ROBERT LUDLUM
STRATEGIA BANCROFTA Przekład TOMASZ WILUSZ
Redakcja Bożenna Maria Fedewicz Ilustracja na okładce Getty...
18 downloads
19 Views
1MB Size
ROBERT LUDLUM
STRATEGIA BANCROFTA Przekład TOMASZ WILUSZ
Redakcja Bożenna Maria Fedewicz Ilustracja na okładce Getty Images/Flash Press Media Opracowanie graficzne okładki Wydawnictwo Amber
Redakcja techniczna Andrzej Witkowski
Korekta
Jolanta Kucharska
Magdalena Kwiatkowska Skład Wydawnictwo Amber Druk Wojskowa Drukarnia w Łodzi Tytuł oryginału The Bancroft Strategy Copyright © 2006 by Myn Pyn LLC. All rights reserved.
For the Polish edition Copyright © 2006 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. ISBN 978-83-241-2792-4 Warszawa 2007. Wydanie I Wydawnictwo AMBER Sp. z o.o. 00-060 Warszawa, ul. Królewska 27 tel. 620 40 13, 620 81 62 www.wydawnictwoamber.pl
Zawarłem przymierze z ludźmi sumienia, zdolnymi uleczyć całe zło tego świata. Thomas Otway A Plot Discovered (1682)
PROLOG Berlin Wschodni, 1987
Jeszcze nie padało, ale ołowiane niebo zapowiadało bliską ulewę. Nawet powietrze jakby zastygło w oczekiwaniu. Młody mężczyzna przeszedł z Unter den Linden na Marx-Engels-Forum, gdzie gigantyczne brązowe posągi germańskich ojców socjalizmu patrzyły ku centrum miasta niewidzącymi, nieruchomymi oczami. Kamienne fryzy za nimi ukazywały radość życia w komunizmie. Wciąż ani kropli deszczu. Ale już niedługo. Lada chwila oberwie się chmura. To konieczność historyczna, pomyślał mężczyzna, zjadliwie przywołując język socjalizmu. Był myśliwym i zbliżył się do tropionej zwierzyny bardziej niż kiedykolwiek przedtem. Tym ważniejsze było nieokazywanie narastającego w nim napięcia. Wyglądał jak miliony innych w tym samozwańczym robotniczym raju. Ubrania kupiono mu w Centrum Warenhaus, wielkim domu towarowym przy Alexanderplatz, bo tak marnych łachów nie kupiło by się byle gdzie. Do wschodnioberlińskiego robola upodabniał go jednak nie tylko strój, ale i chód - powolny, ociężały, apatyczny. Nikt by nie poznał, że zaledwie dwadzieścia cztery godziny wcześniej przyjechał z Zachodu, i jeszcze przed chwilą był pewien, że nie przyciąga niczyjej uwagi.
Skóra napięła mu się od skoku adrenaliny. Kroki za jego plecami brzmiały podobnie jak te, które słyszał, kiedy włóczył się po Karl-Liebknecht-Strasse. Rytm był jakby znajomy. Wszystkie odgłosy kroków są takie same, a zarazem zupełnie inne: jedne cięższe, inne lżejsze, jedne szybsze, drugie wolniejsze, różne w zależności od materiału zelówki. Kroki to solfeż miasta, mówił jeden z jego instruktorów; tak zwyczajne, że nie zwraca się na nie uwagi, ale dla wprawnego ucha niepowtarzalne jak głosy. Czy Belknap rozpoznał je właściwie? Nie mógł sobie pozwolić na to, by ktoś go śledził. Musiał się mylić. Albo będzie musiał coś z tym zrobić. Pracownik supertajnego wydziału amerykańskiego Departamentu Stanu, zwanego Wydziałem Operacji Konsularnych, Todd Belknap zyskał sobie reputację specjalisty od znajdowania ludzi, którzy nie chcieli, by ich znaleziono. Jak większości tropicieli, najlepiej pracowało mu się w pojedynkę. Gdy zadanie polegało na obserwacji, optymalnym rozwiązaniem było wysłanie w teren ekipy - im większej, tym lepiej. Kiedy jednak człowiek znikał, standardowa obserwacja nie wchodziła w grę. W takich sytuacjach angażowano oczywiście w poszukiwania wszystkie środki. Mimo to szefostwo wydziału dawno przekonało się, że dobrze jest też dać wolną rękę samotnemu, uzdolnionemu agentowi. Pozwolić mu podróżować po świecie samemu, nieobarczonemu kosztowną świtą. Dać swobodę podążania za niejasnymi przeczuciami. Zdania się na swój nos.
Nos, który, jak dobrze pójdzie, doprowadzi go do zwierzyny, amerykańskiego agenta zdrajcy Richarda Lugnera. Już kilkanaście razy gonił za fałszywym tropem, ale teraz był pewien, że zwietrzył właściwy. Czyżby jednak ktoś wpadł na jego trop? Czy tropiciel sam stał się zwierzyną? Gdyby nagle się odwrócił, wzbudziłby podejrzenia. Przystanął więc, ziewnął i rozejrzał się, jakby podziwiał ogromne posągi, gotów błyskawicznie ocenić zagrożenie. Nie zobaczył nikogo. Siedzący Marks z brązu, stojący Engels: masywni, patrzący groźnie znad zaśniedziałych bród i wąsów. Dwa rzędy lip. Rozległy zapuszczony trawnik. Po drugiej stronie ulicy pokraczne, długie, szklane pudło w kolorze miedzi, znane jako Palast der Republik, niczym trumna przygotowana dla ludzkiego ducha. Plac jednak wydawał się pusty. Niewielka pociecha - ale czy na pewno się nie przesłyszał? Wiedział, że w chwilach napięcia umysł płata figle, widzi rzeczy, których nie ma. Musiał opanować niepokój: podenerwowany agent może popełnić błędy w ocenie sytuacji, przeoczyć rzeczywiste zagrożenia i skupić się na fałszywych. Pod wpływem impulsu ruszył w stronę złowieszczo połyskującego Palast der Republik, reprezentacyjnego gmachu reżimu. Mieścił się tam nie tylko parlament NRD, ale i sale widowiskowe, restauracje i niezliczone biura grzęznące w zalewie podań. Nikt nie odważyłby się wejść za nim do środka, nie ośmieliłby się tam pokazać żaden cudzoziemiec - trudno o lepsze miejsce, by sprawdzić, czy jest sam, jak na to liczył. Mógł to być przebłysk geniuszu albo błąd żółtodzioba. Wkrótce się okaże. Przybrał znudzoną, pewną siebie minę i przeszedł obok strażników o twarzach jakby wykutych w granicie. Zerknęli obojętnie na jego podniszczony dowód osobisty. Ruszył dalej przez toporne drzwi obrotowe i długi, półokrągły hol pachnący środkami dezynfekującymi, pod wykazem niezliczonych gabinetów i pomieszczeń, wywieszonym w górze jak tablica przylotów i odlotów. Nie zatrzymuj się, nie rozglądaj; zachowuj się, jakbyś wiedział, co robisz, a inni w to uwierzą. Mogli wziąć go za... kogo? Urzędnika wracającego z późnego obiadu? Interesanta, który przyszedł po dokumenty nowego wozu? Skręcił za jeden róg, potem następny, aż trafił do wejścia od strony Alexanderplatz. Oddalając się od Palast, dokładnie przyglądał się odbiciom w lustrzanych szybach. Chudy facet w butach roboczych, z pojemnikiem na drugie śniadanie. Cycata Frau z napuchniętymi od kaca oczami. Dwaj urzędnicy w szarych garniturach, o równie szarej cerze. Nikogo nie rozpoznał; nikt nie budził niepokoju. Ruszył dalej, na imponującą stalinowsko-neoklasycystyczną promenadę znaną jako Karl-Marx-Allee. Przy szerokich ponad miarę jezdniach wznosiły się siedmiopiętrowe budynki niekończący się ciąg kremowych płytek ceramicznych, wysokich okien, pseudorzymskich kolumienek nad poziomem sklepów. Rozmieszczone w odstępach ozdobne płytki przedstawiały zadowolonych robotników, takich jak ci, którzy budowali promenadę trzydzieści kilka lat temu. Z tego, co pamiętał z
historii, ci sami robotnicy w czerwcu 1953 roku podnieśli bunt przeciwko socjalistycznemu porządkowi - zryw bezlitośnie zmiażdżony przez sowieckie czołgi. Ulubiony „cukierniczy" styl architektoniczny Stalina miał gorzki smak dla tych, którzy musieli go wypiekać. Promenada była pięknym kłamstwem. Za to kłamstwo Richarda Lugnera było ohydne. Sprzedał swój kraj, i to sprzedał drogo. Zrozumiał, że słabnący tyrani z Europy Wschodniej są zdesperowani jak nigdy, a ich desperacja dorównuje jego chciwości. Nie mogli przepuścić takiej okazji - oto ktoś oferował im amerykańskie tajemnice, w tym nazwiska agentów głęboko zakonspirowanych w ich własnych gabinetach. Dogadał się z każdym krajem bloku wschodniego z osobna. Kiedy dostarczona „próbka" okazała się autentyczna - mogła to być tożsamość amerykańskiego agenta, którego brano pod lupę, a następnie aresztowano, torturowano i zabijano - Lugner podawał cenę. Nie każdy handlarz utrzymuje dobre stosunki z klientami, ale Lugner najwyraźniej się zabezpieczył: musiał im wmówić, że ma jeszcze w zanadrzu parę atutów, że zapasy amerykańskich sekretów się nie wyczerpały. Biorąc to pod uwagę, takiego człowieka należało chronić. Nic więc dziwnego, że zamieszkał wśród funkcjonariuszy Stasi i NRD-owskiej nomenklatury w jednym z domów nazwanych niegdyś szumnie „robotniczymi", choć prawdziwi robotnicy musieli gnieździć się w nijakich blokach z betonowych płyt. Oczywiście, Lugner nie miał w zwyczaju przebywać za długo w jednym miejscu. Półtora miesiąca wcześniej, w Bukareszcie, Belknap rozminął się z nim o kilka godzin. Nie mógł ryzykować, że to się powtórzy. Przepuścił kilka zdezelowanych skod i przeszedł na drugą stronę bulwaru tuż przed skrzyżowaniem, gdzie zachwalał swoje towary zapyziały sklep żelazny. Czy ktoś wejdzie za nim do środka? Czy tylko mu się zdawało, że jest śledzony? Tanie drzwi z pleksiglasu i emaliowanego aluminium trzasnęły za nim i posępna siwowłosa kobieta z małym wąsikiem spojrzała nań ponuro zza lady, jakby był intruzem, który przychodzi nie w porę. Ciasne pomieszczenie wypełniał zapach oleju maszynowego; regały były zawalone przedmiotami, które - co było widać na pierwszy rzut oka - nikomu się do niczego nie przydadzą. Posępna kobieta, Eigen-tumer sklepu, nie rozchmurzyła się, kiedy Belknap wybrał to, co potrzebne do prac konserwacyjnych w blokach mieszkalnych: wiadro, pojemnik prefabrykowanej zaprawy, tubkę fugi i szeroką szpachlę. W tym mieście wszystko wymagało remontu, narzędzia wytłumaczą więc jego obecność niemal wszędzie, gdzie się pojawi. Kobieta za ladą posłała mu jeszcze jedno nieprzychylne spojrzenie, mówiące „klient zawsze się myli", ale łaskawie przyjęła pieniądze, jak odszkodowanie za doznaną krzywdę. Dostanie się do bloku było dziecinnie proste. Jak na ironię, taka była zaleta życia w państwie policyjnym. Zaczekał, aż dwie mocno wyperfumowane Hausfrau z płóciennymi torbami pełnymi zakupów wejdą w drzwi oznakowane „Haus 435", i wsunął się za nimi. Narzędzia zapewniły mu nie tylko wiarygodność, ale i milczącą aprobatę. Wysiadł na 7 Stock, piętro nad nimi. Jeśli się nie mylił -jeśli chudy informator z tłustymi włosami był godny zaufania - tylko metry dzieliły go od zwierzyny.
Serce zaczęło walić mu jak młotem, napięcie było nie do wytrzymania. Nie tropił zwyczajnej zwierzyny. Richard Lugner wymykał się dotąd z każdej zasadzki; nic w tym dziwnego, skoro sam wiele takich wymyślił, gdy jeszcze pozostawał w służbie Stanów Zjednoczonych. Przez ostatnie półtora roku amerykańscy oficerowie wywiadu dostali całą masę zgłoszeń od osób, które go rzekomo widziały, i tylko nieliczne traktowali poważnie. Sam Belknap w ciągu ostatnich trzech miesięcy miał dziesiątki fałszywych alarmów i teraz szefostwo interesowała jedynie „bezpośrednia i pewna identyfikacja" poszukiwanego. Tym razem jednak nie obserwował baru, kafejki czy lotniskowej poczekalni; tym razem miał adres. Czy prawdziwy? Gwarancji nie było. Mimo to instynkt - nos - podpowiadał mu, że karta się odwróciła. Uderzył na oślep i trafił. Następne chwile będą decydujące. Od mieszkania Lugnera - na oko dużego, bo z oknami wychodzącymi na główną ulicę i wąską, boczną Koppenstrasse - dzielił go jeden długi i jeden krótki korytarz. Belknap podszedł do drzwi mieszkania i postawił wiadro na podłodze; z daleka będzie wyglądał jak robotnik, który przykleja brakującą płytkę w posadzce. Sprawdził, czy korytarze są puste, ukląkł przy klamce - gałki były w tym kraju niespotykane - i wsunął do dziurki od klucza mały fiberoskop. Jeśli dokona bezpośredniej i pewnej identyfikacji, będzie mógł nie spuszczać Lugnera z oka, dopóki nie przyślą właściwego zespołu. No właśnie, jeśli - choć z tym świeżym tropem Belknap wiązał duże nadzieje. Zaczęło się od nocnej wizyty w ubikacji na dworcu Friedrichstrasse, gdzie przemógł się i zaczepił jednego z tak zwanych Bahnhof Boys, męskich prostytutek, stałych bywalców takich przybytków. Szybko stało się jasne, że informacje udostępniają o wiele mniej chętnie niż ciała, i za dużo wyższą cenę. Belknap od dawna był przekonany, że zdrajcę zdradzą te same upodobania, które skłoniły go do przejścia na drugą stronę. Apetytu na młodzieńcze ciała nie da się zaspokoić łatwo i na długo; gdyby Lugner pozostał w Waszyngtonie, ta słabość wcześniej czy później wpędziłaby go w kłopoty. Za to jako uprzywilejowany gość państw bloku wschodniego mógł liczyć na tolerancję, a może nawet i pomoc. Z drugiej strony, życie w państwie policyjnym zmuszało Bahnhof Boys do trzymania się razem. Belknap założył, że jeśli któryś z nich „zabawiał" hojnego Amerykanina o dziobatej twarzy, gustującego w trzynastolatkach, to wieść o tym prawdopodobnie rozeszła się wśród jego kompanów. Kosztowało to wiele namów i obietnic, o pliku marek nie wspominając, ale chłopak w końcu poszedł zasięgnąć języka i po dwu godzinach wrócił ze świstkiem papieru i triumfalną miną na lekko pryszczatej twarzy. Belknap do tej pory pamiętał jego skwaśniały oddech i wilgotne dłonie. Ale ten świstek! Warto było. Przekręcił fiberoskop i powoli ustawiał go we właściwym położeniu. Nie miał zbyt wprawnych palców. A nie mógł sobie pozwolić na pomyłkę. Usłyszał za sobą dźwięk, zgrzytliwy odgłos butów na posadzce, obrócił się i zobaczył wylot krótkiej lufy karabinka SKS. A potem człowieka, który go trzymał: w ciemnym niebieskoszarym mundurze ze stalowymi guzikami, z krótkofalówką pod prawą pachą.
Stasi. Wschodnioniemiecka tajna policja. Niewątpliwie przydzielony do ochrony znamienitego Herr Lugnera. Musiał siedzieć w słabo oświetlonej, narożnej wnęce, niewidoczny z korytarza. Belknap powoli wstał z podniesionymi rękami i udawanym zdumieniem na twarzy. Myślał już, jak przejść do kontrataku. Strażnik warknął coś do beżowej krótkofalówki, twardo wymawiając spółgłoski jak rodowity berlińczyk. W drugiej ręce luźno trzymał broń. Skupiony na krótkofalówce, nie będzie przygotowany na nagły atak. Belknap miał pistolet w kaburze na kostce. Uda, że chce pokazać swoje przybory do szpachlowania, a wyjmie narzędzie o wiele bardziej śmiercionośne. Nagle usłyszał, jak drzwi mieszkania otwierają się za nim, poczuł ciepłe powietrze - i potężny cios w szyję. Silne ręce powaliły go na podłogę, rzuciły twarzą na drewniany parkiet w przedpokoju. Ktoś nadepnął mu na kark. Niewidoczne dłonie obszukały go i wyjęły mały pistolet z kabury na kostce. Wepchnięty do sąsiedniego pokoju, usłyszał za sobą głuchy trzask zamykanych drzwi. Pomieszczenie było zaciemnione, żaluzje opuszczone; jedynym źródłem światła było wąskie okno wykuszowe wychodzące na boczną ulicę, ale panujący za nim mrok nie mógł rozproszyć mroku wewnątrz. Minęło kilka chwil, zanim oczy Belknapa oswoiły się z ciemnością. Cholerny świat! Czyżby wiedzieli o nim od samego początku? Teraz mógł się już rozejrzeć. Znajdował się w pokoju urządzonym jak gabinet. Na podłodze leżał wyglądający na drogi turecki kilim. Na ścianie wisiało lustro w hebanowej ramie, a na środku stało duże biedermeierowskie biurko. Za którym stał Richard Lugner. Człowiek, którego nigdy nie spotkał, ale którego twarz rozpoznałby wszędzie. Wąska szpara ust, policzki z głębokimi śladami po ospie, kilkucentymetrowa łukowata blizna przecinająca czoło jak druga lewa brew: wyglądał dokładnie tak, jak na zdjęciach. Belknap spojrzał w jego małe, złe, ciemnoszare oczy. I w dwie lufy potężnej strzelby w dłoniach Lugnera, wymierzone w niego jak druga para oczu. Dwaj inni uzbrojeni mężczyźni-dobrze wyszkoleni zawodowcy, o czym świadczyły ich postawa, sposób trzymania broni, czujne spojrzenia - stali po bokach biurka Lugnera i mierzyli do Belknapa. Ochroniarze - domyślił się od razu - fachowcy, na których lojalności Lugner mógł polegać, którym płacił i których los zależał od jego losu. Człowiekowi w jego sytuacji opłacało się zainwestować w gwardię przyboczną. Ci dwaj podeszli teraz do Belknapa z wycelowaną bronią. - Uparty z ciebie gnojek, co? - odezwał się wreszcie Lugner. Miał chrapliwy, nosowy głos. Przyczepił się jak kleszcz. Belknap milczał. Układ linii strzału był aż nadto wyraźny i profesjonalnie wytyczony; nie mógł
wykonać żadnego nagłego ruchu, który zmieniłby tę geometrię śmierci. - Matka wyciągała z nas kleszcze rozżarzonym czubkiem zapałki. Bolało jak cholera. Ale te małe ścierwa bolało bardziej. Jeden z ochroniarzy parsknął cichym gardłowym śmiechem. - Och, nie zgrywaj niewiniątka-ciągnął zdrajca.- Mój dostawca z Bukaresztu opowiedział mi o waszej rozmowie. Miał po niej rękę na temblaku. Nie był zbyt zadowolony. Byłeś niegrzeczny. Grymas ironicznej dezaprobaty. - Przemoc niczego nie rozwiązuje, nie uważałeś w siódmej klasie? Puścił do niego oko, ale wyglądało to groteskowo. - Szkoda, że cię wtedy nie znałem. Mógłbym cię paru rzeczy nauczyć. - Wal się - warknął głucho Belknap. - Nerwy, nerwy. Musisz panować nad emocjami, bo inaczej one zapanują nad tobą. No to mów, żółtodziobie, jak mnie znalazłeś? - Spojrzenie Lugnera stało się twarde. - Czy będę musiał udusić małego Ingo? - Wzruszył ramionami. - Cóż, dzieciak mówił, że lubi ostrąjazdę. Powiedziałem mu, że przy mnie pozna rzeczy, o jakich mu się nie śniło. Następnym razem po prostu posuniemy się krok dalej. To będzie ostatni krok. Nie sądzę, by ktokolwiek się przejął. Belknap wzdrygnął się mimo woli. Najemnicy Lugnera tylko uśmiechnęli się złośliwie. - Nie martw się. - Głos zdrajcy dodawał mu fałszywej otuchy. - Ciebie też czeka niezła jazda. Strzelałeś kiedyś z mossberga kaliber 410? To znaczy, do człowieka. Boja tak. Niezapomniane przeżycie. Belknap przeniósł wzrok z mrocznej głębi lufy w mroczną głębię oczu Lugnera. Spojrzenie Lugnera powędrowało ku ścianie za plecami jeńca. - Nikt nam nie przeszkodzi, obiecuję. W tych blokach są wspaniałe, grube mury; kule z miękkiego ołowiu ledwie drasną je z wierzchu. No a poza tym wytłumiłem pokój. Pomyślałem, że lepiej nie niepokoić sąsiadów, gdyby jakiś Bahnhof Boy jęczał zbyt głośno. Odsłonił porcelanowe zęby w potwornej karykaturze uśmiechu. - Ale w ciebie dziś wsadzę coś innego. Widzisz, ten mossberg wyrwie ci spory kawał torsu. Zrobi dziurę, w którą będziesz mógł włożyć całą rękę, mówię ci.
Belknap próbował się poruszyć, ale trzymały go ręce jak ze stali. Lugner spojrzał na dwóch sługusów jak telewizyjny kucharz przed prezentacją zaskakującej techniki kulinarnej.
- Myślisz, że przesadzam? Pozwól, że zademonstruję. Więcej czegoś takiego nie przeżyjesz. Odbezpieczył broń z cichym szczękiem. - Już nigdy. To, co stało się w następnych sekundach, Belknap zrozumiał dopiero później. Głośny brzęk tłuczonej szyby; zaskoczony Lugner odwraca się w lewo, do okna wykuszowego; błysk z lufy pistoletu rozjaśniający mroczne wnętrze jak błyskawica, odbity w lustrach i metalowych powierzchniach i... Gejzer krwi z prawej skroni Richarda Lugnera. Rysy zdrajcy nagle zwiotczały, gdy ten runął na podłogę bez życia. Strzelba upadła razem z nim, jak laska ofiary wylewu. Ktoś z doskonałą precyzją strzelił mu w głowę. Ochroniarze rozbiegli się na boki i wymierzyli broń w wybitą szybę. Snajper? - Łap! - zawołał ktoś; niewątpliwie Amerykanin; i ku Belknapowi poszybował pistolet. Belknap złapał go odruchowo i wyczuł chwilę wahania ochroniarzy, niezdecydowanych, czy najpierw strzelić do więźnia, czy do... chudego nieznajomego, który wskoczył właśnie do środka przez rozbite cztery szyby okna. Belknap rzucił się na podłogę - kula świsnęła tuż nad jego ramieniem - i strzelił dwa razy do mężczyzny stojącego bliżej. Trafił w pierś. W sam środek masy: standardowa procedura przy strzelaniu w biegu. Tyle że nieskuteczna w tak ciasnym pomieszczeniu. Żeby zneutralizować zagrożenie, musiał trafić w ośrodkowy układ nerwowy. Śmiertelnie ranny, ze szkarłatną krwią tryskającą z okolicy mostka, pierwszy ochroniarz zaczął strzelać, gdzie popadnie. Grube ściany wzmagały huk pocisków dużego kalibru, białe błyski w mroku były oślepiające. Belknap strzelił po raz drugi i trafił mężczyznę w twarz. Pistolet, półautomatyczny walther starego typu, popularny w pewnych kręgach emerytowanych wojskowych, bo podobno nigdy się nie zacinał, upadł ciężko na podłogę, a zaraz potem upadł też jego właściciel. Nieznajomy - wysoki, zwinny, w jasnobrązowym kombinezonie roboczym, skrzącym się odpryskami rozbitej szyby - skoczył w bok, by zejść z linii strzału drugiego najemnika, i jednocześnie odpowiedział ogniem. Jeden precyzyjny strzał w głowę, kolejne trafienie. Przez długie sekundy trwała upiorna cisza, najgłębsza, jakiej Belknap w życiu doświadczył. Nieznajomy załatwił Lugnera i jego ludzi z miną niemal znudzoną, nic nie wskazywało na to, by choć trochę podskoczyło mu tętno. - Domyślam się, że Stasi wystawiła strażnika w którejś z wnęk na korytarzu - rzucił wreszcie od niechcenia. Belknap także powinien był się tego domyślić. Nie pierwszy raz przeklął w duchu własną głupotę. - Ale pewnie tu nie przyjdzie - powiedział Belknap. Zaschło mu w ustach, miał chrapliwy głos. Czuł,
że drży mu mięsień w nodze, wibruje jak struna wiolonczeli. Do tej pory w lufę strzelby patrzył tylko na ćwiczeniach. - Myślę, że zasada była taka, by dać gościowi specjalnemu wolną rękę w... pozbywaniu się nieproszonych gości. - Oby miał dobrą gosposię - odezwał się mężczyzna, zajęty zdejmowaniem okruchów szkła z jasnobrązowego kombinezonu. Stali przy trzech zakrwawionych trupach, w samym sercu państwa policyjnego, a jemu wcale się nie spieszyło. Wyciągnął rękę. - A tak przy okazji, nazywam się Jared Rinehart. - Silny uścisk suchej dłoni. Z bliska widać było, że nawet się nie spocił; ba, nawet nie zburzył sobie nienagannej fryzury. To się nazywa zimna krew. Sam Belknap, co potwierdził rzut oka w lustro, wyglądał koszmarnie. - Zaatakowałeś od frontu. Odważny krok, ale nie do końca przemyślany. Zwłaszcza że piętro wyżej jest wolne mieszkanie. - Rozumiem - burknął Belknap i rzeczywiście zrozumiał, błyskawicznie odtworzył ruchy Rineharta, docenił kierujący nimi zmysł dopasowywania strategii do sytuacji. - Masz rację.
Sylwetka Rineharta była lekko wydłużona jak postać Chrystusa z manierystycznego obrazu; miał długie, smukłe kończyny i dziwnie zamyślone szarozielone oczy. Z kocią gracją przeszedł kilka kroków dzielących go od Belknapa. - Nie zadręczaj się tym, że nie zauważyłeś agenta Stasi. Szczerze mówiąc, jestem pełen podziwu, że znalazłeś pana Lugnera. Sam szukałem go od ładnych paru miesięcy, bez skutku. - Tym razem go namierzyłeś - powiedział Belknap. Coś ty za jeden? - chciał spytać, ale postanowił zaczekać na odpowiedni moment. - Niezupełnie - odparł człowiek, który go ocalił. - Namierzyłem ciebie. - Mnie. - Kroki na Marx-Engels-Forum. Rozpłynięcie się w powietrzu prawdziwego zawodowca. Widmowe odbicie chudego robotnika w złocistożółtej szybie Palast der Republik. - Trafiłem tu tylko dlatego, że trzymałem się ciebie. Byłeś niesamowity, mówię ci. Ogar na tropie lisa. A ja zdyszany za tobą niczym jakiś arystokrata w bryczesach. - Zamilkł i rozejrzał się, jakby robił inwentaryzację. - Dobry Boże. Demolka jak w pokoju hotelowym gwiazdy rocka. Ale przesłanie jest jasne, nie sądzisz? W każdym razie moi mocodawcy będą zadowoleni. Pan Lugner był bardzo złym przykładem dla zapracowanych szpiegów, żył wygodnie i pozwalał umrzeć. A teraz będzie bardzo dobrym przykładem. - Zerknął na ciało Lugnera i napotkał spojrzenie Belknapa. - Zapłata za grzechy i tak dalej. Belknap rozejrzał się po pokoju. Krew zabitych wsiąkała w czerwony dywan i utleniając się, przybierała jego rdzawy odcień. Przez chwilę poczuł mdłości.
- Skąd wiedziałeś, że musisz mnie śledzić? - Robiłem rozpoznanie, a właściwie, jeśli mam być szczery, pałętałem się po bazarach Alexanderplatz, aż tu nagle widzę cię i myślę, o, znajomy z Bukaresztu. Nie wierzę w zbiegi okoliczności, a ty? Mogłeś być jego kurierem. Tak czy owak, na pewno byłeś z nim jakoś powiązany. Uznałem, że warto zaryzykować. Belknap patrzył na niego bez słowa. - No dobrze - ciągnął Jared Rinehart - pozostaje więc jedno pytanie: jesteś przyjacielem czy wrogiem? - Słucham? - To nieuprzejme, wiem. - Udawany grymas zażenowania. - To tak, jakby rozmawiać przy kolacji o pracy czy wypytywać gości na koktajlu, czym się zajmują. Ale sprawa ta interesuje mnie z powodów praktycznych. Wolałbym wiedzieć, czy pracujesz, powiedzmy, dla Albańczyków. Chodziły słuchy, że pan Lugner zachował najlepsze kąski dla konkurencji z bloku wschodniego, a wiesz, jacy są ci Albańczycy, kiedy czują, że ktoś sobie z nimi pogrywa. A co do Bułgarów... szkoda gadać. - Wyjął chusteczkę i otarł brodę Belknapa. Takiego połączenia wprawy w zabijaniu i głupoty nie spotyka się na co dzień. Dlatego muszę spytać: jesteś dobrą czy złą wróżką? - Zamaszystym gestem podał Belknapowi chusteczkę. Trochę krwi na ciebie chlapnęło - wyjaśnił. - Proszę. - Nie rozumiem - powiedział Belknap z niedowierzaniem i podziwem w głosie. Ryzykowałeś własne życie, by ocalić moje... i nawet niewiedziałeś, czy jestem sprzymierzeńcem, czy wrogiem? Rinehart wzruszył ramionami. - Powiedzmy, że miałem dobre przeczucia. Poza tym były tylko dwie możliwości. Fakt, trochę to ryzykowne, ale kto nie rzuca kośćmi, nie bierze udziału w grze. Aha, zanim odpowiesz na moje pytanie, uprzedzam, że jestem nieoficjalnym przedstawicielem amerykańskiego Departamentu Stanu. - Chryste Nazareński. - Belknap usiłował zebrać myśli. - Wydział Operacji Konsularnych? Grupa Pentheus? Rinehart tylko się uśmiechnął.
- Ty też jesteś z wydziału? Powinniśmy mieć jakiś tajny uścisk dłoni, nie sądzisz? Albo specjalny krawat, ale musieliby mi pozwolić wybrać deseń.
- Dranie. - Belknap był zdruzgotany. - Dlaczego nikt mi nie powiedział? - Trzymać ludzi w niepewności, oto cała filozofia. Jeśli spytasz chłopaków od operacji z 2201 C Street, wyjaśnią, że to procedura, którą czasem stosują, zwłaszcza wobec agentów działających solo. Oddzielne, niepowiązane z sobą tajne komórki. Powiedzą coś mądrego o rozdziale operacyjnym. Wadą jest to, że możesz potknąć się o własny ogon. Zaletą- że nie trzeba się wspólnie naradzać, chodzić noga w nogę, ma się więcej możliwości. Tak to wytłumaczą. Ale założę się, że tak naprawdę to zwykła fuszerka. Nagminna jak chwasty. Kiedy mówił, jego spojrzenie powędrowało w kąt gabinetu, gdzie stał mahoniowy barek ozdobiony mosiądzem. Wziął butelkę i się rozpromienił. - Dwudziestojednoletnia śliwowica z Suvoboru. Nieźle. Myślę, że kieliszeczek dobrze nam zrobi. Zasłużyliśmy sobie. - Nalał trochę do dwu kieliszków i wcisnął jeden Belknapowi do ręki. - Do dna! - zawołał. Po chwili wahania Belknap wypił; wciąż miał zamęt w głowie. Każdy inny agent na miejscu Rineharta obserwowałby rozwój sytuacji. Gdyby musiał dokonać bezpośredniej interwencji, zaczekałby, aż Lugner i jego sługusy odłożą broń. Już po jej użyciu. Belknap dostałby pośmiertnie odznaczenie, które spoczęłoby na jego trumnie; Lugner zginąłby albo został pojmany. Drugiego agenta czekałyby pochwała i awans. W organizacjach bardziej ceniło się roztropność niż odwagę. Od nikogo nie można oczekiwać, że wtargnie w pojedynkę do pomieszczenia, w którym przebywa trzech ludzi z bronią gotową do strzału. To wbrew logice, nie wspominając o wszystkich standardowych procedurach. Kim był ten człowiek? Rinehart przeszukał marynarkę jednego z zabitych ochroniarzy, wyjął mały amerykański pistolet, krótkolufowego colta, zwolnił magazynek i zajrzał do środka. - To twój? Belknap mruknął potakująco i Rinehart rzucił mu broń. - Gratuluję dobrego gustu. Pociski półpłaszczowe z wydrążonym czubkiem, kaliber 9 milimetrów, miedź na ołowianym rdzeniu. Idealna równowaga między siłą powalającą a penetracją, zdecydowanie niestandardowe wyposażenie. Angole mówią, że człowieka można ocenić po butach. Mnie wystarczy, że zobaczę, jakiej amunicji używa. - Teraz ja chciałbym o coś spytać - powiedział Belknap, który wciąż starał się połączyć w jedną całość oderwane wspomnienia wydarzeń ostatnich kilku minut. - A gdybym nie był przyjacielem? - To na ekipę sprzątającą czekałyby cztery trupy. - Rinehart położył mu dłoń na ramieniu w
uspokajającym geście. -Ale zdradzę ci mój sekret. Szczycę się tym, że dla prawdziwych przyjaciół jestem prawdziwym przyjacielem. - I niebezpiecznym wrogiem dla niebezpiecznych wrogów? - Widzę, że się rozumiemy - odparł jego elokwentny rozmówca. - To jak, wynosimy się z tej imprezki w pałacu robotników? Poznaliśmy gospodarza, złożyliśmy uszanowanie, wypiliśmy po jednym... myślę, że się nie obrażą, jeśli już sobie pójdziemy. Nikt nie lubi wychodzić ostatni. - Zerknął na trzy trupy o zwiotczałych twarzach. - Jeśli podejdziesz do okna, zobaczysz deskę i rusztowanie, w sam raz na popołudniowe mycie okien, choć akurat to chyba sobie darujemy. - Zaprowadził Belknapa przez wybite okno na platformę przymocowaną do lin zakotwiczonych u balkonu piętro wyżej. W blokach ciągle coś remontowali, więc nie był to widok, który wzbudziłby zainteresowanie na bocznej ulicy, siedem kondygnacji niżej, nawet gdyby ktoś nią akurat przechodził. Rinehart strzepnął z jasnobrązowego kombinezonu jeszcze jeden okruch szkła. - Coś panu powiem, panie... - Belknap - powiedział, łapiąc równowagę na chybotliwej desce. - Coś ci powiem, Belknap. Ile masz lat? Dwadzieścia pięć, dwadzieścia sześć?
- Dwadzieścia sześć. I mów mi Todd. Rinehart manipulował przy ściągaczu liny. Pomostem szarpnęło i zaczął się powoli opuszczać, zrywami, jakby ktoś ściągał go na dół ręcznie. - Czyli jesteś w branży dopiero od paru lat. Ja za rok kończę trzydziestkę. Mam trochę więcej doświadczenia. Powiem ci więc, co cię czeka. Przekonasz się, że większość twoich kolegów to miernoty. Tak to jest w każdej organizacji. Dlatego jeśli trafia się ktoś z autentycznym talentem, troszczysz się o niego. Bo za wszelkie sukcesy wywiadu odpowiada tak naprawdę garstka ludzi. To są brylanty. Nie można pozwolić, by ktoś je zgubił, zadrapał czy zmiażdżył, jeśli choć trochę obchodzi nas dobro firmy. W tym interesie trzeba dbać o swoich przyjaciół. Spojrzał na niego uważnie szarozielonymi oczami i dodał: - Jest taki znany cytat z brytyjskiego pisarza E.M. Forstera. Może to słyszałeś. Powiedział on, że gdyby pewnego dnia musiał wybierać między zdradą ojczyzny a zdradą przyjaciela, ma nadzieję, że starczy mu odwagi, by zdradzić ojczyznę. - Brzmi znajomo. - Oczy Belknapa były utkwione w ulicy, która na szczęście pozostawała pusta. - To twoja dewiza? - Poczuł kroplę deszczu, pojedynczą, ale ciężką. Zaraz potem spadła następna. Rinehart pokręcił głową. - Wręcz przeciwnie. Płynie z tego nauka, że należy ostrożnie dobierać przyjaciół. - Kolejne
przenikliwe spojrzenie. - Żeby nigdy nie trzeba było dokonywać takiego wyboru. Zeszli z platformy na wąską ulicę. - Weź wiadro - polecił Rinehart. Belknap uznał, że to dobra myśl. Kombinezon i czapka Rineharta były doskonałym przebraniem w mieście pełnym robotników; z wiadrem i szpachlami, Belknap będzie wyglądał jak jego pomocnik. Poczuł kolejną ciężką kroplę deszczu. - Zaraz lunie jak diabli - powiedział, ocierając ją z czoła. - Wszystko diabli wezmą - odparł enigmatycznie chudy agent. - I w głębi serca każdy tu zdaje sobie z tego sprawę. Rinehart dobrze znał topografię miasta. Wiedział, które sklepy mają dwa wyjścia na różne ulice, które zaułki łączą się z innymi i jak nimi dojść do następnych ulic. - No to co sądzisz o Richardzie Lugnerze po waszym krótkim spotkaniu? Przed oczami, niczym widmowy powidok, znów stanęła mu ospowata twarz zdrajcy i malująca się na niej okrutna obojętność. - Samo zło - rzucił Belknap, ku własnemu zaskoczeniu. Rzadko używał tego słowa. Inne jednak nie pasowały. Bliźniacze otwory wylotowe luf strzelby wryły mu się w pamięć, podobnie jak złowrogie spojrzenie Lugnera. - Zło. - Wyższy mężczyzna pokiwał głową. - Pojęcie niemodne w dzisiejszych czasach, a mimo to nieodzowne. Uważamy się za zbyt wyrafinowanych, by mówić o złu. Wszystko powinno się analizować jako wytwór sił społecznych, psychologicznych czy historycznych. A wtedy na zło jakoś nie ma miejsca. - Rinehart zaprowadził młodszego towarzysza do podziemnego przejścia pod placem przeciętym autostradą. - Udajemy, że nie mówimy o złu, bo to przestarzały koncept. Ciekawe. Podejrzewam, że kierujemy się bardziej pierwotnymi pobudkami. Jak pradawne plemiona czczące fetysze, łudzimy się, że coś, czego nie nazywamy po imieniu, nie istnieje. - To przez tę twarz - burknął Belknap. - Którą tylko Helen Keller mogłaby pokochać. - Rinehart poruszał palcami, jakby czytał pismo Braille'a. - Chodzi o to, jak patrzy. - A przynajmniej patrzył. - Rinehart położył nacisk na końcówkę czasu przeszłego. - Też się z nim parę razy zetknąłem. Groźny człowiek. I, jak powiedziałeś, zły. Zło jednak nie zawsze ma twarz. Ministerstwo Bezpieczeństwa Wewnętrznego w tym kraju korzysta z ludzi pokroju Lugnera. To też
zło. Monumentalne i bez twarzy. - Rinehart mówił spokojnym tonem, ale w jego głosie słychać było pasję. Był opanowany-tak opanowanego człowieka Belknap chyba jeszcze nie spotkał - lecz nie cyniczny. I Belknap zrozumiał coś jeszcze: Rinehart nie snuł swoich wywodów po to tylko, by powiedzieć, co mu leży na sercu; próbował zająć czymś i uspokoić młodego agenta, który przeżył poważny wstrząs. Ta gadanina była przejawem życzliwości. Dwadzieścia minut później dwaj rzekomi robotnicy podeszli do budynku ambasady, marmurowego gmachu w stylu Schinkela, przybrudzonego zanieczyszczającą powietrze sadzą. Duże krople deszczu spadały w nieregularnych odstępach. Z chodnika unosił się znajomy zapach gliny zmieszanej z piaskiem. Belknap zaczął zazdrościć Rinehartowi czapki. Po drugiej stronie ulicy stali trzej NRD-owscy milicjanci obserwujący ambasadę; poprawiali nylonowe parki, by osłonić przed deszczem papierosy. Przy bocznym wejściu do ambasady Rinehart odpiął klapkę na rzepy w kombinezonie i pokazał jednemu z amerykańskich wartowników niebieską kodową plakietkę z nazwiskiem. Szybkie skinienie głową i znaleźli się za ogrodzeniem. Belknap poczuł kilka kolejnych kropli deszczu, który tworzył na asfalcie ciemne plamy. Ciężka stalowa brama zamknęła się z brzękiem. Jeszcze nie tak dawno śmierć wydawała się nieuchronna. Teraz miał zapewnione bezpieczeństwo. - Właśnie mi się przypomniało, że nie odpowiedziałem na twoje pierwsze pytanie powiedział do swojego chudego jak patyk towarzysza. - Czy jesteś przyjacielem, czy wrogiem? Belknap skinął głową. - Cóż, umówmy się, że jesteśmy przyjaciółmi - powiedział w nagłym przypływie wdzięczności i serdeczności. - Bo przydałoby mi się więcej takich przyjaciół jak ty. Wysoki agent obrzucił go ciepłym, a zarazem taksującym spojrzeniem. - Może jeden wystarczy - powiedział z uśmiechem. Później - wiele lat później - okoliczności miały skłonić Belknapa do refleksji nad tym, jak jedno krótkie spotkanie może przesądzić o dalszych kolejach losu człowieka. Przełomowa chwila dzieli życie na dwie części -przed i po. Tyle tylko, że wskazać ją można jedynie z perspektywy czasu. Belknapa zaś w tamtym momencie zaprzątała żarliwa, choć banalna myśl: ktoś mi dziś ocalił życie jakby akt ten po prostu przywrócił normalny stan rzeczy, jakby wszystko znów miało być tak, jak do tej pory. Nie wiedział - nie mógł wiedzieć - że jego życie zmieniło się nieodwracalnie. Jego trajektoria niedostrzegalnie, a zarazem dramatycznie, uległa zmianie. Kiedy dwaj mężczyźni weszli pod brunatnozieloną markizę z boku ambasady, ze wzmocnionego plastikiem materiału ściekały już strugi wody, a nad głowami bębnił deszcz.
Zerwała się ulewa.
CZĘŚĆ I
Rozdział 1
Rzym
Tradycja mówi, że Rzym zbudowano na siedmiu wzgórzach. Janiculum, wyższe od nich wszystkich, jest ósmym. W czasach starożytnych oddawano na nim cześć Janusowi - bogu wejść i wyjść; bogu o dwu twarzach. Pomoc takiego boga przydałaby się teraz Toddowi Belknapowi. Na drugim piętrze willi przy via Angelo Masina, majestatycznej neoklasycznej budowli o fasadach ze sztukaterią w kolorze żółtawej ochry i białymi pilasterami, agent spojrzał na zegarek piąty raz w ciągu dziesięciu minut. Przecież to nie pierwszyzna, w myślach dodał sobie otuchy. Ale nie tak to zaplanował. Zresztą, nikt tego tak nie zaplanował. Przeszedł cicho korytarzem na szczęście posadzka była z mocno przytwierdzonych zaprawą kafelków: żadnych skrzypiących desek. W czasie prac remontowych zniknęła przegniła stolarka z czasów poprzedniej renowacji, Bóg raczy wiedzieć, której z kolei od czasu, kiedy willę zbudowano w XVIII wieku. Wzniesiona na akwedukcie z czasów Trajana, miała barwną przeszłość. W 1848 roku, w dniach chwały Risorgimento, urządził tu swoją kwaterę główną Garibaldi; piwnicę podobno kazał rozbudować, by mogła służyć jako rezerwowy skład broni. Obecnie willę znów wykorzystywano do celów wojskowych, choć mniej chwalebnych. Jej właścicielem był Khalil Ansari, jemeński handlarz bronią. I to nie byle jaki. Jego interesy osnuwała wprawdzie mgła tajemnicy, analitycy Wydziału Operacji Konsularnych ustalili jednak, że dostarcza duże ilości broni nie tylko do Azji Południowej, ale także do Afryki. Wyróżniał się tym, że był nieuchwytny, starannie ukrywał swoje wyjazdy, miejsca pobytu, tożsamość. Aż do teraz. Belknap nie mógł trafić na lepszy moment - ani gorszy. Przez dwadzieścia lat, które spędził jako agent, nauczył się bać szczęśliwego trafu, który nadarza się w ostatniej chwili. Przeżył to na początku służby, w Berlinie Wschodnim. I siedem lat temu, w Bogocie. A teraz spotyka go to w Rzymie. Szczęścia chodzą trójkami, jak mawiał z ironią jego dobry przyjaciel, Jared Rinehart. Wiedziano, że Ansari jest o krok od zawarcia transakcji dotyczącej dużej partii broni i związanej z równoczesną wymianą towarów między kilkoma zainteresowanymi stronami. Wszystko wskazywało na to, że transakcja będzie niezwykle misterna i szeroko zakrojona taka, jaką zorganizować i zgrać w czasie mógł chyba tylko Khalil Ansari. Według informatorów, na ten wieczór zaplanowano międzynarodową telekonferencję, podczas której wszystko zostanie dopięte na ostatni guzik. Niestety, miała się odbyć na zabezpieczonej linii, z wykorzystaniem nowoczesnych urządzeń szyfrujących, wywiad elektroniczny był więc bezradny. Odkrycie, jakiego dokonał Belknap, zmieniło wszystko. Jeśli zdoła podłożyć pluskwę we właściwym miejscu, Wydział Operacji Konsularnych uzyska bezcenne informacje o funkcjonowaniu siatki Ansariego. Przy odrobinie
szczęścia można będzie ją rozpracować, a multimiliardera-handlarza śmiercią oddać w ręce sprawiedliwości. To była dobra wiadomość. Zła była taka, że Belknap rozpoznał Ansariego zaledwie przed paroma godzinami. Za mało czasu na skoordynowaną operację. Za mało czasu, by załatwić wsparcie, przedstawić plan do aprobaty centrali. Nie miał innego wyjścia, jak tylko działać w pojedynkę. Nie mógł stracić takiej okazji. Z plakietki ze zdjęciem przypiętej do jego bawełnianej koszuli wynikało, że nazywa się Sam Norton i jest jednym z architektów zatrudnionych przy ostatnim etapie renowacji przez koordynującą prace brytyjską pracownię architektoniczną. Plakietka pozwoliła mu wejść do środka, ale nie tłumaczyła jego obecności na drugim piętrze, a zwłaszcza w prywatnym gabinecie Ansariego. Jeśli ktoś go nakryje, będzie po wszystkim. Podobnie, jeśli ktoś znajdzie ochroniarza, którego uśpił strzałką z karfentanilem i wcisnął do schowka w korytarzu. To byłby koniec operacji. To byłby koniec jego samego. Belknap przyjmował te fakty do wiadomości tępo, beznamiętnie, jak przepisy ruchu drogowego. Kiedy rozglądał się po gabinecie handlarza bronią, ogarnęło go zawodowe otępienie; miał wrażenie, że obserwuje siebie gdzieś z góry. Ceramiczny element mikrofonu kontaktowego można było ukryć gdzie? W wazonie z orchideą, stojącym na biurku. Wazon posłuży jako naturalny wzmacniacz. Ludzie Jemeńczyka na pewno go sprawdzą, ale dopiero rano. Rejestrator wciśnięć klawiszy - najnowszy model - nagra teksty wpisywane z klawiatury komputera Ansariego. Nagle w słuchawce Belknapa rozbrzmiał cichy świergot, reakcja na puls radiowy wysłany przez miniaturowy detektor ruchu, schowany na korytarzu. Czyżby ktoś miał wejść do gabinetu? Niedobrze. Bardzo niedobrze. Cóż za potworna ironia losu. Szukał Khalila Ansariego od niemal roku. Teraz groziło mu, że to Ansari znajdzie jego. Cholerny świat! Ansari nie miał wrócić tak wcześnie. Belknap rozejrzał się bezradnie po pokoju wyłożonym kafelkami w stylu marokańskim. Nie było tam gdzie się schować; w grę wchodziła tylko szafa z drzwiami żaluzjowymi, w kącie obok biurka. Trudno to nazwać idealną kryjówką. Dał nura do środka i przykucnął. W wypełnionej szumiącymi ruterami szafie było nieprzyjemnie ciepło. Odliczał sekundy. Zminiaturyzowany detektor na korytarzu mógł zareagować na karalucha albo szczura. To z pewnością fałszywy alarm. Nie. Ktoś wszedł. Belknap wypatrzył przez żaluzje znajomą sylwetkę. Khalil Ansari: człowiek, który wszystko miał krągłe. Ciało złożone z owali, jak w ćwiczeniu na lekcji rysunku. Nawet jego krótko przystrzyżona broda była zaokrąglona. Wargi, uszy, podbródek, policzki miał pełne, miękkie, wydęte. Jego cielsko - zauważył Belknap - okrywał luźno opadający w fałdach biały kaftan z jedwabiu. Ansari poczłapał w stronę biurka, jakby zamyślony, ale jego oczy były czujne i omiatały pokój niczym wirujący miecz samuraja. Czy zobaczył, że nie jest sam? Belknap liczył, że w ciemnej szafie będzie niewidoczny. Liczył na wiele rzeczy. Oby się nie przeliczył. Jemeńczyk opadł ciężko na skórzany fotel za biurkiem, wyłamał sobie palce i szybko wystukał coś na klawiaturze - na pewno hasło. Przykucnięty w niewygodnej pozycji Belknap czuł ból w kolanach. Miał czterdzieści kilka lat, nie był już tak wygimnastykowany jak za młodu. Nie mógł jednak
pozwolić sobie na najmniejszy ruch; chrzęst stawu natychmiast zdradzi jego obecność. Gdyby tylko przyszedł kilka minut wcześniej albo gdyby Ansari zjawił się kilka minut później, zdążyłby zamontować rejestrator uderzeń w klawisze, elektronicznie przechwytujący impulsy wysyłane przez klawiaturę. Teraz najważniejsze to pozostać przy życiu, wyjść cało z tej katastrofy. Później będzie czas na analizy i raporty. Handlarz bronią poprawił się w fotelu i w skupieniu wpisał kolejną sekwencję instrukcji. Wysyłał e-maile. Zabębnił palcami w biurko i wcisnął guzik osadzony w fornirowanej palisandrem skrzynce. Może telekonferencja miała odbyć się przez telefonię internetową. Może przeprowadzą ją w formie zaszyfrowanego czaru. Tyle można by się dowiedzieć, gdyby tylko... Spóźnione żale, a mimo to nie dawały Belknapowi spokoju. Pamiętał, w jakiej euforii był niedawno, kiedy wreszcie wytropił swoją zwierzynę. To Jared Rinehart pierwszy nazwał go Ogarem i ten zasłużony, zaszczytny przydomek przylgnął do niego na dobre. Choć Belknap rzeczywiście miał osobliwy dar odnajdywania ludzi, którzy chcieli zniknąć, wiele ze swoich sukcesów - choć nikt nie chciał w to uwierzyć - zawdzięczał po prostu wytrwałości. A już na pewno dzięki niej odnalazł Khalila Ansariego, po tym gdy wiele oddziałów specjalnych wróciło z pustymi rękami. Biurokraci rezygnowali z poszukiwań, gdy tylko ich łopaty natrafiały na kamień. Ale nie Belknap. Każde łowy były inne; każde wiązały się z mieszaniną logiki i zachcianek, bo u ludzi logika miesza się z zachciankami. Nie można było poprzestać tylko na jednym albo drugim. Komputery w centrali potrafiły przeglądać rozległe bazy danych, badać informacje gromadzone przez służby graniczne, Interpol i podobne agencje, ale trzeba im było powiedzieć, czego mają szukać. W maszynach można było zainstalować oprogramowanie pozwalające rozpoznać wzorce - ale najpierw trzeba im było te wzorce podać. No i nie umiały wczuć się w sposób myślenia przeciwnika. Ogar mógł wytropić lisa po części dlatego, że potrafił myśleć jak on. Pukanie do drzwi. Weszła młoda kobieta - ciemne włosy, oliwkowa skóra, ale chyba Włoszka, nie Lewantynka, uznał Belknap. Surowy, czarno-biały strój pokojówki nie skrywał jej piękno, rozkwitającej zmysłowości dziewczyny, która świeżo oblekła się w bujne, kobiece kształty. Niosła srebrną tacę z dzbankiem i małą filiżanką. Belknap od razu rozpoznał zapach herbaty miętowej. Widocznie handlarz śmiercią kazał ją sobie podać. Jemeńczycy rzadko załatwiali interesy bez karafki herbaty miętowej czy szaj, jak ją nazywali, i Khalil, który miał wkrótce sfinalizować serię dużych transakcji, pozostał wierny tradycji. Belknap omal się nie uśmiechnął. To właśnie takie szczegóły pomagały mu wytropić najbardziej nieuchwytną zwierzynę. Jedną z ostatnich był Garson Williams, naukowiec z Los Alamos, który sprzedał tajemnice nuklearne Korei
Północnej i zniknął. FBI szukało go cztery lata; Belknap, gdy w końcu zlecono mu to zadanie, znalazł go w dwa miesiące. Raport z rewizji jego domu podpowiedział mu, że Williams miał wyraźnie słabość do marmite, słonej pasty na bazie drożdży, popularnej wśród Brytyjczyków w pewnym wieku oraz dawnych obywateli Imperium Brytyjskiego. Rozsmakował się w niej, kiedy był na stypendium podyplomowym w Oksfordzie. Uwagę Belknapa zwrócił fakt, że w spiżarni Williamsa były trzy słoiki marmite. Jak zawsze staranne FBI prześwietliło rentgenem wszystko, jak leci, i nigdzie nie znaleziono ukrytych mikrofilmów. Tamci agenci nie myśleli jednak tak jak Belknap. Fizyk musiał zaszyć się w słabiej rozwiniętej części świata, gdzie nie dbano o dokumenty; tak nakazywała logika, bo Koreańczycy z Północy nie zdołaliby załatwić mu dokumentów, które nie wzbudziłyby podejrzeń na Zachodzie w erze informacji. Belknap sprawdził więc dokładnie miejsca, w których Williams spędzał urlopy, szukał prawidłowości, nie w pełni uświadomionych upodobań. Jego czujniki alarmowe włączały się w specyficznych okolicznościach, przy zbieżności określonych miejsc i zapotrzebowania na określone produkty spożywcze. Do stojącego na uboczu hotelu dostarczono pewien przysmak; telefon - rzekomo od gadatliwego przedstawiciela firmy badającego „zadowolenie klientów" - pozwolił ustalić, że zamówienie złożył jeden z mieszkańców miasteczka, nie gość hotelu. Dowód, jeśli tak to można nazwać, był absurdalnie wątły; za to przeczucie Belknapa było silne. Kiedy wreszcie dopadł zbiega w nadmorskim porcie rybackim nad Arugam Bay we wschodniej Sri Lance, był sam. Zaryzykował, bo nie mógł zażądać przysłania ekipy tylko dlatego, że jakiś Amerykanin zamówił marmite. To za mało, by podjąć oficjalną akcję. Jemu jednak wystarczyło. Kiedy stanął twarzą w twarz z Williamsem, fizyk był niemal wdzięczny, że go odnaleziono. Pobyt w drogo opłaconym raju tropikalnym, jak to zwykle bywa, okazał się pasmem nudy i ogłupiającej apatii. Znów rozległ się stukot klawiszy. Ansari podniósł telefon komórkowy - bez wątpienia model z opcją automatycznego szyfrowania - i zaczął mówić po arabsku, powoli, ale z wyraźną naglącą nutą w głosie. Na chwilę zamilkł, po czym przeszedł na niemiecki. Podniósł głowę. Służąca postawiła przed nim filiżankę herbaty, obnażając w uśmiechu idealnie równe i białe zęby. Kiedy Ansari wrócił do pracy, jej uśmiech zniknął jak kamyk wrzucony do stawu. Wyszła bezszelestnie, dyskretna jak na dobrą służącą przystało.
Jak długo jeszcze? Ansari podniósł małą filiżankę do ust i skosztował herbaty. Znów powiedział coś do telefonu, tym razem po francusku. Tak, tak, wszystko zgodnie z planem. Słowa potwierdzenia, ale pozbawione szczegółów. On i rozmówca wiedzieli, o co chodzi; nie musieli sobie wszystkiego wyjaśniać. Handlarz wyłączył telefon i napisał kolejną wiadomość. Napił się herbaty, odstawił filiżankę i - to stało się nagle, jak lekki atak padaczki - zadrżał, pochylił się do przodu i głowa opadła mu na klawiaturę. Nie ruszał się, najwyraźniej był nieprzytomny. Martwy?
Niemożliwe. A jednak. Drzwi gabinetu otworzyły się znowu; to ta służąca. Wpadnie w panikę, podniesie alarm, kiedy dokona makabrycznego odkrycia?
Nie okazała najmniejszego zaskoczenia. Chyłkiem podkradła się do mężczyzny i przyłożyła palce do jego gardła. Sądząc z reakcji, nie wyczuła pulsu. Włożyła białe bawełniane rękawiczki i usadowiła Ansariego tak, by wyglądał, jakby odpoczywał, wygodnie rozparty. Podeszła do klawiatury i szybko napisała jakąś wiadomość. Potem postawiła filiżankę i dzbanek na tacy i wyszła z gabinetu. Zabrała więc narzędzia zbrodni. Khalil Ansari, jeden z najpotężniejszych handlarzy bronią na świecie, został zamordowany na oczach Belknapa. Ściśle mówiąc, otruty. Przez... młodą włoską służącą. Mocno obolały Belknap wstał z kucek, w głowie szumiało mu jak w radiu ustawionym między dwiema stacjami. Nie tak to się miało skończyć. Nagle usłyszał ciche elektroniczne popiskiwanie. Dochodziło z interkomu na biurku Ansariego. A kiedy Ansari nie odbierze? Niech to szlag! Zaraz ktoś naprawdę podniesie alarm. A wtedy nie będzie ucieczki.
Bejrut, liban
Paryż Bliskiego Wschodu - tak nazywano kiedyś to miasto, tak jak Sajgon określano Paryżem Indochin, a wstrząsany konfliktami Abidżan Paryżem Afryki; miano to było bardziej klątwą niż zaszczytem. Ci, którzy pozostali tam do dziś, wyszli cało z niejednej katastrofy. Kuloodporna limuzyna marki Daimler lawirowała płynnie wśród samochodów na rue Maarad w centrum niespokojnego miasta, znanym jako Centralny Dystrykt Bejrutu. Latarnie rzucały ostre światło na zakurzone ulice, jakby pokrywając je lśniącą powłoką. Daimler przebił się przez place de 1'Etoile - niegdyś zaprojektowany optymistycznie na wzór paryskiego centrum, teraz będący tylko zakorkowanym rondem - i sunął ulicami, przy których odrestaurowane budynki z okresu Imperium Osmańskiego i francuskiego mandatu sąsiadowały z nowoczesnymi biurowcami. Gmach, przed którym limuzyna w końcu stanęła, niczym się nie wyróżniał: sześciopiętrowy, ciemnobrązowy, jeden z kilku podobnych w tej okolicy. Wprawnemu oku szerokie zewnętrzne ramy wokół okien samochodu
ujawniłyby, że jest opancerzony - ale w tym też nie było nic godnego uwagi. W końcu to Bejrut. Niczym niezwykłym nie był również widok dwóch potężnie zbudowanych ochroniarzy w szarobrązowych popelinowych garniturach o luźnym kroju, w sam raz dla tych, którzy na co dzień muszą nosić nie tylko krawat, ale i kaburę. Wyskoczyli z limuzyny, ledwie się zatrzymała. Przecież to Bejrut. A pasażer, którego strzegli? Obserwator od razu zorientowałby się, że ten wysoki, dobrze odżywiony mężczyzna w drogim, ale jakby niedopasowanym garniturze, nie jest Libańczykiem. Nietrudno było zgadnąć, skąd pochodzi; równie dobrze mógłby wymachiwać amerykańską flagą. Kiedy szofer otworzył mu drzwi, Amerykanin rozejrzał się niespokojnie. Po pięćdziesiątce, wyprostowany, emanował wrodzonym poczuciem wyższości intruza z najpotężniejszego mocarstwa na świecie - zarazem jednak wyczuwało się w nim niepewność obcego w obcym mieście. Niósł teczkę z usztywnionymi bokami - to mogłoby być jakąś wskazówką, albo też nasuwać pytania. Jeden z ochroniarzy wszedł do budynku pierwszy. Drugi, wyższy, nie odstępował Amerykanina ani na krok i niestrudzenie obserwował okolicę. Człowiek z obstawą często niewiele różni się od jeńca. W holu czekał Libańczyk. Jego uśmiech przypominał grymas, zaczesane do tyłu czarne włosy wyglądały jak wypomadowane nieoczyszczoną ropą naftową. - Pan McKibbin? - spytał, wyciągając rękę. - Ross McKibbin? Amerykanin skinął głową. - Jestem Muhammad - szepnął Libańczyk. - Jak każdy w tym kraju - zauważył Amerykanin.
Jego łącznik uśmiechnął się niepewnie i przeprowadził gościa przez orszak uzbrojonych ochroniarzy. Byli to postawni, mocno owłosieni mężczyźni z bronią w wyczyszczonych na połysk kaburach na biodrze, mężczyźni o nieufnych oczach i ogorzałych twarzach, którzy wiedzieli, jak łatwo zniszczyć cywilizację, bo sami byli tego świadkami i postanowili stanąć po stronie czegoś bardziej trwałego: handlu. Amerykanina zaprowadzono do długiego pokoju na pierwszym piętrze, o białych ścianach zdobionych sztukaterią. Był urządzony jak salon, z tapicerowanymi krzesłami i niskim stołem zastawionym termosami z kawą i herbatą, ale wystrój wnętrza nie przesłaniał faktu, że było to miejsce pracy, nie zabawy. Ochrona została w swego rodzaju przedsionku; tu, w pokoju, zebrała się garstka lokalnych biznesmenów. Mężczyznę, którego znali pod nazwiskiem Ross McKibbin, powitały nerwowe uśmiechy i szybkie uściski dłoni. Był interes do zrobienia, a wiedzieli, że Amerykanom szkoda czasu na tradycyjną arabską uprzejmość i krasomówstwo. - Jesteśmy ogromnie wdzięczni, że zgodził się pan z nami spotkać - powiedział jeden z uczestników
spotkania, przedstawiony jako właściciel dwu kin i sieci sklepów spożywczych w Bejrucie i okolicach. - Pańska wizyta to dla nas zaszczyt-dodał inny, wyglądający na członka izby handlowej. - Jestem tylko przedstawicielem, emisariuszem - odparł Amerykanin lekceważąco. - Możecie mnie uważać za doradcę inwestycyjnego. Jedni mają pieniądze, inni ich potrzebują. Moim zadaniem jest skontaktować jednych z drugimi. - Jego uśmiech zgasł jak ekranik wyłączanej komórki. - Ciężko w tych czasach o inwestycje zagraniczne - wtrącił kolejny z miejscowych. -Ale my nie z tych, co to zaglądają darowanemu koniowi w zęby. - Nie jestem darowanym koniem - odparował McKibbin. W przedsionku drobniejszy z ochroniarzy Amerykanina przesunął się bliżej pokoju. Teraz nie tylko słyszał, ale i widział, co się dzieje. Trudno było nie zauważyć, jak nierówny jest rozkład sił. Amerykanin najwyraźniej należał do grona pośredników, którzy zarabiali na życie łamaniem prawa międzynarodowego na zlecenie mocodawców zmuszonych do pozostawania w ukryciu. Reprezentował kapitał zagraniczny wobec grupy miejscowych biznesmenów, u których głód funduszy był silniejszy od wszelkich skrupułów, jakie mogło budzić ich pochodzenie. - Panie Yorutn - rzucił McKibbin do mężczyzny, który dotąd się nie odezwał. - Jest pan bankierem, zgadza się? Co, pańskim zdaniem, byłoby najkorzystniejsze? - Myślę, że wszyscy tu są chętni do współpracy - odparł zagadnięty. Spłaszczona twarz i małe nozdrza upodabniały go do żaby. - Mam nadzieję, że spojrzy pan przychylnym okiem na Mansur Enterprises - wtrącił inny uczestnik spotkania. - Odnotowujemy znaczne zyski. - Urwał, mylnie biorąc pełne dezaprobaty spojrzenia za oznakę niedowierzania. - To prawda. Nasze księgi zostały dokładnie skontrolowane. McKibbin przeszył go zimnym wzrokiem. - Skontrolowane? Strony, które reprezentuję, skłaniają się ku mniej sformalizowanym systemom księgowości. - Z zewnątrz dobiegł pisk opon. Prawie nikt nie zwrócił na to uwagi. Mężczyzna się zaczerwienił. - Ależ oczywiście. Zapewniam, że jesteśmy otwarci na wszelkie propozycje. Słowa „pranie pieniędzy" nie padły; nie musiały. Nie było potrzeby mówić wprost, co jest celem tego spotkania. Zagraniczni gracze z rezerwami gotówki nieustalonego pochodzenia szukali na słabo uregulowanych rynkach, takich jak libański, firm mogących służyć za przykrywkę, przedsiębiorstw,
przez które można by przepuszczać nielegalnie zarobione pieniądze i odzyskiwać je już jako legalne dochody. Większość pieniędzy wróci do cichych wspólników; część zostanie na miejscu. W pokoju czuć było chciwość i lęk. - Nie wiem, czy nie tracę czasu - ciągnął McKibbin znudzonym głosem. - Mówimy o umowie opartej na zaufaniu. A bez szczerości nie może być zaufania. Bankier zdobył się na żabi półuśmiech i zamrugał powoli. W pełną napięcia ciszę wdarł się tupot nóg na szerokich schodach tarasu: spóźnieni uczestnicy jakiegoś spotkania? Czy ktoś inny? Ostry, drażniący terkot broni automatycznej przerwał jałowe rozważania. Początkowo zabrzmiało to jak wybuch fajerwerków, ale trwało dłużej i odgłosy następowały po sobie szybciej. Rozległy się krzyki ludzi wciągających powietrze do ściśniętych gardeł, żałosny chór przerażenia. A potem groza wdarła się do sali konferencyjnej jak rozwścieczona furia. Wpadli tu mężczyźni w kefijach, z kałasznikowami wymierzonymi w libańskich biznesmenów. Po chwili pokój zmienił się w scenę rzezi. Zdobione sztukaterią ściany wyglądały, jakby sfrustrowany malarz ochlapał je szkarłatną farbą; ciała leżały porozrzucane jak oblane czerwienią manekiny. Spotkanie się zakończyło.
Rzym
Todd Belknap rzucił się do drzwi gabinetu i z podkładką do pisania w ręku pobiegł w głąb długiego korytarza. Będzie musiał improwizować. Planowana droga ucieczki - na dół, na dziedziniec wewnętrzny, a stamtąd przez pochylnię wyładunkową na zewnątrz - nie wchodziła w grę: za mało czasu. Musiał wybrać prostszą drogę - nie miał innego wyjścia. Na końcu korytarza zatrzymał się; dwaj ochroniarze robili obchód piętro niżej. Przylgnął plecami do otwartych drzwi pokoju gościnnego i zaczekał kilka minut, aż pójdą. Cichnące kroki, brzęk pęku kluczy, trzask zamykanych drzwi; coraz słabsze, coraz dalsze odgłosy. Bezszelestnie zszedł po schodach i odtwarzając w myśli plan budynku, otworzył wąskie drzwi po prawej stronie. Prowadziły na tylną klatkę schodową, która pozwoli mu ominąć główną kondygnację, co zmniejszy ryzyko wpadki. Ledwie jednak przestąpił próg, wyczuł, że coś jest nie tak. Najpierw było lekkie ukłucie niepokoju, dopiero potem zrozumiał, co je wywołało: podniesione głosy i uderzenia gumowych podeszew o twardą posadzkę. Ludzie, którzy biegli, nie szli. Zakłócenie rutyny. Wniosek: znaleźli zwłoki Khalila Ansariego. Wniosek: zaostrzono środki bezpieczeństwa. Wniosek: szansę Belknapa na przetrwanie malały z każdą minutą spędzoną wewnątrz budynku. A może już było za późno? Biegnąc schodami w dół, usłyszał brzęczenie i krata u podnóża schodów zatrzasnęła się elektronicznie. Wyłączono standardowe zabezpieczenia przeciwpożarowe i zablokowano wszystkie wejścia i wyjścia. Czy był uwięziony na klatce schodowej? Pobiegł z powrotem na górę i spróbował przekręcić gałkę w drzwiach na piętro. Otworzyły się i przeszedł przez nie. Prosto w pułapkę. Jego lewe ramię znalazło się w żelaznym uścisku, lufa pistoletu boleśnie wbiła się w kręgosłup. Czujnik ciepła i ruchu musiał wskazać jego kryjówkę. Gwałtownie odwrócił głowę i napotkał kamienne spojrzenie mężczyzny, który ściskał jego rękę. Drugi, niewidoczny ochroniarz, przyciskał mu pistolet do pleców. Zajmował bezpieczniejszą pozycję, a więc musiał być młodszy od tamtego. Belknap ponownie obrzucił spojrzeniem człowieka, który go trzymał. Śniady, gładko ogolony brunet po czterdziestce, a więc w wieku, w którym doświadczenie jest atutem jeszcze nienadwątlonym przez utratę sprawności fizycznej. Z młodym mięśniakiem można by sobie poradzić, z tym podstarzałym weteranem też. Tyle że to, jak się poruszał, wskazywało, że doskonale wie, co robi. Jego twarz nie zdradzała ani nadmiernej pewności siebie, ani strachu. Taki przeciwnik był naprawdę groźny: stal zahartowana w bojach, ale jeszcze nienadwerężona. Mężczyzna był potężnie zbudowany, mimo to poruszał się zwinnie. Miał kanciastą twarz, garbaty nos, najwyraźniej złamany w młodości -i szerokie czoło, lekko wysunięte nad jaszczurczymi oczami -
oczami drapieżnika oglądającego powaloną ofiarę. - Ależ panowie, nie wiem, o co chodzi - zaczął Belknap, przybierając ton zaskoczonego szaraczka. Jestem architektem, przyjechałem skontrolować podwykonawców. Robię, co do mnie należy. Proszę zadzwonić do biura, wszystko wyjaśnią. Człowiek, który przedtem wbijał mu pistolet w plecy, stanął po jego prawej stronie: dwudziestokilkuletni, gibki, brązowe włosy obcięte en brosse, zapadnięte policzki. Wymienił spojrzenia ze starszym ochroniarzem. Żaden z nich nie zniżył się do tego, by odpowiedzieć na paplaninę Belknapa. - Może nie znacie angielskiego - powiedział Belknap. - Pewnie w tym cały problem. Dovreiparlare in italiano... - Twoim problemem nie jest to, że nie rozumiem - odparł starszy ochroniarz po angielsku z lekko cudzoziemskim akcentem i jego żelazny uścisk stał się jeszcze mocniejszy. - Twoim problemem jest to, że doskonale rozumiem. Sądząc po akcencie Tunezyjczyk, uznał Belknap. - Skoro tak... - Chcesz mówić? Świetnie. Bo ja chcę posłuchać. Ale nie tu. - Ochroniarz przystanął na chwilę i szarpnięciem zatrzymał jeńca. -W naszej pięknej stanzaper gli interrogatori. Sali przesłuchań. W piwnicy. Tam pójdziemy. Krew zastygła Belknapowi w żyłach. Wiedział, co to za pomieszczenie - obejrzał je na planach i zebrał informacje o jego konstrukcji i wyposażeniu, jeszcze zanim się upewnił, że właścicielem willi rzeczywiście jest Ansari. Była to po prostu izba tortur, i to bardzo nowoczesna. Totalmente insonorizzato - jak to określono w szczegółowym projekcie architektonicznym: całkowicie dźwiękoszczelna. Materiały dźwiękochłonne wykonała na zamówienie holenderska firma. Izolację akustyczną zapewniało połączenie spoistości i odstępów między warstwami: sala wyłożona była z zewnątrz i od wewnątrz gęstym polimerem z piachu; framugę drzwi zabezpieczały solidne gumowe plomby. Człowiek mógł tam wrzeszczeć na całe gardło i nikt stojący za ścianą, w odległości półtora metra, by go nie usłyszał. Gwarantowała to misterna technologia wytłumienia. A wyposażenie tej piwnicy gwarantowało, że krzyki będą. Złoczyńcy zawsze pilnowali, by świat nie widział ani nie słyszał ich czynów; Belknap przekonał się o tym dwadzieścia kilka lat wcześniej, w Berlinie Wschodnim. Dewizą miłośników okrucieństwa niezmiennie pozostawała prywatność; pozwalała ona ukryć barbarzyństwo pod samym nosem społeczeństwa. Belknap wiedział też coś jeszcze. Jeśli zabiorą go do stanza per gli interrogatori, to będzie koniec. Koniec operacji; jego własny koniec. Stamtąd nie było ucieczki. Każda forma oporu,
jakkolwiek niebezpieczna, była lepsza od znalezienia się w izbie tortur. Jedyną przewagą Belknapa było to, że był tego świadom, tamci zaś zakładali, że nie jest. Być bardziej zdesperowanym niż się przeciwnikowi wydaje to jak chwytać się brzytwy. Ale lepsze to niż nic. Przywołał na twarz tępy wyraz wdzięczności. - Dobrze - powiedział. - W porządku. Rozumiem, że to obiekt ściśle chroniony. Róbcie, co musicie. Chętnie porozmawiam, gdziekolwiek zechcecie. Ale... przepraszam, jak pan się nazywa? - Mów mi Yusef - odparł starszy ochroniarz.
- Ale, Yusef, popełniasz błąd. Nic do mnie nie masz. - Rozluźnił się lekko, skulił ramiona, by sprawiać wrażenie, że jest niegroźny. Oczywiście nie uwierzyli w jego zapewnienia. Nie mógł tylko okazać, że o tym wie. Okazja nadarzyła się, kiedy postanowili nie tracić czasu i sprowadzić go na dół główną klatką schodową - okazałą, krętą konstrukcją z trawertynu wyłożoną perskim chodnikiem - zamiast betonowymi schodami na tyłach budynku. Gdy dostrzegł blask ulicznych latarni w matowych oknach wykuszowych po obu stronach masywnych drzwi wejściowych, szybko podjął decyzję. Jeden krok, drugi, trzeci - wyrwał ramię z uścisku ochroniarza słabym gestem urażonej godności, a ten nie zareagował. Ot, beznadziejna szamotanina ptaka w klatce. Odwrócił się do ochroniarzy, jakby chciał znów zagaić rozmowę. Udawał, że nie patrzy, gdzie stawia nogi. Pod chodnikiem była gruba podkładka wijąca się po stopniach; można to będzie wykorzystać. Czwarty krok, piąty, szósty: Belknap potknął się, na tyle przekonująco, na ile potrafił, i udał, że traci równowagę. Upadł na rozluźniony lewy bark, jednocześnie ukradkiem podpierając się prawą dłonią. - Cholera! - krzyknął i z udawanym przerażeniem sturlał się jeszcze dwa stopnie w dół. - Vigilanza fuoril - mruknął do partnera doświadczony ochroniarz, ten o imieniu Yusef. Mieli tylko sekundę na podjęcie decyzji, jak zareagować: jeniec był cenny - tak cenny jak informacje, jakie mógł posiadać. Gdyby zabili go za szybko, mogłyby ich spotkać nieprzyjemności. Z drugiej strony, żeby trafić i nie zabić, trzeba było bardzo starannie wymierzyć, zwłaszcza w ruchomy cel. A Belknap był ruchomym celem; podniósł się bowiem i wyrwał naprzód jak z bloku startowego. Zbiegł na sam dół -jakby w stawach skokowych miał ciasno zwinięte sprężyny - i rzucił się w stronę drzwi w stylu palladiańskim. Nie one jednak były jego celem; jak wszystkie wyjścia, na pewno zamknięto je na zamek magnetyczny. Gwałtownie odbił w bok - ku szerokiej na kilkadziesiąt centymetrów ozdobnej szybie z ołowiowego
szkła, o identycznym kształcie jak drzwi, ale węższej. Władze Rzymu nie zgodziły się na jakiekolwiek widoczne zmiany w fasadzie willi - dotyczyło to także owej ozdobnej szklanej tafli. Plany architektoniczne przewidywały zastąpienie jej taką samą, ale wykonaną z kuloodpornego i nietłukącego metakrylanu, miną jednak miesiące, zanim replika, wymagająca współpracy rzemieślników i inżynierów, będzie gotowa. Belknap rzucił się całym ciałem na szybę, wysuwając do przodu biodra i odwracając twarz, by uniknąć skaleczeń i... Ustąpiła, z trzaskiem wyskoczyła z ramy i rozbiła się na kamieniach na zewnątrz. Podstawy fizyki: energia kinetyczna jest wprost proporcjonalna do iloczynu masy i kwadratu prędkości. Belknap zerwał się na nogi i popędził wyłożoną kamiennymi płytami drogą. Ochroniarze byli jednak zaledwie o sekundy wolniejsi. Usłyszał, że biegną za nim - a potem strzały. Poruszał się zygzakiem, by utrudnić im zadanie, błyski wystrzałów przecinały ciemność jak eksplodujące gwiazdy. Słyszał, jak kule odbijają się od posągów stojących przed willą. Robił uniki przed ogniem wymierzonych w niego pistoletów i jednocześnie modlił się, by nie trafił go żaden przypadkowy rykoszet. Z trudem łapiąc powietrze, gnany strachem, który nie pozwalał myśleć o obrażeniach, odbił w lewo, podbiegł do muru ogradzającego posiadłość i skoczył. Ostry jak brzytwa drut kolczasty pociął na nim ubranie, na kolcach zostało pół koszuli. Kiedy przedzierał się przez ogrody sąsiednich konsulatów i małych muzeów przy via Angelo Masina, wiedział, że lada chwila poczuje ból promieniujący z lewej kostki, że dadzą o sobie znać znękane mięśnie i stawy. Na razie jednak adrenalina wyłączyła obwody sterujące bólem. Był za to wdzięczny. I za coś jeszcze. Żył.
Bejrut, Liban
Całe pomieszczenie przepełniał odrażający smród podziurawionych ciał i odsłoniętych wnętrzności: zapach krwi, przypominający woń starych miedziaków, mieszał się z odorem kału. To był fetor rzeźni, gwałt na węchu. Sztukateria na ścianach, wypielęgnowana skóra i kosztowne materiały obić wszystko tonęło w gęstej jak syrop krwi. Niższy z dwu ochroniarzy Amerykanina czuł palący ból w piersi -kula trafiła go w bark i prawdopodobnie przebiła płuco. Zachował jednak przytomność. Spod lekko uchylonych powiek widział zmasakrowane ciała i rozpieranych przerażającą butą napastników w kefijach. Nie zabili tylko mężczyzny, który przedstawiał się jako Ross McKibbin. Wyraźnie sparaliżowany strachem, patrzył z niedowierzaniem wokół siebie; uzbrojeni mężczyźni brutalnie naciągnęli mu na głowę płócienny kaptur w kolorze błota, wyprowadzili z pokoju i zbiegli schodami na dół.
Dyszący ciężko ochroniarz w popelinowej marynarce, która powoli przesiąkała krwią, usłyszał cichy warkot silnika furgonetki. Przez okno zdołał jeszcze zobaczyć, jak napastnicy brutalnie wpychają Amerykanina ze związanymi rękami na tył wozu - i furgonetka z rykiem odjechała w szarą noc. Ochroniarz wyjął z ukrytej wewnętrznej kieszeni mały telefon komórkowy. Miał go używać tylko w ostateczności; jego szef z Wydziału Operacji Konsularnych wielokrotnie to podkreślał. Grubymi palcami, śliskimi od tętniczej krwi, mężczyzna wybrał jedenastocyfrowy numer. - Pralnia chemiczna Harrisona - odezwał się znudzony głos po drugiej stronie. Ranny usiłował nabrać powietrza do uszkodzonych płuc. - Pojmali Polluksa. - Proszę powtórzyć - zażądał głos. Amerykański wywiad chciał powtórzenia wiadomości, być może dla celów identyfikacji głosowej, więc agent wykonał polecenie. Nie było potrzeby podawać czasu ani miejsca; telefon zawierał dostosowany do potrzeb wojska nadajnik GPS, umożliwiający nie tylko odczyt daty i godziny, ale i geolokację z dokładnością do trzech metrów. Wiedzieli zatem, skąd porwano Polluksa. Ale dokąd go zabrano?
Waszyngton
- A niech to wszyscy diabli! - wrzasnął dyrektor do spraw operacji, aż naprężyły mu się mięśnie na szyi. Wiadomość odebrał specjalny wydział INR, Biuro Wywiadu i Analiz Departamentu Stanu, a minutę później przekazano ją kierownictwu działu operacji. Wydział Operacji Konsularnych szczycił się płynnym przepływem informacji, odróżniającym go od ociężale, niemrawo działających większych agencji szpiegowskich. A góra wyraźnie dała do zrozumienia, że misja Polluksa ma najwyższy priorytet. Stojący na progu gabinetu dyrektora młodszy oficer - o skórze koloru kawy z mlekiem i czarnej, krótko ostrzyżonej gęstej masie falujących włosów - wzdrygnął się, jakby to on sam zasłużył na przekleństwo. - Cholera! - krzyknął dyrektor i uderzył pięścią w biurko. Odsunął się z krzesłem i wstał. Drgała mu żyła na czole. Nazywał się Gareth Drucker i choć wzrok miał skierowany na młodszego oficera, tak naprawdę go nie widział. Jeszcze nie. Wreszcie jego oczy skupiły się na śniadym mężczyźnie. - Jak to wygląda? - rzucił jak sanitariusz pytający o tętno i ciśnienie krwi. - Telefon dostaliśmy przed chwilą. - „Przed chwilą", to znaczy...? - Może półtorej minuty temu. Od naszego człowieka, który sam jest w kiepskim stanie. Pomyśleliśmy, że będzie pan chciał o tym jak najszybciej usłyszeć. Drucker wcisnął guzik interkomu.
- Wezwij Garrisona-zakomenderował niewidocznej asystentce. Drucker był szczupły, miał metr siedemdziesiąt wzrostu; jeden ze współpracowników porównał go kiedyś do żaglówki: drobnej budowy, rósł w oczach, gdy dostawał wiatr w żagle. Tak było i teraz; miał wyprężoną pierś i szyję, nawet oczy wydawały się powiększone za prostokątnymi okularami bez oprawek. Wargi się wydęły, krótkie i grube jak szturchana patykiem dżdżownica. Młodszy oficer odsunął się na bok i do gabinetu Druckera wmaszerował barczysty mężczyzna po sześćdziesiątce. Popołudniowe słońce przebijało się przez żaluzje i zalewało tanie meble rządowej instytucji - biurko z kompozytowym blatem, nieudolnie fornirowany kredens, podniszczone szafki z
emaliowanej stali, wypłowiałe, obite aksamitem krzesła, które kiedyś były zielone i zachowały jeszcze trochę koloru. Sztuczna wykładzina, barwą i fakturą zawsze zbliżona do ziemi, była szczytowym osiągnięciem kamuflażu, nie dobrego smaku. Nie zaszkodziło jej nawet to, że deptano po niej od dziesięciu lat. Barczysty mężczyzna wykręcił szyję i spojrzał zmrużonymi oczami na młodszego oficera. - Gomez, zgadza się? - Gomes - poprawił oficer. - To ich zmyli - powiedział starszy mężczyzna i jego ton nie pozostawiał wątpliwości, że pozwolił sobie na niesmaczny żart. Nazywał się Will Garrison i kierował operacją bejrucką. Śniade policzki młodszego oficera poczerwieniały lekko. - Zostawię panów. Garrison spojrzał na Druckera, szukając u niego aprobaty. - Zostań. Będziemy mieli pytania. Gomes wszedł do gabinetu z potulną miną pracownika wezwanego na dywanik. Dopiero po kolejnym niecierpliwym geście Druckera usiadł na jednym z zielonych krzeseł. - Co możemy zrobić? - spytał Garrisona Drucker. - Dostajesz kopa w jaja, to zginasz się wpół. Tyle możesz zrobić. - Czyli mamy przesrane. - Wicher wściekłości ucichł i Drucker znów wyglądał na równie zużytego jak wszystko w tym gabinecie, choć w sumie był tu najnowszym elementem, funkcję dyrektora do spraw operacji pełnił bowiem dopiero od czterech lat. - I to jak. - Will Garrison odnosił się do Druckera przyjaźnie, ale bez szacunku. Najstarszy stażem ze wszystkich członków kierownictwa wydziału, przez lata zebrał doświadczenia i znajomości, które często okazywały się bezcenne. Nie złagodniał z wiekiem, Gomes dobrze o tym wiedział. Garrison zawsze miał opinię twardziela i taki był, teraz nawet bardziej niż kiedyś. W firmie mówiło się, że gdyby istniała skala twardości Mohsa dla ludzi, on by się w niej nie zmieścił. Był pamiętliwy, łatwo wpadał w gniew, miał wystającą szczękę, która wystawała jeszcze bardziej, kiedy był zły, i temperament, którego podziałka zaczynała się na „lekko wkurzony", a potem było już tylko gorzej. Na studiach w Richmond Gomes kupił używany samochód z zepsutym radiem; wskazówka częstotliwości utknęła na stacji nadającej heavy metal, a gałka regulacji dźwięku w połowie skali, tak że można je było tylko podgłośnić. Pomijając heavy metal, Garrison przypominał
mu tamto radio. Właściwie to dobrze, że Drucker nie przywiązywał wagi do służalczych rytuałów. Koledzy Gomesa zgodnie twierdzili, że najgorszy jest klasyczny typ „podlizywać się górze, gnoić dół". Garrison może i gnoił podwładnych, ale nie podlizywał się przełożonym, a Drucker owszem, podlizywał się przełożonym, ale nie gnoił podwładnych. I jakoś to funkcjonowało. - Zdjęli mu też buty - powiedział Drucker. - Wyrzucili je z samochodu. Razem z nadajnikiem GPS. Nie są głupi. - Matko Boska - zagrzmiał Garrison i zerknął na Gomesa. - Kto? - Nie wiemy. Nasz człowiek na miejscu twierdzi... - Co? - zerwał się Garrison.
Gomes poczuł się jak na przesłuchaniu. - Że porywacze wpadli na spotkanie zorganizowane między... - Wiem wszystko o tym cholernym spotkaniu - warknął Garrison. - W każdym razie bandyci włożyli mu kaptur, wrzucili go do furgonetki i tyle ich widziano. - Bandyci - powtórzył Garrison takim tonem, jakby cierpiał na niestrawność. - Niewiele wiemy o porywaczach - dodał Gomes. - Działali szybko i brutalnie. Oprócz niego wystrzelali wszystkich, jak leci. Chusty na głowach, broń automatyczna. - Wzruszył ramionami. - Bojownicy arabscy. Takie jest moje zdanie. Garrison spojrzał na młodego oficera jak uzbrojony w długą igłę kolekcjoner motyli na godny uwagi okaz. - Twoje zdanie, powiadasz? Drucker odwrócił się do oficera dowodzącego. - Ściągnijmy tu Oakeshotta - rzucił rozkaz przez interkom. - Mówię tylko... - ciągnął Gomes, starając się zapanować nad drżeniem głosu. Garrison założył ręce na piersi. - Naszego chłopaka porwali w Bejrucie. Przypuszczasz, że to sprawka bojowników arabskich.
- Każde słowo wypowiadał z przesadnym naciskiem. - Założę się, że na studiach byłeś orłem. - Ornitologia to nie moja działka - mruknął Gomes. Garrison syknął cicho. - Cholerny żółtodziób. Gdyby porwali kogoś w Pekinie, oświadczyłbyś, że twoim zdaniem stoi za tym Chińczyk. Niektóre rzeczy są oczywiste. Jeśli pytam, co to była za furgonetka, nie mów mi „taka z kołami". Comprende, do kurwy nędzy? - Ciemnozielona, brudna. Zasłonięte okna. Nasz człowiek miał wrażenie, że to był ford. Do gabinetu wszedł wysoki chudzielec o wąskiej twarzy i z aureolą siwiejących włosów. Tweedowa marynarka w jodełkę wisiała na nim luźno. - Czyja to była operacja? - spytał Mike Oakeshott, zastępca dyrektora do spraw analiz. Opadł na wolne bardziej-zielone-niż-nie krzesło, skrzyżował długie smukłe ramiona i cienkie golenie jak ostrza scyzoryka. - Dobrze wiesz, czyja - burknął Garrison. - Moja. - Ty jesteś oficerem dowodzącym - powiedział Oakeshott i spojrzał na niego znacząco. - Kto ją zaplanował? Barczysty mężczyzna wzruszył ramionami. - Ja. Szef analityków popatrzył na niego bez słowa. - Ja i Polluks - uściślił Garrison i wzruszył ramionami w geście kapitulacji. - Właściwie głównie Polluks. - Kręcisz jak kolarze na Tour de France - rzucił Oakeshott. - Polluks jest geniuszem w planowaniu operacji. Nie naraża się bez potrzeby. Trzeba to wziąć pod uwagę. - Spojrzał na Druckera. - Jaki był plan? - Cztery miesiące działał pod przykryciem - odparł Drucker. - Pięć miesięcy - poprawił go Garrison. - Jako Ross McKibbin. Amerykański biznesmen prowadzący lewe interesy. Rzekomy pośrednik, badający możliwości prania narkokasy. - Dobra przynęta na płotki. On nie szukał płotek. - Żebyś wiedział - stwierdził Drucker. - Polluks przyjął strategię małych kroków. Nie chodziło mu o
ryby. Szukał drugiego rybaka. Dzięki tej przynęcie mógł zasiąść na molo. - Rozumiem - powiedział Oakeshott. - Powtórka z George'a Habasha. Starszy analityk nie musiał dodawać nic więcej. Na początku lat siedemdziesiątych przywódca palestyńskich bojowników, George Habash zwany Doktorem, zorganizował w Libanie tajny szczyt ugrupowań terrorystycznych z całego świata, w tym hiszpańskiej ETA, japońskiej Armii Czerwonej, grupy Baader-Meinhof i Irańskiego Frontu Wyzwolenia. Od tego czasu terroryści wszystkich krajów zaopatrywali się w broń właśnie u Habasha i, ogólnie, w Libanie. Czeski pistolet maszynowy skorpion, z którego zabito Aldo Moro, pochodził z libańskiego rynku broni. Kiedy szef Autonomii, włoskiej grupy rewolucjonistów, wpadł w ręce policji z dwiema rakietami Strieła, Ludowy Front Wyzwolenia Palestyny oświadczył, że są one jego własnością, i zażądał ich zwrotu. Na długo jednak przed zburzeniem muru berlińskiego libańskie rynki broni, kanały przesyłowe umożliwiające grupom ekstremistów z całego świata kupno i sprzedaż narzędzi ich krwawych kampanii, zaczęły chylić się ku upadkowi. Teraz to się zmieniło. Jared Rinehart i jego ekipa potwierdzili, że siatka się odradza: kontakty znów się ożywiły. Świat wracał w dawne koleiny. Tak zachwalany nowy ład szybko się zestarzał. Analitycy wywiadu wiedzieli coś jeszcze. Powstania zbrojne nie stały się tańsze; Biuro Wywiadu i Analiz Departamentu Stanu szacowało, że koszt utrzymania pięciuset członków Czerwonej Brygady wynosi równowartość stu milionów dolarów rocznie. Współczesne grupy ekstremistów miały ogromne potrzeby: podróże lotnicze, specjalna broń, okręty do transportu amunicji, środki na łapówki dla urzędników. Koszty rosły. Wielu legalnie działających biznesmenów rozpaczliwie potrzebowało szybkiego zastrzyku gotówki. Podobnie jak mała, ale znacząca grupa organizacji siejących zamęt i spustoszenie. Jared Rinehart Polluks - opracował strategię, dzięki której miał spenetrować środowisko nabywców. - Szpiegostwo to nie zabawa - mruknął Drucker w zamyśleniu. Oakeshott skinął głową. - Jak mówiłem, Polluks jest bystry jak nikt. Miejmy nadzieję, że tym razem nie przechytrzył sam siebie. - Był blisko, dobrze mu szło - powiedział Garrison. - Chcesz się skumać z bankierami? Zacznij pożyczać, a zaraz zlecą się do ciebie tylko po to, żeby zobaczyć, coś ty za jeden. Polluks wiedział, że jednym z uczestników spotkania będzie bankier, który trzyma wiele srok za ogon. Rywal, nie interesant. - Bardzo to skomplikowane i dość kosztowne - stwierdził Oakeshott. Garrison się zasępił.
- Żeby przeniknąć do siatki Ansariego, nie wystarczy napisać podania. - No właśnie - przytaknął Oakeshott. - Zobaczmy, czy dobrze rozumiem. Tego samego wieczoru, kiedy Ansari przebywa w swojej cytadeli zła i finalizuje wartą trzysta milionów dolarów łączoną transakcję dotyczącą broni średniego kalibru, tego samego wieczoru, kiedy stawia kropkę nad „i", autoryzuje podpisy elektroniczne, i przesyła kupę forsy na jedno ze swoich kont... Jared Rinehart vel Ross McKibbin spotyka się z grupą chciwych bejruckich sklepikarzy i zostaje porwany przez bandę wkurzonych Arabusów z kałasznikowami. Tego samego wieczoru. Ktoś uważa, że to tylko przypadek? - Nie wiemy, co poszło źle - zasępił się Drucker i ścisnął oparcie krzesła, jakby dla utrzymania równowagi. - Instynkt mi mówi, że odegrał tę rolę bogatego amerykańskiego biznesmena aż za dobrze. Porywacze pewnie uznali, że będzie sporo wart jako zakładnik. - Jako agent wywiadu amerykańskiego? - Oakeshoot usiadł prosto. - Jako bogaty amerykański biznesmen - nie ustępował Drucker. - O tym mówię. Porwania są w Bejrucie czymś pospolitym, nawet w dzisiejszych czasach. Bojówki potrzebują kasy. Nie mogą już liczyć na Sowietów. Saudyjska rodzina królewska wycofała wsparcie. Z Syryjczyków zrobiły się sknery. Moim zdaniem wzięli go za człowieka, za którego się podawał. Oakeshott powoli pokiwał głową. - No to macie niezły pasztet. Zwłaszcza przy tym, co dzieje się na Kapitolu. - Chryste - mruknął Drucker. -A jutro znów mam spotkanie z tą cholerną senacką komisją od służb.
- Wiedzą o operacji? - spytał Garrison. - W ogólnych zarysach. Przy takim budżecie nie dało się jej ukryć. Pewnie będą mieli pytania. A ja za cholerę nie znam odpowiedzi. - O jakim budżecie mówimy? - zainteresował się Oakeshott. Lśniąca w słońcu kropla potu na czole Druckera drgała na pulsującej żyłce. - Pół roku oznacza duże wydatki, których się nie da odzyskać, nie wspominając o liczbie zaangażowanych ludzi. Mają nas jak na widelcu. - Im szybciej coś zrobimy, tym większe szansę Polluksa - wtrącił Gomes z przejęciem. - Taka jest moja opinia. - Słuchaj no, młody - wycedził Garrison i zgromił go spojrzeniem. - Z opinią jest jak z dupą: każdy ją ma.
- Jeśli Komisja Kirka dowie się, co się stało - stwierdził Drucker cicho - do mojej się dobiorą; i nie mówię o opinii. Mimo wpadających promieni słońca gabinet zdawał się tonąć w złowieszczym cieniu. - Nie chcę być nieuprzejmy, ale czegoś nie rozumiem. - Gomes nie krył zdziwienia. - Zabrali jednego z naszych. I to kluczowego gracza. Jezu, przecież chodzi o Jareda Rineharta. Co zrobimy? Zapadła cisza. Drucker odwrócił się do dwóch starszych współpracowników; rozumieli się bez słów. Osadził wzrokiem młodego oficera. - To, co najtrudniejsze - powiedział dyrektor operacji. - Nie zrobimy nic.
Rozdział 2
Andrea Bancroft pociągnęła szybki łyk wody mineralnej. Czuła się skrępowana, jakby wszyscy na nią patrzyli. Rzut oka po sali potwierdził, że tak właśnie było. Dobrnęła do połowy prezentacji dotyczącej proponowanej umowy z MagnoCom, firmą powszechnie uważaną za przyszłego ważnego gracza w branży kablowej i telekomunikacyjnej. Raport ten był największym wyzwaniem w dotychczasowej karierze dwudziestodziewięcioletniej analityczki papierów wartościowych i długo się do niego przygotowywała. W końcu nie chodziło o zwyczajne wprowadzenie w temat; prace nad umową były w toku i zbliżał się termin jej finalizacji. Ubrała się stosownie do okazji, w swój najlepszy kostium Ann Taylor w niebieskoczarną kratę, śmiały, ale nie wyzywający. Dotąd szło nieźle. Pete Brook, prezes Coventry Equity Group, a zarazem jej szef, kiwał głowąz aprobatą ze swojego miejsca w głębi sali. Ludzi interesowało to, czy naprawdę się przyłożyła, czy tylko się miga. Jej raport był szczegółowy. Bardzo szczegółowy, musiała przyznać. Pierwszych kilka slajdów przedstawiało przepływ gotówki, różne strumienie dochodów i centra kosztów, straty i inwestycje kapitałowe, stałe i zmienne koszty poniesione przez firmę w ciągu ostatnich pięciu lat. Andrea Bancroft była młodszą analityczką w Coventry Equity od dwu i pół roku; dla tej pracy porzuciła studia doktoranckie. Sądząc z miny Pete'a Brooka, czekał ją awans. Nie będzie już „młodszą", lecz „starszą" analityczką, i kto wie, może jeszcze przed końcem roku jej pensja będzie miała sześć cyfr. Znajomi, którzy zostali na uczelni, mogli o takiej tylko pomarzyć. - Widać na pierwszy rzut oka - powiedziała - że mamy do czynienia z imponującym wzrostem dochodów i liczby klientów. - Na ekranie za jej plecami wyświetlił się slajd z krzywą idącą w górę. Coventry Equity Group była, jak zwykł mawiać Brook, swatką. Jej inwestorzy mieli pieniądze; rynki
miały ludzi, którzy mogli z tych pieniędzy zrobić dobry użytek. Coventry polowała na niedoceniane okazje; szczególnie interesowały ją prywatne inwestycje w papiery publiczne, a więc sytuacje, w których fundusz wysokiego ryzyka mógł nabyć po obniżonej cenie pakiet akcji zwykłych albo obligacji powiązanych z akcjami. Transakcje takie na ogół dotyczyły firm w tarapatach, potrzebujących szybkiego zastrzyku gotówki. Gdy MagnoCom zwrócił się do Coventry, kierownik firmy do spraw nawiązywania kontaktów z inwestorami był wniebowzięty, bo akurat ta spółka była w zaskakująco dobrej kondycji: jak wyjaśnił jej prezes, potrzebowała gotówki nie po to, by przetrwać kiepski okres, lecz żeby wykorzystać możliwość przejęcia innej firmy. - Nieustający wzrost - kontynuowała Andrea. - Widać to na pierwszy rzut oka. Herbert Bradley, pucołowaty kierownik do spraw nowych inwestycji, pokiwał głową z zadowoleniem. - Jak mówiłem, to nie byle narzeczona z ogłoszenia - oświadczył i rozejrzał się po zebranych. - To małżeństwo z woli niebios. Andrea przełączyła na następny slajd. - Tyle że to, co widać na pierwszy rzut oka, to niepełny obraz. Zacznijmy od tej listy tak zwanych jednorazowych wydatków. - Były to liczby zagrzebane w kilkunastu różnych rubrykach, ale zebrane razem tworzyły jednoznaczny, niepokojący wzór. - Kiedy dobrze poszukać, okazuje się, że firma ma na koncie wiele zatuszowanych transakcji wymiany akcji za długi. Głos z głębi sali. - Ale dlaczego? Po co mieliby to robić? - Pete Brook pocierał kark lewą dłonią, jak zawsze, kiedy był poruszony. - I to właśnie jest pytanie za miliard czterysta milionów dolarów. - Andrea miała nadzieję, że nie robi wrażenia zbyt pewnej siebie. - Proszę spojrzeć. - Wyświetliła slajd pokazujący wpływy i nałożyła na niego drugi, przedstawiający liczbę nowych klientów w tym samym okresie. - Te statystyki powinny być z sobą ściśle związane. Ale tak nie jest. Obie wzrastają, owszem, tyle że nie równocześnie. Bywa, że w jakimś kwartale jedna spada, a druga idzie w górę. Są zmiennymi niezależnymi. - Jezu - rzucił Brook. Widziała po jego przybitej minie, że zrozumiał. - Kantują, tak? - Na to wygląda. Dostają mocno po kieszeni, bo oferują nowym klientom duże upusty, a ci potem nie chcą przedłużyć umowy po wyższych stawkach. Dlatego chwalą się danymi, które są dla nich najkorzystniejsze: tempem wzrostu dochodów i liczby klientów. Wyszli z założenia, że spojrzymy na całokształt i uznamy, że wszystko gra. Ale te ich wyliczenia to kuglarstwo; wymienili akcje za długi i ukryli koszty zdobywania nowych klientów w tych niby-jednorazowych wydatkach.
- Nie do wiary. - Brook palnął się w czoło. - Ale prawdziwe. Ten dług to wielki zły wilk. Ubrali go w sukienkę i czepek, to wszystko. Pete Brook odwrócił się do Bradleya. - A ty mówiłeś: „Babciu, jakie ty masz piękne wielkie zęby". Bradley wpił w Andreę Bancroft surowe spojrzenie. - Jest pani pewna? - Niestety tak. Wie pan, że zajmowałam się historią, prawda? Dlatego pomyślałam, że historia firmy może rzucić trochę światła na całą sytuację. Sięgnęłam daleko wstecz, do okresu poprzedzającego fuzję z DyneCom. Już wtedy dyrektor firmy miał w zwyczaju okradać jednych, by płacić drugim. Stare sztuczki w nowym opakowaniu. MagnoCom ma biznesplan z piekła rodem, ale inżynierowie finansowi, których zatrudnili, są na swój pokrętny sposób genialni. - Coś pani powiem - rzekł Bradley spokojnym głosem. - Ci mądrale trafili na godnego siebie przeciwnika. Właśnie ocaliła mi pani tyłek, że o wynikach firmy nie wspomnę. - Uśmiechnął się szeroko i zaczął bić brawo; najwyraźniej uznał, że honor nakazuje ustąpić przed siłą przekonujących argumentów.
- To wszystko i tak wyszłoby na jaw w formularzu K-osiem. - Andrea zebrała papiery i ruszyła z powrotem na swoje miejsce. - Uhm, już po podpisaniu umowy - wtrącił Brook. - No dobra, panie i pantalony, czego się dziś nauczyliśmy? - Rozejrzał się po pozostałych. - Że to Andrea powinna wykonywać twoje obowiązki - prychnął jeden z maklerów. - Że łatwo stracić na kablówce - palnął drugi. - Brawa dla bojowej Bancroft - zawołał inny żartowniś, starszy analityk, który sam nie wychwycił kiedyś przekrętu, badając ofertę. Gdy uczestnicy spotkania zaczęli się rozchodzić, podszedł do niej Brook. - Solidna robota, Andrea-pochwalił ją. - Nawet bardziej niż solidna. Masz rzadki dar. Patrzysz na stertę dokumentów, które wydają się najzupełniej w porządku, i wiesz, kiedy coś nie gra. - Nie wiedziałam... - Wyczułaś to. A potem, co jeszcze lepiej o tobie świadczy, harowałaś jak wół, żeby to udowodnić.
Ta prezentacja wymagała przekopania się przez masę dokumentów. Założę się, że nieraz natrafiłaś łopatą na skałę. Ale kopałaś dalej, bo wiedziałaś, że coś znajdziesz. - Była to w równym stopniu ocena i pochwała. - Mniej więcej - przyznała Andrea z lekkim dreszczem. - Masz prawdziwy talent. Znam się na tym. Odwrócił się, by porozmawiać z jednym z kierowników zarządzających portfelem. Do Andrei podeszła sekretarka i odchrząknęła. - Panno Bancroft - powiedziała. - Telefon. Sądzę, że to ważna sprawa. Andrea wróciła za biurko lekkim krokiem, ulga i duma dodały jej skrzydeł. Pete Brook miał rację: dała czadu. Jego wdzięczność była autentyczna, podobnie jak pochwały pod jej adresem; co do tego nie było wątpliwości. - Andrea Bancroft - rzuciła do słuchawki. - Nazywam się Horace Linville - przedstawił się rozmówca. Niepotrzebnie. Jego nazwisko było zapisane na kartce obok telefonu. - Jestem prawnikiem Fundacji Bancrofta. Andrea od razu wróciła na ziemię. - W czym mogę panu pomóc, panie Linville? - spytała chłodno. - Cóż... - Prawnik się zawahał. - Właściwie to my możemy pani pomóc. - Obawiam się, że nie jestem zainteresowana - odparła Andrea, niemal z irytacją. - Nie wiem, czy słyszała pani, że niedawno zmarł jej kuzyn, Ralph Bancroft - nie ustępował Linville. - Nie wiedziałam - powiedziała Andrea już łagodniejszym tonem. - Przykro mi. - Ralph Bancroft? Chyba kiedyś obiło jej się o uszy. - Jest pewien zapis - odparł. - Dość nietypowy. Nabierający ważności z chwilą jego śmierci. Na rzecz pani. - Zostawił mi pieniądze? - Niejasne wyjaśnienia prawnika zaczynały działać jej na nerwy. Linville milczał przez chwilę. - Jak pani z pewnością wie, rodzinne fundacje mają dość skomplikowaną strukturę. - Znów zawiesił głos, po czym pospiesznie przeszedł do wyjaśnień, jakby uprzytomnił sobie, że mogła źle
zinterpretować jego słowa. - Ralph Bancroft był członkiem władz i z jego odejściem zwolniło się jedno miejsce. Statut wyraźnie określa, kto może zasiadać w zarządzie, i jaki procent członków musi pochodzić z rodziny Bancroftów. - Prawdę mówiąc, nie uważam się za członka tej rodziny. - Jest pani z wykształcenia historyczką, zgadza się? Przed podjęciem ostatecznej decyzji z pewnością chciałaby pani uzyskać pełny obraz sytuacji. Niestety, mamy bardzo napięty terminarz. Dlatego jeśli można, chciałbym panią odwiedzić i przedstawić wszystkie szczegóły osobiście. Proszę wybaczyć ten pośpiech, ale jak sama się pani przekona, sytuacja jest niezwykła. Mogę być u pani o wpół do siódmej.
- W porządku - zgodziła się Andrea głuchym głosem. - Niech będzie. Horace Linville okazał się nijakim mężczyzną o gruszkowatej głowie, ostrych rysach i dużej przewadze łysiny nad włosami. Szofer przywiózł go do skromnego domu Andrei Bancroft w stylu Cape Cod, w Carlyle, mieścinie w stanie Connecticut, i zaczekał w samochodzie. Linville miał ze sobą teczkę z metalowymi bokami i zamkiem szyfrowym. Andrea zaprowadziła go do salonu i zauważyła, że zanim usiadł, zerknął na fotel, jakby sprawdzał, czy nie ma tam kociej sierści. W jego obecności dziwnie wstydziła się swojego domu, wynajętego na rok w niezbyt drogiej dzielnicy ogólnie dość zamożnego miasteczka. Carłyle leżało oj edną-dwie stacje kolejowe linii Metro North za daleko od Manhattanu, by być klasyczną dzielnicą-sypialnią, ale niektórzy mieszkańcy dojeżdżali do pracy w Nowym Jorku. Dotychczas dom w Carłyle napawał Andreę pewną dumą. Teraz myślała, jak musi on wyglądać w oczach kogoś z Fundacji Bancrofta. Pewnie wydaje się... mały. - Jak mówiłam, panie Linville, właściwie nie uważam się za członka rodziny Bancroft. Usiadła na sofie, po drugiej stronie stolika. - To nie ma znaczenia. W myśl zasad i statutu fundacji jest pani członkiem tej rodziny. A śmierć Ralpha Bancrofta... podobnie, jak odejście każdego członka zarządu, pociąga za sobą pewne określone skutki. Związana jest z tym... pewna wypłata. Legat, że tak to ujmę. Zgodnie z wieloletnią praktyką. - Zostawmy historię. Jak pan wie, pracuję w finansach, więc lubię konkrety. O jakiego rodzaju zapisie mówimy? Powolne zmrużenie oczu. - O dwunastu milionach dolarów. Czy to brzmi wystarczająco konkretnie?
Słowa ulotniły się jak kółka dymu na wietrze. Co on powiedział? - Nie rozumiem. - Z pani upoważnieniem mogę jutro, w godzinach pracy banku, przelać dwanaście milionów dolarów na pani konto. - Zawiesił głos. - Czy teraz lepiej rozumie pani sytuację? - Wyjął z teczki plik dokumentów i rozłożył je na stoliku. Andrei Bancroft zakręciło się w głowie, niemal dostała mdłości. - Co muszę zrobić? - wykrztusiła. - Zasiąść w zarządzie jednej z najbardziej poważanych charytatywnych i filantropijnych organizacji na świecie. Fundacji Bancrofta. - Horace Linville znów zrobił krótką pauzę. - Nie każdy uznałby to za szczególnie uciążliwy obowiązek. Dla niektórych byłby to wręcz zaszczyt i przywilej. - Jestem zaskoczona - oświadczyła wreszcie. - Nie wiem, co powiedzieć. - Mam nadzieję, że nie postąpię niestosownie, jeśli pozwolę sobie coś zasugerować - odparł prawnik. - Proszę się zgodzić.
Waszyngton
Will Garrison przeczesał dłonią stalowoszare włosy; w chwilach relaksu, ze swoimi oczami basseta i twarzą buldoga mógł sprawiać sympatyczne wrażenie. Belknap nie dał się zwieść, jak każdy, kto miał z Garrisonem do czynienia. To było tak, jak w geologii: najtwardsze skały powstawały pod długotrwałym ciśnieniem. - Co, u licha, stało się w Rzymie, Kastor? - Masz mój raport - powiedział Belknap. - Nie wciskaj mi kitu - ostrzegł go przełożony. Wstał i zamknął żaluzje na szklanej ścianie gabinetu. Pomieszczenie wyglądało jak kajuta kapitańska; wszystko pochowane i przymocowane, nie było tu żadnych przedmiotów leżących luzem. Gdyby gabinetem wstrząsnęła wielka fala, nic nie zmieniłoby położenia. - Poświęciliśmy Bóg wie ile środków i ludzi na trzy operacje przeciw Ansariemu. Cel był jasny. Przeniknąć do siatki, zobaczyć, jak funkcjonuje, sprawdzić, dokąd sięgają wszystkie macki. Obnażył zęby w kolorze herbaty. Ale tobie to nie wystarczyło, co? Musiałeś zaraz, natychmiast, zrobić to, na co miałeś ochotę? - Nie wiem, o czym mówisz, do cholery - odparł Belknap i wzdrygnął się mimo woli. Każdy oddech sprawiał mu ból: przeskakując mur otaczający willę, złamał sobie żebro. Nadwerężona lewa kostka bolała jak diabli, ilekroć przenosił na nią ciężar. Nie miał jednak kiedy pójść do lekarza. Kilka godzin po ucieczce przed ludźmi Ansariego był już na lotnisku w Rzymie i wsiadał do pierwszego samolotu odlatującego do Waszyngtonu. Tak było szybciej, niż gdyby chciał załatwić sobie transport z jednej z amerykańskich baz wojskowych w Livorno albo Vicenzie. Zdążył tylko umyć zęby i przyczesać włosy palcami, zanim popędził do centrali Wydziału Operacji Konsularnych przy C Street. - Masz tupet, trzeba ci przyznać. - Garrison wrócił na swoje miejsce. - Żeby się tu pojawić z tą zatroskaną miną. - Nie przyszedłem na podwieczorek - odparł Belknap z irytacją. - Zacznij mówić do rzeczy. Choć z Garrisonem pracowało mu się dość dobrze, jakoś nigdy za sobą nie przepadali. Garrison odchylił się do tyłu na skrzypiącym krześle. - Przepisy muszą cię wkurzać jak cholera. Jesteś jak Guliwer a liliputy krępują cię nicią dentystyczną, co? - Will, do cholery... - Coraz bardziej ci u nas duszno - ciągnął podstarzały oficer wywiadu. - Uznałeś, że po prostu
wymierzasz sprawiedliwość, zgadza się? Na miejscu, jak w barze szybkiej obsługi. Belknap pochylił się do przodu. Poczuł ostry mentolowy zapach barbasolu, kremu do golenia, którego używał Garrison. - Przyleciałem tu najszybciej, jak mogłem, bo myślałem, że otrzymam jakieś odpowiedzi. Tego, co stało się wczoraj, nie było w żadnych planach, o których słyszałem. Stąd wniosek, że pojawił się nowy czynnik. Może wiesz więcej niż ja. - Dobry jesteś - powiedział Garrison. - Moglibyśmy cię przetrzepać i zobaczyć, jak dobry. Przetrzepać: poddać badaniu na wariografie: wykrywaczu kłamstw. - Co jest, do cholery? - Belknap czuł, że wnętrzności zaczynają mu się przewracać. Garrison niemal zdołał ukryć złośliwy uśmiech pod maską udawanej troski. - Musisz pamiętać, kim naprawdę jesteś - ciągnął. - My pamiętamy. Czasy się zmieniają. Ciężko się dostosować. Myślisz, że tego nie wiem? Dziś Jamesa Bonda wysłaliby do Anonimowych Alkoholików, a pewnie i na terapię dla seksoholików. Robię w tej branży dłużej od ciebie, więc pamiętam. Dawniej szpiegostwo to był Dziki Zachód. Teraz to Wersal. Kiedyś to był sport dla tygrysów. Teraz rządzi Kot w butach, mam rację? - O czym ty mówisz? - Nagła zmiana tematu sprawiła, że Belknapa przebiegły ciarki. - O tym, że cię rozumiem. Po tym, co się stało, wielu ludziom puściłyby nerwy. Nawet takim bez twojej przeszłości. - Moja przeszłość to już historia. - Jak ktoś powiedział, w życiu Amerykanina nie ma drugich aktów. Ani antraktów. - Garrison podniósł grubą teczkę nad biurko i upuścił ją teatralnym gestem. Wylądowała z głośnym trzaskiem. Mam wskazać właściwy rozdział i werset? Dawniej o takich, jak ty, mówiło się, że są porywczy. Teraz nazywa się to nieumiejętnością zapanowania nad gniewem. - To było tylko kilka incydentów. - Jasne, a John Wilkes Booth zastrzelił tylko jednego człowieka. Za to jakiego. - Kolejny herbaciany uśmiech. - Pamiętasz bułgarskiego bydlaka nazwiskiem Drakulicz? Do dziś nie może usiąść, jak należy. - Osiem dziewczynek, z których najstarsza miała dwanaście lat, udusiło się w jego przyczepie, bo rodzicom trochę zabrakło do sumy, jakiej żądał za przeszmuglowanie ich na Zachód. Widziałem ciała. Widziałem krwawe rysy, które dziewczynki wydrapały na ścianie przyczepy, kiedy zabrakło im
powietrza. Fakt, że Drakulicz w ogóle może siedzieć, dowodzi, że doskonale panuję nad sobą. - Poniosło cię. Miałeś zbierać informacje o technikach przemytu, nie bawić się w anioła zemsty. Pamiętasz kolumbijskiego dżentelmena Juana Calderone? Bo my tak. - Zamęczył na śmierć pięciu naszych informatorów, Garrison. Stopił ich twarze cholernym palnikiem acetylenowym. Osobiście. - Mogliśmy go przycisnąć. Może poszedłby z nami na układ. Może miał przydatne informacje. - Uwierz mi. - Szybki, mroźny uśmiech. - Nie miał. - Nie ty jesteś od podejmowania takich decyzji. Agent wzruszył ramionami z kamienną twarzą. - Przecież tak naprawdę nie wiesz, co stało się z Calderonem. Możesz się tylko domyślać. - Mogliśmy przeprowadzić dochodzenie. Wewnętrzne śledztwo. To ja podjąłem decyzję, by ukręcić łeb sprawie. Kolejne wzruszenie ramion. - Więc każdy z nas podjął jakąś decyzję. O czym tu mówić? - O tym, że to się powtarza. Kilka razy szedłem ci na rękę. Jak my wszyscy. Przymykaliśmy oko na różne sprawy, bo masz cenne zdolności. Jak mawiał twój kumpel Jared, jesteś Ogarem. Teraz jednak myślę, że nie powinniśmy byli spuścić cię z łańcucha. Może to, co stało się w Rzymie, wydaje ci się słuszne, ale jesteś w błędzie. Nie było. Belknap tylko patrzył na zrytą zmarszczkami twarz przełożonego. W ostrym blasku halogenowej lampy policzki Garrisona wyglądały jak pikowane. - Zacznij gadać do rzeczy, Will. Co chcesz przez to powiedzieć, do cholery? - Że po raz ostatni przebrałeś miarę - odparł podstarzały oficer głosem grzmiącym jak odległa burza zabijając Khalila Ansariego.
Horace Linville uważnie przyglądał się Andrei, kiedy studiowała dokumenty; ilekroć podnosiła głowę znad kartki, napotykała jego spojrzenie. Całe akapity poświęcone były definicjom terminów, szczegółowym opisom wszelkich ewentualności. Wszystko sprowadzało się jednak do tego, że zgodnie ze statutem w zarządzie fundacji musiała zasiadać określona liczba członków rodziny, i Andrea miała zająć miejsce, które tak nagle się zwolniło. Musiała się na to zgodzić, by dostać zapisane jej pieniądze. A potem, jako pełnoprawny członek władz fundacji, miała dostawać dodatkowe honorarium, rosnące z roku na rok.
- Fundacja bardzo chlubnie zapisała się w przeszłości - powiedział Linville po chwili. - Jako członek zarządu będzie pani współodpowiedzialna za to, by i w przyszłości było tak samo. Jeśli uważa pani, że jest do tego gotowa. - Jak można się przygotować do czegoś takiego? - Już choćby nosząc nazwisko Bancroft. - Linville spojrzał na nią znad okularów i uśmiechnął się, nie rozchylając warg. - Bancroft - powtórzyła. Podał jej pióro. Nie przyszedł tylko wyjaśnić; przyszedł po jej podpis. W trzech egzemplarzach. Proszę się zgodzić. Kiedy wyszedł z podpisanym dokumentem starannie schowanym do teczki, Andrea zaczęła chodzić po pokoju, oszołomiona, ale i pełna obaw. Zdobyła majątek, o jakim jej się nie śniło, a mimo to miała wrażenie, że coś utraciła. Choć mogło się to wydawać nielogiczne, tkwił w tym głębszy sens: jej życie - życie, do którego przywykła, które z takim mozołem usiłowała sobie ułożyć - zmieni się nie do poznania; a więc coś utraci. Jeszcze raz obrzuciła wzrokiem salon. Tapczan z Ikei ozdobiła ładnym kilimem berberyjskim. Chociaż kupiony za bezcen na pchlim targu, a jaki elegancki. Stolik pochodzący z Pier prezentował się, jakby był co najmniej dwa razy droższy niż w rzeczywistości. A co do wiklinowych mebli - w ekskluzywnych domach w Nantucket też takie bywają, nie? Nieważne, jak postrzegał go Horace Linville. Jak teraz widziała go ona sama? Dotąd wmawiała sobie, że urządziła dom z pełną prostoty elegancją. Ale oceniany chłodnym okiem, może ten wystrój był w istocie tylko prosty, nic więcej. Dwanaście milionów dolarów. Tego ranka na rachunku oszczędnościowym miała trzy tysiące. Z punktu widzenia pracownika instytucji finansowej -jako kwota transakcji funduszu, oszacowanie wartości proponowanej umowy, transza wymienialnych obligacji - dwanaście milionów to niedużo. Ale jako rzeczywiste pieniądze na jej koncie bankowym? To się w głowie nie mieściło. Nie potrafiła nawet wypowiedzieć tej sumy na głos. Kiedy podjęła taką próbę w rozmowie z szanownym Horace'em Linville'em, zaczęła chichotać i aby to ukryć, musiała udać, że chwycił ją kaszel. Dwanaście milionów dolarów. Kołatało jej się to w głowie jak jedna z tych melodii, które zapadają w pamięć i nie dają człowiekowi spokoju. Przed kilkoma godzinami była zadowolona, że zarabia osiemdziesiąt tysięcy dolarów i miała nadzieję na sześciocyfrową pensję w niedalekiej przyszłości. A teraz? Ta suma przekraczała jej wyobrażenia. Na takie pieniądze nie było miejsca w małym prywatnym świecie Andrei Bancroft. Ni z tego, ni z owego przypomniał jej się pewien fakt: Szkocja ma pięć milionów mieszkańców. Mogłaby - była to jedna z tych głupich myśli, które przemykały przez głowę jak muchy - podarować każdemu Szkotowi dwie paczki rodzynków.
Przypomniała sobie, jak zamarła, kiedy Linville włożył jej w dłoń wieczne pióro. Długie chwile, które minęły, zanim złożyła podpis. Dlaczego to było tak trudne? Dalej spacerowała po pokoju, odrętwiała, podekscytowana i dziwnie poruszona. Dlaczego tak trudno jej było się zgodzić? Przypomniały jej się słowa Linville'a: „Już choćby nosząc nazwisko Bancroft..." Przez całe życie starała się unikać skojarzeń z tym nazwiskiem. Nie żeby wyrzeczenie się rodziny wymagało wielkiego wysiłku. Kiedy jej matka zerwała z Reynoldsem Bancroftem po siedmiu latach małżeństwa, nagle nie tylko stała się samotną matką małej dziewczynki; przestała także należeć do rodziny. Ale przecież niczego innego nie mogła się spodziewać. Zgodnie z intercyzą- podpisaną na żądanie prawników rodziny i przez nich sporządzonąskoro złożyła wniosek o rozwód, nie należało jej się nic. Warunków umowy dochowano dla zasady i być może, jak kiedyś stwierdziła gorzko matka Andrei, innym ku przestrodze. Dobro matki i córki nic nie znaczyło dla całego klanu. Mimo to rozwódka nie żałowała swojego kroku. Małżeństwo z Reynoldsem Bancroftem było więcej niż nieszczęśliwe: budziło rozgoryczenie. Laura Parry była dziewczyną z małego miasta, obdarzoną urodą godną wielkomiejskich bulwarów, ale uroda ta nie przyniosła jej spodziewanego szczęścia. Młody elegant, który o nią zabiegał, po ślubie przestał być tak czarujący; czuł się uwięziony, a nawet wystrychnięty na dudka, jakby zaszła w ciążę specjalnie, by go usidlić. Był rozdrażniony, zimny, zaczął psychicznie znęcać się nad żoną. Córeczkę uważał jedynie za hałaśliwe utrapienie. Dużo pił i Laura też zaczęła pić, początkowo po to, by dotrzymać mu towarzystwa - nic to nie dało - a potem, by się bronić, także bezskutecznie. „Niektóre owoce dojrzewają na winorośli, skarbie mawiała do Andrei. - Inne wysychają". Z reguły jednak unikała tego tematu. Wkrótce wspomnienia Andrei o ojcu utonęły we mgle. Reynolds, kuzyn głowy rodu, był może tylko czarną owcą, ale kiedy jego rodzina zwarła szyki, Laura znienawidziła cały klan Bancroftów. Z lojalności wobec matki Andrea nie przyznawała się do związków z tą rodziną. I w publicznej szkole średniej pod Hartford, do której chodziła, i, częściej, na uczelni, zdarzało się, że na dźwięk jej nazwiska ktoś unosił brew i pytał, czy jest „z tych Bancroftów". Zawsze zaprzeczała. „Z innych mówiła. - Zupełnie innych". Zresztą miała wrażenie, że to prawda, teraz zaś czuła, że przyjmując majątek, którym wzgardziła jej matka, dopuściła się zdrady.
„Cenne przekleństwo" - tak mama nazywała dziedzictwo Bancroftów. Czyli, cóż, pieniądze. Kiedy odeszła od Reynoldsa, wyrzekła się pewnego stylu życia, świata luksusu i przyjemności. Co
pomyślałaby o decyzji Andrei? O tych trzech podpisach? O tej zgodzie? Andrea potrząsnęła głową i skarciła się w duchu. To zupełnie co innego. Mama musiała wybrać: albo wyrwie się z nieudanego małżeństwa, albo straci duszę. Może teraz los wyrównał rachunki, oddał jednemu pokoleniu to, co odebrał innemu. Może dzięki temu ona odnajdzie swoją duszę. Poza tym, choć Reynolds Bancroft może i był sukinsynem, sama Fundacja Bancrofta była bez wątpienia bardzo szlachetnym przedsięwzięciem. A czyż jej strateg i prezes, głowa rodu, nie był też Bancroftem? Choć starał się unikać rozgłosu, fakty pozostawały faktami. Paul Bancroft był nie tylko wielkim filantropem, ale przede wszystkim jednym z największych umysłów powojennej Ameryki w młodości wybitnie uzdolnionym matematykiem, obecnie uznanym etykiem, człowiekiem, który wcielał w życie swoje ideały. Klan, do którego należy ktoś taki, jak Paul Bancroft, ma się czym szczycić. Jeśli to też była część dziedzictwa Bancroftów, cóż, Andrea chciałaby okazać się jej godna. Jej myśli i nastrój zmieniały się jak w kalejdoskopie. Zobaczyła w lustrze swoje odbicie i nagle przed oczami stanęła jej blada, ściągnięta twarz matki. Tak wyglądała, kiedy Andrea widziała ją po raz ostatni. Przed wypadkiem. Może lepiej, by teraz nie była sama. Rany po niedawnym zerwaniu z Brentem Farleyem jeszcze się nie zagoiły. Powinna świętować, nie dręczyć się bolesnymi wspomnieniami. Kolacja z przyjaciółmi -tego właśnie było jej trzeba. Nic, tylko rozmawiali o tym, jak fajnie byłoby kiedyś zrobić coś spontanicznie: może więc pora przejść od słów do czynów? Odbyła dwie rozmowy telefoniczne, wyskoczyła na zakupy, nakryła stół dla czterech osób. Tres intime. Duchy wkrótce znikną. Nie ma się co dziwić, że trudno jej się oswoić z taką wiadomością. Ale - Chryste - czy można sobie wyobrazić lepszy powód do świętowania?
Todd Belknap zerwał się z krzesła. - Jaja sobie robisz? - Proszę - wycedził Garrison. - Cóż za korzystny zbieg okoliczności: cel umiera, zanim zdążyłeś założyć podsłuch. Nie ma więc dowodu, co wydarzyło się naprawdę. - Po cholerę miałbym go zabijać? - Belknap zesztywniał z oburzenia. - Skoro byłem w prywatnym gabinecie tego szmaciarza i mogłem okablować centralę całej cholernej siatki? Nie myślisz. - Nie, to ty nie myślałeś. Byłeś zaślepiony wściekłością. - Tak? A to niby dlaczego? - Nasze wady są lustrzanym odbiciem naszych cnót. Drugim biegunem miłości i lojalności jest ślepa, niszczycielska furia. - Zimne szare oczy Garrisona wnikały w Belknapa jak wziernik wędrujący przez
wnętrzności. - Nie wiem, jak to do ciebie dotarło, kto dał przeciek, ale dowiedziałeś się, co spotkało Jareda. Uznałeś, że stał za tym Ansari. I puściły ci nerwy. Belknap drgnął, jakby dostał w twarz. - Co się stało Jaredowi? - Niby nie wiesz? - Głos Garrisona ociekał pogardą. - Ten palant, twój kumpel, został uprowadzony w Bejrucie. Dlatego sprzątnąłeś typa, który twoim zdaniem był za to odpowiedzialny. Atak furii. Przez to całą operację diabli wzięli. To też dla ciebie typowe. - Jared został...? Podpuchnięte szare oczy przeszywały Belknapa na wylot. - Długo jeszcze będziesz udawał, że nic nie wiesz? Wy dwaj zawsze byliście jak połączeni jakimś niewidzialnym kablem. Dwie puszki na rozciągniętym sznurku, choćbyście byli na dwu krańcach świata. Kastor i Polluks - chłopaki od operacji. nie bez powodu tak was nazywali. Bohaterscy mityczni bliźniacy.
Belknap oniemiał, był jak sparaliżowany, skuty lodem. Przypomniał sobie, że musi oddychać. - Tyle że o ile mnie pamięć nie myli, tylko Polluks był nieśmiertelny - ciągnął barczysty oficer. Lepiej o tym nie zapominaj. - Odchylił głowę do tyłu. - Nie zapominaj też, że nie wiemy, czy Ansari miał coś wspólnego z uprowadzeniem Jareda. Mogła to zrobić każda z kilkunastu grup zbrojnych działających w dolinie Bekaa. Być może wzięli go za człowieka, którego rolę odgrywał. Ale w przypływie wściekłości przestajesz myśleć, co? Poniosło cię i przez to naraziłeś na szwank ciężką pracę wielu ludzi. Belknap ledwo panował nad sobą. - Jared był blisko sponsorów terroryzmu. Penetrował środowisko nabywców. - A ty sprzedawców. Do czasu, aż rozwaliłeś całą operację. - Zryte bruzdami policzki weterana ułożyły się w szyderczy uśmiech. - Nie dość, że jesteś głupi, to jeszcze głuchy? - warknął Belknap. - Mówię, że był blisko, kiedy doszło do porwania. To coś znaczy. Chcesz mi wmówić, że wierzysz w zbiegi okoliczności? Nie znam szpiega, który by w nie wierzył. - Urwał. - Zapomnij o mnie. Musimy pomówić o Jaredzie. O tym, jak go odbić. Możesz sobie robić tyle dochodzeń i analiz, ile chcesz. Proszę tylko, żebyś zaczekał z tym tydzień. - Żebyśmy mogli zobaczyć, co jeszcze uda ci się schrzanić? Niczego nie rozumiesz.
Organizacji nie stać na kogoś takiego, jak ty. Praca powinna być na pierwszym miejscu, ale dla ciebie najważniejsze są twoje osobiste dramaty, co? Przypływ odrazy. - Posłuchaj tylko sam siebie, na litość boską... - Nie, to ty mnie posłuchaj. Powtarzam, czasy się zmieniły. Pieprzona Komisja Kirka dłubie nam palcem w dupie. Rachunek zysków i strat nie przemawia już na twoją korzyść. Nie wiem nawet, od czego zacząć wyliczanie szkód, jakie wyrządziłeś, odstawiając mściciela z rzymskiej tragedii. Oto, jak się sprawy mają. Zostajesz zawieszony ze skutkiem natychmiastowym. Przeprowadzimy wewnętrzne dochodzenie, wszystko zgodnie z przepisami. Radzę ci w pełni współpracować ze śledczymi. Jeśli będziesz grzeczny, pomyślimy o odprawie. Jeśli zaczniesz z nami pogrywać, dopilnuję, żebyś dostał to, na co zasłużyłeś. To może oznaczać zarzuty, kary, nawet więzienie. Wszystko załatwimy podręcznikowo. - Według jakiego podręcznika? Procesu Kafki? - Wypadłeś z gry, Geronimo. Tym razem na dobre. Improwizacja, instynkt, ten twój legendarny nos, wszystko, co w tobie dobre... zawdzięczasz temu karierę. Ale świat się zmienił, a ty zapomniałeś zmienić się razem z nim. Potrzebujemy srebrnej kuli, nie pieprzonego tarana. Nikt z nas nie może ufać twojemu rozsądkowi. A to znaczy, że nie możemy ufać tobie. - Daj mi robić to, na czym się znam. Wyślij mnie w teren, do licha. Tam się wam przydam. - Jak sierść na flądrze, koleś. - Musisz zalać teren ludźmi. Wyślij każdego, kto nie jest przyśrubowany do krzesła. Im więcej tropicieli, tym łatwiej znaleźć trop. - Urwał. - Wspomniałeś o dolinie Bekaa. Myślisz, że stoi za tym jedna z paramilitarnych grup Faraada? - Możliwe - powiedział Garrison niemal urażonym tonem. - Niczego nie wykluczamy. Dreszcz przebiegł Belknapowi po plecach. Członkowie ugrupowania Faraada al-Hasaniego słynęli z wyjątkowego okrucieństwa. Przypomniały mu się zdjęcia ostatniego uprowadzonego przez nich Amerykanina, należącego do kierowniczej kadry międzynarodowej sieci hoteli. Obrazy te wryły się w jego pamięć jak wytrawione kwasem. - Pamiętasz, co spotkało Waldo Ellisona? - spytał Belknap cicho. - Widziałeś te same zdjęcia, co ja. Pięćdziesiąt procent powierzchni ciała pokrywały ślady przypalania lutownicą. Jego jądra znaleziono w żołądku, częściowo strawione; zmusili go, by je połknął. Zestrugali mu prawie cały nos nożem do cięcia tektury. Nie spieszyli się, Will. Działali powoli, spokojnie.
Tak było z Waldo Ellisonem. Z Jaredem Rinehartem będzie tak samo. Nie ma chwili do stracenia.
Nie rozumiesz? Nie wiesz, co go czeka? Garrison zbladł, ale pozostał nieugięty. - Oczywiście, że wiem. - Długa chwila ciszy, po czym dodał zimno: - Żałuję tylko, że spotkało to jego, nie ciebie. - Posłuchaj mnie, do cholery, masz problem. - Wiem, i właśnie na niego patrzę. - Garrison powoli pokręcił głową. - Spakuj swój szmelc do pudeł, jeśli nie chcesz sam trafić do pudła. Kartony albo kraty-wybór należy do ciebie. Tak czy inaczej, już tu nie pracujesz. - Skup się, Will! Trzeba się zastanowić, jak uwolnić Jareda. Jest szansa, że dostaniemy żądanie okupu, może jeszcze dziś. - Przykro mi, ale tak tego nie rozegramy - powiedział dowódca bezbarwnym głosem. Decyzja jest taka, że siedzimy i czekamy. Belknap nachylił się ku niemu. Znów poczuł jego krem do golenia. - Chyba żartujesz. Garrison wysunął szczękę jak broń. - Słuchaj no, palancie. Jared prawie rok pracował nad postacią Rossa McKibbina. Włożył w to cały swój talent. Operacja pochłonęła tysiące roboczogodzin. Rusz głową: to, co proponujesz, jest zupełnie nie w stylu mocodawców Rossa McKibbina. Handlarze narkotyków nie płacą okupów. To raz. I nie wysyłają setki ludzi do doliny Bekaa na poszukiwania zaginionego posłańca. Równie dobrze moglibyśmy od razu ogłosić, że Ross McKibbin jest na usługach Wuja Sama. Narazilibyśmy na niebezpieczeństwo nie tylko Jareda Rineharta, ale i wszystkich agentów, którymi się posłużyliśmy, by go uwiarygodnić. Przeanalizowaliśmy z Druckerem te same fakty i doszliśmy do podobnego wniosku. Jeśli Ross McKibbin zostanie spalony, zagrożone będą dziesiątki innych informatorów i agentów. Że nie wspomnę o przeszło trzymilionowym budżecie operacji. Pewien mądry człowiek kiedyś powiedział: „Zanim coś zrobisz, pomyśl". Oceń sytuację, zanim się w nią wpakujesz. Ty tak naprawdę nigdy tego nie rozumiałeś. W tym przypadku najwłaściwszym rozwiązaniem nie jest wystrzelać wszystkich w cholerę, jak ci się roi. Belknap usiłował ostudzić kipiący w nim gniew. - Czyli wasz plan działania to... brak działania?
Garrison spojrzał mu w oczy. - Chyba za długo byłeś w terenie. Coś ci powiem. Przeżyłem przesłuchania przed komisją Churcha na początku lat siedemdziesiątych. Mówi się, że w porównaniu z nowym dochodzeniem Kirka to była kaszka z mlekiem. Cały wywiad stąpa po kruchym lodzie. - Nie mogę uwierzyć, że w takiej chwili gadasz o waszyngtońskich rozgrywkach. - Agenci działający w terenie nie potrafią tego zrozumieć. Biuro to też pole walki. Podobnie jak Kapitol. Tam także wygrywa się i przegrywa bitwy. Jedna pozycja wypada z budżetu i jakąś operację diabli wzięli. Jeszcze tylko tego nam brakowało, żeby akurat teraz wyszły na jaw jakieś wyskoki. Nie potrzeba nam kogoś takiego, jak ty. Belknap słuchał tych usprawiedliwień z głęboką odrazą. Roboczogodziny operacyjne, podział środków budżetowych - oto, co kryło się za zalecaną przez oficera dowodzącego „roztropnością". Ostentacyjna troska o bezpieczeństwo to tylko zasłona dymna, nic więcej. Garrison tak długo siedział na kierowniczym stołku, że nie potrafił już odróżnić wartości ludzkiego życia od pozycji budżetowych. - Wstyd mi, że pracuję w tym samym fachu, co ty - wycedził Belknap beznamiętnym tonem. - Cokolwiek zrobilibyśmy, pogorszyłoby to tylko sytuację! - Oczy Garrisona ciskały gniewne błyski. - Nie możesz choć przez chwilę patrzeć dalej niż na czubek własnego nosa? Myślisz, że Druckerowi podoba się ta bezczynność? Myślisz, że ja chcę siedzieć z palcem w dupie? Nikt tego nie chce. To była trudna decyzja dla nas wszystkich. Mimo to zapadła jednomyślnie. - Jego wzrok pobiegł w dal. - Nie oczekuję po tobie szerszego spojrzenia, ale nie możemy sobie pozwolić na działanie. Jeszcze nie. W duszy Todda Belknapa rozszalała się furia jak cyklon smagający jałową ziemię. Jeśli zadrzesz z Polluksem, Kastor ci nie odpuści. Nagłym ruchem ręki zrzucił lampę i centralkę telefoniczną z biurka Garrisona. - Ty w ogóle wierzysz w te swoje usprawiedliwienia? Bo Jaredowi należy się od nas coś lepszego. I to dostanie. - To koniec - powiedział Garrison cicho. Wściekłość jak zawsze dodała Belknapowi sił, a teraz potrzebował ich jak najwięcej. Jared Rinehart był najwspanialszym człowiekiem, jakiego znał, człowiekiem, który nieraz ocalił mu życie. Pora spłacić dług. Belknap wiedział, że Jared pewnie w tej chwili jest torturowany, że jego szansę przeżycia maleją z każdym dniem, każdą godziną. Kiedy wypadł z budynku rządowego jak burza, jego mięśnie naprężyły się, jakby w reakcji na bunt, który zrodził się w duszy. Pustkę w jego sercu
wypełniły kotłujące się uczucia - furia, determinacja i coś niepokojąco przypominającego żądzę krwi. „To koniec", stwierdził Garrison. „To koniec", uznał Drucker. Belknap wiedział, jak bardzo jego przełożeni się mylą. To był dopiero początek.
Rozdział 3
Rzym
Były procedury, których należało przestrzegać, i Yusef Ali - wciąż odpowiedzialny za ochronę domu przy via Angelo Masina - zgodnie z nimi regularnie meldował się w ciasnym pokoju łączności usytuowanym na tyłach piętra willi. Przekazano mu wiele mniej lub bardziej pilnych wiadomości, utrzymanych w różnych stylach. Wszystkie sprowadzały się do jednego: nieżyjący szef miał swoich szefów, dotąd pozostających w ukryciu. Placówka należała teraz do nich. Trzeba było uszczelnić zabezpieczenia, usunąć słabe ogniwa. Winnych niedopatrzeń - a najwyraźniej do nich doszło - należało ukarać. Zadanie to przypadło w udziale Yusefowi Ali. Mieli o nim wysokie mniemanie; będzie musiał dołożyć starań, by ich nie zawieść. Zapewnił, że mogą na niego liczyć. Przez całe życie nie unikał ryzyka, ale też nie podejmował go niepotrzebnie. Yusef Ali wychowywał się w tunezyjskiej wiosce położonej zaledwie sto pięćdziesiąt kilometrów od wybrzeży Sycylii. Przy sprzyjających prądach kutry rybackie mogły przepłynąć z półwyspu Cap Bon w Tunezji do Agrigento albo Trapani w jeden poranek. W nadmorskich osadach pod Tunisem włoskie liry były równie powszechne jak dinary. Yusef od małego mówił nie tylko po arabsku, ale i po włosku, i targował się z sycylijskimi handlarzami o cenę ryb złowionych przez ojca. Kiedy nieco podrósł, dowiedział się, że dla kogoś, kto potrafi zachować dyskrecję, są bardziej lukratywne gałęzie importu i eksportu. Włochy były producentem broni lekkiej i jednym z największych eksporterów pistoletów, karabinów i amunicji na świecie, w Tunezji zaś działali gorliwi i zdolni pośrednicy przesyłający broń na obszary, gdzie rósł na niąpopyt -jednego roku mogło to być Sierra Leone, innego Kongo albo Mauretania. Przemyt pozwalał obejść konieczność kwitowania odbioru i inne nieudolne biurokratyczne próby ograniczania handlu bronią. Takie regulacje nie mogły być skuteczne; to tak, jakby próbować zatrzymać prądy oceaniczne, rysując linie na mapie. Wszystko sprowadzało się do tego, by skojarzyć podaż z popytem - a północnoafrykańscy kupcy z tunezyjskich portów specjalizowali się w tym od lat, czy oferowanym towarem była sól, jedwab, czy proch. Sam Yusef Ali był swego rodzaju dobrem eksportowym. Po raz pierwszy wyróżnił się, kiedy odparł atak kilku zbójów łasych na transport pistoletów Beretta, który pomagał przewieźć do składu nieopodal Beja. Miał strzec ładunku razem z trzema innymi młodymi ludźmi; szybko zorientował się, że dwaj z nich byli w zmowie z bandytami - przekazali im informacje, na pewno za pieniądze, i stawiali opór tylko na niby, gdy tamci pojawili się z wyciągniętą bronią. Sam Yusef udał, że się poddaje, otworzył bandytom przyczepę, zdjął wieko ze skrzyni, jakby chciał pokazać, że jest w niej towar, na którym im zależało, po czym nagle wymierzył w nich pistolet automatyczny. Padli jak te małe brązowe ptaki, świergotki i dzierzby, na których ćwiczył strzelanie w długie popołudnia na zapyziałej prowincji. Kiedy Yusef wystrzelał bandytów, skierował broń na sprzedawczyków. Wyczytał zdradę z ich przerażonych twarzy. A potem obu zastrzelił.
