NORA ROBERTS KSIĘŻNICZKA I TAJNY AGENT (CZAS NIEPAMIĘCI) KSIĘŻNICZKA GABRIELLA DE CORDINA ZOSTAJE PORWANA POMIMO STAŁEJ OCHRONY. CUDEM UCIEKA PORYWACZ...
17 downloads
28 Views
1MB Size
NORA ROBERTS KSIĘŻNICZKA I TAJNY AGENT (CZAS NIEPAMIĘCI)
KSIĘŻNICZKA GABRIELLA DE CORDINA ZOSTAJE PORWANA POMIMO STAŁEJ OCHRONY. CUDEM UCIEKA PORYWACZOM, ALE POD WPŁYWEM DRAMATYCZNYCH WYDARZEŃ TRACI PAMIĘĆ. NIE WIADOMO, KTO I DLACZEGO JĄ UPROWADZIŁ. NADAL JEDNAK ZAGRAŻA JEJ NIEBEZPIECZEŃSTWO, DLATEGO POTRZEBUJE JESZCZE LEPSZEJ OCHRONY. DO TEGO ZADANIA IDEALNIE NADAJE SIĘ NONSZALANCKI AMERYKANIN REEVE MACGEE. TEN BYŁY TAJNY AGENT DOSKONALE RADZI SOBIE ZE WSZYSTKIM, ALE STAJE SIĘ BEZBRONNY WOBEC UCZUCIA DO ZACHWYCAJĄCEJ I WRAŻLIWEJ KOBIETY, KTÓRĄ OCHRANIA.
PROLOG Nie pamiętała już, dlaczego biegnie. Wiedziała tylko, że nie może się zatrzymać. Jeśli stanie - przegra. To wyścig, w którym są tylko dwie lokaty: pierwsza i ostatnia. Instynktownie czuła, że musi jak najszybciej oddalić się z tego miejsca; że nie może ani na moment zwolnić kroku. Ulewny deszcz całkowicie przemoczył jej ubranie, lecz nie zważała na to. Nie reagowała już nawet na suchy trzask piorunów i przecinające niebo błyskawice. Nie przerażała jej ciemność. Już dawno przestała się obawiać rzeczy tak banalnych jak ponure mroki nocy czy gwałtowna burza. A jednak bała się: niejasny a przemożny strach owładnął nią całkowicie. Był jedynym zrozumiałym odczuciem. Zrodzony w najgłębszych zakamarkach duszy, zdawał się rozpełzać po ciele i umyśle. To on gnał ją do przodu, choć zmęczone ciało podnosiło bunt. Nie wiedziała, gdzie jest ani jak się tu znalazła. Nie pamiętała smukłych, targanych wiatrem drzew. Nic dla niej nie znaczył łomot fal roztrzaskujących się o nabrzeże ani zapach przesiąkniętych deszczem kwiatów, które deptała, biegnąc i idąc na przemian nieznaną drogą. Łkała. Paroksyzmy płaczu targały jej udręczonym ciałem. Nie była w stanie jasno myśleć, nogi miała jak z waty. Najprościej byłoby zwinąć się w kłębek i zasnąć pod jednym z przydrożnych drzew, poddać się. A jednak coś jeszcze pchało ją do przodu, nie tylko przerażenie i dezorientacja. Była silna - choć nawet jej samej trudno było w to uwierzyć. Czuła, że jest w stanie dokonać rzeczy przekraczających ludzką wytrzymałość, byle znaleźć się jak najdalej od tamtego miejsca. Nie miała pojęcia, jak długo trwa ten upiorny marsz. Deszcz i łzy oślepiały ją. Reflektory dostrzegła dopiero wówczas, gdy nieomal się na nie nadziała. Znieruchomiała pośrodku szosy niczym przestraszony zając. Znaleźli ją. Dopadli. Zanim osunęła się nieprzytomna na asfalt, usłyszała jeszcze ryk klaksonu i przeraźliwy pisk opon.
ROZDZIAŁ PIERWSZY - Budzi się. - Dzięki Bogu. - Zechciałby się pan odsunąć i pozwolić mi ją zbadać, sir? Za chwilę może znowu nam odpłynąć. Przez gęstą jak wata mgłę zaczęły przenikać głosy, niewyraźne i odległe. Poczuła obezwładniający strach. Była półprzytomna, lecz mimo to rozumiała, że nie udało się jej uciec. Z trudem łapała oddech, starając się nie okazywać przerażenia. Zacisnęła pięści; ukłucie paznokci wpijających się w ciało pozwoliło jej zyskać poczucie kontroli nad sobą. Powoli uniosła powieki. Rozmyty, zamglony obraz zaczął się wyostrzać. Im wyraźniejsza stawała się pochylona nad nią twarz, tym mniejszy odczuwała lęk. Nie znała tej twarzy. To nie był nikt z nich. Przecież by ich rozpoznała! Zawahała się, lecz nie poruszyła. Okrągła, sympatyczna twarz ze starannie przyciętą, siwą, kędzierzawą bródką kontrastowała z gładką, łysą głową. Oczy były przenikliwe, zmęczone, lecz miłe. Gdy mężczyzna delikatnie ujął jej dłoń, nie próbowała się wyrywać. - Spokojnie, moja droga - powiedział ciepłym, niskim głosem, gładząc grzbiet jej dłoni, aż rozluźniła palce. - Jesteś już bezpieczna. Czuła, że bada jej puls, lecz nadal patrzyła mu prosto w oczy. Bezpieczna... Z nieufnością rozejrzała się wokół. Szpital? Tak, jest w szpitalu. Sala była elegancka i dość duża. Pachniało kwiatami i środkami dezynfekcyjnymi. Nagle jej wzrok padł na stojącego z boku mężczyznę. Był nienagannie ubrany, a z postawy przypominał wojskowego. Włosy, choć przyprószone siwizną, pozostały ciemne i gęste. Miał pociągłą, arystokratyczną twarz o pięknych rysach. Niezwykle surową, pomyślała, lecz bladą, bardzo bladą, co podkreślały cienie pod oczami. Mimo swego eleganckiego stroju wyglądał jakby nie spał od wielu dni. - Kochanie - wyszeptał drżącym głosem, ujmując jej dłoń leżącą bezwładnie na kocu. Gdy przyciskał ją do ust, w oczach stanęły mu łzy. Miała wrażenie, iż ta mocna dłoń zaczęła nieznacznie drżeć. - Znów jesteś z nami, najdroższa. Wiedziona współczuciem nie cofnęła ręki, lecz ponownie przyjrzała się jego twarzy. - Kim pan jest? - wyszeptała z trudem. Mężczyzna odskoczył jak oparzony, a potem spojrzał jej głęboko w oczy. - Kim ja...?
- Jest jeszcze bardzo słaba, sir. - Lekarz delikatnie odsunął go od łóżka. Widziała, jak kładzie dłoń na ramieniu starszego mężczyzny, lecz nie umiała powiedzieć, czy był to gest pocieszenia, czy przyjacielskie klepnięcie. - Potrzeba czasu, aby doszła do siebie - dodał z zawodową troską. Leżąc na plecach, obserwowała znaki, jakie lekarz daje tamtemu. Poczuła, że robi jej się niedobrze. Zdała sobie sprawę, że jest rozpalona i sucha. Czuła, że ma ciało, które jest obolałe, lecz wewnątrz była pustka. Gdy ponownie się odezwała, drgnęła, bo jej głos zabrzmiał zaskakująco donośnie. Mężczyźni spojrzeli w jej stronę. - Nie wiem, gdzie jestem. - Czuła pulsowanie w skroniach. - Nie wiem, kim jestem. - Wiele przeszłaś, kochanie. - Głos lekarza brzmiał czule i spokojnie, lecz jego myśli pogalopowały. Amnezja? Jeżeli w ciągu najbliższej doby ta pacjentka nie odzyska pamięci, będzie potrzebował najlepszego specjalisty. - Nic nie pamiętasz? Drugi mężczyzna trwał w bezruchu od chwili, gdy się po raz pierwszy odezwała. Teraz, nadal nieruchomy, patrzył na nią zaczerwienionymi z niewyspania oczami. Zmieszana, walcząc z nową falą lęku, próbowała się unieść, lecz lekarz powstrzymał ją stanowczo i pomógł z powrotem oprzeć się na poduszkach. Pamiętała ucieczkę, burzę, ciemność i zbliżające się światła samochodu. Zacisnęła powieki, usiłując zachować zimną krew. Nie potrafiła pojąć, czemu jest to dla niej takie ważne. Otworzyła oczy i odezwała się głosem, który tym razem był pełen bólu. - Nie wiem, kim jestem. Powiedzcie mi, proszę. - Najpierw musisz trochę odpocząć - odparł lekarz. Drugi mężczyzna natychmiast skarcił go spojrzeniem, które było - jak zauważyła kątem oka - władcze, niemal aroganckie. - Jesteś moją córką - wyjaśnił, zdecydowanym ruchem ujmując jej dłoń, która już nie drżała. - Jesteś Jej Wysokością Gabriellą de Cordina. Koszmar czy baśń? - zastanawiała się, nie odrywając od niego wzroku. Jej ojciec? Jej Wysokość Cordina... Miała wrażenie, że rozpoznaje nazwisko, lecz o co chodzi z tą całą gadką o królewskiej krwi? Nie spuszczała z niego wzroku. Nie, ten człowiek nie potrafiłby kłamać. Jego rysy były jak wyrzeźbione z kamienia, lecz w spojrzeniu kryła się głębia uczuć, która przyciągała niczym magnes. - Jeśli ja jestem księżniczką... - zaczęła, niemal się uśmiechając - czy znaczy to, że pan jest królem?
Przysięgłaby, iż kamienne dotąd oblicze na ułamek sekundy przeciął tajemniczy błysk. Rozbawienie? Nie mógł się nie uśmiechnąć. Może traumatyczne przeżycia zaburzyły jej pamięć, lecz przecież nadal jest jego małą Brie. - Cordina jest księstwem - rzekł tonem wyjaśnienia. - Ja jestem księciem Armand, a ty jesteś moim najstarszym dzieckiem. Masz dwóch braci, Aleksandra i Ben - netta. Ojciec i bracia. Rodzina, korzenie... Nie czuła absolutnie nic. - A moja matka? Tym razem bez trudu wyczytała z jego twarzy ból. - Zmarła, gdy miałaś dwadzieścia lat. Od tamtej pory wypełniasz nie tylko swoje, lecz także jej obowiązki. - Głos, zrazu oficjalny i beznamiętny, stał się czuły. - Mówimy do ciebie Brie. - Odwrócił jej dłoń tak, by mogła zobaczyć pierścień wysadzany szafirami i diamentami. - Dałem ci go na dwudzieste pierwsze urodziny, prawie cztery lata temu. Spojrzała na szlachetne kamienie i na mocną, piękną dłoń, która trzymała jej rękę. Nic nie pamiętała. Ale coś czuła - ufność. Gdy ponownie na niego spojrzała, udało się jej lekko uśmiechnąć. - Wyśmienity gust, Wasza Wysokość. - Odwzajemnił uśmiech, lecz miała wrażenie, że jest bliski płaczu, podobnie zresztą jak ona. Ta rozmowa zaczynała ją wykańczać. - Jestem potwornie zmęczona - westchnęła, przymykając oczy. - Nic dziwnego, po takich przejściach. - Lekarz poklepał ją po dłoni; nie miała pojęcia, że wykonywał ten gest setki razy od dnia jej narodzin. - Odpoczynek jest najlepszym lekarstwem, moja miła. Książę Armand niechętnie puścił dłoń córki. - Będę w pobliżu - oznajmił. Czuła, że za chwilę opuszczą ją siły. - Dziękuję. - Poczekawszy na odgłos zamykanych drzwi, zwróciła się do krzątającego się po pokoju lekarza. - Czy ja naprawdę jestem tą, za którą on mnie uważa? - Nikt tego nie wie lepiej ode mnie. - Lekarz pogładził ją po policzku bardziej dla skontrolowania temperatury niż z potrzeby ducha. - Byłem przy twojej matce, gdy przychodziłaś na świat. Odbierałem poród. Dwadzieścia pięć lat temu, w lipcu. A teraz proszę odpoczywać, Wasza Wysokość. Książę Armand przemierzał korytarz żwawym, wyćwiczonym krokiem. Za nim podążało dwóch strażników Gwardii Królewskiej. Chciał być sam. Boże, jak mocno pragnął
spędzić w samotności choćby pięć minut. Potrzebował spokoju, by ukoić targające nim uczucia, by zwalczyć nieznośne napięcie. Mało brakowało, a straciłby córkę, swój największy skarb. Teraz, gdy zdołał ją odzyskać, ukochana Brie patrzyła na niego jak na obcego człowieka. W przestronnej, słonecznej poczekalni czekało kolejnych trzech strażników Gwardii i liczni przedstawiciele departamentu policji Cordiny. Aleksander, starszy syn i dziedzic, spacerował, paląc papierosa. Po ojcu odziedziczył ciemne, otwarte spojrzenie i żołnierską posturę. Nie potrafił jedynie kontrolować się tak dobrze jak stary książę. Niczym wulkan, pomyślał Armand, patrząc na dwudziestotrzyletniego księcia. Burzy się i kipi, lecz nie wybucha. Na obitej różowym pluszem kanapie siedział Bennett. W wieku dwudziestu lat zapowiadał się na playboya. Mimo że także przejął po nim ciemną karnację, książę musiał przyznać, iż najmłodszy odziedziczył urodę matki. Często postępował lekkomyślnie i często bywał niedyskretny, lecz dzięki niebywałej urodzie i wdziękowi osobistemu cieszył się szczególnymi względami zarówno poddanych, jak i dziennikarzy. Podobnie jak żeńskiej połowy Europy, pomyślał Armand z przekąsem. Obok Bennetta siedział wezwany przez Armanda Amerykanin. Obaj synowie byli zbyt pogrążeni we własnych myślach, by zauważyć pojawienie się ojca. Tylko uwagi Amerykanina nic nie mogło umknąć. I właśnie dlatego Armand go wezwał. Reeve MacGee bez słowa przyglądał się wejściu starego księcia na scenę. Dobrze się trzyma, zauważył, lecz przecież nie spodziewał się niczego innego. Miał okazję spotkać władcę Cordiny zaledwie kilka razy, lecz ojciec Reeve'a studiował z nim w Oksfordzie, gdzie zrodziła się przyjaźń i wzajemny szacunek, które przetrwały mimo upływu lat i dzielącej ich odległości. Armand został władcą małego, uroczego kraju nad Morzem Śródziemnym, zaś ojciec Reeve'a - dyplomatą. Reeve wychował się wśród polityków i protokołu, lecz dla siebie wybrał mniej publiczne zajęcie - pracę tajnego agenta. Jednak po dziesięciu latach zgłębiania najbardziej skrywanych tajemnic i poczynań mieszkańców swojego kraju, Reeve oddał legitymację i założył własny interes. Przyszedł czas, gdy miał dosyć postępowania zgodnie z zasadami, jakie mu narzucali inni. Jego własne zasady bywały surowsze i trudniej je było złamać. Doświadczenie, jakie zdobył, pracując w Wydziale Zabójstw, a następnie w Służbach Specjalnych, nauczyło go zawierzać przede wszystkim własnemu instynktowi. Reeve urodził się w zamożnej rodzinie. Z czasem, dzięki swym zdolnościom, zdołał pomnożyć majątek przodków. Początkowo traktował tę pracę jako źródło dochodów i
ekscytujących wrażeń. Teraz nie musiał się już martwić o pieniądze i starannie wybierał zlecenia. Jeśli klient zdołał go zaintrygować, decydował się zająć jego sprawą. Dla ludzi z zewnątrz, a czasem i dla samego siebie, był jedynie początkującym farmerem. Prawie rok temu kupił kawałek ziemi, realizując marzenie o ucieczce z miasta. To była jego odpowiedź na wyzwanie życia. Po dziesięciu latach codziennego lawirowania między dobrem i złem, prawem i bezprawiem, miał już totalnie dosyć. Przekonując sam siebie, iż spłacił wszelkie zobowiązania, porzucił służbę publiczną. Prywatny detektyw może wybierać sobie klientów. Może pracować we własnym tempie i decydować o wysokości wynagrodzenia. Jeśli zlecenie okazuje się niebezpieczne, radzi sobie z nim na swój własny sposób. A jednak w ciągu ostatnich paru lat Reeve brał coraz mniej prywatnych spraw i powoli wycofywał się z interesu. Farma stanowiła szansę. Obiecał sobie, iż pewnego dnia stanie się całym jego życiem. Dla Armanda zrobił wyjątek. Aby spełnić jego prośbę, zdecydował się opóźnić pierwsze wiosenne siewy. Wyglądał bardziej jak wojownik niż farmer. Gdy wstał, by powitać księcia, jego wysokie, szczupłe ciało poruszyło się płynnie. Schludna lniana marynarka, gładki markowy podkoszulek i klubowe spodnie sprawiały, iż zależnie od nastroju potrafił sprawiać wrażenie oficjalnego lub przeciwnie, rozluźnionego. Należał do tych ludzi, których ubrania, bez względu na to, jak są atrakcyjne, stanowią jedynie tło dla właściciela. Jako pierwsza przyciągała uwagę twarz - być może z powodu delikatnych rysów odziedziczonych po irlandzkich i szkockich przodkach. Gdyby nie spędzał tak dużo czasu na powietrzu, miałby bez wątpienia bladą skórę. Ciemne włosy, choć starannie ostrzyżone, niepokornie opadały mu na oczy. Szerokie usta nadawały tej poważnej twarzy dziwnie szelmowski wyraz. Wrażenia dopełniały piękne, stalowobłękitne oczy. Reeve potrafił ich użyć zarówno, by oczarować, jak i zastraszyć. - Wasza Wysokość... Słowa Reeve'a natychmiast przykuły uwagę Aleksandra i Bennetta. - Co z Brie? - zapytali jednocześnie, lecz podczas gdy Bennett natychmiast podskoczył do ojca, Aleksander nie ruszył się z miejsca. Nerwowo zdusił papierosa w popielniczce. - Była przytomna - odparł krótko Armand. - Udało mi się z nią porozmawiać. - Jak się czuje? - Bennett patrzył na ojca ciemnymi, zatroskanymi oczami. - Kiedy będziemy mogli ją zobaczyć? - Jest bardzo zmęczona - stwierdził Armand, pocieszająco poklepując syna po ramieniu. - Może jutro.
Aleksander, nie ruszając się spod okna, syknął: - Czy ona wie, kto... - Później o tym porozmawiamy - uciął ojciec. Gdyby nie arystokratyczne wychowanie, młody książę zapewne powiedziałby coś więcej. Zbyt dobrze znał jednak zasady i ograniczenia, jakie niesie z sobą tytuł. - Niedługo zabierzemy ją do domu - powiedział spokojnie, bliski rzucenia ojcu wyzwania. - Być może Gabriella jest tu lepiej strzeżona, lecz wolę, aby wróciła do domu jak najszybciej. - Póki jeszcze jest tam, musimy koniecznie ją odwiedzić - wtrącił Bennett. - Na pewno ucieszy się na widok znajomych twarzy. Znajome twarze... Armand utkwił wzrok w oknie za plecami syna. Dla Brie nie ma żadnych znajomych twarzy. Wyjaśni im to, ale później, kiedy będą sami. Na razie musi zachować spokój, jak przystało na władcę. - Możecie odejść - rzucił. Beznamiętnie wypowiedziana, oficjalna formułka mocno dotknęła obu synów. Wiedział o tym, ale nie zmienił tonu. - Jutro będzie w lepszej formie. A teraz muszę zamienić parę słów z Reeve'em. - Gestem nakazał młodzieńcom, by opuścili pomieszczenie. Widząc, że się zawahali, uniósł brwi, lecz nie potrafił zdobyć się na bardziej stanowcze wyegzekwowanie posłuszeństwa. - Czy coś ją boli? - nie ustępował Aleksander. Spojrzenie Armanda złagodniało. Mogli to zauważyć jedynie ci, którzy dobrze go znali. - Nie, przysięgam. Wkrótce sam się przekonasz - dodał, widząc, że odpowiedź nie zadowoliła pierworodnego syna. - Gabriella jest silna - oznajmił z dumą. Aleksander posłusznie skinął głową. To, co miał do powiedzenia, będzie musiało poczekać. Bracia wyszli w towarzystwie straży. Armand odprowadził synów wzrokiem, po czym zwrócił się do Reeve'a. - Zapraszam. - Wskazał gestem jedne z drzwi. - Rozgościmy się na razie w gabinecie doktora Franco. Przeszedł przez korytarz, zdając się nie zauważać ochrony. Reeve nie potrafił nie dostrzegać tych ludzi o czujnych oczach; ich bliskość odczuwał niemal boleśnie. Nic dziwnego. Historia uprowadzenia w rodzinie królewskiej wprawiła obywateli w stan niebywałej nerwowości. Armand otworzył drzwi, przepuścił go przodem i zamknął gabinet. - Siadaj - zaprosił i sięgnął do kieszeni, z której wyjął ciemnobrązowy papieros, jeden z dziesięciu, na które sobie dziennie pozwalał. Nim zdążył sięgnąć po zapalniczkę, Reeve
podał mu ogień. - Jestem ci bardzo wdzięczny za to, że przyjechałeś. Nie miałem do tej pory okazji ci podziękować. - Nie ma takiej potrzeby, Wasza Wysokość. Jeszcze nic nie zrobiłem. Armand wypuścił kłąb dymu. W obecności syna przyjaciela mógł się nareszcie rozluźnić, przynajmniej odrobinę. - Myślisz zapewne, że jestem zbyt surowy dla moich synów - zaczął, zerkając na rozmówcę. - Myślę, że Wasza Wysokość zna ich lepiej niż ja. Armand zasiadł w klubowym fotelu. - Po ojcu masz dyplomację we krwi - zauważył z uśmiechem. - Czasami. - Jeśli się nie mylę, odziedziczyłeś również jego bystrość umysłu - ciągnął władca Cordiny. - Dziękuję, Wasza Wysokość - odparł uprzejmie Reeve, choć nie był pewien, czy ojciec byłby zadowolony z takiego porównania. - Proszę, mów mi po imieniu. - Po raz pierwszy od chwili, gdy jego córka odzyskała przytomność, Armand poczuł, że przestaje kontrolować emocje. Nerwowym ruchem potarł czoło. - Jestem gotów powoływać się na przyjaźń z twoim ojcem, Reeve - powiedział z wysiłkiem. - Zbyt mocno kocham moją córkę, nie mam wyboru. Amerykanin obrzucił siedzącego naprzeciwko mężczyznę badawczym wzrokiem. Teraz dostrzegał coś więcej niż władcze maniery: widział ojca desperacko walczącego o córkę. Bez słowa sięgnął po papierosa i zapalił go, dając Armandowi kilka dodatkowych minut. - Proszę mi wszystko opowiedzieć. - Ona nic nie pamięta, Reeve. - Nie pamięta, kto ją uprowadził? - Były agent z niezwykłą uwagą obserwował noski swoich butów. - Czy widziała ich? - Ona nic nie pamięta - powtórzył dobitnie Armand, unosząc głowę. - Nawet własnego imienia. Reeve skinieniem głowy dał znak, że przyjmuje wyjaśnienia do wiadomości, nie dając po sobie poznać, jak gorączkową pracę wykonywały jego szare komórki. - Chwilowa utrata pamięci jest chyba częstym skutkiem traumatycznych przeżyć stwierdził. - Co na to lekarz?
- Niedługo będę z nim rozmawiał - westchnął Armand. Sześć dni nadludzkiego wysiłku zostawiło na nim swoje piętno, lecz postanowił nie dać po sobie nic poznać. Przyjechałeś, Reeve, bo cię o to prosiłem. Nigdy nie zapytałeś dlaczego. - To prawda. - Jesteś obywatelem amerykańskim i nie masz wobec mnie żadnych zobowiązań. Zapach tytoniu z Wirginii mieszał się z francuskim. - Wiem. Armand zacisnął wargi. Zupełnie jak ojciec, pomyślał. I podobnie jak ojcu można mu całkowicie zaufać. Czuł, że mógłby powierzyć temu człowiekowi najcenniejsze sekrety. - Zdajesz sobie sprawę z tego, że praca dla mnie może się wiązać z niebezpieczeństwem? - upewnił się, choć wiedział, jaka będzie odpowiedź. - Każdy przywódca jest na nie narażony. - Tak. A dzięki pokrewieństwu i bliskości, również jego dzieci. Starszy pan na chwilę spuścił wzrok na swoje dłonie, na złoty książęcy pierścień. Był księciem krwi. Był także ojcem. Do tej pory nigdy nie musiał decydować, co jest ważniejsze. Urodził się, został wychowany i ukształtowany zgodnie z zasadami. Armand zawsze wierzył, że najważniejsze są zobowiązania wobec ludzi. - Moje dzieci posiadają naturalnie własną ochronę - dodał, rozgniatając ze złością papierosa. - Brie, to znaczy Gabriella, niechętnie odnosi się do ochroniarzy. Jest straszliwie uparta, gdy chodzi o prywatność. Być może ją rozpuściłem. To spokojny kraj, Reeve. Naród kocha królewską rodzinę. To, że moja córka raz na jakiś czas wymykała się ochronie, nie miało większego znaczenia. - Tym razem też? - Bardzo chciała pojechać na wieś. Robi to od czasu do czasu. Tytuł, który nosi, nie wiąże się ze zbyt wieloma obowiązkami. Dla Gabrielli taki wyjazd na łono natury jest jak zawór bezpieczeństwa. Jeszcze sześć dni temu wydawało mi się, że to nieszkodliwa odskocznia, dlatego na wszystko zezwalałem. Ton głosu Armanda uzmysłowił Reeve'owi, że książę rządził rodziną podobnie jak państwem: sprawiedliwie, lecz w sposób zdecydowany. - Sześć dni temu - powiedział powoli Reeve - uprowadzono twoją córkę. Armand w milczeniu skinął głową. Musi stawić czoło faktom, emocje jedynie utrudniają działanie. - Teraz, dopóki nie wiemy, kto i dlaczego ją uprowadził, jest całkowicie bezbronna westchnął. - Powierzyłbym Gwardii Królewskiej własne życie, lecz nie życie mojej córki.
Reeve delikatnie strzepnął papieros. Zaczynał mu się jawić obraz sytuacji. - Nie pracuję już w policji, Armandzie. A ty nie potrzebujesz gliny - odparł z powagą. - Prowadzisz własną działalność. O ile się nie mylę, jesteś kimś w rodzaju eksperta w sprawach terroryzmu. - W moim kraju - podkreślił Reeve. - A to zupełnie inna sprawa. - Czuł, że ciekawość zaczyna brać górę nad zdrowym rozsądkiem. Zły na siebie, zmarszczył brwi. - Przez lata nieraz miałem okazję nawiązywać kontakty. Mógłbym ci dać nazwiska dobrych ludzi. Jeśli szukasz kandydatów do Gwardii Królewskiej... - Szukam człowieka, któremu mógłbym powierzyć życie córki - uciął Armand. Mimo iż mówił cicho, w jego głosie zabrzmiała stanowczość i brak tolerancji dla sprzeciwu. Szukam człowieka, który ma doświadczenie w delikatnym rozwiązywaniu potencjalnie niezręcznych spraw. Obserwowałem przebieg twojej kariery. - Posłał dziwnie nieśmiały uśmiech w kierunku nieruchomej twarzy Reeve'a. - Mam trochę znajomości w Waszyngtonie. Miałeś nadzwyczajne osiągnięcia. Ojciec może być z ciebie dumny. Na wspomnienie ojca Reeve poruszył się niespokojnie. Cholernie osobista sprawa, pomyślał. Będzie mu trudno ją przyjąć i być obiektywnym. Lepiej będzie uprzejmie odmówić. - Doceniam to - odrzekł - ale nie jestem gliną. Nie jestem ochroniarzem. Jestem farmerem. W głębi poważnych oczu swego rozmówcy dostrzegł ognik rozbawienia i poczuł się nagle jak mały chłopiec. - Wiem, słyszałem. Może i tak być, jeśli tak ci bardziej odpowiada. Ale potrzebujecie, Reeve. Bardzo. Nie musisz dawać mi teraz odpowiedzi. Armand doskonale wyczuwał, kiedy może nalegać, a kiedy należy odpuścić. - Przemyśl, co ci powiedziałem. Jutro wrócimy do naszej rozmowy i być może będziesz też mógł zobaczyć się z Gabriellą. Tymczasem czuj się jak u siebie w domu. - Wstał, sygnalizując koniec rozmowy. - Mój samochód zabierze cię z powrotem do pałacu. Ja jeszcze tu zostanę. Ciepłe światło późnego poranka kładło się na podłodze szpitalnej sali, Walcząc z przemożną chęcią zapalenia papierosa, Reeve przyglądał się wzorom, jakie słońce malowało w pokoju. Rano, przy śniadaniu w apartamencie Armanda, miał sposobność ponownie porozmawiać z księciem.
Determinacja władcy nie była dla niego niczym nadzwyczajnym; jego ojciec zachowywałby się tak samo. Przeklinając pod nosem, wyjrzał przez okno na góry, które malowniczo okalały Cordinę. Czemu, do diabła, zdecydował się tu przyjechać? Jego ziemia leży tysiące kilometrów stąd i czeka na zaoranie. Tymczasem on bawi w maleńkim, bajkowym kraju, gdzie powietrze uwodzi świeżością, a błękitne morze jest na wyciągnięcie ręki. Nie powinien tu przyjeżdżać. Trzeba było od razu znaleźć jakąś wymówkę, kiedy tylko Armand się z nim skontaktował. I czemu, gdy ojciec zadzwonił, by wesprzeć prośbę księcia, nie krzyczał o leżących odłogiem polach i zbożu czekającym na wysianie? Z westchnieniem musiał przyznać, że dobrze zna odpowiedź. Przyjaźń wiążąca ambasadora Francisa MacGee i Jego Wysokość Armanda z Cordiny była głęboka i prawdziwa. Armand przyleciał do Stanów na pogrzeb jego matki. Nie sposób zapomnieć, jak wiele wsparcie przyjaciela znaczyło wówczas dla jego ojca. Nie zapomniał też księżniczki, którą poznał dziesięć lat temu, gdy wraz z rodzicami udał się w podróż do Cordiny. Dziś zobaczył ją w szpitalnym łóżku, bladą, słabą i bezbronną. Wówczas właśnie obchodziła szesnaste urodziny, wspominał. Sam miał dwadzieścia kilka lat, pracował już w policji i był człowiekiem twardo stąpającym po ziemi. Nie wierzył w bajki. Tymczasem Gabriella zdawała się być postacią ze świata baśni. Doskonale pamiętał sukienkę, którą miała na sobie tamtego wieczoru: bladozielony, suto marszczony jedwab ciasno oplatał jej niewiarygodnie wąską talię. Na głowie miała przepaskę wysadzaną brylantami, które migotały wśród bujnych kasztanowych włosów. Delikatna, dziewczęca twarz przyciągała wzrok mlecznobiałą cerą i zaróżowionymi policzkami, lecz dopiero usta, pełne i obiecujące, koncentrowały na sobie uwagę. No i oczy... Właśnie one najmocniej wryły się Reeve'owi w pamięć. Ozdobione pięknymi, ciemnymi brwiami i długimi rzęsami, przypominały dwa topazy. Teraz niechętnie odwrócił się, by na nią spojrzeć. Nadal miała delikatne rysy. Wyraźnie zarysowane kości policzkowe dodawały jej godności. Skórę miała bladą, jak gdyby całe życie i młodość zostały z niej wypłukane. Włosy, zaczesane do tyłu, odsłaniały szlachetną twarz. Leżącą bezwładnie na pościeli dłoń ozdabiały diamenty i szafiry. Reeve zwrócił uwagę na krótkie, zaniedbane paznokcie, sprawiające wrażenie połamanych lub obgryzionych. Do nadgarstka miała podłączoną kroplówkę. Pamiętał, że szesnaście lat temu nosiła bransoletkę z pereł. Wspomnienie ich spotkania przed laty obudziło w nim gniew. Od uprowadzenia minął tydzień, dwa dni od wieczoru, gdy dwoje młodych ludzi odnalazło ją nieprzytomną na
poboczu szosy. Pamiętał zapach perfum, jakich użyła dziesięć lat temu, a ona nie pamiętała własnego imienia. Niektóre układanki można pozostawić na półce i zapomnieć o nich. Nad innymi można chwilę pomyśleć, a potem i tak dołączą do poprzednich. Ale są też takie, które intrygują i kuszą. Armand postąpił sprytnie, pomyślał Reeve z przekąsem, nawet bardzo sprytnie, zmuszając go do odwiedzenia Gabrielli. I co zamierzasz zrobić w jej sprawie? - zapytał sam siebie. Nic, bo w twoim życiu właśnie otwiera się nowy rozdział, który sam dla siebie napisałeś. Człowiek, który usiłuje coś zbudować, nie ma czasu na mieszanie się w sprawy innych. Stał ze zmarszczonym czołem, całkowicie pochłonięty własnymi myślami. Takim zobaczyła go Brie, gdy otworzyła oczy. Popatrzyła na ponurą, pełną złości twarz, na roziskrzone, błękitne oczy, wąskie usta, i zamarła. Co jest jawą, a co snem? Na krótką chwilę oderwała wzrok od mężczyzny, by upewnić się, że nadal tam jest. Zacisnęła palce na prześcieradle, lecz gdy się odezwała, jej głos zabrzmiał spokojnie. - Kim pan jest? Wiele rzeczy mogło się zmienić w ciągu ostatnich dziesięciu lat lub tygodnia, lecz nie jej oczy, brązowe, głębokie, fascynujące. - Nazywam się Reeve MacGee, jestem przyjacielem pani ojca - powiedział, nie wyjmując rąk z kieszeni. Brie odprężyła się odrobinę. Pamiętała mężczyznę o zmęczonych oczach i wojskowej postawie, który przedstawił się jako jej ojciec. Nikt, kto tego nie przeżył, nie zrozumie, jak przykra i frustrująca jest noc spędzona na poszukiwaniu w pamięci okruchów własnego życia. - Czy my się znamy? - Poznaliśmy się parę lat temu, Wasza Wysokość - odparł. Oczy, które niegdyś fascynowały u młodej dziewczyny, a teraz u kobiety, zdawały się go pożerać. Czegoś jej brakuje, pomyślał. Rozpaczliwie potrzebuje pomocy. - Obchodziła pani szesnaste urodziny. Wyglądała pani wspaniale - dodał miękko. - Czy pan jest Amerykaninem, panie Reeve MacGee? Zawahał się na chwilę, mrużąc oczy. - Tak. Skąd pani wie? - Akcent. - W oczach dziewczyny pojawiło się zmieszanie. Czuł, że za wszelką cenę stara się podążać za wątłą nitką, jaką niespodziewanie jej podsunięto. - Byłam tam... Czyja tam byłam?
- Tak, Wasza Wysokość. On wie, przeszło jej nagle przez głowę. Wie to, czego ona może się jedynie domyślać. Pustka, och, ta piekielna pustka w głowie. Czuła, jak do oczu napływają jej łzy. - Potrafi pan sobie wyobrazić, jakie to straszne? - zapytała cicho. - Budzę się rano i nic nie pamiętam. Moje życie to pusta księga. Muszę czekać, aż inni pomogą mija zapełnić. Co się ze mną stało? - Wasza Wysokość... - Musi mnie pan tak tytułować? - zaoponowała. W wielkich oczach dostrzegł błysk zniecierpliwienia. Usiłował się nie uśmiechnąć. Usiłował nie pokazać po sobie, jak bardzo ją podziwia. - Nie - odparł, siadając na krawędzi łóżka. - A jak mam się do pani zwracać? - Po imieniu. - Brie ze zniechęceniem spojrzała na bandaż na nadgarstku. Musi jak najszybciej mieć to za sobą, postanowiła, unosząc się na łokciach. - Czyli Gabriella, jak mi powiedziano. - Większość ludzi nazywa cię Brie. Przez chwilę w milczeniu usiłowała odnaleźć jakieś wspomnienia. Na próżno - białe karty księgi jej życia pozostawały nie zapisane. - Niech będzie. - Z ubolewaniem pokiwała głową. - Powiedz mi w takim razie, co się ze mną stało. - Nie znamy szczegółów - przyznał. - Musicie znać! - Nie spuszczała z niego wzroku. - Powiedz mi chociaż to, co wiesz. Przyglądał się jej. Była delikatna, to prawda, lecz pod kruchą powłoką tkwił stalowy rdzeń. Na nim będzie musiała odbudować swoje życie. - W zeszłą niedzielę po południu pojechałaś na wieś - zaczął. - Następnego dnia znaleziono twój samochód porzucony na poboczu. Potem były telefony z żądaniami okupu. Wiemy więc tyle, że zostałaś uprowadzona i przetrzymywana w ukryciu. Przemilczał pogróżki, w których porywacze opisywali, co zrobią księżniczce, jeśli nie dostaną pieniędzy. Nie wymienił też zawrotnej sumy, jakiej domagali się bandyci. Porwanie. Brie wyciągnęła rękę i oplotła palcami dłoń Amerykanina. Widziała obrazy, cienie. Mały, ciemny pokój. Zapach... Nafta i pleśń. Pamiętała mdłości i ból głowy. Poczuła powracający, paniczny strach. - Trudno będzie to odtworzyć - wymamrotała. - Nie wiem dlaczego, ale jestem pewna, że mówisz prawdę. Tylko że wszystko rysuje się tak niewyraźnie...
- Nie jestem lekarzem, ale uważam, że niczego nie można robić na siłę - odparł pogodnie. Walka tej dziewczyny o odnalezienie samej siebie wywarła na nim ogromne wrażenie. - Kiedy przyjdzie odpowiedni moment, wszystko sobie przypomnisz. - Łatwo ci mówić. Ktoś mnie okradł z mojego życia, panie MacGee... A jaka jest twoja rola w tym wszystkim? - zainteresowała się niespodziewanie. - Byliśmy kochankami? Reeve uniósł brwi. Potrafi być szczera. I wcale nie sprawia wrażenia zbyt przejętej taką możliwością, pomyślał, uśmiechając się półgębkiem. Nie pytając o pozwolenie, sięgnął po papierosa. - Nie. - Podsunął jej paczkę, a Brie poczęstowała się, nie mając pojęcia, czy pali, czy też nie. - Jak już mówiłem, spotkaliśmy się jeden jedyny raz, kiedy miałaś szesnaście lat. Nasi ojcowie się przyjaźnią. Nie byliby zachwyceni, gdybym cię uwiódł. - Rozumiem. - Zaciągnęła się i natychmiast poczuła, jak dym pali jej gardło i wypełnia płuca, zmuszając do gwałtownego zaczerpnięcia oddechu. Zgasiła papieros tym samym, nieświadomie władczym ruchem, z jakim wcześniej po niego sięgała. - W takim razie co tu robisz? - Twój ojciec poprosił mnie o przyjazd. Martwi się o twoje bezpieczeństwo. Zatrzymała wzrok na pierścionku, który zdobił jej dłoń. Ładny, oceniła. Gdy jednak spojrzała na paznokcie, poczuła, że coś się nie zgadza. Dlaczego, nosząc taki pierścień, nie zadbała o dłonie? Gdzieś z najgłębszych pokładów świadomości dotarło jakieś niewyraźne, ulotne wspomnienie. Brie zacisnęła pięści, na próżno usiłując przywołać blednący obraz. - Jeśli ojciec martwi się o moje bezpieczeństwo - ciągnęła nieświadoma, iż Reeve uważnie śledzi wyraz jej twarzy - to co to ma wspólnego z tobą? - Mam trochę doświadczenia w tej dziedzinie - stwierdził krótko. - Książę Armand prosił, żebym się tobą zaopiekował. Zmarszczyła czoło, nie wiedząc, iż w ten właśnie sposób ma zwyczaj wyrażać zainteresowanie. - Ochroniarz? - spytała z właściwym sobie zniecierpliwieniem. - Nie sądzę, żeby mi się to spodobało. Reeve, mimo całego współczucia dla Brie, zaczynał mieć dosyć. Poświęcił swój wolny czas i przeleciał parę tysięcy kilometrów, a jej się to nie podoba! - Wasza Wysokość musi wiedzieć, że nawet księżniczka bywa zmuszona robić rzeczy, których nie lubi. Można do tego przywyknąć - stwierdził nieco sarkastycznie. - Nie sądzę, panie MacGee - odparowała spokojnie. - Jestem przekonana, że nie zniosłabym kogoś kręcącego się koło mnie. Kiedy wrócę do domu... - Zamilkła,
uświadamiając sobie, iż słowo „dom” nie niosło ze sobą żadnego konkretnego znaczenia. Kiedy wrócę do domu - powtórzyła - znajdę jakiś sposób na rozwiązanie tego problemu. Możesz przekazać mojemu ojcu, że odrzuciłam twoją propozycję. - Decyzja nie należy do ciebie, tylko do twojego ojca - odparł Reeve, wstając. Brie mogła teraz ocenić, iż mimo przeciętnego wzrostu robił wrażenie. I nie chodziło o szlachetne rysy ani dobrane ze smakiem, choć swobodne ubrania. Czuło się, że jeśli ten facet zechce postawić na swoim, zrobi to bez względu na okoliczności. Jego obecność sprawiała, że czuła się niespokojna. Nie wiedziała dlaczego, a co gorsza nie miała pojęcia, czy powinna wiedzieć. Za to on wiedział i właśnie z tego powodu nie chciała mieć z nim nic wspólnego. Jej życie było wystarczająco skomplikowane bez człowieka takiego jak Reeve. Zapytała, czy byli kochankami, gdyż możliwość ta intrygowała ją i przerażała zarazem. Gdy zaprzeczył, nie poczuła ulgi, a jedynie pustkę, która towarzyszyła jej od dwóch dni. Może jest kobietą wiodącą samotne życie? - Powiedziano mi, że mam prawie dwadzieścia pięć lat, panie MacGee. - Musisz tak się do mnie zwracać? - zaoponował, umyślnie naśladując ton jej głosu. Uśmiechnęła się. Na krótką chwilę beztroski promyk rozświetlił jej śliczną twarz. - Jestem dorosła - ciągnęła - i sama decyduję o swoim życiu - zaznaczyła uparcie. - Należysz do królewskiego rodu. Niektórych decyzji nie podejmujesz sama przypomniał, ruszając do drzwi. Już z ręką na klamce, zawahał się. - A skoro się nie zgadzasz, to i lepiej. Mam ważniejsze sprawy na głowie niż opieka nad rozkapryszoną księżniczką stwierdził z cierpkim uśmiechem. Poczekała, aż drzwi się zamkną, i usiadła na łóżku. Czuła się otumaniona. Przez krótką chwilę pragnęła położyć się z powrotem i czekać, by ktoś przyszedł i pomógł jej się podnieść. Zrozumiała jednak, że nie wytrzyma leżenia na wznak ani minuty dłużej. Spuściła ostrożnie nogi na podłogę i poczekała, aż minie zawrót głowy. Ostrożnie, powoli ruszyła w kierunku wiszącego na ścianie lustra. Do tej pory starała się tego uniknąć. Nie pamiętała, jak wygląda, i oczami wyobraźni widziała tysiące postaci. Czy któraś z nich to ona? Jak może żądać odpowiedzi na to pytanie, skoro nie zna nawet koloru własnych oczu! Nabrawszy głęboko powietrza, stanęła przed lustrem i uniosła głowę. Zbyt chuda, było jej pierwszą myślą. Zbyt blada. Ale, dodała z głupim uczuciem ulgi, niebrzydka. Być może oczy mają dziwny odcień, lecz nie są małe ani zezowate. Twarz bardzo
mizerna. Delikatna, przestraszona. W jej rysach nie było nic, co by przypominało mężczyznę, , który przedstawiał się jako jej ojciec. W jego wzroku widziała siłę. W swoim - słabość. - Kim jesteś? - zapytała, kładąc dłoń na lustrzanej tafli. Wreszcie, wbrew sobie samej, poddała się rozpaczy i wybuchnęła płaczem.
ROZDZIAŁ DRUGI To się więcej nie powtórzy, obiecała sobie, wychodząc spod gorącego, przynoszącego odprężenie prysznica. Nie ukryje twarzy w dłoniach, nie podda się przeciwnościom losu. Stawi im czoło. Tylko w ten sposób zdoła znaleźć odpowiedzi na nurtujące ją pytania. Zacznijmy od nowa. Narzuciła znaleziony na szafce szlafrok - turkusowy, o lekko wytartych mankietach. Z zadowoleniem otuliła się miękkim frotte. W szafce nie było nic więcej. Zirytowana Brie zadzwoniła po pielęgniarkę. - Proszę mi przynieść moje ubranie - zażądała. - Ale Wasza Wysokość, nie powinna... - Porozmawiam z moim lekarzem - ucięła. - A na razie potrzebuję szczotki do włosów, kosmetyków i odpowiedniego ubrania. - Skrzyżowała ręce na piersi, pragnąc wyglądać bardziej stanowczo. - Jeszcze dziś rano chcę wrócić do domu. Nie sposób spierać się z przedstawicielką królewskiej rodziny. Siostra ukłoniła się i poszła po lekarza. - Czy mogę w czymś pomóc? - zagadnął od progu. Był uprzejmy, jowialny i cierpliwy. Wyobraziła sobie niewysoki, lecz solidny ceglany mur ukryty za ścianą mchu i bluszczu. - Wasza Wysokość nie ma potrzeby wstawać z łóżka. - Doktorze Franco - zaczęła, gotowa sprawdzić samą siebie. - Doceniam pańskie umiejętności i uprzejmość, lecz jadę dziś do domu. - Dom? - zmrużył oczy, podchodząc do niej. - Droga Gabriello... - Nie. - Przecząco pokręciła głową w odpowiedzi na pytanie, które nie padło. - Nie pamiętam. Franco skinął głową. - Rozmawiałem z doktorem Kijinskim. On ma o wiele większe doświadczenie w leczeniu podobnych zaburzeń. Dzisiaj po południu zjawi się tu na konsultacje. - Chętnie zobaczę się z panem Kijinskim, doktorze Franco, ale nie dziś po południu. Wsunęła dłonie do głębokich kieszeni szlafroka i wyczuła pod palcami coś niedużego i cienkiego. Wyciągnąwszy spinkę do włosów, ścisnęła ją niczym największy skarb, jak gdyby ten kawałek metalu miał być wytrychem, którym niedługo otworzy sobie przeszłość. - Muszę sobie jakoś poradzić. Może gdy wrócę do miejsca, które powinnam znać najlepiej, zacznę sobie coś przypominać. Wczoraj, po wyjściu mojego... ojca zapewniał mnie
pan, że amnezja jest chwilowa i że poza szokiem i zmęczeniem nic poważniejszego mi nie dolega. A więc równie dobrze mogę odpoczywać i odzyskiwać siły w domu. - Nie wiem, czy któreś z was to pamięta, lecz dokładnie to samo Gabriella powiedziała kilka godzin po operacji usunięcia migdałków. - Armand stał w drzwiach, obserwując, jak jego drobna córka hardo przeciwstawia się groźnemu niczym czołg lekarzowi. - Jej Wysokość wróci do domu - zawyrokował, nie patrząc na medyka. Nim zdążyła się uśmiechnąć, dokończył: - Da mi pan listę z wytycznymi co do jej dalszej pielęgnacji. Jeśli nie zechce się podporządkować, zostanie odesłana z powrotem. Obiecuję. Chciała zaprotestować, lecz słowa uwięzły jej w gardle. Schyliła głowę. To, co miało świadczyć o bezwarunkowym posłuszeństwie, zostało przekreślone aroganckim uniesieniem brwi. Poruszony znajomym gestem Armand mocno zacisnął palce wokół jej dłoni. Obdarzała go tym spojrzeniem tysiące razy, zawsze wtedy, gdy o coś się targowała, by w końcu otrzymać to, co chciała. - Poślę po twoje rzeczy - rzucił. - Dziękuję. Oboje zauważyli, iż nie dodała: „ojcze”. W godzinę później opuszczała szpital. Miała na sobie lekką, wiosenną sukienkę. Gdy odkryła, że dobrze sobie radzi z kosmetykami, poczuła jednocześnie ulgę i satysfakcję. Delikatne cienie na powiekach i subtelna warstwa pudru skutecznie maskująca worki pod oczami sprawiły, że wychodziła ze szpitala jako całkiem inna osoba. Rozpuszczone włosy falowały, muskając ramiona. Pachniała francuskimi perfumami i czuła, że właśnie takie lubi. Wiedziała, że czekający na nią samochód to limuzyna, przestronna i pachnąca bogactwem. Nie pamiętała jednak, by wcześniej nią jeździła, nic też nie mówiła jej twarz szofera, który z szerokim uśmiechem pomógł jej wsiąść do środka. W milczeniu czekała, aż ojciec zajmie miejsce naprzeciwko. - Wyglądasz o wiele lepiej - pochwalił. Tyle rzeczy powinni sobie powiedzieć, lecz nie potrafili znaleźć słów. Zamiast nich grały uczucia. Brie nie czuła się dziwnie w luksusowej limuzynie. Nie przeszkadzał jej ciężar grubego pierścionka, który nosiła na palcu. Na nogach miała włoskie buty. Starte podeszwy świadczyły, iż były często używane. Niewątpliwie przez nią, gdyż pasowały idealnie. Musiała to być ukochana para. Zapach wody kolońskiej ojca kojąco wpłynął na jej nerwy. Spojrzała na księcia pytającym wzrokiem.
- Wiem, że mówię po francusku równie dobrze jak po angielsku. Wiem, bo zdarza mi się myśleć w tym języku - wyjaśniła. - Wiem, jak pachną róże. Wiem, w którą stronę mam patrzeć, żeby zobaczyć wschód słońca nad wodą, i jak wygląda świt. Nie wiem, czy jestem uprzejma, czy samolubna. Nie wiem, jakiego koloru są ściany w moim pokoju. Nie wiem, czy potrafiłam ułożyć sobie życie, czy też je zmarnowałam. Z ciężkim sercem obserwował, jak siedząc naprzeciw niego, usiłuje wytłumaczyć, dlaczego nie jest w stanie dać mu miłości, która mu się należała. - Mógłbym ci to wszystko powiedzieć. Skinęła głową, równie opanowana jak on. - Ale nie powiesz. - Myślę, że dowiesz się więcej, jeśli będziesz sama wszystko odkrywać. - Być może... - Spuściła wzrok i przeciągnęła palcami po torebce z białej, wężowej skóry. - W każdym razie zdążyłam już odkryć, że jestem niecierpliwa. Posłał jej szybki uśmiech, który chętnie odwzajemniła. Musi ci to wystarczyć na dobry początek, powiedziała sobie w duchu i utkwiła wzrok w pejzażu za oknem. Od dłuższego czasu pięli się w górę malowniczą, smaganą wiatrem drogą. Liczne drzewa, także palmy, szelestem liści akompaniowały ich podróży. Po obu stronach szosy piętrzyły się potężne, surowe skały, w szczelinach których tkwiły dzikie kwiaty. Strome zbocze nikło poniżej w lazurowych wodach spokojnego morza. Gdy spoglądała w górę, w kierunku, w którym zmierzali, widziała malownicze miasteczko z różowo - białymi domkami przylepionymi na krańcu skalistego półwyspu. Jak w bajce, pomyślała, uświadamiając sobie, iż nie czuje zaskoczenia. Gdy dojeżdżali do celu, była całkowicie spokojna. Miasteczko z bliska wyglądało równie uroczo. Przytulone do skał domki, wspólnie balansujące na nieprzyjaznym gruncie, sprawiały wrażenie zadowolonych z wzajemnej bliskości. Były schludne i zdawały się z godnością nosić swój wiek. Żadnych drapaczy chmur, żadnych korków. Coś w głębi jej duszy rozpoznawało to miejsce, lecz była również pewna, że znała inne, duże i zatłoczone miasta, w których wieżowce trwają w nieustannym wyścigu o miano najwyższego. A jednak to tu był jej dom. Nie czuła potrzeby się sprzeczać. Tu i nigdzie indziej. - Nie opowiesz mi nic o mnie samej? - spytała, patrząc Armandowi prosto w oczy. Opowiedz mi chociaż o Cordinie. Lubił jej towarzystwo; widziała to w sposobie, w jaki niemal niezauważalnie uniósł kąciki ust. - Jesteśmy starym państwem - odparł z dumą w głosie. - Bissetowie - tak brzmi nasze nazwisko rodowe - mieszkają tu i rządzą tymi ziemiami od siedemnastego wieku. Przedtem
Cordina znajdowała się w różnych rękach. Panowali tu Hiszpanie, Maurowie, znowu Hiszpanie i wreszcie Francuzi. Jesteśmy, jak widzisz, miastem portowym, a nasze strategiczne położenie nad Morzem Śródziemnym od wieków czyniło z nas smakowity kąsek. W 1657 roku nasz przodek, Armand Bis - set, dostał Księstwo Cordiny. Od tamtej pory pozostaje w naszych rękach i pozostanie tak długo, jak długo będziemy mieć męskiego potomka. Tytułu nie można przekazać córce. - Rozumiem. - Schyliła głowę w zamyśleniu. - Osobiście mogę być za to wdzięczna, lecz z punktu widzenia polityki to dość przestarzałe. - Nieraz mi to mówiłaś - westchnął. - Aha. - Odwróciła głowę, by popatrzeć na dzieci bawiące się w parku przy tryskającej radośnie fontannie. Minęli sklep z barwnymi sukienkami, piekarnię, której wystawę ozdabiały różowe i białe pudełeczka, oraz dom, przed którym na trawniku pyszniły się krzewy azalii. Czy Bissetowie dobrze rządzili? Jakież to typowe dla niej, pomyślał. Nic nie pamięta, lecz dociekliwy umysł jest żądny informacji. - Cordina cieszy się pokojem - odparł. - Jesteśmy członkiem ONZ. Państwem rządzę ja wraz z Loubetem, sekretarzem stanu. Mamy Radę Korony, która obraduje trzy razy w roku. W sprawach międzynarodowych muszę się z nimi konsultować. Wszystkie prawa muszą zostać zatwierdzone przez obieralną Radę Narodową. - Czy w rządzie są kobiety? W zamyśleniu potarł brodę. - Widzę, że nadal masz smykałkę do polityki. Tak, są. Nie byłabyś zadowolona, gdybym podał ci dane procentowe, lecz Cordina mimo to jest państwem postępowym. - Może „postępowe” to nie jest właściwe określenie - zauważyła. - Być może. - Uśmiechnął, się wspominając, ile razy dyskutowali na ten temat. Przemysł stoczniowy ze zrozumiałych względów stanowi naszą najmocniejszą stronę, lecz turystyka plasuje się tuż za nim. Mamy piękny, stary kraj o godnym pozazdroszczenia klimacie. Rządzimy się sprawiedliwie. Nasz kraj jest mały, lecz ważny. Tym razem nie zamierzała podważać słów ojca. Całkowicie pochłonął ją oszałamiający widok pałacu. Stał w miejscu najodpowiedniejszym dla tego typu budowli - w najwyżej położonym punkcie półwyspu, zwrócony w stronę morza, do którego prowadziło strome, skaliste urwisko. To był widok, którego sam król Artur by nie zapomniał! Brie pałac jawił się jako rzeczywistość ze snu - podobnie jak wiele rzeczy, które poznawała wcześniej.
Wzniesiono go z białego kamienia, ozdabiając niezliczoną ilością skrzydeł, tarasów i wieżyczek. Równie dobrze musiał służyć obronie, jak celom reprezentacyjnym. Pozostał przez wieki niezmieniony. Górował nad stolicą niczym jej stróż i błogosławieństwo. Otwartych bram strzegły straże. W schludnych, czerwonych mundurach gwardziści wyglądali elegancko, choć nieco zabawnie. Brie przypomniała sobie nagle o Reevie. - Rozmawiałam z twoim przyjacielem, panem MacGee - oznajmiła niezobowiązującym tonem, odrywając wzrok od pałacu. Najpierw interesy, kotku, postanowiła. Miała wrażenie, że tak właśnie zazwyczaj postępuje. - Podobno prosiłeś go o opiekę nade mną. Choć doceniam twoją troskę, uważam, że pomysł, aby w moje życie wkroczył jeszcze jeden nieznajomy, jest odrobinę niewłaściwy. W jej głosie zabrzmiał cierpki ton. - Reeve jest synem jednego z moich najdawniejszych i najbliższych przyjaciół. Nie jest obcy - wyjaśnił Armand. - Dla mnie jest. Z tego, co mówi, wynika, że spotkaliśmy się tylko raz, prawie dziesięć lat temu. Nawet gdybym go pamiętała, i tak byłby dla mnie obcym człowiekiem. Zawsze podziwiał sposób, w jaki jego córka potrafiła w razie potrzeby wykorzystać umiejętność logicznego rozumowania. Tym razem nie mógł pozwolić, by podziw przeważył nad zdrowym rozsądkiem. - Reeve MacGee w Stanach był w policji i zajmował się sprawami bezpieczeństwa, a teraz właśnie tego potrzebujemy. Brie pomyślała o ubranych w czerwone mundury gwardzistach przy bramie i mężczyźnie o byczym karku, który siedział w samochodzie za nimi. - Czy ochrona, którą zatrudniasz, nie wystarczy? Armand poczekał z odpowiedzią do czasu, gdy limuzyna zatrzymała się przed wejściem do pałacu. - Gdyby wystarczyła, nie szukałbym nikogo. - Wysiadł z samochodu i odwrócił się, by pomóc córce. - Witaj w domu, Gabriello. Ich dłonie pozostały złączone. Armand czuł, że nie jest gotowa, by wejść do środka, i cierpliwie czekał. Wciągnęła w nozdrza intensywną woń kwiatów. Pachniało jaśminami, wanilią, ziołami i rosnącymi na dziedzińcu różami. Białe kamienie niemal oślepiały na tle soczystej, zielonej trawy. Na pewno był tu kiedyś most zwodzony, pomyślała, zaskoczona swoją pewnością siebie. Teraz wytarte kamienne schodki prowadziły do potężnych, mahoniowych drzwi. Niektóre pałacowe okna zdobiły witraże. Na najwyższej z wież powiewała śnieżnobiała, przecięta krwistoczerwoną kreską flaga.
Budynek zdawał się wzywać ją do siebie, a spokój, jakim emanował, dawał poczucie bezpieczeństwa. Był równie realny jak strach, który odczuwała jeszcze tak niedawno. A jednak nie potrafiła powiedzieć, które z okien należały do niej. Przecież przyjechałaś po to, żeby się tego dowiedzieć, głupia babo, upomniała samą siebie i energicznie ruszyła ku domowi. Zdążyła przejść kilka kroków, gdy drzwi otworzyły się z hukiem i z pałacu wybiegł młody mężczyzna o gęstych, czarnych włosach i sylwetce tancerza. - Brie! - Rzucił się jej na szyję z siłą i entuzjazmem młodości. Z zadowoleniem stwierdziła, iż pachnie końmi. - Właśnie wróciłem ze stajni, kiedy Aleks powiedział, że jesteś w drodze do domu. Od razu poczuła, że ów młody człowiek musi bardzo mocno ją kochać, i ponad jego ramieniem bezradnie spojrzała na ojca. - Twoja siostra musi odpocząć, Bennetcie - pospieszył z komentarzem nieoceniony Armand. - Naturalnie. Tu odpocznie najlepiej. - Szeroki uśmiech nie schodził z pięknej, ogorzałej twarzy. Wyglądał tak młodo, tak radośnie. Gdy zobaczył, że Brie mu się przygląda, zapytał: - Nic nie pamiętasz? W dalszym ciągu? Pragnęła go przytulić, czuła, że bardzo tego potrzebuje. Ale na razie mogła jedynie odwzajemnić uścisk dłoni. - Przykro mi. Otworzył usta, lecz nie powiedział słowa, a tylko ciasno objął ramieniem jej talię. - Nonsens - skwitował wesoło. - Teraz, gdy już jesteś w domu, błyskawicznie odzyskasz pamięć. Aleks i ja nie mogliśmy się ciebie doczekać. Wspaniale, że już wróciłaś. Mówił szybko i była pewna, że usiłuje w ten sposób uspokoić tak ją, jak i samego siebie. Weszli do holu, przestronnego, z freskami na suficie i wypolerowaną posadzką. Nie wiedziała, dokąd prowadzą długie, szerokie schody. Serce waliło jej jak młotem, postanowiła więc skoncentrować się na kojących zapachach. Świeże kwiaty i wosk cytrynowy. Słyszała stukot własnych obcasów na posadzce. Na stoliku stała wysoka, lśniąca waza. Wiedziała, że pochodzi z czasów dynastii Ming, podobnie jak była pewna, że stolik jest w stylu Ludwika XIV. Potrafiła nazwać i skatalogować przedmioty, lecz nie była w stanie określić, co ją z nimi wiąże. Promienie słońca wpadające przez dwa wysokie łukowe okna nie rozgrzewały jej skóry. Ucieczka! Gwałtowna potrzeba wyrwania się z tego miejsca kłębiła się w niej z coraz większą siłą. Pragnęła odwrócić się na pięcie i znaleźć w bezpiecznej, bezosobowej sali
szpitalnej. Tam nie musiałaby sprostać tylu oczekiwaniom, odpowiadać na wszystkie wiszące w powietrzu, nie zadane pytania. Nie czułaby wszechobecnej miłości domowników, której nie była w stanie odwzajemnić. Czy kiedykolwiek będzie do tego zdolna? Bennett zrozumiał, że jest spięta, i mocno ją objął. - Wszystko będzie dobrze, Brie. W jakiś niewytłumaczalny sposób znalazła siłę, by się uśmiechnąć. - Tak, wiem. W głębi holu otworzyły się drzwi. Brie wiedziała, że ma przed sobą drugiego brata. Podobieństwo do księcia było niezaprzeczalne. Ze wszystkich sił starała się odnaleźć w sobie jakieś uczucia. Nie miał gładkiej urody Bennetta. Jego rysy były znacznie surowsze niż u młodszego brata. Wyczuwała w nim tę samą godność, która towarzyszyła każdemu ruchowi ich ojca. Ależ tak, przypomniała sobie, przecież jest dziedzicem. A to wiąże się z wieloma obowiązkami, już w młodym wieku. - Gabriello! - Aleksander nie podbiegł do niej, jak to wcześniej uczynił Bennett, lecz podszedł spokojnie. Wreszcie stanął przed nią i ujął w dłonie jej twarz. Zrobił to w sposób tak naturalny, że była pewna, iż w przeszłości postępował podobnie setki razy. W przeszłości, której nie mam, pomyślała czując ciepło jego palców na policzkach. - Tęskniliśmy za tobą. - Ja... - zająknęła się. Co powinna powiedzieć? Co powinna czuć? Wiedziała jedynie, że dłużej tego nie wytrzyma, że wcale nie jest tak dobrze przygotowana, jak się jej wydawało. Wtem zza ramienia Aleksandra wyłonił się Reeve. Widocznie musiał rozmawiać z jej bratem. Teraz stał z tyłu, obserwując spotkanie rodzinne. Być może będzie kiedyś tego żałować, lecz teraz potrzebowała jego spokojnej bezstronności. Starając się nie stracić panowania nad sobą, dotknęła ręki Aleksandra. - Przepraszam, jestem bardzo zmęczona. W oczach brata dojrzała błysk, którego nie potrafiła sobie wytłumaczyć. - Ależ oczywiście. Powinnaś odpocząć. Zaprowadzę cię na górę. - Nie. - Dokładała wszelkich starań, by odmowa nie zabrzmiała niegrzecznie. Wybacz mi, potrzebuję trochę czasu. Może pan MacGee zechce zaprowadzić mnie do mojego pokoju. - Siostrzyczko... Protest Bennetta został natychmiast ukrócony przez Aleksandra. - Reeve, wiesz, gdzie są pokoje Gabrielli.
- Naturalnie. - Amerykanin podszedł i wziął ją pod rękę, gestem pozbawionym emocjonalnego zaangażowania. - Wasza Wysokość? Krętymi schodami poprowadził ją na górę. Na moment odwróciła głowę, by spojrzeć na trzech odprowadzających ją wzrokiem mężczyzn. Czuła, że dzielą ich dziesiątki mil, że nic ich nie łączy. Wzburzone emocje sprawiły, że resztę drogi pokonała w milczeniu. Z niczym nie kojarzyły się jej szerokie, lśniące korytarze ani wielobarwne arrasy czy misternie drapowane zasłony. Minęli pokojówkę, której na widok księżniczki łzy napłynęły do oczu. - Jak to możliwe, że tak mnie kochają? - mruknęła do siebie samej. Reeve szedł, delikatnie podtrzymując ją za ramię. - Ludzie zazwyczaj chcą być kochani. - I nigdy się nie zastanawiają, czy na to zasługują? - Pokręciła głową. - Czuję się zupełnie tak, jakbym weszła w cudze ciało. To ciało ma przeszłość, a ja nie. Z jego wnętrza, jak z jakiejś wieży obserwuję, w jaki sposób istnieję dla innych. - Możesz wykorzystać ten dystans. Posłała mu przelotne, zaciekawione spojrzenie. - A niby jak? - Masz możliwość oglądania ludzi wokół siebie, nie nastawiając się w stosunku do nich w żaden sposób - wyjaśnił z powagą. - Jesteś całkowicie neutralna, jeśli chodzi o uczucia. Obserwujesz ich bez uprzedzeń. To może ci pomóc zrozumieć siebie. - Więc rozumiesz, dlaczego poprosiłam cię, żebyś mnie odprowadził do pokoju? Jej towarzysz, milcząc, zatrzymał się przed pięknie rzeźbionymi drzwiami. - Tak, masz rację - rzekła z namysłem. - Jeszcze przed chwilą myślałam, że nie zniosę ani jednego obcego więcej w moim życiu - wyznała szczerze. - A jednak... Nie żywisz w stosunku do mnie żadnych uczuć, więc ja nie czuję się zobowiązana ich odwzajemniać. Pilnowanie mnie i zachowanie trzeźwego spojrzenia na sytuację nie sprawia ci najmniejszego problemu. Patrzył na nią w mdłym świetle korytarza. Żaden mężczyzna nie byłby w stanie pilnować tej kobiety, zachowując trzeźwość umysłu, lecz wolał jej tego nie mówić. - Tam, na dole, bałaś się, prawda? Brie uniosła głowę i spojrzała mu prosto w oczy. - Prawda. - A więc zdecydowałaś się mi zaufać. - Nie. - Powiedziała to, uśmiechając się uroczo. Reeve dostrzegł w niej coś z owej dziewczyny z diamentami we włosach, którą poznał przed laty. Ale to wspomnienie niosło ze
sobą zbyt wiele emocji. - Trudno, w tej paranoicznej sytuacji muszę komuś ufać, bo inaczej zwariuję. Sam już nie wiedział, czy bardziej pociągał go jej uśmiech, czy bystrość i siła charakteru. - Co więc postanowiłaś? - Nie potrzebuję twoich usług jako policjanta, Reeve, ale twoja pomoc w innej formie może się dla mnie okazać nieoceniona - oświadczyła. - Ojciec pragnie, abyś koniecznie tu został, więc może moglibyśmy dogadać się między sobą co do natury naszej współpracy. - Co masz na myśli? - Nie chcę, żeby wszędzie za mną chodzono. To jest chyba jakaś obsesja, bo nienawidzę ochrony. Wolałabym uważać cię za bufor między mną a... - Twoją rodziną? - dokończył. Spuściła oczy i zacisnęła palce na torebce. - Masz prawo do zachowania takiego dystansu, jaki jest ci potrzebny, Gabriello - rzekł łagodnie. - Ale oni też mają swoje potrzeby. Mam tego pełną świadomość. - Uniosła z powrotem głowę, ale nie patrzyła na Reeve'a, lecz na drzwi za jego plecami. - To mój pokój? Przez chwilę wyglądała na zupełnie zagubioną. Pragnął ją pocieszyć, lecz wiedział, że ona tego właśnie nie potrzebuje. - Tak. - Myślisz, że postąpię jak tchórz, jeśli powiem, że nie chcę tam wchodzić sama? W odpowiedzi nacisnął klamkę i wszedł o pół kroku przed nią. A więc lubiła kolory pastelowe... Rozglądała się po małym, przytulnym pokoiku utrzymanym w jasnych, delikatnych odcieniach. Żadnych falbanek, zauważyła z zadowoleniem. Nawet bez nich pokój był niezwykle kobiecy. Poczuła ulgę na myśl, iż akceptuje swoją kobiecość bez potrzeby udowadniania jej. Może z czasem odkryje, że lubi Gabriellę. Pokój nie był przeładowany, ale też miejsce się nie marnowało. Na stylowym biureczka pysznił się wazon ze świeżymi kwiatami. Na toaletce stała kolekcja maleńkich, kolorowych flaszeczek w przeróżnych kształtach. One też zrobiły na niej miłe wrażenie. Stanęła na bladoróżowym dywaniku i dotknęła rzeźbionego oparcia krzesła. - Powiedziano mi, że zmieniłaś wystrój swojego pokoju jakieś trzy lata temu zakomunikował Reeve od niechcenia. - Zapewne to miłe uczucie dowiedzieć się, że się ma dobry gust.
Czy sama wybierała materiał na obicie poduch miękkiej sofy? Brie przejechała po niej palcem, zupełnie jakby dotyk mógł przynieść jakąś odpowiedź. Nic. Z okna mogła podziwiać rozciągającą się poniżej Cordinę, jak to musiała wcześniej robić setki razy. Widziała ogrody, rozległe połacie trawników, sterczące skały i morze. Dalej leżało miasto, domy, wzgórza i zieleń. Mimo iż nie mogła tego widzieć, była pewna, że w parku przy fontannie nadal bawią się dzieci. - Dlaczego blokuję wspomnienia? - spytała niespodziewanie. W jej głosie pojawiła się nuta desperacji. - Dlaczego blokuję to, co tak bardzo chciałabym sobie przypomnieć? - Być może są rzeczy, na których przypomnienie nie jesteś jeszcze gotowa. - Nie wierzę. - Cisnęła torebkę na sofę i zaczęła spacerować po pokoju, nerwowo trąc ręką o rękę. - Coraz bardziej nie lubię tego muru, który odgradza mnie ode mnie samej. Pozornie delikatna i krucha, ta kobieta była pełna namiętności. Każdemu mężczyźnie trudno byłoby udawać obojętność w jej obecności. - Musisz być cierpliwa - radził, zastanawiając się, do kogo kieruje te słowa: do niej, czy do samego siebie. - Cierpliwa? - Ze śmiechem przesunęła dłonią po włosach. - Czemu jestem tak diabelnie pewna, że cierpliwość nie należy do moich zalet? Czuję, że jeśli tylko zdołam wyrwać z tego muru choćby jedną cegłę, reszta natychmiast runie. Ale jak tego dokonać? Ty mógłbyś mi pomóc. - Topazowe oczy patrzyły na niego w napięciu. - To zadanie dla twojej rodziny - odrzekł z wysiłkiem. - Nie. - Potrząsnęła głową w sposób, który nie pozostawiał cienia wątpliwości co do jej królewskiego pochodzenia. Mówiła cicho, lecz tonem nie znoszącym sprzeciwu. - Oni mnie znają, to jasne, lecz ich uczucia, podobnie jak moje, sprawią, że mur utrzyma się o wiele dłużej, niż potrafiłabym go znieść. Patrzą na mnie i ranią mnie, ponieważ ich nie znam. - Za to ja nie znam ciebie. - Owszem, i stąd twoja rola. Nie będziesz się cały czas starał nie zranić moich uczuć, więc nie będziesz z nimi igrał. Pozostaniesz bezstronnym uczestnikiem tej gry. Przecież i tak już przystałeś na propozycję mojego ojca, prawda? Reeve pomyślał o czekającej na niego ziemi. Wsunął ręce w kieszenie i przygryzł wargę. - Owszem. - Zdecydowałeś się śledzić każdy mój krok - mówiła, patrząc mu prosto w oczy. - A skoro i tak tu będziesz, to mógłbyś mi się do czegoś przydać. Reeve uśmiechnął się gorzko.
- