzić. Do czasu, aż wyznaczono mnie do eskortowania pociągu jadącego na spotkanie okrętu szpitalnego - czyli wracającego do Hawru. Rany od kul nie były dla mnie
żadnym zaskoczeniem, spodziewałem się ich, ale na ciałach dziesiątek osób nie dostrzegłem żadnych śladów ran. Za to ich kaszel i bladożółta skóra przyprawiły mnie o dreszcz. Powoli zaczynałem rozumieć, czym naprawdę jest wojna. W połowie maja z Anglii przypłynęły kolejne posiłki dla naszego pułku. Przydzielono mi pluton i rozkazano dołączyć do trzeciego batalionu w Bethune. Było to o dwadzieścia cztery godziny jazdy pociągiem od Rouen, ale tym razem nuda i gra w karty dały się znieść po pierwsze, byliśmy wreszcie w drodze na front, po drugie zaś, zaczynałem przeczuwać, co nas czeka. Na razie jednak Bethune okazało się tylko kolejnym przystankiem. Było to niewielkie, miłe miasteczko, odległe od linii frontu o jakieś dziesięć kilometrów. Tam właśnie po raz pierwszy dane nam było usłyszeć wystrzały, w nocy widzieliśmy błyski ognia artyleryjskiego. Kazano nam tam czekać na naszą kompanię, wycofującą się właśnie spod Ypres. Zostałem zakwaterowany u rzeźnika, niedaleko stacji kolejowej; każdego dnia i każdej nocy widziałem przejeżdżające pociągi wojskowe. Nowo przybyli - młodzieńcy o rześkich twarzach, nadstawiający uszu i z niecierpliwością czekający nieznanego - mijali kolumny bladych, milczących i ponurych mężczyzn wracających właśnie z linii frontu. Ogarniały mnie coraz gorsze przeczucia. Po co tam byłem i co, powoli i nieubłaganie, wyciągało po mnie macki? Nie miałem pojęcia. Włóczyłem się po brukowanych ulicach Bethune i czekałem. Dowództwo batalionu mieściło się w wysokim budynku z zielonymi okiennicami, mieszczącym się na obrzeżach miasta. Któregoś ciepłego poranka pod koniec maja zostałem tam wezwany na spotkanie z dowódcą mojej kompanii, który przybył do miasta poprzedniego wieczoru. Był to pani ojciec - kapitan John Hallows. Spodziewałem się ujrzeć weterana o zawziętej twarzy, kogoś w rodzaju pułkownika Romneya, postrachu podoficerów. On jednak był zupełnie inny. Kiedy wszedłem, palił papierosa wyglądając przez okno - zamyślony jakby nieobecny duchem, ale jednocześnie dziwnie spokojny. Był niewiele starszy ode mnie mówiąc dokładniej, o pięć lat - mniej więcej mojego wzrostu, trochę potężniejszy, nosił wąsy i miał twarz intelektualisty. Odwrócił się od okna i zasalutował, po czym podał mi rękę. - Jak było pod Ypres, panie kapitanie? - spytałem. - Nie potrafię na to odpowiedzieć, Franklin. Było, jak było. Nie chciałbym pana obciążać swoimi subiektywnymi ocenami. Musi się pan sam przekonać. Jak wszyscy. - Z niecierpliwością oczekuję dnia, kiedy znajdę się na froncie. - Była to jedna z głupot, które należało w takiej sytuacji powiedzieć. - Naprawdę? No cóż... - Ponownie spojrzał w okno. - Ja chyba też kiedyś tak myślałem.
- Czy walczy pan od początku wojny? Uśmiechnął się. - Nie. Od lutego. To mną wstrząsnęło. Wystarczyły trzy miesiące, żeby w jego głosie i spojrzeniu pojawiło się zmęczenie. Miał rację. Rzeczywiście sam się przekonałem. Nasza kompania spędziła dwa tygodnie w obozie pod Bethune, odzyskując siły, po czym przeniesiono nas w górę kanału La Bassee, gdzie zajęliśmy sektor okopów w pobliżu Givenchy. Do tego czasu zdążyłem lepiej poznać Hallowsa, jak zresztą wszyscy pozostali. Początkowo byłem przekonany, że jest zawodowym oficerem, wkrótce jednak wyprowadził mnie z błędu. Był amatorem, takim samym jak ja, a dowództwo nad kompanią objął w marcu, kiedy jego poprzednik zginął od kuli snajpera. Byli pod Ypres, ominęła ich jednak największa fala gazu, którego Niemcy użyli po raz pierwszy dwudziestego drugiego kwietnia. Opowiadając o tym, sprawiał wrażenie, że nie mówi tego, co naprawdę myśli. - To, co się tutaj dzieje, mocno odbiega od tego, czego się spodziewaliście, co mogliście przeczytać w gazetach. Wtedy już nie wątpiłem w prawdę jego słów. Okopy nad La Bassee były tego lata naszym domem. Trudno nazwać domem miejsce tak ponure i niebezpieczne, niemniej tak właśnie było: labirynt wykopów i ziemianek, podkopów i stanowisk strzeleckich był naszym siedliskiem, do którego dotarliśmy z Bethune mijając zniszczone drogi i spalone wioski. Było dla mnie doświadczeniem nowym - i nieprzyjemnym - widzieć urodzajne ziemie leżące odłogiem, wielu jednakże - Boże dopomóż im - zdążyło dotego przywyknąć. Zresztą życie w wojsku nie pozwala na wiele rozmyślań. Umysł koncentruje się na walce o przetrwanie. Przynajmniej do pewnego momentu. A umysł młodego oficera, nawet w miejscu tak posępnym, skupia się na marzeniach o przygodach i choćby odrobinie chwały. Mój pluton był zbieraniną ponuraków, uważałem więc za swój obowiązek dawać im chwalebny przykład. W tamte letnie noce nad La Bassee brałem udział w patrolach znacznie częściej, niż nakazywał mi obowiązek, i wyrobiłem sobie opinię niezwykle
odważnego.
Działania
wojenne
chwilowo
ucichły,
ale
ryzyko,
które
podejmowałem, było i tak znacznie większe, niż mi się wydawało. Kapitana Hallowsa zacząłem traktować nieco podejrzliwie. Jego cicha stanowczość i spokojny fatalizm nie czyniły zeń w moich oczach idealnego dowódcy. Zawsze pełen mądrej rozwagi, pozostawał obojętny na to, co uważałem za czyny bohaterskie, a czasami zdarzało mu się nawet odradzać mi udział w patrolach. Któregoś dnia przedstawiłem mu szaleńczy plan nocnego wypadu na najbardziej wysunięte pozycje wroga. Chodziło mi o to, żeby
narobić tam trochę zamieszania. Hallows odrzucił mój plan grzecznie, ale stanowczo.
- Niech pan pamięta, Franklin - powiedział - że odpowiadamy za życie naszych ludzi. To niezwykle cenny towar, chociaż ta wojna zdaje się wskazywać na coś całkiem przeciwnego. Uznałem jego ostrożność za przejaw słabości ducha i natychmiast straciłem dla dowódcy cały szacunek. Nie mogłem pojąć, jak siedząc w okopie na tyłkach mamy doprowadzić do przełomu w tej wojnie. Ale Hallows nie żywił już nadziei na jakikolwiek przełom i uważał go za iluzję możliwą do utrzymywania jedynie w gabinetach naczelnego dowództwa. Dla niego najważniejsze było życie podległych mu ludzi i gotów był je ryzykować jedynie na wyraźny rozkaz. Taki rozkaz miał nadejść już wkrótce. Gdzieś na początku września po naszym sektorze zaczęły krążyć plotki o szykującym się wielkim francuskobrytyjskim uderzeniu. Zareagowaliśmy na nie ze sporą dozą optymizmu. Wyczekiwaliśmy nowych transportów żołnierzy, uzupełnienia zapasów amunicji, szans na rewanż za niemiecki gaz. Zwycięstwo zdawało się w zasięgu ręki. Zwycięstwo było oczywiście największą iluzją ze wszystkich, trwającą w naszych szeregach jedynie dzięki - o ironio - ogromnemu żniwu zbieranemu przez śmierć, a to dlatego że pełni wiary nowicjusze byli zawsze liczebniejsi od tych, którzy przeżyli i wiedzieli, jak jest naprawdę.Przygotowania do natarcia robiły ogromne wrażenie. Na mnie. Każdego dnia do okopów trafiały nowe cylindry z gazem. Z każdym dniem plotka przeistaczała się w fakt. Dwudziestego pierwszego września rozpoczął się wściekły ostrzał. Utrzymywano, że w jego wyniku po stronie wroga pozostanie jedynie skromna garstka żywych, nie będących w stanie stawić nam oporu. W rzeczywistości ta kanonada posłużyła jedynie jako sygnał szykowanego ataku - sygnał, którego Niemcy nie zamierzali bynajmniej zlekceważyć. Dwudziestego trzeciego września Hallows przyniósł rozkazy z dowództwa batalionu. Zebrał dowódców plutonów w jednej z ziemianek, rozdał mapy i odczytał szczegółowe rozkazy dotyczące ofensywy, która miała się rozpocząć dwudziestego piątego o świcie od ataku gazowego. Nasze cele zostały określone niezwykle dokładnie. Ich precyzja tchnęła we mnie świeżą nadzieję. Ale tylko do chwili gdy Hallows dokonał podsumowania. - Oto wasze rozkazy, panowie - powiedział. - Uczciwie muszę wam powiedzieć, że szanse na ich wypełnienie są bliskie zeru. To, co wiem na temat gazów bojowych, każe mi wątpić w skuteczność takiego ataku. Oczywiście, wiele będzie zależało od pogody rankiem dwudziestego piątego, a w szczególności od siły i kierunku wiatru, ale jaką możemy mieć gwarancję, że warunki będą takie same na całej linii frontu? Przed paroma godzinami
zadałem to pytanie pułkownikowi Romneyowi. Niestety, nie otrzymałem odpowiedzi. Niech więc Bóg ma nas w swojej opiece. Ranek dwudziestego piątego września wstał szary, wilgotny i bezwietrzny. Dotąd krytykowałem w myślach Hallowsa za defetyzm, teraz jednak przypomniałem sobie jego słowa. Od tamtego czasu przeczytałem w opracowaniach historycznych sporo rzeczy na temat bitwy pod Loos, o których wtedy nie miałem zielonego pojęcia, ale ze wszystkich jasno wynika, że Hallows miał rację. Teraz już wiem, że dowódca kompanii gazowej odmówił użycia gazu w naszym sektorze ze względu na bezwietrzną pogodę i zrobił to dopiero na bezpośredni rozkaz generała Gougha. Wtedy natomiast, siedząc we względnie spokojnym okopie, wiedziałem jedynie, że okropne zamieszanie gdzieś przede mną może oznaczać tylko jedno: perspektywę rychłej klęski. Obok mnie wleczono dziesiątki żołnierzy, żółtych na twarzach od naszego własnego gazu. Ci, którym udało się uniknąć jego działania, zostali wystrzelani jak kaczki przez nie narażonych na działanie gazu Niemców. Kiedy wyprowadzałem swój pluton z okopów, żeby przyłączyć się do drugiej fali ataku, linia frontu przypominała scenę z piekła:wszędzie stosy trupów, gaz wisiał w powietrzu i czaił się w zagłębieniach terenu, Niemcy wciąż strzelali, na ziemię padały coraz to nowe sylwetki, a z lejów po pociskach dobiegały krzyki. Tamtego dnia i w tamtym miejscu skończyła się dla mnie patriotyczna przygoda. To była zwykła rzeź, zorganizowana przez wojskowych teoretyków krwawa jatka. Nie chciałem mieć z tym nic wspólnego. A jednak nadal miałem w tym teatrze swoją rolę do odegrania. I wierny wojskowej dyscyplinie bez wahania, czy może raczej wbrew niemu, złożyłbym swój pluton w ofierze, gdyby w ostatniej chwili nie powstrzymał mnie Hallows. Podbiegł do mnie z twarzą wykrzywioną przez gniew na siedzących w bezpiecznym ukryciu generałów. - Nie będzie drugiego rzutu, Franklin. Broń pozycji, ale nie atakuj. - Czyżby zmieniły się rozkazy, panie kapitanie? - Nie, ale nie puszczę tam ani jednego człowieka więcej. - Wskazał na ziemię niczyją. - Posłałem do Romneya po szczegółowe instrukcje. Na razie czekamy. Kiedy odszedł, jeden z sierżantów, który słyszał naszą rozmowę, szepnął mi do ucha: - Coś mi się wydaje, że uratował nam tyłki, panie poruczniku. I nie mylił się. Wkrótce nadeszły rozkazy z dowództwa. Dalszy atak został odłożony. Zajęliśmy się więc ratowaniem rannych, później zaś pozostało nam tylko czekać. Trwało to dziesięć dni. Patrząc w przeszłość, dziwię się, że potrafiłem wytrzymać tyle czasu w tak plugawych warunkach: w okopie, bez żadnego przyzwoitego schronienia, niemalże w centrum tej ohydnej rzeźni. Od czasu do czasu próbowaliśmy ostrzału, w końcu
także udało się nam przeprowadzić kilka ataków gazowych, jednakże wszystkie następujące po nich próby natarcia zostały natychmiast odparte, przy ciężkich stratach po naszej stronie. Nasza kompania zachowywała maksimum rozwagi, jakbyśmy wszyscy znali nastrój Hallowsa i woleli nie wystawiać go na próbę. W nocy prowadził ekspedycje ratunkowe, by ściągać rannych z pola bitwy, w dzień natomiast uspokajał nas i pocieszał. To był człowiek całkiem inny niż ten, którego cynizmowi i defetyzmowi wcześniej nie dowierzałem, a raczej ten sam człowiek, ale oceniany teraz przeze mnie z zupełnie innej perspektywy. Był to John Hallows, z którym się zaprzyjaźniłem. Pamiętam, jak któregoś poranka staliśmy na skrzyżowaniu okopów komunikacyjnych zaraz po zakończeniu nocnej warty - było to chybapierwszego października - spoglądając przez poryte lejami pole śmierci w kierunku pozycji niemieckich. - Po co tu jesteśmy? - spytałem niemalże retorycznie. - To nie słyszałeś, co ludzie śpiewają? - odparł. - Jesteśmy tu, bo jesteśmy, bo jesteśmy. - To za mało. - Im musi wystarczyć. Ale dla ciebie i dla mnie żaden powód nie może być dostateczny. Niezależnie od tego, dlaczego się tu znaleźliśmy - czy ściągnęło nas tu poczucie obowiązku, honoru, czy też może noblesse oblige - żaden powód nie usprawiedliwia krwawej jatki, jaką jest ta bitwa. Nie sądzisz? - Rzeczywiście. Ale nie mamy wyjścia, prawda? - Żadnego. Zostaliśmy uwięzieni w mechanicznym szaleństwie narodu toczącego wojnę. - Roześmiał się. - Wybacz, nigdy nie przypuszczałem, że takie słowa kiedykolwiek przejdą mi przez gardło. Wydawało mi się - tobie też, jak śmiem sądzić - że jedynym słusznym wyjściem będzie zaciągnąć się do wojska. Wtedy nic nie rozumiałem. A teraz jest już za późno. W następnych dniach dużo rozmawialiśmy, jakby rozmowa stanowiła antidotum na to, co się wokół nas działo. Prawdopodobnie Hallows cieszył się, że ma wykształconego słuchacza, mnie natomiast sprawiał przyjemność sam fakt, że cieszę się zaufaniem kapitana. Opowiedział mi o swym domu w Hampshire, o ojcu - lordzie Powerstocku - który byłby oburzony, gdyby poznał poglądy syna na temat wojny, i o swej młodej żonie, której na pewno by one nie oburzyły. Powiedział mi też, jakie ma zdanie o naszym naczelnym dowództwie i sposobie prowadzenia przez nie wojny. Powiedział mi, co myśli o naszym przepięknym świecie, który pozwolił na takie okropieństwa. Krótko mówiąc, opowiedział mi o sobie.
W połowie października nasz batalion został wycofany na odpoczynek w pobliże Abbeville. Było to trzy dni marszu od linii frontu, ale nikt nie narzekał - wszyscy cieszyliśmy się, że zostawiamy za sobą wojnę przynajmniej na jakiś czas. Zakwaterowano nas w niewielkiej wiosce o nazwie Canchy; wreszcie mogliśmy sobie pozwolić na chwilę wytchnienia. Panowała tu cisza i spokój. Hallows i ja odbyliśmy wiele filozoficznych dyskusji nad butelką wina, a także wiele wycieczek w wyobraźni na pola pod Crecy, gdzie inne oddziały angielskie stoczyły kiedyś słynną i zwycięską bitwę. Hallows opowiedział mi, że w kościele w jego rodzinnej wsi w Hampshire znajduje się grobowiec rycerza, który walczył pod Crecy.- Byłem tam w zeszłym roku, zanim pojechałem się zaciągnąć. Jako syn lorda miałem moralny obowiązek iść do wojska i nie wzbraniałem się przed tym, ale zanim wyruszyłem, odwiedziłem grobowiec Plantageneta, szukając... jakiegoś błogosławieństwa. Zastanawiałem się, co on wtedy czuł. I dalej się zastanawiam. Jak myślisz, czy on kiedyś rozważał, czym wojna będzie dla mnie, jego potomnego? - Raczej wątpię. - Nie? Być może, masz rację. Ale mimo wszystko na polu bitwy przeszłość staje mi się bliższa. Pod Ypres był taki sektor okopów, który od pozycji niemieckich dzieliło zaledwie czterdzieści kroków. Codziennie widzieliśmy wrogów, jak chodzą i wykonują swoje obowiązki... Szare niewyraźne sylwetkiniczym wilki zimą, których tego rycerza spod Crecy na pewno nauczono się bać. Wilki zimą... dziwne myśli jak na kogoś takiego jak my, myśli, do których doprowadziła nas wojna. Dzięki Hallowsowi dostrzegłem, że wojna uczyniła z nas ludzi dojrzałych, sprawiła, że on przestał być tylko zadowolonym z siebie synem właściciela wielkich posiadłości, ja natomiast stałem się kimś więcej niż zwykłym zarozumiałym młodzieńcem. We Francji stanęliśmy twarzą w twarz z żywiołem. We Francji zaczęliśmy zadawać sobie pytanie, czego nauczono nas oczekiwać od życia. Wilki, zima - trafne skojarzenie, albowiem zima rzeczywiście nadciągała wielkimi krokami. Pod koniec listopada wróciliśmy na front. Tym razem trafiliśmy do innego sektora, położonego bardziej na południe, za Albert, bardzo jednakże pod wieloma względami podobnego. Wojna okopowa wciąż wydawała się czymś strasznym, ale już nienowym. Przywykłem do służby w lodowatych, ponurych okopach, przeplatanej pobytami we względnie przytulnej pobliskiej wiosce; przywykłem, jeśli to pani bardziej odpowiada, do życia na wojnie. Nie żeby cokolwiek stało się łatwiejsze. Snajperzy i nocne wypady wciąż zbierały żniwo i chociaż Hallows nauczył mnie być ostrożnym, ostrożność nie wystarczała. Nagła śmierć - a przed wszystkim widok śmierci - stały się codziennością.
Tuż przed Bożym Narodzeniem Hallows dostał urlop i pojechał do domu. Odprowadziłem go na pociąg do Hawru, dobrze wiedząc jak bardzo będzie mi go brakowało. Stał się dla mnie przewodnikiem po ciemnościach, opiekunem, nade wszystko zaś przyjacielem. A przyjaźń wykuta w ogniu wojny jest twardsza niż jakakolwiek inna. Nie byłem zresztą jedynym, któremu go brakowało. W gruncie rzeczy właśnie nanim opierało się morale kompanii. Kiedy wyjechał, żołnierze stali się nagle nerwowi, jakby sama jego fizyczna obecność dawała im poczucie bezpieczeństwa. Mniej więcej wtedy przekroczyłem pewien próg świadomości. Tak, robienie sobie nawzajem takich rzeczy przez ludzi i narody było możliwe. Jednocześnie przepadła bez śladu cała moja dotychczasowa tolerancyjność. Byłem we Francji od dziewięciu miesięcy, wystarczająco długo, by się przekonać, że to, co się tam dzieje, nie ma nic wspólnego z patriotyzmem ani nawet koniecznością - jest natomiast po prostu zbrodnią. Pod koniec stycznia Hallows wreszcie wrócił. Spostrzegłem, że także on bardzo się zmienił. To nie była jedynie zwykła pourlopowa depresja. Zdecydowanie nie. W domu musiało się coś wydarzyć. Wielokrotnie słyszałem, jakie idiotyzmy na temat wojny opowiadają ludzie w kraju. Wiedziałem jednak, że na to akurat był przygotowany. Zdawał sobie sprawę, że mówienie prawdy mijałoby się z celem, albowiem w Anglii, przy kominku, prawda po prostu musiała wydawać się niewiarygodna. A więc także nie o to chodziło. Co w rzeczywistości się stało, nie chciał powiedzieć - nawet mnie. Niemniej bez wątpienia święta w domu bardzo go przygnębiły, a wszelkie tego typu zgryzoty groziły we Francji fatalnymi skutkami. Sprawiały, że człowiek tracił instynkt samozachowawczy. Ferma Hernu w pogodny dzień pod koniec lutego - niewinny dzień, zdradliwie ciepły, rozsłoneczniony, lśniący niczym klejnot. Żołnierze odpoczywali w stodołach i na polach. Kapral Quinlan rzucał kij psu gospodarza, Hallows zaś siedział w wiklinowym fotelu, palił papierosa i czytał list, który dostał od żony na walentynki. U jego stóp parę kur dziobało ziarno. Z oddali dochodziły leniwe wystrzały. Siedziałem na osi wozu drabiniastego i starałem się poprawić przyjacielowi humor. - Jak się miewa żona? - zagadnąłem. Uniósł wzrok. - Chyba dobrze. - Musi bardzo za tobą tęsknić. - Tak. Podobnie jak ja za nią. Szczęściarz z ciebie, że jesteś kawalerem. W takich czasach to najwygodniejsze. Często się zastanawiam, jaki los czeka Leonorę, jeżeli tu zginę. A raczej powinienem chyba powiedzieć: kiedy tu zginę.
- Skończ z tym głupim gadaniem. - Reprymenda utrzymana była w pogodnym tonie, jednakże Hallows złamał obowiązujące w batalionie niepisane prawo: skoro już musisz mówić o śmierci,proszę bardzo, ale nigdy nie wspominaj o swojej własnej. To uważaliśmy za samospełniającą się wróżbę. Na jego twarzy pojawił się ponury uśmiech. - Przepraszam. Po prostu czasami zaczyna mi się wydawać, że to się nigdy nie skończy. Milczałem. Mnie również nachodziły podobne myśli. - Być może, gdyby Amerykanie w końcu ruszyli tyłki, przeważyliby szalę? Jak sądzisz, włączą się wreszcie? Wzruszyłem ramionami. - Skoro „Lusitania” nie była w stanie ich do tego skłonić, nie wiem, jakiego potrzeba im bodźca. - Też nie wiem. Amerykanie to... dziwni ludzie. Bez historii, bez... zobowiązań. - Nie bardzo wiedziałem, do czego Hallows zmierza. - Przepraszam. - Takie ciągłe przepraszanie także nie było do niego podobne. - W święta mieliśmy w Meongate gościa z Ameryki. Podzielił się ze mną niektórymi ze swych... przemyśleń. - Milczał przez chwilę. - Na wiosnę szykuje się ostre natarcie, Tom. Nie ma co do tego żadnych wątpliwości. Gdybym... gdyby mi się nie udało... przejść przez to, czy zgodzisz się odwiedzić moją rodzinę i zawiadomić żonę? - Oczywiście, że tak. Ale czy w taki piękny dzień naprawdę musimy rozmawiać na ponure tematy? - Chyba nie. Ale nie daj się zwieść - to jeszcze nie jest prawdziwa wiosna. Nie mylił się. Wkrótce do Pikardii powróciła zima, a my wraz z nią do lodowatych okopów. Na początku kwietnia dostałem miesiąc urlopu i pojechałem do domu. W śnieżny, zimny poranek poszedłem do kompanijnej ziemianki pożegnać się z Hallowsem. Zaniechał na chwilę prób przywrócenia do życia stojącego w kącie piecyka i odprowadził mnie kawałek w stronę Albert. Pożegnał się ze mną wesoło i beztrosko, ale i tak w jego uśmiechu dostrzegłem ledwo zauważalne ślady przygnębienia. - Uważaj na siebie - powiedziałem, ściskając mu rękę. - Bezpiecznej podróży - odparł, jakby chciał zmienić temat. - Przywieź mi z domu jajko wielkanocne. I choć trochę wiosny. - Postaram się. Odwrócił się i ruszył z powrotem do ziemianki.
Urlop wcale nie był radosny; najmilsza okazała się podróż pociągiem do Hawru i przeprawa do Southampton - miałem wówczaszłudzenie wolności. Chwilowe. A sam pobyt w Anglii to już całkiem inna sprawa. Nie czułem się jak u siebie w domu, nie potrafiłem już zrozumieć ludzi. Gazety prowadziły wojnę zupełnie inną od tej, w której brałem udział, i nikt nie miał najmniejszej ochoty słuchać płynących z moich ust słów prawdy. Kłóciłem się z wujem, włóczyłem po Lambourn Downs i pisałem listy do Hallowsa, opowiadając mu, co czuję. W Londynie wcale nie było lepiej - chyba nawet gorzej. W pewnym momencie zacząłem tęsknić za końcem urlopu, dobrze wiedząc, że kiedy tylko wrócę do Francji, będę tego gorzko żałował. Wojna uczyniła mnie bezdomnym. W maju 1916, niemal równo w rok po pierwszym przyjeździe do Francji, znowu byłem w Hawrze. Kolejna długa podróż pociągiem, wiozącym mnie przez zalaną deszczem Normandię ku cierpliwie czekającemu losowi. Jedno tylko mnie cieszyło - perspektywa rychłego spotkania z Hallowsem. Naprawdę wiozłem mu wielkanocne jajko. Mój batalion przeniósł się tymczasem do wioski o nazwie Louvencourt. Odnalazłem dowództwo w starym spichlerzu i natychmiast zameldowałem się u pułkownika Romneya. - Witam, poruczniku Franklin - odezwał się oschle. - Oczywiście powróci pan do kompanii C. Macie nowego dowódcę. - Nowego, panie pułkowniku? A kapitan Hallows...? - Poległ. Nie słyszał pan? Nie odpowiedziałem. Zasalutowałem bezwładnie, po czym wyszedłem. Dla Romneya było to po prostu jeszcze jedno nazwisko, jeszcze jedna ofiara. Ale ja nie mogłem uwierzyć, nie docierało do mnie, że Hallows nie żyje. Przecież miałem dla niego ten idiotyczny prezent - jajko wielkanocne - a on już nigdy go nie zje. Później o wszystkim opowiedział mi sierżant sztabowy. Pierwszego maja mieli opuścić sektor Mametz. Poprzedniego wieczoru Hallows i sierżant Box poszli sprawdzić linię telegraficzną. Chcieli, żeby nasi następcy z pułku Surrey zastali ją w przyzwoitym stanie. Obaj zginęli. Z ziemi niczyjej, z kierunku, w którym poszli, słychać było wystrzały. Widziano również błyski kilku wybuchów. Najprawdopodobniej natknęli się na niemiecki patrol. Oczywiście Niemcy natychmiast rozpoczęli ostrzał, uniemożliwiając zorganizowanie wyprawy ratunkowej. Następnego dnia Hallows i Box nie dali znaku życia, a potem batalion musiał się wycofać. Po paru dniach do Louvencourt przyszła wiadomość: jeden z patroli natknął się na przysypane zwłoki, leżące w leju po wybuchu. Nie byli w stanie ich zabrać, wzięli więc tylkodokumenty i przesłali je do nas. Należały do Hallowsa. Sierżant sztabowy
wciąż jeszcze je miał - poplamione krwią. Powiedział mi, że śmierć dowódcy bardzo wszystkich wytrąciła z równowagi. - Byli załamani, panie poruczniku. Bardzo załamani. Jestem pewien, że nie tak bardzo jak ja. Wraz ze śmiercią Hallowsa umarła we mnie wiara w szlachetność przetrwania. Siedzieliśmy tam - pod przewrotnie pogodnym wiosennym niebem - na wyboistej drodze ku pewnej śmierci. Nie było istotne, czy śmierć przyjdzie nagle, dosłownie jak grom z jasnego nieba, czy może zakradnie się nocą albo też dopadnie nas w trakcie dokładnie zaplanowanej krwawej łaźni. Nowy dowódca kompanii, kapitan Lake, przeniesiony do nas z pierwszego batalionu, miał stanowczo zbyt optymistyczne podejście do trwającej ofensywy. Poświęcał mi niewiele czasu, ja jemu jeszcze mniej. Napisałem długi list do żony Hallowsa i na wszelki wypadek wysłałem go, jeszcze zanim wyruszyliśmy do nowego sektora nad rzeką Ancre. Zastanawiałem się, czy uda mi się dotrzymać słowa danego Hallowsowi i odwiedzić jego rodzinę; prawdę mówiąc, raczej w to wątpiłem. Zaczął się czerwiec, a wraz z nim długi ostrzał artyleryjski, mający zmiękczyć pozycje niemieckie. Jako weteran spod Loos podchodziłem do niego z ogromnym sceptycyzmem. Dzień Zero wyznaczono na dwudziestego dziewiątego czerwca, a później przełożono - ze względu na złą pogodę - na pierwszego lipca. W trakcie ostatniej odprawy w słowach Lake’a nie było chociażby śladu ostrzeżeń, których zawsze udzielał nam Hallows. Dowódca beztrosko zakładał, że zajęcie pasma wzgórz na wschód od Thiepval będzie po prostu częścią wielkiego natarcia. Ci z nas, którzy orientowali się, jak dobrze uzbrojone są tam stanowiska wroga, wiedzieli, że już wkrótce na wielu z nas przyjdzie pora. Świt pierwszego lipca zapowiadał straszny upał. Lake przeprowadził nas przez szczyt punktualnie o 7.30. Zgodnie z instrukcjami, ruszyliśmy wolnym krokiem przez pas ziemi niczyjej w kierunku pozycji wroga, które do tego czasu powinny być starte w pył przez ogień artyleryjski. Oczywiście było przeciwnie. Niemcy tylko czekali, żeby seriami z broni maszynowej przywitać stłoczone, wolno posuwające się oddziały. Do naszej klęski przyczyniły się spadziste tereny wokół Thiepval. Dostałem, zanim przeszedłem dziesięć kroków. Zobaczyłem jeszcze, jak trochę przede mną na ziemię pada Lake oraz niczym łany zboża dziesiątki innych, ściętych koszącym ogniem. Zdziwiony, że jeszcze żyję, doczołgałem się jakoś do naszych okopów.Sama pani widzi, że miałem szczęście. Szczęście, że oberwałem, nim zdążyłem zajść za daleko, i że skończyło się tylko na zgruchotanym barku. Choć z drugiej strony o nikim, kto walczył wtedy pod Thiepval, nie można chyba powiedzieć, że miał szczęście. Zły los towarzyszył tamtego dnia każdemu naszemu poruszeniu. Po śmierci
Hallowsa nie miało chyba dla mnie wielkiego znaczenia, czy zginę, czy też nie. I może dlatego przeżyłem. Tydzień później leżałem w szpitalu w Londynie. Było lato 1916 roku. I chyba właśnie wtedy zaczęła się ta dziwna historia. ROZDZIAŁ DRUGI Mój stan nie był zbyt ciężki i już pod koniec sierpnia przetransportowano mnie ze szpitala do pensjonatu w Eastbourne, w którym dochodzili do siebie ranni oficerowie. Byliśmy istną zbieraniną dziwaków: z jednej strony cieszyliśmy się, że wracamy do zdrowia, z drugiej baliśmy się powrotu do Francji. Nad Sommą sprawy miały się coraz gorzej - nie mogło zresztą być inaczej. Publikowane każdego dnia listy poległych przypominały petycję przeciwko nieludzkim generałom. Spacerowałem po plaży, mijając starsze kobiety oraz młodzieńców na wózkach inwalidzkich, i czasami zdawało mi się, że słyszę strzały dochodzące z drugiej strony kanału La Manche. Kto w tym nadmorskim kurorcie zechciałby uwierzyć, jaka naprawdę jest wojna? Kilka razy odwiedziła mnie kuzynka Anthea. Pytała o moje plany i zapraszała do Berkshire. Dyskusje z wujem na temat walk nad Sommą wydawały się perspektywą co najmniej przerażającą, nieuchronnie jednak zbliżał się moment, w którym powinienem podjąć jakąś decyzję: rana goiła się dobrze i wkrótce miałem opuścić Eastbourne. Zbawienie nadeszło na początku września. Dotarł do mnie list z towarzystwa dobroczynnego, zajmującego się pomocą rannym oficerom; jak się zdążyłem zorientować, warunkiem było odpowiednie pochodzenie. Założycielka towarzystwa, niejaka hrabina Kilsyth, organizowała rekonwalescentom wakacje w wiejskich posiadłościach swoich licznych, utytułowanych znajomych. Rozparty w leżaku, stojącym na balkonie pensjonatu, czytałem ten list z uczuciem swego rodzaju ulgi, która zmieniła się w zaskoczenie, kiedy na załączonymzaproszeniu przeczytałem, dokąd mam jechać. Nagłówek na pergaminowym papierze jasno informował, że zaproszenie pochodziło z Meongate koło Droxford, w Hampshire, a jego autorem był lord Powerstock. „Jako że syn opowiadał mi o panu wiele dobrego - pisał - żywię szczerą nadzieję, iż hrabina Kilsyth zechce skierować pana właśnie do nas”. A więc jednak miało być mi dane dotrzymać złożonej obietnicy. Do Droxford dojechałem późnym rankiem pięknego wczesnojesiennego dnia. Nikt oprócz mnie nie wysiadł na żwirowy peron, chociaż pociąg czekał cierpliwie, aż zostaną doń załadowane skrzynki z rzeżuchą. Przez poczekalnię przeszedłem niczym w transie. Słyszałem tylko, jak za mną rozległ się gwizd i pociąg ruszył. Kontroler biletów, czerwony na twarzy od
dodatkowej pracy w charakterze tragarza, dogonił mnie, z uśmiechem odebrał bilet i rzucił parę słów na temat pogody. Zostałem sam przed wejściem na stację, zastanawiając się, co dalej. Powiedziano mi, że ktoś po mnie wyjedzie, a tymczasem wokół nie było żywego ducha. Pociąg, sapiąc potwornie, potoczył się doliną, wokół mnie z wolna zapadła cisza. Jedynie pod rzeźbionym okapem budynku stacji brzęczał rój komarów, gdzieś daleko gruchał gołąb. Nagle, niesione przez podmuch wiatru, rozległo się ciche brzęczenie uprzęży i stukot kopyt, po chwili zaś w polu widzenia pojawiła się - pędząca ze sporą prędkością - dwukółka zaprzężona w kuca. Zajechała przed stację i stanęła tuż obok mnie. Tumany kurzu zawisły w powietrzu niczym gaz... tyle że znacznie szybciej opadły. Spojrzałem na woźnicę: był nim tęgi, barczysty starszy mężczyzna w bladoniebieskim surducie, jasnych bryczesach oraz słomkowym kapeluszu. Miał śnieżnobiałe bokobrody, a twarz czerwoną chyba nie tylko od upału. Uśmiechnął się po ojcowsku. - Witam, młody człowieku. Domyślam się, że to pan jest słynnym porucznikiem Franklinem. - Nie słynnym, ale... - Proszę sobie darować fałszywą skromność. Jestem już na to za stary. W końcu przyjechałem po pana osobiście, zamiast zostawić to służącemu. Niech pan wskakuje. Humor bijący z jego iskrzących się oczu był zaraźliwy. Spodziewałem się zobaczyć kogoś całkiem innego. Zapakowałem swój bagaż i wsiadłem. - Przepraszam, że pytam, ale... czy pan jest lordem Powerstockiem?- Ależ skąd, broń Boże! - Roześmiał się głośno, po czym ściągnął wodze i ruszyliśmy bitą drogą. - Jak się panu podobają dzwonki Lucy? - Do uprzęży kuca przyczepione były srebrne, cicho pobrzękujące dzwoneczki. To one wydawały ten dziwny dźwięk, który usłyszałem czekając na stacji i który nie bardzo pasował do klimatu angielskiej wioski. - Ładne - odparłem bez przekonania. Znów się roześmiał. - Właśnie takie mają rosyjskie trojki. A te dostałem w prezencie od samego cara. - Naprawdę? - Nie. Pewnie że nie. Ale rzeczywiście przywiozłem je z Rosji. Bywałem tam kiedyś w interesach. Dawno temu. - Przerwał i przez krótką chwilę jechaliśmy w zupełnym milczeniu. Później jednak zaczął od nowa, jakby nagle przypomniał sobie o czymś, co koniecznie musiał mi powiedzieć. - Lord Powerstock? To ci dopiero. Nie. Jestem niczym jakiś ponury sekret; jak kościotrup w jego szafie. Choć, jak sam pan widzi, dość dobrze
zachowany. Nazywam się Charter Gladwin i mogę chyba uchodzić za coś w rodzaju rodzinnego zabytku. - Jak na zabytek radzi pan sobie z tym kucem nie najgorzej. Znowu się roześmiał - jak zwykle śmiechem gromkim, swobodnym i naturalnym. - Staraj się odwlekać starość, młody człowieku. To dobra zasada. Chociaż sam jej nigdy nie przestrzegałem. Lecz w końcu kto inny w tych stronach może pamiętać koronację starej królowej? - Pewnie nikt. - Właśnie. Ale pana pewnie interesuje, co mnie łączy z młodym Johnem... kapitanem Hallowsem. Moja córka była jego matką. A teraz oboje nie żyją. Zostałem tylko ja. Zabawne, nieprawdaż? - No cóż, nie... - Pewnie że nie. Ma pan rację. Nie ma w tym nic zabawnego. Cholernie szkoda. Lubiłem Johna. To był wspaniały młody człowiek. Sporo takich zostało tam na zawsze, prawda? - Tak - odparłem ponuro. - Sporo. - Fatalnie uzbrojeni, źle dowodzeni, ginący bez sensu. Czy nie tak właśnie to wszystko wygląda? - Jest pan dobrze poinformowany. - Ależ skąd. Dokładnie to samo mówiono o wojnie krymskiej. Widać, niewiele się zmieniło. Choć wbrew sobie, roześmiałem się razem z nim.Droga wiodła teraz pod górę, pomiędzy wysokimi zaroślami, za którymi widniały łagodnie opadające polany. Linia kolejowa i sztucznie nawadniane łąki doliny Meon zostawały coraz dalej w tyle. Pięliśmy się pod górę przecinając na przemian pastwiska i dębowe lasy. - Zaraz zobaczy pan dom - rzekł Gladwin. - Kiedy dojedziemy, będę się starał zachowywać najpoprawniej, jak potrafię. Panu zresztą radzę to samo. - Postaram się nikogo nie urazić. - Chodzi po prostu o to, że od śmierci Johna nad domem wiszą czarne chmury. Wcale nie uważam, że należy o nim zapomnieć, ale przecież minęły już cztery miesiące. Edward - to znaczy lord Powerstock - nie może się pozbierać. A Leonora... - Urwał i cmoknął z rozczarowaniem. Domyśliłem się, że Leonora to żona Hallowsa. - Musiała to bardzo ciężko przeżyć.
Gladwin mruknął coś w odpowiedzi i skupił uwagę na drodze. Znajdowaliśmy się teraz po przeciwległej stronie doliny i jechaliśmy prostą drogą pomiędzy kasztanowcami. Po lewej stronie ciągnął się wysoki ceglany mur, w niektórych miejscach pokruszony i połatany. Z wozu widziałem duży dom skryty za gęstymi liśćmi drzew. Parę minut później skręciliśmy i przez masywną bramę z kutego żelaza wjechaliśmy na teren posiadłości. Tu podjazd wiódł na przemian przez plamy cienia i słońca, aż wreszcie wyłoniliśmy się spomiędzy drzew i zobaczyłem dom w całej okazałości. - Witamy w Meongate - mruknął Gladwin. - Mam nadzieję, że spodoba się tu panu tak samo jak mnie. Mówiąc między nami, głównie ze względu na to miejsce pozwoliłem córce na ślub. Nietrudno się było zorientować, co ma na myśli. Stojący w pięknym parku dom był pozbawioną jakiejkolwiek pretensjonalności, ceglanokamienną konstrukcją w kształcie litery L. Podjazd prowadził wzdłuż frontu budynku, który wraz z długim prostopadłym skrzydłem osłaniał przepiękny, zdobny ogród. W połowie bocznego skrzydła z dachu sterczała wieżyczka, mniej więcej równa wysokością znajdującym się po jej obu stronach strzelistym kominom. Na niej z kolei zamontowano wiatrowskaz. Słońce odbijało się od jego złocistej powierzchni, ogrzewało ceglane ściany domu i oświetlało otoczone bluszczem okna. Natychmiast przyszło mi do głowy, że to miejsce jest kwintesencją wszystkich kojących zalet angielskiej wsi. I tak właśnie, nie mając pojęcia co mnie czeka, znalazłem się w rodzinnym domu Hallowsa.Zajechaliśmy pod otwarte drzwi i Gladwin zeskoczył z kozła tak energicznie, że wóz aż zadrżał. Z domu wyłonił się mężczyzna, który zdjął z wozu moje bagaże, a Gladwin krzyknął do niego dobrodusznie: - Nieźle, co, Fergus?! - Wyciągnął z kieszeni duży zegarek na srebrnym łańcuszku i sprawdził godzinę. - W tę i z powrotem w niecałe trzy kwadranse! - Zajeździ ją pan - mruknął Fergus, wnosząc do domu moją walizkę. - Zrzędzisz jak stara baba - rzucił za nim Gladwin i puścił do mnie oko. Po chwili Fergus pojawił się ponownie. - Lucy lubi sobie pobiegać, a ty jej nigdy na to nie pozwalasz. Tym razem służący tylko coś burknął pod nosem i poprowadził kuca w stronę stajni, my natomiast skierowaliśmy się ku stojącej w drzwiach kobiecie. - Odwagi, młody człowieku - mruknął Gladwin pod nosem. - Oto sama jaśnie pani. - Jaśnie pani? - Druga lady Powerstock. Odmalowana latarnia, rzucająca światło na jesień życia lorda Powerstocka.
Tak jak we wszystkim innym, Gladwin przesadzał. Stojąca przede mną kobieta okazała się wytworną damą o południowej urodzie, mającą wprawdzie najlepsze lata za sobą, wciąż jednak bardzo atrakcyjną. Ciemne włosy otaczały twarz o wydatnych kościach policzkowych, a jedwabna suknia w kwiaty opinała ciało, które bynajmniej nie zdradzało rzeczywistego wieku właścicielki. Czy w jej lodowatym uśmiechu dostrzegłem jakiekolwiek ostrzeżenie? Trudno mi dzisiaj powiedzieć. - Porucznik Franklin? - zapytała i wyciągnęła dłoń w taki sposób, że aby ją ująć, musiałem się skłonić. - Miło mi pana poznać. Wyraziłem wdzięczność za zaproszenie, a lady Powerstock spojrzała na Gladwina i znacznie mniej przyjaznym tonem dodała: - O ile wiem, na stację miał jechać Fergus. Gladwin nie odpowiedział. Chrząknął tylko i spojrzał w moją stronę. - Zostawiam pana, Franklin. Mam parę rzeczy do zrobienia. Olivia się panem zaopiekuje. Do zobaczenia później. Odszedł ciężkim krokiem, hardo odrzuciwszy głowę do tyłu i chwyciwszy się wyzywająco za klapy surduta. Kiedy tylko zniknął, lady Powerstock poprowadziła mnie przez ganek do westybulu, który po pobycie na słońcu wydał mi się bardzomroczny, a ze względu na ogromny kominek przytłaczający. Szerokie schody prowadziły na półpiętro, z którego sączyło się światło dzienne, prowadząc grę światła i cienia na dywanach oraz wiszących na ścianach orientalnych kilimach - egzotycznych akcentach pośród ciszy i powolnego tykania zegara. - Każę zanieść pańską walizkę na górę, poruczniku - odezwała się Olivia. - Czy jest pan zmęczony i chciałby się położyć? Mój mąż nie może się doczekać spotkania z panem. - Ja również. - W takim razie proszę za mną. O tej porze jest zwykle w swoim gabinecie. Ruszyliśmy długim korytarzem, prowadzącym do skrzydła domu. - Wydaje się, że to miejsce dzielą od wojny miliony kilometrów - próbowałem zagadnąć. - Nie jest pan pierwszym, który to mówi. - Naprawdę? - Tak. Dzięki Lizzie Kilsyth mieliśmy już możliwość gościć kilku młodych oficerów, którzy myślą podobnie. W tej chwili oprócz pana jest jeszcze dwóch. Pozna ich pan trochę później. - Ufam, że czują się równie zaszczyceni jak ja.
- Być może, lecz w pańskim przypadku to raczej my czujemy się zaszczyceni. Doszliśmy do miejsca, w którym korytarz gwałtownie skręcał. Lady Powerstock zatrzymała się i zapukała do drzwi. - Mąż bardzo się cieszył na pański przyjazd. - Uśmiechnęła się. - Ja zresztą również. Otworzyła drzwi i puściła mnie przodem. Gabinet - wyłożony boazerią i rzędami półek z książkami - znajdował się w rogu budynku, jedno z wysokich okien wychodziło na park, drugie zaś na duży trawnik. Przodem do tego drugiego stało ciężkie biurko, zza którego wstał lord Powerstock, wychodząc mi na spotkanie. Był wysokim, siwym, przygarbionym mężczyzną o porytej bruzdami twarzy, stężałej w wyrazie posępności. Syn był dla niego tylko jednym z pewników, zabranych mu przez wojnę. Epoka wiktoriańska zniknęła bez śladu, pozostawiając go - osamotnionego i pogrążonego w smutku - w świecie, którego nie pojmował i w którym żal był jedynie metaforą doznań związanych ze wszystkim, co utracił. - Drogi chłopcze, cieszę się, że pana widzę. - Jego dłoń drżała odrobinę, kiedy ją ściskałem. - Jak się pan czuje? - Dziękuję, powoli dochodzę do siebie. - Kiedy to mówiłem, rzucił okiem w stronę żony, ona jednak już zamykała za sobą drzwi;zostaliśmy we dwóch w pokoju, w którym takie przynajmniej odniosłem wrażenie - przebywał zawsze sam. - Miło mi to słyszeć. Syn dużo o panu opowiadał. - A mnie o panu, milordzie. Bardzo tęsknił za domem i rodziną. Lord Powerstock pokiwał głową i podszedł do komody znajdującej się tuż obok biurka, na której, na srebrnej tacy, stały karafki, szklanki i kieliszki. - Napije się pan, Franklin? Proponuję whisky, oczywiście pod warunkiem że tej właśnie trucizny pan używa. - Muszę wyznać, że od pewnego czasu tak. Nalał sporą porcję dla mnie i odrobinę dla siebie. - Trzeba się teraz nieźle nachodzić, żeby zdobyć coś równie dobrego. - W takim razie, jeżeli nie ma pan nic przeciwko temu, milordzie, wypijmy za szlachetny pokój. Opróżnił szklaneczkę i zadumał się nad tym toastem. - Czy to głos armii, Franklin? - spytał. - Mogę mówić tylko za siebie. - Mimo wszystko sądzę, że tak. John mówił to samo. - Nie zamierzam ukrywać, że to, co się dzieje, wydaje mi się upiornym snem.
- Straciłbym o panu dobre mniemanie, gdyby było inaczej. Od czasu kiedy przyłączyliśmy się do fundacji hrabiny Kilsyth, gościliśmy tu kilkunastu oficerów. Byli to w większości odważni ludzie, od których zażądano zbyt wiele. - Podszedł do okna, a ja za nim. Ot, choćby Cheriton. - Wskazał na postać idącą ścieżką przy trawniku, chudego, zamyślonego mężczyznę z papierosem w ustach, którego gwałtowne ruchy zdradzały fatalny stan nerwów. - Jeżeli ta wojna potrwa jeszcze trochę, milordzie, to samo czeka każdego z nas. - Czy tak właśnie stało się z Johnem? - Nie. On potrafił sobie poradzić ze wszystkim i jeszcze dodawał sił innym... mnie również. Ludzie traktowali go jak talizman. I mieli rację, bo kiedy go zabrakło, szczęście nagle nas opuściło. Powerstock skinął ponuro głową. - Tak... to jest coś. W obliczu śmierci... jest w tym jakieś pocieszenie. Tyle tylko nam zostało. - Wolną ręką sięgnął niepewnie w stronę stojącej na biurku fotografii w złoconej ramce. Było to typowe wiktoriańskie zdjęcie ślubne. Postawił je przodem do nas. - Matka Johna?- Tak. Chwała Bogu, zostało jej to oszczędzone. - Mówił teraz jeszcze wolniej, jakby w myślach wracał do przeszłości i znajdował tam jedynie żałosne ruiny. Biedna Miriam... Taka strata... A teraz nasz syn. - Nagle jakby sobie przypomniał o mojej obecności. - Jej ojciec nadal mieszka z nami. - Wiem. Wyjechał po mnie na stację. - Naprawdę? - Prawie się uśmiechnął. - Stary dobry Charter. Odrobinę gburowaty, prawda? - Nie sądzę. - Nie. Może rzeczywiście nie. - I znowu te wolno wymawiane słowa i nieobecny ton. Mój ojciec nie pochwalał tego małżeństwa... Gladwinowie byli kupcami... Opinia ojca bynajmniej nie powstrzymała mnie przed wycieczką do Whitby, gdzie poznałem starego Gladwina... Krew niczym smoła po podróżach na wszystkich okrętach świata... Wszystkich okrętach... - Odwrócił się do mnie. - Przepraszam. Sądzę, że opowieści Chartera będzie pan mógł usłyszeć z jego własnych ust. Chyba czas, żeby pan coś przekąsił. - Przerwał, żeby przycisnąć dzwonek przy kominku. - Niestety, nie będę mógł panu towarzyszyć. Nie mam już takiego apetytu jak dawniej. Ale koniecznie musimy później porozmawiać... o moim synu. - Chętnie. - Tylko to mi teraz zostało... Rozmowa o nim. Zjawiła się pokojówka i zaprowadziła mnie do mojej sypialni.
Był to przestronny pokój z wazonem ze świeżo ściętymi chryzantemami na parapecie, łóżkiem z baldachimem, ogromnymi poduszkami i mocno krochmaloną pościelą, przyległą łazienką, w której wisiały duże, włochate ręczniki, a wanienka pod tusz stała na nogach w kształcie lwich łap... Wszystkie te znamiona luksusu miały mi pozwolić zapomnieć - o ile było to możliwe - o lodowatych nocach we Flandrii... okopach cuchnących po bitwie spalonym ciałem, wymiocinami i gazem... Powąchałem chryzantemy i... tak, trwało lato, a ja byłem w Meongate, z dala od wojny i niebezpieczeństw... czego już nigdy nie zazna Hallows. Ciekawe, czy myślał o tym miejscu - czy widział ten park - kiedy tamtej kwietniowej nocy skradał się wraz z wiernym sierżantem Boxem po wzgórzach ziemi niczyjej? Czy w tej ostatniej chwili powrócił tutaj w myślach? Któż to mógł wiedzieć? Przeszłość, niczym obcy przechodzień kryjący twarz za postawionym kołnierzem palta, znikła w niepamięci, ja zaś zszedłem na lunch.W jadalni zastałem stół nakryty dla czterech osób, stojący w oknie wykuszowym, z którego roztaczał się widok na równo przystrzyżony żywopłot i różane klomby ogrodu. Siedział już przy nim podporucznik Cheriton, a także drugi z goszczących w Meongate oficerów, który przedstawił mi się jako major Thorley z korpusu artylerii. Zostawiono nas samych sobie w towarzystwie zawartości kredensu. Do Thorleya z miejsca poczułem antypatię: stanowczo za bardzo się spoufalał, był protekcjonalnie gadatliwy, a nade wszystko zbyt chętnie rozgłaszał krytyczne sądy o domu, którego był gościem. - Dziwne rzeczy się tu dzieją, Franklin - mówił z ustami pełnymi kurczaka na zimno. Stary lord Powerstock snuje się po domu z grobową miną, za to jego żona rzuca mi takie spojrzenia, że zaczynam się zastanawiać, co miała na myśli mówiąc, bym się czuł jak u siebie w domu. Rozumiesz, o co mi chodzi? - Udawałem, że nie, jego to jednak nie zniechęciło. Jest jeszcze ten obłąkany wujaszek i synowa, która prawie się nie pokazuje. Ale co tam, kto by się skarżył. Zawsze to lepsze niż koszary, no nie? Po pewnym czasie odszedł, wyraźnie kuśtykając, ja zaś zostałem sam na sam z bladym Cheritonem, który miał mi zdecydowanie mniej do powiedzenia - a już ani słowa na temat okoliczności, w wyniku których znalazł się w Meongate. Tych łatwo się domyśliłem z jego nieskładnych przerywanych zdań i tików nerwowych, ale unikając bolesnego dlań tematu, trudno było nawiązać rozmowę. - Jak długo major zamierza tu zostać? - Podtekst tego pytania był oczywisty. - Och... no cóż... - Cheriton zmusił się do uśmiechu. - Trochę... arogancki, prawda?
- Można to chyba tak określić. - Posłuchaj... Przepraszam, że pytam, ale... Thorley mówił, że nie jesteś tu obcy? - Obawiam się, że nasz kochany major wszystko poprzekręcał, czego zresztą można było oczekiwać... Po prostu służyłem we Francji z synem lorda Powerstocka. W ten sposób ponownie trafiliśmy na niebezpieczny grunt. - Aha, rozumiem... - Nie odezwał się ani słowem na temat śmierci Hallowsa, o której musiał przecież słyszeć. - Powiedz mi, skąd Thorley się o tym dowiedział? - Od... przypuszczam, że od Mompessona. - Od Mompessona? Któż to taki?- Amerykanin... robi w Anglii jakieś interesy. Jest przyjacielem lady Powerstock... Często tu bywa. Przypomniałem sobie rozmowę z Hallowsem, która miała miejsce pół roku wcześniej na fermie Hernu: wspominał wtedy o goszczącym w Meongate Amerykaninie. A więc był tu częstym gościem i wiedział o mnie zdecydowanie więcej niż ja o nim. W jednym tylko musiałem przyznać Thorleyowi rację. Co się działo z Leonorą? Dotąd jej nie widziałem. Może to dziwne, ale poczułem się zlekceważony. Przecież napisałem do niej po śmierci Hallowsa, ona zaś odpisała - krótko, ale grzecznie. Zabolało mnie trochę, że dotąd nie uczyniła najmniejszego wysiłku, by się ze mną spotkać. Traf jednak chciał, że na spotkanie nie przyszło mi długo czekać. Zdrzemnąłem się w swoim pokoju - nawyk rekonwalescenta - po czym postanowiłem zwiedzić posiadłość. Przy bliższym spojrzeniu okazało się, że majątek tracił nieco z dawnej świetności. Świadczyły o tym drobiazgi - na przykład zapuszczony żywopłot - będące zarazem jedynym śladem, jaki zostawiła w Meongate tocząca się wojna. Było ciepłe popołudnie. Na boisku do krykieta Thorley turlał piłkę bez żadnego celu i ponad wszelką wątpliwość natychmiast by mnie zagadnął, jeślibym tylko na niego spojrzał, ja jednak przeszedłem przez ogród, mijając nieczynną fontannę z zaśniedziałymi cherubinami kolejny znak powolnego schyłku - i wszedłem do oranżerii. Tam ją spotkałem. W miejscu gdzie winorośl i powojnik pięły się aż pod maswerk szklanego dachu, gdzie lilie i hortensje pstrzyły wyłożoną płytkami podłogę, a różowe geranium więdło na skąpanych w słońcu parapetach. Pośród kaktusów leniwie przechadzał się kot. Leonora Hallows, ubrana w niebieską spódnicę, kremową bluzkę, czarny krawat i kapelusz z szerokim rondem, popijała herbatę, samotna i pogodna. Była blondynką o twarzy
delikatnej jak stojąca na tacy porcelana. Spojrzała na mnie swymi niebieskimi, niewiarygodnie spokojnymi oczyma i natychmiast rozpoznała. - Dzień dobry, panie Franklin. Mąż mówił mi, że pan przyjedzie. Powitanie to wprawiło mnie w lekką konsternację, zabrzmiało bowiem, jakby Hallows rozmawiał z nią zaledwie przed paroma chwilami. Wymamrotałem grzecznościową formułkę, skłoniłem się i wyciągnąłem dłoń. Ujęła ją i lekko ścisnęła, w czym odczytałem szczególny dowód świadomości przyjaźni, jaką darzył mnie jej mąż.Wskazała mi miejsce obok siebie i nalała herbaty do porcelanowej filiżanki. - Co miała pani na myśli - wyjąkałem - mówiąc, że mąż uprzedził ją o moim przyjeździe? - W swoim ostatnim liście napisał, że jeśli coś mu się przydarzy, jego przyjaciel, porucznik Franklin, na pewno tu przyjedzie. Poczerwieniałem. - Muszę pani szczerze wyznać, że gdyby nie zaproszenie lorda Powerstocka, chyba nigdy bym nie przyjechał. - Proszę się nie martwić. - Uśmiechnęła się. - Zbiegi okoliczności bywają czasami pomocne. Nawet jeśli zjawił się pan tu przez przypadek, i tak cieszę się bardziej, niż to potrafię opisać. - Ja również się cieszę, że tu jestem, pani Hallows, choć okoliczności, które mnie tu sprowadziły, nie są radosne. Pani mąż był niezwykłym człowiekiem. - Rzeczywiście - odparła spuszczając wzrok. - Ja również tak uważam. - A przede wszystkim wspaniałym przyjacielem. Czuję się zaszczycony, że dane mi było go poznać. Wszystko, co napisałem w swoim liście do pani... to prawda. - Dziękuję - odparła, po czym zmieniła temat, widocznie wciąż zbyt bolesny. - Jakie są pańskie pierwsze wrażenia z Meongate? - Jest tu tak spokojnie... to cudowne. - Spokojnie? Naprawdę tak pan uważa? Czy nie wydajemy się panu dziwni? - Dziwni? Ależ skąd. - A może powinniśmy... Między nami czworgiem nie ma żadnych więzów krwi. Czy już to nie jest samo w sobie... niezwykłe? - Moim zdaniem... - Proszę mi wybaczyć. Nie było moim zamiarem wprawić pana w zakłopotanie. Ale wiem, że lord Powerstock strasznie się gryzie tym... tym, że wraz z jego śmiercią wygaśnie
jego ród. Przestanie istnieć jego nazwisko. Ciągle rozmyśla, co się z nami stanie. I czy nie sprowadził na nas nieszczęścia. - Nieszczęścia? - Dawniej Powerstockom wspaniale się powodziło. Aż do teraz... Swoje pierwsze małżeństwo teść zawarł wbrew woli rodziny. Żona urodziła mu wprawdzie syna, ale nie było jej dane dożyć dnia, kiedy wszedł on w dorosłe życie. - Jak umarła?- To jeden z niewielu tematów, na które nawet kochany dziadziuś Charter nie chce rozmawiać. A John powiedział mi jedynie, że była aktywną członkinią towarzystwa dobroczynnego. Coraz więcej czasu poświęcała rodzinom mieszkającym w slumsach Portsea i tam zaraziła się ospą. Umarła przed ponad dziesięcioma laty, ale czasami odnoszę wrażenie, że teść wciąż pozostaje po niej w żałobie... - Ale drugie małżeństwo na pewno... Powstrzymała mnie jednym wymownym spojrzeniem. - W pewnym sensie sytuacja się powtórzyła. Kiedy wybuchła wojna, John i ja byliśmy małżeństwem od zaledwie trzech miesięcy. A teraz lord Powerstock stracił także syna. - To rzeczywiście bardzo smutny okres... - Ale jeszcze będzie lepiej? - Trzeba w to wierzyć. - Oczywiście, pod warunkiem że to prawda. - Na jej twarzy ponownie zagościł uśmiech. - Proszę mi wybaczyć. Nie powinnam kłaść żołnierzowi do głowy takich ponurych myśli. - Nic się nie stało - zapewniłem. - Jest wiele... - No proszę, porucznik Franklin. - Był to głos lady Powerstock, która stanęła nagle tuż za nami. Odniosłem wrażenie, że w panującym w oranżerii upale, w którym wszyscy inni musieli się kryć w cieniu i wachlować, ona czuje się jak ryba w wodzie. - Widzę, że poznał już pan Leonorę. Czy zabawia pana? - Rozmawiamy o wojnie, Olivio - odpowiedziała za mnie Leonora - i jej wpływie na ten dom. - To prawda, poruczniku, jest rzeczywiście trochę zaniedbany. Na pewno pan to zauważył. Cóż, brakuje nam służby. Potrzeby wojny nade wszystko. - Ależ... - Mam nadzieję, że nie zmęczył pan Leonory. Lekarz zalecił jej dużo odpoczynku. W jej stanie... Pojąłem aluzję.
- Nie będę już dłużej przeszkadzał. Proszę mi wybaczyć, pani Hallows. - Wstałem i oddaliłem się. Lady Powerstock ruszyła za mną. - Dziękuję za wyrozumiałość, panie poruczniku - mówiła półgłosem, kiedy szliśmy przez mały salon. - Omal nie postradała zmysłów, kiedy się dowiedziała o śmierci Johna. Doktor musiał jej zapisać środki uspokajające i proszki nasenne. Nadal szybko się męczy
« i bardzo łatwo denerwuje... czasami zupełnie bez powodu... Jestem pewna, że pan rozumie... - Oczywiście. W rzeczywistości nie miałem pojęcia, o czym lady Powerstock mówi. Leonora nie zrobiła na mnie wrażenia ani odurzonej lekarstwami, ani skłonnej do histerii, a list, który od niej dostałem, odzwierciedlał dokładnie taki sam wyważony spokój, jakiego przed chwilą byłem świadkiem. Nie chciałem wszakże mieszać się w rodzinne spory, nawet jeśli, jak dowiedziałem się od Leonory, nie była to wcale rodzina. Pod łagodnym wpływem Meongate niemal natychmiast poczułem się zdecydowanie lepiej aniżeli w towarzystwie starców i inwalidów w Eastbourne, a kiedy tylko się zaaklimatyzowałem i przywykłem do wygodnego, choć trochę dziwnego życia, zaczęły mnie zastanawiać sekrety, które zdawały się czaić w niemal każdym kącie tego domostwa. Każdy z mieszkańców Meongate prowadził życie zupełnie niezależne od współdomowników. Lord Powerstock rzadko kiedy wychodził ze swego gabinetu, chociaż kilkakrotnie zaprosił mnie do siebie, żeby porozmawiać o wojnie oraz bohaterskich czynach syna. Odniosłem wrażenie, że moje opowieści trochę go pocieszały. Wyjawił mi nawet - i to z własnej woli - kilka zdarzeń ze swego życia, włączając w to wzruszającą historię pierwszego małżeństwa, którą opowiedziała mi już Leonora. O swoim drugim związku nie wspomniał ani słowem. Być może wychodził z założenia, że fakty mówią same za siebie: brak dzieci, dwudziestoletnia różnica wieku, uroda żony sięgająca wyżyn... których nie miałem ochoty penetrować. Leonora miała rację. Lord Powerstock rzeczywiście był w żałobie - rozpaczał wszakże nie tylko nad śmiercią syna, ale nad całym swoim życiem. Dlaczego jednak - skoro o tym wiedziała - nie robiła nic, by go pocieszyć? Tego nie potrafiłem zrozumieć, a nawet - żeby użyć słów nieco bardziej pompatycznych - wybaczyć. Leonora prowadziła po prostu swe spokojne, oderwane od świata życie, nie unikając, ale też bynajmniej nie szukając mojego towarzystwa. Z dna walizki wydobyłem list, otrzymany od niej jeszcze we Francji, w którym dziękowała za przesłane kondolencje i opisywała, jak
wielkim pocieszeniem są dla niej rozmowy z przyjaciółmi męża. Dziwne, że teraz, mając taką możliwość, nie chciała z niej skorzystać. Pomyślałem, że pewnie po prostu się jej nie spodobałem.Thorley i Cheriton chadzali swoimi, zupełnie różnymi drogami. Drogi Thorleya prowadziły najczęściej do gospody Pod Białym Koniem w Droxford, do której parę razy próbował mnie zaprosić. Nie skorzystałem. Cheriton - którego skołatane nerwy mógłby ukoić alkohol - błąkał się po posiadłości niczym zjawa. Jego półprzezroczysta, niezgrabnie poruszająca się postać zdawała się podążać śladem utraconej godności. Nie zaprzyjaźniłem się z żadnym z nich. Thorley był umundurowanym gadułą, lecz nie miał nic ciekawego do powiedzenia, natomiast na problemy Cheritona nie znałem skutecznego lekarstwa, podobnie jak on; wojna czyhała na nas wszystkich, także w snach o śmierci w błocie, które w przypadku Cheritona - a czasami również w moim - nie kończyły się wraz z nadejściem świtu. Jedynym promieniem radości pośród tego smutku okazał się Charter Gladwin ze swymi opowieściami o dzieciństwie w Whitby, starych rybakach pamiętających jeszcze kapitana Cooka, o transportach drewna z Góteborga i umizgach rosyjskich księżniczek, o małżeństwie z córką burmistrza Scarborough i wychowaniu najpiękniejszej dziewczyny w Yorkshire. Ale stary Charter był - jak sam mawiał - reliktem innego świata i dziś nikomu nie potrafił pomóc. Tak przynajmniej sądziłem. Wszyscy mieszkańcy Meongate spotykali się jedynie przy kolacji. My, oficerowie, przychodziliśmy w mundurach i zajmowaliśmy honorowe miejsca przy stole, u którego szczytu, zgodnie z mocno podupadłymi zasadami dobrego wychowania, zasiadał lord Powerstock. Leonora zjawiała się w prostej sukience i pokornie pozostawała w cieniu lady Powerstock, która występowała w śmiałych edwardiańskich szatach i niezmiennie brylowała w rozmowach. Czasami pojawiali się goście, którzy poddawali się jej dominacji i częstowali nas swoimi pozbawionymi sensu opiniami na temat postępu kampanii wojennej. Zdarzały się także osoby - przede wszystkim kobiety, których mężowie wciąż byli na wojnie - mówiące mniej, a zarazem mniej wobec lady Powerstock uległe. Czekałem, aż ktoś z gości przedstawi się jako Mompesson, ale na próżno. Któregoś dżdżystego wrześniowego dnia szukałem w bibliotece czegoś lekkiego do czytania. Zgodnie z oczekiwaniami trudno tam było znaleźć lekturę dla takiego nie dokształconego czytelnika jak ja: na półkach stały głównie anonimowe, oprawione w skórę tomy, na których majestatycznie gromadziły się efekty wieloletniego zaniedbania. Jeżeli lord Powerstock kiedykolwiek odwiedzał to miejsce, musiało to być sporo czasu temu.
Sekretarzyk przy dzielonym kamiennymi słupkami oknie stał pusty, książki ustawione na półkach w równych rzędach wyglądały na dawno nie czytane. Najdziwniejszą jednak rzeczą w tym pomieszczeniu nie wydały mi się książki pokryte grubą warstwą kurzu, lecz duży obraz olejny wiszący na jedynej nie zastawionej półkami ścianie. Była to scena z jakiejś średniowiecznej legendy, namalowana w stylu prerafaelickim ze sporą domieszką zmysłowości, skąpana w wodnistym świetle wpadającym przez okno, przykuwająca uwagę, a nawet poruszająca tym, co przedstawiała. Mroczna zamkowa komnata o kamiennych ścianach. Naga kobieta o nienagannych kształtach, rozciągnięta lubieżnie na łóżku, a jednocześnie spoglądająca z wyraźnym przerażeniem przez ramię w kierunku otwartych drzwi, w których, odpinając pas z mieczem, stoi mężczyzna w kolczudze, posyłając kobiecie spojrzenie nie pozostawiające żadnych złudzeń co do jego zamiarów. Obraz ten zrobił na mnie niemiłe wrażenie, nie tylko przez swą jednoznaczność, lecz i przez samo umiejscowienie: w bibliotece, siedlisku kultury, która się nie zgadzała z taką dosadnością. A także z jednego jeszcze powodu. Wpatrując się w kobietę, całą w smugach bladego, wodnistego światła, przez chwilę nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że skądś ją znam. A skoro tak, mogła to być tylko jedna osoba, tyle że dużo młodsza i niemal już do siebie niepodobna - Olivia w roli, w której nie potrafiłem jej sobie wyobrazić. Następnego wieczoru po kolacji Cheriton i ja, w wyniku spisku damskiej części towarzystwa, musieliśmy przystać na partyjkę bilarda z Thorleyem, który grał wbrew wszelkiej logice i zawsze wygrywał. Także lord Powerstock pozostał w salonie nieco dłużej niż zazwyczaj. Siedział z kieliszkiem brandy przy kominku, jakby bardzo potrzebował ciepła bijącego do ognia, choć przecież wieczór nie był chłodny. Między gospodarzem a nami siedział Gladwin, paląc cygaro, będące zresztą tematem jego wywodu. - Co za czasy! Chyba mieszają tytoń z liśćmi rabarbaru! Ohyda! Najlepsze cygara, jakie w życiu paliłem, dostałem w prezencie od księcia Nagrownego w Petersburgu... po tym jak dobiliśmy targu w sprawie futer soboli... A jaką miał córkę! Stoczyłem o nią nawet pojedynek... a może chodziło o te sobole? Już nie pamiętam, o co właściwie poszło... Zimą sześćdziesiątego pierwszego... Rzeka była całkiem zamarznięta...Nie dokończył opowieści, zasnął. Lord Powerstock uśmiechnął się pobłażliwie, ja zaś wykorzystałem sposobność, żeby zadać mu pytanie, które już od dawna chodziło mi po głowie. - John wspominał kiedyś, że bywa u państwa niejaki pan Mompesson. Czy mam szansę go poznać? Powerstock zmarszczył brwi. - Mompesson? Aha, rzeczywiście. To przyjaciel mojej żony.
- Z wyraźnym niesmakiem pociągnął łyk brandy. - Olivia ma wielu wielbicieli, jeszcze z czasów zanim się pobraliśmy. - Tym razem był bardziej rozmowny niż zwykle. Obracała się w najlepszym towarzystwie. W młodości pozowała najwybitniejszym artystom Londynu i Paryża. A więc miałem rację, rozpoznając ją na płótnie. - A ten obraz w bibliotece? Czy... - Jaki obraz? - Sprawiał wrażenie rozdrażnionego. - Trudno mi powiedzieć, nigdy tam nie bywam... Jeżeli zaś chodzi o Mompessona, będzie pan mógł go poznać w najbliższy piątek albo sobotę. Zapowiedział swoją wizytę... tak przynajmniej twierdzi moja małżonka. „A więc wszystko jasne - pomyślałem. - Podstarzały mąż zdradzany przez dużo młodszą żonę. Nic niezwykłego”. To mogło tłumaczyć zatroskanie Hallowsa po powrocie z bożonarodzeniowego urlopu. Gdyby chodziło tylko o to! Tajemnica Meongate była innego rodzaju. Całkiem innego. Nazajutrz obudziłem się wczesnym rankiem, po jednej z tych nocy - stanowczo za dobrze mi znanych - kiedy umarli, porozrywani na strzępy towarzysze broni wracali, żeby mnie pozdrowić. Krótka włóczęga po posiadłości była moim normalnym antidotum na tego typu sny, ale jako że tamtego pogodnego poranka wstałem jeszcze wcześniej niż zazwyczaj, postanowiłem przejść się nieco dalej. Na dworze panował przenikliwy wrześniowy ziąb, w powietrzu zaś unosiła się mgła, ale łagodne, pastelowe słońce przebiło się już przez nią, złocąc pokryte rosą trawniki. Szedłem przed siebie, napawając się obietnicą pogodnego dnia. W drodze do Droxford nie natknąłem się na choćby jedną żywą duszę. Zbliżając się do wioski przeciąłem las, doszedłem do rzeki, po wąskim mostku przeszedłem na drugi brzeg, po czym znalazłem się na grząskiej dróżce prowadzącej do kościoła, w którym byłem poprzedniej niedzieli na porannym nabożeństwie z lady i lordem Powerstockami, i do którego teraz postanowiłempowrócić, żeby zrobić to, na co dotąd nie znalazłem czasu. Owce skubiące trawę przy nagrobkach rozbiegły się w popłochu, a siedzący na dachu gawron zerwał się do lotu; były to jedyne widoczne ślady życia. Coraz silniejsze promienie słońca wdzierały się do mrocznego wnętrza, podświetlając bezustannie wirujący kurz i trawiąc wilgoć, która zebrała się w zamkniętym na noc kościele. Krążyłem pomiędzy ławkami i filarami, czytając napisy na każdej płycie, aż w końcu - w niewielkiej kaplicy za chórem - znalazłem to, czego szukałem: pokryty skorupą farby kamienny grobowiec przedstawiający podobiznę leżącego rycerza w zbroi, z poduszką pod głową. Inskrypcja wyblakła, a w dodatku znajdowała się w cieniu, żeby ją więc odczytać,
musiałem się mocno pochylić. Napis był po łacinie, w większości zupełnie dla mnie niezrozumiały, zdołałem jednak odczytać imię i daty: William de Brinon, kawaler z Dorchester (1307-1359). Było tam również coś na temat Crecy. Nie ulegało wątpliwości, że o tym właśnie grobowcu opowiadał mi Hallows. Kiedy się wyprostowałem, z chóru dobiegł okrzyk przerażenia. Także przestraszony, spojrzałem w tamtą stronę i za bogato rzeźbionym drewnianym parawanem dostrzegłem Leonorę z dłonią przy ustach. - Och... O mój... - wyjąkała. - Przestraszył mnie pan - powiedziała w końcu, zebrawszy się w sobie. - Przepraszam. Próbowałem po prostu odczytać inskrypcję. - Nie ma za co przepraszać. Po prostu... Sama nie wiem. Podszedłem bliżej. - Nie spodziewała się tu pani niczyjej obecności? Prawdę mówiąc, ja również. - Często przychodzę tutaj o tej porze, by mieć pewność, że będę sama. - Przykro mi, że zakłóciłem pani samotność. - Ależ nic się nie stało. Miał pan do tego pełne prawo. Tylko że... ten grobowiec budzi we mnie pewne skojarzenia. - Z Johnem? - A więc pan wie? - Spojrzała na mnie i lekko się poruszyła, wchodząc nieświadomie w wyczekujący portal rozproszonego światła. Kiedy tak stała przede mną w filcowym kapelusiku i prostej szarej pelerynie, po raz kolejny dotarło do mnie, jak bardzo jest piękna. Ileż bym wtedy dał, żeby móc stać się Hallowsem, wrócić do domu i zdjąć z niej żałobny welon.- Opowiadał mi o tym rycerzu, kiedy stacjonowaliśmy w pobliżu Crécy. - Rozumiem. - Czy życzy pani sobie, żebym zostawił ją samą? - Ależ nie. - Posłała mi ciepły uśmiech. - Wręcz przeciwnie, może wrócimy do Meongate razem? Oczywiście zgodziłem się i ruszyliśmy drogą, którą tam przyszedłem - wzdłuż rzeki, przez most, później zaś przez las. Leonora mówiła dużo i chętnie. - Szkoda, że nie mieliśmy czasu, żeby dłużej porozmawiać - powiedziała. - Lady Powerstock wyjaśniła mi, że potrzebuje pani spokoju, by dojść do siebie. W śmiechu Leonory nie było wesołości. - Bez wątpienia Olivia powiedziała to, co jej zdaniem powinien pan usłyszeć. Śmiem sądzić, że wszystkich oficerów, którzy nas odwiedzili, częstowała tą samą bajką o środkach uspokajających, mających zapobiec histerii... Czyż nie?
- No... nie całkiem... - Jako bliski przyjaciel mojego męża ma pan chyba prawo wiedzieć, że opowieści mojej teściowej to wierutne kłamstwa. - Rozumiem... - Czy aby na pewno? - Skoro, jak sama pani powiedziała, byłem bliskim przyjacielem pani męża, może będzie mi pani mówić po prostu: Tom? - Chętnie... Tom. Musisz się czuć trochę zakłopotany tarciami w rodzinie Johna? - Nie, po prostu... - Nie wiesz, komu wierzyć. - Roześmiała się i oparła plecami o pień drzewa. - Chyba cię rozumiem. - Chciałem tylko powiedzieć, że jako gość tego domu, nie mam prawa mieszać się w jego wewnętrzne sprawy. Nie mam natomiast żadnych wątpliwości, komu powinienem wierzyć. - Dziękuję. - John bardzo cię kochał, wiesz? Spuściła wzrok, dziwnie wzburzona. - Przepraszam, nie powinienem był... - Nie szkodzi. Wbrew temu, co opowiada Olivia, w pełni nad sobą panuję. Oczywiście, dużo myślę o Johnie... i... kiedy zjawiłeś się w kościele, przez chwilę zdawało mi się, że...- Że to on? - Tak. To idiotyczne, prawda? - Nie. Całkiem naturalne. Jeśli mógłbym ci w jakikolwiek sposób pomóc, chet... - Nie, nie trzeba. - Na jej twarzy pojawiła się nagle wrogość. Ruszyła szybkim krokiem, a ja za nią. Po raz pierwszy zaczęła się w mojej głowie rodzić myśl, że istnieje możliwość ulżenia smutkowi Leonory moim własnym. I nawzajem. Po raz pierwszy odniosłem wrażenie, że wojna daje mi perspektywę - wprawdzie odległą i bardzo niepewną przeżycia czegoś dobrego. ROZDZIAŁ TRZECI Wieczorem przyjechał Mompesson. Byłem właśnie w swoim pokoju, kiedy rozległ się gardłowy jazgot szybkiego, sportowego samochodu. Wyjrzałem przez otwarte okno akurat w chwili, gdy auto zatrzymało się pośród tryskającego spod kół żwiru, a silnik zawarczał i zgasł. Od razu wiedziałem, że to on: wysoki, przystojny i barczysty, miał na sobie ciemny płaszcz i jaskrawą czapkę w kratkę. Zeskoczył na ziemię, cisnął swą torbą w Fergusa, po czym ruszył w stronę drzwi. Ktoś go tam oczekiwał. Lady Powerstock.
- Ralph, cieszę się, że jesteś. - Ja również. Jak też się miewa moja najdroższa Olivia? - pochylił się i pocałował ją w rękę, mrucząc pod nosem coś, czego nie udało mi się dosłyszeć. W odpowiedzi rozległ się głośny śmiech, przechodzący w chichot. Poznałem go jeszcze przed kolacją. Ubrany w garnitur, siedział w salonie i wraz z Thorleyem oraz lordem Powerstockiem popijał whisky z wodą sodową. Kiedy wszedłem, wstał i podał mi rękę. - Pan Franklin, nieprawdaż? Jestem Ralph Mompesson. Miło mi pana poznać. - Chyba słyszałem, jak pan przyjechał, panie Mompesson. - Proszę mi mówić Ralph. Silnik jest rzeczywiście nieco hałaśliwy. Ponoć okoliczni chłopi strasznie się go boją. - Roześmiał się, trochę za głośno, a razem z nim Thorley, moim zdaniem
całkiem
niepotrzebnie.
Niezbyt
mnie
rozbawiło
towarzystwo
tego
przesadnieuprzejmego Amerykanina o radosnym uśmiechu i ciemnych włosach lśniących od brylantyny. - Przyjechałeś z daleka? - Z Londynu. Chyba że chodzi ci o to, skąd pochodzę, bo w takim wypadku odpowiedź brzmi: z Nowego Orleanu. Jak się zapewne domyślasz, nie mam nic wspólnego z tą europejską wojną. - Szczęściarz z ciebie. - Też tak sądzę. - Pochylił się w moją stronę. - Szkoda Johna. Bardzo go lubiłem. - Ja również. Nawet jeśli Mompesson rzeczywiście lubił Hallowsa, nie było to chyba uczucie odwzajemnione. Jego przesadny, moim zdaniem, urok mogłem przypisać amerykańskiemu pochodzeniu, swoją zaś nań reakcję - zwykłym uprzedzeniom, ale w jego słowach, jak również w blasku oczu było coś, co kazało mi podejrzewać, że cały ten czar jest tylko na pokaz. Nie ufałem Mompessonowi. Przy kolacji moja nieufność jeszcze się wzmogła. Olivia usiadła obok Amerykanina i śmiała się z jego dowcipów wprost nieprzyzwoicie głośno. Miała na sobie jeszcze więcej biżuterii niż zwykle, suknię jeszcze bardziej wydekoltowaną, na dodatek pochłaniała ilości alkoholu nie licujące bynajmniej z godnością prawdziwej damy. Nawet jeśli Powerstock to wszystko zauważył, z jego ściągniętej twarzy nie dało się tego domyślić. Co się tyczy pozostałych, Thorley był w coraz lepszym humorze, Cheriton natomiast skrył się w cieniu swych ponurych rozmyślań. Leonora prawie się nie odzywała, choć na uwagi Mompessona reagowała z odpowiednią dozą uprzejmości. Gladwina nie było - podobno umówił się na
partyjkę szachów z sąsiadem - musieliśmy się więc zdać na śliski, cyniczny dowcip Amerykanina. Niewątpliwie bystry, ale w ogóle nie zabawny. Wkrótce dane mi było się dowiedzieć, jaki stosunek ma Mompesson do toczącej się wojny. - Jakiś sterowiec zrzucił w zeszłym tygodniu bombę w pobliżu budynku giełdy cedził. - A już, jako obywatele państw neutralnych, zaczynaliśmy się czuć osamotnieni. - Jak długo Stany Zjednoczone zamierzają zachowywać neutralność? - Pamiętałem, że to samo pytanie zadał mi kiedyś Hallows. - Mam nadzieję, że do końca. - Zostawicie to wszystko na naszej głowie, prawda? - wtrącił Thorley zbyt pijany, by poczuć się urażony. - Pewnie że tak - odparł Mompesson. - Wojny wygrywają ci, którzy patrzą na nie z boku.Spytałem go, co ma na myśli. - Jestem człowiekiem interesu, poruczniku, a wojna to wyjątkowo dobry interes. Oczywiście zdaję sobie sprawę z faktu, że wy, panowie, nie mieliście wyboru, ale jeżeli o mnie chodzi, to udział w jednej takiej zabawie w zupełności mi wystarczy. W dziewięćdziesiątym ósmym byłem z Rooseveltem na Kubie i dowiedziałem się wtedy o wojnie wszystkiego, czego potrzebowałem. Chwała i sława są zarezerwowane wyłącznie dla generałów. Tym, którzy lojalnie służą, pozostaje tylko śmierć. Żeby chociaż przyzwoicie płacili. Zapadło milczenie. Zakłopotała nas nie tyle jego szczerość, ile raczej precyzja rozumowania. Cóż jednak mogłem odpowiedzieć, wciąż jeszcze posłuszny bombastycznemu wyobrażeniu społeczeństwa na temat patriotycznego obowiązku? Ja już oczywiście nie miałem żadnych złudzeń, ale zdawałem sobie sprawę, że są one dla pogrążonej w żałobie rodziny Hallowsa jedynym pocieszeniem. Nie miałem serca wyprowadzać ich z błędu. Zacząłem się zastanawiać, za co właściwie polubili tego Amerykanina, dlaczego go zapraszali? Czy tylko po to by zabawiał swym dowcipem lady Powerstock i dodawał blasku kolacjom? Musiał, po prostu musiał istnieć jakiś inny powód. Jeszcze lepiej zapoznałem się z charakterem Mompessona po kolacji, kiedy siedzieliśmy w salonie, paląc cygara i popijając brandy. Cheriton i lord Powerstock opuścili już towarzystwo, natomiast pijany Thorley spał w kącie i głośno chrapał. Za to Mompesson w dalszym ciągu bardzo ożywiony - spacerował po pokoju w tę i z powrotem, najwyraźniej czując się jak u siebie w domu. - Przykro pomyśleć - powiedziałem - że ten dom stracił swego spadkobiercę.
- To dotyczy nie tylko Meongate - odparł. - Nie sądzisz? Tak dzieje się z całą Europą. Cała ta wojna oznacza dla niej zupełną zmianę statusu. - Czyżby? - Ależ oczywiście. Przecież to po prostu śmiertelna agonia pewnej epoki, koniec Europy jako centrum zachodniej cywilizacji. - I zapewne sądzisz, że rolę tę przejmiecie wy, Amerykanie? - Po części tak. Zajmiemy miejsce Wielkiej Brytanii i wywiążemy się z tej roli znacznie lepiej, a to dlatego że jesteśmy narodem młodszym od was i energiczniejszym. Poza tym nie krępuje nas historia. - Ciekawe spostrzeżenie. Uśmiechnął się. - Spokój, z jakim to przyjmujesz, jest taki brytyjski... Jeśli zaś chodzi o ten dom, przetrwa, choć niewykluczone, że będzie musiał zmienić właściciela. Uśmiechnął się i wyszedł, nie wyjaśniając, co dokładnie miał na myśli. ¦ Mompesson dawno poszedł już spać, Thorley obudził się z pijackiej drzemki i gdzieś niezbornie powędrował, ja natomiast wciąż siedziałem w salonie, kiedy - krótko przed północą - wrócił Gladwin, trzaskając głośno drzwiami wejściowymi. - Nie śpi pan jeszcze, młody człowieku? - spytał siadając przy gasnącym kominku. - Nie. Właśnie rozmyślam o swoim pierwszym spotkaniu z Mompessonem. - A więc przyjechał. - Burknął coś pod nosem i zamilkł. - Jak tam szachy? - Przerwaliśmy. Zaczynam wątpić, czy dożyję końca tej partii. - Spojrzał na ogień. Mógł pan trochę dołożyć - powiedział z wyrzutem. - Przepraszam, nie przyszło mi to do głowy. Jak tam na dworze? Zimno? - Zimno, ale przyjemnie. Na niebie nie ma ani jednej chmurki. W takie wieczory mój wnuk zamykał się w swoim obserwatorium i oglądał gwiazdy. Teraz już nikt tam nie chodzi. Ja sam po raz ostatni byłem tam bodajże w 1910, żeby popatrzeć na kometę. - To ta wieżyczka na dachu bocznego skrzydła? - Tak. Nie wiedział pan, że John był naszym nadwornym astronomem? - Chyba nigdy o tym nie wspominał. Gladwin znowu coś mruknął. Nagle posmutniał, chyba wspomnienie Hallowsa jako zapalonego astronoma wprawiało go w nastrój przygnębienia. Ruszył w stronę drzwi. - Czas na mnie. Życzę dobrej nocy.
