Roberts John Maddox Nova Roma 01 Operacja Marka Scypiona Punktem wyjścia powieści Robertsa jest druga wojna punicka. Rzym został pokonany i z lękiem o...
11 downloads
16 Views
2MB Size
Roberts John Maddox Nova Roma 01 Operacja Marka Scypiona
Punktem wyjścia powieści Robertsa jest druga wojna punicka. Rzym został pokonany i z lękiem oczekuje na decyzję zwycięzcy. Hannibal wspaniałomyślnie zaoferował Rzymianom układ, skoro poddanie się ani dalsza walka nie wchodziły w grę, zaproponował trzecie wyjście cały naród uda się na wygnanie. Spakują to, co będą w stanie zabrać ze sobą, opuszczą Rzym i udadzą się na północ, za Alpy, do dzikiego Norikum. I nigdy nie wrócą. Minęło z górą sto lat. Senat zdecydował, iż nadszedł czas, by sprawdzić, jak wygląda sytuacja w Italii. Postanowił sformować ekspedycję, która pod płaszczykiem nawiązywania stosunków dyplomatyczno-handlowych miała ocenić militarną siłę Kartaginy. Wodzem wyprawy mianowano Marka Scypiona. Jego zastępcą został skonfliktowany z nim Tytus Norbaniusz, Jak się losy wyprawy potoczą? Czy Kartagińczycy pokonają wyprawę Marka Scypiona?
Prolog Na POCZĄTKU III WIEKU p.n.e. zachodnią część Śródziemnomorza zdominowała Kartagina, największe miasto-państwo Afryki Północnej. Kartagińczycy byli ludem morza, prowadzącym handel na terenie basenu Morza Śródziemnego aż do Atlantyku, poza Cieśniną Gibraltarską. Żeglowali na północ, docierając do Brytanii, i być może wysyłali ekspedycje wokół południowego krańca Afryki. Możliwości ich floty stały się legendarne. Kartagińczycy byli potomkami Fenicjan, a ich język należał do grupy semickiej, i był spokrewniony z arabskim, asyryjskim, hebrajskim i innymi z tej licznej grupy językowej. Wyznawali politeizm, a ich głównymi bóstwami byli Baal Hammon (często błędnie nazywany Molochem) i bogini Tanit. Wielu ich bogów domagało się ofiar z ludzi, a Kartagińczycy nie oszczędzali na ofiarach. W szczególnych okolicznościach poświęcali nawet własne potomstwo, a dla najszlachetniejszych rodów ofiarowanie swoich dzieci płomieniom Baala Hammona uważano za powód do wielkiej dumy. Po śmierci Aleksandra Wielkiego Kartagina oparła się rozprzestrzeniającym się koloniom greckim, a wpływy na własnym terytorium zarezerwowała dla siebie. Założyła kolonie
w Hiszpanii, aby przeciwstawić się potędze już istniejących tam kolonii greckich (obecna Kartagena nazywała się pierwotnie Cartago Nova: Nowa Kartagina). Po ustanowieniu obecności militarnej na Sycylii, Kartagina popadła w konflikt z nową, parweniuszowską siłą, której hegemonia obejmowała półwysep italski: Rzymem. Jego ustrojem politycznym była republika, a Rzymianie trudnili się rolnictwem. Pod względem charakteru różnili się od Kartagińczyków tak bardzo, jak to tylko możliwe. Podczas gdy Kartagińczycy byli żeglarzami i zadowalali się kontrolowaniem miast na wybrzeżach, Rzymianie niechętnie wyprawiali się w morze i nade wszystko kochali ziemię. Zagarniali jej tak dużo, jak tylko mogli i nigdy nie wypuszczali z rąk. Kartagińczycy preferowali wykorzystywanie najemnych oddziałów w wojnach lądowych, zaś do służby w marynarce i obrony Kartaginy, nieustannie zagrożonej powstaniami w jej posiadłościach w Afryce Północnej, wykorzystywali własnych obywateli. Dla Rzymian służba wojskowa była obowiązkiem obywatelskim, a zaszczytna służba w legionach najpewniejszą drogą do awansu społecznego. Podchodzili do wojny w sposób całkowicie różny od innych narodów. Nie dbali o indywidualny heroizm, przedkładając podporządkowanie nawet najszlachetniej urodzonych pracy machiny zespołowej, jaką był legion. Postrzegali wojnę jako zadanie, a nie wspaniałą przygodę i podchodzili do niej w sposób metodyczny. Rozumieli, że równie często jak mieczem, wojny wygrywa się kilofem i łopatą. Gdy przegrywali, robili wszystko, aby dociec, co zrobili źle, a następnie to naprawić. Gdy zwyciężali, oceniali, co zadziałało, a co nie, i również dokonywali zmian. Rzymianie rzadko popełniali ten sam błąd dwa razy. Być może najbardziej zadziwiające było to, że w przeciwieństwie do innych ludów tych czasów, Rzymian nie demoralizowała przegrana. Jeśli ich
armię rozbito, tworzyli kolejną, a potem kolejną, jeśli było to konieczne. Winą za porażkę nie obarczali gniewu bogów czy przewagi przeciwnika. Ludzie popełniali błędy, a te można było naprawić. Wiedzieli, że najważniejszą bronią była dyscyplina i spójność legionu. Rzymianie nazywali Kartagińczyków „Puni". W taki sposób wymawiali greckie słowo poeni - Fenicjanie. Dlatego też wojny, które z czasem nastąpiły, nazwano punickimi. Były trzy wojny punickie. Drugą z nich można zaliczyć do najbardziej przełomowych w historii ludzkości. Pierwsza wojna z Kartaginą zakończyła się zwycięstwem Rzymu. Rzymianie pobili Kartaginę na lądzie, jak również w swój zwykły, metodyczny sposób nauczyli się żeglować i w efekcie pobili ją na morzu. Rzym zdobył Sycylię, z jej bogatymi miastami i żyznymi ziemiami. Następnie przez wiele lat Kartaginę zajmowała rewolta jej najemników i podbitych miast, rewolta tak okrutna, że zaszokowała nawet samych Rzymian, Greków i inne narody obszaru Morza Śródziemnego, przyzwyczajone przecież do niemal nieustannego pozostawania w stanie wojny. W tym samym czasie Rzymian nękały najazdy Galów na północną Italię. W końcu Rzym i Kartagina wznowiły konflikt, ale druga wojna całkowicie różniła się od pierwszej. Tym razem wodzem głównej armii kartagińskiej został Hannibal, a Rzymianie boleśnie odczuli, iż był on jednym z kilku naprawdę wielkich generałów w historii. Bitwa po bitwie rozbijał rzymskie legiony, a robił to z armią, która ustępowała im zarówno pod względem liczebności, jak i wyszkolenia. Wygrywał po prostu dzięki swoim umiejętnościom dowódczym, i było to coś, czemu Rzymianie nie mogli sprostać. W bitwach nad Trebią, nad Jeziorem Trazymeńskim, i w najbardziej druzgocącej pod Kannami, Hannibal zmiażdżył swo-
ich przeciwników. Kanny po dziś dzień stanowią przykład prawdopodobnie najdoskonalej zaplanowanej i poprowadzonej bitwy w historii. Rozgromieni Rzymianie z trudem zebrali kolejną armię. Z historii wiemy, że Rzym mianował dyktatorem Kwintusa Fabiusza, a Fabiusz odmówił starcia z Hannibalem w otwartej bitwie, zamiast tego atakował jego tyły i linie komunikacyjne, stopniowo go osłabiając i nigdy nie dając szansy na wykorzystanie legendarnych umiejętności dowódczych. Owa taktyka przyniosła mu sławę i przydomek „Kunktator", to znaczy „zwlekający". Hannibal szukał sprzymierzeńców i zawarł sojusz z młodym królem Filipem V Macedońskim, który odziedziczył znakomicie wyszkoloną armię macedońską. Filip obiecał pomoc, ale nigdy nie pojawił się w Italii. W tym samym czasie Publiusz Korneliusz Scypion, żołnierz o umiejętnościach porównywalnych do zdolności Hannibala, wszczął wojnę w Hiszpanii i odciął Hannibalowi drogę lądową do Kartaginy. Następnie udał się do Afryki, zmuszając go, aby opuścił Italię i wrócił bronić ojczyzny. Pod Zamą Kartagińczyk po raz pierwszy poniósł klęskę, a Scypion zyskał przydomek „Afrykański". Rzym został ocalony. Była też trzecia wojna, ale tym razem Kartagina nie miała już Hannibala. Rzymianie podbili Kartaginę i zniszczyli ją ze skrupulatnością, która stała się przysłowiowa. To historia, którą znamy. Druga wojna punicka należała do tych, że gdyby przebiegła w inny sposób, całkowicie zmieniłaby bieg historii i wszystkiego, co wydarzyło się później, a świat zachodni byłby zdominowany przez ludzi tak różnych od nas jak Aztekowie.
Rozdział pierwszy RZYM, 215 ROKP.N.E. ZA NIMI ROZPOŚCIERAŁO SIĘ SIEDEM WZGÓRZ i święte miasto Kwirynusa. Przed nimi rozciągała się równina, a na niej stała armia Kartaginy, potężna jak nigdy wcześniej. Po raz pierwszy miała przewagę liczebną. Jej wódz nie potrzebował większych sił nad Jeziorem Trazymeńskim ani pod Kannami. W tych bitwach wciągnął w pułapkę, otoczył i zmiażdżył dwie rzymskie armie większe niż jego własna, wykazując się umiejętnościami dowódczymi godnymi boga wojny. Na drewnianej wieży, wznoszącej się za wielką armią, stało dwóch mężczyzn odzianych w lśniące żelazo i brąz. Jeden z nich, Filip Macedoński, przyprowadził liczne wojska. Jego falanga zajmowała środek linii, a prawie pięciometrowej długości piki sterczały w porannym słońcu niczym drzewa w gęstym lesie. Rzymianie nie bali się Filipa ani jego pik, jakkolwiek nie byłyby liczne. Resztą armii, podzieloną na dwie części, obsadzono flanki. Ustawiono odzianych w kraciaste nogawice Galów, o pobielonych wapnem włosach i ciałach pomalowanych we wzory nie-
bieskim barwnikiem, ściskających długie, ostre miecze; czarnych Nubijczyków, z ciałem pokrytym ochrą i kredą, uzbrojonych w krótkie dzidy i długie tarcze powleczone skórą zebry; krępych Iberów, z włosami splecionymi w warkoczyki, walczących małymi okrągłymi tarczami i zakrzywionymi falkatami, którymi jednym zamachem mogli odciąć nogę mężczyźnie. Byli też kreteńscy łucznicy, procarze balearscy oraz lekka jazda galacka; libijczycy w białych tunikach jeżdżący na oklep z kołczanami pełnymi oszczepów, którymi miotali przez ramię; liguryjczycy i najemnicy ze Sparty. Mężowie z połowy narodów świata stanęli pod bronią, gotowi zdobyć siedem wzgórz dla Kartaginy. Rzymianie nie bali się tej wielojęzycznej ludzkiej masy, mimo jej barwności i dzikości. Swój strach zarezerwowali dla drugiego z mężczyzn stojących na wieży: kartagińskiego szofeta, syna Hamilkara Barkasa, generała tak błyskotliwego, że wielokrotnie rozbijał armie większe niż jego własna, dowódcę tak utalentowanego, że tłuszcza dzikusów, którzy w innych okolicznościach byliby najszczęśliwsi, mogąc popodrzynać sobie nawzajem gardła, pod jego wodzą działała karnie, z najwyższą dyscypliną, bez śladu niesubordynacji lub buntu, pomimo niewygód kampanii lub ofiar w bitwie. Rzymianie bali się Hannibala. - Gdzie są słonie? - zapytał jeden z welitów. Był młody, nie liczył sobie więcej niż szesnaście lat. Przerażające straty wojenne zmusiły senat do przyjmowania w szeregi legionów coraz młodszych i młodszych. Welita nosił skórę wilka narzuconą na myckowaty hełm. Jego jedyną ochroną była niewielka, okrągła tarcza. Krótki miecz miał przewieszony przez ramię i trzymał parę oszczepów. On i inni welici byli harcownikami. W trakcie bitwy wysuwali się na czoło i ciskali oszczepy, a następnie wycofywali się, wypełniając luki w liniach własnych wojsk. Czasami welici nie byli wystarczająco szybcy i dostawali się
pomiędzy tarcze nacierających armii. A potem byli wyrzynani. Ten chłopiec o tym wiedział. - Wybiliśmy je wszystkie - powiedział stojący za nim bastatus, siwowłosy weteran, powołany do oddziału, by uzupełnić straty po Kannach. Był żołnierzem pierwszej linii w ciężkiej piechocie, na tyle zamożnym, by móc sobie pozwolić na dobrej jakości galijską kolczugę. Część czołowa jego brązowego hełmu, zdobionego szkarłatnymi piórami, ukształtowana była w formie twarzy.Własną twarz pomiędzy napolicznikami miał ogorzałą i pokrytą bliznami. Na lewej nodze nosił brązową nagolennicę, aj ego owalna, ponadmetrowej wysokości tarcza, gruba jak ludzka dłoń, była zbudowana z warstw drewna, pokryta skórą i wzmocniona brązową obręczą wokół brzegów. Ciężki oszczep, który trzymał w prawej dłoni, swoją wagą trzykrotnie przewyższał broń chłopców. Mógł przebić tarczę wraz z człowiekiem. Krótki miecz zwieszony u jego pasa był najskuteczniejszym narzędziem walki, jakie kiedykolwiek wynaleziono. Chłopiec wiedział, że jeśli przeżyje, pewnego dnia mógłby zająć jego miejsce w szeregach ciężkiej piechoty. Człowiek stojący za nim i tysiące innych jemu podobnych tworzyli legiony Rzymu - najtwardszą, najbardziej doświadczoną i zahartowaną w bojach siłę militarną, jaką kiedykolwiek poznał świat. Rzadko ponosili porażki, nigdy ich nie pokonano, ale czasem ktoś przewyższał ich taktyką. Człowiek, który stał w polu na wprost nich, potrafił to zrobić za każdym razem. - Nadchodzą - powiedział ktoś. Z początku chłopiec sądził, że to nieprzyjaciel ruszył do natarcia, ale nie zauważył, by znakomicie sformowane szeregi poruszyły się. Potem spostrzegł delegację nadjeżdżającą od strony kwatery głównej, położonej za rzymską bramą Kapeńską. Na jej czele stał dyktator Fabiusz, wybrany przez senat na najwyższego wodza w okresie zagrożenia kraju. Za nim jechali trybuni wojskowi. Chłopiec rozpoznał
Publiusza Korneliusza Scypiona, starszego od niego nie więcej niż trzy lata, niewiarygodnie młodego, jak na pełnioną funkcję, ale który przeżył Kanny i wsławił się zebraniem resztek armii, gdy inni konsulowie nikczemnie się poddali. Obok Scypiona jechał Appiusz Klaudiusz, kolejny weteran spod Kann. Za nim Lucjusz Cecyliusz Metellus, głos rozsądku, który niejedni poczytywali za tchórzostwo. Ich pancerze z wytłoczonym wzorem imitującym muskulaturę były przepasane białymi szarfami; patrycjusze nosili czerwone buty, spięte na kostce klamrą z kości słoniowej w kształcie półksiężyca. Wszyscy mieli podobnie ponure twarze. - Dokąd oni jadą? - zapytał chłopiec. - Przypuszczam, że zamienić parę słów ze starym Hannibalem odparł hastatus. - Dobrze im to zrobi. Grupka oficerów zmierzała w kierunku linii wroga, przyglądając się siłom ustawionym w szyku bojowym, i odruchowo szukała słabych miejsc; oceniali siłę nieprzyjaciela. Czy żołnierze byli dobrze odżywieni? Czy okazywali strach? Czy ich broń była źle utrzymana? Czy wyglądali na przygnębionych lub niezadowolonych? Oficerowie nie zauważyli nic, co mogłoby im dodać otuchy. Jak mogli się przekonać na własne oczy, pomimo dziwacznego wyglądu, była to znakomita armia. Ludzie znajdowali się w dobrej formie, zadbani i kompetentni, a przede wszystkim zdumiewająco pewni siebie. Pod wodzą Hannibala nie mogli przegrać. - Zabiję go - odezwał się młody Scypion. - Pozwólcie mi tylko podjechać bliżej. Dobędę miecza i przebiję go, zanim jego ludzie zdążą ruszyć mu na ratunek. Wiem, że dam radę to uczynić. Wszyscy zapłacimy za to życiem, ale Rzym będzie ocalony. Bez dowództwa Hannibala ta hołota nie będzie walczyć. - Wyobrażasz sobie, że kim jesteś, Scypionie? - spytał Metellus. Mucjuszem Scewolą? Sądzisz, że nadal istnieją te
legendarne czasy, gdy nieprzyjacielscy władcy bywali lekkomyślni? Zostaniemy rozbrojeni, zanim zdołamy się do niego zbliżyć na odległość rzutu oszczepem. - Mogę go zabić gołymi rękami - upierał się Scypion. - Nic z tego - odparł dyktator. - Jedziemy pertraktować i jedynie na tym powinniśmy się skupić. Z powodu zagrożenia senat dał Fabiuszowi władzę absolutną. W jego mocy było dowodzenie armiami, negocjowanie pokoju w imieniu Rzymu, skazywanie na śmierć obywateli bez procesu; w rzeczywistości miał władzę niegdyś równą królewskiej. Jednak tylko przez sześć miesięcy. Po upływie tego czasu musiał złożyć urząd, zamienić purpurową togę na białą, zwolnić liktorów i powrócić do życia prywatnego. Nigdy nie można go było rozliczyć z działań, jakie podejmował, pełniąc funkcję dyktatora. Mógł podejmować decyzje według własnego uznania, nie obawiając się żadnych konsekwencji. Nawet jeśli czuł na sobie wielką odpowiedzialność, nie okazywał tego, siedząc w siodle prosto jak młody kawalerzysta, wyniośle arogancki, tak jak tylko potrafił być rzymski patrycjusz. Po klęsce pod Kannami zarzucano Fabiuszowi, że Rzymianie nie związują Hannibala otwartą walką. Zamiast tego przyjął taktykę opóźniającą: wypady przeciwko liniom zaopatrzeniowym, atakowanie małych garnizonów, manewry dywersyjne i kontr-marsze, wszystko po to, by osłabić znakomite siły kartagińskie, wyczerpać ich zapasy i frustracją podkopać morale. Nie będąc w stanie zmusić Rzymian do decydującego starcia w otwartym polu, Hannibal szalał z bezsilności, tak jak to przewidział Fabiusz. A potem, po raz kolejny, wykonał nieoczekiwany ruch. Kolejne zwycięstwo Hannibal odniósł na polu dyplomacji. Zawarł sojusz z Filipem Macedońskim, notorycznie niesolidnym królem ryzykantem, który już kilka razy obiecał Kartagińczykowi wsparcie, by potem znaleźć wymówkę i zatrzymać
swoją potężną armię w domu. Tym razem perswazje Hannibala okazały się skuteczne. Król macedoński wysłał wspaniałą falangę znakomicie wyszkolonych włóczników, potomków żołnierzy, którzy pod wodzą Aleksandra przeszli szlak od Grecji po Indie, podbijając tereny po drodze. To byli twardzi wojownicy zarówno z gór, jak i równin, którzy dostawali do ręki miniaturowe włócznie, gdy tylko zaczynali stawać na nogach; w miarę dorastania zastępowano je coraz cięższymi, więc gdy osiągali wiek kwalifikujący do służby wojskowej, władali prawie pięciometrowymi sarissami z taką zręcznością, jak rybak zarzucający wędkę. - Spodziewałem się zobaczyć Święty Zastęp, ale wygląda na to, że został w domu - powiedział Appiusz Klaudiusz. Między Rzymianami krążył dowcip, iż Święty Zastęp, elitarny oddział złożony z wysoko urodzonych młodych Kartagińczyków, nigdy nie pojawiał się na polu bitwy. Faktycznie, jedynymi Kartagińczykami w armii, która stała naprzeciw nich, byli Hannibal i garść jego najwyższych oficerów. Reszta sił rekrutowała się w całości z najemników. Kartagińczycy to urodzeni żeglarze, więc wysyłali poza granice kraju tylko marynarzy, woląc trzymać potężne siły lądowe blisko domu, jako ochronę przed powstaniami wybuchającymi na podbitych przez nich sąsiednich terenach. Ten system prowadzenia wojny całkowicie różnił się od preferowanego przez Rzymian, dla których walka wręcz z cudzoziemskim nieprzyjacielem była podstawowym obowiązkiem każdego obywatela Gdy zbliżali się do linii nieprzyjacielskich, na spotkanie im wyjechał jakiś człowiek. Jego hełm i zbroja były macedońskie, ale Scypion wiedział, że to spartański najemnik, kapitan o imieniu Agamedes. - To znowu ten arogancki bękart - powiedział Klaudiusz. Ten sam, który domagał się naszej kapitulacji po bitwie nad Jeziorem Trazymeńskim. Dziś rano wygląda na radosnego.
- Ma prawo być z siebie zadowolony - odparł cicho Fabiusz. - Trzymają nas w szachu i wiedzą o tym. Spartanin podjechał do nich. - Pozdrawiam was, Rzymianie. Generał jest gotów przyjąć teraz waszą kapitulację. - Twojego generała złożymy w ofierze naszym przodkom w świątyni Jowisza, zanim Rzym się podda-powiedział Fabiusz. - Przyjechaliśmy rozmawiać z nim, a nie z tobą, najemniku. Spartanin zamienił uśmiech w wilcze spojrzenie. - Jesteście aroganccy jak na garść pobitych rolników. Nie powinniście nigdy sądzić, że italscy wieśniacy mogliby kiedykolwiek coś osiągnąć. Bogowie nie lubią takiej bezczelności. Zignorowali go. - Dobrze, zatem możecie negocjować warunki. Przekonacie się, że generał jest wspaniałomyślny. Najpierw jednak musicie oddać broń. Kiedy dojechali do stóp wieży, dwaj Kreteńczycy, noszący na czołach skręcone opaski, uwolnili ich od mieczy i sztyletów. Przy skrzypieniu skórzanych elementów odzieży wspięli się po szerokich drewnianych schodach służących za drabinę, wychodząc w końcu na obszerną platformę prawie dwanaście metrów ponad ziemią. - Podziwiam twoją armię, dyktatorze - powiedział człowiek opierający się o poręcz z przodu platformy. Mówił po grecku, w jedynym języku wspólnym dla wszystkich obecnych. - Jest imponująca, ale nie tak wspaniała, jak rzymskie armie, które pokonałem nad Trebią, Jeziorem Trazymeńskim i pod Kannami. Nie widzę tym razem zbyt wielu doświadczonych żołnierzy. Widzę za to wielu chłopców. - Dla mężczyzny dobrze jest poznać wojnę w młodym wieku -odpowiedział Fabiusz. - Ale pierwsza lekcja nie powinna być ostatnią. To wielkie marnotrawstwo.
Szofet był przystojnym mężczyzną średniego wzrostu, gładko wygolonym na modłę grecką, który w ostatnim czasie naśladowano nawet w Kartaginie. Szeroka opaska przesłaniała jego lewe oko. Cierpiał na chroniczną przypadłość okulistyczną i rzadko miał pożytek z tego oka. - Ta armia przed nami - powiedział bardzo młody człowiek, który nosił się po królewsku - będzie niczym więcej jak poranną rozgrzewką dla moich ludzi. Czy istnieje jakikolwiek powód, dla którego powinniśmy targować się z tymi ludźmi? Król Macedonii miał tylko dwadzieścia cztery lata, ale jego krewny, Aleksander, ustanowił modę na młodych zdobywców. - Działasz pochopnie, mój przyjacielu - rzekł Hannibal. - Być może Rzymianie zmądrzeli, a mądrość zawsze należy szanować. Co mówi senat? Będziecie szukać ugody? - Dyktator ma władzę zwierzchnią nad senatem - odpowiedział Scypion. - Ma prawo mówić w imieniu Rzymu. - Ach, zapomniałem - powiedział ze smutkiem Hannibal. - Te historie, które słyszałem o jego dowódcy jazdy - jak on ma na imię? Minucjusz? Tak, Minucjusz. Słyszałem, że Minucjusz jest podżegaczem i pragnie bitwy jak najszybciej. - Dowódca jazdy wykonuje rozkazy dyktatora - odrzekł Scypion. Takie jest prawo. Prawo takie było, ale mówiąc szczerze, Minucjusz rzucił wyzwanie dyktatorowi i zachowywał się tak, jakby był mu równy rangą. Wybrano go na urząd przez aklamację zgromadzenia ludowego, zamiast mianowania z woli samego dyktatora. Było to pogwałcenie obyczajów i zaowocowało poważnymi konsekwencjami. - Czy to ważne? - zapytał człowiek bardzo podobny do Hannibala, ale tęższy i miał zdrowe oczy. Był to Hazdrubal, brat i zastępca szofeta. Groźny Hamilkar Barkas, ich ojciec, zmusił obu synów do przysięgi na ołtarz Tanit, że zniszczą Rzym, no-
wobogackie miasto-państwo, które rzuciło mu wyzwanie, upokarzając jego i Kartaginę. - Mieliście czas, aby ze mną pertraktować - rzekł Hannibal. - Po każdej z tych bitew z radością zaoferowałbym wspaniałomyślne warunki: zniszczenie waszej floty, wasze wycofanie się z Sycylii i Messany, niewielkie koszty, które zapewniłyby wam przetrwanie i przychylność Kartaginy. Ale - potrząsnął głową, jakby z głębokim smutkiem - wy, Rzymianie, jesteście uparci. Musieliście kontynuować walkę, choć opór był głupotą. Nękaliście mnie, ale nie przystępowaliście do bitwy. Przekupywaliście moich sojuszników miasta Italii, które otworzyły przede mną bramy, a w zamian za to nie poniosły żadnego uszczerbku ze strony mojej armii. Obecnie nie jestem już tak przychylnie nastawiony. Teraz mam zamiar być surowy. - Nie poddamy się - powiedział Fabiusz. - Rzym nie włoży karku w twoje jarzmo. - Zatem postanowione - stwierdził młody Filip. - Walczmy! - Nie działaj pochopnie - powiedział Hannibal. - Co masz na myśli? - nalegał Filip. - Albo się poddadzą, albo będą z nami walczyć. Czy mają inny wybór? - Jest trzecie wyjście - wyjaśnił mu Hannibal. - Bardzo starożytne. - Cóż miałoby to być? - zapytał Fabiusz. - Wygnanie całego narodu - odpowiedział Hannibal. Na moment Rzymianie stracili swoją legendarną powagę, zmieszani patrzyli na siebie ze zdziwieniem. To było coś, czego zupełnie nie oczekiwali. - Wyjaśnij - poprosił Fabiusz. - Kiedy wielcy królowie perscy byli niezadowoleni z podbitego państwa, zmuszali do emigracji cały naród i przenosili go gdzieś w dalekie zakątki cesarstwa, gdzie mógł egzystować w zapomnieniu i nie przysparzać kłopotów. To właśnie wam oferuję.
- Opuścić Rzym! - krzyknął oszołomiony Scypion. - Nigdy! - Sądziłem, że rozmawiam z waszym dyktatorem - zbeształ go Hannibal. - To niesłychane - powiedział Fabiusz. - Być może - odparł Hannibal. - Składam wam jednak tę ofertę, i to po raz ostatni. Weźcie ze sobą wszystko, co jesteście w stanie przewieźć, spakujcie wasze bóstwa domowe i opuście Italię. Pójdziecie na północ, za Alpy, do miejsca zwanego Norikum. Nie przysparzajcie problemów Galom, są teraz moimi sojusznikami. Znajdziecie na północy nowy dom dla siebie i nigdy nie będziecie już zmartwieniem dla Kartaginy. Takie są moje warunki. Jeśli ich nie przyjmiecie, zniszczę tych młodzieńców i starców - wskazał palcem na armię rzymską - a potem zabiję wszystkich mieszkańców miasta. Zburzę jego mury i zrujnuję budowle, zasypię wszystko ziemią, a na szczycie grobowca Rzymu wzniosę ołtarz dla Tanit. Przez chwilę Rzymianie stali w ciszy. Potem przemówił Fabiusz. - Muszę skonsultować się z senatem i ludem. - Sądziłem, że jesteś dyktatorem - powiedział Filip. - Że przemawiasz w imieniu wszystkich. - Niemniej jednak muszę się z nimi naradzić. Hannibal rzucił okiem na pozycję słońca. - Macie czas do zachodu słońca. Jeśli do tego czasu nie odpowiecie, dobrze się wyśpijcie, bo rano rozpocznie się bitwa i wszyscy zginiecie. Imiona waszych rodów zostaną zapomniane. A teraz odejdźcie. Rzymianie zeszli z platformy w milczeniu. Na dole odebrali broń, konie i pojechali w kierunku własnych linii. - To absurd - krzyknął Scypion. - Z pewnością nie zamierzasz przedstawić tych warunków senatowi? Kwintus Cecyliusz Metellus wskazał na armię rzymską. - Popatrz na nich! Za cztery czy pięć lat ci chłopcy staną się
znośnymi legionistami. Ostatnia wiarygodna armia rzymska zginęła pod Kannami. Ci tutaj to karma dla weteranów i najemników Hannibala. Nie zjadaj ziarna siewnego, Scypionie. Scypion zaczął sięgać po swój miecz, ale Fabiusz warknął: -Wystarczy! Nie tobie o tym decydować. Siedź cicho i udawaj, że Rzymianie nadal są zjednoczonym narodem. Jeśli Hannibal się dowie, że tak nie jest, będziemy naprawdę zgubieni. Tego popołudnia w senacie nie było nawet złudzenia rzymskiej jedności. Z powodu zagrożenia posiedzenie zamiast w kurii zwołano w głównej kwaterze wojennej. - Czas walki jest teraz, w tej godzinie! - krzyczał Minucjusz. - Ludzie są gotowi do bitwy! Każcie im czekać kolejny dzień, a stracą ciętość. Nerwy zaczną ich zawodzić. - Dlatego właśnie nie wolno nam walczyć - odparł Fabiusz. - Ci, którzy stoją teraz pomiędzy Hannibalem i Rzymem są zaledwie zalążkiem armii. W odpowiednim czasie będziemy mogli powołać i wyszkolić nowe legiony. Jeśli jednak przegramy jeszcze jedną bitwę, nie będzie więcej legionów, nie będzie już Rzymu. Spojrzał dookoła na smutnie przerzedzone szeregi senatu. Z niego rekrutowała się większość oficerów legionowych. Senatorowie służyli nie tylko jako generałowie i trybuni, ale także jako centurionowie i dekurionowie, a nie było poczytywane za hańbę, jeśli mężczyzna przed wyborem do senatu odbywał zwykłą służbę żołnierską. Ponad połowa senatorów zasiadających w sierpniowym zgromadzeniu na początku obecnej wojny zginęła na polu walki. Prawie każdy z obecnych tu starszych mężczyzn stracił synów lub wnuków. Wstał starszy senator, trzęsąc się z oburzenia. - Nie możemy oddać własnych ziem, rzymskich posiadłości! Ta ziemia należy do naszych przodków i naszych potomków!
Rozległ się szmer aprobaty. Fabiusz wiedział, że ten argument może być rozstrzygający. Członkowie senatu, zarówno ci pochodzenia patrycjuszowskiego, jak i plebejskiego, stanowili ziemiaństwo Rzymu. Dla nich utrata ziemi była gorsza niż utrata synów. Mogli paplać ile chcieli o ważności pochodzenia czy wysokiego urodzenia, ale bez plonów i bogactwa, jakie im przynosiła, byli niczym. Stare rody patrycjuszowskie popadłyby w ubóstwo i nagle mieli być zdegradowani do rangi zwykłego plebsu. Nie była to perspektywa, z którą chcieliby się zmierzyć. - Tak czy inaczej stracimy nasze ziemie - oznajmił Fabiusz bezlitośnie. - Kartagińczycy je zabiorą. Jeśli wyemigrujemy, zdobędziemy nowe tereny. Robiliśmy to już wcześniej. Czyż Rzymu nie założył oddział wędrujący pod wodzą Romulusa i Remusa? - Kartagina nie weźmie ziem - rzekł Kwintus Cecyliusz Me-tellus. Oni domagają się trybutu. - Nie chcę tego słuchać! - krzyknął Fabiusz. - Rzymianie nie zapłacą trybutu! Mamy podzielić los mieszkańców Utyki? Lepiej już zginąć! Wokół rozległy się wiwaty, a najgłośniej krzyczała rodzina Scypionów. Wstał Gajusz Regulus, najstarszy senator, a wokół zapadła cisza. - Co mówią bogowie? Fabiusz odwrócił się ku mężczyźnie, który siedział obok niego, ubrany w prostą togę i nakrycie głowy - coś na kształt kominiarki, na której czubku sterczał kawałek drewnianego pręta, okręcony niczym szpilka wełnianą nicią z luźno puszczonym końcem, loflamen Dialis najwyższy kapłan Jowisza. Obok niego stał jeden liktor. Kapłan także był bardzo stary i z trudem podźwignął się na nogi. - Flameni, pontyfikanie i augurzy są zgodni: przepowiednie dla Rzymu nigdy nie były gorsze. Święte ptaki nie chcą jeść i
giną w ilościach wcześniej niespotykanych. Zwierzęta ofiarne walczą, by uciec z ołtarza, a później okazuje się, że były chore lub miały zdeformowane organy wewnętrzne. Zaledwie wczoraj augur Aulus Perperna widział orła, który wylądował na dachu świątyni Jowisza Najlepszego Największego. W szponach trzymał schwytanego węża, a gdy schylił głowę, by pożreć swoją ofiarę, wąż zatopił kły w jego gardle. Szlachetny ptak wydał głośny krzyk i próbował odlecieć, ale chwilę później padł martwy przed ołtarzem Jowisza Kapitolińskiego. Na te słowa zbledli nawet najbardziej rwący się do wojny. Walczyć z ludźmi to było jedno. Ale walka z samymi bogami? - Szlachetni senatorowie - powiedział Fabiusz. - Sądzę, że wola bogów jest oczywista. Jestem dyktatorem, ale tę historyczną decyzję należy przegłosować. Proszę o przejście na odpowiednią stronę: ci, którzy są za natychmiastowym przystąpieniem do wojny - na prawo, a ci, którzy są za emigracją - na lewo. Rozległo się szuranie obutych w sandały stóp i podzwanianie ćwieków, ponieważ wielu senatorów nosiło wojskowe uniformy. Powoli większość zgromadzonych przeszła na lewą stronę. Początkowo niektórzy wahali się, co można było przypisać nieśmiałości, ale gdy większość stanęła po lewej, reszta pospieszyła za nimi. W końcu po prawej stronie zostało tylko sześciu senatorów, wszyscy z rodu Kornel iuszy Scypionów. Potem przemówił najmłodszy Scypion, bohater spod Kann. - Kuzyni, nie przeciwstawiajmy się bogom, jak również szlachetnemu senatowi. Znajdziemy nowy Rzym na północy, jak Eneasz znalazł nową Troję w Italii - powiedział i przeszedł na lewą stronę sali, a za nim pospieszyła reszta Scypionów. Flamen Dialis przemówił raz jeszcze. - Trzeba spełnić jeszcze jeden warunek, w przeciwnym razie nie będziemy mogli odejść.
RZYMIANIE PONOWNIE STANĘLI PRZED HANNIBALEM. Tym razem Kartagińczycy spotkali się z nimi przed namiotem dowodzenia, wokół którego zgromadzili się wszyscy dowódcy i dostojnicy sprzymierzonych. Obok namiotu stał dziwny obiekt, rodzaj ołtarza: tablica zwieńczona sztandarem, składającym się ze złotej tyczki. Na jego podstawie widniał trójkąt zakończony na górze parą stylizowanych, uniesionych rąk. Nad nim górował złoty dysk, a nad dyskiem srebrny półksiężyc, zwrócony końcami do góry. - Jaka jest twoja decyzja, dyktatorze? - zapytał Hannibal. - Słońce już prawie na horyzoncie. - Odejdziemy - powiedział Fabiusz, a jego twarz była nieruchoma. W tłumie otaczającym Hannibala rozległy się okrzyki, niektóre wyrażające satysfakcję, inne rozczarowanie. - Jesteście mądrymi ludźmi - powiedział szofet. - Jest jeden warunek - odparł dyktator. - Żadnych warunków - warknął Hazdrubal. - Odejdźcie lub gińcie, nam to obojętne. - Spokój, bracie - powiedział Hannibal. - Chcę się dowiedzieć, co to jest. - Rozmawiałem z senatem, z kapłanami i ze szlachetnymi obywatelami. Jesteśmy zgodni. Musicie przysiąc, że nie podniesiecie ręki na groby naszych przodków ani na miejsce kultu naszych bogów. Możecie ograbić świątynie z ich bogactwa, ale zostawcie w spokoju budynki i posągi bogów. W przeciwnym razie będziemy zmuszeni zostać i zginąć, tu i teraz. - Teraz i on spojrzał na zachodzące słońce. Nie musimy czekać do rana. Nocna bitwa równie nam odpowiada. Nie potrzebujemy światła słonecznego, by odnaleźć drogę w zaświaty. Zapadła absolutna cisza. Propozycja bitwy, której rezultatem miało być całkowite unicestwienie była zdumiewająca, choć-prawdopodobna. Przerażająca natomiast wydawała się wola nocnej walki. W końcu przemówił Hannibal.
- Wy, Rzymianie, jesteście naprawdę niezwykłymi ludźmi. Będzie mi przykro patrzeć, jak odchodzicie. Podszedł do dziwnej konstrukcji obok namiotu i położył dłoń na złotym trójkącie. - Na ołtarz Tanit, ja, Hannibal, szofet Kartaginy i generał wszystkich jej wojsk, przysięgam, że ani ja, ani żaden z ludzi pod moim dowództwem, żaden z moich sojuszników i żaden Kartagińczyk nigdy nie podniesie ręki na groby i świątynie Rzymian. Wliczam w to święte gaje, kaplice, święte studnie i wejścia do zaświatów. Ta przysięga obowiązuje również wszystkich moich potomków. Zabrał dłoń z ołtarza i znów stanął przed Rzymianami. - A teraz oddalcie się. Zabierzcie wszystko, co możecie unieść i odejdźcie. Macie na to jeden obrót księżyca. Dziś wielki księżyc Tanit osiągnął pełnię. Przy następnej pełni zabiję bez litości każdego Rzymianina, którego znajdę w Italii. OSTATNIE ZGROMADZENIE ODBYŁO SIĘ W ŚWIĄTYNI JOWISZA Kapitolińskiego: Jowisza Najlepszego Największego. Obecny był senat i wszyscy kapłani: flameni i pontyfikanie; kolegium augurów, saliowie, znani jako „podskakujący święci", nosiciele anciliów; decemwirowie, którzy strzegli ksiąg sybilliń-skich; rex sacrorum, czyli król sakralny, który ustępował tylko fłamenowi Jowisza; Bractwo Arwalskie; pontifex maximus - najważniejszy kapłan i najwyższa władza we wszystkich aspektach życia religijnego. Za nim stały kapłanki - dziewice, westalki. Byli też inni kapłani, kultów często tak starych i zapomnianych, że większość Rzymian była ledwie świadoma ich istnienia, każdy z nich wyposażony w odpowiednie insygnia. Kiedy wypowiedziano, wyśpiewano lub wyjęczano już wszystkie modlitwy i inwokacje, kiedy rzucono wszystkie
możliwe klątwy ochronne i odstraszające złe duchy, przemówił pontifex maximus. - Teraz rzucę klątwę na cały lud rzymski. Do świątyni weszło czterech kapłanów. Byli ubrani w tuniki z długimi rękawami, a na głowach nosili bulwiaste turbany otoczone szkarłatnymi i żółtymi pasami. Nieśli świnię ofiarną, każdy z nich trzymał jedną jej nogę; z poderżniętego gardła zwierzęcia kapała krew, tworząc smugę na posadzce świątyni. Zatrzymali się przed pontyfikiem i jeden z nich podał mu żelazną pałkę. - Jeśli nie wrócimy, aby odebrać nasze święte siedem wzgórz, niech Jowisz ześle klątwę na naszych potomków! Uniósł pałkę i ze straszliwą siłą uderzył nią w tuszę zabitej świni. Świątynię wypełnił dźwięk kruszonych kości. - Jeśli Rzym nie wyzwoli się z jarzma Kartaginy, niech Jowisz porazi nas i nasze dzieci! Pałka ponownie opadła i skruszyła kości. - Jeśli nie wzniesiemy nowego Rzymu, wspanialszego i piękniejszego niż był, niech Jowisz przeklnie i zniszczy nasze potomstwo! Pałka opadła po raz trzeci i, rzucona przez kapłana, spadła z brzękiem na podłogę, a pokrywająca ją krew ochlapała najbliżej stojących. - Klnę się na wszystkich bogów, na Jowisza i Marsa, na Junonę i Kwirynusa, na Janusa, boga początków i końców, i na... W tym momencie wzniósł ręce w znaczącym geście i wszyscy obecni, oprócz niego samego, flamena Jowisza i virgo maxima, naczelnej westalki, zakryli uszy. Wtedy, cichym głosem, wypowiedział sekretne imię Rzymu, najświętszą i najstraszliwszą klątwę w religii rzymskiej, znane jedynie im trojgu. Potem świńską tuszę, obarczoną straszliwą klątwą, wyniesiono ze świątyni i wrzucono do świętego ognia. Starożytny gliniany
posąg Jowisza, cały czerwony, z wyjątkiem czarnej brody i złotych oczu, spoglądał na nich życzliwie. W późniejszych latach wielu z obecnych wówczas twierdziło, że widzieli, jak aprobująco kiwał głową. - A WIĘC ODCHODZĄ - POWIEDZIAŁ FILIP MACEDOŃSKI. Stał na tarasie pięknej willi zbudowanej na wzgórzu górującym nad rzymską bramą Kollińską. Przez bramę zaczęła przepływać barwna procesja, prowadzona przez mężczyzn niosących tyczki, na których zawieszono święte ancilia, tarcze Marsa. Tylko jedna z nich była oryginalną ancilą, która wieki wcześniej spadła z nieba. Pozostałe wykonano dla zmylenia złodziei. Teraz już nikt nie rozpoznawał prawdziwej, więc wszystkie traktowano z jednakowym szacunkiem. - Najwyższy czas - odrzekł Hannibal. Rzymianie wykorzystali połowę z wyznaczonego im miesiąca na przygotowania do emigracji. Wiele społeczności z dalej położonych terenów już wyruszyło na północ, pod przednią strażą żołnierzy. Niektóre z nich, pozostające we wcześniejszych latach pod rzymską dominacją, odrzuciły łacinę i powróciły do narodowych dialektów: oskijskiego, faliskijskiego, marsyjskiego i innych, wybierając kartagińską dominację od niebezpieczeństw marszu na zimną i nieznaną północ. Za niosącymi tarcze jechały wozy, na których umieszczono święte relikwie Rzymu: księgi sybillińskie, starożytny posąg zwany Palladium, tablice praw i setki mniejszych przedmiotów - wszystkie z nich były obiektami kultu. Westalki niosły lektykę z brązowym trójnogiem, na którym płonął święty ogień Westy. Za nimi ciągnął się plebs, wioząc dobytek na wozach, grzbietach jucznych zwierząt i własnych plecach. Nieśli zapasy żywności i narzędzia rolnicze, koszyki i naczynia pełne ziaren
zbóż, którymi mieli obsiać nowe pola gdzieś na nieznanej ziemi. - Spójrz na nich! - powiedział Filip. - Rolnicy, którzy myśleli, że mogą podbić świat. Mnóstwo uporu, ale brak poczucia dumy. Hannibal patrzył tylko i nic nie mówił. Późnym popołudniem ostatni z wychodźców opuścił miasto i wszystkie bramy stały otworem. Ludzie znikali na północy, na Via Nomentana, mając za plecami tylną straż wojska. Całą operację przeprowadzono z wojskową sprawnością. Na znak Hannibala zadudniły bębny kartagińskie i jego armia wtargnęła do miasta z szaleńczym wrzaskiem. Rozpoczęło się łupienie Rzymu. - Tam znika ostatni z Rzymian - powiedział Filip, napełniając sobie winem puchar ze złotego dzbana. Nalał kolejny i wręczył go szofetowi. - Już ich nie zobaczymy i krzyżyk na drogę. Świat będzie lepszy bez nich. Hannibal spojrzał na króla ponuro. - Módl się do wszystkich swoich bogów, abyśmy ich już nigdy nie ujrzeli.
Rozdział drugi RZYM NORIKUM100 ROK P.N.E. z PŁONĄCEGO OPPIDUM DŁAWIŁ, ale płomienie już dogasały, ciała zastygły w pozycjach, w jakich spotkała je śmierć, a trupi odór zaczynał dominować nad smrodem spalenizny. Legioniści chodzili od jednego ciała do drugiego, sprawdzając, czy wszyscy są martwi. Jeśli gdzieś pojawiały się wątpliwości, ucinał je szybki cios gladiusa. Marek Korneliusz Scypion przyglądał się tej scenie, ale nie czerpał z niej przyjemności. To oppidium było małą osadą, ostatnim schronieniem zapomnianej grupy Celtów, którzy nie mogli się równać z rzymskim legionem, wysłanym przeciwko nim. - Zatem to byli ostatni z nich, wodzu? - zapytał starszy centurion. - Ostatni - potwierdził. - Teraz mamy spokój na kilka lat. Patrzył na żołnierzy auxiliów spędzających w jedno miejsce kobiety i dzieci. Handlarze niewolników, którzy podążali za legionami jak chmara sępów, byli już gotowi, aby zebrać, oszacować nowy żywy towar i skalkulować oferty. DYM
- Pokój - powiedział centurion. - "Nie lubię pokoju. Mężczyźni miękną. Tracą ciętość. Pokój nie jest dobry dla naszej republiki. Jesteś młody, wodzu, więc nie pamiętasz tamtych czasów. Kiedy byłem jeszcze dekurionem, mieliśmy pięć lat pokoju. Legioniści zmienili się w nic niewartych niewolników. Dzięki Jowiszowi za najazd Cymbrów. Uchronił nas od zamienienia się w Greków. Dla Rzymian greccy kupcy, którzy przywozili towary z luksusowego południa, byli uosobieniem wszystkiego, co dekadenckie i słabe. Marek Scypion musiał się uśmiechnąć. - Nie sądzę, byśmy musieli obawiać się zbyt długiego pokoju. Rok lub dwa, co najwyżej. Centurion odchrząknął. - Cóż, w przyszłym roku zostanę prefektem obozu, potem przechodzę na emeryturę. Nienawidzę jednak myśli, że moi chłopcy mogliby zamienić się w Greków. Splunął na tlącą się belkę, wywołując obłoczek pary. - Alemanie z północy planują marsz na południe - powiedział Marek. - Wkrótce tu będą, nie bój się. Miał nie więcej niż dwadzieścia pięć lat, ale większość dowódców armii była młoda. Był ubrany lepiej niż zwykły żołnierz: w kolczugę, do pasa miał przypięty miecz i sztylet. Obcisłe skórzane nogawice sięgały mu tuż poniżej kolan, na stopach nosił nabijane ćwiekami caligae. Większość elementów jego stroju była pochodzenia galijskiego, przerobiona tak, by odpowiadać stylowi rzymskiemu. Dwa białe pióra na żelaznym hełmie wskazywały na jego rangę. - Możesz dokończyć tutaj, Aufidiusie - powiedział do centuriona. Aufidius - primus pilus, czyli „pierwsza włócznia", był centurionem pierwszej centurii, pierwszej kohorty i starszym centurionem legionu. O jego wysokiej randze świadczyły nagolennice i pióropusz na hełmie, biegnący od prawej jego strony do lewej.
- Wracaj do obozu, trybunie. Zasłużyłeś na odrobinę odpoczynku. Marek zdjął płaszcz z tylnego łęku siodła i zarzucił sobie na ramiona. Jak większość płaszczy legionowych miał kolor ciemnozielony z wplecionymi pasmami koloru czarnego. Był to kolejny wynalazek celtycki, idealny do zwiadów i polowań. Wskoczył na siodło i zawrócił konia w kierunku obozu zlokalizowanego dwie godziny jazdy na południe wzdłuż Renu. W miarę zbliżania się do celu, odczuwał narastające przygnębienie wywołane wizją pokoju, choć nie z tych samych powodów, które martwiły centuriona. Dla Rzymu Norikum pokój oznaczał niesnaski polityczne. Jak długo byli barbarzyńcy, z którymi trzeba było walczyć i najazdy, które należało odpierać, w stolicy panował rodzaj jedności, chociaż kryło się w niej wiele nienawiści także podczas wojny. Bez zewnętrznego zagrożenia, które odwracałoby uwagę, rody senatorskie i ich sojusznicy rzucali się sobie do gardeł, walcząc o władzę i wpływy, próbując ulokować swoich patriarchów i synów na stanowiskach dowódczych, ważnych urzędach, czy najbardziej prestiżowych funkcjach kapłańskich. Walki zawsze toczyły się między starymi i nowymi rodami. Stare rody, czyli te, które przebyły długą drogę jako wygnańcy, rody z Rzymu siedmiu wzgórz. Nowe rody to te miejscowe, zromanizowane przez zdobywców. Ich członkowie mieli pełne prawa obywatelskie i mogli piastować najwyższe urzędy i prawie wszystkie stanowiska kapłańskie, ale brakowało im prestiżu społecznego starych rodów, i to ich dręczyło. Wciąż o tym rozmyślał, gdy w jego polu widzenia pojawił się obóz. Słowo „obóz" brzmiało zbyt skromnie, jak na określenie tego, co rzymscy legioniści budowali, gdziekolwiek zatrzymywali się na noc. Najpierw zwiadowcy wyprzedzali legion, wyszukiwali stosowne miejsce, wytyczali przebieg palisady i ulic,
a miejsca na rozbicie namiotów zaznaczali kolorowymi flagami. Kiedy legion docierał na miejsce, żołnierze odkładali bagaż i wyciągali narzędzia do kopania. Nadal w pełnym ekwipunku kopali rów, gromadząc ziemię po stronie obozu i budując z niej wał ziemny; na jego szczycie umieszczali belki palisady, które nieśli ze sobą przez cały dzień. Wystawiali warty i dopiero wtedy wchodzili do środka, by rozstawić namioty. Odbywało się to pod koniec każdego dnia marszu. Rano, gdy wyruszali, obóz był niszczony, tak by wróg nie mógł go użyć. Jeśli obóz miał być wykorzystywany przez dłuższy czas, systematycznie go ulepszano. Obóz Marka, któremu właśnie się przyglądał, stacjonował już od sześciu miesięcy. Wał ziemny wysokości sześciu metrów wieńczyła ściana z bali, miał drewniany chodnik i otwory strzelnicze dla łuczników. Rów poniżej miał kolejne cztery i pół metra głębokości i był najeżony zaostrzonymi drewnianymi palami. Uliczki wysypano żwirem, a drogę łączącą obóz z wielką Drogą Rzeczną wyłożono kamiennymi płytami. Nie było w pobliżu nieprzyjaciela na tyle silnego, by uzasadnić aż takie fortyfikacje, ale takie panowały tu zwyczaje. Poza tym, gdyby Germanie nadal zagrażali tej okolicy, należało stworzyć fundament dla stałego fortu kamiennego. Następnie wokół fortu powstałoby miasto, przybywałyby nowe rodziny rolników, by wykarmić więcej synów dla legionów, i w ten sposób Rzym Norikum by się rozwijał. Przejechał przez porta pretoria, a potem główną ulicą obozu, przyjmując honory od wartowników. Zabrał ze sobą na północ tylko trzy kohorty, aby wygarnąć pozostałych Celtów. Dwie kohorty pozostawił na straży obozu, trzecią zaś rozstawił na warcie wzdłuż rzeki. Przejechał obok obozowej kaplicy, gdzie przechowywano sztandary: sztandary manipułu zwieńczone rękami z brązu oraz srebrnego wilka - sztandar legionu. Chorąży stali
przed kaplicą, z wilczymi skórami udrapowanymi na hełmach i opadającymi na plecy, a łapami związanymi na piersiach. Przeciął via principalis, drogę, która krzyżowała się z via praetoria pod kątem prostym i oddzielała część zamieszkałą przez legionistów od części zajmowanej przez ludzi o wyjątkowym statusie: weteranów, których szczególne umiejętności i obowiązki zwalniały z normalnej służby, mały oddział kawalerii złożony z obywateli, służby medyczne, kapłanów, opiekunów zwierząt ofiarnych i innych członków licznego personelu niezbędnego armii. Znajdowało się tam także pretorium: namiot wodza. W tym przypadku była to kwatera Marka. Kwintus Walgus, generał północy, podzielił cztery ze swoich sześciu legionów między podległych trybunów wojskowych, a Markowi przydzielił Piąty Legion, Północne Wilki. Nie mógł lepiej trafić. Najemnicy galijscy, którzy strzegli wielkiego namiotu, kwaterowali między uprzywilejowanymi. W czasie bitwy biegli boso obok kawalerii galijskiej. Byli bardzo cenieni przez rzymskich wodzów jako strażnicy, nie tylko z powodu wielkiej lojalności, ale także egzotycznego wyglądu. Ciała i twarze mieli pomalowane i wytatuowane w dziwaczne wzory, pomarańczowe kosmyki włosów sterczały na pobielonych wapnem głowach, na szyjach nosili brązowe torques, a na nogach kraciaste nogawice. Dwóch z nich zawsze stało po obu stronach wejścia, z długimi, nagimi mieczami w dłoniach. Galowie nigdy nie salutowali, ale gdy wódz przechodził pomiędzy nimi, wykrzykiwali pozdrowienie, używając tradycyjnie ekstrawaganckich galijskich pochwał: „Bądź pozdrowiony, drogi trybunie, pogromco rebelii, który jedną ręką pozbawiasz głów tysiące wrogów!". Marek starał się zachować kamienną twarz, wchodząc do pretorium. Rufus, jego służący, wyłonił się z głębi namiotu, aby pomóc mu zdjąć zbroję.
- Wygląda na to, że wszystko poszło dobrze - powiedział stary niewolnik. Jego włosy, niegdyś ogniście rude, od czego wzięło się jego imię, pobielały w służbie u Scypionów. Zdjął hełm z głowy pana i umieścił go na stojaku, uważając, by pióra się nie pogniotły. Gdy Marek pochylił się, chwycił dolną krawędź jego kolczugi. Z pewnym trudem ściągnął przez głowę pana wyjątkowo ciężką zbroję, pozwalając jej wywrócić się na lewą stronę, gdy przechodziła ponad ramionami. Po zdjęciu, zwinął ją i schował do futerału ze skóry foki. Marek westchnął i, jak zawsze, gdy pozbywał się zbroi, poczuł, że mógłby wznieść się w powietrze. Rzymski żołnierz nie powinien zauważać wagi swojej zbroi, ale Marek wiedział, że to nonsens. Nawet dla oficera dwadzieścia kilka kilogramów ekwipunku stanowiło duże obciążenie. A już dla zwykłego legionisty trzydzieści lub więcej kilogramów balastu w czasie trudnej kampanii mogło być zabójcze. Legionistów instruowano po prostu, aby nie zwracali na to uwagi. Trudności nie były godne uwagi rzymskiego obywatela. A tak czy inaczej, powinny być. Właśnie zaczynało mu być wygodnie, caligae zdjęte, stopy oparte na stole, puchar podgrzanego, rozwodnionego wina w dłoni, gdy od strony porta pretoria przyniesiono wiadomość: Przybył posłaniec! Żółte pióra! Wiadomość przekazywano z ust do ust via pretoria, aż dotarła do namiotu Marka. - Co znowu? - jęknął, ale był zaintrygowany. Żółte pióra na hełmie posłańca oznaczały wiadomość z senatu. Może gdzieś indziej wybuchła wojna. Nawet dla kogoś tak zmęczonego jak on była to ekscytująca perspektywa. Wojna to zajęcie dla obywatela, a tam gdzie rozgrywała się wojna, istniała również możliwość awansu. Spędził już dostatecznie dużo czasu na kampaniach, by zdobyć kwalifikacje do ubiegania się o urząd kwestora, ale potrzebował jeszcze wielu kolejnych kampanii, zanim mógł mieć nadzieję na stanowisko edyla, a tym bardziej na pretora.
Niektórzy mężczyźni z dobrych rodzin robili karierę stopniowo: spędzali kilka lat w legionach, następnie kandydowali na urząd kwestora, po czym brali udział w wyprawach i ubiegali się o stanowisko edyla, potem znowu jakiś czas służby wojskowej i pretorstwo. Inni za młodu wstępowali do legionów i odbywali cały wymagany okres służby wojskowej, potem przejmowali urzędy w ramach sukcesji, zakładając, że zostali wybrani i mieli wystarczająco dużo zasobów finansowych. Marek preferował tę drugą ścieżkę kariery, chociaż nie przekonał jeszcze swojej rodziny, że była to dla niego właściwa droga. - Marku - lubił mawiać jego ojciec - zbyt wielu młodych ludzi, którzy spędzili życie służąc w wojsku, a potem w końcu ubiegali się o urząd, odkryło, że nie mają przyjaciół, kontaktów ani doświadczenia w pracy w rządzie. Więc nie zostawali wybrani i spędzali całe życie w legionach. - Nie ma w tym niczego hańbiącego - zauważał po raz kolejny Marek. - Honor jest dobrą rzeczą - mówił jego ojciec - ale zaszczyty są lepsze. Nawiązywał przy tym do zaszczytów nadawanych osobom publicznym zbiorowo przez senat i lud Rzymu. Wśród nich były urzędy elekcyjne nadawane przez zgromadzenia ludowe: zgromadzenie centurialne złożone z obywateli ustawionych w szyku wojskowym niezależnie od klasy społecznej, które wybierało konsulów, pretorów i cenzorów; zgromadzenie plebejskie złożone tylko z członków tej klasy, które wybierało trybunów ludowych i edylów plebejskich; zgromadzenie powszechne złożone z członków wszystkich klas podzielonych na tribusy, które wybierało edylów kurulnych, kwestorów i trybunów wojskowych. - Nawet najlepszy żołnierz - mawiał Marek przy wielu okazjach - po prostu nie jest w stanie ponosić wydatków zwią-
zanych z pełnieniem urzędu, chyba że rabunki przyniosły mu bogactwo. Ostatnio walczyłem z bardzo biednymi barbarzyńcami. Powinienem jednak być w stanie ponieść ciężar wydatków, gdy przyjdzie czas. - Nie bądź tego taki pewny - ostrzegał go ojciec. - Bez właściwych przyjaciół pełnienie urzędu publicznego może okazać się, w rzeczy samej, bardzo kosztowne. Sporu nigdy nie rozstrzygnięto i Marek nie spodziewał się, by wkrótce miało to nastąpić. Teraz miał wiele innych zmartwień. Na przykład, co przynosił ten posłaniec? Słyszał już narastający dźwięk końskich kopyt. Wstał, obciągnął swoją ciemną, wysłużoną tunikę i wyszedł przed namiot, aby zaczekać pod osłoną szerokiego płóciennego daszku. Zaciekawieni oficerowie wybierali drogę akurat w pobliżu pretorium. Posłaniec pędził uliczką, zmuszając żołnierzy i niewolników do uskakiwania z drogi, całkowicie świadomy dramatyzmu swojego przybycia. Na kilka metrów przed namiotem ostro ściągnął wodze, aż jego piękny galijski wierzchowiec przysiadł na tylnych nogach. Natychmiast zeskoczył z siodła i wyciągnął dokument. - Rozkazy senatu dla trybuna Marka Korneliusza Scypiona wrzasnął, jakby Marek był głuchy. - Dobra robota, posłańcze - skomentował Marek. Poczucie własnej ważności kurierów zawsze go irytowało, ale pozwalał im na odrobinę dramatyzmu, ponieważ ich służba była jedną z najniebezpieczniejszych i najcięższych. Oczekiwano od nich, że będą działali tak, jakby przeszkody terenowe, pogoda i wrogowie nie istnieli. Marek wziął paczkę owiniętą w natłuszczoną skórę, rozwiązał i zdjął wierzchnią warstwę. W środku znajdował się dokument umieszczony między dwiema deszczułkami. Od strony zewnętrznej na deseczkach widniał złocony napis SPQR,
skrót od senatus populusge romanus - senat ludu rzymskiego. Ta formuła ucieleśniała państwo rzymskie i umieszczano ją na oficjalnych dokumentach oraz własności publicznej. Rozwiązał sznurek, którym obwiązana była przesyłka i rozchylił deseczki, odkrywając pojedynczą kartę pergaminu. Egipski papirus był trudny do zdobycia, więc ten kawałek pergaminu zeskrobywano i użyto już tyle razy, że stał się prawie przezroczysty. W miarę czytania jego brwi unosiły się coraz wyżej. - Co to jest? - zapytał Publiusz Rutyliusz, również trybun, ale niższej rangi. Pozostali trybuni oraz starsi centurionowie zbliżyli się, by posłuchać. Chociaż w trakcie kampanii polowych na północy dawał się zauważyć brak formalizmu, dyscyplina była jednak jak najbardziej do pomyślenia. - Wygląda na to, że muszę wracać do stolicy - powiedział Marek. Mam zameldować się w senacie, celem otrzymania jakiegoś zadania specjalnego. - Jakiego rodzaju jest to zadanie? - zapytał Decymus Norbanus, kolejny trybun i członek jednego z najbardziej prominentnych nowych rodów. Był blondynem, jak Germanin, wyższy od najwyższych członków starych rodów. -- Nie napisali - Marek pokazał mu pergamin zawierający lakoniczną wiadomość. - Senat nie marnuje atramentu dla skromnego trybuna. - Kto przejmuje dowództwo? - zapytał Rutyliusz. - Norbanus - odpowiedział Marek. - Jest najwyższy rangą. Dopóki senat nie przyśle kogoś innego, aby objął dowodzenie, on pełni obowiązki. Dostrzegł satysfakcję rozlewającą się na twarzy Norbanusa. Nie lubił tego człowieka, ale był on wystarczająco kompetentny, aby wszystkiego dopilnować, dopóki jeszcze trwały walki. - Decymusie, zbierz swoje rzeczy i przenieś je do pretorium. Wyruszę w ciągu godziny.
- Tak szybko? - zaprotestował Rutyliusz. - Powinniśmy zorganizować co najmniej ucztę. Jutro będzie wystarczająco szybko. - Senat wysłał specjalnego posłańca - podkreślił Marek. - Chcą, żebym przyjechał jak najszybciej. Nie dodał, że gdyby ociągał się z wyjazdem, Norbanus nie omieszkałby wysłać do Rzymu słówka na temat jego opieszałości. Norbanusowie byli najbardziej prominentnym z nowych rodów w senacie i kontrolowali potężny plebejski blok wyborczy. Byli nieugiętymi rywalami starych, arystokratycznych rodzin, których przykładem byli Scypionowie. W trakcie pakowania rozmyślał o otrzymanej wiadomości. Zadanie specjalne mogło oznaczać niemal wszystko: ambasadorstwo, zlecenie inspekcji, komitet powołany do opracowania nowej broni, taktyki wojskowej lub aranżacji obozu, a nawet do prac nad odwiecznym problemem projektu akceptowalnego namiotu, który byłby na tyle wytrzymały, by znosić kaprysy pogody, a jednocześnie na tyle lekki, by można go przenosić bez trudu. Jak dotąd jedynie skóra wydawała się odpowiednia, ale była piekielnie ciężka i stanowiła nie lada obciążenie dla taborów legionowych. Przestał o tym myśleć. Dowie się, o co chodzi, gdy dotrze do stolicy. - Spakuj tylko mój bagaż podróżny - powiedział do Rufusa. - Ty i inni niewolnicy pojedziecie za mną na wozie. - Rufus miał dwóch chłopców do pomocy przy utrzymywaniu porządku w pretorium. - Dlaczego po prostu nie sprzeda pan tych dwóch nicponi? - zapytał Rufus. -Nie możesz sam kierować wozem całą drogę. Poza tym tutaj nikt by ich nie kupił poza Norbanusem lub jednym z tych cudzoziemskich handlarzy niewolnikami, a oni zapłaciliby tyle, co nic.
Rufus wzruszył ramionami. - Niech tak będzie. W stolicy jednak będą jeszcze mniej przydatni niż tutaj. Późnym popołudniem Marek dopiął ostatni pasek przy uprzęży jucznego konia. Zwierzę niosło jego zbroję i tarczę, ponieważ droga powrotna była bezpieczna, wrogowie ujarzmieni, nawet bandytów wytępiono. Gdy Rzym stał się imperium, ustanowił sprawiedliwość nietolerującą nieporządku. Rzymscy obywatele, a nawet niedawno wchłonięci barbarzyńcy zasługiwali na to, by wieść spokojny żywot, bez strachu. Stał tam krzyż, by stale przypominać, co spotka każdego, jeśli powróci do bandyckiego stylu życia. Mimo to Marek, wskakując na siodło, miał przy boku swój miecz i sztylet. Pokój czy nie, nie zamierzał okazać się głupcem. Przyjaciele i koledzy oficerowie zgromadzili się, by go pożegnać i obiecali sobie, że czasem będą się spotykać, może przy okazji Saturnaliów lub igrzysk na cześć Cerery, jeśli służba pozwoli. Nawet Norbanus serdecznie uścisnął mu dłoń, a on jemu pogratulował nowego stanowiska dowódczego. Gdy wyjeżdżał, legioniści stojący szpalerem wzdłuż via praetoria pozdrowili go, unosząc włócznie i potrząsając tarczami. Był lubianym dowódcą. Poprowadził ich do zwycięstwa i starał się, by jak najmniej z nich zginęło. Kiedy opuszczał obóz, wzruszenie ścisnęło go za gardło. Większość legionistów pozostawała w tym samym oddziale przez całą karierę, ale życie oficera składało się z przyjazdów i wyjazdów. Pełnili jednocześnie urząd cywilny i wojskowy, kursując tam i z powrotem, jak zażyczył sobie senat. Jednak to był pierwszy legion, jakim dowodził i miał jeszcze zatęsknić do służby pod sztandarem Srebrnego Wilka. Ledwie zdołał ujechać dwa kilometry od obozu, pojawiła się mżawka i padało nadal po zapadnięciu zmroku. Jego wełnia-
ny płaszcz był niemal wodoodporny, ale zdecydowanie nabrał ciężaru od czasu, gdy zatrzymali się na noc na stacji pocztowej. Zlokalizowano je co czterdzieści kilometrów przy każdej rzymskiej drodze, a obsługiwali je niewolnicy, którzy byli własnością państwa. Dostarczały świeżych koni posłańcom, kwater podróżującym urzędnikom i stajni dla ich zwierząt. Było to tańsze od zatrzymywania się w gospodach i zazwyczaj bardziej higieniczne. Nawet na tak dalekiej północy utrzymywano, na wszelki wypadek, kilka zajazdów. Stajenny zabrał konia Marka, a on pospieszył za nim do stajni, by upewnić się, że dokładnie oczyszczą jego wierzchowca, a żłób napełnią dobrym sianem. Postawił swoje rzeczy w szopie w suchym kącie na siano, po czym udał się do głównego budynku, aby zjeść i zająć łóżko na noc. Niewolnicy należący do państwa zazwyczaj byli godni zaufania i wykonywali swoje obowiązki właściwie, bicz był do tego dobrą zachętą, ale człowiek rozsądny nadzorował takie sprawy osobiście. Stację zbudowano na wzór standardowego baraku legionowego. Był to długi, jednopoziomowy budynek, z werandą biegnącą wzdłuż jednej ze ścian. Na jednym końcu usytuowano kuchnię i stołówkę. W połowie budynku znajdowało się wejście do kwater urzędników. Na krańcu bliższym stajniom były kwatery dla posłańców. Personel złożony z niewolników sypiał w części kuchennej. Stacja mogła pomieścić nawet stu ludzi, chociaż rzadko przebywało w niej więcej niż dziesięć, dwadzieścia osób jednej nocy. Marek wszedł do stołówki. Tuż obok wejścia w niszy ściennej znajdowała się kapliczka poświęcona Merkuremu, który był boskim patronem posłańców. Wziął szczyptę kadzidła z miseczki i cisnął ją do kociołka z tlącym się żarem stojącego przed posążkiem boga; powstał aromatyczny dym. Następnie Marek przeszedł do głównej sali. Nie wywołało to gorączkowej krzątaniny
w celu obsłużenia go, bo nie znajdował się w gospodzie. To był przybytek rządowy, a on jedynie trybunem. Trybun mógł być wszystkim: od chłopca na posyłki po dowódcę legionu w zależności od tego, do czego chciał go wykorzystać jego przełożony. Marek dowodził legionem, ale obecnie nie pełnił obowiązków, a dowódca bez żołnierzy nie jest w ogóle dowódcą. Wybrał miejsce przy jednym ze stołów, które zajmowały całą długość sali. Siedziało w niej około dziesięciu osób, niektóre w strojach posłańców, inne w uniformach wojskowych, było też kilku cywili. W jego stronę pchnięto dzban, by mógł sobie wlać do puchara zwykłego, żołnierskiego wina. W koszykach i na talerzach były chleb, ser, suszone owoce i oliwki. Nawet tutaj, tak daleko od akwenu, który zwali „naszym morzem", Rzymianie musieli mieć oliwki. Importowali z południa różne towary, ale najwięcej właśnie oliwek i wina. Widząc szarfę trybuna oraz jego sterany pogodą i trudami bitew wygląd, nowi towarzysze podróży zaczęli wypytywać o wiadomości z frontu; wielkie wrażenie zrobił na nich fakt, iż mieli do czynienia z niedawnym dowódcą legionu, i to przełamało lody. W rewanżu pytał o nowinki ze stolicy, ale żaden z nich nie był w ostatnich miesiącach tak daleko na południu. Wszystko, co mogli mu przekazać, to plotki, które były równie użyteczne jak szeroko rozgłaszane historie o najnowszych omenach. Mężczyźni w cywilnych ubraniach okazali się być niewolnikami wyzwolonymi przez państwo, specjalistami od administracji, których wysłano, by położyli podwaliny pod organizację nowej północnej prowincji, zwanej Albria, od nazwy jej głównej rzeki - Albris. Marek usłyszał nazwę tego miejsca po raz pierwszy, a przecież walczył tam przez dwa lata. To był rzymski system: najpierw podbój, potem organizacja i ograniczone prawa obywatelskie. Jeśli nie było buntów, mieszkańcy mogli otrzymać pełne obywatelstwo w ciągu jednego lub
dwóch pokoleń. Wnukowie wojowników, z którymi walczył przez ostatnie dwa lata, tych spośród ocalonych, którzy ponuro zaczynali akceptować swój los, mogli w przyszłości zająć miejsca w senacie. Wcześniej zdarzało się tak wielokrotnie. Po kolacji i rozmowie wyszedł na werandę i znużony udał się do kwatery oficerskiej. Była to sala, jak w każdym rzymskim baraku: podwójna linia prycz pod dwiema ścianami budynku, nad łóżkami kołki do powieszenia pasa i innych rzeczy, pod jedną ze ścian stojak, a na nim dzbany i miski do mycia. Stacja była zbyt mała, aby mieć prawdziwą łaźnię, chociaż szczyciła się przepisową latryną. Zajął wolną pryczę, jednym machnięciem zrzucił caligae i padł na łóżko. Bez zmartwień o cały legion, który miał na głowie, zdumiewająco łatwo udało mu się zasnąć. Następnego ranka zbudził się na godzinę przed wschodem słońca, jak to zwykle czynił, i przez chwilę zaintrygował go brak odgłosów krzątaniny budzącego się obozu. Usiadł na krawędzi pryczy, włożył buty, zawiązując rzemyki ciasno na kostkach, potem wyszedł z sali i udał się do stołówki. Na śniadanie zjadł kawałek twardego chleba, zanurzając go w pucharku grzanego wina, które w połowie było octem. Zabrał płaszcz ze stojaka w pobliżu paleniska, na którym rozwiesił go poprzedniego wieczoru. Był prawie suchy. Owinął się nim, by uchronić się przed chłodem poranka. Jesień była w pełni. Gdy wrócił na zewnątrz, na wschodnim horyzoncie ukazała się szara smużka, a porywisty wiatr poderwał w górę suche liście. Udał się do latryny, a następnie do stajni, gdzie kilkoma kopniakami obudził stajennego, by osiodłał i objuczył wierzchowce. Kiedy wyruszał, wschodni horyzont zabarwił się na różowo. Dziewięć dni później zatrzymał zmęczonego konia na urwistym brzegu rzeki Dunaj i z góry patrzył na stolicę imperium, Rzym Noriktim.
Rozdział trzeci MIASTO LEŻAŁO NA PÓŁNOCNYM BRZEGU DUNAJU, otoczone
wzgórzami, niegdyś gęsto zalesionymi, obecnie pokrytymi dywanem pól uprawnych, winnic i sadów. Dym unosił się znad ołtarzy stojących przed wielkimi świątyniami Jowisza, Junony, Wenus i Marsa oraz mniejszymi świątyniami Merkurego, Kwirynusa, Janusa, Eskulapa i wielu innych. Uliczki były wąskie, stały przy nich dwu-, trzykondygnacyjne domy, większość z nich, pomimo niesprzyjającego klimatu, zbudowana w tradycyjnym stylu śródziemnomorskim. W pobliżu centrum miasta na wzniesieniu, sporo ponad poziomem najwyższego wylewu rzeki, znajdowała się kuria, miejsce spotkań senatu. Był to surowy budynek, prostokąt obłożony kamiennymi płytami, bardzo podobny do budowli wzniesionej w Rzymie siedmiu wzgórz, który nieco łagodziła dorycka fasada i lekko nachylony dach, mający umożliwiać zrzucanie z niego zalegającego czasem śniegu. Kuria skierowana była na Forum, szeroki, proporcjonalny rynek, który służył jako plac targowy oraz miejsce spotkań dla zgromadzeń plebejskich i ludowych. Stanowił także centrum obchodów większości świąt oraz miejsce pogrzebów najbardziej prominentnych członków społeczności. Na jego obwo-
dzie usytuowano ołtarze personifikacji cnót: Dyscypliny, Pokoju, Męstwa, Jedności Społecznej, Wolności, Pobożności i wielu innych. W całym mieście stały również kapliczki mniejszych bóstw. Czcili je zwykli ludzie, którym bóstwa państwowe wydawały się zbyt wyniosłe i odległe. Bóstwami państwowymi byli Jowisz, Junona, Saturn, Mars, Westa i Wenus. Do innych ważnych bogów, którzym poświęcono świątynie i oddawano kult należeli Flora, Cerera, Bona Dea i wielu innych. Pomniejsze bóstewka miały swoje kapliczki, źródła, studnie i święte gaje zarówno w mieście, jak i na wsi. Były bóstwa od chorób i od odnajdywania zagubionych przedmiotów, patroni podróżnych, kupców, rzemieślników i żołnierzy, nawet bóstwa poszczególnych miejsc. Każde gospodarstwo domowe i każda osobna część domu miały swojego bożka. Rzymskiemu wieśniakowi trudno było uwierzyć, że bóg tak potężny jak Jowisz będzie interesował się jego problemami z rdzą zbożową. Istniał jednak specjalny bóg, Robigo, do którego mógł zanosić modły o ochronę zbiorów przed tą plagą. Wszystkim, czego żądał w zamian, była ofiara z rudego psa na corocznym święcie, Robigaliach. Marek zjechał ze skarpy i wjechał na równinę nadrzeczną. Wkrótce minął wielką świątynię Marsa, zgodnie z odwieczną tradycją ulokowaną na polu za murami miasta. Nie budowano Marsowi świątyń ani kaplic w samym mieście. Szerokie błonia na północ od świątyni to Campus Martius (Pole Marsowe), plac musztiy dla legionów i miejsce spotkań zgromadzenia centurialnego. Poświęcono je wyłącznie celom wojskowym i pokryto zbrojowniami, w których przechowywano zbroje i broń używane do ćwiczeń, szopami, w których w czasie niepogody odbywała się musztra, torami przeszkód, a nawet pełno wymiarową repliką muru i fosy oppidium, do ćwiczenia szturmów. Każdy zdrowy na ciele rzymski mężczyzna między szesnastym a pięćdziesią-
tym rokiem życia był żołnierzem i nigdy nie pozwalano mu o tym zapomnieć. Większość długoterminowych legionistów wywodziła się z klasy rolniczej, ale rzemieślnicy i pomniejsi kupcy z miasta musieli być zawsze gotowi chwycić za broń, kiedy cornicen zagrał sygnał wzywający pod sztandary. Zazwyczaj mógłby zobaczyć na placu co najmniej kilka jednostek. Chłopcy rozpoczynali szkolenie w centuriach w wieku lat czternastu i prawie zawsze najmłodsze klasy ćwiczyły na polu. Tym razem nie zobaczył nikogo. Zastanawiał się, czy augur nie dostrzegł jakiegoś omenu i nie ogłoszono przez to dnia wolnego. Wjechał do miasta przez bramę na Via Borealis. Pragnął natychmiast pojechać do domu i spotkać się z rodziną, ale był dopiero późny poranek, więc pomyślał, że najlepiej będzie zameldować się w kurii. Na ulicach kręciło się jeszcze niewielu przechodniów i nie wzbudzał większego zainteresowania. Żołnierze powracający z kampanii to jeden z najczęstszych widoków na ulicach Rzymu Norikum. Większość sklepów, które mijał, była nieczynna i miała zamknięte okiennice. Bielone wapnem ściany pokrywały bazgrały graffiti i profesjonalnie wykaligrafowane ogłoszenia. Te pierwsze wyrażały głównie życzenia lub były przekleństwami rzucanymi na przyjaciół, wrogów i polityków. Jedno z ogłoszeń zawiadamiało o zbliżających się zmaganiach gladiatorów. Jakiś Publiusz Kastrycjusz wystawiał dwadzieścia walczących par ku czci swojego ojca, byłego pretora, Sergiusza Kastrycjusza. Marek nie znał ani ojca, ani syna, ale miał nadzieję, że będzie w Rzymie i obejrzy walki. Upłynęło dużo czasu, od kiedy oglądał ostatnie porządne igrzyska. Wąska uliczka zmieniła się nagle w obszerną przestrzeń Forum i Marek poczuł, że naprawdę wrócił do domu. Szeroki rynek, usytuowany w zagłębieniu terenu, zdominowały otacza-
jące świątynie, kuria i archiwum, wszystkie usytuowane wyżej. Forum wypełniali obywatele krzyczący i kłócący się, co zwykle miało miejsce, gdy gromadziło się wielu ludzi, chyba że słuchali przemówienia lub uczestniczyli w składaniu ofiar. Prezentowali się niezwykle barwnie, wielu nosiło tradycyjne białe togi, inni preferowali pasiaste lub kraciaste tkaniny produkowane przez Galów. Z mównicy usytuowanej poniżej kurii kilku mówców naraz wygłaszało przemowy do tłumu. Marek podejrzewał, że byli to trybuni ludowi, najczęstszy podżegacze i wichrzyciele. Zastanawiał się, jaka zmiana w polityce pobudziła ich do działania tym razem, choć ostatnio to nie miało znaczenia. Wystarczył tylko krótki okres pokoju, by na wierzch wyszły wszystkie stare urazy i spowodowały wrzenie. Zostawił konia w stajniach kurii, wrócił na Forum i wspiął się po schodach do siedziby senatu. W drzwiach stał samotny liktor, trzymając swoje fasces - pęk rózg z zatkniętym w środku toporem symbolem władzy pretorskiej i konsularnej. Marek okazał otrzymany od senatu rozkaz i liktor odsunął się, by go przepuścić. Wewnątrz, zapewne z powodu sporego tłoku, panował jeszcze większy gwar niż na Forum. Kuria była jednym z pierwszych budynków, jakie wygnańcy postawili, zakładając Rzym Norikum. Przeznaczono go na siedzibę senatu złożonego z nie więcej niż trzystu członków. W niewiele ponad sto lat populacja miasta potroiła się zarówno dlatego, że stare rody chcąc nadrobić straty płodziły możliwie najwięcej dzieci, jak i dlatego że nastąpił napływ nowych rodzin. Najwybitniejsze z tych ostatnich, rody takie jak Norbanusowie, były spadkobiercami lokalnych rodzin arystokratycznych, które wspierały Rzymian w podboju terenów naddunajskich i przyległych. W rewanżu za nieocenione zasługi wynagradzano ich nadaniem pełnych praw
obywatelskich, a najwybitniejszych z nich wyniesiono do rangi senatorów. Marek zauważył starego przyjaciela, siedzącego z tyłu sali i od czasu do czasu pociągającego łyczek ze srebrnej flaszki. Stanął obok niego. - Nadal najenergiczniejszy z senatorów Norikum, jak widzę. Aulus Flakkus spojrzał w górę i rozpromienił się. - Marek Scypion! Dobrze widzieć cię z powrotem. Siadaj koło mnie. Marek usiadł. - Nigdy jeszcze się nie zdarzyło, byś wstał i mnie pozdrowił. - Po co? Równie łatwo można to zrobić siedząc. Napij się. Będziesz tego potrzebował, jeśli zamierzasz wytrzymać w senacie dłużej niż kilka minut. Aulus Flakkus był niski, korpulentny i ospały, kompletne przeciwieństwo idealnego Rzymianina. Przejawiał powolność i lenistwo, ale może tylko tak na pokaz. On i Marek od dzieciństwa byli przyjaciółmi. Marek pociągnął z flaszki. Był to import z Ilirii, wino doskonałej jakości. Flakkus pijał tylko najlepsze trunki. - O co się kłócą? - O to, co zwykle. - Flakkus nawiązał do wieloletniego sporu między starymi i nowymi rodami. Nowe rody chciały, aby imperium powiększało się na północ, wschód i zachód, podbijając groźne, choć prymitywne plemiona zajmujące ponure, porośnięte puszczą tereny. Stare rody były zdeterminowane, aby maszerować na południe, by odbić Italię, ponownie ustanowić stolicą Rzym siedmiu wzgórz i znowu być dominującą siłą w basenie Morza Śródziemnego. - To trwa już całe moje życie i życie mojego ojca - powiedział Marek. - Co wyróżnia dzisiejszy spór? Flakkus pociągnął kolejny łyk, wywołując ściągnięcie brwi u co bardziej tradycyjnie myślących senatorów. Flaszką mach-
nął w kierunku części sali, gdzie siedziało kolegium kapłanów, noszących sakralne szaty i insygnia. - Dostrzegli omeny. Od miesięcy bogowie zsyłają znaki, że nadszedł czas, by pomaszerować na południe i odzyskać Italię. Marek poczuł mrowienie skóry głowy. Odzyskać Italię! Od pięciu pokoleń było to marzenie Scypionów. I wola bogów. Od ponad stu lat kapłani śledzili niebo, wypatrywali piorunów, słuchali grzmotów, obserwowali jedzące ptaki i odnotowywali każde niezwykłe narodziny zarówno ludzi, jak i zwierząt. Za każdym razem znaki były niepomyślne lub przynajmniej niejednoznaczne. Czasem nadzieję budził jakiś cud, jakieś nadzwyczajne zjawisko czy proroczy sen zesłany konsulowi łub flamenowi. Za każdym razem znak okazywał się być fałszywy. Tym razem musiało się wydarzyć coś naprawdę niezwykłego, że wzbudziło aż takie poruszenie. - Czy to pewne? Flakkus wzruszył ramionami. - To zależy, na ile ufasz przepowiedniom. Od miesiąca Quintilis ludzie dostrzegają znaki. Za każdym razem, gdy karmi się święte gęsi, zaczynają jeść od północnego krańca linii rozsypanego ziania i idą na południe. Jeśli zboże rozsypie się ze wschodu na zachód, nie ruszają go. Grzmoty zawsze zdają się dobiegać z prawej strony. Wilki, dziki, lisy, orły, niedźwiedzie, konie, barany, węże, lwy i skorpiony zachowują się dziwnie. Bez wątpienia, gdybyśmy mieli hipogryfy, smoki, jednorożce, sfinksy i chimery, robiłyby to samo. - Wszystkie te zwierzęta, prawdziwe i fantastyczne, były symbolami czternastu legionów. - Dziesięć dni temu - ciągnął, wyglądając na niespotykanie trzeźwego - w czasie id listopadowych, nisko nad miastem przeleciało czternaście orłów. Krążyły nad świątynią Jowisza Najlepszego Największego cały ranek, a potem leciały na południe tak długo, jak mogliśmy jeszcze je dostrzec. - Czyż to może być prawda? - zapytał Marek. Nigdy nie słyszał o takich cudach. To tak, jakby sam Jowisz przemówił ze swojego tronu w świątyni. - Całe miasto to widziało - odparł Flakkus. - Ja też. Marek cieszył się, że usiadł, gdyż nie był pewien, czy utrzymałyby go uginające się kolana.
- Zatem to już - powiedział. - Wyruszamy. - Nie, jeśli ci tam mają jeszcze coś do powiedzenia - Flakkus machnął ręką raz jeszcze, tym razem w stronę dużej grupy senatorów, zebranej na środku sali. Nosili tuniki z szerokim purpurowym senatorskim pasem, a pełniący wyższe funkcje sędziowskie togi z purpurową obwódką, ale wszystkie szaty, tuniki czy togi, były z tkanin galijskich, pasiaste, kraciaste lub przetykane pasmami w jaśniejszych odcieniach. Kilku śmielszych mężczyzn nosiło nawet długie włosy i zamaszyste wąsy. Takiej pretensjonalności Marek nie widział w senacie nigdy wcześniej. To jeszcze bardziej nasilało podziały. - Co z nimi jest? Czy nie potrafią rozpoznać woli bogów, kiedy widzą ją na własne oczy? - Oni nie lubią znaków, tak jak stare rody - odparł Flakkus. - Czy raczej, wolą inne znaki niż my. I innych bogów. Dla Marka nie było to zaskoczeniem. Nowe rody starannie przestrzegały wszelkich rytuałów wymaganych przez bogów państwowych, ale w domach ich członkowie zachowali kapliczki poświęcone bóstwom swoich przodków. - Kto jest prowodyrem? - zaciekawił się. - Stary Norbanus. - Co się stało z Tuberem? - Zmarł w zeszłym miesiącu. Norbanusowie objęli przywództwo nad opozycją. Jeśli ta sytuacja się utrzyma, wszyscy będziemy rozchodzącymi się kołami na wodzie świętych stawów i utkniemy na zawsze na tej mroźnej północy.
Nie wyglądał na szczególnie zaniepokojonego tą perspektywą. Flakkus służył w kwesturze, a służbę wojskową odbył siedząc w generalskim namiocie i kreując się na nieocenionego sekretarza. Dzięki temu dorobił się purpurowego pasa i miejsca w senacie. Od tamtej pory nie robił nic. Był za to niewyczerpanym źródłem plotek ze światka senackiego. - Co tym razem jest kością niezgody? - To, czy decyzję powinien podjąć senat, czy zgromadzenie powszechne. Resztę możesz łatwo zgadnąć. W rzeczy samej, mógł. Stare rody zdominowały; nowe rody kontrolowały największy blok wyborczy w zgromadzeniach. - Ale wojna zawsze była prerogatywą senatu. - Wojna nie jest kwestią zasadniczą - powiedział Flakkus. Dyskutują nad wyprawą do Kartaginy. - Sprawy zagraniczne i dyplomacja były także w gestii senatu. - To nad czym tutaj dyskutują - Flakkus zrobił wymowny gest oznaczający niezdecydowanie - to nie jest ani wojna, ani dyplomacja. To rzekoma misja handlowa i badawcza, ale w istocie wyprawa szpiegowska, aby zorientować się w sytuacji, sprawdzić, jak potężna jest dziś Kartagina, kim są jej sojusznicy, tego typu rzeczy. Marek kiwnął głową. - To ma sens. Wyprawa przeciwko wrogowi, o którym nic się nie wie, byłaby szaleństwem. - Otóż to. Ale natura tej misji jest tak niejednoznaczna, że nie jest jasne, kto powinien o niej decydować. Jeśli ma na celu wojnę, jest we władzy senatu. Jeśli handlowa, głosu decyzyjnego domagają się ekwici. - Oczywiście, że wojenna - powiedział Marek. - Każde szpiegostwo z natury ma charakter militarny. Flakkus poklepał go po ramieniu.
- Marku, jesteś dużym dzieckiem, jeśli chodzi o politykę. Nawet w senacie ciężko jest zdobyć większość głosów dla tej wojny. Zgromadzenia są przeciwko niej. Ale wszystkim podoba się pomysł wysłania misji, która sprawdzi, co obecnie dzieje się na południu. Wszystko, co do tej pory słyszeliśmy, to słowa, które greccy kupcy zdecydowali się nam powiedzieć, a któż by ufał Grekom? Społeczność kupiecka byłaby zachwycona otwarciem szlaków handlowych na południe. Kupcy Rzymu Norikum w znakomitej większości byli członkami klasy ekwitów, czyli bogatych plebejuszy. Nazwa, która znaczyła tyle co „jeździec", wywodziła się z czasów, gdy wyższy stan posiadania równał się powołaniu do kawalerii w momencie formowania legionów. Żołnierze płacili za ekwipunek z własnej kieszeni. Ekwici musieli zaopatrzyć się w konia i płacić za jego utrzymanie. Obecnie, gdy obowiązki kawalerzystów powierzano głównie galijskim sojusznikom, stało się to po prostu miernikiem zamożności. Ekwici bywali często znacznie bogatsi od członków klasy senatorskiej i dlatego mieli liczniejszą klientelę, co skutkowało większą siłą w czasie zgromadzeń powszechnych. Pod wieloma względami była to najpotężniejsza klasa w Rzymie Norikum. Marek skinął głową na znak, że zgadza się z tym. - Z pewnością da się osiągnąć kompromis. - O to właśnie teraz chodzi - potwierdził Flakkus. - Osiągnięcie kompromisu trwa jednak dłużej i towarzyszy mu więcej zamieszania. - Jak ci się wydaje, kto przeważa? - jeśli ktokolwiek wiedział, to tylko Flakkus. - Stare rody - z powodu prestiżu i przywiązania do dawnego imperium. Oni wyznaczą dowódcę. Nowe rody wybiorą zastępcę dowódcy i upewnią się, że będzie dysponował prawie równą władzą.
- Oczywiście - westchnął Marek. Podział władzy był odwieczną zmorą Rzymian, a nowe rody nie miały nic wspólnego z tradycją narodową. W dawnych, półlegendarnych czasach Tarkwiniusza Pysznego i Juniusza Brutusa, Rzymianie wygnali królów etruskich i ustanowili Republikę. Przysięgli, że nigdy więcej nie pozwolą jednemu człowiekowi objąć najwyższej władzy i podzielili najwyższe urzędy pomiędzy wielu urzędników: pontifex maximus odpowiadał za kwestie związane z religią, princeps senatus ustalał porządek obrad senatu, liczbę zgromadzeń uchwalających prawa i, co najważniejsze, dwóch mężczyzn dzierżyło imperium, starożytną władzę królewską powoływania i prowadzenia armii oraz wydawania wyroków śmierci. Każdy z nich mógł uchylać wyroki swojego kolegi, i chociaż przez wieki zapobiegało to wybraniu króla spomiędzy Rzymian, to także przegrano przez to wiele bitew, a duża liczba legislacji ugrzęzła w zjadliwym i uporczywym obstruk-cjonizmie. Politycy rzymscy, którzy pełnili wysokie urzędy, byli z jednakową ambicją chorobliwie zazdrośni o wszystko. Założyciele Republiki przewidzieli ten problem i uwzględnili go. W czasach szczególnego zagrożenia narodowego senat miał prawo powołać dyktatora. Uchwałą u konsule wybierali dyktatora spośród senatorów. Dyktator miał władzę absolutną i mógł przedsięwziąć takie środki, jakie uznał za słuszne, aby zapobiec niebezpieczeństwu. Jego władza była ograniczona czasowo do sześciu miesięcy, po których przechodził w stan spoczynku i wracał do życia prywatnego. W przeciwieństwie do innych urzędników, dyktator nigdy nie mógł być rozliczony ze sposobu, w jaki pełnił obowiązki. - Czy zamierzają to przegłosować? - zapytał Marek. - Albo to, albo wszyscy zdechniemy z głodu tu, w kurii. Skończyło mi się wino - Flakkus podniósł flaszkę do ucha i potrząsnął nią, aby potwierdzić złe nowiny.
Siwowłosy mężczyzna podchwycił spojrzenie Marka i skinął na niego placem. Marek wstał i przeszedł przez salę. Człowiekiem, który go wzywał, był Publiusz Gabiniusz, princeps senatus. Był to siwy człowiek, ubrany w śnieżnobiałą togę. Siedział na najniższej ławce, złożył dłonie na główce laski i oparł na niej podbródek. Niegdyś pogromca Helwetów i Biturgów, dziś przewodził frakcji starych rodów. - Witaj z powrotem, Marku. Przypuszczam, że posiadasz togę. Marek spojrzał w dół na swój wojskowy strój noszący ślady podróży. - Wezwanie było pilne. Pomyślałem, że najlepiej będzie niezwłocznie zameldować się w senacie, zamiast jechać do domu, by pójść do łaźni i zmienić odzież. - Niezwykła obowiązkowość - powiedział sucho Gabiniusz. Właściwie może tak będzie lepiej. - Dlaczego lepiej? - chciał wiedzieć Marek. - Zobaczysz - Gabiniusz podniósł się i postukał laską w podłogę. W ogólnym harmidrze niewielu to usłyszało, ale starszy konsul tak. Był to Tytus Scaeva, patriarcha jednego z nowych rodów. Praktycznie co roku jeden konsul pochodził ze starego, a drugi z nowego rodu. - Senat udziela głosu Publiuszowi Gabiniuszowi - powiedział donośnie, aby jego głos przebił się przez wrzawę. Gabiniusz wyszedł na przypominającą orchestrę przestrzeń dla mówców kurii. Pozostali senatorowie stopniowo kończyli rozmowy i wracali na swoje miejsca. Princeps zwrócił się twarzą do zgromadzenia. - Wybrani ojcowie Rzymu - zaczął - marnujemy tutaj mnóstwo czasu i energii na bezowocne debatowanie. Faktem jest, że zamierzamy wysłać ekspedycję na południe. Pragniemy tego od ponad stu lat, a teraz sami bogowie nakazują nam zabrać się
do dzieła. Wszystko, co nam tak naprawdę zostało do zrobienia, to zdecydować, kto poprowadzi tę wyprawę, kto weźmie w niej udział i zajmie się jej organizacją. Niniejszym nominuję na dowódcę wyprawy młodego Marka Korneliusza Scypiona - szerokim gestem wskazał na Marka. - Jest bohaterem armii północnej, właśnie powrócił do Rzymu Norikum po decydującym zwycięstwie nad Galami. Rozległ się natychmiastowy aplauz, serdeczny z niektórych miejsc, chłodny z innych. Członkowie izby patrzyli na niego i Marek zdał sobie sprawę, co Gabiniusz miał na myśli. W swoim wysłużonym, noszącym ślady podróży wojskowym uniformie robił o wiele większe wrażenie niż najszlachetniejszy senator w cywilnym stroju. W każdym calu wyglądał na poważnego, twardego wojaka. - Jest on nie tylko zwycięskim dowódcą legionu - kontynuował Gabiniusz - ale również spadkobiercą jednego z najszlachetniejszych starych rodów. Jego pradziadkiem był Publiusz Korneliusz Scypion, który ocalił życie swojego ojca nad Jeziorem Trazymeńskim i wyprowadził resztki wojsk rzymskich po bitwie pod Kannami. Tu senatorowie uczynili gest odpędzający nieszczęście, jak czynili wszyscy Rzymianie, gdy ktokolwiek wspomniał o tej przeklętej klęsce. - To jego pradziadek poprowadził wielki marsz uchodźców, którzy założyli to miasto i wziął się za podbój Galii i Germanii, podbój, który jego potomkowie kontynuowali w kolejnych pokoleniach. Któż mógłby zaprzeczyć, że Marek Scypion jest doskonałym kandydatem na wodza tej wyprawy? - Ja! - krzyknął odziany w kraciasty strój senator, podrywając się na równe nogi. Był to Tytus Norbanus, przywódca opozycji.