Dostawa dotarła na miejsce bez dalszych incydentów. A Yusef Ali wyrobił sobie dobrą markę. Kiedy miał dwadzieścia parę lat, trafił do nowych mocodawców: poprzedni, jak wielu drobnych handlarzy bronią z całego świata, włączyli się do większej, dobrze zorganizowanej siatki. Kto do niej należał, mógł liczyć na sukces; kto się przeciwstawił, był niszczony. Na wskroś pragmatyczni handlarze nie mieli kłopotu z wyborem. Ich mocodawcy, korzystając ze swojej uprzywilejowanej pozycji, zabierali im ludzi, których umiejętności uznali za przydatne. Yusef Ali pochodził z plemiennej wspólnoty, w której tego rodzaju feudalne zależności stanowiły normę; był wdzięczny za szkolenie, które przeszedł; z powagą przyjął bardziej odpowiedzialne zadania, które mu powierzono. Poza tym zamiłowanie jego nowego szefa do dyscypliny szło w parze z nieludzkim okrucieństwem. Przyjąwszy posadę u Ansariego, Yusef zobaczył na własne oczy, jakie kary spotykają tych, którzy zaniedbują swoje obowiązki. Niekiedy pomagał je wymierzać. Tak było i teraz. Młody ochroniarz, uśpiony i wciśnięty do kredensu, wykazał brak czujności, który nazwać można tylko uchybieniem. Yusef kazał mu raz po raz opowiadać ze szczegółami, jak dał się podejść. Tamten, choć upokorzony, upierał się, że wszystko robił, jak należy. Trzeba go było przykładnie ukarać. Yusef patrzył, jak młody mężczyzna wisi półtora metra nad ziemią, na linie okrętowej mocno przywiązanej do belki w pokoju przesłuchań, z ciasno skrępowanymi rękami. Dobrze, że trafiło na ciebie, nie na mnie, pomyślał Tunezyjczyk złośliwie. Ochroniarz dusił się bardzo powoli, jego twarz przybrała ciemny, szkarłatny odcień, z ust dobywał się cichy bulgot, powietrze z trudem przeciskało się przez ściśnięte gardło i zbierającą się ślinę. Yusef zauważył z niesmakiem, że w kroku mężczyzny pojawiła się ciemna, mokra plama. Choć miał złamany kark, nieprędko umrze. Zostały mu co najmniej dwie godziny świadomości. Dość czasu, by przemyśleć swoje dobre i złe uczynki. By zastanowić się nad tym, jak zaniedbał swoje obowiązki. Yusef wiedział, że rano ktoś przyjdzie po ciało. Wtedy zobaczą. Zobaczą, że Yusef nie pobłaża tym, którzy zawodzą. Że będzie utrzymywał najwyższe standardy. Kary będą surowe, przykładne. Słabe ogniwa zostaną wymienione. Już Yusef Ali tego dopilnuje.
Andrea nalała sobie lampkę wina i poszła na górę się przebrać. Chciała czuć się normalnie. Ale „normalność" była czymś nieosiągalnym. Czuła się... jak Alicja w Krainie Czarów po wypiciu napoju, który zmienił ją w olbrzymkę, bo dom zaczął jej się wydawać domkiem dla lalek, pokoje stały się takie małe. Na korytarzu pod drzwiami sypialni potknęła się o męskie buty do biegania. Cholerny Brent Farley, pomyślała i przez kilka sekund wrzała ze złości. Krzyżyk na drogę. Myśl ta sprawiłaby jej większą satysfakcję, gdyby to ona z nim zerwała, ale nie tak
to się ułożyło. Brent, kilka lat od niej starszy, też był specem od finansów i wiceprezesem do spraw sprzedaży w specjalistycznej firmie reasekuracyjnej. Był złotousty, miał głęboki głos i wielkie ambicje - dobrze się ubierał, grał w squasha, jakby była to sprawa życia i śmierci, kilka razy dziennie sprawdzał kursy akcji ze swojego portfela i randkom odbierał wszelką romantyczność, przeglądając dane na ekranie swojej komórki. Tydzień wcześniej pokłócili się z tego powodu. „Chyba prędzej zwróciłbyś na mnie uwagę, gdybym wysłała ci SMS" poskarżyła się w restauracji. Chciała tylko, żeby przeprosił. Ale się nie doczekała. Zamiast tego kłótnia rozkręciła się na dobre, Brent wspomniał coś o jej „płytkiej" mentalności, stwierdził, że Andrea go „dołuje". Metodycznie zebrał rzeczy, które u niej trzymał, załadował je do swojego sportowego audi i odjechał. Bez trzaskania drzwiami, bez rzucania czym popadnie, bez pisku opon. Właściwie nawet się nie zdenerwował - to było najgorsze. Owszem, zachowywał się lekceważąco, z pogardą, ale bez złości. Wyglądało na to, że Andrea nie była warta jego gniewu. Najwyraźniej była na to zbyt „płytka". Otworzyła szafę. Czy Brent coś tu zostawił? Na pierwszy rzut oka, nie. Spojrzała na swoje ubrania i poczuła, jak wzbiera w niej smutek. Na obitych gąbką wieszakach, w równym rządku wisiały żakiety, suknie wieczorowe, stroje sportowe we wszystkich odcieniach niebieskiego, brzoskwiniowego i beżowego. Jej garderoba - niezbyt bogata, ale starannie dobrana - zawsze stanowiła dla niej powód do dumy. Andrea była stałą bywalczynią takich sklepów, jak Filenes Basement, i potrafiła wypatrzyć przeceniony elegancki ciuch jak czapla rybę. A często trafiała się nie byle gratka, zdradzała znajomym. Wielu producentów podróbek, jak Evan Picone i Bandolino, oferowało ubrania niemal niczym nieróżniące się od kreacji, które kopiowali. „Zgadnij, ile za to dałam" - to była ulubiona gra Andrei i jej przyjaciółek, kiedy nie narzekały na pracę albo mężczyzn. Była w niej mistrzynią. Ta kremowa jedwabna bluzka, za którą zapłaciła trzydzieści dolarów? Suzanne Muldower na jej widok aż krzyknęła z wrażenia; w Talbofs widziała identyczną, za sto dziesięć. Andrea w zamyśleniu przesunęła palcami po ubraniach tak, jak kiedyś przerzucała kartki szkolnej księgi pamiątkowej, rozbawiona i zażenowana tym, kim jeszcze niedawno była: swoją pretensjonalnością, niewinnością, piegami. Suzanne Muldower - z którą przyjaźniła się najdłużej, bo od dwunastego roku życia przyjechała pierwsza. Zaproszenie przyszło nieoczekiwanie, ale w zasadzie nie musiała niczego odwoływać: tylko podwójną randkę z mikrofalówką i odtwarzaczem DVD, przyznała otwarcie. Melissa Pratt - smukła blondynka, zdaniem Andrei za bardzo zadzierająca nosa, o coraz mniejszych szansach na zrobienie kariery filmowej - zjawiła się kilka minut później z Jeremym Lemuelsonem, krępym, niskim facetem, z którym była od ośmiu miesięcy, a który pracował jako inżynier
budownictwa lądowego i wodnego w Hartfordzie, miał dwa stare stratocastery i, jako że w wolnym czasie malował, uważał się poniekąd za artystę. Tak jak uprzedzała, kolacja nie była szczególnie wykwintna: gar makaronu fettuccine z kupionym w sklepie sosem pesto, kilka przystawek, które dostała na stoisku z gotowymi daniami w Carlyle Market - i duża butelka Vouvray. - No więc co to za okazja? - spytała Suzanne, kiedy już skosztowała makaronu i wydała obowiązkowy pomruk uznania. - Mówiłaś, że dziś świętujemy. - Odwróciła się do Melissy. A ja jej na to: „Pozwól, że ja o tym zdecyduję". - Brent kupił ci pierścionek, zgadza się? - wtrąciła Melissa. Posłała Suzanne triumfalne spojrzenie mówiące „a nie mówiłam?" Przedwcześnie. - Brent? Proszę cię. - Andrea cmoknęła z niesmakiem i uśmiechnęła się, mrużąc oczy. Już w czasach studenckich, kiedy mieszkały razem, Melissa interesowała się jej miłosnymi sukcesami i porażkami jak rodzona siostra. - Awansowałaś? - strzeliła Suzanne. - Brzuch ci rośnie? - Melissa zrobiła zaniepokojoną minę. - Urośnie po chlebie czosnkowym - zaśmiała się Andrea. - Ładnie pachnie, co? - Pobiegła do kuchni i przyniosła chleb, trochę za bardzo przypieczony. - Już wiem. Wygrałaś w totka - stwierdził Jeremy zgryźliwie. Policzek miał wypchany na wpół przeżutym jedzeniem, jak wiewiórka. - Ciepło - powiedziała Andrea.
- No dobra, dziewczyno, gadaj wreszcie! - Suzanne wyciągnęła rękę nad stołem i ścisnęła jej dłoń. Nie dręcz nas. - Umieram z ciekawości - włączyła się Melissa. - No, jazda! - No więc... - Andrea spojrzała na trzy pary wpatrzonych w nią wyczekująco oczu i nagle tekst, który sobie przygotowała, wydał jej się nieudolny i chełpliwy. - No więc zwróciła się do mnie... Fundacja Bancrofta. Chcą, żebym zasiadała w zarządzie. - To nadzwyczajne - pisnęła Suzanne. - Będziesz miała z tego jakieś pieniądze? - spytał Jeremy i pomasował zgrubienie na palcu wskazującym prawej ręki.
- Na to wygląda - powiedziała Andrea. Dwanaście milionów dolarów. - Uhm? - Delikatne ponaglenie. - To naprawdę szczodra oferta. Honorarium za sam udział w posiedzeniach i... - Urwała i skarciła się w duchu: ależ robi się z niej pozerka! - No dobra, kurczę, posłuchajcie. Dają mi... Nie mogła wydobyć z siebie tych słów. Nie była w stanie. Kiedy je wypowie, już nigdy nie będzie między nimi tak, jak dotąd. Nie przemyślała tego. Z drugiej strony, jeśli nie powie, a oni dowiedzą się o wszystkim później, to zniszczy ich przyjaźń. Nie po raz pierwszy tego wieczoru ta oszałamiająca cyfra uwięzła jej w gardle. - Powiedzmy tylko, że to obłędne pieniądze, dobra? - Obłędne - powtórzyła Suzanne zjadliwym tonem. - To znaczy, zmieściłyby się w pojemniku na chleb czy nie? - Chodzi o to, że jeśli nam powiesz, będziesz musiała nas zabić czy coś w tym stylu? włączyła się Melissa. Kiedyś wystąpiła w jednym odcinku opery mydlanej, w której przewijał się podobny wątek. - Wiesz, trochę kiepsko u mnie z arytmetyką. Czy „obłędne pieniądze" to więcej niż „kupa forsy"? spytał Jeremy niecierpliwie. - Cóż, masz prawo do prywatności - stwierdziła Suzanne głosem, od którego zsiadłoby się mleko. Musimy je uszanować. - Dwanaście - powiedziała cicho Andrea. - Milionów. Patrzyli na nią oniemiali, aż Jeremy zakrztusił się, chcąc jak najszybciej przełknąć kęs makaronu. Wychylił do dna lampkę vouvray. - Jaja sobie robisz - wykrztusił wreszcie. - To żart, prawda? - spytała Melissa. - Taka improwizacja? - Odwróciła się do Suzanne. Pamiętasz, jak chodziłam na kurs aktorstwa w studiu? Andrea pomagała mi w ćwiczeniach z improwizacji i zawsze miałam wrażenie, że jest w tym lepsza ode mnie. Andrea pokręciła głową. - Sama nie mogę w to uwierzyć - przyznała. - I tak oto gąsienica zmienia się w motyla. - Na policzkach Suzanne wykwitły czerwone plamy.
- Dwanaście milionów dolarów. - Melissa wymówiła to miękko, niemal śpiewnie, jak wtedy, gdy uczyła się na pamięć roli. - Gratulacje! Tak się cieszę! To nie-wia-rygodne. - Ostatnie słowo rozpadło się na cztery części. - Toast! - zawołał Jeremy i napełnił swój kieliszek. Nastrój przy stole był wesoły, kolacja upływała wśród żartów, ale już przy kawie i likierze radosne podniecenie przyjaciół - a może tylko jej się zdawało? - stawało się coraz bliższe zawiści. W wyobraźni wydawali jej pieniądze za nią, wymyślali scenariusze rodem z „Życie ludzi bogatych i sławnych", dziwaczne i banalne zarazem. Jeremy lekko wyzywającym tonem wspomniał o znajomym bogaczu, któremu jako nastolatek kosił trawnik i który był Jak normalny facet z sąsiedztwa, nigdy nie zadzierał nosa"; i w tej opowieści pobrzmiewała nuta wyrzutu, jakby Andrea nie miała szans dorównać potentatowi z rozlewni Pepsi z Doylestown w Pensylwanii.
- Moglibyśmy zmienić temat? - zaproponowała Andrea, usłyszawszy po raz dziesiąty o Donaldzie Trumpie i dwudziestometrowych jachtach. Suzanne spojrzała na nią, jakby chciała spytać: „Komu ty chcesz wciskać kit?" - A o czym mielibyśmy rozmawiać? - Mówię serio - powiedziała Andrea. - Co u ciebie? - Nie rób ze mnie idiotki, skarbie - odparowała Suzanne z udawanym oburzeniem. Nie, to nie tak, uprzytomniła sobie Andrea. Jej przyjaciółka udawała, że udaje oburzoną. „A więc tak to będzie wyglądać". - Ma ktoś ochotę na herbatę ziołową? - spytała pogodnie. Zaczynała ją boleć głowa. Suzanne patrzyła na nią szeroko otwartymi oczami. - Pamiętasz, jak zawsze mówiłaś, że nie jesteś z tych Bancroftów? - spytała bez złośliwości. No i popatrz, właśnie się stałaś jedną z nich.
W ciemnym pokoju oświetlonym tylko niebieskawym blaskiem płaskoekranowego monitora, zręczne palce pieściły wklęśnięte lekko klawisze; słowa i liczby zapełniały ciekłokrystaliczny ekran i znikały. Prośby o informacje. Polecenia. Potwierdzenia zapłaty. Odmowy zapłaty. Przyznane i odebrane nagrody; systematycznie rozdzielane kary i premie. Przysyłane i wysyłane informacje. Komputer połączony był w sieci z niezliczonymi innymi na całym świecie, otrzymywał i generował impuls z liczb dwójkowych, kaskadę jedynek i zer, bramek logicznych w pozycji
zamkniętej i otwartej, niedostrzegalnych jak atomy, z których zbudowane są potężne gmachy. Instrukcje były wydawane w postaci cyfrowej i modyfikowane. Trwało zbieranie, segregowanie i analiza danych. Pokaźne sumy śmigały po całym świecie, przesyłane do kolejnych instytucji finansowych, by ostatecznie wylądować na numerycznych kontach schowanych wewnątrz innych kont. Padały następne polecenia; werbowano nowych agentów poprzez sieć pośredników. Księżycowa poświata monitora wydobywała z mroku twarz. Jednak odbiorcom informacji nie dane było zobaczyć nawet tego. Kierująca nimi inteligencja pozostawała ukryta przed ich oczami, nieuchwytna jak poranna mgła, odległa jak słońce, w którego promieniach znika. Człowiekowi przy komputerze przypomniał się urywek starej murzyńskiej pieśni religijnej. „Ma w swoich dłoniach cały świat". Stukot klawiszy niemal ginął w dźwiękach otoczenia, ale był to odgłos wiedzy i działania, środków pozwalających przełożyć tę pierwszą na to drugie. Odgłos władzy. W lewym dolnym rogu klawiatury były klawisze oznakowane „Command" i „Control". Jakże trafnie, pomyślał człowiek siedzący przy komputerze. Ten cichy stukot rzeczywiście był odgłosem wydawania rozkazów i sprawowania kontroli. W świat poszła ostatnia zaszyfrowana wiadomość. Kończyła się jednym zdaniem: „Liczy się czas". Czas, jedyny czynnik, którego nie da się kontrolować, trzeba traktować z należnym szacunkiem. Zręczne palce, cichy stukot klawiszy i podpis. „Genesis". Słowo to budziło respekt setek ludzi na całym świecie. Wielu na jego widok wietrzyło okazję i zacierało chciwie ręce. Dla innych znaczyło ono coś zupełnie innego, ścinało im krew w żyłach, prześladowało w koszmarach. Genesis. Początek. Ale czego?
Rozdział 4
Podczas lotu do Rzymu Belknap spał - zawsze chełpił się tym, że potrafi wyspać się na zapas, jeśli tylko ma okazję - ale był to sen niespokojny, pełen wspomnień, wręcz męczący. A kiedy się ocknął, wspomnienia opadły go jak muchy padlinę. Tak wiele już w życiu stracił i nie może dopuścić, by i z Rinehartem potwierdziła się ta straszna prawidłowość: że wszyscy, na których najbardziej mu zależało, ginęli. Czasem wydawało mu się, że to klątwa rodem z greckiej tragedii. Jego życie miało się ułożyć inaczej. Kiedyś Belknap - który stracił rodzinę zaraz po wejściu w wiek dorosły - miał założyć własną. Wspomnienia przesuwały mu się przed oczami, uciekały w mrok,
wymykały mu się i wracały w obłąkańczym wirze, by ranić. Ślub był skromny. Kilkoro znajomych i kolegów Yvette z Biura Wywiadu i Analiz Departamentu Stanu, gdzie pracowała jako tłumaczka; kilku kolegów Belknapa - jego rodzice umarli przed laty i nie miał bliskiej rodziny. Oczywiście Jared był drużbą i obecność przyjaciela sama w sobie była swoistym błogosławieństwem. Pierwsza noc miesiąca miodowego w kurorcie niedaleko Punta Gorda w Belize. Mieli za sobą czarowny dzień. Widzieli papugi i tukany siedzące na palmach, delfiny i manaty baraszkujące w lazurowej wodzie i słuchali ze zdumieniem nawoływań wyjców - brzmiały prawie jak ryk oceanu zanim poznali ich źródło. Przed lunchem wypłynęli łodzią na małą rafę, której położenie wskazywała linia piany morskiej jakieś pół kilometra od brzegu, i tam, kiedy zanurkowali, ich oczom ukazał się inny czarodziejski świat. Koral skrzył się żywymi kolorami, podobnie jak chmary niezliczonych gatunków opalizujących ryb. Yvette znała ich nazwy, i to w kilku językach - zawdzięczała to ojcudyplomacie, który swego czasu pracował w ambasadach we wszystkich najważniejszych stolicach Europy. Z radością wskazywała fioletowe gąbki, strzępiele, hajduki, papugoryby - dziwaczne stworzenia o dziwacznych nazwach. Kiedy Belknap zbliżył się do ryby, która wyglądała jak japoński wachlarz w delikatne białe i pomarańczowe prążki, Yvette dotknęła jego dłoni i się wynurzyli. „To skrzydlica ognista, kochanie"- powiedziała z brązowymi oczami błyszczącymi jak powierzchnia wody. „Lepiej podziwiać ją z daleka". Wyjaśniła, że jej kolce wydzielają silną truciznę. „Jest jak podwodny kwiat, zauważyłeś? Ale, jak powiedział Baudelaire, La, ou ily a la beaute, on trouve la mort. Tam, gdzie jest piękno, można znaleźć śmierć". Belize nie było rajem; oboje wiedzieli, że tuż obok są nędza i przemoc. Mimo to było tam też piękno, które zawierało w sobie swoistą prawdę. A przynajmniej prawdę o nich samych: że potrafili dostrzec i zachwycić się tym, co wzniosłe. Na tej rafie Belknap doświadczył czegoś, co chciał na zawsze zapamiętać. Wiedział, że tak jak te jaskrawe, olśniewające, barwne ryby wydobyte na powierzchnię stawały się matowe i szare, tak jego wewnętrzna prawda raczej nie przetrwałaby jego codziennej egzystencji. Więc poznaj ją teraz, powiedział sobie. Tamten wieczór, plaża w blasku księżyca: wspomnienie, które rozpadło się na stos ostrych odłamków. Nie mógł wydobyć ich tak, by się nie poranić. Fragmenty. Wygłupiali się z Yvette na prywatnej plaży. Czy kiedykolwiek czuł się tak beztrosko? Nigdy wcześniej, a już na pewno nigdy później. Pamiętał, jak Yvette biegła ku niemu po piasku. Była naga i włosy jakimś cudem złociste nawet w srebrzystym świetle księżyca - opadały jej na ramiona, a z błogo uśmiechniętej twarzy bił blask. W tamtym momencie nie zauważył zakotwiczonego w pewnej odległości od brzegu małego szkunera rybackiego. Nagle dwa punkciki światła. Czy widział te błyski z lufy, czy tylko je sobie wyobraził, kiedy próbował zrozumieć to, co rzeczywiście zobaczył: pocisk, który przeszył na wylot jej szyję, miękką, piękną szyję; pocisk, który przebił jej tułów? Oba dużego kalibru, razem niosące błyskawiczną śmierć. Tyle że pocisków też nie widział, tylko ich skutki. Pamiętał, że osunęła się na niego, jakby chciała go objąć, i że minęły długie sekundy, nim otrząsnął się z oszołomienia na tyle, by pojąć, co się stało. Usłyszał ryk -jakby odległe, gardłowe wołanie
wyjca, jakby odgłos fal bijących o brzeg, ale dużo głośniejszy - i dopiero po chwili zrozumiał, że wyszedł on z jego własnych ust. „Tam, gdzie jest piękno, można znaleźć śmierć".
Z pogrzebu w Waszyngtonie pamiętał głównie to, że padało. Przemawiał pastor, ale Belknap jakby miał wyłączoną fonię; widział obcego człowieka w ciemnym stroju, z wyćwiczoną posępną miną, człowieka, którego usta się ruszały, na pewno płynęły z nich modlitwy i rytualne słowa pocieszenia... lecz cóż ten człowiek miał wspólnego z Yvette? To wszystko nagle wydało mu się nierzeczywiste. Raz po raz sięgał w głąb umysłu, by wydobyć tę olśniewającą prawdę, którą poznał tamtego dnia na rafie koralowej. Nic z niej nie zostało. Miał tylko wspomnienie wspomnienia; ale to, co najważniejsze, zniknęło albo schowało się w twardej skorupie, niedostępne po wsze czasy. Nie było Belize, plaży, Yvette, piękna ani wiecznej prawdy; był tylko cmentarz, trzydziestoakrowy pas agresywnej zieleni nad rzeką Anacostia. Tylko dzięki pokrzepiającej bliskości Jareda Rineharta jakoś się trzymał. Rinehart był opoką. Jedynym stabilnym punktem w jego życiu. Opłakiwał Yvette razem z nim, ale najbardziej żal mu było przyjaciela. Belknap nie pozwoliłby jednak, żeby się nad nim użalano, a Rinehart to wyczuł i pokrył swoje współczucie ciętym humorem. „Gdybym nie wiedział lepiej, Kastor - powiedział w pewnym momencie, obejmując go ramieniem i ściskając z serdecznością, która zadała kłam jego słowom - stwierdziłbym, że przynosisz pecha". Mimo trawiącego go bólu Belknap zdobył się na uśmiech, a nawet lekko się zaśmiał. Wtedy Rinehart spojrzał mu w oczy. - Wiesz, że zawsze możesz na mnie liczyć - szepnął. Proste, szczere słowa: przysięga krwi złożona przez jednego wojownika drugiemu. - Wiem - odparł Belknap, choć głos wiązł mu w gardle. - Wiem. - I wiedział. Nierozerwalne więzy lojalności i honoru; to też była głęboka prawda. W Rzymie ta prawda będzie musiała go podtrzymywać na duchu. Ci, którzy skrzywdzili Polluksa, nie uciekną przed Kastorem. Zrzekli się prawa do bezpieczeństwa. Zrzekli się prawa do życia.
Limuzyna, która zatrzymała się przed domem Andrei, zupełnie tu nie pasowała: mercedes-benz 560 SEL - długi, elegancki, czarny. Na tej spokojnej ulicy, wśród małych domów z małymi ogródkami rzucał się w oczy jak lipicki rumak. Ale tego popołudnia miało się odbyć zebranie zarządu, a jak
wyjaśnił Horace Linville, by dotrzeć do siedziby fundacji w okręgu Westchester, trzeba było kilkakrotnie skręcić w nieoznakowanych miejscach. Dlatego wysłali po nią samochód. Nie można było pozwolić, by się zgubiła. Pod koniec dwugodzinnej podróży szofer zjeżdżał z jednej wąskiej drogi na drugą; musiały to być świeżo utwardzone ścieżki, którymi dawniej pędzono krowy na pastwiska. Większość była nieoznakowana. Andrea próbowała zapamiętać kolejne zakręty, ale nie była pewna, czy potrafiłaby sama ponownie przejechać tę trasę. W Katonah, położonej sześćdziesiąt kilometrów na północ od Manhattanu, sielski urok w osobliwy sposób przeplatał się z bogactwem. Sama wieś, administracyjnie należąca do Bedford, była jakby żywcem przeniesiona z czasów wiktoriańskich, ale to, co najważniejsze, działo się na jej zalesionych obrzeżach. To tam miała sporą posiadłość rodzina Rockefellerów, podobnie jak międzynarodowy finansista George Soros i wielu anonimowych miliarderów. Z jakiegoś powodu ludzie, którzy żyli w niewyobrażalnym dostatku, upodobali sobie Katonah. Nazwa wsi upamiętniała indiańskiego wodza, który przehandlował jąw XIX wieku, i, mimo sielankowej atmosfery, duch komercji - kupno i sprzedaż nieruchomości, wiedzy, dusz - nadal się tu utrzymywał. Wyboista droga zaczęła poddawać ciężkiej próbie nawet pneumatyczne zawieszenie mercedesa SEL. - Przepraszam, że trochę trzęsie - powiedział szofer z niewzruszonym spokojem.
Jechali przez porośnięty z rzadka drzewami ugór, od dziesiątków lat stopniowo odzyskiwany przez las. Wreszcie z przodu pojawił się ładny murowany dom w stylu georgiańskim, z narożnikami i gzymsami z portlandzkiego wapienia. Trzy kondygnacje z krytym łupkiem dachem mansardowym; imponujący, ale nie pretensjonalny. - Jest piękny - wyszeptała Andrea. - To? - Szofer zakasłał, by ukryć śmiech. - To stróżówka. Fundacja jest jakieś pół kilometra dalej. Kiedy samochód podjechał bliżej, w czarnym, ostro zwieńczonym ogrodzeniu z kutego żelaza otworzyła się brama i ruszyli dalej lipową aleją. - Mój Boże - odezwała się Andrea po kilku minutach. To, co z oddali wzięła za pagórek, fałdę ziemi, okazało się wielką, wygiętą w łuk, krytą gontem budowlą z kamienia, starą, ale niezwykłą. Nie miała w sobie majestatyczności typowych angielskich wiejskich rezydencji nie było gotyckiej kamieniarki, okien z szybkami w ołowianych ramkach, skrzydeł ani dziedzińców. Składała się z prostych kształtów - stożków, kolumn, prostokątów - i zbudowana była z drewna i piaskowca z lokalnych kamieniołomów. Barwy ziemi intensywne odcienie rdzawej czerwieni, sepii i umbry - pozwalały jej zlać się w jedno z otoczeniem. Tym większe robiła wrażenie, kiedy Andrea znalazła się dość blisko, by móc docenić jej wielkość,
elegancję każdego szczegółu: szerokie owalne werandy, ściany kryte ząbkowanym gontem, lekko asymetryczne formy. Gmach był olbrzymi, a przy tym tak pozbawiony ostentacji, że jego ogrom zdawał się dziełem natury, nie człowieka. Andrei zaparło dech w piersi. - Cudo - przyznał szofer. -Ale doktor Bancroft rzadko z niego korzysta. Gdyby mógł, sprzedałby to i przeprowadził się do pensjonatu. Podobno jednak statut na to nie pozwala. - I dobrze. - Pewnie teraz w części należy do pani. - Samochód wjechał na wysypany żwirem parking z boku potężnego gmachu. Andrea przeszła na uginających się nogach przez niski ganek do zalanego światłem holu. W powietrzu wisiały ledwie wyczuwalne zapachy starego drewna i środka do pielęgnacji mebli. Powitała ją sztywno wyprostowana kobieta z szerokim uśmiechem i grubym segregatorem. - Porządek dzienny - wyjaśniła. Miała sztywne miedziane włosy i zadarty nos. - Cieszymy się, że dołączyła pani do nas. - Niesamowity dom. - Andrea wskazała gestem otoczenie. Kobieta energicznie pokiwała głową. Jej spryskane lakierem włosy prawie się nie poruszyły. - Zbudowano go w 1915 roku, podobno na podstawie projektu H.H. Richardsona, którego on sam nie zdołał zrealizować za życia. Trzydzieści lat po jego śmierci na świecie trwała wojna i Ameryka szykowała się do walki. Mroczne czasy. Ale nie dla Bancroftów. Zgadza się, pomyślała Andrea, był jakiś Bancroft, który zbił majątek na handlu bronią podczas I wojny światowej. Jej zainteresowanie historią nie obejmowało dziejów rodziny ojca, ale poznała je w ogólnych zarysach. Sala obrad zarządu mieściła się na pierwszym piętrze. Okna szczeblinowe wychodziły na tarasowy ogród buchający feerią żywych barw. Andrea zajęła miejsce przy długim stole, przypominającym stół bankietowy w stylu georgiańskim. W sali było już kilkanaście osób, jedni musieli być członkami zarządu, inni pracownikami fundacji. W kącie stał stylowy serwis do kawy i herbaty. Mężczyźni i kobiety przy stole gawędzili cicho i kiedy Andrea ostentacyjnie wertowała segregator, dobiegały ją urywki rozmów, z których niewiele rozumiała: padały nazwy klubów, o których nie słyszała, marki jachtów, a może cygar, nazwiska dyrektorów jakichś ekskluzywnych prywatnych szkół. Drzwiami na drugim końcu pokoju weszli dwaj mężczyźni w garniturach, w towarzystwie dużo młodszej asystentki. Szmer rozmów stopniowo ucichł.
- To koordynatorzy programów - wyjaśnił Andrei mężczyzna siedzący po jej prawej ręce. Czyli czas na prezentacje.
Andrea odwróciła się do sąsiada; trochę przy kości, szpakowate włosy, utrwalone nadmierną ilością żelu ślady grzebienia we włosach. Jego opalona twarz nie pasowała do bladych, nieowłosionych rąk, a okalające czoło kosmyki przybrały lekko pomarańczowy odcień. - Jestem Andrea - powiedziała. - Simon Bancroft - przedstawił się, a jego głos przypominał brzęczenie muchy. Miał spiżowe, pozbawione wyrazu oczy. Zauważyła, że jego czoło było dziwnie nieruchome; kiedy mówił, brwi prawie się nie poruszały. - Jesteś córką Reynoldsa, zgadza się? - Był moim ojcem - odparła, chcąc podkreślić, czego pewnie nie zrozumiał, że jest córką nie Reynoldsa, lecz Laury. Potomkiem wyrzutka. Poczuła przypływ wrogości do mężczyzny siedzącego obok, jakby zbudził się w niej zew jakiejś zakodowanej w genach starej waśni rodowej, ale, o dziwo, to szybko minęło. Uprzytomniła sobie, że tym, co ją najbardziej niepokoi, jest nie poczucie obcości, lecz przekonanie, że oto znalazła się na właściwym miejscu. To kim w końcu była? Outsiderem czy jedną z nich? A jeśli będzie musiała sama o tym zdecydować?
Spuść ogara ze smyczy, pomyślał Todd Belknap cierpko. Spuść ze smyczy ogara z piekła rodem. Wszystkie pokrywy studzienek w Rzymie zdobił skrót „SPQR". Senatus Populusque Romanus: Senat i Lud Rzymu. Kiedyś był to doniosły gest polityczny, pomyślał; teraz, jak tyle innych doniosłych gestów politycznych, sprowadzony do rangi logo. Agent podważył pokrywę i zszedł po drabinie do cuchnącej jamy, na chwiejny drewniany pomost, szeroki na jakieś półtora metra. Przełączył latarkę na średnią moc i omiótł wnętrze snopem światła. Ściany betonowej jaskini lśniły od wodnego robactwa. Biegnące po obu stronach kable, przeważnie grubości cygaretki, wyglądały jak upięte draperie - czarne, pomarańczowe, czerwone, żółte, niebieskie. Pięćdziesięcioletnie przewody telefoniczne sąsiadowały z kablami koncentrycznymi z lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, a także z nowoczesnymi światłowodami świeżo zamontowanymi przez spółki użyteczności publicznej jak Enel i ACEA. Większości ludzi jeżdżących furgonetkami Enela i noszących uniformy tej firmy kolory izolacji coś by mówiły, pomyślał Belknap. On będzie musiał być wyjątkiem.
Krople wody na suficie powiększały się i kapały w nieregularnych odstępach czasu. Belknap spojrzał na mały kompas luminescencyjny. Willa była dwieście metrów przed nim i szybko pokonał większą część tego dystansu głównym kanałem, biegnącym równolegle do ulicy. Nie powstrzymasz porządnego człowieka, pomyślał. Złego też nie. Groźby i protesty Willa Garrisona obeszły Belknapa tyle co zeszłoroczny śnieg. Czy w przeszłości zdarzało mu się posunąć za daleko? Bez wątpienia. Nie należał do tych, którzy czekają na zielone światło, żeby przejść przez skrzyżowanie. Nie znał się na robocie papierkowej. Łuk wszechświata jest długi, ale wygina się ku sprawiedliwości, jak powiedział Martin Luther King, i Belknap miał nadzieję, że to prawda. Gdyby miało to jednak trwać za długo, gotów był sam go nieco nagiąć. Nie był skłonny do introspekcji, ale nie miał też złudzeń co do siebie. Potrafił być wybuchowy, porywczy, a nawet brutalny. Zdarzało się - choć rzadko - że wściekłość brała w nim górę nad siłą woli i wówczas wiedział, jak czuje się opętany. Nade wszystko cenił lojalność: była siłą napędową jego życia. Kiedy o tym myślał, stwierdzał, że nie zna nic bardziej podłego od nielojalności - tyle że tak naprawdę myślenie nie miało z tym nic wspólnego. Tak mówił instynkt, tak mówiła jego natura. W miejscu, gdzie tunel, tak jak biegnąca górą ulica, zakręcał, w pomoście była metrowa przerwa. Belknap zauważył ją w porę i przeskoczył na drugą stronę. Narzędzia - łom, wyrzutnia liny - uderzyły go nieprzyjemnie w udo. Wyrzutnia, choć mała, z obudową z lekkiego polimeru, była nieporęczna, a trójzębny bosak co i rusz wysuwał się z zapinanych na rzepy pasków. Mimo mętnych jak wydzielina kałamamicy spekulacji Garrisona instynkt podpowiadał Belknapowi, że zabójstwo Ansariego i zniknięcie Jareda Rineharta były ze sobą powiązane. Nie polegał zresztą tylko na instynkcie. Przyjaciele Belknapa z Wydziału Operacji Konsularnych - ci prawdziwi -nie zamierzali odciąć go od informacji tylko dlatego, że Garrison się wściekł. Kiedy przycisnął jednego z nich, dowiedział się o kilku wiele mówiących raportach wywiadu. Pochodziły z tak zwanych anonimowych źródeł - czyli od zakonspirowanych informatorów - i, jak zastrzegł znajomy analityk, pełny obraz sytuacji wciąż pozostawał niejasny. Na razie jednak wszystko wskazywało na to, że porywacze Rineharta zostali wynajęci albo wciągnięci do współpracy przez inną, dużo potężniejszą organizację. Ci, którzy pociągali za sznurki, sami byli marionetkami. Zabójstwo Khalila Ansariego wpisywało się w ten schemat - przejęcie jednej siatki przez drugą, silniejszą. Musiał być już blisko willi. Mimo to tunel, którym szedł, nie doprowadzi go do samego celu; kabel wchodził do budynku przez utwardzone rury PCW o średnicy kilkunastu centymetrów. Z kolei kanały odprowadzające wodę i ścieki miały nie więcej niż trzydzieści centymetrów przekroju. Porównawszy plany willi z mapą topograficzną, Belknap znalazł jednak inne wejście.
Długie na czterysta kilometrów rzymskie akwedukty - z czego tylko czterdzieści pięć kilometrów biegło nad ziemią- działały sprawnie dzięki wysiłkom legionu robotników nadzorowanych przez urzędnika znanego jako Curator Aquarum, stróż wód. A Curator Aquarum żądał, by kanały budowano tak, by można było je remontować i naprawiać: dlatego w regularnych odstępach montowano starożytne odpowiedniki drzwiczek kontrolnych osłonięte otwory, umożliwiające szybkie usuwanie zatorów. W poprzecinanej korytarzami ziemi pod ulicami Rzymu współczesne kanały regularnie krzyżowały się z rynnami i szybami dawnych akweduktów, z których część sięgała czasów Trajana. Belknap raz jeszcze zerknął na kompas i urządzenie przypominające krokomierz, mierzące odległość w płaszczyźnie poziomej. Dzięki obu przyrządom wiedział, gdzie dokładnie się znajduje. Zatrzymał się przed metalowym włazem na zawiasach i przeszedł do sąsiedniego tunelu, którym biegły przewody gazowe i wodociągowe. Powietrze było zawiesiste jak muł, duszne od pleśni i rozrastającego się od wieku grzyba. Podczas gdy główny kanał był niemal równoległy do ulicy, ten przestronny korytarz opadał w dół i z każdym krokiem Belknap wchodził coraz głębiej pod ziemię. Powietrze też wydawało się coraz gęstsze i coraz bardziej zasiarczone. Tunel - tyle że teraz, po tylu wiekach, bardziej przypominał jaskinię, z popękanym sklepieniem i przysypaną gruzem podłogą, bliższy naturalnej formacji geologicznej niż zbudowanego przez ludzi kanału - na przemian zwężał się i rozszerzał, i żeby dotrzeć do celu, trzeba było co i rusz zawracać i szukać przejścia okrężną trasą. Niektóre korytarze chyba od wieków były nietknięte stopą ludzką. Przyszła mu do głowy nieprzyjemna myśl: gdyby upuścił latarkę albo kompas, mógłby błądzić tu do śmierci. Zostałby po nim tylko gnijący szkielet, który po Bóg wie ilu latach odnalazłby kolejny śmiałek. Włosy pod kaskiem miał mokre od potu; musiał przystanąć i zawiązać sobie chustkę na czole, by pot nie zalewał mu oczu. Obliczył, że znajduje się już dokładnie pod willą- ale na głębokości piętnastu metrów, jak na dnie studni. To zaznaczony na planie piwniczny kanał burzowy nasunął mu ten pomysł. Podobne znajdowały się w wielu willach wzniesionych na starych, pustych obecnie kanałach; był to najprostszy sposób, by zapobiec zalewaniu piwnic w czasie ulewnych deszczy. Aby odpływ się nie zatkał, kopano szyb łączący się z jednym z nieużywanych rzymskich tuneli. Belknap przesunął włącznik w latarce do samego końca; teraz świeciła z pełną mocą. Po kilkuminutowych poszukiwaniach wypatrzył okryty porostami wzgórek na kamienistym dnie tunelu, zaś w górze, wysoko - podniósł do oczu małą cyfrową lornetkę - była krata. Złożył
zęby pneumatycznej wyrzutni, wymierzył pionowo w górę i pociągnął za spust. Rozległ się cichy trzask, z lufy wystrzelił bosak i dwie połączone z nim linki z polipropylenu. Usłyszał brzęk; to znaczyło, że bosak się zaczepił. Pociągnął za linkę, trzymała się mocno. Po drugim
szarpnięciu zwój polipropylenu rozwinął się w coś w rodzaju drabiny. Wydawała się licha, wiotka, ale to były tylko pozory. Konstrukcja ze splecionych mikro włókien utrzymałaby ciężar po wielekroć większy od masy jego ciała. Zaczął się wspinać. Między poprzecznymi linkami łączącymi dwa główne sploty włókna były kilkudziesięciocentymetrowe odstępy; gdyby ześliznął się po pokonaniu trzeciej części wysokości, to byłby koniec. Oczywiście, jeśli w piwnicy ktoś jest i zobaczy bosak, i tak nic z tego nie będzie. Ale to mało prawdopodobne. Ochroniarz na pewno zaglądał tam w czasie rutynowego obchodu - Belknap nawet na to liczył - ale tylko raz-dwa razy na noc. Kiedy wreszcie sięgnął kraty, okazało się, że jest ciężka - ważyła może sto kilo, ciężar utrzymywał ją na miejscu - a drabina z włókna nie dawała mu wystarczającego oparcia, by mógł ją podważyć. Belknap poczuł ucisk w żołądku. Zajść tak daleko... być o centymetry od celu... W desperacji odwrócił się i obejrzał ścianę szybu w miejscu, gdzie łączył się on z otworem odpływowym w piwnicy. Był tam stalowy pierścień, jak u wylotu komina - wyglądało na to, że wykonany z grubej blachy -i Belknap wygiął go małym łomem w dwu miejscach, tak by powstała prowizoryczna półka. Postawiwszy stopy po obu stronach szybu, zaczął pchać kratę do góry. Napierał na nią pod nienaturalnym kątem; łokcie miał wyżej od ramion. Potężna krata nawet nie drgnęła. Serce zaczęło mu walić jak młotem, nie tyle z wysiłku, ile z frustracji, której nie pozwolił przemienić się w rozpacz. Pomyślał o Jaredzie Rineharcie, więzionym gdzieś przez najemników siatki Ansariego, zdanym na ich łaskę i niełaskę. „Przyjaciół należy dobierać ostrożnie", powiedział kiedyś Jared. I nie można ich zawieść. Jared dotrzymał słowa. Czy Belknapowi też się to uda? Znał tak wielu, którzy stracili życie na darmo, w kraju i w terenie. Mac „Góra" Marin wyszedł cało z dziesiątków bardzo ryzykownych operacji, by umrzeć w domu od pękniętego tętniaka w jakimś małym naczyniu krwionośnym w mózgu. Mickey Dummett - który miał tułów naznaczony czterema bliznami po kulach - wyzionął ducha na wiejskim skrzyżowaniu, bo jakiś kierowca nie zauważył znaku stopu. Alice Zahavi zginęła od kuli w czasie akcji, ale akcji od samego początku tak fatalnie zaplanowanej, że nawet gdyby zakończyła się sukcesem, nie miałaby uzasadnienia z taktycznego ani wywiadowczego punktu widzenia. To byli porządni ludzie, którym los wyznaczył bezsensowną, niegodną śmierć. Karta się od nich odwróciła. Belknap odetchnął głęboko. Oddać życie, by ocalić takiego człowieka, jak Jared Rinehart - to byłoby szlachetne. W czasach, w których bohaterowie byli wymierającym gatunkiem, można było sobie wyobrazić gorszą śmierć. A o lepszą byłoby trudno. Naparł na kratę całym sobą, czuł, jak wstępują w niego nowe siły. Krata drgnęła. Do góry, w bok. Dźwignął ciężki dysk na tyle, by włożyć w szparę dłoń, i odsunął go drugą ręką.
Twardy metal na gładkim betonie; dźwięk był cichszy, niż należało się spodziewać. I tak oto, czterdzieści minut po tym, jak zaparkował furgonetkę, dostał się w to właśnie miejsce, którego tak rozpaczliwie starał się uniknąć: do piwnicy zaprojektowanej zgodnie z wyszukanymi - i chorymi - wymaganiami nieżyjącego już Khalila Ansariego. Teraz pora na to, co zawsze było dla Belknapa najtrudniejsze. Czekanie.
Katanah, w stanie Mowy Jork
Kiedy koordynatorzy programów przystąpili do omawiania powierzonych im zadań, Andrea początkowo koncentrowała się na tym, by robić wrażenie spokojnej i pewnej siebie. Wkrótce jednak prezentacje pochłonęły jej uwagę. W zasadzie powinny być nużące. A tymczasem była pod wrażeniem rozmachu działań fundacji. Dostarczanie czystej wody i szczepionek do krajów Trzeciego Świata, programy walki z analfabetyzmem w Appalachach, kampanie na rzecz zwalczania choroby Heinego-Medina w Afryce i Azji, akcje uzupełnienia niedoboru mikroelementów u mieszkańców słabo rozwiniętych regionów. Każdy z mówców przytaczał konkretne dane dotyczące nadzorowanego przez siebie projektu: koszty, perspektywy, plany na przyszłość, ocenę skuteczności. Język prezentacji był suchy, nieefektowny, monotonny. Za to treść była niezwykła - opisy działań, które zmienią życie tysięcy ludzi. W jednym przypadku chodziło o budowę kanałów w ubogich regionach, co pozwoliłoby na nawodnienie pól i rozwój rolnictwa tam, gdzie do tej pory możliwa była tylko uprawa na własne potrzeby. Kilka zdjęć wyświetlonych na ściennym monitorze pokazywało efekty akcji; pustynia rzeczywiście rozkwitała. Podobnie jak Fundacja Rockefellera, Fundacja Bancrofta miała filie na całym świecie, ale starała się ograniczać koszty bieżące do minimum. Referenci często odwoływali się do biznesowej etyki „optymalnej wartości w stosunku do ceny", co było ożywczo jasną wizją, jak na nienastawioną na zysk organizację charytatywną, stwierdziła Andrea - zwłaszcza że „wartość" w tym kontekście oznaczała ocalone istnienia ludzkie i zapobieżenie cierpieniu. Może nie było w tym nic dziwnego, pomyślała, zważywszy na to, kto stał na czele fundacji. Paul Bancroft. To nazwisko budziło lęk i podziw. Doktor Bancroft zawsze unikał rozgłosu: nie dla niego oficjalne gale, wytłuszczone nagłówki w rubryce towarzyskiej. Jednego tylko nie dało się ukryć: jego wszechstronnego geniuszu. Andrea przypomniała sobie, jak na trzecim roku studiów, na seminarium z podstaw ekonomii, musiała opanować zbiór wielowymiarowych funkcji znany jako
„twierdzenie Bancrofta" - i, kiedy się w to wgryzła, odkryła, że jego twórca jest jej krewnym. Doktor Bancroft jeszcze przed trzydziestką wniósł wielki wkład w teorię gier i jej zastosowanie w etyce. Fundację stworzył jednak dzięki bardziej praktycznej wiedzy: kolejne niezwykle udane inwestycje i spekulacje zmieniły pokaźną rodzinną fortunę w ogromny majątek i uczyniły z małej fundacji molocha, który objął swoją działalnością cały świat. O trzeciej głos zabrał koordynator nazwiskiem Randall Heywood: czerwona, szorstka twarz człowieka, który spędził zbyt wiele lat w tropikalnym słońcu, okrągła głowa z krótko ostrzyżonymi ciemnymi włosami. Specjalizował się w medycynie tropikalnej i kierował programem finansowania badań nad lekami na malarię. Dziewięćdziesiąt milionów dolarów dotacji na rozpoczęcie prac miało trafić do grupy z Instytutu Medycznego Howella; kolejne dziewięćdziesiąt dostaną badacze z Uniwersytetu Johnsa Hopkinsa. Heywood opowiedział pokrótce o „celach molekularnych", protokołach szczepień, powodach, dla których choroba ta stanowi tak duże wyzwanie dla badaczy, i niedoskonałości szczepionek, nad którymi trwały prace. O milionie istnień ludzkich, które co roku pochłaniał najbardziej agresywny z pasożytów wywołujących malarię, Plasmodium falciparum. Milion istnień ludzkich. Statystyka? Abstrakcja? Raczej tragedia. Heywood mówił niskim, dudniącym głosem. Był jakby zachmurzony. Jak niebo o świcie przed burzą, pomyślała Andrea. - Co się tyczy wyników, to, jak dotąd, nie zanosi się na przełom. Nikt nie chce za dużo obiecywać. Historia tych badań to niekończące się pasmo wielkich nadziei i rozczarowań. I tak to wygląda. Przesunął oczami po twarzach, czekając na pytania. Andrea odstawiła filiżankę z dobrze słyszalnym brzękiem porcelany -uznała, że tak będzie taktowniej, niż gdyby odchrząknęła.
- Proszę wybaczyć, to wszystko jest dla mnie nowością, ale wcześniej słyszeliśmy, że fundacja koncentruje się na obszarach zaniedbywanych przez rynek. - Zawiesiła znacząco głos. - A szczepionki są dobrym tego przykładem. - Heywood pokiwał głową z mądrą miną. Wartość szczepienia nie ogranicza się tylko do korzyści, jaką ma z niego jednostka, bo jeśli ja zostanę zaszczepiony, pani też na tym zyska. Nie będę mógł zarazić innych i, naturalnie, społeczeństwo nie poniesie kosztów mojej nieobecności w pracy, szkole czy mojego pobytu w szpitalu. Każdy ekonomista zajmujący się ochroną zdrowia powie, że dla społeczności wartość szczepienia może nawet dwudziestokrotnie przewyższać jego cenę. Dlatego rządy zawsze inwestują w akcje szczepień. W ostatecznym rozrachunku jest to dobro publiczne, takie samo jak urządzenia sanitarne, czysta woda czy co tam jeszcze. Mówimy tu jednak o chorobie, która dotyka przede
wszystkim najuboższe regiony, gdzie po prostu brakuje niezbędnych środków. Wydatki na ochronę zdrowia w takich krajach jak Uganda, Botswana czy Zambia nie przekraczają piętnastu dolarów na głowę. U nas ta kwota sięga prawie pięciu tysięcy dolarów. Andrea nie odrywała wzroku od Heywooda. Jego jasne oczy jaskrawo kontrastowały z ogorzałą cerą. Był potężnie zbudowany, miał duże dłonie, paznokcie ogryzione aż do krwi. Znała ten typ: prawdziwy mężczyzna... z wrażliwym żołądkiem. Osiłek ze szklaną szczęką. - To pokazuje skalę problemu - powiedziała Andrea. - Wszystko rozbija się o pieniądze. Koncerny farmaceutyczne mają świetne wyniki w pracach nad środkami, na które jest rzeczywisty popyt. Brak im jednak motywacji, by wydawać wielkie sumy na badania nad lekami dla ludzi, których nie stać na ich zakup. - I od tego właśnie jest Fundacja Bancrofta. - Otóż to. - Heywood ponuro pokiwał głową. Ta nowa szybko się uczy. - Mówiąc najprościej, staramy się stymulować rozwój. Zaczął składać papiery, ale Andrea jeszcze nie skończyła. - Proszę wybaczyć - zagaiła. - Pracowałam w finansach, więc może mam skrzywiony punkt widzenia. Ale czy nie lepiej byłoby, zamiast typować zwycięzcę z góry, obiecać nagrodę zespołowi, który pierwszy upora się z problemem? - Słucham? - Heywood potarł grzbiet nosa. - Postawić garnuszek złota na końcu tęczy. - Wokół stołu rozbrzmiały stłumione chichoty i Andrea poczuła, że się rumieni. Żałowała, że się odezwała. Ale przecież mam rację, pomyślała z uporem. Trudno wymusić innowację. Zapewne sąjednak setki instytutów badawczych i firm biotechnologicznych, które mogłyby coś odkryć, gdyby tylko spróbowały. Wystarczyłoby sprawić, by im wszystkim opłaciło się wziąć udział w rywalizacji, i w ten sposób zaprząc ich do pracy. Mówił pan, że firmy farmaceutyczne i biotechnologiczne mają świetne wyniki w pracach nad lekami. Dlaczego by ich nie zdopingować? Obiecać zakup miliona dawek skutecznej szczepionki po uczciwej cenie. Co jednocześnie zachęci potencjalnych inwestorów, a tym samym pomnoży wasz wkład. Na ogorzałej twarzy Heywooda malowało się wstrzymywane zniecierpliwienie. - Nam chodzi o to - wyjaśnił - by ludzie wyszli z bloków startowych. - I wybieracie kandydatów, którzy waszym zdaniem mają największe szansę na zwycięstwo. - Właśnie.
- Innymi słowy, obstawiacie zwycięzców. Koordynator zamilkł na chwilę. Andrea napotkała wzrok dystyngowanego mężczyzny o bujnych siwych włosach, siedzącego po drugiej stronie stołu. - A jaki model pani proponuje? - spytał. - Coś w rodzaju loterii dla naukowców zajmujących się medycyną? „Może już wygrałeś", coś w tym stylu? - Jego głos był uprzejmy, niemal ugrzeczniony. Wyzwanie kryło się w słowach, nie tonie.
Andrea Bancroft poczuła, że pali ją twarz. Ale ten zarzut był chybiony. Przypomniało jej się coś, co wyczytała kiedyś w podręczniku historii. Spojrzała adwersarzowi w oczy. - A czy to nowy pomysł? W XVIII wieku rząd brytyjski zaoferował nagrodę temu, kto pierwszy wymyśli, jak mierzyć długość geograficzną na morzu. Proszę sprawdzić, przekona się pan, że problem został rozwiązany, a zwycięzca zgarnął obiecane pieniądze. - Zmusiła się, by podnieść do ust filiżankę z herbatą. Miała nadzieję, że nikt nie zauważy, jak drży jej ręka. Siwowłosy mężczyzna przyglądał jej się badawczo. Jego rysy były ostre i regularne, ale brązowe oczy przydawały im ciepła; strój - ciemno-grafitowa tweedowa marynarka, zapięta na ostatni guzik kamizelka w kurzą stopkę - upodabniał go do profesora. Jeden z konsultantów programu? Spuściła oczy, zawstydzona. No świetnie, Andrea, pomyślała. Pierwszy dzień, a już robisz sobie wrogów. Przede wszystkim jednak była podekscytowana: ci ludzie nie tylko mówili o tym, jak zmienić świat odwieczny temat rozmów studentów pierwszego roku - ale naprawdę to robili. I to mądrze. Bardzo mądrze. Jeśli będzie miała okazję poznać doktora Bancrofta osobiście, musi się pilnować, by nie rozpłynąć się w zachwytach. Koordynator zebrał papiery. - Na pewno rozważymy pani uwagi - powiedział rzeczowym tonem, bez lekceważenia, ale i bez aprobaty. - No, no - mruknął opalony na brąz mężczyzna po lewej ręce Andrei. Simon Bancroft, przypomniała sobie. Posłał jej szybki uśmiech: ironiczne gratulacje, na tyle jednak niejednoznaczne, by w razie czego mogły uchodzić za szczere. Ogłoszono półgodzinną przerwę. Członkowie zarządu rozeszli się w grupkach, jedni do pokoju piętro niżej, w którym czekała kawa i ciastka, inni spacerowali po galerii albo usiedli na zewnątrz, w cieniu parasoli, i wytężali wzrok, by odczytać coś z ekraników komórek i palmtopów. Andrea snuła się bez celu; nagle poczuła się osamotniona jak nowa uczennica.
Lepiej nie usiąść z niewłaściwymi ludźmi w stołówce, pomyślała z drwiną. Z zamyślenia wyrwał ją łagodny baryton. - Panna Bancroft? Podniosła głowę. To ten profesor w tweedzie i kamizelce. Patrzył na nią pogodnie. Musiał mieć z siedemdziesiąt lat, ale na jego spokojnej twarzy prawie nie było zmarszczek, a ruchy miał pełne wigoru. - Może się przejdziemy? Poszli razem pokrytą łupkiem ścieżką za domem, przez kilka tarasowych ogrodów i mały drewniany most na strumieniu, do labiryntu żywopłotów z ligustru. - To jak zupełnie inny świat - powiedziała Andrea. - W samym środku naszego świata. Jak restauracja na księżycu. - Ach, wiem, która. Doskonałe jedzenie, ale nie ma atmosfery. Andrea parsknęła śmiechem. - Jak długo pracuje pan w Fundacji Bancrofta? - Bardzo długo - odpowiedział mężczyzna. Przestąpił lekko przez gałązki. Sztruksy i solidne półbuty, zauważyła Andrea. Profesorski, ale elegancki styl. - Musi się tu panu podobać. - Przynajmniej nie pakuję się w kłopoty - odparł mężczyzna. Wyraźnie nie palił się do rozmowy o ich wcześniejszej wymianie zdań, ale Andrea wciąż czuła się niezręcznie z jej powodu. - To jak, bardzo się wygłupiłam? - spytała wreszcie. - Powiedziałbym raczej, że zrobiła pani durnia z Randalla Heywooda. - Ale myślałam...
- Że co? Miała pani absolutną rację, panno Bancroft. Motywować, nie zmuszać, to najbardziej racjonalny sposób wykorzystania środków na badania medyczne. Pani analiza była bardzo trafna. Strzał w dziesiątkę, że tak powiem. Andrea się uśmiechnęła.
- Niech pan to powie szefowi. Mężczyzna spojrzał na nią pytająco. - A tak w ogóle, kiedy będę miała okazję poznać doktora Bancrofta? - Jeszcze nie skończyła mówić, a już czuła, że palnęła gafę. - Chwileczkę. Kim pan właściwie jest? - Jestem Paul. - Paul Bancroft. - Zapiekło ją w gardle jak od zgagi. - Niestety tak. Wiem, że jest pani zawiedziona. Przykro mi, panno Bancroft. - Uśmiech igrał mu na ustach. - Proszę mi mówić Andrea - uściśliła. - Czuję się jak idiotka, to wszystko. - Jeśli jesteś idiotką, to trzeba nam więcej idiotów. Twoje uwagi były wyjątkowo celne. Od razu widać, że nie jesteś jak oni wszyscy, przeżuwający każdą myśl po sto razy. Przypuszczam, że na niektórych zrobiłaś wrażenie. Nawet mnie się postawiłaś. - Czyli grał pan rolę adwokata diabła. - Tak bym tego nie ujął. - Uniósł brew. - Diabeł nie potrzebuje adwokata. Nie na tym świecie, panno Bancroft.
Szef ochrony, Yusef Ali, skręcił za róg ciemnego korytarza. Omiatał silnym snopem światła wszystkie zakamarki willi przy via Angelo Masina. Nie można było sobie pozwolić na niedbalstwo, nawet teraz. Zwłaszcza teraz. Po śmierci szefa zapanowała niepewność. Wiedział jedno: nowy szef był równie wymagający. A bezpieczeństwo każdego obiektu zależało od czujności ochrony. W małym pokoju na tyłach parteru Tunezyjczyk spojrzał na monitor z danymi z czujników wokół budynku. Wskazywały, że są w „normalnym" stanie, Yusef Ali wiedział jednak, że elektronika może tylko wspomagać ludzkie oko, ale nigdy go nie zastąpi. Jego wieczorny obchód jeszcze się nie skończył. Dopiero w piwnicy coś go zaniepokoiło. Drzwi stanzaper gli interrogatori były uchylone. Sączące się zza nich światło przebijało mrok. '
Powinny przecież być zamknięte. Z pistoletem w dłoni Yusef Ali skierował się w stronę sali, pchnął ciężkie drzwi - odchyliły się bezszelestnie na potężnych zawiasach - i wszedł do środka. Natychmiast zgasły światła. Pierwszy potężny cios wytrącił mu broń z ręki, drugi ściął go z nóg. Ilu było napastników? Zdezorientowany w ciemności nie mógł tego stwierdzić, a kiedy próbował się zamachnąć, poczuł, że jest skuty kajdankami. Jeszcze jeden cios, w plecy, i ochroniarz zwalił się na podłogę. Wtedy drzwi pokoi przesłuchań zamknęły się za nim z sykiem.
- Teraz to już się pogubiłam - powiedziała Andrea Bancroft. Nieznaczne wzruszenie ramion. - Byłem ciekaw, czy potrafisz obstawać przy swoim, kiedy masz rację. - Jego siwe włosy w popołudniowym słońcu stały się srebrne. - Nie mogę w to uwierzyć... nie mogę uwierzyć, że jestem tu i spaceruję z Paulem Bancroftem. Odkrywcą sieci Bayesa. Bancroftem od twierdzenia Bancrofta. Człowiekiem, który... o mój Boże, wracają wspomnienia ze studiów. Proszę wybaczyć. Znów się ośmieszam. Jestem jak podlotek, który spotkał Elvisa. - Elvis już sobie poszedł, niestety. - Paul Bancroft parsknął cichym, melodyjnym śmiechem i skręcili w prawo na wyłożonej kamieniami ścieżce.
Zagajnik przeszedł w łąkę - porośniętą życicą, krwawnikiem i najprzeróżniejszymi, nieznanymi Andrei polnymi kwiatami, ale bez ostów, rzepów, sumaka jadowitego czy ambrozji. Łąka bez szkodliwych chwastów: jak wszystko w posiadłości w Katonah, wydawało się to czymś naturalnym, osiągniętym bez wysiłku, a przecież musiało wymagać intensywnej, choć dyskretnej pielęgnacji. Natura udoskonalona. - Co do tego, o czym wspomniałaś... czuję się jak autor kilku przebojów z wczesnych lat sześćdziesiątych - powiedział Paul Bancroft po chwili. - Teraz, kiedy jestem starszy, wiem, że największe wyzwanie to wcielić zasady w życie. Oddać umysł w służbę sercu; zaprzęgnąć teorie w jarzmo. - Wiele im pan zawdzięcza. Poczynając od podstawowej idei etyki utylitariańskiej. Sprawdźmy, czy dobrze pamiętam: postępować tak, by przyniosło to jak największe korzyści jak największej liczbie ludzi. Cichy śmiech.
- Tak w XVIII wieku sformułował to Jeremy Bentham. Choć zasada ta, o ile wiem, po raz pierwszy pojawiła się w pismach naukowca, Josepha Priestleya, i etyka Francisa Hutchesona. Wszyscy zapominają, że współczesna ekonomia w gruncie rzeczy zajmuje się głównie maksymalizacją korzyści, a zatem szczęścia. Zastosowanie funkcji dobrobytu Marshalla i Pigou do aksjomatów neoutylitarianizmu powinno być czymś oczywistym. Andrea usiłowała przywołać to, czego się nauczyła na studiach - wiedzę i umiejętności, szybko przyswojone na potrzeby egzaminów i prac semestralnych, i równie szybko zapomniane. - O ile pamiętam, krążyła legenda, że sformułował pan twierdzenie Bancrofta jeszcze na studiach. Pisząc pracę semestralną czy coś takiego. To prawda? - No cóż, tak - odparł jowialny siwy mężczyzna z gładką twarzą lekko połyskującą od potu. Jako młokos, byłem na tyle bystry, by to rozgryźć, ale nie dość, żeby sobie uświadomić, ilu przede mną się to nie udało. W tamtych czasach problemy były łatwiejsze. Miały rozwiązania. - A dziś? - Jedne prowadzą do drugich. Jak w rosyjskich matrioszkach. Mam siedemdziesiąt lat i nie cenię już tego rodzaju technicznej biegłości tak, jak inni. - To tak, jakby przekreślał pan własną przeszłość. Zdaje się, że dostał pan Medal Fieldsa? Medal Fieldsa był najbardziej prestiżową nagrodą w dziedzinie matematyki, odpowiednikiem Nobla. - Za pańskie wczesne prace z teorii liczb, o ile mnie pamięć nie myli. Pracował pan wtedy w Instytucie Badań Zaawansowanych. - Przez ciebie czuję się staro - powiedział z szerokim uśmiechem. - Mam ten medal do dziś, leży w jakimś pudle. Jest na nim cytat z rzymskiego poety Maniliusza: „Wyjść poza ograniczenia rozumu i stać się panem wszechświata". Zapada w pamięć. - I uczy pokory - dodała. Wiatr zaszeleścił w wysokiej trawie i Andrea zadrżała. Szli w stronę kamiennego muru. Wyglądał, jakby pochodził z bardzo dawnych czasów; przypominał mury dzielące pastwiska na angielskich wzgórzach Cotswold. - Ale teraz może pan stosować ideę „największej korzyści dla naj większej liczby osób" w praktyceciągnęła. - To musi być łatwe, kiedy ma się do dyspozycji całą fundację. - Tak sądzisz? - Cień uśmiechu. Kolejny sprawdzian. Po chwili namysłu Andrea odpowiedziała poważnym tonem:
- Nie, wcale nie. Bo pojawia się kwestia kosztów utraconych korzyści, czyli pytanie, co innego można było zrobić z danym grantem. No i problem długofalowych konsekwencji. - Wiedziałem, że masz coś w sobie, Andreo. Nietuzinkowy umysł. Sporo autentycznej niezależności. Zdolność samodzielnej analizy problemów. A co się tyczy tego, o czym mówiłaś... trafiłaś w sedno. Długofalowe konsekwencje. Niepożądane efekty. To pułapki czyhające na wszystkich ambitnych filantropów. Stale się z tym zmagamy. Andrea energicznie pokiwała głową. - Nikt nie chce być pediatrą, który ocalił życie małego Adolfa Hitlera. - Otóż to - odparł Paul Bancroft. - A walka z nędzą czasem prowadzi do większej nędzy. Zasypujesz jakiś region darmowym ziarnem; i rolnicy bankrutują. Rok później nie ma ani zachodniej agencji pomocowej, ani lokalnych rolników, którzy musieli zjeść własne ziarno. W ciągu ostatnich dziesięcioleci nieraz byliśmy tego świadkami. - Bancroft bacznie jej się przyglądał. - A w przypadku chorób? - Bywa, że terapia, która zwalcza objawy choroby zakaźnej, ostatecznie przyspiesza jej rozprzestrzenianie. - Nikt nie chce być lekarzem, który daje nosicielce tyfusa aspirynę, by mogła wrócić do pracy w kuchni - powiedziała Andrea. - Mój Boże, Andrea, jesteś do tego stworzona. - Uśmiech pogłębił zmarszczki wokół jego oczu. Znów się zaczerwieniła. Czy to właśnie było jej odzyskane dziedzictwo? - Proszę tak nie mówić - dodała pospiesznie. - Chodzi o to, że umiesz myśleć o takich sprawach. Niepożądane konsekwencje przybierają różną postać. Dlatego Fundacja Bancrofta musi wybiegać myślą na pięć kroków naprzód. Bo każde działanie ma skutek, owszem... ale te skutki mają z kolei swoje skutki. I tak dalej. - Z jego słów przebijała moc potężnego intelektu skupionego na trudnym problemie, ale zdeterminowanego, by sobie z nim poradzić. - To musi prowadzić do paraliżu. Człowiek zaczyna myśleć o nieprzewidzianych skutkach i w końcu zastanawia się, czy w ogóle jest sens cokolwiek robić. - Tyle że... - Paul Bancroft mówił ze swadą i lekkością intelektualisty, płynnie wchodził jej w słowo - ...to nie rozwiązuje problemu.
- Bo brak działania też ma konsekwencje - dorzuciła Andrea. - Nawet bezczynność może mieć długofalowe skutki. - Co znaczy, że brak decyzji jest złą decyzją. To nie był sparing; raczej taniec, krok w przód, krok w tył. Była w stanie euforii. Rozmawiała z jednym z największych umysłów epoki powojennej o najbardziej doniosłych problemach współczesności jak równy z równym. A może tylko sobie pochlebiała? Była kotką tańczącą z lwem? Szli po łagodnym wzniesieniu, pagórku usianym endymionami i jaskrami, i milczeli. Andrea była jak w transie. Czy kiedyś spotkała kogoś równie niezwykłego? Paul Bancroft miał pieniędzy jak lodu, ale pieniądze go nie obchodziły. Interesowało go tylko to, co można dzięki nim osiągnąć, jeśli pójdą na starannie dobrane cele. Zetknęła się na studiach z wykładowcami, dla których najważniejsze było to, by ich prace przyjęto do druku we właściwych periodykach, a oni sami weszli w skład odpowiednich paneli dyskusyjnych na odpowiednich konferencjach - łapczywie, chciwie pożądali najbardziej nawet wyschniętego wieńca laurowego. A tu był ktoś taki jak Paul Bancroft, który w wieku, gdy jeszcze nie mógł kupować alkoholu, już publikował przełomowe prace, a przed trzydziestką trafił do Instytutu Badań Zaawansowanych, dawnego matecznika Einsteina, Godła i von Neumanna, a zarazem najbardziej renomowanego ośrodka badawczego w kraju - by po kilku latach odejść i poświęcić się pracy na rzecz fundacji i jej rozwoju. Był realistą o wielkim sercu; rzadko spotykane i elektryzujące połączenie. Przy nim jej dawne ambicje wydawały się tak małe. - Czyli żeby czynić dobro, po pierwsze należy unikać wyrządzania zła - powiedziała wreszcie w zamyśleniu.
Schodzili ze wzgórza. Usłyszała cichy trzepot i zobaczyła parę dzikich kaczek zrywających się do lotu w burzy jaskrawych piór. Okazało się, że za pagórkiem skrywa się mały, czysty staw, wielkości może pół hektara, otoczony kępkami lilii wodnych. Kaczki najwyraźniej postanowiły zaczekać wśród drzew, aż ludzie przejdą dalej. - Boże, jakie one piękne - zachwyciła się Andrea. - To prawda. A są ludzie, którzy na ich widok rozglądają się za strzelbą. - Paul Bancroft podszedł do stawu, podniósł kamyk i z chłopięcą wprawą puścił kaczkę. Kamyk odbił się dwa razy od powierzchni wody i wylądował na przeciwległym brzegu. - Opowiem ci pewną historię. - Odwrócił się do niej. - Słyszałaś kiedyś o Inver Brass? - Inver Brass? Brzmi jak nazwa szkockiego jeziora. - Bo to jest jezioro, choć nie znajdziesz go na żadnej mapie. Jednak jest to też nazwa grupy ludzi... w
owym czasie byli to sami mężczyźni... którzy w 1929 roku przyjechali tam z całego świata. Organizatorem spotkania był bardzo zamożny i ambitny Szkot, zaprosił zaś wyłącznie ludzi podobnych sobie. Grupa była mała. Sześć osób: wpływowi, bogaci idealiści, którzy postanowili zmienić świat na lepsze. - Och, tylko tyle. - Twoim zdaniem za nisko mierzyli? - spytał żartobliwie. - Ale owszem, właśnie w tym celu powołano Inver Brass. Od czasu do czasu grupa wysyłała ogromne sumy pieniędzy do zubożałych regionów, by złagodzić nędzę, a zwłaszcza przemoc z niej zrodzoną. - To było dawno temu. Świat był inny. - W sklepieniu drzew po drugiej stronie wąwozu odezwała się wiewiórka. - Tak się jednak złożyło, że założyciel Inver Brass chciał, by grupa działała także po jego śmierci. Dlatego w następnych dziesięcioleciach zbierała się nadal, w coraz to innym gronie. Jedno pozostawało bez zmian: przywódca, kimkolwiek był, nosił pseudonim Genesis. Tak jak założyciel. - Interesujący wzór do naśladowania - stwierdziła Andrea. Znalazła kamyk, spróbowała puścić kaczkę, ale rzuciła go pod złym kątem. Zniknął z pluskiem pod wodą. - Raczej opowieść ku przestrodze - odparował Bancroft. - Ci ludzie nie byli nieomylni. Bynajmniej. Prawda jest taka, że ubocznym skutkiem jednego z ich największych osiągnięć w dziedzinie inżynierii ekonomicznej było powstanie Trzeciej Rzeszy. Andrea spojrzała mu w twarz. - Pan żartuje - powiedziała cicho. - A to w zasadzie przekreśliło całe dobro, jakie uczynili. Myśleli o przyczynach i skutkach... i zapomnieli, że skutki są też przyczynami. Słońce chowało się i wyłaniało zza przemykających po niebie chmur. Andrea milczała. - Wyglądasz, jakbyś była... - W szoku - podsunęła Andrea. I taka była prawda: jako historyczka z wykształcenia, była wstrząśnięta historią Inver Brass i lekkim tonem, jakim doktor Bancroft ją opowiedział. Sama myśl, że taka klika mogła zmienić bieg dziejów ludzkości... - Urwała. - Jest wiele spraw, o których nie wyczytasz w podręcznikach historii. - Przepraszam - powiedziała. - Inver Brass. Od szkockiego jeziora do powstania Trzeciej Rzeszy.
Potrzebuję trochę czasu, żeby oswoić się z tą myślą. - Nie spotkałem jeszcze bardziej pojętnej uczennicy - mruknął podstarzały mędrzec niemal poufałym tonem. - Zauważasz to szybciej niż większość ludzi: nie zawsze łatwo jest czynić dobro. - Spojrzał na pole za długim, niskim kamiennym murem z wprawnie ułożonego łupka. - Historia Inver Brass musiała zapaść panu w pamięć. - I nauczyła mnie pokory - odparł i spojrzał na nią znacząco. - Jak mawiam, zawsze trzeba wybiegać myślą naprzód. Chciałbym wierzyć, że Fundacja Bancrofta w pewnym stopniu rozumie podstawowe zasady przyczynowości historycznej. Nauczyliśmy się, że okrężną drogą czasem łatwiej trafić do celu. - Znów puścił kaczkę. Tym razem kamyk odbił się trzy razy. - Najważniejszy jest ruch nadgarstka - powiedział i mrugnął do niej. Miał siedemdziesiąt lat, a był jak siedmiolatek. Brał na swoje barki najcięższe brzemiona na świecie, a mimo to czuło się w nim taką lekkość. - Pamiętasz zawołanie Woltera: Ecrasez I 'infamel - Niszcz tę hańbę! To także moje hasło. Ale najtrudniejsze pytanie brzmi: Jak? Powtarzam, nie zawsze łatwo jest czynić dobro. Andrea wzięła głęboki oddech. Chmury przestały pędzić po niebie i zaczynały zbierać się nad ich głowami. - Trudno to wszystko ogarnąć - powiedziała wreszcie. - Dlatego chcę, żebyś dziś zjadła u mnie kolację, en familie. - Wskazał na dom kilkaset metrów za kamiennym murkiem, częściowo schowany w listowiu. A zatem Bancroft mieszkał na sąsiedniej parceli, zaledwie dwadzieścia minut piechotą od siedziby fundacji. - Widzę, że mieszka pan nad sklepem - zauważyła Andrea i zachichotała beztrosko. - A raczej obok. - Lepsze to niż dojeżdżać do pracy - skwitował. - A gdyby mi się spieszyło, jest ścieżka konna. Czy to znaczy, że przyjmujesz zaproszenie? - Wyszło pokrętnie, ale tak. Dziękuję. Chętnie przyjdę. - Coś mi mówi, że mój syn cię polubi. Na imię mu Brandon. Ma trzynaście lat. Wszyscy twierdzą, że to trudny wiek, ale znosi to całkiem nieźle. W każdym razie uprzedzę Nualę, że przyjdziesz. Nuala... cóż, opiekuje się nami. Można powiedzieć, że jest kimś w rodzaju guwernantki. Choć to brzmi tak wiktoriańsko. - A pan jest raczej człowiekiem oświecenia. Roześmiał się. No proszę, rozśmieszyła tego wielkiego człowieka. Porwała ją fala irracjonalnej radości. Została rzucona na głęboką wodę, była w obcym miejscu - a mimo to, jak nigdy, czuła się jak u siebie w domu.
„Jesteś do tego stworzona", powiedział i na myśl o matce Andrei na chwilę zrobiło się zimno. A jeśli miał rację?
Todd Belknap skuł nadgarstki i kostki ochroniarza, rozebrał go do naga kilkoma cięciami noża i przykuł kajdanki do ciężkiego żeliwnego krzesła. Dopiero wtedy włączył ponownie światło. Żeby pokonać takiego człowieka, trzeba działać szybko, z zaskoczenia, co zapewnia przewagę tylko na krótko. Łańcuchy pozwalały ją utrwalić. W ostrym świetle jarzeniówek oliwkowa cera siedzącego mężczyzny przybrała ziemisty odcień. Belknap stanął przed nim. Oczy jeńca otworzyły się szeroko, po czym zwęziły w wąskie szparki; poznał przeciwnika. Człowiek, który przedstawiał się jako Yusef, był zaskoczony i przerażony. Ten sam intruz, którego zamierzał torturować, przejął kontrolę nad izbą tortur. Tymczasem Belknap oglądał sprzęt pod ścianami lochu. Niektóre z urządzeń wyglądały zagadkowo; nie miał dość chorej wyobraźni, by odgadnąć, do czego mogły służyć. Inne rozpoznał z wizyty w muzeum Pusterli w Mediolanie, makabrycznej kolekcji średniowiecznych narzędzi tortur. - Twój pan był kolekcjonerem pełną gębą - powiedział. Tunezyjczyk wyzywająco wykrzywił kanciastą twarz. Belknap będzie musiał jasno dać mu do zrozumienia, do czego jest gotów się posunąć. Nagość uprzytomni jeńcowi, jak bezbronne jest ludzkie ciało. - Widzę, że macie tu prawdziwą żelazną dziewicę - ciągnął agent. - Robi wrażenie. - Podszedł do przypominającej sarkofag skrzyni, nabitej metalowymi kolcami, które miały powoli wbijać się w uwięzioną w środku ofiarę. Jej krzyki w tak ciasnej przestrzeni musiały być ogłuszające. - Inkwizycja żyje. Problem w tym, że to nie tylko fascynacja antykami sprawiła, iż z twojego pana zrobił się taki miłośnik średniowiecza. Zastanów się. Inkwizycja działała kilka wieków.
Stosując tortury. To oznacza dziesiątki lat prób i błędów. Zbierania doświadczeń. Uczenia się, jak grać na ludzkich czułych punktach niczym na pieprzonych skrzypcach. Zgromadzili niesamowitą wiedzę. Nie zdołamy im dorównać. Jestem pewien, że niektóre sekrety ich sztuki zaginęły. Ale nie wszystkie. Siedzący mężczyzna tylko na niego splunął. - Nic nie powiem - warknął z lekko cudzoziemskim akcentem.
- Przecież nawet nie wiesz, czego od ciebie chcę - odparł Belknap. - Chcę tylko, żebyś podjął decyzję, to wszystko. Dokonał wyboru. Czy proszę o zbyt wiele? Strażnik patrzył na niego ze złością, ale milczał. Belknap wysunął szufladę mahoniowego kredensu i wyjął przyrząd, w którym rozpoznał turcas, służący do wyrywania paznokci. Położył go na dużej, wyłożonej skórą tacy, w zasięgu wzroku więźnia. Obok umieścił stalowe obcęgi, narzędzie do miażdżenia kciuków - imadło z wystającymi śrubami mającymi ściskać, a następnie miażdżyć stawy w palcach rąk i nóg - i metalowy klin do bardzo powolnego wyciągania paznokci od nasady. W czasach inkwizycji jak najwolniejsze wyrywanie paznokci u rąk i nóg było powszechnie stosowaną torturą. Pokazał więźniowi zestaw lśniących narzędzi i rzucił jedno słowo. - Wybieraj. Kropla potu powoli ściekła po czole ochroniarza. - A zatem wybiorę za ciebie. Myślę, że na początek dobre będzie coś małego - powiedział zachęcająco i jeszcze raz rzucił okiem na półki. - Tak, jest tu coś w sam raz. Gruszka; co ty na to? spytał Belknap z wzrokiem utkwionym w gładkim, jajowatym przedmiocie z długą, wystającą śrubą przypominającą szypułkę. Podstawił go milczącemu jeńcowi pod oczy. Lapera, jedno z najbardziej przerażających średniowiecznych narzędzi tortur, była wkładana do pochwy albo odbytu. Kat obracał wystającą śrubę i żelazna gruszka rozszerzała się, a z otworów w niej wychodziły kolce, które powoli okaleczały od wewnątrz cierpiącą nieopisane męki ofiarę. - Masz ochotę na kęs gruszki? Bo zdaje się, że ta ma ochotę cię skubnąć. - Belknap nacisnął dźwignię we wnęce w żelaznym krześle i ze środka siedzenia opadła klapka na zawiasach. Zobaczysz. Gwarantuję pełną obsługę. Zrobię, cokolwiek będzie konieczne, nieważne, jak długo miało by to trwać. A kiedy znajdą cię rano... - Nie! - krzyknął mężczyzna i jego śliskie od potu ciało zaczęło wydzielać drażniący odór strachu. Wyglądało na to, że przypuszczenia Belknapa się potwierdziły: jeńca w równym stopniu przerażała perspektywa upokarzającej penetracji i męczarni, które nastąpiłyby potem. - Nie bój się, że narobisz sobie wstydu - ciągnął Belknap nieustępliwie. - Jednym z uroków tego pomieszczenia jest to, że możesz krzyczeć tak głośno i długo, jak tylko zechcesz, a nikt cię nie usłyszy. Poza tym, jak wspomniałem, kiedy znajdą cię rano... - Powiem ci, co chcesz wiedzieć - wykrztusił ochroniarz jękliwym głosem. - Powiem.
- Służąca - warknął Belknap. - Kim jest? Gdzie jest? Mężczyzna zamrugał. - Przecież zniknęła. Myśleliśmy... myśleliśmy, że to ty ją zabiłeś. Belknap uniósł brew. - Kiedy ją zatrudniliście? Kim jest? - Jakieś osiem miesięcy temu. Dokładnie ją sprawdziliśmy. Dopilnowałem tego. Ma osiemnaście lat. Lucia Zingaretti. Mieszka z rodziną w Trastevere. Stara rodzina. Niezamożna. Ale szanowana. Głęboko religijna. - Taka, która wie, co to bezmyślne posłuszeństwo wobec najwyższej władzy - domyślił się Belknap. - Adres? - Mieszkanie na parterze przy via Clarice Marescotti. Khalil Ansari bardzo uważał, kogo wpuszcza do swoich biur. Musiał. - Zniknęła tej nocy, kiedy zginął?
Yusef Ali skinął głową. - Więcej jej nie widzieliśmy. - A ty... jak długo pracowałeś dla Ansariego? - Dziewięć lat. - Musisz dużo o nim wiedzieć. - Dużo i mało. Wiedziałem to, co konieczne na służbie. Ale nie więcej. - Był pewien Amerykanin. Porwany w Bejrucie. Tej samej nocy, kiedy zginął Ansari. Belknap przyglądał się bacznie Tunezyjczykowi. - Czy stał za tym Ansari? - Nie wiem. - Odpowiedź była bezbarwna, bez wyrazu. Ani ostrożna, ani wykrętna. - Nic nam o tym nie mówiono. Belknap znów przyjrzał mu się uważnie i uznał, że Tunezyjczyk mówi prawdę. Nie znajdzie tu więc krótszej drogi do celu, ale właściwie na to nie liczył. Przez następnych dwadzieścia minut wyciągał informacje, z których stopniowo wyłaniał się z grubsza obraz placówki Ansariego przy via Angelo Masina. Była to prymitywna mozaika złożona z wielkich kostek.
Yusef Ali dostał wiadomość, że interesy jego mocodawcy przejął kto inny. Najważniejsi członkowie kierownictwa mieli pozostać na stanowiskach. Znaleziono słabe ogniwo w systemie bezpieczeństwa i błąd naprawiono. Ochrona miała zachować czujność i czekać na dalsze polecenia. O wydarzeniach w Bejrucie czy dolinie Bekaa Ali nie miał żadnych informacji z pierwszej ręki. Owszem, Ansari prowadził tam interesy; wszyscy to wiedzieli. Yusef Ali nigdy jednak się nimi nie zajmował. Nie zadawało się niepotrzebnych pytań, jeśli chciało się dalej pracować dla Khalila Ansariego. Ale Yusef Ali był szefem ochrony na via Angelo Masina. Pozostawała więc ta młoda służąca. Jedyny trop Belknapa. Tunezyjczyk bez oporu podał dokładny adres jej rodziny. W sali robiło się duszno, ciasno. Wreszcie Belknap zerknął na zegarek. Może nie miał jeszcze tego, co potrzebował, ale na więcej nie mógł liczyć. Zauważył, że wciąż trzyma w lewej dłoni la pera; ściskał ją przez całe przesłuchanie. Odłożył narzędzie i ruszył do drzwi wytłumionego lochu. - Rano cię znajdą- powiedział do Yusefa Alego. - Czekaj - rzucił ochroniarz stłumionym, pełnym przejęcia głosem. - Zrobiłem, o co prosiłeś. Nie możesz mnie tu zostawić. - Niedługo ktoś cię znajdzie. - Nie uwolnisz mnie? - Nie mogę ryzykować, dopóki się stąd nie wydostanę. Przecież doskonale wiesz. Yusef Ali otworzył szeroko oczy. - Musisz. - Nie. Po kilku długich sekundach oczy Tunezyjczyka zaszły mgłą rezygnacji, może nawet rozpaczy. - Skoro tak, to musisz coś dla mnie zrobić. - Skuty ochroniarz ruchem głowy wskazał pistolet leżący na podłodze. - Zabij mnie. - Mówiłem, że gwarantuję pełną obsługę. Ale nie taką. - Zrozum. Byłem lojalnym sługą Khalila Ansariego, dobrym i wiernym żołnierzem. Tunezyjczyk siedział ze spuszczonymi oczami. - Jeśli mnie tu znajdą... - ciągnął zduszonym głosem...będę zhańbiony i... ukarzą mnie dla przykładu.
- To znaczy, zakatują na śmierć. Jak ty katowałeś innych. - Gdzie jesteś, Jared? Co oni ci robią? Świadomość tego, jak mało miał czasu, kładła się ciężarem na jego piersi. Yusef Ali nie zaprotestował. Musiał doskonale wiedzieć, jak bolesna i haniebna była taka śmierć, bo sam zadawał ją innym. Powolna śmierć w męczarniach, która do cna obedrze z godności i dumy kogoś, kto godność i dumę cenił nade wszystko.
- Nie zasługuję na to - oświadczył hardym, ostrym tonem. - Zasługuję na coś lepszego! Belknap obrócił pokrętło jak w sejfie i otworzył zasuwy. Drzwi uchyliły się i do środka wpadł chłód. - Proszę - powiedział mężczyzna chrapliwym głosem. - Zastrzel mnie. Wyświadczyłbyś mi przysługę. - Właśnie - przytaknął Belknap obojętnie. - Dlatego tego nie zrobię.
Rozdział 5
Andrea Bancroft szła ścieżką wśród zarośli do domu Paula Bancrofta,' z głową pełną ulotnych, niejasnych myśli. W powietrzu wisiał zapach lawendy, macierzanki i wetiwerii, rosnących wzdłuż murków, które dyskretnie oddzielały od siebie posiadłości. Dom Bancrofta wyglądał, jakby powstał w tym samym czasie, co siedziba fundacji; był w podobnym stylu. Także i tu fasady ze starej cegły i czerwonego piaskowca wtapiały się w tło, i dopiero z bliska można się było przekonać, że to w istocie okazały budynek. U drzwi powitała Andreę kobieta w stroju pokojówki, na oko pięćdziesięcioletnia; miała rude włosy przyprószone siwizną i szerokie policzki usiane piegami. - Panna Bancroft? - spytała z lekkim akcentem Irlandki, która spędziła większą część dorosłego życia w Stanach. Nuala, tak chyba jej było na imię? - Pan zaraz zejdzie. Zmierzyła Andreę taksującym spojrzeniem, w którym szybko dało się wyczytać aprobatę. Podać pani coś do picia? Albo do jedzenia? - Nie, dziękuję za wszystko - odparła Andrea z wahaniem. - To może choć małe sherry? Ostrzegam, pan pija tylko wytrawne.
Nie taki ulepek, na jakim się wychowywałam, o nie. - Chętnie - powiedziała Andrea. No proszę. Wydawałoby się, że służący miliardera powinni być sztywni i wykrochmaleni do entej potęgi, a ta Irlandka była całkiem na luzie, co dobrze świadczyło o jej chlebodawcy. Paul Bancroft najwyraźniej nie przywiązywał wagi do ceremoniału. Nie był jednym z tych, co to chcą, żeby służba stale miała się na baczności, by w niczym nie uchybić. - Zaraz przyniosę fino - powiedziała Irlandka. - A przy okazji, jestem Nuala. Andrea uścisnęła jej dłoń z uśmiechem. Już czuła się tu mile widzianym gościem. Sącząc sherry, zaczęła oglądać grafiki i płótna wiszące w ciemnym, wyłożonym drewnem holu i sąsiednim salonie. Rozpoznała niektóre obrazy i artystów; inne, nie mniej urzekające, widziała po raz pierwszy. Najbardziej zaintrygował jączarno-biały rysunek przedstawiający wyciągniętą na brzeg gigantyczną rybę, tak wielką, że stojący wokół rybacy z drabinami i nożami wyglądali przy niej jak karzełki. Z jej pyska i rozpłatanego brzucha wylewały się mniejsze ryby. - Frapujący, prawda? - Dało się słyszeć głos Paula Bancrofta. Andrea tak się skupiła na rysunku, że nie zauważyła, jak wszedł. - Kto jest autorem? - spytała, odwracając się ku niemu. - To rysunek tuszem Pietera Bruegla starszego, z 1556 roku. Zatytułował go Duże ryby zjadają małe ryby. Lubił nazywać rzeczy po imieniu. Rysunek ten kiedyś wisiał w wiedeńskim Graphische Sammlung Albertina. Zafascynował mnie, tak jak ciebie. - I połknął go pan w całości. Paul Bancroft roześmiał się serdecznie. - Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko wczesnej kolacji. Mój syn jest jeszcze w wieku, w którym nie pozwala się przesiadywać do późna. Andrea czuła, że gospodarz bardzo chce przedstawić jej syna, ale ma przy tym lekką tremę. Przypomniała jej się znajoma, która miała dziecko z zespołem Downa - łagodnego, pogodnego, uśmiechniętego malca; kochała go i była z niego dumna, lecz jednocześnie skrycie, w głębi ducha, trochę się go wstydziła, a ten wstyd sam w sobie był czymś wstydliwym. - Ma na imię Brandon, dobrze pamiętam? - Brandon, tak. Oczko w głowie ojca. Jest... cóż, wyjątkowy, tak to można określić. Inny. W dobrym tego słowa znaczeniu, tak przynajmniej myślę. Pewnie siedzi u siebie w pokoju przy komputerze i wysyła e-maile do nieodpowiednich osób.
Paul Bancroft też miał w ręku kieliszek sherry. Był bez marynarki, ale w kamizelce w kurzą stopkę i tak wyglądał jak profesor. - Miło cię gościć. - Wzniósł kieliszek w geście toastu i oboje zasiedli w pikowanych skórzanych fotelach przy wygasłym kominku. Boazeria z orzecha, stare, wytarte perskie dywany i podłoga z twardego drewna, pociemniałego z wiekiem; cały wystrój wydawał się ponadczasowy, tchnął spokojem i niewymuszonym luksusem. - Andrea Bancroft - powiedział, jakby delektował się każdą sylabą. - Trochę się o tobie dowiedziałem. Studia doktoranckie z historii gospodarczej, zgadza się? - Przez dwa lata, w Yale. No, dwa i pół roku. Nie napisałam pracy. - wino było w kolorze jasnej słomy. Pociągnęła łyk i w jej ustach, i nosie rozkwitł cały bukiet trunku. Sherry miało lekki zapach toffi i wyborną orzechowo-melonową nutę. - Nic dziwnego, skoro potrafisz myśleć samodzielnie. Tam się tego nie ceni. Zbyt duża niezależność wywołuje niepokój, zwłaszcza u niewydarzonych guru, którzy sami nie wierzą w to, co mówią. - Cóż, mogłabym się tłumaczyć, że chciałam robić coś bardziej konkretnego. Ale wstydliwa prawda jest taka, że przerwałam studia, by więcej zarabiać. - Urwała, przerażona, że powiedziała to na głos. Świetnie, Andrea. Powiedz mu jeszcze o tym, jak w zeszły weekend jechałaś dwie godziny na wyprzedaż. - No, ale przecież nasze dochody kształtują nasze preferencje - odparł jej kuzyn lekkim tonem. Jesteś nie tylko bystra, ale i szczera. Rzadkie połączenie. - Spojrzał w dal. - Pewnie wykazałbym się nielojalnością, gdybym ostro skrytykował mojego świętej pamięci kuzyna Reynoldsa, ale z drugiej strony, jak pod koniec XVIII wieku napisał utylitarysta William , Godwin: „Jakaż magia kryje się w zaimku »mój«, że unieważnia on wyroki wiecznej prawdy?" Dopiero niedawno dowiedziałem się, ku mojej konsternacji, w jakiej sytuacji znalazła się twoja matka. Ale... - Pokręcił głową. - Może o tym przy innej okazji. - Dziękuję. - Andrea, nagle skrępowana, chciała zmienić temat. Mimo woli wróciła myślami do swoich szaf pełnych podróbek modnych ciuchów, do swoich aspiracji, dumy, z jaką co miesiąc spłacała debet na karcie kredytowej. Teraz wydawało się to takie absurdalne. Czy porzuciłaby uroki życia pod kloszem w świecie akademickim, gdyby nie kłopoty z pieniędzmi? Promotorzy podtrzymywali ją na duchu, przekonani, że zostanie na uczelni, dokona tych samych wyborów i pójdzie na te same kompromisy, co oni. Tymczasem kredyt studencki ciążył jej coraz bardziej; tonęła w niezapłaconych rachunkach, a dług z karty kredytowej, który uiszczała po najniższych stawkach, rósł z miesiąca na miesiąc. Może też, nie całkiem świadomie, marzyła o innym życiu - takim, w którym nie musiałaby studiować liczb po prawej stronie karty dań, takim, jakie mogło przypaść jej w udziale, gdyby wszystko się potoczyło inaczej. Myśl o tych „praktycznych" wyborach i kompromisach wywołała w niej dziwny odruch sprzeciwu po co to wszystko? Jako analityk papierów wartościowych zarabiała dużo więcej, niż mogłaby dostać na uczelni; teraz jednak stwierdziła, że i tak była to śmiesznie niska suma.
Przez tę żałosną obsesję na punkcie zniżek obniżyła wartość samej siebie. Kiedy podniosła głowę, zorientowała się, że Paul Bancroft do niej mówi. - Dlatego wiem, jak to jest kogoś stracić. Śmierć mojej żony była ciężkim ciosem dla mnie i syna. To był trudny okres.
- Nic dziwnego - mruknęła Andrea. - Choćby dlatego, że Alice była dwadzieścia lat młodsza ode mnie. To ona miała mnie przeżyć. Przyjść w czerni na mój pogrzeb. Ale wyciągnęła krótszą zapałkę w jakiejś piekielnej loterii genetycznej. Człowiek uświadamia sobie, jak kruche jest życie. Takie niezmożone, a przy tym takie kruche. - „Pełnij dzieło swoje, dopóki jest dzień"? - Bo noc nadchodzi szybciej, niż nam się wydaje - powiedział cicho. - A dzieło nie ma końca, prawda? - Upił kolejny łyk jasnego fino. - Wybacz, że psuję nastrój. W tym tygodniu przypada piąta rocznica jej śmierci. Jedyną pociechą jest to, co po sobie zostawiła i co jest dla mnie cenne jak nic na świecie. Odgłos szybkich, żwawych kroków - ktoś zbiegał ze schodów, przeskakując po dwa stopnie, i zeskoczył na podest. - O wilku mowa... - Paul Bancroft odwrócił się do zakończonego łukiem wejścia do salonu. Brandonie, chciałbym cię przedstawić Andrei Bancroft. Najpierw zobaczyła strzechę kręconych blond włosów, a potem policzki jak dwa jabłuszka, oczy w kolorze niezmąconego błękitu i regularne rysy, odziedziczone po ojcu. Wyjątkowo przystojny chłopiec, stwierdziła. Ba, wręcz piękny. Odwrócił się do niej i uśmiech wypłynął mu na twarz. - Brandon - przedstawił się i podał jej rękę. - Miło mi cię poznać. - Nie miał jeszcze chropawego głosu nastolatka, stracił już jednak chłopięcy dyszkant. Gołowąs, jakby powiedziano kiedyś, ale z ciemnym puszkiem nad górną wargą. Jeszcze nie mężczyzna, a już nie dziecko. Mocno uścisnął jej dłoń; był trochę onieśmielony, lecz nie skrępowany. Rozsiadł się w najbliższym fotelu i patrzył Andrei w oczy. Nie było w tym nic ze sztuczności, tak częstej u jego rówieśników, kiedy każe się im zabawiać gości. Wydawało się, że jest naprawdę zaciekawiony. Ona też była ciekawa, jaki właściwie jest. Brandon miał na sobie niebieską koszulę w kratę, wypuszczoną na szare spodnie z mnóstwem suwaków i kieszeni, typowy strój jego pokolenia.
- Twój ojciec sądził, że wysyłasz e-maile do nieodpowiednich osób - zażartowała Andrea. - Zbierałem cięgi od Solomona Agronskiego - odparł Brandon wesoło. - Robiliśmy DAG-i i kompletnie mi nie szło. Załatwił mnie na całego. - To jakaś gra? - Dobrze by było - powiedział Brandon. - DAG to... no, acykliczny graf skierowany. Nudziarstwo, wiem. - A ten Solomon Agronski... - dociekała Andrea, wciąż nieco zbita z tropu. - Załatwił mnie - powtórzył Brandon. Paul Bancroft założył nogę na nogę, wyraźnie rozbawiony. - To jeden z czołowych logików matematycznych w kraju. Kieruje Ośrodkiem Logiki i Obliczeń Uniwersytetu Stanforda. Prowadzą ze sobą ożywioną korespondencję, jeśli tak to można nazwać. Andrea starała się nie okazywać zdumienia. No to zespół Downa odpada. Chłopak powąchał jej sherry i się skrzywił. - Fuj - powiedział. - Nie wolałabyś sprite'a? Bo ja się napiję. - Nie, dziękuję - odparła Andrea ze śmiechem. - Jak chcesz. - Pstryknął palcami. - Wiem, co możemy zrobić. Pograjmy w kosza. Paul Bancroft wymienił spojrzenia z Andrea. - Chyba myśli, że przyszłaś się z nim pobawić. - Nie, mówię serio - upierał się Brandon. - Chcesz pokazać, co potrafisz? Dopóki jest jasno? Paul uniósł brew.
- Brandonie - zwrócił się do syna. - Andrea dopiero przyszła i nie ma stroju do gry, zauważyłeś? - Gdybym choć miała odpowiednie buty - dodała Andrea przepraszająco. Chłopiec zachował śmiertelną powagę. - Rozmiar?
- Siedem i pół. - Czyli męska siódemka. Każdy kolejny rozmiar jest większy od po przedniego o osiem milimetrów, poczynając od dziewięciu i pół centymetra. Wiedziałaś o tym? - Brandon sypie ciekawostkami jak z rękawa-zażartował jego ojciec, ale patrzył na niego z nieskrywaną czułością. - Czasem nawet prawdziwymi - zaświergotał chłopiec. - Burza mózgów! - krzyknął i zerwał się z fotela. - Nuala nosi ósemkę! To niewielka różnica, co? - Pobiegł w głąb korytarza i usłyszeli, jak woła: - Nuala, możesz pożyczyć Andrei tenisówki? Ładnie proszę. Proszę, proszę, proszę. Paul Bancroft posłał jej uśmiech. - Zaradny, co? - Jest... niesamowity - stwierdziła Andrea taktownie. - Został już oficjalnie uznany za międzynarodowego mistrza szachowego. Ja osiągnąłem to w wieku dwudziestu dwóch lat. Mówiono o mnie, że jestem geniuszem, ale gdzie mi do niego. - Międzynarodowy mistrz szachowy? Większość jego rówieśników całymi dniami gra w Grand Theft Auto na PlayStation. - Może się zdziwisz, ale Brandon też gra. Nie odrywa się od SimCity. Trzeba pamiętać, że jest tylko dzieckiem. Ze swoim intelektem może dużo osiągnąć w wielu dziedzinach, ale... sama zobaczysz. Jest też po prostu dzieckiem. Uwielbia gry komputerowe i nie cierpi sprzątać swojego pokoju. Jest amerykańskim trzynastolatkiem. Dzięki Bogu. - Musiał mu pan powiedzieć, skąd się biorą dzieci? - Nie, ale zadał sporo podchwytliwych pytań na temat molekularnych podstaw embriologii. Jego twarz przybrała wyraz zadowolenia. - Można powiedzieć, że jest wybrykiem natury. - Wygląda na to, że lubi wybryki. - I ma dobrą naturę. Brandon wpadł w podskokach do salonu. W jednej ręce triumfalnie dzierżył płócienne tenisówki, a w drugiej zielone spodnie od dresu. Jego ojciec przewrócił oczami. - Wiesz, że możesz odmówić - zwrócił się do Andrei. Przebrała się w łazience w holu.
- Masz pięć minut - powiedziała Brandonowi, kiedy z niej wyszła. - Dość czasu, żebyś pokazał, co potrafisz. - Jasne. Chcesz zobaczyć moje zwody? - Dawaj, młody - palnęła, żartobliwie naśladując uliczny slang. - Pokaż klasę! Boisko - betonowe, z narysowanymi kredą liniami - było obok domu, schowane za wysokim żywopłotem. - Co, pokażesz mi dobrą starą szkołę? - Rzucił piłkę zza linii trzech punktów. Odbiła się od obręczy, ale nie wpadła do kosza. Andrea złapała ją i zrobiła szybki wsad. W liceum grała w szkolnej drużynie koszykówki i pamiętała podstawowe zagrania. - Ważne, że się sprawdza - odcięła się. Brandon podbiegł do kosza i zabrał odbitą piłkę; był niewprawny i niedoświadczony, ale miał zaskakująco dobrą koordynację jak na chłopca w jego wieku. Kiedy Andrea wrzucała piłkę do kosza, zdawał się analizować jej ruchy, a potem je naśladował. Przy każdej kolejnej próbie był bliżej celu. Kiedy wrócili do domu - Andrea nalegała, by zgodnie z umową skończyli po pięciu minutach - oboje mieli zaróżowione policzki. Przebrała się w małej toalecie przy drugim salonie - ileż ich było w tym domu? - i wróciła do pierwszego, tego ze skórzanymi meblami. Kolacja była prosta, ale pyszna - zupa szczawiowa, pieczony kurczak, smakowity dziki ryż, sałatka z roszpunki - i Paul Bancroft umiejętnie pokierował rozmowę tak, by powrócić do wcześniej poruszonych tematów. - Jesteś wszechstronnie uzdolniona - powiedział z błyskiem w oku. - Jak się na to mówi? „Panowanie nad piłką". To właśnie umiejętność, którą posiadasz. Przydaje się nie tylko w sporcie, ale i w dyskusji. - Wystarczy patrzeć na piłkę - odparła Andrea. - Widzieć to, co jest przed oczami. Paul Bancroft przechylił głowę na bok. - Czy to nie Huxley powiedział, że zdrowy rozsądek polega na tym, by widzieć to, co ma się przed oczami? A przecież to nie tak. Obłąkani widzą to, co im się wydaje, że mają przed oczami. Zdrowy rozsądek to dar widzenia tego, co przed oczami ma druga osoba. Wymaga więc zrozumienia innych. To zaś niewielu potrafi. - Spoważniał. - Kiedy się pomyśli o historii naszego gatunku, uderza to, że przez całe wieki istniało przyzwolenie na zło, czyli instytucje i praktyki, które wszyscy uważamy za nie do przyjęcia. Niewolnictwo. Dyskryminacja kobiet. Wymyślne kary za nieszkodliwe czyny dokonywane za obopólną zgodą. Ogólnie rzecz biorąc, nie
wystawia nam to dobrego świadectwa. Dopiero przed dwustu laty Jeremy Bentham nazwał sprawy po imieniu. Był jednym z nielicznych przedstawicieli swojego pokolenia, którzy wyznawali tę samą co my, współczesną etykę. Więcej, był jej ojcem. A wszystko zaczęło się od prostej, praktycznej zasady: minimalizować ludzkie cierpienie i nie zapominać, że liczy się każdy człowiek. - Tata tak rozumie filatropię - powiedział Brandon, zacinając się na ostatnim słowie. - Czy jak to się mówi. - Fi-lan-tropię - poprawił go Bancroft. - Od greckiego philanthropos, kochający ludzkość. - Rozumiem. - Chłopiec zapisał sobie w pamięci kolejną nową informację. - W takim razie co powiesz o idei, że innych należy traktować jak cele, nie środki? Paul pochwycił spojrzenie Andrei. - Ostatnio czyta Kanta. Niemiecki mistycyzm, do tego się to sprowadza. Robi sieczkę z mózgu, mówię ci. To gorsze niż Grand Theft Auto. Musieliśmy pozostać każdy przy swoim zdaniu. - Młodzieńczy bunt. Nie tylko pan ma ten problem. - Andrea się uśmiechnęła. Brandon podniósł głowę znad talerza i odwzajemnił uśmiech. - A czemu uważasz, że to problem? Nagle z oddali dobiegło pohukiwanie sowy. Paul Bancroft wyjrzał przez okno na wysokie drzewa odcinające się na tle ciemnego nieba. - Jak powiedział Hegel, sowa Minerwy wylatuje dopiero o zmierzchu. - Czyli mądrość przychodzi za późno - stwierdził Brandon. - Jednego nie rozumiem: dlaczego w ogóle sowa uchodzi za mądrą. Tak naprawdę jest tylko skuteczną maszyną do zabijania. O, w tym jest dobra. Lata prawie bezszelestnie. Słuch ma czuły jak radar. Widziałaś kiedyś sowę w locie? Trzepocze tymi wielkimi skrzydłami, ale nic nie słychać, zupełnie jakby ktoś wyłączył dźwięk. To dlatego, że ma postrzępione lotki, które rozpraszają szum powietrza. Andrea przechyliła głowę na bok. - Czyli kiedy ją słyszysz, jest już za późno. - W zasadzie tak. Każdy szpon zaciska się z siłą dwustu kilo, więc nie masz szans. Andrea napiła się zwyczajnego, orzeźwiającego rieslinga, którego nalała Nuala. - A więc nie są mądre. Tylko zabójcze. - Skuteczne, jeśli idzie o stosunek środków do celów - wtrącił Paul Bancroft. - Niektórzy powiedzieliby, że jest w tym swoista mądrość.
- Pan też?
- Nie, ale skuteczność się przydaje. Zbyt często jednak ci, którzy mówią takie rzeczy, oskarżani są o bezduszność, nawet gdy mają dobre zamiary. Wcześniej wspomniałaś o nieprzewidzianych skutkach, Andreo. Rzeczywiście, to złożone zagadnienie. Jeśli bowiem przyjąć logikę, zgodnie z którą czyny można sądzić tylko na podstawie ich skutków, okazuje się, że dobre uczynki, które mają złe skutki, to tylko część łamigłówki. Trzeba też zmierzyć się z problemem złych uczynków, które mają dobre skutki. - Może i tak - powiedziała Andrea po namyśle. - Ale są czyny, które same w sobie są ohydne. To znaczy, nie wyobrażam sobie, żeby na przykład zabójstwo Martina Luthera Kinga mogło mieć jakieś dobre skutki. Paul Bancroft uniósł brew. - To wyzwanie? - Tak tylko mówię. Uczony napił się wina. - Wiesz, miałem okazję raz czy dwa spotkać doktora Kinga. Fundacja udzieliła mu pomocy finansowej w paru krytycznych momentach. Był naprawdę wyjątkowym człowiekiem. Powiedziałbym nawet, że wielkim. Miał jednak swoje wady. Małe, błahe, ale takie, które jego wrogowie mogliby rozdmuchać ponad miarę. FBI bez skrupułów udostępniało prasie kompromitujące materiały o ludzkich słabościach. W ostatnich latach życia doktor King miał coraz mniej zwolenników, ich liczba stale malała. Po śmierci stał się potężnym symbolem. Gdyby żył, nie byłby już tak znaczącą postacią. Jego zabójstwo natomiast podziałało pobudzająco. Doprowadziło nawet do zagwarantowania praw obywatelskich, o które walczył. To po tej tragedii Kongres uchwalił kluczowe ustawy zakazujące dyskryminacji w gospodarce mieszkaniowej. Amerykanie przeżyli głęboki wstrząs, a przez to kraj zmienił się na lepsze. Śmierć tego człowieka była tragedią, zgoda. Jednak dzięki niej udało się osiągnąć o wiele więcej, niż dokonałoby wielu żywych. - Podstarzały filozof mówił z hipnotyzującym przejęciem. -Czy zatem dobre skutki nie zrekompensowały jej z nawiązką? Andrea odłożyła widelec. - Jeśli rozważyć to na zimno...
- Dlaczego na zimno? Nie pojmuję, dlaczego uważa się, że rachunek konsekwencji jest zimny. Poprawa bytu ludzkości wydaje się czymś abstrakcyjnym, a przecież pociąga za sobą poprawę bytu każdego mężczyzny, kobiety i dziecka, ludzi, których historie często ściskają za serce i rozdzierają duszę. - Drżenie jego głosu świadczyło o głębokim przekonaniu, nie o wątpliwościach. - Pamiętaj, na tej małej planecie żyje siedem miliardów ludzi. W tym dwa przecinek osiem miliarda poniżej dwudziestego czwartego roku życia. To ich świat musimy utrzymywać w dobrym stanie i ulepszać. Jego oczy pobiegły ku synowi, który z apetytem dorastającego chłopca zjadł wszystko do ostatniego kęsa. - A to największa moralna odpowiedzialność, jaką można sobie wyobrazić. Andrea nie mogła oderwać od niego wzroku. Mówił z żelazną logiką, jego argumentacja była tak jasna jak jego spojrzenie. Było coś magicznego w tym, z jaką mocą głosił swoje przekonania, i jak krętymi ścieżkami wędrował jego potężny umysł. Ktoś taki jak on musiał być pierwowzorem Merlina z legend o królu Arturze. - Tata dobrze się zna na liczbach - zapewnił Brandon, jakby nieco skrępowany żarliwością ojca. - W ostrym świetle rozumu widzimy, że śmierć proroka może być błogosławieństwem dla ludzkości. Z drugiej strony, wytępisz pchły piaskowe, powiedzmy, na Mauritiusie, i może się okazać, że w dłuższej perspektywie będzie to miało fatalne skutki. W jednym i drugim przypadku rozróżnienie, jakie czynimy między tym, co to znaczy zabić, a co pozwolić umrzeć, jest swoistym przesądem, nie sądzisz? - ciągnął Paul Bancroft. - Temu, kto umiera, nie robi różnicy, czy stało się to z powodu naszego działania, czy zaniechania. Wyobraź
sobie, że po torach pędzi tramwaj, nad którym motorniczy stracił kontrolę. Jeśli pojedzie prosto, zabije pięć osób. Jeśli przestawisz zwrotnicę, zginie tylko jedna. Co robisz? - Przestawiam zwrotnicę - odparła bez wahania Andrea. - I ratujesz pięcioro ludzi. Jednakże tym samym rozmyślnie, z premedytacją kierujesz tramwaj na jednego człowieka, choć wiesz, że go zabije. W pewnym sensie popełniasz zabójstwo. Gdybyś nie zrobiła nic, nie byłabyś współwinna niczyjej śmierci. Miałabyś czyste ręce. - Podniósł głowę. Nuala, znów przeszłaś samą siebie - powiedział, kiedy rumiana Irlandka wniosła na stół więcej dzikiego ryżu. - Uważa pan, że to swoisty narcyzm - stwierdziła Andrea powoli. - Czyste ręce, cztery niepotrzebne ofiary... nie ma żadnej korzyści. Rozumiem. - Nasze uczucia muszą być utrzymywane w ryzach przez myślenie. Pasja, której granice wyznacza rozum, można to tak ująć. Czasem najszlachetniejszy czyn to ten, który budzi największe oburzenie. - Czuję się jak na seminarium. - Uważasz, że to akademickie rozważania? Czysta teoria? To pozwól, że nadam jej wymiar praktyczny. - Paul Bancroft miał zagadkową minę, jakby trzymał w zanadrzu niespodziankę. -
A gdybyś mogła wydać dwadzieścia milionów dolarów na poprawę bytu rodzaju ludzkiego? - Kolejna zagadka typu „co by było, gdyby"? -Andrea zdobyła się na blady uśmiech. - Niezupełnie. W tej chwili nie mówię hipotetycznie. Andreo, przed następnym zebraniem zarządu chciałbym, abyś wskazała konkretny projekt albo sprawę, na którą gotowa byłabyś wydać dwadzieścia milionów dolarów. Zastanów się, co jest tego warte, jak to zrobić, a my się tym zajmiemy. Pieniądze będą pochodzić z moich osobistych środków. Nie będzie żadnych dyskusji ani narad. Jak zdecydujesz, tak będzie. - Pan żartuje. Brandon spojrzał na nią z ukosa. - Tata w takich sprawach nigdy nie żartuje, wierz mi. - Dwadzieścia milionów dolarów - powtórzył Paul Bancroft. - I ja decyduję? - Andrea nie dowierzała. - Ty. - Naznaczona upływem lat twarz gospodarza była bardzo poważna. - Wybierz mądrze poradził. - O każdej porze dnia i nocy kolejny rozpędzony tramwaj mknie po torach. Tyle że do wyboru są nie dwa, lecz tysiąc, dziesięć tysięcy torów, i nie można przewidzieć, co czeka na każdym z nich. Musimy zgadywać, kierując się naszą najlepszą wiedzą, inteligencją i rozwagą. I trzymać kciuki. - Tyle jest niewiadomych. - Niewiadomych? Czy niepełnych danych? Niepełna wiedza to nie to samo, co brak wiedzy. Kiedy się ją ma, można mimo wszystko podjąć przemyślaną decyzję. Ba, wręcz trzeba. -Nie odrywał od niej oczu. - Dlatego wybierz mądrze. Przekonasz się, że nie zawsze łatwo robić to, co słuszne. Andrei Bancroft kręciło się w głowie, i to nie od wina. Ilu ludzi dostawało szansę, by zrobić, coś co miało tak wielkie znaczenie? Dano jej możliwość odmiany jednym ruchem życia tysięcy ludzi. To tak... jakby była Bogiem. Brandon wyrwał ją z zadumy. - Ej, Andrea, pogramy jeszcze w kosza po kolacji?
Rzym
Wielu miejscowych uważało Trastevere - dzielnicę na zachód od Tybru - za ten prawdziwy Rzym. Średniowieczny labirynt ulic ominęła dziewiętnastowieczna przebudowa, która odmieniła centrum miasta. Nędza plus patyna czasu równa się klasa: może na tym to polegało? A mimo to pozostały zakamarki, o których czas zapomniał, czy raczej należałoby powiedzieć, o których sobie przypomniał - miejsca, gdzie przypływ nowych pieniędzy pozostawił po sobie jedynie wyrzucone na brzeg śmieci. Do takich pozostałości zaliczało się mieszkanie na parterze przy ciemnym zaułku, zajmowane przez włoską służącą Ansariego i jej rodziców. Zingaretti byli starą rodziną w tym sensie, że znali imiona swoich przodków kilka stuleci wstecz. Cóż, kiedy byli to sami służący i pomagierzy. Tak wygląda tradycja bez chwały, rodowód bez historii. W Toddzie Belknapie, który zjawił się na via Clarice Marescotti numer 14, trudno byłoby rozpoznać człowieka, który kilka godzin wcześniej przeniknął do lochu Ansariego. Był nienagannie ubrany, ogolony, wykąpany i skropiony wodą toaletową: wcielenie włoskiego wyobrażenia o przedstawicielu jakiegoś urzędu. To pomoże. Nawet jego amerykański akcent był raczej atutem niż przeszkodą; Włosi traktowali rodaków z instynktowną podejrzliwością, zwykle nie bez powodu. Rozmowa nie była łatwa. - Ma non capiscol -Ależ nie rozumiem, powtarzała matka dziewczyny, starucha w czerni. Wyglądała starzej niż większość kobiet w jej wieku, choć zarazem bardziej krzepko. Cecha zawodowa: była, jak to się mówi, kobietą do wszystkiego. - Non c 'eproblema - upierał się ojciec, brzuchaty jegomość o szorstkich, stwardniałych dłoniach i grubych paznokciach. Nie ma problemu. Ale problem był, a kobieta rozumiała więcej, niż udawała, że rozumie. Siedzieli w ciemnym pokoju, w którym cuchnęło przypaloną zupą i pleśnią. Zimna podłoga, niegdyś z pewnością wyłożona kafelkami, była chropowata i jednolicie szara, jakby pociągnięta warstwą zaprawy w oczekiwaniu na płytki, które nie dotarły. Lampy świeciły słabo, abażury przetarły się od żaru i upływu czasu. Krzesła pochodziły każde z innego kompletu. Mieszkanie nie było powodem do dumy tej szacownej rodziny. Państwo Zingaretti najwyraźniej świadomi byli urody Lucii, ale traktowali ją raczej jako zagrożenie jakby spodziewali się, że i córce, i im samym przynieść może tylko ból, bo bez skrupułów wydawała dziewczynę na pastwę mężczyzn, którzy najpierw prawili komplementy, a potem zostawiali ofiarę w ciąży. Lucia zapewniła ich, że Arab - tak właśnie mówili o jej pracodawcy, l'Arabo - był głęboko religijny i gorliwie przestrzegał nakazów Proroka. A gdzie była teraz? Kiedy padało to kluczowe pytanie, rodzice udawali, że nie rozumieją, o co chodzi. Chronili ją- bo
wiedzieli, co zrobiła? Czy z innego powodu? Żeby do nich dotrzeć, Belknap musiał im wmówić, że dziewczynie grozi niebezpieczeństwo i że ich szczerość pomoże jej bardziej niż wykręty. To była mordęga. Aby zdobyć informacje, musiał udawać, że wie więcej niż w rzeczywistości. Raz po raz powtarzał: wasza córka jest w niebezpieczeństwie. La vostrafiglia e inpericolo. Nie wierzyli mu - co oznaczało, że byli z nią w kontakcie, że uśmierzyła ich obawy. Gdyby rzeczywiście zniknęła bez słowa, nie zdołaliby ukryć niepokoju. A oni kręcili: mówiła, że wyjeżdża, nie podając żadnych szczegółów, ale może to szef gdzieś ją wysłał. Nie, nie wiedzieli, kiedy wróci. Kłamali. Dowodził tego ich spokój. Amatorzy sądzą, że kłamców zdradza lęk, nerwowość; Belknap wiedział, że równie podejrzany jest brak nerwowości. Tak jak w przypadku państwa Zingaretti. Długo milczał, zanim znów zaczął ich urabiać. - Córka jest z wami w kontakcie - powiedział. -Wiemy o tym. Zapewniła was, że wszystko jest w porządku. I naprawdę w to wierzy. Ale nie wie, że jest w poważnym niebezpieczeństwie. - Szybkim ruchem przesunął palcem po gardle. - Jej wrogowie są przebiegli. Nigdzie im nie ucieknie.
Nieufne spojrzenie Zingarettich powiedziało mu, że to jego traktują jako potencjalnego wroga. Zasiał w nich ziarno zwątpienia, wzbudził cień niepokoju; ale jeszcze ich nie przekonał. Mimo to w murze udawanej niewiedzy pojawiła się pierwsza rysa. - Powiedziała wam, żebyście się nie martwili - zaczął znowu, dostosowując słowa do tego, co wyczytał z ich twarzy - bo nie wie, że ma powód do zmartwienia. - A pan to wie? - spytała starucha w czerni, z ustami wykrzywionymi w wyrazie dezaprobaty i nieufności. Belknap starał się trzymać możliwie najbliżej prawdy. Powiedział im, że jest z amerykańskiej agencji i uczestniczy w ważnym międzynarodowym śledztwie, w którego toku wyszły na jaw pewne fakty dotyczące działalności l'Arabo. Otóż rywal z Bliskiego Wschodu poprzysiągł Ansariemu zemstę, a to oznaczało, że zagrożeni byli także wszyscy jego współpracownicy. Na dźwięk słowa wendeta oczy rozmówców zabłysły, a z ust kobiety wyrwał się szept: to było pojęcie, które rozumieli i traktowali z należytym szacunkiem. - Nie dalej jak wczoraj widziałem ciało młodej kobiety, która... - Belknap urwał. Zauważył, że otwierają szeroko oczy, i pokręcił głową. - To zbyt straszne. Koszmar. Pewne obrazy na zawsze zostają w pamięci. Na myśl o tym, co zrobili tej młodej kobiecie, pięknej, takiej jak państwa córka, ciarki mnie przechodzą. - Wstał. - Ale cóż, zrobiłem, co mogłem. Muszę o tym pamiętać. Państwo też pamiętajcie. A teraz zostawię was w spokoju. Więcej mnie państwo nie zobaczycie. Ani, obawiam się, waszej córki. Signora Zingaretti położyła swoją dłoń na ręce męża.
- Niech pan zaczeka - powiedziała. Mąż łypnął na nią, ale widać było, że to ona tu rządzi. Zmierzyła Belknapa wzrokiem, jakby chciała wybadać jego charakter i uczciwość. Podjęła decyzję. Myli się pan, Lucia jest bezpieczna. Regularnie z nią rozmawiamy. Ostatnio wczoraj wieczorem. - Gdzie jest? - spytał Belknap. - Tego nie wiemy. Nie mówi nam. - Pionowe zmarszczki nad jej górną wargą były jak podziałka na linijce. - Dlaczego? - Mówi, że jest tam ładnie - wtrącił brzuchaty mężczyzna. - Ale więcej nie może powiedzieć, bo to tajne. Zgodnie z... warunkami zatrudnienia. - Termini di occupazione. Uśmiechnął się niepewnie; niepewnie, bo nie wiedział, czyjego słowa rozwiały obawy wyrażone przez Amerykanina, czy też je podsyciły. - Lucia to mądra dziewczyna - zapewniła matka z twarzą ściągniętą strachem; wyglądała, jakby miała usta pełne popiołu. - Umie o siebie zadbać. - Próbowała się pocieszyć. - Rozmawialiście z nią państwo wczoraj. - Wszystko było u niej w porządku. - Mężczyzna złożył drżące, mięsiste dłonie na kolanach. - Poradzi sobie - dodała kobieta. Może była to buńczuczna deklaracja, a może tylko słowa nadziei. Belknap wyszedł na wybrukowaną kocimi łbami ulicę i od razu zadzwonił do starego znajomego, carabiniere Gianniego Mattucciego. We Włoszech - policja nie była tu wyjątkiem - wszystko załatwiało się po znajomości, nie oficjalnymi kanałami. Szybko przekazał Mattucciemu, czego potrzebuje. Lucia może i była tak małomówna, jak twierdzili jej rodzice, ale billingi telefonicznie powiedzą więcej. Mattucci miał głos ostry i mocny jak młode barolo. - Piu lento! Wolniej - zażądał. - Podaj nazwisko i adres. Sprawdzę ją w bazie danych mieszkańców, znajdę jej INPS. - Był to włoski odpowiednik numeru ubezpieczenia społecznego. - A potem sprawdzę to w telekomunikacji. - Powiedz, że to nie potrwa długo, Gianni. - Wy, Amerykanie... zawsze tacy w gorącej wodzie kąpani. Zrobię, co w mojej mocy, dobrze, przyjacielu?
- W twoim przypadku to zwykle wystarcza - stwierdził Belknap. - Idź gdzieś na espresso - powiedział włoski inspektor uspokajającym tonem. - Zadzwonię. Belknap przeszedł ledwie parę przecznic, kiedy zabrzęczała komórka: znowu Mattucci. - Szybko się uwinąłeś - ucieszył się Belknap. - Właśnie dostaliśmy zgłoszenie dotyczące adresu, który podałeś. - Mattucci był wyraźnie poruszony. - Sąsiad słyszał strzały. Wysłaliśmy tam parę radiowozów. Co się dzieje? W Belknapa jakby piorun strzelił. - Chryste - wydyszał. - Sprawdzę to. - Nie - rzucił Mattucci błagalnie, ale Belknap już się rozłączył i pobiegł do mieszkania na parterze, z którego wyszedł kilka minut wcześniej. Za rogiem usłyszał pisk opon i serce zadrżało mu w piersi. Drzwi były otwarte, wszedł i zobaczył pokój podziurawiony kulami i zbryzgany krwią. Ktoś musiał go śledzić; nie było innego wyjaśnienia. Obiecywał staruszkom bezpieczeństwo, a przyniósł śmierć. Znów pisk opon ślizgających się na bruku; tym razem ktoś przyjechał. Ciemnoniebieskie coupe z białym dachem. Na dachu numer, który miał być widoczny z helikoptera, i trzy reflektory. Z boku biały napis „Carabinieri", a nad nim czerwony pasek jak na samochodzie wyścigowym. Prawdziwy radiowóz, z którego wyskoczyli prawdziwi policjanci. Krzyknęli na Belknapa, by się nie ruszał. Kątem oka zobaczył, że nadjeżdżają następni. Gorączkowo machnął ręką w stronę bocznej ulicy, by pokazać, że to tam uciekli napastnicy. I zerwał się do biegu. Jeden z policjantów oczywiście rzucił się w pościg; drugi musiał zabezpieczyć miejsce zbrodni. Belknap miał nadzieję, że zbił ich z tropu na tyle, by do niego nie strzelali; musieli wziąć pod uwagę możliwość, że on też ścigał criminali. Wskakiwał za metalowe pojemniki i kontenery na śmieci, zaparkowane samochody - wszystko, co osłaniało go przed policjantem. Co pozwalało zejść z jego linii wzroku. Z linii strzału. Paliły go mięśnie, z trudem łapał powietrze, ale pędził szaleńczym sprintem, kluczył zygzakiem jak uciekający zając. Niemal nie czuł ziemi pod gumowymi podeszwami skórzanych butów. Po kilku minutach wskoczył do swojego samochodu, białej furgonetki bez okien, ozdobionej logo poczty włoskiej: „Servizio Postale". Był to jeden z pojazdów, którymi dysponował Wydział Operacji Konsularnych, i choć Belknap nie miał oficjalnego upoważnienia, bez trudu go dostał. Na
takie samochody mało kto zwracał uwagę. Oby tak było i teraz. Ledwie jednak zapalił silnik i ruszył, w lusterku wstecznym zobaczył kolejny samochód policyjny podobny do jeepa wóz carabinieri z budą dla więźniów. W tej samej chwili zabrzęczała komórka. Głos Mattucciego, jeszcze bardziej rozgorączkowany niż poprzednio. - Mów, co się dzieje! - prawie krzyczał. - Słyszałem, że ktoś zmasakrował tych staruszków i zrobił sobie z mieszkania strzelnicę. Okazuje się, że kule to pociski z częściowym płaszczem i wydrążonym czubkiem, używane przez amerykańskie siły specjalne. Słyszysz? Z płaszczem z ząbkowanej miedzi. Twoje ulubione. Nie jest dobrze. Belknap gwałtownie skręcił w prawo. Zrównał się z zielonym tramwajem, zajmującym pół przecznicy. Teraz nie będzie widoczny z przeciwnego pasa. - Gianni, chyba nie sądzisz, że... - Ekipa śledcza jest w drodze. Jeśli znajdą twoje odciski, nie będę mógł cię osłaniać. - Pauza. - Już teraz nie mogę. - Tym razem to Mattucci rozłączył się pierwszy. Kolejny radiowóz podjechał od tyłu. Musieli widzieć, jak wsiada do furgonetki, a teraz było za późno, by zmienić samochód. Wciskał pedał gazu coraz mocniej, lawirował w ruchu ulicznym na Piazza San Calisto, aż wydostał się na szerszą viale de Trastevere. Pędził w stronę rzeki. Radiowóz za nim włączył syrenę i koguta. Za via Indumo pojawił się następny citroen z napisem „Polizia" wypisanym pochyłymi niebiesko-białymi literami. Wszystko jasne. Był ścigany. Stało się coś bardzo niedobrego. Znowu przyspieszył, wyminął wolniejsze samochody - taksówki, zwyczajnych kierowców, wóz dostawczy - i z wciśniętym klaksonem przeciął skrzyżowanie na Piazza Porta Portese, przeskakując z pasa na pas. Przynajmniej zgubił jeepy carabinieri. Budynki po obu stronach zlały się w szarobure plamy; liczyła się tylko jezdnia przed nim - małe ruchome portale między samochodami, szczeliny, które pojawiały się i znikały z sekundy na sekundę, luki, które zamykały się, jeśli z nich od razu nie skorzystał. Szybka jazda to zupełnie co innego niż jazda przepisowa i mknąc Ponte Sublicio nad ciemnozielonym Tybrem w stronę Piazza Emporio, Belknap mógł tylko mieć nadzieję, że stare nawyki powrócą, kiedy będą potrzebne. Zagrożenie było wielkie, szansę znikome. Drugi radiowóz, citroen, nagle znalazł kawałek wolnego pasa i wysforował się naprzód. Zaczynali go osaczać. Jeśli, co wydawało się prawdopodobne, pojawi się trzeci radiowóz, szansę, że im się wymknie,
zmaleją niemal do zera. Wcześniej liczył, że zjedzie na szybszą arterię nad Tybrem, biegnącą wzdłuż wysokiego, wysadzanego drzewami nabrzeża z betonu i cegieł. Teraz było to zbyt ryzykowne. Gwałtownie szarpnął kierownicą w prawo i wjechał na Lungotevere Aventino, drogę nad brzegiem rzeki od strony Testaccio. Rzuciło go w lewo, ale pasy trzymały mocno. Ostro skręcił na pełną kawiarenek via Rubattino, wziął głęboki oddech i wrócił na via Vespucci tym razem w przeciwnym kierunku, pod prąd. Musi pokonać tylko kilkaset metrów, potem będzie mógł zjechać na drogę szybkiego ruchu nad Tybrem -jeśli oczywiście uniknie zderzenia. Przy wtórze przenikliwego, donośnego trąbienia kierowcy rozpaczliwie próbowali zjechać z drogi pędzącej prosto na nich białej furgonetce pocztowej. Belknap trzymał kierownicę rękami śliskimi od potu. Lawirował wśród samochodów nadjeżdżających z naprzeciwka; musiał przewidywać ich manewry. Jeden błąd i nastąpi czołowe zderzenie, z siłą, w której zsumuje się impet dwu mas pędzących w przeciwnych kierunkach. Nie widział nic prócz wstęgi asfaltu i roju samochodów, z których każdy był potencjalnie śmiercionośną bronią. Skręcił na zjazd prowadzący z powrotem na drogę szybkiego ruchu nad rzeką, ale zrobił to przy zbyt dużej prędkości; niskie podwozie furgonetki pocztowej podskoczyło, otarło się o jezdnię i strzeliło iskrami. Przejechał przez most, Ponte Palatino, i po kolejnym ostrym zakręcie odbił z piskiem opon na Porta di Ripagrande. Teraz mogę odetchnąć, powiedział do siebie, mijając nijakie budynki. Nagle w lusterku wstecznym zobaczył kilka radiowozów. A te skąd się tu wzięły? Przypomniał sobie, że przy Piazzale Portuense jest duży komisariat. Zjechał na lewe pobocze, wyrwał naprzód i skręcił w Clivio Portuense, jedną z szerszych ulic w tej okolicy. I znów tylko dzięki pasom bezpieczeństwa nie przekoziołkował na drugą stronę samochodu. Radiowozy przemknęły obok, nie zdążyły zwolnić w porę, by wyrobić się na zakręcie. Zgubił ich - przynajmniej na razie. Ruszył dalej ulicami, które doprowadziły go do via Parboni, a tam skręcił w lewo. Cóż to miał przed sobą? Ledwie słyszał własne myśli przez wycie syren, warkot silnika, pisk opon. To niemożliwe! Przed nim, na rogu via Bargoni, była blokada. Kiedy zdążyli ją ustawić? Zmrużonymi oczami zobaczył, że składa się z dwu radiowozów i przenośnej drewnianej barykady. Mógłby spróbować ją staranować...
Tyle że za nim, nie wiadomo skąd, wyskoczył nieoznakowany samochód z wydziału drogowego polizia municipale, lancia turbo, specjalnie przystosowana do pościgów. Belknap jechał pełnym gazem. Zobaczył, jak czterej carabinieri przy blokadzie - potężni mężczyźni w
ciemnych okularach, z rękami założonymi na piersiach - rozbiegają się na boki. Nagle wrzucił luz; jednocześnie zaciągnął hamulec ręczny i przekręcił kierownicę o dziewięćdziesiąt stopni w lewo. Samochód wpadł w poślizg i ustawił się w poprzek drogi. Podrasowana lancia z piskiem opon odbiła w bok, by uniknąć zderzenia z wozem pocztowym, i zatrzymała się, ze zgniecioną maską, na hydrancie. Belknap zwolnił hamulec ręczny, nacisnął na pedał gazu i wyprostował kierownicę. Samochód zadrżał i rozległ się głośny brzęk odpadających dekli, które nie wytrzymały nacisku na ścianki boczne. Moment obrotowy przekładni sprawił, że olej zalał silnik i w lusterku wstecznym pojawił się kłąb gęstego czarnego dymu z rury wydechowej. To nic. Najważniejsze, że zawrócił bez zatrzymywania się. Ruszył via Bargoni pod prąd, tym razem jednak ulica była prawie pusta. Blokując jej wylot, policja mimo woli oddała mu przysługę. Skręcił w lewo na via Bezzi, wjechał na viale de Travestere, minął Autorita per la Informatica nella Pubblica Amministrazione - i zgubił pościg. Dziesięć minut później siedział już w kawiarni, gdzie wreszcie zamówił espresso, które polecił mu Gianni Mattucci. Aby ukryć zmęczenie, udawał znudzonego turystę, po chwili jednak zadzwonił do znajomego carabiniere. - Teraz możemy rozmawiać - powiedział cicho, tonem swobodnej rozmowy. Wielu zbiegów zdradzała ich nerwowość; siedzieli jak na szpilkach, a to zwracało uwagę. Belknap nie popełni tego błędu. - Ma che diavolo! Zdajesz sobie sprawę, co się tu dzieje? - Głos Mattucciego był więcej niż napięty. - Musisz mi powiedzieć, co wiesz! - Ty pierwszy - odparł Belknap.
Rozdział 6
- Mówię poważnie - powiedział Hank Sidgwick przez telefon i Andrea Bancroft uświadomiła sobie z przykrością, że jej rozmówca wcale nie żartuje. - Temu człowiekowi naprawdę przydałoby się trochę kasy. Wyobrażała go sobie, siedzącego za biurkiem. Sidgwick, pod czterdziestkę, wciąż wyglądał jak typowy Amerykanin; niebieskie oczy, jasne włosy, ciało zapaśnika wagi średniej, choć
poczerwieniałe od słońca bruzdy na czole wskazywały, że nadchodzący wiek średni nie będzie dla niego łaskawy. Jakimś cudem zawsze pachniał świeżym praniem. Był jej znajomym i współpracownikiem z Coventry Equity Group, ale poznała go przed laty, kiedy spotykał się z jej koleżanką ze studiów. - Znasz samych ciekawych ludzi - powiedziała dyplomatycznie. Zawsze lubiła towarzystwo Hanka i z początku ucieszyła się, że zadzwonił. On z kolei wysłuchał z zapartym tchem jej relacji z pierwszego spotkania zarządu fundacji. Teraz jednak zaczynała się zastanawiać, czy nie powiedziała za dużo. Czyż nie zobowiązała się, że będzie „zachowywać przebieg obrad w ścisłej tajemnicy"? Niemile zaskoczyła ją reakcja Hanka na wieść o próbie, jakiej poddał ją Paul Bancroft. Znajomy żony stwierdził - był niezależnym twórcą filmów dokumentalnych. „Mógłby zrobić dobry użytek z tych dwudziestu milionów". To było pierwsze, co przyszło mu do głowy. Jak się okazało, reżyser ten chciał zrobić film o performerach z East Village, którzy oszpecali swoje ciała na różne dziwaczne sposoby. Andrea mimo woli zerknęła niecierpliwie na drzwi. Ona mówi o ratowaniu życia, a Hank wyjeżdża z takimi błahostkami? - Tak tylko poddaję ci to pod rozwagę - zakończył Sidgwick z udawaną obojętnością. - Oczywiście - odparła machinalnie.
Czy nikt nic nie rozumie? Nie będzie jednak okazywać irytacji. Nie chciała wyjść na snobkę. Pragnęła, by wszyscy widzieli w niej tę samą dawną Andreę, której nie odmieniła niespodziewana fortuna. Ale to nieprawda, pomyślała. Zmieniłam się. Tak, pora przestać udawać, postanowiła. Wszystko się zmieniło. Ledwie odłożyła słuchawkę, telefon znów zadzwonił. - Panna Bancroft? - spytał rozmówca. Lekko ochrypły głos palacza. - Tak - powiedziała, tknięta nagle niepokojem. - Dzwonię z Fundacji Bancrofta. Ochrona. Chciałem się tylko upewnić, czy zapoznała się pani z klauzulą tajności. - Oczywiście. - Przyszła jej do głowy głupia, paranoiczna myśl: zupełnie jakby wiedzieli. Jakby usłyszeli, że za dużo mówiła, i zadzwonili, by zażądać wyjaśnień. - Są też inne kwestie związane z bezpieczeństwem i przestrzeganiem procedur. Niedługo ktoś od nas do pani przyjedzie, jeśli nie ma pani nic przeciwko temu.
- Jasne. - Andrea wciąż była wystraszona i kiedy odłożyła słuchawkę, zauważyła, że obejmuje się wpół, jakby chciała się ogrzać. W jej duszy zakiełkowało ziarno niepokoju, zmusiła się więc, by myśleć o czymś innym. Znów złapała się na tym, że chodzi - powłócząc nogami -po swoim małym domu, jakby we śnie. Oto twoje nowe życie, pomyślała. Nie zamierzała jednak żyć tylko dla siebie. W tym rzecz. Weźmie udział w nadzwyczajnym przedsięwzięciu - czymś naprawdę wielkim i ważnym. Zapewnienie Merlina: Jak zdecydujesz, tak będzie. Co zasługiwałoby na wsparcie? Tyle było różnych potrzeb. Dostęp do wody i urządzeń sanitarnych pozostawał dla wielu sprawą życia i śmierci, podobnie jak AIDS czy malaria albo niedożywienie. A są jeszcze takie zagrożenia jak efekt cieplarniany. Wymieranie gatunków. Tyle wyzwań, tyle niewiadomych, tyle niepełnych danych. Na co przeznaczyć fundusze, by dało to optymalne efekty - co opłaci się najbardziej? Wybór był trudny, to prawda, cholernie trudny. Bo, jak tłumaczył Paul Bancroft, trzeba było robić dokładne wyliczenia i wybiegać myślą na pięć kroków naprzód. Dwadzieścia milionów to za dużo na rozwiązanie niektórych problemów i zdecydowanie za mało, by uporać się z innymi. Kiedy przez głowę przebiegały jej różne pomysły, stwierdziła, że ma coraz większy szacunek dla tego, co zdołał osiągnąć Paul Bancroft. Rozległo się pukanie i jej myśli rozwiały się jak kółka dymu. Za drzwiami stał nieznajomy mężczyzna, którego dobrze skrojony garnitur nie skrywał potężnej muskulatury; skrzyżowanie bankiera z wykidajłą, orzekła w duchu. - Jestem z Fundacji Bancrofta - powiedział. To jej nie zdziwiło. - Przywiozłem materiały, o które pani prosiła - dodał. Zauważyła, że w ręku ma teczkę; rzeczywiście, poprzedniego dnia zażyczyła sobie pewnych dokumentów. Spodziewała się, że dostarczy je firma kurierska. - Ach, oczywiście. Proszę wejść. - Musimy też omówić pewne kwestie związane z bezpieczeństwem. Mam nadzieję, że ktoś uprzedził o moim przyjeździe. - Jego stalowoszare włosy były uczesane z równym przedziałkiem. Miał kwadratową twarz o nijakich rysach. Był w średnim wieku, ale nie potrafiła określić, czy bliżej czterdziestki, czy pięćdziesiątki. - Tak, dzwonili - powiedziała Andrea. Wszedł do środka; poruszał się jak tygrys, niemal widać było mięśnie pod drogim materiałem.
