↓ Spis treści ↓
Zamek Lorda Valentine'a Tom I
Podziękowania
KSIĘGA KRÓLA SNÓW
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdzi...
4 downloads
0 Views
↓ Spis treści ↓
Zamek Lorda Valentine'a Tom I
Podziękowania
KSIĘGA KRÓLA SNÓW
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Rozdział 10
Rozdział XI
Rozdział 12
Rozdział 13
Rozdział 14
Rozdział 15
KSIĘGA METAMORFÓW
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Rozdział 10
Rozdział XI
Rozdział 12
Rozdział 13
Rozdział 14
Rozdział 15
Zamek Lorda Valentine'a Tom II
KSIĘGA WYSPY SNU
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Rozdział 10
Rozdział XI
Rozdział 12
KSIĘGA LABIRYNTU
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Rozdział 10
KSIĘGA ZAMKU
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Rozdział 10
Rozdział XI
Rozdział 12
Rozdział 13
Rozdział 14
Rozdział 15
Rozdział 16
Rozdział 17
ROBERT SILVERBERG
Zamek Lorda Valentine'a Tom I
Tom I
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka 1995
Tytuł oryginału: Lord Valentine's Castle
Przełożyła: Helena Michalska
Podziękowania
Za pomoc przy opisach techniki żonglowania mam dług
wdzięczności wobec Catherine Crowell z San Francisco i tych
niezwykłych artystów Flying Karamazov Brothers, którzy być
może do tej chwili nie wiedzą jak wielką okazali mi pomoc.
Jednakże, użyte w tej książce pojęcia z zakresu teorii i praktyki
żonglowania, szczególnie te dotyczące umiejętności czterorękich
żonglerów, pochodzą głównie ode mnie, i ani pani Crowell, ani
Karamazovowie nie ponoszą żadnej odpowiedzialności za
jakiekolwiek niewiarygodne czy nieprawdopodobne historie
opisane na tych stronach. Nieocenioną pomoc przy innych
problemach w trakcie pisania książki okazała mi Marta Randall.
Wkładem pani Randall są między innymi teksty kilku 7
umieszczonych tu pieśni. Za krytyczne uwagi do rękopisu w jego
trudnych, początkowych stadiach jestem wdzięczny Barbarze
Silverberg i Susan L. Houfek, jestem również winny
podziękowanie Tedowi Chichak ze Scott Meredith Literary
Agency za jego wsparcie, zachętę i profesjonalną wnikliwość.
Robert Silverberg
KSIĘGA KRÓLA SNÓW
Rozdział I
I wtedy, po całodziennym marszu przez złociste opary
wilgotnego ciepła, oblepiającego ciało niczym delikatne runo,
Valentine znalazł się na odkrytej skalistej grani. Tam w dole
leżała stolica prowincji, Pidruid, największe miasto, do jakiego
dotarł od... od... od kiedy? No, w każdym razie największe w
czasie całej wędrówki.
Przysiadł na krawędzi białej kruchej skały i grzebiąc butem w
zwietrzałym kamieniu patrzył w dół. Zdawało mu się, że wciąż
ciążą mu na powiekach resztki długiego snu. Zamrugał. Do
zmierzchu letniego dnia było jeszcze bardzo daleko, chociaż
słońce przeszło już na zachodnią stronę Pidruid i wisiało teraz
nad Morzem Wielkim. Odpocznę chwileczkę, pomyślał, a potem
zejdę na dół i poszukam noclegu.
I kiedy tak odpoczywał, usłyszał stukot toczących się z góry
kamyków. Niespiesznie spojrzał za siebie. Drogą, którą przed
chwilą przyszedł, jechał konno młody pastuch, chłopiec o
słomianych włosach i piegowatej twarzy. Za nim podążało
piętnaście, może dwadzieścia purpurowoskórych
wierzchowców, spasionych i lśniących, niewątpliwie dobrze
doglądanych. Wierzchowiec chłopca był starszy i chudszy od
tamtych, sprawiał za to wrażenie roztropnego, nawykłego do
trudów stworzenia.
- Hej! - zawołał chłopiec. - Dokąd podążasz?
- Do Pidruid. A ty?
- Ja też. Jadę sprzedać konie na targu. Pić się chce człowiekowi
przy takiej robocie. Masz może wino?
- Trochę - odrzekł Valentine. Stuknął palcem w butelkę
uwiązaną na biodrze, w miejscu, w którym bardziej krewcy
mężczyźni niosą broń. - Dobre czerwone wino z głębi kraju.
Szkoda tylko, że się kończy.
- Daj mi łyk, to zabiorę cię do miasta.
- Zgoda - powiedział Valentine.
Podniósł się i wyciągnął butelkę w stronę chłopca, który
tymczasem zsiadł z konia i zbliżał się do niego. Pastuch nie miał
więcej niż czternaście, piętnaście lat i choć był muskularny, z
dobrze rozwiniętą klatką piersiową, Valentine'owi sięgał
zaledwie do łokcia. A przecież Valentine, silny, barczysty
mężczyzna o dużych zręcznych rękach, był wzrostu zaledwie
nieco powyżej średniego.
Chłopiec potrząsnął butelką, powąchał ze znawstwem wino i
skinąwszy głową na znak aprobaty pociągnął duży łyk.
Westchnął z ulgą.
- Przez całą drogę z Falkynkip nałykałem się niemało kurzu. I
ten parny upał - można się udusić! Jeszcze godzina o suchym
gardle, a zupełnie bym się wykończył. - Zwrócił butelkę
Valentine'owi. - Mieszkasz tutaj?
Valentine zmarszczył brwi. - Nie.
- Idziesz na festyn? - Jaki festyn?
- To ty nic nie wiesz?
Valentine potrząsnął przecząco głową. Czuł, że chłopiec
przewierca go bystrym, kpiącym wzrokiem. Zmieszał się.
- Podróżowałem - powiedział wymijająco. - Nie śledziłem
nowinek. To w Pidruid będzie festyn?
- Tak, w tym tygodniu - odrzekł chłopiec. - Zacznie się w Dniu
Gwiazdy. Będzie wielka parada, cyrk, prawdziwie królewska
uroczystość. Spójrz na dół! Nie widzisz, że o n właśnie wkracza
do miasta?
Valentine podążył wzrokiem za wyciągniętą ręką chłopca i
mrużąc oczy wpatrywał się w południowe obrzeża Pidruid, ale
zobaczył tylko ciasno spiętrzone zielone dachy domów i
gmatwaninę starych wąskich uliczek. Potrząsnął głową raz
jeszcze.
-Tam! - powiedział chłopiec niecierpliwie. - Obok portu.
Widzisz okręty? Pięć potężnych okrętów, z powiewającymi na
dziobach jego banderami? Trochę dalej widać orszak, popatrz,
właśnie mija Smoczą Bramę i wkracza na Czarny Gościniec. A
ten rydwan pod Łukiem Marzeń, to chyba jego. Naprawdę nie
widzisz? Czy coś jest nie tak z twoimi oczami?
- Nie znam miasta - odparł łagodnie Valentine. - Ale
oczywiście widzę i port, i pięć okrętów.
- Świetnie. No to popatrz trochę dalej, w głąb lądu. Widzisz
kamienną bramę? A przebiegający pod nią szeroki gościniec? A
tamten łuk powitalny?
- Tak, teraz widzę.
- A jego proporzec na rydwanie?
- Czyj proporzec? Wybacz, nie bardzo wiem, o co chodzi, ale...
- Czyj, czyj! Proporzec Lorda Valentine'a! Rydwan Lorda
Valentine'a! Straż przyboczna Lorda Valentine'a, maszerująca
ulicami Pidruid! To nic nie wiesz o przyjeździe Koronala?
- Nie, nie wiem.
- A festyn? Z jakiego powodu urządzano by festyn o tej porze,
jeśli nie na jego cześć?
Valentine uśmiechnął się.
- Podróżowałem. Jak widać, ominęły mnie najnowsze wieści.
Chcesz jeszcze wina?
- Niewiele ci zostało - powiedział chłopiec.
- Bierz. Wypij do końca. Kupię sobie w Pidruid.
Podał chłopcu butelkę i znów powędrował spojrzeniem w dół
zbocza, poprzez drewniane przedmieścia, poprzez rojowisko
śródmiejskich domów i dalej, ku zabudowaniom portu, ku
wielkim okrętom, banderom, maszerującym wojownikom,
rydwanowi. Musiała to być podniosła chwila w dziejach Pidruid,
ponieważ władza Koronala zaczynała się gdzieś hen daleko, na
Górze Zamkowej, na drugim końcu Majipooru i obejmowała tak
rozległe przestrzenie, zarówno władca, jak i świat, którym
rządził, zdawały się boskie, bardziej legendarne niż rzeczywiste.