Niedługo później także i ja udałem się na górę. W całym domu było teraz ciemno i cicho. Za oknem dojrzałem czarne, atłasowe, bezksiężycowe niebo, rozjaśnione jedynie przez miliony gwiazd. Nie chciało mi się spać. Przepowiednie Mompessona wytrąciły mnie z równowagi. Zainspirowany wspomnieniami Gladwina oraz piękną, gwiaździstą nocą postanowiłem odwiedzić obserwatorium Hallowsa.Pokoje gościnne mieściły się na pierwszym piętrze głównego budynku, a ich okna wychodziły na podjazd. Boczne skrzydło natomiast, w którym znajdowały się schody prowadzące do obserwatorium, zamieszkiwali gospodarze, więc idąc tam czułem się trochę jak intruz i starałem się robić jak najmniej hałasu, żeby przypadkiem nikogo nie obudzić. Kiedy rozpocząłem wspinaczkę po spiralnych schodach, dom sprawiał wrażenie kompletnie uśpionego. Wycieczka okazała się bezowocna, albowiem drzwi do obserwatorium były zamknięte na klucz. Biorąc pod uwagę okoliczności, powinienem był to przewidzieć. Nieco rozdrażniony ruszyłem w dół. U stóp krętych schodów niespodziewanie minęła mnie jakaś postać. Zastygłem w bezruchu, wystraszony przez tę milczącą zjawę, po czym skierowałem wzrok w kierunku, w którym poszła. Byłem niemal pewien, że to Mompesson skrada się szybko i bezszelestnie, zupełnie nieświadomy mojej obecności. Zatrzymał się na końcu korytarza przed pomieszczeniem, skąd padała wąska smuga światła, i otworzył drzwi na oścież. Była to sypialnia, bogato umeblowana i delikatnie oświetlona. Tak jak przypuszczałem, tajemniczą zjawą okazał się Mompesson. Zobaczyłem również, kto go oczekiwał. Lady Powerstock. Wstała z krzesła przy toaletce i odwróciła się do gościa. Miała na sobie długą koszulę nocną, pod nią zaś - sądząc po tym, jak różowy jedwab opinał ciało - chyba nic. Jej rozpuszczone włosy opadały ciemnymi falami na ramiona. Powiedziała coś, słów jednak nie dosłyszałem. Mompesson postąpił krok, puszczone drzwi się przymknęły, zawężając moje pole widzenia do oddalającej się sylwetki lady Powerstock, która rozwiązała szarfę, a następnie niedbałym ruchem zrzuciła koszulę z ramion. Jedwab spłynął po nagim ciele, na chwilę zatrzymał się na biodrach, po czym opadł na podłogę. Krągłości jej dojrzałego, zmysłowego ciała nie pozostawiały wątpliwości, co zamierzała Mompessonowi zaoferować. W tym momencie drzwi się zatrzasnęły, zostawiając mnie w ciemnościach, sam na sam ze świeżym wspomnieniem jej nagości. Już wracałem do swojego pokoju, gdy ogarnęło mnie przerażenie na myśl o tym, jaką scena, której byłem świadkiem, wywołała we mnie reakcję. Nie czułem bynajmniej oburzenia ze względu na zmarłego przyjaciela i jego zdradzanego ojca, lecz raczej szczerą, egoistyczną złość. Bo w końcu jakim prawem ten arogancki Amerykanin wdzierał się do spustoszonego
przez wojnę domu i używał sobie w najlepsze z jego rozwiązłą gospodynią? I dlaczego ci, którzy przez długiemiesiące cierpieli męki, mieli patrzeć z boku, jak pojawia się, bierze, co chce, i odchodzi? Tego już było za wiele. Nawet sen, kiedy w końcu przyszedł, nie uspokoił mego gniewu ani nie zagłuszył ohydnej, nie wyznanej żądzy, która się za tym gniewem kryła. Jak to zwykle w takie niespokojne noce bywa, dopiero świt sprowadził na mnie głębszy sen. Około dziesiątej rano obudził mnie stukot kopyt na podjeździe. Wstałem, przeciągnąłem się i podszedłem do okna. Spodziewałem się ujrzeć Fergusa prowadzącego Lucy, ale nie, były to dwa konie, których nigdy dotąd nie widziałem. Jednego - pełnokrwistego karego ogiera - dosiadł Mompesson, który w cylindrze i czarnym surducie prezentował się prawdziwie imponująco. Na drugim - mniejszym i spokojniejszym - siedziała Leonora w czarnej spódnicy, pelerynie i popielatym szalu zarzuconym na kapelusz. Zarówno po jej stroju, jak i zachowaniu widać było, że jest w żałobie, ale dlaczego w ogóle zgodziła się na przejażdżkę z Mompessonem? Wszystko, czego dowiedziałem się o niej po przyjeździe do Meongate, kazałoby mi sądzić, że bez chwili namysłu odrzuci taką propozycję. Lecz przecież na własne oczy widziałem ich jadących przez park. Rozmyślałem o tym, czego świadkiem byłem w nocy, a także o spotkaniu Leonory z człowiekiem mającym w głębokiej pogardzie lorda Powerstocka oraz sprawę, dla której zginął John Hallows. Moja podejrzliwość narastała coraz bardziej. Wziąłem
prysznic
i
zszedłem
na
dół.
Dom,
skąpany
w
rozproszonym,
przedpołudniowym słońcu, pogrążony był w ciszy, lecz była to raczej cisza oczekiwania aniżeli odpoczynku; być może tamtej wiosennej nocy takim milczeniem sierżant Box próbował ostrzec Hallowsa, który jednakże zlekceważył ostrzeżenie, podobnie jak teraz robiłem to ja, podążając za nitką w niewłaściwym kierunku: w głąb labiryntu. Pachniało świeżo parzoną kawą, pobrzękiwanie porcelany dobiegało z małego salonu. Poszedłem tam i zastałem lady Powerstock oraz Cheritona, siedzących i rozmawiających nad srebrną tacą z rodową porcelaną. Lady Powerstock miała na sobie różową suknię i wydawała się - przeraziła mnie ta myśl - niezwykle ożywiona. Zdołała nawet zmusić Cheritona do nerwowego śmiechu. Kiedy wszedłem, posłała mi uważne, przenikliwe spojrzenie, jakby... Skląłem się w duchu za to, że samą miną zdradziłem zakłopotanie, i przyjąłem zaproszenie do stołu.- Ralph zabrał Leonorę na przejażdżkę - rzuciła beztrosko, nalewając mi kawy. - Widziałem ich. - Odrobina świeżego powietrza powinna pani Leonorze dobrze zrobić - wtrącił Cheriton. - W rzeczy samej. - Olivia uśmiechnęła się.
Zmierzyłem ją wzrokiem - czarująca, uprzedzająco uprzejma pani domu, prowadząca luźną rozmowę z gośćmi przy porannej kawie - i przez chwilę się zastanawiałem, czy przypadkiem nie odczytałem opacznie tego, co dane mi było zobaczyć poprzedniego wieczoru... ale nie, tu nie mogło być mowy o żadnej pomyłce. Postanowiłem zbadać grunt. - Pan Mompesson najwyraźniej nie przejmuje się wojną. - To nie jego wojna - odparła Olivia. - Ani pani? Słysząc te słowa delikatnie zmarszczyła brwi, jej głos niczego jednak nie zdradził. - My, kobiety, robimy co w naszej mocy. - Nie to miałem na myśli. - Nie? A co ty o tym sądzisz, Davidzie? - spytała. Cheriton poczerwieniał. Nie miałem pojęcia, że są z sobą na ty, on zresztą - sądząc po tym, jak zareagował - chyba również nie. - Nie... nie wiem. - Jego zmieszanie wywołało na twarzy Olivii uśmiech, będący mieszanką triumfu i pojednania. - Chyba... chyba pójdę się trochę przewietrzyć. - Zerwał się z miejsca i skłoniwszy się nam nerwowo, wyszedł. Olivia uzupełniła zawartość filiżanek. Przez chwilę milczała, jakby chciała zmienić temat. - Ralph jest dla nas ogromną pomocą w tych trudnych chwilach - stwierdziła. - Tak? - Odnoszę wrażenie, że nie darzy go pan sympatią. - Nie, dlaczego? A jak układały się jego stosunki z Johnem? - Trudno powiedzieć. John nie należał do osób demonstrujących swoje uczucia. Być może, pan poznał go z innej strony. - Niewykluczone. Kiedy się pochyliła, żeby odstawić filiżankę, usłyszałem szelest jej sukni. - Lord Powerstock wspominał, że zainteresował pana obraz w bibliotece.- Jest... frapujący. - Namalował go mój pierwszy mąż. - Przepraszam. Nie wiedziałem, że przed ślubem z lordem Powerstockiem była pani mężatką. - Wyglądało na to, że w tym domu każdy ma nietypową przeszłość.
- Tak. Umarł bardzo młodo. Przed wieloma laty. - Uśmiechnęła się. - Nie ma za co przepraszać. Skąd niby miałby pan wiedzieć? - „A właśnie - pomyślałem - dlaczego nic mi o tym nie powiedziano? Bo przecież nie powiedziano”. - Ta wojna sprawiła, że przedwczesna śmierć stała się rzeczą tragicznie pospolitą. - To prawda. - Rozbroiła mnie tym wspomnieniem o wdowieństwie, uniemożliwiając jednocześnie zarzucenie rozwiązłości postaci z obrazu. - Jakie to przykre. W życiu jest przecież tyle różnych przyjemności. Tym razem ja miałem ochotę zmienić temat. - Mnie osobiście najbardziej jest żal osób takich jak Cheriton - wyznałem. - Staramy się robić dla goszczących u nas oficerów wszystko co w naszej mocy odparła. - Przynajmniej dopóki są tutaj. „Przynajmniej dopóki są tutaj”. Pobyt w Meongate sprawiał mi coraz mniej przyjemności i zamiast relaksować, stawał się coraz bardziej męczący. Czułem się jak widz oglądający mecz, którego zasady nie są mu znane. Nie bardzo nawet wiedziałem, kto gra przeciwko komu, reguły gry zaś - o ile w ogóle istniały - wymyślono tylko po to, żeby było co łamać. Te dwa dni - na pozór tak spokojne i pogodne, zdające się ucieleśnieniem wiejskiej sielanki - w rzeczywistości wystawiły moje nerwy na ciężką próbę. Krzykliwa obecność wiecznie uśmiechniętego Mompessona rzucała cień na cały dom i wszystkich jego mieszkańców. Goście, którzy zjawili się w sobotę wieczorem, przy kolacji śmiali się z jego dowcipów, a później utworzyli dwie wesołe czwórki i zaczęli grać w brydża. Leonora zgodziła się - bez chwili wahania - być partnerką Mompessona, mnie natomiast pozostało siedzieć z boku i przyglądać się rozgrywce, poczas gdy mąż jednej z pochłoniętych grą dam relacjonował mi listy od syna, przebywającego w spokojnej podobno Mezopotamii. Stać mnie było jedynie na zdawkową uprzejmość. Niedziela od rana była ciepła i bezchmurna. Mompesson wprowadził nastrój ogólnej wesołości; poza mną tylko nieliczni potrafili sięoprzeć. Postanowiłem więc unikać towarzystwa, które zgromadziło się na boisku do krokieta, i poszedłem na przechadzkę po parku. Na jego skraju, tam gdzie graniczył z sąsiednim polem, znajdował się sad. Tam też, w słonecznym zakątku pośród kwiatów i dojrzałych owoców, natknąłem się na starego Chartera, drzemiącego w rozkładanym fotelu. - O, pan Franklin - odezwał się, zdejmując słomiany kapelusz.
- Przepraszam, nie chciałem przeszkadzać. - Ależ nie ma za co. Czyżby pan nie gustował w hucznych zabawach na boisku? - Nie całkiem. - Wywróciłem do góry dnem skrzynkę na jabłka, żeby mieć na czym usiąść. - Należałoby raczej powiedzieć, iż nie gustuję w osobnikach w rodzaju pana Mompessona. Roześmiał się głośno. - Musi pan, poruczniku Franklin, pogodzić się z faktem, że w świecie zgrzybiałych starców oraz rannych żołnierzy osobnicy tego rodzaju mają u kobiet ogromne szanse powodzenia. - A jak pan by zareagował, gdybym stwierdził, że uważam bliskie związki pomiędzy lady Powerstock a Ralphem Mompessonem za odrażające? - W pełni bym się z panem zgodził, tyle że mój sąd nie może uchodzić za obiektywny, albowiem jestem uprzedzony. Olivia i ja stanowimy parę zdeklarowanych wrogów. - Zdradziła mi wczoraj, że lord Powerstock jest jej drugim mężem. - Nie wiedział pan o tym? - Nie. Kim był jej pierwszy mąż? - Artystą... tak zwanym. Nazywał się Bartholomew. Proszę się nie wysilać, nie mógł pan o nim słyszeć. Umarł trzy lata przed tym, jak poznała Edwarda. Nic więcej nam na ten temat nie powiedziano. - Umilkł, ale w jego oczach dostrzegłem dziwny blask. - Sądząc po pańskiej minie, wie pan o wiele więcej. - Zaiste. Przeprowadziłem na jej temat maleńkie dochodzenie, jak tylko Edward zdradził, że zamierza ją poślubić. Nie żeby to, czego się dowiedziałem, mogło go skłonić do zmiany zamiarów. Był w niej już za bardzo zakochany. - A czego zdołał się pan dowiedzieć? - Pan Bartholomew utonął. Wypadł za burtę, przepływając kanał La Manche w październiku 1903 roku. Dziwne, prawda? Nigdy nie udało się wyjaśnić, czy był to wypadek, czy samobójstwo. Kto wie? Z taką żoną jak Olivia wszystko możliwe.- Pan jej nie lubi, prawda? - Prawda, młody człowieku, nie lubię. Po części dlatego że do pięt nie dorasta mojej Miriam. A po części... sądzę, że dobrze pan wie dlaczego. - Nie jest warta lorda Powerstocka, prawda? Burknął pogardliwie. - Gdyby była moją żoną, już ja bym znalazł sposób na takich nicponi jak Mompesson. - Ach tak... - Ale nie jest, więc, do diabła, nic mi do tego.
„Ani mnie, jeżeli chodzi o ścisłość” - pomyślałem. Kiedy Gladwin zasnął, zostawiłem go pośród brzęczenia pszczół i, coraz bardziej ponury, skierowałem się ku domowi. Stwierdziłem, że nie mam najmniejszej ochoty na towarzystwo bawiących się na polu do krykieta, skręciłem więc w przecinkę pomiędzy rododendronami, by przemknąć się bokiem. Mniej więcej w połowie drogi spostrzegłem dwie zbliżające się sylwetki: byli to Mompesson i Leonora, pochłonięci rozmową. Już miałem ich zawołać, coś mnie jednak powstrzymało. Zszedłem ze ścieżki i ukryłem się za jednym z drzew. - Chyba zdajesz sobie sprawę - mówił Mompesson - że nie masz żadnego wyboru. Jego ton był uprzejmy, lecz zarazem lodowaty. - Tak sądzisz? - odparła Leonora, równie chłodno, ale bezradnie. - Wiem, czego należy się spodziewać po dobrze urodzonej Angielce, zmuszonej wybierać pomiędzy hańbą a występkiem. Zatrzymali się niecałe dziesięć kroków ode mnie. - Nie wiem, o co ci chodzi - rzekła Leonora. - Owszem, wiesz, tylko nie chcesz w to uwierzyć. - Nie potrafię pojąć, jak można być tak... nikczemnym - stwierdziła niemal obojętnie. - Masz tydzień, by przywyknąć do tej myśli. Jutro jadę do Londynu. Wracam w piątek i oczekuję, że wtedy sfinalizujemy transakcję. - Nazywasz to transakcją? - A czy to nie jest transakcja? Coś przyjemnego... po niskiej cenie. W tym momencie nerwy Leonory puściły. Najpierw jej twarz wykrzywił grymas gniewu, a później zamachnęła się i... jej ręka zastygła w bezruchu. Przez chwilę patrzyła Mompessonowi prostow oczy. Nagle zobaczyłem dlaczego: uśmiechał się i spokojnie czekał, aż policzkując go przyzna się do porażki. Nie dała mu jednak tej satysfakcji. Powoli opuściła rękę, spojrzała w bok, po czym ponownie się odezwała: - Gdyby tu był John... - Ale go nie ma. I dlatego w piątek będziesz mnie oczekiwała. - Dotknął ronda kapelusza i zawrócił w stronę boiska do krykieta. Leonora patrzyła za nim, po czym zwiesiła głowę. Zdawało mi się, że słyszę jej szloch. W tym momencie zapragnąłem podejść i spróbować ją jakoś pocieszyć, jednakże zdrowy rozsądek zwyciężył. Musiałem pozostać w ukryciu. Po chwili Leonora sama wybawiła mnie z kłopotu. Westchnęła i powoli odeszła. Ponieważ nie miałem ochoty żegnać się z Mompessonem, wstałem bardzo wcześnie i wyszedłem na spacer, licząc, że może w ten sposób poprawię sobie nastrój. Dzień niósł
mglistą zapowiedź jesieni. Na podjeździe spotkałem listonosza, który z trudem piął się pod górę na swym skrzypiącym rowerze. Zapytałem go, czy ma coś dla mnie i, o dziwo, przejrzawszy stosik korespondencji do Meongate, wręczył mi list. Natychmiast rozpoznałem wojskową kopertę, którą niezwłocznie otworzyłem. W tej chwili wydawało mi się, że nawet wiadomości z frontu mogą być dla mnie pocieszeniem. List jednakże nie dał mi żadnych powodów do radości. Jego autorem był Warren, sierżant z mojego plutonu, który obiecał pozostać ze mną w kontakcie. „Znowu dostaliśmy okropnie w skórę, Panie Poruczniku, nie ma co do tego żadnych wątpliwości. Chyba powinien Pan wiedzieć, że z podoficerów, którzy byli w plutonie, kiedy Pan wyjeżdżał, chyba żaden nie jest już z nami, a większość z nich nigdy więcej nie będzie. Chyba Pan wie, co mam na myśli. Szczerze mówiąc, wydaje mi się, że od śmierci kapitana Hallowsa.sprawy mają się coraz gorzej. To był fatalny dzień...” Wcisnąłem list do kieszeni. Nieszczęsny Warren i inni żołnierze wciąż byli pogrążeni w żałobie po poległym dowódcy. Tylko Hallows, nikt inny, potrafił im dodać otuchy oraz wiary w siebie, których tak bardzo potrzebowali w okopach, pośród huku wystrzałów i świstu pocisków, daleko od spokojnych, pogodnych okolic, gdzie się ukrywałem, nie potrafiąc jednak znaleźć pokoju ducha. Szedłem powoli,a zamiast łagodnych wzgórz i zielonych pól Hampshire widziałem szare smugi i poczerniałe płaty poszarpanej ziemi. I tu, i tam byłem obcy. Z zamyślenia wyrwał mnie klakson samochodu. Aż podskoczyłem. To Mompesson, który widocznie zmienił plany i postanowił wyjechać wcześniej, turlał się z góry na niskim biegu, pozbawiając mnie możliwości wymigania się od pożegnań. - Witaj, Franklin - powiedział z szerokim uśmiechem. - Podrzucić cię gdzieś? - Idę do wioski. To niedaleko. - Wskakuj. - Przejdę się. - Chciałbym z tobą pogadać, zanim wyjadę. Przejdziesz się z powrotem. Co też takiego miał mi do powiedzenia? Ciekawość okazała się silniejsza od niechęci. Wsiadłem. - Wcześnie wyjeżdżasz. Znowu się uśmiechnął. Minęliśmy już bramę. - Jak widzisz. Przepraszam, jeżeli cię wystraszyłem. - Nie ma sprawy. Zamyśliłem się, to wszystko. - Wy, żołnierze, macie pewnie o czym rozmyślać?
- Owszem. Przyjrzał mi się uważnie. - Masz mi za złe, że nie jestem zaangażowany w tę wojnę, prawda? - Nie powiedziałbym... Powstrzymał mnie niedbałym ruchem dłoni. - Daruj sobie uprzejmości. Nie lubisz mnie i chyba cię nawet rozumiem. Prawdopodobnie na twoim miejscu czułbym to samo. Jestem zamożnym cudzoziemcem i mojemu życiu nie zagrażają kule. Ale sam pomyśl, czy to moja wina? - Oczywiście, że nie. - Dojechaliśmy do miejsca, w którym powinien zjechać na drogę do Droxford, on jednak skręcił w przeciwną stronę i zaczęliśmy piąć się pod górę. - To nie jest droga do Droxford - zwróciłem mu uwagę. - Chciałbym ci coś pokazać. - Co takiego? - Coś, co koniecznie powinieneś zrozumieć. Wiem, dlaczego mną gardzisz. Nie chodzi jedynie o to, że Stany zachowują neutralność.Twoim zdaniem czuję się w Meongate zbyt pewnie, za bardzo się spoufalam, a do tego cieszę się zbyt wielką sympatią mieszkańców. - Nie bardzo rozumiem, o co ci chodzi. - Owszem, rozumiesz. Uważasz mnie za intruza, uzurpującego sobie prawa do własności Hallowsa. Może tak nie jest? Nie miałem najmniejszego zamiaru dać mu tej satysfakcji. - Nie. Zjechał na trawiaste pobocze i nacisnął hamulec. Zaraz za zaroślami grunt gwałtownie opadał, mieliśmy więc dobry widok na zbocze i rzadko porośnięty cisami szczyt wzgórza Old Winchester. Mompesson zgasił silnik i ogarnęła nas zupełna cisza. - Po co mnie tu przywiozłeś? - spytałem. - Żebyśmy mogli porozmawiać jak mężczyzna z mężczyzną. Hallows opowiadał mi kiedyś, że dawno temu na tamtym wzgórzu znajdowały się fortyfikacje. Zresztą do dzisiaj pozostały szańce. - Rzeczywiście. - Fascynowały go tego typu rzeczy, co nie wyszło mu na dobre. - Do czego zmierzasz? - Cały kłopot z twoim krajem, Franklin, polega na tym, że ze wszystkich stron, gdziekolwiek się obejrzeć, otacza was przeszłość. Ot, chociażby to wzgórze albo dom, z którego właśnie wyjechaliśmy. Przeszłość towarzyszy wam dosłownie wszędzie, potykacie
się o nią na każdym kroku. Dlatego daliście się wciągnąć w tę idiotyczną wojnę. Dlatego zginął Hallows. Dlatego Meongate musi zostać uratowane. I to przeze mnie. - Przez ciebie? - A czemuż by nie? W przeciwieństwie do was, Brytyjczyków, rozumiem, że czasu i zmian nie da się powstrzymać. Moja rodzina przekonała się o tym na własnej skórze. Kiedyś Mompessonowie posiadali ziemię w Luizjanie. Wojna secesyjna wszystko zmieniła. Ojciec kompletnie się załamał, ja jednak dostrzegłem, na czym polegał jego błąd. Na tym świecie nie uda ci się osiągnąć niczego, jeżeli się w pełni w to nie zaangażujesz. - A w co ty zamierzasz się zaangażować? - Planuję poślubić Leonorę. - Musiał wyczytać z moich oczu niedowierzanie. - Mówię ci o tym tylko dlatego, że byłeś przyjacielem jej męża i nie chciałbym, żebyś coś źle zrozumiał. Jestem dobrym kandydatem. I dla niej, i dla Meongate. Więc o to chodziło. Olivia była dla niego jedynie miłą rozrywką. Prawdziwym celem natomiast okazała się Leonora. Prawdopodobniespostrzegł, że znalazła się ona także w kręgu moich zainteresowań i ta koleżeńska przejażdżka miała mnie po prostu odstraszyć. Gdybym nie słyszał ich rozmowy w lesie, byłbym porażony, obecnie jednak ta dziwna wymiana zdań nabrała nowego niepokojącego znaczenia. Nie ulegało wątpliwości, że Mompesson ma nad Leonorą jakiegoś rodzaju władzę, że zna sposób zmuszenia jej, by się zgodziła. W przeciwnym razie na pewno o niczym by mi nie powiedział. - A co na to wszystko Leonora? - spytałem, starając się opanować. - Jeszcze się jej nie oświadczyłem. Wkrótce to uczynię, a ona się zgodzi. Możesz być tego w stu procentach pewien. Spojrzałem na niego i zobaczyłem twarz, na której nigdy nie gości choćby odrobina zwątpienia. - Pozostaje mi tylko podziękować za szczerość. Uśmiechnął się. - Nie chciałbym, żebyś niepotrzebnie zrobił z siebie głupca. - Dziękuję za przejażdżkę - powiedziałem, wyskakując z auta. - Wrócę na piechotę. Wiedziałem, że muszę odejść, zanim powiem zbyt wiele. Ruszyłem szybkim krokiem. Po paru minutach usłyszałem, jak uruchomił silnik i skierował się ku drodze do Londynu. Wracając do Meongate zastanawiałem się, czy po swoim ostatnim urlopie Hallows miał jakieś przeczucia, że Mompesson podejmie próbę zajęcia jego miejsca, czy właśnie do tego zmierzał, kiedy rozmawialiśmy na fermie Hernu. Niewykluczone. Może liczył, że mając na względzie pamięć o nim, postaram się do tego nie dopuścić. Ale czy miałem jakiekolwiek szanse sprostać temu zadaniu? W przeciwieństwie do Mompessona ja przez cały czas
dźwigałem na plecach bagaż zwątpienia. On by oczywiście stwierdził, że to typowa cecha Anglików. I prawdopodobnie miałby rację. ROZDZIAŁ CZWARTY Nieco później tego samego poranka odwiedziłem lorda Powerstocka w jego gabinecie. Odwrócony plecami do okna i świata, z wyrazem ponurego skupienia na twarzy studiował „Timesa”. Wyglądał jednakna zadowolonego z niespodziewanej wizyty, poczęstował mnie whisky i wyraził żal, że od mojego przyjazdu mieliśmy tak niewiele czasu na rozmowę. - W ostatnich dniach uwagę wszystkich domowników skupiał na sobie pan Mompesson - odparłem cokolwiek sarkastycznie. Udał, że nie dosłyszał. - Optymistyczne raporty z Francji - powiedział, wskazując na gazetę. - Czytał je pan? - Nie, milordzie. - Mają jakąś nową, tajemniczą broń. Czołgi. Są podobno niezwykle skuteczne. Po pobycie we Francji podchodziłem do rewelacji prasowych nie tyle ze sceptycyzmem, co z zupełną niewiarą. - Za późno dla większości moich towarzyszy broni - stwierdziłem. - Na przykład dla mojego syna? Odłożył gazetę. - Wie pan, prosił, żebym tu przyjechał... gdyby zginął... Martwił się bardzo o Leonorę... o jej los. - To naturalne. - A jaki czeka ją los? - Będziemy się dalej nią opiekować. - Nie ma swojej rodziny? - Jej rodzice mieszkają w Indiach. Ojciec jest komisarzem cywilnym w Pendżabie. Ale Leonora nie chce tam jechać. My zresztą również wolimy, żeby została. - Za jakiś czas, być może, ponownie wyjdzie za mąż. Sprawiał wrażenie zaskoczonego, jakby nigdy dotąd taka ewentualność nie przyszła mu do głowy. - Kto wie? - odparł. A więc Mompesson nie zdradził mu jeszcze swoich planów. - W końcu sam też tak zrobiłem. - Skoro już przy tym jesteśmy, chciałbym przeprosić, że nieco opacznie zrozumiałem pańskie słowa, gdy wspominał pan o kontaktach lady Powerstock ze światem artystycznym. Nie wiedziałem, że była żoną pana Bartholomew. - Słyszał pan o nim? - Co nieco.
- Nie był zbyt znany. - Umilkł, wyraźnie dając do zrozumienia, że nie zamierza rozmawiać na temat pana Bartholomew, artysty i topielca.Im więcej szczegółów poznawałem, tym mniej z tego wszystkiego rozumiałem. Wydarzenia następnego ranka powinny były dać mi do zrozumienia, że nie tylko ja. Świt skradał się powoli, oplatając moje przebudzenie szarymi rozłogami. W pokoju było całkiem cicho i tylko śpiew ptaków za oknem upewniał mnie, że jeszcze przez jakiś czas będę bezpieczny od dnia niosącego przeżycia, jakich ostatnio zbyt wiele doświadczałem. Wstałem, włożyłem szlafrok i nagle moje poczucie bezpieczeństwa prysło. W sąsiednim pokoju rozległ się wściekły krzyk, po nim trzy głuche uderzenia w ścianę, wreszcie jakiś dziwny zduszony odgłos. Wybiegłem na korytarz i przez chwilę nasłuchiwałem. Dźwięki musiały dochodzić z pokoju Cheritona. W całym domu ponownie zapanowała głucha cisza. Zastukałem do drzwi. - Cheriton, wszystko w porządku? Milczenie. - Cheriton! Nadal nie słyszałem żadnej odpowiedzi. Gdyby chodziło o kogoś mniej nerwowego, w ogóle bym się nie przejął; w końcu to niemożliwe, żebym był jedynym, którego dręczą nocne koszmary. Ale czy Cheritona nawiedził tylko zły sen? Zapukałem raz jeszcze i wszedłem. Cheriton siedział w łóżku, kryjąc twarz w dłoniach. Uniósł wzrok i ujrzałem twarz człowieka załamanego. - Franklin! - wykrzyknął, dochodząc do siebie. - Co się stało? - Chciałem cię właśnie zapytać o to samo. Usłyszałem jakiś krzyk. Nie odpowiadałeś na pukanie... - Przepraszam. Musiało mi się coś przyśnić... Wiesz, jak to jest... - Tak. Wszystkich nas to prześladuje. - Naprawdę? - Chyba go to wcale nie pocieszyło. - - Czy... śni ci się czasami, że jesteś z powrotem we Francji? - Często. Kiedy jestem tutaj. Bo tam dla odmiany śni mi się Anglia. Wzdrygnął się. - Pod koniec miesiąca mam komisję wojskową, która zdecyduje, czy jestem już na tyle zdrowy, żeby wracać na front. - A jesteś? Spojrzał mi w oczy.
- Nie wiem, Franklin. Wiem tylko, że nie mogę tam wrócić. - Sięgnął po papierosa i zapalił. Zapałka drżała w jego ręce jak oszalała.- Każdy z nas czuje to samo. Ale kiedy już znajdziesz się na miejscu, nie będzie tak źle. Nie odpowiedział, tylko głęboko się zaciągnął. - Powinieneś starać się korzystać z życia, dopóki tu jesteś - perswadowałem. Zmarszczył brwi. - Korzystać z życia? Tutaj? Boże, czasami się zastanawiam, gdzie jest lepiej, tutaj czy na froncie... - Co masz na myśli? Jakby się zreflektował. - Nieważne - odparł. - Przepraszam. Gadam bez sensu. Wszystko przez ten koszmar. Przepraszam, jeśli cię zdenerwowałem. Chyba wezmę prysznic. Może to mnie postawi na nogi, jak myślisz? - W takim razie nie będę ci już przeszkadzać. - Ruszyłem ku drzwiom. - Franklin? - zatrzymał mnie w progu. - Byłbym ci bardzo wdzięczny, gdybyś zachował to dla siebie i nikomu nie mówił... W szczególności Powerstockom. Pomyśleliby, że goszczą tchórza i maminsynka. - Jestem pewien, że nawet by im to nie przyszło do głowy. - Mimo wszystko... - Nikomu nie powiem. Masz na to moje słowo. - Dzięki. Zamknąłem za sobą drzwi, zastanawiając się, jaki też koszmar nawiedził Cheritona. Wojna i horror jej dnia powszedniego? A może coś znacznie bliższego temu domowi, za to nie mniej przerażające? Jak zawsze w pogodne popołudnia, Leonora popijała herbatę w oranżerii, całkiem sama - jeżeli nie liczyć kota - ze swymi książkami i myślami. Ponieważ była to najlepsza okazja do rozmowy bez świadków, skwapliwie z niej skorzystałem. Wszedłem od strony ogrodu. - Czy moglibyśmy chwilę porozmawiać? - spytałem tonem niemalże przepraszającym. Odłożyła lekturę. - Oczywiście. Herbaty? - Nie, dziękuję. - Zająłem miejsce naprzeciwko niej. - Czemu więc zawdzięczam tę przyjemność? - Przez ostatni weekend nie mieliśmy wielu okazji do rozmów. - Cały czas byłam w domu. no
Wysiliłem się na uśmiech. - Zostałem chyba nieco przyćmiony przez gościa z Ameryki. - Nie odnoszę takiego wrażenia. - Przejażdżka, krykiet, brydż... Nie wątpię, że jego towarzystwo pozwoliło ci chociaż na chwilę o wszystkim zapomnieć. Zmarszczyła brwi. - Z twojego tonu wnioskuję, że nie darzysz pana Mompessona szczególną sympatią. - To niezupełnie tak. Ale pozwól, że zadam ci jedno pytanie... Czy John go lubił? Na jej twarzy pojawił się delikatny rumieniec. - Nie sądzę, żeby John miał coś przeciwko moim rozrywkom. - Oczywiście, że nie. Ale jeżeli dobrze zrozumiałem słowa Johna, Mompesson z jakiegoś powodu go niepokoił. Kapitan Hallows wspominał o tym po powrocie z domu. Ponownie zmarszczyła brwi, ale nie miałem pojęcia, czy wiąże się to z irytacją, czy może raczej ze zdziwieniem. - Nic na ten temat nie wiedziałam. - Teraz się jednak zastanawiam, czy prawdziwą przyczyną jego zatroskania nie była przypadkiem bliska przyjaźń lady Powerstock i pana Mompessona. - Do czego zmierzasz? - Za nic w świecie nie uwierzę, że nie wiesz, co tu się wyprawia. Dlatego... - Dość! - przerwała mi tonem nie znoszącym sprzeciwu. - Nie spodziewałam się usłyszeć czegoś takiego z twoich ust i nie zamierzam dalej tego słuchać! - Przecież sama mówiłaś... - Powiedziałam wszystko, co miałam w tej sprawie do powiedzenia. Nie potrafiłem pojąć tej nagłej lojalności wobec Olivii, ale cóż mogłem począć? - Proszę, wybacz. Nie było moją intencją wyprowadzić cię z równowagi. Sądzę, że musiałem coś opacznie zrozumieć. Chciałem jedynie powiedzieć, że... jeśli masz jakieś problemy... gdybym mógł w czymś pomóc... chętnie to uczynię. - Nie ma takiej potrzeby. - John oczekiwałby tego ode mnie. - W takim razie, chociażby ze względu na pamięć o nim, spróbujmy zapomnieć, że ta rozmowa w ogóle miała miejsce. Napij się herbaty i pomówmy o czymkolwiek, byleby nie o wojnie ani o Ralphie Mompessonie. Sam byłem zaskoczony, że przyjąłem poczęstunek, zamiast po prostu wyjść. Ale w końcu jakie miałem prawo dobierać jej towarzystwo? Wraz ze śmiercią męża stała się osobą
wolną, a moja przyjaźń z Hallowsem do niczego mnie nie upoważniała. Przystałem więc na to, na co w najlepszym wypadku mogłem liczyć: na niewinną rozmowę przy herbacie z piękną kobietą. Siedzieliśmy więc snując opowieści o swoich rodzinach i zapomnieliśmy o problemach trapiących Meongate - wyimaginowanych oraz innych. Nie było to oczywiście naturalne. Czułem, że Leonora darzy mnie sympatią, a nawet zaufaniem. Jako pierwsza zwróciła mi uwagę na dziwactwa, od których aż się roiło w Meongate, i nawet nie starała się skrywać swojej niechęci do Oli vii. Skąd więc ten nagły wybuch gniewu? Poza tym, jeżeli rzeczywiście wiedziała o bliskich związkach łączących lady Powerstock z Mompessonem tyle co ja albo - co bardziej prawdopodobne - więcej, dlaczego w ogóle zgadzała się przebywać w jego towarzystwie? To nie miało żadnego sensu, a nawet jeżeli miało, mój umysł nie był go w stanie ogarnąć. Leonora najwyraźniej nie zamierzała mnie oświecić. Wiedziałem, że pod koniec tygodnia Mompesson wróci do Meongate, oświadczy się Leonorze, ona zaś, zgodnie z logiką, powinna te oświadczyny natychmiast i bezwarunkowo odrzucić. Ja jednak przeczuwałem, że będzie zupełnie inaczej. Okropnie potrzebowałem chociaż chwili odpoczynku od Meongate, paru oddechów powietrzem świeższym od atmosfery przejrzałych przeczuć i podejrzeń. Ponieważ najlepszym rozwiązaniem wydała mi się wycieczka nad morze, następnego ranka wsiadłem w pierwszy pociąg z Droxford, a później przepłynąłem promem do Portsmouth. Nie mogę oczywiście powiedzieć, że Portsmouth pozwoliło mi zapomnieć o tym, do czego już wkrótce miałem powrócić: wielkie szare cielska okrętów wojennych cumowały przy nabrzeżu i w dokach, a krzątający się marynarze samą swoją obecnością przypominali mi o perspektywie rychłego powrotu na front. Skierowałem się więc na południe, na całkiem wyludnioną plażę w Southsea, gdzie spędziłem jedyne w swoim życiu wakacje z ojcem, które pamiętałem, a teraz ciskałem kamieniami, sprawdzając stan swojego barku. Na chwilę udało mi się zapomnieć o Meongate. „Zresztą - pomyślałem - co mnie właściwie obchodzą cudze problemy?” Już wkrótce miałem się przekonać, że znacznie więcej niż się sam przed sobą przyznawałem. Wróciłem do portu, po czym ruszyłem w stronę przystani promowej. Nie spodziewałem się spotkać nikogo znajomego, a jednak całkiem nieoczekiwanie, tuż obok wejścia na przystań, dojrzałem elegancko ubraną Leonorę, studiującą rozkład jazdy tramwajów, podczas gdy dookoła niej przelewał się tłum wysiadających z promu. Podszedłem i delikatnie dotknąłem jej ramienia. Odwróciła się gwałtownie, spojrzała na mnie z wyraźnie przestraszoną miną. A jednak w jej zdziwieniu była także ulga. - Ach, to ty, Tom! Co tu robisz? - spytała z niewyraźnym uśmiechem.
- Właśnie wracam do Meongate. Byłem na plaży... pooddychać morskim powietrzem. A co ciebie tu sprowadza? - Zakupy. Mam słabość do dużych sklepów. - Jej uśmiech był tak nienaturalny, że bez trudu się domyśliłem, iż nie powiedziała prawdy. - W Meongate czuję się czasami całkiem odcięta od świata. - Aha... Właściwie nigdzie się nie muszę śpieszyć, więc jeżeli nie masz nic przeciwko temu, chętnie ci potowarzyszę. Nie tak to sobie zaplanowała - widziałem to po jej twarzy. Ale cóż mogła począć? Zgodziła się, starając się robić dobrą minę do złej gry. Popołudnie przeżyłem w stanie niebezpiecznie bliskim ekstazy. Powodem nie było bynajmniej to, co robiliśmy ani dokąd poszliśmy, ale narastająca przyjemność, jaką sprawiała mi fizyczna bliskość Leonory. Nie byłem niewinnym dzieckiem - a w wyniku doświadczeń wojennych moje spojrzenie na świat stało się cokolwiek cyniczne - dlatego symptomy, które u siebie spostrzegłem, nie mogły uchodzić za związane z niewinnym flirtem. Nie miały też nic wspólnego z troską o wdowę po przyjacielu. Prawda okazała się znacznie prostsza i bardziej brutalna: byłem zakochany. Uczuć Leonory, jak zwykle, nie potrafiłem jasno rozszyfrować. Niezależnie od tego jak bardzo pokrzyżowałem jej plany, wcale nie wyglądała na niezadowoloną z mojego towarzystwa. Przeciwnie, kiedy popijaliśmy kawę zbożową w zacisznej herbaciarni, sprawiała wrażenie bardziej odprężonej i bezpośredniej niż kiedykolwiek dotąd, jakby odległość dzieląca nas od Meongate i panującej tam nerwowości pozwoliła jej zrzucić z ramion ciężar.Co to był za ciężar - w dalszym ciągu nie miałem najmniejszego pojęcia. Dotrzymałem umowy i aż do wieczora, kiedy to wróciliśmy do Meongate, nie wspomniałem o Mompessonie ani słowem. Nawet jednak na chwilę nie przestawałem o nim myśleć, albowiem w miarę jak narastało moje uczucie do Leonory, ten nieobecny, pewny siebie, chełpliwy rywal wydawał mi się coraz niebezpieczniejszy. Mogłem rozmawiać z nią choćby przez całą dobę, mogłem posuwać się w swych marzeniach tak daleko, jak tylko chciałem wszystko to jednak nie było w stanie zatrzeć okropnego przeczucia, że moja miłość nie jest w stanie się równać z jego władzą nad Leonorą. Zapowiedział swój powrót pod koniec tygodnia, a ja w dalszym ciągu nie wiedziałem, jak go powstrzymać. W czwartek napisałem list do Warrena i poszedłem do Droxford na pocztę, żeby go wysłać. Kiedy płaciłem za znaczek, zajrzałem do niszy, gdzie znajdował się aparat telefoniczny, i spostrzegłem Thorleya, który właśnie odłożył słuchawkę i ruszył w moją stronę.
- Dobry Boże! - wykrzyknął bełkotliwie. - Franklin! - Witam, majorze. - Przyjrzałem mu się badawczo, gdyż w Meongate był telefon, z którego wolno nam było korzystać bez żadnych ograniczeń. Thorley poczerwieniał. - Wiesz, poruczniku, nie chcę nadużywać gościnności starego Powerstocka. I tak musi przez nas płacić okropne rachunki. - To miło z twojej strony - odparłem, nie bardzo mu jednak wierząc, gdyż nie wyglądał na kogoś, kto troszczy się o kieszeń swoich gospodarzy. - Wracasz do domu? Wyszliśmy na dwór, wrzuciłem list do skrzynki i ruszyliśmy wąską ścieżką prowadzącą koło kościoła. Po chwili zakłopotania Thorley najwyraźniej doszedł do siebie. - Rzadko cię ostatnio widuję, Franklin. - Przez cały czas jestem na miejscu. No, ale w centrum uwagi znajduje się przecież nasz gość z Ameryki. - Wyga, no nie? - Nieźle gra w brydża, to nie ulega żadnej wątpliwości. Thorley roześmiał się nieco za głośno. - Dobrze ujęte. Bardzo dobrze. Coś mi się wydaje, że nie przepadasz za nim. - Tego bym nie powiedział. - Ja również go nie znoszę.- Naprawdę? Odniosłem wrażenie, że się lubicie. - No cóż, z takimi jak on lepiej nie zadzierać. - Może i racja. Milczał, kiedy szliśmy po kładce nad strumykiem wpadającym do Meon, po czym ponownie się odezwał: - Z innej beczki, Franklin. Zastanawiam się, czy mógłbym cię poprosić o pewną przysługę... Ale niech to zostanie między nami. - Proszę, śmiało. - No więc... Chodzi o to, że zabrakło mi trochę gotówki... chwilowo. Niedługo przyślą mi następny żołd. Zastanawiałem się, czy... Rozbawił mnie. On - major, bywały w świecie besserwisser - prosił o pożyczkę szarego podporucznika. Zareagowałem zgodnie z jego oczekiwaniami: - Ile? - Jeśli mógłbyś... powiedzmy, trzydzieści funtów. Przyjrzałem mu się z niedowierzaniem.
- Przykro mi, chętnie bym ci pomógł, ale trzydzieści funtów? Od dawna nie widziałem tylu pieniędzy. Uśmiechnął się ponuro. - Przepraszam. Nie powinienem był prosić. - Ale może jakaś mniejsza suma? - Nie, to nie ma sensu. Muszę mieć albo trzydzieści, albo nic. Ale dziękuję, że chciałeś mi pomóc. Nie mówmy już o tym. Wyprostował się i przyśpieszył kroku, starając się zachować resztki godności. Był piątek, dwudziesty drugi września, początek jesieni. Przez całą noc domem szarpała wichura, która najwyraźniej wcale nie miała zamiaru się uspokoić. Wyjrzałem przez okno. Majestatyczne wiązy kołysały się w parku i szumiały, po niebie sunęły ciemne chmury z białymi obrzeżami, a po trawniku hulały pierwsze spadające liście. Pomyślałem, że Warren i wszyscy inni biwakujący we flandryjskim deszczu z pewnością zazdrościliby przytulnego, cichego schronienia w czas zawieruchy. Domknąłem okno, żeby nie robić przeciągu, i zszedłem na śniadanie. W jadalni zastałem tylko starego Chart era, który z apetytem pochłaniał ogromną porcję sałatki rybnej, co chwila spoglądając za okno, gdzie zaczął właśnie padać deszcz. Obsłużyłem się i usiadłem do stołu. „5 - Co słychać, poruczniku? - zabełkotał z pełnymi ustami. - Obrzydliwy dzień, prawda? - To minie. - Przyjrzał mi się. - O ile oczywiście miał pan na myśli pogodę? - Pewnie. A cóż innego? - Trudno powiedzieć. Ale śmiem twierdzić, że w Meongate jest dość wszelkiego rodzaju obrzydlistwa, żeby pańskie słowa mogły mieć przynajmniej kilka znaczeń. - Podobno pan Mompesson zapowiedział na dzisiaj swój przyjazd? - Jest się z czego cieszyć - parsknął. - Nie wiem, czy nie będzie pan musiał przyzwyczaić się do jego stałego towarzystwa. Nie kryje, że zamierza się starać... o przyjęcie do rodziny. Spojrzał na mnie ponuro. - A niby w jaki sposób? Było rzeczą interesującą sprawdzić, ile wie, chociaż miałem pełną świadomość, że staruszek Charter prowadzi ze mną identyczną grę. - Z jego własnych ust słyszałem, iż ma nadzieję poślubić Leonorę.
Aż mnie przestraszył, ryknąwszy gromkim śmiechem - głębokim i rubasznym - który mimo pozornej wesołości nie zostawił na jego ustach choćby cienia uśmiechu. - To jedno trzeba Mompessonowi oddać: animuszu mu nie brakuje. Wszystkiego innego, a jakże, ale animuszu z całą pewnością nie. Ma go aż nadto. Przypomina mi... Zresztą nieważne. - Nie wygląda pan na specjalnie zdziwionego. - Jestem za stary, żeby cokolwiek było w stanie mnie zdziwić. Ale założę się, że znam kogoś, kto zdziwi się znacznie bardziej niż ja. - O ile wiem, Mompesson jeszcze się nie oświadczył... nawet nie rozmawiał w tej sprawie z lordem Powerstockiem. - To nie jest człowiek, który załatwia sprawy we właściwej kolejności. - Chodziło mi o to, że nie powinniśmy wyciągać zbyt pochopnych wniosków. - Proszę się nie obawiać, młody człowieku. - Puścił do mnie oko. - Chyba przejdę się dokończyć tę przerwaną partyjkę szachów z Jepsonem. Przynajmniej nie będę musiał znosić głupawych uśmiechów Mompessona. - Wstał od stołu. - Wybaczy pan, prawda? Muszę się śpieszyć. Przestało padać. - Wyjrzał do ogrodu. - O, jest nawet tęcza... Nie, już zniknęła. Uśmiechnął się i wyszedł. Wiatr poprzedzający kolejną ulewę walił o okna. Sączyłem kawę zastanawiając się, dlaczego właściwie powiedziałem o zamiarach Mompessona staremu Charterowi, dlaczego nie potrafiłem wyrwać się z domu zmarłego przyjaciela i zapomnieć o wszystkich kłopotach. Prawda była taka, że wcale nie ze względu na Hallowsa w dalszym ciągu gościłem u jego rodziny. Chodziło wyłącznie o mnie. Coś było nie w porządku - z nimi albo ze mną - i za wszelką cenę musiałem się dowiedzieć co to takiego. Nie potrafię powiedzieć, co za licho zaciągnęło mnie do biblioteki - owego wyłożonego książkami grobowca. Czyje to właściwie było królestwo? Na pewno nie lorda Powerstocka - wyraził się na ten temat wystarczająco jasno. Może więc jego syna? Wydawało mi się to mało prawdopodobne. Wodziłem kciukiem po zakurzonych tomach, nie potrafiąc znaleźć najmniejszej wskazówki. Aż... mniej zakurzona niż inne na półce stała niegruba książka w surowej tekturowej oprawie. Miała tytuł poważny i oficjalny: „Rozważania komisji diecezjalnej na temat pomocy ubogim w Portsea”. Był to zbiór monografii, po części religijnych, po części medycznych, po części zaś społecznych. A pośród tych ostatnich „Nędza pośród dostatku” autorstwa Miriam Hallows, lady Powerstock. Odczytałem dedykację: „Pamięci wspaniałej kobiety, która umarła, tak jak żyła, nigdy nie litując się nad sobą”.
- Interesują pana książki mojego męża? - rozległ się za moimi plecami cichy głos i przez chwilę myślałem... Ale to była Olivia. Odłożyłem książkę na półkę. - Tylko przeglądałem. - Oczywiście. - Jedynie drżenie powieki sugerowało, że lady Powerstock wie, po co tu przyszedłem. - Chociaż Edward twierdzi, że bardziej niż książki interesuje pana ten obraz. Podszedłem do płótna. - Rzeczywiście, jest bardzo intrygujący. Wspomniała pani, że namalował go pani pierwszy mąż? I - Owszem. - Zbliżyła się do mnie, a w nagłej ciszy słychać było szelest jej jedwabnej sukni. - Gdyby tak młodo nie umarł, na pewno byłby dziś sławny. - Czy to jego ostatnie dzieło? - Niezupełnie. Jest jeszcze druga część tego obrazu - niestety nie dokończona. - Druga część? - Tak. Dalszy ciąg, jeśli pan woli. Oba obrazy opowiadają pewną historię. Miał być jeszcze trzeci. - Szkoda, że nie zostały dokończone. - Drugiemu brakuje bardzo niewiele. Jeśli pan chce, pokażę go panu. Przyjrzałem się jej - dostojnej i oficjalnej w eleganckiej czarnej sukni, z włosami upiętymi w kok - i zastanawiałem się, czy nie uległem przywidzeniu, oglądając obraz po raz pierwszy. Nie. Uśmiech nagiej postaci z wiszącego przed mymi oczami płótna przekonywał, że o złudzeniu nie mogło być mowy. - Chętnie... jeśli to tylko możliwe. - Ależ oczywiście. - Przerwała. - Wisi w... mojej sypialni. Wprost nie dawałem wiary. Byłby to chwyt stanowczo za prosty. Chodziło tylko o obraz. I o nic więcej. A jednak wiedziałem, że nie tylko. Słońce wyszło zza chmur, oświetlając ścianę i nagie ciało na łóżku, jednakże lady Powerstock zdawała się nie zwracać na to uwagi, uśmiechając się pogodnie, z sekretnym zadowoleniem. - Więc może... dziś po południu? Na przykład po podwieczorku. Czy miałem jakieś wyjście? Musiałem się zgodzić, moja odmowa bowiem dałaby jasno do zrozumienia, iż podejrzewam, że nie chodzi tylko o obraz. Poza tym coś, do czego nie śmiałem się przed sobą przyznać, kazało mi przyjąć propozycję. - Trafi pan do mojego pokoju? - T... tak.
- A więc do zobaczenia. - Ruszyła ku drzwiom, lecz zatrzymała się jeszcze i sięgnęła po książkę, którą przeglądałem. - Widział pan ten esej autorstwa pierwszej żony mojego męża? - Musiała wiedzieć, że tak. - Owszem. Właśnie go przeglądałem, kiedy pani weszła. - Tak przypuszczałam. To smutne, nie sądzi pan? - Tak. Nawet bardzo. Na szczęście pani i lord Powerstock jesteście dla siebie nawzajem... pocieszeniem. Odłożyła książkę na półkę. - Niezupełnie to miałam na myśli. Uważam za smutne i godne ubolewania, że komisja diecezjalna zgodziła się uwiarygodnić swoją powagą tę... wygodną fikcję.- Fikcję? Czyż nie jest prawdą, że pierwsza lady Powerstock pracowała na rzecz ubogich mieszkańców Portsea? - Nie ulega wątpliwości, że często tam bywała. - Olivia podeszła do drzwi i otworzyła je. - Tak, ale po co? Słońce ponownie zniknęło za chmurami i w bibliotece zapanował chłód. Za oknem podmuchy wiatru przenosiły liście z jednej strony kamiennego tarasu na drugą. Postanowiłem zrezygnować z lunchu, przejść się trochę i uporządkować myśli. Wprawdzie deszcz przestał padać, a wiatr ucichł, ale z zachodu nadciągały ciemne, złowieszcze chmury. W drodze powrotnej zaszedłem do wioski. Nie mogąc zapomnieć o książce, którą znalazłem w bibliotece, i o wygłoszonych przez Olivie pogardliwych uwagach na jej temat, skręciłem na cmentarz. Krążyłem pomiędzy grobami w poszukiwaniu... dobrze wiedziałem, co znajdę. Kwadratową płytę poświęcono pamięci trzech poprzednich lordów Powerstock, tuż obok niej natomiast dojrzałem nagrobek mniejszy i nowszy: „Pamięci Miriam Abigail Hallows, lady Powerstock, najdroższej żony, matki i córki, wezwanej przez Pana 30 marca roku 1905, w wieku zaledwie 38 lat - zawsze kochanej i szczerze opłakiwanej”. Hallows nigdy mi o niej nie opowiadał, byłem jednak przekonany, że w młodości często odwiedzał to miejsce, będące jedną z niewielu pamiątek po matce, i zastanawiał się... jak toczyłoby się życie w Meongate, gdyby nie umarła. Odwróciłem się i ruszyłem w kierunku furtki. W tej samej chwili w drzwiach kościoła pojawiła się jakaś kobieta i spojrzała w moją stronę. Była to Leonora, spokojna i majestatyczna w sukni w kratę oraz ciemnej pelerynie. Uśmiechnęła się, ale tylko nieznacznie. - Znowu się tutaj spotykamy - powiedziała. Uchyliłem kapelusza.
- Ale tym razem to ja jestem zaskoczony. Czy będzie mi wolno towarzyszyć ci w drodze powrotnej do Meongate? - Tak, oczywiście. - Ruszyliśmy ścieżką prowadzącą w kierunku rzeki. - Studiowałeś historię rodziny? - Owszem, przechodząc zauważyłem grób matki Johna. Epitafium jest bardzo wzruszające. - Chyba nikt nie potrafi pogodzić się z myślą, że umarła w taki sposób.- Praca w podobnych rejonach chyba zawsze jest bardzo ryzykowna. Byłaś kiedyś w Portsea? Przyjrzała mi się. - Nigdy. - Zdaje się, że we środę byliśmy stamtąd całkiem niedaleko. - Chyba tak. Lasem dotarliśmy do drogi przechodzącej ponad torami kolejowymi i skręcającej łagodnie w kierunku Meongate. Mniej więcej kilometr od domu złapała nas gwałtowna ulewa. Schroniliśmy się w przydrożnej stodole, gdzie siedząc na belach słomy obserwowaliśmy, jak deszcz przetacza się po polach. Stanąłem przed wymarzoną, a zarazem budzącą we mnie lęk szansą: mogłem wreszcie zaproponować Leonorze alternatywę dla oświadczyn Mompessona, które, jak czułem, z niezrozumiałych powodów gotowa była przyjąć. Rzecz jasna, było stanowczo za wcześnie nadal przecież nosiła żałobę - ale jej słowa z gaju rododendronów wciąż odbijały się echem w mojej głowie, przekonując, że jeśli nie zrozumie głębi uczucia, którym ją darzę, wkrótce stracę ją na zawsze. - Długo chyba nie popada - rzuciłem niby niedbale. - Czasami mi się wydaje - odparła - że już nigdy nie przestanie. - Bardzo ci go brakuje? - spytałem, obserwując ją uważnie. - Nawet nie potrafię opisać jak bardzo. - Patrzyła gdzieś w bok. - Na pewno cierpisz bardziej niż inni, ale może choć trochę pomoże ci świadomość, że mnie także bardzo go brakuje. I wszystkim ludziom z jego kompanii. Jeden z nich niedawno pisał mi o tym w liście, który dostałem. Spojrzała na mnie, a w jej głosie słychać było powstrzymywane łzy. - Jest gorzej, niż możesz sobie wyobrazić. - Chciałbym spróbować zrozumieć... - Wiem. Ale obawiam się, że to niemożliwe.
- Dlaczego? Nie chcę być niedelikatny, lecz z pewnością John nie pragnąłby, żebyś pozostawała w żałobie... zbyt długo. Na pewno nie życzył sobie, byś porzuciła normalne życie. - To prawda. - Ta wojna nie będzie trwać wiecznie, a kiedy się skończy, każdy z nas będzie musiał odbudować jakoś swe życie. Może powinniśmy zacząć już teraz... I... moglibyśmy spróbować zrobić to... razem. Nie tak chciałem to powiedzieć, ale Leonora potraktowała me słowa bardzo wyrozumiale, a kiedy odpowiedziała, w jej głosie dostrzegłem bezmiar smutku, który pomimo ogromu nieszczęścia, jakie ją dotknęło, wydawał mi się niepojęty. - Byłeś przyjacielem Johna, Tom, jesteś więc również moim. Ale więcej nie mogę ci zaproponować. - Za mało czasu minęło... Nie staram się zająć miejsca Johna... tego nikt nie jest w stanie dokonać. Sądzę jednak, że mógłbym przywrócić twojemu życiu odrobinę radości. Tak samo jak ty mojemu. Więc jeżeli byłabyś kiedyś skłonna zastanowić się nad... powtórnym małżeństwem, czułbym się ogromnie zaszczycony. Wstała, podeszła powoli do jednego ze słupów podtrzymujących dach i objęła go ramieniem, jakby próbowała wesprzeć zarówno swoje myśli, jak i ciało. - Jesteś dobrym człowiekiem, Tom. Zbyt dobrym. Nigdy nie będę mogła cię poślubić. Zrozum to, proszę. Ja również wstałem. - Kiedy właśnie o to chodzi, że nie rozumiem. Nie ma przecież nic złego w tym, że młoda wdowa... - Jestem w ciąży. - Wypowiedziała te słowa cicho, lecz zdecydowanie. - Co?! - w głowie miałem chaos. - Jestem w trzecim miesiącu ciąży. I nie muszę ci chyba tłumaczyć, cóż takiego złego jest w fakcie, że młoda wdowa jest w trzecim miesiącu ciąży, podczas gdy jej mąż nie żyje od ponad czterech miesięcy. Zaniemówiłem, zresztą i tak nie wiedziałbym, co powiedzieć. - Miałam nadzieję, że zdołam ci tego oszczędzić. Liczyłam na to, że wyjedziesz, zanim jeszcze prawda stanie się zbyt widoczna, by ją dalej ukrywać. Zapłonęło we mnie oburzenie. - To dziecko Mompessona, prawda? - Powiedziałam ci wszystko, co moim zdaniem masz prawo wiedzieć.
- Mówił mi, że zamierza się z tobą ożenić. Bez wątpienia przyjmiesz jego oświadczyny, skoro nosisz jego dziecko... Przez ułamek sekundy wyglądała na zaskoczoną, lecz natychmiast się opanowała. Wzięła głęboki oddech i spojrzała mi prosto w oczy. - Ten temat uważam za zamknięty. A teraz wybacz, ale chyba rozumiesz, że wolę wrócić do Meongate sama. Deszcz przestał już padać. Wyszła na drogę i wolnym krokiem ruszyła w kierunku domu. Nie poszedłem za nią, lecz krzyknąłem w jej stronę, nim gorycz zdążyła zdusić we mnie gniew: - Dobrze chociaż, że John nie musi patrzeć, jak Mompesson uwodzi najpierw jego macochę, a później żonę! Leonora nie odwróciła głowy. Szła równym krokiem i wkrótce zniknęła mi z oczu, ja natomiast wyjąłem papierosa i zapaliłem, opierając się o słup, przy którym przed chwilą stała. Nie miałem ochoty jej gonić. Czułem się znieważony i nie pragnąłem się na to narażać po raz drugi - To nie jej wina, że liczyłem na zbyt wiele, nie chciała również, bym wyszedł na głupca, ale w tej chwili ponurej rezygnacji ją właśnie obwiniałem za doznane upokorzenie. Zapomniałem o wszystkim, co nie przystawało do moich obecnych o niej myśli. Pamiętałem jedynie o przyjacielu, którego według mnie zdradziła, i o wizji przyszłości, której zostałem pozbawiony. Jeszcze zanim wypaliłem papierosa i zgasiłem go o słup, postanowiłem raz na zawsze wyrzucić ze swego życia Leonorę i pozostałych mieszkańców Meongate, którzy tak bardzo mnie fascynowali, napawając jednocześnie wstrętem. Wydawało mi się, że tylko w ten sposób zdołam zachować resztki godności oraz dobre wspomnienie o Hallowsie. Tłumiąc w sobie oburzenie, skierowałem się ku Meongate. Dotarłem tam późnym popołudniem. Wiatr ucichł, a w domu panowała zupełna cisza nastrój poobiedniej sjesty. Poszedłem do swojego pokoju, szczęśliwy, że po drodze nie natknąłem się na nikogo z domowników, położyłem się i gapiłem bezmyślnie na zasłony w kwiaty oraz niebieskie niebo za oknem. Zapadłem w płytki, niespokojny sen. Coś czołgało się w stronę łóżka; słyszałem, jak z mozołem przesuwa się po dywanie. Ogarnęła mnie panika, wiedziałem bowiem, że to może być tylko Hallows, ślepy i zakrwawiony, wlokący się z ziemi niczyjej, tak samo jak tamtej nocy, której zaginął.
- Hallows? - odezwałem się, po czym wstałem z łóżka, wpatrując się przytomniejącym powoli wzrokiem w to, co okazało się jedynie snem. Na podłodze nie było nic prócz... białej koperty na dywanie przy drzwiach. Musiała zostać wsunięta pod drzwi, kiedy spałem. Podniosłem ją i rozdarłem. Wypadł z niej jakiś klucz, a w ręce została mi kartka, w którą był zawinięty.”Tom, oto klucz do obserwatorium. Jeżeli naprawdę chcesz zrozumieć, co dzieje się w tym domu, idź tam dziś o siódmej wieczorem. L.” Włożyłem klucz do kieszeni, po czym, niemal bez zastanowienia, wrzuciłem list do kominka. Nie spodziewałem się, że będę jeszcze rozmawiał z Leonorą; teraz moje silne postanowienie, by raz na zawsze o niej zapomnieć, ustąpiło słabej nadziei, że może jednak wszystko się jakoś ułoży. Zdecydowałem się zastosować do jej instrukcji. Zegar wskazywał za kwadrans piątą. Przypomniałem sobie o zaproszeniu Olivii i pomyślałem, że warto z niego skorzystać, chociażby po to jedynie, by obejrzeć obraz pana Bartholomew i poinformować ją, że wyjeżdżam. Umyłem się, przebrałem i poszedłem do drugiego skrzydła domu. Panowała tam nadal zupełna cisza. Minąwszy schody do obserwatorium, podszedłem do drzwi, przed którymi tydzień wcześniej widziałem Mompessona. Zapukałem, czego on wtedy nie uczynił. - Proszę. - Był to głos Olivii, tylko mocno przytłumiony. Otworzyłem drzwi i wszedłem. W pokoju nie było nikogo. - Lady Powerstock? - To pan, poruczniku? - Jej głos dochodził z przyległego pokoju, do którego drzwi były szeroko otwarte. Pomyślałem, że to pewnie sypialnia. - Tak. Mówiła pani, że będę mógł obejrzeć obraz... - Oczywiście. Wisi na ścianie naprzeciwko okna. Już do pana idę. Odwróciłem się we wskazanym kierunku. I rzeczywiście, wisiała tam druga część płótna z biblioteki. Ciężka złocona rama obrazu zlewała się z brązową tapetą w bogate wzory. Podszedłem bliżej, żeby dokładnie mu się przyjrzeć. „Ciąg dalszy” - powiedziała, i miała rację. Ta sama komnata mitycznego zamku, ten sam gęsty nastrój średniowiecznej obsesji, tyle że jeszcze pogłębiony, zatopiony jeszcze bardziej w atmosferze miejsca i sposobie jej przedstawiania. Kobieta leżała teraz na plecach z uniesionym kolanem, dzięki czemu zachowała pozory skromności. Mężczyzna w szyszaku klęczał na łóżku i całował jej lewą pierś, ona zaś przyciskała jego rękę do swej drugiej piersi. Był to obraz pojedynku erotycznego, jednoznaczny i prowokacyjny - a prowokacyjny dlatego, że kobieta, zamiast patrzeć na mężczyznę, spoglądała z obrazu z wyrazem twarzy pełnym
abstrakcyjnej wyższości, jakby ona również, podobnie jak malarz, była widzem, obserwatorem oszustwa, któregoofiarą padał kto inny. Czy kobietą tą była Olivia? Nie miałem pewności i wiedziałem, że jest to - w równej mierze jak każde pociągnięcie pędzla triumf artysty. - I co pan o nim sądzi? Odwróciłem się i ujrzałem Oliviç, która stała w drzwiach przyległego pokoju i mierzyła mnie wzrokiem, tak ciekawa mojej reakcji, jak ja samego obrazu. Ubrana była w bladozielony jedwabny szlafrok, luźno związany w talii, włosy zaś miała rozpuszczone, tak jak wtedy gdy odwiedził ją Mompesson. - Odpoczywałam po kąpieli. Zupełnie zapomniałam, że ma pan przyjść. - Było to kłamstwo równie przejrzyste jak jej szlafrok, przez którego fałdy prześwitywały wpadające przez okno promienie słońca. - Przepraszam, nie chciałem przeszkadzać. - Nie szkodzi. Podoba się panu płótno? Co mogłem powiedzieć? Przerażające, niewysłowione przesłanie obrazu poraziło mnie, pozbawiając słów. - Pani mąż musiał być niezwykłym człowiekiem. - Owszem, ale nie umiał sobie z sobą poradzić i wiecznie się czymś zamartwiał. Szczególnie u kresu życia, co zresztą widać po tych obrazach. Mówiąc to lekko się poruszyła, w taki sposób, że poły szlafroka na moment się rozeszły, ukazując krągłe nagie udo. Cała ta rozmowa była zwykłą blagą, zaledwie preludium do tego, w czego realność wciąż nie mogłem uwierzyć, a czego Olivia z jakiegoś powodu nie miała zamiaru przyśpieszać. - Utonął, czy tak? - Rzeczywiście... zresztą taka śmierć do niego pasowała. - Nie rozumiem. - Philip tonął przez całe życie. Podeszła i stanęła tuż obok mnie, wpatrując się w obraz z uwagą tak ogromną, że niemal nienaturalną. Poczułem zmysłowy zapach - mieszankę perfum oraz ciepła jej ciała. Patrzyłem teraz na nią, zamiast na płótno, podziwiając piękny profil twarzy, długą smukłą szyję, ukryte pod szlafrokiem piersi, unoszące się i opadające w rytm oddechu, imponujące krągłości pieszczone delikatnie przez opinający je jedwab. Patrzyłem na nią, tak jak tego chciała, i coraz słabiej opierałem się ogarniającemu mnie pożądaniu. - Nie zadał pan pytania, które zadają mi prawie wszyscy.
- Mianowicie?- Czy kobieta z obrazu to ja. - Przyjrzała mi się, sprawdzając, w którą stronę patrzę. - A jest tak? - Jak pan sądzi, poruczniku? - Nie wiem. - Jest piękna, nieprawdaż? A zarazem okrutna. Czy za taką właśnie uważał mnie mój mąż? A pan? Uważa pan, że jestem właśnie taka? Przez chwilę przyglądałem się jej z nieobecnym uśmiechem. - Niewykluczone. Cmoknęła językiem z udawanym zniecierpliwieniem. - Rozczarowuje mnie pan, poruczniku. Spodziewałam się, że będzie pan bardziej zdecydowany. Ruszyła w stronę okna. Obserwowałem jej ruchy, patrzyłem, jak przy każdym kroku szlafrok opina się na jej biodrach, wsłuchiwałem się w delikatny szelest jedwabiu wdzierający się w moje sekretne myśli. Stanęła pomiędzy oknem a drzwiami sypialni i ponownie spojrzała w moją stronę. - Co pan o mnie wie, poruczniku? Postanowiłem skorzystać z szansy odzyskania godności. - Więcej niż pani przypuszcza. Uśmiechnęła się. - W to akurat wątpię. Rozwiązła żona podstarzałego lorda, rzucająca się na każdego mężczyznę, który przekroczy próg jej domu. Czyż nie? - To pani powiedziała. - Za to pan powtarza to wszystkim dookoła niemalże od samego przyjazdu... Mojemu mężowi, Leonorze, temu zramolałemu Charterowi. Czemu więc nie powtórzy pan tego także teraz? - Nie wiem, o co pani chodzi. - Ależ niech pan ma chociaż odwagę się przyznać. Nabrał się pan na fałszywą czystość Leonory i na świątobliwe opowieści o matce Johna. Na kłamstwa, od których aż się roi w tym domu. Ale to wszystko blaga. - Blaga? - A jak pan sądzi? Duch tej kobiety unosi się w całym domu, aż robi mi się niedobrze na samo brzmienie jej imienia. A jaki właściwie był pożytek z jej rzekomych dobrych uczynków? Pan traktuje jako bezwstydne to, co ja nazywam uczciwym.Jej pierś falowała miarowo. Olivia była wzburzona, ale czy zdawała sobie sprawę, że ma rację? Czy znała
prawdę o Leonorze? Nie śmiałem zapytać. Mogłem bronić się przed ogarniającym mnie poczuciem winy jedynie wysuwając własne oskarżenia. - Wiem wszystko o pani i Mompessonie, lady Powerstock. Jeżeli w Meongate panuje zepsucie, to przede wszystkim w tym pokoju. Roześmiała się. - A czy nie dlatego właśnie pan tu przyszedł? Tym razem mnie ogarnął gniew. - Przyszedłem tutaj wyłącznie na pani zaproszenie. - Nie. Przyszedł pan tu, żeby udowodnić, że nie jest pan tylko nędznym podglądaczem i plotkarzem. - Dlaczego więc mnie pani zaprosiła? - Żeby się przekonać, czy jest pan chociaż w połowie tak dobry jak Ralph Mompesson. Stała pomiędzy mną a światłem, na drodze pomiędzy mną a zdrowym rozsądkiem. Zanim zdałem sobie sprawę, co czynię, zrobiłem krok w jej kierunku i uniosłem rękę do ciosu. Powstrzymało mnie jednak wyzywające spojrzenie Olivii i zamiast uderzyć, opuściłem dłoń na jej ramię, gdzie jedwabny szlafrok okalał smukłą szyję. Tego już było za wiele, dłużej nie potrafiłem się powstrzymać. Wsunąłem dłoń pod jedwab i chwyciłem dużą, jędrną pierś, której sutek niemal natychmiast stwardniał pomiędzy moimi palcami. Olivia uśmiechnęła się i rozwiązała szarfę szlafroka... pod spodem była naga. Ujrzałem własną rękę ściskającą kobiecą pierś i pojąłem, że zgroza nie zdoła zaćmić mej żądzy. Olivia również o tym wiedziała i czułem, że świadomość tego podnieca ją dalece bardziej aniżeli mój dotyk. - Może cię jednak nie doceniałam - powiedziała cicho. - Może potrafisz dorównać Mompessonowi. - Zaraz się przekonamy - odparłem głosem ochrypłym z podniecenia. Delikatnym ruchem zsunąłem szlafrok z jej ramion. Jedwab zaszeleścił i powoli opadł na dywan. Stała przede mną naga, a jej dojrzałe, bujne kształty sprawiły, że przekroczyłem granicę, zza której nie było już odwrotu. - Więc chodź - szepnęła i tylko jej uśmiech zdradzał, jak ogromną przyjemność sprawiała jej świadomość, że może mi rozkazywać. Pchnęła drzwi do sąsiedniego pokoju. Stało tam łóżko - starannie posłane, czekające, żeby nas przyjąć. Napawałem się jejnagością. Olivia zdołała obnażyć moje skrywane żądze bardziej niż swoje ciało. Stąpała teraz po miękkim dywanie, oddalając się ode mnie i zmierzając w stronę łoża, w którym za chwilę miałem się znaleźć także ja.
Położyła się, rozchyliła kolana - i zwróciła się w moją stronę. Na jej twarzy zagościł wyraz znany mi już z obrazu - obrazu, który po raz pierwszy naprawdę zrozumiałem. Świadomość jej nikczemności okazała się dalece niewystarczająca. Nie myślałem już rozsądnie, nie potrafiłem się oprzeć pokusie, moje dłonie pragnęły sięgnąć łagodnej krzywizny jej uda, wydatnego biodra, kształtnych piersi. Kiedy przekraczałem próg, w stojącym obok okna wielkim lustrze ujrzałem odbicie pokoju, który właśnie opuszczałem. Coś mnie zaniepokoiło - ledwo widoczny ruch, jakiś przelotny cień. Zatrzymałem się i patrzyłem przez ułamek sekundy, zanim to coś zmieniło się w wyraźny, ale niezrozumiały obraz. W otwartych drzwiach na korytarz, które przecież ponad wszelką wątpliwość zamknąłem, stał - uważnie mi się przyglądający - John Hallows. Trwało to może setną część sekundy. Widziałem w lustrze kapitana Johna Hallowsa, mojego poległego przyjaciela, mojego na zawsze nieobecnego gospodarza, obserwującego mnie beznamiętnie, ale z uwagą. Krzyknąłem i odwróciłem się. W pokoju nie było nikogo, drzwi zaś były zamknięte... a może właśnie się zamykały? Kto mógł powiedzieć, czy klamka nie poruszała się jeszcze? Na pewno nie ja. I nie wtedy. Zanadto żywe i zbyt gwałtowne były moje sny o wojnie, żebym sobie nie zdawał sprawy, na jakie sztuczki stać ludzki umysł, w tamtej chwili jednakże czułem przerażającą pewność, że John Hallows obserwował mnie i widział wszystko to, do czego ja sam nie potrafiłem się przed sobą przyznać. Zawróciłem i jednym ruchem otworzyłem drzwi na oścież. Na korytarzu nie zobaczyłem nikogo, nie usłyszałem też żadnego dźwięku, który mógłby sugerować obecność człowieka. Zamknąłem drzwi i oparłem się o nie. Serce mi dudniło, po czole płynęły strugi potu. Ta wizja przypomniała mi, że w domu, który był kiedyś domem Johna Hallowsa, jestem przede wszystkim jego przyjacielem i jeślibym dał się usidlić zmysłowości tego miejsca, zdradziłbym zarówno jego, jak i samego siebie. - Co ty wyprawiasz? - Olivia wyszła za mną z sypialni, ze złością zawiązując narzucony w pośpiechu szlafrok.- Nie mogę... - wyjąkałem i umilkłem. Nie byłem w stanie wydusić z siebie choćby słowa więcej. - Nie mogę... - spróbowałem raz jeszcze. - Nie mogę tu zostać. Odwróciłem się od jej miażdżącego spojrzenia i uciekłem na oślep. Musiałem się napić. Zszedłem do salonu i nalałem sobie dużą szkocką. Niewiele pomogła. Podobnie jak spacer po ogrodzie. Na niebie znów gromadziły się ciemne chmury niosące zapowiedź kolejnej deszczowej nocy. Na widok Cheritona, zmierzającego przez park w moją stronę, postanowiłem wracać do domu.
Wszedłem przez oranżerię, licząc, że na nikogo się nie natknę, ale kiedy przechodziłem obok sali bilardowej, przez otwarte drzwi dostrzegł mnie Thorley. - Masz może ochotę na partyjkę, poruczniku? - spytał. Chodził dookoła stołu, uderzając bile bez żadnego celu. Wszedłem do środka. - Nie, dziękuję. Śpieszę się. Roześmiał się ponuro. - Rozumiem - powiedział. Nie trafił do narożnej łuzy. - Rozumiem. - Czyżby? - Oczywiście. - Ponownie pochylił się nad kijem, nagle się jednak wyprostował. Słyszysz? Nadstawiłem ucha. Zza wysokich, zasłoniętych okien sali bilardowej dobiegał ledwo słyszalny odgłos silnika. Od razu wiedziałem, że to Mompesson. Thorley wrzucił kij do wiszącego na ścianie stojaka. - Nasz przyjaciel ze Stanów. Czas znikać. - Mijając mnie, na moment się zatrzymał. Nie sądzę... Zresztą... nieważne. Wyszedł pośpiesznie. Skierowałem się na tylne schody. Nie miałem najmniejszej ochoty natknąć się na Mompessona. Już głośno trzasnęły drzwi wejściowe, a zaraz potem rozległ się śpiewny głos lady Powerstock, witającej gościa. A jeszcze przed niecałą godziną... Odpędziłem tę myśl. To nie miało sensu. Zdołała mnie pozbawić szacunku do samego siebie, ale nie zabrała mi resztek godności. Do siódmej nie wychodziłem ze swojego pokoju, rozmyślając, czy zastosować się do wskazówek Leonory, czy też po prostu jak najszybciej opuścić Meongate. Była to oczywiście kolejna próba oszukaniasiebie samego; aż za dobrze wiedziałem, że zostanę na tyle długo by skorzystać z zawoalowanej obietnicy prawdy. Kiedy zegar wybił siódmą, wyjąłem z kieszeni klucz do obserwatorium. Wyszedłem na korytarz i skierowałem się do bocznego skrzydła domu, pewien, że Olivia siedzi na dole i zabawia Mompessona przy aperitifie: droga była wolna. Co spodziewałem się zastać w obserwatorium? Chyba się nad tym w ogóle nie zastanawiałem. Przypuszczalnie
doświadczenie
kazało
mi
powstrzymać
się
przed
jakimikolwiek
spekulacjami. Być może, wbrew wszelkiej logice, miałem nadzieję, że Leonora zostawiła tam coś, co w moich oczach ją oczyści; a może nawet, w jakiś absurdalny sposób, także mnie. Na palcach wspiąłem się po schodach i wsunąłem klucz do zamka. Dawno nie oliwione zawiasy zaskrzypiały. Drzwi nie były zamknięte.
Do właściwego obserwatorium prowadziły jeszcze trzy stopnie: było to wysokie, ośmiokątne pomieszczenie z dużymi oknami, sięgającymi miedzianego dachu, na którym zamontowano wiatrowskaz. Dokładnie pośrodku, obok niskiego taboretu, stał elegancki teleskop z brązu. Oprócz niego znajdowały się tam jeszcze kredens, mały kwadratowy stolik i wytarty fotel. Poza tymi paroma meblami, porozrzucanymi kikutami ołówków i jakimiś wykresami nie było tam nic - nic, co mogłoby kontrastować z atmosferą zaniedbania i wonią stęchlizny. Nastrój tego pomieszczenia tworzyły jednak nie tyle stare meble, ile raczej panorama za oknami. Niczym z bocianiego gniazda roztaczał się zeń widok na otaczające Meongate pola i wzgórza. Daleko na zachodzie słońce kryło się za chmurami, bliżej zaś, niemal w zasięgu ręki, pomiędzy smukłymi kominami widziałem rzędy okien oraz ogród, po którym, pośród porozrzucanych liści i kwiatów róży, wciąż przechadzał się Cheriton; wiatr szarpał kołnierzem jego płaszcza i brzęczał szybami w oknach obserwatorium. W nocy musiało to być wspaniałe stanowisko do obserwacji gwiazd, ale o zmierzchu nadawało się najwyżej do śledzenia, co się dzieje w Meongate. „Pewnie dlatego - pomyślałem - Leonora wybrała taką właśnie porę”. Zadumałem się nad treścią jej listu: „Jeżeli rzeczywiście chcesz zrozumieć, co naprawdę dzieje się w tym domu...” Gdzie w tym opuszczonym obserwatorium miałem znaleźć odpowiedź na nurtujące mnie pytania? To wszystko wydawało się całkiem bez sensu. I wtedy mój wzrok padł na teleskop. Od razu wydało mi się dziwne, że soczewka nie jest zasłonięta. Jeszcze dziwniejsze było to, że zamiast w niebo obiektyw został wycelowany w dom. Dotknąłem śruby - była zafiksowana. Pochyliłem się i spojrzałem w okular. Również ostrość została ustawiona, a w centrum pola widzenia znajdowało się okno jednego z pokoi na górnym piętrze. Przyjrzałem mu się bliżej. W oknie zobaczyłem Mompessona, ubranego w ciemny szlafrok. Palił papierosa i obserwował ogród, w pozie człowieka odpoczywającego po kąpieli. „Chyba nie po to tu przyszedłem - pomyślałem - żeby zobaczyć tylko tyle?” I rzeczywiście. Chwilę później Mompesson odwrócił się raptownie i coś powiedział albo do kogoś, kto znajdował się w niewidocznej dla mnie części pokoju, albo w odpowiedzi na pukanie do drzwi. Zgasił papierosa w stojącej na parapecie popielniczce gestem nieco przesadnym, jakby na pokaz. Stał oparty plecami o parapet i spoglądał w głąb pokoju. Widziałem jego poruszające się usta, ale osoba, do której mówił, wciąż pozostawała poza zasięgiem mojego wzroku. Ze względu na kąt ustawienia obiektywu widziałem tylko niewielki fragment pokoju. Znowu
zacząłem się zastanawiać, co właściwie miałem zobaczyć. I dlaczego teleskop wycelowano właśnie w okno sypialni Amerykanina? Czy miałem być świadkiem niewierności lady Powerstock? Jeżeli tak, traciłem czas, tym bardziej że Mompesson mógł się za chwilę przenieść do niewidocznej dla mnie części pokoju. Wydawało się niemal pewne, że lada moment będę zaglądał w puste okno. Jakby na potwierdzenie moich obaw Mompesson ruszył w kierunku środka pokoju. Zanim jednak zdążył zniknąć mi z oczu, jego gość wyszedł mu na spotkanie. I nie była to bynajmniej lady Powerstock, lecz Leonora, ubrana w elegancką czarną suknię. Wiedziała dokładnie, kiedy mam się zjawić w obserwatorium, albowiem sama zaplanowała, co będzie mi dane zobaczyć. Mompesson zatrzymał się i chwycił jej ramię, jakby chciał ją dokądś poprowadzić, ona jednak stała bez ruchu, przez cały czas patrząc w moją stronę. Oczywiście nie mogła mnie widzieć, wiedziała jednak, że tam jestem. „Teraz już wiesz” - mówił jej wyraz twarzy. Mompesson szarpnął ją, chyba mocno. Skrzywiła się z bólu, ale uparcie stała bez ruchu. Odwrócił się i coś rzekł, ona zaś odpowiedziała, nadal jednak patrząc nie na niego, lecz w okno. Stanąwszy tuż za nią, Mompesson położył jej dłonie na ramio nach - szorstko, bez choćby odrobiny delikatności. Znowu nastąpiła krótka wymiana zdań. Nagle zaczął rozpinać guziki jej sukni,niespiesznie, beztrosko, bez śladu skrępowania. Zsunął rękawy z jej ramion. Nawet kiedy suknia opadła już na ziemię, Leonora stała nieruchomo, z beznamiętną miną i wzrokiem skierowanym w moją stronę. To, co nastąpiło później, było przerażające zarówno w swej nieuniknioności, jak i w tym, że czyniło ze mnie - będącego tylko obserwatorem - uczestnika. Ponieważ wiedziałem, że Leonora wie, iż patrzę, ponieważ wyczuwałem, że pomiędzy nią a Mompessonem nie ma nic poza dziwacznym, zmysłowym zobowiązaniem, a przede wszystkim dlatego że nawet nie próbowałem interweniować, czułem się zhańbiony. Leonora wciąż stała i spokojnie mnie obserwowała, podczas gdy Mompesson rozbierał ją, zdejmując kolejne części jej ubioru - powoli, sztuka po sztuce, rozkoszując się każdym ruchem. Kiedy skończył, kiedy już Leonora stała przed nim - i przede mną - całkiem naga, tajemnica jej umysłu pozostała niezgłębiona, za to tajemnica jej ciała przestała istnieć. Pełne piersi i lekko wypukły brzuch mogły w przypadku kobiety tak szczupłej świadczyć tylko o jednym. Zwiększyło to jeszcze bardziej obsceniczność widzianej przeze mnie sceny.
Nie byłem w stanie oderwać oka od obiektywu, to bowiem, co obserwowałem, było wstrętne i odrażające, ale nie tylko. W nieugiętym spojrzeniu Leonory widziałem cień oskarżenia, któremu nie mogłem całkowicie zaprzeczyć: że oglądanie tej sceny sprawia mi w pewnym stopniu przyjemność. Nagle Mompesson zniknął mi z oczu, Leonora zaś po raz pierwszy uwolniła mnie od swego spojrzenia. Zrobiła krok i stanęła obok swoich porozrzucanych ubrań, po czym odwróciła się do mnie plecami, spoglądając tam, gdzie poszedł Mompesson, którego chwilę później ponownie zobaczyłem. Zbliżał się do Leonory uśmiechnięty, ze skórzanym pasem w dłoni. Widziałem, jak przez jej ciało przeszedł dreszcz. Za moimi plecami rozległ się jakiś szmer. Odskoczyłem od teleskopu i odwróciłem się gwałtownie, nikogo jednak nie zobaczyłem. Byłem sam na sam ze swoim poczuciem winy, ze strachem, że przez samo szpiegowanie i uchylanie się od jakiegokolwiek działania pozwoliłem się wciągnąć w perwersję i szaleństwo rządzące tym domem. Mój wzrok ponownie spoczął na teleskopie. Co mógłbym jeszcze zobaczyć przez okno tamtego pokoju? Zamknąłem oczy i zacisnąłem pięści, postanawiając więcej na to nie patrzeć. W wyobraźni nadal widziałem Mompessona wymachującego pasem i drżące ciało Leonory. I wtedy się poddałem. Musiałem, po prostu musiałem wiedzieć. Pochyliłem się i przyłożyłem oko do okularu. Zniknęli. W obiektywie wciąż widziałem powiększone przez soczewki okno oraz fragment pokoju. Ale nikogo tam nie było. Mompesson i Leonora przenieśli się poza zasięg mojego wzroku, zostawiając tylko stertę ubrań na podłodze - dowód, że to wszystko nie było jedynie wytworem mojej wyobraźni. Patrzyłem w coraz większych mękach, oni jednak nie powrócili. Czyżby to miała być dla mnie ostatnia nauczka? Pokazać mi odrażające preludium, po to tylko, by zaraz potem pozbawić mnie niewyobrażalnego punktu kulminacyjnego? Dręczony przez myśli, zbiegłem po trzech stopniach, otworzyłem drzwi, po czym puściłem się dzikim pędem po schodach. Po raz kolejny tego dnia przyszło mi uciekać. Ale droga była odcięta. Na dole, przy wejściu do korytarza stała lady Powerstock. Poważna i dystyngowana, jakiej dotąd nie znałem, dekadencko elegancka w sukni z głębokim dekoltem oraz z naszyjnikiem lśniącym jak jej oczy. - Znowu pan ucieka, poruczniku Franklin? Wiedziony potrzebą odparowania ciosu, przestałem zwracać uwagę na jakiekolwiek środki ostrożności. - A któż o zdrowych zmysłach nie uciekałby od zepsucia panującego w tym domu?
- Czy aby na pewno pod natrętnym moralizatorstwem nie skrywa pan własnych ułomności? - Nie rozumiem was. Ani jednej, ani drugiej. Na miłość boską, czy naprawdę sprawia wam przyjemność dzielenie się nim? Jak jakimś ogierem rozpłodowym albo buhajem? Zmarszczyła brwi. - Jak to ani jednej, ani drugiej? Co... pan... ma na myśli? - Że dla pani to nie ma znaczenia, nie dziwię się. Ale po co wciągnęła w to pani Leonorę? - Leonorę? - Niech pani nie udaje, że o niczym nie wie. Jej oczy zapłonęły. - Nie wiem o czym? - Ta rozmowa jest bezsensowna. Rano wyjeżdżam. Mam tego dość. - Nikt nie będzie pana zatrzymywał.Szedłem powoli, zmuszając się do zachowania równego kroku, a kiedy zniknąłem za zakrętem, poczułem ulgę, że jej wzrok już mnie nie świdruje. Pragnąłem tylko jednego: znaleźć się jak najdalej od niej i jej domu. Zmierzch zaczął przechodzić w mrok. Ruszyłem w stronę wsi, zostawiając za sobą światła Meongate, mijając w pośpiechu szumiące na wietrze wiązy, ciesząc się, że jestem na dworze, gdzie chłód i lekka mżawka pozwalały mi zapomnieć o doznanych upokorzeniach. Wiatr szumiał pośród liści, w dali pohukiwała sowa. Światła Meongate zniknęły mi z pola widzenia i wreszcie poczułem się bezpieczny. Zanim okrężną drogą doszedłem do Droxford, było już całkiem ciemno, ale latarnie wiszące w oknach gospody Pod Białym Koniem paliły się, a ze środka dochodził wesoły gwar - obietnica pocieszenia, na które tak bardzo liczyłem. Jako że od dnia przyjazdu byłem tam kilkakrotnie, spotkałem się z ciepłym przyjęciem. Zamówiłem dzban piwa i usiadłem przy stoliku w zacisznej niszy, z mocnym postanowieniem picia tak długo, aż osiągnę stan zapomnienia. Ktoś jednak gestami dawał mi znaki. Thorley. Wstał i podszedł do mnie chwiejnym krokiem. Najwyraźniej wypił już przynajmniej o parę kieliszków za dużo. - Widzę, że też nie potrafiłeś tego przełknąć. Całkiem jak ja - wybełkotał. - Przełknąć? Czego? - Daj spokój. Powiedz no, ma cię w garści, tak jak mnie? - Nie wiem, o co ci chodzi. Pociągnął ze szklanki spory łyk. Sądząc po zapachu, była to whisky.