Otworzył teczkę i wręczył jej plik papierów. - Ma pani jakieś pytania dotyczące procedur fundacji? Zna pani obowiązujące zasady? - Wszystko mi dokładnie wyjaśniono.
- To dobrze - przytaknął. - Ma pani niszczarkę? - Kosz na śmieci nie wystarczy? Nie odwzajemnił jej uśmiechu. - Możemy dostarczyć pani model używany w Departamencie Obrony. Prosimy też dopilnować, by zawartość tych teczek, kopie i oryginały, wróciła do biura fundacji. - Dobrze. - Takie są przepisy. Jest pani nowa, muszę więc przypomnieć o podpisanej przez panią klauzuli tajności. - Pracowałam w branży finansowej, wiem, co to tajność. Patrzył na nią badawczo. - Więc rozumie pani, że nie wolno jej rozmawiać o sprawach fundacji z osobami postronnymi. - Tak - odparła Andrea z niepokojem. - Łatwo o tym zapomnieć - stwierdził z niezbyt, jak się jej wydawało, przyjaznym błyskiem w oku. Lepiej pamiętać. - Ruszył do drzwi. - Dziękuję, będę mieć to na uwadze. - Starała się nie okazać po sobie, że jest wystraszona. Czy to naprawdę możliwe, że fundacja ma ją pod obserwacją? Że wiedzą o dopiero co odbytej rozmowie? Czyjej dom był na podsłuchu? Nonsens. Jedna wielka bzdura, paranoiczne urojenia wytrąconego z równowagi umysłu, powiedziała sobie. Czy jednak dostrzegła coś w spojrzeniu mężczyzny; cień uśmiechu, dziwną poufałość? Nie, znów popadała w obłęd. Miała go spytać, czy się skądś nie znają, gdy, już na progu, stwierdził lakonicznie: - Bardzo pani podobna do matki. Ton, jakim to powiedział, jeszcze bardziej zmroził jej krew w żyłach. Podziękowała mu sztywno, uprzejmie.
- Przepraszam... zapomniałam pańskiego nazwiska - zagadnęła. - Bo go nie podałem - odparł sucho. Kiedy odwrócił się i poszedł do czekającej limuzyny, znowu zadzwonił telefon. Odezwała się Cindy Lewalski, pośredniczka z agencji nieruchomości Cooper Brandt Group, z którą Andrea wcześniej próbowała się skontaktować. - Rozumiem, że interesują panią apartamenty na Manhattanie - powiedziała kobieta. Miała nieco schrypnięty głos, rzeczowy, ale przyjazny. - Zgadza się. - Andrea zawsze marzyła o lofcie w Nowym Jorku i, do licha, teraz było ją na niego stać, skoro miała na rachunku oszczędnościowym dwanaście milionów dolarów, które rok w rok będą przynosić dwa procent zysku. Nie chciała zadzierać nosa, ale i tak nikt nie da się zwieść, a nie zamierzała się umartwiać, żyjąc „skromnie" - to byłby najgorszy fałsz, jaki można sobie wyobrazić. Mogła zapłacić gotówką za mieszkanie w mieście, kupić coś ładnego. Naprawdę ładnego. Cindy Lewalski wprowadziła do komputera podstawowe dane Andrei, interesujący ją przedział cenowy i wymagania - co do wielkości, okolicy i tak dalej. Upewniła się, czy dobrze zapisała jej nazwisko. - Czy przypadkiem nie jest pani z tych Bancroftów? - spytała. - Ma pani mój numer - odparła Andrea bez wahania.
WestEnd, Londyn
Świat znał go pod imieniem Lukas. Pochodzący z Edynburga gwiazdor rocka nosił ten przydomek, odkąd zaczął występować w zespole G7; tak też zatytułował pierwszą z czterech platynowych płyt, które nagrał solo. Ktoś wyliczył, że z początkiem jego wielkiej kariery liczba dzieci o imieniu Lukas gwałtownie wzrosła. Najwierniejsi fani wiedzieli, że naprawdę nazywa się Hugh Burney, ale fakt ten nie zapisał się w pamięci ogółu. Lukas - to była jego prawdziwsza tożsamość. Teraz już wyglądał jak Lukas, nawet we własnych oczach. Studio w dawnej szkole dla dziewcząt przy Gosfield Street było lśniące i nowoczesne, w niczym nie przypominało tych, do których przywykł, zanim osiągnął sukces. Nie wszystko jednak da się zmienić: jak zawsze po jakichś dwudziestu minutach uszy zaczęły go swędzieć od słuchawek. Zdjął je i założył z powrotem. Producent, Jack Rawls, puścił kolejną sekwencję linii basu. - To za ciężkie, stary - powiedział Lukas. - Nadal za ciężkie. - Bo nie chcemy, żeby utwór odleciał - zaprotestował Rawls łagodnie. - Jest jak koc na pikniku w czasie huraganu. Trzeba go przygnieść czymś ciężkim. Jak kamieniem.
- Tak, ale to nie kamień, tylko głaz. Za dużo tego. Chwytasz? - Tu nie było nic z blasku sławy. W studiu panowała duchota - „siekiera", mówił Rawls - bo wentylatory robiłyby hałas. Rawls siedział za syntezatorami. W tych czasach zacierała się granica między producentem a muzykiem i Rawls, były klawiszowiec, łączył obie te role. Lukas szukał nastrojowego, przestrzennego dźwięku elektronicznego, ale z klimatem. Kiedy studiowali z Rawlsem w Ipswich Art School, eksperymentowali z wykorzystaniem magnetofonów jako instrumentów. Syk czystej taśmy mógł sam w sobie być istotnym składnikiem utworu. Lukas próbował teraz osiągnąć podobny efekt. - Może spróbujemy i tak, i tak? - powiedział Rawls pojednawczym tonem, co w jego przypadku oznaczało, że zamierza postawić na swoim. - Może po prostu trochę to ściszysz? - Lukas wyszczerzył zęby w swoim słynnym, olśniewającym uśmiechu. Nie tym razem, Jack. To miała być jego pierwsza płyta od dwóch lat i Lukas pedantycznie cyzelował najdrobniejsze szczegóły. Był to winien ludziom. Swoim fanom. Lukas nie znosił słowa „fan", ale nie mógł go uniknąć. Jak nazwać ludzi, którzy kupowali nie tylko jego płyty, ale i single? Którzy wymieniali się pirackimi nagraniami? Którzy znali jego muzykę lepiej niż on sam? Asystentka gestykulowała gorączkowo za szybą: telefon. Zbył ją machnięciem ręki. Uprzedzał, że nie będzie odbierał telefonów. Pracował. Tournee po Afryce zaczynało się za dwa tygodnie, miał więc mało czasu na nagrania. Musiał jak najlepiej wykorzystać wcześniej zaplanowane sesje. Asystentka wróciła po chwili z telefonem w ręku. - Lepiej odbierz - wyszeptała. Lukas zdjął słuchawki, wstał i przeszedł do prowizorycznego gabinetu, który urządził sobie po drugiej stronie korytarza. - Zgodzili się! - Jego menedżer, Ari Sanders, był wniebowzięty. - O czym ty mówisz? - Osiemdziesiąt procent wpływów z biletów. Madison Square Garden. Zastanawiasz się pewnie: jak Ari Sanders to załatwił? No, przyznaj, jesteś ciekaw. Nic z tego. Magik nie zdradza swoich tajemnic! - Ari, jestem mało rozgarniętym Szkotem. Musisz mi wytłumaczyć wszystko po kolei. Na razie nie łapię, o co chodzi.
- Dobra, dobra, tobie nie potrafię odmówić. Doszły nas słuchy, że musieli odwołać galę hip-hopu w Garden, bo były jakieś kłopoty z ubezpieczeniem. Dasz wiarę? Nagle zrobiła im się ogromna dziura w terminarzu. Piątkowy wieczór, a u nich pusto. I wtedy oto twój wierny rycerz przystąpił do szturmu. Rozbój w biały dzień. Mówię kierownikowi: jest jeden człowiek, na którego bilety rozejdą się w cztery dni. Mój człowiek. Mam rację? Zapowiedzcie w radiu koncert-niespodziankę Lukasa! O mało się nie zeszczał. Zgodził się. To dopiero wiadomość, nie?
- Nieoczekiwana - powiedział Lukas ostrzegawczym tonem. - Musiałem tak to rozegrać. Trzymałem go za jaja. I nagle ścisnąłem mocno. Mówię: Lukas nie dawał koncertów w Stanach od niepamiętnych czasów. Ale jeśli chcesz, żeby złamał swoje żelazne zasady, musisz mu to dobrze wynagrodzić. Osiemdziesiąt procent wpływów. Tak powiedziałem. Skubaniec zaczął marudzić, że nikomu jeszcze nie dali więcej niż pięćdziesiąt, i tak dalej, i tak dalej. Ja na to: „W porządku. Nie mamy o czym rozmawiać." A wtedy on: „Moment." Liczę sobie w duchu: raz, dwa... I ugiął się. Uwierzysz? Ugiął się! Nowy Jork wita... Lukasa! - Słuchaj, Ari. - Niepokój zaczynał skręcać Lukasowi wnętrzności. - Nie wiem, czy... Ari Sanders, jak zawsze pełen szaleńczej energii, parł naprzód jak walec. - Jesteś świętym! Pieprzonym szkockim świętym! Wszystkie te koncerty na cele dobroczynne przez ostatnie trzy lata... aż łza się w oku kręci. Wszystkie te sieroty i wdowy, którym pomogłeś. To uczy pokory. Poważnie. Twoja Krucjata Dziecięca? Naprawdę ożywcze. Jak napisali w „Time", nikt nie zrobił więcej, by zwrócić uwagę świata na najbardziej potrzebujących. Wrażliwa społecznie gwiazda rocka... kto by pomyślał? Ale, Lukas? - No? - Dość już tego. Jasne, wdowy, sieroty, jak tu ich nie kochać. Ale w życiu trzeba znaleźć równowagę. Musisz okazać miłość hordom fanów Lukasa. No i małemu Ariemu Sandersowi, który dzień w dzień flaki sobie dla ciebie wypruwa. - Co, dwadzieścia procent już ci nie wystarcza? - Wystąp tam - powiedział Ari. - Dokonałem dziś czegoś, co przejdzie do historii. I to dla ciebie. Osiemdziesiąt procent wpływów... nawet papież tyle nie dostaje. - Zrobił przerwę dla złapania tchu. - Z drugiej strony, ile nagród Grammy dostał? - Dobrze, przemyślę to - zaproponował Lukas słabym głosem. - Ale mam zaplanowane koncerty charytatywne i...
- No to w Wagadugu ogłoszą dzień żałoby. Zmień plany. Nie możesz stracić takiej okazji. - Ja... zadzwonię później. - Jezu, Lukas, gadasz tak, jakby ktoś trzymał ci pistolet przy głowie. Lukas się rozłączył. Zauważył, że jest spocony. Po chwili zadzwoniła jego komórka. Sygnałem był fragment utworu Jimiego Hendriksa. - Lukas - odebrał. Głos był aż nadto znajomy: elektronicznie zniekształcony, wyzuty z człowieczeństwa, uczuć, i przez to upiorny. - Trzymaj się planu - poradził. Gdyby jaszczurka potrafiła mówić, pomyślał Lukas, tak właśnie brzmiałby jej głos. Przełknął ślinę. Miał uczucie, że w gardle utkwił mu kamień. - Słuchaj, zrobiłem wszystko, co kazałeś... - Nadal mamy tę kasetę wideo - powiedział głos. Kaseta wideo. Cholerna kaseta wideo. Dziewczyna przysięgała, że ma siedemnaście lat. Skąd miał wiedzieć, że dodała sobie aż trzy? Co oznaczało, że uwiódł nieletnią. A to było przestępstwem. Zabójczym dla umów sponsorskich, jego kariery, reputacji, małżeństwa. Lukasowi nie trzeba było tego przypominać. Niektórym muzykom nie zaszkodziłaby taka sensacja, zwłaszcza tym, którzy rozmyślnie kultywowali wizerunek niegrzecznych chłopców. Lukas jednak się do nich nie zaliczał. Przeciwnie, zarzucano mu skłonność do moralizatorstwa, a nawet świętoszkowatość: skwapliwie wykorzystano by każdą jego słabość. A gdyby stanął przed sądem? Już widział te nagłówki: „Lukas cienko śpiewa. Gwiazdor rocka aresztowany pod zarzutem molestowania nieletniej. Organizator krucjaty dziecięcej oskarżony o pedofilię". Niektórzy może by jakoś sobie z tym poradzili, ale Lukas do nich nie należał.
- Dobrze - zgodził się. - Rozumiem. - Najbardziej przerażające było to, że zadzwonili, ledwie skończył rozmawiać z Arim. Najwyraźniej podsłuchiwali wszystkie jego rozmowy, pewnie już od trzech lat. Mógł się tylko domyślać, jak dokładnie obserwują go ci bezimienni manipulatorzy. Wydawało się, że wiedzą o nim wszystko... kimkolwiek byli.
- Trzymaj się planu - powtórzył głos. - Zrób to, co słuszne. - Jakbym miał wybór - odparł Lukas drżącym głosem. - Jakbym miał wybór, do cholery.
Dubaj, Zjednoczone Emiraty Arabskie
To była panorama jak z Juliusza Verne'a: wyrastające z pustyni ogromne konstrukcje ze szkła i stali o falujących konturach, przypominające statki kosmiczne. Prastare targowiska przycupnęły w cieniu wielkich, nowoczesnych centrów handlowych; dawy i taksówki wodne cumowały obok potężnych frachtowców i statków wycieczkowych; na niskich, zatłoczonych bazarach ulicznych odtwarzacze DVD i sprzęt do karaoke sąsiadowały z dywanami, wyrobami skórzanymi i błyskotkami. W Dubaju było wszystko - prócz adresów pocztowych. Budynek stał przy ulicy szejka Zayeda, na oficjalnych planach miał nawet numer. Pocztę jednak dostarczano według numerów skrytek pocztowych, nie numerów domów. Na większym od centrum miasta lotnisku międzynarodowym Belknap złapał jasnobrązową taksówkę i wskutek uporczywych nalegań kierowcy zapłacił dodatkowo za trzy puste miejsca. Mężczyzna, z wyglądu Pakistańczyk, jak wielu miejscowych nosił kefiję z materiału w czerwoną i białą kratę, przypominającą obrus z tradycyjnej włoskiej restauracji, i recytował jedną po drugiej oferty, mające zanęcić turystów. Najważniejszą propozycję musiał jednak powtórzyć trzy razy, nim Belknap zdołał go zrozumieć: Może chce pan do Parku Wodnego Dzikie Wadi? Okazało się, że była to atrakcja turystyczna, sześć hektarów basenów i zjeżdżalni, a taksówkarz zapewne dostawał premię za każdego przywiezionego klienta. Żar niczym w piecu hutniczym i oślepiający blask słońca sprawiały, że Belknap czuł się jak na planecie, na której życie mogło rozwijać się tylko pod kloszem. Niewątpliwie większa część zabudowy Dubaju powstała z myślą o stworzeniu całkowicie sztucznego środowiska: oazy z freonu, stali i spolaryzowanego szkła. Było to miasto wrót, pilnie jednak strzeżonych przed tymi, którzy nie przybyli tu na zakupy czy luksusowe wczasy: zależnie od tego, czego się szukało, można było napotkać tysiąc otwartych drzwi bądź tysiąc zatrzaśniętych bram. Gianni Matucci dał Belknapowi adres odpowiadający numerowi, z którego dzwoniła włoska służąca Ansariego. W Dubaju okazało się, że nie ma tam ani domu mieszkalnego, ani hotelu, lecz poczta obsługująca kilka luksusowych hotelów przy plaży. Gdyby nie łagodnie lazurowe wody Zatoki, można by odnieść wrażenie, że jest się w Las Vegas latem; to samo ostentacyjne bogactwo, smukłe, popmodernistyczne konstrukcje, bezgraniczna ludzka chciwość znajdująca odbicie w architekturze. A przecież w pobliskich wadi i skarpach kryli się święci mężowie, wyznawcy Koranu, dążący do ustanowienia globalnej umma i wysadzenia z siodła tak zwanego amerykańskiego imperium. Dubaj istniał
po to, by dać przyjemność cudzoziemcom w jałowym kraju, który żarliwie marzył o ich upokorzeniu. Panujący tu spokój był ulotny jak tęcza. - Żadnego parku wodnego - burknął Belknap groźnie, kiedy taksówkarz rozpromienił się na myśl o kolejnej pułapce dla turystów. - Żadnego rejsu wycieczkowego. Żadnego golfa na pustyni. Nie. - Ale, sahib... - I bez sahibów. Nie jestem jakimś pułkownikiem z Kiplinga. Taksówkarz niechętnie wysadził go przed małą sortownią poczty. Belknap wysiadł. Kiedy fala żaru uderzyła go w twarz, dał nura z powrotem do środka. - Zaczekaj tu - rzucił i wcisnął kierowcy kolejny plik różowoniebieskich dirhamów, waluty Emiratów.
- Biorę tylko dolary - poinformował taksówkarz z nadzieją. - No jasne. Czy nie po to istnieje Dubaj? Mężczyzna spojrzał na niego chytrze. Belknapowi przypomniało się arabskie porzekadło: nie próbuj się dowiedzieć, co wielbłąd myśli o poganiaczu. - Zaczekam - powiedział taksówkarz. Sortownia mieściła się w pomalowanym na biało, niskim betonowym pudle, pozbawionym okien, nie licząc okratowanego wejścia. To była podbudowa, nie nadbudowa; jeden z tych budynków, których nie wystawiono na pokaz, służebnych wobec innych, którymi miasto się chlubiło. Trafiały tam przesyłki z numerami skrytek pocztowych zamiast adresów, dostarczane następnie do monstrualnych przybytków rozkoszy przy plaży. Belknap liczył, że oficjalny ton, starannie uprasowany lekki niebieski garnitur i biała koszula pozwolą mu osiągnąć cel. Wszedłszy do sortowni, zorientował się, że nie była przystosowana do obsługi gości. Nie było recepcjonisty ani dyżurnego. Z dużego pomieszczenia wyłożonego laminowaną antypoślizgową posadzką - taką jak w fabrykach, gdzie nie używano ciężkich maszyn przechodziło się do sali, w której pracownicy rozdzielali pocztę do pojemników z drucianej siatki. Na pierwszy rzut oka wyglądali na Filipińczyków; Belknapowi wystarczyła chwila, by ustalić, który z nich jest kierownikiem. Był nim gruby facet, chyba miejscowy, z niezapalonym cygarem w palcach jak kiełbasy; siedział w kącie na wysokim stołku, z podkładką do pisania na kolanie. Jego paznokcie lśniły w blasku jarzeniówek; były wypolerowane, może nawet pociągnięte bezbarwnym lakierem. Grube pierścienie ściskały jego palce jak obręcze, które Chińczycy zakładają na szyje kormoranom tresowanym do łowienia ryb. Belknap postanowił wykorzystać fakt, że pojawienie się tu kogoś obcego musiało być niezwykłe. Z telefonem komórkowym przy uchu zakończył fikcyjną niby-służbową rozmowę:
- Zgadza się, inspektorze. Jesteśmy wdzięczni za pomoc i proszę przekazać pozdrowienia zastępcy naczelnika. Nie, nie przewidujemy problemów. Do widzenia. - Władczym ruchem ręki przywołał do siebie pulchnego, obwieszonego biżuterią Araba. Żeby zdobyć to, czego potrzebował, nie będzie udawał swojaka, wręcz przeciwnie, wyraźnie zaznaczy swoją obcość. Zrobi z siebie butnego Amerykanina, wysłannika władz, który przywykł do tego, że cudzoziemcy są na każde jego skinienie, zgodnie z eksterytorialnymi przywilejami zagwarantowanymi w setkach szerzej nieznanych układów i umów dwustronnych. Kierownik przyczłapał do niego z miną wyrażającą coś pośredniego między uniżonościąa irytacją. - Agent Belknap - wyrecytował Amerykanin. Uroczystym gestem podał mężczyźnie swoje prawo jazdy, tak jakby były to klucze do miasta. Arab udał, że ogląda dokument, po czym go zwrócił. - Rozumiem - odparł tonem służbisty. - Z Agencji do Walki z Narkotykami, jak pan zapewne zauważył - ciągnął Belknap. - Wasi ludzie mówili, że mogę liczyć na pańską pomoc. - Tak, oczywiście. - Widać było, że jeszcze się waha, czy nie wezwać przełożonego. - Skrytka pocztowa 11417 - rzucił Belknap, jakby nie miał chwili do stracenia. - Dokładny adres. Miał surową minę, nie dodał „proszę", nie przeprosił, nie okazał cienia uprzejmości. Obcesowe zachowanie gwarantowało, że będzie poza wszelkimi podejrzeniami. Nie usiłował się przypochlebiać, nie apelował o dyskrecję jak ktoś, kto próbuje zdobyć informacje, do których nie był upoważniony. Sprawiał wrażenie, jakby nawet przez myśl mu nie przeszło, że Arab mógłby odmówić jego prośbie. Żądał czegoś, co należało mu się z racji pełnionej funkcji. Dzięki temu kierownik czuł się pewniej, był spokojniejszy; skoro decyzja nie należała do niego, nie mógł popełnić błędu. - Ach tak - powiedział z ulgą, że chciano od niego czegoś łatwiejszego, niż się spodziewał. To w hotelu Palace. Jakieś dwa kilometry za rondem Al-Khaleej. - Zrobił zamaszysty gest i Belknap domyślił się, że kreśli w powietrzu charakterystyczny gmach hotelu, przypominający szklanego wieloryba z wieżą w kształcie trąby wodnej. - To mi wystarczy - stwierdził Belknap. Kierownik spojrzał na niego niemal z wdzięcznością: To wszystko? Wsiadając do taksówki, Belknap zauważył, że Arab wygląda przez drzwi i na widok beżowego samochodu na jego twarzy maluje się zdziwienie. Najwyraźniej nie tak wyobrażał sobie wóz służbowy. Mimo to było mało prawdopodobne, by powiedział komukolwiek o ich
rozmowie. Jeśli rzeczywiście popełnił błąd, lepiej, żeby to się nie rozeszło. - Teraz do Parku Wodnego Dzikie Wadi? - zachęcił taksówkarz. - Teraz do hotelu Palace - odparł Belknap. - Doskonale - powiedział kierowca. - Zabawa w brzuchu wieloryba. Pojechał na skróty przez targ rybny, gdzie ubrani na turkusowo imigranci patroszyli ryby z regularnością metronomu, a potem skręcił w ulicę szejka Zayeda, wzdłuż której ciągnęły się potężne lśniące gmachy, jeden szklany lewiatan za drugim. Palace był jednym z nowszych i bardziej ekstrawaganckich. Jego „ogon" służył za łuk nad wejściem. Belknap wysiadł z taksówki w bezpiecznej odległości i wmaszerował do holu głównego, jakby miał misję do spełnienia. Co teraz? W Palace było pewnie ponad siedemset pokojów. Choć włoska służąca dzwoniła przez główną centralę, hotel prowadził rejestr połączeń wychodzących. Niestety, jego szefowie byli nieporównanie mniej naiwni od kierownika sortowni poczty; mieli na co dzień do czynienia z gośćmi, cenili dyskrecję, wiedzieli, czego władze mogą od nich wymagać, a czego nie. Belknap rozejrzał się po holu i szybko wychwycił najważniejsze szczegóły. Pośrodku rozległego pomieszczenia stało duże, niebieskawe akwarium. Zamiast egzotycznej fauny morskiej pływała w nim skąpo ubrana kobieta w stroju syreny, z wodoodpornymi nakładkami na piersiach, zataczająca powolne kręgi przy wtórze brzękliwej, syntezatorowej muzyki new age. Jej wyćwiczone ruchy miały wydawać się leniwe, bezcelowe; co pewien czas czerpała powietrze przez rurkę pomalowaną na zieleń wodorostów. Gdyby do holu wszedł fundamentalista islamski, ten widok potwierdziłby jego najgorsze podejrzenia co do zachodniej dekadencji. Było to jednak mało prawdopodobne. We współczesnym świecie odległość mierzy się nie w milach czy kilometrach, lecz w jednostkach społecznego dystansu. Ta enklawa należała do tego samego świata, co Cap d'Antibes, East Hampton, Positano i Mustique. To byli jej prawdziwi sąsiedzi. Jej związek z geopolitycznym terytorium znanym jako Bliski Wschód był czysto przypadkową zbieżnością geograficzną. Budynek hotelu zaprojektował zespół architektów z Londynu, Paryża i Nowego Jorku; restauracją kierował światowej sławy hiszpański szef kuchni; nawet recepcjoniści i odźwierni byli Brytyjczykami, choć oczywiście potrafili się porozumieć w najważniejszych językach europejskich. Belknap usiadł na ciemnoniebieskiej otomanie w kącie holu i zadzwonił z komórki, tym razem naprawdę. Szybko uzyskał połączenie. Pamiętał czasy, kiedy rozmowy międzynarodowe odbywały się przy wtórze trzasków i szmerów, jakby słyszało się prądy oceaniczne omiatające poprowadzone dnem oceanu kable. Teraz w połączeniach między zamożnymi rejonami świata nie było żadnych zakłóceń - a na pewno mniej niż w rozmowach miejscowych między dzielnicami Lagos. Belknap od razu rozpoznał głos Marta Gomesa, a i Gomes natychmiast zorientował się, kto dzwoni. - Mówi się - powiedział młodszy oficer - że skoczyliście sobie do gardeł z Dzikim Billem
Garrisonem. Kiedy dzieje się coś takiego, krew tryska na nas. - Każdy musi kiedyś zmoknąć - odparł Belknap. - Jak śpiewa Pat Boone. - Pat Boone? A nie Ink Spots, brachu? - Zrób coś dla mnie, młody. - Belknap omiótł spojrzeniem hol. W szerokim, płytkim akwarium syrena dalej ostentacyjnie zataczała leniwe kręgi, niewątpliwie obliczając w pamięci, ile już zarobiła. Jej błogi uśmiech z każdą chwilą wydawał się coraz bardziej wymuszony. - Wszystkie rozmowy mogą być monitorowane w celach kontrolnych - wyrecytował Gomes. - Wiesz, z ilu lat już zebrali taśmy? Nagrywanie to prosta sprawa, bo odbywa się automatycznie. Natomiast do odsłuchiwania brakuje ludzi. Przyjmę ryzykowne założenie, że tobą nikt za bardzo się nie interesuje. - Ryzykowne dla ciebie czy dla mnie? Bo „kiedy myślę o tobie, znów zaczyna lać". - Chcę, żebyś zrobił to, co Pat Boone: zapewnił mi osłonę. - Możesz mi przyrzec, że wiąże się to ściśle z operacją, na którą masz oficjalną zgodę? Gomes powiedział to tak, jakby mrugnął porozumiewawczo. - Z ust mi to wyjąłeś - odparł Belknap i wyjaśnił Gomesowi, czego od niego oczekuje. Nie musiał mu przypominać, że będzie jego dłużnikiem. W każdej z międzynarodowych sieci hoteli pracował opłacany przez amerykańskie służby specjalne człowiek do specjalnych poruczen. Branża hotelarska zapewniała noclegi dziesiątkom tysięcy podróżnych; było nieuniknione, że znajdą się wśród nich przestępcy, a nawet terroryści. W takich sytuacjach kierownictwo dawało cynk CIA; w zamian agencja dostarczała, także nieoficjalnie, dane na temat gości, informacje o osobach mogących stanowić zagrożenie i tym podobne. Gomes nie zadzwoni bezpośrednio do kogoś z Palace; skontaktuje się z kimś w mieszczącej się w Chicago siedzibie głównej holdingu, do którego należał hotel. Następnie ten ktoś zadzwoni do kierownika Palace. Po pięciu minutach komórka Belknapa zaczęła wibrować. Gomes przekazał mu nazwisko zastępcy kierownika, któremu dano do zrozumienia, że ma okazać wszelką pomoc agentowi Belknapowi. I rzeczywiście okazał. Nazywał się Ibrahim Hafez, był drobnym, dobrze wykształconym mężczyzną po trzydziestce, zapewne synem hotelarza kierującego innym imponującym przybytkiem rozkoszy. W jego stosunku do Amerykanina nie dało się zauważyć ani służalczości, ani irytacji. Rozmawiali w małym gabinecie, schowanym przed oczami gości. Był to schludny pokoik z ułożonymi w równy stos kopertami i dwoma zdjęciami, prawdopodobnie żony Hafeza i jego małej córeczki. Żona była smukła, o błyszczących czarnych oczach, i uśmiechała
się do obiektywu wyzywająco, a zarazem dziwnie nieśmiało. Jej widok musiał przypominać zastępcy kierownika o tym, co prawdziwe w tym świecie ułudy. Hafez usiadł do komputera i wpisał rzymski numer telefonu. Na monitorze pojawiły się wyniki wyszukiwania. Kilka połączeń. - Może mi pan powiedzieć, z którego pokoju dzwoniono? - Dziewczyna mówiła rodzicom, że jest gdzieś, gdzie Jest ładnie", a to mało powiedziane -jeśli była gościem Palace, to żyła po królewsku. - Z którego pokoju? - Zastępca kierownika pokręcił głową. - Przecież... - Za każdym razem z innego. - Postukał zamkniętym skuwką czubkiem pióra w kolumnę liczb. Jak to możliwe? - To znaczy, że ten ktoś wynajmował różne pokoje? Hafez spojrzał na niego jak na półgłówka. Lekko pokręcił głową. Kliknął na kilka numerów pokojów i otworzyły się pola danych pokazujące nazwiska zameldowanych gości i czas pobytu. Wszyscy byli mężczyznami, a nazwisko było za każdym razem inne. - Chce pan powiedzieć, że... - A jak pan sądzi? - To było niezbyt zawoalowane stwierdzenie faktu. Lucia Zingaretti pracowała jako prostytutka - „dama do towarzystwa" - i to luksusowa, skoro bywała w Palace. Nawet jeśli parę razy zadzwoniła z odwiedzanych pokojów - pewnie w czasie, kiedy korzystała z łazienki - klienci pewnie nie robili rabanu z powodu dodatkowych opłat. - Może mi pan podać nazwiska dziewczyn, które tu pracują? Hafez spojrzał na niego bez wyrazu. - Pan raczy żartować. Hotel Palace nie toleruje takiego procederu. Jak mogę cokolwiek o tym wiedzieć? - To znaczy, że przymyka pan oko. - W ogóle go nie otwieram. Bogaci ludzie z Zachodu przyjeżdżają tu się zabawić. Robimy wszystko, by ich zadowolić. Na pewno zauważył pan, że w basenie w holu całymi dniami pływa sharmuta. Sharmuta w arabskim slangu oznaczało „szmata" albo „dziwka", i Hafez wymówił to słowo z nieskrywanym obrzydzeniem. Zawodowo zajmował się spełnianiem zachcianek gości, ale nie zamierzał udawać, że je pochwala. Zauważył, że Belknap patrzy na zdjęcie jego żony i płynnym ruchem ręki położył je na biurku, przodem do blatu. Nie dlatego, że poczuł się urażony: chodziło o to,
że obcym nie wolno było zobaczyć jej odsłoniętej twarzy. Belknap nagle zrozumiał, skąd wzięła się jej lekko zawstydzona mina. Ta kobieta pokazywała się publicznie tylko w czadorze. Odsłonięcie twarzy i włosów było swoistym grzechem; to tak, jakby zrobiła sobie zdjęcie nago. - Pierzemy waszą brudną pościel, sprzątamy toalety i nieczystości waszych miesiączkujących kobiet, tak, robimy to wszystko, i to z uśmiechem. Ale nie wymagajcie od nas, by sprawiało nam to przyjemność. Pozwólcie nam zachować choć tyle godności. - Dzięki za fatwę. Ale ja potrzebuję nazwisk. - Nie znam ich. - No to daj mi nazwisko kogoś, kto je zna. Jesteś profesjonalistą, Ibrahim. Możesz się dowiedzieć o wszystkim, co się tu dzieje. Hafez westchnął. - Boy hotelowy powinien coś wiedzieć. - Wstukał w centralce pięciocyfrowy numer. Conrad, przyjdź do mojego gabinetu. - I tym razem nie skrywał niechęci. Conrad musiał być jednym z europejskich pracowników, których narzucili mu zagraniczni właściciele. Hafez najwyraźniej myślał o nim w tych samych kategoriach, co o brudnej pościeli i zużytych podpaskach. Z głośnika dobiegł głos mówiący z irlandzkim akcentem: - Już idę. Conrad był młodym człowiekiem postury dżokeja, o kręconych rudych włosach i zbyt swobodnym uśmiechu. - Siemano, Bram - powiedział do Hafeza i żartobliwie zasalutował do czapki z daszkiem z nazwą hotelu. Hafez nie zniżył się do jakiejkolwiek reakcji. - Odpowiesz na pytania tego człowieka - stwierdził surowo. - Zostawię was samych. Wyszedł ze zdawkowym ukłonem. Gdy Belknap zadawał pytania, uśmiech pojawiał się i znikał z twarzy Conrada z denerwującą częstotliwością; niewinna, służalcza mina co i rusz przechodziła w równie odrażający porozumiewawczy, obleśny grymas. - To na jaką laskę masz chrapkę, przyjacielu? - spytał boy. - Włoszkę - odpowiedział Belknap. - Młodą. Brunetkę. - No, no-stwierdził Conrad.- Wybredny. Widać, że wiesz, czego chcesz. Szacuneczek. - Był
wyraźnie zaintrygowany, jaka jest w tym wszystkim rola Hafeza. - Znasz kogoś takiego? - Cóż. - W oczach Conrada błysnęło wyrachowanie. - Tak się składa, że mam coś w sam raz dla ciebie. - Kiedy mogę się z nią zobaczyć?
Conrad ukradkiem spojrzał na zegarek. - Niedługo - powiedział. - W ciągu godziny? - Da się załatwić. Za stosowną opłatą. A tak przy okazji, jeśli planujesz imprezkę, mogą ci się przydać zakąski. Ecstasy, koka, sensimilla, powiedz tylko słowo. - Dziewczyna jest w hotelu? - A dlaczego tak cię to interesuje? - spytał Conrad. Nieudolny wykręt. Odpowiedź brzmiała „tak". - W którym pokoju? - Jeśli masz ochotę na trójkąt... Belknap podszedł do drobnego Irlandczyka, złapał go za kołnierz i podniósł kilka centymetrów nad ziemię. Zbliżył twarz do jego twarzy. - Podaj mi, cholera, numer pokoju - warknął. - Albo wyślę cię do Egiptu na przesłuchanie. Rozumiesz? - A niech to! - Conrad się zaczerwienił. Zaczynał rozumieć, że wplątał się w coś, co go przerasta. - Jeśli chcesz utrudniać międzynarodowe śledztwo, lepiej załatw sobie adwokata. A kiedy nasi egipscy przyjaciele zaproponują ci elektrody na jądra, zgódź się. W przeciwnym razie czeka cię coś jeszcze gorszego. - Tysiąc czterysta pięćdziesiąt, proszę pana. Czternaste piętro, na lewo od głównej windy. Proszę tylko mnie do tego nie mieszać. - Zadzwonisz, żeby ich ostrzec?
- Po tym, co pan mówił o elektrodach na jądrach? Nie, dziękuję. - Wymuszony rechot miał zabrzmieć nonszalancko, ale tak naprawdę pokrywał strach. - To były magiczne słowa. Bardzo przekonujące. Belknap tylko wyciągnął rękę. - Klucz uniwersalny - zażądał. Boy z ociąganiem oddał mu kartę magnetyczną. Stanął z boku, jakby czekał na napiwek. Elektrody na jądrach - powiedział Belknap bezgłośnie i wyszedł. Niecałe cztery minuty później stał już pod drzwiami pokoju numer 1450, w dwu trzecich wysokości centralnej wieży hotelu. Chwilę nasłuchiwał, ale żaden dźwięk nie dobiegł jego uszu. Palace był budynkiem o solidnej konstrukcji, zbudowanym z materiałów najwyższej jakości. Wsunął kartę do otworu i kiedy zapaliło się zielone światełko, przekręcił gałkę. Za tymi drzwiami znajdzie Lucie Zingaretti: swój jedyny trop. Trzymaj się, Jared, błagał w duchu. Już idę.
Andrea Bancroft zamierzała uprzątnąć swoje biurko w Coventry Equity Group, ale kiedy przy nim usiadła, coś jej przyszło do głowy. Mogłaby skorzystać z zasobów biura. Koledzy żałowali, że odchodzi; na pewno nie będą mieli nic przeciwko temu, by ostatni dzień spędziła tak, jak chce. Było coś jeszcze. Ciągle wracała myślą do słów bezimiennego gościa: „Bardzo pani podobna do matki". Jakie to miało znaczenie? Czy była chorobliwie podejrzliwa? Może to skutek opóźnionej żałoby po śmierci matki albo szoku wywołanego nagłą odmianą losu... ale nie, nie była histeryczką. To nie w jej stylu. Tyle że już sama nie wiedziała, kim właściwie jest. Jesteś profesjonalistką. Rób to, na czym się znasz. Fundacja była w gruncie rzeczy organizacją, jakich wiele - korporacją nienastawioną na zysk - a ona miała wprawę w badaniu spółek, prywatnych i państwowych, w sprawdzaniu, co kryje się za przechwałkami zawartymi w broszurach i komunikatach dla prasy. Dlaczego nie miałaby przyjrzeć się bliżej Fundacji Bancrofta?
Zasiadłszy przy połączonym z siecią komputerze na swoim biurku, przejrzała wiele baz danych. Organizacja typu non-profit zarejestrowana w Stanach Zjednoczonych - nawet taka jak Fundacja Bancrofta - musiała przestrzegać rozmaitych ustaw i regulacji i przekazywać władzom określone dokumenty, w tym statut, przepisy wewnętrzne i numery identyfikacyjne członków zarządu. Po dwóch godzinach przeglądania na ekranie wszystkich dostępnych materiałów Andrea ustaliła, że fundacja była - przynajmniej formalnie -grupą odrębnych podmiotów prawnych, takich jak Bancroft Estates, Fundusz Dobroczynny Bancroftów czy Rodziny Bancroft.
Pieniądze przepływały przez nie jak woda przez rury w kolektorze. Wokół widziała swoich kolegów-dawnych kolegów-pracujących w skupieniu przy komputerach. Wcześniej nie zwróciła na to uwagi, ale teraz dziwnie przypominali jej automaty; siedzieli przy biurkach, stukali w klawisze, rozmawiali przez telefon - wykonywali setki czynności za pomocą trzech-czterech podstawowych ruchów, powtarzanych przez cały dzień. Czym niby się od nich różnię? - pomyślała. Robię to samo. Czuła się inaczej i tyle. Wiedząc, że robi się coś naprawdę istotnego, człowiek czuje się inaczej. W jej myśli wdarło się buczenie telefonu. - Hej, mała! - Gładki baryton Brenta Farleya ustawiony na najbardziej przymilny ton. - To ja. Jej głos był zimny jak tundra. - W czym mogę pomóc? - A ile masz czasu? - spytał niezrażony. - Słuchaj, nie powinniśmy byli tak się rozstać. Musimy porozmawiać. - Czego miałaby dotyczyć ta rozmowa? - Zaskakująco dobrze czuła się w roli oschłej sekretarki. - Andrea, nie bądź taka. Wiesz, mam dwa bilety na... - Jedno mnie ciekawi - wtrąciła. - Dlaczego ni z tego, ni z owego do mnie dzwonisz? Czemu akurat teraz? Zaczął się jąkać. - Dla... dlaczego dzwonię? Bez szczególnego powodu-skłamał. W tym momencie już wiedziała: doszły go wieści o tym, co ją spotkało. - Tak tylko... tak tylko pomyślałem, że musimy pogadać. Może zacząć od nowa czy coś. Tak czy owak, naprawdę musimy porozmawiać. Bo „płytka" dziewczyna nagle okazała się warta więcej, niż zarobisz przez całe życie? - Rzeczywiście musieliśmy porozmawiać - odparła spokojnie. - I dobrze się stało, że właśnie to zrobiliśmy. Żegnaj, Brent. Proszę, nie dzwoń więcej. Odłożyła słuchawkę, przekonana, że postąpiła słusznie, podekscytowana i, o dziwo, zmęczona. Podeszła do automatu z kawą i pomachała do Waltera Sachsa, firmowego guru od technologii, który właśnie gawędził z asystentką o batonach muesli. Był naprawdę genialny, a przy tym mało ambitny. Fakt, że nie przywiązywał wagi do swojego zajęcia, był dla niego powodem do dumy; dobrze wykonywał swoją pracę, ale nie traktował jej jako wyzwanie i to mu odpowiadało.
- Hej, Walt - powiedziała. - Czy ty się aby nie przepracowujesz? Odwrócił podłużną, prostokątną głowę i zamrugał gwałtownie, jakby coś mu wpadło pod szkła kontaktowe. - Obsługiwać te systemy to ja mógłbym z zamkniętymi oczami i to lewą ręką, czy nawet, jak o tym pomyśleć, zdrętwiałą lewą ręką. Zresztą, jedno nie wyklucza drugiego: stanowczo twierdzę, że do ich obsługi wystarczyłaby ścierpnięta lewa ręka śpiącego Walta Sachsa. Wybacz, Andrea, mam atak megalomanii. To z przedawkowania batonów muesli. Wiedziałaś, że zawierają głównie syrop skrobiowy? Podobnie jak masa innych produktów na półkach supermarketów. - Znów zamrugał, mocno zaciskając powieki. - Weź taki keczup. - Na razie, Walt - powiedziała i wróciła za biurko ze styropianowym kubkiem kawy. Ściągnęła kolejne dokumenty. Pogmatwana, misterna struktura fundacji była intelektualnym wyzwaniem. Andrea wypatrywała zarówno drobnych nieregularności, jak i bardziej ogólnych prawidłowości. Kiedy przeglądała akta z ostatniej dekady, ku swojemu zaskoczeniu odkryła, że swego czasu we władzach fundacji zasiadała jej matka, Laura Parry Bancroft. A to niespodzianka. Jak to możliwe, że matka, tak głęboko zrażona do rodziny, w którą się wżeniła, pracowała w fundacji? Andrea dokładniej przestudiowała dokument i zauważyła coś jeszcze dziwniejszego. Jej matka ustąpiła ze stanowiska dzień przed wypadkiem samochodowym, w którym zginęła.
Dubaj, Zjednoczone Emiraty Arabskie
W kącie zaciemnionego pokoju, w głębokim niebieskim aksamitnym fotelu siedział mężczyzna; na nim zaś siedziała gibka młoda kobieta. Na trzask zamykanych drzwi mężczyzna - po sześćdziesiątce, o zaczerwienionej od słońca, gładko ogolonej głowie i porośniętej jasnymi włosami, obwisłej piersi - usiadł prosto jak rażony prądem, zrzucił z siebie kobietę i zerwał się na nogi. - Dziewczyna ma nowego szefa - warknął Belknap. - Co u licha? - Mężczyzna mówił ze szwedzkim akcentem. Musiał uznać, że go wrobili, że dziwka była w zmowie z tym intruzem. Typowa reakcja człowieka bywałego w świecie, obeznanego z branżą usług seksualnych i pozbawionego złudzeń, że ludzka niegodziwość ma jakieś granice. Wynoś się z mojego... - Zmuś mnie - przerwał mu Belknap. Starszy mężczyzna pospiesznie zmierzył przeciwnika spojrzeniem; był biznesmenem i nim cokolwiek
zrobił, musiał ustalić, czy mu się to opłaci. Podjął decyzję, złapał portfel i ubranie i wybiegł z pokoju. - Ani jednego euro więcej ze mnie nie wyciągniesz, jasne? - syknął do dziewczyny na odchodnym. Kiedy Belknap odwrócił się do niej, nie leżała już na podłodze, tylko stała z ramionami założonymi na piersi, w jedwabnym szlafroku. - Lucia Zingaretti? - spytał. Po jej twarzy przebiegł wyraz zaskoczenia. Wiedziała, że nie ma sensu zaprzeczać. - Kim jesteś? - rzuciła z gardłowym, włoskim akcentem. Udał, że jej nie słyszy. - Twoi rodzice niczego się nie domyślają, co? - Co o nich wiesz? - Wczoraj z nimi rozmawiałem. Martwili się o ciebie. - Rozmawiałeś z nimi. - Jej głos był grobowy. - Ty też. Tyle że karmisz ich kłamstwami. Nie taką sobie ciebie wyobrażają. - Co ty wiesz o nich i o mnie? - Są dobrymi, ufnymi ludźmi. A ty i tobie podobni nadużywają tego zaufania. - Jak śmiesz mnie osądzać! - warknęła Włoszka. - To, co robię, robię dla nich! - Włącznie z zabójstwem Khalila Ansariego? Dziewczyna zbladła. Osunęła się na niebieski aksamitny fotel. - Obiecywali wielkie sumy - powiedziała cicho. - Moi rodzice całe życie harują i co z tego mają? Mówili, że jeśli zrobię to, czego chcą, zapewnię rodzicom luksus do końca ich dni. - Oni? - Oni - odparła dziewczyna hardo.
- I sobie też, nie wątpię. Dokąd cię zabrali? - Nie w takie miejsce, jak to - odparła cicho. - A obiecywali. Tam, gdzie mieszkam... to nie jest
miejsce dla ludzi. Raczej dla zwierząt. Najwyraźniej nie mogła pojąć, dlaczego nie dotrzymali obietnicy. Belknapa bardziej zdziwiło co innego: że w ogóle pozwolili jej żyć. Skąd mieli pewność, że zachowa milczenie? - To cię zdziwiło? - spytał łagodnym tonem. Pokiwała głową z ponurą miną. - Kiedy lecieliśmy do Dubaju, mówili, że to tylko do czasu, aż sprawa przycichnie. Że muszę na razie zniknąć, a tu będę bezpieczna. Jak już przyjechałam, powiedzieli, że muszę pracować. Zarabiać na utrzymanie. Bo jak nie, to wyląduję na ulicy albo mnie zabiją. Nie mam pieniędzy. Nie mam dokumentów. - Byłaś więźniem. - Następnego dnia zabrali mnie z hotelu. Zawieźli mnie do takiego... magazzino, magazynu. Na przedmieściach Dubaju. Mówili, że muszę to robić. Że klienci nie mogą się skarżyć. Bo inaczej... - Głos jej się załamał. Była niewolnicą seksualną usiłującą wyprzeć z pamięci poniżenie, które musiała znosić. -Ale mówią, że po roku będę mogła odejść. Po roku, obiecali, Lucia sama wypisze bilet. Będziemy ustawieni na całe życie. My wszyscy. - Ty i twoi rodzice - dopowiedział Belknap. - Obiecali, że będziecie ustawieni na całe życie. A ty im uwierzyłaś? - Czemu mam im nie wierzyć? - spytała Włoszka ze złością. - W co innego mogę wierzyć? - Kiedy kazali ci otruć Ansariego, nie uprzedzili cię, że skończysz jako luksusowa dziwka, co? Jej milczenie było potwierdzeniem. - Raz już cię okłamali. Myślisz, że teraz jest inaczej? Lucia Zingaretti nie odpowiedziała, ale Belknap wyczytał z jej twarzy sprzeczne uczucia. Mógł sobie bez trudu wyobrazić, co ją spotkało. Był to typowy problem organizacji obejmujących wiele kręgów, z których każdy miał własne, specyficzne potrzeby. W Dubaju ładna dziewczyna była cenna dla tych, którzy zapewniali bogatym gościom usługi seksualne. Tym bardziej że była zwykłą służącą: zdaniem wielu Arabów, tak czy inaczej skończyłaby jako sharmuta. I jak sama przyznała, nie miała w zanadrzu żadnych atutów: jej mocodawcy wiedzieli, co zrobiła. Sądziła, że dzięki temu staną się jej dłużnikami, tymczasem skazała się na ich łaskę i niełaskę. - A mimo to ich chronisz tych samych ludzi, którzy zmuszają cię do życia w hańbie.
- Nie tobie decydować, czym jest degradazione. - Lucia wydęła usta i wstała. - Nie tobie. - Powiedz, kim oni są-poprosił Belknap ze spokojem. - Nie mieszaj się do nieswoich spraw. - Powiedz, kim są - powtórzył z naciskiem. - Żebym z ich szponów wpadła w twoje? Nie, dziękuję. Jakoś sobie poradzę. - Cholera jasna, Lucia... - Co mam zrobić, żebyś sobie poszedł? - spytała. Jej głos był chrapliwy, zmysłowy. - Co mogę ci zaoferować? Wzruszeniem ramion zrzuciła szlafrok na podłogę. Stanęła przed nim naga. Czuł żar jej ciała, zapach słodkiej jak miód skóry. Miała nieduże, ale idealnie kształtne piersi. - Nic mi nie możesz zaoferować - odparł z pogardą. - To ciało może za wiele zapłacić. Ale nie w walucie, którą mógłbym przyjąć. - Proszę - zamruczała i zbliżyła się o krok, pieszcząc piersi dłonią. Jej ruchy były zmysłowe, ale kierowała nimi czysta wola przetrwania. Uwodzicielsko zmrużyła oczy w wąskie szparki i nagle otworzyła je szeroko.
Belknap zobaczył na jej czole czerwoną plamkę i po ułamku sekundy usłyszał cichy trzask za plecami. Czas zaczął płynąć w zwolnionym tempie, gdy rzucił się na podłogę i poturlał za duże łóżko, nakryte sięgającą dywanu narzutą. To był strzał z pistoletu z tłumikiem. Który uciszył Lucie Zingaretti na zawsze. Wrócił pamięcią do chwili, w której mignęli mu napastnicy, zmusił się, by poskładać fragmenty obrazu w jedną całość. W drzwiach... stało dwóch mężczyzn, każdy z wyposażonym w celownik optyczny pistoletem z tłumikiem na końcu długiej lufy. Obaj ciemnowłosi, krótko ostrzyżeni. Jeden, w czarnej nylonowej bluzie od dresu, miał martwe oczy rekina - musiał być zaprawionym w bojach weteranem i świetnym snajperem. Celny strzał w głowę z drugiego końca pokoju przerósłby umiejętności wielu zawodowców. Zobaczył odbicie dwu mężczyzn w podstawie błyszczącej mosiężnej lampy stojącej. Omiatali pokój lufami pistoletów, ale nadal trzymali się blisko drzwi. Byli ostrożni; Belknap na ich miejscu byłby bardziej zdecydowany. Przynajmniej jeden z nich powinien wykorzystać element zaskoczenia i wpaść do sypialni.
Ich zachowanie nie pozostawiało jednak wątpliwości: polowali na niego. Misja nie będzie zakończona, dopóki także Belknap nie dostanie kulki w łeb. Podczołgał się pod łóżkiem do jednego z napastników. Zamachnął się ręką wygiętą w hak i uderzył z całej siły. Ryzykowne posunięcie: zdradził swoją kryjówkę. Mężczyzna zwalił się na podłogę. Belknap chwycił jego broń i strzelił. Walka w tak małym pomieszczeniu była jak szachy błyskawiczne. Kto traci czas na myślenie, przegrywa. Najważniejsza jest szybkość reakcji. Poczuł ciepłą krew na twarzy. Nieważne. Gdzie drugi zabójca, ten, który ustawił się tak, by mieć w polu widzenia resztę pokoju? Belknap chwycił zabitego wpół i podniósł bezwładne ciało. Zgodnie z jego oczekiwaniem nagły ruch ściągnął ogień, szybką, odruchową serię, która musiała opróżnić magazynek, a zarazem wskazała pozycję drugiego napastnika. Belknap przełączył zdobyczny pistolet na ogień pojedynczy i strzelił. Celność była ważniejsza niż liczba oddanych strzałów. Lepiej kilka razy nacisnąć spust, niż dać się złapać z pustym magazynkiem. Okrzyk mężczyzny powiedział mu, że pocisk trafił - ale nie w któryś z najważniejszych dla życia organów. Rozległ się brzęk tłuczonego szkła i z balkonu weszli kolejni dwaj mężczyźni. Belknap przerzucił bezwładnego trupa przez siebie jak sakwę. Czuł ciepły dotyk ciała zabitego, kwaśny zapach potu. Pozostali nie mogli być pewni - przynajmniej nie od razu - że ich towarzysz nie żyje, nie będą więc strzelać w jego kierunku. Belknap zyska dzięki temu tylko kilka sekund, ale tyle wystarczy. Jeden z nowo przybyłych - wysoki, silny, muskularny - miał kamizelkę kuloodporną i mały pistolet automatyczny Heckler Koch MP5, zwany „miotłą". Puścił serię w materac. Gdyby ktoś się pod nim ukrywał, nie miałby szans na przeżycie. Bardzo przezornie, pomyślał Belknap, starannie wymierzył i strzelił raz, potem drugi. Kule trafiły każdego z intruzów w mostek. Dwa pociski w odstępie jednej sekundy. Tak się korzystnie złożyło, że obaj mężczyźni byli mniej więcej tego samego wzrostu; wystarczyło lekko przesunąć broń. Usłyszał, jak ocalały mężczyzna - ten, którego zranił, i o którym zapomniał - ładuje nowy magazynek. Cholerny świat! Błąd, na który nie mógł sobie pozwolić. Błyskawicznie wyciągnął rękę z bronią w bok i nacisnął spust, świadom, że wszystko rozstrzygnie się w najbliższych dwu dziesiątych sekundy. Na jego oczach ostatni pocisk z magazynka przebił na wylot szyję napastnika, który zwalił się na podłogę. Gdyby Belknap zareagował dwie dziesiąte sekundy wolniej, to on teraz byłby martwy. Podniósł się chwiejnie na nogi i spojrzał na krwawe pobojowisko. Oto w eleganckiej hotelowej
sypialni leżały ciała czterech silnych, młodych mężczyzn - dwadzieścia kilka lat żywionych i ćwiczonych, wyszkolonych znacznym kosztem. Byli martwi. Podobnie jak piękna dziewczyna, niemal dziecko jeszcze, oczko w głowie ciężko pracujących rodziców, którym świat nie dał ani jednej szansy. Martwa. Ludzie przemienieni w mięso. Gdyby nie to, że znajdowali się w klimatyzowanym wnętrzu szklanego wieloryba, już zleciałyby się muchy. Belknap stawił czoło czterem dobrze uzbrojonym napastnikom i przeżył. Walka w ciasnych pomieszczeniach była sztuką, którą tylko nieliczni opanowali naprawdę dobrze, a on przerastał przeciwników doświadczeniem. Mimo to nie miał poczucia zwycięstwa, triumfu. Jedynie przenikające do szpiku kości poczucie zmarnotrawionego ludzkiego życia. Jeśli nie będziemy traktować śmierci z szacunkiem, mawiał Jared, ona odpłaci nam się tym samym. Przez następne trzy minuty przeszukiwał kamizelki kuloodporne zabitych. Były w nich portfele wypchane fałszywymi dowodami tożsamości -tożsamości, którą można było szybko przybrać i równie szybko porzucić. Wreszcie w wewnętrznej kieszeni kamizelki snajpera znalazł skrawek papieru. Takiego, jak z rolki w kasie sklepowej. Prostą bezszeryfowączcionką wypisana była lista nazwisk. Belknap zmył w łazience krew z twarzy i pospiesznie wyszedł z hotelu. Dopiero kiedy odjechał spod pobliskiej wypożyczalni samochodów wynajętym wozem terenowo-sportowym, przestudiował listę. Rozpoznał kilka nazwisk. Zabity niedawno reporter śledczy z włoskiej gazety „La Repubblica". Paryski sędzia, o którego zabójstwie też ostatnio było głośno. Wyznaczeni do eliminacji? Nie sposób się było połapać w tym gąszczu nazwisk, z których większość nic mu nie mówiła. Było tam jednak nazwisko Lucii Zingaretti. I jego własne.
Rozdział 7
Jadąc sama do siedziby Fundacji Bancrofta w Katonah Andrea Bancroft cieszyła się, że poprzednio, kiedy wiózł ją szofer, zwracała baczną uwagę na kolejne zakręty. Mimo to parę razy zmyliła drogę i dotarła na miejsce później, niż planowała. Przy głównym wejściu powitała ją serdecznie kobieta o sztywnych miedzianych włosach, jakby lekko zaskoczona jej przyjazdem. - Chciałam przejrzeć trochę materiałów - wyjaśniła Andrea. - Żeby się przygotować do następnego zebrania. Pamiętam, że na piętrze macie imponującą bibliotekę. - W końcu była członkiem zarządu. Tak naprawdę przyjechała, by przestudiować projekty, na które mogłaby przeznaczyć dwadzieścia
milionów od Paula Bancrofta, ale uznała, że lepiej z nikim o tym nie rozmawiać. Mogłoby się komuś wydawać, że jest faworyzowana. Na razie wskazana była powściągliwość. - Przy okazji przywiozłam dokumenty, które mi wczoraj przysłaliście. - Taka pani sumienna - powiedziała kobieta z wymuszonym uśmiechem. - To wspaniale. Przyniosę herbatę. Z gabinetów jeden po drugim wyłaniali się pracownicy fundacji, witali się z nią, proponowali, że chętnie pomogą, jeśli będzie miała jakieś pytania. Byli bardzo uczynni. Może trochę zbyt uczynni? Zbyt skorzy do pomocy, jakby chcieli mieć na nią oko? Przez pierwszych parę godzin Andrea mozolnie szukała informacji, zbierała dane dotyczące akcji promujących higienę w słabo rozwiniętych krajach. Musiała przyznać, że jest pod wrażeniem i liczby dostępnych materiałów, i warunków, w jakich je przechowywano. W pracowniach naukowych książki i segregatory stały w solidnych, stylowych szafach bibliotecznych z orzecha, ustawionych na podłodze z ciemnego drewna. W pewnej chwili, przechodząc przez „kącik do czytania", zobaczyła chłopca o jasnych kręconych włosach i policzkach jak jabłuszka. Brandon. Na kolanach miał stertę książek: jakieś tomiszcze o przyrodoznawstwie, coś, co wyglądało jak rosyjski traktat o teorii liczb, i Uzasadnienie metafizyki moralności Kanta. Pomyśleć, że ma dopiero trzynaście lat! Jego oczy rozbłysły na jej widok. Wyglądał na zmęczonego; miał podkrążone oczy. - Sie ma. - Uśmiechnął się szeroko. - Sie ma - odpowiedziała. - Widzę, że czytasz coś lekkiego? - Właściwie tak. Słyszałaś o motyliczce wątrobowej? Supersprawa. Mała glista, a ma niesamowity cykl życiowy. - Niech zgadnę. Dzień w dzień dojeżdża do pracy w biurze w Nowym Jorku, potem przechodzi na emeryturę i resztę życia spędza w Miami. - Nie ten gatunek. Nie, zmusza ślimaka, żeby ją wydalił, bo chce dać się zjeść mrówce, a mrówki uwielbiają ślimacze kupy. A potem dostaje się do mózgu mrówki i, mówiąc najprościej, robi jej lobotomię. Programuje ją tak, żeby wlazła na czubek źdźbła trawy, i paraliżuje jej żuwaczki, przez co mrówka cały dzień stoi i czeka, aż zeżre ją owca. - Hm. - Andrea się skrzywiła. - Programuje mrówkę tak, by ta dała się zjeść owcy. Ciekawe. Cóż, różne są gusty. - Tu chodzi o przetrwanie. Widzisz, motyliczka rozmnaża się w jelitach owcy. Dlatego kiedy owca wali klocka, razem z nim wychodzą na świat miliony motyliczek. Wszystkie gotowe do przedostania się do mózgów kolejnych mrówek i zaprogramowania ich zagłady. Motyliczki rządzą.
- A ja ledwo łapię, jak to jest z pszczółkami i ptaszkami - powiedziała Andrea i pokręciła głową. Jakiś czas później, kiedy odstawiała na półkę pudełko CD-ROM-ów z danymi WHO dotyczącymi liczby zachorowań i śmiertelności, zauważyła, że przygląda jej się siwowłosa bibliotekarka. Andrea uprzejmie skinęła jej głową. Widziała tę kobietę pierwszy raz. Wyglądała, jakby była po sześćdziesiątce, jej siwizna podkreślała różowość lekko napuchniętej twarzy. Na biurku przed nią leżał arkusz naklejek, które nalepiała na pudełka z CD-ROM-ami.
- Proszę wybaczyć - powiedziała bibliotekarka nieśmiało - ale kogoś mi pani przypomina. Zawahała się. - Laurę Bancroft. - To moja matka. -Andrea poczuła, że twarz ją piecze. - Znała ją pani? - Och, oczywiście. Była dobrym człowiekiem. Wniosła tu ożywczy powiew, tak zawsze uważałam. Bardzo ją lubiłam. - W jej głosie wyczuwało się lekko południowy akcent; mogła pochodzić z Maryland albo Wirginii. - Zauważała ludzi, wie pani, o czym mówię? Takich, jak my. Dla niektórych, choćby jej byłego męża, urzędnicy czy sekretarki to meble. To znaczy, bez nich by sobie nie poradzili, ale nie zaprzątają sobie nimi głowy. Pani mama była inna. Andrei przypomniały się słowa mężczyzny w szarym garniturze, który złożył jej wizytę: „Bardzo pani podobna do matki". - Nawet nie wiedziałam, że tak aktywnie działała w fundacji - powiedziała po chwili. - Laura nie bała się mącić wody. Jak mówiłam, zauważała innych. I chyba naprawdę wierzyła w to, co robi. Do tego stopnia, że nie brała za to pieniędzy. - Naprawdę? - Poza tym, kiedy Reynolds odszedł z zarządu, nie groziło jej, że będą na siebie wpadać. Andrea usiadła obok siwowłosej bibliotekarki. Ta kobieta miała w sobie coś z dobrej babci, która każdego cierpliwie wysłucha i zrozumie. - A więc zaprosili ją do zarządu. Choć należała do rodziny tylko poprzez małżeństwo, pozwoliło im to wypełnić pulę miejsc przeznaczonych dla Bancroftów, czy tak? - Wie pani, że w statucie są te wszystkie przepisy. W zasadzie tak, właśnie o to chodziło. Domyślam się, że nic pani nie powiedziała.
- Ani słowa - przyznała Andrea.
- Nie dziwię się. - Kobieta zerknęła na naklejki. - Nie chciałabym, żeby wzięła nas pani za plotkarzy, ale słyszeliśmy to i owo o tym małżeństwie. Nic dziwnego, że chciała panią chronić; uznała, że Reynolds tylko panią unieszczęśliwi, tak jak ją. - Urwała. - Proszę wybaczyć... wiem, że o zmarłych nie powinno się źle mówić. Ale jeśli my tego nie powiemy, to kto? Nie muszę pani mówić, że z Reynoldsa było niezłe ziółko. - Nie jestem pewna, czy rozumiem. Czego właściwie obawiała się moja matka? Kobieta spojrzała na nią chabrowymi oczami. - Czasem, kiedy człowiek ma pod opieką dziecko, stara się, by zerwanie z przeszłością wydawało się bardziej definitywne niż w rzeczywistości. Inaczej zbyt dużo trzeba wyjaśniać. Pojawia się zbyt wiele pytań. Budzą się złudne nadzieje. Jestem rozwiedzioną matką czwórki dzieci, wszystkie są już dorosłe. Więc wiem, jak to jest. Moim zdaniem matka próbowała panią chronić. Andrea przełknęła ślinę. - To dlatego w końcu odeszła z fundacji? Kobieta odwróciła wzrok. - Nie wiem, o czym pani mówi. - W jej głosie można było wyczuć chłód, jakby Andrea posunęła się za daleko. - Mogę w czymś pomóc? - Jej twarz wyrażała już tylko zawodową obojętność, była nieprzenikniona i pusta jak czysta tablica. Andrea podziękowała jej pospiesznie i wróciła za swoje biurko, ale znów poczuła ciarki i coś jeszcze -jakiś głęboki, dojmujący niepokój. Zupełnie jakby węgielki, które tliły się od lat, nagle buchnęły płomieniem. „Laura nie bała się mącić wody". Wyraz uznania dla jej charakteru, nic więcej. Zauważała ludzi. Cóż to jednak tak naprawdę znaczyło poza tym, że nie była snobką? Andrea wyrzucała sobie paranoję, brak panowania nad emocjami. Pasja, której granice wyznacza rozum, jak mówił Paul Bancroft; powinna podporządkować uczucia surowym wymogom racjonalności. Lecz choć bardzo się starała, nie potrafiła wyzbyć się podejrzeń, które niczym rój os na pikniku, małych, ale natarczywych, nie dawały się odganiać. Bezskutecznie próbowała skupić się na stronie almanachu WHO. Myślami wracała uporczywie do Fundacji Bancrofta. Gdzieś tu, pod ręką, musiały być archiwa, na pewno bardziej szczegółowe od raportów dla władz federalnych. Pewnie gdzieś w piwnicy, gdzie przechowywano dokumentację działalności fundacji.
Wychodząc z biblioteki, zobaczyła Brandona i kiedy ich spojrzenia się spotkały, zrobiło jej się lżej na sercu. - Szkoda, że nie mają tu kosza, zagralibyśmy jeden na jednego - zażartował i zaśmiał się uroczo. - Następnym razem - odparła Andrea. - Niestety, muszę trochę poszperać w archiwach. Nic ciekawego, nudne grzebanie w piwnicy. Brandon skinął głową. - To, co najlepsze, pozamykali w klatkach. Na klucz, jak jakieś świerszczyki. - A cóż ty możesz wiedzieć o takich sprawach? - spytała z udawaną surowością. Wyszczerzył zęby w radosnym uśmiechu. Był geniuszem, to prawda, ale i zwykłym chłopcem. Klatki: rzeczywiście, w niestrzeżonych, rzadko używanych archiwach były standardowym elementem wyposażenia. Musiała się do nich dostać; tym razem postanowiła poprosić kogoś o pomoc. Ale nie tych wysoko postawionych pracowników fundacji. Poszuka kogoś młodszego, na niższym stanowisku. Opuściwszy skrzydło biblioteczne, weszła do jednego z biur, minęła automaty z wodą i kawą i przedstawiła się dwudziestokilkuletniemu mężczyźnie przeglądającemu stertę poczty. Mężczyzna blady jak księżyc, o krótkich mysich włosach i pożółkłych od nikotyny paznokciach - rozpoznał jej nazwisko, wiedział, że jest nowym członkiem zarządu, i poczuł się zaszczycony.
- No więc - powiedziała Andrea po wymianie uprzejmości - tak sobie pomyślałam, że mógłbyś mi pomóc. Jeśli to kłopot, mów śmiało. Dobrze? - Ależ skąd - odparł mężczyzna, który miał na imię Robby. - Poproszono mnie, żebym przejrzała różne dokumenty, no wiesz, dotyczące spraw zarządu, a swój klucz zatrzasnęłam w archiwum i nie mam jak się tam dostać - powiedziała. Nawet nie wiedziała, że potrafi być tak przebiegła. -Aż mi głupio. - To nic takiego! - odparł mężczyzna z entuzjazmem, wdzięczny, że ma chwilę odpoczynku od otwierania kopert.- Naprawdę! Mógłbym... chyba mogę ci pomóc. - Rozejrzał się po biurze. - Na pewno któryś z moich szanownych kolegów ma klucz. - Przetrząsnął szuflady biurek, aż go znalazł. - Z nieba mi spadłeś - powiedziała Andrea. - Odniosę go za chwilę. - Pójdę z tobą- odparł mężczyzna. - Tak będzie prościej. - A przy okazji pewnie zrobi sobie przerwę na papierosa. - Nie chcę ci sprawiać kłopotu - krygowała się Andrea. Ale dobrze się stało, że pokazał jej drogę, bo zamiast głównymi schodami, gdzie byliby na widoku,
poprowadził ją węższą klatką schodową na tyłach, opadającą stromymi zygzakami do piwnicy. Piwnica była dość nietypowa: stylowo urządzona, przesiąknięta zapachami cytrynowego środka do pielęgnacji mebli i starego papieru, przez które przebijała słaba nuta palonego tu przed laty tytoniu fajkowego. Ściany były wyłożone boazerią, podłogę pokrywał elegancki dywan z Wiltshire. Archiwum podzielono na dwie części; jedna znajdowała się za metalową kratą, tak jak mówił Brandon. Mężczyzna wpuścił Andreę do środka i pospiesznie ruszył schodami w górę, najwyraźniej mając ochotę zapalić papierosa. Andrea została sama w archiwach fundacji. Przed nią ciągnęły się długie rzędy czarnych laminowanych pudeł oznakowanych naklejkami z kodem alfanumerycznym. Były ich setki i nie wiedziała, od czego zacząć. Wysunęła pierwsze z brzegu, przerzuciła kartki. Fotokopie rachunków remont urządzeń, wydatki na utrzymanie posiadłości sprzed piętnastu lat. Wsunęła pudło na miejsce i przeszła do innej półki. To było jak pobieranie próbek gleby. Zatrzymała się na dłużej dopiero przy rachunkach z miesiąca, w którym zginęła jej matka, przestudiowała je szczegółowo z nadzieją, że coś rzuci jej się w oczy, że znajdzie coś niezwykłego. Ale na nic takiego nie natrafiła. W piątym pudle, do którego zajrzała, znalazła wykaz połączeń telefonicznych z siedziby fundacji w Katonah; to samo w następnym. Podeszła do ostatniego pudła na półce i szukała dalej, aż znalazła billingi z okresu, kiedy zginęła jej matka. I znów nie zobaczyła niczego, co na pierwszy rzut oka wydawało się godne uwagi. Wreszcie otworzyła karton z wykazem telefonów z ostatniego półrocza. Pod wpływem impulsu wyjęła billing z ostatniego miesiąca i wsunęła go do torebki. Przeszła do innej części pomieszczenia, otworzyła jedno pudło, potem drugie. Zaintrygowały ją wzmianki o jakimś ośrodku w Research Triangle Park w Karolinie Północnej. Pospiesznie przebiegła wzrokiem po innych półkach, aż wypatrzyła szereg kartonów z naklejkami oznakowanymi kodem rozpoczynającym się od liter RTP. Cóż to za ośrodek? Kucnęła i wzięła na chybił trafił dokumenty z pudeł na dolnych półkach. Rzuciło jej się w oczy kilka pozycji budżetowych na z pozoru drobne sprawy; wskazywało to, że był hojnie finansowany. A mimo to nikt o nim nie wspomniał na posiedzeniu zarządu. Czym mógł się zajmować? Podniosła głowę, wciąż zatopiona w myślach, i ku swojemu zaskoczeniu zobaczyła potężnie zbudowanego mężczyznę, tego samego, który był u niej w Carlyle. Stał podparty pod boki. Musiał dopiero co wejść - ale skąd wiedział, że ona tu jest? Choć serce waliło jej jak młotem, Andrea postanowiła zachować zimną krew. Powoli wstała i wyciągnęła do niego rękę.
- Andrea Bancroft - przedstawiła się głośno i wyraźnie. - Z pewnością mnie pan pamięta. A pan to...? - Przeszła do ofensywy. - Ktoś, kto chce pomóc - odparł mężczyzna beznamiętnie. Czuła, że przenika ją wzrokiem. Najwyraźniej przyszedł, by mieć ją na oku. - Bardzo pan uprzejmy - odcięła się zimno. Mężczyzna wydawał się lekko rozbawiony jej gierkami. - Nie bardziej, niż trzeba - stwierdził. Nastąpiło dłuższe milczenie. Andrea nie miała jeszcze dość hartu ducha, by je przedłużać. Musiała porozmawiać z Paulem Bancroftem. Miała pytania. On będzie znał odpowiedzi. Czy aby na pewno wiedział o wszystkim, co działo się w jego fundacji? Nie byłby pierwszym idealistą wykorzystywanym przez osoby, które miały bardziej przyziemne cele. Nie wyciągaj pochopnych wniosków. - Właśnie miałam porozmawiać z Paulem - zagaiła, jakby bliska znajomość z szefem miała ją obronić. Uśmiechnęła się z przymusem. Między innymi o tym, czy chce nadal zatrudniać ludzi twojego pokroju. - Wyjechał. - Wiem - skłamała Andrea. - Miałam do niego zadzwonić. - Nazbyt się tłumaczyła. Nie musiała się usprawiedliwiać przed tym człowiekiem. - Wyjechał - odparł mężczyzna, niewzruszony - i jest nieosiągalny. Powinni to byli wyjaśnić. Andrea próbowała wytrzymać jego spojrzenie, ale, co ją upokarzało, pierwsza odwróciła wzrok. - Kiedy wróci? - Na następne zebranie zarządu. - Aha - powiedziała Andrea. - Zresztą, i tak już skończyłam. - Pozwoli pani, że odprowadzę ją do samochodu-zaproponował mężczyzna z wystudiowaną uprzejmością. Nie odzywał się aż do chwili, kiedy wyszli na wysypany żwirem parking, na którym zostawiła samochód. Wskazał na krople oleju pod podwoziem.
- Ktoś powinien to obejrzeć - mówił życzliwym tonem, ale miał oczy jak szparki. - Dziękuję za radę - odparła Andrea. - Samochody łatwo się psują- rzekł z naciskiem. - Czasem źle się to kończy. Kto jak kto, ale pani powinna o tym wiedzieć. Wsiadając do wozu, Andrea poczuła zimny dreszcz, jakby polizał ją aligator. „Samochody łatwo się psują". Na pozór była to przyjacielska rada. Dlaczego więc odebrała to jako pogróżkę?
Dubaj, Zjednoczone Emiraty Arabskie
- Co znalazłeś? - spytał Todd Belknap, ściskając w ręku komórkę. - Prawie wszystkich na tej liście łączy jedno - powiedział Matt Gomes cicho. Belknap poznał po jego głosie, że mówi z ustami przy mikrofonie. - Nie żyją. Zginęli w ciągu ostatnich paru tygodni. - Zamordowani? - Różne przyczyny śmierci. Kilka zabójstw. Dwa samobójstwa. Trochę wypadków. Parę zgonów z przyczyn naturalnych. - Stawiam każde pieniądze, że to wszystko zabójstwa. Niektóre lepiej zatuszowane od innych. A Gianni? - Rozległy zawał. Kilka minut temu. - Chryste - ryknął Belknap.
- Podałeś wszystkie nazwiska z listy? - Jasne - powiedział Belknap i się rozłączył. Wszystkie oprócz swojego. O co tu chodziło? Narzucało się wyjaśnienie, że była to lista osób, które siatka Ansariego albo jej nowi szefowie uznali za zagrożenie. Ale właściwie dlaczego? Czyżby doszło do przewrotu w organizacji? Jeśli tak, jaki to miało związek z uprowadzeniem Jareda Rineharta, jeśli w ogóle jakikolwiek? Belknap ściągnął brwi. Lista. Wszystko wskazywało na to, że przeprowadzano czystkę.
Porządki poprzedzające zazwyczaj ważną operację. Mogło to znaczyć, że ma jeszcze mniej czasu, by odnaleźć Polluksa, niż się obawiał. Mogło to znaczyć, że już jest za późno. Gryzło go coś jeszcze. Zważywszy na taką bezwzględność ludzi, którzy za tym stali, zastanawiające było, dlaczego nie zabili tej Włoszki na miejscu, w Rzymie. Czemu czekali do czasu, aż jego przyjazd nie pozostawi im wyboru? Czy była dla nich cenna z jakiegoś nieznanego Belknapowi powodu? Mało prawdopodobne. Jednakże obeszli się z nią rzeczywiście dziwnie, a to dawało promyk nadziei, że Polluksowi też pozwolą żyć. Włoszka powiedziała, że mieszkała za stocznią przy Marwat Road. Belknap postanowił pojechać tam wynajętym wozem. Może znajdzie kogoś, komu powierzyła swoje tajemnice. Może ktoś na miejscu będzie miał informacje, których potrzebował. Zabrzęczała komórka, którą zabrał dowódcy oddziału zabójców. - Hm - mruknął niewyraźnie do słuchawki. Ku jego zaskoczeniu odezwała się kobieta. - Halo, czy to...? - Kobieta, Amerykanka, urwała w pół zdania. Belknap nie odpowiedział; kobieta szepnęła „przepraszam" i rozłączyła się. Zleceniodawczyni? Pomyłka? Numer, który się wyświetlił, wskazywał, że nieznajoma dzwoniła ze Stanów Zjednoczonych. Nie, to nie była pomyłka; był tego pewien. Znów zwrócił się o pomoc do Gomesa. - Nie jestem twoją cholerną sekretarką, Kastor - burknął tamten, kiedy Belknap przeczytał mu numer. - Jasne? - Pomóż kumplowi, co? Trochę mi się spieszy. No, jazda, do roboty. Sprawdź, czyj to numer, dobra? Gomes oddzwonił po pół minucie. - W porządku, stary, mam nazwisko twojej nieznajomej, przy okazji sprawdziłem ją w aktach. - Całkiem możliwe, że to ona jest cholerną księżniczką ciemności - rzucił Belknap ponuro. - Cóż, na co dzień występuje jako Andrea Bancroft. Belknap zamarł. - Z tych Bancroftów?
- Brawo. Właśnie została członkiem zarządu Fundacji Bancrofta. - Dodał z satysfakcją: - I jak? Zadowolony? Andrea Bancroft. Jaki miała związek z tymi zabójstwami? Jak wysoko stała w hierarchii? Czy mogła coś wiedzieć o zniknięciu Jareda Rineharta? Może nawet maczała w nim palce? Tyle pytań, tyle niewiadomych. Ale Belknap nie wierzył w zbiegi okoliczności. To nie była pomyłka. Wszystko wskazywało na to, że Andrea Bancroft jest niebezpieczna, a przynajmniej obraca się w niebezpiecznym towarzystwie. Belknap zadzwonił do emerytowanego agenta, z którym nie rozmawiał od lat. Nieważne. Człowiek o kryptonimie Navajo Blue był mu winien przysługę. Po kilku minutach zobaczył konstrukcję z pustaków. Niewidoczna z drogi, sąsiadująca z kompleksem budynków przemysłowych, była bura, zdewastowana i w gorącym powietrzu wydawało się, że faluje. Według młodej Włoszki był to w gruncie rzeczy magazyn prostytutek. Na pewno widywano tu już różnych ludzi. Ale nie kogoś takiego jak Todd Belknap.
Andrea Bancroft znów zjechała na pobocze i wybrała następny z numerów najczęściej występujących w billingu. Okazało się, że była to firma ogrodnicza z New Jersey, pewnie współpracująca przy pielęgnacji zieleni na terenach fundacji. Skreśliła go. Musi być bardziej systematyczna; wiele nie zwojuje, jeśli będzie wystukiwać wszystkie numery po kolei i sprawdzać, kto odbierze telefon. Kiedy zadzwoniła na tamtą zagraniczną komórkę, ten ktoś w ogóle się nie odezwał - co było podejrzane, ale niczego nie wyjaśniło. Schowała billing i się zamyśliła. Coś ją dręczyło -jakiś dziwny szczegół. Co to mogło być? Chorobliwie wracała raz po raz myślami do bolesnego wspomnienia śmierci matki. Policjant w drzwiach... który miał jej powiedzieć, co się stało. Tyle że ona już wiedziała, bo ktoś zadzwonił... ale kto? To było ponad dziesięć lat temu. A jednak pamiętała ten telefon z wiadomością, że jej matka nie żyje. I nagle przyszło olśnienie: wiedziała już, dlaczego na dźwięk chrapliwego głosu tego mężczyzny - przedstawiciela fundacji, który dzwonił w sprawie protokołów bezpieczeństwa i przestrzegania procedur - krew zastygła jej w żyłach. To ten głos słyszała tamtej nocy. Wtedy uznała, że to ktoś z policji - choć policjant, który przyszedł, był zaskoczony, kiedy wspomniała, że już do niej dzwonili. Może się myliła. Może poniosła ją wyobraźnia. A mimo to... coś w związku z tamtą nocą zawsze nie dawało jej spokoju, uwierało jak rzęsa pod powieką. Powiedzieli, że mama miała promil alkoholu we krwi - a przecież nie piła. Na ten argument Andrei miły policjant zadał celne pytanie: czy kiedyś była alkoholiczką? Tak, ale zapisała się do Anonimowych Alkoholików, od lat nie wzięła do ust nawet kropli. Policjant skinął głową; przyznał,
że sam też leczy się z alkoholizmu. Dzień po dniu. Mimo to prawie każdy w którymś momencie się łamie i wraca do picia. Łagodnie zbył jej protesty; uznał je za oburzenie córki, niezdolnej stawić czoło prawdzie. - Kiedy to się stało? - spytała siedemnastoletnia Andrea. - Jakieś dwadzieścia minut temu - wyjaśnił policjant. - Nie - powiedziała Andrea - to musiało być wcześniej, dzwoniono co najmniej pół godziny temu. Policjant spojrzał na nią dziwnie. Niewiele ponadto pamiętała, bo później wszystko utonęło w oceanie rozpaczy. Musi o tym powiedzieć Paulowi Bancroftowi. Postanowiła, że z nim porozmawia. A jeśli już wiedział? A jeśli wiedział dużo więcej, niż dawał Po sobie poznać? Rozbolała ją głowa. Kiedy jechała Old Post Road, włączyła wycieraczki, by po chwili zdać sobie sprawę, że widoku nie zasłania jej nic prócz wzbierających w oczach łez. Gonisz w piętkę, Andrea, upomniała się w duchu. Ale drugi głos, mroczniejszy i głębszy, mówił coś wręcz przeciwnego: może właśnie nabierasz rozumu.
Zwinne palce przebiegały po klawiaturze. Palce, które wiedziały, co robić, precyzyjnie i szybko wydały zestaw złożonych poleceń. Rozbrzmiała seria cichych kliknięć i e-mail był gotowy. Jeszcze kilka uderzeń w klawisze i zaszyfrowana wiadomość poszła do zagranicznego anonimizatora, który pozbawi ją kodów identyfikujących nadawcę, rozszyfruje i skieruje pod właściwy adres, kończący się „senate.gov". Za niecałą minutę w biurze amerykańskiego senatora piknie komputer. Przyjdzie wiadomość, a z nią podpis. „Genesis". W ciągu następnych kilku minut w świat popłynęły kolejne wiadomości i instrukcje. Sekwencje cyfr powodowały przelanie pieniędzy z jednego konta na inne, uruchamiały dźwignie, które z kolei poruszały następne, pociągały za sznurki, które pociągały za kolejne. „Genesis". Dla niektórych rzeczywiście początek. Dla innych, początek końca.
Tom Mitchell był cały obolały. Tak czuł się zwykle po przetrenowaniu albo ostrej popijawie. Ostatnio nie ćwiczył, pozostawała więc ta druga przyczyna. Zamrugał i zajrzał do kosza na śmieci
obok zlewu. Był pełen puszek po piwie - „browcu", jak mawiali jego australijscy przyjaciele. Ile sześciopaków poszło? Od myślenia bolała go głowa. Zresztą bolała nawet, kiedy nie myślał. Drzwi z siatką przeciw owadom głośno trzaskały na wietrze. Jak bomba ogłuszająca, pomyślał. Bzyczenie osy brzmiało jak ryk pikującego myśliwca z czasów II wojny światowej. A wcześniej, kiedy zadzwonił telefon, Mitchell miał wrażenie, że to alarm przeciwlotniczy. Może zresztą była to swego rodzaju syrena alarmowa. Zadzwonił Kastor i nie po to, by pożyczyć cukru. Nieważne. Jemu się nie odmawiało, a Tom Mitchell - na służbie nosił kryptonim Navajo Blue - uznał, że powinien być wdzięczny za sposobność spłacenia długu. Tak czy inaczej, Ogarowi lepiej się nie narażać. Bo Ogar miał kły i jego ugryzienia były gorsze niż szczekanie. Zresztą Tom nie mógł znieść sielankowego życia w New Hampshire. To nie dla niego i tyle. Alkohol nie mógł dostarczyć wrażeń, których tak mu brakowało. To Sheila znalazła ten dom. Słupowo-belkowa konstrukcja, cokolwiek to do cholery znaczyło. Podłogi z płyty wiórowej podbitej deską- piała z zachwytu, jakby odkopała grób Tutenchamona. A po sąsiedzku obskurne trójkątne chaty, gówniane bungalowy i rozjechane szopy pracze, nad którymi unosiły się chmary much. Za domem jednak było dość przestrzeni, by Tom mógł raz na jakiś czas odkurzyć rugera i ustrzelić kilka wiewiórek, które traktował jak Wietkong rodziny gryzoni. Karmniki dla ptaków były zarezerwowane dla skrzydlatej braci; drzewny szczur zakłócał ich linie zaopatrzenia na własne ryzyko. Ale nie to było najtrudniejsze w tym tak zwanym Zwyczajnym Życiu. Trzydzieści lat szwendał się po całej tej przeklętej planecie w służbie Stanom Zjednoczonym - bywało, że przez miesiąc nie było z nim kontaktu radiowego - i Sheila lojalnie to znosiła. Była jego żoną na dobre i na złe. Zawsze witała go cała szczęśliwa i starała się nie czynić mu wyrzutów, gdy znów musiał wyjechać. A teraz wreszcie miała odbić sobie te wszystkie lata cierpliwości: będzie miała męża u boku na stałe, tak być powinno, nie? Zaszyli się na wsi, tak jak to sobie wymarzyli. Kilka hektarów zieleni, spłaconych prawie w całości. To był raj, jeśli nie liczyć meszek w lecie. Sheila wytrzymała nieco ponad rok. Więcej nie dała rady. W tym czasie pewnie widywała go częściej niż przez poprzednie trzy dekady razem wzięte. I chyba na tym polegał problem. Próbowała wyjaśnić. Tłumaczyła, że jakoś nie może się przyzwyczaić do spania we dwoje. W ogóle dużo mówiła. Cztery hektary dziczy w New Hampshire, a ta marudziła, że Potrzeba Jej Swobody. Oboje byli raczej małomówni, ale odbyli długą rozmowę w przeddzień wyjazdu Sheili do Chapel Hill, do siostry, która znalazła jej tam mieszkanie. Powiedziała: Nudzę się. On na to: Możemy podłączyć kablówkę.
Tom nigdy nie zapomni, jak wtedy na niego spojrzała. Głównie ze współczuciem. Nie była zła, tylko zawiedziona, patrzyła na niego jak na nietrzymającego moczu starego psa, który nasikał na dywan. Od tamtej pory dzwoniła raz na tydzień i odnosiła się do niego trochę jak niańka - jak odpowiedzialna, dorosła osoba, która sprawdza, czy wszystko w porządku, czy nie narobił sobie jakichś kłopotów. Prawda była taka, że czuł się jak samochód rdzewiejący na pustakach. W tej okolicy było ich pełno. Wziął dzbanek z ekspresu i nalał kawy do kubka ozdobionego zabawnym kiedyś napisem „Czy w tym ciele wyglądam grubo"? Wsypał czubatą łyżeczkę cukru. Przecież nie musi już się obawiać krzywych spojrzeń Sheili. Może słodzić, ile chce. Zgodnie ze stanowym mottem: Wolność albo śmierć! Pikap dodge zapalił bez kłopotu, ale po dwóch godzinach jazdy autostradą kawa zmieniła się w mocz i kwas żołądkowy. Parę przystanków na parkingach rozwiązało jeden problem; paczka Tums zajęła się drugim. Tyłek mu drętwiał, chyba od sprężyn w fotelu. Powinien był
zainwestować w taką specjalną poduszkę dla kierowców ciężarówek, którzy cierpieli na hemoroidy. Minęły dobre cztery godziny, zanim dotarł do Carlyle w stanie Connecticut, i był w paskudnym nastroju. Cztery pieprzone godziny jego życia. A mógł w tym czasie... niby co? Tak czy owak. Cztery godziny. „Przejedź się tam" - powiedział Kastor. Cztery godziny to nie przejażdżka. Za to robota będzie dziecinnie prosta. Wystarczył krótki zwiad, kilka kursów po Elm Street, by to stwierdzić. Policja z Carlyle była śmiechu warta. A kobieta, o którą chodziło, mieszkała w domku dla lalek w stylu Cape Cod. Na oko nie było tam żadnych zabezpieczeń. Osłonięty ganek. Zwykłe szyby w oknach. Pod ścianami nie było krzaków, za którym mogłyby się skrywać czujniki zamontowane przy fundamentach. Nie byłby zaskoczony, gdyby się okazało, że w ogóle nie zamykała drzwi. Mimo to przyjechał tu w konkretnym celu, nie dla przyjemności; był profesjonalistą. Kastor nie zleciłby mu tego zadania bez powodu. Co oznaczało, że nadszedł czas, by Navajo Blue pokazał, co potrafi. Zatrzymał ciężarówkę po drugiej stronie ulicy, kilkaset metrów od domu. Kiedy wysiadł - z ulgą, że nie musi dłużej wdychać własnego smrodu - miał na sobie typowy strój fachowca: srebrzystoszara koszula robocza, spodnie z małą naszywką na kieszeni, skórzany pas z narzędziami. Miał wyglądać, jak zwykły elektryk czy hydraulik. Ktoś, na kogo nie zwraca się uwagi, chyba że się go wezwało. Przy Elm Street pełno było starannie przystrzyżonych prostokątnych trawników z jednakowymi krzewami: berberysy czerwone, jałowce, cisy, forsycje - wszystkie przyjęły się na tym jednym wielkim przedmieściu, jakim był Południowy Wschód. Rozejrzał się po obu stronach ulicy. Jak okiem sięgnąć, cztery gatunki roślin, cztery style architektoniczne. W Stanach, jak widać, każdy jest wyjątkowy.
Samochodu nie było ani w garażu, ani przed domem. Za oknami żywej duszy. Dom był pusty. Zadzwonił do drzwi, gotów w razie czego udawać, że pomylił adres. Tak jak się spodziewał, nikt nie otworzył. Obszedł dom, znalazł miejsce, w którym wchodziły do niego kable telefoniczne i koncentryczne. Nic łatwiejszego niż zainstalować tam urządzenie podsłuchowe. To, z którego skorzysta -jak wielu emerytowanych agentów, miał cały wór takich gadżetów nie było jakieś szczególnie wymyślne, ale wypróbowane i niezawodne. Ukląkł i wyjął coś małego i czarnego, co wyglądało jak tester kabli, wielkości pilota do otwierania garażu, z wyświetlaczem ciekłokrystalicznym. Wsunął dłoń pod splot kabli. Wymacał mały prostokątny przedmiot, który trochę przypominał małą baterię, a bardziej aparat do przechwytywania sygnałów. Co u licha? Obejrzał przedmiot zmrużonymi oczami i jego podejrzenie się potwierdziło. Ktoś go uprzedził. Linia była już na podsłuchu. W dodatku zainstalowana pluskwa była lepsza od tej, którą miał. Dostał się tylnymi drzwiami do domu - za pomocą dwóch sztywnych drucików otworzył zamek w piętnaście sekund, nie był to jego rekord, ale i nie najgorszy wynik - i obszedł wszystkie pomieszczenia. Ładne, ale skromne meble; widać, że mieszka tu młoda kobieta, wystrój nie epatował jednak kobiecością. Nic zbyt różowego ani puszystego. Z drugiej strony, nic, co wskazywałoby, że to gniazdo rozpusty. Okiem fachowca wypatrzył sporo dobrych kryjówek na urządzenia podsłuchowe. Idealna skrytka musiała spełniać dwa warunki. Musiało to być miejsce, gdzie urządzenia nikt nie wykryje, ale skąd dźwięki będą dobrze słyszalne. Jeśli wsadzisz pluskwę do rury, nikt jej nie znajdzie, ale i niczego nie podsłuchasz. Nie nadawały się też elementy wystroju, które gospodarz mógł przenieść albo wyrzucić, na przykład doniczki z kwiatami. Mitchell uznał, że znalazłoby się kilka dobrych schowków, poczynając od żyrandola w salonie, który był bliski ideału. Stanął na krześle i obejrzał wewnętrzną mosiężną obręcz, otoczoną żarówkami w kształcie płomyków. Była tam ukryta wnęka, przez którą przechodziły kable, pewnie znalazłoby się w niej dość miejsca na... Navajo Blue zamrugał. I znowu ktoś go uprzedził. Większość ludzi uznałaby, że to dodatkowy przewód, zakończony nasadką. On jednak wiedział dokładnie, co to jest -już choćby dlatego, że nasadką było szklane sitko. W ciągu następnego kwadransa znalazł jeszcze kilka doskonałych miejsc na ukrycie podsłuchu. I wszystkie były zajęte. Czuł, że drży w nim każdy nerw, i to nie wskutek kaca. Dom przy 42 Elm Street był okablowany jak jakieś cholerne studio. Coś tu nie grało. Jego instynkt może i był nieco przytępiony, ale teraz kazał mu się stamtąd jak najszybciej wynosić. Posłuchał go; wymknął się tylnymi drzwiami i obszedłszy dom, wyszedł na ulicę.
Miał wrażenie, że coś mu mignęło z boku - czyżby ktoś obserwował go sprzed domu obok? ale kiedy się obejrzał, niczego ani nikogo nie zobaczył. Wsiadł do swojego pikapa i odjechał. Kastor mówił, że zadzwoni za kilka godzin. Już on mu nagada. Klimatyzacja pracowała na pełnych obrotach - nie pamiętał, że zostawił ją włączoną. Sięgnął do pokręteł na desce rozdzielczej, ta jednak nagle zaczęła mu się wydawać dziwnie odległa, jakby ktoś rozciągał przestrzeń. Popołudniowe słońce zamigotało i przygasło, pewnie zakryła je chmura, tyle że robiło się coraz ciemniej, żadna chmura nie potrafiłaby zmienić dnia w noc, a to była noc, na pewno, wszystko stało się ciemnogranatowe, i Navajo Blue pomyślał, że może by włączyć światła, po czym uznał, że to przecież bez sensu, i zdążył jeszcze zjechać na pobocze, zanim dziwne nocne obrazy utonęły w nieprzeniknionej ciemności. Potem zniknęły też myśli. Za pikapem zatrzymał się sedan z przyciemnianymi szybami. Dwaj mężczyźni, którzy z niego wysiedli - średniego wzrostu, średniej budowy ciała, o brązowych włosach średniej długości, najzupełniej przeciętni, nie licząc ostrych jak brzytwa rysów - działali szybko i sprawnie. Postronny obserwator mógłby wziąć ich za braci i nic dziwnego, bo byli braćmi. Jeden podniósł maskę pikapa i wyjął pusty płaski zbiornik z instalacji klimatyzacyjnej. Drugi otworzył drzwi od strony kierowcy i wstrzymując oddech wyciągnął martwe ciało. Jego towarzysz miał odwieźć pikapa na wskazany adres w New Hampshire, ale najpierw pomógł przenieść nieboszczyka do bagażnika sedana. Zawiozą go z powrotem do domu i ułożą w pozycji, która nie wzbudzi niczyich podejrzeń. - Wiesz, że jedzie się tam cztery godziny - powiedział pierwszy mężczyzna i dźwignął ciało pod ramiona. - Chociaż tyle możemy dla niego zrobić - odparł jego towarzysz. Razem ułożyli zwłoki w bagażniku tak, żeby nie przesuwały się w czasie jazdy. Kiedy zamykali klapę, Navajo Blue leżał skulony przy kole zapasowym, jakby się do niego tulił. - Przecież w tym stanie nie może prowadzić.
Rozdział 8
Trzymaj się, Polluks, powtarzał Belknap w duchu. Idę po ciebie. Droga jednak nie będzie biegła po linii prostej - z powodów, które Jared Rinehart rozumiał jak nikt.
Najkrótszym odcinkiem między dwoma punktami, stwierdził kiedyś Jared, jest często parabola, przechodząca w elipsę, a potem w hiperbolę. Rozumiał przez to, że w świecie szpiegów proste rozwiązania niekoniecznie są najlepsze i łatwiej dojść do celu okrężną drogą; miała to być przestroga. Inna sprawa, że Belknap w tej chwili nie miał wyboru. Bury budynek mógł kiedyś być hurtownią artykułów przemysłowych. Parcelę otaczało ogrodzenie z drutu kolczastego, które wyglądało, jakby było tam głównie na pokaz, by odstraszać przypadkowych gości. Belknap podjechał główną drogą i zaparkował z boku. Do takiego budynku nie dało się podkraść; nawet nie zamierzał próbować, bo to świadczyłoby, że ma coś do ukrycia, stoi na słabszej pozycji. To oni coś ukrywali. Więcej zdziała, jeśli wejdzie tam śmiało, zuchwale. Wysiadł i natychmiast poczuł żar jak w piecu. Zanim zdążył się spocić, pospieszył do najbliższych drzwi. Nie garażowych, które wiodły na asfaltowy podjazd, lecz tych na lewo, białych, z emaliowanej stali. Kiedy pchnąwszy je, znalazł się w środku, a jego oślepione blaskiem słońca oczy oswoiły się z mrokiem, odniósł wrażenie, że trafił do małego obozu dla uchodźców. Hala była ogromna, słabo oświetlona; gdziekolwiek spojrzeć, leżały śpiwory i cienkie materace. Na jednym końcu ciągnął się szereg otwartych kabin prysznicowych; woda kapała z nieszczelnych kurków. W powietrzu wisiały zapachy jedzenia: tanich lokalnych potraw w kartonach. I wszędzie byli ludzie - dziewczęta, chłopcy, wielu zatrważająco młodych. Część skupiła się wokół filarów, inni siedzieli samotnie, zgarbieni, drzemiący, nieobecni duchem. Stanowili prawdziwie międzynarodową grupę. Niektórzy wyglądali na przybyszów z Tajlandii, Birmy czy Filipin. Inni byli Arabami. Kilkoro pochodziło z Afryki na południe od Sahary; była też grupka małych Hindusów i garstka młodych ludzi prawdopodobnie z Europy Wschodniej. Widok ten nie zaskoczył Belknapa, ale i tak wzbudził jego odrazę. Młode dziewczyny, młodzi chłopcy, którzy z nędzy oddali się w seksualną niewolę. Niektórych musieli sprzedać rodzice; inni mieli szczęście, jeśli ich rodzice w ogóle jeszcze żyli. Ktoś powoli szedł w jego stronę. Był to śniady mężczyzna o nalanej twarzy, w białej, przewiewnej koszuli i obciętych dżinsach, z długim, zakrzywionym nożem w jednej pochwie u pasa i krótkofalówką w drugiej. Lekko utykał. Był tu tylko stróżem, dozorcą. To właśnie było w tym wszystkim najokropniejsze: ci, którzy prowadzili takie interesy, nie potrzebowali strażników, by trzymać młodych ludzi w niewoli; zamki, kraty i łańcuchy były zbędne. Belknap nie mógłby oswobodzić więźniów, nawet gdyby chciał. Dla tych dzieci prawdziwym łańcuchem była nędza. WyPuszczone na ulice Dubaju, w końcu trafiłyby do innego podobnego przybytku. Uroda była ich jedynym atutem; o resztę dbała zimna, nieubłagana ręka rynku. Nozdrza Belknapa wypełnił ostry zapach chemikaliów, który wyparł ludzki fetor; otwory odpływowe w betonowej podłodze wskazywały, że hala była regularnie spłukiwana i zapewne zmywana jakimś silnym środkiem dezynfekcyjnym. Świnie na fermach przemysłowych żyły w lepszych warunkach. Mężczyzna z nożem warknął coś po arabsku. Kiedy Belknap nie zareagował, podszedł bliżej i powiedział po angielsku z wyraźnie obcym akcentem:
- Nic tu po tobie. Idź. - Było oczywiste, że za swoją prawdziwą broń uważa krótkofalówkę, pozwalającą wezwać posiłki. Belknap zignorował grubasa i nadal się rozglądał. To był swoisty Hades, kraina cieni, z której niewielu zdoła ujść, a już na pewno nie z nieskażoną duszą. Były tu dziesiątki młodych ludzi, w tym zaledwie garstka dwudziestolatków. Wiele dzieci miało nie więcej niż dwanaście-trzynaście lat. Każde było bohaterem jednej z wielu rozgrywających się co dzień tragedii. Mimo gorąca przejął go chłód. Całe życie zgrywał bohatera, dzielnego szpiega uganiającego się po świecie z bronią w ręku, ale cóż to znaczyło w obliczu takiego koszmaru? Potwornej nędzy, która prowadziła dzieci w takie miejsca jak to i sprawiała, że są wdzięczne, iż przynajmniej mają czym napełnić brzuchy? Nic nie było bowiem tak upokarzające jak niedostatek, nic tak nie poniżało jak głód. - Idź, mówię! - powtórzył mężczyzna o nalanej twarzy. Miał nieświeży oddech cuchnący czosnkiem. W grupie poważnych nastolatek powstał gwar; mężczyzna odwrócił się do nich z nachmurzonym czołem. Wyszarpnął nóż i obrzucił dziewczyny stekiem przekleństw w różnych językach. Najwyraźniej naruszyły jakąś zasadę lokalnej etykiety. Potem ponownie odwrócił się do Belknapa z nożem w ręku. - Opowiedz mi o Włoszce - zażądał Belknap. Grubas spojrzał na niego bez wyrazu. Dziewczyny były dla niego jak bydło; rozróżniał je tylko według najbardziej wulgarnych kryteriów. - Wynoś się! - ryknął i podszedł jeszcze bliżej. Sięgnął po krótkofalówkę i Belknap wyrwał mu jąz tłustej dłoni. Szybkim ruchem wbił wyprostowane palce w gardło dozorcy. Kiedy mężczyzna osunął się na ziemię, bezradnie drapiąc szybko puchnącą krtań, Belknap kopnął go w twarz ciężkim butem. Grubas padł jak długi i znieruchomiał; oddychał szybko, ale był nieprzytomny. Belknap odwrócił się i napotkał spojrzenie dziesiątek par oczu, w których nie było aprobaty ani potępienia, tylko zaciekawienie, co teraz zrobi-Te dzieciaki były jak owce. Wezbrała w nim pogarda. Spojrzał na dziewczynę, która wyglądała, jakby była mniej więcej w wieku Lucii Zingaretti. - Znasz Włoszkę? O imieniu Lucia? Dziewczyna tępo pokręciła głową. Ani się nie odsunęła, ani nie spojrzała mu w oczy. Chciała tylko przetrwać kolejny dzień. Dla kogoś w jej sytuacji już to było osiągnięciem. Zapytał inną dziewczynę, potem następną; i za każdym razem spotykał się z taką samą reakcją. Nauczono je, że cokolwiek zrobią, nic im nie pomoże; a niełatwo oduczyć się bezradności.
Belknap przeszedł przez halę, aż zobaczył przez wąskie okno mały skład z pustaków w głębi parceli. Wypadł na zewnątrz i przemierzył piaszczyste, porośnięte rachitycznymi krzewami podwórze. Zauważył, że drzwi składu zamykano na ciężką kłódkę i że taka kłódka niedawno była w użyciu. Spod zeskrobanej miejscami farby wyłaniała się lśniąca stal. Nie było jeszcze śladów rdzy, co oznaczało, że zadrapania są świeże. Pchnął stalowe drzwi i obejrzał ciemne wnętrze w świetle małej latarki. Była to zwykła buda, taka, jaką na ogół buduje się z blachy, nie z ciężkich bloków cementu. Betonową podłogę pokrywał kurz, tu i ówdzie starty - kolejny dowód, że niedawno ktoś tu był. Minęło prawie pięć minut, nim to zobaczył. Mały napis na tylnej ścianie, łatwy do przeoczenia, kilkadziesiąt centymetrów nad podłogą. Ukląkł, wytężył wzrok i przysunął bliżej latarkę. Dwa słowa, wymalowane małymi literami: „Pollux aderat". „Polluks tu był" po łacinie. Belknapowi aż dech zaparło. Poznał staranny, drobny charakter pisma Jareda - i coś jeszcze. Słowa były napisane krwią. Jared Rinehart tu był, ale kiedy? I, co najistotniejsze, gdzie jest teraz? Belknap pobiegł do głównego budynku i zaczął wypytywać wszystkich po kolei, czy widzieli tu ostatnio mężczyznę, wysokiego Amerykanina. Reakcją było obojętne milczenie. Ruszył do samochodu, z włosami przylepionymi do spoconego czoła. Nagle usłyszał chłopięcy głos: - Proszę pana, proszę pana. Odwrócił się i zobaczył Araba z oczami umalowanymi kohlem, arabskim czernidłem. Chłopak nie mógł mieć więcej niż dwanaście lat. Jeszcze nie przeszedł mutacji. Towar dla koneserów. Belknap patrzył na niego wyczekująco. - Pan pyta o przyjaciela? - spytał chłopiec. - Tak? Mały Arab długo milczał i mierzył wzrokiem Amerykanina, jakby chciał wniknąć w głąb jego charakteru, duszy, ocenić, jak duże zagrożenie stanowi i na ile może pomóc.
- Coś za coś?
- Słucham. - Zawiezie mnie pan do mojej rodzinnej wioski w Omanie. - A co w zamian? - Wiem, gdzie zabrali pańskiego przyjaciela. Chłopak chciał więc przehandlować informację za transport. Czy jednak można mu było ufać? Jeśli zależało mu na tym, by wrócić w rodzinne strony, cwaniak mógł wymyślić jakąś historyjkę na poczekaniu. - Gdzie? Arab pokręcił głową i jego czarne włosy zalśniły w słońcu. Makijaż, który nałożyli mu wokół oczu, musiał być specjalnością tego regionu. Ale delikatna twarz wyrażała determinację, czarne oczy patrzyły z powagą. Nic nie powie, dopóki Amerykanin nie dotrzyma umowy. - Powiedz coś - rzucił Belknap. - Podaj powód, dla którego miałbym ci wierzyć. Chłopak - miał może metr trzydzieści pięć wzrostu - postukał w maskę samochodu. - Ma pan klimatyzację? Belknap zmierzył go wzrokiem. Siadł za kierownicą i otworzył drzwi od strony pasażera, a kiedy chłopiec wgramolił się do środka, uruchomił silnik i owiało ich chłodne powietrze. Chłopak wyszczerzył białe zęby w promiennym uśmiechu i przyłożył twarz do najbliższego wlotu powietrza. - Habib Almani, książę... zna go pan? - Książę? - Tak o sobie mówi. To omański arystokrata. Bardzo bogaty. Potężny. - Chłopiec pokazał gestem duży brzuch. - Ma dużo nieruchomości w Dubaju. Sklepy. Firmę przewozową. Handluje dawami. - Wskazał na bury budynek. - To też jego. Nikt nie wie. - Oprócz ciebie. - Mój ojciec winien mu pieniądze. Almani jest też Beit, wodzem klanu.
- Dlatego twój ojciec oddał mu ciebie. Chłopiec gwałtownie pokręcił głową. - Nigdy w życiu! Odmówił! Dlatego ludzie Habiba Almaniego zabrali dwójkę jego dzieci. Szast-prast i wykradli nas w środku nocy. Co ojciec może? Nie wie, gdzie jesteśmy. - A mój przyjaciel, Amerykanin? - Widziałem, jak przywieźli go z zawiązanymi oczami. Wozem Habiba Almaniego. Korzystają z jego firmy przewozowej. W jego budynku trzymają chłopców i dziewczyny do wynajęcia. Habib Almani robi to wszystko dla nich. Potem zabrali wysokiego Amerykanina. Książę wie, dokąd, bo to on rządzi! - Dlaczego tak myślisz? - Na imię mi Baz. Baz znaczy „sokół". Sokoły dużo widzą. - Spojrzał uważnie na Belknapa. Pan jest Amerykaninem, trudno to panu zrozumieć. Ale biedny nie znaczy głupi. - Fakt. Trasa, którą opisał chłopak, wiodła przez pustynię i bezdroża. Jeśli Baz kłamał... wydawało się jednak, że rozumie zarówno korzyści, jak i zagrożenia. Poza tym pewne szczegóły jego opowieści, choć odrażające, brzmiały wiarygodnie. - Pan mnie weźmie - błagał - a ja pokażę, gdzie on jest.
W Portland, w siedzibie SoftSystems Corporation - rozległym kompleksie budynków z czerwonej cegły i energooszczędnego szkła w stylu, który krytyk architektury z „New York Times" nazwał „portlandzkim postmodernizmem" - nikt nigdy nie miał powodu narzekać na kawę. William Culp, założyciel i dyrektor generalny, lubił żartować, że programista to automat, który przetwarza kawę na kod. Zgodnie z wieloletnią tradycją Doliny Krzemowej we wszystkich biurach stały nowoczesne ekspresy, a parzona w nich kawa była mieszanką gatunków znanych koneserom. Za to ta, którą pił William Culp, była, cóż, pierwszą wśród równych. Kona czy tanzańska Peaberry są może niezłe, ale on upodobał sobie ziarna Kopi Luwak. Kosztowały sześćset dolarów za pół kilograma, a roczny zbiór wynosił zaledwie dwieście kilogramów; uprawiano je tylko na indonezyjskiej wyspie Sulawesi. Większość wykupywali japońscy smakosze. Culp zatroszczył się jednak o to, by nigdy mu jej nie brakowało. Cóż było takiego wyjątkowego w Kopi Luwak? Culp wyjaśniał to z lubością. Otóż najbardziej dojrzałe ziarna zjadał pewien nadrzewny torbacz, który następnie wydalał je w całości, wciąż okryte
śluzem, ale subtelnie przetworzone przez jego enzymy trawienne. Miejscowi zbierali odchody zwierzęcia, starannie je obmywali i wydłubywali ziarna, jakby wypłukiwali złoto. W rezultacie powstawała najbardziej złożona kawa na świecie - treściwa, mocna, stęchła, o smaku karmelu, z nutą czegoś, jak mówił Culp z braku lepszego określenia, „dżunglowego". Delektował się nią właśnie w tej chwili. Bob Donnelly, wiceprezes, mężczyzna o szerokich barach futbolisty, którym był w czasach studenckich, przyglądał mu się z rozbawieniem. Miał na sobie jasnoniebieską koszulę z rozpiętym kołnierzykiem i zawiniętymi rękawami. Pracownicy SoftSystems ubierali się swobodnie -jeśli w firmie pojawiał się ktoś w krawacie, musiał to być gość - i podtrzymywali tradycję luzu, z jakiego słynęła Dolina Krzemowa. - Znów pijesz to swoje srapuccino?- spytał żartobliwie. Siedzieli w małej sali konferencyjnej sąsiadującej z osobistym gabinetem Culpa. - Nie wiesz, co tracisz. - Culp się uśmiechnął. - Ale to nie mój problem. Donnelly nie należał do grona „swojaków", jak o sobie mawiali - nie był jednym z sześciu małolatów z okręgu Marin, którzy dziesiątki lat temu dłubali w garażach w starych atari i przy okazji wymyślili prototyp myszy komputerowej. Warta opatentowania była nie sama mysz urządzenie peryferyjne - lecz sterujące nią oprogramowanie, które pozwalało zintegrować ją z interfejsem wizualnym. W następnych latach niemal wszystkie dostępne pakiety oprogramowania wykorzystywały rozwiązania opatentowane przez Culpa i spółkę. Firma SoftSystems urosła w siłę. Culp podarował rodzicom spory pakiet akcji, a ci sprzedali je za pokaźną sumkę, kiedy kurs przekroczył sto dolarów. W głębi duszy gardził ich lękiem przed ryzykiem finansowym. W ciągu następnych pięciu lat notowania spółki wzrosły trzykrotnie i przed trzydziestymi piątymi urodzinami Culp był miliarderem. Z czasem jednak większość starych kumpli odeszła, by zająć się czymś innym. Niektórzy założyli własne firmy; inni spędzali całe dnie z drogimi zabawkami - szybkimi jachtami, samolotami odrzutowymi. Culp nie zszedł z raz obranej drogi. Kumpli zastąpił ludźmi z MBA i, nie licząc męczącego i cudem wygranego procesu o praktyki monopolistyczne, SoftSystems od tego czasu odnosił sukces za sukcesem. - To jak, przejmujemy Prismatic? - spytał Donnelly. - Myślisz, że to się opłaci? Donnelly przeczesał dłonią krótkie rudawe włosy, gęste jak szczecina dzika, i pokiwał głową. - Tylko na zasadzie PP. - Skrótem PP określali taktykę „przejąć i pochować". Kiedy analitycy namierzali firmę, która dysponowała potencjalnie konkurencyjną technologią, bywało, że SoftSystems
przejmowała ją i jej patenty tylko po to, by usunąć rywala z rynku. Przerabianie programów Soft Systems przy wykorzystaniu lepszego algorytmu mogło dużo kosztować. Zwłaszcza że rynek na ogół zadowalał się tym, co „dostatecznie dobre". - Policzyłeś, ile będzie nas to kosztować? - Culp upił kolejny łyk mocnej kawy. W drucianych okularach, prawie takich samych jak na studiach, i ze strzechą jasnobrązowych włosów, które ani trochę się nie przerzedziły, wyglądał jak podstarzały uczeń. Z bliska widać było, że ma zmarszczki wokół oczu i że kiedy opuszcza uniesione brwi, czoło nie od razu się wygładza. W dzieciństwie tak naprawdę nigdy nie wyglądał chłopięco. Nawet kiedy był nastolatkiem, miał w sobie coś z człowieka w średnim wieku, może więc nie należało się dziwić, że teraz, kiedy był w średnim wieku, miał w sobie coś z nastolatka. Czasem bawiło go, gdy ludzie podający się za jego przyjaciół mówili o nim „Bili"; ci, którzy znali go naprawdę, wiedzieli, że zawsze był „Williamem". Nie Billem, Willem, Billym czy Willym. William. Dwie wyraźnie wymawiane sylaby. - Wszystko jest tutaj - powiedział Donnelly. Zmieścił prognozy na jednej stronie. Culp lubił, gdy skrócone raporty były takie rzeczywiście. - To mi się podoba - stwierdził Culp. - Wymiana akcji... myślisz, że na to pójdą? - Dla nas to bez różnicy. Oferta w akcjach będzie hojniejsza, ale jeśli zażądają gotówki, to proszę bardzo. Poza tym znam ich inwestorów, Billy'ego Hoffmana, Lou Pariniego i innych. Zależy im, żeby szybko zarobić. Jak będą musieli, przycisną zarząd. - Bardzo przepraszam - przerwała im Millie Lodge, jedna z osobistych asystentek Culpa. Pilny telefon. - Odbiorę tutaj - odparł Culp w zamyśleniu. Millie bez słowa pokręciła głową- drobny gest, ale wystarczył, by Culpowi ścisnął się żołądek. Zabrał kawę do gabinetu i podniósł słuchawkę. - Mówi Culp - powiedział ochryple. Powitał go znajomy znienawidzony głos. Nieprzyjemny, elektronicznie przetworzony dźwięk. Szepczący, chrapliwy, ostry, beznamiętny i dziwnie natarczywy. Tak brzmiałby głos owada, myślał nieraz Culp. - Pora zapłacić dziesięcinę - przypomniał głos. Culp oblał się zimnym potem. Nauczony doświadczeniem wiedział, że rozmówca korzysta z telefonii internetowej, przez co nie dało się go namierzyć. Mógł dzwonić z niższego piętra albo z jakiejś nory
na Syberii; nie sposób było tego stwierdzić. - Znów mam bulić na tych cholernych dzikusów? - spytał Culp przez zaciśnięte zęby. - Mamy przed sobą dokument sporządzony siedemnastego października, e-maile wymienione tego samego popołudnia, wewnętrzny dokument z dwudziestego października i poufny list do Rexell Computing Ltd. Czy mamy przesłać kopie Komisji Papierów Wartościowych i Giełd? Dysponujemy również dokumentacją dotyczącą powołania zagranicznej spółki o nazwie WLD Enterprises i... - Starczy - wychrypiał Culp. - Przekonałeś mnie. - Wszelkie próby buntu czy oporu zostały zdławione. Gdyby którykolwiek z tych dokumentów trafił do Komisji Papierów Wartościowych czy Departamentu Sprawiedliwości, mogłoby to oznaczać nowe śledztwo w sprawie praktyk monopolistycznych i kolejny niekończący się proces, który pochłonąłby miliardy dolarów i poważnie nadszarpnął kapitał firmy. Kto wie, czy nie skończyłoby się to podziałem SoftSystems - co byłoby największą katastrofą, bo poszczególne działy były dużo mniej warte od całości. Nie trzeba szczegółowo rozważać konsekwencji. Były aż nadto oczywiste. I dlatego Culp musiał poprzez Fundację Charytatywną Williama i Jennifer Culp rozdawać wielkie sumy na leczenie chorób tropikalnych. Gdyby któregoś dnia cała cholerna Afryka zginęła w falach oceanu, miałby to gdzieś. Musiał jednak myśleć o swoim imperium; był za nie odpowiedzialny. Jego wrogowie zaś byli groźni, inteligentni i bezwzględni. Culp wydał kupę forsy, by ich odnaleźć, jedynym rezultatem było kilka hakerskich ataków na internetowe strony firmy. Ludzie uważali, że jest panem swojego losu. Bzdura. Był cholerną ofiarą. W końcu nad czym tak naprawdę miał kontrolę? Zerknął przez szybę na wiceprezesa. Donnelly miał na nosie mały pryszcz z białym czubkiem i Culpa nagle wzięła ochota, by go wycisnąć albo nakłuć igłą. Krzywy uśmiech wypłynął mu na twarz. Ciekawe, co by się stało, gdybym to zrobił. Napotkał spojrzenie Millie Lodge; Millie Lodge, która znała tyle jego tajemnic i była bezwzględnie lojalna, co do tego nie miał wątpliwości. Ale te jej cholerne śmierdzące perfumy. Zawsze chciał jej o nich wspomnieć, ale wydawało się to jakoś niestosowne - nie wiedział, jak poruszyć ten temat w sposób na tyle niekrępujący, by jej nie urazić, a teraz, po tylu latach, byłoby to zbyt niezręczne. No i proszę! William Culp, więzień wody kolońskiej Jean Tatou czy jak tam się nazywała. Ale może - może to sama Millie stała za tym szantażem! Spojrzał na nią raz jeszcze, próbował ocenić, czy nadawałaby się na spiskowca. Nie, to bez sensu; nie była dość przebiegła. Dalej pieklił się w milczeniu. Jestem William Culp, numer trzy na liście Forbesa, a ci skurwiele trzymają mnie za jaja! Gdzie tu sprawiedliwość? - Komisja Europejska spojrzałaby niechętnym okiem na pańską propozycję zakupu Logiciel Lilles ciągnął głos z piekieł - gdyby poznała treść wstępnego projektu strategii marketingowej...
- Powiedz wreszcie, czego chcesz, na litość boską- powiedział Culp z pełną goryczy rezygnacją. To było warknięcie pokonanego zwierzęcia. - No, słucham! - Upił łyk stygnącej kawy i skrzywił się z niesmakiem. Miała wybitnie nieprzyjemny smak. Zresztą, co się będzie oszukiwać? Smakowała jak gówno.
Oman
Linia horyzontu jeżyła się skałami, nasypami i pojedynczymi karłowatymi akacjami. Na północy w oddali majaczyły nieregularne grzbiety gór Hadżar. Jednopasmowa droga, przysypana czerwonawym piachem, zlewała się w jedno z otaczającą pustynią. Wreszcie, przez skalistą przełęcz, doprowadziła do zielonego wąwozu. Na jego krawędziach rosły palmy daktylowe, oleandry i karłowate trawy. Chwilami dawał się oczarować surowemu, majestatycznemu pięknu tej okolicy i zapominał wtedy o wszystkim. Potem jednak zaczęły go nachodzić myśli o Jaredzie Rineharcie. Nie mógł pozbyć się uczucia, że sprawia zawód człowiekowi, który nie zawiódł go nigdy. Człowiekowi, który nie tylko parę razy ocalił mu życie, ale także czasem interweniował w porę, by oszczędzić mu kłopotów. Jak wtedy, gdy ostrzegł, że kobieta, z którą Belknap od jakiegoś czasu się spotykał - bułgarska emigrantka zatrudniona w szpitalu imienia Waltera Reeda - jest na celowniku FBI jako potencjalny kret. Kiedy Rinehart pokazał mu akta, Belknap był zdruzgotany. O ileż jednak byłoby gorzej, gdyby nie poznał prawdy? FBI na ogół prowadziła dochodzenia w tajemnicy przed innymi agencjami; kariera Belknapa ległaby w gruzach i być może swoją bezmyślnością na to zasłużył. Rinehart jednak nie chciał o tym słyszeć. Nawet w najtrudniejszych chwilach czuwał nad Belknapem, był w równym stopniu aniołem stróżem i przyjacielem. Kiedy dobry znajomy Belknapa - towarzysz zabaw dziecinnych - zginął w wypadku samochodowym, Rinehart przyjechał do Vermont na pogrzeb po to tylko, by dotrzymać przyjacielowi towarzystwa i dać mu do zrozumienia, że nie jest sam, że kiedy rozpacza, Rinehart rozpacza razem z nim. Gdy dziewczyna Belknapa poniosła śmierć podczas operacji w Belfaście, Rinehart zdecydował, że to on przekaże mu tę straszną wiadomość. Belknap pamiętał do dziś, jak usilnie starał się trzymać fason, powstrzymywać łzy, do chwili, gdy podniósł głowę i zobaczył wilgotne oczy Jareda. Dzięki Bogu, że wciąż mam ciebie, powiedział wtedy. Bo tylko ty mi zostałeś. A teraz? Co mu zostało? Sprawiał zawód swojemu jedynemu prawdziwemu przyjacielowi. I jedynemu człowiekowi, który nigdy go nie zawiódł. Samochodem zatrzęsło na stromej, spękanej drodze i Belknap oderwał Wzrok od pofałdowanych gór w oddali, ziemi i głazów w odcieniach żółtego i ochry. Przed dwiema godzinami zatankował do pełna i teraz od czasu do czasu zerkał na wskaźnik paliwa. Przed nimi w cieniu urwiska przycupnęło skupisko lepianek. W górze krążyło kilka ptaków. - Sokoły! - powiedział Baz i wskazał na niebo.
- Jak ty, Baz - odparł Belknap na znak, że rozumie. Na początku podróży chłopak był gadatliwy, potem jednak zamilkł i Belknap chciał mieć pewność, że w razie kłopotów nie wpadnie w panikę. Kiedy tylko wyjechali z Dubaju, Baz przejrzał się w lusterku na odwrocie osłony przeciwsłonecznej i zaczął ścierać czernidło. Belknap dał mu chusteczkę. Teraz, bez makijażu, łatwiej było zobaczyć w nim chłopca, którym był, zanim przemocą wcielono go do świadczącej usługi seksualne ekipy Habiba Almaniego. Baz powiedział Belknapowi, że ojciec chciał, by został imamem, a dziadek od małego kazał mu uczyć się na pamięć świętych tekstów. To dziadek, były handlarz z wybrzeża, nauczył go też angielskiego. Największe wrażenie na chłopcu zrobiło radio samochodowe; przez pierwsze pół godziny zapamiętale, z zachwytem zmieniał stacje. U podnóża skarpy, naprzeciwko przypominającej gniazdo os wioski złożonej z lepianek nad wadi, wznosił się wielki namiot. Materiał - kremowy jedwab, sądząc z wyglądu - szeleścił na słabym wietrze. - Toru? - Tak - powiedział Baz głosem pełnym napięcia. Omański książę najwyraźniej przyjmował interesantów. Na zewnątrz utworzyła się krótka kolejka, sześciu-siedmiu mężczyzn w turbanach i diszdaszach, niektórzy ogorzali od słońca, wszyscy szczupli, wręcz wychudzeni. Baz wyjaśnił, że Almani regularnie odwiedza ziemie swojego plemienia; to była jedna z takich wizyt - pewnie przywiózł dary dla lokalnych wodzów i starszych wiosek. Tak właśnie wyglądał feudalny w istocie porządek w krajach takich jak Oman. Belknap przepchnął się do namiotu i stanął na jedwabnym dywanie. Zaniepokojony strażnik zaczął krzyczeć na niego po arabsku i gwałtownie gestykulować. Belknap zrozumiał, że chodzi o to, iż nie zdjął butów. To najmniejszy z twoich problemów, pomyślał. Baz uprzedził go, że książę jest brzuchaty, ale okazało się, że jest wręcz tłusty. Miał może metr siedemdziesiąt wzrostu, a ważyć musiał ze sto pięćdziesiąt kilogramów. Tym łatwiej go było rozpoznać. Rozsiadł się na wyplatanym krześle jak na tronie. Na dywaniku obok niego leżał stos jarmarcznych błyskotek, niewątpliwie przeznaczonych do rozdawania wśród lokalnych wodzów. Jeden z nich, w zakurzonym muślinie, właśnie wychodził boso z jakimś świecidełkiem ze złotej folii. - Habib Almani, zgadza się? - powiedział Belknap. - Witam szanownego pana - odparł mężczyzna z wytwornym gestem ręki, i otworzył szeroko oczy. Na palcach nosił pierścienie z lśniącymi klejnotami. Z zawiązanej w pasie szarfy zwisał kandżar, mała, ceremonialna pochwa w kształcie litery L. Mówił z afektowanym do przesady angielskim akcentem, godnym ekskluzywnego klubu dżentelmenów. - Tak rzadko oglądamy tu Amerykanów. Proszę wybaczyć, że podejmuję pana w tak skromnym i prowizorycznym lokum. Muskat to to nie jest! Czemu zawdzięczamy wizytę tak znakomitego gościa? - Jego małe surowe oczy zadawały kłam wyszukanym uprzejmościom.
- Potrzebuję informacji. - Szanowny pan przybył do prostego omańskiego księcia po informacje? Czyżby szukał pan drogi? Do najbliższej... dyskoteki?- Zarechotał obleśnie i zerknął pożądliwie na nie więcej niż trzynastoletnią dziewczynę, skuloną w kącie. - Pewnie marzy ci się noc w dyskotece, co, różyczko ty moja? - zagruchał do niej. Odwrócił się do Belknapa. - Nie wątpię, że słyszał pan o arabskiej gościnności. Jesteśmy z niej znani na całym świecie. Muszę zatem obsypać pana darami, i zrobię to z radością. Tylko że, widzi pan, trawi mnie ciekawość. - Współpracuję z amerykańskim Departamentem Stanu. Jestem, powiedzmy, badaczem. Ciastowata twarz drgnęła lekko. - Szpieg. Wspaniale. Wielka Gra. Jak przed laty, w czasach Imperium Osmańskiego. Samozwańczy książę upił łyk ze srebrnej filiżanki. Belknap był dość blisko, by poczuć alkohol, a dokładnie, whisky. Pewnie jedną z droższych. Książę wyraźnie miał już nieźle w czubie. Nie bełkotał; każde słowo artykułował starannie, z naciskiem, jak człowiek, który bardzo stara się nie bełkotać, co także zdradza jego nietrzeźwość. - Niedawno wpadła w twoje ręce młoda Włoszka - powiedział Belknap. - Obawiam się, że nie wiem, o czym pan mówi. - Zatrudniła ją twoja agencja towarzyska. - Na brodę Proroka, dotknął mnie pan do żywego, poruszył do głębi, wstrząsnął mną w posadach, zabił mi ćwieka... - Nie nadużywaj mojej cierpliwości - wycedził Belknap cichym, złowróżbnym głosem. - Diabła tam, człowieku, jeśli szukasz włoskiej putta, to trafiłeś pod zły adres. Mogę zaproponować inne rozkosze. Służę. Co pana kręci? Jakieś konkretne życzenie? Chce pan... tak, moją różyczkę? - Wskazał gestem skuloną dziewczynę. - Proszę jąwziąć. To znaczy, nie na zawsze. Na jazdę próbną, tak to nazwijmy... jazdę próbną do raju! - Brzydzę się tobą- powiedział Belknap. - Po tysiąckroć przepraszam. Rozumiem. Szanowny pan obrał inny kurs. Jeździ drugą stroną drogi. Mądrej głowie dość dwie słowie. Widzi pan, uczęszczałem do Eton, gdzie pederastia to niemal szkolny sport, jak ta ichnia Wall Gamę. Słyszał pan o niej? Gra się w to tylko w Eton. Musi pan wybrać się tam w dniu świętego Andrzeja, obejrzeć mecz Collegers z Oppidans. Przypomina to futbol. Trochę. Ale nie do końca. Zdaje się, że ostatni gol padł w 1909 roku, choć trudno w to uwierzyć.
- Powiem ci coś, w co możesz uwierzyć, bydlaku - warknął Belknap tak, by słyszał go tylko Almani. - Rękę ci urwę, jeśli nie zaczniesz mówić. - Ach, szanowny pan lubi na ostro! - W usłużnym tonie brzmiała ukryta drwina. - To też da się załatwić. Skoro to pana rozpala, skoro tak ładuje pan akumulatory, nie ma sprawy! Jeśli zawróci pan i pojedzie do Dubaju, będę mógł dostarczyć, cokolwiek... - Wystarczy jeden telefon, żebym ściągnął tu śmigłowce, które zabiorą ciebie i całą twoją zasraną świtę tam, skąd nie ma powrotu. Jeden telefon i... - A fe! - Obwieszony biżuterią Omańczyk wypił do dna i zionął alkoholem. - Wie pan co? Jakiś pan dzisiaj nie w sosie. - Ostrzegałem cię. - Ta włoska dziewoja... czemu tak pana interesuje? To była przysługa, nic więcej. Nie w moim typie, mówię otwarcie. Ktoś chciał się jej pozbyć. - Ktoś powiązany z grupą Khalila Ansariego. Księciu nagle zrobiło się wyraźnie nieswojo. Niezdarnym gestem i kilkoma słowami w gardłowym omańskim dialekcie odprawił pozostałych, w tym dwu nasrożonych barczystych mężczyzn u jego boku, których kandżary nie sprawiały wrażenie zwykłej ozdoby. Została tylko cicha skulona dziewczyna. - Długi język łatwo uciąć! - mruknął. - Kto? - naciskał Belknap. - Mów. - Khalil Ansari nie żyje - powiedział Almani posępnie. W jego głosie można było wyczuć nieufność; tacy jak on nie odprawiali obstawy z byle powodu. Bał się wyjawiać niebezpieczne informacje. - Myślisz, że nie wiem? - Chociaż to właściwie niczego nie zmieniło - ciągnął pijany Omańczyk. - Pod koniec i tak nie on kierował biznesem. Nowy zarząd. Nowy maestro. - Machał rękami, jakby dyrygował nieistniejącą orkiestrą. - Tam-ta-tam, tam-tara-tara-tam - zanucił bełkotliwie jakąś nieznaną Belknapowi melodię. - Tak czy inaczej nie miałem wyboru. Wy w CIA tego nie rozumiecie. Czepiacie się nas, pionków, a królów, królowe, gońce i wieże zostawiacie w spokoju! - Nagle rozkleił się i zaczął użalać się nad sobą. - A co ja wam zrobiłem? Belknap podszedł krok bliżej z groźną miną. Domyślił się, że Almani musiał kiedyś być na usługach CIA. To dlatego chciał za wszelką cenę przekupić amerykańskiego gościa; dawne powiązania mogłyby nie spodobać się obecnym wspólnikom. Ten sam problem miało wielu podobnych
pośredników z rejonu Zatoki Perskiej. - Nie chodzi tylko o tę Włoszkę - powiedział Belknap. - Interesuje mnie wysoki Amerykanin. Jared Rinehart. Habib Almani wybałuszył oczy i wydął policzki, jakby zbierało mu się na wymioty. - Przecież nie miałem, cholera, wyboru - wykrztusił wreszcie. - Niektórym ludziom, niektórym siłom nie można ot tak powiedzieć: spadaj! Nie miałem, cholera, wyboru. Belknap chwycił jego tłustą dłoń i zaczął ściskać coraz mocniej. Twarz księcia wykrzywił ból. - Gdzie on jest? - spytał Belknap. Nachylił się do Omańczyka i ryknął: - Gdzie? - Spóźniłeś się - prychnął Almani. - Tu go nie ma. Ani w Emiratach. Już nie. Był w Dubaju, owszem. Chcieli, żebym go pilnował i tak dalej. Ale ani się obejrzałem, a zabrali go prywatnym samolotem. Twój przyjaciel odleciał w siną dal. - Dokąd, u licha? - Pewnie do Europy. Inna sprawa, że wiesz, jak to jest z tymi prywatnymi samolotami. Zgłaszają plany lotu... ale nie zawsze ich się trzymają, prawda? - Dokąd, pytam? - Belknap uderzył Omańczyka na odlew w twarz. Mężczyzna zatoczył się w bok i stanął na ugiętych nogach. Ciężko dyszał. Widać było, że zastanawia się, czy wezwać ochronę; uznał, że lepiej nie. Był rozpustny i zadufany w sobie, ale nie lekkomyślny. Jego złość szybko przeszła w poczucie zranionej godności. - Powiedziałem ci, że nie wiem - odburknął. - Nie wiem, ty synu psa i wielbłąda. O takie rzeczy się nie pyta. - Gówno prawda. - Belknap zacisnął dłonie na tłustym, miękkim gardle Almaniego. - Chyba nie wiesz, z kim masz do czynienia. Chcesz wiedzieć, co ci zrobię, jeśli nie zaczniesz mówić? Dać ci próbkę? No jak? Twarz Omańczyka spąsowiała. - Nie wiesz, w co się pakujesz - wykrztusił. - Skończ z tymi pytaniami. Jeśli myślisz, że naraziłbym się... Belknap uderzył go mocno. Kłykcie trafiły w kości policzkowe przez warstwę tłuszczu.
- Jesteś niespełna rozumu, jeśli myślisz, że zadrę z Genesis - powiedział Almani cichym, pełnym napięcia szeptem. Przez pijackie otępienie i pozerstwo przebił się błysk przytomności, jak głos z dna studni. - Jesteś niespełna rozumu, jeśli sam chcesz zadrzeć z Genesis. Genesis? Belknap zamachnął się i wbił łokieć w szczękę Omańczyka. Z kącika ust popłynęła strużka krwi. Wyglądał, jakby ktoś namalował mu na twarzy minę smutnego klowna. - Tracisz tylko siły - wydyszał. Nie słowa, lecz kategoryczny ton Almaniego sprawił, że Belknap dał mu spokój. Widać było, że mężczyzna nic więcej nie powie. I że się boi. - Genesis? Mimo bólu, mimo otrzymanych ciosów, zdyszany Almani zdobył się na kwaśny uśmiech. - On jest wszędzie, nie wiesz? - On? - On. Ona. Ono. Prawda jest taka, że nikt nie wie tego na pewno oprócz kilku nieszczęśników, którzy, na Allaha, woleliby tego nie wiedzieć. Mówię „on" dla wygody. Jego macki sięgają wszędzie. Jego wspólnicy są wśród nas. Może jesteś jednym z nich. - Tak sądzisz? - burknął Belknap. - Nie, gdzie tam. Jesteś zbyt przewidywalny. Dla ciebie dwa i dwa to zawsze cztery. Nie potrafisz docenić złożoności. Nie możesz się równać z Genesis. Ale kto może? - Nie rozumiem. Żyjesz w śmiertelnym strachu przed kimś, kogo nigdy nie widziałeś? - Jak ludzie od tysięcy lat. Ale rzadko mieli po temu tak dobry powód. Książę zlituje się nad tobą. Powie ci, jak się sprawy mają, głupi, naiwny ignorancie. Potraktuj to jako dowód arabskiej gościnności. Albo nie. W każdym razie żebyś potem nie mówił, że cię nie ostrzegałem. Niektórzy mówią, że Genesis jest kobietą, córką niemieckiego przemysłowca, która przyłączyła się do radykałów z lat siedemdziesiątych - Baader-Meinhof, Ruchu Drugiego Czerwca - a potem poszła na swoje. Inni twierdzą, że Genesis to znana osobistość, dyrygent, maestro, który koncertuje na całym świecie, a przy okazji skrycie utrzymuje dyscyplinę wśród tych, którzy nie znają jego prawdziwej tożsamości. Według jednych, jest olbrzymem, według innych, karłem, dosłownie. Słyszałem, że jest olśniewająco piękną kobietą, jak też, że jest starą wiedźmą. Mówi się, że pochodzi z Korsyki, Malty, Mauritiusu i różnych innych miejsc na wschodzie, zachodzie, północy i południu. Niektórzy twierdzą, że wywodzi się z rodu samurajów i spędza dużo czasu w klasztorze zen. Krążą pogłoski, że jego ojciec był ubogim robotnikiem na farmie w Republice Południowej Afryki, a jego samego adoptowała bogata burska rodzina, po której odziedziczył udziały w kopalniach. Według niektórych jest Chińczykiem, dawnym bliskim współpracownikiem Denga. Zdaniem innych jest profesorem londyńskiego Instytutu Orientalistyki i Afrykanistyki, ale nikt nie wie, którym. Jeszcze inni twierdzą, że... - Przestań, zaczynasz bredzić.
- Chodzi mi tylko o to, że jest wiele opowieści, ale żadnego potwierdzonego faktu. Człowiek ten włada krainą cieni, która obejmuje całą kulę ziemską, a mimo to pozostaje niewidoczny, jak ciemna strona księżyca. - Co u licha...? - To cię kompletnie przerasta. Mnie też. Ale ja przynajmniej jestem tego świadom. - Zabić cię to dla mnie tyle, co splunąć, wiesz o tym? - warknął Belknap. - Jasne, mógłbyś mnie zabić. Ale Genesis mógłby zrobić coś gorszego. Niewyobrażalnie gorszego. Gdybyś tylko wiedział, jakie opowieści słyszałem. Legend jest bez liku. - Bajki do opowiadania przy ognisku! - prychnął Belknap. - Plotki oparte na przesądach, o tym mówisz? - Historie rozpowszechniane na niższych częstotliwościach. Może i plotki, niech ci będzie, ale plotki, w które mam powody wierzyć. Bajki do opowiadania przy ognisku? Genesis wie to i owo o ogniu. Opowiem ci o innym księciu, członku saudyjskiej rodziny królewskiej. Podobno wysłannik Genesis przekazał mu pewną prośbę. Prośbę Genesis. Głupiec miał czelność odmówić. Myślał, że zdoła przeciwstawić się Genesis. - Habib Almani przełknął ślinę i mocno splótł miękkie, okrągłe dłonie. Jego czoło lśniło w słońcu przeświecającym przez warstwy jedwabiu i muślinu. - Zniknął na tydzień. Potem znaleźli go w pojemniku na śmieci w Rijadzie. - Martwego. - Gorzej - powiedział Almani. - Żywego. I podobno żyje do dziś w szpitalu w Rijadzie. Dokładnie w takim stanie, w jakim go znaleziono. - Omańczyk wychylił się do przodu z napiętą z przerażenia twarzą. - Widzisz, kiedy go znaleźli, był sparaliżowany od szyi w dół, miał starannie przecięty rdzeń kręgowy. Poza tym ktoś chirurgicznie usunął mu język, a do tego wywołał trwały przykurcz powiek, najprawdopodobniej zastrzykiem z neurotoksyny. Rozumiesz? Jego powieki są sparaliżowane, zaciśnięte na stałe. Ten człowiek nie może nawet dawać znaków oczami! - Poza tym był cały? - I to jest najbardziej przerażające. Żyje nadal, w pełni przytomny, całkowicie unieruchomiony, uwięziony w wiecznej nocy, w ciele, które stało się jego grobowcem... jako przestroga dla nas wszystkich. - Jezu Chryste - wydyszał Belknap. - Allahu Akbar - zawtórował mu Omańczyk.
Belknap zmrużył oczy. - Skoro nigdy go nie widziałeś, skąd wiesz, że to nie ja jestem Genesis? Almani zmierzył go wzrokiem.
- A byłbyś zdolny zrobić coś takiego? Mina Belknapa wystarczyła za wszelką odpowiedź. - Był też pewien Kuwejtczyk, słynący z urody. Dziedzic fortuny, którą rodzina zbiła na handlu ropą. Znany uwodziciel. Podobno był tak piękny, że ludzie milkli na jego widok. Aż pewnego dnia sprzeciwił się woli Genesis. Kiedy go znaleźli, żywego, był bez twarzy. Rozumiesz? Ktoś zdarł całą skórę z... - Wystarczy! - przerwał mu Amerykanin. - Do licha, dość już słyszałem. Chcesz mi powiedzieć, że Polluks jest w szponach tego Genesis? Habib Almani wzruszył ramionami. - Jak my wszyscy. - Spuścił głowę i ukrył twarz w dłoniach, jakby chciał uciec przed strachem w odrętwienie, odgrodzić się murem od świata. - Cholera jasna, odpowiesz na moje pytania albo gardło ci poderżnę, jaja urwę i do gęby wcisnę. Niezbyt to wyszukane, ale zwykle działa. - Wyjął z kieszeni składany nóż i przystawił mężczyźnie do szyi. Almani tylko patrzył przed siebie, wyczerpany. - Nie znam więcej odpowiedzi - powiedział żałośnie. - O Polluksie, o Genesis... powiedziałem wszystko, co wiem. Belknap przyjrzał mu się uważnie i doszedł do wniosku, że Arab mówi prawdę. Nic więcej nie da się z niego wyciągnąć. Wyszedł z namiotu z ponurą miną. Chłopak czekał przed samochodem. Jego lśniące czarne włosy zaczynały matowieć od niesionego pustynnym wiatrem kurzu. - Wsiadaj - warknął Belknap. - Musisz zrobić coś jeszcze - powiedział chłopak. Belknap tylko spojrzał na niego i nagle znów poczuł piekielny żar, buchający falami z ziemi.