Koronal Majipooru nieczęsto zjawiał się na zachodnim
kontynencie. Dziwne, ale Valentine wcale nie był poruszony
obecnością tam w dole swojego znamienitego imiennika. On to
on, a ja to ja, pomyślał. On tej nocy będzie spał w jednym ze
wspaniałych pałaców władców Pidruid, a ja na jakiejś stercie
siana. Polem odbędzie się wielki festyn. Ale co to mnie obchodzi?
Poczuł się jednak nieco winny, iż nie podzielał podniecenia
chłopca. Chyba był niezbyt uprzejmy.
- Wybacz mi - rzekł. - Tak mało wiem o tym, co działo się na
świecie przez ostatnie miesiące. Dlaczego Koronal tu przybywa?
- Robi wielki objazd - odpowiedział chłopiec. - Odwiedza
każdy zakątek królestwa, by obwieścić o objęciu przez siebie
władzy. Rozumiesz, dopiero od dwóch lat zasiada na tronie. To
brat nieżyjącego Lorda Voriaxa. O tym, że Lord Voriax umarł i że
Lord Valentine jest naszym Koronalem, musiałeś już chyba
słyszeć.
- No tak, słyszałem - odpowiedział Valentine z niepewny
miną.
- Więc to on właśnie jest tam na dole, w Pidruid. Objeżdża
królestwo po raz pierwszy, od kiedy osiadł na Zamku. Poprzedni
miesiąc spędzał na południu, w prowincjach pokrytych dżunglą;
wczoraj zaś przybił do brzegu w Pidruid, a dzisiaj uroczyście
wkracza do miasta, gdzie z tej okazji odbędzie się festyn: dużo
jedzenia i picia dla każdego, gry, tańce, różne uciechy i wielki
jarmark, na którym dobrze sprzedam moje wierzchowce. Po tym
wszystkim ruszy dalej, przez cały Zimroel, od stolicy do stolicy, i
przejedzie tyle tysięcy mil, że na samą myśl o tym boli mnie
głowa, a ze wschodniego wybrzeża kontynentu pożegluje z
powrotem na Alhanroel i osiądzie na Górze Zamkowej, i nikt z
nas nie zobaczy go na Zimroelu przez następnych dwadzieścia
lat albo i więcej. Być Koronalem. to dopiero coś. - Chłopiec
zaśmiał się. - Miałeś dobre wino. Nazywam się Shanamir. A ty?
- Valentine.
- Valentine? Valentine? Z takim imieniem można zajść
daleko.
- Jest raczej dość pospolite.
- Dodaj “Lord" na początku i będziesz Koronalem!
- To nie takie łatwe. A poza tym, po co mi to?
- Jak to, po co? - zdziwił się Shanamir. - Władza, piękne stroje,
jedzenie, wino, klejnoty, pałace, kobiety...
- Odpowiedzialność - dorzucił posępnie Valentine. - Ciężar.
Czy myślisz, że Koronal nic nie robi, tylko pije złociste wino i
uczestniczy w procesjach na swoją cześć? Myślisz, że ta podróż
sprawia mu przyjemność?
Chłopiec pomyślał chwilę.
- Może i nie.
- On rządzi miliardami ludzi, na obszarach, których ogromu
nie jesteśmy w stanie ogarnąć umysłem. Wszystkie obowiązki
spadają na jego barki. Wprowadzanie w życie dekretów
Pontifexa, utrzymywanie porządku, przestrzeganie
sprawiedliwości w każdym kraju... Już samo myślenie o tym
mnie męczy, chłopcze. I musi pilnować, żeby świat nie pogrążył
się w chaosie. Nie zazdroszczę mu. Ach, zostawmy w spokoju jego
i jego sprawy!
Shanamir milczał chwilę, zanim się odezwał.
- Nie jesteś tak głupi, jak mi się zdawało, Valentine -
Naprawdę sądziłeś, że jestem głupi?
- No, może naiwny, beztroski. Masz przecież swoje lata, a tak
mało wiesz o pewnych rzeczach, ze ja, o połowę od ciebie
młodszy, muszę ci je tłumaczyć. Ale może się mylę. No, to
zjeżdżajmy do Pidruid.
Rozdział 2
Valentine mógł przebierać w prowadzonych na targ
wierzchowcach, ale nie dostrzegał między nimi różnicy, toteż
wziął pierwszego z brzegu i lekko wskoczył na jego grzbiet. Po tak
długim marszu jazda okazała się prawdziwą przyjemnością.
Wierzchowiec był wygodny, to zrozumiałe, gdyż te zwierzęta od
tysiącleci hodowano właśnie dla ludzkiej wygody. Wynalezione
w dawnych czasach, nadał były silne, spokojne, nie okazywały
zmęczenia i zadowalały się byle jaką strawą. Ale umiejętność ich
sztucznego wytwarzania dawno już poszło w zapomnienie i teraz
rodziły się same, tak jak zwierzęta naturalne. Poruszanie się po
Majipoorze inaczej niż na ich grzbiecie było właściwie nie do
pomyślenia.
Jeszcze dobrą milę jechali wysoką granią aż do miejsca, w
którym droga gwałtownie opadała w dół ostrymi zakosami aż do
nadbrzeżnej doliny. Valentine milczał, pozwolił mówić chłopcu,
Shanamir przybywał z północnego wschodu, z okolicy odległej o
dwa i pól dnia drogi lądem, gdzie wraz z ojcem i braćmi hodowali
wierzchowców, by je sprzedawać na targu w Pidruid. Nieźle im
się z tego żyło. On lam miał trzynaście lat i wygórowane
mniemanie o sobie. Nigdy nie był poza granicami prowincji,
której stolicą było Pidruid, ale któregoś dnia miał zamiar ruszyć
dalej, przemierzyć cały Majipoor, udać się i pielgrzymką na
Wyspę Snu i uklęknąć tam przed Panią, przepłynąć Morze
Wewnętrzne i pokonać wzniesienie Góry Zamkowej, zejść z niej,
pójść na południe, może aż za strefę dusznych tropików, dotrzeć
do wypalonych przez słońce jałowych włości Króla Snów - no bo
jaki ma się pożytek z życia i zdrowia na świecie tak pełnym
cudów jak Majipoor, jeśli się po nim nie podróżuje?
- A ty, Valentine - zapytał niespodziewanie - kim ty jesteś?
Skąd się tu wziąłeś? Dokąd idziesz?
Valentine, oszołomiony paplaniną chłopca i ukołysany
miarowym rytmem wierzchowca schodzącego w dół wijącą się
drogą, nie był przygotowany na tyle pytań. Wydusił z siebie
jednak kilka zdań.
- Przybywam ze wschodniej prowincji. Poza odwiedzinami w
Pidruid nie mam innych planów. Zostanę tu tak długo, aż znajdę
wystarczające powody, by powędrować dalej.
- Dlaczego właśnie tu?
- A dlaczego gdzie indziej?
- Och - westchnął Shanamir - niech ci będzie. Widzę, że coś
ukrywasz. Pewnie jesteś młodszym synem księcia z Ni-moya
albo z Piliploku, zesłałeś na kogoś złośliwy sen, przyłapano cię na
tym i twój ojciec dał ci worek pieniędzy, bylebyś tylko zniknął
gdzieś na drugim krańcu kontynentu. Mam rację?
- Co do joty. - Valentine mrugnął porozumiewawczo.
- I masz pełne sakwy rojali i koron, i idziesz pożyć w Pidruid
niby jakiś książę, popić, pojeść, zabawić się, aż wydasz ostatnią
monetę. Wtedy najmiesz się do pracy na statku i popłyniesz na
Alhanroel, a ja z tobą jako twój giermek. Zgadza, się?
- Zgadza się, mój przyjacielu. Z wyjątkiem pieniędzy. Nie
zadbałem, by i one pasowały do twojej historii.
- Ale masz jakieś pieniądze? - zainteresował się Shanamir
poważniejąc. - Nie wyglądasz na żebraka. Ci z Pidruid są dla nich
bardzo surowi. Nie wpuszczają do miasta żadnych włóczęgów.
- Mam kilka monet - odparł Valentine. - Chyba starczy, by
przeżyć festyn, a nawet parę dni dłużej. Co będzie potem,
zobaczymy.
- Jeśli naprawdę wyruszysz na morze, Valentine, weź mnie ze
sobą.
- Dobrze, jeśli wyruszę, to z tobą.
Byli już w połowie drogi. Miasto Pidruid leżało w wielkiej
przybrzeżnej niecce ze wszystkich stron otoczonej niewysokimi
szarymi wzgórzami. Niewielka przerwa w ich łańcuchu
sprawiała, że morze wdzierało się w głąb lądu, tworząc zatokę,
nad którą rozłożył się wspaniały miejski port. Gdy w to późne
letnie popołudnie Valentine znalazł się na poziomie morza,
poczuł, jak owiewa go przybrzeżna bryza, jak chłodzi go i
odświeża, łagodząc całodzienny upal. Od zachodu napływały już
ku brzegowi kłęby mgły, a powietrze miało słony posmak, jak
gdyby było przesiąknięte wodą, w której jeszcze przed godziną
pływały ryby i morskie smoki. Valentine przestraszył się
rozmiarów leżącego przed nim miasta. Nie pamiętał, czy
kiedykolwiek widział większe; co prawda, nie pamiętał również
wielu innych rzeczy.
Tu kończył się kontynent. Za plecami miał cały Zimroel, a z
tego, co wiedział, przemierzył go, rozpoczynając wędrówkę od
jednego z największych wschodnich portów - od Ni-moya czy też
może Piliploku. Choć to dziwne: był za młody, by zdążyć odbyć
tak długą podróż, i to pieszo, bo nie przypominał sobie, by do
dzisiejszego popołudnia dosiadał jakiegokolwiek wierzchowca. A
jednak wprawa, z jaką wskoczył na szeroki grzbiet konia,
świadczyłaby o tym, że przynajmniej pewną część drogi odbył
konno. Mniejsza o to. Był tam, gdzie był, i nie miał powodu do
niepokoju. Skoro w jakiś bliżej nieokreślony sposób przybył w to
miejsce, pozostanie w nim tak długo, jak długo będzie miał na to
ochotę. Nie czuł w sobie takiego głodu podróży jak Shanamir.
Świat był tak rozległy, że nie potrafił nawet o tym myśleć: trzy
wielkie kontynenty, dwa olbrzymie morza, bezmiar przestrzeni,
który dawał się w pełni objąć jedynie w snach, a i wtedy część
prawdy o nim pozostawała nieuchwytna. Mówiono, że Lord
Valentine mieszka w zamku, który ma osiem tysięcy lat i w
którym co roku przybywa pięć pokoi. Że ten zamek stoi na górze
sięgającej nieba, kolonie trzydziestomilowej wysokości. Że na
stokach tej góry znajduje się pięćdziesiąt miast tak wielkich jak
Pidruid. Nie mieściło się to w głowie. Świat był zbyt duży, zbyt
stary, zbyt obficie zaludniony jak na jeden ludzki rozum. Będę
mieszkał w mieście Pidruid, pomyślał Valentine, znajdę jakiś
sposób, by zarobić na jedzenie i kwaterę, i będę szczęśliwy.
- Oczywiście nie masz zamówionego łóżka w żadnej gospodzie
- wyrwał go z zadumy Shanamir.
- Oczywiście nie mam.
- Jakżeby inaczej. A w mieście wszystkie gospody są zajęte z
powodu festynu i obecności Koronala. Gdzie zatem będziesz spał,
Valentine?
- Byłe gdzie. Pod drzewem. Na stercie szmat. W parku. To mi
wygląda na park, ten kawałek zieleni z wysokimi drzewami -
tam, na prawo.
- Czy pamiętasz, co ci mówiłem o włóczęgach w Pidruid?
Znajdą cię i zamkną w lochu na miesiąc, a gdy wypuszczą, to
tylko po to, żebyś sprzątał łajno na ulicach. Będziesz musiał
odkładać pieniądze na zapłacenie grzywny, co przy zarobkach
zamiatacza zabierze ci resztę życia.
- Sprzątanie łajna to przynajmniej stałe zajęcie - powiedział
Valentine, ale nie rozśmieszył tym Shanamira.
- Jest tu gospoda, w której zatrzymują się kupcy z gór. Znają
mnie tam, a raczej mojego ojca. Jakoś cię w niej urządzimy. No i
co byś zrobił beze mnie?
- Zostałbym zamiataczem łajna, nie inaczej.
- Wydaje mi się, że naprawdę nie miałbyś nic przeciwko
temu. - Chłopiec dotknął ucha swego wierzchowca, zatrzymując
go w ten sposób. Spojrzał towarzyszowi podróży prosto w oczy. -
Czy dla ciebie, Valentine, nic na tym świecie nie ma znaczenia?
Nie mogę cię rozgryźć. Nie wiem, czy jesteś głupi, czy tylko
najbardziej lekkomyślny ze wszystkich ludzi na Majipoorze.
- Sam chciałbym to wiedzieć - odrzekł Valentine.
U stóp wzgórza górska droga dołączyła do szerokiego
gościńca biegnącego z północy dnem doliny i zakręcającego na
zachód, do Pidruid. Po obu stronach ustawione były niskie białe
słupki, z wybitym podwójnym herbem Pontifexa i Koronala -
labiryntem i gwiazdą. Nawierzchnię gościńca stanowiło
niebieskoszare tworzywo, elastyczne, lekko sprężynujące, bez
jakichkolwiek pęknięć czy dziur. Droga była doskonała, bo
zrobiono ją zapewne w czasach starożytnych, a wszystko, co po
nich przetrwało, nadal było doskonałe. Na przykład
wierzchowce. Wciąż stąpały niestrudzenie. Owe syntetyczne
stworzenia nie wiedziały, co to zmęczenie, i mogły człapać od
portu Pidruid do portu Piliplok bez odpoczynku i bez jednej
skargi. Od czasu do czasu Shanamir spoglądał do tyłu,
sprawdzając, czy idąc luźno nie pogubiły się, ale one grzecznie
tkwiły w szeregu - tępy pysk za szorstkim ogonem, szorstki ogon
przed tępym pyskiem - tuż przy skraju gościńca.
Słońce, lekko zamglone, nabierało złocistych tonów zachodu.
Miasto leżało przed nimi jak na dłoni, ale podróżnych zachwycił
widok rosnących po obu stronach drogi drzew. Były wspaniałe.
Miały niebieskawe wysmukłe pnie, przewyższające człowieka co
najmniej dwudziestokrotnie, a w miejscu koron ogromne,
ciemnozielone, lśniące pióropusze o długich, wąskich jak
sztylety liściach i zdumiewających kiściach czerwonych
kwiatów. Te kwiaty płonęły wzdłuż drogi niczym szpaler latarni
morskich.
- Co to za drzewa? - spytał Valentine.
- To palmy, które tutaj nazywają ognistym deszczem -
odpowiedział Shanamir. - Pidruid z nich słynie. Rosną tylko na
wybrzeżu i kwitną przez jeden tydzień w roku. Zimą spadają z
nich cierpkie owoce, z których robi się mocne wino. Jutro
będziesz je pił.
- Koronal wybrał niezły moment na przyjazd. - Myślę, że
nieprzypadkowo.
Szpaler olśniewających drzew ciągnął się w nieskończoność, a
oni jechali wzdłuż niego tak długo, aż otwarte pola ustąpiły
miejsca bogatym wiejskim zagrodom, te z kolei podmiejskim
terenom o bardziej zwartej i skromniejszej zabudowie, potem
pojawiła się strefa zakurzonych fabryczek, aż w końcu stanęli
przed starożytnymi murami właściwego Pidruid, sięgającymi
połowy wysokości ognistych palm. Wykuta w nich brama miała
kształt łuku i była zwieńczona starymi blankami.
- Brama Falkynkip - obwieścił Shanamir. - Wejście do Pidruid
od strony wschodniej. Za chwilę znajdziemy się w stolicy. Wśród
milionów istot, Valentine, wszystkich ras Majipooru - i to nie
tylko ludzkich. Nie, tutaj zobaczysz zbiorowisko wszystkiego, co
żyje. Skandarów, Hjortów, Liimenów i całą resztę. Mówi się
nawet, że jest tu mała grupa Zmiennokształtnych.
- Zmiennokształtnych?
- Tak, to taka stara rasa. Tubylcy.
- My nazywamy ich trochę inaczej. - Zdawało się, że Valentine
szuka w pamięci odpowiedniego słowa. - Metamorfowie, czy tak?
- Tak, to ci sami. Słyszałem, że tak nazywają ich na wschodzie.
Masz dziwny akcent, wiesz o tym?
- Nie dziwniejszy od twojego, przyjacielu.
- Ale to twój akcent brzmi obco. Ja mówię normalnie. Ty
wymawiasz słowa w dziwaczny spos...