-Nie przypominam sobie, bym udzielił ci głosu, Norbanusie powiedział konsul. - Usiądź i czekaj na swoją kolej. - Mój syn Tytus powinien dowodzić - zdążył dodać Norbanus, zanim wrócił na swoje miejsce. - Nie ma powodu - powiedział łagodząco Gabiniusz - dla którego młody Norbanus nie miałby zostać zastępcą dowódcy. Marek starał się nie skrzywić. Wrogość między nim i Tytusem Norbanusem miała długą historię. Należeli do tej samej grupy wiekowej, przez lata szkolili się razem i zawsze byli zagorzałymi rywalami. Był ostatnim człowiekiem, którego Marek chciałby mieć za podwładnego. I dokładnie to, oczywiście, było powodem, dla którego Gabiniusz wysunął tę sugestię. - Zgadzam się - powiedział konsul. - Przegłosujmy tę propozycję. Marek Korneliusz Scypion na dowódcę wyprawy, Tytus Luceriusz Norbanus na jego zastępcę. Tak, czy nie? Rozległy się krzyki i złorzeczenia, ale wniosek przeszedł niewielką ilością głosów. - Zatem postanowione - powiedział konsul. - Pontifex maximus zadba o to, by złożono właściwe ofiary, a augurowie ustalą, czy bogowie są przychylni w tej kwestii. W międzyczasie wyznaczę dziesięciu senatorów pod przewodnictwem Gabiniusza do stworzenia komitetu, który ustali resztę składu ekspedycji. Chciałbym dostać listę jutro przed południem. Dzisiejszą sesję kończymy. Sześciu liktorów, którzy stali przed nim, uderzyło w podłogę swoimi fasces i zgromadzenie przerwano. Marek zamrugał powiekami. Scaeva z pewnością posiadał wielki dar załatwiania spraw. Jedyne, co sam mógł zrobić, to wyrazić zgodę. Chociaż pochodził z nowego rodu, Scaeva zawsze był głosem umiarkowania i zdrowego rozsądku. Nie przeszkadzał mu w tym fakt, że zdobył corona cívica w wieku lat
szesnastu, w czasie oblężenia Mogantum. Podniósł się ze swojego krzesła kurulnego i podszedł, by uścisnąć rękę Marka. - Dobrze widzieć cię z powrotem w stolicy, Marku. Słyszeliśmy wspaniałe wieści o twoich czynach na północy. Dowództwo Północnych Wilków w tym wieku! Zazdroszczę ci. - Jesteś zbyt uprzejmy, konsulu. To ja jestem zaszczycony, że princeps senatus zaproponował mi dowództwo tej historycznej wyprawy. Nie jestem jednak pewien, czy pragnę tego dowództwa. - Nie? - powiedział Gabiniusz. - Jak to? Odmawiasz przyjęcia dowództwa? Ono uczyni cię najsłynniejszym człowiekiem w kraju! - Nie, jeśli Norbanus jest moim podwładnym. Będzie podburzał pozostałych oficerów od chwili wyjazdu. Będę musiał bez przerwy pilnować własnych pleców. Konsul skrzywił się. - Co z tego? Czyż nie jest to problem każdego dowódcy? Sądziłeś, że mianujemy zastępcą jednego z twoich bliskich przyjaciół? Czy ci się to podoba, czy nie, to już postanowione. - Dokładnie - dodał Gabiniusz. - Powinieneś umieć radzić sobie z ludźmi takimi jak Tytus Norbanus. Na Forum jest tylko politykiem o gładkim języku, synem bogatego człowieka. Nie ma na swoim koncie żadnego sukcesu wojskowego. Właśnie to, jak wiedział Marek, czyniło Norbanusa niebezpiecznym. Jego umiejętności polityczne sprawiały, że mógł być przekonujący dla innych członków wyprawy. Resztę załatwiała zazdrość o żołnierską sławę Marka. - Naradzę się z rodziną - powiedział im. - Twoją rodziną? - parsknął Gabiniusz. - Czy Korneliusze Scypionowie kiedykolwiek przepuścili okazję do zdobycia chwały? Pomyślą, że oszalałeś, skoro postanowiłeś to z nimi konsultować.
- Niemniej jednak chcę z nimi pomówić. A jeśli mam się zgodzić, chciałbym mieć prawo odrzucenia każdego człowieka, jakiego komitet spróbuje mi narzucić. Gabiniusz uśmiechnął się blado. - To zbyt rozsądne, by było akceptowalne. - Myślę, że jest to coś, na co moglibyśmy się zgodzić - powiedział konsul. - I bez wątpienia będzie skomplikowane - dodał Gabiniusz. - Ale tak trzeba zrobić. Zgadzamy się? Pozostali dwaj skinęli głowami. - Sądzę, że powinieneś zabrać Aulusa Flakkusa - powiedział Scaeva konspiracyjnym tonem. - Flakkusa? - odpowiedział Marek. - Czy on w ogóle potrafi jeździć konno? To najbardziej apatyczny człowiek w całym senacie! - Wyprawa będzie dla niego dobrym pretekstem, by ruszyć tłusty tyłek i trochę dla nas popracować - powiedział konsul. - I jest twoim przyjacielem. Możesz mu ufać. Przekonam komitet, aby dodał do listy jego nazwisko. - Zgadzam się - powiedział Gabiniusz. - Sama myśl, że Flakkus podejmuje jakieś działanie, wywołuje zawroty głowy. Wykazuje jednak dużo sprytu i liznął trochę wiedzy. Czytał wiele prac historycznych. Jest spostrzegawczy, a to czyni zeń dobrego szpiega. Poza tym, pomoże ci pisać raporty dla senatu. Twój styl pisania jest nieco usypiający, Marku. - Jestem żołnierzem, nie filozofem. - Dowódca tej misji - powiedział Scaeva - powinien być i żołnierzem, i filozofem. DOMOSTWO RODZINY SCYPIONÓW BYŁO ROZLOKOWANE na niskim wzgórzu, we wschodniej części miasta. Jeszcze na wczesnym etapie podboju zdecydowano, że Rzym Norikum nie będzie oto-
czony murami obronnymi. Gwarantem bezpieczeństwa miały być legiony. Sądzono, że otoczone murem miasto może stanowić pożywkę dla chorej wyobraźni. Równałoby się to przyznaniu, że nieprzyjaciel mógłby chcieć zdobyć to miejsce. W efekcie miasto nie musiało się zmagać z zatłoczeniem i hałasem, które nękały Rzym siedmiu wzgórz. Ulice były szerokie i proste, a między domami pozostawało wiele przestrzeni. Wszyscy, których było na to stać, wznosili swoje wille na okolicznych wzgórzach, ale zawsze mając miasto w zasięgu wzroku. Mężczyźni z ważnych rodów musieli być w stanie dostrzec sygnały dawne flagami i ogniowe, które wzywały ich pod sztandary w czasie wojny. Marek przejechał obok pięknie utrzymanych pól, sadów i winnic, otaczających willę. Po pięciu pokoleniach winorośl w końcu zaczęła wydawać dobre owoce, z których produkowano coraz lepsze roczniki. Bydło było tłuste i lśniące, owce porośnięte pięknym, bujnym runem. Rzymianie z tłumu pozbawionych ziemi uchodźców zmienili się w dostojny, zamożny i potężny naród. Niektórzy, dumał Marek, traktowali to jako znak porzucenia pomysłu powrotu na południe, odzyskiwania Italii i terenów nad Morzem Śródziemnym, których kiedyś byli panami. Ale Marek wiedział lepiej. Tu nie mieli dostępu do morza, nie mogli zatem dotrzeć do wielkich rynków handlowych świata bez greckich pośredników. To było nie do przyjęcia. I był jeszcze jeden, głębszy powód do niezadowolenia: każdy Rzymianin wiedział, że gdzieś tam, na południu, Kartagiń-czycy wyśmiewali ich. Lub, co gorsza, zapomnieli o nich. Tego nie dało się ścierpieć. Rzymski honor na to nie pozwalał. Najwidoczniej doniesiono już rodzinie o jego powrocie. Niewolnicy i wyzwoleńcy pracujący w gospodarstwie ustawili się w szeregu przed domem, a tłum jego krewnych stał na górze schodów, machając i wrzeszcząc. Niewolnik przytrzymał jego wierzchowce, a on zeskoczył z konia i wspiął się po schodach,
przyjmując po drodze uściski od młodszych braci, sióstr i kuzynów. Rzymianie tworzyli wielkie rodziny. Kiedy już uwolnił się od tłumu młodszych, Marek uściskał swoją matkę, Cecylię. Była córką Metellusa Swebikusa i trzymała się prosto jak drzewce dzidy, co od dzieciństwa wpajano kobietom z jej klasy. Miała niewiele po czterdziestce, miała wciąż kruczoczarne lśniące włosy i tylko delikatne zmarszczki na twarzy. - Bohater powrócił - powiedziała z uśmiechem, a on pocałował ją w policzek. - Bohater? Musieliśmy obniżyć standardy bohaterstwa, jeśli zaliczamy do niego to, co robiłem na północy. - Rozejrzał się. - Gdzie ojciec? - Nadal na wschodzie - odpowiedziała. - Wciąż dowodzi Dziewiątym i Jedenastym. Wznoszą łańcuch fortów przeciwko najazdom Daków. Nazywa to służbą garnizonową i twierdzi, że umiera z nudów. Utrzymuje, że senat przedłużył mu dowództwo o kolejny rok, bo nikt inny nie chciał tej pracy. - Cały tata. Czy starzec jest tutaj? - Czeka na ciebie przy sadzawce. Jest zbyt dumny, by wyjść i powitać zwykłego wnuka, więc wejdź i opowiedz mu wszystko, co wydarzyło się, zanim zupełnie ogryzie sobie paznokcie. Ja pójdę dopatrzeć twojej powitalnej kolacji. Porozmawiamy wieczorem. Marek wszedł do domu i wrzucił szczyptę kadzidła do pojemnika z żarem, który tlił się na ołtarzyku bóstw domowych. Z szafek, które otaczały atrium, patrzyły na niego woskowe maski zmarłych przodków, pochodzące z czasów Numy Pompiliusza. Troskliwie zapakowane przebyły długą drogę z Rzymu siedmiu wzgórz. Rody szlacheckie wolałyby stracić swoje bogactwa, niż utracić wizerunki przodków. Publiusz Korneliusz Scypion, wnuk bohatera spod Kann, siedział zniecierpliwiony nad basenem w centrum domostwa.
Chociaż nosił takie samo imię, jak jego ojciec i dziadek, wszyscy znali go jako Scypiona Cyklopa. Tak wiele łacińskich imion powtarzało się, że większość mężczyzn nosiła jakieś przydomki. Starzec stracił oko w swojej pierwszej kampanii przeciwko Swebom, a każda fizyczna ułomność stanowiła łatwy łup dla nieokrzesanego rzymskiego poczucia humoru. - Witaj w domu, wnuku - powiedział starzec, wyciągając rękę. Marek serdecznie ją uścisnął. - Szacunek i pozdrowienie, dziadku. - Słyszałem, co uczyniłeś na północy dla wielkiej chwały rodziny i Rzymu. Jesteś synem swojego ojca i moim wnukiem. Te proste słowa w ustach groźnego starca były ekwiwalentem długiej przemowy pochwalnej. - Nigdy nie powróciłbym bez chwały - odpowiedział Marek. - Ale muszę przyznać, że nie była to zbyt ciężka kampania. - Co z tego? - odparł starzec. - Ja straciłem oko w głupiej małej potyczce. Śmierć jest taka sama zarówno w małym starciu, jak i wielkiej bitwie. Honorem jest patrzeć śmierci w twarz i wykonywać swoje obowiązki. Ty swoich dopełniłeś i Rzym jest przez to lepszy. A teraz usiądź obok mnie i opowiedz mi o wszystkim. Marek usiadł na krześle, a niewolnik przyniósł dzban wina z wodą i przekąski. W ascetycznym domostwie Scypionów były one bardzo proste: chleb oraz plastry owoców i serów. Największym ustępstwem na rzecz luksusu była miska importowanych oliwek. - Opowiem ci całą historię, dziadku, ale najpierw chciałbym wiedzieć, dlaczego nie było cię na dzisiejszym porannym zgromadzeniu senatu? Wezwał mnie, więc najpierw zameldowałem się w kurii.
-Ach! - Cyklop machnął ręką z obrzydzeniem i zniecierpliwieniem. Przestałem w tym brać udział miesiąc temu. Nie ma tam konstruktywnego działania, tylko niekończące się przepychanki między starymi i nowymi rodami, tak jakbyśmy wszyscy nie byli Rzymianami. Marek opowiedział mu, co wydarzyło się w trakcie zgromadzenia, a Cyklop walnął pięścią w stół, aż talerze zabrzęczały. - Na Styks! W końcu wydarzyło się coś znaczącego i ja to przegapiłem! Ale to cudownie, wnuku. Nie mogliby wybrać nikogo lepszego na wodza tej wyprawy. Oczywiście, nominują mnie do komitetu. Być może będę musiał sam z tego zrezygnować, ponieważ wybrano na wodza mojego wnuka, ale... - Właściwie, dziadku, nie jestem pewien, czy powinienem przyjąć tę nominację. - Co! - starzec zrobił straszliwy grymas. - Nie mogę uwierzyć, że Scypion mógłby odrzucić najważniejsze od stu lat dowództwo, jakie państwo mogło mu zaoferować! Wytłumacz się, wnuku! Nawet tak doświadczony dowódca legionowy, jakim był Marek, poczuł lęk w obliczu gniewu starca. - Dziadku, wiesz, że jestem żołnierzem, jak wszyscy mężczyźni w naszej rodzinie od początku Republiki. Ale nie jestem nikim więcej. To jest stanowisko dla dyplomaty, uczonego, człowieka interesu. Ja nie jestem żadnym z nich. Mogę pełnić rolę doradcy wojskowego lepiej niż ktokolwiek inny w Rzymie, jeśli wolno mi tak powiedzieć. Mogę dostarczyć senatowi analizy każdego kamienia z murów Kartaginy, jeśli będą potrzebowali takich szczegółów. Pozwól, aby senat mianował mnie na to stanowisko, a ja będę je pełnił z honorem. Ale nie dowództwo. Stary człowiek zmiękł. - Rozumiem twoje wątpliwości wnuku. Ale to jest szansa, której nie wolno ci przegapić. Musisz się podjąć tego zadania,
Marku! Może sam siebie zaskoczysz. Poza tym, do zadań, w których brak ci pewności siebie, znajdź podkomendnych, którzy są w nich ekspertami, tak jak to robiłeś w legionach. Czy nie mam racji? Czyż nie zadłużyłeś się u dowódców innych legionów, aby zdobyć najlepszego primus pilus, jakiego mogłeś? Czy nie dałeś paru łapówek, aby zdobyć dla swoich ludzi najlepsze zaopatrzenie? Marek uśmiechnął się krzywo na to wspomnienie. - Tak było. Był nim wyzwoleniec imieniem Numeriusz. Znał nawet takie przepisy dotyczące dostaw, których jeszcze nie napisano. Znalazł dla mojego legionu buty zimowe lepsze niż to, co było dostępne z normalnych źródeł, i zrobił to za cenę niższą, niż wynosił budżet przeznaczony na obuwie. Cyklop zatarł ręce. - Widzisz? Marek opowiedział mu o krótkiej konferencji po zgromadzeniu senatu. Starzec pokiwał głową. - Scaeva i Gabiniusz to dobrzy ludzie, mądrzy doradcy. Powinieneś ich posłuchać. Powiedzieli ci dokładnie to, co i ja bym doradził. Flakkus jest uczonym, którego potrzebujesz. Cóż z tego, że jest nędznym żołnierzem? To, co postrzegasz jako swoje słabości, będzie tak czy inaczej zadaniem dla twoich podkomendnych. Wyznacz im zadania, czytaj uważnie ich raporty i wysyłaj je do senatu. Takie są obowiązki dowódcy i powierza Ci się stanowisko, które się liczy. Przyjmij je, Marku! Wyglądało na to, że narada rodzinna nie będzie konieczna. Skoro Cyklop powiedział Markowi, że powinien przyjąć propozycję senatu, sprawa była przesądzona. Jechał do Italii.
Rozdział czwarty EKSPEDYCJA WYRUSZYŁA W RZĘSISTYM DESZCZU. Ponieważ nie była to misja wojskowa, nie było fanfar, muzyki ani tłumów młodych dziewcząt obsypujących wyruszających deszczem płatków kwiatowych. Kiedy przejeżdżali przez miasto, przechodnie spoglądali na nich z ciekawością, od czasu do czasu życząc im powodzenia, ale ogólnie panował spokój. Chociaż nie była to okazja do zdobycia chwały, to wszyscy czuli, że może nieść za sobą poważne następstwa. Marek odwrócił się w siodle i spojrzał na rząd jadących za nim ludzi. Oficjalna grupa liczyła czterdziestu uczestników, w większości młodych, wszyscy pochodzili z dobrych rodzin. Wielu z nich było jego przyjaciółmi. Kilku nie taiło wrogości do jego rodu. Co do reszty, miał się przekonać wkrótce. Poza oficjalną jechała też grupa niewolników, którzy mieli opiekować się zwierzętami, ustawiać obozy i wykonywać inne nużące zajęcia. Wyprawa była pozbawiona eskorty wojskowej. W końcu oficjalnie miała charakter misji handlowej i dyplomatycznej. Tak czy inaczej, mężczyźni, członkowie głównej grupy, byli żołnierzami. Szlak na południe w kierunku gór wiódł przez tereny od dawna zajęte przez Rzymian, spokojne i wolne od bandytów. Każ-
dy z mężczyzn miał miecz przypięty do pasa, ale inne części uzbrojenia i wyposażenia wojskowego spakowano do juków. - Czy ten omen jest przychylny? - zapytał Flakkus, jadąc obok Marka. - Omen? Augurzy odczytywali je dziś rano i wszystko było pomyślne. - Mam na myśli deszcz. Z pewnością, gdyby Jowisz patrzył przychylnym okiem na tę ekspedycję, zesłałby nam ciepły, słoneczny poranek na jej rozpoczęcie. Marek uśmiechnął się szeroko. - Ale jako Jupiter Pluvium jest bogiem deszczu. To może być jego błogosławieństwo. - Jak widzę, możemy się spodziewać wielu stymulujących dysput religijnych - rzekł Flakkus i narzucił na głowę kaptur płaszcza, bo deszcz się nasilił. Był przerażony powołaniem na członka wyprawy, ale duma rodowa nie pozwoliła mu się wycofać. Ponieważ był oczywiście najlepszym kandydatem do roli kronikarza i historyka, poprosił o przydzielenie mu dodatkowego jucznego konia, który niósł jego przybory pisarskie, przenośny pulpit, atramenty, pergaminy i tak dalej. Następnie dołożył zwierzakowi różne rzeczy mogące uprzyjemnić drogę. Ziemie, przez które jechali przez kilka pierwszych dni, były spokojne, żyzne i intensywnie uprawiane. Rzymianie stanowili naród rolników i, gdziekolwiek by nie przybyli, wprowadzali ten rodzaj kultury rolnej, który uczynił z Italii kraj obfitujący w płody rolne. Reprezentowali ponadto ten typ ludności, który pozwalał Rzymowi wystawiać nowe legiony po każdej druzgocącej klęsce zadanej przez Hannibala. Byli zdeterminowani myślą, by nigdy nie ulec osłabieniu przez brak siły ludzkiej. Tereny te podbito jako jedne z pierwszych, w trakcie migracji z Italii; forpocztą migracji była inwazja militarna, atrakcyjne ziemie zawsze bywały obiektem najazdów, a piękne,
żyzne doliny rzeczne za Alpami nie były wyjątkiem. Połączone plemiona celtyckie i germańskie, które stanęły na drodze Rzymian, zostały pokonane, bo wszystko czym dysponowały to były liczebność i męstwo. A to było niczym w obliczu rzymskiej organizacji i dyscypliny. Przede wszystkim żadne z tych plemion nie wydało takiego wodza, jakim był Hannibal. Najmądrzejsze z tych społeczności zawarły sojusz z nowo przybyłymi i wzięły udział w podboju. To właśnie ich potomkowie zasiadali teraz w senacie. Kraj, przez który obecnie przejeżdżała ekspedycja, niegdyś miejsce krwawych bitew, podzielono na obszerne działki, a na wielu z nich stały teraz wspaniałe wille. Członkowie rodzin, którzy w Italii byli wieśniakami, teraz stali się ekwitami, podczas gdy miejscowa ludność należała do grupy drobnych rolników lub dzierżawców. Większość prac polowych wykonywali niewolnicy schwytani w czasie wojny. Wieczorami zatrzymywali się w zajazdach, które rozlokowano co dwadzieścia kilometrów wzdłuż ważniejszych dróg. Same drogi były znakomicie zbudowane z płyt kamiennych, proste jak linia narysowana kredą, niezależnie od ukształtowania terenu. Jeśli drogę przecinał wąwóz, budowano most, a gdy w paradę wchodziło wzgórze, torowano sobie drogę toporami i kontynuowano marsz. Jedynie wysokie góry zmuszały Rzymian do budowania drogi czy zakrętów. W zajazdach i podczas drogi Marek poznawał towarzyszących mu ludzi. Niektórych z nich znał od lat, innych ze słyszenia, a pozostali byli mu całkowicie obcy. Kwintus Brutus pochodził z rodziny patrycjuszy równie starożytnej jak Scypionowie. Chociaż był jeszcze młodym człowiekiem, należał już do kolegium augurów i w czasie wyprawy pełnił funkcję kapłana oraz interpretatora znaków. Lucjusz Ahenobarbus nie pochodził z patrycjuszowskiego rodu o tym nazwisku, ale był
potomkiem jej wyzwoleńca. Ci Ahenobarbusowie byli kupcami i dostawcami, i mieli wiedzę o prowadzeniu interesów, którą przywiązana do ziemi arystokracja nie dysponowała. Marek miał na nim polegać w kwestiach finansowych i analitycznych. Jednakże najbardziej problematyczny ze wszystkich wydawał się Tytus Norbanus. Był to wysoki, przystojny mężczyzna o wspaniałej żołnierskiej posturze, chociaż nie zdobył zbyt wielkiej sławy jako żołnierz. Miał znakomity głos, wypowiadał się jak retoryk i mógł być nieoceniony jako poseł oraz negocjator. W trakcie rozmów z Markiem był niezmiennie uprzejmy i przyjazny, najwidoczniej zadowolony ze swojej pozycji zastępcy. Marek nie uwierzył w tę pozę nawet przez chwilę. Od dzieciństwa byli rywalami, a ta rywalizacja stawała się coraz bardziej zacięta. Norbanus zachowywał się tak, jakby głupstwa z czasów chłopięcych pozostały już za nim. W to także Marek nie wierzył. Nie był w stanie wytłumaczyć, dlaczego tak bardzo nie lubił Norbanusa i nie ufał mu. Po prostu był Tytusem Norbanusem i nie należało mu wierzyć. Marek dumał nad tym, siedząc przy ogniu w gospodzie dziewiątego dnia od wyjazdu, gdy Norbanus stanął przed nim. - Rusz się, chłopaczku - powiedział Tytus. - Czas na naszą lekcję. Marek odstawił kubek i wstał. - Sądziłem, że już dawno z tego wyrosłem. - Chciałbyś - powiedział Norbanus, klepiąc go jowialnie po ramieniu, co Markowi wydało się całkowicie fałszywe. Poszli w kąt dużej izby, gdzie zgromadziła się reszta towarzystwa, siedząca wokół imponująco grubego mężczyzny. Marek i Norbanus zajęli swoje miejsca i czekali w ciszy, zupełnie jak wtedy gdy będąc uczniakami czekali na męskie togi.
Grubym człowiekiem okazał się Metrobiusz, wyzwoleniec i najlepszy nauczyciel greki w Rzymie Norikum. Każdy dobrze urodzony rzymski chłopiec uczył się greki, ponieważ był to język cywilizowanego świata, ale niewielu z nich używało go po ukończeniu szkoły. Zadanie Metrobiusza polegało na odświeżeniu go. Nikt w Rzymie nie znał języka punickiego, ale było pewne, że w każdym kraju, który leżał nad Morzem Śródziemnym, spotkają ludzi posługujących się greką. Greccy kupcy, którzy handlowali z Rzymem Norikum, przechwalali się, że greka wciąż była językiem ludzi wykształconych oraz tych, którzy handlowali i podróżowali, chociaż dni greckiej chwały dawno już przeminęły. Na rozkaz senatu każdego dnia podróży Metrobiusz miał po-prowadzać lekcję gramatyki greckiej. Uczył ich jak chłopców, ponieważ był to jedyny sposób, jaki znał. Z dawno wpojonego nawyku słuchali go jak posłuszni wychowankowie. Metrobiusz wskazał na nieszczęśnika, który wydawał się nie uważać. - Zacytuj pierwszy werset Iliady. Mężczyzna stał i szurał nogami. W sposób oczywisty lepiej czuł się z mieczem niż z książką. - Eee, niech pomyślę... „Gniew Achillesa, syna Peleja, opiewaj bogini..."* - Nie ten nieszczęsny łaciński przekład! - krzyknął Metrobiusz. Chcę usłyszeć oryginalną attycką grekę! - Och. Cóż, eee... - nie dotarł nawet do końca pierwszej strofy. - Przestań! - Grubas zakrył uszy rękami. - Najsłynniejszy poemat świata, a ty zrobiłeś sześć błędów gramatycznych, składniowych, w wymowie i to w mniej niż dziesięciu słowach! Gdzieś ty się uczył greki? W świątyni druidów? *Iliada w tłumaczeniu Ignacego Wieniewskiego [przyp. tłum.].
- Nie - powiedział mężczyzna. - Pan mnie uczył. Marek roześmiał się wraz z innymi i natychmiast został za to ukarany. Gruby palec wskazał na niego. - Ty! Druga oda Pindara, jeśli mogę prosić. Marek wstał i odchrząknął. Tu czuł się pewnie, ponieważ miał doskonałą pamięć, chociaż wolał recytować mowy Demostenesa. Jednak teraz nie miał wyjścia. Nauczyciele nauczali w sposób tradycyjny, wykorzystując poezję. Retorycy kazali studentom recytować mowy z pamięci. Zaczął deklamować długą odę, a Metrobiusz kiwał głową, w końcu w połowie kazał mu przerwać. - Wydaje się, że nieźle znasz poezję, ale twoja wymowa jest absolutnie do niczego. Siadaj. Teraz ty. - Wskazał na Flakkusa. Zakładam, że znany ci jest rejestr okrętów z drugiej księgi Iliady? - Wierzę, że pamiętam co nieco - odparł Flakkus. Flakkus wstał i poprawił swój płaszcz podróżny, układając go na kształt tradycyjnej szaty używanej przez oratorów dla osiągnięcia szlachetnego wyglądu. Potem zaczął recytować niezwykle trudny fragment szczegółowo opisujący dowództwo wyprawy greckiej, listę miast i szlachciców i ilość statków, które przyprowadził każdy z nich: „Lecz oto wymienię statku każdego dowódcę i statki jeden po drugim. Więc na czele Beotów stał Peneleos, Leitos, Arkezylaos i Klonios, a z nimi wraz Pro-toenor, w Hyrii mieszkali Beoci, skalistej Aulidzie, Schojnosie, w Skolosie i też w Eteonie, bogatym w góry i jary, w Grai, Tespei i Mykalessosu rozległej krainie, drudzy w okolicy Har-my siedzieli.w Ejlesjon, Erytraj, inni zaś panowali, gdzie Hyla, Eleon, Peteon, Medeonu warowny gród, Okalea i Kopaj, dalej Eutrezys i Tisbe, siedziba mnogich gołębic, inni jeszcze przybyli z Platei i z Koronei, i z Glisasu, i z łąk słynącego trawiastych Haliartu, z Dolnych Teb, które były grodziskiem o pysz-
nych budowlach, ze świętego Onchestu, gdzie piękny gaj miał Posejdon, inni wreszcie z bogatej w winorośl Arny, z Midei, z Nisy przeświętej i też z Antedonu, rubieży Beocji. Z kraju tego pięćdziesiąt okrętów przyszło; na każdym stu dwudziestu załogi młodzieńców było beockich. Tych z Aspledonu i tych z Orchomenu, gdzie żyli Minojowie wiódł Askalafos i cny lalmenos, synowie Aresa. Astioche poczęła ich obu z Aresa, mocarza w pałacu Aktora, syna Adzeja: skromna dziewica weszła do górnej komnaty, a bóg ją tam posiadł potajemnie. Z tymi wojami przybyło trzydzieści wklęsłych okrętów. Rzesz Focejczyków..."* -- i tak dalej, i tak dalej, biegły imiona herosów, lista ludzi i okrętów, miasto po mieście, nie pominięto cnót dowódców, odniesiono się nawet do zalet ich wierzchowców. Przyjemnością było słuchanie tej listy recytowanej z prawie muzycznym akcentowaniem attyckiej greki. - Doskonale! - Pochwalił Metrobiusz, gdy Flakkus dotarł do końca księgi. - Bezbłędna znajomość tekstu na pamięć, wymowa bez zarzutu, doskonała dykcja. Oto jak powinna brzmieć greka. - Niektórzy studiowali grekę, podczas gdy pozostali służyli w wojsku - powiedział ktoś, wywołując salwę śmiechu. - Mam propozycję - powiedział Tytus Norbanus. - Posłuchajmy - odparł Marek. Norbanus wstał. Nie poprawił płaszcza, ale i bez tego miał wygląd mówcy. - Jest jasne, że, z wyjątkiem Flakkusa, wszyscy mocno zardzewieli w swojej znajomości greki. Proponuję, abyśmy od tej pory, aż dotrzemy do celu, mówili tylko po grecku, nawet w codziennych rozmowach. Każdy, kto użyje łaciny, zostanie *op. cit.
ukarany. Do czasu, gdy dotrzemy do Kartaginy, wszyscy powinniśmy swobodnie posługiwać się tym językiem. Podniosło się głośne narzekanie, ale Marek przekrzyczał hałas. - To znakomity pomysł. Od dziś każdy, kto użyje łaciny, wpłaca za karę sestercję do wspólnej kasy wyprawy. - Marku - powiedział po grecku Flakkus - dlaczego wydałeś ten rozkaz po łacinie? Pośród ogólnej wesołości Marek wyjął z sakiewki dużą miedzianą monetę i wręczył ją Ahenobarbusowi, który pełnił funkcję skarbnika ekspedycji. Dwadzieścia dni później znaleźli się w Italii. Za nimi wznosiły się Alpy. Przeszli przez ich wschodni kraniec, który nie był ani najwyższy, ani bardzo urwisty, ale pogoda nie była sprzyjająca i nie jechali już po rzymskich drogach. Przedłużająca się podróż przyniosła dodatkową korzyść: wszyscy mniej lub bardziej płynnie władali greką. Nawet niewolnicy, którzy nigdy nie uczyli się tego języka, byli w stanie zrozumieć wywrzaskiwane do nich prostsze rzeczowniki i czasowniki. Metrobiusz i Flakkus bezlitośnie krytykowali i poprawiali, więc teraz nawet ci najmniej uzdolnieni z uczestników wyprawy w końcu mogli ich zrozumieć. Po południu, gdy wyjechali na szeroką równinę u stóp górskiego grzbietu, Marek zarządził postój i rozkazał jeźdźcom zsiąść z koni. Przemówił, gdy wszyscy zebrali się wokół niego. - W końcu po ponad stu latach, my, Rzymianie, stoimy na świętej ziemi naszych przodków. - Rozejrzał się wokół, aż dostrzegł niewielki głaz, podniósł go i zaniósł w miejsce, gdzie zsiedli z koni. Postawił kamień pewnie na ziemi i wyprostował się. - W tym miejscu zbudujemy ołtarz Jowisza Najlepszego Największego. Chciałbym, aby wszyscy wzięli się do pracy.
Przyglądał się lekko nachylonej równinie przed sobą. Tu i tam stały otoczone niskimi murkami kamienne chatki i zagrody. Były to znakomite tereny pod wypas zwierząt; w zasięgu wzroku miał ich liczne stada. Wskazał na najbliższą chatę. - Kwintusie Brutusie, idź tam i kup najlepszego barana, jakiego uda ci się znaleźć. Złożymy ofiarę, zanim zajdzie słońce. Brutus ruszył wypełnić polecenie, a pozostali, szlachcice i plebejusze, wolni i niewolnicy, wzięli się za gromadzenie kamieni i przenoszenie ich w miejsce, w którym zsiedli z koni. Mieli doświadczenie w inżynierii wojskowej i murarstwie, więc na równinie wyrastał nie chaotyczny stos kamieni, ale stabilny, z grubsza prostokątny ołtarz. - Zbudujmy wysoki, ludzie! - powiedział Tytus Norbanus. Pewnego dnia w tym miejscu stanie wspaniały budynek. Kiedy my już będziemy martwi, ludzie będą mówili: To w tym miejscu rozpoczęło się odzyskiwanie Italii. - Członkowie wyprawy krzyknęli radośnie. Marek krzyczał wraz z innymi, ale nie był zbyt zadowolony. Od czasu propozycji mówienia po grecku, Norbanus zagarniał dla siebie coraz więcej i więcej, dając do zrozumienia, że wdraża w życie własną politykę. Marek był wściekły, ale nie mógł temu zapobiec. Norbanus nigdy nie omieszkał mu ustąpić, a jego sugestie prawie zawsze okazywały się trafne. Ołtarz sięgał im już niemal do piersi, gdy wrócił Brutus z pięknym białym baranem. - Na okoliczność złożenia tej ofiary - ogłosił Marek - rezygnujemy z greki i będziemy mówili w języku Jowisza i Kwirynusa. Brutusie, bądź tak dobry i sprawdź, co mówią znaki. Brutus podszedł do jucznego muła i wyjął ze swoich bagaży pasiastą togę oraz lituus, zakręconą u góry laskę, atrybuty swojego zawodu. Udrapował togę i mamrocząc modlitwy w archaicznej łacinie, podszedł do wzniesienia w pobliżu ołtarza,
a końcem laski zarysował okrąg. Stojąc w nim, zwrócił się twarzą na północ i czekał. Wszyscy zachowali milczenie, podczas gdy augur wykonywał swoje czynności. Daleko na wschodzie uformowała się ciemna chmura i pojawiła się błyskawica. Sekundy później dobiegł ich odległy dźwięk pioruna. - Grom po prawej stronie - ogłosił Brutus. - Jowisz jest przychylny! - Jupiterze, największy z bogów - zaintonował Marek - jesteśmy tutaj, na twojej świętej ziemi, by wypełnić ślubowanie złożone przez naszych przodków. Prosimy, abyś spojrzał przychylnie na nasze przedsięwzięcie. Odbudujemy twoje świątynie, ponownie poświęcimy twoje gaje i na nowo ustanowimy twoich kapłanów i święta. Przyrzekamy. Podniósł ostatni bukłak troskliwie zaoszczędzonego wina i wylał je na ołtarz. Norbanus podał mu woreczek mąki, a on wysypał ją na kamień. Podeszło dwóch asystujących przy składaniu ofiar niewolników. Jeden z nich wręczył Markowi ostry nóż ofiarny. Następnie przytrzymał barana, a drugi podstawił brązowe naczynie. Marek narzucił na głowę połę płaszcza, pozostali obecni uczynili to samo. Zwierzę nieznacznie drgnęło, gdy Marek szybkim cięciem ostrego noża podciął mu gardło. Niewolnik złapał do naczynia krew buchającą z przeciętych tętnic szyjnych. Kiedy krew przestała lecieć, Marek wzniósł naczynie. - Tym przypieczętowujemy nasze przyrzeczenie i konsekrujemy naszą świętą misję. I wylał krew na ołtarz. W czasie gdy rozpalano ogień, niewolnicy z dużą wprawą poćwiartowali barana. Gdy mięso było już pocięte na niewielkie kawałki, nadziali je na szpikulce i upiekli nad węglami. Potem wszyscy usiedli na ziemi i zjedli twarde mięso, jeszcze zanim było gotowe. Rozpalili ogień na ołtarzu i ceremonialnie wrzucili
do niego skórę, kości i wnętrzności, aby spłonęły. Kiedy dopełniono wszystkich rytuałów, znów zaczęli rozmawiać po grecku. - Powiedz, Brutusie - zaczął Marek - w jakim języku mówił pasterz? - To była jakaś odmiana łaciny, ale tak zniekształcona, że rozumiałem może jedno słowo na dziesięć. Ale znał kilka słów po grecku, a gesty dokonały reszty. Każdy wieśniak zrozumie, o co ci chodzi, gdy trzymasz w dłoni srebrną monetę i wskazujesz na owcę. - Jak był nastawiony? Czy był zaskoczony? Przerażony? - Gapił się uporczywie i w pierwszej chwili wyglądał na przestraszonego. Wskazał na góry i, jak sądzę, zapytał, czy przyszliśmy stamtąd. Potwierdziłem, a on potrząsnął głową, jakby nigdy nie słyszał o czymś takim. - Prawdopodobnie od dawna nikt się tu nie pokazywał - powiedział Flakkus, sporządzając jednocześnie zapiski. - Czy był uzbrojony? - zapytał Marek. - Miał miecz przy pasie i wyszedł z chatki uzbrojony w dzidę. Kiedy się przekonał, że nie stanowię zagrożenia, oparł dzidę o ścianę. - Może na tym terenie są bandyci - zauważył Marek. -Albo jest członkiem miejscowej milicji - dodał Norbanus. - Rzymscy wieśniacy zawsze trzymają broń pod ręką na wypadek ogłoszenia mobilizacji. Takie jest prawo. - Wkrótce się dowiemy - powiedział Marek. - Myślę, że bandytów możemy się obawiać najmniej. Reszta zachichotała na samą myśl. Tej nocy Marek leżał na plecach i wpatrywał się w niebo. Niewolnicy postawili dla niego namiot, ale przy dobrej pogodzie wolał sypiać na zewnątrz, przykryty płaszczem i z siodłem zamiast poduszki. Dzidę wbił w ziemię dolnym ostrzem, a tarczę położył obok siebie. Miecz leżał w zasięgu jego prawej ręki.
Niebo nad nim i ziemia, na której leżał wyglądały pozornie tak samo, jak w setki innych nocy, z tą różnicą, że teraz było to niebo Italii. Leżał na italskiej ziemi, w której spoczywały kości i prochy jego przodków od tysięcy lat. W pewnej chwili zaskoczyła go spadająca gwiazda, która przecięła niebo. Czy to był znak? Przeleciała z północy na południe. Czy to miało jakieś znaczenie? Zbeształ sam siebie za pochopność. Nie każda osobliwość na niebie była znakiem. Człowiek na nocnej warcie mógł zobaczyć spadające gwiazdy w każdą bezchmurną noc. Nie wydarzyło się wystarczająco dużo ważnych spraw, by przypisać je wszystkie znakom z nieba. Większość, jak sądził, była prawdopodobnie fragmentami gwiazd, które odłamały się i spadły na ziemię. Wznowili wędrówkę na południe jeszcze przed świtem. Gdy zajaśniało światło dnia, dostrzegli ziemię pokrytą małymi gospodarstwami, porządnymi, jeśli nie dobrze prosperującymi. Nie zauważyli obozów wojskowych, fortów ani garnizonów. Na ile się orientowali, była to kiedyś północna granica dawnej Republiki. Naturalna bariera, jaką stanowił łańcuch górski, wykluczała obecność dużej liczby legionistów, ale zdarzały się wypady plemion górskich i najazdy piratów od strony morza, więc zawsze stały tu małe forty i krążyły patrole. Teraz, jak się zdawało, nie było nikogo. - Jeśli Kartagina nadal tu rządzi - zauważył pierwszego ranka Norbanus - widać nie jest zbyt zainteresowana obroną podbitych terenów. Dla rzymskiego umysłu takie myślenie było zbyt przewrotne. - Jeśli tak jest - powiedział Marek - to cenna informacja. Późnym popołudniem dotarli do małej, bystrej rzeczki. - Na ile moje mapy i źródła są poprawne - powiedział Flakkus jesteśmy nad rzeką Plavis, w dawnej prowincji Galia Transpadańska.
- Zatem wkrótce - odparł Marek - powinniśmy dotrzeć do drogi biegnącej wzdłuż wybrzeża. - Jeśli nadal istnieje - rzekł Norbanus. Jechał na wspaniałym wierzchowcu, znacznie lepszym niż Marek Scypion mógłby sobie pozwolić. - Będzie tam - powiedział Flakkus. - Chyba że Kartagińczycy postawili sobie za cel wykorzenienie wszelkich śladów cywilizacji rzymskiej. Doszczętne zniszczenie porządnej drogi zajęłoby więcej niż głupie stulecie, lub coś koło tego. Wieczorem dotarli do drogi i zsiedli z koni, by sprawdzić jej stan. Niegdyś była pięknie wyłożona płytami lub otoczakami, ale ziemia, trawa i zielsko wydrążyły w niej szczeliny. Wciąż jednak nadawała się do użytku, i to znacznie bardziej niż pyli-ste ścieżki, którymi jechali przez góry. - Nie ma to jak rzymska droga - powiedział Norbanus. - W zasadzie - odparł Flakkus - budować drogi nauczyliśmy się od Etrusków. Marek uśmiechnął się. - Bez wątpienia uprawialiśmy tę sztukę znacznie lepiej niż oni. To dobry znak. Jeśli stara droga nadbrzeżna nadal jest w dobrym stanie, inne też powinny być. Trasę do Rzymu siedmiu wzgórz odbędziemy w połowie po porządnych drogach. Flakkus podrapał się w podbródek. - Właściwie to myślę o nieznacznym zboczeniu z trasy. Trochę bardziej na południe. Reszta popatrzyła na Marka wyczekująco. - Cóż - powiedział - zniesie nas nieco ze szlaku, ale dlaczego nie? To rekonesans, a nie wyścig. Wsiedli na konie i kontynuowali jazdę, podążając wąską pylistą drogą, która wiodła ich teraz na południe wzdłuż czegoś, co obecnie stanowiło nizinę nadbrzeżną. Grunt po obu jej stronach stawał się coraz bardziej grząski i ubywało gospodarstw.
Rozbili obóz na pierwszym wyżej położonym, relatywnie suchym miejscu, jakie napotkali. W powietrzu unosił się nowy, nieznany zapach. Czuli w nim coś obcego, a jednocześnie zdawał się być znajomy, jakby poruszył wspomnienia przekazane im przez przodków. Następnego ranka, gdy wzeszło słońce, ujrzeli pozornie bezkresny obszar wody. Widzieli mnóstwo rzek i jezior, ale nigdy wcześniej czegoś podobnego. Widok i dźwięk fal rozbijających się o skalistą plażę były dla nich nowe, jak ten zapach, ale też wydawały się znajome. - A więc to jest „morze ciemne jak wino", które opiewał Homer rzekł Metrobiusz tonem człowieka, który osiągnął stan ekstazy. - To po tych wodach flota Agamemnona żeglowała w stronę Troi. Po nich przez dziesięć lat błąkał się zagubiony Ulisses. - To jest Adriatyk - powiedział Flakkus rozwijając jedną ze swoich map. - Odnoga Mare Nostrum, która jest usytuowana między Italią a Ilirikum. Dalej na południe leży Morze Jońskie i właściwe morze. - To jest tylko odnoga? - zapytał Pedaniusz, opiekun koni. - Wygląda jak cała woda świata! - Nawet Mare Nostrum jest częścią wód świata. Za filarami Herkulesa leży ocean, który uważa się za bezkresny - Flakkus, jak zwykle, sprawiał wrażenie człowieka głęboko zadowolonego ze swojego stanu wiedzy. - Dobrze - powiedział Marek, kiedy już się napatrzył - zobaczyliśmy morze. Napotkamy jeszcze dużo wody, zanim zakończymy wyprawę. Wróćmy na drogę. Droga powiodła ich na zachód, potem znowu na południe. Pierwszym miastem, na jakie się natknęli było Patavium, gdzie droga nadbrzeżna spotykała się z biegnącą na południe drogą bonońską. Gdy zbliżali się do murów miasta, na spotkanie im
wyjechał oddział uzbrojonej milicji. Mieli marnej jakości zbroje i nędzne konie. Najwidoczniej świetnie niegdyś prosperujące miasto podupadło w trudnych czasach. Oddziałek ściągnął wodze, gdy podjechali na odległość rzutu oszczepem, a ich dowódca wysunął się kilka kroków naprzód. Nosił doskonałej jakości pancerz i hełm koloru brązowego; najwidoczniej był jakimś lokalnym dostojnikiem. - Jestem Kasjusz Porcina, kapitan straży obywatelskiej Patavium. Przyglądał się im z ciekawością graniczącą ze zdumieniem. - Kim jesteście? - spytał twardo akcentowanym, ale zrozumiałym dialektem łacińskim. - Jesteśmy Rzymianami - odparł Marek. Dowódca zamrugał. - Rzymianami? Rzymianie zniknęli jeszcze za czasów mojego dziadka. - Przybywamy z Rzymu Norikum - wyjaśnił Marek. - Jesteśmy tu z misją handlową i dyplomatyczną. -Ach, Norikum. Słyszałem o tym miejscu. A więc tam osiedlili się rzymscy uchodźcy? Sądziłem, że tam, za górami, nie ma nic poza brodatymi, odzianymi w skóry dzikusami. - Trochę nadal ich tam jest - zapewnił Marek. - Ale w większości jesteśmy cywilizowani. Byliśmy odcięci od południa przez długi, długi czas i chcielibyśmy odnowić kontakty. Teraz podążamy do Rzymu, aby złożyć ofiary w naszych świątyniach i odświeżyć groby naszych przodków, które musiały podupaść przez ten czas. Kasjusz kiwnął głową. - To bardzo pobożne, życzę wam powodzenia. - Popatrzył na nich jeszcze raz, oceniająco. - Jestem raczej zaskoczony, że dotarliście aż tutaj bez przeszkód. Tu, w okolicy, jest wielu bandytów. Zamożnie wyglądająca grupa, taka jak wasza, jadąca praktycznie bez broni, musi stanowić dla nich wielką pokusę. - Będziemy musieli być czujni - powiedział Marek.
Kapitan wzruszył ramionami. - Cóż, wyglądacie na wystarczająco pokojowo nastawionych. Możecie wjechać do miasta. Może uda się wam zainteresować radę kupców jakimiś umowami handlowymi. Bogowie wiedzą, że nie mamy tu zbyt rozwiniętego handlu zagranicznego. Marek pojechał za kapitanem, gdy ten zawrócił w kierunku bramy miejskiej. - Czy to terytorium nadal należy do Kartaginy? - zapytał. Kasjusz roześmiał się. - Do Kartaginy? Och, ona z pewnością rości sobie do nas prawa. Każdego roku wysyła poborców, aby zebrali od nas trybut, nie miej wątpliwości. Ale w tym okręgu nie widziano kartagińskiej twarzy, odkąd Hannibal wycofał stąd swoją armię w czasach mojego dziadka. Najwidoczniej czasy te obejmowały całą historię przed czasami obecnymi. W mieście, poza domostwami notabli oraz kilkoma świątyniami, było parę pięknych budowli, w większości niszczejących. Tego wieczoru bawili na skromnej kolacji w radzie kupieckiej. Ci ludzie odbyli w końcu trochę podróży i posiadali przydatne informacje. - Kartagińczycy? - zapytał handlarz wełną. - Ich faktorie handlowe znajdziecie w większości miast nadmorskich, w niektórych są całkiem przyzwoite porty. Ale garnizony założyli tylko w najważniejszych z nich. W Italii to Brundisium, Tarentum i Messana. Tarentum jest ich italską stolicą i stacjonuje tam największy garnizon. Znajduje się tam również rezydencja gubernatora, niejakiego Hanno, królewskiego kuzyna, jak wszyscy gubernatorzy. - Jak udało im się zdominować Italię przy tak niewielkiej obecności militarnej? - zapytał Norbanus. - Wielkie siły stacjonują na Sycylii. Lilibeum i Panormus to miasta warowne, a na całej wyspie rozsiane są mniejsze forty i obozy. Jedynie Syrakuzy pozostały niepodległe.
To oświadczenie natychmiast zwróciło uwagę Marka. - Jak Syrakuzanie utrzymali wolność, gdy inne miasta upadły pod naporem Kartagińczyków? - zapytał. - Oblężenie przeciągało się i po obu stronach były ciężkie straty. Kartagińczycy nie zdołali zrobić wyłomu w murach ani kontrolować portu, więc w końcu zaczęto negocjować pokój. Niektórzy wierzą, że miasto ocaliły fantastyczne machiny wojenne wynalezione przez matematyka Archimedesa. Inni uważają, że Kartagina była już wyczerpana tyloma latami wojny. W tym samym czasie w ich afrykańskich posiadłościach wybuchła rewolta i musieli poradzić sobie z tym problemem. W późniejszych latach wydawali się być zadowoleni, że zostawili Syrakuzy w spokoju. - Kto teraz rządzi w Kartaginie? - chciał wiedzieć Flakkus. - Do czasów Hannibala rządziła rodzina Barkasów. On obalił republikę i ustanowił się jedynym władcą. Obecnym szofetem - tak nazywają swojego władcę - jest Hamilkar II. Prawnuk Hannibala, jak sądzę. - A Kartagina pozostaje niekwestionowaną potęgą po dziś dzień? - zapytał Marek. -Na zachodzie tak, obawiam się. Po upadku Rzymu nie było już wiarygodnej potęgi militarnej i wszystkich jej podporządkowano, wyjąwszy Syrakuzy. Na wschodzie, to inna sprawa. Potomkowie generałów Aleksandra wciąż kontrolują Grecję, Macedonię, Syrię i Egipt. Sporo walczą między sobą, ale Kartagina nigdy nie była w stanie wygrać z ich połączonymi siłami czy z ich doświadczeniem wojskowym. Kartagina nie wydała już kolejnego dowódcy na miarę Hannibala. - Usiadł z powrotem i pociągnął długi łyk wina z wodą. Ale to handel was interesuje, nieprawdaż? Te wojskowe sprawy ledwie was dotyczą. - Święta prawda - powiedział Ahenobarbus, gładko przejmując kontrolę nad rozmową. Przez następnych kilka godzin
dowiedział się od kupców wszystkiego, czego tylko chciał. Marek z zadowoleniem pozwolił mu zdominować konwersację. To była jego dziedzina, na tym się znał, i mógł zebrać wiele cennych danych wywiadowczych, dostarczonych mu nieświadomie przez kupców. Następnego dnia podjęli podróż na południe, tym razem drogą bonońską. Gdy tylko wyjechali z miasta, Norbanus pochylił się i splunął. - Trybut! Ci ludzie płacą trybut wrogowi, który nawet nie zatroszczył się o ustanowienie garnizonów w ich kraju, aby utrzymać ich w ryzach. Co się stało z ludnością Italii? - Kraj znacznie podupadł od czasów, gdy nasi przodkowie stąd odeszli - powiedział Marek. - Czego się spodziewałeś? To potomkowie ludzi, którzy zostali z tyłu, wyrzekli się swojego rzymskiego dziedzictwa i przyjęli jarzmo Kartaginy. Wół nie spłodzi byków bojowych. Ściągnął wodze, gdy tylko zniknęli z pola widzenia mieszkańców miasta. - Chcę, żeby wszyscy natychmiast się uzbroili. Ale nie wolno nam wyglądać, jakbyśmy szukali zwady. Przykryjcie zbroje płaszczami, hełmy i tarcze zawieście u siodeł. Od tej pory w każdej chwili możemy spodziewać się ataku. - Strasznie jesteś dziś pesymistyczny - narzekał Flakkus. - Z miasta poszła wieść, że pojedziemy tą drogą, mamy dobre konie i pełne sakiewki oraz wyglądamy na spokojnych kupców. Zawsze znajdą się ludzie, którzy za niewielki udział w łupach z radością doniosą o nas bandytom. Wyjęli z juków wojenny rynsztunek i przywdziali go. Każdy z uczestników miał krótką kolczugę typu kawaleryjskiego i żelazny hełm. Tarcze, lekkie i okrągłe, zaprojektowano do użycia przez lekką kawalerię. Każdy dysponował długim, kawaleryjskim mieczem, jak również krótkim gladiusem, używanym
przez piechotę, kołczanem oszczepów i lancą. Tylko grubemu Metrobiuszowi zaoszczędzono militarnych akcesoriów. Był zbyt stary, zbyt otyły i nigdy nie zajmował się niczym innym poza nauczaniem. Wskoczyli na konie i pojechali dalej. Ani tego dnia, ani następnego nie spotkali bandytów. Jednak trzeciego dnia okazało się, że przejazd przez most na Padzie jest zablokowany. Przekroczyli wiele mniejszych rzek od momentu opuszczenia Patavium i byli zadowoleni, że mosty nadal funkcjonowały, chociaż czasem nie spełniały rzymskich standardów projektowania i konstrukcji. - Zdaje się - powiedział Flakkus - że ktoś nie chce, abyśmy przekroczyli Pad. - Lub chciałby, żebyśmy zapłacili za ten przywilej - dodał Norbanus, szukając dłonią rękojeści swojego długiego miecza. - Albo - snuł przypuszczenia Flakkus - chciałby nas zabić i zabrać nam wszystko. - Jakże się biedaczek rozczaruje - uzupełnił Marek. - Ale nie zaszkodzi z nimi porozmawiać. Może mająjakiś powód. Policzył mężczyzn, którzy ustawili się przed północnym wjazdem na piękny most. Było ich osiemdziesięciu pięciu lub dziewięćdziesięciu, połowa na koniach, reszta pieszo, wszyscy uzbrojeni, niektórzy częściowo w zbrojach. Nie było śladu jednorodności w ich strojach lub broni. - Jak myślisz, kto to może być? - Zwyczajni rabusie - odparł Norbanus. - Zbiegli niewolnicy, zubożali wieśniacy, dezerterzy. Bandyci wszędzie są tacy sami. - A może to są ludzie honoru - spekulował Marek - którzy nie płacą trybutu albo nie zostali zdominowani przez tchórzy. - W tej chwili - powiedział Flakkus - wydaje się, że ich honor podąża w niewłaściwym kierunku. W naszym, jeśli mam być dokładny.
- Zgadzam się - powiedział Norbanus. - Zróbmy z nimi porządek. - Najpierw porozmawiamy - powiedział spokojnie Marek. - Jakby nie było, jesteśmy dyplomatami. Te słowa spotkały się z westchnieniami i pomrukami, które zignorował, ruszając naprzód. Zatrzymał się w zwyczajowej odległości i czekał, by przekonać się, kto jest przywódcą tej bandy oberwańców. Mężczyzna, noszący staromodny hełm i napierśnik, jadący boso, wysunął się o kilka kroków. - Pozdrowienia, Rzymianie - odezwał się. Był szczerbaty i miał rzadką brodę, ale otaczała go aura autorytetu, jak służącego od dawna centuriona. -A więc wiecie, kim jesteśmy. Macie doskonały wywiad. Mężczyzna uśmiechnął się szeroko. - Wywiad? Masz na myśli to, że świat jest pełen ludzi chętnych zdradzić nieznajomych za garść monet? - Rozumiem cię, ale nie rozpoznaję twojego akcentu. Czy jesteś Samnitą? - wybrał narodowość na chybił trafił, wymieniając nazwę starożytnego ludu. - Nie, oni żyją dalej na południe. Jestem Liguryjczykiem. Sądzę, że powinniśmy przedyskutować warunki, na jakich pozwolimy wam dalej oddychać. - Oczywiście - powiedział Marek, pochylając się i słuchając z widocznym zainteresowaniem. Przywódca bandytów wyglądał na zakłopotanego i, po raz pierwszy, na zaniepokojonego. - Nie wydajesz się być zbyt przestraszony. - A powinienem? - zapytał Marek. - Wyglądacie na wspaniałych facetów i jesteśmy przyjaciółmi, nieprawdaż? - Jesteście stuknięci - powiedział jeden z bandytów. Wszyscy ściskali broń w dłoniach, patrząc zachłannie na piękne konie, stroje i wyposażenie.
- Oto jak będzie - powiedział herszt. - Zsiądziecie z koni i rozbierzecie się. Wszystkie cenne przedmioty złożycie na ziemi. Potem będziecie mogli odejść w kierunku Patavium nie niepokojeni. Nie zatrzymamy was dla okupu ani nie sprzedamy w niewolę, jeśli tylko nie będziecie stawiali oporu. Marek rzucił okiem za jego plecy. Na drugim końcu mostu leżały zwalone na stos zwoje sznurów, łańcuchów i kajdan. - A tamto, to po co? Mężczyzna spojrzał w tym samym kierunku. - Jeśli będziecie stawiać opór, weźmiemy was dla okupu lub sprzedamy w niewolę. Taki zwyczaj. Marek wyprostował się. - A oto, jak będzie. Nie damy wam ani jednego konia, ani jednej monety. Możecie się odsunąć i pozwolić nam przejechać, a będziecie żyć. Jesteśmy Rzymianami, jak widzicie. My nie negocjujemy z bandytami, piratami i wam podobnymi. Krzyżujemy ich - oznajmił i spojrzał w kierunku pobliskiego zagajnika. - Jest mnóstwo dobrego drewna na krzyże. Nie mamy gwoździ, ale drewniane kołki służą równie dobrze, a sprawiają więcej bólu. - Zdjął hełm wiszący z prawej strony siodła i zapiął pasek pod brodą. - Eee? - przywódca bandytów był kompletnie zaskoczony. Potem zobaczył, jak Marek odrzuca płaszcz z ramion, odsłaniając lśniącą kolczugę, gdy sięgał po tarczę, wiszącą po lewej stronie siodła. Za nim reszta jego towarzyszy uczyniła to samo. W jednej chwili delegacja handlowa zmieniła się w oddział kawalerii. Przez moment bandyta był wstrząśnięty, ale zaraz zdał sobie sprawę, że nadal mają przewagę liczebną, mniej więcej dwóch na jednego. Odwrócił się, by rozkazać swoim ludziom ruszać, ale Marek nie czekał. Wiedział, że zawsze, jeśli stałeś w obliczu przewagi liczebnej, najlepiej było przejąć inicjatywę. Jednym ruchem wyciągnął miecz i spiął konia ostrogami. Nie troszczył się o wydanie
rozkazów swoim ludziom. Wiedzieli dokładnie, co mają robić. Ćwiczyli to od dnia, w którym po raz pierwszy wsiedli na konie. W jednej chwili jego koń zrównał się z wierzchowcem przywódcy bandy. Pochylił się w siodle i wyrzucił ramię na całą długość. Oczekującego cięcia bandytę wziął z zaskoczenia, gdy ten podnosił drewnianą tarczę i wciąż próbował wyciągnąć miecz. Czubek miecza trafił go w gardło, tuż poniżej podbródka, przechodząc przez nie i rozdzielając kręgi szyjne. Bandyta wyleciał z siodła, martwy zanim jeszcze dotknął ziemi. Gdy Marek cofał miecz, z lewej ruszył na niego jeden z pieszych i próbował chwycić końską uzdę. Marek uderzył go okutym w żelazo brzegiem tarczy prostym ciosem, który zmiażdżył skroń mężczyzny i powalił go w mgnieniu oka. Potem zrównali się z nim pozostali Rzymianie w szyku bojowym, ich lance i miecze unosiły się i opadały, tnąc jak wielkie urządzenie mechaniczne. Każdy z nich walczył z przeciwnikiem naprzeciw siebie, jednocześnie mając oko na jego kompanów po lewej i prawej. Moment nieuwagi któregokolwiek z bandytów i lanca trafiała go z boku i była wyciągana, zanim się zorientował. Rzymianie mieli wprawę w walce, w której jeździec walczył z napastnikiem atakującym z przodu, chociaż używał broni ofensywnej głównie przeciwko nacierającym z boku. Z doświadczenia wiedzieli, że w ten sposób spowodują w liniach wroga daleko większe straty, niż przy heroicznych pojedynkach jeden na jednego. W zadziwiająco krótkim czasie większość bandytów leżała na ziemi, reszta uciekła, niektórzy z nich na most, z którego skakali do rzeki, tak byli zdeterminowani, by uciec przed zabójczą machiną, jakiej wcześniej nie spotkali. Marek wstrzymał konia, ale niektórzy z młodszych uczestników wyprawy kontynuowali pościg za uciekającymi bandytami, przebijając ich dzidami lub siekąc mieczami, jakby prowadzili polowanie
na jelenie, a nie walczyli z ludźmi. Marek nie zawrócił ich. Nie lubił bandytów, a także chciał, aby ludzie w tych stronach poznali terror rzymskiej armii. To mogło w przyszłości ograniczyć problemy. Nadjechał Tytus Norbanus, jego miecz był czerwony aż po rękojeść, kolczuga również ociekała krwią. - Wydaje się, że paru nam zwiało zaraportował. - Ilu? - zapytał Marek. - Czterech lub pięciu, jak sądzę. - Też dobrze. Pozwólmy im roznieść wieści. - Ale obiecaliśmy im ukrzyżowanie! - zaprotestował Norbanus. Marek rozejrzał się po polu bitwy. - Któregoś z nich prawdopodobnie będziesz jeszcze mógł ukrzyżować. - Nie, wszyscy są martwi - odparł Norbanus z głębokim rozczarowaniem. Nadjechał Flakkus. - Cieszę się. Przy krzyżowaniu jest kupę roboty. Norbanus przyjrzał mu się. - Co my tu mamy - czysty miecz. Flakkus trzymał miecz, jakby go studiował. Miał dziewiczy połysk, a na jego krawędziach brakowało wyszczerbień. - Tak jest. To oznacza, że nie będę musiał go czyścić, nieprawdaż? - Ponieważ odpoczywałeś w czasie walki - powiedział Marek możesz dopilnować uprzątnięcia zwłok. - Oczywiście. Wezwę niewolników. Mogą zebrać paru wieśniaków i zanim zapadnie noc spalimy zwłoki tych nieszczęsnych bandytów. Schował miecz i odjechał, zwołując służbę. Marek zsiadł z konia i zszedł do rzeki, aby obmyć miecz z krwi. Dziwne, ale dla miecza krew była najgorszą rzeczą na
świecie. Pozostawiona na nim zbyt długo, powodowała wżery i plamy na ostrzu, pozbawiając go połysku. Gdy płukał broń w strumieniu, zdał sobie sprawę, że potrzeba o wiele więcej niż długiego marszu i walki z bandytami, aby zrobić z Flakkusa Rzymianina. Piętnaście dni później w zasięgu ich wzroku znalazły się mury Rzymu.
Rozdział piąty STALI NA RÓWNINIE NA PÓŁNOC OD MIASTA i
przyglądali się murom zbudowanym przez króla Serwiusza Tulliusza. Na wzgórzach w obrębie murów mogli dostrzec wielkie świątynie Junony i Jowisza. Całe życie słuchali opowieści o tym miejscu i znali topografię Rzymu oraz jego okolic równie dobrze, jak własne miasto. - Mury! - powiedział ktoś łamiącym się głosem. Wielkie, starożytne mury miejscami zredukowane do stert gruzu, jedynie niewielkie ich fragmenty zachowały się w pełnej wysokości. - Czego oczekiwałeś? - powiedział Tytus Norbanus. - Hannibal nigdy nie zostawiłby na swoich włościach silnie ufortyfikowanego wrogiego miasta. Zburzył mury, więc myje odbudujemy. - Tak będzie - potwierdził Marek. - Chodźcie, zobaczymy, co Kartagińczycy nam zostawili. Pojechali przez równinę nadrzeczną, wzdłuż starej drogi na północ, która doprowadziła ich do wyrwy w murach, gdzie niegdyś stała brama Kollińska. Dalej znaleźli ponure tereny pokryte ruinami, porośnięte krzakami i chwastami, a tam gdzie niegdyś były dumne domostwa patrycjuszy, kamienice czyn-
szowe biedoty, sklepy i rynki wielkiego miasta, rosły teraz spore drzewa. - To jest świątynia Kwirynusa - powiedział Flakkus. Budowla stała na podwyższeniu gruntu, na wzgórzu Kwirynał. Jej filary i portyk pozostały nietknięte, ale dach zniknął. - Dotrzymanie przez Hannibala przysięgi, iż zachowa nasze świątynie nietknięte, to było widać zbyt wiele - powiedział Norbanus. - Mogło tego dokonać sto lat opuszczenia - odpowiedział mu Flakkus. Podjechali do schodów przed świątynią, zsiedli z koni i wspięli się po stopniach. Z tego wzniesienia mogli ujrzeć imponującą rozległość miasta. Świątynia Kwirynusa była jedną z najstarszych w Rzymie, małą, skromną budowlą, dotrzymującą kroku w prostocie swoim odległym poprzedniczkom. W pobliżu znajdowała się równie starożytna świątynia Salusa. - Spalili miasto - powiedział Marek. - Tylko to może tłumaczyć takie zniszczenia. - Najpierw splądrowali, potem podpalili - odparł Norbanus. - To zwykły sposób postępowania. Ponownie wskoczyli na siodła i pojechali dalej, aż dotarli do doliny pomiędzy wzgórzami Kapitol i Palatyn. Tu było Forum, samo serce i centrum Rzymu. Niegdyś odwodniona dzięki Cloaca Maxima dolina odzyskała swój pierwotny charakter bagnistego wąwozu z małym jeziorkiem pośrodku. W bagnie, pośród kołyszących się trzcin stała mała, okrągła świątynia Westy, w której niegdyś płonął święty ogień. - Westalki popłakałyby się, gdyby to ujrzały - powiedział Brutus. - Do czasu, gdy pozostali dotrą tu z Norikum, będzie wyglądała lepiej - zapewnił go Marek. - Cloaca Maxima jest gdzieś pod nami. Dreny są po prostu zapchane. Legion wraz ze swo-
imi inżynierami osuszy tę dolinę w tydzień. Kolejny miesiąc na usunięcie błota i trzcin, odsłonięcie nawierzchni drogi i odnowienie studni. To miejsce znów będzie wyglądało jak miasto, zanim westalki i święte przedmioty wrócą do domu. - Najpierw musimy odbić ten region - zauważył Norbanus. - Najpierw musimy odbić Italię - odpowiedział Marek. -A następnie resztę dawnego imperium. -A co potem, cały świat? - Norbanus uśmiechnął się. - Dlaczego nie? - odparł Marek. - Jest jeszcze co podbijać, a my nie marnowaliśmy czasu na północy. Ćwiczyliśmy. Mogło być gorzej, zdał sobie sprawę Marek. Dziwnym trafem, Rzym miał szczęście, że ulokowano go w tak nieciekawym miejscu. Poza wyjątkowymi mieszkańcami, Rzym był raczej drugorzędnym italskim miastem położonym nad trzeciorzędną italską rzeką. Kartaginę interesowało jedynie kontrolowanie miast na wybrzeżach i pobieranie trybutu od tych, które były ulokowanie w głębi lądu. Nowy okupant wydawał się być zainteresowany wyłącznie uprawą ziemi i wykorzystywaniem jej pod wypas. Marek zawrócił konia i skierował go na świętą drogę, która wspinała się po zboczu wzgórza Kapitol. Niegdyś szły po niej pochody triumfalne, kulminacja wspaniałej ceremonii, która potwierdzała niewątpliwy prymat armii rzymskiej. Zwycięski generał, przybrany w purpurową szatę, z twarzą i dłońmi pomalowanymi na czerwono, ukoronowany złotym wieńcem, jechał na swym rydwanie, a nieprzyjacielski król i wodzowie szli za nim w kajdanach. Na jeden dzień triumfator otrzymywał półboskie zaszczyty, gdy przejeżdżał przez miasto, a przed nim wielkie wozy, platformy i lektyki wypełnione łupami i bronią zdobytą na wrogu. Święta droga kończyła się na szczycie Kapitolu, gdzie stał poświęcony ołtarz Jowisza Największego Najlepszego i odbywała się wielka uczta wydawana przez senat.
Teraz święta droga przedstawiała żałosny widok, pomniki wzdłuż niej obalono, wielkie budowle, które niegdyś stały po obu jej stronach obrócono w ruinę: tabularium, gdzie przechowywano archiwa państwa, leżało w gruzach, mniejsze świątynie i kaplice rozpadły się, chociaż nie można na nich było dostrzec śladów celowego wandalizmu. Wielka świątynia Junony Monety nie miała dachu, a na najwyższym wzniesieniu mniejsza, ale starsza świątynia Jowisza Najlepszego Największego podobnie stała wystawiona na działanie żywiołów. - Gdy będziemy je odbudowywać - powiedział Marek zsiadając z konia - użyjemy tylko kamienia i brązu. Nie będzie więcej drewnianych dachów na rzymskich świątyniach. Powoli weszli do środka. Nawet w stanie półruiny święte miejsce napełniało ich bojaźniąi czcią. Tu miały miejsce najbardziej brzemienne w decyzje debaty senatu, gdy kuria była zbyt mała, by pomieścić tłum lub gdy augurzy ogłosili, że sam Jowisz życzył sobie wziąć udział w obradach. Tutaj przywódcy Rzymu składali najbardziej uroczyste przysięgi, pokolenia triumfatorów dedykowały swoje zwycięstwa najważniejszemu bogu rzymskiego panteonu. W centralnym miejscu na końcu świątyni Jowisz wciąż siedział na swoim tronie. Starożytny posąg wykonano z terakoty, skórę pomalowano na czerwono, włosy i brodę na czarno, szatę pozłocono. Jedna ręka posągu uniesiona była w geście błogosławieństwa, druga spoczywała na poręczy tronu. Wydawał się nietknięty upływem lat. Leżał na nim kurz, a w fałdach szaty tkwiły zeschłe liście, ale inkrustowane masą perłową oczy były jasne. - Oczyścimy świątynię - powiedział Marek - i odbudujemy ołtarz. Potem złożymy ofiary Jowiszowi i odnowimy przysięgi naszych przodków. W ciszy zaczęli rytualne oczyszczanie świątyni. Wielu z nich pochodziło z wysokich rodów, ale nie dostrzegano nic
uwłaczającego w ich świętej pracy. Sporządzili miotły z trzcin, przynieśli naczynia z wodą i użyli końskich derek do umycia podłogi, na kolanach szorując nagromadzony przez ponad wiek kurz i śmieci. Marek własnym płaszczem oczyścił posąg Jowisza, a Flakkus barwnikami ze swojej palety kolorowych atramentów zamalował zadrapania i odpryski na wiekowej glinie. Gdy już zrobili, co mogli, Brutus rozpalił ogień na ołtarzu przed świątynią. Norbanus wyszukał na pobliskiej farmie odpowiednie zwierzę ofiarne: pięknego białego byka, bez żadnych skaz. Zwierzę zgodnie z rytuałem złożono w ofierze, a jego krew zrosiła ołtarz. Zaciekawieni miejscowi, w większości pasterze, którzy paśli swoje stada w samym mieście, stali się świadkami tego ceremoniału. Miasto tak dalece objęła we władanie natura, że w obrębie jego murów były bujne pastwiska. - Kim oni są? - zapytał Marek, gdy dopełnili prostej ceremonii. - Bruttianie - odparł Norbanus, spluwając. - Więc Hannibal nagrodził ich zdradę ziemią, którą opuścili nasi przodkowie - skonstatował. - Bruttium w południowej Italii stanęło bez walki po stronie Kartaginy, przeciwko Rzymowi. - Można to naprawić. Jeden z pasterzy wspiął się na schody i zwracając się do Rzymian zaczął gestykulować, wskazując martwe zwierzę. Jego dialekt był tak ochrypły, że z trudnością mogli zrozumieć pojedyncze słowa. - Z tego, co rozumiem - powiedział Flakkus - on chciałby wiedzieć, dlaczego nie wyjęliśmy wątroby z tego zwierzęcia, aby ją odczytać. - Wciąż muszą tu być jacyś haruspices - zauważył Marek. - Etruria jest po drugiej stronie rzeki. Etruskowie byli znanymi interpretatorami zwierzęcych wnętrzności.
- Co za zabobonna zgraja- powiedział Norbanus. - Bruttianie muszą być na tyle głupi, aby wierzyć w ich mamrotanie. Tej nocy wystawili posterunki, aby odstraszyć intruzów i zostali w świątyni. Tam, pod woskowym księżycem, odnowili przysięgi złożone przez ich przodków, pomijając tylko sekretne imię Rzymu, którego nie znał żaden z nich. Następnego ranka kontynuowali podróż na południe, pokrzepieni odzyskaniem kontaktu z rodzinnym miastem swojego ludu. - W końcu jesteśmy na prawdziwej rzymskiej drodze - powiedział Flakkus, podziwiając pięknie cięty kamień pokrywający Via Appia. Ta najstarsza z rzymskich dróg łączyła Rzym z Kapuą. Minęło już prawie sto lat, odkąd Rzymianie poszli na wygnanie, a poza nielicznymi wyszczerbieniami poczynionymi przy krawężnikach przez zielsko była w tak świetnym stanie, jak w dniu, gdy otwierał ją Appiusz Klaudiusz. - Powinniśmy już mieć dobre drogi przez cały czas stąd aż do Tarentum - powiedział Marek. W miarę posuwania się na południe krajobraz zaczynał się zmieniać. Niemal pustkowia północy zastąpiły zamożne farmy, zasługa niezrównanie żyznych równin Kampanii. Wielkie pola zbóż, winnice i sady rozciągały się wszędzie w zasięgu wzroku. Liczne stada bydła na łąkach i pastwiska dla owiec o rozmiarach małego miasteczka, po których chodziły nieprzeliczone wełniste zwierzaki. Rzymianie patrzyli na to zadziwieni. - Nigdy nie widziałem tak wiele ziemi uprawnej - powiedział Norbanus - niepoprzecinanej lasami lub murami granicznymi. -1 - dodał Flakkus - zauważ, że niewiele tu jest miasteczek lub wsi, a nawet zagród. To nie są gospodarstwa, przyjaciele, to są posiadłości. Południowa Italia nie jest już krajem wolnych wieśniaków. Te ziemie uprawiają nadzorowane grupy niewol-
ników. Widzicie te długie budynki? - wskazał na kilka takich konstrukcji w pobliżu wzgórza. - Sądziłem, że to szopy magazynowe - powiedział Marek. - To baraki niewolników. Ci ludzie na koniach to nadzorcy. - To dość efektywny sposób uprawy - powiedział Norbanus - ale jak ta ziemia rodzi żołnierzy? - Może nie rodzi - odparł Flakkus. - Być może nie tego się od niej oczekuje. Ta myśl niezmiernie ich przygnębiła. Rodzimi mieszkańcy Italii to ich krewni, nawet jeśli nie wszyscy byli Latynami. Tylko Etruskowie zdawali się całkowicie obcy. To, że miejscowi zatracili swoje żołnierskie dziedzictwo, okazało się trudne do przełknięcia. - Z pewnością - powiedział Marek - zaledwie stulecie nie wystarczy, by doprowadzić do całkowitego zniewieścienia wojowniczego ludu. - Dlaczego nie? - zapytał Norbanus. - Uznaliśmy ich za rasę niższą i zmusiliśmy do przyjęcia naszego jarzma. - Ależ oni byli barbarzyńcami! - zaprotestował Marek. - Poza tym, nigdy nie złamaliśmy ich całkowicie. To byłoby marnowanie dobrych zasobów legionowych. Kiedy tylko nauczyli się cywilizowanego języka i zaczęli stosować nasze prawo, daliśmy im obywatelstwo. To jest właściwy sposób podboju, a nie niewolenie całych narodów. - Nie musisz mnie przekonywać - powiedział Norbanus. Droga wiodła przez niegdyś kwitnące miasta, które obecnie były w pożałowania godnym stanie. Bez potężnej obecności Rzymu, Bovillae i Lanuvium z powrotem zmieniły się w rozlewiska, z połową dawnej populacji. Kapua była wciąż pięknym miastem, ale bez poprzedniego splendoru. Gdziekolwiek pojechali, spoglądano na nich ze zdziwieniem, jak na jakiś nowy rodzaj znaku. Ludzie pytali się nawzajem,
jak naród wymazany z historii mógł powrócić. Rzym pozostawał martwy jak Troja, a tu nagle, w środku ich kraju pojawiają się prawdziwi Rzymianie. Co można było wywróżyć z tego znaku? Im dalej posuwali się na południe, tym częściej spotykali się z użyciem języka greckiego, aż pewnego dnia słyszeli już wyłącznie ten język. Wiele greckich osiedli w południowej Italii ponownie umocniło własne pozycje, przynajmniej kulturalnie. Wszystkie nadal podlegały Kartaginie. Prawie miesiąc po wjeździe do Italii dotarli do bram Tarentum. *** TEN DZIEŃ, JAK WSZYSTKIE INNE, HANNO rozpoczął od modlitwy. Muzycy obudzili go tradycyjną melodią, graną na egipskiej harfie, tamburynie i sistrum, łagodne, rytmiczne pulsowanie pobudziło jego zmysły i przygotowało na nadchodzący dzień. Libijskie niewolnice rozsunęły delikatne zasłony, które chroniły go od błąkających się nocą duchów i komarów, pomogły mu podnieść się i usiąść na krawędzi łoża. Mały służący trzymał przed nim złotą misę, a Hanno ochlapał twarz, potem nabrał wody w złożone dłonie i uniósł je nad głowę, wypowiadając inwokację do bogów wody. Inna niewolnica, tym razem wytatuowana Scytyjka, przyniosła szatę i udrapowała ją na jego ramionach, pomogła mu wsunąć ręce w ozdobione frędzlami rękawy, podczas gdy Libijka włożyła mu na stopy wyszywane perłami pantofle. Zakończywszy przygotowania, Hanno podniósł swoje korpulentne ciało i po wykładanej kafelkami podłodze podszedł do kapliczki Tanit, najwyższej z baalimów, najważniejszej z bogów Kartaginy. Uniósł ręce na wysokość twarzy z dłońmi skierowanymi na zewnątrz i zaintonował:
Pani półksiężyca, spójrz łaskawie na swego sługę Pani pereł, obdarz dostatkiem swego sługę Pani kości słoniowej, chroń świętą Kartaginę i jej szofeta Pani kadzidła, wstaw się za nami u wielu bogów Pani łaski, królowo piękna, wieżo potęgi, chroń nas od złego. Wypowiadając ostatnie słowa, wziął szczyptę dobrego, żółtego kadzidła i rzucił miękkie kryształki na węgle, które tliły się przed posągiem bogini. Wcześniej Tanit przedstawiano jako abstrakcyjny symbol: stożek, stylizowane ramiona, półksiężyc. Teraz, pod greckim wpływem, jej wyobrażenie stało się figurą z polerowanego marmuru, piękną nagą kobietą ukoronowaną półksiężycem, z jedną ręką wzniesioną w błogosławieństwie. Odprawiwszy poranne rytuały, Hanno wyszedł na taras i usiadł na wyłożonym grubo poduszkami krześle. Fryzjer wprawnymi ruchami namaścił oliwą i układał jego gęste, kręcone czarne włosy, kiedy postawiono przed nim śniadanie: gorący chleb, pokrojone w plastry owoce, przepiórki z rożna, schłodzone ostrygi, gotowane jaja zawijane w lecznicze zioła, suszone daktyle i figi, naczynia z miodem i tuzinem sosów. Podczas jedzenia Hanno rozmyślał o swojej sytuacji. Był gubernatorem Italii, kuzynem szofeta, należał do wielkiego i starożytnego rodu. Italia, chociaż zapóźniona kulturalnie, była zamożną prowincją rolniczą. Na początku zdarzały się powstania miejscowej ludności, zwłaszcza wśród górskiego ludu Samnitów, ale zdławiono je z wielką surowością i masowymi ukrzyżowaniami; dlatego w Italii od dziesięcioleci panował spokój. Jego miasto, Tarentum, choć dalekie od wspaniałości Kartaginy, było pięknym miejscem z wieloma świątyniami zarówno bóstw miejscowych, jak i punickich. Jak wiele innych miast w południowej Italii, Tarentum założono jako kolonię grecką
i stanowiło niegdyś główne miasto prowincji Magna Graecia. Szczyciło się pięknym teatrem, wielkim gimnazjonem, malowanym portykiem i wspaniałym posągiem Zeusa pośrodku agory, dłuta Lizypa. Tarentyńczykom udało się ocalić splendor ich miasta dzięki bardzo rozsądnemu wyjściu, by otworzyć bramy przed Hannibalem bez walki. Oznaczało to przecięcie politycznych więzów z Grecją, ale ręka Kartaginy spoczywała na Tarentum lżej niż na innych posiadłościach punickich. Poza tym, że znajdował się tu jedyny naprawdę bezpieczny port w Italii, okoliczne tereny nadawały się do hodowli wielkich stad owiec, a Tarentum słynęło z przemysłu wełnianego. Jego gaje oliwne należały do najproduktywniej szych na świecie. Podsumowując, pomyślał z pewną satysfakcją Hanno, mogłem trafić o wiele gorzej. Nawet jeśli nie była to najwspanialsza placówka w rozległym imperium punickim, odznaczała się zamożnością i wygodą życia, jak również leżała w dala od intryg i niebezpieczeństw dworu kartagińskiego. Miał tylko zbierać wpływy, rozsądzać okazjonalne spory między osiadłymi tu kupcami kartagińskimi, brylować w towarzystwie przynajmniej raz w miesiącu i podtrzymywać wizerunek majestatu Kartaginy przed miejscowymi barbarzyńcami. Była tylko jedna skaza na zadowoleniu Hanno: królewski list, jaki otrzymał ze stolicy kilka dni wcześniej. „Gubernatorze Hanno - zaczynał się po zwykłych powitaniach Jego Wysokość, który rozpoczął przygotowania do najsprawiedliwszej wojny przeciwko bezbożnemu i zdradzieckiemu Egiptowi, rozkazuje ci zebrać wśród poddanych Jego Wysokości w twojej prowincji żołnierzy w liczbie dwóch miriad. Musisz dołożyć wszelkich starań, by wspomóc świętą misję Jego Wysokości. Rozpocznij rekrutację natychmiast. Szczegóły wkrótce".
Powiedziane bez ogródek, myślał Hanno, przeżuwając dokładnie. Miał nadzieję, że te szczegóły będą zawierały takie kwestie, jak finansowanie programu rekrutacyjnego. I co szofet sobie myślał? Od czasów podboju polityką Kartaginy było utrzymywanie Italii zdemilitaryzowanej. Miejscowi udowodnili, że są najbardziej uparci, wojowniczy i nieprzejednani ze wszystkich jakichkolwiek dotąd spotkał. Nawet po upływie kilku generacji faktycznej niewoli, Hanno obawiał się, że danie im w ręce oręża mogło rozbudzić wspomnienia o militarnym dziedzictwie. Zadumę przerwało mu poruszenie na dole, w mieście. Taras wychodził na agorę i dostrzegł, jak poranny tłum rozdziela się przed rzędem jeźdźców. Przed nimi pieszo szedł człowiek w punickim mundurze, oficer pełniący służbę przy bramie. Usytuowane na skalistym półwyspie Tarentum miało tylko jedną bramę. Na znak oficera mężczyźni zatrzymali się przed wjazdem do pałacu gubernatora. Podczas gdy zsiadali z koni, oficer przeciął dziedziniec i wspiął się po szerokich schodach ceremonialnych na taras, gdzie siedział Hanno ocieniony baldachimem z purpurowej tkaniny. Dokładnie na dziesięć kroków przed gubernatorem oficer padł na kolana i dotknął czołem płyt podłogi. - Wielmożny panie, do miasta przybyła bardzo dziwna delegacja, pragnąc widzieć się z waszą eminencją. Zamiast przesłuchiwać ich samodzielnie, pomyślałem, że mój pan zechce przepytać ich osobiście. - Wstań - powiedział Hanno. - Co czyni tych przybyszów tak wyjątkowymi? - Panie, mówią, że są Rzymianami. Hanno niemal zakrztusił się daktylem. - Rzymianie! To nie może być prawda! - Oni tak twierdzą, panie. Gubernator podrapał się po uperfumowanej brodzie.
- Przypuszczam, że to nie jest niemożliwe. Greccy kupcy informowali nas, że nieszczęsny motłoch tak wspaniałomyślnie oszczędzony przez moich przodków założył nędzne państewko gdzieś na barbarzyńskiej północy. To mogłoby okazać się zabawne. Dobrze, przyślij ich na górę. Czy będę potrzebował tłumacza? Rzymianie, jak sądzę, posługują się łaciną, spokrewnioną z oskańskim, którym mówią niektórzy miejscowi tutaj. - Panie, oni dość dobrze znają grekę. - Doprawdy? To intrygujące. Może są greckimi oszustami, hochsztaplerami, którzy mienią się ambasadorami dalekiego kraju, aby wyłudzić gościnę i podarki. - Nie sądzę, panie - powiedział oficer. Gdy Hanno ujrzał mężczyzn wchodzących po wielkich schodach, także zrozumiał, że nie byli Grekami. Nigdy wcześniej nie widział ludzi, którzy nosiliby się z taką pewnością siebie. Mieli proste, żołnierskie sylwetki, szaty z gracją udrapowane na jednym ramieniu, co nadawało każdemu z nich wygląd mówcy. Nawet niewolnicy, którzy trzymali ich konie na dole, wyglądali po królewsku pomiędzy prostakami na agorze. Obok nich szedł oficer pełniący straż przy bramie, rażąco żałosna postać, wyjaśniając gościom protokół pałacowy. Kiedy dotarli na taras, podeszli do gubernatora bliżej niż pozwalał na to zwyczaj. - Zatrzymać się! - krzyknął oficer. - Na twarze! Całkowicie go zignorowali. Jeden, najwidoczniej dowódca, wystąpił dwa kroki naprzód i lekko skłonił głowę. - Czy mam honor rozmawiać z Jego Ekscelencją Gubernatorem Italii? Hanno skinieniem ręki uciszył bulgoczącego z oburzenia oficera. - Tak. Jestem Hanno Barkas, kuzyn drugiego stopnia Jego Wysokości Hamilkara. Obawiam się, że nie zrozumieliście wskazówek mojego oficera.
- Zrozumieliśmy je dobrze - odpowiedział dowódca. - Jednak rzymscy obywatele nie padają przed nikim na twarz. Nie klękają ani się nie kłaniają. Oficer zbladł. Niewolnicy Hanno byli tak zszokowani, że nosiciele wachlarzy zaprzestali swoich monotonnych ruchów. Wszyscy poza Hanno gapili się, a on wybuchnął konwulsyjnym śmiechem. - Musicie być Rzymianami! Nasi historycy twierdzili, że Rzymianie byli najbardziej aroganckim narodem, jaki kiedykolwiek spotkali. - To nie jest arogancja- odparł dowódca. - To wartości, zgodnie z którymi nas wychowano, zwane godnością. Nie tolerujemy głupoty czy służalczości u urzędników w służbie publicznej. Przez kilka chwil Hanno zabawiał się myślą o ukrzyżowaniu ich wszystkich nad główną bramą miasta. Był to zwykły sposób postępowania z zuchwałymi cudzoziemcami lub elementami buntowniczymi. Jednak pora dnia wydawała się zbyt wczesna na egzekucję, a on miał doskonały nastrój. Poza tym coś w tych dziwacznych przybyszach z północy pobudzało jego wyostrzony instynkt polityczny, a on nauczył się ufać swoim przeczuciom. W polityce dworu kartagińskiego niektórzy zawsze balansowali na linie nad ostrzami mieczy, a on musiał jeszcze stracić równowagę. Czuł, że przybysze mogą być przydatni i postanowił ich wybadać. Będzie jeszcze mnóstwo czasu, aby ich zabić, jeśli się na nich zawiedzie. Rozmyślał nad innym problemem: niewolnicy i kapitan straży byli świadkami pogwałcenia zasad. Nie powinien pozwolić, aby uszedł z życiem ktokolwiek, kto widział bezkarność tego czynu. Skoro zdecydował darować życie Rzymianom, mógł zamiast nich pozbyć się świadków: proste, satysfakcjonujące rozwiązanie. - Godność, tak? To dobre słowo. A teraz usiądźcie i opowiedzcie mi wszystko o waszym kraju i waszej misji.
- W imieniu Republiki rzymskiej, dziękuję - powiedział dowódca. Jestem Marek Korneliusz Scypion, upoważniony przez Republikę do negocjowania umów handlowych i nawiązania stosunków dyplomatycznych z Kartaginą. - Umowy handlowe? Zawsze chętnie otwieramy się na nowe rynki. Co do stosunków dyplomatycznych, musicie rozmawiać z dworem, gdzie, czego jestem pewien, Jego Wysokość wysłucha was z całą przychylnością. Póki co, bądźcie moim gośćmi. - Dziękujemy. Proszę pozwolić przedstawić sobie resztę moich towarzyszy. - Prezentował ich jednego po drugim. Imiona brzmiały tak podobnie, że Hanno był pewien, iż większości z nich nie zapamięta. Nieważne. Powinien zapamiętać jednego czy dwóch najbardziej znaczących, a reszta będzie Jego rzymskimi przyjaciółmi1'. Gdy dopełniano formalności, służba domowa cicho i sprawnie wniosła na taras rozkładane krzesła. Nie były to zwykłe krzesła polowe, ale eleganckie meble wykonane z rzadkich gatunków drewna, inkrustowane kością słoniową; ich siedziska obito wspaniałymi tkaninami, które można było zobaczyć jedynie przez krótką chwilę, ponieważ kolejni niewolnicy przykryli je skórami rzadkich zwierząt. Obok każdego krzesła znalazł się mały stolik, nakryty nieskazitelnym płótnem, zastawiony winem i smakołykami. - To, jak nas ugościłeś w tak krótkim czasie, jest doprawdy wspaniałe, Wasza Ekscelencjo - powiedział Scypion, zajmując miejsce. Inni usiedli zgodnie z hierarchią, nawet Flakkus przestrzegał etykiety jak pozostali, nie chcąc wyjść na barbarzyńcę. Hanno machnął ręką lekceważąco. - Po prostu trzymamy co nieco pod ręką na wypadek, gdyby wpadli do nas niespodziewani goście. Dzisiaj wieczorem podejmę was stosowną kolacją, a jutro wydam bankiet, w którym wezmą udział najważniejsi ludzie w mieście.
- Wszyscy ważni ludzie z pewnością będą mieli zbyt mało czasu, aby zmienić plany - powiedział to inny mężczyzna. Jak mu było na imię? Norbanus, zgadza się. Uwagi Hanno nie uszedł grymas niezadowolenia, który pojawił się na twarzy człowieka zwanego Scypionem. Norbanus wypowiedział się, omijając hierarchię. - Wszyscy będą szczęśliwi, mogąc spotkać tak fascynujących przybyszów - zapewnił go Hanno. Nie, pomyślał, ich plany nie miały żadnego znaczenia, kiedy on życzył sobie ich obecności. - W międzyczasie zostaną dla was przygotowane kwatery tutaj, w pałacu. Wielką przyjemnością dla mnie będzie dostarczyć wam wszystkiego, czego potrzebujecie i czego sobie zażyczycie. - To zbyt wiele - powiedział Scypion. - Przekona się pan, że mamy minimalne potrzeby. - Doprawdy? - odparł Hanno. - A zatem jesteście wojskowymi. Godne pochwały. Nasi żołnierze, oficerowie i szeregowi podczas kampanii również ćwiczą się w cnocie prostego życia. Ale czy trzeba być skromnym tutaj, w miejscu opływającym w dostatki? - Wierzymy, że luksus i przyjemne życie osłabiają mężczyzn, ekscelencjo - powiedział Scypion. - Nawet kiedy jesteśmy poza legionem unikamy tego, co mogłoby nas uczynić niezdolnymi do służby. - Bardzo rozsądne, jak sądzę - powiedział Hanno kiwając głową, a jednocześnie notując w pamięci, by potem sprawdzić, czy ci Rzymianie stosują się do tych idei. Zaintrygowało go słowo „legiony". Czy Rzymianie utrzymują swoją osławioną organizację wojskową i dyscyplinę? Była ona tak doskonała, że Kartagińczycy naśladowali ją pod wieloma względami. Zaczął przeczuwać możliwe rozwiązanie swojego dylematu związanego z rekrutacją. Sytuacja stawała się coraz korzystniejsza.
- Muszę wyznać - przyznał Hanno - że moja wiedza o krajach położonych na północ od Alp jest ogólnikowa. My, Kar-tagińczycy, jesteśmy narodem żeglarzy-kupców i jak dotąd wysłaliśmy zaledwie kilka ekspedycji w głąb lądu. Na temat dalekiej północy mamy jedynie doniesienia od kupców greckich, oni woląjednak ściśle pilnować swoich sekretów handlowych. Miałem wrażenie, że wasi przodkowie, którzy poprzednio zamieszkiwali ten półwysep, założyli małe państewko za górami. Powinienem raczej rozumieć, że wasz nowy Rzym to ważne miasto-państwo? - My nazywamy go Norikum albo Rzym Norikum - odpowiedział Scypion. - I tak nieźle nam się tam wiedzie. Norikum jest dominującą siłą militarną w regionie, jak również ma doskonale prosperujący handel i wszystkie gałęzie rolnictwa. - Jak dobrze to słyszeć - wymruczał Hanno, pewien, że mężczyzna sporo zataił, co świadczyło o jego mądrości. - A co sprawiło, że postanowiliście po tylu latach wrócić do Italii? Czy rozumiecie, że wygnanie waszego ludu nigdy nie zostało anulowane? - To zrozumiałe. Prawdę mówiąc, od pokoleń wszystkie znaki świadczą o tym, iż nasi bogowie życzą sobie, byśmy pozostali po północnej stronie gór. Jednakże ostatnio pewne znaki wskazywały zmianę nastawienia bogów i senat postanowił sprawdzić, czy istnieje możliwość zawarcia przyjaźni rzymsko-punickiej. Poza tym minęło wiele lat, czasy się zmieniły, na tronach zasiedli nowi ludzie - nie ma powodu, dla którego wrogość między naszymi przodkami miałaby dzielić nas na zawsze. - Jestem pewien, że szofet ujrzy waszą sprawę dokładnie w takim świetle - zapewnił go Hanno. - Będę najszczęśliwszy, mogąc przekazać do waszej dyspozycji statek, który zabierze was do stolicy, abyście mogli osobiście przedstawić Jego Wysokości swoje listy uwierzytelniające.
- To niezwykle hojne i szczodrobliwe - powiedział Marek, ciesząc się w duchu. Szansa na zobaczenie samej Kartaginy? Nigdy nie śmiał nawet mieć nadziei na takie szczęście. - To nic wielkiego. Pragnę jedynie dobrych stosunków między naszymi narodami. Tego popołudnia, otrzymawszy zezwolenie na poruszanie się po mieście, Rzymianie zwiedzali Tarentum. Z fascynacją przyglądali się pracy znakomitego portu. W obecności barbarzyńców zachowywali postawę niewzruszonego spokoju, co wymagało sporego wysiłku, bo mieli ochotę wybałuszyć oczy i gapić się. Tarentum nie było podobne do niczego, co widzieli wcześniej. Kapua trochę ich na to przygotowała, ale stanowiła tylko marnąjego namiastkę. Tutaj ulice ocieniono płóciennymi daszkami, a na każdym rogu bulgotała fontanna. Świątynie ozdobiono kolorowymi marmurami, a każdą otwartą przestrzeń wspaniałymi rzeźbami i malowanymi portykami. Wielkie połacie skalistego podłoża wyrównano, wypełniono ziemią z wnętrza kraju i założono na nich wspaniałe ogrody. Agorę otaczały sklepy oferujące luksusowe towary z całego świata: bele purpurowej tkaniny, przyprawy, kadzidło, papirus, złoto i kamienie szlachetne, dzieła sztuki, perły, meble z rzadkich gatunków drewna, znakomite perfumy, kopie ksiąg z Biblioteki Aleksandryjskiej; różnorodność wydawała się nieskończona. - Teraz rozumiem - powiedział Tytus Norbanus - jak surowym fortem granicznym jest Norikum. - Ja powtarzam to od zawsze - odparł Flakkus, gładząc wspaniały skórzany futerał na zwój, zaledwie jeden tom z pięć-dziesięciozwojowego, kompletnego zestawu dzieł Homera wraz z komentarzami, całość spoczywała w skrzynce z hebanu inkrustowanego kością słoniową. - Widzę dziesięć sklepów z pachnidłami - powiedział Marek - i ani jednego z uzbrojeniem.
- Wszystko dla wygody - odpowiedział Norbanus, podnosząc masywny złoty talerz, dekorowany sceną z satyrem ścigającym zmysłową nimfę. - Przejechaliśmy całą długość Italii i nie widzieliśmy nawet jednego fortu czy obozu wojskowego. Daj mi pięć naszych legionów, a zajmę cały półwysep w ciągu jednego lata. - To byłoby proste - powiedział do niego Marek. - Ale co musielibyśmy zrobić, aby to utrzymać? Powinniśmy poznać siłę militarną Kartaginy. Z tego, co wiemy, w ciągu kilku dni mogą tu mieć potężną armię. Słyszeliśmy, że na Sycylii są silne garnizony, a to niedaleko. - Obejrzyjmy port - zaproponował Norbanus. - Dobry pomysł - zgodził się Marek. Ruszyli szeroką aleją, która prowadziła z agory do nabrzeża, i tam się zatrzymali, oniemiawszy z zadziwienia. Na końcu półwyspu ujrzeli wejście do wspaniałego portu, a w chwili gdy tam dotarli akurat zawijał dwumasztowy statek do transportu zboża. To największy obiekt pływający, jaki kiedykolwiek widzieli, a był tylko jednym z cudów. - Spójrzcie! - powiedział Norbanus z pałającą twarzą, wskazując niski podłużny obiekt przecinający port. Była to galera wiosłowa, pierwsza, jaką w życiu widzieli. Długie wiosła poruszały się z precyzją, na którą patrzyło się z przyjemnością. Jej brązowy taran przecinał powierzchnię wody, posyłając w powietrze kropelki piany. Nad taranem umieszczono wizerunek przykucniętego brzydkiego bożka lub demona, którego palce stóp zanurzone były w pianie. Obramowanie burt powyżej wioślarzy tworzyły rzędy zachodzących na siebie tarcz pomalowanych we wzór z trójkątów i półksiężyców. Marynarze, którzy stali na pokładzie, nosili lśniące zbroje. Członkowie wyprawy widzieli wiele przedstawień takich okrętów, ale ujrzenie go na żywo było ekscytującym przeżyciem.
- W końcu mamy pokaz militarnych możliwości Kartaginy stwierdził Marek. - Jeśli malowidłami i pozłótką można wygrać bitwę - odparł Flakkus - to już jesteśmy pokonani. Reszta zachichotała, szacując siłę okrętu oczami, które nie przegapiały niczego. Śledzili jego trasę i zauważyli, że popłynął w kierunku niskiego budynku ulokowanego w pobliżu wejścia do portu. Poniżej jego zwieńczonych blankami murów obronnych na linii wody było dwadzieścia pięć otworów. Udało im się dostrzec, że galera wpłynęła do jednego z nich i zniknęła. - Tu są więc doki marynarki - stwierdził Marek. - Mają miejsca na dwadzieścia pięć takich galer. - Być może dla większej ilości - zauważył Flakkus. - Każdy dok może być głęboki na tyle, by pomieścić więcej niż jeden okręt. - Przyjrzyjmy się bliżej - powiedział Marek. Gdy wolnym krokiem szli w kierunku obiektów marynarki, jeden z nich wskazał dwie wysepki wznoszące się tuż za wejściem do portu. - Tam są forty - powiedział. Wysepki były silnie ufortyfikowane i mogli dostrzec kanciaste kształty katapult ustawionych na szczycie murów. - To miejsce może być trudne do zdobycia - powiedział Norbanus. Wąski przesmyk łączący je ze stałym lądem, silnie bronione wejście, podejście od morza pilnie strzeżone. Mogą też być łańcuchy portowe, jak na... - Flakkusie, gdzie to było? - Na Rodos - odpowiedział uczony. - Jeśli jakiś tu jest, powinien być łatwy do znalezienia. Wymagają potężnych punktów kotwicznych i ciężkiej maszynerii do podnoszenia i opuszczania. - Przekonajmy się - rzucił Marek. - Pomyszkuj tu i ówdzie, starając się nie wyglądać na szpiega.
Na nabrzeżu po raz pierwszy usłyszeli ludzi mówiących gardłowym językiem punickim. Dla ich uszu, przyzwyczajonych do łaciny i greki, był to nieładny język. Kręcąc się między na-brzeżnymi kramami i tawernami, widzieli punickich żołnierzy i marynarzy. Natychmiast zauważyli, że żołnierze rozmawiali między sobą po grecku, a marynarze po punicku. - Oni nadal polegają na najemnikach - powiedział pogardliwie Norbanus. - Tylko marynarze są rodowitymi Kartagińczykami. - Wydaje mi się, że niektórzy żołnierze używają dialektu lakońskiego - zauważył Flakkus. - Spartanie? - powiedział Marek. - Jeśli tak, to nisko upadli, godząc się być najemnymi sługusami Kartaginy. - Spartanie służyli jako najemnicy na długo przedtem, nim nasi przodkowie opuścili Italię - wyjaśnił Flakkus. Marek przywołał gestem Metrobiusza i gruby nauczyciel podszedł do niego. - Metrobiuszu, znasz grekę lepiej niż ktokolwiek z nas. Chciałbym, abyś się tu pokręcił, porozmawiał z żołnierzami, dowiedział się skąd pochodzą i wszystkiego, co mogłoby się nam przydać. - Dostaniesz raport dziś wieczorem, wodzu - nauczyciel odwrócił się i wkrótce zniknął w tłumie. Dotarli do doków marynarki i odkryli, że są chronione oddzielnym murem od strony lądu, mają ciężkie wrota i są obsadzone żołnierzami w brązowych zbrojach łuskowych i stożkowatych hełmach. Gdy ich dostrzeżono, jeden ze strażników coś krzyknął i ze środka wybiegł wysoki mężczyzna. Nosił pancerz w greckim stylu ze srebrzonego brązu, naramienniki podtrzymywały kosztowny purpurowy płaszcz. Nie miał nakrycia głowy, za to włosy ufryzowane w długie, natłuszczone pukle, a brodę przyciętą w kwadrat. Zwracał uwagę ciemną cerą i czarnymi
oczami, pomiędzy którymi tkwił wielki nos, który dzielił jego twarz niczym dziób okrętu wojennego. Nie musieli pytać, jakiej był narodowości. Zapiski i opowieści pradziadków opisywały tę fizjonomię w szczegółach: rodowity Kartagińczyk. - Bądź pozdrowiony, panie - powiedział Marek. - Jesteśmy delegacją z Rzymu i po prostu podziwiamy waszą wspaniałą bazę marynarki. - Wiem, kim jesteście. Doszły mnie pogłoski. - Jego grecki był płynny, ale tak gardłowy, że niektóre słowa brzmiały jak płukanie gardła. - Czy możemy wejść do środka i obejrzeć urządzenia? - zapytał Marek. - To zabronione. -Ale wasz gubernator pozwolił nam poruszać się po mieście bez przeszkód - odparł Norbanus. - Miasto może jest jego, ale baza marynarki moja, i jest wykluczone, aby jakikolwiek cudzoziemiec, który nie pozostaje w służbie Jego Wysokości, postawił stopę w którejkolwiek kartagińskiej bazie wojskowej. - Oczywiście, musi pan wypełniać swoje obowiązki - powiedział Marek. - Nie zamierzaliśmy okazać braku szacunku. Mężczyzna nieco zmiękł. - Jestem Egabal, komandor Zatoki Tarenckiej i floty Adriatyku. Marek dokonał prezentacji, a Egabal rzucił na nich okiem. - Podejrzewam, że mieszkając na dalekiej północy nigdy nie mieliście okazji oglądać cywilizowanej bazy marynarki? - Jeszcze kilka dni temu żaden z nas nie miał w życiu okazji oglądać morza. - Cóż więc, zapewne nie stanie się nic złego, jeśli obejrzycie ją sobie z zewnątrz. To wolno każdemu. - Pochylił się ku krawędzi wody i oparł o balustradę, a jego pokryte bliznami brą-
zowe ręce tworzyły dziwny kontrast z wypolerowanym białym marmurem. Podniósł jedną z nich i wskazał na wielką, wygiętą fasadę doku, w której był rząd otworów wlotowych tuneli. -To, co widzicie tutaj, to pomieszczenia dla okrętów. W środku są wszelkie urządzenia niezbędne do wyposażania, uzbrajania i zaopatrywania w żywność okrętów. Każdy ma długość wystarczającą do pomieszczenia trzech okrętów jednocześnie. Jeśli średniej wielkości flota musi się u nas zatrzymać, możemy ich tu pomieścić dwa razy więcej. - Jak to możliwe? - zapytał Flakkus. - Niedawno widzieliśmy wpływający tam statek. Wydawało się, że ma niewiele pola manewru z każdej strony. Nawet jeśli tunele są wystarczająco długie, by zmieścić trzy okręty, jak upchniecie tam trzy kolejne? - Z łatwością. Najpierw wpływają tam trzy okręty, dziób w rufę. Są rozładowywane i pozbawiane masztów, a następnie za pomocą lin i dźwigów podciąga się je pod sklepienie. Potem wpływają trzy kolejne okręty i stają w doku pod nimi. - Całe okręty zawieszacie pod sklepieniem? - powiedział Marek, próbując to sobie wyobrazić. - Zawsze zabezpieczamy w ten sposób okręty wojenne na zimę. Nawet Grecy tak robią, a nigdy nie byli takimi żeglarzami jak my. A więc, pomyślał Marek, sto pięćdziesiąt okrętów stanowi flotę średniej wielkości, chyba że ten facet kłamie albo przesadza. - To wspaniałe rozwiązanie. Egabal wzruszył ramionami. - Nie równa się nawet z wielkim portem marynarki w Kartaginie, ale dla barbarzyńskich oczu może być imponujące. Rzymianie zachowali kamienne twarze, dodając jednak w myślach tę małą obrazę do innych wykroczeń, za które Kartagińczycy będą musieli pewnego dnia zapłacić.
Tego wieczoru, po wystawnej kolacji w pałacu, wysłuchali raportu Metrobiusza. - Większość żołnierzy to Grecy, prawie wszyscy są marynarzami. Naliczyłem wielu mieszkańców Argos, kilku Ateńczyków i ludzi z wysp i miast Magna Graecia, ale żadnych Spartan. Dowiedziałem się, że oficerowie szkoleniowi i instruktorzy są profesjonalistami ze Sparty, dlatego dialekt lakoński jest językiem całej armii, nawet wśród nie-Greków. W armii służy także wielu lberów, Libijczyków, Numidyjczyków i Mauretańczyków, jak również Balearów, Sycylijczyków, Korsykanów, Sardyńczyków i ludzi z wysp położonych po zachodniej stronie morza. - Ale nie ma kartagińskich oddziałów lądowych? - zapytał Marek. - One nigdy nie opuszczają ojczyzny i są trzymane jako rezerwa na wypadek powstania ze strony miejscowych lub obcego zagrożenia dla samej Kartaginy. Elitą armii jest Święty Zastęp złożony z wysoko urodzonych młodych Kartagińczyków. Norbanus parsknął. - Elita! Banda uprzywilejowanych chłopaczków, którzy nigdy nie walczyli w obcych krajach jest elitą tej armii? - Prawdopodobnie są po prostu najlepiej ubrani - powiedział Flakkus. - Błyszczące ciuchy i barwne piórka zawsze podnoszą opinię mężczyzny o sobie samym. Czy widziałeś płaszcz, jaki nosił Egabal? Tylko zwycięscy generałowie noszą takie po powrocie do domu. A tutaj chodzi w takim oficer marynarki. - Przygotowuję raport dla senatu - powiedział Marek. - Włączę do niego wszystko, co tu zobaczyliśmy i dowiedzieliśmy się, ale mam przeczucie, że prawdziwe rewelacje są jeszcze przed nami. - Kartagina - powiedział z rozmarzeniem Norbanus. - Możemy zobaczyć serce wrogiego terytorium na własne oczy! Nawet nasi przodkowie nie mieli takiej szansy.
- Prawdę mówiąc - rzekł Flakkus - chociaż zapowiada się na niezwykle ciekawą podróż, będę więcej niż szczęśliwy otrzymawszy rozkaz pozostania w Tarentum i bycia twoim oficerem łącznikowym... - Jedziesz z nami, Flakkusie - powiedział Marek. - Po prostu boisz się otwartego morza. - To nienaturalne, żeby pływać po takiej wodzie - zaprotestował Flakkus. - Neptun nie obdarzył nas łuskami ani płetwami. - Jedziesz z nami, Flakkusie. - Dobrze, wodzu - westchnął Flakkus. Tego samego wieczoru, w innej części pałacu, Hanno miał w planach napisanie dwóch listów. Pierwszy podyktował skrybie. - Zacznij od zwyczajowych pozdrowień dla Jego Wysokości powiedział do starego człowieka, którzy siedział przed nim na podłodze, po turecku, z tabliczką do pisania na kolanach, piórami i kałamarzami atramentu. Mężczyzna gryzmolił pracowicie. - Wasza Wysokość - zaczął Hanno - w tych dniach do Tarentum zawitało najbardziej nieoczekiwane zjawisko - rzymska delegacja! Zapewniam Waszą Wysokość, że twój sługa nie postradał zmysłów. Wygląda na to, że pogłoski o państwie założonym na północy przez rzymskich uchodźców okazały się prawdą. Co więcej, ci obecni Rzymianie prosperują lepiej, niż można by się było spodziewać. Nadal posiadają część swojej organizacji militarnej, i wierzę, że Wasza Wysokość może uznać za stosowne wykorzystanie ich w swojej usprawiedliwionej i świętej wojnie przeciwko dekadenckim Ptolemeuszom z Egiptu. W tym celu, w ciągu kilku dni umieszczę tych Rzymian na zaufanym statku i wyślę ich do stolicy, gdzie być może dostarczą Waszej Wysokości trochę rozrywki, jak również informacji militarnych. Pozostaję z — i tak
dalej, i tak dalej. Zakończ zwyczajowymi formułami i sporządź kopię tylko dla oczu władcy. Potem odprawił skrybę i rozpoczął kolejny list, tym razem własnoręcznie: Najszanowniejsza i najczcigodniejsza księżniczko Zarabel - zaczął. Wkrótce odwiedzi cię delegacja z Rzymu. Wydaje się, że wbrew temu, co od dawna sobie wyobrażaliśmy, lud ten jest daleki od wymazania z kart historii. Daleka północ to dzikie miejsce i dlatego ci, którzy w tej dziczy założyli państwo i doprowadzili je do rozkwitu, nie mogli zatracić nic ze swoich umiejętności politycznych i militarnych. Postawa tych ludzi jest tak pełna godności, że musisz pani to zobaczyć, aby to docenić. Zubożały i prześladowany kraj nie wydaje takich ludzi. Ich dowódcą jest Scypion, nazwisko, które znamy z historii. Jego zastępcą jest Norbanus, wyczuwam w nim zazdrość i ambicję. Jest niezadowolony ze swojej pozycji podwładnego. Jak wiemy, taka rywalizacja jest trucizną dla Republiki i może być użyteczna dla nas. Od wielu lat region Morza Środkowego pozostaje w niepewnej równowadze między Barkasami, Ptolemeuszami i Seleucydami walczącymi o dominację, ale niebędącymi w stanie jej zdobyć. Ci surowi, ale wojowniczy cudzoziemcy są nowym czynnikiem i mogą przeważyć szalę na korzyść któregoś z królewskich rywali. Ten, kto najlepiej ich wykorzysta, może zdobyć decydującą przewagę. Może popełniamy błąd, koncentrując się w naszych działaniach na obszarze Morza Środkowego, jakby reszta świata nie istniała. Zarządzę bezzwłoczne wysłanie agentów na północ, za Alpy, aby zdobyć dokładny raport dotyczący Rzymu Norikum. Jest jasne, że greccy kupcy, którzy handlują
z północą, wiele przed nami przemilczeli. Przesłucham tylu z nich, ilu uda mi się odszukać, z najwyższą surowością. Ty, Pani Księżyca, Światło Tanit, masz niezrównaną zdolność oceny ludzi. Wiem, że jak tylko będziesz miała okazję poznać ich, wyczytasz wiele w ich sercach, tak jak czytasz w gwiazdach i świętych wodach Tanit. To, jestem tego najzupełniej pewien, jest okazja, którą należy wykorzystać z najwyższą uwagą. Pozostaję twoim najlojalniejszym sługą, księżniczko Zarabel, cieniu Naszej Pani na Ziemi. Zakończył list kilkoma jeszcze kwiecistszymi pozdrowieniami, zwinął pergamin i umieścił go w brązowej tubie. Zatkał ją i zapieczętował roztopionym ołowiem, odciskając w miękkim metalu specjalną pieczęć. Na jego wezwanie do pokoju wszedł sługa i padł mu do nóg. Był to mężczyzna w średnim wieku, ubrany w krótką tunikę i spiczastą niebieską czapkę. Miał mocną opaleniznę, a jego twarz przypominała fakturę starej skóry. - Dostarczysz to natychmiast księżniczce Zarabel. Weź moją najszybszą łódź i wyjedź jeszcze dziś wieczorem. Jej i moja zapłata będzie, jak zawsze, hojna. Mężczyzna wyciągnął rękę, wziął tubę, a potem dotknął czołem ziemi. - Jestem twoim sługą, panie. Nikt nie jest szybszy ani bardziej lojalny. Ludzie króla nigdy się nie dowiedzą, że jestem w Kartaginie, nigdy też nie będą wiedzieli, że ją opuściłem. - Wiem, że tak będzie. Idź już. Gdy mężczyzna wyszedł, Hanno zawołał, aby przyniesiono mu wina. Potrzebował tego. To był historyczny dzień, może jeden z tych rzadkich dni, które mają wpływ na wszystkie, które po nim nastąpią, i dziękował bogini i innym baalimom za to, że ci ludzie pojawili się w Tarentum, a nie w innym mie-
ście portowym. Ta okoliczność pozwoliła mu uprzedzić księżniczkę. W morderczych intrygach dworu kartagińskiego takie uprzedzenie mogło uchronić go przed ewentualną porażką i śmiercią. Jego własna pozycja była obecnie mocno niepewna. Gdyby adresat pierwszego listu dowiedział się o istnieniu drugiego, bardziej szczegółowego i pełnego głębszych spostrzeżeń, wyrok śmierci na Hanno przybyłby następnym statkiem z Kartaginy. Jak wielu innych punickich arystokratów, Hanno miał pod ręką wybór trucizn na taką ewentualność. Oczywiście, oficerowie króla byli biegli w sztuce maskowania się, odgrywając najbardziej przyjaznych i pełnych dobrej woli, by ukryć swoje prawdziwe intencje. Życie, pomyślał Hanno, to gra ryzykowna na wszystkich poziomach. Gdy ktoś stawiał sobie najwyższe cele, krzyż zawsze czekał na wzgórzu.
Rozdział szósty MORZE BYŁO OBCYM ŚWIATEM.
Rzymianie mieli spore doświadczenie, jeśli chodzi o duże rzeki i jeziora, ale to było coś, co wykraczało poza ich wyobraźnię. Pozornie bezkresna woda, przewalające się fale, dziwny, słony, żyzny zapach, wszystko to niepokoiło ich i utrudniało utrzymanie rzymskiej powagi. Aby podtrzymać ich na duchu, Metrobiusz recytował fragmenty Odysei, z jej porywającymi opisami morskich podróży, próbując przekonać towarzyszy, że żeglowanie po morzu jest naturalną częścią dziedzictwa arystokracji. Wszystko to wywoływało duże rozbawienie u załogi, dla której, jak dla wszystkich ludzi morza, męczarnie szczurów lądowych, zmuszonych do wypłynięcia na szerokie wody, były ulubioną rozrywką. Przed wyruszeniem Marek złożył hojną ofiarę Neptunowi, prosząc go o bezpieczną i pomyślną podróż. Rzymianie, którzy od pokoleń mieszkali w głębi lądu, niemal zapomnieli o tym bogu, ale augur dostatecznie dobrze znał ceremonię, by ją odprawić. W Tarentum nie było lokalnej świątyni Neptuna, ale była wspaniała świątynia Posejdona, a Rzymianie od dawna wiedzieli o równoznaczności greckich bogów z Olimpu i narodowych bóstw italskich. W lęk wprawił ich wspaniały
posąg niebieskowłosego boga stojącego na rydwanie w kształcie muszli przegrzebka, do którego zaprzęgnięto hipogryfy; uniesiony do góry trójząb ogłaszał jego zwierzchność nad wszystkimi akwenami. Płynęli kartagińską galerą wojenną, podobną do tej, którą widzieli w porcie w Tarentum. Nie była to jednak jedna z wielkich trzyrzędowych trirem, ale jednorzędowy okręt do patrolowania wybrzeży i ścigania piratów. Jego mały taran w kształcie łba dzika, umieszczony poniżej figury groteskowego bóstwa, stanowił raczej wyzwanie niż prawdziwą broń. Jej właściwym uzbrojeniem była bateria balist i katapult, rozmieszczonych wzdłuż burt, ponad rzędami ławek wioślarzy, oraz broń marynarzy. Pomimo strachu przed falami i niespokojnych żołądków, Rzymian zafascynowała ta broń i spędzili wiele godzin na jej studiowaniu. Kapitan, grecki profesjonalista o imieniu Has, nie był zbyt oporny w demonstrowaniu machin swoim dziwnym pasażerom. - Ta tutaj - powiedział w znanym im lakońskim greckim - to zabójczyni. - Klepnął dłonią jedną z machin zainstalowaną na obrotowym stojaku. Wyglądała jak kusza, ale łuk, zamiast z jednego kawałka drewna, wykonano z dwóch prostych ramion doczepionych do ramy wyposażonej w grube, skręcone liny. Ramiona wyrzucały liny, które dostarczały broni mocy. Na rozkaz wyszczekany przez Hasa trzech marynarzy doskoczyło do machiny. Dwóch z nich zaczęło obracać korbami, aby naciągnąć liny, a trzeci otworzył skrzynię i wyjął z niej krótki, gruby oszczep. Miał on ciężkie, żelazne ostrze, a zwężające się ku dołowi drzewce wyposażono w trzy łopatki zrobione z cienkiej, twardej skóry, przycięte na kształt lotek strzały. Liny naprężyły się w kilka chwil, przy akompaniamencie rytmicznego stukania zapadek. Następnie dwóch marynarzy
sięgnęło do pary korb z tyłu machiny i odciągnęło cięciwę z lin, zahaczając ją o specjalny pazur. Trzeci marynarz położył oszczep we wgłębieniu przed cięciwą i czekał. - Śmiało - zachęcił Marka Has. - Po prostu pociągnij za tę dźwignię. Marek chwycił ozdobną brązową sztabę, sterczącą pionowo z urządzenia, które pazurem przytrzymywało cięciwę. Wydawała się wibrować pod jego dotknięciem i słyszał lekkie skrzypienie naprężonych lin. Czuł ukrytą moc machiny, choć pozostawała w stanie spoczynku. Doświadczenie to było dla niego czymś nowym i fascynującym. Pociągnął dźwignię, a pozostali Rzymianie mimowolnie drgnęli na głośny dźwięk, z jakim uwolnione ramiona trzasnęły w owinięte płótnem słupki, które je wyhamowały. Oszczep wystrzelił z machiny z niewyobrażalną siłą i prawie niewidoczny pomknął, wirując po niskim łuku, zmniejszając się w jednej chwili do czarnej kropki, aż w końcu zniknął z pola widzenia. Jeśli nawet upadając wzbił fontannę wody, znajdował sie zbyt daleko, by można było to dostrzec. Rzymianie byli oszołomieni, ale Norbanus powiedział: - Tyle hałasu i problemu, żeby zabić jednego człowieka. Has zgrzytnął zębami. - Widziałem, jak pojedynczy pocisk z balisty przebił trzech ludzi. Tak się stało, gdy stali blisko siebie, jak to się zazwyczaj dzieje na pokładzie. Lub - dodał - kiedy znajdujecie się w ścisłej formacji bitewnej na lądzie. Poza tym to działa również na umysły ludzi, bo wiedzą, że żadna tarcza ani zbroja ich nie ochroni. To tak, jakby stać całkiem nago w czasie huraganu strzał. Może złamać ducha nieprzyjaciela jeszcze zanim armie lub okręty zbliżą się do siebie na odległość miecza. - Machina, taka jak ta - powiedział Marek - ma siłę wielu mężczyzn.
- Nadal sądzę - odparł Norbanus - że lepiej jest mieć wielu mężczyzn. - Kartagina ma miriady ludzi - odpowiedział mu Has - i wiele machin, takich jak ta. Chodź, pokażę ci, jak działa katapulta. Katapulta to kolejna machina napędzana siłą skręconych lin, z pionowo pracującym ramieniem zakończonym koszem z żelaznych sztab. Gdy marynarze kręcili korbą kołowrotu, by opuścić ramię, Marek dumał nad tym, co poczuł dotykając balisty, uczucie, którego nie był w stanie wyjaśnić innym. Trzymanie dźwigni, zwalnianie jej, sprawienie, iż oszczep wystrzelił z tak niezwykłą gwałtownością, napełniło go takim poczuciem władzy, jakiego nigdy wcześniej nie doznał. Mógł sobie tylko wyobrazić, o ileż silniejszych uczuć doświadczają ci, którzy obsługują machiny w walce z żywym nieprzyjacielem. Kiedy ramię było w pełni opuszczone, leżało prawie horyzontalnie, a marynarze włożyli pocisk do kosza. - Katapulta osiąga wyższą trajektorię - wyjaśnił Has. - To oznacza, że możesz miotać ciężkimi pociskami na pokłady okrętów wroga lub ponad murami jego miast. I nie musisz jako pocisków wykorzystywać jedynie kamieni. Możesz użyć pocisków zapalających, jak ten. Pocisk w koszu okazał się być kulistym kłębem nasączonych smołą pakuł. Marynarz przytknął do niego małą pochodnię i czerwony płomień zaczął pełznąć po jego powierzchni, wywołując gęsty dym o gryzącym zapachu. - Gotowa - powiedział Has. - Kto chce tym razem pełnić honory? Pozostali Rzymianie nie rwali się do tego, obserwując machinę z odległości. Znowu wystąpił Marek. Jej mechanizm spustowy uruchamiało się za pomocą liny. Wziął ją z rąk marynarza i pociągnął. Tym razem byli przygotowani na hałas, ale zdumiał ich widok. Umiarkowanie tlący się dotąd nasmoło-
wany kłąb pakuł, gdy tylko wzniósł się w powietrze, rozkwitł nagle w spektakularną kulę ognia. Poleciał po wysokim łuku, potem uderzył o wodę i gwałtownie zniknął, pozostawiając po sobie tylko smugę dymu. Kilka chwil później z odległości setek kroków usłyszeli odgłos pluśnięcia i doleciał ich syk. - Smoła nie tylko płonie - poinformował ich Has. - Ona się przykleja. Jeśli taki pocisk uderzy w pokład, maszt lub burtę, waszą jedyną nadzieją jest zdarcie tego żelazną łopatą i wyrzucenie do wody. - Jaką to zapewnia przewagę? - zapytał Norbanus. - Czy wasi wrogowie nie mają takiej broni? - Niektórzy mają - powiedział Has. - Ale my jej lepiej używamy. Dlatego nasi marynarze ruszają się tak żwawo. Ćwiczą używanie machin wojennych codziennie. Rzymianie pokiwali głowami ze zrozumieniem. Oni pojmowali wagę ćwiczeń i dyscypliny. W skład załogi wchodziło dwudziestu marynarzy, typowo uzbrojonych. Dla rzymskich oczu ich zbroje wydawały się dziwnie staromodne, jak u wojowników na starych greckich wazach lub na malowanych portykach. Każdy z nich nosił sztywny brązowy pancerz i hełm zwieńczony grzebieniem z końskiego włosia. Ich okrągłe tarcze, także wykonane z brązu, były mniejsze niż te używane przez legiony. Nie nosili ani nagolennic, ani obuwia. Ich uzbrojenie składało się z krótkich włóczni, zakrzywionych mieczy i łuków - każdy marynarz był łucznikiem. Wieczorami Rzymianie gromadzili się w przedniej części pokładu i dyskutowali o tym, czego się dowiedzieli i co powinno się znaleźć w raporcie dla senatu. Rozmawiając wyłącznie po łacinie, mogli swobodnie wyrażać swoje myśli, bez obawy, że zostaną podsłuchani przez niepowołane osoby. - Otrzymaliśmy jedną nieocenioną lekcję - powiedział Flakkus wieczorem po demonstracji machiny wojennej. - Kiedy
Rzymianie zbudują flotę, każdy okręt musi być wyposażony w mnóstwo żelaznych łopat. Wyobrażacie sobie być na jednym ze statków, gdy zacznie płonąć? Buduje się je z drewna, które następnie jest smołowane, więc będzie się paliło jeszcze lepiej. - Na tę myśl przeszedł go silny dreszcz. Od samego początku podróży rozmawiali o projekcie budowy rzymskiej floty. Chociaż bardzo im się nie podobał pomysł żeglowania, rozumieli, że aby pokonać Kartaginę, Rzym musi stać się potęgą morską. Była to niezbyt zachęcająca perspektywa, ale ich przodkowie byli w stanie temu sprostać. Na początku pierwszej wojny z Kartaginą burza wyrzuciła na brzeg kartagińską galerę. Senat wysłał komisję do jej zbadania, a następnie zbudowano wiele jej kopii. Na brzegu skonstruowano ławeczki do treningu wioślarzy, a potem nowe załogi ćwiczyły manewrowanie w osłoniętych portach. Kiedy nabrały już odpowiedniej wprawy, wypuszczono ich na otwarte morze. Rzymianie byli niedoświadczeni w tego rodzaju morskich manewrach, w których celowali Kartagińczycy i ich greccy najemnicy, więc nawet nie próbowali z nimi współzawodniczyć. Zamiast tego wynaleźli nowe urządzenie pokładowe, zwane „krukiem". Była to ciężka belka, zamocowana na pokładzie na obrotowej platformie, podnoszona prawie do pionu za pomocą dźwigu. Kiedy rzymski statek zbliżył się do okrętu wroga, belkę obracano w stronę nieprzyjaciela i puszczano. Dziób „kruka", kolec, wykonany z grubego brązu, wbijał się we wrogi pokład, skutecznie łącząc oba statki. Następnie Rzymianie przebiegali po belce i angażowali nieprzyjaciela w walkę wręcz, w której byli niezrównani. Rzym wygrał wojnę morską, zmieniając bitwy morskie w lądowe. -Ale co z wioślarzami? - zapytał ktoś. - Niewolnicy są bezużyteczni w walce, a nie możesz tak po prostu poprosić obywateli, by to robili.
- Właśnie dlatego do łask wrócą rodowici Italowie - powiedział Marek. - Mogą służyć jako wioślarze, ze statusem sojuszników lub oddziałów pomocniczych. Kiedy wojna się skończy, zostaną wynagrodzeni tymczasowym obywatelstwem, z możliwością pełnego obywatelstwa, jeśli będą rozsądni. - Dobry plan - powiedział Norbanus - ale najpierw musisz nauczyć ich odwagi. Ich podróż przebiegała wzdłuż południowego wybrzeża Italii, obok Heraklei, Thurii, Krotonu i innych miast. Na noc zawijali do najbliższego portu lub rzucali kotwicę przy brzegu. Jak powiedział im Has, tylko w czasie wojny kartagińskie okręty ryzykują spędzenie nocy na pełnym morzu. Przepłynęli wąski kanał między Italią a Sycylią, i pożeglowali wzdłuż wybrzeża tej wyspy, obok Acium i Katany, aż dotarli do wielkiego miasta Syrakuz. Tu Rzymianie podziwiali wspaniałe fortyfikacje miasta opiewanego w legendach. - Miasto, w którym zginęła chwała Aten - westchnął Flakkus. Metrobiusz kiwnął smutnie głową i między sobą próbowali ustalić wszystkie okrutne aspekty słynnego oblężenia. - Grecy - parsknął Norbanus. - Czego się spodziewać, jeśli przywódca jest amatorem? Kim był Nikiasz, szewcem? - Był tym, kim jest większość naszych własnych przywódców odparł Flakkus. - Był bogatym człowiekiem. Żeglowali wzdłuż brzegów wyspy, aż dopłynęli do jej zachodniego krańca. W porcie Lilibeum Has rozmawiał z innymi kapitanami na temat warunków żeglugi. Wrócił na statek uśmiechnięty. - Stąd mamy tylko jeden skok do Afryki - poinformował ich. - Jaki to rodzaj skoku? - zapytał Flakkus. W słowie tym było dla niego coś złowieszczego. - Do tej pory trzymaliśmy się blisko wybrzeża i zawijaliśmy do portu każdej nocy. Teraz wypłyniemy na otwarte morze.
- Masz na myśli to, że nie będziemy mieli lądu w zasięgu wzroku? niemal zapiszczał Flakkus. - Tylko przez kilka godzin - zapewnił go Has. - To najkrótsza przeprawa na afrykańskie wybrzeże na całym morzu. Aby dostać się tam żeglugą przybrzeżną musielibyśmy popłynąć wybrzeżem Italii do Ligurii, stamtąd za zachód obok południowych brzegów Galii do Iberii i dalej do słupów Heraklesa, potem zawrócić na wschód wzdłuż wybrzeży Mauretanii i Numidii aż do Kartaginy. To zajęłoby miesiąc lub dwa, w zależności od pogody. - To twój statek - powiedział Marek. - Kiedy wypływamy? - Jutro, o pierwszym brzasku. Następnego ranka, gdy tylko zaczęło blednąc na wschodnim horyzoncie, statek zwrócił dziób ku południowemu zachodowi, a wiosła zanurzyły się w wodzie, rozpylając kropelki wody, gdy ruszyli przed siebie. Do czasu gdy słońce w pełni wzeszło, Sycylia zmieniła się na północnym horyzoncie w ciemną linię. Flakkus wpatrywał się w nią tęsknie. - Przestań gapić się na tę wyspę jak kochanek na swoją panią zbeształ go Marek. - Ci cudzoziemcy pomyślą, że jesteśmy tchórzami. - Nie to, żebym jakoś szczególnie kochał Sycylię - powiedział Flakkus. - Po prostu obawiam się, że to może być ostatni suchy ląd, jaki kiedykolwiek widziałem. Wkrótce wypłynęli na otwarte morze, a w zasięgu wzroku nie było ani skrawka lądu. Teraz Rzymian dotknęło nowe nieszczęście. Gdy statek wspinał się na niskie fale, a potem opadał, jego ruchy zaczęły przypominać bardzo wolne brykanie konia. Bezradnie rzucili się do relingów, nękani mdłościami. Żeglarze mieli z tego wiele uciechy. Około południa powiał korzystny wiatr i wioślarze schowali wiosła. Na maszt wciągnięto reję i rozwinięto żagiel, prostokątny, z ciężkiego egipskiego płótna lnianego, dekorowany trójką-
tami i okręgami Tanit. Wydęła go bryza i jednostka pomknęła naprzód. Statek zaczął pochylać się alarmująco. - Przewracamy się do góry dnem - wrzasnął Flakkus. - Gdzieś ty nauczył się tego określenia? - zaciekawił się Norbanus. - Chyba było w Odysei. - Czy to normalne? - zapytał Marek, chwytając się relingu, aby utrzymać równowagę. - Co, czy jest normalne? - Has stał prosto, jego nogi poruszały się zgodnie z ruchami statku. - Przechyły, takie jak ten. - To jeszcze nic. Kiedy będziecie patrzeć prosto przed siebie i zobaczycie jedynie wodę, to dopiero będzie przechył. Flakkus jęknął. Późnym popołudniem Afryka pojawiła się przed nimi w postaci ciemnej linii na horyzoncie. Tej nocy rzucili kotwicę na przylądku Eszmuna, miejscu, w którym wybrzeże Afryki jest najbliżej lądu europejskiego. Na osłoniętych wodach przybrzeżnych ich dolegliwości ustały, ale sen przyszedł późno i był niespokojny. Ląd nie wydawał się im miły, to nie była znana ziemia Norikum ani nawet Italia przodków. To była Afryka, ziemia ich wroga, serce imperium kartagińskiego. O świcie podjęli podróż wzdłuż północnego brzegu przylądka. Żegluga przybrzeżna była tu trudna z powodu mnóstwa statków kupieckich wszelkich rozmiarów, krążących po płytkich wodach. Has pokazywał im jednostki greckie, egipskie, fenickie, arabskie i rodyjskie, objaśniając subtelne szczegóły, które je odróżniały. Powiedział też, że brzydki, przykucnięty bożek, którego wizerunek widzieli nad taranem punickiego okrętu wojennego, to Patechus, bóg strachu. Rzymianie wszystko zapamiętywali.
Na wybrzeżu co sto kroków stały wieże obserwacyjne, wysokie na piętnaście metrów, wyposażone w wysokie maszty flagowe oraz lustra sygnałowe i brązowe kosze, w których można było rozpalić ogień alarmowy. Na równinie widzieli liczne wsie, jak również pokaźne miasta. Wiedzieli, że aby wyżywić taką populację, ziemie musiały być tutaj wyjątkowo żyzne. Teren był nisko położony, ale na każdym wzniesieniu i przylądku górowały piękne świątynie, poświęcone różnym bogom, zarówno punickim, jak i greckim. W porównaniu z tym, co zobaczyli, słabo rozwinięta, pasterska Italia była innym światem. Wszędzie wokół nich łodzie rybackie zbierały obfite żniwo darów morza. Jednostki z szeroko rozpostartymi sieciami, podobne do skrzydeł ramki, które wyglądały, jakby zbierały się do odlotu, oraz ciężkie łodzie, które wlekły za sobą podobne do worków sieci wzdłuż dna, aby złowić stworzenia tam żerujące, i łodzie, pracujące parami, które ciągnęły sieci rozciągnięte między sobą. Jednostki wlokące za sobą pułapki na kraby i inne, z których nurkowie schodzili na podwodne skały, aby zebrać skorupiaki. - Tak wielu ludziom morze dostarcza środków do życia -rozmyślał głośno Marek. - Ciężko w to uwierzyć. - Nie wszyscy są żeglarzami, kupcami czy rybakami - powiedział Flakkus. - Nasz kapitan wspominał też o piratach. - Co z nimi? - zapytał szypra Marek. - Kim są ci piraci? - Rozbójnictwo morskie ma długą tradycję - odpowiedział mu Has. Wszyscy znacie poematy Homera. Nawet bohaterowie nie widzieli niczego niestosownego we wpadnięciu do jakiejś niczego się niespodziewającej wioski, wybiciu wszystkich mężczyzn, schwytaniu kobiet i dzieci, złupieniu, co się dało, podłożeniu ognia pod resztę i kontynuowaniu wesołej podróży. Cóż, wielu ludzi wciąż żyje w epoce herosów. Ukrywają się zazwyczaj w zatoczkach lub za wyspami. Kiedy pojawi się
obiecujący statek kupiecki, napadają na niego. Jeśli na statku znajdują się jacyś cenni pasażerowie, trafiają do niewoli lub są porywani dla okupu. - I Kartagina to toleruje? - chciał wiedzieć Norbanus. - Dlaczego nie? Rzym to robił - uśmiechnął się Has, a potem potrząsnął głową. - Prawdę mówiąc, patrolowanie całego morza jest niewykonalne, bo nikt nie jest jego właścicielem. Kiedy z powodu działań floty kartagińskiej zrobi się dla nich zbyt gorąco na zachodzie, po prostu przenoszą się na wschód i przez jakiś czas operują na wodach egipskich lub seleucydzkich. - Skąd pochodzą? - zapytał Marek. - Wybrzeże liguryjskie to stary piracki raj. Kolejnym jest Cylicja. Dla niektórych to zajęcie uprawiane od pokoleń. Inni to żeglarze, którzy popadli w tarapaty lub zostali siłą zamustrowani do pirackiej załogi. Niektórzy robią to dla rozrywki, przygód lub dochodów. - Czy pływają w pojedynkę? - zainteresował się Marek. - Czasami. Ale częściej grupami, po pięć, sześć statków. Tyle wystarczy, aby najechać sporą wieś. Czasami łączą się w wielkie floty, dziesiątki jednostek, i miesiącami terroryzują całe prowincje, aż nie pojawi się prawdziwa marynarka i nie zrobi z nimi porządku. - To - powiedział Marek - nieprzyjemne i dezorganizujące. Nie powinno być tolerowane w kraju, który nazywa się potęgą morską. Has mądrze pokiwał głową. - Dokładnie. Musisz powiedzieć to szofetowi osobiście, gdy się z nim spotkasz. Kiedy Kartagina była już w zasięgu wzroku, z początku nie zwrócili na nią uwagi, ponieważ wzięli ją za część krajobrazu. Nie sądzili, że coś tak wspaniałego może być dziełem ludzkich rąk.
Statek okrążył niewielki półwysep i wpłynął na szeroki akwen, który, jak poinformował ich Has, zwał się Zatoką Kartagińską. Wiedli wzrokiem wzdłuż brzegu, aż do jego zachodniego krańca, który wydawał się być dziwnie regularnymi białymi klifami. Statek przeciął zatokę, wioślarze pracowali niestrudzenie, aż wielkie klify wyłoniły się przed nimi i ujrzeli symetryczne, prostokątne bloki oraz szczyty wysokich budynków. Ktoś gwałtownie wciągnął powietrze. - To są mury! - Zastanawiałem się, kiedy na to wpadniecie - powiedział Has. - Ale nie jesteście jedyni. Tylko ludzie, którzy widzieli Aleksandrię lub Antiochię mogli uwierzyć własnym oczom, kiedy pierwszy raz ujrzeli Kartaginę. Marek poczuł, że ma sucho w ustach. - Jak są wysokie? - Ponad dwieście kubitów. Są nie tylko murami, ale całym systemem umocnień. Garnizon, zbrojownie, pomieszczenia dla zwierząt, wszystko to znajduje się wewnątrz tych murów. Są tak szerokie u szczytu, że młodzież z miasta urządza sobie na nich wyścigi rydwanów, po cztery obok siebie. Trudno było w to uwierzyć, ale te mury tam stały i żaden z Rzymian nie palił się do oskarżenia szypra o przesadę. Statek przyspieszył, płynąc w kierunku murów, jakby zamierzał je staranować. Jego dziób pokierował wzrokiem Rzymian na południowy kraniec muru, gdzie czekał mroczny łuk. Gdy podpłynęli bliżej, dostrzegli, że to wlot tunelu. Jego kamienne obramowanie było ozdobione rzeźbionymi motywami liści, winnych gron, kwiatów oraz dziwnych, stylizowanych zwierząt i ptaków wplecionych między motywy roślinne. Łuk wieńczył posąg bóstwa. Górna część jego ciała należała do kobiety, ale od pasa w dół do ryby, kończąc się zwężającym się ogonem. W jednej ręce bogini trzymała róg obfitości, a w drugiej miecz.
- Czy tunel jest na tyle szeroki, aby bezpiecznie zmieścić ten statek? zapytał Flakkus. - Sam popatrz - odparł Has, wskazując ręką. Z tunelu, obok siebie wypływały dwa kartagińskie okręty, trzyrzędowce, dużo większe od ich jednostki. Było wystarczająco przestrzeni, aby zmieścić obok nich dalsze, jeden lub dwa. Ogrom spadzistego muru zwiódł ich wyczucie skali. Pod wizerunkiem rybiej bogini wpłynęli do ciemnego tunelu, wciągając szyję w ramiona, aby ujrzeć to co znajdowało się nad ich głowami. Tuż za wejściem do tunelu w sklepieniu był otwór, z którego wystawał rząd zaostrzonych sztab. - To jakiś rodzaj opuszczanych wrót - powiedział Norbanus. - Chcą mieć możliwość odcięcia tego tunelu, na wypadek gdyby miasto zostało zaatakowane. - Kogo się obawiają? - zastanawiał się Flakkus. Znów wypłynęli na światło dzienne, tym razem w idealnie okrągłym porcie, większym niż większość jezior, jakie kiedykolwiek widzieli, na jego krańcu umieszczono wyłącznie doki marynarki, tak jak to zrobiono w Tarentum. Próbowali policzyć wloty tuneli, ale szybko się pogubili. Na środku portu znajdowała się sztuczna wyspa, również idealnie okrągła. Stała na niej ogromna budowla, a jej architektura była mieszanką elementów greckich oraz innych, całkowicie im nieznanych. Wszędzie dookoła rosły wspaniałe topole i cedry, u nabrzeży było pełno przycumowanych statków, w tym również zdobione kutry. - Czy to świątynia jednego z bogów kartagińskich? - zapytał Marek. - To dom kierownika portu - odparł Has. - Ktoś tu mieszka? - zapytał Flakkus. - Tej budowli daleko do największych posiadłości w Kartaginie odpowiedział Has. - Ale to bardzo ważny człowiek, członek rodziny królewskiej.
- Mógłbym przywyknąć do mieszkania w czymś takim - powiedział Norbanus. Marek spojrzał na niego uważnie - ton wypowiedzi nie był sarkastyczny. - Mogłyby ci się nie spodobać niektóre konsekwencje tej pracy. On dowodzi flotą marynarki w Kartaginie. Widzisz to rusztowanie? wskazał wysoką platformę górującą nad domem. Z jej szczytu wystawały drewniane bale, co przydawało budowli wyglądu, jakby była w trakcie budowy. - Jeśli flota poniesie klęskę lub ulegnie katastrofie, tam go ukrzyżują wraz z admirałami. - Oto, co nazywam motywacją - powiedział Flakkus. Marek odwrócił się do pozostałych i powiedział po łacinie: - Chcę znać ilość tych doków, zanim opuścimy miasto. Chcę też do nich zajrzeć.
ROZDZIAŁ SIÓDMY w ZŁOTEJ LEKTYCE, którą szesnastu eunuchów, dobranych pod względem wzrostu i odcienia skóry, wnosiło po schodach wielkiej świątyni Tanit. U szczytu schodów czekał wysoki kapłan, także eunuch, aby ją powitać. Miał ogoloną głowę, a jego korpulentne ciało od pach po kostki spowijała szata z najlepszej egipskiej gazy. Złożył ręce na piersiach i skłonił się głęboko, podczas gdy jej lektykę właśnie stawiano ostrożnie w przedsionku wyłożonym polerowanym purpurowym marmurem. Niewolnice uniosły kurtynę ze złotych łańcuszków i księżniczka wysiadła ze swojego pojazdu. Jej drobne stopy były bose, ich podeszwy pomalowano henną, na każdym palcu miała złoty pierścień połączony złotym łańcuszkiem z bransoletą nad kostką. Nosiła obcisłe spodnie, wykonane z siatki o dużych oczkach, z nanizanymi na nitki drobnymi perłami, otulające jej nogi i podkreślające biel skóry. Czarną szatę wierzchnią utkano tak delikatnie, że wyglądała jak obłok dymu. - Witaj, Księżycu Tanit, córko Hazdrubala - powiedział cienkim głosem kapłan. - Witaj w swoim domu, domu bogini. Kobieta złożyła dłonie, końcami palców dotykając podbródka, i skłoniła się. ARABEL SIEDZIAŁA
- Świątobliwy Echazie, strażniku welonu Tanit, pozdrawiam cię w imieniu bogini. Dopełniwszy rytuału, wyprostowała się i spojrzała na widok rozpościerający się z wielkiego przedsionka świątyni. Kartagina rozciągała się na nieprawdopodobną odległość we wszystkich kierunkach. W najwyżej położonym punkcie stała Byrsa, wielka cytadela, w obrębie której mieścił się pałac szofeta, teraz prawie dwa razy większy niż w czasach Hannibala. Na szczycie murów ulokowano olbrzymie obserwatorium, założone przez jej dziadka, Hannibala II. Wielkie przyrządy astronomiczne z brązu i kryształu lśniły ponad gzymsami, jak korona boga. Nad miastem unosił się dym niezliczonych ołtarzy ofiarnych. Bogowie obdarzyli Kartaginę prymatem na zachodzie, ale byli również zatrważająco niestali, a ich łaskę trzeba było kupować nieustannymi ofiarami. Ogień ołtarzy pochłaniał owoce i ziarno, wino, oliwę i kadzidło, krew niezliczonych zwierząt ofiarnych. Najwięksi bogowie domagali się ofiar z ludzi. W normalnych czasach ludzkie ofiary całopalne pochodziły z podbitych ludów, ściągane jak podatek, w określonej liczbie mężczyzn, kobiet i dzieci na każdy tysiąc populacji. W czasach szczególnie ciężkich, kiedy głód, zaraza lub wojna zagrażały egzystencji samej Kartaginy i jej imperium, w ogień, który płonął w brzuchu Baala Hammona, wrzucano dzieci obywateli. Nie omijało to nawet rodzin najwyższych arystokratów, a oni okazywali oddanie bogom i własnymi rękami wrzucali w ogień swoje niemowlęta i małe dzieci. Bogowie Kartaginy zawsze byli usatysfakcjonowani tym holokaustem i uśmierzali swój gniew, gdy zaspokojono ich apetyt, błogosławili miastu i imperium nieporównywalną siłą i świetnością.
W każdej dzielnicy miasta księżniczka mogła dostrzec kolosalne posągi bogów, górujące nad dachami domów. Poszczególne dzielnice i przedmieścia miały własnego boga, a że brązowe kolosy zamontowano na gigantycznych platformach, w czasie wielkich festiwali można je było bez trudu zawozić ulicami na spotkanie z innymi posągami. Były piękne lub groteskowe, z głowami zwierząt, rogate, z kłami, majestatyczne, okrutne. Stanowiły odbicie każdej potęgi we wszechświecie, boskiej, czy diabelskiej. Księżniczka była młodą kobietą, czarnowłosą, o bladej skórze, jak wszyscy członkowie rodziny królewskiej Kartaginy. Będąc potomkami Hannibala, od jego czasów zawierali małżeństwa jedynie z osobami pochodzącymi z rodziny Barkas. Lekko kręcone włosy opadały jej na ramiona niczym czarna mgła. Orzechowe oczy, obrysowane kohlem, zdominowały jej trójkątną twarz. Poniżej każdego jej oka widniały wytatuowane trzy pionowe linie kropek, ceremonialne łzy, wylane za Adonisa. Usta miała szerokie o mocno czerwonych wargach. W hierarchii była wysoką kapłanką Tanit, jedynej bogini w trójcy, której pozostałymi członkami byli Eszmun i Moloch, a zarazem jedyną żyjącą siostrą szofeta, Hamilkara II. Między królewskim rodzeństwem panowała zagorzała nienawiść. Rządziła tą świątynią i jej kapłanami eunuchami. - Czy dostarczono kadzidło? - zapytała. - Przywożą je od północy, pani . Czy chciałabyś sprawdzić? - Oczywiście. Weszli do świątyni, której wnętrze zaprojektowano w stylu greckim, z długą nawą oświetloną rzędami okien ulokowanymi w części nawy głównej ponad nawami bocznymi. Na ścianach namalowano sceny z mitu o Adonisie, który niegdyś był frygijskim Attysem, ale z upływem wieków zastąpiono go kultem Tanit. Malowidła przedstawiały jego narodziny z pnia drzewa,
młodzieńczą miłość do dziewiczej bogini, rozpaczliwą samokastrację i, ostatecznie, śmierć - zginął rozszarpany przez dzika. Nie było przedstawień bogini ani nawet zwykłych abstrakcyjnych symboli jej starożytnego kultu. Zamiast tego w sanktuarium tej świątyni przechowywano najświętszą relikwię religii punickiej - welon Tanit. Mogli go oglądać jedynie wykastrowani kapłani. Nawet Zarabel nigdy go nie widziała. Ciąg schodów prowadził w dół do najwyżej położonych piwnic świątyni. Zarabel gwałtownie wciągnęła powietrze - znajdowali się w magazynie wonności używanych w trakcie ceremonii i składania ofiar bogini: mirry, nardu, kardamonu, tataraku, olejku różanego i setki innych kor, gum, żywic, esencji i perfum. Wszystkie jednak przytłaczał najszlachetniejszy z nich - zapach kadzidła. Była to drogocenna substancja, którą w czterdziestopięciokilogramowych workach dźwigał niekończący się rząd niewolników, układając z nich stos, podczas gdy siedzący przy małym stoliczku kapłan odznaczał każdy wór na tabliczce. Niewolnicy wyłaniali się z tunelu, który łączył świątynię z dokami poniżej nabrzeża handlowego. Świątynia utrzymywała własną flotę statków, które przywoziły trybut z innych krajów imperium, jak również dostarczały materiały niezbędne do rytuałów kultu Tanit. Z tych wszystkich egzotycznych substancji najcenniejsze było właśnie kadzidło. Krzewy, które były jego źródłem, rosły jedynie na kilku niewielkich obszarach Etiopii i Arabii Felix, a ich położenie było tajemnicą pilnie strzeżoną przez dzikie plemiona. Każda świątynia każdego boga na świecie wymagała kadzidła, a im większy był bóg, tym więcej go potrzebował. - Ta partia wygląda na dość hojną - skomentował Echaz. - Grek Herodot napisał, że podczas wielkiego święta Bela w Babilonie na jego ołtarzach spalono tysiąc talentów kadzidła. Czyż Tanit zasługuje na mniej? - Zarabel wyjęła krótki, zakrzy-
wiony sztylet zza szarfy i przecięła jeden z worków. Zanurzyła w nim szczupłą dłoń i wyjęła garść kryształków. Przesiewała przez palce żółte kamyczki, które opadły złocistą kaskadą, gdy uniosła je do nosa. Oczy, nos i palce powiedziały jej, że kadzidło było najlepszej jakości, takie jak zamawiała. Każdy, kto spróbowałby sprzedać jej gorsze, miał za nic własne życie. - Gdzie jest białe kadzidło etiopskie? - zapytała. - Tutaj, księżniczko - zapiszczał księgowy. Rysikiem wskazał leżący nieopodal schludny stos małych drewnianych skrzynek. Etiopscy kupcy, świadomi wysokiej wartości swojego towaru, dostarczali go jedynie w skrzyneczkach zrobionych z najlepszego libańskiego cedru. Już one same były cenniejsze od większości dostaw. Rozkazała otworzyć jedną z nich i niewolnik przyniósł żelazny łom. Bardzo ostrożnie, tak aby nie uszkodzić cennego drewna, poluzował deski, podważając brązowe gwoździe dotąd, aż był w stanie wyciągnąć trzy z nich swoimi silnymi palcami. Zarabel podniosła wieko i wyjęła kilka przezroczystych, białych kryształków. Płonąc, wydzielały silniejszy zapach i pozostawiały mniej popiołu niż żółte. Wrzucano je w ogień w trakcie rozpoczęcia uroczystości, w najbardziej kluczowych momentach rytuału oraz podczas ostatniej inwokacji. Za ostatnim tragarzem w rzędzie niewolników szedł mężczyzna ubrany w niebieską tunikę, tradycyjną szatę kartagińskich kupców morskich. Nosił buty z zadartymi, spiczastymi noskami, a za pas miał zatknięty długi, zakrzywiony sztylet. Kiedy ujrzał księżniczkę, zerwał wysoką czapkę z głowy i skłonił się głęboko. - O Światło Tanit, w twojej obecności jestem najszczęśliwszym z ludzi. Żyję, aby ci służyć. Całuję ślady twoich stóp. - Kapitanie Mahabal - powiedziała, lekko skłaniając głowę. - Cieszę się, że twoja podróż była udana.
- Sześć miesięcy temu wypłynąłem z Kartaginy sześcioma statkami z ładunkiem. Wróciłem sześcioma statkami wyładowanymi kadzidłem. To była szczęśliwa podróż. - Dobrze się spisałeś - przytaknęła. Skłonił się jeszcze głębiej. - Moja pani jest dla mnie zbyt łaskawa - wyprostował się. -Doszły mnie dziwne plotki, gdy doglądałem rozładunku, moja księżniczko. - Jakież to plotki? - zapytała. To nie była jałowa pogawędka. Jej słudzy otrzymali instrukcje, aby informować ją o wszystkim, co dotyczyło wydarzeń w imperium. - Z bazy w Tarentum przybył dziś okręt wojenny. Na jego pokładzie odbyło podróż kilku bardzo dziwnych cudzoziemców. Ogłoszono, że to delegacja Rzymian, przybyłych, aby przedstawić szofetowi listy uwierzytelniające. - Rzymianie? - wyszeptała, upuszczając garść kryształków białego kadzidła. - Jakież to dziwne. - Dziwne? - powiedział Echaz. - Rzekłbym, że to niemożliwe! Rzymianie wyginęli. - Wydaje się, że jednak nie - powiedziała Zarabel. Nie mówiąc już ani słowa weszła na schody. Kiedy wspięła się do lektyki, rozkazała głównemu tragarzowi: - Zanieście mnie do pałacu szofeta. HAMILKAR II, SZOFET KARTAGINY, BYŁ WYSOKIM, silnym mężczyzną, z włosami i brodą ufryzowanymi na modłę grecką. Chociaż był czystej krwi Kartagińczykiem, jak wielu królów z rejonu Morza Środkowego, ulegał wpływom greckim we wszystkim, od szat po monety. Przez wieki Kartagina walczyła z Grecją o dominację handlową i polityczną na zachodzie morza, ale i tak uległa hellenistycznym wpływom swojego odwiecznego wroga. Kapłani i tradycjonaliści wściekali się,
że baalimowie stają się podobni do olimpijczyków, że młodzi mężczyźni ćwiczą nago w palestrach, że poematy Homera są popularniejsze od starożytnych mitów o punickich bogach, herosach i pogromcach potworów. Nadaremnie. Podobnie jak u innych ludów Morza Środkowego, zaślepienie Kartagińczyków pełną życia i świeżości kulturą grecką rosło. Dla Kartaginy, dumał Hamilkar, pożyteczne było to, że wśród cudownej różnorodności talentów, Grekom zabrakło najważniejszego z nich. Byli imbecylami politycznymi, niezdolnymi do zjednoczenia się nawet na najkrótszy czas przeciwko wspólnemu wrogowi, niezdolnymi do sformowania trwałego rządu. Grecy zachowywali się, jakby uważali politykę za jedną z dyscyplin olimpijskich, gdzie każdy człowiek, każda frakcja, każde miasto i miasto-państwo współzawodniczyły ze sobą o prymat. Zanim pokonaliby wroga zewnętrznego, zrujnują ich wojny między sobą, wyczerpując ich zasoby i wykrwawiając ich. Nawet imperium Aleksandra nie położyło temu kresu, chociaż Macedończycy byli z pewnością bardziej uzdolnieni militarnie od swoich greckich kuzynów. Spadkobiercy Aleksandra nie byli w stanie utrzymać imperium w całości, skłócili się ze sobą jak Grecy, i w końcu podzielili się na kilka sporych, potężnych narodów i imperiów rządzonych przez dynastie spadkobierców Macedończyka, a każdy z nich sprawiał problemy Kartaginie. Hamilkar zwołał poranne spotkanie swojej rady wojennej, aby przedyskutować plany w stosunku do jednej z tych dynastii Ptolemeuszy z Egiptu. Od wieków ptolemejski Egipt leżał pomiędzy Kartaginą i państwem dynastii Seleucydów, która władała terenami Persji i Azją Mniejszą. Pierwsi Ptolemeusze, potomkowie generała armii Aleksandra o tym samym imieniu, byli uzdolnionymi władcami, ale z upływem czasu ich linia stawała się coraz słabsza i dekadencka. Obecnie Egipt, niepo-
równywalnie bogaty i żyzny, był kuszącym celem podboju. Pozostawało pytanie: kto dokona tego podboju? Seleucydzi z Persji toczyli długą serię wojen o pozbycie się Antygonidów z Azji Mniejszej i obecnie kontrolowali wielki obszar od Helłespontu po Morze Czerwone, od wybrzeży Morza Środkowego po granice Indii, całe terytorium dawnego imperium perskiego, z wyjątkiem Egiptu. Obecny władca, Seleukos V, zwrócił właśnie pożądliwe oczy na królestwo nad Nilem. Sam był pod presją najazdów partyjskich ze wschodu, ale złupienie Egiptu mogłoby dać jego słabnącemu państwu nowe siły. - Jaki jest stan naszych przygotowań? - zapytał Hamiłkar najstarszego ze swoich generałów, Mastanabala. Szofet siedział spokojnie na wielkim tronie, wykonanym z litego złota i udrapowanym skórami rzadkich lwów albinosów. Jego doradcy siedzieli przed nim w dwóch rzędach, twarzami do siebie, odnosiło się to nawet do najwyżej urodzonych obywateli Kartaginy. - Dziesięć miriad przebywa obecnie w obozach w Utyce i Sikce, przechodząc ostatni etap szkolenia, mój szofecie - odparł Mastanabal. Był tradycjonalistą, który skrupulatnie unikał wszelkich obcych wpływów. Miał długie włosy i brodę na dawną modłę kartagińską, a kiedy nie nosił munduru wojskowego, zakładał wyszukane szaty i biżuterię stosowne do jego stanowiska. - Dziesięć miriad może nie wystarczyć - powiedział Hamiłkar. - Z pewnością wystarczy do zdobycia Egiptu, ale to za mało, by wytrzymać atak Antiocha. Potrzebujemy więcej. - Mówię oczywiście o regularnych oddziałach, które będą walczyć jako piechota - powiedział Mastanabal. - Mamy siedem oddziałów iberyjskiej i galijskiej kawalerii oraz obiecane dwadzieścia tysięcy lekkiej kawalerii libijskiej. Mając słonie
bojowe, naszą flotę oraz Święty Zastęp w rezerwie, powinniśmy zgromadzić nawet większe siły niż te konieczne do przeprowadzenia kampanii i podboju. - Potrzebujemy więcej - upierał się Hamiłkar. - Rozkazałem zebrać oddziały w Italii i jestem w trakcie negocjacji z Lizymachem Macedońskim, by dostarczył nam falangę zbrojną w piki. - Mój szofecie - powiedział Hirham, najstarszy z arystokratów - z pewnością Seleukos jest również w trakcie identycznych negocjacji z Lizymachem. Nie możesz przystępować do wojny, polegając jedynie na takiej pomocy. Dopiero gdy żołnierze będą bezpieczni tutaj i pod twoim dowództwem, będziesz mógł liczyć na wsparcie Macedonii. - Oczywiście, oczywiście - powiedział niecierpliwie Hamilkar. - Ale muszę mieć więcej oddziałów. Słuchając raportu admirała na temat okrętów, wioślarzy, marynarzy i dostaw, pozwolił swojemu umysłowi błądzić. Był królem. Starożytny tytuł „szofet" oznaczał sędziego, ale szofeci Kartaginy, od czasów pierwszego Hannibala, byli królami we wszystkim poza nazwą. Lecz jego imperium zbudowano na handlu, a reputacja militarna Kartaginy od jakiegoś czasu podupadała. Król, który nie miał sławy wojownika był obiektem lekceważenia. Rywale mogli dowolnie wkraczać na rządzone przez niego terytoria. Jego wielka flota była nieprzydatna w walkach przeciwko pustynnym plemionom na południu i zachodzie. Władza na morzu mogła nie powstrzymać Antiocha przed wysłaniem potężnej armii na Egipt. Uprzedzająca inwazja na Egipt być może położyłaby kres ambicjom Seleucydów i zatrzymała rosnące zagrożenie ze strony Partów. Ustanowiłaby Hamilkara II największym królem znanego świata. Ponad wszystko pragnął być życzliwie porównywany do swojego przodka, Hannibala Wielkiego.
Podczas narady Hamilkara z radą, przybył kurier marynarki i położył brązową tubę obok prawej dłoni szofeta. Potem po cichu opuścił salę. Po kilku chwilach namysłu Hamilkar wziął tubę, przyjrzał się pieczęci i złamał ją bez pośpiechu. Wyjął papirus i zaintrygowany czytał go z rosnącym rozbawieniem. Kiedy zachichotał, rada zaczęła się zastanawiać, co wywołało u szofeta taką wesołość. - Rzymianie! - powiedział w końcu. - Nasz gubernator Hanno przysyła delegację Rzymian! Kto będzie następny? Asyryjczycy? Hetyci? - Czyż może to być? - powiedział Hirham. - Wygląda na to, że zamieszkali między blondwłosymi barbarzyńcami północy i w tej dziczy założyli państwo. Sądziłem, że wszyscy wymarli, ale wydaje się, że wciąż żyją, no chyba że to oszuści. - Dlaczego ktoś miałby udawać Rzymian? - zapytał Mastanabal. - Zobaczymy - odpowiedział mu Hamilkar. - Hanno twierdzi, że mogą dostarczyć mi trochę rozrywki, a jeśli ktokolwiek wie coś o rozrywce, to właśnie Hanno. Reszta posłusznie zachichotała. Tarentum było placówką, na którą wysyłano tych członków rodziny Barkas, których uważano za niezdolnych do pełnienia ważnych funkcji dowódczych lub gubernatorskich. - Lordzie Hirham, odśwież nam pamięć - powiedział szofet. - Jesteś przecież historykiem. Wszyscy znamy tę nazwę, ale przyznaję, niewiele więcej wiem o Rzymianach, poza tym, że byli opornymi przeciwnikami. A jako ludzie? - Hirham był nudnym starym pedantem, ale jego wiedza na temat historii Kartaginy była wszechstronna, a on sam wyobrażał sobie, że jest punickim Herodotem, napisawszy wiele długich i monotonnych książek na ten temat.
- W czasie pierwszej naszej wojny z nimi - powiedział Hirham władali większą częścią Italii. Byli właściwie niczym więcej jak konfederacją plemion, które mówiły językiem zwanym łaciną. Niedługo wcześniej ustanowili dominację nad plemieniem Samnitów, posługującym się podobnym, ale nie takim samym językiem. We wcześniejszych latach zawarliśmy z Rzymianami wiele układów, w tym umowy handlowe, zabraniając im dostępu do południowych wybrzeży przylądka Bon, określając, że jeśli rzymski statek, z powodu wojny lub pogody, wyląduje na naszym wybrzeżu, nie może zabrać stąd niczego poza materiałami niezbędnymi do naprawy lub złożenia ofiary bogom. Podobnie nie mogli... - Tak, tak - przerwał mu szofet - bardzo to uczone. Ale jakimi są ludźmi? - Wiem, że dali nam niezłą lekcję - powiedział Mastanabal. - Zdecydowanie - zgodził się Hirham. - Byli żołnierskim narodem w najbardziej... niezwykły sposób. W tym właśnie tkwiło sedno sprawy. - Jak to? - zapytał Hamilkar. - Nie byli wiecznymi zwycięzcami, jak my. Nie kultywowali obrazu niezwyciężonych, jak dawni Spartanie. Mogliby to zrobić z wielkim trudem, zważywszy na to, jak wiele razy pokonano ich na początku swoich dziejów. - Więc skąd się wzięła ich żołnierska sława? - Rzymianie mieli pewną, eee, wytrwałość w prowadzeniu wojny. W przeciwieństwie do innych ludów klęska nigdy ich nie demoralizowała. Zamiast tego, analizowali, co zrobili źle i naprawiali błąd. Za swoje klęski nie obwiniali bogów, braku pobożności czy niedopełnienia rytuałów. Ustalali, na czym polegał błąd i nie popełniali go po raz drugi. - Niezwykłe - powiedział Hamilkar. - Uczyli się także od swoich wrogów. Z początku byli uzbrojeni jak greccy hoplici, w dzidy i okrągłe tarcze. Potem odkryli,
że owalne tarcze, używane przez wrogich Samnitów są lepsze i wprowadzili je jako standard w swoich legionach. Potem, po pierwszej walce z oddziałami Iberów, wywarły na nich wrażenie krótkie miecze i zaadaptowali je. Na podobnej zasadzie przejęli kolczugę od Galów i tak dalej. W przeciwieństwie do Greków, sami niewiele wymyślili, ale chętnie przejmowali najlepsze wynalazki swoich sąsiadów, a nawet wrogów. - Wielką sławę zyskali w czasie wojny z królem Pyrrusem z Epiru. Okazał się on największym generałem swoich czasów, i miał najlepszą na świecie armię. Pokonał Rzymian w kilku bitwach, ale sam poniósł takie straty, że był zmuszony wycofać się z Italii. Kiedy odszedł, senat rzymski wysłał komisję do zbadania doskonale ufortyfikowanych obozów, które wybudował w południowej Italii. Następnie polecił, aby od tej pory wszystkie rzymskie obozy wznoszono zgodnie z tym planem. - Cóż to za naród, który wygrywa przegrywając? - zapytał Mastanabal. - To była, być może, największa siła Rzymu - powiedział Hirham. Rzymianie nie wierzyli w mit bycia niezwyciężonymi, tak jak Spartanie przed Leuktrami. Klęska, nawet całkowita, nigdy nie była dla nich niczym więcej, jak chwilowym niepowodzeniem. Jeśli ich armię zniszczono, tworzyli nową i upewniali się, że nie padnie ofiarą błędu, który spowodował klęskę jej poprzedniczki. Nie załamywały ich nawet powtarzające się porażki. Nawet wielki Hannibal, mimo odniesionych zwycięstw, obawiał się, że Rzymianie mogliby po raz kolejny stworzyć wspaniałą armię i stawić mu czoło. - Imponujące - powiedział Hamilkar. - Jakimi byli żołnierzami? - Legiony tworzono z obywateli, którzy dysponowali jakimś majątkiem, głównie drobnych rolników, zdolnych ponieść wydatek na standardowe uzbrojenie i wyposażenie. Lepiej sy-
tuowani tworzyli ciężką piechotę, biedniejsi lżej zbrojne oddziały harcowników. Mieli nieliczną kawalerię i nie była ona najlepszej jakości. Ich największa siła militarna leżała w dyscyplinie. Gardzili indywidualnym heroizmem, kładli nacisk na całkowitą spójność i bezwarunkowe słuchanie rozkazów. Twój przodek, Hannibal Wielki, był pod wielkim wrażeniem ich doskonałego szyku i dyscypliny. -A ich ustrój polityczny? - zapytał Hamilkar. - Republika, ale niepodobna do naszej w tamtych czasach. Obowiązki rządzących spadały na najbogatszych ludzi, którzy pełnili urzędy na własny koszt. W miejscu naszych Stu oni mieli ciało zwane Senatem, którego członków wyłaniano w wyborach. Na szczycie, gdzie u nas w owych czasach było dwóch szofetów, oni mieli dwóch urzędników, zwanych konsulami, z których każdy mógł unieważniać postanowienia drugiego. Nie chcieli, aby zbyt dużo władzy koncentrowało się w rękach jednego człowieka. Każdy z urzędników pełnił obowiązki przez rok, po czym ogłaszano kolejne wybory. - Nie wygląda to na zbyt efektywne - zauważył Hamilkar. - I tak było - zgodził się Hirham. - Wielkie rody zaciekle współzawodniczyły o urzędy i zaszczyty, i obalały się nawzajem przy każdej zmianie. Ten podział władzy był prawdopodobnie ich największą słabością. Twój przodek wykorzystał to nie raz. - Tak, pamiętam - powiedział Hamilkar. - Ci konsule dowodzili armią co drugi dzień, nieprawdaż? I czyż Hannibal nie wybrał na bitwę pod Kannami dnia, w którym wodzem był mniej zdolny urzędnik? Hirham kiwnął głową. - Nie było chytrzejszego generała od Hannibala. - Cóż, zatem - powiedział Hamilkar, wprawiony w wyśmienity humor - tyle o dawnych Rzymianach. Zobaczymy, jak wyglądają ich zdegenerowani potomkowie?
- Dopraszam się łaski, mój szofecie - powiedział Mastanabal. - Mam wojnę do przygotowania. Czy mógłbyś wyłączyć mnie z tej rozrywki? - Nie mógłbym - warknął Hamilkar. - Hanno twierdzi, że mogą przedstawiać dla nas jakiś potencjał militarny. Nie jest Hannibalem, ale żaden Barkas nie jest kompletnym idiotą. Zostaniesz i powiesz mi, co o nich myślisz. Generał dotknął ręką piersi i skłonił się. - Oczywiście. Proszę o wybaczenie, szofecie. - Wybaczone - zrobił gest w kierunku szambelana, który stał przy drzwiach. - Wpuść tych Rzymian. Rzymianie weszli do wielkiej sali z kamiennymi twarzami, jak zwykle, kiedy załatwiali oficjalne sprawy z cudzoziemcami. Pozę tę, zazwyczaj tak dla nich naturalną, ciężko im było utrzymać w tych okolicznościach. Ich wędrówka z portu marynarki do wielkiego pałacu Byrsy była jak sen i upokarzający spacer wśród cudów. Kiedy minęli oszałamiające urządzenia portowe, znaleźli się na wielkim placu, gdzie, jak się wydawało, handlowała lub przechadzała się połowa świata. Sądzili, że Tarentum jest wspaniałe, ale już sam ten wielki targ był wielkości tego miasta. W jego centrum kolosalna brązowa statua - bóg wysoki na piętnaście metrów, z ciałem człowieka, głową, szponami i skrzydłami orła - stała na czterokołowej brązowej podstawie, której dolną część pokrywały smugi sadzy, a cały posąg cuchnął tłuszczem ofiar. Rozległy, otwarty teren otaczały wspaniałe budynki, niektóre z nich były świątyniami, inne służyły celom rządowym, przeznaczenia pozostałych Rzymianie nie mogli odgadnąć. Wyglądały znakomicie, zbudowane z różnobarwnego marmuru, miały dachy z brązu, skrzyły się cennymi metalami, ale wrażenie psuła różnorodność stylów architektonicznych. Typowa
świątynia miała fasadę wspartą na greckich kolumnach w stylu jońskim, babilońską konstrukcję ścian i dach stylizowany na egipską piramidę. Wszędzie widzieli tę mieszankę stylów architektonicznych, jakby Kartagińczycy nie mieli własnego i splądrowali świat w poszukiwaniu wzorów, które mogliby naśladować. Tłum wypełniający plac okazał się chyba nawet bardziej różnorodny i wielojęzyczny niż budowle. Byli tu przedstawiciele plemion libijskich, ze splecionymi włosami, ubrani w powiewne szaty, czarni jak sadza Nubijczycy, noszący skóry lampartów, wystrojeni Grecy, schowani za wysokimi srogimi Etiopczykami, Egipcjanie, w czarnych perukach i białych spódniczkach targujący się z żydowskimi kupcami, ubranymi w pasiaste szaty i małe czapeczki. Ku swojemu zaskoczeniu Rzymianie rozpoznali ubranych w kraciaste nogawice Galów, z pozlepianymi, pobielonymi wapnem włosami i zakręconymi wąsami, którzy po grecku rozmawiali z wytatuowanymi Scytami. Najemnicy traccy z włosami związanymi w węzeł na czubku głowy patrolowali plac, chociaż ich jedyną broń stanowiły długie pałki z twardego drewna. Było też wielu innych, których pochodzenia mogli się jedynie domyślać. Zapuszczając się głębiej w miasto, napotykali coraz większe zagęszczenie rodzimych Kartagińczyków. Większość miała smukłą posturę, śniadą cerę, wyraziste rysy twarzy, a włosy i brody mężczyzn były niemal wyłącznie czarne. Także tutaj wielu ludzi, zarówno kobiet, jak i mężczyzn, uległo wpływom mody greckiej. Zamożnych, których w mieście wydawało się być zadziwiająco dużo, noszono w ozdobnych lektykach, a wielu z nich było otyłych. W pewnym miejscu ich wędrówkę zatrzymała procesja religijna. Rozczochrane kobiety z odsłoniętymi piersiami wirowały, dziko wymachując podobnymi do węży włosami i bębniąc
w tamburyny. Mężczyźni wydobywali głośne, ostre dźwięki z podwójnych piszczałek, podczas gdy inni nieśli dziwne przedmioty i wizerunki: koszyk szyszek sosnowych, pożółkły ze starości kieł słonia, pomalowany w całości w tajemnicze symbole, niezmiernie grubego psa. Jakie bóstwo czczono, błagano czy łagodzono, nie mogli zgadnąć. Na samym końcu grupa nagich dzieci wymachiwała ceramicznymi kadzielnicami zawieszonymi na długich sznurach, rozpylając w powietrzu aromatyczny dym. Kiedy procesja ich minęła, Rzymianie kontynuowali wędrówkę pośród słodko pachnącej mgły. Grupy niewolników utrzymywały w czystości wybrukowane ulice. Budynki aż lśniły i generalnie standardy czystości były wyższe niż Rzymianie kiedykolwiek widzieli w Norikum. Tylko posągi bogów wyglądały na nigdy nieczyszczone. Pozostawiano je pokryte sadzą, krwią i zjełczałym tłuszczem. Wydawało się to być zaskakującym zaniedbaniem, ale byli przyzwyczajeni do kaprysów praw rytualnych, których sami mieli równie wiele. Gdy wspinali się na wzgórze w kierunku Byrsy, budowle publiczne i handlowe zaczęły ustępować miejsca luksusowym rezydencjom. Wielopiętrowe budynki, istne pałace, prawie w jednolicie tradycyjnym punickim stylu, były zlokalizowane w bujnych ogrodach, chronione przed intruzami wysokim murem, ich proste ściany pomalowano na czerwono, dachy pokryto brązem lub barwnymi dachówkami. W ogrodach wy-tryskujące z fontann strumienie wody spadały z pluskiem do szerokich basenów. Dzieci bawiły się na ziemi pod czujnym okiem opiekunek, a mieszkanki domu przechadzały się obok roznegliżowane w różnym stopniu. - Miałem dotąd wrażenie - powiedział Flakkus - że ludy wschodnie trzymają swoje kobiety pod kluczem i nigdy ich nie wypuszczają, chyba że spowite w liczne warstwy szat.
- Możliwe - odparł Marek - że zarzucili ten zwyczaj tutaj, w Afryce. Nigdy nie widziałem tak nieskromnych strojów. - Wygląda to tak, jakby im wyżej któraś stała, tym mniej miała na sobie - powiedział Flakkus. - Kobiety na rynku były całkiem zakryte. Kobiety tutaj mają na sobie niewiele więcej poza biżuterią. O, spójrz, tamta ma na sobie tylko biżuterię. - Nie gap się - zbeształ go Marek. - Ludzie pomyślą, że brak nam godności. Tuż przed szczytem wzgórza, poniżej murów Byrsy, przystanęli i spojrzeli na ogromne miasto, spektakularne świątynie, ogromne, przytłaczające posągi bóstw, paraliżujące umysł rozmiary murów. - Jak my odzyskamy Italię - zapytał Norbanus - jeśli ci ludzie nie zechcąjej oddać? - Tu jest silniejsza władza, niż się wydaje - powiedział Marek, starając się, by jego głos nie zdradził wrażenia, pod jakim był. - Od kiedy opuściliśmy port, nie widzieliśmy nawet jednego uzbrojonego człowieka. - Może to prawo rytualne - powiedział Flakkus - jak niegdyś w Rzymie. - Nie budujesz czegoś takiego i nie zostawiasz bez ochrony wojskowej - podkreślił Norbanus. - Tego właśnie musimy się dowiedzieć - odpowiedział Marek. Ruszajmy. Dokumenty, w które wyposażył ich Hanno, pozwoliły im przejść przez posterunki straży w Byrsie. Tutaj po raz pierwszy spotkali żołnierzy: mężczyzn noszących ozdobne zbroje i broń, która wyglądała bardziej na dekoracyjną niż użytkową. Pierwsza brama prowadziła na wielki dziedziniec pomiędzy murami obronnymi i pałacem. Same wrota były dwuskrzydłowe, wysokości dziewięciu metrów, pokryte reliefami ukazującymi czyny Melkarta, boga-bohatera, który, o ile do-
brze odczytali przedstawienia, był czymś w rodzaju punickie-go Herkulesa. Dziedziniec tworzył pochyły ogród, przecięty uroczymi, wiodącymi do pałacu ścieżkami. Wszędzie stały piękne greckie rzeźby, egipskie sfinksy i obeliski, asyryjskie uskrzydlone lwy, rosły egzotyczne drzewa pochodzące z najdalszych brzegów Morza Śródziemnego, Czarnego i Czerwonego. Oswojone jelenie i pawie spokojnie spacerowały między roślinnością, a małpy brykały po drzewach. - Cóż to za miejsce? - zapytał Marek. - Do jakich celów je przeznaczono? -Nie sądzę, by wykorzystywano je do czegokolwiek - odpowiedział Flakkus. - Ogród taki jak ten jest po prostu... - szukał właściwego słowa - do cieszenia się nim. Grecy mieli gaje podobne do niego, gdzie ludzie po prostu spacerowali, rozmawiali i odpoczywali. - Grecy - sarknął ktoś. - To wiele wyjaśnia. Aby dojść do pałacu musieli wspiąć się po schodach tak szerokich, wysokich i o tak dziwnych proporcjach, że musiano je zaplanować raczej do podniesienia poziomu na którym stał pałac, niż do zapewnienia faktycznego dostępu do niego. Wydawało się, że miały sprawiać wrażenie, iż giganci, a nie zwykli śmiertelnicy mieszkają w tym świętym przybytku. Na szczycie stromych schodów ukazała się weranda wielkości małego forum. Kilka osób, które na niej przebywało, sprawiało wrażenie maleńkich na tle ogromu placu. Byli to wspaniale odziani mężczyźni, wyglądający na wysoko urodzonych Kartagińczyków. Z ciekawością przyglądali się nowo przybyłym. Rzymianie przeszli po chodniku z polerowanego marmuru, jakby robili to codziennie. Wydawało im się, że przejście przez plac zajęło niezwykle długi czas. Nie byli przyzwyczajeni do tak wielkich obiektów wykonanych ludzką ręką. Monumentalne wrota pałacu zwień-
czały kolosalne rzeźby siedzących mężczyzn. Na czerwonej fasadzie przedstawiono w reliefie dwa smoki zwrócone w kierunku drzwi; ich skrzydła, łuski i szpony wykonano z wielobarwnych płytek, każda z baśniowych bestii miała dziewięć metrów wysokości i kroczyła na sztywnych łapach. Strażnicy, którzy stali po obu stronach drzwi, skalą odpowiadali otoczeniu. Byli to najwyżsi mężczyźni, jakich kiedykolwiek widzieli, para ponad dwumetrowych gigantów, jeden biały, drugi czarnoskóry, ubrani w bufiaste spodnie do kolan i turbany, których końce osłaniały także dolne partie ich twarzy. Ramiona skrzyżowali na nagich klatkach piersiowych, a dłońmi pochwycili głowice rękojeści mieczy, wielkości dorosłego człowieka. - Czy oni są na serio, czy tylko na pokaz? - zastanawiał się Flakkus. - Przejdźmy koło nich, to się przekonamy - powiedział Marek. Kiedy zbliżyli się na dziesięć kroków, giganci ruszyli się, krzyżując dwuręczne miecze i blokując przejście. Gest wykonali płynnie jak w tańcu, tak jakby miał być bardziej rytualny niż wzbudzać grozę. Chwilę później w drzwiach pojawił się mężczyzna ubrany w najozdobniejszą zbroję, jaką kiedykolwiek widzieli. Miecze uniosły się, aby go przepuścić, po czym znów skrzyżowały za nim. - Kim jesteście i jaką macie sprawę? - zapytał po grecku. - Jesteśmy delegacją z Rzymu Norikum - odpowiedział Marek. Przybyliśmy spotkać się w waszym szofetem. Do tej pory powinien był już dostać list od gubernatora Hanno z Tarentum, informujący go o naszym przybyciu. Przynosimy listy uwierzytelniające od naszego rządu i chcemy je przedstawić. - Tak, posłaniec już przybył. Możecie wejść do środka i zaczekać na wolę szofeta. - Na te słowa miecze podniosły się, by mogli wejść.
- Rzymscy urzędnicy nie powinni czekać na niczyją wolę powiedział Norbanus. - Ci barbarzyńcy wkrótce się o tym przekonają - odpowiedział Marek. - Na razie jednak musimy przestrzegać ich obyczajów. Przedsionek, do którego weszli, był obszerniejszy niż niejedna świątynia, jego ściany zdobiły pilastry, wyrzeźbione na kształt tytanów podtrzymujących sklepienie krzepkimi ramionami. Na bazie każdego pilastra stał brązowy kosz pełen tlących się polan twardego drewna, przez co pomieszczenie było pełne dymu. - Ci ludzie mają zamiłowanie do wielkich rozmiarów - zauważył Flakkus. - W przeciwieństwie do prawdziwych Greków - Metrobiusz pociągnął nosem - spadkobiercy Aleksandra szukali sposobów na podkreślenie własnej wielkości przez monumentalne dzieła użyteczności publicznej - Kolosa Rodyjskiego, grobowiec króla Mauzolosa w Halikarnasie, świątynię Diany w Efezie i tak dalej. Ustanowili styl dla tak pozbawionego smaku ekshibicjonizmu. - To nie jest bezcelowe - powiedział Marek. - Nie pozostawiają nikomu cienia wątpliwości, jak bardzo są bogaci i potężni. Chodzi o to, by pokazać, że wszelki opór jest bezcelowy. - Nie ma nic bezcelowego w tych murach, które przekroczyliśmy, wchodząc do miasta - powiedział Norbanus. - To były fortyfikacje, jakie praktycznie każdy z nas już widział, tylko dziesięć razy większe. Gdy tak sobie dyskutowali po łacinie, kolejna para dzierżących miecze strażników przemaszerowała przez pokój, aby zluzować dwójkę przy drzwiach. Tym razem było to dwóch Etiopczyków. Gdy pierwsza para przeszła obok nich, Flakkus rzucił na nich okiem.
- Ten blady jest Galem, mógłbym przysiąc. Chatta, sądząc na oko. - Musi być niewolnikiem - skomentował Marek. - Brak tatuaży, brak śladów po torąuesie na karku. Szofet musi mieć agentów przemierzających świat w poszukiwaniu dwumetrowych dryblasów do pilnowania tych drzwi. Przerwał im powrót mieniącego się kapitana straży. - Wygląda na to, że otrzymaliście znak łaski. Szofet raczy przyjąć was teraz. - Cóż, nie pozwólmy czekać wielkiemu człowiekowi - powiedział Marek. - Pokażmy mu, jak wyglądają prawdziwi mężczyźni. Reszta poszła za nim, uśmiechając się lekko, zanim ponownie ich twarze znieruchomiały.
Rozdział ósmy w kierunku mężczyzny siedzącego na tronie, usytuowanym na podwyższeniu. Choć pozornie nie zwracali na nikogo uwagi, Rzymianie oceniali ludzi, których mijali. Niektórzy z nich byli tak grubi i wyperfumowani, że wyglądali na plutokratów. W innych, siwobrodych, można było rozpoznać różnego typu doradców. Jeszcze inni wydawali się bardziej złowieszczy: twardzi, o twarzach pokrytych bliznami, których bogate szaty nie mogły ukryć faktu, że byli też doświadczonymi żołnierzami. Człowiek na tronie okazał się kolejnym pseudo-Grekiem, przystojnym i szczupłym, ale bez śladów odbytych ciężkich kampanii. Za jego tronem stał rząd strażników. Dla Marka wyglądali na pochodzących z jakiegoś plemienia Celtów, ale nie mógł rozpoznać, z jakiego szczepu. Większość miała ciemne włosy splecione w trzy warkocze, na ramionach nosili bogato zdobione opaski i pasy na prostych białych tunikach. Każdy dzierżył małą, okutą żelazem drewnianą tarczę i bezlitosny, zakrzywiony, ostry miecz, zwany falkatą. Nie nosili w ogóle zbroi. Z tego wszystkiego oraz innych oznak Marek wywnioskował, że byli Celtami z Iberii. Ci ludzie służyli Kartaginie od pokoleń. SZLI POMIĘDZY DWOMA SZEREGAMI DWORZAN
Na dziesięć kroków przed tronem kazano im się zatrzymać i Marek skłonił głowę. - W imieniu senatu i ludu rzymskiego pozdrawiam cię, szo-fecie Kartaginy - w tym momencie podeszli do niego dwaj strażnicy, chwycili za ramiona, próbując zmusić do uklęknięcia; wyglądali na zdenerwowanych faktem, że im się to nie udało. - Powiedz tym ludziom, żeby zabrali ode mnie ręce albo staniesz w obliczu wojny z Rzymem. Szofet ze śmiechem rozkazał strażnikom odstąpić. - Zaprawdę, musicie być Rzymianami! Opowieści o waszej arogancji nie były przesadzone. - Hamilkar pochylił się do przodu. Posłuchajcie mnie, Rzymianie. Mój przodek przeklął wasz ród i spełniłbym jedynie obowiązek wobec moich bogów, gdybym zdecydował się spalić was żywcem na ołtarzu Baala Hammona. Usiadł z powrotem, opierając się na skórze białego lwa. - Działo się to jednak pokolenia temu, a czasy się zmieniły. Zadowoli mnie przychylenie się do waszej prośby. Pokażcie mi wasze listy uwierzytelniające. Gestem rozkazał służącym przynieść krzesła. Rzymianie nie zmienili wyrazu twarzy na tę nieprzewidzianą zmianę nastroju szofeta. Rozumieli istotę korzystnego zaprezentowania się i wiedzieli, jak na to zareagować. Kiedy rozłożono przyniesione krzesła, usiedli, układając togi zgodnie z przyjętymi zasadami, podczas gdy Hamilkar czytał dokumenty podane mu przez Marka. Napisano je na pergaminie oprawionym w drewniane okładki. Każda lewa karta zapisana była po łacinie, a przeciwna strona zawierała tłumaczenie na grekę. Na dole dołączono pieczęć senatu odciśniętą w ołowiu. - Trochę to staromodne - oświadczył Hamilkar - ale wszystko wydaje się być w porządku. Wręczył dokumenty siwowłosemu doradcy, który zaczął studiować je bliżej. Greka Hamilkara była nieskazitelna, ale
dostrzegli drobną nieprawidłowość w jego wymowie i słownictwie. Marek domyślił się, że język, choć używany na dworze, musiał zmienić się od czasów rzymskiej emigracji. Kupcy, którzy czasem docierali do Norikum, mówili uproszczonym dialektem, używanym w kontaktach handlowych. - Poradziliśmy sobie z paroma republikami - powiedział Hamilkar. Niegdyś były popularne w basenie Morza Środkowego. Teraz są rzadkością. Niemniej jednak nie nalegamy na utrzymywanie stosunków handlowych z kolegami królami. Jestem, jakby nie było, nikim więcej niż rzecznikiem Stu, głównego organu rządzącego Kartaginą. Jego dworzanie uroczyście kiwali głowami, utrzymując beznamiętny wyraz twarzy na to oburzające stwierdzenie. Hannibal przeprowadził bezlitosną czystkę wśród klasy rządzącej w Kartaginie. Rada Stu, niegdyś plutokracja zamożnych, otrzymujących urzędy na podstawie szacowanego stanu posiadania, była obecnie niczym więcej jak grupą doradców w sprawach dotyczących handlu. Cała realna władza spoczywała w rękach potomków Hannibala. - Nasz senat - powiedział Marek - pragnie ponownie nawiązać stosunki handlowe w krajami Morza Środkowego. - Cel godny pochwały. A wy jesteście we właściwym miejscu, by rozpocząć swoją misję. Kartagina jest krajem dominującym w basenie Morza Środkowego we wszystkich dziedzinach, wliczając w to szlaki morskie, zarówno na użytek handlowy, jak i militarny. W czasie gdy dopełniano wstępnych formalności, obaj wodzowie byli czujnie obserwowani. Z korytarza za tronem księżniczka Zarabel podglądała rozwój sytuacji przez otwór w skomplikowanym ornamencie. Pałac miał wiele takich przejść i punktów obserwacyjnych, żaden z nich nie był znany jej bratu, szofetowi; Zarabel świetnie znała wszystkie. Wiedzę
tę najwyższe kapłanki Tanit przekazywały swoim następczyniom. Najwyższa kapłanka zawsze pochodziła z rodziny Barkas. Popędziła swoich tragarzy ulicami z wielkiej świątyni do pałacu. Jeśli ktokolwiek zastanawiał się nad jej niespodziewanym powrotem, nie wypowiedział tego głośno. Dzięki sekretnemu przejściu z jej własnej komnaty dotarła do miejsca z otworem obserwacyjnym jeszcze przed przybyciem Rzymian. Teraz przyglądała się dokładnie delegacji, a jej ocena była dużo trafniejsza niż ta dokonana przez jej brata. Był zaślepiony, uważając się za wszechmocnego. Z drugiej strony, choć wielu ją ceniło, w salach pałacu traktowano z podejrzliwością i ledwie maskowaną pogardą. Aby utrzymać swoją pozycję, a nawet pozostać przy życiu, musiała potrafić oceniać ludzi i odpowiednio ich wykorzystywać. Podobnie jak Hanno, uderzyło ją królewskie zachowanie tych ludzi. Domyślała się, że nie była to oznaka wrodzonej wyższości, ale raczej efekt długiego szkolenia postawy ciała i zachowania. Dawni Rzymianie byli zakochani w greckiej sztuce retoryki, która na równi z wymową, kładła nacisk na postawę i gestykulację. Ich władczy sposób chodzenia i postawa musiały być rozwinięciem tej sztuki. Mimo wiedzy o źródłach takiego zachowania, pozostawała pod wrażeniem tego widoku. Arogancka odmowa dowódcy ukorzenia się przed szofetem była rzeczywiście imponująca, jeśli nie samobójcza. Przez chwilę zagryzła wargę w obawie, że jej brat mógłby zrobić coś głupiego charakterystycznego dla ich rodzinnej tradycji - i rozkazać zabić ich wszystkich. Na szczęście wydawał się być bardziej rozbawiony niż obrażony. Prawdopodobnie dlatego, że uważał tych ludzi za cudzoziemskich wieśniaków, których po prostu nie stać było na nic lepszego. A to, wiedziała, oznaczało, że bardzo ich niedoceniał.
Podobne wrażenie wywoływał fakt, że ich dowódca zdołał stać nieruchomo, gdy dwóch silnych Iberów próbowało zmusić go do uklęknięcia. Albo ten mężczyzna miał kolana, które się nie zginały, albo był twardy jak podeszwa starego buta. Podejrzewała raczej to drugie. Dowódca, którego nazwisko, jak się dowiedziała, brzmiało Scypion, robił największe wrażenie. Był to młody człowiek, lecz jego styl nosił znamiona doświadczenia bojowego, a ogólna prezencja sprawiała, że wyglądał na dużo starszego. Jego proste, wyraziste rysy i gęste, krótko przycięte ciemne włosy przypominały jej widziane niegdyś stare rzymskie popiersia. Rozejrzała się za drugim człowiekiem, o którym Hanno wspominał w swoim liście. Dostrzegła go od razu. To kolejny mężczyzna, którego wyróżniał wygląd, a z wielu drobnych sygnałów wysyłanych przez jego twarz i ciało mogła wyczytać, jak bardzo irytuje go pozycja zastępcy. Był to człowiek ambitny, zazdrosny. Włosy i cerę miał jaśniejsze niż dowódca; zauważyła też, że wielu z tych ludzi miało jaśniejsze karnacje niż powinni mieć rodowici Italowie. Albo rzymscy uchodźcy wzięli za żony miejscowe kobiety lub konkubiny, albo raczej lokalne rody doszły do władzy. Oba wyjaśnienia były prawdopodobne, biorąc pod uwagę to, co wiedziała o dawnych Rzymianach. Znała historię o wiele lepiej niż jej brat. Z zainteresowaniem słuchała ich wypowiedzi. Ich wymowa wydawała się trochę dziwna, a gramatyki i składni używano lata wcześniej; była to grecka retoryka, jaką stosowano w czasach Demostenesa. Rzymianie wciąż studiowali teksty sprzed stuleci i byli całkowicie nieświadomi istnienia nowej wymowy i literatury z Rodos, Pergamonu i greckich miast Azji. W jakiś sposób podkreślało to prostotę ich manier. Zadowolona z pierwszej oceny, wróciła do swoich komnat i zawołała niewolników, którzy odpowiadali za pielęgnację jej
ciała. Fryzjer, kosmetyczka, opiekun biżuterii i zarządzająca jej garderobą pojawili się natychmiast. Zarabel wydała im instrukcje i zaczęto przygotowywania do następnego zadania, jakie czekało ją tego dnia, zadania bardzo delikatnego. Chciała wywrzeć jak największe wrażenie na przybyłych Rzymianach, przyćmiewając brata, lecz nie wprawiając go w gniew na tyle, by rozkazał ją zabić. Dokonała tego już nieraz. Jak dotąd zawsze ją ułaskawiał, zanim kat unurzał w jej krwi swój miecz, ale pewnego dnia mógł kazać dokończyć dzieła. Fryzjer przeplótł jej włosy przez wysadzane gemmami złote pierścienie, a kosmetyczka przypudrowała jej mleczne ciało złotym pyłem. Otworzyła małe puzderko i szczypczykami z kości słoniowej wyjęła z niego płatki złota tak cienkie, że przenikało przez nie światło. Nałożyła je na sutki księżniczki. Pod wpływem ciepła ciała przylgnęły do nich jak farba. Garderobiana owinęła wokół jej bioder wąski pas czarnego jedwabiu, przekładając go pomiędzy udami i wiążąc tak sprytnie, że był bezpieczny dopóki nie nadszedł moment, by rozwiązać go w jednej chwili. Jego długie końce, zakończone frędzlami, sięgały kostek. Eunuch, który opiekował się biżuterią, umieścił w jej pępku wielki rubin. Od dzieciństwa rozciągano jej pępek nawet większymi kamieniami, aż obecnie mógł pomieścić klejnot pięciocentymetrowej średnicy. Od nadgarstków po ramiona nałożył jej ciężkie mankiety i bransolety w kształcie węży. W końcu wokół jej szyi udrapował wielki egipski kołnierz. Była to skomplikowana konstrukcja z paciorków ze złota, kornelianu, lapisu-lazuli i pereł. Okrywał jej ramiona i górną część piersi niemal do sutków. - Księżniczko - wyszeptała garderobiana - czy jesteś pewna, że to właściwe? Jesteś teraz gotowa uwodzić, a nie uprawiać dyplomację.
Zarabel studiowała swoje odbicie w lustrze z polerowanego srebra, które trzymało dwóch nubijskich niewolników. - Dokładnie o to mi chodzi. Muszę uwieść całą misję dyplomatyczną. Poprzedzana przez strażników, z ciągnącą za nią świtą, Zarabel weszła do głównego korytarza i ruszyła w stronę sali tronowej. Gdy przechodziła, żołnierze i dworzanie kłaniali się jej głęboko, a niewolnicy padali na twarze, jakby próbując wtopić się w podłogę. Po jej prawej i lewej stronie kamienni tytani podtrzymywali sklepienie piętnaście metrów powyżej. Światło wpadało przez cienkie kolorowe szybki, wprawione w okna galerii. Za sobą słyszała cichy pomruk i łatwo mogła zgadnąć, o czym szeptano: dokąd mogła się udawać tak ubrana księżniczka? Przed wrotami sali tronowej przystanęła na chwilę. Z trudem uspokoiła serce i przybrała hieratyczną postawę. Podobnie jak Rzymianie rozumiała znaczenie brawury. Ubrała się jak najdroższa dziwka w całym imperium. Jej zachowanie świadczyło o tym, kim była: księżniczką z królewskiego rodu i najświętszą kapłanką całego narodu punickiego. Na jej skinienie strażnicy otworzyli wrota i weszła do środka. Pierwszą rzeczą, jaką dostrzegli Rzymianie, był wyraz twarzy Hamilkara: niemal komiczne połączenie zaskoczenia z niezadowoleniem. Odwrócili się, by zobaczyć, co tak poruszyło zwykle niewzruszonego szofeta. Teraz z kolei oni oniemieli. Nawet rzymska powaga nie wystarczyła, by udało im się utrzymać kamienny wyraz twarzy. Kobieta, która dokonała takiego wejścia do sali tronowej nie była wysoka, ale sprawiała wrażenie kolosa. Jej wolne, miarowe kroki, prosta sylwetka i dziwne ułożenie ramion - rozłożone na boki, przedramiona pochylone ku dołowi, dłonie odwrócone wewnętrzną stroną do przodu - budziły taki respekt, że
w pierwszej chwili nawet nie zauważyli, iż była prawie naga. Jednak to wrażenie minęło dość szybko. Przeszła obok nich, nie patrząc ani w lewo, ani w prawo, i zatrzymała się na kilka kroków przed szofetem. Potem okrągłym gestem uniosła ramiona, aby z gracją skrzyżować je na wysokości biustu i skłoniła się, trzymając nogi prosto i zginając się w biodrach, aż jej włosy dotknęły podłogi. Potem się wyprostowała. - Bądź pozdrowiony o wcielenie Baala Hammona na ziemi, najczcigodniejszy szofecie Kartaginy. - Jej głos był niski i melodyjny. Rzymianie nie znając języka punickiego, zrozumieli jedynie imię boga i słowo „szofet". - I ja pozdrawiam księżniczkę Zarabel, kapłankę Tanit - odpowiedział Hamilkar, powoli odzyskując panowanie nad sobą. Przeszedł na grekę. - Przybysze z Norikum, przedstawiam wam moją siostrę, księżniczkę Zarabel. Jak widzicie, jest mistrzynią wielkich wejść. Markowi nie umknęło, że szofet powiedział „Norikum", a nie „Rzymu". - W imieniu senatu i ludu rzymskiego - powiedział - wstając i skłaniając głowę w stronę nieziemskiego zjawiska - pozdrawiamy księżniczkę Zarabel Barkas z Kartaginy. Rzym szanuje wszystkie bóstwa i ich kapłanów. Odwróciła się twarzą do niego, jej delikatne stopy zdawały się z ledwością dotykać posadzki. - Bogowie Kartaginy kochają silnych - powiedziała zagadkowo. Tanit was pozdrawia. - Zajmij swoje miejsce, siostro - rzekł Hamilkar - chociaż jesteś niezbyt stosownie ubrana do okazji. Dyskutujemy z szacownymi posłami o stosunkach handlowych. Spojrzała na Rzymian, jakby oceniała ich po raz pierwszy. - Handel? Powiedziałabym, że raczej powinniśmy dyskutować o stosunkach militarnych z tymi wojskowymi panami.
- Wszystko w swoim czasie, siostro - powiedział Hamilkar przez zaciśnięte zęby. Fakt, że powiedziała „my" doprowadził go do wściekłości, ale nie chciał zwracać jej uwagi przy obcych. Zarabel zajęła miejsce na drugim tronie. Był o krok za i stopień niżej niż tron szofeta. Wykonano go ze srebra i przykryto skórami czarnych panter, mniej cennych niż białe lwy. Przynajmniej, pomyślała, lepiej siedzieć na nich niż na gołym metalu. Gęsia skórka nie była zbyt królewska. Przez chwilę dyskutowali o możliwościach nawiązania stosunków handlowych pomiędzy północą i południem, obrotu winem i oliwą, wełną i blondwłosymi niewolnikami. Szofet był coraz bardziej zmęczony zajmowaniem się rzeczami, z którymi lepiej poradziłaby sobie Rada Stu i gildie kupieckie. Zdecydował, że czas zmienić temat na taki, który go naprawdę interesował. - W przeszłości - powiedział Hamilkar - słynęliście z zalet waszych legionów. Czy nadal kultywujecie wojenne tradycje waszych przodków? - Legiony wciąż maszerują - odpowiedział mu Marek. - Szyk bitewny zmieniono w pewnych detalach od czasów wygnania, ale legiony pozostały podstawową jednostką naszej organizacji militarnej. - A dużo macie tych legionów? - Wystarczy do obrony naszych granic i w razie potrzeby poszerzania naszego imperium. Szofet uśmiechnął się blado. Jak się wydawało, ci wieśniacy chcieli wynieść swoje prymitywne państewko do godności imperium. Nawet jeśli, odrobina pochlebstwa nic go nie kosztowała. - Rozumiem. Zdaje się, że możemy podjąć temat stosunków wojskowych. Być może słyszeliście, że właśnie jestem w trakcie przygotowań do wojny. Nieprowokowana agresja Egiptu
staje się niemożliwa do tolerowania. Jestem pewien, że w waszych legionach utrzymujecie standardy szkolenia i dyscypliny ustanowione przez waszych przodków. - Ma pan rację - odparł Marek. - Zatem wydaje mi się, że kilka tych legionów mogłoby być wspaniałym dodatkiem do sił, które już zgromadziłem. Mamy standardowe kontrakty dla żołnierzy, i, jak sądzę, uznacie je za szczodre - mówiąc to, dostrzegł, że Rzymianie zesztywnieli. - Rzymscy żołnierze nie są najemnikami - powiedział Marek. - Absolutnie nie sugeruję, że są - powiedział łagodnie Hamilkar. Ale kontrakt jest prostym i skutecznym sposobem przedstawienia warunków służby. - Trochę wiemy o kontraktach, Wasza Wysokość - odparł Marek. Potrafimy czytać traktaty. Jeśli znasz trochę waszą historię, wiesz, że Rzym zawsze był najskrupulatniejszy w przestrzeganiu warunków sojuszy wojskowych. Nigdy nie zawiedliśmy naszych sojuszników w godzinie próby. - Wasza reputacja w tych sprawach jest powszechnie znana powiedział Hamilkar, zapisując w głowie, aby zapytać lorda Hirhama, czy Rzymianie faktycznie byli takimi rzetelnymi sojusznikami. - Jeśli sobie życzysz - powiedział Marek - mogę negocjować układ o sojuszu wojskowym z Kartaginą. Oczywiście, musi on zostać przedstawiony senatowi do ratyfikacji. Uwagi Hamilkara nie umknęło, że oczy pozostałych Rzymian ciskały gromy na ich dowódcę. Jeden z nich, o imieniu Norbanus, uśmiechał się niemal szyderczo. Najwyraźniej Scypion przekroczył swoje uprawnienia. To go wcale nie martwiło. Wymówka do anulowania traktatu, trzymana w zanadrzu, była zawsze użyteczną bronią.
- Być może - odezwała się Zarabel - ci panowie chcieliby odbyć wycieczkę po murach Kartaginy. Sądzę, że powinni ją uznać za pouczającą. - Doskonały pomysł - powiedział szofet. - Ludzie o wojskowych korzeniach nie powinni przegapić takiej okazji. - Będę więc ich przewodniczką- powiedziała Zarabel, wstając. - Lud od dawna mnie nie widział. - Nigdy nie odmówiłbym moim poddanym takiego widoku - powiedział Hamilkar. - A następnie - zwrócił się do Rzymian będziemy kontynuować naszą rozmowę wieczorem. Do waszego użytku przeznaczyłem jeden z najlepszych domów w mieście. Jutro odbędzie się uroczysta uczta na waszą cześć. - Wasza Wysokość jest zbyt szczodry - powiedział Marek. - W imieniu senatu i ludu rzymskiego, dziękuję. Wierzę, że jest to zapowiedź wspaniałej przyszłości stosunków pomiędzy Rzymem i Kartaginą. Kiedy Rzymianie i jego siostra wyszli, Hamilkar kiwnął palcem na lorda Hirhama. - Czy dawni Rzymianie byli takim pożądanym sojusznikiem? - Zdecydowanie - odparł stary doradca. - Stali się tak biegli w sztuce wojny i byli tak skrupulatni w przestrzeganiu postanowień sojuszy wojskowych, że wiele narodów pragnęło wejść z nimi w układy. Następnie często wywoływali pod sfingowanym pozorem wojnę z sąsiadami, wiedząc, że obecność Rzymian po ich stronie zapewnia im zwycięstwo. Była, oczywiście, jedna niepożądana niedogodność tych układów. - A co to było? - Kiedy Rzymianie weszli na teren sojusznika, często tam już zostawali. Hamilkar uśmiechnął się.
- Podbój przez sojusz, hę? Bardzo sprytne. Jesteśmy znani z podobnych gierek. Cóż, ci ludzie nie są wyrobieni politycznie. W rzeczywistości wydają się być mniej doświadczeni niż ich barbarzyńscy przodkowie. Widziałeś, jak gapili się na moją bezwstydną siostrę. Dlaczego ośmieliła się prowokować ich w taki sposób? Chociaż uderzyła go ta myśl, znał odpowiedź. Była to walka o władzę, tak stara, jak sama Kartagina, rywalizacja między świecką władzą szofeta i religijną władzą kapłanów. Gdy on chciał uczynić Baala Hammona symbolem samego szofeta, ona wychwalała orgiastyczny kult Tanit. Gdy on identyfikował Baala Hammona z greckim Zeusem, ona podkreślała tradycyjną naturę religii punickiej. Ona odmówiła noszenia skromnego greckiego peplosu, woląc, po barbarzyńsku, nagie ciało i biżuterię. On reprezentował nowy, hellenistyczny świat, ona była ucieleśnieniem mrocznej, mistycznej Kartaginy. Ona nie przegapiała okazji do pokreślenia swojej władzy kosztem jego własnej. Czasem, myślał, trochę szkoda, że zabronione jest krzyżowanie członków rodziny królewskiej. Ścięcie głowy byłoby dla niej zdecydowanie zbyt miłosierne. Rzymska delegacja stała przed pałacem, oczekując przybycia lektyk, które miały ich zabrać na dół, by zwiedzić mury miejskie. - To nie jest konieczne - protestował Marek. - Rzymianie zdolni do służby wojskowej poruszają się po mieście na własnych nogach. Lektyki są dla starszych. - Ale księżniczka kartagińska nie może sobie pozwolić, by jej stopy dotykały nieczystej ziemi - odpowiedziała. - I nie może dopuścić do tego, aby jej szanowni goście podążali za nią na piechotę, jak zwykli służący. - Sądzę, że jesteśmy zmuszeni dostosować się - powiedział Flakkus. Spojrzała na niego. Nie był tak nieustępliwy i wojow-
niczy, jak pozostali. Ten, którego nazywali Norbanusem, przyglądał jej się pozornie beznamiętnie, ale wyczuwała pożądanie w jego spojrzeniu. Dowódca, Scypion, lepiej ukrywał swoje uczucia. Lektyki, które przybyły chwilę później, zaprojektowano w taki sposób, by ich pasażerowie byli widoczni. Wyposażono je w daszek dla ochrony przed palącym afrykańskim słońcem, ale nie miały zasłon. Pasażerowie siedzieli na wysokich krzesłach przykrytych skórami zwierząt, a w rogach pojazdu umieszczono mosiężne naczynia z tlącym się kadzidłem. Każda lektyka zabierała sześciu pasażerów, a niosło ją szesnastu barczystych tragarzy, dobranych pod względem wzrostu i koloru skóry. Zarabel wsiadła do pierwszej lektyki, pojazdu bardziej luksusowego niż pozostałe, niesionej przez czarnych Nubijczyków o imponujących figurach. Jej krzesło było wyższe niż pozostałe, przykryte skórą, która, jak się wydawało, należała wcześniej do białego niedźwiedzia. Wskazała miejsca obok siebie i Marek usiadł. Dołączyli do nich Norbanus, Flakkus i dwóch innych. Kiedy już wszyscy zajęli miejsca, lektyki podniesiono i ruszyli w dół ceremonialnych schodów pałacu. Marek podziwiał umiejętność, z jaką tragarze utrzymywali swoje brzemię w poziomie, gdy pokonywali trudną trasę. Gdy przekroczyli wrota pałacowe i znaleźli się w samym mieście, kondukt ruszył żwawym krokiem wzdłuż szerokich, prostych ulic. Na widok królewskiej lektyki tłum wypełniający ulice reagował różnie. Niewolnicy rzucali się na twarze, zwykli obywatele klękali i dotykali czołami chodnika. Ci, którzy wyglądali na arystokratów lub kapłanów, kłaniali się sztywno i głęboko. Gdy przeszli, ludzie wstawali i wychwalali Zarabel, wzywając wszystkich baalimów, by jej błogosławili. Rzymianie nie rozumieli słów, ale intencje były jasne.
- To jest to, co ona naprawdę chciała nam pokazać - skomentował po łacinie Flakkus. - Nie mury, ale fakt, jak ludzie ją czczą. - Być może - odpowiedział Marek. - Ale tym, co ja chcę zobaczyć, są te mury. A teraz wróćmy do greki. To nieuprzejme używać języka, którego księżniczka nie rozumie. Miasto było wielkie i wspaniałe, ale oni mieli już dosyć oglądania imponujących budowli w eklektycznym stylu. Całkowicie usatysfakcjonowała ich wiedza, że Kartagina była bogata i potężna ponad wszelką miarę. Bardziej zainteresowała ich jej gotowość militarna. Kiedy mury wreszcie pojawiły się w zasięgu ich wzroku, z początku nie mogli pojąć, co zobaczyli. Od strony morza prezentowały się niczym pionowy klif. To, co widzieli przed sobą teraz, wyglądało bardziej jak schody tytanów wycięte w górze. Wznosiły się do góry i na boki, jak siedzenia stadionu zbudowanego dla bogów. Zajęło im chwilę zrozumienie, że małe kropki poruszające się wzdłuż tych schodów to ludzie i zwierzęta. Zarabel zerknęła na Rzymian, ich zamarłe twarze wiele mówiły. Tragarze dotarli do rampy, która prowadziła na dolny stopień. Z łatwością wspięli się na pierwszy poziom, gdzie rampa zakręcała i prowadziła wyżej. Każdy stopień był wystarczająco szeroki, by mieściła się na nim kolumna wojska maszerująca czwórkami. Nie musieli się tego domyślać, ponieważ wszędzie, gdzie spojrzeli, widzieli żołnierzy ćwiczących musztrę właśnie w takiej formacji. - Gdzie ci ludzie kwaterują, kiedy nie pełnią służby na murach? zapytał Marek. - Są zakwaterowani właśnie tutaj - odpowiedziała księżniczka. - Ich baraki znajdują się wewnątrz samych murów. - Wewnątrz murów? - zdziwił się Norbanus. - Masz na myśli, że wykuli swoje kwatery w samym kamieniu?
- Ten mur, który mój przodek Hannibal zbudował w miejsce starszego, zaprojektowano tak, by pomieścił to, co jest potrzebne obrońcom: baraki, zbrojownie, kantyny, wszystko. Są tu zapasy wystarczające do wytrzymania wieloletniego oblężenia oraz duża liczba pocisków do machin ustawionych na szczycie muru. Tam są stajnie... - Stajnie? - przerwał Norbanus. - Tutaj? Uśmiechnęła się. - Cóż, możecie je sami obejrzeć. Weszli na czwarty poziom. Był pięć albo sześć razy szerszy niż pozostałe. Księżniczka powiedziała coś do tragarzy i ruszyli na północ wzdłuż stopnia. Ciągnął się tu szereg drewnianych wrót, wejść do pomieszczeń w głębi muru. Ze stukotem kopyt wyjechał im naprzeciw oddział kawalerii. Na widok królewskiej lektyki oficer zatrzymał swoich żołnierzy, zsiedli z koni i uklękli, gdy orszak ich mijał. Wszyscy byli ubrani jedynie w białe tuniki, nie nosili zbroi. Włosy mieli splecione w krótkie warkoczyki, przez plecy przewieszony kołczan pełen oszczepów. - To jest libijska lekka kawaleria - wyjaśniła im Zarabel. Rzymianie mało poważali kawalerię, którą uważali za niezbyt przydatną, poza wykorzystaniem do zwiadu, staczania potyczek i ścigania po bitwie uciekającego nieprzyjaciela. Mury to było coś zupełnie innego. Niegdyś Rzymianie byli mistrzami wielkich prac inżynieryjnych, ale wielkość tych fortyfikacji była oszałamiająca. Sama myśl o nakładzie pracy i środków, jakich wymagał ten projekt paraliżowała umysł. Zarabel kazała zatrzymać lektykę przed rzędem drewnianych wrót i wskazała inskrypcję wyrytą nad nimi w archaicznym fenickim: „To jest stajnia numer 47". Na jej sygnał drzwi się otworzyły i wniesiono ich do środka. Natychmiast poczuli zapach pomieszczenia dla koni. Stajnia ciągnęła się daleko w głąb, ich lektyka mijała wielkie skrzynie wypełnione sianem
i ziarnem. Pracujący tam niewolnicy, ubrani w białe przepaski biodrowe, wynosili kosze pełne nawozu, a inni czesali i czyścili mnóstwo koni. Zbliżyli się do długiego kamiennego koryta, w którym, ku ich zaskoczeniu, płynął strumień świeżej wody. - Skąd bierzecie świeżą słodką wodę tak blisko morza? - zapytał Marek. - Wielki akwedukt dostarcza mnóstwo świeżej wody z gór w głębi kraju - odpowiedziała. Marek zapamiętał, aby sprawdzić ten akwedukt. - Jedna z czterdziestu siedmiu stajni? - zapytał Norbanus. - Jest prawie tak wielka, jak stajnie w Wielkim Cyrku u nas. - Jedna z pięćdziesięciu. Każda może pomieścić tysiąc koni, czyli dla pięciu miriad kawalerii. Oczywiście są tu też pomieszczenia dla innych zwierząt. Wrócili na zewnątrz i kolejną rampą dotarli na szeroki poziom wyżej. Były tu dużo większe drewniane wrota i Rzymianie zdumieli się na ich widok. Wtem jedne z wrót otworzyły się i wyszedł z nich ogromny zwierz, większy niż jakiekolwiek zwierzę, jakie w życiu widzieli - szary, wielkouchy, z długim nosem przypominającym wielkiego węża i groźnymi białymi kłami, na które nałożono żelazne pierścienie i udekorowano złoceniami. Rzymianie otworzyli usta i gapili się. - Spokojnie - rzucił ostro Marek. - Król Pyrrus miał słonie i nasi ludzie bez problemu sobie z nimi poradzili. - Mimo własnych słów, Marek był wstrząśnięty. Poczuł się tak, jakby zobaczył zwierzę ze starożytnego mitu. - Co za cudowne stworzenie! - zachwycił się Flakkus. - Ile ich macie? - W każdej stajni jest zazwyczaj dwadzieścia - powiedziała Zarabel, gdy za pierwszym słoniem zaczęły wychodzić kolejne, jeden po drugim, a każdemu na karku siedział okrakiem
poganiacz, kontrolując swojego olbrzymiego wierzchowca za pomocą ościenia. - Jak widzicie, ta ilość jest płynna. Rzymianie zaśmiali się nerwowo, gdy wyszła miniaturowa kopia wielkiego stworzenia, nie większa niż nowo narodzone cielę, trzymając się blisko boku matki. Ku wielkiemu zaskoczeniu Rzymian, słonie, ustawione w rzędzie naprzeciw nich, na rozkaz swoich jeźdźców ugięły przednie nogi i podniosły trąby w salucie. Zarabel skinęła wdzięcznie. - Doskonale - pochwaliła. Następnie pokazano im pomieszczenia dla wielbłądów, inne dla zwierząt egzotycznych, zwykłe obory dla mułów i wołów, a nawet wielką kamienną zagrodę dla zwierząt ofiarnych, których kartagińscy bogowie wymagali mnóstwa i wielkiej różnorodności. Zobaczyli antylopy, małpy i koziorożce, pawie i flamingi, zebry, nawet krokodyle, wszystkie przeznaczone były do wykrwawienia i spalenia na ołtarzach baalimów. Po zwiedzeniu pomieszczeń z tą menażerią dotarli wreszcie na szczyt murów. Tak jak im już powiedziano, był na tyle szeroki, że mogły się na nim zmieścić cztery ścigające się rydwany. Podobnie jak na najniższym poziomie, żołnierze odbywali tu ćwiczenia, więc Rzymianie mogli przyjrzeć im się bliżej. Byli to ludzie różnych narodowości: Galowie i Iberowie, Afrykanie z różnych krajów, ludzie uzbrojeni w łuki, dzidy, procarze z Balearów, greccy najemnicy z różnych miast i wysp, rekruci z Sycylii, uzbrojeni w wielkie tarcze i krótkie miecze, ludzie pustyni w powiewnych szatach z mieczami w kształcie sierpów, mężczyźni uzbrojeni w topory czy wyposażeni w pałki. Rzymianom wydawało się nieprawdopodobne, by ktoś zdołał koordynować taką armię. Ale ludzie, którzy wybudowali takie fortyfikacje, z pewnością byli w stanie sprostać temu zadaniu. - Czy mógłbym zapytać, księżniczko - odezwał się Marek, - gdzie są oddziały kartagińskie?
- Kwaterują gdzie indziej. Tu, na murach, jedynymi Kartagińczykami są oficerowie dowodzący. Myślę, że teraz powinniśmy obejrzeć machiny wojenne. - Myślałem o tym - przyznał. Ponad wałem obronnym od strony morza wznosiło się mnóstwo skomplikowanych urządzeń z drewna i metalu, każde ustawione na własnej platformie. Katapulty można było względnie łatwo rozpoznać, ale pozostałe wydawały się dość tajemnicze: podobne do dźwigów maszyny, do których podwieszono olbrzymie kłody najeżone kolcami, wielkie konstrukcje, które zdawały się składać ze zbiorników i rur, najwidoczniej do wylewania płynów, a nawet szerokie, paraboliczne dyski z polerowanego brązu zawieszone na obrotowych podstawach. Zarabel wskazała na jedną z kolczastych kłód. - Tę nazywamy „zabójcą okrętów", z oczywistych powodów. Można ją rozhuśtać ponad murami i uderzyć we wrogi statek, który zanadto się zbliżył. Katapultami można niszczyć jednostki na większą odległość. Miotacze ognia mogą wyrzucać płonącą ciecz na dłuższe dystanse. - A co to jest? - zapytał Marek, wskazując na jedno z wielkich luster. - Jakiś rodzaj urządzeń sygnalizacyjnych? Uśmiechnęła się. - To są lustra zapalające. Koncentrują promienie słoneczne na nieprzyjacielskim statku i podpalają go. Zauważyła sceptyczne miny swoich gości. - To szczera prawda. Jeśli sobie życzycie, mogę kiedyś zaaranżować taką sytuację. - Bardzo chciałbym to zobaczyć - odparł Marek. Zaczął już poznawać Kartagińczyków i był pewien, że sami nie wynaleźli tego dziwacznego urządzenia. - Skąd pochodzi taka machina? - Jako pierwszy zbudował ją Archimedes - odparła.
- Archimedes?- zapytał Flakkus. - Masz na myśli tego matematyka z Syrakuz? - Tego samego - odpowiedziała. - Przez niego ponieśliśmy straszliwe straty, gdy oblegaliśmy Syrakuzy, kilka lat po tym, jak wy, Rzymianie, opuściliście Italię. Ale potrzeba było czegoś więcej niż machin, by powstrzymać niezwyciężoną armię Kartaginy. Król Hieron i jego syn Gelon zostali ukrzyżowani na murach Syrakuz. - Czy Archimedes również skończył na krzyżu? - zapytał Marek z odrazą. Rzymianie uważali ukrzyżowanie za odpowiednie jedynie dla zbuntowanych niewolników, powstańców i pomniejszych bandytów. Pokonany władca był przyzwoicie duszony w odosobnieniu, z dala od natrętnych spojrzeń pospólstwa. - Nie, jego uczniowie wywieźli go haniebnie, w worku. Dożył swoich dni w Muzeum Aleksandryjskim, jak sądzę. Księżniczka pokazała im ich nowy dom, prawdziwy pałac w Megarze, najmodniejszej dzielnicy miasta, otoczony posiadłościami najbogatszych rodów; członkowie wielu z nich należeli do Rady Stu. W owej chwili Rzymianie nie byli w nastroju, by docenić luksus tego miejsca. Jak tylko księżniczka odjechała, wybuchł zamęt. Norbanus warknął do Marka: - Układ! Kto dał ci władzę, by negocjować traktat z Kartaginą? Czy senat mianował cię dyktatorem, gdy ja patrzyłem w inną stronę? - Sojusz militarny z Kartaginą! - parsknął ktoś. - Powinieneś za to zostać oskarżony o zdradę, Scypionie! - Och, uspokójcie się - powiedział Marek. - Nigdy nie słyszałem podobnego stada beczących starych bab. - Wyjaśnij swoje zachowanie - domagał się Norbanus. - Przede wszystkim, wszyscy doskonale wiecie, że nic, co tu robię, nie będzie wiążące dla senatu. Mam wszelkie uprawnie-
nia, by zaproponować im układ, który oni przyjmą, odrzucą lub zmienią, jak im będzie wygodniej. Cokolwiek myśli Hamilkar, to co robimy tutaj nie będzie uważane za nic więcej niż wstępne negocjacje z senatem. Ale pomyślcie! - tu wykonał gwałtowny gest - mamy szansę przejąć kontrolę nad wydarzeniami i mieć na nie wpływ! - Kiedy podejmowaliśmy się tej misji, mogliśmy liczyć w najlepszym razie na rekonesans w Italii, może na okazję oszacowania z grubsza sił kartagińskich na tych terenach. Dziś odbyliśmy rundę po samych murach obronnych Kartaginy! Możemy opisać je senatowi ze szczegółami! Miesiąc temu nie mieliśmy nawet nadziei na coś takiego! Przyjaciele, mówię wam, że bogowie Rzymu są po naszej stronie. Musimy wykorzystać okazję, którą nam zesłali lub zawiedziemy Republikę tak, jak nikt nigdy wcześniej jej nie zawiódł. -Ale czy nasze legiony staną się najemnymi mieczami Kartaginy? spytał Flakkus. - Wcześniej wiele razy wycofywaliśmy się z sojuszy militarnych powiedział Marek. Co daliby nasi przodkowie za szansę zakwaterowania kilku legionów w murach samej Kartaginy? - Byłoby niehonorowo wchodzić w sojusz, przewidując wycofanie się z niego - powiedział Lucjusz Cezar, młody potomek bardzo starożytnego, lecz mrocznego rodu patrycjuszy. Marek uśmiechnął się. - Wierzę, że szofet wkrótce da nam powód do zwrócenia się przeciwko niemu. On i Kartagina mają zdradę we krwi. - Cóż, możesz mieć rację - powiedział Flakkus. - W czasie naszej pierwszej wojny z Kartaginą Rada Stu, z typowym dla siebie skąpstwem, próbowała wykręcić się z wypłacenia najemnikom całego żołdu. W efekcie wybuchła wojna, która niemal całkowicie zniszczyła Kartaginę i zainspirowała wiele
z pobitych krajów Afryki do rewolty. Ojciec Hannibala był pod dużą presją, by zakończyć to powstanie. Mówiono, że w Afryce skończyło się drewno, bo tyle postawiono krzyży. - Myślę więc, że nie powinniśmy się niepokoić, iż Hamilkar będzie skrupulatnie przestrzegał traktatu, na jaki się zgodzi. Zostawi nam mnóstwo pola do manewru. Marek odwrócił się, by spojrzeć przez szerokie okno na wielkie miasto. - Dzisiaj położyliśmy podwaliny polityki, która rzuci Kartaginę na kolana.
Rozdział dziewiąty CO ZA MURY! - POWIEDZIAŁ
NORBANUS. - Nie wyglądają na dzieło rąk ludzkich, nawet nie na pracę tytanów. Wyglądają na dzieło bogów! - powiedział, zwracając się do grupy Rzymian, którzy wraz z nim byli na szerokim tarasie ich domu w Megarze. Wylegiwali się beztrosko, a służba dostarczała im schłodzone napoje. Marek Scypion zamknął się z Metrobiuszem i Ahenobarbusem, starannie sprawdzając treść traktatów, które pracowicie tworzyli przez ostatnie dni. - Nonsens - powiedział Flakkus, który w luksusowym otoczeniu czuł się bardziej beztrosko niż pozostali. - To tylko kamienie, i to nie wszystkie dobrze obrobione, jeśliby mnie ktoś pytał. Czego potrzebujesz, by zbudować takie mury? - wyprostował trzy palce i zginał po kolei w miarę odliczania. - Tylko trzech rzeczy: kamienia, niewolników i czasu. Mówi się, że Egipcjanie zgromadzili jeszcze większe sterty kamieni tylko po to, by pochować tam swoich władców. My także moglibyśmy zbudować takie mury, ale Rzym nigdy nie polegał na murach. Większość obecnych pokiwała głowami, potwierdzając prawdziwość tych słów. -Ale co nam to mówi o ludziach, którzy je zbudowali? - nie ustępował Norbanus. - Ich władza i bogactwo są rozmiarów,
o jakich wcześniej nie słyszeliśmy. Widzieliśmy część garnizonu miejskiego. Kartagina ma do obrony całe imperium. Jej armia musi być ogromna. - Najemnicy - parsknął Flawiusz Ahala, senator o surowej twarzy. Czy legioniści kiedykolwiek ulękli się najemnych oddziałów, choćby nie wiadomo, jak licznych? Stal w rękach wrogów nigdy nas nie pokonała. To stal w kręgosłupach naszych żołnierzy pozwalała nam wygrywać batalie. - Tu rozległ się rzęsisty aplauz. - Hannibal pokonał nas przy pomocy takich żołnierzy - zauważył Norbanus. - Ale to był Hannibal - zaprotestował Flakkus. W umysłach Rzymian wybitny kartagiński generał stał się kimś więcej niż człowiekiem. Nie można go było porównywać ze zwykłymi śmiertelnikami. - Czy ktokolwiek widział tych kartagińskich żołnierzy? -zapytał Flakkus. - Mówi się o nich, że są elitą armii, rezerwą strategiczną. Wątpię, czy w ogóle istnieją. - Zgadzam się - powiedział Flawiusz. - Z tego, co zdołałem się dowiedzieć wynika, że od stu lat żadna wojna nie zbliżyła się do murów Kartaginy. Jeśli ich rodzime oddziały nie brały udziału w walkach frontowych, jakież mogą mieć doświadczenie bojowe? Trzeba więcej niż piórek, zdobionych zbroi i manewrów na placu musztry, żeby zrobić z nich żołnierzy. - Mówisz to, aby przekonać samego siebie - odparł Norbanus. - My nie posiadamy marynarki i nie wiemy nawet, jak się żegluje. Jak mamy zdobyć takie imperium? - Skoncentrujmy się na odzyskaniu siedmiu wzgórz i zdobyciu Italii - powiedział Flawiusz. - Później będziemy mieli wystarczająco dużo czasu, by rzucić wyzwanie Kartaginie i reszcie świata.
Usatysfakcjonowany Norbanus skinął głową. W jego mniemaniu, Marek Scypion działał za szybko. Wykazywał arogancję, typową dla członków starych rodów. Jak gdyby noszenie imienia starożytnego bohatera wystarczało, by uczynić z człowieka naturalnego przywódcę w świecie, który całkowicie różnił się od starej Republiki. Stare rody zajmowały najlepsze stanowiska urzędnicze, dowódcze i kapłańskie, jakby miały do tego przyrodzone prawo. To było tak, dumał, jakby ludzie, których pradziadkowie - wodzowie germańscy i galijscy - byli w jakiś sposób gorsi. A czym zajmowali się przodkowie tych patrycjuszy? Z ich własnych przekazów wynika, że Rzym założyła banda bezdomnych bandytów, którzy odkryli kilka nędznych wiosek na paru wzgórzach w pobliżu Tybru, zajęli je, porwali kobiety z sąsiedniego miasta i ustanowili się królami. Jak można ich było porównywać z germańskimi dostojnikami, władcami plemion liczących tysiące członków, którzy mogli wywieść swój rodowód od samego Wodana? Krew w moich żyłach jest tak samo dobra, jak ich, myślał, nawet mimo tego, że on nazywa się Scypion. Zaakceptowaliśmy ich język, zaaprobowaliśmy ich znakomity kodeks prawny i organizację militarną, nosimy nawet ich togi. Ale wciąż jesteśmy wolnymi wojownikami, lepszymi niż stado napuszonych italskich rolników. - Ten człowiek, Hamilkar - powiedział Flawiusz. - Nie wygląda ani na króla, ani na generała. A jego siostra wygląda bardziej na dziwkę niż na kapłankę. - Ja osobiście byłem pod jej wrażeniem - oświadczył Flakkus. Norbanus roześmiał się. - Flawiuszu, twoja idea kapłanki to dziewica-westalka. Bogowie Kartaginy są inni.
- Są nieprzyzwoite! - powiedział Brutus, augur. -1 te barbarzyńskie praktyki składania ofiar z ludzi! Nie są lepsi niż banda druidów. -- Jakie to szokujące - wycedził Norbanus. Z powodów, których już nie pamiętał, staromodnych Rzymian przerażała idea ofiar z ludzi, chociaż igrzyska gladiatorów nie były niczym innym, jak składaniem ofiar, w którym jeden z uczestników, lepiej walczący, miał szansę przeżyć. I nie podzielał ich pogardy dla księżniczki Zarabel. Ta kobieta go zaintrygowała, jak jeszcze żadna inna. Rzymskie kobiety z jego klasy wychowywano na cnotliwe żony, a jedna z nich, która publicznie wypowiedziała swoją opinię, wywołała tym skandal. Nie brały udziału w życiu politycznym. I nie trzeba nawet wspominać, że były zawsze przyzwoicie ubrane. Zarabel była istotą Rzymianom nieznaną. Mówiła i zachowywała się, jakby była równa mężczyznom. Okazywała bratu szacunek jedynie formalnie. Afiszowała się ze swoim ciałem bez wstydu. Przewodniczyła kultowi, który był dla Rzymian niezrozumiały. Rozumieli koncepcję składania ofiary i istnienia siły kosmicznej, ale puniccy bogowie współzawodniczyli ze sobą w sposób, jaki był obcy bogom rzymskim. Między Ta-nit a Baalem Hammonem rozgrywała się jakaś próba sił, będąca odbiciem rywalizacji między bratem i siostrą, potomkami rodziny Barkas. Na tyle, na ile Norbanus mógł zrozumieć, Iłami Ikar dążył do ustanowienia Baala Hammona najważniejszym bogiem Kartaginy, kimś w rodzaju Zeusa, króla bogów Olimpu. Dlatego próbował utożsamić swojego boga z Zeusem, posuwając się aż do przedstawiania go na nowych posągach w tradycyjnych pozach i szatach Zeusa. Zarabel, przeciwnie, zwalczała tendencję do utożsamiania Tanit z Afrodytą. Grała na wrodzonym konserwatyzmie ludzi,
mówiąc im, że obcy bogowie podważają ich starożytną tradycję, ich wyjątkowe relacje z bogami. Kartagińczycy z radością wykorzystywali zagranicznych żołnierzy, przejmowali style architektoniczne i sztukę innych narodów, ale ich bogowie byli unikalni, a ich kult nie powinien być bezczeszczony praktykami i postaciami z innych religii. To mądra taktyka i Norbanus nie miał pewności, w jakim stopniu wynikała z jej własnej pobożności, a na ile z zimnego i cynicznego wyrachowania. Z pewnością opieranie się hellenizmowi, który rozciągał się na cały świat, miało sens. Jakby nie patrzeć, od wieków Kartagina walczyła przeciwko greckim wpływom na zachodzie. To nie miałoby sensu, gdyby mimo to Greków podbito pokojowymi metodami. Poza tym wszyscy wiedzieli, że greckie wpływy podkopywały siły narodu, czyniły go miękkim i mniej wojowniczym. To było coś, czemu należało się oprzeć. Jednak przede wszystkim była kobietą - piękną, nie można było temu zaprzeczyć. Miała bogactwo i potęgę, jaką nie mógł się poszczycić żaden rzymski konsul. Była ponętna i, najwidoczniej, myślał, potrzebowała silnego mężczyzny. I najwyraźniej poświęciła więcej uwagi jemu niż pozostałym Rzymianom. Doszedł też do wniosku, że to kobieta, która nieomylnym okiem potrafiła dostrzec wyjątkowego mężczyznę. ZARABEL SIEDZIAŁA NA TRONIE W WIELKIEJ ŚWIĄTYNI TANIT. Podobnie jak sala tronowa jej brata, jej komnata była obszerna i wystawna. W przeciwieństwie do tamtej, tutaj nie było dworzan, żołnierzy ani kupców. Mężczyźni, kobiety i kastraci, którzy siedzieli przed nią w wyrażającej szacunek ciszy, byli klerem bogów punickich. Z przodu siedzieli kapłani i kapłanki największych bogów: Tanit, Melkarta i Eszmuna. Za nimi znajdowali się ci, którzy służyli pomniejszym bogom. Tylko jed-
no bóstwo nie miało w tej sali swojego przedstawiciela - Baal Hammon, powszechnie zwany Molochem. Mieli do omówienia wielkie rzeczy, ale wymagało to postępowania według starożytnych reguł. Kapłani każdego z bóstw musieli najpierw opowiedzieć o omenach i znakach, jakie ujrzeli od czasu ostatniego zgromadzenia. Nie można było podjąć żadnych decyzji, nie poznawszy uprzednio nastawienia bogów. Pierwszy przemówił Wysoki Eunuch kapłan Tanit. - Wasza świątobliwość - zaczął - jesteśmy mocno zaniepokojeni znakami. Przez ostatni miesiąc Księżyc, święty niebiański symbol Tanit, przybrał kolor czerwonawy, od lat najbardziej niezwykłą barwę. Jej święte gęsi są niespokojne i często odmawiają jedzenia. Najwyraźniej bogini jest niezadowolona. Musieliśmy ją obrazić w jakiś sposób. Jako następny wstał wysoki kapłan Eszmuna. Był postawnym, ciężkim mężczyzną, miał niestrzyżone włosy i podkreślone kohlem brwi w kształcie ptasich skrzydeł, które spotykały się w punkcie między jego oczami. - Moja księżniczko, na ziemi panuje wrzenie. W Sikka zatrzęsła się ziemia, wiele budynków ninęło, zginęło wielu ludzi. Przewidujemy nieurodzaj i ataki dzikich zwierząt na odludne wioski. Nigdy nie było tylu lwów. Nie postrzegano tego jako zjawiska naturalnego. W ogóle nie było czegoś takiego jak zjawiska naturalne. Istniała tylko wola i kaprysy bogów. Wstała jedna z kapłanek. Nosiła zieloną szatę, imitującą rybie łuski, a na głowie miała nakrycie głowy w kształcie ryby. Reprezentowała Dagona, jedno z pomniejszych kanaanejskich bóstw morza, obecnie czczone w Kartaginie. - Ziemskie wcielenie bogini, na morzu widziano olbrzymie potwory, smoki z głębin, których nigdy wcześniej nie spotykano na Morzu Środkowym. Coś zmusiło je do wpłynięcia za słupy Melkarta...
I tak to szło, jedna osoba duchowna za drugą opisywała złowieszcze znaki: płomieniste smoki przecinające nocne niebo, zachowujące się nienaturalnie ptaki, ryby i ssaki, rodzących się zniekształconych ludzi i zwierzęta, powodzie, susze i trzęsienia ziemi, straszliwe sztormy i znikanie statków przy dobrej pogodzie. Żołnierze z frontów granicznych widywali armie duchów paradujące w świetle dnia. W Nowej Kartaginie, w Iberii, urodziło się całkowicie białe słoniątko, a biały był kolorem śmierci. - Wystarczy - rzuciła Zarabel. - Jest jasne, że bogowie są źli. Tylko na kogo? - Wasza Wysokość - powiedział wysoki kapłan Eszmuna, tym razem używając jej książęcego tytułu - Kartagina jest teraz u szczytu potęgi, jaką ustanowił twój przodek, Hannibal Wielki. Egipt chroni nas w sposób niekwestionowany, wspaniale nam się powodzi. - Przerwał i popatrzył wokół na licznie zgromadzony kler przybrany w święte regalia. - Ale to tylko chwilowa błahostka, rzecz błyszcząca i próżna. Czymże są te rzeczy dla nieśmiertelnych bogów? Oni nas wynieśli i jeszcze szybciej mogą nas strącić. Jesteśmy bezsilni wobec nich i możemy zaskarbić sobie ich łaskę jedynie lojalnością, oddaniem i poświęceniem. - W poprzednich latach - podniósł głos - odeszliśmy od prawdziwiej religii. Naszych starożytnych bogów zastąpiliśmy czczym kultem bogów greckich, którzy nie są niczym więcej jak przerośniętymi ludźmi! - Rozległy się okrzyki aprobaty i złorzeczenia pod adresem obcych bogów. - Księżniczko moja, dzielnie się im oparłaś i utrzymałaś kult Tanit nieskalany, oby zawsze ci błogosławiła. Ale obawiam się, że twoje wysiłki mogą nie wystarczyć. Bogowie Kartaginy są zazdrośni. Nie będą dzielili swojej chwały z godnymi pogardy greckimi półbogami. Żądają, byśmy dostarczyli dowodu naszego niezachwianego oddania, lub, obawiam się, w gniewie zniszczą Kartaginę.
- Jakiż ma być ten dowód oddania? - zapytała, wiedząc doskonale, o co chodzi. Jej pokryta makijażem twarz wyglądała jak maska, srebrna korona kreśliła wielki półksiężyc nad brwiami, jego końce skierowane były ku górze. Od szyi po kostki jej ciało otulała czarna szata, ozdobiona srebrnymi gwiazdami i półksiężycami. - Wasza Wysokość - powiedział Wysoki Eunuch Tanit - bogowie muszą dostać tofet. Tego się właśnie spodziewała. Tofet był najpoważniejszym z kartagińskich rytuałów, ostatecznym potwierdzeniem oddania bogom. Kiedy bogowie przez klęskę głodu, zarazy lub klęskę militarną okazywali swoją nieprzychylność, najwybitniejsi obywatele Kartaginy, bogaci, arystokraci, nawet rodzina królewska, przyprowadzali swoje dzieci na wielki plac, gdzie był gigantyczny posąg bóstwa. Olbrzymi brązowy posąg Baala Hammona w postaci Molocha jarzył się od wielkiego ognia rozpalonego w jego brzuchu. Wówczas wśród modłów, zawodzenia i kłębów dymu palonego kadzidła, dzieci szlachty kartagińskiej wrzucano do płomieni w żołądku Molocha. Po złożeniu ofiar następowała wielka uroczystość, aby w ten sposób zaskarbić sobie łaskę bogów. Żaden inny naród nie był tak pobożny. Nikt inny nie był chętny do takiego poświęcenia. Z drugiej strony, żaden lud nie był tak potężny, tak wspierany przez bogów, jak Kartagińczycy. - Zgadzam się - powiedziała Zarabel - ale potrzebujemy poczynić przygotowania. Ludzie nie są gotowi. - Ludzie? wykrzyknął kapłan Eszmuna. - A co oni mają do tego? Bogowie nie proszą o zgodę. To przede wszystkim przez te cudzoziemskie praktyki bogowie się rozgniewali. - Tym niemniej - powiedziała stanowczo - jak sam zauważyłeś, ludzie wiedzą, że ich naród i rasa są u szczytu światowej władzy i chwały. Nie potrafią interpretować znaków, tak
jak my, słudzy bogów. Ogłoszenie tofet teraz wyda im się niewdzięcznością. - Wasza Wysokość - powiedziała kapłanka Dagona - nie możemy pozwolić, by ten stan rzeczy trwał zbyt długo. Moglibyśmy nieodwołalnie stracić łaskę bogów. - Nie sądzę, byśmy się musieli tego obawiać - odpowiedziała Zarabel. - Ludzie przywykli do faktu, że w chwilach zagrożenia narodowego odprawia się tofet. A takie zagrożenie istnieje nawet obecnie. - Wojna twojego brata z Egiptem? - zapytał Naczelny Eunuch. - Dokładnie. Jego zwycięstwo wzmocni wpływy stronnictwa hellenistycznego w Kartaginie, natomiast klęska ściągnie na nich hańbę. Ludzie będą wiedzieli, że go pokonano, ponieważ bogowie byli z niego niezadowoleni. Nikt jednak nie wspomniał tego, o czym zapewne wszyscy pomyśleli: że księżniczka planuje doprowadzić do tej klęski. Nawet na takim zgromadzeniu pewne rzeczy lepiej pozostawić niewypowiedziane. Wstała kapłanka Besa. Bes należał do pomniejszych bóstw babilońskich, które, podobnie jak Dagon, znalazło dom w Kartaginie. Miał kształt grubego karła o głowie lwa i był bogiem radości i zabawy, patronem podróżnych oraz kobiet ciężarnych. Nie należał do groźnych i straszliwych bóstw, więc lud go bardzo kochał. - Wielebna - przemówiła - miasto huczy od plotek o Rzymianach. Czy oni są tylko przybyszami z dalekiej kolonii, czy również znakiem od bogów? - Jednym i drugim - powiedziała Zarabel. - Tak, są ludźmi z dalekiej północy, potomkami naszych niegdysiejszych wrogów. Ale to, że pojawili się teraz, po upływie tylu pokoleń, nie zdarzyło się bez przyczyny. Ich przodków skazał na banicję największy i niepokonany generał, jakiego kiedykolwiek wy-
dała Kartagina. Tego, że przybyli do nas, niegodnych potomków boskiego szofeta, szukając możliwości zdobycia chwały dorównującej chwale ich przodków, nie można uznać za coś bez znaczenia. Bogowie przysłali ich tutaj w jakimś celu. Nie musiała im wyjaśniać, jaki to był cel: obalić szofeta i jego obcy, jałowy kult, a potem wynieść kult Tanit oraz jego kapłankę. Plan miała praktycznie gotowy. - AMBASADORZE SCYPIONIE? Marek podniósł głowę znad dokumentów i ujrzał Zarabel stojącą w drzwiach. Wstał i skłonił głowę z szacunkiem. - Księżniczko. Czynisz zaszczyt mnie i Rzymowi - powiedział, zwracając uwagę, iż użyła w stosunku do niego tytułu, do którego nie był w pełni uprawniony. Upoważniono go przez senat do nawiązania stosunków dyplomatycznych, ale nie nadano mu tytułu dyplomaty. Prawdę mówiąc, daleko bardziej zaszczycasz mnie osobiście. - Och, nie sądzę. Cokolwiek sądzi senat, jesteś człowiekiem, który nie marnuje czasu. Nawet jeśli oficjalnie nie mianowano cię ambasadorem, w rzeczywistości stałeś się nim poprzez swoje czyny. Każdy władca wolałby raczej mieć do czynienia z takim człowiekiem, niż z jakimś tłustym oportunistą, którego wysłano z misją, by pozbyć się go z dworu. Błyskawicznie stał się czujny. Skąd te pochlebstwa? Dzisiaj księżniczka nosiła jedną ze swoich mniej rozpraszających szat; strój z oszałamiającego błękitnego jedwabiu otulał ją od szyi po stopy. Ramiona miała odsłonięte, ale pokryte taką ilością złota, że z trudem można było dostrzec ciało. Był przekonany, że obecna skromność jej ubioru miała na celu uspokoić go, tak jak wybór ekstrawagancko nieskromnej sukni, którą włożyła pierwszego dnia, służył temu, by zaniepokoić Rzymian i pokazać im ich miejsce wśród mniej znaczących osób.
-Wkrótce sam stanę się tłustym oportunistą- odpowiedział. - Jeśli nadal będę brał udział w ucztach, które na naszą cześć wydajesz ty, twój brat oraz stowarzyszenia kupieckie, będę wyglądał jak przewodniczący gildii handlarzy perłami. Roześmiała się. Wspomniany przewodniczący gildii należał do najgrubszych ludzi w całej Kartaginie, całkowite przeciwieństwo twardych, szczupłych Rzymian. - Potrzebowałbyś wielu lat ucztowania, by to osiągnąć. Codziennie rano widzę ciebie i twoich towarzyszy ćwiczących na publicznym placu musztry. Nie sądzę, by nawet zawodowi atleci tyle trenowali. Była pod wielkim wrażeniem dyscypliny, z jaką Rzymianie codziennie o świcie biegali po placu, przechodząc następnie do zapasów i ćwiczeń we władaniu bronią. W tutejszym sklepie-zbrojowni zamówili tarcze i broń ćwiczebną, a wiedziała, że takie akcesoria ważyły dwu-, a nawet trzykrotnie więcej od prawdziwego wyposażenia bojowego. Zaskoczyła ją brutalność, jaką Rzymianie wykazywali nawet w tych pozorowanych atakach, walcząc zaciekle obciążonymi ołowiem drewnianymi mieczami, zderzając się ze sobą tarczami z taką zajadłością, że czasem siła odrzucała ich na dwanaście kroków do tyłu i lądowali półprzytomni na ziemi. Ciskali ciężkimi oszczepami z taką siłą, że często przebijały używane jako cele, grube na dziesięć centymetrów kłody z twardego drewna, i mieli niezawodne oko. Jeśli ci ludzie byli wysoko urodzonymi oficerami, to jacy musieli być zwykli legioniści? - Pomyślałam, że może zainteresować cię nowy rodzaj widowiska, jaki odbędzie się dziś po południu - powiedziała. - W tym mieście - odparł - moja biedna głowa musi znosić niekończący się spektakl, ale jestem gotowy na wszelkie nowości. Co to będzie?
- Nic kartagińskiego tym razem. Do portu ma wpłynąć flota egipska. Chciałbyś zejść na dół i popatrzeć? - Zdecydowanie - oświadczył, zastanawiając się, co to mogło oznaczać. Jak zwykle przyprowadziła ze sobą jedną z wielkich lektyk, ale ta mieściła tylko dwie osoby. Zniesiono ich z Megary w dół, w kierunku wielkiego portu handlowego, i gdy tak jechali Marek po raz kolejny podziwiał wspaniałe położenie miasta. Pobliska Utyka, inna kolonia fenicka, była starsza niż Kartagina, równie niedalekie Hippo Zarytus, także było wielkim miastem punickim; żadne z nich nie miało jednak wspaniałego, chronionego portu, którym obdarzona był Kartagina. W charakterystyczny dla siebie sposób Kartagińczycy wzmocnili naturalne cechy tego miejsca wielkim falochronem i molo, ściśle powiązanymi z systemem obronnym miasta. Chociaż nie wydawał się być tak imponującym projektem inżynieryjnym jak port marynarki, był kilka razy większy. Marek przebywał w nim wiele razy, ale zawsze odkrywał jakiś jego nowy, żywotny aspekt. Nad jego wielkim rynkiem dominował dziwaczny posąg Dagona. Bóstwo to przedstawiano jako istotę o brodatej głowie i torsie mężczyzny, której dolna część ciała należała do ryby. Patrzył z góry na nieustannie kłębiący się barwny tłum. Przy nabrzeżach tłoczyły się statki ze wszystkich krajów, przywożąc towary do największego portu na zachodzie. W tym miejscu wyładowywano wszystko: od produktów spożywczych po barwniki, od sztab metalu po żywe zwierzęta. Na redzie zakotwiczono kolejne statki; czekały na swoją kolej przybicia do brzegu i rozładunku. Pomiędzy nimi pływały mniejsze jednostki; łodzie rybaków lub drobnych kupców, którzy sprzedawali swoje towary znudzonym załogom, tkwiącym na pokładach zakotwiczonych statków.
Były nawet podobne do tratw jednostki wyposażone w dźwigi łodzie ratunkowe dla statków, które często tonęły w porcie lub jego pobliżu, zarówno z powodu wysłużenia, jak i nagłych sztormów w porcie, bo nawet najlepszy port nie mógł zapewnić całkowitej ochrony przed potężnymi wichrami i falami. Do tego zadania Kartagina miała gildię nurków ratunkowych; mężczyźni jak foki mogli wstrzymać oddech na zadziwiająco długi czas. Nosili niezwykłe maski z natłuszczonej skóry, wyposażone w doskonałej jakości soczewki z miki lub kryształu. Ale tego dnia nawet fascynujący widok nurków nie zdołał przyciągnąć uwagi. Przez wielkie wejście do portu, flankowane dwiema olbrzymimi latarniami morskimi, z których słupy dymu biły wysoko w niebo, wpływał rząd okrętów jeszcze barwniejszych niż te, które opuszczały Kartaginę. Miały wysoko uniesiony dziób i kwadratowe żagle, malowane kolorami o różnorodności i jaskrawości rodem z halucynacji. Jako pierwszy płynął największy okręt, z jakim Marek kiedykolwiek się spotkał w swoim, co prawda ograniczonym, doświadczeniu życiowym. Z trudem mógł uwierzyć, że coś tak ogromnego może w ogóle pływać, co więcej, poruszać się zgodnie z wolą człowieka. Podzielił się tą uwagą z Zarabel. - Och, to wcale nie jest wielki statek - zapewniła go. - Barki rozrywkowe, które budują Ptolemeusze mają wielkość miasta, dwa kadłuby i wielopiętrowe pokłady. Oczywiście, nie są to jednostki morskie, ale statki rzeczne - westchnęła. - Nie ma szans, żeby ktoś im dorównał, ale też żaden inny lud nie ma rzeki tak wielkiej jak Nil. - Masz na myśli, że jest coś, czego Kartagińczycy nie mają większego niż ktokolwiek inny? - powiedział. Uśmiechnęła się. - Tylko tę jedną rzecz - po czym dodała: - cóż, są jeszcze inne. Nie mamy posągu tak wielkiego jak ten na Rodos, a latar-
nia w Aleksandrii jest większa niż obie nasze. Mówiono mi, że są gdzieś świątynie większe niż którakolwiek z naszych. Jednak nigdzie nie zobaczysz tak wiele wspaniałości w jednym miejscu. - W to akurat mogę uwierzyć - odparł. Rząd statków płynących za ogromną jednostką wydawał się nie mieć końca. - Co przywozi flota egipska? - Niektóre statki wiozą towary z wnętrza kontynentu: czarnych niewolników, kość słoniową, pióra strusi i innych ptaków, skóry zwierząt i same zwierzęta. - Nie macie dostępu do wnętrza kontynentu? - zapytał. Potrząsnęła głową, a jej czarne włosy leniwie zafalowały nad ramionami. - Nie. Na południe stąd leży wielka pustynia, której nikt nie przekroczył. Jest olbrzymia. Tylko Egipt ma do niej dostęp, jadąc w dół rzeki. Wysyłamy floty, obok słupów Melkarta i na południe wzdłuż wybrzeża, ale to długa i bardzo niebezpieczna podróż. Straciliśmy wielu żeglarzy z powodu pogody i straszliwych katastrof. Łatwiej i taniej jest handlować z Egiptem. -A co wiozą pozostałe statki? - chciał wiedzieć. - Większość z nich zboże. Ono stanowi podstawę egipskiego eksportu. - Zboże? Przecież ziemia wokół was jest tak żyzna. Dlaczego musicie importować zboże? - Sprzedajemy je. Tu znajduje się miejsce, do którego najdalej na zachód docierają egipskie statki. Stąd dostarczamy zboże tam, gdzie ludzie go potrzebują. Każdego roku komuś przydarzają się marne zbiory. Nie jest to tak wspaniałe jak kość słoniowa i pawie, ale bardzo dochodowe. Głodni ludzie prze-handlują wszystko za garść pszenicy. Obserwowali, jak barwne statki zrzucają kotwice w porcie. Spory odcinek nabrzeża oczyszczono w pośpiechu, więc przy-
najmniej część floty mogła rozpocząć rozładunek. W porcie zgromadził się tłum, bo nawet jak na Kartaginę, był to niecodzienny spektakl. Marek przyjmował to wszystko do wiadomości, ale jego myśli krążyły wokół słów księżniczki, zwłaszcza części o egipskim zbożu. Błyszczące, egzotyczne skarby z dalekich krajów miały swój urok, ale Rzymianie byli tak naprawdę rolnikami. Rolnicy rozumieli wagę handlu płodami rolnymi. Od pokoleń handlowali z Grekami winem i oliwą. To było coś nowego. W dziełach Herodota i innych czytał o zadziwiającej żyzności doliny Nilu, ale teraz dostał namacalny dowód. Społeczeństwo rzeki produkowało takie nadwyżki zboża, że mogło eksportować wielkie jego ilości. Większość krajów cieszyła się, jeśli ich produkcja zaspokajała lokalną konsumpcję. To, rozmyślał, mogłoby stanowić klucz do czegoś znacznie większego. Zarabel rozkazała zanieść ich na keję, gdzie zacumował flagowy statek floty egipskiej. Niewolnicy wnieśli lektykę po szerokim trapie i postawili na drewnianym pokładzie. Oficerowie z załogi przybiegli i padli na twarz. Marek przyglądał się żeglarzom, którzy wyglądali prawie jak Grecy, chociaż niektórzy z nich mieli skórę ciemniejszą niż pozostali. Oczywiście, dynastia panująca w Egipcie była pochodzenia macedońsko-greckiego, i dlatego ich flota mogła być obsadzona ludźmi z tego znanego z kupiectwa morskiego kraju. - Witaj, księżniczko! - krzyknął jeden z oficerów, jego głos był nieco stłumiony, ponieważ twarz przycisnął akurat do desek pokładu. - Wstań, admirale - powiedziała Zarabel. On i pozostali oficerowie podnieśli się. Byli ubrani w coś w rodzaju tradycyjnego egipskiego stroju: sztywną, lnianą spódniczkę, pasiastą chustę
na głowie i barwny pektorał z kolorowych paciorków. Ubranie i biżuteria admirała miały lepszą jakość niż u pozostałych. - Rozumiem, że odbyliście spokojną podróż? - powiedziała. - Doskonałą podróż, Wasza Wysokość. Nie straciliśmy ani jednego statku, nie było strat w towarach, nawet poważniejszego przecieku w żadnej z jednostek. - Cudownie! Bogowie byli dla was łaskawi. Przyszliśmy obejrzeć statek i wasz ładunek. - To będzie dla mnie zaszczyt. Z uzasadnioną dumą admirał pokazał im wspaniałe wyposażenie swojego statku: luksusowe kabiny oficerów, salę bankietową dla odwiedzających dygnitarzy, kaplice egipskich i greckich bogów, zwłaszcza wspaniałą kapliczkę Serapisa, aleksandryjskiego boga, patrona flot przewożących zboże. Pochyłą rampą w centralnej części statku zeszli do wielkich ładowni. Marek zauważył, że ten statek przeznaczono do transportu towarów luksusowych. Wszędzie widział marmur, alabaster i złoto. Powietrze przesycała woń perfum, kadzidła i pachnących gatunków drewna. Wszędzie leżały zwinięte w bele skóry rzadkich zwierząt, a wielkimi naczyniami z winem palmowym zbalastowano statek. Zarabel przystanęła i wskazała gestem duże, lecz niepodpisane bele, owinięte płótnem i obwiązane sznurem. - To jest jeden z największych skarbów Egiptu, Marku. Nie jest kolorowy, ale bez niego bylibyśmy zgubieni. - Cóż to może być? - zapytał. - Papirus. Jedyny przyzwoity materiał pisarski na świecie, a produkuje się go jedynie w Egipcie, z trzciny, która rośnie w delcie i na płyciznach Nilu. - W Norikum używamy pergaminu wytwarzanego ze skór jagnięcych. Jest bardzo trwały, można go zmyć i użyć powtórnie, ale jest drogi.
Admirał otworzył skrzynię z książkami: zwoje w skórzanych futerałach, każdy opatrzony tabliczką z imieniem autora i tytułem. - To kolejna specjalność Egiptu - wyjaśniła Zarabel - Wielka Biblioteka w tamtejszym Muzeum posiada największą kolekcję manuskryptów na świecie. Zatrudniają armię kopistów i kopie sprzedają za granicę. - Naród, który eksportuje książki - powiedział ze zdumieniem Marek. To mu coś przypomniało. - Czy nie powiedziałaś, że Archimedes uciekł do Muzeum Aleksandryjskiego po upadku Syrakuz? - Powiedziałam. Czy to ma jakieś znaczenie? - Nic ważnego. Po prostu utkwiło mi to w pamięci - podniósł zwój, zdjął futerał i rozwinął go. Okazał się być kopią Prometeusza w okowach Ajschylosa. Cenzorzy wielokrotnie zabraniali wystawiania greckich sztuk w Norikum, gdyż uważano je za szkodliwe. Wspomniał o tym księżniczce, co wywołało ożywioną dyskusję o zniewieściałej naturze kultury greckiej. Nie chciał, aby myślała więcej o Archimedesie. Tego wieczoru Rzymianie spotkali się, aby przedyskutować ostatnie spostrzeżenia dotyczące Kartaginy, zarówno miasta, jak i całego imperium. Udało im się stworzyć imponujące studium dla senatu, daleko lepsze niż mogli przypuszczać w chwili opuszczania Norikum. - Kartagina to za mało - zaznaczył Marek, kiedy przedstawili już wszystkie raporty. - To niespotykanie enigmatyczne jak na Korneliusza Scypiona skomentował Flakkus. - Zwykle mówisz bez ogródek i otwarcie. Raczej prozaicznie, doprawdy. Co masz na myśli? - To - wskazał palcem na rosnący stos dokumentów - jest wspaniałe i jestem dumny z was wszystkich. Lecz Kartagina, chociaż imponująca, jest tylko jednym z mocarstw Morza
Środkowego. Są też inne i musimy się czegoś o nich dowiedzieć. -Ale Kartagina to nasz odwieczny wróg - powiedział młody Cezar. - I tak będziemy musieli ją traktować - odpowiedział Marek. - Nie możemy się jednak skupić na zemście i odsłonić na ataki innych. - Seleucydzi rozpadają się, jak słyszałem - powiedział Nor-banus. Partowie prawdopodobnie podbiją ich wkrótce. - I Partowie udowodnią, że nie są gorsi? - powiedział Marek. - Mam na myśli, że są mężnym, wojowniczym ludem ze wschodnich równin. Są konnymi łucznikami, z jakimi nigdy wcześniej nie walczyliśmy. Mając w rękach większą część dawnego imperium perskiego, być może nie będą dużo lepsi niż zdegenerowani potomkowie Seleukosa? - W kolejnym pokoleniu lub dwóch, bardzo prawdopodobne powiedział znaczącym tonem Norbanus. - Jestem pewien, że nasi wnukowie stoczą z nimi przyjemną kampanię. Ale to odległa przyszłość. Teraz to Kartagina jest wszystkim, na czym powinniśmy się skoncentrować. - Jest jeszcze Egipt - powiedział Marek. Reszta wybuchnęła śmiechem. - Egipt! - krzyknął Lucjusz Ahenobarbus. - Egipcjanie czczą zwierzęta! Marynują swoich królów, żeby nie rozkładali się po śmierci, a potem wznoszą sztuczne góry z kamieni nad nimi, żeby uchronić ich przed pożarciem przez szakale! - Kiedy Egipcjanie pokonali jakiegoś cudzoziemskiego wroga? parsknął Brutus, augur. - Czy to nie było gdzieś w czasach upadku Troi? - Nieco później, jak sądzę - powiedział Flakkus. - Ale niewiele. Marku, co sugerujesz?
- Dziś w porcie obserwowałem rozładunek egipskiej floty. I to pomimo że Egipt i Kartagina są w przededniu wojny, zwracam waszą uwagę. Były tam z pewnością statki ze skarbami, ale ja widziałem jednostkę za jednostką wyładowującą jeden rodzaj towaru. Wciąż go wyładowują i będą to robili przez kilka następnych dni. Wiecie, jaki to był ładunek? Popatrzyli na niego, jakby postradał zmysły. - Ładunek? - zapytał Norbanus. - Co z naszym zadaniem i planami ma wspólnego flota towarowa? - Te statki były pełne zboża - odpowiedział mu Marek. - Pszenica i jęczmień na tony. Myślę, że mogę zaryzykować stwierdzenie, że Egipcjanie nie przymierają głodem. Przywożą tu zboże każdego roku. Kartagińczycy są pośrednikami w jego drodze na zachód, do Brytanii. A Egipt eksportuje je też do krajów wschodniej części Morza Środkowego i do Grecji. Przerwał, aby mogli przyjąć do wiadomości te informacje. Widział myśli, które przelatywały im przez głowy. - Egipt musi być nieprawdopodobnie bogaty - powiedział Flakkus. - Tym rodzajem bogactwa, który naprawdę się liczy - powiedział Marek. - Ziemia tam jest niezwykle żyzna, wieśniacy pracowici, a rzeka wylewa każdego roku i zostawia świeżą warstwę mułu na polach. Okres wegetacji jest dużo dłuższy niż u nas, na północy. W zwykłym roku mają zbiory dwa razy. W naprawdę dobrym - trzy. W Egipcie rośnie tyle zboża, że mogą wykorzystać jedynie jego niewielką część. Część odkładają w spichrzach na lata nieurodzaju. Resztę sprzedają za granicę. Wiele krajów Morza Środkowego jest uzależnionych od egipskiej floty zbożowej. - Kraj, który podbije Egipt - powiedział Flakkus - będzie trzymał za gardło wiele innych krajów. - Dokładnie - powiedział Marek.
- To za dużo - powiedział Norbanus. - Nie możemy jednocześnie uporać się z Kartaginą i Egiptem. Możemy to zrobić pojedynczo, a Kartagina musi być pierwsza. - Zgadzam się - powiedział Marek. Reszta popatrzyła na niego zdziwiona. - Nie spodziewałem się, że usłyszę to od ciebie - powiedział Norbanus - Co więc masz na myśli? - Może cię to zaskoczy, ale nie wszystko trzeba zdobywać przez podbój - powiedział Marek, uśmiechając się. - Jeśli będziemy mieli Kartaginę, zdobędziemy prawo dyktowania warunków Egiptowi, nie mając nawet jednego żołnierza na egipskiej ziemi. Egipt jest zarządzany z Aleksandrii, a Aleksandria jest miastem greckim. Dynastia panująca, Ptolemeusze, to kolejna banda zdegenerowanych Macedończyków. Królowie żenią się ze swoimi siostrami, aby utrzymać królewską krew w czystości, a mówiono mi, że takie praktyki hodowlane nie robią dobrze ani ludziom, ani koniom, ani bydłu. - Co proponujesz? - zapytał Ahenobarbus. - Sądzę, że możemy być w stanie połączyć kontrolę nad Egiptem z podbojem Kartaginy. Aby tego dokonać, musimy mieć dobre, aktualne dane dotyczące Egiptu. Proponuję poselstwo na dwór w Aleksandrii. - Nonsens! - krzyknął Norbanus, zrywając się na równe nogi. Musimy wkrótce wracać do Norikum, zanim śnieg zasypie przeprawy przez góry. Poselstwo do Egiptu może pociągnąć za sobą miesiące opóźnienia. - Nie musimy wracać wszyscy - odpowiedział Marek. - Jak tylko przygotujemy raport, część z nas może z nim wracać. Dziesięciu czy piętnastu ludzi powinno wystarczyć. Italia jest dość spokojna. Pozostali podzielą się na dwie grupy: jedna zostanie tutaj, w Kartaginie, druga wyruszy do Egiptu i rozpocznie rozmowy na dworze. I będzie zbierała informacje, oczywiście.
- Dlaczegóż nie moglibyśmy pojechać wszyscy? - zapytał młody Cezar. - Zakładnicy - odpowiedział mu Norbanus z obrzydzeniem. - Czy sądzisz, że Hamilkar pozwoliłby nam wszystkim wyjechać do Egiptu, nie pozostawiając tu nikogo, jako gwarancji, że będziemy grzeczni? - Któż mógłby go za to winić?- zachichotał Flakkus. - Gdyby uwierzył, że nie będziemy chcieli mataczyć z Egiptem, byłby większym głupcem niż sądzę, że jest. Nie jesteśmy starymi sojusznikami. - Więc kto pojedzie? - zapytał Brutus. - Zakładając, że Hamilkar nie zabroni nam tego w ogóle. Musi być podejrzliwy, zwłaszcza że planuje wojnę z Egiptem. - Będę dowodził ekspedycją do Egiptu - zdecydował Marek. Norbanus pojedzie jako mój zastępca... - Byłbym bardziej niż szczęśliwy, mogąc zostać tu jako zakładnik powiedział Norbanus, uśmiechając się - gwarant twojego dobrego zachowania. - Wolałbym raczej sam zostać w Kartaginie - powiedział Flakkus. Dlaczego nie miałbyś po prostu pojechać do Egiptu, a ja zostałbym... - Norbanus zostanie tutaj - powiedział Marek. - Faktycznie, będzie dla szofeta zapewnieniem, iż nie planujemy zdrady. Ale ty, Flakkusie, pojedziesz do Egiptu. Będę cię potrzebował. - Nie przypuszczam, byśmy mogli odbyć miłą, odprężającą podróż lądem wzdłuż wybrzeża? Słyszałem, że drogi mają tu świetne. - Popłyniemy morzem - uciął Marek. - Będzie szybciej. Dowiem się, czy będzie możliwość zabrania się na którymś z egipskich statków, gdy flota będzie wracała. Spodoba ci się. Są bardziej luksusowe, niż ten kartagiński okręt wojenny, który nas tutaj przywiózł.
Norbanus poklepał go po ramieniu. - Rozchmurz się, Flakkusie. Tym razem będziesz mógł wymiotować do wiaderka z kości słoniowej. KIEDY ZDRADZIŁ SWÓJ PLAN ZARABEL, wyglądała na zadowoloną. - Jesteś czystą energią. Myślę, że poselstwo do Egiptu to wspaniały pomysł. - Czy twój brat nie będzie się w tym dopatrywał konfliktu ze swoimi planami wojennymi? Roześmiała się. - Czy nie zauważyłeś tu wczoraj floty egipskiej? Handel i dyplomacja trwają pomimo wojny. On wyobraża sobie wielką wojnę i siebie w roli Hannibala. Ale walka będzie prowadzona przez profesjonalistów, a oni wycofają się, gdy stwierdzą, że nie mają z tego żadnej korzyści. Skończy się na ustaleniach przy stole konferencyjnym. I szczerze mówiąc - ciągnęła - mój brat nie postrzega was, Rzymian, jako zagrożenia. Wyśle was tam ze swoim błogosławieństwem. Oczywiście, będziecie prawdopodobnie musieli zostawić... - Już to ustaliliśmy - przerwał jej. - Norbanus i kilku innych zostanie w Kartaginie. Rozpromieniła się. - Doskonale.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY egipskiej floty, ani jednym z baryłkowatych statków transportowych, tylko okrętem wojennym eskorty, dwurzędowym krążownikiem, zwanym biremą. Był dłuższy i szerszy niż jednostka kartagińska, która przywiozła ich z Italii, miał obszerny pokład i spore kajuty na rufie. Jego wdzięcznie wygięty dziób został uzbrojony w brązowy taran w kształcie głowy smoka, z czoła wystawał mu pojedynczy róg, wystarczająco gruby i ostry, by wypatroszyć nieprzyjacielską jednostkę. Tuż nad linią wody namalowano parę oczu, wypatrujących bezpiecznej drogi przez fale. Nazywał się „Drakon". Podczas podróży wzdłuż wybrzeża Afryki Rzymianie obserwowali i robili notatki: każdy przylądek i cypel, każde niebezpiecznie wyglądające skupisko skał, każde miasto i fort - wszystko trafiało do ich notatek. Marek zaopatrzył się w sporą ilość papirusu, ponieważ zaczynał im się kończyć pergamin. - Nie lubię tego czegoś - narzekał Flakkus. - Nic na to nie poradzimy - odpowiedział Marek. - Ale to dobry znak. Zgromadziliśmy więcej informacji, niż przewidywaliśmy, wyjeżdżając z Norikum. STATEK NIE BYŁ ANI WSPANIAŁĄ JEDNOSTKĄ FLAGOWĄ
-Nie jest gładki - narzekał Flakkus. - Przede wszystkim jest pełen włókien. Po drugie, tę trzcinę, czy coś takiego, układano paskami i koniec mojego pióra zawsze trafia na ich połączenia. To robi straszne rzeczy z moim pismem odręcznym. - Naucz się z niego korzystać - poradził mu Marek, bez współczucia. - To wszystko, co mamy. Kiedy Marek poruszył temat poselstwa do Egiptu, Hamilkar nie widział przeszkód dla ich wyjazdu. Z największą dyplomacją zasugerował, by kilku ważnych członków delegacji rzymskiej pozostało jako jego „goście". Zaopatrzył ich w listy polecające i zagwarantował współpracę ze strony wszystkich urzędników kartagińskich, gdziekolwiek zawiodłaby ich podróż. Zarabel dała im własne listy do doręczenia i zaaranżowała przejazd egipskim okrętem wojennym. Flota - wyjaśniła - mogła potrzebować jeszcze miesiąca do pełnego rozładunku, przyjęcia na pokład innych towarów i napraw przed podróżą powrotną, podczas gdy okręt wojenny był gotów przyjąć ładunek lub pasażerów w każdej chwili. Krótko mówiąc, oboje byli nazbyt pomocni i Marek wiedział, że każde gra w swoją własną grę. Tylko tego się mogli po nich spodziewać. On też miał w planach kilka gierek. Wiedział doskonale, że barbarzyńcom nie można ufać, choćby nie wiem jak wydawali się cywilizowani. Tuż przed wypłynięciem statku księżniczka dała mu kilka wskazówek. - Dostarcz mój list królowej Selene, dyskretnie, przy pierwszej okazji. Ona rządzi Egiptem i będzie jedyną osobą na dworze, której słowom możesz zaufać. - Selene? Sądziłem, że władcą Egiptu jest Ptolemeusz XIV. - Tylko z nazwy. Ptolemeusz Aleksander Filadelfos Eupator jest bratem i mężem Selene. Ma siedem lat, więc nie będziesz z nim załatwiał poważnych spraw.
Dumał nad tym, patrząc na mijające ich leniwie wybrzeże. Jako Rzymianin uważał pomysł monarchii dziedzicznej przede wszystkim za śmieszny. To, że wielki naród obwołał dziecko swoim władcą było bez wątpienia absurdalne. Takie dziecko--król, niewychowywane przez surowego ojca, nieuchronnie stawało się marionetką w rękach swoich ministrów. Rzymianie mieli surowe standardy wychowania młodzieży, a wątpił, by jakiekolwiek zasady w tym względzie zachowywano w królewskim domu w Egipcie. W chwilach wytchnienia od rozmyślań nad polityką i monarchią omawiał taktyki marynarki z szyprem „Drakona". Użycie tarana okazało się mniej oczywiste, niż mu się pierwotnie wydawało. - Musisz dokładnie określić, który statek jest twoim celem wyjaśniał szyper, Cypryjczyk o imieniu Aeson. Wielka wyspa Cypr od wieków była prowincją Egiptu. Z niepojętych powodów dynastycznych, władcą Cypru obierano brata króla Egiptu. W chwili obecnej wyspą rządził królewski minister, bowiem obecny król nie miał braci. - Według jakich wytycznych określacie cel? - zapytał Marek. - Rozmiar i budowa, głównie. Taran jest obosieczną bronią i może zatopić własny statek równie skutecznie jak nieprzyjacielski. Na przykład, ścigając lekkąjednostkę, jednorzędowca, rozwijasz pełną prędkość. Z dwóch powodów: to szybki statek i musisz go dogonić, a jeśli rozwiniesz odpowiednią prędkość i uderzysz centralnie, możesz przełamać go na pół, wywrócić do góry dnem, przepłynąć nad nim. Jego burty są zbyt cienkie, by oprzeć się wadze dwurzędowca. Ale nie próbuj tego robić z innym dwurzędowcem, a z pewnością nie z naprawdę wielkim statkiem. - Dlaczego nie? - zapytał Marek. - Sądziłem, że aby staranować taki statek należałoby wykorzystać największą szybkość, jaką da się osiągnąć.
- Nie. Taki statek ma mocniejszy kadłub i kil. Taranowanie jest straszliwym wstrząsem, nieważne, czy uderzasz, czy jesteś uderzany. Poddaje naprężeniu deski i powoduje przecieki. A najgorsze ze wszystkiego to zrobić dziurę we wrogim statku i utknąć w niej. Nieprzyjacielska jednostka tonąc, pociągnie cię za sobą. - Więc jaka jest odpowiedź? - Musisz tak manewrować, aby nie pozwolić mu uciec, a następnie, kiedy jesteś już prawie przy nim, składasz wiosła i uderzasz jak najwolniej, z szybkością nie większą jak spacerowa. Mając cały ciężar statku bezpośrednio za taranem, miażdżysz burtę wroga, właściwie nie wbijając się w nią. Potem wysuwasz wiosła i zwiewasz stamtąd szybciutko, bo faceci na tamtym statku naprawdę bardzo chcą dokonać abordażu. Opowiedział także o innej taktyce, gdy statki zbliżają się do siebie dziobami, a potem gwałtownie skręcają. Jeśli czas jest wyliczony prawidłowo, zdążysz wciągnąć wiosła, a nieprzyjacielski statek nie, i wówczas ścinasz je, jak kosa pszenicę. Młócące wewnątrz kadłuba nieprzyjacielskiego statku kije od wioseł mogą przerobić siedzących po tej stronie wioślarzy w stertę ociekających krwią ciał. Okaleczonego w ten sposób wroga można zniszczyć bez pośpiechu. Pokazał im, jak można wykorzystać machiny miotające kamienie, pomysłowo działające na bliskie dystanse, do niszczenia wioseł sterowych wroga. Był nawet sposób do ofensywnego użycia wioseł, jeśli twój statek znajdował się wyżej od nieprzyjacielskiego. Kiedy statki przepływały obok siebie, dolny rząd wioseł wciągano do środka, a górny podnoszono tak wysoko, jak tylko się dało, a potem gwałtownie opuszczano. Gdy statki się mijały, wiosła mogły zmieść z wrogiego pokładu wszystkich ludzi, strącając ich do wody, łamiąc kończyny i miażdżąc czaszki.
- Twoja praca wymaga wielkiego doświadczenia - stwierdził Marek. - Zgadza się - potwierdził szyper. - Okręty wojenne, które widziałem, wydawały się mieć na pokładzie niewielu marynarzy. Nie stosujecie abordażu? Cypryjczyk prychnął. - To taktyka dla nieudaczników, którzy nie potrafią sprawić, by statek dla nich walczył. Marynarze są tu potrzebni do obsługi machin, i - dodał - do odparcia abordażujących, gdy mamy do czynienia z wrogiem stosującym tę taktykę, jak piraci. Abordaż jest specjalnością piratów, ponieważ oni wolą przejmować statki, niż je zatapiać. To także Marek zapisał w pamięci. Rzymian zaprzątały nie tylko kwestie polityczne. Marek objaśnił swoim towarzyszom szczególną sytuację panującą na dworze w Aleksandrii. - Nigdy bym nie pomyślał, kiedy wyjeżdżaliśmy - powiedział Flakkus - że będziemy mieli do czynienia z kobietami, najpierw Zarabel, teraz Selene. Będę musiał odkurzyć moje uwodzicielskie talenty. - Będziesz potrzebował całej swojej sztuki udawania, skoro taka jest twoja idea dyplomacji - powiedział mu Marek. Wyciągnął sakiewkę i szukał między monetami, aż wybrał dużą srebrną monetę. Była to aleksandryjska tetradrach ma, doskonale wybita, z portretem na jednej i orłem na drugiej stronie. Rzucił ją Flakkusowi. - Oto, jak ona wygląda. Flakkus z przerażeniem studiował wizerunek. Pozostali Rzymianie stłoczyli się wokół niego i wybuchnęli śmiechem. Z monety spoglądała na nich matrona o szczupłej, ostrej twarzy, krzaczastych brwiach i pomarszczonej szyi, przedstawiona w wyraźnym, bezlitosnym profilu.
- Niniejszym ogłaszam cię naczelnym uwodzicielem rzymskiej delegacji - oświadczył Marek. - Czy jest możliwe, żeby taka jędza miała siedmioletniego brata? - Są prawdopodobnie przyrodnim rodzeństwem - odparł Brutus. Ptolemeusze zdegenerowali się i stali się egipskimi potentatami. Ostatni król prawdopodobnie spłodził dziecko z piętnastoletnią wnuczką, kiedy był już starcem. - Niesmaczne - powiedział młody Cezar. Pochodził ze słynącej z purytańskich zasad rodziny. - Nasza misja nie polega na ocenianiu czy osądzaniu moralności dworu aleksandryjskiego - przypomniał im Marek. - Za to musimy jak najlepiej wykorzystać wszelkie okazje, jakie nam się trafią, dla korzyści Republiki. Ostrzegam was, abyście nie lekceważyli żadnego z potężnych ludzi, jakich tu spotkamy. Dla nas mogą być niedorzecznymi bufonami, ale to potomkowie Aleksandra i jego generałów, i od wielu lat kontrolują wielką władzę i bogactwa. Nawet jeśli nie są twardymi wojownikami, rozumieją ich świat dużo lepiej niż my. - Ten dwór to pół-Grecy - powiedział Brutus. - Czy to prawdziwy Egipt? Rodzima populacja musi być niezwykle liczna, skoro kraj ma taką nadprodukcję. Co z nimi? - Dobre pytanie - powiedział Marek. - Zamierzam się tego dowiedzieć. My, Rzymianie, podbiliśmy narody znacznie liczniejsze niż nasz, ale nie pozostaliśmy oddzielnym ludem. Wchłonęliśmy tych, których podbiliśmy i zmieniliśmy ich w Rzymian. Rodzą nam synów do naszych legionów i po jakimś czasie zostają pełnoprawnymi obywatelami. Jak zauważyliście, Kartagińczycy są inni. Gdziekolwiek by nie dotarli, pozostają jedynie zdobywcami na obcej ziemi. Podbite miasto, leżące zaledwie dwadzieścia kilometrów od Kartaginy, pozostaje przy swojej narodowości, z językiem i zwyczajami.
Aleksandryjczycy mogą okazać się podobni lub robić coś zupełnie innego. - Powinniśmy dobrze zapamiętać - zauważył Flakkus - że Ptolemeusze nie są tak naprawdę Grekami, ale Macedończykami. Prawdziwi Grecy uważają Macedończyków za niewiele lepszych od barbarzyńców. Kiedy Filip podbił Grecję, zmusił ich do uznania siebie za Greka, a jego syn Aleksander misją swojego życia uczynił nie po prostu podbój świata, lecz niesienie kaganka greckiej kultury, gdziekolwiek dotarł. Kiedy zmarł, jego generałowie podzielili między siebie podbite przez niego ziemie i rządzili w obcych krajach jak greccy królowie, ale pozostali Macedończykami i kręgosłupem ich armii zawsze były oddziały macedońskie. - Nie reprezentowali tego typu Greków, którzy mdleją na sztukach Sofoklesa albo dyskutują o filozofii w zacienionych portykach. To byli twardzi członkowie górskich plemion i znakomici żołnierze. - Tacy jak nasi przodkowie - powiedział Marek. - Byłoby dobrze, gdybyśmy o tym pamiętali. PODCZAS GDY „DRAKON" DALEJ ŻEGLOWAŁ WZDŁUŻ wybrzeży Cyrenajki, Rzymianie niemal przywykli do kołyszącego ruchu statku i nawet Flakkus nie był już tak blady i słaby. Pomimo natężenia żeglugi przybrzeżnej przestrzeń na morzu stała się na tyle duża, że żeglowali lub wiosłowali, nie widząc innej jednostki przez całe godziny. To się nagle zmieniło, gdy okrążyli skalisty przylądek i natknęli się na dwa smukłe, drapieżne statki czekające na nich po drugiej stronie. Gdy „Drakon" pojawił się w ich polu widzenia, małe statki, oba jednorzędowe, wiosłując, szybko zaczęły się do niego zbliżać. „Drakon" miał rozwinięty żagiel i korzystny wiatr od rufy, więc płynął prosto na intruzów. Aeson, nie zwlekając ani chwi-
li, wykrzyknął rozkazy, by zwinięto żagiel, opuszczono reję, wyjęto maszt z gniazda i wyciągnięto wiosła. Rzymianie podziwiali żwawą efektywność, z jaką wykonano tę serię poleceń. Żeglarze zmagali się z masztem, wioślarze wyjęli wiosła z dulek, a marynarze przygotowali machiny wojenne. - Kim oni są? - dopytywał się Marek. - Piraci! - powiedział Aeson. - Ale czego mogą od nas chcieć? Nigdy nie atakują okrętów wojennych, chyba że zostają zapędzeni w potrzask, a ja nie jestem łowcą piratów. A teraz odejdź i pozwól mi przygotować okręt do walki. Marek gestem przywołał pozostałych Rzymian. - Uzbrójcie się. Zanosi się na bitwę. - Czy powinienem włożyć zbroję? - zapytał Flakkus. - Jeśli to zrobię i wypadnę za burtę, pójdę na dno jak cegła. - Możesz to zrobić bez obawy - powiedział Brutus.- Zatopienie jest ostatnią rzeczą, jaka nam grozi. - Pełen rynsztunek - zarządził Marek. - Grecy nie lubią abordażu i walki na pokładzie, a piraci będą chcieli dostać się na pokład. Walka wręcz jest naszą specjalnością, nieprawdaż? A teraz chwytajcie tarcze. Wkrótce nadlecą pociski. Gdy tylko wypowiedział te słowa, wokół nich rozpętała się wściekła kanonada. Katapulty i balisty zaczęły wystrzeliwać pociski z ogłuszającym klekotem, ale pirackie jednostki były głębiej zanurzone i trudno było w nie trafić. Co gorsza, udało się opuścić reję, ale maszt wciąż stał, więc okręt zaczął się kołysać, uniemożliwiając celny ogień i utrudniając zadanie wioślarzom. Wyciągnięcie masztu wymagało skoordynowanego wysiłku całej załogi statku, ale nie można było tego zrobić, bo nadleciały pierwsze strzały. Rzymianie w jednej chwili założyli pancerze, hełmy i chwycili tarcze. W przeciwieństwie do innych typów zbroi, galijską kolczugę należało włożyć przez głowę, jak szatę z tkaniny
i można to było zrobić w kilka sekund. W hełmach i z uniesionymi tarczami Rzymianie stawali się całkowicie odporni na deszcz pocisków, jaki zasypał okręt: nie tylko strzały, ale też wyrzucane z proc ołowiane kulki, które mogły roztrzaskać niechronioną hełmem czaszkę. Prawie nadzy żeglarze zaczęli ponosić ciężkie straty, podobnie marynarze, którzy obsługiwali machiny, w zbrojach, ale bez tarcz. Marek był pod wrażeniem morskich opowieści Aesona, ale stało się zupełnie jasne, że ten człowiek, zaskoczony, w niewielkim stopniu zdołał wykorzystać swoje doświadczenie. Z drugiej strony, piraci doskonale wiedzieli, co mają robić. Marek natomiast miał pełną świadomość, że zaskoczenie i zwykłe szczęście determinują rezultat walki częściej niż strategia lub taktyka. Zanim Aeson zdążył należycie przygotować swój okręt do walki, nad przestrzenią dzielącą obie jednostki przeleciały pierwsze haki abordażowe. Marynarze, którzy przeżyli, przerwali prace przy machinach i chwycili swoje małe tarcze. - Przynajmniej nie spróbowali nas staranować - powiedział Flakkus, a twarz mu zesztywniała między napolicznikami hełmu. - Można by przeciąć liny abordażowe - zasugerował Cezar. - Nie - odpowiedział Marek. - Chcemy, aby podeszli bliżej. - Dlaczego? - zapytał Flakkus. - Bo nasze miecze są krótkie! - odparł Brutus, budząc ochrypły śmiech wśród swoich towarzyszy. Żeglarze i marynarze spojrzeli na nich tak, jakby postradali zmysły. Piraci zaatakowali od strony prawej burty. Marek podejrzewał, że po prostu chcieli mieć przeciw sobie tylko połowę okrętowej artylerii. Pokład pirackiego statku zaroił się od mężczyzn, wszyscy krzyczeli i wymachiwali bronią. Większość z nich była uzbrojona w małe tarcze i krótkie zakrzywione mie-
cze lub paskudnie wyglądające topory. Niektórzy mieli hełmy, ale tylko kilku z nich nosiło pancerze. Wielu było całkowicie nagich, poza uzbrojeniem. - Co wy, głupcy, robicie? - krzyknął Aeson. - Mamy zamiar dokonać abordażu - odparł Marek. - WY macie zamiar dokonać abordażu NA NICH? Nie zrobicie tego! Jeśli chcecie okazać się przydatni, postarajcie się odpychać ich, kiedy zaatakują abordażem! - My tak nie walczymy - wyjaśnił Marek, a zwracając się do pozostałych - nie próbujcie abordażu, zanim jednostki właściwie się nie zetkną. Zbyt duże niebezpieczeństwo, że ktoś wpadnie pomiędzy dwa kadłuby, jeśli będzie próbował przeskoczyć, a my w najlepszym wypadku będziemy wytrąceni z równowagi, lądując na ich pokładzie. Ustawmy się naprzemiennie w dwóch rzędach. Na mój rozkaz pierwszy rząd rzuca swoje pila, potem drugi. Będziemy abordażować śródokręcie, więc tam rzucajcie. W chwili gdy okręty się zetkną, rusza pierwszy szereg. Drugi czeka, aż pierwszy stanie pewnie, i także rusza. Czyścimy środkową część pokładu, potem pierwszy szereg odwraca się w lewo, drugi w prawo i czyści pokład od środkowej części ku końcom okrętu. Potem zajmiemy się drugim statkiem. Aeson gapił się przez chwilę na ten pokaz niepoczytalności, następnie wyszczekał rozkazy własnym wioślarzom. Podnieśli długie wiosła w opisanym przez niego manewrze ataku, ale piraci tego się właśnie spodziewali i ogólny chaos pozbawił taktykę skuteczności. Piraci chwycili wiosła i wyrwali je z rąk wioślarzy lub zablokowali je toporami. Zaledwie kilku z nich odniosło obrażenia od młócących powietrze drzewców. Kiedy jednostka ustawiła się na odległość nie większą niż pięć kroków, Marek wskazał tłum ludzi kłębiących się przy re-lingu naprzeciwko.
- Celujcie włóczniami między tego wytatuowanego prostaka z toporem i czarnego faceta z czerwoną tarczą. Teraz! - rzucajcie! Jakby kierowane jednym mózgiem, prawe ramiona pierwszej linii cofnęły się, zatrzymały na chwilę, a potem wystrzeliły do przodu. Rzymskie pilum było ciężkim oszczepem z grubym, długim na metr dwadzieścia drzewcem i kolejnymi sześćdziesięcioma centymetrami żelaznego ostrza, zakończonego małym, ostrym szpicem. Zaprojektowano go do przebijania tarcz nieprzyjaciela i pozbawiania go ochrony. Z tej odległości straszliwe pociski przeszły przez lekkie tarcze piratów, jakby wykonano je z pergaminu, przebijając mężczyzn ukrywających się za nimi. Na pokładzie był taki tłok, że niektóre włócznie przebiły również ludzi stojących za pierwotnymi celami. Gdy piraci zbierali się po tym niespodziewanym ataku, drugi rząd cisnął swoje włócznie. Wywołała to konsternację na wrogim pokładzie i nagle zrobił się wyłom w murze mężczyzn przy relingu naprzeciwko. Dwie sekundy później statki zderzyły się ze sobą i zatrzęsły. - Teraz! - krzyknął Marek. Rzymianie mieli już dobyte miecze. Marek wszedł na reling „Drakona", potem wykonał krótki skok na pokład pirackiej jednostki sześćdziesiąt czy dziewięćdziesiąt centymetrów poniżej. Rzymianie od wczesnej młodości ćwiczyli procedurę ataku na wrogie linie, a to było niczym więcej, jak znanym ćwiczeniem na nieznanym terenie. Zaskoczeni piraci pozbierali się, gdy zdali sobie sprawę, że rząd dziwnych wojowników przed nimi liczy nie więcej niż dziesięciu ludzi i kolejnych dziesięciu na relingu za nimi. Z dzikim wrzaskiem zaatakowali małą linię Rzymian. Wówczas do pracy przystąpiły zabójcze gladiusy Rzymian. Miecze te miały nie więcej niż pięćdziesiąt centymetrów długości, ale ich dwie krawędzie były wściekle ostre, ostrze szero-
kie jak męska dłoń, zbiegające się na końcu w ostry szpic. Gdy piraci zaatakowali linię z całym impetem niechronionych niczym ciał, Rzymianie zignorowali ich broń i skupili się na zabijaniu. Ich długie tarcze nie zachodziły na siebie ani nawet się nie stykały, ale dzieliła je przestrzeń jakichś dwudziestu centymetrów. Miecze wyskakiwały przez te luki w podstępnych atakach, każdy cios patroszył pirata lub podcinał mu gardło aż do kręgosłupa. Nawet najzwyklejsze uderzenie straszliwego ostrza przecinało rękę lub nogę do kości. - Pchamy! - krzyknął Marek. Każdy z Rzymian zrobił krok naprzód, i, naciskając umbem swojej tarczy, odpychał piratów. Potem znów nastąpiły rytmiczne ciosy mieczy, w efekcie zaścielając pokład zwłokami i odciętymi fragmentami ciał. Każdy cios zadawali z nieprawdopodobną szybkością, a ich ramię cofało się natychmiast pod osłonę tarczy, uniemożliwiając atak na dłoń trzymającą miecz. Stłoczeni i niezdolni do zachowania właściwej odległości piraci nie byli w stanie skutecznie atakować. Ponieważ ciała Rzymian chroniły zbroje i tarcze, jedynym realnym celem mogły być ich głowy, a te z kolei zabezpieczały wspaniale zaprojektowane galijskie hełmy. Jedynie w sytuacji, gdy broń kierowano wprost w jego twarz, Rzymianin musiał przedsięwziąć działania obronne, a wtedy wystarczyło jedynie lekko pochylić głowę, by wrogie ostrze ześliznęło się po wierzchu hełmu lub napoliczniku. Po pierwszym odepchnięciu piratów, drugi rząd Rzymian wskoczył na pokład. Dwóch ludzi skrajnie stojących na drugiej linii użyło swoich tarcz do osłony flanek pierwszego rzędu, który, w miarę postępu marszu, był coraz bardziej narażony. Szeregi zaczęły tracić swoją doskonałą spójność, ponieważ musieli deptać po zwłokach, a pokład stawał się coraz bardziej śliski od krwi. Jednak piraci zaczęli już tracić ducha. To było
jak walka z jakąś maszyną żniwną. Każdy, kto dostał się w jej zasięg, natychmiast ginął. Marynarze i żeglarze z „Drakona" zaczęli ciskać oszczepami i pociskami z proc w piratów, którzy nie brali udziału w walce z Rzymianami, i w ciągu kilku sekund środek pokładu statku pirackiego się oczyścił. Wówczas Rzymianie zrobili zwrot i wznowili rzeź po drugiej stronie. Marek walczył z każdym, kto pojawił się przed nim, tarczę trzymając tuż poniżej poziomu oczu. Zabijał krótkim, skierowanym w górę ciosem. Lata szkolenia i ćwiczeń wyrobiły w nim drugą naturę, pozwalając mu uwolnić się od nawyku oceny sytuacji i sprawować niezbędną kontrolę nad własnymi szeregami. Jako dowódca walczył na prawej flance w pierwszym szeregu. To było honorowe miejsce, obarczone dodatkowym zagrożeniem - narażeniem na atak ze strony, z której nie chroniła go tarcza. Rzucił się na niego uzbrojony w topór nagi pirat, którego całe ciało pokrywał czerwony barwnik. Topór stanowił pewien problem. Cios nim, z góry na dół, zadany z całą siłą, mógł przeciąć nawet jego znakomity hełm. Z powodu tego szczególnego zagrożenia, Marek zrezygnował ze swojego podstępnego ciosu, zamiast tego uniósł miecz ponad głowę, z ostrzem ułożonym horyzontalnie, przycisnął tarczę i pochylił się niżej. Gdy topór opadł ze świstem, ostrzem miecza ciął w oba przedramiona pirata, a broń wraz z rękami upadła na pokład. Okaleczony bandyta, wyjąc z przerażenia, zachwiał się do tyłu, machając przy tym kikutami rąk i rozpryskując fontanny krwi tryskającej z przeciętych tętnic. Wkrótce atak piratów stracił swoją bezmyślną dzikość i rozbójnicy morscy zaczęli się wycofywać, nie będąc w stanie poradzić sobie z tą niespotykaną zabójczą maszyną. Niektórzy wyskakiwali za burtę i próbowali płynąć w stronę drugiego statku.