- Widziałeś w namiocie trzynastoletnią dziewczynę, niewolnicę księcia? Belknap skinął głową. - Arabkę. - Idź po nią - zakomenderował Baz. Objął się wpół szczupłymi ramionami w geście determinacji. Ona musi pojechać z nami. - Wziął głęboki oddech i spojrzał na Amerykanina. Pierwszy raz miał wilgotne oczy. - To moja siostra.
Rozdział 9
Oddalona o godzinę jazdy od Buenos Aires Casa del Oro była połączeniem klasycznej hacjendy z renesansową willą, z dużymi łukami i marmurami skrzącymi się drobinkami złota. Tego ranka goście zebrali się na skraju zadbanego, łagodnie opadającego tarasowo trawnika, by obejrzeć mecz polo rozgrywany na ogrodzonym polu wielkości pięciu hektarów. Kelnerzy w białych marynarkach nieustannie roznosili napoje owocowe i tartinki. Młody Azjata obsługiwał pomarszczonego starca w elektrycznym wózku inwalidzkim. Starsza dama o chirurgicznie naciągniętych policzkach i wybielonych zębach, które zdawały się należeć do kogoś dużo młodszego i dużo większego, reagowała przenikliwymi piskami na historie opowiadane przez siwowłosego towarzysza. Większość gości nie zwracała większej uwagi na graczy w żółtych kurtkach, białych kaskach, z długimi kijami w rękach. Zmuszane do gwałtownych zwrotów konie parskały, ich oddechy tworzyły obręcze pary w zimnym, porannym powietrzu. Mężczyzna po pięćdziesiątce poprawił elegancki letni strój - biały frak i szkarłatny pas - i wziął głęboki oddech. Dobiegł go zapach potu, końskiego i ludzkiego. Mężczyzna ten był międzynarodowym biznesmenem, który kontrolował między innymi prawie wszystkie południowoamerykańskie firmy telekomunikacyjne, i z przyzwyczajenia zaczął się zastanawiać, ile kosztowałaby cała posiadłość. Willa, otaczające ją sto pięćdziesiąt hektarów zieleni. Nie miał powodu sądzić, że Danny Munoz, ich gospodarz, chce to wszystko sprzedać, a on sam nie czuł potrzeby kupna kolejnej nieruchomości. Mimo to był ciekaw. Taką już miał naturę. Podszedł do niego jeden z kelnerów - starszy od pozostałych, ale ściągnięty w ostatniej chwili na zastępstwo.
- Dolać panu? Mężczyzna burknął coś. Kelner z uśmiechem nalał mu ponczu z limetki i melona; jasne włosy na grzbiecie jego dłoni zalśniły w blasku słońca. Wycofał się za rząd włoskich cyprysów i ukradkiem wylał resztę płynu na ziemię. Kiedy wchodził do willi, odgłosy zamieszania - najpierw nagła cisza, potem bezładne piski i okrzyki - przyniosły mu potwierdzenie, że wypełnił zadanie. - Ataque del corazon! - krzyknął ktoś. Właśnie, pomyślał mężczyzna w stroju kelnera. Wszyscy uznają to za atak serca. Nawet lekarz sądowy. Mężczyzna dopilnuje, by ktoś wezwał pomoc. Czemużby nie? Temu człowiekowi i tak nikt już nie pomoże.
Andrea Bancroft rozpięła czarną nylonową torbę i wyjęła laptop. Położyła go na kwadratowym stoliku, nakrytym papierowym obrusem. Siedzieli z Walterem Sachsem w głębi drugiego pod względem renomy wegańskiego baru w Greenwich. Sachs często tu przychodził, choć chyba głównie po to, by stroić sobie żarty. Bar świecił pustkami; kelnerka co jakiś czas zerkała na nich, by sprawdzić, czy czegoś nie chcą, ale wydawała się pochłonięta lekturą Wielkich nadziei. - Nowy zakup? - spytał. - Niezły model. Ale za tę cenę mogłabyś dostać coś lepszego. Trzeba było mnie spytać. Walter Sachs od niedawna strzygł się krótko z boków, ale włosy na czubku głowy pozostawiał długie, co sprawiało, że jego pociągła twarz wydawała się jeszcze bardziej prostokątna niż zwykle. Jego mocna szczęka kontrastowała nieco z wąską piersią. Miał Andrei głupio było, że to zauważyła, ale co fakt, to fakt - płaski tyłek. Nosił spodnie podciągnięte prawie do pępka, ale z tyłu trochę mu odstawały. Jakby wbrew stereotypowi, zgodnie z którym każdy komputerowiec to okularnik, nosił szkła kontaktowe, ale widać było, że nie może się do nich przyzwyczaić. Jego oczy zawsze były lekko zaczerwienione, podrażnione. Może miał suche oczy, a może krzywizna soczewek była źle dopasowana. Andrea nie zamierzała o to pytać. - Nie jest mój. - Rozumiem - powiedział Walter lekkim tonem. - Kradziony. - W pewnym sensie - odparła Andrea. - Tak jakoś wyszło. Walter spojrzał na nią znacząco. - Andrea...
- Proszę cię o przysługę. Na tym komputerze są dokumenty, które chciałabym przeczytać. Tyle że zakodowane. Tak wygląda sytuacja. Mam mówić dalej? Walter podrapał się po podbródku i popatrzył na nią ze zdumieniem. - Lepiej nie - stwierdził. - Nie robisz czegoś, czego nie powinnaś, co? - Znasz mnie, Walter. - Uśmiechnęła się blado. - Czy kiedykolwiek zrobiłam coś, czego nie powinnam? - W porządku. Ani słowa więcej. Jak w ogóle mogłaby to wyjaśnić? Od czego zacząć? Nawet sobie nie potrafiła tego wytłumaczyć.
Może jej podejrzenia były bezpodstawne. Mimo to wciąż roiły się jak czerwone mrówki. Musiała zrobić coś, by się ich pozbyć - albo podążyć za nimi do celu. Decyzję podjęła pod wpływem impulsu; by urzeczywistnić zamysł, musiała działać przemyślanie. To był strzał w ciemno; zamieniła laptop Hewlett-Packard, z którego korzystał główny księgowy Fundacji Bancrofta, na identyczny model z wyczyszczonym twardym dyskiem. Pomyślą, że dysk padł; załadują dane z zapasowej kopii i na tym się skończy. Odłączenie komputera od Ethernetu i prądu zajęło jej niecałe dziesięć sekund. Księgowy w tym czasie jadł lunch piętro niżej. Dziecinnie łatwe. A mimo to serce waliło jej w piersi jak młotem, kiedy wracała na parking z kradzionym komputerem w plecaku. Nie tylko wchodziła w inny świat; była inną Andreą Bancroft. Nie miała pojęcia, czego dowie się o fundacji. Za to wiele się dowiedziała o sobie i niezbyt to było budujące. Walter przeglądał główny katalog. - Dużo tu rzeczy. Głównie pliki danych. - Zacznij od najnowszych - poleciła. - Wszystkie bez wyjątku zakodowane. - Przecież mówiłam. - Dolała sobie „kojącej tisane"; była to chyba herbata rumiankowa, ale, jak wszystko w barze wegańskim, nosiła wymyślną nazwę. Gliniany kubek był nieprzyjemnie szorstki na jej wargach. Walter zresetował komputer z wciśniętymi kilkoma klawiszami-Shift, Alt i paroma innymi. Zamiast zwykłego ekranu powitalnego pojawił się wiersz poleceń. Walter pracował na poziomie
kodu maszynowego. Wprowadził kilka komend i pokiwał głową w zadumie. - Standardowe zabezpieczenie - powiedział. - Komercyjne RSA. - Łatwo to złamać? - To tak, jakby otwierać puszkę sardynek... - Walter gwałtownie zamrugał powiekami - .. .paznokciami. - O rany. Jak długo to potrwa? - Trudno powiedzieć. Będę musiał skubańca potraktować C plus plusem. Podłączę go do mojej Grubej Berty. Jest sporo przyzwoitych programów, takich otwieraczy konserw. Skopiuję kilkanaście tych plików i zacznę je atakować. To trochę tak, jakby wybić szybę, żeby otworzyć drzwi od środka. To znaczy, trzeba będzie odwrócić jednokierunkowy algorytm mieszający i wykorzystać go jako klin, którym wybiję moduł między dwiema 1024-bitowymi liczbami pierwszymi, a to trochę ryzykowne. Andrea przekrzywiła głowę. - Nic z tego nie rozumiem. - No to widać mówię do siebie. Nie pierwszy raz. - Jesteś kochany. - Nie pakujesz mnie w wielkie kłopoty, co? - Pewnie, że nie. Nigdy bym ci tego nie zrobiła. Średnie. No, może spore. Spore mogą być, co? - Trudno cię rozgryźć, Andreo Bancroft. - Jak to? Walter wydął wargi i wbił wzrok w kod maszynowy, który zaczął zapełniać ekran. - Kto powiedział, że to było do ciebie?
Nie żyje. Navajo Blue zgodził się zrobić to, o co Kastor go poprosił, i zginął. Bo jak inaczej wytłumaczyć fakt, że nie zostawił wiadomości o wyznaczonej porze i nie odbierał telefonu pod żadnym ze swoich numerów? Zdjęty wściekłością i wstrętem, Belknap zauważył, że jedzie niebezpiecznie szybko. Co dziś zrobił? Więcej dobrego czy złego? Po stronie plusów oby - mógł sobie zapisać to, że zawiózł Baza z siostrą do ich wioski, przytulonej do skalnej półki w
kolorze różu jak masa szarych porostów. Kiedy odjeżdżał, słyszał zawodzenia i radosne okrzyki wieśniaków i wrócił myślami do księcia i jego błyskotek. Taki wyzysk. Takie zepsucie. Taki brak szacunku dla życia na spalonej słońcem ziemi, gdzie każda jego forma była swoistym cudem. A jaki los czekał dwunastoletniego Baza? Czy wyrośnie na imama, na co liczył jego dziadek? Czy straci życie w następnej epidemii cholery czy tyfusu? Lub w kolejnej turze walk międzyklanowych? Czy zostanie terrorystą, czy opiekunem swojej społeczności? Czy zło, jakiego zaznał, wyda w przyszłości gorzkie owoce - czy też umocni go w postanowieniu, by służyć dobru? Nic nie było przesądzone. Chłopak był bystry, wygadany, na pewno lepiej wykształcony od wieśniaków, wśród których żył. Może zdoła się wyrwać z otaczającej go anonimowości? Może będzie o nim głośniej niż o którymkolwiek z jego krewnych i znajomych - pytanie tylko, czy będzie to dobra, czy zła sława? Niektórzy powiedzieliby, że odpowiedź zależy od punktu widzenia: zauważyliby, że najgroźniejsi terroryści często są bohaterami dla swojego narodu. „Niektórzy ciebie i mnie nazwaliby terrorystami", stwierdził kiedyś Jared. Belknap był oburzony: „Bo stosujemy przemoc wobec złoczyńców?" Jared wtedy pokręcił głową: „Bo uważają, że to my jesteśmy złoczyńcami". Jared nie uległ pokusie łatwego relatywizmu. Były kłamstwa i była prawda. Były fakty i były zafałszowania. „Jeśli ktoś pokazuje ci monetę z dwiema reszkami, wiesz, że jest fałszywa powiedział kiedyś. - Ale wiesz coś jeszcze". Co takiego? - spytał Belknap. Jared uśmiechnął się sennie. Że lepiej obstawić reszkę. Przypomniał sobie, co Omańczyk powiedział mu o Genesis - o wymyślnych karach, wymierzanych tym, którzy mu się przeciwstawili. Czy Jared mógł naprawdę być w rękach tego potwora? Belknap zadrżał. I jak to możliwe, by ktoś, kto dzierży taką władzę, tak skutecznie ukrywał swoją tożsamość? Kraina cieni, która obejmuje całą kulę ziemską. Z kwaśnym posmakiem w gardle, Belknap zjechał na pobocze i po raz trzeci w ciągu godziny spróbował dodzwonić się do Gomesa; agent najwyraźniej był na spotkaniu, a on nie zamierzał zostawić wiadomości nikomu innemu. Tym razem go zastał i kiedy wyjaśnił, jak wygląda sytuacja brak kontaktu pod każdym ze znanych numerów - Gomes szybko potwierdził jego najgorsze obawy. Navajo Blue - Thomas Mitchell - nie żył. Znaleźli go policjanci z wysłanego na miejsce radiowozu z Wellington w stanie New Hampshire. Według wstępnych ustaleń zgon nastąpił siedem godzin wcześniej. Przyczyna śmierci na razie nieznana. Nie znaleziono żadnych śladów przestępstwa. W ogóle żadnych śladów. Tyle że to Belknap posłał go na śmierć. Wysłał go, by założył podsłuch Andrei Bancroft, ale nie docenił tego, jak była przebiegła i bezwzględna - ona albo ci, którzy ją chronili. I przez jego błąd zginął człowiek.
Na jego prośbę Gomes podał mu więcej szczegółów dotyczących Andrei Bancroft. W jej życiorysie nie było niczego podejrzanego, ale mogło to tylko dowodzić, że dobrze się kryła. Była bardzo inteligentna, to na pewno, i dysponowała ogromnymi środkami. Czy mogła być Genesis? Belknap wyrecytował nazwy kilkunastu federalnych baz danych. - Oto, czego muszę się dowiedzieć - powiedział Gomesowi. Tym razem analityk nie zaprotestował. Śmierć Navajo Blue zostanie pomszczona. Kobieta trafi w ręce sprawiedliwości. Albo Belknap sam wymierzy jej sprawiedliwość.
CZĘŚĆ II
Rozdział 10
Andrea Bancroft próbowała się zdrzemnąć w czasie dwugodzinnego lotu z lotniska Kennedy'ego na lotnisko międzynarodowe Raleigh-Durham w Karolinie Północnej, ale gonitwa myśli nie pozwalała jej zasnąć. Walter Sachs dopiero wieczorem dał jej CD-ROM o pojemności jednego gigabajta, zawierający odkodowane pliki. Andrea studiowała je na domowym komputerze, aż oczy ją rozbolały. Znalazła kilka notatek dla pracowników, dziesiątki arkuszy kalkulacyjnych w Excelu, dokumenty dotyczące „zarządzania cyklem życia aktywów" w formacie Oracle. Nie miała kłopotów z ich otwarciem. Rozebranie ich na czynniki pierwsze wymagało jednak czasu i koncentracji. Największą zagadkę znalazła w wykazie operacji finansowych: setki milionów dolarów trafiały do bezimiennego ośrodka w Research Triangle Park i - sądząc z kodów autoryzacji przelewów dokonywano na bezpośrednie zlecenie doktora Paula Bancrofta. Co więcej, choć starannie to zamaskowano, był to największy wydatek z budżetu fundacji. Jak jednak szybko się przekonała, ośrodka tego nie było na żadnej z map. W dokumentach fundacji znalazła adres Terrapin Drive numer 1 i podejrzewała, że trzeba go szukać gdzieś w obejmującym cztery tysiące hektarów lesie sosnowym znanym jako Research Triangle Park. Tyle że na mapie nie było ulicy o tej nazwie.
Sam Research Triangle Park był swoistą anomalią. Jego hasło reklamowe brzmiało: „Tu spotykają się największe umysły świata". Nie było jednak jasne, do kogo należał. Amerykańska poczta traktowała RTP jak oddzielne miasto, choć formalnie podlegał władzom pobliskiego Durham. Na terenie Research Triangle Park mieściły się jedne z największych superkomputerów na świecie, czołowe ośrodki badawcze koncernów farmaceutycznych, a także siedziby rozmaitych instytutów politycznych. Właściwie nie był własnością publiczną ani prywatną, lecz swoistą organizacją non--profit. Powstał przed prawie czterdziestu laty, jego założycielem zaś był bliżej nieznany plutokrata - rosyjski emigrant, który podobno zbił fortunę na tekstyliach i kupił tę ogromną parcelę. W lesie znajdowały się wielkie kampusy firm zajmujących się zaawansowaną technologią oraz instytutów politycznych, ale oficjalnie pozostawał on w większości niezagospodarowany, dziewiczy. Czy prawda była bardziej złożona? Gdyby tylko Andrea mogła porozmawiać z Paulem Bancroftem ale nikt z fundacji nie wiedział, kiedy wróci, a ona nie była w stanie dłużej czekać. Sny i koszmary coraz wyraźniej skupiały się na tajemniczym ośrodku w Research Triangle Park. Fundacja wewnątrz fundacji? Jeśli tak, czy Paul Bancroft o tym wiedział? A jej matka? Zbyt wiele pytań, zbyt dużo niepewności. Znów miała wrażenie, jakby przysypane popiołem węgle zapłonęły na nowo. Coś ją do nich przyciągało. Jak ćmę do płomyka świecy? Bezczynność była nie do zniesienia. Może samotna wyprawa do Research Triangle Park była szaleństwem, ale stanie z boku stawało się tylko inną formą szaleństwa. Może proste, banalne fakty raz na zawsze uspokoją jej rozpaloną wyobraźnię; przecież mogło istnieć jakieś trywialne wytłumaczenie, które przeoczyła. Samo rozmyślanie nad wykrytymi nieprawidłowościami nie rozwieje wątpliwości. Bezczynność nie przyniesie uspokojenia. Terrapin Drive numer 1. Była w takim nastroju, że kiedy wylądowała, wszystko wydawało jej się złowieszcze, nawet gigantyczna tablica z wielkim niebieskim napisem RDU. Sterylne, nowoczesne lotnisko, niczym nieróżniące się od setek innych w kraju, było lastrykową dżunglą. Gdyby była ze sobą szczera, musiałaby przyznać, że ledwo trzyma nerwy na wodzy. Niemal wszystkie twarze wydawały jej się podejrzane. Złapała się nawet na tym, że zagląda do dziecięcego wózka, by się upewnić, czy to nie rekwizyt jakiegoś szpicla. Dziecko zagaworzyło do niej i Andrei zrobiło się wstyd. Weź się w garść.
Zabrała mało rzeczy, jedyną torbę włożyła w samolocie do schowka bagażowego. Popychając ją przed sobą, zaczęła przeciskać się w stronę wyjścia. Grupka szoferów z wypisanymi ręcznie na tabliczkach nazwiskami stała przed szybą, by skorzystać z klimatyzacji. Andrea wcześniej zamówiła samochód, ale na żadnej z tabliczek nie zauważyła swojego nazwiska.
Już miała dać za wygraną i pójść na postój taksówek, kiedy zobaczyła spóźnionego przybysza z kartką z napisem „A. Bancroft". Pięć minut spóźnienia. Stłumiła narastającą w niej małostkową irytację i pomachała do niego. Szofer - przystojny, o surowej męskiej urodzie i szarych oczach skinął głową, wziął jej torbę i zaprowadził ją do ciemnoniebieskiego buicka. Był po czterdziestce, barczysty, ale szedł lekkim krokiem. Nie, nie barczysty, poprawiła się Andrea w duchu, raczej muskularny; pewnie maniak ćwiczeń. Miał zaczerwienione czoło, jakby niedawno spędził sporo czasu na słońcu. Podała mu adres swojego hotelu, Radissona na terenie RTP, mężczyzna bez słowa płynnie włączył się w sznur samochodów i wyjechał z lotniska. Andrea dopiero teraz trochę się odprężyła. Jednakże myśli, które ją opadły, wcale nie były spokojne. Jak szybko sen potrafi przerodzić się w koszmar. Laura Parry Bancroft. Kiedy zobaczyła w formularzach to nazwisko, starannie wypisane na maszynie, przeżyła szok. Do tej pory na samo wspomnienie wpadała w obezwładniającą rozpacz. Śmierć matki rzuciła cień na całe życie Andrei. Jak dalece mogła jednak ufać własnym uczuciom, podejrzeniom? Może ulegała wyobrażeniom żywionym przez matkę - może fałszywym - z miłości, lojalności i żalu po jej śmierci. Czy Bancroftowie rzeczywiście ją skrzywdzili, czy sama wyrządziła sobie krzywdę, powodowana gniewem i frustracją? Jak dobrze rozumiała własną matkę? Tyle było pytań, które chciałaby jej zadać. Tyle pytań. Pytań, na które matka już nigdy nie odpowie. Tak wiele zostało utracone w tym wypadku. Ilekroć o tym myślała, czuła wręcz fizyczny ból. Samochód podskakiwał na wybojach. Andrea otworzyła oczy i pierwszy raz wyjrzała przez szybę. Byli na niemal pustej wiejskiej dwupasmowej drodze, szofer zjechał z prawego pasa na pobocze, zwolnił i... Coś jest nie tak. Nagle rzuciło ją w bok, trzasnął napięty pas bezpieczeństwa, samochód skręcił ostro i zjechał z pobocza za gęsty zagajnik. O Boże... to pułapka! Czy szofer wcześniej upatrzył sobie to miejsce i przywiózł ją do kryjówki świadom, że nim Andrea się zorientuje, będzie za późno? Zobaczyła w lusterku wstecznym jego twarz, wykrzywioną furią i nienawiścią, i niemal dech jej zaparło. - Weź wszystkie pieniądze - błagała. - Chciałabyś - zadrwił kierowca z mrożącą krew w żyłach pogardą. Poczuła ciarki na karku. Nie ma się co łudzić, że temu człowiekowi chodzi tylko o pieniądze.
A było z niego potężne chłopisko. Mogła tylko liczyć na element zaskoczenia. I prawdopodobieństwo, że mężczyzna nie spodziewa się, że Andrea zdoła stawić mu opór.
Co miała najcięższego? Szczotka do włosów, komórka, pióro Cross, które dostała przed laty od matki, i... co jeszcze? Skupiła się wysiłkiem woli i sięgnęła lewą ręką do kostki. Kiedy podniosła głowę, mężczyzna gramolił się ku niej przez przednie siedzenie. Było tak ciasno, że musiał pomóc sobie rękami; miał je więc na krótką chwilę zajęte. Andrea skurczyła się, jakby chciała pokazać, że się poddaje, jest niegroźna. Ścisnęła w prawej dłoni but na wysokim obcasie, zamachnęła się i z przenikliwym krzykiem uderzyła - mierząc obcasem w jego twarz, oczy. Prawie. Kiedy obcas był o parę centymetrów od jego oczu, mężczyzna chwycił jej nadgarstek w żelaznym uścisku i odtrącił but na bok; ona zaś -myślenie za długo trwało - w spóźnionym odruchu drugą ręką próbowała zmiażdżyć mu nos. Pamiętała, jak koleżanka, która ćwiczyła sztuki walki, mówiła jej, że ofiary często boją się uderzyć napastnika w twarz - że stają się ofiarami przez swój strach przed agresją. „Wbij palce w oczy, wal w nos, zadaj tyle bólu, ile się da" - taki był ogólny sens całego szkolenia. „Ty sama jesteś swoim największym wrogiem", powtarzała Alison. Czyżby? Gówno prawda. Jej największym wrogiem był sukinsyn, który chciał ją zabić - i który uchylił się w porę, by uniknąć ciosu. Cokolwiek mi się stanie, pomyślała, szarpiąc klamką, przynajmniej nikt nie będzie mógł powiedzieć, że się nie broniłam. Ale ten mężczyzna był zbyt silny, by mogła go powstrzymać, przewidywał każdy jej ruch. Przygniótł ją swoim ciężarem. - Dlaczego zabiłaś Toma Mitchella? - ryknął. Andrea zamrugała, zbita z tropu, ale potwór zarzucił ją kolejnymi zdumiewającymi pytaniami. Mitchell. Navajo Blue. Gerald - czy Jared? - Rinehart. Grad nazwisk, oskarżeń. Nic nie rozumiała. - Jak go zabiłaś, do cholery? - Szybkim ruchem wyjął z marynarki niebieskawy pistolet. Przystawił go jej do głowy. - Mam ochotę cię zastrzelić - powiedział głosem pełnym czystej nienawiści. - Podaj mi powód, żebym tego nie zrobił. Todd Belknap patrzył na jeńca spode łba. Dzika jędza; nabiła mu sińce, które jutro na pewno dadzą o sobie znać. Kierował nią jednak czysto zwierzęcy instynkt; widać było, że nie przeszła żadnego przeszkolenia. A to tylko jeden z kilku niepasujących elementów. Drugim było to, że wydawała się naprawdę zdumiona jego pytaniami. Może potrafiła świetnie kłamać; na razie nie dowiedział się niczego, co wykluczałoby możliwość, że była Genesis albo jego wspólniczką. Ale i nic nie potwierdzało tej hipotezy.
Przyjrzał jej się uważnie, z pistoletem w ręku. Kolejne pytanie wynurzyło się z głębi umysłu jak ryba z mętnego stawu. Czy aby nie za łatwo to wszystko poszło? Kupiła bilet lotniczy na własne nazwisko, wskutek czego znalazło się w bazach danych Federalnej Agencji Lotnictwa Cywilnego. Skorzystała z platynowej karty płatniczej, by zamówić samochód - też pod własnym nazwiskiem. Prawdziwego szofera pozbył się bez trudu, wystarczyła garść banknotów i przekonująca historyjka o niespodziance z okazji urodzin. Jeśli rzeczywiście była profesjonalistką, musiała być zaskakująco pewna, że nikt się nią nie interesuje. Może więc była tylko niewykwalifikowaną pracownicą- kimś nieprzeszkolonym, kto czasem się przydaje, kimś, czyje amatorstwo ma być niezbitym dowodem niewinności. A może to wszystko było pomyłką. Ale skoro tak, to dlaczego z jej komórki dzwoniono na numer dowódcy grupy zabójców z Dubaju? Kobieta usiłowała uspokoić oddech. Zauważył, że jest atrakcyjna, pewnie kiedyś uprawiała sport. Może miała być przynętą? Za dużo pytań. Potrzebował odpowiedzi. - Mam pytanie - powiedziała kobieta i odwzajemniła jego gniewne spojrzenie. - Kto cię wysłał? Jesteś z Fundacji Bancrofta? - Myślisz, że dam się nabrać? - warknął agent. Oddychała szybko, wyraźnie przerażona. - Jeśli chcesz mnie zabić, mam chyba prawo przed śmiercią poznać prawdę. Moją matkę też zabiliście? O czym ona, do cholery, mówi? - Twoją matkę? - Laurę Parry Bancroft. Zginęła dziesięć lat temu. W wypadku samochodowym, tak powiedzieli. I nawet w to wierzyłam. Ale chyba przestałam w to wierzyć. Belknap nie zdołał ukryć zdumienia. - Kim jesteście? - zaszlochała. - Czego chcecie? - O czym ty mówisz? - spytał Belknap. Tracił kontrolę nad sytuacją. - Wiesz, kim jestem, prawda?
- Andrea Bancroft. - Zgadza się. A kto kazał ci mnie zabić? To moje ostatnie życzenie, do cholery. Jak ostatni papieros. Chyba wy, zabójcy, macie jakiś kodeks honorowy? - Zamrugała, by osuszyć łzy. -
Tak, jak w filmach, kiedy mówią: Skoro i tak zaraz umrzesz, mogę ci powiedzieć, że... Tylko o to proszę. - Uśmiechnęła się przez łzy, ale była bliska załamania. Belknap tylko pokręcił głową. - Muszę wiedzieć - szepnęła. - Muszę - powtórzyła. Oddychała coraz szybciej i zaczęła krzyczeć na całe gardło; już nie błagała, tylko żądała. - Muszę wiedzieć! Machinalnie schował pistolet do kabury. - Wczoraj po południu pewien człowiek pojechał na moje polecenie z New Hampshire do twojego domu. Przed zachodem słońca już nie żył. - Na twoje polecenie? - spytała Andrea z niedowierzaniem. - Po co? Belknap wyjął komórkę zabitego mordercy, włączył listę odebranych połączeń i wybrał to ze Stanów Zjednoczonych. W torebce Andrei zaświergotał telefon. Belknap się rozłączył. Świergot ucichł. - Ten telefon należał do dowódcy oddziału zabójców, z którym zetknąłem się w Dubaju. Po co do niego dzwoniłaś? - Po co? Przecież nie... - Andrea urwała. - To znaczy, tak, mogłam wybrać ten numer, ale nie wiedziałam, do kogo dzwonię. - Zaczęła grzebać w torebce. - Nie tak szybko! - ryknął i znów wyszarpnął pistolet. Zamarła. - Widzisz tę złożoną kartkę? Belknap zajrzał do torebki, lewą ręką wyjął kartkę i rozłożył ją strzepnięciem nadgarstka. Lista telefonów. - To do ciebie się dodzwoniłam? Belknap tylko pokręcił głową. - Dzwoniłam na wszystkie te numery po kolei - powiedziała kobieta z naciskiem. - A przynajmniej na pierwszych kilkanaście. Jeśli nie wierzysz, sprawdź na mojej komórce listę i czasy połączeń. - Po co to robiłaś? - Ja... - Znów zawiesiła głos. - To skomplikowane. - Więc to uprość - wycedził.
- Spróbuję, ale...- Wzięła głęboki, urywany oddech.- Cholernie mało wiem. Cholernie mało rozumiem. Spojrzenie Belknapa lekko złagodniało. Nie ty jedna, pomyślał. - Nie wiem, czy ci wierzyć - odparł z rezerwą, ale schował pistolet. - Zadzwoniłaś, odebrałem, ty się rozłączyłaś. Zacznijmy od tego. - Jasne. Ktoś się rozłącza, więc jedziesz na drugi koniec świata, żeby go straszyć pistoletem. Andrea wytrzymała jego spojrzenie. - Aż strach pomyśleć, co robisz, kiedy ktoś ci zajmie miejsce na parkingu. Belknap mimo woli parsknął śmiechem. - Źle mnie oceniasz. - Ty mnie też. - Może uda się nam to wyjaśnić - rzekł Belknap głosem, w którym znów zabrzmiało napięcie. Powoli pokręciła głową: na znak niedowierzania, nie sprzeciwu. - Więc mi wytłumacz. Wysłałeś kogoś do mojego domu. Żeby sprawdził, czy nielegalnie oderwałam metkę od materaca? Przykro mi, ale nie rozumiem. - Musiałem wiedzieć, czy odpowiadasz za uprowadzenie Jareda Rineharta. - AJaredto...? - Jared? - Urwał.
- Trudno się w tym wszystkim połapać bez ściągawki. Belknap skrzywił się ze zniecierpliwieniem. - Wiesz co? Nieważne, czy to rozumiesz. - Nieważne dla kogo? - Ważne jest to, żeby ustalić, czemu ten numer jest w billingu. Będziesz mi musiała w tym pomóc. - Oczywiście - powiedziała z cierpkim uśmiechem. Odrzuciła z twarzy zasłonę blond włosów i posłała mu ostre spojrzenie. - A przypomnisz mi może, dlaczego ma mnie to obchodzić? Belknap spojrzał na nią z rosnącym gniewem.
- Cholerny świat - zaczął. Właściwie miała rację: nie wiedziała, co nim kieruje, a on nie znał jej motywów. - No dobra, słuchaj. W grę wchodzi bezpieczeństwo kraju. Ściśle tajne informacje. Żałuję, ale nic więcej nie mogę powiedzieć. - Innymi słowy, ty masz dostęp do tajemnic państwowych, a ja nie. - Otóż to. - Bierzesz mnie za idiotkę? - Hę? - Dobrze słyszałeś. Jesteś tajnym agentem? Daj spokój. Nie wierzę, że tak wyglądają operacje wywiadu. Gdzie twój zespół? Dlaczego jesteś sam? Wygląda na to, że zgrywasz Charlesa Bronsona z Życzenia śmierci, a ja przypadkiem stanęłam ci na drodze. Jeśli się mylę, chętnie spotkam się z tobą w twoim biurze i omówię całą sprawę z twoimi przełożonymi. Belknap westchnął ciężko. - Może źle zaczęliśmy naszą znajomość. - Tak sądzisz? Który ze swoich nietaktów masz na myśli? To, jak wymachiwałeś mi pistoletem przed oczami i groziłeś, że łeb mi rozwalisz? Czy to, jak o mało mi nie połamałeś obojczyków? Może zajrzymy do podręcznika etykiety, sprawdzimy, czy naruszyłeś jakieś zasady dobrego wychowania? - Wysłuchaj mnie, proszę. W tej chwili nie jestem na służbie. Masz rację. Ale do niedawna byłem. Jestem zawodowym agentem, jasne? Nie dziwię się, że trudno ci to zrozumieć. Ja wiem o tobie sporo, ty o mnie nic. Ale może będziemy mogli sobie nawzajem pomóc. - Jak miło. Czyli nic się nie stało. - Andrea Bancroft mówiła z jadowitym sarkazmem. Cholerny psychol uważa, że możemy sobie pomóc. Otwórzmy szampana. - Jej oczy ciskały gniewne błyski. - Naprawdę myślisz, że jestem psycholem? Długo na niego patrzyła, wreszcie odwróciła wzrok. - Nie - powiedziała cicho. - To dziwne, ale nie. - Zawiesiła głos. - A ty naprawdę myślisz, że uczestniczę w spisku, którego celem było porwanie twojego przyjaciela? - Chcesz znać prawdę? - To byłaby przyjemna odmiana. - Myślę, że nie. Ale myślę też, że za wcześnie o czymkolwiek przesądzać.
- Niezdecydowany facet. - Niby-kokieteryjny uśmieszek. - Że też zawsze na takich trafiam. - Opowiedz mi o tej fundacji - powiedział Belknap. - Czym się właściwie zajmuje? - Czym? To Fundacja Bancrofta. Zajmuje się... dobrymi uczynkami. Światowa ochrona zdrowia, tego typu sprawy. - To dlaczego pytałaś, czy jestem z fundacji? - Że co? Wybacz, jakoś nie mogę zebrać myśli. - Położyła dłoń na czole. -W głowie mi się kręci. Muszę wysiąść, chwilę pospacerować, odetchnąć świeżym powietrzem, inaczej zemdleję. Trochę mnie to wszystko wyczerpało. - Dobrze-powiedział Belknap nieufnie.- Odetchnij.- Może mówiła prawdę, ale miał poważne wątpliwości. Równie dobrze mogło jej chodzić o to, by wziąć się w garść i pomyśleć nad kontratakiem. Nie spuszczał jej z oka, kiedy szła przez jodłowy zagajnik, był wyczulony na każdy nagły ruch. Jednocześnie nie chciał, by czuła się więźniem; jeśli mówiła prawdę - a instynkt podpowiadał mu, że tak było - będzie musiał zdobyć jej zaufanie. Odwrócona do niego plecami, szła bez butów, wolnym, miarowym krokiem, i kiedy zawróciła, od razu wyczytał z jej twarzy, że coś się zmieniło. Odtworzył w pamięci to, co widział, i czego nie widział, i wszystko stało się jasne. Miała ze sobą torebkę, zadzwoniła z komórki na 911, szeptem wezwała pomoc. - Jedziemy? - spytał. - Jeszcze chwilę - powiedziała. - Kłopoty z żołądkiem, rozumiesz. To ten stres. Muszę tylko ochłonąć. Nie masz nic przeciw temu? - Niby dlaczego? - Podszedł do niej i nagłym ruchem wyjął z jej torebki mały telefon komórkowy. Wcisnął dwa klawisze i otworzył listę wybranych numerów. Tak, jak się tego spodziewał: pierwszym, który się pojawił, było 911. Rzucił jej komórkę. - Wezwałaś kawalerię? I znów wytrzymała jego spojrzenie. - Mówiłeś, że potrzebujesz pomocy. Uznałam, że trzeba zwrócić się do zawodowców. - Jej głos drżał, ale tylko lekko. Szlag by to trafił! W oddali - ale niezbyt daleko - rozległo się wycie syreny radiowozu. Rzucił kluczyki na ziemię. - Zrobiłam coś nie tak? - spytała z nutą drwiny w głosie. Odwróciła się w stronę autostrady. Wycie syreny było coraz głośniejsze.
Rozdział 11 Raleigh, Karolina Północna
Andrea Bancroft zameldowała się w hotelu dwie godziny później, niż planowała. Koszmarna podróż, pomyślała gorzko. Pamiętała, jak jej ulżyło na dźwięk syren i jak spojrzała w stronę autostrady, a kiedy odwróciła się z powrotem, barczystego mężczyzny już nie było. Dziwne, nie usłyszała żadnego odgłosu, tupotu nóg, ciężkiego dyszenia. Zniknął dosłownie w mgnieniu oka. Jak za sprawą magicznej sztuczki. Na pewno dało się to łatwo wyjaśnić. Po pierwsze, zauważyła, że ziemię pokrywały nie liście, lecz igły sosnowe, które tłumiły dźwięki i nie szeleściły pod nogami. Poza tym nieznajomy twierdził, że jest „agentem", cokolwiek to miałoby znaczyć. Może byli tak wyszkoleni. - Pani karta kredytowa - powiedziała recepcjonistka o utapirowanych kasztanowych włosach i lekkim trądziku na policzkach. Andrea odebrała kartę i podpisała formularz. Nie w Radissonie, gdzie zamierzała się zatrzymać, tylko w Doubletree. Wydawało się mało prawdopodobne, by mężczyzna chciał zaryzykować kolejne spotkanie - jeśli miał trochę oleju w głowie, zrobi wszystko, by jej unikać - ale uznała, że lepiej zachować ostrożność. Policjanci, na pozór uczynni, wyraźnie traktowali jej zeznania z pewną dozą sceptycyzmu, który pogłębił się, kiedy próbowali je zweryfikować. Twierdziła, że przyjechał po nią szofer, a przecież po kilku telefonach ustalili, że samochód był z wypożyczalni. „I sądząc z dokumentów, to pani go wynajęła, panno Bancroft". Zaczęli zadawać pytania sugerujące, że coś łączyło ją z nieznajomym. A niektóre szczegóły jej zeznań wzbudziły ich wątpliwości. Twierdzi pani, że zniknął, ot tak? I jakim cudem nie znała jego nazwiska, skoro tyle o nim wiedziała? Po godzinie spędzonej na komisariacie Dystryktu 23 przy Atlantic Avenue czuła się prawie jak podejrzana, nie ofiara. Odnosili się do niej z południową kurtuazją, ale widać było, że traktują jej wizytę jako uciążliwe zakłócenie rutyny. Obiecali, że porozmawiają jeszcze z ludźmi z biura wynajmu samochodów. Zdejmą jej odciski palców, by porównać z tymi z wozu. Dadzą znać, jeśli coś znajdą. Ale było oczywiste, że za najbardziej prawdopodobne wyjaśnienie uznawali to, że mają do czynienia z histeryczką. Na czwartym piętrze pozwoliła, by boy hotelowy pokazał jej łazienkę i szafy, i dała mu napiwek. Rozpięła torbę, powiesiła ubrania w szafie przy drzwiach i odwróciła się do okna. Serce zabiło jej mocniej i dopiero po chwili zorientowała się, dlaczego.
Mężczyzna. Barczysty mężczyzna z pistoletem. Był w jej pokoju. Sylwetka na tle okna. Ramiona założone na piersi. Wiedziała, że powinna uciec, odwrócić się i wybiec z pokoju. Mężczyzna jednak stał spokojnie, wydawał się niegroźny. Stłumiła paniczny strach targający jej sercem. Mogła zaczekać jeszcze kilka sekund, a może przy okazji dowie się czegoś cennego. - Co tu robisz? - spytała zimno. Mogła zapytać, jak się tu dostał, ale sama prędzej do tego dojdzie. Pewnie schował się za grubymi zasłonami przy oknie, zsuniętymi na jedną stronę, zanim weszła. Mógł obdzwonić wszystkie najważniejsze hotele w okolicy, dowiedzieć się, że zatrzymała się w tym właśnie, i podstępem zdobyć numer pokoju. Nie, to, jak się tu dostał, było mniej ważne. Ważniejsze pytanie brzmiało, po co. - Chciałem wrócić do przerwanej rozmowy - odparł. - Nie przedstawiliśmy się sobie, jak trzeba. Nazywam się Todd Belknap. Andrea znów poczuła przypływ paniki. Otworzyła szeroko oczy. - Prześladujesz mnie. - Co takiego? - Masz jakąś chorą seksualną obsesję... - Nie pochlebiaj sobie - przerwał jej z pogardliwym prychnięciem. - Nie jesteś w moim typie. - Noto... - I zupełnie nie potrafisz słuchać. - Kiedy ktoś mi grozi bronią, trudno się skupić. - Zmrużyła oczy. O dziwo, już się mniej bała. Mogła odwrócić się i uciec, wiedziała o tym. Z drugiej strony, jakoś nie czuła się zagrożona. Podpuść go jeszcze trochę, powiedziała sobie. - Słuchaj, żałuję, że wezwałam gliny skłamała. - Tak? A ja niekoniecznie. - Mężczyzna mówił głębokim barytonem, spokojnym i nieznoszącym sprzeciwu. - To mnie przekonało. - Jak to? - Tylko naiwny cywil zrobiłby coś tak głupiego. Teraz już wiem, że mnie nie oszukujesz. Myślę, że to ciebie oszukano.
Andrea milczała, ale jej myśli krzyczały, domagały się jej uwagi. - No dobrze, wysłucham cię - oświadczyła wreszcie. - Powiedz mi jeszcze raz, do kogo należy ta komórka. Ta, której numer znalazłam w dokumentach fundacji. - Do człowieka, który zarabiał na życie zabijaniem. Zawodowego, doświadczonego zabójcy. - Dlaczego ktoś z Fundacji Bancrofta miałby do niego dzwonić? - Ty mi to powiedz. - Nie wiem. - Jakoś nie jesteś tym zszokowana. - Jestem - powiedziała. - Tylko nie... bardzo. - Wszystko jedno. - Mówiłeś, że jesteś zawodowym agentem. Czy tam, gdzie pracowałeś, jest ktoś, do kogo mogłabym zadzwonić? - Chcesz referencji? - Coś w tym rodzaju. Czy to jakiś kłopot? Zmierzył ją wzrokiem. - To może ja najpierw zadzwonię do Fundacji Bancrofta? Spytam, co tu robisz, w Research Triangle Park. Bo przecież początkowo zarezerwowałaś pokój w Radissonie w RTP. - Nie jest to najlepszy pomysł - oświadczyła Andrea. Zimny uśmiech. - No to znaleźliśmy się w impasie. - Rozmowa skończona. - Tak sądzisz? - Mężczyzna ani drgnął. Zupełnie jakby wiedział, że tylko swoim spokojem może odwlec jej ucieczkę. -Jeśli o mnie chodzi, jeszcze się nie zaczęła. Przez ostatnich parę godzin miałem okazję przemyśleć nasze spotkanie z nieco innego punktu widzenia. Facet grozi ci pistoletem. Ty pytasz, czy wysłała go Fundacja Bancrofta. Wniosek? Jest w tej instytucji coś, co cię niepokoi. Coś, co sprawia, że obawiasz się najgorszego. O cokolwiek chodzi, musi to mieć związek z tą nagłą wyprawą do RTP. Zamówiłaś bilety w dniu wylotu. To dość nietypowe. Czegoś szukasz, tak jak ja.
- Nie szukam tego samego, co ty. - Może jest jakiś związek. - Może tak, może nie. - Dopóki nie dowiem się czegoś więcej, muszę się z tym zgodzić. Rozpatrzmy wersję pod tytułem „może tak". - Mężczyzna wskazał gestem krzesło. - Mogę usiąść? - To obłęd - powiedziała Andrea. - Nie wiem, kim naprawdę jesteś. Prosisz mnie, żebym podjęła ryzyko, którego nie mam powodu podejmować. - Mój przyjaciel Jared mawiał: „Kto nie rzuca kośćmi, wypada z gry". Załóżmy, że pójdziemy każde w swoją stronę i nigdy więcej się nie zobaczymy. Stracimy wówczas jedyną okazję, by wspólnie rozwiązać nasze problemy. Marnowania okazji to też ryzyko, czasami najgorsze z możliwych. - Pozwolę ci usiąść. -Andrea wreszcie się zgodziła. -Ale nie możesz tu zostać. - To mam dla ciebie nowinę, Andreo Bancroft. Ty lepiej też tutaj nie zostawaj. Para, która zameldowała się w pobliskim hotelu, nie posługiwała się nazwiskiem Bancroft ani Belknap, a wspólny pokój wzięła nie z powodu łączącej ich zażyłości, lecz ze względów bezpieczeństwa. Choć wciąż nieufni, uznali, że oboje szukają prawdy i muszą kontynuować rozmowę. Która jednak niewiele rozjaśniła. Nadzieja, że obie relacje będą do siebie pasować jak stykające się ze sobą elementy układanki, szybko się rozwiała. Zamiast odpowiedzi mieli tylko coraz więcej zagadek. Paul Bancroft. Czy to on był Genesis? Sądząc z relacji Andrei, to człowiek niezwykłej szlachetności... a może wprost przeciwnie? Środki, jakimi dysponował, nie wspominając o jego zdolnościach intelektualnych, mogły czynić zeń potężnego sojusznika albo wroga. - Więc Genesis to kryptonim człowieka, który stworzył Inver Brass - powtórzył Belknap. - Raczej coś w rodzaju tytułu. Tak nazywano każdego kolejnego przywódcę. - Inver Brass... czy ktoś mógł to wskrzesić? Andrea wzruszyła ramionami. - Czy mógł to zrobić Paul Bancroft? - Niewykluczone. Choć i o tej organizacji, i o Genesis, wyrażał się z niechęcią. Ale to niczego nie dowodzi. - Mój znajomy mawiał, że dopóki świętemu nie udowodni się niewinności, jest winny -
myślał Belknap na głos. Wyciągnął się na jednym z dwu łóżek. - Cytował Orwella. - Andrea siedziała na pseudoantycznym krześle przy pseudoantycznym sekretarzyku. Przy jej łokciu leżały rozrzucone kolorowe ulotki zachwalające atrakcje okolicznych miast, Raleigh, Durham i Chapel Hill. Najczęściej powtarzała się w nich fraza „zabawa dla całej rodziny". - Na razie muszę powstrzymać się od ferowania wyroków. Może jest jakieś proste wyjaśnienie. Może to wszystko jedno wielkie nieporozumienie. Może... -
Spojrzała na niego badawczo. - O tym człowieku z Dubaju wiem tylko od ciebie. Może go sobie zmyśliłeś. - Niby po co? - A skąd mam, u licha, wiedzieć? Wyliczam tylko możliwości. Staram się być bezstronna. - To przestań. - Co mam przestać? - Być bezstronna. Jej zacięta twarz wyrażała determinację i niezadowolenie. - Słuchaj, jest już późno. Idę wziąć prysznic. Może zamówisz coś do jedzenia? Zjemy kolację, a potem... coś wymyślimy. Ale do cholery, jeśli mam być twoim więźniem, daj mi przynajmniej oddzielną celę. - Nie ma mowy. Wierz mi, to dla twojego dobra. Możesz być w niebezpieczeństwie. Ściągnęła brwi. - Na litość boską... - Nie bój się, nie będę używał twojej szczoteczki do zębów. - Nie o to chodzi i dobrze o tym wiesz - warknęła. - Po prostu wolę mieć cię na oku. - Ty wolisz? A co ze mną? - Andrea zatrzasnęła za sobą drzwi łazienki. Kiedy usłyszał szum prysznica, podniósł słuchawkę i zadzwonił do starej znajomej z wywiadu elektronicznego Wydziału Operacji Konsularnych. Nazywała się Ruth Robbins i jej pierwszym miejscem pracy było Biuro Wywiadu i Analiz Departamentu Stanu. To Belknap załatwił jej awans i
przeniesienie do bardziej ekskluzywnego klubu, jakim był Wydział Operacji Konsularnych. Dostrzegł jej błyskotliwość, rozsądek, instynkt, który wykraczał poza zwykłą umiejętność weryfikacji i porównywania danych. Pod pewnymi względami rozpoznał w niej pokrewną duszę, choć Ruth działała nie w terenie, lecz w biurze, królestwie kabli, transmisji i komputerów. Po pięćdziesiątce, nieco przy kości, potrafiła być cierpka. Samotnie wychowała dwóch synów - jej mąż, wojskowy, zginął na poligonie - i matczynym okiem patrzyła na dziwactwa zdominowanej przez mężczyzn branży, w której zrobiła karierę. - Kastor - powiedziała na dźwięk jego głosu - zawsze miałam spytać... czemu Kastor, nie pastor?Złośliwy ton podszyty był serdecznością. Belknap rzadko dzwonił do niej do domu, od razu zrozumiała, że sprawa jest pilna. - Sekundkę - rzuciła i choć zakryła mikrofon dłonią, usłyszał jak woła: - Dość już telewizji, młody człowieku! Pora spać, bez gadania! - Chwila ciszy. Wreszcie powiedziała do słuchawki: - O czym to mówiłeś? Belknap wyjaśnił w kilku słowach, o co mu chodzi. Kiedy wspomniał o Genesis, usłyszał, jak Ruth wstrzymuje oddech. - Kastor, to nie jest rozmowa na telefon. Owszem, ta nazwa pojawia się w naszych bazach danych, sprawa jest znana. I rzeczywiście po wielu latach milczenia przechwyciliśmy ostatnio pewne sygnały dotyczące Genesis. Znasz procedury; choćbym chciała, po godzinach nie mam dostępu do żadnych materiałów. Ale jutro rano, kiedy się zaloguję, przeszukam wszystkie źródła. Nie jest to coś, o czym można rozmawiać na niezabezpieczonej linii, pewnie już złamałam przepisy. - No to musimy się spotkać. - Nie sądzę. - W jej głosie brzmiał niepokój. - Ruth, proszę. - Dobraliby mi się do tyłka. W obecnej sytuacji, gdyby ktoś zobaczył, że jem z tobą lunch, mogliby mnie pozbawić dostępu do tajnych danych. Wylądowałabym w sortowni bielizny w jakimś ośrodku szkoleniowym. - Jutro w południe - powiedział Belknap. - Nie słuchasz mnie.
- Rock Creek Park. Bezpieczne miejsce publiczne. Krótkie spotkanie. Nikt się o niczym nie dowie. Pamiętasz ścieżkę konną przy wąwozie we wschodniej części? Będę tam czekał. Nie spóźnij się. - Niech cię szlag, Kastor - powiedziała z rezygnacją. Wiedział, że Ruth Robbins jest miłośniczkąjazdy konnej i często spędza przerwę na lunch na
ścieżkach w Rock Creek Park - tysiąc hektarów lasu w północnozachodniej części Waszyngtonu. Rozsądek nakazywał wybrać miejsce, w którym regularnie bywała; nikt nie zauważy niczego niezwykłego, a w razie dochodzenia nie będzie musiała niczego ukrywać. Poza tym było mało prawdopodobne, by w Rock Creek Park ktoś ich obserwował. Mógł polecieć z samego rana do Waszyngtonu i być na miejscu z dużym zapasem czasu. Wyciągnął się na sofie i próbował zmusić do snu; wyćwiczona w terenie umiejętność zasypiania na zawołanie ostatnio go zawodziła. Leżał rozbudzony w ciemnym pokoju i słyszał oddech Andrei Bancroft w łóżku półtora metra od niego. Tak jak on udawała, że śpi, i miał wrażenie, że minęły całe godziny, zanim zapadł wreszcie w sen. Śnił o wszystkim, co stracił. O Yvette, odebranej mu, nim stała się naprawdę jego żoną. O Louisie, która wyleciała w powietrze podczas operacji w Belfaście. Przez zakamarki jego umysłu przewijała się procesja twarzy: przyjaciół i kochanek, tych, których przeżył, i tych, którzy o nim zapomnieli. Tylko jedna osoba pozostawała przy nim przez cały ten czas. Polluks. Jared Rinehart, człowiek, który nigdy go nie zawiódł. Człowiek, który zawiódł się na nim. Belknap wyobraził go sobie, więzionego, torturowanego, samotnego -ale oby nie pozbawionego nadziei. Polluks nieraz ocalił Kastorowi życie i Kastor do ostatniego tchu będzie starał się uratować przyjaciela. Trzymaj się, Polluks. Idę po ciebie. Droga może i jest kręta, ale podążę nią, dokądkolwiek doprowadzi. Następnego ranka powiedział Andrei o swoich planach. - W porządku - stwierdziła. - Ja muszę znaleźć Terrapin Drive. Muszę ustalić, co wiedziała moja matka. - Nie możesz być pewna, że to ma związek ze sprawą. Działasz po omacku. - Nieprawda, w biały dzień. - Nie masz odpowiedniego przygotowania. - Do tego się nie da przygotować. Ale z nas dwojga tylko ja jestem w zarządzie fundacji. Tylko moje pojawienie się w ośrodku jest uzasadnione. - To zły moment. - Co, teraz to ty ustalasz terminy? - Pojadę z tobą. Pomogę ci, zgoda? - Kiedy?
- Później. Andrea wpiła się w niego wzrokiem. Nagle skinęła głową. - Niech ci będzie. - Wylatuję o dziewiątej; po południu powinienem wrócić- powiedział. - Do tego czasu nie pakuj się w żadne kłopoty. Zamów sobie coś do jedzenia, nigdzie nie wychodź, a wszystko będzie dobrze. - Jasne. - Przestrzegaj reguł gry, to ważne. - Zrobię tak, jak mówisz - zgodziła się. - Możesz być tego pewien. „Zrobię tak, jak mówisz", powiedziała Andrea beznamiętnie, chytrze, i ten mężczyzna, Todd Belknap, chyba jej uwierzył. Miał w oczach coś, co wskazywało, że nie liczy się z tym, co dla niej najważniejsze, że nie pozwoli, by cokolwiek przeszkodziło mu w osiągnięciu własnych celów. Arogancja tego osiłka przekraczała wszelkie granice, ale jej nie powstrzyma. To w końcu jej życie. Zresztą, kim on właściwie był? Jego oficjalny status był wysoce niejasny. Kto wie, może zasłużenie wyleciał z wywiadu. Mimo to wierzyła mu, jeśli chodzi o podstawowe fakty. Ktoś z Fundacji Bancrofta zadzwonił do jakiegoś drania. To potwierdzałoby przypuszczenie, że była w niej osoba albo grupa osób, która działała zgodnie z odrębnymi wytycznymi. Teraz pozostawało znaleźć odpowiedź na kluczowe pytanie: czy Paul Bancroft o tym wiedział? Była zbyt zdeterminowana, by się bać, a może wczorajsze spotkanie z Belknapem wyczerpało jej zapasy strachu. Teraz wynajętym fioletowym jaguarem jeździła drogami przecinającymi Research Triangle Park i szukała małej uliczki o nazwie Terrapin. Parcela Fundacji Bancrofta miała przeszło pięćset hektarów; nie sposób ukryć czegoś tak wielkiego. Nie da się ukryć tysiąca akrów lasu sosnowego... no chyba że pośród czterech tysięcy hektarów lasu sosnowego. Zwariować można! Pojechała najpierw główną drogą, potem zapuszczała się w węższe, łączące różne instytuty badawcze i zawracała. Wiedziała, że to, czego szuka, nie leży przy żadnej z dróg stanowych ani autostrad. Południowy sektor RTP był najbardziej zagospodarowany. To znaczyło, że jej cel musiał być na północy. Wąskie, w większości rzadko oznakowane uliczki rozgałęziały się tam na wszystkie strony jak naczynia włoskowate. Miała nieodparte wrażenie, że nie jest już na drogach publicznych, że znajduje się na terenach prywatnych. Jeździła tak od wielu godzin, a mimo to była jakby w punkcie wyjścia. Wreszcie, kiedy straciła już rachubę, ile razy zakręcała i zawracała, zobaczyła żwirowaną drogę oznakowaną symbolem zielonego żółwia. Żółw słodkowodny, po angielsku „terrapin". Resztkę wątpliwości rozwiał napis „Zakaz wjazdu". Droga wiła się przez stary las; co sto metrów stały kolejne znaki zakazu. Zakaz wjazdu. Zakaz polowania. Zakaz łowienia ryb. Nieupoważnionym wstęp wzbroniony. Nie sposób było ich nie
zauważyć. Andrea je zignorowała. Żwir szybko przeszedł w wąską, krętą, ale równą jak stół utwardzoną drogę. Mimo to wokół wciąż rozciągał się dziewiczy las. Czyżby się pomyliła? Nie zamierzała dać za wygraną. Na tej nieoznakowanej drodze spaliła już ćwierć zbiornika paliwa; skręcała na chybił trafił w nadziei, że wcześniej czy później znajdzie to, czego szuka. I wreszcie - nie było co do tego najmniejszej wątpliwości - znalazła. Budynek wydawał się dziwnie znajomy; choć utrzymany w innym stylu niż siedziba fundacji w Katonah, w podobny sposób wtapiał się w otoczenie. Niski, z cegły i szkła, robił duże wrażenie, choć trudno było stwierdzić, dlaczego. Tak jak gmach w Katonah, nawet z bardzo bliska mógł pozostać niezauważony - od góry pewnie był całkowicie osłonięty - ale kiedy się go już zobaczyło, nie sposób było nie dostrzec jego subtelnego dostojeństwa. Znać w nim było klasę i rozmach, ale także i tu bez ostentacji. Reprezentował styl, który można nazwać architekturą dyskrecji. Usłyszała chrapliwy warkot potężnego silnika i zorientowała się, że nie jest sama. W lusterku wstecznym pojawił się duży czarny rangę rover, który po chwili niemal się z nią zrównał. Kolejny ostry zakręt i rovera dzieliły od jej samochodu zaledwie centymetry. Nie mogła zobaczyć, kto nim jedzie - może przeszkadzały odbite promienie słoneczne, może przyciemniane szyby. Tak czy owak, potężny pojazd spychał jej małego sedana na podjazd prowadzący ku budynkowi z cegły i szkła. Serce podeszło jej do gardła. A przecież to właśnie tu chciała trafić, czyż nie? Ostrożnie z życzeniami. Mogłaby dodać gazu i... co? Staranować wóz terenowo-sportowy, dwa razy cięższy od jej małego auta? Chyba nie zrobią jej nic złego, nie odważą się? Rangę rovery wyglądały na samochody ochrony; pewnie wzięli ją za intruza. Andrea wmawiała sobie to wszystko, ale sama w to nie wierzyła. Z rangę rovera wyłonili się dwaj krępi mężczyźni. Pomogli jej wysiąść tak, że można to było uznać za szarmancki gest albo przymus.
- Co robicie, do cholery? - rzuciła. Tupetem osiągnie więcej niż uległością. - Wiecie, kim jestem? Jeden z mężczyzn obrzucił ją taksującym spojrzeniem. Andrea wzdrygnęła się na widok jego plamistej cery i brwi jak skrzydła nietoperza. - Doktor Bancroft czeka na panią - powiedział drugi mężczyzna i delikatnie, ale stanowczo poprowadził ją w stronę wejścia.
Rozdział 12
I rzeczywiście czekał. Kiedy szklane drzwi zasunęły się za nią z sykiem, rozpromieniony Paul Bancroft wyszedł zza rogu i rozłożył ramiona, jakby chciał ją uściskać. Nie podeszła do niego. Zobaczyła uśmiech na jego twarzy i pojawiające się wraz z nim drobne zmarszczki na delikatnej skórze, ciepłe, pogodne spojrzenie i sama już nie wiedziała, w co wierzyć. - Dobry Boże, Andrea - powiedział z radością. - Coraz bardziej mi imponujesz. - We wszystko muszę wścibić nos - odparła sucho. - Jestem natrętna. - Nie ma ludzi natrętnych. Tylko opacznie rozumiani. - Paul Bancroft zachichotał wesoło. Witaj w naszym zakładzie. Szukała w jego twarzy śladu złości czy groźby, na próżno. Wręcz przeciwnie, tryskał dobrym humorem. - Nie wiem, co w tobie najbardziej podziwiać: ciekawość, upór, determinację czy zaradność powiedział siwowłosy mędrzec. - Powiedzmy, że ciekawość - odparła Andrea ostrożnie. - Akurat to się zgadza. - Widzę w tobie prawdziwe zdolności przywódcze, moja droga. - Machnięciem wypielęgnowanej dłoni o długich palcach odprawił krępych mężczyzn, którzy ją przyprowadzili. -A w moim wieku człowiek zaczyna rozglądać się za następcą. - A przynajmniej regentem - dodała Andrea. - Do czasu, aż Brandon osiągnie pełnoletność, to masz na myśli. Nie tracę nadziei, że mój syn zainteresuje się rodzinnym interesem, ale nie mogę być tego pewien. Dlatego kiedy znajdzie się kogoś właściwego, nie można tego lekceważyć. - Jego oczy rozbłysły. Andrei zaschło w ustach. - Pozwól, że cię oprowadzę - zaprosił serdecznym tonem. - Mam ci wiele do pokazania.
Minęło już chyba z dziesięć lat, stwierdził Todd Belknap, od czasu, kiedy Ruth Robbins próbowała go przekonać, że jazda na koniu - środku transportu bez amortyzatorów i klimatyzacji - może być przyjemnością, a nie czymś, do czego można się uciec jedynie w ostateczności. Nie dał się nawrócić,
do dziś nie przepadał za końmi, za to bardzo lubił spędzać czas z Ruth. Wychowała się w Stillwater w Oklahomie, jako córka trenera licealnej drużyny futbolowej, a w tamtych w stronach trenerzy licealnych drużyn futbolowych traktowani byli niemal jak królowie i czasem równie źle kończyli. Jej mama, pochodząca z Quebecu, uczyła francuskiego w innym liceum. Ruth miała zdolności językowe - najpierw nauczyła się francuskiego od matki, a potem innych języków romańskich, hiszpańskiego i włoskiego. Kiedy w wieku czternastu lat wyjechała na wakacje do Bawarii, w przyzwoitym stopniu opanowała niemiecki. Miała fioła na punkcie piłki nożnej - uwielbiała ją tak samo jak futbol amerykański - i do wszystkiego, co robiła, podchodziła z entuzjazmem, ale także dystansem. Jeździła konno zawsze w kulbace; nie dla niej efektowne pozy amazonek ze Wschodu. Była kolekcjonerką ludzi; miała w sobie coś, co sprawiało, że wszyscy się przed nią otwierali. Nastolatki opowiadały jej o swoich zmartwieniach miłosnych; kobiety po trzydziestce - o kłopotach małżeńskich; a starsze panie - o problemach finansowych. Bywała złośliwa, ale nikogo nie osądzała, i nawet najbardziej kąśliwe uwagi okraszała życzliwością. Prawie punktualnie w południe Belknap usłyszał stukot kopyt o ubitą ziemię. Podniósł się ze skalistej półki obok ścieżki i pomachał leniwie do nadjeżdżającej konno postaci. Ze ściągniętą twarzą, Ruth zsiadła z konia i uwiązała go do smukłego pnia. Ścieżki konne w parku miały w sumie szesnaście kilometrów długości; to było prawdopodobnie najbardziej ustronne miejsce w ich pobliżu. Ruth Robbins kiedyś zażartowała, dość celnie, że nie ma piersi, tylko popiersie. Była nie tyle gruba, ile zażywna, jak dawne osadniczki, te dziewiętnastowieczne matki jedenaściorga dzieci, które wyruszały krytymi wozami na Zachód. Nawet jej strój miał w sobie coś z Dzikiego Zachodu, choć Belknap nie potrafił powiedzieć, co dokładnie. W końcu halek ani rozkloszowanych spódnic nie nosiła. Stanęła w niewielkiej odległości od niego, ale odwrócona w drugą stronę. Razem mogli obserwować całą okolicę, zauważyliby wszystko, co odbiegałoby od normy. - Pierwsza sprawa - powiedziała bez wstępu. - Siatka Ansariego. Tak naprawdę nie wiemy nic. W niepotwierdzonych danych z podsłuchu mowa jest o jakimś niezidentyfikowanym estońskim potentacie. - A ilu ich tam może być? - Zdziwiłbyś się, jak wielu. - Ironiczny chichot. - Może jest jakiś, którego jeszcze nie wzięliśmy na cel. Ale to trzyma się kupy. Kiedy Sowieci rozmontowali imperium, zostawili po sobie ogromne składy broni... i większa ich część nie trafiła w ręce armii estońskiej, wierz mi. - Wiatr zaszeleścił w dębach błotnych i przyniósł zapach żyznej ziemi i końskiego potu. - Po co im w ogóle był arsenał w Estonii? Odwróciła się twarzą do niego. - Przypomnij sobie, czego cię uczyli na geografii. Zatoka Fińska miała wielkie znaczenie strategiczne. Tamtędy szły dostawy towarów do Sankt Petersburga - wtedy Leningradu. A jakieś trzysta
kilometrów wybrzeży zatoki zajmują Finlandia na północy i Estonia na południu. Estonia była też kluczem do Zatoki Ryskiej i całego Bałtyku. Dlatego flota nie mogła się bez niej obejść. Powstała tam więc ogromna baza sowieckiej marynarki wojennej, a kto jak kto, ale sowiecka marynarka nigdy nie miała kłopotów ze zdobywaniem broni czy środków wojskowych. Pewnie stały za tym raczej kremlowskie gierki niż uzasadnione argumenty strategiczne, ale kiedy rozdawano prezenty, rosyjski marynarz zawsze był pierwszy w kolejce. - Domyślam się, że prywatyzacja estońskiego arsenału przebiegała nie całkiem oficjalnie. Jego spojrzenie spoczęło na starym orzechu, powoli duszonym przez kudzu. Pnącze zwisało z gałęzi jak plandeka. - To była kradzież na wielką skalę w czasach chaosu, kiedy wielu ludzi na Wschodzie nie bardzo rozumiało różnicę między kapitalizmem a złodziejstwem. - Z czym więc mamy do czynienia? Twierdzisz, że Genesis to estoński oligarcha? Czy że działa za jego pośrednictwem? O co tu chodzi? - Powiedziałam ci, co wiem, czyli niewiele. Zrozum, to wszystko poszlaki, domysły. Siatka Ansariego jakoś nigdy nie uznała za stosowne przysłać nam broszury reklamowej. - Co Genesis ma z tym wszystkim wspólnego? Ruth skrzywiła się lekko. - Mój tata był fotografem-amatorem. Miał w piwnicy ciemnię. Czasami któreś z nas wchodziło, kiedy wywoływał negatywy. Ze wszystkich wspaniałych zdjęć piłek w locie zostawały plamy cienia i mgły. Prał nas wtedy, aż wióry leciały. I to samo mamy w tym przypadku. Tylko cienie i mgłę. - A ja tylko chcę wiedzieć, kogo sprać - naciskał Belknap. - Mów dalej. Opowiedz mi o Genesis.
- Genesis. Legenda, wokół której krąży dużo opowieści. Tajemnicza sprawa. Na przykład słyszałam o kimś, kto podpadł Genesis, i przez dwa lata leżał zamknięty w stalowej krypcie dopasowanej kształtem do jego ciała, odżywiany przez kroplówkę. Przez ten czas nie mógł ruszyć żadną częścią ciała bardziej niż o centymetr. Po dwóch latach dosłownie uległ atrofii, mięśnie mu zanikły i tak właśnie umarł. Wyobrażasz to sobie? Historia jak z Poego. Albo inna opowieść. Z Aten. Ofiarą miał być członek wpływowej greckiej rodziny armatorów. Ale nie on tu jest najważniejszy. Chodzi o jego matkę. Podobno była niepocieszona. Mówią, że czas leczy rany, ale jej nie uleczył. Chciała zobaczyć człowieka, który zabił jej syna, i rozgłaszała to wszem wobec. O niczym innym nie mówiła. - Chciała zemsty. To zrozumiałe.
- Nawet nie o to chodzi. Wiedziała, że nie ma na to szans. Chciała tylko zobaczyć twarz Genesis. Spojrzeć temu człowiekowi w oczy. Zobaczyć to, czego nie widział nikt inny. I była tak wytrwała, tak upierdliwa, że pewnego dnia dostała wiadomość. - Od Genesis? - Wiadomość była taka, że Genesis usłyszał jej żądanie i że spełni jej życzenie. Ale nie za darmo. Ceną miało być jej życie. Taki był warunek. Mogła go przyjąć albo nie. Ale nie podlegał negocjacji. Belknap zadrżał, i to nie od lekkiego wiatru. - Matka, która odchodziła od zmysłów z rozpaczy, zgodziła się - ciągnęła Ruth. - Przystała na ten warunek. Zdaje się, że potem dostała telefon komórkowy i wiele instrukcji, prowadzących ją z jednego odludnego miejsca w następne i tak dalej. Następnego ranka znaleźli jej zwłoki. Pod stanikiem miała spisane własną ręką oświadczenie, że rzeczywiście widziała Tego, Którego Nikt Nie Może Zobaczyć i Przeżyć. Żeby wszyscy wiedzieli, że Genesis dotrzymał umowy. A najdziwniejsze było to, przynajmniej tak mówią, że nikt nie potrafił ustalić przyczyny zgonu. Po prostu umarła. - Nie do wiary. - Tu akurat się z tobą zgadzam - powiedziała analityczka wydziału. - To jak pieprzona legenda, coś z folkloru miejskiego. Wszyscy słyszeliśmy podobne historie, ale nie potrafiliśmy ich zweryfikować. Znasz mnie. Nie uwierzę, dopóki nie dostanę dowodów. - Więcej jest rzeczy na ziemi i w niebie... - Może. Może. Ale liczę tylko to, co mogę policzyć. Jeśli w lesie zwali się drzewo, a wywiad elektroniczny tego nie potwierdzi, dla mnie to drzewo nadal stoi. Belknap rzucił jej przenikliwe spojrzenie. - Opowiedz mi o Inver Brass. Ruth Robbins zbladła. Jej oczy nabrały dziwnie martwego wyrazu. Dopiero po paru sekundach - kiedy zobaczył strużkę krwi sączącą się z kącika jej ust, jakby maźnięcie szminką- zrozumiał dlaczego. Nogi się pod nią ugięły, ale zanim upadła, już nie żyła. Szkarłatna strużka skrzyła się w świetle południa.
Paul Bancroft promieniał chłopięcą, nieskrywaną dumą ze swojego ośrodka w Północnej Karolinie. Kroczył majestatycznie korytarzami wyłożonymi lakierowanym łupkiem, mijając przegrody z
matowego szkła. Ale cóż to za miejsce? - zastanawiała się Andrea. Co on tu robił? Widziała regały zapełnione papierami, skupiska terminali komputerowych, czuła atmosferę gotowości jak w ośrodku dowodzenia NASA. Przyćmione światło jarzyło się ze stałą intensywnością, jak w czytelni rzadkich książek i rękopisów. W regularnych odstępach były schody na dół: poręcze z drewna i stali, półpiętra wyłożone łupkiem. Większa część budowli musiała skrywać się pod ziemią. Siedzący przy komputerach mężczyźni i kobiety podnosili głowy, kiedy Andrea i Paul Bancroft przechodzili obok.
- Nie chcę się chwalić, ale zebrałem tu naprawdę wspaniały zespół analityków - powiedział Bancroft, kiedy znaleźli się w centralnej części budynku. Świetliki z żaluzjami przepuszczały przez filtrowane szkło starannie odmierzoną ilość światła. - I dobrze ich ukryłeś. - Rzeczywiście, to dość ustronne miejsce-przyznał. - Zrozumiesz dlaczego, kiedy wszystko wyjaśnię. Zatrzymał się i wskazał wnętrze szerokim gestem. Przy stole w kształcie litery U, otoczonym ustawionymi w półkolu monitorami i krzesłami, trwała dyskusja. Jeden z jej uczestników drobny mężczyzna ze starannie przystrzyżoną czarną brodą, ubrany w lekki, ciemnogranatowy garnitur bez krawata - na widok Bancrofta wstał. - Jakie wieści z La Paz? - spytał szef fundacji. - Właśnie studiujemy analizy - odparł mężczyzna głosem brzmiącym jak dźwięk fletu. Miał delikatne, wręcz kobiece dłonie. Andrea spojrzała na mężczyzn i kobiety przy stole. Znów poczuła się jak Alicja po drugiej stronie lustra. - To moja kuzynka Andrea, oprowadzam ją po ośrodku - wyjaśnił Paul Bancroft pozostałym. Odwrócił się do niej. - Większość tych terminali jest podłączona do potężnego równoległego układu procesorów. Nie do jednego superkomputera Cray XT3, lecz do wielu, wypełniających całą salę. Obecnie najszybszym komputerem na świecie jest prawdopodobnie ten, który mają w Narodowym Laboratorium Departamentu Energii w Livermore. Drugi to podobno IBM-owski system BlueGene w Yorktown. Nasz pewnie zająłby trzecie miejsce, łeb w łeb z tym w górach Sandia i jeszcze jednym, z uniwersytetu w Groningen w Holandii. Mówimy tu o układach maszyn, które mogą wykonywać setki teraflopów na sekundę, setki bilionów operacji. Weźmy wszystkie obliczenia przeprowadzone na świecie przez pierwsze pół wieku istnienia komputerów - te superkomputery robią ich więcej w godzinę. Maszyny o takiej mocy obliczeniowej wykorzystuje się do analizy genomów i proteomów, prognozowania chaotycznej aktywności sejsmicznej, symulacji wybuchów jądrowych... i tym podobnych zjawisk. To, co
modelujemy, jest nie mniej złożone. Chodzi bowiem o horyzonty i kaskady zdarzeń wpływające na życie siedmiu miliardów mieszkańców naszej planety. - Mój Boże - westchnęła Andrea. - Próbujecie obliczyć największą korzyść dla największej liczby ludzi... rachunek szczęścia. - Ładnie to brzmi, ale jak dotąd nikt na poważnie się tym nie zajął. Za wiele zagadek typu „co by było, gdyby". Problemem pozostaje też ogromna liczba niezbędnych obliczeń. Radzimy sobie z tym jednak coraz lepiej i mamy rzeczywiste sukcesy. Robimy to, o czym wybitni myśliciele marzyli od czasów oświecenia. - Jego oczy zabłysły. - Zmieniamy moralność w matematykę. Andrea zaniemówiła. - Wiesz, ocenia się, że zasoby ludzkiej wiedzy podwoiły się w ciągu piętnastu stuleci między, powiedzmy, narodzinami Chrystusa a renesansem. Potem, między renesansem a rewolucją francuską, podwoiły się ponownie. To samo stało się w ciągu następnego jednego i ćwierć wieku, do szczytowego momentu rewolucji przemysłowej, czyli narodzin samochodu. Według naszych najlepszych wyliczeń, Andreo, w dzisiejszych czasach stan ludzkiej wiedzy podwaja się co dwa lata. Natomiast moralność pozostaje bez zmian. Techniczne osiągnięcia naszego gatunku dalece przewyższają nasze osiągnięcia etyczne. Potężne komputery, którymi się tu posługujemy, to w istocie swoista proteza intelektualna, pozwalająca sztucznie zwiększyć możliwości naszego umysłu. Co jednak ważniejsze, nasze algorytmy, analizy i modele komputerowe mogą łącznie stworzyć coś na kształt protezy moralnej. Nikt nie protestuje, kiedy NASA czy ośrodki prowadzące badania nad ludzkim genomem korzystają z pomocy naukowców czy komputerów przy rozwiązywaniu określonych problemów technicznych czy biologicznych. Dlaczegóżby więc nie zająć się dobrem naszego gatunku w sposób bardziej bezpośredni? To właśnie jest wyzwanie, które tu podjęliśmy. - Ale co właściwie przez to rozumiesz? Co to znaczy? - Drobne interwencje mogą mieć poważne skutki. My zaś staramy się wyznaczyć potencjalne kaskady zdarzeń, by móc ocenić zasadność każdej interwencji. Wybacz, to nadal brzmi zbyt abstrakcyjnie? - Można tak powiedzieć. Spojrzał na nią życzliwie, ale surowo. - Liczę na twoją dyskrecję. Program nie mógłby być skuteczny, gdyby podjęte w jego ramach działania wyszły na jaw. - Działania. Ciągle mówisz szyfrem. - A cała ta aura tajemniczości budzi twoje podejrzenia - zauważył Paul Bancroft. - W zasadzie trudno ci się dziwić. Zadajesz sobie pytanie, dlaczego odizolowałem tę grupę od świata, dlaczego działam, dosłownie, w podziemiu. Zastanawiasz się, co mam do ukrycia. Andrea skinęła głową. Cisnęły jej się na usta dziesiątki pytań, wiedziała jednak, że na razie lepiej
mówić jak najmniej. - To delikatna sprawa - powiedział. -Ale kiedy wyjaśnię ci, od czego się wszystko zaczęło, zrozumiesz, dlaczego to było konieczne. Paul Bancroft zaprowadził ją do wnęki z widokiem na bujny, zielony ogród. Przez nitrowane szkło widać było spieniony strumyk wijący się wśród zarośli i kwiatów. - Konieczne - powtórzyła. - To brzmi groźnie. - Kiedy prowadzi się dobroczynną działalność w kraju rządzonym przez skorumpowany reżim, czasem, aby osiągnąć sukces, nie ma innego wyjścia, jak tylko zidentyfikować głównych złoczyńców i szkodników i skłonić ich do ustąpienia ze stanowiska, choćby groźbą publicznej kompromitacji. Tak to się właśnie zaczęło. - Dźwięczny, melodyjny głos działał kojąco, wręcz hipnotyzował. - To było wiele lat temu. Fundacja właśnie zakończyła prace nad kosztownym projektem budowy sieci wodociągowej w ekwadorskiej prowincji Zamora-Chinchipe. Chodziło o to, by dostarczyć czystą wodę pitną dziesiątkom tysięcy ubogich wieśniaków, głównie z plemienia Keczua. Nagle jak grom z jasnego nieba spadła na nas wiadomość, że pewien znany z korupcji minister postanowił zająć te ziemie. Okazało się, że chciał sprzedać je spółce węglowej, która regularnie dawała mu łapówki. - Podłość. - Andreo, byłem tam. Odwiedziłem kliniki pełne dzieci, cztero-, pięcio-, sześcioletnich, które umierały tylko z powodu zanieczyszczonej wody pitnej. Widziałem zalaną łzami twarz matki, której pięcioro dzieci zmarło wskutek przenoszonych przez wodę pasożytów i zarazków. A takich matek były tysiące. Tysiące chorych, upośledzonych, martwych dzieci. Niepotrzebnie. Można było tego uniknąć. Wystarczyłaby odrobina zainteresowania. Ale najwyraźniej było to zbyt wygórowane żądanie. - Spojrzał na Andreę zwilgotniałymi oczami. - Tak się złożyło, że koordynatorka programu, która była na miejscu, w Zamora, miała pewne informacje na temat życia osobistego ministra, które mogły mu zaszkodzić. Przekazała mi je. A ja, Andreo, odetchnąłem głęboko i podjąłem decyzję. - Jego brązowe oczy były skupione, ciepłe, spokojne, bez cienia wstydu. - Postanowiłem wykorzystać te informacje tak, jak na to liczyła. Zneutralizowaliśmy skorumpowanego ministra. - Nie rozumiem. Co zrobiliście? Niedbale machnął ręką. - Słówko szepnięte na stronie. Wystarczyło znaleźć odpowiedniego pośrednika. My zrobiliśmy krok do przodu, on krok do tyłu. I jeszcze w tym samym roku udało się ocalić tysiące istnień ludzkich. Zawiesił głos. - Postąpiłabyś inaczej? Andrea nie wahała się ani chwili.
- A jaki był wybór?
Pokiwał głową z aprobatą. - A więc rozumiesz. Aby zmienić świat, polepszyć byt ludzkości, filantropia musi być pragmatyczna. Wymaga strategii, nie tylko dobrych chęci. Zbieranie tego rodzaju strategicznych informacji i, w razie konieczności, wykorzystywanie ich nie leży w gestii koordynatorów programów. Dlatego trzeba było utworzyć ten specjalny ośrodek, siedzibę główną wydziału specjalnego. - I nikt o tym nie wie. - Nikt nie może się dowiedzieć. Przeszkodziłoby to w osiągnięciu naszych celów. Ludzie próbowaliby przewidzieć nasze zamiary, a potem przewidzieć przewidywania innych, tamci zaś z kolei przewidywania jeszcze innych. A wtedy to już rzeczywiście mielibyśmy zamęt w obliczeniach. Mgliste horyzonty przyczynowości stałyby się kompletnie nieprzejrzyste. - Ale co to właściwie za wydział? Ciągle tego nie powiedziałeś. - Grupa Theta. - Spojrzenie Paula Bancrofta było czujne, lecz ciepłe. - Jesteś tu mile widziana. Wstał. - Pamiętasz, co mówiłaś o nieprzewidzianych skutkach. O dokonywanych w dobrej wierze uczynkach, które mają złe skutki. To właśnie problem, którym zajmuje się moja grupa specjalna. Z niespotykaną dotąd wnikliwością i precyzją. Jesteś bezkompromisową młodą kobietą, Andreo, ale nie dlatego, że nie masz serca. Wręcz przeciwnie, świadczy to, że masz i serce, i głowę, i wiesz, że jedno jest bezużyteczne bez drugiego. - Miał twarz świętego, malował się na niej spokój, a zarazem wrażliwość na cierpienie bliźnich. Ten człowiek mówi prawdę, tak mówił jej instynkt. Mimo to przypomniały jej się słowa Belknapa: „To ciebie oszukano". Andrea wbiła w niego wzrok i podjęła decyzję. Może i zuchwałą, ale przemyślaną. - Wspominałeś o interwencjach. Czy obejmują one kontakty Fundacji Bancrofta z przywódcą grupy paramilitarnej ze Zjednoczonych Emiratów Arabskich? - Próbowała zachować spokojny ton, choć serce waliło jej jak młotem. Paul Bancroft miał zdumioną minę. - Obawiam się, że nie rozumiem. Andrea podała mu fotokopię ostatniej strony billingu. Wskazała numer z prefiksem 011 971 4, kierunkowym do Dubaju. - Nie pytaj, skąd to mam. Wyjaśnij tylko ten telefon. Bo zadzwoniłam na ten numer i odebrał... jak wspomniałam, jakiś człowiek z grupy paramilitarnej. - Starała się unikać szczegółów, ale zacinała się mimo woli. Nie chciała mu powiedzieć o Toddzie Belknapie.
Jeszcze nie. Zbyt wiele było niewiadomych. Jeśli Paul Bancroft był w to wszystko zamieszany, zmyśli jakąś historyjkę o pomyłce. Jeśli nie, będzie chciał równie stanowczo jak ona poznać całą prawdę. Spojrzał zmrużonymi oczami na numer, a potem na nią. - Nie spytam, skąd to wiesz, Andreo. Ufam tobie i twojemu instynktowi. - Rozejrzał się i przywołał gestem mężczyznę w ciemnym garniturze. Nie był to uczestnik zebrania przy stole w kształcie litery U. Andrea dopiero teraz go zauważyła. Włosy w kolorze pszenicy, opalona twarz, złamany nos, posuwisty krok. Bancroft podał mu kartkę z numerem telefonu z Emiratów. - Scanlon, sprawdź w bazach danych ten dubajski numer. Daj znać, co znajdziesz. Mężczyzna skinął głową i odszedł. Bancroft usiadł i spojrzał na Andreę pytająco. - To wszystko? - spytała. - Na razie. - Znów zmierzył ją spojrzeniem. - Ktoś wspominał, że interesują cię archiwa fundacji. Chyba oboje wiemy, dlaczego. - W jego głosie nie było wyrzutu ani choćby rozczarowania. Andrea milczała. - Chodzi o twoją matkę, prawda? Odwróciła wzrok.
- Dochodzę do wniosku, że słabo ją znałam. O wielu rzeczach dowiaduję się dopiero teraz. O roli, jaką grała w fundacji. - Urwała i spojrzała mu w twarz, nim wypowiedziała następne słowa. - O okolicznościach jej śmierci. - Czyli wiesz już, co się stało. - Paul Bancroft zwiesił głowę ze smutkiem. Jak to rozegrać? - To był wstrząs - powiedziała niejasno, mając nadzieję, że się nie rumieni. Paul Bancroft położył dłoń na jej nadgarstku i ścisnął jak niosący pociechę duchowny. - Proszę, Andreo. Nie możesz jej winić. Winić ją? O czym on mówi? Uczucia kotłowały się w jej sercu, ocierały się o siebie jak kamienie w wirówce. Milczała w nadziei, że w ten sposób skłoni go, by powiedział coś więcej.
- Prawda jest taka - stwierdził starzejący się uczony - że to my jesteśmy odpowiedzialni za to, co się stało.
Rozdział 13
Andrei zakręciło się w głowie i chwyciły ją mdłości. - Kiedy ustąpiła z zarządu... - zaczęła. - Otóż to. Kiedy zarząd postanowił wezwać ją do rezygnacji, nikt się nie spodziewał, że tak zareaguje. Ale powinni to byli przewidzieć. Serce mi się kraje, kiedy o tym myślę. W czasie weekendowego, nieformalnego spotkania członków zarządu zaczęła ostro pić. Nie było mnie przy tym, dotarły jednak do mnie opowieści. Przykro mi. Na pewno niełatwo ci o tym słuchać. - To dla mnie ważne, że mogę usłyszeć o tym od ciebie - wykrztusiła Andrea. - Muszę wiedzieć. - Odbyło się więc głosowanie. Zbyt pochopnie, moim zdaniem. Laura była tak pełna życia, tak błyskotliwa. Wniosła wielki wkład w prace zarządu. A jeśli miała słabość... któż z nas jest od nich wolny? Prośba o ustąpienie ze stanowiska musiała wydać jej się karą. Trudno się dziwić, że czuła gniew i rozgoryczenie. Zareagowała tak, jak powinni byli to przewidzieć. W Katonah nie trzymamy alkoholu pod kluczem. Upiła się prawie do nieprzytomności. Andrei pękała głowa. „Balsam na duszę", tak matka nazwała to kiedyś w żartach. Wszystkie te szklanki z wódką i lodem. Ale przecież to rzuciła. Przestała pić na dobre. Miała to za sobą. Czy aby na pewno? - Gdy tylko ktoś zauważył, że wzięła kluczyki i odjechała, wysłaliśmy za nią pracownika ochrony. Żeby spróbował ją zatrzymać, bezpiecznie przywieźć z powrotem. - Mówił z nieskrywanym bólem. Ale było za późno. Przez chwilę milczeli. Paul Bancroft zdawał się rozumieć, że musi dać Andrei czas, by doszła do siebie. Opalony mężczyzna o włosach koloru pszenicy - Scanlon - wrócił z listą numerów telefonicznych. - Zarejestrowany na nazwisko Thomas Hill Green, junior - zameldował Bancroftowi. - To rzecznik prasowy konsulatu generalnego USA w Dubaju. Zbieramy o nim informacje. Bancroft odwrócił się do Andrei.
- Czy to mógł być on? - Na widok jej zdumionej miny dodał: - Zadzwońmy na ten numer, dobrze? Wskazał na mały czarny telefon na niskim stoliku. Andrea włączyła głośnik i starannie wybrała numer. Po kilku sekundach trzasków i szmerów rozległ się sygnał oczekiwania na połączenie. Przyjazny, niemal radosny głos. - Mówi Tommy Green.
- Dzwonię z Fundacji Bancrofta - powiedziała Andrea. - Chcielibyśmy rozmawiać z rzecznikiem konsulatu. - No to ma pani szczęście - odparł głos. - W czym mogę pomóc? Chodzi o dzisiejszą konferencję oświatową? - Proszę wybaczyć, panie Green - rzekła Andrea. - Coś mi się pomyliło. Zadzwonię później. Rozłączyła się. - Fundacja rzeczywiście prowadzi pewne programy edukacyjne w rejonie Zatoki Perskiej powiedział Bancroft ostrożnie. - Jeśli ktoś od nas tam dzwonił, pewnie miało to związek z koordynacją programów w Emiratach. Ale jeśli chcesz, mogę to sprawdzić dokładniej. Słyszy się, że numery telefonów komórkowych są „klonowane" przez różnych przestępców. Przez to inni muszą opłacać ich rachunki. Spojrzenie Andrei powędrowało ku spienionemu strumykowi. - Nie trzeba. - Chciała spytać go o bezimiennego mężczyznę z Katonah, ale teraz, w świetle dnia nie potrafiła sobie nawet przypomnieć, co takiego niepokojącego zrobił lub powiedział. Kiedy próbowała w myślach sformułować wątpliwości, miała wrażenie, że niepotrzebnie histeryzuje. Słowa uwięzły jej w gardle. - Wiesz, że możesz mnie pytać o wszystko, o co tylko zechcesz - powiedział Bancroft. - Dziękuję - odparła machinalnie. - Jest ci głupio. Niepotrzebnie. Postąpiłaś tak, jak ja postąpiłbym na twoim miejscu. Gdy ktoś daje ci złotą monetę, próbujesz zębami, czy jest prawdziwa. Natrafiłaś na coś, co cię zaniepokoiło. Musiałaś więc dowiedzieć się czegoś więcej. I nie dałaś za wygraną. Jeśli to był sprawdzian, Andreo, zdałaś go celująco.
- Sprawdzian. O to w tym wszystkim chodziło? - Wbrew sobie dała wyraz gniewowi. - Tego nie powiedziałem. - Filozof zacisnął wargi i jakby się zawahał. - Ale jesteśmy poddawani próbom, co dzień, co tydzień, co rok. Musimy podejmować decyzje. Oceniać sytuację. I nie znajdziemy odpowiedzi na końcu książki. Dlatego głupota, podobnie jak obojętność, jest złem. Przejawem lenistwa. W świecie rzeczywistym wszystkie decyzje są obarczone niepewnością. Wiedza nigdy nie jest pełna. Robisz coś i ma to swoje konsekwencje. Nie robisz nic i to też niesie z sobą konsekwencje. - Jak z tym twoim rozpędzonym tramwajem. - Dziesięć lat temu nie zrobiłem nic i przez to straciliśmy kogoś bardzo mi bliskiego. - Moją matkę. - Andrea przełknęła ślinę. - Czy wiedziała o...? - Grupie Theta? Nie. Choć przydałby się nam ktoś taki jak ona. - Jego oczy błyszczały. Wiem, jak bardzo musi cię interesować ten rozdział jej życia. Ale nie czuj się rozczarowana tym, co jest w oficjalnych aktach. Twoja matka wniosła rzeczywisty i istotny wkład w prace fundacji, czego dokumenty nie mogą oddać. Proszę, żebyś o tym pamiętała. -Wziął głęboki oddech. - Laura. Myślę, że ją kochałem. W pewnym sensie. To nie znaczy, że coś między nami było, jakiś romans. Chodzi o to, że była tak pełna życia, wigoru, tak dobra. Wybacz, niepotrzebnie ci o tym mówię. - Nie jestem nią- szepnęła Andrea. - Oczywiście. A mimo to, kiedy tylko cię zobaczyłem, wiedziałem, kim jesteś, bo widziałem ją w tobie - powiedział łamiącym się głosem i zamilkł na chwilę. - A przy kolacji miałem wrażenie, jakbym oglądał gasnący obraz w starym telewizorze. Czułem jej obecność. Potem to minęło i zobaczyłem cię taką, jaką naprawdę jesteś. Andrea czuła, że zaraz się rozpłacze, i postanowiła powstrzymać łzy. W co wierzyć? Komu ufać? „Ufam twojemu instynktowi", powiedział Paul Bancroft. A ona? Czy mogła ufać, że instynkt jej nie zawiedzie?
- Andreo, mam dla ciebie pewną propozycję. Chciałbym, abyś dołączyła do grona moich najbliższych doradców. Z twoją wiedzą, wnikliwością, wykształceniem z zakresu historii gospodarczej, doskonale się do tego nadajesz. Byłabyś dla nas użyteczna. I dla świata. - Wątpię. - Odkryłaś, że mam uczucia. Mirabile dictu. - Blady uśmiech. - Ale jestem wyznawcą rozumu. Nie zrozum mnie źle: moja propozycja jest racjonalna. Poza tym mam już swoje lata, o czym tutejsi mózgowcy regularnie mi przypominają. Podejmuję cię na włościach, którymi wkrótce nie ja będę władał. Musimy uzupełnić szeregi przedstawicielami młodszego pokolenia. A nie możemy ot tak dać ogłoszenia w gazecie, zgodzisz się? Jak mówiłem, nikt nie może wiedzieć, co tu robimy. Nawet
większość pracowników fundacji nie potrafiłaby w pełni docenić potrzeby tego, czym się tu zajmujemy. - Potrzeby. Muszę dowiedzieć się więcej o tym, co naprawdę się tu dzieje. - I wkrótce się dowiesz. Przynajmniej taką mam nadzieję. Krok po kroku. Nie można zapoznać ucznia z topologią algebraiczną, zanim opanuje geometrię. Proces kształcenia odbywa się etapami. Nowo zdobyta wiedza musi mieć oparcie w wiedzy już posiadanej. Ale nie mam obaw. Zauważyłem już, że szybko się uczysz. - Czy nie powinieneś więc zacząć od przedstawienia swojego światopoglądu? - Andrea pozwoliła sobie na lekki sarkazm. - Nie. Bo to już także twój światopogląd. Strategia Bancrofta... sformułowałaś ją celnie, jak nikt. - Czuję się tak, jakbym zawędrowała w nieznane. Jak Dorotka w Krainie Oz. - Posłuchaj mnie, Andreo. Posłuchaj twoich własnych argumentów, tego, co mówi ci serce i rozsądek. Tu jest twój dom. - Dom? - Znów spoważniała. - Wiesz, kiedy cię słucham, wszystko wydaje się logiczne. Jak dwa i dwa to cztery. Ale jedno mnie zastanawia. - To dobrze. Potrzebujemy ludzi, którzy myślą, którzy zadają trudne pytania. - Tajna organizacja, która działa w ukryciu. Ciekawa jestem, gdzie są granice? Czego nie zrobicie? - W dążeniu do dobra? Wierz mi, borykamy się z tego rodzaju problemami na co dzień. Jak mówię, każdy z nas jest poddawany nieustannym próbom. - To bardzo abstrakcyjna odpowiedź. - Bo i pytanie jest bardzo abstrakcyjne. - Proszę więc o jakieś szczegóły. Odpowiedź była łagodna, ale stanowcza. - Kiedy będziesz gotowa. Andrea patrzyła na wodę płynącą przez polanę, zobaczyła słońce przesączające się przez igliwie wysokich sosen. Zorientowała się, że grube gałęzie osłaniają budynek od góry. Tyle tu pozostało w ukryciu. Przed nią również niewątpliwie wiele ukrywano.
Potrzeba. Działania. Interwencje. Andrea też miała coś do ukrycia. Rozumowanie Paula Bancrofta, choć przekonujące, budziło jej niepokój. Nie był typem człowieka, który przeląkłby się wniosków logicznie wypływających z przyjętych przesłanek. A żelazna logika jego doktryn mogła prowadzić do działań wręcz bezprawnych. Czy Paul Bancroft zawahałby się przed wzięciem prawa w swoje ręce? Czy uznawał jakiekolwiek zasady, które nie wynikały z jego własnego, misternego systemu norm moralnych? - Nie będę się z tobą spierać - powiedziała wreszcie. Podjęła decyzję. Słowa Bancrofta po części ją przekonały; będzie udawać, że przekonały ją w zupełności. Jedyną szansą zdobycia informacji pozwalających rozwiać jej wątpliwości, w jedną czy w drugą stronę, było znalezienie się w kręgu wtajemniczonych. Kto może wiedzieć, jakie prawdy skrywa tajne imperium Paula Bancrofta? - Nie wiem tylko, czy rzeczywiście tu pasuję - dorzuciła. Nie ulegaj zbyt łatwo. Udawaj, że się wahasz pozwól, żeby cię przekonał. - No to my będziemy musieli dopasować się do ciebie. Każdy ma własny styl, i to dobrze, pod warunkiem że strategia Bancrofta pozostaje niezmienna. Przemyślisz to chociaż? W głębi duszy miała wyrzuty sumienia, że go okłamuje. Jeśli jednak Bancroft okaże się wzorem moralności, jakim wydawał jej się na początku, jej działania nie przyniosą nikomu szkody. - Trudno byłoby o tym nie myśleć. - Pamiętaj tylko... - Dziarski starszy pan uniósł brew - ...nie zawsze łatwo jest robić to, co słuszne. Przypomniało jej się, co mówił o złych uczynkach, które mają dobre skutki. Ecrasez l'infame! - Niszcz tę hańbę! Wiedziała jednak, że próba niszczenia hańby aż nazbyt często sama stawała się czymś haniebnym. - Tak naprawdę chyba boję się tego, że sprawię ci zawód - skłamała. Próbowała opanować drżenie głosu. - Masz tak wysokie oczekiwania. Nie wiem, czy im sprostam. - A gotowa jesteś spróbować? Odetchnęła głęboko. - Tak - powiedziała i zmusiła się do uśmiechu. Bancroft odwzajemnił uśmiech, ale tylko przelotnie i jakby z rezerwą. Czy uwierzył w jej entuzjazm? Będzie musiała uważać. Niewykluczone, że wezmą ją pod obserwację. Na razie nie będą jej ufać; to wiedziała na pewno. Powierzono jej tajemnicę. Tym samym stała się potencjalnie cennym sprzymierzeńcem - albo zagrożeniem. Nie mogła sobie pozwolić na zrobienie czegokolwiek, co wzbudziłoby ich podejrzenia. Przypomniało jej się niejasne ostrzeżenie bezimiennego mężczyzny z Katonah. Słowa jak ciemna chmura zasłaniająca słońce: „Kto jak kto, ale pani powinna o tym wiedzieć".
Rozdział 14
Waszyngton
Wydęte policzki Willa Garrisona napięły się w grymasie wściekłości i frustracji. - To moja wina. - Wysoki funkcjonariusz Wydziału Operacji Konsularnych kipiał ze złości. Powinienem był zamknąć drania, kiedy miałem okazję. Zastępca dyrektora do spraw analiz, Mikę Oakeshott, zaprotestował cicho. - Ogar... - Musi zostać uśpiony! - warknął Garrison. Siedzieli w gabinecie dyrektora do spraw operacji, Garetha Druckera, który co chwila zerkał na wiadomość leżącą na biurku. Doświadczona analityczka wydziału zastrzelona podczas przerwy na lunch. Ta wieść wstrząsnęłaby nim, nawet gdyby nie lubił Ruth Robbins. A że darzył ją sympatią, cios był podwójnie bolesny. Gareth wziął ołówek i już miał coś sobie zanotować, gdy nagle złamał go na pół. - Pod moim nosem! - Jego oczy rzucały wściekłe spojrzenia. - Pod moim nosem, do cholery! - Wybaczcie, ale co się właściwie stało? - Chudy jak szczapa starszy analityk zerwał się z krzesła, zirytowany. Szarpał aureolę siwych włosów. Ruth Robbins była filarem jego zespołu; to on poniósł stratę i jak dziecko, któremu zabrali zabawkę, w głębi ducha Oakeshott był zły, że Garrison niejako przywłaszcza sobie jego tragedię. Garrison odwrócił się do niego jak byk pochylający łeb do ataku. - Doskonale wiesz... - Kto zginął, jasne. - Spojrzał na Druckera. - Ale jak, dlaczego... - Nie ma co dywagować - warknął Garrison. - Belknapowi odbiło, i tyle.
- Oszalał z rozpaczy, o to chodzi? - Oakeshott objął pajęczymi rękami swój wiotki tors. - Raczej na oślep wymierza zemstę - burknął Garrison, zirytowany, że mu przerwano. - Żądza mordu gna go po całym świecie. Coś sobie ubzdurał i zabija wszystkich, którzy jego zdaniem mieli coś wspólnego ze zniknięciem Rineharta. Od tej młodej Włoszki po biedną Ruth Robbins. Chryste! Kto może czuć się bezpiecznie?
Oakeshott był wyraźnie wzburzony i nieprzekonany, ale wściekłość Garrisona miała dużą siłę perswazji. - Nie ty - powiedział starszy analityk. - Niech no tylko ścierwo spróbuje! - ryknął Garrison. Gareth Drucker spojrzał na nich i zabębnił palcami w biurko. - Musimy oddzielić domysły od faktów - stwierdził. Żyłka pulsowała mu na czole. - Chłopaki od analiz studiują nagrania z kamer przy wejściach i wyjściach z parku. Minie trochę czasu, zanim zdobędziemy mocne dowody. - Czasu, którego nie mamy - zaprotestował Garrison. - Niech to szlag - zaklął dyrektor do spraw operacji, najwyraźniej zgadzając się z tą opinią. Moim zdaniem to, co wiemy, wystarczy, by wysłać po niego ekipę. Chcę, żeby go tu ściągnęli i przesłuchali przy użyciu wszystkich koniecznych środków. Ale bez żadnych ostatecznych rozstrzygnięć. Nie może być co do tego wątpliwości. Wszystko musi być załatwione regulaminowo. - Cholerna Komisja Kirka - powiedział Garrison. - Wiem. Drucker skinął głową. - Postępujemy zgodnie z regułami. Od wszczęcia tego śledztwa opcja ostateczna nie wchodzi w grę. Procedury to podstawa. Postępujcie tak, jakby wszystko, co robicie, mogło trafić do protokołów Senatu, bo z tego, co wiemy... - Nie jestem z działu operacji, więc nie chcę się wtrącać - powiedział Oakeshott. -Ale zdajecie sobie sprawę, że wielu naszych ludzi darzy Kastora szacunkiem. - Jak mam to rozumieć? - rzucił Drucker. - Chcesz powiedzieć, że agenci mogą odmówić wykonania oficjalnego rozkazu? - Nie wiedzą, co on kombinuje - dokończył Oakeshott. Drucker zdecydowanie pokręcił głową. - Wykluczone. Na razie ja tu rządzę, do cholery. - Radzę tylko, żebyście byli ostrożni - ciągnął Oakeshott. - Kastor ma przyjaciół. Przyjaciele pomagają przyjaciołom. Mogą go ostrzec. Zwłaszcza dla wielu młodszych agentów jest pieprzoną legendą. - Popatrzył na Druckera. - A ty tylko szeryfem. - Podniósł smukłe dłonie w pojednawczym geście. - Chodzi mi o to, że możesz mieć kłopoty z dyscypliną. - A na to też nie mogę sobie pozwolić, kiedy wisi nade mną to cholerne senackie dochodzenie. -
Dyrektor do spraw operacji spojrzał smętnie przed siebie. - Myślisz, że któryś z jego kumpli mógłby zacząć sypać przed komisją? - Tego nie powiedziałem - zaczął Oakeshott. - Mówię tylko, że musisz być ostrożny. Drucker zmarszczył brwi. - No to zakamuflujemy to jako program specjalny. Użyjemy ludzi do zadań specjalnych. W ten sposób nikt nie będzie musiał o niczym wiedzieć. - Belknap też był od zadań specjalnych - przestrzegł Oakeshott. - Dlatego weźmiemy ludzi z innych operacji. To samo dotyczy obsługi technicznej. Inne programy, inne zabezpieczenia. Nie będzie wymiany informacji. Oakeshott przekrzywił głowę. - To bardzo zawęża grono osób, z których możesz wybierać. - Wyślemy mały, sprawny zespół. Może to i lepiej. Ta operacja musi przebiec jak w zegarku. Bo Kirk już sobie ostrzy na nas zęby, sukinsyn. To jedno, czego dowiedziałem się na dzisiejszym międzyagencyjnym lunchu. - Uśmiechnął się kwaśno. - Poza tym przekonałem się, że czasy Edgara Hoovera minęły bezpowrotnie. FBI schodzi na psy. Nie ma co marzyć, że znajdzie coś na czcigodnego senatora Bennetta Kirka i skłoni go do rezygnacji. - Z federalnych zrobiły się ostatnio straszne mięczaki - burknął Garrison. - Własnego tyłka by z peryskopem nie znaleźli. - Nikt nie twierdzi, że Kirk jest kryształowo czysty - ciągnął Drucker. - Ale też niczym się szczególnie nie splamił. Poza tym zbyt wiele mechanizmów poszło w ruch. - Podwójna przyjemność, podwójny ubaw - powiedział Garrison ponuro. Wszyscy zrozumieli aluzję: chodziło o to, że Kirk koordynował dochodzenia niezależnego prokuratora i komisji senackiej. Publiczne zapowiedzi senatora, że wypleni nadużycia w amerykańskich agencjach wywiadowczych, a także współpracujących z nimi firmach i organizacjach pozarządowych, zelektryzowały media. Działał ze zbyt wielkim rozmachem, by dało się go powstrzymać. Długofalowym priorytetem agencji szpiegowskich było przetrwanie. Oficerowie wywiadu w tych dniach zachowywali się nienagannie... albo zajmowali się usuwaniem śladów swojego nagannego zachowania. - Nie ma mowy, żebym podpisał się pod jakimkolwiek świstkiem, który mógłby trafić w ręce Kirka mruknął Drucker. - Żeby to było jasne. - Jeszcze raz zajrzał w akta personalne Ruth Robbins, po czym jego wzrok spoczął na sinej z wściekłości twarzy Willa Garrisona. - Niech go tu ściągną. W ramach operacji specjalnej. To wszystko.
- Jeśli ekipa nawali, sam go załatwię - poprzysiągł Garrison ponuro. Była to dla niego kwestia dumy zawodowej. Uznał milczenie Druckera za zgodę i lekko uniósł podbródek. - Będziesz miał czyste ręce, Gareth. To był mój błąd. Jeśli będzie trzeba, osobiście go naprawię.
Research Triangle Park, Karolina Północna
- Słuchaj, Paul, mogę cię prosić na słówko? - spytał mężczyzna ze starannie przystrzyżoną czarną brodą. Paul Bancroft zatrzymał się i podszedł do stołu konferencyjnego w kształcie litery U. - Oczywiście. O co chodzi? - Panna Bancroft... - Właśnie odwożą ją do hotelu. - Mam nadzieję, że nie mylisz się co do niej - powiedział brodacz, George Collingwood. Jego szef zwykle tolerował otwartą krytykę. To jednak była sprawa rodzinna. A rodzina była drażliwym tematem - nawet dla Paula Bancrofta. - Wkrótce będziemy wiedzieli na pewno - odparł siwowłosy filozof. - Nie możemy przyspieszyć... procesu aklimatyzacji. Trzeba posuwać się krok po kroku. Tak jak to było w twoim przypadku. - Mówisz tak, jakby chodziło o pranie mózgu. - Wtajemniczenie w kult rozumu. Każdemu przydałoby się trochę wyczyścić mózg. - Nie niepokoi cię ta jej zabawa w detektywa? - Wręcz przeciwnie. Miała podejrzenia i dałem jej sposobność ich wyjawienia. Teraz może zająć się czymś innym. Zostawić te sprawy za sobą. To dobry pierwszy krok na drodze do inicjacji. - Inicjacji w kult rozumu. - Collingwood delektował się każdym słowem. - Cóż, ty znasz ją najlepiej. Chodzi tylko o to, że Komisja Kirka wisi nad nami jak chmura burzowa i jeden spadający kryształek może pociągnąć za sobą grad. - Zerknął na akta senatora z Indiany, które studiował jego współpracownik. - Rozumiem - odparł Paul Bancroft niewzruszony. - I zdaję sobie sprawę, że mogę się co do niej mylić. Ale jestem pełen nadziei. - Oby ta nadzieja nie okazała się płonna. - Collingwood błysnął ponurym uśmiechem.
Postawna kobieta o sterczących czarnych włosach wcisnęła kilka guzików na pulpicie; z cichym szumem wąska metalowa platforma podniosła się z dolnej kondygnacji i wsunęła do sąsiedniej gabloty. Kobieta nazywała się Giną Tracy i była najmłodszym stażem członkiem zespołu. Przyłożyła dłoń do wklęsłej szklanej płyty. Kiedy skaner rozpoznał odcisk jej dłoni, otworzył się boczny panel i kobieta wyjęła plik dokumentów. Wydrukowane były na papierze, który czerniał natychmiast po wystawieniu nawet na słabe światło ultrafioletowe, choćby takie, jakie emitowały zwykłe żarówki i jarzeniówki. Oświetlenie w siedzibie Thety było starannie przefiltrowane, tak by wyeliminować wszystkie długości fali krótsze od indygo. Gdyby ktoś wykradł dokumenty z ośrodka, od razu stałyby się bezużyteczne, jak naświetlone negatywy. - Ekipa jest już w drodze do La Paz - powiedziała i rozdała akta dotyczące projektu rekultywacji ziemi w tamtym regionie. - Miejscowy pseudospołecznik organizuje strajki i hamuje prace. Okazuje się, że płaci mu za to lokalny przedstawiciel francuskiego konglomeratu. - Można się było spodziewać. - Paul Bancroft skinął głową. - Spalimy go. Upublicznimy kopie jego dokumentów finansowych, pokażemy, jakie kwoty wpływały na jego konto. Był bardzo niechlujny. Wszystko podpisywał własnym nazwiskiem. Od razu zostanie zdyskredytowany. - Uśmiechnęła się. - NKNL, palancie. - NKNL - tak w skrócie Theta określała swój podstawowy cel: największa korzyść dla największej liczby ludzi. - Doskonale - przyznał Bancroft z lubością. - Gorzej wygląda sprawa anulowania długów państw afrykańskich. To przez biurokrację Unii Europejskiej jest strasznie zagmatwana. Wzięliśmy jednak na cel mało znanego belgijskiego polityka. Stoi nisko w hierarchii, ale okazuje się, że ma wielki wpływ na tych wyżej postawionych. Jest bystry, pryncypialny i pracowity, dzięki temu zdobył sobie ich zaufanie. I ostro sprzeciwia się umorzeniu długów krajom Trzeciego Świata, wszystko jedno, w jakiej formie. To ideolog. Burgess ma jego akta personalne. - Odwróciła się do współpracownika, mężczyzny o ostrych rysach, którego blond włosy były tak jasne, że wydawały się niemal białe. Nazywał się John Burgess i przez dziesięć lat kierował działem śledczym Kroll Associates, zanim przeszedł do Grupy Theta. - Jest nie tylko ideologiem, ale i kawalerem - powiedział. - Bezdzietny. Jedno z rodziców żyje, ale ma alzheimera. Przeprowadziliśmy symulacje. Werdykt brzmi: skróćmy jego męki... czy raczej męki innych. - Wszyscy za? - spytał Bancroft. - Oba zespoły sprawdziły to niezależnie - przyznał Collingwood - i doszły do tego samego wniosku. Jeśli facet jutro się nie obudzi, świat stanie się lepszy. NKNL, zgadza się?
- Dobrze - zgodził się Bancroft poważnym tonem. - Ajeśli chodzi o tego bankowca z Indonezji - ciągnął Collingwood -to wygraliśmy. Wczoraj wieczorem dostał telefon, dziś podał się do dymisji. - Zgrabnie załatwione - pochwalił Bancroft. Przez następne pół godziny omawiali kolejne akta. Oporny dyrektor południowoafrykańskiej kopalni, działacz religijny z Gudżaratu w Indiach, magnat telekomunikacyjny z Tajlandii: wszyscy byli źródłem dużego cierpienia, którego można było uniknąć. Niektórzy zostaną zmuszeni do dymisji albo zmiany zachowania; w przypadkach, w których szantaż był niemożliwy, elitarny szwadron egzekucyjny zrobi swoje, pozorując śmierć w wypadku lub z przyczyn naturalnych. Zdarzało się oczywiście, że Grupa Theta uciekała się do działań spektakularnych, jak wtedy, gdy zorganizowała zamach na Martina Luthera Kinga - tragiczny, ale konieczny, jak uznali wszyscy - by dać nowy impuls ruchowi na rzecz praw obywatelskich. Albo kiedy spowodowała katastrofy wahadłowców NASA, by zachęcić do obcięcia funduszy topionych w bezsensownym programie. Śmierć garstki osób oznaczała ocalenie tysiąca innych, miliardy dolarów na bardziej pożyteczne programy. Musieli jednak uważać. Choć symulacje były coraz bardziej rozbudowane, wiedzieli, że nigdy nie będą w stu procentach niezawodne, nawet gdyby pracowały nad nimi najpotężniejsze komputery. Wreszcie Bancroft i członkowie rady doszli do ostatniej teczki. To był najbardziej drażliwy problem. Złożona sekwencja wydarzeń - jak trik bilardowy - której początkiem miała być śmierć całej narodowej reprezentacji piłkarskiej pewnego kraju. Jeden z tamtejszych gubernatorów zaprosił drużynę - wysławianą pod niebiosa po zwycięstwie w mistrzostwach świata przed trzema dniami do swojej posiadłości na uroczyste przyjęcie. Udostępnił piłkarzom prywatny samolot, cenny, troskliwie odnowiony zabytek z czasów II wojny światowej, upamiętniający ojca gubernatora, bohatera wojennego. Eksplozja podczas lotu, w której zginą sławni młodzi sportowcy, początkowo okryje kraj żałobą. Zarazem jednak pogrzebie szansę gubernatora w ogólnokrajowych wyborach, które odbędą się następnego dnia, to jego bowiem opinia publiczna obarczy winą za tragedię. Tylko tak można było zapobiec powstaniu fatalnego rządu i zapewnić zwycięstwo zwolennikowi reform. Drużyna piłkarska przestanie istnieć; zginie kilkanaście osób. Nie była to łatwa decyzja. Ale kraj dzięki temu rozkwitnie. Napłyną inwestycje zagraniczne, gospodarka będzie się dynamicznie rozwijać, a to pozwoli ocalić tysiące istnień ludzkich. Bancroft długo milczał. Takich decyzji nie można było podejmować pochopnie. Odszukał spojrzeniem najstarszego analityka przy stole, Hermana Liebmana. - Co o tym sądzisz, Herm? - spytał cicho. Liebman przeczesał dłonią przerzedzone siwe włosy.
- Jak zwykle zwracasz się do mnie, bo pamiętam wszystkie sytuacje, kiedy coś nie ułożyło się po naszej myśli - powiedział kąśliwie. - Gubernator to kleptokrata, bez dwóch zdań. Będą z nim same kłopoty. Z drugiej strony, przypomina mi się Ahmad Hasan al-Bakr. - Kto? - spytała Tracy. - Kawał fiuta. Awanturniczy iracki przywódca, który w latach siedemdziesiątych współrządził z innym świeckim sunnitą. Jeszcze cię tu nie było, Gino. Ale Paul pamięta. Długo się nad tym głowiliśmy i wszyscy analitycy doszli do wniosku, że z nich dwu to al-Bakr jest gorszy. Wysłaliśmy więc grupę agentów do Iraku. To było w 1976 roku. Z technicznego punktu widzenia wszystko poszło świetnie. Atak serca wywołany za pomocą środków chemicznych. Cała władza dostała się w ręce jego wspólnika, Saddama Husajna. - Nie jest to dla nas powód do chwały - przytaknął Paul. - Dla mnie - poprawił go Liebman. - Bo... Paul jest zbyt taktowny, by o tym wspomnieć... to ja najbardziej obstawałem przy tym, by usunąć al-Bakra. Wszystkie symulacje zdawały się potwierdzać, że mam rację. - To było dawno temu - powiedział Bancroft łagodnie. - Od tamtego czasu udoskonaliliśmy algorytmy Theta. Nie wspominając już o tym, że korzystamy z komputerów o nieporównanie większej mocy obliczeniowej. Nie jesteśmy doskonali, nigdy nie byliśmy. Ale ogólnie świat dzięki nam stał się lepszy. Gdyby nie Thety, wielu ludzi, którzy dziś żyją, i to żyją dobrze, produktywnie, zmarłoby we wczesnym dzieciństwie. Herm, jesteśmy chirurgami... wiesz o tym, jak my wszyscy. Cięcie skalpelem to forma przemocy. Nie wykonuje się go bez potrzeby. Czasem jednak interwencja chirurgiczna jest niezbędna dla ratowania życia. Trzeba wyciąć nowotwór, Usunąć zator, odszukać przyczynę choroby. Wielu ludzi umiera podczas operacji. Ale dużo więcej ginie dlatego, że jej nie wykonano. Odwrócił się do Burgessa.Zabawne... oglądałem ten mecz na mistrzostwach świata. Niewiarygodnie waleczna drużyna. A kiedy Rodriguez zdobył gola, ta jego radość... - Uśmiechnął się na to wspomnienie. -Ale przeprowadziliśmy obliczenia. Okazja, by wpłynąć na sposób rządzenia w kraju, w którym całe społeczności, całe pokolenia cierpią z powodu złej polityki... nie możemy jej przepuścić. Może to być jedna z najważniejszych decyzji w tym roku. - Z drugiej strony, pomyślmy o dwunastu ludziach, którzy będą na pokładzie tego samolotu. Liebman nie rzucał wyzwania; wiedział, że Bancroft oczekuje od niego, by przedstawił nie tylko długofalowe konsekwencje, na które liczyli, ale także te bezpośrednie. - Młodych ludziach. - Postukał palcem w drugą kartkę w aktach. - Trzech z nich jest żonatych. W tym Rodriguez; jego żona urodziła już dwie córki i znów jest w ciąży. Mają nadzieję, że tym razem będzie chłopak. Poza tym wszyscy
mają rodziców, większość ma też dziadków. Skazujemy tych ludzi na straszliwe, długotrwałe cierpienie. No i cały naród pogrąży się w żałobie. - Wszystkie te czynniki zostały uwzględnione w symulacjach komputerowych - wyjaśnił Bancroft łagodnie. - Nie byłoby się nad czym zastanawiać, gdyby korzyści nie przewyższały strat. Mieszkańcy tego znękanego kraju - zwłaszcza dzieci - zasługują na to, byśmy podjęli starannie przemyślaną decyzję. Nigdy nie dowiedzą się prawdy o tym, co się stało, ani jakie były tego przyczyny, więc nigdy nam nie podziękują. Ale za cztery-pięć lat będą mieli za co dziękować. - NKNL - mruknął Burgess cichym, monotonnym głosem, jakby odmawiał modlitwę. - Tu macie coś, co wam poprawi humor - powiedział Collingwood śpiewnym głosem i podniósł kopię komunikatu prasowego wydanego przez Fundację Culpa. - William Culp pokryje koszty kolejnej serii prób nad szczepionką przeciw AIDS w Kenii. - I to jemu przypiszą całą zasługę - stwierdziła Tracy z gorzką ironią. - To takie niesprawiedliwe. - Nie dla chwały tu jesteśmy - odparł Bancroft szorstko. Wiedział jednak, że nie ma co kruszyć kopii o jeden cyniczny żart; wszyscy z Grupy Theta byli idealistami do szpiku kości. Odwrócił się do Liebmana. - Co do drużyny piłkarskiej... myślisz, że podjąłem złą decyzję? Po krótkim namyśle Liebman pokręcił głową. - Wręcz przeciwnie. Najlepsze decyzje, najmądrzejsze, te, które naprawdę zmieniają coś na lepsze, często są najbardziej bolesne. Ty mnie tego nauczyłeś. Nauczyłeś mnie wielu rzeczy. I nadal się uczę. - Ja też - odparł doktor Bancroft. - Wiesz, Platon twierdził, że uczyć się to tyle, co przypomnieć sobie. Z pewnością tak jest w moim wypadku. Bo bardzo łatwo zapomnieć, jak wielu ludzi ma klapki na oczach w sprawach moralności. Rządy prowadzą politykę, której skutkiem jest śmierć dziesiątków tysięcy ludzi... i to skutkiem łatwo dającym się przewidzieć, jak w przypadku nieprzemyślanej polityki zdrowotnej. Ale gotowe są wydać miliony na śledztwo w sprawie jednego zabójstwa. Spojrzał prosto przed siebie. - Co dzień na AIDS umiera tyle osób, ile zginęłoby, gdyby rozbiło się dwadzieścia wyładowanych pasażerami jumbojetów, a przywódcy nawet palcem nie kiwną. Natomiast śmierć jednego durnego arcyksięcia może skłonić całe narody do wojny. Dziecko wpada do studni i cały świat wstrzymuje oddech. Głód dziesiątkuje mieszkańców rozległych regionów globu, a na pierwszych stronach pisze się o wybrykach gwiazd. - To niesamowite - przytaknęła Tracy. - Raczej potworne - zdenerwował się Bancroft, czerwony na twarzy.
- Najbardziej żałosne w tym wszystkim jest to, że Grupa Theta musi spełniać dobre uczynki w tajemnicy - powiedział Collingwood - zamiast spotykać się z wdzięcznością całego świata. Mówię serio. - Odwrócił się do doktora Bancrofta. - Czy ludzkość miała kiedykolwiek takiego dobroczyńcę, jak ty? To nie pochlebstwo, to fakt. Potwierdziłyby to Craye z dołu. Tak szczerze: czy jakakolwiek organizacja uczyniła więcej dobrego niż Grupa Theta? Burgess rozłożył dłonie na aktach Bennetta Kirka.
- Dlatego właśnie musimy się chronić. Żeby dalej robić, co do nas należy, potrzebujemy spokoju. Spójrzmy prawdzie w oczy. Wielu ludzi najchętniej doprowadziłoby nas do upadku. - Niekiedy - odparł doktor Bancroft głosem spokojnym i nieustępliwym zarazem - większe dobro, któremu służymy, wymaga, żebyśmy to my ich doprowadzili do upadku.
Rozdział 15
Waszyngton
Omach Harta mieszczący biura Senatu, między Constitution Avenue a Drugą ulicą, udostępniał sto tysięcy metrów kwadratowych powierzchni biurowej na dziewięciu kondygnacjach senatorom i personelowi pomocniczemu. Ojcowie republiki ustalili, że senatorów będzie po dwóch z każdego stanu; liczba pracowników w ich biurach przekraczała obecnie dziesięć tysięcy. Marmurowa fasada, przypominająca kratę, osłaniała okna przed słońcem znad Atlantyku; przestronne atrium, kryte sufitem ze świetlikami, zdobił mobil Alexandra Caldera Góry i chmury, monumentalna praca z czarnej stali i aluminium. Otaczały ją windy i kręte schody; górą biegły pomosty. Dwupoziomowe biuro senatora Bennetta Kirka zajmowało część szóstego i siódmego piętra. Pokoje, choć okazałe, nie były zbyt luksusowe -standardowe, kwieciste wschodnie dywany, w recepcji boazeria z barwionego dębu, nie z orzecha. Mimo to sprawiały solidne wrażenie, pasowały do panującej na szczytach władzy atmosfery skupienia. Gabinet senatora był największy i najciemniejszy, ale także pozbawiony jakichkolwiek oznak osobistych upodobań; widać było, że gospodarz odziedziczył meble po poprzednikach i pozostawi je następcom. Philip Sutton, szef biura senatora od przeszło dziesięciu lat, oglądał w C-SPAN transmisję z obrad w sali przesłuchań, pięć kondygnacji niżej. Ostatnio najłatwiej było dowiedzieć się, gdzie jest Kirk, właśnie z telewizji. Sutton zerknął na zegarek; senator wyszedł z przesłuchania przed minutą, pewnie zaraz będzie w gabinecie. Wyłączył mały telewizor i zobaczył w ciemnym ekranie swoje odbicie: niski, pękaty, łysiejący - nie był kimś, kogo pokazaliby w porze największej oglądalności. Paznokcie miał obgryzione prawie do krwi. Tacy jak on nie wygraliby wyborów nawet na hycla. Był urodzonym adiutantem, nie dowódcą, i godził się z tym bez goryczy czy żalu. Jeśli chciał wiedzieć, czego mu brakowało, wystarczyło, że spojrzał na Bennetta Kirka, i widział to jak na dłoni. Senator właśnie wszedł i Sutton mógł napatrzyć się do woli na jego charakterystyczny swobodny chód, szerokie ramiona, wąski, wręcz delikatny nos, gęste srebrzyste włosy, które zdawały się lśnić własnym światłem. Senator Kirk był inteligentny, rzeczowy i porywczy, a i próżności mu nie brakowało. Sutton znał wszystkie jego przywary i słabostki, ale nie umniejszało to podziwu, jakim go darzył. Tym, co ujmowało go w Bennetcie Kirku, był nie tylko wygląd; senatora cechowało także coś, co można nazwać jasnością celów, może nawet prawością. Pretensjonalne słowa, na które Kirk by się wzdrygnął, trudno to było jednak ująć inaczej. - Phil, chyba jesteś zmęczony - powiedział senator szorstko i objął go ramieniem. - Prawdę mówiąc, wyglądasz, jakbyś żywił się daniami z automatów. Kiedy wreszcie zrozumiesz, że zupy w proszku nie są zdrową żywnością? Sutton przyjrzał mu się uważnie, ale, miał nadzieję, dyskretnie. Nie chciał, by senator czuł się
skrępowany swoim stanem zdrowia, a objawy choroby jak dotąd były właściwie niedostrzegalne. Sutton od wielu tygodni pomagał mu kierować żmudnym dochodzeniem, ale ciężar spoczywał głównie na barkach Kirka. Za duży. Nawet na zdrowym człowieku odbiłby swoje piętno. - Interesują cię nowe oferty? - spytał Sutton. - Jeszcze nigdy tylu ludzi nie chciało ci pomóc.
- Nie kuś, chłopcze. - Senator opadł na skórzany fotel odwrócony oparciem do okna. Wyjął z kieszeni spodni małą brązową buteleczkę z plastiku, otworzył ją i połknął owalną żółtą tabletkę bez popijania. - Zobaczmy. Rano dzwonił Arch Gleeson, wiesz, były kongresmen, obecnie zarejestrowany lobbista Narodowego Stowarzyszenia Przemysłu Kosmicznego. Jakoś nagle ich olśniło, że chcieliby ci pomóc w zbiórce funduszy na przyszłe kampanie. - Ach, ci lobbiści z przemysłu obronnego. Nieśmiali jak szczury w śmietniku. - Aha, i mimochodem wspomniał, że jeśli nie jesteś zainteresowany, to samo zaproponuje komuś z twoich rywali. „Chcemy tylko pomóc" - powtarzał. Pomóż nam pomóc tobie, bo inaczej... do tego to się sprowadzało. - Boją się, co może wywęszyć komisja. I jaki będzie z tego smród. Trudno się dziwić, że dbają o własne interesy. - Prawdziwy z ciebie chrześcijanin - odparował Sutton z ironicznym uśmiechem. - Inna firma zaproponowała Amandzie stanowisko wiceprezesa do spraw kształtowania wizerunku. - Żona senatora uczyła angielskiego w szkole średniej; oferta była tylko kolejną oczywistą próbą dotarcia do szefa senackiej komisji śledczej. - Domyślam się, co Amanda na to powie - zachichotał. - Cóż, subtelni to oni nie są. - Pensja byłaby całkiem spora. Podali w przybliżeniu. - Spytaj, czy mnie by nie zatrudnili - zakpił senator. Od czasu powołania Komisji Kirka takie zawoalowane groźby i propozycje łapówek pojawiały się dzień w dzień. Kirk nie był święty; Sutton krzywił się na jego poparcie dla programów rozwoju produkcji etanolu, dług wdzięczności wobec wpływowego zwolennika z tej branży. Z drugiej strony, jak każdy pracownik Senatu, zdawał sobie sprawę, że takie są realia polityki. Na ogół jednak senator nie dawał się wciągnąć w nieczyste gry. A teraz miał widoki na wygraną. Nikt z tych, którzy próbowali wywrzeć na niego wpływ, nie wiedział, że nic już nie mogło go powstrzymać czy zachwiać w postanowieniu. Bennett Kirk powiedział o diagnozie tylko najbliższym współpracownikom i żonie. Nikt inny nie musiał wiedzieć, że u Bennetta Kirka wykryto agresywną, nieuleczalną odmianę chłoniaka. W chwili, kiedy lekarz postawił diagnozę, nowotwór był już w czwartym stadium.
Senator nie dożyje następnych wyborów. Teraz obchodziło go tylko to, co po sobie zostawi, a tego nie można było kupić za żadne pieniądze. Sutton tylko od czasu do czasu widział oznaki bólu, który trawił senatora: delikatny skurcz twarzy czy przelotny grymas. Bennett Kirk postanowił jednak ignorować bądź przezwyciężać wszystkie objawy do czasu, kiedy choroba przerwie tamy stoicyzmu. - Jest coś jeszcze, zgadza się? - Kirk spojrzał Suttonowi w oczy. Zmienił pozycję w fotelu, założył nogę na nogę, po czym znów je wyprostował, próbując usadowić się wygodnie. Uniemożliwiały to jednak przerzuty do kości. - Widzę to po tobie. Znowu przyszła wiadomość, tak? Sutton po chwili skinął głową. - Kolejny e-mail od Genesis. - Traktujesz tego dziwoląga poważnie? Szef biura ponuro pokiwał głową. - Już o tym mówiliśmy. Z poprzednich wiadomości wynika, że ma dostęp do głęboko ukrytych tajemnic. Przyznaję, jest dość mglistą postacią, ale musimy traktować go całkiem poważnie. - Cóż więc ta ektoplazma mówi tym razem? Sutton podał senatorowi wydruk ostatniego e-maila. - Genesis obiecuje informacje, w tym nazwiska, daty, namiary na możliwych świadków i sprawców. Hojny dar.
- Pamiętaj moją dewizę: zawsze patrz darowanemu koniowi w zęby. Tylko że jeśli koń jest niewidzialny, nie można mu zbadać uzębienia, co? - Nie możemy tego zignorować. To zbyt dobre. Zbyt cenne. Informacje, których nie zdobylibyśmy na własną rękę, bez względu na to, ilu zatrudnilibyśmy śledczych. Będziemy mogli zdemaskować i rozbić spisek, który, jak się wydaje, trwa dłużej, niż ty jesteś w Senacie. - Albo zostaniemy bez gaci w deszczu. To może być największy żart w dziejach. - Zbyt wiele tu możliwych do potwierdzenia, i potwierdzonych, faktów. - Wiesz, w polityce mówi się, że zawsze trzeba sprawdzać źródło. Nie lubię porozumiewać się z duchami. Niedobrze mi się od tego robi. - Senator Kirk spojrzał Suttonowi prosto w oczy. - Muszę wiedzieć, kim jest Genesis. Udało się coś ustalić?
Sutton nerwowo wzruszył ramionami. - Jesteśmy w niezręcznej sytuacji. Normalnie zwrócilibyśmy się z tym do agencji śledczych i szpiegowskich. Tyle że to właśnie one są przedmiotem twojego śledztwa. Kirk odchrząknął. - Założę się, że wielu z tych drani chciałoby dostać Genesis w swoje ręce przede mną. - Mówi się - wtrącił szef biura - że pozwala zobaczyć swoją twarz... tylko tym, którzy zgodzą się, by potem ich zabił. Niewielu jest aż tak ciekawych. - Chryste, mam nadzieję, że tylko się zgrywasz. - Usta senatora były uśmiechnięte, ale oczy już nie. -1 że Genesis nas nie podpuszcza.
Wschodni Urugwaj
Javier Solanas poklepał się po pełnym brzuchu, dopił resztę piwa, rozejrzał się i uznał, że jest szczęśliwy jak nigdy, tak szczęśliwy, że bardziej już chyba nie można. Jego skromne ranczo pod Paysandu nie miało w sobie nic nadzwyczajnego; w Urugwaju były tysiące większych i lepiej prosperujących. Ale on zbudował to wszystko własnymi rękami, choć zaczynał od trzech małych działek - on, syn pasterza kóz! Przyjęcie nie było nawet na jego cześć; wydali je z okazji urodzin Eleny, jego żony od czterdziestu lat. Tym lepiej. Nadmierna pycha mogłaby ściągnąć zły urok. Zresztą, nawet zły urok był Elenie niestraszny. Urodziła mu pięcioro dzieci - trzy córki, dwóch synów - wszystkie już dorosły i miały własne dzieci. Javier miał trzech zięciów i dwóch nawet lubił! Czy można być większym szczęściarzem? Stół zastawiony był na wpół opróżnionymi talerzami i półmiskami. Najlepszą urugwajską wołowinę upieczono na grillu, polano sosem chimi-churri. Javier zrobił swoją specjalność, morcilla dulce, czyli krwawą kiszkę z orzechami i rodzynkami. Były też faszerowane słodkie papryczki Eleny. Wszystko łapczywie pałaszowane. I obficie popijane piwem Javiera. A jaką minę zrobiła jego piękna, ciemnooka Elena, kiedy wręczył jej dwa bilety na samolot! Zawsze marzyła o tym, by zobaczyć Paryż, i teraz pojadą tam we dwoje. Już jutro. - Nie trzeba było! - krzyknęła Elena, ale jej rozpromieniona twarz mówiła: „Dzięki Bogu, że to zrobiłeś". Oto, co znaczy być mężczyzną: być otoczonym przez gromadę dzieci i wnuków, móc nakarmić ich wszystkich do syta, tak by nie zdołali już wziąć do ust ani kęsa! Nieźle jak na syna pasterza! - Toast! - zawołał Javier. - To będzie już ósmy - zauważyła jego córka Evita. - Papi! - wtrąciła jej starsza siostra, Marie. Właśnie karmiła młodsze dziecko i nie spuszczała oka ze starszego. - Skończyła się odżywka. Pedro uwielbia tartą marchew. - Piwo też się skończyło - dodał mąż Evity, Juan. - I pepsi! - krzyknęła Evita.
- Pojadę do sklepu - zaofiarował się Juan.
- Czyim samochodem? - spytał Javier. - Twoim? - zasugerował tamten nieśmiało. Javier wskazał gestem trzy puste butelki po piwie obok talerza Juana. - Ja pojadę-powiedział. - Nie jedź - zaprotestowała żona. - Wracam za pięć minut. Nawet nie zauważysz, że mnie nie ma. - Podniósł się od stołu i podszedł do tylnych drzwi. Kiedy brał ślub z Eleną, miał brzuch płaski jak pampasy; teraz musiał się pochylić, żeby zobaczyć własne stopy. Elena mówiła mu, że „kochanego ciałka nigdy za wiele", ale Javier pomyślał, że może przydałoby się więcej ruchu. Jako głowa domu musiał dawać dobry przykład rodzinie. Wszedł do pomalowanego na zielono garażu - nikt by nie zgadł że to dawny kurnik - zamknął za sobą wąskie drzwi i włączył światło. Wcisnął guzik podnoszący drzwi garażowe. Ani drgnęły. Spróbował jeszcze raz. Znowu nic. Będzie musiał podnieść je ręcznie. Zrobił krok i poczuł się dziwnie. Zaczerpnął powietrza raz, potem drugi. Niby oddychał, a nie mógł złapać tchu. Światła zamigotały i zgasły. Javier pomyślał, że to dziwne. Zrobiło mu się ciemno przed oczami, mięśnie zwiotczały i powoli osunął się na beton. Czuł, że leży, czuł ciało, jedzenie, krew, kości. Czuł, że mucha usiadła mu na czole, że zlatują się następne, by się nim pożywić. Wiedział, że zaraz straci świadomość. To chyba atak serca. A może udar? Nie tak to sobie wyobrażał. Choć niezbyt często myślał o śmierci. Myśli kłębiły się, wirowały w jego głowie. A więc tak to wygląda, pomyślał. Szkoda, że nie mogę im powiedzieć. To nie takie straszne. Najważniejsze, by nie bać się ciemności. A potem świadomość zaczęła ulatniać się jak poranna rosa i muchy zebrały się w gęstą chmurę. Dwaj mężczyźni patrzyli przez lornetkę ze skraju pola pszenicy po drugiej stronie drogi. - Myślisz, że bardzo cierpiał? - spytał jeden. - Uduszenie azotem to chyba najlżejsza śmierć - odparł drugi, bardziej doświadczony. Przedstawiał się jako Smith, przynajmniej wtedy, kiedy wykonywał zlecone mu zadanie. Nie czujesz, że brak ci tchu, bo w płucach zbiera się dwutlenek węgla. Brakuje tlenu, ale nie wiesz,
co się dzieje. To tak, jakby ktoś nagle zgasił światło. - Człowiek chyba wie, kiedy umiera - powiedział jego wspólnik, wysoki mężczyzna o rudawozłotych włosach, znany jako pan Jones. - Marco Brodź nie wiedział. - Fakt - stwierdził pan Jones. - Pocisk dużego kalibru w głowę. Niezdążył. O, to jest najlżejsza śmierć. - Oba rodzaje śmierci są lekkie. Nawet szybko działające trucizny to drobiazg w porównaniu z tym, co szykuje nam natura. Rak pożerający cię od wewnątrz. Tak umarła moja mama, okropność, mówię ci. Albo straszliwy, miażdżący ból przy zawale serca - tata to przeszedł i opowiadał mi, jakie to uczucie. Śmierć z przyczyn naturalnych jest parszywa. Lepiej załatwić to tak. Po naszemu. - Skąd wiedziałeś, że to Javier pójdzie do garażu, nie ktoś inny? - Co, miałby pozwolić, żeby ktoś inny prowadził jego nowiutkiego sedana? Człowiek taki jak on? Widać, że nie znasz tutejszych realiów. - Wcisnął guzik ulepszonego nadajnika radiowego i drzwi oddalonego o dwieście metrów garażu się podniosły. Napełnienie garażu czystym azotem ze zbiornika ze skroplonym gazem zajęło prawie pół godziny. Wywietrzenie go zajmie niecałą minutę. Pan Jones spojrzał przez lornetkę i ustawił ostrość. Zobaczył mężczyznę leżącego na betonie, z plamą moczu w kroku spodni i chmurą much na twarzy. - Po śmierci nie da się zachować godności - zauważył. - Ale wygląda, jakby spał, nie sądzisz?
Jego towarzysz, pan Smith, podniósł lornetkę do oczu i wytężył wzrok. - Trudno powiedzieć. Na pewno wygląda na martwego.
Raleigh, Karolina Północna
W drodze powrotnej do hotelu przez głowę Belknapa przebiegały ciągle te same obrazy. Niewidzące, szeroko otwarte oczy Ruth, strużka krwi lśniąca w kąciku obwisłych ust. W jednej chwili mówiła, oddychała, rozumowała; w następnej po prostu przestała istnieć, pozostawiła
po sobie tylko martwą powłokę. Nie, nie tylko. Pozostawiła też dwu synów, którzy zostali sierotami, i zachowane w pamięci innych wspomnienia jej cennego, wyjątkowego życia. Życia, które zgasiła starannie wymierzona kula. Kula, która nadleciała bezszelestnie, co świadczyło, że strzał padł ze sporej odległości. Snajper musiał więc być doskonałym strzelcem. Belknap byłby następną ofiarą, gdyby nie dał nura w krzaki, gdy tylko zauważył, co się stało. Czemu nasłano na nich snajpera? Kto był zleceniodawcą? I jak ich wyśledzono? Belknap próbował analizować to na chłodno, ale czuł, jak wzbiera w nim gniew, jak oplata mackami jego kamienne serce. Ilu przyjaciół już zginęło na jego oczach? A do tego trzeba dodać ukochaną Yvette: wspomnienie, które chciał schować jak najgłębiej, niczym odpady nuklearne w kanistrach zakopanych w pustynnych kopalniach soli. Coś w nim marzenie o człowieku, którym mógł zostać - umarło wraz z jego żoną. Tam, gdzie jest piękno, można znaleźć śmierć. Wszedł do holu Marriotta punktualnie o czwartej. Andrea Bancroft już czekała; piła coś w białej porcelanowej filiżance przy jednym z niskich stolików na prawo od wejścia. Miał nadzieję, że zgodnie z jego instrukcjami nie ruszała się z hotelu. Po tym, co stało się w Rock Creek, obawiał się nie tylko o siebie, ale i o nią. Instynktownie obrzucił resztę holu szybkim spojrzeniem, prześliznął się wzrokiem po wnętrzu jak gąbka po mokrej szybie. Włosy zjeżyły mu się na karku. Coś było nie tak. Gdyby spróbował przestrzec Andreę, naraziłby ją na niebezpieczeństwo; wskazałby ją przeciwnikom. Nie po nią przyszli; inaczej już by jej tu nie było. Nie miał czasu na myślenie, musiał działać, najlepiej szybko, w sposób nieobliczalny, trudny do przewidzenia. Nie zawracaj; to przewidzieli. Wejdź do środka! Nie zwalniając kroku, przeszedł przez hol. Kątem oka zobaczył, jak Andrea zrywa się z miejsca. Myślała, że jej nie zauważył, i ruszyła za nim. Właśnie tego nie powinna robić. Obejrzał się i gorączkowo usiłował dać jej znak oczami; spojrzał na nią, jakby jej nie zauważał, co miało znaczyć: „Ignoruj mnie, jak ja ignoruję ciebie. Udawaj, że się nie znamy". Przeszedł szybkim krokiem przez hol i - zamiast zatrzymać się przy recepcji czy zaczekać na windę pchnął nieoznakowane drzwi wahadłowe za recepcją. Znalazł się w przechowalni bagażu. Dywan w lilie przeszedł w twardą posadzkę, miejsce żyrandoli zajęły jarzeniówki; po bokach długiej wnęki ciągnęły się półki z walizkami. Biegł i jednocześnie analizował zagrożenie. Co właściwie zobaczył w holu? Mężczyznę -
niepozornego, może czterdziestoletniego, w zwyczajnym szarym garniturze - który czytał gazetę w fotelu. Na ukos od niego siedzieli mężczyzna i kobieta, oboje koło trzydziestki. Biały porcelanowy imbryk, dwie białe filiżanki. Nic, co zwróciłoby uwagę laika. Czujność Belknapa wzbudził fakt, że kiedy wszedł, ani mężczyzna, ani kobieta nie podnieśli wzroku, choć siedzieli przy samych drzwiach. Typowa para przynajmniej zerknęłaby na nieznajomego. Ci dwoje jednak nie musieli; zobaczyli go już wcześniej, przez szybę obok szerokich drzwi obrotowych. Kobieta rzuciła za to spojrzenie starszemu mężczyźnie po drugiej stronie holu, trzymającemu gazetę trochę za nisko, by ją czytać. No i te ich buty. Starszy mężczyzna siedział z nogami skrzyżowanymi w kostkach tak, że widać było podeszwy, niepasujące do drogich skórzanych butów; czarna guma, nie skóra. Kobieta była szykownie ubranajasna bluzka, ciemna spódnica - a mimo to jej buty też miały grube gumowe podeszwy. Staranny makijaż, włosy upięte na karku, elegancki strój; tylko te gumowe podeszwy kłóciły się z obrazem całości. Belknap zobaczył to wszystko w mgnieniu oka, instynktownie; dłużej trwało, nim poukładał sobie to w głowie. Znał tych ludzi: nie osobiście, tylko zawodowo. Znał ten typ. Wiedział, jak ich wyszkolono; wiedział, kto ich wyszkolił. Tacy jak on. Byli nieprzyjaciółmi, ale, co gorsza, także kolegami po fachu. Członkami grupy specjalnej Wydziału Operacji Konsularnych. Nie było innej możliwości. Świetnie wyszkoleni profesjonaliści, wykonujący rozkazy. Nie przywykli do porażek; nie mieli po temu powodu. Belknap nieraz uczestniczył w podobnych akcjach. Wszystkie zakończyły się szybkim sukcesem. Skąd wiedzieli, że się tu zjawi? - zastanawiał się - ale nie pora na takie pytania. Na końcu pomieszczenia były następne wahadłowe drzwi, z małym okienkiem; Belknap pchnął je i znalazł się w dużej kuchni. Drobni, śniadzi mężczyźni o prostych czarnych włosach zmywali i przygotowywali potrawy; nikt nie usłyszał intruza przez szum wody w kranach i brzęk aluminiowych garnków na kuchenkach. Na stalowych wózkach piętrzyły się stosy puszek z warzywami, wielkości małych baryłek ropy. W kuchni było tylne wyjście - ale na pewno obserwowane. Była też mała winda dla obsługi. Usłyszał za plecami głośne kroki: Andrea przybiegła tu za nim. Właśnie tego nie powinna robić. Nie była profesjonalistką, nie zrozumiała nic z tego, co próbował jej przekazać. Kolejny dźwięk: trzask odbezpieczanego pistoletu. Niski żylasty mężczyzna wyłonił się z wnęki przy windzie. W ręku trzymał pistolet M9, wymierzony w Belknapa. Cholera jasna! Nie tylko Andrea popełniła błąd. Grupa dobrze się rozlokowała; nie zapomnieli o windzie dla obsługi hotelowej. Andrea pociągnęła Belknapa za ramię. - Co jest grane?