- O tego przeklętego jankesa, Mompessona. - Mówił stanowczo za głośno; stojący przy barze zasuszony stary wieśniak pyknął z fajki i posłał nam ostre spojrzenie. - Dlatego tu jesteś, prawda? Żeby mu nie wchodzić w drogę. - Mów trochę ciszej - upomniałem Thorleya. - Jesteś pijany. - Pewnie, jestem. Jak jasna cholera. I będę jeszcze bardziej. Czemu nie? Myślałem, że to bezpieczne miejsce, ale potem zjawił się ten bękart Mompesson ze swoim słodkim, chytrym uśmiechem i namówił mnie do gry o stawki, na jakie mnie nie stać. A teraz żąda, żebym spłacił zobowiązania. - Przykro mi. - Nie tak bardzo jak mnie.- Co zamierzasz? - Złożyłem podanie o komisję lekarską. Na froncie będę poza jego zasięgiem. - Czy to nie nazbyt drastyczne rozwiązanie? - Do tego mnie doprowadził. Dlatego prosiłem cię o pożyczkę. - Przykro mi, że nie mogłem pomóc. - Nie szkodzi. - Przerwał. - A co ma na ciebie? - Nic. Po prostu go nie lubię, to wszystko. - Nie chcesz, nie mów. I nie powiedziałem. Ani na trzeźwo, ani kiedy już się upiłem, nie zamierzałem zwierzać się Thorleyowi z tego, do czego nie potrafiłem się przyznać przed sobą samym: że Powerstockowie zrobili głupca nie tylko ze mnie, ale prawdopodobnie również z Hallowsa. Moim jedynym pragnieniem było raz na zawsze wymazać ich wszystkich z pamięci. Na razie jednak, spośród możliwych rozwiązań, pijaństwo w towarzystwie Thorleya wydawało mi się nie najgorszym. To, co się wydarzyło, nie było jego winą. Obaj mieliśmy swoje słabości, które zostały bezwzględnie wykorzystane. Nagle zdałem sobie sprawę, że w niczym nie jestem od niego lepszy, mimo że dotąd wydawał mi się nie do zniesienia. Obaj znaleźliśmy się tutaj niesieni wirem wojny, któremu nie potrafiliśmy się przeciwstawić. A teraz plac boju stał się dla nas niemalże schronieniem. Są takie chwile - i właśnie tak było wtedy - kiedy świat wydaje się okropnie niesprawiedliwy. Gdybyśmy się urodzili dwadzieścia lat wcześniej albo później, nasza odwaga, charaktery, czy wreszcie samo życie nie byłyby kwestionowane. Trzeba sprostać wymaganiom epoki. Ale co z tymi, którzy tego nie potrafią? Tak oto, w fałszywej przyjaźni pijanego wieczoru, w nastroju wahającym się od płaczliwego użalania się nad losem do iskrzącej pogardy do siebie samych i całego otaczającego nas świata, laliśmy w siebie alkohol, bełkocąc i nie pamiętając o prawdach, których wolelibyśmy nie znać. W końcu Thorley zasnął z głową na stole, a ja zostałem sam
na sam z pełnym dzbanem. Wiedziałem, że wkrótce szynkarz każe nam iść do domu i będę musiał zawlec jakoś Thorleya do Meongate. Wszystko potoczyło się jednak inaczej, niż przypuszczałem. Pamiętam, że około dziesiątej spojrzałem na zegar, później zaś na Thorleya, który spał zbyt mocno, by cokolwiek mogło go zbudzić, ale co działo się później, w jakiej kolejności, o której godzinie i czy we śnie,czy też na jawie - tego dokładnie nie wiem. Nawet dzisiaj nie jestem pewien, co się zdarzyło naprawdę, a co było jedynie wytworem mojej wobraźni. Pijany głupiec to kiepski świadek. Ale nieważne, oto co pamiętam. Postanowiłem wyruszyć w drogę powrotną do Meongate sam, i to zanim ktoś zdąży mnie poprosić, żebym zabrał ze sobą Thorleya. Wyszedłem tylnymi drzwiami na podwórko za gospodą, gdzie ze stajni dochodziło ciche rżenie koni. Chłód nocy ani trochę mnie nie otrzeźwił. Nogi się pode mną uginały, a złośliwy świat ani na moment nie przestawał wirować. Dowlokłem się do najdalszego kąta podwórza i zwymiotowałem. Trochę mi to pomogło. Kiedy się odwróciłem, chcąc skierować się ku bramie i wyjść na drogę, spostrzegłem zmierzającą w moim kierunku ciemną, niewyraźną sylwetkę. Ruszyłem, starając się ją za wszelką cenę ominąć. Tej nocy nie dotarłem do Meongate, chyba zresztą nie miałem na to zbyt wielkich szans. Powinienem był zostać w gospodzie i wynająć pokój. Ale tak się nie stało. Sen znalazł mnie gdzie indziej, a majaki wirowały wokół mojej głowy tak długo, aż zamknięte oczy nie były w stanie dłużej się im opierać. Zbudziła mnie zimna kropla deszczu spływająca po policzku. Okropnie bolała mnie głowa i wszystkie członki, a na szary, wilgotny świt spoglądałem z łoża, które umościłem sobie w kopie siana. Tę noc spędziłem w stodole, obojętny na cały świat, aż do chwili gdy pierwsze krople przechodzącej nad polem ulewy przedostały się przez dziurawy dach. Z ogromnym trudem stanąłem na nogach i zataczając się wyszedłem na dwór. Stodoła stała na skraju pola, na którego przeciwnym krańcu dojrzałem furtkę, wychodzącą na drogę. Po ukształtowaniu terenu zorientowałem się, że muszę być w pobliżu od Meongate, nie potrafiłem jednak sobie przypomnieć, jak to się stało, że zaszedłem aż tak daleko. Dziękując swojemu pijackiemu instynktowi, wyszedłem nad drogę. Z całą pewnością była to ciężka noc, czułem się fatalnie. Pocieszała mnie jednak myśl - jeszcze tylko zabiorę swoje rzeczy i będę raz na zawsze wolny od szaleństwa Meongate. Doszedłem do wniosku, że o tej porze wszyscy będą spać, więc przyśpieszyłem kroku. ROZDZIAŁ PIĄTY Meongate jednak okazało się dalekie od stanu uśpienia. Idąc podjazdem, dojrzałem stojący przed wejściem ciemny furgon, a koło niego jeszcze jeden pojazd. Nie rozpoznałem
żadnego z nich. Dopiero zbliżywszy się, spostrzegłem na boku furgonu zachlapany błotem herb oraz napis Policja Hampshire. Przy drzwiach wejściowych stał policjant - poznałem podstarzałego dobrotliwego konstabla, którego widziałem parę razy, jak jechał przez wieś na rowerze. On również mnie rozpoznał. - Pan Franklin, prawda? - Tak. Czy coś się stało? - Inspektor chce z panem rozmawiać. Proszę ze mną. Posłusznie ruszyłem za nim. - Co tu się dzieje? - Wkrótce się pan dowie. Skręciliśmy do małego salonu. Siedział tam jeszcze jeden konstabl i zaaferowany sierżant, ale nie zobaczyłem nikogo z domowników. Jakiś nie znany mi mężczyzna, pochylony na stołem wystawionym na środek pokoju, przeglądał zawartość płóciennej torby. Był siwy, potężnie zbudowany, nosił okulary w złotych oprawkach, ubrany zaś był w wyświechtany garnitur w tweedu, na który zarzucił równie zniszczony płaszcz przeciwdeszczowy. Dłonie miał wielkie i niezgrabne, oddychał astmatycznie i coś do siebie mruczał. - Odnalazł się pan Franklin, panie inspektorze - oznajmił konstabl. Nieznajomy przez chwilę przyglądał mi się zza okularów, po czym odsunął torbę na bok. - Proszę, panie Franklin, niech pan usiądzie. - Czy może mi pan powiedzieć, co się właściwie stało? - Wszyscy chcielibyśmy wiedzieć. Proszę usiąść. Niechętnie opadłem na podsunięte mi krzesło. - Kim pan jest? - zapytałem. - Shapland. Inspektor śledczy. Prowadzimy dochodzenie w sprawie morderstwa. Dlatego właśnie chciałem, żeby pan najpierw usiadł, na wypadek gdyby okazało się to dla pana zbyt wielkim szokiem.Wpatrywałem się w niego z niedowierzaniem. - Morderstwo? Kogo zamordowano? Z uwagą przyglądał się swym grubym palcom. - Pewnego Amerykanina. Niejakiego Ralpha Eugene’a Mompessona. Kupca, czy coś w tym rodzaju. - Sięgnął do torby i wyjął z niej paszport. - Urodzony w Nowym Orleanie piątego maja 1879 roku. - Położył dokument na stole. - Zmarł w Droxford, dwudziestego drugiego września 1916. Przejechał sporą odległość, żeby dać się zabić. Nie sądzi pan, że to dziwne?
- Dziwne? - Byłem tak poruszony, że tylko powtórzyłem jego pytanie. - Tak sądzę. - Na moment pogrążył się we własnych rozmyślaniach. - Urodził się na południu Stanów. Tyle tam gwałtu i przemocy... A skończył tutaj, w leniwym, ospałym Droxford... Z kulą w głowie. - Dobry Boże. - Profesjonalna robota, jeżeli wolno mi to tak ująć. Wykonana z iście wojskową precyzją. - Chyba pan nie sugeruje, że...? Na jego twarzy pojawił się chytry uśmiech sklepikarza. - Był pan moim pierwszym podejrzanym. Do chwili powrotu. Gdzie pan spędził noc? - Wypiłem za dużo w Białym Koniu i położyłem się spać w jakiejś stodole. - Aha. Sądząc po pańskim wyglądzie, mówi pan prawdę. A nie wie pan, co się stało z majorem Thorleyem? - Pił razem ze mną. Ale z gospody wyszliśmy później oddzielnie. - Pewnie znalazł sobie jakąś inną stodołę. - Spojrzał na konstabla, który mnie przyprowadził. - Proszę sprawdzić Pod Białym Koniem. - Gdzie są domownicy? - Zobaczy ich pan, jak skończymy tę rozmowę. Lubił pan Ralpha Mompessona? - Nie. Nie lubiłem, lecz... - To nie był żaden podstęp. Pytałem z ciekawości. Co on tu właściwie robił? Lord Powerstock wyjaśnił mi, dlaczego dom pełen jest młodych oficerów, ale cóż takiego mogło tutaj sprowadzić amerykańskiego kupca? - Był przyjacielem domu. - Tym razem to był podstęp, poruczniku. Chciałem się przekonać, czy powie mi pan, że Mompesson był... kochankiem lady Powerstock. - Pańska impertynencja... Powstrzymał mnie ruchem dłoni. - Proszę mi wybaczyć, poruczniku. Nie prosiłem o tę sprawę, skoro więc ją już dostałem, niech pan nie oczekuje z mojej strony zbyt wielu uprzejmości. Podobnie jak pan, spełniam swój obowiązek wobec króla i ojczyzny. Trzy lata temu przeszedłem na emeryturę, miałem spokojnie uprawiać grządki. Ze względu na wojnę zostałem ponownie powołany. Zabawne, nieprawdaż? - Co niby?
- Że z powodu wojny, na której ginie tylu ludzi, znaleźliśmy się tutaj i rozmawiamy o jeszcze jednej śmierci. Tylko że w tym wypadku mamy do czynienia z morderstwem. A może nie? Czy sądzi pan, że należy to nazywać morderstwem? - Nie mam... - Proszę za mną. - Wstał nagle z krzesła. - Pokażę panu, gdzie to się zdarzyło. Wtedy mi pan odpowie. Posłusznie ruszyłem za nim. Jak na człowieka tak potężnego poruszał się bardzo szybko. Poprowadził mnie najpierw korytarzem, a później po schodach złowrogo cichego domu. Kiedy pięliśmy się na piętro, przez cały czas mówił - głosem śpiewnym i dziwnie wesołym. - Zamordowany we własnej sypialni. Ale nie we śnie. Pasuje do niego, nie sądzi pan? - Kiedy to się stało, inspektorze? - Wczoraj wieczorem. Około jedenastej. Po kolacji poszedł na górę i tam właśnie został znaleziony. Byliśmy już na piętrze i szliśmy w kierunku pokoju Mompessona. Powoli zaczynała do mnie docierać groza sytuacji. Jeszcze poprzedniego wieczora przyglądałem się temu pokojowi z obserwatorium. Co miałem tam teraz zobaczyć? W otwartych drzwiach do sypialni Mompessona stał kolejny konstabl. Shapland minął go bez słowa i dał mi ręką znak, żebym szedł za nim. - Został znaleziony tutaj, koło toaletki. - Wskazał na ciemną plamę na dywanie oraz kredowy obrys zwłok. Bogaty wzór dywanu stłumił nieco surowość tego obrazu. - Znaleziony? Przez kogo?- Zależy, komu pan da wiarę. Rzekomo przez lady Powerstock i pokojówkę. - Razem? - Niewiarygodne, prawda? Lady Powerstock twierdzi, że kiedy szła do swojej sypialni, rozległ się jakiś huk, przypominający odgłos wystrzału. Wydawało się jej, że dochodził z tego pokoju, zawołała więc pokojówkę i razem weszły do środka. - Pan jednak jej nie wierzy? - Ani trochę. Moim zdaniem przyszła na umówione spotkanie z Mompessonem, a zobaczywszy zwłoki, wezwała pokojówkę. Służąca najwyraźniej boi się, że może stracić pracę, więc nie będę naciskał. Ale pan przecież wie, że tak właśnie było? - Dlaczego pan sądzi, że mogę cokolwiek wiedzieć na ten temat? - Lady Powerstock twierdzi, że mordercą jest pan, a nie jakiś nieznany intruz. Odniosłem wrażenie, że ona bardzo pana nie lubi... Tylko czy jest pan na tyle zimny i
wyrachowany, żeby zamordować, a rano wrócić na miejsce zbrodni, wiedząc, co pan zastanie? - Ale nie wiedziałem. Puścił te słowa mimo uszu i na chwilę pochylił się nad kredowym konturem na dywanie. - Niczego więcej się tutaj nie dowiemy. Po sekcji zwłok poznamy kaliber broni, z której oddano strzał. A właśnie, czy rewolwer, który znaleźliśmy w pańskim pokoju, to jedyny, jaki pan posiada? - Co pan ma na myśli, do diabła?! - Nie był używany. To punkt na pana korzyść. - Nie potrzebuję żadnych punktów na swoją korzyść! - Owszem, potrzebuje pan. Lady Powerstock twierdzi, że wczoraj wieczorem, krótko po siódmej, widziała, jak wychodził pan z obserwatorium. Czy to prawda? Starałem się myśleć szybko. - Nie. - Teleskop w obserwatorium był wycelowany w okno tego pokoju. Ktoś szpiegował Mompessona. I niewykluczone, że był to jego późniejszy zabójca. Czy potrafi pan udowodnić, że nie był pan w obserwatorium? - Oczywiście nie. Zbliżył się do mnie. Stary, zmęczony człowiek, wykonujący beznamiętnie swoje obowiązki. W pewnym sensie był tak jak ja ofiarą wojny. Ale jego oczy mówiły, że widział w życiu nazbyt wiele ludzkich słabości, żeby dać się komukolwiek oszukać.- Panie Franklin, jak pan sądzi, kto zabił Mompessona? - Nie mam zielonego pojęcia. - Jego śmierć pana nie zmartwiła? - Nie. Odwrócił się i westchnął. - Jak chyba nikogo w tym domu. To właśnie wydaje mi się w tym wszystkim najbardziej niesamowite. Niby tak ciepło go tu podejmowano, a jednocześnie wszyscy go nienawidzili. - Na pewno nie wszyscy. - Owszem. Chyba nawet lady Powerstock. Całkiem jakby... - przerwał, bowiem w drzwiach stanął sierżant.
- Był telefon z Białego Konia, panie inspektorze. Wygląda na to, że major spędził tam noc, a godzinę temu, jeszcze przed śniadaniem, wyjechał. Mówił, że do Londynu. - Czym? - Tego nie powiedział, ale nie miał wyboru, w grę wchodzi jedynie pociąg. Ma przesiadkę w Alton. Shapland spojrzał na zegarek. - Więc dzwoń pan do Alton. Może zdołamy go tam złapać. - Sierżant wybiegł, a z twarzy Shaplanda zniknął nagle srogi wyraz, którego miejsce zajął łagodny uśmiech. - Czy to Thorley jest naszym mordercą, panie Franklin? - Nie sądzę. - W rzeczach Mompessona znaleźliśmy weksle i czeki, w większości podpisane przez Thorleya. - Mimo wszystko... - No cóż, wkrótce się przekonamy. Na razie jest pan wolny. Proszę jednak, żeby pan nie opuszczał domu bez wcześniejszego powiadomienia mnie o tym. - Zamierzałem dzisiaj wyjechać. - Tak? Więc niech pan zmieni plany. - Oczywiście. - Jeszcze tylko jedno, panie Franklin. Mówił pan, że wyszliście z gospody osobno. Tymczasem okazuje się, że Thorley w ogóle jej nie opuścił. - Kiedy wychodziłem, jeszcze tam był. Przypuszczałem, że... - Ciii... przypuszczenia są niebezpieczne. Jeśli to tylko możliwe, należy ich unikać. Do zobaczenia. Starałem się przejść obok niego nie zdradzając wzburzenia. Trzeba przyznać, że z trudem zachowałem pozory spokoju. Mompesson nieżył, cała jego buta zniknęła za jednym pociągnięciem spustu. Kto to zrobił? Thorley? Wydawało się to mało prawdopodobne, zresztą Shaplandowi chyba również. Wiedziałem, że muszę porozmawiać z Leonorą, lecz wiedziałem też, że bardziej niż kiedykolwiek dotąd muszę być ostrożny. W salonie zostałem Chartera. Staruszek drzemał w najlepsze przy kominku, jakby w ogóle nie wiedział o toczącym się w domu śledztwie w sprawie morderstwa. Słysząc moje kroki, otworzył oczy i zamrugał. - Młody Franklin! A już myślałem, że uznano pana za zaginionego. Usiadłem na krześle naprzeciwko. - Strasznie się wczoraj upiłem i nie udało mi się trafić do domu.
- Tak przypuszczałem, lecz inspektor, którego tu ściągnęli, uznał to za przyznanie się do winy. Słyszał pan o Mompessonie, prawda? - Tak. Przyjął to pan bardzo spokojnie. - Dostał, na co zasłużył. - Uśmiechnął się. - Oczywiście, za nic na świecie nie powtórzyłbym tego przy policji. - A co by pan uczynił, gdybym powiedział, że to ja go zabiłem? - Pewnie uścisnąłbym panu rękę. - Ale ja tego nie zrobiłem. - Nie ma się czym przejmować. Ktoś pana wyręczył. A tak przy okazji, wreszcie udało mi się wygrać z Jepsonem. - Panie Gladwin, zamordowano człowieka. To poważna sprawa i tak też należy ją traktować. - Proszę bardzo, przecież nikomu tego nie bronię. - A gdzie są wszyscy pozostali? - Zaszyli się w swoich kryjówkach. Wstałem i podszedłem do okna. - Nie wie pan przypadkiem, gdzie jest Leonora? - Chyba poszła się przejść. - W takim razie proszę mi wybaczyć. Muszę z nią zamienić kilka słów. Jeszcze zanim doszedłem do drzwi, ponownie zapadł w drzemkę. Wyszedłem przez oranżerię i spostrzegłem Leonorę po drugiej stronie trawnika. Szła powoli, ze spuszczoną głową, za zasłoną klonów, oddzielających ogród od parku. Ruszyłem w jej stronę, a kiedy przeszedłem mniej więcej połowę drogi, zauważyła mnie i przystanęła.W jej oczach nie dostrzegłem żalu, raczej chęć ucieczki od tych, który jej nie rozumieli. Ja także się do nich zaliczałem. Kiedy się odezwała, w jej głosie była miękkość, kojarząca mi się z wiszącą w powietrzu mżawką. - Wróciłeś... - Dlaczego miałbym nie wracać? - Nie spodziewałam się, że zareagujesz tak... gwałtownie. - Jak to gwałtownie? - No... na to... - Odwróciła wzrok. - Na to... czego pewnie byłeś świadkiem. - Leonoro, tak jak napisałaś, poszedłem do obserwatorium o siódmej wieczorem. I wiesz, co zobaczyłem. Ale to wszystko. Później wyszedłem z domu i upiłem się w gospodzie - chociaż to może bez sensu - a rano wróciłem.
- Myślałam... - Że zabiłem Mompessona? Spojrzała mi w oczy i natychmiast opadł welon, skrywający znaczenie jej słów. - Nie zamierzałam sprowokować jego śmierci. Po prostu chciałam spróbować pokazać komuś, dlaczego... ktoś go musi powstrzymać. To, co sugerowała, wydawało się jeszcze bardziej niewiarygodne niż to, w co dotąd wierzyłem. - Chcesz powiedzieć, że go... nie lubiłaś? Wyglądała na zaskoczoną. - Miałeś co do tego jakiekolwiek wątpliwości? Powiedz... ile widziałeś? - Dość dużo. Ale nie aż tyle, żebym się posunął do zabójstwa. Na zbyt wiele okrucieństw już się napatrzyłem. Kiedy dowiedziałem się o śmierci Mompessona, byłem pewien, że to ty go zabiłaś. Że doprowadził cię do ostateczności. Nikt by cię nie mógł za to potępić. - Sądziłeś, że ja...? - Przerwała. - To idiotyczne. - Nie aż tak bardzo. - Patrzyłem jej prosto w oczy, nie pozwalając odwrócić wzroku. Chciałem w to wierzyć. Że przerażało cię to, do czego cię zmuszał. Jeżeli go zabiłaś, sądzę, że należy ci się za to szacunek. - Ale ja tego nie zrobiłam. - A więc zamierzałaś za niego wyjść? - Nie. Tego bym nie zrobiła za nic na świecie. - Przecież jesteś z nim w ciąży?- Nie. Chociaż masz wszelkie prawo tak sądzić, uwierz mi, że to... to nie jego dziecko. Jestem w ciąży, ale nie z Ralphem Mompessonem. - A więc... dlaczego mu pozwoliłaś...? - Sądziłam, że ten, kto go zabił, chciał mi pomóc. I myślałam, że to ty... przez wzgląd na Johna. - Nie tylko na niego. W końcu odwróciła wzrok. - Być może. Ale skoro twierdzisz, że nie ty go zabiłeś, muszę przemyśleć wszystko od początku. Twoje słowa zmartwiły mnie, chociaż pewnie miały pocieszyć... Potrzebuję czasu, żeby to wszystko raz jeszcze przemyśleć. Chciała odejść, ale odwróciła się, kiedy dotknąłem jej ramienia. - Nic z tego wszystkiego nie rozumiem, Leonoro. Wydawało mi się, że mnie lubisz, ty jednak wybrałaś Mompessona. Teraz z kolei mówisz, że za nic w świecie byś go nie poślubiła
i że dziecko, które nosisz, nie jest jego. Jaką więc miał nad tobą władzę? Czy wiedział, że jesteś w ciąży? Groził ci, że rozpowie o tym ludziom? - Ludzie i tak prędzej czy później się dowiedzą. - Tak, to prawda. W takim razie dlaczego...? Spojrzała na mnie. Widziałem, że chciałaby mi powiedzieć, ale z jakiegoś powodu nie może. - Osądzisz mnie zgodnie ze swoim sumieniem, Tom. Nie mogę odpowiedzieć na żadne z twoich pytań, choćbym nie wiem jak bardzo chciała. Rzeczywiście, Ralph mi groził. Nie czułam do niego nic oprócz nienawiści i strachu. Nie chciałam jego śmierci, ale mnie ona nie zasmuciła. Gdybym tylko mogła ci opowiedzieć, co sobie zaplanował... To... to było okropne. - Urwała. - Ale nie mogę. Gdybyś go zabił, czułabym, że jestem ci winna prawdę. Lecz skoro tak nie jest, nie mogę ci powiedzieć... nie mam dość odwagi. Odeszła pośpiesznie w kierunku gaju rododendronów, ja zaś nie próbowałem jej gonić. Wróciłem do domu i zamknąłem się w swoim pokoju. Podobnie jak Leonora potrzebowałem czasu, żeby to wszystko przemyśleć. Minąłem chyłkiem konstabla pilnującego sypialni Mompessona i zamknąłem drzwi, żeby przynajmniej na jakiś czas mieć spokój od tego, od czego nię mogłem już uciec. Wziąłem prysznic i ogoliłem się, co sprawiło, że poczułem się o niebo lepiej, chociaż nadal nie byłem w stanie uporządkować myśli. i43 Paląc przy oknie papierosa rozmyślałem o Hallowsie, obserwując manewry ciężarówki, która przyjechała po samochód Mompessona. Ślady jego obecności znikały powoli z naszego życia. Ktoś zapukał do drzwi. Niechętnie wstałem i poszedłem otworzyć. W tych okolicznościach brak reakcji mógłby mnie narazić na niesłuszne podejrzenia. Okazało się jednak, że to bynajmniej nie policja. W drzwiach stała lady Powerstock, z przyklejonym do ust sztucznym uśmiechem, najwyraźniej ani trochę nie poruszona wydarzeniami. Ciemnoniebieska sukienka dodawała jej lubieżnej zmysłowości, głos zaś ani oczy nie zdradzały choćby śladów wstrząsu - już nawet nie wspominając o smutku - po utracie kochanka. - Witam, poruczniku Franklin. Dobrze, że pan wrócił. Wiedząc, że znajdujemy się w zasięgu słuchu konstabla, stojącego przy drzwiach pokoju Mompessona, musiałem się liczyć ze słowami, Olivia jednak uśmiechem dawała mi znać, że wie, co mam ochotę powiedzieć.
- Nie zamierzałem spędzić nocy poza Meongate. Jestem wstrząśnięty tym, co się stało. - Dla nas wszystkich to okropny cios. Postanowiłem walczyć jej własną bronią. - Podobno była pani wtedy ze swoją pokojówką? Uśmiech stężał na jej twarzy. - Tak. A pan? Gdzie pan wtedy był, poruczniku? Zniżyłem głos. - Jak pani zapewne wiadomo, byłem poza Meongate. To nie ja go zabiłem. - Nawet by mi do głowy nie przyszło podejrzewać pana. Za nic w świecie by się pan na to nie zdobył. Przecież wiem, na co pana stać. - Czyżby? - Owszem, ale policja nie ma pojęcia. To już jednak wyłącznie pański kłopot. - Lady Powerstock, czego pani właściwie chce? - Od pana? Niczego. Lecz mój mąż chciałby się z panem widzieć. Nie pojmuję wprawdzie po co, ale obiecałam pana zawiadomić. Czeka u siebie w gabinecie. - Dziękuję, że raczyła mnie pani o tym poinformować. Zaraz zejdę. Zamknąłem drzwi, zanim zdążyła powiedzieć choć słowo więcej.Wydawało mi się zrozumiałe, że Shapland uważa ten dom za dziwny. Miał rację. W końcu powszechny spokój nie jest normalną reakcją na morderstwo. Tyle że ten spokój - z czego zapewne zdawał sobie sprawę - był złudny, zarówno w przypadku moim, jak i wszystkich pozostałych. Były również wyjątki. Kiedy parę chwil później schodziłem po schodach, spotkałem Cheritona idącego na górę. Był jeszcze bledszy niż zwykle, a ręka, którą opierał się o poręcz, wyraźnie drżała. Zatrzymał mnie na półpiętrze i zaciągnął w kąt, pod wielki portret któregoś z przodków lorda Powerstocka. - Franklin, chwała Bogu, że się odnalazłeś. - Jego głos drżał równie mocno jak ręce. - Jesteś pierwszą osobą, która się z tego powodu cieszy. - Co? - Zorientowałem się, że nie jest w stanie pojąć subtelnych niedomówień. - O ile się orientuję, byłem pierwszym podejrzanym. Ścisnął mnie za ramię. - Nie... nic z tego wszystkiego nie rozumiem, Franklin. Ktoś... ktoś z nas... go zamordował. - Na to wygląda. - Lecz... to przecież okropne. Jestem pewien, że to musi mieć związek... ale jak...? - Związek z czym? Spojrzał na mnie z rozpaczliwym błyskiem nadziei w oczach. - Czy... czy moglibyśmy... porozmawiać gdzieś na osobności? Muszę... koniecznie muszę z kimś porozmawiać.
- Przepraszam cię, ale idę właśnie do lorda Powerstocka. Czeka na mnie. Może trochę później? Nadzieja momentalnie zniknęła z jego oczu, mnie zaś zrobiło się żal, że nie mogę mu poświęcić ani chwili dłużej. - Aha... rozumiem - westchnął zrezygnowany. - W porządku. Może później... Do zobaczenia. Powlókł się do góry. Nie było dla mnie niczym dziwnym, że morderstwo nadwerężyło jego i tak mocno zszarpane nerwy. Lord Powerstock oczekiwał mnie w swoim gabinecie. Szare światło wpadające przez okno zamazywało rysy jego skupionej, posępnej twarzy; głowę trzymał dumnie uniesioną, brwi zaś miał srodze zmarszczone. Tłumił wszelkie ślady szczerych uczuć, by nie dać świadectwa,
do
jakiego
stanu
doprowadzono
jego
duszę.Powitał
mnie
niemal
niezauważalnym gestem dłoni. - Dziękuję, że zechciał pan przyjść, poruczniku Franklin. - Nie ma za co. Jestem wstrząśnięty tym, co się wydarzyło. - Proszę usiąść. Napije się pan czegoś? Jest wprawdzie bardzo wcześnie, ale zważywszy na okoliczności... Nalałem sobie dużą whisky. - Mam nadzieję, że policja nie była nazbyt natrętna. Przykro mi, że przebywałem poza domem, kiedy moja ewentualna pomoc mogła się na coś przydać. - Nie szkodzi, nie szkodzi. - Mówił powoli, jakby z trudem wyławiał słowa z mułu przepełniającego go smutku. Smutku, który śmierć Mompessona jedynie pogłębiła. - Policja... robiła tylko to, co do niej należy. Zająłem miejsce naprzeciwko niego. - Czy śledztwo przyniosło już jakieś rezultaty? - Nic nie zginęło - odparł, obracając w palcach spinkę do krawata. - Nie ma też żadnych śladów włamania. Sądzą, że... Mompesson musiał znać mordercę. Ja również tak uważam. - To wstrząsające. - Shapland dał jasno do zrozumienia, że musiał to być... ktoś z domowników. Ponieważ wszyscy rozeszliśmy się do łóżek, mógł to być praktycznie każdy z nas. - Przez pewien czas byłem, zdaje się, głównym podejrzanym? - Gdybym ja również pana podejrzewał, na pewno byśmy teraz nie rozmawiali. Był pan przyjacielem mojego syna. I... jest pan jedynym... któremu mogę zaufać...
Na chwilę aż mi zaparło dech. - Ale przecież... Uniósł dłoń. - Proszę, niech pan nie zaprzecza. Jest tak, jak powiedziałem. Podobno zniknął major Thorley. Jeżeli się okaże, że to on zabił Mompessona... wszystko będzie jasne. Ale jeżeli nie, co wtedy? - Powoli opuścił dłoń, jakby z rezygnacją. - Nie mam pojęcia. Przecież Shapland nie może mieć żadnej pewności, że mordercą nie jest ktoś obcy... - Za to my możemy... nie sądzi pan? Wie pan, co łączyło Mompessona i moją żonę, prawda? Proszę nie zaprzeczać... jest pan człowiekiem spostrzegawczym. A ostatnio... zacząłem się martwić o Leonorę. Pan zresztą chyba również?W jego głosie słychać było udrękę - ból świadomości, że mógł nie dopuścić, by rodzinna tragedia zaszła tak daleko. Dotąd przypuszczałem, że po prostu - aczkolwiek głównie z własnej winy - o niczym nie wiedział, okazało się jednak, iż sprawy mają się jeszcze gorzej. Lord Powerstock skazał się na swoiste odosobnienie po to tylko, by unikać prawdy. Życie zabrało mu żonę i syna, zostawiając jedynie szacunek innych. Zanim Olivia zagroziła jego dobremu imieniu, zamknął się w mrocznej świątyni własnych myśli. W sytuacji skrajnej prawdziwy dżentelmen przypomina sobie o swoich obowiązkach i stara się im sprostać. I to właśnie próbował teraz robić lord Powerstock. - Milordzie, czy wiedział pan, że Mompesson nosił się z zamiarem poślubienia Leonory? - Tak, chociaż powiedział mi o tym Charter, nie on. Początkowo nie wierzyłem. - Ale później... - Zrozumiałem, że to całkiem prawdopodobne. Doszedłem do wniosku, że Powerstock chce, żebym go ciągnął za język. - W takich okolicznościach zabójstwo Mompessona musiało się wydawać... właściwym wyjściem. Ze smutkiem pokręcił głową. - Rzeczywiście, ale ja go nie zabiłem, chociaż teraz żałuję, że zabrakło mi odwagi... że nie potrafiłem się na to zdobyć. Na to albo na jakiekolwiek inne rozwiązanie, które usunęłoby stąd grubianina raz na zawsze. Był to w końcu mój obowiązek. Ja jednak nie zdobyłem się na podobny uczynek. Ani pan. Za daleko się posuwamy w swojej przyzwoitości. Obaj. Służy nam ona jako wymówka, zwalniająca nas od obowiązku działania, kiedy wokół nas dzieje się coś złego... Obawiam się... bardzo się obawiam... że zostawiliśmy na głowach innych to,
czym, choćby ze względu na Johna, powinniśmy byli zająć się sami. Martwię się bardzo o... Leonorę. - O Leonorę? - Była przedmiotem ambicji Mompessona. Nie pomogliśmy jej... się obronić. - Czy nie mogła po prostu odrzucić jego oświadczyn? Był coraz bardziej posępny i niezdecydowany. - Moja żona... dostarczyła mi pewne... dowody na to, że... Leonora nie mogła nie zgodzić się na ten ślub. - Spuścił wzrok. - Nie potrafię tego pojąć... ale chyba jestem w stanie przebaczyć.Aha. Więc wiedział. Olivia domyśliła się albo odkryła, że Leonora jest w ciąży, i nie tracąc czasu zadała mężowi kolejny cios. Nic więc dziwnego, że w swej rozpaczy postrzegał śmierć Mompessona w złowieszczych barwach. Leonora, zmuszona wybierać pomiędzy akceptacją obrzydliwych oświadczyn a skandalem, doprowadzona do granic wytrzymałości, mogła zdecydować się na rozwiązanie problemu jednym gwałtownym pociągnięciem. - Myślę, panie Franklin, że... jest pan jedynym, z którym zechce rozmawiać. Niech się pan z nią spotka. Porozmawia. Dowie się jak najwięcej. A później powie mi, czego się dowiedział, nawet jeśliby się panu wydawało, że tego nie zniosę. Muszę wiedzieć. Muszę spełnić swój obowiązek wobec rodziny. - Rozumiem, milordzie. - Wstałem. - Zrobię co w mojej mocy. Nie odezwał się ani słowem więcej, tylko spojrzał mi głęboko w oczy, kiedy stojąc w drzwiach raz jeszcze odwróciłem się w jego stronę. Jednym uroczystym skinieniem głowy dał mi do zrozumienia, że wolno mi w jego imieniu uczynić wszystko, co uznam za konieczne. W korytarzu panował nieopisany zgiełk. Sierżant szedł ku drzwiom, za nim zaś podążał jeden z konstabli, niosąc rzeczy Mompessona oraz stertę jakichś dokumentów i notatek. Shapland przyglądał się temu z półpiętra, a na mój widok wykrzywił twarz w grymasie, który zapewne miał być uśmiechem. - Mam dobre wieści, poruczniku Franklin! - huknął. - Major Thorley został zatrzymany w Alton. Tam go przesłuchamy, będziecie więc państwo mieli spokój... zresztą jak się zorientowałem, nie tak łatwo zburzyć spokój tego domu. Być może, konstabl Bannister wpadnie tu trochę później, ale mnie prawdopodobnie nie będzie aż do jutra. Muszę wyjaśnić kilka drobiazgów. Zszedł na dół. - Życzę powodzenia - rzekłem na pożegnanie. - A dziękuję, dziękuję. Ale proszę się nie martwić, jeszcze się spotkamy.
Tak oto Shapland opuścił Meongate. Ale nie na długo. W tym stanie ogólnego zawieszenia życie w posiadłości zamarło, my zaś czekaliśmy - każdy na swój sposób podejrzany - na rychły powrót inspektora, wiadomości z Alton, wyniki sekcji zwłok oraz odkrycie jakichkolwiek dowodów, które by nas oczyściły z podejrzeń.Tego dnia wszakże w śledztwie nie nastąpił żaden przełom i nic nie wskazywało, żeby mogło do niego dojść w bliskiej przyszłości. Unikaliśmy siebie nawzajem, zamykając się w swoich pokojach, spacerując po parku bądź też przesiadując w salonie i udając, że nic się nie stało. Coś się jednak stało i chociaż daleki byłem od żałoby po Mompessonie, wzburzyła mnie nagłość jego śmierci oraz możliwe implikacje. Popołudnie przeleżałem w łóżku, rozważając wszelkie możliwe warianty sytuacji prowadzącej do kredowego konturu na dywanie. Kurczowo się trzymałem - chyba jedynie dla własnej wygody - możliwości, że to jednak ktoś spoza Meongate - ktoś mający powody, żeby nienawidzić Mompessona - zakradł się do domu pod osłoną nocy i pozbawił go życia. Szantaż - i to w dowolnej postaci wydawał się w tym przypadku całkiem prawdopodobny; biorąc pod uwagę arogancję i butę Mompessona, łatwo było uwierzyć, że spróbował szantażować kogoś, kto nie zamierzał mu ulec. Późnym popołudniem wrócił konstabl Bannister, nie przywiózł jednak żadnych wiadomości z Alton i tylko stał przy drzwiach wejściowych - nie wiadomo czy po to, żeby pilnować domowników, czy też raczej żeby odganiać ewentualnych ciekawskich. Nie pojawił się ani nie odezwał nikt z bliskich Ralpha Mompessona. Czy on w ogóle miał rodzinę lub przyjaciół? W pobliżu domu kręcił się jakiś nędznie ubrany mężczyzna - niewykluczone, że dziennikarz. Poza tym nie działo się zupełnie nic; prawdopodobnie Shapland celowo wystawiał nasze nerwy na próbę, licząc, że morderca nie wytrzyma napięcia i popełni jakiś błąd. Zdawałem sobie sprawę, że z jego punktu widzenia nikt z nas nie zasługiwał na zaufanie. Thorley, zadłużony pijak, który uciekł z miejsca zbrodni, wydawał się zbyt oczywistym kandydatem na oskarżonego, chociaż mogliśmy jedynie zgadywać, co naopowiadał Shaplandowi. Jeśli chodzi o Cheritona, nie ulegało wątpliwości, że na sam odgłos wystrzału uciekłby gdzie pieprz rośnie, nie wchodził więc raczej w rachubę jako morderca. Wyglądało na to, że spośród trzech goszczących w Meongate oficerów, a więc osób potencjalnie najbardziej obytych z bronią, właśnie ja najlepiej pasowałem na zabójcę Mompessona. Fakt, iż nie pamiętałem, co robiłem po wyjściu z gospody, musiał w oczach Shaplanda działać na moją niekorzyść - inspektor nie mógł wiedzieć, iż za nic nie potrafiłbym się zdobyć na rozwiązanie tak radykalne.Mimo wysiłków nie byłem w stanie wydedukować,
w jakim stopniu tak naprawdę - jeśli nie liczyć trafnych wprawdzie, ale tylko domysłów Shapland orientuje się w stosunkach między Amerykaninem a Powerstockami. Rola Mompessona jako kochanka Olivii nie ulegała wątpliwości, ale dlaczego lord Powerstock miałby się tak nagle zdecydować wkroczyć do akcji? A jeżeli to nie on, to czy nie mieliśmy przypadkiem do czynienia z aktem zazdrości samej Olivii? Jej zaloty do mnie zakończyły się porażką, może więc poszła za mną do obserwatorium, zobaczyła to samo co ja i w ataku wściekłości, zrozumiawszy, że Mompesson przestał być jej wyłączną własnością, dopuściła się zbrodni? Lecz przecież widziałem niedwuznaczne oznaki jej zmysłowości i wiedziałem, że podstatwowym celem jest dla niej rozkosz, a nie posiadanie. Powróciłem więc, chociaż z ogromną niechęcią, do obaw lorda Powerstocka, że to Leonora, doprowadzona do ostateczności, zdecydowała się na morderstwo. Wprawdzie kategorycznie temu zaprzeczyła, ale to, co widziałem z obserwatorium, było albo bezwstydną perwersją - która przecież do Leonory absolutnie nie pasowała - albo kombinacją sadyzmu z przekupstwem. Że Mompesson był sadystą, nie ulegało wątpliwości, ale czy Leonora starała się go przekupić? A jeżeli tak, to jaki nacisk na nią wywierał? Dlaczego była gotowa spełnić każde jego żądanie? Odpowiedzi na podobne pytania mogły wyjaśnić zagadnienie, które nie dawało mi spokoju: dlaczego ktoś musiał się posunąć aż do morderstwa, żeby pozbyć się Ralpha Mompessona? Musiałem porozmawiać z Leonorą, raz jeszcze spróbować jej wytłumaczyć, że milczenie i zaprzeczenia nie wystarczą. Udałem się do oranżerii. Na ogół o tej porze Leonora piła tam herbatę i jadła podwieczorek. Ale nie tego dnia. Jedynie kot był na swoim zwykłym miejscu. Kiedy wracałem, natknąłem się w korytarzu na Sally - pokojówkę - która z tacą w dłoniach zmierzała w kierunku schodów. - Dla kogóż te specjały? - spytałem. - Dla pani Leonory. Mam nadzieję, że coś zje. - Posłuchaj no - powiedziałem, puszczając do niej oko. - Daj mi tę tacę, zaniosę jej. Wahała się. - Nie masz się czego obawiać. Obiecuję, że namówię panią Leonorę, żeby zjadła przynajmniej kilka ciastek. - Nie wiem, czy powinnam...- Wydarzenia ostatniej nocy musiały być dla ciebie okropnym przeżyciem. Podobno właśnie ty go znalazłaś, czy tak? Poczerwieniała. Chociaż za głupia, by przekonać Shaplanda albo mnie, że odkryła ciało razem z lady Powerstock, była dość bystra, żeby zdawać sobie z tego sprawę. - Tak, proszę pana.
- Więc idź, usiądź sobie, zjedz coś i odpoczywaj, a ja się tym zajmę. - No... Chyba trochę odpoczynku dobrze mi zrobi. Uśmiechnąłem się. - Zmykaj. Leonora zdziwiła się na mój widok, a zarazem nie zdziwiła. Siedziała przy oknie, notując coś w pamiętniku. Przed sobą miała wazon dalii, za sobą natomiast różowe firanki i prześwitujący zza nich ogród. - Witaj, Tom - powiedziała po prostu, zamykając pamiętnik i zwracając się w moją stronę. - Przyniosłem ci podwieczorek. - Widzę. Masz ochotę mi po to warzy szyć? - Miałem nadzieję, że to zaproponujesz. - Postawiłem tacę na komodzie. Przede mną na ścianie wisiała fotografia w złoconej ramce. Z weselnego przyjęcia. W samym centrum rozpoznałem Leonorę i Johna. - Chociaż chyba zdajesz sobie sprawę, że przyszedłem nie tylko z towarzyską wizytą. - W takim razie to chyba nie ma sensu. - W jej głosie i na twarzy dostrzegłem zdecydowanie, nie była jednak wobec mnie oschła. Rozejrzawszy się po pokoju, zwróciłem uwagę na dyskretne i miłe dla oka akcenty, czyniące zeń jej prywatną przystań: proste, acz wygodne meble, tutaj przeczytana do połowy i odłożona powieść, tam wymyślne hafty, Turnerowski pejzaż zawieszony na jednej ścianie, otwarte pianino przy drugiej. Poza ślubnym portretem nie było tam śladu obecności Hallowsa, chociaż wyobrażałem go sobie, jak odpoczywa rozparty w fotelu w kwiaty i spod półprzymkniętych powiek obserwuje, jak jego ukochana żona pisze coś w pamiętniku. W tym momencie ja również wolałbym składać jedynie towarzyską wizytę. - Przecież wiesz, że nie uciekniemy od tragedii, która zdarzyła się w tym domu odparłem, podając Leonorze filiżankę z herbatą. - Dziękuję.- Lord Powerstock bardzo się o ciebie martwi. Ja także. Posłuchaj... on wie o... twoim stanie. - Nie miałeś prawa mówić mu o tym. - Jej głos stał się nagle zimny niczym lód. Sama bym go poinformowała... w odpowiedniej chwili. - Bóg mi świadkiem, Leonoro, że nie ja mu powiedziałem. Chyba Olivia czegoś się domyśliła. - Przepraszam cię. Przez to wszystko zrobiłam się okropnie podejrzliwa. - Inspektor Shapland chyba również. Dlatego właśnie tak się o ciebie martwimy. Uśmiechnęła się.
- Jeżeli tylko o to chodzi, naprawdę nie ma powodu do niepokoju. Ktokolwiek zabił Mompessona, jestem mu winna wdzięczność. Ale nie ja to zrobiłam. Próbowałem zgadywać: - Czy jest możliwe, że ojciec twojego dziecka i morderca Mompessona to jedna i ta sama osoba? Szczere spojrzenie Leonory sprawiało, że nie byłem w stanie wątpić w jej prawdomówność. - Wybacz, Tom, ale nie mogę odpowiedzieć na żadne z nurtujących cię pytań. - A więc powtarzała, że mimo wszystko nie może mi zdradzić prawdy. - Proszę cię, zostaw mnie samą. Przynajmniej na razie. Cóż miałem począć? Ruszyłem do wyjścia. - Powiedz lordowi Powerstockowi, żeby się o mnie za bardzo nie martwił - usłyszałem jej cichą prośbę. - Dlaczego nie powiesz mu tego sama? - Bo zadawałby pytania, na które nie mogłabym odpowiedzieć. A to by go tylko jeszcze bardziej zdenerwowało. - Prędzej czy później będziesz musiała odpowiedzieć. - Niech więc to zdarzy się później. - Rano wróci Shapland. Z zeznaniami Thorleya i wynikami sekcji zwłok. Co wtedy powiesz? - Nie wiem. - Leonoro... Uciszyła mnie jednym ruchem ręki. - To nie ma sensu, Tom. Ze względu na naszą przyjaźń albo jeśli wolisz, ze względu na Johna... proszę cię, daj mi czas. Skinąłem głową na znak zgody, po czym wyszedłem.Popołudnie przeszło w wieczór. Konstabl Bannister odebrał telefon z Alton, po czym oznajmił, że wraca do wioski, i zapowiedział powrót Shaplanda na następny dzień. Zostaliśmy sami ze swoimi domysłami. Kolacja minęła w ponurej atmosferze. Leonora w ogóle nie zeszła, przesyłając przez Sally wiadomość, że zje w swoim pokoju. Siedzieliśmy więc w piątkę, a każdy starał się odgadnąć myśli pozostałych. Lord Powerstock siedział bez ruchu i z kamienną twarzą, niczym William de Brinon, rycerz z Droxford, lady Powerstock natomiast złowrogo milczała. Tylko drżący głos i trzęsące się ręce Cheritona zdradzały rzeczywiste napięcie, na które jedynie stary Charter wydawał się odporny, objadając się w najlepsze, podczas gdy pozostali
prawie nie ruszyli jedzenia. Był on również jedynym, który nie miał oporów przed zabieraniem głosu - chociaż w postaci dość niewyraźnych aluzji - na temat ostatnich wydarzeń. - Nigdy dotąd nie zwróciłem na to uwagi - odezwał się pod koniec kolacji, wygrzebując okruszki sera z bokobrodów - ale to chyba cokolwiek dziwaczne zajęcie: prowadzić śledztwo w sprawie tak zwanego morderstwa, podczas gdy po drugiej stronie kanału La Manche wyrzynają się nawzajem wszystkie armie Europy. Cheriton zakrztusił się i chwycił szklankę z wodą. - Nic nie poradzę - odparła Olivia - że nie dostrzegasz tak podstawowej różnicy. - Jak dobrze wiesz, moja droga - na twarzy Chartera pojawił się teatralny uśmiech nie dostrzegam... większości rzeczy. - Ale nie wszystkich? Ta wymiana ciosów musiała mieć jakiś ukryty cel. - Są na świecie sprawy, które nawet ślepi i głusi starcy dostrzegają... szczególnie gdy są one jaskrawe i hałaśliwe. - Miło usłyszeć, że jeszcze nie wszystkie zmysły zdążyły cię opuścić. Lord Powerstock odstawił szklankę z wystarczającą siłą, by zmusić ich do zawarcia rozejmu. Podjąłem próbę skierowania rozmowy na inne tory. - Czy nie sądzi pan, milordzie, że w obecnej sytuacji należałoby zabezpieczyć dom przed ewentualnymi intruzami? - Kazałem Fergusowi dopilnować, żeby wszystkie drzwi i okna były na noc starannie zamknięte - odrzekł. Olivia spojrzała na mnie przeciągle. Jej oczy świeciły w blasku zapalonych świec.Naprawdę wierzy pan, poruczniku, że Ralpha zabił ktoś z zewnątrz? - Miałem nadzieję - przerwał jej lord Powerstock - że uda się nam uniknąć tego rodzaju bezsensownych spekulacji. Kiedy wróci inspektor Shapland, z całą pewnością dowiemy się czegoś więcej. A na razie postarajmy się zachowywać tak, jak nakazują... dobre obyczaje. - Pokiwaliśmy głowami. - Jutro rano będę jak zwykle uczestniczył w porannej mszy w kościele Najświętszej Marii Panny. A na razie pozwolicie państwo, że was pożegnam. Wstał i wyszedł, ja zaś, nie mając najmniejszej ochoty na dalsze pojedynki słowne z Olivią ani też na wysłuchiwanie opowieści Chartera, oddaliłem się chwilę później. Samotność wydawała się jedynym znośnym rozwiązaniem. Przynajmniej do rana. Wyszedłem jeszcze do oranżerii, chcąc pooddychać przed snem świeżym powietrzem, ponieważ jednak okazało się,
że zgodnie z poleceniem lorda Power stocka sumienny Fergus zamknął już drzwi do ogrodu, zawróciłem i ruszyłem w stronę swojego pokoju. Po drodze natknąłem się na Cheritona, który paląc papierosa spacerował w tę i z powrotem od stojącego zegara do kominka. Powiedziałem mu dobranoc. - O, Franklin... Czy mógłbym...? - Tak? Zamyślił się, po czym gwałtownym, dziwnie zdecydowanym ruchem wrzucił niedopałek do kominka. - Nie, nic. Nieważne. Im mniej słów, tym lepiej, prawda? - Pewnie tak. Uśmiechnął się blado. Patrzył na mnie wzrokiem człowieka świadomego swoich wszystkich słabości. Na froncie zetknąłem się z czymś takim niejeden raz, często u samego siebie. Być może, właśnie dlatego wchodząc po schodach nie odwróciłem głowy. ROZDZIAŁ SZÓSTY Spałem, o dziwo, dobrze. O świcie nagle się obudziłem, zerwałem z łóżka i zacząłem przemierzać pokój od ściany do ściany, mrużąc oczy pod wpływem rozmytego światła mglistego poranka. Wreszcie ubrałem się i zszedłem na dół, pragnąc trochę pospacerować, zanim wróci Shapland, a wraz z nim wspomnienie śmierci Mompessona.Fergus jeszcze spał, wyszedłem więc przez drzwi frontowe. Chrzęst żwiru pod stopami wydawał mi się okropnie głośny, a panujące dookoła bezruch i cisza jeszcze to wrażenie potęgowały. Było zimno, trawę pokrywała rosa, zapowiadało się jednak, że dzień będzie pogodny. We mgle była jakaś uspokajająca nietrwałość. Przypomniało mi się, jak poprzedniej jesieni po klęsce pod Loos, budząc się o świcie we frontowej ziemiance, obserwowałem ordynansa Hallowsa, smażącego bekon na maleńkim piecyku, nad którym tylko on jeden potrafił zapanować, oraz samego Hallowsa - kapitan mając płaszcz zarzucony na ramiona stał w drzwiach osłoniętych workami z piaskiem, palił pierwszego porannego papierosa i próbował wyczytać z mglistego poranka, co też przyniesie nowy dzień. Zamierzałem zrobić sobie spacer dookoła ogrodu, lecz nagle na samym skraju trawnika graniczącego z podjazdem spostrzegłem wyraźną przerwę w pajęczynowatym blasku rosy oraz ślad stóp, a w istocie wiele śladów, prowadzących przez park i skręcających łagodnie w stronę sadu. Musiały być bardzo świeże, skoro przerwa nie zdążyła się jeszcze na nowo zasklepić, zdziwiło mnie jednak, że ktoś oprócz mnie jest już na nogach. Ruszyłem po śladach.
Jeden z wiązów rósł na niewielkim pagórku, a jego grube korzenie sterczały spod przykrywającej je trawy niczym żebra. Tam właśnie prowadził trop. Postąpiłem jeszcze parę kroków i ujrzałem Cheritona. Siedział na ziemi, oparty o pień, wciśnięty pomiędzy pokryte naroślami dwa potężne korzenie patrzył na dom. Uniosłem dłoń w geście powitania, on jednak w ogóle nie zareagował. Obejrzałem się za siebie. Otoczone powojnikiem okna oraz ceglane ściany z wolna wyłaniały się z mgły. Był to widok, który rzeczywiście mógł wprowadzić w nastrój zadumy. - Ładny poranek, prawda? - powiedziałem, ponownie unosząc dłoń. Cheriton uparcie milczał, a kiedy zrobiłem kolejny krok i lekko zamglone słońce przestało mnie wreszcie oślepiać, zrozumiałem dlaczego. Nie żył. Widać to było od razu po jego pustych, pozbawionych wyrazu oczach i sztywnej, nienaturalnej pozie. Nie potrzeba było krwi spływającej mu po podbródku i rozpryśniętej na korze za jego głową. Nogi miał skrzyżowane, jakby odpoczywał, prawa ręka, w której trzymał rewolwer, opadła mu na pierś, ale jej palce wciąż były zaciśnięte na kolbie i spuście. Lewe ramię miał wyciągnięte równo wzdłuż boku, w dłoni zaś ściskał kopertę.Zamknąłem mu powieki. Nic więcej nie mogłem dla niego zrobić. Sam widok zwłok zrobił na mnie wrażenie nie większe niż widok wielu innych martwych ciał młodych mężczyzn, które dane mi było oglądać od wiosny 1915 roku. Kilku spośród tych żołnierzy też odebrało sobie życie. Poczułem jednak ukłucie żalu. Dlaczego nie poświęciłem mu czasu, kiedy o to prosił? A później, kiedy ja gotów byłem rozmawiać, on nie miał już na to chęci. Zupełnie jakby wraz z zapadnięciem nocy powziął ostateczną, nieodwołalną decyzję. Postanowił sam wybrać chwilę, kiedy umrze. Był to przywilej, którego pozbawiła go wojna i który teraz z chwiejną godnością odzyskał, czerpiąc pocieszenie z drzewa, ziemi, piasku, a nawet z krwawego smaku prochu w ustach. Sięgnąłem po list. Był zaklejony, ale w środku mogła być najwyżej pojedyncza kartka, na kopercie zaś Cheriton napisał tylko jedno jedyne słowo. Imię: Olivia. Złożyłem kopertę na pół, by nie było widać napisu, po czym wsunąłem ją do kieszeni. Chwilę później wyjąłem list. Może powinienem go otworzyć? Co takiego Cheriton mógł jej mieć do powiedzenia? I dlaczego właśnie jej? Spojrzałem na siedzącą postać i zacząłem się zastanawiać, czego o nim nie wiedziałem. Czyżby Olivia zaprowadziła go w obszary pożądania, o których istnieniu wolałby raczej nie wiedzieć? Czy to on zabił Mompessona? List mógł zawierać odpowiedź na te i inne pytania, był jednak zaadresowany do niej, a ja, przynajmniej w sąsiedztwie jego zwłok, nie miałem serca złamać tego ostatniego życzenia. Schowałem kopertę do kieszeni, po czym wolnym krokiem ruszyłem w kierunku domu.
Jedynie Fergus był już na nogach. Kazałem mu zatelefonować do konstabla Bannistera i zawiadomić lorda Powerstocka, po czym usiadłem w małym salonie, czekając aż ogarnie mnie szok - nie z powodu śmierci Cheritona, albowiem za słabo go znałem, ale ze względu na to, co jego samobójstwo wydawało się oznaczać: pośrednie przyznanie się do zabójstwa Mompessona, prowadzące do zgrabnego, chociaż na pewno nie szczęśliwego zakończenia policyjnych dociekań i wątpliwych domysłów. Tyle że w mojej głowie już się kłębiły pytania, proszące o odpowiedź. Cheriton nie był typowym zabójcą i dlatego ta wojna okazała się dla niego tak okropną męką. Tak więc jego śmierć nie wyjaśniała wszystkich tajemnic. Może list zawierał odpowiedź? Ale to nie był list do mnie. Wszedł Charter, w szlafroku, kapciach, z rozczochraną siwą czupryną i jeszcze nie do końca rozbudzony.- Co się stało? - burknął ziewając. - Cheriton popełnił samobójstwo. Zastrzelił się. Znalazłem go w parku. Charter opadł na krzesło. - O Boże! - jęknął, a na jego twarzy pojawił się wyraz rozpaczy. - Biedaczysko. Powiedział pan, że się zastrzelił? - Kiwał swą wielką siwą głową na boki, w żałobie nad decyzjami młodych, których nie potrafił zrozumieć. - Prosiłem Fergusa, żeby przykrył ciało kocem. Niedługo powinna się zjawić policja. - Jakie to smutne! - Uważa pan, że samobójstwo jest czymś gorszym od morderstwa? - W tym wypadku tak. - Sądzę, że policja uzna to za rozwiązanie zagadki śmierci Mompessona. Charter skierował wzrok na sufit. - Z pewnością. Ale pan nie wierzy, że Cheriton go zabił? - Rzeczywiście, nie wierzę. - Muszę się ubrać. - Podniósł się z krzesła i powlókł do drzwi. - Porozmawiamy później. Kiedy rozległ się dzwonek u drzwi, od razu wiedziałem, że to Bannister, i czym prędzej wyszedłem do holu. Fergus właśnie otwierał drzwi. U stóp schodów stał lord Powerstock. - Przykro mi, milordzie - powiedziałem. - To nie pańska wina, poruczniku. Ani nikogo innego. W pewnym sensie to do niego pasowało. Żołnierska śmierć. Doprowadzony do granic wytrzymałości... - Co pan ma na myśli?
- Przez Mompessona, rzecz jasna. - Moje wątpliwości zdawały się go irytować. Sądzi pan, że było inaczej? - Nie wiem. Mruknął coś pod nosem i ruszył ku drzwiom, w których stał już Bannister. - Proszę ze mną, panie konstablu. Zaprowadzimy pana... Wyszli, ja zaś zostałem w holu - niemal dokładnie w tym samym miejscu, w którym poprzedniego wieczora stał Cheriton - zastanawiając się, skąd w Powerstocku nagle taka pewność i zdecydowanie. Nie była to trudna zagadka. Skoro nadarzyła się okazja, by uniknąćweryfikacji podejrzeń wobec Leonory, skorzystał z niej z ulgą i nadmierną gorliwością, które od razu zdradzały zupełny brak przekonania. Zaprowadzi więc Bannistera na miejsce, przejmie rolę zatroskanego gospodarza i zapomni o zapowiedziach znacznie bardziej ponurej prawdy, której jeszcze poprzedniego dnia gotów był stawić czoło. Zrozumiałem, że uniknęcie prawdy stało się teraz jego głównym celem. Postanowiłem się nie mieszać, tym bardziej że przed powrotem Shaplanda miałem jeszcze coś do załatwienia. Wbiegłem po schodach i po chwili stanąłem w progu pokoju lady Powerstock. Wszedłem nie czekając, aż odpowie na moje pukanie. W pierwszym pokoju zastałem Sally, która właśnie sprzątała po śniadaniu. Spojrzała na mnie ze zdziwieniem. - Kto tam? - dobiegł z sypialni głos Olivii. - Pan porucznik Franklin, psze pani. Pojawiła się w koszuli nocnej i szlafroku. Cała jej normalna drapieżność gdzieś zniknęła. Miałem przed sobą bogatą, dystyngowaną damę, kończącą właśnie poranną toaletę. - Zostaw nas samych, Sally. Pokojówka zabrała tacę i wyszła. Zamknąłem za nią drzwi. - Czego pan chce, poruczniku? - Słyszała pani o Cheritonie? - Naturalnie. - A więc proszę przyjąć do wiadomości, że zostawił dla pani list. - Sięgnąłem do kieszeni i wyjąłem kopertę. Otworzyła szerzej oczy, po chwili jednak się opanowała i na jej twarz powróciła niczym nie zmącona obojętność. - Niemożliwe. - Zastrzelił się, słyszy pani? Włożył sobie lufę do ust i nacisnął cyngiel. Znalazłem ten list w jego dłoni, zaadresowany do pani. Jest na nim tylko pani imię.
Moje słowa nie zrobiły na niej wrażenia. - Kto jeszcze o tym wie? - O liście? Nikt. - I przyszedł pan, żeby mi go doręczyć? - Zastanawiałem się, czy otworzyć go i przeczytać od razu, czy też dać pani najpierw szansę powiedzenia mi, co w nim jest. Doszedłem do wniosku, że jestem Cheritonowi winien to drugie. - Jakiż pan szlachetny. Ale dlaczegóż sądzi pan, że wiem, co tam napisał?- Wszystko, co wiem na pani temat, każe mi przypuszczać, że tak właśnie jest. Czy pani doprowadziła Cheritona do samobójstwa? Wolnym krokiem podeszła do okna, jakby rozważając w myślach trudny problem filozoficzny. - Czasami się zastanawiam, czy to pobyt w wojsku sprawia, że wy, młodzi oficerowie, macie tendencje do obwiniania wszystkich dookoła o własne czyny. Miałem dość jej sarkazmu. - Lady Powerstock, dwóch ludzi nie żyje. Pani zaś w jakiś sposób przyłożyła rękę do śmierci jednego i drugiego. Wiem już, co łączyło panią z Mompessonem: była pani jego dziwką. Ale z Cheritonem? Cóż takiego mogło was łączyć? Okazała się równie odporna na obelgi jak na groźby. - Mogę najwyżej domniemywać, co jest w tym liście. Niewykluczone, że się we mnie durzył. Niektórym mężczyznom się to zdarza... - uśmiechnęła się -...jak sam pan wie. Może był zazdrosny o Ralpha... z jakiegokolwiek powodu... zabił go, a później z rozpaczy popełnił samobójstwo. Kto wie? - To absurdalne. - Czyżby? No cóż, może ma pan rację. Porucznik Cheriton był człowiekiem niezwykle delikatnym, wręcz nadwrażliwym. Pamiętam, że wspominał pan coś niedawno na temat zepsucia panującego w tym domu. Jeżeli pańskie spostrzeżenia były trafne, może on również to zauważył? Może zobaczył z obserwatorium to samo co pan? Tego asa wykorzystała z maestrią godną prawdziwej mistrzyni. - Obserwatorium? Skąd pani wie...? - Ciii... Czy wyglądam na osobę głupią albo niepoczytalną? Nietypowe skłonności Leonory są mi znane już od dawna, ale od czasu gdy jej małżonek łaskawie dał się zabić, zupełnie, że tak to określę, popuściła sobie cugli. Mogę tylko zgadywać, jaki wpływ na
człowieka tak ogromnie nieśmiałego, aspirującego do ręki młodej, atrakcyjnej wdowy, miała świadomość praktyk, którym oddaje się jego piękna wybranka. - Skąd Cheriton miałby...? - Ktoś mógł mu to pokazać... Może uważałam, iż ma prawo wiedzieć. Niewykluczone, że w liście opisał to, co zobaczył. Wtedy dowie się o tym każdy, kto go przeczyta. - Czy to prawda? Pani naprawdę to zrobiła? - Kiedy ten list zostanie otwarty, wszyscy poznają prawdę. Piękna młoda wdowa po szlachetnym dżentelmenie poległym zaojczyznę hańbi jego pamięć perwersyjnym związkiem z amerykańskim łowcą posagów i w efekcie zachodzi w ciążę. Toż to prawdziwa uczta dla dziennikarzy. Tylko co z panem... z Leonorą... i z moim mężem? Co by wam wtedy zostało? Na chwilę zapomniałem, jak bardzo nieprawdopodobne jest, żeby Cheriton zabił najpierw Mompessona, a później samego siebie. W tym momencie nie miałem wątpliwości, że Olivia mówi prawdę, ona zaś wykorzystała to, wyjęła mi z ręki list i wrzuciła go do kominka, w którym ożywał właśnie ogień rozpalony parę minut wcześniej przez Sally. Jaskrawe płomienie lizały białą zaklejoną kopertę. Stałem niczym sparaliżowany i patrzyłem, jak ostatnie słowa nieszczęsnego porucznika idą z dymem. Zszedłem na dół, kompletnie oszołomiony. Na szczęście nie mogłem samotnie pogrążyć się w chaosie domysłów, albowiem w holu czekał na mnie konstabl Bannister. - Szukałem pana, poruczniku Franklin. Przyjechał inspektor i chce z panem natychmiast rozmawiać. Bez słowa poszedłem za nim do małego salonu, gdzie w jednym z foteli zasiadał Shapland, puszczając w powietrze kłęby gryzącego dymu z fajki. - A więc, panie Franklin - powiedział nie wstając - znowu się spotykamy. Prawdę mówiąc, nie tak zamierzałem spędzić niedzielny poranek. - Sądzę, że to samo dotyczy nas wszystkich. - Podobno to pan znalazł ciało. Czy to prawda? - Tak. - Więc niech mi pan pokaże, jak to było. - Z trudem podniósł się z fotela i ruszyliśmy do wyjścia. - Nieobecny w chwili zabójstwa Mompessona, pierwszy na miejscu samobójstwa Cheritona... Sam już nie wiem, czy mam panu gratulować wspaniałego wyczucia, czy może raczej współczuć wyjątkowego pecha. - Sądzę, że ani jedno, ani drugie nie jest konieczne. - Skoro pan tak uważa... - Doszliśmy do drzwi frontowych, przez które przepuścił nas konstabl Bannister. - Wyszedł pan tędy?
- Tak. - Zmrużyłem oczy, oślepiony nagłym blaskiem słońca. - Nie spałem zbyt dobrze, postanowiłem więc przespacerować się trochę przed śniadaniem. Na dworze, gdzie nie było już ani śladu po porannej mgle, Shapland wydawał się jeszcze starszy i bardziej zaniedbany niżw salonie, ale jednocześnie wciąż dość zawzięty i spostrzegawczy, żeby nie dać się łatwo oszukać. - Dlaczego wyszedł pan właśnie tędy? - Po tamtym... morderstwie wszystkie drzwi były na noc starannie zamykane. Wiedziałem, że te zamykają się na zatrzask i można je otworzyć od środka. Pokiwał głową i wlepił wzrok w ziemię. - A dlaczego szedł pan przez park, zamiast trzymać się żwirowej alei? - Przez chwilę wiercił obcasem dziurę w podjeździe. - Czyżby żwir był dla pana nazbyt hałaśliwy? - To prawda, nie chciałem nikogo obudzić, ale chyba nie ma w tym nic podejrzanego... - Pozwoli pan, że to ja będę oceniał, co jest podejrzane, a co nie, panie Franklin. Zmusiłem się do zachowania spokoju. - Oczywiście. Prawdopodobnie i tak wybrałbym spacer po parku, ale zszedłem z podjazdu dlatego, że spostrzegłem na trawie ślady stóp. - Gdzie? Stanąłem na skraju trawnika. - Tutaj. Prowadziły w stronę sadu. Ze względu na rosę były dobrze widoczne, a to oznaczało, że... - Zostały zrobione bardzo niedawno. A więc poszedł pan po nich, czy tak? - Tak. - Dlaczego? - Nie wiedziałem, że oprócz mnie ktoś jeszcze nie śpi. Byłem ciekawy. Poza tym nie mogłem wykluczyć, że to intruz. - Raczej mało prawdopodobne, skoro ślady prowadziły od, a nie ku domowi. - Też tak pomyślałem. - Lokaj lorda Powerstocka twierdzi, że ponad wszelką wątpliwość zamknął wieczorem drzwi. Czy były zamknięte, kiedy pan wychodził? - Chyba nie. Wydaje mi się, że nie. Ale nie jestem pewien. Ruszył na skos przez trawnik, a ja posłusznie za nim. - Czy był to intruz, czy nie, mógł pan stanąć twarzą w twarz z zabójcą Mompessona. Zatrzymał się i spojrzał mi w oczy. - Nie obawiał się pan? Ja również stanąłem.
- Niespecjalnie. Nie myślałem o tym w podobnych kategoriach. - Aha. - Skierował się w stronę wiązu, pod którym znalazłem zwłoki Cheritona. - A więc czego się pan spodziewał? - Spotkać kogoś, kto podobnie jak ja obudził się i nie mógł zasnąć. To wszystko. - A czy porucznik Cheriton miewał kłopoty ze snem? - Mało który żołnierz ich nie ma, inspektorze. Tak się składa, że mój pokój sąsiadował z sypialnią Cheritona, orientuję się więc, że niemal każdej nocy dręczyły go koszmary. Shapland pokiwał głową. - Nie wątpię. Obeszliśmy pień dookoła; z ulgą stwierdziłem, że zwłoki zostały uprzątnięte i tylko sznurek przeciągnięty pomiędzy dwoma palikami oznaczał miejsce, w którym je znalazłem. - Tutaj zobaczył pan ciało, tak? - Tak. - Zechce mi pan opowiedzieć, jak było ułożone? - Przecież pan widział... - Chciałbym to jednak usłyszeć z pańskich ust. Opowiedziałem mu więc wszystko z najdrobniejszymi szczegółami, nie wspominając oczywiście ani słowem o liście. Kiedy mówiłem, Shapland kucał przed rozciągniętym sznurkiem, pykając z fajki i od czasu do czasu rzucając spojrzenie w stronę domu. Kiedy skończyłem, jeszcze przez moment pozostawał bez ruchu, po czym postukał fajką o jeden z korzeni, wstał i spojrzał mi w oczy. - To, co usłyszałem z pańskich ust i co sam widziałem, nie pozostawia żadnych wątpliwości. Podporucznik Cheriton popełnił samobójstwo. Ale dlaczego? - Któż to może wiedzieć? - Sądzę, że mógłby pan zaryzykować jakąś teorię. Tak, pan na pewno by mógł. Lord Powerstock nie wahał się ani przez chwilę. Jego zdaniem to samobójstwo jest równoznaczne z przyznaniem się do zabójstwa Mompessona. Powiedział mi, że Ralph Mompesson często dręczył Cheritona, wytykając mu tchórzostwo na froncie. Lord Powerstock wspominał, że długo nie było wiadomo, czy Cheriton przyjedzie tu na rekonwalescencję, czy też stanie przed trybunałem wojennym za tchórzostwo. - Sądzę, że lord Powerstock orientuje się w tej sprawie znacznie lepiej niż ja. Byłem tutaj krócej niż Cheriton i nie znam okoliczności towarzyszących jego przyjazdowi. Ale wszystko, co panmówi, wydaje się pasować zarówno do charakteru Cheritona, jak i Mompessona.
- A w jaki sposób Mompesson mógł wejść w posiadanie takich informacji? - Przypuszczam, że ktoś mu musiał powiedzieć. - Rozumiem, że ma pan na myśli lady Powerstock? - To pan powiedział, inspektorze. Ja niczego nie sugeruję. Odwrócił się twarzą do oznaczonego miejsca u stóp drzewa. - Przypisanie śmierci Mompessona temu biedakowi rozwiązuje problem. Dobre imię rodziny Powerstocków pozostaje nietknięte, pan i ja rozchodzimy się każdy w swoją stronę i na zawsze o wszystkim zapominamy. Ale byłoby to, jak na mój gust, zbyt wygodne. - Chyba nie chce pan powiedzieć, że dlatego właśnie wyklucza taką możliwość? - Nie, ale jest mi również trudno uwierzyć, żeby młody człowiek o zszarganych nerwach, nie potrafiący sobie poradzić z presją wojny, zdobył się na rozwiązanie tak radykalne jak morderstwo. - Być może, zrobił to pod wpływem nagłego impulsu. - Niewykluczone. W takim razie musiałby mieć dużo zimnej krwi, żeby siedzieć w swoim pokoju i spokojnie czekać, aż ktoś odkryje ciało. A kiedy go wczoraj przesłuchiwałem, nie sprawiał wrażenia zdolnego do takiego wyrachowania. Był ogromnie podenerwowany, ale nie tyle przesłuchaniem, ile perspektywą rychłego powrotu do Francji. Wiedział pan, że wkrótce miał powrócić do czynnej służby? - Wspominał, że pod koniec miesiąca ma się stawić przed komisją lekarską. - Jak do tego podchodził? - Fatalnie. Nie chciał wracać. Ale, niech mi pan wierzy, nikt z nas nie chce. - Wierzę. - Zaczął schodzić w kierunku sadu, jakby zakończył już wizję lokalną. Tak jak przedtem, ruszyłem za nim. - Powiem panu, co mi nie daje spokoju. Samobójstwo ze strachu przed powrotem na front pasuje do tego, co wiem o życiu. Tyle że zostało popełnione w bardzo nieodpowiednim momencie. Dlaczego zaraz po tym morderstwie? Nie znoszę zbiegów okoliczności, zawsze mnie niepokoją. Dlatego właśnie byłbym skłonny uwierzyć, że Cheriton jest mordercą. A z drugiej strony nie wierzę, że był do tego zdolny. A pan? - Trudno powiedzieć.- Gdyby zostawił jakiś list, z pewnością łatwiej by mi przyszło dać temu wiarę. Wyznanie trzymane w dłoni. Młodzi, nadwrażliwi ludzie często tak robią. Ale pan niczego nie znalazł? - Nie. - Starałem się zachować obojętność. - To dziwne. - Przez chwilę w milczeniu szliśmy pomiędzy wiązami. - Jest to szczególnie dziwne - odezwał się wreszcie - jeżeli weźmiemy pod uwagę ułożenie jego lewej ręki. Zwrócił pan na to uwagę? - Przyjrzał mi się z uśmiechem.
- Nie. - Była ułożona równiuteriko wzdłuż boku. Za to palce i kciuk wyglądały... o tak. Uniósł rękę, żeby mi to zademonstrować. - Jakby w chwili śmierci coś w nich trzymał. Pan jednak niczego nie zauważył? - Nie. Jestem przekonany, że nie trzymał niczego. - Chyba że ktoś wcześniej to coś wyjął. - Nie zauważyłem żadnych innych śladów. Nikogo więcej tam nie było. Ponownie się uśmiechnął. - Chyba ma pan rację. Myślę, że możemy wracać do domu. A właśnie, nie zapytał pan. - O co? - O Thorleya. - Byłem przekonany, że sam mi pan powie, o ile oczywiście uzna to za stosowne. Roześmiał się tak ciepło, iż gotów byłem uwierzyć, że jest naprawdę rozbawiony. - Dobre, bardzo dobre. No cóż, przesłuchaliśmy go w Alton i potwierdził pańską wersję wydarzeń piątkowego wieczoru. Oczywiście do momentu, do którego cokolwiek pamiętał. Zwolniliśmy go. - Tak po prostu? - Mam jego londyński adres. Poza tym przez cały czas znajduje się pod obserwacją. Ale nie sądzę, żeby można go było poważnie podejrzewać. Z całą pewnością miał motywy i środki, lecz moim zdaniem brakuje mu tego czegoś, co pozwala człowiekowi zabić z zimną krwią. Podobnie jak Cheritonowi. - Cóż to takiego? Zatrzymaliśmy się na skraju podjazdu. - To coś, co zauważyłem u pana, panie Franklin. Nie dziki gniew wojownika ani tym bardziej szał tchórza, który został zapędzony w kozi róg, lecz starannie opanowywane napięcie człowieka, który sam ze sobą nie potrafi dojść do ładu. - Tym razem się pan pomylił, inspektorze - odparłem, usiłując zbić go z tropu. - Niewykluczone. Myliłem się w życiu wiele razy. Cóż, ryzyko zawodowe. Jeśli mam być szczery, przypuszczam, że moi przełożeni przystaną raczej na wersję, w której rolę mordercy gra Cheriton. Wersja ta jest znacznie zgrabniejsza i bardzo wygodna dla lorda Powerstocka. Ale nie pójdzie im to łatwo. Będę wytykał wszystkie sprzeczności... - Jakie na przykład?
- Chociażby kaliber broni Cheritona. Był to typowy rewolwer znajdujący się w wyposażeniu armii. Tymczasem Mompessona, jak wykazała sekcja zwłok, zastrzelono z broni znacznie mniejszej i cichszej. Chciałoby się powiedzieć: damskiej. - I jakież to wnioski wysnuwa pan z tego faktu? - Sądzę, panie Franklin, że wie pan znacznie więcej, niż zechciał mi pan powiedzieć, i że, być może, kryje pan kogoś... albo nawet siebie samego. Nie mam do pana pretensji, że zrzuca pan winę na Cheritona. W końcu jemu to już nie może zaszkodzić. Tylko niech pan nie liczy, że dam się na to nabrać. - Wcale się o to nie staram. - Tak... - Zatrzymał się w pół kroku i nagle odwrócił się twarzą do mnie. - Jest jeszcze jedna rzecz, która nie daje mi spokoju. Wspominał pan, że ślady na rosie wyglądały na świeże. - Owszem. - Ale strzału pan nie słyszał? - Nie, chociaż nie mogę wykluczyć, że właśnie on mnie obudził. Choć to mało prawdopodobne, gdyż miałem zamknięte okno, a dom znajduje się dość daleko od tego miejsca. - Łóżko Cheritona było nie tknięte. Nie spał w nim. - Sugeruje pan, że przeleżał tam całą noc? - Dowiemy się tego po sekcji zwłok, ale nie sądzę. Kiedy widziałem ciało, stężenie pośmiertne jeszcze się nie zaczęło. - Ja odniosłem wrażenie, że był martwy nie dłużej niż pół godziny. To by wskazywało, że wyszedł z domu o świcie. Prawdę mówiąc, nie wyobrażam sobie, by zdecydował się wyjść po ciemku. - Ja również. Z czego wynika, że nikt poza panem nie mógł zabrać jego listu. O ile był list. - Nie było.Skinął głową, ale jego mina przeczyła gestowi. - No cóż, porozmawiamy później... co do tego nie mam najmniejszych wątpliwości. Ruszył ciężkim krokiem w stronę domu. Śledziłem go wzrokiem, przeklinając się w duchu za wszystkie kłamstwa, do których doprowadziło mnie ustępstwo wobec gróźb Olivii, ten jeden jedyny czyn, który potwierdził podejrzenia Shaplanda i sprawiał, że niewiele brakowało, bym sam w nie uwierzył. Ostrzegł mnie, że instynkt naganiacza mu podpowiada, iż maczałem w tej zbrodni palce, ja zaś zrobiłem wszystko, żeby go w tym przekonaniu utwierdzić. W efekcie coraz bardziej skupiałem na sobie podejrzenia.
Długa, absurdalnie słoneczna niedziela przewalała się powoli nad Meongate. Zazdrościłem - i to jak! - Thorleyowi, któremu Shapland z sobie tylko znanych powodów pozwolił wrócić do Londynu, podczas gdy ja musiałem siedzieć cierpliwie na miejscu i czekać, kiedy tak naprawdę wiedziałem tylko tyle, że moje ciało i umysł ogarnia coraz większy niepokój i zmęczenie. Być może, Shapland właśnie na to liczył: że w pewnym momencie nie wytrzymam napięcia i wyjawię prawdę, którą jego zdaniem znałem. Nie zdawał sobie sprawy, że zarówno dla mnie, jak i dla niego prawda ta była jedynie niewyraźnym cieniem widzianym kątem oka i znikającym natychmiast, kiedy kierowaliśmy wzrok w jego stronę. Nie czekając, aż policja opuści Meongate, wybrałem się na długi spacer po okolicznych polach ufając, że może wysiłek fizyczny przyniesie mi choć odrobinę tak bardzo potrzebnego odprężenia. Nie było żadnej nadziei, że uda mi się dowiedzieć, co zawierał list Cheritona, nie potrafiłem jednak przestać się nad tym zastanawiać. Zrozumiałem, że również na tym polega okrucieństwo Olivii. Po to tylko zdołałem się obronić przed jedną pokusą, by zaraz potem ulec następnej. Do Meongate wróciłem dopiero wczesnym wieczorem. W całym domu panowała złowroga cisza, którą w innej sytuacji uznałbym zapewne za spokojną. Nigdzie choćby śladu policji... ani też nikogo innego. Nienaturalnie głośno brzmiało tykanie zegara, koło którego nie chodził już i nie marszczył czoła Cheriton ani też nie śmiał się i nie pysznił Mompesson. Z sali bilardowej nie dochodziły odgłosy zderzających się kul, będące znakiem, że Thorley zabija czas. Rozeszli się - każdy inną drogą i w inną stronę.Zamierzałem iść do swojego pokoju, kiedy nagle coś usłyszałem: cichy szelest dobiegający z małego salonu. Więc jednak ktoś tam był. Wszedłszy tam, ujrzałem Leonorę zagłębioną w lekturze. Szelest, który wcześniej usłyszałem, był odgłosem przewracania kartek. Uniosła wzrok i bez uśmiechu odłożyła książkę na stolik. - Witaj, Tom - powiedziała poważnie. - Już myślałem, że wszyscy gdzieś powychodzili. - Ponieważ lord Powerstock nie mógł uczestniczyć w porannym nabożeństwie, wybrał się na wieczorne. Olivia poszła razem z nim. Nie chciała, żeby widziano go tam samego. Chartera nie spotkałam od rana. Ciebie zresztą też. - Miałem sporo spraw do przemyślenia. Po raz pierwszy spojrzała mi w oczy. - Było mi bardzo przykro, kiedy się dowiedziałam o podporuczniku Cheritonie... Odebrał sobie życie... To straszne.
Podszedłem do komody i nalałem sobie dużą szkocką. - Niekoniecznie. - Jak to? Ściskając szklankę w dłoniach, usiadłem naprzeciwko Leonory. - Prawdopodobnie i tak zginąłby wkrótce po powrocie do Francji. - Jak mo... - A kiedy go znalazłem, wyglądał na tak spokojnego jak nigdy dotąd. - Dlaczego to zrobił? - Może dlatego że zabił Mompessona... - Łyknąłem trochę whisky. - Prawdę mówiąc, nie wierzę, że to on był mordercą. A ty? - Ja też nie. Chciałem jej powiedzieć, że straciłem jedyny dowód zostawiony przez Cheritona, ale zamiast tego pociągnąłem kolejny łyk alkoholu i zacząłem sobie wmawiać, że list ten w ogóle nie istniał. - Obawiam się, że nigdy nie będzie nam dane poznać prawdy. - Niewykluczone. Odstawiłem szklankę i wstałem z krzesła. - Leonoro... - Rozpaczliwie szukałem słów, które przybliżyłyby nas do tematu. - Tak? - Dobrze znałaś Cheritona? - Prawie wcale. Był bardzo zamknięty w sobie. Chyba za bardzo.- Bo... - Spojrzałem na nią i wtedy mój wzrok przyciągnęła leżąca na stoliku książka. Na grzbiecie spostrzegłem tytuł, który nie był mi nie znany: „Rozważania komisji diecezjalnej na temat pomocy ubogim w Portsea”. Dlaczego spośród wszystkich książek właśnie tę Leonora czytała? I to w takiej sytuacji? Przyglądałem się jej w osłupieniu. - Czy coś się stało? - Ta książka... - Znasz ją? - Tak. Widziałem ją w bibliotece. Ale... Zachowywała sie dziwnie wyzywająco. - Dlaczego niby nie miałabym jej czytać? Usiadłem. - Właściwie... Czemu nie... Tylko... Jak to możliwe, po tym wszystkim co się wydarzyło? Dwie osoby nie żyją, w domu harmider, a ty... spokojnie czytasz jakieś wywody na temat pomocy ubogim? - Przykro mi, jeżeli sprawiłam ci zawód.
- Nie zawiodłaś mnie, tylko zadziwiłaś. Wiem, że książkę dedykowano pierwszej lady Powerstock. Matka Johna jest również autorką jednego z esejów. A Olivia nazwała to wygodną fikcją. Dlaczego? - Dlatego że mierzi ją wspomnienie Miriam. - No tak. Ale czemu czytasz tę książkę właśnie teraz? Coś, co ma taki mały związek z teraźniejszością. To wydaje się takie... bez serca. - Osądzisz to zgodnie ze swoim sumieniem... - Chyba że jednak istnieje jakiś związek. Sprawiała wrażenie, że chce coś powiedzieć, już otworzyła usta. Byłem pewien, że w tym przygasającym zmierzchu za chwilę zdradzi mi sekret, coś ją jednak powstrzymało. Spojrzała w stronę drzwi prowadzących do oranżerii i wstrzymała oddech. Ktoś tam był. Shapland. W drzwiach stanęła obdarta, przygarbiona, przepraszająca sylwetka ledwo widoczna w półmroku. Zerwałem się z miejsca. - Inspektorze... Podrapał się po głowie i uśmiechając się, wszedł do pokoju. - Przepraszam, że państwa niepokoję. Wszedłem od strony ogrodu. Zapach lawendy jest... - Proszę nam oszczędzić wykładów z botaniki, inspektorze. O co chodzi? - Niech się pan tak nie unosi, poruczniku Franklin. Naprawdę nie chciałem państwu przeszkadzać. Proszę, pani Hallows, niech pani mówi dalej... Może ma to jakiś związek z moim śledztwem?Leonora uśmiechnęła się rozbrajająco. - Zapewniam pana, inspektorze, że to nic szczególnie interesującego. Rozmawialiśmy o książce, którą oboje czytaliśmy. Shapland pochylił się nad stolikiem, uniósł tom i spojrzał na tytuł, po czym zmarszczył brwi. - Portsea? Zadziwia mnie pani, pani Hallows. - Dlaczego? - To nie najodpowiedniejszy temat dla młodej damy. Czterdzieści lat temu byłem konstablem w Portsea... Wtedy jeszcze komisja diecezjalna nie interesowała się tym miejscem. Jak się orientuję, tam właśnie pierwsza małżonka lorda Powerstocka zaraziła się chorobą, na którą umarła. To akurat, moim zdaniem, nic dziwnego. - Sporo pan wie o mojej rodzinie.
- Dowiedziałem się tego i owego, ale niestety nic nie tłumaczy powodów, dla których w tym domu zdarzyło się zabójstwo oraz samobójstwo. Ani jaki związek z tą sprawą ma działalność lady Powerstock w Portsea. - Już panu mówiłam, żadnego. W tym momencie nie wytrzymałem. - Inspektorze, w czym właściwie możemy panu pomóc? Jest zbyt późno na nie zapowiedziane wizyty. - Miałem nadzieję porozmawiać z panem Gladwinem. Tylko jego jeszcze nie przesłuchałem. - Wątpię, czy dowie się pan od niego czegoś interesującego. - Mimo wszystko... Leonora wstała gwałtownie i podeszła do dzwonka przy drzwiach. - Przypuszczalnie odpoczywa w swoim pokoju. Każę pana zaprowadzić. - Dziękuję. - Proszę tylko mieć na uwadze jego wiek. To starszy człowiek. - Nie on jeden, ale proszę się nie obawiać, pani Hallows. Nie zajmę mu wiele czasu. Podobnie jak pan Franklin nie spodziewam się usłyszeć z jego ust niczego, co mogłoby zmienić mój pogląd na tę sprawę. - A jaki jest pański pogląd? - Mówiąc oficjalnie, zmuszony jestem przychylić się do teorii, że Cheriton zamordował Mompessona, a następnie, w przypływie rozpaczy, popełnił samobójstwo. A nieoficjalnie - absolutnie w to nie wierzę. Skoro jednak wszyscy spodziewają się, że uznam właśnie tę wersję, opór nie miałby chyba większego sensu...W tym momencie w drzwiach stanął Fergus i na prośbę Leonory poprowadził Shaplanda do pokoju Gladwina. Z ulgą patrzyłem, jak inspektor znika za drzwiami, Leonora natomiast, nawet jeżeli czuła to samo, w ogóle nie dała tego po sobie poznać. - Myśli, że maczałem w tym palce - odezwałem się po chwili. - Początkowo też tak sądziłam. - Usiadła, a na jej twarz powrócił ten sam wyraz, który widziałem tuż przed wejściem inspektora. - Ale zmieniłaś zdanie? - Tak. Za to teraz odnoszę wrażenie, że ty mnie podejrzewasz. Nie mam zresztą o to do ciebie pretensji. - Chcę tylko pomóc. Wiesz o tym. Ale to, co widziałem w tym domu, zaprzecza wszystkiemu, co o tobie wiem i co czuję.
- Żałuję, że tak jest. - Czyżby więc Shapland miał rację? Czy bronimy przypuszczenia o winie Cheritona po to, żeby ukryć swoją własną? - Tom, musisz mi uwierzyć, że naprawdę nie mam pojęcia, dlaczego podporucznik Cheriton porwał się na swoje życie. Tego już było za wiele. Musiałem jej powiedzieć. Dolałem sobie jeszcze trochę whisky. - Cheriton zostawił list, a ja zniszczyłem go nawet nie czytając. Shapland nic o tym nie wie. - Mówiąc te słowa, nie śmiałem spojrzeć jej w oczy, ale kiedy się wreszcie przemogłem, jej twarz pozostawała nieporuszona. - Na Boga, Tom! Nie powinieneś był tego robić. - Możesz mi wierzyć albo nie, lecz zrobiłem to ze względu na ciebie. Bałem się, że ten list może zawierać dowody na twój związek ze sprawą Mompessona. - Skąd też ci to przyszło do głowy? - Olivia... - A co ona ma z tym wspólnego? - List był zaadresowany do niej. Przekonała mnie, że należy go zniszczyć... dla dobra wszystkich. - Oszukała cię - odparła Leonora, kręcąc powoli głową. - Wiem, ale w tamtej chwili byłem przekonany, że Cheriton wiedział tyle samo co ja. Nie mogłem dopuścić, by jego wyznania dotarły do Shaplanda. Obawiałem się... i prawdę mówiąc, nadal się obawiam, że Cheriton był w obserwatorium... przede mną albo po mnie. - A niby w jaki sposób? Przecież nie miał klucza.- Właśnie o to chodzi. Kiedy się tam zjawiłem, o wyznaczonej godzinie... drzwi były otwarte. Spuściła wzrok. - O Boże! - O co chodzi? Co to znaczy?. - To znaczy, że stało się coś, czego się najbardziej obawiam. Nie wiem, co robić. - Więc pozwól mi chociaż spróbować ci pomóc. Myślę, że John chciałby, żebyś mi zaufała. Na jej ustach pojawił się niepewny uśmiech. - Tak. Chyba masz rację. Ale na razie nie możemy o tym rozmawiać... Tym bardziej tutaj. Na górze jest inspektor Shapland, a Olivia też pewnie zaraz wróci... - Więc kiedy?
- Jutro. Wybierzemy się na przejażdżkę z dala od tego domu. I powiem ci wszystko, co mogę. - Dobrze. - A teraz wybacz, pójdę już do siebie. Nie chciałabym być tutaj, kiedy wróci Olivia. Wstała. - Poproszę Fergusa, żeby przygotował bryczkę na dziesiątą. - Nie mogę się już doczekać. - Nie jestem pewna, czy słusznie. - Ruszyła do drzwi. - Dobranoc, Tom. Wyszła, a ja siedziałem w gęstniejącym mroku i zastanawiałem się, co będzie miała do powiedzenia. Sięgnąłem po książkę. Otworzyła się - jakby ten właśnie fragment był najczęściej czytany - na pośmiertnym przesłaniu Miriam Powerstock. Zapaliłem lampkę stojącą koło krzesła, usiadłem i zacząłem czytać. „Nędza pośród dostatku” okazała się niemal dokładnie tym, czego się spodziewałem wyważonym, a jednocześnie pełnym współczucia apelem o pomoc materialną i duchową dla mieszkańców Portsea. Była to proza dobra, staranna, choć może odrobinę demagogiczna. Z łatwością potrafiłem sobie wyobrazić szacunek Hallowsa dla matki, która pisała: „Daje się zauważyć pożałowania godna tendencja, by w najstarszej, zarazem najuboższej dzielnicy miasta portowego dostrzegać jedynie nędzę, prostytucję, alkoholizm oraz upadek, których rzeczywiście jest tam w bród. Ale autorka niniejszego eseju nie podziela tak ogromnie uproszczonego spojrzenia na ten problem. Zbyt długo tolerowaliśmy podobny obraz rzeczywistości, służący jedynie uspokojeniu naszego sumienia. Zbyt długo ignorowaliśmy nędzę i ciężki los ludzi, których tragedią jest to, że nie znają świata innego aniżeli brudne, wąskie i ciemne uliczki oraz trapione przez choroby domostwa Portsea”. Wymowa dalszej części eseju była podobna. Głębią swojej analizy lady Powerstock udowodniła, że ludzi i miejsca, które opisywała, znała na tyle dobrze, by uzasadnić wysnuty przez siebie wniosek, iż bez szacunku i pomocy tych, którym powiodło się w życiu lepiej, nie będzie dla mieszkańców Portsea żadnego ratunku przed nędzą i epidemiami, czyniącymi z nich przestępców. O bosych dzieciach, obdartych i pijanych mężczyznach, hulających z marynarzami ladacznicach, których ciała pokrywały strupy i wrzody, pisała przejmująco i bez żadnych ogródek. Miała dość odwagi, żeby odwiedzać te rejony, tym bardziej więc nie bała się mówić innym o sprawach, o których nie chcieli słyszeć. Tyle że w tym momencie żywe słowa zmarłej kobiety nie miały dla mnie żadnego znaczenia, nie potrafiłem bowiem wyczytać z nich tego, co wyczytała Leonora. Hałasy dobiegające z westybulu były dla mnie znakiem, że lord i lady Powerstock wrócili z kościoła. Ponieważ, podobnie jak Leonora, nie miałem ochoty ich widzieć,
wymknąłem się z pokoju i ruszyłem w stronę schodów. Po drodze słyszałem, jak Shapland tłumaczył Olivii powód swej wizyty. Najwidoczniej zakończył już przesłuchanie starego Charter a. Spałem wyjątkowo dobrze. Prawdopodobnie myśl, że Leonora zdradzi mi w końcu prawdę, kryjącą się za wydarzeniami minionych tygodni, podziałała na mnie kojąco, pozwalając jednocześnie mieć nadzieję, że mój szacunek dla wdowy po Hallowsie pozostanie nie nadszarpnięty, a droga do miłości wciąż otwarta. Śniadanie zjadłem w towarzystwie Chartera, który sprawiał wrażenie całkowicie pochłoniętego konsumpcją wędzonego śledzia. - Mam nadzieję, że inspektor nie był zbyt nachalny i za bardzo pana nie zmęczył? odezwałem się, próbując rozluźnić atmosferę. Tylko pokręcił głową, chociaż normalnie przynajmniej by się uśmiechnął. - Nie tacy jak on próbowali - odparł. - Prawdę mówiąc, wydaje mi się, że to raczej ja go zmęczyłem. - Ale wygląda pan na trochę... przybitego. - Nie lubię patrzeć, jak marnuje się młodość. To przygnębiające.- Chodzi panu o Cheritona? - Oczywiście. - Lord Powerstock zdaje się uważać, że to najlepsze rozwiązanie sytuacji, na jakie mogliśmy liczyć. - Edward to dobry człowiek. Szkoda, że trochę mu brakuje wyobraźni. - Więc pan nie...? Przerwałem, z holu dobiegły bowiem czyjeś szybkie kroki, a zaraz potem do salonu wbiegła Sally. Była czerwona na twarzy i z trudem łapała oddech. - Co się stało? - spytał Charter. - Och, proszę pana, mam złe przeczucia. Zaniosłam śniadanie do pokoju pani Leonory... a jej tam nie ma. Łóżko posłane, widać, że w nim nie spała... Ale w takim miejscu, żebym go na pewno zobaczyła, leżał list. Do pana Franklina. Wstałem i, pełen równie złych przeczuć, wyjąłem kopertę z jej drżącej dłoni. - Co napisała? Rozerwałem kopertę, wyjąłem list i przejrzawszy go pośpiesznie, zacząłem czytać na głos: - „Tom, przykro mi ogromnie, że nie mogę dotrzymać naszej umowy, ale wierz mi, w zaistniałych okolicznościach jest to niemożliwe, są bowiem pewne sprawy, którym muszę
niezwłocznie stawić czoło. Sama, nie obarczając współodpowiedzialnością ciebie ani nikogo innego. Dlatego też wyjeżdżam pierwszym porannym pociągiem. Przekaż, proszę, dziadziusiowi i lordowi Powerstockowi, żeby się o mnie nie martwili. Mam nadzieję, że wrócę najdalej za kilka dni, a na razie proszę Cię o cierpliwość. Leonora”. Charter wpatrywał się we mnie z niedowierzaniem niemal równym mojemu. - Jak to wyjechała? Dokąd? Ja jednak nie potrafiłem mu na to odpowiedzieć. Lord Powerstock przekazał mi prośbę, żebym niezwłocznie odwiedził go w gabinecie. Ku swemu zaskoczeniu zastałem tam również Olivie, która z surową miną monarchini chodziła nerwowo po pokoju. Powerstock, ponury i przygnębiony, siedział za biurkiem. Olivia nie marnowała czasu na uprzejmości i niezwłocznie przeszła do rzeczy.- Co panu wiadomo na temat tego melodramatycznego zniknięcia? Byłem zanadto zmartwiony, żeby chociaż się starać ukryć niechęć, którą do niej czułem. - Sądzę, że wiem równie mało jak pani, milady. W oczach Olivii płonął tłumiony gniew; nieoczekiwany obrót spraw najwyraźniej nie sprzyjał jej planom. - List był adresowany do pana i odnosił się do jakieś umowy. - Planowaliśmy wspólną przejażdżkę. To wszystko. - Jak to pana zdaniem będzie wyglądało? I to akurat wtedy, gdy policja wydaje się już w pełni usatysfakcjonowana i zamierza przerwać dochodzenie? - Sądziłem, że los Leonory jest ważniejszy niż pozory. - Więc co pan nam ma do powiedzenia? Inspektor Shapland wspominał wczoraj, że kiedy przyszedł, byliście w małym salonie. To oznacza, że pan ostatni ją widział. O czym rozmawialiście? - O niczym istotnym. - Spojrzałem z rozpaczą na jej męża. - Milordzie, proszę przyjąć do wiadomości, że nie mam z tą sprawą nic wspólnego. Posłał mi posępne spojrzenie. - Moja żona... i ja również... obawiamy się, że... Leonora zdecydowała się na interwencję lekarską... - Na co? - ponownie zwróciłem się twarzą do Olivii. - Niechże pan przestanie udawać, że nie wie, o co chodzi. Na skrobankę. - To absurdalne.
- W tych okolicznościach było to dla niej jedyne sensowne rozwiązanie, o ile choć trochę dba o tak przez pana pogardzane „pozory”. Niestety, nie możemy też wykluczyć, że była na tyle głupia, by chcąc zachować sprawę w tajemnicy, skorzystała z usług osoby zupełnie niewykwalifikowanej. Czy coś takiego mogło w ogóle wchodzić w grę? Olivia obróciła nóż tkwiący głęboko w ranie moich podejrzeń. - Jeszcze raz pani powtarzam: to absurd. - Niewykluczone. My jednak uważamy, że to właśnie planowała. Z pana współudziałem. - Moim? - Być może, uznał pan, że kryjąc ją w ten sposób, zachowa się po rycersku. - To po prostu idiotyczne. Milordzie...On jednak najwyraźniej dał się przekonać - albo przekupić - i stał po stronie Olivii. - Drogi chłopcze, dla dobra nas wszystkich założyłem, że powodem samobójstwa Cheritona były wyrzuty sumienia, dręczące go po zamordowaniu Mompessona, możliwe jednak, że powodem była świadomość, iż był odpowiedzialny za... stan Leonory. Musimy przecież pamiętać o liście. - O liście? - Naturalnie. Olivia powiedziała mi o jego istnieniu. - Posłał w jej stronę blady uśmiech. - Fakt, że był zaadresowany do Leonory... - Do Leonory?! - Spoglądałem z niedowierzaniem to na jedno, to na drugie i nagle pojąłem, że jakiekolwiek próby protestu są z góry skazane na niepowodzenie. Teraz, kiedy list został zniszczony, nie miałem co liczyć, że uda mi się przekonać Powerstocka, iż w rzeczywistości adresatką była jego żona. Olivia okpiła mnie na wszelkie możliwe sposoby, a ucieczka Leonory zdawała się potwierdzać jej podłe insynuacje. Zanim zdążyłem pozbierać myśli, Powerstock podjął na nowo swoje naiwne przemówienie. - Rozumie pan więc, drogi chłopcze, że musimy prosić, by zechciał nam pan powiedzieć, dokąd się udała. W przeciwnym bowiem wypadku jak będziemy mogli jej pomóc? Byłem zupełnie skołowany. Olivia bardzo dobrze wiedziała, że nie mam pojęcia, co się dzieje z Leonorą; to musiało oznaczać, iż wcale nie chce jej odnaleźć, a zależy jej jedynie na tym, by w oczach
męża wyglądać na szczerze zatroskaną. Wszystko zaczynało się układać w przerażającą całość. - Nie wiem, gdzie jest Leonora, jestem jednak przekonany, że nigdy by jej nie przyszło do głowy to, co próbujecie państwo sugerować. Olivia wykrzywiła usta w pogardliwym grymasie. - Śmiem twierdzić, poruczniku, że znamy ją odrobinę lepiej niż pan. Postanowiłem odwzajemnić cios. - W takim razie proponuję, żebyście państwo powiadomili o wszystkim inspektora Shaplanda. Niech jej szuka. - Bardzo dobrze pan wie, że to wykluczone. - Dlaczego?- Jeżeli inspektor dowie się o stanie Leonory - wtrącił Powerstock - może błędnie zinterpretować fakty i niepotrzebnie przedłużać śledztwo. - Pozostaje więc państwu zaufać rozsądkowi Leonory. - Już raz to zrobiliśmy - odparła Olivia - i teraz mamy kłopoty. - Prosimy tylko - kontynuował lord Powerstock - żeby był pan z nami całkiem szczery. - Wątpię, czy bylibyście państwo wówczas zadowoleni. I radzę: zgłoście policji zniknięcie Leonory. Olivia podeszła do męża i, udając wielkie zmartwienie, powiedziała: - Jeżeli Leonorze stanie się coś złego, pan będzie temu winny. - Widzę więc, że będę musiał podjąć decyzję za państwa. Jeżeli do wieczora Leonora się nie odnajdzie, sam zawiadomię policję. - Nie zrobi pan tego. Podszedłem do drzwi. - Przekonamy się - odparłem i wyszedłem, zanim Olivii udało się znaleźć szczelinę w pancerzu mojej determinacji. Zabrzmiało to zapewne jak ultimatum. Jeżeli tak, było to ultimatum postawione zarówno lordowi i lady Powerstockom, jak i sobie samemu. Z powodu tajemniczego zniknięcia Leonory wyznanie, które mi obiecała, przesunęło się w bliżej nie określoną przyszłość, ja zaś zostałem sam ze swoim pędem do prawdy. O niczym więcej nie potrafiłem już myśleć. Musiałem się dowiedzieć, zrozumieć, co zaszło. Żadne inne rozwiązania nie wchodziły w grę. Wyszedłem z domu; bezcelowy spacer pomógł mi uspokoić gniew, który groził przeistoczeniem się w działania bezsensowne i nie przemyślane. Kiedy zbliżałem się do bramy, ujrzałem kryty brezentem samochód zatrzymujący się na skraju drogi. Rozpoznałem
w nim jedyną w Droxford taksówkę należącą do starego Taylora. Wysiadł z niej drobny mężczyzna w czarnym płaszczu i kapeluszu, ubrany jak na tak ciepły dzień cokolwiek za grubo. Zapłacił za kurs, a kiedy taksówka odjechała, minął bramę i wszedł na teren posiadłości. - Dzień dobry - powiedziałem. Zatrzymał się gwałtownie, jakby dopiero teraz mnie zauważył. - Och... dzień dobry, dzień dobry. - Był to niski, mrugający oczyma człowiek o bladej twarzy urzędnika, któremu tylko w wyjątkowych przypadkach zdarza się wyjść zza swego biurka.- W czym mógłbym panu pomóc? - zapytałem. - Czy to jest... Meongate? - Mówił cicho i z wahaniem. - Tak. - Nazywam się... Cheriton. George Cheriton. A więc wszystko było jasne. Nie musiałem zadawać dalszych pytań - wiedziałem, kim jest i po co przyjechał. - Jest pan ojcem Davida? - Skinął głową. - Nazywam się Franklin. - Wyciągnąłem rękę. - Proszę przyjąć wyrazy szczerego współczucia. Nie znałem pańskiego syna bliżej, ale zdaję sobie sprawę, jak wielką poniósł pan stratę. Słabo uścisnął mi dłoń. - Dziękuję panu... To dla mnie ogromny szok... Nie o takiej przyszłości dla syna marzyliśmy... Żona jest zrozpaczona. Przyjechałem... zabrać rzeczy Davida. O ile to możliwe. - Lord i lady Powerstock na pewno chętnie pana poznają. Są w domu. To tędy, trafi pan, prawda? - Oczywiście. Dziękuję. Ruszył powłócząc nogami, a ja patrzyłem, jak powoli zmierza ku domowi. „Oto prawdziwa cena samobójstwa Cheritona - pomyślałem. - Stary ojciec pogrążony w rozpaczy, plama hańby na wieńcu żałobnym, śmierć, którą uważaliśmy za pozbawioną większego znaczenia, spotęgowana nagle przez smutek jednego zaledwie człowieka. Chociażby dlatego muszę poznać prawdę. Przynajmniej tyle jestem Davidowi winien”. Dzień minął mi na bezcelowej włóczędze po wzgórzach i polach ciągnących się na zachód od doliny Meon i sięgających aż do Winchester. Pejzaż zapomniany przez wojnę, drzewa wciąż jeszcze pokryte liśćmi i kołysane przez łagodne podmuchy wiatru, dzikie króliki smyrgające pomiędzy snopkami zboża i gęsi skrzeczące w odległych gospodarstwach typowa angielska wieś, obca mi teraz ze względu na kłopoty, o których coraz bardziej sobie przypominałem, im bliżej byłem Meongate.
Posiliłem się w gospodzie, w wiosce na tyle odległej od Droxford, żebym nie wzbudzał zainteresowania miejscowych plotkarzy. Wróciłem do Meongate późno. Było już jak na to liczyłem - po kolacji i tylko staruszek Charter wciąż jeszcze siedział przy kominku, wytężając wzrok nad jakąś książką w skórzanej oprawie. Kiedy wszedłem, zdjął z nosa binokle i spojrzał w moją stronę.- Franklin, gdzie też się pan podziewał? - Spacerowałem. Nie miałem ochoty siedzieć w tym domu. Czy Leonora wróciła? Znałem odpowiedź, jeszcze zanim mi jej udzielił. - Nie, a spodziewał się pan tego? Usiadłem w fotelu naprzeciwko niego. - Nie. Chyba nie. - Westchnąłem. - Ale miałem nadzieję. - To za mało, drogi chłopcze, za mało. Dokąd mogła pojechać? Olivia uważa, że pan wie. - Tylko tak twierdzi wobec lorda Powerstocka. Naprawdę nie mam pojęcia, co się z Leonorą dzieje. Wybieraliśmy się dzisiaj na przejażdżkę, a tymczasem... zdarzyło się właśnie to. - Więc co możemy zrobić? - Uważam, że powinniśmy powiadomić policję. - Edward nie chce nawet o tym słyszeć, gdyż musiałoby to oznaczać ożywienie skandalu, w chwili gdy zaczyna się on wreszcie uspokajać. Shapland był tu dzisiaj i mówił, że planuje rychłe zakończenie śledztwa. - I winnym zabójstwa ma zostać uznany Cheriton? - Chyba tak. To do końca złamie jego ojcu serce. Był tu dzisiaj, wie pan? - Tak, spotkałem go po drodze. I zgadzam się z panem: to rzeczywiście złamie mu serce, o ile jeszcze się tak nie stało. Ale na razie powinniśmy myśleć przede wszystkim o Leonorze. Jeżeli do rana nie wróci, idę do Shaplanda. - Sądzę, że to najlepsze wyjście, ale na razie radziłbym panu trochę odpocząć. Miał rację. Czułem się coraz bardziej wyczerpany, i to nie tylko fizycznie. Ruszyłem do drzwi, Charter natomiast wrócił do swej książki. Mijając go, rzuciłem na nią okiem - na okładce nie było tytułu. - Co pan czyta? - spytałem. - To? Aaa, takie tam moje zapiski. - Pańskie zapiski? - Tak. Kiedy byłem młodszy, prowadziłem dzienniki. Później, gdy zrobiłem się za stary, żeby moje wspomnienia miały jakąkolwiek wartość, dałem kilka tomów do oprawy. -
Mrugnął do mnie okiem. - Lubię od czasu do czasu do nich zajrzeć. To zadziwiające, ile człowiek zapomina. Ten tom obejmuje okres od roku 1860 do 1865. - Czym się pan wtedy zajmował? - Pływałem wszędzie tam, gdzie wysyłał mnie ojciec. Bałtyk, Morze Śródziemne, Karaiby. To dopiero były czasy. - Chętnie o nich posłucham, kiedy będę trochę mniej zmęczony. Nie byłem pewien, czy mówię szczerze. Czułem, że to nie jest odpowiednia pora, by zanurzyć się w nie mających końca wspomnieniach starego Chartera. Dziwiłem się tylko, że on sam potrafi się na nich skupić. Poszedłem więc do swojego pokoju, nie”wysłuchawszy tego, co być może, starał się mi powiedzieć. Do rana nic się nie zmieniło. Dom stał pogrążony w chłodnej, szarej obojętności kolejnego dnia. Leonora zaś nadal nie dawała znaku życia. Teraz już wiedziałem: nie wolno nam było dłużej zostawiać jej samej sobie. Dokądkolwiek się udała i nieważne z jakiego powodu, należało ruszyć jej tropem. Postanowiłem nie ryzykować żadnych dalszych dyskusji, tylko bez śniadania, niezwłocznie udać się do Droxford i jak najszybciej skontaktować z Shaplandem. Okazało się to jednak wcale nie takie proste. Kiedy byłem już prawie na dole, spostrzegłem, że czeka na mnie Olivia, przeglądając egzemplarz „Timesa”. W sukni w orientalne wzory i niedbałej pozie miała w sobie jeszcze więcej kociej arogancji niż zwykle. Posłała mi spojrzenie pełne zmysłowej groźby. - Miło mi pana widzieć o tak wczesnej porze. I jak, przemyślał pan naszą wczorajszą rozmowę? Odpowiedziałem dopiero w chwili, kiedy stanąłem obok niej. - Może pani robić głupca ze swojego męża, ale nie ze mnie. Nie powinienem był dawać pani listu Cheritona. - To była pańska decyzja. Zgodził się pan, że to najlepsze rozwiązanie. - Ale nie wiedziałem, że będzie pani później tak bezwstydnie kłamać. - A więc mylił się pan. Jednak zrobiłam z pana głupca. - Więcej się to pani nie uda. Teraz już panią rozumiem. Wtedy nie mieściło mi się jeszcze w głowie, że w ogóle można być tak pozbawionym skrupułów jak pani. - Każdy z nas musi dbać o własną skórę. Nie miałem już żadnych wątpliwości i byłem zdecydowany nie oszczędzić jej niczego. - To nie wystarczy. Jeżeli wojna czegokolwiek mnie nauczyła, to właśnie tego, że trzeba chronić nie tylko samego siebie, ale także innych. Fakt, że Mompesson był pani
kochankiem, nie jest jeszcze samz siebie taki zły. Złe jest dopiero to, że nic pani do niego nie czuła. Ani do Cheritona. Właśnie to jest godne najgłębszej pogardy. I jeszcze to, że teraz stara się pani otoczyć ich śmierć fikcją, na którą nie da się nabrać nikt z wyjątkiem lorda Powerstocka. I postępuje pani tak tylko w jednym celu - żeby zachować skorupę przyzwoitości. Jest to bowiem tylko skorupa. Wnętrze wyżarło pani zepsucie. - Niech no mi pan powie, poruczniku, kto dał panu prawo zwracać się do mnie w taki sposób? - Tamten załamany nieszczęściem człowiek, który przyjechał tu wczoraj po rzeczy porucznika Cheritona. Oraz autor obrazów wiszących w bibliotece i w pani sypialni. Oni mi przypomnieli o zobowiązaniach wobec umarłych. Jednego, którego ostatnie słowa pozwoliłem pani zniszczyć, zanim zostały przeczytane, i drugiego, którego ostatni obraz pojąłem zbyt późno. Rozumie już pani? - I cóż pan w związku z tym zamierza? - Skontaktować się z inspektorem Shaplandem i powiedzieć wszystko, co wiem, by mu pomóc odnaleźć Leonorę. - Nie mogę pana powstrzymać, ale powinnam chyba ostrzec: kiedy już wplącze pan w tę sprawę Shaplanda, dochodzeniu nie będzie końca. Inspektor zacznie węszyć na prawo i lewo, a jestem pewna, że nie spodoba się panu, co wywęszy. - Tym razem mnie pani nie przekona. - Inspektor będzie miał wymarzony powód, żeby wznowić śledztwo. - Nie mam się czego obawiać. - Naprawdę? - Podeszła bliżej. - Skoro zostanie ustalone, że Ralpha nie zamordował Cheriton, powstanie pytanie kto. Niech pan tylko pomyśli, ile powodów miała Leonora. A później niech się pan dobrze zastanowi, czy idąc na policję na pewno się jej pan przysłuży. - A może to pani stara się odwrócić uwagę od swojej osoby? Nie jest w końcu takie nieprawdopodobne, że związki pomiędzy Leonorą a Mompessonem doprowadziły panią do morderstwa z zazdrości. Cofnęła się. - Dobrze pana w tej armii wyszkolili, poruczniku Franklin. Myśli pan w sposób bardzo uproszczony. Tylko że wciąż nic pan nie rozumie. Żadne z nas nie wie tego, co wie drugie. Z wyjątkiem jednego: że albo razem przetrwamy, albo zginiemy. Jeśli spróbuje pan mnie zniszczyć, niewykluczone, że się to panu uda. Pewne jest jednak, że zniszczy pan także samego siebie. I to jest cała prawda, którą podobno tak bardzo chce pan znać.- Za późno. Już postanowiłem.
- Niechże pan nie przecenia swojej stanowczości. Ja akurat znam pana jako osobę, która dość często zmienia zdanie. Proszę spojrzeć na to. - Wręczyła mi gazetę, otwartą na codziennej liście poległych. Przed moimi oczyma, po ciasno zadrukowanej stronie, przemaszerowały nazwiska zabitych oficerów - codzienna przesyłka daremnego poświęcenia. - Narobił pan hałasu o jednego oficera, który stracił życie tutaj zamiast we Francji, a następnie wróci do okopów i da się zabić. Czy tego właśnie pan chce? - W pełni zdaję sobie sprawę, jak marne są moje perspektywy, milady. A chcę po prostu prawdy. - Prawda to luksus, na który w czasie wojny nie bardzo możemy sobie pozwolić. Jeżeli potrafi to pan zrozumieć, pańskie perspektywy może przestaną być takie marne. - Czyżby? - Lord Powerstock i ja mamy wpływowych znajomych w Ministerstwie Wojny. Sądzę, że z łatwością moglibyśmy załatwić, żeby trafił pan w miejsce, gdzie pańskie szanse przeżycia - nie wspominając już o awansie - byłyby nieporównywalnie wyższe. Spojrzałem jej prosto w oczy. - W zamian za milczenie? - To chyba niezbyt wysoka cena? John uważał za swój obowiązek jechać do Francji i proszę... jak skończył? Czy pan zamierza popełnić ten sam błąd? - Popełniłem już zbyt wiele błędów. Tym razem zrobię więc to, co uważam za słuszne. Wybaczy pani. - Ruszyłem ku drzwiom. Czułem się zobowiązany obalić jej twierdzenie, że po raz kolejny zdoła mnie przekonać, z drugiej jednak strony zaczynałem sobie zdawać sprawę, że Olivia przynajmniej po części ma rację. Udało jej się obietnicą przekupstwa obudzić we mnie instynkt samozachowawczy. Wiedziałem, że muszę zniknąć jej z oczu, zanim zdoła zacisnąć chwyt. - Niech pan sobie dokładnie przemyśli, w co właściwie się pcha. Prawdę mówiąc, nie bardzo wiedziałem. Nie zatrzymałem się jednak. Posterunek policji w Droxford mieścił się w solidnym piętrowym budynku z czerwonej cegły, przy zjeździe z głównej ulicy. Szybko znalazłem Shaplanda. Siedział przy niskim biurku za kontuarem, przerzucając jakieś dokumenty upchane w kartonie po butach, podczas gdy zegar na ścienny odmierzał czas jego rozmyślań, a nieco stęchły aromat tytoniu mieszał się w powietrzu z zapachem polerowanego drewna i starego linoleum. Słysząc skrzypienie drzwi, Shapland uniósł wzrok. - O, pan Franklin. Proszę, niech pan wejdzie. - Ja do pana, inspektorze.
- To ma pan szczęście. Nie mam tu już zbyt wiele do roboty. Śledztwo zostało zakończone. - Zakończone? - Nie powiedzieli panu? Komisarz okręgowy zapoznał się z moim raportem i oficjalnie uznał, że Mompessona zamordował Cheriton, który następnie popełnił samobójstwo. Oczywiście, musi to jeszcze zostać formalnie potwierdzone przez urząd koronera. Przesłuchania odbędą się w przyszłym tygodniu. We wtorek, trzeciego października. Będzie pan musiał złożyć zeznanie na temat Cheritona, proszę więc, żeby do tego czasu pozostawał pan do naszej dyspozycji. - Czy... czy to pański wniosek? - Naturalnie, że nie. Ale komisarz nie zamierza przeciągać śledztwa jedynie ze względu na moje niczym nie uzasadnione podejrzenia. Sprawa dotyczy zbyt ważnych osobistości. - Pewnie to dla pana bardzo frustrujące. - Ależ skąd. Ani trochę. - Otworzyły się drzwi i do biura wszedł konstabl Bannister z tacą w dłoniach. - Aha, pora śniadania. Może ma pan ochotę? - Nie, dziękuję. Bannister minął mnie i postawił tacę na biurku przed Shaplandem, który odsunął na bok papiery. Konstabl posłał mi obojętne spojrzenie i wyszedł. - Może chociaż filiżankę herbaty? - Chyba nie. - Ależ proszę. George świetnie smaży bekon, w dużej ilości tłuszczu, jak lubię. Nie będzie panu przeszkadzało, jeśli będę jadł? - Nie, skądże. - A więc, co pana do mnie sprowadza? - Pragnienie rozmowy w cztery oczy. - Przeszedłem na jego stronę kontuaru. - Nie chcę, by pan odniósł wrażenie, że go unikam. - Nigdy mi to nawet nie przyszło do głowy - odparł, ani na chwilę nie przestając żuć. Po brodzie spływał mu wąski strumyczek tłuszczu. - Uważam, że to pan zabił Mompessona, pan zaś oczywiście wie, że mam rację. Ale nikt inny o tym nie wie, proszę się więc nieobawiać, nic panu nie grozi. A sądząc po tych papierach, śmierć Mompessona nie była dla świata zbyt dotkliwą stratą. - To jego rzeczy? - Wskazałem na karton po butach.
- Tak. Te, które miał ze sobą w Meongate. Książeczka czekowa, paszport, gotówka, weksle, zeszyt z adresami zawierający, no cóż... nazwiska kilku utytułowanych dam, trochę papierów i parę listów. Nic szczególnego. Również w jego londyńskim mieszkaniu nie znaleziono nic ciekawego. Ambasadzie amerykańskiej nie udało się odnaleźć jego rodziny. Trzeba przyznać, że to dość tajemniczy osobnik. Dobrze się mu powodziło, miał sporo powiązań, osiągał spore zyski na giełdzie, miał sporo udziałów w American Railways... no i pisały do niego zrozpaczone mężatki, on zaś te listy bezczelnie, a może zapobiegliwie przechowywał. Ogólnie rzecz biorąc, niezbyt miły typek. - Skoro to wszystko takie proste, a śledztwo zostało zakończone, czemu wciąż pan przegląda jego papiery? - Starałem się znaleźć sposób przejścia do tematu, który naprawdę chciałem z nim omówić, ciągle odkładając - jak długo mogłem - rozstrzygający ruch. - Ponieważ jedynie w oficjalnej wersji wszystko wydaje się takie proste. Cheriton nie zabiłby muchy, a co dopiero Mompessona. Pan to zrobił. Chcę się dowiedzieć dlaczego. - W jego tonie brak było chociażby odrobiny aktorstwa. Dokończył kanapkę, rozparł się wygodnie na krześle, po czym chwycił wyszczerbiony pamiątkowy kubek z koronacji z roku 1911 i zaczął sączyć herbatę. - Nie mogę panu powiedzieć dlaczego, bo tego nie zrobiłem. - Zajmijmy się więc czym innym. Proszę, tutaj... - Przerzucił stertę papierów, wyłowił spośród nich pojedynczą wystrzępioną kartkę, po czym cisnął ją w moją stronę. - Znalazłem to w jednej z przegródek jego portfela. Zwykły świstek, ale co może oznaczać? Wyciągnąłem rękę. Kilka linijek nabazgranych na nierówno urwanej połówce kartki z taniego zeszytu. „Od 13 czerwca: mieszkanie przy Copenhagen Yard 7, w bok od Charlotte Street”. Wzruszyłem ramionami. - To adres w Portsea - rzekł inspektor Shapland. - Nic mi to nie mówi. Ale to nie była prawda. Gorączkowo szukałem związków pomiędzy faktami, nie miałem jednak żadnej możliwości ich sprawdzenia. Adres w Portsea, miejscu, w którym pierwsza żona lorda Powerstocka pomagała ubogim. Jej esej czytany przez Leonoręw przeddzień tajemniczego zniknięcia. Adres znany Mompessonowi - od 13 czerwca. Wszystko to znaczyło mniej niż nit, ale wreszcie miałem jakiś punkt startu. - Początkowo sądziłem, że chodzi o prostytutkę - mówił Shapland. - Niewykluczone. - Ale to nie jest pismo Mompessona.
- Więc? - Kolejna sprzeczność, kolejna zagadka. W niedzielę wieczorem rozmawiał pan z panią Hallows o Portsea, prawda? - Przez chwilę. To dzielnica, w której pierwsza lady Powerstock... - Wiem. Ale to było wiele lat temu, a Portsmouth to duże miasto. A więc nic to panu nie mówi? - Nic. Łyknął herbaty. - Aż do oficjalnego zamknięcia sprawy mam czas, żeby pana zdemaskować. W dalszym ciągu nie udało się nam odnaleźć narzędzia zbrodni. A nowe dowody mogłyby przekonać komisarza do wznowienia śledztwa. Być może... - Tu wskazał na stertę dokumentów. - Być może, któryś z tych świstków okaże się dowodem o zasadniczym znaczeniu. - Obawiam się, że nie potrafię panu pomóc. - Dlaczego więc pan przyszedł? - Żeby to panu powiedzieć. Po prostu. Bardzo chciałbym pomóc, ale niestety nie potrafię. Zmarszczył brwi i przyglądał mi się znad wyszczerbionego kubka. Jego upór któremu jeszcze niedawno zamierzałem zaufać - stał się nagle dla mnie bardzo niewygodny. Teraz, kiedy miałem wreszcie wskazówkę, której się mogłem uczepić, pragnąłem jak najszybciej uwolnić się od jego towarzystwa. - Czas na mnie. - Koroner przyśle panu oficjalne zawiadomienie. Zostaje pan w Meongate? - Jeżeli nie, dam panu znać. - Dobrze. A gdyby miał pan ochotę na jeszcze jedną pogawędkę, wie pan, gdzie mnie szukać. Ja jednak zawróciłem z samej krawędzi. Pomoc Shaplanda nie była mi już potrzebna i nie zamierzałem z niej korzystać. Wreszcie miałem jakiś ślad.v ROZDZIAŁ SIÓDMY Poszedłem bezpośrednio na stację, by zaczekać na najbliższy pociąg w kierunku Portsmouth. W tym samym miejscu, gdzie, niczego jeszcze nie podejrzewając, usłyszałem pobrzękiwanie dzwonków przy uprzęży Lucy, wzywających mnie do udziału w prywatnej wojnie Meongate, rozpoczynałem teraz marsz ścieżką, której dotąd nie zauważałem. Byłem jedynym pasażerem na peronie i pogrążony w myślach obserwowałem, jak stary bagażowy
manewruje wózkiem w cieniu budynku stacji. Poza nim świat jakby zamarł w bezruchu, lecz ja nie potrafiłem się pozbyć uczucia, że w wyniku jakiejś sztuczki czasu wcale nie jestem sam, że jestem w towarzystwie dobrze znanych mi osób, które w tym miejscu również rozpoczynały swą podróż. Kiedy wsiadłem do wagonu, uczucie to zaczęło stopniowo narastać. Pociąg sunął na południe, sapiąc i stukocąc, a jego powolny ruch stał się w moich myślach metaforą niechętnie się zbliżającej, trudnej i niewygodnej prawdy. Jechałem w jednym przedziale z jakimś dzieckiem i jego afektowaną guwernantką, która starała się chłopca powstrzymać przed wypytywaniem mnie, dlaczego nie walczę na wojnie. Byłem ubrany po cywilnemu, nie mogli więc wiedzieć, że jestem żołnierzem, nawet jednak jej zakłopotanie nie było w stanie mnie poruszyć ani wytrącić z fatalistycznego nastroju. Podobnie jak podczas podróży przez całą Normandię na front, nie miałem pojęcia, ku czemu się zbliżam, przeczuwałem jednak, że będzie to coś niewybaczalnie strasznego, a zarazem - w jakiś niezrozumiały sposób dokładnie to, czego się spodziewałem. W Fareham miałem przesiadkę - tym razem trafiłem do pociągu pełnego hałaśliwych marynarzy wracających z urlopu. W dalszym ciągu pozostawałem całkiem nieczuły na to, co się działo dookoła, samotny w swoim świecie nieruchomego zamętu. Podczas gdy oni częstowali się papierosami i opowiadali sprośne dowcipy, ja byłem zupełnie nieobecny duchem. Widziałem szare mielizny portu Portsmouth i groźną wieżę zamku Portchester, kryte płótnem dwupłatowce na lotnisku Hilsea i zielonkawe nagrobki na cmentarzu Kingston. Widziałem jednocześnie inne miejsca, inne twarze, migające w pokrytych sadzą oknach pociągu - ferma Hemu i Hallows, Meongate, spokojne, lecz przenikliwe spojrzenie Leonory oraz cień MiriamPowerstock, dawno umarłej, ale obecnej w naszej pamięci i życiu, spokojnie oczekującej, żeby spojrzeć mi w oczy. Dworzec miejski w Portsmouth: wysoki, zatłoczony budynek i odbijające się echem krzyki oraz gwizdy. Zatrzymałem się przy stoisku z książkami i spytałem, jak trafić na Charlotte Street. Sprzedawca wskazał mi drogę ruchem głowy. Ulica okazała się kłębowiskiem ludzi i pojazdów, ryczały klaksony, a z zasłoniętej brezentem wyrwy w szeregu budynków unosiły się tumany kurzu. - Nalot sterowców - wyjaśnił mi uliczny gazeciarz. - Celowali w stocznię. Ruszyłem przez szary tłum, ale po chwili postanowiłem skręcić w bok. Znalazłem tam labirynt wąskich uliczek, różnobarwne stragany, obłażące z farby wystawy sklepowe i dopiero co otwarte brudne knajpy. Czuć było rybami i nieświeżym piwem, połatane rynienki pełne były brudnej wody, a z wnętrza sklepu ze zwierzętami rozdarła się na mnie papuga.
Wszystko to tak dalekie - bardzo dalekie - od sielankowego wdzięku Meongate. Coś jednak łączyło te dwa miejsca. O dalsze instrukcje poprosiłem na straganie ze ślimakami. Drogę do Copenhagen Yard sprzedawca wskazał mi ruchem kciuka. Skręciłem w wąski brukowany zaułek, którego środkiem biegł przykryty kratką rynsztok. Wałęsający się pies na mój widok obnażył kły. W poprzek uliczki wisiała na linkach poplamiona pościel, której żadne pranie nie przywróciłoby już bieli. Za nią po prawej stronie otwierało się podwórze. W wąskiej przestrzeni między wejściami na schody czynszowej kamienicy mieściła się drewniana przybudówka, stolarnia. W drzwiach na jedną z klatek stał brudny bosy chłopiec i przyglądał mi się obojętnie. Zza jego pleców dobiegły odgłosy awantury, na którą nie zwracał najmniejszej uwagi. - Czego pan szuka, psze pana? - spytał obojętnie. - Ja...? Mieszkania do wynajęcia. Wskazał na drzwi nad stolarnią, znajdujące się na wysokości pierwszego piętra, do których dochodziło się po chwiejnych drewnianych schodach. - Mówi pan tak jak on. - Kto taki? - Ten co tu mieszkał. - A jest teraz w domu? - Nie wiem. - Odwrócił się i zniknął za drzwiami. Wbiegłem do góry, przeskakując po dwa schody naraz, nie zważając na ich złowrogie skrzypienie. Na obłażących z farby drzwiachnie było żadnej tabliczki. Nie było też dzwonka ani nawet skrzynki na listy, jedynie prymitywny skobel z kłódką, nie pozostawiające wątpliwości, że w środku nikogo nie ma. Na wszelki wypadek zapukałem kilka razy i wychyliłem się przez poręcz, żeby zajrzeć przez okno do środka. Cienkie zasłony były zaciągnięte, a przez wąską szczelinę pomiędzy nimi dojrzałem jedynie fragment skromnie umeblowanej kuchni. - Czego pan chce? - dobiegł mnie z tyłu głos. Odwróciłem się. U stóp schodów stał krzepki mężczyzna w berecie, kombinezonie roboczym i brudnym od smaru i trocin fartuchu. - Szukam człowieka, który wynajął tu mieszkanie. - To tu. Ale tu nikt nie mieszka. Zszedłem na dół. - Pan jest właścicielem? - Tak jakby. Kogo pan szuka? - Jak powiedziałem, tutejszego lokatora. - Mówiłem już, że nikt tu nie mieszka. - Od dawna?
- Nie pana sprawa. Nie dość, że węszyła tu policja, to teraz jeszcze pan. - Co im pan powiedział? - To samo co panu. Mieszkanie jest puste od miesięcy. - Może od trzynastego czerwca? - Może tak, a może nie. - Zna pan niejakiego Mompessona? - W życiu o takim nie słyszałem. - Trudno uwierzyć, żeby w takim miejscu mieszkanie tyle czasu stało puste. Wykrzywił usta. - Wierz pan sobie, w co chcesz. Postanowiłem spróbować sposobu, z którego policja raczej nie skorzystała. Wyjąłem z kieszeni suwerena. - Potrzeba mi tylko paru informacji. Ja się nazywał ostatni lokator tego mieszkania? Rzucił okiem na monetę. - Podwoisz pan stawkę, to coś panu powiem. - Co? - Nazwisko. - Lokatora? - Nie całkiem.Nie miałem wyboru. - Zgoda. Wręczyłem mu suwerena i sięgnąłem po następnego. - Dan Fletcher, mój znajomy. Jego siostra prowadzi zajazd Syrena przy Nile Street. Wręczyłem mu drugą monetę i odszedłem. Tego właśnie potrzebowałem: kolejnego nazwiska i kolejnego adresu, będących zarazem kolejną wskazówką. Poza tym usłyszana nazwa nie była mi zupełnie obca. Wychodząc z podwórka przypomniałem sobie „Nędzę pośród dostatku” pióra Miriam Powerstock, jej pośmiertne wezwanie do czynu. „Przeprowadzony 26 września 1904 roku najazd policji na spotkanie w zajeździe Syrena, tłumaczony rzekomymi wywrotowymi powiązaniami z żołnierzami Marynarki Królewskiej, mocno nadwątlił wiarę miejscowej społeczności w dobrą wolę władz...” Za powiewającym w poprzek uliczki prześcieradłem czekał na mnie chłopiec, z którym rozmawiałem na podwórku. - Joss dużo panu powiedział? - O czym? - O tamtym facecie.
- Trochę. - Ruszyłem przed siebie. - To nie był Dan Fletcher. Znam go. Odwróciłem się i pochyliłem nad nim. - Więc kto to był? - A ile pan da? - Pół korony za jego nazwisko. Chłopiec wytarł nos brudnym mankietem. - Nie wiem, jak się nazywa. - A co wiesz? - Więcej niż powiedział panu Joss. - Więc mów. - Nie był taki jak Dan Fletcher. Był bardziej taki jak pan. Wprowadził się parę miesięcy temu. Rzadko go widziałem. W nocy wychodził. Nie było go tu od ostatniego czwartku. Wręczyłem mu półkoronówkę. Odwrócił się i ruszył ku otwartym drzwiom. - Dlaczego uważasz, że był... bardziej taki jak ja? Stanął i przez chwilę się zastanawiał. - Wyglądał jak pan. Jak żołnierz - odparł, po czym zniknął za drzwiami.Nile Street była zaledwie parę kroków stamtąd, ale minęło sporo czasu, zanim udało mi się ją w końcu znaleźć w labiryncie wąskich uliczek. Zajazd Syrena mieścił się na rogu i okazał się wyłożoną zielonymi kafelkami piwiarnią o brudnych szybach. Nad drzwiami prowadzącymi do mrocznego, przepastnego wnętrza wisiał szyld: Najlepsze piwo z browaru Brickwood. Zbliżało się dopiero południe, w środku było więc cicho i spokojnie, zaledwie dwóch albo trzech klientów wpatrywało się ponuro w mętną zawartość swych kufli, za barem zaś stała kobieta w fartuchu i polerowała blat. Nie było tam ani tak brudno, ani tak niebezpiecznie, jak się spodziewałem. Przynajmniej nie o tej porze. Kobieta miały srogi wyraz twarzy, siwe włosy zaczesane do tyłu i kiedyś była chyba całkiem ładna. Teraz jej dawną urodę przesłoniły wiek i zmęczenie. Zamówiłem whisky i niezwłocznie przeszedłem do rzeczy. - Szukam Dana Fletchera. Postawiła przede mną kufel. - Kim pan jest? - Nazywam się Franklin. Fletcher mnie nie zna. - Więc czego pan od niego chce? - Chodzi o wynajęcie mieszkania przy Copenhagen Yard. Przestała polerować blat szynkwasu.
- Niech pan poczeka. Zobaczę, czy jest. Zniknęła, ja zaś rozejrzałem się wokół, po gołych stołach, małych niszach, niskim okopconym suficie i nielicznych klientach. Była tam także kobieta w bardzo obcisłej sukience, której spojrzenia starałem się unikać. Przez boczne drzwi weszła barmanka. - Niech pan idzie - powiedziała, wskazując mi drogę. - To całkiem z tyłu. Ruszyłem przed siebie, ona zaś wróciła do swej pracy. Drzwi na końcu korytarza były otwarte na oścież. Zapukałem i wszedłem. Mały i ciemny pokój - miał tylko jedno okno, wychodzące na podwórze - ku mojemu zdumieniu był nieskazitelnie czysty. Na podłodze leżał ładny dywan; umeblowanie stanowiły dwa wytarte fotele, sekretarzyk stojący przy samym oknie oraz kilka zastawionych książkami półek. W kącie wisiała klatka z papugą, a na oknie stały skrzynki z czerwonym geranium. Panował tu przytulny, domowy nastrój.W jednym z foteli czytał książkę siwy, łysiejący mężczyzna o pociągłej twarzy. Budząca niepokój muskularna postać nie pasowała do przytulnego wnętrza. Nie wstał na mój widok, zamknął tylko książkę i pyknął z fajki. - Pan Franklin, tak? - Zgadza się. - Nie znam pana. - Mówił tonem nieufnym, ale spokojnym. Sprawiał wrażenie nieco bardziej obytego niż mężczyzna ze stolarni. - Czego pan chce? - Przypuszczam, że może mi pan udzielić informacji na temat lokatora mieszkania przy Copenhagen Yard siedem. - Dlaczego pan tak myśli? - Trochę się dowiadywałem. - Jest pan z policji? - Nie. - Więc po co to panu? - Słyszał pan o niedawnym morderstwie w Meongate, niedaleko Droxford? Zamordowano niejakiego Mompessona. - Czytałem o tym. - Znał go pan? - Nie, a pan? - Przyglądał mi się wyzywająco, a swoim zachowaniem dawał jasno do zrozumienia, że nie należy do osób rozmownych. Podszedłem do okna, chcąc się uwolnić od kamiennego spojrzenia Dana Fletchera. - Trochę. Pośród jego rzeczy znaleziono notatkę z tym adresem.
I datą: trzynastego czerwca. Zmarszczył brwi. - Nie mogę panu pomóc, panie Franklin. - A wie pan, kto tam mieszka? - Tego nie powiedziałem. - Kiedy podałem ten adres pana siostrze, od razu mnie tu przyprowadziła. Uśmiechnął się. - Starała się panu pomóc, i tyle. Wyjrzałem przez okno - bielone ściany, jakieś puste beczki w kącie podwórza. - To w zasadzie nic ważnego, panie Fletcher, ale coś mnie niepokoi. Policja zamierza umorzyć śledztwo, zaniechać poszukiwań prawdy, ale...- Pan nie zaniecha? - Nie mogę. Tkwię w tym zbyt głęboko. - Przeniosłem wzrok na otwarty sekretarzyk. Stał w nim równy rząd książek i dokumentów, mocno używany bibularz i butelka z atramentem. Przyszło mi do głowy, że ten pokój bardziej przypomina gabinet aniżeli ciasną klitkę na zapleczu piwiarni. - Mam dług wdzięczności wobec zmarłego przyjaciela. - Tego Mompessona? - Nie. Kogoś zupełnie innego. Przyjaciela z wojska. - W sekretarzyku leżał duży złoty zegarek, służący jako przycisk do listów. Przebiegłem wzrokiem po łańcuszku, wijącym się wzdłuż bibularza i dochodzącym do... fotografii. Oprawionej w srebro owalnej miniatury w kolorze sepii. - Mieszkał w Meongate. Nazywał się... - Była to twarz ciemnowłosej kobiety, którą już kiedyś widziałem. W gabinecie lorda Powerstocka, na ślubnym zdjęciu. Podniosłem fotografię i wpatrywałem się w nią, nie wierząc własnym oczom. Nawet nie słyszałem, jak Fletcher wstaje, nagle jednak znalazł się tuż obok mnie i wyrwał mi zdjęcie z rąk. Stał niepewnie, wsparty na lasce, ale w jego spojrzeniu nie dostrzegłem ani śladu słabości. - Nazywał się Hallows - dokończył za mnie. - To zdjęcie... jego matki. - Być może. - Na pewno. Pracowała w tych okolicach na krótko przed śmiercią. Nawet pisała o tej piwiarni. Przed dwunastoma laty policja rozpędziła tutaj jakieś zebranie. A pan przechowuje jej fotografię. - Sporo pan wie, panie Franklin. Mylił się. Wciąż wiedziałem stanowczo za mało. - Znał pan lady Powerstock, prawda?
- Tak. - Odstawił zdjęcie na miejsce, przecisnął się obok mnie i zamknął sekretarzyk. I co z tego? - A Mompessona? - Nigdy o nim nie słyszałem. Rzeczywiście, znałem lady Powerstock. To była wspaniała kobieta. Ale nie żyje od jedenastu lat, a z jej rodziną nie utrzymuję żadnych kontaktów. - Znał pan kapitana Hallowsa, jej syna? - Nie. - A jego żonę, Leonorę? - Nie. - Zaginęła. - Co?- Wczoraj rano wyjechała z Meongate i od tego czasu nie dała znaku życia. Po tym morderstwie i późniejszym samobójstwie jednego z gości była bardzo roztrzęsiona. Niepokoję się o nią. Pokuśtykał w stronę swojego fotela. - Mówiłem już, że nie potrafię panu pomóc. Poszedłem za nim. - Widział ją pan? Była tutaj? Spojrzał na mnie, nie potrafiłem jednak niczego wyczytać z jego twarzy. - Po co właściwie miałaby tutaj przyjść? Nie sądzę, żeby miała tu czego szukać. - A ja owszem. I myślę, że ma to jakiś związek z portretem lady Powerstock, który pan przechowuje. Takie zdjęcie mógłby przechowywać na przykład jej... wielbiciel. Wstał nagle, a po niebezpiecznym błysku jego oczu i napiętych mięśniach widziałem, że jest wściekły, ale jeszcze nad sobą panuje. - Licz się pan ze słowami, młody człowieku. Ponieważ szuka pan zaginionej kobiety, przypiszę to pańskie zuchwalstwo zdenerwowaniu. Nie pozwolę obrażać Miriam Powerstock. Zapamiętaj to pan sobie. - Zorientowałem się, że trafiłem. - Niech ta laska pana nie zmyli. Poszedłem do pracy w stoczni, kiedy miałem czternaście lat, i jestem w stanie połamać panu kości, jeżeli tylko zechcę. - Jakby na potwierdzenie swych słów chwycił mnie za ramię i ścisnął z ogromną siłą. Aż się skrzywiłem. - Zrozumiał pan? - Puścił mnie. - Nie miałem zamiaru nikogo obrażać - odezwałem się po chwili. - Pani Hallows zniknęła z domu i muszę zrobić wszystko co w mojej mocy, żeby ją odnaleźć. - A przypuśćmy, że tu była. Przypuśćmy, że panu powiem, że nic jej nie grozi. Czy to panu wystarczy? - Jeżeli pan wie, gdzie jest...
- Właśnie. Nie wystarczy, prawda? - Podszedł z powrotem do sekretarzyka. - Tak czy owak pytaniom nie będzie końca. O mnie, o Miriam, o wszystko to, od czego tacy jak pan nie potrafią trzymać się z daleka. - Przekręcił klucz w zamku sekretarzyka. - A więc moja odpowiedź brzmi: nie. Nie znam pani Hallows. Nigdy w życiu jej nie widziałem. - Nie jestem pewien, czy mogę panu wierzyć, panie Fletcher. Wyjrzał przez okno. - To już pański problem, panie Franklin. - Jeżeli pan coś wie, pańskim obowiązkiem jest mi to powiedzieć.Znowu zwrócił się twarzą do mnie. - Niech mi pan nie opowiada bzdur o obowiązkach. Jest pan na to za młody, a ja za stary. Znam swoje obowiązki i pomaganie panu do nich nie należy. - Przerwał. - Ma pan sztywne ramię. Pamiątka z wojny? - Tak się składa. - Tym bardziej więc powinien pan sobie darować wykłady o obowiązkach. Czy to, co dzieje się we Francji, nie napawa pana obrzydzeniem? - Skąd pan może wiedzieć, co się dzieje we Francji? - Czytam gazety. Tyle że w przeciwieństwie do większości ludzi potrafię czytać pomiędzy wierszami. Jeżeli uczestniczy pan w tej wojnie, może pan liczyć na moje współczucie, ale na pewno nie na szacunek. - Twardy z pana człowiek, panie Fletcher. - Życie mnie tego nauczyło. Kiedyś mi się wydawało, że powinienem pomagać innym, że razem uda się nam zdobyć przywileje, które mają tacy jak pan. Ale to było przed tym. Klepnął się w sztywną nogę. - I przed śmiercią Miriam Powerstock? - Nie pańska sprawa. - Cokolwiek pan o mnie myśli, powinien pan zrozumieć, że staram się tylko pomóc pani Hallows. Muszę ją znaleźć. - Dlaczego? - Spodziewa się dziecka, a od śmierci męża nie zawsze nad sobą panuje. - Nie była to prawda. Można było wątpić w prawdomówność Leonory, ale nie w jej rozsądek. Jeżeli Fletcher ją znał, z całą pewnością o tym wiedział. Lecz on okazał się bystrzejszy, niż przypuszczałem, i nie dał się wciągnąć w pułapkę. Pokiwał głową, jakby rozważał wnioski płynące z moich słów. - To tłumaczy pański niepokój, panie Franklin. Pewnie jej rodzina ma wątpliwości, kto jest ojcem? - Ponownie się zamyślił. - Chyba że...
- Chyba że co? - Chyba że kapitan Hallows zginął, zanim jego żona zaszła w ciążę. Czy tak właśnie było? - Tym razem moja kolej, żeby spytać, co panu do tego. Pokuśtykał w moją stronę, bardzo zamyślony. - Pański ton to potwierdza.- Może więc dotrze wreszcie do pana, że muszę ją odnaleźć, zanim... zanim zrobi coś nieodpowiedzialnego. Nie powinna kręcić się po takich okolicach. - Ta okolica jest moim domem, panie Franklin, więc radzę liczyć ze słowami. - Czy pan nie widzi, że... - Widzę dobrze odżywionego młodzieńca, który wtyka nos w sprawy, których ani trochę nie rozumie. W przeciwieństwie do lorda Powerstocka posiadam bardzo niewiele. Mieszkam pod dachem siostry, tylko dzięki jej dobroci. Za to moja przeszłość jest moją prywatną własnością, której nie zamierzam się wyrzec. A już na pewno nie na pańskie życzenie. Nie wiem nic o pańskich przyjaciołach i nie chcę wiedzieć. Miriam Powerstock poznałem przed wieloma laty, kiedy tu pracowała. I to wszystko. - To za mało. - Na więcej niech pan nie liczy. A teraz proszę wybaczyć, chyba już czas na pana. Zrozumiałem, że dalsza rozmowa nie ma sensu. Na zawsze zapamiętałem Fletchera, jaki był w tym momencie: zimny i niewzruszony, niczym odsłonięta skała na wietrznym wrzosowisku. Pomimo niepokoju o los Leonory czułem także coraz większą ciekawość, co też ten człowiek stara się ukryć za zasłoną nieprzejednanej wrogości. Zgorzkniały stary doker okaleczony na ciele i duszy w wyniku jakiegoś nieszczęśliwego zajścia z przeszłości? Wiedziałem, że to coś więcej. Był zbyt przenikliwy, zbyt bystry i inteligentny, żeby pasować do takiego obrazu. Ta dumna i zacięta twarz, książki, sekretarzyk, wreszcie hołubiona fotografia matki Johna Hallowsa sugerowały, że musi być coś jeszcze. A jednocześnie miał rację. Nadal nic nie rozumiałem. Z Syreny wyszedłem bardzo wzburzony. Nie byłem w stanie zmusić Fletchera do mówienia, a jednocześnie wiedziałem, że gdyby tylko udało mi się przebić tę jego twardą skorupę wrogości, mógłby mi wiele powiedzieć. Poszedłem do najbliższego pubu - maleńkiej, zatłoczonej piwiarni w cieniu budynków stoczni - usiadłem w kącie i próbowałem przeanalizować to, co wydawało się całkiem niezrozumiałe. Później - niewiele mądrzejszy - wróciłem na dworzec i zatelefonowałem do Meongate. Słuchawkę podniósł Fergus, który potwierdził, że nadal nie ma żadnych
wiadomości od Leonory. Uprzedziłemgo, że mój powrót może się odwlec, nie miałem bowiem zamiaru wyjechać z Portsmouth, dopóki nie uda mi się dowiedzieć czegoś więcej. Było wczesne popołudnie i na ulicach zrobiło się trochę spokojniej. Zanosiło się na deszcz, ja jednak poszedłem do ratusza, na którego tyłach odnalazłem bibliotekę. Tam, w brzydkiej czytelni,
gdzie
starcy w wytartych
płaszczach
studiowali
najświeższe
entuzjastyczne doniesienia z frontu, zamówiłem oprawione egzemplarze lokalnej gazety z listopada 1904 roku. Przerzucałem pośpiesznie pofałdowane strony, aż wreszcie znalazłem datę, której szukałem: dwudziesty ósmy listopada. Tytuł na prawej kolumnie nie pozostawiał żadnych wątpliwości: „Awantura w piwiarni w Portsea - policja rozpędza wywrotowe zgromadzenie ośmiu aresztowanych, jeden policjant ranny”. Zabrałem się do lektury. „Szybka akcja policji doprowadziła do przerwania wywrotowego zebrania w zajeździe Syrena w Portsea, a równocześnie do powstrzymania zagrażającej pokojowi społecznemu działalności niektórych dokerów Stoczni Królewskiej. W ostatnich miesiącach pośród lokalnej społeczności zaczęły powstawać grupy, które pod płaszczykiem działań mających na celu poprawę warunków życia w Portsea prowadziły znacznie szerszą działalność rewolucyjną. Niezadowolonym pracownikom stoczni wraz ze sporą grupą bezrobotnych udało się uzyskać poparcie ustosunkowanych i pełnych dobrych chęci kół dobroczynnych, które pomagały im organizować kampanię na rzecz poprawy warunków pracy i bytu. To, że ta pozornie chwalebna działalność była jedynie przykrywką bardziej złowrogich celów politycznych, stało się więcej niż pewne w chwili, gdy grupy te zaczęły się kontaktować z marynarzami Królewskiej Floty Wojennej. Kilku z nich brało udział w sobotnim zebraniu, podczas którego wygłaszano płomienne mowy będące nawoływaniem do buntu. Już sam ten ostatni czynnik był dla policji wystarczającym powodem do interwencji, która została przeprowadzona w sposób wzorowy. Zebranie rozpędzono przy minimalnych stratach materialnych, chociaż jeden z policjantów został raniony w twarz nożem i obecnie przebywa w szpitalu. Wszyscy prowodyrzy zostali zatrzymani. Są pośród nich Donald Machim - znany z roli, jaką odegrał w czasie strajków na przełomie roku 1897 i 1898, oraz Daniel Fletcher,notoryczny podżegacz, od dłuższego czasu sól w oku dyrekcji stoczni. Machimowi, Fletcherowi oraz trzem innym postawiono dzisiaj zarzut próby zorganizowania spisku, działalności wywrotowej oraz nawoływania do zamieszek i zastosowano wobec nich areszt tymczasowy, w którym pozostaną do 5 grudnia”.
A więc o to chodziło. Miriam Powerstock pisała o rozpędzonym zebraniu w sposób nie pozostawiający żadnych wątpliwości, po czyjej stronie leży jej sympatia. A Daniel Fletcher, który jedenaście lat po jej śmierci wciąż trzymał w sekretarzyku jej fotografię, został tamtego dnia aresztowany. Zamawiałem egzemplarze gazety z następnych miesięcy i wertowałem je tak długo, aż w końcu znalazłem relację z procesu. Dwudziestego trzeciego lutego 1905 roku sąd uznał pięciu oskarżonych za winnych zarzucanych im czynów i wydał wyroki skazujące. Machimowi wymierzono karę pięciu lat więzienia, Fletcherowi - dwu, pozostałym - półtora roku. Sędzia poświęcił też kilka błyskotliwych słów działaczom dobroczynnym, którzy wspierali buntowników. „Jest rzeczą smutną i niezykle niepokojącą, że pośród kleru i arystokracji znaleźli się tacy, którzy uwierzyli, że celem tych nikczemników jest uzdrowienie społeczeństwa, podczas gdy w rzeczywistości jedynym ich pragnieniem jest szkodzić ze wszystkich sił”. I tyle. Już kiedy sędzia spisywał swe słowa dla potomnych, Miriam Powerstock nosiła w sobie chorobę, która niedługo potem pozbawiła ją życia. Teraz zaczynałem rozumieć, o co chodziło Fletcherowi i skąd wzięło się w nim tyle goryczy. Śmierć lady Powerstock musiał odebrać jako poświęcenie za jego ideały, podczas gdy on najpierw siedział w celi, a później rozpamiętując przeszłość - w ciasnym pokoiku na zapleczu piwiarni w Portsea. Wyszedłem
z
czytelni.
Było
szaro
i
nieprzyjemnie,
na
ulicy
panował
późnopopołudniowy ruch, a na chodnikach, otuleni w płaszcze przeciwdeszczowe, tłumnie śpieszący do domów ludzie, mający niewielkie pojęcie o wojnie, z której wróciłem, i jeszcze mniejsze o dramacie sprzed dwunastu lat - wciąż tak świeżym w moich myślach. Tunelem pod nasypem kolejowym doszedłem do parku. Panował tu nieoczekiwany spokój. Siedziałem na ławce i patrzyłem, jak namiasto spływa zmrok. Żurawie wciąż pracowały, a gdzieś daleko w stoczni buczała syrena. Wokół mnie jednak panowała cisza, słychać było tylko uderzenia kropli deszczu o ziemię; wilgotny bezruch pochłaniał cienie samotnych, przemykających przez park sylwetek. Podjąłem już decyzję. Czekałem, aż zrobi się całkiem ciemno. Nadeszła noc. Park spowijał już atramentowy mrok, w mieście nie zapalono świateł ze względu na naloty. Ruszyłem z powrotem w kierunku dworca, a po drodze wstąpiłem do pobliskiego kina na niespójny, poszarpany film o bitwie nad Sommą. Przeraźliwa muzyka i bombastyczny komentarz nie były w stanie ukryć - przynajmniej przede mną - prawdy wyglądającej zza wyreżyserowanej farsy: wymuszonych uśmiechów na zmęczonych twarzach mężczyzn, z których wielu nie miało już nigdy wrócić do domu.
Kiedy wyszedłem, stwierdziłem, że jest już wystarczająco ciemno. Przeszedłem tę samą trasę co poprzednio: na Charlotte Street, gdzie w pubach panował obecnie gwar, zawieszone nad straganami lampy naftowe oświetlały twarze pijanych mężczyzn i zaniedbanych kobiet, a gdzieś w oddali katarynka grała mechaniczną uwerturę do nocnych szaleństw. Skręciłem w alejkę prowadzącą do Copenhagen Yard. Hałasy ulicy cichły powoli, aż w końcu moim krokom wtórowały jedynie co głośniejsze krzyki oraz pobrzękiwanie szkła. Jakiś kot parsknął na mój widok i przez szczelinę w wąskich drzwiach wycofał się do domu. Był to ten sam zaułek, który odwiedziłem przed południem, teraz robił jednak całkiem inne wrażenie. Pod czarną peleryną nocy nędza nabrała grozy, chociaż niewykluczone, że zmiana ta zaszła nie tylko w samej okolicy, lecz także we mnie pod wpływem tego, co zamierzałem zrobić. Wszedłem w podwórze. Tym razem nie powitało mnie spojrzenie dziecka, jedynie obojętne, mokre od deszczu ściany kamienic oraz czarne oczodoły okien. Z zarwanej rynny na dach przybudówki kapały nierytmicznie krople wody. Dookoła ani żywej duszy. U stóp drewnianych schodów na moment przystanąłem, uważnie nasłuchując. Wdrapałem się do góry i z wąskiego podestu raz jeszcze rzuciłem okiem na podwórze. Było puste. Z parku przyniosłem ze sobą kamień. Wyjąłem go teraz z kieszeni i jednym ruchem zbiłem szybkę w kuchennym oknie. Ciszę przeciął głośny brzęk tłuczonego szkła, na który jednak nikt nie zareagował. Widocznie tego typu odgłosy nie były w tych okolicach rzeczą nadzwyczajną. Usunąłem sterczące kawałki szyby, po czym sięgnąłemdo środka i odciągnąłem zatrzask. Pchnąłem skrzydło okna, wspiąłem się na poręcz i stanąłem na parapecie. Z trudem wcisnąwszy się do środka, zeskoczyłem na podłogę z gołych desek. Pod stopami zazgrzytały mi odłamki szkła. Zapaliłem zapałkę. W świetle jej płomienia ujrzałem nędzną, gołą kuchnię, której jedynym wyposażeniem były piecyk oraz zlew w jednym kącie i stół w drugim. Spod odchodzącej płatami tapety wyglądał tynk. Miałem szczęście - na stole, na szklanym talerzyku stał ogarek świecy. Przyłożyłem do niego zapałkę i w jego migocącym świetle ujrzałem brudne, opuszczone poddasze. Wyszedłem do korytarza. Tu deski podłogi przykryto kawałkiem linoleum. Po prawej stronie zobaczyłem dwoje drzwi prowadzących do pustych pokoi. Na podłodze natomiast dostrzegłem coś jaśniejszego. Jakiś list. Podniosłem go - była to gruba, pergaminowa koperta
wciśnięta w stertę kurzu i rozkruszonego tynku. Na kopercie zobaczyłem nazwisko: Pan J. Willis. I to wszystko. Ale nie. Skądś znałem to równe, eleganckie pismo. List napisała Leonora. Popędziłem z powrotem do kuchni, odstawiłem świeczkę na stół i rozerwałem kopertę. W środku znajdowała się pojedyncza kartka złożona na pół. „Musimy koniecznie porozmawiać. To naprawdę bardzo ważne. Jeżeli tylko dostaniesz ten list, błagam cię, skontaktuj się ze mną. Byłam u pana Fletchera. Wie, gdzie mnie szukać. Leonora. 25 września”. Wpatrywałem się w tę krótką, a jednocześnie pełną treści wiadomość. Leonora napisała ten list dwudziestego piątego września, a więc w dniu swojego zniknięcia. Teraz już nie mogłem wątpić, że także ona szła śladem prowadzącym do pokoju Fletchera i pustego poddasza w Portsea, śladem, którego koniec ona znała, ja zaś w dalszym ciągu nie. Gdzieś w pobliżu zazgrzytał metal o metal. Zamarłem w bezruchu. Po chwili odgłos rozległ się ponownie. Ktoś zdjął kłódkę ze skobla i teraz otwierał drzwi - ktoś, kto zorientował się po blasku świeczki, że jestem w środku. Zdmuchnąłem płomień i wepchnąłem list do kieszeni. Nagle z podestu zza okna oświetlił mnie promień latarki. Zostałem zdemaskowany. Było za późno na próbę ukrycia się albo ucieczki. Rzuciłem się do drzwi, licząc, że może jest w nich jakiś zamek albo zasuwa. Próżna byłato jednak nadzieja. Kiedy znalazłem się w korytarzu, usłyszałem, jak klucz obraca się w zamku, a ułamek sekundy później drzwi się otworzyły. Ponownie znalazłem się w strumieniu światła latarki. - Stój! Nie ruszaj się! - Głos był szorstki i rozkazujący. - Kto to? - Nie poznajesz? - Fletcher? Zgasił latarkę. W mniej intensywnej ciemności drzwi wejściowych ujrzałem potężną sylwetkę. To rzeczywiście był Fletcher - widziałem jego prawe ramię wsparte na lasce. - Co pan tu robi, panie Franklin? - Mógłbym pana spytać dokładnie o to samo. - Starałem się zagadać swoje poczucie winy. - Niezupełnie. Wynajmuję to poddasze od właściciela stolarni i mam wszelkie prawo bywać tu, kiedy tylko zechcę. - Wcześniej twierdził pan, że nie ma z tym adresem nic wspólnego. - A pan mi nie uwierzył.
- Nie. - Kogo więc spodziewał się pan tutaj zastać? - Może rzeczywistego dzierżawcę. Może pana Willisa. - Rozumiem. A więc wie pan o Willisie, tak? - Wiem, że istnieje. I że pani Hallows starała się z nim skontaktować pod tym właśnie adresem. - Skąd pan o tym wie? - Teraz to pan zaczyna zadawać pytania i pewnie sądzi, że w przeciwieństwie do pana zechcę na nie odpowiedzieć? Zachichotał. Zdziwiła mnie ta demonstracja wesołości, dotąd bowiem uważałem go za człowieka ponurego i nieprzejednanego. - Tak, panie Franklin, a to z przynajmniej kilku powodów. Jednym i wcale nie najmniej ważnym jest fakt, że nie da się pan zbyć milczeniem. Żeby pana zadowolić, potrzeba czegoś całkiem innego. - Prawdy. - Tak pan sądzi? - Znowu się roześmiał. - Niech pan tu zaczeka. Minął mnie, wszedł do pokoju i tam ponownie zapalił latarkę. Otworzył jakieś drzwi, przez chwilę gdzieś szperał, po czym rozległ się trzask zapalanej zapałki. Poczułem zapach gazu, a kiedy wreszcie wyregulował lampę, w pokoju zrobiło się jasno.Wszedłem. Pokój był równie zaniedbany jak kuchnia, z gołą drewnianą podłogą i praktycznie bez mebli, z wyjątkiem łóżka na rolkach, surowego kredensu, na którym stał emaliowany dzbanek i miska, wyświechtanego fotela i rozłożonej na podłodze cienkiej maty z włókna kokosowego. Fletcher podszedł do okna, zaciągnął zasłony, po czym stanął twarzą do mnie. - Co pan wie o Willisie? - Znalazłem list do niego... pisany ręką pani Hallows. - Który pan oczywiście otworzył? - Tak. Prosi Willisa o jak najszybszy kontakt. Ale on już tu nie mieszka, prawda? - Włamanie. Czytanie cudzej korespondencji. Nie za bardzo to pasuje do oficera i dżentelmena - stwierdził sarkastycznie, aczkolwiek łagodnie. Nawet w jego wrogości dało się dostrzec zmęczenie. - Nie dał mi pan żadnego wyboru. Muszę odnaleźć Leonorę. Nic poza tym się nie liczy. A pan wie, gdzie ona jest. - Czyżby? Wręczyłem mu zmięty list. Przejrzał go pobieżnie.
- Czy nie będzie pan miał mi za złe, jeżeli usiądę? To jedyny fotel. - Proszę bardzo. - Widziałem, jak się skrzywił masując udo. - Boli pana ta noga? - Trochę. Szczególnie kiedy przez jakiegoś głupca muszę się włóczyć po nocach. - Wypadek w stoczni? - Nie wypadek. Ale nie mówmy o tym. Więc uważa pan ten list za dowód, że wiem, gdzie jest pani Hallows. Usiadłem na łóżku. - Nie interesują mnie dowody. Po prostu wiem, że tak jest. Willis mieszkał tu, prawdopodobnie za pańską zgodą. Dlaczego trzymał go pan tutaj i w takiej tajemnicy, zamiast umieścić w zajeździe Syrena, nie mam pojęcia. Chyba że to jakiś pana polityczny towarzysz, z którym woli się pan publicznie nie pokazywać. - Polityczny towarzysz? - Może siedzieliście razem w więzieniu. - O tym też pan wie? - Przejrzałem stare numery lokalnej gazety. Opisano tam szczegółowo zarówno pewne wywrotowe zebranie z listopada 1904 roku, jak i pana późniejszy proces. - Jeżeli rzeczywiście szuka pan prawdy, nie znajdzie jej pan w tym szmatławcu. Piszą w nim tylko to, co każe admiralicja.- Więc dlaczego nie powie mi pan prawdy? - Bo skończyłem z polityką i złudzeniami, że społeczeństwo można zmienić. Bo raz na zawsze zerwałem z przeszłością. - Nadal jednak trzyma pan w sekretarzyku fotografię Miriam Powerstock. A przecież także ona jest częścią pańskiej przeszłości. Umarła, kiedy siedział pan w więzieniu, prawda? W końcu moje słowa przebiły się przez twardą skorupę. - Tak. - Rozejrzał się po pokoju. Gdzieś na dworze ktoś stłukł butelkę. Rozległ się krzyk, a potem znów zapadła cisza. - Ale mój żal jest moją prywatną sprawą. Nic panu do tego. - Obawiam się, że nie ma pan racji. Leonora szuka Willisa. Przyzna pan, że mam powody, by sądzić, że to właśnie on jest ojcem jej dziecka. Żeby go znaleźć, przyszła do pana. Dlaczego? Nic pana z rodziną Powerstocków nie łączy prócz przyjaźni z Miriam Powerstock. Musi więc chodzić o coś więcej niż tylko prywatny, zapomniany żal. Czyż nie? Pokiwał głową. - Zjawiła się u mnie wczoraj. Szukała Willisa. Podałem jej ten adres, ale ostrzegłem, że prawdopodobnie już się stąd wyprowadził. Jak sam pan widzi, miałem słuszność. Kiedy mi pan powiedział, że pani Hallows jest w ciąży, pomyślałem, podobnie zresztą jak pan, że
ojcem jest Willis, przyszedłem więc, by zobaczyć, czy przypadkiem nie zostawił po sobie jakiegoś śladu. Ale zastałem jedynie wybitą szybę i pana. - Gdzie ona jest? W liście napisała, że pan wie. - Wiem, jak się z nią skontaktować. Powiedziała mi na wypadek, gdybym spotkał Willisa prędzej niż ona. Jak się orientuję, nic jej nie grozi. Nie musi się pan o nią obawiać. Ale obiecałem, że jeśli zjawi się u mnie ktoś z jej rodziny, nie zdradzę, gdzie jej szukać. Nie mogę złamać danego słowa. Jako dżentelmen powinien pan to zrozumieć. - Nie należę do jej rodziny. - To bez znaczenia. Należy pan do tej samej klasy, dlatego jest pan ich gościem. Nie mam wobec nich żadnych zobowiązań. Ani wobec pana. - A Leonora? Przecież także należy do tej samej klasy, a jednak zdaje się, że wobec niej ma pan zobowiązania. Pochylił się ku mnie. - Bystry z pana młodziak, panie Franklin, chociaż nie aż tak bystry jak się panu wydaje. Niech więc pan lepiej posłucha mojej radyi da temu spokój. Wspomniał pan o żalu. To jedyne co panu zostanie po całej tej pogoni. Powerstockom również. Znalazł pan mnie, ale na tym koniec. - Już panu mówiłem, że siedzę w tym wszystkim zbyt głęboko, żeby móc zrezygnować. - W takim razie proszę pamiętać, że pana ostrzegałem. - Dobrze. Ale skoro nie chce mi pan zdradzić, gdzie jest Leonora, niech mi pan chociaż powie coś o Willisie. Kto to jest? Sądząc po tym, co tu zobaczyłem, nieszczególny typ. - Nie wart pani Hallows, czy to miał pan na myśli? - Aha. - A któż byłby wart? - Na ustach Fletchera pojawił się uśmiech. - W porządku, skoro pan chce, opowiem panu o Willisie. Ale nie tutaj. - Rozejrzał się wokół. - W tym pokoju czuję się jakoś nieswojo. Zresztą i tak nie ma sensu tu siedzieć. Willis nie wróci, to oczywiste. Chodźmy stąd. Wstał z fotela, zgasił lampę, po czym wyszliśmy bez słowa. Nim zszedł na dół, zasapał się z wysiłku, ale przystanął dopiero na ulicy. - Idziemy do Syreny? - zapytałem. - Nie. Do jakiegoś pubu, gdzie mnie nie znają. W tłumie człowiek staje się anonimowy, a anonimowy znaczy bezpieczny.
Skręciliśmy w jakąś uliczkę i już po chwili nie wiedziałem, gdzie jestem. Był to wąski, brukowany pasaż pomiędzy tyłami jakichś domów, prowadzący mniej więcej na północ. W rynsztoku szumiała woda, a na mokrych kamieniach Fletcherowi ślizgała się laska. Mimo to szliśmy dość szybko. W pewnym momencie drogę przebiegł nam szczur. Fletcher natychmiast stanął, rozejrzał się po ścianach budynków i przez chwilę wpatrywał się w ciemność. - Co się stało? - Nic. - Przyjrzał mi się. - Gdzie panu załatwili to ramię? - Nad Sommą. Pokiwał głową. - Długo pan tam był? - Trochę ponad rok. Od zeszłej wiosny. Wystarczy. - Ale wróci pan? - Naturalnie. - Dlaczego? W kręgach arystokracji takie pytanie byłoby czymś nie do pomyślenia, ale w ustach Fletchera brzmiało całkiem normalnie. Tyle żenie zamierzałem zwierzać mu się ze swoich wątpliwości na temat sensu tej wojny. - Obowiązek. Patriotyzm. Wie pan, ktoś musi wygrać tę wojnę. - Wierzy pan w to? - Uważam, że po prostu nie ma alternatywy. Zaatakował tak szybko, że nie zdążyłem się nawet zorientować, co się dzieje, nie mówiąc już o jakiejkolwiek próbie obrony. Całym ciężarem swego ciała przycisnął mnie do muru, zacisnął rękę na moim lewym ramieniu, prawe zaś uwięził pomiędzy ścianą a plecami. Był rzeczywiście silny. Kiedy wzmocnił uścisk, zraniony bark dał o sobie znać. Krzyknąłem, ale umilkłem zaraz, bo rozległ się stukot laski uderzającej o bruk, po czym przed samym nosem błysnął mi nóż. Przez chwilę dzieliły nas jedynie opary przyśpieszonych oddechów oraz ostrze noża. Zapomniałem o bolącym barku. „Jakie to absurdalne - przemknęło mi przez głowę. - Okpić śmierć nad Sommą po to tylko, żeby dać się jej złapać w ciemnej bocznej uliczce Portsea”. I wtedy Fletcher szepnął mi prosto do ucha: - Mógłbym cię teraz zabić, Franklin, wypruć ci flaki jak rybie. Zostawiłbym cię tutaj i nikt by się nigdy nie dowiedział, kto to zrobił. Ironia w jego głosie dodała mi odwagi.
- Więc czemu pan tego nie zrobi? Przecież nawet bym się nie mógł skarżyć, że nie zostałem ostrzeżony. Wzmocnił uścisk i zbliżył nóż do mojego gardła. Zamknąłem oczy... I nagle byłem wolny. Z wrażenia o mało nie upadłem twarzą na bruk. Fletcher puścił mnie, krzyknął w nagłym szale i wyrzucił nóż. W ciemnościach zabrzęczał metal uderzający o kamień. Fletcher oparty o ścianę schylił się po laskę, po czym z wysiłkiem się wyprostował. Padało. Dopiero w tym momencie zwróciłem uwagę na blask mokrych kamieni. Czułem, jak krople deszczu mieszają się z potem płynącym mi po czole. - Przepraszam - powiedział Fletcher. Byłem dziwnie spokojny, jakby bliskość śmierci w ogóle nie zrobiła na mnie wrażenia. - Dlaczego pan to zrobił? - Nie dawał się pan powstrzymać. Miałem do wyboru: zabić pana... albo wszystko opowiedzieć i w ten sposób zabić coś w sobie - miłość, wspomnienia, złudzenia. Więc niech giną. - Ruszył w moją stronę, stanął jednak, kiedy cofnąłem się o krok. - Niech się pan nieboi. Nie mam żadnej innej broni. Chodźmy do tego pubu. Poczuje się pan tam bezpieczniej. Ja zresztą też. Powoli moje nerwy zaczynały się uspokajać. Nie odzywałem się, tym razem mówił Fletcher. - Pewnie byłoby mi łatwiej, gdyby pan rzeczywiście myślał to, co powiedział. A przecież taki sam z pana patriota jak i ze mnie, chociaż nie wątpię, że kiedyś wierzył pan w ideały. Zanim pan zrozumiał, co to oznacza. Dla mnie więzienie i sztywną nogę. Dla pana wojnę i zgruchotany bark. Wyciągnęliśmy na tej loterii podobne losy. Przez chwilę szliśmy w milczeniu. Potem znowu zaczął mówić: - Powiedział pan, że nie ma alternatywy. Być może. Czy byłem głupcem, próbując znaleźć inne wyjście? Życie płata różne figle, sam się pan jeszcze przekona. I nie zawsze, nie w każdej sytuacji można robić to, co nakazuje zdrowy rozsądek. Skręciliśmy w uliczkę wiodącą lukiem wzdłuż wysokiego muru otaczającego stocznię. Fletcher milczał. - Tu się to wszystko zaczęło - odezwał się po chwili. - Stocznia Marynarki Wojennej Jego Królewskiej Wysokości. Wtedy Jej. To miała być praca jak każda inna. Ale okazała się czymś znacznie ważniejszym. Czymś po stokroć gorszym. - Jak długo pan tam pracował?
- Prawie trzydzieści lat. Na pozór szmat czasu, prawda? Ale niekiedy wydaje mi się, że trwało to tylko krótką chwilę. Najpierw siedem lat terminowania jako cieśla okrętowy. Następne pięć jako czeladnik. Później awans na majstra. W końcu miałem zostać brygadzistą. - Ale nie został pan? - Nie, bo spotkałem Donalda Machima. Przyszedł do nas po strajku kadry technicznej w 1898 roku Clydeside. Posiadał wiedzę, której potrzebowali ważniacy z admiralicji, ale nie wydaje mi się, żeby wiedzieli, w jaki kłopot się pakują. Wkrótce dostrzegł we mnie cechy, których oczekiwał od ewentualnego współpracownika: inteligencję, niespokojną duszę, jak tam pan chce. Za dużo czytałem, żeby na całe życie pozostać posłusznym dokerem. A Machim nie mógł pojąć potulności robotników. Dotąd związki zawodowe nigdy nawet nie zajrzały do stoczni i admiralicja chciała, żeby tak pozostało. Machim natomiast postanowił to zmienić i wtajemniczył mnie w swoje plany. Minęliśmy już kilka pubów, ale nadal szliśmy wzdłuż muru stoczni. A Fletcher wciąż opowiadał o swojej przeszłości.- W Portsmouth było wtedy jeszcze gorzej niż teraz. Nędza, brud, choroby. Człowiek nie miał czasu się nad tym zastanawiać, harując po sześćdziesiąt godzin na tydzień. Machim jednak myślał. Do tego wnioski, które wyciągał, wydawały się całkiem logiczne. Jego wielka szansa nadeszła w 1904. Tamtej jesieni zwolniono wielu ludzi, ale on skądś się dowiedział, że w następnym roku w stoczni ma się rozpocząć budowa jakiegoś wielkiego okrętu wojennego. Stwierdził, że to najlepszy moment, żeby zorganizować strajk, bo ludzie są niezadowoleni i rozgoryczeni, a admiralicja nie będzie miała czasu na przeciąganie negocjacji. Ale do strajku nie doszło. Zebranie w Syrenie miało być jego początkiem, a okazało się końcem. Podobno wśród słuchaczy byli jacyś ludzie z Marynarki Królewskiej, tak przynajmniej mówiono. Policja tylko czekała na taki pretekst. Zebranie rozpędzono, a my zostaliśmy oskarżeni o podżeganie do buntu. Nigdy więcej Machima nie spotkałem. Przesiedziałem dwa lata w więzieniu Winchester, a potem wróciłem do Portsmouth. Stocznia pracowała wtedy intensywniej niż zwykle, bo w ramach przygotowań do wojny z Niemcami budowano pancerniki. Jako skazany, długo nie mogłem dostać pracy. Przyjęli mnie dopiero, kiedy się okazało, że budowa „Saint Vincenta” się opóźnia, przyszło mi jednak pracować z ludźmi, którzy przed laty byli moimi podwładnymi i nie zapomnieli jeszcze swoich żalów, oraz takimi, którzy brali udział w zebraniu w Syrenie i mieli później z tego powodu nieprzyjemności. Oczywiście uważali, że to wszystko moja wina, teraz zaś nadarzyła się im wymarzona okazja do zemsty. Któregoś ciemnego lutowego wieczoru 1905 roku, kiedy skończyła się moja zmiana i właśnie szedłem w kierunku bramy, napadli mnie.
Nie widziałem ich twarzy. Wrzucili mnie do pustego doku. Przy upadku złamałem nogę. W taki sposób zadbali, żebym już nigdy nie wrócił do stoczni. - Dość bezwzględne rozwiązanie. - Faktycznie, ale sam byłem winien. - Uśmiechnął się. - Popełniłem grzech śmiertelny, bo miałem rację. A właściwie Machim miał rację. Kiedy zaczęła się praca nad pancernikami, admiralicja ogłosiła nowy system premiowania. W rzeczywistości było to zwykłe oszustwo. Za ciężką harówkę dokerzy dostawali mniej niż kiedykolwiek przedtem. Powinni byli nas posłuchać. Skręciliśmy w bok, w ruchliwą, bardziej hałaśliwą ulicę i skierowaliśmy się ku jasno oświetlonej piwiarni. - To aleja Przyszłości - powiedział Fletcher. - W okolicznych domach spotka pan wielu młodych patriotów w mundurach. - Byłojasne, co ma na myśli. Na rogach stały skąpo odziane dziewczyny, a pijani żołnierze to znikali w bramach, to się wyłaniali. Weszliśmy do piwiarni. - Szczęście Wojenne - oznajmił Fletcher. - Przyzna pan, że to odpowiednia nazwa. Była to zadymiona knajpa, pełna śpiewu i krzyku rozbawionych żołnierzy i marynarzy. Ktoś grał na fortepianie szanty, a kiedy wchodziliśmy, minął nas młody żołnierz z uczepioną ramienia dziewczyną. Za dużo śmiechu, za dużo trunków, a przede wszystkim za dużo sztucznej, byle jakiej radości. Wiedziałem, co czeka wielu z nich, nie żałowałem im więc tych chwil ukojenia, ale nawet gdyby ponury cień Fletchera nie czaił się u mego boku, nie potrafiłbym się tak bawić jak to towarzystwo. Fletcher zaczepił kelnerkę niosącą tacę z pustym szkłem, zamówił whisky, po czym ze szklankami w dłoniach poszliśmy do stolika w niszy, stosunkowo odległego od centrum hałasu i dymu. Nad nami wisiał na ścianie oprawiony w czarną ramę portret lorda Kitchenera, a dookoła bawili się w kipiącej, rozpaczliwej nieświadomości ci, z których wielu miało wkrótce podzielić jego los. - Dlaczego przyszliśmy właśnie tutaj? - zapytałem. - Ta knajpa cieszy się popularnością wśród żołnierzy. Marynarzy czekających na swój statek, piechurów szykujących się do przeprawy przez kanał. Chciałem się przekonać, na ile pan do nich pasuje. Odpowiedź brzmi: wcale. - Obiecał mi pan opowiedzieć o Willisie. Co on ma z tym wspólnego? - Wkrótce się pan dowie. Nigdy dotąd nie próbowałem zabić człowieka. Chcę, żeby pan zrozumiał, dlaczego w pana przypadku o mało nie uczyniłem wyjątku. - Dobrze. Mówił pan o Donaldzie Machimie. A co z Miriam Powerstock?
- To początek i zarazem koniec całej historii. Wie pan o tym. Już pan to odgadł. Poznałem ją na plebanii ojca Dollinga przy Clarence Street. W 1894, w rocznicę bitwy pod Trafalgarem. Bywałem w gimnazjum, które ojciec Dolling prowadził zaraz obok, czasami chodziłem na jego wykłady i kłóciłem się z nim na tematy polityczne. Tamtej niedzieli zaprosił mnie na herbatę przed wieczornym nabożeństwem, chociaż dobrze wiedział, że nie chodzę do kościoła. Dolling był dobrym człowiekiem i nie znosił konwenansów. Dlatego zresztą w końcu się go pozbyli. Tamtego popołudnia zjawiła się równieżMiriam Powerstock. Dolling wprowadził ją do parafii wkrótce po tym, jak się poznali na przyjęciu u biskupa Winchesteru. Jej wiara i podejście do życia były takie same jak Dollinga: absolutnie bezkompromisowe. Pomagała mu w prowadzeniu szkółki niedzielnej. Mawiała, że w ten sposób stara się spłacić dług. Nigdy mi nie powiedziała, co na temat niedziel w Portsea sądzi jej mąż, ale gotów jestem się założyć, że nie był zbyt zadowolony. - Zaprzyjaźniliście się? - Tak, można to tak określić. Zaprzyjaźniliśmy się. Początkowo myślałem, że to po prostu jeszcze jedna paniusia bawiąca się w pomoc ubogim. Ale kiedy wyrzucili Dollinga, bardzo się zmieniła. Zaczęła rozumieć to, co ja wiedziałem od dawna: że wielu ludzi nie chce żadnych zmian w Portsmouth. Chociażby jej własny mąż. Był w zarządzie browaru Brickwood, do którego należy Syrena. Zresztą nadal jest. Zabawne, prawda? - Wiedział, że jest pan przyjacielem jego żony? - Nie, do czasu mego aresztowania. Poza tym przez długi czas właściwie nie była mi bliska. Ale w końcu... można powiedzieć, że ją pokochałem. Umilkł. W hałasie śmiechów i pobrzękiwania szkła jego milczenie odbiło się echem wszystkich samotnych lat. A więc kochał ją. A ja nie miałem wątpliwości, że z wzajemnością. - Po raz ostatni widziałem ją na kilka godzin przed zebraniem w Syrenie. Ostrzegała mnie, że to błąd. Nie ufała Machimowi. Uważała go za pozbawionego uczuć, bezwzględnego rewolucjonistę. I mówiła, że czegoś takiego władze na pewno nie puszczą płazem. W obu przypadkach miała rację. Powinienem był jej wtedy posłuchać... Rzecz jasna, pisywała do mnie, kiedy siedziałem. Ale Powerstock zabronił jej mnie odwiedzać. Była już wtedy chora, o czym nie wiedziałem. W jakiejś cuchnącej norze zaraziła się ospą usiłując pomóc ludziom, którzy nie byli jej za to nawet wdzięczni. O tym, że umarła, powiadomił mnie jej ojciec. Inaczej pewnie nigdy bym się nie dowiedział. - Przerwał. Sprawiał wrażenie, że wiele wysiłku kosztuje go powrót myślami do teraźniejszości. - Ale pan chce, żebym mu opowiedział o Willisie. - Tak.
- Franklin! Chryste, co ty tu robisz? - Ktoś zatoczył się na moje krzesło i chwiejnie pochylił nade mną. Płaszcz khaki, szklanka w jednej dłoni, a papieros w drugiej, pijana twarz, pojedynczy lok spadający naczoło. Wytężyłem pamięć. - Myślałem, że cię załatwili. - Opadł na wolne krzesło i z hukiem postawił szklankę. - Kim jest twój kumpel? W końcu go sobie przypomniałem. Był to niejaki Marriott, dowódca plutonu, ranny jeszcze przed Loos i odesłany do kraju, jeden z tych płytkich, aroganckich chłopaczków, na których wojna nie robiła większego wrażenia i których podstawę zdolności przetrwania stanowiła zwierzęca bezmyślność. Przedstawiłem mu Fletchera. Przez chwilę przyglądali się sobie podejrzliwie. - Jestem w koszarach niedaleko stąd - odezwał się Marriott, doszedłszy widocznie do wniosku, że Fletcher nie zasługuje na uwagę. - Nie wiedziałem, że jesteś w mieście. - Jestem tu... nieoficjalnie. Jeszcze się leczę. Byłem ranny. - To ci pech. Pewnie się nie możesz doczekać, żeby wrócić na front? - A ty? Czyżbyś właśnie wracał? - Tak i nie. Podłożyli mi świnię. Cholernie chciałbym walczyć, ale widać los postanowił inaczej. - Rozchylił płaszcz i wskazał palcem naszywkę na bluzie, noszoną przez oficerów sztabowych. Skrzywiłem się w duchu na myśl, że ktoś taki jak Marriott będzie miał wpływ na strategię, on jednak wydawał się wolny od tego typu zastrzeżeń. - Widocznie w dowództwie potrzebni są teraz ludzie z doświadczeniem. - Rozważnie pokiwałem głową. - A ty? Chyba niedługo dojdziesz do siebie, co? - Tak sądzę. - Jeśli chcesz, mógłbym szepnąć słówko szefowi komisji lekarskiej. Nie możemy pozwolić, żeby tacy jak ty siedzieli bezczynnie. Szczególnie teraz, kiedy udało się nam przedrzeć. - Co pan ma na myśli, kapitanie - wtrącił Fletchermówiąc, że udało się nam przedrzeć? Marriott zwrócił się w jego stronę z protekcjonalnym uśmiechem. - Nie czyta pan gazet? Fletcher zacisnął usta. - Ja tak. Ale pan? - Mówił pan, że czym się zajmuje? - spytał poirytowany Marriott. - Czekam, aż ten kraj w końcu się opamięta i zrozumie, że śmierć tysięcy ludzi to stanowczo zbyt wysoka cena za osiągnięcie wątpliwego, czysto politycznego celu. Czyli tego,
co pan zapewne nazywa zwycięstwem.Marriott wyglądał, jakby zaraz miał się udławić. Gapił się na mnie, widocznie mnie obciążając odpowiedzialnością za słowa Fletchera. - W dziwnym towarzystwie się obracasz, Franklin. Kim jest dla ciebie ten człowiek? - Przyjacielem - odparłem bez chwili namysłu. To słowo tylko czekało, żebym je wypowiedział, wystawiało mnie na próbę. - Powinieneś bardziej uważać, z kim się zadajesz. - Przez chwilę się zastanawiał, podczas gdy Fletcher przyglądał mu się uważnie. - Ale ty zawsze miałeś podejrzanych znajomych. - Kogo masz na myśli? - O ile pamiętam, spędzałeś sporo czasu z Hallowsem. Hańbą pułku... Te jego defetystyczne uwagi! Zobacz, jak skończył. Chyba powinieneś wyciągnąć wnioski z tej lekcji... - Właśnie sięgał po szklankę, kiedy Fletcher złapał go za ramię. - Jeśli rzeczywiście należy z tej lekcji wyciągnąć jakieś wnioski, kapitanie, pan z całą pewnością jest na to zbyt wielkim głupcem. - Szklanka znalazła się z powrotem na stole, uderzając weń z taką siłą, że omal się nie rozbiła. Nagle obok mnie wyrósł jeszcze ktoś: młody, krępy oficer o szczerym spojrzeniu. - Co tu się dzieje? Fletcher puścił Marriotta i powoli podniósł się z krzesła. - Nic takiego - mruknął, sięgnął po laskę, przecisnął się koło oficera i ruszył do wyjścia. Chciałem iść za nim, ale Marriott zerwał się na równe nogi i zastąpił mi drogę. Po wyjściu Fletchera najwyraźniej odzyskał pewność siebie. - Do diabła, co ci przyszło do głowy, żeby pić w towarzystwie takiego typa? Przecież to jakiś pacyfista! - Czy naprawdę uważasz, że to twoja sprawa? - Tak, do cholery, pewnie że tak. Ten facet może być niemieckim szpiegiem. - Nie gadaj głupot. - Powinienem wezwać policję. Z odsieczą przyszedł mi jego współtowarzysz. - Daj spokój, Guy. Facet był po prostu trochę podchmielony. Lepiej chodź się napić. Demonstrując obrzydzenie, Marriott otrzepał rękaw, chwycił szklankę i zszedł mi z drogi. - W porządku. Ale nie zapomnę ci tego, Franklin. Porozmawiam o tobie z szefem komisji.
- Zrób to koniecznie. - Przestałem zwracać na niego uwagę. Popędziłem do drzwi, tam zostałem przyblokowany przez kilku pijanych nowych gości i wreszcie wypadłem na ulicę. Rozejrzałem się dookoła, ale Fletchera nigdzie nie było. Chociaż... tak, stał oparty o latarnię. Na mój widok ruszył; zanim udało mi się go dogonić, przeszedł przez ulicę i skręcił w jakiś ciemny zaułek. Nie było powodu do niepokoju. Nie chciał mnie zgubić. Uliczka prowadziła pomiędzy dwoma magazynami i wychodziła na wąskie nabrzeże, z którego widać było port. Tam go w końcu znalazłem. Stał oparty o pachołek i wpatrywał się w spokojną wodę. Noc była bezwietrzna, ale wilgotna, a deszcz zmienił się we mgłę. Na nabrzeżu panowała cisza, słychać było jedynie odległe wycie syren jakiegoś statku. Fletcher uniósł wzrok i skinął mi głową. - Potrzebna była ta scena? - spytałem. - Tak. Niedobrze mi się robi na widok takich typków. - A na mój widok? Czy ja jestem inny? - Tak. Podobnie jak Willis. - Willis? - Przypomniałem sobie, co powiedział chłopiec, którego spotkałem na Copenhagen Yard. - Czy Willis też jest żołnierzem? - Jest dezerterem. „No tak, wszystko jasne” - pomyślałem. - Więc dlatego wynajął pan dla niego to mieszkanie. Żeby go ukryć. I stąd też cała tajemniczość. Ale dlaczego? Kim on jest dla pana? - Uważałem, że mam wobec niego dług wdzięczności. - A w jaki sposób poznał Leonorę? Powerstockowie nic o nim nie wiedzą. - Nadal pan nie rozumie? Willis był w pana pułku. - Nigdy o nim nie słyszałem. - Owszem, słyszał pan. Znał go pan... pod prawdziwym nazwiskiem. Hallows. Kapitan John Hallows. Gapiłem się na niego, nie z niedowierzaniem, lecz po prostu przerażony swoją reakcją. Patrząc w spokojną wodę portu, wspomniałem twarz Hallowsa w ogromnym lustrze w sypialni Oliyii. Widziałem, jak spokojnie mi się przygląda. A więc nie zginął. Żył gdzieś, oddychał i ukrywał się przed światem. Do poczucia zagubienia doszło coś znacznie gorszego: skoro żył, nie był taki, za jakiego go uważałem. Skoro żył, stał się nagle mniej wielki, a ja razem z nim.- Nie chciałem panu tego mówić - kontynuował Fletcher - i sądzę, że nikomu innemu bym nie powiedział. Prawdę mówiąc, żałuję, że nie jest pan kimś pokroju Marriotta.
- Więc... więc Hallows żyje... - Była to jedyna myśl, którą byłem w stanie wysłowić, płytka, nieadekwatna, przerażająca. - Tak - potwierdził Fletcher. - Hallows żyje. Martwy dla rodziny, dla kraju, dla pułku. A jednak uparcie, kłopotliwie żywy. - Ale... w jaki sposób...? - Tego nie potrafię powiedzieć. Zjawił się u mnie w czerwcu, a ja zgodziłem się go ukryć.
Wynająłem
mieszkanie,
podając
jego
fałszywe
nazwisko.
Powiedział,
że
zdezerterował, ale został uznany za poległego, że potrzebuje czasu, aby to wszystko przemyśleć, że chce być sam. Tylko tyle. - Dlaczego przyszedł do pana? - Dlaczego właśnie do mnie? To dość dziwna sprawa. Kiedy Miriam umarła, chodził jeszcze do szkoły. Byłem przekonany, że nawet nie wie o moim istnieniu. Ale wygląda na to, że sekrety, których nie mogła zawierzyć własnemu mężowi, Miriam zawierzała właśnie jemu. Tajemnice te zamierzał zabrać ze sobą do grobu i pewnie by się tak stało, gdyby nie wojna i wszystko to, co sprawiło, że zdecydował się na dezercję. Samotny i przerażony w kraju, który kiedyś był jego krajem, zwrócił się do jedynego... banity, którego znał, czy też o którym wiedział. Widocznie sądził, że nie odmówię pomocy choćby ze względu na pamięć jego matki. Widocznie na podstawie tego, co mu o mnie opowiedziała, doszedł do wniosku, że nie uznam jego dezercji z tej wojny za coś nagannego. I miał rację. Chyba się zdziwił, że jeszcze żyję, że w dalszym ciągu mieszkam w Syrenie, że wciąż na niego czekam. - Jak to? Czekał pan na niego? - Tak. Kiedy przyszedł znikąd, kiedy wyjaśnił, kim jest, kiedy już z ulgą wyjawił, co go do mnie sprowadza, zdałem sobie sprawę, że czekałem na niego od śmierci Miriam. Przez jedenaście lat czekałem na jakąś wiadomość od niej i proszę, oto nagle zjawił się posłaniec. Stanąłem na skraju nabrzeża, starając się nie dopuścić do siebie powodzi konsekwencji wynikających ze słów Fletchera. Wpatrywałem się w ciemną, mętną wodę. - Leonora o wszystkim wiedziała - rzekłem cicho. - Jest w ciąży ze swoim własnym mężem, tyle że on oficjalnie nie żyje. W jaki sposób zdołał się z nią skontaktować, by reszta rodziny nic o tym nie wiedziała?- Nie potrafię odpowiedzieć. Twierdził, że nikt oprócz mnie nie wie, że żyje. Gdybym przypuszczał, że jest inaczej, byłbym znacznie mniej spokojny, ale tak doszedłem do wniosku, że nikomu nie przyjdzie do głowy szukać nieboszczyka. Poddasze przy Copenhagen Yard miało być tylko czasową przystanią. Radziłem Hallowsowi, by opuścił Portsmouth, pojechał gdzieś na północ i wtopił się w jakieś wielkie miasto. Był zbyt blisko domu, żeby móc marzyć o spokoju ducha, zarówno swojego, jak i mojego. Teraz
myślę, że tego właśnie chciał. Powiedział mi, że wojna jest przerażająca i on nie jest w stanie tego znieść. Łatwo mi było uwierzyć, ale teraz myślę, że chodziło nie tylko o to. Że za jego ucieczką przed okropieństwem wojny kryło się jeszcze coś innego. Natychmiast się zorientowałem, co to takiego. - Kiedy widział go pan po raz ostatni? - Piętnastego, w piątek. Raz w tygodniu wpadałem do niego, żeby sprawdzić, czy wszystko w porządku. Znowu starałem się go nakłonić do wyjazdu z Portsmouth. Powiedział, że wyjedzie, ale mu nie wierzyłem. W ostatni piątek go nie zastałem. Wydało mi się to trochę dziwne, bo zwykle wychodził dopiero po zmroku. Ale nie zastanawiałem się nad tym aż do soboty, kiedy w wieczornej prasie przeczytałem o morderstwie w Meongate. A więc doszliśmy do tego. - Myśli pan, że to Hallows zabił? - Wiem tylko, że w Meongate zamordowano człowieka, a Hallows zniknął. Wnioski niech pan wyciąga sam. - Gdyby policja się dowiedziała, że Hallows żyje, zostałby głównym podejrzanym. Miał motyw, by zamordować Mompessona i... są jeszcze inne rzeczy. - Wczoraj odwiedziła mnie jego żona. Nie miałem pojęcia, że o mnie wie ani że Hallows jest z nią w kontakcie, więc jej zdenerwowanie łączyłem raczej ze sprawą morderstwa. Powiedziałem jej, gdzie może go znaleźć, ale jak obaj wiemy, przyszła za późno. Wiemy też, że koniecznie chciała się z nim skontaktować. Może nie wiedział o jej ciąży. Może... Odwróciłem się do niego. - Gdzie mogę ją znaleźć? - Powiedziała, że ma nadzieję zatrzymać się na wyspie Wight u swojej przyjaciółki, nauczycielki. Mogę panu dać adres. Czy orientuje się pan, dlaczego nie chciała wrócić do Meongate?- Chyba tak. Próbowaliby ją zmusić, żeby wyjawiła, kto jest ojcem. A tego przecież nie mogła zrobić, skoro sekret Johna nie miał wyjść na jaw. Wyprostował się i podszedł trochę bliżej. - Nie wiedziałem, że tyle mają do ukrycia, a to, co robiłem, robiłem nie dla Hallowsa ani jego żony, tylko dla... kogoś innego. - Dla Miriam? - Tak, dla niej i dla jej tajemnicy gotów też byłem zabić pana w ciemnym zaułku. - Co pana powstrzymało?
- Ona. Nie chciałaby tego. Żadna tajemnica nie jest wieczna. Dlatego odnalazł mnie pan w mojej samotni. Dlatego odnajdzie pan Hallowsa. Nie z powodu morderstwa ani dlatego że wie pan, gdzie go szukać. Po prostu w pewnym momencie Hallows nie będzie chciał się dłużej ukrywać. Pozostawanie w ukryciu nie przynosi ulgi. Zresztą wyjście z kryjówki też nie. Ale to drugie jest przynajmniej uczciwe. Człowiek staje twarzą w twarz z wrogiem, może mu spojrzeć prosto w oczy. - Ale kto jest tym wrogiem? - Sam chciałbym wiedzieć. Przez chwilę zdawało mi się, że pan. Teraz już wiem, że jest pan ofiarą. Tak jak ja. I jak Hallows. Współofiary. To właśnie nas łączyło. Dlatego musieliśmy mieć swój udział w losie Hallowsa. Wróciliśmy do Syreny, nie odzywając się po drodze ani słowem. Już i tak zbyt wiele zostało powiedziane. Kiedy tak szliśmy, szukałem w pamięci wskazówek, które mogłyby coś wyjaśnić. Dokumenty Hallowsa zostały znalezione przy jakichś zwłokach. Czyżby więc zaplanował tę ucieczkę? A jeżeli tak, po co prosił, żebym w razie jego śmierci odwiedził Meongate? O czym myślał, leżąc na łóżku w nędznym mieszkaniu przy Copenhagen Yard? Kiedy spotkał się z Leonorą? Pojmowałem tylko jedno - Hallows świadomie mnie zaraził potrzebą poznania prawdy, podsycał ją i utrwalał. A skoro zaplanował sobie moje poszukiwania, wiedział też, jak się one skończą, i nieważne gdzie był, czekał, aż go odnajdę. Kiedy wróciliśmy do Syreny, siostra Fletchera przyniosła nam do pokoju piwo i kolację. Byłem bardzo zmęczony, jednak musiałem opowiedzieć Fletcherowi przynajmniej część tego, co wiedziałem o rodzinie Hallowsa. Z pubu dawno wyszli ostatni goście, a my wciąż siedzieliśmy i rozmawiali o Mompessonie, władzy, jaką udało mu się zdobyć nad Leonorą, roli, jaką prawdopodobnie Hallows odegrałw jego śmierci. Tyle przynajmniej byłem Fletcherowi winien, przynajmniej fragment swojej wiedzy. W moim przekonaniu Hallows zabił Mompessona, gdyż przewidział, co czeka jego dom i rodzinę, jakie są zamiary podstępnego Amerykanina. I że przewidziawszy bieg wydarzeń, postanowił im zaradzić. Rano jednakże, kiedy się obudziłem, zdałem sobie sprawę, że to wszystko nie ma żadnego sensu. Dezercja i morderstwo byłyby przecież dla jego rodziny ciosem znacznie silniejszym niż jego śmierć, cena zaś zapłacona za pokrzyżowanie Mompessonowi planów straszliwsza aniżeli możliwe efekty wyrządzonego przezeń zła. Postanowiłem niezwłocznie wyruszyć na poszukiwania Leonory. Adres, pod którym można ją znaleźć, zostawiła na niewielkim skrawku papieru: Panna Grace Fotheringham, East
Dene College, Bonchurch kolo Ventnor, wyspa Wight. Siedziałem w ciasnej kuchni i z posępną miną wpatrywałem się w kartkę, podczas gdy siostra Fletchera nakrywała do stołu. - Dziękuję, jest pani dla mnie zbyt dobra - odezwałem się, żeby przerwać milczenie. - Nie ja, tylko Dan - odparła bez uśmiechu. - Zawsze był za dobry. Stąd się biorą wszystkie jego kłopoty. Nigdy jej nie spotkałam... - od razu się domyśliłem, kogo ma na myśli -...ale wszystko zaczęło się właśnie od niej. Przez nią wszystko stracił. - W takim razie szczęściarz z niego, że ma taką siostrę. - Bill, mój mąż, umarł niedługo przed wyjściem Dana na wolność. Browar za nic by się nie zgodził, żebym prowadziła ten pub sama, bez mężczyzny do pomocy. Nie robiłam mu więc żadnej łaski. Ale to jedno muszę powiedzieć... - Pochyliła się nade mną. - Tacy jak pan sprowadzają na niego nieszczęście. Niech pan go zostawi w spokoju. O nic więcej nie proszę. Fletcher odprowadził mnie na przystań, z której kursował prom na wyspę Wight. Świeciło słońce, ale ulice Portsea wydawały się równie ponure jak podczas deszczu. Po prawej stronie majaczył mur stoczni. - Pańska siostra chce, żebym zostawił pana w spokoju - odezwałem się, kiedy minęliśmy główną bramę. - Cóż, nie zawsze można mieć wszystko, czego się chce. Powinien pan o tym wiedzieć. - Ukrywanie dezertera to poważne przestępstwo, szczególnie jeżeli popełnia je były skazaniec.- Obaj ryzykujemy. Ciekawe, czy zdaje pan sobie sprawę jak bardzo. - Chyba tak. - Ale chyba pan nie wie, że jesteśmy śledzeni. - Chciałem się odwrócić, Fletcher zdążył mnie jednak powstrzymać. - Radzę nie sprawdzać. Niech mi pan uwierzy na słowo. Facet kręcił się w pobliżu Syreny, więc poprowadziłem pana okrężną drogą. Cały czas idzie za nami. - Co za jeden? - Pewnie policjant. Nie wie pan, dlaczego pana śledzą? - Mówiłem już panu: Shapland nie jest głupcem. Ale czy jest pan pewien, że właśnie za nami idzie? - Tak, lecz na wszelki wypadek zaraz to sprawdzimy. Zeszliśmy po nabrzeżu na pontonową przystań dla promów. Kupiłem bilet i usiedliśmy na ławce, z której mieliśmy dobry widok na pozostałych pasażerów. Fletcher wskazał na jednego mężczyznę w płaszczu, stojącego w kolejce do kasy.
- To ten. A teraz niech pan słucha, zrobimy tak: ponieważ facet na pewno śledzi pana, a nie mnie, będzie pan do ostatniej chwili zwlekał z wejściem na prom. On oczywiście zrobi to samo, chcąc mieć pewność, że go pan nie wystrychnie na dudka. Ale ja zadbam, żeby nie zdążył wsiąść. - W jaki sposób? - O to niech już pana głowa nie boli. Znajdę sposób. W końcu może mnie co najwyżej przymknąć. Kiedy przypłynął prom - mały baryłkowaty parowiec - wszyscy pasażerowie stłoczyli się przy trapie, tylko my oraz - zgodnie z przewidywaniami Fletchera - mężczyzna w płaszczu trzymaliśmy się z tyłu. Rzucał w naszą stronę nerwowe spojrzenia, starając się odgadnąć, co zamierzamy. Wszyscy pasażerowie weszli już na pokład i teraz ładowano jakieś towary, a my wciąż staliśmy jak wmurowani. Tajniak musiał się zorientować, że został zdemaskowany. Dopiero kiedy załoga zaczęła podnosić trap, Fletcher pociągnął mnie za rękaw i skoczyłem do przodu. Wskoczyłem na pokład, gdy prom odbijał już od przystani. Marynarze spojrzeli na mnie krzywo, ja jednak zwracałem uwagę tylko na to, co się działo na pomoście. Mężczyzna w płaszczu najwyraźniej starał się podążyć moim śladem. On i Fletcher stali jeszcze piersią w pierś, tajniak gestykulował i wykrzykiwał słowa, których nie słyszałem ze względu na pracę silnika. Podbiegł bagażowy i starał się go udobruchać, Fletchernatomiast mówił coś - prawdopodobnie przepraszał - spoglądając jednocześnie w moją stronę i uśmiechając się półgębkiem. Prom był już daleko od przystani i zostawiając za sobą spieniony ślad, skierował się ku wyjściu z portu. Może dla mnie Shapland był za mądry, ale na pewno nie dla Fletchera. ROZDZIAŁ ÓSMY W cieśninie Solent zaczęło wiać. Prom sunął z mozołem. Siedziałem na pokładzie, spoglądając najpierw w tył, na coraz odleglejsze Portsmouth, później zaś przed siebie, na zieloną bryłę wyspy. W Ryde złapałem pociąg jadący przez wyspę do Ventnor, miejscowości położonej na jej południowym krańcu - popularnego kurortu wyludnionego przez wojnę, nadal jednak niezwykle malowniczego. Białe budynki stały nad brzegiem morza u stóp stromego, gęsto zalesionego zbocza. Na stacji zapytałem, jak dotrzeć do Bonchurch, i zgodnie z instrukcjami skierowałem się na wschód, gdzie domy - coraz większe i bardziej rozproszone - kryły się w gąszczach zielonych jeszcze parków. Bonchurch okazało się małą wioską, skupiskiem wiekowych domków dookoła stawu otoczonego wierzbami. Na poczcie spytałem o drogę do East Dene College. Leżał na końcu
krętej alei porośniętej rododendronami, na początku której stała tablica: „East Dene College, akademia dla młodych dam”. Na razie nie natknąłem się na ani jedną uczennicę. Dziedziniec był pusty, a ze stojącego pośród szumiących drzew budynku z szarego kamienia nie docierały żadne odgłosy życia. Kiedy zbliżyłem się do wejścia, pojawiła się kobieta o groźnej minie, ubrana w długą czarną suknię. Zamknęła książkę, którą czytała, i posłała mi srogie spojrzenie. - Dzień dobry - powiedziałem. - Szukam panny Fotheringham. Jej mina stała się jeszcze bardziej zacięta. - Panna Fotheringham prowadzi teraz lekcję. Jaki jest charakter pańskiej wizyty? - Przepraszam bardzo, ale to sprawa napawdę pilna. Czy mógłbym porozmawiać z nią chociaż przez krótką chwilę? - Jak się pan nazywa?Podałem jej nazwisko. Zaprowadziła mnie do holu i wskazała drzwi do maleńkiej poczekalni, której okna wychodziły na tyły budynku. Wisiało tam duże zdjęcie nauczycieli i uczennic, zrobione w roku 1901; na umieszczonej niżej liście nie znalazłem nazwiska panny Fotheringham. Koło okna przeszły trzy dziewczyny w białych sukniach do kostek i z rakietami tenisowymi w rękach. Jedna z nich spojrzała na mnie, wcale jednak się nie zmieszała. Odwróciłem się na odgłos otwieranych drzwi. Do poczekalni weszła kobieta mniej więcej w wieku Leonory, ubrana, podobnie jak dziewczęta, w długą białą suknię. Może grała właśnie w tenisa. Miała ciemne włosy i dołki w policzkach sprawiające, że wyglądała na osobę bardzo pogodną, ale w tym momencie na jej twarzy nie było ani śladu uśmiechu. - Jestem Grace Fotheringham - powiedziała. - W czym mogę panu pomóc? - Przepraszam, jeżeli moja wizyta jest nie na czasie. - Z całą pewnością jest niespodziewana. Powiedziano mi, że to coś pilnego. - Rzeczywiście. Szukam Leonory Hallows, a pani podobno wie, gdzie ją znaleźć. Minęła mnie i wyjrzała przez okno. - Leonora wspominała o panu, panie Franklin. Skąd się pan dowiedział, gdzie jej szukać? - Wolałbym na to pytanie nie odpowiadać. Czy mogę się z nią zobaczyć? - Potrzebuje odpoczynku, samotności, spokoju od rodziny. - Nie jestem członkiem jej rodziny. Poza tym powinna pani wiedzieć, że nie wyjadę stąd, dopóki z nią nie porozmawiam. Przez chwilę przypatrywała mi się z uwagą, jakby szukała potwierdzenia tych słów. Wreszcie odezwała się półgłosem: - Mieszka u mnie, w wiosce. Dom Morszczyn, przy Shore Road, zaraz za pocztą.
- Nie będę więc dłużej przeszkadzać, panno Fotheringham. Życzę spokojnego dnia. - Panie Franklin... - Zatrzymałem się w drzwiach. - Leonora jest moją przyjaciółką. Nie chciałabym, żeby wyprowadził ją pan z równowagi. Dosyć się już wycierpiała. - Proszę mi powiedzieć, jak dużo pani o niej wie? - Jeżeli chodzi panu o to, czy wiem, że jest w ciąży, odpowiedź brzmi: tak.- A jeśli chodzi o ojca dziecka? - To nie moja sprawa. Natomiast mieszkańcy wioski są przekonani, że mąż Leonory poległ bardzo niedawno. - Prawdziwa z pani przyjaciółka, panno Fotheringham. Miło mi było panią poznać. Naprawdę tak myślałem i nie dziwiłem się, że Leonora do niej właśnie zwróciła się o pomoc. Wróciłem więc do wioski i zaraz za pocztą skręciłem z Shore Road. Domek o nazwie Morszczyn był schowany za murem porośniętym wybujałym pnączem. Do ogrodu wchodziło się przez żelazną furtkę wpasowaną w kamienny łuk. Przez jej pręty dojrzałem zadbany, równo przystrzyżony trawnik oraz klomby wielobarwnych kwiatów, rosnących pod baldachimem różowych wiśni i zielonych lip. Z boku stał wiklinowy fotel, a w nim, ubrana w liliową sukienkę, wygrzewała się w słońcu Leonora. Nic, ale to zupełnie nic nie zdradzało rozterek, które musiała przecież przeżywać. Przy pierwszym skrzypnięciu furtki uniosła wzrok. Leżący obok fotela spaniel nadstawił uszu, ale nie raczył nawet zaszczekać. - Dzień dobry - powiedziałem cicho. - Przepraszam, nie chciałem cię przestraszyć. Zamknąłem furtkę i wszedłem do ogrodu. Leonora nadal się nie odzywała. Stałem przed nią, nie bardzo wiedząc, co zrobi teraz. - Fletcher powiedział mi, gdzie cię szukać. Właśnie wracam ze szkoły. - Myślałam, że mogę mu ufać - odezwała się w końcu z dziwnie obojętną miną. - Bo możesz. Nie miał wyboru. Musiał mi powiedzieć. - Ile wiesz? - Wszystko. Wiem, że John żyje. - Minę miała wciąż tak samo obojętną, na krótką chwilę wstrzymała jednak oddech. - Chyba powinnaś mi była sama o tym powiedzieć. - Jak to? Przecież dobrze wiesz, co to oznacza. - Czy możemy porozmawiać? Właśnie o tym. - Widzę, że nie mam wyjścia. - Wstała i po raz pierwszy na jej twarzy pojawił się uśmiech. - Przepraszam, Tom, że cię oszukiwałam. Nie miej mi tego za złe.
Chciałem odwzajemnić uśmiech, zamarł mi jednak na ustach, wydawał się bowiem czymś nazbyt banalnym na tę okazję. - Jest wiele rzeczy, których wciąż nie potrafię zrozumieć.- Chodźmy się przejść. Wprowadziła psa do domu i zamknęła oszklone drzwi. Siedział na podnóżku i z żałosną miną patrzył, jak się oddalamy. - Kilka razy zabrałam Swinburne’a ze sobą, ale tak jak jego imiennik* biedak nie może się pochwalić nadmiarem energii. - Zamknęła furtkę i znaleźliśmy się na ulicy. Minęła nas dwukółka powożona przez pastora o czerwonej twarzy, który machnął na powitanie bacikiem. - Chyba rozumiem. Znalazłaś wymarzoną kryjówkę. Ale nie możesz się przecież ukrywać do końca życia. - Nawet nie zamierzam próbować. W Meongate chyba już wiedzą, że nic mi nie grozi. Wysłałam list. Sądzę, że już doszedł. Oczywiście nie napisałam, gdzie jestem. Minęliśmy pocztę. Rzeźnik w sklepie obok uchylił w stronę Leonory czepka. Leonora odpowiedziała uśmiechem, do mnie zaś odezwała się półgłosem: - Jak sam widzisz, już mnie tutaj znają. Ludzie w Bonchurch są bardzo przyjaźni. Szczerze mi współczują z powodu sytuacji, w jakiej się znalazłam. Oczywiście gdyby przypadkiem poznali prawdę, natychmiast zostałabym wyrzucona poza nawias społeczności, a razem ze mną Grace. Sporo ryzykuje, goszcząc mnie u siebie. - To prawda. Powiedz, czy tak właśnie czujesz się w Meongate? Jak wyrzutek? - Tak. Nie mogłabym tam pozostać, i to z bardzo wielu powodów. Chociaż przykro mi, że musiałam odejść w taki sposób. Tutaj chwilowo jestem bezpieczna. Wszyscy mnie znają jako wdowę, której mąż poległ na wojnie, zostawiając ją samą z jeszcze nie narodzonym dzieckiem. To całkiem wiarygodna historia. Powiedz, jak ci się udało tak szybko mnie odnaleźć? Minęliśmy bramy East Dene i schodziliśmy coraz węższą i bardziej stromą ścieżką prowadzącą nad widoczne teraz zza krzaków morze, ja zaś opowiedziałem jej ciąg wydarzeń, które mnie do niej zaprowadziły. Nie wyglądała na zdziwioną, być może dlatego, że wiele z nich sama wcześniej przeżyła. Szliśmy teraz po ścieżce, która prowadziła przez porośnięte trawą i krzakami pagórki dawne osuwiska. Na dole, po naszej prawej stronie, morze wchłaniało kamyki niewidocznej plaży, za nami zaś widać było szczyty i kalenice East Dene. Gdzieś tam, w klasie o wysokich oknach, panna Fotheringham nieco roztargniona uczyła * Swinburne, Algernon Charles (1837-1909) - poeta i krytyk angielski.francuskiego, zastanawiając się od czasu do czasu, jak też sobie radzi przyjaciółka.
- Nie chcę cię okłamywać - powiedziała Leonora. - Uważam, że John nie miał prawa tak cię potraktować. Cóż, nie potrafię pojąć wielu rzeczy, które zrobił albo mógł zrobić. Już go nie rozumiem tak dobrze jak dawniej. - Ale widziałaś się z nim. I od dawna wiedziałaś, że żyje. - Tak. Przez miesiąc byłam przekonana, że naprawdę zginął. Wiadomość z Francji przyszła na początku maja. Odbyło się nabożeństwo żałobne, dostałam twój list i wysłałam ci odpowiedź. A potem nagle... Była sobota, dziesiątego czerwca. Znowu przyjechał Mompesson, który po wiadomości o śmierci Johna zaczął u nas bywać jeszcze częściej niż dotąd. Było jasne, że chce w jakiś sposób wejść do rodziny. I nie chodzi mi o to, że był kochankiem Olivii. To może było obrzydliwe, lecz przecież nie takie znowu niespotykane. Ale on chciał zdobyć Meongate, pragnął władzy nad tytułem, skoro na sam tytuł nie mógł liczyć. Jako młoda wdowa, stałam się dla niego atrakcyjnym celem. Początkowo byłam oszalała z rozpaczy, więc nie zwróciłam na to uwagi. Później jego uprzejmości pomagały mi choć na chwilę zapomnieć o smutku. Wtedy znienawidziła mnie Olivia, pewnie poczuła się zagrożona. Prawdę mówiąc, nie sądzę, żeby Mompesson uznał za stosowne zerwać z Olivią, gdybym zgodziła się za niego wyjść. Ale mniejsza o to. Faktem jest, że nie zdawałam sobie z tego wszystkiego sprawy. Aż do tamtego wieczoru. Postanowiłem jej przerwać i choć na chwilę powstrzymać ten potok zwierzeń. Przez tyle czasu tak wiele ukrywała, że nie czułem się przygotowany, by tak od razu, stojąc na stromej ścieżce opadającej ku morzu, poznać całą prawdę. - Poczekaj. Tego wszystkiego mogłem się co najwyżej domyślać. Twierdzisz, że Mompesson chciał wejść do rodziny. Ale po co? Czego chciał? - Też jestem zdana jedynie na domysły. Nie zwierzał się mnie ani, śmiem twierdzić, nikomu innemu. Wiem tylko, że jego rodzina miała kiedyś majątek w Luizjanie. Po wojnie secesyjnej stracili i ziemię, i pieniądze. Może po prostu nam zazdrościł, jak myślisz? Miał talent do zarabiania pieniędzy, ale sam talent nie mógł mu dać statusu społecznego, o jakim marzył. Czy tego właśnie od nas chciał? Odwróciła się i zeszła parę kroków po zboczu. Milczałem czując, że tak będzie lepiej, jeżeli chcę usłyszeć, co się naprawdę stało. - Tamtego wieczoru położyłam się wcześnie. Zawsze tak robiłam, kiedy przyjeżdżał Mompesson. Starałam się być dla niego miła, lecz te wysiłki okropnie mnie wyczerpywały. Zasnęłam szybciej niż w ciągu ostatnich tygodni, a kiedy się obudziłam, byłam przekonana, że nadal śnię. Nade mną stał John i zakrywał mi usta ręką, żebym przypadkiem nie krzyknęła. Złudzenie, koszmar, czymże innym mogło to być? Ale kiedy się odezwał, wiedziałam, że to
John, że naprawdę wrócił. Słuchając go zrozumiałam jednak, że coś się w nim zmieniło. Mąż, o którym myślałam jak o poległym, żył, ale nie do końca. Nie był już taki jak kiedyś. „Nie jestem duchem - rzekł - i przepraszam, że musiałem cię tak okrutnie oszukać”. Usiadł na łóżku i zdjął mi rękę z ust. Zachowałam milczenie, chociaż miałam ochotę głośno krzyczeć z radości na jego widok. Myślałam - o ile w tamtej chwili w ogóle myślałam - że zaszła jakaś absurdalna pomyłka, którą mi zaraz wyjaśni. Ale on powiedział, że zakradł się do domu i nikt poza mną nie ma pojęcia, że żyje. Chciał, by tak pozostało. W tamtej chwili liczyło się dla mnie tylko to, że mój ukochany wrócił, że jednak nie zginął. Kiedy go trzymałam w ramionach, czułam, że zdarzył się cud. - Zwróciła się w moją stronę. - Potrafisz to sobie wyobrazić, Tom? - Opowiedział ci, jak to się stało, w jaki sposób udało mu się przeżyć? - Później. Zasnęłam na trochę, a kiedy się obudziłam, stał w oknie, palił papierosa i obserwował wstający nad parkiem świt. Po raz pierwszy dokładnie mu się przyjrzałam. Był w zniszczonym ubraniu, nie ogolony, bez munduru, bez żadnych bagaży. Nagle zdałam sobie sprawę, że wygląda jak zbieg. Do tego jeszcze zauważyłam coś w jego spojrzeniu... zrozumiałam, że nie jest to zwykły powrót żołnierza do domu. „Będę cię musiał znowu opuścić - usłyszałam. - Oficjalnie muszę pozostać martwy”. Potem wszystko mi opowiedział. Jego śmierć nie była żadnym nieporozumieniem, lecz zwykłym oszustwem. Zdezerterował. Podobno od dawna to planował, bo jak powiedział, wojna to ohydna, brutalna farsa, której nie potrafił dłużej znosić. Kiedy więc nadarzyła się sposobność, wykorzystał ją. Odcięty na ziemi niczyjej zostawił swoje dokumenty przy zwłokach zabitego kolegi i uciekł z pola bitwy. Nie chciał wchodzić w szczegóły ani powiedzieć, co później robił i gdzie był. Przyszedł do mnie w nadziei, że uwolnię go od poczucia winy, przekonam, że postąpił słusznie. Ale nie potrafiłam. Zawiodłam gow chwili, kiedy najbardziej mnie potrzebował. Kocham go i wiem, że on również mnie kocha. Cieszyłam się i nadal cieszę, że nie zginął we Francji. Ale to nie takie proste, prawda? Sam powiedz, czy gdzieś w głębi duszy nie gardzisz nim jako zdrajcą? Czy cały świat nie potępiłby go jako tchórza, gdyby się wydało, że oszukał śmierć? Mogłem jedynie przytaknąć. - John ma rację. Wojna jest czymś okropnym i nie można pozwolić, żeby dalej trwała. Tak, ale dopóki się nie skończyła, trzeba w niej uczestniczyć. Ucieczka z linii frotnu nie jest tchórzostwem, przeciwnie, wymaga sporo odwagi. Lecz to prawda, świat by takiego postępowania nie zrozumiał. Westchnęła.
- To właśnie mu powiedziałam. Że wcześniej czy później zostanie zdemaskowany, a to, co się wtedy stanie, będzie dla mnie czymś gorszym niż jego śmierć na wojnie, nawet tak bezsensownej i okropnej. Wiedziałem, jaka kara spotyka dezerterów. - Tak, to się rzeczywiście może zdarzyć. - Próbowałam go przekonać, żeby wrócił do swojego pułku. Mógłby spróbować jakoś się wytłumaczyć i może udałoby mu się uniknąć sądu za dezercję. Ale on twierdził, że to się nie może udać, że nikt mu nie uwierzy. Musiałam więc zadać mu pytanie, którego najbardziej się obawiałam. W jaki sposób będziemy mogli być razem? Jeżeli ma dalej pozostawać w ukryciu, jak długo będę musiała udawać wdowę? Czekałem na dalszy ciąg, ona jednak milczała. Zapadła cisza, w której słychać było tylko szum trawy. Wyglądało na to, że Leonora potrzebuje jakiejś zachęty. - Co odpowiedział? Pokręciła głową. - Nic. Zgodził się ze mną. Podobno moje słowa jedynie potwierdziły to, co często sam sobie powtarzał. Ale coś go powstrzymywało, coś innego niż zwykłe niezdecydowanie. Nie wahał się, nie był zdenerwowany, nie wyglądał nawet na bardzo przestraszonego. Przeciwnie, był w nim jakiś spokój, wręcz obojętność, która niepokoiła mnie najbardziej. Potem powiedział, że musi już iść. Robiło się coraz jaśniej; nie mógł ryzykować spotkania z kimkolwiek. Prosiłam go, błagałam, by postąpił zgodnie z moją radą, a przynajmniej by wkrótce znowu się zjawił, on jednak w kółko powtarzał, że niczego nie może być pewien. Poza jednym: że mnie kocha. Zanim poszedł, wspomniał jeszcze o tobie. - Co mówił? - Ponieważ wcześniej dużo mi o tobie opowiadał, twoje naz wisko nie było mi obce. „Prawdopodobnie odwiedzi cię Franklin - powiedział. - Jeżeli żyje. Jeżeli pamięta. Za nic w świecie nie wyjawiaj mu prawdy. Ale mu zaufaj. Zasługuje na to”. Miał rację Zasługujesz. - Może. Lecz nie potrafiłem wam pomóc. Ani tobie, ani jemu. - Tylko on sam może sobie pomóc. Nikt inny. Od tamtego niedzielnego poranka nie widziałam Johna ani nie dostałam od niego żadnej wiadomości. Patrzyłam, jak znika między drzewami - posłał mi tylko jedno niepewne spojrzenie - i modliłam się, żeby nie odszedł zbyt daleko. Byłam przekonana, że w końcu zdecyduje się jednak ujawnić. Niestety... nic z tego. Żadnych listów, żadnej wiadomości. Dla świata pozostawał martwy. Mijały dni i z czasem minęło też napięcie związane z oczekiwaniem. Chwilami wydawało mi się nawet, że jego powrót był tylko snem. Tak jednak nie było, o czym dobitnie dało mi znać własne ciało. Zorientowałam się, że jestem w ciąży, i zrozumiałam absurdalność swojego położenia. Nie
mogłam dochować tajemnicy, nie narażając się jednocześnie na oskarżenie o zdradę. Nie mogłam podtrzymywać wiary rodziny w Johna, nie burząc jednocześnie ich wiary we mnie. A jedynego człowieka, któremu mogłam i tak bardzo chciałam się zwierzyć, i który pod wpływem tej wiadomości mógłby zmienić zdanie, nie potrafiłam odnaleźć. - Tak, sytuacja całkiem absurdalna. - Wkrótce jednak jeszcze się pogorszyła. Na początku lipca Mompesson wyłożył w końcu karty na stół. Przedtem już kilkakrotnie namawiał mnie na przejażdżkę samochodem, zawsze jednak odmawiałam. Tym razem nie miałam wyboru. „Musimy porozmawiać o rzekomej śmierci twojego męża - rzekł z cynicznym uśmieszkiem. - Chyba wolisz zrobić to tutaj, publicznie?” Zimny pot spłynął mi po plecach. Mompesson wiedział. Wyjechał na drogę do Winchester, zatrzymał się niedaleko toru golfowego i zaczął mówić. Tamtego niedzielnego ranka widział, jak John opuszczał Meongate. A teraz zdobył jego adres w Portsmouth. Nie chciał go zdradzić, ale zagroził, że jeżeli nie będę chciała z nim współpracować, zawiadomi policję, a wtedy John zostanie aresztowany i rozstrzelany. Nie miałam żadnych wątpliwości, że naprawdę jest gotów to zrobić. Chyba że zgodzę się, jak to określił, współpracować. - Odwróciła się i spojrzała na morze. - Nie miałam wyboru. To nie był żaden blef, a nie mogłam ostrzec Johna, bo nie wiedziałam, gdziego szukać. Nie miałam też komu się zwierzyć. Musiałam przystać na warunki Mompessona. Okazały się jeszcze dotkliwsze, niż przypuszczałam. Nie chciał pieniędzy. Chciał mnie. Czego dokładnie, sam widziałeś, nie będę więc o tym mówić. Miałam mu zastąpić niewolników... uważał, że ma do nich prawo, którego pozbawiła go historia. Zgodziłam się ze względu na Johna, wierz mi, tylko ze względu na niego. To jednak nie było najgorsze. Szykował dla mnie jeszcze cięższą karę. Chciał, żebym za niego wyszła. Oczywiście wiedzielibyśmy, że popełniam bigamię, ale tylko my, nikt inny. A przecież nie mogłam zdradzić tajemnicy. Musiałam się zgodzić. Wiadomość - uzyskaną prawdopodobnie od Olivii - o mojej ciąży przyjął z zachwytem. Był pewien, że wszyscy bez najmniejszych wątpliwości uznają go za ojca, o co zresztą zamierzał zadbać. Wówczas to małżeństwo sprawiłoby lordowi Powerstockowi tyle cierpienia, ile jemu radości. Przpuszczam, że w rzeczywistości bardziej pożądał Meongate niż mnie. Zaczynałam rozumieć, na czym polega jego plan. Ślub ze mną miał być dopiero początkiem. Później, udając niewiniątko, mógłby wydać Johna, niszcząc w ten sposób zarówno jego, jak i mnie. Taki cios musiałby zabić lorda Powerstocka. Droga do ślubu z Olivią i zawładnięcia całym
majątkiem stanęłaby przed nim otworem. Utrzymując sekret Johna w tajemnicy, służyłam tylko zaspokojeniu ambicji Mompessona. Możesz uważać, że przesadzam, ale tak to w moich oczach wyglądało. - Wierzę. - Pójdziemy tędy? - Ruszyła powoli po zarośniętej ścieżce, a ja posłusznie za nią. Jakieś trzy dziewczyny z siatkami na motyle, wracające prawdopodobnie do East Dene, minęły nas, mówiąc dzień dobry, a kiedy przeszły, Leonora kontynuowała swą opowieść. - Nie wiedziałam, co robić. Zdawało mi się, że nie ma żadnego wyjścia, nie miałam też komu się zwierzyć. Kiedy się zjawiłeś, ze swą przyjaźnią i szlachetnymi propozycjami, było mi jeszcze trudniej, przypominałeś mi bowiem, jak tragiczne jest moje położenie. Obawiałam się tego, już kiedy lord Powerstock znalazł twoje nazwisko na jednej z list lady Kilsyth, nie próbowałam go jednak powstrzymać przed wysłaniem zaproszenia. A czas uciekał. Mompesson wyznaczył mi termin ostatecznej odpowiedzi. Do najbliższego piątku miałam zdecydować, czy zgodzę się go poślubić. - Zadrżała, chociaż wcale nie było zimno. Później mieliśmy ogłosić zaręczyny.- Domyślałem się tego. Podsłuchałem fragment waszej rozmowy w gaju rododendronów. Stanęła i spojrzała na mnie z niedowierzaniem. - Nie mogłeś wiedzieć, co kryje się za naszymi słowami. - Zorientowałem się tylko, że ma nad tobą jakąś władzę. - Rzeczywiście miał. - Skinęła głową i poszliśmy dalej. - Przypuszczam, że dał mi tyle czasu na podjęcie decyzji po to tylko, żeby móc się napawać swym zwycięstwem. - Przed wyjazdem chwalił mi się, że na pewno przyjmiesz jego oświadczyny. - Dowodzi to jego pewności siebie, a dla ciebie miało zapewne być ostrzeżeniem. Po wyjeździe Mompessona długo myślałam, w jaki sposób mogłabym mu uniemożliwić osiągnięcie celu. Doszłam do wniosku, że mam jedno jedyne wyjście: odnaleźć Johna. Wiedziałam jednak tylko tyle, że ukrywa się gdzieś w Portsmouth. Ale dlaczego? Miasto portowe to przecież niezbyt odpowiednie miejsce na kryjówkę, szczególnie dla dezertera. Zastanawiałam się więc nad każdym jego słowem, analizowałam każdą chwilę tamtej nocy. Nie znalazłam niczego, co mogłoby wyjaśnić, dlaczego wybrał właśnie Portsmouth. I nagle sobie przypomniałam. Właściwie to dzięki Fergusowi, który wspomniał coś o matce Johna. Nie było w tym nic niezwykłego, robi to przecież często, ale wtedy sobie przypomniałam, że pracowała w Portsmouth. Jedynie to mogło łączyć Johna z tym miastem. Postanowiłam pojechać tam i odnaleźć męża albo przynajmniej poszukać jakichś dalszych wskazówek. - Ale natknęłaś się na mnie, a ja ci pokrzyżowałem plany.
- Nie całkiem. Prawdę mówiąc, nie miałam żadnych planów, a kiedy cię spotkałam, zdałam sobie sprawę, jak bezsensowny był mój wyjazd. Nie miałam przecież pojęcia, gdzie szukać. Kiedy wróciliśmy do Meongate, moja sytuacja była więc nadal równie fatalna jak przed wyjazdem. Doszliśmy do końca ścieżki, która znikała w gąszczu krzaków jałowca. Od tego miejsca ziemia opadała coraz stromiej w stronę urwiska. Stanęliśmy i przez chwilę patrzyliśmy na siebie. - Teraz rozumiem, że kiedy złożyłem ci tamtą głupią propozycję, musiałaś ją odrzucić. Uśmiechnęła się blado. - Musiałam, Tom. Przykro mi. Wracamy tą samą drogą? - Zawróciliśmy. - Czułam, że jeżeli nie zrobię tego w sposób stanowczy i ostateczny, będziesz nalegał, zadając w ten sposób ból sobie i mnie. 15 Cienie przeszłości225 Dlatego właśnie powiedziałam ci, że jestem w ciąży, i pozwoliłam wysnuć oczywisty wniosek, iż ojcem jest Mompesson. Dla mnie był to ledwie przedsmak przyszłych doświadczeń. Tego wieczoru czekało mnie spotkanie z Mompessonem. Nie miałam już ani czasu, ani nadziei. W akcie rozpaczy wsunęłam ci pod drzwi list. Wcześniej poszłam do obserwatorium i wycelowałam teleskop w okno Mompessona. Liczyłam, że pójdziesz tam, a to, co zobaczysz, przekona cię, że jestem jego ofiarą, a nie kochanką. Że może ty potrafisz znaleźć sposób, by mnie od niego uwolnić. - Spojrzała mi w oczy. - Ale przypuszczam, że w twoich oczach wyglądało to całkiem inaczej. Zawstydziła mnie nikłą nadzieją, którą we mnie pokładała. - Ktoś tak godny zaufania jak John z całą pewnością zrozumiałby, o co chodzi. Ale ja... rzeczywiście odebrałem to całkiem inaczej. - Kiedy się dowiedziałam o śmierci Mompessona, pomyślałam, że posunęłam się za daleko, że nieświadomie skłoniłam cię do morderstwa. - Niestety, byłem w tym czasie zajęty czymś znacznie mniej szlachetnym. Piłem na umór w miejscowej gospodzie; na tyle tylko potrafiłem się zdobyć. - Później w mojej głowie zrodziło się inne podejrzenie. - Że to John go zabił? - Tak. Początkowo wydawało mi się to całkiem absurdalne, ale w końcu kto inny mógł to zrobić? Czy właśnie po to wrócił? Żeby mnie ratować przed Mompessonem? - Niewątpliwie uważał Mompessona za zagrożenie.
- Tak jak i ja. Kiedy mi powiedziałeś, że drzwi do obserwatorium były otwarte, nabrałam pewności, że był tam John. Zamknęłam je wychodząc, a był jeszcze tylko jeden klucz. Po raz ostatni widziałam go w rękach męża. - Po co John miałby wchodzić do obserwatorium? - Wiedział, że tam będzie bezpieczny, że będzie mógł śledzić każdy ruch Mompessona. Może tamtego wieczoru zobaczył coś, co ostatecznie go przekonało, iż Mompesson musi umrzeć. - Przerwała, a zanim odezwała się ponownie, zdążyłem sobie wyobrazić, co mógł zobaczyć. - Tym bardziej musiałam się z nim spotkać. W końcu domyśliłam się, gdzie go szukać. Przeczytałam esej jego matki i pojęłam, że to ogniwo, którego mi brakowało. Tobie też prawie się udało odgadnąć, ale przerwał nam inspektor Shapland. Przykro mi, że cię musiałam oszukać, ale naprawdę nie mogłam wtedy wyjaśnić, co zamierzam. - Teraz to rozumiem. - Poszłam do zajazdu Syrena i tam poznałam pana Fletchera. Z początku niechętnie ze mną rozmawiał, lecz kiedy mu się przedstawiłam i powiedziałam, że wiem, iż John żyje i ukrywa się w Portsmouth, trochę jakby złagodniał. Podał mi adres Johna, ale ostrzegł jednocześnie, że prawdopodobnie się spóźniłam, bo mój mąż już tam nie mieszka. I rzeczywiście. Na wypadek gdyby wrócił, zostawiłam list. - Raczej się na to nie zapowiada. - Grace to moja najlepsza przyjaciółka. Jest jedyną osobą na całym świecie, której mogłam powierzyć taką tajemnicę. A nie potrafiłam dłużej znosić tego sama. Dlatego tu przyjechałam, a ona mnie nie zawiodła. - Wie o wszystkim? - Tak. O wszystkim, o czym ja wiem. Na użytek sąsiadów wymyśliłyśmy zgrabną historyjkę, która zapewniła mi spokój, choćby na jakiś czas. - A co z Johnem? - Nie mogę mu pomóc, bo nie wiem, gdzie jest. Gdzie mam go teraz szukać? - Właśnie, gdzie? - Dokądkolwiek się udał, tym razem nie zostawił żadnych wskazówek, żadnych śladów. - Jeżeli rzeczywiście wrócił po to, żeby cię obronić przed Mompessonem, osiągnął swój cel. - Ale jakim kosztem? Słowa te zawisły w powietrzu. Mijaliśmy właśnie wiejski kościół, przycupnięty w zagłębieniu za kamiennym, porośniętym pnączem murem. Czułem, jak poprzez stulecia
dosięga mnie oferowane przezeń wiekowe rozgrzeszenie. Ferma Hemu - jakże to było dawno! - kiedy Hallows ze słabnącą siłą czepiał się lojalności i miłości, usuwających w cień wojnę, której byliśmy więźniami. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, jakiego głosu kapitan Hallows wysłucha, jaką bitwę toczy. A teraz? Czy wiedział, w ilu sprawach go zawiodłem? Meongate - jego dom, a moja pułapka rozdzieliło nas konsekwentniej aniżeli jakiekolwiek pole bitwy. Leonora weszła na dziedziniec, a później do kościoła. Nie poszedłem za nią; byłem obcy w świecie jej nie wysłuchanych modlitw. Cóż złego zrobiła? Przecież jedynie dotrzymała złożonych w kościele ślubów wierności! Nikt by tego jednak nie zrozumiał, żadna pobożna kongregacja nawet by nie próbowała jej bronić. Wyznanie Leonory musiało na zawsze pozostać tajemnicą.Stałem tyłem do kruchty, wpatrzony w stare, poniszczone nagrobki i gąszcz krzaków jeżyn opadający ku morzu. Targały mną wyrzuty sumienia, łagodzone nieco wątpliwościami. Nie powinienem był interpretować związku Leonory z Mompessonem tak, jak to uczyniłem, i pewnie nigdy bym tego nie zrobił, gdyby nie żądze rozbudzone we mnie przez Olivię. Osądziłem innych tak, jak sam bałbym się zostać osądzony. Ale wątpliwości pozostawały, gromadząc się niczym ciemny wieniec wokół spokojnego, niezmąconego blasku lojalności Leonory. Ich sprawcą był Hallows - jak zawsze, od naszego pierwszego spotkania do ostatniego, niejasnego pożegnania. Zawiodłem go, nie sprostałem próbie, której mnie poddał. Ale jakiej próbie nie sprostał Hallows? - Chyba powinniśmy już wracać. Aż podskoczyłem. Leonora wyłoniła się z kościoła i stanęła przy moim ramieniu. - Tak, oczywiście. Chodźmy. - Wyszliśmy z powrotem na ścieżkę. - Jeżeli tego właśnie chcesz. - A co innego mogłabym zrobić? - Wrócić ze mną do Meongate. Skrzywdziłem cię. Gdybym był mniej podejrzliwy, może udałoby się tego wszystkiego uniknąć. Chciałbym spróbować naprawić przynajmniej to, co się da. - Nie obwiniaj się, Tom. Wszyscy jesteśmy winni. Może naprawdę John poczuł się zmuszony zabić Mompessona, lecz stało się tak dlatego, że nie zostawiliśmy mu wyboru. Jeżeli mam dochować jego tajemnicy, za nic w świecie nie mogę wrócić do Meongate. A przecież muszę jej dochować, prawda? - Mam nadzieję, że to możliwe. - Powiedz lordowi Powerstockowi, że mnie znalazłeś, ale nie mów, gdzie mieszkam. Nie sądzę, żeby się przeciwstawił mojej decyzji. Skoro nie mogę mu wyjawić prawdy, zapewne potępi mnie z kretesem.
- A co z Shaplandem? - Postaraj się zdradzić mu jak najmniej. - Przypuszczalnie będzie chciał wezwać cię na świadka. - Nie ma powodu, ale jeżeli zechce, to trudno. - Zdajesz sobie sprawę, że najprawdopodobniej cała wina zostanie zrzucona na Bogu ducha winnego Cheritona? - Tak. A czy mamy jakikolwiek inny wybór? - Nie, żadnego. - Pokręciłem głową na myśl o pustce tego słowa. Rzeczywiście, nie było żadnego wyboru. Teraz, kiedy prawda zostałaukryta, nie było kłamstw, pomiędzy którymi moglibyśmy wybierać, ani dróg nie prowadzących ku goryczy i spustoszeniu. Przed nami wąska ścieżka przechodziła w drogę szutrową, mijającą wejście na teren East Dene. Tu spotkaliśmy Grace Fotheringham, idącą powolnym krokiem. Posłała nam zaniepokojone spojrzenie. - Dobrze się czujesz, Leonoro? - zapytała z troską. - Na tyle, na ile to możliwe - odpowiedziała Leonora. - Sądzę, że pan Franklin i ja powiedzieliśmy sobie wszystko, co było do powiedzenia, i że teraz już może spokojnie wrócić do domu. - Ruszyła w stronę przyjaciółki, ja zaś pozostałem tam, gdzie byłem. Przez chwilę nikt się nie odzywał, wyczułem jednak w tej ciszy stanowczość, niemalże chęć jak najszybszego uwolnienia się od mojego towarzystwa. Stały obok siebie, a ja poczułem się wyobcowany przez łączącą je przyjaźń, po raz kolejny stałem się intruzem. Minąłem je, przeszedłem jeszcze parę kroków, po czym stanąłem i spojrzałem w ich stronę. - Powodzenia, Leonoro. - Wypowiadając te słowa zrozumiałem, że to nasze ostatnie pożegnanie, że już nigdy więcej jej nie zobaczę. - Powodzenia, Tom - odparła. Wiatr ucichł i wokół panowała niepowtarzalna, łagodna, przemijająca cisza wczesnego popołudnia. Zacząłem się zastanawiać, jak odczytałby tę scenę przypadkowy, niezbyt zainteresowany przechodzień. W tym momencie podeszła Leonora i pocałowała mnie w czoło. - Niech cię Bóg błogosławi - powiedziała tak cicho, że panna Fotheringham prawdopodobnie tego nie usłyszała. Chyba zresztą nie miała usłyszeć. Ująłem jej dłoń niezgrabnie, nie bardzo wiedząc, jak ten gest zostanie odebrany. Jako serdeczne pożegnanie? A może symbol współuczestnictwa w tajemnicy Johna? Jakie to jednak miało znaczenie, skoro bezpowrotnie minęła chwila, kiedy mogliśmy się stać dla siebie kimś więcej? Opuszczaliśmy kurtynę na scenę, na której nigdy nie było aktorów. Doszliśmy do rogu, ale nikt nie skręcił w kolejną uliczkę.
Leonora posłała mi smutne spojrzenie wielkich szarych oczu, nie pozwalających popłynąć łzom, które kiedyś mogliśmy dzielić. Nie było już nic do powiedzenia. Odwróciłem się i ruszyłem coraz szerszą alejką, nie oglądając się aż do chwili, kiedy minąłem pocztę i uliczkę prowadzącą do domku Morszczyn. A gdy się w końcu obejrzałem, były jedynie dwiema małymi sylwetkami, rozmazanymi przez odległośći narastającą obcość, dwoma symbolami wszystkiego, czego w dalszym ciągu nie rozumiałem. Zadzwonił dzwonek w drzwiach poczty i nastrój prysł. Z budynku wyłoniła się klientka, przysadzista kobieta tuląca w ramionach pekińczyka. Zewsząd otaczał mnie banał. Ponownie ruszyłem, już się nie oglądając. Kurtyna została opuszczona, ja zaś doszedłem do rogu i skręciłem. Co robić? Pytanie to nie opuszczało mnie nawet na chwilę, kiedy krótki pociąg sunął powoli przez wyspę i kiedy pokład promu drżał mi pod stopami, a nad głową przelatywały mewy. Teraz już znałem sekret Leonory i byłem wobec niego równie bezradny jak ona. Wiązała mnie z Hallowsem przyjaźń i lojalność, nadal jednak nie wiedziałem, jaką rolę odegrał w tragedii Meongate. Wpłynęliśmy do portu, mijając szare burty zakotwiczonych okrętów wojennych. W oddali dojrzałem również „Victory” Nelsona, wspomnienie innej wojny i innych czasów. Tym razem Anglia zażądała od swych żołnierzy zbyt wiele i już nie wiedziałem, co tak naprawdę jest moim obowiązkiem. Niezwłocznie udałem się do Syreny. Zresztą dokąd jeszcze mógłbym pójść? Znalazłem się w pokoju, w którym Fletcher trzymał swoje tajemnice; skrzeczała papuga, pachniało geranium. Sekretarzyk był znowu otwarty, a zdjęcie Miriam Power stock leżało na wierzchu. Fletcher zapalił fajkę, mnie zaś nalał rumu i słuchał mojej relacji, cierpliwie, bez zdziwienia. - Uda się panu przebrnąć przez dochodzenie, tak jak prosiła? - Pytanie było proste i bezpośrednie, pozbawione jakichkolwiek wątpliwości albo zbędnych skrupułów. - Chyba tak. Przecież ściągnął mi pan z karku policję. - Nie. Na pewno już się zorientowali, że pan wrócił. - Ale nie wiedzą, gdzie byłem, a nawet gdyby wiedzieli, niewiele by im to pomogło. Przecież im nie powiedziałem, gdzie jest Hallows, zresztą dlaczego mieliby sądzić, że John Hallows żyje? I tak to musi zostać. - Jak długo? - Przynajmniej do czasu zamknięcia śledztwa. A później... no cóż, nie mam pojęcia. Co pan proponuje?
- Nie wiem.Na tym właśnie polegał problem. Ucieczka z linii frontu żeby ratować Leonorę, nawet jeżeli miało to oznaczać konieczność zabójstwa Mompessona - to jeszcze potrafiłem zrozumieć Ale co dalej? Czy Hallows do końca życia pozostanie w kryjówce? To przecież byłoby gorsze niż... - Popatrzyłem w okno, ale nic nie widziałem. Usiłowałem sobie wyobrazić alternatywę stojącą przed Hallowsem. Co mówiła Leonora? „Był w nim jakiś spokój wręcz obojętność...” Nic się nie działo przypadkowo. Wszystko dokładnie zaplanował, łącznie z moim przyjazdem do Meongate Przez cały czas służyliśmy jego celom. Tylko na czym one polegały? - Widzę, że myśli pan o tym samym co ja. - Słowa Fletchera odwróciły moją uwagę od okna. - Jeżeli zabił Mompessona, żeby ratować Leonorę, w jaki sposób może uratować sam siebie? A jeżeli nie może, to co jej z tego przyjdzie? - Tak czy owak przegrywa. Jak zresztą my wszyscy. Jeżeli do niej wróci, zostanie oskarżony o dezercję, a może również o morderstwo. A jeżeli nie wróci, jaki to wszystko miało sens? - Myślę, że ani nie wróci, ani nie pozostanie w ukryciu. Pan zresztą uważa tak samo. Fletcher dotknął samego sedna moich podejrzeń. Nagle poczułem chłód. - Rzeczywiście. Chyba ma pan rację. Milczeliśmy. Dotarliśmy na skraj naszych dociekań i żaden z nas nie miał wątpliwości, że dla Hallowsa nie ma już odwrotu. Czy umrze we Francji podczas nocnego patrolu na ziemi niczyjej, czy też później, w chwili wybranej przez samego siebie i dochowując wierności tym, których kochał - to nie miało znaczenia. Kiedy tak siedziałem w ciasnym pokoiku na tyłach zajazdu Syrena, a Fletcher przyglądał mi się zza obłoków dymu, zrozumiałem sytuację Hallowsa. Dopóki Mompesson stanowił zagrożenie, jego potajemne, sekretne życie miało sens, ale teraz, kiedy Amerykanin już nie żył, jedynym honorowym wyjściem była śmierć. Fletcher wypuścił mnie bocznymi drzwiami, wychodzącymi na podwórze. - Jeszcze tylko jedno - powiedział, zdejmując kłódkę z bramy. - Wspomniał pan wczoraj o inspektorze Shaplandzie. Nie daje mi to spokoju. - Co takiego?- Chyba go znam. Składał zeznania na procesie. Moim i Machima. Nic szczególnego. Ścigał kilku naszych towarzyszy. Uparty i bardzo skuteczny. Byłem pewien, że jest na emeryturze. - Powołali go na czas wojny. Fletcher pokiwał głową. - W takim razie to ten sam. Tak jak pan mówił, nie jest głupcem. Na pewno mnie pamięta.
- Ale i tak nie ma się czego uczepić. - Nie ma. Niech pan jednak będzie ostrożny. I proszę tu już więcej nie przychodzić. Tak właśnie miało to zabrzmieć. Z typową dla siebie obojętnością dał mi do zrozumienia, że niezależnie od tajemnic, jakie przyszło nam dzielić, i tak nie staliśmy się sobie ani odrobinę bliżsi. Z chwilą kiedy zamknął za mną bramę, nasza znajomość dobiegła końca, przeszłość zaś wycofała się w mrok jego milczenia. ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY Dojechałem na miejsce, gdy nad Droxford zapadał już zmrok. Wynająłem pokój w hotelu Dworcowym - porośniętym bluszczem, walącym się budynku z czerwonej cegły, odległym zarówno od wioski, jak i Meongate. Właśnie to mi odpowiadało. Rano doszedłem do wniosku, że nie mogę już dłużej odkładać nieuniknionej konfrontacji, poszedłem więc do Meongate, wspominając po drodze, jak przed zaledwie kilkoma tygodniami wyjechał mi na spotkanie staruszek Charter, by w iście szaleńczym tempie powieźć do posiadłości dwukółką zaprzężoną w kuca. Wtedy w powietrzu czuło się niemalże wesołość; teraz nie został po niej nawet ślad. U drzwi spotkałem Fergusa, który z jak zwykle kamienną twarzą poinformował mnie, że lord Powerstock jest w swoim gabinecie. Powerstock nie sprawiał wrażenia zaskoczonego. Przyszło mi do głowy, że wygląda, jakby od chwili mojego wyjazdu siedział za biurkiem, ćwicząc spojrzenie, w którym nie było cienia dezaprobaty, a jedynie głębokie rozczarowanie. - Widział się pan z nią? - spytał głosem wypranym z jakichkolwiek emocji. Dostaliśmy list. - Tak. Jest zdrowa, ale nie chce wracać.- To właśnie napisała w liście. Cóż, może istotnie wybrała najlepsze wyjście. - W każdym razie rozwiązuje to przynajmniej część pańskich problemów. - A więc nie zgłosił pan jej zniknięcia na policji? - Nie, nie było takiej potrzeby. Odnalazłem Leonorę bez ich pomocy. - I co pan teraz zamierza? - Przede wszystkim jak najszybciej opuścić ten dom. Wprawdzie aż do zamknięcia dochodzenia nie wolno mi stąd wyjechać, lecz kiedy to tylko będzie możliwe, postaram się raz na zawsze zniknąć z państwa życia. - Tak będzie najlepiej. - Ta małomówność nie służyła bynajmniej złagodzeniu goryczy. Od lorda Powerstocka biła urażona duma, Postępowałem wbrew jego woli, ale żeby
móc się do niej zastosować, musiałbym najpierw stać się ślepcem, jakiego on sam z siebie uczynił. Jeszcze przez chwilę stałem przed nim, wahając się, czy nie pozwolić sobie na jakąś uwagę, jakąś chociażby bardzo ulotną aluzję do tego, gdzie byłem i czego się dowiedziałem o żonie, którą kiedyś uwielbiał, lecz nigdy do końca nie poznał. Ale to nie miałoby sensu widziałem po jego znieruchomiałej twarzy, że za nic w świecie nie dopuściłby do siebie takiej wiedzy. Odwróciłem się i wyszedłem nie mówiąc ani słowa więcej. Zamierzałem niezwłocznie spakować się i opuścić Meongate, jednakże jeszcze na chwilę zatrzymałem się w holu, przy srebrnej tacy z korespondencją. Znalazłem trzy listy do mnie, ale tylko jeden wyglądał na pilny. Doręczono go tego ranka. Natychmiast rozpoznałem cienką kopertę z Ministerstwa Wojny. Wyglądało na to, że Marriott dotrzymał słowa. Było to lakoniczne wezwanie do stawienia się w następny poniedziałek przed komisją lekarską w Aldershot. Jeżeli Marriott myślał, że będzie to dla mnie cios, mylił się. Po raz pierwszy uznałem, że powrót do czynnej służby ma swoje plusy. Schowałem listy do kieszeni i poszedłem do swojego pokoju. Pakowałem się w pośpiechu. Teraz, kiedy już wiedziałem o mieszkańcach - a także o byłych mieszkańcach Meongate więcej, niż chciałem, pragnąłem możliwie szybko znaleźć się z dala od tego domu. Poszedłem do łazienki, by opłukać się trochę przed wyjściem, a kiedy uniosłem znad wanny ociekającą wodą twarz, wyczułem za sobą czyjąś obecność.Odwróciłem się, wycierając ręcznikiem mydło z oczu. Nikogo nie było. Skląłem w duchu swoje zszarpane nerwy, ale w tym samym momencie przez otwarte drzwi dostrzegłem na wzorach dywanu ruchomy cień, rzucany przez światło wpadające przez okno sypialni - okno, którego z łazienki nie było widać. Wstrzymałem oddech i zrobiłem krok do przodu. Na spotkanie wyszła mi Olivia. Stała w drzwiach, uśmiechając się spokojnie z nieodłączną, taką typową dla niej domieszką pogardy, ubrana w kremową suknię, długą do ziemi, za to bardzo opiętą w talii i biuście. Włosy luźno rozpuściła na ramiona. Nie raczyła nawet maskować pełnej świadomości własnego piękna; stała tak, żebym mógł podziwiać wbrew sobie - ponętną dojrzałość jej kształtów, żebym mimo wszystko czuł do niej fizyczny pociąg. I żeby ona to widziała. - A więc wrócił pan, poruczniku. - Nie na długo. Zaraz się wyprowadzam. Do czasu formalnego zakończenia śledztwa pozostanę w Droxford. Potem już nigdy więcej mnie pani nie zobaczy.
- Dostaliśmy list od Leonory. Słyszał pan o tym, czyż nie? Co prawda nie podała adresu, ale na kopercie jest pieczęć poczty w Newport na wyspie Wight. O ile dobrze pamiętam, gdzieś na tej wyspie mieszka jej druhna. Uczy w jakiejś szkole. - Mogłaby ją pani odnaleźć, gdyby tylko chciała. Ale czy na pewno pani chce? - Nie. Oczywiście, że nie. Cieszę się, że mam ją wreszcie z głowy. To chyba naturalne. - Dostrzegła moje zdziwienie. - Dajmy sobie spokój z tymi pozorami. Skoro zaakceptował pan jej banicję i na posterunku policji nie wylał potoku swoich domniemań, wnioskuję, że wysłuchał mojego ostrzeżenia i przystał w końcu na propozycje, które złożyliśmy panu przed wyjazdem. - Nie będę już dla pani kłopotem, pani Powerstock. Skończyłem z wami wszystkimi. Chcę tylko jednego: jak najszybciej stąd wyjechać... - I polec za ojczyznę? Jakież to szlachetne. - Czynów szlachetnych widziałem tu tyle, że wystarczy mi do końca życia, nieważne jak długo potrwa. A teraz wybaczy pani... - Zrobiłem krok, chcąc przejść obok niej, ona jednak nie zeszła mi z drogi, ja zaś nie potrafiłem się zdobyć, żeby odsunąć ją ramieniem. Stanąłem i spojrzałem jej hardo w oczy. Byliśmy teraz tak blisko siebie, że czułem zapach jej perfum - zapach, który wciąż jeszcze pamiętam i który miał teraz za zadanie zmieszać mnie i zawstydzić. - Niech no mi pan powie, poruczniku, w jaki sposób kupiła pańskie milczenie? Czyżby dała panu więcej, niż widział pan wtedy w obserwatorium? Nie uderzyłem Olivii - to oznaczałoby jej zwycięstwo. Milczeniem odpowiedziałem na szyderstwa. Wiedziałem, że wreszcie jestem od niej wolny, że cokolwiek powie albo uczyni, mnie to już nie będzie dotyczyć. Że po prostu odejdę. Po raz pierwszy dotarło też do mnie, że żaden mężczyzna nie zdołał jej pokonać. Może Bartholomew łudził się, że jakoś kupi ową młodą, samowolną modelkę, ale się utopił. Może lord Powerstock sądził, że jej towarzystwo ubarwi mu ostatnie lata życia, a tymczasem stał się więźniem we własnym domu. Może Ralph Mompesson liczył, że uda mu się ją przechytrzyć, lecz oszustwa Olivii okazały się znacznie skuteczniejsze. A Hallows? Nawet jeżeli zdołał jej się wymknąć, uciekł prosto w ramiona śmierci. W końcu się odsunęła. - Głupiec z pana, poruczniku - powiedziała tonem łagodnym, pozbawionym cienia złośliwości, niemalże współczującym. Pomyślałem o Cheritonie, leżącym pod wiązem, z listem w dłoni.
- To prawda, byłem głupcem. - Chwyciłem walizkę i marynarkę. - Ale to już przeszłość. Wyszedłem na korytarz - Olivia nie poszła za mną. Chwilę później po raz ostatni szedłem podjazdem Meongate. Nie oglądałem się. Z całą pewnością mnie obserwowała, a ja nie chciałem przed nią zdradzić żadnych oznak słabości. W hotelu ponownie się rozpakowałem, po czym otworzyłem pozostałe listy. Jeden, wysłany z biura koronera, okazał się wezwaniem na wtorek, na godzinę dziesiątą. Drugi wysłano z firmy prawniczej w Winchester, Mayhew & Troke, „działającej w imieniu lorda Powerstocka, w związku z mającym się wkrótce odbyć postępowaniem przed urzędem koronera South Hampshire”. Pytali, czy byłbym taki uprzejmy i zechciał odwiedzić pana Mayhew w jego biurze jeszcze przed końcem tego tygodnia. Zakląłem pod nosem. Było jasne, że do zamknięcia postępowania za nic w świecie nie uda mi się ich pozbyć, lecz jakikolwiek opór nie miał żadnego sensu. Poszedłem na pocztę i zatelefonowałem pod podany numer. Urzędnik, który odebrał, zaproponował spotkanie następnego dnia o czternastej. Wyraziłem zgodę. Wracałem ścieżką prowadzącą koło młyna. Tam zatrzymałem się i obserwowałem, jak potężne koło zatacza leniwe kręgi, uderzająco wodę i tworząc białą pianę. Podziwiałem to prozaiczne, mechaniczne piękno w szarym świetle poranka i zastanawiałem się, czy rzeczywiście Hallows wart jest krzywoprzysięstwa. Nie wiem, jak długo tak stałem, zatopiony we wspomnieniach, ukojony rytmicznym szumem wody, nagle jednak cały czar prysł, albowiem gdzieś za mną rozległ się trzask pękającej pod obcasem gałązki. Ktoś się zbliżał. Odwróciłem się i zobaczyłem uśmiechniętego Shaplanda, przyglądającego mi się ze szczerym zainteresowaniem. Stał wsparty na lasce, co nic nie ujmowało
jego wyglądowi miejskiego policjanta
odpoczywającego na wsi. - Miło pana znowu widzieć, poruczniku Franklin. Nie zastałem pana w hotelu i właśnie wracam. Dlaczego opuścił pan Meongate? - Nie chciałem się dłużej narzucać. Gdybym nie musiał czekać do wtorku, już dawno by mnie tutaj nie było. - A gdzie pan spędził ostatnie dni? Zawahałem się, pewien, że i tak zna odpowiedź. - Tu i ówdzie. Minął mnie i podszedł do barierki otaczającej młyn. - Był tu ojciec Davida Cheritona. Rozmawiał pan z nim? - Tak, ale tylko przez chwilę.
- Załamał się po śmierci chłopaka, a czeka go jeszcze większy dramat. Oprócz hańby samobójstwa będzie musiał znieść oskarżenie syna o morderstwo. - Odwrócił się i spojrzał mi w oczy. Już się nie uśmiechał. - Ze wszystkich stron otacza nas tragedia, inspektorze - rzekłem obojętnie. Teraz już wiedziałem, że to on kazał mnie śledzić w Portsmouth, wiedziałem też, do czego zmierza: do stwierdzenia, że Cheriton jest naszym kozłem ofiarnym, gdyż tylko on jeden nie może się bronić. Ale ze względu na Hallowsa, a nade wszystko na Leonorę nie wolno mi było zdradzić, jak bardzo jest mi wstyd. - Odprowadzę pana kawałek. Nie pragnąłem takiego towarzystwa, nie mogłem się jednak sprzeciwić. Wyszliśmy na ścieżkę idącą wzdłuż strumienia, poruszającego młyńskie koło. Nie odzywałem się ani słowem, Shaplanda to jednak nie zniechęcało. - Jak się pan zapewne domyśla, policja ma w tej tragedii swój udział. Myślałem, że już nigdy więcej nie będę prowadził dochodzenia w sprawie morderstwa, ale cóż, życie płata nam różne figle. - Przyszło mi do głowy, że dokładnie to samo sformułowanie usłyszałem z ust Fletchera. Nadal milczałem. - Muszę panu naprzykład powiedzieć, że to nie jest moja pierwsza sprawa, która w jakiś sposób dotyczy rodziny Powerstocków. Przed dwunastoma laty brałem udział w śledztwie w sprawie spisku w Portsmouth. Jak na tamte czasy była to spora sensacja. Jeden ze spiskowców okazał się bliskim znajomym pierwszej lady Powerstock. - Przerwał, a ja czekałem, aż podejmie następną próbę pociągnięcia mnie za język. - Pana to nie dziwi, prawda? - Nic w panu nie zdoła mnie zdziwić, inspektorze. Jestem przekonany, że miał pan do czynienia z każdym rodzajem przestępstwa. - Kto mówi o przestępstwie? Mnie chodzi o tragedię, a to przecież nie to samo. - Prawdę mówiąc, nie widzę specjalnej różnicy. - No cóż, spróbuję to panu wytłumaczyć. Pierwsza żona lorda Powerstocka obraca się w dziwnym towarzystwie i młodo umiera. Druga żona zdradza go, a razem z jego synową wykazuje niezdrowe zainteresowanie pewnym podejrzanym Amerykaninem. Na dodatek jego jedyny syn ginie na wojnie. Wreszcie pewien młody oficer decyduje się popełnić samobójstwo na terenie jego posiadłości. To chyba dość, żeby sytuację nazwać tragiczną. Przestępstwo to coś znacznie bardziej określonego. Późnym wieczorem dwudziestego drugiego września ktoś wchodzi do sypialni zajmowanej w Meongate przez Ralpha Mompessona i zabija go strzałem w głowę. Oto zbrodnia - sprawa jasna i prosta.
Doszliśmy do bramy, za którą zaczynała się droga prowadząca do hotelu. Wszedłem, Shapland natomiast pozostał po drugiej stronie. Oparty o górną poprzeczkę bramy, przyglądał mi się ni to badawczo, ni to z rozbawieniem. - Moje zadanie polega oczywiście na śledzeniu przestępców. Nigdy jednak nie trzymałem się swoich obowiązków zbyt ściśle. - Sądzi pan, że to mądre? - Może i nie - odparł, stukając laską o pręty bramy. - To zapewne tłumaczy, dlaczego nie udało mi się dochrapać wyższego stopnia. - Muszę wracać do hotelu. Idzie pan? - Nie. - Życzę miłego dnia, inspektorze. Nie odpowiedział. Niewykluczone, że skinął głową, ja jednak zdążyłem się już odwrócić. Słyszałem, jak jego laska wybija o pręty rytm moich kroków i aż do momentu, gdy doszedłem do hotelu, czułem na plecach jego świdrujące spojrzenie.- Jest mi bardzo miło, że zechciał się pan ze mną tak szybko skontaktować. Jestem panu naprawdę wdzięczny - mówił Mayhew, adwokat lorda Powerstocka, niezmiernie uprzejmy człowiek o gładko uczesanych włosach i pozbawionej jakiegokolwiek wyrazu twarzy profesjonalisty. Dostrzegłem jednak w jego oczach coś niby maskowanego, ale jednak groźnego, co miało mi jasno dać do zrozumienia, że widzi znacznie więcej, niż mogłyby sugerować jego nudne wypowiedzi. Ostatnie wydarzenia w Meongate bardzo zmartwiły jego lordowską mość, który zlecił mi obronę swych interesów w czasie zbliżającego się dochodzenia przyczyn śmierci pana Mompessona. - Ściany biura, przesyconego atmosferą niedomówień, wyłożono boazerią, na półkach zaś stały rzędy książek prawniczych. Z okna widać było katedrę, jej gotyckie kamienne mury szare jak tamten dzień, oraz gołębie łopocące skrzydłami przy każdej szczelinie. - Ufam, że w pełni zgadza się pan ze zdaniem, iż naturalna niechęć, by zarzucać przestępstwo komuś, kto targnął się na własne życie, nie powinna nas powstrzymać przed połączeniem tych dwóch faktów. - Nie byłem pewien, czy nadal wiem, o co mu chodzi, dlaczego chciał ze mną rozmawiać i czego właściwie, poza milczącą zgodą, ode mnie oczekiwał. - Z tego powodu uznałem za rozsądne skontaktować się z panem i zapytać, czy pańskie zeznanie przed koronerem będzie zgodne z takim właśnie wnioskiem. - Panie Mayhew, jak sądzę, powinien pan wiedzieć, że nie jestem w stanie zeznać nic, co mogłoby chociaż sugerować, kto zabił Mompessona. Mogę jedynie mówić - i to właśnie zamierzam zrobić
- o tym, co widziałem na własne oczy. Spuścił głowę i rozłożył dłonie w geście aprobaty. - Właśnie. Proszę mówić tylko o faktach. A i w tym doradzałbym pewną oszczędność. - Odwrócił się, sięgnął na biurko i wręczył mi kartkę, na której zapisano dość wierne streszczenie mojej relacji, w jakich okolicznościach znalazłem ciało Cheritona. - Czy tak właśnie będą wyglądały pańskie zeznania? Przejrzałem streszczenie. - Tak - odparłem. - I nie zamierza pan powiedzieć ani więcej, ani mniej? - Zgadza się. - Jeszcze jedno. O ile się orientuję, policja zamierza drążyć temat listu, a właściwie jego braku. Rozumie pan, listu pożegnalnego. - Przez krótką chwilę na jego twarzy gościł lekki uśmiech. - Czy jest pan pewien, że niczego takiego nie widział?Wbił wzrok w podłogę, a ja próbowałem sobie wyobrazić, jak pod patyną zawodowej dyskrecji trzęsie się z niesmakiem na samą myśl, do jakich rzeczy musi się posuwać, żeby chronić rodzinę lorda Powerstocka. Bo co mógł w końcu wiedzieć na temat ich różnorakich słabości? - Nie było żadnego listu. - Chyba nie muszę panu tłumaczyć, jak bardzo niekorzystne okazałoby się dla wszystkich zainteresowanych, gdyby przypadkiem, w jakikolwiek sposób, powstało wrażenie, że było inaczej? Przyjechałem więc do Winchester po to, żeby wysłuchiwać gróźb wypowiadanych łagodnym tonem, żeby udzielić temu prawnikowi gwarancji, których nie udało się zdobyć jego pracodawcom. Ale przecież już idąc po wybrukowanych ulicach i wspinając się po schodach strzelistego budynku, w którym mieściła się siedziba firmy Mayhew i Troke, tego właśnie oczekiwałem. I wcale nie zamierzałem stawiać oporu. - Jeśli o to panu chodzi, nie ma żadnych powodów do obaw. - Wspaniale, wspaniale. - W jego głosie nie dostrzegłem ani śladu radości. - Zdaje pan sobie zapewne sprawę, poruczniku, że jego lordowska mość darzy mnie pełnym zaufaniem. To, co teraz panu powiem, wynika ze szczegółowej wiedzy na temat jego spraw osobistych. Przerwał, jakby chciał mi dać możliwość zaprotestowania, ja jednak milczałem. - Wydaje mi się, że nie ma żadnych powodów, by wspominać przed sądem o sytuacji, w jakiej znalazła się pani Hallows. Ani o tym, jaki pan mógł mieć w tym udział.
Zastanawiałem się jałowo, czego też naopowiadała mu Olivia, w jaki sposób nas opisała i w ile bzdur uwierzył lord Powerstock. A Mayhew? On prawdopodobnie w nic i nikomu nie wierzył. Interesował się jedynie prawem i sposobami jego obchodzenia. Ponieważ w dalszym ciągu milczałem, kontynuował: - Jego lordowska mość powiedział mi, że pogodził się już z faktem, iż po śmierci syna przestał ponosić jakąkolwiek odpowiedzialność za panią Hallows. Wolno jej robić, co chce. Powiedziano mi, że ta informacja może pana zainteresować. A więc w ucieczce przed grożącym skandalem Powerstock zdradził także Leonorę. Niezależnie od tego, jak bardzo jego pogląd na sprawy został przez Olivie zniekształcony, miało to przynajmniej jedną jasną stronę: Powerstockowie nie zamierzali tropić Leonory, o ile ja nie będę tropił ich. A moje zachowanie przed urzędem koronera miało być jasną deklaracją intencji.- Może pan, panie Mayhew, przekazać jego lordowskiej mości, że w pełni rozumiem jego stanowisko. Nie ma się czego obawiać. - Mayhew otworzył oczy nieco szerzej. Strach był pojęciem nieprofesjonalnym. - A skoro osiągnęliśmy pełną zgodność, pozwoli pan, że go pożegnam. Sobotę i niedzielę spędziłem u wuja w Berkshire. Powściągliwość, z jaką zawsze byłem tam przyjmowany, wydawała mi się rzeczą nad wyraz pożądaną. Ponieważ Anthea pojechała do Francji jako sanitariuszka, przez prawie cały czas nikt się mną nie zajmował. A o to właśnie mi chodziło. Nawet odruchowe poparcie, jakiego wuj udzielił „Timesowi” potępiającemu „rozmowy pokojowe”, nie było w stanie mnie poruszyć. W poniedziałek rano zameldowałem się w Aldershot przed komisją lekarską. Rutynowe badania przeprowadził pułkownik Korpusu Medycznego Królewskich Sił Zbrojnych w towarzystwie dwóch innych oficerów, którzy ostentacyjnie demonstrowali znudzenie. - Został pan ranny trzy miesiące temu, tak? - Tak jest, panie pułkowniku. - Jest pan już całkiem zdrowy? - Tak jest, panie pułkowniku. - I nie zgłasza pan żadnych zastrzeżeń wobec powrotu do czynnej służby? - Żadnych, panie pułkowniku. - O ile wiem, ma pan w tym tygodniu składać zeznania przed sądem. W sprawie samobójstwa młodego mężczyzny z Wilthires, czy tak? - Tak jest, panie pułkowniku. - W takim razie, panowie - zwrócił się do dwóch pozostałych
- sądzę, że jesteśmy zgodni co do faktu, iż stan zdrowia podporucznika Franklina pozwala mu na powrót do czynnej służby. Proponuję pierwsze trzy miesiące w kraju. Co panowie na to? Nie potrzebowałem jego pobłażliwości: pragnąłem jedynie znaleźć się wreszcie z dala od frontu, na który trafiłem po przyjeździe do Anglii. - Proszę wybaczyć, panie pułkowniku, ale czuję się już całkiem zdrowy i jeżeli to możliwe, chciałbym bez dalszej zwłoki powrócić do czynnej służby poza granicami kraju.Zmarszczył brwi. Najwyraźniej nie wyglądałem na bohatera. - W porządku, poruczniku. A więc, służba za granicą. - Zaczął wypełniać formularz. Stawi się pan w koszarach za tydzień. - Dziękuję, panie pułkowniku. Godzinę później byłem na stacji Alton, czekając na odjazd pociągu do doliny Meon. Miał już opóźnienie, mnie się jednak nie śpieszyło. W końcu lokomotywa szarpnęła i pociąg ruszył. W ostatniej chwili w kłębach pary zamajaczyła jakaś sylwetka i wskoczyła do wagonu. Ponieważ spóźniony pasażer zajrzał do mojego przedziału, spojrzałem w okno. Nie pragnąłem towarzystwa. A jednak usłyszałem zgrzyt rozsuwanych drzwi. - Franklin, więc ciebie też ściągnęli? - Thorley wrzucił torbę na półkę nad moją głową, po czym usiadł naprzeciwko, z trudem łapiąc oddech. - Boże, dawno tak nie biegłem. Nie wyglądał na zaskoczonego tym spotkaniem, nie był też tak gadatliwy jak dawniej. - Wezwali cię do koronera? - spytałem. Skinął głową. - To dla mnie diablo niewygodne. Mam składać zeznania w sprawie stanu psychicznego Cheritona. W jaki sposób można opisać niebyt? - A co ze sprawą Mompessona? - Na ten temat nic nie wiem. - Zarumienił się i odwrócił do okna. - Masz może coś do palenia? Nie zdążyłem kupić. Poczęstowałem go papierosem. Pociąg podskoczył na zwrotnicy i zaczął się oddalać łagodnym łukiem na południe od głównej linii. - I tak wiele ci się upiekło, majorze, wierz mi. Przynajmniej w porównaniu z tymi, którzy byli na miejscu. - Prawdę mówiąc, niespecjalnie się zmartwiłem, kiedy o tym usłyszałem. W pewnym sensie dzięki temu trochę przykrości mnie ominęło. - Wiem, opowiedziałeś mi o wszystkim tamtego wieczoru w gospodzie. - Język mi się wtedy rozwiązał. Gadałem co popadło, bez ładu i składu. A tak przy okazji, kim był ten facet, z którym wyszedłeś?
- Jaki facet? - Kiedy się ocknąłem, już cię nie było. Wyjrzałem więc przez okno i zobaczyłem, że się zataczasz, a jakiś człowiek cię podtrzymuje. Strasznie wami rzucało na boki. Przesuwający się krajobraz zastygł w bezruchu. Tamtego wieczoru rzeczywiście ktoś był na podwórzu za gospodą, ktoś wyszedł razem ze mną. Ale rano obudziłem się sam. Widziałem nasze twarze - Thorleya i moją - odbite w brudnym oknie pociągu, widziałem też jeszcze jednąwciąż jeszcze nie wiedziałem czyją - wyrytą w niedostępnych zakątkach mojej pamięci. - Nikogo sobie nie przypominam, majorze. O ile pamiętam, wyszedłem sam. - Widziałem go na własne oczy. - Mówiłeś o tym policji? - Powiedziałem im tylko to, co musiałem. Po co miałbym ci bruździć? Myślę, że w tej sprawie musimy sobie pomagać. A więc został zawarty kolejny cichy pakt. Pociąg ciężko posapując sunął w kierunku Droxford, ja zaś mechanicznie opisywałem Thorleyowi wydarzenia, przez cały czas próbując sobie przypomnieć tamtą noc, na którą rzucił zaledwie wąski strumień bladego światła. Kiedy po półgodzinie wysiedliśmy w Droxford, Thorley natychmiast skierował się do gospody Pod Białym Koniem. Beze mnie. Doszliśmy wprawdzie do porozumienia, ale to było wszystko. Ponieważ od kilku już dni nie przebywałem w Meongate, doznałem czegoś w rodzaju szoku, kiedy znalazłem się w jednym pomieszczeniu z lordem i lady Powerstock. Salka sądowa, przylegająca do posterunku policji w Droxford, była duszna. Pachniała stęchlizną, gdyż nie korzystano z niej od początku wojny. Teraz wypełnili ją ludzie - koroner, urzędnicy, policjanci, przysięgli, świadkowie oraz ciekawscy. Z tyłu zgromadzili się co starsi mieszkańcy wioski, którzy nie mieli zamiaru przepuścić cause célebre, z przodu zaś siedzieli wszyscy bezpośrednio związani ze sprawą. Starałem się unikać wzroku Olivii i usiadłem z dala od Powerstocków, nie potrafiłem się jednak opanować i co chwilę spoglądałem w ich stronę. Lord Powerstock siedział sztywny jakby kij połknął i przez cały czas patrzył przed siebie. Mayhew pochylał się w jego stronę i udzielał ostatnich wskazówek, odpowiadała mu jednak tylko Olivia. Z przodu, w towarzystwie dwóch konstabli, siedział Shapland. Chartera nie było. Koroner okazał się człowiekiem zdecydowanym i bardzo energicznym, wręcz niecierpliwym. Może zabójstwo obcokrajowca w czasie wojny wydawało mu sie czymś niegodnym uwagi. Tak czy owak, bez chwili zwłoki przystąpił do rzeczy.Jako pierwszy zeznawał policyjny patolog, który przedstawił obraz kliniczny zabójstwa:
- Śmierć nastąpiła wskutek pojedynczego strzału w głowę, oddanego z niewielkiej odległości. Rana postrzałowa znajdowała się tuż za uchem. Kula uszkodziła móżdżek, powodując natychmiastowy zgon. Obrażenia wskazują, że użyto małego pistoletu stosunkowo dużego kalibru. Pierwszych oględzin zwłok dokonałem na miejscu, dwudziestego trzeciego września, kilka minut po godzinie trzeciej nad ranem. Stężenie pośmiertne jeszcze nie nastąpiło. Sekcję zwłok przeprowadziłem sześć godzin później. Wszystkie znaki wskazywały na to, że zgon nastąpił krótko przed znalezieniem ciała, to jest około godziny dwudziestej trzeciej piętnaście w piątek, dwudziestego drugiego września. Shapland przedstawił szczegółowe, choć cokolwiek nużące sprawozdanie z postępowania policji, po czym koroner zapytał, czy udało mu się dowiedzieć czegoś bliższego na temat osoby i życia Mompessona. - Bardzo niewiele. Mieszkał sam na drugim piętrze w Wellington Court, niedaleko Knightsbridge, w zachodniej części Londynu. Z całą pewnością był człowiekiem zamożnym. Z powodzeniem spekulował akcjami na giełdzie, miał zdecydowanie więcej dłużników niż wierzycieli, był również współwłaścicielem konia wyścigowego w stajni w Epsom. W Londynie był osobą dość znaną, chociaż wydaje się, że nie miał żadnych bliskich przyjaciół. Ambasadzie Stanów Zjednoczonych nie udało się odnaleźć jego krewnych. - Powiedział pan, inspektorze, że denat nie miał przyjaciół. Czy sądzi pan, że miał wrogów? - Nie byłoby w tym nic dziwnego. Pośród jego rzeczy znaleziono wiele weksli, w tym liczne przeterminowane. - Tę sprawę zostawimy pana dalszym dociekaniom, inspektorze. Czy udało się panu natrafić na ślad narzędzia zbrodni? - Nie. Zbadałem wszystkie egzemplarze broni sportowej i wojskowych rewolwerów, które znajdują się w Meongate, nie znalazłem jednak niczego, co pasowałoby do przedstawionego opisu. Koroner zajrzał do swoich notatek. - Mały pistolet dużego kalibru. Czy taka broń nie nosi przypadkiem nazwy derringer? - O ile się orientuję, tak. - A czy nie jest to broń bardziej popularna w Stanach Zjednoczonych aniżeli w Anglii?- Chyba tak. - Dziękuję, inspektorze, nie mam więcej pytań. Shapland posłał w moją stronę niezadowolone spojrzenie, jakby chciał mi przekazać, że nawet jeśli koroner dał się nabrać na ów amerykański wątek, on nie będzie taki naiwny.
Wystąpienie Olivii
było,
zgodnie z
moimi przewidywaniami,
nienagannie
przygotowane. W sądzie pojawiła się jako przerażona pani domu. Około godziny jedenastej wieczorem usłyszała coś, co brzmiało jak wystrzał, a kiedy pan Mompesson nie odpowiadał na pukanie do drzwi, wezwała pokojówkę i razem weszły do jego sypialni, gdzie zalazły... ach, to zbyt straszne, żeby o tym mówić. - Proszę nam powiedzieć, lady Powerstock, jak długo znała pani Ralpha Mompessona? - Około roku. Mój mąż i ja dosyć często gościliśmy go w Meongate. - Czy kiedykolwiek odniosła pani wrażenie, że czuł się w jakiś sposób zagrożony? - Ależ skąd. Pan Mompesson był najbardziej beztroskim człowiekiem, jakiego kiedykolwiek znałam. Oczywiście, nie wiedzieliśmy nic na temat jego powiązań finansowych. Po prostu wnosił dobry nastrój do naszego domu. Głównie dzięki panu Mompessonowi mąż otrząsnął się z rozpaczy po śmierci syna. - Policja nie znalazła żadnych śladów włamania. Czy pani zdaniem wyklucza to możliwość, że morderstwa dokonał ktoś z zewnątrz? - Nie, gdzież tam. Mój mąż nie ma, a raczej nie miał zwyczaju zamykania na noc drzwi, więc ewentualny intruz nie musiał się włamywać. - Rozumiem. Dziękuję, lady Powerstock, to wszystko. - Koroner wyraźnie zmierzał w pożądanym przez nas kierunku. I nagle, znacznie szybciej niż przypuszczałem, było po wszystkim. Nie wezwano żadnych więcej świadków, a koroner tak oto wyjaśnił przysięgłym swe rozumowanie: - Zadaniem tego sądu, panie i panowie, jest ustalić przyczynę śmierci pana Mompessona. Wydaje się jasne, że denat został zamordowany, w związku z czym za chwilę poproszę państwa o przyjęcie takiego właśnie werdyktu. Zadaniem policji natomiast będzie kontynuowanie śledztwa i ustalenie, kto jest sprawcą tego morderstwa.Tak też się stało. Przysięgli uznali, że Mompesson został zamordowany przez „nieznanego sprawcę lub sprawców”, po czym ogłoszono przerwę na lunch. Koroner wyszedł z sali, za nim przysięgli, wreszcie wszyscy pozostali. Thorley próbował mnie wyciągnąć na jednego do gospody, jednak odmówiłem. Nikt inny ze mną nie rozmawiał. Godzinę później sąd zebrał się ponownie. Zaprzysiężono tych samych sędziów, którzy mieli teraz rozpatrzyć kolejną sprawę: śmierć podporucznika Davida Johna Cheritona. Ten sam wymoczkowaty patolog przedstawił swoje makabrycznie beznamiętne wnioski, które tym razem potwierdziły jedynie to, co już wiedziałem. Następnym świadkiem byłem ja.
- Proszę nam powiedzieć, poruczniku Franklin, jak to się stało, że przyjechał pan do Meongate? - Odesłano mnie do kraju z Francji, gdzie pierwszego lipca zostałem ranny w ramię. W lecie otrzymałem propozycję spędzenia paru tygodni w Meongate. Jak państwu zapewne wiadomo, lord Powerstock ma szlachetny zwyczaj zapraszać do swej posiadłości powracających do zdrowia rannych oficerów. - Kiedy przybył pan do Meongate? - Na początku września. - Czy podporucznik Cheriton gościł w Meongate na tej samej zasadzie? - Tak. - A jaka była natura jego dolegliwości? - Nie wiem. - Czy zdradzał jakiekolwiek oznaki fizycznych obrażeń? - Nie. - Czy może odniósł pan wrażenie, że choroba podporucznika Cheritona miała raczej tło psychiczne? - Rzeczywiście, wiele na to wskazywało, niemniej postanowiłem w to nie wnikać. Był bardzo zamknięty w sobie. - A jak zareagował na śmierć pana Mompessona? Czy zauważył pan coś szczególnego? - Nie rozmawiałem z nim na ten temat. Nie miałem takiej możliwości. - Proszę więc teraz powiedzieć, co dokładnie pan znalazł, wyszedłszy z domu wczesnym rankiem dwudziestego czwartego września.Powtórzyłem swoje wielekroć powtarzane zeznanie. Zanim jednak koroner pozwolił mi się oddalić, zmusił mnie do krzywoprzysięstwa. - Czy znalazł pan jakiś list albo cokolwiek innego, co mogłoby wytłumaczyć, dlaczego podporucznik Cheriton sięgnął po rozwiązanie tak radykalne? - Nie przeszukiwałem zwłok. - I niczego pan nie zauważył? - Niczego. Jako następny zeznał Shapland, po nim zaś lord Powerstock. - Od jak dawna, milordzie, podporucznik Cheriton był pańskim gościem? - Od początku sierpnia. - Czy znał pan okoliczności, w jakich został poszkodowany?
- Dano mi do zrozumienia, że jest ofiarą tego, co określa się mianem nerwicy wojennej. - Nie wiedział pan nic więcej? - Nie, do czasu gdy pan Mompesson podczas jednej ze swoich wizyt wyjawił mi pewną informację. - Co to była za informacja? - Pan Mompesson poznał przez przypadek dowódcę kompanii podporucznika Cheritona, który był w tym czasie w kraju na urlopie. Dowiedziawszy się, że podporucznik Cheriton przebywa u mnie w domu, oficer ów bardzo się zdziwił i powiedział, że jego zdaniem Cheriton wykazał się tak wielkim tchórzostwem w obliczu wroga, iż zasłużył raczej na trybunał wojenny aniżeli rekonwalescencję. Pan Mompesson powiadomił mnie o tym. - Czy podjął pan jakieś kroki w związku z tą informacją? - Nie. Uznałem, że to nie moja sprawa. - A pan Mompesson? - Nie wiem na pewno, ale odniosłem wrażenie, że pan Mompesson przedstawił mu te zarzuty. Pamiętam, że przerwałem im kiedyś gorącą kłótnię, której powodem prawie na pewno była ta właśnie sprawa. Powinienem tu chyba dodać, że pan Mompesson szczycił się odznaczeniami, które otrzymał podczas wojny amerykariskohiszpańskiej w roku 1898, i ponad wszelką wątpliwość nie należał do ludzi potrafiących zrozumieć cudze słabości. Mniej więcej od tego czasu stan psychiczny podporucznika Cheritona zaczął się gwałtownie pogarszać. - Kiedy to się zdarzyło? - Pod koniec sierpnia.- A jakie dokładnie były objawy tego pogorszenia? - Przygnębienie, unikanie rozmów, drżenie rąk... Następnie przyszła kolej na Thorleya. - Kiedy przyjechał pan do Meongate, majorze? - Tydzień po Cheritonie. - Jakie zrobił na panu wrażenie? - Szczerze mówiąc, wyglądał na załamanego nerwowo. - Czy zauważył pan jakieś tarcia pomiędzy nim a panem Mompessonem? - Tak. I nie powiem, żeby mnie to zdziwiło. Mompesson był zarozumiałym bufonem. Bawił się z Cheritonem jak kot z myszą. - Kiedy opuścił pan Meongate? - Dwudziestego drugiego września.
- Tuż przed śmiercią pana Mompessona? - Rzeczywiście. Ale to zbieg okoliczności. - Dlaczego pan wyjechał? - Doszedłem do wniosku, że czas wracać do kieratu. Nadmiar bezczynności nie służy morale żołnierza. - Czy był pan zdziwiony, dowiedziawszy się o śmierci podporucznika Cheritona? - Nie, nie bardzo. Pod koniec miesiąca miał się stawić przed komisją lekarską. Sądzę, że nie potrafił się pogodzić z myślą o powrocie do służby. - A czy w jakikolwiek sposób wiązał pan jego śmierć ze śmiercią pana Mompessona? - Nie, raczej nie. Gdyby Cheriton potrafił się zdobyć na coś takiego, już dawno doszedłby do siebie. Po Thorleyu wezwano lekarza wojskowego, który zeznał, że u Cheritona stwierdzono neurastenię. On osobiście nie zauważył objawów klinicznej depresji, ale nie widział się z nim od jego wyjazdu do Meongate. Później koroner odczytał list od dowódcy kompanii Cheritona: „Podporucznik Cheriton był oficerem pełnym entuzjazmu, lecz jednocześnie niezwykle nerwowym. Gdyby charakter miał nieco silniejszy, informacja, że odebrał sobie życie, zaskoczyłaby mnie niepomiernie bardziej. 23 czerwca u podporucznika Cheritona oficjalnie stwierdzono neurastenię, a trzy dni później odesłano go na leczenie do kraju. Nie potrafię niestety podać bliższych szczegółów dotyczących jego choroby, natomiast mój poprzednik, kapitan Speight, któryprawdopodobnie wiedział na ten temat znacznie więcej, poległ na froncie 29 sierpnia”. W końcu koroner zwrócił się do przysięgłych z wnioskiem o uznanie, że był to „oczywisty przypadek samobójstwa”. Dodał, że ustalenie, czy pomiędzy śmiercią Cheritona a morderstwem Mompessona istnieje jakikolwiek związek, będzie zadaniem policji, ale brak jakiegokolwiek listu pożegnalnego wydaje się świadczyć na korzyść tego domysłu. Nawet się nie naradzając, przysięgli wydali werdykt, że „podporucznik Cheriton popełnił samobójstwo pod wpływem załamania nerwowego”. Tym razem nie zwlekałem i natychmiast skierowałem się do wyjścia, nie mając najmniejszej ochoty na ewentualne rozmowy z Powerstockami. Na podwórzu dogonił mnie Shapland. - Śpieszy się pan, panie Franklin? - Sprawy zostały zamknięte, inspektorze. Czego pan ode mnie chce? - Słyszał pan chyba, co powiedział koroner. Policja będzie prowadzić dalsze dochodzenie. A to oznacza, że dalej będę drążył i zadawał pytania.
- Ale nie mnie. - Wyszliśmy na zatłoczoną uliczkę. - W przyszłym tygodniu wracam do czynnej służby. Minąłem posterunek policji, kierując się ku głównej ulicy. Shapland nie poszedł za mną, a ja się nie oglądałem. Pierwszy pociąg do Alton odjeżdżał za dziesięć ósma. Na stacji zjawiłem się o wpół do ósmej. Było zimno i nieco mgliście, na torach dostrzegłem lekki szron. Właśnie tego chciałem: wczesny wyjazd, ostateczne pożegnanie. Wydawało mi się, że od dnia, kiedy po raz pierwszy wysiadłem z pociągu z Fareham, upłynęło znacznie więcej niż tylko miesiąc. Postawiłem torbę koło ławki i usiadłem. Było mi zimno, podniosłem więc kołnierz płaszcza. Zapaliłem papierosa. W budynku stacji zadzwonił dzwonek - pociąg jechał zgodnie z planem. Nagle ktoś wszedł do poczekalni i ruszył w moją stronę. To był Charter Gladwin. - Widzę, że dobrze trafiłem. - Uśmiechnął się, uchylił kapelusza i usiadł obok mnie. Wyjeżdża pan? - Tak.- Bez pożegnania? Nieładnie, młody człowieku. - Przepraszam. Byłem pewien, że spotkamy się w sądzie. - A ja spodziewałem się pańskiej wizyty w zeszłym tygodniu. Oczekiwałem wiadomości na temat Leonory. - Przecież wysłała list. - Nie o to mi chodzi. - Nigdy dotąd nie był taki burkliwy. Szczerze żałowałem, że sprawiłem mu zawód, ale uspokajanie go nie wydawało mi się wtedy najważniejsze. - Przepraszam, ale to zabójstwo Mompessona... wszystko się pokomplikowało. - Widział się pan z nią, prawda? - Tak, widziałem. Metalicznie szczęknął podnoszony semafor, z oddali dobiegł gwizd nadjeżdżającego pociągu. - Dokąd pan teraz jedzie? - Na razie do Berkshire, do wuja, a w przyszłym tygodniu wracam do czynnej służby. - Cieszy się pan, że opuszcza Droxford? - Szczerze mówiąc, tak. Ale będzie mi pana brakowało. Roześmiał się głośno, z odrobiną dawnej rubaszności. - Miło to słyszeć. Myślę jednak, że będzie panu brakowało przede wszystkim Johna. - Może ma pan rację.
Pociąg pojawił się na horyzoncie, hałasując i puszczając ogromne kłęby pary, a po chwili z hukiem i piskiem stanął przy peronie. - Będzie pan miał coś przeciwko mojemu towarzystwu? - Też pan wyjeżdża? - Nie, ale przejadę się do Alton. Chciałbym panu o czymś opowiedzieć. Wsiedliśmy do pustego przedziału. Charter zapalił fajkę i posłał mi szeroki uśmiech obieżyświata. Rozległ się gwizd i pociąg ruszył. - John urodził się w roku 1887, złotego jubileuszu królowej. Miał miesiąc, kiedy mieszkańcy wioski i wszyscy w Meongate świętowali jego urodziny oraz jubileusz jej królewskiej mości. Specjalnie na tę okazję przyjechałem z Yorkshire. To był wspaniały dzień... John był ładnym i sympatycznym dzieckiem, miał w sobie jednocześnie coś z przywódcy. Można by było pójść za nim na koniec świata. Ale nawet jako jego dziadek dostrzegłem pewne niepokojące oznaki. - Niepokojące?- Sięgnęło go przekleństwo, które większości nas zostało oszczędzone: umiejętność przewidywania. Wiedział, co się stanie. Dlatego było w nim zawsze tyle smutku. Bolał nad śmiercią Miriam, ale nie wyglądał na zaskoczonego. A wojna? Przypuszczalnie wiedział, że się zbliża. Nie obawiał się ani nie podejrzewał - po prostu wiedział. Kochał Leonorę, lecz nawet ona nie potrafiła go uszczęśliwić. Chyba nikt nie potrafił. Dawała mu swego rodzaju zadowolenie, ale to wszystko. Zadowolenie podobne temu, które czerpał z obserwacji gwiazd przez teleskop albo wypadów swoją łodzią, która cumowała w Langstone. Ja na przykład przeżyłem całe swoje życie ufając przypadkowi, nie wiedząc, co mnie czeka nawet w najbliższej przyszłości. A gdybym wiedział? Co wtedy? Potrafi pan sobie coś takiego wyobrazić? - Nie, nikt nie potrafi. Skierował wzrok na znikające za oknem pola i pyknął parę razy z fajki. - Jak się czuje Leonora? - Spojrzał mi w oczy. - I jej przyjaciółka, Grace Fotheringham? - Wie pan o niej? - Wiem dość dużo, żeby wyciągnąć własne wnioski. Sądzę, że jeśli chcę Leonorę jeszcze zobaczyć, będę musiał sam popłynąć na tę wyspę. - Prosiła, by ją zostawić w spokoju. - Ale nie mnie miała na myśli, nie sądzi pan? Poza tym... chciałbym być pod ręką, kiedy... przyjdzie na świat mój prawnuk. - Mówiąc to uśmiechnął się i puścił kółko z dymu w
kierunku półki na bagaż, ja zaś gapiłem się na niego całkiem osłupiały i słyszałem, jak swoim gardłowym śmiechem drwi z moich subtelnych kłamstw. Słońce zaczynało przebijać się przez mgłę, rozświetliło wyżynny pejzaż, wpadało przez brudne okno do przedziału i odbiło się od białej czupryny Chartera, który nadal się uśmiechał czekając, aż przemyślę jego słowa. - Myśli pan, że nie wiem? Starzy ludzie na ogół fatalnie sypiają. Budzę się wcześnie rano, dość wcześnie, by widzieć, kto opuszcza dom o świcie. Wiem, że John żyje, pan zresztą chyba również, prawda? - Gdzie on jest? - Nie mam pojęcia. Miałem nadzieję, że panu uda się go odnaleźć. - Ślad się urywa. Wiem tylko, że odwiedził w Portsea człowieka o nazwisku Fletcher.Charter zacisnął zęby na cybuchu fajki. - A więc poszedł do Fletchera. Powinienem był się tego domyślić. - Później zniknął. Wyprowadził się ze swojej ostatniej kryjówki na dzień przed śmiercią Mompessona. - Jak pan myśli, dokąd się udał? - Nie wiem. I nie wiem, gdzie go szukać. Zresztą nie jestem nawet pewien, czy tego chcę. Gdybym go teraz wyśledził, kogo bym tak naprawdę odnalazł? I... jest jeszcze coś. Wie pan, śmierci nie można oszukać i niewykluczone, że John to zrozumiał. Pociąg zatrzymał się na stacji West Meon. Rozległy się hałasy towarzyszące ładowaniu bagażu do wagonu pocztowego. Nagle Charter zerwał się z miejsca. - Chyba jednak wysiądę tutaj. - Mówił pan, że pojedzie ze mną do Alton. - Wrócę na piechotę. Spacer dobrze mi zrobi. - Wyszedłem za nim na korytarz. Powiedzieliśmy sobie wszystko, co było do powiedzenia, prawda? - Otworzył drzwi i zszedł na peron, po czym odwrócił się i jeszcze raz spojrzał mi w oczy. - A więc, młody człowieku, niech pan na siebie uważa. Opuściłem okno. - Pan również. - Iw końcu nie zdążyłem panu opowiedzieć o tym pojedynku, który stoczyłem w Petersburgu, prawda? - Nie zdążył pan. - Co tam, nie śpieszy się.
Pociąg ruszył. Uniosłem rękę w geście pożegnania. Charter cofnął się o krok i uchylił kapelusza. Pociąg nabierał prędkości, a postać starego Gladwina zostawała coraz dalej w tyle. Machał kapeluszem i jeżeli tylko ktoś zwrócił na niego uwagę, z pewnością pomyślał, że oto dobrotliwy wujaszek odprowadza na pociąg ukochanego siostrzeńca. ROZDZIAŁ DZIESIĄTY Tak więc wróciłem na wojnę. Niczym jakaś ogromna, drzemiąca bestia czekała cierpliwie, żeby zacisnąć na mnie swe potężne szczęki. Wyszedłem jej na spotkanie bez sprzeciwu, niemal z ulgą. Nie byłoAnthei, która by mnie odprowadziła, w Rouen zaś nie przeżyłem już szoku. Wiedziałem przecież, dokąd jadę. Z powrotem do trzeciego batalionu, w którym nie zmieniła się jedynie nazwa. Nadal walczył nad Sommą, tym razem zagrzebany w okopach w pobliżu Courcelette, wioski położonej pięć kilometrów na wschód od miejsca, gdzie się znajdował przed wieloma miesiącami, kiedy go opuszczałem. Pięć kilometrów - jak wiele tysięcy ludzkich istnień je okupiło? Zameldowałem się w batalionie na początku listopada, gdy już tylko najwyższe dowództwo utrzymywało, że kampania nad Sommą ma jakiś sens. Szesnastego sztab zebrał oficjalnie manatki, zostawiając nas na zimę w mokrych albo zamarzniętych okopach. Udało mi się rozpoznać tylko pojedyncze twarze. Sierżant Warren, który napisał do mnie we wrześniu, zginął jeszcze w tym samym miesiącu, przypuszczalnie zanim zdążyła doń dotrzeć moja odpowiedź. Pułkownika Romneya przeniesiono do Egiptu. Następca Lake’a, Finch, okazał się alkoholikiem o zszarganych nerwach. Pozostali byli w większości nowi, lecz instynkt albo rozum im podpowiadał, że jakikolwiek optymizm jest całkowicie bezpodstawny. Pod szarym francuskim niebem wisiała wszechobecna rozpacz. Nadzieja była czymś absolutnie obcym. A mnie już to wszystko nie obchodziło. Minęły święta. Odrzuciłem propozycję urlopu. Posępny początek roku 1917 zastał nas otępiałych, zobojętniałych, czekających wśród tych okopów bezsensownej wojny nie wiadomo na co. Często rozmyślałem o Hallowsie, Leonorze i wydarzeniach w Meongate, nie pisałem jednak żadnych listów ani też żadnych nie otrzymywałem. Wydawało mi się, że tak będzie bezpieczniej, jakby jałowe ziemie Pikardii dawały mi schronienie, jakby w otaczających ruinach można było znaleźć pociechę. Krążyły pogłoski, że na wiosnę nasz batalion zostanie - w ślad za pułkownikiem Romneyem - przeniesiony do Egiptu. Nic mnie to wszystko nie obchodziło. Francja, Egipt czy koniec świata - jakie to w końcu miało znaczenie? W lutym awansowałem na porucznika - chyba w nagrodę za to, że jeszcze żyłem.
W marcu dostałem dwa dni wolnego i postanowiłem spędzić je w Amiens. Jako że była tam akurat kuzynka Anthea, która właśnie wróciła z Anglii, umówiłem się z nią w kawiarni koło katedry. Było zimne, szare popołudnie i padał śnieg. Przyszedłem pierwszy, usiadłem przy stoliku w kącie i zamówiłem koniak.Anthea wpadła do kawiarni mocno spóźniona, wnosząc ze sobą nieodparty, działający na nerwy dobry humor. Była istnym kłębkiem energii, entuzjazmu, dziewczęcego śmiechu i niczym nie zmąconego przekonania, że wszystko będzie dobrze. Dla pielęgnarki był to zapewne dar niebios, dla mnie i dla mojej chorej duszy - prawdziwe przekleństwo. Mroczna kawiarnia pełna była starszych ludzi o posępnych twarzach, wertujących gazety w oparach nędznej namiastki kawy oraz starego czosnku. Pragnąłem tylko jednego - skryć się wśród nich, w cieniu powszechnej obojętności. Ale Anthea za nic by mi na to nie pozwoliła. - Nie mogę być z tobą długo, Tom - oznajmiła. - Mamy ostatnio mnóstwo roboty. Skinąłem głową. - Co u ciebie? - spytałem. - Wszystko w porządku - odparła zdecydowanie. - Jak nigdy dotąd. Ciężka praca dobrze mi robi. - A w kraju? - Nastroje są coraz lepsze. Wydaje się niemal pewne, że Amerykanie włączą się w końcu do wojny. - Słyszałem o tym. Może wiesz coś o rodzinie? - Radzą sobie. Tata zatrudnił nowego ogrodnika. Musiał zwolnić Moffata. Biedak nie dawał już sobie rady. Aha, no i... - zniżyła głos. - Charlotta znowu spodziewa się dziecka. - Charlotta...? - byłem zakłopotany. - Twoja kuzynka, głupku. Z Keswick. - Ach tak, oczywiście. Nagle zmieniła temat. - Posłuchaj, czy w lecie nie byłeś przypadkiem u niejakich Hallowsów? - No... tak. Czemu pytasz? - Znalazłam w „Timesie” nekrolog. Na dzień przed powrotem do Francji. Zdawało mi się, że skądś znam to nazwisko i adres. Czułem suchość w gardle. - Jakie nazwisko? - Sam zobacz. Wycięłam. Pomyślałam, że może cię zainteresuje. „Hallows: 19 marca 1917, w szpitalu w Ventnor Cottage na wyspie Wight, po krótkiej chorobie zmarła Leonora May Hallows, z domu Powell, łat 25, zamieszkała w Meongate koło
Droxford, w Hampshire. Wdowa po kapitanie Johnie Hallowsie. Msza żałobna odbędzie sięw kościele parafialnym w Bonchurch na wyspie Wight w piątek 23 marca w południe”. A więc umarła. Nigdy już miałem nie zobaczyć tej kruchej, wrażliwej, pięknej istoty. I natychmiast dotarło do mnie: kochałem ją; czas miał pokazać, że była jedyną kobietą, którą w życiu pokochałem. A przecież znałem ją tak krótko. Od pierwszego popołudnia w Meongate do ostatniego w Bonchurch nie upłynął nawet miesiąc. Jakże to niewiele w porównaniu z całym życiem, z czekającymi mnie latami wypełnionymi pamięcią o Leonorze. Anthea dawno już poszła. Otrzeźwiony przez smutek, którego alkohol nie był w stanie zagłuszyć, oparłem się o betonowy parapet jednego z mostów przecinających Sommę i wspomniałem Leonorę, ujrzałem ją zwróconą ku mnie i wpatrzoną w przyszłość, której nie było jej dane poznać. Ale nie tylko smutek wypełniał moje oczy łzami - lecz również poczucie winy, bolesne samooskarżenie, i drążące od środka wszechogarniające poczucie straty. Powinienem był ją ratować, znaleźć sposób, by ją ocalić. Ja tymczasem, użalając się nad sobą w imię miłości, której nie była w stanie odwzajemnić, zostawiłem ją samą, pozwalając iść na spotkanie przeznaczenia. Waliłem dłonią w kamienny parapet tak długo, aż poczułem ból. Targnął mną szloch. I wtedy zrozumiałem. Było za późno, żeby ratować Leonorę, ale właśnie w imię tego, co do niej czułem, musiałem działać. Dotąd mi się zdawało, że już na zawsze jestem wolny, że bezsensowna wojna zobojętniła mnie na wszystko, teraz jednak pojąłem: muszę wrócić. Skoro pogrzeb już się odbył, podróż taka nie miała specjalnego sensu, a tym bardziej nie było po co się śpieszyć. Ja jednak uważałem inaczej. Ponieważ nie wykorzystałem urlopu w czasie świąt, teraz dostałem go natychmiast. Powiedziano mi, że w pierwszym tygodniu kwietnia batalion zostanie przetransportowany do Egiptu, będę więc musiał dołączyć tam do niego albo zmienić jednostkę. Niewiele mnie to obchodziło. Jeszcze przed końcem tygodnia byłem w Anglii. W słoneczny poranek ostatniego dnia marca wysiadłem z pociągu w Ventnor i poszedłem do Bonchurch, prosto do domu Morszczyn. Zapukałem, rozległo się chełpliwe szczekanie psa, po czym w drzwiach stanęła Grace Fotheringham.- Sądziłam, że zjawi się pan wcześniej, panie Franklin. - Przyjechałem natychmiast, kiedy się tylko dowiedziałem. - Proszę, niech pan wejdzie. Nigdy dotąd nie byłem w środku. Zobaczyłem jasne, gustowne i przestronne wnętrze, w każdym otwartym oknie firanki poruszane przez wiatr, a w smukłych, wysokich wazonach żonkile, odbijające światło poranka.
Poprowadziła mnie do salonu, którego przeszklone drzwi wychodziły do ogrodu. Pies podejrzliwie obwąchiwał mi nogi. - Pewnie chciałby się pan dowiedzieć, jak to się stało? - Tak. Dała mi znak, żebym usiadł, i zajęła miejsce naprzeciwko. - Sądziłyśmy, że to tylko lekkie przeziębienie, lecz była to grypa. Z powodu ciąży przyplątały się komplikacje, a poród okazał się dla Leonory zbyt wielkim wysiłkiem. Wywiązało się zapalenie płuc i po pięciu dniach zmarła... Powerstockowie nie chcieli mieć nic wspólnego z pogrzebem, dlatego została pochowana tutaj. Przyjechał tylko jej stary wuj, niejaki pan Gladwin. Jak słyszałam, najbliższa rodzina Leonory mieszka w Indiach. - A dziecko? - Jest jeszcze w szpitalu. Wie pan, wcześniak. Ale wszystko będzie dobrze. Najprawdopodobniej w poniedziałek zabiorę maleństwo do domu. - Pani? - A kto inny? Napisał do mnie niejaki Mayhew, który w obrzydliwym liście jasno oświadczył, że Powerstockowie nie poczuwają się do obowiązku opieki nad dzieckiem. A przecież nie odeślę maleństwa do Indii. Sama się nią zaopiekuję. - Czy ma już imię? - Tak. To dziewczynka. Dałam jej imię matki. Czy mogłam wybrać inne? Nie poszedłem wtedy do szpitala, nie zobaczyłem pani. Przyjechałem w poszukiwaniu innej Leonory, zabranej mi przez miłość. Choć nie mnie kochała i nie mnie dochowała wierności, przyjechałem szukać jej śladów. Podziękowałem panie Fotheringham i wstałem. - Dlaczego nie przyszedł pan wcześniej? - spytała odprowadzając mnie do wyjścia. - Dopiero wczoraj wróciłem do Anglii. Zmarszczyła brwi. - Zaraz, zaraz. To niemożliwe. Kościelny mówił mi, że przedwczoraj widział przy grobie jakiegoś obcego mężczyznę. Któż to mógł być, skoro nie pan? Pobiegłem na wzgórze, na cmentarz. Kościół okazał się znacznie większy i wspanialszy niż ten, w którym byłem z Leonorą. Surowy pomnik wiktoriańskiego purytanizmu otaczało solidne ogrodzenie i aura nabożnej prawości. Wszedłem na dziedziniec i stanąłem, żeby złapać oddech. Pomiędzy ponurymi nagrobkami rosły wesołe żonkile, na gołych drzewach krakały gawrony, a z oddali dochodził, niesiony przez wiatr, gryzący dym ogniska. Ostry blask słońca tworzył z pejzażu wyraźny,
kontrastowy rysunek, pozbawiony półcieni, zaprzeczający istnieniu tajemnicy, której teraz, czułem to, znalazłem się bliżej niż kiedykolwiek dotąd. Była tam tylko jedna świeża mogiła, jeszcze nie porośnięta trawą, a na niej wazon z więdnącym bukietem i pojedynczy wieniec z napisem zmytym przez niedawny deszcz. Nie przyniosłem kwiatów, stałem więc tylko i patrzyłem, pogrążony w smutku. Oto miałem przed sobą ostateczne potwierdzenie - Leonora naprawdę odeszła. Poczułem się oszukany przez własną potrzebę wiary, że znajdę coś więcej, nie tylko mogiłę. Zawróciłem i usiadłem na kamiennej ławce pod okapem kościoła, czekając aż minie rozczarowanie. Zapaliłem papierosa i przyglądałem się wiewiórce obwąchującej szczeliny pomiędzy kamieniami. Byłem znużony i smutny. Dwa lata spędzone na wojnie do cna wyjałowiły moją duszę. Wiedziałem teraz, że powinienem był zostać we Francji albo pojechać do Egiptu. Zamiast pójść posłusznie w stronę przywołującej mnie śmierci, siedziałem na angielskim cmentarzu, nie czując niczego oprócz zmęczenia człowieka, który żyje zbyt długo. Zasnąłem. Uśpiony umysł pozwolił ciału czerpać przyjemność ze słońca, samotności i rozgrzanego kamienia. Spałem głębokim snem człowieka śmiertelnie zmęczonego i nic mi się nie śniło. Kiedy się obudziłem, siedział obok. Nie miałem pojęcia, od jak dawna tam jest ani co mnie obudziło. Przyszło mi do głowy, że może był tam zawsze: milczący, jakby nieobecny. Postarzał się o znacznie więcej niż rok, a w wytartym cywilnym ubraniu wydawał się jakiś skurczony, poszarzały. Rozpoznałem go od razu, lecz widziałem tylko kogoś, kto zaledwie przypominał dawnego przyjaciela.- Witaj, Tom. Milczałem. Nie wiedziałem, co odpowiedzieć. - Cieszę się, że cię widzę. Bardziej niż myślisz. Nie ulegało wątpliwości, to był jego głos. - Miałem nadzieję, że przyjedziesz. Dopiero wtedy się odezwałem. - Dlaczego? Dlaczego to zrobiłeś? Do dzisiaj nic z tego wszystkiego nie rozumiem. - O zrozumienie nie ma chyba sensu prosić. Najłatwiejszym wyjściem byłoby się wycofać, ale to niemożliwe. Wierzysz w przeznaczenie, Tom? - Nie jestem pewien, chyba już nie. - Wiedziałem, że świat... mój świat... musi się skończyć w momencie, w którym rzeczywiście się skończył: w roku 1914. Już biorąc ślub z Leonorą, wiosną trzy lata temu, czułem naglącą potrzebę pośpiechu. Powoli i niezauważalnie mój prosty, bezpieczny świat zaczynał mi drżeć pod stopami i trzeszczeć bezgłośnie; nieuchronnie zbliżała się chwila,
kiedy rozstąpi się pode mną i wessie w siebie. I tak też się stało. Nie chodzi o to, że nie wierzyłem w szanse przetrwania. Po prostu wiedziałem, że ich nie mam. Bo przecież przeznaczenia nie da się oszukać, prawda? Przynajmniej nie na długo. Rozważałem, co się stanie, kiedy zginę, a Leonora zostanie sama w Meongate. Kiedy poznałem Mompessona, od razu się zorientowałem, co ją czeka. Sam dał mi to jasno do zrozumienia w paru zaledwie słowach. Uwierzyłem mu, dlatego postanowiłem oszukać przeznaczenie i w odpowiednim momencie zdezerterować. Zastanawiam się teraz, czy to było tchórzostwo. A może tylko bunt przeciwko losowi? Wybrałem okres twojego urlopu, bo nie mogłem ryzykować, że przez wzgląd na naszą przyjaźń w ostatniej chwili zrezygnuję. Przykro mi, że cię oszukałem. - Powiedziano mi, że poszedłeś z Boxem posprawdzać kable i żaden z was nie wrócił. Przy zwłokach znaleziono twoje dokumenty. To był Box, prawda? - Tak, niestety. Zamierzałem mu się wymknąć, ale wszedł na niemiecki patrol i oberwał. Wróciłem i próbowałem mu pomóc. Przykryłem go swoim mundurem, żeby się rozgrzał, a potem siedzieliśmy skuleni w leju po pocisku, bo nad nami fruwały kule. Zanim się uspokoiło, Box już nie żył. Wtedy przyszło mi do głowy, żeby zostawić przy nim swoje dokumenty. Nie były mi przecież potrzebne, a jeśliby wzięli go za mnie, tym lepiej. Poszedłem trasą, którą wcześniej sprawdziłem. Skierowałem się na południe, przekroczyłem linię okopów tam, gdzie ruch był największy, po czym pobiegłem na fermę Hemu, gdzie w przybudówce ukryłem trochę pieniędzy i ubrania. Znalazłem je nietknięte. Ruszyłem w drogę i szedłem przez cały następny dzień. W miejscowości Montdidier wsiadłem wieczorem do pociągu, którym dojechałem do Paryża, gdzie podawałem się za dziennikarza. Nikt nie wątpił w moje słowa - byłem ubrany przyzwoicie i dysponowałem sporą kwotą pieniędzy. Po pewnym czasie, kiedy już poznałem odpowiednich ludzi, załatwiłem sobie fałszywy paszport na nazwisko Willis i mogłem spokojnie wracać do kraju. Tutaj jednak nie było już tak łatwo. Kończyła mi się gotówka, a poza tym nie potrafiłem myśleć o niczym, tylko spotkaniu z Leonorą. W końcu pod osłoną nocy zakradłem się do Meongate i radość, że znowu jesteśmy razem, dodała mi nowych sił. Na krótko. Zdałem sobie sprawę, że posunąłem się za daleko, że nie ma już dla mnie powrotu do świata żywych. Leonora przekonywała, bym się ujawnił, lecz jak mógłbym okryć ją hańbą, obarczyć brzemieniem męża dezertera? Dlatego odszedłem i ukryłem się. - Poszedłeś do Fletchera. Wiem dlaczego. Uśmiechnął się ponuro i wlepił wzrok w ziemię. - Rzeczywiście, Tom, poszedłem do Fletchera, a on zgodził się mnie ukryć. Od dawna chciałem poznać człowieka, który dla mojej matki znaczył tak wiele. Dziwne tylko, że
zdecydowałem się na to dopiero, kiedy nie miałem innego wyjścia. A może wcale nie ma w tym nic dziwnego? Może po prostu rozpoznałem w nim takiego samego banitę jak ja? Nieważne... Fletcher znalazł dla mnie mieszkanie w Portsea. Siedziałem tam, zastanawiając się co dalej. Co sobotę zakradałem się do Meongate i z lasu obserwowałem dom, żeby sprawdzić, czy stoi przed nim samochód Mompessona. Na ogół stał. Któregoś dnia zobaczyłem także ciebie. Poczułem ulgę, miałem bowiem nadzieję, że może uda ci się jakoś ochronić Leonorę. Ja byłem bezsilny. Cokolwiek bym zrobił, albo zrujnowałbym jej życie, albo złamał serce. - A jednak dwudziestego drugiego coś zrobiłeś, prawda? Uniósł wzrok. - Dłużej tak już być nie mogło. Fletcher ostrzegał mnie, że powinienem opuścić Portsmouth. Tego wieczoru zakradłem się do Meongate, jeszcze zanim się ściemniło. Wszedłem przez stajnię i ukryłem się w obserwatorium. Wiedziałem, że tam nic mi nie grozi. - Bo było zamknięte, a ty miałeś klucz, prawda? Zmarszczył brwi.- Klucz? Nie, nie miałem klucza. Drzwi były otwarte. Ale kiedy, kiedy to zobaczyłem... pożałowałem, że w ogóle tam wszedłem. - Co zobaczyłeś? - Moja żona i... Mompesson... - Zerwał się z ławki. - Nie chcę o tym mówić. Wszystkie uczucia, marzenia, tęsknoty, które starałem się chronić... i dla których zdezerterowałem... wszystkie zostały mi odebrane. Od tamtego dnia jestem żywym trupem. - Widziałeś, lecz źle zrozumiałeś... - Wiem, wiem! Teraz... Ale wtedy... wtedy nie potrafiłem tego znieść. Wybiegłem z domu. Było już prawie ciemno. Poszedłem do kościoła - był o tej porze pusty - i modliłem się przy grobie Williama de Brinon. Nawet tam nie znalazłem spokoju ducha. Kiedy opuściłem kościół i szedłem drogą, kryjąc się w mroku, zobaczyłem ciebie. Zmierzałeś w kierunku gospody. Tak bardzo potrzebowałem twojej przyjaźni. Wreszcie byłem gotów powiedzieć komuś całą prawdę... Zaczekałem, aż wyjdziesz z gospody. Wtedy do ciebie podszedłem. Ale ty mnie nie poznałeś. Byłeś za bardzo pijany. Co za ironia losu! Próbowałem powiedzieć ci prawdę, ale ty mnie po prostu nie słyszałeś. Zostawiłem cię w stodole. Zresztą nawet gdybyś coś usłyszał, pewnie byś pomyślał, że to sen. - Przepraszam cię. Naprawdę przykro mi... - Nie przepraszaj. Jeśli ktokolwiek jest winny, to tylko ja... albo Mompesson. - Nie dziwię się, że go zabiłeś, nie winię cię za to... Hallows odwrócił wzrok w stronę grobu Leonory.
- Ja go nie zabiłem, Tom. Już nie wróciłem do Meongate. Poszedłem przez pola do Petersfield i rano złapałem pierwszy pociąg do Londynu. Nigdy więcej nie byłem w Meongate. - Niemożliwe. To na pewno ty. Pokręcił głową. - Tego dnia po południu, włócząc się bez sensu i celu po okolicach, zwróciłem uwagę na wytłuszczony nagłówek w „Evening Standard”: Zabójstwo Amerykanina w wiejskiej posiadłości. Kupiłem gazetę i o wszystkim się dowiedziałem. Nie wiedziałem - śmiać się czy płakać? Mompesson nie żył. Powinienem go zabić, a zrobił to za mnie ktoś inny. Wtedy też zrozumiałem, jak bardzo moje przeznaczenie zależne było od Mompessona. Skoro nie żył, ja również byłem martwy. Mogłem próbować wykręcić się jakoś od sądu za dezercję, ale od wyroku za morderstwo po prostu nie miałem ucieczki. Nawet teraz nie rozwiązana zagadka tylko czeka, żebym się ujawnił. Jestem w pułapce, Tom, i to dużo pewniejszej niż wojna. Mogę co najwyżej wybierać sposób, w jaki umrę. Podszedłem i spojrzałem mu w oczy. - Kiedy się dowiedziałeś, że Leonora jest w ciąży? - Dziesięć dni temu. Także o jej śmierci dowiedziałem się z gazet. Wysoką cenę płacę za... za to, że jestem... obcy. - Jego głos stawał się coraz bardziej ochrypły. Spojrzał na grób. Natychmiast przyjechałem, poszedłem do szpitala i przedstawiłem się jako kuzyn. Powiedzieli mi, że nie żyje i że urodziła córkę. Nagle, od całkiem obcych ludzi, udając troskliwego, ale niezbyt zaangażowanego krewnego, dowiedziałem się, że jestem ojcem. Ojcem, który nie ma prawa do własnego dziecka. - Przerwał, a po chwili łamiącym się głosem mówił dalej: - Teraz rozumiem, dlaczego musiała robić wszystko, czego zażądał Mompesson... dlaczego tu przyjechała... dlaczego go zabiła... Teraz wiem, w jakiej sytuacji ją zostawiłem... całkiem samą... - Gdzie byłeś od września? - Wolę, byś nie wiedział. Byłoby znacznie lepiej, gdybyś nadal wierzył, że nie żyję. Bo w rzeczywistości tak właśnie jest... a przynajmniej powinno być. Ale ty chyba możesz mi powiedzieć, co robiłeś od tego czasu. Chętnie posłucham. Opowiedziałem mu więc o wojnie, na którą wróciłem, wojnie, która toczyła się już bez niego. Kiedy mówiłem, spacerowaliśmy powoli po żwirowej dróżce pomiędzy nagrobkami. Robiło się coraz bardziej szaro i zimno. - Kiedy to się skończy, Tom? - Kto wie? Za rok, dwa, może trzy... - Więc co zamierzasz?
- Jak to co? Wrócić. Do Egiptu albo do Francji... to bez znaczenia. Podobno na wiosnę szykuje się kolejna ofensywa. Nie sądzę, żebym ją przeżył. - W pewnym sensie ci zazdroszczę. Chciałbym móc się zmierzyć ze śmiercią jak równy z równym, odzyskać chociaż pozory spokoju ducha. Nie zdołałem ukryć goryczy, która pojawiła się w moim głosie. - Czy nie zrobiłeś wszystkiego co w twojej mocy, żeby swój spokój ducha zburzyć? - Nie, to nie tak. Żałuję, że nie potrafię ci tego wytłumaczyć. Każda moja decyzja, każde posunięcie musiało powodować cierpienia albo śmierć. Albo i jedno, i drugie. A każde, oprócz ucieczki, przyczyniłoby się do triumfu Mompessona.- A czy w efekcie miało to aż tak wielkie znaczenie? - Wtedy byłem przekonany, że tak. Teraz już nie jestem taki pewien. Cokolwiek robimy, zawsze odbija się to na innych. Tamtego wieczoru, kiedy przeczytałem o morderstwie, poszedłem pod dom przy Knightsbridge, gdzie Mompesson wynajmował mieszkanie. Przy drzwiach stał policjant, a jacyś dziennikarze robili wywiad ze szwajcarem. Stałem po drugiej stronie ulicy i patrzyłem. Potem zaczęło padać, gapie i przechodnie się rozpierzchli. Została tylko jedna kobieta, po tej samej stronie ulicy co ja. Około trzydziestki, elegancko ubrana. Kiedy się jej przyjrzałem, zobaczyłem, że płacze. - Kim była? - Kimś z tajnej przegródki życia Mompessona. W końcu co myśmy właściwie o nim wiedzieli? Hochsztapler, hazardzista, łowca fortun. Wpadła mu w oko moja żona, mój dom i moje nazwisko, postanowił więc je zdobyć. Ja zaś postanowiłem mu w tym przeszkodzić. Tylko to się liczyło. - Ale mu nie przeszkodziłeś. Sam powiedziałeś. Zrobił to za ciebie ktoś inny. - Co tylko dowodzi, że Mompesson miał rację. Twierdził, że my, Anglicy, jesteśmy narodem zbyt starym, słabym, fatalistycznym i niezdecydowanym. Wygląda na to, że przynajmniej jeżeli chodzi o mnie, nie pomylił się. Obszedłszy kościół dookoła, znów stanęliśmy przed ławką. Wstrząs spowodowany spotkaniem z Hallowsem ustąpił miejsca ogromnemu rozczarowaniu. Zawiódł mnie; wbrew moim upartym nadziejom okazał się żałosnym dezerterem zaszczutym przez własne poczucie klęski. Po tych cierpieniach i rozterkach stchórzył; pozwolił, żeby Mompessona zabił kto inny. Teraz zaś świeża mogiła była jasnym dowodem, iż jego życie przez ten rok po prostu nie miało sensu. Westchnął i wyprostował się.
- I tak to właśnie wygląda, Tom. Fatalnie, prawda? Zaszyłem się w pensjonacie w Niton, udając paleontologa amatora o słabych płucach. Ale tak naprawdę czekałem na ciebie. Przychodziłem tu codziennie, licząc, że przyjedziesz, że w końcu cię spotkam. - Dlaczego akurat mnie? - Bo twój przyjazd mógł oznaczać tylko jedno: że ją kochałeś. Trafił w samo sedno. - A jeżeli tak, to co? Na litość boską, przecież myślałem, że nie żyjesz. Nie zrobiłem nic... - Głos zamarł mi w gardle na myśl o Olivii. - Nic... nikczemnego. - Oczywiście, że nie. Ale teraz, skoro przyjechałeś, właśnie ze względu na nią, czy pozwolisz mi zrobić coś dla siebie... dla nas obu? - Co możesz zrobić? Teraz... - Tylko jedno. Mówiłeś kiedyś, że twoje życie było puste. Że nigdynie miałeś prawdziwej rodziny... ani przyjaciół. Że wojna wydaje ci się znośna dlatego właśnie, że nie masz do kogo wracać. - To się nie zmieniło. - Ale nie chcesz umierać. - Pewnie że nie. - A ja chcę. Przyjrzałem mu się. Twarz miał niewzruszoną, poważną, a jednocześnie całkiem spokojną. - Co?! - Mam dość, Tom. Dłużej już nie mogę. Leonora umarła przeze mnie. Zdezerterowałem, żeby ją ratować, a zamiast tego zabiłem... bo przecież by żyła, gdyby nie urodziła dziecka. Nie potrafiłem nawet zabić Mompessona. Rozumiesz? - Rozumiem tylko, że miałeś rację: przeznaczenia nie da się oszukać. - Ty oszukasz. Z moją pomocą - tak. - Nie rozumiem. - Możesz sobie załatwić przeniesienie do innego batalionu... w innym sektorze. Prawda? - Tak, ale po co? - Czy ktoś będzie cię tam znał? - Nikt. Nawet w trzecim batalionie po kilku tygodniach nieobecności nie zastałem prawie nikogo, kto mnie pamiętał. Tylu ludzi poginęło... - Jesteśmy mniej więcej tego samego wzrostu. Gdybym zgolił wąsy, każdy by uwierzył, że ja to ty. Jestem pewien, że wiosną nastąpi ofensywa. Znowu zginą tysiące ludzi.
Chcę umrzeć razem z nimi. Mógłbym to zrobić w twoim imieniu. A ty mógłbyś żyć w spokoju, robić to, o czym marzyłem: raz na zawsze zapomnieć o tej wojnie. Pan John Willis z Londynu ma obecnie pokaźne konto w banku. Jego nazwisko nie figuruje na żadnych oficjalnych listach, wojna więc go nie dotyczy. Może robić, co tylko zechce. Ponad wszelką wątpliwość spokojnie przeżyje wojnę. To możesz być właśnie ty. Więc jak? - Chyba oszalałeś. Coś takiego nie ma prawa się udać. Ścisnął mi ramię. Mocno.- Już ja się o to postaram. Nie wrócę, zginę. Obiecuję ci. Proszę, pozwól mi umrzeć za siebie. Spojrzałem Hallowsowi w oczy i natychmiast mu uwierzyłem. On naprawdę tego chciał. Miałem tylko jedno zastrzeżenie - pomysł był zbyt szalony. A jeżeli uda się go zrealizować? Byłem wstrząśnięty własną reakcją: kusiła mnie ta perspektywa. Miałem szansę na to, co Hallowsowi się nie powiodło - na udaną dezercję. Mogłem zerwać z przeszłością. Chyba rzeczywiście miał rację. Zabiliśmy Leonorę, a wojna zdawała się nie mieć końca. Jako John Willis mógłbym wyjechać, zacząć wszystko od początku. Willis, nazwisko dające nadzieję na przyszłość. Było to jedyne, co Hallows posiadał, i jedyne, czego wcale nie chciał. Życie za życie. Prezent od prawdziwego przyjaciela. - Ile czasu zajęłoby ci załatwienie przeniesienia? - Najwyżej tydzień. - Wypływałbyś z Southampton albo z Portsmouth? - Pewnie tak. - Przysłałbyś mi wiadomość. Na poste restante do Niton. Gdybym wiedział, skąd i kiedy wyruszasz, mógłbym tam na ciebie czekać. Zamienilibyśmy się... - Nie ma w ogóle o czym mówić. - Musisz mi tylko napisać gdzie. - Nie napiszę, nie będzie żadnego listu. Odmawiam. - Odwróciłem się. Po drugiej stronie cmentarza nad grobem Leonory przeleciał kruk. Zamknąłem oczy i poczułem łzy pod powiekami. Było to absurdalne, nie do pomyślenia, niedorzeczne, a jednocześnie... - Czekam na list - rzucił za mną Hallows. - Liczę na ciebie. Na twoją pomoc. Zwróciłem się twarzą do niego. - Jeżeli do końca tygodnia nie dostaniesz wiadomości, zapomnij o tym. - Dobrze. - Więcej nie mogę ci obiecać. Muszę pomyśleć. - Oczywiście. - No to... cześć.
Wyciągnął rękę, ja jednak jej nie uścisnąłem, oznaczałoby to bowiem nie tylko zgodę, lecz również współudział. Ruszyłem powoli ścieżką, zastanawiając się, czy jeszcze kiedykolwiek go zobaczę. Za bramą odwróciłem się i spojrzałem na odległego, niewyraźnego obcego, w którego oczach nie było śladu trawiącej go rozpaczy aninadziei, którą mi dawał: niespodziewanej, nie szukanej nadziei na przyszłe życie. Uniósł rękę w uroczystym geście pożegnania, który tym razem odwzajemniłem. Już wtedy, już w tym momencie dobrze wiedziałem, że się jeszcze spotkamy. Odszedłem jednak z udawaną stanowczością, podtrzymywaną przez niedowierzanie. Następne dni upłynęły mi niczym we śnie. Wróciwszy do Aldershot, wynająłem pokój w hotelu. Któregoś ranka powlokłem się do dowództwa pułku i zrobiłem krok w nieodwołalne. Meredith, urzędnik Departamentu Transportu i Ruchów Wojsk, nie mógł pojąć, dokąd tak bardzo mi się śpieszy. Mój batalion był właśnie w drodze do Włoch, skąd miał popłynąć statkiem do Egiptu. Meredith nie mógł mi chwilowo zaproponować przeniesienia do innego batalionu, więc zdecydowałem się na inny pułk. Obiecał, że sprawdzi, co się da zrobić. Utrzymywanie, że zamierzam wrócić na front, było już w tym momencie oszukiwaniem samego siebie. Na pozór korzystałem z urlopu i czekałem na swoją kolej, ale prawda była taka, że oferta Hallowsa utorowała sobie drogę do mojej duszy, tam zaś spotkała się ze skrywaną gotowością wyrażenia zgody. Po pierwszej wizycie u Mereditha powlokłem się na boisko wojskowe i obserwowałem młodych rekrutów, grających w rugby z rozpaczliwym zaangażowaniem, które we Francji miało im być tak bardzo potrzebne. „Czego właściwie oczekuje ode mnie Hallows? - zastanawiałem się. - Co bym dla niego porzucił? Armię, w której koleżeństwo zasadza się głównie na wisielczym humorze i wspólnocie skazańców. Rodzinę, czyli nieobecnego ojca, nieżyjącą matkę i zamkniętego w sobie wuja. Nawet kuzynce Anthei trudno będzie udawać nieutulony smutek. Jeślibym się oparł pokusie, na czyją wdzięczność mógłbym liczyć? Byłby to zwykły odruch warunkowy, wynikający z co najmniej wątpliwej moralności; moralności, której zasady, umiejętnie obchodzone czy też odważnie przestrzegane, i tak w końcu zażądałyby ode mnie pozbawionej sensu ofiary...” Rozległ się głośny aplauz garstki kibiców: jedna z drużyn zdobyła punkty. Gracze poklepywali się po plecach, mnie zaś na myśl przyszedł Cheriton, doprowadzony przez jakiegoś demona - pomysłu własnego bądź Olivii - do samobójstwa; Lake, zastrzelony na moich oczach poprzedniego lata; Warren, wytrwały, wzruszająco wierny Warren, poległy. Co czekało wkrótce tych młodych rekrutów?
Powolnym krokiem opuściłem boisko i od tej chwili nie miałem żadnych wątpliwości.Nazajutrz ponownie zjawiłem się u Mereditha, który powiedział, że jeżeli tak bardzo mi zależy, może mi załatwić przeniesienie do pułku stacjonującego obecnie w Ypres, bo chwilowo brakuje tam oficerów. Musiałbym jednak wyruszyć już w najbliższych dniach. Usłyszałem - miałem wrażenie, że mówi ktoś zupełnie inny - jak zgadzam się bez chwili wahania. Jeszcze tego samego ranka wysłałem list do Hallowsa. Tak oto o umówionej porze przybyliśmy w umówione miejsce. Na dworzec miejski w Southampton, w mroźny poranek pogodnego wiosennego dnia. Długi pociąg wojskowy wyruszył ze środkowej Anglii poprzedniego wieczoru, ja zaś wsiadłem do niego w Aldershot tuż przed świtem. Byłem pomiędzy obcymi ludźmi, z których większość spała i miała się obudzić dopiero u celu podróży. Nikt nie zwrócił uwagi, kiedy wysiadłem ani też kiedy szedłem po peronie, spoglądając na odległą kładkę, gdzie, oparty o balustradę, stał samotny człowiek, który na mój widok zgasił papierosa, dając znak, że mnie zauważył. Spotkaliśmy się w pobliżu dworca towarowego. Bez słowa poszedłem za Hallowsem do pustego baraku. Tam zamieniliśmy się ubraniami, a po kilku chwilach wyszliśmy na wąską uliczkę prowadzącą wzdłuż magazynów otaczaj ących^dworzec. Nad spadzistymi dachami unosił się dym z komina parowozu. - S/s „Belvedere” w Doku Cesarzowej. Wypływa za godzinę. Z Hawru pojedziesz pociągiem do Poperinge. Później do Ypres. Jutro rano zameldujesz się w Trzydziestym Pułku Północnym. - Jasne. - Jak mundur? - Leży jak ulał. A garnitur? - Nie najgorzej. - W wewnętrznej kieszeni masz klucz do mieszkania przy Praed Street. Znajdziesz tam wszystko, co ci będzie potrzebne. Doszliśmy do skrzyżowania, przy którym - Hallows chyba to wyczuł - zamierzałem się z nim pożegnać. Stanęliśmy. - Już się więcej nie spotkamy, Tom. - Chyba tak. - Moglibyśmy żartować, śmiać się albo po prostu rozmawiać. W innej sytuacji, przy innym pożegnaniu. Ale nie dzisiaj, kiedy widzimy się po raz ostatni. - Szkoda. Jest tyle do powiedzenia, a tak mało przychodzi mi teraz do głowy. Kim my właściwie jesteśmy, John? Ty i ja?
- Mam nadzieję, że przyjaciółmi. - Więcej niż przyjaciółmi, John. - Uścisnąłem mu rękę, odwróciłem się, ruszyłem naprzód i znowu stanąłem. Tym razem nie mogłem uciec przed własnym sumieniem. - Jeszcze jedno. Chciałem cię o to spytać w Bonchurch. - Tak? - Tamtego wieczoru we wrześniu, kiedy zakradłeś się do Meongate... gdzie jeszcze byłeś? To znaczy, oprócz obserwatorium... - Nigdzie. Poszedłem prosto do obserwatorium. Tylnymi schodami. Wiedziałem, że o tej porze to najbezpieczniejsza trasa. - I nie... nie widziałeś Olivii? Pokręcił głową. Wyglądał, jakby miał ochotę się uśmiechnąć, ale nie zrobił tego. Nagle zdałem sobie sprawę, że ma nade mną przewagę: nie mogłem mieć żadnej pewności, ile tak naprawdę wie. - Nie, Tom. Nie widziałem. - A obserwatorium? Nie było zamknięte? - Już ci mówiłem. Nie było. Nie miałem klucza. Czy to naprawdę takie ważne? - Nie. Za to ważne jest to, że możesz się jeszcze rozmyślić. Zastanów się... - Nie. Tom, dla mnie już nie ma odwrotu... Zresztą wcale tego nie chcę. Idź już. Z gospody na rogu ulicy wyszła sprzątaczka i szorując próg, ukradkiem się nam przyglądała. Gdzieś w pobliżu zadudnił młot parowy. Hallows uśmiechnął się, niedbale zasalutował, po czym ruszył przez skrzyżowanie. Stałem bez słowa i patrzyłem, jak odchodzi prostą drogą w kierunku doków, jak idzie w moim mundurze, z moim chlebakiem na ramieniu, jak staje się coraz mniejszy i powoli niknie w dali. Po chwili rozdzielił nas pociąg, toczący się z hukiem po torach przecinających ulicę. Kiedy przejechał, a leniwy dym wreszcie się rozproszył, nie zobaczyłem już Hallowsa. Odszedł ku wybranemu przez siebie życiu, zabierając ze sobą moją przeszłość. Ogarnęło mnie przejmujące uczucie pustki. Przyjaciel zabrał mnie ze sobą. To nie ja byłem człowiekiem podążającym krętą uliczką w kierunku mostu pontonowego, człowiekiem wkraczającym właśnie w przyszłość pełną niewiadomych. Nie ma znaczenia, gdzie byłem ani co robiłem. Cztery miesiące później znalazłem w gazecie długo oczekiwaną notatkę: „Porucznik Thomas Blaine Franklin, lat 25, poległ na polu chwały 16 sierpnia 1917 roku”. Hallows dotrzymał słowa.trzecia ROZDZIAŁ PIERWSZY
Wróciliśmy na dziedziniec Pałacu Biskupa. Staliśmy teraz przy niskim murku okalającym fosę, wpatrując się w pomarszczone lustro wody. Willis zakończył opowieść, ale moje myśli wciąż jeszcze błądziły w meandrach przeszłości. Czy powinnam się cieszyć, że moi rodzice byli ludźmi wiernymi sobie i kochającymi - w co zawsze tak bardzo chciałam wierzyć - czy może raczej smucić się, że los oraz ludzkie słabości i podłość zniszczyły ich życie, mnie zaś na tak długo unieszczęśliwiły. Willis udzielił odpowiedzi na nurtujące mnie w dzieciństwie pytania: dowiedziałam się wreszcie, kim była żegnana na dworcu piękna kobieta, gdzie znajduje się grób mojej matki, poznałam też historię morderstwa w Meongate. Odzyskałam ojca i matkę. Wszystkie kłamstwa Olivii wyszły wreszcie na jaw. A jednak... Byłam obezwładniona tą opowieścią, w jakiś sposób sparaliżowana; nie potrafiłam pozbierać myśli. Zawsze pragnęłam wierzyć, że kapitan John Hallows to mój prawdziwy ojciec i Willis to potwierdził. Z drugiej jednak strony moje wyobrażenie o ojcu jako bohaterze wojennym przepadło raz na zawsze. Zza wyrytego w kamieniu nazwiska wyłonił się nie heros bez skazy, ale prawdziwy, pełen wahań błądzący człowiek. A matka? Oczyszczona w końcu ze sfabrykowanych przez Olivię zarzutów, okazała się godna najgłębszej miłości. Nie była jednak kobietą wychylającą się z okna pociągu na stacji w Droxford. - Payne mówił, że wychowywała się pani w Meongate - odezwał się w końcu Willis. Nic z tego nie rozumiem. Nie mogę uwierzyć, że Grace Fotheringham zaniechała opieki nad córką przyjaciółki. W jaki więc sposób znalazła się pani u Powerstocków?Miał rację. Lawina pytań narastała. Wyjaśnienie pewnych tajemnic rodziło następne. - Nie wiem - odparłam. - Nie potrafię sobie przypomnieć nic z okresu, kiedy mieszkałam poza Meongate, a panny Fotheringham prawie nie pamiętam. - Nigdy dotąd pani o niej nie słyszała? - Nigdy. Nie wiedziałam też, gdzie pochowano moją matkę. Za to Olivia bardzo się troszczyła, bym stale pamiętała, że pochodzę z nieprawego łoża. - Olivia zawsze robiła wszystko, żeby cudze grzechy zostały ukarane. Ale tylko cudze. - Nienawidził jej pan? - Tak, lecz moja nienawiść nie spędzała jej snu z powiek. Podejrzewam, że Olivia wolała wrogość od obojętności. Była... - Zła? - Sądzę, że tak. Pani potrafi ją ocenić chyba znacznie lepiej niż ja. - Nie wspominam jej dobrze, jeżeli o to panu chodzi.
- Ale przecież wzięła panią do domu. I opiekowała się panią nawet po śmierci pani dziadka. - Teoretycznie tak. Gdyby pan jednak wiedział, jak wyglądało wówczas moje życie, przyznałby pan, że zrobiła to wyłącznie z okrucieństwa. Odwrócił się raptownie. Moja ostatnia uwaga dziwnie go wzburzyła. - Chciałbym, żebyś mi o tym opowiedziała, Leonoro. Czy mogę ci mówić po imieniu? - Oczywiście. - A więc, jeżeli potrafisz o tym mówić, chciałbym teraz usłyszeć twoją historię. Chyba tylko szczerość zwierzeń Willisa tłumaczy, dlaczego byłam gotowa opowiedzieć o moim życiu. Tak dużo nie wyjawiłam nikomu oprócz Tony’ego. Oczywiście, podobnie jak przed Tonym, zataiłam przed Willisem mój udział w doprowadzeniu do śmierci Sidneya Payne’a, ale wszystkie pozostałe smutki i cierpienia, które spotykały mnie w Meongate, znalazły ujście w potoku słów. Zanim moja opowieść dobiegła końca, byliśmy na stacji przy Priory Road. Po drodze wstąpiliśmy jeszcze do hotelu Pod Czerwonym Lwem, skąd Willis zabrał swoje rzeczy, po czym zatłoczonymi ulicami poszliśmy na dworzec, wypełniony po brzegi dziećmi, brykającymii hałasującymi w popołudniowym słońcu. Usiedliśmy na ławce na samym końcu peronu i czekaliśmy na najbliższe połączenie z Witham. Wiedziałam, że Willis przesiądzie się tam do innego pociągu, jakoś jednak nie przyszło mi do głowy, żeby zapytać, dokąd właściwie zmierza w swej podróży. On natomiast był dziwnie cichy. Wyglądało na to, że moja opowieść zrobiła na nim wielkie wrażenie. Siedział wyprostowany, a ja przyglądałam mu się ukradkiem. Próbowałam w tym wychudzonym starcu w płaszczu z gabardyny i zniszczonym filcowym kapeluszu dojrzeć młodego, wrażliwego i odważnego oficera, rzuconego w zdradziecki nurt życia w Meongate. - Rodzice zawsze byli mi zupełnie obcy, panie Willis - odezwałam się w końcu. Nigdy nie przypuszczałam, że kiedykolwiek uda mi się poznać ich bliżej. A teraz pan mi ich zwrócił. - Tylko fragment historii ich życia - odparł głosem ochrypłym od długiego milczenia. - To prawda, do której jako ich córka masz pełne prawo. - Dlaczego zwlekał pan tak długo? - Gdyby nie ten nekrolog, nie wiedziałbym, jak cię odnaleźć - odparł. - Ale przecież był pan przekonany, że zostałam adoptowana przez pannę Fotheringham.
- W takim razie przyjmijmy, że ten nekrolog był dla mnie bodźcem, że poruszył moje sumienie. Szczególnie kiedy dowiedziałem się od Payne’a, że dorastałaś pod opieką lady Powerstock. Przykro mi z tego powodu. - To nie pana wina. - Twój ojciec poświęcił dla mnie życie, Leonoro. Mogłem się przynajmniej zatroszczyć, by jego córka miała odpowiednią opiekę. Mnie się jednak zdawało, że wszystkim zajmie się Grace. - Niepotrzebnie robi pan sobie wyrzuty. Uważam, że miał pan pełne prawo przyjąć propozycję ojca. Był to panu winien. I cieszę się, że spłacił ten dług. Postąpił szlachetnie. Willis z trudem przełknął ślinę. - Obaj byliśmy sobie winni bardzo wiele... więcej niż sobie wyobrażasz. - Uwierzył mu pan, że nie zabił Mompessona? - Przemawiała przeze mnie cicha nadzieja, że może jednak w rzeczywistości ojciec sam zamordował swojego wroga. Odpowiedź Willisa była jednak bezkompromisowa. - Tak. - A może powiedział tak, żeby ułatwić panu podjęcie decyzji? - Przykro mi, Leonoro, ale mówił prawdę. - Ale skoro nie on zabił, w takim razie kto? Kto inny mógł to zrobić? - Nie potrafię odpowiedzieć. - Uniósł wzrok. - Czas się żegnać. W ogóle nie zwróciłam uwagi na nadjeżdżający pociąg i teraz, kiedy wjechał na peron, nagle do mnie dotarło, że Willis naprawdę zaraz odjedzie. Posłaniec znikąd miał wkrótce powrócić do własnego świata. - W ogóle mi pan nie opowiedział, co robił po 1917 roku - odezwałam się pośpiesznie, czując, że jest już za późno, bym mogła liczyć, że to zrobi. - Bo i nie ma o czym mówić - odparł, a kiedy pociąg się zatrzymał, wstał i chwycił walizkę. - Dokąd pan teraz pojedzie? - Do domu. O ile można go tak nazwać. Nigdy więcej o mnie nie usłyszysz. - Dlaczego? Bardzo bym chciała. - Teraz, kiedy już znasz prawdę, najlepiej będzie, jeżeli raz na zawsze o niej zapomnisz. I o mnie również. - Uścisnął mi rękę, po czym skłonił się lekko, odwrócił i wszedł na stopnie wagonu. - Jest tyle pytań, które chciałam panu zadać.
- A ja o tylu rzeczach chciałbym ci opowiedzieć - odparł, spoglądając za siebie. - Ale i tak powiedziałem już dość dużo. W domu czekają na ciebie mąż i dzieci. Ich szczęście jest ważniejsze od moich smutnych wspomnień z ciężkich czasów. - Chciałabym, żeby pan poznał moich najbliższych. - Lepiej nie, Leonoro. Na twoim miejscu nie obarczałbym ich moją opowieścią. Żegnaj. Wracaj do domu i bądź szczęśliwa. I zapomnij o mnie. Zatrzasnął drzwi wagonu. Uniosłam rękę, a on dotknął dłonią ronda kapelusza. Rozległ się gwizdek, pociąg ruszył. Willis nie wyjrzał przez okno, widziałam więc tylko szczupłą, rozmazaną sylwetkę, ledwo widoczną za brudną szybą, od której odbijały się promienie popołudniowego słońca. Szłam za pociągiem aż do końca peronu, patrzyłam, jak szybko znika mi z oczu, wspominając inny pociąg - i inne rozstanie - sprzed ponad trzydziestu lat. Malejący kształt stał się zaledwie dymiącą plamką i wreszcie całkiem zniknął; zrozumiałam, że chociaż Willis powiedział mi tak wiele, w gruncie rzeczy zdołał mi się wymknąć.Co robił, gdzie i kim był po rozstaniu z moim ojcem tamtego kwietniowego poranka roku 1917? Dlaczego tak długo odwlekał spotkanie ze mną? Czy musiał z tym czekać do śmierci Olivii? A jeżeli tak, czy miało to jakiś związek z jej decyzją o odebraniu mnie Grace Fotheringham? Co właściwie chciała przez to osiągnąć? Było już za późno, żeby zadać te pytania. Pamiętam, że kiedy schodziłam z peronu, spytałam jeszcze biletera, z jakimi pociągami był skomunikowany ten, który właśnie odjechał. - Z różnymi, miła pani. Można pojechać do Penzance albo w drugą stronę, aż do Londynu. - A ten mężczyzna, którego odprowadzałam... kasował pan jego bilet. Nie zwrócił pan przypadkiem uwagi, dokąd jechał? - To pani nie wie? - zdziwił się. Wracając powoli do domu, zdałam sobie sprawę, że za nic w świecie nie mogę opowiedzieć Tony’emu o tym spotkaniu. Przyznałabym bowiem, że nie dość, iż zataiłam pierwszą wizytę Willisa, to jeszcze nie potrafiłam zapewnić sobie możliwości ponownego kontaktu. Jaki miałabym dowód, że to wszystko nie jest jedynie wytworem mojej wyobraźni? Kiedy skręciłam w Ash Lane, pomyślałam, że Willis dokładnie to wszystko zaplanował. W pewnym sensie rzeczywiście miałam ochotę wrócić do domu i raz na zawsze o nim zapomnieć. Gdyby zjawił się u mnie dziesięć lat wcześniej, sprawy miałyby się całkiem inaczej, ale w uporządkowanym, spokojnym życiu, tak odległym od atmosfery panującej w Meongate, prawda, którą przyniósł, była mi w pewnym stopniu zbędna. Gdyby Tony się
dowiedział, że jednak nie pochodzę z nieprawego łoża, gotów byłby podjąć próbę zakwestionowania testamentu Olivii, a ja po prostu nie chciałam mieć z Meongate nic wspólnego; nie chciałam, by jakiekolwiek dziedzictwo, najbardziej nawet marne, łączyło mnie z kobietą, która próbowała pozbawić mnie ojca. Mnie w zupełności wystarczała świadomość, że jestem córką kapitana Hallowsa. Ale nie potrafiłam tego udowodnić, a gdybym próbowała, musiałabym zdradzić, że ojciec był dezerterem. Tej tajemnicy nie zamierzałam wyjawić. Prościej było nic Tony’emu nie mówić, nie dzielić się z nikim swoją świeżo nabytą wiedzą. Kiedy więc przystąpiłam do działania, starałam się zachowywać niezbędną ostrożność. Pod koniec następnego tygodnia zapowiedziałam Tony’emu, że planuję spędzić dzień w Londynie; od czasu do czasu robiłam sobietakie wycieczki na zakupy. Wczesnym rankiem we środę, dziesiątego czerwca, wyruszyłam. Ale nie pojechałam do Londynu. W Westbury przesiadłam się na pociąg do Portsmouth, promem dotarłam na wyspę Wight, skąd z kolei - znowu pociągiem - do Ventnor, odtwarzając w ten sposób po trzydziestu siedmiu latach podróż Franklina. W Bonchurch szybko znalazłam to, czego szukałam: niewielki, skromny biały nagrobek z prostym napisem: „Leonora May Hallows, 1891-1917”. W końcu poznałam odpowiedź na pytanie, którego Olivia nie pozwalała mi nawet zadawać. Napełniłam wazon wodą i wstawiłam do niego kwiaty, które ze sobą przyniosłam. Siedziałam na cmentarzu przez prawie godzinę, zastanawiając się, czy kiedyś będę mogła cię zabrać na grób babki. Ale jak ujawnić mały fragment opowieści Willisa, zatajając resztę? Opłakiwałam matkę w samotności. Myślę, że w głębi serca, w chwili kiedy zdołałam ją w końcu do pewnego stopnia odzyskać, zapragnęłam mieć ją tylko dla siebie, zachować jej wspomnienie jako swoją tajemnicę. Z miejscową kwiaciarką ustaliłam, że będzie regularnie zmieniać kwiaty w wazonie. Gdybyśmy pojechały teraz do Bonchurch, zastałybyśmy na grobie świeże kwiaty. I pojedziemy tam. Teraz już możemy. W końcu niechętnie opuściłam cmentarz, wiedząc, że mam jeszcze sporo do załatwienia. Dom Morszczyn był dokładnie taki jak w opowieści Willisa. Weszłam niespokojnie, zastanawiając się, czy Grace Fotheringham nadal tam mieszka, czy za chwilę stanę twarzą w twarz z piękną kobietą z moich dziecięcych wspomnień. Drzwi otworzył niski, gderliwy mężczyzna o niezdrowej żółtej cerze. Powiedział, że nazwisko Fotheringham nic mu nie mówi, a moje pytania zdawały się bardzo go irytować.
- Mieszkała tu w czasie pierwszej wojny - wyjaśniłam. - Nie potrafię pani pomóc. Kupiliśmy z żoną ten dom przed siedmioma laty. Od niejakiego pana Bullera. - Była nauczycielką. - A pan Buller dentystą. - Uczyła w East Dene College. - Nigdy w życiu nie słyszałem o takiej szkole. Postanowiłam spytać na poczcie. Tam również nikt nie słyszał o Grace Fotheringham. Kiedy jednak zapytałam o college, nie było aż tak źle.- Zamknęli go w 1939 roku - odparł mężczyzna zza lady, przyjmując pieniądze za widokówkę, którą czułam się zobowiązana kupić. - I nie ma nikogo, kto by pamiętał nauczycielkę z East Dene? - Niech pani spróbuje u panny Gili. Pracowała tam. Mieszka we wsi. Podał mi adres niewielkiego domku o krzywym dachu, stojącego na zalesionym wzgórzu nad kościołem. Panna Gili - tęga, zadyszana, ruchliwa staruszka - zaprosiła mnie do swej zatęchłej oranżerii, gdzie rozsypywała ziarno dla zamkniętego w klatce ptactwa. - East Dene? Uczyłam tam przez ponad trzydzieści lat - przyjrzała mi się zza klatki. Jest pani byłą uczennicą? Przepraszam, nie dosłyszałam... jak brzmi pani nazwisko? - Galloway. Ale nie, nie uczyłam się tam. Po prostu próbuję odnaleźć dawną nauczycielkę. Niejaką pannę Fotheringham. Pracowała w college’u w czasie pierwszej wojny. - Fotheringham? - Uderzyła o pręty klatki. - Nie kłóćcie się. Wystarczy dla wszystkich. Powiada pani, Fotheringham? Aha, Grace Fotheringham. - Tak, właśnie. - Wyjechała, o ile dobrze pamiętam. Po prostu nie pojawiła się na rozpoczęciu semestru jesiennego... chyba w 1920 roku. - I nie wie pani dlaczego? I czemu tak nagle? - Nie mam pojęcia. Miałam ciekawsze zajęcia niż wtrącanie się w cudze sprawy. Ale nie była... zbyt rozsądna. - Dlaczego? - Wychowywała sierotę. Może to sobie pani wyobrazić? Kobieta o jej pozycji. Niezwykłe. Po prostu niezwykłe. - A dokąd wyjechała? - Nie wiem. Prawdę mówiąc, byliśmy wszyscy radzi, że w końcu się wyniosła.
Nie miałam co liczyć, że w Bonchurch zdołam się jeszcze czegokolwiek dowiedzieć. Wróciłam do Portsmouth, wsiadłam do taksówki i kazałam się zawieźć do zajazdu Syrena przy Nile Street. - Przy Nile Street nie ma czegoś takiego - rzekł taksówkarz. - Musi być. - W życiu nie słyszałem. - odparł, ale wychylił się do następnego w kolejce kolegi. Hej, Reg, słyszałeś kiedyś o Syrenie przy Nile Street?! - krzyknął.- Tak, był taki lokal, ale został zbombardowany w czasie wojny. I już go nie odbudowali. Pojechałam więc do browaru Brickwood, gdzie skierowano mnie do niejakiego pana Draycotta, podobno najlepiej zorientowanego w utraconych lokalach. Zastałam go pochylonego nad biurkiem w gwarnym biurze. - Syrena? Rzeczywiście, ma pani dobre informacje. Pub został zniszczony podczas nalotu, w kwietniu 1941 roku. Zresztą po wojnie i tak pewnie byśmy go zamknęli. Obroty spadły... - Szukam dzierżawcy. Przez chwilę się zastanawiał. - Nora Hobson. Prowadziła go razem z bratem. Facet nazywał się Fletcher. Oboje zginęli w gruzach. A więc kolejna ślepa uliczka. Poszłam do biblioteki i przejrzałam te same egzemplarze lokalnej gazety co Franklin. Wszystko, co w nich przeczytałam, dowodziło prawdziwości jego słów. Znalazłam nawet informację o przeprowadzonym dochodzeniu przyczyn śmierci Mompessona i Cheritona. Także ona potwierdzała jego opowieści. Wyglądało na to, że jedynymi świadkami tamtych wydarzeń są właśnie gazety i dokumenty. Aktorzy dramatu pozostawali dla mnie nieosiągalni. Następny krok zrobiłam udając wyjazd do Bristolu. W rzeczywistości pojechałam do Winchester i odnalazłam licytatora, który przeprowadził aukcję w Meongate. Obrazy Olivii wprawdzie ohydne - stanowiły element tragedii, która dotknęła moich rodziców, i zaczynałam żałować, że się ich tak lekką ręką pozbyłam. Była jeszcze książka, którą uderzyłam Sydneya Payne’a. Zwierzenia Willisa sprawiły, że zapragnęłam ją przeczytać, niezależnie od tego, czy była splamiona krwią, czy też nie. Zaczynałam mieć nadzieję, że może Olivia jej nie zniszczyła. Licytator pamiętał aukcję - odbyła się stosunkowo niedawno. - Próbuję odnaleźć pewne przedmioty, które pan sprzedał - wyjaśniłam. - Obrazy pędzla Bartholomew i książkę: raport na temat ubóstwa w Portsea na przełomie wieków. - Jeżeli chodzi o obrazy, to chyba wiem, o które pani chodzi.
- Uśmiechnął się. - Dwa mediewistyczne płótna... cokolwiek obsesyjne. - Tak, to te. - Zobaczmy. - Przerzucał kartki rejestru. - O, są. Dwa oleje autorstwa Bartholomew. Poszły za dwanaście gwinei. Całkiem przyzwoita cena.- Kto je kupił? Wzruszył ramionami. - Ktoś z publiczności. Zapłacił gotówką. Na pewno nie był handlarzem sztuki, tyle pamiętam. - A książka? - Poza paroma wiktoriańskimi atlasami i kilkoma pierwszymi wydaniami Trollope’a całą zawartość biblioteki sprzedaliśmy tutejszemu księgarzowi, panu Blackmore’owi z Jewry Street. Pan Blackmore bardzo się starał mi pomóc. - To nie była jakaś szczególna okazja, pani Galloway. Wielu z nich do dziś nie udało mi się sprzedać. Nie pamiętam książki, o której pani mówi, ale proszę się rozejrzeć. Niestety, są porozrzucane po różnych półkach. Szukałam, ale na próżno. Wyglądało na to, że jeszcze tylko jedno miejsce warte jest odwiedzin. Na posterunku policji oficer dyżurny bardzo starał się mi pomóc, tyle że nie na wiele się to zdało. - Nazwisko Shapland nic mi nie mówi, proszę pani, chociaż nie ma w tym nic dziwnego. Skoro przeszedł na emeryturę podczas pierwszej wojny, to prawie na pewno już do dawna nie żyje, więc nawet w dziale emerytur nie warto szukać. Mówiła pani, że gdzie stacjonował? - Nie wiem dokładnie, ale prawdopodobnie w Portsmouth. Przez chwilę się zastanawiał. - Wie pani co? Niech pani spróbuje u George’a Pope’a. Facet jest tu sierżantem od czasów, gdy Adam był jeszcze kawalerem. Na pewno będzie pamiętał Shaplanda. Wydawało się, że szkoda czasu i wysiłku, ale byłam zdecydowana wykorzystać każdą możliwość. Dwa tygodnie później Tony wyjechał w interesach do Manchesteru. Wykorzystałam tę okazję i ponownie odwiedziłam Portsmouth. Wcześniej zatelefonowałam i upewniłam się, że w dniu mojej wizyty sierżant Pope będzie na służbie. Kiedy przyjechałam, wyglądało na to, że mnie oczekuje. - Czy to pani telefonowała? - Prężył się dumnie w swoim mundurze i spoglądał na mnie przenikliwymi oczyma osadzonymi w dużej, smutnej twarzy człowieka, który przez całe życie stykał się ze zbrodnią. - Tak, miałam nadzieję, że uda mi się z panem porozmawiać.
- To chyba mój szczęśliwy dzień. - Uśmiechnął się nagle. - W czym mogę pani pomóc?- Chodzi mi o inspektora Shaplanda. Prawdopodobnie stacjonował w Portsmouth. Powiedziano mi, że może go pan pamiętać. Zmarszczył brwi. - Mowa zapewne o Arniem? - Nie znam jego imienia. Odszedł na emeryturę niedługo przed pierwszą wojną, a kiedy się zaczęła, został z powrotem powołany. Kiwał potakująco wielką siwą głową. - Tak, a więc mowa o Arniem Shaplandzie. Kiedy zaczynałem tutaj pracę, był inspektorem. Starym i zgorzkniałym... - Wrócił myślami do teraźniejszości. - Było to czterdzieści lat temu. Ma pani rację: przeszedł na emeryturę tuż przed wojną. Ale dlaczego taka młoda dama interesuje się starym Arniem? Przecież on nie żyje od dwudziestu lat albo i dłużej. - Prowadził śledztwo w sprawie, w którą była zamieszana moja rodzina. - Co to była za sprawa? - Morderstwo. W Meongate, koło Droxford. W 1916 roku. - Morderstwo w Meongate? - Roześmiał się. - Że też się pani chce drążyć tę sprawę. Tak, rzeczywiście prowadził ją stary Arnie. Było to jego ostatnie śledztwo. Zaraz po nim wyleciał na zieloną trawkę. - A więc nie został w policji do końca wojny? - Nie. Właśnie z powodu tej sprawy. Wmieszała się w nią arystokracja. - Zmitygował się. - Wspomniała pani, że to pani rodzina? - Tak, ale proszę mówić. Nie poczuję się urażona, zapewniam pana. - Shapland twierdził, że rozwiązał tę zagadkę. Upierał się, to chyba bardziej odpowiednie słowo. I to upierał się jeszcze długo po tym, jak kazano mu przestać. Potem nagle odebrano mu tę sprawę, jakby... - Jakby ktoś starał się go uciszyć? Pope ponownie się uśmiechnął. - Jakby jego wnioski nie za bardzo się komuś spodobały. Ujmijmy to w ten sposób. - A jakie to były wnioski? - Byłem wtedy młodym, całkiem zielonym gliną, pani Galloway. Inspektor Shapland nie miał zwyczaju mi się zwierzać. Ani nikomu innemu. - Nawet rodzinie?Pokręcił głową. - Raczej nie sądzę. Był kawalerem. Mieszkał nad sklepem spożywczym swojej siostry. Przy Goldsmith Avenue. Teraz interes prowadzi jej syn.
W pełni podzielałam sceptycyzm Pope’a, ale ponieważ przejażdżka przez miasto do sklepu Lupsonów nie wydawała mi się przedsięwzięciem szczególnie uciążliwym, postanowiłam spróbować. Był to staromodny sklepik o ścianach pomalowanych na ciemny brąz, mieszczący się na samym końcu Goldsmith Avenue. Z drugiej strony ulicy, z terenu dworca towarowego, dochodziły ciężkie metaliczne odgłosy, ale poza nimi okolica była cicha i spokojna, jakby otumaniona przez duszne popołudnie. Sam sklep pogrążony był w letargu i mroku, a za ladą chudy, nerwowy mężczyzna ważył i pakował herbatę, której cierpki zapach unosił się w powietrzu. - Pan Lupson? - Hm... tak. - Odwrócił się, odłożył szufelkę do torby z herbatą, wytarł ręce w fartuch i spojrzał na mnie pytająco. - Czym mogę pani służyć? - Jest pan siostrzeńcem pana Arnolda Shaplanda, inspektora policji, prawda? Zmarszczył brwi. - No... tak... - W roku 1916 inspektor prowadził sprawę morderstwa w Meongate. Czy mówi to coś panu? - Meongate? - powtórzył powoli, zastanawiając się. - Powiedziała pani: Meongate? - Tak. Wiem, że to było bardzo dawno, ale ta tragedia wciąż wisi cieniem nad moją rodziną. O ile się orientuję, pański wuj był przekonany, że rozwiązał tę zagadkę i... został za to odsunięty od śledztwa. Może... wspominał coś na ten temat? Lupson poprawił okulary, które zsunęły mu się niemal na czubek nosa, i gwałtownie zamrugał powiekami. - Morderstwo w Meongate. Słyszała pani o nim? - Mieszkała tam moja rodzina. - Aha... No tak... A więc wuj Arnie się nie mylił. Szkoda tylko, że zjawiła się pani o dwadzieścia pięć lat za późno. - Nie bardzo rozumiem. Na jego ściągniętej, wychudzonej twarzy pojawił się lekki uśmiech - krzywy uśmiech spowodowany jakąś dziwną, niecodzienną radością.- Mówił, że to jeszcze nie koniec, że ta sprawa jeszcze powróci. Powtarzał: „Na pewno mam rację, kiedyś się w końcu przekonacie”. No, no, no... Kto by pomyślał. - Przerwał, a uśmiech na jego twarzy nagle zamarł. Chwilę później zobaczyłam dlaczego. Do sklepu weszła tylnymi drzwiami kobieta o wydatnych
szczękach i włosach upiętych do tyłu. Odniosłam wrażenie, że na mój widok zrezygnowała z powiedzenia tego, co zamierzała. Mimo to w jej głosie nie było śladu delikatności. - Maurice, kiedy już panią obsłużysz, powynoś puszki po herbatnikach. Wyszła. Lupson wychylił się ku mnie zza lady. - Nie mogę teraz rozmawiać - wyszeptał. - Zajmę panu tylko chwilkę - odpowiedziałam, również szeptem. - Nie o to chodzi. Chętnie bym z panią o tym porozmawiał, naprawdę. - Przez chwilę się zastanawiał. - Trochę później muszę pojechać furgonetką w kilka miejsc. Jeżeli pani chce, moglibyśmy się wtedy spotkać. - Z ogromną chęcią. - W takim razie przy wejściu na molo South Paradę. O wpół do piątej. Skinęłam głową. Lupson wyprostował się, ja zaś, czując się trochę głupio, poprosiłam o torebkę herbaty. Przyjechał punktualnie o wpół do piątej. Stałam przy wejściu na molo, obserwując kilku śmiałków, którzy mimo przenikliwego wiatru zdecydowali się na przechadzkę, kiedy tuż obok mnie zatrzymała się pordzewiała furgonetka. Wysiadł z niej Lupson, zaciągając się nerwowo papierosem. - Jak miło, że pan przyjechał - odezwałam się, próbując go uspokoić. Wzruszył niezdarnie ramionami. - Przejdziemy się? Ruszyliśmy wolnym krokiem w stronę Southsea Common. Po drodze opowiedziałam to i owo o swoich związkach ze sprawą morderstwa w Meongate. Miałam nadzieję, że w ten sposób uda mi się Lupsona rozluźnić i skłonić do mówienia. Nie zawiodłam się. - Żona nienawidziła wuja, dlatego nie mogliśmy przy niej porozmawiać. Zaraz po ślubie zamieszkaliśmy nad sklepem z mojąmatką i właśnie z nim. Było okropnie ciasno. Żona nie potrafiła się z wujem dogadać. A mnie był on bliższy niż ojciec. Kiedy miałem kilkanaście lat, często mi opowiadał o śledztwie w Meongate. O innych też, ale o tym najwięcej. Zabierał mnie na przechadzki do parku Miltona albo na swoją działkę i opowiadał, wciąż od nowa. - Dlaczego pan powiedział, że zjawiłam się o dwadzieścia pięć lat za późno? - Bo właśnie od tylu lat wuj nie żyje. Wierzył, ciągle powtarzał, że któregoś dnia ta sprawa zostanie wyjaśniona, a wtedy się okaże, że miał rację, że jego podejrzenia były
słuszne. Ale jego przełożeni nawet nie chcieli o tym słyszeć. Robili wszystko, żeby sprawę zatuszować. Wuj nie chciał się na to zgodzić, więc się go pozbyli. - Byłam pewna, że przeszedł na emeryturę. - On na to tak nie patrzył. Zamknięty w swoim pokoju, bez końca rozmyślał o tym śledztwie, analizował je ciągle od nowa, a ja słuchałem. - A jaka była jego teoria? Chętnie posłucham. - Może pani przeczytać jego własne słowa. Wuj wysłał do komisarza okręgowego list, w którym protestował przeciwko zamknięciu śledztwa. Napisał go na starej, zdezelowanej maszynie. Przyniosłem kopię, którą zrobił przez kalkę. Pomyślałem, że może panią zainteresować. Znajdzie tam pani wszystkie szczegóły. Na coś takiego nawet nie śmiałam liczyć. Kiedy wróciliśmy do furgonetki, Lupson wyjął spod siedzenia starą aktówkę, wydobył z niej plik papierów, a spośród nich wyłowił kilka spiętych cienkich kartek, które następnie wręczył mi z nabożną miną. Oparł się o maskę i zapalił następnego papierosa, a ja zabrałam się do lektury. List miał formę memorandum, bez adresu czy zwrotów grzecznościowych. „Poufne Adresat: komisarz okręgowy Nadawca: inspektor A.W. Shapland Data: 13 listopada 1916 Temat: śledztwo w sprawie morderstwa w Meongate Zdaję sobie sprawę, że nie będzie pan zadowolony, otrzymując kolejny list w powyższej sprawie, czuję się jednak zobowiązany jasno określić swoje stanowisko, jako że z raportu Komitetu Porządku Publicznego wynika, iż śledztwo zostało przeprowadzone w sposób nieudolny. Przypuszczam również, że właśnie ten raport był powodemtak nagłego odesłania mnie z powrotem na emeryturę, chociaż jak dotąd nie zostało mi przedstawione żadne formalne wyjaśnienie. Skoro śledztwo w sprawie morderstwa w Meongate zostało zamknięte, powodem musiało być przyjęcie założenia, że Mompessona zabił podporucznik Cheriton, który odebrał sobie życie. Jedynym ewentualnym motywem takiego czynu jest przedstawione przez lorda Powerstocka wyjaśnienie, że Cheriton był prześladowany przez Mompessona w związku ze swoją wątpliwą postawą na froncie. Przy takiej interpretacji pojawiają się jednak następujące wątpliwości: 1. Dlaczego broń, z której zastrzelono Amerykanina, nie została znaleziona pośród rzeczy Cheritona?
2. Jeżeli prawdą jest, że Cheriton cierpiał na neurastenię - co zostało stwierdzone w protokole z postępowania w sprawie wyjaśnienia przyczyn jego śmierci - jak to możliwe, żeby obmyślił i z zimną krwią przeprowadził plan takiego morderstwa? 3. Jeżeli Cheriton rzeczywiście zamordował Mompessona, żeby odeprzeć jego oskarżenia o tchórzostwo, dlaczego w takim razie nie wyjaśnił tego w liście pożegnalnym? W dodatku nie zostawiając takiego listu, prowokował podejrzenia, iż powodem jego samobójstwa był paniczny strach przed powrotem do Francji. Uważam za bardzo prawdopodobne, że w rzeczywistości Cheriton zostawił list pożegnalny, który jednak został zniszczony, albowiem demaskował prawdziwego zabójcę. Jedyną osobą mającą możliwość usunięcia listu był podporucznik Franklin i moim zdaniem właśnie on to uczynił, gdyż w liście znajdowało się jego nazwisko. Aby to udowodnić, pragnę zwrócić uwagę na następujące sprawy: 1. Pośród przedmiotów należących do Ralpha Mompessona znalazłem kartkę z datą (13 czerwca) i adresem w ubogiej dzielnicy Portsea. Później sprawdzono, że pod tym adresem znajdują się nie zamieszkane pokoje na poddaszu. Nic nie wiadomo, żeby Mompesson miał jakiekolwiek związki z Portsmouth, chciałbym jednak przypomnieć, że pierwsza lady Powerstock była zamieszana w sprawę z roku 1904, dotyczącą wywrotowego spotkania w mieszczącym się właśnie w Portsea zajeździe Syrena. Wiadomo było, że lady Powerstock łączył związek z jednym ze spiskowców, radykalnym agitatorem o nazwisku Daniel Fletcher. 2. Podczas przesłuchania Franklin twierdził, że opuścił gospodę Pod Białym Koniem sam około godziny dziesiątej wieczorem, a więc mniej więcej na godzinę przed śmiercią Mompessona. Tymczasemmajor Thorley zeznał, że widział, jak Franklin opuszcza gospodę w towarzystwie jakiegoś mężczyzny (którego nie rozpoznał). 3. Zjawiwszy się w Meongate wieczorem w niedzielę, 24 września, zaskoczyłem Franklina i panią Hallows, dyskutujących na temat pewnej publikacji pierwszej lady Powerstock, dotyczącej jej działalności charytatywnej w Portsea. 4. Tego samego wieczoru, przesłuchując pana Gladwina, ojca pierwszej lady Powerstock, zapytałem go, czy kapitan Hallows był synem Daniela Fletchera, a nie lorda Powerstocka, i jakie ważne wydarzenie miało miejsce w Meongate w połowie czerwca bieżącego roku. Pan Gladwin zareagował na te pytania z niezrozumiałą gwałtownością i kategorycznie odmówił odpowiedzi. 5. Pani Hallows opuściła Meongate wcześnie rano w poniedziałek, 25 września, i od tego czasu nie powróciła. Udało mi się dowiedzieć, że tego ranka na stacji w Droxford kupiła bilet w jedną stronę do Portsmouth i przypuszczam, iż przebywa obecnie na wyspie Wight
pod adresem znanym lordowi i lady Powerstockom. Domyślam się, że państwo Powerstockowie udzielili panu wyjaśnień na temat powodów nagłego wyjazdu pani Hallows z Meongate, mnie jednak wyjaśnienia nie zostały przekazane. 6. Kiedy we wtorek, 26 września, zdradziłem Franklinowi, że znany mi jest wspomniany adres w Portsea, jego reakcją był natychmiastowy wyjazd do Portsmouth. Ponieważ poleciłem go śledzić, wiem, że udał się najpierw pod powyższy adres w Portsea, a następnie do zajazdu Syrena, gdzie spędził noc. Rankiem we środę, 27 września, podczas wsiadania na prom płynący na wyspę Wight, udało mu się zgubić śledzącego go agenta. Do Droxford powrócił jeszcze tego samego dnia wieczorem. Moim zdaniem z wymienionych powyżej faktów wypływa następujący wniosek: Kapitan Hallows w rzeczywistości wcale nie poległ we Francji, lecz zdezerterował, powrócił do kraju, a tu, z pomocą i przy współudziale swojej żony, zaczął się ukrywać. Daniel Fletcher, jego rzeczywisty ojciec, ukrywał go pod wspomnianym adresem w Portsea począwszy od 13 czerwca. W pewnym momencie w sprawę został wtajemniczony również podporucznik Franklin. Nie potrafię wyjaśnić, w jaki sposób Mompesson zorientował się w tej mistyfikacji, domyślam się jednak, że kiedy to się stało, postanowił wykorzystać swoją wiedzę do szantażowania jednego bądź też wszystkich zainteresowanych. Wieczorem 22 września Franklin i Hallows spotkali się Pod Białym Koniemi postanowili raz na zawsze uciszyć Mompessona. Jeden z nich, a być może obaj, weszli do domu i zamordowali Amerykanina strzałem w głowę, kiedy jednak wychodzili z pokoju ofiary, zostali zauważeni przez Cheritona, dla którego zszarpanych nerwów był to ostateczny cios. Później pani Hallows dołączyła do męża w Portsea, skąd udali się oboje na wyspę Wight. Zaniepokojony faktem, że znam adres pierwszej kryjówki Hallowsa, Franklin wyruszył na wyspę Wight, aby powiadomić ich o grożącym niebezpieczeństwie, a następnie powrócił do Meongate i z niewinną miną złożył cyniczne zeznania przed sądem. Pragnę wyrazić ogromny żal, że ostatnia prowadzona przeze mnie sprawa zostaje zamknięta jako nie wyjaśniona, tym bardziej że jestem głęboko przekonany o możliwości jej rozwiązania, gdybym tylko otrzymał wsparcie, jakiego miałem pełne prawo oczekiwać. Zaprzeczam przy okazji, jakobym przesłuchiwał lady i lorda Powerstocków - bądź też któregokolwiek ze świadków - w sposób niegrzeczny i natarczywy, życzyłbym sobie również, aby zostało zaprotokołowane moje stwierdzenie, że rozkaz zakazujący mi kontynuacji działań na wyspie Wight miał fatalny wpływ na ostateczny wynik śledztwa. W związku ze wszystkimi faktami przedstawionymi w niniejszym memorandum, wnoszę o niezwłoczne wznowienie śledztwa. Jestem przekonany, że w świetle powyższych
faktów jest to jedyne rozwiązanie możliwe do zaakceptowania. Z niecierpliwością oczekuję na informacje o podjętej przez pana decyzji”. - Oczywiście wuj nie otrzymał żadnej odpowiedzi, pani Galloway, i była to dla niego ostateczna obelga. Służył wiernie przez ponad czterdzieści lat i oto co w zamian otrzymał. Tak. Wykonał kawał porządnej roboty. Odczytał wskazówki i wymyślił własne rozwiązanie. I prawie mu się udało. Oczywiście, lady Powerstock miała odpowiednich znajomych w odpowiednich komisjach, którzy powiedzieli: „Tego już za wiele”. Wiedziała, do czyjego ucha szepnąć: „Moja przyrodnia córka zaszła w ciążę i w hańbie opuściła dom. Powstrzymaj jakoś tego człowieka”. Kto by uwierzył w szalone teorie Shaplanda o żywych umarłych i spłaceniu dawnych zobowiązań? Nikt. Jedyną odpowiedzią, na jaką mógł liczyć, była głucha cisza. - Ciągle powtarzał, że jeszcze nie powiedział ostatniego słowa, że kiedyś, chociaż nie wiadomo kiedy, usłyszymy o tej sprawie i wtedy się przekonamy, że miał rację. Czy właśnie dlatego pani przyjechała? Ponieważ w końcu okazało się, że rzeczywiście miał rację?Spojrzałam w twarz Lupsona. Czekał w napięciu, wyczuwałam ogrom bezkrytycznej wiary, jaką mały chłopiec darzył bohatera i przyjaciela z dzieciństwa. Mogłam z tej twarzy wyczytać gorycz policjanta odsuniętego od ostatniej sprawy, której tak naprawdę nie potrafił porzucić. Co miałam powiedzieć? - Tak, panie Lupson. Dlatego do pana przyszłam. Teraz już znam całą tę historię i wiem, że pański wuj miał rację. To właśnie Lupson pragnął usłyszeć. Mnie natomiast list protestacyjny Shaplanda tylko pozbawił resztek wątpliwości co do historii Willisa. Była prawdziwa w każdym szczególe. On i Shapland błądzili po tym samym labiryncie, a obaj wyszli z niego w równym stopniu nieświadomi, co naprawdę zdarzyło się w Meongate w noc śmierci Mompessona. Wiedziałam, że jeżeli chcę się dowiedzieć czegoś więcej, będę się musiała zmusić do rozmowy z człowiekiem, którego miałam nadzieję nigdy więcej nie zobaczyć: z panem Mayhew. Nazajutrz zatelefonowałam do jego kancelarii. Po krótkiej rozmowie udało mi się wydobyć od sekretarki informacje, gdzie mogę go znaleźć. Mieszkał obecnie w New Forest. Pojechałam tam jeszcze tego samego popołudnia. Posiadłość pana Mayhew mieściła się niedaleko Cadnam, na wschodnim skraju lasu. Nie wiem, co właściwie spodziewałam się zobaczyć, ale z całą pewnością nie stojącą na końcu niedawno wybetonowanego podjazdu nowoczesną rezydencję z terakotowym dachem, topolami w tle oraz końmi pasącymi się na pobliskiej łące. Nie taka sceneria kojarzyła mi się z tym siwym adwokatem noszącym szare garnitury. Nie spodziewałam się również, że drzwi
otworzy mi pani Mayhew, na oko o dwadzieścia lat młodsza od męża. Powiedziała, że oczekiwała człowieka, który miał wyczyścić basen, po czym wskazała mi drogę do ogrodu, gdzie „Larry obrywa właśnie zwiędłe kwiaty z krzewów róż”. Mój widok zaskoczył go chyba przynajmniej tak bardzo jak mnie to, co zobaczyłam: Mayhew, ubrany w drelichowy kombinezon i beret, w towarzystwie sapiącego basseta, przycinał krzak herbacianej róży. - Pani Galloway - powiedział - jest pani ostatnią osobą, którą... - Proszę wybaczyć, że nie zapowiedziałam swojej wizyty, ale czy mógłby mi pan poświęcić kilka chwil? Chciałabym porozmawiać... - O testamencie lady Powerstock? - Nie całkiem. - Mogła pani napisać. Raz w tygodniu odwiedzam kancelarię.- Czy mimo wszystko moglibyśmy prozmawiać? - Proszę. Zaprowadził mnie do ogrodowego stolika, gdzie usiedliśmy naprzeciwko siebie na składanych krzesłach. Nie zaproponował mi nawet herbaty, nie starał się również ukryć, że moja wizyta jest dlań jedynie niemile widzianym wtargnięciem w jego życie prywatne, przeto ja pominęłam jakiekolwiek wstępy i niezwłocznie przeszłam do tematu. - Co może mi pan powiedzieć na temat Grace Fotheringham? Na jego twarzy nie dostrzegłam ani śladu zdziwienia. - A co dokładnie panią interesuje? - Okoliczności towarzyszące odesłaniu mnie do dziadków. - Nie jestem pewien, czy będę mógł pani pomóc. - Wkrótce po tym, jak się urodziłam, wysłał pan list do Grace Fotheringham, dając jasno do zrozumienia, że mój dziadek nie chce mieć ze mną nic wspólnego. Zgadza się? - Tak. - Czy później wysyłał pan do niej jeszcze jakieś listy? - Jeden, o ile dobrze pamiętam. - Kiedy i w jakiej sprawie? - Na początku roku 1920. Lady Powerstock zażyczyła sobie zabrać panią spod opieki panny Fotheringham. - Dlaczego? - W przekazanych mi instrukcjach nie podano powodu. Napisałem do panny Fotheringham, pytając ją o zgodę. Początkowo odmawiała.
- Tylko początkowo? - Jako że nie była pani prawną opiekunką, istniała możliwość zdobycia nakazu sądowego, taki ostateczny krok okazał się jednak zbędny. - Dlaczego? - Nie wiem. Lady Powerstock zajęła się sprawą osobiście i została pani sprowadzona do Meongate. - Co się stało później z panną Fotheringham? - Nie wiem. - W lecie 1920 roku nieoczekiwanie opuściła szkołę, w której uczyła. Orientuje się pan dlaczego? - Nie. - Nie jestem pewna, czy mogę panu wierzyć, panie Mayhew. Nawet ta niegrzeczna uwaga nie spowodowała żadnej reakcji. - To pani niewątpliwe prawo.- Sądzę, że wie pan o sprawach mojej rodziny znacznie więcej, niż kiedykolwiek zechciał zdradzić. - Pani Galloway, prawnik rodziny nie może sobie pozwolić na niedyskrecję. Lord i lady Powerstock korzystali z moich usług przez wiele lat i zawsze starałem się doceniać zaufanie, jakim zostałem obdarzony. - Oboje już nie żyją. - Jako wykonawca ostatniej woli lady Powerstock, nadal poczuwam się do obowiązku pełnej wobec niej lojalności. - A nie wobec jej wnuczki? - W każdym razie nie wobec pani. To subtelne rozróżnienie było celowo niemiłe i miało mi dać do zrozumienia, że jakiekolwiek próby drążenia tematu nie przyniosą żadnego skutku. Zerwałam się z miejsca. - Do widzenia, panie Mayhew. - Pani Galloway... - Przez chwilę przyglądał mi się badawczo. - Czy mogę zapytać, skąd dowiedziała się pani o pannie Fotheringham? - Nie - odparłam, uśmiechając się jadowicie. - Nie może pan. Jeszcze tego samego dnia wróciłam do Wells, świadoma, że sprawdziłam każdą, ale to każdą ścieżkę - i że nadal wiem tylko tyle, ile powiedział mi Willis. Wydawało się, że powinnam już zrezygnować z dalszych poszukiwań.
Dla czystego sumienia napisałam jeszcze do Komitetu Opieki nad Grobami Poległych, prosząc o informacje dotyczące porucznika Franklina, a właściwie człowieka, który poległ w jego imieniu. Odpowiedź, którą otrzymałam, w pełni potwierdziła to, co już wiedziałam. „Porucznik Thomas Blaine Franklin, z Lekkiej Piechoty Hampshire, poległ dnia 16 sierpnia 1917 roku, w wieku lat 25, w okresie kiedy służył w Pułku Północnym. Po zakończeniu wojny nie udało się zlokalizować miejsca, w którym został pochowany, dlatego też jego nazwisko zostało umieszczone na pomniku Poległych na cmentarzu wojskowym Tyne Cot w Belgii”. Chociaż nie wątpiłam w słowa Willisa, trudno mi było pogodzić się z myślą, że wyryte na pomniku nazwisko obcego człowieka jest świadectwem śmierci mojego ojca, prawdziwy Franklin natomiast wcale nie zginął. Jak miałabym to komukolwiek wytłumaczyć, skoro czasami sama nie wierzyłam?Często marzyłam, że może któregoś dnia Willis zjawi się ponownie, że pewnego niedzielnego popołudnia zapuka do drzwi. Był jednak konsekwentny i jak zapowiedział, zniknął z mojego życia, a ja nie miałam pojęcia, jak go odnaleźć. Czasami się zastanawiałam - w miarę upływu lat coraz częściej - czy naprawdę go widziałam, czy przypadkiem jego wizyta nie była wytworem mojej wyobraźni. Nie miałam nic namacalnego, co pomogłoby mi go zapamiętać. Właśnie to powstrzymywało mnie przed opowiedzeniem tej historii Tony’emu... albo tobie, kiedy już dorosłaś. Powtarzałam sobie, że nie ma sensu ciągle od nowa powracać do przeszłości, że prawda o moich rodzicach musi mi wystarczyć. Willis miał rację. W końcu rzeczywiście o nim zapomniałam. ROZDZIAŁ DRUGI Kiedy skończyłam pięćdziesiąt lat, Ronald studiował na uniwersytecie, a ty uczyłaś się w szkole z internatem. Tony - ze względu na chorobę Jimmy’ego Dare’a - musiał pracować jeszcze więcej niż zwykle i w związku z tym spędzał w domu coraz mniej czasu. Tak oto po dwudziestu latach do mojego życia zakradły się nuda i samotność. Dlatego też, kiedy w moje uporządkowane życie ponownie wkroczyła przeszłość, odebrałam to jako wyzwanie, któremu należy sprostać, a nie jako zagrożenie wygody i bezpieczeństwa. W połowie stycznia 1968 roku otrzymałam list z kancelarii prawniczej Trevannon & Roach, z siedzibą w Kornwalii, a dokładniej w Fowey, przy Fore Street. Nigdy przedtem o nich nie słyszałam, ale najwyraźniej oni słyszeli coś o mnie. Jedliśmy akurat z Tonym śniadanie, rozerwałam więc kopertę i przeczytałam list na głos. „Szanowna Pani Galloway, jako wykonawcy testamentu pana Johna Willisa, zamieszkałego w Fowley przy Buli Hill 13, zmarłego dnia 7 stycznia br., zawiadamiamy panią, że zgodnie z jego ostatnią wolą otrzymała pani w spadku dom, w którym mieszkał i
który był jego własnością, wraz z wszystkimi znajdującymi się w nim ruchomościami. W związku z powyższym prosimy o jak najszybszy kontakt z panem Geraldem Trevannonem w celu załatwienia wszystkich niezbędnych formalności”.Natychmiast pożałowałam, że przeczytałam list na głos, był on bowiem dla mnie wstrząsający, a zarazem dla Tony’ego niezrozumiały. Dlaczego Willis postanowił zapisać swój dom właśnie mnie? Przecież rozmowa, którą odbyliśmy piętnaście lat wcześniej, nie usprawiedliwiała takiego gestu? Dalczego ukrywał się przede mną przez tyle czasu, a później przysłał mi tę dziwną wiadomość z zaświatów? Czy tamtego dnia, kiedy wsiadł do pociągu, nie zostawiając mi żadnej wskazówki, dokąd jedzie, udał się właśnie do Fowey? - John Willis? Kto to taki? - spytał Tony, marszcząc czoło. Jego słowa wyrwały mnie z zamyślenia. Co miałam odpowiedzieć? Że to człowiek, którego kiedyś spotkałam, ale własnemu mężowi nigdy o tym spotkaniu nie opowiedziałam? Że był przyjacielem mojego ojca, którego nigdy w życiu nie widziałam? Gdybym miała czas na zastanowienie, może powiedziałabym prawdę, niezależnie od tego jak bardzo była złożona i niewiarygodna. Ale tak? Wybrałam ucieczkę w kłamstwo. - Nie wiem. Nic mi to nazwisko nie mówi. - Przecież zostawił ci dom! - Nic na to nie poradzę. Dla mnie to tak samo niezrozumiałe jak dla ciebie. - Daj spokój, kochanie, przecież ludzie nie zostawiają spadku zupełnie nieznajomym. - No cóż, w tym wypadku chyba się tak stało. Nie miałam wątpliwości, że Tony mi nie uwierzył, ale nie byłoby w jego stylu pokazać to po sobie. On po prostu cierpliwie czekał ufając, że prędzej czy później powiem mu prawdę. Widać to było po jego twarzy, z której powoli zniknęło niedowierzanie. - Co zamierzasz? - zapytał w końcu obojętnym tonem. - Pewnie skontaktuję się z panem Trevannonem. - Jest tam coś na temat wartości tego domu? - Nie. Tony dostał w ten sposób temat do rozważań. - Fowey to dość znany kurort. Taki dom powinien więc chyba trochę kosztować. - Zapewne tak. - Domyślam się, że chcesz tam pojechać? - Chyba nie mam innego wyjścia. - Będziesz musiała pojechać sama. Ja się stąd w tej chwili nie mogę ruszyć. Nie w tej sytuacji.
- Wiem. Nie martw się. Jakoś sobie poradzę. W rzeczywistości zależało mi na tym, żeby jechać bez niego. Gdyby nie był tak zapracowany, zapewne upierałby się, by mi towarzyszyć, sądzę jednak, że w głębi duszy oboje byliśmy zadowoleni, iż jeszcze przez jakiś czas będziemy mogli omijać prawdę. Musiałam możliwie szybko dowiedzieć się jak najwięcej o życiu i śmierci Johna Willisa. Następnego ranka wyruszyłam do Fowey. Był lodowato zimny, przejmująco wilgotny, szary styczniowy dzień, który nawet Kornwalię pozbawił jej zwykłego czaru. Zanim dojechałam na miejsce, było już ciemno. Wynajęłam pokój w hotelu Fowey - pustym, brzydkim budynku, po którym hulał wiatr - i szybko zaczęłam żałować tego nie przygotowanego wyjazdu. Dostałam co prawda pokój z widokiem na ujście rzeki, ale tego wieczoru z okna widać było jedynie odległe blade światła rozmazane w ściekających po szybie kroplach deszczu. Na szczęście rano wszystko uległo zmianie. Niebo było czyste, trawę pod oknami mojego pokoju pokrywał szron, w wodzie zaś migotały wesoło promienie słońca. W dole leżało miasto - rozgardiasz wąskich uliczek, stłoczonych dachów oraz dymu unoszącego się z kominów. W ujściu rzeki, ponad skupiskiem łodzi, sterczał las gołych masztów. Doszedł mnie cichy odgłos płynącego powoli promu. Na południe rozciągał się gładki bezkres oceanu, na północ - nierówne, zadrzewione zbocza. I takie właśnie miejsce John Willis wybrał sobie na dom. Z Trevannonem byłam umówiona na dziesiątą. Przyjął mnie w biurze na pierwszym piętrze budynku mieszczącego się przy ruchliwej głównej ulicy miasteczka. Wręczył mi kopię testamentu, po czym polecił sekretarce przygotować kawę. Okazał się młodszy, niż oczekiwałam, poruszał się niezdarnie i wydawał się jakoś uspokajająco nieudolny. - Jak pani widzi - powiedział, pochylając się nad niewielkim piecykiem elektrycznym, żeby włączyć drugą grzałkę - to niezwykle prosty, niedwuznaczny dokument. - Widzę, że zażądał kremacji. - Tak. - Wyprostował się, uderzając głową w lampę. Niskie biuro wydawało się stanowczo za małe dla człowieka tak wysokiego i do tego o tak nie skoordynowanych ruchach. - Przepraszam, że nie skontaktowałem się z panią wcześniej. Pewnie chciałaby pani przyjechać? - Westchnął i opadł na krzesło za biurkiem.- Niewykluczone, ale to teraz bez znaczenia. Jest jeszcze zapis o przekazaniu tysiąca funtów na Fundusz Pomocy imienia Douglasa Haiga. - Mhm... Czy... był żołnierzem?
- Jak już panu mówiłam przez telefon, nie znałam pana Willisa i ten spadek jest dla mnie swego rodzaju wstrząsem. - Tak... To rzeczywiście dziwne. - Miałam nadzieję, że może wyjaśnił panu motywy swojej decyzji. - Niestety nie. Jak sama pani widzi, testament został sporządzony w roku 1954, a Trevannon, który był świadkiem, to mój ojciec. Osobiście nigdy z panem Willisem nie rozmawiałem, choć rzecz jasna znałem go z widzenia. Był postacią dosyć, że tak powiem, charakterystyczną. - Tak? Dlaczego? - Och, sam nie wiem... Powiedzmy, nie był zbyt towarzyski... Ale z drugiej strony... - W testamencie nie ma mowy o domu. Zapisano jedynie, że mam otrzymać resztę majątku. - Po dokonaniu wpłaty na konto Funduszu Haiga i uregulowaniu kosztów pogrzebu zostaje właściwie tylko dom. Pan Willis nie był człowiekiem zamożnym. Chociaż dom na pewno... - Kiedy go kupił? - Dokumenty są jeszcze w banku, ale o ile dobrze pamiętam... Weszła sekretarka, niosąc tacę z kawą i herbatnikami. Pochyliła się nad biurkiem. - Pan Cobb czeka na dole - szepnęła konfidencjonalnie. - O Boże! - Skrzywił się. - Trudno, proszę mu powiedzieć, że niedługo kończę. Sekretarka wyszła. - Na czym to stanąłem? Aha, dom... kiedy go kupił? O ile dobrze pamiętam, na początku lat pięćdziesiątych. Prawdopodobnie od tego czasu jego wartość sporo wzrosła. - Więc... czy mogłabym go obejrzeć? - Oczywiście. - Uniósł filiżankę. - Ma pan klucze? - No cóż... Jest pewien problem. - Odstawił filiżankę, jakby nie chciał, by cokolwiek odwracało jego uwagę od tak istotnej sprawy. - Nie mam. W normalnej sytuacji na pewno bym miał, ale w tym akurat wypadku... Mówiąc wprost, pani Galloway, ma pani lokatorów.Dzikich? - Ależ skąd! Mieszkali tam z pełnym błogosławieństwem pana Willisa. - Czyli to oni mają klucze? Uśmiechnął się nerwowo. - Tak, naturalnie. Oczywiście wytłumaczyłem im, jak sprawy wyglądają. Spodziewają się pani.
- W takim razie nie powinnam im chyba kazać na siebie czekać. - Chce pani iść tam od razu? Świetny pomysł. - Ponownie uniósł filiżankę, znowu się rozmyślił i odstawił - wciąż pełną - na spodek. - Powinienem jednak chyba powiedzieć pani o nich kilka słów... To nie są osoby, którym pani albo ja wynajęlibyśmy mieszkanie... - Ale nie gryzą? - Nie... skądże znowu. - Odrobina kawy została w końcu skonsumowana. - Pewnie chciałaby pani wiedzieć, jak tam trafić? Buli Hill jest zaraz za rogiem. A numer trzynasty znajduje się na samym końcu. Buli Hill - alejka, do której prowadziły schody, odchodzące od ulicy zaraz za gospodą Lugier - wiodła pomiędzy dachami budynków stojących przy Fore Street z jednej strony i wysokim kamiennym murem z drugiej. W oddali ponad dachami widać było ujście rzeki, ale uliczka miała w sobie jakieś przytulne, ukryte ciepło i wydawała się odcięta od zgiełku miasta. Kawałek dalej mur po lewej stronie przechodził we fronty domów zbudowanych na zboczu i tam właśnie, pomiędzy dwiema ponurymi, sypiącymi się posiadłościami, znalazłam dom nieoczekiwanie zapisany mi w spadku. Okazał się wąskim dwupiętrowym budynkiem, majaczącym nad niskim, kruszącym się murem i zapuszczonym ogrodem. Ściany były bladoróżowe, dach kryty dachówką, z okien i drzwi obłazila farba, a do środka wchodziło się przez ganek z boku domu, na który prowadziły strome chybotliwe schody. Weszłam po nich i kiedy kiedy znalazłam się w cieniu, poczułam mroźny powiew zimy. Na drzwiach zobaczyłam złożoną na pół kartkę papieru, przypiętą pinezką. Zadzwoniłam, później zaś, wobec braku odpowiedzi, próbowałam kołatką. Bez rezultatu. Odrobinę zakłopotana, zdjęłam kartkę z drzwi. Nabazgrano na niej długopisem zaledwie dwa słowa: „Król Prus”. Na wszelki wypadek nacisnęłam klamkę. Drzwi były otwarte.Poczułam dziwaczną mieszaninę zapachów: wilgoć, politura, stare jedzenie, koty i jeszcze coś słodkomdłego, jakby kadzidło. W kuchni, w zlewozmywaku, stała sterta brudnych naczyń, pod suszarką natomiast - miska z karmą dla kotów. Kuchnia znajdowała się z tyłu domu, a jej okna wychodziły na zwarzony mrozem ogród, w którym na lince wisiały nieruchomo dwa smutne prześcieradła. Z dużego pokoju roztaczał się ładny widok na miasto i ujście rzeki. Od piecyka na naftę wciąż jeszcze biło ciepło, a na oknie skraplała się wytworzona przez niego para. Oprócz piecyka w pokoju stała wytarta sofa, mocno porysowany i poplamiony stół z ciemnego drewna oraz, pod oknami, półki na książki, których zawartość była dokładnie przemieszana.
Przyklękłam przy jednej z półek i zaczęłam przeglądać książki. A nuż... Ale nie. Nie rozpoznałam żadnej z nich. Sensacja Hammetta i Chandlera, kilka opowiadań z Dzikiego Zachodu Zane’a Greya, większość powieści Scotta Fitzgeralda, poezja Sylvii Plath i sztuki Weskera... Nie tego się spodziewałam. - Dzień dobry! - rozległ się za mną głos. Odwróciłam się i zobaczyłam szczupłą dwudziestoletnią dziewczynę o obojętnym wyrazie twarzy. Miała długie blond włosy z wyraźnymi ciemnymi odrostami, ubrana zaś była w za duży kaftan, a pod nim koszulę z etaminy i obcisłe, wytarte dżinsy. - Pani Galloway, prawda? - W jej wymowie słychać było śpiewny kornwalijski akcent. - Tak, zgadza się. Przepraszam, że weszłam, ale drzwi były otwarte. - Zawsze są otwarte. Jestem Zoe Telfer. Mieszkam tutaj. - Tak też myślałam. Uścisnęła mi dłoń niezgrabnie, jakby nie przywykła do takich powitań. - Zastanawialiśmy się, kiedy pani przyjedzie. Przepraszam za bałagan. - Na drzwiach znalazłam jakąś dziwną wiadomość. „Król Prus”. Zrzuciła z ramienia torbę z dzianiny, cisnęła ją na fotel i położyła ręce na jeszcze ciepłym piecyku. - To nazwa pubu. Znaczy, że Lee tam poszedł. Musiała się pani z nim minąć. - Szkoda. Roześmiała się, po czym przyjrzała mi się mrużąc oczy, jakby potrzebowała okularów. - Spodziewaliśmy się kogoś zupełnie innego. - Tak? - Johnno nigdy o pani nie wspominał. Postanowiłam sprawdzić, ile wie. - A mnie o was. - Nie bardzo mógł, no nie? - Dlaczego? Podeszła do okna i zapaliła papierosa. Odmówiłam, kiedy chciała mnie poczęstować. - Co pani zamierza zrobić z tym domem? - Liczyłam, że będziemy mogli o tym porozmawiać... ale wolałabym zaczekać, aż wróci Lee. Roześmiała się, tak jak poprzednio. Kiedy się zaciągnęła i wyjrzała przez okno, po raz pierwszy zwróciłam uwagę, że jest bardzo ładna: miała długą szyję, wydatne kości policzkowe, duże, niemal świecące oczy, a wszystko to prezentowała niedbale, z dziecięcą niewinnością.
- Czy to będzie możliwe? - spytałam. - Nie ma pośpiechu, zostaję na noc w hotelu Fowey. Zmarszczyła brwi, po czym przyjrzała mi się z nagłą uwagą. - Pani Galloway... - Znowu się zaciągnęła. - Czy... czy pani była dla Johnno kimś bliskim? Postanowiłam trzymać język za zębami. - Widocznie uznał, że tak. - Długo się znaliście? - Ostatnio widziałam go piętnaście lat temu. W zamyśleniu pokiwała głową. - Może w takim razie wpadnie pani dziś do nas na kolację? Poznalibyście się z Lee. Zaskoczyła mnie ta propozycja. - No... dobrze. Chętnie. - Nagle zdałam sobie sprawę z nienormalności sytuacji. Zoe Telfer nie należała do osób, od których zwykłam przyjmować i oczekiwać zaproszeń na kolację. - Może chce pani... obejrzeć dom? - Dziękuję, ale nie będę przeszkadzać. Może... później. - Dobra. Czekamy około siódmej. - A więc do zobaczenia. - Ruszyłam do wyjścia. - Pani Galloway... - Zatrzymała mnie jeszcze. Zgasiła papierosa w popielniczce, stojącej na jednej z półek. - Brakuje mi go, wie pani? To zabawne. Miałam nadzieję, że okaże się pani kimś, z kim będę mogła o nim pogadać. - Spojrzała na mnie swoimi szczerymi, wielkimi jak spodki oczyma. - Prawdę mówiąc, nie znałam go aż tak dobrze.- Chyba nikt go nie znał. A teraz... jest już za późno. To się zdarzyło tak... nieoczekiwanie. - Pan Trevannon mówił, że zmarł na zawał serca, czy tak? - Tak. Biedny stary Johnno. - Jak to się stało? - Zawsze wstawał bardzo wcześnie. Tamtej niedzieli nie wyszedł z pokoju do południa, zaniosłam mu więc herbatę. Na początku myślałam, że jeszcze śpi. To musiała być bardzo spokojna śmierć. Lekarz mówił, że prawdopodobnie nic nie poczuł. Całkiem jak zegar, który, przez nikogo nie nakręcany, w pewnym momencie po prostu stanął. - Cieszę się, że nie cierpiał. - Tak, ja też. Był dla nas bardzo dobry. Przygarnął nas i w ogóle... - Jak długo tutaj mieszkacie?
- Trochę ponad rok. Wprowadziliśmy się niedługo przed świętami w sześćdziesiątym szóstym. Przedtem mieszkał całkiem sam. - Więc nie znaliście go zbyt długo? - Nie... - Spojrzała na mnie, jakbym była przezroczysta albo jakby wcale mnie tam nie było. Nie wiem, czy zauważyła, kiedy wyszłam. Skierowałam swe kroki do biura Trevannona. Wąska ulica pełna była furgonetek dostawczych i ludzi robiących zakupy. Weszłam do piekarni, żeby nie zostać rozdeptana przez dwie starsze kobiety ciągnące wózki na zakupy, i stanęłam obok wysokiego mężczyzny w wełnianym płaszczu, trzymającego przed sobą parujące resztki paszteciku zawiniętego w woskowany papier. Był to Trevannon. - Witam - powiedział. - Była już pani w domu? - Tak. Poznałam pannę Telfer. - A jej chłopaka? - Chodzi panu o Lee? Nie, nie było go. - Jak zwykle. Prawdę mówiąc, to okropny dziwak. Amerykanin. O ile wiem, uciekł przed służbą wojskową. Pan Willis w sposób cokolwiek dziwny wybrał lokatorów. Naprawdę dziwny. - Dlaczego? - Proszę tam spojrzeć, widzi pani? - Wskazał na sklep po drugiej stronie ulicy, jakiś ni to butik, ni to komis, z metaliczną markizą w kolorze polerowanej miedzi, od której z oślepiającym blaskiem odbijały się promienie południowego słońca. - Żona pana Cobba jest niepełnosprawna, a mieszkają nad tą piekarnią. Pan Cobb twierdzi, żez powodu tej markizy małżonka nie może przesiadywać w oknie tyle co dawniej. Chyba że jest akurat pochmurno. - Rozumiem go. - Ja również. Ale czy można uznać tę markizę za społecznie szkodliwą? A to właśnie mam za zadanie udowodnić. Hm, trudne zadanie, bardzo trudne. Otóż wiele osób na pewno byłoby gotowych powiedzieć, że Lee Cormack jest społecznie szkodliwy. Natomiast wygląda na to, że pan Willis nie zgadzał się z takim poglądem. - Najwyraźniej nie. - Jak już mówiłem, to zabawne. Nie miał przyjaciół i mieszkał całkiem sam... do czasu kiedy przygarnął tych dwoje. Narażając panią na dodatkowy kłopot. Domyślam się, że będzie pani chciała ich eksmitować? - Włożył do ust ostatni kawałek paszteciku i zmiął papier. - Eksmitować jego jedynych przyjaciół?
- Może pani na to patrzeć także w taki sposób. - Rozejrzał się dookoła, szukając pojemnika na śmieci. - Ale nie jedynych. Był jeszcze Eric Dunrich. Często widywano ich razem. - Chciałabym porozmawiać z panem Dunrichem... o ile to możliwe. - Czemu nie? Mieszka nad samym ujściem rzeki. W Polruan, przy West Street. Dom Bryza. Niedaleko przystani promowej. Trafi pani z łatwością, każdy wie, gdzie to jest. Ale muszę panią ostrzec: Dunruch jest trochę dziwny. Co tylko świadczy o tym, że mam rację. Nadal nie bardzo wiedząc, na czym miała polegać racja Trevannona, jeszcze tego samego popołudnia przeprawiłam się na drugą stronę ujścia na małym, z trudem sunącym do przodu promie. Niebo wciąż było bezchmurne, powietrze rześkie, a słońce zimnym blaskiem zalewało bielone frontony zostających z tyłu budynków Fowey. Kiedy już na drugim brzegu schodziłam samotna na ląd, minęły mnie trzy kobiety, obładowane siatkami i torbami z zakupami. Na nabrzeżu, ukryty za zawietrzną niskiego budynku, siedział malarz amator, mażąc po płótnie pędzlem trzymanym w dłoni w rękawiczce. Spytałam go, jak trafić do Bryzy. - To zaraz za rogiem. Ale obawiam się, że nikogo tam pani nie zastanie. - Skąd pan wie? - Bo jestem jedynym mieszkańcem tego domu. - Pan Eric Dunrich?- Tak. - Uśmiechnął się, ukazując wystające zęby. Przyjrzałam mu się nieco uważniej. Niski i krępy, opatulony w kilka swetrów, z ciepłą czapką nasuniętą niemal na oczy. Jego obraz, stojący na sztaludze, odznaczał się jakimś ostentacyjnym brakiem elegancji. - Może słyszał pan o mnie, panie Dunrich. Nazywam się Leonora Gallo way. - Pani Galloway! - wykrzyknął i zerwał się niezgrabnie z krzesła, o mało nie wywracając przy tym sztalug, po czym jednym ruchem ściągnął z głowy czapkę, ukazując sterczącą na wszystkie strony siwą czuprynę. - Jakże miło mi panią poznać. - Chwycił mnie za rękę, lecz nią nie potrząsnął, tylko lekko się skłonił. Roześmiałam się nerwowo. - Jak się zorientowałam, znał pan Johna Willisa. - Tak, rzeczywiście. - Ponownie się uśmiechnął. - A pani, jeśli się nie mylę, jest jego spadkobierczynią. Czy uczyni mi pani ten zaszczyt i wstąpi na herbatę do mojej nędznej dziupli? Moglibyśmy porozmawiać o naszym wspólnym, nieodżałowanym przyjacielu. Nie wiedziałam, czy mam go traktować poważnie, zaproszenie przyjęłam jednak bez chwili wahania. Krzesło, płótno i sztalugi zostawił, gdzie były, jedynie farby i pędzle
zapakował do chlebaka. Poprowadził mnie wąską uliczką pomiędzy cichymi domkami, które zdawały się odbijać echem jego wysoki, śpiewny głos. - John nigdy o pani nie opowiadał, ale niewątpliwie darzył ogromnym szacunkiem. Czuję się zatem zaszczycony, że zechciała mnie pani odwiedzić. Przez pomalowane na zielono drzwi weszliśmy do maleńkiego nieskazitelnie czystego domku - dziwnie ciepłego schronienia dla dziesiątek roślin doniczkowych oraz sięgających sufitu półek z książkami. Zostawił mnie samą i poszedł zrobić herbatę, ale nawet z kuchni jego głos słychać było bardzo wyraźnie. - Jak pani widzi, nie mam stąd widoku na morze, więc jeśli chcę je utrwalić farbami, muszę posiedzieć na zimnie. - Dużo pan maluje, panie Dunrich? - Bez końca, pani Galloway, bez końca. - Przez okno między pokojem a kuchnią wysunął głowę i ramiona. - Dlatego że wszystkie moje kolejne obrazy są po prostu okropne. Moją jedyną ambicją jest namalować taki, który mi się choć trochę spodoba. - Z czajnika za jego plecami zaczęły się unosić kłęby pary. Głowa i ramiona zniknęły. - Jest pan wobec siebie bardzo surowy.- Zawsze należy być wobec siebie uczciwym. John często mi o tym przypominał. - Dunrich pojawił się w drzwiach, niosąc tacę z pobrzękującymi filiżankami i dzbankiem. - On oczywiście był w sytuacji lepszej niż ja, bo miał talent. Ale mimo to ukrywał swoje prace przed ludźmi. - Postawił tacę na stole i wskazał mi miejsce w fotelu. - On także malował? - Ależ tak. To było nasze wspólne hobby, różniły nas jedynie zdolności. Talent miał tylko on. - Długo go pan znał? - Od niedzieli, osiemnastego listopada 1962 roku. Trochę ponad pięć lat. - Skąd ta precyzja? - Precyzja, pani Galloway, jest rzeczą niezmiernie ważną. Z mlekiem czy z cytryną? - Proszę z mlekiem. Byłam w tym domu. - Czarujące miejsce, prawda? - Postawił przede mną filiżankę. - Tak. Może pan potrafi mi wyjaśnić to, czego nikt inny nie potrafi? Dlaczego zapisał ten dom właśnie mnie? Dunrich trzymał filiżankę w powietrzu, mniej więcej w połowie drogi pomiędzy stołem a ustami.
- Wyjaśnienie opiera się na zrozumieniu. A ja, niestety, nie wszystko rozumiem. John był lojalnym i oddanym przyjacielem. Prosząc o więcej, wszedłbym butami w jego sprawy prywatne. - Na pańskim miejscu czułabym się trochę dotknięta, że zapisał wszystko komuś obcemu zamiast najbliższemu przyjacielowi. - Przecież zostały mi wspomnienia. - Nie chciałby pan mieć po nim jakiejś pamiątki? - Stawia mnie pani w nieco trudnej sytuacji, tak się bowiem składa, że John obiecał mi właśnie coś w tym rodzaju. Siedział tu... w tym samym fotelu co pani... na dzień przed śmiercią. W Święto Trzech Króli. Powiedział, że kiedy już go tu nie będzie... - Powiedział to na dzień przed śmiercią? Naprawdę mówił coś takiego? - Uważa pani, że to dziwny zbieg okoliczności? Nic podobnego. John miał w sobie coś z proroka. A może tak mi się tylko wydawało? Nieważne. W każdym razie to właśnie powiedział. Na kilka godzin przed śmiercią. - Jeżeli to tylko leży w mojej mocy, panie Dunrich, bardzo chętnie...Przerwał mi ruchem ręki. - Za późno, miła pani, za późno. To, co chciał mi dać i na czym mi naprawdę zależało, gdzieś się zgubiło. - Jak to? - Panna Telfer powiedziała mi, że obrazu, który mi obiecał, nie ma pośród jego rzeczy. Prawdopodobnie został sprzedany. Ale skoro tak, dlaczego mi go obiecał? Takie okrutne żarty nigdy się go nie trzymały. - Pewnie zaszło jakieś nieporozumienie. Zrobię wszystko, żeby je jakoś wyjaśnić. - Ależ proszę sobie nie robić kłopotów z mojego powodu. Skoro John uważał tych dwoje młodych ludzi za godnych mieszkać pod jego dachem, nie chciałbym im w żaden sposób zaszkodzić. - Czy orientuje się pan, dlaczego ich przygarnął? - Nie mieli gdzie mieszkać. Miał także cel, że tak powiem, artystyczny. Dzięki pannie Telfer mógł dokończyć serię obrazów. Byłem przekonany, że w ten sposób uda mu się osiągnąć radość z twórczej pracy, którą kiedyś mnie pomógł znaleźć, stało się jednak zupełnie inaczej. Kiedy widziałem go po raz ostatni, był smutny i bardzo przygnębiony. Może gdybym zrobił więcej, żeby mu pomóc... - Posmutniał nagle, w jednej chwili uszła z niego cała energia. Z głuchym brzękiem odstawił filiżankę na tacę. - Na zawał serca nie ma sposobu.
- Nie, rzeczywiście nie ma. - Trochę się jakby ożywił. - Jeszcze odrobinę herbaty? Nieco później odprowadził mnie na przystań. Prom czekał już na końcu nabrzeża. Podziękowałam za gościnę i ruszyłam przed siebie. - Niech mnie pani jeszcze kiedyś odwiedzi. Zawsze jestem gdzieś w pobliżu. - Aha, zapomniałam zapytać... Czy może mi pan powiedzieć, co właściwie zdarzyło się osiemnastego listopada 1962 roku, że tak dokładnie zapamiętał pan tę datę? - A nie mówiłem? Tego dnia chciałem rzucić się ze skały Świętego Zbawiciela. Jest bardzo stroma... John mnie powstrzymał. Patrzyłam na niego w niemym osłupieniu. - Proszę się pośpieszyć, pani Galloway. Prom zaraz odpływa. Wieczór był mroźny i bezwietrzny. Kiedy weszłam na schody prowadzące na Buli Hill, zegar kościelny wybijał właśnie siódmą. Alejka była wyludniona, cicha i całkiem ciemna.Zoe przywitała mnie cokolwiek nerwowo. Miała na sobie ładną bluzkę i długą spódnicę. Sądzę, że starała się wyglądać elegancko. Zaprowadziła mnie do dużego pokoju, gdzie wilgotne ciepło bijące od piecyka olejowego mieszało się z zapachem kadzidła. Z głośnika gramofonu sączył się ponury głos Boba Dylana. Ze spowitej głębokim cieniem sofy wstał chłopak. Wysoki, chudy i żylasty, ubrany był w dżinsy i czarną koszulę, miał gęste czarne kręcone włosy sięgające ramion i kilkudniowy zarost. Nie uśmiechnął się ani nie wyciągnął ręki. - Cześć - powiedział. - Jestem Lee. A pani pewnie jest naszą nową gospodynią? - W pewnym sensie. Nazywam się Leonora Galloway. Ten spadek jest dla mnie sporym zaskoczeniem. - Jego puste, obojętne oczy nie zmieniły wyrazu. Angielka w średnim wieku, mówiąca z dziwnym akcentem - ciekawe, co o mnie pomyślał? - Słucha pani Dylana? Uśmiechnęłam się. - Raczej nie. - Pewnie że nie. Denerwuje panią, co? Bo może czasy rzeczywiście się zmieniają? Weszła Zoe i stanęła za mną. - Przycisz to trochę, Lee. - Wzruszył wąskimi ramionami i wychylił się w stronę potencjometru. - Napije się pani czegoś, pani Galloway? - Chętnie. Sherry, jeśli można. Lee parsknął. - Nie ma sherry. Może piwka?
Zrezygnowałam. Lee pociągał z puszki i palił skręty, siedząc na dywanie koło piecyka. Usiadłam na sofie i próbowałam go zagadywać, podczas gdy Zoe krzątała się po kuchni. - Z którego jesteś stanu, Lee? - New Jersey. - A co cię sprowadziło do Kornwalii? - Wojna. Nie ma pani przed sobą patrioty. Jestem tu dlatego, że nasi są w Wietnamie. Zaproszona? - Nie. - Na pewno zgorszona. - Czy Willis się tym gorszył? Prychnął.- A skąd mam niby wiedzieć? Nie zdradzał swoich uczuć... na żaden temat. - Dał ci dom. - Dał go Zoe. Mnie dał po prostu... dach nad głową. Zoe wniosła tarte, która oprócz miski pieczonych ziemniaków stanowiła cały posiłek. Stół oświetlała gruba czerwona świeca, rzucająca migocący blask na ściągniętą, wychudzoną twarz Lee, który wyglądał teraz jeszcze posępniej. Oczy Zoe w tym bladym świetle wydawały się większe, bardziej błyszczące i przyglądały się nam jakby z oddali. W tle wciąż zawodził Dylan. - Nigdy wam nie mówił, że zamierza zapisać ten dom właśnie mnie? - Nie - cicho odparła Zoe. - Nigdy nawet nie wymówił pani imienia. - Nic z tego wszystkiego nie rozumiem. Spisał testament przed czternastoma laty. Może o nim zapomniał? - Ten facet nigdy o niczym nie zapominał - powiedział Lee, trochę bełkocąc. - Rozmawiałam dzisiaj z panem Dunrichem. Mówił mi, że Willis dużo malował. - Tak - skinęła głową Zoe. - Bardzo dużo. - Wspominał też, że Willis obiecał mu pewien obraz, który, jak się okazało, gdzieś zaginął. - To dziwak - stwierdził Lee. - Opowiada niestworzone historie. - Nie lubisz go? Lee spojrzał na mnie spode łba. - Johnno go lubił - odpowiedziała mi Zoe - ale czasami Dunrichowi... wszystko się miesza. - Nie ma więc tutaj żadnych obrazów?
- Są. Na górze. Johnno zrobił w jednym pokoju coś jakby galerię. To było jego... ulubione miejsce. - Mogłabym je obejrzeć? Lee najwyraźniej próbował znaleźć jakąś wymówkę, ale Zoe nie dała mu dojść do głosu. - Oczywiście. Przecież to wszystko należy teraz do pani. Zaprowadzę tam panią po kolacji. - Właśnie - wtrącił Lee. - Wszystko w tym domu jest teraz pani własnością. My również. Zarówno nasze ciała, jak i dusze. - Posłał mi wyzywający uśmiech.Kiedy poszłyśmy na górę, został przy piecyku, pijąc piwo, kopcąc skręty i nucąc pod nosem piosenkę Dylana. Wąskie schody prowadziły do dwóch sypialni na pierwszym piętrze; za zasłoną z koralików dostrzegłam materac i porozrzucane koce. Po następnych schodach wchodziło się do jedynego na drugim piętrze pokoju. Zobaczyłam podłogę z gołych desek i niskie okna, w kącie stary dywan oraz wąskie łóżko, a wszędzie dookoła sztalugi, drewniane skrzynie i rzędy płócien, wszystkich bez wyjątku poodwracanych przodem do ściany. Przy jednym z okien stało coś na statywie przykryte pokrowcem z płótna, jak na sztalugi stanowczo zbyt małe. Podeszłam i ściągnęłam pokrowiec. Był to teleskop. Tylko spojrzałam na tubę z brązu, porysowaną i gdzieniegdzie zadrapaną, tylko rzuciłam okiem na pochlapany farbą drewniany statyw, a od razu wiedziałam, że to teleskop z Meongate. - Poznaję ten teleskop. Czy Willis zajmował się astronomią? Zoe stała obok mnie przy ciemnym, nie zasłoniętym oknie, nad nami zimno świeciła goła żarówka. - Interesował się wieloma rzeczami. - A obrazy? - Są tutaj. - Wskazała na rzędy płócien. Podeszłam i zaczęłam je kolejno odwracać. Były to pejzaże: morze, rzeka, skały, ruiny zamków, zamknięte kopalnie cyny. Dunrich miał rację, widać było po nich talent. Tyle że ich tematyka w żadnym wypadku nie zasługiwała na uwagę. - Kilka dni po śmierci Johnno przyszedł Eric i je poukładał. Oparłam płótna z powrotem o ścianę. - Pan Dunrich dał mi do zrozumienia, że Willis pozwolił wam u siebie zamieszkać, ponieważ potrzebował twojej pomocy - twojej, nie Lee - żeby móc skończyć serię obrazów. Czy to prawda? - Wynajmowaliśmy przyczepę kempingową w Lankelly, ale przecież nie mogliśmy w niej zostać na zimę. Johnno lubiliśmy, znaliśmy go z Króla Prus. Zaproponował nam
mieszkanie u siebie. Kto by odmówił? Nie musieliśmy płacić czynszu. Poprosił jedynie, żebym ufarbowała włosy i pozwoliła mu na siebie patrzeć. - Dlaczego chciał, żebyś je ufarbowała? - Ze względu na podobieństwo do kogoś, kogo chciał namalować. - Pozowałaś mu? - Tak. - Ale przecież tu są same pejzaże. Gdzie reszta obrazów?- Ani słowa więcej, Zoe! rozległ się stanowczy, nie znoszący sprzeciwu głos. Odwróciłam się i zobaczyłam Lee z ponurym, gniewnym wyrazem twarzy powoli wspinającego się po schodach. - Ma pani jakieś pytania, to niech je pani kieruje do mnie. Ale ostrzegam: i tak nie ma pani co liczyć na odpowiedź. - Stanął obok nas. - Pani jest teraz właścicielką domu, więc jeśli pani chce się nas stąd pozbyć... - Nigdy nie... - Jeżeli tak, to nie ma sprawy. Pani prawo. Ale od tego, co się tu działo do dzisiaj, radzę się trzymać z daleka. Jeżeli rzeczywiście brakuje jakichś obrazów, widocznie stary sprzedał je przed śmiercią. - Przecież obiecał panu Dunrichowi... - Słyszała pani, co powiedziałem? To moje ostatnie słowo. Tym razem mnie ogarnął gniew. - A więc będzie pan łaskaw wysłuchać także mnie! Nie byłam pewna, czy powinnam kazać się wam stąd wyprowadzić, czy mam do tego moralne prawo. Pan rozwiał moje wątpliwości. Wkrótce skontaktuje się z wami Trevannon. On będzie wiedział, jak najlepiej załatwić tę sprawę. Dobranoc. Żegnam państwa. Kiedy schodziłam po schodach, towarzyszyła mi tylko cisza. Do rana minął mi gniew, ale postanowienia nie zmieniłam: pozbędę się najpierw ich, a zaraz potem domu. Jeżeli Willis uczynił mnie swą spadkobierczynią, ponieważ czuł się dłużnikiem mojego ojca, to chyba miałam prawo zrobić ze spadkiem to, co uznam za stosowne. Pozostawały wprawdzie różne intrygujące pytania. Skąd się tam wziął ten teleskop? Willis z pewnością kupił teleskop na aukcji w Meongate, ale dlaczego nic o tym nie powiedział, kiedy odwiedził mnie w Wells? I co jeszcze kupił? To nie miało sensu. Nie mogłam przecież zadawać pytań martwemu człowiekowi... W hotelu recepcjonista poinformował mnie, że ktoś na mnie czeka. Była to Zoe. Siedziała przy jednym z okien witrażowych, wychodzących na ujście rzeki. Wydawała się
onieśmielona i zupełnie zagubiona w wielkim, zimnym holu, wśród skórzanych sof oraz majestatycznych fikusów. - Dzień dobry - powiedziałam. - Nie spodziewałam się twojej wizyty.Posłała mi błagalne, niewinne spojrzenie. - Przyszłam przeprosić za wczorajszy wieczór. Usiadłam obok niej. - To nie twoja wina. - Moja też. Częściowo. - Zamówić ci kawę? - Nie, dziękuję. - To ładnie z twojej strony, że przyszłaś. Ale nie sądzę, by udało ci się mnie przekonać do zmiany zdania. Lee... - Przyszłam, żeby powiedzieć prawdę. - Ściszyła głos. - Tamte obrazy... sprzedaliśmy. Dzień po śmierci Johnno. Lee zawiózł je do Baza, znajomego z Plymouth. Szczerze mówiąc, potrzebowaliśmy pieniędzy. Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że Johnno zapisał komuś dom, więc nie myśleliśmy o tym jak o kradzieży. - Rozumiem. Ale dlaczego nie sprzedaliście wszystkich? - Pozostałe nie miały żadnej wartości. Wie pani, te, które sprzedaliśmy, nie były autorstwa Johnno. Z wyjątkiem jednego. Namalował go w stylu pozostałych - naśladował styl tamtego malarza. - Masz na myśli fałszerstwo? - O nie, na pewno nie chciał go sprzedać jako namalowany przez tamtego malarza. Po prostu... - Kim był tamten malarz? - Nigdy przedtem o nim nie słyszałam, ale Baz twierdził, że za te obrazy można ściągnąć parę groszy. Podobno namalował je jakiś Bartholomew. Aha. A więc Willis kupił nie tylko teleskop. - Ile ich było? - Razem trzy. Dwa oryginały i ten namalowany przez Johnno. Był zupełnie inny niż wszystkie inne jego płótna. Jakiś taki... niesamowity. Właśnie do niego mu pozowałam. Kazał mi ufarbować włosy i włożyć staromodną suknię. Chyba edwardiańską. - Ciebie malował, Zoe, czy kogoś kogo mu przypominałaś? - Sądzę, że pani wie, kto to był. Wczoraj powiedziałam, że nigdy nawet nie wymówił pani imienia, ale skłamałam. Przynajmniej częściowo. Pamiętam, że kiedy skończył ten obraz, długo się w niego wpatrywał, a potem coś wyszeptał. Chyba w ogóle nie zdawał sobie
sprawy, że go słyszę. Było to tylko jedno słowo. Leonora. I nic więcej. Ale nie o panią mu chodziło, prawda? - Nie, nie o mnie.Tego samego popołudnia pojechałam do Plymouth. Zoe podała mi adres Baza. Galeria Barbican mieściła się przy Southside Street, pod arkadami w pobliżu przystani rybackiej. Zainspirowane twórczością Dalego i Boscha okno wystawowe zachęcało do odwiedzenia sali na pierwszym piętrze, ozdobionej sieciami i muszlami o kształtach przywodzących na myśl trupie główki. Na ścianach wisiała zadziwiająca mieszanka malarstwa
dawnego
ze
współczesnym:
osiemnastowieczne
płótna
przedstawiające
niesamowite krwawe sceny i współczesne obrazy a la Salvador Dali, w tle natomiast brzmiała złowrogo muzyka Wagnera. Czułam się - i z całą pewnością wyglądałam - zupełnie obco w tej scenerii. - Czym mogę służyć? - spytała chuda sprzedawczyni w bardzo krótkiej spódniczce, trzęsąc się z zimna i pociągając nosem. - Szukam pana Basila Gatesa. - Jest pani jego znajomą? - Powiedzmy, że jestem znajomą Lee Cormacka. Czy zastałam pana Gatesa? - Zaraz sprawdzę. Wyszła, a ja wpatrywałam się w ogromny, misternej roboty obraz, przedstawiający jakąś bliżej nie określoną wschodnioeuropejską wioskę. W każdej chacie i zagrodzie miały miejsce bestialskie czyny, widoczne przez otwarte drzwi i okna. Był to swoisty kalendarz adwentowy, na którym zamiast niewinnych obrazków można było zobaczyć wszelkie, najbardziej niesamowite zboczenia. Wykonano go z dużym talentem, co jeszcze pogarszało efekt. - Jedno z moich dzieł - rozległ się za mną aksamitny głos. - Podoba się pani? Odwróciłam się. Stał przede mną wysoki, wiotki blondyn, ubrany w dżinsy i tunikę. Na szyi miał koraliki. Jego błyszczące małe oczka mrugały w moją stronę zza okrągłych okularów w drucianej oprawie, a spiczasta bródka nadawała temu przedstawicielowi bohemy wygląd narcyza. - Na pewno jest dobrze namalowany - odparłam. Uśmiechnął się, ukazując rząd nierównych żółtych zębów. - Nie podoba się pani. I dobrze. Nie powinien. - Pan Gates? - We własnej osobie. - Jest pan przyjacielem Lee Cormacka?
- Znamy się, to prawda. O co chodzi? - Pozwoli pan, że nie będę owijać w bawełnę? Lee sprzedał panu niedawno trzy obrazy autorstwa pewnego późnowiktoriańskiego malarza Philipa Bartholomew. - Być może. - Nie były jego własnością. - Ale ja o tym nie mogłem wiedzieć. - Nie chcę nikomu robić żadnych kłopotów. Przyznaję też, że w części ponoszę odpowiedzialność za to nieporozumienie. Zależy mi jednak na odzyskaniu obrazów. Ma je pan jeszcze? Ponownie się uśmiechnął. - Bartholomew nie jest w moim guście. Jak sama pani widzi, raczej nie powiesiłbym tutaj takich płócien. - Więc co pan z nimi zrobił? - Mam różne kontakty, a niektórzy lubią takie rzeczy. Pozbyłem się ich właśnie tą drogą. - Czy zechciałby mi pan zdradzić nazwisko kupca? Znowu ten krzywy uśmiech. - Musi pani pamiętać, że poniosłem pewne koszty. - Ile pan chce? - Co łaska. Otworzyłam portmonetkę. Wyciągnął szczupłą rękę o długich, złodziejskich palcach i wyłowił pięciofuntówkę. - Zawiozłem je do Londynu. Jeden facet montował tam wystawę takich płócien. - Jak się nazywa? - Tobby Raiment. Ma galerię w Islington, przy Camden Passage. Tylko niech mu pani nie mówi, że to ja panią przysłałem. Z najbliższej budki zadzwoniłam do informacji telefonicznej i uzyskałam numer Raimenta. Niestety, mężczyzna, który odebrał, „tylko się opiekował galerią”. Poradził, żebym spróbowała rano. Tak też zrobiłam. Tym razem odebrał sam Raiment, człowiek, którego głos brzmiał tak, jakby jego właściciel ani na chwilę nie przestawał żuć toffi. - Bartholomew? Tak. Miałem trzy. Kupiłem je na wystawę retrospektywną zapomnianych późnowiktoriańskich artystów. Będzie trwała do końca lutego. - Powiedział pan „miałem”. Dlaczego nie „mam”? - Jeden sprzedałem. Jest na nie spory popyt.
- A czy mogłabym pana odwiedzić i obejrzeć dwa pozostałe?- Oczywiście. Czy mam je dla pani odłożyć? - Tak, bardzo proszę. Zanotował moje nazwisko, po czym umówiliśmy się na sobotę. Nieco później tego poranka wspięłam się na Buli Hill, mając pełną śwadomość, że prawdopodobnie jestem tam po raz ostatni. Drzwi domu pod numerem trzynastym były otwarte na oścież, zapukałam więc i weszłam. - Dzień dobry! - krzyknęłam w pustym holu. - Tu jestem - dobiegł mnie głos Zoe. Siedziała na sofie, z nogami podkurczonymi pod siebie i czytała książkę, obok drzemał kot. W tle brzmiała piosenka Simona i Garfunkela. Dziewczyna uniosła wzrok i wtedy zauważyłam, że ma podbite oko. - Zoe, co się stało?! - Lee dowiedział się, że byłam u pani... i po co. To znaczy, sama mu powiedziałam po co. Usiadłam przy niej. - Biedactwo. Mogę ci jakoś pomóc? - Niech się pani nie przejmuje, to się już nie powtórzy. Lee odszedł. - Odszedł? - Wyjechał do Londynu... chyba. Ma tam jakichś znajomych. Już od dawna się na to zapowiadało, wszystko zaczęło się psuć jeszcze przed śmiercią Johnno. A teraz... no cóż, przypuszczam, że nie miał ochoty odpowiadać na żadne kłopotliwe pytania dotyczące obrazów. Nie mógł ryzykować, że go odeślą do Stanów. - Przykro mi, że tak się stało. Naprawdę. - Nie ma się czym przejmować. Tak chyba będzie najlepiej. - Jeżeli chcesz, możesz mieszkać tu dalej. Nie mam nic przeciwko temu. Nigdy... - Nie, dziękuję, ale nie chcę. Teraz, kiedy Johnno nie żyje, nie chcę ani nie mogę tutaj zostać. Moja siostra prowadzi z mężem restaurację w Truro. Już kilka razy proponowali, żebym się do nich sprowadziła i pomogła prowadzić interes. Chyba najwyższy czas skorzystać z tej propozycji. - Uśmiechnęła się dumnie zza sińca. Uniosła z kolan książkę. Zna pani poezję Steviego Smitha? - Chyba nie.
- Przeczytam pani jeden wiersz. Nazywa się „Jam w głębinach tonął”. Zawsze kojarzy mi się z Johnno.Kiedy w milczeniu nad zwłokami stali, jęk niesłyszalny z ust zsiniałych wionął: „On - myśleliście - macha nam z oddali, a jam w głębinach tonął. I wyciągałem ramię całe życie, nie pozdrowienie śląc, lecz gest rozpaczy... Że byłem za daleko? - Dziś widzicie, co dłoń wzniesiona może znaczyć”. Obrazy z tego wiersza wciąż były ze mną, kiedy nieco później schodziłam z Buli Hill - obrazy tonącego człowieka, majaczące gdzieś na skraju świadomości, niczym słowo, które masz na końcu języka, lecz ku własnej wściekłości nie możesz go sobie przypomnieć.
Że byłem za daleko? - Dziś widzicie, co dłoń wzniesiona może znaczyć. Zoe przez ponad rok po wyjeździe z Fowey sporadycznie przysyłała mi kartki. Na ostatniej, z pieczątką poczty w Dublinie, napisała po prostu: „Od pewnego czasu jestem wreszcie szczęśliwa”. Niekiedy o niej myślę, a wspominam nie tyle dzisiejszą Zoe Telfer, dzielną, dającą sobie nieźle radę w życiu, ile raczej dziewczynę, która z posiniaczoną twarzą czytała poezję. Wkrótce jej włosy odzyskały naturalny kolor i znikło złudzenie. Podobnie jak całkiem inne złudzenie, w zupełnie innym czasie. Na zawsze. Jeszcze tego samego wieczoru byłam w domu. Tony nie krył uczucia ulgi, kiedy usłyszał, że lokatorka zgodziła się wyprowadzić, obiecał też zająć się osobiście wszystkimi formalnościami związanymi ze sprzedażą domu. Nie miał nic przeciwko mojemu wyjazdowi do Londynu - oczywiście powiedziałam, że jadę na zakupy. Przypuszczam, że nie znasz Camden Passage, ja zresztą byłam tam tylko raz. To jedna z wielu szarych, zatłoczonych ulic, prowadzących na północny wschód od centrum Londynu. Taksówkarz wysadził mnie na rogu. Galeria Raimenta mieściła się pomiędzy sklepem z antykami a włoską restauracją. Kiedy otworzyłam drzwi, wściekle rozdzwonił się dzwonek. W gablotach stojących pośrodku sklepu znajdowały się stare mapy hrabstw, ilustracje z „Puncha” i najrozmaitsze druki, dawniejszei nowsze. Na ścianach wisiały obrazy przeciętne portrety przodków, zachody słońca nad Londynem i pikniki na świeżym powietrzu, a między nimi głowy jeleni oraz wypchane borsuki. Gdy oglądałam wystawę z coraz większym niesmakiem, rozsunęła się zasłona z tyłu sklepu i wszedł właściciel: wysoki, tęgi, z szopą rudych włosów. W półmroku zalśniły sygnety, spinki do mankietów i mosiężne guziki. Przedstawiłam się. - Pani w sprawie Bartholomew? Proszę za mną. - Poprowadził mnie za zasłonę, a następnie w dół, po wąskich schodach, do większego, niższego pomieszczenia, w którym
pośród pustych ram i rozciągniętych na blejtramach płócien leżały sterty grafik i druków. Triumfalnym gestem wskazał na ścianę. Były to obrazy, których nie przyjęłam przed aukcją w Meongate, owe dwie niesmaczne pamiątki po artystycznej wyobraźni Philipa Bartholomew. Mogłam się była domyślić, że właśnie one nie znalazły nabywcy. - Przykro mi - powiedziałam - ale najbardziej interesował mnie akurat ten, który pan sprzedał. - Dobrze się pani zna na jego pracach. - Raiment wyglądał na rozdrażnionego. - Rzeczywiście. Kupił pan wszystkie trzy od niejakiego Basila Gatesa, handlarza z Plymouth. - Nie rozumiem... - Tematyka trzeciego jest podobna, chociaż różni się on nieco od pozostałych, prawda? - Być może. - Czy zechciałby mi pan zdradzić, kto go kupił? - Uśmiechnął się i już miał odmówić, ja jednak nie dopuściłam go do głosu. - Panie Raiment, zdaję sobie sprawę, że sprawiłam panu kłopot. Nie było to moim zamiarem, proszę mi wierzyć. Jeśli mogłabym jakoś wyrównać poniesione przez pana koszty... - Zdjąłem je z ekspozycji. Niewykluczone, że przez panią straciłem klienta. - To raczej mało prawdopodobne, nie sądzi pan? Humor nagle mu się poprawił. - Ma pani rację, to raczej wykluczone. Tamten trzeci był znacznie lepszy, niżbym się spodziewał po Bartholomew. - A jest pan pewien, że to był autentyk? Wymownym gestem wskazał na ściany.Moja galeria, miła pani - powiedział - to istna świątynia autentyków. Nie mam nic do ukrycia, wszystko jest jawne. Nawet - westchnął - nazwiska klientów. - Sięgnął do komody i wysunął jedną z szuflad. - Nabywczyni Bartholomew zażyczyła sobie, żeby obraz dostarczyć jej do domu. Zaraz, zaraz... gdzieś tu powinienem mieć fakturę i potwierdzenie odbioru... No proszę, są. W tym momencie stałam już koło niego i zaglądając mu przez ramię, zobaczyłam dobrze mi znane nazwisko. - Panna G. M. Fotheringham, 121 Catesby House, Dolphin Square, Pimilco, Londyn. Było wczesne popołudnie. Poranny deszcz ustał, wiał przenikliwy wiatr. Przede mną, za barierką i ponad zadbanym ogrodem, wznosił się nowoczesny przeszklony blok mieszkalny, skrywający wyjaśnienie białych plam mojego dzieciństwa, poszukiwane przez
tak wiele lat. Na co więc czekałam? Dlaczego się wahałam? Na ogół przed największymi, najważniejszymi wyzwaniami życie stawia nas znienacka, ja wszakże wiedziałam, że ta właśnie chwila nadeszła. Portier przeprowadził mnie przez pedantycznie zaplanowane mrowisko mieszkań, przez labirynt pozbawionych okien, wyłożonych wykładziną korytarzy, wiodących pomiędzy rzędami drzwi opatrzonych judaszami. Gdzieś z oddali dobiegał cichy pomruk urządzeń sterujących centralnym ogrzewaniem. Słychać było jękliwe dźwięki fortepianu; ktoś grał Chopina. Doprowadziwszy mnie pod drzwi numer 121, portier oddalił się niespiesznie, ja zaś zaczekałam, aż zniknie mi z oczu, wcisnęłam dzwonek i znowu czekałam, zastanawiając się, czy jestem obserwowana przez wizjer. Drzwi się otworzyły. Kobieta, która w nich stanęła, była trochę wyższa ode mnie i w przeszłości musiała zajmować się sportem, pomimo podeszłego wieku bowiem trzymała się bardzo prosto. Ubrana była elegancko, siwe włosy czesała prosto, ale bardzo starannie, usta miała wąskie, chociaż bynajmniej nie blade. - Panna Fotheringham? - Tak. - W jej spojrzeniu nie dostrzegłam śladu potulności ani uległości, tak często kojarzonych ze starością. Może wynikało to z jej charakteru, a może z samotnego życia, które prowadziła, w każdym razie była w niej godność, wprawiająca w zakłopotanie, a zarazem intrygująca.- Jestem... No cóż, nie zna mnie pani. Chociaż w pewnym sensie tak. Nazywam się... - Nie musisz mówić. Wiem, kim jesteś. - Uśmiechnęła się, w jej policzkach pojawiły się dołki, a twarde dotąd spojrzenie nagle stało się przyjazne. - Gdyby żyła twoja matka, tak właśnie by wyglądała. Witaj, Leonoro. Długo czekałam na to spotkanie. Nie pocałowałyśmy się, tylko sztywnym uściskiem dłoni zamknęłyśmy dzielącą nas pięćdziesięcioletnią rozłąkę. W taki właśnie sposób odnalazłam wreszcie piękną panią żegnaną na dworcu w Droxford. Siedziałyśmy w pokoju, którego okna wychodziły na Tamizę, i jakby nic nadzwyczajnego się nie stało, popijałyśmy herbatę. Rozglądałam się dookoła, ale prawie nic nie widziałam, chyba nawet nie zjadłam proponowanego ciasta, a już na pewno nie poczułam smaku wypitej herbaty. - W jaki sposób mnie odnalazłaś? Opisałam szczegółowo ślad, który mnie do niej doprowadził, ona zaś słuchała z uwagą, tak jak niegdyś słuchała odpowiedzi swoich uczennic.
- Zdziwiłam się, kiedy zobaczyłam ogłoszenie o sprzedaży prac Bartholomew powiedziała, kiedy skończyłam. - Twoja matka często o nim wspominała, postanowiłam więc je obejrzeć. Od chwili gdy kupiłam ten obraz, byłam pewna, że coś się prędzej czy później zdarzy. - Czekała pani na mnie? - Nie całkiem. Ale przeczuwałam, że na kupnie tego płótna się nie skończy. Czułam, że w jakimś sensie przywróci mi ono ludzi, których już od dawna nie wspominałam. - Więc po co było je kupować? - Ponieważ przedstawiało moją przyjaciółkę, a twoją matkę. Nie jest to autentyk, przecież Bartholomew nie mógł jej znać. Zanim spróbowałam uzyskać odpowiedzi na wszystkie nurtujące mnie pytania, musiałam zaspokoić potrzebę znacznie bardziej naglącą. - Czy mogłabym zobaczyć obraz? - zapytałam siląc się na spokój. Poprowadziła mnie przez krótki korytarz, po czym otworzyła drzwi i puściła mnie przodem. Obraz wisiał na przeciwległej ścianie, w świetle wpadającym przez okno. Złocona rama i ponure barwy przypominały obrazy Bartholomew, wiszące w Meongate; podobnie sceneria - zamkowa komnata - wydawała się na pierwszy rzut oka identyczna. A jednak,mimo złudnego podobieństwa tematu i stylu, było w nim coś innego. Podeszłam bliżej. Nie potrafię sobie teraz przypomnieć, co zauważyłam najpierw, nie mam nawet pewności, jak szybko dostrzegłam gorzkie skojarzenia. Różne szczegóły, nieczytelne dla zwykłego widza, niosły jasną dla mnie treść. Scenerią wcale nie była zamkowa komnata. Szare ściany, które tak wiele sugerowały, w rzeczywistości były wytapetowane, a długie do ziemi zasłony miały nowoczesny wzór. Również punkt widzenia był nieco inny. Na pierwszym planie, w cieniu, znajdowały się dwie sylwetki rysujące się na tle jedynego w pomieszczeniu źródła światła. Były tak niewyraźne, że tylko zarysy i ułożenie ciał pozwalały rozpoznać w nich kobietę i mężczyznę z obrazów Bartholomew. Kobieta leżała na łóżku, na boku, plecami do światła, natomiast ułożenie jej ręki i głowy sugerowało, że próbuje się odwrócić, jakby chciała spojrzeć na pochylonego nad nią mężczyznę albo może go wyśmiać. On z kolei wyglądał, jakby uciekał z łóżka, a jego rozłożone ramiona i przygarbione plecy wskazywały na ogromny pośpiech i zażenowanie, a nawet panikę kogoś, kto został zdemaskowany. Twarz zwrócił w stronę światła, jakby uosabiało ono jego najgorsze obawy.
Tak zresztą mogło być. Drzwi do pokoju były otwarte na oścież, w progu zaś stała kobieta. Trzymała w ręce srebrny kandelabr, który migotliwym blaskiem oświetlał jej twarz i ubranie. Owa gra światła świec na centralnej postaci obrazu stanowiła największą wartość artystyczną całości. W świetle tym widać było niebieskie fałdy sukni, jasny blask rozpuszczonych włosów, a także rysy jej szczerej, bladej twarzy. Migotało ono w jej dużych, szeroko otwartych oczach i odbijało się od złotej obrączki na palcu. Widać też było wyraźnie, że kobieta jest w ciąży. - Czy tak właśnie wyglądała moja matka? - Dokładnie tak - odparła Grace, stojąca tuż za mną. - Kiedy zobaczyłam ten obraz, zorientowałam się, że mógł go namalować jedynie ktoś, kto dobrze ją znał, a może nawet kochał. Od razu przyszedł mi do głowy twój ojciec. Oczywiście. Nagle wszystko stało się jasne. Willis dokończył cykl obrazów Bartholomew na własny sposób, powodowany nieznośnym poczuciem winy wobec mojej matki. Podejrzewał Leonorę o popełnienie zdrady i morderstwa, gdyż lękał się własnych słabości. Zawiódł ją. Dlatego przedstawił siebie w cieniu i haniebnej sytuacji, a Leonorę w blasku światła. Jakby mówił: „Patrzcie, ta kobieta się nie ukrywa, niemusi się wstydzić swych postępków”. Ale dla Grace Fotheringham, która przecież nie wiedziała tego co ja, Franklin był już od dawna martwy i jedynym, który mógł namalować taki portret Leonory Hallows, był mój ojciec. - Nie mam pojęcia, kiedy to zrobił - powiedziała - ale obraz nie wygląda na bardzo stary. - Powstał w zeszłym roku - mruknęłam. - W zeszłym roku?! A więc on... - Żyje? Nie. Ojciec umarł przed wieloma laty. To bardzo długa historia. Wróciłyśmy do pokoju i tam opowiedziałam jej to, co piętnaście lat wcześniej usłyszałam z ust Willisa. Grace słuchała w zupełnym milczeniu, bardzo skoncentrowana. Wydawała się odległa, a jednocześnie czujna, jakby porównywała to, co mówiłam, z tym, co sama wiedziała, jakby konfrontowała każde moje słowo z własnymi przeżyciami. Kiedy skończyłam, na dworze zmierzchało. Wciąż milcząc, Grace wstała i obeszła pokój dookoła, zapalając po kolei wszystkie kinkiety. Zaciągnęła zasłony, a następnie podeszła i pocałowała mnie w czoło. Biło od niej ciepło, jakby ktoś nagle otworzył drzwi prowadzące z lodowatego domu do pełnego zapachów wiosennego ogrodu.
- Niech cię Bóg błogosławi, Leonoro - odezwała się. - Niech cię Bóg błogosławi, że mnie odnalazłaś. - Od czasu kiedy Willis... a właściwie Franklin... zjawił się u mnie, jest pani pierwszą osobą, która może potwierdzić jego opowieść. - Mów mi po imieniu, kochanie. Okoliczności mojego pierwszego spotkania z Franklinem były dokładnie takie, jak ci opowiedział. - A ostatniego? - Też. Identyczne. Leonora wmówiła sobie, mnie zresztą również, że John odebrał sobie życie. Dlatego też jedyną osobą, którą spodziewałam się zobaczyć po jej śmierci, był Franklin. Nie mogłam pojąć, dlaczego tak nagle wybiegł z domu, ale kiedy mijał czas, a on nie wracał, zaczęłam się zastanawiać i pojęłam, że wcale nie uważał Johna za martwego. Poszłam na cmentarz, lecz nikogo tam nie było. Powiedziałam sobie, że Franklin musiał zrozumieć swoją pomyłkę, że dotarło do niego, iż gdyby John żył, nie porzuciłby własnej córki. Samobójstwo wydawało się jedynym logicznym wyjściem, jedyną możliwością zachowania honoru. Przecież groził mu wyrok za dezercję. Kiedy parę miesięcy później przeczytałam o śmierci Franklina, niemiałam pojęcia, że w rzeczywistości czytam o prawdziwie honorowym rozwiązaniu. - A jednak, zobaczywszy trzeci obraz Bartholomew, pomyślałaś, że mój ojciec żyje. - Wydawało mi się, że nie ma innego sensownego wytłumaczenia. W pewnym sensie dlatego właśnie kupiłam ten obraz... żeby zatrzeć ślady. Cieszę się, że dzięki niemu mogłyśmy się znowu spotkać. - Czy trzeba było czekać, aż to ja cię w końcu odnajdę? Starałam się, żeby w moim głosie nie było pretensji, ale Grace zmarszczyła brwi, jakby dotarły do niej implikacje tego pytania. - Musisz zrozumieć, Leonoro - odparła - byłam przekonana, że nawet nie wiesz o moim istnieniu. I pewnie nigdy byś się nie dowiedziała, gdyby nie Willis... - Nie. Szukałam cię zawsze, jak daleko sięgam pamięcią. W jej oczach dostrzegłam niedowierzanie. Opowiedziałam o swym najwcześniejszym wspomnieniu, o owym dziwnym rozstaniu na stacji w Droxford. - A więc zapamiętałaś - westchnęła. - Byliśmy przekonani, że zapomnisz. - Byliśmy? - Charter i ja. Miałaś ledwo trzy latka.
Nagle się rozpłakała. Wyjęła z rękawa swetra białą chusteczkę, a ja przypomniałam sobie tamtą scenę na dworcu, kiedy też płakała, i zdałam sobie sprawę, co powinnam była zrobić natychmiast, gdy tylko otworzyła mi drzwi. Usiadłam obok niej i mocno przytuliłam, czekając, aż osuszy łzy. - Wybacz mi - powiedziała. - Po prostu myślałam, że zapomnisz. I że jeśli zapomnisz, będziesz szczęśliwsza. - Nie, w Meongate nie było to możliwe. - Tego się właśnie obawiałam. - Dlaczego więc im mnie oddałaś? Rozmawiałam z prawnikiem Olivii. Podobno znał metody, aby cię zmusić, okazało się to jednak zbędne. - Zostałam zmuszona, chociaż nie przez prawo. Olivia przekonała dyrektorkę East Dene, żeby mnie zwolniła, choć nie wiem w jaki sposób. Wtedy można było z dnia na dzień wyrzucić człowieka z pracy. Nie miałam żadnych możliwości obrony. Dom był własnością szkoły, zostałam więc nie tylko bez pracy, ale i bez dachu nad głową. W tych okolicznościach... - Nie miałaś wyjścia, musiałaś mnie oddać.- Tak to sobie tłumaczyłam, ale zawsze jest jakieś wyjście. Przepraszam, że cię zawiodłam. - Nie zawiodłaś. Skoro Olivia postanowiła mnie odebrać, prędzej czy później i tak dopięłaby swego. Nie mogłaś jej powstrzymać. Nie rozumiem tylko, dlaczego tego chciała? - Ja również. Widziałam ją tylko raz i nie miała najmniejszej ochoty tłumaczyć, co nią kieruje. Sprawiała wrażenie kobiety ulegającej wszystkim swoim zachciankom i zdolnej do każdej podłości. Leonora nigdy nie powiedziała na jej temat niczego dobrego. Moje próby przeciwstawienia się Olivii zakończyły się kompletnym fiaskiem. - Co robiłaś po wyjeździe z Bonchurch? - Nie mam pojęcia, jak bym sobie poradziła, gdyby z pomocą nie przyszedł mi Charter. Kochany dziaduś Charter. Z Meongate tylko on zjawił się na pogrzebie Leonory, a później, kiedy straciłam pracę i dom, przyjechał i pożyczył mi pieniądze, za które założyłam prywatną szkołę w Yorkshire. Dzięki niemu jakoś przez to wszystko przeszłam. I dzięki niemu wtedy, na stacji w Droxford, mogłam się z tobą pożegnać. - Jak słyszałam, on także przeprowadził się do Yorkshire. - Tak. Nazbyt otwarcie przeciwstawiał się Olivii, żeby pozwoliła mu zostać w Meongate. Sądzę, że bynajmniej nie zaskarbił sobie jej sympatii pomocą, której mi udzielił. Kupił niewielki domek z Zatoce Robin Hooda, niedaleko Whitby, swojego rodzinnego miasta. Często go tam odwiedzałam. Umarł w roku 1924, jeszcze zanim zaczęłam spłacać
dług. Ale to nie miało dla niego znaczenia. Był wspaniałym, dobrym człowiekiem. Bardzo mi go brakuje. Przed dziesięcioma laty przeszłam na emeryturę, przeprowadziłam się do tego mieszkania i odtąd prowadziłam ciche, spokojne życie. Aż do momentu kiedy przed dwoma tygodniami zobaczyłam ogłoszenie o sprzedaży obrazów Bartholomew i odwiedziłam galerię pana Raimenta. Nie przypuszczałam, że los zetknie mnie jeszcze kiedykolwiek z twoją rodziną. Ale też nie spodziewałam się zobaczyć tam trzeciego obrazu cyklu. Poszłyśmy do sypialni, żeby raz jeszcze mu się przyjrzeć. Sztuczne światło tylko dodawało mu tajemniczości, pogłębiając cienie i uwydatniając postać mojej matki. Przypomniałam sobie, co powiedział Willis, kiedy skończył malować ten obraz. Wskrzesił Leonorę. Tylko po co? Żeby rozpędziła ogarniającą go ciemność? Żeby mógł sobie uświadomić gnębiące go wyrzuty sumienia? Jeżeli kobietą leżącą na łóżku była - podobnie jak w wypadku dwóch pozostałych obrazów - Olivia,kim w takim razie był pochylony nad nią mężczyzna? Czy to Bartholomew? Mompesson? A może sam Willis? Na to pytanie nie udało mi się znaleźć odpowiedzi na spokojnej twarzy matki. Kiedy wieczorem wysiadałam z pociągu w Bath Spa, byłam zmęczona, ale radosna. Niezależnie od tego, jakie smutki z przeszłości wskrzesił we mnie obraz Willisa, dał mi również szczęście w teraźniejszości: spotkanie z tajemniczą piękną panią z moich dziecięcych wspomnień. Grace przyjęła zaproszenie i obiecała wkrótce przyjechać do nas w odwiedziny, musiałam więc niezwłocznie podjąć decyzję, jak dużo na jej temat - albo jak mało - mogę powiedzieć Tony’emu. Był ostatnią osobą, którą spodziewałam się spotkać na dworcu, a jednak, kiedy pociąg się zatrzymał, stał na peronie, pocałował mnie na powitanie i poprowadził w stronę auta. - Skąd wiedziałeś, którym pociągiem przyjadę? - spytałam. - Nie wiedziałem. Czekam od szóstej. - Niepotrzebnie. Uruchomił silnik. - Moim zdaniem jak najbardziej. Wiem, uważasz mnie za ślepego i głuchego, i może czasami rzeczywiście jestem mało wrażliwy, ale mylisz się, jeśli uważasz, że nie zauważyłem, co się dzieje od tygodnia. - Co masz na myśli? - Tajemniczego darczyńcę. Lokatorów. Nagły wyjazd do Londynu. Może zechcesz mi w końcu zdradzić, o co w tym wszystkim chodzi? Tylko nie próbuj mi wmawiać, że nigdy nie widziałaś pana Willisa. Jak zwykle wybrał idealny moment. Był to jeden z największych przymiotów Tony’ego, uosabiający jednocześnie jego typowo angielski charakter - nieco staroświecki styl
bycia i umiejętność panowania nad emocjami w każdej sytuacji. Mój mąż był za mądry, by zażądać wyjaśnień w chwili, kiedy posługując się oczywistym kłamstwem twierdziłam, że Willis jest dla mnie kimś zupełnie obcym. Czekał na odpowiedni moment. Wracałam po spotkaniu z Grace i jeszcze nie zdążyłam do końca poukładać myśli, a on najwidoczniej wyczuł, że nadeszła już pora na pytania. Zatrzymaliśmy się na kolację w wiejskim hotelu na południe od Bath i w końcu postanowiliśmy spędzić tam noc. Opowiedziałam Tony’emu historię Willisa i spróbowałam wytłumaczyć powody, dla których aż do tego momentu utrzymywałam ją przed nim w tajemnicy. Później zdałam mu relację ze swych przeżyć w Fowey, w szczególności rozwodząc się nad wszystkim, co usłyszałam z ust Grace Fotheringham. A później, bezpieczna w jego ramionach, gdzieś między północą a świtem, wyznałam mu to, co powinnam była wyznać, kiedy dwadzieścia trzy lata wcześniej poprosił mnie o rękę. - Widzisz, powinieneś był uwierzyć krążącym po wsi plotkom - zakończyłam swoje zwierzenia. - Bzdura - odparł całując mnie czule. - Od początku wiedziałem, że masz swoje tajemnice. Dzięki nim różniłaś się od innych dziewcząt i chyba dlatego cię pokochałem. - I ożeniłbyś się ze mną, gdybyś wiedział, że jestem córką dezertera? - Przecież wiesz, że tak. - A gdybyś wiedział, że ponoszę odpowiedzialność za śmierć Payne’a? - Też. Nawet gdybyś była winna. - A skąd to „gdybyś”? - Zastanów się przez chwilę, czemu Olivia nie oskarżyła cię o to, kiedy jej oznajmiłem, że zamierzam się z tobą ożenić? Chyba nie sądzisz, że powstrzymało ją przed tym głębokie uczucie do twojej osoby? - Nigdy nie potrafiłam zrozumieć, dlaczego ci nic nie powiedziała. Ale jestem jej za to wdzięczna. - Och, nie musisz. - Dlaczego? Chyba ci nic...? - Nie. Wtedy nie. - Jak to - wtedy nie? - Zrobiła to znacznie później. Z wrażenia aż usiadłam i przez chwilę gapiłam się na męża z niedowierzaniem. - Więc... wiedziałeś? Uśmiechnął się rozbrajająco. - Tyle, ile powinienem.
- Kiedy ci powiedziała? - Na początku pięćdziesiątego trzeciego roku, kiedy dostaliśmy wiadomość, że jest umierająca. Pojechałem tam bez ciebie, pamiętasz? Wtedy uznała za stosowne poinformować mnie o tym epizodzie. - Nic mi nie powiedziałeś. - Może teraz zrozumiesz, że to nie miało żadnego znaczenia. Wiedziałem, że w końcu sama mi o tym powiesz. Cieszyłem się na to, cierpliwie czekając. Poza tym zdawałem sobie sprawę, że skoro Olivia tak długo wstrzymywała się z tym oskarżeniem, wyjawiła je tylko dlawłasnych celów. A teraz, kiedy mi wreszcie o wszystkim powiedziałaś, nie mam już żadnych wątpliwości, że się nie myliłem. A więc przez piętnaście lat wymyślałam powody, żeby nie powiedzieć mężowi o czymś, o czym od dawna wiedział! Pozwoliłam jego miłości zmagać się samotnie z najgorszymi oskarżeniami, jakie Olivia mogła przeciwko mnie wysunąć. Uważałam, że jest głupi i łatwo daje się oszukać, podczas gdy tak naprawdę był cierpliwy i wrażliwy. To ja byłam głupia. - Co ci powiedziała? - spytałam w końcu. Wiedziałam, że nadszedł czas, żeby usłyszeć najgorsze. - Kiedy przyjechałem, panna Buss powiadomiła mnie, że Olivia była przez cały dzień bardzo pobudzona. Poszedłem do jej pokoju. Łóżko stało przy oknie, żeby mogła patrzeć na obraz autorstwa pierwszego męża. Leżała spowita w szal, nieruchoma, zasuszona staruszka. Na sam jej widok ścierpła mi skóra. Przez krótką chwilę myślałem, że Olivia nie żyje. Ona jednak otworzyła oczy, rozpalone, pełne goryczy. Kazała mi usiąść i nalać jej whisky. Posłuchałem. Nawet będąc jedną nogą na tamtym świecie, wciąż rozkazywała. A później zaczęła mówić pomiędzy kolejnymi łykami, szybko i płynnie. Rzeczywiście była bardzo, wręcz nienaturalnie pobudzona. Dręczyła ją nagła potrzeba mówienia, ja zaś zostałem ściągnięty do Meongate tylko w jednym celu: żebym wysłuchał, co Olivia ma do powiedzenia. ROZDZIAŁ TRZECI To był najgorszy rok w moim życiu. Żywcem pogrzebana w pustym domu, z tą wiedźmą opiekunką za jedyne towarzystwo. W nocy szyby brzęczą, a krople deszczu walą o szkło niczym grad. Leżę tu teraz, chora, umierająca, wysuszona jak strąk. Nie masz mi czego zazdrościć, nie masz mnie za co podziwiać. A przynajmniej tak ci się wydaje. Co tam słychać u Leonory? I jak się miewa jej książę na białym koniu? Ten, który powiózł ją w szczęśliwą przyszłość? Siedzisz przede mną, uśmiechasz się uprzejmie i pytasz,
jak się czuję, ale tak naprawdę nic cię to nie obchodzi. Chcesz tylko wiedzieć, kiedy wreszcie umrę, nieprawdaż? Kiedy te nędzne, żałosne pozostałości po kobiecie zechcą wam zrobić tę grzeczność i przenieść się na tamten świat?Gdybym tylko miała dość siły, roześmiałabym ci się prosto w twarz. Pamiętam jeszcze czasy, kiedy mogłabym cię owinąć sobie wokół małego palca. Byłbyś moją zabawką. Tak, uśmiechaj się, ale to prawda. Widzę, jak z niesmakiem wykrzywiasz usta, sama myśl o tym wydaje ci się obrzydliwa. Dawniej byłoby całkiem inaczej. Wszyscy mężczyźni i większość kobiet to głupcy. Dotyczy to również mojej matki, która oddała się włoskiemu nauczycielowi tańca i w zamian za swoje cierpienia dostała mnie. Ja, w przeciwieństwie do niej, wolałam się uczyć na cudzych błędach. Pozowałam nago tak zwanym artystom nie dlatego, że mi dobrze płacili. O nie. Chodziło o coś więcej. Byłam mądrzejsza niż ta cała zgraja, ale żaden z nich nie byłby mi wdzięczny, gdyby się o tym dowiedział. Chcieli tylko wynajmować moje ciało. Było wspaniałe. I nadal jest, na obrazie tego durnia Philipa. Głupiec, dotarło do niego, że zastawiłam na niego sidła, dopiero gdy było już za późno. Pozwalałam mu się mną napawać do syta. Moim widokiem. Na jego prośbę siedziałam albo leżałam, pozowałam w dowolnej pozycji, choć czasami tylko udawał, że maluje. Stał przed podwyższeniem, kilka centymetrów od moich piersi, udając, że mierzy proporcje, i widział, że patrzę na jego wybrzuszony rozporek. Ale nie mógł mnie dotknąć. Oburzony? Spodziewałam się tego. Patrzysz w bok, lecz nad twoją górną wargą widzę cieniutką warstwę potu. No, nie bój się, spójrz na ten obraz. Byłam piękna, prawda? Ożenił się ze mną, bo tylko w ten sposób miał szansę mnie dotknąć. A kiedy w końcu zostałam jego żoną, nie potrafił znieść dotyku mojego ciała. Osobiście o to zadbałam. Zdradzałam go na prawo i lewo, oczywiście z innymi malarzami, ale także - i to było chyba najwspanialsze i najbardziej obsceniczne - z jego rodzoną siostrą. To go zniszczyło, zgodnie z moim planem. Na nią właśnie patrzę na tym obrazie, do niej się odwracam. Tak sądzę. Chyba lepiej dla nas wszystkich, że nie dokończył tego cyklu. Przypuszczam, że gdy wyskoczył z promu, był pijany. Zresztą kiedy był trzeźwy? Czekałam na niego w swojej kabinie. Może nie potrafił spojrzeć mi w oczy? Alarm podniosłam dopiero rano. Po trzech tygodniach morze wyrzuciło na plażę w Normandii jakieś szczątki. O ile wiem, siostra go zidentyfikowała. Podobno była odrobinę wstrząśnięta. Piękna młoda wdowa po znanym artyście; to całkiem miła rola. Tym bardziej że moja reputacja była znacznie lepsza niż Philipa. Na którymś ze swoich przyjęć Lizzie Kilsyth przedstawiła mnie Edwardowi. Wprawdzie nosił jeszcze żałobę po Miriam, ale to mu nieprzeszkodziło dostrzec w moim pięknie pożądanego nabytku. Traktował mnie jak wazon
Wedgwooda: jako elegancką, drogą i udaną inwestycję. W jego żyłach płynęła woda, a namiętność była dla niego obcą planetą. Ale mi to nie przeszkadzało. Dzięki niemu zostałam lady Powerstock, natomiast przyjemności pozwolił mi szukać, gdzie tylko zechciałam. Dlaczego właściwie zwróciłam uwagę na swojego przyrodniego syna? To oczywiste: był młody i przystojny, a mnie w tych pierwszych latach czas niezmiernie się dłużył. Przede wszystkim jednak chodziło o to, że był to owoc zakazany. John widział, jak na niego patrzę, bo miał widzieć. Sugerowałam też, ale tylko sugerowałam, pozwalając sobie od czasu do czasu na niewyraźne aluzje, że kobieta z obrazu to ja i że w sprzyjających okolicznościach mogę należeć do niego. Mówię o ojcu twojej Leonory. Starzy, umarli mężczyźni byli kiedyś młodzi i przystojni, męscy i wrażliwi. Powiedziałam umarli? No cóż, przyjmijmy na razie, że rzeczywiście umarł. Ale wtedy żył i bynajmniej nie pozostawał głuchy na moje aluzje. I tylko to się liczy. Podglądał mnie ze swojego obserwatorium, o ile w ogóle można to nazywać podglądaniem. Specjalnie rozbierałam się w oknie, tak żeby mnie widział przez teleskop, robiłam to powoli, bardzo powoli, rozmyślając o mękach ciała i duszy, które przeżywał patrząc na mnie. Ale później w jego życie weszła wielce afektowana panna Leonora Powell i był dla mnie stracony. A przecież mnie pożądał. Powiedziałam o tym jego żonie, lecz za nic w świecie nie chciała uwierzyć. Sądzę, że po prostu nie była w stanie sobie tego wyobrazić. Ale John chyba nigdy nie zapomniał. Kiedy poszedł na wojnę, znienawidziłam Leonorę za jej cnotliwość i wierność. Sprawdziłam i jedno, i drugie - i stwierdziłam, że są twierdzą nie do zdobycia. Nigdy w życiu nie kochałam nikogo oprócz siebie samej. Powinieneś chyba o tym wiedzieć. To cecha bardzo wielu ludzi, ale tylko nieliczni mają odwagę się do niej przyznać. Ci, którzy się na to zdobędą, mogą liczyć na mój szacunek. To właśnie wyróżniało Ralpha Mompessona spośród innych. To oraz fakt, że szanowny kapitan John Hallows nie miał żadnych szans mu dorównać jako mężczyzna. Ralph nigdy nie krył swoich żądz. Przeciwnie, był z nich dumny. Poznaliśmy się podczas jakiejś akcji charytatywnej, mniej więcej w czasie gdy Edward postanowił zamanifestować swój patriotyzm, zapraszając na rekonwalescencję do Meongate wypisanych ze szpitala rannych oficerów. Z dwoma czy trzema całkiem nieźle się zabawiłam, ale nawet ci mieli jak dla mnie stanowczo zbyt wiele skrupułów.Możesz sobie odwracać wzrok, kapitanie Galloway. I tak nikogo nie oszukasz. Gdybyś się tu wtedy zjawił, otaczałbyś mnie czcią, tak samo jak wszyscy inni. Już ja bym się o to postarała. Może zakochałbyś się we mnie, tak jak ten idiota Cheriton. Strzelił sobie w łeb, wiesz? Przestrzelił
sobie tan swój ptasi móżdżek. A dlaczego? Bo bał się wrócić na wojnę? O nie, to by było zbyt rozsądne. Zastrzelił się, bo mu powiedziałam, że Ralph Mompesson jest moim kochankiem. Możesz to sobie wyobrazić? Zostawił nawet list, którego litościwie nikt nie przeczytał. Głupota mężczyzn zadziwia czasami nawet mnie. Ralph był całkiem inny. Miał w sobie coś z kobiety, to trzeba mu przyznać. Plan, który uknuł, żeby przejąć Meongate, mógł się powieść, chociaż najprawdopodobniej ja zyskałabym nieco więcej niż on. Ale była w tym planie typowa dla Ralpha wyzywająca, pełna pewności siebie elegancja i naprawdę miał szanse powodzenia. Wiedzieliśmy, że John wcale nie poległ na wojnie i że będzie można to wykorzystać, żeby zniszczyć zarówno Leonorę, jak i Edwarda. Bylibyśmy jedynymi beneficjentami, panią i panem Meongate. Ręczę ci, że nie spędzałabym wtedy swoich ostatnich dni nad tanią whisky w nie dogrzanym domu. Nalej mi jeszcze. Sobie też. Sądząc po twojej minie, powinna ci dobrze zrobić. Ktoś jednak zamordował Ralpha - ktoś, kto dobrze wiedział, co się stanie, jeżeli nikt go nie powstrzyma. Ktoś, komu udało się go przechytrzyć. Mnie zresztą również. Ale to było pyrrusowe zwycięstwo. Policja nie miała pojęcia, gdzie szukać mordercy, za to ja wiedziałam aż za dobrze. Na tak radykalne posunięcie mógł się zdecydować tylko jeden człowiek. Nikt inny, tylko John Hallows. Znał mnie najlepiej. Muszę przyznać, że to było mądre posunięcie, lecz zarazem okropnie głupie. Zabijając Ralpha skazał się na wieczną banicję, raz na zawsze zamknął sobie drogę powrotu do Meongate. Gdy wiosną 1944 roku wasz batalion zjawił się w posiadłości, od razu dostrzegłam w tobie błędnego rycerza Leonory. Obserwowałam was przez okno. Naprawdę mieliście złudzenia, że nie wiem, co się święci? Wiedziałam. Wiedziałam o wszystkim. Kiedy więc w końcu raczyłeś mnie łaskawie poinformować, że zamierzacie się pobrać, ja już dawno podjęłam decyzję, co zrobię. Mogłam opowiedzieć ci tyle ciekawych rzeczy, że uciekłbyś gdzie pieprz rośnie. Postanowiłam jednak milczeć. Pozwoliłam wam na ten ślub, pozwoliłam wam mieć dzieci. Teraz nadszedł czas, żebym ci powiedziała, kogo tak naprawdę wziąłeś sobie za żonę. W końcu dostaniecie swój prezent ślubny.Matka Leonory odeszła z Meongate i grzecznie przeniosła się na tamten świat zaraz po jej urodzeniu. Do samego końca starała się uchodzić za męczennicę. Jej przyjaciółka, nauczycielka, niejaka panna Fotheringham, zaproponowała, że sama zajmie się dzieckiem. Mogłam jej na to pozwolić, ale nie pozwoliłam, a ponieważ się opierała, musiałam jej popsuć opinię. Dyrektorka szkoły z łatwością dała się przekonać, że posiadam listy będące niezbitym dowodem, iż panna Fotheringham i matka dziecka żyły w sprzecznym z naturą związku. To pachniało skandalem. Panna Fotheringham została zwolniona z pracy i w efekcie Leonora wpadła w moje ręce.
Możesz sobie udawać obojętność, ale ja i tak widzę, że chcesz się dowiedzieć, po co mi to było? Dlaczego ją odebrałam? To proste, mój drogi: wojna się skończyła, a mój przyrodni syn morderca mógł się wreszcie ujawnić. Wiedziałam, że będzie chciał odzyskać córkę, choćby po to, by przypominała mu żonę. Ten dureń był za przyzwoity, żeby tak po prostu o niej zapomnieć. Miałam pewność, że jeżeli postanowi ją odnaleźć, zjawi się w Meongate. Gdyby to zrobił, nie miałabym dla niego ani krztyny litości. Dlaczego się nie zjawił? Pewnie postanowił zrobić mi na złość. Zapomniał tylko, że mam pod swoją opieką jedyną na świecie istotę mogącą dać mu radość: Leonorę. Sporo się za niego wycierpiała, nie przeczę. On się jednak nie pojawił. Teraz jest już za późno. Czyżby więc popełnił samobójstwo? Może... Czasami śni mi się, że znowu siedzi w obserwatorium i mnie obserwuje. Jak myślisz, czy żyje? Zresztą teraz to już nie ma znaczenia. I tak wygrałam ja, a nie on. Ja, rozumiesz? Edward podczas wojny za radą Ralpha zainwestował sporą sumę w jakieś amerykańskie akcje. W tamtym okresie było to mądre posunięcie, ale po 1929 roku akcje stały się bezwartościowe. Cóż miałam robić? Musiałam wyjść za mąż dla pieniędzy. Sam chyba rozumiesz, że małżeństwo z Sydneyem Payne’em było brutalną koniecznością. Niczym więcej. Kiedy Sydney zbankrutował, konieczność raz na zawsze zniknęła z naszego związku, a brutalność nie była mi potrzebna. Sama mu podsunęłam pomysł, żeby spróbował się zabawić z Leonorą. Pewnie ci opowiadała, że mój trzeci mąż zmarł w wyniku upadku ze schodów. To prawda. Był pijany jak bela i okropnie zdenerwowany, a zdenerwowany dlatego, że przyłapałam go w łóżku z Leonorą. Sam ją zapytaj. Pewnie powie, że ją zaatakował, a ona w samoobronie uderzyła go ciężką książką i... że to właśnie ten cios mógł spowodować upadek.dowód rzeczowy w postaci książki. Rzeczywiście, mam te książke To się akurat zgadza.”„Jeżeli chcesz, możesz ją zobaczyć. Nie teraz. Później. Ale gdyby przypadkiem się okazało, że z tą samoobroną to kłamstwo, sprawa byłaby już całkiem inna, czyż nie? Powiedz no, zarumieniłeś się od whisky czy może od czegoś innego? A właśnie, przy okazji... dom zapisałam Walterowi Payne’owi. Powiedział mi, jakie ma wobec niego plany. Chce tu urządzić klub czy jakąś inną bzdurę. Brzmi to tak okropnie, że aż zabawnie. Gdyby przyszło ci do głowy kwestionować testament, najpierw dobrze się zastanów. Mayhew potrafi udowodnić, że Leonora pochodzi z nieprawego łoża, zresztą ona sama też jest o tym przekonana. Jeżeli chcesz i uważasz, że ją to ucieszy, możesz jej wyznać prawdę. Decyzja należy do ciebie.
Czemu jest tak ciemno? Przecież to jeszcze nie wieczór. Czyżby to już...? Zawołaj Buss! Albo nie, nie wołaj, już mi lepiej. Kiedyś poszłam do jasnowidzącej. Powiedziała, że on żyje. Ale co ona tam mogła wiedzieć? Przecież gdyby żył, przyszedłby tutaj. Kometa była jak zionący ogniem smok. Philip był kiedyś w Chinach, wiesz? Tam smoki tańczą na ulicach... John opowiadał mi o torze komety i wyjaśniał, dlaczego wróciła. Zostawiłam w sypialni zapalone światło. Powiedziałam, że jeśli ma ochotę, może mnie obserwować. Nie było zimno. A mimo to drżał. Pozwalałam im na siebie patrzeć. W ten sposób zdobywałam nad nimi władzę. Młodzi silni mężczyźni o delikatnych palcach. Zupełnie inni niż Ralph. Za pierwszym razem po prostu mnie zgwałcił. Właśnie to było... najwspanialsze. Philip zostawił ten obraz, żeby mnie nawiedzał. Ale ja się nie boję duchów. Dlaczego nie powrócił? Zeszłego lata... już myślałam... To nie on wygrał. Wcale nie on, słyszysz?! Czytałam, że Franklin zginął pod Passchendaele. Równie dobrze mógł sobie strzelić w łeb. Dureń. Przechytrzył Ralpha, ale nie mnie. Tylko w jaki sposób? Jak Ralph mógł mu na to pozwolić? Książka Miriam leży w szufladzie. Oto sekret Leonory.ROZDZIAŁ CZWARTY - Kiedy było już po wszystkim, kazałem Buss zadzwonić po lekarza. Chociaż Olivia miała zamknięte oczy, nie mogłem się pozbyć wrażenia, że mnie obserwuje. Książkę znalazłem w szufladzie szafki nocnej. I nie było na niej śladów krwi. Chyba się tego spodziewałem. Wtedy po raz pierwszy zrozumiałam Olivie. Być może, o ile to słowo cokolwiek dla niej znaczyło, kochała Ralpha Mompessona. W każdej innej sprawie potrafiła postawić na swoim. W dodatku śmierć Mompessona pokrzyżowała jej plany na przyszłość, a obwiniała o to mojego ojca. Dlatego zabrała mnie do Meongater z chęci zemsty. Teraz wiedziałam, że płonne były jej nadzieje na wywabienie ojca z ukrycia. Wiedziałam również, dlaczego skupiła na mnie ogień rozpaczliwej potrzeby wzięcia odwetu. W końcu się dowiedziałam, na czym polegało przekleństwo mojego dzieciństwa. - To była podła, do cna zepsuta kobieta - stwierdził Tony. - Nawet na łożu śmierci, zamiast próbować się jakoś pojednać ze światem, starała się mnie za wszelką cenę przekonać, że nie miałaś nic przeciwko zalotom Payne’a.
- Nigdy nie widziałam tej plamy krwi na książce, Tony. Olivia mi o niej powiedziała, a ja uwierzyłam. Teraz, kiedy się nad tym zastanawiam, wydaje mi się, że nie miałabym dość siły, żeby Payne’a zranić. Gdybyś mnie o to spytał, tak jak sugerowała... - Twoja odpowiedź świadczyłaby przeciwko tobie. A o to właśnie Olivii chodziło. Było w tej kobiecie zbyt wiele nienawiści, bym mógł uwierzyć w chociażby jedno jej słowo. Dlatego nic ci nie mówiłem. To był jedyny sposób, żeby się jej przeciwstawić. - A co zrobiłeś z książką? - Leży na strychu, w walizce, w której trzymam swój stary mundur. Mogłem ją zniszczyć, ale to również w pewnym sensie oznaczałoby zwycięstwo Olivii. Zachowałem więc w bezpiecznej kryjówce rzekomy dowód twej zbrodni, czekając na dzień, kiedy w końcu zechcesz mi to wszystko opowiedzieć. Cóż za ironia losu. Książka, o której myślałam, że to ją Mayhew miał na myśli, mówiąc o spadku, jaki dostałam po Olivii; książka,której bezowocnie poszukiwałam w Winchester, przez cały czas leżała ukryta w moim własnym domu, a Tony znał jej sekret lepiej niż ja. Powinnam się była domyślić, że nie miałam żadnego udziału w śmierci Payne’a, że Olivia sama to wszystko wymyśliła, by jeszcze bardziej mnie od siebie uzależnić. I gdyby nie jej bezwzględna dominacja nade mną, pewnie bym się domyśliła. Postanowiła mnie zniszczyć i prawdopodobnie by się jej udało, gdyby nie Tony, którego długie, pełne ufności milczenie przypieczętowało jejklęskę. Zaczęłam w końcu doceniać zimną krew i przenikliwość mojego męża. - Przez wszystkie te lata wiedziałeś, co mnie dręczy, a jednak milczałeś. - Już ci tłumaczyłem: czekałem, aż sama uznasz za stosowne mi powiedzieć. - Wiedziałeś, że Olivia mnie wydziedziczyła, twój wybuch gniewu był zwykłą grą. Wiedziałeś też, że za nic w świecie nie zdecyduję się zakwestionować testamentu. - To prawda - odparł z uśmiechem. - Co pomyślałeś, kiedyś się dowiedział o domu w Fowey? - Że Willis to twój ojciec. W świetle opowieści Olivii wydawało się to całkiem prawdopodobne. - Ale w dalszym ciągu milczałeś? - Nie naciskałem, bo miałem nadzieję, że po powrocie zechcesz mi powiedzieć prawdę. I tak też się stało, chociaż prawda okazała się nieco inna, niż się spodziewałem. Tym lepiej. Rano po śniadaniu spacerowaliśmy po hotelowym ogrodzie, delektując się intymną bliskością, którą wskrzesiły w nas te zwierzenia.
- Już tamtego ranka w 1944 roku, kiedy po raz pierwszy zjawiłem się w Meongate mówił Tony - ogarnęło mnie uczucie, że sprowadził mnie tam los, a nie wojskowa logistyka. Zobaczyłem cię w sadzie - dziewczynę, o której plotkowali we wsi - i znowu to poczułem. Że jesteś moją przyszłością. Może właśnie dlatego ukrywanie, ile naprawdę wiem, wydawało mi się później jedynym rozsądnym rozwiązaniem. - A teraz, Tony? Jakie rozwiązanie teraz proponujesz? Co powiemy dzieciom? - Ty musisz zdecydować. Jak zawsze. Raz jeszcze wybrałam milczenie. Swoją niechęć do wtajemniczenia was w tę sprawę uzasadniałam tym, że nie znacie praktycznie nikogoz zainteresowanych, że nie miałoby sensu opowiadać wam o krętych ścieżkach wymarłego pokolenia, że jesteście zbyt młodzi, zbyt egocentryczni, zbyt owładnięci teraźniejszością. Ale nie były to prawdziwe powody. W gruncie rzeczy chodziło o to, że dzieląc swą przeszłość z Tonym, znowu się do niego zbliżyłam i bałam się, że dopuszczając do tajemnicy kogokolwiek innego, osłabię ten związek. Dlatego właśnie Grace Fotheringham poznaliście jako moją dawną, ulubioną nauczycielkę. Dlatego też starałam się, żeby jej wizyty wypadały podczas waszej nieobecności. Po raz pierwszy przyjechała na krótko przed Wielkanocą 1968 roku, parę tygodni po naszym pierwszym spotkaniu w Londynie. Wiedziała już z mojego listu, do jakiej podłości posunęła się Olivia, byleby tylko doprowadzić do usunięcia jej z East Dene. Grace przyjęła tę wiadomość z filozoficznym spokojem i nawet kiedy jej powtórzyłam całą opowieść Tony’ego, nadal wydawała się nieporuszona, traktując kobietę, która próbowała ją zniszczyć, z niezrozumiałym dla mnie współczuciem. Jak się wkrótce przekonałam, powodem było to, iż miała nad Olivią przewagę - znała tajemnicę, której lady Powerstock nie zdołała przeniknąć. - Nieszczęśliwa kobieta - stwierdziła, kręcąc głową i obserwując przez okno kołyszące się pąki żonkili. - Biedna, głupia kobieta. - Grace! - wykrzyknęłam. - Jak możesz być dla niej taka łaskawa? - Mogę, bo wiem, że robiła to wszystko z chęci zemsty, a ta jest najgorszym tyranem. Zawsze jest mi żal ludzi, którzy pozwalają jej sobą kierować. Myślę, że to właśnie chęć zemsty ją w końcu unieszczęśliwiła. Siedziałyśmy w oranżerii, popijając herbatę, a ja nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że Grace Fotheringham jako jedyna z ofiar Olivii zdołała się jej wymknąć bez szwanku i traktowała ją teraz ze współczuciem osoby, która nigdy nie zniżyła się do jej poziomu. Mogło to wynikać z wrodzonej życzliwości wobec ludzi, czułam jednak, że chodzi o coś więcej.
- Nie sądzisz, że jest jakaś ironia w tym, że przez tyle lat czekała na powrót twojego ojca, podczas gdy obie wiemy, że wyczekiwała na próżno? - A jak sądzisz, czy chociaż w jednym miała rację? - spytałam. - Czy rzeczywiście Ralpha Mompessona zabił mój ojciec? Wiem, żew rozmowie z Franklinem kategorycznie temu zaprzeczył, ale być może, nie chciał wystawiać na próbę uczuć przyjaciela. Grace spojrzała mi głęboko w oczy. - Chcesz w to wierzyć, prawda? Wierzyła w to także twoja matka... i ja... przez pewien czas. - Dopóki nie usłyszałaś historii Willisa? - Nie. - Na moment odwróciła wzrok. - Nie, Leonoro. Od bardzo dawna wiem, kto zabił Mompessona. Widzisz, Olivia próbowała mnie zniszczyć, tak jak jej kochanek próbował zniszczyć twoją rodzinę, znalazł się jednak człowiek, który był dla nich po prostu za mądry i który przyszedł z pomocą zarówno mnie, jak i twojej matce. Ten człowiek to Charter Gladwin. - Charter? - Owszem. Jak ci już wspominałam, dał mi kapitał potrzebny do założenia Marston College, a ja co drugą niedzielę odwiedzałam go w jego domku nad Zatoką Robin Hooda. Była to maleńka chatka stojąca w szczerym polu, prawie nad samym morzem. Zawsze było tam słychać szum fal i wrzask mew, a w kominie, niezależnie od pory roku, hulał wiatr. Ale w środku dom był ciepły i przytulny, pełen barwnych wspomnień Chartera z jego długiego życia. Moje wizyty u niego były niczym ucieczka od codziennych trosk i zawsze czekałam na nie z ogromną niecierpliwością. Do dziś pamiętam zapach drewna, którym palił w kominku, i skwierczenie oleju, kiedy smażył makrele. Którejś niedzieli wypiliśmy odrobinę rumu i zaczęliśmy rozmawiać o twojej matce. Była naszą wspólną przyjaciółką i często o niej mówiliśmy. W pewnym momencie powiedziałam mniej więcej to samo co ty przed chwilą, mianowicie spytałam Chartera, czy uważa, że Leonora miała rację twierdząc, iż to John zabił Mompessona. „O nie - odparł Charter. - John go nie zabił”. „Skąd ta pewność?” Zdziwiłam się. „To bardzo proste, moja droga. Ja go zabiłem. - Uśmiechnął się. - Tak. To ja zastrzeliłem Ralpha Mompessona”. Możesz sobie chyba wyobrazić moje zdziwienie. Nigdy w życiu bym nie podejrzewała kochanego Chartera o morderstwo. Ale już wkrótce zmieniłam zdanie.
Kiedy mi opowiedział, jak do tego doszło, uznałam jego czyn za reakcję naturalną i oczywistą.ROZDZIAŁ PIĄTY Po raz pierwszy spotkałem Ralpha Eugene’a Mompessona latem 1915 roku, kiedy Olivia zaczęła się z nim zabawiać w Meongate. Staram się uważnie dobierać słowa, bo jestem dziwnie przekonany, że już od miesięcy kokosili się w Londynie. Nie żeby mnie to obchodziło. Skoro Edwardowi brakowało rozsądku, by dostrzec, że ta kobieta pod żadnym względem nie może się równać z moją Miriam - trudno. Jego tratwa, jego deski. Żyj i daj żyć innym. Jako że sam nie mogłem się poszczycić nienaganną moralnie młodością, postanowiłem się nie mieszać. Aż do chwili kiedy w kwietniu 1916 roku dostaliśmy wiadomość o śmierci Johna, uważałem Mompessona za faceta, który ma po prostu dać Olivii to, czego nie potrafił jej dać mąż, i kompletnie go ignorowałem. Wszystko się jednak zmieniło, kiedy spostrzegłem, że zagiął parol na Leonorę. Okropnie mi się nie spodobało to, co zauważyłem w jego oczach, gdy patrzył na wdowę po Johnie. A przechadzając się po ogrodzie i kopcąc śmierdzące cygara popatrywał na dom tak, jakby był święcie przekonany, że kiedyś będzie to jego własność. Wtedy zrozumiałem, że prędzej czy później trzeba mu stawić czoło. Jedyną przewagą, jaką nad nim miałem, był mój wiek. Mompesson lekceważył mnie, zabawnego staruszka. Powinien się był bliżej zainteresować moją przeszłością, wtedy dotarłoby do niego, że jego rodzinne strony nie są mi obce. W 1863 roku forsowałem blokadę założoną przez unionistów na stany południowe. Ryzykowałem dużo, ale przebicie osiągane w Liverpoolu za przewieziony ładunek bawełny sprawiało, że gra była warta świeczki. Narobiłem sobie wtedy sporo wrogów, zdobyłem też jednak przyjaciela: niejakiego Weslaya Maitlanda, plantatora z Georgii, później zaś szanowanego senatora. Napisałem do niego prosząc, by wygrzebał co się tylko da na temat teraźniejszości oraz przeszłości Mompessona i jego rodziny. Chciałem się dowiedzieć, dlaczego właściwie przyjechał do Anglii i co zostawił w Ameryce. Przed podjęciem przeciwko niemu jakichkolwiek działań musiałem dokładnie wiedzieć, czego się mogę spodziewać. Ze względu na toczącą się wojnę wszelka komunikacja ze Stanami narażona była na ogromne opóźnienia, zdawałem więc sobie sprawę, żena odpowiedź przyjdzie mi czekać długie tygodnie, a może nawet miesiące. Na razie musiałem zachowywać się tak, by Mompesson nie nabrał podejrzeń, że grzebię w jego życiorysie. Dlatego też postanowiłem dalej udawać nieszkodliwego staruszka i czekać cierpliwie. Starzy ludzie na ogół źle sypiają, szczególnie gdy ich coś gnębi. Na ogół więc budziłem się przed świtem i tak właśnie się stało jedenastego czerwca, kiedy to dowiedziałem
się, że mój wnuk wcale nie zginął. Usłyszałem, jak ktoś zamknął drzwi na dole, i początkowo pomyślałem, że to Leonora. Ale kroki, które się chwilę później rozległy, nie mogły należeć do niej. Były zdecydowanie męskie. Gdybym się dłużej nad tym zastanowił, z całą pewnością odrzuciłbym też teorię, że to Ralph Mompesson, jako absolutny nonsens. Nie było jednak czasu na myślenie. Podszedłem do drzwi i uchyliłem je, akurat w momencie kiedy mężczyzna znikał za zakrętem korytarza, jakby kierował swe kroki ku tylnym schodom. Nie był to Mompesson, tylko mój rodzony wnuk John, który powrócił z zaświatów. Chciałem go zawołać, lecz słowa uwięzły mi w gardle. Ułamek sekundy później zniknął. Nie dowierzając własnym oczom, wziąłem klucz i poszedłem do obserwatorium. Ponieważ roztaczał się z niego widok na całą posiadłość, było pewne, że jeżeli John rzeczywiście pojawił się w Meongate, prędzej czy później go stamtąd zobaczę. Słońce co prawda dopiero wschodziło, było już jednak dość jasno, żebym dostrzegł samotną sylwetkę przemykającą chyłkiem przez park. Nie mogło być mowy o pomyłce. To był on. Raz jeszcze się obejrzał, po czym zniknął pomiędzy drzewami. Kącikiem oka zauważyłem obłoczek dymu unoszący się nad oknem jednego z pokoi gościnnych. Wschodzące słońce odbijało się od podniesionej szyby, za którą stał - w szlafroku i z cygarem w ustach - Ralph Mompesson. Uśmiechał się do siebie, wpatrzony w punkt, w którym jeszcze przed chwilą znajdował się John. A więc on również wiedział, ta wiedza zaś dawała mu nad Leonorą władzę, o którą pewnie się modlił. Ulegając pokusie odwiedzenia żony, John wręczył śmiertelnemu wrogowi broń. Początkowo sądziłem, że Mompesson niezwłocznie zadenuncjuje Johna jako dezertera i Bóg mi świadkiem, nie znałem sposobu, by go przed tym powstrzymać. Oczywiście z wyjątkiem jednego, ale wtedy jeszcze nie przypuszczałem, że rzeczywiście przyjdzie mi z niego skorzystać. Tymczasem przez długie tygodnie nic się nie działo. Całkiem jakby mi się wszystko przyśniło. Mompesson nie zdradzał nieprzyjaznych zamiarów. Doszedłem do wniosku, że zanim zaczniedziałać, chce mieć więcej dowodów. Dopóki ich nie miał, byliśmy bezpieczni. Na początku września do Meongate przyjechał Franklin. Jako przyjaciel Johna był dla nas, całkiem nieświadomie, w równym stopniu wrogiem co sojusznikiem, ze zwykłej bowiem przeklętej lojalności, a także - podejrzewam - narastającego uczucia do Leonory, mógł w każdej chwili dowiedzieć się prawdy. Żałuję, że nie byłem wobec niego bardziej otwarty, ale w żadnym wypadku nie mogłem sobie na to pozwolić. Dla dobra Leonory i Johna musiałem siedzieć cicho.
Dwudziestego drugiego września rano dostałem w końcu list od Maitlanda. Szedł sześć tygodni, a jego treść przerosła najgorsze obawy. „Mam nadzieję, że te informacje okażą się dla ciebie użyteczne, bo zdobycie ich wcale nie było łatwiejsze niż wysłanie ci transportu bawełny w 1863 roku. Z tego, czego zdołałem się dowiedzieć, wynika, że Ralph Mompesson jest typem, który zaciąga długi, a później strzela wierzycielom w plecy. To, co ci o sobie opowiedział, jest prawdą w każdym calu. Jego rodzina rzeczywiście posiadała przed wojną secesyjną ogromne tereny w Luizjanie, ale ojciec Mompessona popadł w kłopoty i sprzedał wszystko za psie pieniądze jakiemuś kanciarzowi. Co się tyczy młodego Ralpha, nie był on ani bohaterem, ani głupcem. Podczas wojny z Hiszpanią służył krótko w wojsku, po czym wyjechał na północ. Zdaje się, że zarobił niezłą sumkę na awanturze z Northern Pacific w 1901 roku. Później już na nic się nie oglądał i maczał palce w każdym szwindlu dotyczącym kolei. A było ich sporo, wierz mi. Ponieważ walczył z Rooseveltem na Kubie, nic mu nie groziło, dopóki Teddy był prezydentem. Kiedy jednak w roku 1908 Roosevelt przeszedł na emeryturę, dla naszego przyjaciela nastały ciężkie czasy. Jego działalnością zaczęła się interesować policja federalna i z pewnością coś by na niego znaleźli. Ale tak naprawdę świat mu się zawalił na głowę, kiedy w 1913 córka Revesona, znanego finansisty, popełniła samobójstwo. Byli zaręczeni. Planując związek z nią Mompesson zamierzał prawdopodobnie położyć łapę na bankach Revesona. Śmierć narzeczonej wywołała wielki skandal, tym bardziej że samobójczyni zostawiła list, w którym napisała na temat Mompessona potworne rzeczy. Nie było to wprawdzie nic, za co można by go posadzić w więzieniu, lecz i tak bardzo mu zaszkodziło. Oskarżyła go o brutalność, perwersję i sadyzm. Stary Reveson nie zgodził się na ujawnienie treści listu, ale nie chciał więcejwidzieć Mompessona, opłacił więc jego podróż do Europy i kazał się wynosić. Do Mompessona dotarło, że najwyższy czas pakować manatki. Jak rozumiem, zaczął wszystko od początku”. Kiedy usiadłem do śniadania, w mojej starej głowie kotłowało się od myśli. Mompesson okazał się aferzystą i łotrem. Nie miałem żadynych wątpliwości, że trzeba go powstrzymać. Tylko w jaki sposób? Kiedy tak rozmyślałem, dosiadł się do mnie Franklin, również z jakichś powodów w fatalnym nastroju. Przypomniał, że wieczorem ma się zjawić Mompesson, chociaż - Bóg mi świadkiem - nie trzeba mi było o tym przypominać. Ale to, co wyjawił chwilę później, po prostu mną wstrząsnęło.
- Słyszałem z jego własnych ust - powiedział Franklin - że ma nadzieję ożenić się z Leonorą. Wyśmiałem ten pomysł, lecz właśnie wtedy pojąłem, do jakiej podłości zdolny jest Mompesson. Żeby chronić Johna, Leonora musiała przystać na bigamię. Mompesson mógłby ujawnić to przestępstwo w dowolnym momencie i jeszcze zrobić z siebie ofiarę, wcześniej jednak skorzystawszy ze wszystkich praw przysługujących mu z tytułu tego małżeństwa. Zastanawiałem się, czy Olivia zna jego plany i czy je pochwala, ale w gruncie rzeczy nie miało to żadnego znaczenia. Na razie liczyły się tylko zamiary Mompessona. Tego popołudnia spacerowałem po posiadłości, rozważając wszystkie możliwe wyjścia. Doszedłem do wniosku, że jest ich żałośnie mało. Na dobrą sprawę pozostało mi jedynie łudzić się, że Franklinowi coś się pomyliło. Nikła to była nadzieja. Bardzo nikła. Nagle zobaczyłem Leonorę: szła podjazdem w moją stronę. Wyglądała na wyczerpaną nerwowo, nie ulegało wątpliwości, że przed chwilą płakała. - Dzień dobry, dziadusiu Charter - powiedziała. - Co, już nawet ty się nie uśmiechasz? Ciebie też ogarnęło przygnębienie? Objąłem ją ramieniem i poprowadziłem w stronę domu. - Tylko dlatego że jesteś nieszczęśliwa. - Nie jest aż tak źle - odparła, dzielnie się uśmiechając. - Jeżeli masz jakieś kłopoty... - Nie. Nie ma się czym martwić. - Martwi mnie Mompesson. Mam wrażenie, że wpadłaś mu w oko. - Bzdura!- Czy mogę więc uważać, że gdyby miał czelność poprosić cię o rękę, odmówiłabyś? Stanęła i uważnie mi się przyjrzała. - Dlaczego o to pytasz? - Tak po prostu. Ze zwykłej ciekawości. - A co byś o mnie pomyślał, gdybym przyjęła taką propozycję? - Że widocznie miałaś po temu jakieś ważne powody. Ścisnęła mi dłoń. - To miło, że tak mówisz. - Zadrżała. - Wracam do domu. Zimno mi. Ruszyła w stronę domu. Wprawdzie nie odpowiedziała na moje pytanie, ale i tak nie miałem już żadnych wątpliwości, co powinienem zrobić. Ostatnią godzinę przed kolacją spędziłem w swoim pokoju. Ze starego kufra wyjąłem derringera, którego kupiłem w 1863 roku w Ameryce, w Savannah. I w końcu nadeszła chwila, kiedy okazał się potrzebny. Wyczyściłem go i nasmarowałem, sprawdziłem, czy
mechanizm działa, załadowałem i odłożyłem z powrotem do kufra. Potem zszedłem na kolację, podczas której uśmiechałem się łaskawie do Mompessona, starając sie w myślach ocenić swoje szanse. Na górę poszedł jako ostatni, zostawiając mnie drzemiącego przy kominku. Parę minut później udałem się do swojej sypialni, wyjąłem z kufra pistolet, wsunąłem do kieszeni, po czym skierowałem się do pokoju Mompessona. Wiedziałem, że ani Thorley, ani Franklin jeszcze nie wrócili, a więc tylko Cheriton był w swoim pokoju. Wszedłem bez pukania. Mompesson stał przy toaletce po drugiej stronie pokoju, tyłem do mnie. Rozpinał mankiety koszuli. - Przyszłaś cokolwiek za wcześnie, miła pani - powiedział, nawet się nie odwracając. Chybabyś nie chciała, żeby ktoś pomyślał, iż jesteś taka chętna, co? - W tym momencie się odwrócił i zobaczył mnie. - Czego chcesz, do diabła? No to mu powiedziałem. - Chcę, żebyś się wyniósł z tego domu i raz na zawsze zostawił moją rodzinę w spokoju. I to jeszcze dzisiaj. Ryknął śmiechem - zgodnie z moimi przewidywaniami. - Dziadku, wracaj do kominka, zanim cię wywiozą do domu wariatów. Ponownie odwrócił się do mnie plecami. Na komodzie, obok której stałem, leżał ręcznik. Chwyciłem go i zarzuciłem na rękę, wyciągając jednocześnie pistolet, po czymruszyłem w kierunku Mompessona. Ręcznik zasłaniał broń. Musiałem podejść jak najbliżej, bo w przeciwnym razie bym nie trafił. - Jeszcze tutaj? - spytał, spostrzegłszy mnie kątem oka. - To chyba ja powinienem o to spytać. Wiem o wszystkim, co robiłeś w tym domu, odkąd zacząłeś tu składać wizyty, i mam zamiar uwolnić Meongate od twojej obecności. - A do diabła z tobą, ty... - zaczął, odwracając się twarzą do mnie. Przycisnąłem spust. Strzeliłem celnie. Mompesson umarł natychmiast, z wyrazem zaskoczenia na twarzy. To był chytry facet, który popełnił tylko jeden jedyny błąd: uwierzył, że może mnie traktować jak głupca. Ale udawać głupca a być nim, to dwie całkiem różne sprawy. Mompesson chyba tego nigdy nie zrozumiał. W domu panowała cisza. Pozornie nikt nie zwrócił uwagi na huk. Kiedy jednak skradałem się korytarzem, nagle zobaczyłem trupio bladego Cheritona. Patrzył na mnie, jakby nie wierzył własnym oczom. Nie mam pojęcia, czy zauważył zakrwawiony i lekko osmalony ręcznik w mojej dłoni. - Wy... wydawało mi się, że... że coś... coś huknęło - wyjąkał. - Jak... jakby strzał.
- Ja tam nic nie słyszałem - odparłem. - Może się panu przyśniło. - Być może. Często mam takie sny... ostatnio. - Niech pan wraca do łóżka, młody człowieku. Tak będzie najlepiej. Wrócił do swojego pokoju, potulnie, bez dalszych pytań. Zamknąłem za sobą drzwi, wyczyściłem pistolet, ukryłem go pod podłogą i spaliłem ręcznik w kominku. Właśnie położyłem się do łóżka, kiedy zapukał Fergus, podnosząc alarm. Mompessona znalazła Olivia - tak jak się spodziewałem. Jej opowieści, że usłyszała strzał, były wierutnym kłamstwem mającym tłumaczyć, co robiła w pokoju Amerykanina. Jeżeli chodzi o Sally, nie mam do niej pretensji, że kryła swoją panią. Musiała przecież dbać o własną przyszłość. Następnego dnia nie rozmawiałem z Cheritonem. Miałem cichą nadzieję, iż uznał, że nasze spotkanie na korytarzu także mu się przyśniło. Chyba naprawdę był święcie przekonany, że tylko śnił, ale muszę przyjąć na siebie część odpowiedzialności za jego samobójstwo. Zawiedliśmy go. Wszyscy bez wyjątku. Fatalna sprawa. Tak fatalna, że chciałem nawet wyznać swą winę policji. Wyobrażasz to sobie? Człowiek, któremu dali tę sprawę - niejaki Shapland- przesłuchiwał mnie w dwa dni później. Śmierć Cheritona rozłożyła mnie na obie łopatki. Nie chciałem, żeby nieszczęsnego samobójcę obwiniono o zabójstwo Mompessona, a w tę właśnie stronę kierowali sprawę Olivia z Edwardem, dlatego gotów byłem wyłożyć karty na stół, o wszystkim powiedzieć Shaplandowi i mieć to wreszcie z głowy. Nigdy jednak do tego nie doszło, a to przez wyjątkową bezczelność tego typa. Nie wiem, co za niewiarygodną teorię sobie stworzył, w każdym razie wyciągnął sprawę śmierci Miriam i przy okazji dokopał się do starej bajki o jej rzekomych związkach z pewnym stoczniowym agitatorem o nazwisku Fletcher. Wyobraź sobie, że miał czelność spytać, czy nie uważam, że to właśnie Fletcher, a nie lord Powerstock był prawdziwym ojcem Johna. Początkowo chciałem po prostu wyrzucić prostaka za drzwi i pewnie bym to zrobił, gdyby nie zadał następnego pytania, mianowicie jakie ważne wydarzenie miało miejsce w Meongate w połowie czerwca. Na moment krew dosłownie zastygła mi w żyłach. Mogło mu chodzić tylko o jedno. Wiedział albo podejrzewał, że John żyje. Inspektor Shapland stał się nagle niebezpiecznym przeciwnikiem. W takiej sytuacji przyznanie się do winy nie wchodziło w grę, mogło go bowiem zaprowadzić do prawdy. Powiedziałem, że o tej porze zwykle już śpię, i pokazałem mu drzwi. Nie muszę ci chyba mówić, jak ogromną poczułem ulgę, kiedy się okazało, że Cheriton nie zostanie jednak oskarżony o to morderstwo. Wyrzuty sumienia ustąpiły jak ręką odjął. W tym momencie pozostało mi jedynie trzymać język za zębami i ufać, że dalej sprawy
potoczą się pomyślnie. Ale tak się nie stało, o nie. Leonora umarła, Franklin zginął na wojnie, a John pozostawał w ukryciu. Często się zastanawiam gdzie, ale teraz już nie wierzę, że kiedykolwiek uda mi się dowiedzieć. Nie mogę już nic więcej dla niego zrobić. Cieszę się, że przynajmniej tobie mogłem pomóc. Gdyby dane mi było przeżyć życie jeszcze raz od początku i gdybym miał jeszcze raz zabić Mompessona, nie wahałbym się ani chwili. Byłaś przyjaciółką Leonory, potrafisz więc chyba zrozumieć: zrobiłem to dla niej. Potrzebowała pomocnej dłoni. W moim wieku nie jest już tak trudno podjąć ryzyko, że skończy się na szubienicy. A przecież dobrze wiedziałem, że zabójstwo to jedyny sposób, by pozbyć się Mompessona raz na zawsze. Spotkałem już kiedyś takich jak on. Przypomniał mi na przykład pewnego rosyjskiego szlachcica, z którym starłem się w Petersburgu 1861 roku. Jego zresztą też w końcu zabiłem. Nigdy ci o tym nie opowiadałem?ROZDZIAŁ SZÓSTY - Nawet gdybym nie miała wobec Chartera tak ogromnego długu wdzięczności, i tak dochowałabym jego tajemnicy - opowiadała Grace. - Kiedy rok później umarł, odnalazłam w jego rzeczach derringera i wyrzuciłam do morza. Podziwiałam Chartera za to, co zrobił, żeby ratować Leonorę. Często myślałam o wielu młodszych mężczyznach w Meongate, którzy mogli przyjść jej z pomocą, i doszłam do wniosku, że tak naprawdę jedynie stary Charter miał dość rozsądku i odwagi, by działać. Jeżeli kiedykolwiek zdarza ci się pomyśleć, że ojciec cię zawiódł, pamiętaj, że przynajmniej twój pradziadek potrafił sprostać wyzwaniu. Tak oto wyglądało zwycięstwo Chartera nad Olivią, która zmarnowała życie na poszukiwaniach domniemanego mordercy jej kochanka. A tak się chełpiła odpornością na wszelkie uczucia! Skoro nie zdołała jej usidlić miłość, zrobiła to nienawiść, okrutnie ją przy okazji oszukując. We wszystkich swych chytrych domysłach Olivia ani razu nawet się nie otarła o prawdę. Człowiek o siwych bokobrodach i tubalnym głosie, który przed wieloma laty trzymał mnie na rękach na stacji kolejowej w Droxford, wymknął się jej, by przez ostatnie swe lata śmiać się w domku nad morzem. Potężny starzec, którego mieszkańcy Meongate mieli za niedołężnego głupca, okazał się najmądrzejszy. - Przykro mi, jeżeli pozbawiłam cię złudzeń - powiedziała Grace. - Czy bardzo chciałaś wierzyć, że to twój ojciec zastrzelił Ralpha Mompessona? - Chyba tak - odparłam. - Łatwiej byłoby mi znieść wspomnienie... mojej krzywdy. - Masz mu za złe, że cię zostawił? - Czułam do ojca żal, kiedy Willis mi powiedział, że wcale nie zginął w Mametz. Ale teraz już nie. Nikomu nie mam niczego za złe. Wystarcza mi... że znam prawdę.
Jakby starając się udowodnić, że prawda nie jest już w stanie mnie zranić, nazajutrz namówiłam Tony’ego na wspólną wycieczkę do Meongate. Było to w pewnym sensie wyzwanie, świadome egzorcyzmy. I zakończyły się sukcesem.Pojechaliśmy we trójkę z Grace, która ostatni raz widziała Meongate w dniu ślubu moich rodziców. Droxford prawie się nie zmieniło. Wstąpiliśmy do gospody Pod Białym Koniem, następnie minęliśmy zamkniętą stację kolejową i polną drogą pojechaliśmy do Meongate. Klub Łan Jęczmienia był wprawdzie kiedyś moim domem, ale kiedy siedzieliśmy w barze - dawniej małym salonie - wyglądając przez okno na zadbane pole golfowe, nie mogłam się pozbyć uczucia, że Meongate na zawsze odeszło w przeszłość, że zbladło wraz ze wszystkimi koszmarnymi wspomnieniami. W pokoju, w którym zginął Mompesson, urządzono teraz salon brydżowy; w bibliotece, gdzie wisiał pierwszy obraz pędzla Philipa Bartholomew, odbywały się posiedzenia komitetów; w pozostałościach po sadzie, w którym tak odległej w czasie wiosny natknęłam się na Tony’ego, grywano obecnie w golfa. Cieszyłam się, że zastałam to miejsce oczyszczone ze wszystkich wspomnień. Kiedy kelner przyniósł nam kanapki, Tony spytał go, czy właścicielem klubu jest w dalszym ciągu Walter Payne. - Tak, chociaż rzadko go tu teraz widujemy. Mieszka na Wyspach Normandzkich. Ze względu na podatki, o ile się dobrze orientuję. - Prawdopodobnie - odrzekł Tony, posyłając mi ponure spojrzenie. - Nadal jednak pozostaje prezydentem naszego klubu. Czy znacie go państwo? - Żona go znała. Przed wieloma laty. - Kiedy był to jeszcze prywatny dom - dodałam. - Jak pani zapewne zauważyła, wiele się od tego czasu zmieniło. - Wyłącznie na lepsze. - Proszę mi powiedzieć... - Kelner pochylił się konspiracyjnie nad stolikiem. Podobno zamordowano tutaj pewnego Amerykanina? Czy to prawda? - Słyszałam o tym - rzuciłam obojętnie - ale mnie jeszcze wtedy nie było na świecie. - Sprawa nigdy nie została wyjaśniona. - Kelner zmrużył oczy. - Takie są najbardziej intrygujące. - W pełni się z panem zgadzam - odparłam, spoglądając na Grace. - Rzeczywiście intrygujące. EPILOG Inne miejsce, inny dzień. A jednocześnie takie same - ważne, pamiętne. Całkiem płaska, skąpana w słońcu zielona równina pod kopułą nieskazitelnego błękitu. Ciepłe wczesno
jesienne popołudnie okryte tak spokojnym bezruchem, jaki może nastąpić jedynie po stuleciach wojen. To sam środek Belgii - Zonnebeke i zjazd na szosę do Passendale - wąską drogą wiodącą między łanami wysokich zbóż oraz pastwiskami, na których leniwie przeżuwa pokarm lśniące, dorodne bydło. Oto koniec opowieści, a zarazem jej początek. Tu właśnie Leonora przywiozła córkę, żeby na zakończenie długiej spowiedzi odsłonić ostatni portal duszy swego ojca. Tego ranka Leonora i Penelope Galloway przyjechały pociągiem z Paryża do Lille, gdzie wynajęły samochód. Przekroczyły granicę belgijską i skierowały się na północ drogami upstrzonymi białymi oazami gęstych skupisk grobów - w stronę Ieper, nadal noszącego ślady ostrzałów artyleryjskich miasta, które dawniej nazywało się Ypres. Przemknęły przez jego najdalsze peryferia i popędziły na północny wschód, przez Zonnebeke w kierunku Passendale. I wreszcie dojechały. Zakręt, długi kamienny mur po prawej stronie, a dalej wielki trapez białych nagrobków na łagodnie opadającym zboczu. Penelope zjechała z szosy i przez chwilę wsłuchiwała się w ciszę. Okolica wydawała się całkiem wyludniona. Po drugiej stronie szosy rozciągały się pola uprawne spokojnej Flandrii, falujące w mgiełce upału. Zza najbliższego ogrodzenia krowa rzucała pogodne spojrzenia spod długich rzęs. Z tyłu - ustawione w nienagannym, rażącym porządku - czekały groby cmentarza wojskowego Tyne Cot. 337 Od kamiennej bramy cmentarnej szeroka aleja wiodła pomiędzy grobami ku Wielkiemu Krzyżowi Pamięci jaśniejącemu na szczycie piramidy z białego kamienia. Leonora bez słowa otworzyła niewielkie metalowe drzwiczki w prawym filarze. Tutaj również, podobnie jak w Thiepval, znalazła rejestry poległych. Wyjąwszy właściwy tom, zaczęła wertować pożółkłe kartki. Penelope nie czekała, aż matka odnajdzie nazwisko w rejestrze. Jej w pełni wystarczyła świadomość, że w tym miejscu upamiętniono dziadka, chociaż pod cudzym nazwiskiem. Weszła za cmentarną bramę i zaczęła piąć się w górę trawiastą zieloną aleją. Na tym cmentarzu, jak zdążyła przeczytać, pochowano 11 908 żołnierzy, którzy polegli pod Ypres pomiędzy sierpniem 1917 a październikiem 1918 roku. Ta wielka liczba nagrobków śnieżnobiałych, zadbanych, otoczonych żywopłotami i ozdobionych różami - wstrząsnęła nią bardziej niż nie kończące się listy zaginionych w Thiepval. Na końcu alei zatrzymała się pod strzelistym krzyżem, by poczekać na matkę. Rodzinna historia początkowo ją zdumiała, później zaś przejęła grozą. Penelope nie mogła
odżałować, że tak długo pozostawała w nieświadomości. Poświęciłaby Grace Fotheringham znacznie więcej uwagi, gdyby tylko wiedziała, jaką rolę emerytowana nauczycielka odegrała w życiu rodziny. Odwiedziłaby Meongate i Bonchurch. A tutaj przyjechałaby znacznie wcześniej. Nie chciała się skarżyć, uznała jednak za głęboko niesprawiedliwe, że musiała czekać aż tak długo na prawdę. Leonora stanęła obok córki pod krzyżem. - Znalazłam. Poległ szesnastego sierpnia 1917 roku, podczas ataku na Langemark. - Został tu pochowany? - Być może. Wiele grobów nie zostało zidentyfikowanych. Ale jest dużo bardziej prawdopodobne, że został gdzieś na polu bitwy, podobnie jak tylu innych. Cmentarz Tyne Cot ma kształt ogromnego nagrobka. Groby przed krzyżem układają się w zwarte prostokąty, za nim natomiast tworzą swoisty wachlarz u stóp kamiennego pomnika zaginionych. Na jego płytach wyryto nazwiska 34 888 żołnierzy, których groby nie zostały odnalezione. Tu właśnie, pośród innych poległych z Pułku Północnego, znalazły nazwisko porucznika T.B. Franklina. Choć oczywiście - pomiędzy wyrytymi w kamieniu literami - Penelope odczytywała zupełnie inne nazwisko. Nie potrafiąc już dłużej skrywać myśli, spojrzała matce w oczy i zapytała:- Czemu mi wcześniej nie powiedziałaś? Leonora z uczuciem odwzajemniła jej spojrzenie. - Podałam ci już wszystkie możliwe powody, Penny. Dobre i złe Zarówno te nibyszlachetne, jak i jawnie egoistyczne. - Ale żaden z nich nie wydaje się wystarczający. - Bałam się, że to właśnie powiesz. - Dlaczego? - Bo sama tak często myślałam. Zawsze mnie coś powstrzymywało, nie tylko wrodzona ostrożność i chęć zachowania tej tajemnicy dla siebie. Jakiś instynkt, którego nie rozumiałam, kazał mi milczeć. - Czemu więc teraz zdecydowałaś się przerwać to milczenie? - Bo teraz już wiem, co mnie wstrzymywało. Dlatego właśnie tu przyjechałyśmy. To już ostatni wątek tej historii. Usiadły na pobliskiej ławce, spoglądając poprzez oślepiający obszar białych nagrobków w kierunku odległego, niewidocznego morza. Opowieść Leonory zawiodła je już o wiele dalej niż tylko z Thiepval do Tyne Cot. Wciąż jednak, o czym Penelope miała się wkrótce przekonać, pozostał do zrobienia ostatni krok.
Grace spędziła swoje ostatnie lata w domu starców. Całe szczęście, że właściwie nie była tego świadoma. Powinnam była częściej ją odwiedzać, ona jednak coraz bardziej wycofywała się w przeszłość i czasami mnie nie poznawała, kiedy indziej zaś brała za swoją matkę. W efekcie zaczęłam wynajdywać powody, żeby tylko do niej nie jechać, i w końcu zrozumiałam to, co mi kiedyś powiedziała: że nieliczni mają szczęście przeżyć swą starość ze stylem i świetnością Chartera Gladwina. Jakby w przeciwieństwie do powolnego gaśnięcia Grace, Tony zmarł nagle i całkiem niespodziewanie, co sprawiło, że w ogóle zapomniałam o starej przyjaciółce. Gdy dowiedziałam się o jej śmierci, najpierw poczułam ulgę, potem zaś okropne wyrzuty sumienia, że tak długo jej nie odwiedziłam. Nigdy by mi nawet nie przyszło do głowy, że Grace może mnie wspomnieć w swym testamencie. Wprawdzie wszystkie jej pieniądze rozeszły się na opłaty za miejsce w domu opieki, lecz cały dobytek czekał w magazynie od dnia, kiedy opuściła własne mieszkanie. Dla mnie przeznaczyła obraz Willisa, trzeci obraz cyklu Bartholomew, dzięki któremu dwadzieścia lat wcześniej dane nam było się spotkać. Szczerze mówiąc, tak naprawdę zarejestrowałam ten fakt dopiero, gdy przed dom zajechała dostawcza furgonetka. Kierowca i jegopomocnik wnieśli przesyłkę do korytarza, postawili ją pod ścianą, po czym wręczyli mi rachunek i odjechali. Uklękłam i zaczęłam zdzierać kartonowe opakowanie. Po chwili ujrzałam twarz matki, jaśniejącą w blasku świecy pośród niewyraźnych postaci oraz złowrogich cieni. I bynajmniej nie tylko uwielbienie córki czyniło jasnym i zrozumiałym, dlaczego zasługiwała na miłość. Pogodna i opanowana wkroczyła w domenę zła, jedyna wyższa ponad występek, poza zasięgiem wszelkiej nikczemności. Może to właśnie było rzeczywistym zamiarem Willisa: w kontraście z jej pięknem ukazać szaleństwo ludzi, którzy pozwolili się Olivii usidlić. Nagle zdałam sobie sprawę, co powinnam zrobić z tym obrazem. Mnie by on tylko wprawiał w nastrój przygnębienia, a przecież sam Willis obiecał płótno Ericowi Dunrichowi. Postanowiłam więc, że jemu właśnie zostanie powierzone. Jako że regularnie przysyłaliśmy sobie kartki na święta, wiedziałam, że Dunrich wciąż mieszka tam gdzie dawniej: w domku Bryza w Polruan, w towarzystwie swoich miernych, lecz pełnych radości obrazów. Wysłałam więc list z zapowiedzią swej wizyty i wkrótce otrzymałam odpowiedź, wypisaną kulfoniastymi literami na kartce pocztowej: „Na tę okazję artysta porzuci czasowo swój bezowocny trud”.
Równe trzy tygodnie temu wstałam o świcie i z prezentem w bagażniku wyruszyłam w drogę. Wkrótce mgła opadła i wstał przepiękny, bezchmurny poranek. Był to jeden z tych rzadkich cudownych dni, które zrodzić mogą jedynie pory roku tak niestałe jak wiosna albo jesień, kiedy każdy najmniejszy drobiazg zdaje się dodawać angielskiemu krajobrazowi niedbałego, jasnego piękna. Może to, a może raczej mój uporczywy żal i smutek tłumaczą, skąd wzięło się dziwne przeczucie, że każdy kilometr przebyty w kierunku Kornwalii i zwariowanego starego malarza przybliża mnie do czegoś doniosłego. Przeczucie to wzmogło się jeszcze, kiedy znalazłam się na bocznej drodze, prowadzącej z Liskeard na południe i poprzez fałdy pól ujrzałam morze, mrugające do mnie i połyskujące w słońcu. Dunrich dotrzymał słowa i pomimo pięknej pogody nie wyszedł ze sztalugami na przystań. Czekał w oknie. Na mój widok podniósł się z krzesła, zaraz potem otworzył drzwi i powitał mnie uśmiechem. - Piękny dzień, a do tego towarzyszy mu piękna kobieta - wydeklamował. - To dla mnie ogromny zaszczyt widzieć panią raz jeszcze. - Ujął moją dłoń i niezgrabnie się skłonił. Domyśliłam się, że cierpi nareumatyzm od ciągłego przesiadywania na wietrze. Twarz wprawdzie trochę mu jakby schudła, a siwe zmierzwione włosy stały się całkiem białe, lecz był tak samo żwawy i dowcipny, jakim go pamiętałam. - Przywiozłam panu prezent. - Prezent? - Jego oczy zapłonęły dziecięcą radością. - Ale musi mi pan pomóc go przynieść. Samochód zostawiłam przy drodze. Tak więc Dunrich osobiście przydźwigał obraz, położył go na stole w swoim maleńkim salonie, po czym powoli rozpakował. Nawet jeżeli się domyślał co to takiego, ani trochę tego po sobie nie pokazał. - Ostatni obraz Johna! - wykrzyknął z zachwytem, pochylając się nisko nad płotem. Myślałem, że przepadł na zawsze. A tutaj, mirabile dictu, powraca raz jeszcze, by ratować mą duszę. Podczas lunchu opowiedziałam mu, w jaki sposób weszłam w posiadanie obrazu, chociaż ani słowem nie wspomniałam, co mógł symbolizować. Dunrich zresztą nie pytał. Nie należał do osób wścibskich i najwyraźniej wystarczyło mu, że znów może patrzeć na obraz, który kiedyś był mu obiecany. Przyszło mi do głowy, że to pewnie za tę prostotę ducha Willis tak bardzo go polubił, za umiejętność powstrzymywania się od dociekań, kiedy nie są mile widziane. Później Dunrich zaproponował spacer i poprowadził mnie wąską ścieżką na cypel, w kierunku opuszczonego stanowiska obserwacyjnego obrony wybrzeża i ruin starych
umocnień, nad strome urwisko. Morze w dole szumiało obmywając płaskie skały, ale kiedy spojrzałam dalej, wydawało się równie spokojne jak cały ten dzień. Jakiś człowiek - sylwetka na rufie kutra rybackiego - uniósł dłoń w odpowiedzi na mój gest pozdrowienia. Promienie słońca pobłyskiwały łagodnie w kilwaterze. Mewy to pikowały, to znów wznosiły się ku niebu. Ciepłe podmuchy wiatru niosły wszechogarniające zadowolenie. Dunrich siadł na wąskiej ławeczce, właściwie pojedynczej desce zamocowanej pomiędzy przyporą walącej się ściany a nagą skałą. Usiadłam obok niego, przymknęłam oczy i rozkoszowałam się ciepłem słońca. - Piękne miejsce - powiedziałam. - Często pan tutaj przychodzi? - Byłem pewien, że się pani spodoba - odparł. - Ale rzadko tu bywam. We mnie to miejsce wywołuje zbyt wiele wspomnień. - Otworzyłam oczy i spostrzegłam, że się uśmiecha. - Tutaj poznałem Johna Willisa. Jego płótno przypomniało mi o wszystkim, co dla mnie zrobił. Niech pani nie myśli, że chciałbym albo potrafiłzapomnieć, co to, to nie. W tym właśnie miejscu przed dwudziestoma czterema laty John Willis ocalił mi życie. Westchnął i zwrócił się twarzą do morza, jakby nie miał już nic do powiedzenia. - Jak to się stało? - spytałam cicho. Wiedziałam, że mi opowie. Przyprowadził mnie na te skały dlatego, że chciał, bym wysłuchała jego historii, a mógł ją opowiedzieć tylko tam. Jedynie tam i wtedy mogłam zrozumieć, podobnie jak teraz możesz to zrobić ty. Przyjaciel nie był w stanie nauczyć mnie malować tak dobrze jak on. Obawiam się, że talent nie jest darem, który da się komuś przekazać. Ale jednego mnie John nauczył: sztuki pogodzenia się z własnymi niedoskonałościami. Gdybym posiadał tę umiejętność w młodości, moje życie byłoby dużo łatwiejsze. Ha, lecz wówczas nigdy bym go nie spotkał. Ani pani. Dlatego zapewniam panią, że nie zamierzam się skarżyć na swój los. Jak sądzę, udało mi się przekonać nawet samego siebie, że czuję powołanie do stanu duchownego. Kiedy w końcu pojąłem, że to zaledwie powierzchowne przywiązanie do tradycji i rytuałów, powinienem był natychmiast zrzucić sutannę, ja jednak dałem się usidlić swojej wierze. Po co rezygnować z czegoś, co tak łatwo da się udawać? Odpowiedź na to pytanie leży, obawiam się, znacznie bliżej sedna moich słabości... Postaram się mówić zwięźle. Byłem chórmistrzem w szkole katedralnej i któregoś dnia zostałem aresztowany pod zarzutem czynów lubieżnych wobec jednego z chórzystów. Aresztowany, a wkrótce potem skazany. I nie ma wcale znaczenia, że zostałem oskarżony niesłusznie, albowiem nie mogę zaprzeczyć, rzeczywiście czułem pokusę. Nie będąc więc w
pełni winnym, nie byłem również bez winy. Dwa lata więzienia to z pewnością sroga kara, nie potrafiłbym jednak powiedzieć, że zupełnie niesprawiedliwa. Nie spodziewałem się, iż kiedy już wyjdę na wolność, moja kara się nie skończy, przejdzie tylko w fazę odrobinę subtelniejszą. Zdecydowałem się na przyjazd do Polruan dlatego, że miasteczko to leżało daleko od mojego dotychczasowego miejsca zamieszkania, a poza tym w dzieciństwie spędziłem tu wspaniałe wakacje. Wydawało mi się, że to wymarzona kryjówka. Ale rydwan skandalu wkrótce mnie dogonił. Sąsiedzi plotkowali na mój temat i ostrzegali przede mną dzieci. Stałem się człowiekiem naznaczonym, przez wszystkich przeklinanym.W niedzielę, osiemnastego listopada 1962 roku, postanowiłem raz na zawsze opuścić ten padół łez i rozpaczy. Był wietrzny pochmurny dzień. Późnym popołudniem stanąłem na skraju urwiska, wiatr targał mój płaszcz, a w dole fala z ogromną siłą rozbijała się o skały. Wiedziałem, że wystarczy, bym zrobił jeden, tylko jeden mały krok, a skały oraz wzburzone fale wezmą mnie w swoje ramiona i nigdy już nie wypuszczą. Stanowisko obserwacyjne było puste, powoli nadchodził zmierzch i wydawało się oczywiste, że w taką pogodę nikt nie wybierze się na spacer. Nikt by więc nic nie wiedział. Zresztą nawet jeśli, kogo by to obchodziło? Uległem pokusie i zrobiłem krok. John siedział na tej ławeczce co my teraz. W deszczu i gęstniejącym mroku w ogóle go nie zauważyłem, on zaś patrzył w milczeniu, jak stoję na skraju przepaści i zbieram w sobie siły do skoku. Musiał się zastanawiać, po co tu przyszedłem, chyba aż do ostatniej chwili nie wierzył, że naprawdę zamierzam rzucić się do morza. W końcu się zdecydowałem, a wtedy on chwycił mnie mocno w pasie. Polecieliśmy na bok, między głazy i paprocie, których można się było uczepić. Mimo wszystko o mało co go za sobą nie pociągnąłem. John miał siłę dziesięciu mężczyzn. Wciągnął mnie na górę i przez chwilę leżeliśmy na kamieniach, z trudem łapiąc oddech. Deszcz lał dosłownie strumieniami. Ubranie miałem podarte, ręce pokaleczone od ostrych skał, a twarz ociekającą deszczem i potem. Zacząłem płakać. Zbawca zaciągnął mnie na ławkę, zmusił do wypicia paru solidnych łyków whisky z jego piersiówki, a później spokojnie zaczekał, aż dojdę do siebie. Przyjrzałem mu się: był starszy ode mnie i, sądząc z wyglądu, nie mniej nieszczęśliwy, a może nawet równie zaszczuty przez bliźnich jak ja. Za to w jego oczach spostrzegłem błysk - niektórzy nazwaliby go zapewne szaleńczym, inni miłości do życia. Już samo to wystarczyło, żebym poczuł wstyd. - Jesteś Eric Dunrich, prawda? - odezwał się w końcu. - Tak.
- Ludzie o tobie plotkują. I chyba potrafisz się domyślić, co mówią. Czy właśnie dlatego tu przyszedłeś? - Tak. Śmierć wydawała mi się najlepszym rozwiązaniem. - Śmierć nie jest żadnym rozwiązaniem, przyjacielu. To po prostu ostateczna klęska. Po co samemu się na nią skazywać? - Już to zrobiłem. Czyżbyś nie słyszał, co o mnie gadają? - Trudno nie słyszeć. Ale czy naprawdę sądzisz, że znajdziesz tutaj chociaż jednego człowieka - ze mną włącznie - który nie maprzynajmniej jednej tajemnicy równie haniebnej jak to, co podobno zrobiłeś? Wierz mi, boisz się nie prawdy o sobie, ale uprzedzeń innych. A te się nie liczą, są puste. Przyjmij więc propozycję przyjaźni i zacznij jeszcze raz od nowa. Nie odpowiedziałem. Byłem zbyt wstrząśnięty swoją chęcią posłuchania jego rady. Cóż znaczy moje żelazne postanowienie, skoro nawet ktoś zupełnie obcy był w stanie mnie powstrzymać? Zaiste, śmiechu warte. Po chwili znowu zaczął mówić, z jeszcze większą żarliwością. - Jeżeli naprawdę tego chcesz, po raz drugi nie będę próbował cię powstrzymać. Lecz jeżeli postanowisz tego nie robić, oddasz ogromną przysługę nie tylko sobie, ale również mnie. To, co odpowiedziałem, wynikało w równym stopniu z zakłopotania własną słabością, co ze zwykłej złości, że mój wielki ostatni gest został udaremniony. - Dlaczego niby miałoby cię to obchodzić? - Dlatego że już raz mi się coś takiego zdarzyło - odparł. - Dałem przyjacielowi możliwość uniknięcia pewnej śmierci, a on odmówił. Powstrzymując cię, dałem nam obu powtórną szansę. Wpatrywałem się w niego z niedowierzaniem. - Odmówił? - Sporo przeze mnie wycierpiał. Zaproponowałem mu jedyne, co miałem: własne życie w zamian za jego. Chciałem umrzeć w jego imieniu. Ale odmówił. Do dziś się zastanawiam, co by się stało, gdyby wyraził zgodę. Ale odmówił. Odwrócił się do mnie plecami i odszedł ku pewnej śmierci, a moja propozycja pozostała tym, czym zawsze była. Snem. Złudzeniem. Kłamstwem, którym karmiłem siebie i innych. Dlatego proszę, ze względu na samego siebie, ale również na mnie, nie odtrącaj mojej wyciągniętej ręki. Przekonał mnie. Zwierzyliśmy się sobie ze wszystkiego. Wtedy i później. Wyklęty kapłan i grzesznik, który nie otrzymał rozgrzeszenia. Dobrana para.
Nie sądźcie, byście nie byli osądzeni? Niech ten, który jest bez winy... i tak dalej? To wszystko za mało. A więc? Gotów był umrzeć za przyjaciela, ale tamten okazał się zbyt szlachetny, by mu na to pozwolić. Wiem, że panią okłamał, opowiedział pani historię tamtego człowieka, ale błagam, niech go pani za to nie wini. Jego błędy brały się nie z tchórzostwa, lecz z dobroci. Chciał pani jedynie dać pamięć o ojcu, z którego mogłaby pani być dumna. Nie zasługuje na potępienie. Wszystko, co pani powiedział, poza tym jednym, byłoprawdą. Wszystko, czego się nauczył podczas swego wygnania, było jałowe. Poza tym jednym. Trzeci obraz cyklu Bartholomew namalował po to, żeby móc stanąć twarzą w twarz z tym, co było w nim najgorsze, oraz z tym, co było najlepsze w kobiecie, którą kochał. Ale osiągnął więcej, niż zamierzał. Dlatego właśnie tak bardzo chciałem mieć ten obraz i dlatego teraz, kiedy mi go pani przywiozła, zdecydowałem się złamać obietnicę milczenia, którą złożyłem od dawna nieżyjącemu przyjacielowi. Tego wieczoru, w drodze z Polruan do domu, gdzieś w samym środku Dartmoor, zjechałam na pobocze, zatrzymałam się i wysiadłam. Słońce znikało za horyzontem, wreszcie została po nim jedynie ciemnoczerwona łuna gdzieś daleko za Kornwalią. Nad wrzosowiskami zerwał się wiatr, szarpiąc krzaki janowca. Zrobiło się zimno, ja jednak się nie śpieszyłam z powrotem do samochodu. Wciąż myślałam o słowach Erica Dunricha, które wypowiedział na pożegnanie... Obraz powiesiliśmy na honorowym miejscu, na przewodzie kominowym w maleńkim, zagraconym salonie. Spojrzałam nań po raz ostatni, po czym odwróciłam się i ruszyłam ku drzwiom. Dunrich uśmiechał się szeroko, a na jego twarzy malowało się radosne uniesienie. - Pani to też dostrzegła, prawda? W wyrazie jej twarzy. Ona mu przebaczyła, pani Galloway. I bardzo mnie to cieszy. Nie tylko dlatego że był moim przyjacielem. Przede wszystkim dlatego że był najwspanialszym człowiekiem, jakiego dane mi było kiedykolwiek spotkać. Leonora Galloway skończyła swą opowieść. Zawarła pokój z przeszłością, spłaciła długi wobec teraźniejszości. Mijając bramę cmentarza i kierując się w stronę samochodu, szła wyprostowana, niemalże dumna. Penelope, przeciwnie, sprawiała wrażenie przygarbionej i zamyślonej, jakby zmagała się z nadmiarem wiedzy. Otworzyła drzwi auta, siadła za kierownicą, po czym odblokowała drzwi pasażera i uruchomiła silnik. Leonora rzuciła jeszcze w stronę cmentarza ostatnie spojrzenie. Pomyślała, że na samym szczycie, na strzelistym krzyżu, słońce wciąż ryje w cieniu nazwisko jednego z zaginionych, podczas gdy daleko na południe, w Thiepval, na innym pomniku znajduje się
inne nazwisko.Dwa nazwiska służące jednemu kłamstwu - o ile kłamstwo odpuszczone można nazywać kłamstwem. Tutaj kończyły się jej poszukiwania. A gdzie się zaczęły? Pamiętała to doskonale - na stacji kolejowej w Droxford, wiele wiele lat temu. Teraz jednak w jej myślach krystalizował się jeszcze jeden fragment tego wspomnienia. Późne lato, leśna zacieniona ścieżka, droga powrotna do Meongate. Charter niesie ją na ramionach, ona bawi się jego słomkowym kapeluszem. Trawa, tam gdzie docierają do niej promienie słońca, jest równie zielona jak na cmentarzu Tyne Cot, a cienie rzucane przez grube gałęzie tak samo głębokie jak te pod filarami pomnika w Thiepval. Leonora się śmieje. Dzisiaj nie potrafi sobie przypomnieć żartu, ale wie, że Charter jakoś ją rozśmieszył, by po tamtym smutnym pożegnaniu na stacji choć na chwilę poczuła sie szczęśliwa. Kiedy wychodzą z lasu, Charter zdejmuje ją sobie z ramion, sadza na drewnianym ogrodzeniu, po czym łapie oddech i ociera sobie czoło z potu. Powiedział pewnie coś zabawnego, chociaż zapamiętała jedynie śmiech - jego i swój. Wsiadła do samochodu. Musiała zdążyć na pociąg, wrócić do domu i do teraźniejszości. Musiała też dotrzymać dawno zapomnianej obietnicy. - Co właściwie czujesz? - spytała Penelope. - Co czujesz wiedząc, że cię oszukał? Leonora myślami błądziła jednak zupełnie gdzie indziej, a kiedy się w końcu odezwała, odpowiedziała nie córce, lecz pradziadkowi. - Obiecuję. - Co obiecujesz? - Że będę szczęśliwa. A jeśli nawet w mrowiu martwych lic ta ukochana i jedyna mignie twarz, Wiedz, że to złuda... Nie widziałeś nic... Żadna śmierć nie ma rysów, które znasz. Koniec. Historia kobiety, która na półmetku życia odważa się na to, co niejedna chciałaby zrobić: zaczyna wszystko od nowa. Ucieka z małżeństwa, bo stało się dla niej więzieniem, ucieka też Berlina, gdzie nigdy nie czuła się dobrze, i wraca do rodzinnego Rzymu. Szukając szczęścia w czasach, w których nie ma miejsca na szczęście, spotyka Maria ludzi, jakich dotąd nie znała. Fascynuje ją Marco walczący o sprawę tak ważną, że kładzie na szali swe życie; fascynuje nieodgadniony radca ambasady Winter; fascynuje wreszcie stary lekarz i archeolog, dla którego Maria staje się ostatnią wielką miłością. na zawsze Powieść znanej pisarki, pogmatwane losy dwóch kobiet, matki i córki, które ceniąc sobie nade wszystko niezależność, nie potrafity się oprzeć marzeniom o prawdziwej miłości.
Uczucie łączące Mary i Seana było zdolne przetrwać wszelkie burze, lecz powodowani dumą i przekorą młodzi ułożyli sobie życie osobno: on poślubił kobietę, której nigdy nie zdołał pokochać, choć data mu syna; ona nawiązała krótki romans, którego owocem była córka. Po latach los zetknie dorosłe dzieci Seana i Mary... Na podstawie książki nakręcono film z Claudią Cardinale w roli głównej. Powieść obyczajowa znanej autorki.dzieje związku kopciuszka z księciem z bajki. Catherine, pochodząca z ubogiej prostej rodziny, spełnienie pragnie znaleźć w macierzyństwie. Ale jej związek z Clayem, potomkiem zamożnej rodziny, od samego początku opiera się na fałszu i zakłamaniu. Jaką matką i kobietą stanie się Catherine, żyjąc w obłudnym świecie, którym rządzą konwenanse i wszechobecny lęk przed skandalem? I O LaVyrle cudowne lato Roberta po rozstaniu z niewiernym mężem wraca w rodzinne strony wierząc, iż zazna tu upragnionego spokoju. Niestety, te nadzieje okazują się ptonne: konserwatywni mieszkańcy Camden nie akceptują rozwódki i na każdym kroku dają wyraz swojej niechęci. Ażeby więc oszczędzić sobie dodatkowych przykrości, Roberta zdecydowanie odtrąca mężczyznę, z którym mogłaby dzielić życie. Przychodzi jednak chwila, kiedy tylko do niego może zwrócić się o pomoc i duchowe wsparcie. Wówczas wspólnie podejmują desperacką walkę o prawo do miłości... Wydawnictwo „Książnica” sp. z o.o. ul. Powstańców 30/401 40-039
Katowice
tel.
(032)
757-22-I6,
757-22-I9
http://www.ksiaznica.com.pl email:
[email protected] Wydanie drugie Katowice 2000 Skład i łamanie: Z.U. „Studio P”, Katowice Druk i oprawa: Cieszyńska Drukarnia Wydawnicza
faks
(032)
757-22-17