Gdy tylko tłuszcza piratów rozpierzchła się, Rzymianie wydali dziki okrzyk i ruszyli na nich, a ich szereg rozciągnął się, gdy zaczęli używać mieczy do krótkich cięć i pchnięć, odmawiając sobie jedynie używania czubka broni. Zaczął się czas rzezi. Marek dostrzegł mężczyznę, prawdopodobnie kapitana, wymachującego mieczem, wrzeszczącego i próbującego zmusić swoich ludzi do walki, lecz oni całkiem stracili odwagę. Mężczyzna nosił piękny grecki hełm i napierśnik z krokodylej skóry. W rzymskich oczach jego twarz wyglądała dziwacznie pod ciężkim makijażem, z ustami i policzkami pokrytymi różem, oczami podkreślonymi czarnym kohlem. Rozwścieczony, mszył w kierunku Marka, sądząc, że złamie ducha Rzymian, zabijając ich dowódcę. Szereg rozpadł się, więc Marek walczył w pojedynkę, wciągając wrogiego kapitana w walkę sam na sam. Pirat był zbyt sprytny, by uczynnie wystawić się na ciosy krótkiego miecza, dla którego wkrótce nabrał respektu. Wymachiwał swoim zakrzywionym ostrzem krótkimi, zygzakowatymi cięciami, osłaniając się przy tym zręcznie małą, okrągłą tarczą. Marek ruszył na niego, zmuszając do cofnięcia się. Pirat nie miał innego wyboru jak tylko wycofywanie się, chcąc uniknąć starcia tarcza w tarczę. Dysponował tylko niewielkim kawałkiem pokładu. Gdy był już niemal przyparty do relingu dziobowego, wódz piratów rzucił się do przodu, zanurkował na pokład i przetoczył się, próbując odciąć wysuniętą do przodu stopę Marka. To był sprytny i skuteczny manewr, ale Marek tylko opuścił tarczę i zakrzywione ostrze uderzyło w okucie z brązu. Pchnął miecz w dół, tak że przeciął kark pirata i końcem wbił się w pokład. Wyrwał klingę, a wódz piratów rzucał się przez chwilę po pokładzie, zalewając deski fontanną krwi, potem znieruchomiał. Rzymianie zorientowali się, że zostali jedynymi żywymi osobami na pokładzie statku. Wznieśli triumfalny okrzyk, szydząc
z piratów pływających w wodzie, próbujących desperacko dotrzeć do drugiego statku, który właśnie zaczął się wycofywać, aż jego gwałtownie bijące wiosła spieniły wodę. Kiedy oni wiwatowali, ocaleni marynarze z „Drakona" w końcu uruchomili machiny i przygotowali pociski zapalające. Pięć z nich podpalili od razu i z wielkim hukiem pięć ognistych kul trafiło w drugą piracką jednostkę. Ten sam wiatr, który pchał „Drakona" wzdłuż wybrzeża, teraz z nieprawdopodobną prędkością rozprzestrzenił ogień na całej długości statku. Płonący ludzie krzyczeli i skakali do wody. Zniszczenie było równie całkowite, jak nagłe. Dla Rzymian krwawa walka wręcz była niczym więcej, jak zwykłym zajęciem legionistów, ale pożar na morzu okazał się przerażający. Kiedy wrócili na pokład „Drakona", żeglarze stawiali już maszt, a wiosła młóciły wodę. Pod gorączkowymi rozkazami Aesona w pośpiechu wciągano żagiel. - Czy nie zamierzasz obsadzić załogą statku, który zdobyliśmy? zapytał go Marek. - Zazwyczaj - odpowiedział kapitan - tak właśnie bym zrobił, albo po prostu wziąłbym go na hol. Dostałbym za niego niezłą sumkę na aukcji w Aleksandrii. Zwróć jednak uwagę, że mamy od nawietrznej płonący statek, płomienie i iskry przenoszą się z wiatrem. Musimy uciekać stąd tak szybko, jak się da. - Co z tymi, którzy przetrwali? - powiedział Marek, wskazując na ludzi unoszących się w wodzie. - Piraci nie są warci praktycznie nic. Kupują ich jedynie kopalnie i kamieniołomy. Dostalibyśmy za nich najwyżej garść drachm. "Nie warto ryzykować. - Miałem na myśli to, że moglibyśmy im zadać kilka pytań. - Zbieramy się stąd, ambasadorze - odparł Aeson. - Będą naszą ofiarą dla bogów morza.
- Zgadzam się, Marku - powiedział Flakkus. Z przerażeniem obserwował płonący statek. Gorąco czuć było nawet z odległości pięćdziesięciu kroków i marynarze zaczęli polewać statek wiadrami morskiej wody, gdyż rozpalony popiół lądował na pokładzie i żaglu. Pozwól kapitanowi wrócić do obowiązków. Rzymianie czyścili właśnie swój rynsztunek ze śladów krwi. Po walce na ograniczonej przestrzeni pokładu byli dosłownie zachlapani krwią, a ona powodowała korodowanie nawet najlepszej stali. Starannie zmywali każdą plamkę z metalowych części, a potem musieli tylko zadbać o umycie się i opatrzenie ran. Żeglarze i marynarze spoglądali na nich z podziwem i Marek miał wrażenie, że nie będzie już więcej żartów o szczurach lądowych na ich temat. - Ktoś jest ranny? - zapytał. Flakkus miał paskudną ranę ciętą na ręce, w której trzymał miecz. Inni mieli mniejsze rany i skaleczenia, a niektórzy nadepnęli na porzuconą broń, która zaścielała pokład pirackiej jednostki. Ich podkute ćwiekami caligae ochroniły stopy, ale mieli rany w okolicach kostek. Zdegustowany Marek popatrzył na nienawykłego do wojaczki Flakkusa. - Mogłem się domyślić, że zostaniesz ranny. Flakkus wzruszył ramionami. - Jestem z natury filozofem, nie żołnierzem. Rękę, w której trzymał miecz miał zabarwioną na czerwono aż po ramię, ale tylko drobna część tej krwi pochodziła z jego rany. Marek rozkazał marynarzom przynieść wiadro morskiej wody i zanurzył w nim miecz, starannie myjąc go gąbką, aż stal znowu zalśniła. Popatrzył na krawędzie ostrza, ale nie znalazł wyszczerbień ani uszkodzeń. To był kolejny powód, dla którego Rzymianie preferowali pchnięcia w brzuch lub gardło. Były
łatwiejsze niż cięcia, które mogły trafić w zbroję lub metalowe okucie tarczy. Zrzucili tuniki i zanurzyli je w wiadrach wody, by zmyć krew, dyskutując o tym, co się wydarzyło. - Co o tym wszystkim myślisz? - powiedział Brutus. - Tacy złodzieje nie atakują okrętów wojennych w nadziei zyskania łupów. - Czekali na nas - powiedział Marek. - Przypuszczam, że wysłał ich Hamilkar. Odgrywał gościnnego gospodarza, ale nie chciał, abyśmy nawiązali stosunki z Egiptem. Nie w momencie, gdy on szykuje się do wojny z nim. - Wiedziałem, że nie powinniśmy ufać Kartagińczykom! - krzyknął Cezar. Starsi mężczyźni roześmiali się. - A kto komukolwiek ufał? - powiedział Flakkus. WPŁYNĘLI DO WIELKIEGO PORTU W ALEKSANDRII OD ZACHODU w piękny poranek, tak bezwietrzny, że dym z olbrzymiej latarni morskiej unosił się w niebo prościutko, jak ofiara przyjmowana przez bogów. Sama latarnia stała na wschodnim krańcu wyspy Faros, ale nawet z jej zachodniego krańca wyglądała na wielką, wznosząc się na wysokość stu dwudziestu metrów, ozdobiona marmurowymi kolumnami w bardzo greckim stylu. Składała się z czterech ułożonych schodkowo części, każda mniejsza od tej poniżej, przez barierki zwieszały się pędy roślinności i oślepiająco barwne kwiaty, bujnie porastające tarasy. - Latarnia morska - rozumiem - powiedział Brutus. - Ale po co upstrzyli ją tyloma dekoracjami? - To kwestia estetyki, Brutusie - oznajmił mu Flakkus. - Nie zrozumiałbyś tego. Zachodni port nosił nazwę Eunostos, czyli „szczęśliwego powrotu". Okazał się być jeszcze większy niż port w Kartaginie.
Jakby sama latarnia nie była wystarczająco zadziwiająca, wyspę połączono z lądem groblą zwaną Heptastadion, ponieważ miała długość siedmiu stadionów. Droga biegła groblą wspartą na łukach, tak że statki mogły pod nią przepływać do mniejszego portu pałacowego po wschodniej stronie. Płynąc wzdłuż nabrzeża mogli dostrzec obszerne rynki, gigantyczne magazyny, posągi bogów i królów, niezliczone statki ze wszystkich części świata. Ich szyper pokazywał im niektóre ze wspaniałości miasta. Jakiś kilometr w głąb lądu, we wschodniej części miasta, stała masywna bryła wielkiej świątyni, Serapejonu, poświęconego Serapisowi, patronowi Aleksandrii. Dziwacznym, stożkowatym pagórkiem w pobliżu centrum miasta okazało się Paneum, sztuczne wzgórze obsadzone roślinami z Tessalii i zwieńczone okrągłą kaplicą koźlonogiego bożka natury. Za Heptastadionem rozciągały się rozległe tereny pałacowe należące do Muzeum Aleksandryjskiego. Całe miasto zbudowano z białego kamienia i obecnie lśniło w porannym świetle jak wyśnione miasto filozofów, nierealne miejsce, gdzie toczyło się życie mężczyzn i kobiet. Nie przybijali do nabrzeża w Eunostos, ale powiosłowali pod jednym z przęseł grobli do portu pałacowego. Stało tam kilka statków kupieckich, ale też wiele okrętów wojennych, galer królewskich i barek rozrywkowych o oszałamiających rozmiarach i widocznym luksusie. W porcie była mała wysepka z własnym miniaturowym pałacem, o cudownie doskonałych proporcjach. Marek zauważył, że chociaż Aleksandrii brakowało architektonicznego chaosu Kartaginy, to w przeważającej mierze styl grecki nosił cechy sztuki egipskiej. Podczas gdy budynki były prawie wyłącznie w stylu greckim, część z nich ozdobiono egipskimi hieroglifami oraz posągami bogów i królów, choć greckimi z wykonania, często przedstawionymi w trady-
cyjnie egipskich pozach: siedzących lub kroczących sztywno, ubranych w egipskie szaty lub niosących atrybuty egipskich bogów. „Drakon" obrał kurs na budynek, który dominował na nabrzeżu: skrzydło pałacu o rozmiarach ulubionych przez królów spadkobierców. Wyglądał na miejsce, w którym mogliby mieszkać giganci. Jego jońskie kolumny miały co najmniej piętnaście metrów wysokości, a na tympanonie, który wspierały, przedstawiono scenę bitwy między bogami i tytanami; figury były dwukrotnie większe od człowieka. Przystań, do której szybko się zbliżali, ozdobiono marmurową okładziną, w której wyrzeźbiono kamienne girlandy rozdzielone czaszkami byków, pachołki do mocowania cum miały kształt wielkich skarabeuszy. Zapytany o to przez Marka szyper wyjaśnił, że te żuki były świętymi zwierzętami rodowitych Egipcjan. Ich zwyczaj toczenia po ziemi kulek nawozu przypominał drogę słońca po niebie. - Oni uważają, że robal toczący kulki z gówna jest obrazem boga? zapytał zdziwiony Brutus. - Barbarzyńcy są bardzo dziwni. - Z pewnością brak temu majestatu słonecznego rydwanu Apollina zgodził się Flakkus. Marek miał na głowie ważniejsze sprawy niż myślenie o żukach gnojarzach. Przed nim rozciągał się wielki i starożytny Egipt. Leżał pomiędzy Kartaginą na zachodzie i imperium Seleucydów i krajem Partów na wschodzie. Cały polityczny i wojskowy instynkt mówił mu, że Egipt mógł utrzymywać w równowadze siły na świecie. Jeśli wypełni swoje zadanie prawidłowo, Egipt mógłby wydać ten świat parweniuszowskim, powracającym Rzymianom.
ROZDZIAŁ JEDENASTY JAK NA TAK EGZOTYCZNYCH NOWO PRZYBYŁYCH, Rzymianie przyciągnęli bardzo mało uwagi na aleksandryjskim nabrzeżu. Tutaj, w porcie królewskim, statki nie były tak liczne jak w Eunostos, ałe im wydawało się, że słyszą okrzyki z każdego zakątka świata. Najwięcej kręciło się zwykłych marynarzy, ale również wielu dobrze ubranych ludzi wchodzących na pokłady statków i z nich schodzących. Prawdopodobnie, myślał Marek, to posłowie na dwór w Aleksandrii. Wielu wyglądało na uczonych i, jak przypuszczał, podążali do wielkiej biblioteki i Muzeum. Chociaż przeważały okręty wojenne i statki pasażerskie, były tu również jednostki towarowe, z niektórych wypakowywano dobra luksusowe dla pałacu; inne wyglądały na wyładowane wyłącznie książkami. „Drakon" był po prostu jednym z wielu aleksandryjskich okrętów wojennych i ubrani w togi nieznajomi, którzy opuszczali trap, nie otrzymali nic poza przelotnym spojrzeniem barwnego tłumu na brzegu. - Jak przypuszczam, naiwnością było liczyć na komitet powitalny powiedział Flakkus. - Skąd mieli wiedzieć, że przybywamy? - powiedział Marek. - Daj spokój, poszukajmy lepiej jakiejś kwatery. - Popa-
trzył na ich przygnębione twarze i dodał: - Gorące przyjęcie, jakie spotkało nas w Kartaginie, to był fuks. Tak się złożyło, że przybyliśmy tam we właściwym czasie. Nie oczekujcie, że zdarzy się to po raz drugi. Aeson zszedł na ląd i powiedział: - Możecie się przespać w barakach marynarki. Ja tymczasem dostarczę moje przesyłki do pałacu. Sądzę, że możecie oczekiwać wezwania wkrótce potem. Nie wiem, jakie macie plany dyplomatyczne, ale ktoś zdecydowanie powinien usłyszeć o tej walce z piratami. Baraki marynarki przylegały do doku pałacowego. Rzymianie nie przyglądali mu się, ponieważ wyglądał na miejsce bez znaczenia militarnego, podobnie jak sam pałac. Aeson upewnił się, że zakwaterowano ich w części baraku przeznaczonej dla wyższych oficerów, a następnie poszedł dostarczyć przesyłki. Pokoje były wygodne, choć spartańskie, bardzo skromnie umeblowane. Flakkus ponuro przyglądał się kwaterze. - Cóż za rozczarowanie. - Jak szybko ulegliśmy zepsuciu - powiedział Marek. - Nie ma to jak zatrzymać się w zapchlonej gospodzie. Tu się zatrzymamy do chwili przedstawienia naszych listów uwierzytelniających na dworze. Potem rozejrzymy się za odpowiednim domem w mieście. Doglądając rozmieszczania ich nielicznego bagażu, Marek myślał o wydarzeniach minionych tygodni. Niepokoiło go, że jego koledzy, rzymscy oficerowie, tak szybko przyzwyczaili się do luksusów południa. Zastanawiał się, czy słynna surowość jego rodaków nie brała się po prostu z braku pokus. Z bezpośrednio jemu podległych, tylko młody Cezar i Kwintus Brutus zdawali się nie mieć ciągot do wygodnego życia. Zorientował się, że martwi się, iż przewidywany powrót do Italii może narazić jego naród na dekadencję, nieznaną na surowej północy.
Pozostała jeszcze kwestia ataku piratów. Oczywiste było, że nasłano na nich tych bandytów. Jego ludzie sądzili, że stał za tym Hamilkar, ale Marek nie był tego taki pewien. Na dworze kartagińskim działały jeszcze inne siły, a jedną z głównych była Zarabel. To, że okazywała im taką atencję, nic nie znaczyło. Wiedział, że aby zyskać przewagę nad bratem, nie zawahałaby się zlikwidować kilku cudzoziemskich intruzów. I, czego był całkowicie świadomy, miała jeszcze subtelniejsze motywy, aby pragnąć usunąć go z drogi. Wraz z jego śmiercią dowództwo rzymskiej delegacji objąłby Norbanus, którym dużo łatwiej mogła manipulować niż nim samym. Wszędzie czaiły się pułapki i obawiał się, że Aleksandria mogła okazać się nie mniej niebezpieczna niż Kartagina. SELENE II, KRÓLOWA I REGENTKA EGIPTU, ślęczała nad dokumentami coraz bardziej znudzona. Siedziała przy biurku z Memnonem, Pierwszym Naczelnym, i Sylfiuszem, Naczelnym Skrybą, wykonując mało fascynującą, ale konieczną rządową robotę papierkową. Biurko, według standardów sukcesorów, było proste i skromne: cienka płyta z polerowanego marmuru opierająca się na gryfach wyrzeźbionych w tym samym materiale. - Zestawienie podatków z Fajum, Wasza Wysokość - powiedział Memnon, kładąc przed nią kolejny stos papirusów. Przyrzekła barana Zeusowi-Amonowi, za zesłanie jej czegoś interesującego. Jej przyrzeczenie szybko wynagrodzono. Wielki odźwierny wszedł do komnaty i uderzył laską w podłogę. - Wasza Wysokość, kapitan Aeson przywiózł przesyłki z Kartaginy. Selene przebiegła w myślach listę marynarzy i przypomniała sobie: Aeson, kapitan „Drakona", biremy.
- Przynieście mi przesyłki i odprawcie kapitana - powiedziała. - Błagam o wybaczenie Waszą Dostojność, ale kapitan Aeson mówi, że ma nadzwyczajny raport, który musi dostarczyć osobiście. - Tak mówi? - poczuła się co najmniej zaintrygowana. Albo ten człowiek był arogancki, albo faktycznie miał coś interesującego do przekazania. - Przyślijcie tu kapitana. Obserwowała Aesona, gdy pokonywał całą długość komnaty. Miał wygląd typowy dla kapitanów jej floty: przywykły do życia na morzu, ogorzały Grek w wyblakłej tunice. Stanął przed biurkiem i ukłonił się. - Wasza Wysokość, przywożę przesyłki z Kartaginy - położył pakiet na biurku, przed skrybą. - I coś jeszcze, jak rozumiem? -Tak, Wasza Wysokość. Przywożę delegację z Rzymu. - Rzym już nie istnieje - powiedziała łagodnie, zastanawiając się, czy marynarz nie zwariował. - Pochodzą z krainy na północy, gdzie wygnano dawnych Rzymian. Mogę zapewnić Waszą Wysokość, że Rzymianie nadal istnieją i są w tak doskonałej formie, jak niegdyś. Stało się to nieoczekiwanym urozmaiceniem. - Ci ludzie pochodzą z Norikum? Słyszałam o tym miejscu, ale nigdy nie widziałam nikogo stamtąd, poza kilkoma niewolnikami odesłanymi na targi nad Euksynę. Czy oni naprawdę nazywają siebie Rzymianami? - Tak jest, królowo. Mówią po łacinie, chociaż równie znośnie posługują się greką. Noszą togi i są wojownikami, jakich nigdy wcześniej nie widziałem. Stare opowieści z czasów Hannibala muszą być prawdziwe. Pochyliła się. - Widziałeś ich w walce?
- Mam zadziwiającą historię do opowiedzenia. Selene klasnęła w dłonie. - Krzesło dla kapitana i coś do picia. - Zwróciła się do niego. - Proszę usiąść, kapitanie, i wszystko mi opowiedzieć. Niewolnicy przynieśli krzesło, stolik i tacę z gołębiami w miodzie, figami, daktylami, serami i dzbanem wina. Szyper poczuł się niezręcznie. - Wasza Wysokość, nie mogę usiąść i jeść przed Waszą Wysokością. - Nonsens - powiedziała, podnosząc się i okrążając biurko. Kapitan zerwał się na równe nogi. - Proszę usiąść, kapitanie. -Skinęła na niewolnika, który napełnił dwa kielichy. Selene wzięła jeden, a drugi wręczyła Aesonowi. Eunuch i skryba wydali pełen oburzenia dźwięk, który zignorowała. Usadowiła się na biurku. - Zjedz coś, a potem opowiedz mi o tych Rzymianach. Uważnie słuchała opowieści Aesona. Opisał jej swoje pełne irytacji zdziwienie, kiedy rozkazano mu zabrać te prymitywne szczury lądowe do Aleksandrii, i jak jego lekceważenie osłabło nieco, gdy Rzymianie zaczęli zadawać wnikliwe i spostrzegawcze pytania o sprawy związane z żeglarstwem. Opisał tych dziwnych ludzi, ich szaty i maniery, sposób mówienia, widoczną dumę i równie widoczną dyscyplinę. Potem przeszedł do walki. - Dwa pirackie statki zaatakowały aleksandryjski okręt wojenny? - Nie zaatakowały po prostu. Czekały w ukryciu, i to czekały na nas. Musieli mieć obserwatora na szczycie przylądka, ponieważ zaczęli wiosłować dokładnie w chwili, gdy pojawiliśmy się w zasięgu wzroku. Ruszyli prosto na nas i nie było mowy, że mogli nas pomylić z jakimś bogatym statkiem kupieckim. Nie mieliśmy nawet czasu, aby właściwie przygotować się do walki. Pierwsza jednostka była przy nas, zanim zdążyliśmy złożyć maszt.
- Ale nie zdobyli twojego statku - powiedziała. - Nawet mimo tak jawnej przewagi. Cóż, odłóżmy na razie kwestię, dlaczego byli na tyle szaleni, by zaatakować okręt wojenny bez perspektywy zdobycia bogatych łupów. Powiedz mi, jak to się stało, że wciąż żyjesz, a twój okręt powrócił bez uszkodzeń. - Cóż, Wasza Wysokość, w tę część opowieści trudno będzie ci uwierzyć. - Dalej. Słyszałam wiele wspaniałych opowieści i chciałabym usłyszeć kolejną. Opowiedział jej o nierównej walce, gdy już sądził, że „Drakon" jest skazany na pewną zgubę, swoim zaskoczeniu, gdy Rzymianie, to niewiarygodne, założyli zbroje i spokojnie przygotowali się do bitwy, jakby to była walka na stałym lądzie. Potem, jasno i obiektywnie, opowiedział, jak Rzymianie rozpoczęli dzidami atak na reling nieprzyjaciela, potem go przekroczyli i metodycznie zmienili pokład w rzeźnię. - Zachowywali się tak, jakby to było ich rutynowe zadanie, Wasza Wysokość. Jakby to było coś, co robią na co dzień. Tam nie było heroizmu. Oddział działał jak maszyna do zabijania. Kiedy wrócili na pokład „Drakona", okazało się, że tylko najmniej doświadczony wojownik, imieniem Flakkus, miał drobne skaleczenie. Reszta wydawała się być tym faktem rozbawiona, jakby odniesienie rany w tak błahej potyczce było dowodem na to, że nie jest on materiałem na prawdziwego żołnierza. -Właśnie sprawiłeś, że mój dzień stał się bardziej interesujący powiedziała. - Dziękuję ci. Teraz idź, złóż raport dowódcom marynarki, zamustruj uzupełnienie w miejsce członków załogi, których straciłeś, i dokonaj koniecznych napraw statku. Dobrze się spisałeś. Kapitan wstał, skłonił się i opuścił komnatę. Selene zwróciła się do skryby.
- Znajdź mi wszystko, co się da, w Bibliotece na temat Rzymian. Powinno być sporo. Byli znaczącym narodem, zanim Hannibal ich wygnał. - Jak sobie Wasza Wysokość życzy - odpowiedział mężczyzna, a z jego tonu jasno wynikało, że nie uważa tego za kwestię wartą jego uwagi. Selene miała na ten temat swoje zdanie. NASTĘPNEGO RANKA, GDY PRZYSZŁO WEZWANIE, Marek i kilku innych Rzymian było zajętych ćwiczeniami z bronią. Przywieźli zwyczaj trenowania walki na miecze z Kartaginy i robili to w pełnym wyposażeniu. Marek rzucił okiem ponad krawędzią tarczy i dostrzegł człowieka w uniformie - posłańca wchodzącego na taras, co sprawiło, że na chwilę stracił koncentrację. Brutus odepchnął go uderzeniem tarczy, pozbawił równowagi i trafił obciążonym ołowiem drewnianym mieczem w bok jego hełmu. Markowi gwiazdy zamigotały przed oczami, ale dał znak posłańcowi, by się zbliżył. - Królowa regentka Selene żąda, by delegacja z Norikum zjawiła się na dworze dziś po południu - powiedział człowiek, wręczając mu dokument zezwalający na przekroczenie wrót pałacu. Marek odesłał kuriera i wezwał pozostałych na naradę. Zanim się rozeszli, Cezar szturchnął Flakkusa i powiedział: - Lepiej odkurz swoje uwodzicielskie talenty, Flakkusie. Wygląda na to, że wpadniemy dziś do starszej pani. Flakkus westchnął, wzbudzając tym ogólną wesołość. - Czegóż się nie robi dla Republiki. Dwie godziny później przybyli do wrót pałacu. Poza ogromną skalą, imponujący budynek był przykładem przyjemnej, surowej harmonii greckiej architektury, wystrzegającej się przeładownia, tak powszechnego w stylu sukcesorów. Jedyny-
mi elementami egipskimi okazały się dwa sfinksy flankujące wielkie drzwi, a i one były greckie z wykonania, jeśli nie i z inspiracji. Zamiast uzbrojonego strażnika, drzwi otworzył im służący odziany w śnieżnobiałą szatę. - Czyżbyście byli delegacją z Norikum? - Jesteśmy Rzymianami - odpowiedział Marek. - Wybaczcie, panowie - odparł poważnie służący - ale Jej Wysokość poinstruowała nas, iż powinniśmy się do was zwracać jako do posłów z Norikum, dopóki nie wyjaśnią się pewne kwestie dyplomatyczne. Proszę, tędy. - Ona nie podejmuje ryzyka - powiedział po łacinie Flakkus, gdy szli za służącym. - Siedem wzgórz znajduje się obecnie na terytorium kartagińskim, więc nie jest jeszcze gotowa nazywać nas Rzymianami. - Musimy ją po prostu przekonać, że Rzym jest nasz, a nie kartagiński - powiedział Marek. Ściany udekorowano wiecznie popularnym motywem walki bogów z gigantami, tych ostatnich ukazując groteskowo: jako mężczyzn z wężami zamiast nóg lub z ciałami usianymi oczami, smoczymi ogonami albo głowami lwów. Bogów, przedstawionych jako wyidealizowanych ludzi, można było rozpoznać po atrybutach: Zeus dzierżył piorun, Ares i Atena nosili hełmy, Apollo miał łuk, Artemida myśliwską tunikę i buty. Doszli do podwójnych drzwi z brązu, dekorowanych ornamentem w formie liści, i wprowadzono ich do obszernego pomieszczenia, które pierwotnie wzięli za przedsionek właściwej sali tronowej. W tym tkwił ich błąd. Na końcu pokoju stała młoda kobieta w prostej, błękitnej sukni, pogrążona w rozmowie z kilkoma starszymi mężczyznami wyglądającymi na uczonych. Spojrzała na wchodzących i ruszyła w ich kierunku.
- Jesteście delegacją z Norikum? - zapytała. - Rzymianami - odparł Marek. - Jesteśmy tutaj, aby spotkać się z waszą królową - odparł, szukając wzrokiem kogoś wyglądającego bardziej oficjalnie. - Spodziewaliśmy się, że zostaniemy przedstawieni na dworze. Kim jesteś, dziewczyno? Jedną ze służących królowej? spytał i zdziwiony dostrzegł, jak wiekowym uczonym jednocześnie opadły szczęki. Obejrzał się, by sprawdzić, czy ktoś nie pojawił się za nim. - Nie - odparła młoda kobieta. - Jestem Selene. Chwilę zajęło mu zarejestrowanie jej słów. - Przypuszczam, że to popularne tutaj imię. Selene, z którą chcielibyśmy się spotkać... - Cudzoziemcze! - parsknął jeden z siwobrodych. - Zwracasz się do królowej Egiptu! Mówisz do Selene, siostry i żony Ptolemeusza II! Po raz pierwszy od czasu opuszczenia Norikum Marek zupełnie osłupiał. Młoda kobieta przed nim podniosła delikatną rękę i z lekkim zdziwieniem potarła brew. Ujął jej małą dłoń w swoją, o wiele większą, która zdawała się być w odrętwieniu. Flakkus podszedł i ujął rękę królowej. - Jesteśmy oczarowani, Wasza Wysokość. Jestem Flakkus i zostałem mianowany... Marek stanął pewniej i uwolnił jej dłoń. - Ze mną możesz rozmawiać, Wasza Wysokość. Nazywam się Marek Korneliusz Scypion i jestem dowódcą rzymskiej delegacji urwał i wziął głęboki oddech. - Obawiam się, że nasze wiejskie prostactwo postawiło nas w złym świetle i najmocniej przepraszam. Czy będzie z mojej strony wielkim nietaktem zauważyć, że Wasza Wysokość w bardzo niewielkim stopniu przypomina swoje portrety umieszczone na monetach? Na te słowa Selene wybuchnęła głośnym śmiechem, a nawet kilku starszych zaczęło chichotać.
- To wszystko wyjaśnia! Obawiam się, że padliście ofiarą naszej propagandy. Od czasów, gdy sukcesorzy Aleksandra przejęli jego imperium, naszym zwyczajem jest przedstawiać na monetach rządzące królowe jako stare matrony o surowych twarzach. Sądzi się, że ludzie nie traktowaliby poważnie młodej królowej. - Widzę. To wiele tłumaczy. - Bogowie! - pomyślał. - Zachowuję się jak kompletny wieśniak. Ujęła go pod ramię. - Chodź, przejdź się ze mną, Marku Korneliuszu Scypionie. Podczas spaceru będziesz mógł mi przedstawić swoich przyjaciół. Wyprowadziła go z pokoju na taras, stamtąd schodami zeszli do wspaniałego ogrodu. To, w świetle etykiety dworskiej, wydało się Markowi zadziwiająco nieformalne. Przedstawił pozostałych Rzymian, a ona uprzejmie przywitała się z każdym, rozwiewając ich obawy, aż wkrótce wszyscy rozmawiali tak swobodnie, jakby byli w domu, wśród przyjaciół. To było, pomyślał Marek, wspaniałe przedstawienie. - To są drzewka mirry z Etiopii - wyjaśniła, wskazując krzaczastą roślinę o aromatycznych liściach. Wcześniej dowiedzieli się, że ogród obsadzono roślinami ze wszystkich krajów będących pod rządami Ptolemeuszy. - Zawsze się zastanawiałem, skąd pochodzi cały ten towar? powiedział Brutus. - Kupcy docierają aż tak daleko na północ? - zapytała. Ku zdziwieniu Marka, chciała znać szczegóły dotyczące handlu: ceny, marże pośredników i inne niekrólewskie sprawy. Trudno było sobie wyobrazić kogoś bardziej różnego od kartagińskie-go władcy. Musiał stale mieć się na baczności. Być może była to tylko poza, a ona mogła robić z niego głupca. Przynajmniej nie próbowała wytrącić go z równowagi, chodząc prawie nago, jak to czyniła Zarabel.
- Wasza Wysokość jest dobrze zorientowana w szczegółach handlu zauważył Marek. - Królowe z reguły są - odparła. - Królowie kochają wojnę i podboje. Królowe wiedzą, że prawdziwe bogactwo i prosperity zdobywa się przez korzystny handel. - Kilka krajów jest w łaskach u bogów, jak Egipt - zauważył Flakkus. - Macie z kim prowadzić handel. - To prawda - zgodziła się. - Ale pokojowy handel jest czymś więcej niż tylko bogactwo. Jest wizją. Moja poprzedniczka, królowa Hatszepsut, panowała w Egipcie jako pełnoprawny faraon jakieś tysiąc czterysta lat temu. W kulminacyjnym momencie jej panowania wysłano wielką ekspedycję handlową wzdłuż wybrzeży Arabii i Etiopii. Przodkowie tych drzewek mirry mogli przybyć do Egiptu w efekcie owej podróży. Opis wyprawy wyryto na ścianach jej świątyni. Rozszerzyła egipską wiedzę o świecie i poprawiła kondycję całego społeczeństwa. Po niej panował Tutmozis III, kolejny król wojownik. Zabił wielu cudzoziemców, ale nie zrobił nic, by wzbogacić swoje królestwo. Marek nie lubił, gdy ktoś tak lekceważąco wypowiadał się o podbojach, ale wiedział, że powinien zrobić pewien wyjątek dla panującej królowej, zwłaszcza tak bogatej, jak ta. - W rzeczywistości, Wasza Wysokość, wybitny i potężny naród będzie niczym zarówno bez siły militarnej, jak i korzystnego bilansu handlowego. - Dobrze powiedziane. Ty i twoi ludzie nie jesteście takimi wieśniakami, za jakich chcielibyście żebyśmy was uważali. - Brak nam twojego poziomu wykształcenia, co nie oznacza, że jesteśmy głupi. Może zbytni nacisk kładziemy na cnoty wojskowe, ze szkodą dla handlu zagranicznego, ale opóźnienia w tym ostatnim mamy nadzieję naprawić naszą misją. Ty, z drugiej strony, przyjmij dobrą radę i dokonaj ponownej oceny
swoich sił militarnych - powiedział i niemal czuł, jak stojący za nim przewracają oczami. Po raz kolejny przekroczył swoje uprawnienia. Zamrugała, po raz pierwszy wyraźnie zaskoczona. - Reputacja twojego narodu jako bezceremonialnych mówców nie jest przesadzona, jak widzę. Co masz na myśli? - Musisz mieć świadomość, że Hamilkar z Kartaginy szykuje się do wojny przeciwko tobie. Nie robi z tego tajemnicy. - Z pewnością. To nie pierwszy raz, gdy Kartagina będzie próbowała zdobyć przewagę. Dojdzie do kilku potyczek na granicy libijskiej. Kilku morskich starć. Prawdopodobnie będzie usiłował zdobyć Cypr. Z takimi groźbami spotkaliśmy się już wcześniej. - Wiem coś o skali jego przygotowań. Sądzę, że powinnaś potraktować tę groźbę poważnie. - Dlaczego? - Ponieważ Hamilkar planuje wynająć do tej wojny rzymskie legiony. Jeśli to zrobi, możesz pomachać swojemu królestwu na... - Scypionie! - warknął Brutus. - Senat nie... Marek odwrócił się do niego. - Senat upoważnił mnie do negocjacji. Nie przerywaj. Brutus jeszcze przez chwilę wbijał w niego gniewne spojrzenie, ale rzymska dyscyplina przeważyła. Spuścił wzrok i cofnął się. Selene postanowiła zignorować tę dygresję. - Znam waszą reputację. Czytałam przynajmniej o sławie waszych przodków. Sądzę, że próba Hamilkara dorównania przodkom będzie wymagała czegoś więcej, niż wykorzystania kilku waszych legionów powiedziała i przez chwilę studiowała wyraz jego twarzy. - Ty mówisz poważnie! I naprawdę sądzisz, że jesteście aż tak dobrzy.
- Nie kwestionuję jakości armii i marynarki Waszej Wysokości powiedział Marek. - Kiedy jednak po raz ostatni byli na wojnie? - Cztery lata temu Antioch Syryjski najechał Synaj i musieliśmy go odeprzeć. - A użycia jakiej części waszych sił zbrojnych wymagała ta wojna? - Wysłałam sześć miriad, ale ostatecznie w tym starciu wykorzystano tylko trzy oddziały. Była bitwa w pobliżu Gazy i Antioch wycofał się. - Rozumiem. Wasza Wysokość, jak często twoi ludzie brali udział w walkach? Wyglądała na zdumioną, ale rozbawioną. - Powiedziałabym, że dwa lub trzy razy w ciągu ostatnich dziesięciu lat. Do czego zmierzasz? - Właśnie do tego. Legiony z Rzymu Norikum biorą aktywny udział w kampaniach każdego roku od czasu opuszczenia Italii. A to było sto szesnaście lat temu. Przez wszystkie te lata przynajmniej połowa rzymskich legionów prowadziła aktywną kampanię w danym roku. Rzadko się zdarzało, by któryś z legionów nie brał udziału w ciężkich walkach przez dwa lata z rzędu. - Rozumiem. Ale wy walczyliście z barbarzyńcami. - To są zaprawieni w bojach wojownicy i nie są tak niezdyscyplinowani, jak mogłabyś sądzić. Zauważyłem coś w armii kartagińskiej. Jest dobrze wyposażona i wspaniale wyćwiczona, ale niewielu żołnierzy Rzymianie mogliby uznać za weteranów. - A jaka jest rzymska definicja weterana? - zapytała. - Uznajemy żołnierza za weterana, jeśli ma za sobą dziesięć kampanii. Nie dziesięć bitew - dziesięć kampanii. Legion jest uważany za niedoświadczony i niepewny, jeśli mniej niż połowa jego ludzi jest weteranami.
- Macie wysokie standardy militarne. - Tak, mamy. Wiele się nauczyliśmy od Hannibala. Wierzymy, że gotowość militarna jest najwyższym priorytetem i ślubowaliśmy nigdy nie iść na wojnę z armią w pośpiechu powołanych rekrutów. Żaden człowiek nie może pełnić urzędu publicznego, dopóki dodatkowo nie odbędzie dziesięciu kampanii. Pretor - najstarszy sędzia - jest także dyplomowanym generałem. Jesteśmy żołnierzami od urodzenia: rolnicy, sklepikarze, rzemieślnicy, ale też najbogatsi - ekwici i patrycjusze. Skinęła głową. - Kapitan Aeson opowiedział mi o waszej walce z piratami. Był pod ogromnym wrażeniem. - Nie była to wielka walka - odparł Marek. - Właśnie to zrobiło na nim największe wrażenie. Wierzę, że jesteście narodem urodzonych żołnierzy. - Nie urodzonych - poprawił. - Stworzonych. Rzemiosło wojskowe to coś, czego trzeba się uczyć wcześnie i w twardych warunkach Twój własny przodek, Aleksander Macedoński, rozumiał to. - Porozmawiamy o tym jeszcze - powiedziała. - Pozwól pokazać sobie królewską menażerię. Mamy w kolekcji kilka najdzikszych zwierząt na świecie. Królowa wyznaczyła im kwaterę w wielkim kompleksie pałacowym, a kiedy tego wieczoru spotkali się tam, pozostali Rzymianie zażądali od Marka wyjaśnień w kwestii wydarzeń minionego dnia. - Czy propozycja militarnego sojuszu z Kartaginą nie wystarczyła? powiedział Brutus. - Teraz chcesz to samo zrobić z Egiptem? -1 dlaczego zadajesz się z tą kobietą? - zapytał Cezar. - To przez ten portret na monecie. - Nie łapię sensu - odpowiedział Brutus. - Powiedziała, że panującą królową przedstawia się w ten sposób na monetach. Nie uważa zatem swojego niedojrzałego
małżonka za króla, a siebie za królewską małżonkę. To ona jest prawdziwym władcą Egiptu. - Prawdopodobnie na tym dworze istnieje frakcja, która nie podziela tego zdania - zauważył Brutus. - Bez wątpienia. Wolałbyś mieć do czynienia z tą bardzo mądrą i rozsądną kobietą, czy z chłopcem, którego prawie na pewno kontrolują tutejsi dworacy i doradcy? Domyślam się, że te stanowiska na aleksandryjskim dworze są zwyczajowo piastowane przez eunuchów. - Tylko czym jest południowy entuzjazm dla odjajczonych mężczyzn? - chciał wiedzieć Cezar. - Królowie stają się nerwowi, gdy mają wokół siebie zbyt wielu prawdziwych mężczyzn - odpowiedział mu Flakkus. - Obawiają się rewolt i martwią, kto jest ojcem ich synów. - Przez następne kilka dni - powiedział do niego Marek - będziemy organizowali naszą misję tutaj. Postaramy się także robić to, co robią wszyscy przybywający do Aleksandrii: będziemy zwiedzać. Wszyscy znacie dryl. Fortyfikacje, urządzenia marynarki, drogi dojazdowe. Flakkusie, chciałbym, abyś wspiął się na szczyt latarni morskiej i narysował mapę całego miasta. - Na sam szczyt? - jęknął przerażony Flakkus. - Nigdy tam nie dojdę! - Wynajmij lektykę - doradził mu Brutus. - To smutny dzień - powiedział Marek - kiedy okazuje się, że rzymski urzędnik nie jest w stanie przejść tysiąca kroków na własnych nogach. - To jest tysiąc kroków pod górę! - powiedział Flakkus. - Zrób to. .....A co ty będziesz robił? - zainteresował się Brutus. - Zdecydowałem się nieco ukulturalnić - odpowiedział Marek. - Kultura? - miody Cezar zdziwił się. - Dokładnie. Zamierzam odwiedzić Muzeum Aleksandryjskie.
Rozdział dwunasty URZĘDNIK DWORSKI, ODPOWIEDZIALNY ZA ZAGRANICZNYCH
ambasadorów, pragnął zaopatrzyć ich w przewodników, lektyki, osobistą służbę oraz wszelkie możliwe udogodnienia. Traktowanie posłów z hojnością było aleksandryjskim zwyczajem. Marek grzecznie odrzucał wszelkie oferty. Nie chciał ani przewodników, ani szpiegów. Muzeum okazało się wielkim kompleksem budynków przylegających do pałacu. W większości, co odróżniało je od pałacu, zbudowano je w ludzkiej skali. Nawet świątynia Muz, od której kompleks wziął nazwę, była stosunkowo skromną budowlą. Największy gmach zajmowała Biblioteka Aleksandryjska, która mieściła niezliczone tysiące woluminów oraz akcesoria do wykonywania kopii zwojów tu przechowywanych. Resztę terenu zajmowały czytelnie, portyki, dziedzińce, dormitoria i sale jadalne. Tu zjeżdżali uczeni z całej Grecji, by studiować i nauczać. Tu mogli żyć na koszt króla, bez obowiązku wykonywania jakiejkolwiek pracy na rzecz dworu. W holu wejściowym niewolnik, wyglądający na wykształconego, zwracając się do grupy zwiedzających, informował, iż Muzeum i Bibliotekę ufundował Ptolemeusz I Soter, zwany Zbawcą, założyciel dynastii aleksandryjskiej. Pokazywał także
długą listę bibliotekarzy, wyrytą w marmurowej ścianie, rozpoczynającą się od Demetriusza z Faleronu i wyliczającą imiona pełniących tę funkcję przez minione dwa stulecia. Ich pierwszym wielkim zadaniem, mówił dalej niewolnik, było opracowanie miarodajnego tekstu poematów Homera. Przez wieki wiele wersji tych poematów, spisanych na podstawie starych przekazów ustnych, uległo zniekształceniom. Uczeni z Biblioteki zbierali wszystkie wersje i bezlitośnie czyścili je z anachronizmów, słów, które nie istniały w czasach Homera, wersów wyraźnie napisanych przez późniejszych naśladowców. Po wielu latach ciężkiej pracy stworzyli czystą ich wersję, obecnie przyjętą na całym świecie. Markowi wydało się to interesujące, ale kwestie literackie obecnie go nie zajmowały. Spacerując swobodnie, dotarł do skrzydła otaczającego długi dziedziniec, na którym stały dziwne urządzenia z kamienia i metalu, pokryte tajemniczymi oznaczeniami, wyraźnie jakieś instrumenty, ale nie mógł odgadnąć ich zastosowania. Zaczepił muzealnego niewolnika i zapytał, co to jest. - To są przyrządy astronomów - odpowiedział mu mężczyzna. Patrząc przez niektóre z nich w nocy i obserwując cień, jaki rzucają inne podczas dnia, mogą odgadnąć naturę niebios. - Gdzie swoje kwatery mają matematycy? - zapytał Marek. Mężczyzna poprowadził go na kolejny dziedziniec, identyczny z tym, który właśnie opuścili, poza tym, że zamiast dziwnych instrumentów, było na nim wiele okolonych marmurem piaskownic z oślepiająco białym piaskiem, pięknie wygładzonym, otoczonych ławeczkami. Uczeni rysowali długimi prętami figury na piasku, objaśniając studentom cuda geometrii. Niewolnik przedstawił mu mistrza skrzydła matematyków, Bacchylidesa z Samos.
- Rzymianin? - powiedział uczony, sardonicznie unosząc brew. Słyszałem jakieś plotki, że Rzymianie przyjechali. Nie mogę się wypowiadać w imieniu matematyków, ale historycy z Biblioteki bardzo chcą się z tobą spotkać. - Teraz jestem zainteresowany matematyką - odpowiedział mu Marek. - Czym mogę ci służyć? - Dowiedziałem się niedawno, iż Archimedes, matematyk z Syrakuz, spędził swoje ostatnie lata tutaj, w Muzeum. - Rzeczywiście. Był dziwnym i kontrowersyjnym człowiekiem, ale wybitnym na swój sposób. Gorliwie studiował mechanikę, która nie jest tu zbyt popularną dziedziną. - Dlaczego nie? - Jesteś tępy, jak widzę. Faktem jest, że większość filozofów podąża za naukami Platona, który twierdził, że manipulowaniem zwykłą materią filozofowie mogą zakłócić czystość swojego rozumowania. Archimedes miał słabość do budowania machin, co większość z nas uważa za zajęcie hańbiące, godne robotników. Gdybyś zapytał większość filozofów tutaj, co było największym osiągnięciem Archimedesa, odpowiedzieliby, że ustalenie wzoru na obliczanie powierzchni i objętości kuli oraz walca. - Większość, ale nie wszyscy? - Spostrzegawcze, jak również lakoniczne. Tak, wciąż istnieje szkoła archimedejska, która uważa, że poświęcamy zbyt dużo czasu na platoniczne rozważania. Poważają prace Archimedesa i kontynuują jego poszukiwania w dziedzinie mechaniki. - Bardzo chciałbym odwiedzić tę szkołę - powiedział Marek. -A zatem, jeśli zechciałbyś mi towarzyszyć, zaprowadzę cię tam. Archimedejczycy zajmowali własne skrzydło, częściowo by odseparować ich od bardziej poważanych filozofów, a czę-
ściowo dlatego, że potrzebowali miejsca do swoich doświadczeń. Dziedziniec był zarzucony masą kół, śrub, lewarów, sznurów i krążków, jakich Marek nigdy wcześniej nie widział. Jedno było jasne: w tym miejscu ludzie tworzyli rzeczy. Po raz pierwszy od czasu przybycia na cudzoziemskie południe poczuł, że mógł trafić na bratnie dusze. Rzymianie jako tako doceniali sztukę, literaturę i filozofię, ale tym, co naprawdę kochali, była inżynieria. - Chilo - powiedział Bacchylides - masz gościa. Człowiek, który wyszedł na powitanie Marka, był ubrany w ciemną tunikę, przyprószoną trocinami. Brodę miał w nieładzie i strzepywał z rąk kurz. - Jeśli chodzi o mechanizm do nowego łańcucha portowego, powiedz Pierwszemu Eunuchowi, że udoskonalimy projekt w jakieś dziesięć dni i wyślemy rysunki... - po czym spojrzał na Marka. - Nie jesteś dworskim urzędnikiem. Co sprowadza barbarzyńcę do Szkoły Archimedesa? - Nie zupełnie barbarzyńcę - wyjaśnił Bacchylides. - Ten pan jest Rzymianinem. Jest ambasadorem Republiki Norikum. Chilo uśmiechnął się szeroko. - Serio? To nie całkiem tak, jakby Odyseusz powstał z martwych i wpadł z wizytą, ale blisko. Dawni Rzymianie doceniali dobrą sztukę inżynierii. Niech pomyślę - ich specjalnością były drogi, tunele, mosty i akwedukty. Marek również się uśmiechnął. - Nadal jesteśmy w tym dobrzy. - Nareszcie! Ktoś, kto nie uważa, że myślenie abstrakcyjne jest najwyższą z cnót. - Myślę, że mogę cię zostawić w zdolnych rękach Chila. Miłego dnia, ambasadorze - powiedział i odszedł sztywnym, szybkim krokiem.
Chilo posłał za nim uśmiech. - Nie mógł się już chyba szybciej wynieść ze sprofanowanego miejsca pracy, nieprawdaż? - odwrócił się i poklepał Marka po ramieniu. - Chodźmy, ambasadorze. Pokażę panu moją szkołę. Mężczyźni składający i testujący maszynerie nie przypominali żadnej z grup uczonych, jakich Marek dotychczas widział. Byli w większości młodzi i nieprawdopodobnie zapracowani, zajmując się maszynami, z których duża część najwidoczniej stanowiła miniatury o wiele większych urządzeń. Wybuchali ochrypłym śmiechem, gdy któraś z nich zaczynała działać tak jak trzeba i klęli głośno, ilekroć jakaś zawiodła. Chilo wyjaśnił, że niektóre z tych maszyn były żurawiami wodnymi, pompami, pogłębiarkami i innymi praktycznymi urządzeniami niezbędnymi w Egipcie; kraju kanałów i mułu. Inne były bardziej dziwaczne, jak łódź pływająca pod wodą i machina latająca. Ani jednej, ani drugiej, jak bez zdziwienia usłyszał Marek, jeszcze nie uruchomiono. Na dziedziniec weszli niewolnicy, niosąc tace z jedzeniem i dzbanami wina. Prace na chwilę ustały, a mężczyźni przysiedli na ławkach lub na swoich machinach, by się posilić. Marek dołączył do Chila, siedzącego na ławce. - Mamy piękną salę jadalną - powiedział Chilo - ale rzadko przebywamy w niej podczas dnia. Wolimy być blisko naszej pracy, kiedy jest jeszcze widno. Po zmroku będzie mnóstwo czasu na wypoczynek. - Jesteście bardzo oddani swojej dziedzinie - zauważył Marek. - „Dziedzina" powtórzył Chilo. - Podoba mi się. Brzmi lepiej niż „rzemiosło" czy „praca". Nie jest tak poniżające. Wydaje się cnotą. - Jest nią. Musi nią być, skoro wolicie raczej zostać tutaj, na zewnątrz, ze swoimi machinami, niż wejść do środka, by się najeść.
- Kochamy to - powiedział czule Chilo. - A tu, w Muzeum, mam wspaniałe warunki do pracy. W każdym innym miejscu na świecie, jakieś miasto albo tyran mógłby kazać nam zaprojektować akwedukt, pompę lub znakomitą katapultę, ale tu, w Muzeum, możemy oddać się czystym poszukiwaniom. - Cóż to oznacza? - dociekał Marek. - W czystych badaniach staramy się odkryć fundamentalne zasady, dowiedzieć się, jak działa świat. Nie jesteśmy skrępowani koniecznością wykonania jakiegoś konkretnego zadania. - Ale wydaje się, że wykonujecie kawał dobrej roboty dla króla i dworu. - Cóż, zgadza się. Jakby nie było, jesteśmy ludźmi, którzy mogą tworzyć urządzenia, a król ma wiele projektów. To niewielka cena, jaką musimy zapłacić za wolność i zasoby, jakie tutaj otrzymujemy. - Co jeszcze dla niego robicie, poza maszynami do podnoszenia mułu i wody? - Wiesz już o łańcuchu portowym. Niestety, często wzywa się nas do wymyślania nowinek dla królewskich barek rozrywkowych lub efektów specjalnych na liczne przyjęcia, jakie odbywają się na dworze. To pospolite marnotrawienie czasu i materiałów. - A co z królową Selene? Czy korzysta z waszych usług? - Och, tak. Przynajmniej jej projekty są użyteczne. Rzadko domaga się czegoś frywolnego. Pracujemy dla niej nad nowym dźwigiem, którym można by szybciej załadowywać i rozładowywać statki w porcie. Marnują bardzo dużo czasu, czekając w dokach na rozładunek. - Czy często proszą cię o zaprojektowanie nowych machin wojennych? - zapytał Marek. - Rzadko. Egipcjanie wykazują pełne samozadowolenie w sprawach wojskowych. Rządzący Macedończycy sądzą, że
osiągnęli szczyt za Aleksandra Wielkiego i nie ma sensu próbować ulepszać taktyki i wyszkolenia. Machiny, których używają na okrętach niewiele się zmieniły przez ostatnie dwieście lat, a od kiedy rzadko biorą udział w oblężeniach miast, równie rzadko proszą nas o projektowanie ciężkiej artylerii. - Wydaje się, że marnują cenne zasoby - powiedział Marek. - Zgadza się. Nie zawsze tak było. Demetriusz Oblegacz, syn Antygonusa Jednookiego, budował cudowne i pomysłowe machiny już w kolejnym pokoleniu po Aleksandrze. Rzadko działały, ale idea była słuszna. Pozwól maszynom pracować i wyrządzać jak najwięcej szkód, a zachowasz swoich ludzi do decydującego uderzenia. - Znakomita koncepcja - skomentował Marek. - Ale naprawdę sądzisz, że jesteście w stanie zbudować maszynę, która mogłaby latać jak ptak i łódź, która może pływać pod wodą? Chilo pociągnął łyk rozcieńczonego wodą wina i zastanowił się nad odpowiedzią. - Podam ci jedną z podstawowych odpowiedzi na takie pytanie. Faktem jest, że nikt nie może wymyśleć żadnego przekonującego powodu, dlaczego nie mielibyśmy tego dokonać. Marek odłożył miodowe ciasteczko. - Mógłbyś to rozwinąć? - To jest tak: większość ludzi powie ci, że nie da się tego zrobić, bo nikt nigdy tego nie zrobił. Nie akceptujemy takiej argumentacji. Dawno temu, ktoś usiadł okrakiem na kłodzie i po-wiosłował po raz pierwszy. Ktoś po raz pierwszy ułożył kamień na kamieniu, by zbudować dom. Fakt, że tych rzeczy nikt wcześniej nie robił, nie oznacza, że nie da się ich zrobić, a jedynie to, że nikt wcześniej nie próbował. Inni podadzą ci powody filozoficzne lub religijne, dla których nie da się czegoś zrobić. Nie akceptujemy tego. W tym przypadku wierzymy w doświadczenia i udowodnione wyniki.
- Kolejna znakomita zasada - powiedział Marek. - Ale nie boicie się ściągnąć gniewu bogów, próbując robić tak wspaniałe rzeczy? - Jeśli ktoś wierzy, że nieśmiertelni bogowie mogliby być zazdrośni o śmiertelnych ludzi, to znaczy że ma bardzo niskie mniemanie o bogach. Większość z nas tutaj szanuje bogów. Ale nie wierzymy, że są homeryckimi Olimpijczykami, walczącymi, kłócącymi się i pożądającymi cudzych żon. Jeśli my, skromni, ograniczeni śmiertelnicy możemy być filozofami, to bogowie muszą być filozofami przekraczającymi naszą wyobraźnię. Czymże jest to, że jesteśmy w stanie budować mądre machiny z kamienia, metalu i drewna, wobec bogów, którzy wynaleźli ten świat i cały kosmos, który nas otacza? Nie, mój przyjacielu, boimy się ludzi, a nie gniewu bogów. - Chciałbym usłyszeć wszystko o tobie - powiedział Marek. -1 o twoim mistrzu, Archimedesie. Jego życiowe doświadczenie podpowiadało mu, że ludzie potrzebują małej zachęty, aby opowiedzieć o tym, na czym się znają i o swoich osobistych pasjach, zwłaszcza gdy rzadko znajdował się ktoś, kto chciał ich wysłuchać. Tak właśnie było z tym człowiekiem. Najpierw Chilo, potem kolejno pozostali opowiadali o swoich projektach, marzeniach i o człowieku, który założył ich szkołę. Nie był pewien, czy może wierzyć we wszystko, co mu powiedzieli o założycielu. W końcu byli to ludzie, którzy sądzili, że kiedyś mogliby latać. KILKA DNI PÓŹNIEJ MAREK I POZOSTALI RZYMIANIE mieli okazję zobaczyć jedną z wielu przyjemności królewskiego dworu. Niespodziewanie wezwał ich młody król, a powodem miała być wizyta na pokładzie jednej z królewskich barek, o których opowiadał im Chilo.
Wiedzieli, że Aleksandrię zbudowano na wąskim cyplu między dwoma akwenami. Na północy rozciągało się Morze Środkowe. Od południa jezioro Mareotis. Jeden kanał łączył port Eunostos z jeziorem, a drugi wschodni kraniec jeziora z najbardziej na zachód wysuniętym ujściem Nilu. Dzięki temu jednostki morskie mogły przepływać z portu na rzekę, unikając żeglugi na zachód i szukania drogi po licznych, niebezpiecznych odnogach Nilu, z ich nieustannie zmieniającymi położenie łachami piasku i ślepymi kanałami. W ten sam sposób intensywna rzeczna żegluga Egiptu znajdowała ujście w Aleksandrii. Samo miasto założono na siatce szerokich, idealnie prostych ulic. Wschodnia część miasta była siedzibą olbrzymiej gminy żydowskiej. Na zachodzie leżała Rakotis, czyli dzielnica egipska. Pośrodku wydzielono część grecką i to tu można było spotkać najokazalsze gmachy, świątynie, kaplice i oficjalne ogrody miasta. Aleksandria okazała się jednorodnie piękna i harmonijna, czego Kartaginie, przy całej jej wspaniałości, brakowało. Harmonia istniała tutaj przynajmniej w symetrii i proporcjach. Mniejsza zgoda panowała pomiędzy mieszkańcami. Często zdarzały się spory między licznymi grupami etnicznymi, a i zamieszki na dużą skalę nie należały do rzadkości. Aleksandryjski motłoch znano z tego, że usuwał z tronu królów, z których był bardzo niezadowolony. Nauczyli się także czegoś o dynastii ptolemejskiej. Założył ją generał Aleksander Ptolemeusz Soter, a jej pierwsi królowie byli inteligentnymi, liberalnymi władcami o wielkich umiejętnościach. Zmienili starożytny, zacofany, słaby Egipt w mocarstwo, ustanawiając niezwykle skuteczną królewską biurokrację, przełamując wpływy starożytnego kapłaństwa i usuwając z urzędów feudalnych posiadaczy ziemskich. W trzecim lub czwartym pokoleniu dynastii jakość królewskich kompetencji alarmująco się pogorszyła. Królowie przy-
jęli dziwaczny zwyczaj faraonów poślubiania własnych sióstr, by utrzymać w czystości linię rodową. Wielu przypisywało tej praktyce schyłek dynastii. Słabość umysłu i wyraźna niepoczytalność zaczęły pojawiać się z pewną regularnością. Niektórzy królowie byli tylko ekscentryczni, inni naprawdę zwyrodniali, jak brutalny Ptolemeusz Psychon*, zwany tak ze względu na niezwykłą otyłość. Wymordował większość swojej rodziny, a i tak należało to do jego mniejszych okrucieństw. Co dziwniejsze, wyglądało na to, że kobiety pochodzące z tej rodziny nadal wykazywały się przymiotami pierwszych królów i, kiedy miały szansę rządzić samodzielnie, bywały zazwyczaj wzorowymi włodarzami. Przybyli teraz na królewską przystań, w części miasta położonej od strony jeziora, i, po raz kolejny, mimowolnie wybałuszyli oczy. - To się porusza? - wykrztusił Flakkus. Gdyby to była świątynia, miałaby niewielkie rozmiary. Ale to nie była świątynia, tylko łódź - taka, jaka nigdy im się nawet nie śniła. Miała pół stadiona długości, nadbudówkę niczym pałac, wysoką na trzy piętra, z wysokimi filarami i dwuspadowym dachem, pokryte złotem filary, dach zdobionony rzeźbionymi fryzami i jaskrawo malowanym frontonem; między podporami zamiast stałych ścian powieszono kurtyny z cennych tkanin lub siatki ze złotych i srebrnych łańcuszków. Ta nieprawdopodobna konstrukcja spoczywała na dwóch kadłubach, z których każdy był większy od największego okrętu wojennego, jaki kiedykolwiek widzieli. - Cóż - powiedział Marek - unosi się na wodzie. Uwierzę, że może pływać, jeśli to zobaczę. Sama barka robiła tak oszałamiające wrażenie, że ledwie zwrócili uwagę na barwny i zaskakujący tłum ludzi na jej po* Właściwie Fyskon (gr. Physkon), czyli Tłusty Brzuch (przyp. tłum.).
kładzie. Były tam hordy półnagich tancerek, olbrzymy i karły, transwestyci obu płci, widoczni hermafrodyci, kobiety owinięte winną latoroślą jak menady, mężczyźni w skórach panter, ludzie noszący insygnia egipskich kapłanów, kapłanki z pianą na ustach, pogrążone w proroczej ekstazie, chłopcy wymachujący dymiącymi kadzielnicami na długich łańcuchach, rośli czarni strażnicy dzierżący tarcze kryte skórą zebr i włócznie o ostrzach długich i ostrych jak miecze. A to tylko ci, których dostrzegli na pierwszy rzut oka. -A więc to jest królewski dwór - powiedział Flakkus. - Wygląda na tętniący życiem. - Zachowajcie kamienne twarze - poinstruował ich Marek. - Przyjmijcie kulturalną postawę jedynie zainteresowanych i starajcie się nie śmiać. Mężczyzna odziany w dziwną kombinację greckich i egipskich szat dworskich zszedł po trapie statku, aby ich powitać. Miał twarz pokrytą mocnym makijażem i nosił czarną, przyprószoną złotym pyłem perukę przyciętą w sześcian. Złożył dłonie na wysokości piersi i skłonił się głęboko. - Witajcie posłowie z Rzymu Norikum - zaćwierkał. - Jestem Dion, Drugi Eunuch dworu króla Ptolemeusza. Jego Wysokość oczekuje spotkania z wami z największą niecierpliwością. - Nie spieszył się z zaspokojeniem swojej niecierpliwości - wymamrotał Cezar. - Bardzo pragniemy rozpocząć negocjacje z twoim królem - powiedział Marek. - Zatem bądźcie tak uprzejmi, panowie, i pozwólcie za mną. Eunuch poprowadził ich rampą, a chłopcy ustawili się po bokach w szeregach, by machając kadzielnicami spowić ich obłokiem pachnącego dymu.
Młodziutkie dziewczęta przystroiły ich wieńcami kwiatów, a niewolnicy zanurzyli wiązki witek w złotych pucharach pełnych wody różanej i spryskali ich delikatnym pachnidłem. Ciemnoskóre młode kobiety, odziane jedynie w złote przepaski, rozwinęły purpurowy dywan przed ich stopami, a z sufitu sypały się na nich płatki kwiatów. Weszli do obszernego przedsionka i spostrzegli, że sufit znajduje się bezpośrednio trzy kondygnacje nad nimi, dwa górne piętra stanowiły okolone balustradą galerie. Tłum zgromadzony przy poręczach składał się z najdziwniejszych członków dworu ptolemejskiego, ale Rzymianie nie podnieśliby głów, by się na nich gapić. Z przodu, na końcu długiej sali, siedział na tronie król Egiptu, Ptolemeusz Aleksander Filadelfos Eupa-tor, czternasty monarcha ze swojego rodu według oficjalnych rachunków, chociaż pretendentów, wątpliwych lub pozbawionych praw dziedziców było bez liku. Chłopiec siedział nieruchomo, przybrany w dworskie szaty ze sztywnego płótna lnianego, haftowanego złotą nicią i wspaniałą złotą biżuterię, z prostym diademem - symbolem hellenistycznej władzy królewskiej, trzymając przed sobą skrzyżowane faraońskie laskę i cep. Mimo młodego wieku jego wyraz twarzy nie był ani dziecinny, ani naprawdę dorosły, raczej wyrażał pełną rezerwy ostrożność, jakby w swoim krótkim życiu nie widział zbyt wielu rzeczy, którym mógłby zaufać. - Wasza Wysokość - powiedział Drugi Eunuch - przedstawiam posłów z Rzymu Norikum. - Jesteśmy zaszczyceni mogąc przyjąć tak szacownych gości - zaintonował chłopiec, zupełnie jakby to była formuła jakiejś modlitwy, którą wypowiada się odruchowo. Człowiek, który stał po prawicy króla, postąpił do przodu. - Jestem Eutychus, Pierwszy Eunuch. Przyjmę wasze listy uwierzytelniające i przedstawię je Jego Wysokości.
Na znak Marka wystąpił Cezar z ich dokumentami i włożył je w miękkie dłonie eunucha, bardzo przy tym uważając, aby nie dotknąć ciała półmężczyzny. Eutychus pokazał królowi dokumenty, ale był to gest czysto symboliczny. Król ledwie rzucił na nie okiem. - Przedstawione nam dokumenty zasługują na dokładne przestudiowanie i jestem przekonany, że znajdziemy je w najlepszym porządku - powiedział młody Ptolemeusz. - W międzyczasie, przyjmijcie, proszę, moją skromną gościnę - powiedział już z większym entuzjazmem. Na skinienie jego cepa pojawiła się grupa niewolników, pierwsi z nich nieśli meble: krzesła i leżanki, poduszki i tkaniny. Wielu niosło nogi, poprzeczki i inne fragmenty drewna; z zadziwiającą sprawnością złożyli z nich stoły, ciągnące się przez całą długość komnaty. Wyższy stół ustawiono przed tronem, prostopadle do niższych blatów. Rzymianie przez krótką chwilę mogli podziwiać wspaniałe, egzotyczne drewno, inkrustowane kością słoniową i macicą perłową, zanim przykryto go tkaninami nie mniejszej wartości. Z równą sprawnością zarządzający służbą poprowadzili grupkę Rzymian na ich miejsca przy wysokim stole. Leżanki pokryto poduszkami wypchanymi rzadkimi ziołami, a gdy tylko oderwali stopy od podłogi, zdjęto z nich sandały. Jednocześnie pod ich dłońmi pojawiły się misy i z pięknie wykonanych złotych dzbanów polała się na nie woda. Potrawy pojawiły się jakby za sprawą jakiegoś niewidzialnego bóstwa. - Skąd - zastanawiał się Marek - wzięło się nagle to całe jedzenie? Nie widział, by nad barką unosił się dym, więc na pokładzie nie było kuchni, a przynajmniej nie takiej, która mogłaby dostarczyć tak dużej ilości jedzenia. Pojawił się rząd niewolników niosących tace lub misy z przysmakami jeszcze bardziej
wyszukanymi niż frykasy, których próbowali w Kartaginie. Wyglądało na to, że niewolnicy są podzieleni na grupy, według narodowości i strojów: czarnoskórzy, odziani w spódniczki ze skór panter i przystrojeni przepaskami z piór na głowach, nieśli owoce. Ryby podawali Grecy w białych chitonach. Muskularni mieszkańcy północy, o bladej skórze, ubrani w dziwaczne futrzane przepaski biodrowe oraz bransolety i naszyjniki z brązu, wnieśli mięsa. W grupach po czterech wnosili gigantyczne patery, na których spoczywały upieczone w całości zwierzęta, niektórych z nich Rzymianie zupełnie nie znali. Gdyby tutejsi żołnierze byli wyszkoleni i zdyscyplinowani jak ci niewolnicy, pomyślał Marek, ten lud mógłby rządzić światem. Kiedy to pomyślał, do komnaty wpadła grupa przystojnych, prawie nagich mężczyzn, wymachując długimi, zakrzywionymi, podobnymi do mieczy nożami. Za nimi podążały dziewczęta w skąpych tunikach, dmąc w podwójne flety, instrumenty podtrzymywały wstążki związane za ich głowami. W takt rytmicznej muzyki fletowej, mężczyźni, poruszając się z gracją tancerzy, z niewiarygodną szybkością i wprawą pokroili pieczyste, zmieniając dymiące tusze w steki, plastry i drobne kęsy. - Duszno tutaj - poskarżył się Ptolemeusz, po raz pierwszy brzmiąc jak mały chłopiec, którym był. Zarządzający klasnął w dłonie i zasłony między kolumnami uniosły się bezszelestnie, odsłaniając bezmiar wody rozciągający się we wszystkich kierunkach. Rzymianie napchali usta jedzeniem, aby powstrzymać się od westchnienia. Olbrzymia barka ruszyła w rejs, a oni nawet tego nie zauważyli. Za rufą Marek dostrzegł drugą barkę, połączoną trapem z pierwszą. To z niej niewolnicy donosili zaopatrzenie na trwający bankiet. Na jego oczach trap podniesiono i barka wycofała się. Za nią widać było inne barki, bez wątpienia również wiozące rzeczy niezbędne aleksandryjskiemu dworowi podczas wodnych wycieczek.
- Czym napędzany jest ten statek? - zapytał Marek. - Nie słyszę pracujących wioseł. Eutychus uśmiechnął się pobłażliwie. - Najpierw odpocznijcie i posilcie się. Potem odbędziecie wycieczkę po tej barce rozrywkowej. - Czyli jest ich więcej niż jedna? - zainteresował się Flakkus. - Dwadzieścia lub coś koło tego - powiedział eunuch. - Tę zaprojektowano specjalnie do organizowania bankietów. Inne służą zwiedzaniu, są do celów sportowych lub do prywatnego użytku króla. - Sądziliśmy, że wszyscy Rzymianie wyginęli - powiedział Ptolemeusz, grzebiąc ponuro w misce z węgorzami w jakimś ciemnym sosie. - Całkiem sporo nas jeszcze żyje - powiedział Marek. - Grecy z kontynentu, z którymi handlujemy, mogliby ci o tym opowiedzieć, ale, jak przypuszczam, mieli własne powody, aby zatrzymać wiadomość o naszym istnieniu dla siebie. - Tajemnice handlowe - powiedział chłopiec tak, jakby tematy handlowe nudziły go ponad wszystko. - Słyszeliśmy, że stoczyliście walkę z piratami w czasie podróży - powiedział, ożywiając się. - Czy to było ekscytujące? - Walka zawsze jest upajająca - odpowiedział mu Marek. -Ale to nie był rozpaczliwy bój. - Zauważył, że dwaj główni eunuchowie patrzą na niego z wyrachowaniem. - Nigdy nie widziałem prawdziwej walki - zauważył Ptolemeusz. - Zmagania bokserów i zapaśników nie przypominają prawdziwej bitwy. - Ostra stal i zamiar zabicia zmienia postać rzeczy - rzeki Marek. Prawdziwą walkę trzeba brać na serio. - Chciałbym zobaczyć prawdziwą walkę - powiedział chłopiec. - Ale królom nigdy nie zezwala się na udział w bitwie.
Coś musiało się zmienić od czasów Aleksandra i pierwszego Ptolemeusza, pomyślał Marek, zapamiętując tę informację, by móc wykorzystać ją w przyszłości. - Nie rozpaczaj - wtrącił się Flakkus, którego zbyt duża ilość wypitego wina uczyniła gadatliwym. - Któryś z nas może umrzeć tutaj, a pozostali zorganizują dla niego munus. Wtedy będziesz mógł obejrzeć prawdziwą walkę. - A co to jest munus? - zapytał Ptolemeusz. Marek posłał Flakkusowi pełne irytacji spojrzenie. - Jest to ceremonia zarezerwowana na igrzyska pogrzebowe ważnych ludzi. Specjalnie wyszkoleni ludzie walczą ze sobą na śmierć i życie. Przegrywający towarzyszy cieniowi zmarłego w jego podróży. Usłyszał, jak jeden z eunuchów mamrocze pod nosem: „Barbarzyństwo!". Po raz pierwszy chłopiec zdawał się być zaintrygowany. - Kim są ci ludzie? - W większości to niewolnicy lub ludzie skazani na śmierć. Wygrywając wiele walk, mogą w ten sposób wywalczyć sobie wolność i prawo łaski. Czasem wolni ludzie zgłaszają się na ochotnika, bo kochają walkę lub kuszą ich doskonałe warunki, jakie zapewniają szkoły walki. Jedzenie jest w najlepszym gatunku, kwatery lepsze, niż mają żołnierze, mają też pierwszorzędną opiekę medyczną. - Cóż - powiedział chłopiec - być może któryś z was umrze! Było oczywiste, że nie może się doczekać takiej chwili i sam rozważa zaaranżowanie jej. - Muszę zaznaczyć - powiedział Brutus - że żaden z nas nie jest wystarczająco dostojny, by zasłużyć na munus. - Ooo - powiedział rozczarowany Ptolemeusz. Przez chwilę zabawiali się obserwowaniem członków dworu, którzy ruszyli do ataku najedzenie. Najwyraźniej nie istniało tu coś takiego, jak rzymskie poczucie dumy. Jak wygłodzone
zwierzęta wpychali do ust porcje mięsa i spłukiwali je nierozcieńczonym winem pitym z wielkich pucharów, nie przestając przy tym rozmawiać. Obłapiali niewolników i siebie nawzajem, bez względu na wiek i płeć. - Moglibyśmy zwyciężyć te świnie z jedną kohortą auxiliów powiedział po łacinie Cezar. -Nie myl dworu z armią- odparł Marek. - I mów po grecku. Później porównamy spostrzeżenia. To, że im brakuje manier nie stanowi powodu, dla którego mielibyśmy ich naśladować. Kiedy pozostali uczestnicy przyjęcia, przeżarci, zalegli na leżankach, Rzymianie przyjęli propozycję zwiedzenia tego wspaniałego statku. Idąc po zewnętrznym pokładzie, mogli dostrzec zaskakująco cicho pracujące wiosła. Najcichszym dźwiękiem było lekkie pluśnięcie; gdy pióra wioseł zanurzały się w wodzie, wyciągano je z powrotem, a potem ponownie zanurzano. Rzędy wioseł pracowały na obu burtach każdego kadłuba, dostarczając wystarczająco dużo mocy, by wielka barka mogła pływać po wodach jeziora. - Co sprawia, że pracują tak cicho? - zapytał Ceazr. - Pokażę wam - powiedział Dion, Drugi Eunuch. Poprowadził ich do szerokiej klatki schodowej, która wiodła w dół, do lewego kadłuba. Wewnątrz okazał się być dużo szerszy niż kadłub okrętu wojennego, płaskodenny i zbalastowany skrupulatnie przyciętymi kamieniami wypolerowanymi na wysoki połysk. Na każdej burcie ustawiono trzy rzędy ławek, jak na triremie. Na najniższej ławce, z najkrótszym wiosłem, siedział jeden człowiek. O jedną ławkę wyżej siedziało dwóch mężczyzn z dłuższymi wiosłami, a na najwyższym siedzeniu pracowało trzech wioślarzy. Wszyscy pracowali będąc nago, a ich ławki grubo wyłożono owczymi skórami. Rzymianie od razu spostrzegli, dlaczego wiosła pracowały tak cicho. Zamiast w zwykłych otworach wywierconych
w drewnie, wiosła umieszczono w dulkach wyściełanych miękkimi wkładkami z wypchanej czymś skóry. Sami wioślarze byli potężnie zbudowani i pod wpływem wysiłku mocno się pocili. Aby odór potu nie przeszkadzał bawiącym się na górze pasażerom, w szczeliny między kamieniami posadzki wstawiono naczynia z dymiącym kadzidłem. Nie było tu hortatora, nadającego rytm wioślarzom grą na bębnie lub flecie. Zamiast tego niziutki mężczyzna dyrygował nimi w ciszy za pomocą gestów ramion i rąk. - Jak można ich skoordynować? - zainteresował się Marek. - Mam na myśli oba kadłuby. Bez bębnów nadających rytm, jedna strona z pewnością musiałaby wiosłować nieco szybciej niż druga, przez co barka kręciłaby się w kółko. Eunuch wskazał na niewielki otwór obok nadającego rytm. - Tędy może obserwować tempo, w jakim wiosłuje drugi kadłub. Gestami przyspiesza lub spowalnia jego wioślarzy. Niewielkie różnice są nieuniknione, ale sternik może je bez trudu skompensować. W końcu to nie jest okręt wojenny, tylko barka na rozrywkowe wycieczki po jeziorze i rzece. - Czy barka może się stąd dostać na rzekę? - zapytał Brutus. - Och, oczywiście. Na wschodnim krańcu jeziora wykopaliśmy kanał, który łączy je z Deltą, a stamtąd wyruszymy w górę rzeki. - Zmierzamy na Nil? - zdumiał się Marek. - Ale my nie jesteśmy przygotowani na taką podróż! Dion beztrosko machnął ręką. - Pozwoliliśmy sobie wnieść wasze rzeczy na pokład, choć nie sądzę byście ich potrzebowali. Na królewskiej barce rozrywkowej znajdziecie wszystko, czego potrzebuje cywilizowany człowiek. Widząc, że jakikolwiek protest nie ma sensu, Rzymianie kontynuowali zwiedzanie.
- O co się założycie, że nie wnieśli na pokład naszej broni? wymamrotał Flakkus półgębkiem. - Kto by potrzebował broni na tę zgraję? - powiedział Cezar. - Zamknijcie się - rzucił Marek. - Tylko greka, pamiętacie? Pomimo okazywanej obojętności, Marek zaniepokoił się rozwojem sytuacji. Z pewnością nawet tak swobodny i dekadencki dwór jak ten nie porywałby zagranicznego ambasadora bez dobrego powodu. A może jednak?
Rozdział trzynasty ZARABEL OBSERWOWAŁA
RZYMIAN STOJĄCYCH na dziedzińcu poniżej. Sprzeczali się o coś. Nie znała łaciny, ale temat był mniej istotną kwestią. Jak nikt potrafiła odczytywać język ciała i gestów. Bardziej niż inni, aby przetrwać w bezlitosnym środowisku kartagińskiego dworu, potrzebowała niemal nadnaturalnego wyczucia na takie sygnały pozawerbalne. To, co ujrzała potwierdziło słuszność jej rozumowania: pod nieobecność Marka Scypiona pozostała część rzymskiej delegacji zdała się na Tytusa Norbanusa. Spierali się, dyskutowali, ale ostatecznie i tak jego słowo przeważało. Kiedy mówił, inni stali prosto i słuchali nie przerywając. Żadnemu innemu członkowi grupy nie okazywano takiego respektu. W ostatnich dniach bliższe poznawanie go stało się jej zwyczajem. Podobało się jej to, co widziała. Nadal trudno jej było zaakceptować fakt, iż ludzie o tak jasnej skórze i włosach oraz z tak niebieskimi oczami są cywilizowani. Jednak kilku Rzymian było bladych jak Galowie czy Germanie. Podejrzewała, że oznacza to domieszkę krwi przodków z północy, ponieważ żadne ze źródeł historycznych, do których dotarła, nie opisywało Rzymian jako jasnoskórych. Cecha ta nie wydawała się ich umniejszać w oczach kolegów o bardziej konwencjonal-
nym odcieniu skóry. Oczywiście, ci Rzymianie okazali się, w najlepszym przypadku, nieznacznie cywilizowani. Norbanus był w najlepszym gatunku - duży mężczyzna, o rumianej twarzy i żółtych włosach, miał regularną, kwadratową twarz o surowym wyrazie, który wydawał się być u Rzymian naturalny. Miał żołnierską sylwetkę i podobnie jak pozostali mocną, atletyczną budowę ciała, ale żadna z tych cech nie wydawała się jej szczególnie atrakcyjna. Tym, co spodobało się Zarabel była słabość, jaką dostrzegała pod maską stoicyzmu. Kiedy Norbanus na nią patrzył, za jego pogardą dostrzegała pożądanie. Oczywiście, oni wszyscy udawali lekceważenie lub obojętność, ale Norbanus był mniej biegły w ukrywaniu prawdziwych uczuć. W rzeczy samej, ze wszystkich Rzymian tylko sympatyczny, a teraz nieobecny Flakkus nie zawracał sobie głowy tworzeniem pozorów hipokryzji w jej obecności, pozwalając, by wszyscy zobaczyli jego zmysłowe gusta, niezależnie od tego, czy chodziło o kobiety, jedzenie, wino, czy lenistwo. Ale w Norbanusie było coś więcej niż zwykły apetyt, co można było wykorzystać. Kiedy patrzył na skarby Kartaginy, jego oczy błyszczały z chciwości. W czasie bankietów naśladował pozostałych i odmawiał sobie egzotycznych przysmaków i rzadkich win, zadowalając się prostą strawą. Ale kiedy bawił się w towarzystwie kartagińskich grubych ryb, z dala od swoich towarzyszy, folgował sobie bezwstydnie. Jej szpiedzy donosili o tym bardzo skrupulatnie. Zabrała go, aby pokazać mu egzekucje kilku zbrodniarzy na murach miejskich, a przyjemność, jaką czerpał z okrucieństwa tortur i krzyżowania powiedziała jej mnóstwo o jego prawdziwych upodobaniach. To był mężczyzna, wiedziała, którego mogła nagiąć według swojej woli i manipulować nim, jak chciała. To był dokładnie ten rodzaj mężczyzny, jakich Zarabel lubiła nade wszystko.
- Gylonie - powiedziała cicho. Osobisty eunuch pojawił się bezszelestnie u jej boku . - Pani? - prawdopodobnie był jeszcze nastolatkiem, chociaż w przypadku kastrata trudno było to stwierdzić. - Idź i zaproś Rzymianina Norbanusa, by zjadł ze mną kolację. Poczekaj, aż będzie z dala od swych towarzyszy. Eunuch skłonił się. - Jak pani sobie życzy. Obserwowała, jak Gylon wchodzi na dziedziniec i przez chwilę udaje zajętego jakimś wymyślonym zadaniem, aż Rzymianie skończyli dyskutować i rozeszli się. Gdy Norbanus zbierał się do odejścia, eunuch stanął u jego boku i wypowiedział kilka słów. Zauważyła, że Norbanus spojrzał w górę, na jej balkon, a potem rozejrzał się wokół, czy któregoś z Rzymian nie ma w pobliżu. W końcu obejrzał się do tyłu i skinął głową. Zarabel uśmiechnęła się i również mu skinęła. Niektórzy mężczyźni byli tacy łatwi. Starannie się przygotowała. Miała kilka najsubtelniejszych zapachów świata, ale w przypadku tego mężczyzny subtelność mogłaby nie odnieść skutku. Wybrała proste połączenie róży i cybetu, znane z tego, iż czyni mężczyzn podatnymi na kobiecy urok. Jej szatę skrojono tak, by uwydatniała całe jej ciało. Równie ważna była biżuteria: ciężkie naszyjniki, bransolety, pas ze złotych płytek podkreślający zarówno wąskość jej talii, jak i wielkość jej bogactwa. Biżuteria była duża i kolorowa, aby lepiej przyciągnąć oczy Rzymianina. Większą część popołudnia spędziła na nauce. Nauczyła się na pamięć wszystkiego, co wiedziano o Rzymianach, ale poszukała również pewnych wiadomości o innych ludach. Chociaż Rzymianie w jakiś sposób byli niepowtarzalni, pod pewnymi względami przypominali inne ludy prowadzące podboje: Asyryjczyków, Persów, a najbardziej Greków. Specjalną uwagę poświęciła Spartanom, narodowi tak skupionemu na sztuce militarnej jak Rzymianie, chociaż pozba-
wionemu niezrównanych rzymskich talentów politycznych. Spartanie cenili siłę i odwagę, umiejętność skromnego życia i niekończący się dryl wojskowy. Pogardzali bogactwem i luksusem, i nawet monety wybijali ze zwykłego żelaza. Jadłospis ludzi opierał się na najprostszym i najbardziej skąpym pożywieniu, jaki można sobie wyobrazić, i udawali, że są dumni ze swojej prostoty. Ale i tam była słabość. W Sparcie, między równymi sobie, mogli kultywować tak wychwalaną prostotę i rygorystyczne życie. Wszystko się zmieniło, kiedy podbili obce ludy i zamieszkali wśród nich. Spartanie, tak nieprzejednani na ojczystej ziemi, okazali się być wybitnie podatni na korupcję, gdy znaleźli się wśród innych nacji. Byli odporni na bogactwo i luksus, gdy nie mieli z nimi styczności. W chwili gdy uzyskali dostęp do złota, dobrego jedzenia i wina, wygodnych domów i mebli, rozkoszy obcowania z pięknymi, słodko pachnącymi kobietami, ich powściągliwość zniknęła i zaczęli korzystać bezwstydnie z tego, czym do tej pory pogardzali. Zarabel podejrzewała, że Rzymianie podzielają tę słabość, a Norbanus najbardziej z nich. Liczyła na to. TYTUS NORBANUS ZNAJDOWAŁ SIĘ W SWOIM ŻYWIOLE. Gdy Scypion zszedł mu z drogi, ku swojej satysfakcji, mógł dowodzić misją- O mdłości przyprawiało go podleganie wymuskanemu patrycjuszowi, gardził łatwością, z jaką ten objął przywództwo, jakby urodzenie było wszystkim, co niezbędne do pełnienia tej funkcji. Jakby italskie pochodzenie miało być lepsze niż germańskie czy galijskie. Norbanus uważał się za Rzymianina, aczkolwiek Rzymianina o północnych korzeniach. Był równie dobry jak inni, wliczając w to Cezara, który swoje pochodzenie mógł wywieść aż od bogini Wenus. Z pewnością równie dobry jak Korneliu-
sze Scypionowie, rodzina znana z produkowania bohaterów wojennych i niczego więcej. Chlubił się swoimi przymiotami fizycznymi - wysokim wzrostem, odziedziczonym po pokoleniach germańskich wodzów, ludzi wyższych niż ktokolwiek w Italii; złocistym odcieniem cery, intensywnie niebieskimi oczami, falującymi blond włosami, obciętymi krótko na modłę rzymską, ale tworzącymi gęsty kołpak na czubku jego dużej, kwadratowej głowy. Obdarzony wielką siłą Tytus Norbanus zawsze celował w zawodach atletycznych i ćwiczeniach wojskowych. Rzymianie przejęli od galijskiej klasy wojowników bieg z przeszkodami. Jeszcze jako chłopiec Norbanus mógł biec między drzewami z pełną prędkością, wyciągając ze stóp tkwiące w nich kolce bez zatrzymywania się, przeskakiwał gałęzie na wysokości swojej głowy, umiał przepłynąć rzekę bez wynurzania się na powierzchnię. Potrafił jechać na dwóch koniach równocześnie i był najlepszym zapaśnikiem w Norikum. Był w stanie podnieść ciężar dwukrotnie przekraczający jego własną wagę i słynął z umiejętności władania mieczem i dzidą. W ćwiczeniach wojskowych nie miał sobie równych, no może z wyjątkiem Marka Scypiona. Ten wyjątek doskwierał mu, gdy przygotowywał się do wizyty u Zarabel. Ona przynajmniej rozumiała jasno, kto jest lepszy. Plebs i zwykły motłoch Norikum mógł poważać nazwisko Scypion, ale pochodzący z królewskiego rodu potrafili dostrzec królewskość, kiedy się przed nimi pojawiała. Wiedział, że on i Zarabel pasują do siebie. Miała w sobie stal, której brakowało jej bratu. Szofet był pyszałkowatym głupcem, którym mogli manipulować jego doradcy. Ona była prawdziwym dziedzicem swojego przodka, starego Hannibala. Norbanusowi niewyraźnie zaczął się kształtować plan unii. Po co walczyć z Kartaginą o odzyskanie Italii i dawnego impe-
rium, skoro można połączyć siły aliansem? Nie tylko ograniczony układ wojskowy, jak sugerował Scypion, w którym legiony miałyby w rzeczywistości walczyć jako siły najemne, ale prawdziwy sojusz. Sojusz, po którym być może nastąpi zjednoczenie. Wiedział, że konserwatywni Rzymianie mogliby być przerażeni taką sugestią, ale nowe rody, jak jego własny, wydawały się rozsądniejsze. Byli pozbawieni instynktownej nienawiści do Kartaginy, którą żywiły stare rody. Takie irracjonalne zachowanie uważał za bezroduktywne. To, co wydarzyło się sto łat temu, nie miało dla niego znaczenia. Liczyło się tylko dzisiaj i szanse, jakie ze sobą niosło. W Zarabel dostrzegał okazję, jaka trafiała się człowiekowi tylko raz w życiu. I on zamierzał tę okazję w pełni wykorzystać. RZYM NORIKUM Wrzawa w kurii przewyższyła wszystko, co się tam wydarzyło od dnia jej powstania. Senatowi odczytano drugą część raportu i od tej pory ani na moment nie ustały uszczypliwości. Stare i nowe rody ustanowiły swoje linie frontu i wykrzykiwały, każde ze swojej strony, z twarzami czerwonymi od gniewu, a mężczyźni przemieszczali się z jednej strony sali na drugą w miarę, jak zmieniały się alianse. Nawet podczas tej wrzaskliwej debaty senat nie ustawał w pracach nad poważnymi sprawami. W rogu sali zespół rysowników, pod kierunkiem dwóch senatorów, mozolił się nad tworzeniem olbrzymiej mapy imperium kartagińskiego, zgodnie z opisem w raporcie. Na wielkich pasmach płótna, przy użyciu różnokolorowych atramentów, zaznaczali ufortyfiko-
wane miasta, garnizony, porty wojenne i inne istotne miejsca. W innym kącie drużyna architektów budowała szczegółowy model Kartaginy, wykorzystując do tego szczegółowe notatki ekspedycji szpiegowskiej. Od czasu do czasu któryś z senatorów przestawał krzyczeć i podchodził, aby obejrzeć mapę i model. Nawet w samym ogniu konfliktu nie mogli ukryć fascynacji przygotowaniami militarnymi. Gabiniusz, princeps senatus, zmęczony sporem przyszedł popatrzeć na rosnące na podłodze mury repliki Kartaginy. Starszy Tytus Norbanus, przywódca nowych rodów, stanął za nim. - Czy takie gigantyczne mury są naprawdę możliwe? - zastanawiał się głośno Norbanus. - To całkiem prawdopodobne - odpowiedział główny architekt. Jeśli masz do dyspozycji uzdolnionych inżynierów, możesz postawić budowlę tak wielką, na jaką cię stać. Jeśli fundamenty są głębokie i solidne, możesz układać kamienie tak wysoko, jak tylko dasz radę utrzymać je w pionie. Z tego, co opisują nasi ludzie, wchodzi tu w grę nieco bardziej zaawansowana inżynieria oraz mnóstwo pieniędzy i dużo czasu na budowę. Herodot twierdzi, że budowa każdej z egipskich piramid trwała dwadzieścia lat. Te mury, w układzie schodkowym, można było wybudować w krótszym czasie. Kartagina ma nieograniczone zasoby niewolników i poddanych oraz nie cierpi na brak kamienia. Na mnie większe wrażenie zrobił port marynarki. To arcydzieło efektywnego projektowania. - Młody Scypion dużo pisze o machinach wojennych - powiedział Gabiniusz, przebiegając wzrokiem szeroką koronę murów. - Jeśli są tak doskonałe, jak mówi, mogą całkowicie uniemożliwić dostęp od strony morza. Kolejny senator podszedł i stanął obok princepsa. Był to Marek Brutus, ojciec augura ekspedycji.
- Scypion jest pod zbyt dużym wrażeniem zabawek i nowinek. Mury są wystarczającą przeszkodą. Kartagina jest potęgą morską, znakomicie przygotowaną do wojny na morzu. Bezsensowne jest atakowanie nieprzyjaciela z najmocniejszej strony. To o jego słabościach powinniśmy wiedzieć i wykorzystać je. - Bardzo rozsądnie - zgodził się starszy Norbanus. - Oczywiście prawdziwą słabością Kartaginy jest wykorzystywanie w walkach cudzoziemskich oddziałów. To daje nam szansę wprowadzenia legionów do Kartaginy, bez konieczności dokonywania najazdu. - To prawda - zgodził się Brutus - ale rozważanie sojuszu z Kartaginą jest odrażające! - Poza tym - powiedział Gabiniusz - dysponowanie legionami na ziemiach kontrolowanych przez Kartaginę to nie to samo, co mieć je w obrębie samego miasta. Znana jest wam zawartość dotychczasowych raportów. W rzeczywistości wszystko co znajduje się poza murami miasta, stanowi dla nich terytorium cudzoziemskie. Kartaginę tworzy ta wielka kupa kamieni. - W zasadzie racja - odparował Norbanus, który nie tylko wysłuchał oficjalnych raportów, ale otrzymywał w tajemnicy listy od syna. - Jeśli nasze legiony będą częścią wojsk Hamilkara, dowiemy się wszystkiego o tym, jak prowadzą wojnę i jaką wartość mają ich oddziały. Nasi dowódcy osobiście poznają najwyższych oficerów kartagińskich i dowiedzą się wszystkiego o ich umiejętnościach. Wojna jest w połowie wygrana, gdy posiada się takie informacje. Brutus i Gabiniusz zgodzili się, że tak w rzeczywistości jest, ale byli niezmiennie podejrzliwi. Dlaczego Norbanus nagle stał się zwolennikiem takiego rozwiązania? Jako przywódca nowych rodów powinien być najbardziej zagorzałym przeciwnikiem wojny z Kartaginą. Obaj zaczekali, aż Norbanus odej-
dzie, przywołany przez członków swojego stronnictwa i dyskusja zeszła na nowy temat. - O co mu chodzi? - spytał Brutus. - Jeszcze sześć miesięcy temu najgłośniej nawoływał o przesunięcie granic do Morza Północnego, na wschód do Uralu i na zachód, za Sekwanę. Południe nigdy nie interesowało ani jego, ani jego stronników. - Jest chciwy - powiedział Gabiniusz. - Raporty mówią o niezwykłych bogactwach Kartaginy. Inne ziemie mają do zaoferowania jedynie małe zyski kosztem dużo cięższych walk. - To musi być coś więcej. Nie powinniśmy byli nigdy dopuścić, by jego syn wziął udział w ekspedycji, a już na pewno niejako zastępca dowódcy, a przecież ostatni raport wymienia go jako pełniącego obowiązki dowódcy w Kartaginie podczas wakacji Scypiona w Egipcie. - Marek Scypion pojechał do Egiptu ze słusznych pobudek. Miał gromadzić dane wywiadowcze i robi wszystko, co może. - Nie wybraliśmy go po to, by został największym podróżnikiem od czasów Herodota! Chodziło nam o rekonesans w Italii. Szybki wypad do Kartaginy był miłym dodatkiem. Ale on próbuje kształtować rzymską politykę z dużym wyprzedzeniem! - Polityki zawsze możemy się wyprzeć - powiedział Gabiniusz. - I on o tym wie. Na razie zapomnij o wojnie z Kartaginą. Jeśli zamierzamy odzyskać Italię, będziemy potrzebowali wsparcia ludzi stronnictwa Norbanusa, więc póki co nie zastanawiajmy się nad jego motywacją. Zbliżają się wybory. Obawiam się, że ceną za jego poparcie będzie wybranie go na urząd konsula. Kogo powinniśmy wystawić jako kandydata starych rodów? - To będzie musiał być Decymus Scypion, syn Cyklopa. Gabiniusz uśmiechnął się szeroko. - Ojcowie obu wodzów ekspedycji jako konsule? Każdy z nich jest władny przegłosować drugiego? Podoba mi się to. Co z trybunami? Norbanus
spróbuje z ich pomocą przepchnąć przez zgromadzenie uchwałę odbierającą dowództwo Scypionowi i przekazującą je jego synowi. - Będziemy musieli zebrać wystarczająco wiele rodzin plebejskich, aby zapewnić wybranie kilku naszych trybunów - powiedział Brutus. To będzie kosztowało. - Nagroda będzie warta ceny - powiedział Gabiniusz, zapisując w pamięci, by dodać to zdanie do zbioru aforyzmów. Do późnego popołudnia wrzawa ucichła, nadeszło zmęczenie. W kurii słychać było gwar tłumu zebranego na forum. Trybuni ludowi przemawiali do ludzi przez cały dzień, a od czasu do czasu na mównicę wchodził któryś z senatorów, aby przedstawić własną opinię. Tego dnia przewodniczącym konsulem był Aulus Katulus, patriarcha jednego ze starych rodów. Kiedy wstał, liktorzy uderzyli w podłogę trzonkami swoich fasces i hałas ucichł. Senatorowie wrócili na miejsca i czekali. - Senatorowie, musimy podjąć decyzję - zaczął Katulus. -Musimy przerwać ten spór. Nadszedł czas na formalną debatę. Publiusz Gabiniusz HeWetikus, jak princeps senatus, ma prawo przemówić pierwszy - powiedział Katulus i zajął miejsce na krześle kurulnym. - Wybrani ojcowie - zaczął Gabiniusz - bezprecedensowe raporty naszej ekspedycji zwiadowczej wyjaśniły wiele spraw. Po pierwsze, w Italii praktycznie nie ma garnizonów. Możemy zająć ją całą od Alp, przez siedem wzgórz, po Cieśninę Messyńską. Po drugie, Kartagina jest nieprawdopodobnie bogata. Po trzecie, chociaż potężna, Kartagina ma wiele słabości, a główną z nich jest uzależnienie od najemnych żołnierzy cudzoziemskich. Po czwarte, Hamilkar przygotowuje się do wojny z Egiptem i chciałby wejść w sojusz z Rzymem - na co wielu senatorów, w większości ze starych rodów, podskoczyło
na swoich miejscach i wydało okrzyk protestu. Uciszyli się dopiero, gdy konsul zagroził, że każe liktorom usunąć ich z sali. Gabiniusz podsumował. - Wiem, że te fakty są prawdziwe i z pierwszej ręki, bo z raportów naszych oficerów. Oni z kolei z drugiej ręki dowiedzieli się, że niegdyś potężne imperium Seleucydów kruszy się pod silnym naporem Partów. Seleucyddzi również rozważają inwazję na Egipt, aby legendarnymi skarbami tego kraju podbudować swoją fortunę. Posiadamy raport Marka Scypiona informujący nas, jak bogaty jest ten kraj - co przyjęto z pomrukiem zadowolenia. Złoto i klejnoty Kartaginy stały się dla nich fantazją, ale żyzne gleby Egiptu były esencją rzeczywistości. - Oto moja propozycja: zawrzyjmy tymczasowy sojusz z Hamilkarem - powiedział, a słowo „tymczasowy" zapobiegło wybuchowi zaciekłych protestów. - Wyślemy mu, powiedzmy, cztery legiony oraz dodatkowe oddziały auxiliów na kampanię przeciwko Egiptowi. Musimy pozwolić mu myśleć, że stanowi to większość naszych dostępnych zasobów militarnych, a sami zostajemy jedynie ze szczątkowymi siłami do obrony granic. - A pozostałych użyjemy do odzyskania Italii! - krzyknął wiekowy Cezar, jeden z najbardziej fanatycznych zwolenników ruchu na rzecz powrotu na siedem wzgórz. Rozległy się okrzyki aprobaty. Gabiniusz uśmiechnął się. - Niezupełnie. Będziemy potrzebowali pewnych oddziałów do ochrony granic, ale do tego celu wystarczą auxilia i powołani znów pod sztandary weterani. W tej chwili barbarzyńcy nie stanowią wielkiego zagrożenia. Nie, tym, co chcę zaproponować jest rozbudowa naszych sił. Proponuję utworzenie dziesięciu kolejnych legionów. Wszyscy osłupielii i zapadła cisza. Dwadzieścia cztery legiony pod sztandarami w jednym czasie! O takiej armii w rzymskiej historii nie słyszano. - Niemożliwe! - krzyczeli niektórzy.
- Nie całkiem. Od stu z górą lat nasze imperium rozwijało się i dobrze prosperowało. Ziemie niegdyś dzikie i plemienne, dziś są intensywnie uprawiane, a nasi rolnicy mają wielu synów. Od dawna uważaliśmy ich za rezerwę siły ludzkiej na czasy kryzysu, ale dlaczego nie powołać większości z nich do armii natychmiast? Wszyscy wolno urodzeni Rzymianie powinni być żołnierzami, czyż nie jest tak? Pozwólmy im zdobyć nieco doświadczenia. Stoimy w obliczu wielkich podbojów. Nie możemy jedynie odbić Italii, musimy ją jeszcze obronić. Jedynym sposobem na pokonanie Kartaginy jest udanie się do Afryki i zniszczenie samego miasta. Potem jednak pojawią się inni wrogowie i nie będą to zdezorganizowane plemiona, które za całą broń mają swoją odwagę. Do pokonania będą cywilizowane armie. Nasze czternaście legionów może nie wystarczyć. Senator o surowej twarzy wstał i otrzymał zgodę na zabranie głosu. - Gdzie znajdziemy broń i wyposażenie dla wszystkich tych ludzi? I pieniądze, aby za to zapłacić? - Mamy mnóstwo żelaza i wielu zdolnych rzemieślników - odparł Gabiniusz. - Nasz skarbiec jest pełny. Poza tym - powiedział, uśmiechając się - dziesięć nowych legionów oznacza dziesięciu nowych dowódców. Z pewnością mamy mężczyzn, którzy są odważni, wykazują się postawą obywatelską i są bogaci, i wykorzystają okazję, by zdobyć sławę i chwałę. Będą szczęśliwi mogąc rozstać się z częścią swojego bogactwa, aby zobaczyć, że ich ludzie mają doskonałą broń i zbroje, ciepłe płaszcze i dobre buty. To wywołało chichoty nawet wśród opozycji. Tendencja wśród zamożnych obywateli do rywalizowania o stanowiska dowódcze i opisana taktyka wkradania się w łaski legionistów stawały się notoryczne. - Panowie - kontynuował Gabiniusz - naszym priorytetem musi być teraz odzyskanie Italii, a to w końcu będzie wyma-
gało wojny z Kartaginą. Nie mamy wyboru. Słuchajcie! - dramatycznie zawiesił głos i zamaszystym gestem wskazał drzwi kurii. Dobiegał zza nich pomruk tłumu. - Słyszycie to? To głos ludu rzymskiego. Oni żądają tego od nas. Czy dlatego, że każdy z nich chce wrócić na ziemie swoich przodków? Wcale nie. Większość z nich nie ma italskich przodków. Nie, oni tego chcą, bo żądają tego sami nieśmiertelni bogowie! Przez ostatnie miesiące znaki są niezmiennie korzystne. Jeśli się zawahamy, jeśli zawiedziemy, gniew bogów spadnie na nas - i co wtedy powiemy tym ludziom? Słysząc te słowa, wszyscy zaczęli dyskutować między sobą przyciszonymi głosami. Niektórzy wierzyli w prawdziwość omenów, inni nie. Ale wszyscy rozumieli, jak silną władzę mają one wśród ludu. Żadnej ważnej decyzji nie podejmowano bez konsultacji z nimi. Interpretacja omenów należała do najważniejszych zadań urzędników państwowych. Omeny i polityka były nierozłączne. Jeden po drugim, według hierarchii w senacie, najwybitniejsi senatorowie wstawali, i każdy z nich musiał wypowiedzieć swoje zdanie. Jak można się było spodziewać, senatorowie ze starych rodów jednogłośnie opowiedzieli się za marszem do Italii, choć z mniejszym entuzjazmem przyjęli propozycję sojuszu militarnego z Kartaginą. Patriarchowie nowych rodów protestowali przeciwko projektowi w dużo mniejszym stopniu niż by to czynili kilka miesięcy wcześniej i mieli dużo mniej obiekcji do sojuszu, zwłaszcza jeśli po nim miałby nastąpić podbój. Właściwie przekonała ich wizja wielkich bogactw, jakie nieuchronnie miałyby wpaść w ich ręce. Decydujące było przemówienie, jakie wygłosił Tytus Norbanus starszy. - Szanowni koledzy - zaczął - dużo można by powiedzieć za i przeciw propozycji Publiusza Gabiniusza. Ale, jak sam podkreślił, wszelkie obiekcje muszą ustąpić przed wolą nieśmiertelnych bogów. Oni pokazali jasno, że musimy zrealizować ten
projekt, bo to bezprecedensowa szansa wyniesienia Rzymu na piedestał, co przewidzieli dla nas bogowie - stania się nie tylko największym mocarstwem w tej części świata, ale podbicia całego świata. To nasze przeznaczenie! Mamy ludzi i środki, aby dokonać tego podboju. Jesteśmy to winni naszym potomkom, musimy wykorzystać tę okazję, aby oni, nasi synowie i wnukowie mogli zostać panami świata! Po tych słowach rozległy się gromkie wiwaty. Gdy heroldzi przekazali je zgromadzonemu na zewnątrz tłumowi, wrzawa stała się ogłuszająca. Gabiniusz, Brutus i wielu innych uśmiechało się cynicznie. Za tą pozorną zmianą stanowiska ze strony przywódcy opozycji kryło się wiele niedopowiedzeń: dziesięć nowych legionów miało prawie w całości składać się z potomków nowych rodów. Stare rody nie miały już przewagi, nawet w czternastu tradycyjnych legionach. To mogło w znaczący sposób podnieść potęgę i prestiż jego następców. A własny syn Norbanusa mógłby zostać wyniesiony na szczyt. Już teraz był najwyższy rangą w samej Kartaginie, podczas gdy Scypion rozbijał się po Egipcie. Stary Norbanus chciał najwyraźniej ustawić syna na wysokim dowódczym stanowisku w nadchodzącej wojnie. Stanowiło to jednak przeszkodę, z którą będą musieli poradzić sobie później. Póki co potrzebowali jego poparcia, jeśli chcieli odzyskać siedem wzgórz. Do zmroku decyzja zapadła. Postanowiono, że rozpocznie się militarne odzyskiwanie Italii oraz że powoła się dziesięć nowych legionów. Do Kartaginy miała wyruszyć mała delegacja złożona z wybitnych senatorów, by poczynić uzgodnienia do sojuszu wojskowego. Dla wszystkich było jasne, że sojusz będzie jedynie tymczasowy. Rzymskie cele i polityka właśnie przybrały radykalny kierunek.
ROZDZIAŁ CZTERNASTY PIRAMIDY OKAZAŁY SIĘ TAK OSZAŁAMIAJĄCO WIELKIE,
jak opisywali to dawni podróżnicy i historycy. Rzymianie znaleźli się pod ogromnym wrażeniem ich widoku, ale przynajmniej te wielkie sterty kamienia nie były tak niepokojące jak mury Kartaginy. Podróż w górę rzeki pozwoliła im zobaczyć równie oszałamiające kompleksy świątynne w pobliżu dawnej stolicy, Teb. Płynąc rzeką, mijali piramidy przy blasku księżyca i musieli pozostać na pokładzie. Sama majestatyczna rzeka okazała się rewelacją. Wyobrażali sobie, że Ren i Dunaj były najszerszymi rzekami na świecie, ale Nil mógłby połknąć obie północne rzeki, nie występując przy tym z brzegów. Ministrowie króla opowiedzieli im o corocznych jej wylewach, które osadzały żyzny muł, dzięki któremu Egipt miał tak bogate zbiory, a sztuka miernictwa pozwalała odtworzyć granice pól po każdym wylewie. Ten rodzaj działalności Rzymianie potrafili docenić. Miernictwo było czymś, co rozumieli. Na całej długości rzeki dostrzegali maszyny do czerpania wody, takie jakie Marek widział w Muzeum. Śrubami hydraulicznymi, wiadrami na niekończących się łańcuchach, czy na obracających się kołach, czerpano z rzeki wodę i przelewano
do kanałów, które rozprowadzały ją na pola. Cały Egipt pokrywała sieć kanałów irygacyjnych, gdyż deszcz był tu niezmierną rzadkością. Jednak pomimo tych zaawansowanych urządzeń większość rolników nawadniała pola za pomocą prymitywnych narzędzi: długich drągów z wiadrem lub skórzanym bukłakiem na wodę na jednym końcu, i wielką pecyną błota, jako przeciwwagą, na drugim. Rolnik zanurzał czerpak w rzece, napełniał, pozwalał przeciwwadze go unieść, opróżniał go do kanału irygacyjnego, a potem proces zaczynał się od początku. Wieśniacy wykonywali tę pracę godzinami, nawadniając swoje pola wiaderko po wiaderku. - Maszyny są dobre - zauważył Flakkus - ale kosztowne. Siła ludzka jest tania, a Egipt wydaje się mieć nieskończone zasoby siły ludzkiej. W rzeczy samej, nie widzieli nigdy wcześniej kraju tak gęsto zaludnionego jak Egipt. Cały naród żył na wąskim paśmie terenów zielonych graniczących z rzeką. Nie więcej niż dwa kilometry od brzegów rzeki kończyła się ziemia uprawna i niespodziewanie zaczynała się pustynia. Na tym wąskim pasie zieleni żył milion Egipcjan, w większości wieśniaków, których mozolna praca była źródłem oszałamiającego bogactwa kraju. - Rzeka daje im życie - powiedział pewnego dnia Brutus - ale pustynia daje im bezpieczeństwo. Nigdy nie musieli stawiać czoła niczemu gorszemu niż najazdy plemion pustynnych. Egipt nie graniczy z żadnym krajem dysponującym prawdziwą armią. Na północnym wschodzie jest Synaj, strefa buforowa między Egiptem i Seleucydami. Na północnym zachodzie od Kartaginy oddzielają go pustynne obszary Libii. Scypion skinął głową. - Dlatego mają taką gęstość zaludnienia. Kraj nigdy nie został spustoszony przez wojnę i nie musieli
wykorzystywać młodych ludzi jako żołnierzy. Mogą spędzić całe życie nie robiąc nic, poza uprawianiem ziemi. - Co za dziwne miejsce - powiedział Cezar. - To nie jest naturalne machnął ręką w kierunku brzegu rzeki, gdzie życie toczyło się bez większych zmian od tysięcy lat. - Wydaje się zbyt... - i urwał. - Jak sądzę, słowo, którego szukasz, to „spokojne" - powiedział Flakkus. - Spokój jest nam obcy. - Tak jest - zgodził się Cezar. - Cały ten kraj przypomina starca siedzącego pod altaną i obserwującego, jak dojrzewają winogrona. - Co więc powstrzymuje Flamilkara od podbicia tego kraju? zainteresował się Brutus. - Wiemy, że posiada wielką armię i planuje jeszcze ją wzmocnić. Naszymi legionami, dzięki tobie, Marku. Odczekał chwilę, by Scypion zrozumiał drwinę, ale dowódca po prostu uważnie słuchał. - Libijczycy go nie zatrzymają. On już prawdopodobnie się z nimi dogadał. Być może stworzyli sojusz. Libijczycy będą chcieli dostać swoją część łupów ze splądrowanego Egiptu. - Może odciąć Aleksandrię dzięki swojej marynarce - włączył się Cezar - i wysłać armię, by zdobyła miasto. - Przede wszystkim - odpowiedział mu Marek - nie może odciąć Aleksandrii od strony morza. Jak sami już widzieliście, miasto ma bezpośrednie połączenie z Nilem. W Delcie są setki kanałów i nawet marynarka Flamilkara nie może zablokować tej drogi. Co ważniejsze, to daje Aleksandrii dostęp do reszty kraju, skąd w nieskończoność może otrzymywać dostawy. - Niemniej jednak - powiedział Brutus - pozostaje faktem, że Hamilkar nie musi zdobywać całego Egiptu, jak mógłby to zrobić w czasach faraonów. Jeśli zdobędzie Aleksandrię, reszta kraju sama wpadnie w jego ręce. - To by wymagało potężnego oblężenia - zauważył Marek.
- A jak myślisz, do czego on się przygotowuje? - krzyknął rozdrażniony Brutus. - Nie zbiera armii po to, by zdobyć kilka nadgranicznych fortów i przepychać się z jakimiś pustynnymi plemionami! Jeśli oblężenie jest niezbędne, to je przeprowadzi. Kartagina zdobyła Syrakuzy przez obleganie, więc wie, jak to się robi. Wszyscy musimy się zająć obroną. Aleksandria nie ma ochrony, tak jak Kartagina. - Mury Kartaginy to wielki zbytek - powiedział Flakkus. -Zaprojektowano je raczej po to, by onieśmielały, niż do celów obronnych. Wbudowanie stajni i baraków w mury było bardzo sprytnym posunięciem, ale jakimż celom militarnym służy? Obrona Aleksandrii jest bardziej niż prawidłowa. To miejsce stworzył Aleksander i jego generałowie, a to byli ludzie, którzy wiedzieli co nieco i o sztuce oblężniczej. - Flakkus ma rację - powiedział Marek. - Poza dostawami i murami, jest Szkoła Archimedejska, która stworzyła wspaniałe machiny wojenne. - Ty i te twoje machiny! - spierał się Cezar. - To są zabawki! - Zabawki? - zapytał Scypion. - Widziałeś ich działanie na morzu. Czy naprawdę wyglądały na zabawki? - To było co innego - kontynuował Cezar. - Okręt to rodzaj machiny. Kiedy machina walczy z machiną, to ma uzasadnienie. Ale my zmieniliśmy piracki statek w jatkę przy pomocy garstki legionistów. - Racja! - powiedział Brutus. - Rzymscy legioniści są bronią ostateczną. Kilka legionów zdobyłoby Aleksandrię w jeden dzień. -Ale, sądziłem Brutusie, że jesteś przeciwny wykorzystywaniu naszych legionów do takich celów - powiedział Scypion. - Nie próbuj mnie łapać za słówka! Mówię, że dobrej żołnierskiej stopy nie zastąpi żadne wielkie, głośne ustrojstwo, które nie nadaje się do niczego poza straszeniem koni. Armia
Hamilkara może nie dorównuje jakością legionom, ale nie wydaje się najgorsza. Prawdopodobnie jest w stanie spełnić swoje zadanie. - Być może, Marku - powiedział Flakkus pojednawczo -nadszedł czas, byś powiedział nam, co zamierzasz. Jeśli tym, czego chciałeś, było zaintrygowanie nas, to odniosłeś sukces. Nie chwaląc się, mogę powiedzieć, że rozumiem lepiej niż którykolwiek z ludzi obecnych tutaj. Senat kocha sukcesy, nawet jeśli osiągnięto je dzięki mniej konwencjonalnym metodom. Ale nawet w najbardziej wymyślnym planie nie wziąłby pod uwagę wykorzystania naszych legionów po obu stronach cudzoziemskiej wojny. Nie w tym samym czasie, w każdym razie. Czy taki jest twój zamiar? Walczymy u boku jednych, a potem przechodzimy na drugą stronę? - Jesteś blisko - odparł Scypion. - Po pierwsze, pozwolę sobie zaznaczyć, że w większości zgadzam się z tym, iż Aleksandria nie wytrzymała oblężenia zdeterminowanych Kartagiń-czyków. Nie przez niewłaściwą obronę, ale bardziej z powodu jakości dowodzenia. Król jest dzieckiem, otoczonym skorumpowanymi bufonami. Narodowi generalnie dobrze się wiedzie dzięki rządom Selene. Królewska rada jest zadowolona, mogąc jej ustępować w większości spraw, ponieważ to odejmuje im roboty. Ale ani oni, ani armia nie pójdą za nią na wojnę, bo jest kobietą. Zamiast tego ubiorą w mundur chłopca i spróbują bronić Aleksandrii sami. Sądzą, że przelana krew przodków-wojowników wystarczy, by uczynić ich biegłymi w sztuce wojny. Pozostali przytaknęli. - Ta dziewczyna byłaby lepszym żołnierzem, niż którykolwiek z nich, zapewniam cię - powiedział Brutus. - Ale co w swój zawoalowany sposób próbujesz nam powiedzieć? - Nie możemy sobie pozwolić na upadek Aleksandrii - odpowiedział mu Marek.
- Dlaczego? - zainteresował się Cezar. - Co Aleksandria ma z nami wspólnego? Albo Antiochia lub Babilon, na przykład? - Egipt jest wrogiem i rywalem Kartaginy, jak niegdyś Rzym. Pozwólmy Hamilkarowi na łatwe zwycięstwo, a wyobrazi sobie, że jest niezwyciężony, co jest normalne u królów, którzy odnieśli sukces militarny. Będzie chciał dodać bogactwa Egiptu do skarbów Kartaginy. Nie zamierzam pomóc Egiptowi pokonać Kartaginę. Chcę, żeby Hamilkar tutaj ugrzązł w długiej, kosztownej wojnie. Flakkus pierwszy zaczął rozumieć, o co chodzi. - Jeśli walka okaże się zbyt obciążająca dla jego oddziałów, będzie potrzebował więcej naszych legionów. - Dokładnie - odparł Scypion. Młody Cezar nie był tak lotny. - Nasze legiony wykorzystają Italię jako punkt etapowy! Hamilkar będzie zbyt zajęty tutaj, by zauważyć, że zajęliśmy jedną z jego mniej ważnych prowincji. - Odzyskamy Italię bez jednego głosu protestu ze strony Kartaginy powiedział Flakkus. - Ciężko to uznać za honorowe - protestował Brutus. - A nasze legiony będą cierpiały, jeśli zostaną wysłane na taką bezcelową wojnę. - Czy wojna kiedykolwiek jest łatwa dla legionów? - zapytał Scypion. - Ich celem jest uczynić Rzym silnym, bezpiecznym i wielkim. Wrogiem niekoniecznie musi być armia, która stoi bezpośrednio przed nimi. Jeśli zaangażowanie się w to przynosi nam jakąś ujmę, niech to będzie moja wina. W każdym razie rzymscy dowódcy są pomysłowi. Już oni wymyślą jakiś sposób, aby większość ofiar była po stronie najemników Ha-milkara. - Nie wyjaśniłeś jednej rzeczy - powiedział Cezar. - Jak zamierzasz powstrzymać Hamilkara od zajęcia miasta?
- Och, to proste. Pomogę królowi w prowadzeniu jego obrony. Gapili się na niego, a potem odezwał się Flakkus. -A ja sądziłem, że to Tytus Norbanus jest zimnym draniem. KARTAGINA Radę wojenną przeprowadzono formalnie. Hamilkar przywdział uniform wojskowy, podobnie jak wszyscy inni członkowie rady, którzy nie byli w zaawansowanym wieku. W jakimś sensie efekt był niedorzeczny. Wyjątkiem była rzymska delegacja. Powiększyła się o kilku ważnych członków, głównie senatorów, których wysłano z Norikum, aby ustalili szczegóły nowego „sojuszu". Obecnie, ponieważ ich misja stała się jawnie militarna, wszyscy nosili wojskowe mundury, w których czuli się znacznie wygodniej niż w togach. Ich ekwipunek w zasadzie nie był identyczny, w klasie oficerskiej nie było przymusu uniformizacji. Niektórzy woleli staromodne napierśniki z kutego brązu, których faktura naśladowała muskulaturę torsu, inni preferowali bardziej praktyczne galijskie kolczugi, czasem z dodanymi dla lepszej ochrony żelaznymi płytkami. Hełmy, które nosili pod pachą, były różnych typów: greckie, italskie lub galijskie, albo stanowiły połączenie dwóch lub trzech typów, niektóre gładkie, inne zwieńczone grzebieniem z końskiego włosia lub piórami. Niezależnie od gustów w kwestii uzbrojenia, każdy z nich wyglądał na bardzo kompetentnego. To wrażenie nie umknęło uwagi Hamilkara. Poczuł, że zrobił lepszy interes niż oczekiwał, jeśli kwalifikacje rzymskich żołnierzy były równie wysokie. Mogli jednak zachowywać się tak na pokaz. Skinął głową w stronę Norbanusa i rzymski dowódca wystąpił z szeregu z niewymuszoną elegancją.
Norbanus należał do preferujących attyckie brązowe napierśniki, a ten należący do niego dekorowały wytłoczone figury bogów i bogiń, posrebrzone, by kontrastowały z ciepłym blaskiem brązu. Jego hełm paradny był kopią słynnego lwiego hełmu Aleksandra Wielkiego. Jednak, mimo całej ozdobności, nie wyglądał na mniej groźny. - Wasza Wysokość - zaczął - szlachetny senat zgodził się przysłać ci cztery z naszych legionów, aby wspomóc cię w podboju Egiptu. Jeśli pogoda pozwoli, wypłyną z Tarentum w ciągu miesiąca. - Złożę ofiary za pomyślne wiatry - powiedział Hamilkar. -Ale cztery legiony? Ilu to jest ludzi? - Legion składa się z około sześciu tysięcy łudzi, wyłącznie obywateli - wyjaśnił Norbanus. - Jednak mówiąc „legion", mamy na myśli cały legion plus tę samą liczbę ludzi z oddziałów pomocniczych, auxiliów. Stanowią je głównie ludzie z podbitych wcześniej terenów, którzy służbą w auxiliach zasługują na obywatelstwo. Jest tam wielu Galów i Germanów, ale wszyscy są lojalnymi żołnierzami Rzymu. W ten sposób cztery legiony oznacza czterdzieści osiem tysięcy wojowników plus dodatkowe służby, niebiorące udziału w walkach: medyków, zwiadowców, kowali, cieśli, szyjących namioty i tak dalej. Ci ostatni to w większości niewolnicy należący do państwa. - Rozumiem - powiedział Hamilkar, powątpiewając, iż Rzymianie byliby zdolni powołać pod broń takie siły w tak relatywnie krótkim czasie, nie mówiąc o zaokrętowaniu ich. - Czy legioniści i żołnierze auxiliów różnią się jeszcze czymś, poza kwestią obywatelstwa? - Lentulus Niger to wyjaśni - powiedział Norbanus. - Jest kwatermistrzem sił ekspedycyjnych. - Cofnął się do szeregu, a wystąpił z niego inny żołnierz. Niger był przysadzistym mężczyzną, z niechlujną czarną czupryną i krótką brodą, co było
rzadkie wśród gładko wygolonych Rzymian, i oznaczało żałobę. Nosił galijską żelazną kolczugę oraz wielokrotnie naprawiany żelazny hełm w kształcie garnka, z szerokimi płytkami napoliczników i grzebieniem z czarnego końskiego włosia. - Obywatele w legionach stanowią ciężką piechotę, uzbrojo-nąw ciężkie i lekkie oszczepy, krótkie miecze i sztylety. Wszyscy mają hełmy, kolczugi i scutum, długą tarczę. Nikt z nich nie nosi nagolenników, są zarezerwowane dla centurionów, którym zezwala się je nosić jako symbol szarży. Auxilia stanowią pozostałe rodzaje wojsk, chociaż niektóre z nich również służą jako ciężka piechota. Należą do nich: kawaleria, lekkozbrojna piechota, harcownicy, artyleria, łucznicy, procarze, oszczepnicy i tak dalej. Wszystkie lekkozbrojne oddziały są wyposażone w miecze i lekkie tarcze do walki wręcz. Auxilia dzielą się na kohorty, nigdy na legiony. Kohorta składa się z pięciuset ludzi podzielonych na pięć centurii po stu, każda dowodzona przez centuriona. Od czasów reformy Korneliuszów, jakieś sześćdziesiąt lat temu, każdemu legionowi towarzyszy dwanaście kohort auxiliów, choć liczba ta jest ruchoma w razie potrzeby. Zazwyczaj są to cztery kohorty ciężkiej piechoty, dwie łuczników, dwie harcowników, w tym oszczepnicy, trzy kawalerii i jedna procarzy. - Wy, Rzymianie, chyba nieczęsto korzystacie z kawalerii? - zapytał jeden z kartagińskich generałów. - Kawaleria nie jest zbyt użyteczna w warunkach terenowych Galii czy Germanii. Tutaj, w Afryce, być może powiększymy nasze siły kawalerii, a zmniejszymy inne. Wykaże to doświadczenie. - To wszystko jest znakomicie zorganizowane - powiedział Hamilkar. - Czy wasze służby zaopatrzeniowe są efektywne? Nie chcę, aby legiony, będąc w potrzebie, plądrowały moje miasta w czasie marszu na Egipt. Mam także umowę z Libią,
że podczas przemarszu przez jej terytorium nie będzie grabieży. Oczywiście, kiedy dotrzemy do Egiptu, wasi ludzie będą mogli wziąć tyle łupów, ile będą mogli unieść. - W sztabie każdego dowódcy znajdują się intendenci - odpowiedział mu Niger. - Jest także płatnik oraz kwestor, który pełni funkcję sędziego, odpowiedzialny bezpośrednio przed senatem. Wolimy nie polegać na furażowaniu i lokalnych dostawach. Wasze miasta mogą być spokojne. - Jakże... jakże praktycznie - powiedział Hamilkar, wzbudzając chichoty wśród swojej rady. Nie wiedział, co sądzić o tych Rzymianach. Wydawało się, że do wojny podchodzą jak do projektu inżynieryjnego. To nasunęło mu kolejne pytanie. - Jeśli chodzi o roboty oblężeniowe, ziemne i tak dalej, prace te będzie można narzucić pewnym miastom, ale nie wszystkim, więc na terytorium Egiptu trzeba będzie zabrać grupy niewolników, ale to należy uzgodnić z moimi dowódcami, którzy mogą chcieć ich wykorzystać do innych celów. Czy to jest zrozumiałe? - Każdy rzymski żołnierz, niezależnie od rangi, nosi ze sobą kilof i szpadel - powiedział Niger. -- Nie potrzebujemy ani nie chcemy wielkiego tłumu niewolników, który przeszkadzałby naszej armii. Wszystkie niezbędne prace inżynieryjne wykonujemy sami. Kartagińczycy osłupieli. Żołnierze wykonujący zajęcia niewolników! Mężczyźni, którzy odkładają miecze i chwytają za szpadle! Co z nich za wojownicy? Norbanus i pozostali wiedzieli dokładnie, co ci ludzie sobie pomyśleli i śmiali się w duchu. Ci barbarzyńcy wkrótce mieli się dowiedzieć, z kim mieli do czynienia. Rzymianie wygrali równie wiele wojen kilofem, jak mieczem. Zarabel, jak zwykle, obserwowała obrady ze swojej kryjówki. Irytowało ją to, ale domaganie się uczestniczenia w radzie
wojennej mogłoby nadwerężyć i tak zawsze chwiejną tolerancję jej brata. Oczywiście, po wszystkim mogła dostać pełne sprawozdanie od Norbanusa lub od swoich źródeł, ale jako bezpośredni widz obrad unikała przeoczenia niuansów, które niosły najwięcej informacji. Nowi Rzymianie przeszli jej oczekiwania. Scypion i jego towarzysze nie byli jakimiś szaleńcami. Zapewniała im rozrywkę i rozmawiała z nimi. Byli praktyczni, bezpośredni i prostolinijni, inaczej niż pozostali. Ona, w przeciwieństwie do brata i jego doradców, nie myliła tego z prostactwem czy z głupotą. Ci ludzie braki w ogładzie nadrabiali z nawiązką wrodzoną inteligencją i przejrzystością intencji. Byli tutaj z misją, a jej wcale nie satysfakcjonowało wyjaśnienie, że to zwykła misja wojskowa. Wyczuwała ukryty plan. Znała już niemal religijne oddanie Rzymian sprawie powrotu na siedem wzgórz i do Italii. Wiedziała także, że nie wszyscy Rzymianie są fanatycznie oddani temu zamierzeniu, oraz że niektórzy z nich, w tym Marek Scypion i Norbanus, rozgrywają różne gry. Choć było to niebezpieczne, przyjmowała ten fakt z zadowoleniem. Ci Rzymianie byli jej szansą na obalenie brata oraz postawienie siebie samej oraz kultu Tanit na należnej im pozycji. Poza tym, od kiedy pojawili się Rzymianie, życie stało się ekscytujące i stymulujące. Przestała się nudzić. RZYM NORIKUM - Na czym polega problem? - Decymus Korneliusz Scypion, nowy konsul, przewodził kolejnemu tego dnia niekończącemu się spotkaniu, poświęcając im cały swój czas - teraz, gdy właśnie się zaczynało epokowe odzyskiwanie Italii. Obok niego, na miejscu młodszego konsula, siedział jego kolega, Tytus
Norbanus Starszy. To spotkanie dotyczy wyłącznie spraw natury militarnej, więc uczestniczył w nim senat. Rozmawiano o sprawach wagi państwowej, o wojnie totalnej, więc zmienili białe togi czasów pokoju na czerwone płaszcze wojskowe. - Skończyły nam się istoty heraldyczne - powiedział żołnierz. Był oficerem legionowym, ale także kapłanem Bellony, bogini patronującej wszelkim militarnym sprawom. - Od wielu pokoleń podkreślił - na sztandarach legionowych umieszczaliśmy wyłącznie święte zwierzęta. Honorowe miejsce zajmował orzeł i zawsze umieszczano go na sztandarze Pierwszego Legionu. Wilk, Minotaur, koń i dzik były symbolami legionów od Drugiego do Piątego. Po reformie korneliańskiej, gdy powołano tak wiele legionów, dodaliśmy węża, smoka, niedźwiedzia, hipogryfa, chimerę, Gorgonę, lwa, słonia i kruka. Teraz tworzymy dziesięć nowych legionów. Potrzebujemy więcej sztandarów i musimy albo dodać jakieś śmieszne stworzenia, albo ponownie wykorzystać niektóre już istniejące, co może okazać się szkodliwe. Konsul i pozostali kiwnęli głowami. Problem nie wydawał się trywialny. Dla żołnierzy sztandary były święte, a bóstwa ucieleśniały żywego ducha legionu. Sztandar nosili najdzielniejsi z dzielnych, a jego utrata stawała się nieopisaną hańbą. Coś takiego nie wydarzyło się od wielu pokoleń. - Nie możemy mieć jaszczurek albo myszy na sztandarach powiedział Norbanus - a wykorzystaliśmy już najwspanialsze istoty z legend, no może poza Pegazem i Cerberem. Co zrobimy? Wstał Publiusz Gabiniusz, princeps senatus. - Prawdę mówiąc, rozmyślałem nad tym zagadnieniem od jakiegoś czasu i sądzę, iż znalazłem kompromisowe rozwiązanie. - Jestem pewien, że wszyscy z radością je usłyszą - powiedział konsul Scypion.
- Jak już powiedziano, orzeł, jako święty ptak Jowisza, zawsze zajmował honorowe miejsce. Podobnie wiele z najpotężniejszych omenów, zesłanych po to, by nam zakomunikować wolę bogów w kwestii odzyskania kraju, przyszło za pośrednictwem orłów. Proponuję więc, jako część reorganizacji militarnej, mającej obecnie miejsce, abyśmy uczynili orła symbolem wszystkich legionów Rzymu. Pozostałe zwierzęta heraldyczne mogą pozostać symbolami mniejszych formacji w obrębie legionów oraz kohort i auxiliów. - To zbyt radykalne! - zaprotestował jeden z senatorów. - Nie mniej radykalne niż projekt, nad którym pracujemy odpowiedział Gabiniusz. Debata, która się rozpętała, trwała przez resztę dnia, ale zakończyła się ogólną zgodą. Od tej pory wszystkie legiony miały podążać za znakiem orła. SENATOR GAJUSZ LICYMIUSZ RUFUS, NADZORCA ZBROJOWNI, objeżdżał galijskie warsztaty, które dostarczały legionom większość wyrobów z żelaza. W tym warsztacie, w którym wytwarzano zbroje, z zadowoleniem obejrzał konstrukcję nowej kolczugi. Dla uproszczenia wprowadzono trzy ustandaryzowane wzory: długą do kolan, podwójnie wzmocnioną na ramionach w stylu greckim lub galijskim, dla ciężkiej piechoty; długą do połowy ud, bez wzmocnionych ramion, dla lekkozbrojnej piechoty; sięgającą pasa, z ramionami podwójnie wzmocnionymi w stylu galijskim, dla kawalerii. Galijscy rzemieślnicy byli znakomici i niezwykle skrupulatni. Żaden rzymski żołnierz nie zginął z powodu marnej jakości zbroi. Hełmy stanowiły osobną kwestię. - To okropne! - powiedział Rufus, obracając w dłoniach nowy hełm. Był to nowy wzór wykonany w całości z żelaza, niewiele lepszy od topornego garnka, opadającego nieco do
tyłu poniżej uszu, z szerokim, płaskim nakarczkiem, z wycięciami na uszy i szerokimi napolicznikami, odsłaniającymi oczy i usta. Był niezbyt dokładnie wykończony i całkowicie pozbawiony wdzięcznie zawiniętych krawędzi tradycyjnego hełmu brązowego. Nie miał uchwytu na grzebień lub pióropusz, a jedynym ustępstwem w kwestii zdobienia była para wytłoczonych na naczółku brwi. - Nie jest piękny, przyznaję - powiedział zbrojmistrz. - Ale lepiej chroni niż dawne brązowe garnki. Niech pan zapyta któregokolwiek z żołnierzy, czy wolałby hełm, który wygląda ładnie na paradzie, czy taki, który uchroni podczas bitwy jego głowę i szyję przed ciosem miecza. - Najniższe auxilia mają hełmy lepsze niż ten! - zaprotestował Rufus. - Legiony się zbuntują! - Nie, nie zrobią tego - odpowiedział zbrojmistrz. - Prawda jest taka, że jeśli zamierzacie powołać całe dziesięć nowych legionów plus oddziały wsparcia i chcecie zrobić to szybko, musicie poświęcić nieco jakości. Zdecydowano, że ma być praktycznie zamiast ładnie. Ten hełm jest wytrzymalszy i lepiej zaprojektowany niż dawniejsze i nie wymaga aż takiego pofesjonalizmu. Później, kiedy wszystko się uspokoi, a żołnierzom przybędzie trochę grosza w sakiewkach, będą mogli ozdobić hełm, jak tylko zechcą: dodać pióra i grzebień, przy-lutować emaliowane guzy, wyłożyć krawędzie brązem, pokryć go złotymi listkami czy czymkolwiek. A w międzyczasie mogą w nim walczyć. -Ale rzymscy żołnierze nigdy nie szli do bitwy, wyglądając brzydko - protestował Rufus. Miesiąc później był w dolinie Renu i oglądał nowe miecze. Odcięci od znakomitych iberyjskich złóż żelaza, Rzymianie ustanowili swoje centrum produkcji mieczy tutaj, gdzie było ciężkie lokalne żelazo, doskonale nadające się na ten rodzaj
broni, a gęste lasy dostarczały mnóstwa węgla drzewnego do pieców hutniczych. Szedł wzdłuż długiego stołu, podnosząc i oceniając niektóre sztuki nowej broni. Podobnie jak w przypadku hełmów miecze także uproszczono do masowej produkcji. Głowice były prostymi gałkami z twardego drewna, kościaną rękojeść pokryto uskokami, rowkami lub kwadratami, dla pewniejszego chwytu. Ostrza należały do ulubionego przez Rzymian rodzaju: nie dłuższe niż pół metra, ostro zakończone i z dwiema krawędziami, ale wprowadzono do nich pewne zmiany. Te wyglądały jak skrócone wersje długich mieczy kawaleryjskich. Zamiast wdzięcznie wygiętych krawędzi, które tworzyły tradycyjną talię osy, miały brzegi doskonale proste i równoległe. Zamiast zwykłego długiego, zwężającego się czubka, był krótki i ostry. Musiał przyznać, że były wyważone w dłoni równie dobrze jak te wcześniejsze. Prawdę mówiąc, nawet nieco lepiej. Małe doświadczenie przeprowadzone na tuszach zwierzęcych na straganie rzeźnika pokazało, że dziwnie wyglądający czubek wchodzi w ciało równie dobrze jak w przypadku miecza w dawnym stylu i, jak zauważył rzemieślnik, który go wyprodukował, był mocniejszy oraz mniej podatny na wyginanie się w razie trafienia w tarczę lub zbroję. Rufus westchnął. Ciężko żegnać się z tradycyjnymi produktami, ale jeśli mieli odzyskać siedem wzgórz, trzeba było pójść na ustępstwa. Oznajmił, że on sam oraz senat są zadowoleni. KONSULE DOKONYWALI INSPEKCJI NOWYCH LEGIONÓW podczas wielkiego przeglądu na Polach Marsowych. Stare, doświadczone legiony obozowały u stóp gór, z wyjątkiem czterech wybranych dla Kartaginy i do wojny z Egiptem. Te wkroczyły już do Italii. - Jesteśmy obserwowani - powiedział konsul Norbanus.
- Oczywiście - odparł konsul Scypion. - Rzymianie rzadko mają okazję oglądać takie spektakle. - Mam na myśli to, że obserwują nas greccy kupcy. Kwintus Scypion odwrócił się. Stali na szczycie wielkiej platformy widokowej, z której konsule i inni urzędnicy zazwyczaj dokonywali inspekcji zebranych legionów. Dostrzegł małą grupkę Greków, ze skupionymi i wyrachowanymi minami, przyglądających się z obrzeża zgromadzonego tłumu. - Tak. Cóż, nie są z nich zbyt efektywni szpiedzy. Wszyscy wiedzą, że to nałogowi łgarze. Sądzisz, że Hamilkar czy ktokolwiek inny uwierzyłby, gdyby donieśli mu o tym, co tu zobaczyli? - Bezpieczniej byłoby ich zabić - powiedział jego ojciec, Scypion Cyklop. Jako jedyny, który pełnił wszystkie najwyższe urzędy, otrzymał miejsce na podwyższeniu. - Bezpieczniej, być może, ale czy rozsądniej? - zauważył młodszy Scypion. - Co masz na myśli? - zainteresował się Norbanus. - Jeśli kupcy nie wrócą do domu, mogą powstać podejrzenia. Oni nie pracują całkiem indywidualnie. Należą do syndykatów. Zaczną się pytania. - Trzeba to wziąć pod uwagę - przyznał jego ojciec. - Są Grekami i są kupcami - powiedział Norbanus. - Przekupmy ich. - Czym? - zapytał Kwintus Scypion. - Przygotowania do tej wojny doprowadziły nas do bankructwa. Norbanus zachichotał. - Jakiż jesteś niewinny. Nie przekupisz tych ludzi jednorazową wypłatą w gotówce. Mogliby pojechać do Hamilkara i domagać się większej łapówki za to, że powiedzą mu, co wiedzą. Będzie bardziej skłonny im uwierzyć, gdy będzie musiał zapłacić za informacje. Nie, trzeba przekupić ich w sposób, który
w przyszłości będzie im się opłacał. Zamierzamy ustanowić Rzym w Italii. To oznacza dla nich cały nowy rynek. Obiecaj im długoterminowe kontrakty, monopole i temu podobne. To stanowi dla nich wartość. - Doskonały pomysł - powiedział Kwintus Scypion. - Możesz się tym zająć, ponieważ był to twój pomysł - dodał, wiedząc, że i tak jego kolega ochoczo skorzysta na części tego kontraktu, ale czegóż innego można by się spodziewać. Trzy nowe legiony, w pełnym rynsztunku stały na Polu Marsowym. Pozostałe miały być gotowe w ciągu najbliższych kilku miesięcy. Składały się głównie z rekrutów oraz garści weteranów, wybranych z doświadczonych legionów. Naturalnie, wszyscy centurionowie i dekurionowie byli weteranami. Powołanie dziesięciu nowych legionów pociągnęło za sobą bezprecedensową lawinę awansów. Ludzie, którzy jeszcze miesiąc wcześniej nawet nie mieli nadziei, że w ciągu najbliższych dziesięciu lat przywdzieją pióra dekuriona, teraz dumnie nosili grzebień, rózgę i nagolennice centuriona. Trybunów wojskowych i starszych oficerów wybrano z klasy senatorskiej, i niektórzy z nich skrzyli się od brązowych ornamentów, kolorowych piór i broni zdobionej szlachetnymi metalami. Inni prezentowali się skromnie, jak zwykli legioniści. Przeprowadzono specjalne wybory, aby wyłonić młodszych oficerów, specjalne posiedzenia senatu, aby zatwierdzić dowódców i legatów. Jak zwykle, gdy rzecz dotyczyła senatu, nie obyło się bez mataczenia, zawiązywania sojuszy i bloków wyborczych. Ludzie, którzy mieli dość szczęścia, by pełnić wysoki urząd w czasach odzyskiwania Italii, mogli spodziewać się błyskotliwych karier politycznych. Mogliby być popierani przy kolejnych wyborach; ich imiona pojawiałyby się na pomnikach. Prominentni senatorowie zadłużali się na lata, aby zapewnić te stanowiska swoim synom.
Kapłani Bellony, przybrani w rytualne regalia, wystąpili naprzód, by wygłosić błogosławieństwo bogini dla legionów. Przysięgę żołnierze złożyli w momencie formowania nowego legionu, ale niezbędne ceremonie i tak musiały być odprawione. Z powodu bezprecedensowej sytuacji militarnej przeprowadzono nadzwyczajne wybory cenzorów, a zwyczajową elekcję zawieszono na kolejne trzy lata. Legiony musiano oczyścić, a jedynie cenzorzy mogli przeprowadzić tę ceremonię, czyli lustrum. Wystąpili dwaj dostojni senatorowie, z których każdy pełnił wszystkie najważniejsze urzędy, i wznieślii modły w języku tak starożytnym, że już niezrozumiałym. Potem rozpoczęło się uroczyste składanie ofiar Marsowi — suovetauńlia. Przyprowadzono trzy ofiary: białego byka bez skazy, olbrzymiego barana i równie wielkiego dzika. Wszystkie zwierzęta wykąpano, a ich rogi i kły pozłocono. Odurzone, by zachowywały się cicho, spętane i przybrane girlandami z kwiatów, ułożono w zdobionych lektykach. W uroczystej procesji ponieśli je świątynni niewolnicy, spowici kłębami dymu płonącego kadzidła, unoszącymi się z zawieszonych na długich łańcuchach kadzielnic, którymi wymachiwali przybrani w białe szaty chłopcy. Procesja ze zwierzętami trzykrotnie okrążyła zgromadzone legiony. Następnie zatrzymała się przed wielkim ołtarzem Marsa, zwierzęta rozwiązano i poprowadzono do ołtarza, gdzie czekał flamen Martialis najwyższy kapłan Marsa, ubrany w białą mitrę zwieńczoną drewnianym dyskiem i szpicem. Uniósł ostrze zakrzywionego noża ofiarnego i podciął gardło każdemu ze zwierząt. Niewolnicy chwytali chlustającą krew do złotych naczyń i wylewali ją na ołtarz. Potem kapłani Marsa wydali z siebie trzykrotnie rytualny śmiech i zapadła cisza, bo augurowie przyglądali się niebu w poszukiwaniu omenów. W końcu dostrzegli stado kruków obsiadujące drzewo na połu-
dniowym krańcu pola, i flamen Martialis ogłosił, że bogowie są zadowoleni. Starszy konsul, w czerwonym sagum, udrapowanym na modłę wodza wygłaszającego adlocutio, przemówił. - Żołnierze Rzymu! Złożyliście przysięgę i zostaliście oczyszczeni. Teraz wyruszycie, by wypełnić największe zadanie, jakie kiedykolwiek powierzono legionom. Tak, to czego wkrótce dokonacie, zostanie zapamiętane jako ważniejsze niż wojna z Hannibalem, bo tym razem to my zwyciężymy! Ważniejsze niż wojny przeciwko Galom i Germanom, które dały nam nasze imperium w Norikum, bo tym razem nie toczymy kampanii przeciwko temu plemieniu czy tamtej lidze, i nie walczymy z prymitywnymi wojownikami. Żołnierze! Rozpoczynamy odzyskiwanie naszej świętej ojczyzny! Spotkacie się, będziecie walczyli i całkowicie zniszczycie największe imperium świata! Upokorzycie dzieci Hannibala i nałożycie im rzymskie jarzmo! To pokolenie, z wami na czele, dopełni aktu zemsty, do którego zobowiązali nas nasi przodkowie. Pokolenia, które nastaną później, będą liczyły czas od daty, gdy Rzym ustanowił najpotężniejszą armię w historii, by odzyskać święte siedem wzgórz! - uniósł rękę w pozdrowieniu, a zgromadzeni żołnierze wydali okrzyk bitewny, uderzając drzewcami włóczni o tarcze, podczas gdy kapłani Marsa, znani jako saliowie - „podskakujący święci" -- wykonywali skoczny taniec wokół ołtarza boga. Nosili starożytne hełmy i nieśli dwanaście świętych tarcz (ancilia), z których jedną przed wiekami zesłano z nieba. Podczas tańca robili coś, co normalnie było zakazane i dozwolone wyłącznie przy tak ważnych okazjach: uderzali laskami w tarcze, błagając Marsa o pomoc w nadchodzącej wojnie. W końcu zapadła cisza. Na pole weszli kapłani Saturna, niosąc sztandary legionowe: przedstawienia świętych zwierząt
dla mniejszych formacji oraz nowe złote orły dla samych legionów. Wręczono je wybranym ludziom, którzy na hełmach i ramionach mieli udrapowane skóry niedźwiedzi, wilków albo lwów. Najważniejszy z nich nosił nowo utworzony tytuł aąu-ilifera, czyli „niosącego orła". Ze wszystkich sześciu tysięcy ludzi w legionie, na nim spoczywała największa odpowiedzialność: jego obowiązkiem było iść naprzód samemu, jeśli legion stracił odwagę. Musiał zginąć, zanim święty znak wpadł w ręce nieprzyjaciół. Kiedy dopełniono już wszelkich rytuałów, kapłani wezwali fecjałów, aby wystąpili i podeszli do małego, wydzielonego fragmentu terenu dedykowanego Bellonie, symbolizującego wrogie terytorium. Jeden z kapłanów niósł starożytną brązową włócznię Romulusa. Stojący na granicy starszy kapłan wskazał laską wydzielone miejsce. Oto Kartagina! - krzyknął. Młodszy kapłan wyszedł i uroczyście cisnął starożytną włócznią we wrogie terytorium, gdzie utkwiła, drżąc. Senat rzymski krzyknął cały jak jeden mąż: - Idźcie! Odzyskajcie siedem wzgórz! Zebrane legiony wykrzyczały swoją zgodę. Odzyskiwanie Italii właśnie się rozpoczęło.
Rozdział piętnasty LODŹ NIE PRZYPOMINAŁA NICZEGO, co MAREK wcześniej w życiu widział. Gdyby musiał ją opisać, mógłby powiedzieć, że była jak dwie łodzie złączone ze sobą; górna, odwrócona do góry dnem spoczywała na dolnej, tak że całość miała kształt olbrzymiego drewnianego wrzeciona. Wiosła wystawały z pomysłowo zaprojektowanych otworów, wodoodpornych dzięki wyłożeniu ich skórzanymi tulejami. Para wioseł sterowych wystawała z tyłu niczym łapki gęsi. W górnej części dziobu znajdowało się małe okienko z grubego szkła. Łódź spoczywała na rampie jak jajo jakiegoś ogromnego ptaka. Wokół stał tłumek ciekawskich, chcąc dojrzeć, co się wydarzy. Marek stał z Chilem, szefem Szkoły Archimedejskiej w Muzeum. Niedaleko nich w królewskiej lektyce siedziała Selene. Ponieważ nie była to wizyta oficjalna, ubrała się nieformalnie w prostą, białą szatę z haftowanymi złotem brzegami. Szata była grecka, ale na włosach miała siateczkę w egipskim stylu, pierwszą rzecz pochodzenia miejscowego, jaką Marek u niej zauważył. - Wierzysz, że to coś może naprawdę pływać pod wodą? - zapytał Flakkus, który wyglądał, jakby go trochę mdliło. Był jedynym, poza Markiem, członkiem rzymskiej delegacji, która przyszła oglądać wodowanie. Inni uznali to za stratę czasu.
- Oczywiście - powiedział Chilo. - Nie ryzykowalibyśmy życia ludzi, gdybyśmy nie wierzyli. Projekt działał znakomicie, gdy wypróbowywaliśmy modele. - Za pomocą ołowianych żołnierzyków mogę robić rzeczy, jakich prawdziwi żołnierze nigdy nie dokonają - powiedział Flakkus. - To nienaturalne, by ludzie podróżowali pod wodą. - Uważasz, że jest nienaturalne podróżowanie po wodzie - zauważył Marek. - Łódź jest wodoszczelna - zapewnił Chilo. - Jest w niej wystarczająco dużo powietrza, by starczyło ludziom wewnątrz na kilka godzin. Dziś spróbujemy przekonać się, jak możemy poruszać się nią pod wodą, czy możemy dostatecznie kontrolować jej szybkość i kierunek. - Myślę, że to niezwykle ekscytujące - powiedziała Selene. - Ci ludzie zrobią coś, czego nikt wcześniej nie dokonał. Żaden inny członek dworu nie był obecny. Kochający przyjemności władcy Egiptu nie dostrzegli niczego interesującego w eksperymentach archimedejczyków. Wyrazili jedynie umiarkowane zainteresowanie, gdy Chilo podkreślił, że tę jednostkę można by wykorzystywać w akcjach ratunkowych. - Jak wiosła mogą pracować pod wodą? - zapytał Marek. - Skoro nie można ich wyciągnąć z wody, pomyślałbym, że pociągnięcie wiosłami pchnie łódź do przodu, a z kolei cofnięcie wioseł przesunie ją wstecz na taką samą odległość. - Wioślarze są doświadczeni - powiedział Chilo. - Zauważyłeś, że końce wioseł są szerokie, ale bardzo cienkie? Podobnie drążki mają raczej kształt spłaszczonego owalu niż okrągły. Po każdym pociągnięciu obracają wiosła, ustawiając je idealnie w pozycji horyzontalnej, i w ten sposób siły rozpędu przecinają wodę przy bardzo małym oporze. - Zobaczymy - powiedział Marek.
W otwartym włazie na szczycie kadłuba ukazała się męska głowa. - Wszystko gotowe - zameldował. - Powodzenia, Tyrofanesie! - krzyknęła Selene. - Zwolnijcie! - krzyknął Chilo. Niewolnicy, dzierżący młoty dwuręczne, wybili kliny i dziwna łódź ześliznęła się z pluskiem do wody po natłuszczonych płozach. Zanurzyła się tak głęboko, iż Marek obawiał się, że zatonęła, ale gdy woda się uspokoiła, okazało się, że łódź wystaje z wody na trzydzieści centymetrów. Kapitan jednostki pomachał do nich, uśmiechnął się i zniknął wewnątrz, zamykając za sobą klapę włazu. Wystające z niego brązowe koło obróciło się, dociskając od wewnątrz uszczelkę z natłuszczonej skóry. - Co teraz? - zapytał Flakkus. - Tyrofanes otworzy zawory w kadłubie, aby wewnątrz napełnić wodą bukłaki. To doda łodzi tyle ciężaru, że całkowicie zanurzy się pod wodą. - A jak wynurzy się na powierzchnię? - zapytał Flakkus, blednąc nieco. - Dzięki prasie śrubowej wypompują wodę i łódź będzie mogła znów się wynurzyć - wyjaśnił Chilo. - Coś mi to nie brzmi zbyt dobrze - zaprotestował Flakkus. - Prawo wyporności sformułował sam Archimedes - odpowiedział mu Chilo. - To wszystko jest elementarne. - Ale jego własna twarz, nieco blada i ponura, przeczyła jego pewnym siebie słowom. - Tam jest! - powiedziała Selene. Na ich oczach łódź zanurzyła się powoli pod powierzchnią jeziora. Niektórzy z grupki widzów krzyknęli, potem słychać już było tylko ciche mamrotanie. Wszyscy wpatrywali się w spokojną, niezmąconą taflę jeziora, niemal bez słowa. Ta cisza trwała może kwadrans.
- Cóż, to by było na tyle - powiedział w końcu Flakkus. - Biedne gnojki się utopiły. - Tam! - krzyknęła Selene podekscytowana, zrywając się na równe nogi. Wskazywała ręką na wschód i wszyscy skierowali wzrok w tym kierunku. Około trzystu metrów dalej na powierzchni pojawiła się łódź. Klapa włazu otworzyła się i wyskoczył z niej Tyrofanes, trzymając nad głową złożone dłonie niczym zwycięzca olimpijski. Tłum wiwatował, jakby to były wyścigi rydwanów. - Widzicie? - powiedział Chilo. - Mówiłem wam! Pot strużkami spływał mu z czoła i wyglądał tak, jakby wstrzymał oddech na cały czas, gdy łódź była pod wodą. Jednostka wróciła do rampy, tym razem płynąc na powierzchni. Gratulowano i wiwatowano na cześć Tyrofanesa i dzielnych uczonych, którzy wraz z nim podjęli się tej podróży. Nawet wioślarze-niewolnicy doczekali się owacji. - Wszystko w porządku, to działa - powiedział Flakkus niechętnie. -A teraz powiedzcie, jak za pomocą tego czegoś chcecie zatapiać wrogie statki? - To wymaga nieco pracy - powiedział rozpromieniony Chilo. - Łódź jest zaledwie jednostką eksperymentalną, a nie okrętem wojennym. Będzie musiała być o wiele większa. Taran ma być najefektywniejszą bronią. - Taranowanie powoduje przecieki nawet w galerach - zauważył Marek. - Myślałem raczej o rzędzie wielkich żelaznych zębów na szczycie łodzi - powiedział Chilo - które rozdzierałyby wrogi statek. Marek zwrócił się do Selene: - Sprawdź, czy nie mogłabyś zdobyć stoczni do budowy nurkujących łodzi według projektu Chila. - Myślę, że dam radę - odpowiedziała. - Mam własne zasoby.
- Doskonale - powiedział Marek. - A teraz, Chilo, co nam powiesz o jednej ze swoich machin latających, o których mi opowiadałeś? Flakkus wywrócił oczami i jęknął, ale nikt me zwrócił na niego uwagi. Marek, Chilo, Selene pogrążyli się w poważnej dyskusji. KAŻDĄ WOLNĄ GODZINĘ, JAKĄ MÓGŁ WYGOSPODAROWAĆ, Marek Scypion spędzał w Muzeum w świeżo rozbudowanych pomieszczeniach Szkoły Archimedejskiej. Przekonał Selene do przeznaczenia wszelkich funduszy, jakimi dysponowała, na badania szkoły nad nowymi rodzajami broni, którą można by wykorzystać w zbliżającej się wojnie z Kartaginą. Ona dołożyła wszelkich starań, ponieważ miała doskonały powód: Marek obiecał jej, że kiedy nadejdzie czas i Kartagina zostanie zniszczona Rzym ustanowi ją prawdziwą królową Egiptu. W rodzinie Ptolemeuszy życie było najwyższą stawką w grze, a ona uważała, że nagroda jest warta ryzyka. Nie musiał już dłużej niczego wyjaśniać, jak również usprawiedliwiać swoich działań przed resztą rzymskiej delegacji, ponieważ poza Flakkusem wszyscy wyjechali. Bardzo chcieli wziąć udział w zbliżających się wojnach i me w smak była im pseudodyplomatyczna służba w Egipcie. Argumentując, ze przeprowadzili już całe konieczne rozpoznanie, jakiego mieli dokonać, poprosili o zwolnienie z obowiązków i rozjechali się niektórzy do Kartaginy, inni do Italii. Chcieli wziąć udział w odzyskiwaniu Italii, o którym wiedzieli, że wkrótce miało się rozpocząć i uważali Marka Scypiona i Flakkusa za skończonych głupców, którzy wolą harować, zajmując się pracą odpowiednią dla cywili. Marek był pewien, że jego praca tutaj była daleko ważniejsza dla przyszłości Rzymu, niż służba w charakterze dowódcy legionu. Wiedział, że jest świetnym żołnierzem, a legiony były
pełne świetnych żołnierzy. Tutaj mógł zmienić bieg całej przyszłej historii. Jeśli chodzi o Flakkusa, to zupełnie nie zależało mu na chwale, ale za to bardzo podobało mu się spokojne życie i luksus Egiptu. - Nie dbam o to, czy zobaczę jeszcze Norikum - powiedział Markowi. - Jeśli chodzi o Italię, to nie będzie ona miejscem zdatnym do życia jeszcze przez wiele lat. Więc, jeśli chcesz, zostanę tutaj i będę ci wysyłał raporty. Ale nie spodziewaj się, że wyjadę z tobą. Ze szkoły wychodził niekończący się strumień projektów, niektóre z nich logiczne, inne w oczywisty sposób niepraktyczne, wszystkie zaś intrygujące. Najbardziej prozaiczne były machiny do niszczenia okrętów i udoskonalona katapulta. Broń chemiczna zdawała się być równie niebezpieczna dla wynalazców, jak i dla wroga. Chilo i tak nie lubił jej, bo nie wymagała zastosowania jego ukochanych praw Archimedesa. - Zwykła aptekarska robota - pociągnął nosem, gdy młody człowiek o imieniu Chares pokazywał ten zdumiewający nowy materiał wybuchowy. Marek nie odniósł się do tego pogardliwie. Po cichu powiedział Charesowi, by kontynuował badania. Trwały prace nad zanurzalną łodzią. Tyrofanes zaraportował, że dziewicza podróż nie przebiegła tak gładko, jak wydawało się obserwatorom. Kiedy napełniano bukłaki balastowe, łódź zanurzała się, jak przewidywano, nie powodując poważniejszych przecieków. Wiosła, jako napęd, działały dobrze. Inne sprawy nie poszły tak sprawnie. Problemem było kontrolowanie głębokości. Planowano podróżować nie głębiej niż kilka metrów pod powierzchnią wody, ale kilka razy łódź zanurkowała i utknęła w mule na dnie jeziora. Równie trudne było utrzymywanie kierunku. Małe okienko zapewniało widoczność w tych mrocznych wodach tylko na kilkadziesiąt centymetrów i sterowanie było czystym zgadywaniem. Okazało się, że
wiosłujący mężczyźni zużywają powietrze dużo szybciej niż pozostający w bezruchu. Zanieczyszczone powietrze zmusiło Tyrofanesa do wynurzenia się na powierzchnię, a gdy już to uczynił, okazało się, że znajduje się zupełnie gdzie indziej, niż sądził, że jest. Teraz uczeni musieli zmierzyć się z tymi problemami. Marek podziwiał ich niemal rzymską zdolność do definiowania problemów i szukania rozwiązań. Większość cudzoziemców po prostu nie myślała w ten sposób. Człowiek odpowiedzialny za zaprojektowanie wioseł sądził, iż odkrył rozwiązanie problemu kontrolowania głębokości: skoro pionowe wiosła sterowe kierowały jednostkę w prawo lub lewo, to czy może poziome nie kierowałyby jej w górę lub w dół? Chilo zlecił mu zaprojektowanie takich wioseł. Młody Cypryjczyk, który kochał eksperymenty z lustrami i soczewkami stwierdził, że mógłby zaprojektować urządzenie pozwalające sternikowi widzieć wszystko, co jest nad wodą, gdy łódź była w zanurzeniu. Marek uważał, że brzmi to jak magia, ale Chilo poprosił chłopca o przeprowadzenie doświadczeń. Stanowiło to problem, który należało rozwiązać, jeśli zanurzalną łódź miała się do czegoś przydać. - Nie jestem zadowolony z wioseł - powiedział pewnego dnia Chilo, w czasie przerwy na obiad. - Działają, ale nie wystarczająco dobrze. - Co innego mogłoby być? - zapytał Marek. - Pod wodą nie ma wiatru, który by dawał napęd, więc jak można się poruszać bez wioseł? - Myślę o śrubie Archimedesa - powiedział Chilo. - Mistrz zaprojektował ją ponad sto lat temu do przenoszenia wody. Sądzę, że musi być jakiś sposób przystosowania jej do napędzania łodzi. Mam na myśli... - poruszył rękami w charakterystycznym dla Greków geście, gdy próbował wyartykułować myśli.
- Podczas pracy śruba jest zamocowana w jednym miejscu. Kiedy nią obracasz, woda podnosi się w kanalikach śruby, aż osiągnie jej górny kraniec. - To jest jasne - powiedział Marek. - Widziałem ją w trakcie pracy wiele razy. - Więc jeśli moglibyśmy przymocować do łodzi jedną lub więcej śrub i obracać nimi, one wykorzystywałyby tę samą siłę względem wody. Może zmuszając wodę do płynięcia wstecz względem łodzi, sprawilibyśmy, że sama łódź poruszałaby się do przodu. - Pracuj nad tym - powiedział Marek. Kilka dni później stali przed warsztatem, w którym młody Cypryjczyk przeprowadzał swoje eksperymenty. Nazywał się Agatokles i miał ten rodzaj nerwowego entuzjazmu, który Markowi kojarzył się z uczonymi z Muzeum, zwłaszcza młodszymi. Zauważył także, że to prawie wyłącznie młodzi zgłaszali najbardziej nieprawdopodobne pomysły i że to właśnie oni nie bali się kwestionować od dawna utartych przekonań. - Widzisz - powiedział Cypryjczyk - lustro wiernie odbija obraz. Wszyscy to wiedzą. - Taka jest natura luster - zgodził się Flakkus. - Dokładnie. Lustro może także odbijać inne lustro. - Na jego znak podeszło dwóch niewolników, każdy z nich trzymał płytę z polerowanego srebra. Jeden stanął między dwoma Rzymianami, a drugi za nimi. Zobaczyli odbicie swoich twarzy, ale także tyły własnych głów, a te dwa obrazy powtarzały się bez końca, aż zakrzywiły się w oddali. - Zabawny widok - skomentował Flakkus. - Zauważcie jednak, co się stanie, gdy odchyli się lustra w przeciwnych kierunkach. Ich odbicia rozjechały się i ujrzeli zniekształcony obraz dziedzińca. Było to dezorientujące i obejrzeli się, nieco skołowani.
- Jak zamierzasz wykorzystać to zjawisko? - zapytał Marek. - Ustawiając lustra bardzo precyzyjnie pod odpowiednim kątem powiedział Agatokles - udało mi się skonstruować urządzenie do patrzenia za róg lub ponad murami, a także, jak wierzę, do patrzenia spod wody ponad jej powierzchnię. - Nie rozumiem tego - powiedział Marek. - Będziesz musiał mi to pokazać. - Więc chodźcie za mną - poprowadził ich za róg dziedzińca, gdzie kończył się kompleks budynków jednego ze skrzydeł Muzeum. Zobaczyli drewnianą konstrukcję, jeden z jej końców wystawał nieco za róg budynku. Agatokles wskazał małe srebrne lusterko ustawione za brązową płytką na wysokości oczu. W płytce wycięto otwór. - Spójrz przez ten otwór. Ważne jest, aby oko patrzącego znajdowało się w optymalnej odległości od zwierciadła. Marek podszedł do urządzenia i przyłożył oko do otworu. W lustrze widział małą fontannę z posążkiem delfina, któremu woda tryskała z pyszczka. Miał niepokojące uczucie, że patrzy przez ścianę przed sobą. Podszedł do narożnika i wyjrzał. Fontanna stała tam. Wrócił do brązowej płytki i jeszcze raz rzucił okiem przez otwór. - Zadziwiające - powiedział. Tylko dwa lusterka ustawione pod kątem. Jak wiele innych cudownych rzeczy, jakie tu zobaczył, to też okazało się tak proste, że wydawało się, że ktoś powinien był wpaść na to wcześniej. Flakkus i Chilo kolejno popatrzyli przez otwór. - Oczywiście zasada ta działa równie dobrze w pionie - poinformował ich Agatokles. Poprowadził ich do niskiego murku na drugim końcu dziedzińca. Przy ścianie stało kolejne urządzenie, kilkadziesiąt centymetrów wyższe niż przeciętny wzrost człowieka. Tym razem mogli obejrzeć mężczyzn ćwiczących w palestrze po drugiej stronie muru. Przyniesiono
drabinę, by mogli przekonać się, że to, co widzieli w lustrze było prawdą. - Znakomite wykorzystanie logiki - skomentował Chilo. - Przystosowanie tego do zanurzalnej łodzi może okazać się nie lada wyzwaniem. - Lustra umieści się w wodoszczelnej obudowie - powiedział Agatokles. -Najlepiej, gdyby była z brązu. Górne zwierciadło ustawi się za okienkiem. Musi być zrobione z doskonale wypolerowanego szkła lub najczystszego kryształu. - Czy można uzyskać tak przezroczyste szkło? - zapytał Marek. Każde szkło, jakie do tej pory widziałem, zniekształcało to, co się przez nie widziało. - Mam najlepsze szkło z Babilonu - powiedział Agatokles. - Jest bardzo czyste i można je wypolerować w taki sposób, że zniekształcenia będą minimalne. Jednakże jest kruche. Kryształ jest droższy i trudno go znaleźć w dużych kawałkach, ale łatwo go wypolerować tak, że będzie przezroczysty jak powietrze, bez zniekształceń. - Pracuj nad tym - powiedział Marek. TYTUS NORBANUS SIEDZIAŁ NA KRZEŚLE KURULNYM na szczycie murów Kartaginy. Za nim stał rząd liktorów ubranych w wojskowe uniformy - czerwone tuniki przepasane skórzanymi pasami, nabijanymi brązowymi ćwiekami. Opierali się na swoich fasces, obserwując wody portu. Senat nadał mu godność pro-pretora, pomimo iż wcześniej pełnił jedynie urzędy kwestora i edyla. To złamanie zwyczajów było częścią ceny, jaką stare rody musiały zapłacić za poparcie jego ojca, i miało obowiązywać tylko w czasie pierwszej fazy operacji, gdy legiony działały jako część armii kartagińskiej. Legionami maszerującymi do Italii dowodzili prokonsule, a człowiekowi w randze konsula przekazano przejęcie dowodzenia podczas prawdziwej wojny, która miała wkrótce nastąpić - wojny przeciwko Kartaginie.
Jednak, rozmyślał Norbanus, dobrze byłoby mieć prawdziwą władzę. A odzyskiwanie Italii i przyszłe wojny mogły potrwać długo; mam mnóstwo czasu na powrót do Norikum lub samego Rzymu i wygranie wyborów na urząd pretora i konsula. Potem mógłbym wrócić do dowodzenia legionami jako prokonsul. Urzędy miałbym na zawołanie, jako najnowszy bohater Rzymu. Przyszłość rysowała się w jasnych barwach. A gdzie był Marek Scypion? Zamarudził wśród dekadenckich Egipcjan i, o ile raporty były dokładne, wyraża niemal graniczące ze zdradą zainteresowanie obroną Aleksandrii. Kariera tego głupca wydawała się skończona i jeśli ośmieliłby się wrócić, miałby szczęście, gdyby skazano go tylko na wygnanie. Skrócenie o głowę było bardziej prawdopodobne. Nie po raz pierwszy Norbanus żałował, że obywateli nie można skazać na chłostę lub ukrzyżowanie, niezależnie od tego, jak ciężkie popełnili przestępstwo. Była to jedyna łyżka dziegciu w jego beczce miodu. - Myślę, że jesteśmy gotowi i możemy zaczynać - powiedziała Zarabel. Statek ustawiono pośrodku portu. Chciała w końcu zademonstrować lustra zapalające, które pokazywała mu podczas pierwszej wycieczki po murach. Pozostali członkowie rzymskiej delegacji stali wzdłuż balustrady. Demonstrację zamierzano przeprowadzić specjalnie dla nich, ponieważ Hamilkar chciał zaimponować Rzymianom niezwyciężoną potęgą Kartaginy. Rozmawiali przyciszonymi głosami, a większość z nich była sceptycznie nastawiona do zbliżającego się pokazu. Inne machiny jeszcze robiły wrażenie, ale ta wydawała im się śmieszna. Statek był starą galerą, nienadającą się już do żeglugi. Smołowany kadłub znaczyły ślady dawnych bitew i sztormów. Pozbawiono ją wszystkiego, co mogło się jeszcze przydać, i nawet farba dawno już wyblakła. Ustawiono ją na pozycji za pomocą nie więcej niż tuzina wioseł, a po opuszczeniu kotwicy wiośla-
rze wskoczyli do wody i popłynęli do brzegu. To nie oznaczało jednakże, że na statku nie było żywego ducha. Na pokładzie przykuto łańcuchami co najmniej setkę mężczyzn i kobiet: przestępców skazanych na śmierć za rozmaite występki. Kartagińskie prawo wymieniało wiele zbrodni karanych śmiercią. Zarabel dała znak swoim wachlarzem i wielkie zwierciadła zamocowane na szczycie murów, lśniące od niedawnego polerowania, zaczęto zwracać w stronę statku, jak głowy jakiegoś nieprzyjaznego bóstwa. Rzymianie patrzyli zafascynowani na wielkie kręgi światła mknące po wodzie, jak ruchome słońca. Skazańcy w łańcuchach krzyczeli, krzywili się i odwracali oczy od blasku. Powoli smołowane drewno zaczęło dymić. Pośród oszalałych wrzasków skazanych i dzikich owacji kartagińskiego tłumu zgromadzonego na murach dym gęstniał. Nagle cały statek stanął w płomieniach, jakby podpalony ognistym oddechem jakiegoś mitycznego potwora. Krzyki urwały się w jednej chwili i nie było słychać nic głośniejszego ponad trzask płomieni i wciąż wiwatujący tłum. Statek spłonął w niesamowitym tempie, i wkrótce nie zostało nic, poza kawałkami poczerniałego, tlącego się drewna pływającego po powierzchni wody. Po skazanych przestępcach nie pozostało ani śladu. - Jakby nie patrzeć, to działa - powiedział jeden z Rzymian. - Nie wierzę - powiedział ktoś inny. - Właśnie to widziałeś! - odpowiedział Norbanus. - Nie przecz świadectwu własnych oczu. - Wioślarze prawdopodobnie podłożyli ogień, zanim wyskoczyli za burtę - powiedział Lentulus Niger. - Reszta to przedstawienie, by wystrychnąć nas na dudka. - Sądzisz, że Kartagińczycy uważają, że jesteśmy warci tak skomplikowanej szarady? - chciał wiedzieć Norbanus. Rozmawiali po łacinie. - To działa i jest zaledwie jedną z ich broni.
Niger wydał niegrzeczny i pogardliwy dźwięk. - Co z tego? Kiedy nadejdzie czas, zaatakujemy ich przed świtem. -Albo w pochmurny dzień - dodał ktoś. Zarabel zmarszczyła brwi. Nie rozumiała, co mówili, ale ton był dla niej dostatecznie jasny. Na tych Rzymianach trudno było zrobić wrażenie. - NIE MOŻNA POZWOLIĆ, BY TA SYTUACJA TRWAŁA - powiedział Bacchylides z Samos, matematyk. - Muzeum od ponad dwóch stuleci, od czasów Ptolemeusza Sotera, ma doskonałą reputację jako siedziba najczystszej nauki, filozofii nieskalanej pospolitą mechaniką. Ten rozwój Szkoły Archimedejskiej uczyni z nas obiekt żartów w całym świecie greckim. Filozofowie z Aten, Rodos, Pergamonu, a nawet Syrakuz, będą mówili, że Muzeum zmieniło się w zwykłą fabrykę! - Zgadzam się - powiedział Polikrates, najważniejszy wśród uczonych filozofów w Muzeum. - Ale spróbuj pohamować swoją agitację. Od nas jako filozofów wymaga się spokoju, bezstronności i zachowania dystansu na równi z unikaniem fizycznej manipulacji materią. - Przepraszam was wszystkich - powiedział Bacchylides. - To dlatego, że uważam tę sprawę za atak na Muzeum nie mniej niszczący niż szturm, jaki wkrótce Kartagina przypuści na naszą ukochaną Aleksandrię. - To zrozumiałe - powiedział Doson, głowa szkoły medycznej i kapłan Asklepiosa. - Zaburzenie spokoju, do którego przywykliśmy, może spowodować nadprodukcję żółci nawet w organizmie filozofa. Ale czy te ich materialne poszukiwania rzeczywiście są takie skandaliczne? Hipokrates nie miał nic przeciwko temu, by jego studenci dotykali, a nawet dokonywali zabiegów na pacjentach. Reszta zamyśliła się. Prawdę mówiąc niektórzy z nich w tajemnicy uważali, że lekarze, skupieni na doczesnym świecie
i problemach ciała, nie powinni być w ogóle zaliczani do filozofów. W końcu, od czasów Platona, żaden lekarz, który cenił swoją reputację, faktycznie nie położył ręki na pacjencie. Po prostu wysyłał swoich niewolników, by wykonali wszystkie niezbędne zabiegi. - Oni może i mają nieco podejrzaną opinię - powiedział Memnon, astronom - ale szkoła zaprojektowała wiele wspaniałych przyrządów do mierzenia i obliczania kątów ciał niebieskich oraz czasu ich ruchów. Pracuje tam teraz młody człowiek, który uważa, że dzięki odpowiedniemu ustawieniu soczewek i luster może powiększyć obiekty na nocnym niebie i sprawić, że będzie można dostrzec ich szczegóły. - Dotąd wystarczała astronomom para dobrych ludzkich oczu pogardliwie prychnął Bacchylides. - I w rezultacie wiemy niewiele więcej niż pięćset lat temu - odparował Memnon. - Obowiązkiem filozofa nie jest odkrywanie nowych rzeczy - powiedział Polikrates - ale rozważanie tego, co jest wiadome lub co się sądzi, że jest wiadome. Odkrycia powinniśmy zostawić kapitanom statków lub przewodnikom karawan. Kierownicy różnych szkół siedzieli przy wysokim stole w wielkiej sali jadalnej. Było południe i mogli rozmawiać bez skrępowania, ponieważ archimedejczycy rzadko przychodzili tu o tej porze, woląc jednocześnie pracować w trakcie posiłku. - Wynalazcy - powiedział wiekowy Sofist - mają swoje miejsce. Ale czy to miejsce jest tutaj, w naszym ukochanym Muzeum? Raczej powinni być przedsiębiorcami, jak inni rzemieślnicy. To absurd zaliczać ich do prawdziwych filozofów tylko dlatego, że wywodzą się ze Szkoły Archimedejskiej. Ten człowiek nigdy by ich nie uznał. Podjął się skonstruowania swoich machin, ponieważ jego miasto było oblężone i potrzebowało obrony. Uważał się za czystego matematyka. Czyż
chirurgów o pokrwawionych dłoniach należy uznać za lekarzy jedynie z racji wykonywania zawodu uzdrowiciela? Z jednego końca stołu dobiegł nieprzyjemny śmiech. Wszyscy się skrzywili. Archelaos, cynik, zamierzał zabrać głos. -Archimedejczycy zamierzają się rozwijać i wykorzystywać coraz więcej zasobów Muzeum, i nic nie możecie na to poradzić. Wiecie dlaczego? - zapytał, nie troszcząc się o poczekanie na odpowiedź. - Bo popiera ich królowa Selene. Polubiła tego Rzymianina, a on chce tych groteskowych machin. Czy któryś z was pragnie narazić się królowej? Zapadła niezręczna cisza, aż Eunus, bibliotekarz, przełożony Muzeum i Biblioteki, odpowiedział. - Królowa Selene, oczywiście, jest naszą najhojniejszą i najczcigodniejszą patronką. Żaden z nas, jestem pewien, nie mógłby powiedzieć o niej złego słowa. - Mowy nie ma - powiedział Bacchylides, świadom, że obie instytucje istnieją tylko dzięki łasce Ptolemeuszy. Biblioteka istniała faktycznie jako wielka fabryka książek zapewniająca państwu poważne dochody, ale samo Muzeum, gdzie nauczyciele i filozofowie żyli na koszt państwa i nie wytwarzali żadnych przychodów, było zbytkiem, którego dwór mógł pozbyć się w każdej chwili. Dwór króla niezbyt się nimi interesował i uczeni w głównej mierze zależeli od dobroczynności królowej, tak jak w przeszłości polegali na wielu jej przodkiniach - królowych. - Może powinniśmy porozmawiać z królem? - powiedział Bacchylides. - Masz z pewnością na myśli królewskich ministrów? - powiedział Archelaos, przypominając wszystkim niekompetencję młodocianego władcy, czego nikt nie ośmielał się mówić głośno. Cyników tolerowano, chociaż ich szkoła miała mocno podejrzaną opinię. Jej założyciel, Diogenes, jak na tak niemiłe-
go człowieka, był filozofem o niewątpliwych zasługach. Oddanie cyników prawdzie i męstwu było niezaprzeczalne, chociaż pogardliwy sposób pouczania kolegów i niechlujny wygląd budziły powszechną nienawiść. Byli tolerowani w Muzeum w taki sam sposób, w jaki na królewskich dworach znoszono głupców i wariatów. - Może moglibyśmy pomówić z pierwszym ministrem i Pierwszym Eunuchem - powiedział bibliotekarz. - Oni nie... - jakby tu powiedzieć - nie mają skłonności do pasji naukowych. Jednakże nie będą obojętni na prestiż Muzeum, jedną z chlub Aleksandrii. Być może raz poinformowani o tej zniewadze, spróbowaliby łagodnie wyperswadować królowej niewłaściwy kierunek jej działań. Na te słowa cynik Archelaos wybuchnął głośnym śmiechem. ALEKSANDROS, PIERWSZY MINISTER, zasiadał w radzie wraz z Pierwszym Eunuchem i Parmenionem, marszałkiem królewskiej armii. Ci trzej mężczyźni, albo raczej, jak uważał Parmenion, dwaj i pół mężczyzny, de facto rządzili Egiptem. Król był dzieckiem, a królowa nie mogła dowodzić w czasie wojny, więc w naturalny sposób władza przypadła tej trójce. Pierwszy minister nadzorował rządową biurokrację, eunuch reprezentował dwór, a marszałek kontrolował siły zbrojne. We trzech siedzieli przy długim stole w przestronnej sali zajmującej skrzydło pałacu przeznaczone do spraw państwowych. Jak wiele takich komnat, ta miała trzy ściany, czwarta strona była otwarta na szeroki taras i ocieniona portykiem biegnącym dookoła. Kurtyny podniesiono, aby wpuścić chłodną morską bryzę. Aleksandros był niskim, przystojnym mężczyzną, który wielkimi zdolnościami i bezgraniczną ambicją wypracował sobie awans ze skromnego skryby w spichrzu na szefa biurokracji. Uważany za próżnego i aroganckiego, cierpiał na
nieuchronny brak poczucia pewności siebie człowieka, który do wszystkiego doszedł własną pracą. Wiedział, że bez szlachetnego urodzenia i protekcji ustosunkowanej rodziny może stracić tę pozycję szybciej, niż się na nią wzniósł, i nikt nawet nie kiwnie palcem, by mu pomóc. - Wojska są już zgromadzone na granicy libijskiej - powiedział Parmenion. Położył na stole przed dwoma pozostałymi naręcze tabliczek i zwojów. - Tu są najnowsze raporty przysłane dzisiaj specjalnym kurierem. Wyruszę tam jutro lub pojutrze. Parmenion nie pochodził z Aleksandrii, jak dwaj pozostali. Był Macedończykiem, który służył w królewskich siłach zbrojnych od stopnia młodszego oficera. Od czasów Aleksandra młodzi Macedończycy udawali się, by służyć w armiach jego następców w całym świecie greckim. Jak Spartanie, przestali być narodem zdobywców, a zaczęli być narodem najemników. Miał bogactwo i posiadłości oraz tytuły nadane mu przez ojca króla i królowej, ale wiek i luksus nie zmiękczyły jego serca. Był twardy, pokryty bliznami i spalony pustynnym słońcem. - Czy zadbałeś o odpowiednie zabezpieczenia przeciwko najazdom z Syrii? - zapytał Eutychus swoim piszczącym głosem. - Dwie miriady pod wodzą spartańskiego drania Aristona. Żadna tłusta syryjska armia nie przejdzie koło niego. I tak Partowie już prawie wyeliminowali Antiocha. Jeszcze jeden atak i wezmą pod kontrolę większość dawnego imperium perskiego. Będą stanowili wielki problem, i to już wkrótce. Musimy poradzić sobie z Hamilkarem w miarę szybko, abym mógł zabrać moje siły na wschód i stawić im czoło. - Czy naprawdę są tak znakomici? - dopytywał się eunuch. - Są prawdziwymi mężczyznami - odpowiedział mu Parmenion. Walczą z końskiego grzbietu, więc potrafią przemieszczać się szybciej niż jakakolwiek armia lądowa. Jeśli zdecydują
się zaatakować i zrobią to po cichu, mogą nas pokonać, zanim się zorientujemy. Umieją strzelać z łuku, jadąc konno. Każdej pieszej armii będzie ciężko walczyć z nimi w otwartym polu. Nie możesz zetrzeć się z nimi wręcz i jeszcze musisz wytrzymywać ich strzały. To może złamać ducha każdego mężczyzny. - Pozwólmy zatem, by najpierw zajęli się Antiochem - powiedział Aleksandros. -Będą zajęci przez jakiś czas pożeraniem syryjskiego truchła. W tym czasie będziemy z nimi pertraktować. Prymitywni barbarzyńcy zawsze są podatni na przekupstwo. Wyślemy bogate dary ich wodzom. Proces zmiękczania łatwo rozpocząć i przebiega szybko. - To będzie najlepszy kierunek działania - zgodził się Parmenion. Choć oni mogą także uznać, że łatwiejszym sposobem zapewnienia sobie tego złota będzie przybycie do Egiptu i wzięcie go siłą. Chcę zbudować łańcuch nowych fortec na Synaju i kolejną linię przy drogach odwrotu w stronę Delty: głęboką obronę. Nie można zdobywać fortyfikacji przy pomocy oddziałów konnych uzbrojonych w łuki. Trzeba do tego mieć piechotę i saperów. To stępi siłę partyjskiego najazdu i pozbawi ich najwspanialszej broni. - Bardzo błyskotliwe - powiedział eunuch. - A pomysł jest ekonomiczny. Fortece nie kosztują dużo i będziemy mieli do dyspozycji już istniejące umocnienia,wzniesione z powodu nadchodzącej wojny z Kartaginą. Do sali wszedł sekretarz i oznajmił, że na zewnątrz oczekuje przyjęcia delegacja z Muzeum Aleksandryjskiego. - Czego chcą? - zapytał Aleksandros. - Powiedzieli, że rozmawiali już z Pierwszym Eunuchem, a on zgodził się na audiencję. - Rozmawiałem wczoraj z Eunusem, bibliotekarzem - poinformował ich Eutychus. - Niepokoją ich pewne sprawy dziejące się w Muzeum.
- Więc zajmę się własnymi sprawami - powiedział Parmenion. Muszę poczynić pewne przygotowania. - Ja również - powiedział Aleksandros. - Biblioteka i Muzeum są w gestii dworu, nie państwa. - Sądzę, że ich skarga może okazać się interesująca dla nas wszystkich - powiedział eunuch. Coś w tonie jego głosu zmusiło dwóch pozostałych do zajęcia z powrotem swoich miejsc. Przez taras przeszli trzej mężczyźni ubrani w szaty filozofów, minęli portyk i weszli do komnaty. Dwóch z nich cechowała wielka godność i szlachetność postawy, ubrania mieli proste, ale nieskazitelne, włosy i brody ułożone z wielką starannością. Trzeci powłóczył bosymi stopami, jak wieśniak jadący do miasta. Miał starą szatę i tunikę, obszarpaną i poplamioną, a włosy i brodę straszliwie zmierzwione. - Pozwólcie mi przedstawić Eunusa, bibliotekarza - powiedział Eutychus. Najstarszy z trójki skłonił się lekko i bardzo uroczyście. Oraz Polikratesa, akademika. Drugi z dobrze wyglądających mężczyzn również lekko się skłonił. - A to jest Archelaos, cynik. Rozczochrany posłał im krzywozębny uśmiech i niedbale skinął głową. - Dzień dobry, panowie - powiedział Aleksandros. - Czym możemy służyć tak dystyngowanym uczonym z naszej słynnej instytucji? kontynuował tonem suchym, lecz nie sarkastycznym. - Panowie - zaczął Eunus. - Ostatnio miały miejsce pewne zdarzenia, które zburzyły spokojne życie Muzeum. Za namową pewnego nieproszonego gościa, Rzymianina Marka Korneliusza Scypiona, Szkoła Archimedejska nadmiernie rozwinęła swoje działania i zmieniła Muzeum w arsenał. Jest to dla nas wysoce niepokojące. - Gość, o którym mówisz, nie jest Rzymianinem - sprostował Aleksandros. - Reprezentuje naród Norikum.
- Oczywiście, Ekscelencjo - powiedział Eunus. - Niuanse dyplomacji czasem nam umykają. Przyjmijmy, iż wystarczy, że on nazywa siebie Rzymianinem i twierdzi, że reprezentuje wymarły naród. - Słyszałem co nieco o tych działaniach - powiedział Aleksandros. Jak mniemam, zaprezentowano łódź zdolną pływać pod wodą. Choć nie mogę sobie wyobrazić zastosowania dla takiej łodzi, z pewnością te zabawy mechanicznymi dziwactwami są nieszkodliwe. - Wysoce szkodliwe, moi panowie - powiedział Polikrates, drżąc od tłumionego, niefilozoficznego gniewu. - Ignorują podstawowe zastrzeżenia uczynione przez boskiego Platona ponad dwa i pół stulecia temu: filozofom nie wolno plamić rąk manipulowaniem materią fizyczną, powinni bowiem poświęcić się całkowicie czystym rozmyślaniom. - Jak sądzę, pamiętam jeszcze coś na ten temat - powiedział Aleksandros, a jego ton stał się jeszcze bardziej suchy. - Mam nadzieję, że filozofów niewykonujących żadnej pożytecznej pracy zaliczy się do arystokracji. Jego rywal, Sokrates, nie wstydził się wieść życia kamieniarza, jak wierzę. - Wasza Ekscelencja pozwoli naświetlić kwestię - powiedział Eunus. - Mimo wszystko to... - Królowa za tym stoi - przerwał niegrzecznie Archelaos. - Słucham? - powiedział Aleksandros. Eunuch zachował uprzejmy wyraz twarzy i kręcił młynka palcami. Parmenion nie ukrywał znudzenia. Eunus skrzywił się. Chciał dojść do tej kwestii okrężną drogą. Zdecydowanie był przeciwny obecności cynika w tej misji. Ale on i tak poszedł, a pozostali nie byli w stanie go powstrzymać. - Ten Rzymianin wpadł królowej w oko i namówił ją. by wsparła archimedejczyków - odpowiedział mu Archelaos.
- Tych dwóch potrzebowałoby całego dnia gadania, żeby wam to powiedzieć, a ja uważam, że wasz czas jest cenniejszy. - I za to dziękuję - powiedział Aleksandros. - A właściwie, dlaczego sądzicie, że małe hobby królowej, którego od dawna jesteśmy świadomi, powinno być dla nas powodem do zmartwienia? - Projektują wielkie, dziwaczne, nowe machiny wojenne - powiedział Polikrates. - Cały dzień Muzeum rozbrzmiewa stukaniem młotków i straszliwym brzękiem, gdy testują te machiny. Oczy pierwszego ministra lekko się zwęziły, ale nie zmienił tonu. - Egipt wkrótce będzie w stanie wojny z Kartaginą. Na pewne te eksperymenty militarne mają podłoże patriotyczne? - Słyszałem coś o tej działalności - powiedział Parmenion. - Panowie, jednym z najstarszych faktów dotyczących działań wojennych jest to, że kiedy amatorzy przykładają do nich rękę, uwielbiają się bawić wojennymi zabawkami. Oni są święcie przekonani, że mając jakąś śmieszną machinę, mogą szybko i ekonomicznie zakończyć wojnę. Nie rozumieją, że wojny wygrywa się tylko znakomitymi żołnierzami, ścisłą dyscypliną i najlepszymi taktykami. Te rzeczy nie są fascynujące i dlatego mało interesują amatorów. Militarni hobbiści, niejednokrotnie z królewskiego rodu, mają zakaz dowodzenia zawodowo. - Całkowicie się zgadzam - powiedział eunuch. - Pozwólmy królowej bawić się militarnymi zabawkami i utrzymywać kontakty towarzyskie z tym potencjalnym Rzymianinem. To człowiek bez realnej pozycji, a raporty donoszą, że jego rodacy wysłali żołnierzy na żołd Hamilkara. Może moglibyśmy zbudować pomieszczenia dla archimedejczyków poza miastem, gdzie będą mieli dość miejsca i swoimi hałasami nie będą przeszkadzali spokojnym obywatelom. Zachichotał cienko. - Kto wie? Może nawet uda im się zbudować coś użytecznego?
- Wolelibyśmy, aby takie pomieszczenia nie były kojarzone z Biblioteką, panie. - Panowie - powiedział Aleksandros - wysłuchaliśmy waszej prośby i podamy ją pod rozwagę. Będę wam bardzo zobowiązany, jeśli teraz zgodzicie się nas zostawić. Filozofowie ukłonili się, każdy na swój sposób, i wyszli z sali, a pierwszy minister zwrócił się do pozostałych. - Co ona naprawdę robi? Eutychusie, rozumiem, że chciałeś, abyśmy to właśnie usłyszeli. - Och, tak. Łodzie podwodne i takie tam są nieszkodliwymi rozrywkami dla damy z rodziny królewskiej, ale badania militarne w towarzystwie zagranicznego żołnierza, to już co innego. To sugeruje, że ma ambicję zastąpić Jego Wysokość i rządzić samodzielnie. - Jak? - zapytał Parmenion z kwaśną miną. - Nie obchodzi mnie, czy zbudują machinę większą niż „zdobywacz miast" Demetriusza Poliorketesa. Nie jest biegła w dworskich intrygach, a to jedyna droga, jaką kiedykolwiek mogłaby przejąć władzę. - Nawet - powiedział Aleksandros - jeśli ona tylko sobie wyobraża, że może stanowić zagrożenie, potem zrobi to naprawdę, nieważne, jak bardzo okłamywałaby samą siebie. To może ułatwić wyeliminowanie jej. -Nigdy! - przenikliwie krzyknął Eutychus. - Ona jest jedyną żyjącą siostrą Jego Wysokości i jedyną odpowiednią żoną dla króla Egiptu, łnnych się pozbyliśmy. Aby dynastia była bezpieczna, on musi osiągnąć wiek, w którym będzie zdolny spłodzić z nią dziedzica. Później możemy usunąć sprawiającą problemy siostrę-żonę, tak jak robili to nasi przodkowie. - Pozbądźmy się więc Rzymianina - doradził Parmenion. Dwaj pozostali przytaknęli w milczeniu. Na zewnątrz filozofowie dyskutowali w drodze powrotnej do Muzeum.
- Miałem nadzieję na bardziej przychylne wysłuchanie - powiedział Eunus. Polikrates przytaknął smutnie. Archelaos obdarzył ich sardonicznym uśmiechem. - Przekazaliśmy wiadomość. Pozwólmy im to przemyśleć. Teraz możecie wrócić do swojej bezstronnej filozoficznej obojętności powiedział i roześmiał się ochryple, widząc wściekłość swoich towarzyszy.
Rozdział szesnasty HANNO ZAPOMNIAŁ JUŻ, czym jest spokój i relaks. Przez lata, gdy cieszył się leniwym życiem kartagińskiego gubernatora, każdego ranka po obfitym śniadaniu wykonywał swoje niezbyt wymagające obowiązki, potem leniuchował przez całe piękne popołudnia południowej Italii. Wieczorami jadał kolację - samotnie lub z przyjaciółmi w mieście, albo uczestniczył we wspaniałych bankietach lub sam je wydawał, noce spędzał udając się na spoczynek z jedną lub kilkoma ze swych konkubin, których miał pełen wybór ze wszystkich trzech płci w różnym wieku i kolorze skóry. Teraz wszystko się zmieniło. Na terenach wiejskich stałego lądu obozowały liczne wojska. Ulice wypełnił tłum cudzoziemskich żołnierzy, port zakorkowały transporty oddziałów, koni i wszelkiego rodzaju dostaw. W mieście było więcej marynarzy niż gospody, tawerny i burdele mogły pomieścić. Tarentum zdawało się być miastem okupowanym przez cudzoziemską armię. Rzymianie zachowywali się względnie przyzwoicie, uważał, ale niepokoili swoją arogancją. Właściwie, gdy o tym pomyślał, nie była to całkowicie arogancja. Żołnierze zachowywali się jak inni kmiotkowie, którzy po raz pierwszy ujrzeli wielkie GUBERNATOR
miasto. Gapili się na wspaniałe świątynie i posągi, luksusowe zetknięcie z jednym z najbardziej cywilizowanych miast świata. Rzadko wdawali się w bójki z marynarzami, ponieważ ich oficerowie utrzymywali najostrzejszą dyscyplinę. Nigdy nie kradli, a kwestorzy płacili skrupulatnie za wszystko, czego potrzebowały legiony. Nie, to było coś innego i starał się zawrzeć to w ostatnim liście do księżniczki Zarabel: Księżycu Tanit - zaczął - nasi sojusznicy z Norikum, albo Rzymianie, jak wolą się sami nazywać, nie zachowują się jak nasi najemnicy. Zachowują się raczej, jakby byli panami nie tylko Tarentum, ale całej Italii. Nie chciałbym przez to powiedzieć, że postępują wobec mnie zuchwale. Wprost przeciwnie, skrupulatnie przestrzegają konwenansów, szanując mój prestiż gubernatora. Można jednak odnieść wrażenie, że robią tak, ponieważ mają w zwyczaju zawsze okazywać należny szacunek wysoko postawionej osobie. Zanurzył pióro, zastanowił się nad kolejnymi słowami i ponowił pisanie: Wymawiają słowo „Italia" w taki sposób, jakby odnosili się do swojej własności. Kiedy mówią o swoich świętych siedmiu wzgórzach, co robią często, to nie wydają się odnosić do sterty ruin w centrum Italii, niegdyś zamieszkanej przez ich przodków, ale raczej mówią jak o żywej stolicy ich narodu. Tak bardzo im się ułatwia przejęcie władzy, że aż jest to niepokojące dla świadków. Zatrzymał się i zastanowił, jak najlepiej wyrazić swoje kolejne myśli. Chciał uniknąć odpowiedzialności za grożącą ka-
tastrofę, ale nie śmiał zbagatelizować stanu spraw. Westchnął i wrócił do pisania: W swoich rozmowach ujawniają więcej niż sądzą. Sprawiają wrażenie, że te cztery legiony przeznaczone dla Kartaginy są trzonem rzymskich sił zbrojnych. Jednak odnoszą się do tych oddziałów, jakby były jedynie częścią dużo większych sił. A wiem, że nigdy nie mówią lekko o kwestiach wojskowych. Trudno mi opisać Waszej Wysokości, jak poważni są to ludzie. Wasza Wysokość spotkała kilku z nich i bez wątpienia wyrobiła sobie własną opinię. Stąd moja obawa, że oni zachowują się jak władcy Italii, ponieważ nimi faktycznie są. Przerwał, zastanawiając się, czy nie przedstawia swojego stanowiska zbyt stanowczo. Wprawdzie nie widział żadnych innych oddziałów niż te, które stacjonowały poza murami miejskimi i tych, które płynęły w stronę Kartaginy. Jednak intuicja podpowiadała mu, że widział jedynie niewielką część rzymskich sił zbrojnych. Wasza Wysokość - pisał dalej - w mojej nieskończonej gorliwości, by dostarczać ci najświeższych i najdokładniejszych informacji, wysłałem szpiegów, aby sprawdzili sytuację dotyczącą Italii na północ stąd, a zwłaszcza w okolicach Rzymu. Jeśli ci potencjalni Rzymianie faktycznie mają zamiar odzyskać całą Italię, i dysponują zasobami, by tego dokonać, obawiam się, że nie widzę sposobu, by im to w najbliższym czasie uniemożliwić. Sycylię i inne terytoria kartagińskie leżące na tyle blisko, by otrzymać z nich pomoc, pozbawiono mężczyzn zdolnych do walki, ponieważ wysłano ich, by wzięli udział w kampanii twojego brata przeciwko Egiptowi.
Dodał jeszcze: Oczywiście, będziemy mieli cztery ich legiony na naszym własnym terytorium, i mieszkańcy Norikum będą zmuszeni wziąć pod uwagę losy tych ludzi, rozważając wystąpienie przeciwko Kartaginie. Pomyślał jeszcze chwilę. Zawsze istnieje możliwość, że wezmą pod uwagę stratę tych legionów, poświęcenie, które chętnie poniosą na rzecz odzyskania ojczyzny swoich przodków. Dodał jeszcze kilka zdań i wiele komplementów, zakończył najświeższy raport i wysłał go do Zarabel. Przez następne kilka dni, gdy mógł znaleźć chwilę w trakcie obowiązków związanych z przerzutem rzymskich legionów do Kartaginy, wzywał do siebie różnych szpiegów, wydawał im rozkazy i wysyłał na północ, by zbierali informacje. Byli to najróżniejsi ludzie, a żaden z nich nie znał nikogo z pozostałych. Niektórzy byli kapitanami statków kupieckich, których jednostki zawijały do portów wzdłuż całego wybrzeża Italii. Inni byli drobnymi kupcami, którzy podróżowali nieustannie w imieniu syndykatów wełnianych, winnych i oliwnych, gatunkiem tak licznym i wszędobylskim, że niemal niezauważalnym. Jeszcze inni byli handlarzami żywym towarem, ludźmi, których zajęcie naturalnie zmuszało do częstego podróżowania. Jeszcze przed powrotem agentów z raportami, zaczął otrzymywać wieści, które go zaniepokoiły: w środkowej Italii, a nawet w niektórych miejscach na południu, niespotykanie wzrósł poziom działalności bandytów. Najeżdżali wioski, oblegali nawet średniej wielkości miasta i żądali okupu. Co mogło się za
tym kryć? Odpowiedź nasuwała się natychmiast: ktoś groźny przejął kontrolę nad północną Italią, bandyci zostali zepchnięci na południe, a teraz byli dość zdesperowani, by podejmować takie działania. Otrzymał pośrednie potwierdzenie, gdy chciał wysłać część swojej nielicznej kawalerii na północ, by się z nimi rozprawiła. - Och, proszę się o to nie martwić, sir - powiedział absurdalnie młody człowiek dowodzący oddziałem auxilii konnej, który miał się zaokrętować po piechocie. - Zajmiemy się nimi w pana imieniu. Przynajmniej tyle możemy zrobić dla naszego nowego przyjaciela, króla Hamilkara. To będzie dobre ćwiczenie dla chłopców - dodał oficer, który sam był jeszcze chłopcem. Jako jeden z dwóch czy trzech nosił imię Cezar. Wiele imion łacińskich powtarzało się, a te, używane w rodzinach senatorskich, oczywiście pojawiały się ustawicznie wśród oficerów. Gdy w następnym miesiącu nadeszły raporty od szpiegów, niepokój Hanno wzrósł. Oddziały żołnierzy z północy, wiele o liczebności kohorty lub mniejszej jednostki, zwanej manipułem, wkroczyły do kilkunastu italskich miast, zwłaszcza do tych z małymi portami mających urządzenia portowe, ale poza okresami złej pogody rzadko odwiedzanych przez kartagińskie statki. Lokalni mieszkańcy, niezależnie od tego, czy byli to Ligurowie, Brucjowie, Lukanie, Apulowie, Etruskowie czy Picenowie, nie wiedzieli, co sądzić o tych dziwnych przybyszach, może poza tym, że mnóstwo uzbrojonych ludzi na ulicach znacznie bardziej przerażało niż jakakolwiek liczba Kartagińczyków za morzem. Hanno mógł jedynie się z tym zgodzić, zwłaszcza od kiedy sam znalazł się w identycznej sytuacji. Część z jego szpiegów, ludzie z pewnym doświadczeniem wojskowym, mogła dostarczyć mu bardziej sugestywnych spostrzeżeń. Twierdzili, że niektórzy z tych obcych żołnierzy mieli broń i zbroje, które, choć nosiły wszelkie cechy pospiesznej
produkcji, były znakomitej jakości. Większość z nich stanowili bardzo młodzi mężczyźni dowodzeni przez doświadczonych weteranów. Hanno nie był żołnierzem, ale implikacje stały się oczywiste nawet dla niego: na północy z nieprawdopodobną szybkością powstawała potężna armia. Jakim rodzajem ludzi byli ci Rzymianie (do tej pory przyzwyczaił się już myśleć o nich w taki sposób)? Zazwyczaj książęta tego świata potrzebowali wielu miesięcy, by wystawić nawet najskromniejszą armię i wielu kolejnych miesięcy, by wyprawić ją w pożądanym kierunku. Jeśli zagrożenie wymagało zgromadzenia wielu mężczyzn na wojnę, taka formacja okazywała się prawie zawsze źle wyposażona oraz fatalnie wyszkolona i niezdyscyplinowana. Efekty były czasem katastrofalne, doświadczyli tego królowie Persji, gdy ich olbrzymia armia spotkała się z małymi, ale znakomicie wyekwipowanymi i zdyscyplinowanymi armiami Grecji i Macedonii. Wtedy nadszedł raport z przerażającymi wieściami. Członkowie konsorcjum handlarzy bydłem, w którym miał swoich szpiegów, podróżowali po środkowej Italii, północną częścią Kampanii nad Tyber, długie rozlewisko o niewielkim znaczeniu. Odkryli, że wiele się zmieniło, i to w krótkim czasie. Ziemie niegdyś uprawne, potem długo wykorzystywane pod pastwiska dla owiec i bydła, obecnie podzielono i powtórnie poddano kultywacji. Skołowani wieśniacy, w większości pasterze, zostali usunięci z ziem, na których przywykli wypasać stada, i kazano im przenieść się na południe. Ich zwierzęta odkupiono od nich za godziwą cenę, ale też nie pozostawiono wątpliwości, że nie są dłużej mile widziani na terytorium dawnego Lacjum. Jeszcze bardziej złowieszcze historie działy się na równinie Tybru. W akcie otwartego buntu przeciw klątwie rzuconej
przez Hannibala, ponownie zajęto Rzym i otaczające go tereny. Przede wszystkim, podróżując na północ wzdłuż Via Appia, zauważyli, że odnowiono stare, zniszczone groby. Gdy zbliżyli się do miasta, dostrzegli mężczyzn pracujących przy odbudowie kaplic i wciągających nowe belki stropowe na mury świątyń, które niemal popadły w ruinę. Odświeżono nawet kolory na ścianach, a tereny wokół świątyń doprowadzono do porządku. Co dziwniejsze, większość tych prac wykonywali żołnierze, którzy uwijali się jak mrówki, gdy nie ćwiczyli musztry. Z tego wszystkiego najbardziej alarmujące okazały się wieści dotyczące Rzymu. Nie pozwolono im wjechać w obręb murów, ale nawet z pewnej odległości mogli dostrzec, że miasto się odradza. Starożytne mury znajdowały się w trakcie odbudowy, odtworzono urządzenia portu rzecznego, nawet położono nowe dachy na świątyniach. Na terenie dawnych Pól Marsowych pojawiło się coś, co przypominało rozległy obóz wojskowy. Skądś spędzono grupy niewolników, by wykonali większość prac, szczególnie roboty ziemne i melioracyjne. Hanno drżącą ręką odłożył ostatni raport. Wiedział, jaka jest prawda: był „gubernatorem" terytorium, które znajdowało się obecnie pod cudzoziemską okupacją. A w dodatku Rzymianie zachowywali się tak uprzejmie, jakby nic się nie działo. Nie, mieli jedynie przyjacielskie intencje. Owszem, zostawili tu i ówdzie na północy dodatkowe oddziały, ale tylko po to, by chronić swoje linie zaopatrzeniowe i komunikacyjne. Poza tym, ich nowy przyjaciel, szofet Hamilkar, mógł potrzebować dodatkowych żołnierzy na wojnę, a dzięki temu byli w stanie szybko zaspokoić jego potrzeby. Hanno nie śmiał się przyznać, że wysłał szpiegów, ale zaznaczył, że pewni podróżnicy, którzy właśnie wrócili z północy, mówili o potężnych siłach wojskowych i zajęciu Rzymu. Nie, Rzymianie powiedzieli, że ci amatorzy przesadzali, jak często ro-
bią to ludzie niedoświadczeni w kwestiach wojskowych. Oczywiście Rzymianie założyli bazy i, oczywiście, wzięli w uprawę sąsiadujące pola, odkupili też od miejscowych bydło. Oczekiwano, że rzymskie legiony będą w jak najszerszym zakresie samowystarczalne. Tylko to miało sens militarny, czyż gubernator się nie zgodzi? Jeśli chodzi o zajęcie samego Rzymu, to była po prostu nieprawda. Bez wątpienia niektórzy żołnierze i personel pomocniczy poszli odwiedzić groby swoich przodków i kaplice, może musnęli je odrobiną świeżej farby, ale to wszystko z ledwością mogłoby świadczyć o jego odzyskaniu. Hanno kiwnął głową i uśmiechnął się, jakby wierzył w te skandaliczne kłamstwa. Nie miał wyboru. Przepisał listy. Ha-milkarowi zaraportował, że na jego terenie znalazła się niepotrzebnie duża liczba Rzymian i prosił o instrukcje, wiedząc, że nie otrzyma żadnych od niezwykle zajętego szofeta. Zarabel napisał nagą prawdę: Italia była z powrotem w rzymskich rękach i nic nie dało się już zrobić tuż przed wielką wojną. NA SWOJE TYMCZASOWE CENTRUM DOWODZENIA TYTUS NORBANUS wybrał przestronną willę usytuowaną tuż za murami Kartaginy. Należała wcześniej do jednego z ministrów, który popadł w konflikt z szofetem i przez to skończył na krzyżu, a jego rodzina spłonęła złożona w ofierze Baalowi Hammonowi. Główny budynek usytuowano na lekko podwyższonym gruncie, na płaskiej skądinąd nabrzeżnej równinie. Z tarasu rozciągał się piękny widok na trawiaste łąki, na których można było dokonywać gromadzenia i inspekcji legionów. Liczne pokoje i budynki gospodarcze służyły za kwatery dla tych z jego podwładnych, którzy nie chcieli mieszkać w obozie z żołnierzami oraz dla przedstawicieli senatu towarzyszących ekspedycji. Po południu, tuż po inspekcji, na dziesięć dni przed planowanym wyruszeniem legionów do Libii, gdzie miały dołączyć
do wielkiej armii kartagińskiej, księżniczka Zarabel przybyła w lektyce do willi. Po sprawdzeniu, czy Norbanus może przyjąć ją na osobności, wysiadła z lektyki i weszła do jego gabinetu sztywnym, gniewnym krokiem, który wprawił w drżenie srebrne dzwoneczki u jej szaty. - Tytusie! - syknęła Zarabel. - Co szykują twoi ludzie? -Chociaż odwiedzała go na stanowisku dowodzenia, czuła się zmuszona mówić przyciszonym głosem. - Co masz na myśli? - Norbanus wyciągnął się w krześle za stołem zarzuconym dokumentami. Sztywny brązowy pancerz leżał za nim na podłodze, podczas gdy on był ubrany w lekko rozciągniętą tunikę, którą nosił pod zbroją. Na ramionach pokrywały ją paski ze zdobionej skóry; spódniczka z takich samych pasów zwieszała się na szczupłych biodrach Norbanusa prawie do kolan. Ozdobne sandały wojskowe z czerwonej skóry sięgały tuż przed kolana, ich górną krawędź pokrywała wilcza skóra ze zwisającymi łapami i ogonami. Uważała, że jest przystojny jak grecki bóg, ale teraz była na niego wściekła. - Moi agenci donieśli mi, że wy, Rzymianie, zajęliście całą Italię! - Twoi agenci? Jak sądzę, masz na myśli tego tłustego głupca Hanno. Twój brat najwidoczniej nie otrzymał takiego raportu. Zagotowała się, zmuszona jednocześnie po raz setny uświadomić sobie, że ci Rzymianie nie są głupcami, a ich umysły mogą pracować równie subtelnie jak jej własny, pomimo nieokrzesanych słów. - To, co wie mój brat, nie liczy się. Italia jest częścią Imperium Kartagińskiego. Sam Hannibal zakazał waszemu ludowi kiedykolwiek tam powracać. Widzę, że wykorzystaliście tymczasowy sojusz wojskowy, aby unieważnić to prawo i zająć nasze terytorium. Wstał, przemierzył pokój i stanął przed nią bardzo blisko.
- Weszlibyśmy tam, będąc w sojuszu czy bez sojuszu, Zarabel. Nasi bogowie nam rozkazali. Czy sprzeciwiłabyś się woli Tanit? - Oczywiście, że nie - odkryła, że jego bliskość działa na nią obezwładniająco i przeklęła własną słabość. Zawsze wiedziała, jak pokierować swoją wolą. - Więc nie oczekuj od nas bezbożności - położył palec na jej podbródku i odchylił jej głowę do tyłu. - Bądźmy szczerzy. Czym jest dla ciebie Italia? Czy kiedykolwiek tam byłaś? Czym jest Italia dla Kartaginy? Miejscem, w którym wytwarza się raczej tanią wełnę, wino i oliwę? Niezły zielony i biały marmur w niektórych kamieniołomach? Czym to jest dla ciebie? Zatrudniające niewolników gospodarstwa nie wytwarzają nawet jednej czwartej tego, co italscy wieśniacy zwykle uzyskują z tego samego areału, więc handel ziarnem jest nieekonomiczny. Wszystkie bogactwa Italii nie są nawet ułamkiem tego, co Hamilkar ma nadzieję znaleźć w Egipcie. Czym dla ciebie jest Italia? - Italia jest niczym - przyznała. - Ale nie podoba mi się twoja obłuda. To, że chcesz spiskować przeciwko mojemu bratu, to jedna sprawa. Zupełnie inna to zdradzać mnie - mówiąc te słowa czuła, że brzmią niedość przekonująco. Wybrała go spośród wszystkich Rzymian, sądząc, że jest słaby, ale po prostu nie rozumiała jego siły. Co więcej, nie wzięła pod uwagę własnej słabości ani nie przewidziała sposobu, w jaki jej ciało będzie reagowało na jego obecność, czyniąc jej umysł i ducha bezradnymi. - To nie jest zdrada, mała księżniczko - powiedział, gładząc jej ramiona, a jego ręce ześlizgiwały się coraz niżej. - Twój i mój naród przestrzegają klątwy nałożonej wieki temu. Nic nie możemy z tym zrobić. Jedyne, co możemy, to naginać ją dla naszego własnego pożytku. Czego pragniesz najbardziej? - Zostać królową Kartaginy - odparła. - Zastąpić mojego brata na tronie i wynieść kult Tanit na jego prawowite miejsce.
- Wspaniałe ambicje. Ja natomiast pragnę zostać dyktatorem Rzymu. Nie zwykłym dyktatorem na sześć miesięcy, jak dotąd bywało, ale dyktatorem dożywotnim. Chcę upokorzyć stare rody i ustawić Rzym na kursie, którym będzie podążał przez następne tysiąclecia. Między nami mówiąc - oboje możemy zrealizować nasze marzenia. Jego ręce ślizgały się po jej ciele, wprawiając ją w drżenie, aż nie mogła złapać tchu. Była doświadczona w sztuce erotycznej, ale wcześniej miała do czynienia z niewolnikami i eunuchami. Szlachciców, którzy otaczali ją na dworze, w większości z ledwością można by uznać za mężczyzn. Kilku, których kiedykolwiek spotkała, a którzy wydawali się być męscy zbyt się jej bali, żeby być interesującymi. Rzymianin okazał się inny. Był męski jak ogier, wysoko urodzony zgodnie ze standardami swojego kraju - i dla niego była kobietą, a nie pół boską księżniczką. Ich ciała połączyły się i spodziewała się, że będzie go kontrolowała, jak zawsze robiła to z innymi mężczyznami. Była zszokowana swoją reakcją na jego brutalne wtargnięcie i własną ekstatyczną uległością. Braki w finezji nadrabiał dziką energią i wytrzymałością wołu. Jej pożądanie rosło, ale zmuszała się do powściągliwości. Musiała być dyskretna. Jej brat mógł wykorzystać pierwszą lepszą wymówkę, by ją uwięzić. Już od prawie miesiąca ona i Rzymianin dzielili łoże, a ona przeklinała własną słabość. Wyzwanie było poważne, ale wiedziała, że wykorzysta to jako wymówkę, by znów z nim być. Jakoś, nie była pewna jak podniósł ją, i na wpółleżącą umieścił na swoim krześle. Potem nastąpiły szybkie, zręczne ruchy rąk, srebrne bransolety, szatę i skórzane pasy odrzucono na bok i jego męskość zagłębiła się w niej, przeszywając ją tak, że aż straciła oddech. Przez długi czas nie mogła myśleć, miała tylko doznania. Gdy ich zbliżenie dotarło do spazmatyczne-
go finału, pozbierała myśli i odsunęła się od niego. Wydawał się być gotów do miłosnej gry końcowej, ale ona nie miała na to ochoty. Chciała mieć nad nim tyle władzy, ile jej jeszcze pozostało. - Dobrze - powiedziała. - Przez chwilę zachowam dla siebie to, co wiem. Zajęcie przez was Italii będzie wielkim poniżeniem dla mojego brata i dlatego się zgadzam. Ale jeśli będziesz ze mną pogrywał, sprawię, że będziesz się modlił o ukrzyżowanie jako gest litości. - Dlaczego miałbym z tobą pogrywać? - zapytał, sprawiając wrażenie zaintrygowanego jej gwałtownością, jak gdyby byli dwojgiem dzieci toczących grę bez konsekwencji. - Jesteś moją ścieżką do władzy, a ja twoją. Razem możemy rządzić światem. - Tylko jeśli będziesz ze mną całkowicie szczery. W przeciwnym razie staniemy się wrogami, a wiesz, jak Kartagina traktuje swoich wrogów. Oboje kroczymy ryzykowną ścieżką. Mój brat mnie zabije, jeśli zacznie podejrzewać dwulicowość. Twój senat zrobi z tobą to samo, jeśli dowie się o twoich ambicjach. Tak, studiowałam waszą historię i wiem, jak Rzymianie nienawidzą samej idei króla. - Faktycznie. Będę musiał być bardzo ostrożny i nie przyjmować tego tytułu. Jednakże akceptujemy ideę dyktatora. Nasz zwyczaj dzielenia władzy ma swoje wady, więc w czasie zagrożenia senat może wyznaczyć jednego człowieka i nadać mu najwyższą władzę, z której nikt nie może go rozliczyć, by stał na czele państwa, aż niebezpieczeństwo zostanie zażegnane. Zamierzam zdobyć ten urząd i utrzymać go. - Dlaczego twoi ziomkowie mieliby tolerować człowieka, który jest królem we wszystkim poza nazwą? - nałożyła szatę i podeszła do srebrnego zwierciadła, które wisiało na ścianie. Gwałtowne zbliżenie nie zaszkodziło jej makijażowi.
- To tylko kwestia przyzwyczajenia ich do idei. Moja rodzina jest potęgą w senacie, będą agitować za przedłużeniem mi urzędu, a lud stanie za nimi. - Nie dodał, że najlepszym sposobem przyzwyczajenia Rzymian do idei wiecznego dyktatora było utrzymywanie ich w stanie permanentnej wojny. Ekspedycja natchnęła go wizją podboju, który rozciągał się daleko ponad wszystko, co rozważał senat i lud Norikum: najpierw Kartagina, potem Egipt, a po podbiciu tych dwóch potęg, Syria i Partia, może wszystkie po drodze do Indii, jak u Aleksandra. Kiedy Rzymianie zobaczą, jakie bogactwa były do zdobycia i jakość jego przywództwa, sami będą błagali, aby zatrzymał najwyższą władzę. Bawiła go myśl, że kiedyś, jak większość senatorów z nowych rodów, sądził, że przyszłość Norikum leży w wilgotnych lasach północy. Uwagę Zarabel zwrócił dźwięk z zewnątrz. - Kto to? - Prawdopodobnie twój brat - podniósł swój napierśnik i otworzył jego zawiasy na ramionach. - Przybywa, aby po południu dokonać przeglądu oddziałów - dodał, następnie nałożył pancerz przez głowę, zamknął go i zapiął boczne sprzączki, potem owinął białą szarfę dowódcy wokół talii i zawiązał ją na rytualny węzeł. Z biurka wziął hełm z białymi piórami i włożył go, zawiązując paski napoliczników pod brodą. - Chodźmy się przywitać. - Podniósł tkwiący w pochwie miecz i zatknął go za zdobny skórzany pas. Zarabel wzięła głęboki oddech, aby się uspokoić i przybrała hieratyczną postawę, jaką zawsze przyjmowała wśród dworzan. Zadowolona, że wygląda jak zwykle na lodowatą, pospieszyła za aroganckim Rzymianinem na taras. HAMILKARA PRZYNIESIONO Z PAŁACU W JEGO WOJSKOWEJ LEKTYCE. W nawiązaniu do obecnego stanowiska wojennego, jego środek transportu ozdobiono złoconymi tarczami, wiązkami dzid
i strzał, na bokach namalowano sceny batalistyczne, dach uformowano na kształt okrętu. Jego przód miał formę dziobu okrętu wojennego, na taranie przedstawiono przykucniętego boga Patechusa. Przez wzgląd na symbolikę i szczęście, tragarze nosili egipskie szaty. Sam szofet nosił strój wojskowy: hełm i pancerz z młotkowanego złota; nagolennice z utwardzanej skóry, pokryte płytkami rzeźbionego bursztynu. Tunikę wojskową wykonano ze szkarłatnego jedwabiu, cudownej nowej tkaniny, dopiero co przywiezionej z Dalekiego Wschodu i niebywale kosztownej. Sama tunika była warta dużo więcej niż cała reszta jego wystawnego rynsztunku razem wzięta. Za nim, już w nie tak wspaniałych pojazdach, podążali ci z jego dowódców, którzy nie dołączyli jeszcze do głównych sił oraz liczni ministrowie. To była ostatnia inspekcja przed wymarszem armii do Egiptu. Nie miał tytułu króla, ale obowiązkiem szofeta, nawet w podeszłym wieku, było osobiste dowodzenie wojskami. W końcu ujrzał swoje nowe rzymskie legiony. Pojawiły się z chwalebnym, niemal niewiarygodnym, pośpiechem. Miał nadzieję, że Rzymianie, mimo chełpliwych zapowiedzi, nie przysłali mu świeżo zwerbowanych chłopców ze wsi. Jeśli tak się stało, co się miało zaraz okazać, jego niezadowolenie byłoby straszne. Powziął decyzję, że wolałby ukrzyżować rzymskich dowódców, a następnie wykorzystać oddziały do obsługi machin wojennych przy oblężeniu Aleksandrii, zadaniu, które prawie na pewno skończyłoby się ich wybiciem, niż wyjść na głupca. Gdy jednak dotarł do willi, wyznaczonej na rzymską kwaterę główną, zastał legiony ustawione w znakomitym szyku. Tragarze wnieśli go na taras, a dowódca Norbanus przywitał go wojskowym salutem. Fłamilkar oddał pozdrowienie, a potem zamarł, gdy dostrzegł swoją siostrę stojącą w cieniu portyku, ubraną nieprzyzwoicie, jak zazwyczaj.
Wysiadł z wielkiej lektyki. - Witam, senatorze - po czym zwrócił się do Zarabel. - Nie spodziewałem zastać cię tutaj, siostro. -Nie opuściłabym takiego widowiska - powiedziała ze swoim irytującym spokojem. - W końcu jesteśmy tutaj, by zobaczyć rzymskie legiony. - Tak. Cóż, dowódco, możemy zaczynać? Norbanus poprowadził ich na przód tarasu, gdzie ustawiono okazałe krzesła. Hamilkar zajął najwyższe, Zarabel jedno z niższych, u jego boku. Jego oficerowie i ministrowie ulokowali się zgodnie z wymaganiami protokołu. Norbanus i kilku innych rzymskich oficerów na tarasie odmówiło zajęcia miejsc siedzących. Przed nimi, w szeregach tak równych, jakby kreślonych ręką architekta, stały legiony i auxilia. Każdy legion stał sformowany w prostokąt, jego żołnierze byli podzieleni na mniejsze prostokąty kohort, a w ich obrębie jeszcze mniejsze prostokąty tworzyły centurie każdej kohorty. Szeregi stały od siebie w odległości kroku, a poszczególne prostokąty w odległości trzech kroków. Przed każdym legionem stali: jego dowódca, trybuni, starszy centurion i chorąży. Cztery złote orły błyszczały w słońcu. Za żołnierzami niosącymi orły znajdowali się mężczyźni z zakrzywionymi trąbami oraz inni z długimi, prostymi rogami. Obok każdego legionu stał oddział kawalerii w siodłach, każda jednostka z własnymi chorążymi i trębaczami. Kawaleria miała specjalne trąby: proste, z wyjątkiem rozszerzanego ustnika, który zagięto w kształt litery „U". Wydawało się, że Rzymianie nie maszerują przy dźwięku fletów, jak Grecy, lub bębnów, jak Kartagińczycy. - Zaczniemy od przeglądu konsularnego - powiedział Norbanus. - To sposób, w jaki legiony paradują przed konsulami podczas dorocznej musztry na Polach Marsowych, gdy odnawiają przysięgę. - Dał sygnał trębaczowi, który stał przed tara-
sem, a ten odegrał serię niemelodyjnych dźwięków na swoim długim, prostym instrumencie. Była to zdumiewająco złożona konstrukcja muzyczna, wydobyta z tak prostego instrumentu. Inne rogi podchwyciły sygnał i powtórzyły go. Z nieprawdopodobną szybkością i spójnością żołnierze rozpoczęli przeformowanie. Gdy trąbki odegrały swój złożony sygnał, cztery legiony i ich auxilia zebrały się w formę pojedynczego prostokąta, z którego odłączyły się pierwsze szeregi, by pomaszerować do przodu, jakby angażowały w walkę wroga. Gdy trąbki znowu zabrzmiały, szeregi te wycofały się, a do przodu ruszyły kolejne linie i przeszły przez pierwsze rzędy, jak gdyby za sprawą magii, nie łamiąc szyków ani własnych, ani szeregu wycofującego się. - W ten sposób utrzymujemy świeżych ludzi na linii walki - wyjaśnił Norbanus. - Właściwie niewielka część armii może ścierać się z wrogiem w tym samym czasie, więc najlepiej jest, jeśli trzon wojsk odpoczywa. Każdy szereg rusza do walki na kilka minut, potem się wycofuje i zastępuje go kolejny. Podczas gdy jedni walczą, reszta odpoczywa, troszczy się o rannych i przygotowuje nowe oszczepy. - Bardzo pięknie - powiedział okryty bliznami kartagiński generał. Ale chciałbym to zobaczyć w warunkach bojowych. - Zobaczy pan - powiedział Norbanus - i to wkrótce. W rytm kolejnego zestawu sygnałów legiony podzieliły się na kohorty i ustawiły w formację szachownicy. - Tak jest zdecydowanie łatwiej manewrować niż pojedynczą prostokątną masą - wyjaśnił Norbanus. Pokazał, jak można odłączać szeregi, by uformować solidny front, jak kwadraty przechodzą jedne przez drugie, by dać podwójną lub potrójną grubość, jeśli flanki były zagrożone lub nastąpiła potrzeba zwiększenia głębokości obrony, oraz jak jednostka może uformować koło, by stawić czoło zagrożeniu z tyłu.
W końcowej części pokazu szeregi zbiły się w ciasnym szyku, prostokąty zdawały się kurczyć, gdy w pierwszych szeregach tarcza dotykała tarczy. Potem żołnierze z boków formacji odwrócili tarcze, by zabezpieczyć narażone boki, a ludzie ze środka formacji unieśli tarcze nad głowy, aż zetknęły się jak dachówki na dachu. Następnie formacja ruszyła w stronę tarasu. Kartagińczycy zaśmiali się nerwowo z jej niezręcznego, rozkołysanego chodu, ale w tym śmiechu była obawa. Czuło się coś nieubłaganie złowieszczego w tej pancernej armii idącej na nich, jak jakaś wielka, mityczna bestia. W rzeczy samej, była to najbardziej niepokojąca kwestia dotycząca legionów: zachowywały się jak stworzenie z jednym systemem nerwowym. - Tę formację nazywamy „żółwiem" - powiedział Norbanus. - Może być wykorzystywana przez duże lub małe oddziały i jest bardzo użyteczna w przypadku ciężkiego ostrzału lub przeciwko fortyfikacjom nieprzyjaciela. Kiedy podejdą pod mur, jedna formacja może wspiąć się na drugą, aż uformują schody, po których wespną się kolejne szeregi szturmujące mur - wyjaśnił, dostrzegając znaki niedowierzania i dodał: - Niezbyt wysoki mur, oczywiście. Kiedy „żółw" znajdował się w odległości dwudziestu kroków od tarasu, zatrzymał się, lewa noga każdego z żołnierzy uderzyła w ziemię dokładnie w tym samym momencie. Powoli formacja osunęła się, gdy każdy z mężczyzn przyklęknął na jedno kolano, a tarcze na flankach pochyliły się na zewnątrz. - Czy moglibyśmy zobaczyć tę formację stojącą na drugiej? - zapytał szofet. - To może być widok wart zobaczenia. - Och, możemy zrobić coś znacznie lepszego - odpowiedział mu Norbanus. Na jego sygnał rozbrzmiało więcej rogów, tym razem na wyższych tonach. Ku niewypowiedzianemu zdumieniu kartagińskich świadków, dwa oddziały kawalerii ruszyły na żółwia z dwóch stron. Konie wjechały po pochylonych
tarczach na „dach" i żołnierze zaczęli galopować, staczając pozorowaną bitwę i obsypując się gradem miękko zakończonych oszczepów, wśród ogłuszającego grzmotu kopyt na tarczach. - Dlaczego konie się nie ślizgają? - zainteresował się Hamilkar. - Jak wasi żołnierze potrafią stać tak pewnie? - tym razem nie troszczył się już o ukrywanie zadziwienia. - Żołnierze mają silną motywację, by stać pewnie - powiedział Norbanus. - Spadające z tarcz konie z pewnością by ich poraniły. W końcu ostatni kawalerzysta zjechał na ziemię i wszyscy mogli usłyszeć wiwaty tłumu mieszkańców miasta obserwujących spektakl ze szczytu murów. Legioniści podzielili się na formacje i po kolejnym sygnale trębaczy, przemaszerowali przed szofetem, centurioni, mijając go, salutowali, a żołnierze nie patrzyli ani w prawo, ani w lewo. Wówczas w końcu dotarło do Hamilkara, że to wszystko działo się tylko na sygnały trąb. Nie słyszał ani jednego oficera wykrzykującego podniesionym głosem zwyczajową przemowę pełną przekleństw. Nie uważałby tego za możliwe, gdyby nie zobaczył na własne oczy. Odwrócił się do swoich podwładnych - Myślę, że dobrze wydaliśmy nasze pieniądze - rzekł. HAMILKAR UJRZAŁ OSTATECZNY POKAZ RZYMSKIEJ sztuki wojennej dwa dni później. Był to dzień wymarszu do Egiptu. Hamilkar i jego oddziały przyboczne oraz Rzymianie mieli opuścić Kartaginę i maszerować na wschód, aż dotrą do reszty sił, które kwaterowały na terytorium kartagińskim, a następnie połączyć się w trzonem wojsk zgromadzonym na granicy. Szofet ze swoimi najważniejszymi oficerami wyjeżdżał z miasta wśród tłumów, śpiewu pieśni pochwalnych, wiwatów i powiewania świętych sztandarów. Wielkie posągi bogów toczono ulicami na mosiężnych kołach, by były świadkami
wymarszu i dały błogosławieństwo ekspedycji. Ze schodów świątyń kapłani i kapłanki, zawodząc, rzucali klątwy na wroga, i palono tony kadzidła, by jego dym zaniósł modły w kartagińskie niebiosa. Gdy pochód mijał wielką świątynię Tanit, Hamilkar ujrzał księżniczkę Zarabel przewodzącą świątynnemu klerowi, który śpiewał hymn pochwalny. Nie dostrzegł gestu przekleństwa, jaki posłała w kierunku jego pleców, ani też nie zauważył splunięcia, z jakim cicho rzuciła na niego okropną klątwę. Tuż za miastem szofet wysiadł z lektyki i wspiął się na koński grzbiet. Wraz ze swoją świtą wjechał do rzymskiego obozu. Był otoczony ziemnym wałem usypanym przez legionistów; ze zdziwieniem zauważył, że obóz wciąż stał: uliczka za uliczką skórzanych namiotów, rozmieszczonych w uporządkowanych prostych liniach, tak lubianych przez Rzymian. Żołnierze stali w alejkach, trzymając za wodze juczne zwierzęta, ale nie zwinięto ani jednego namiotu. Podjechał do grupy oficerów, w centrum której stał Tytus Norbanus. - Co to ma znaczyć, wodzu? - domagał się wyjaśnień Hamilkar. Spodziewałem się, że będziecie gotowi do wymarszu! - Zwykle jesteśmy w drodze od świtu, ale dziś czekaliśmy na twój przyjazd - skinął na trębacza, który zagrał pojedynczy dźwięk. Trębacze oddziałów powtórzyli go, a żołnierze pochylili się i wyszarpnęli kołki od namiotów z ziemi. Potem zabrzmiał drugi dźwięk i żołnierze wyciągnęli tyczki podpierające namioty. Na oczach Hamilkara tysiące namiotów upadło, jakby zmiecionych ruchem jednej, gigantycznej ręki. Żołnierze zaroili się nad przewróconymi namiotami, zwinęli je i zapakowali na juczne zwierzęta. Po kolejnym sygnale trąbki chorąży wymaszerowali z bramy obozu, a za nimi oddziały legionistów i auxilia, potem kawaleria, a na końcu cywile ze zwierzętami jucznymi. Tam gdzie jeszcze przed chwilą stało
prawdziwe miasteczko, teraz pozostał tylko mur ziemny bez śladów ludzkiej obecności. Zwinięcie obozu, ustawienie się w szyku marszowym i wymarsz całego wojska, zadanie, które większości armii zajmowało co najmniej godzinę, a często i więcej, Rzymianie wykonali może w pięć minut. Hamilkar wiedział, że wynajął niezrównanych żołnierzy i był bardzo zadowolony z tego układu. Gubernator Hanno donosił o jakichś problemach z nimi, ale była to drobnostka. Pragnął wygłosić przemówienie, mówić o bohaterskich czynach w tej historycznej chwili, ale jakoś w obecności tych ludzi nie czuł się na siłach. Zamiast tego powiedział po prostu: - Ruszajmy do Egiptu.
ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY PO RAZ PIERWSZY OD PONAD STU LAT SENAT RZYMU obradował
w starożytnym budynku Curia Hostilia. Wzniesiono go z cegły i nawet kiedy jeszcze nie był opuszczony, nie należał do najświetniejszych budowli Rzymu. Miał jednak starożytną tradycję i stał na świętej ziemi. Senatorowie, którzy zasiedli w jego ławach, mogli poczuć zapach świeżego drewna więźby dachowej i farby, którą pobielono ściany. Z zewnątrz dobiegały odgłosy odbudowy: stukanie młotków, piłowanie, okrzyki kierowników zespołów, dźwigających wielkie drewniane belki i kamienie. Powietrze było ciężkie od zapachu dymu drewna i kadzidła, gdy rekonsekrowano kolejne świątynie i podejmowano przerwane ofiary. Od augurów nieustannie domagano się ogłaszania woli bogów co do tego czy innego budynku. Jakiś mało znany kapłan wnioskował nawet o złożenie ofiary z człowieka w ramach powtórnego poświęcenia forum, jak zrobiono to przy jego zakładaniu. Pontyfikanie odrzucili to z niesmakiem. Czy byli barbarzyńcami, zapytali, by musieć uciekać się do ofiar z ludzi we wcale nie najcięższych czasach? O ile harmonia i skoordynowane wysiłki wydawały się dominować przy odbudowie miasta, o tyle nic podobnego nie
działo się w senacie. Debaty były nie mniej wrzaskliwe i nacechowane gorzkimi podziałami niż w Norikum. Teraz gdy wykonano wielki, nieodwołalny krok, ludzie padli ofiarą refleksji. W chwili gdy trwały wielkie przygotowania wojenne, stawki zdawały się być wyższe, a nagrody lub kary większe. Było o co walczyć i senat walczył. - Ale kto dowodzi? - krzyczał konsul Norbanus. - Nasze legiony popłynęły do Kartaginy i może już nawet maszerują na Aleksandrię. Jednak syn mojego szanownego kolegi, Marek Korneliusz Scypion, jest w egipskiej stolicy, najwidoczniej zajmując jakieś wojskowe stanowisko, jako pewnego rodzaju ekspert od obrony! Po czyjej on jest stronie? Publiusz Gabiniusz, princeps senatus, wstał. - Nasz szanowny konsul - powiedział - traktuje zbyt serio wojnę między dwoma zwykłymi obcymi krajami. Nasze legiony nie pojechały do Afryki bronić Rzymu, ale wesprzeć kartagińskiego szofeta. Wszyscy wiemy, co wart jest ten sojusz. Hamilkar nie traktuje tego wcale jako sojusz, ale raczej zwykły kontrakt na usługi najemnicze. Cóż, czyż nie odpłaciliśmy mu tej obrazy, zabierając mu sprzed nosa Italię? - na te słowa podniósł się ogólny śmiech i wiwaty. - Co do młodego Marka Scypiona, to stara rzymska praktyka mówi, by dołączać obserwatorów do personelu cudzoziemskich wodzów, aby nauczyli się sztuki wojny, którą uprawiają ludzie, mogący kiedyś zostać naszymi wrogami. - Nie, jeśli po drugiej stronie walczą Rzymianie! - powiedział Norbanus. - Co z tego? - powiedział szyderczo Gabiniusz. - Czy mamy ogłosić Hamilkara Przyjacielem i Sojusznikiem Rzymu? - dodał, a reakcją na jego szokującą wypowiedź były gwizdy i syki. - Wówczas mielibyśmy podstawę, by Scypion musiał odpowiedzieć na zarzut zdrady. Ale Hamilkar i egipski angaż nie
mają z nami nic wspólnego. Osobiście nie mogę się doczekać, kiedy dostanę raport Scypiona z oblężenia Aleksandrii, wraz z tym, który złoży Tytus Norbanus. Jak często mieliśmy szczegółową analizę takiego wydarzenia od obu stron? Z pewnością nikt z tu obecnych nie sądzi, że Scypion, potomek najdumniejszego i najbardziej patriotycznego rodu, podniesie rękę na swojego kolegę Rzymianina! dało się słyszeć mamrotanie, że to prawda, ale Gabiniusz wolałby, żeby owo mamrotanie było cichsze. Najwidoczniej nie wszyscy wierzyli w lojalność Marka Korneliusza Scypiona. - Nie traćmy czasu na spory - powiedział Tytus Scaeva. Jako zeszłoroczny konsul otrzymał ważne stanowisko dowódcze w nowo tworzonej armii. Chociaż bez broni, uczestniczył w spotkaniu, będąc w swoim wojskowym pasie i płaszczu sagum. - Jeden Rzymianin, niezależnie od intencji, sam niewiele zdziała w tej sprawie. Mamy jednak wiele do zrobienia. - Szanowny Gabiniusz powiedział, że wyrwaliśmy Italię Kartaginie, ale ja mówię, że tego nie zrobiliśmy. Większość południa jest poza naszą kontrolą i to tamtędy najprawdopodobniej mogłyby wrócić siły kartagińskie. Nie możemy ignorować Ligurii i północnego zachodu. Pamiętajcie, że Hannibal zaskoczył Rzym przekraczając Alpy, dokonując wyczynu, który uznawano za niemożliwy. -Ale to był Hannibal! - krzyknął jakiś starszy senator. - Ten Hamilkar wydaje się być głupcem. - Może tak, może nie - powiedział Scaeva. - Nie widzieliśmy go jeszcze w roli wodza. Ale jeśli spartaczy tę wojnę, wiemy, że Kartagina szybko radzi sobie z tymi, którzy zawodzą, nawet jeśli jest to szofet. Mogą go zastąpić kimś kompetentnym. Nie wolno nam niedoceniać Kartaginy. Gabiniusz był wdzięczny za zmianę tematu i dobre wyczucie Scaevy. - Prokonsulu - powiedział - co proponujesz?
- Mamy obecnie wielką armię, chociaż większość żołnierzy jest niedoświadczona. Kartagina leży za morzem, a jej posiadłości w Hiszpanii i stare prowincje obsadzono niewielkimi garnizonami. Ale Sycylia jest silnie ufortyfikowana i wciąż są tam kartagińskie oddziały. Proponuję zaatakować Sycylię teraz, gdy większość kartagińskich żołnierzy jest w Egipcie. Obecnie możemy zająć wyspę legionami, które mamy do dyspozycji i zrobić to mniejszym kosztem niż ostatnio, gdy wodzem był ojciec Hannibala. Wyeliminujemy najbliższe zagrożenie i będziemy kontrolowali najkrótszą drogę do Afryki. Pozwólcie mi poprowadzić moje legiony, zdobyć południe Italii, a potem przez Cieśninę Messyńskąna Sycylię! Cisza, jaka zapanowała, wyrażała osłupienie. Śmiałość planu wydawała się zaskakująca. Jednak była też kusząca, gdyż zabolałoby to Hamilkara dużo bardziej niż zajęcie Italii. Konsul Norbanus zerwał się na równe nogi. - To oznaczałoby śmierć dla naszych legionów w Afryce! Cztery legiony! Dwadzieścia cztery tysiące obywateli i tyle samo sojuszników oraz dodatkowych pracowników! Nie możemy poświęcić tak wielu! Groźny stary Scypion Cyklop wstał. - Kto ich zabije? Kartagińczycy? To są rzymscy żołnierze. Mogą wywalczyć sobie drogę powrotną jak dziesięć tysięcy żołnierzy Ksenofonta. Mówię: przekażmy dowództwo w ręce prokonsula Scaevy. Pozwólmy mu dokończyć zdobycie Italii i zająć Sycylię! Chcę poczuć pod stopami pył Kartaginy, zanim umrę! - Niektórzy krzyknęli na te słowa, inni zbledli. Ten argument ich rozwścieczył. - TAM SĄ - MAREK SCYPION, TRZYMAJĄC KONIA ZA WODZE, wspinał się na wzniesienie. Pagórek nie był zbyt wysoki, ale wystarczający, by umożliwić mu widok na dwie armie stojące naprzeciw siebie kilka kilometrów na zachód od Aleksandrii.
Po prawej ciągnął się brzeg morza, a wody były usiane jednostkami kartagińskiej floty wsparcia. W tej chwili flota aleksandryjska płynęła im na spotkanie. Na szerokiej równinie ptolemejskie siły lądowe stały w szyku bojowym, z prawą flanką zakotwiczoną na plaży. Na lewej flance ulokowano większość kawalerii, a obok nich cierpliwie czekał korpus słoni. Środek był głęboki na wiele szeregów i najeżony długimi pikami. - Macedończycy po obu stronach - zauważył Flakkus. -I nadal kochają te swoje piki. - Sądziłem, że zrezygnowali z nich dawno temu - odparł Marek. - Nie mogliby się tak ustawić w naszych lasach, ale może wciąż bywają przydatni w warunkach takich jak te - na kawałku papirusu Flakkus naszkicował węglem ustawiony naprzeciw szyk bitewny. Niezbyt pomysłowa taktyka - zauważył. - Tak, jakby postępowali według wskazówek z jakichś starych greckich tekstów. Gdzie są legiony? - Trzymają prawą flankę Hamilkara - odpowiedział Marek. Z takiej odległości nie można było rozróżnić sztandarów i ekwipunku, ale formacja wyglądała wyraźnie na rzymską. - Prawdopodobnie chce, aby przyjęli na siebie atak kawalerii i słoni. Powinien był ustawić ich w centrum. Legiony szybko rozprawiłyby się z tymi pikinierami. - Nie wiem - powiedział niespokojnie Flakkus. - Nie przyszło ci do głowy, że wojska rzymskie nie walczyły jako część wielkiej, cywilizowanej armii od ponad stu lat? - Rozmyślałem nad tym. Ale spędziliśmy cały ten czas, szkoląc się do takiej walki. Mogą być lepiej zorganizowani niż Germanie czy Galowie, ale z pewnością nie są twardsi. Flakkus rzucił okiem na wodę. - Spójrz. Tam się już zaczęła walka okręty płynęły na siebie, a między nimi przelatywały
ogniste pociski. W jasnym świetle poranka płomienie wyglądały blado i z trudem dało się je dostrzec, ale smugi dymu były widoczne. W przejrzystym powietrzu łatwo było obserwować przebieg akcji, ale z powodu odległości wszystko odbywało się w niesamowitej ciszy. Wkrótce szyki bitewne rozproszyły się, gdy floty starły się ze sobą i wszystko zmieniło się w mieszaninę wody i ognia. Okręty zaczęły tonąć. - Cieszę się, że jestem tu, a nie tam - powiedział Flakkus. - Dopiero zaczynają - powiedział Marek. Mówił o armiach lądowych, które w końcu zaczęły ruszać. Słyszeli pieśni i okrzyki bitewne, a nad nimi dźwięk fletów i odgłos trąb. Barwne sztandary powiewały, a oddział czarnych Nubijczyków na prawej flance Hamilkara rozpoczął rytmiczny, skoczny taniec, ich przybrania głowy z piór i falujące opaski na nogi z długiego futra białych małp tworzyły malownicze widowisko, gdy przygotowywali się do zabijania dla swojego króla. Wraz z przypływem armia ptolemejska ruszyła naprzód całym frontem. - Przejmuje inicjatywę - powiedział Marek, mając na myśli Parmeniona. Ptolemeusz był bezpieczny w Aleksandrii. Flakkus wskazał punkt poza egipską armią. - Rozciąga swoje linie kartagińska prawa flanka, z Rzymianami na samym końcu, ruszyła w tamtą stronę, przerzedzając nieco środek. - Próbuje oskrzydlać - skomentował Marek. - Ulubiona taktyka Hannibala. To nie zadziała i pozostawi legiony na zewnątrz, łatwe do odcięcia i otoczenia przez konne oddziały. - Jeśli Parmenion będzie wystarczająco mądry, by tego dokonać. Z tego, co widziałem do tej pory, jest doskonale konwencjonalny. Myślę, że należy za to wypić - po czym odczepił bukłak z winem od siodła i uniósł nad głowę, kierując do ust strumień trunku. Wyciągnął rękę z bukłakiem w stronę Marka, ale przyjaciel potrząsnął głową. - Dziwnie tak obserwować bitwę z odległości, nieprawdaż?
- Zgadza się. Zazwyczaj byłem w samym środku. Pierwsza krew przeleje się teraz. - Po obu stronach łucznicy i procarze zaczęli szykować broń. Do walki włączono kilka ciężkich machin miotających strzały, ale one lepiej sprawdzały się w czasie oblężeń niż na polu bitwy. Jednak pojedynczy pocisk, który trafił w szeregi bitewne, mógł zabić sześciu czy siedmiu ludzi naraz. Potem szeregi zderzyły się ze sobą z łoskotem, który obserwatorzy mogli usłyszeć nawet z tej odległości. Przez kilka sekund wszystko było jednym splątanym i błyszczącym metalem, potem podniósł się kurz i zasłonił większą część spektaklu. Widzieli egipskie słonie podążające w stronę Rzymian, podczas gdy kawaleria tworzyła szeroki krąg od lewej, by zamknąć ich od strony flanki i od tyłu. - Mam nadzieję, że dowódca legionów ma więcej rozumu niż ci ludzie - powiedział Marek, próbując zachować obojętność, ale bez powodzenia. Jego napięcie i zdenerwowanie ujawniły się, gdy zobaczył atakowanych Rzymian. Tam byli jego starzy przyjaciele i koledzy, i w dużej mierze przez niego znaleźli się na tym polu walki. Czuł, że powinien być tam z nimi, mimo że sam się łajał za takie myślenie. To nie był czas na to, by myśleć jak zwykły dowódca legionu. Musiał mieć na uwadze szersze horyzonty. TYTUS NORBANUS DRŻAŁ Z OCZEKIWANIA. TO miała być wielka bitwa, a on dowodził legionami! W Norikum musiałoby minąć jeszcze wiele lat, zanim mógłby aspirować do takiego stanowiska, ale okoliczności postawiły mu na drodze szansę i sięgnął po nią obiema rękami. Teraz armie szykowały się do bitwy, a podwładni oficerowie czekali na jego rozkazy. Nie byli zadowoleni z wydanego przez Hamilkara nakazu rozciągnięcia szyku, ale Norbanus zapewnił ich, że to niczego nie zmieni,
uratuje osłabione centrum i uczyni rolę rzymskiej prawej flanki bardziej kluczową. Swoją strategię zaczął formułować podczas sesji planowania w namiocie dowodzenia szofeta. Teraz znał dokładnie słabości myśli militarnej Hamilkara i wiedział, jak zyskać nad nim przewagę. Rozmieszczenie wojsk studiował z wysokości swojej wieży dowodzenia. Ta lekka, ale wytrzymała konstrukcja, z wzmacnianego metalowymi obręczami drewna i elementów łączonych żelaznymi nitami, była łatwa do rozebrania i przeniesienia w miarę potrzeby. Miała około sześciu metrów wysokości i umożliwiała wystarczający widok na pole bitwy ponad głowami oddziałów. Na platformie mogło pomieścić się pół tuzina oficerów oraz sygnaliści. Ósmy Legion stał na prawej flance. Był to legion weteranów, wypoczęty po kampanii przeciwko Germanom, logiczny wybór do utrzymania kluczowej flanki. Po jego lewej stronie stały Dwunasty i Dziewiąty, oba zahartowane, ale bez tylu odbytych kampanii pod sztandarami, co Ósmy. Za tymi trzema legionami stał Siódmy, jako rezerwa. Składali się nań głównie weterani, wezwani z powrotem pod sztandary. Jego kohorty ustawiono w długi szereg za trzema lepszymi oddziałami. Rzymianie wierzyli, że weteran, choć po czterdziestce lub nawet pięćdziesiątce, na polu bitwy był wart dziesięciu rekrutów. Jeśli legiony z pierwszej linii załamałyby się lub wycofały, weterani powinni ich wesprzeć. - Konie nie będą stanowiły problemu - powiedział Pryskus, dowódca Dziewiątego - choć ludzie nie stawiali dotąd czoła słoniom. - To po prostu większe krowy - powiedział Norbanus. - Powiedz swoim chłopcom, żeby użyli oszczepów przeciwko ludziom, którzy siedzą na ich grzbietach. Będzie potem łatwo zabić zwierzęta - zamilkł na chwilę. - Ale nie zabijajcie
wszystkich. Chciałbym mieć kilka na moim triumfie - na te słowa obecni za jego plecami posłali sobie znaczące spojrzenia. Z pewnością Norbanus nie pomyślał, że nie zostanie nagrodzony triumfem za bitwę stoczoną pod dowództwem cudzoziemskiego króla. - A teraz przestudiujmy plan bitwy jeszcze raz - kontynuował Norbanus. - Najpierw musimy się zająć słoniami i kawalerią. W tym czasie Hamilkar wpadnie w kłopoty, ponieważ jego najemnikom brak spójności, podczas gdy ci profesjonaliści po drugiej stronie pola wyglądają na takich, którzy dobrze znają swoje rzemiosło. Będą silnie naciskali na środek i lewą flankę. Kiedy nasza strona będzie zabezpieczona, rusza Ósmy. Na mój sygnał, następny rusza Dwunasty, potem Dziewiąty wykonuje zwrot w lewo, zaczepiony na lewoskrzydłowej kohorcie. Dwunasty i Ósmy zawracają podobnie, aż wszystkie trzy zmienią front i znajdą się pod kątem prostym w stosunku do reszty armii, jak zatrzaskujące się wielkie drzwi. Zostaną uwięzieni między Hamilkarem, morzem i nami. Kiedy zdobędziemy przewagę, nie będą mieli innego wyboru, jak poddać Aleksandrię. - Czy mówiłeś Hamilkarowi, jaki masz plan? - zapytał Pryskus. Norbanus spojrzał na niego. - Powiedzieć mu? Dlaczego? Odezwał się dowódca Dziewiątego. - Wydaje mi się, że moglibyśmy kontynuować ten manewr zakręcania, aż zwiniemy flankę Ptolemeusza i zamkniemy ją od tyłu. Moglibyśmy otoczyć całą grupę i nie pozwolić nikomu uciec. Norbanus uśmiechnął się szeroko. - Hamilkar chce, abyśmy utrzymali flankę i dokładnie to zrobimy. Nie jesteśmy tu po to, aby wygrać bitwę dla niego, ale dla siebie - na co pozostali kiwnęli głowami, zrozumiawszy. Hamilkar powinien wiedzieć, kto był odpowiedzialny za zapobieżenie katastrofie. Powinien
docenić Rzymian bardziej niż całą resztę. Wojna będzie trwała, a ich nagroda ma być największa. - Wracajcie do waszych legionów - rozkazał Norbanus. -Zabawa wkrótce się zacznie. Gdy jego podwładni jechali do swoich oddziałów, Norbanus napawał się przywilejem przebywania na własnej wieży dowodzenia, w towarzystwie jedynie trębaczy i operatorów flag. Legiony lśniły stalą i brązem; ich zbroje nie były tak barwne, jak wielojęzycznych armii obu królów, ale bardziej trwałe. Nowe sztandary z orłami, przysłane z Rzymu, rozpościerały złocone skrzydła przed linią walki. Będzie pierwszy, który wypróbuje nowy model armii rzymskiej. Historia go za to zapamięta. Po drugiej stronie pola żołnierze Ptolemeusza zaczęli posuwać się do przodu. Norbanusa zaskoczyła własna reakcja. Z radością zauważył, że nie czuje lęku, tylko podniecenie. Ta wojna nie była chaotyczną walką w lasach przeciwko na wpół dzikim barbarzyńcom, ale wielką rozgrywką umiejętności i nerwów między cywilizowanymi armiami dowodzonymi przez mężczyzn, dla których stawką w grze było przeznaczenie. Kawaleria i słonie zbliżały się z przerażającą szybkością, wzniecając olbrzymie tumany kurzu. Legiony dokonały przygotowań niezbędnych do starcia z kawalerią. Żołnierze z pierwszej linii uklękli między tarczami i oparli drzewce swoich włóczni o ziemię, ostrzami skierowane ku nadciągającym zwierzętom. Żołnierze z drugiej linii pozostali w pozycji stojącej, ale lekko się skulili, a ich dzidy wystawały ponad głowami pierwszego szeregu. Ci z linii za nimi przygotowywali się do rzucenia najpierw lekkimi, a potem ciężkimi oszczepami. Od strony Ósmego Legionu usłyszał dźwięk pojedynczej trąbki. W odpowiedzi cztery oddziały na skraju prawej flanki przemieściły się na prawo, przygotowując się do zwyczajowego oskrzydlającego manewru kawalerii. W odpowiedzi na
sygnał kolejnego rogu kohorty z prawego końca legionu rezerwowego przygotowały się do ruchu okrążającego, jeśli taki byłby konieczny do zablokowania oskrzydlającej kawalerii. Pozostawałby na miejscu do chwili, aż kolejny sygnał dałby im znak do wyruszenia. Norbanus zdał sobie sprawę, że dla dowódcy był to najbardziej frustrujący etap. Wykonał już większą część swojej pracy, wydając rozkazy i instruując podkomendnych. Teraz musiał polegać na ich umiejętnościach i przestrzeganiu rozkazów. Pozostała mu do podjęcia jedna decyzja, kiedy rozpocząć manewr okrążający oraz kiedy, i czy w ogóle, posłać do boju rezerwy. Wezwał skinieniem osobistego służącego, który stał poniżej, z oczami wbitymi w swojego pana. Mężczyzna wdrapał się po drabinie, wlokąc za sobą torbę z przyborami oraz duży dzban. Nalał wina do pucharu i wręczył Norbanusowi. Wypił, smakując doskonałość dobrego hiszpańskiego rocznika. Puchar był z kutego złota i miał dekorację reliefową z motywem satyrów i nimf. Niegdyś stanowił własność tyrana Syrakuz, a przynajmniej tak mu powiedziała Zarabel. Zarówno wino, jak i puchar były prezentem od niej, wraz z innymi udogodnieniami do jego namiotu dowodzenia: pretorium. Szybko zasmakował w przywilejach i wspaniałych przedmiotach. Wielu staromodnych senatorów uznałoby za skandal fakt, że rzymski generał pije wino ze złotego pucharu, nadzorując przebieg bitwy. Nie miało to znaczenia. Norbanus wykazywał coraz mniej cierpliwości dla staromodnych rzeczy. Nowy świat powinien należeć do nowych ludzi. Sączył wino, gdy w powietrzu rozległy się krzyki ludzi i rżenie koni, potem trąbienie słoni, a wszystko to wyglądało jak wielkie igrzyska wyprawiane na jego cześć. Wzdłuż całych linii rzymskich na legionistów nacierały wielkie zwierzęta, a kawaleria użyła ich jako osłony podczas
okrążania prawej flanki. Dotychczas Rzymianie nie mieli kawalerii, ale Hamilkar przydzielił im oddział sił libijskich: lekkozbrojnych tubylców, którzy jeździli na oklep, potrząsając powiązanymi w supły włosami, wyciągali z kołczanów krótkie oszczepy i ciskali nimi w jeźdźców Ptolemeusza z bliskiej odległości. Ludzie i konie zaczęli padać na ziemię. Przeniósł uwagę na linię frontu, gdzie słonie czyniły niewielkie postępy. Rzymskie szeregi trzymały się, a ludzie spadali z grzbietów olbrzymich zwierząt. Tu i tam jakiegoś Rzymianina wyciągano z szeregu trąbą i rozdeptywano jak insekta. Norbanus widział Rzymianina przebitego kłem z żelaznym okuciem, podniesionego jak ryba nadziana na harpun, wyrzuconego w powietrze. Ludzie ginęli od oszczepów i strzał wystrzeliwanych z wieżyczek na grzbietach słoni. Ale te straty były niewielkie w porównaniu z tymi, które ponosili Egipcjanie. Konie i słonie ginęły od ciężkich rzymskich włóczni. Wiele innych oszalało od poniesionych ran i popędziło do tyłu przez własne szeregi, siejąc zamieszanie. Kawaleria próbowała przeprowadzić manewr oskrzydlający tylko po to, by stanąć naprzeciw skrzydła Ósmego Legionu, znakomicie przygotowanego, by spotkać się z nimi w tym miejscu. Skoordynowane działanie zmieniło się w zamieszanie. Zadowolony, że wszystko jest w porządku z jego legionami, Norbanus skierował swoją uwagę na środek linii walki. Kurz był teraz zbyt gęsty, by mógł dostrzec cokolwiek na lewej flance; również szalejąca bitwa morska znajdowała się poza zasięgiem wzroku, ale sytuacja w centrum przebiegała dokładnie tak, jak to przewidział. Rozciągnięcie szyku przez Hamilkara osłabiło go i pierwsze szeregi musiały się ratować posiłkami. Przynajmniej banda greckich profesjonalistów jeszcze się trzymała, podczas gdy czoło, złożone głównie z oddziałów przysłanych przez zależne miasta z Afryki Północnej, wycięto w pień.
Żałował, że nie mógł widzieć lepiej tego, co się działo po lewej. Wyłom dokonany przez Egipcjan w lewej flance mógł być katastrofalny w skutkach - siły Ptolemeusza mogłyby momentalnie znaleźć się na jej tyłach. Wiedział, że można zachować legiony bez strat, ale resztę armii prawdopodobnie by unicestwiono, a wraz z nią wiele jego ambicji. Mógłby być zmuszony do negocjowania odrębnego pokoju z Ptolemeuszem lub kimkolwiek, kto prowadziłby rokowania w imieniu chłopca. Mógłby wrócić do Rzymu bez hańby i faktycznie z dużymi zasługami, ale Tytusowi Norbanusowi to nie wystarczało. Zamierzał zostać władcą Rzymu, Kartaginy i Egiptu, a nie był w stanie tego dokonać, gdyby wojna Hamilkara z Egiptem zakończyła się na tym polu jego klęską. Nagle odwrócił się i przeszedł na tylną część platformy. Poniżej stali posłańcy, trzymając konie za wodze, oczekujący jego rozkazów. Wskazał na jednego z nich. - Ty! - skojarzył twarz z imieniem: Barbannus, młody człowiek z rodziny senatorskiej. - Barbannusie! Jedź na lewą flankę i zbadaj, jak wygląda sytuacja. Wracaj i złóż mi natychmiast raport! - Tak jest, prokonsulu! - chłopiec z radosnym entuzjazmem wskoczył na siodło i pognał na północ. Pozostali patrzyli za nim z zazdrością. Wszyscy byli dobrze urodzonymi młodymi ludźmi, większość z nich nastolatkami, rwącymi się do działania. Norbanus wrócił na przednią część platformy i wyciągnął rękę. Służący umieścił w niej złoty puchar, napełniony winem. Pociągnął łyk i przymknął oczy. Jego ludzie wymachiwali bronią i wiwatowali, ponieważ Egipcjanie byli w odwrocie. Centurioni wykorzystali chwilę spokoju do ponownego ustawienia szyku, choć jeszcze ścierali krew z mieczy. Widział leżących przed rzymskimi liniami martwych i rannych ludzi, konie i słonie. Mogło stanowić to przeszkodę w czasie manewru okrążenia. Ludzie nie byli problemem, ale szeregi musiałyby się
rozdzielać, by okrążyć martwe zwierzęta i ponownie formować szyk. Cóż. Zawsze wiedział, że prawdziwe pole bitwy nie wygląda jak plac apelowy. Kilka minut później przygalopował z powrotem młody Bar-bannus i wskoczył na drabinę bezpośrednio z końskiego grzbietu. Wspiął się i stanął przed swoim dowódcą, salutując i niemal pękając z dumy z powodu ważności powierzonego zadania. - Raportuj - powiedział Norbanus. - Lewa utrzymana. Zaatakowały ich jakieś czarnoskóre dzikusy, ale na lewej są hiszpańscy Galowie, ludzie twardzi i dobrze dowodzeni. Aleksandryjskie galery podpłynęły blisko i próbowały miotać pociski z machin, ale odległość okazała się zbyt duża. Lewa nie jest zagrożona. - Doskonale - powiedział Norbanus, odprawiając chłopca. Znów spojrzał w kierunku środka. Tamtejsza sytuacja wydawała się być rozpaczliwa. Sprawdził własne szeregi. Wszystkie przeformowano, a ludzie byli pełni animuszu. Powiedział coś do głównego trębacza, a ten wygrał ustalony wcześniej sygnał, który podchwycili inni. Legiony zaczęły ruszać. Był to piękny widok, mimo iż ludzie musieli omijać przeszkody z martwych zwierząt. Ósmy maszerował naprzód zawadiackim krokiem, a Dwunasty ruszył, gdy tylko minęły go ostatnie szeregi Ósmego. Potem Dziewiąty skręcił w lewo, lewoskrzydłowi w skrajnym rzędzie maszerowali w miejscu, podczas gdy cały legion skręcał w majestatycznym ćwierć-obrocie, aż cały oddział ustawił się w kierunku północnym. Pozostałe dwa legiony wykonały już swoje zwroty i maszerowały w kierunku nowej linii frontu, aż wszystkie się zrównały, tworząc ciągłą linię do egipskiej lewej flanki. Norbanus podniósł rękę, trąby ryknęły i załopotały czerwone flagi. Legiony wolnym krokiem ruszyły na północ. W jednej chwili zwyciężający Egipcjanie spostrzegli, że sytuacja drama-
tycznie się zmieniła. Lewe skrzydło zaczęło się przemieszczać w stronę centrum. Ludzie wpadali na siebie, ciała przeciwko tarczom. Żołnierze przewracali się i byli tratowani. Zaczęły rozlegać się okrzyki przerażenia i szerzyła się panika. Rzymianie weszli w kontakt z nieprzyjacielem, ale nie szarżowali. Zamiast tego parli nieprzerwanie, początkowo ciskając oszczepami, następnie dobyli mieczy i w niemal muzycznym rytmie patroszyli swoich nieprzyjaciół, podcinali im gardła, odcinali to rękę, to nogę, spokojnie, jak pracownicy rzeźni. W szeregach wroga zapanowały taki ścisk i zamieszanie, że straty Rzymian wyniosły zero ludzi. Norbanus uśmiechnął się szeroko, gdy zauważył grupę jeźdźców, którzy oddzielili się od tyłów centrum wroga. Skręcili na północ, aż dojechali do drogi nadbrzeżnej, którą popędzili galopem na wschód. Wiedział, że byli to dowódcy Ptolemeusza, chcący dotrzeć do Aleksandrii tak szybko, jak tylko się dało. Już wcześniej inni żołnierze opuszczali egipskie tyły i uciekali na wschód. Z początku wycofywali się oddziałami, zachowując szyk i dyscyplinę. Ale w pierwszych szeregach zaangażowanych w walkę z Kartagińczykami było inaczej. Gdy zelżał nacisk tyłów, żołnierze zaczęli wycofywać się w pośpiechu. Kiedy wojsko Hamilkara ruszyło do natarcia, odwrócili się i uciekli, wielu z nich zginęło od ran w plecy. Klęska była całkowita. - Daj sygnał do zaprzestania walki - powiedział Norbanus. Zabrzmiał dźwięk wielkiego, zakrzywionego rogu i legiony się zatrzymały. Nie do wiary, ale ludzie przed nimi, którzy jeszcze mogli się w ogóle ruszać, dołączyli do odwrotu i wkrótce na całym polu walki nie widać było niczego, poza uciekającymi w rozsypce na wschód żołnierzami. Ścigały ich lekkie oddziały i kawaleria Hamilkara, wyrzynając ich w biegu, ale te walczące w centrum i z lewej flanki były zbyt wyczerpane, by zaciekle ścigać i eksterminować nieprzyjaciół. Norbanus szacował, że
do Aleksandrii mogło dotrzeć bezpiecznie trzy czwarte armii Ptolemeusza. To mu odpowiadało. Ocalił swoje znakomite szeregi, szybko dochodzące do siebie siły kartagińskie oraz tłum uciekinierów, z których wielu porzuciło tarcze, broń i honor. Zauważył na wschodzie dwóch obserwatorów stojących na szczycie wzgórza i zastanawiał się, kim mogli być. - DOSKONAŁA ROBOTA! - POWIEDZIAŁ MAREK, a szczęka aż mu opadła z zachwytu. - Zarówno legioniści, jak i ich dowódcy zachowywali się wspaniale! - Zgadzam się - powiedział Flakkus, który skończył szkic i teraz zaczął robić zapiski. - Z pewnością wodzem nie mógł być Norbanus. Nie jest wystarczająco dobry. Senat musiał przysłać jednego z najlepszych. Marek przyglądał się dłuższą chwilę. - Nie, sądzę, że to musiał być Norbanus. Ja także nie przypuszczałem, żeby był aż tak dobry, ale jest wystarczająco przebiegły, aby zaplanować i przeprowadzić coś takiego. Nie znam żadnego innego Rzymianina w randze propretora, który byłby tak mądry. - Tak sądzisz? - zapytał Flakkus, zwijając papirus i chowając go do skórzanej tuby. - Mógł wygrać tę bitwę już teraz, poza morzem, utrzymując natarcie i ludzi w ruchu oraz biorąc egipską armię w kleszcze, tak że nie mieliby dokąd uciekać. Ale nie odpowiadało mu wielkie zwycięstwo. To byłoby zwycięstwo Flamilkara. Zamiast tego zmienił przebieg bitwy i nic więcej. Flamilkar od dzisiaj będzie na nim polegał. Na swój sposób był to mistrzowski ruch. -A ty jesteś bardziej przebiegły niż myślałem, skoro rozszyfrowałeś wszystko tak szybko. Skoro już mówimy o morzu, co porabia marynarka? Pochłonięty bitwą lądową Marek niemal zapomniał o ludziach walczących na morzu. Tam wszystko zdawało się być chaosem,
gdy dwie floty zmieszały się ze sobą nierozerwalnie w kłębach dymu, wielkim nieładzie tonących statków, pływających zwłok, wioseł i innych przedmiotów. Udało mu się dostrzec, że niektóre okręty stopniowo wycofywały się na wiosłach i ruszały na wschód. Bitwa morska również potoczyła się niepomyślnie lub marynarze zauważyli, że walkę na lądzie przegrano. Jedna po drugiej jednostki stawiały maszty i wciągały żagle, by złapać pomyślną bryzę. Wkrótce cała aleksandryjska flota, która zdołała wciąż unosić się na wodzie, była w drodze do rodzimego portu. Flota kartagińska nie ścigała jej. - To by było na tyle - powiedział Flakkus. - Jedźmy, zanim ktoś z dołu się nami zainteresuje. - Już kilku wymizerowanych, przerażonych ludzi, niektórzy ze świeżymi, krwawiącymi ranami, minęło ich, uciekając. Żaden z nich nawet nie spojrzał na dwóch Rzymian na koniach. - Co teraz będzie? - zapytał, gdy zawracali wierzchowce. - Rozpocznie się oblężenie Aleksandrii - odpowiedział mu Marek. Trącił konia ostrogą. - I sprawdzimy w praktyce kilka moich pomysłów. TEGO WIECZORU w NAMIOCIE DOWODZENIA HAMILKAR podejmował ucztą swoich oficerów i sojuszników. Kartagińską tradycją było wydawanie takiej uczty po zwycięstwie, na polu bitwy, między trupami nieprzyjaciół. Ściany wielkiego namiotu zwinięto, tak że ucztujący mogli cieszyć się widokiem łupów, trofeów i martwych wrogów oraz oglądać wyrzynanie jeńców. Przed namiotem usypano wielkie stosy broni i zbroi, zgromadzono przejęte znaki i sztandary wroga, łupy z nieprzyjacielskiego obozu oraz namioty oficerów Ptolemeusza. Wszystko to porzuciła uciekająca w panice armia egipska. Obok na tyczkach i stojakach zatknięto głowy poległych nieprzyjaciół, a gdy sługom szofeta skończyło się drewno,
po prostu ułożyli te głowy w olbrzymie, piramidalne stosy. Wszędzie wokół w naczyniach płonęło kadzidło, by złagodzić smród. Pośrodku, bezpośrednio przed leżanką na podwyższeniu dla szofera, stał brązowy posąg Baala Hammona, a w jego brzuchu płonął ogień. Nie był tak wielki, jak kolosy w mieście, ale i tak wznosił się na ponaddwukrotną wysokość człowieka, wieziony za armią na własnym wozie, jak głodny sęp. Wszędzie wokół płonęły ogniska, jak krewni płomienia buzującego w grubym brzuszysku Baala. Norbanus i jego wyżsi oficerowie dołączyli do szofeta, jak tylko zakwaterowano jego ludzi w obozie, zgodnie z regulaminem. Poprowadzono ich do leżanek obok szofeta, gdzie położyli się przy długim stole, nieco niewygodnie, ponieważ nadal mieli na sobie broń i pancerze. Hamilkar żartobliwie uniósł brew, zerkając w ich kierunku. - Zapewniam was, że najbliżsi Egipcjanie są daleko stąd - powiedział Hamilkar. - Moja kawaleria nadal ich ściga. - Takie są nasze zasady, mój szofecie - odpowiedział Norbanus. Kiedy rzymskie legiony znajdują się na wrogim terytorium, muszą pozostawać pod bronią. Mieli przy sobie broń, ponieważ nie można było wykluczyć zamachu. Królowie byli znani z mordowania podwładnych, którzy odnieśli sukces, jako środka zapobiegawczego. Norbanus oceniał, że on i jego oficerowie mogliby prawdopodobnie wywalczyć sobie drogę do rzymskiego obozu, jeśli okazałoby się to konieczne. Wzniósł puchar. Trucizna także była zagrożeniem, ale nie mógłby tutaj okazać bojaźni, więc wypił. Jak zwykle wino szofeta było doskonałe. Mężczyźni ułożyli się do uczty, a podczas wnoszenia potraw Hamilkar rozdzielał nagrody i pochwały dla tych, którzy wykazali się szczególnym męstwem. Rzymianie otrzymali mnóstwo
pochwał, a szofet osobiście zawiesił masywne złote łańcuchy na szyi Norbanusa i jego oficerów oraz obiecał szczodre nagrody pieniężne dla zwykłych legionistów. Chwalił ich znakomitą precyzję w spektakularnej i trudnej zarazem zmianie frontu, dzięki czemu oskrzydlili Egipcjan z tak miażdżącym rezultatem. Nie wspomniał jednakże, iż nie był to jego własny pomysł. Gdy uprzątnięto ostatnie naczynia i ponownie napełniono puchary, Hamilkar rozkazał przyprowadzić jeńców. Sprowadzono ich kilkuset, wielu z nich było rannych, innych schwytano, gdy upadli z wyczerpania lub poddali się. Niektórzy z nich to aleksandryjscy marynarze z zatopionych jednostek, którzy dopłynęli do brzegu. Wszyscy byli ciasno skrępowani, ogarnięci rezygnacją. Do tego czasu pusty brązowy posąg Baala Hammona mocno się rozgrzał, jego głowa przybrała barwę matowej krwawej czerwieni, a gorętszy brzuch jaskrawo-pomarańczową. Kapłani, zawodząc, odprawiali modły do Molocha, maszerując wokół posągu i ciskając garście kadzidła na rozgrzany metal. Aromatyczna żywica wyparowywała w obłoku słodko pachnącego dymu. Kiedy dopełniono rytuałów, krzepcy słudzy świątynni chwycili pierwszego z jeńców pod ramiona i spojrzeli w kierunku szofeta. Hamilkar wstał i podniósł ręce do góry, w stronę boga. - O wielki Baalu Hammonie, największy wśród baalimów, dziękujemy ci za ten dzień zwycięstwa. Ku twojej czci poświęcamy ciało, krew, kości i życie nieprzyjacielskich jeńców, by zaspokoić twój głód, by odwrócić twój gniew, i błagać cię o dalszą przychylność w nadchodzących bitwach. Niech ich krzyk będzie muzyką dla twoich uszu, a dym z ich ofiary całopalnej niech łechce twoje nozdrza. Kartagina czci cię, wielki Baalu Hammonie.
Na jego skinienie pierwszego jeńca wrzucono krzyczącego do rozpalonego brzucha bóstwa. Jeszcze zanim ucichły jego krzyki, wrzucono następnego. I tak poświęcano kolejnego i kolejnego, dopóki rozpalony posąg nie mógł już więcej pomieścić dymiących, śmierdzących ciał. Wtedy pozostałych jeńców wrzucono do innych, otaczających ich palenisk, a później Ha-milkar uważnie popatrzył na swoich nowych rzymskich sprzymierzeńców. Norbanus wyglądał na doskonale spokojnego, reszta również zachowała stoicki spokój. Kiedy uczta i składanie ofiar dobiegły końca, Rzymianie wyszli i wrócili do swojego obozu. - Co za barbarzyńcy! Ofiary z ludzi! Nawet Galowie i Germanie w najgorszych czasach nie robili nic tak obrzydliwego! - Spokój - powiedział Norbanus. Po dniu walki odkrył, że uczta i holokaust jeńców sprawiły mu wielką przyjemność. - Nasi sojusznicy mogliby was usłyszeć. Nie chcemy urazić ich uczuć.
Rozdział osiemnasty - MYŚLĘ, ŻE NADSZEDŁ CZAS, ABY POZBYĆ SIĘ TYCH RZYMIAN - powiedział Eutychus. - Jeszcze nie - ostrzegł Parmenion. Pierwszy Eunuch obserwował generała beznamiętnie. - Sądziłem, że to właśnie ty, najbardziej ze wszystkich ludzi, będziesz teraz chciał usunąć ich z drogi. Obaj obserwowali z najwyższej, zachodniej wieży strażniczej, jak Marek Scypion, w towarzystwie księżniczki Selene, nadzoruje obronę w oczekiwaniu na nadejście armii kartagińskiej. Od tygodni był nieoficjalnym zarządcą. Teraz, kiedy stanowisko Parmeniona wisiało na włosku, królowa miałaby już mniejszy problem z oficjalnym ogłoszeniem mianowania. - Mam teraz dużo do zrobienia - powiedział generał. - Pozwólmy mu się na razie cieszyć tym urzędniczym stanowiskiem. Zajmiemy się nim i Selene w odpowiednim czasie. Eutychus posłał Aleksandrosowi wymowne spojrzenie, a pierwszy minister odpowiedział uniesieniem brwi. Parmenion zrzucił winę za przegraną bitwę, nieudane oskrzydlenie i zniszczenie prawego skrzydła wojsk Hamilkara na dowódcę kawalerii. Nieszczęsny dowódca oraz jego najwyżsi oficerowie
zostali ścięci na oczach małoletniego króla i w obecności pozostałych oficerów Ptolemeusza, aby dodać im odwagi. Pierwszy minister i Pierwszy Eunuch naradzili się. Wiedzieli wszystko o zrzuceniu winy. Słyszeli raporty z pola bitwy o tym, że na prawym skrzydle Hamilkara walczyli rzymscy najemnicy i że ci ludzie walczyli jak dawni Spartanie. - Hamilkar nie spieszy się z przybyciem - zauważył Alek-sandros. Spodziewałem się, że jego oddziały rozbiją obóz między grobami kilka dni temu. - Za zachodnim murem Aleksandrii była rozległa nekropolia, rozciągająca się w kierunku zachodzącego słońca. Rzymianie nalegali, aby rozebrać grobowce położone najbliżej muru, ponieważ mogłyby posłużyć żołnierzom Hamilkara jako osłona od strzał i kamieni. Ale aleksandryjczycy przyswoili sobie pewne lokalne egipskie zwyczaje i wartości, a dla nich grobowce zmarłych były ważniejsze niż domostwa żyjących. - Nie spieszy się - odpowiedział mu Parmenion. - Nie ruszy się z pola bitwy, dopóki nie dotrą machiny oblężnicze. Hamilkar kocha machiny wojenne tak samo jak nasz Rzymianin. - Rzymianin staje się popularny w mieście - zauważył Eutychus - a księżniczka zawsze była popularna. Parmenion parsknął. - Popularny! Tłum go kocha, bo dostarcza mu zabawnych widowisk. Bawi się zabawkami, takimi jak te absurdalne łodzie podwodne, z głupcem z Muzeum, który sądzi, że jest ptakiem. Oni uważają, że jest coś magicznego w tych mechanicznych głupstwach. - Czy sądzisz, że któraś z tych rzeczy mogłaby się okazać użyteczna? - zapytał Pierwszy Eunuch. - Może, o ile Kartagińczycy będą się z nich śmiać na tyle, że łatwiej będzie ich zabić - powiedział kwaśno Parmenion. - W przeciwnym razie okażą się kompletnie bezwartościowe.
*** MAREK SCYPION SPOJRZAŁ WZDŁUŻ POCISKU UMIESZCZONEGO w jednej z ulepszonych balist. Testy dowiodły, że jej podwójna skręcona cięciwa i zakrzywione ramiona dostarczały dodatkowych pięćdziesięciu procent efektywnego zasięgu. Jednak w porównaniu do nowych katapult nawet to okazało się błahostką. Były nadal w budowie na platformie za murami. Wynalazł je człowiek imieniem Endymion, który miał pewne teorie dotyczące dźwigni i zachowania ciał spadających. Zastosował je w zwykłych procach i zbudował urządzenie zdolne miotać ciężkie pociski na niespotykane dotąd wysokości i odległości. - Czy dzięki tym machinom naprawdę możemy wygrać wojnę? zapytała poważnie Selene z powątpiewaniem w głosie. Marek roześmiał się. -Nie! Ale zręcznie wykorzystane mogą dać nam przewagę. Wojny nie można wygrać niczym poza znakomitą walką, przewagą liczebną i lepszą taktyką. Oraz szczęściem. Nigdy nie zapominajmy o szczęściu. Ale jeśli wpadną nam w ręce dobre narzędzia, a wróg nie będzie miał takich, możemy dzięki nim zyskać przewagę. Szli wzdłuż murów, żołnierze kłaniali się przed nimi, a oni sprawdzali stan obrony. W porcie zobaczyli nowe okręty wojenne holowane do doków. Nie były to egzotyczne łodzie podwodne, ale wyglądały równie niezwykle: jednostki długości galery, dwa razy szersze od zwykłego okrętu, bez śladów masztu czy żagli. Zamiast tego miały pagórkowatą nadbudówkę pokrytą nachodzącymi na siebie płytami z brązu. Zwieńczono je wy-piłowanym w zęby taranem. W rzeczy samej, każda jednostka była po prostu przerośniętym taranem, niezdatnym do żeglugi. Zaprojektowano je wyłącznie do obrony portu i Marek przezwał je „krokodylami".
Budowę jednej pełnowymiarowej łódzi podwodnej właśnie ukończono i przechodziła próby w porcie. Z grzbietu wystawała jej olbrzymia brązowa piła, jak kręgosłup smoka. Brązowa obudowa tuż obok dziobu kryła złożone z lusterek urządzenie do wyglądania ponad powierzchnię wody. Oznaczało to, że jednostka mogła zanurzyć się na głębokość jednego lub dwóch kubitów i zachować widoczność, ale była to głębokość wystarczająca do rozprucia dna płytko zanurzonego okrętu kartagińskiego. Taranowanie w taki sposób, aby nie zniszczyć urządzenia do wyglądania, stanowiło pewne wyzwanie, ale kapitan dziwacznej jednostki sądził, iż odkrył, jak temu zapobiec. Na murach stały zwierciadła zapalające i bardziej konwencjonalne machiny wojenne. Pozostałości pobitej armii zakwaterowano w barakach Macedończyków niedaleko pałacu, a z garnizonów na Synaju, na wschodzie, ściągnięto posiłki. To mogło narazić Egipt na agresję ze strony Syrii, choć straty należało w jakiś sposób uzupełnić, a Hamilkar stanowił bezpośrednie zagrożenie. - Pech z tą machiną latającą - zauważył. Selene przewróciła oczami. Człowiek imieniem Sostris wykonał z trzciny i pergaminu wiele modeli machin latających, a niektóre z nich z powodzeniem szybowały na sto i więcej kroków. Zbudował urządzenie wystarczająco duże, by unieść człowieka, ale tym razem rezultatem jego działań były jedynie liczne siniaki Sostrisa i połamane kości kilku jego niewolników. Faktycznie, zdołał szybować na krótkich dystansach na nietoperzopodobnych skrzydłach z drewna i skóry, ale kontrolowanie ich pod względem wysokości i kierunku lotu jak dotąd mu nie wychodziło. Próbował doklejać pióra, ponieważ wierzył, że to dostarczy mu siły nośnej, ale bez efektu. Pierwsze projekty przewidywały skrzydła machające, napędzane siłą mięśni ramion, na modłę Ikara, ale i to okazało się nieskuteczne.
- Ludzie muszą mieć zatem silniejsze plecy - usłyszał komentarz. - Może pewne sprawy powinny pozostać w świecie mitów - powiedziała Selene. - Człowiek frunący po niebie mógłby zwrócić niepożądaną uwagę bogów. - To bardzo zachowawcze, co mówisz - powiedział Marek. - Chilo twierdzi, że bogowie są zbyt wielcy, by przejmować się ambicjami zwykłych śmiertelników. - Wiem bardzo dobrze, co mówi Chilo. Ale może poruszasz się zbyt szybko w tym świecie fantastyki? Co dalej? Stoliki, jak ten Hefajstosa, które same się nakrywają? Posągi uformowane na kształt pięknych kobiet, które zachowywały się jak żywe i usługiwały mu? -Niezbyt przydatne. Zwykli niewolnicy wykonują tego typu prace równie dobrze - uśmiechnął się, słysząc pełen irytacji dźwięk, jaki wydała. Często się tak spierali. Jej pierwotny entuzjazm stopniał nieco, a on obawiał się, że platonicy z Muzeum mieli na nią większy wpływ niż zdawała sobie sprawę. Wróciła do poważniejszego tematu. - Moi informatorzy donieśli mi, że ci, którzy kontrolują mojego brata, chcą cię zabić. - Przypuszczam, że chcą - odpowiedział Marek z niezmąconym spokojem. - Gdybym był na ich miejscu, zabiłbym siebie już dawno temu. Sądzili, że jestem nieszkodliwym dziwakiem. Teraz poznali mnie lepiej. Potrząsnęła głową. - Nie rozumiem cię. Dla ścisłości, nie rozumiem też wszystkich innych Rzymian. Jesteś sam w obcym kraju, którego najpotężniejszy człowiek pragnie cię zabić, a ty po prostu obejmujesz dowodzenie jego obroną, jakby cię mianowano wielkim marszałkiem! - Myślę, że powinnaś być za to wdzięczna. Nie rządzisz samodzielnie, ale wraz z królem, który jest nieledwie chłopcem
i jego niepopularnymi ministrami, a możesz działać, jakbyś faktycznie miała władzę, by mianować mnie na to stanowisko. Reszta to sprawa stylu. Była oszołomiona. Ten człowiek zawsze ją zdumiewał. Wydawał się być najbardziej prowincjonalnym, prostym wieśniakiem, jakiego można sobie wyobrazić, a potem zaczynał działać jak najsubtelniejszy intrygant, jaki kiedykolwiek pojawił się na tym dekadenckim dworze. - Styl? Co masz na myśli? Podniósł ciężki pocisk do balisty, sprawdzając, czy jest prosty. - To bardzo logiczne, coś, czego nauczyliśmy się od dawnych Spartan. Znasz waszą historię. Zazwyczaj było tak, że kilka greckich miast z jakiejś ligi lub innego przymierza przygotowywało się do wojny z innymi Grekami. Mogło w tym uczestniczyć trzech, czterech generałów, każdy z nich prowadził ze sobą na wojnę wiele tysięcy ludzi. Potem przybywał wódz spartański, ciągnąc za sobą może dwa lub trzy tysiące żołnierzy. Co się działo potem? - Spartanin obejmował dowództwo - odpowiedziała. - Za każdym razem. Nawet po tym, jak po Leuktrze Spartanie stracili reputację niezwyciężonych. Mężczyźni zawsze skłaniali się ku wojskowemu, który wiedział, co robi i okazywał to. Dawniej byli to Spartanie. Teraz Rzymianie. - I co wy, Rzymianie, wyprawiacie? - zapytała śmiertelnie poważnie. - Ty pomagasz mi zorganizować obronę. Twoi przyjaciele są tam, z armią Hamilkara, przygotowując się do ataku. Gracie w jakąś grę, a ja chciałabym wiedzieć, w jaką. Powiedziałeś, że uczynisz ze mnie królową Egiptu. Chcę tego. Ale nie jeśli miałoby to oznaczać bycie twoją marionetką. Odrzucił płaszcz do tyłu i usiadł we wrębie blanek, na miejscu dla łucznika. Poklepał kamień obok siebie. - Usiądź tutaj, moja królowo.
Usiadła, marszcząc podejrzliwie brwi, jak zawsze świadoma jego siły fizycznej i męskości, zdeterminowana, by nie pozwolić mu zmącić swojego osądu. Wychowano ją na filozofkę, tak by była ponad takimi sprawami. - Powiedz mi, więc. - Legiony, które teraz zbliżają się do Aleksandrii, są tu nie po to, by pomagać Hamilkarowi. Znalazły sie tu, by uczynić Rzym wielkim. To właśnie zawsze robiły legiony. Ja jestem tutaj, by ocalić Egipt przed Hamilkarem. Jestem tu także po to, by ocalić Rzym przed Egiptem. - To nie ma sensu. - Nie myślisz jak filozofka. Spędziłem wiele czasu z archimedejczykami, ale uczestniczyłem także w wykładach logików. Podoba mi się sposób, w jaki analizują naturę rzeczywistości i ich tok myślenia. Ty widzisz sposób, w jaki postępuje Rzym oraz metodę, według której ja działam, i wydaje ci się to bez sensu. Co mam ci powiedzieć? -Nie ucz mnie, jak dziecka. To oznacza, że nie znam wszystkich faktów i mogę tylko przypuszczać, że mają one sens. Może także znaczyć, że jesteś szalony, a twoje zachowanie irracjonalne. Teraz mów. - W porządku - powiedział, uśmiechając się. - Prawda jest taka, że Rzym mógłby z łatwością podbić Egipt. Wasza armia jest słaba, dwór dekadencki, ministrowie skorumpowani. Tylko Aleksandria jest silna. Gdyby Aleksandria upadła, lud Egiptu nie powstałby, by odrzucić najeźdźcę. Od wieków rządzą nimi cudzoziemcy, a wy, Ptolemeusze, jesteście tylko najnowszą bandą uciskających ich cudzoziemców. Byliby równie zadowoleni z rządów Kartaginy, jak i Rzymu. Wiemy, jak traktować podbite ludy - z wielką surowością, lecz sprawiedliwie i zawsze z perspektywą przyszłego nadania obywatelstwa i rozwoju.
- Dużo myślicie o sobie - powiedziała, patrząc wilkiem. - Zgadza się i mamy swoje powody. Obawiam się jednak tego, co Egipt mógłby uczynić Rzymowi - urwał, ale ona nie powiedziała nic. Widzisz, nasza Republika ma skrajnie współzawodniczący rząd. Każdy senator chce przewyższyć wszystkich pozostałych. Każda rodzina senatorska chce zgromadzić większe bogactwo, prestiż, honor i władzę niż inne. Niewiarygodna ilość naszej energii politycznej idzie na budowanie frakcji i bloków wyborczych w celu zapewnienia sobie najwyższych stanowisk. Właśnie teraz senat musi odchodzić od zmysłów z powodu setki senatorów, a każdy pragnie być dowódcą armii, która podbije Kartaginę. Wielkie bogactwo niszczy, Selene. Będzie gorzej, gdy zdobędziemy Kartaginę, ponieważ do rzymskich kufrów trafią niewiarygodne ilości złota. Ziemie zostaną podzielone, a najwyżsi oficerowie otrzymają najlepsze posiadłości. Przez to możemy stracić naszą ciętość. Chciałbym ci znowu przypomnieć Spartan. - Co z nimi? - Słynęli ze swojej prostoty i skromności. Nawet najszlachetniejsi mieszkali w obozach wojskowych, sypiali na ziemi, jadali okropną czarną polewkę i nie mieli żadnych wygód. Nawet monety wybijali z żelaza. Ale byli w stanie odrzucić bogactwo i luksus, bo nigdy nie mieli z nim styczności. Było niezwykle łatwo ich przekupić i skorumpować, gdy znajdowali się poza Spartą i dlatego spartańscy eforowie nienawidzili wysyłać wojsk za granicę czy wykorzystywać je do okupacji lub służby garnizonowej. - I uważasz, że to samo mogłoby się stać z Rzymianami? - Obawiam się tego. Kartagina musi zostać zniszczona. Domagają się tego nasi przodkowie i nasi bogowie. Przynajmniej bogactwo Kartaginy pochodzi głównie z grabieży. Jeśli ją z
niego obedrzemy, pozostanie po prostu miasto położone na raczej ładnej linii brzegowej. Egipt, to co innego. Przedstawia bogactwo niewyobrażalne i wieczne. Generał, który zdobędzie Egipt błyskawicznie stanie się najbogatszym człowiekiem na świecie, zdolnym ustawić się na pozycji równej niezależnemu królowi, gdyby sobie tego zażyczył. Będzie zdolny kupić lojalność swoich żołnierzy wspaniałymi darami, które nie będą go wiele kosztowały. Senat będzie rozdarty wewnętrznie jak ktoś, kto próbuje zapewnić sobie ważne stanowisko dowódcze i jednocześnie powstrzymać swoich rywali przed uczynieniem tego samego. Wybuchnie wojna domowa. - Rozumiem. Jaki zatem masz plan? - Muszę przekonać senat, że podbój Egiptu jest nierozsądny, że najlepszym rozwiązaniem jest kontynuacja władzy Ptolemeuszy tutaj, wsparcie waszych rządów, a samemu trzymanie się z dala od Egiptu. - Myślisz, że dasz radę tego dokonać? - Tak myślę. Mam wrogów w senacie, ale mam tam również przyjaciół. I jest w nim wielu dalekowzrocznych ludzi. Oni dostrzegą przyszłe zagrożenie i będą wiedzieli, że korzyści z podboju muszą być współmierne do ryzyka. Będzie wiele innych spraw, na które trzeba będzie zwrócić uwagę: Seleucydzi, Macedończycy, Partowie. - Od czasów Aleksandra wokół Morza Środkowego utrzymywał się rodzaj równowagi: królestwa sukcesorów Aleksandra i Kartagina grały przeciwko sobie, czasem jeden naród przejmował dominację, czasem inny, ale bez faktycznych zmian. Teraz my, Rzymianie, wróciliśmy nad Morze Środkowe i wszystko się zmieni. Selene wstrząsnął dreszcz. - Wykazujesz rozmach w snuciu wizji powiedziała. - Przepraszam, że kiedykolwiek pomyślałam, że jesteś ignorantem i prostakiem. Wasz senat wiedział,
co robi, wysyłając cię, byś to właśnie ty oszacował możliwości dla Rzymu. Wstał. - Chodź. Nie mamy za sobą nawet połowy obrony. Spróbujmy przeżyć następne kilka dni. Potem zajmiemy się ustalaniem przyszłości świata. TYTUS NORBANUS JECHAŁ PRZED WOJSKAMI, ze swoimi najbardziej zaufanymi oficerami i oddziałem galijskiej kawalerii, doświadczonymi harcownikami i zwiadowcami. Chciał dla swoich potrzeb sprawdzić, jak wygląda osławiona obrona Aleksandrii. Łańcuch małych fortów na zachód od miasta już okrążono, a ich zniszczenie nie powinno zabrać wiele czasu. Podejrzewał, że ich aleksandryjscy obrońcy będą rozważnie negocjowali korzystne warunki poddania się, wiedząc już, co mogło oznaczać bycie pokonanym przez Kartaginę. Przed nimi, na płaskiej równinie, wyrastały powoli mury miasta. Obłok dymu z wielkiej latarni morskiej był widoczny na wiele godzin przed tym, zanim w polu widzenia pojawiła się sama budowla, którą z kolei widzieli na długo przed tym, nim mogli dostrzec górną partię murów. Ale w porównaniu do latarni, mury rozczarowywały. Nie przypominały oszałamiającej wielkości murów Kartaginy. Wspomniał o tym Lentulusowi Nigrowi. - Czyli nie wykorzystują ich jako stajni dla słoni - powiedział kwatermistrz. - Według Brutusa żołnierze kwaterują w barakach w mieście. Chciałbym wiedzieć więcej o umiejętnościach ludzi obsadzających te umocnienia. - Widziałeś ich umiejętności na polu walki - powiedział Norbanus nieco zirytowany słysząc, że mury Kartaginy tak bezpardonowo zlekceważono. Rościł sobie do nich prawa. - Ci ludzie nie walczyli źle - powiedział Niger. - Byli źle dowodzeni, ale to samo można powiedzieć o armii Hamilkara. Mieli pecha, że musieli walczyć akurat z nami. I mogę się
założyć, że tamtego dnia widzieliśmy tylko część armii Ptolemeusza. Będzie miał więcej ludzi do obrony murów i prawdopodobnie lepszych. Jeźdźcy wysforowali się przed nich, a kiedy znaleźli się jakieś pięć kilometrów od miasta, kawaleria wróciła. Jej dowódca, potomek nowego rodu Nerwiuszy, podjechał i zasalutował. - Wygląda, jakby to było małe miasto za murami wielkiego - powiedział, uśmiechając się. - Chodźcie zobaczyć. Nie spotkaliśmy nawet jednego patrolu. Jechali w kierunku zachodniej bramy Aleksandrii. - Postawią wszystko na oblężenie - powiedział Norbanus. - Nie będzie walki za murami albo armia będzie tam czekała. - Jeszcze jedna zacięta bitwa i moglibyśmy zakończyć tę wojnę powiedział Kato, dowódca Ósmego Legionu. - Oblężenie miasta tej wielkości może potrwać miesiące. A nawet lata - splunął z niesmakiem. - Co to jest? - zapytał Niger, gdy podjechali do mniejszego miasta. - To nekropolia, Brutus i inni raportowali o niej - powiedział Norbanus. - Czy wyobrażaliście sobie coś takiego? Przed nimi rozciągał się wielki teren zabudowany grobowcami, najmniejsze z nich miały wielkość wieśniaczej chaty, a wiele z nich było większych. Ulokowano je na siatce prostych uliczek, podzielonej na symetryczne kwartały, jak mniejsza wersja samej Aleksandrii. Kształtem przypominały domy lub świątynie, niektóre w stylu greckim, inne egipskim, wiele z nich stanowiło połączenie obu tych stylów. Tu i tam stały posągi różnych bóstw, sfinksy, kaplice, obeliski i wolno stojące filary o kapitelach w formie kwiatu lotosu bądź papirusa, niepełniące żadnej widocznej funkcji. Były nawet małe parki i ogrody, jak te w mieście, tylko mniejsze. Jechali między grobowcami, patrząc na nie z leniwym zadziwieniem.
- Czy to rozsądne? - zapytał Nerwiusz. - To przecież mogłoby być doskonałe miejsce na zasadzkę. -Aleksandryjczykom brakuje takiej inicjatywy-powiedział Norbanus. - Wybrali tłoczenie się za murami i pozostaną tam, dopóki ich stamtąd nie wyciągniemy. - Skoro już mówimy o murach - powiedział Kato - z bliska wyglądają na większe. - W rzeczy samej, tak - odpowiedział Norbanus. Jechali teraz ostrożnie, wolno. - Mucjuszu, jak oceniłbyś zasięg tych machin? Decymus Mucjusz Mus, były centurion, obecnie dołączył do Norbanusa jako główny inżynier. - Dokładnie w tym miejscu powiedział. - Lepiej nie podjeżdżajmy bliżej. - Och, nie martwiłbym się, że do nas strzelą - powiedział Norbanus. Nie będą marnowali amunicji na kilku jeźdźców. Poczekają na główne siły. Chciałem to wiedzieć na przyszłość. Podjedźmy na odległość strzału z łuku. Jechali więc, aż znaleźli się na trzysta kroków od murów. Teraz na blankach ponad zachodnią bramą dostrzegli tłumy ludzi. Po czubach z piór zidentyfikowali ich jako oficerów aleksandryjskich, którzy przyszli zobaczyć prezentację kartagińskich gości. Wielkie machiny na szczycie murów wyglądały dla Norbanusa dokładnie jak te, które broniły Kartaginy. Kilka miało nieznany mu wygląd, ale wszystkie wydawały się służyć temu samemu celowi: ciskaniu wielkich głazów, gigantycznych oszczepów lub pocisków zapalających w tłum wojska atakującej armii. Od strony portu miały robić dokładnie to samo w stronę nieprzyjacielskich okrętów. Jedynym wyjątkiem były gigantyczne zwierciadła, choć nie zauważył żadnego na szczycie zachodniego muru. - Co to jest? - powiedział Norbanus, wskazując rząd podobnych do masztów belek, które górowały nad blankami. Co-
kolwiek to było, stanowiło część czegoś ukrytego za murem. Ze szczytu każdej z nich zwisała długa lina i jakieś urządzenie z łańcuchami i hakami, ale odległość zacierała szczegóły. - Zgadujmy - powiedział Mucjusz. - Wyglądają na zbyt długie i cienkie, żeby być ramionami katapult, ale ludzie w tej części świata wydają się lubić swoje machiny. O ile wiem, podtrzymują dachy w swoich cyrkach. - Widzę znajomą twarz - powiedział Norbanus, prawie szeptem. - Eee? - powiedział Niger. Wszyscy próbowali dojrzeć, na kogo patrzył Norbanus. Dokładnie ponad bramą o blanki opierał się mężczyzna z szeroko rozstawionymi rękami. Za nim stała kobieta, patrząc w ich kierunku. - Myślisz, że to on? Nie potrafię z tej odległości rozpoznać twarzy. Jego strój wygląda na rzymski. - To Scypion - potwierdził Norbanus. - Poznałbym tego zdrajcę na kilometr w ciemną noc w lesie Donara - mówił spokojnym, konwersacyjnym głosem, ale jego ton sprawił, że towarzysze spojrzeli na niego uważnie. - Podczas mojego triumfu będę wlókł go w kajdanach wzdłuż Via Sacra aż na Kapitol, a potem własnymi rękami zrzucę go ze Skały Tarpejskiej. - Nie dostaniesz triumfu za tę wojnę - powiedział Kato. - Poza tym - dodał Niger - Rzym oficjalnie nie jest w stanie wojny z Egiptem, a Scypion po prostu doradza Ptolemeuszowi w wojnie z Hamilkarem. Nie możesz go za to oskarżyć o zdradę. Był ich przełożonym, ale nie czuli przed nim strachu. Dowództwo wojskowe było mianowaniem politycznym, i każdy z nich miał większe doświadczenie w dowodzeniu wojskiem niż Norbanus. Sojusze mogły się zmienić i każdy z nich mógł zostać wodzem. - To, co robimy tutaj, to tylko polityka - powiedział Mucjusz - nawet jeśli w grę wchodzi nieco walki.
- Niemniej jednak - odpowiedział mu Norbanus - kiedy będę miał triumf, powlokę go w kajdanach po Via Sacra. *** SPOTKANIE ZWOŁANO W WIELKIM NAMIOCIE HAMILKARA. Tym razem nie było uczty ani ofiar, poza zwyczajowymi przy takich okazjach. Poza szofetem wzięli w nim udział generał Mastanabal, olśniewający w zbroi ze złoconych łusek; jego zdobiony piórami hełm trzymał stojący za nim niewolnik. Wyglądał na niezwykle zadowolonego i pewnego siebie, wciąż pusząc się zwycięstwem sprzed kilku dni. Nie przyznawał w ogóle Rzymianom udziału w tym zwycięstwie, jak zrobił to szofet. Obok niego siedzieli najwyżsi oficerowie kartagińscy i dowódcy oddziałów najemnych. Norbanus i jego oficerowie usiedli naprzeciwko. W subtelny sposób równowaga zachwiała się. Hamilkar nie traktował już Rzymian lekceważąco. Oddał im szacunek, a inni z konieczności musieli zrobić to samo. Jednak nie na tyle, by uznać ich zasługi dla zwycięstwa. - Jutro - zaczął Hamilkar, gdy napełniono puchary - będzie historyczny dzień. O świcie rozpoczniemy atak na Aleksandrię. Bogowie Kartaginy z uśmiechem patrzą na nasze przedsięwzięcie rozejrzał się wokół i uśmiechnął. - Podobnie, czego jestem pewien, jak bogowie naszych szanownych sojuszników - dodał, a jeśli Rzymianie wyglądali na zdumionych wizją Jowisza, Junony i innych uśmiechających się do szofeta Kartaginy, nie dali nic po sobie poznać. - Siły morskie są na pozycjach. Szturmujemy zachodni mur, marynarka atakuje porty i wyspę Faros. Przed jutrzejszym wieczorem zobaczycie mój sztandar powiewający na szczycie wielkiej latarni morskiej - na co jego zwolennicy grzecznie dali mu brawa.
- Odważne spojrzenie, jestem pewien - skomentował Norbanus, zastanawiając się, czy szofet naprawdę uważa tak błahy gest za znaczący. - Wasze legiony dostąpią zaszczytu poprowadzenia pierwszego szturmu na mury - powiedział Hamilkar. - Zaszczytu tego z całym szacunkiem nie przyjmujemy, szofecie powiedział swobodnie Norbanus. Hamilkar skrzywił się. - Odmawiacie? Jak to? Czyż Rzymianie niesłusznie słyną z zalet wojskowych? Czy jesteście tchórzami, którzy boją się rozpocząć atak? - Mastanabal i pozostali Kartagińczycy wysokiej rangi patrzyli na nich z sardonicznymi minami, zadowoleni, że widzą aroganckich cudzoziemców postawionych przed wyborem: albo zgodzą się na skrajne zagrożenie, albo okaże się, że są tchórzami. Norbanus nie wydawał się zaniepokojony sytuacją. - Mój szofecie, generałowie Kartaginy, wszyscy tutaj jesteśmy żołnierzami. Wiemy dobrze, że Aleksandria nie upadnie od pierwszego szturmu ani od drugiego, ani od trzeciego. W tych atakach jedynie polegnie wielu znakomitych żołnierzy. Nie marnujcie takich żołnierzy, jak moi legioniści dla tej kosztownej, choć koniecznej sprawy. Do tego możecie wykorzystać wielki tłum z podbitych przez was miast, tych, których lojalność jest dla was wątpliwa. Wykonają niezbędną robotę, a poniesione przez nich straty zabolą jedynie te miasta, które są wam podporządkowane. Radzę wysłać ich, a za nimi ustawić doskonałych pikinierów przysłanych przez króla Lizymacha Macedońskiego. Te piki skierowane w ich plecy dodadzą im odwagi, której mogą potrzebować. Upłynęło nieco czasu, zanim odezwał się szofet. - Rozumiem. I jak przypuszczam, wolelibyście pozostać w odwodzie? - Hamilkar spojrzał wilkiem, a generałowie niemal z szyderstwem.
- Och, nie w tym tego słowa znaczeniu - odpowiedział Nor-banus. W rzeczywistości przewidziałem dla nas zadanie, które jest jednocześnie ekstremalnie wymagające i niebezpieczne. Czy mogę? pstryknął palcami i do namiotu weszła ekipa rzymskich niewolników, niosąc na ramionach stół. Ustawili go na pokrytej dywanami ziemi, a zgromadzeni zebrali się przy nim z zainteresowaniem. Był wysoki do kolan, o wymiarach może dwa i pół na półtora metra, a na nim stworzono szczegółowy model miasta wraz z wyspą Faros, portami i brzegiem jeziora. - To wspaniałe - powiedział szofet, zaintrygowany wbrew sobie. Czy wasi rzemieślnicy przygotowywali to od chwili naszego przybycia tutaj? - W większości - powiedział Norbanus. - Mieliśmy już rysunki i pomiary, na których pracowaliśmy, a wiele budynków powstało w czasie wolnym, gdy żołnierze ćwiczyli. -A jakie jest pochodzenie tych rysunków i pomiarów? - zapytał Hamilkar, zapominając, że Norbanus nie był głupcem. - Pewni Rzymianie odwiedzili Aleksandrię w ubiegłych miesiącach odpowiedział Norbanus. - Pewni Rzymianie odwiedzili także Kartaginę. Czy posiadacie taki model mojego własnego miasta? - To kwestia naszej standardowej procedury - odparł Norbanus, wiedząc, że to drażliwa chwila, ale też rozumiejąc, że protest zabrzmiałby nieprzekonująco. Hamilkar uśmiechnął się. - Ukrzyżowałbym was wszystkich, gdybyś zaprzeczył. - Jego generałowie roześmiali się hałaśliwie, jakby to była najbardziej komiczna rzecz, jaką można sobie wyobrazić. - A teraz, pokażcie mi wasz plan. Norbanus wziął wskaźnik od jednego z niewolników. - Port i zachodni mur są logicznymi miejscami ataku. Chcecie odciąć aleksandryjczyków od portu i to jest słaby punkt planu. Moglibyście przerzucić siły na wschód i odciąć ich od posiłków
docierających z tego kierunku, ale sensownie byłoby zostawić im nieco miejsca do ucieczki. Armia lub miasto może ulec demoralizacji, wiedząc, że tylne drzwi są niestrzeżone. - Jak pokazaliście to w ostatniej bitwie - powiedział Hamilkar. Norbanus lekko skinął głową. - Zostaje brzeg jeziora -wskaźnikiem dotknął wąskiego pasa ziemi między południowym murem a jeziorem Mareotis. - Mur tutaj jest relatywnie niski, słaby i źle broniony. To także miejsce, w którym Aleksandria ma dostęp do Nilu. - Kuszące - powiedział Hamilkar - jednak ten pasek lądu jest zbyt wąski do manewrów ofensywnych. Nie pomieści wystarczającej liczby oddziałów, nie można tam wprowadzić wież oblężniczych, a każdy skrawek jest narażony na pociski nieprzyjaciela. Nie dziwne, że Aleksandria nie zawracała sobie głowy budowaniem tam wysokich murów. - Daj mi ten odcinek operacji - powiedział Norbanus. - Pozwól moim legionom działać wzdłuż południowego muru, a ja odetnę Aleksandrię od Nilu i wykurzę Ptolemeusza z jego kwatery. Hamilkar spojrzał na wątły pasek lądu na stole, następnie na Norbanusa. - Czy ty oszalałeś? Zostaniecie wyrżnięci w pień! Tam nie ma żadnej osłony między murem a jeziorem. - Mamy doświadczenie w tego typu walkach - zapewnił go Norbanus. - Mój szofecie - powiedział Mastanabal - wydaje się, że ci Rzymianie faktycznie pragną wziąć na siebie rolę bohaterów. Namawiam cię, abyś przydzielił im to, o co proszą. Dlaczego mamy odmówić im okazji do zyskania większej sławy? - Faktycznie, dlaczego? - powiedział Hamilkar. - Generale Norbanusie, zgadzam się na twój plan. Jutro o świcie rozpoczniesz operację przeciwko południowemu murowi Aleksandrii.
Rzymianie opuścili namiot. Norbanus uśmiechał się, reszta również wyglądała na zadowolonych. - Świetnie to rozegrałeś, Tytusie - zauważył Lentulus Niger. Wyplątałeś nas z tego głupiego ataku frontalnego i sprawiłeś, iż myśli, że chcemy zostać zabici. Jak długo będziemy go utrzymywać w tym kłamstwie? - Tak długo, jak to będzie konieczne - odpowiedział Norbanus. Jutro atak zostanie odparty, ale będzie szczęśliwy, ponieważ to jego flaga zawiśnie na szczycie latarni morskiej. Następne kilka dni będzie się zachwycał tym zwykłym spektaklem i nie zauważy, że traci ludzi całymi oddziałami, podczas gdy my prawie w ogóle nie ponosimy strat. - W końcu zauważy - powiedział Kato. - Jeśli nie sam, to Mastanabal zwróci mu uwagę. - Do tego czasu nie osiągnie nic lub prawie nic, a my ode-tniemy Aleksandrię od Nilu i poczynimy znaczne postępy w zdobywaniu południowego muru. Nie będzie mógł z tym dyskutować. - Nie będzie dyskutował - powiedział Kato. - Kiedy zobaczy, jak to należy robić, skieruje własnych ludzi, by kontynuowali atak, a nas wyśle do następnego szturmu na zachodnią bramę. Co wtedy? - Wtedy - powiedział Norbanus - przyjdzie czas na renegocjowanie umowy z naszym przyjacielem szofetem Hamilkarem.
Rozdział dziewiętnasty TYTUS NORBANUS ZNAJDOWAŁ SIĘ HAMILKARA, gdy rozpoczął się szturm.
NA
WIEŻY
BOJOWEJ
Nie był potrzebny w południowo-zachodniej części miasta, gdzie jego własne legiony rozpoczynały operację. Podwładni znali zadania do perfekcji i jego obecność nie była tam konieczna. Szkoda, naprawdę, pomyślał. Poprowadziłby swoich ludzi osobiście ze względów honorowych, ale nie była to prawdziwa bitwa, raczej projekt inżynieryjny. Nie miałby tam nic do roboty, podczas gdy tutaj przynajmniej mógł obserwować. Wieża zapewniała doskonały widok przez nekropolię na zachodni mur miasta, jak również na sporą część portu Eunostos i wyspy Faros. Wspaniały widok roztoczył się, gdy słońce zaczęło wschodzić i wyłaniać się gdzieś spoza miasta. Wieże i dachy świątyń świetnego polis rozbłysnęły, a dziwaczny sztuczny pagórek Paneum z oddali przybrał tajemniczy kształt. - Wspaniały poranek na bitwę, nieprawdaż? - powiedział Flamilkar w znakomitym nastroju, ponieważ jego marzenia zdawały się być o krok od urzeczywistnienia. Siedział na złotym tronie zarzuconym skórami rzadkich zwierząt, a jego dowódcy stali dookoła.
- Nie mógłbym sobie wyobrazić lepszego - powiedział Norbanus, biorąc od niewolnika puchar grzanego wina z przyprawami. Był dopiero wczesny poranek, ale okazja usprawiedliwiała odrobinę luksusu. - Mój szofecie - powiedział Mastanabal - błagam o pozwolenie odejścia. Muszę pójść i zająć się moimi ludźmi. - Idź, mój przyjacielu, i niech Baal Hammon będzie dziś po twojej stronie. Generał skinął na swoich oficerów. - Idziemy - powiedział, założył hełm i zszedł po rampie, która schodziła do ziemi na piętnaście lub więcej metrów. Szofet został ze swoimi niewolnikami, małą grupą doradców i strażników, oraz Tytusem Nor-banusem. - Coś się tam zmieniło - powiedział Norbanus. - Co? - zapytał szofet. - Te podobne do masztów belki. Zniknęły. Gdzie się podziały? Hamilkar spojrzał w kierunku miasta. Przejaśniło się już na tyle, by móc dostrzec, że wystające drewniane elementy faktycznie zniknęły. Wzruszył ramionami. - Nawet nie wiemy, do czego służą. To bez znaczenia. Najprawdopodobniej ma rację, pomyślał Norbanus. Jednak można to uznać za anomalię, a wojna i bez takich niepokojących kwestii była wystarczająco pełna niespodzianek. - Pierwsza zaatakuje twoja marynarka, czy żołnierze? - zapytał. - Na sygnał zaczną równocześnie - powiedział Hamilkar. -Ale statki powinny najpierw dotrzeć do celów, więc pierwsza krew zostanie przelana na wodzie. - Z dumą zerknął na morze, gdzie jego flota, ustawiona w wielką formację w kształcie półksiężyca, była gotowa rzucić się na Aleksandrię jak wielki ptak na swoją zdobycz. Flota aleksandryjska czekała ustawio-
na w trzy proste szeregi tuż za wrotami portu, potężna, lecz nie tak duża, jak kartagińska. Za okrętami rozciągnięto wielki łańcuch od fortu w północno-zachodnim narożniku miasta do zachodniego krańca Faros, blokując wejście do portu. Zdobycie Faros dałoby Hamilkarowi kontrolę nad tym łańcuchem, jak również pozostałymi, blokującymi wejście do portu królewskiego. Słońce wspaniale wschodziło nad Aleksandrią i Hamilkar wybrał ten pomyślny moment na rozpoczęcie bitwy. Uniósł rękę i bębny zagrzmiały jak grom. Żołnierze poniżej podnieśli tarcze, potrząsnęli dzidami i wrzasnęli. W tym samym momencie, na morzu, kartagińska flota jednocześnie podniosła wiosła i je opuściła, wzburzając wodę. Ludzie i okręty ruszyli naprzód. Tytus Norbanus nigdy wcześniej nie widział nic tak porywającego. To, myślał, właśnie znaczy być królem: jednym uniesieniem ręki uruchamiasz coś takiego. Armia ruszyła frontem o szerokości dziewięciuset metrów, ale musiała się podzielić na mniejsze odcinki, by przejść przez nekropolię jak wielka parada obierająca różne drogi przez miasto zamiast jednej. Byli wciąż w odległości około dwóch strzałów z łuku od murów miasta, gdy wydarzyło się coś dziwnego: nagle ponad murami pojawiły się znowu podobne do masztów belki, jakby podniesione ręką giganta. Z ich końców zwieszały się ogromne proce, wznosząc się wielkimi, pełnymi wdzięku łukami, aż w końcu je zwolniono. Z każdej procy wystrzelił pocisk, z powodu odległości wyglądający na zbyt mały, by wzlecieć nieprawdopodobnie wysoko i spaść z góry nierealnie powoli. Dopiero gdy pociski wylądowały między grobowcami, obserwatorzy zauważyli, jak były wielkie. Okazały się kamiennymi kulami, ważącymi co najmniej dwieście pięćdziesiąt kilo każda. Uderzając, rozpadały się na drobne fragmenty, po dro-
dze rozdzierając ciała, zderzały się ze ścianami grobowców, toczyły alejkami i przewracały szeregi żołnierzy jak pionki w grze, w którą grają bogowie. Rzeź była straszliwa i natarcie się zachwiało. - Co to jest? - krzyknął Hamilkar. - Rodzaj gigantycznych proc - odpowiedział Norbanus. -Muszą wykorzystywać jakąś nową zasadę. Skręcone liny nie nadałyby takiej mocy podobnym pociskom. Mają zasięg trzykrotnie większy niż zwykłe katapulty - mówiąc to, obserwował maszty, które właśnie opuszczano, i dokonywał w myślach obliczeń. - Musisz przyspieszyć szturm. Wezwij Macedończyków, jeśli będziesz zmuszony. Ta broń ma wysoką trajektorię i między strzałami musi upłynąć sporo czasu. Kiedy ludzie znajdą się na odległość strzału z łuku od miasta, będą poza jej zasięgiem. Hamilkar wydał kilka szybkich poleceń i bębny znowu rozbrzmiały. Przerwane natarcie wznowiono. Ponownie gigantyczne proce wystrzeliły swoje pociski i znowu zginęli żołnierze, ale ogień nie był już tak intensywny, jak za pierwszym razem i teraz ludzie wiedzieli już, czego mają się spodziewać. Schronili się za grobowcami i ruszyli biegiem naprzód, by wyjść z zasięgu przerażających katapult. Mając już za sobą tę nowość, Norbanus i szofet zwrócili uwagę na bitwę u wrót portu. Dwie floty zbliżyły się do siebie, pociski ogniste i inne latały tu i tam, gdzieniegdzie okręty stały już w płomieniach. Potem w wielkim zamieszaniu floty połączyły się i dobiegły ich dźwięki taranowania, pękającego drewna oraz ludzkie krzyki słabo niesione przez wodę. Kartagińskie siły lądowe przeszły już nekropolię i dźwigały zakończone hakami drabiny w kierunku muru. Między nich sypnęły się strzały i kamienie, więc ruszyli ludzie z osłonami: dużymi tarczami wielkości drzwi niesionymi przez dwóch żoł-
nierzy. Niektóre z nich podparli tyczkami i zza nich łucznicy zaczęli strzelać w kierunku blanków powyżej. Pierwsze drabiny zaczepiono o mury i najdzielniejsi z ludzi zaczęli się po nich wspinać. Kilku z nich zabiły kamienie, z murów spychano kloce drewna lub kamienne filary, które miażdżyły ludzi i drabiny. Wylewano z góry wielkie kotły wrzącego oleju i żołnierze spadali, krzycząc. - Dlaczego atak na bramę idzie tak powoli? - zapytał Hamilkar. - Myślę, że kamienie trafiły w taran - odpowiedział mu Norbanus. Może dobrym pomysłem byłoby podciągnąć ciężki sprzęt przez nekropolię w nocy, gdy nie będzie widoczny. - Do wieczora chcę mieć Aleksandrię zdobytą. Norbanus wzruszył ramionami. - Byłoby miło - odparł i zastanawiał się, czy szofet naprawdę wierzy, że ufortyfikowane miasto tej wielkości można zdobyć podczas jednodniowego ataku. Biorąc pod uwagę jego nadmierną dumę, z pewnością było to możliwe. - Marynarze są na wyspie! - krzyknął podekscytowany Hamilkar. Norbanus spojrzał za jego palcem wskazującym. Na morzu wszystko wydawało się być jednym wielkim zamieszaniem, ale było to mylące. Dostrzegł, że flota aleksandryjska została odepchnięta i znalazła się już prawie przy łańcuchach portowych. Jeśli ich szybko nie opuszczą, pomyślał, resztki ich floty rozbiją się o nie. Ta myśl jeszcze nie opuściła jego głowy, a już zobaczył opadające łańcuchy i statki, które zawracały lub cofa się, płynąc do bezpiecznego portu. Kartagińskie okręty naciskały coraz silniej, próbując sforsować wejście do portu. Wielu udało się przepłynąć nad łańcuchami i były teraz pomiędzy zdemoralizowanymi resztkami floty aleksandryjskiej. Jeden z okrętów kartagińskich, na skraju
przemieszanych flot, zaczął robić zwrot. Przygotowywał się do staranowania uszkodzonej aleksandryjskiej triremy. Norbanu-sowi zdawało się, że widzi poszarpaną belkę podpływającą do Kartagińczyka; poruszała się tak, jakby ktoś nią kierował. Kartagińska jednostka zadygotała i szokująco prędko zaczęła tonąć. Szła na dno tak szybko, jakby ktoś odciął jej całe dno, a nie została po prostu przedziurawiona. - Co się stało? - zapytał Hamilkar. - Co tam się stało? Norbanus tylko potrząsnął głową. To było zagadkowe. Potem zobaczył coś jeszcze dziwniejszego. Z doków wypłynęło kilka jednostek, by stawić czoła intruzom. Kolejne wypłynęły spod łuków Heptastadionu. Nie przypominały niczego, co widział wcześniej: niskie, pokryte łuskami jak smoki, płynęły po spokojnych wodach portu. Zbliżyły się do wroga i zaczęły taranować; ich waga i rozpęd były tak duże, że podnosiły na taranach jednostki kartagińskie, przewracały je, a nawet rozłupywały na połowy. - Aleksandryjczycy kochają te swoje militarne zabawki -powiedział z niesmakiem Hamilkar. - To bez znaczenia. Użyli ich, ponieważ nie mogli pokonać nas na morzu. Norbanus wzruszył ramionami. Jakie to teraz miało znaczenie? Faktem było, że aleksandryjczycy zatrzymali flotę kartagińską. Obrócili wielkie zwierciadła na szczycie murów, skupiając promienie słoneczne na nieprzyjacielskich okrętach, teraz dogodnie unieruchomionych w porcie. Jeden po drugim okręty stawały w płomieniach. Wcześniej ten widok mógłby przejąć go dreszczem, ale już kiedyś zademonstrowano mu takie zwierciadła. Zgodnie z planem Hamilkara do wyspy dotarł specjalnie powołany oddział transportowy i ułożył szeroki pomost. Marynarze ruszyli do szturmu na brzeg. Byli to głównie Grecy i Cylicyjczycy: eksperci od wojny lądowo-wodnej, co stano-
wiło rozwinięcie uprawianego przez nich tradycyjnie piractwa. Drużyny oddzielały się od głównego oddziału, niektóre atakowały wieże, do których przymocowane były łańcuchy portowe, niektóre rozprawiały się z małym garnizonem wyspy, inne wdrapywały się na wielką latarnię, by na jej szczycie zawiesić sztandar szofeta. Wszystko odbyło się według ułożonego wcześniej planu. Norbanus niechętnie przyznał, że operację zaplanowali i przeprowadzili ludzie, którzy znali się na swojej robocie. Słońce odbijało się od broni i pancerzy, tarcz i hełmów, a w snującym się dymie ciężko było ustalić, kto wygrywa,' a kto przegrywa. Teren na murach w końcu naprawiono i zaczęto z hukiem uderzać w zachodnią bramę; jego brązowy koniec miał formę warczącego demona z wielkimi, zakrzywionymi rogami. Bębny grzmiały, a trąby ryczały. W sumie, pomyślał Norbanus, był to wspaniały, porywający widok, dla niego jednego opłacało się podróżować tak daleko. Usiadł na składanym krześle i gestem zażądał więcej wina. Zanosiło się na długi dzień. - NOWE ŚRODKI OBRONY DZIAŁAJĄ - POWIEDZIAŁA SELENE. Ona i Scypion stali na wieży z widokiem na port. To tam rozegrała się kluczowa walka dzisiejszego poranka. Przez jakiś czas, jeżeli w ogóle, zachodni mur nie był zagrożony. Port, to co innego. Miał kluczowe znaczenie, a Kartagińczycy byli mistrzami w wojnie morskiej. - Spójrz - powiedział Marek, wskazując ręką port. Łódź podwodna, po skutecznym pierwszym ataku, wybrała kolejny cel. Kilkanaście centymetrów górnej części jej kadłuba wystawało ponad wodę, błyszcząca ząbkowana piła z brązu wyglądała jak kręgosłup jakiegoś wielkiego gada. Przerażającym, jakby obdarzonym zmysłami ruchem zaczęła płynąć w kierun-
ku kartagińskiej triremy, która próbowała wycofać się z portu, z połową roztrzaskanych wioseł. W odległości stu kroków od niej kadłub zniknął z pola widzenia, wynurzony pozostał tylko zębaty grzbiet, który ciął wodę. Potem zniknął i on, i zapanował chwilowy spokój. Potem kartagiński okręt zadygotał, jakby go chwyciła i potrząsnęła nim jakaś niewidzialna ręka. Nie było widocznych uszkodzeń, ale z szokującą szybkością nabrał wody i zatonął. Sto kroków dalej ponownie pojawiła się łódź podwodna. Jej właz się otworzył i wyjrzała z niego głowa kapitana. Zadowolony z zatopienia przeciwnika, schylił się, i zamknął za sobą właz. Dziwaczna jednostka zaczęła szukać za sobą kolejnej ofiary. - Cudownie! - krzyknęła Selene, klaszcząc w dłonie uszczęśliwiona, podczas gdy stu lub więcej nieprzyjacielskich marynarzy tonęło. Wkrótce nasz smok rozprawi się z całą nieprzyjacielską flotą! - Może gdybyśmy mieli jeszcze pięćdziesiąt takich - powiedział Marek. - Ale wkrótce oni się zorientują, co to jest. Jeśli któryś z nich zachowa zimną krew i ją staranuje, już po niej. To delikatna jednostka. Na dłuższą metę bardziej użyteczne mogą być opancerzone okręty. Na wodzie wielkie krokodyle metodycznie taranowały wszystko, co znalazło się w ich zasięgu. Były powolne, ale swoim ciężarem błyskawicznie miażdżyły nieprzyjacielskie statki, jakby te wykonano z pergaminu. Raz po raz widzieli kamienie i oszczepy wystrzelone z nieprzyjacielskich katapult, odbijające się od płyt pancerza. Kłąb płonących pakuł przywarł do płyt i płonął wściekle, ale nie uczynił żadnych szkód, tworząc jedynie złudzenie, że Kartagińczycy walczą z jakimś mitycznym smokiem. Łańcuch portowy ponownie podniesiono, tym samym odcinając nieprzyjacielskie okręty, bez żadnej nadziei. Jedna po dru-
giej kartagińskie jednostki, które jeszcze unosiły się na wodzie, opuszczały bandery i błagały o porozumienie. Posłańcy ubrani w białe szaty wiosłowali w małych łódkach, by rozpocząć negocjacje. Pozostała za łańcuchem część kartagińskiej floty szalała z bezsilności. Po drugiej stronie łańcucha zdecydowanie odnieśli zwycięstwo. A za nim jakby bogowie lub demony przyłożyli rękę i dostarczyli ich przyjaciół aleksandryjczykom. - Ilu wylądowało na wyspie? - zapytała Selene. - Wystarczająco. A jeśli nie wystarczająco, to wkrótce wyląduje więcej. Wiedzieliśmy od początku, że Faros jest nie do obronienia. Zdobędą ją do zachodu słońca, ale nie przyniesie im wielkich korzyści. - Wiem - odparła - ale nienawidzę myśli, że nasza cudowna latarnia jest w rękach kartagińskich. - Przeżyjesz to. Żaden z żołnierzy, którego stracą przy zdobywaniu wyspy, nie będzie atakował murów - powiedział, obserwując, jak jeden z oddziałów próbuje szturmować małą twierdzę na zachodnim krańcu wyspy. Był to punkt zaczepienia dla zachodniego łańcucha. Przy jej wysokich murach i małym, silnie bronionym wejściu, niewielki garnizon mógłby prawdopodobnie trzymać się tygodniami, nawet jeśli reszta wyspy wpadłaby w ręce nieprzyjaciela. Taka była teoria, w każdym razie. Wiedział dobrze, że nie można za bardzo ufać teoriom. Do Selene podbiegł posłaniec. - Coś dziwnego dzieje się przy południowym murze, królowo - powiedział. Spojrzała na Marka. - Południowy mur? Nie sądziłam, że jest narażony na ataki! - Niemniej jednak lepiej rzućmy na to okiem - powiedział Marek. Co teraz? Z pewnością Hamilkarowi zabrakło wyobraźni, aby wprowadzić taki rodzaj innowacji. Kiedy doszli do południowo-zachodniego narożnika muru i wyjrzeli, zrozumiał.
- Wygląda na to, że budują jakiś rodzaj szopy - powiedział dowódca narożnej wieży. - Zaczęli to budować, jak tylko rozpoczęła się bitwa. Na wąskim pasie miękkiego gruntu, między południowym murem i brzegiem jeziora, powoli rosła długa galeria z drewna, z dachem obitym ołowianą blachą, i stawała się coraz dłuższa, jak jakieś dziwne zwierzę. Marek wiedział, co to jest. Wykorzystywali to do okrążania i niszczenia szczególnie upartych oppidów i fortów na wzgórzach. Unikalną właściwością tej konstrukcji, która wywoływała zabobonny przestrach u obrońców, było to, że budowano ją jakby od środka, ponieważ jej elementy, już przycięte i dopasowane, przenoszono wzdłuż i wewnątrz niej, i były wstawiane na miejsce przez wykwalifikowanych ludzi, którzy wykonywali tę pracę szybko i bez narażania siebie. - To może oznaczać problemy - powiedział Marek. - Problemy? - powiedziała Selene. - Jest dziwne, ale nie dziwniejsze niż łódź podwodna czy nasze pokryte brązem okręty. To tylko długa szopa, jakby nie było. - Tak, ale budują ją Rzymianie. Kiedy ją skończą, przejmą kontrolę nad brzegiem jeziora. Aleksandria będzie odcięta od Nilu i wnętrza kraju. Wykorzystają to jako bazę, z której będą prowadzili ataki na mury i jezioro Mareotis. - Czy nie możemy jej zburzyć nowymi katapultami? - zapytała zaniepokojona tym, że zawsze bardzo pewny siebie Rzymianin tym razem okazał wątpliwość. - Wystrzeliwują pociski wystarczająco ciężkie, by zamienić tę szopę w stertę drewna na rozpałkę. - Tak byłoby idealnie, ale jest za blisko. Kamienie po prostu wpadłyby do jeziora. Będziemy musieli przenieść część zwykłych katapult na tę stronę murów. Zniszczą to przynajmniej. - Właśnie zza niskich ścian i krytego ołowiem dachu szopy oblężniczej zaczęły nadlatywać strzały. Czy Norbanus mógł
wpaść na taki pomysł? Jeśli tak, to dotąd ewidentnie go niedoceniano. Był przekonany, że Rzymianin prowadzący oglądany przez nich zwiad, i stojący tego ranka na szczycie wieży Hamilkara, to w rzeczy samej Tytus Norbanus. Ostatnie wieści, jakie otrzymał z Rzymu (dziwne, pomyślał, mieć świadomość, że tym razem był to prawdziwy Rzym), mówiły, że Norbanus, którego ojciec został konsulem, otrzymał tymczasowy status prokonsula, by móc dowodzić rzymskimi siłami w Afryce. - Sądziłem, że mają na tyle wyczucia, żeby zastąpić kimś tego bękarta - wymamrotał. - Kto miałby mieć tyle wyczucia, żeby zastąpić kogo? - zapytała Selene. - Mówiłem tylko do siebie. Obawiam się, że mój stary przyjaciel Norbanus właśnie sprawił nam niespodziankę - dodał, i gdy tak na to patrzył, musiał podziwiać zarówno umiejętności swoich rodaków, jak i doskonały zmysł taktyczny rywala, jeśli faktycznie był to pomysł Norbanusa. Obejmował kontrolę nad południową stroną miasta, tak jak kontrolował prawe skrzydło we wcześniejszej bitwie, doprowadzając w ten sposób do zwycięstwa. W obu przypadkach cel osiągnięto przy minimalnej liczbie ofiar w siłach rzymskich. Selene przyglądała się dziwnej budowli. Tylko w tym czasie, gdy na nią patrzyli, powiększyła się o cztery i pół metra. Ściana naprzeciw nich i dach powstawały jak za sprawą czarów, jakby to była jakaś żywa istota. - Jak oni ją zastosują? - zapytała. - Zgromadzą wewnątrz żołnierzy, a my nie będziemy wiedzieli ani ilu, ani w którym miejscu ich zebrali. Można ją otworzyć w każdym dowolnym miejscu i ludzie mogą zaatakować słaby punkt murów. Można ją też wykorzystać do zamaskowania prac saperskich. W każdym punkcie jej długości mogą wykopać szyb, potem pociągnąć galerię dokładnie pod murem,
osłabiając go lub wyskakując gdzieś w mieście w nocy, gdy nikt się ich nie będzie spodziewał. - Jeśli tego spróbują, utoną - powiedziała z pewnością siebie. - Tutaj, jeśli będziesz kopać głębiej niż na kilkanaście centymetrów, natrafisz na wodę. Mury Aleksandrii są zanurzone w wodzie aż do skały. - Mam nadzieję, że masz rację - powiedział Marek - choć rzymscy inżynierowie bywają genialni. Na pewno dobrze to przemyśleli. Odcięcie nas od rzeki i wnętrza kraju może nadal stanowić sedno sprawy, tak czy inaczej. - Nie jesteśmy odcięci - upierała się. - Cała zachodnia równina jest szeroko otwarta, nie widać tam nawet jednego kartagińskiego żołnierza. - To pułapka - powiedział jej. - Pozostawili ją otwartą, by stanowiła dla was pokusę do ucieczki. I jest strzeżona, ale z morza. Jeśli okaże się to konieczne, wylądują tu z wielką siłą. - Więc co powinniśmy zrobić? - zapytała. - Najpierw przenieśmy tu kilka katapult - odpowiedział, wiedząc jednak, że to niewiele pomoże. Zanim katapulty zostaną ustawione na pozycjach, zapadnie noc. A w nocy Rzymianie mogli usypać wały ziemne przy ścianach szopy. Zatrzymywałyby one pociski z katapult, a większość pozostałych po prostu będzie się odbijała od krytego metalem dachu. Wrócił do studiowania nowych katapult, gigantycznych proc, które dokonały już takich zniszczeń w szeregach kartagińskich. Nadal był zaintrygowany prostotą ich projektu, tak nieskomplikowanego, że wydawało się niemożliwe, iż nikt wcześniej o czymś takim nie pomyślał. Ciężka drewniana podstawa była zaledwie wsparciem dla gigantycznego bala, do którego przymocowano na osi ramię wyrzutni. Z krótszego końca ramienia zwieszał się wielki kosz na kolejnej osi. Ten kosz zawierał tony kamieni dla przeciwwagi. Wół odciągał ramię, aż niemal doty-
kało ziemi, gdzie na pozycji przytrzymywała je brązowa sztaba połączona ze spustem. Naciągano pętlę, długą prawie jak samo ramię, i umieszczano w niej specjalnie przycięty kamień. Jeden koniec procy przymocowano do górnego końca ramienia, drugi zakończono pierścieniem, całość zaś zaczepiono na płytkim haku w górnym krańcu ramienia. Gdy za pomocą dwuręcznego młota zwalniano spust, kosz opadał jedynie o kilkanaście centymetrów, ale ramię wystrzeliwało do góry z niewiarygodną siłą. Następnie proca wykonywała wymach, pierścień ześlizgiwał się z haka i kamień leciał jak pocisk ze zwykłej procy, tylko tysiąc razy cięższy. Jedyny problem z tym cudownym urządzeniem, pomyślał kwaśno Marek, był taki, że nie mogło trafić w nic położonego bliżej niż sto kroków. I okazało się nadzwyczaj powolne w przeładowywaniu: zdołało wystrzelić jedynie około czterech pocisków na godzinę. Szybkość można było poprawić intensywnymi ćwiczeniami, ale wołu nie dało się pogonić. A gdyby oblężenie miało się przedłużyć, wół mógł zostać zjedzony i wówczas do pracy trzeba by wykorzystywać ludzi. Gdy tak rozmyślał, uderzyło go, w jak dziwnej sytuacji się znalazł: doradzał cudzoziemskiej królowej, jak najlepiej pokonać Rzymian. Nie chodziło o to, że ani ona, ani ktokolwiek inny nie miał najmniejszej szansy, by tego dokonać. Nawet przenosząc wszystkie katapulty na południowy mur, prawdopodobnie spowodowaliby nieliczne, jeśli w ogóle, ofiary po stronie rzymskiej. Niemniej jednak było to dziwne. W GALERII GŁÓWNY INŻYNIER, MUCJUSZ Mus, przynaglał swoich ludzi do zwiększenia szybkości. Legioniści, żołnierze auxiliów i niewolnicy, zmieszani w obojętny tłum, zapracowani jak mrówki, podawali z rąk do rąk belki i płaty ołowiu, drewniane lub żelazne kołki, a zespół rzemieślników zespajał je z cudowną zręcznością.
- Szybciej z tymi belkami! - krzyknął Mucjusz. - Czy myślicie, że mamy cały pieprzony dzień na skończenie tego? Widziałem na wpół dzikich Galów, którzy pracowali ciężej niż wy, a Galowie nienawidzą pracy! Chcecie, żeby ci pieprzeni aleksandryjczycy wzięli was za bandę pieprzonych Greków? - Tak naprawdę, to był zadowolony ze swoich ludzi i ich pracy, ale wiele lat w stopniu centuriona nie pozwalało mu tego przyznać. Zazwyczaj żołnierze otrzymywali pochwały jedynie od swojego generała i to tylko po wygranej bitwie. Kato i Niger przeszli brzegiem jeziora, za galerią. Podczas gdy północna ściana konstrukcji miała wytrzymać ostrzał, południową pozostawiono otwartą, dla dostępu światła, wentylacji i dostaw materiałów. - Kiedy będzie ukończona? - zapytał Niger Mucjusza. - Jeśli uda się utrzymać takie tempo, to do jutrzejszego poranka możemy ją przedłużyć aż do południowo-wschodniego narożnika zaraportował Mucjusz. - To znaczy, o ile pozwolą nam utrzymać tempo. Mogą pojawić się problemy. W rzeczy samej, jeśli mają być problemy, to pojawią się wkrótce. Spójrz - wskazał na coś tuż za krańcem galerii: tam kończył się miękki grunt i zaczynał chodnik. Był to miejski port rzeczny. Jego doki stały opustoszałe. Statki kupieckie przekierowano na Nil, nawet łodzie rybackie wycofały się na południowy brzeg jeziora. - Widzisz ten wielki łuk tam? - ciągnął Mucjusz. - To kanał, który łączy jezioro z portem Eunostos. Gdybym był człowiekiem kierującym obroną, wysłałbym okręt wojenny lub dwa, by nas zablokowały, może też zorganizowałbym wypad oddziału piechoty, by schwytać nas podczas pracy i spalić galerię. - Jeśli tak się stanie, to na pewno nie będzie to pomysł Parmeniona powiedział Kato. - Spójrzcie tam - pozostali spojrzeli w górę, na otwór dla łuczników w blankach, który wskazywał.
Mogli dostrzec tam mężczyznę w rzymskiej zbroi rozmawiającego z kobietą. - Czy to Scypion? - zapytał Niger. - Jeśli to on, to kobietą musi być Selene, królowa. Dajcie wolną rękę Scypionowi, a nie tylko mianuje się głównym obrońcą Aleksandrii, ale też złapie sobie królową, by grzała mu wyrko. - Nie obchodzi mnie, co robi albo kogo bzyka - odpowiedział mu Mucjusz - ale jeśli przez niego zginie choć jeden z moich ludzi, zawlokę go przed zgromadzenie centurialne pod zarzutem największej zdrady. Kato skrzywił się. - Nie wiem, co on zamierza, ale żaden z Korneliuszy nigdy nie zdradził Rzymu. Niger zwrócił się do Katona. - Wyślij kohortę ciężkozbrojnej piechoty auxiliów, drugą harcowników i wszystkich twoich łuczników. Niech staną za galerią i będą gotowi zająć się czymkolwiek, co wyjdzie spod tego łuku. Mucjusz podrapał się w podbródek. - To może pomóc. Wiesz, gdyby chcieli wysłać okręty, musieliby podnieść wrota. Gdybyśmy byli szybcy, moglibyśmy wprowadzić kilku ludzi do środka i zatrzymać je otwarte. Wprowadź tylko jeden legion do środka i moglibyśmy zdobyć miasto. Niger i Kato spojrzeli na siebie. - Tylko jeśli Tytus Norbanus rozkaże - powiedział Kato. - Nie jesteśmy tu po to, by wydać Aleksandrię w ręce Hamilkara kosztem rzymskiej krwi. A tu byłaby krew, bez wątpienia. Walki na ulicach, z wrogiem na murach i dachach - musielibyśmy zrezygnować z naszej największej przewagi, dzieląc się na setki oddziałków, by zajmować miasto po jednej ulicy i po jednym domu. - Nie wspominając - powiedział Niger - że przyniosłoby to Tytusowi Norbanusowi wieczną chwałę tego, który zdobył Aleksandrię. Nie jest moim patronem i nie jestem mu winien takiej przysługi. Ten człowiek nigdy nie piastował nawet urzędu
pretora, a tutaj dano mu władzę prokonsula. Po prostu okrążmy ten południowy mur, jak nam rozkazano, i poprzestańmy na tym. - Rób, jak uważasz - powiedział Mucjusz - ale wyślij tam szybko kohorty. - Gdy tamci odeszli, wrócił do rugania swoich ludzi. Pieprzeni senatorowie, pomyślał. Ci popieprzeni politycy zawsze bawili się życiem moich chłopców. Kohorty przybyły niezwłocznie. Ciężka piechota składała się głównie z Germanów z osiedli, którzy obecnie zarabiali na swoje obywatelstwo; synów dzikich plemion pokonanych przez Norikum i wysłanych, by skolonizowali terytoria galijskie wokół Jeziora Lemańskiego. Byli wyekwipowani prawie tak jak legioniści, poza płaskimi, owalnymi tarczami i poręcznymi dzidami, które wykorzystywali w walce wręcz, zamiast ciskać nimi jak pilum. Wręcz idealni do tego zadania, pomyślał Mucjusz. Harcownicy składali się z młodych Galów, ubranych w krótkie kolczugi bez rękawów i myckowate hełmy, wyposażonych w małe, okrągłe tarcze. Byli uzbrojeni w krótkie miecze i oszczepy. Łucznicy to w większości Swebowie, germańskie plemię preferujące łuk. Ich miał wysokość człowieka i wystrzeliwał strzały długie prawie na metr, zakończone małym, kolczastym grotem i opatrzone lotkami z gęsich piór. Swebowie nie nosili zbroi ani hełmów, które zakrywałyby ich długie włosy, związywane w skomplikowany węzeł po lewej stronie głowy. Ich jedyną bronią były sękate pałki. Wczesnym popołudniem pojawiły się problemy przewidziane przez Mucjusza. Mimo stukania młotków i odgłosów toczącej się na zachodzie bitwy mógł usłyszeć brzęknięcie i łoskot podnoszonej potężnej brązowej kraty. -Nadchodzą! - krzyknął. - Przygotujcie swoich ludzi!
Oficerem dowodzącym oddziałem auxiliów był młody człowiek z rodu Cecyliuszy. Pierwszy raz dowodził żołnierzami i był podniecony. - Wstawać! - krzyknął. - Połowa ciężkozbrojnych na otwarty kraniec galerii z podniesionymi tarczami! Nie chcę, żeby ci Grecy schwytali nawet jednego niewolnika. Harcownicy, przygotować się do ruszenia za mną. Łucznicy, nie muszę wam mówić, co macie robić. Ciężka piechota otoczyła kraniec galerii i uformowała barierę głęboką na sześć szeregów. Trzymali tarcze wysoko, a w chwili gdy otaczali koniec galerii, ze szczytu muru spadł na nich deszcz strzał. W ciągu kliku sekund uformowali rodzaj żółwia z zachodzącymi na siebie tarczami, by chronić zarówno siebie, jak i ludzi pracujących za nimi. W miarę dodawania każdego nowego metra galerii, postępowali duży krok naprzód, by zrobić przestrzeń dla następnego. Wśród krzyków atakujących i obrońców, spod łuku burta w burtę wypłynęła para galer. Na ich pokładach było tłoczno od żołnierzy, którzy wyskoczyli na brzeg pod osłoną silnego ostrzału łuczników i procarzy. Harcownicy, pod wodzą młodego Cecyliusza, ruszyli naprzód, by wyjść im naprzeciw. Nie było w tym nic ze zwyczajowej powolnej i metodycznej rzymskiej taktyki. Z ich małymi tarczami musieli przejść szybko przez deszcz pocisków. W kilka chwil tarcze zderzyły się z tarczami, a galijskie włócznie i rzymskie miecze zaczęły zbierać żniwo. Swebowie wystrzelali łuczników i procarzy na pokładach okrętów, podczas gdy pozostali skierowali ostrzał na mury, by zmusić kryjących się tam łuczników do trzymania nisko głów. Niewolnicy sanitariusze ruszyli z lektykami, by wynieść rannych. Atakujący walczyli desperacko, lecz nie mieli się gdzie wycofać, poza powrotem na okręty. Oczekiwali na przybycie posiłków, ale te mogły przybyć nieprędko i niezbyt sprawnie, trzeba było załadowywać okręt po okręcie i wysyłać je przez
tunel, który przez mury miejskie dawał dostęp do jeziora, ale nie miał pasażu dla pieszych. Gdy przełamano pierwszy wściekły atak, Cecyliusz wyłączył się w wałki. - Reszta ciężkich, odeprzyjcie ich! Łucznicy, wykorzystajcie deszcz strzał! Harcownicy wycofali się, a pozostałe pół kohorty ciężkiej piechoty parło do przodu, ciężarem swojego uzbrojenia przewracając atakujących, spychając ich, krok po kroku, w kierunku okrętów. Strzały z płonącymi pakułami przeleciały łukiem nad ich głowami i trafiły w drewniane okręty. Większość ugaszono, ale było ich zbyt wiele, by załoga mogła skutecznie z nimi walczyć. Tunelem zaczęto holować płonące galery, czemu towarzyszyło skrzypienie lin. Brązowa krata opadła ze zgrzytem, mijając dosłownie o włos dziób jednej z galer. Ponad połowa atakujących leżała martwa na ziemi, a oddziały rzymskie wydały ochrypły ryk triumfu. W trakcie walk galeria nieustannie powiększała się. TYTUS NORBANUS NIE WIDZIAŁ W OGÓLE WALK przy południowym murze, ale posłańcy przynosili mu okresowe raporty. W międzyczasie miał co oglądać ze swojego punktu obserwacyjnego na wieży bojowej. Atak za atakiem na zachodni mur odpierano z potwornymi stratami. Tylko tego można było oczekiwać. Nieco lepsza sytuacja okazała się na Faros. W południe Hamilkar wyglądał na skwaszonego. Nie odniósł błyskawicznego zwycięstwa, na które tak irracjonalnie miał nadzieję. Było jasne, że Aleksandria nie upadnie ani tego dnia, ani przez wiele kolejnych dni. Rozważał ukrzyżowanie kilku opieszałych oficerów, aby zachęcić pozostałych, gdy jego uwagę przykuły odległe krzyki. Jego sztandar powiewał
u szczytu wielkiej latarni. Hamilkar w podnieceniu zerwał się na równe nogi. - Faros jest moja! - zwrócił się do Norbanusa. - Czy wiedziałeś, że aleksandryjską latarnię na Faros nazwał Antypatr z Sydonu jednym z siedmiu cudów świata? Wielkie piramidy również, a one także wkrótce będą moje. - Moje gratulacje, szofecie - wymamrotał Norbanus. - Mając dwa w posiadaniu, czyż pozostałe pięć może być poza zasięgiem? Hamilkar spojrzał na niego ostro. Czy dotarła do niego sardoniczna nuta słów Rzymianina? Ciężko było to stwierdzić, gdyż żaden z nich nie rozmawiał w swoim rodzimym języku. - Na dzisiaj wystarczy - powiedział Hamilkar. - Odwołam główne siły ofensywne. Dziś wieczorem pod osłoną ciemności ściągniemy ciężki sprzęt oblężniczy i zaczniemy znowu rano. Norbanus zastanawiał się, czy Hamilkar w ogóle pamięta, że taka była jego rekomendacja. - Bardzo mądrze, szofecie. - A teraz chciałbym zobaczyć, co za cudo zbudowaliście przy południowym murze. - Myślę, że będziesz zadowolony. W rzeczy samej, Hamilkar wydawał się bardziej niż zadowolony. To jest cudowne - powiedział, obserwując wciąż powiększającą się galerię. Była już daleko poza portem rzecznym i zmierzała w kierunku południowo-zachodniego narożnika murów miejskich. - To dlatego w Kartaginie zamówiliście całe to drewno i ołów. Wykorzystujecie ten wasz model miasta, bez wątpienia. - Naszym zwyczajem jest być przygotowanym na wszelkie ewentualności - poinformował go Norbanus. - Wbrew rzymskiemu poczuciu przyzwoitości było pozostawienie
nieprzyjacielowi kontroli nad takim zasobem, jak to jezioro, podczas gdy w naszych możliwościach leżało zdobycie go samemu. Hamilkar kiwnął głową. - Rozumiem. Pozwól, że powiem ci o moim poczuciu przyzwoitości. Teraz, kiedy mam pod kontrolą trzy strony miasta, obraża mnie pozostawienie czwartej niestrzeżonej. Wyślę siły lądowe brzegiem na wschód miasta i odetnę je od świata. - To, faktycznie, decyzja, którą musi podjąć szofet - powiedział Norbanus. - Jeśli Aleksandria nie upadnie pod wpływem ataku, podda się z głodu lub chorób. Gdy jej flota jest uwięziona w porcie, a główną bronią kamienie rzucane z murów, mogę pozwolić sobie na odłączenie dużej części moich wojsk i wysłanie ich na południe Nilem, by zajęły największe miasta. To są bardzo bogate miasta, Rzymianinie. Może powinieneś wziąć udział w nowej fazie kampanii. Norbanus skłonił się. - Pozostaję, oczywiście, do usług szo-feta. DZIESIĄTEGO DNIA OBLĘŻENIA SELENE PRZYSZŁA do kwatery Marka. Towarzyszyła jej tylko jedna służąca, która została w przedsionku. Znalazła Marka na dziedzińcu piszącego jedno z nieodzownych pism dla senatu. - Jak zamierzasz wysłać tę wiadomość? - zapytała. - Miasto jest otoczone. - Niezbyt fachowo - odpowiedział. - Zjednałem sobie tutaj kilku znakomicie podróżujących i żądnych przygód młodych ludzi, którzy podejmą wszelkie ryzyko dla wielkiej nagrody. - Jak długo to jeszcze potrwa? - Oblężenie? Może trwać miesiącami, ale nie sądzę, że potrwa.
- Dlaczego nie? Doradcy mojego brata nie są zaniepokojeni. Chełpliwie opowiadają o tym, jak trudno jest zdobyć Aleksandrię, mając na myśli to, że nie zamierzają podejmować wojny z Hamilkarem. Są pokonani. Masz świadomość, że rzymskie legiony odeszły? - Oczywiście. Wycofali się ostatniej nocy, pomaszerowali wzdłuż brzegu jeziora. Podejrzewam, że popłynęli rzeką na południe. Nic ich nie powstrzyma, poza samą odległością. Mogą zająć każde miasto, jakie sobie zażyczą aż do Pierwszej Katarakty. Osobiście wątpię, czy chcieliby oddać Hamilkarowi tak wielką przysługę. Jak zwykle jego spokojna pewność siebie doprowadziła ją zarazem do furii i wprawiła w zakłopotanie. - Dlaczego sądzisz, że oblężenie wkrótce się zakończy? Ponieważ zostaniemy pokonani? - Nie - odparł. - Myślę, że Hamilkar otrzyma wkrótce bardzo złe nowiny, które zmuszą go do zakończenia oblężenia i wojny. - Co? Co to będą za nowiny? - Pozwól mi to jeszcze zatrzymać dla siebie. Zapewniam cię, że tak się stanie. Pewnego poranka wkrótce spojrzymy za zachodni mur i nie zobaczymy nic poza pozostałościami obozu Hamilkara i nic poza chmurą kurzu, która pokaże nam, w którą stronę odeszli. Rozmyślała nad tym, mając w głowie różne czynniki: kwestie polityczne, chciwość i ambicję. - Jeśli to prawda - powiedziała musimy zatem poradzić sobie z moim bratem i jego doradcami. W przeciwnym razie, w chwili gdy Hamilkar oddali się, oboje będziemy martwi. Jeśli uderzymy teraz, będziemy bezpieczni. Parmenion i eunuch są w niełasce i nikt nie będzie żałował ich odejścia. Nie możemy pozwolić im, by przekonali ludzi, że odnieśli jakiś rodzaj zwycięstwa.
Marek uśmiechnął się. - Mówisz, jak prawdziwy Ptolemeusz. - Jak inaczej mogłabym mówić? - powiedziała. - Jestem Ptolemeuszem. - Jedno warto powiedzieć - odparł jej Marek. - Musisz się ukryć. Idź do świątyni Serapisa. Jest bogiem - patronem miasta i na terenach świątyni obozuje wielu obywateli miasta. Ludzie cię kochają i będą cię tam chronili. Idź już. Muszę porozmawiać z Chilem. Wymyślił, jak możemy użyć wielkich nowych katapult przeciwko galerii przy południowym murze. Teraz, gdy nie jest pełna Rzymian, nie mam nic przeciwko zniszczeniu jej. - Czy mógłbyś chociaż przez minutę nie myśleć o walce! krzyknęła, gdyż jej cierpliwość się wyczerpała. - Musimy pomyśleć o przyszłości! - Przyszłości? - zapytał zakłopotany. - Dokładnie. Jeśli przeżyjemy, zostanę królową Egiptu. Królową pełnoprawną, a nie żoną mojego brata. Muszę mieć małżonka. - Z pewnością. Ale to musi być ktoś, kogo urodzenie będzie współmierne do twojego. Jestem pewien, że jest wielu królów i książąt... Zasyczała i zamknęła oczy. - Z pewnością nigdy w krajach wschodnich nie spotkałeś żadnej z tych obrzydliwych, zdegenerowanych kreatur, które nazywają się królami, prawda? - Przyznaję, że nie spotkałem. Z pewnością któryś z nich będzie odpowiedni. -Nie. Nie chcę dzielić łoża z jakimś wysoko urodzonym imbecylem. To musi być mężczyzna. Jak dotąd spotkałam tylko jednego, który pasuje do tego określenia. Ciebie. Przez chwilę odebrało mu mowę. - Nie możesz mówić serio. Jestem równie dobrze urodzony jak każdy Rzymianin, ale nie
jestem z królewskiego rodu. Nie jestem nawet bardzo ważnym Rzymianinem. - Oszczędź mi swojej skromności! Manipulowałeś Hamilkarem, Ptolemeuszem, mną i całą Aleksandrią, jeszcze zanim opuściłeś Norikum. Zapomnij o pochodzeniu, jesteś człowiekiem czynu! Czy sądzisz, że pierwszy Ptolemeusz urodził się królem? Był tylko żołnierzem, który znalazł się we właściwym miejscu we właściwym czasie. Jesteś mężem opatrznościowym i chcę, żebyś został też moim prawdziwym mężem, kiedy to się już skończy. - Chcesz, żebym został królem Egiptu? - jego słowa zabrzmiały niepewnie po raz pierwszy, od kiedy ją poznał. Podeszła bliżej i ramionami otoczyła jego szyję. - Nie całkiem królem. Królewskim małżonkiem. To i tak bardzo pożądane stanowisko - rzekła i przyciągnęła jego twarz ku swojej. Po raz pierwszy od wielu miesięcy coś zupełnie osobistego odepchnęło na bok dyscyplinę i poświęcenie służbie. Zastanawiał się, czy był całkowitym głupcem, kiedy sądził, że mu nie zależało. Otoczył ją ramionami. Słońce miało wzejść jutro niezależnie od tego, co tych dwoje robiło dziś w nocy. Ale niech jutro samo martwi się o siebie.
Rozdział dwudziesty obsadzonej obecnie żołnierzami z Utyki, Sikki i innych podległych mu miast Afryki. Znacznie ulepszono pierwotną prostą rzymską szopę. Pracując dzień i noc, najpierw żołnierze rzymscy, potem grupy niewolników usypali wał ziemny przy murze obronnym od strony Aleksandrii, tworząc pochyłą rampę, która chroniła drewnianą ścianę przed ogniem i pociskami z katapult. Za szopą wznosiły się wieże. Wkrótce miały przewyższyć niski południowy mur miasta, a wówczas jego łucznicy i artyleria byliby w stanie strzelać w dół do obrońców. Gdy wieże będą gotowe, za kolejny dzień czy dwa, mogliby zmieść obrońców z muru, pozwalając saperom zaatakować wrota kanału i dając mu dostęp do miasta. Kto mógł sobie wyobrazić, pomyślał z samozadowoleniem Hamilkar, że ci dziwaczni Rzymianie mogliby dać mu klucz do zdobycia Aleksandrii? I że słabym punktem okazał się uważany za nie do zdobycia południowy mur miasta? - Przez całą noc coś się działo w mieście - raportował szofetowi Mastanabal. - Słychać było uderzenia młotów i okrzyki. Oni coś szykują - dodał i Hamilkar pomyślał, że w ostatnich dniach generał wygląda blado. Bez wątpienia zawsze miał HAMILKAR
PRZEPROWADZAŁ
INSPEKCJĘ
GALERII,
w głowie wizję ukrzyżowania. Udowodnił, że nie jest w stanie szybko zdobyć Aleksandrii, a wiedział zbyt dobrze, jaki los czeka kartagińskich generałów ponoszących porażki. - Ludzie w oblężonych miastach często szukają desperackich rozwiązań na wydobycie się z kłopotów - powiedział Hamilkar. Wprowadzają innowacje, jak ten absurdalny okręt w porcie, które miałyby jakoś ich ocalić. Generał wykazał wystarczająco dużo dyplomacji, by nie wspomnieć, że Hamilkar nie poczynił więcej prób zdobycia portu. Marynarze poczuli zabobonny strach przed dziwaczną jednostką, która wydawała się być bardziej żywą istotą, niż drewnianym okrętem, kierowanym przez żeglarzy i armię wioślarzy. - Chcę... - słowa szofeta urwały się nagle, gdy usłyszeli gwiżdżący dźwięk, a po nim olbrzymi rozprysk w jeziorze za nimi. - Co to było? Spojrzał na wciąż wzburzoną wodę. Chwilę później woda opadła jak gwałtowna ulewa. - Co się właściwie wydarzyło? - zapytał szofet, nie mogąc zrozumieć. Potem nastąpił kolejny rozprysk, tym razem bliżej brzegu, wyrzucając w górę wielką strugę mułu. Ogromna ryba wylądowała tuż obok stóp Hamilkara, rzucając się. Później rozległ się ogłuszający trzask. Trzydzieści kroków na wschód od miejsca, gdzie stali Hamilkar i jego generał, wielka kamienna kula przebiła pokryty ołowiem dach, zmiażdżyła wielu żołnierzy i wprawiła w dygot całą galerię. Kolejny pocisk przebił dach, potem następny. - To te ich wielkie katapulty - wrzasnął Mastanabał, zrozumiawszy w czym rzecz. - Przenieśli je na drugą stronę miasta! Przerzucają kamienie ponad dachami miasta, aby zniszczyć tę galerię! Musisz schronić się w bezpiecznym miejscu, mój szofecie! Hamilkar już o tym pomyślał. Nie mógł tu zostać. Odwrócił się i zaczął uciekać, przekonany, że wielka kamienna kula
zmiażdży go jak insekta. W jednej chwili stał się po prostu jednym z tłumu uciekających żołnierzy, usuwając ich z drogi własnymi rękami, nie zważając na skalanie, jakiego doznawał w kontakcie z nieczystymi ciałami. Trwało to wieczność, jak mu się wydawało, po czym był już poza galerią, bezpieczny od przerażających pocisków. Zobaczył żołnierza z oficerskim pióropuszem i skinął na niego. Oficer, olśniewający, w błyszczącej zbroi, stał drżąc przed szofetem. - Dowódco - powiedział Hamilkar - chcę, abyś zgromadził wszystkich tych ludzi - wskazał na żołnierzy, którzy uciekli z galerii - i zaprowadził ich na tamto pole - dodał, pokazując rozległą łąkę na zachodnim krańcu jeziora, obecnie wykorzystywaną jako pastwisko dla trzody kartagińskiej. - Natychmiast, mój szofecie - powiedział żołnierz, kłaniając się. Odmaszerował, wywrzaskując rozkazy. Mastanabał wydostał się z rumowiska, wyciągając drewniane drzazgi z płaszcza i brody. - Wydaje się, że rzymski projekt ostatecznie nie okazał się tak znakomitym pomysłem. - To nie jest istotne w tej chwili - odparł Hamilkar. - Widzisz tych ludzi, zebranych na polu? Mastanabał przyjrzał się ocalałym. - Tak - odparł, szacując, że przy życiu pozostało trzystu, czterystu ludzi. - Sprowadź moją osobistą straż. Niech rozbroją tych ludzi, a potem wszystkich ukrzyżują. Mastanabał zrozumiał. - Tak, mój szofecie - odpowiedział, skłonił się i pobiegł szukać strażników oraz cieśli. Tamci ludzie nie zrobili nic, by zasłużyć na karę, ale ich przestępstwo było gorsze niż zdrada: widzieli szofeta w panice. Widzieli go uciekającego. Mastanabał zadygotał. On także widział, jak Hamilkar okazał się tchórzem. Czy na niego również czekał krzyż? Przez resztę dnia, nawet w czasie gdy przybijano do krzyży nieszczęsnych żołnierzy, wystawiając ich na widok całej
armii, wielkie kamienie wciąż spadały na galerię, rozbijając ją na drzazgi. Aleksandria znowu kontrolowała jezioro oraz dostęp do Nilu i wnętrza kraju. Oblężenie nie miało zakończyć się szybko. - LECI KOLEJNA! - KRZYKNĄŁ KTOŚ. Tłum zgromadzony na terenach należących do wielkiej świątyni Serapisa wydał okrzyk, gdy następna ważąca ćwierć tony kamienna kula przeleciała łukiem nad ich głowami, przecinając miasto z północy na południe, znikając tak daleko za południowym murem, że odgłos jej uderzenia ledwie dotarł do ich uszu. Potem wybuchł aplauz i wiwaty. Ludzie krzywili się i robili uniki, gdy leciało kilka pierwszych pocisków, a nowy widok był dla nich stresujący. W połowie poranka już się przyzwyczaili i traktowali go jako rodzaj widowiska. Selene przyglądała się wszystkiemu ze szczytu świątynnych schodów, jak kapłanka przewodząca ceremonii. Scypion doradził jej, aby pokazywała się ludowi tak często, jak to tylko możliwe. Miało to pomóc w przywiązaniu ich do niej, wyjaśnił. Ten zabieg, jak sądziła, był związany z rzymską republikańską formą rządów. Egipscy monarchowie oczekiwali czci. Nie przywiązywali wagi do popularności. Zauważyła, że przez tłum przebiegało jakieś poruszenie, tak jak drogę zwierzęcia przez pole pszenicy znamionują falujące źdźbła. Ktoś przeciskał się przez tłum w jej stronę. Przez chwilę stała jak sparaliżowana. Musieli to być siepacze Ptolemeusza, idący ją aresztować. To koniec. Potem odetchnęła z ulgą, kiedy dostrzegła, że to dwaj Rzymianie przedarli się przez ciżbę i weszli na schody. Selene wyciągnęła do nich dłoń w pozdrowieniu. - Witajcie, wybawcy Aleksandrii - powiedziała wystarczająco głośno, by tłum ją usłyszał. Podniosły się gromkie wiwaty.
Rzymianie ucałowali jej dłoń, następnie, rozpromienieni, odwrócili się, by pomachać zgromadzonym. Obaj byli ubrani w najlepsze mundury: napierśniki imitujące muskulaturę Herkulesa, pod pachą nieśli hełmy z czerwonymi pióropuszami, szkarłatne płaszcze powiewały widowiskowo. Nawet pokojowo nastawiony Flakkus wyglądał wojowniczo. - Nie odprężaj się zbytnio - powiedział cichym głosem Flakkus, nadal uśmiechając się i machając. - Strażnicy twojego małego brata są tuż za nami, z nakazem dostarczenia naszych głów i ciebie żywej. - Musimy uciekać! - wykrztusiła. - Nie - powiedział Scypion, machając i uśmiechając się. Zostaniemy tutaj, z tą wspaniałą publicznością. Oni cię kochają i siłą rzeczy kochają również nas. Uważają, że jestem wybawcą - sama tak mnie nazwałaś, chociaż zasługę należałoby przypisać Chilowi i archimedejczykom. - Ale - powiedział Flakkus - przypisywanie sobie cudzych zasług jest częścią rzemiosła polityka. Więc wybawcami będziemy my. - Jestem przerażona - powiedziała Selene, biorąc z nich przykład i machając wdzięcznie do tłumu. - Potraktują to ze słusznym oburzeniem - powiedział do niej Flakkus. - Kiedy nadejdą strażnicy okaż zdenerwowanie. Przypomnij wszystkim nasze znakomite zasługi w imieniu Kartaginy oraz haniebne zachowanie Ptolemeusza i jego ministrów. - Ta część może być trudna - powiedziała. - Dobrze - odparł Marek. - Resztę zostaw nam. To będzie ćwiczenie ze sztuki przemawiania, w której szkolono mnie od dzieciństwa. - To wy, Rzymianie, robicie coś jeszcze doskonale poza walką? powiedziała.
- O, tak - odparł Flakkus. - Jesteśmy również znakomitymi mówcami. -Nadchodzą - szepnęła. Mogła już dostrzec oddział uzbrojonych mężczyzn przedzierających się przez tłum, zostawiając za sobą ślad w kształcie szerokiej litery „v". Nosili mundury osobistej gwardii króla: najemników z różnych krajów, którzy nie mieli powiązań z Aleksandrią i dlatego było mało prawdopodobne, by angażowali się w lokalne spiski. Przynajmniej teoretycznie. Przeszedłszy przez tłum, strażnicy, być może z racji przewagi liczebnej, weszli na schody. Jako pierwszy szedł młody spartański oficer, trzymając w górze rolkę pergaminu. - Mam tutaj - powiedział królewski rozkaz aresztowania Rzymian, którzy zwą się Marek Korneliusz Scypion i Aulus Flakkus oraz Selene z rodu Ptolemeuszy rzekł, a w tłumie zapanowała ogłuszająca cisza. - Co? - Selene niemal podskoczyła, gdy huknęło to słowo. - Jak śmiesz zwracać się tak do królowej Egiptu? - Marek stał w niezwykle imponującej pozie: stopy rozstawione szeroko, górna część ciała wyprostowana, głowa odwrócona w stronę oficera, z wbitym w niego gniewnym, orlim spojrzeniem. Nigdy nie słyszała głosu ćwiczonego do tego, aby być słyszalnym na gwarnym forum lub w obozie legionowym. Flakkus uczynił szeroki aktorski gest, płaszcz nosił z gracją udrapowany na ramieniu. - Z pewnością to zepsute dziecko, Ptolemeusz, nigdy nie wydało ci takiego rozkazu! - odparł, a nutka rozbawienia w jego głosie była zaraźliwa. - Kto to był w rzeczywistości? Ten tchórz Parmenion, który przegrał pierwszą i jedyną w tej wojnie bitwę w polu? Czy pozbawiony jaj Eutychus? A może ten rozpustny partacz Aleksandros? Tłum zaczął niepokojąco szemrać. Oficer rozejrzał się nerwowo. Potem odwrócił się do swoich ludzi. - Aresztujcie ich! - powiedział półszeptem.
Ręce sięgnęły w ich stronę. Paskudny Syryjczyk próbował złapać Selene za ramię, ale miecz Scypiona był już na wierzchu, błysnął w górze i opadł w potężnym, teatralnym cięciu, które mimo szerokiego gestu miało poważny zamiar. Dłoń mężczyzny upadła na schody, a on krzyknął, drugą ręką ściskając tryskający krwią kikut. -Aleksandryjczycy! - zawołał Scypion z szerokim gestem. - Położyli bluźniercze ręce na waszej królowej! To świętokradztwo! Czy pozwolicie na to? Niczym wielka fala załamująca się na brzegu morza, tłum z rykiem wtargnął na schody. Strażnicy zostali obezwładnieni przez masę obywateli, rozbrojeni, rzuceni na schody, okładani pięściami i tratowani, aż chodnik stał się śliski od krwi. - Obywatele! - krzyknęła Selene. - Jestem waszą królową! - tłum zaryczał z aprobatą. - Ptolemeusz jest dzieckiem, a jego skorumpowani doradcy doprowadzili Aleksandrię i Egipt niemal do ruiny. Hamilkar pokonał ich na polu walki i od tamtej pory ukrywają się tutaj, niezdolni do podjęcia decydującego działania. To, że Aleksandria ocalała, zawdzięczamy tylko heroicznym wysiłkom Marka Scypiona! Czy pozwolicie, by wasze miasto, założone przez Aleksandra Wielkiego, wpadło w ręce zdegenerowanego potomka Hannibala? - w tłumie narastał coraz głośniejszy krzyk protestu. - Więc zabierzcie mnie do pałacu i ja, Selene Ptolemeusz, będę przywódcą, na jakiego Aleksandria zasłużyła! - Krótko i na temat - powiedział Flakkus. - Dobra robota, Wasza Wysokość. - Ale co teraz? - powiedziała. - Kiedy się dowiedzą, że gwardii nie udało się nas aresztować, mogą wysłać regularne oddziały. - Idź do pałacu - poradził Scypion. - Ten tłum osadzi cię bezpiecznie na tronie. Ja pójdę do baraków Macedończyków i zwrócę się do żołnierzy.
- Jak zamierzasz to zrobić? - zapytała. Kości zostały rzucone i ustąpiła, idąc za jego radą. - Tak, jak zwykle robi się to z żołnierzami w podobnych sytuacjach. Przekupię ich. - Co SIĘ DZIEJE w MIEŚCIE? - ZAPYTAŁ HAMILKAR. Wraz ze swoimi oficerami siedział przed namiotem w ciepłe popołudnie. Przez cały dzień spoza murów dochodziły ich dziwne krzyki i pomruki. Widać było wielu ludzi przemykających po szczycie murów i zaprzestano ostrzału z katapult. Wszędzie wokół kartagińskiego obozu trwały prace przy budowie wież oblężniczych, wystarczająco wysokich do sięgnięcia szczytu zachodniego muru. Inni byli zajęci demolowaniem grobowców za pomocą ciężkich młotów, aby przygotować ścieżkę przez nekropolię dla ciężkich machin. Szofet ostatecznie doszedł do wniosku, że szybkie zdobycie Aleksandrii nie będzie możliwe i szykował się do długiego oblężenia. - To brzmi jak wojna domowa - powiedział jeden z doradców. - Doskonale! - odparł Hamilkar. - Może ktoś rozsądny zabije Ptolemeusza i będzie gotów rokować. - Jakie warunki byłyby akceptowalne, mój szofecie? - zapytał doradca. - Bardzo proste. Jeśli Aleksandryjczycy oddadzą miasto od razu, daruję im życie. W innym przypadku będą całkowicie skazani na moją łaskę. Zabierzemy wszystkie ich skarby, Egipt będzie mój, zarządzany według zwyczajów kartagińskich, ich armię wcieli się do mojej, a ziemie zostaną podzielone pomiędzy moich wielmożów. Nie ma potrzeby niepotrzebnie niczego komplikować - odrzekł, a jego rada wydała dźwięk aprobaty. Z zachodniego krańca obozu dobiegł tętent końskich kopyt i ludzie odskakiwali na boki, gdy w stronę namiotu szofeta
pędził jeździec w stroju posłańca królewskiego. Ściągnął wodze przed radą tak gwałtownie, że jego rumak niemal przysiadł na zadzie. Mężczyzna padł na ziemię i leżąc na twarzy przed szofetem podał mu w wyciągniętej ręce brązową tubę. Hamilkar wziął ją, obejrzał pieczęć i odkręcił przykrywkę. Wyciągnął rolkę pergaminu, rozwinął i przeczytał. W jednej chwili twarz mu zbladła, a ręce zaczęły się trząść. - Co się stało, szofecie? - zapytał Mastanabal, wiedząc, że to złe wieści z Kartaginy. - Trzęsienie ziemi? Zaraza? - Rzymianie! - wysyczał Hamilkar. - Całkowicie zajęli Italię! I najechali na Sycylię! - cisnął pergamin na ziemię z nieartykułowanym rykiem gniewu i frustracji. - Ale to niemożliwe! - powiedział Mastanabal. - Nie może ich być aż tak wielu! Większość ich armii jest z nami tu, w Egipcie. - Mamy cztery ich legiony - powiedział Hamilkar. - Co najmniej dziesięć kwateruje teraz w Italii. Sześć kolejnych najechało Sycylię. Syrakuzy są oblężone. Tak samo Katania i Lilibeum. Wiele z moich garnizonów już się poddało! Zostały osłabione, bo ogołociłeś je z ludzi na tę wojnę, pomyślał Mastanabal. Nie był całkiem niezadowolony z takiego rozwoju sytuacji. Szofet będzie potrzebował teraz każdego doświadczonego militarnie żołnierza i mógł przerwać oblężenie Aleksandrii, nie tracąc honoru. Nie byłoby potrzeby krzyżować nieodnoszącego sukcesów generała. Starannie dobrał słowa. - Szofecie, musimy natychmiast wracać do Kartaginy. Egipt nadal tutaj będzie, po tym jak uporządkujemy kwestię rzymską. Italia i Sycylia były w naszym posiadaniu od ponad wieku, nie możemy ich utracić. Co ważniejsze, Sycylia leży mniej niż dzień żeglugi od Kartaginy. Rzymianie będą gotowi uderzyć na nasze święte miasto! powiedział, a pozostali doradcy dali do zrozumienia, że zgadzają się z tymi słowami.
- Ale Egipt mam w zasięgu ręki! - krzyczał Hamilkar, kurczowo zaciskając dłoń. - I będziesz miał go znowu - zapewnił go Mastanabal. - Już pokazałeś im, co potrafisz. Będą wiedzieli, że ocaleli tylko przez zwykły przypadek. I będą już na wpół pokonani, gdy powrócimy. Hamilkar myślał przez chwilę. - Co z Norbanusem i jego czterema legionami? - Zostawmy ich tutaj - doradził Mastanabal. - Są sami na wrogiej ziemi, odcięci od posiłków i dostaw. Ludzie Ptolemeusza wystarczą, by ich zniszczyć.. - Nie chciałbym, żeby którykolwiek z nich pozostał tu żywy powiedział Hamilkar. - Szkolili się z moją armią i znają jej wszelkie tajniki, nie mówiąc już o obronie Kartaginy. Widziałeś model Aleksandrii, jaki zbudowali. Rzymianie uczą się takich rzeczy. - Oni zginą - zapewnił go Mastanabal. - Gdzie pójdą? Egipt jest im nieprzyjazny. Jeśli pomaszerują na zachód, trafią na terytorium kartagińskie. Jeśli pójdą na wschód, natkną się na Seleucydów i Partów. Jeśli skierują się w stronę morza, stacjonuje tam nasza flota. Może udadzą się na południe, w dół Nilu i wykroją sobie jakieś królestwo w Nubii lub Etiopii. Jakiegokolwiek wyboru dokonają, widzieliśmy ich po raz ostatni. Hamilkar skinął głową, ale pamiętał, że już kiedyś wcześniej Kartagina sądziła, że widziała Rzymian po raz ostatni. W BARAKACH MACEDOŃCZYKÓW MAREK SCYPION I FLAKKUS prowadzili negocjacje z żołnierzami. Po protestach dla zachowania pozorów lojalności, przeszli do kwestii finansowych, czego Marek był pewien. Ci ludzie to profesjonaliści, podążający za tym, kto płacił. Nie byli obywatelami Republiki, ale najemnikami, którzy służyli swojemu pracodawcy tylko tak
długo, jak długo ten zwyciężał i dostarczał im łupów. W końcu kupienie ich lojalności było kwestią staterów i drachm na szczegółowo stopniowanej skali rangi i długości służby, od generałów po zwykłych zwiadowców. - Podsumujmy - powiedział Marek, wstając - wasi ludzie zgromadzą się przy zachodniej bramie, gotowi do wypadu na mój rozkaz. - Chcesz walczyć w polu przeciwko Kartagińczykom? - zapytał twardy dowódca, Spartanin. - Czas na to już minął. Jak mielibyśmy przejść przez nekropolę na czyjkolwiek rozkaz? - To nie będzie walka w polu - odparł Marek. - To będzie coś jak zbieranie podatków. Nie wydarzy się ani dziś, ani jutro, ale wkrótce i chciałbym, abyście byli gotowi zaatakować w chwili otrzymania rozkazu - dodał i zaciekawiony dowódca podpisał zgodę. Rzymianie udowodnili, że są w stanie dostarczyć łupy, czego z pewnością nie można było powiedzieć o Parmenionie czy Ptolemeuszu. Selene spotkała się z nim w pałacu. U jej boku stał jej brat-mąż. Chłopiec patrzył wilkiem na nich oboje, ale nic nie mówił. Jak na tak młodą osobę, miał sporo rozsądku. Głowy Parmeniona, Eutychusa, Diona i Aleksandrosa zatknięto na tyczkach przy wrotach pałacu, a on nie życzył sobie do nich dołączyć. - Mój brat zgadza się, że to wszystko odbywa się dla jego dobra powiedziała Selene. - Jego byli doradcy haniebnie go zawiedli i jest gotów przyjąć dojrzałą, bezinteresowną opiekę. W każdym razie możemy dostarczyć dojrzałość, pomyślał Marek. Wykonał lekki ukłon w stronę Ptolemeusza. - Wasza Wysokość, będę najszczęśliwszy, mogąc ci służyć - w odpowiedzi chłopiec, z kwaśną miną, skinął głową. Tego wieczoru odbył się bankiet dla uczczenia osiągniętej sytuacji, ponieważ trzeba było czegoś znacznie większego niż
zwykłe oblężenie, by Aleksandria zrezygnowała z ucztowania. Pod koniec uroczystości do Marka Scypiona podszedł żołnierz i powiedział mu coś do ucha. Ten odwrócił się do Selene i Ptolemeusza, który odzyskał nieco swojego zwykłego spokoju, wiedząc, że nie zostanie stracony. - Jeśli Wasze Królewskie Mości zechcą towarzyszyć mi na zachodni mur - powiedział Marek - pokażę wam najpiękniejszy widok tej wojny. - Twoją kolejną nową broń? - zapytał Ptolemeusz, ożywiając się nieco. Bawiło go oglądanie walki w porcie, w której brała udział łódź podwodna i opancerzone brązem okręty. - Nie, to coś znacznie lepszego. Wielkie lektyki poniosły ich szerokimi, prostymi ulicami Aleksandrii, a następnie stromymi schodami na blanki, które broniły zachodniej bramy miasta. - Spójrzcie - powiedział Marek. Z początku nie mogli pojąć, o co chodzi. Zauważyli zamieszanie biegające postacie, ludzie niosący pochodnie, kłębiące się konie i słonie, zaniepokojone tą niezwykłą nocną krzątaniną. Okrzyki ludzi mieszały się z rżeniem koni i trąbieniem słoni. - Odchodzą! - krzyknęła w końcu Selene. - Zwijają obóz i wracają do Kartaginy - odpowiedział jej Marek. Hamilkar właśnie otrzymał złe wieści, tak jak wspominałem wcześniej. - Jakie to były wieści? - spytała, a on opowiedział jej o odzyskaniu Italii i inwazji na Sycylię. - A więc - powiedziała - wy, Rzymianie, manipulowaliście nami: Kartagińczykami i Egipcjanami. Wykorzystaliście nas do własnych celów. - Kartagina i Egipt zmierzały do wzajemnej wojny, czy byśmy się w to zaangażowali, czy nie - wyjaśnił jej Marek. -Dlaczego nie mielibyśmy wykorzystać tej sytuacji dla naszych korzyści?
- Faktycznie, dlaczego nie? - powiedziała łagodnym tonem, maskując wewnętrzne wzburzenie. Jeszcze przed chwilą była zbyt szczęśliwa, widząc wycofującą się armię kartagińską, by dać upust gniewowi. W żadnym razie nie mogła pozwolić, by Rzymianin dostrzegł jej uczucia. Ale miała już własny plan. Ci Rzymianie udowodnili, że są kimś znacznie więcej niż tylko prostymi żołnierzami, jakimi wydawali się na początku. Świetnie, skoro okazali się zdolni do tak subtelnych posunięć, pokaże im, do czego byli zdolni Ptolemeusze po wielu pokoleniach królewskich intryg. Tylko nie należało pokazać im tego za wcześnie. Flakkus, który był zawsze bardziej spostrzegawczy niż Marek, i dostrzegał subtelne niuanse, odczytał wyraz jej twarzy. - Mieliśmy najściślejsze rozkazy senatu, aby nikomu nic nie mówić na temat odzyskania Italii. Cały świat dowie się o tym wkrótce. Myślę, że nadszedł czas, by ustanowić bliższe i bardziej poufne więzy współpracy między Rzymem i Egiptem. - Z pewnością - powiedział Marek, nieco za późno uświadamiając sobie popełnioną gafę. - Teraz Kartagina będzie w kleszczach między nami. Wszystkie nasze przyszłe wysiłki muszą być koordynowane i nie będziemy podejmować żadnych działań militarnych bez porozumienia z władcą Egiptu. - To w przyszłości - powiedziała. - A co zrobimy teraz? - Za kilka godzin, gdy większość sił kartagińskich znajdzie się już na drodze, wydam rozkaz zaatakowania opustoszałego obozu Hamilkara. Potrzebowałby wielu dni na spakowanie i wyprawienie się w drogę. Może uzyskamy wystarczająco dużo łupów, by zapłacić nimi za żołnierską „lojalność". Spojrzała na zrujnowaną nekropolę. - Użyję części tych łupów do odbudowania zniszczonych grobowców - powiedziała. - To jest najważniejsze w Egipcie. I pomoże przywiązać lud do mnie.
Marek uśmiechnął się. - Wiesz, jak prowadzić własną politykę. Tylko nie zapomnij, że żołnierze muszą dostawać swój żołd regularnie, z dodatkami, w przeciwnym razie nie będą służyć ci lepiej niż twojemu bratu i jego poprzednim doradcom. - Ale od tego właśnie mam ciebie - powiedziała. Spojrzała na szybko kurczący się obóz kartagiński. - Czy oni wkrótce tu wrócą? - Nie - zapewnił ją Marek. - Następną wojnę Hamilkar będzie miał z Rzymem. Zniszczymy Kartaginę całkowicie, jak przysięgliśmy naszym bogom wiele pokoleń temu. Nie popełnimy błędu, jaki zrobił Hannibal. Nie pozostawimy nasienia nowej Kartaginy, by wróciło po zemstę. TYTUS NORBANUS PRZYJĄŁ KAPITULACJĘ EGIPSKIEGO MIASTA siedząc w swoim prokonsularnym krześle kurulnym, a jego lik-torzy stali tuż za nim. Było to już trzecie miasto, jakie zajął dla Kartaginy. Nie wymagało to wielkiej walki i w ogóle żadnych operacji oblężniczych. Wydawało się, że Egipt właściwie składa się z Aleksandrii i płacących jej podatki mieszkańców w dole rzeki. Poza dalekim południem, gdzie problemem były najazdy Nubijczyków, kraj praktycznie pozbawiono żołnierzy. Jedyne istotniejsze garnizony stacjonowały na wschód od Delty, w pustynnym kraju zwanym Synaj. Podbite miasta dostarczyły obfitych żniw złota, srebra, klejnotów i innych drogocennych rzeczy. Okup był wysoki, ale mieszkańcy nawet nie próbowali się targować. Ci ludzie byli przyzwyczajeni do stopy zdobywcy na swoim karku. Unikał przyjmowania w ramach zapłaty niewolników i bydła. Chciał, aby wszelkie bogactwa nadawały się do transportu. Kiedy nadeszła wiadomość z Aleksandrii, dziękował bogom, że był tak przewidujący. Wezwał swoich najważniejszych oficerów i odczytał im ją:
Od Marka Korneliusza Scypiona, posła rzymskiego na dwór w Aleksandrii do Tytusa Norbanusa, prokonsula dowodzącego ekspedycją afrykańską, z pozdrowieniem. Otrzymaliśmy informację, że cała Italia znajduje się już bezpiecznie w rękach Rzymu - Norbanus przerwał, gdy oficerowie wiwatowali. - Co więcej, rozpoczęła się inwazja na Sycylię -w tym momencie rzymscy oficerowie wydali radosny okrzyk, klepiąc jeden drugiego po plecach. - Musisz natychmiast przerwać swoją kampanię w Egipcie. Hamilkar wrócił do Kartaginy i ta wojna jest zakończona. Przyprowadź swoje legiony z powrotem do Aleksandrii. Połączymy je z siłami królowej Selene i będziemy gotowi do marszu na Kartaginę, gdy otrzymamy wiadomość od senatu. Niech żyje Rzym.
EPILOG ZE ŚCIĄGNIĘTĄ TWARZĄ TYTUS NORBANUS skończył czytać wiadomość oficerom. Był wściekły, a w umyśle miał zamęt. Ten patrycjuszowski głupek uważał, że Norbanus jest w opałach, ale on nie należał do ludzi, którzy porażkę uznają za finał. Wciąż były możliwości. - On chyba jest zbyt pewny siebie - powiedział Kato. - Sądziłem, że tylko ja to zauważyłem - odparł Norbanus. - Jest sam jeden, siedzi obok królowej Egiptu i to on chce, żebyś dołączył do niego! Jestem zdziwiony, że nie kazał nam jeszcze, żebyśmy zwrócili złoto miastom, od których je dostaliśmy. - Marne szanse - powiedział Lentulus Niger. - A ja nie zamierzam pomóc Scypionowi uczynić się królem Egiptu. - Sądzę dokładnie to samo - powiedział Norbanus. - Co więc zrobimy? - zapytał Kato. - Stąd wszędzie mamy daleko. - Zanim wam powiem, co proponuję - powiedział Norbanus - potrzebuję zapewnienia o waszej lojalności. W przyszłości ludzie mogą powiedzieć, że podjąłem bezprawne działania, gdyż moja władza prokonsularna wygasła w momencie, gdy opuściłem służbę u Hamilkara.
Oficerowie zastanowili się. Każdy z nich wolałby zostać wodzem, ale byli o siebie nawzajem tak zazdrośni, jak byli zazdrośni o Norbanusa. A on wydawał się mieć plan, którego nie miał żaden z nich. - Uważam, że nie mamy wyboru - powiedział Niger. - Ta armia musi mieć wodza, bo albo się rozpadnie, albo zostaniemy wymordowani. Tylko senat może mianować nowego prokonsula, a upłynie jeszcze dużo czasu, zanim uda nam się skontaktować z Rzymem - rzekł i szeroki uśmiech przeciął mu twarz. - I teraz nasze rozkazy będą przychodziły z prawdziwego Rzymu, no nie? - a jego słowa spotkały się z aplauzem. - Więc ja oświadczam, że przyrzekamy naszą lojalność Tytusowi Norbanusowi, dopóki nie usłyszymy innych rozkazów od senatu. - Jeden po drugim oficerowie składali przyrzeczenie. - Zatem postanowione - powiedział Norbanus. - Na północ od nas leży Aleksandria. Na zachodzie jest Kartagina i jej terytoria. Na południe tylko Egipt, potem nieznane tereny. Jedyną możliwością jest pójść na wschód, przez Synaj, do Azji. Gdzieś tam znajdziemy flotę, która zabierze nas do Rzymu. Kartagina ma potężną marynarkę, ale odwołają ją do obrony przeciwko rzymskiej inwazji lub do wojny o Sycylię. Na wschodzie jest wiele flot: wyspa Rodos ma niezłą, podobnie wiele miast greckich w Azji Mniejszej. Jeśli natkniemy się na Seleucydów lub Partów, będziemy z nimi walczyć i zdobywać. Może pokonamy całą drogę do Grecji. Stamtąd jest już blisko do Rzymu. - Proponujesz długi marsz - powiedział Kato. - Zgadza się. Ale czy rzymscy legioniści kiedykolwiek bali się odrobiny marszu? Mamy przecież broń, wojowników i złoto. Z tym wszystkim pokonamy drogę do siedmiu wzgórz, a nasza historia będzie trwała tak długo jak sam Rzym. - Spojrzał wkoło na żołnierzy i był szczęśliwszy, niż kiedykolwiek
mógł to sobie wyobrazić. Był naprawdę niezależny, dowodził potężną rzymską armią i nie odpowiadał nawet przed senatem. Zyskał pewność, że to było jego przeznaczeniem, o którym zawsze wiedział, że będzie wspaniałe. Wkrótce zdobędzie sławę największego Rzymianina w dziejach. Zmiażdży Marka Scypiona i cały klan patrycjuszy. - Jutro - powiedział do swoich oficerów - przekroczymy rzekę. A potem pomaszerujemy na wschód.