Niski żylasty mężczyzna - o stalowych oczach w szerokiej, ogorzałej twarzy - podszedł bliżej, mierząc to do niego, to do niej. - Przedstawisz mnie przyjaciółce? - warknął. Andrea wstrzymała oddech. - O Jezu. To nie dzieje się naprawdę. To tylko sen. Troje w holu. Nie pięcioro czy siedmioro. Troje. To znaczyło, że w operacji uczestniczyli tylko agenci do zadań specjalnych - weterani dopuszczeni do najtajniejszych spraw wydziału. Skoro w holu było ich troje, mężczyzna z matowym czarnym pistoletem musiał być sam. Zaraz wezwie pozostałych-ale jeszcze tego nie zrobił. Chce przypisać sobie całą zasługę, pomyślał Belknap. Chce, żeby tamci przyszli dopiero wtedy, gdy już go ujmie. - Pytałem, czy przedstawisz mnie przyjaciółce? - powtórzył mężczyzna. Belknap prychnął. - Przyjaciółce? Za trzysta doków za godzinę suka nie ma wyjścia, musi być moją przyjaciółką. Twoją też by była. Belknap zobaczył coś w oczach Andrei. Błysk zrozumienia. - Wal się! - wrzasnęła. - I daj wreszcie kasę! - Uderzyła go mocno w ramię. - Co, myślałeś, że nie zapłacisz, dupku? - Odwróciła się do mężczyzny z pistoletem. - A ty co się tak gapisz? Pomożesz mi czy nie? Weź jego portfel. Podzielimy się. - Odbiło ci - powiedział mężczyzna, zaskoczony i zdenerwowany. Belknap zauważył, że sięga po nadajnik. - Nie jesteś od Burke'a? - spytała Andrea. - Do roboty, na co czekasz? - Jeszcze jeden ruch, suko, a zrobię ci implanty z kul - warknął na nią. - Nie ruszać się, oboje. Nie będę dwa razy powtarzać.
Jeden przeciwnik. Jeden pistolet. Belknap wysunął się przed Andreę, by osłonić ją własnym ciałem. Gdyby tamten miał rozkaz go zabić, już by to zrobił. A zatem pociągnie za spust tylko w ostateczności, w razie gdyby misja była zagrożona. Belknap zrobił duży krok w stronę mężczyzny z pistoletem i wcisnął dłonie głęboko do kieszeni.
- Chcesz mój portfel? O to chodzi? Wyczytał z jego oczu niepewność. Najważniejszą bronią agenta były jego ręce; żaden zawodowiec nie unieruchomiłby ich sobie tak, jak zrobił to Belknap, wkładając je do kieszeni. Gdyby podszedł z dłońmi uniesionymi na wysokość ramion, żylasty agent rozpoznałby podstęp; uczyli ich tego na szkoleniu. Nawet z rękami wysoko w górze stanowiłby zagrożenie. Przeciwnik jest bardziej niebezpieczny, kiedy ma cię na wyciągnięcie ręki. - Powiedz Burke'owi, że skoro jego laski nie robią, co do nich należy, niech się nie łudzi, że frajer zapłaci. - Belknap mówił poufałym tonem, jakby liczył, że mężczyzna mężczyznę zawsze zrozumie. - Ani kroku dalej, do cholery! - zakomenderował agent stanowczo, choć widać było po nim, że czuje się coraz mniej pewnie. Czy rzeczywiście odnalazł właściwy cel? Belknap udawał, że nie słyszy. - Postaw się w mojej sytuacji - ciągnął i podchodził coraz bliżej. Dość blisko, by poczuć bijący od mężczyzny zapach papierosów i potu. - Powiem ci o twoim szefie coś, czego ta suka nie może usłyszeć. Nagłym ruchem zgiął się wpół, wbił czoło w twarz przeciwnika i, nim ten zwalił się na podłogę, wyrwał mu z ręki pistolet. - Andrea, posłuchaj mnie - powiedział naglącym tonem. - W holu było trzech agentów, musieli cię namierzyć. Jeden prawdopodobnie zjawi się tu za jakieś piętnaście sekund. Inni cię nie znają. Musisz zrobić, co ci każę. Ukląkł i grzebał w kieszeniach powalonego mężczyzny, aż znalazł opróżnioną do połowy paczkę cameli i jednorazową zapalniczkę. Andrea dyszała ciężko. Na chwilę pokonała strach, zapomniała o nim, pochłonięta rolą, w którą wcieliła się z takim zapamiętaniem. Ale tylko na chwilę. - Weź się w garść, dobrze? - Belknap podał jej papierosy i zapalniczkę. Skinęła głową. Belknap spojrzał jej w oczy, jakby chciał się upewnić, że jego słowa do niej docierają. - Wyjdziesz tylnymi drzwiami jak pracownica, która zrobiła sobie przerwę na papierosa. Zatrzymasz się pięć kroków od drzwi. Odwrócisz się twarzą do hotelu. Otworzysz torebkę. Wyjmiesz papierosa. Zapalisz go. Ten papieros jest dla ciebie jak tlen. Potem ruszysz przez parking w stronę ulicy, jakbyś uznała, że musisz kupić następną paczkę papierosów. Nie za trzymuj się. Przecznicę stąd na południe jest hotel, a przed nim postój taksówek. Każ się zawieźć do centrum
Durham, trzymaj się miejsc publicznych, jak centra handlowe. - Proszę - szepnęła. - Chodź ze mną. Pokręcił głową. - Nie mogę tamtędy wyjść. Czekają na mnie. - Co z tobą będzie? Ten człowiek chciał cię... Belknap usłyszał kroki od strony przechowalni bagażu. - Marzysz o papierosie - powiedział cicho, ale z naciskiem. - Dym jest dla ciebie jak tlen. Idź już! Jej ramiona zesztywniały lekko; to znaczyło, że zrozumiała sytuację. Schowała paczkę papierosów do torebki i bez słowa wyszła tylnymi drzwiami. Wiedział, że jeśli wyznaczyć jej rolę, będzie potrafiła ją odegrać. Powiedział jej, co robić. Będzie bezpieczna. Szkoda, że nie mógł tego powiedzieć o sobie.
Wcisnął guzik przywołujący windę. Usłyszał łoskot rozrzucanych walizek; najwyraźniej jednemu z agentów z holu kazano przeszukać wszystkie pomieszczenia na piętrze. Rozsądny ruch: ci, którzy obserwowali inne wyjścia, musieli zameldować, że cel jak dotąd się nie pojawił. Wcisnął guzik raz jeszcze. Miał zaledwie kilka sekund, nim agent upewni się, że Belknap nie chowa się wśród bagaży, i przejdzie na tyły hotelu. Kabina otworzyła się i Belknap wszedł do środka. Wcisnął pierwszy lepszy guzik - trzeciego piętra. Drzwi zamknęły się opornie i winda ruszyła. Zamknął oczy, uspokoił tętno, rozważył, jakie ma możliwości. Musiał liczyć się z tym, że ktoś zauważył, jak wsiada do windy - co oznaczało, że inni mogli już wjeżdżać windami na trzecie piętro albo biec po schodach. Popędził w głąb korytarza, wypatrując załadowanego ręcznikami wózka pokojówki, otwartych drzwi. Swoją przewagę, o ile w ogóle ją miał, mógł mierzyć w sekundach. Otwarte drzwi. Nareszcie. Pokojówka sprzątała pokój; właśnie zdjęła poduszki z wezgłowia łóżka, odgarnęła koc i prześcieradło. Sztywna, ubrana w jasnoniebieski strój służbowy, powitała Belknapa akcentowanym z hiszpańska „Dzień dobry panu". Najwyraźniej wzięła go za gościa. - Zaraz skończę - dodała.
Nagle pisnęła i Belknap zorientował się, że szczęście przestało mu sprzyjać. Obrócił się na pięcie i zobaczył, że do pokoju wpadli dwaj uzbrojeni mężczyźni. Jeden złapał pokojówkę, wypchnął ją na korytarz i stanął na straży pod drzwiami. Belknap uspokoił oddech i zmierzył wzrokiem dwóch agentów. Żadnego z nich nie było w holu głównym; co więcej, obu widział pierwszy raz w życiu. Jeden wyglądał na Filipińczyka, choć miał długie kończyny i bujną muskulaturę dobrze odżywionego Amerykanina. Owoc związku zawartego w bazie wojskowej, stwierdził Belknap. Drugi był krępy i ciemnoskóry, z ogoloną głową, która lśniła jak heban. Obaj mieli krótkolufowe pistolety automatyczne z polimerową rękojeścią i długim zakrzywionym magazynkiem, w którym mieściło się trzydzieści pocisków kaliber 9 milimetrów. Przy ustawieniu na ogień ciągły można by wszystkie wystrzelać w kilka sekund. - Na podłogę- zakomenderował ciemnoskóry mężczyzna lekkim, dziwnie spokojnym tonem. Spleć ręce za głową. Kostka na kostkę. Wiesz, co i jak. - Mówił jak instruktor jazdy, który każe uczniowi zwolnić sprzęgło. -No już. Ilekroć Belknap mówił o szczęściu, Rinehart reagował lekceważeniem-„Nie przyszło ci do głowy, że twoje szczęście polega na tym, iż uchodzisz cało z sytuacji, w które wpakował cię pech?" - Powtórzę instrukcje... tylko raz-powiedział mężczyzna, znów z całkowitym spokojem. Też byłbym spokojny, gdybym mierzył z takiej giwery w faceta z pistoletem w kieszeni. - Nie trzeba - powiedział Belknap. - Jako kolega po fachu, muszę przyznać, że dotąd spisaliście się wzorowo. Gdybym jednak miał pisać raport z akcji, poruszyłbym kwestię amunicji. Powszechnie wiadomo, że ściany hoteli są cienkie. Zakładam, że używacie standardowych nabojów NATO. To znaczy, że jeden pocisk mógłby przebić kilka takich ścian. Ustawiliście broń na trzystrzałowe serie? Czy ogień pojedynczy? Dwaj mężczyźni wymienili spojrzenia. - Ogień ciągły - odparł ten ciemnoskóry. - No właśnie, i w tym cały problem. - To, że mężczyzna odpowiedział, stwarzało pewną szansę. Przeważająca siła ognia dawała im uzasadnioną pewność siebie. Jedyna nadzieja Belknapa w tym, że zdoła obrócić to na swoją korzyść. -Nie pomyśleliście, co będzie, jak kule przejdą przez ścianę.
- Na ziemię albo będę strzelał. - Ciemnoskóry mężczyzna mówił jak ktoś, kto zabijał na tyle często, by traktować to tylko jako drobną niedogodność. Jednocześnie duma nie pozwalała mu zmienić ustawienia ognia; nie zamierzał stracić twarzy przed partnerem. Pościgowy oddział specjalny. Belknap wiedział, że tylko jeśli się podda, ma szansę przeżyć. Ale jak każdy schwytany podczas akcji specjalnej, nie mógłby liczyć na rozprawę sądową czy
choćby wzmiankę w prasie. Pewnie czekałoby go długoletnie więzienie w tajnej bazie w zachodniej Wirginii lub w zakonspirowanym ośrodku ukrytym na polskiej prowincji. Nie cenił swego życia, aż tak bardzo, by wziąć pod uwagę możliwość kapitulacji. - Po pierwsze: to skrajnie nieodpowiedzialne otwierać ogień ciągły w otoczeniu pełnym cywilów powiedział Belknap tonem instruktora. - Kiedy zaczynałem robić w tej branży, wy jeszcze ssaliście smoczki, więc posłuchajcie głosu doświadczenia. Ogień ciągły na ścianę hotelu? Raport z akcji niemal sam się pisze. Klasyczny błąd żółtodzioba: zadanie takie jak to wymaga cienkiego pędzla, nie pieprzonego wałka. - Mówiąc, podszedł do okna. - Pomogę wam. Otóż macie tu przed sobą okno. Mężczyzna, który wyglądał na Filipińczyka, parsknął śmiechem. - Co ty powiesz? A w powietrzu chyba nie ma gości hotelowych, co? - Kto was, u licha, szkolił? - spytał Belknap. - Proszę, tylko nie mówcie, że ja. Nie, raczej zapamiętałbym wasze paskudne gęby. A zatem, zanim będziecie musieli tłumaczyć się przed Willem Garrisonem, dlaczego przerwaliście akcję i rozwaliliście nieuzbrojonego człowieka... - okrasił kłamstwo nazwiskiem, które na pewno znali - .. .co, jak się wszyscy zgodzimy, trudno byłoby nazwać wykonaniem zadania, pozwólcie, że o coś spytam. Jaki zasięg ma pocisk kaliber 9 milimetrów? - Nie jesteśmy twoimi uczniami, do cholery - warknął wyższy mężczyzna. - Kulki o dużej prędkości, takie, jakie macie, mogą przelecieć przeszło trzy kilometry. Ponad trzy tysiące metrów. Nawet jeśli zmienicie ustawienie na serie trzystrzałowe, musicie wziąć pod uwagę, że trzeci pocisk przecina samo powietrze, bo przelatuje przez otwór wybity przez poprzednie dwa. A teraz sprawdźmy, jak biegnie jego naturalna trajektoria. - Odwrócił się do nich plecami i rozsunął szklane drzwi wychodzące na wąski balkon. - Hej, Denny-rzucił amerykański Azjata do swojego partnera-wiem, co napiszę w raporcie. Obiekt został wyeliminowany, bo był cholernie upierdliwy. Belknap nie zwracał na niego uwagi. - Jak zapewne wiecie, jesteśmy w dość gęsto zabudowanej i zaludnionej okolicy. - Wskazał na biurowiec ze szkła i stali po drugiej stronie pobliskiej autostrady, sam jednak bardziej zainteresował się dużym basenem w dole, osłoniętym od ruchliwej ulicy wysokim żywopłotem z rododendronów. Ciemnoskóry mężczyzna uśmiechnął się lekko, przykucnął i wymierzył w tułów Belknapa od dołu. - Co za problem zmienić trajektorię? Pieprzenie w bambus i tyle. - Powinieneś był patrzeć uważniej - powiedział Belknap, niewzruszony. - I zrobić to, co ja. -
Wyszedł na balkon i oszacował odległość do basenu w poziomie. - Frajer gra na czas. - Drugi mężczyzna wybuchnął złośliwym śmiechem. - Próbuję was czegoś nauczyć, małolaty - ciągnął Belknap. - Bo jeśli chcesz strzelać z takiej pozycji, to lepiej, żeby cel był nieco wyżej. - Jakby dla ilustracji, znów odwrócił się plecami do agentów i wszedł na metrową barierkę, której dokładne wymiary pewnie zgodne były z jakimiś przepisami dotyczącymi bezpieczeństwa dzieci. A co z bezpieczeństwem uciekających dorosłych? Niepewnie złapał równowagę, sprężył się do skoku i wybił w powietrze. Usłyszał terkot pistoletów automatycznych, jakby ktoś włączył piłę łańcuchową: ogień ciągły w tempie ośmiuset pocisków na minutę, co dawało nieco ponad dwie sekundy na opróżnienie magazynka zawierającego trzydzieści nabojów. Jeśli to słyszysz, nie zostałeś trafiony. Nie przewidzieli jego zachowania, zaskoczenie musiało opóźnić ich reakcję o decydujący ułamek sekundy. Belknap spadał - a mimo to miał wrażenie, że wisi w powietrzu i to ziemia pędzi ku niemu, coraz większa, coraz bliższa. Miał może trzy sekundy na to, by się wyprostować, wyprężyć ciało jak ostrze, które przebije powierzchnię wody. Z takiej wysokości nie skakało się na główkę. Nie miał czasu, by spojrzeć w dół; jeśli popełnił błąd w obliczeniach i uderzy o cement, i tak nic już na to nie poradzi. Musiał wierzyć, że spadnie tam, gdzie chciał, do głębszej części basenu. Przy skoku z wysokości dwudziestu metrów woda nie jest miękka, plastyczna, lecz sztywna i oporna, i im większą powierzchnią ciała w nią trafi - im większy obszar kontaktu - tym większa będzie siła uderzenia. Na szkoleniu poznał podstawowe równanie: powierzchnia razy gęstość wody razy kwadrat prędkości. Przypomniały mu się słowa zawodowego skoczka do wody: to tak, jakby ktoś ci przywalił dechą w pięty. Kiedy trafi w powierzchnię wody, będzie leciał z prędkością niemal sześćdziesięciu kilometrów na godzinę. „Spadanie to nie problem - powiedział skoczek. - Cała sztuka to odpowiednio wyhamować". Belknap nie miał wpływu na prędkość spadania; nie mógł zmienić faktu, że woda była przeszło osiemset razy gęstsza od powietrza. Pozostawało mu tylko zmniejszyć do minimum obszar kontaktu złączyć nogi, wyciągnąć palce u nóg, wyprostować ręce nad głową, ze złączonymi dłońmi. Mignęły mu samochody na sąsiedniej ulicy i choć musiały jechać z prędkością co najmniej sześćdziesięciu kilometrów na godzinę, miał wrażenie, że wloką się w ślimaczym tempie, ba, że ledwo się w ogóle poruszają. W ostatniej chwili przed uderzeniem w wodę wziął głęboki wdech, napełnił płuca powietrzem i przygotował się na to, na co przygotować się nie sposób. Wstrząs przeszył go od stóp do głów, przebiegł po wszystkich kościach, rdzeniu kręgowym, stawach i ścięgnach. Myślał, że ta chwila nie nadejdzie, a mimo to, o dziwo, nadeszła wcześniej, niż tego oczekiwał. Zrobił wszystko, co mógł, ale czuł się całkowicie niegotowy. Po nokautującym zderzeniu z wodą powoli zaczęły docierać do niego inne bodźce, jak chłód oblewający ciało i to, jak woda amortyzowała jego upadek, jakby chciała wynagrodzić mu ten pierwszy cios. Chłód przeszedł w ciepło, nieprzyjemne ciepło, które po chwili zastąpił coraz bardziej dotkliwy brak
tchu. W głowie zadźwięczała mu przestroga: nie próbuj oddychać. Poczuł pod nogami twarde podłoże - dno basenu. Zszedł niżej, zgiął kolana do oporu, i wystrzelił w górę, ku oddalonej o pięć metrów powierzchni. Dopiero kiedy pomachał ręką przed nosem i nie poczuł nic prócz powietrza, pozwolił sobie nabrać tchu. Nie ma czasu! Wygramolił się z basenu i legł na kamiennym obramowaniu. Nawet nie spojrzał na okno, z którego wyskoczył. Agenci byli przygotowani do walki w ciasnym pomieszczeniu. Żaden z nich nie był snajperem, nie mieli karabinu z celownikiem optycznym, a wokół basenu było zbyt wielu cywilów, by mogli sobie pozwolić na strzelanie z broni automatycznej. Najwyższym wysiłkiem podźwignął się na nogi. Czuł się tak, jakby od pasa w dół miał jeden wielki siniec. Jego mięśnie były jak galareta i ledwie wstał, znów runął na ziemię. Nie! Nie podda się. Włókna mięśniowe naprężyły się od skoku adrenaliny jak struny nastrojonych skrzypiec. Niezgrabnie zerwał się do biegu - nie był pewien, czy zdoła iść, ale biec mógł - i znalazł wąską przerwę w żywopłocie z rododendronów. Mokre ubranie ważyło co najmniej pięć kilo, a do tego - co uświadomił sobie dopiero, kiedy o mało nie wpadł pod pędzący samochód, którego nie usłyszał stracił słuch; woda musiała wypełnić mu uszy. Nogi miał jak nabite szpilkami; nie czuł asfaltu pod stopami. Zamiast doznań fizycznych, wrażeń dotykowych, był tylko kłujący ból i palący żar. Ale go nie złapali. Jeszcze nie. Nie „zdjęli" go. Jego przeciwnicy ponieśli porażkę przynajmniej na razie.
Przebiegł przez ruchliwą ulicę. Samochody przemykały w dwu-trzy-sekundowych odstępach - gdyby się potknął, biegł sekundę dłużej niż planował, uderzyłaby w niego nadjeżdżająca furgonetka. Przeciął następne skrzyżowanie. Przecznicę dalej zobaczył szereg domków z garażami, przeważnie zamkniętych, ciemnych, czekających na powrót właścicieli z pracy. Wkradł się do jednego z garaży otwartymi bocznymi drzwiami i położył się za stosem opon. Kiedy jego oczy oswoiły się z mrokiem, zobaczył majaczącą w ciemności kolekcję sprzętu ogrodniczego - dmuchawę do liści, odchwaszczacz, kultywator z zębami oblepionymi starą darnią. Dowody słomianego zapału. Ktoś na pewno długo wybierał te zabawki, porównywał ich ceny w różnych sklepach, a gdy już je kupił, użył ich parę razy i porzucił, by zbierały kurz. Belknap wdychał znajome zapachy butwiejących opon, oleju silnikowego i próbował ułożyć się wygodnie. Zostanie tu, dopóki ubranie nie wyschnie. Było tyle miejsc, w których mógł się ukryć, że grupa specjalna nie miała po co zostać w hotelu, tym bardziej że strzały na pewno wzbudziły niepożądane zainteresowanie. Rozproszą się do czasu, aż ktoś znów go zobaczy. Wystarczyło, by nie ruszał się przez następnych sześć godzin, za jedynego towarzysza mając ból, podobny do bólu chorego zęba, tyle że obejmujący całe ciało. Najważniejsze, że niczego sobie nie złamał ani nie zerwał. Czas zaleczy sińce - i, kiedy Belknap odtwarzał w pamięci to, co się stało, wiedział, że w końcu nad bólem przeważy to jedno jedyne uczucie, które
zawsze mu dorównywało: wściekłość.
Rozdział 16
Los Angeles
- Przykro mi, proszę pana - powiedział barczysty mężczyzna w czerni stojący przy aksamitnych sznurach przed wejściem do najmodniejszego klubu nocnego przy Sunset Boulevard, niedaleko Larrabee Street. Łączył funkcję odźwiernego i bramkarza. - Dziś odbywa się prywatna impreza. Cobra Room był najbardziej ekskluzywnym klubem w Los Angeles i zadaniem mężczyzny było pilnować, by taki pozostał. Bywały tu głównie gwiazdy i ludzie bogaci. Klientela szybko by się zraziła, gdyby musiała znosić towarzystwo ciekawskich, różnego rodzaju pasożytów i niedoszłych gwiazdek. Potężny odźwierny prawie cały wieczór powtarzał uprzejmie, ale stanowczo, różne warianty tej samej formułki: prywatne przyjęcie, nie można wejść. Tylko ci, których pozytywnie ocenił swoim wyrobionym okiem, mogli przecisnąć się przez tłum zawiedzionych i dostać do środka; były to jednak wyjątki. - Przykro mi, proszę pani - powiedział. - Dziś odbywa się prywatne przyjęcie. Nie mogę pani wpuścić. - Po czym: - Przykro mi, proszę pana. Prywatna impreza. Zakaz wstępu. - Ale umówiłem się tu ze znajomym - tłumaczyli niektórzy, jakby nie wiedzieli, że to stary numer, wypróbowywany dziesiątki razy każdego wieczoru. Przeczący ruch głową. - Przykro mi. Żadnych wyjątków. Tleniona blondynka w sukni z dużym dekoltem i butach, będących podróbką Jimmy'ego Choo, zaczęła grzebać w małej czarnej torebce w nadziei, że wejdzie, jeśli da napiwek. - Nie, dziękuję, proszę pani - uprzedził ją odźwierny. Widać było, że sama ufarbowała sobie włosy; gdyby poszła do salonu fryzjerskiego, efekt byłby bardziej naturalny. - Proszę odejść. Mężczyzna, który przedstawiał się jako Jones, od pół godziny obserwował wejście do Cobra Room zza przyciemnianej szyby limuzyny zaparkowanej kawałek dalej, po drugiej stronie ulicy. Pan Smith, jego towarzysz, już przygotował mu grunt. Pan Jones zerknął na zegarek. Miał na sobie cienkie czarne sztruksy, bawełniany sweter w paski Helmuta Langa, jedwabną kurtkę z suwakiem, stare czarne tenisówki. Ten strój - niby niedbały, a przy tym bajecznie drogi, typowy dla śmietanki Los Angeles - sam w sobie nie wystarczy, ale i nie zaszkodzi. Kazał szoferowi zrobić rundkę wokół budynku i podjechać do Cobra Room z drugiej strony. Wtedy założył ciemne okulary Oakleys i swobodnym krokiem podszedł do wejścia. Szeroko rozstawione oczy odźwiernego złowiły każdy szczegół, ale najwyraźniej nie podjął jeszcze decyzji. I wtedy do pana Jonesa przypadła tleniona blondynka.
- O mój Boże, Trevor Avery! - wykrzyknęła. - Muszę powiedzieć kumpelom. Wszystkie pana kochamy. - Uczepiła się mężczyzny w swetrze Helmuta Langa, chwyciła go za ramiona, piszcząc z podniecenia. - Proszę zaczekać! Tylko sekundkę! Proszę, och, proszę! - Proszę pani - powiedział odźwierny ostrzegawczym tonem. - Co, nie oglądasz Plaży Venice? - spytała go. Chodziło o serial popularny wśród nastolatków. - Nie - odparł surowo. - Proszę, mogłabym zrobić sobie z panem zdjęcie komórką? Aaaaale byłoby super! Pan Jones odwrócił się do odźwiernego. - Nie znoszę takich sytuacji - mruknął. - Proszę wejść - powiedział barczysty mężczyzna, zdjął aksamitny sznur z mosiężnego słupka i uśmiechnął się do nowego gościa. Decyzja stała się prosta. - A pani... - spojrzenie, którym można by mrozić mięso - ...niech już idzie. Jak mówiłem, to prywatne przyjęcie. Blondynka wycofała się z obrażoną miną. Otworzyła małą torebkę, bez wątpienia po to, by dotknąć studolarowego banknotu, który dostała od pana Smitha. Pan Jones wszedł do klubu. Kiedy jego oczy oswoiły się ze słabym oświetleniem, w jednym z czarnych winylowych boksów zobaczył Eliego Little'a, dewelopera z Los Angeles. Jego białe włosy lśniły w krwistoczerwonym świetle reflektorów. Towarzyszyli mu młody reżyser laureat ostatniego festiwalu w Sundance, producent starej daty, potentat branży muzycznej i aktorka, która miała własny serial w HBO. Plotki o związkach dewelopera z przestępczością zorganizowaną czyniły go jeszcze bardziej atrakcyjnym dla ludzi z Hollywood, zafascynowanych wszystkim, co miało posmak występku. Pan Jones, pogodnie uśmiechnięty, przeszedł przez małą salę, by dokładniej przyjrzeć się celowi. Deweloper, zwykle otoczony wianuszkiem ochroniarzy, żywo gestykulował, był zrelaksowany i swobodny jak ryba we własnym akwarium. Nie miał pojęcia, że właśnie dostał się do niego rekin.
Dolny Manhattan, Nowy Jork
Andrea Bancroft siedziała w barze i sączyła trzeci kubek lury, którą niechętnie nalewała z żaroodpornego dzbanka. Nie odrywała oczu od chodnika. Jej pola widzenia nie zasłan iało nic prócz
skrzydlatego logo Greengrove Diner i zalaminowanego menu, przyklejonego do drzwi. Sama nie wybrałaby tego lokalu, gdyby szukała prywatności, ale Belknap miał swoje nawyki. Była roztrzęsiona; nie mogła tego ukryć. Wchodziła w inny świat. Świat podstępów i pułapek, świat, gdzie od niechcenia wyjmuje się broń i strzela. Świat, w którym życie było tanie, a prawda kosztowna. Zauważyła, że kłykcie jej zbielały, tak mocno ściskała kubek. Weź się w garść, powiedziała sobie. Weź się w garść. To był świat Belknapa i on potrafił w nim funkcjonować. Nie był to jednak jej świat. Czy na pewno? Niepewność i strach miotały niąjak fale kruchym molo. Czy mogła zaufać Belknapowi? Czy miała inne wyjście? Pamiętała, jak osłonił ją własnym ciałem przed uzbrojonym mężczyzną i ocalił jej życie swoimi słowami i działaniami. Z drugiej strony, to jego szukali - ale dlaczego? Jego odpowiedzi były irytująco niejasne, sprowadzały się do tego, że ktoś go wrobił. Wszyscy podejrzani tak mówili. Nie miała powodu mu wierzyć. Mimo to wierzyła.
A co z Paulem Bancroftem? Czy fundacja rzeczywiście mogła mieć coś wspólnego z tym porwaniem, którym tak gryzł się Belknap? Paul zapewnił ją, że jedynym celem Grupy Theta było czynić dobro. I z jakiegoś powodu jemu też wierzyła. - Jestem zaskoczony, że się zjawiłaś. - Głos Belknapa. Odwróciła się i zobaczyła, że wśliznął się na ławę obok niej. - Jak to? Po tym, jak świetnie się razem bawiliśmy? - powiedziała z ironią, ale nie wypadło to zbyt przekonująco. - Właśnie. - Wzruszył ramionami. - Nie możesz zmęczyć tej kawy? - Próbuję. Z mizernym skutkiem. - Upiła kolejny łyk. - Nie widziałam, jak wszedłeś. Belknap wskazał ruchem głowy drzwi dla personelu. - Mam nadzieję, że nikt inny też nie widział. - Mówił spokojnie, niemal Pogodnie, ale widziała, że jest spięty; rzucał baczne spojrzenia we wszystkie strony i omiatał wzrokiem chodnik za szybą, inne stoliki i boksy. „Bóg widzi, jak wróbelek spada": przypomniały jej się słowa starej pieśni religijnej. Pomyślała, że teraz i Belknap zobaczyłby spadającego wróbelka. - To, co stało się w hotelu... wybacz, nie potrafię tego ogarnąć.- Chciała dodać: „Dzięki Bogu, że nic ci się nie stało", ale się powstrzymała. Nie wiedziała, dlaczego.
- Zrobiłem rezerwację na nazwisko, którym posługiwałem się w terenie - powiedział Belknap cichym, szorstkim głosem. Miał na sobie oliwkową koszulkę polo i jego silne mięśnie prężyły się pod materiałem. - To tak zwana legenda. Chroni przed wrogami z zewnątrz, ale nie przed tymi z agencji. To była oficjalna akcja Wydziału Operacji Konsularnych. Kolejny łyk gorącego płynu bez smaku. - Ten facet na zapleczu... myślałam, że naprawdę mnie zabije. Tacy ludzie... - Pokręciła głową. - Agent uczestniczący w programie specjalnym. Takie programy są ściśle tajne. Żadne informacje o nich nie wydostają się poza krąg tych, którzy w nich uczestniczą. O niektórych wie może pięć-sześć osób w całej administracji. - Włącznie z prezydentem? - Czasem tak, czasem nie. - Więc to z takimi typami masz do czynienia. Chyba zaczynam ci współczuć. Belknap pokręcił głową. - Może niesłusznie. Widziałaś paru w akcji i byłaś zbulwersowana. - A żebyś wiedział - odparła ostrym tonem. - Otóż tak naprawdę jestem jednym z nich. Tyle że nie w tej chwili. - Ale... - Lepiej, żebyś znała całą prawdę o mnie. Robiłem to, co oni. Mogłem być na miejscu każdego z nich. - Nasuwa się oczywiste pytanie. Skoro twoi kolesie ci nie ufają, to czemu ja miałabym ci ufać? - Nie powiedziałem, że mi nie ufają. - Jego szaroniebieskie oczy patrzyły na nią wręcz prostodusznie. - Ich zadaniem było spętać mnie i wsadzić do klatki. To nie znaczy, że uznali mnie za niegodnego zaufania. Z ich punktu widzenia równie dobrze mogło chodzić o to, że jestem zbyt godny zaufania. Oni nie podejmują decyzji, tylko je wykonują. Nie mam do nich żalu. Jak mówiłem, byłem jednym z nich. Jedyna różnica jest taka, że pewnie wytropiłbym i schwytał poszukiwanego w pojedynkę. I zrobiłbym to, jak należy.
- Wytropiłbyś? - Tym się zajmuję, Andreo. Znajduję ludzi. Zwykle takich, którzy nie chcą, by ich znaleziono. - Jesteś w tym dobry?
- Prawdopodobnie najlepszy - stwierdził. Nie zabrzmiało to jak przechwałka, tylko tak, jakby podawał swój wzrost albo datę urodzenia. - Twoi koledzy po fachu zgadzają się z tą oceną? Skinął głową. - Nazywają mnie Ogarem. Jak mówiłem, tym się zajmuję. Zapach tanich perfum oznajmił przybycie jasnorudej kelnerki, smukłej, jeśli nie liczyć sterczących piersi, dużych jak melony; miała rozpięte dwa górne guziki koszuli. - Co podać? - spytała Belknapa. - Jest Benny? - Uhm. - To niech zrobi ten swój przysmak, grzankę francuską z serkiem mascarpone - powiedział Belknap. - Och, coś fantastycznego - zaskrzeczała kelnerka. - Też to jadłam. Pogadam z nim, dobrze? - Będę wdzięczny - rzekł Belknap i mrugnął porozumiewawczo. - Poprosimy dwie. - Potem dodał coś zniżonym głosem. Andrea nie usłyszała wszystkiego; coś o facecie, którego stara się unikać, i o tym, że kelnerka mogłaby mu oddać przysługę. - Będę miała oczy otwarte - odparła cicho i odmrugnęła. Koralowo-różowy koniuszek języka w kąciku jej ust wyglądał jak cukrowa różyczka na babeczce. - Masz talent do zawierania znajomości - stwierdziła Andrea, zaskoczona lekką irytacją brzmiącą w jej głosie. Chyba nie była zazdrosna? - Mamy mało czasu - rzucił Belknap. Długo patrzył za kelnerką, ale kiedy odwrócił się do Andrei, był śmiertelnie poważny. Poczuła się dziwnie zawiedziona. Po cichu zrelacjonowała wydarzenia poprzedniego dnia. Muskularny agent słuchał z kamienną twarzą. Dopiero kiedy powiedziała mu o telefonie do Dubaju, uniósł brew. - I jak to wytłumaczysz? - spytała Andrea. - Jak udowodnisz, że nie wciskasz mi kitu? - Przekierowanie na międzymiastowej. Jeśli mają dostęp do komputerów ISDN, zajęłoby im to góra pół minuty. Ile czasu minęło od chwili, kiedy dałaś im numer, do tego twojego telefonu?
- Więcej - przyznała Andrea. - Chryste, sama już nie wiem, co myśleć. Wcale nie mam powodu, by wierzyć w twoją wersję. - Tak się składa, że jest prawdziwa. - Ty tak twierdzisz. - Spuściła głowę i wbiła wzrok w kubek kawy, jakby szukała w nim jakichś tajemnic. - A to, co mówił o mojej matce... tak rzeczywiście mogło być. Racjonalnie rzecz biorąc, wydaje się to bardziej wiarygodnie niż inne wersje. Najbardziej dręczy mnie jedna myśl: może on ma rację, aja tylko walczę z wytworami mojej wyobraźni? Nawet nie wiem, co tu z tobą robię. Belknap skinął głową. - Nie powinno cię tu być. Racjonalnie rzecz biorąc. - Więc zgadzasz się ze mną. - Wysłuchałaś przekonujących, klarownych wyjaśnień. Dlaczego nie przyjmiesz ich za dobrą monetę? Uwierz we wszystko, co ci mówią, a będziesz żyć długo i szczęśliwie. Kupisz ten loft w Tribeca, o którym mi mówiłaś. Powinnaś teraz rozmawiać z dekoratorem wnętrz o próbkach tapet. Tymczasem rozmawiasz ze mną. -Nachylił się ku niej. - Jak myślisz, dlaczego? Andrea poczuła, że twarz ją piecze. Zaschło jej w ustach. - Dlatego - naciskał Belknap - że mu nie uwierzyłaś. Wypiła łyk wody z lodem, po czym wychyliła szybko całą szklankę.
- Coś nas łączy. Oboje wyczuwamy, kiedy coś nie gra. Podali ci logiczne, zgrabne wytłumaczenie. Ty go jednak nie kupiłaś. Nie jesteś pewna, co właściwie ci w nim nie pasuje. Wiesz tylko, że coś jest nie tak. - Proszę, nie udawaj, że mnie znasz. - Mówię, co myślę. Prawda często przeczy rozsądkowi. Wiesz o tym. Ktoś próbował logicznie wytłumaczyć ci coś, co cię gnębi. A ty tak naprawdę w głębi duszy pozostajesz nieprzekonana. W przeciwnym razie nie było by cię tutaj. Nie piłabyś najgorszej kawy w południowym Manhattanie. - Może i tak - odparła drżącym głosem. - A może po prostu jestem ci wdzięczna. - Wiesz, że to nieprawda. Gdyby nie ja, nie byłoby cię przed czym ratować. Andrea wbiła wzrok w twarz Belknapa, próbowała sobie wyobrazić, jakim by się jej wydał, gdyby
było to ich pierwsze spotkanie. Zobaczyłaby kogoś męskiego, przystojnego, silnego i, tak, groźnego. Było oczywiste, że swoich masywnych, potężnych muskułów nie zawdzięcza ćwiczeniom na siłowni; naprężone, niewymodelowane, były to mięśnie do pracy, nie na pokaz. I wyczuwało się w nim coś jeszcze; wymuszone opanowanie kogoś, kto w każdej chwili mógłby to opanowanie stracić. Brutal? Tak, w pewnym sensie. Ale i ktoś więcej. Człowiek silny nie tylko ciałem, ale i duchem. - Dlaczego ile razy próbuję dobrze o tobie myśleć - powiedziała po chwili - chcesz mi to wybić z głowy? - Znalazłaś się na jeziorze, którego wody są bardzo głębokie i bardzo ciemne. A twoja łódka jest bardzo mała. Mówią ci, że w jeziorze nie ma nic prócz ładnych rybek. Ty jednak jakoś w to nie wierzysz. Myślisz, że czai się tam coś wielkiego, strasznego. - Jezioro - zastanawiała się Andrea na głos. - Jak Inver Brass. Co o tym sądzisz? Czy Paul Bancroft w jakiś sposób wskrzesił Inver Brass? Czy to on jest Genesis? - A ty jak sądzisz? - Sama nie wiem. - Musisz założyć, że wszystko, co ci powiedział, jest kłamstwem. - Wręcz przeciwnie - zaprzeczyła Andrea. - Byłoby to zbyt mało subtelne, a Paul Bancroft jest bardzo subtelny. Myślę, że w tym, co mówił, było sporo prawdy. Tylko że to prawda, której może nie jesteśmy w stanie pojąć. - Mówisz o człowieku z krwi i kości, nie o jakimś greckim bogu - warknął Belknap. - Nie znasz go. - Nie bądź taka pewna. Dwadzieścia pięć lat polowałem na bydlaków wszelkiego pokroju. W gruncie rzeczy wszyscy są do siebie podobni. Andrea pokręciła głową. - Nie spotkałeś nikogo takiego jak on. Od tego trzeba zacząć. - Daruj sobie. Założę się, że wkłada spodnie nogawka po nogawce. - Aleś ty subtelny, Todd - stwierdziła z dziwną goryczą. Poczuła, że się czerwieni; pierwszy raz zwróciła się do niego po imieniu. Była ciekawa, czy też zwrócił na to uwagę. - Paul Bancroft to człowiek wybitny, ani ty, ani ja nie spotykamy takich na co dzień. Kiedy pracował w Instytucie Badań Zaawansowanych, miał okazję rozmawiać z największymi z wielkich, Kurtem Godlem, Robertem Oppenheimerem, Freemanem Dysonem, nawet Albertem Einsteinem, na litość boską... był jednym z
nich. Traktowali go jak równego sobie. Zawiesiła głos, ale tylko dla zaczerpnięcia tchu. - Może jest ci lżej, kiedy sprowadzasz innych do własnego poziomu, ale nawet nie zdajesz sobie sprawy, jak niedorzecznie to brzmi, kiedy mówisz w tych kategoriach o Paulu Bancrofcie. - Sama była zaskoczona, że tak ją poniosło. Może wciąż miała nadzieję, że Bancroft jest niewinny, że jej obawy i podejrzenia okażą się mylne. Ale jeśli nie... Belknap nie mógł pozwolić sobie na to, by lekceważyć Paula Bancrofta. Byłoby już po nim.
- Uspokój się, do diabła - warknął. - Po czyjej stronie właściwie jesteś? Wygląda na to, że Wielki Mózg dobrał się do ciebie. Musi znać twoje czułe punkty. - Chrzań się - odparowała. - Zrozumiałeś coś z tego, co mówiłam o Grupie Theta? - Zrozumiałem wszystko i ciarki mnie przeszły, dobra? Ulżyło? - Przynajmniej wiem, że nie straciłeś kontaktu z rzeczywistością. Belknap spochmurniał. - Opisujesz mi tu jakiegoś guru, który ma więcej kasy niż Sknerus McKwacz i wizjonerski plan poprawy bytu ludzkości. Tacy zwykle są bardziej szkodliwi od tych, którzy z założenia chcą czynić zło. Andrea powoli pokiwała głową. Prawdę mówiąc, to właśnie utopizm doktora Bancrofta najbardziej ją przerażał. To, co powiedział Belknap z właściwą sobie dosadnością, niewiele odbiegało od jej przemyśleń. Wielka teoria, wzniosła idea: to one bywały siłami napędowymi historii. W imię nieżyciowej utopii Świetlisty Szlak wymordował tysiące Peruwiańczyków; miliony zginęły na polach śmierci Kambodży. Idealizm potrafił pchnąć do zbrodni tak samo jak nienawiść. - Nie jestem pewna, do czego mógłby się posunąć, gdyby uznał, że cel jest tego wart. - Otóż to - przyznał Belknap. - Założę się, że przekroczył granicę, i to pewnie już dawno temu. Ustawia wyścigi, fałszuje wybory, grając ludzkim losem. I, jak sama stwierdziłaś, zrobiłby wszystko, wszystko bez wyjątku, co według jego teorii byłoby uzasadnione. - Ale nadal nie sądzę, by to on był Genesis. - Nie masz podstaw tak twierdzić. - Myślisz, że się mylę? - Nie - powiedział, omiatając wzrokiem ulicę za szybą. - Myślę, że masz rację. Ale myślę też, że jest
w to jakoś zamieszany. Coś ich ze sobą łączy, są przyjaciółmi, wrogami, wspólnikami, może chodzi o coś zupełnie innego. Jakieś powiązanie jednak istnieje. Może nawet skomplikowana sieć powiązań. I w taki czy inny sposób Jared Rinehart w tę sieć się zaplątał. Niewykluczone, że twoja matka też. Andrea zadrżała. - Ale jeśli to nie Bancroft, to kto jest Genesis? Belknap znów się rozejrzał po barze. - Kiedy byłem w Waszyngtonie, znajoma przekazała mi parę informacji - zaczął powoli. - Ich zdaniem Genesis może być Estończykiem. Miliarderem, gangsterem, który wzbogacił się na prywatyzacji zakładów państwowych. I przy okazji przejął dużą część sowieckiego arsenału. Handluje bronią na wielką skalę. - Handlarz bronią? - Nie, coś jej się nie zgadzało. Obawiała się, że Belknap znów sprowadza przeciwnika do własnego poziomu. - Mówimy o kimś, kto oplótł swoimi mackami cały świat, działa na skalę globalną i ma globalne ambicje, jasne? A ten biznes przekracza granice tak łatwo, jak ptaki na niebie czy ryby w morzu. Można sobie wyobrazić lepszą przykrywkę? Ten człowiek to nasz Genesis. - A co ma z tym wspólnego Grupa Theta? Powinieneś o to spytać tę twoją znajomą. Belknap drgnął jak od uderzenia w twarz. - Nie mogę. - Oddychał ciężko. - Zabili ją na moich oczach. - O mój Boże - powiedziała cicho. - Tak mi przykro. - Pewnego dnia komuś innemu będzie przykro. - Głos Belknapa był lodowaty. - Genesis. Ledwo zauważalne skinienie głową. - Może Grupa Theta chce go załatwić, a może połączyć z nim siły. Kto to może wiedzieć? Tak czy owak, dopadnę skurwiela. Bo on wie, gdzie jest Jared Rinehart. Wcześniej czy później chwycę tego potwora za szyję, ścisnę i jeśli nie spodoba mi się to, co usłyszę, ukręcę mu łeb jak kurczakowi. - Wyciągnął mięsiste dłonie ze zgiętymi palcami.
- Chyba raczej welocyraptorowi. - Nieważne. Wszystkie kręgowce mają szyje. - Estonia jest daleko stąd - powiedziała. - Genesis porusza się po całym świecie. Tak jak ludzie z Fundacji Bancrofta. Co czyni ich naturalnymi sojusznikami. Albo wrogami. - Myślisz, że Genesis ma swoich ludzi w fundacji? - Możliwe. Będę wiedział więcej, kiedy wrócę z Estonii. - Dasz mi znać, co? - Jasne - rzekł. - Ty w tym czasie trzymaj się z dala od zbiegłych agentów. Przynosimy same kłopoty. - Zauważyłam. Ale i ja w tym czasie trochę poszperam. Widzisz, rozmawiałam ze znajomym z Departamentu Podatków i Finansów Stanu Nowy Jork. - Ktoś taki ma znajomych? - Fundacja jest zarejestrowana w Nowym Jorku, więc uznałam, że to tam musiała złożyć wszystkie dokumenty. Belknap znowu wyciągnął szyję, najwyraźniej wypatrując wszystkiego, co odbiegało od normy. Czy coś zauważył? - No i? - spytał. - Nie trafiłam na żyłę złota ani nic takiego. Ale powiedział, że dokumenty z ostatnich kilkudziesięciu lat są w archiwum. - Czyli gdzie? - W dawnej kopalni w Rosendale, w stanie Nowy Jork - powiedziała Andrea. - I co z tego? Przecież dokumenty mogą być fałszywe. - Nie, jeśli są to wewnętrzne raporty poddane skrupulatnemu audytowi. Te akta są autentyczne i prawdziwe, przynajmniej częściowo. Oczywiście nie będą zawierać całej prawdy. Ale może będzie w nich dość danych, by mieć jakiś punkt zaczepienia. Kelnerka przyniosła dwa talerze ze specjalnymi grzankami francuskimi, które zamówił Belknap. - Przepraszam, że trochę długo to trwało - powiedziała. - Benny musiał wyskoczyć po mascarpone.
Nie chciał pana zawieść. - Benny nigdy mnie nie zawiódł - potwierdził Belknap. - Ona chyba bierze cię za policjanta - zauważyła Andrea, kiedy kelnerka odeszła od stolika. - Owszem, nie wie tylko, dla kogo pracuję. Może myśli, że jestem z FBI. Kiedy pytają, unikam konkretów. Ważne, że tu lubią gliniarzy. - Bo nie mają nic do ukrycia. - Albo wręcz przeciwnie. - W każdym razie Doug pomoże mi się dostać do tego archiwum w Rosendale. - Papierkowa robota. Fajnie. - Gdzieś w przeszłości fundacji musi być jakiś słaby punkt. Coś, co ich zdradzi. Ślad. Wskazówka, którą da się wykorzystać. Coś. Zawsze jest coś. - Tak, w książkach i filmach. W rzeczywistości często nie ma nic. Przykro mi, że to ja muszę ci o tym powiedzieć. Zmyślone historie to jedno. Życie to zupełnie co innego. Andrea pokręciła głową. - Myślę, że historie są nam niezbędne. Pozwalają uporządkować życie. Kiedy spytasz, kim jestem, opowiem ci historię. Ale historie się zmieniają. Tak jak ta, którą opowiadałam sobie o mojej matce. Kiedy zaczęła walić się w gruzy, byłam zdruzgotana. Ty masz pewną historię o Jaredzie Rineharcie, o wszystkim, co dla ciebie zrobił... i to ona każe ci go uratować nawet za cenę własnego życia. Narracja jest całym ludzkim doświadczeniem.
- Nasłuchałaś się za dużo wykładów. - Belknap spojrzał na nią z rozbawieniem. Zawdzięczam życie Jaredowi Rinehartowi. To wszystko. Nie próbuj tego bardziej komplikować. Łypnął na nią surowo. - Spróbuj grzanki. - Po co? Nie ja ją zamówiłam. Typowe męskie zachowanie. Żywność jako narzędzie dominacji. Zamrugała. - Chryste, rzeczywiście zmieniam się w jędzę z uniwerku. Belknap nagle zesztywniał. - Czas na nas. - Kto tak mówi? - spytała Andrea, ale na widok jego miny krew zastygła jej w żyłach.
- Kurier FedEksu po drugiej stronie ulicy - powiedział Belknap przez zaciśnięte zęby. Przyniósł przesyłkę. - No to co? - Pora się nie zgadza. FedEx nie dostarcza przesyłek o czwartej. - Położył banknoty na stoliku i wstał. - Za mną. Mrugnął porozumiewawczo do kelnerki, otworzył drzwi wahadłowe, minął kuchnię i wyszedł na mały placyk, gdzie piętrzyła się sterta przeznaczonych do recyklingu butelek. Nieco dalej był wąski zaułek. Przecisnęli się obok kontenera na śmieci i wyszli na ulicę. Na końcu przecznicy Belknap rozejrzał się uważnie. Najwyraźniej uspokojony, pochylił się i otworzył drzwi ciemnozielonego mercury'ego. - Wsiadaj - powiedział. Wyjechali za róg i po kilku zakrętach włączyli się do ruchu ulicznego na West Street. - Twój samochód stał przy hydrancie - odezwała się wreszcie Andrea. - Wiem. - Skąd wiedziałeś, że nie dadzą ci mandatu czy go nie odholują? - Nie zauważyłaś książeczki mandatowej na desce rozdzielczej. Służby miejskie by ją zobaczyły. Oznacza, że to wóz policyjny. Lepiej zostawić go w spokoju. - To rzeczywiście wóz policyjny? - Nie, a książeczka mandatowa nie jest prawdziwa. Ale spełnia swoje zadanie. - Zerknął na nią. Trzymasz się jakoś? - Wszystko gra. Przestań mnie o to pytać. - Dobra, dobra, gadki typu ,jestem kobietą, drzyj" zachowaj na inną okazję. Chwytam. Jesteś silna. Jesteś niezwyciężona. Jesteś kobietą. - No dobra, jestem śmiertelnie przerażona. Skąd, do cholery, twoi kolesie...? - Nie moi. Raczej twoi. - Co takiego? - Nie tak wyglądają obławy Wydziału Operacji Konsularnych. To chyba była zwykła obserwacja. Moi ludzie użyliby furgonetki pocztowej, a właściwie kilku.
- Co sugerujesz? - Domyślam się, że po twojej wizycie przy Terrapin 1 twoi koledzy postanowili mieć cię na oku. Obserwacja bez interwencji. Uznali, że sytuacja jest niepewna, więc lepiej trzymać rękę na pulsie. - Byłam ostrożna - zaprotestowała. - Czujna. Nie wiem, jak mogli mnie śledzić. - Są zawodowcami. Ty nie. Andrea się zaczerwieniła. - Przykro mi. - Niepotrzebnie. Człowiek uczy się całe życie. Czy raczej żyje dzięki temu, że się uczy. Chcesz jechać do Rosendale, tak? - Miałam przenocować w hotelu w tamtej okolicy. - Zawiozę cię. - Jedzie się tam dwie godziny - przestrzegła. Wzruszył ramionami.
- W samochodzie jest radio - stwierdził. Ale go nie włączyli. Pojechali Major Deegan Expressway na północ, potem skręcili na autostradę 87. Belknap wybrał samochód jak najmniej rzucający się w oczy; nikt ich nie śledził, zapewnił ją, i nikt nie miał powodu, by przewidzieć ich ruchy, wmawiała sobie. - Wczoraj mogliśmy zginąć - powiedziała, kiedy Belknap chyba już dziesiąty raz poprawił lusterko wsteczne. - To głupie, ale nie mogę o tym zapomnieć. Mogliśmy umrzeć. - Co ty powiesz - odparł ponuro. Andrea wbiła w niego wzrok, znów próbując go rozgryźć. Sprężone od rozpierającej go wściekłości mięśnie, twarz wyrażająca odcienie frustracji i gniewu, grube palce, mocne paznokcie - dłonie, które wiele wycierpiały i z pewnością zadały wiele cierpienia. Sprawiał wrażenie prymitywnego, mało subtelnego, a mimo to... był tak przenikliwy, że tylko mogła mu pozazdrościć. Kościsty, wulgarny, dosadny, a przy tym przebiegły. Jak oni go nazywali... Ogar, zdaje się? Tak, to do niego pasowało. Miał w sobie coś z zajadłości psa.
- Kiedy spotyka cię coś takiego, cudem uchodzisz z życiem, widzisz błysk kosy kostuchy... czy myślisz sobie: Dobrze przeżyłem życie? Czy coś innego? Belknap odwrócił się do niej. - Nie myślę. - Nie myślisz. - Otóż to. To klucz do sukcesu każdego agenta. Nie myśleć za dużo. Andrea zamilkła. Cóż, w końcu nie był kandydatem do klubu dyskusyjnego. Jeszcze raz zerknęła na niego ukradkiem, zauważyła, jak materiał koszuli napina się na jego bicepsach. Dłoń, którą lekko trzymał kierownicę, wydawała się zniszczona i silna zarazem. Była ciekawa, co pomyślałby o Brencie Farleyu. Brent pewnie spojrzałby z pogardą na muskularnego agenta, ale zmieniłby się w galaretę, gdyby ten trochę za mocno uścisnął mu dłoń. Uśmiechnęła się do swoich myśli. - Co znowu? - spytał. - Nic - odparła trochę za szybko. Co on o niej myślał? Widział w niej jakąś rozpieszczoną pannicę z Connecticut, która wpakowała się w coś, co ją przerasta? Wieczną studentkę, która dopiero co wyrosła z sandałów? - Wiesz - powiedziała po kilku minutach - tak naprawdę nie jestem jedną z Bancroftów. - Już mi to tłumaczyłaś. - Moja matka... próbowała chronić mnie przed tym wszystkim. Została skrzywdzona, nie chciała, by mnie spotkało to samo. Jednocześnie w pewien sposób ceniła sobie to, że należy do rodziny Bancroftów. Dotąd tego nie rozumiałam. Fundacja coś dla niej znaczyła. Szkoda, że nie mogłyśmy o tym porozmawiać. Belknap skinął głową bez słowa. Myślała na głos i wątpiła, czy on w ogóle jej słucha, ale co tam, ważne, że mu to nie przeszkadzało. Poza tym lepsze to - przynajmniej trochę - niż mówić do siebie. - Paul mówił, że ją kochał. „W pewnym sensie", tak to ujął. I chyba naprawdę tak było. Była piękna, ale nie urodą porcelanowej lalki. Była jak żywe srebro. Zuchwała. Zabawna. Energiczna. I trochę niezrównoważona. - Przez alkohol.
- Naprawdę myślałam, że ma to już za sobą. Zaczęła pić z Reynoldsem. Jakiś rok po rozwodzie przysięgła jednak, że koniec z tym. I tyle. Nigdy potem nie widziałam jej z kieliszkiem w ręku. Z drugiej strony, tak mało o niej wiedziałam. Jest tyle rzeczy, o które chciałabym ją spytać. - Poczuła, że wilgotnieją jej oczy, i zamrugała, by powstrzymać łzy. Spojrzał na nią lodowatym wzrokiem. - Czasem pytania są ważniejsze od odpowiedzi. - Powiedz mi coś. Czy ty kiedykolwiek się boisz?
Kolejne lodowate spojrzenie. - Mówię serio. - Wszystkie zwierzęta wiedzą, co to strach - powiedział Belknap. - Weźmy taką mysz, wiewiórkę, świnię czy lisa. Czy myślą? Nie wiem. Czy mają samoświadomość? Nie sądzę. Czy się śmieją? Wątpię. Czy czują radość? Jak to sprawdzić? Ale jedno wiemy na pewno. Doświadczają strachu. - Fakt. - Strach jest jak ból. Ból przydaje się, kiedy mówi ci, że dotknęłaś gorącego palnika albo wzięłaś do ręki ostry przedmiot. Z drugiej strony, jeśli jest przewlekły, żywi się samym sobą, nie masz z niego żadnego pożytku. Uniemożliwia ci tylko normalne funkcjonowanie. Strach może ocalić życie, ale także je zniszczyć. Andrea skinęła głową. - To będzie następny zjazd - odezwała się po chwili. Pięć kilometrów dalej podjechali do Clear Creek Inn, gdzie zarezerwowała pokój. Nagle przeszedł ją dreszcz strachu; kiedy zamrugała, zobaczyła, dlaczego. Na parkingu, oparty o samochód, stał bezimienny mężczyzna z Fundacji Bancrofta. Nie pomyliłaby go z nikim innym. Chryste, tylko nie to! Serce zaczęło walić jej w piersi jak młotem, lęk walczył w niej z oburzeniem. Chcieli ją zastraszyć, uświadomiła sobie ze złością. - Jedź dalej - powiedziała spokojnym tonem. Bała się, jasne, ale przecież podjęła już decyzję. Nie da się zastraszyć. Jej matka zasługiwała na coś więcej. Ona sama też, do cholery. Bez wahania wykonał polecenie. Dopiero kiedy wrócili na autostradę, spojrzał na nią pytająco.
- Miałam wrażenie, że zobaczyłam kogoś znajomego. - Nie mów, że zarezerwowałaś pokój na własne nazwisko - rzucił Belknap. - Nie, nie... posłużyłam się panieńskim nazwiskiem matki. - Jeszcze nie skończyła mówić, a już poczuła ucisk w żołądku. - To rzeczywiście zabiłaś im ćwieka. I pewnie jeszcze podałaś numer swojej karty kredytowej. - O mój Boże. Nie pomyślałam. - Jezu Chryste, kobieto - powiedział Belknap. - Już to przerabialiśmy. Kiedy wreszcie nabierzesz choć trochę rozsądku? Andrea pomasowała skronie. - Jadę samochodem z kimś, kto może okazać się groźnym wrogiem publicznym, poszukiwanym przez władze Stanów Zjednoczonych. Co rozsądek ma z tym wspólnego? - Ani słowa więcej. - Głos Belknapa brzmiał jak dudnienie kontrabasu. - Gdzieżbym śmiała złamać patriarchalny nakaz milczenia. - Chcesz, żebyśmy się zatrzymali i urządzili sobie sesję pogłębiania świadomości? Proszę bardzo. Przykro mi, że jesteś skazana na moje towarzystwo. Nie wątpię, że Simone de Beauvoir byłaby bardziej w twoim guście, ale akurat nie ma jej pod ręką. - Simone de Beauvoir? - To ta... - Wiem, kto to. Dziwię się tylko, że ty wiesz. - W przerwach, kiedy nie studiuję podręcznika obsługi pistoletu... no, rozumiesz. - Wzruszył szerokimi ramionami. - Nieważne. Słuchaj, ja tylko... cholera, już sama nie wiem. - Wreszcie powiedziałaś prawdę. Andrea drgnęła, kiedy nagle wyjął zza paska podłużny przedmiot. Spojrzał na nią z wyrzutem. To tylko telefon komórkowy, uświadomiła sobie. Wybrał numer Clear Creek Inn.
- Dzwonię w imieniu pani Parry - powiedział usłużnym, wręcz zniewieściałym głosem. -
Wiem, że jeszcze jej nie ma. Prosiła, żebym państwu przekazał, że coś ją zatrzymało, więc przyjedzie dość późno. Koło pierwszej w nocy. Czy moglibyście przedłużyć rezerwację do tego czasu? Tak? Dziękuję. - Rozłączył się. Miała go spytać, po co to wszystko, ale jak przez mgłę dotarło do niej, że postąpił słusznie: jeśli ktoś jej wypatrywał, lepiej, by pozostał tam, gdzie na pewno jej nie zobaczy. - Słuchaj i ucz się, jasne? Andrea żałośnie pokręciła głową. - Wiem, że muszę się do tego przyzwyczaić. Ale, na litość boską, wcale mnie to nie cieszy. Belknap spojrzał na nią niemal ze współczuciem. Nagle odbił w bok, zjechał z autostrady i zatrzymał się przed obskurnie wyglądającym motelem. Odwrócił się do niej. Reflektor halogenowy przed motelem rzucał ostre światło na jego kwadratową szczękę, grubo ciosane rysy, potężną pierś, zgrubiałe dłonie i oczy, które ledwie ją zauważały, w najlepszym razie widziały w niej tylko narzędzie mogące przydać się w jego prywatnym śledztwie. - Przenocujesz tutaj. - Jeśli oblezą mnie pchły... - Łatwiej pozbyć się pcheł niż ran od kul. Zaprowadził ją do długiego plastikowego blatu, za którym stał Hindus. - Czym mogę służyć? - spytał z wyraźnym akcentem hindi. - Pokój na jedną noc - powiedział Belknap. - Bardzo proszę. - Świetnie. Moje nazwisko Boldizsar Csikszentmihalyi. B-o-l-d-i-z-s-a-r. C-s-i-k-s-z-e-n-t-m-i-h-ai-y-i - przeliterował Belknap pospiesznie. Recepcjonista zapisał tylko kilka liter i dał za wygraną. - Przepraszam, nie mogłem... Belknap uśmiechnął się uspokajająco. - Jak każdy. Niestety, to węgierskie nazwisko. Proszę, zapiszę je panu. Wszyscy mają z nim problem, proszę mi wierzyć. Recepcjonista niechętnie podał mu książkę gości. Belknap zamaszyście wpisał nazwisko.
- Pokój czterdzieści trzy? - Klucz z tym numerem wisiał za plecami recepcjonisty. - Może być, ale... - Nie ma sprawy, sam kiedyś prowadziłem hotel - powiedział Belknap. Ostentacyjnie zajrzał do portfela i udał, że wpisuje numer prawa jazdy. Błyskawicznie wypełnił pozostałe rubryki: godzina przyjazdu, liczba lokatorów, numer karty kredytowej. Mrugnął wesoło do Hindusa i oddał mu książkę. - Wszędzie jest tak samo. - Widzę - przyznał recepcjonista. - Zapłacimy gotówką. Osiemdziesiąt dziewięć plus VAT to będzie dziewięćdziesiąt sześć dolców pięćdziesiąt siedem centów, zaokrąglimy do stu, jeśli nie ma pan nic przeciwko temu. - Położył przed recepcjonistą pięć banknotów dwudziestodolarowych. -A teraz pan wybaczy, ale trochę się nam spieszy, bo żona zaraz pęknie, biedactwo, nie mogła się przełamać, by skorzystać z ubikacji na stacji benzynowej. Gdyby był pan łaskaw dać nam klucz do pokoju... - Och, ależ oczywiście. - Mężczyzna podał mu klucz, a Andrea złapała się na tym, że udaje stan opisany przez Belknapa. Chwilę potem byli już sami w pokoju. Szum samochodów na autostradzie brzmiał jak odgłos ulewy; to narastał, to przycichał. W pokoju wisiał zapach zastałego dymu z papierosów, kosmetyków poprzednich gości, chemiczna woń środków czyszczących. - Czapki z głów. Szkoda, że nie noszę czapki - stwierdziła Andrea do Belknapa. - Jesteś mistrzem bajeru. - Rzemieślnikiem, nie artystą. Nie przesadzajmy.
- Nie przestajesz mnie zadziwiać. - Andrea wzięła głęboki oddech. Poczuła jego zapach, mydło w płynie, którym umył twarz i ręce podczas ostatniego postoju, detergent, w którym uprał koszulę, i ten słabo oświetlony pokój od razu stał się mniej ponury i obcy. - Parszywe lokum dla dziedziczki fortuny, co? - Ciągle o tym zapominam - rzuciła sucho. Ale to była prawda. - I dobrze - odparł Belknap surowym tonem. - Przynajmniej na razie. Te pieniądze są jak nadajnik naprowadzający na cel. Jeśli ludzie z Thety mają cię na oku, namierzą każdą wypłatę. W końcu nie masz tajnego konta w Liechtensteinie. Dlatego dopóki się wszystko jakoś nie ułoży, traktuj tę forsę tak, jakby była radioaktywna. - Źródło wszelkiego zła. Rozumiem.
- To nie żart, Andreo. - Powiedziałam, że rozumiem - odparła z lekką irytacją. Nie spojrzała mu w oczy. - Co teraz? Dasz odpocząć strudzonym nogom? Posiedzisz trochę, zanim pojedziesz? - Wiedziała, że to irracjonalne; ilekroć był w pobliżu, sprowadzało to na nią same kłopoty, a jednocześnie czuła się przy nim bezpiecznie. Belknap jednak uznał, że jej propozycja to tylko sarkastyczna uwaga. - Tego się obawiasz? - Pokręcił głową. - Niepotrzebnie. Już mnie tu nie ma. Nie o to mi chodziło, pomyślała. A o co właściwie? Czy sama to wiedziała? Wyszedł z pokoju, ale zanim zamknął drzwi, odwrócił się i spojrzał na nią przenikliwymi niebieskoszarymi oczami. - Jeśli dowiesz się czegoś, co mogłoby mi pomóc, dasz znać, jak tylko będziesz mogła. Możesz liczyć na to samo z mojej strony. Stoi? - Stoi - powtórzyła głuchym głosem. Drzwi się zamknęły i patrzyła przez okno, jak Belknap idzie sprężystym krokiem do samochodu. Uzgodnili, że bezpieczniej będzie, jeśli Andrea rano zamówi taksówkę. Czuła się dziwnie zagubiona. Wiedziała, że Belknap jest niebezpiecznym człowiekiem, który ściąga na siebie kłopoty. A mimo to czuła się przy nim pewniej. Znów pomyślała, że to bez sensu, ale tak było i już. To masywne ciało, które wiele przeszło, te blizny, mięśnie, które zdawały się okrywać jego tors twardym ponczo, te bystre, czujne oczy, wyczulone na każde zagrożenie. Strach wciąż ściskał ją za gardło; ten sam strach, który on potrafił przezwyciężyć i wykorzystać. A przynajmniej tak jej się wydawało. Cóż, jutro pojedzie do archiwum, w którym największym zagrożeniem będzie nuda. Bo i co może ją tam spotkać? Potnie się kartkami na śmierć? Lepiej trochę się prześpij, powiedziała sobie. Czeka cię ciężki dzień. Patrzyła z okna motelu, jak tylne światła jego samochodu maleją w oddali, aż zmieniły się w punkciki, a potem już tylko we wspomnienie.
Rozdział 17
Todd Belknap znajdował się dziewięć tysięcy metrów nad Atlantykiem, ale myślami uporczywie
wracał do chwili, kiedy ostatni raz widział tę Bancroft w przydrożnym motelu. Wiedział, że jest wielce prawdopodobne, iż już nigdy się nie zobaczą. Będzie to tylko jeszcze jedna przelotna znajomość w jego życiu, choć chyba najbardziej burzliwa. Kiedy odjechał sprzed motelu, nie od razu pootwierał okna. W samochodzie pozostał jej lekki cytrusowy zapach i nie chciał, by nocne powietrze go wyparło. Tylko dzięki niemu nie uległ przytłaczającemu zniechęceniu. Zdawał sobie niejasno sprawę z tego, że zaczyna żywić niestosowne i nieodwzajemnione uczucia do Andrei Bancroft. Nie był z tego zadowolony; zbyt wielu ludzi, do których się zbliżył, poniosło śmierć. Przemoc podążała za nim jak cień i z osobliwym sadyzmem dopadała tych, którzy byli najbliżsi jego sercu. Usłyszał głos Yvette, jak odległe echo: „Tam, gdzie jest piękno, można znaleźć śmierć".
Andrea spytała go, czy kiedykolwiek się boi; w tamtej chwili bał się o nią. Wreszcie zmorzył go sen, ale nie przyniósł wytchnienia. Jego podświadomość wypełniły obrazy, początkowo ulotne jak widma, potem wyraźne jak na jawie. Znów był w Cali, na nowo przeżywał coś, co stało się przed pięcioma laty, tak, jakby działo się to tu i teraz. Dźwięki, zapachy, obrazy. Strach. Zadanie polegało na tym, by przechwycić transport broni dla kartelu kolumbijskich narkoterrorystów. Przeciwnicy zostali jednak uprzedzeni. Okazało się, że jeden z informatorów działał na dwa fronty. Z platformy ciężarówki nagle wyłonili się mężczyźni z bandolierami pocisków kaliber 0,308 i zasypali pozycje przyczajonych Amerykanów gradem kul. Żaden z nich nie był na to przygotowany. Belknap leżał w zwykłym, nieopancerzonym sedanie - którego karoserię dziurawiły rozrywające się pociski o dużej prędkości. Nagle - gdzieś z tyłu - usłyszał charakterystyczny odgłos wystrzału z karabinu snajperskiego. Jeszcze kilka trzasków, w może dwusekundowych odstępach, i ogłuszający terkot karabinów maszynowych ucichł. Rzut oka w potrzaskane lusterko wsteczne powiedział Belknapowi, co się stało: Kolumbijczycy leżeli bez życia. Czterej uzbrojeni mężczyźni z torsami przepasanymi bandolierami. Cztery strzały w głowę. Jeszcze nigdy cisza nie sprawiła mu takiej ulgi. Wychylił się i spojrzał w stronę pobocza, z którego padły strzały. Na tle ciemniejącego nieba zobaczył szczupłą, niemal wydłużoną sylwetkę z karabinem snajperskim w ręku i lornetką zawieszoną na szyi. Polluks. Rinehart podszedł długimi krokami, szybko ocenił sytuację i odwrócił się do przyjaciela.
- Muszę przyznać, że aż mnie coś ściska w gardle - powiedział. - Wyobraź sobie, co ja czuję - odparł Belknap. Nie wstydził się swojej wdzięczności. - Też to widziałeś? Coś niesamowitego! Tapiranga ognista. Nie mam cienia wątpliwości: czarny łebek, krótki dziób, piękny czerwony owal na skrzydle. Mignęła mi nawet żółta pierś. - Wyciągnął rękę, pomógł Belknapowi wysiąść. - Masz minę, jakbyś mi nie dowierzał, przyjacielu. Cóż, pokazałbym ci ją, gdyby nasi kolumbijscy przyjaciele nie narobili takiego hałasu. Słowo daję, wypłoszyli wszystkie łuszczaki w okolicy. Co to za pomysły? Belknap nie mógł powstrzymać się od uśmiechu. - Co ty tu w ogóle robisz, Jared? Później domyślił się, co się stało: grupa rezerwowa zgubiła drogę i uprzedziła bazę w Cali, że się spóźni; Rinehart, który monitorował sytuację z miejscowego konsulatu, zaczął obawiać się najgorszego - że kluczowy informator nie pomylił się, lecz zdradził. Nie tak to wtedy jednak Jared wytłumaczył. Wzruszył tylko ramionami i powiedział: - A gdzie indziej zobaczyłbym tapirangę ognistą? Belknap otworzył oczy, by rozwiała się mgła snu, poczuł powiew z wlotu powietrza w górze, dotknął pasa bezpieczeństwa i przypomniał sobie, gdzie jest. Na pokładzie czarterowego samolotu wiozącego chór Empire State na międzynarodowy festiwal w Tallinie, stolicy Estonii. Todd Belknap - nie, teraz nazywał się Tyler Cooper - załapał się na ten wyjazd jako urzędnik zatrudniony przy programie wymiany kulturalnej Departamentu Stanu. Tak się złożyło, że jego stary druh i dawny współpracownik - „Żółw" Lydgate - znał kierownika chóru i wszystko załatwił. Lydgate zauważył, że loty czarterowe są mniej starannie kontrolowane od rejsowych i że - ponieważ w Tallinie miał się odbyć doroczny festiwal chórów - wyląduje tam wiele samolotów czarterowych. Chórzystom dano do zrozumienia, że obecność nieznajomego wiąże się z możliwością dofinansowania chóru w ramach nowej inicjatywy Departamentu Stanu pod hasłem „społeczeństwo obywatelskie a sztuka". Mieli traktować Belknapa jako honorowego członka chóru. W każdym razie byli wobec niego uprzejmi i okazywali pewne onieśmielenie, co mu odpowiadało.
Przyjął nowe zasady: w Raleigh cudem się udało, ale teraz musiał podjąć należyte środki ostrożności. Koniec z posługiwaniem się autoryzowanymi przez władze dokumentami. Będzie musiał pogrzebać w swojej osobistej kolekcji lewych papierów. Wszyscy głęboko zakonspirowani agenci, jakich znał, mieli takie - nie dlatego, że planowali zniknięcie z radaru czy przejście na drugą stronę; po prostu paranoja była w tym fachu czymś naturalnym. „Tyler Cooper" był jedną z najlepiej ukrytych i najbardziej dopracowanych legend Belknapa i to w niego się teraz wcielił.
Próbował znów zasnąć, ale przez wycie silników usłyszał... o Boże, znowu te ich przeklęte śpiewy. Kierownik chóru, Calvin Garth, miał ufarbowane na pomarańczowo włosy, dziwnie pełne usta, pulchne, delikatne dłonie i cichy, rżący śmiech. Co gorsza, uparł się, by czas lotu wykorzystać na próby. Kiedy niektórzy z chórzystów zaczęli marudzić, zakipiał takim oburzeniem, że generał Patton byłby z niego dumny, a niejeden trener piłkarski miałby mu czego pozazdrościć. - Czy wy w ogóle wiecie, o jaką stawkę gramy? - wybuchnął, chodząc po samolocie. Myślicie sobie, że takie z was stare wygi. Otóż, droga młodzieży, Paryż, Montreal, Frankfurt, Kair, Rio i tak dalej - to nie były najważniejsze koncerty. Jeśli chodzi o muzykę chóralną, te miasta to druga liga. To była rozgrzewka, nic więcej. Najważniejszy koncert czeka was właśnie teraz. To wasze być albo nie być. Za dwadzieścia cztery godziny waszą widownią będzie... dosłownie cały świat! Kiedyś wspomnicie to jako wasze największe osiągnięcie. Moment, kiedy powstaliście, by wyśpiewać pieśń wolności, i świat was usłyszał. - Jego pulchne dłonie zatańczyły w powietrzu, by wyrazić to, co niewyrażalne. - Wierzcie mi. Wiecie, że jeżdżę wszędzie tam, gdzie dzieje się coś nowego w wokalistyce. Otóż, jeśli chodzi o pieśni chóralne, Estonczycy są kimś więcej niż tylko wykonawcami. Dla nich chór jest tym, czym dla Kanadyjczyków hokej, a dla Brazylijczyków piłka nożna. To ich duma narodowa. Dlatego, kochani, musicie pokazać, co potraficie. Jamal wie, o czym mówię. Spojrzał czule na tenora z zaczesanymi do tyłu warkoczykami i dużym złotym kolczykiem w uchu. Tallin gości chóry i chórzystów z pięćdziesięciu państw z całego świata. Będą śpiewać stąd... położył rękę na przeponie- ...i stąd... - uderzył się w serce - .. .i dadzą z siebie wszystko. Ale coś wam powiem. Słyszałem, co potraficie, panie i panowie. Niektórzy z was mogą uważać, że jestem zbyt wielkim perfekcjonistą. No to posłuchajcie. Jeśli was cisnę, to dlatego, że w was wierzę. Jedziemy na olimpiadę chórów. I razem... - na jego twarz wypłynął rozmarzony uśmiech - .. .razem stworzymy coś pięknego. - Strzepnął kłaczek z jasnobrązowej marynarki. Kiedy Belknap ocknął się po trzech godzinach, chórmistrz dalej robił swoje, dawał znaki altom i basom; chłopcy i dziewczęta byli usadowieni sekcjami. - Ar-ty-ku-łu-je-my, panie i panowie! - mówił Garth błagalnie. - Jeszcze raz! To hymn chóru Empire State, więc wszystko musi być idealnie! Pasażerowie uważnie wypatrywali jego znaku, po czym zaczęli: Wędrujemy po świecie, dajemy głos wolności, By chór narodów wiedział, że nastał czas radości! Bo wolność prawdziwa W każdym sercu się skrywa...
Pedantyczny dyrygent znowu im przerwał. - Nie, to jeszcze nie to! Osiemdziesięciu solistów to nie chór. Adam, Melissa, z życiem! Ten pasaż musi być allargando. Zwalniamy, poszerzamy... patrzcie na moją prawą dłoń. Amanda, nie dąsaj się! Eduardo, co się tak spieszysz? Ten takt nie jest oznakowany affrettando. Co, masz umówione spotkanie? Za tydzień wrócisz za ladę perfumerii w Saks Fifth Avenue, wtedy będziesz mógł się migać. Ale teraz reprezentujesz Stany Zjednoczone Ameryki, mam rację? I chór Empire State. Mówiłem serio. Będziecie z siebie dumni. Eduardo, twoja przybrana ojczyzna będzie z ciebie dumna. Jestem tego pewien.
- Przybrana? - Zdumiony głos z głębi samolotu. - Pochodzę z Queens. - I proszę, jak daleko zaszedłeś - odparł Garth, niewzruszony. - Jesteś inspiracją dla nas wszystkich. I jeśli tylko nauczysz się wchodzić na akcentowanej mierze taktu razem ze wszystkimi, wkrótce zaśpiewasz w światowej stolicy muzyki chóralnej. A propos, musimy zrobić jeszcze jedną próbę estońskiego hymnu narodowego. Moja ojczyzna. Pamiętajcie, że to też część programu. - Zanucił fragment melodii. Jego głos był piskliwy, nosowy i niemiły dla ucha. Ci, którzy nie potrafią śpiewać, stwierdził Belknap, dyrygują. Zaczęły soprany: Mu isamaa, mu onnja room, Kui kaunis oledsal Moja rodzinna ziemio, radości moja, jakżeś ty piękna! Belknap nagle usiadł prosto. Serce załomotało mu w piersi. To był ten sam monotonny marsz, który nucił pijany omański książę. Tylko w jakim kontekście? Arab wspomniał wtedy, że Ansari zaczął tracić kontrolę nad siatką handlarzy bronią, że pojawił się nowy zarząd. Mówiąc to, udawał dyrygenta. A potem powiedział coś jeszcze. „Nowy maestro". Siatka Ansariego przeszła w ręce Estończyka. Estończyka, który, jeśli informacje Robbins były wiarygodne, przejął wcześniej kontrolę nad ogromnym arsenałem z czasów zimnej wojny. Genesis? Czy tylko jeden z jego wspólników? Idę po ciebie, pomyślał Belknap ponuro. Ogar zwietrzył twój trop. Minęło sporo czasu, zanim znów zapadł w sen. Kiedy samolot wylądował na lotnisku w Tallinie, po dziewięciu godzinach lotu, Cal Garth wyrwał Belknapa ze snu. - Jesteśmy na miejscu - powiedział. - To będzie dom wariatów. Widzisz, doroczny festiwal chórów to właściwie olimpiada wokalistyki. Wiedziałeś, że większość Estończyków śpiewa w chórach? Mają to we krwi. Zbierze się tu ponad dwieście tysięcy chórzystów, a Tallin ma raptem pół miliona mieszkańców. Miasto będzie nasze. „Empire State to my, chór, co się zowie". Kiedy Belknap dołączył do reszty w kolejce do obleganych przez tłumy stanowisk kontroli paszportowej i celnej, stwierdził, że Garth nie przesadził. Otaczały go setki przybyszów z zagranicy, którzy właśnie wysiedli z zapchanych samolotów, część z nutami w rękach, większość z tym
charakterystycznym dla chórzystów błyskiem w oku. Od razu zauważył, że celnicy niezbyt dokładnie sprawdzają tabuny gości; Tylera Coopera, rzekomo członka chóru Empire State, przepuścili, zaledwie rzuciwszy okiem na paszport. - To graniczy z cudem - oświadczył Calvin Garth, kiedy zarządził zbiórkę przy parkingu - ale udało nam się znaleźć ci pokój w hotelu Rewal, przy nabrzeżu. - Jestem zobowiązany - odparł Belknap. W autobusie, który zabrał ich do hotelu, Garth usiadł obok Belknapa. - Mieliśmy zatrzymać się w hotelu Mihkli, ale zamieszkali tam Łotysze, a z nimi nie ma żartów wyjaśnił z właściwą sobie emfazą. - Nic, tylko bym się martwił, że podsłuchują przez ściany nasze próby. Słowo daję, nawet sobie nie wyobrażasz, do jakich podstępów i sztuczek zdolni są chórzyści z krajów nadbałtyckich. Dosypaliby nam saletry do herbaty, gdyby uznali, że to zwiększy ich szansę. Ostrożności nigdy za wiele. Belknap wyglądał przez szybę. Miejsce farm z wiatrakami zajęły konstrukcje typowe dla przedmieści: stacje benzynowe, wielkie zbiorniki ropy i gazu ziemnego. - Podłość - mruknął. Zobaczył tallińskie Stare Miasto. Skupiska barokowych budynków z czerwonymi dachami, iglice i wieże zegarowe kościołów i starego ratusza, kafejki z niebieskimi i czerwonymi markizami. Po torach zatopionych w bruku przemknął niebieski tramwaj. Nad wejściem do baru wisiała zwinięta flaga brytyjska. Szyld głosił NIMETA BAAR, na szybie widniały wypisane kursywą słowa: JackLwes Herę. Nieudolna próba schlebiania coraz silniej anglofilskim gustom. Kolejny przykład zjawiska wszechobecnego w regionach rozwijających się: nostalgia bez pamięci.
- Nawet sobie nie wyobrażasz, Tyler - powiedział Garth przenikliwym, nosowym głosem, pomagając sobie zamaszystymi gestami dłoni. - Ciemna strona pieśni. Słyszałem opowieści, które by cię zaszokowały. Młoda kobieta za nimi wstała i przesiadła się do koleżanki kilka rzędów dalej. Belknap był ciekaw, czy ją też głos Gartha przyprawiał o ból głowy, zwłaszcza po męczącym locie. - Naprawdę? - powiedział. - Lepiej, żebyś nie wiedział, do czego niektórzy są zdolni. Swoim podopiecznym zalecam jednak ostrożność. Nie chcę zachowywać się jak kwoka, ale stawka, sam rozumiesz, stawka! Belknap pokiwał głową z poważną miną. Coś w głosie kierownika chóru sprawiło, że zaczął się zastanawiać, czy facet aby go nie nabiera.
- Jestem wdzięczny, że mnie przyjęliście. Na pewno ułatwi to decyzje w sprawie nowych programów wymiany kulturalnej... Garth rozejrzał się, zanim odpowiedział. - Tertius prosił, żebym zrobił dla ciebie wszystko, co w mojej mocy - powiedział cicho. Jego głos zmienił się nie do poznania; zniknęły przeciągnięte samogłoski, teatralne gesty, syczące „s". Nie ruszał rękami, twarz miał jak z kamienia. Zdumiewająca przemiana. - Doceniam to. Garth nachylił się ku niemu, jakby chciał mu pokazać coś za szybą. - Nie wiem, jakie masz plany, nie chcę wiedzieć. - I znów niski, szorstki głos. - Ale zapamiętaj sobie parę rzeczy. Jak się pewnie domyślasz, wywiad estoński utworzyli i zorganizowali Sowieci. Dziś jest to w gruncie rzeczy nakręcany zegar bez kluczyka. Niedofinansowany, cierpiący na niedobór personelu. To na Narodową Służbę Bezpieczeństwa musisz uważać. Jest hojniej finansowana i bardziej agresywna, bo zwalcza przestępczość zorganizowaną. Nie wchodź im w drogę. - Rozumiem. - Belknap nie mógł wyjść ze zdumienia. Podróżujący po świecie kierownik chóru: idealna przykrywka, ale dla jakiej działalności? Choć Lydgate nie zająknął się na ten temat ani słowem, Belknap mógł się domyślać. Słyszał o emerytowanych szpiegach, którzy oferowali swoje usługi firmom, pomagali im zakładać filie i oddziały w regionach, gdzie rządy prawa były w powijakach. W takich miejscach wiedza doświadczonego szpiega mogła okazać się nadzwyczaj cenna. Szefowie wywiadu nie mieli nic przeciwko takim karierom byłych podwładnych, pod warunkiem że ci nie przekraczali pewnych granic. - Rozumiem powtórzył Belknap. - No to zrozum coś jeszcze. - Garth zniżył głos do cichego pomruku, jego oczy nabrały twardego spojrzenia. - W razie wpadki nie przychodź do mnie. Bo nie chcę cię znać. Belknap ponuro pokiwał głową, odwrócił się i znów wyjrzał przez okno. Niebo było jasnobłękitne; mieszkańcy wylegli na ulice i chłonęli rzadko tu oglądane słońce jakby na zapas, by starczyło go na długie, ciemne miesiące. Ten piękny kraj miał i duszę, i historię. Mimo to owe długie, ciemne miesiące czyniły zeń idealną wylęgarnię handlarzy śmiercią, ludzi, którzy najlepiej prosperowali w mroku i żerowali na dwu niezmiennych ludzkich cechach: agresji i chciwości.
Ciemny pokój, oświetlony jedynie poświatą bijącą z ekranu. Cichy klekot klawiatury pieszczonej zręcznymi palcami. Serie znaków alfanumerycznych wyskakiwały na monitorze i znikały w niezwykle
złożonych algorytmach kryptograficznych, by następnie odtworzyć się w odległych krajach, u odległych odbiorców. Wiadomości przychodziły i szły w świat. Polecenia były wydawane i weryfikowane. Cyfrowe komendy przesyłały pieniądze z jednego konta na drugie, pociągały za sznurki, które pociągały za inne sznurki, te zaś pociągną za jeszcze inne sznurki. Spojrzenie Genesis znów spoczęło na oznaczeniach klawiszy: Control. Command. Ale i Option. I, rzecz jasna, Shift.
Nie zmieni się historii jednym wciśnięciem klawisza. Ale jeśli nacisnąć ich wiele - tych właściwych, we właściwym czasie - może się uda. Potrzeba czasu, by wiedzieć to na pewno. Dużo czasu. Bardzo, bardzo dużo czasu. Może aż siedemdziesięciu dwóch godzin.
Przeszło czterdzieści procent mieszkańców Tallina stanowili Rosjanie - pozostałość po imperium. Należeli zarówno do najbardziej uprzywilejowanych klas, jak i tych najniższych. Etnicznymi Rosjanami były punki z irokezami na głowach i agrafkami w policzkach; kelnerzy w restauracjach i bagażowi na stacjach kolejowych; urzędnicy i biznesmeni. Sporą grupę stanowili dawni aparatczycy, którzy wciąż uważali Estonię za malowniczą prowincję rosyjskiego imperium; niektórzy zaś -jak mężczyzna, z którym Belknap miał się spotkać byli agentami KGB, niegdyś stacjonującymi w Tallinie, a po przejściu na emeryturę uznali, że tu będzie im lepiej niż gdziekolwiek indziej. Giennadij Czakwetadze był emerytowanym pracownikiem KGB pochodzenia gruzińskiego; wychowywał się jednak w Moskwie i spędził dwadzieścia lat na placówce w Tallinie. Zaczynał od klejenia kopert, prostych obowiązków, jak przystało na kogoś, kto skończył dwie klasy prowincjonalnego technikum i nie miał znajomości w nomenklaturze. Jego rysy były grubo ciosane, chłopskie: bulwiasty nos, kości policzkowe schowane w fałdach tłuszczu, szeroko rozstawione oczy, lekko cofnięta szczęka. Jednakże tylko głupcy lekceważyli go z powodu jego manier i wyglądu. Niedługo kleił koperty. Kiedy się poznali, stali po przeciwnych stronach wielkiej geopolitycznej przepaści zwanej zimną wojną. Ale nawet wtedy mocarstwa miały wspólnych wrogów: terroryzm i ruchy rewolucyjne wrogie wobec istniejącego ładu światowego. Belknap szukał człowieka o kryptonimie Poszłost', sowieckiego naukowca z branży zbrojeniowej, który-na czarnym rynku - sprzedawał informacje
Libijczykom i innym nieupoważnionym klientom. Amerykanie nie znali jego nazwiska, tylko kryptonim, lecz Belknap wpadł na pomysł, by pojechać w ślad za libijską delegacją na konferencję naukową w kurorcie Paldiski, czterdzieści kilometrów na zachód od Tallina. Tam był świadkiem spotkania znanego mu ze zdjęcia członka Muchabaratu, libijskiej tajnej policji, z rosyjskim fizykiem nazwiskiem Dmitrij Baraszenkow. Podczas dyskusji panelowej, w której uczestniczył Baraszenkow, Belknap włamał się do jego pokoju - uczestnicy konferencji zostali zakwaterowani w nieco podupadłym uzdrowisku - i przeprowadził szybką rewizję. To, co znalazł, wystarczyło, by nabrać pewności, że trafił w dziesiątkę. Kiedy jednak wyszedł z pokoju i ruszył w głąb korytarza po bursztynowobiałych płytkach osadzonych w wyblakłej fudze, zaczepił go agent KGB o chłopskich rysach i zmęczonej minie: Giennadij. Później Belknap uprzytomnił sobie, że Giennadij mógł wziąć ze sobą obstawę, ale postanowił przyjść sam, by go nie wystraszyć. Dla Sowietów Poszłost' był nader niewygodny - ich człowiek, który uciekł z rezerwatu i robił interesy na boku, nie zważając na rację stanu i oficjalną politykę zagraniczną. Fakt, że nie zdołali go namierzyć przez dwa lata, był irytujący - podobnie sposób, w jaki tego w końcu dokonali. - Czy mam przyjemność z panem Ralphem Coganem, kierownikiem do spraw naukowych Instytutu Technologu Rensselaera? - spytał wtedy Czakwetadze. Belknap spojrzał na niego, jakby nic nie zrozumiał. - G.I. Czakwetadze - powiedział Rosjanin. - Ale możesz mi mówić Giennadij.- Uśmiechnął się.- Jeśli zgodzisz się, żebym mówił ci Todd. Myślę, że tak naprawdę jesteśmy kolegami po fachu. Jeśli pracujesz w Instytucie Rensselaera, to ja jestem z kijowskiej gazowni. — Objął go ramieniem i Belknap zesztywniał. - Czy mogę ci podziękować? W imieniu ludu radzieckiego? - Nie mam pojęcia, o czym pan mówi - odparł Belknap. - Chodź, napijemy się herbaty w holu - powiedział niechlujny agent KGB. Guziki taniej granatowej marynarki ledwo trzymały się na ciasno opiętym brzuchu, przykrótki krawat wisiał krzywo. Powiedz, polowałeś kiedyś na dziki? W Gruzji to popularny sport. Potrzebne są psy. Co najmniej dwa ich rodzaje. Psy tropiące, które potrafią zwietrzyć i wytropić dzika. Ale co, jak już go znajdą i osaczą? Wtedy wypuszczasz na niego psy łowcze. Zatapiają kły w jego ryju i nie puszczają. Poślednia umiejętność? Bez wątpienia. Ale nieodzowna. Razem zeszli na dół. Dalszy opór nie miał sensu. - Szukamy Poszłosta i nic. Nagle dowiadujemy się, że do nadmorskiego kurortu w Estonii przyjechał legendarny pan Belknap. Skąd? Todd, przed tobą nie mam żadnych tajemnic, no, oprócz tych, które mam. To nie twoja wina. Nawalił jeden z waszych speców od fałszywych tożsamości. Niechcący wydali dwa zestawy dokumentów na nazwisko „Ralph Cogan". Drugi Cogan jest w tej chwili w Bratysławie. Nasz estoński analityk miał łamigłówkę, więc przesłał
zdjęcie z paszportu wyżej i co się okazuje? Toż to nie kto inny, jak sam Todd Belknap, ten, którego zwą Ogarem. Kogo szuka? Czyżby tego samego człowieka, co my? Poczekamy, zobaczymy. Kiedy zeszli na parter, Belknap postanowił wypić herbatę z pracownikiem KGB, wybadać go. I dać się wybadać. - Dlatego jesteśmy ci wdzięczni. Ale i ty masz powód nam podziękować. W końcu co zrobiłbyś z tą świnią, gdybyś już go zapędził na czubek drzewa? Wy, Amerykanie, jesteście zbyt delikatni na mokroje dieło, mokrą robotę. Mimo to wyeliminować go musisz. A my rozwiążemy ten problem za ciebie. Po zakończeniu konferencji wywieziemy zdrajcę i postawimy przed radzieckim sądem. Twoje zadanie zostanie wykonane, a ty sobie nawet łap nie pobrudzisz. Zostawisz nam nieprzyjemną robotę psów łowczych. Ustaliłeś, że Dmitrij Baraszenkow to Poszłost', zgadza się? Jeśli powiesz „tak", każę go zgarnąć. Więc jak będzie? Belknap długo myślał, zanim odpowiedział. Przez następne dwie dekady utrzymywali ze sobą nieregularne kontakty; każde ze spotkań było niezapomniane. Belknap wiedział, że agent KGB sporządza z nich raporty, ale podejrzewał, że nie umieszcza w nich wszystkiego. A kiedy imperium sowieckie się skurczyło, a KGB razem z nim, Belknap uznał, że Gruzin pewnie zachowa swoje stanowisko, choć przy tylu tożsamościach do wyboru nie mógł mieć pewności. Czasem legenda stawała się rzeczywistością: zdarzało się, że ktoś, kogo KGB obsadziła w roli biznesmena, zrywał kontakty z przełożonymi i dalej prowadził działalność, która dotąd była tylko przykrywką. Belknap wiedział, że Czakwetadze przeszedł na emeryturę; w końcu miał już siedemdziesiąt kilka lat, a lata ostrego picia zrobiły swoje. Wiedział też, że wzorem byłych oficerów KGB Gruzin zatrzymał skrzynkę z narzędziami, których używał w dawnej pracy, tak jak weterani II wojny światowej często zachowywali broń na pamiątkę. Domek Czakwetadze nad jeziorem Cierniste stał zaledwie kilka kilometrów od tallińskiego Starego Miasta. Arkadia to to nie była; niedaleko znajdowało się lotnisko i ryk odrzutowców był tak wszechobecny jak śpiew ptaków. Domek był prosty, parterowy, ze ścianami krytymi półokrągłym gontem i wyrastającym pośrodku kominkiem z czerwonej cegły. Zapewne duma nie pozwalała Czakwetadzemu przyznać, że jest zaskoczony telefonem od starego znajomego. - Ależ przyjedź, przyjedź - zapraszał ze słowiańską serdecznością, której nie przytępiła estońska powściągliwość. Zaraz po przybyciu Belknapa zaprowadził go na betonowy taras, gdzie stały dwa sfatygowane krzesła z płóciennym oparciem i stół z posrebrzanego drewna. Po chwili wrócił z butelką wódki i dwoma kieliszkami i zaczął nalewać bez zbędnych ceregieli.
- Obawiam się, że czeka mnie dziś ciężki dzień - powiedział Belknap. - Będzie cięższy, jeśli nie wlejesz w siebie trochę paliwa - dodał Gruzin. - Szkoda, że nie przyjechałeś wcześniej. Przedstawiłbym cię żonie. - Wyjechała?
- Kilka lat wcześniej, durak, nie kilka godzin. Raisa umarła dwa lata temu. - Usiadł, pociągnął długi łyk wódki i wskazał na jezioro. Smugi mgły unosiły się z lustra wody jak para z zupy. Widzisz ten głaz na środku? Nazywa się Lindakivi. Estońska legenda mówi, że wielki król Kalev poślubił kobietę imieniem Linda, która wykluła się z kurzego jaja. Kiedy umarł, miała zanieść ogromne głazy na jego grób, ale jeden wypadł jej z fartucha. Usiadła więc na nim i zapłakała. Stąd nazwa jeziora: Ulemiste. Czyli łzy. - Wierzysz w to? - Wszystkie epopeje narodowe są prawdziwe - odparł Giennadij z przekonaniem. - Na swój sposób. Mówi się też, że w jeziorze mieszka Ulemiste Starszy. Kiedy go spotkasz, spyta cię: „Czy Tallin jest już gotowy?", a ty wtedy musisz odpowiedzieć: „Nie, jest jeszcze wiele do zrobienia". - A gdybym odpowiedział „tak"? - Zatopiłby miasto. - Gruzin zarechotał radośnie. - Jak więc widzisz, dezinformacja to prastara estońska tradycja. - Zamknął oczy, wystawił twarz na wiatr znad jeziora. W oddali rozbrzmiał dźwięk jak bzyczenie; kolejny lądujący samolot. - Dezinformacja to potężne narzędzie - przyznał Belknap. - Szukam innych. Giennadij otworzył jedno oko, potem drugie. - Nie mogę odmówić ci niczego, stary druhu, prócz tego, czego muszę ci odmówić. Belknap spojrzał na zegarek. To był dobry początek. - Dziękuję, przyjacielu. - Dobrze więc. - Oczy Rosjanina patrzyły czujnie, ale jego uśmiech był niewymuszony. Jakież to skandaliczne żądania przyszedłeś mi przedstawić?
Archiwum przy Binnewater Road w Rosendale, tuż za New Paltz, mieściło się w starej kopalni przerobionej na doskonale zabezpieczony magazyn. Kiedy taksówka podjechała pod podany adres, na pierwszy rzut oka nie było widać prawie nic oprócz wielkiej czarnej maty z plastiku -pochłaniacza wilgoci - rozłożonej na piaszczystym pagórku. Andrea wylegitymowała się strażnikowi w budce i stalowy szlaban podniósł się, co pozwoliło kierowcy wjechać na duży parking - parking, jak się wydawało, na pustkowiu, bo archiwum mieściło się pod ziemią. Jak się dowiedziała, tereny te były niegdyś bogate w wapień, szczególnie ceniony ze względu na niską zawartość magnezu, przez co doskonale nadawał się do produkcji cementu i betonu. Z tego okręgu pochodziła duża część budulca, z którego powstał współczesny Manhattan. W jednej z tych dawnych „kopalni cementu" zbudowano archiwum. I choć kolokwialnie zwano je „żelazną górą", tak naprawdę było kopalnią o korytarzach obitych stalą. Strażnik dokładnie obejrzał jej dowód tożsamości. Znajomy z nowojorskiego Departamentu Podatków i Finansów uprzedził ojej przyjeździe; miała być niezależną audytorką pracującą dla władz stanu. Za fornirowaną ladą przy wejściu siedział mężczyzna o gruszkowatej sylwetce, głęboko osadzonych oczach i przerzedzonych lśniących czarnych włosach. Dobiegał chyba czterdziestki. Choć opasły, twarz miał dziwnie szczupłą? o zapadniętych, wręcz wychudłych policzkach, i skórze ciasno opinającej czaszkę. Wreszcie, niemal niechętnie, dał Andrei specjalną plakietkę z paskiem magnetycznym. - Plakietka otwiera wszystkie drzwi i windy - powiedział tonem kogoś nawykłego do wygłaszania oficjalnych ostrzeżeń. - Jest ważna przez osiem godzin, co do sekundy. Musi pani wrócić przed upływem tego czasu. Przy następnych wizytach będzie pani musiała wypełnić ten sam formularz i otrzyma pani nową plakietkę bądź stara zostanie doładowana. Nie wolno się z nią rozstawać. - Postukał w plakietkę długim paznokciem. -To cacko automatycznie włączy światła w segmencie, w którym będzie pani pracowała. Proszę uważać na pracowników w wózkach elektrycznych. Wydają taki sygnał ostrzegawczy jak te lotniskowe. Jeśli go pani usłyszy, proszę zejść na bok, bo dość szybko śmigają. Gdyby potrzebowała pani transportu, proszę zgłosić to przez jeden z telefonów wewnętrznych. Podać numer, literę i inne pierdółki. W porządeczku? Jeśli była już pani kiedyś w takim archiwum, pewnie zna pani zasady. Jeśli nie, lepiej, żeby to teraz zadała pani wszystkie pytania. - Kiedy wstał, Andrea zauważyła, że był niższy, niż jej się wydawało. - Jak duży jest ten obiekt? Znów przybrał głos przewodnika wycieczki. - Korytarze mają w sumie przeszło trzydzieści kilometrów długości na trzech poziomach. Atmosfera jest monitorowana, poziom dwutlenku węgla i wilgotność regulowane są automatycznie. To nie byle biblioteka miejska. Jak mówiłem, lepiej, żeby się pani nie zgubiła, a już na pewno niech pani pilnuje swojej plakietki. Przy windzie na każdym poziomie są konsole komputerowe, na których może pani sprawdzić współrzędne poszukiwanych materiałów. Kolejne numery i liczby wskazują poziom, sektor, rząd, szereg i półkę. Jak już człowiek się w tym połapie, jest to proste, ale prawie nikt się nie może w tym połapać.
- Dzięki za wotum zaufania - powiedziała Andrea niepewnie. Wiedziała, że takie obiekty są duże, ale nie miała pojęcia, jak duże, dopóki nie wsiadła do szklanej windy i zaczęła powoli zjeżdżać na dół. Za szybami widziała podziemne miasto, wizję ekspresjonisty, coś z Metropolis Fritza Langa. Katakumby ery elektronicznej. Mikronszki, mikrofilmy, papiery, dokumentacja medyczna, taśmy zapasowe, wszystkie nośniki danych znane człowiekowi: wszelkie dokumenty, które firmy i władze musiały zgodnie z prawem przechowywać. To wszystko, starannie skatalogowane, trafiało do obiektów takich jak ten, na ogromne cmentarzyska ery informacji. Może sprawiło to słabe oświetlenie, a może osobliwe nałożenie się na siebie dwu zwykle wykluczających się lęków, agorafobii i klaustrofobii -w każdym razie ogarnęło ją przytłaczające, ponure poczucie zamknięcia w przepastnej przestrzeni. Miejmy to już z głowy, powiedziała sobie. Ruszyła po z pozoru niekończącej się betonowej podłodze, wzdłuż białej linii, obok wypisanych jasnoniebieską farbą numerów: 3L 2:566-999. Plakietka, zawieszona na szyi włączała światła przed nią, jakby bezgłośnie obwieszczała jej nadejście; musiała mieć jakiś elektroniczny czip, który reagował na sygnały radiowe. W powietrzu, co dziwne, nie było nawet drobiny kurzu, i panował większy chłód, niż oczekiwała; Andrea zaczęła żałować, że nie wzięła swetra. Otaczały ją szerokie stalowe półki, umieszczone jedna nad drugą aż po sufit na wysokości pięciu metrów. Na końcu każdego dwumetrowego segmentu półek były małe składane drabiny. Miejsce w sam raz dla małp, pomyślała. Skręciła za róg i weszła w następny korytarz między półkami; znów zaskoczyły ją zapalające się światła, włączone przez czujnik w plakietce. Po piętnastominutowych poszukiwaniach znalazła pierwszą partię interesujących ją papierów. Minęła następna godzina, nim wyszperała w nich coś, co można było uznać za punkt zaczepienia. Dane dotyczące wymiany walutowej. Dla większości ludzi nie miałyby większego znaczenia, ale ona się na tym znała. Kiedy organizacje wymieniały duże sumy dolarów na obce waluty co zwykle poprzedzało zakupy bądź płatności dokonywane w innych krajach - często zabezpieczały się przed ryzykiem niekorzystnych wahań kursów. Tak też w nieregularnych odstępach czasu czyniła Fundacja Bancrofta. Po co? W przypadku normalnych zakupów nieruchomości czy infrastruktury wykorzystywano standardowe protokoły bankowości międzynarodowej, stworzone przez wielkie instytucje finansowe. Natomiast zabezpieczenia przed ryzykiem wahań kursów walutowych wskazywały, że doszło do przekazania dużych kwot gotówki. W jakim celu? We współczesnej gospodarce tego rodzaju operacje kojarzyły się głównie z działaniami pozaprawnymi. Łapówki? Czy coś zupełnie innego? Zaczynała czuć się jak mohikański tropiciel śladów. Nie widziała leśnego stwora, ale zobaczyła kilka złamanych gałązek, dziwne tropy, i już wiedziała, gdzie go szukać.
Trzydzieści metrów nad nią mężczyzna o głęboko osadzonych oczach wprowadził do komputera numer plakietki kobiety i na podzielonym ekranie pojawiły się zdjęcia z kamer w jej pobliżu. Zrobił zbliżenie kilkoma kliknięciami myszy i obrócił obraz, by przeczytać nagłówek na kartce. Fundacja Bancrofta. W takich wypadkach obowiązywały go stałe instrukcje. Pewnie to nic takiego. Możliwe, że laska była od nich - w końcu nazywała się Bancroft. Ale nie płacili mu za myślenie, tylko za to, żeby ich ostrzegł. Ej, Kev, to dlatego dostajesz taką kupę forsy. No dobra, może z tą kupą forsy to przesada, ale w porównaniu z nędznymi groszami od Secure Archive Inc. była to naprawdę pokaźna sumka. Podniósł słuchawkę i jego palec zawisł nad klawiszami. Po chwili odłożył słuchawkę. Lepiej, żeby w pracy nie wiedzieli o tym telefonie. Wyjął komórkę i wybrał numer.
Tego wieczoru Belknap przekonał się, że warto było zostać fikcyjnym członkiem chóru. Prezydent Estonii wydał w swojej rezydencji uroczyste przyjęcie dla uczestników festiwalu. Potem miał się odbyć koncert dobroczynny z udziałem chóru Empire State. Dla najważniejszych ministrów rządu estońskiego obecność była obowiązkowa. Mglisty plan Belknapa nabierał coraz wyraźniejszych kształtów. Ociężały od niewyspania, ciężkostrawnej smażonej wieprzowiny i kapusty, Belknap jako ostatni wsiadł do autobusu, który zawiózł chór na miejsce, do pałacu Kardriorg przy ulicy Weizenbergi w północnej części miasta. Zajął miejsce obok chłopaka o słomkowych włosach, cielęcych oczach i szerokim uśmiechu jak z gumy, bez końca powtarzającego słowa „tkliwa jak poemat, twarda jak stal". Przy każdym „t" ślina tryskała mu z ust. Za nim dwa alty śpiewały ,jakżeś ty piękna". Belknap dostał plakietkę z nazwą chóru, jak wszyscy. Skupił się na tym, by wtopić się w otoczenie, przybrał tę samą ni to oszołomioną, ni to zachwyconą minę, co młodzi chórzyści, i jak oni przy byle okazji błyskał uśmiechem. Park Kardriorg, jak wiele najwspanialszych estońskich zabytków, był spuścizną po Piotrze Wielkim: w ślad za rosyjską armią podążały rosyjskie bogactwa. W wielu pawilonach mieściły się muzea i sale koncertowe, ale główna część pałacu pozostała oficjalną rezydencją prezydenta, wykorzystywaną podczas uroczystości państwowych - dla Estończyków do takich zaliczał się międzynarodowy festiwal chórów. Największy budynek miał dwie kondygnacje dwie imponujące, wielkie kondygnacje, barokowa wizja z białych pilastrów na tle czerwonego kamienia. Nieco wyżej, zaprojektowany w podobnym, choć skromniejszym stylu, stał pałac prezydencki, wzniesiony w 1938 roku; choć nad resztę Europy nadciągał wówczas mrok, dla Estonii zaświtała jutrzenka nadziei. Nowa konstytucja obiecywała swobody demokratyczne po czterech latach dyktatury, ale nie przetrwała roku. Podobnie jak rozpaczliwie broniona neutralność państw nadbałtyckich. Budynek był świątynią ku czci złudnych nadziei; może dlatego jest tak piękny, pomyślał Belknap.
Przed wejściem stał namiot, zapewniający bezpieczeństwo na modłę tallińską. Belknap zobaczył Calvina Gartha rozmawiającego z oficerem ochrony w niebieskim garniturze i pokazującego mu dokumenty. Oficer dał znak, że mogą wejść. Belknap upewnił się, że jego plakietka jest dobrze widoczna, i dostosował krok do pozostałych. Choć był kilkanaście lat starszy od prawdziwych chórzystów, wszedł z przyklejonym do twarzy rozmarzonym uśmiechem i nikt go nie zatrzymał. Hol był bogato zdobiony misternymi stiukami i gipsowymi ornamentami godnymi miana rzeźb. Belknap wymienił spojrzenia z młodymi chórzystami i udawał tak zachwyconego, jak oni. Zauważył z ulgą, że sala bankietowa, w której miało się odbyć przyjęcie, jest zatłoczona. Podszedł do ściany i, udając, że przygląda się portretowi carycy Katarzyny, ukradkiem odczepił plakietkę od marynarki. To było najtrudniejsze: z człowieka, który wszedł, zmienił się szybko w kogoś innego.
I to nie byle kogo. Teraz nazywał się Roger Delamain i pracował w Grinnell International. Wazeliniarski uśmiech zastąpił wyniosłą, nieufną miną i rozejrzał się pospiesznie. Wcześniej wprawdzie dokładnie przestudiował twarze najważniejszych ministrów, ale i tak będzie musiał improwizować. Najłatwiej było rozpoznać prezydenta: z krzaczastymi brwiami i bujnymi srebrzystobiałymi włosami, wyglądał jak wcielenie głowy państwa - dobrze wykształcony mężczyzna potrafiący mówić okrągłymi zdaniami. Witał gości wyćwiczonym uściskiem dłoni i uśmiechem, choć, jak zauważył Belknap, jego najcenniejszą umiejętnością było to, że potrafił ich grzecznie spławić po wymianie kilku niezobowiązujących uwag szybko, niezauważalnie przechodził od jednego gościa do następnego. Belknap przysunął się bliżej. Prezydent traktował błahe pytania jak dowcipne uwagi i w zależności od tonu rozmówcy zbywał je serdecznym śmiechem bądź solenną obietnicą, że weźmie je sobie do serca. Uścisk dłoni, spojrzenie w oczy, uśmiech, następny. Uścisk dłoni, spojrzenie w oczy, uśmiech, następny. Ten człowiek był wirtuozem; estoński parlament nie popełnił błędu, powierzając mu to stanowisko. Premier, jak większość członków rządu, ubrany był na granatowo. Nie tak dobry w sztuce utrzymywania dystansu jak prezydent, kiwał głową z przesadnym entuzjazmem, nie umiejąc wyplątać się z rozmowy z tęgą kobietą - niewątpliwie ważną osobliwością świata muzyki - i oczami rozpaczliwie przyzywał na ratunek swoich asystentów. Minister kultury -mężczyzna o tłustej cerze i brwiach, które wyglądały jak narysowane świecówką - rozmawiał z ożywieniem z grupą gości z Zachodu; najwyraźniej właśnie opowiadał jakiś dowcip albo anegdotę, bo co chwila przerywał sam sobie wybuchami śmiechu. Ten, którego szukał Belknap - wiceminister handlu - zachowywał się zupełnie inaczej. Szklanka, którą trzymał w dłoni, z plasterkiem limetki z boku, zapewne nie zawierała niczego mocniejszego od wody sodowej. Jego małe oczy ginęły w cieniu wydatnego czoła, na które opadał wąski kosmyk włosów. Według Giennadija, Andrus Part, tak bowiem nazywał się ten wiceminister, był człowiekiem, którego Belknap powinien poznać. Rozumowanie było bardzo proste. Poszukiwany przez agenta miliarder
działał na wielką skalę, Estonia zaś była małym państwem. Andrus Part, jak zapewniał Giennadij, utrzymywał kontakty ze wszystkimi najważniejszymi figurami sektora prywatnego Estonii; i tymi prowadzącymi legalne interesy, i tymi działającymi w szarej strefie. Żeby funkcjonować na lokalnym rynku, trzeba było wejść w układy z wysoko postawionymi członkami rządu. Andrus Part musiał znać najważniejszych graczy, a więc także człowieka, którego tropił Belknap. Wystarczył jeden rzut oka na wiceministra, by nabrać co do tego pewności. Nos Ogara, pomyślał Belknap. Teraz czekało go najtrudniejsze. Przeszedł przez mniejsze i większe grupki, po drogim dywanie i jeszcze droższym parkiecie, aż znalazł się półtora metra od wiceministra. Przybrał wyraz twarzy w niczym nieprzypominający przymilnych uśmiechów wszechobecnych na takich przyjęciach; był człowiekiem, który miał sprawę do załatwienia. Nic tak skutecznie nie płoszyło polityków, jak zbyt usłużne miny. Nie mógł też jednak pozwolić sobie na nieuprzejmość. Dlatego, kiedy odwrócił się do wiceministra, po jego ustach przebiegł cierpki, nieufny uśmiech. - Pan minister Andrus Part, jeśli się nie mylę - powiedział. Przybrał monotonny, niejasny akcent jak ktoś, kto nauczył się angielskiego w ekskluzywnej szkole. - Zgadza się - odparł wiceminister obojętnie. Belknap dostrzegł jednak, że jest zaintrygowany. To nie było zebranie specjalistów od estońskiej polityki, a chłodne spojrzenie Belknapa nie było spojrzeniem zwykłego bywalca oficjalnych przyjęć. - Dziwne, że dotąd się nie spotkaliśmy - zaczął Belknap ostrożnie. Kolejna przynęta, która rozbudzi zainteresowanie rozmówcy: aluzja, że być może z jakiegoś powodu powinni się znać. Po twarzy Parta przemknął cień zaciekawienia, bez wątpienia pierwszy raz tego wieczoru. - Poproszono mnie, żebym naprawił to niedopatrzenie.
- Doprawdy?- Zmrużone oczy Estończyka nie zdradzały żadnych uczuć. - A to dlaczego? - Proszę wybaczyć. - Dopiero teraz Belknap podał mu rękę władczym gestem. - Roger Delamain. Oczy wiceministra pobiegły po sali. - Z Grinnell International - dodał Belknap znacząco. Przedstawił się nazwiskiem dyrektora naczelnego firmy Grinnell; jeśli wiceminister zechce go sprawdzić, znajdzie życiorys, ale bez fotografii. - Grinnell - powtórzył Estończyk. Posłał Belknapowi spojrzenie, które wiele mówiło, ale w obcym języku. - Co pan powie. Czyżbyście zamierzali utworzyć dział muzyczny? - Uśmiech zadrżał mu na ustach. - Pewnie skoncentrujecie się na pieśniach wojskowych? - Rzeczywiście, to moja wielka pasja - powiedział Belknap i wskazał szerokim gestem salę. Estońska tradycja wokalistyki. Nie mogłem przepuścić takiej okazji.
- Jesteśmy zaszczyceni - odparł Part machinalnie. - Fascynują mnie także inne estońskie tradycje - dodał Belknap pospiesznie. - Niestety, nie jestem tu tylko ze względu na moje osobiste zainteresowania. Rozumie pan. Tak to już jest w Grinnell. Nieprzewidywalne, nagłe zapotrzebowanie. Pojawia się bez uprzedzenia i kierownictwo firmy, ze mną włącznie, musi szybko je zaspokoić. - Proszę wierzyć, bardzo chciałbym panu pomóc. Uśmiech Belknapa był niemal czuły. - Niewykluczone, że może pan.
Po dwu godzinach studiowania dokumentów sporządzonych małą czcionką Andreę swędziały i piekły oczy i zaczynała ją boleć głowa. Walcząc z popołudniową sennością, zapisała na skrawku papieru kilka słupków liczb i dat. Może to nic nie znaczyło. Może znaczyło coś. Teraz musiała kierować się instynktem, dokładną analizą zajmie się, kiedy już wróci na planetę Ziemia. Sprawdziła, która godzina, i pod wpływem impulsu postanowiła odszukać akta z miesiąca, w którym umarła jej matka. To był kwiecień. „Najokrutniejszy miesiąc". Cóż, przynajmniej dla niej. W dokumentach firmy nie było żadnej wzmianki na ten temat. Oparła się plecami o półkę i przebiegła oczami po czarnych, okrytych plastikiem pudłach naprzeciwko, zatopiona w myślach. Kątem oka zobaczyła jakiś ruch. Odwróciła się i ujrzała nadjeżdżający rozpędzony wózek elektryczny. Przecież podobno mieli dawać sygnał? - przemknęło jej przez myśl. Czując przypływ adrenaliny, usunęła się na bok. Mimo to wózek skręcił w ślad za nią. Wyglądało to tak - niemożliwe! -jakby chciał ją przejechać. Krzyknęła, kiedy zauważyła, że operator wózka ma na głowie kask motocyklisty z przyciemnianą szybką. Patrząc na niego, zobaczyła tylko swoje odbicie i widok własnej przerażonej twarzy przeraził ją jeszcze bardziej. W ostatniej chwili podskoczyła, ile sił w nogach, złapała się półki i podciągnęła na bezpieczną wysokość. Dobry Boże. Wózek zahamował ostro i mężczyzna wysiadł. Andrea pobiegła między półkami, skręciła w lewo i wpadła na następny korytarz. W tym labiryncie na pewno zdoła się jakoś ukryć. Rzuciła się w głąb innego korytarza i skręcała na chybił trafił, byle zginąć w głębi tej ogromnej, słabo oświetlonej przestrzeni. Biegła, wysoko podnosząc kolana, niemal bezgłośne dźwięki gumowych podeszw butów. Wreszcie zabrakło jej tchu i osunęła się na podłogę za filarem w rzędzie K, szeregu L i - niech to szlag - nagle rozbłysły halogeny, zalewając światłem całą sekcję. Równie dobrze mogłaby wsadzić sobie na głowę nadajnik naprowadzający. To przez plakietkę; gdziekolwiek Andrea pójdzie, włączą się światła.
Wytężyła słuch i usłyszała cichy skowyt wózka elektrycznego: mężczyzna w kasku musiał jechać jej śladem. Kroki, kilka metrów od niej. A więc było ich dwóch. Wyciągnęła szyję i mignął jej człowiek w stroju wojskowym, najwyraźniej uzbrojony. Nie przybył tu, by jej pomóc. Trudno tak nagle zmienić obraz świata: odkąd sięgała pamięcią, uzbrojeni mężczyźni - zwykle policjanci - byli po jej stronie. Pracowali dla niej. Zdawała sobie sprawę, że nie każdy miał takie doświadczenia, ale w jej wypadku tak właśnie było. Teraz zaś chcieli ją skrzywdzić, a to kłóciło się ze wszystkim, co dotąd przyjmowała jako pewnik. Plakietka. Ścisnęła ją, pociągnęła za sznurek. Plakietka ją zdradzała. Musiała się jej pozbyć. A może dałoby się ją wykorzystać? Gwałtownie zerwała się do biegu, pomknęła w głąb korytarza i przecięła kilka sekcji. Zatrzymała się gdzieś w korytarzu P. Schowała plakietkę w pudle na dokumenty, a kiedy rozbłysły halogeny, wdrapała się na górną półkę i za długim rzędem metalowych pojemników, takich, w których przechowuje się filmy albo taśmy magnetyczne, przeszła na drugi koniec regału, gdzie światła pozostały zgaszone. Czy nie narobiła za dużo hałasu? Położyła się na górnej półce, tak iż stała się niewidoczna - przynajmniej taką miała nadzieję. Wyciągnęła jeden z ciężkich pojemników, by móc widzieć, co dzieje się na dole, cztery metry pod nią. Pierwszy pojawił się mężczyzna w stroju wojskowym. Nie zauważył jej i pospiesznie zajrzał w sąsiednie korytarze. Wyraźnie poirytowany wrócił do oświetlonej sekcji i rozejrzał się po półkach, wypatrując Andrei albo jej plakietki. Podniósł do ust krótkofalówkę. - Suka wyrzuciła plakietkę - powiedział chropawym głosem. - Cholernie ryzykowna taktyka. Mamy zgodę Thety na eliminację? Mówiąc, szedł w głąb korytarza P, w stronę Andrei. Teraz musiała tylko wyczuć właściwy moment. Wzięła ciężki stalowy pojemnik w obie ręce, zaczekała, aż mroczna postać znajdzie się dokładnie pod nią, w miejscu, które widziała oczami wyobraźni, i - teraz! - zrzuciła go w dół. Usłyszała zduszony jęk. Wychyliła się i zobaczyła mężczyznę leżącego na podłodze z głową przygniecioną metalowym pojemnikiem. Chryste, Andrea, coś ty zrobiła? O Boże! Z odrazy dostała mdłości. To nie był jej świat. Ona nie robiła takich rzeczy, ona nie była taka. Ale jeśli napastnicy myśleli, że tanio sprzeda skórę, to jej nie docenili. „Mamy zgodę na eliminację"? Słowa powróciły jak mroźny wiatr.
Serce zabiło jej mocniej z wściekłości. Nie, palancie, ale ja mam. Zwiesiła się z półki jak dziecko z drabinek i skoczyła na zabitego mężczyznę. W kaburze u pasa miał broń. Z boków była płaska, niezakrzywiona, więc pewnie był to pistolet. Chwyciła go i obejrzała w świetle odległych halogenów. Nigdy dotąd nie miała w ręku pistoletu. Ale to chyba żadna filozofia, co? Wiedziała, gdzie jest lufa, a to już coś. Raperzy w teledyskach zwykle trzymali pistolety bokiem, choć nie potrafiła sobie wyobrazić, czemu niby miałoby to wpłynąć na trajektorię pocisku. Oglądała wiele filmów, w których broń nie wypalała, bo ktoś jej nie odbezpieczył. Czy ten pistolet miał bezpiecznik? Czy w ogóle był naładowany? Cholerny świat. Na rękojeści nie było instrukcji obsługi, zresztą i tak nie miała czasu czytać. Prawda była taka, że nie miała bladego pojęcia, co się stanie, kiedy pociągnie za spust. Może nic. Może pistolet trzeba było odbezpieczyć. Ale może gość już to zrobił. Jedno albo drugie. Pewnie pistolet bardziej jej zaszkodzi niż pomoże. Typ w kasku z osłoną z polaryzowanego szkła usłyszy, jak Andrea pociąga za spust, a kiedy strzał nie padnie, załatwi ją. Przekradła się na koniec korytarza i zobaczyła nadjeżdżający wózek elektryczny. Nagle, ku jej zaskoczeniu, mężczyzna wysiadł, wszedł za filar i... gdzie on się podział? Minęło pół minuty; nadal ani śladu napastnika. Andrea skuliła się na dolnej półce, schowała się najlepiej, jak potrafiła, i nasłuchiwała. Nagle usłyszała go i wychyliła się powoli. Poczuła ucisk w żołądku: znalazł ją. Powoli szedł w jej stronę. Zastygła w bezruchu, czuła się jak żaba, która nie wie, że ją zauważono.
- Chodź do tatusia-powiedział mężczyzna, zbliżając się do niej. Miał w ręku jakieś czarne plastikowe urządzenie; z jednego końca strzelały groźne iskry. Paralizator albo tazer. Rzucił jej plastikowe kajdanki. - Masz, załóż sobie sama. Ułatwisz sobie życie. Andrea ani drgnęła. - Wiesz, widzę cię - stwierdził mężczyzna w kasku niemal wesołym tonem. - Nie ma tu nikogo innego. Tylko ty i ja. A mnie się nigdzie nie spieszy. - Podszedł bliżej z iskrzącym urządzeniem w dłoni. Drugą ręką poluzował skórzany pas i zaczął pocierać krocze. - Hej, mała. Szef mówi, że wszystkim chodzi tylko o największą przyjemność. - Zrobił kilka kroków. - Suczko, może ty mi ją dasz? Bez namysłu pociągnęła za spust i zszokowało ją to, że huk wystrzału był aż tak głośny.
Mężczyzna w kasku zatrzymał się, ale nie upadł ani nie wydał żadnego dźwięku. Czyżby chybiła? Nacisnęła spust jeszcze raz, potem drugi. Trzeci pocisk roztrzaskał osłonę na twarz i mężczyzna wreszcie zwalił się jak kłoda. Andrea zsunęła się na podłogę i stanęła na drżących nogach. Podeszła do człowieka, do którego strzelała. Poznała go, poznała brwi jak skrzydła nietoperza, plamistą cerę. To był jeden z ochroniarzy, którzy wyciągnęli jąz samochodu w Research Triangle Park. „Mamy zgodę na eliminację?" Zadygotała na całym ciele. Napotkała spojrzenie martwych oczu mężczyzny u jej stóp; nagle zgięła się wpół, zakrztusiła się i gorąca, kwaśna treść żołądka trysnęła z jej ust na jego twarz, a kiedy zobaczyła, co się stało, znowu zwymiotowała.
Muskularna ręka objęła ramiona estońskiego ministra. - Andrus! - huknął jowialny głos. Potężnie zbudowany, wylewny mężczyzna z cieniem zarostu, którego nie dało się zgolić. Zalatywało od niego popularny w Estonii anyżkowym trunekiem. - Chodź, poznaj Stephanie Berger. Jest z Polygramu. Poważnie zastanawia się nad otwarciem studia w Tallinie. Może nawet centrum dystrybucji. - Mówił do wiceministra po angielsku przez wzgląd na jego anglojęzycznego towarzysza. Andrus Part spojrzał na Belknapa przepraszająco. - Źle się złożyło. Powinien był mnie pan uprzedzić o swoim przyjeździe. - Wprost przeciwnie, moi współpracownicy uważają, że świetnie się składa. To, że akurat byłem w Tallinie, kiedy pojawił się problem. Świetnie dla nas, rzecz jasna. - Zniżył głos. - A może i dla pana? Wiceminister spojrzał na niego z zaciekawieniem i niepokojem. - Zaraz wrócę, panie... - Delamain - powiedział Belknap. Podszedł do długiego stołu nakrytego białym koronkowym obrusem, przy którym kelnerzy pracowicie zbierali zamówienia i podawali drinki, ale kątem oka obserwował Andrusa Parta. Wiceminister cierpliwie słuchał jakiejś kobiety, co jakiś czas potakiwał jej i błyskał porcelanowymi zębami. Wreszcie ścisnął ramię wylewnego mężczyzny - bez wątpienia biznesmena, który współfinansował całą imprezę - i gestem dał do zrozumienia, że niedługo wrócą do tej rozmowy. Nie od razu podszedł jednak do Belknapa. Sięgnął po telefon komórkowy i zniknął w sąsiednim pokoju. Kiedy wrócił po kilku minutach, był w wyraźnie lepszym nastroju. - Panie Delamain - powiedział, wymawiając nazwisko z francuska - dziękuję za cierpliwość.
A zatem zasięgnął języka; musiał co najmniej poprosić asystenta, by potwierdził, że człowiek o takim nazwisku istnieje i pracuje w międzynarodowej agencji ochrony Grinnell International. - Może pan wymawiać moje nazwisko na oba sposoby, mnie to bez różnicy - odparł Belknap. - W towarzystwie anglojęzycznym wymawiam je inaczej, a wiedziałem, że pan mówi po angielsku. Wśród Francuzów używam wymowy francuskiej. Jestem bardzo elastyczny, tak jak moja firma. Różni klienci mają różne wymagania. Kiedy trzeba ochraniać rafinerię, niezbędne są inne umiejętności niż, powiedzmy, w przypadku pałacu prezydenckiego. Niestety, w tak niestabilnym świecie popyt na nasze usługi stale wzrasta. - Mówią, że nieustanna czujność to cena wolności. - Niemal dokładnie to samo powiedzieliśmy spółce górniczej Cuprex, kiedy uprzytomnili sobie, że ich afrykańskim kopalniom miedzi zagraża krwawe powstanie wywołane przez Bożą Armię Oporu. Nieustanna czujność i dwanaście milionów dolarów rocznie plus wydatki: oto cena wolności. - I to okazyjna, nie wątpię. - Wiceminister wziął małą kanapkę ze srebrnej tacy, która zdawała się płynąć przez tłum. - Szczerze mówiąc, właśnie dlatego chciałem z panem porozmawiać. Nieoficjalnie, rozumiemy się? Nie jestem tu w charakterze przedstawiciela żadnej firmy. - Stoimy sobie na przyjęciu i jemy małe trójkątne grzanki z wędzonym mięsem. Czy może być jeszcze bardziej nieoficjalnie? - Wiedziałem, że znajdziemy wspólny język - powiedział Belknap konspiracyjnym szeptem. Chodzi o duże zamówienie na broń lekką. - Jak sądzę, Grinnell ma regularnego dostawcę. - Part obwąchiwał przynętę. - Regularni dostawcy nie zawsze są w stanie spełnić nietypowe wymagania. Zdaniem niektórych, bywam nadmiernie powściągliwy. Ja zaś uważam, może niesłusznie, że jestem po prostu precyzyjny. Kiedy mówię „duże", mam na myśli... pełne wyposażenie dla pięciu tysięcy ludzi. Wiceminister aż zamrugał. - Cała nasza armia liczy piętnaście tysięcy ludzi. - A zatem rozumie pan, na czym polega problem. - I chodzi o ochronę czego... baz, kopalni? - Ściągnął czarne brwi z nieskrywanym niedowierzaniem. Belknap patrzył bez wyrazu w jego zaciekawione, przenikliwe oczy.
- Panie ministrze, jeśli kiedykolwiek powierzy mi pan tajemnicę, może pan być pewien, że nigdy jej nie zdradzę. Mówię w imieniu firmy i własnym. Nie można liczyć na sukces w branży ochroniarskiej, jeśli nie jest się godnym zaufania i dyskretnym. To zrozumiałe, że ma pan pytania. Proszę jednak nie mieć mi za złe, jeśli na nie nie odpowiem. Wiceminister wpił się w niego twardym wzrokiem, który szybko złagodniał i przybrał wyraz aprobaty. - Żebym tak mógł nauczyć moich rodaków cnoty dyskrecji... ku mojemu wielkiemu ubolewaniu, nie wszyscy są tak małomówni jak ty, Roger. - Strzelił oczami na boki, by upewnić się, że nikt nie słucha, po czym przeszedł do sedna: - Ale wspominałeś, że mogę coś dla ciebie zrobić. - Dano mi do zrozumienia, że możesz pomóc w załatwieniu sprawy. Nie muszę chyba dodawać, że skorzystają na tym wszyscy zainteresowani. Twarz wiceministra zapłonęła chciwością, która przenikała do jego żył jak narkotyk, powodowała, że mówił coraz szybciej. - Wspomniałeś o dużym zamówieniu. - Dużym - powtórzył Belknap. Andrus Part chciał się upewnić, że też na tym zarobi. - Co przekłada się na duże korzyści i znaleźne dla... swata. - Nasz kraj jest mały. - Wiceminister poddawał go próbie, pociągał za żyłkę. - Mały, ale o bogatej tradycji, tak mi się przynajmniej wydawało. Jeśli się pomyliłem, jeśli nie macie sprzedawcy, jakiego nam potrzeba, proszę od razu powiedzieć. Poszukamy gdzie indziej. Nie chciałbym marnować pańskiego czasu. - W wolnym tłumaczeniu: Nie marnuj mojego.
Wiceminister pomachał do wysokiego, trupiobladego dygnitarza na drugim końcu sali. Spędził już za dużo czasu z dyrektorem Grinnella; mogło to zacząć zwracać uwagę, a to byłoby niepożądane. - Roger, chcę pomóc, naprawdę. Daj mi kilka minut do namysłu. Zaraz wrócimy do tej rozmowy. To rzekłszy, Estończyk dał nura w tłum chórmistrzów i melomanów. Po chwili Belknap usłyszał okrzyk Parta: „Zestaw płyt z najlepszymi koncertami festiwalu - doskonały pomysł!" Gwar rozmów nagle przycichł. Na podeście na drugim końcu sali stał chór Empire State. Zaczęły barytony; uśmiechnięci od ucha do ucha śpiewacy chwilę pstrykali palcami, a potem uderzyli w pieśń. Po kilku taktach w sali zrobiło się dość cicho, żeby dało się ich słyszeć. Bo na całym świecie Nigdzie nie znajdziecie, Kraju tak umiłowanego Jak ojczyzna ma!
Belknap poczuł, że ktoś trącił go w ramię. Obejrzał się i zobaczył wiceministra. - Nasz hymn narodowy - szepnął Part z przyklejonym do ust uśmiechem. - Musicie być bardzo dumni - odparł Belknap. - Nie bądź złośliwy - skarcił go minister przez zaciśnięte zęby. - Nie jestem złośliwy, mam nadzieję. Tylko zniecierpliwiony. To jak, ubijemy interes? Belknap zniżył głos do szeptu. Wiceminister skinął głową i wskazał pokój sąsiadujący z salą bankietową. Tam będą mogli porozmawiać na osobności. - Proszę wybaczyć - powiedział Estończyk cichym, poufałym głosem. - To takie niespodziewane. Niecodzienne. - Dla nas również. - Wiceminister wciąż się krygował; pora zwiększyć nacisk. - Zdaje się, że sprawiłem większy kłopot, niż zamierzałem. Mamy inne warte rozważenia możliwości i chyba będziemy musieli je przeanalizować. Dziękuję, że poświęcił mi pan czas. - Zdawkowy ukłon. - Źle mnie zrozumiałeś - powiedział Part z naciskiem, ale bez paniki. Wiedział, że dyrektor Grinnella postępuje tak, jak wszyscy biznesmeni: grozi zerwaniem negocjacji, by przyspieszyć osiągnięcie porozumienia. - Naprawdę chcę pomóc. Co więcej, chyba będę mógł. - Wyrażasz się nadzwyczaj jasno - szepnął Belknap drwiąco. - Wciąż obawiam się, że marnujemy wzajemnie swój czas. - Teraz to ty musisz mnie pozyskać, taki był podtekst. - Roger, wcześniej mówiłeś o zaufaniu i dyskrecji. Zauważyłeś, że w twojej branży to podstawa. W mojej zaś liczy się ostrożność. Musisz to zrozumieć. Może się zdarzyć, że w przyszłości będziesz za to wdzięczny. Z sali bankietowej dobiegły śpiewane na trzy głosy słowa: Niech chroni od złego, niech błogosławi wszystkim dziełom twym... - Może obaj będziemy musieli nieco naruszyć zasady, których przestrzegamy. Pytałeś o naszych regularnych dostawców. Jestem pewien, że człowiek tak obyty, jak ty, zdaje sobie sprawę, że w tej branży, jak we wszystkich innych, może dochodzić do gwałtownych zmian. Nie wątpię, że dotarły do ciebie wieści o śmierci Khalila Ansariego. - Kiedy wypowiadał to nazwisko, wpatrywał się w twarz Estończyka. - Z pewnością rozumiesz, że gdy jedna sieć dystrybucji upada, na jej miejsce pojawia się inna. Andrus Part wyraźnie czuł się nieswojo; wiedział o takich sprawach dość dużo, by zdawać sobie sprawę, że nie należy o nich swobodnie rozmawiać - zwłaszcza gdy jest się zawodowym politykiem. Musiał dokopać się na tyle głęboko, by zweryfikować swoje przeczucia; ale nie aż tak głęboko, by
ubrudzić sobie ręce. Tak pewnie kalkulował. Belknap ważył każde słowo. - Wiem, że masz doskonały gust. Słyszałem, że twój dom w Paslepa to prawdziwe cudo. - Jest skromny, ale mojej żonie się podoba. - Może dom dwa razy większy spodoba jej się dwa razy bardziej.
Długie, baczne spojrzenie człowieka rozdartego między chciwością a niepewnością. - A może nie. - Kolejne szarpnięcie wędką, by zaczepić haczyk. - Ogromnie miło się z tobą rozmawiało. Ale może rzeczywiście powinienem zwrócić się do kogoś innego. Jak mnie... ostrzegłeś, Estonia to bardzo mały kraj. Chyba chciałeś dać mi w ten sposób do zrozumienia, że grube ryby rzadko pływają w małych sadzawkach. - Kolejny chłodny ukłon i tym razem Belknap naprawdę ruszył do wyjścia, zza którego dobiegał chóralny śpiew: Jak ojczyzna ma! Po chwili rozległ się serdeczny aplauz, nieco stłumiony przez to, że ci, którzy trzymali kieliszki, chusteczki czy kanapki, mogli klaskać tylko jedną ręką. Dłoń na ramieniu Belknapa, szept nad uchem. - Estotek - powiedział wiceminister. - Przy Ravala Puiestee. - Tyle to mogłem znaleźć w książce telefonicznej. - Zapewniam, że prawdziwy charakter tego przedsiębiorstwa jest pilnie strzeżoną tajemnicą. Mam twoje słowo, że nikomu o tym nie powiesz? - Ależ oczywiście - odparł Belknap. - Prezes nazywa się Lanham. - Dziwne nazwisko jak na Estończyka. - Ale nie tak dziwne jak na Amerykanina. Amerykanin. Belknap zmrużył oczy. - Myślę, że twoje wymagania zostaną spełnione - ciągnął Part. - Nasza sadzawka jest mała. Ale i u nas są całkiem spore ryby. - Robi wrażenie - powiedział Belknap zimno - ta wasza ojczyzna. Mam pozdrowić Lanhama od ciebie?
Wiceminister wyraźnie się zaniepokoił. - Czasem najlepsze relacje to te, które utrzymuje się na dystans - stwierdził. - Powiem wprost. Nie spotkałem tego człowieka osobiście. - Zesztywniał, jakby powstrzymywał dreszcz. - I nie mam na to ochoty.
Rozdział 18
W broszurach turystycznych rzadko wspominano o dzielnicy finansowej Tallina, a mimo to wielu uważało ją za prawdziwe serce miasta. Z kolei sercem dzielnicy finansowej był budynek, w którym mieściły się biura Estoteku, dziewiętnastopiętrowa konstrukcja okryta lustrzanym szkłem. Oddalona o półtora kilometra od Starego Miasta, wznosiła się nieopodal takich dzieł współczesnej architektury, jak Reval Oliimpia czy centrum handlowe Stockmann, nie wspominając o kinie Coca-Cola Plaza czy oświetlonym neonami Nocnym Klubie Hollywood. Cała dzielnica wyglądała tak, jak podobne dzielnice we wszystkich innych miastach, co sprawiało, że biznesmeni czuli się tu jak w domu. Knajpki, hole hotelowe i bary zapewniały bezprzewodowy dostęp do Internetu. Jesteśmy nowocześni jak wy, taki był przekaz, choć podszyty nutą desperacji, która umniejszała jego wiarygodność. O tak późnej porze Nocny Klub Bonnie i Clyde - kolejną osobliwością Tallina, zauważył Belknap, było to, że nocne kluby nazywały się dosłownie „nocnymi klubami" - wciąż był rzęsiście oświetlony. Z najwyższym hotelem sąsiadowały salony Audi i Volkswagena: miejscowi musieli być dumni, że w samym środku dzielnicy finansowej mają coś w rodzaju pasażu handlowego. Gmach był ciemny, klocowaty, z fasadami osadzonymi w białej emaliowanej stali. Gdyby przenieść go do dowolnego z pięciuset innych miast, równie dobrze wtopiłby się w otoczenie. Belknap wysiadł z taksówki i ruszył dalej pieszo. Na wypadek, gdyby ktoś go obserwował, szedł lekko chwiejnym krokiem jak zawiany biznesmen, który usiłuje sobie przypomnieć, gdzie jest jego hotel.
To Giennadij Czakwetadze znalazł mu ten adres. Nawet na emeryturze miał spore wpływy i zadzwonił dyskretnie do kilku miejskich archiwistów. „Prawdziwy charakter tego przedsiębiorstwa jest pilnie strzeżoną tajemnicą", powiedział Andrus Part i nie przesadził. Jak się okazało, Estotek był estońską korporacją prowadzącą
działalność za granicą; dokumentacja rejestracyjna wyliczała tylko krajowe aktywa, a te były znikome. Firma nie prowadziła w Estonii żadnej działalności, nie miała też żadnego istotnego majątku; wynajmowała część dziewiątego piętra biurowca w centrum Tallina, wnosiła opłaty rejestracyjne w terminie, a poza tym była widmem. Krótko mówiąc, korporacja-wydmuszka, zorganizowana w taki sposób, by nie ujawniać swoich zagranicznych filii. Belknap był tym zaskoczony. - Nie muszą podać choćby nazwisk członków zarządu? - spytał Giennadija. Rosjanin był wyraźnie rozbawiony jego pytaniem. - W cywilizowanym świecie, owszem. Ale w Estonii to oligarchowie tworzą przepisy dotyczące rynku finansowego i obrotu papierami wartościowymi. Powiem ci coś do śmiechu: w papierach jako prezes wymieniony jest nie człowiek, lecz druga firma. A kim jest prezes owej firmy, pewnie chciałbyś spytać. Otóż jest nim Estotek. Jak z M.C. Eschera, nie? A tu, w Estonii, jest to całkowicie zgodne z prawem. - Emerytowany agent KGB zarechotał. Ludzka perfidia była dla niego źródłem pociechy. Belknap postawił kołnierz kurtki, osłaniając się od wiatru wiejącego kanionem ze szkła i stali, jakim było centrum Tallina. Dobrze, że panowały ciemności; nocą lustrzane szkło stawało się przezroczyste. Mimo to trudno było ocenić zabezpieczenia budynku. Kamery wideo w narożnikach pozwalały ochronie obserwować chodnik i podziemny parking w kształcie muszli, w połowie należący do innego biurowca. Ale jakie środki bezpieczeństwa zastosowano wewnątrz? Jedno było pewne: tej nocy miał największą szansę na to, by wejść niezauważony. Jutro wiceminister pewnie powie tym z Estoteku, z którymi się kontaktował, o dyrektorze z Grinnella; wtedy tamci najprawdopodobniej przejrzą podstęp i nabiorą czujności. To jednak dopiero jutro; dziś Part musiał męczyć się na koncercie najlepszych chórów świata. Będzie ściskał dłonie, uśmiechał się, snuł fantazje o nowej wiejskiej rezydencji i myślał, jak wytłumaczy się z niej znajomym i współpracownikom. Belknap przeszedł na drugą stronę ulicy, wyjął małą lornetkę i zmrużonymi oczami wypatrywał ochroniarza dyżurującego w holu głównym. Początkowo nie zobaczył nic. Nagle... smużka dymu wypływająca zza filaru. To tam był strażnik. Palił papierosa. I wyglądał na zmęczonego. Amerykanin szybko przejrzał się w szybie. Ciemny garnitur pasował do roli, w jaką się wcielił: czarna skórzana torba Gladstone - i ona, i jej zawartość pochodziły od Giennadija była nieco cięższa od zwykłej teczki biznesmena, ale poza tym nie rzucała się w oczy. Belknap odetchnął głęboko, skierował się do wejścia, pomachał legitymacją i przygotował się do wpisania na listę odwiedzających.
Strażnik spojrzał na niego sennie i wcisnął guzik otwierający drzwi Wejściowe. Był szeroki w pasie, jak większość Estończyków w średnim wieku - skutek diety złożonej z wieprzowiny, tłuszczu, naleśników i ziemniaków. Jeszcze raz zaciągnął się papierosem i wrócił za granitowy blat. - CeMines - powiedział Belknap. - CeMines Estonia. Dziesiąte piętro. Strażnik obojętnie kiwnął głową. Nie przejął się wizytą cudzoziemca, w Tallinie było ich pełno. Co prawda CeMines, firma medyczna, zwykle nie miała gości o tej porze, ale Giennadij akcentowanym z rosyjska estońskim uprzedził przez telefon, że ktoś przyjedzie. Awaria systemu wymagająca interwencji jakiegoś technika. - Pan do naprawy? - spytał strażnik łamanym angielskim.
- Czujniki wskazują awarię agregatu chłodniczego w jednej z lodówek do przechowywania materiału biologicznego. Pech, ale cóż począć? - powiedział Belknap z uśmiechem wyrażającym pewność siebie.
Strażnik był wyraźnie zagubiony; jego znajomość angielskiego została poddana zbyt ciężkiej próbie. Było jednak oczywiste, co sobie pomyślał: nie warto ryzykować posady utrudnianiem życia bogatemu cudzoziemcowi. Po długiej chwili kazał mu wpisać się na listę, wskazał kciukiem szereg wind i zapalił następnego papierosa. Wjeżdżając windą na górę, Belknap czuł narastający niepokój. Najtrudniejsze przed nim.
Research Triangle Park, Karolina Północna
Gina Tracy bawiła się czarnym lokiem opadającym jej na ucho. - Zdarzyła się fuszerka. Przykra sprawa. Okazuje się, że ludzie, których wysłaliśmy do Ameryki Południowej, usunęli nie tego Javiera Solanasa, co trzeba. Dacie wiarę? powiedziała do pozostałych. Ameryka Południowa wydawała się tak odległa od wyłożonych polakierowanym łupkiem podłóg i matowych szyb centrali Thety, a jednak to właśnie tu zapadały kluczowe dla niej decyzje. Tracy czuła się czasem tak, jakby była w centrum kontroli lotów kosmicznych i sterowała sondami wysłanymi na inne planety. - Mieli zdjąć ekwadorskiego ministra handlu. - Zerknęła na wiadomość, która wyskoczyła na ekranie jej komputera. - Zamiast tego załatwili jakiegoś nieszkodliwego ranczera o tym samym nazwisku. Cholera. Zapadła głęboka cisza; słychać było tylko szum klimatyzacji. - Oj, gewalt. - Pofałdowana szyja Hermana Liebmana zatrzęsła się z oburzenia. - A to mieli być nasi najlepsi ludzie - ciągnęła Tracy. - Ścisła czołówka. Może trzeba było wziąć miejscowych. Tam też talentów nie brakuje. - Zdarza się - powiedział George Collingwood piskliwym głosem i rozczapierzył palce na krótko przystrzyżonej, kędzierzawej brodzie, która, jak ktoś kiedyś zauważył, wyglądała jak owłosienie łonowe. Czasem, kiedy na niego patrzyła, Ginie przypominało się to porównanie i nie mogła powstrzymać uśmiechu. Tak było i teraz. Przekrzywił głowę. - Bawi cię to? - Jest w tym pewna doza mrocznego, gorzkiego czarnego humoru - odparła Gina. Napotkała spojrzenie załzawionych jasnych oczu Johna Burgessa. - Masz jakieś sugestie? - Filtrowane światło dnia podkreślało ślady po grzebieniu w jego białych włosach.
- Musimy się głęboko zastanowić, co zrobić, by to się nie powtórzyło - oznajmiła. - Nie cierpię takich sytuacji. - Jak my wszyscy - powiedział Collingwood. - Muszę nauczyć się podchodzić do tego filozoficznie - stwierdziła Tracy. Wiedziała, że niektórzy uważają ich za bezdusznych technokratów, ale prawda była taka, że byli głęboko zaangażowani w to, co robią, i głęboko przeżywali każdą porażkę. - George ma rację. Od czasu do czasu powinie nam się noga. Jeśli będziemy się tym za bardzo przejmować, stracimy z oczu ogólną wizję. Tak powiedziałby Paul. - Odwróciła się do niego. - Mam rację? - Żałuję tego - powiedział Paul Bancroft. - I to bardzo. Popełniliśmy błędy w przeszłości i nie unikniemy ich w przyszłości. Pocieszające jednak jest to, że ich liczba utrzymuje się poniżej poziomu, który przyjęliśmy jako dopuszczalny, i stale spada. To dodaje otuchy. - No tak, ale... - Naburmuszony Liebman nie dawał za wygraną. - Najważniejsze, by rozpatrywać te niedopatrzenia w szerszym kontekście, obejmującym także sukcesy - ciągnął Bancroft - i patrzeć w przód, nie w tył. Jak wspomniałaś, Gino, musimy uczyć się na błędach i ustalić, jak uchronić się od nich w przyszłości. Rachunek ryzyka można przedstawić za pomocą asymptotycznej krzywej. Co znaczy, że zawsze można coś poprawić. - Myślisz, że powinniśmy jeszcze raz wysłać tam naszych, żeby załatwili, kogo trzeba? spytał Burgess. - Wykluczone - oświadczył Collingwood. - To byłby zbyt duży zbieg okoliczności. Jest wprawdzie mało prawdopodobne, by ktoś zainteresował się zgonami ludzi o nazwisku Javier Solanas, ale mimo wszystko analiza zagrożeń wykaże, że nie warto ryzykować. A co poza tym? - Na pewno słyszeliście w wiadomościach o kobiecie z północnej Nigerii, skazanej na ukamienowanie - odparła Tracy. - Sąd wioskowy uznał ją za winną cudzołóstwa. Czy my żyjemy w średniowieczu? Paul Bancroft zmarszczył brwi. - Mam nadzieję, że nie zapominasz o szerszym kontekście - powiedział. - Możemy kazać specom to sprawdzić, ale przewiduję, że tak głośne wydarzenie przyczyni się do ograniczenia liczby zakażeń wirusem HIV. To znów syndrom „dziecka w studni". Światowe media koncentrują się na kobiecie o smutnych oczach z niemowlęciem w ramionach. Poruszający obraz madonny z dziecięciem. Z drugiej strony, średniowieczne prawa tych niepiśmiennych mułłów prawdopodobnie zapobiegną tysiącom zachorowań na AIDS. Innymi słowy, dzięki nim tysiące osób unikną wyniszczającego cierpienia i śmierci w męczarniach. Collingwood zamrugał. - Sprawa jest oczywista - wtrącił i spojrzał na Tracy. - Jak myślisz, dlaczego w państwach
muzułmańskich jest tak niewielu nosicieli HIV? Kiedy rozwiązłość piętnuje się i karze, liczba zarażeń spada. Spójrz na mapę. Liczba przypadków HIV w Senegalu jest najniższa w całej Afryce na południe od Sahary. A to kraj w dziewięćdziesięciu dwu procentach muzułmański. Teraz weź dla porównania sąsiednią Gwineę-Bissau, która ma o połowę mniej muzułmanów i pięciokrotnie wyższą liczbę nosicieli. Niech sobie kamienują, kogo chcą. - Coś jeszcze z tego rejonu? - spytał Bancroft. Burgess przejrzał listę na swoim komputerze. - Co z nigerskim ministrem górnictwa i energetyki? Zdaje się, że blokuje ważne projekty pomocowe? - Skreśliliśmy to, zapomniałeś? - Gina Tracy nie skrywała irytacji. - Za dużo niekorzystnych następstw. Już to omawialiśmy. - Przypomnijcie mi, o co chodzi - poprosił Collingwood. - Cały ranek spędziłem z ludźmi od systemów. - Krótko i zwięźle? Cóż, w uproszczeniu wygląda to tak. - Burgess zawiesił głos, by zebrać myśli. Po pierwsze, minister Okwendo ma zbyt mocną pozycję. Po drugie, prawdopodobnie zastąpiłby go Mahamadou, minister finansów. Co samo w sobie nie byłoby złe, ale rodzi się pytanie, kto wówczas zastąpiłby Mahamadou? Jeśli Sannu, to w porządku. Ale spore szansę miałby też Seyni. A wtedy mogłoby być jeszcze gorzej. Zamiast eliminować ministra górnictwa i energetyki, lepiej usunąć wiceministra Dioriego. Z naszych informacji wynika, że zastępca Dioriego jest stosunkowo niegroźny. Jego ojciec był kleptokratą, ale dzięki temu syn ma tyle pieniędzy, że nie musi już kraść. - Ciekawe - powiedział doktor Bancroft w zamyśleniu. - Wygląda na to, że ze strategicznego punktu widzenia lepiej zdecydować się na Dioriego. Ale niech jeszcze sprawdzi to druga grupa analityków. Zobaczymy, czy podzieli ten punkt widzenia. Zawsze warto przeprowadzić niezależną analizę, o czym przekonaliśmy się na własnej skórze. - Posłał Liebmanowi spojrzenie przypominające o ich wspólnej przeszłości. - Przeprowadzenie nowych symulacji może potrwać kilka dni - przestrzegł Burgess. - W takich państwach jak Niger, ze stosunkowo nieliczną elitą władzy, błahe z pozoru wydarzenia mogą mieć poważne konsekwencje. Lepiej dmuchać na zimne.
- Co do tego wszyscy się zgadzamy - powiedział Liebman i splótł pod brodą pokryte plamami wątrobowymi dłonie. - Dobrze więc. - Bancroft spojrzał surowo na Burgessa. - A tymczasem jak przebiega wchłanianie siatki Ansariego? - spytał Liebman. - Zważywszy na to, ile
wysiłku kosztowało nas jej przejęcie, mam nadzieję, że okaże się tego warta. - Żarty sobie stroisz? To było kolejne mistrzowskie posunięcie Paula - powiedział Collingwood. - Trzeba czasu, żeby doszło do pełnej integracji, jak w wypadku każdej przejmowanej firmy. Mamy jednak powody przypuszczać, że kiedy to się stanie, zdobędziemy niezwykle cenne informacje dotyczące klientów Ansariego. A wiedza daje... - Moc czynienia dobra - dokończył Bancroft. - Wszystko, czego się dowiadujemy, służy wyższemu dobru. - Bez dwóch zdań - potwierdził Collingwood i energicznie pokiwał głową. - Broń zalewa świat. W tej chwili trafia do tego, kto da więcej. Gorzej, kiedy jest dwóch zwycięzców licytacji i mamy dwie strony wojny domowej uzbrojone po zęby. Tak było przez trzydzieści lat w Angoli. Kompletny nonsens. Teraz będziemy mogli dostarczać broń państwom i frakcjom, które na to zasługują. Będziemy w stanie zaprowadzić pokój w prowincjach, które cierpią od dziesięcioleci, bo trafia tam dość uzbrojenia, by toczyć wojnę, a za mało, by ją wygrać. Taka sytuacja jest najgorsza. - Nasi analitycy geopolityczni nie mają cienia wątpliwości. W przypadku wojen domowych, w których siły przeciwników są wyrównane - powiedział Bancroft - szybkie i decydujące zwycięstwo jednej ze stron jest z humanitarnego punktu widzenia lepsze od długotrwałego konfliktu. - W zasadzie wszystko jedno, która to będzie strona. Wzajemne przerzucanie się oskarżeniami, skakanie sobie do gardeł, całe to gadanie o tym, kto zaczął, to wielki błąd. Od tej pory będziemy mogli ustawiać wyścigi, wskazywać zwycięzców i zapewniać optymalne rezultaty. Pomyślcie tylko, jakie to niedorzeczne, że siatka Ansariego zaopatrywała birmańskich górali. Dostarczała im lekką broń, marną artylerię, wszystko za pieniądze z narkotyków. A górale dzięki temu mogli latami toczyć wojnę z rządem Myanmaru, choć nie mieli szans na zwycięstwo. To było złe. I dla tego ludu, i dla kraju. Nikt nie lubi represyjnych autorytarnych reżimów, ale długi konflikt jest jeszcze gorszy. Kiedy wojsko zaprowadzi porządek, będziemy mogli skłonić władze, by złagodziły represje i więcej robiły dla obywateli. - Twierdzisz, że ludzie Ansariego wśród rebeliantów przejdą na drugą stronę? - spytał Liebman. - Kto, jak nie byli dostawcy, wie, gdzie szukać składów broni ludów Wa czy Karenni? Kto lepiej zna organizację milicji partyzanckich? Dajemy generałom z Myanmaru cenne informacje i natowską broń. Przygniatająca przewaga militarna to klucz do sukcesu. Ani się obejrzycie, jak pacyfikacja doprowadzi do pokoju. Z perspektywy globalnej era rebelii dobiega końca. - Chyba że to my wywołamy jakąś rebelię - zauważył Liebman. - Zbrojne obalenie reżimu będzie ostatnią deską ratunku - powiedział Collingwood i energicznie pokiwał głową. - Ale jeśli nie będzie wyjścia, oczywiście. Zawsze pozostaje taka możliwość. Ajeszcze nie wszystkie najważniejsze sieci dystrybucji są w naszych rękach.
Ponadto przejęcie biznesu Ansariego zapewnia Grupie Theta także bardziej bezpośrednie korzyści. Kiedy przyjdzie co do czego, dobroczyńcy też muszą zrobić wszystko, by się bronić. - Odwrócił się do Bancrofta. - Zgodzisz się z tym? - Muszą wystawić kolce, jak jeżozwierz - potwierdził Bancroft. - Kiedy pojawiają się zagrożenia naszego bezpieczeństwa, zewnętrzne czy wewnętrzne, musimy je usuwać. - Na tyle, na ile jesteśmy w stanie - przytaknął uczony.
Collingwood wymienił spojrzenia z Burgessem, a potem z Tracy. Odetchnął głęboko. - Dlatego, Paul, musimy porozmawiać o Andrei. - Rozumiem. - Paul, masz do tego zbyt osobisty stosunek. Wybacz, że nie owijam w bawełnę. Trzeba jednak podjąć pewne decyzje. Musisz pozostawić je zawodowcom. Mamy z nią problem. Posunęła się za daleko, jadąc do Rosendale. Myślałeś, że posłucha głosu rozsądku. Teraz wiemy, że ją przeceniłeś. - Albo, z innego punktu widzenia, jej nie doceniłem - dodał Bancroft nieodgadnionym tonem. - Twoja ocena sytuacji była nieobiektywna. - Zawsze przypisujesz ludziom najlepsze intencje - powiedziała Tracy. - To doskonałe wstępne założenie. Ale nauczyłeś nas też, że powinniśmy umieć zmieniać poglądy w obliczu nowych dowodów. W filtrowanym świetle Bancroft wyglądał, jakby nagle przybyło mu lat. - Chcecie, żebym wydał dyspozycje co do mojej kuzynki? - Właśnie dlatego, że jest twoją kuzynką- stwierdziła Tracy. Bancroft spojrzał przed siebie. - Nie wiem, co powiedzieć. - Czy Tracy tylko się wydawało, czy głos filozofa zadrżał lekko? Z poszarzałą twarzą odwrócił się do pozostałych. - To nic nie mów - w głosie Burgessa pobrzmiewał szacunek i troska. - Dobrze nas wyszkoliłeś. Pozwól nam wziąć część odpowiedzialności na swoje barki. Zostaw tę sprawę nam.
- Jak zwykłeś mawiać - dodał Collingwood - nie zawsze łatwo jest robić to, co słuszne. - Z cholerną Komisją Kirka też nie będzie lekko - wtrąciła Tracy. - Jesteś za młoda, by pamiętać przesłuchania przed Komitetem Churcha - rzucił Herman Liebman, najstarszy przy stole. - My z Paulem pamiętamy. Takie imprezy powtarzają się cyklicznie. - Jak monsuny - westchnął Collingwood. - Perspektywa historyczna nie pomaga, gdy znajdziesz się na drodze nawałnicy. - Słusznie - przytaknął Bancroft. Zmrużył oczy. - Wiedza to władza. Bóg jeden wie, że pracowicie grzebiemy w przeszłości senatora. I co? Są jakieś brudy? Collingwood odwrócił się do Johna Burgessa i posłał mu spojrzenie mówiące „ty mu powiedz". - Za mało. - Uśmiech zadrgał na ustach Burgessa, byłego śledczego Kroll Associates. - Do naszych celów potrzebujemy czegoś dużego, a niczego takiego nie znaleźliśmy. Szczerze mówiąc, to, co mamy, nie trafiłoby nawet na pierwszą stronę gazetki szkolnej. Przysługi dla największych sponsorów? Jasne. Ale politycy nazywają to spełnianiem obietnic przedwyborczych. Nielegalne finansowanie kampanii? Raczej nie; cztery razy kandydował, jego przeciwnicy dysponowali całkiem sporymi funduszami. Jeden postawił mu taki zarzut kilkanaście lat temu, ale szczegóły były tak zawiłe, że eksperci od prawa nie byli zgodni, czy w ogóle można się dopatrzyć jakiegoś wykroczenia. Chodziło o datki od firm, w których większość udziałów miał CALPERS, kalifornijski fundusz emerytalny pracowników sektora publicznego. Gdyby uznać, że dwie firmy były de facto oddziałami jednej spółki, darowizna przekroczyłaby dozwolony limit. - Blady uśmiech. - Na konferencji prasowej dziennikarz spytał Bennetta Kirka o ten zarzut. Kirk na to: „Przepraszam, mógłby mi pan to jeszcze raz wyjaśnić?" i wszyscy wybuchnęli śmiechem. To był koniec całego skandalu. Poza tym? Być może dwadzieścia lat temu przespał się z kelnerką z Reno, ale ona sama stanowczo zaprzecza, a nawet gdyby to potwierdziła, media pewnie by się tym nie zainteresowały. Dziennikarze zrobili z tego faceta świętego. Trzeba by udowodnić, że molestował wszystkich chłopców z chóru Harlemu, żeby mieć choćby punkt zaczepienia.
- Kupić też się go nie da - powiedział Collingwood swoim piskliwym głosem. - Wiecie przecież o jego chorobie. Zachowuje ją w tajemnicy, ale gdyby prawda wyszła na jaw, przysporzyłoby mu to jeszcze większej popularności. Myśli o potomności. Wie, że nie dożyje następnych wyborów, ale wytrzyma jeszcze dość długo, by narobić nam masę kłopotów. - Efekt Samsona - dodał Burgess. - Jego choroba wcale nam nie pomaga. Jest w dość dobrej formie, by obalić kolumny i zburzyć cholerną świątynię. - Twierdzisz, że wiedza to władza. - Collingwood spojrzał na Bancrofta znacząco. - A problemem, oczywiście, jest to, co Komisja Kirka wie. Senator w jakiś sposób zdobył informacje, których mieć nie powinien. To dlatego stanowi zagrożenie dla całego naszego
przedsięwzięcia. - I nadal nie wiemy, skąd? - Spojrzenie Bancrofta było czujne, ale pozbawione niepokoju. Collingwood wzruszył ramionami. Gina Tracy była wyraźnie zniecierpliwiona. - Nie rozumiem, dlaczego nie możemy po prostu usunąć senatora Kirka. Przyspieszyć to, co nieuniknione. Wyciągnąć cierń z łapy. Bancroft zaprzeczył z poważną miną. - Nie wiesz, co mówisz. - Wyobrażasz sobie, jakie to wywołałoby kontrowersje, jaki zrobiłby się hałas? - Collingwood zgromił ją wzrokiem. - Mogłoby to okazać się groźniejsze niż sama komisja. - Przecież jesteśmy Grupą Theta, do cholery - upierała się brunetka. - Theta, od thanatos. Zerknęła na Burgessa. - Po grecku „śmierć", zgadza się? - Wiem o tym, Gino - powiedział Burgess. - Ale te same procedury oceny ryzyka, które stosujemy do wszystkiego na świecie, obowiązują także tutaj. Tracy spojrzała na Bancrofta błagalnie. - Musi być coś, co moglibyśmy zrobić. - Bądź spokojna, nie pozwolę, by jakiś hreczkosiej z Indiany zagroził działalności Grupy Theta zapewnił Bancroft. - Możesz być tego pewna. Grupa Theta musi pozostać przewodnią siłą dobroczynności. - Filantropia ekstremalna - parsknął śmiechem Burgess. - Jak sport ekstremalny. - Proszę, nie żartuj z działalności, której poświęciłem całe życie. - Głos Bancrofta był łagodny, za to spojrzenie pełne wyrzutu. Długą chwilę ciszy przerwały zaniepokojone głosy z centrum łączności piętro niżej. Mężczyzna o ziemistej twarzy wszedł spiralnymi schodami na górę. - Kolejna wiadomość od Genesis - oznajmił z ponurą miną. - Znowu? - spytała Tracy, wyraźnie przygnębiona. Mężczyzna podał Paulowi Bancroftowi kartkę.
- Chłopaki z dołu traktują to poważnie - powiedział. Bancroft zerknął na wiadomość i otworzył szeroko oczy. Bez słowa oddał kartkę Collingwoodowi. - To mi się nie podoba - oznajmił Collingwood cicho, z nieskrywanym niepokojem. - Co o tym sądzisz, Paul? Twarz filozofa wyrażała głębokie skupienie. Ktoś, kto go nie znał, pomyślałby, że jest pogrążony w zadumie, nie zaniepokojony; osoby z jego najbliższego otoczenia wiedziały, że tak reaguje w kryzysowych sytuacjach. - Cóż, przyjaciele, wygląda na to, że mamy poważniejszy problem, niż nam się wydawało odezwał się wreszcie. - Zagrożenie ze strony Genesis wzrasta. - Trzeba przystąpić do ewakuacji - stwierdził Collingwood, kiedy przeczytał wiadomość. Zawiesimy działalność tutaj, przeniesiemy się do innego ośrodka. Na przykład tego pod Butler w Pensylwanii. Możemy to zrobić szybko i sprawnie, w jedną noc. - Nie podoba mi się to, że dajemy się zastraszyć - powiedział Liebman.
- Musimy myśleć w dłuższej perspektywie, Herm - odparł Bancroft. - Przejściowe niedogodności nie mają znaczenia, gdy w grę wchodzi długofalowe bezpieczeństwo. - Ale dlaczego stało się to właśnie teraz? - spytał Liebman. - Kiedy przejmiemy siatkę Ansariego - wyjaśnił Bancroft starszemu analitykowi - nikt nas nie powstrzyma. Tyle że na razie znajdujemy się w okresie przejściowym. Co oznacza, że chwilowo jesteśmy bardziej narażeni na niebezpieczeństwo. Jeśli to przeczekamy, nikt nas nie pokona. - Świat będzie naszym terrarium - wtrącił Collingwood. Liebman wciąż był pełen obaw. - Ale żeby pozwolić Genesis... - Za pierwszym razem Inver Brass rozpadł się, bo przecenił własne siły. - Bancroft mówił napiętym, hipnotyzującym głosem. Znów był nieznoszącym sprzeciwu przywódcą. - Tak będzie i teraz. Musimy tylko wytrzymać następnych kilka dni. Genesis zostanie zniszczony. Liebman nie podzielał jego optymizmu. - Albo my.
- Stałeś się niedowiarkiem, jak święty Tomasz? Straciłem twoje zaufanie? - Twarz Bancrofta nie zdradzała żadnych uczuć. - Nigdy nie myliłeś się w sprawach najważniejszych - powiedział Liebman dotknięty. - Miło to słyszeć - odparł Bancroft zimno. Liebman zawahał się, wreszcie uznał, że długoletnia przyjaźń z wielkim człowiekiem i lojalność wobec niego nakazują mu szczerość. - Ale - powiedział - zawsze jest ten pierwszy raz, Paul.
Winda zatrzymała się na dziesiątym piętrze i Belknap wysiadł z lekko zblazowaną miną zmęczonego długim lotem podróżnego, przybraną na użytek kamer, które mogły być zamontowane w kabinie. Biura Estoteku znajdowały się piętro niżej; tutaj mieściła się siedziba CeMine. Giennadij wyjaśnił, że była to nowo powstała firma farmaceutyczna specjalizująca się w badaniach nad „biomarkerami"; celem było opracowanie testów biologicznych - prostych badań krwi - które mogłyby zastąpić biopsje chirurgiczne w diagnozowaniu pewnych rodzajów nowotworów. Firma chwaliła się, że fundamentem jej działalności jest „strategiczna współpraca przemysłu, środowiska akademickiego i rządu". Wielu partnerów, wiele kieszeni. Było to jedno z trzech małych biur na tym piętrze; Belknap wybrał je dlatego, że prowadzone tu prace miały najmniej poufny charakter, toteż i zabezpieczenia pewnie były najsłabsze. Od siedziby CeMine dzieliły go tylko obite stalą drzwi z wąskim okienkiem ze szkła wzmocnionego stalową siatką. Kiedy upewnił się, że na korytarzu nie ma kamer, wsunął wąski klucz dynamometryczny do dziurki w gałce i naparł na niego, by zwiększyć czułość do maksimum. W ślad za nim włożył wytrych z ząbkowanym zakończeniem i pociągnął go do siebie tak, by powciskać wszystkie zapadki. Nic z tego. Tak, jak się tego obawiał, był to zamek dwustronny. Przesunął wytrychem po górnych zapadkach, odwrócił go i to samo zrobił z dolnymi. Dopiero po kilku minutach pracy w najwyższym skupieniu zasuwa ustąpiła i drzwi się otworzyły. Nie rozległ się żaden alarm. Zgodnie z jego przewidywaniami, bezpieczeństwo biura, w którym mieściły się działy finansowy i prawny, zapewniać miała tylko ochrona budynku. Bo i po co ktoś miałby się tu włamywać? Zwykłe środki ostrożności wystarczą. Belknap zamknął za sobą drzwi. Pomieszczenia były słabo oświetlone fluorescencyjnymi panelami w ścianach, pełniącymi funkcję oświetlenia awaryjnego, wymaganego przez prawo budowlane na całym świecie. Zaczekał, aż oczy oswoją się z półmrokiem, i ostrożnie ruszył przed siebie, świecąc sobie małą latarką. Większość stanowisk pracy była odsłonięta, nie licząc kilku zamkniętych gabinetów pod oknami. Podłogę pokrywała szara wykładzina w duże romby. Po
kilkuminutowych oględzinach Belknap wybrał miejsce, gdzie komputer i centralka telefoniczna były podłączone do kontaktu w podłodze. Jak w większości biurowców zbudowanych w ostatnich kilkunastu latach, pod podłogą biegła plątanina kabli optycznych i koncentrycznych. Ostatnio wielką popularnością cieszyły się tak zwane płytki wykładzinowe, zwykle o wymiarach pół metra na pół metra, i Belknap nie zdziwił się, gdy zobaczył je także i tutaj; by uzyskać dostęp do kabli, wystarczyło podnieść panele. Położył się na podłodze i podważył płytkę obok kontaktu. Pod spodem znajdowała się stalowa krata, a pod nią przewody. Jak duży jednak był odstęp między piętrami? Wyjął łom i zaczął podważać płytki szybko, bezszelestnie. Wsunął w otwór mały fiberoskop. Podłączało się go do kamery cyfrowej i mrugający obraz pojawiał się na płaskoekranowym wizjerze. Fiberoskop ze standardową wtyczką RCA miał niecały centymetr średnicy i pole widzenia obejmujące sześćdziesiąt stopni. Składał się z czterech metrów czarnego kabla połączonego z małą czarną skrzynką, w której sprzęgacz optyczny przetwarzał światło z tysięcy mikrowłókien na jednolity obraz. Ksenonowe światełko służyło za reflektor dla wijącej się pod podłogą kamery. Belknap wsuwał przewód coraz głębiej, omijał przeszkody, aż wreszcie natrafił na białą, nieregularną powierzchnię. Dźwiękochłonne płyty sufitu piętro niżej. Wcisnął guzik z boku urządzenia; obok miniaturowego wizjera światłowodowego wysunął się pusty w środku trokar i zaczął się obracać. To tak, jakby wiercić dziurę szpilką. Wreszcie Belknap wsunął kamerę do świeżo wywierconego otworu. Początkowo obraz przesłaniały irytujące prążki mory; Belknap ustawił ostrość i wreszcie zobaczył wnętrze siedziby Estoteku. Wyglądało jak typowe biuro: prostokątne biurka, czarne krzesła z owalnymi siedzeniami i oparciami, drukarki, komputery, telefony, skrzynki na korespondencję przychodzącą i wychodzącą. Poruszył kamerą w jedną stronę, potem w drugą, aż wyraźnie dostrzegł to, czego szukał. Schowane we wnękach wyłączniki stykowe, dyskretne, widoczne tylko dla wprawnego oka, zamontowane w górnej części framug drzwi. Detektory ruchu działające w podczerwieni: małe plastikowe skrzynki umieszczone tam, gdzie ruch był największy - między skupiskami boksów, wzdłuż długiego szeregu okien. Na pewno uruchamiane po wyjściu ostatniego pracownika. Pierwsze wyzwanie dla Belknapa. Rozpoznał ten model. Były to urządzenia pasywne, wyczulone na zmiany temperatury. Kiedy na chronionym obszarze pojawiało się ciało emitujące podczerwień, detektory to wyczuwały i przepływ prądu w nich ulegał zakłóceniu, powodując włączenie alarmu. Przyjrzał im się raz jeszcze. Wyglądały prawie jak włączniki światła; nikt nie zwróciłby na nie większej uwagi. Soczewka Fresnela skupiała promieniowanie podczerwone na specjalnym filtrze. Czujnik wyposażony był w dwa elementy odbiorcze, pozwalające brać poprawkę na sygnały, których źródłem było słońce, drgania czy zmiany temperatury otoczenia. Wywoływały one reakcję obu piroelektrycznych elementów jednocześnie; poruszające się ciało
uaktywniłoby jeden czujnik, a dopiero po chwili następny. Belknap nie miał szansy zejść tam tak, by nie uruchomić alarmu. Nie zamierzał nawet próbować. Zajął się odkręcaniem szesnastu śrub łączących stalowe elementy, które tworzyły fragment solidnej stalowej kraty pod podłogą. Wreszcie udało mu się podnieść dwumetrową stalową konstrukcję w kształcie litery L, spod której wyłoniła się siatka cienkich drutów jak zasłona z koralików. Wymogi wielofunkcyjności zmuszały do stosowania porowatych materiałów. Wkrótce na podłodze piętrzył się już stos płytek wykładzinowych, belek i rozłożonych wsporników. Belknap bez ceregieli przeciął szczypcami kilka drutów, by zrobić sobie miejsce, i spuścił torbę na dół, aż zatrzymała się półtora metra pod podłogą. Przecisnął się przez kable, obok przewodów wentylacyjnych i sztywnych rur doprowadzających wodę do spryskiwaczy instalacji przeciwpożarowej. Posuwał się po omacku w głąb niskiego korytarza pod podłogą tylko latarka nieco rozpraszała mrok - i znalazł się parę centymetrów nad płytami sufitowymi niższego piętra. Przytrzymując się przewodów elektrycznych, ostrożnie opuścił się na płyty sufitowe i wyciągnął na cienkim metalowym szkielecie z belek poprzecznych, teowych i przewodów nośnych żeby rozłożyć nacisk na podłoże. Sufit z założenia miał wytrzymać ciężar człowieka, bo fachowcy czasem musieli tu dokonywać napraw. Za to płyty były z włókna mineralnego mającego absorbować dźwięk, nie siłę. Gdyby spróbował wstać, runąłby piętro niżej. Sięgnął w dół, uniósł płytę o powierzchni metra kwadratowego -jedną z płyt sufitowych Estoteku - i otworzył skórzaną torbę. W następnej fazie infiltracji główną rolę odegrają gryzonie. Wyjął i rozwiązał szamoczący się płócienny worek. Ze środka dobyły się głośne piski i chrząknięcia. Odwrócił worek do góry dnem. Jego zawartość - cztery białe szczury spadła przez otwór po częściowo zdjętej płycie na podłogę, trzy metry niżej. Belknap włożył płytę na miejsce i obserwował przez fiberoskop, co się dzieje. Widział na małym ekranie, jak szczury biegają po podłodze, zagubione i zdezorientowane. Skierował kamerę na najbliższy detektor ruchu. Do tej pory pod kwadratową soczewką Fresnela paliło się jasne zielone światło; teraz rozbłysło czerwone. Włączył się alarm. Belknap zerkał to na zegarek, to na ekranik. Minęło czterdzieści pięć sekund, zanim coś się zaczęło dziać. Wówczas pojawił się mężczyzna w brązowym uniformie Estoteku, z małym pistoletem w jednej ręce i dużą latarką w drugiej. Rozejrzał się; dopiero po długiej chwili usłyszał pisk i mignąła mu sierść szczura. Przyczyna i skutek. Najpierw włączył się detektor ruchu; teraz pojawił się szczur, a za nim następny. Strażnik mruknął coś pod nosem, bez wątpienia jakieś przekleństwo, choć w języku dla Belknapa niezrozumiałym. Przypomniało mu się, że estoński jest podobno niezwykle bogaty w wulgaryzmy. Przez ostatnich kilka godzin szczury dostawały do jedzenia tylko ziarna kawy
w czekoladzie; kofeina sprawiła, że były bardziej ożywione niż zwykle. Będąc zwierzętami laboratoryjnymi, zatraciły instynkt swoich dzikich kuzynów i nie potrafiły ukryć się tak dobrze jak one. Pokazał się następny szczur; strażnik nieudolnie skoczył ku niemu, usiłując rozdeptać go ciężkimi butami. Przypominał Belknapowi dziecko uganiające się za gołębiami po chodniku, znajdującymi się tak blisko, a tak nieuchwytnymi. Kolejny etap wymagał idealnego wyczucia czasu. Belknap wyjął z ciasno ściągniętego płóciennego worka ostatniego szczura i wcisnął go pod uniesioną płytę sufitową. Jak na zawołanie, szczur zaczął przeraźliwie piszczeć. Belknap przywiązał mu do tylnej łapy odcięty kawałek włókna światłowodowego. Wsunął szamoczącego się gryzonia głębiej do małej szczeliny i mocno uszczypnął w ogon, by zmusić go do pisku. Strażnik obrócił się na pięcie i zobaczył mały, poruszający się pyszczek wystający zza obluzowanej płyty w suficie. Po szarej mięsistej twarzy Estończyka rozlał się wyraz zrozumienia: szczury - pewnie te z firmy farmaceutycznej piętro wyżej - uciekły przez sufit. - Kurat! Etna keppija! Kuradi munnl - Strumień niezrozumiałych przekleństw; za to doskonale słyszalne frustracja i irytacja w głosie. Ale ani śladu niepokoju. To tylko szczury, nie żaden intruz, stwierdził Estończyk. Wyszedł i po paru minutach wrócił. Belknap znał standardowe procedury w takich sytuacjach; jeśli strażnik ich przestrzegał, to właśnie odwołał powiadomienie centrali. Taki był przyjęty sposób postępowania, gdy za bezpieczeństwo oprócz czujników odpowiadali także ludzie. Początkowo alarm ostrzegał tylko strażnika, który miał około czterech minut, by sprawdzić, co się stało. Jeśli uznał, że to fałszywy alarm a tak było w dziewięćdziesiąt procent przypadków - wyłączał go, zanim sygnał został przesłany do odległej centrali. Strażnik zareagował, jak na dobrze wyszkolonego profesjonalistę przystało. Znalazł przyczynę fałszywego alarmu, tymczasowo wyłączył
czujniki i objął wartę. Szczury nie stanowiły zagrożenia. Rano będzie można wezwać deratyzatora. Dzięki temu Belknap dowiedział się też, że strażnik jest sam. Gdyby miał partnera, już by go wezwał, choćby po to, by pokazać, co się dzieje, i przerwać nużącą monotonię dyżuru. Mężczyzna stał teraz dokładnie pod nim. Wyglądał jak kolejna ofiara estońskiej kuchni, a mimo to poruszał się zaskakująco zwinnie. Przez kilka sekund patrzył na rozpaczliwie przebierającego łapami gryzonia. Próbował doskoczyć do niego, strącić go na podłogę - i znalazł się o kilka centymetrów od Belknapa, który podniósł płytę sufitową i z ciężkim kluczem w prawej dłoni przygotował się do ataku. Wszystko wydarzyło się jak w zwolnionym tempie. Strażnik podskoczył i zobaczył, że płyta nad jego głową się podnosi, a zza niej wyłania się ciemna sylwetka. Przez ułamek sekundy patrzyli sobie w oczy: po twarzy strażnika przebiegł wyraz niepokoju i zdumienia, a potem lęku przed tym, co
nieuniknione, zanim kawał stali uderzył go w czoło z głuchym łoskotem. Nieprzytomny, upadł bezwładnie na pokrytą wykładziną podłogę. Belknap zrzucił torbę na dół, rozbujał się na belce poprzecznej i zeskoczył na oddalone o parę metrów biurko, a potem z biurka na podłogę. Sprawdził numer modelu najbliższego detektora ruchu. Jeśli dobrze pamiętał ustawienia domyślne, urządzenie powinno być teraz w pięciominutowym cyklu uśpienia. Dwie z tych pięciu minut już upłynęły. Niemal automatycznym ruchem pociągnął białą plastikową obudowę do siebie. Ustąpiła bez oporu. Gdyby był to system starego typu, wystarczyłoby zasłonić soczewkę - na przykład kawałkiem tektury - i detektor po prostu nie zadziałałby po włączeniu. Nowsze modele wykrywały jednak wszelkie blokady pola widzenia i włączały alarm, gdy tylko wyczuły jakąkolwiek przeszkodę. Dlatego Belknap wziął się do roboty z małym śrubokrętem w dłoni. Odkręcił śrubki, na których trzymały się wzmacniacz i komparator. Pod nimi zobaczył cztery kable wchodzące do wnętrza urządzenia. Dwa były od obwodu alarmowego, na izolacji widniał wypisany małymi znaczkami kod 12 V DC - napięcie prądu stałego. To dwoma pozostałymi musiał się zająć. Zdrapał z nich izolację i skręcił je ze sobą-Potem na nowo złożył czujnik. Te same czynności powtórzył przy dwu pozostałych. Kiedy włączy się główny układ sterowania, wyczuje, że czujniki działają normalnie, choć tak naprawdę będą unieszkodliwione. Dokumenty! Giennadij powiedział mu, czego mniej więcej ma szukać. Najpierw jednak musiał je znaleźć. Zakładając, że w ogóle tu były. Zapaliła się mała dioda; teraz system powinien wyczuć, że alarm w biurze jest włączony. Belknap niepewnie poruszył ręką przed czujnikiem na ścianie. Światełko wciąż było zielone. Udało się. Dokumenty, których szukał, musiały być w dużym pozbawionym okien pomieszczeniu w sercu budynku. Ostrożnie podszedł do drzwi i przyjrzał im się uważnie. Jeśli miał jakieś wątpliwości, rozwiał je widok licznych dyskretnie schowanych systemów alarmowych, począwszy od gumowej maty pod drzwiami. Początkowo myślał, że miała chronić dywan na wypadek, gdyby ktoś wszedł tu z ciężkim wózkiem, ale z bliska rozpoznał matę naciskową. Między dwiema warstwami plastiku tkwiły metalowe paski, częściowo przedzielone gąbczastym materiałem. Gdyby nadepnąć na matę, paski zetknęłyby się ze sobą i włączyły alarm. Belknap podważył płytkę wykładzinową obok maty i w świetle latarki znalazł prowadzące do niej dwa kable. Przeciął jeden z nich. Tym samym mata stała się bezużyteczna. Trudniej będzie ze schowanym we wnęce wyłącznikiem stykowym, podobnym do tego w drzwiach na zewnętrzny korytarz. Magnes w górnej części drzwi utrzymywał włącznik we framudze w pozycji zamkniętej. Usunięcie magnesu spowodowałoby przerwanie obwodu.
Belknap wszedł na krzesło. Przesunął czubkami palców po gładkiej powierzchni metalowej framugi, aż wyczuł lekką zmianę faktury. Postukał w to miejsce paznokciami; rzeczywiście, pusty w środku metal przechodził tu w grubszą, bardziej solidną stalową płytę. Wyjął z torby butelkę acetonu i zwilżył nim tę część framugi, po czym zeskrobał śrubokrętem farbę, odsłaniając płaskie łebki śrub, na których trzymało się urządzenie sprytnie ukryte pod warstwą kitu, szczeliwa i farby. Teraz już było na wierzchu. Ostrożnie zdjął stalową płytę i zobaczył mały kontaktron, dwa metalowe styki w szklanej bańce, zamknięty dzięki działaniu magnesu w drzwiach. Szybko zmiażdżył kapsułkę szczypcami i ręcznie złączył dwa metalowe paski ze sobą. Okleił je taśmą. Już miał zająć się zamkiem, kiedy coś go tknęło. Przerwał poszukiwania po odnalezieniu pierwszego włącznika. A jeśli było ich więcej? Przesunął dłonią po dalszej części framugi, ostukiwał ją paznokciami. I rzeczywiście, znalazł drugie urządzenie alarmowe. Cholerny świat! Przeklął bogów i samego siebie, wdzięczny losowi tylko za chwilę zawahania, która ocaliła mu skórę. Jak mógł być tak nieostrożny? Ruchami, które tym razem były już bardziej wyćwiczone i pewne, unieszkodliwił drugi wyłącznik. Sprawdził resztę framugi i zaczął majstrować w zamku kluczem dynamometrycznym i wytrychem. Pięć minut później drzwi się otworzyły, ukazując duszne pomieszczenie o powierzchni może półtora metra kwadratowego, w którym najwięcej miejsca zajmował szereg szafek na dokumenty. W jednej ze ścian były następne drzwi - może do kolejnego pokoju, a może na klatkę schodową. Belknap spojrzał na zegarek. Dotąd wszystko poszło gładko, ale nie znaczyło to, że mógł odetchnąć. Wprost przeciwnie, stał się bardziej nerwowy. Nadmierna pewność siebie mogła okazać się zgubna; a żadna prawdziwa operacja nie przebiegała bez przeszkód. Kiedy wszystko szło jak z płatka, zastanawiał się, skąd nagle padnie cios. Zamki krzywkowe w stalowych szafkach były połączone z mechanizmem złożonym z haka i zasuwki i nie stawiły większego oporu. Powysuwał szuflady, wyciągnął stertę papierów, zaczął je przeglądać. Szybko wezbrała w nim frustracja; nie był ekspertem, nie wiedział, czego szukać. Żałował, że nie ma przy nim Andrei. Ona pomogłaby mu to wszystko odcyfrować. Wysuwał szuflady po kolei, aż w jednej znalazł teczkę z nagłówkiem R.S. LANHAM. Była pusta. Nic nieznaczące nazwisko, pusta teczka - wszystko na nic, cała nadzieja legła w gruzach. Ogar uganiał się za własnym ogonem. Po dwudziestu minutach grzebania w aktach Belknapowi coraz trudniej było walczyć z ogarniającym go znużeniem. Tak, przydałaby się Andrea Bancroft: dokumentacja firm - coś w sam raz dla niej. Zmusił się, by nie dawać za wygraną, przeglądał kolejne standardowe formularze. Dopiero kiedy dotarł do pliku papierów z pieczątką KOPIA, zaczął znajdować to, czego szukał. Były to dokumenty
rejestracyjne zagranicznej spółki i tak szybko przebiegł po nich oczami, że początkowo nie zwrócił uwagi na nazwisko. Nazwisko człowieka, którego da się zidentyfikować, nie przypadkowa nazwa jakiejś fikcyjnej firmy. Nikos Stavros. Po cichu wypowiedział je na głos. Znał to nazwisko - cypryjski Grek, miliarder. Nikos Stavros, którego inwestycje na całym świecie były owiane legendą. I, jak zauważył Belknap, jedną z nich było czterdzieści dziewięć procent udziałów w Estoteku. Czy to Stavros był Genesis? Czy „Lanham" to przybrane nazwisko? Ale Andrus Part powiedział, że to Amerykanin. Kto w takim razie był właścicielem reszty udziałów - i co właściwie kontrolował Estotek? Belknap spojrzał na pelurową kartkę z nagłówkiem SPÓŁKI i usiłował cokolwiek z tego zrozumieć. Podźwignął się na nogi i przekręcił gałkę drzwi wewnętrznych - na szczęście były otwarte. Włączył światło i, kiedy jarzeniówki zamigotały i rozbłysły, zobaczył kolejne rzędy czarnych szafek na dokumenty. Po dziesięciu minutach zaczął pojmować, z jak złożonym przedsięwzięciem ma do czynienia, dostrzegać ukrytą pod wodą górę lodową, jaką był Estotek. Po jedenastu minutach usłyszał strażników na korytarzu.
Jednym susem wybiegł z aneksu jak królik z klatki i serce mu zamarło na widok znajomego włącznika alarmu w drzwiach wewnętrznych. Kiedy wcześniej gałka się przekręciła, drzwi aneksu stanęły otworem. Belknap nie wiedział jednak, że były zabezpieczone oddzielnym systemem alarmowym. Cichym. Nawet w języku estońskim nie było dość przekleństw, by dać wyraz wściekłości na samego siebie. Znalazł się twarzą w twarz z czterema dobrze uzbrojonymi ochroniarzami. Nie wyglądali jak grubas z holu głównego czy nieudolny nocny stróż w brązowym uniformie. To byli zawodowcy, każdy z bronią w ręku. Wydali mu polecenia w kilku językach. Zrozumiał: „Stój!" i żądanie, by podniósł ręce do góry. Zrozumiał też, że gra jest skończona. Strażnik, który mówił po angielsku, podszedł bliżej. Miał chropawą skórę i rysy ostre jak topór. Obrzucił spojrzeniem dokumenty powyciągane z szafek. Na twarzy pojawił się triumfalny uśmiech. - Było zgłoszenie o szczurach. - Jego angielski miał lekko cudzoziemski akcent. - No i złapaliśmy szczura, kiedy dobierał się do naszego sera. Odwrócił się i powiedział coś do najmłodszego z trzech towarzyszy, dwudziestoparoletniego mężczyzny o obciętych na jeża blond włosach i żylastych, naprężonych muskułach kulturysty. Słowa były w jakimś słowiańskim języku; Belknap wychwycił tylko popularne w Serbii nazwisko
Drakulović - niewątpliwie tak nazywał się młody strażnik. - Historia firm... to takie moje hobby - powiedział Belknap głuchym głosem. Zauważył, że strażnik, który znał angielski, ma gjurzę wektor SR-1, rosyjski pistolet zdolny przebić nie tylko kamizelkę kuloodporną, ale i sześćdziesiąt warstw kewlaru, strzelający kulami o stalowym rdzeniu, które nie odbijały się rykoszetem, tylko przecinały ciało jak kamyk powietrze. - Nie jest tak, jak wam się wydaje - dodał Belknap. Strażnik uderzył go w twarz nagłym ruchem dłoni z pistoletem. Cios był jak kopnięcie muła. Belknap postanowił nieco przerysować jego efekt, co nie wymagało wiele wysiłku. Zatoczył się do tyłu, wymachując rękami, i zobaczył pogardliwą minę strażnika. Mężczyzna ani na chwilę nie dał się nabrać. Drugi, mocniejszy cios trafił w ten sam policzek - robota profesjonalisty. Belknap zmusił się, by stać prosto, choć nogi się pod nim uginały. Instynkt podpowiedział, że nie czas stawiać opór. Strażnik chciał pokazać, że jest panem sytuacji, a nie pozbawić go przytomności. Będą mieli do niego pytania. - Nie ruszaj się - rozkazał mężczyzna chropawym głosem. - Masz stać nieruchomo jak manekin. Belknap kiwnął głową w milczeniu. Jeden z pozostałych strażników powiedział coś ze śmiechem do tego z blond jeżem na głowie. Belknap nie zrozumiał nic prócz imienia Pavel -a zatem tak chłopak miał na imię. I to właśnie on podszedł, i obszukał Belknapa, by sprawdzić, czy nie jest uzbrojony. Z tylnej kieszeni jego spodni wyłowił małą taśmę mierniczą i odrzucił ją na bok. - Co tu robisz? - Szorstki mężczyzna, najwyraźniej dowódca, mówił tonem człowieka, który liczy na niesubordynację, by mieć pretekst do wymierzenia kary. Belknap milczał. Rozważał szybko wszystkie możliwości. Strażnik o twarzy jak topór podszedł bliżej. Belknap poczuł jego kwaśny, pachnący wołowym mięsem oddech. - Głuchy jesteś? - spytał. Drwiny największego zabijaki na podwórku, wstęp do przemocy, która była treściąjego życia. Nagle, pod wpływem impulsu, Belknap odwrócił się i spojrzał najmłodszemu strażnikowi w oczy. - Pavel! - powiedział głosem błagalnym, ale i pełnym wyrzutu. - Powiedz im! Dowódca zmrużył oczy. Po jego twarzy przebiegł wyraz zaskoczenia i podejrzliwości. Pavel był zdumiony, oszołomiony. Ale Belknap nie odwrócił wzroku.
- Obiecałeś, Pavel! Obiecałeś, że niczego takiego nie będzie!
Potężnie zbudowany strażnik zerknął na blondyna z ukosa. Lewe oko młodego mężczyzny drgnęło w nerwowym tiku. Oznaka napięcia. To było nieuniknione - ale dla kogoś, w kim zrodziły się wątpliwości, także podejrzane. Pavel mruknął coś, co jak domyślił się Belknap, znaczyło: „Nie wiem, o czym on mówi" lub coś podobnego. - Och, proszę cię - wybuchnął z oburzeniem. Przypomniała mu się rada Jareda Rineharta: „Podejrzenia, drogi Kastorze, są jak rzeka; aby nie dać się porwać, trzeba skierować jej bieg gdzie indziej". Wspomnienie dodało Belknapowi sił. Wysunął szczękę, wyprostował ramiona i przybrał minę człowieka pokrzywdzonego, nie winnego. W głosie strażnika brzmiała groźba - choć trudno powiedzieć, pod czyim właściwie adresem. - Znasz tego człowieka? - spytał Belknapa. - Drakulovića? - warknął. - Tak myślałem. Widać się myliłem. - Przeszył młodego człowieka wściekłym wzrokiem. - Ty zasrańcu! - ryknął. - W co ty pogrywasz? Myślisz, że szef puści ci to płazem? - Belknap improwizował jak szalony, szkicował zarysy scenariusza, który zaintryguje strażników, ale pozostanie dla nich zagadką. Byle zyskać na czasie. Kiedy Pavel Drakulović zaczął gwałtownie zaprzeczać, protestować, Belknap teatralnie przewrócił oczami. Oburzenie chłopaka było autentyczne, ale wyglądało to tak, jakby się bronił, może nawet kręcił. Belknap zauważył, że dwaj jego towarzysze odsunęli się o kilka kroków i stanęli bliżej dowódcy. Drakulović stał się niepewny; lepiej go unikać, przynajmniej do czasu, aż wszystko się wyjaśni. Chłopak protestował dotąd, aż dowódca ostro uciął jego tłumaczenia. Belknap i tym razem mógł domyślić się, że padło coś w rodzaju: „Zamknij się. Pogadamy o tym później". Uniósł podbródek. Pora rzucić kolejne nazwisko, zasiać większe zwątpienie. - Mówię tylko, że Lanham nie będzie z was zadowolony. Więcej nic dla niego nie zrobię. Ciemnooki strażnik nagle przybrał nieufną minę. - Kto? Powtórz. Belknap wziął głęboki wdech i powoli wypuścił powietrze. Jego umysł pracował na przyspieszonych obrotach. R.S. Lanham. Amerykanin, według Andrusa Parta. „R" mogło oznaczać Ronalda, Richarda, Rory'ego, Ralpha. Ale najprawdopodobniej Roberta; było to jedno z najpopularniejszych imion w Stanach Zjednoczonych. Robert mógł mówić o sobie Rob, Bert albo w ogóle unikać zdrobnienia, ale gdyby Belknap miał się zakładać, postawiłby na Boba.
- Zaufaj mi - powiedział. - Gdybyś znał Boba Lanhama tak dobrze, jak ja, za nic w świecie nie chciałbyś mu podpaść. Ciemnooki strażnik spojrzał na niego z zaciekawieniem. Włączył małą krótkofalówkę i powiedział coś do mikrofonu. Odwrócił się do Belknapa. - Szef zaraz przyjdzie. Szef. A zatem nie Nikos Stavros. Drugi właściciel, ten najważniejszy. Człowiek, który posługiwał się nazwiskiem Lanham. Andrus Part: „Nie spotkałem tego człowieka osobiście. I nie mam na to ochoty". Dowódca powiedział coś do towarzyszy cichym, uspokajającym głosem. Szybkie zerknięcie z ukosa na Belknapa. Nie ufali mu. Mimo to ciemnooki zabrał Drakulovićowi broń. Chłopak na razie był pod dozorem. Tak nakazywał rozsądek. Zdyszany Drakulović usiadł na taborecie w kącie pokoju. Widać było, że chciał nadal protestować, ale chwilowo pogodził się z tym, iż trafił na ławkę rezerwowych. Belknap objął spojrzeniem pozostałych strażników. Pistolety w dłoniach, w oczach nic prócz chłodnego profesjonalizmu. Myślał gorączkowo, zerkał na boki. Musisz się stąd wydostać. Musi być coś, co mógł zrobić.
Ktoś nadchodził. Szef. Szybko wypowiedziane słowa po estońsku, ale, jeśli Belknap się nie mylił, z amerykańskim akcentem. Drzwi na korytarz otworzyły się i w towarzystwie dwóch młodych, uzbrojonych blondynów wszedł człowiek kierujący Estotekiem. Jego ufarbowane na czarno włosy lśniły w świetle lamp sufitowych. Twarz była zryta głębokimi śladami po ospie, każde zagłębienie wypełniał cień. Czarne oczy błyszczały jak brylanty zła. Usta były wąskie i wykrzywione okrucieństwem niczym dobrze zabliźniona rana od noża. Belknap nie mógł oderwać oczu od kilkucentymetrowej hakowatej blizny, która przecinała czoło mężczyzny jak druga lewa brew, i podłoga nagle zakołysała się pod nim jak wzburzone morze. Zakręciło mu się w głowie. To musiało być przywidzenie. Mocno zacisnął powieki i po chwili znów otworzył oczy. To niemożliwe. A jednak prawdziwe. Tajemniczy estoński miliarder, człowiek, który przejął kontrolę nad dawną siatką Ansariego, nie był mu obcy. Spotkali się przed wieloma laty w mieszkaniu przy Karl-MarxAllee w Berlinie Wschodnim. Powróciły obrazy przyprawiające o mdłości. Turecki dywan na podłodze. Lustro w hebanowej ramie, duże biedermeierowskie biurko. Wymierzone w Belknapa dwie lufy strzelby. I te oczy.
Richard Lugner. Przecież on wtedy zginął. Belknap widział jego śmierć na własne oczy. A mimo to znów stał z nim twarzą w twarz. - To niemożliwe! - wykrztusił, zdradzając swoje myśli. Lisie spojrzenie mężczyzny tylko potwierdziło, że to nie złudzenie. - Dałbyś za to głowę? - spytał znajomym chrapliwym, nosowym głosem. W lewej dłoni trzymał duży pistolet. - Przecież umarłeś na moich oczach!
Rozdział 19
- Umarłem na twoich oczach? - Jaszczurczy język Lugnera przemknął po jego wargach, jakby łowił muchę. - A zatem sprawiedliwość nakazuje, żebyś teraz to ty umarł na moich oczach. Ale tym razem nie będzie to inscenizacja. Widzisz, z wiekiem stałem się miłośnikiem rzeczywistości. Jestem starszy, lecz mądrzejszy. W odróżnieniu od ciebie, szanowny panie Belknap. Kiedy spotkaliśmy się ostatnio, byłeś zaledwie młokosem. Trochę za starym na mój gust, a mimo to dałeś mi się wyruchać. - Zaśmiał się sucho, przerażająco. Belknap wysiłkiem woli nabrał powietrza do płuc. Rozpoznał pistolet w dłoni Lugnera. Matowy, czarny, z rowkowaną, jednolitą komorą zamkową: steyr SPP kaliber 9 milimetrów niemal karabin. - Po tylu latach - ciągnął Lugner - straciłeś niestety swoją ożywczą, ulotną młodość i stałeś się szorstki. Grubo ciosany i szorstki. - Podszedł krok bliżej. - Pory na twarzy, naczynia pod skórą, twoje rysy... wszystko to nadaje ci coraz bardziej grubiański wygląd. Z roku na rok mniej w tobie ducha, a więcej mięsa. Mniej duszy, więcej ciała. - Nie... nie rozumiem. - Oto, do czego doprowadziły cztery miliardy lat ewolucji. Żałosne. - Richard Lugner zerknął na uzbrojonych strażników. - Panowie, spójrzcie na jego zrezygnowane oczy. - Odwrócił się do Belknapa. - Jesteś jak zwierzę w pułapce. Początkowo każde z nich, norka czy lis, łasica czy
gronostaj, szamocze się rozpaczliwie. Drapie pazurami stalową klatkę, miota się to tu, to tam, wije się, skowyczy. Mija jeden dzień, a myśliwy, który zastawił sidła, się nie pojawia. Zwierzę szamocze się, po czym popada w otępienie. Znów się szamocze i znów popada w otępienie. Mijają kolejne dni. Zwierzę słabnie z braku wody. Osuwa się na dno klatki. Czeka na śmierć. Przychodzi myśliwy. Ale zwierzę już straciło nadzieję. Otwiera ślepia. Nie miota się. Bo pogodziło się ze śmiercią. Nawet jeśli myśliwy je uwolni, wydało już na siebie wyrok. Pogodziło się z klęską. A od tego nie ma odwrotu. - Przyszedłeś mnie uwolnić? Twarz Lugnera wykrzywił sadystyczny uśmiech. - Przyszedłem uwolnić twojego ducha. Śmierć jest przeznaczeniem człowieka. Dzięki mnie wypełnisz je szybciej, niż planowałeś. Nikt ci nie pomoże. Tak się składa, że wiem, iż twoi mocodawcy się ciebie wyrzekli. Twoi byli koledzy wiedzą, że jesteś spisany na straty. Do kogo, twoim zdaniem mógłbyś się zwrócić? Do spragnionego rozgłosu senatora ze Środkowego Zachodu? Jakiegoś widmowego potwora, którego nikt na oczy nie widział? A może do Boga? Raczej do szatana. - Ostry śmiech. - Pora porzucić złudzenia i z godnością spojrzeć śmierci w twarz. Odwrócił się do strażnika, który znał angielski. - Ten pan może opuścić budynek. Strażnik uniósł brwi. - W worku na zwłoki. - Wąskie usta Lugnera rozciągnęły się w szerokim uśmiechu. - Jeden wam nie wystarczy - powiedział Belknap ze spokojem. - Możemy cię zapakować we dwa, jeśli chcesz. Belknap zmusił się do głośnego, beztroskiego śmiechu. - Cieszę się, że zrozumiałeś dowcip. - Masz rację, to niezły dowcip - prychnął Belknap. - Wszyscy się uśmiejemy. Gdyby to ode mnie zależało, nie wybrałbym was na towarzyszy swojej ostatniej podróży, ale cóż, tego się nie wybiera. Nie wyjdę stąd żywy. To prawda. Ale zapomniałem wspomnieć o pewnym drobiazgu: żywy stąd nie wyjdzie nikt. Tak, nadtlenek acetonu to prawdziwe cudo. Wystrzałowa sprawa. - Szeroki uśmiech, jakiego pozazdrościliby mu chórzyści Calvina Gartha - Te twoje kłamstwa są tak nudne. - Lugner wydął wąskie usta. - Takie mało pomysłowe. - Sam się przekonasz. Podłożyłem tu TATP. Z zapalnikiem czasowym. Liczyłem, że o tej porze już dawno mnie tu nie będzie. Ale jak widać, coś mnie zatrzymało. I zaraz przeznaczenie wyłoży na stół ostatnią kartę. - Opuścił rękę, zerknął na zegarek. - Jest to jakaś pociecha. Wiem, że zginę, ale wy też zginiecie. To znaczy, że mogę umrzeć ze swoistą satysfakcją. Skoro zabiorę was ze sobą, nie żyłem
na próżno. - Najbardziej obraża mnie nie to, że kłamiesz, lecz że robisz to tak nieudolnie. Postaraj się trochę, człowieku. - Wmawiasz sobie, że kłamię, bo duma nie pozwala ci przyznać, że wpadłeś w pułapkę. Głos Belknapa był pełen wręcz szalonej radości. - Ha! Myślałeś, że naprawdę nie wiedziałem, który alarm uruchamiam? Bierzesz mnie za amatora, ty dziobaty śmierdzielu? - Nikogo na to nie nabierzesz - odparł Lugner beznamiętnie. - Ty ciągle czegoś nie rozumiesz: wszystko mi jedno. - Belknap mówił z wisielczym humorem. - Nie próbuję cię przekonać. Mówię, jak jest, i tyle. Przez wzgląd na starą znajomość. Żebyś zrozumiał, jak wygląda sytuacja. I wiedział, dlaczego umrzesz. - A gdybym teraz wyszedł? Pociągnijmy ten absurdalny scenariusz do końca. Belknap mówił powoli, rzeczowo, starannie artykułując spółgłoski. - Przez ten czas winda wróciła na dół. Zanim do niej dojdziesz, minie minuta, zanim wjedzie na górę, co najmniej pół minuty... przykro mi. Za mało czasu, zwłaszcza że utykasz. Ci strażnicy... cóż, to premia. Dodatkowa atrakcja. Bo tak naprawdę ta sprawa dotyczy tylko nas obu. Ale kiepsko znają angielski. Nie musisz się więc obawiać, że spróbują się ratować. Zresztą, jeśli są naprawdę lojalni, będą chcieli wyparować razem z szefem. Jak hinduskie żony, które rzucają się na stos pogrzebowy zmarłego męża. Estońscy sati. Tylko że płomienie zastąpi nadtlenek acetonu: nektar boga gromu. Czujesz go? Pachnie trochę jak zmywacz do paznokci. Ale przecież dobrze o tym wiesz. Czujesz go, prawda? - Podszedł kilka kroków bliżej do Lugnera. - Odliczymy sekundy do wybuchu na głos? Spojrzenie Lugnera było coraz bardziej przenikliwe; za to jasnowłosy ochroniarz po jego lewej zbladł. Belknap pomachał mu jakby na pożegnanie i mężczyzna nagle zerwał się do ucieczki. Drugi, przerażony, rzucił się za nim. Lugner błyskawicznie strzelił mu w twarz. Huk był głośny, ale dziwnie głuchy w zamkniętym pomieszczeniu. Pozostali spojrzeli na Lugnera w oszołomieniu. Teraz! Kiedy drugi strażnik wbił wzrok w zakrwawioną twarz zabitego towarzysza, Belknap szybkim ruchem wyrwał mu pistolet. Wystrzelił dwa razy, trafił potężnie zbudowanego dowódcę straży i ocalałego ochroniarza. Kiedy Lugner obrócił się z pistoletem w ręku, Belknap dał nura za ciężką stalową szafkę. Pocisk przebił stal i, spowolniony przez sterty papierów, pozostawił wybrzuszenie po drugiej stronie. Belknap zauważył swoją taśmę mierniczą na podłodze. No to możesz sobie wziąć miarę na trumnę. Myśl! ostrzyżony najeża mężczyzna na pewno chciał odzyskać swoją broń - a żeby to zrobić, musiał wyciągnąć ją z marynarki zabitego dowódcy strażników. Odtwórz to w wyobraźni! Belknap na oślep wysunął rękę zza szafki i dwa razy szybko pociągnął za spust. Starał się mierzyć w
miejsce, w którym, jak zapamiętał, leżały zwłoki i w którym, jak przewidywał, znalazł się mężczyzna ostrzyżony na jeża. Okrzyk bólu powiedział mu, że przynajmniej jeden z pocisków trafił w cel. Mężczyzna dyszał jak ranne zwierzę; głośny świst wskazywał, że powietrze dostawało się do jamy opłucnej przez otwór po kuli, powodując zapadnięcie się płuc. Został Lugner. Będzie bardziej przebiegły od pozostałych. Belknap zmusił się, by myśleć jasno. Co zrobiłbym na jego miejscu? Unikałby nadmiernej brawury; zamiast tego, zająłby pozycję obronną, kucnąłby, żeby trudno było w niego trafić. Starałby się wydostać z pokoju i zamknąć drzwi, żeby zakładając, że nie ma żadnych materiałów wybuchowych - pozbyć się wroga później, w sposób, który uzna za dogodny. Zacząłby skradać się do drzwi, robiłby to już, w tej chwili. Pewnie starałby się odwrócić uwagę przeciwnika. Sekundy zdawały się godzinami. Belknap usłyszał jakiś dźwięk z lewej strony i w pierwszym odruchu chciał odwrócić się w tamtym kierunku i strzelić. Ale nie, to nie był odgłos człowieka; Lugner najprawdopodobniej zmiął świstek papieru i rzucił go przez pokój, by odwrócić jego uwagę do czasu, aż... Belknap nagle wstał i strzelił na oślep w stronę drzwi - nisko, jak w uciekającego kota. Znów schował się za szafką i odtworzył w myślach to, co zobaczył. Miał rację: Lugner był dokładnie tam, gdzie przewidywał! Ale czy dostał? Nie było okrzyku bólu ani gwałtownego wdechu. Po kilku sekundach ciszy Lugner przemówił spokojnym, opanowanym głosem. - Jesteś głupim hazardzistą. Z kasynem jeszcze nikt nie wygrał. Był to głos kogoś, kto w pełni panuje nad sytuacją. Dlaczego jednak zdradził swoją pozycję? Jego żywiołem było kłamstwo. Belknapowi zaświtała pewna myśl i serce zabiło mu mocniej. Lugner mówił głosem zbyt opanowanym, zbyt pewnym siebie. Jest ranny, może nawet śmiertelnie. Chce tylko wypłoszyć przeciwnika z kryjówki. Belknap usłyszał jeden krok, potem drugi. Kroki były powolne, ciężkie; człapanie umierającego człowieka. Umierającego człowieka ze starannie wycelowanym pistoletem. Belknap nałożył swoją czarną czapkę na taśmę mierniczą i wysunął ją tuż ponad krawędź szafki. Stara sztuczka, czapka albo hełm na patyku, mający ściągnąć ogień snajpera. Ale Lugner był za cwany, by się na nią nabrać - i o to właśnie chodziło. Pomyśli, że Belknap chce nagle wyturlać się z kryjówki, i skieruje broń w lewo. Tymczasem Belknap poderwał się jak pajac na sznurku, pół metra od skleconego naprędce celu-pułapki. Lugner, zgodnie z jego oczekiwaniami, mierzył w lewo, tuż nad podłogą. Kiedy Belknap nacisnął cyngiel wektora SR-1, zobaczył, jak po sadystycznej, nachmurzonej twarzy zdrajcy przebiega cień. Cień uczucia, które często wywoływał u innych, ale którego sam rzadko doświadczał: przerażenia. - Kasyno to ja - powiedział Belknap.
- Niech cię diabli... Pierwszy pocisk trafił Lugnera w gardło, rozerwał krtań i uciął jego ostatnie słowa. Kula bez trudu przeszyła ciało i obite stalą drzwi za jego plecami, a podążająca za nią fala uderzeniowa zniszczyła tkanki. Na zbryzganej krwią tętniczą białej powierzchni odbijał się zarys tułowia Lugnera. Drugi strzał, wymierzony wyżej, trafił w twarz, tuż pod nosem, i wyrwał trzecie nozdrze, przebijając skórę i kość. Po okolicy miejsca trafienia rozeszły się niewidoczne fale ciśnienia hydraulicznego, rozpuszczające tkanki rdzenia przedłużonego i móżdżku. „Szok hydrostatyczny" - taka była fachowa nazwa tego zjawiska, a jego wpływ na ośrodkowy układ nerwowy był natychmiastowy i nieodwracalny. Dziesięć minut później Belknap szedł już szybkim krokiem po chodniku pod ciemnym estońskim niebem. Przyjechał do Tallina, by zmniejszyć liczbę niewiadomych. A tymczasem tylko ich przybyło. Nikos Stavros. Jaką rolę odgrywał w tym wszystkim? Richard Lugner vel Lanham. Czy to on właśnie był Genesis? Czy tylko jednym z wielu jego pionków? Co naprawdę stało się tamtego pamiętnego dnia w 1987 roku, kiedy Belknap i Rinehart spotkali się w mieszkaniu Lugnera przy Karl-Marx-Allee? Jedno było pewne: to, co stało się wtedy, nie było tym, czym się wydawało. Czy Lugner sam zorganizował to przedstawienie? Belknap przełknął ślinę. Czy Jared Rinehart dał się zwieść tak jak on? Czy też Jared - ta myśl paliła jak kwas - uczestniczył w mistyfikacji? Poradził sobie wtedy z taką łatwością, zjawił się w ostatniej chwili. By ocalić Belknapowi życie? Czy odstawić szopkę, która miała pomóc Lugnerowi w ucieczce i sprawić, że nikt już nie będzie go szukał? Zakręciło mu się w głowie, chodnik zdawał się uginać pod nogami. Jego najlepszy przyjaciel. Najbardziej zaufany sprzymierzeniec. Jared Rinehart. Belknap próbował sobie wmówić, że to szczypiący wiatr wyciska mu łzy z oczu. Chciał myśleć o wszystkim, tylko nie o tym, o czym myśleć musiał. Czy Jared Rinehart zwodził go także podczas innych operacji? Ile razy Belknap został oszukany i dlaczego? A może obaj byli ofiarami? Jared Rinehart. Był dla Belknapa tym, czym Polluks dla Kastora. Opoką. Na niego jednego mógł zawsze liczyć i nigdy się na nim nie zawiódł. Widmowa postać Jareda zamajaczyła mu przed oczami. Jego powściągliwa serdeczność, błyskotliwa inteligencja, zniewalające połączenie ironicznego
dystansu, niezachwianego oddania, niezmąconej równowagi ducha. Partner na dobre i na złe. Towarzysz broni. Obrońca. Obrazy przewijały się przed oczami Belknapa klatka po klatce. Strzelanina w pokoju przy KarlMarx-Allee, potyczka na przedmieściach Cali -to tylko dwa z kilkunastu podobnych zdarzeń, z których dzięki interwencji Jareda wyszedł cało. Bądź rozsądny, upomniał się w duchu. Rinehart był bohaterem, zbawcą, przyjacielem. Albo kłamcą, manipulatorem, uczestnikiem spisku tak nikczemnego, o tak wielkim zasięgu, że to przechodzi ludzkie pojęcie. Co było bardziej prawdopodobne? Bądź rozsądny. Potem przypomniał sobie, co mówił Andrei Bancroft: „Prawda często przeczy rozsądkowi". Chciał paść na kolana, zwymiotować, zatkać sobie uszy, wznieść krzyk ku niebiosom. Ale nie mógł sobie na to pozwolić. Zamiast tego w drodze powrotnej do domu Gruzina nad jeziorem zmusił się, by stawić czoło świadectwu swoich zmysłów, zadać pytania, których nie mógł uniknąć. Czuł się, tak jakby łykał szkło. Kim Jared Rinehart był naprawdę?
CZĘŚĆ III
Rozdział 20
Przelot z Tallina na lotnisko międzynarodowe w Lamace na Cyprze przebiegł spokojnie, w przeciwieństwie do poprzedzających go burzliwych starć. Calvin Garth nie był zadowolony, gdy Belknap oznajmił, że musi skorzystać z wyczarterowanego odrzutowca - trzeba było zgłosić planowany rejs, jakoś go wytłumaczyć - lecz w końcu się ugiął. Koleżeńskie zobowiązania. Gienadij Czakwetadze też narzekał przed załatwieniem papierkowej roboty. Zachował swoje kontakty w estońskim ministerstwie transportu, sprawił więc, że niemożliwe stało się możliwe.
Jeszcze ciemniejsze burzowe chmury towarzyszyły rozmowie z Andreą Bancroft. - Nie chcę o tym teraz rozmawiać - powiedziała, kiedy zapytał o jej wizytę w Rosendale. Dopiero to rozpracowuję. - W jej głosie było coś, co go zaniepokoiło, jakiś ślad traumatycznego przeżycia, o którym nie mówiła. Zastanawiał się, czy powiedzieć jej o Jaredzie i swoich obawach, ale się powstrzymał. To był jego problem, nie chciał jej nim obarczać. Powiedział jej za to o Nikosie Stavrosie: wiedział, że w tym wypadku jej doświadczenie w ocenie działania korporacji okaże się pomocne. Rozłączyła się i zadzwoniła dziesięć minut później z krótkim streszczeniem obecnych udziałów Stavrosa w różnych firmach i ich ostatnich przedsięwzięć, przynajmniej według dostępnych sprawozdań biznesowych. Znowu jednak ton jej głosu wzbudził w nim niepokój. - Jeśli chodzi o archiwum w Rosendale - podjął jeszcze raz - powiedz mi przynajmniej jedno. Czy fundacja zajmuje się czymś w Estonii? - Zaangażowała się tylko w parę programów opieki prenatalnej i obniżenia śmiertelności noworodków na początku lat dziewięćdziesiątych. Tylko tyle. - Podejrzanie mało? - Niepodejrzanie mało. Na równi z zaangażowaniem na Łotwie i Litwie. Przykro mi. - Coś innego budzi podejrzenia? - Mówiłam ci, pracuję nad tym... - Tym razem głos wyraźnie jej zadrżał, Belknap był tego pewien. - Andreo, co się stało? - Ja tylko... muszę się z tobą zobaczyć. - Niedługo wrócę. - Jutro. Powiedziałeś, że lecisz na Cypr, tak? Do Larnaki? Z lotniska Kennedy'ego są bezpośrednie loty. - Nie wiesz, na co byś się narażała. - Będę ostrożna. Byłam ostrożna. Wykorzystałam swoją kartę kredytową do zabukowania przelotu z Newark do San Francisco, zakładając, że operacje bankowe są monitorowane. Potem poprosiłam znajomego o zabukowanie na własną kartę dwóch miejsc na lot do Paryża, z
lotniska JFK na Orły, ze mną jako drugim pasażerem. Moje nazwisko pojawi się na liście pasażerów, ale nie w danych finansowych. A z Orły mam przelot do Larnaki: na pewno będą wolne miejsca. Po prostu czterdzieści minut przed wylotem do Larnaki pojawię się przy okienku z paszportem i gotówką i kupię bilet. Ludzie często kupują bilety w ostatniej chwili: a to umrze ktoś z rodziny, a to nagle wypadnie pilne spotkanie biznesowe czy coś innego. -I Zamilkła na chwilę. - Chcę tylko powiedzieć, że to przemyślałam. Mogę to zrobić. I zrobię. - Cholera jasna, Andreo. To niebezpieczne. - Jeśli jego obawy dotyczące Jareda Rineharta się potwierdzą, zasępił się, nigdzie nie będzie bezpiecznie. - Zwłaszcza w Larnace. To nie miejsce dla ciebie. - To powiedz mi, gdzie jest miejsce dla mnie. Powiedz, gdzie jest bezpiecznie. Bo naprawdę chciałabym wiedzieć. - Zdawała się bliska płaczu. - Lecę się z tobą spotkać, czy ci się to podoba, czy nie. - Proszę, Andreo-zaprotestował- bądź rozsądna.- Niewłaściwe słowa, nie stosowały się ani do niej, ani do niego. - Spotkamy się jutro po południu - oznajmiła zdecydowanym tonem. Perspektywa spotkania cieszyła go i jednocześnie budziła obawy. Andrea była amatorką, a w Larnace - jego Larnace - z łatwością mogło dojść do krwawej jatki, zwłaszcza jeśli miało dojść do konfrontacji z Genesis. Na myśl, że Andrei mogłoby się przytrafić coś złego, przechodził go zimnyl dreszcz. „Gdybym nie wiedział lepiej, Kastorze, powiedziałbym, że przynosisz pecha". Opadłszy na oparcie fotela, Belknap dał się ogarnąć wirom i huraganom, które szalały w jego umyśle. Nikos Stavros. W udzielanych z rzadka wywiadach mówił, że tuż po szkole średniej zaciągnął się do cypryjskiej marynarki handlowej, a ojca opisywał jako ciężko pracującego rybaka. Barwnie i ze swadą opowiadał o łowieniu ryb w bezksiężycową noc, o świeceniu pięćsetwatową lampą w wodę, żeby zwabić ławicę makreli, na którą zarzucano następnie sieć. Nie wspomniał natomiast, że ojciec był właścicielem największej floty rybackiej na Cyprze. Nie rozwodził się również nad faktem, że jego koncern, Stavros Maritime, większość przychodów zawdzięcza transportowi ropy dla największych koncernów paliwowych. Tym, co odróżniało go od konkurencji dysponującej większymi flotami, był dar przewidywania popytu na rynku ropy naftowej. Jego tankowce mogły transportować do dwudziestu pięciu milionów baryłek, a wartość ładunku różniła się w zależności od fluktuacji rynku i kaprysów polityki krajów OPEC. Stavros cieszył się powszechnym szacunkiem ze względu na zmysł przewidywania owych fluktuacji: swoją fortunę powiększał dzięki umiejętnościom przypisywanym zwykle najprzebieglejszym graczom na Wall Street. Wartość netto jego majątku była nieznana, panowało przekonanie, że ma znaczne udziały w wielu przedsięwzięciach, lecz ukryte w prywatnych
i niejawnych spółkach. Wszystko to dawało do myślenia, ale co właściwie sugerowało? Jeśli myliłeś się co do Jareda Rineharta, to co do czego jeszcze? Pytanie paliło go do żywego. Może jego życie wcale nie było podróżą, tylko wędrówką przez labirynt pozorów, w której był przedmiotem manipulacji. Miał uczucie, że jego zdecydowanie i poczucie sensu działania legły na zawsze w gruzach. Dotąd napędzał go gniew na wieść o tym, co spotkało Jareda: dla Jareda był gotów narazić się na niebezpieczeństwo, a nawet oddać życie. A teraz? Teraz wyglądało na to, że to właśnie Jared Rinehart jest Genesis. Czyż nie zjawiał się zawsze tam, gdzie trzeba? Przebiegłość, podstępność, mistrzostwo w manipulacji - wszystkie te cechy predysponowały go do tej roli. Odmawiał awansów, które uniemożliwiłyby mu pracę w terenie, ograniczyły ruchliwość i swobodę podróżowania. I przez cały ten czas budował ciemne królestwo terroru. „Kraina cienia, która obejmuje całą kulę ziemską". Jednakże jej twórca pozostawał anonimowy, nikt go nigdy nie widział, nikt go nie rozpoznał. „Jak ciemna strona księżyca". Czy Rinehart był zdolny do takich potworności? Cała dusza Belknapa buntowała się przeciw temu przypuszczeniu. Ale nie mógł go wykluczyć.
Siedział tak pogrążony w myślach, obrazy, informacje i znaki zapytania wirowały mu w głowie niczym burza danych, aż usłyszał hydrauliczny syk wysuwanych kół samolotu. Doleciał na miejsce. Republika Cypru, o powierzchni jednej trzeciej stanu Massachusetts, cieszyła się nieproporcjonalnym do rozmiarów zainteresowaniem rywaliizujących potęg, które podzieliły wyspę w 1974 roku. Cyprowi znacznij bliżej było do Bejrutu niż Aten i to nie tylko pod względem geograficznym. Podczas gdy odłączony Cypr Północny pod rządami Turcji podupadał, południowi Cypryjczycy stworzyli oazę relatywnego dobrobytu napędzanego przez turystykę, usługi finansowe i transportowe. Republika Cypru, państewko w orbicie wpływów Grecji, miała sześć wspaniałych portów i flotę handlową z prawie tysiącem dużych jednostek, nie wspominając o kolejnym tysiącu statków, które pływały pod banderami innych państw. Zważywszy, że na wyspie znajdowało się również dwadzieścia portów lotniczych, w sposób nieunikniony stanowiła punkt tranzytowy przemytu heroiny między Turcją a Europą i region, gdzie pranie brudnych pieniędzy odbywało się aż nazbyt swobodnie. Odwiedzali ją równie chętnie amerykańscy turyści i amerykańscy agenci DEA. Larnaka została nazwana od greckiego słowa znaczącego „sarkofag" -co niosło skojarzenia ze śmiercią - i była jednym z najbardziej pozbawionych uroku miast na całym Cyprze. Jej ulice tworzyły splątany labirynt, w którym potrafili się rozeznać tylko długoletni mieszkańcy - a nawet oni nie byli w
stanie nadążyć nad częstymi zmianami nazw - natomiast nędzną dzielnicę na północy miasta zamieszkiwali imigranci z Libanu. Otaczająca aglomerację ziemia była wysuszona i jałowa, lokalne restauracje niknęły w tłoku międzynarodowych sieci: KFC, McDonald's, Pizza Hut. Larnaka miała urok pasażu handlowego Bridgeport umieszczonego na pustyni. Moskity odstręczały amatorów kąpieli słonecznych od plaż. Jednakże za rachitycznymi krzewami tamaryszku i długimi, podobnymi do ołówków kejami przystanie były pełne jachtów i frachtowców, z których na pewno niejeden należał do legendarnego potentata transportu morskiego Nikosa Stavrosa. Po dłuższej chwili pod samolot podjechały aluminiowe schodki, otwarto drzwi i Belknap wyszedł na płytę lotniska pod czystym błękitnym niebem. Odprawa paszportowa była pobieżna. Belknap nie odważył się ponownie użyć dokumentów Tylera Coopera i musiał zaufać Gienadijowi, który zapewniał, że te, które sam mu załatwił, są w porządku. Rzeczywiście nie wzbudziły wątpliwości. Przejazd taksówką do miasta zajął piętnaście minut. Upewnienie się, że nie jest śledzony, musiało potrwać dłużej. Belknap z trudem znosił mocne cypryjskie słońce, w którego promieniach wszystko zdawało się nienaturalnie jasne, co maskowało brzydotę miasta i znacznej części przedmieści. Miał siedem godzin do przylotu Andrei. Większość tego czasu zamierzał poświęcić na rekonesans w okolicach rezydencji Stavrosa. Czy był śledzony? Prawie na pewno nie, uznał. Ale nie mógł sobie pozwolić na nieostrożność. Całą godzinę kluczył między sklepami i stoiskami w starej tureckiej dzielnicy, dwukrotnie zmieniając ubranie - wdział parę tanich kaftanów, zanim przebrał się znowu w strój zachodniego turysty, na który składała się luźna koszula i płócienne spodnie koloru khaki. Adres, który miał: aleja Lefkara 500, okazał się właściwy, lecz zarazem dziwnie trudny do zlokalizowania. Wreszcie udało mu się ustalić, że Nikos Stavros jest właścicielem całego wzgórza i przyległej plaży na samym skraju Larnaki. Rezydencja z widokiem na morze okazała się prawdziwą twierdzą. Mury ciągnęły się jak okiem sięgnąć, niezmierzone, zwieńczone drutem kolczastym i kamerami rozstawionymi co dziesięć metrów. Nawet od strony morza łańcuszek boi sugerował środki zabezpieczające w postaci siatek i liny biegnącej wzdłuż oznaczonej granicy. Z najbliższego, piaszczystego, porośniętego krzakami wzniesienia Belknap dojrzał olśniewająco szmaragdową murawę, bez wątpienia efekt intensywnej irygacji. Sam dom okazał się rozległą dwupiętrową lewantyńską willą otynkowaną na biało, z ozdobnymi balkonami i szczytami dachu. Cała budowla rozrastała się w kilku kierunkach niczym ogromna rozgwiazda albo pełne ostrych kątów origami, którego osie symetrii odkrywało się dopiero po uważniejszym oglądzie. Willę otaczał około dwudziestohektarowy park. W pobliżu domu Belknap dostrzegł przemyślnie zaprojektowane ogrody kwiatowe, strzyżone krzewy,
dające schronienie przed upałem skupiska cyprysów. Przez lornetkę wypatrzył także stajnię, basen i kort tenisowy. Zobaczył też kilka niskich, przypominających chatki konstrukcji ustawionych wzdłuż plaży, gdzie były niewidoczne z okien willi: bez wątpienia budy dla psów stróżujących, które pomagały patrolować teren po zmroku, a ich potężne szczęki były równie zabójcze jak pociski z broni palnej. Po parku przechadzały się postacie w mundurach. Przyjrzawszy się im bliżej, stwierdził, że noszą karabiny szturmowe. Opuścił lornetkę z poczuciem bezradności. Przypomniało mu się, co Gienadij powiedział o psach tropiących i psach łowczych. Czyżby grał nie na swojej pozycji? Czy to wykraczało poza jego umiejętności? Nawet gdyby poradził sobie z kamerami, cypryjskiego przedsiębiorcę strzegła brygada uzbrojonych ochroniarzy. Poczuł przypływ zmęczenia. „Sytuacja jest beznadziejna, ale nie poważna" - jedno z ulubionych powiedzonek Jareda Rineharta. Wspomnienie głosu Jareda wywołało niemal fizyczny ból, jakby wymiotował ługiem. To nie mogła być prawda. To musiała być prawda. Wirujący ciąg wątpliwości i pewności zmienny prąd potwierdzeń i zaprzeczeń - wyczerpywał jego słabnącą możność koncentracji. Dlaczego w ogóle tu był? Przez ostatnich dziewięć dni pochłaniała go misja uratowania Jareda Rineharta - albo jego pomszczenia. Do działania pchało go przeświadczenie, które rozwiało się wczorajszego wieczoru. Teraz Ogar gonił za czymś trwałym, niewzruszonym, istotnym. Za prawdą. Głos Andrei: „Powiedz mi, gdzie jest bezpiecznie". Kraina cienia, która obejmuje całą kulę ziemską. Nigdzie nie jest bezpiecznie. Nigdzie nie będzie bezpiecznie, dopóki Belknap o to nie zadba. Albo zginie. Słońce jarzyło się mocnym blaskiem - południe na Morzu Śródziemnym, niebo w niepodrabialnym odcieniu śródziemnomorskiego lazuru -ale równie dobrze wszystko mogłoby być czarne jak atrament. Belknap pochlebiał sobie, że umie przejrzeć na wylot grę pozorów, a mimo to spędził znaczną część życia jako ofiara takiej gry. Ścisnęło go w żołądku. Może nadszedł czas, by przyznać się do daremności swoich wysiłków. I pozwolić, by Genesis robił, co chce? Z bólu i cierpienia zrodziło się nowe poczucie determinacji. Rezydencja Stavrosa była bardzo dobrze strzeżona. Ale na pewno miała przynajmniej jeden słaby punkt. Skłębiona mgła ustąpiła krystalicznej jasności i przypomniało mu się następne powiedzonko Jareda: „Kiedy nie można inaczej, spróbuj wejść frontowymi drzwiami". Pół godziny później Belknap podjechał do rezydencji wypożyczonym land roverem; mężczyźnie o ziemistej cerze przy bramie przekazał wiadomość, którą ten przekazał dalej następnym wartownikom. Jego wóz został przeszukany, a potem przepuszczony. Zaparkował
zgodnie ze wskazówkami na ocienionym, wysypanym żwirem parkingu, czystym i troskliwie zagrabionym jak japoński ogród. Przy frontowych drzwiach powtórzył wiadomość służącemu w stroju kamerdynera. Była prosta i robiąca wrażenie: „Proszę powiedzieć panu Stavrosowi, że przysłał mnie Genesis". Po raz kolejny wywarła oczekiwany efekt. Kamerdyner, wychudły mężczyzna po sześćdziesiątce z żółtawą cerą i cieniami pod brązowymi oczami, nie zaproponował Belknapowi niczego do picia ani nie wdawał się w żadne uprzejmości. Mówił po angielsku z lekkim lewantyńskim akcentem, lecz zachowywał się sztywno i oficjalnie - być może jeszcze jedna pozostałość kolonialnej przeszłości wyspy. Hol miał kasetonowy mahoniowy sufit, kunsztowna boazeria zdobiła ściany w barwie koralu. - Pan Stavros przyjmie pana w bibliotece - powiedział kamerdyner. Kiedy się odwrócił, Belknap spostrzegł błysk błękitnostalowego małego lugera pod czarną marynarką. Wiedział, że służący chciał, żeby go zobaczył. W bibliotece było więcej dębowej boazerii niż półek z książkami, ozdobny kryształowy żyrandol pod sufitem wyglądał, jakby trafił tu z weneckiego palazzo i prawdopodobnie tak było. Rezydencja dość dobrze odpowiadała wyobrażeniom Belknapa, od mebli w stylu regencji aż po obrazy pomniejszych starych mistrzów. Nikos Stavros natomiast wyglądał inaczej, niż go sobie wyobrażał. Belknap spodziewał się mężczyzny z brzuchem jak beka, wydatnym podbródkiem, przeszywającym spojrzeniem i mocnym uściskiem dłoni - znajomego typu greckiego przedsiębiorcy, człowieka, który nauczył się doceniać pewne wyrafinowanie, lecz jednocześnie nie wstydził się zakasać rękawów w stoczni, gdy zachodziła potrzeba. Mężczyzna, który wstał, by go powitać, i podał mu dłoń niczym śniętą rybę, był, wbrew oczekiwaniom, okazem mało imponującym. Oczy miał wodniste i rozkojarzone. Był drobnej budowy ciała: z zapadłą klatką piersiową, wąskimi nadgarstkami i wrzecionowatymi łydkami chłopca. Przerzedzone, prawie bezbarwne włosy tworzyły przesiąknięte potem kępki przyklejone płasko do czaszki. - Nikos Stavros? - Belknap zlustrował go uważnie wzrokiem. Stavros podłubał w uchu długim paznokciem małego palca. - Możesz nas zostawić, Caius! - zawołał do wychudłego mężczyzny. - Porozmawiamy tu w cztery oczy. Wszystko w porządku. - Ton głosu przeczył jego słowom. Facet wyraźnie się bał. - A więc czym mogę panu służyć? - zapytał Belknapa. - Mówię jak ekspedientka w sklepie, prawda? - Parsknął krótkim, cierpkim śmiechem i nerwowo oblizał wargi. - Ale poważnie. Cała moja kariera opiera się na współpracy. - Złożył dłonie, próbując w ten sposób zapanować nad ich dygotaniem.
Belknap odwrócił się i zobaczył, że służący wciąż stoi w progu. Drzwi zamknęły się cicho, od wewnątrz były obite skórą. Belknap zrobił długi krok w kierunku Stavrosa, który zdawał się kulić ze strachu w jego obecności. Mimo to go przyjął. Dlaczego? Ponieważ czuł, że nie ma wyboru, oczywiście. Nie śmiał budzić gniewu Genesis. - Współpraca to jedno - rzekł szorstko Belknap - a pójście na współpracę to co innego. - Oczywiście rozumiem - powiedział Stavros, który wyraźnie nie rozumiał. Był niezmiernie bogatym człowiekiem, a mimo to drżał ze strachu. Belknap był zdumiony. - Zawsze chętnie idę na współpracę. - Współpracę. -Agent zmrużył oczy. - Z naszymi przeciwnikami. - Nie! - zaskamlał Stavros. - Nie taką. Przenigdy. - Na poziomie strategicznym zostały podjęte określone decyzje. Które przedsięwzięcia pozyskać. Które filie wydzielić. Które spółki zamknąć. - Słowa Belknapa niosły w sobie zawoalowaną, mglistą groźbę. Zależało mu na tym, żeby wprawić rozmówcę w zmieszanie, a jednocześnie nawiązać kontakt. Stavros pokiwał energicznie głową. - Trudne sprawy, jestem pewien. Belknap puścił to mimo uszu. - Porozmawiajmy o Estotek - powiedział. Mimo że poruszał się po omacku, nie mógł okazać ani śladu niezdecydowania lub wahania. Musiał brnąć dalej, zadać swoje pytania i w razie konieczności improwizować.
- Estotek - powtórzył Stavros, z trudem przełykając ślinę. - Brzmi jak nazwa pigułki antykoncepcyjnej. - Zduszony chichot. Po raz kolejny przedsiębiorca oblizał nerwowo wargi. Wyglądały na spierzchnięte. W lewym kąciku ust zebrała się ślina. Był wyraźnie zdenerwowany. Belknap zrobił następny groźny krok w stronę cypryjskiego biznesmena. - Uważasz, że to zabawne? Myślisz, że przyjechałem tu na herbatkę i ciasteczka? - Belknap wyciągnął rękę i złapał gospodarza za białą jedwabną koszulę, przyciągając go do siebie gestem, który sugerował niewyczerpane pokłady wściekłej agresji.
- Przepraszam - powiedział Stavros. - Może pan powtórzyć pytanie? - Chcesz resztę życia spędzić całkiem unieruchomiony w nieznośnym bólu i obrzydliwie oszpecony? - Niech pomyślę... nie?- Stavros zaniósł się gwałtownym kaszlem. Kiedy odwrócił się znowu do Belknapa, miał na twarzy ceglane wypieki. - Estotek. To przecież firma-wydmuszka. Witryna sklepowa, nic więcej. Tak prowadzimy interesy. Ale pan to wie. - Nie chodzi o moją wiedzę, tylko o twoje postępowanie. - Jasne. Rozumiem. - Stavros odwrócił się do kilku butelek z alkoholem i roztrzęsionymi rękami nalał sobie drinka. - Gdzie moje maniery? - zreflektował się. - Powinienem był zaproponować panu coś do picia. Proszę wziąć to. - Podał Belknapowi szklankę z grubym dnem. Belknap wziął ją i natychmiast chlusnął Stavrosowi trunkiem w twarz. Alkohol zapiekł Cypryjczyka w oczy, wyciskając z nich łzy. Belknap zachował się skandalicznie, ale intuicyjnie wyczuwał, że musi sprawdzić, jak daleko może się posunąć. Tylko ktoś reprezentujący niezwykłą potęgę śmiałby traktować przedsiębiorcę w ten sposób. - Dlaczego pan to zrobił? - zakwilił Cypryjczyk. - Stul pysk, ty cholerna kupo gówna - warknął Belknap. - Sprawiasz więcej kłopotów, niż przynosisz korzyści. Stavros zamrugał. - Pan jest z... - Właśnie wracam od Lanhama. - Nie rozumiem. - Powstało przymierze. Dokonaliśmy transakcji. Teraz należysz do nas. Stavros otworzył usta, ale nie był w stanie nic wykrztusić. - Nie okłamuj mnie - zaryczał Belknap. - Źle postąpiłeś. Przegiąłeś. - Błagam, ja nic im nie powiedziałem! Musi mi pan uwierzyć. Teraz się wreszcie czegoś dowie. - Komu? - Ci śledczy odeszli z niczym. Nie pisnąłem im ani słówka.
- Mów dalej. - Nie ma o czym. - Co przede mną ukrywasz, do cholery? - Przecież panu mówię. Do niczego nie dotarli, te waszyngtońskie bubki w brązowych garniturach. Był ze mną prawnik, którego zarekomendował Lugner. John McTaggart, zgadza się? Możecie go zapytać. Te trutnie z Komisji Kirka robiły mnóstwo zamieszania, jak można się było spodziewać. Ale daliśmy im odpór. - Tylko że to nie było twoje jedyne spotkanie z nimi, prawda? - Ależ było! - Pisk strachu i oburzenia. - Musi mi pan uwierzyć. - Teraz mówisz nam, co musimy robić? - Nie! Nie o to mi chodziło! Niech mnie pan zrozumie. - Znowu rozkazy. - Trzeba podtrzymać w nim niepewność, pomyślał Belknap.
- Błagam. Nie wiem, jak Komisja Kirka dowiedziała się tego, co wie, ale to na pewno nie ja jestem informatorem. Czemu, do cholery, miałbym sypać? To by było bez sensu. W końcu chodzi o mój własny tyłek. Grozili mi cofnięciem rejestracji mojej floty, jeśli uznają mnie za winnego obrazy Kongresu Stanów Zjednoczonych. Tak po prostu. Przypomniałem im, że jestem obywatelem Cypru! Cały czas straszyli zamknięciem jednej z moich amerykańskich filii. Wyraźnie przegięli. I powiedziałem im to. - Rzeczywiście chodziło o twój tyłek - odparł Belknap. - Waszyngtońscy urzędnicy cię wydymali. Przyznaj się. Tak będzie lepiej. Po prostu chcielibyśmy usłyszeć to z twoich ust. - To nieporozumienie. Nie puściłem pary z gęby. Zresztą jestem Cypryjczykiem, my wiemy, jak się zachować w takiej sytuacji. Nie było żadnego przecieku, żadnej wsypy. Milczałem jak grób. Proszę... McTaggart napewno za mnie poręczy. Musi pan... błagam, musi mi pan uwierzyć. Belknap nie odzywał się przez dłuższą chwilę. - Tak naprawdę nie ma znaczenia, czy ci ufam. - Zniżył głos do szeptu. - Liczy się to, czy ufa ci Genesis. Na dźwięk tego słowa przedsiębiorca zbladł. Belknap działał instynktownie, wykorzystując podstawowy mechanizm paranoi. Jakjasno wynikało z tego, co mówił otyły książę w Omanie, znaczna część potęgi Genesis płynęła z faktu, że nikt nie wiedział dokładnie, kto nim jest albo kto może dla niego potajemnie pracować.
- Proszę - załkał Cypryjczyk, nerwowo strzelając wzrokiem na boki. - Muszę pójść do toalety - wydukał. - Zaraz wracam. - Wybiegł z biblioteki do przyległego pokoju i zniknął za niedużymi drzwiami. Dlaczego wyszedł? Nie po to, żeby wezwać ochronę: mógł przecież przywołać uzbrojonego służącego jednym przyciśnięciem guzika. Musiało chodzić o coś innego. Nagle Belknap pojął: Dzwoni do swojego wspólnika w Tallinie. Kiedy Stavros wrócił minutę później, patrzył na Belknapa dziwnym wzrokiem. Zdawało się, że wykiełkowały w nim wątpliwości, niby roślinność na pustyni po deszczu. - RichardLugner... - Nie żyje - dokończył za niego Belknap. - Zgadza się. Próbował renegocjować warunki z Genesis. Niech to będzie dla ciebie nauczką. Pergaminowa twarz Stavrosa jeszcze bardziej pobladła. Stał sztywno w miejscu, w jedwabnej koszuli poplamionej szkocką, lecz także pociemniałej od potu wokół pach. Zadrżał, gdy Belknap spojrzał mu w oczy. - On... on... - Miał szczęście. Śmierć przyszła szybko. W twoim wypadku będzie inaczej. A teraz życzę miłego dnia. - Belknap posłał mu spojrzenie pełne bezdennej pogardy, a następnie wyszedł, zamykając za sobą ciężkie drzwi. Poczucie triumfu szybko zaczęło pierzchać, rozpuszczać się w morzu wątpliwości, a także w obliczu znanej mu prawdy: zraniona zwierzyna jest zawsze bardziej niebezpieczna. Kiedy jechał land roverem w dół piaszczystej skarpy, a potem drogą wzdłuż wybrzeża, miał w głowie zamęt. Spotkanie ze Stavrosem okazało się owocne; dowiedział się dużo więcej, niż tamten mógł sądzić - ale i sam Belknap jeszcze nie w pełni ogarniał tę nową wiedzę. Jedno było na pewno istotne: dla Stavrosa Genesis był budzącym postrach wrogiem - wrogiem, którego trzeba było ugłaskać i uspokoić, lecz mimo wszystko wrogiem. Lugner nie był agentem Genesis, tylko jego przeciwnikiem. To było zaskakujące. Czy udałoby się wygrać jedną organizację przeciw drugiej? Choć niechętnie, musiał przyznać przed samym sobą, że przyda mu się pomoc Andrei, jej wiedza... może nawet jej potrzebował. Ale nie tylko pomocy. Również jej... czego? Bystrości umysłu. Szerszego spojrzenia. Umiejętności rozważania i analizowania sprzecznych koncepcji. Ale to jeszcze nie wszystko. Mimo że tak usilnie starał się ją zniechęcić do przylotu, w skrytości ducha był jej wdzięczny za upór, z jakim obstawała przy swoim. Zamierzał spotkać się z nią w hotelu Livadhotis - Apartamenty, przy Nikolaou Rossou.
Będzie tam za godzinę, jeśli lot się nie opóźni. We wstecznym lusterku zobaczył inny samochód wyjeżdżający wąską drogą, która prowadziła tylko do rezydencji Stavrosa. Czy to sam Stavros? Wóz skręcił w kierunku dużej przystani, a Belknap podążył za nim, zachowując bezpieczny dystans. Przez rząd krzewów tamaryszku zobaczył, jak ktoś nie Stavros - wysiada z samochodu i podchodzi do brzegu sprężystym, pewnym krokiem. Belknap podjechał bliżej. Mężczyzna był wysoki i szczupły, lecz poruszał się z utajoną energią i siłą, niczym puma. Rozmawiał właśnie ze stróżem w budce przy parkingu, a gdy się odwrócił i wskazał swojego sedana, Belknap poczuł nagły ucisk w żołądku. Nie, to niemożliwe! Krótkie brązowe włosy, długie ramiona i nogi, oczy ukryte za okularami przeciwsłonecznymi - ale Belknap znał te oczy, znał ich szarozielone życzliwe spojrzenie, ponieważ znał tego człowieka. Jared Rinehart. Jego przyjaciel. Jego wróg. Kim naprawdę był? Musiał się dowiedzieć. Wyskoczył z wozu i gdy tylko dotknął stopami ziemi, rzucił się do biegu - zanim zdał sobie sprawę, co robi. - Jared! - zawołał. - Jared! Wysoki mężczyzna odwrócił się, by na niego spojrzeć, a to, co Belknap zobaczył w jego oczach, było wyraziste i nieskrywane: strach. Jared rzucił się do ucieczki, jakby bał się o własne życie. - Zatrzymaj się, proszę! - zawołał Belknap. - Musimy porozmawiać! Zabrzmiało to niemal komicznie. Lecz w Belknapie wezbrało tyle uczuć - wśród nich przede wszystkim ta złudna nadzieja, że Rinehart zdoła wszystko wytłumaczyć, przywrócić sens jego życiu, zakleić cienkie rysy dzięki tej jasności myśli, logice i trzeźwości, które zdawały się jego żywiołem. „Zatrzymaj się, proszę". Tymczasem Rinehart pędził przez przystań, jakby Belknap stanowił dla niego śmiertelne zagrożenie. Ze zdumiewającą prędkością biegł po długiej kei, jego stopy dudniły głucho po deskach. Goniąc go, Belknap z trudem łapał oddech. Pozwolił sobie trochę zwolnić. Molo wrzynało się w morze. Dokąd Polluks może uciec, na litość boską? Głupie pytanie, na które uzyskał odpowiedź chwilę później, gdy Jared wskoczył do zacumowanej w pobliżu motorówki. Zgodnie z przepisami obowiązującymi na przystani, kluczyk był w stacyjce i po paru sekundach Rinehart oddalił się od brzegu, wypływając na zielone wody zatoki Larnaka.
Nie! Belknap spędził na poszukiwaniu tego człowieka ostatnich dwieście godzin. Teraz, mając go w polu widzenia, nie da za wygraną. Nie myśląc, pod wpływem impulsu wskoczył do małej motorówki. Była to riva aquarama, elegancka jak luksusowe samochody sportowe, ze sterem z lakierowanego ciemnego drewna i chromu i kadłubem z włókna szklanego. Belknap odwiązał liny, którymi była przycumowana do pali, podniósł klapę nad silnikiem i przekręcił kluczyk. Silnik zaskoczył, a potem zawarczał. Konsola też wyglądała jak deska rozdzielcza klasycznego samochodu sportowego: duże okrągłe tarcze z błękitnymi cyframi na czarnym tle, lśniące ciemne drewno, biało-błękitne koło kierownicy z chromowanymi szprychami. Teraz dodał gazu. Warkot zmienił się w ryk, do którego dołączył chlupot wody, gdy śruby zaczęły się obracać. Pomarańczowy wskaźnik ciśnienia oleju skoczył gwałtownie do góry, amperomierz wychylił się maksymalnie do przodu. Gdy silnik zwiększył obroty, łódź uniosła się na falach. Ale gdzie był Rinehart?
Belknap wypatrywał go poprzez pianę i drobne kropelki wody, mrużąc oczy przed blaskiem słońca odbijającego się od powierzchni morza. Przypominało to patrzenie przez termowizjer na kogoś, kto zapala papierosa. Za dużo światła. Z nabrzeża woda wyglądała zwodniczo spokojnie, w rzeczywistości fale były potężne wznosiły się i opadały niczym dyszący lewiatan, tym większe, im dalej od brzegu. Przed sobą na prawo, nad spiętrzoną wodą, dostrzegł Polluksa, jego gibką postać ponad sterem. Piana przy dziobie i rufie wskazywała, że skręca, przygotowując się do jakiegoś manewru. Belknap nie zmniejszył prędkości. W tym momencie liczyły się tylko prawa fizyki. Rinehart płynął większą łodzią, galią, z dużymi śrubami, które tworzyły szeroki spieniony kilwater. Była to jednostka potężniejsza, ale nie szybsza. Różnica była taka, jak między osiemnastokołowym TIR-em a sedanem. Następna spiętrzona fala zasłoniła Belknapowi widok. Był teraz jakieś trzy kilometry od brzegu, a Rinehart skręcał galią po łuku, który wręcz pomagał Belknapowi zmniejszyć między nimi dystans. Belknap zacisnął ręce na przyrządach sterowniczych motorówki, serce waliło mu w piersi. Był coraz bliżej. Widział teraz częściowy profil Rineharta, wysokie kości policzkowe i cienie pod nimi. Nie uciekaj przede mną! - Jared! - zawołał. Tamten nie odpowiedział, nawet się nie odwrócił. Czy usłyszał Belknapa poprzez ryk silnika i szum wody? Jared! Proszę! Rinehart stał dalej wyprostowany i nieruchomy, ze spojrzeniem utkwionym w jakiś niewidoczny cel podróży.
- Dlaczego, Jared? Dlaczego? - Jego krzyk zlewał się z rykiem fal. Warkot galii stał się głośniejszy, a potem roztopił się w innym potężniejszym dźwięku: w basowym buczeniu syreny frachtowca. Jednocześnie Jared najwyraźniej dodał gazu, bo łódź podskoczyła do góry, a potem wyrwała do przodu, szybko powiększając dystans między nimi. Frachtowiec płynął szlakiem żeglugowym z zatoki Akrotiri na zachodzie. Potężna jednostka o czarnym kadłubie pod liberyjską banderą była jednym z tych olbrzymów, które zdają się niemożliwe do przeoczenia, ale których bez względu na odległość łatwo nie zauważyć na otwartym morzu. Teraz Polluks podpływał w galii do dziobu statku. Oszalał! To samobójstwo. Był niebezpiecznie blisko kadłuba. Kiedy wysoka fala przysłoniła mu widok, Belknap zastanawiał się, czy Jared rzeczywiście zamierza popełnić samobójstwo. Gdy fala przełamała się, pojął manewr Rineharta. Na wodzie nie widać było żadnych szczątków rozbitej łodzi. W ogóle jej nie było. Jared osiągnął swój cel: skrył się za frachtowcem. Belknap zdawał sobie sprawę ze swoich żeglarskich umiejętności na tyle, że nie próbował zbliżać się do statku ani jego niebezpiecznego kilwateru. Ruszył na ukos tak, aby go wyminąć i zobaczyć morze za nim. Stojąc przy kokpicie, skręcił stylizowanym na kierownicę kołem sterowym mocno w prawo, równocześnie wpatrując się w obryzganą wodą przednią szybę. Wreszcie uzyskał kąt, o jaki mu chodziło. Liberyjski frachtowiec był masowcem, mógł przewozić rudę żelaza, sok pomarańczowy, nawozy albo paliwo - kontenery wszystkie wyglądały tak samo. Sama jednostka miała nośność około czterdziestu tysięcy ton i co najmniej sto pięćdziesiąt metrów długości. Teraz Belknap widział wodę po obu stronach statku. Uważnie powiódł wzrokiem po migotliwym morzu, które lśniło w słońcu niczym piaski pustyni, i poczuł, jak oblewa go coś zimnego. Jared Rinehart -jego przyjaciel i wróg - zniknął. Kiedy wrócił na przystań, myśli goniły jedna drugą niczym morskie fale. Czy Rinehart w ogóle został porwany? Czy to też było wymyślnym oszustwem?
Wróciły dręczące podejrzenia. Myśl, że jego najlepszy przyjaciel i bratnia dusza - tak, Polluks dla Kastora - jest zdrajcą, była jak cios nożem w serce. Po raz tysięczny próbował znaleźć inne wyjaśnienie. Przypomniała mu się przerażona twarz Jareda: twarz kogoś, dla kogo Belknap stanowił zagrożenie. Dlaczego? Ponieważ Belknap mógł teraz przejrzeć podstęp... czy może istniał inny powód? Pytania piętrzyły się i przelewały, i przyprawiały go o mdłości niczym choroba morska.
Wśród tego zamętu była tylko jedna pociecha: świadomość, że Andrea już tu jest. Upewnił go o tym rzut oka na zegarek. W dorosłym życiu rzadko mógł cieszyć się towarzystwem, częściej był samotny. Między innymi dlatego Polluks tak wiele dla niego znaczył. Agentów operacyjnych zniechęcano do zapuszczania korzeni, a ci, którzy nie potrafili przywyknąć do samotności, zawsze się wykruszali. To, że się coś znosi, nie znaczy jednak, że znosi się z przyjemnością, teraz zaś bardziej niż kiedykolwiek Belknap pragnął zmiany, chwili wytchnienia. Znów zerknął na zegarek. Powinna już być w pokoju, czekać na niego. Już nie będzie sam. Jadąc do hotelu Livadhiotis -Apartamenty przy Nikolau Rossou, musiał się zmuszać, żeby zwracać uwagę na drogę, ruch uliczny i inne pojazdy. Jego prędkość wyznaczały nie znaki drogowe, lecz to, co inni kierowcy uważali za normę, która znacznie przewyższała tę zgodną z przepisami. Hotel wybrał nie ze względu na luksusy, lecz bliskość głównych szlaków komunikacyjnych i teraz mijał ciężarówki i samochody z przyczepami, które zmierzały czy to do portu, czy też w stronę lotniska. Była wśród nich I żółto-czerwona furgonetka DHL, jej kierowca wystawił za okno owłosioną rękę, jakby podpierał nią dach. Zielono-biała cysterna z płynnym propanem. Betoniarka z obracającym się powoli bębnem. Biała, pozbawiona okien furgonetka Sky Cafe. Poczuł mrowienie na karku i jeszcze raz spojrzał na zegarek. Niedobrze, że pozwolił jej przylecieć, powinien był bardziej starać się ją od tego odwieść. Nie nalegał, bo była już zdecydowana. Ale może również dlatego, że gdzieś w głębi duszy chciał, żeby przyjechała? Hotel Livadhiotis - Apartamenty miał dużą brązową markizę opatrzoną jego nazwą, wypisaną literami stylizowanymi na wyryte w kamieniu. Flagi dziewięciu państw, najwyraźniej wybrane przypadkowo, powiewały przed markizą w chybionym zamyśle nadania hotelowi czegoś w rodzaji międzynarodowej renomy. Nad parterem były trzy piętra z łukowymi, prawie półokrągłymi oknami. Pokoje miały aneksy kuchenne - to czyniło je „apartamentami" - a we wnętrzu unosił się znajomy zapaszek starej woni, charakterystyczny dla tanich hoteli w gorącym klimacie. W recepcji powitał go zdawkowo mężczyzna w elektrycznym wózku inwalidzkim. Jego pokryta pajęczyną żyłek twarz miała woskowy poblask, który przywiódł Belknapowi na myśl liście tropikalnych roślin. Sękate dłonie wyglądały na potężne. W spojrzeniu kryła się zawoalowana agresja. Lecz Belknap za bardzo się spieszył, żeby zastanawiać się nad skrzywieniem ust niepełnosprawnego recepcjonisty. Odebrał swój klucz - obowiązywał tu stary europejski system, klucz przyczepiony do ogumionego „odważnika", który zostawiało się w recepcji za każdym razem, gdy wychodziło się z hotelu - i ruszył do pokoju, do którego wprowadził się tego dnia rano, piętro wyżej. Winda była powolna i mała. Kiedy wysiadł, w korytarzu panował półmrok. Oświetlenie wyłączało się samoczynnie po pewnym czasie, przypomniał sobie: jeszcze jeden sposób obniżania kosztów. W pokoju zapach starej gąbki jeszcze się nasilił. Belknap zamknął za sobą drzwi. Zobaczył torby Andrei na podłodze przy toaletce z pokrytej drewnopodobną okleinąpłyty pilśniowej i poczuł ulgę. Myślał o niej o wiele częściej, niż dałoby się
wytłumaczyć naturą jego śledztwa. Jej zapach, włosy, delikatna, rozświetlona skóra: nie był w stanie o nich zapomnieć, nawet na drugiej półkuli. - Andreo! - zawołał. Drzwi do łazienki były otwarte, w pokoju panował mrok. Gdzie ona jest? Może poszła na kawę do którejś z sąsiednich kafejek, próbując przezwyciężyć zmianę strefy czasowej. Narzuta na łóżku była zmięta, jakby Andrea położyła się, żeby się zdrzemnąć.
Potem serce zakołatało mu w piersi, reagując szybciej niż głowa. Złożona kartka białego papieru na nocnej szafce: liścik. Podniósł go, przeczytał pośpiesznie i poczuł nagły przypływ strachu i gniewu. Zmusił się, żeby przeczytać wiadomość ponownie, wolniej. Jego żołądek ścisnął się w małą, twardą kulkę. Wszystko w liściku potęgowało jego niepokój. Kartka pochodziła z hotelowej papeterii, wiadomość napisano ołówkiem. Jedno i drugie nie ułatwiało ewentualnych badań. Sama wiadomość też nie brzmiała jak list od porywaczy. „Przejęliśmy przesyłkę - przeczytał. Życzymy miłego pobytu". Ale najbardziej zmroził mu krew podpis: GENESIS.
Rozdział 21
Dobry Boże! Czyżby pojawienie się Jareda Rineharta zostało zaaranżowane specjalnie po to, by zająć jego uwagę w czasie, gdy dokonywano uprowadzenia? Trwoga Belknapa zmieniła się we wściekłość - w złość przede wszystkim na samego siebie. To on dopuścił, że do tego doszło. Lecz własna udręka, to ściskające żołądek poczucie winy było luksusem, na który nie mógł sobie pozwolić - a przede wszystkim nie mógł sobie na nie pozwolić ze względu na Andreę. Myśl, do cholery! Musiał się zastanowić. Uprowadzenia dokonano niedawno, co oznaczało, że liczyła się każda sekunda. Był to elementarny rachunek: im więcej czasu upłynie od porwania, tym mniejsze szansę odbicia ofiary. Cypr był przeklęty od dziesięcioleci, rozdzierany niesnaskami, wrogością, konfliktami narodowościowymi, korupcją i intryganctwem. Był jednak wyspą. Belknap czuł, że ta okoliczność ma kluczowe znaczenie. Porywacze przede wszystkim zabiorą Andreę z wyspy. Port w Larnace nie należał do największych na Cyprze, lecz w mieście znajdowało się największe lotnisko. Co ty byś zrobił? Belknap przycisnął palce do skroni, starając się postawić na miejscu porywaczy. Najważniejsze było jak najszybsze wywiezienie jej stąd.
Wsadzą ją do samolotu, wywnioskował. Odetchnął głęboko, wciągając w nozdrza powietrze. W stęchłym zapachu wilgoci i dymu papierosowego wciąż można było wyczuć nuty cytrusów i bergamotki z jej perfum. Była tu jeszcze bardzo niedawno. Wciąż przebywała na wyspie. Belknap musiał zaryzykować i przyjąć najbardziej prawdopodobne przypuszczenie, a następnie działać na jego podstawie z całą stanowczością. Zamrugał i nagle go olśniło. Pozbawiona okien furgonetka Sky Cafe: była nie na miejscu. Podawane na pokładach samolotów posiłki dowożono zawsze wczesnym rankiem, przed pierwszymi odlotami. A furgonetka jechała autostradą w kierunku lotniska po południu. To się nie zgadzało tak samo jak pracownik FedEksu doręczający przesyłki o niezwykłej porze. Przypomniał sobie mrowienie na karku, podświadomą reakcję umysłu na coś odbiegającego od normy. Teraz nagle zrozumiał. Andrea była w tej furgonetce. Lotnisko Międzynarodowe w Larnace znajdowało się w odległości tylko kilku kilometrów na zachód. Musiał dostać się tam jak najszybciej. Wszystko mogło zależeć od kilku sekund. Nie było ani chwili do stracenia. Zbiegł po schodach, przesadzając po trzy, cztery stopnie naraz, i popędził przez wyludniony hol na parterze. Tak, jak się spodziewał, nie było też faceta na elektrycznym wózku inwalidzkim. Wsiadł do land rovera i zapuścił silnik, jeszcze zanim zatrzasnął drzwiczki. Z piskiem opon wjechał na szosę prowadzącą na lotnisko i, nie zważając na ograniczenie prędkości do osiemdziesięciu kilometrów na godzinę, wymijał wolniejsze pojazdy-Z lotniska w Larnace korzystało, poza maszynami należącymi do komercyjnych przewoźników, więcej prywatnych samolotów niż z jakiegokolwiek innego lotniska na świecie. Wiedząc o tym, Belknap nie wahał się ani przez chwilę. Śmignąwszy obok dużej stacji odsalania, industrialnej plątaniny niebieskich zbiorników i białych rur, zjechał z estakady w kierunku lotniska, po czym objechał centrum kontroli lotów, wysoki prostokątny budynek z przyciemnionego szkła i brązowego kamienia opatrzony niebieskim napisem „Lotnisko Larnaka". Obsługiwano tu rejsy trzydziestu linii lotniczych i czarterowych, lecz Belknapa nie interesowały ani jedne, ani drugie. Musiał minąć główne zabudowania i dotrzeć do czwartego terminalu. Z piskiem opon zatrzymał się przy niedużym budynku i wbiegł do środka. Kamienna posadzka ułożona z beżowych i koralowych płyt była wypolerowana na wysoki połysk, lecz gumowe podeszwy mokasynów zapewniały mu dobrą przyczepność, gdy pędził obok sklepów wolnocłowych z witrynami ozdobionymi trójkątnym logo lotniska, za którymi w zimnym świetle jarzeniówek lśniły rzędy butelek wina. W biegu wymijał kolumny wyłożone małymi niebieskimi kafelkami. Wzdłuż ściany terminalu ciągnął się rząd punktów odprawy, a znużeni strażnicy ochrony pochrząkiwali z dezaprobatą na widok najwyraźniej spóźnionego pasażera, bojącego się, że ucieknie mu samolot. W poczekalni Belknap wyjrzał przez szklaną ścianę z widokiem na płytę lotniska i zobaczył na pasie startowym Gulfstreama G55O. Na ogonie miał małe, lecz natychmiast rozpoznawalne turkusowo-żółte logo firmy Stavrosa: trzy przecinające się na okręgi
i gwiazdę. Silniki były już włączone, maszyna gotowa do kołowania i startu. Andrea znajdowała się na pokładzie. Był tego pewien. Odwrócił się, w biegu minął jedną z niebieskich kolumn i wpadł prosto na umundurowanego ochroniarza. - Najmocniej przepraszam! -powiedział Belknap, wymachując gwałtownie rękami w przepraszającym geście. Strażnik był zły, ale wiedział również, że może się narazić na kłopoty, gdyby potraktował nieuprzejmie jednego z VIP-ów, którzy korzystają z terminalu. Uciekł się więc do rodzimego języka, przeklinając Amerykanina po grecku. Nie zauważył przy tym, że został pozbawiony swojego walkie-talkie, małego nadajnika radiowego zatkniętego za nylonowy pasek. Belknap, udając, że dostał zadyszki, podszedł do jednego z automatów telefonicznych zainstalowanych naprzeciwko stanowisk odprawy. Wykręcił numer lotniska i poprosił o połączenie z wieżą kontroli lotów. Niskim, gardłowym głosem przemówił do człowieka, który odebrał telefon: „Na pokładzie samolotu przy terminalu czwartym znajduje się bomba o potężnej sile wybuchowej. Ładunek podłączony jest do wysokościomierza. Czekajcie na następną wiadomość". Rozłączył się. Następnie zadzwonił do biura amerykańskiej agencji antynarkotykowej, DEA, w Nikozji, mieście, które było obecnie ostatnią podzieloną stolicą na świecie. Starannie dobierając określone hasła i zawodowe skróty, przekazał jednoznaczną wiadomość. Samolot Gulfstream, który ma właśnie odlecieć z Larnaki, wiezie duży ładunek tureckiej heroiny przeznaczonej na rynek amerykański. Belknap nie mógł być pewien, kto zareaguje szybciej, Grecy z kontroli lotów czy agenci DEA, ale i jedni, i drudzy wydadzą natychmiast zakaz startu samolotu. Zerknął na zegarek. Chociaż siedziba DEA mieściła się w stolicy, wiedział, że agencja ma niedużą delegaturę przy lotnisku w Larnace. Jak długo potrwa mobilizacja agentów? Wyciągnął chusteczkę i dyskretnie wytarł słuchawkę. Spojrzał na Gulfstreama. Strumień gorącego powietrza z silników, widoczny tylko dzięki zniekształceniom obiektów w tle, wyraźnie się zmniejszał. Pilot musiał otrzymać odpowiedni rozkaz. Upłynęły dwie minuty. Potem trzecia. Do odrzutowca podjechała rozpędzona furgonetka ze składanymi schodami na dachu, a wkrótce po niej ciężarówka z paką okrytą płócienną plandeką, z cypryjską żandarmerią. Dołączyła do nich grupka mężczyzn - po ubiorze Belknap rozpoznał w nich agentów DEA. Władze Cypru zobowiązały się do pełnej współpracy ze Stanami Zjednoczonymi w sprawach dotyczących przemytu narkotyków, a że kraj korzystał z amerykańskiej pomocy wojskowej i finansowej, musiały przynajmniej sprawiać pozory, że przestrzegają umowy. Teraz Belknap podbiegł do stalowych drzwi, które prowadziły na płytę lotniska, i zamachał przed nosem strażnika plastikową legitymacją. - DEA - burknął. Wskazał kciukiem na to, co działo się na zewnątrz, po czym pchnął
metalowy poprzeczny drążek i ruszył w kierunku wianuszka funkcjonariuszy, którzy otaczali samolot. Nie powinien się tu pokazywać, ale z doświadczenia wiedział, że łatwo jest dołączyć do grupy złożonej z funkcjonariuszy różnych agencji. Przypominało to wejście nieproszonego gościa na wesele: wszyscy przyjmują, że należy do tej drugiej rodziny. Poza tym nikt nigdy nie spodziewał się obecności owcy w stadzie wilków: liczba uzbrojonych i umundurowanych stróżów prawa zdawała się gwarantować, że nikt z zewnątrz nie ośmieli się do nich przyłączyć. Belknap zwrócił się do jednego z agentów DEA. - Bowers, Stan - powiedział, co znaczyło: urzędnik amerykańskiego Departamentu Stanu albo agent operacyjny z tajnym zadaniem zleconym przez ten departament. Nie miało większego znaczenia, którą interpretację przyjmie rozmówca. Człowiek, do którego się zwrócił, był ubrany w koszulę koloru khaki z okrągłą naszywką na rękawie: u góry widniał napis „Amerykański Departament Sprawiedliwości", u dołu: „Rządowa Agencja do Walki z Narkotykami". Pośrodku znajdował się stylizowany orzeł w locie na tle niebieskiego nieba i zielonej ziemi. Poza tym mężczyzna miał wpięty znaczek, który identyfikował go jako agenta specjalnego. - Wiesz, że samolot należy do Nikosa Stavrosa? - zagaił Belknap. Tamten wzruszył tylko ramionami i skinął głową w kierunku innego Amerykanina, najwyraźniej starszego stopniem. - Bowers - powtórzył Belknap. - Stan. Zostaliśmy powiadomieni w tym samym czasie co wy. Dwieście trzydzieści pięć. - Było to biurokratyczne określenie pilnego wezwania do akcji. Jestem tu tylko jako obserwator. - McGee. Cypryjczycy wkroczyli przed minutą. - Amerykanin miał przylizane blond włosy, drobne odstające uszy i zaczerwienione od nadmiaru słońca czoło, policzki i nos. - Dostali wiadomość o materiałach wybuchowych: jakaś bomba podłączona do wysokościomierza. Z kabiny odrzutowca dobiegło szczekanie psów. Drzwi były otwarte, podstawiono do nich schodki. - Nam powiedziano, że chodzi o przerzut heroiny. - Belknap starał się wyglądać na znudzonego i oschłego. Wiedział, że nic nie wzbudza takich podejrzeń, jak okazywanie koleżeństwa. Agentów wydziału wewnętrznego zawsze gubiła serdeczność. - Pewnie to jakiś gówniane parę kilogramów - powiedział blondyn z południowym akcentem. - Ale zobaczymy, nie? - Taksujące spojrzenie. - Wy zobaczycie - odparł Belknap. - Nie zamierzam tu tkwić całe popołudnie. Macie dokumenty samolotu?
Facet milczał o sekundę za długo. - W drodze. - W drodze? - Belknap łypnął na niego z ukosa. - Gdybym chciał, żeby wciskali mi kit, zostałbym szklarzem. Agent DEA parsknął śmiechem. - To i tak żadna tajemnica, prawda? - Pytam tylko, czy potwierdziliście, że właścicielem jest Stavros. A co z pilotem? - Na pełnym etacie u Stavrosa - odrzekł blondyn, kiwając głową. - O wilku mowa. Prowadzony przez dwóch dobrze uzbrojonych cypryjskich agentów pilot zszedł po aluminiowych schodkach, głośno protestując. Belknap wyciągnął walkie-talkie i powiedział do wyłączonego nadajnika:
- Tu Bowers. Mam potwierdzenie, że pilot pracuje dla Stavrosa. - Małe przedstawienie dla Amerykanina McGee'ego. Agent DE A zamienił kilka słów z jednym z Cypryjczyków, po czym zwrócił się znowu do Belknapa. - Na razie nie znaleźli żadnych narkotyków. Mają za to naćpaną pasażerkę. Belknap podniósł wzrok i zobaczył drobną słaniającą się postać kobiety na wpół prowadzonej, na wpół wleczonej przez dwóch potężnych cypryjskich żandarmów. Andrea. Dzięki Bogu! Zdawała się zdrowa, bez śladów pobicia, chociaż powieki jej opadały, a ręce i nogi miała zwiotczałe. Sądząc po objawach, odurzenie opiatami. Oszołomiona, ale szybko dojdzie do siebie. Przy zielonym pojeździe wojskowym pilot odgrywał zdumienie. Belknap nie miał jednak wątpliwości, że działał na rozkaz Nikosa Stavrosa. A ten z kolei musiał działać na rozkaz kogoś innego. - Ciekawe, co to za jedna - powiedział McGee, spoglądając na odurzoną Andreę. - Nie wiecie? Bo my owszem. Amerykanka, z Connecticut. Jest nasza. Pilot jest wasz.
- Nie możecie się nam tak wcinać - gderał McGee. W gruncie rzeczy oznaczało to zgodę. Belknap nie odpowiedział, lecz znowu odezwał się do walkie-talkie: - Zabieram dziewczynę. Przekażemy ją później DEA w Nikozji. - I Zrobił pauzę, udając, że słucha głosu w słuchawkach. - Nic wielkiego - rzucił. - Pokażmy chłopcom z DEA, jacy potrafimy być skuteczni. Możemy potrzebować lekarza. Wykorzystując chwilowe zamieszanie, podszedł do Andrei i przejął ją od cypryjskich żandarmów, biorąc ją pod łokcie gestem obliczonym na stworzenie wrażenia szorstkiego profesjonalizmu. W razie wątpliwości pozostali funkcjonariusze DEA zwróciliby się do agenta McGee'ego, Cypryjczycy zaś byli poinstruowani, aby w czynnościach operacyjnych ustąpić Amerykanom. - Odezwę się, kiedy wypełnię F-83 - oświadczył Belknap McGee'emu. - Jeśli coś nie będzie się zgadzać, komputer zaraz to wyłapie. - Mówił! tonem maskującym wysiłek, z jakim podtrzymywał ciało Andrei. Kilka chwil później poprowadził ją do jednego z elektrycznych wózków, które przywiozły część żandarmów w pobliże samolotu. Kierowca, Cypryjczyk o grubo ciosanych rysach, był najwyraźniej przyzwyczajony do słuchania rozkazów. Belknap usiadł na tylnym siedzeniu obok Andrei i w prostych słowach wydał mu instrukcje. Kierowca odwrócił się i spojrzał na niego; jeśli szukał potwierdzenia w jego kamiennej twarzy, najwyraźniej je znalazł. Elektryczny wózek ruszył w drogę. Belknap sprawdził Andrei tętno: było wolne. Oddech miała płytki, lecz regularny. Została odurzona, ale nie otruta. Polecił szoferowi podjechać do czarnego land rovera i pomóc w przesadzeniu Andrei na tylną kanapę. Potem odprawił go, salutując. Kiedy wreszcie znalazł się z nią sam na sam, sprawdził zwężone źrenice. Wydawała z siebie ciche, bełkotliwe dźwięki, coś pomiędzy mamrotaniem a jękiem. Jeszcze jeden objaw działania opiatów. Czym prędzej odjechał z lotniska i wynajął pokój w pierwszym hotelu, jaki zobaczył -w paskudnym parterowym budynku z pomalowanych na musztardowo pustaków, wystylizowanym na amerykański przydrożny zajazd. Zaniósł Andreę do pokoju i jeszcze raz sprawdził puls. Żadnych oznak poprawy. Nic nie wskazywało na to, by zaczynała wychodzić z zamroczenia. Położył ją na wąskim łóżku i przesunął palcami po jej dzierganej bawełnianej sukience. Jego podejrzenia się potwierdziły. Pod lewą piersią znajdował się plaster Duragesic - kwadratowy opatrunek nasączony przenikającym przez skórę preparatem fentanylowym. Był to potężnie działający syntetyczny opioid, a plaster - opracowany z myślą o chorych na raka i innych pacjentach cierpiących chroniczny ból - stopniowo uwalniał preparat do krwiobiegu, pięćdziesiąt mikrogramów na godzinę. Biorąc pod uwagę jej głębokie oszołomienie, można się było spodziewać co najmniej jeszcze jednego plastra, skrycie pozbawiającego świadomości. Belknap szukał więc dalej, czując się niezręcznie, że pozwala sobie tak przesuwać dłońmi po jej ciele. Znalazł drugi plaster, przyklejony
do wewnętrznej strony uda, i także go usunął. Czy było ich więcej? Nie mógł ryzykować. Zdjął z niej ubranie, włącznie z bielizną i dokładnie obejrzał nagie ciało. Po prawej stronie uda zobaczył mały ciemny siniak, owalny ślad podskórnego krwotoku. Przyjrzawszy się mu bliżej, zauważył rankę po ukłuciu, jakby ktoś niezręcznie wbił w ciało grubą igłę strzykawki. Czy właśnie tak unieszkodliwiono ją w pokoju, z którego została uprowadzona zastrzykiem szybko działającego środka uspokajającego? Jeśli tak, to musiała się bronić: nie był to normalny ślad po zastrzyku. Nie ułatwiłaś im zadania, co? - pomyślał z podziwem. Nie przerywał oględzin. Dwa plastry przyklejono w zagłębieniu między pośladkami. Plastry, razem wzięte, tłumiły świadomość, a zarazem dawka narkotyku nie była tak duża, by doprowadzić do zgonu. Kto jej to zrobił? Pewna ilość fentanylu na skórze nadal mogła przenikać do krwiobiegu, nawet po usunięciu plastrów. Nalał wody do wanny i pomógł Andrei się w niej położyć, a następnie energicznie namydlił miejsca, skąd odkleiłj plastry. Czynność ta była zarówno intymna, jak i medyczna. Wykorzystanie podobnych środków do utrzymywania ofiary w stanie długotrwałego oszołomienia nie było niczym nowym. Ale z niepokojem myślał o tym, co porywacze mogli dla niej szykować na później. Przypomniała mu się historia o człowieku, którego Genesis przez dwa lata zachowywał przy życiu kompletnie unieruchomionego w stalowej skrzyni, dostarczając składników odżywczych przez kroplówkę. Historia jak z Poego, tak określiła to Ruth Robbins. Belknapa przeszedł zimny dreszcz. W ciągu następnej godziny Andrea zaczęła stopniowo odzyskiwać przytomność. Odgłosy, które wydawała, stopniowo stały się w miarę zro zumiałą angielszczyzną. Posługując się krótkimi zdaniami, wytłumaczyła, że niewiele pamięta z tego, co się stało po jej przylocie. Belknap nie był zaskoczony. Potężna dawka narkotyku z łatwością mogła spowodować wsteczną amnezję, usuwając wspomnienia wydarzeń bezpośrednio poprzedzających napaść, a także tych, które po niej nastąpiły. Teraz Andrea była po prostu śpiąca. Organizm łaknął snu, aby oczyścić się z narkotyku. Belknap wiedział, że alarm na różnych szczeblach organizacji rządowych sprawi, iż jego przeciwnicy przejdą do defensywy. Na razie więc Andrea będzie bezpieczna. Ale inaczej mogło być w wypadku Nikosa Stavrosa. Pozostawiwszy ją drzemiącą spokojnie w wąskim łóżku, Belknap wsiadł do land rovera i pojechał ponownie do rezydencji cypryjskiego przedsiębiorcy. Wijąca się droga była taka, jak ją zapamiętał, lecz gdy dotarł do bramy, z zaskoczeniem stwierdził, że jest otwarta. W pobliżu okazałego domu, którego terakotowe dachówki rozświetlały promienie zachodzącego słońca, zobaczył trzy policyjne radiowozy, kamerdyner Stavrosa, Caius, był blady jak kreda. Z funkcjonariuszami policji rozmawiał człowiek, którego zapamiętał z lotniska:
McGee. Belknap zaparkował czarnego land rovera i, kiwnąwszy głową agentowi DEA, wkroczył do domu. Tam, w bibliotece, znalazł podziurawione pociskami zwłoki Nikosa Stavrosa. Ciało wyglądało na jeszcze drobniejsze niż za życia, nogi i ramiona zdawały się jeszcze bardziej wrzecionowate. Wokół niego rozlewała się kałuża krwi. Oczy miał otwarte, patrząc martwo przed siebie.
Belknap rozejrzał się po pokoju. Elegancka boazeria i meble były poznaczone dziurami po pociskach. Podniósł zniekształcony kawałek ołowiu, który przebił drewniane krzesło, a następnie zważył go w dłoni. Pociski nie należały do standardowego wyposażenia wojskowego, były to używane przez amerykańskich agentów operacyjnych stępione kule z częściową miedzianą powłoką - dokładnie takie, jakie sam zawsze stosował. Wyglądało to tak, jakby ktoś usiłował wrobić go w to zabójstwo. Przez otwarte okno usłyszał, jak McGee rozmawia przez komórkę z przełożonymi. Przekazywał im szczegóły zdarzenia, typ amunicji i lokalizację. Potem jednak Belknap usłyszał, jak mówi zniżonym głosem: „Jest tutaj". Pauza. „Nie, widziałem zdjęcie i mówię wam, że jest tu w tej chwili". Wracając do land rovera, Belknap zobaczył, jak McGee odwraca się i macha do niego z szerokim uśmiechem na ustach. - Hej - powiedział agent DEA. - Właśnie chciałem z tobą pogadać. -Głos miał serdeczny, przyjacielski. Belknap podbiegł do samochodu i odjechał na pełnym gazie. We wstecznym lusterku widział zamieszanie wśród funkcjonariuszy. Zadzwonią po rozkazy czy powinni wszcząć pościg? Kiedy jednak dostaną upoważnienie, będzie już za późno. W pamięci mignęła mu przerażona twarz Stavrosa podczas ich wcześniejszej rozmowy. Zupełnie jakby przedsiębiorca myślał, że to sama śmierć przyszła złożyć mu wizytę. I może miał rację?
Rozdział 22 Amarillo, Teksas
- To się nagrywa? - zapytał postawny Teksańczyk z szerokim uśmiechem. Ze swadą odpierał zarzuty swoich krytyków i był najwyraźniej zadowolony, że reporter (kto go przysłał: „Forbes" czy „Fortune"?) mu nie przerywał. Ściana za jego plecami była obwieszona zdjęciami, które przedstawiały go podczas polowania, wędkowania i jazdy na nartach. Oprawiona okładka branżowego czasopisma głosiła, że jest „potentatem na rynku wołowiny". - Bez obaw - odparł drobniejszy, brodaty mężczyzna w fotelu dla gościa naprzeciwko mahoniowego biurka Teksańczyka. - Zawsze mam przy sobie zapasowe baterie. - Bo jak się rozkręcę, gęba mi się nie zamyka. - Przypuszczam, że nie zostaje się dyrektorem generalnym u największego producenta wołowiny, jeśli się nie wie, jak wyjaśnić swój punkt widzenia. - Oczy drobniejszego mężczyzny lśniły za szkłami okularów w grubych oprawkach. Uśmiechał się swobodnie, inaczej niż większość dziennikarzy, z jakimi Teksańczyk miał do czynienia. - Cóż, prawda nie boi się słów, jak mawiał mój tatuś. A jeśli chodzi o te plotki o niewłaściwym wykorzystaniu pracowniczego funduszu emerytalnego, to są właśnie tylko plotkami. Propozycja, którą wysunąłem, leży w najlepiej pojętym interesie akcjonariuszy. Mówię: wystarczy policzyć. Akcjonariusze to przecież też ludzie. Wielu z nich to niezamężne ciocie i chorowite starsze panie. Słyszał pan kiedyś, żeby komitety społeczne przejmowały się losem akcjonariuszy? Mężczyzna z magnetofonem pokiwał energicznie głową. - A nasi czytelnicy chętnie dowiedzieliby się na ten temat więcej. Ale póki wciąż mamy dobre naturalne światło, myślę, że nasz fotograf chciałby pstryknąć panu kilka fotek. Co pan na to? Szeroki uśmiech. - Jak na lato. Chyba najlepszy będzie lewy profil.
Jego rozmówca wyszedł z narożnego gabinetu i wrócił z innym mężczyzną, potężnie zbudowanym, z kwadratową twarzą i krótkimi jasnobrązowymi włosami; trudno było w nich rozpoznać perukę. Niósł torbę z aparatem i coś, co wyglądało na statyw w futerale. Dyrektor generalny wyciągnął do niego rękę. - Avery Haskin - powiedział. -Ale to już pan wie. Właśnie mówiłem pana koledze Jonesowi, że
chyba z lewego profilu wyglądam najlepiej. - Jestem Smith - przedstawił się fotograf. - I postaram się to załatwić tak szybko, jak się da. Może pan siedzieć tak jak w tej chwili, za biurkiem? - To pan jest szefem - odparł Haskin. - Nie, zaraz, to ja nim jestem. - Zabawny gość - zauważył Smith. Stanąwszy za dyrektorem Haskell Beef, otworzył futerał i wydobył pneumatyczny pistolet z paskiem na uwięzi. Teksańczyk odwrócił się w fotelu i zobaczył, co Smith trzyma w rękach. Uśmiech natychmiast spełzł mu z twarzy. - Co, do diabła... - A, poznaje pan to urządzenie. Nic dziwnego. W końcu to pistolet używany do uboju bydła, nie? - Cholera jasna... - Radziłbym się nie ruszać - przerwał mu Smith lodowatym tonem. - Oczywiście, skorzystanie z tej rady też może się okazać pomyłką. - Posłuchajcie. Jesteście z ruchu obrońców zwierząt? Musicie coś wiedzieć. Zabicie mnie niczego nie zmieni. - Piętnaście tysięcy pracowników nie straci emerytury - powiedział lekkim tonem Jones, gładząc się po przyklejonej woskiem brodzie. - Piętnaście tysięcy ludzi, a pan tylko jeden. Wystarczy policzyć, nie? - Ale cieszę się, że uznał pan nas za wariatów od praw zwierząt - wtrącił Smith. - To naturalne skojarzenie, gdy załatwia się dyrektora koncernu mięsnego urządzeniem używanym w ubojniach. Tak przynajmniej uznaliśmy. Dzięki temu na pewno naprowadzimy dochodzenie na fałszywy trop. - Pamiętasz polityka, którego wykończyliśmy w zeszłym roku w Kałmucji? - Jones i Smith wymienili spojrzenia. - Jak władze sprowadziły toksykologa z Austrii? Nikt nie potrafił się w tym połapać. Wreszcie uznali, że było to śmiertelne zatrucie owocami morza. - Idę o zakład, że nasz przyjaciel Avery nie przepada za owocami morza - powiedział Smith. Jesteś dawcą organów, Avery? - Co? - Na czoło Teksańczyka wystąpiły krople potu. - Coś powiedział? - Teraz już jest - przypomniał koledze Jones. - Tydzień temu wypisałem w jego imieniu oświadczenie.
- No to do dzieła - oświadczył Smith, mocując ołowiany bolec. - Zabawny koniec dla faceta od wołowiny. - Uważacie, że to zabawne? O Jezu, błagam, słodki Jezu... - Faktycznie, pewnego dnia będziemy to wspominać i śmiać się do łez - powiedział mężczyzna z pistoletem. Spojrzał Jonesowi w oczy. - Śmiać? Masz źle w głowie! - Haskin uniósł głos z niedowierzaniem i oburzeniem. - Och, nie miałem na myśli ciebie - sprostował Smith i wystrzelił bolec głęboko w mózg Haskina. Utrata przytomności była natychmiastowa i nieodwracalna, lecz rdzeń przedłużony i siatkowaty twór - obszary mózgowia odpowiedzialne za oddychanie i bicie serca - pozostaną nienaruszone. W szpitalu EKG potwierdzi śmierć mózgową dyrektora firmy Haskell Beef. Potem zacznie się pobieranie organów do przeszczepu. „Świeże mięsko", pomyślał Smith. Odpowiedni los dla „potentata na rynku wołowiny".
Nowy Jork
Belknap wiedział z doświadczenia, że wszystkie wielkie miasta są otoczone zdewastowanymi terenami industrialnymi. Nowy Jork nie stanowił pod tym względem wyjątku. Podczas jazdy po obu stronach drogi widział ogromne zbiorniki płynnego gazu ziemnego i fabryki z czerwonej cegły szkielety mastodontów z minionej epoki przemysłowej. Potem fabryki., ustąpiły miejsca magazynom w rozmaitych stadiach rozpadu i wreszcie wysokim blokom opustoszałych osiedli robotniczych. Stopniowo zaczęły się pojawiać ślady ludzkiego życia: przepusty zaśmiecone opakowaniami dań z fast foodów, chodniki migoczące zielonymi i brązowymi kawałkami szkła, szrapnelami alkoholizmu. Gdybyś był bezdomny, teraz czułbyś się jak w domu, pomyślał cierpko Belknap. Gwałtownie zmieniał pasy ruchu i obracał kierownicę, żeby wstrząsy i chybotanie wypożyczonego samochodu rozproszyły senność. Andrea Bancroft, która przysypiała obok niego, ziewnęła i zamrugała powiekami. - Jak się czujesz? - zapytał. Nie odpowiedziała od razu. Delikatnie położył dłoń na jej ręce. Dobrze? - Wciąż trochę ogłuszona po przelocie - odparła. Z Larnaki przylecieli bezpośrednio na Międzynarodowe Lotnisko Kennedy'ego, ale nie samolotem przystosowanym do przewozu pasażerów. Zamiast tego wsiedli na pokład odrzutowca DHL, pozbawionego okien samolotu transportowego, którego pilota Belknap znał od lat. Dzięki temu podróżowali na gapę. Wyczarterowany DC-8 wrócił do Tallina, a Belknap nie wiedział, jakie nazwiska mogły zostać dodane do międzynarodowych list osób poszukiwanych, które komercyjne linie lotnicze były zobowiązane sprawdzać. Transportowiec rozwiązywał wiele bieżących problemów, ale nie został zaprojektowany dla wygody pasażerów. Poza kokpitem jedynymi miejscami siedzącymi były zamocowane na zawiasach ławy dla zmienników, a wytłumienie, podobnie jak ogrzewanie, pozostawiało wiele do życzenia. - Przepraszam za trudne warunki - powiedział Belknap. - Ale to było najlepsze rozwiązanie. - Wcale nie narzekam. Przynajmniej przestałam wymiotować. - Twój organizm usiłował się pozbyć fentanylu. - Przykro mi tylko, że musiałeś to oglądać. Niezbyt romantyczne. - Te sukinsyny mogły cię zabić albo zrobić coś jeszcze gorszego. - Racja. Muszę zapamiętać, żeby wysłać ci list z podziękowaniami. W każdym razie, teraz znasz już
wszystkie moje tajemnice. Przez jakiś czas paplałam jak najęta, prawda? - Przynajmniej miałem jakąś rozrywkę- zauważył, a w jego oczach był uśmiech. - Nadal czuję się jak przepuszczona przez wyżymaczkę. - Cztery plastry Duragesic. Musiało cię nieźle trzepnąć. - Cztery, co? - Mówiłem ci. Dwa na tyłku, jeden pod pachą i jeden na udzie. Wszystkie wydzielały do twojej krwi potężny narkotyk. A do tego masz na udzie paskudny siniak, na który powinnaś uważać. - Jak usunąłeś te wszystkie plastry? - Zarumieniła się. - A jak myślisz? W pobliżu nie było żadnej pielęgniarki. - Kapuję. - Niewydolność oddechowa nie służy zdrowiu. Co niby miałem zrobić? - Wcale się nie skarżę. Chryste. Jestem ci wdzięczna. - Wstydzisz się. A to zupełny obłęd. - Wiem. Wiem. Tylko że to trochę... dalej, niż posuwam się zwykle na pierwszej randce. To rozbieranie do rosołu. Belknap obserwował ruch na jezdni i nie odpowiedział. Po jakimś czasie zapytał: - Wciąż nie pamiętasz uprowadzenia?
- Pamiętam przylot do Larnaki, pamiętam, jak zameldowałam się w hotelu przy Nikolaou Rossou. Ale potem jest tylko czarna mgła. Pewnie przez te narkotyki. Później prawie w ogóle nic sobie nie przypominam. Tylko jakieś migawki i urywki. Może to były halucynacje, ale pamiętam, że mnie tuliłeś. Godzinami. Wzruszył ramionami. - Chyba się bałem. - O mnie? - Co oznacza, że niebezpieczna z ciebie dziewczyna. Dobry agent nie powinien się przywiązywać. Powiedział to z przekąsem, ale na moment ścisnęło go w gardle. - Jared zawsze tak mówił.
- Myślisz, że Stavros wiedział, co go czeka? - Trudno powiedzieć. Stavros pociągał za wiele sznurków, ale był marionetką w rękach potężniejszych graczy, którzy z kolei pociągali za jego sznurki. Tym razem szarpnęli gwałtowniej niż zwykle. - Czują się zagrożeni. - Potrąciliśmy strunę - powiedział Belknap. - Ten fortepian miał spaść na nasze głowy. - A ja grzebałam w dokumentach fabryki tych fortepianów. Zerknął we wsteczne lusterko, obserwując pojazdy z tyłu. Instynkt ostrzeże go, gdyby ktoś ich śledził. Spojrzał na pochyloną kobietę na poboczu, która pchała wózek sklepowy wypełniony butelkami: podstawiona? Nie, zwykła bezdomna. Tak matowe włosy wymagałyby wielotygodniowego braku pielęgnacji. - Powiedziałaś mi, co się stało w Rosendale. Nie możesz się tym zadręczać. - Czy to, co zrobiłam... czy to człowieka zmienia? - spytała cichym głosem. - Tak, jeśli na to pozwoli. Zacisnęła powieki. - Kiedy to się stało, czułam się, jakbym miała trafić do piekła. Jakbym przekroczyła granicę, zza której nie ma powrotu. Ale po tym, co mi się przydarzyło w Larnace, już tego tak nie odbieram. Bo mamy do czynienia z rodzajem zła, które nie gra według żadnych znanych mi reguł. - Otworzyła oczy i dostrzegł w nich wyzywający błysk. - Teraz czuję, że trafię do piekła tylko, jeśli mnie tam zawloką. I będę wierzgać, szamotać się i wrzeszczeć. Popatrzył na nią z powagą. Zabiłaś dwóch ludzi, pomyślał. Dwóch ludzi, którzy chcieli zabić ciebie. Witaj w klubie. - Zrobiłaś, co musiałaś. Ni mniej, ni więcej - powiedział. - Myśleli, że jesteś słaba. Pomylili się. I Bogu dzięki. Oboje nosili głębokie, choć niewidoczne rany - wiedział o tym. Ale wiedział też, że gdyby usiłowali je leczyć teraz, straciliby za dużo czasu, i mogłoby to mieć zgubne skutki. Na lizanie ran nadejdzie pora później. - To co teraz? - spytała Andrea bezdźwięcznym głosem. - Jak wygląda sytuacja? - Jak cholerna pajęczyna. - Na układającej się w kształt czterolistnej koniczyny estakadzie Belknap skręcił w szosę I-95 na południe. - A wiesz, co to znaczy, kiedy się natkniesz na wielką pajęczynę? Gdzieś w pobliżu czai się wielki tłusty pająk. - Odwrócił głowę i popatrzył
na nią uważnie. Miała pod oczami cienie podobne do żółtawych sińców. Była wycieńczona. Ale nie doszukał się wyrazu lęku i osłupienia, jaki widuje się na twarzach wielu ludzi po silnym wstrząsie. Nie załamała się. - Wciąż jesteś na mnie zły za to, że poleciałam na Cypr? Jej orzechowe oczy lśniły w porannym świetle. - Zły i zadowolony. Byłem tam, kręciłem się koło rezydencji Stavrosa, był środek dnia i prażyło słońce. A ciebie tam nie było. I mimo że dochodziło południe, czułem się tak, jakby była noc. Jakby otaczała mnie ciemność.
- Ciemność w południe - zauważyła, posyłając mu rozbawione spojrzenie zmęczonych oczu. Dobry tytuł na powieść, nie sądzisz? - Słucham? - Nieważne. Kiepski dowcip. To jaki mamy plan? - Wróćmy do tego, co przed chwilą powiedziałaś. Że czują się zagrożeni. Bo to nie my stanowimy rzeczywistą groźbę. Bardziej obawiają się czegoś innego. Czegoś albo kogoś. Stavros się bał, ale nie mnie. Bał się tego, co rzekomo reprezentowałem: Genesis. Lecz także senatora Bennetta Kirka, jego komisji. Jedno kojarzyło mu się z drugim. - Czy to możliwe, że Genesis działa poprzez Komisję Kirka? - spytała. - Staram się po prostu jakoś to dopasować. - Pokręciła głową. - Chryste. Senator Stanów Zjednoczonych w kieszeni jakiegoś nawiedzonego wariata? To dopiero myśl. - Nie sądzę, by Kirk siedział u kogoś w kieszeni. Tak jak mówisz, może Genesis go wykorzystuje. Działa za jego pośrednictwem. Może dostarcza mu informacji. - To znaczy, że senator jest jego narzędziem? Ależ to obłęd! Belknap zmienił pas i przyśpieszył tylko po to, żeby sprawdzić, czy jakiś pojazd nie wykona tego samego manewru. - To znaczy, że senator jest kluczowym graczem w rozgrywce. Prawdopodobnie nawet nie zdaje sobie z tego sprawy. Bo zastanawiałem się także nad czymś, co powiedział Lugner. Wspomniał o wpływowym senatorze ze Środkowego Zachodu. Przyszło mi na myśl, że Genesis może wykorzystywać Komisję Kirka, że jakimś sposobem zaangażował, zaangażowała lub zaangażowało ją do własnych celów.
Andrea poprawiła się w fotelu i odwróciła głowę do Belknapa. - Czy właśnie dlatego jedziemy do Waszyngtonu? - Cieszę się, że jesteś na tyle przytomna, by czytać znaki drogowe. - Zaczynam się czuć jak Daniel w jaskini lwa. Jesteś pewien, że to najbezpieczniejsza droga? - Wręcz przeciwnie. A chcesz, żebym wybrał najbezpieczniejszą? - Nie ma mowy - odrzekła bez wahania. - Chcę doprowadzić to wszystko do ładu. Nie nadaję się do życia w strachu, jasne? Po prostu nie jestem tak skonstruowana. Kulenie się po kątach nie jest w moim stylu. - Ani moim. Wiesz, byłaby z ciebie niezła agentka rządowa. Pensje nie są zbyt duże, za to możesz parkować, gdzie chcesz. - Mówiąc to, Belknap znowu zerknął w lusterko. Wciąż nic nie wskazywało na to, by ktoś ich śledził. Szosa I-95 była najbardziej ruchliwą trasą całego Północnego Wschodu. Sam natłok ludzi stanowił ochronę. - Daj się zwerbować, nie będziesz żałować. - Przeciągnęła się. - Mamy jakąś hipotezę operacyjną? Omówmy to jeszcze raz. Uważamy, że Paul Bancroft jest Genesis? - A jak myślisz? - Paul Bancroft jest błyskotliwym człowiekiem, wizjonerem, idealistą... naprawdę w to wierzę. Ale jest również niebezpieczny. - Pokręciła głową w zamyśleniu. - Radykalizm jego wizji sprawia, że jest potworna. Ale nie powoduje nim próżność. To nie osobista żądza władzy czy pieniędzy. - Facet próbuje narzucić własny system etyczny reszcie świata, to napewno... - Ale czy każdy by nie próbował, gdyby tylko mógł? Pamiętasz, co Winston Smith powiedział w Roku 1984 Orwella: „Wolność oznacza prawo do twierdzenia, że dwa i dwa to cztery. Z niego wynika reszta". - Dwa i dwa to rzeczywiście cztery. To prawda. - Czyżby? Czy wolność polega na tym, żebyś mógł uznać za prawdę to, co ja za nią uważam? Czy chodzi o to, żebyś mógł robić to, co jest słuszne w moim pojęciu? Pomyśl tylko, co mogłoby z tego wyniknąć. Jest mnóstwo ludzi, którzy wierzą w swoje zasady moralne równie mocno jak w fakt, że dwa i dwa to cztery. A jeśli się mylą?
- Nie możesz ciągle wątpić we własne racje. Czasami, Andreo, musisz być gotowa bronić swojego
stanowiska. - Nie, Todd, nie można ciągle wątpić w swoje racje. Przyznaję. Ale jeśli ktoś inny ma określać moją wolność, to wolałabym, żeby nie był to ktoś, kto święcie wierzy, że zawsze ma rację. Niepewność może nas dyscyplinować. Nie chodzi mi o zagubienie albo niezdecydowanie, ale o przekonanie, że nie jesteśmy nieomylni. O dopuszczenie do siebie możliwości, że nasze osądy nie są ostateczne i niekiedy wymagają korekty. - Jesteś bratanicą wielkiego myśliciela i sama mówisz jak wielka myślicielka. Może to ty jesteś Genesis. Prychnęła. - Daj spokój. - Przy założeniu, że nie jest nim Jared Rinehart - dodał ponuro. - Naprawdę myślisz, że to może być on? - Andrea przeniosła wzrok na szosę, która wiła się przed nimi niczym niekończąca się szara rzeka. - Może. - Kiedy opisywałeś jego ucieczkę, to jak wyglądał, przypomniało mi się coś, co powiedział mi Paul Bancroft. Stwierdził, że zdrowy rozsądek polega nie na tym, żeby widzieć, co się ma przed oczyma, tylko na tym, by widzieć, co mają przed oczyma inni. - Do czego zmierzasz? - Myślisz, że Jared Rinehart może być Genesis. - Odwróciła do niego głowę. - Może Jared Rinehart myśli, że to ty. Mieszczący się w budynku z czerwonej cegły Comfort Inn, w pobliżu śródmiejskiego centrum konferencyjnego przy Trzynastej ulicy, miał znajomą zielono-żółtą markizę. Belknap poprosił o pokój na tyłach budynku. Z dwoma łóżkami. Pokój był mały i mroczny: wszystkie okna wyglądały na ceglane mury. Właśnie o takie miejsce mu chodziło. Po raz kolejny anonimowość miała zapewnić bezpieczeństwo. Poszli coś zjeść do baru szybkiej obsługi, a potem Andrea wstąpiła do punktu kserograficznego z dostępem do Internetu, po czym wrócili na noc do hotelu. Decyzję o wzięciu wspólnego pokoju podjęli bez słowa. Żadne z nich nie chciało nocować osobno - nie po tym wszystkim, przez co ostatnio przeszli. Belknap widział, że Andrei coś nie daje spokoju, i wciąż jej się przyglądał, szukając subtelnych oznak opóźnionej reakcji na wstrząs, jaki przeżyła. - Chcesz pogadać o Rosendale? - powiedział w końcu, kiedy już oboje umyli zęby. Chciał, żeby wiedziała, że ta furtka jest otwarta, choć nie zachęcał jej, żeby przez nią przeszła. - To, co się stało... to jedno - zaczęła urywanym głosem. - Ale jest też to, czego się dowiedziałam.
- Tak - powiedział po prostu. - Chcę ci opowiedzieć o tym, czego się dowiedziałam. - Chętnie posłucham. Pokiwała głową. Widział, z jakim wysiłkiem próbuje wziąć się w garść. - Musisz zrozumieć, że w świecie analiz finansowych jest coś, co nazywamy etapem surowych danych. Właśnie na nim teraz jestem. Nawet w żółtawym blasku taniej lampki wyglądała pięknie. - Czy powinienem poczekać na teczkę w błyszczącej okładce? Andrea uśmiechnęła się lekko, lecz jej oczy pozostały poważne. - Dostrzegam pewne wzorce wypłat. W rozmaitych rejonach świata. Daty przelewów sugerują możliwość manipulacji wyborami. - Była teraz skupiona, mówiła z rosnącą pewnością siebie. - Sterowanie wyborami? Wprowadzanie na stanowiska preferowanych kandydatów? - Mam tylko poszlaki, ale myślę, że po części tak. Nie można pozostawić losu Partido por la Democracia w rękach zwykłych obywateli, jak przypuszczam. - Nie tak szybko, Andreo. Opowiedz mi to krok po kroku.
- Zaczęłam się nad tym zastanawiać, kiedy znalazłam dokumentację wielu transakcji wymiany walut. Szczegóły nie mają znaczenia. Liczy się natomiast to, że Fundacja Bancrofta przelewała miliony dolarów do zagranicznych banków w określonym czasie. Do Grecji, na Filipiny, do Nepalu, nawet do Ghany. Okazuje się, że czas i miejsce tych przelewów nie były przypadkowe. Za każdym razem dochodziło do zmiany rządów. W 1956 roku miliony dolarów wymieniono na fińskie marki, a zaraz potem Finlandia miała już nowego prezydenta. I to wybranego minimalną większością głosów. Zwycięzca pokonał rywala zaledwie dwoma głosami elektorskimi, ale utrzymał się u władzy przez następne ćwierćwiecze. Jeśli przyjrzeć się szczegółom wymiany dolarów na jeny, okaże się, że japońska Partia Liberalno-Demokratyczna mogła wiele zawdzięczać fundacji. Mnóstwo wyborów samorządowych, które doprowadziły do sojuszy na szczeblu parlamentarnym, a jeśli wziąć pod uwagę terminy operacji bankowych, dochodzi się do wniosku, że wyniki zależały od pieniędzy Bancrofta. Chile, rok 1964 - wybór Eduarda Frei Motalvo? Poważny kapitał fundacji wymieniony na chilijskie peso. - Skąd to wiesz?
- Po prostu są świadectwa poważnego wzrostu kursu wymiany, prawdopodobnie dlatego, że wymieniali na lokalną walutę dziesiątki milionów dolarów, a przecież fundacja nie była jeszcze nawet w przybliżeniu tak bogata jak później. Podobnie w 1969 roku z pokaźną wymianą na ghanijskie cedi. Zajrzałam do oficjalnych sprawozdań fundacji i nie znalazłam żadnych wielkich inicjatyw charytatywnych w Ghanie w tym okresie. Ale w tym samym czasie przewodniczący Partii Postępu, Kofi A. Busia, doszedł do władzy, zaprzysiężony na premiera. Jestem pewna, że facet wydał się Paulowi Bancroftowi idealnym kandydatem. Spojrzał na Andreę. - A to dlaczego? - Zacznijmy od tego, kim był. Gość miał doktorat Uniwersytetu Oksfordzkiego, wykładał socjologię na Uniwersytecie w Lejdzie. Idę o zakład, że ludzie Bancrofta uznali, iż potrzeba im właśnie kogoś takiego, kosmopolity pragnącego działać dla wspólnego dobra. Ale wygląda na to, że srodze się zawiedli, bo po dwóch latach Busia został zmuszony do złożenia dymisji. Dwa lata później był już martwy. - I myślisz, że Fundacja Bancrofta... - Może dlatego, że chodziło o Afrykę Zachodnią i nikt nie śledził sprawy zbyt pilnie, powinęła im się noga. Udało mi się wyśledzić wiele operacji wymiany walut w marcu tamtego roku. Wygląda na to, że Bancroft kupił Busii Ghanę za dwadzieścia milionów dolarów. Wydaje się, że teraz to samo próbuje zrobić w Wenezueli. Fundacja jest jak góra lodowa. To, co widać, to tylko wierzchołek. Większość jest głęboko ukryta. Okazuje się, że fundacja, praktycznie rzecz biorąc, kontroluje Narodowy Fundusz na rzecz Demokracji. A zarazem z oficjalnych sprawozdań wynika, że przekazała spore dotacje rozmaitym grupom politycznym w Wenezueli. Wyciągnęła kartkę i pokazała ją Belknapowi.
Fundacion Momento de la Gente 64.000 dolarów Instituto de Prensa y Sociedad - Venezuela 44.500 dolarów Grupo Social al Servicio de la Accion Popular 65.000 dolarów
Accion Campesina 58.000 dolarów
Asociacion Civil Consorcio Justicia 14.412 dolarów
Asociacion Civil Justicia Alternativa 14.107 dolarów
Belknap rzucił okiem na listę. Andrea musiała ściągnąć plik z Internetu, a potem wydrukować go w punkcie kserograficznym. - Drobniaki - mruknął. - Maleńkie zapomogi. - To tylko oficjalne subwencje. Pokazują, do jakiego typu organizacji trafiają fundusze, to wszystko. Na podstawie danych dotyczących kursu wymiany walut można dojść do wniosku, że rzeczywiste przelewy opiewają na sumy sto razy większe. - Chryste. Kupują sobie kolejny rząd. - Ponieważ ludzie nie są na tyle mądrzy, żeby dokonać właściwego wyboru. Zdaniem fundacji, oczywiście. -Andrea pokręciła głową. - I tyle transakcji odbywa się za pomocą sieci komputerowych. Znam jednego faceta, Waltera Sachsa, który jest prawdziwym geniuszem informatycznym. Pracuje w funduszu inwestycyjnym, w którym byłam zatrudniona. Pod pewnymi względami to dziwak, ale niesłychanie bystry. - Zdolny informatyk w funduszu inwestycyjnym? - Dziwne, wiem. Ukończył studia w MIT jako jeden z najlepszych na roku. Praca w funduszu to dla niego kaszka z mleczkiem. Dzięki temu większość czasu może się byczyć. Jest geniuszem z niedoborem ambicji. - Andreo, musisz bardzo uważać, z kim rozmawiasz, komu ufasz - powiedział ostrym tonem Belknap. - Musisz być ostrożna ze względu na nich i ze względu na siebie. - Wiem. - Westchnęła. - Mamy tyle informacji i tak mało wiemy. Theta. Genesis. Paul Bancroft. Jared Rinehart. Rzym. Tallin. Handel bronią. Machinacje polityczne. Jakbyśmy patrzyli na te wszystkie macki, a wciąż nie byli pewni, kto jest ośmiornicą. Dyskutowali nad tym, co wiedzieli, jeszcze przez kilka minut, ale nie posunęli się w swoich wnioskach ani odrobinę dalej. Wyczerpanie, głębokie zmęczenie, które ich opadło, zasnuwało ich myśli mgłą i za obopólną zgodą położyli się spać. Belknap zajął łóżko bliżej okna. Wspólny pokój i osobne posłania: intymność i dystans. Zdawało się, że to właściwy wybór. Sen powinien był nadejść szybko i łatwo, ale przychodził z trudem. Belknap budził się kilkakrotnie w ciągu nocy, widząc nienawistną twarz Richarda Lugnera. Kiedy indziej znów pojawiał się Jared Rinehart, otoczony nieziemską poświatą, przechadzający się po korytarzach i zaułkach umysłu Belknapa.
„Zawsze będę przy tobie" - Rinehart na pogrzebie żony Belknapa. „Wiedz jedno, przyjacielu. Zawsze będziesz miał mnie" - Rinehart w rozmowie telefonicznej zaledwie parę godzin po tym, jak Belknap dowiedział się o śmierci Louis podczas operacji w Belfaście. W życiu pełnym zmiennych Jared Rinehart okazał się jedynym stałą. I Jego chłodna inteligencja, niezachwiana lojalność i błyskotliwy, złośliwy dowcip. Był przyjacielem, sprzymierzeńcem, wręcz gwiazdą przewodnią. Zawsze gdy był potrzebny, zjawiał się nagle, jakby kierował nim szósty zmysł. Czy taka była prawda? Jeśli Belknap pomylił się, zaufawszy Jaredowi, to komu w ogóle mógł ufać? Jeśli tak bardzo pomylił się co do tego człowieka, to czy mógł ufać samemu sobie? Pytania raniły go niczym zimna stal. Wiercił się i rzucał. Owinął się w wilgotną pościel i długo patrzył w sufit. Zdawało mu się, że trwało to co najmniej godzinę. Słyszał odległy szum ruchu ulicznego i bliski oddech Andrei. Z początku oddychała głęboko i miarowo. Potem oddech stał się urywany. Usłyszał, jak krzyczy przez sen, wydając stłumione odgłosy przerażenia, a gdy się ku niej odwrócił, zobaczył, że wymachuje rękami, jakby broniła się przed niewidocznymi napastnikami. Podszedł do niej, dotknął jej policzka. - Andreo - wyszeptał.
Znowu drgnęła gwałtownie i Belknap przytrzymał jej ręce. - Andreo - powtórzył. Zamrugała powiekami i otworzyła oczy, wpatrując się w niego z przerażeniem. Dyszała teraz ciężko jak po forsownym biegu. - Wszystko w porządku - powiedział. - Miałaś tylko zły sen. - Zły sen - powtórzyła zaspanym głosem. - Teraz już nie śpisz. Jesteś tu ze mną. Wszystko jest w porządku. - Słabe światło z ulicznych latarni sączące się przez szpary w żaluzjach wydobywało z mroku jej kości policzkowe, delikatną skórę, usta. Spojrzała na niego przytomnie, uświadamiając sobie, że to tylko pocieszające kłamstwo. - Proszę - szepnęła. - Przytul mnie.
Odgarnął jej z czoła wilgotny kosmyk włosów, oplótł ją ramionami. Jej ciało było szczupłe i jędrne. Ogrzewało go jej ciepło. - Andreo - powiedział. Wziął głęboki wdech, odurzony jej zapachem, jej ciepłem, jej obecnością. Jej twarz jaśniała niczym porcelana. - To jeszcze nie koniec, prawda? - spytała. - Koszmar jeszcze się nie skończył. Przytulił ją mocniej, a ona wczepiła się w niego, na początku ze strachu, a potem jakby inaczej, z czułością. Zbliżył głowę do jej twarzy. - Andreo - wymamrotał, a ona przycisnęła wargi do jego ust, objęła go i wkrótce stopili się w jedno drżące i gorące ciało. W ten sposób zaprzeczali przemocy, jakiej byli świadkami: był to akt potwierdzenia w obliczu negacji, powiedzenia „tak" w świecie wszechwładnego „nie".
Rozdział 23
Nikt nie pożąda rozgłosu bardziej niż senator pierwszej kadencji. Dlatego Kenneth Cahill, świeżo upieczony senator z Nebraski, doskonale nadawał się do celów Belknapa. Podczas kampanii bez wątpienia poświęcono mu mnóstwo publikacji w lokalnych gazetach, więc po wyborach zarówno jego, jak i jego doradców musiało do rozpaczy doprowadzać milczenie, jakie od tamtej pory zapadło na ich temat. Politycy rzadko cenią sobie milczenie mediów. Rozegranie tego było dziecinnie łatwe. Kiedy „John Miles" z Associated Press zadzwonił do senatorskiego biura, prosząc o wywiad na temat „kluczowych inwestycji", które Cahill forsował przy pracach nad częścią projektu ustawy o finansowaniu krajowej infrastruktury pół miliona dolarów na unowocześnienie Oczyszczalni Ścieków Littleton oraz udoskonalenie systemu zbierania deszczówki w hrabstwie Jefferson - senator zareagował dokładnie tak, jak Belknap przewidywał. Jego ludzie niemal zaoferowali, że wyślą po niego limuzynę. Agencji, z którą rzekomo współpracował, też nie wybrał przypadkowo. Jak wiedział, reporterzy Associated Press byli z reguły anonimowi, by zaś dodatkowo się zabezpieczyć, zaznaczył, że nie jest korespondentem w Waszyngtonie, więc nikt z biura senatora nie mógł oczekiwać, że go zna. Agencja Associated Press zatrudniała prawie cztery tysiące reporterów, pracujących w dwustu pięćdziesięciu redakcjach. Powiedzieć, że się jest z Associated Press, to tak, jakby powiedzieć, że jest się z Nowego Jorku. Nawet inni dziennikarze nie dziwili się, że nie znają kolegi po piórze. Nikt zresztą z biura Calhilla nie sprawdzał jego wiarygodności. Dla młodego senatora rozgłos był niczym życiodajny tlen, zaś Calhill, z którym w Senacie nikt się właściwie nie liczył, wręcz dusił się od jego braku. „Miles" umówił się na wizytę na trzecią po południu. Belknap zjawił się w recepcji Gmachu Harta za pięć trzecia. Na szyi miał żółty sznurek z grubą plastikową plakietką z paskiem magnetycznym. Nad imieniem i nazwiskiem Johna Milesa widniał
wydrukowany grubymi literami napis „prasa" oraz numer identyfikacyjny, nazwa zatrudniającej go instytucji, obywatelstwo i zdjęcie. Była to dobra podróbka. Strażnik miał drobne, spłaszczone rysy twarzy, ciężkie powieki i pomimo zmrużonych podejrzliwie oczu w błyskawicznej ocenie Belknapa był równie groźny co szczeniak. Polecił gościowi wpisać się na listę odwiedzających i przepuścił go dalej. Belknap miał okulary w szylkretowych oprawkach, był w marynarce i krawacie i niósł teczkę, którą bez otwierania przepuszczono przez wykrywacz metali. Wokół niego kręcili się ludzie, którzy najwyraźniej należeli do stałych gości w budynku: lobbyści, doradcy i pomocnicy senatorów, reporterzy i posłańcy. Wjechał windą na siódme piętro. Kiedy wysiadł, zadzwonił do sekretarza prasowego senatora z Nebraski. Powiedział, że się spóźni inny wywiad się przedłużył, historia okazała się bardziej skomplikowana, niż mu się wcześniej wydawało, ale zjawi się tak szybko, jak będzie mógł. Potem skręcił w długi korytarz po lewej i wszedł do recepcji imponującego podwójnego apartamentu należącego do senatora Kirka, człowieka, który dysponował doświadczeniem i wpływami, jakich brakowało Cahillowi, i wykorzystywał je w niecodzienny sposób. Belknap wiedział, że Kirk będzie w gabinecie: godzinę wcześniej miał spotkanie komisji, a następne zaczynało się za czterdzieści pięć minut. - Przyszedłem zobaczyć się z senatorem Kirkiem-powiedział do podstarzałej blondynki, która siedziała za biurkiem. Odziana w ciemnozielony żakiet i bluzkę ze stójką wyglądała nie tyle na „pretoriankę", ile raczej na dyrektorkę szkoły - włosy miała w głębokim odcieniu miodu, nic krzykliwego, żadnej platyny - lecz wcale nie była przez to mniej onieśmielająca. - Obawiam się, że nie mam tego w terminarzu pana senatora. Jak się pan nazywa? Zawahał się. Dlaczego to było takie trudne? Działaj zgodnie z planem, upomniał się w duchu. Kto nie rzuca kośćmi, wypada z gry. - Nazywam się - odpowiedział, przełykając z wysiłkiem ślinę - Todd Belknap. - Todd Belknap - powtórzyła. Nazwisko nic jej nie mówiło. - Niestety, pan senator jest bardzo zajęty, ale gdyby zechciał się pan umówić na inny termin, sugerowałabym... - Muszę panią prosić o przekazanie wiadomości. Proszę powiedzieć panu senatorowi, jak się nazywam. Proszę mu powiedzieć... zakładam, że nasza rozmowa jest poufna... proszę mu powiedzieć, że jestem starszym oficerem w Wydziale Operacji Konsularnych. I proszę powiedzieć, że przyszedłem porozmawiać o Genesis. Kobieta sprawiała wrażenie skonfundowanej. Czy miała do czynienia z religijnym fanatykiem, czy może tajnym informatorem ze służb wywiadowczych? - Z pewnością mogę przekazać tę wiadomość - powiedziała niepewnie. Wskazała rząd obitych brązową skórą wysłużonych foteli, które stały pod ścianą przy drzwiach, i poczekała, aż zajął
miejsce, zanim podniosła słuchawkę telefonu i zaczęła do niej mówić ściszonym głosem. Nie rozmawiała z senatorem, był tego pewien, tylko z pracownikiem jego biura. Nie spodziewał się niczego innego. Potem zerknęła przez ramię na drzwi, które oddzielały recepcję od senatorskiej kancelarii. Po niecałej minucie wyszedł stamtąd pośpiesznie łysy, przysadzisty mężczyzna z obgryzionymi paznokciami. Blada niczym podbrzusze ryby twarz uśmiechała się życzliwie, tylko drobny tik nerwowy zdradzał napięcie, które tak usilnie starał się ukryć. - Jestem Philip Sutton - przedstawił się. - Jestem szefem biura senatora. Czym mogę panu służyć? Mówił zniżonym głosem. - Wie pan, kim jestem? - Todd Beller, czy tak? Czy może Bellhorn... czy tak przedstawił się pan Jean? - Zaoszczędzę nam obu trochę czasu. - Głos agenta operacyjnego był spokojny i neutralny, bez cienia wrogości. - Właśnie sprawdził pan moje dane w komputerze. Inaczej by pan ze mną nie rozmawiał. Założę się, że sięgnął pan do bazy danych Departamentu Stanu. Co pan tam znalazł? Przez policzek mężczyzny przebiegł kolejny drobny skurcz. Nie odpowiedział od razu.
- Zdaje pan sobie sprawę, że senator jest pod ochroną tajnych służb, prawda? - Miło mi to słyszeć. - Ze względu na naturę przesłuchań komisji pojawiły się rozmaite pogróżki. - Sutton już się nie uśmiechał. - Wchodząc tu, przeszedłem przez wykrywacz metalu. Jeśli pan chce, może mnie pan obszukać. Oczy Suttona błysnęły gniewnie. - Ale nie ma żadnego świadectwa, że wszedł pan do budynku - powiedział rozjuszony. - Czy wolałby pan, żeby było? - Nie jestem pewien. - Ma pan na myśli, że jeszcze pan tego nie rozstrzygnął. - Tak - odparł tęgi szef biura, czujnie wpatrując się w niego jasnymi oczami. - Właśnie to mam na myśli.
- Jeżeli jest pan przekonany, że nie mamy o czym rozmawiać, wystarczy jedno słowo. Nigdy więcej mnie pan nie zobaczy. Ale popełniłby pan błąd. Upłynęła dłuższa chwila. - Dobrze, proszę za mną. Porozmawiamy w moim gabinecie. - Głośniej dodał: - Prawda jest taka, że mnóstwo ludzi nie rozumie poglądów senatora na temat dopłat do płodów rolnych. Chętnie to panu wyjaśnię.
Elektroniczny system identyfikacji twarzy został zainstalowanej w Gmachu Harta bez rozgłosu, oficjalnie w ogóle nie podano tego faktu do wiadomości. System wciąż uznawano za eksperymentalny, chociaż w dotychczasowych testach okazał się w dziewięćdziesięciu procentach skuteczny. Kamery telewizyjne były podłączone zarówno do lokalnej, jak i sieciowej bazy danych, a obraz z nich poddawano analizie według skomplikowanego algorytmu. Każda kamera, ustawiona na rejestrację obrazu w małej rozdzielczości, błyskawicznie rozpoznawała pojawienie się podobnego do głowy obiektu, a następnie przestawiała się na wysoką rozdzielczość. Jeśli twarz była zwrócona pod kątem co najmniej trzydziestu pięciu stopni do obiektywu, obraz można było poddać automatycznej ot róbce rotacji i skalowaniu - tak, aby można go było porównać z informacjami przechowywanymi w bazie danych. Następnie obrobiony obra wideo był przekształcany w osiemdziesięcioczterobajtowy kod numeryczną reprezentację rysów twarzy tworzoną na podstawie szesnastu cech fizjonomii - i porównywany z setkami tysięcy danych. System był w stanie rozpoznawać dziesięć milionów twarzy w ciągu dziesięciu sekund, z wartością liczbową przypisaną każdemu zestawieniu. Jeśli wartość okazywała się dostatecznie wysoka, system traktował to jako wstępną identyfikację, a kamera przełączała się na najwyższą rozdzielczość i śledziła dalej dany obiekt. Jeśli identyfikacja się potwierdzała, system informował o tym operatorów sieci. Dopiero wtedy pracownicy ochrony porównywali oba obrazy, weryfikując efekt analizy matematycznej za pomocą ludzkich zmysłów. Właśnie to teraz się odbywało: analitycy odtwarzali nagranie wideo i porównywali je ze zdjęciem w bazie danych. Nie było wątpliwości. Komputera nie dało się oszukać przez okulary ani zmianę zarostu - parametry, które analizował, były praktycznie niezmienne: kształt czoła, nosa i oczu. Kąt podbródka, rozstawienie oczu - takich cech nie można było zmienić za pomocą farby do włosów czy okularów. - Mamy identyfikację - oznajmił operator o sflaczałym brzuchu, który większość dnia spędzał w zaciemnionym pokoju, wrzucając do ust chipsy kukurydziane rytmicznymi ruchami ręki, czasami prawie bez przerwy przez wiele godzin. Miał na sobie hawajską koszulę i workowate spodnie. - To kliknij na to czerwone okienko i po sprawie.
- I wszyscy zostaną powiadomieni?
- Wtedy zostaną powiadomieni ci, którzy powinni być powiadomieni. Zależy, co to za facet. Czasami to sprawa dla tych z Gwardii na dole i miejskich gliniarzy. Ale kiedy indziej ktoś z CIA albo FBI po prostu chce mieć gościa na oku, na przykład obcokrajowca, i raczej nie chcieliby, żeby się kapnął, że ktoś go obserwuje. Mają swoje procedury. To już nie nasza broszka. - Po prostu kliknąć czerwone okienko. - Operator włożył porcję chipsów z powrotem do torebki i skupił wzrok na ekranie. - Po prostu kliknij czerwone okienko. Fajne uczucie, nie? Wystarczy kliknąć, a inni już się wszystkim zajmą.
Mężczyzna w stratusie coupe wypił ostatni łyk kawy, a potem lekko chwycił kubeczek w palce. Był to papierowy kubek w stylu Anthory, z niebieskim pseudogreckim napisem „Służymy Wam z przyjemnością". Mężczyzna zgniótł kubek w pomarszczoną bezkształtną masę i wetknął go między siedzisko a oparcie fotela obok. Zawsze zostawiał w wynajętych samochodach jak największy bałagan, czasami obsypywał siedzenia piaskiem i popiołem z popielniczki. Dzięki temu wypożyczalnia musiała dokładnie wyczyścić wóz z brudu, a przy okazji ze śladów pozostawionych przez kierowcę. Obserwował, jak kobieta wychodzi z hotelu. Bawiła go ta sprzeczność: babka z klasą opuszczająca budynek zupełnie pozbawiony klasy. Była nieumalowana i zdawało się, że wybrała ubranie, które raczej maskowało jej figurę, niż ją podkreślało, ale i tak było widać, że jest ładna. Justin Colbertl złapał się na tym, że się uśmiecha. Ale było to nie na miejscu. Zwykle nie mieszał pracy z przyjemnością. Tak czy inaczej, zadanie było nietypowe, trudniejsze. Nie mogło być mowy o żadnym potknięciu. Nie tym razem. Właśnie dlatego zwrócono się do najlepszego. Właśnie dlatego zwrócono się do Justina Colberta. Opuścił szybę w bocznym okienku i zamachał planem drogowym. - Proszę pani! - zawołał. - Przepraszam za kłopot, ale próbuję wyjechać z powrotem na szosę 495 i... - Bezradne wzruszenie ramionami. Kobieta rozejrzała się nieufnie dookoła, ale nie potrafiła się oprzeć bezradnej minie Justina. Podeszła do samochodu.
- Wystarczy, że pan wjedzie na drogę numer 66 - powiedziała. - Parę przecznic na północ stąd. - A gdzie jest północ? - spytał Justin. Chwila była odpowiednia. Nikt ich nie obserwował. Musnął nadgarstkiem jej przedramię. - Auć - powiedziała. - Bransoletka od zegarka: przepraszam. Kobieta spojrzała na niego dziwnie: błysk konsternacji w oczach zmienił się w podejrzliwość, która z kolei ustąpiła oszołomieniu i nieprzytomności. „Służę z przyjemnością", pomyślał, chichocząc pod nosem. Kiedy zaczęła się osuwać na ziemię, Colbert stał już przy samochodzie. Złapał ją pod łokcie. Cztery sekundy później załadował ją do bagażnika i zamknął ostrożnie klapę. Foliowa płachta zapobiegnie ewentualnemu pobrudzeniu wykładziny bagażnika płynami ustrojowymi. Po pięciu minutach jechał już aleją Baltimore-Waszyngton. Za jakąś godzinę zajrzy do bagażnika, ale powinno tam być dość tlenu, by kobieta nie udusiła się podczas podróży. Andrea Bancroft przedstawiała większą wartość żywa niż martwa. Przynajmniej na razie.
Rozdział 24
Na siódmym piętrze Gmachu Harta dwaj mężczyźni siedzieli po dwóch stronach biurka i mierzyli się wzrokiem. Nie było innego wyjścia. Szef biura senatora Kirka chciał się przekonać, czy Belknapowi można zaufać. Nie mógł jednak wiedzieć, jak trudno przyszło Belknapowi zdecydować, czy może zaufać Kirkowi. Agent przejrzał Nexis, przeczytał standardowe charakterystyki i życiorysy senatora i na ich podstawie usiłował wyrobić sobie zdanie na jego temat. Bez baz danych Operacji Konsularnych brakowało mu informacji. Pozostawała mu tylko garść ogólnie dostępnych faktów. Kirk urodził się w South Bend w bogatej rodzinie farmerskiej. Chodził do szkół publicznych, był przewodniczącym klasy, grał w hokeja i futbol, licencjat zrobił w Purdue, a następnie uzyskał tytuł magistra prawa na Uniwersytecie Chicago. Potem pracował jako asystent sędziego federalnego i wrócił do Indiany, żeby wykładać na wydziale prawa w South Bend. Cztery lata później zasiadł we władzach stanowych, a następnie został wicegubernatorem Indiany, aż wreszcie wystartował
w wyborach do Senatu i od razu wygrał. Był członkiem Komisji Bankowości, Budownictwa i Rozwoju Miast, Podkomisji Handlu i Finansów, Komisji Służb Zbrojnych, a w ostatniej kadencji został wpływowym członkiem Komisji do spraw Wywiadu. Czy we wcześniejszych latach jego kariery było coś, co zapowiadało odważny kurs, jaki obrał, wszczynając senackie dochodzenie? Belknap szukał jakichś poszlak, ale na próżno. Podobnie jak większość senatorów ze Środkowego Zachodu Kirk popierał inicjatywy wykorzystania etanolu jako substytutu benzyny - etanol produkowało się z kukurydzy, a kukurydza była jednym z głównych produktów regionu. Kirk nie robił niczego wbrew interesom ConAgry i Cargill. Jednakże poza zwykłymi formami troszczenia się o wyborców i uprzejmościami wyświadczanymi głównym darczyńcom, w swojej działalności był raczej umiarkowany i pragmatyczny. Może był trochę za bardzo skłonny do kompromisu, zbyt chętnie szedł na ustępstwa, żeby przepchnąć swoje projekty ustaw. Ale w kłótliwej, coraz bardziej spolaryzowanej izbie jawił się jako prawdziwy mąż stanu. Nic nie wskazywało również na to, że dorobił się majątku w nieuczciwy sposób. Belknap uznał, że powinien trzymać się tego, co podpowiada mu intuicja. Facet nie był żadnym łajdakiem, żadną szują. Był tym, kim się wydawał. Przyjęcie takiego założenia oznaczało ryzyko, ale gotów był je podjąć. Poza tym, gdyby istniało rozwiązanie nielegalne - dotarcie do Komisji Kirka tylnymi drzwiami - ktoś już by z niego skorzystał. Dlatego właśnie Todd Belknap postanowił uczynić to, co tylko on mógł uczynić: powiedzieć prawdę. Po raz kolejny wślizgnie się frontowymi drzwiami. Philip Sutton pochylił się do przodu nad zawalonym papierami biurkiem. - Wszystko, co pan powiedział do tej pory, się zgadza. Mówi pan, że starają się pana pozbyć. Według danych wydziału jest pan na przymusowym urlopie. Data zwerbowania, to, jak długo jest pan w służbie. - Nie bez powodu - odrzekł Belknap. - Można by powiedzieć, że swego rodzaju manipulacja. Uznałem, że jeśli powiem panu prawdę, szczerą prawdę, coś, co można sprawdzić, zacznie mi pan choć trochę ufać. Na obwisłej twarzy Suttona pojawił się lekki uśmiech. - Szczerość? Zajmuję się polityką. To brudny chwyt poniżej pasa, do którego uciekamy się nadzwyczaj rzadko. - W chwilach desperacji uciekamy się do desperackich środków - zauważył Belknap. - Czy w aktach, które pan czytał, była wzmianka o rozkazie ujęcia mnie w trybie dyscyplinarnym? Mina Suttona wystarczyła mu za odpowiedź. - Rozumie pan, co to znaczy, prawda?
- Mogę się domyślić. Czy to część strategii całkowitej szczerości? - Owszem. Tak jak przyznanie się do niej. Sutton odsunął na bok zawodową uprzejmość i wbił spojrzenie w rozmówcę. - Proszę mi opowiedzieć o Genesis.
- Chętnie, za zgodą senatora - odparł przebiegle Belknap. Sutton wstał i ruszył w głąb korytarza. Szedł zaskakująco lekkim krokiem jak na kogoś o takiej tuszy. Szybko wrócił i przywołał Belknapa gestem ręki. - Senator teraz pana przyjmie. Gabinet Bennetta Kirka mieścił się na końcu krótkiego korytarza. Był duży, pełen mebli z ciemnego drewna, które bez wątpienia krążyły po budynkach Senatu co najmniej od lat osiemdziesiątych XIX stulecia, i w przeciwieństwie do pokojów zajmowanych przez senatorskich asystentów był wysoki na dwie kondygnacje. Promienie słońca, przefiltrowane przez zasłony, zalewały pomieszczenie łagodnym światłem. Senator Bennett Kirk - wysoki, o swobodnych ruchach i z charakterystyczną grzywą siwych włosów stał już, kiedy Belknap przeszedł przez próg. Zmierzył gościa wzrokiem z przenikliwością wytrawnego polityka. Belknap czuł, jak szare oczy Kirka przyglądają się jego twarzy, taksując go i oceniając. Po chwili pojawił się w nich błysk życzliwości, a nawet aprobaty. Jego uścisk dłoni był mocny, lecz nie przesadnie. - Cieszę się, że zechciał się pan ze mną zobaczyć, panie senatorze - powiedział Belknap. Z bliska dystyngowana twarz starszego mężczyzny wydała mu się dziwnie wymizerowana, nie tyle z samego zmęczenia, ile raczej z wysiłku, by go po sobie nie okazać. - Co takiego ma mi pan do powiedzenia, panie Belknap? Zamieniam się w słuch. Choć w wielu sprawach zabieram głos. Belknap się uśmiechnął. Pomimo powagi swojej misji dał się zauroczyć bezpośredniemu stylowi bycia senatora. - Nie oszukujmy się. Genesis było zaklęciem, które otworzyło mi drzwi. Inaczej by mnie pan nie przyjął. - Obawiam się, że nie mam zielonego pojęcia, o czym pan mówi. - Nie mamy na to czasu - uciął Belknap. - Nie przyszedłem tutaj, żeby bawić się w ciuciubabkę.
Kirk popatrzył na niego uważnie. - W takim razie zobaczmy, jakie ma pan karty. - Dobrze. Mam powody sądzić, że ktoś o pseudonimie Genesis stanowi groźną siłę na świecie. Genesis, ktokolwiek ukrywa się za tą nazwą, stanowi bezpośrednie zagrożenie dla pana i innych. Musi pan być bardzo ostrożny w wykorzystywaniu pomocy tej osoby. Senator i szef biura wymienili spojrzenia. Belknap wyczuł w tej wymianie komunikat „a nie mówiłem", ale nie potrafił stwierdzić, kto był jego nadawcą, a kto adresatem. - Proszę mówić dalej - zachęcił go polityk. W jego głosie słychać było napięcie. - Co pan o nim wie? Belknap usiadł prosto i zrelacjonował historie, które słyszał o Genesis. Po kilku minutach senator Kirk mu przerwał. - To brzmi jak bajki, którymi straszy się małe dzieci, prawda? - Gdyby pan tak sądził, nie rozmawiałby pan ze mną. - Prawda jest taka, że również słyszeliśmy te historie, a przynajmniej niektóre z nich. Jesteśmy niedoinformowani, ale nie aż tak. - Rozumiem. - Mówi pan, że Genesis stanowi bezpośrednie zagrożenie także dla pana. Może to pan dokładniej wyjaśnić? Skoro powiedziało się A, trzeba było powiedzieć B. Belknap odetchnął głęboko i pokrótce opowiedział senatorowi, co wydarzyło się na Cyprze. - Liczę na to, że nasza rozmowa jest poufna - podkreślił. - To się rozumie samo przez się. - Wolę, żeby nie było niedomówień.
- Rozumiem - powiedział Bennett Kirk z życzliwym uśmiechem. - Więc co właściwie pan wie o Genesis? - Dotąd tylko ja mówiłem - odrzekł ostrożnie Belknap. - A co pan o nim wie? Kirk odwrócił od niego głowę.
- Jak sądzisz, Phil? Myślisz, że już czas, żebyśmy rozchylili kimona? - Słowa były żartobliwe, lecz z tonu, jakim je wypowiedział, przebijał niepokój. Surton wzruszył ramionami. - Chciałby pan poznać jego nazwisko, adres i numer ubezpieczenia społecznego? Belknap utkwił w nim wzrok. - Owszem. - My również. - Majestatycznie wyglądający senator i pulchny, zaniedbany szef jego biura znowu wymienili przeciągłe spojrzenia. - Panie Belknap, instynkt mi mówi, że jest pan szczery. Ale w pańskich aktach jest mowa o ujęciu w trybie dyscyplinarnym. Co oznacza, że oficjalnie cofnięto panu wszelki dostęp do informacji niejawnych. - Wiedział pan o tym jeszcze przed naszą rozmową. - Sam pan powiedział: nasza rozmowa jest poufna. Ale może się pan do mnie zwracać jako do przewodniczącego senackiej Komisji do spraw Wywiadu. Ja natomiast jestem zmuszony zwracać się do pana jako do człowieka i obywatela Stanów Zjednoczonych. Czy mogę to uczynić? - Urwał. - Poufność obowiązuje obie strony. Szczerze mówiąc, panie senatorze, mam w głowie tyle tajemnic państwowych, że mówienie o dostępie do informacji niejawnych jest biurokratycznym absurdem. Chciałbym podkreślić, że sam jestem jedną z takich tajemnic. Większość mojej służby wiązała się z uczestnictwem w rozmaitych tajnych operacjach. Sutton spojrzał na senatora z ukosa. - Słuszna uwaga - powiedział do Belknapa. - Prawda jest taka - odezwał się Kirk - że wszystkie wiadomości od Genesis dostaliśmy za pośrednictwem poczty elektronicznej. Nadawcy nie da się wyśledzić, a w każdym razie tak mnie zapewniają. Listy zawierają podpis i informacje, które są czasem fragmentaryczne, a czasem bardziej dokładne. Ale nigdy nie był dla mnie niczym więcej niż drugorzędnym źródłem wiedzy. Pyta pan, czy jestem przez niego wykorzystywany. Jak mógłbym na to odpowiedzieć? W zasadzie odgrywa rolę poufnego informatora, tylko że ma niezwykłą wiedzę na temat niezwykle rozległego zakresu spraw. Zawsze zachodzi niebezpieczeństwo dezinformacji, ale niczego nie przyjmujemy za dobrą monetę. Albo informacja się potwierdza, albo nie. Jakieś inne możliwości? Wyrównywanie rachunków? Jasne. W każdym śledztwie wykorzystuje się informacje dostarczane przez ludzi, którzy donoszą na swoich wrogów, żeby się zemścić. Nie ma w tym nic niezwykłego. A z punktu widzenia interesu publicznego takie informacje nie są przez to mniej wartościowe. - Logika jego wywodu była ścisła, przekonująca i trudna do obalenia. - Nie przeszkadza panu, że nie macie pojęcia, kto jest waszym głównym informatorem?
- Oczywiście, że tak - mruknął Sutton. - Ale nie mamy wyboru. Nie można zamówić czegoś, czego nie ma w jadłospisie. - Więc nie obchodzi was, że wdajecie się w konszachty z diabłem. - Z diabłem, którego pan nie zna? - Sutton uniósł brew. - Nadmiernie pan dramatyzuje. Wolelibyśmy usłyszeć konkrety. - Dobrze - odparł Belknap przez zaciśnięte wargi. - Czy przyszło wam na myśl, że Genesis może być pseudonimem Paula Bancrofta? Senator i szef kancelarii znowu wymienili spojrzenia. - Jeśli tak pan właśnie sądzi - rzekł Kirk - to jest pan w grubym błędzie. - Pomylił pan kota z myszą- dodał Sutton. - Genesis jest śmiertelnym wrogiem Bancrofta. Belknap milczał przez chwilę.
- Zostaliście poinformowani o działalności Grupy Theta? - Był zdezorientowany, szukał po omacku. - Więc o tym też pan wie - powiedział senator po chwili wahania. - Nie mamy jeszcze pełnego obrazu. Ale Genesis zbiera informacje. W ciągu kilku dni powinniśmy dysponować dowodami, które pozwolą nam działać. - Nie zadziera się z organizacją tak potężną i poważaną jak Fundacja Bancrofta - wyjaśnił Sutton -jeżeli się nie ma odpowiedniej amunicji. - Rozumiem. - Cieszę się, że przynajmniej jeden z nas rozumie - zauważył senator Kirk. Znowu zapadła cisza. Każdy starał się wyjawić jak najmniej, a zarazem dowiedzieć jak najwięcej, był to stan delikatnej równowagi. - Mówicie, że nie da się wyśledzić nadawcy tych e-maili - podjął Belknap. Sutton natychmiast zareagował: - Właśnie. Tylko proszę nam nie wmawiać, że wszystko można namierzyć: zbadaliśmy sprawę. Listy przechodzą przez anonimizator, jedną ze specjalnych usług internetowych, która pozbawia wiadomość wszystkich kodów identyfikacyjnych, numerów ISP i tak dalej. Wszystkie tropy urywają się na anonimizatorze. Tak mówią specjaliści.
- Pokażcie mi to - powiedział Belknap po prostu. - Co mam panu pokazać? E-mail od Genesis? - Sutton wzruszył ramionami. - Bez względu na to, do jak tajnych informacji miał pan kiedyś dostęp, prace komisji są ściśle strzeżone. To tajemnica państwowa. Wydrukuję panu próbkę, jasne. Ale absolutnie niczego się pan z niej nie dowie. -Wstał, podszedł do terminalu komputerowego na biurku senatora, wklepał serię haseł i po chwili ze stojącej obok laserowej drukarki wyłoniła się pojedyncza kartka. Podał ją Belknapowi. Agent rzucił okiem na prawie pustą stronę.
1.222.3.01.2.33.04 105.ATM2-0XR2.NYCl.ALTER.NET (146.188.177.158) 164 ms 123 ms 142 ms Do: Bennett_Kirkussenate.gov Od: Genesis Dane finansowe na temat wiadomego podmiotu zostaną dostarczone pod koniec tygodnia.
GENESIS
- Niezbyt gadatliwy gość - mruknął Belknap. - Wie pan, co to jest SMTP? - zapytał Sutton. - Ja też nie wiedziałem, póki nie wyskoczyła nam ta sprawa. Ale od tamtej pory trochę się poduczyłem. - Dla mnie to wszystko czarna magia - powiedział z uśmiechem senator. Podszedł do okna, a Sutton odchrząknął. - To coś podobnego do elektronicznej usługi pocztowej - wyjaśnił doradca o ziemistej cerze. Czy raczej jej software'owy odpowiednik. Zwykle podaje adres zwrotny listu. Ale tutaj list został jakby ponownie przesłany przez jakiś anonimizator na Karaibach i tam trop się urywa. W jaki sposób list trafił do anonimizatora? Nie sposób tego dojść. Może pan oglądać te wszystkie numerki pod cholernym mikroskopem elektronowym. Nieważne. I tak niczego się pan nie dowie. Belknap złożył kartkę i wsunął ją do kieszeni. - W takim razie nie macie panowie nic przeciwko temu, że go sobie zatrzymam. - To gest dobrej woli - powiedział Sutton. - Jesteśmy wzruszeni pańską szczerością. Pańską desperacją. Tak to nazwijmy. - Nie była to cała prawda. Belknap wiedział, że Suttonowi zależy na zidentyfikowaniu informatora prawie tak bardzo jak jemu. Belknap zwrócił się do senatora Kirka.
- Mogę pana o coś zapytać? Od czego w ogóle to się zaczęło? Mam na myśli tę całą aferę z Komisją Kirka. Ma pan z nią kupę roboty, to napewno. Więc co pragnie pan osiągnąć w zamian? - Chce pan powiedzieć, że to dość niezwykłe pożegnalne przedsięwzięcie starzejącego się polityka, czy tak? - Po poznaczonej zmarszczkami twarzy przemknął uśmiech. - Tak, prawdziwy ze mnie Cyncynat z SouthBend, co? Politycy zawsze mówią o służbie dla kraju. Taka obowiązuje retoryka. Ale nie wszyscy kłamiemy, w każdym razie nie zawsze. Większość kongresmanów to ludzie bardzo ambitni. Są tutaj dlatego, że lubią wygrywać, a jeszcze bardziej lubią wygrywać na forum publicznym. Skończyli już szkołę średnią, więc muszą znaleźć inny sposób na realizację swoich ambicji niż bycie przewodniczącym klasy albo gwiazdą sportu. Są z natury niecierpliwi, nie chce im się ciężko pracować przez dziesięć albo piętnaście lat, bo tyle trzeba, jeśli chce się naprawdę zajść na szczyt w bankowości czy prawie. Dlatego trafiają tutaj. Ale Kongres zmienia ludzi, panie Belknap. Naprawdę ich zmienia, a w każdym razie może zmienić.
- W wielu wypadkach na gorsze. - W wielu wypadkach, owszem. - Senator poprawił się w fotelu i Belknap dostrzegł przelotny grymas bólu na jego twarzy. -Ale to, co robimy, i ostatecznie to, kim jesteśmy, zależy w większym stopniu od okoliczności niż od naszego charakteru. Nie zawsze tak myślałem. Ale teraz tak właśnie sądzę. Winston Churchill był wielkim człowiekiem. Zawsze byłby człowiekiem niezmiernie utalentowanym, bez względu na moment dziejowy, w którym przyszło mu żyć. Lecz wielkość zawdzięczał okolicznościom, które wymagały od polityka akurat takich cech, jakich mu nie brakowało. Trafnie odczytał zagrożenie ze strony Niemiec. Mylił się jednak co do Indii, nigdy nie zrozumiał, że poddani w koloniach brytyjskich pragną być obywatelami, i to obywatelami własnego kraju. Ta sama determinacja, która uchroniła go przed uległością i ustępstwami wobec Niemiec, nie pozwoliła mu podjąć słusznej i sprawiedliwej decyzji w sprawie przyszłości kolonii. Ale proszę mi wybaczyć. Zagadałem się, prawda? - Jest pan w tym dobry. - Przepraszam, to choroba zawodowa. W każdym razie możemy się spierać, czy reforma służb wywiadowczych to moje Niemcy czy Indie... i nie zamierzam udawać, że mogę się mierzyć z Winstonem. Ale trudno zaprzeczyć, że mamy problem z wywiadem. Niektórzy politycy, którzy nadzorują służby wywiadowcze, dają się przekabacić, przechodzą na stronę samego wywiadu i przestają dostrzegać problemy. Ze mną tak się nie stało. Im więcej się dowiadywałem, tym bardziej się niepokoiłem. Bo to, co z zewnątrz wygląda solidnie, jest przeżarte przez termity i spróchniałe. Możemy malować dom świeżą farbą, gdy nam się tylko zechce, ale jeśli nie jesteśmy gotowi podważyć podłogowych desek i obejrzeć konstrukcji nośnej, sami stajemy się częścią problemu. - Ale dlaczego akurat pan? - nie ustępował Belknap. Nawet Sutton spojrzał oczekująco na senatora, jakby sam się zastanawiał, jak brzmi odpowiedź. Bennett Kirk się uśmiechał, ale jego oczy były poważne. - Jeśli nie ja, to kto? Belknap wyszedł z apartamentu senatora i był w połowie drogi do windy, gdy zdał sobie sprawę, że coś jest nie w porządku. Skąd ta myśl? Belknap nie byłby w stanie odpowiedzieć: coś zwróciło jego uwagę poniżej progu świadomości. Gmach Harta zbudowano wokół atrium, wewnętrznego dziedzińca, z szybami windowymi umieszczonymi po przeciwnych stronach, i po wyjściu od senatora Belknap zerknął pobieżnie na mobil Caldera. Jednakże to nie dzieło sztuki przykuło jego uwagę. Opuszki palców wyczują najmniejszą chropowatość na gładkiej w innych miejscach powierzchni, zaś uwagę wyszkolonego i doświadczonego agenta operacyjnego cechuje podobna wrażliwość.
Obecność czterech umundurowanych żołnierzy Gwardii Narodowej w holu, gdzie przedtem było ich
dwóch. Mężczyźni stojący na kilku piętrach przy poręczach z widokiem na atrium na pierwszy rzut oka cywile, przy bliższym oglądzie zakamuflowani agenci operacyjni. Trochę za duża marynarka, zbyt czujny wzrok, na pozór zwyczajne zachowanie przechodzień zatrzymuje się i podziwia ogromny mobil; ale trwa to trochę za długo. Belknapa oblał zimny strach. Zobaczył dwóch mężczyzn, także w cywilu, wchodzących przez obrotowe drzwi głównego wejścia. Nie szli jak cywile: ich kroki były zbyt zsynchronizowane. Żaden z nich nie zameldował się strażnikowi w recepcji, żaden nie ruszył w kierunku wind. Nie przyszli do nikogo z wizytą, zajmowali wcześniej ustalone pozycje. A więc obława. Właśnie zajmowali dogodne miejsca. Czyżby senator Kirk albo jego doradca mimo wszystko wszczęli alarm? Nie wydawało się to prawdopodobne. Żaden z nich nie okazał nawet cienia nerwowości lub niepokoju, nikt w sąsiednich biurach nie sprawiał takiego wrażenia. Belknap musiał więc przyjąć założenie, że został rozpoznany na obrazach z kamery przy wejściu, lecz jego dokładne miejsce pobytu było nieznane tym, którzy mieli go ująć. Wiedzieli, że jest w budynku. Lecz nie wiedzieli, gdzie dokładnie. Jeśli ma wymknąć się z sieci, musi to wykorzystać. I to szybko - sytuacja już była trudna, a jego szansę malały z każdą upływającą minutą. Wyobraził sobie swoją pozycję niczym na zdjęciu lotniczym. Siódme piętro Gmachu Harta. Rozległy parking po drugiej stronie ulicy, na północ przy C Street. Zabudowany kwartał w kształcie klina wrzynającego się w Mary land Avenue od południa. Na zachód parki i monumentalne budynki administracji państwowej, na wschód domy i ulice stawały się mniejsze, pojawiały się kamienice mieszkalne i sklepy. Gdybym tylko miał silnik odrzutowy i mógł odlecieć... Przeanalizował inne możliwości: czy mógłby doprowadzić do ewakuacji budynku, uruchamiając alarm przeciwpożarowy albo zgłaszając przez telefon groźbę zamachu bombowego, a potem wmieszać się w ogarnięty paniką tłum? Ale na taki właśnie manewr byli przygotowani. Wyjścia awaryjne będą obstawione od zewnątrz, specjalny protokół bezpieczeństwa uniemożliwi wszczęcie alarmu, który objąłby cały budynek. Strażnicy przeprowadzą najpierw własne śledztwo, a dopiero potem zarządzą ewakuację. Belknap nie był jednak zupełnie nieprzygotowany. Odwrócił się i ruszył z powrotem do miejsca, gdzie widział symbole męskiej i żeńskiej toalety - trójkąt i kółko. Zamknął się w jednej z kabin, otworzył teczkę i szybko przebrał się w starannie złożony mundur, który ze sobą przyniósł. Okulary i buty powędrowały do teczki. Kiedy wyszedł, był ubrany w standardowy mundur polowy żołnierzy Gwardii Narodowej, który był częstym i normalnym widokiem we wszystkich budynkach federalnych. Koszula i spodnie w zielono-szaro-beżowe fraktale były autentyczne, dopiero
przyjrzawszy się uważniej, można było spostrzec, że jego wysokie czarne buty nie są butami wojskowymi. Włosy miał trochę za długie do odgrywanej roli, ale także to odstępstwo od normy mogli dostrzec tylko nieliczni. Pozostało mu zatem pozbyć się samej teczki. Kiedy nosił krawat i marynarkę była w porządku. Teraz zupełnie nie pasowała do obrazu. Wyszedł szybko z kabiny i odwracając głowę od luster nad umywalkami, zbliżył się do sporego kosza na śmieci przy drzwiach na korytarz. Rozejrzawszy się dookoła, aby się upewnić, że nikt nie patrzy, wrzucił teczkę do środka i zakrył ją warstwą papierowych ręczników. Jeszcze długo nikt jej tu nie znajdzie. Teraz ruszył znowu w głąb korytarza, starając się nadać krokom pozory marszu: musiał iść jak żołnierz na służbie, na publicznym widoku, a nie jak ktoś, kto się spieszy. Skręcił w klatkę schodową przy zachodniej ścianie, która przylegała do Gmachu Dirksena. Schody nie miały w sobie nic z modernistycznego przepychu półokrągłych schodów przy atrium, ale zgodnie z przepisami przeciwpożarowymi były dość szerokie. Na czwartym piętrze zobaczył innego żołnierza gwardii stojącego na posterunku. Był to Murzyn o jasnobrązowej cerze i gładko ogolonej głowie, na której mimo to wyraźnie zaznaczała się łysina. Żołnierz miał potężny pistolet bojowy w kaburze przy pasie, a na ramieniu półautomatyczny karabin maszynowy M16A2 z plastikową kolbą. Belknap zauważył, że karabin jest nastawiony na wyrzucanie trzech pocisków przy każdym naciśnięciu spustu. Z bliskiej odległości, w zamkniętej przestrzeni trzy pociski to dużo. Kiwnął głową do żołnierza, tak żeby spojrzeć mu prosto w oczy, nie zachęcając jednocześnie do rozmowy, bo ta mogłaby się okazać zgubna. Odruchowo sięgnął po radiostację w twardej plastikowej obudowie, która przypominała standardowy model wojskowy, i zaczął mówić w martwą ciszę. - Zrobiłem szybki obchód na szóstym piętrze, ani śladu naszego faceta - powiedział znużonym, lecz profesjonalnym tonem. Zauważył numer jednostki żołnierza, po czym znowu przemówił do mikrofonu: - Jesteśmy skoordynowani ze sto siedemdziesiątką jedynką? Mam wrażenie, że rzuciliśmy tu za dużo jednostek. Zrobiło się cholernie ciasno. Zinterpretuj to sobie, jak chcesz, pomyślał Belknap, schodząc w dół. Ostatni bieg schodów, prowadzący na parter, był oddzielony szerokimi stalowymi drzwiami z poprzecznym drążkiem. Drzwi pożarowe. Niezaryglowane. Ale zbrojone. Prostokątna czerwono-biała tablica ostrzegała: „Drzwi pożarowe. Nie otwierać. Nie blokować przejścia". Druga tablica informowała: „Wyjście awaryjne. Otwarcie uruchomi alarm". Cholera! Serce załomotało mu ze zdenerwowania. Zawrócił i wyszedł na ogólnie dostępny korytarz. Kiedy go przemierzał, naliczył trzech, a może czterech agentów operacyjnych w cywilu. Żaden nawet nie mrugnął na jego widok: widzieli go, ale nie zauważali: mundur rzeczywiście zapewniał swego rodzaju kamuflaż, choć w tym wypadku nie dlatego, że był niewidoczny, lecz dlatego że widok był złudnie znajomy.
Kilka osób wsiadało do jednej z wind, która zjeżdżała na parter. Nadarzyła się okazja: znów działając instynktownie, Belknap wszedł do środka na parę sekund przed zamknięciem się drzwi. Młoda kobieta stojąca obok niego rozmawiała po cichu z koleżanką: - A ja mu na to: Skoro tak to odczuwasz, to po co w ogóle rozmawiamy? - Nie! - powiedziała z niedowierzaniem koleżanka. Starszy mężczyzna rozmawiał z młodszym współpracownikiem - obaj wyglądali na prawników - o jakimś paragrafie, który trzeba wykreślić, zanim dojdzie do ugody. Belknap czuł na sobie spojrzenie niektórych cywili. Wyczuł również, że co najmniej jedna osoba w windzie nie jest wcale cywilem. Był to postawny mężczyzna o ramionach, które mimo że luźno opuszczone, nie przylegały do tułowia, sugerując muskulaturę kulturysty. Miał krótko obcięte rude włosy i zaczerwienioną cerę w podobnym odcieniu, tak że z pewnej odległości wydawał się łysy. Sprawiał wrażenie, jakby rzadko nosił koszulę, którą miał teraz na sobie: szyja nie mieściła się w kołnierzyku i mimo krawata ostatni guzik był odpięty. Mężczyzna - najwyraźniej agent operacyjny - kamiennym wzrokiem wpatrywał się przed siebie. Jego żuchwa poruszała się wolno i rytmicznie; żuł gumę. Belknap widział niewyraźne odbicie jego twarzy w drzwiach z nierdzewnej stali. Sam stał za jego plecami. Nie podnosił głowy, bo wiedział, że w windach pod sufitem są zainstalowane kamery telewizyjne z szerokokątnymi obiektywami. Najważniejsze, żeby nie odwracać głowy w ich stronę. Skupił myśli na głównym holu, przypominając sobie geometrię pomieszczenia. W jakiej odległości od windy znajdowało się wyjście? Około trzydziestu kroków. Mogło mu się udać. Jednym uchem słuchał cichych rozmów w windzie, odliczając w myślach kolejne sekundy i próbując zachować spokój. Elektroniczny dzwonek. Mała dioda przy tablicy z guzikami zmieniła kolor z czerwonego, który sygnalizował jazdę w dół, na zielony sygnalizujący jazdę do góry. Drzwi się rozsunęły i wszyscy wyszli na szlifowaną kamienną posadzkę głównego holu. Jazda trwała może piętnaście sekund, pamiętał całe dni, które zleciały mu szybciej.
Belknap pozostał na moment w tyle. Wolał nie rzucać się w oczy umięśnionemu agentowi. Wystarczyłaby tylko przelotna myśl, chwila wahania -za długie włosy, niewłaściwe buty, drobne różnice w umundurowaniu, sama jego obecność w windzie - i gra byłaby skończona. Ale rudowłosy mężczyzna ruszył zająć pozycję przy budce telefonicznej pod przeciwległą ścianą, więc ostatecznie Belknap musiał się obok niego przecisnąć.
Potem pomaszerował dalej, podeszwy jego ciężkich butów stukały o lśniącą posadzkę. Patrzył prosto przed siebie, jakby zamierzał przejść do drugiego skrzydła budynku. Wszyscy wychodzący z gmachu będą uważnie obserwowani. Postanowił nie zdradzać swoich zamiarów aż do ostatniej chwili. Przeszedł piętnaście kroków. Osiemnaście. Minął następną linię agentów w cywilu, chroniony przez mundur, kiedy nagle jakiś mężczyzna w brązowym garniturze zawołał: - To on! Wskazał palcem na Belknapa i z przekonaniem zmrużył powieki. - Gdzie? - usłyszał Belknap kogoś innego. - Który to? - wykrzyknął wartownik, ściskając oburącz karabin. Belknap dołączył do chóru: - Gdzie?! - zawołał, oglądając się za siebie, jakby facet w brązowym garniturze wskazał nie na niego, lecz na kogoś za jego plecami. - Gdzie? - powtórzył. Był to nieskomplikowany, mało subtelny podstęp, który dał mu tylko kilka sekund. Ale jeśli mógł liczyć właśnie na tyle, to tyle zamierzał ugrać. Stanowisko wartownika przy recepcji znajdowało się tylko kilka metrów dalej. Znając arogancję agencji, można było mieć niemal pewność, że strażnik nie został poinformowany o operacji. Belknap mógł to wykorzystać. Zbliżył się do żołnierza ze spłaszczoną twarzą i ciężkimi powiekami, który wciąż siedział ze swoją listą odwiedzających przy rzędzie małych ekranów telewizyjnych. - Mamy sytuację alarmową- powiedział Belknap. Odwrócił się i wskazał palcem mężczyznę w brązowym garniturze. - Jak ten facet się tu dostał? - zażądał wyjaśnień. Wartownik zrobił surową minę, udając, że panuje nad sytuacją. Upłynęło siedem sekund od momentu, gdy Belknap został rozpoznany. Nie miał żadnej broni - nie przeszedłby z nią przez wykrywacz metali - jego jedyną szansą było więc zasianie jak największego zamieszania. Techniki wykorzystywane do tego celu opisywano w podręcznikach szkoleniowych w rozdziale pod tytułem Inżynieria społeczna. Trudność polegała na tym, że wielu z jego przeciwników przeszło to samo szkolenie. Mężczyzna w brązowym garniturze był szybki i zwinny, wybieg Belknapa ani na chwilę nie zbił go z tropu. Kiedy Belknap zerknął w jego stronę, zobaczył, że tamten wyciągnął pistolet, który bez wątpienia nosił pod marynarką. Subtelna gra zamiarów: gdyby Belknap przyjął do wiadomości, że tamten ma broń, i odmówił wykonania jego rozkazów, facet byłby uprawniony do oddania strzału. Ale nie miał prawa strzelać, póki ten, którego miał pojmać, nie zauważy broni. Belknap odwrócił więc głowę, utrzymując kontakt
wzrokowy z wartownikiem, i ruszył w kierunku mężczyzny w garniturze w kierunku mężczyzny, który celował do niego z pistoletu. W tej chwili główną bronią Belknapa było właśnie to, że nie miał broni: nieuzasadnione użycie siły w obecności jednego lub więcej świadków utrudniłoby dalszą karierę nawet pracownikowi służb specjalnych. W końcu Belknap odwrócił się twarzą do agenta w garniturze. - Masz jakiś problem, człowieku? - zaprotestował. - Trzymaj ręce tak, żebym je widział - powiedział tamten. Skinął na kogoś, kto znajdował się za plecami Belknapa. Obejrzawszy się za siebie, Belknap zobaczył rudowłosego faceta z windy, który zbliżał się do nich szybkim krokiem. Do tej pory trzej mundurowi zdążyli chwycić za karabiny, choć ich miny zdradzały wahanie. Wszystko działo się tak prędko i w takim zamieszaniu, że nie byli pewni, kogo powinni wziąć na muszkę. Podniesienie rąk natychmiast wyjaśniłoby im sytuację, Belknap postanowił więc tego nie robić.
Zrekonstruował w myślach sytuację. Dwóch agentów operacyjnych. Trzech żołnierzy. Jeden umundurowany, nieuzbrojony wartownik. Kilkanaście innych osób, głównie odwiedzających, z których większość zdążyła się zorientować, że dzieje się coś niezwykłego, ale nie wiedziała nic ponadto. Belknap wyprężył pierś i wziął się pod boki. Była to wojownicza poza, która jednocześnie nie wiązała się z żadnym zagrożeniem: dłonie były na widoku, niezaciśnięte, nogi lekko rozstawione. Oznaczała: „to ja tu rządzę". Policjantów uczono przybierać ją w sytuacjach, gdy mieli zaznaczać swoją władzę. Było to oczywiście kłamstwo. Belknap nie miał żadnej władzy. W efekcie wywoływał dezorientację, nie budząc poczucia zagrożenia. Ci, którzy na niego patrzyli - włącznie z trzema żołnierzami - nie uznają go za zbiega, który stawia opór przy aresztowaniu. Zobaczą umundurowanego mężczyznę twierdzącego, że jest wyższy rangą od agenta w brązowym garniturze. Sam brak logiki w tym obrazku osłabi ich zdolność reagowania na gwałtownie zmieniającą się sytuację - a tego właśnie Belknap potrzebował. Zrobił następny krok w kierunku faceta w brązowym garniturze, patrząc mu w oczy i nie zwracając uwagi na pistolet. Za sobą słyszał kroki umięśnionego agenta, który zbliżał się do nich najkrótszą drogą - na wprost. Błąd, pomyślał Belknap. Teraz wszyscy trzej znaleźli się w linii prostej i, co ważniejsze, pistolet kaliber 357 milimetrów, którego bez wątpienia dobył rudzielec, był przynajmniej na razie bezużyteczny. Pocisk takiego kalibru przeszyłby ciało Belknapa i trafił tego w brązowym garniturze. Belknap wiedział więc, że przynajmniej przez następnych kilka sekund nie ma się czego obawiać ze strony rudego osiłka. Postąpił jeszcze o krok w kierunku mężczyzny w brązowym garniturze, który zgodnie z oczekiwaniami nie ruszył się z miejsca: uzbrojony
funkcjonariusz nie śmiał się cofnąć, bo to świadczyłoby o słabości. Stał teraz pół metra od niego, może nawet mniej. - Mówię do ciebie: masz jakiś problem? - powtórzył swoją czczą pogróżkę Belknap, odchylając tułów do tyłu i wypychając biodra lekko do przodu. Odgrywał teraz wyniosłe oburzenie. Lufa bojowego pistoletu agenta - beretty cougar - dotykała już jego brzucha. Pistolet miał magazynek na osiem kul, zorientował się Belknap, widząc, że jego dolna część wystaje na centymetr spod kolby. Facet w garniturze mógł go zastrzelić w każdej chwili. Ale Belknap nie dał mu do tego powodu - a dziewięciomilimetrowy pocisk, wycelowany w tułów, prawdopodobnie trafiłby także jego rudowłosego kompana. Chwila względnego bezpieczeństwa dobiegała końca. Belknap wykonał skręt tułowia i uderzył agenta głową, miażdżąc mu grzbiet nosa. Wiedział, że tylko cienka, gąbczasta warstwa kości czaszkowej dzieli mózg od zatok i siła ciosu musiała dotrzeć przez kość nosową do opony twardej. - Nie! - ryknął rudowłosy agent, gdy mężczyzna w garniturze osunął się na posadzkę. Belknap usłyszał zgrzyt pocisku wprowadzanego do komory pistoletu. Następne trzy lub cztery sekundy będą równie decydujące, jak te, które je poprzedziły. Belknap zobaczył jasny przeźroczysty płyn lśniący na górnej wardze nieprzytomnego mężczyzny i zdał sobie sprawę, że to płyn rdzeniowomózgowy. Od tej pory nikt nie uzna Belknapa za niegroźnego: fakt, że wydawał się bezbronny, przestał działać na jego korzyść. Runął do przodu, upadając obok leżącego agenta, jakby powalił go niewidzialny cios, i chwycił berettę, która zwisała w bezwładnych palcach. Przeturlał się, wysuwając jednocześnie z cougara magazynek i chowając go do kieszeni. Kiedy podniósł wzrok na rudego kulturystę, mierzył już w niego z beretty. Impas: obaj celowali do siebie z pistoletów. Belknap płynnym ruchem stanął na nogi. - No to pat - powiedział. Wśród cywilów w holu zaległa trwożna cisza, w ciągu ostatnich sześciu sekund stało się jasne, że nie chodzi o zwykłe zakłócenie porządku. Kobiety i mężczyźni zaczęli się kulić i wycofywać albo stawali jak wryci, ulegając jakiemuś niezrozumiałemu zwierzęcemu instynktowi. - Rozejrzyj się i przemyśl to sobie - warknął rudowłosy agent. Dwanaście sekund, trzynaście, czternaście. Belknap zerknął na jednego z mundurowych. - Aresztować tego człowieka! - krzyknął. Agenci zjawili się, żeby zidentyfikować podejrzanego, od żołnierzy gwardii oczekiwano, że go pojmają. Ale kogo? Dopóki nie byli tego pewni, ich broń
maszynowa była bezużyteczna. - Masz rację - powiedział Belknap do agenta. - Jak u ciebie z refleksem? Łap. - Rzucił w jego stronę cougara, a osiłek zareagował odruchowo, dokładnie tak jak Belknap przewidywał: opuścił dłoń, w której ściskał pistolet, i wyciągnął drugą rękę, żeby chwycić berettę. Belknap miał półtorej sekundy. Niczym atakująca kobra złapał długą lufę pistoletu i wyrwał go przeciwnikowi. Teraz w mgnieniu oka ukrył broń - glocka .057 - pod bluzą tak, że mógł trzymać agenta na celowniku. Rudzielec zamrugał. Z zaniepokojoną miną wymierzył w Belknapa z beretty. Belknap wymienił się z nim pistoletami: to nie miało sensu. Facet był wystarczająco bystry, by dało mu to do myślenia. Belknap przemówił do niego cicho, poufałym tonem: - Posłuchaj mnie bardzo uważnie. Jeśli dokładnie wykonasz moje instrukcje, nie zrobię ci krzywdy. - Ślepy jesteś? - odparował rudzielec, wymachując pistoletem. - Chcesz umrzeć, dupku? - Ten cougar nie wydaje się ociupinkę za lekki? - Belknap posłał mu przelotny uśmiech. Zaróżowiona twarz agenta pobladła. - Załapałeś już, czy mam ci to narysować? Wystarczy, że nacisnę teraz spust, a kawał ołowiu przeszyje ci tułów. Widzisz zarys lufy pod moją koszulą, widzisz, gdzie jest wycelowana. Przypuszczam, że bardzo długo pracowałeś nad rzeźbą ciała. Teraz wystarczy ułamek sekundy mojego niezadowolenia i trafisz na dwu-, trzyletnią rehabilitację. Jakie pociski załadowałeś dziś rano? Federalne hydra-shoki, te paskudne stępione kule, które rozrywają się w ciele? Cokolwiek to jest, spróbuj sobie wyobrazić, jak wędruje przez twoje ciało, rozbijając organy wewnętrzne i rozrywając nerwy. - Wciąż mówił cicho, niemal uspokajająco. - Idę o zakład, że lubisz chronić to swoje ciało. I że to potrafisz. - Utkwił w nim świdrujące spojrzenie. -Aresztuj mnie. Wszyscy, którzy na nas patrzą, widzą tylko, że masz spluwę wymierzoną w moją głowę, i pomyślą, że unieruchomiłeś mi ręce pod koszulą jak jeńcowi wojennemu. Teraz tak, żeby cię wszyscy usłyszeli, zawołasz, że mnie pojmałeś. Potem wyprowadzisz mnie z budynku. - Zwariowałeś - warknął agent, ale nie podniósł głosu. - Dać ci radę? Jeśli ten glock jest naładowany zwyczajnymi okrągłymi pociskami, daj się postrzelić. Dostaniesz dobrą rentę, a przy odrobinie szczęścia kula ominie rdzeń kręgowy i inne ważniejsze nerwy. Ale jeżeli naładowałeś pistolet pociskami, które dają efekt grzybka? Belknap wiedział, że tak właśnie było. - To resztę życia spędzisz, nieustannie zadając sobie pytanie, dlaczego nie zrobiłeś tego, co podpowiadał rozsądek. Teraz wybieraj. Albo ja wybiorę za ciebie. Rudowłosy agent odetchnął głęboko.
- Mam go! - krzyknął do strażników. - Wyprowadzam aresztanta. Zrobić przejście! -Następny głęboki oddech. Z dalszej odległości duszący strach wykrzywiający mu twarz musiał wyglądać na zniecierpliwienie. - Cholera jasna, powiedziałem: zrobić przejście! Rola Belknapa z kolei wymagała, aby sprawiał wrażenie zrezygnowanego i pokonanego. Przyszło mu to zaskakująco łatwo.
Przed wyjściem z budynku słychać było kakofonię wykrzykiwanych rozkazów. Belknap szedł ze spuszczonym wzrokiem, tylko od czasu do czasu zerkając na boki, na szpaler żołnierzy gwardii o zaciętych twarzach, którzy celowali do niego z karabinów. Rudzielec dobrze odegrał swoją rolę, bo musiał tylko zachowywać się jak profesjonalista, którym rzeczywiście był. Na korzyść Belknapa działało głównie to, że wszystko trwało tak krótko. W sumie niecałe sześćdziesiąt sekund. Kiedy rudowłosy agent - ktoś zawołał na niego „Diller" - doprowadził go do samochodu, najtrudniejszy etap miał już za sobą. Potem Diller, zgodnie z rozkazem rzuconym z tylnego siedzenia, po prostu zapuścił silnik i odjechał, zanim inni funkcjonariusze zdążyli do nich dołączyć. W pobliżu Maryland Avenue, gdy pojazd zatrzymał się na światłach, Belknap sięgnął do przodu i płaskim bokiem pistoletu zdzielił agenta w skroń, pozbawiając go przytomności. Następnie wygramolił się z wozu i pobiegł na stację metra dwadzieścia pięć metrów dalej. Wkrótce rozpocznie się pościg, ale Belknap miał wystarczającą przewagę. Wiedział, jak się ulotnić. Na stacji metra wsiadł do pociągu i stanął między wagonami. Gdy kolejka szarpnęła, ruszając w drogę, pozbył się wojskowej bluzy, wyrzucając ją na pobocze torów. Później za pomocą ostrego scyzoryka rozciął bojówki, uważając, żeby nie uszkodzić tkaniny pod spoden ani kieszeni. Mężczyzna, który wsiadł do pociągu, wyglądał jak żołnierz Gwardii Narodowej, częsty widok w środkach publicznego transportu miejskiego. Człowiek, który wszedł do wagonu, miał na sobie zielony T-shirt i nylono we spodnie od dresu - jak amator joggingu, widok jeszcze częstszy. Kiedy kolejka sunęła po podziemnych torach, Belknap wymacał ręką złożoną kartkę, którą schował wcześniej w prawej kieszeni. Genesis. Możesz uciekać - pomyślał, - Ciekawe, czy uda ci się przed mną ukryć.
Rozdział 25
Odbierz telefon, błagał w duchu Belknap, nie po raz pierwszy. Proszę, odbierz. Nić, która ich łączyła, była delikatna. Ona miała numer jego komórki, a on-jej. Ale przebył już większość drogi do Filadelfii. Musieli ustalić bezpieczne miejsce spotkania. Wydział Operacji Konsularnych nie spocznie, póki go nie ujmie. Odbierz telefon! Miał jej tyle do powiedzenia. Jadąc na północ drogą 95, wciąż wracał myślami do mrożącej krew w żyłach ucieczki z Gmachu Harta. Nie zaskoczyło go, kiedy usłyszał w wiadomościach lokalnej stacji radiowej, że władze przeprowadziły „ćwiczenia ochrony" w niektórych budynkach federalnych i obecnie analizują słabe punkty zabezpieczeń. „Niektórzy zwiedzający i goście biur Senatu wpadli w popłoch, gdy stali się świadkami niezapowiedzianej próbnej akcji prowadzonej wspólnie przez jednostki Gwardii Narodowej i Służby Specjalne", oświadczył pogodnym głosem spiker, dodając: „Na szczęście strażnicy zachowali się bardziej profesjonalnie". Jeszcze jedno z tysięcy oficjalnych kłamstw, pomyślał Belknap, ochoczo przyjmowanych i powielanych przez popadającą w coraz większe otępienie czwartą władzę. Zaparkował samochód na poboczu i jeszcze raz wybrał numer Andrei. Wreszcie rytmiczne elektroniczne buczenie ucichło i Belknap uzyskał połączenie. - Andreo! - powiedział, nie mogąc powstrzymać potoku słów. - Tak się martwiłem! - Nie ma powodu do obaw. - Po drugiej stronie odezwał się dziwny - męski - głos. Belknap miał poczucie, że połknął bryłę lodu. - Kto mówi? - Jesteśmy opiekunami Andrei. - Akcent był dziwnie nieokreślony, nie amerykański, nie angielski, ale też nie cudzoziemski.
- Co jej zrobiliście, do cholery? - Na razie nic. Nie! Znowu! Przebiegł go zimny dreszcz. Jak ją znaleźli? Nikt ich nie śledził: Belknap był tego pewien. Nikt nawet nie próbował. Bo nie musieli. W pamięci błysnął mu obraz zagadkowego siniaka na udzie Andrei, ciemny podskórny krwotok, rana po ukłuciu. Że też o tym nie pomyślał, zrugał się w duchu. Porywacze byli zbyt biegli w swoim
rzemiośle, by zrobić jej tam zastrzyk, bez względu na to, jak zaciekle się broniła, a do wstrzyknięcia płynnego roztworu nie potrzebowaliby tak grubej igły. Powinien był na to wpaść. Wszczepili jej coś pod skórę. Prawdopodobnie mały nadajnik. Inaczej mówiąc miniaturowe urządzenie namierzające. - Nie rozłączaj się! - powiedział Belknap. - Dlaczego to robicie? - Byłeś nieostrożny. Genesis uznał, że najwyższy czas się tym zająć. Wszedłeś nam w drogę. Ona zresztą też. - Powiedz mi, że ona żyje! - Żyje. Choć wkrótce zacznie tego żałować. Będziemy potrzebować kilku dni, by się upewnić, że powiedziała nam wszystko, co chcemy wiedzieć. Inny głos w tle. „Todd! Todd!" Krzyk przerażonej kobiety. Andrei. Nagle krzyki się urwały. - Jeśli ją tkniecie, to klnę się na Boga - warknął Belknap - że... - Dość już pustych pogróżek. Nigdy nie znajdziesz Genesis. Nigdy. Więc nie znajdziesz i jej. Proponuję udać się w jakieś ciche, ustronne miejsce i zastanowić nad swoją arogancją. Może na cmentarzu przy brzegach rzeki Anacostia. Bez wątpienia czujesz, że nie masz szczęścia w miłości. Ale proszę pamiętać, panie Belknap, że szczęście człowieka zależy od niego samego. - Kim jesteście? - Belknap czuł się tak, jakby uszło z niego powietrze. Z trudem złapał oddech. - Czego chcecie? Cierpki bezdźwięczny śmiech. - Przywołać Ogara do nogi. - Co takiego? - Możliwe, że odezwiemy się z dalszymi instrukcjami. - Słuchaj no - wysapał Belknap. - Znajdę was. Wytropię was i złapię Odpowiecie za wszystko. Zapamiętajcie to sobie. - Kolejne puste pogróżki kulawego kundla. Wciąż nie rozumiesz. To świat Genesis. Ty tylko w nim
żyjesz. - Chwila milczenia. - Na razie. To rzekłszy, porywacz Andrei się rozłączył.
Andrea otworzyła oczy i zobaczyła biel. Bolała ją głowa. Miała sucho w ustach. Powieki jej się kleiły. Gdzie była? Wokół widziała tylko biel. Po dłuższej chwili biel zaczęła tracić eteryczność i mglistość. Teraz bardziej przypominała powierzchnię czegoś rzeczywistego, twardego i nieustępliwego. Gdzie się znajduje? Była w Waszyngtonie, szła ulicą do sąsiedniej kawiarenki, gdy... a te raz? Usiłowała rozpoznać szczegóły otoczenia. Biały sufit z zainstalowanymi we wnękach jarzeniówkami, które roz taczały jednolity półcień białego zimnego światła. Podłoga: pół metra z materacem szpitalnego łóżka, w którym musiała dotąd spać ciężkim, narkotycznym snem. Chciała wstać, ale jak? Z wysiłkiem przećwiczyła w myślach, a potem wykonała skomplikowaną serię ruchów, jakich ten manev wymagał: podźwignięcie się, obrót, spuszczenie nóg na podłogę. Czynność codziennie wykonywana odruchowo teraz stała się operacją zawiłą i wymagającą precyzji. Przypomniała sobie lekcje konnej jazdy, które brała w dzieciństwie, naukę zsiadania z konia - łatwy i płynny ruch, który na początku jawił się jako zestaw kilku kolejnych komend. Uszkodzenie mózgu? Raczej dowód, że odurzenie jeszcze w pełni nie ustąpiło. Czuła się zmęczona. Chciała się poddać. Ale się nie podda. Kiedy wygramoliła się z łóżka, przykucnęła. Miała na sobie szpitalną koszulę i była bosa, pod stopami czuła deski. Podłoga była ułożona z desek, ale bardzo grubych, jak kadłub statku, i pokrytych twardą warstwą białej farby. Tupnęła w nią piętą i nie rozległ się prawie żaden dźwięk: prawdopodobnie pod drewnem był beton. Ściany, kiedy się im dokładnie przyjrzała, zdawały się zbudowane z podobnego materiału i były pokryte taką samą białą substancją, rodzajem farby epoksydowej używanej na statkach i do malowania fabrycznych podłóg, która zastygała w wytrzymałą, niepodatną na odpryskiwanie powierzchnię. Byłoby jej trudno zdrapać ją śrubokrętem. A miała tylko paznokcie. Weź się w garść, Andreo. Pomieszczenie miało zaryglowane drzwi, z zawiasami od zewnątrz i małym zamykanym na klapkę okienkiem u góry. Wyżej, pod sufitem umieszczono jeszcze jedną lampę - okrągłą jarzeniówkę, która sprawiała, że cały pokój zalewało światło. Środek bezpieczeństwa, a zarazem psychologicznego zastraszania więźnia?
Dokąd ją uprowadzili? Pokój miał trzy na sześć metrów i niedużą wnękę, gdzie stała staromodna żeliwna wanna pokryta emalią i sedes z nierdzewnej stali podobny do tych, jakie widywała w filmach, których akcja rozgrywała się w więzieniu. Przyjrzała się łóżku. Prosta stalowa rama, nóżki na zablokowanych kółkach. Kilka otworów przeznaczonych najwyraźniej na stojaki do kroplówek. A więc szpital. Potem usłyszała jakiś hałas za drzwiami: zgrzyt odsuwanej płyty okienka. W wąskim otworze pojawiła się para oczu. Andrea patrzyła, jak otwierają się drzwi, zobaczyła, jak strażnik przytrzymał obrócony klucz w zamku, kiedy naciskał klamkę z nierdzewnej stali. Za jego plecami zobaczyła nieotynkowaną ścianę z czerwonej cegły. Każdy najdrobniejszy szczegół może okazać się cenny, powiedziała sobie w duchu. Kiedy strażnik wkroczył do środka i puścił klamkę, ta ze sprężynowym trzaskiem wróciła do pozycji horyzontalnej. Andrea nie bardzo znała się na zamkach, ale zorientowała się, że musi to być urządzenie spełniające specjalne wymogi bezpieczeństwa: nawet gdyby więźniowi udało się jakoś przemycić do celi wytrych, drzwi nie otworzyłyby się bez jednoczesnego uniesienia klamki. Zarówno klucz, jak i klamka wymagały nacisku, żeby uruchomić mechanizm sprężynowy. Strażnik miał bladą cerę, perkaty nos, słabo zarysowany podbródek z dołeczkiem i szeroko rozstawione jasnozielone oczy, które zdawały się nigdy nie mrugać i przywodziły na myśl szczupaka. Ubrany był w oliwkowozielony mundur, z grubym pasem w stylu wojskowym. - Stań pod ścianą w głębi - rozkazał z ręką na czarnym plastikowym urządzeniu, które wyglądało na jakiś rodzaj paralizatora. Mówił jak południowiec, który znaczną część życia spędził na Północy. Andrea wykonała polecenie i stanęła pod ścianą naprzeciw drzwi. Strażnik szybko zajrzał pod łóżko, a potem wszedł do łazienki i dokładnie ją sprawdził. - W porządku - powiedział wreszcie. - Nie ma pani szans stąd uciec, więc proszę zrobić nam obojgu przysługę i nie zdemolować pokoju. - Gdzie jestem? I kim pan jest? Andrea odezwała się po raz pierwszy. Jej głos okazał się mocniejszy i bardziej stanowczy, niż się spodziewała. Strażnik pokręcił głową, z mieszaniną pogardy i rozbawienia w oczach. - Dostanę ubrania na zmianę?
- Pewnie nie będzie z tym problemu - odparł. A więc to nie on tu dowodził: wykonywał polecenia innych. - Chociaż właściwie po co?
- Bo za parę dni mnie uwolnicie? Usiłowała dojrzeć godzinę na jego zegarku. - Jasne. W pewnym sensie. - Wyglądał na rozbawionego. - Mimo wszystko radziłbym pani pogodzić się z Bogiem. - Przepraszam - powiedziała -jak pan ma na imię? Gdyby udałojej się nawiązać jakiś ludzki kontakt ze strażnikiem, może dowiedziałaby się od niego czegoś więcej, może przestałby ją postrzegać jako rzecz. - To nie jest kółko parafialne, proszę pani - odrzekł mężczyzna, wpatrując się w nią rybimi oczami. Tyle mogę pani powiedzieć. Andrea usiadła na łóżku z dłonią zaciśniętą na kocu. - Przykro mi z powodu jakości pościeli - dodał strażnik. - Nylon balistyczny, grube płótno na zewnętrznych szwach... nazywa się to kocem dla samobójców. Tylko to mieliśmy na składzie. - Skąd pan jest? To znaczy, skąd pan pochodzi? - Następna próba. Nie wolno jej się zniechęcać. Na twarzy strażnika pojawił się leniwy uśmiech. - Wiem, co próbuje pani osiągnąć. Może pochodzę z Południa, ale to nie znaczy, że jestem głupi. Jeden z nas zjawi się za parę godzin zjedzeniem. - Proszę... - Stul buźkę. - Zdjął czapkę i uśmiechnął się uprzejmie. - Tylko czysty profesjonalizm powstrzymuje mnie od zgwałcenia pani i pobicia na śmierć. - Włożył czapkę z powrotem. Życzę miłego dnia. Kiedy wychodził, Andrea zapytała: - Która godzina? - Tak naprawdę chce pani wiedzieć, ile czasu pani zostało, co? - odparł. - Cholernie mało.
Belknap starał się zachować lekki ton podczas telefonicznej rozmowy ze znajomym Andrei, Walterem Sachsem z funduszu inwestycyjnego, w którym kiedyś pracowała. Najważniejsze, żeby go nie wystraszyć. Andrea mu ufała. Belknap będzie musiał także mu zaufać. Zgodził się spotkać z nim w miejscu, które tamten wybierze, a które okazało się jakąś ekologiczną
restauracyjką w Greenwich w Connecticut. Sądząc po liczbie gości, oferta lokalu pozostawiała cokolwiek do życzenia. Belknap usiadł w głębi sali i zaczął wypatrywać mężczyzny w zielonej lnianej marynarce. Wreszcie zobaczył, że do restauracji wchodzi wysoki facet o pociągłej kanciastej twarzy. Miał ciemnoblond włosy poprzetykane siwizną i przycięte krótko po bokach tak, że prześwitywała przez nie skóra, podbródek z dołkiem i tułów, który zdawał się odrobinę za mały w porównaniu z resztą ciała. Belknap zamachał i mężczyzna usiadł na krześle naprzeciwko. Jego oczy były lekko zaczerwienione i szkliste, jakby palił trawkę, chociaż nie było tego od niego czuć. - Jestem Walt - przedstawił się. - Todd - zrewanżował się Belknap. - No, no - powiedział Walt Sachs i zamachał palcami w powietrzu. - Bawimy się w konspirację. Nagłe spotkania z nieznajomymi i te sprawy. A tak w ogóle, jak tam Andrea? - W porządku. Rozmawiamy, bo wiem, że darzy cię zaufaniem. Zjawiła się kelnerka i postawiła przed nimi talerz. - Na koszt firmy - oznajmiła. - Specjalność lokalu. Ciasteczka z chleba świętojańskiego. - Co to właściwie jest ten chleb świętojański? - spytał Walt Belknapa. Może próbował przełamać lody. - Nie mam pojęcia - powiedział Belknap, tłumiąc zniecierpliwienie.
Walt podniósł wzrok na kelnerkę. - Wie pani, zawsze mnie to zastanawiało. Co to właściwie jest chleb świętojański? Kelnerka, ubrana w T-shirt z niebarwionej bawełny i workowate spodnie z surowego lnu, uśmiechnęła się promiennie. - Chleb świętojański to strąki drzewa zwanego szarańczynem. Nie zawiera tłuszczu i kwasu szczawiowego, nie uczula, jest bogaty w błonnik i białko. A smakuje zupełnie jak czekolada. - Nieprawda, nie smakuje jak czekolada. - Walt skrzywił się z niedowierzaniem, świdrując ją wzrokiem. - Bardzo podobnie. Wielu ludzi woli go od czekolady.
- Proszę wymienić choćby jedną osobę. - Mówią, że to najzdrowszy przysmak natury. - Kto tak mówi? - Po prostu tak mówią- odparła kelnerka z uśmiechem przyklejonym do twarzy. Sachs popukał palcem w slogan wydrukowany fikuśnąpseudokursywą na karcie dań. - Tutaj jest napisane, że „pytać to rozwijać się". - Proszę mu przynieść kubek uspokajającego napoju Kava Kava - zamówił Belknap. Sam czuł narastającą panikę i desperację, ale nie mógł sobie pozwolić na wystraszenie albo zrażenie Sachsa. Musiał sprawiać wrażenie spokojnego i opanowanego. - Właściwie napiłbym się raczej Ziołowego Tchnienia Spokoju. - Sachs potarł ucho w miejscu, gdzie kiedyś nosił kolczyk, a obecnie widać było tylko drobną bliznę po nakłuciu. - Dla mnie to samo - powiedział Belknap do kelnerki. - To gdzie Andrea? - spytał znowu Walt. - Zgaduję, że nie ściągnąłeś mnie tutaj dlatego, że nawalił ci twardy dysk. - Powiedziałeś komuś, dokąd idziesz... że masz się ze mną spotkać? - zapytał Belknap. - Instrukcje były pod tym względem jasne, Todd. - To znaczy, że nie powiedziałeś nikomu? - Nie. Brama logiczna: otwarta. Belknap wyjął z kieszeni na piersi kartkę, którą otrzymał od senatora Kirka, i podał ją Sachsowi bez słowa. Informatyk rozłożył ją i zamachał nią w powietrzu. - Lepka! - powiedział. - Co, przemyciłeś to we własnym tyłku? Belknap posłał mu mordercze spojrzenie. - Tracimy czas - warknął. - Przepraszam - zmiarkował się. - Chodzi o to, że... to pilne. Geniusz komputerowy położył przed sobą kartkę, zerknął na tekst i powiedział z powagą: - Poczęstuj się ciasteczkiem.
- Kod źródłowy listu. Czy coś ci to mówi? - Mam teorię, że nikt nie lubi chleba świętojańskiego - paplał dalej Sachs. - Chociaż może to nieco pochopna opinia. Trzeba wziąć pod uwagę pokolenia, które jeszcze się nie narodziły. - Proszę, Walt, skup się. Czy to jest ślepa uliczka, czy nie? Informatyk prychnął. - Jak by to ująć? To jak ślepy zaułek w ślepej uliczce za zamkniętą bramą. - Wyciągnął ołówek z wymiennym wkładem i zakreślił ciąg liczb. - Trudno o uliczkę, która byłaby bardziej ślepa. Wiesz, co to jest anonimowy przekaźnik poczty elektronicznej? - W ogólnych zarysach. Z grubsza. Może mógłbyś mi to wytłumaczyć dokładniej. Walt wpatrywał się w niego przez chwilę. - E-mail działa pod wieloma względami podobnie do zwyczajnej poczty. List wędruje z jednego urzędu pocztowego do następnego, być może gdzieś po drodze trafia do wielkiej sortowni, aż wreszcie ląduje na twojej poczcie. Typowy e-mail obskakuje około piętnastu, dwudziestu różnych miejsc, zanim dotrze do adresata. Wszędzie, dokąd trafia, zostawia cząstkę samego siebie, coś jakby okruszek danych, a w zamian otrzymuje kod, rodzaj stempla wizowego, na którego podstawie można stwierdzić, gdzie był. Powiedzmy, że jesteś w Kopenhadze i używasz swojego konta AT&T do wysłania wiadomości do Sztokholmu. Twój e-mail będzie skakał z miejsca na miejsce i w pewnym momencie prawdopodobnie trafi do Schaumburga w Illinois, zanim przewinie się przez mnóstwo innych sieci komputerowych i dotrze do komputera twojego znajomego w Szwecji. Co może trwać kilka sekund. - Brzmi skomplikowanie - powiedział Belknap. - Ale i tak szalenie upraszczam. Ponieważ ten e-mail nie jest wysyłany jako jedna całość. System rozbija go na części, na mnóstwo małych pakiecików, bo żeby komunikacja przebiegała gładko, rozmiar każdej wiadomości musi być przykrojony do przepustowości przewodów, którymi podróżuje. Musisz pamiętać, że system ma za zadanie przesyłać miliardy wiadomości dziennie. Tak więc wszystkim tym pakiecikom zostają przypisane specjalne numery identyfikacyjne, żeby można je było z powrotem pozszywać w jedną całość. Oczywiście większość użytkowników nie jest zainteresowana tymi informacjami w nagłówku, więc programy do obsługi poczty elektronicznej zwykle ich nie pokazują. Ale ta informacja przychodzi razem z e-mailem. Trzeba tylko przełączyć się na ogląd kodu źródłowego, żeby ją zobaczyć. Potem możesz odpalić prosty programik, który prześledzi trasę, jaką wiadomość odbyła. - Jak bezpieczny jest taki system? - Kiedy korzysta się ze zwykłego dostawcy usług internetowych? To najmniej bezpieczna forma komunikacji w dziejach: bez programu szyfrującego każdy e-mail jest jak pocztówka.
Kapujesz? - Mówiąc, kruszył jedno z ciasteczek na kawałki, które potem zaczął jeszcze bardziej rozdrabniać. - Do tego trzeba jeszcze wziąć pod uwagę, że każdy komputer ma unikatowy podpis elektroniczny, niepowtarzalny numer identyfikacyjny BIOS, tak samo jak każdy samochód ma niepowtarzalny numer VIN. Tak więc ustalenie adresu dostawcy usług internetowych to dopiero początek zabawy. Jest całe mnóstwo programów szpiegujących, które automatycznie śledzą ruch w sieci w poszukiwaniu określonych ciągów liczbowych. Wiele opracowanych na użytek władz, które ich nie ujawniają, ale jeszcze więcej z sektora prywatnego, nawet skuteczniejszych. Bo przypuśćmy, że jesteś młodym zdolnym programistą. Do kogo pójdziesz pracować, do Agencji Bezpieczeństwa Narodowego za pensję w granicach stu tysięcy dolarów rocznie? Chyba żart! Na pewno nie, kiedy chcą cię zwerbować ci z Cisco, Oracle'a albo Microsoftu, szpanując swoimi porsche i kusząc wielką kasą, pakietami akcji i darmowym cappuccino. - Ale mówiłeś coś o bezpieczeństwie systemu... - O programach szpiegujących, tak. Bo widzisz, w gruncie rzeczy wszystkie systemy poczty elektronicznej działają w ten sam sposób. Masz SMTP, czyli algorytm przesyłowy, i POP, czyli protokół pocztowy, według którego funkcjonują serwery. Ale w najlepszych anonimowych przekaźnikach poczty elektronicznej to tak, jakbyś natykał się na nieprzenikalną zaporę. - Nieprzenikalną zaporę - powtórzył Belknap. - W gruncie rzeczy chodzi o firmę, która zajmuje się automatycznym odzieraniem listu z informacji zawartych w nagłówku, a potem przesyła go dalej, racja? - Nie, to tylko część całego procesu. - Sachs pokręcił stanowczo głową. - Proste usunięcie kodu identyfikacyjnego nie rozwiąże problemu. Bo Wielki Brat może monitorować to, co napływa do przekaźnika. Gdybyś zdał się tylko na szyfrowanie, to szybko wypadłbyś z gry, bo akurat w tym chłopcy z Narodowej Agencji Bezpieczeństwa są w miarę dobrzy. Dlatego skuteczne przekaźniki pocztowe wykorzystują w tym celu całą sieć. Jeśli jesteś użytkownikiem, wysyłasz list za pomocą jakiegoś programu, takiego jak Mixmaster, który tak poszatkuje twoją wiadomość, żeby dotarła na miejsce z całą serią opóźnień. To tak, jakbyś wysyłał wszystkie samogłoski siedem sekund po wysłaniu spółgłosek, dzięki czemu trafiają do celu w oddzielnych paczkach. I wreszcie jest jeszcze wiadomość, która zawiera instrukcje pozwalające złożyć list z powrotem do kupy. Dzięki temu nie da się namierzyć, skąd przychodzi e-mail. Drugi problem polega na tym, jak umożliwić funkcję „odpowiedz". Każdy głupi może ogołocić e-mail z kodu identyfikacyjnego, bo to tak, jakbyś zamazał adres zwrotny na kopercie. Prawdziwa sztuka polega na tym, żeby umożliwić komunikację w drugą stronę, nie ujawniając adresu. - I takie firmy potrafią to zrobić? - Ta potrafi - potwierdził Sachs. Do jego głosu wkradła się nutka zawodowego podziwu. Postukał palcem w ostatni ciąg cyfr. -Tę wiadomość przesłano za pośrednictwem Priveksu, który należy do ścisłej czołówki w branży. Założył ją parę lat temu rosyjski informatyk na Dominice. To jedna z Wysp Karaibskich.
- Wiem, gdzie leży Dominika - powiedział Belknap przez zęby. - To raj podatkowy. - Połączony ze światem grubym przewodem światłowodowym biegnącym po dnie morza. Wyspa jest naprawdę nieźle skomputeryzowana. Może nie aż tak jak Stany, ale tego typu firmy rzadko znajdują się na terytorium USA. Nikt nie chce się użerać z amerykańskimi przepisami bezpieczeństwa. - To jak wytropimy nadawcę? - spytał Belknap. - Właśnie ci wyjaśniłem - powiedział Sachs, lekko poirytowany. - Nie wytropimy. Nie da rady. Privex maskuje numer IP użytkownika własnym IP. Możesz dotrzeć tylko do Priveksu, dalej trop się urywa. - Daj spokój, Andrea opowiadała mi, co potrafisz - powiedział Belknap zachęcająco. - Na pewno udałoby ci się przełamać tę barierę. - Jeszcze nie powiedziałeś mi, gdzie jest Andrea. - W głosie Sachsa pobrzmiewał teraz niepokój. Belknap pochylił się do przodu. - Miałeś mi wytłumaczyć, w jaki sposób pokonasz zabezpieczenia Priveksu. - Chcesz, żebym ci powiedział, że Święty Mikołaj w Wigilię wkrada się do ciebie przez komin, a wilkołaki żyją wśród nas? Nie ma sprawy. Niewykluczone, że to prawda. To znaczy, bardzo w to wątpię, ale nie mogę mieć absolutnej pewności. Niewielu rzeczy na świecie jestem bezwzględnie pewien. Tego jednak jestem. Privex obsłużył do tej pory setki miliardów wiadomości. I nikomu nigdy nie udało włamać się do systemu. Nigdy. Ani razu. Gdyby było inaczej, na pewno byśmy się o tym dowiedzieli. A niejeden próbował. Wykorzystywano skomplikowane wzory statystyczne do monitorowania transferu danych systemu, naprawdę wymyślne algorytmy. Nic z tego. Spece z Priveksu zadbali o to, żeby wiadomość została pocięta i złożona w taki sposób, aby stała się statystycznie nie do odróżnienia od innych napływających i wychodzących danych. Firma ma program rotacyjnej wymiany numerów IP, serwisy tunelingowe i serwery światowej klasy. Niech mnie, nawet rządy różnych państw korzystają z usług Priveksu. To nie przelewki. Belknap milczał. Nie był w stanie ogarnąć szczegółów wywodu Sachsa. Błysnął mu jednak w głowie pomysł, niczym mała świecąca rybka w podwodnej jaskini. - Powiedziałeś, że Privex ma siedzibę na Dominice. - Tak, tam znajdują się jego serwery. - I nie można się włamać do systemu. - Nie można. - Dobra - powiedział Belknap po długiej pauzie. - Więc włamiemy się tam normalnie.
- Nie słuchasz, co do ciebie mówię. Właśnie wyjaśniłem, że żaden haker, żaden elektroniczny włamywacz nie ma szans. Privex to wirtualna forteca nie do zdobycia. - Właśnie dlatego musimy się zakraść do środka. - Mówię przecież... - Mam na myśli prawdziwe włamanie. Do budynku. - Prawdziwe... - Sachs urwał, zbity z tropu. - Nie rozumiem.
Belknap wcale się nie zdziwił. Zamieszkiwali dwa zupełnie różne światy. Belknap żył w świecie rzeczywistym, świecie żywych ludzi! i namacalnych przedmiotów, podczas gdy Sachs przebywał w wirach elektroniki, kaskadach zer i jedynek, w świecie wirtualnych sił i wirtualnych przedmiotów. Żeby znaleźć Andreę Bancroft, musieli połączyć siły. - Możliwe, że Privex jest wirtualną fortecą- powiedział. - A chleb świętojański ma dla fanatyków zdrowej żywności smak czekolady. Ale gdzieś na Dominice stoi bunkier z mnóstwem wirujących dysków magnetycznych, zgadza się? - Na pewno. - No to wszystko jasne. - Tyle że nie trzymają otwartych drzwi i nie pozwolą ci ot, tak wmaszerować do środka. - Nigdy nie słyszałeś o włamaniu i wtargnięciu? - Jasne, że słyszałem. Hakerzy właśnie tak robią. Przebijają się przez zapory ogniowe, używają wirtualnych wytrychów, ściągają kody dostępu i instalują cyfrowe systemy inwigilacyjne. Robi się to w każdej kafejce internetowej. - Nie udawaj głupiego - powiedział Belknap, powstrzymując się od walnięcia pięścią w laminowany blat stolika. - Biorąc pod uwagę, że ukończyłem MIT z wyróżnieniem, a mimo to pracuję w obsłudze technicznej funduszu inwestycyjnego w Greenwich, wielu ludzi uznałoby, że wcale nie udaję - prychnął Sachs. - Przypuśćmy, że ktoś teleportowałby cię na tę cholerną wyspę, do samego budynku Priveksu. Czy gdzieś na serwerach albo w elektronicznych archiwach byłaby kopia tego e-maila, jeszcze niepozbawiona numerów identyfikacyjnych?
- Zależy, kiedy został wysłany - odparł Sachs. - Pliki są automatycznie kasowane po siedemdziesięciu dwóch godzinach. Właśnie przez tyle czasu jest aktywna funkcja „odpowiedz", więc w systemie musi być przechowywana pierwotna wiadomość z adresem nadawcy, która umożliwia przekazanie odpowiedzi. Prawdopodobnie Privex ma wieloterabajtowe archiwum elektroniczne. Belknap odchylił się do tyłu. - Wiesz co, Walt? Trochę blado wyglądasz. Przydałaby ci się odrobina słońca. Może za dużo czasu spędzasz na grach komputerowych. Takich, w których za zastrzelenie każdego wroga dostajesz dodatkowe życie. - Trudno być dobrym, jeśli się nie ćwiczy - przyznał Walt. - Poczuj zew słonecznych Karaibów - powiedział Belknap. - Odbiło ci - odparł Walt - jeśli myślisz, że pozwolę się wpakować w coś takiego. Ile przepisów, także międzynarodowych, byś w ten sposób złamał? Umiesz chociaż do tylu zliczyć, żołnierzyku? - Nie chcesz mieć czegoś wyjątkowego do opowiadania wnukom? - Belknap posłał mu szelmowskie spojrzenie. Znał ludzi pokroju Walta Sachsa, wiedział, że wzbrania się tak mocno między innymi dlatego, że propozycja jest kusząca. - Idę o zakład, że w biurze czekają na ciebie spaprane arkusze kalkulacyjne. Idź dalej przez życie ze spuszczoną głową, Walt, a wkrótce firma wynagrodzi cię darmowym pakietem ochrony dentystycznej. Po co próbować ocalić świat, kiedy można leczyć sobie za darmo zęby? - Założę się, że nie ma nawet bezpośrednich przelotów na Dominikę. - Walt urwał. - Dlaczego w ogóle o tym gadam? To wariactwo. Po co mi to? - Spuścił wzrok na jedyne ocalałe szarobure ciasteczko na kamionkowym talerzu i wetknął palec w sypkie okruchy innego. Czy to by było... niebezpieczne? - Bądź ze mną szczery, Walt - odparł Belknap. - Masz nadzieję, że powiem „nie" czy że powiem „tak"? - Nie ma znaczenia, co powiesz - nadąsał się informatyk - bo i tak w to nie wchodzę. Ani mi to w głowie.
- Szkoda. Bo muszę znaleźć osobę, która wysłała e-maila. - Dlaczego? - Z wielu powodów. - Belknap spojrzał Sachsowi w oczy i powziął decyzję. - Oto jeden z nich
- podjął, starając się zapanować nad drżeniem głosu. - Skłamałem, kiedy powiedziałem, że z Andreą wszystko w porządku. - Jak to? - Nie jest w porządku. Została porwana. I prawdopodobnie to jest jedyny sposób, żeby ją ocalić. Wiadomość mogła albo odstraszyć informatyka na dobre, albo zapewnić Belknapowi jego współpracę. Kto nie rzuca kośćmi, wypada z gry. - O, Chryste. - Szczera troska walczyła ze strachem i instynktem samozachowawczym. Przekrwione oczy Sachsa stały się jeszcze bardziej czerwone. - Więc to wszystko jest... na serio. - Słuchaj, Walt - powiedział Belknap. - Musisz dokonać wyboru. Andrea potrzebuje twojej pomocy. - Jak to widzisz? Znajdziesz nadawcę e-maila, odbijesz Andreę i wszystko dobrze się skończy? Drżącymi palcami podniósł ciasteczko, lecz po chwili odłożył je z powrotem na talerz. - To zależy - odparł Belknap. - Wchodzisz w to czy nie?
Nowojorskie mieszkanie Rolanda McGrudera w pięciopiętrowej kamienicy bez windy przy Czterdziestej Czwartej ulicy - w okolicy, którą nazywano kiedyś „Zapleczem Piekła", zanim agenci nieruchomości nie uznali, że nazwa „Clinton" zapewni lepszą sprzedaż - było ciasne i panował w nim bałagan, taki jak w zagraconych garderobach, gdzie właściciel uprawiał swoje teatralne rzemiosło. Jak często tłumaczył się znajomym, w końcu nie był scenografem. Na honorowym miejscu wisiał medalion nagrody Tony za Najlepszą Charakteryzację Teatralną. Obok, na stoliku stało oprawione zdjęcie z autografem „Zabójczo Pięknej" Nory Norwood, jego zdaniem najlepszej piosenkarki wodewilowej od czasów Ethel Merman. „Mojemu ukochanemu Rolandowi - napisała okrągłym, pełnym zawijasów charakterem pisma - który sprawia, że wyglądam tak, jak się czuję. Dozgonnie wdzięczna!" I drugie zdjęcie, Elaine Stritch, z równie serdeczną dedykacją. Taka była jedna z zasad artystów starej daty: przyjaźnij się z charakteryzatorami, a oni zapewnią ci dobry wygląd. Ale młodsze gwiazdy były często nie do zniesienia: apodyktyczne, zimne, a nawet chamskie - traktowały Rolanda jak zamiatacza. Przez tego rodzaju nastawienie Roland zrezygnował całkowicie z pracy dla filmu. Jak w starej piosence, nie ma to jak ludzie show-biznesu. Ale Roland pracował też dla ludzi, którzy z show-biznesem nie mieli nic wspólnego. Nie lubili się afiszować i nie rozdawali zdjęć z autografami. Wręcz odwrotnie, wymagali, żeby podpisywał rozmaite groźnie brzmiące klauzule tajności. Potrafili jednak okazywać wdzięczność na inne sposoby, przede wszystkim płacąc nadzwyczaj hojnie za tych parę chwil, które poświęcał na wykonywanie ich zleceń. Wszystko zaczęło się wiele lat temu, kiedy poproszono go o poprowadzenie warsztatów z podstawowych technik charakteryzacji dla kilku tajnych agentów rządowych.
Choć Roland był dyskretny, jego nazwisko stało się najwyraźniej znane w świecie wywiadu. Co jakiś czas wpadał do niego niezapowiedziany gość z osobliwymi wymaganiami i grubą kopertą gotówki. Kilku z nich stało się nawet prawie regularnymi klientami. Jak facet, któremu właśnie pomagał. Metr osiemdziesiąt pięć, regularne rysy, szare oczy. Plastyczny materiał do obróbki. - Mogę użyć wosku i pogrubić górne dziąsła - wyjaśnił Roland. - Taki przystojny facet, będzie szkoda. Ale bardzo wyraźnie zmienią się kontury twarzy. Co pan powie na błękitne oczy?
Mężczyzna pokazał mu paszport wystawiony na nazwisko Henry'ego Gilesa, kolor oczu: brązowy. - Proszę się trzymać tego scenariusza - odparł. - W takim razie brązowe, nie ma sprawy. Mogę powlec panu skórę pod oczami cienką warstewką lateksu, który się trochę marszczy. Wygląda naturalnie, ale stanowczo postarza twarz. Możemy też popracować nad kącikami ust. Pogrubić nos. Ale bez przesady, subtelnie. Nie chcemy, żeby ludzie podziwiali pańskiego charakteryzatora, mam rację? - Chodzi o to, żeby jak najmniej zwracali na mnie uwagę - powiedział gość. - Lepiej nie pokazywać się w pełnym słońcu - przestrzegł Roland. - Trudno jest dobrać materiały, które sprawdzająsię równie dobrze we wszystkich rodzajach oświetlenia. Przyjrzał się jeszcze raz twarzy mężczyzny. - Dam panu też sztuczną żuchwę. Wosk ortodontyczny jest dosyć plastyczny, ale niech go pan nie nadweręża. Trzeba uważać, kiedy się mówi. - Zawsze uważam. - W pańskim zawodzie to chyba nieodzowne. Gość puścił do niego oko. - Porządny z pana facet, panie McGruder. Jestem panu wdzięczny, i to nie po raz pierwszy. - Bardzo pan miły. Ale nie przesadzajmy. Po prostu robię to, za co mi płacą. - Uśmiechnął się radośnie. - Jak to mówią, szczęście polega na tym, żeby robić w życiu to, co się lubi, tak? Czy też na tym, żeby polubić to, co się robi? Zawsze mi się myli. Jak wszystko inne. - Włożył dwa kawałki wosku do mikrofalówki. - Załatwimy się z tym w mig - powiedział. - Jestem panu naprawdę wdzięczny.
- Jak mówię, robię to, za co mi płacą. Godzinę później, kiedy gość wyszedł, McGruder nalał sobie wódki z sokiem żurawinowym i zrobił jeszcze coś, za co mu zapłacono. Wykręcił numer telefonu gdzieś w Waszyngtonie. Rozpoznał głos człowieka, który podniósł słuchawkę. - Mówił pan, żebym dał znać, gdyby pojawił się Pan Nikt, zgadza się? - Roland pociągnął drugi łyk koktajlu. -Nie zgadnie pan. Właśnie ode mnie wyszedł. To co chce pan wiedzieć?
Rozdział 26
Szczęk zamka. Ten sam strażnik, co poprzednio, z jedną ręką na klamce, drugą przy dziurce od klucza, otwierał ciężkie drzwi. Andrea Bancroft stanęła przy przeciwległej ścianie, zanim kazano jej to zrobić. Ale tym razem strażnik nie był sam. Wszedł za nim drugi mężczyzna wyższy, szczuplejszy, starszy. Wymienili szeptem kilka słów, strażnik wyszedł i prawdopodobnie stanął za drzwiami. Wysoki mężczyzna zrobił kilka kroków w stronę Andrei i przyjrzał się jej oceniającym wzrokiem. Pomyślała, że mimo wzrostu w jego ruchach I jest coś kociego. Był elegancki, jakby trochę za elegancki, a jego szarozielone oczy wpatrywały się w Andreę, niemal przeszywając ją na wylot. - Dwóch ludzi zostało zabitych w archiwum w Rosendale - warknął. - Ty tam byłaś. Co się stało? - Myślałam, że wiecie - powiedziała. - Co im zrobiłaś? - Mówił głośno, ale bez wyrazu i już na nią nie patrzył. - Domagamy się odpowiedzi. - Powiedz, gdzie jestem - zażądała Andrea. - Do cholery... Oczy mężczyzny błądziły po ścianach celi, jakby czegoś szukały.
- Po co pojechałaś na Cypr? - zapytał. Miała jednak wrażenie, że nie do niej się zwraca. - Nie ma sensu dalej ukrywać prawdy. - Nagle odwinął nylonowo-płócienny koc na jej pryczy i palcami zaczął sprawdzać zewnętrzne szwy na ciężkiej powłoce. - Co ty do diabła...
Odwrócił się do niej z zaniepokojoną miną i szybko przyłożył palec do ust. - Jeśli nie będziesz z nimi współpracowała - podjął, nie patrząc jej w oczy - nie będą mieli powodu, żeby trzymać cię przy życiu. Nie dają drugiej szansy. Proponuję, żebyś zaczęła mówić, dla własnego dobra. To nie do niej mówił. Jego słowa przeznaczone były dla niewidocznych słuchaczy. Długimi palcami wyszarpnął nagle drut, sprytnie schowany pod powłoczką koca. Kilkoma silnymi pociągnięciami wywlókł prawie metr cienkiego, srebrzystego przewodu. Na jego końcu znajdowało się małe, kuliste urządzenie ukryte w rogu koca. - Świetnie - zagrzmiał - usiądź i zacznij mówić. Będę wiedział, kiedy skłamiesz. Bo wiem o tobie prawie wszystko. Potem ścisnął czarną, plastikową globulkę, aż trzasnęła. Odwrócił się do Andrei i po cichu, nagląco powiedział: - Nie mamy wiele czasu. Kiedy nagranie się urywa, zakładają, że nastąpiła awaria. Ale ktoś może się zorientować. - Kim jesteś? Mężczyzna popatrzył na nią, na jego twarzy malował się strach. - Więźniem, tak jak ty. - Nie rozumiem. - Powiedziałem im, że przemówię ci do rozumu. Że wiem, jak cię przesłuchiwać, że znam twoje słabości. Tylko dlatego pozwolili nam się spotkać. - Ale dlaczego... - Prawdopodobnie ze względu na to kim ja jestem i kim jesteś ty. Coś nas łączy. - Na jego twarzy malowała się udręka. - Widzisz, jestem przyjacielem Todda. Andrea szeroko otworzyła oczy. - Mój Boże. Ty jesteś Jared Rinehart.
Waszyngton
Will Garrison siedział zasępiony w swoim gabinecie. Na monitorze stojącym na biurku niedawno wyświetlił się sygnał alarmu, przyszła wiadomość, którą bezzwłocznie przekazywał Intranet Operacji Konsularnych. Szybko nastąpiło potwierdzenie. Nazwisko podane przez informatora w Nowym Jorku zostało wrzucone do bazy danych i sprawdzone. Niejaki „Henry Giles" był w akcji. Na pewno nie sądziłeś, że o nim też wiemy, Todd. Ale kiedy Garrison przyszedł z tą nowiną, Gareth Drucker tak się wahał, że można było się wściec. Jego oczy, za kwadratowymi szkłami bez oprawek, były zamglone, jakby niepewne. Stał przy żaluzjach, popołudniowe światło ostro rysowało jego smukłą sylwetkę i nie chciał spojrzeć Garrisonowi w oczy. - Will, wali się na nas kupa gówna - powiedział Drucker, oddychając przez nos - i nawet nie wiem, czyje to gówno. - Do diabła, nie możemy się opieprzać w takiej chwili - nie wytrzymał Garrison. - Musimy uderzyć i to już. - Ta cholerna Komisja Kirka - powiedział Drucker. - Już mi przypiekają jaja za tę klapę w Gmachu Harta. Jest czas energicznego działania i jest czas, kiedy trzeba się przyczaić. Mój instynkt polityczny mówi mi, że jeśli jeszcze jedna operacja się nie powiedzie, będą nas wypytywać przez następnych dwanaście miesięcy. - Nie masz zamiaru zarządzić kolejnej akcji?
- Muszę to przemyśleć. Oakeshott mówi, że ci od Kirka skłonni są chronić naszego łobuza. Tak dawano mu do zrozumienia, a Oakeshott ma niezłe stosunki z chłopakami z Kapitolu. Idź z nim pogadać. - Pieprzyć Oakeshotta - wybuchnął Garrison. - Kastor zawarł jakiś układ z Kirkiem? To dlatego, że coś na nich ma? Czy udaje kapusia? Dyrektor do spraw operacji ściągnął wargi. - Nie wiemy. Ale załóżmy, że przekonał tych przeklętych śledczych o swojej chęci do współpracy, a potem my wkraczamy i dajemy facetowi popalić. Jak to będzie wyglądało?
- Jak to będzie wyglądało? A jak będzie wyglądać, jeśli pozwolisz temu cholernemu, stukniętemu łobuzowi znowu rozpętać piekło? On jest zagrożeniem i wiesz o tym równie dobrze, jak ja. Czytałeś raport wewnętrzny z Larnaki. Ten drań zamordował ważnego biznesmena, faceta, który nieraz dostarczał nam poufnych informacji. Belknap wymknął się spod kontroli; zżerają go wściekłość i paranoja - stanowi zagrożenie dla każdego, z kim się spotka. Przecież zaledwie cztery cholerne dni temu zginęła Ruthie Robbins! - Śledczy twierdzą, że to nie Kastor ją zabił. Zdjął ją snajper, a on nie jest snajperem. Sprawa w Larnace jest bardziej skomplikowana, niż myśleliśmy. Tymczasem ludzie stawiają coraz więcej pytań w sprawie Polluksa. Może się w niej kryć parę niespodzianek. Nie wszystko jest tam takie jasne. Myślą nawet, że mogą to być ciemne sprawki. - Cholera. Ci ujadacze próbują odwrócić uwagę. Szukają nawozu spod konia na biegunach. Mam już dość tego przeklętego kultu Kastora. Młodzi gówniarze, którzy nie chcą widzieć tego, co mają przed nosem i zawsze szukająjakiegoś innego wytłumaczenia. Jak ten dzieciak Gomez. Powinno mu się dać wymówienie albo wysłać do jakiejś cholernej Mołdawii. - Masz na myśli młodszego analityka Gomeza? To prawda, ma wątpliwości. Ale nie on jeden. Zaufaj mi. Coś tu nie gra, rozumiesz? Coś jest nie tak. - Co do tego zgoda. Coś nie jest tak. I nie będzie, dopóki ja tego nie załatwię. Garrison zdążył ochłonąć, zanim doszedł korytarzem do gabinetu młodszego członka zarządu operacji. Zajrzał przez uchylone drzwi. Mocno zbudowany mężczyzna o brązowych włosach, grubo ciosanych rysach i obrzmiałej twarzy obrócił się do niego w fotelu. Nazywał się O'Brien i był protegowanym Garrisona. Na biurku miał fotografie rodzinne i nieregulaminowy notatnik elektroniczny. Nie był zbyt bystry, nie był schludny, ale Garrison wiedział, że daleko zajdzie. - O co chodzi, Will? - Jak tam dzieciaki, Danny? - Przerwał, żeby przypomnieć sobie ich imiona. - Beth, Lane? Dobrze im idzie? - Dobrze, Will. O co chodzi? - Chcę zamówić odrzutowiec. - To zamów. - Chcę, żebyś ty to zrobił. Chcę mieć specjalny dostęp. - Nie chcesz, żeby na dokumentach znalazł się twój podpis.
- Zgadłeś. O'Brien przełknął z trudem ślinę. - Będę miał kłopoty? - Za dużo się martwisz. - Jak mówią prawnicy, to jest uchylanie się od odpowiedzi. - Naprawdę nie mamy czasu na te gierki. Czas operacyjny już biegnie. - Chodzi o Kastora? O'Brien myślał powoli, ale nie był głupi. - Widzisz, Danny - powiedział spokojnie Garrison - już zlecaliśmy to zespołom. Tym razem rozegramy to inaczej. Jeden agent z górnej półki jak jedna, dobrze wycelowana strzała. - Kto? - zapytał O'Brien. - Kto jest pasażerem?
Policzki Garrisona rozciągnęły się w uśmiechu, - Ja. Nie chciał robić z siebie bohatera, uznał swoje działanie za konieczność. Po namyśle doszedł do wniosku, że w istocie, działając w pojedynkę, ma większe szansę na złapanie Belknapa. Uzdolniony agent mógł łatwo rozpoznać wieloosobowy zespół, spowalniany w akcji przez brak skoordynowania. Garrison przypomniał sobie, jak Belknap, będąc sam, zatrzymał kiedyś przestępcę, bo wiedział, że przybycie zespołu, jak to ujął, „spłoszyłoby zająca". To, że Drucker zwlekał, może mu się tylko przysłużyć. - Ty? - O'Brien szeroko otworzył oczy. - Mogę cię o coś zapytać, Will? W swoim czasie byłeś legendarnym agentem operacyjnym - wszyscy to wiedzą. Ale wyrosłeś, wszedłeś prawie na szczyt tej cholernej drabiny. Nie możesz wysłać kogoś, żeby zrobił to za ciebie? Po co się awansuje, jeśli nie po to, by siedzieć bezpiecznie w gabinecie? Garrison odchrząknął. - Wiesz, jak to mówią. Jeśli chcesz, żeby coś było zrobione dobrze, to musisz to zrobić sam. - Tacy jak ty już się chyba nie rodzą- powiedział O'Brien, kręcąc głową. - W sumie może to i lepiej. Więc, wybierasz się z... wyposażeniem?
Garrison skinął głową. - Na to też mam ci wypisać zamówienie? Czy sam się tym zajmiesz? - Danny, żołnierz zawsze sam pakuje swój plecak. - Mówisz, jakbyś wybierał się na wojnę. - Wybieram się po zwycięstwo, Danny. Byli blisko, tak blisko, wtedy w Waszyngtonie. Gdyby Garrison tam był, draniowi nie udałoby się wymknąć. Kastor był przebiegłym sukinsynem, ale nie zdołałby przechytrzyć Garrisona. Bo Garrison pracował w tym fachu od tak dawna, że poznał wszystkie cholerne sztuczki, uniki i wybiegi, jakie kiedykolwiek wymyślono. Kogoś takiego, jak Belknap nie łapie się i sprowadza z powrotem. To tylko przysporzyłoby kłopotów. W takich wypadkach jedynym sposobem uniknięcia kolejnych trudności była kulka w łeb. To oznaczało koniec. Ciągu dalszego nie będzie. Jak koniec, to koniec. Żadnego serialu. Dość ględzenia, wojna to wojna. - Dokąd? - Dominika. Pięćdziesiąt mil na południe od Gwadelupy. Zrób tak, żebym za godzinę był już w powietrzu. Pospiesz się, chłopcze. - Co jest na Dominice? - O'Brien już sięgał po telefon. - Nie wiem - Garrison mruknął, jakby do siebie. - Ale się domyślam.
Jared Rinehart usiadł tuż przy niej. - Tyle spraw chciałbym ci wyjaśnić. - Gdzie jesteśmy? -Mam zgadywać? Gdzieś w stanie Nowy Jork. Na jakimś wiejskim zadupiu. Ale też wystarczająco blisko Montrealu i Nowego Jorku. - Ciągle myślę, że to jakiś koszmar i zaraz się z niego obudzę. - W połowie masz rację - powiedział Rinehart. - To koszmar, zgadza się. Słuchaj, nie ma czasu. Musimy porozmawiać o Genesis. Todd był na tropie, prawda? Andrea skinęła głową. - Muszę wiedzieć dokładnie, co odkrył. Gdzie, jego zdaniem, należy szukać Genesis?
Przełknęła z trudem, próbowała się skupić. - Wiem tylko, że Todd miał spotkać się z senatorem Kirkiem. - Tak, to wiemy. Ale musiał mieć jakieś pomysły, podejrzenia, domysły. Andreo, proszę, to ważne. Musiał ci coś powiedzieć. - Rozważał przeróżne możliwości. Nawet zastanawiał się, czy to ty nie jesteś Genesis.
Rinehart wyglądał na zaskoczonego, nawet urażonego. - Albo Paul Bancroft, albo... ale chyba wiedział, że to nikt z tych, którzy przychodzili nam na myśl. Moim zdaniem uznał, że to ktoś zupełnie inny. - To się na nic nie zda. Musisz wysilić pamięć. On ci ufał, prawda? - Wzajemnie sobie ufaliśmy. - Więc musiało mu się coś wymknąć. - Uważasz, że coś wiedział, i chciał to zachować w tajemnicy? Tak nie było. - Andrea popatrzyła na niego twardo. Poczuła łaskotanie w żołądku. - Inaczej nie poszedłby na spotkanie z senatorem. „Tak, to wiemy". Ale kim są ci „my" i skąd to wiedzą? - Jared - powiedziała - wybacz, mam mętlik w głowie, ale jest coś, czego nie rozumiem. - Mogą po nas przyjść w każdej chwili - zganił ją. - Proszę, skoncentruj się. - Czy jesteśmy zakładnikami Genesis? - O czym ty mówisz? Wiedziała. - To tamci chcą wiedzieć o Genesis, prawda? A ty im pomagasz. - Oszalałaś! Tak, to wiemy. - A może próbujesz się dowiedzieć, kto depcze ci po piętach? Oszacowanie zagrożenia - czy nie tak to nazywacie?
Nagle wyprowadziła cios, ale Rinehart złapał jąza nadgarstek stalowym uściskiem i błyskawicznie zrzucił na podłogę. Upadła ciężko, wstawała powoli. Teraz stał naprzeciwko niej, patrzył na nią złowrogo. Udawany strach nagle zniknął. Zastąpiła go pogarda. - Jesteś piękną kobietą - powiedział wreszcie. - Przepraszam za niepochlebne oświetlenie. - To chyba moje najmniejsze zmartwienie. Uśmiech rysia. - Masz rację. - Przypominał jej postać z obrazu Pontomoro albo innego szesnastowiecznego florenckiego malarza. O nieco wydłużonej sylwetce, ale pełen skoncentrowanej siły. - No cóż, wszyscy mamy do odegrania swoje role. Twoja jest pierwszoplanowa. - Czuła się tak, jakby magnetyzmem spojrzenia wywlekał z niej duszę. - Proszę, spocznij. - Wskazał ręką pryczę. - I żeby ci nie przyszły do głowy głupie myśli, przez cały czas pamiętaj, że jestem zawodowcem. - W jego ręku, jak za sprawą prestidigitatorskiej sztuczki, pojawiła się metalowa igła. Gdybym chciał, mógłbym wbić ci to w kark, między drugi a trzeci kręg. W mgnieniu oka. To kwestia Fingerspitzgefuel, jak mawiają Niemcy. Niech cię nie zwiedzie fakt, że nie mam u pasa tony żelastwa. Nie potrzebuję. - Przez moment jego oczy były bliźniaczymi promieniami zła absolutnego. Potem zamrugał i znów przybrał pozór uprzejmości. - Muszę przyznać, że na chwilę naprawdę dałam się nabrać. - Warto było spróbować. Najwyraźniej Todd wziął cię na pomocnika. - Uśmiechnął się kocio, zimno, pokazując wszystkie zęby. - Zawsze miał słabość do mądrych kobiet. Ale jest jasne, że nie masz dla nas użytecznych wiadomości. Nie jest to wielka niespodzianka. - Czy Todd stanowi dla was takie zagrożenie? Ja też? - Ogólnie rzecz biorąc, nie boimy się zagrożeń. To myje stwarzamy, A potem wprowadzamy w życie. Obecnie intensywniej niż kiedykolwiek. Siatka Ansariego należy do największych na świecie, a teraz jest nasza. Nikos Stavros był wielką osobistością w dziedzinie transportu broni, a Stavros Maritime jest także pod naszą kontrolą. Podobnie jak kilkunastu innych hurtowników w handlu bronią i amunicją. Jestem świadom tego, że zna się na interesach. W świecie korporacji nazywa się to koncentracją.
- Koncentracja. Jak przy strategii nabywania wielu małych firm zajmujących się produkcją tej samej kategorii towarów, żeby stworzyć dominującego na rynku gracza. Owszem, wiem coś na temat koncentracji. Coventry Equity pomogła w kilku.
- Nikt nie wyobrażał sobie, że można to zrobić w dziedzinie gospodarki równoległej, na tak zwanym czarnym rynku. Chyba dowiedliśmy, że jednak można. A to znaczy, że staniemy się jeszcze potężniejsi. - Kto to jest „my"? - Myślę, że wiesz. - Theta. - Wymieniłaś nazwę zarodka kryształu. - Kolejny ponury uśmiech. - Zdajesz sobie sprawę, czym wkrótce się staniemy? - Rozumiem, że manipulujecie wyborami na całym świecie. - To zaledwie działalność uboczna. W tak niewielu krajach wybory mają jakieś znaczenie. Dla większości świata karabin ma przewagę nad urną wyborczą. To dlatego przejęliśmy siatki handlarzy. Teraz skutecznie kontrolujemy dostęp do przemocy rewolucyjnej. Każda siła, nie będąca państwem, która chce zakupić broń, zmuszona jest zwrócić się do nas. Możemy zapewnić stabilność reżimów, które w przeciwnym razie zostałyby obalone. Możemy destabilizować reżimy, które inaczej nie oddałyby władzy. A to, jak rozumiesz, znaczy, że przechodzimy do nowej fazy operacji. Działamy ponad poziomem państwa narodowego. Wkrótce stanie się jasne, co zbudowaliśmy - w rezultacie powstanie nasza własna liga narodów. Andrea patrzyła w jasne, stanowcze oczy. - Po co? Jaki macie cel? - Nie udawaj naiwnej, Andreo. Myślę, że doskonale rozumiesz. - Rozumiem, że to wy jesteście Genesis. Tyle pojęłam. To dlatego chcieliście wiedzieć, czy Todd jest w stanie was wyśledzić. Jared Rinehart szeroko otworzył zielone oczy. - Naprawdę sądzisz, że to ja jestem Genesis? Słabo, słabo, Andreo. - Mówił głośniej, jego spokój znikł. - Genesis jest siłą czysto negatywną. Genesis to czynnik destrukcyjny. Przez chwilę miała zamęt w głowie, próbując pojąć w pełni to, co powiedział. Genesis, wasz wróg. Po chwili odezwała się łagodnym, niemal intymnym tonem. - Ty się go boisz. - Boję się powabu, jaki dla wielu mają chaos i zniszczenie. Który racjonalnie myślący człowiek się tego nie boi? Genesis ma żołnierzy wszędzie, nieustannie rekrutuje najemników i sprzymierzeńców...
- Boisz się. - Zapewniam cię, że Genesis to tchórz. Dlatego nikomu nie pozwala się zobaczyć. - To jak prowadzi rekrutację? Jak działa? - W wieku informacji to dziecinnie proste. Genesis przeczesuje tak zwane bezpieczne czaty w Internecie, rozpoznaje kondotierów, którzy korespondują ze sobą za pośrednictwem internetowego systemu czatów. Jest w stanie przesyłać pieniądze zdalnie, a także wynajmować innych informatorów, żeby elektronicznie wyławiali żołnierzy fortuny. A ponieważ nikt nie wie, kto pracuje dla Genesis, a kto nie, rodzi się ogólna paranoja. Całkiem chytrze pomyślane. - W głosie Rineharta zabrzmiały jednocześnie uraza i podziw. - Genesis to pająk w środku pajęczyny. Od czasu do czasu od jednej z nici odbije się promień słońca i wtedy ją widać. Własną twarz Genesis ukrywa. Ale nie ma pozytywnego programu dla świata. On albo ona czy ono ma tylko jeden cel, zniszczyć nas. - Bo chce was zastąpić?
- Być może. Wkrótce dowiemy się więcej. Bo pracują nad tym najlepsi. - Pozwolił sobie na uśmieszek. - Kiedy będzie po wszystkim, o Genesis będzie się pamiętać jedynie jako o wyboju na drodze. - Więc czego naprawdę chcecie? - Jakbyś nie wiedziała. Twój kuzyn powiedział, że jesteś pojętną uczennicą. Wyobrażał sobie nawet, że mogłabyś odgrywać ważną rolę w organizacji. - Paul Bancroft. - Ależ oczywiście. To właśnie on wymyślił Grupę Theta. Andrea miała wrażenie, jakby żołądek się jej przewracał. - A teraz chcecie dać jej własną armię. Wiesz, jak potwornie to brzmi? - Potwornie? Zdumiewa mnie, że tak mało się nauczyłaś od swego krewniaka. Wszystko, co czynimy, jest starannie wyliczone, tak by służyło dobru ludzkości. W tym zgniłym świecie Grupa Theta to siła kierująca się prawdziwym idealizmem. Zadrżała, kiedy przypomniała sobie werset z Maniliusza cytowany przez Paula Bancrofta: „Wyjść poza ograniczenia rozumu i stać się panem wszechświata". - Czegoś naprawdę nie rozumiem - powiedziała. - Po co w ogóle ta rozmowa? Co ty tutaj jeszcze robisz?
- Nazwij mnie sentymentalnym głupcem. Ale chciałem cię poznać, zanim... - Odwrócił wzrok. - To oczywiste, że Todd Belknap cię uwielbia. Chciałem się dowiedzieć, jaka jesteś. Porozmawiać z tobą szczerze i swobodnie, żebyś wiedziała, że ze mną też można szczerze i swobodnie rozmawiać. - Przerwał. - Nie uwierzysz mi, ale Todd jest kimś, na kim naprawdę mi zależy, na swój sposób. Kocham go jak brata. - Masz rację - powiedziała Andrea. - Nie wierzę ci. - Jak brata. Co, przyznaję, w moim przypadku jest nieco dziwnym wyrazem uznania, zważywszy, że własnego brata zabiłem. Bliźniaka. Jeszcze dziwniejsze jest to, że nawet nie pamiętam, dlaczego. Oczywiście, byłem wtedy prawie dzieckiem. Ale odbiegam od tematu. - Jesteś chory - drżącym głosem powiedziała Andrea. - Cieszę się doskonałym zdrowiem. Ale wiem, co chcesz powiedzieć. Ja... różnię się od większości ludzi. - Gdyby Todd wiedział, kim jesteś naprawdę... - Znał pewną wersję mnie. Ludzie są skomplikowani, Andreo. Bardzo, bardzo ciężko pracowałem nad podtrzymywaniem i pielęgnowaniem przyjaźni z Belknapem i jeśli trzeba było usunąć jakieś przeszkody, to je usuwałem. Trzeba było usunąć przeszkody. - Odgradzałeś go od ludzi - powiedziała cicho Andrea. - Skazywałeś na samotność. A kiedy ktoś za bardzo się zbliżył, kiedy on nawiązywał z kimś prawdziwe więzi, ty... je niszczyłeś. Kiedy był nieszczęśliwy, byłeś przy nim, żeby go pocieszyć, prawda? - Zaczęła mówić głośniej, z większym ogniem. - Myślał, że jesteś jego jedynym prawdziwym przyjacielem. A ty przez cały czas manipulowałeś nim, mordowałeś tych, których kochał, nie pozwalałeś mu znaleźć oparcia. Kiedy go ratowałeś... to wszystko było zaaranżowane, zgadza się? Ten człowiek zrobiłby dla ciebie wszystko. A ty go zdradziłeś. - Mimo to naprawdę mi na nim zależało, Andreo - padła cicha odpowiedź. - Niewątpliwie go podziwiałem. Miał - ma - niezwykłe zdolności. Nie ma człowieka, którego nie byłby w stanie wyśledzić, jeśli tylko zechce. - I to właśnie dlatego tak się go uczepiłeś, co? Opowiedział mi o tym, co zdarzyło się wiele lat temu w Berlinie Wschodnim. Upiekłeś wtedy dwie pieczenie przy jednym ogniu? - Rzeczywiście jesteś bystra. Tak się złożyło, że niedługo przedtem zwerbowałem tam Lugnera. Wiedziałem, że będzie dla nas przydatny i miałem rację. Jednocześnie okazało się, że ten młody pan Belknap jest lepszy w znajdowaniu ludzi niż Lugner w zacieraniu śladów.
Jedyną szansą Lugnera było przekonanie Ogara, że polowanie zakończyło się sukcesem.
Potrzebny mu był niepodważalny raport o jego śmierci i nasz kunszt reżyserski mu to zapewnił. - Ale ty zyskałeś coś jeszcze lepszego. Lojalność i oddanie Ogara. Jego siłę charakteru, którą zmieniłeś w słabość. Skinął głową i lekko się uśmiechnął. - Jestem człowiekiem rozsądnym. Taki rzadki talent, jak Todd, chciałoby się mieć po swojej stronie. - Więc postarałeś się o to, kiedy był jeszcze młodszym oficerem. Rozpoznałeś na pierwszy rzut oka, że posiada umiejętności, których mu zazdrościsz. Które chcesz wykorzystać. - Moja droga, czytasz we mnie jak w otwartej księdze. - Tak, jak w Apokalipsie. - Odraza przepełniała ją jak wrząca ciecz. - Jak ty w ogóle możesz ze sobą wytrzymać? - Nie osądzaj mnie, Andreo. - Rinehart zamilkł na dłużej. - To dziwne... Prowadzę z tobą rozmowę, którą zawsze chciałem przeprowadzić z Belknapem. Nie sądzę, żeby potrafił zrozumieć mnie lepiej niż ty. Ale postaraj się, Andreo. Spróbuj. Nie każda inność to upośledzenie. Wiele lat temu skorzystałem z usług psychoterapeuty. Bardzo szanowanego. Nasza sesja trwała całe popołudnie. - Nie wyglądasz na ten typ człowieka. - Byłem wtedy młody. Jeszcze, jak to mówią, poszukiwałem siebie. A więc, znalazłem się w przytulnym gabinecie przy West End Avenue, na Manhattanie i zacząłem wywlekać z siebie duszę. Mówiłem absolutnie o wszystkim. Był pewien aspekt mojej natury, który sprawiał mi problem... albo, ściślej rzecz biorąc, nie sprawiał mi problemu i to mnie niepokoiło, bo wiedziałem, że powinien. Chyba powinienem ująć to tak, Andreo: urodziłem się bez moralnej busoli. Nawet jako dziecko byłem tego świadom. Oczywiście, nie od samego początku. Odkryłem ten brak tak, jak się odkrywa, że jest się daltonistą. Stwierdzasz, że inni widzą różnicę tam, gdzie ty jej nie widzisz. - Jesteś potworem. Nie zareagował. - Pamiętam, jak nasza suka, labrador, miała szczenięta. Pożyczyłem jedno z nich, żeby porobić na nim doświadczenia. Byłem zafascynowany, kiedy zobaczyłem wnętrze jego brzucha. Rozprułem je nożem.
I pamiętam, jak przyprowadziłem brata, żeby mu pokazać małe wnętrzności, które wyglądały jak glisty, wątrobę jak u kurczaka. Nie czułem żadnej sadystycznej przyjemności - to była beznamiętna ciekawość. Ale kiedy brat zobaczył, co zrobiłem, popatrzył na mnie tak, jakbym był straszliwie wynaturzonym potworem. Ze strachem i obrzydzeniem. Ja tego po prostu nie rozumiałem. - Rinehart mówił jak nawiedzony. - Zacząłem rozumieć, kiedy podrosłem. Ale sam nigdy tego nie poczułem. Inni mieli intuicję moralną, która działała podświadomie. Ja tego nie miałem. Musiałem uczyć się zasad tak, jak uczy się zasad etykiety i ukrywać przypadki, kiedy te zasady łamałem. Tak, jak to było ze śmiercią mojego brata, niby w wyniku wypadku, którego sprawca zbiegł. Pewnie dlatego, że tak dobrze skrywałem ten aspekt mojej osobowości, znalazłem się w tajnych służbach: skrytość, podstępy stały się moją drugą naturą. Andrei zrobiło się niedobrze. - I o tym wszystkim opowiedziałeś terapeucie? Richard skinął głową. - Był dość przenikliwy. Na koniec powiedział: „Hm, chyba czas nam się skończył". Wtedy, na wszelki wypadek, udusiłem go swoim krawatem, kiedy siedział za biurkiem. Sam zadaję sobie pytanie, czy miałem zamiar go zabić, kiedy rozpoczynaliśmy sesję? Myślę, że tak, bo starałem się nie zostawiać odcisków palców w jego gabinecie. Umawiając się na wizytę, podałem fałszywe nazwisko i tak dalej. Podświadomie wiedziałem, jak się to skończy, więc byłem wobec niego całkowicie szczery.
- Tak, jak wobec mnie. - Andrea wy dyszała te słowa. - Myślę, że się rozumiemy. - Rinehart mówił uprzejmym tonem. - A jednak twierdzisz, że działasz w dobrej sprawie. Że Grupa Theta to siła dobra. Naprawdę uważasz, że ktoś weźmie na poważnie osąd socjopaty? - Czy to taki paradoks? - Rinehart opierał się o ścianę naprzeciwko jej pryczy. Był skupiony, lecz jakby nieobecny myślami. - Rozumiesz teraz, jak doktor Bancroft zmienił moje życie. Bo intelektualnie bardzo chciałem poświęcić życie dobru. Chciałem postępować właściwie. Ale tak trudno było mi ocenić, co jest właściwe, a zwyczajni ludzie powodują się tak skomplikowanymi względami, że czasem nie potrafiłem zrozumieć ich sądów. Rozpaczliwie potrzebowałem jakiegoś przewodnika moralnego. I wtedy natknąłem się na prace doktora Paula Bancrofta. Andrea nie spuszczała z niego wzroku. - Oto człowiek działający według genialnie prostego algorytmu: prosta, jasna miara, obiektywne kryteria - ciągnął Rinehart. - Dowodził, że moralność nie jest jakąś subiektywną umiejętnością postrzegania. Że jest to prosta maksymalizacja użyteczności. I że ludzka intuicja łatwo zwodzi na manowce. - Mówił z rosnącym ożywieniem, wzrok miał skupiony. -
Nie potrafię wyrazić, jak bardzo mnie to urzekło, a zwłaszcza, kiedy poznałem autora. Nigdy nie zapomnę, co mi kiedyś powiedział: „Porównaj siebie z człowiekiem, który powstrzymuje się od obdzierania żywcem ze skóry przypadkowych nieznajomych, bo sama myśl o tym jest dla niego odstręczająca. To zaledwie moralność odrazy. Jeśli ty się tego wystrzegasz, to dlatego że bierzesz pod uwagę aksjomaty i zasady. Z punktu widzenia etyki, który z was ma większą zasługę?" Bardzo mi pomogło, że to powiedział. Ale największym darem był rygorystyczny system moralny, który wykładał. Rachunek szczęśliwości. - Co ty powiesz. - Tramwaj, którego nie można zatrzymać. Znasz to? Zmieniasz zwrotnicę, kierując go na inne tory, i zabije jednego człowieka zamiast pięciu. - Pamiętam - odparła cierpko Andrea. - I byłoby to właściwe postępowanie. To oczywiste. Ale doktor Bancroft mówił, żeby wyobrazić sobie, że jest się transplantologiem. Odbierając życie jednemu nieznajomemu, można wykorzystać jego organy, żeby uratować życie pięciu pacjentów. Z logicznego punktu widzenia, jaka jest różnica między tymi dwoma przypadkami? Nie ma żadnej. Żadnej, Andreo. - W każdym razie ty jej nie widzisz. - Logika jest przejrzysta jak kryształ. I kiedy już weźmie się ją sobie do serca, zmienia wszystko. Rozwiewają się dawne przesądy. Doktor Bancroft był największym, najszlachetniejszym uczonym, jakiego zdarzyło mi się spotkać. Jego filozofia sprawiła, że naprawdę mogłem poświęcić życie większemu dobru. Dała mi algorytm, który zastępował to, czego mi brakowało - i był lepszy niż to, co zastępował, stał się czymś w rodzaju bionicznego oka. Wskazywał, że wyborów etycznych należy dokonywać, kierując się intelektem, nie emocjami. Mówił mi, że nie zawsze łatwo robić to, co słuszne - nikomu. Trzeba ciężko pracować. A Todd powinien był ci powiedzieć, że jestem maniakiem pracy. - Paul mówił mi... - Andrea przerwała. - Mówił mi, że każde życie się liczy. A moje? Co z moim, do cholery? - Och, Andreo. To jasne, że skoro tyle wiesz o naszych operacjach, będziemy musieli podjąć odpowiednie działania. Ale twoje życie będzie ważne na tak wiele sposobów, podobnie jak twoja śmierć. - Brzmiało to niemal czule. - Moja śmierć - powtórzyła głucho. - Każdy na tej zielonej Ziemi siedzi w celi śmierci - powiedział Rinehart. - Dobrze o tym wiesz. Ludzie mówią o zabijaniu, jakby to była jakaś mistyczna potworność, a nie po prostu zmiana harmonogramu.
- Harmonogramu. - Skoro już o tym mowa, masz krew grupy 0, zgadza się? Skinęła tępo głową. - Doskonale - powiedział Rinehart. - Uniwersalny dawca. Cierpisz na zapalenie wątroby, HIV, syfilis, malarię, mięsaki czy inne przenoszone przez krew choroby? - Wpił w nią bazyliszkowate oczy. - Nie - wyszeptała. - Mam nadzieję, że odżywiałaś się właściwie. To ważne, utrzymywać organy w dobrym stanie, dbać o poziom żelaza i tak dalej. Myślę, że wiesz, dlaczego nie nafaszerowano cię narkotykami - nie chcemy, żeby twoje organy nasycone były środkami działającymi na centralny układ nerwowy. To nie służy biorcom. Szukam młodej kobiety w doskonałym stanie. Posiadasz zasoby, które mogą uratować życie kilkunastu osobom. Poza krwią potrzebuję wątroby, serca, dwóch nerek, dwóch rogówek, trzustki, dwóch płuc w doskonałym stanie i bez wątpienia całego szeregu żył na przeszczepy. Jak to dobrze, że nie palisz. Andrea powstrzymywała się, by nie zgiąć się wpół i zwymiotować. - Uważaj na siebie-powiedział Rinehart, odwracając się, żeby wyjść. - To ty uważaj, zboczony łajdaku - wychrypiała Andrea. Tylko wściekłość pozwalała jej jakoś się trzymać. - Czy nie mówiłeś, że Todd Belknap potrafi znaleźć każdego, jeśli tylko zechce? - No właśnie. - Rinehart uśmiechnął się, bębniąc palcami o stalowe drzwi. - Na to liczę.
Rozdział 27
Republika Dominiki, pomarszczony owal ziemi leżący między Martyniką a Gwadelupą, który był kiedyś brytyjską kolonią. Ucierpiała na tym lokalna kuchnia. Rekompensowały ją jednak inne zalety. Ten stosunkowo nowy raj podatkowy - wyspa przyłączyła się do Międzynarodowej Umowy o Spółkach Nr 10 dopiero w 1996 roku - szybko zasłynął skutecznością i dyskrecją. Suwerennego narodu nie dotyczyły przepisy amerykańskie ani europejskie, Umowa zaś uznawała za przestępstwo ujawnianie danych osobowych, w tym danych dotyczących przestępczej przeszłości. Nie było kontroli kursu wymiany walut przy przenoszeniu funduszy, nie było statutowego nadzoru nad przedsiębiorstwami działającymi na terenie republiki. Wyspa, długa na czterdzieści pięć kilometrów, szeroka na dwadzieścia, szczyciła się gęstymi lasami, dolinami i wodospadami położonymi wzdłuż poszarpanej linii brzegowej. Chociaż miała tylko siedemdziesiąt
tysięcy mieszkańców, z których wielu osiadło w mieście stołecznym, Roseau, sieć elektryczna i drogi były na niezwykle wysokim poziomie. Ekolodzy regularnie narzekali na rozmaite anteny usytuowane na szczytach gór, w głównych rezerwatach leśnych. Gdzie indziej znów świetlne boje irytowały nurków. Dla nich takie oznaki nowoczesności zakłócały świętą iluzję rajskiego odosobnienia. Belknap nie żywił takich iluzji. Nie był też w nastroju, żeby podziwiać tropikalną bujność przyrody. Natychmiast po przybyciu razem z Waltem Sachsem poszedł do przypominającej szałas budowli oddalonej o jakieś trzysta metrów od głównego lotniska, MeWille Hall. Jaskrawożółty szyld głosił, że tu można wynająć samochód. - Nazywam się Henry Giles - powiedział Belknap. - Zarezerwowałem wóz z napędem na cztery koła. - Wyjął już naddatki dentystyczne, ale usta nadal go bolały. - Terenówka się zepsuła, szefie - powiedział melodyjnie człowiek siedzący za kontuarem. Jeszcze w styczniu, podczas karnawału. Od tamtego czasu nie jeździ. - Często zdarza się wam rezerwować ludziom samochody, które nie jeżdżą? - odezwał się Sachs. Długa podróż nie wprawiła go w dobry humor. - Musiała zajść pomyłka. Czasem telefon odbiera moja żona, wiecie jak to jest. A od huraganu w 1976 roku nie jest z nią najlepiej.
Belknap przyjrzał się dokładniej i stwierdził, że jego rozmówca musi być znacznie starszy, niż mu się wydawało na pierwszy rzut oka. Głowę miał gładko ogoloną, aż błyszczała w tropikalnym upale, skórę czarną jak smoła, jakby kleistą. - To co możesz mi zaoferować, przyjacielu? - Mam mazdę. Napęd na dwa koła. Chociaż tyle, ale też nie zawsze. - A czym sam jeździsz? - Ja, szefie? A, tym starym jeepem, który tam stoi. - Ile za wynajęcie? Mężczyzna gwizdnął z dezaprobatą, wciągając powietrze przez szczerbę w zębach, lecz widać było, że się zastanawia. - Ale to mój wózek.
- Ile, żeby był mój? Właściciel wypożyczalni kazał mu się rozstać z dwustoma amerykańskimi dolarami, zanim przekazał mu kluczyki. - To dokąd się wybierasz, szefie? - zapytał, wkładając gotówkę do kieszeni. - Co chcesz zobaczyć na tej rajskiej wyspie? Belknap wzruszył ramionami. - Zawsze chciałem zobaczyć Wrzące Jezioro. Wrzące Jezioro - geotermiczna osobliwość, wynik zalania fumaroli -było jedną z lepiej znanych atrakcji wyspy. - To masz pan szczęście. Nie zawsze się gotuje. Przez większą część zeszłego roku tylko parowało, szefie. Ale w tym roku jest strasznie gorące. Lepiej pan uważaj, nie podchodź za blisko. - Będę o tym pamiętał. Kiedy już ruszyli na południe, do Roseau, nastrój Walta jeszcze się pogorszył. - Zabiją mnie przez ciebie i te zabawy w żołnierzyków - zajęczał. - Ty przynajmniej umiesz się bronić. Belknap popatrzył na niego, ale nie odpowiedział. Gałęzie obwieszone owocami - limonami, bananami, guawą - ocierały się o pozbawionego zawieszenia jeepa, w którym czuło się wszystkie wyboje na drodze. Tak zielonego krajobrazu Belknap jeszcze nie widział. - Wiesz co? - powiedział Walt z cierpką miną. - Zaczynam sądzić, że twój ROM ładowania początkowego ma złą sumę kontrolną. - Coś mi się zdaje, że tam, skąd pochodzisz, to zaczepka - stwierdził ponuro Belknap. - Dokąd właściwie jedziemy? - Do Opustoszałej Doliny - odparł Belknap. - Żartujesz - powiedział Walt. - Popatrz na mapę. - Nie żartujesz - mruknął Sachs i westchnął. Po dziesięciogodzinnej podróży - w San Juan przesiedli się na mały samolot śmigłowy - obaj czuli się brudni i znużeni.
- Privex jest w Roseau - powiedział półgębkiem Walt. - Błąd. To tylko skrytka pocztowa. Samo urządzenie znajduje się tuż nad wsią Morne Prosper. - Skąd ty to w ogóle wiesz? - Walt, przyjacielu. To moja praca. Jestem poszukiwaczem. Privex stoi na zawietrznym stoku tej góry, ponieważ nie polega jedynie na szczodrych przesyłach z wyspiarskiej sieci światłowodowej. Ma też zestaw anten satelitarnych zasysających z nieba transmisje internetowe. - Ale jak się tam... - Potrzebne są dostawy. Te rutery i serwery, wihajstry i przełączniki - kawałki całej tej architektury informatycznej - muszą być wymieniane według harmonogramu. Nie są wieczne.
- Pojmuję. Więc kiedy EMC dostarcza części do Connectriksa, ktoś musi je przewieźć do samej instalacji. Kolesie od telekomunikacji nazywają to problemem ostatniej mili. - Właściwie to Cisco. Korzystają z czegoś, co nazywa się Catalyst 6500 Series Supervisor Engine. - Ale skąd... - Wiem, że takie coś zamówili? Nie wiem. Więc zamówiłem za nich. Obdzwoniłem największe spółki produkujące wyposażenie informatyczne, powiedziałem, że dzwonię z Dominiki, podałem im adres skrytki pocztowej i spróbowałem złożyć zamówienie na serwery i tym podobne za pół miliona dolarów. Udało się z Cisco. Krótko mówiąc, dowiedziałem się, że wynajęli spółkę dysponującą śmigłowcami, żeby dostarczyła sprzęt na Dominikę. Więc zadzwoniłem do tej spółki. - I stąd znasz lokalizację. - Mówiąc w skrócie - powtórzył Belknap. - Niewiarygodne. - Jak mówiłem, to moja praca. - Więc gdzie to jest? - Sterczy wysoko nad Roseau Valley. - I po to jeep - powiedział Walt. - Żeby pojechać w góry. - Pójdziemy pieszo. Tak jest bezpieczniej. Jeep w wiosce przyciągnąłby uwagę. Byłoby trudniej dotrzeć do celu niezauważonym.
- Domyślam się, że helikopter nie wchodzi w rachubę. Perpedes. Tej wycieczki nigdzie nie reklamują. - Statek też odpada - warknął Belknap. - Bardzo mi przykro. Potem będziesz mógł napisać podanie o refundację. - Och, cholera. Słuchaj, poprawiłby mi się nastrój, gdybym coś zjadł i wziął prysznic. - Nie ma mowy - uciął Belknap. - Nie mamy czasu na postój. - Żartujesz - powiedział Walt, przeczesując ręką swoje brązowo-siwe włosy. Kiedy posłał Belknapowi spojrzenie, jego oczy były jeszcze bardziej zaczerwienione niż zwykle. - Nie... ty nie żartujesz. Dwadzieścia minut później Belknap ukrył jeepa w zagajniku drzew, których gęste, wiecznie zielone liście skutecznie zamaskowały pojazd. - Stąd idziemy na piechotę. - Wysiedli na gąbczastą ziemię, a gorąca wilgoć ogarnęła ich jak woda w wannie. Belknap znów spojrzał na zegarek. Czasu było rzeczywiście coraz mniej: życie Andrei wisiało na włosku. Genesis mógł ją zabić w każdej chwili. Jeśli już jej nie zabito. Belknap poczuł ściskanie w żołądku; nie mógł sobie pozwolić na takie myśli. Musi się zebrać do kupy. Dlaczego Genesis ją porwał? Może coś wiedziała, znała jakiś szczegół i nawet nie sądziła, że może być ważny - ale on wiedział, jak jest istotny. A może - trochę bardziej optymistyczna myśl - był to dowód desperacji ze strony niewidzialnego przeciwnika Belknapa. Ale gdzie teraz jest Andrea? Jakie zamiary żywi wobec niej Genesis? Nie chciał myśleć o makabrycznych scenariuszach, z których Genesis był znany. Musi się skupić na chwili bieżącej. Najbliższych kilka godzin i tak będzie trudne. Stawiać stopy przed siebie, najpierw jedną, potem drugą. Miejscami ziemia była bagnista, w innych śliska i kleista, a im dalej szli, tym bardziej robiło się stromo. Z wulkanicznych szczelin dobiegał ich zapach siarki. Nad ścieżką zwisały pnącza jak liny. Nad głowami wznosiły się drzewa gumowe, ich splecione gałęzie tworzyły baldachim, który prawie nie przypuszczał światła słonecznego. Szli z opuszczonymi głowami.
W pewnym momencie Walt wrzasnął. Belknap odwrócił się błyskawicznie i zobaczył ogromną ropuchę siedzącą na pniaku obrośniętym fluorescencyjnym zielonym mchem.
- Nazywają to górskim kurczakiem - wyjaśnił Belknap. - To delikates. - Jeśli kiedykolwiek zobaczę to w zestawie Popeye's, złożę pozew. - Przeszli zaledwie jedną trzecią drogi pod górę, a Walt już miał problemy ze złapaniem oddechu. - Nadal nie rozumiem, dlaczego tędy nie pojechaliśmy - gderał. - Chcesz, żeby nasze przybycie ogłosił trębacz? Mówiłem ci, chodzi o to, żeby dostać się tam niezauważonym. Gdybyśmy podjechali jeepem, kilkanaście elektronicznych urządzeń śledziłoby naszą trasę. Dziesięć minut później Sachs poprosił o odpoczynek. Belknap zgodził się na trzyminutową przerwę, ale miał po temu własny powód. Przez ostatnich kilkaset metrów dręczyło go uczucie, że ktoś za nimi idzie. Najprawdopodobniej były to po prostu odgłosy leśnych zwierząt, którym zakłóciła spokój ich obecność. Jeśli jednak były to ludzkie kroki, to lepiej je usłyszy, jeśli przez kilka minut obaj będą zachowywać się cicho. Nie usłyszał niczego - ale to go nie uspokoiło. Jeśli ten, kto za nimi szedł, miał doświadczenie, to starał się dopasować swoje kroki do ich kroków, a kiedy stawali, też przystawał. Nie, cholera, tylko mi się wydaje. - Uważaj na węże - powiedział do Sachsa, gdy znów podjęli marsz. - Widzę tylko jaszczurki i muszki - mruknął Sachs, dysząc. - A jaszczurek jest za mało, żeby uporały się z muszkami. - Korzystny układ i dla jaszczurek, i dla muszek, jak się nad tym zastanowić. - Więc to tylko ludzie mają pecha - wysapał informatyk. A po jakimś czasie dodał: Myślałem sporo o tym, co powiedziałeś mi o Genesis. - Miałem taką nadzieję. - Nie, chodzi mi o to, że nikt go nie widział i że on, ona czy ono komunikuje się tylko elektronicznie. To tak, jakbyśmy mieli do czynienia z awatarem. - Z awatarem? To coś z Indii, zgadza się? - Hm, pierwotnie tak. Kriszna jest awatarem, wcieleniem Wisznu, wyższym duchem, który przybiera postać cielesną, żeby nauczać dusze na niższym poziomie rozwoju. Ale obecnie ludzie, którzy grają w gry komputerowe nazywają w ten sposób swoje sieciowe alter ego. - Swoje co? - Są gry wieloosobowe, niektóre bardzo zawiłe. Ludzie z całego świata mogą się zalogować do systemu i uczestniczyć w grze z kimś albo przeciwko komuś. To jakby ich wirtualne ja.
- Jak pseudonim? - Hm, to tylko początek. Bo postacie mogą być bardzo realistyczne, bardzo skomplikowane, z całą historią i reputacją wpływającą na strategię, którą inni gracze będą się wobec nich posługiwać. Zdziwiłbyś się, jak wyrafinowane potrafią być teraz gry komputerowe online. - Będę o tym pamiętał, kiedy mnie dotknie paraliż. Bo na razie, jak dla mnie realny świat jest wystarczająco niebezpieczny. - Rzeczywistość jest przeceniana - rzucił Sachs, z trudem łapiąc oddech. - Możliwe. Ale możesz się na niej sparzyć, jeśli nie będziesz uważał. - Chcesz powiedzieć, że po drodze jest Wrzące Jezioro? - Niezbyt daleko stąd - powiedział Belknap. -Ale to nie żart. Ludzie się tam mocno poparzyli, niektórzy nawet zginęli. Temperatura potrafi tam mocno podskoczyć. To nie jakaś cholerna gorąca kąpiel. - A ja już się cieszyłem na ochłodę - odparł kwaśno Sachs. Minęła północ, kiedy usłyszeli poruszane wiatrem dzwonki i zdali sobie sprawę, że dotarli do wsi. W oddali zobaczyli biały wodospad, wąską, wysoką, prawie stumetrową strugę wody. Wietrzyk trochę ich ochłodził. Usiedli na płaskim, przypominającym stół wzniesieniu. W świetle księżyca połyskiwało skupisko tałerzowatych anten, jak bukiet roślin z innej planety.
- A więc zbudowali satelitarną kontrsieć - powiedział Sachs z podziwem. - Wirtualna prywatna sieć komputerowa. To najnowocześniejszy sprzęt od czasu Hughes Network Systems. Sam budynek był przysadzistą konstrukcją z żużlobetonu, pomalowaną na kolor zgniłozielony, co sprawiało, że wtapiał się w las, gdy patrzyło się z oddali. Z bliska jednak przypominał stację benzynową umieszczoną na zboczu góry. Wybrukowany parking obramowany był niedawno zasadzonymi krzakami, które blado wypadały na tle bujnej roślinności. Linie telefoniczne i przewody wysokiego napięcia wiły się po stoku i łączyły w przybudówce, w której zapewne mieścił się transformator. Pod nią w ziemi na pewno znajdował się awaryjny dieslowski generator. - Wiesz, jakie tam są zabezpieczenia? - Sachs nie zdołał wstrzymać drżenia w głosie. - Udało mi się zasięgnąć języka - powiedział Belknap. - Ogrodzenie pod napięciem? - Nie w takiej dżungli. Za dużo dzikich zwierząt. Tu jest wszystko, od oposów i iguan po zdziczałe
psy - to nie byłaby bariera bezpieczeństwa, tylko jakiś cholerny grill. Z tego samego powodu na nic są alarmy wokół obiektu. Włączałyby się trzy razy na godzinę. - No to co tam jest, strzelec w środku? - Nie. Ci faceci wierzą w technologię. Muszą mieć jakiś nowoczesny wykrywacz ruchu, coś w tym stylu - nie byłoby to potrzebne, gdyby postawili stróża nocnego. Problem w tym, że stróż nocny może się upić, zasnąć albo wziąć łapówkę - takich problemów nie ma, kiedy postawi się na technologię. To jest tok ich rozumowania. - Mój także - stwierdził Sachs. - Zainstalowałbym heurystykę wykryj-wymaż. Jak sobie z tym damy radę? - Musi tam być gorąco, a mają mnóstwo wrażliwego oprzyrządowania. To znaczy, że musi być też potężny system chłodzący. - Belknap wskazał jakąś aluminiową rurę na dachu i szeroki wlot z pionową kratą. - Budynek nie ma okien. Przyjrzyj się. Tuż za tylnymi drzwiami stoją kondensator i wentylator, więc pompują do środka chłodne powietrze. - Pokazał ręką. A tam jest drugi koniec systemu wentylacyjnego - tędy wydostaje się ciepłe powietrze. Przewody są szerokie, żeby zminimalizować opór. Wejdziemy więc na dach, odkręcimy kratę i wciśniemy się do środka. - I wtedy włączy się alarm. - Pojąłeś. - Jeśli stosują standardowe zabezpieczenia - ostrzegł Sachs - przestawi to maszynerię na tryb automatycznego wymazywania w ciągu piętnastu sekund. Wszystkie pliki zostaną totalnie wymazane. Privex wolałby zaryzykować utratę danych niż przeciek. - A to znaczy, że będziemy musieli pracować szybko. Odłączyć mózg, zanim zdoła aktywować procedurę wymazywania. To kluczowe. Faceci od konserwacji mieszkają w mieście. Dotarcie tutaj zajmie im pół godziny. Przechytrzyć musimy maszyny. - Co teraz? Bo nie zamierzam zgrywać bohatera, jasne? - Musisz tylko poczekać, aż otworzę tylne drzwi, i wtedy wpadasz do środka. - Jak masz zamiar to zrobić? - Patrz i ucz się - mruknął Belknap. Wyjął z plecaka drabinkę sznurową i kawałek metalowej tuby długości około sześćdziesięciu centymetrów. Rozciągnął tubę - wydłużyła się kilkakrotnie - i przekręcił; na końcu pojawiły się dwa haki. Przyglądał się linii dachu, aż znalazł miejsce, skąd wysuwała się biała rura biegnąca wzdłuż szczytu. Cisnął w jej stronę tubę z hakami. Chwyciła z metalicznym dźwiękiem; nylonowa drabina
zwisała z niej teraz jak długi, czarny szal. Pociągnął, by sprawdzić, czy dobrze trzyma, i błyskawicznie się wspiął. Gdy znalazł się na dachu, uklęknął przed kratą wentylacyjną i szerokim śrubokrętem z zestawu narzędzi odkręcił płaskie śruby w czterech rogach. Położył kratę delikatnie na dachu.
Z szerokiego, aluminiowego przewodu dolatywał stęchły zapach. Przepływ powietrza był na tyle silny, żeby dawać lekki powiew. Wpełzł głową naprzód i jak jaszczurka, odpychając się rękami i nogami, pokonał zagięcie. Kilka metrów dalej zdał sobie sprawę z całkowitej ciszy i kompletnej ciemności. Słyszał tylko własny oddech, niesamowicie wzmocniony przez metalową tubę. Przesuwał się wzdłuż tunelu po omacku, wił się, podciągał ciało za rękami, metr po metrze, z bólem, przez zagięcie przewodu. Oddech był coraz głośniejszy. Potem znalazł się w pozycji do góry nogami. Ześliznął się kilka metrów w dół przewodu, a krew raptownie uderzyła mu do głowy. Przewód nagle się zwężał. Wysunął ręce do przodu, szukając uchwytu, ale trafił na śliską, prawie oleistą powierzchnię. Za późno zrozumiał, że ten fragment łączy przewody o dwóch różnych szerokościach. Nabrał powietrza, ale rozmiary przewodu nie pozwoliły jego klatce piersiowej rozszerzyć się do końca. Mógł tylko płytko oddychać. Poczuł przypływ klaustrofobii. Przesunął się jeszcze o metr, prosto w dół. Myślał, że będzie musiał hamować upadek, tymczasem ściany przewodu ściskały mu klatkę piersiową. Z trudnością się przesuwał. Telefon komórkowy w kieszeni na piersi teraz boleśnie wpijał mu się w żebra, więc go wyciągnął. Wyśliznął mu się z ręki, spadł i rozbił się na jakiejś niewidocznej, twardej powierzchni w dole. Czy to uruchomi wykrywacze ruchu? Najwyraźniej nie uruchomiło; obiekt był za mały. On sam natomiast był za duży. Znalazł się w pułapce. Pułapka. Nie mógł sobie pozwolić na panikę. Ale głowę wypełniły mu niepokojące myśli - takie jak ta, że w całkowitych ciemnościach nie wie, czy oczy ma otwarte, czy zamknięte. Uprzytomnił sobie, że znajduje się najwyżej cztery metry od wylotu rury. Jego umysł zaczął pracować gorączkowo. Sachs był cywilem, nie miał doświadczenia w normalnym świecie. Jeśli Belknap tutaj utknie, Sachs nie będzie miał pojęcia, jak go wyciągnąć. Zostanie tutaj całą noc. I kto wie, jaki los go czeka, jeśli odkryją go jakieś zbiry od ochrony najęte przez Privex. To był jego cholerny błąd - operacja była ryzykancka - desperacja przeważyła nad rozwagą. Zaimprowizował plan działania, nie podejmując zwyczajnych środków ostrożności. Miał plan bez planu awaryjnego. Niech to szlag!
Ze strachu zaczął się pocić i pomyślał, że pot ułatwi mu prześlizgnięcie się przez rurę. Tania ironia. Zrobił wydech do końca, zmniejszając obwód klatki piersiowej i zaczął się wić do przodu, jak wąż albo robak, prąc dzięki małym ruchom rąk, nóg, a nawet palców. Zaczerpnął powietrza -i ponownie poczuł nacisk blachy na żebra. Jeśli utknie, czy będzie w stanie się jakoś wycofać? Czuł się jak w grobie, pochowany za życia. Sto różnych dróg wejścia kłębiło mu się w głowie, kiedy żałował dokonanego przez siebie wyboru. Rzęził, jego oddech stał się świszczącym jękiem, zęby cierpły mu ze strachu. W dzieciństwie doświadczył napadów astmy i nigdy nie zapomniał tego uczucia. To tak, jakby biegło się sprintem, a potem zostało zmuszonym do oddychania przez słomkę. Powietrza było za mało i ten niedobór wydawał się gorszy od całkowitego braku. Bardzo dawno tego nie zaznał - a teraz tak właśnie się czuł. Cholera jasna! Przecisnął się jeszcze kawałek, śliski od potu, krew pulsowała mu w uszach, a w piersiach narastało parcie. Ślimak w za ciasnej skorupie. A potem jego wyciągnięta ręka natrafiła na coś nieregularnego. Krata. Na drugim końcu. Nacisnął i poczuł, że ustępuje. Nie całkiem, ale dość, żeby dodać mu otuchy. Uderzył w nią nasadą dłoni i usłyszał, jak z brzękiem spada na podłogę. Sekundę później rozległ się przeszywający, piskliwy dźwięk. O, Jezu - włączył się wykrywacz ruchu, a on nadal był uwięziony w tej piekielnej metalowej tubie, i z każdym wężowym ruchem nabawiał się siniaków na biodrach. Odgłos alarmu, rytmiczny, bezmyślny, nieustający, z każdą chwilą stawał się coraz głośniejszy. Wkrótce zamieni się w ciągłe wycie i aktywizuje się system zabezpieczający. Jakiś milion e-maili zostanie wymazany. Cała podróż na nic. Ich ostatni trop wkrótce ulegnie zniszczeniu. Krzyczałby, gdyby mógł nabrać powietrza do płuc.
Andrea Bancroft drżała na wspomnienie rysiego spojrzenia Jareda Rineharta, jego nagłego przybierania jednej maski po drugiej, tak różnych osobowości, nad którymi panował. Jego dar zwodzenia był przerażający. Ale to, co ujawnił ze swego prawdziwego ja, było jeszcze straszniejsze. Traktował Belknapa jak narzędzie, ale było też w tym coś więcej; miał niezdrową obsesję na punkcie człowieka, którym tak sprytnie manipulował. Jednocześnie najwyraźniej bał się Genesis nie mniej niż Todd i ona sama. Jaki był rzeczywisty powód tego strachu? Dlaczego tu się znalazła? Andrea Bancroft złapała się na tym, że krąży jak zwierzę zamknięte w klatce, starając się podtrzymać resztki nadziei. „Pesymizm intelektu, optymizm woli" -jak powtarzał wykładowca literatury hiszpańskiej, uczestnik wojny domowej, zwolennik przedwojennych komunistów i republikanów. Przypomniała sobie fragment wiersza hiszpańskiego poety, Garcii
Adevy, którego utwory musiała tłumaczyć: El corazon es unprisionero en elpecho, encerrado en unajaula de costillas. La mente es una prisionera en el craneo, encerrada detras deplacas de hueso... Serce jest więźniem piersi, Zamkniętym w klatce z żeber. Umysł jest więźniem czaszki, Zamkniętym za tymi kościanymi płytami... Wersy wróciły do niej, ale nie niosły pociechy. Prawdziwy więzień przynajmniej wie, gdzie znajduje się jego więzienie. Ona nie miała pojęcia, gdzie jest. Czy naprawdę była w stanie Nowy Jork? Całkiem możliwe. Wiedziała, że to nie jest prawdziwe więzienie; Rinehart nazwał to miejsce klasztorem i podejrzewała, że nie był to tylko żart. W opuszczonym klasztorze byłoby mnóstwo takich cel, jak ta, które z powodzeniem można było tak zmodernizować, by uniemożliwić ucieczkę. Może nie Toddowi. Ale ona nie była Toddem. Dla niej to było niemożliwe. Niemożliwe. Ale więzienie nie składa się wyłącznie ze ścian i drzwi. Byli też ludzie, a tam gdzie są ludzie, z pewnością możliwe jest coś niespodziewanego. Przypomniała sobie, jakie rybie oczy robił do niej strażnik: „Tylko czysty profesjonalizm wstrzymuje mnie przed zgwałceniem cię za życia, a może i po śmierci". Zwróciła wzrok na fluorescencyjne światło przy drzwiach, jego nienawistny, sterylny blask przywodził na myśl lampę do przesłuchań. Więzienie, które nie jest więzieniem. Wyczuwała tu pewną prowizorkę. Toaleta odpowiadała więziennym standardom, ale stara wanna już nie. Światło sufitowe było w zasięgu ręki; w normalnym więzieniu chroniłaby je klatka. Mogłaby się zabić, gdyby chciała - to również nie pasowało do więzienia. Strażnik, który przyniósł jej „żarcie" - mężczyzna z włochatymi przedramionami, o podrapanym, zbrązowiałym czole, gęstej, krótko przyciętej czarnej brodzie - nie dostarczył go na łatwo zmywalnej tacy, takiej, jakich używa się w wielkich instytucjach, lecz na plastikowej podstawce, przypominającej tackę z foliowanym, mrożonym obiadem sprzedawanym w supermarketach. Zmyła ją tylko po to, żeby się czymś zająć; zabiorą ją przy następnej okazji. Postanowiła napełnić wannę; włożyła gumową zatyczkę i odkręciła do końca oba kurki. Woda, która popłynęła z kranu, miała kolor rdzy, co dowodziło, że łazienka dawno nie była używana. Czekając, aż wanna się napełni, usiadła na pryczy i zaczęła bezmyślnie zdzierać grubą folię z tacy. Jej wzrok ponownie spoczął na jarzeniówce płonącej nad drzwiami. Podeszła do niej. Okrągła fluorescencyjna rurka zasilana prądem zmiennym z zamkniętego obwodu. Cała ta elektryczność krążyła i nie miała nigdzie ujścia. Ona też jest tu uwięziona. To była pierwsza myśl Andrei. Potem spojrzała w dół, na kawałek folii, który trzymała w ręku, i przyszła jej do głowy inna myśl.
Sześćdziesiąt trzy cholerne lata, myślał Will Garrison, a nie stracił umiejętności działania w terenie. Zaparkował toyotę land cruisera w wiosce, za sklepem monopolowym z plastikową szybą, zmętniałą od słonecznych odblasków. Przestał pić przed dziesięciu laty - do licha, teraz miał chyba lepszą kondycję niż wtedy. Potem rozpoczął wspinaczkę. Podczas podróży dokładnie obejrzał satelitarny obraz Dominiki, sporządzony przez NSA i tak powiększony, że widać było pojedyncze liście palmowe i światełka wskaźników na antenie AT&T. Z lotu ptaka nietrudno było dostrzec instalacje Priveksu. Grube, czarne kable łączyły się w małej przypominającej bunkier budowli; wyżej skupiły się okrągłe, srebrzyste talerze. Cholera, ten Kastor ma jednak jaja. Garrison musiał to przyznać draniowi, patrząc, jak się wspina na dach budynku. Najwyraźniej zamierzał otworzyć jajo Fabergego jakimś cholernym łomem. Zdumiewające. No, ale dlaczego my o tym nie pomyśleliśmy? Garrison ukrył się w gęstych wielkich liściach ozdobionych błyszczącymi kroplami wieczornej rosy. Teraz pozostaje tylko czekać. Wziął trochę motrinu na wszelki wypadek, ale jak do tej pory kolana go nie bolały. Belknap był w budynku. Niedługo z niego wyjdzie. Daleko jednak nie zajdzie. Właśnie wtedy, gdy Todd Belknap pomyśli, że mu się udało, że jest bezpieczny, że nikt nie wie, gdzie jest, gdy przestanie być czujny... Ogar zostanie uśpiony. Wyciągnął się z kolbą karabinu snajperskiego Barret M98 przy policzku. Karabin, pokryty zielonoczarną farbą kamuflującą, miał wbudowany tłumik i załadowany był poddźwiękową amunicją: połączenie tych dwóch czynników sprawiało, że strzału nie usłyszy nikt w odległości jakichś stu metrów. W młodości Garrison wygrywał konkursy strzeleckie. Ale prawdziwa umiejętność to wybrać pozycję, z której strzał nie wymaga żadnych umiejętności, i taką właśnie znalazł. Dziesięciolatek by trafił. Kiedy już zlikwiduje Belknapa, weźmie sobie może dodatkowe parę dni urlopu, żeby zwiedzić wyspę. Podobno warto zobaczyć Wrzące Jezioro. Spojrzał na zegarek, zerknął przez lunetę i zasiadł w oczekiwaniu. To już niedługo.
Belknap zwalczył panikę i wycisnął z płuc ostatni centymetr sześcienny powietrza, złapał palcami za ramę, do której przymocowana była krata, i z trudem się przecisnął. Głowa i korpus wysunęły się pod boleśnie dziwacznym kątem. Upadł na twardą podłogę, chwytając haustami powietrze. Był w środku. Piekielny sygnał akustyczny robił się coraz głośniejszy. Belknap wstał z trudem i rozejrzał się w srebrzystym półmroku. Pomieszczenie oświetlone było setkami małych diod
elektroluminescencyjnych. Piętnaście sekund do rozpoczęcia automatycznego wykazywania danych. Podbiegł do wielkiej, metalowej konstrukcji, która wyglądała jak gigantyczna zamrażarka - sygnał dochodził stamtąd - i znalazł za nią kabel zasilający. Był gruby jak wąż, trzeba było zdumiewająco dużej siły, żeby wyrwać go z wtyczki w ścianie. Po krótkiej pauzie sygnał znów rozbrzmiał. O, Chryste, - to na pewno bateria awaryjna. Ma wystarczającą ilość mocy, żeby przeprowadzić program wymazywania. Ile sekund zostało? Sześć? Pięć? Poszedł za kablem w drugą stronę, do płaskiego pudełka rozmiarów stalowej sztabki, u podstawy ogromnego serwera sieciowego. Przerywany sygnał stał się ogłuszający. Chwycił za kabel i mocno szarpnął - wyrwał wtyczkę łączącą baterię z systemem. Sygnał ustał. Błogosławiona cisza. Kiedy Belknap szedł do drzwi, na chwilę ugięły się pod nim nogi. Odsunął cztery bolce mocujące obite stalą drzwi do framugi z betonowych bloków, otworzył je i cicho zagwizdał.
Sachs wpadł do środka. - Matko Boska - powiedział. - Mają tu tyle mocy, że mogliby dostarczyć energii dla całej sieci obronnej Stanów Zjednoczonych. Boże, uwielbiam takie jazdy. - Walt, to nie zabawa. Szukamy cholernej elektronicznej szpilki w pieprzonym elektronicznym stogu siana. Więc wyjmij szkło powiększające. Potrzebne mi są elektroniczne odciski palców. Wezmę choćby część, ale nie wrócę do domu z pustymi rękami. Walt chodził, zaglądał między wysokie stojaki z serwerami i ruterami, pudełkami, które wyglądały jak odtwarzacze DVD, ale wyrastały z nich setki cieniutkich, kolorowych drucików. Wreszcie zatrzymał się przed czymś, co wyglądało jak wielka, czarna chłodziarka. - Zmiana planów - powiedział spec od komputerów. - Mów. - Belknap rzucił mu pytające spojrzenie. - Ile masz miejsca w tym twoim marynarskim worku?
- Improwizujesz, Walt? - Masz z tym problem? - Nie - odparł Belknap. - To, jak do tej pory, jedyny zwiastun nadziei. Sachs przejechał ręką po krótko ostrzyżonych włosach na skroni. - Mamy tu pięcioterabitowy system magazynowania danych. Daj mi minutę, a ja ci załatwię taśmę z całym draństwem, które tutaj jest. - Walt, jesteś geniuszem - stwierdził Belknap. - Powiedz coś, czego bym nie wiedział - odparł Sachs.
Will Garrison na oślep odegnał komara. Po drodze przełknął na sucho malarone, ale nie pamiętał, po jakim czasie środek przeciwko malarii zaczyna działać. Popatrzył przez słabo podświetlony teleskop karabinu i poprawił położenie broni na dwunożnej podpórce, tak żeby siatka z czerwonych punkcików znalazła się dokładnie na drzwiach wejściowych, w których wkrótce pojawi się Todd Belknap. Jeśli chcesz, żeby coś było zrobione dobrze, pomyślał, powtarzając własne słowa, musisz to zrobić sam. To prawda. Słodkich snów, „Henry Gilesie". Żegnaj Kastorze. Pa, pa Belknap. Wydało mu się, że za sobą słyszy trzask łamanej gałązki, jakby ktoś nadchodził. Ale to przecież niedorzeczne. To nie mógł być Belknap - on nadal był w budynku, razem z tym amatorem, którego ze sobą przywlókł. Kto jeszcze wiedział, że tu jest? Belknap nie miał wsparcia, zespołu ani personelu pomocniczego. Zerknął szybko za siebie. Nic. Niczego tam nie ma. Przesunął palec za osłonę spustu, kiedy usłyszał ponowny trzask. Odwrócił głowę. Nagle poczuł przerażający ucisk na szyi - piekącą wstęgę wpijającą mu się w ciało, a potem doznał uczucia, że głowa mu pęknie od naporu krwi. Wreszcie dostrzegł napastnika. - Ty! - wydyszał, ale słowo zamarło mu na ustach. A potem ciemność nocy została zastąpiona głębszą, prawdziwą ciemnością, kiedy zgasła świadomość. - Głupi królik - mruknął do siebie Jared Rinehart, zwijając katgutową żyłkę garroty na jedną z drewnianych rączek. Staromodne urządzenie, jedno z tych, których nie usprawniła nowoczesna technologia.
Żyłka nie była nawet zmoczona krwią. Amatorzy gustują raczej w stalowym, bardzo cienkim drucie. Ale prawidłowo zrobiona garrota nie przecina ciała, ściska tylko arterie szyjne oraz zewnętrzne i wewnętrzne żyły, hamując dopływ i odpływ krwi z mózgu. Wykonana właściwie, była to mokra robota na sucho. Tak jak w tym przypadku: jedynym wydobywającym się z ciała płynem była uryna, która poplamiła spodnie starzejącego się szpiega.
Rinehart ciągnął ciało w dół po zboczu. Brzęczenie milionów komarów i muszek, rechotanie żabek drzewnych zagłuszało wszystkie inne odgłosy. Kiedy dotarł do czerwonawej, wulkanicznej gleby, zdjął z Garrisona ubranie, włożył je do plastikowego worka na śmieci i wepchnął wszystko do plecaka ofiary. Mógł po prostu zostawić ciało w zaroślach, ale były lepsze sposoby. Wkrótce poczuł gryzące siarkowe wyziewy. Roślinność była tam rzadsza, stopniowo ustępowała miejsca śliskim dywanom mchów, porostów i trawy. Z rozsianych tu i ówdzie otworów wznosiły się smugi pary lśniące srebrzyście w świetle księżyca. Dziesięć minut później, gdy księżyc zasłoniły na chwilę chmury, Rinehart dotarł do głazu, za którym zobaczył mleczną spłacheć wody przysłoniętą kłębami pary. To było jezioro. Przerzucił ciało - nawet w tym skąpym świetle nie prezentowało się ono przyjemnie, ze zwiędłymi cyckami, żylakami, siwą szczeciną na piersiach - przez wysoki brzeg z pokruszonego pumeksu. Odbijając się od stromej pochyłości, poleciało w dół i wpadło do wrzącej, bulgoczącej wody. Po kilku godzinach gotowania się w zjadliwych siarkowych oparach mięso oddzieli się od szkieletu. Zęby i kości opadną na dno głębokiego na siedemdziesiąt metrów jeziora. Władze, nawet gdyby miały po temu powody, nie mogłyby posłać nurków do wody o takiej temperaturze, a Rinehart mocno wątpił, żeby ktokolwiek o tym pomyślał. Był z siebie zadowolony. Teraz chłopaki z wydziału operacyjnego będą się mieli nad czym głowić. Otworzył telefon komórkowy i wybrał numer w Stanach Zjednoczonych. Odbiór był czysty jak kryształ. - Wszystko zgodnie z planem - powiedział. Przerwał, słuchał i znów się odezwał. -Will Garrison? Nie ma o co się martwić. Powiedzmy, że jest w gorącej wodzie kąpany.
Rozdział 28
Zauważywszy kałużę wody pod drzwiami celi, zirytowany strażnik podszedł szybko, by je otworzyć. Włożył klucz, nacisnął klamkę i wszedł do środka. Tej suce woda przelała się w wannie. To nie była jego ostatnia myśl, ale jedna z ostatnich.
Zdążył się jeszcze zdziwić, że nie naciska już klamki, tylko spazmatycznie ją ściska. Zdumiało go coś, co wyglądało jak pasek zwiniętej folii przymocowany do klamki po wewnętrznej stronie drzwi i połączony z czymś wysoko w górze, czego nie widział. Wiedział, że woda pod jego stopami rzeczywiście pochodzi z kurka nad wanną, i nawet zauważył maleńki niebieski znak firmowy na papierowym pakieciku z solą pływającym w kałuży, w którą wdepnął. Wrażenia zmysłowe napłynęły w zwartej masie, jak spanikowany tłum pchający się do bramy; nie potrafiłby określić ich kolejności. Wiele myśli nie zdołało się uformować. Nie pomyślał, że jedna dziesiąta ampera może zatrzymać bijące serce. Nie zauważył, że w drzwiach było ciemniej niż zwykle, bo oświetlenie nad nimi zostało rozbite. Piekący, wibrujący ból, który przeszył jego ciało, ramię, klatkę piersiową, nogi, szybko odebrał mu świadomość. Nie zobaczył więc, jak jego bezwładne ciało otwiera swoim ciężarem drzwi, jak kobieta przez nie przeskakuje, nie słyszał lekkich kroków, kiedy pędziła klasztornym korytarzem. Stopy Andrei śmigały po wykładanej płytami posadzce wielkimi kocimi susami. Element zaskoczenia dawał jej krótkotrwałą przewagę. Nie miała czasu na rozglądanie się po niecodziennym otoczeniu. Okrągłe kolumny i łuki, jak w starej kaplicy. Kamień, ciężkie belki, kafelki, wyblakły złocony grawerunek na ścianie, jakby napis cyrylicą pod brodatą ikoną. Był to więc klasztor prawosławny, strażnicy jednak byli Amerykanami - co z tego dla niej wynika?
Mężczyzna w szarawym khaki na końcu korytarza: podniósł wzrok, ocenił sytuację, sięgnął po coś u wojskowego pasa, po jakąś broń. Andrea wpadła do jednej z bocznych nisz, chyba zakrystii. Ślepa uliczka. Czyżby? Zamknęła za sobą drzwi, ale w pokoju nie zrobiło się o wiele ciemniej. Wypełniały go ciężkie drewniane krzesła. Wspięła się na ułożony z nich stos i zobaczyła wąski otwór prowadzący do kolejnego, wykładanego płytkami pomieszczenia. Skoczyła przed sieb ie, przewracając stopami krzesła w momencie, gdy jej ręce chwyciły za kamienną półkę. Podciągnęła się i wpełzła w wąską przestrzeń, na coś w rodzaju łącznika między budynkami. Jakieś siedem metrów nad sobą miała żebrowany sufit, po prawej wznosiła się wysoka, ceglana ścianka - za wysoka, żeby się na nią wspiąć - a jednak czuła wiatr na twarzy, słyszała w oddali świergot ptaków i szelest liści. Rzuciła się w stronę światła słonecznego, a kiedy wybiegła za róg, na wdechu, jakby nic nie ważyła, napędzana adrenaliną i nadzieją, zderzyła się z kimś, kto wyskoczył jakby znikąd i powalił ją na podłogę. Mężczyzna stał nad nią zdyszany. - Jaka matka, taka córka - powiedział, oddychając ciężko.
Rozpoznała go natychmiast. Kierowca z mapą, w Waszyngtonie. Człowiek, który ją porwał. Siwiejące, kręcone włosy przypominające druciany zmywak do naczyń, oczy błyszczące jak plastikowe oczka wypchanej zabawki, dziwnie małe usta i cofnięty podbródek z dołkiem. - Nie dotykaj mnie - powiedziała Andrea, kaszląc. - Widzisz, twoja mama też nigdy się nie stosowała do reguł. Nie chciała umierać, nic jej nie obchodziło, że to w dobrej sprawie. W końcu musieliśmy wstrzyknąć jej etanol prosto do arterii pachwinowej. Maleńki ślad po wkłuciu. - Zabiłeś moją matkę. - Powiedziałaś to tak, jakby było w tym coś złego. - Mężczyzna prychnął. Andrea bez uprzedzenia zrobiła wymach lewą nogą, próbując zerwać się z podłogi. Mężczyzna zareagował błyskawicznie, kopnął ją w brzuch. Upadła ponownie, a on przycisnął jedną nogąjej kark, a drugą nogi w kostkach. - Jeszcze jeden ruch i pęknie ci kręgosłup. Bolesny sposób umierania. Żyły na jej karku rozdęły się, jakby miały pęknąć. - Proszę - wysapała. - Przepraszam. Już nie będę. Podniósł ją i obrócił ku sobie. W ręku trzymał pistolet. Andrea rzuciła na niego okiem. Pistolet był czarny. Lufa była jeszcze czarniejsza. - Navasky - warknął mężczyzna do miniaturowej krótkofalówki. - Na parterze. - Brutalnie poprowadził Andreę przez łącznik. Strażnik o woskowej cerze i bladych, rybich oczach - to musiał być Navasky - pojawił się po drugiej stronie wykładanego kafelkami przejścia. - Sukinsyn - powiedział z południowym akcentem i chwycił za paralizator. - Córka, jeśli chodzi o ścisłość - sprostował pierwszy mężczyzna. - Lepiej, żeby szef się nie dowiedział. - Może nie będzie musiał. Możemy przyspieszyć harmonogram i wprowadzić ją teraz w stan trwałej śpiączki. Nie powie już ani słowa. Obaj schwycili jąpod łokcie. Rzucała się z całej siły, ale nie była w stanie wyrwać się z ich żelaznego uścisku. - Twarda sztuka - przyznał południowiec. - Powiedz, Justin, bo ty jesteś spec, czy będzie wilgotna,
jak zrobimy z niej warzywo? - Z ust czuć mu było stęchlizną. - Seks to sprawa móżdżka - powiedział ten drugi. - Do tego nie trzeba kory mózgowej. Odpowiedź brzmi: tak, jeśli zrobimy to jak trzeba. Andrea znów zaczęła się szarpać. Nic to nie dało. - A ty co tu robisz? - Mężczyzna z lewej strony, ten, który miał na imię Justin, zawołał do człowieka, który właśnie pojawił się na końcu korytarza. - Myślałem, że jesteś z fundacji.
- Odebrałem twój sygnał alarmowy - odkrzyknął tamten. Uniósł taką samą miniaturową krótkofalówkę i z powrotem włożył jądo kieszeni spodni. - Nowe przepisy. - W samą porę - rzucił z ulgą południowiec. W Andrei narastało przerażenie. Dwadzieścia metrów przed nimi stał potężnie zbudowany mężczyzna w dobrze skrojonym, szarym garniturze. Ten bezimienny, który odwiedził ją w Carlyle, potem nieustannie deptał jej po piętach. Zbir, który ostrzegał ją swoimi niejasnymi pogróżkami. Poczuła, że uchwyt tamtych dwóch nieco zelżał w obecności innego uzbrojonego mężczyzny i pod wpływem nagłego impulsu znów rzuciła się do przodu; tym razem udało się jej wyrwać i pognała przed siebie, bo nie mogła uciekać w innym kierunku. Jak na filmie w zwolnionym tempie zobaczyła, że mężczyzna w szarym garniturze wyciąga spod marynarki ciężki rewolwer i celuje. Lepiej umrzeć szybko, pomyślała. Patrzyła w otwór lufy zaledwie kilka metrów przed sobą, jak zwierzę zahipnotyzowane przez kobrę. Zobaczyła język niebiesko-białego ognia, kiedy mężczyzna pociągnął za spust. W tej samej chwili zobaczyła w jego oczach spokojną pewność strzelca wyborowego, który rzadko chybia.
Uniwersytet w Yale powstał jako trzeci w Ameryce. Założono go w 1710 roku, ale większość budowli - włączając w to gotyckie budynki college'ów, które w oczach opinii publicznej nieodmiennie kojarzyły się z tą uczelnią - nie miała nawet stu lat. W nowszych budynkach z reguły mieściły się wydziały nauk ścisłych i laboratoria badawcze, które położone były z dala od starszej części, tak zwanego starego kampusu, na wzór kolistej zabudowy klasycznych miast europejskich. Toteż naukowcy zajmujący się informatyką szczycili się tym, że przydzielono im pochodzący z XIX stulecia, chociaż wewnątrz kompletnie przebudowany, gmach imienia Arthura K. Watsona. Była to budowla z czerwonej cegły z arkadami od frontu, na cześć wiktoriańskich ambicji i wiktoriańskiego poczucia dostojeństwa. Stała naprzeciwko cmentarza i byli tacy, dla których gmach imienia Arthura K. Watsona miał w sobie coś z grobowca.
Belknap, stojąc z Walterem Sachsem na chodniku naprzeciwko budynku, pełen był złych przeczuć. Znów miał niejasne wrażenie, że ktoś go obserwuje. Ale kto? Instynkt operacyjny i umiejętności operacyjne przeczyły sobie nawzajem: jeśli naprawdę jest śledzony, jego manewry powinny były to potwierdzić. Profesjonalna czujność przechodziła już w paranoję. - Powiedz jeszcze raz, jak nazywa się twój znajomy - powiedział, wciąż napięty. Sachs westchnął. - Stuart Purvis. - I przypomnij, skąd go znasz. - Byliśmy kolegami z roku. Teraz on jest profesorem na wydziale nauk informatycznych. - Naprawdę ufasz temu facetowi? Spóźnił się już kwadrans. Jesteś pewien, że nie rozmawia właśnie teraz przez telefon ze strażą uniwersytecką? Sachs zamrugał oczami. - Odbił mi dziewczynę na pierwszym roku. Ja odbiłem jemu dziewczynę na drugim. Uznaliśmy, że jesteśmy kwita. To porządny gość. Jego mama w latach sześćdziesiątych była znana z instalacji artystycznych. Wihajstry z dźwigarów i belek, ale zakrzywionych i łuskowatych. Coś niesamowitego. To jakby Georgia O'Keeffe przerobiła „Tilted Arc". - Nie mam pojęcia, o czym mówisz. Sachs poprawił sobie nylonowy plecak. - Stary, chodzi o to, że mamy do czynienia z olbrzymią taśmą z danymi. Z oceanem danych, zgadza się? Twój zafajdany komputer od Della tu na nic. Stu natomiast współpracował przy tworzeniu Beowulfa w Yale. To jest, powiedzmy, dwieście sześćdziesiąt centralnych procesorów połączonych bezprzewodowo w ogromną równoległą strukturę. Prawdziwa moc.
Z tego będziemy musieli skorzystać. - Raptownie się ożywił. - Aha, już jest. - Zamachał. Siema, Stu! - krzyknął do mężczyzny w białej meksykańskiej koszuli, czarnych spodniach i skórzanych sandałach. Mężczyzna przed czterdziestką odwrócił się i też pomachał. Grube, czarne ramki jego okularów były modne albo stanowiły zaprzeczenie mody, w zależności od tego, czy ich noszenie było wyrazem ironii, czy nie. Uśmiechnął się do starego znajomego, ukazując kawałek sałaty między dwoma siekaczami. A więc zaprzeczenie mody.
Stuart Purvis poprowadził ich wokół Watson Hall do wykładanego zieloną emalią, strzeżonego wejścia na tyłach budynku. Prowadziło prosto do piwnicy, gdzie mieściły się główne laboratoria komputerowe. Belknap spostrzegł, że szyja profesora popstrzona była czerwonawymi wypryskami, z których wyrastały włoski, a na brodzie i nad górną wargą niebieskawy cień wskazywał na mocny zarost. - Wiesz, stary, kiedy prosiłeś o przysługę, myślałem, że chodzi o rekomendację do pracy powiedział młody naukowiec. - Ale zdaje się, że chcesz się przejechać na Grubej Bercie. Nieoficjalnie. Gdyby ktoś z kierownictwa się dowiedział - chwila, to ja jestem kierownictwem. Mamy tu nieskończoną pętlę. Albo może tylko zagnieżdżoną operację, coś jak autoregresyjną funkcję rozdzielczą. Hej, słyszeliście dowcip o Billu Gatesie i wygaszaczu? Sachs przewrócił oczami. - Jasne, że słyszałem, Stu, a ty już zdradziłeś pointę. - O cholera - zaklął Purvis. Szedł po betonowej podłodze, dziwnie stukając obcasem. Dopiero wtedy Belknap zorientował się, że Stu ma sztuczną nogę. - No, Walt, Czarodzieju, o ilu terabitach mówimy? - Zwrócił się do Belknapa. - Na studiach nazywaliśmy go Waltem Czarodziejem. Sachs się uśmiechnął. - Bo byłem taki dobry w wyciąganiu danych od ślicznotek. Purvis popatrzył na niego. - Ślicznotek? Daruj. Miałeś szczęście, jak trafiły ci się babsztyle. - Odwrócił się do Belknapa, chichocząc pod nosem. - I dawały mu tylko numery seryjne. Piwnica pod budynkiem była obszerna, równomiernie oświetlona rozproszonym światłem fluorescencyjnym, tak ustawionym, żeby zminimalizować odblask na ekranach. Jak w kostnicy, pomyślał Belknap, wszędzie stały ławy z szufladami ze stali nierdzewnej. Mnóstwo małych wentylatorów chłodziło potężne chipy, wywołując elektryczny szum. Purvis wiedział, dokąd idzie: w połowie centralnego korytarza skręcił w prawo. - Zakładam, że to czteromilimetrowa linearna taśma cyfrowa - zwrócił się do Sachsa niespodziewanie rzeczowym tonem. -ToSDLT. - Możemy zrobić supercyfrową. Wolimy ultrium dziewięćset sześćdziesiąt, ale quantum SDLT jest całkiem solidna. Sachs wyjął ciężkie szpule z nylonowego plecaka, a Purvis założył je na prowadnice, które
wyglądały jak staromodny odtwarzacz kaset wideo. Nacisnął guzik i taśma zaczęła się kręcić, wydając wysoki pisk. - Krok pierwszy - powiedział Purvis - to rekonstrukcja. Kopiujemy dane na format pamięci szybkiego dostępu. Na dysk twardy. - Mówił tak, żeby Belknap zrozumiał. - Użyjemy algorytmu korekcji danych, który sam napisałem. - A to znaczy, że ma więcej pluskiew niż zalet - zadrwił Walt. - Walt, ty nadal nie pojmujesz. Te pluskwy to właśnie zalety. - Było to najwyraźniej nawiązanie do wieloletniego sporu. - Kurczę! - wykrzyknął nagle. - Co my tu mamy, cały bank danych spisu powszechnego w Stanach Zjednoczonych? Chyba teraz wiem, dlaczego musieli użyć SDLT.
- Zawartość mogła się rozdzielić podczas wysyłki - powiedział drwiąco Sachs. - Innymi słowy, uważaj, bo niektóre dane mogą być chronione szyfrem. - Nie ma lekko, prawda, Walt? - Purvis wyciągnął podstawkę z klawiaturą i zaczął pisać. Ekran wypełnił się liczbami, a potem liczby ustąpiły czemuś, co wyglądało jak zębaty odczyt oscyloskopu. - Kurczę blade! Rozumiesz, zasadniczo robimy tu próbkę statystyczną, która klasyfikuje rodzaj kodu według pewnych częstotliwości, charakterystycznych dla rozmaitych systemów kryptograficznych. - Rzucił okiem na Belknapa. - To tylko analiza statystyczna. Nie można za jej pomocą odczytać danych, ale może powiedzieć, w jakim języku są spisane. Mruknął do siebie. - Chodźcie do tatusia. Dobrze. Już cię wyczułem. - Zwrócił się z kolei do Sachsa. - Taśma zaczyna się od sześćdziesięcioczterobitowego klucza. Właściwe dane są pod zblokowanym szyfrem. To tylko parametryczny algorytm. Prawa noga do przodu, lewa do tyłu, robisz hokus-pokus i odwracasz się. Albo, dokładniej, trochę roboty z bitowym XOR i rotacja wariacyjna. I Bob staje się twoim wujem. No, może bardziej ciotecznym wujem żony twojego kuzyna ze strony matki. Ale po to jest Beowulf. Muszę powiedzieć, że jestem pod wrażeniem. To świetne zabezpieczenie. Fenomenalne. Dopóki ktoś nie ukradnie taśmy z kopią zapasową. - Mogę wstukać parametry wyszukiwania? - zapytał Walt. - Napiszemy to w prologu. Ale możemy przestawić się na pythona, jeśli sobie życzysz. Nadal jesteś wielbicielem pythona? - Przecież wiesz. Purvis wzruszył ramionami i wstał. - Postukaj sobie. Walt usiadł przy klawiaturze i zaczął pisać.
- Widzisz, to jest jak łowienie ryb pod lodem. - Purvis wyjaśniał Belknapowi tonem starego nauczyciela. - Nie widzisz dokładnie tego, co robisz, tak, jak nie widzisz, co jest pod wodą. Ale wycinasz dziurę i zarzucasz przynętę, a potem, by tak rzec, ryba podpływa do ciebie. - Nikogo nie interesują twoje niedorzeczne analogie, Stu - zrzędził Walt. - My tylko chcemy znaleźć odpowiedzi. -Takie jest życie, prawda? Wszyscy przybywamy na Ziemię, pragnąc odpowiedzi. I musimy się zadowolić kulejącymi analogiami. - Zerknął Sachsowi przez ramię. - I... proszę, chwyciło! Dobrych parę tysięcy bitów. - Można to jakoś przyspieszyć? - zainteresował się Belknap. - Żartujesz? System i tak pracuje na najwyższych obrotach. Poczuj tę siłę, człowieku. - Możemy wydrukować plik? - zapytał Sachs. Purwis prychnął. - Że niby na papierze? Walt, jakiś ty staroświecki. Nie słyszałeś o biurach bez papieru? - Chyba wyrzuciłem ten okólnik, nie czytając. - Świetnie, panie Biurokrato. Myślę, że w skryptorium siedzi kilku mnichów. - Ty chyba podcierasz sobie dupę wirtualnym papierem - zagrzmiał Sachs. - Dobrze, już dobrze. Wydrukujemy laserowo, ty fanatyku Gutenberga. - Purvis potarł zaczerwienioną szyję, przeszedł do innej konsoli i wstukał kilka instrukcji. W przyległej wnęce zaszumiała duża biurowa kopiarka i wyrzuciła pojedynczą kartkę. - I to wszystko? - zapytał Belknap. Była taka sama jak kartka, którą dał mu szef biura senatora Kirka, tyle że miała dłuższy nagłówek. - Wygląda na to, że mamy rozwiązanie - powiedział Purvis. - Musimy prześledzić trasę - stwierdził Walt. - I ją też wydrukować. - To jest jak cyfrowy sonar - wyjaśnił Purvis Belknapowi. - Wiesz, jak w starych filmach o łodziach podwodnych. Albo jakby się wysłało gołębia pocztowego do długiego tunelu.
Dolatuje do końca, wraca i opowiada, co widział po drodze, bo właściwie to nie jest gołąb
pocztowy, tylko papuga! - Stu - żachnął się Sachs - on nie ubiega się o pracę na twoim wydziale. Potrzebne nam są tylko namiary. Wkrótce z drukarki laserowej wysunęły się kolejne trzy strony. - Jejku - mruknął Purvis, patrząc na kartkę na samej górze. - A więc mamy trzydziestoośmiobitowe pakunki, każdy po trzydzieści skoków. Och, gdzie też one były. Zakreślił kilka ciągów cyfr. - Byliśmy w Perth Academic Regional Network, na AS7571. Oblecieliśmy Canberrę i Quensland, zatrzymaliśmy się w Redę Rio de Computadores w Brazylii, w Multicomie w Bułgarii, w EntreNet w Kanadzie, w Universidad Tecnica Federico Santa Maria w Chile, w Ropacek i SilesNet w Czechach, w Azero w Danii, w Transpaku we Francji, w SHE Informationstechnologie AG w Niemczech, w Snerpa ISP na Islandii - bracie, kręci mi się w głowie! Ktoś tu się bawi w berka. - Im więcej skoków, tym więcej pośredników, tym trudniej wyśledzić - wyjaśnił Sachs. - Tego nie rozpoznaję - Purvis wystukał kolejny numer. - Ach, tak! MugotogoNet w Japonii! ElCat w Kirgistanie! Cud, że ten pakiecik nie dostał turystycznej sraczki. Sachs spojrzał na ostatnią kartkę wydruku tras i oczy mu pojaśniały. Dla Belknapa wyglądało to jak kolejna lista zaszyfrowanych alfanumerycznych wierszy:
>hurroute (8.20.4.7) 2 ms** >mersey (8.20.62.10) 3 ms 3 ms 2 ms >efw (184.196.110.1) 11 ms4ms4ms >ign-gw (15.212.14.225) 6 ms 5 ms 6 ms >portlbrl -8-5-1.pt.uk.ibm.net (152.158.23.250) 34 ms 62 >portlbr3-80-l-0.pt.uk.ibm.net (152.158.23.27) 267 ms 171 >nyorlsr2-10-8-0.ny.us.ibm.net (165.87.28.117) 144 ms 1/7 >nyorl arl-8-7.ny.us.ibm.net (165.87.140.6) 146 ms 124 ms >nyc-uunet.ny.us.ibm.net (165.87.220.13) 161 ms 134 ms 143 >10.105. ATM2-O.XR2.NYC1.ALERT.NET (126.188.177.158) 164 ms
- I co to nam mówi, Walt? - zapytał Belknap. W jego głosie słychać było zniecierpliwienie. Gdzie w tym wszystkim jest Genesis? Sachs zamrugał kilka razy. - Wyszło chyba stąd, ale... hm, mogę ci powiedzieć, że to stan Nowy Jork. Stu? Sprawdź kod ISP terminala. - Mówią, że lepiej podróżować z nadzieją, niż trafić do celu - zauważył Purvis. - Pamiętasz tę moją byłą dziewczynę, która najpierw czytała ostatnie strony powieści, żeby wiedzieć, jak się skończy? Jakoś ją to pocieszało. - Stu, do cholery! - Ach - westchnął Purvis, kiedy UNIX wyświetlił odpowiedź. - Zaledwie parę godzin stąd. Hrabstwo Bedford. - Tam leży Katonah - powiedział cicho Belknap. - To nie ma sensu. Ale w tej samej chwili przypomniał sobie coś, co mu powiedziano w biurze senatora Kirka, coś o szperaniu przez Genesis w Fundacji Bancrofta. Czyżby rył w niej od środka? - Nie zgadza się? - parsknął Purvis. - No to, cholera, mamy też numer seryjny BIOS. W gruncie rzeczy to plakietka licencyjna komputera. Nie może być lepiej. - On ma rację, Todd - odezwał się Sachs. - To jest punkt zero na szlaku. - Czy mogę z powrotem podłączyć Beowulfa? - Purvis ziewnął. - W Centrum Medycznym Yale-New Haeven będą wkurzeni. Próbują tam odczytać skany rezonansu magnetycznego, wiecie jak to jest.
- Katonah. - Belknap zwrócił się do Sachsa. Czuł, że ogarnia go mieszanina nadziei, rozpaczy, potrzeby działania. - Można jeszcze coś zrobić z tą plakietką licencyjną? Muszę znać fizyczne położenie tego obiektu. - Słuchaj - powiedział Sachs. - Zostanę tutaj i spróbuje zeskanować komercyjne bazy danych, zobaczę, czy mnie tam doprowadzą. Tymczasem lepiej, żebyś już tam pojechał. - Zwrócił się do Purvisa. - Daj mu bezprzewodowy laptop, omegę-kompakt. - Walt, to nie jest jakaś cholerna Armia Zbawienia.
- Po prostu daj mu. Dostaniesz go z powrotem. Purvis westchnął z rezygnacją i odłączył jeden z laptopów z sąsiedniego stanowiska roboczego. - Nie ściągaj pornosów z Internetu. - Spojrzał na Belknapa ponuro. - I tak się dowiemy. - Mam nadzieję, że kiedyś się jeszcze spotkamy - zwrócił się Sachs do agenta. - Zadzwonię, jak tylko będę miał coś użytecznego do przekazania. - Porządny z ciebie człowiek, Walterze Sachsie - przyznał Belknap ciepło. Potem skrzywił się na własne niedbalstwo. - Cholera. Prawie zapomniałem. Moja komórka rozbiła się na Dominice. Sachs skinął głową. - Weź moją - powiedział, wręczając mu małą nokię. - I uważaj na siebie. - Półuśmieszek. - W grze, w którą grasz, nie ma premii w postaci dodatkowego życia. - Może dlatego, że to nie jest gra - zauważył ponuro Belknap.
Andrea widziała niebiesko-biały płomień pulsujący u wylotu lufy. Krzyknęła z przerażenia. Strzały były głośne, ogłuszające, odbijały się echem od kamiennych ścian. Mężczyzna spokojnie włożył rewolwer do kabury; mimo wielkich rozmiarów zniknął pod doskonale skrojoną marynarką, nie tworząc wypukłości. Andrea Bancroft była zszokowana. Nadal żyła. Nic się jej nie stało. To nie miało sensu. Odwróciła się na pięcie, zobaczyła bezwładne, martwe ciała dwóch mężczyzn, którzy ją schwytali. Każdy miał w czole małą, czarną dziurkę, niczym trzecie oko. - Nie rozumiem - wydyszała. - To nie moja sprawa - powiedział mężczyzna z grzecznym, niemal wystudiowanym wyrazem twarzy. - Dostałem instrukcje, żeby panią stąd zabrać. - Dokąd? Wzruszył potężnymi ramionami. - Dokąd tylko pani zechce. - Odwrócił się i zaczął iść. Podążyła za nim do niskiej, wahadłowej furtki, a potem szerokimi, ceglanymi schodami, prowadzącymi na wielki, starannie przystrzyżony trawnik. Kilkaset metrów dalej zobaczyła coś, co wyglądało na plac zabaw, ale w rzeczywistości było lądowiskiem dla helikopterów. Stały na nim cztery śmigłowce - sądząc z wyglądu, stare wojskowe modele. Andrea z trudem nadążała za bezimiennym wybawcą.
- Gdzie jesteśmy? - Jakieś sześć kilometrów na północ od Richfield Springs. Może trzy kilometry od Mohawk. - Gdzie to jest? - W stanie Nowy Jork. Miasto nazywa się Jerycho. Theta kupiła to od cerkwi prawosławnej jakieś dziesięć lat temu. Za mało braci jak na taką przestrzeń. Zwykła historia. - Pomógł jej wsiąść do helikoptera, zapiął jej pas i wręczył ochraniacze na uszy. Na helikopterze wymalowane było, białą farbą na błękitnym tle, logo ROBINSON i numer modelu, R44; błahe szczegóły, które wryły się jej w pamięć. - Niech pan posłucha - zaczęła Andrea. - Nie bardzo rozumiem... - Zaczęła dygotać na całym ciele. Moja matka...
- Była kimś niezwykłym. - Mężczyzna położył jej dłoń na przedramieniu i mocno ścisnął. Kiedyś obiecałem pani matce, że będę na panią uważać. Na was obie. Tyle, że ją zawiodłem. Nie było mnie przy niej, kiedy mnie potrzebowała. - Wyczuła w jego głosie lekkie drżenie. Nie mogłem pozwolić, żeby to się powtórzyło. Andrea mocno zamrugała, próbując zrozumieć znaczenie tych słów. - Powiedział pan, że dostał instrukcje - rzekła nagle. - Czyje? Kto je panu wydał? Spojrzał jej w oczy. - Genesis - odparł. - Któżby inny? - Ale w Fundacji Bancrofta... - Powiedzmy, że dostałem lepszą propozycję. - Nie rozumiem - powtórzyła. - I tego proszę się trzymać - mruknął i włączył silnik. Rotory zaczęły się rozpędzać. - A teraz - krzyknął - dokąd?! Były tylko dwie możliwości. Mogła próbować się ukryć przed Paulem Bancroftem albo zmierzyć się z nim twarzą w twarz. Mogła udać się do Katonah albo jak najdalej od Katonah. Nie wiedziała, co byłoby rozsądniejsze. Wiedziała tylko, że ma dość uciekania, dość bycia ściganą. W jednej chwili podjęła decyzję.
- Starczy panu benzyny do hrabstwa Bedford? - zapytała. - I z powrotem - zapewnił ją. - Nie wracam - oświadczyła Andrea. Na jego poważnej twarzy pojawił się uśmiech, jak rysa na lodzie. - I tego proszę się trzymać.
Kolejny wynajęty samochód. Kolejna droga. Przez przednią szybę autostrada wyglądała jak nieskończony nurt betonu, przyozdobiony tylko maleńkimi, zasmołowanymi pęknięciami i podniszczonymi, rdzewiejącymi barierami. Po obu stronach, jak brzegi rzeki, wznosiły się wyrzeźbione wybuchami łupkowate stoki. Droga wiodła go do celu. Droga była odległością, którą musiał przemierzyć. Była przyjacielem i wrogiem. Jak Genesis? Przejechał obok zjazdów do Norwalk w Connecticut, kiedy zadzwoniła komórka. Sachs miał dla niego nowe informacje. - Zrobiłem to, co chciałeś - powiedział podekscytowanym głosem. - Zadzwoniłem do działu obsługi klienta w Hewlett-Packardzie. Podałem się za faceta od naprawy komputerów. Dałem im numer BIOS, a oni sprawdzili dane dotyczące sprzedaży. Nabywcą była Fundacja Bancrofta. Ale to nie jest niespodzianka, prawda? Belknapowi podeszła do gardła kwaśna treść żołądka. - Raczej nie - stwierdził. Ale co to znaczyło? Że to jednak Paul Bancroft był Genesis? Albo po prostu, że Genesis przeniknął do fundacji? - Dobra robota, Walt. Słuchaj, masz prywatny adres poczty elektronicznej senatora Kirka, zgadza się? - To punkt docelowy, jasne, że mam. - Po pierwsze, chcę, żeby senator wysłał wiadomość z tego prywatnego adresu. - Chodzi ci o to, żebym wysłał wiadomość jako senator Kirk? - Właśnie. Powiedzmy, że użyjesz systemu maskującego, by zachować poufność nadawcy. - Mogę użyć systemu osłaniającego VPM. - Świetnie. Powiedz, że to pilne, i żeby utworzyli pokój czatowy za półtorej godziny. Zapytaj, dlaczego ktoś o nazwisku Todd Belknap zadaje pytania na temat Genesis. - Rozumiem - przytaknął Walt. - Inaczej mówiąc, chcesz zatrzymać Genesis online. Chcesz, żeby siedział przy tym, a nie innym komputerze? W mięsnym świecie. - Powiedziałeś w mięsnym świecie?
- Tak - mruknął Sachs. - Tak nazywamy świat realny. - Przerwał. - Myślisz, że się uda? - Nie wiem. Wiem tylko, że musi się udać. - Stary, znasz to przysłowie: nadzieja jest matką głupców.
- To prawda - odparł głuchym głosem Belknap. - Ale innego planu nie mam.
Centrum Manhattanu
Pan Smith był zaskoczony i, chociaż szczycił się opanowaniem, czuł się nawet lekko poirytowany. Instrukcje przyszły do jego notesu elektronicznego w niezwykłej okrojonej formie. Normalnie dostawał pełen profil celu. Tym razem zlecenie zawierało zaledwie lokalizację i garść szczegółów. Czyżby już nie ufali jego umiejętnościom? Czy w wyniku jakichś roszad personalnych, o których jeszcze nie wiedział, zmienił się prowadzący? Czy ma to być już stała zmiana procedur? Nieważne. Siedział w kawiarni na świeżym powietrzu w Bryant Park i popijał cappuccino. Najpierw wykona zlecenie, a wątpliwości wyrazi później. W końcu był zawodowcem. „Usiądź przy stoliku stojącym najbliżej rogu Szóstej Alei i Czterdziestej Drugiej ulicy", brzmiała instrukcja. Cel pojawi się na niskim, kamiennym wzniesieniu, które biegło przez park, rozdzielając tereny koncesyjne od tyłów nowojorskiej biblioteki publicznej. Miał użyć pióra. Mężczyzna pokazał się o wyznaczonym czasie, był wysoki, szczupły, miał włosy koloru piasku - tak jak go opisano. Pan Smith postanowił lepiej przyjrzeć się celowi i ruszył niespiesznie w stronę kamiennego wzniesienia, udając całkowitą obojętność. Cel podniósł na niego wzrok. Pan Smith zamrugał. Ten człowiek nie był kimś nieznajomym. Wręcz przeciwnie. - No, panie Jones - powiedział. - Co za spotkanie. - Drogi panie Smith - odparł jasnowłosy kolega. - Czyżbyśmy dostali to samo zlecenie? Pan Smith zawahał się przez chwilę. - Cholerny świat. Prawdę mówiąc, to pan jest moim celem. - Ja? - Pan Jones wydawał się zdziwiony. Ale nie bardzo. - Tak zakładam. Nie podano mi nazwiska. Lecz, owszem, odpowiada pan opisowi. - Wiedział, że jego celem jest ktoś, czyją tożsamość ujawniono Komisji Kirka. Nie było jasne, jak doszło do tej niedyskrecji. Jakiś błąd ze strony pana Jonesa? W każdym razie ochrona nakazała eliminację „spalonego", ujawnionego agenta. - Wie pan, to dziwne - stwierdził pan Jones. - Pan też odpowiada opisowi z mojego zlecenia. Kwestia ujawnionej tożsamości, tak mi powiedziano. Ale zna pan protokoły bezpieczeństwa.
- Możliwe, że to pomyłka, nie sądzi pan? - Pan Smith pokręcił przyjacielsko głową. -Jakiś biurokrata przypadkiem wpisał nazwisko agenta w miejscu, gdzie miało być nazwisko celu stwierdził mężczyzna o piaskowych włosach. - I proszę. Całkiem możliwe, że to zwykły błąd urzędnika. Pan Smith musiał się zgodzić. To było możliwe. Ale biorąc pod uwagę wysoki poziom zabezpieczeń operacyjnych i nadzoru, mało prawdopodobne. - Cóż, przyjacielu - powiedział pan Smith. - Rozpatrzmy to razem. Pozwoli pan, że pokażę wiadomość, która do mnie przyszła. - Włożył rękę do kieszeni na piersi, ale to, co wyciągnął, przypominało stalowe pióro. Nacisnął i z pióra wyleciała strzałka. Pan Jones spojrzał w dół. - Żałuję, że pan to zrobił - rzekł, wyciągając strzałkę z klatki piersiowej. Wręczył ją panu Smithowi. -Zakładam, że to jad żmii. - Niestety tak - odparł pan Smith. - Bardzo mi przykro. Przez następne kilka minut nie powinien pan odczuć żadnych objawów. Ale jak panu wiadomo, to nieodwracalne. Nic już się nie da zrobić, kiedy to znajdzie się w pańskiej krwi.
- Psiakość - zaklął pan Jones tonem lekko zirytowanym, jakby łuszczyły mu się skórki przy paznokciach. - Zachowuje się pan bardzo godnie - przyznał pan Smith. Poczuł nieomal wzruszenie. - Jest mi nieopisanie przykro. Niech mi pan wierzy. - Wierzę panu - odparł pan Jones. - Bo mnie też jest przykro. - Panu jest... przykro. - Pan Smith nagle zdał sobie sprawę, że od kilku minut poci się obficie, a to mu się rzadko zdarzało. Światło słoneczne zaczęło razić go w oczy, jakby rozszerzyły mu się źrenice. Do tego doszły zawroty głowy. Razem wzięte były to objawy charakterystyczne dla wielu trucizn. Cappuccino? - wykrztusił. Pan Jones pokiwał głową. - Myśli pan, że zbyt ściśle trzymam się zasad? Naprawdę jest mi przykro. -Nie sądzę... - Na to też nie ma antidotum. To metylowa pochodna toksyny ciguareta. - Tej, z której korzystaliśmy w ubiegłym roku w Kałmukii? - Zgadza się.
- O, niech mnie. - Proszę mi wierzyć, nie chciałby pan zostać przy życiu. Trwale uszkadza układ nerwowy. Stałby się pan roztrzęsionym imbecylem podłączonym do respiratora. Co to za życie? - Hm, cóż. - Pan Smith czuł uderzenia gorąca i zimna, jakby na przemian wsadzano go w ogień i w lód. Zauważył, że twarz pana Jonesa poszarzała. Pierwszy symptom błyskawicznie rozprzestrzeniającej się martwicy. - Dziwna zażyłość - zauważył pan Jones, sięgając do balustrady, żeby się przytrzymać. - Że nawzajem się zamordowaliśmy? - No, tak. Użyłbym jednak innego słowa. - Potrzebny nam słownik - stwierdził pan Smith. - A może... słownik synonimów? - Może obaj padliśmy ofiarami jakiegoś żartu - powiedział pan Jones. - Chociaż ja w tym nie widzę niczego śmiesznego. Prawdę mówiąc to... nie czuję się za dobrze. - Pan Jones osunął się na ziemię. Powieki zaczęły mu drgać. Kończynami targały gwałtowne konwulsje. Pan Smith dołączył do niego na kamiennym trotuarze. - Ja też - wyrzęził. Światło już go nie raziło i przez chwilę pomyślał, że może z tego wychodzi. Ale było inaczej. Światło go nie raziło, bo otaczał go mrok. Niczego nie czuł, niczego nie słyszał. Było tylko poczucie nieobecności. A potem już w ogóle niczego nie było.
Rozdział 29
Nowy Jork
belknap zatrzymał się w pewnej odległości od Fundacji Bancrofta, przeskoczył przez kamienny murek i w zapadającym mroku poszedł w stronę siedziby organizacji. To było jak natknięcie się na zakamuflowanego w dżungli jumbo jeta: z początku nic nie widział, a chwilę potem zobaczył coś tak wielkiego, że zdziwił się, jak mógł tego wcześniej nie zauważyć. A gdzie była Andrea? Czy trzymano ją zamkniętą gdzieś tutaj? Przykucnął pod lipą na poboczu podjazdu, jakieś trzydzieści metrów od budynku. Spojrzał na zegarek i otworzył bezprzewodowy komputer, który dostał od profesora informatyki. Zgodnie z instrukcjami Sachsa wszedł do pokoju czatowego, wirtualnej przestrzeni do komunikowania się w czasie rzeczywistym. Sachs zrobił to, o co Belknap go prosił, i Genesis spełnił życzenie senatora: zgodził się na wymianę informacji w pokoju czatowym, aczkolwiek za pośrednictwem systemu maskującego. Teraz nadszedł wyznaczony czas. Bezprzewodowy komputer był powolny, ale spełniał swoje zadanie. „Nasuwają się pytania na temat twoich stosunków z Bancroftem", napisał Belknap. Ciche piknięcie i w okienku pod spodem pojawił się rządek słów.
„Pańskim zadaniem, senatorze, jest, jak pan to ujął, wskazanie i wyplenienie zła. Ja mogę tylko naprowadzić pana na właściwy kierunek". Belknap napisał, „Muszę wiedzieć, czy twoje informacje nie są splamione metodą, którą je uzyskano". Kilka sekund później przyszła odpowiedź. „»Owoce z zatrutego drzewa« to zasada prawna. Dowody, które panu dostarczyłem, mają być tylko wskazówką w prowadzonym przez pana śledztwie. Wnioski dowodowe musi pan sam przygotować". „Ale jaki masz w tym interes?", napisał Belknap i przesunął się bliżej budynku. „Zależy mi na położeniu kresu monstrualnemu spiskowi. Tylko pan zdolny jest tego dokonać". Belknap podbiegł jeszcze kawałek, po czym napisał: „Ale twoje imię wywołuje grozę na całym świecie". „Moje imię, owszem. Ale przecież moja sława zawiera się w tym, że nie istnieję". Belknapowi zaczęło mocno bić serce, kiedy z bezprzewodowym notebookiem podszedł do głównych drzwi siedziby fundacji. Zajrzał przez otoczoną ramkami z ołowiu szybkę w drzwiach. Były otwarte. Wszedł. Ciemny pusty hol pachniał oliwką cytrynową i starym drewnem. Usłyszał cichą muzykę.
Instrumenty smyczkowe, organy, głosy - coś barokowego. Napisał i wysłał kolejne pytanie. Doskonale dopasowane deski podłogi nie skrzypiały i nie uginały się pod perskimi bieżnikami. Drzwi do małego gabinetu, z którego dochodziła muzyka, były uchylone. Zobaczył oparcie wysokiego krzesła, zarysowane ostro na tle blasku emanującego z dużego monitora komputerowego. Belknap miał wrażenie, że dudnienie jego serca słychać w całym domu. Ciche stukanie klawiszy i na ekranie komputera Belknapa pojawiła się kolejna linijka. „Dobru można służyć tylko, służąc dobru jednostek. Bo każda jest równie wartościowa, jak wszystkie inne". Belknapowi zjeżyły się włosy na karku. Był w jednym pokoju z Genesis. Mózg poruszający marionetkami siedział zaledwie kilka metrów od niego. Z odtwarzacza CD stojącego na półce z książkami rozlegała się smutna liturgiczna muzyka, śpiewał mezzosopran. Chyba Bach. Któraś z mszy? Belknap miał mgliste skojarzenia z mszą wielkanocną, w której kiedyś uczestniczył. Przypomniał sobie: Pasja według Świętego Mateusza. Odłożył komputer i bezgłośnie wyjął z marynarki pistolet. Wreszcie się odezwał. -Podobno każdy, kto cię zobaczy, umiera. - Wycelował pistolet w oparcie wysokiego krzesła. - Chciałbym sprawdzić tę hipotezę. -To dziecinada - odparł Genesis. Był to głos... niezupełnie męski. - Bajki. Za stary jesteś na to. Osoba siedząca na krześle powoli się odwróciła, żeby spojrzeć Belknapowi w oczy. To był chłopiec. Miał kręcone włosy koloru siana, policzki jak jabłuszka. Wyglądał szczupło w koszulce i szortach, nogi i ramiona miał prawie nieowłosione. Chłopiec. Dwunasto-, trzynastoletni? - Ty jesteś Genesis? - Belknap aż zniżył głos ze zdumienia. Chłopiec się uśmiechnął. - Proszę nie mówić tacie. - Ty jesteś Genesis. - Tym razem było to stwierdzenie. Miał wrażenie, że pokój powoli się obraca, jak platforma w parku rozrywki. - Tak, Genesis to mój awatar. -Nie był to dziecięcy sopran, ale też nie baryton dorosłego. -
Domyślam się, że pan to Todd Belknap. Belknap skinął głową, odebrało mu głos. Zdał sobie sprawę, że szczęka mu opadła. Z trudem pamiętał o oddychaniu. - Proszę mi mówić Brandon.
Brandon Bancroft. Nie ojciec. Syn. - Chce pan trochę sprite'a? - zapytał chłopiec. - Nie? Właśnie miałem się napić.
Rozdział 30
- Gdzie mam wylądować? - Andrea usłyszała głos mężczyzny w słuchawkach; w helikopterze był taki hałas, że trudno było inaczej się komunikować. - Może pani wybierać, jest kilka lądowisk. Dom? Biuro? - Dom - powiedziała Andrea. Chciała stanąć twarzą w twarz z kuzynem i stawić mu czoło tam, gdzie mieszkał. Podmuch wzbudzony przez śmigło helikoptera kładł trawę i poruszał liśćmi drzew otaczających lądowisko. Kiedy tylko usłyszała uderzenie stalowych płóz o ziemię, wysiadła z maszyny, a kiedy bezimienny mężczyzna odleciał, ruszyła biegiem po ścieżce, przeskoczyła kamienny murek jak koń wyścigowy, przedarła się przez zagajnik i wpadła do domu Paula Bancrofta. Pamiętała ten zapach starego drewna i starych dywanów. Drzwi były otwarte, wbiegła po schodach na górę. Pokój, który najwyraźniej służył mu za gabinet, był pusty. W sypialni zobaczyła niezasłane łóżko. Jakby wrócił na wieczór, a potem dostał jakieś wezwanie. Wiedziała tylko jedno: w domu go nie było.
- Gdzie jest Andrea? - Belknap zdołał się opanować i jego głos zabrzmiał silniej. - Myślałem, że to Andrea, a nie pan. Powinna tu zaraz być. Jest fajna, nie? - Tak - odparł Belknap. Pokój znów zdawał się powoli wirować. - Trochę pan blady. Na pewno nie chce pan sprite'a?
- Nie, nie trzeba. Wszystko dobrze. Brandon skinął głową. - Ciągle to słyszę - spuścił nieśmiało wzrok. - Chcieli skrzywdzić Andreę. Ale jeden z moich ludzi wpadł na to, gdzie ją trzymają. Wsadził ją do helikoptera. Chciała przylecieć tutaj. Andrea...bezpieczna? Czy mógł jednak w to wierzyć, czy w ogóle mógł wierzyć temu chłopcu? Targała nim obawa na przemian z euforią. - Lubi pan Bacha? - zapytał chłopiec. - Lubię to, co teraz leci - odparł Belknap. - Mnie podobają się różne rodzaje muzyki. Ale to zawsze na mnie działa. - Znów odwrócił się do klawiatury i zaczął wypisywać serię instrukcji. Belknap widział, jak łopatki chłopca poruszają się pod cienką bawełnianą koszulką. - Rozdział dwudziesty szósty i dwudziesty siódmy Ewangelii Świętego Mateusza. - Dotknął guzika zdalnego sterowania i muzyka ucichła. Chłopiec wyrecytował: - „A około dziewiątej godziny zawołał Jezus głosem wielkim, mówiąc: Eli, Eli, lema sabachthani! To jest, Boże mój! Boże mój! Czemuś mnie opuścił?" Belknap rzucił mu niepewne spojrzenie. - Proszę się nie obawiać, nie mam kompleksu mesjasza - uspokoił go Brandon. - Kiedy Jezus dorósł, dowiedział się, że jego ojcem jest Bóg. Ja się dowiedziałem, że mój ojciec udaje Boga. Jest różnica, co? - Boga albo diabła. Trudno powiedzieć. - Doprawdy? - Spojrzał w oczy Belknapowi. - Mówią, że najbardziej diaboliczną sztuczką diabła było wmówienie ludziom, że nie istnieje - powiedział. - Jeśli walczysz z diabłem, musisz odwrócić tę zasadę. - Wmówić ludziom, że fikcyjna istota naprawdę istnieje. - Belknap zaczynał rozumieć. -A te historie miały tylko podnosić twój autorytet jako Genesis, tak?
-No pewnie. Grał pan w gry komputerowe dla wielu uczestników? Można stworzyć awatara, fikcyjne alter ego i kazać mu wejść w świat. Pan coś o tym wie, prawda? Chodzi mi o to, że to pan podszywał się pod senatora K., zgadza się? Tak myślałem. Więc Genesis był elektroniczną legendą, niczym więcej, niczym mniej. Wraz ze zrozumieniem
przyszedł podziw. Legenda ubarwiona opowieściami, plotkami, historiami, które rozchodziły się przez Internet, a potem między ludźmi. -Ale było w tym coś więcej, prawda? - Belknap zachęcał chłopca do zwierzeń, głośno myśląc. - Jako Genesis możesz przenosić pieniądze z jednego konta na drugie. Możesz wynajmować ludzi, którzy nigdy cię nie widzieli, przesyłać im instrukcje, monitorować ich, nagradzać. Możesz bardzo wiele. Ale w jakim celu? Brandon przez chwilę milczał. - Kocham tatę. Przecież to mój tata. -Ale jest nie tylko twoim tatą. Brandon pokiwał żałośnie głową. -Stworzył coś znacznie potężniejszego od siebie. Coś... złego. -Ostatnie słowo wyszeptał. -Twój ojciec uważa, że największe dobro największej liczby ludzi może usprawiedliwić każde działanie - powiedział Belknap. - Tak. -Ajak ty uważasz? - Że każde życie jest święte. Nie, żebym był pacyfistą czy kimś takim. Co innego zabijać w samoobronie. Ale nie odbiera się życia na podstawie spekulacji. Nie można usprawiedliwić morderstwa obliczeniami. -Więc całymi miesiącami reżyserowałeś wydarzenia za pośrednictwem podwładnych, którzy nigdy nie widzieli twojej twarzy, przelewałeś fundusze, wysyłałeś rozkazy, obserwowałeś rezultaty; wszystko na odległość, cyfrowo, bez pozostawiania śladów. Wszystko po to, żeby rozbić Grupę Theta? - Operacja na skalę wielu miliardów dolarów. - Inver Brass do kwadratu - stwierdził Belknap. - Wiedziałeś, że imię Genesis wzbudzi strach w twoim staruszku. A Komisja Kirka stworzyła ci okazję. Pomogła ci wciągnąć autorytet rządu Stanów Zjednoczonych do zlikwidowania Thety. Zbierałeś pliki z danymi na temat ich działań i wysyłałeś je senackiej komisji śledczej. - Nie potrafiłem wymyślić żadnego innego sposobu - przyznał. Belknap pomyślał, że w tym chłopcu dziwnie się łączy pewność siebie z wrażliwością.
- Och, proszę nie brać tego do siebie, ale czy mógłby pan schować pistolet? Nie cierpię, jak się do mnie z czegoś takiego mierzy. Świrowate, co? Belknap zapomniał, że nadal trzyma w ręku pistolet. - Przepraszam - powiedział. - Złe maniery. - Położył broń na półkolistym stoliku przy drzwiach i zrobił kilka kroków w głąb pokoju. - Czy twój ojciec wie, co sądzisz o Thecie? - Nie lubi, jak czytam Kanta, a co dopiero Biblię. Wie, że się nie zgadzamy, ale nie przyjmuje moich argumentów. Trudno to wyjaśnić. Mówiłem panu, kocham tatę. Ale... - Głos mu się załamał. - Czułeś, że musisz go powstrzymać - zauważył Belknap łagodnie. - Nikomu innemu by się to nie udało. To tak, jakbyś grał z ojcem w szachy online. - Kiedy pionkami są żywi ludzie, to już nie są szachy. - Zgadza się. - Z początku myślałem, że same groźby wystarczą. - Groźby, że wyjawisz istnienie Grupy Theta Komisji Kirka? - Właśnie. Ale nie pomogło. Zacząłem więc zbierać szczegółowe dane - coś jak cyfrowe dossier - na temat operacji grupy. Nie było łatwo. Ale w końcu mi się udało. Pliki ukazują wszystko jak na dłoni.
- Mówisz, że skompletowałeś dossier. Chłopiec kiwnął głową. - To znaczy, że kilkoma przyciśnięciami klawiszy możesz rozesłać to do wszystkich członków Komisji Kirka. I cała ta mroczna potworność ujrzy światło dzienne. Brandon skinął głową. - Już chyba najwyższy czas, prawda? Genesis: trzynastolatek. Belknap starał się skupić myśli. - Zatem Jared Rinehart pracował dla twojego ojca. Nie miał nic wspólnego z Genesis. - Rinehart? Kurczę, nie. Z tego, co słyszałem, to przerażający typ. Cieszę się, że nigdy się z nim nie zetknąłem. Głos od drzwi do pokoju, jedwabny, zimny i rozkazujący. - Aż do teraz.
Rozdział 31
Delknap odwrócił się na pięcie i zobaczył wysoką, szczupłą postać mężczyzny, który był jego najlepszym przyjacielem. Polluksem dla Kastora. Jego kończyny, rysujące się na tle drzwi, wyglądały szczególnie szczupło, a pistolet kaliber 45 w jego dłoni wydawał się szczególnie wielki. - W takich sytuacjach żałuję, że nie noszę kapelusza - agent zwrócił się do Belknapa - żebym mógł go przed tobą zdjąć. - Jared... - wychrypiał Belknap. -Naprawdę, przeszedłeś samego siebie - przyznał Rinehart. - Byłeś niesamowity. Świetny. Zresztą nie spodziewałem się niczego innego. I oto twój trud dobiegł końca. Teraz ja przejmuję sprawę. - Spojrzał na chłopca. - Twój ojciec będzie tu za chwilę - dorzucił z lodowatym uśmiechem. - Co ja zrobiłem? - wykrztusił Belknap. Serce mu dudniło. - Chryste wszechmogący... co ja zrobiłem? - Coś, czego nikt inny by nie potrafił. Brawo, naprawdę, Todd. Odwaliłeś całą ciężką robotę. Co do mnie, hm, jestem tylko starszym panem w bryczesach. Tego uczą się wszyscy myśliwi. Żeby złapać lisa, trzeba iść za psem. Szczerze mówiąc, nigdy nie zgadlibyśmy, gdzie kryje się lis. Nie domyślilibyśmy się nawet za milion lat. Ale teraz wszystko staje się jasne. - Wykorzystałeś mnie. Przez cały czas, ty... - Wiedziałem, że nigdy mnie nie zawiedziesz, stary przyjacielu. Zawsze umiałem wypatrzyć talent. I od samego początku wiedziałem, że jesteś kimś niezwykłym. Tych biurokratów zza biurek zżerała zazdrość. Wielu z nich nie wiedziało, co o tobie myśleć. Ale ja wiedziałem. Zawsze cię podziwiałem. Od początku hodowany. Berlin Wschodni, rok 1987. Belknap znów spróbował wykrztusić parę słów. - Ty przez cały czas... - Wiedziałem, na co cię stać. Lepiej niż ktokolwiek. Razem byliśmy niezwyciężeni. Mogliśmy dokonać wszystkiego, co sobie zamyśliłem. To chciałbym uważać za nasz największy, a nie po prostu ostatni triumf.
- Podpuściłeś mnie. Wyłożyłeś przynętę i wysłałeś mnie za nią. - Ta ohydna myśl pustoszyła duszę Belknapa jak cyklon. - Posłałeś mnie na poszukiwanie Genesis, bo tylko w ten sposób mogłeś go znaleźć. Przynęta. Powietrze zmieniło się w kleistą, dławiącą substancję, kiedy Belknapowi wszystko zaczęło się układać w całość. Włoska dziewczyna. Omański książę. Kto jeszcze? Każde z nich, nie wiedząc o tym, brało udział w gambicie Rineharta. Iluzję można było podtrzymywać, tylko dając jej podstawy w rzeczywistości - uczestnicy nie mogli być świadomi strategii mistrza prowadzącego grę. To samo dotyczyło Kastora. Zrozumienie zdawało się ściskać czaszkę Belknapa jak imadło. Kiedy w Tallinie odkrył prawdę o Lugnerze, zdrajcy, który przeistoczył się w handlarza bronią, zwodniczy obraz Polluksa mógł się rozwiać. Wprowadzono więc prostą poprawkę, żeby utrzymać Ogara na tropie Genesis: kolejną przynętą stała się Andrea. O, Chryste! Plan Rineharta wykorzystywał wszystkie ludzkie cechy Belknapa -przywiązanie, lojalność, poświęcenie. „Jeśli cię oko twoje gorszy, wyłup je"* [* Ewangelia według świętego Mateusza, 18,9 Biblia, Brytyjskie i Zagraniczne Towarzystwo Biblijne]. Belknapem miotały wściekłość i nienawiść, zdrada Rineharta sprawiała, że miał ochotę pozbyć się wszelkich skrupułów. Ale nie! Nie stanie się potworem: gdyby stał się taki, jak Rinehart, oznaczałoby, że tamten zwyciężył. - Kiedy teraz na ciebie patrzę - powiedział spokojnie - to jakbym widział cię po raz pierwszy. - I masz w oczach taką niechęć. Jesteś na mnie wściekły? - Rinehart wydawał się niemal urażony. Ciężki pistolet błyszczał mu w ręku. - Nie rozumiesz, że Grupa Theta nie miała wyboru? Samo nasze istnienie zostało zagrożone, a jak się domyślasz, nasze wysiłki, żeby wyśledzić źródło zagrożenia, nie dały rezultatu. - Byłeś asem w rękawie Thety - stwierdził Belknap. Nieomal słyszał stuk kostek domina, długi, kręty szereg przewracający się w ustalonym porządku. - Agent wywiadu amerykańskiego, z dostępem do ściśle tajnych informacji, mogący przekazywać im wszelkie dane będące w posiadaniu rządu Stanów Zjednoczonych. Kiedy Theta chciała kogoś znaleźć, ty wymyślałeś jakiś wiarygodny powód, dla którego miało się to stać zadaniem Wydziału Operacji Konsularnych. Zawsze myślałem, że mnie ubezpieczasz. - Przez jego słowa przebijała furia, niczym substancja trzymana pod wielkim ciśnieniem. - Tymczasem byłeś jak nóż w plecach. Przeszedłeś na drugą stronę, ty przeklęty zdrajco. - To naiwność mówić o stronach. Naprawdę miałem nadzieję na połączenie obu struktur. By tak rzec, na zlanie ich w jedno. Po co wchodzić sobie w paradę? Theta, operacje konsularne Paul i ja byliśmy zgodni co do tego, że w racjonalnym świecie powinny działać razem, jak dwa ramiona tego samego ciała. - Zerknął na chłopca. - A skoro o tym mowa, nie będę kłamał. Nic mnie
tak nie zszokowało jak to, kim okazał się Genesis. Cudowne dziecko, a zarazem syn marnotrawny. Zdrajca, z którym jadasz śniadanie. Obcy u twego boku. Któż mógłby to sobie wyobrazić? „Obcy u twego boku". Belknap patrzył uporczywie na Rineharta. Mistrz oszustwa. Wirtuoz manipulacji. Jak dalece Rinehart reżyserował jego życie? Belknap nie mógł sobie jednak pozwolić na rozczulanie się nad sobą. Stawka była zbyt wysoka. Spojrzał w stronę swojego pistoletu, który zostawił na półksiężycowatym stoliku, i sklął się w duchu. Broń znajdowała się poza jego zasięgiem, bliżej Rineharta. Nie mógłby się do niej zbliżyć, nie wzbudzając podejrzeń. -Tutaj! - zawołał Rinehart do niewidocznej postaci w holu i pojawił się Paul Bancroft. Wyglądał, jakby zerwano go z łóżka, bo pewnie tak było. Miał na sobie bluzę i spodnie khaki. W prawej ręce, ze zbielałymi knykciami, trzymał mały pistolet. - Poznaj tego, który przygotowywał twój koniec - powiedział Rinehart. - I nasz. Podstarzały filozof gapił się z otwartymi ustami. - Mój syn - wydyszał. - Przykro mi - stwierdził niemal czule Rinehart. - Pismo Święte zaczyna się od Genesis, ale kończy na Objawieniu. Oto nasze objawienie. Bancroft z dzikim wzrokiem odwrócił się ku Rinehartowi. - Musiała zajść jakaś pomyłka. To niemożliwe!
- A jednak - rzekł Rinehart - to wszystko tłumaczy, nie rozumiesz? Wyjaśnia, jak zdobył dostęp do tak wielu twoich plików. Wyjaśnia dlaczego... - Czy to prawda, Brandonie - wybuchnął Bancroft. - Powiedz, czy to prawda? Chłopiec skinął głową. - Jak mogłeś mi to zrobić? - Głos ojca drżał z oburzenia. - Jak mogłeś podjąć próbę zniszczenia mojego życia? Po całym tym trudzie, który włożyliśmy w uczynienie świata lepszym - ta organizacja, to planowanie, ta troska - a ty siedziałeś tutaj i wszystko psułeś? Żeby zawrócić świat z właściwej drogi? Czy aż tak nienawidzisz ludzkości? Czy aż tak bardzo nienawidzisz mnie? - Tato, ja cię kocham - powiedział cicho Brandon. - To nie tak. Jared Rinehart odchrząknął.
- To nie czas na czułostki. Wiadomo, co trzeba zrobić. - Jared, proszę! - wykrzyknął siwowłosy uczony. - Proszę, daj nam chwilę. - Nie. - Agent był nieustępliwy. - Jeszcze kilka uderzeń w klawisze i twój syn przesłałby Komisji Kirka dość informacji, żeby nas zniszczyć, raz na zawsze, nieodwołalnie. Zniszczyć dzieło twego życia. Musisz teraz postąpić zgodnie z własnymi zasadami. - Ale... W głosie Rineharta pojawił się chłód. - Jeśli nie postąpisz zgodnie z własnymi zasadami, to całe twoje życie było jednym wielkim oszustwem. Największe dobro dla największej liczby ludzi - to cel, któremu nie wolno się sprzeniewierzyć. Zawsze tak mówiłeś. Pamiętasz, czego nas uczyłeś? „Jakaż magia kryje się w zaimku »mój«?" Genesis to twój syn, ale to zaledwie jedno życie. Dla dobra twego dzieła dla dobra całego świata - musisz to zrobić. Paul Bancroft podniósł mały rewolwer. Widać było, jak mu drży ręka. - Albo, jeśli wolisz, ja to zrobię - rzucił Rinehart. Brandon, nie wstając z krzesła, odwrócił się i spojrzał ojcu w oczy. W jego spojrzeniu były miłość, determinacja i rozczarowanie. - „Twoja droga, nie moja, o Panie, choćby najmroczniejsza". - Chłopiec zaczął śpiewać piskliwym, załamującym się altem. Po policzku spłynęła mu łza. Ale Belknap wiedział, że płacze nad ojcem, nie nad sobą. - Jemu chodzi o to, że nikt nie ma prawa bawić się w Boga - powiedział. Wpatrywał się w filozofa. Arogancja i egoizm zniszczyły jego idealizm, zmieniły go w potwora. W końcu nie był bogiem, tylko człowiekiem - i to człowiekiem, który najwyraźniej kochał swojego syna bardziej niż cokolwiek na świecie. Wyraźnie zdruzgotany, wstrząśnięty, pogrążony w żalu, Paul Bancroft zwrócił się do Rineharta: - Posłuchaj. On to zrozumie. W końcu zrozumie. - Zaczął przemawiać do syna z ogniem, z podszytą paniką elokwencją. - Moje dziecko, mówisz, że każde życie jest święte. Ale to język religii, nie rozumu. Można natomiast powiedzieć, że każde życie ma wartość. Każde życie się liczy. I żeby nadać temu sens, nie możemy się wzdragać przed liczeniem. Obliczaniem, ile istnień ludzkich możemy uratować. Myśleniem o pozytywnych konsekwencjach bolesnych działań. Rozumiesz to przecież, prawda? - Mówił płynnie, gorączkowo broniąc swojego poglądu na świat przed sceptycyzmem, jaki widział we wzroku dziecka. - Poświęciłem życie służbie ludzkości. Żeby uczynić świat lepszym. Żeby uczynić twój świat lepszym. Bo to ty, synu, jesteś przyszłością. Brandon tylko powoli pokręcił głową.
- Czasem ludzie mówią, że nie chcą mieć dzieci, bo świat jest tak koszmarny. Za mojego życia były wojna światowa, ludobójstwo, gułagi, głód wywołany przez człowieka, masakry, terroryzm unicestwiano dziesiątki milionów istnień ludzkich z powodu ludzkiej głupoty. Dwudziesty wiek powinien być najwspanialszym stuleciem, a tymczasem stał się wiekiem największych zbrodni w historii. To nie jest świat, który chciałem tobie zostawić, moje drogie dziecko. Czy masz mi to za złe? - Proszę, ojcze - zaczął chłopiec. - Z pewnością to zrozumiesz - ciągnął Bancroft. Oczy zaczęły mu łzawić. - Mój synu, mój piękny synu. Wszystko, co czyniliśmy, było logicznie, moralnie usprawiedliwione. Naszym celem nigdy nie była władza ani wielkość. Było nim zawsze dobro wszystkich ludzi. Nie patrz na działania Grupy Theta w oderwaniu od innych spraw. Spójrz na to jako na część większego programu. A wtedy zrozumiesz, że u podstaw leży altruizm. Grupa Theta to altruizm w działaniu. - Bancroft zaczerpnął tchu. - Owszem, czasem musi polać się krew, musi być ból. To tak, jak w chirurgii. Czy zabroniłbyś chirurgom praktykowania zawodu tylko dlatego, żeby uniknąć krótkotrwałego cierpienia, które zadają? No to... - Tracimy czas - warknął Rinehart. - Z całym szacunkiem, nie zebraliśmy się dziś wieczór na seminarium. - Ojcze - powiedział łagodnie Brandon. - Czy naprawdę usprawiedliwisz ból jednego człowieka przyjemnością drugiego? -Posłuchaj mnie... - Liczy się prawda. Manipulujesz ludźmi i okłamujesz ich, bo uznałeś, że to leży w ich interesie. Ale to nie ty powinieneś o tym decydować. Okłamując ludzi, coś im odbierasz. Traktujesz ich jak środki do jakiegoś celu. Nikt ci nie dał takiego prawa, tato. Jeśli nie jesteś Bogiem, musisz brać pod uwagę, że możesz się mylić. Że twoje teorie mogą nie być słuszne. „Nie jako Ja chcę, ale jako Ty"* [* Ewangelia według świętego Mateusza, 26,39 Biblia, Brytyjskie i Zagraniczne Towarzystwo Biblijne]. To słowa Chrystusa na krzyżu. Rinehart odchrząknął. - Każde życie jest święte - powtórzył Brandon. - Proszę, moje dziecko. - Paul Bancroft podjął ponownie próbę przekonania syna. - Kocham cię, tato - powiedział Brandon. Jego rumiane policzki i jasne oczy promieniowały dziwną pogodą. - Ale są wybory, których żaden człowiek nie ma prawa dokonywać. Działania, których człowiek nie ma prawa podejmować.
Siwowłosy filozof zaczął pospiesznie mówić. - Brandonie, ty mnie nie słuchasz... - Ja mówię tylko: a co, jeśli się mylisz? Paulowi Bancroftowi błyszczały oczy. - Brandonie, proszę. Ale głos chłopca był czysty i spokojny. -Aco, jeśli zawsze się myliłeś? - Synu drogi, proszę. -Zrób to - wtrącił się Rinehart, patrząc stalowym wzrokiem na Bancrofta. Wykonał wymowny gest własnym pistoletem. Był niewzruszony, zdecydowany, praktyczny. Jego przeżycie zależało od usunięcia Genesis. - Tego wymaga twoja logika, Paul. Zastrzel chłopca. Albo ja to zrobię. Rozumiesz mnie? - Rozumiem. - Doktor Bancroft powiedział to cichym, chrapliwym głosem. Zamrugał, by łzy nie przesłaniały mu wzroku, wycelował mały rewolwer, obrócił go o dwadzieścia stopni w prawo i strzelił. Na białej koszuli Rineharta, poniżej mostka, wykwitła plama krwi. Rinehart szeroko otworzył oczy, jednym płynnym ruchem uniósł swój pistolet i odpowiedział ogniem. Był zawodowcem; kula trafiła Paula Bancrofta w czoło, zabijając go na miejscu. Mędrzec osunął się na dywan. Chłopiec wydał zduszony krzyk. Był blady jak prześcieradło, rysy ściągnęło mu cierpienie. Rinehart odwrócił się teraz do niego, smużka dymu unosiła się nad lufą jego czterdziestkipiątki.
- Zrobiłem to niechętnie - powiedział. - A to mi się nieczęsto zdarza. - W jego głosie było coś wilgotnego, jakieś lekkie bulgotanie i Belknap zrozumiał, że płuca Rineharta powoli wypełnia płyn. Zostało może piętnaście, może dwadzieścia sekund, zanim się udusi. - Odebrałem mu życie, by pozostać wierny jego zasadom. On by to zrozumiał. A teraz muszę zrobić to, czego on nie potrafił. Jeszcze nie skończył mówić, kiedy Belknap jednym susem znalazł się przy Brandonie i zasłonił go własnym ciałem.
- To już koniec, do cholery! - krzyknął. Usłyszał kroki w holu. Rinehart pokręcił głową. - Myślisz, że cię nie zabiję, Todd? Kto nie rzuca kośćmi, wypada z gry. - Oczy miał szkliste, zamglone, ruchy sztywne i automatyczne. Strzelił. Belknap poczuł ból w górnej części torsu, tuż pod obojczykiem. Kamizelka z czystego kevlaru, którą miał pod koszulą, zatrzymała pocisk, ale nie zdołała złagodzić siły jego uderzenia. Kilkanaście centymetrów wyżej i kula mogła być śmiertelna. Instynkt podpowiadał mu, żeby kryć się albo uciekać. Ale nie mógłby tego zrobić, nie narażając chłopca na niebezpieczeństwo. - Dobrze, Todd. Przygotuj się, harcerzyku. Belknap sięgnął za siebie, przytrzymał chłopca na krześle, osłaniając go własnym ciałem. - Umierasz, Jared. Wiesz o tym. Sprawa skończona. - Patrzył prosto w oczy tamtego, próbując dotrzeć do niego bez słów, obezwładnić go wzrokiem. - Mówią, że każdy, kto zobaczy twarz Genesis, musi umrzeć - powiedział rwącym się głosem Jared, nadal mierząc z pistoletem w Belknapa. - Słyszałem tę przestrogę. Ty także. - Jared, jesteś już martwy - rzekł Belknap. - Tak? Zgaduj dalej, zawsze tak mówię. Belknap wyczuł, że Brandon gdzieś odskoczył, że Rinehart będzie musiał się zdecydować, który cel wybrać. Kobiecy głos. Andrei. - Rinehart! - krzyknęła ochryple. Stała w drzwiach, chwyciła pistolet Belknapa ze stolika i wycelowała w wysokiego agenta. Broń była odbezpieczona; musiała tylko nacisnąć spust. Jared odwrócił głowę. - To ty - powiedział. Słowa brzmiały jak jęk, jak odgłos gwoździa wyrywanego z deski. - Jaką masz grupę krwi, Rinehart? - Tuż po tym pytaniu rozległ się odgłos strzału, pistolet drgnął w ręku Andrei. Kula trafiła Rineharta wysoko w pierś. Chwilę później wytrysnął stamtąd karmazynowy strumień. Belknap zaczął gwałtownie rozglądać się po pokoju. Mógłbyś wreszcie umrzeć? - prosił milcząco Jareda. Mógłbyś wreszcie umrzeć?
Spostrzegł, że Brandon schował się w kącie pokoju. Siedział na podłodze, rękami obejmując kolana, ze spuszczoną głową i twarzą ukrytą w cieniu. Tylko podrygiwanie ramion wskazywało, że płacze bezgłośnie. Rinehart nadal stał. To było niewiarygodne. - Strzelasz jak dziewczyna - zakpił i odwrócił się do Belknapa. - Ona do ciebie nie pasuje powiedział na poły rzężąc, na poły bulgocząc. - Żadna nie pasowała. Andrea ponownie nacisnęła spust, a potem jeszcze raz. Krew i wnętrzności zbryzgały ekran komputera. Rinehart, wpatrując się z natężeniem w Belknapa, zaczął podnosić pistolet, ten jednak wyśliznął mu się z ręki. W kąciku ust pojawił się strumyczek krwi. Agent zakaszlał dwa razy i zachłysnął się powietrzem. Chwiał się na nogach, stopniowo tracąc panowanie nad mięśniami. Belknap rozpoznał ten widok: to człowiek, który powoli tonie we własnej krwi. - Kastor - wyjęczał Rinehart. Potem, zanim upadł, wyciągnął na oślep ręce i zrobił do przodu chwiejny krok, jakby chciał udusić Belknapa albo go uściskać.
Epilog
Minął rok i Andrea musiała przyznać, że wiele się zmieniło. Może świat nie był inny, ale w jej świecie niewątpliwie zaszły zmiany. Podjęła decyzje, które ją zaskoczyły - które zaskoczyły ich oboje - ale z perspektywy czasu wydawały się zarówno słuszne, jak i nieuniknione. Nie miała wprawdzie tyle czasu na rozważania, ile by chciała. Przekonała się, że sprawowanie funkcji dyrektora Fundacji Bancrofta nie może być zajęciem ubocznym. Pochłaniało wiele czasu i wysiłku, jeśli chciało się działać jak należy. Potworności popełnionych przez Grupę Theta nie sposób było naprawić. Ale wspólnie z mężem doszli do wniosku, że sama fundacja odgrywa ważną rolę w świecie i po wyeliminowaniu niegodziwości może jeszcze lepiej służyć ludziom. Z serii spotkań, które wraz z Toddem odbyła z senatorem Kirkiem przed jego śmiercią, wynikła kolejna decyzja. Postanowiono utrzymać tę straszliwą aberrację w ścisłej tajemnicy. Wyjawienie jej zaszkodziłoby wszystkim organizacjom pozarządowym i instytucjom dobroczynnym na świecie, a w sensie geopolitycznym wprowadziłoby destabilizację na tysiące nieprzewidywalnych sposobów. W rezultacie przez lata, nawet dziesięciolecia, wszelkie pożyteczne inicjatywy mogłyby spotykać się z niechęcią, wrogością i oskarżeniami. Szefowie Thety - ci, którzy nie zdołali zniknąć - zostali poddani tajnym procedurom sądowym, zorganizowanym przez Wydział Wywiadu i Nadzoru Departament Sprawiedliwości. Wyroki i uzasadnienia zapieczętowano i uznano za sprawę bezpieczeństwa narodowego. Spojrzała na fotografie na biurku. Dwaj mężczyźni jej życia. Ostatni raz widziała ich rano, kiedy szła do pracy, a oni grali w koszykówkę. Brandon szybko rósł - cały był kanciasty, miał chude ramiona i poruszał się niezgrabnie. Czternastolatek. -A teraz, proszę tylko spojrzeć - powiedział głosem sprawozdawcy sportowego, biegnąc w stronę kosza. Jego czarne buty treningowe sprawiały wrażenie za dużych w stosunku do szczupłych łydek. Jesteśmy świadkami niezrównanego natarcia Brandona Bancrofta! Rzuca! Jest! -Piłka odbiła się od obręczy. - Pospieszył się z przechwałkami! - Koszulkę znaczyły tylko niewielkie plamy potu, te na koszulce Todda były znacznie większe. - Gdybym tylko nie miał tych łupek na nodze - westchnął Todd, kuśtykając trochę, kiedy odbierał piłkę. Odchylił się do tyłu i wrzucił piłkę prosto do kosza. Cichy, szeleszczący dźwięk nylonowej plecionki ocierającej się o chropawą gumę piłki: Brandon nazwał to „muzyką sfery". Andrea, która stała przy żywopłocie z ligustru, pokręciła głową. - Zostaw te wymówki na sytuację, kiedy nie trafisz, Todd. - Czuła na twarzy poranne słońce i przez
chwilę miała wrażenie, że to tylko ono jest źródłem ciepła, które ją przepełnia, gdy patrzy na grających. - Hej, nie krępuj się, pokaż, co umiesz - zwrócił się do niej Brandon. - Minutka, góra dwie, co? - Tylko żadnych sztuczek na boisku, paniusiu - powiedział Todd z czułym i żartobliwym zarazem wyrazem twarzy. - Włóż sznurowane buty, a zobaczysz, jaka wojna na zakłady zacznie się między drużyną Brandona i drużyną Todda. - Głos Brandona brzmiał teraz głębiej i poważniej niż jeszcze niedawno. Nawet brwi miał trochę ciemniejsze, gęściejsze niż przed rokiem. Uśmiechnął się przynajmniej uśmiech mu się nie zmienił. Dla Andrei był to jeden z cudów świata. Niech nikt mi ich nigdy nie odbierze. Milcząca modlitwa. Patrząc na nich, myślała, że są duże szansę, że jej prośba się spełni. - Dzięki za propozycję, ale będziemy musieli to przełożyć. - Odwróciła się, niemal zawstydzona swoim szczęściem. - Po prostu czekają na mnie w biurze. Chłopcy, będziecie na siebie uważać? Todd objął spoconym ramieniem wąskie barki Brandona.
- Hej - powiedział, nadal trochę dysząc. - Nie martw się o nas. Zajmij się światem. Brandon skinął głową. - My się zatroszczymy o siebie nawzajem. Było wczesne popołudnie i Andrea miała już za sobą trzy spotkania z kierownikami i dwie narady telefoniczne z przedstawicielami regionalnymi. W tej chwili szef programów przedstawiał jej najnowsze dane na temat kampanii zdrowotnych prowadzonych przez fundację w Ameryce Południowej, a ona, siedząc za biurkiem, kiwała zachęcająco głową, kiedy podsumowywał poczynania. Jej oczy znów spoczęły na fotografiach stojących na biurku. Potem pochwyciła swoje odbicie w chromowanej ramce. Była inną osobą niż rok temu; nie musiała patrzeć w lustro, żeby o tym wiedzieć. Poznawała to po tym, jak ludzie się do niej odnosili. Miała autorytet i pewność siebie kogoś, kto znalazł się na właściwym miejscu. Naprawdę przyjemnie było wykorzystywać zasoby fundacji dla uczynienia świata lepszym - i czynić to we właściwy sposób. A w jej przypadku tylko taki wchodził w grę. Była dumna z przejrzystości operacji prowadzonych przez fundację. Niczego nie ukrywała, bo nie było niczego do ukrycia. - Projekt urugwajski stał się projektem modelowym - mówił kierownik programów regionalnych dla
Ameryki Południowej. - Spodziewamy się, że wiele innych fundacji i organizacji pozarządowych zapozna się z tym, co zrobiliśmy, i będzie to naśladować. - Był siwym, lekko przygarbionym mężczyzną w okularach, o okrągłej twarzy. Miał zatroskaną minę człowieka, który przez dwadzieścia lat pracy w fundacji widział wiele cierpienia i nędzy. Ale widział też, jak można im ulżyć. - Miejmy nadzieję - powiedziała Andrea. - W tego rodzaju pracy naśladownictwo jest mile widziane, bo to mnoży korzyści. Najważniejsze, żeby nie skreślić tych regionów. Mogą się zmienić. Mogą się zmienić na lepsze. - Tak, jak i ona się zmieniła. Jej mąż i ich adoptowany syn też się zmienili. Choć Todd i Brandon byli tak różni, nawiązała się między nimi więź, jakiej się nie spodziewała. Brandon w pewnym sensie utracił dzieciństwo, a Todd dużą część dorosłego życia i to sprawiło, że przez jakiś czas obaj byli przyjaciółmi w żałobie, ale łączyło ich coś więcej. Nikt nie był oczywiście w stanie dorównać intelektualnie Brandonowi, lecz jego dojrzałość emocjonalna - fundamentalna dobroć, wrażliwość były także niezwykłe i pozwoliły mu dostrzec w Toddzie coś, czego ludzie zazwyczaj nie dostrzegali. Rozpoznał u Todda zapał i opiekuńczość, i odpowiedział na nie własnym zapałem i potrzebą opiekuńczości. Chłopiec znalazł ojca; mężczyzna znalazł syna. Andrea znalazła rodzinę. - Wieści z Gujany nie są tak podnoszące na duchu - zaczął ostrożnie kierownik programów. Chodziło o wielki plan szczepień, który próbowali tam przeprowadzić w regionach wiejskich. Była nim szczególnie zainteresowana. Miesiąc wcześniej sama odwiedziła gujańskie wsie. Obrazy indiańskich wiosek nad rzeką Moruca były nadal żywe w jej pamięci, życie tych ludzi i ich codzienny trud ściskały za serce. Widok wsi zdziesiątkowanej przez epidemię, której w dzisiejszych czasach można było zapobiec, przepełniał ją smutkiem i gniewem. - Nie rozumiem - oświadczyła Andrea. - Rozpracowaliśmy starannie wszystkie szczegóły. Miał to być podręcznikowy przykład, jak można podnieść poziom zdrowia publicznego nawet w regionach o skąpej infrastrukturze. - Ta kampania mogłaby przynieść wspaniałe rezultaty - przyznał kierownik. - Pani wizyta dodałaby wszystkim otuchy. - Tego, co tam zobaczyłam nigdy nie zapomnę - powiedziała z głębokim przejęciem. -Niestety, minister spraw wewnętrznych właśnie cofnął zgodę na kontynuowanie misji. Mówi, że każe deportować wszystkich pracowników służby zdrowia, których wynajęliśmy.
Właściwie to już zabronił prowadzenia szczepień. - Chyba pan żartuje - żachnęła się Andrea. - Nie ma na to usprawiedliwienia...
- Ma pani rację - odparł poważnie siwowłosy mężczyzna. - Żadnego usprawiedliwienia. Tylko wyjaśnienie. Widzi pani, ci Indianie, których życie zostałoby uratowane, popierają opozycyjną partię polityczną. - Jest pan pewien, że o to chodzi? - zapytała z odrazą. - Usłyszeliśmy to wprost od naszych sprzymierzeńców w rządzie. - Miał smutne psie oczy. To potworne. Umrą tysiące, bo ten człowiek boi się demokracji. A jest skorumpowany po uszy. To nie plotka. Znamy ludzi, którzy dotarli do zapisów bankowych z wpłat dokonanych na jego zagraniczne konta. - Coś takiego. - Sugerowałbym, żeby przynajmniej rozważyć możliwość wzięcia się ostro do tego drania. Niech wie, co jesteśmy w stanie mu udowodnić - a to może sprowadzić na niego kłopoty polityczne. Oczywiście, nie zrobimy tego bez pani zgody. - Przerwał. - Pani Bancroft? Andrea milczała. Wrócił do niej obraz z wyprawy sprzed miesiąca. Matka z plemienia Arawaków długie, wspaniałe czarne włosy, nawiedzone błyszczące oczy - trzymająca w ramionach niemowlę. Pielęgniarka, która towarzyszyła Andrei w wizytacji kliniki w Santa Rosa, poinformowała ją po cichu, że dziecko zmarło kilka minut temu na dyfteryt, a oni nie mają serca powiedzieć o tym matce. Oczy Andrei napełniły się łzami. Matka podniosła wzrok, zobaczyła wyraz jej twarzy i zrozumiała, co właśnie usłyszała Andrea. Jej dziecka już nie było. Ciche wycie wydobyło się zjej gardła, jęk najczystszego smutku. - Taka szkoda - podjął kierownik cichym, poważnym głosem. - Wiem, co pani myśli o takich sprawach. Podzielam pani pogląd. Ale, Chryste, jak odmieniłoby to sytuację w całym regionie... - Nie ma innego sposobu? - Gdyby tylko był. - Stanowczo pokręcił głową. Coś w jej twarzy dało mu nadzieję i oczy mu pojaśniały. - Wie pani, jak to jest. Nie zawsze łatwo czynić dobro. - Spojrzał na nią wyczekująco. - To prawda - odparła cicho, walcząc ze sobą. - Dobrze. Róbcie, co trzeba. Tylko ten jeden raz, ale zróbmy to.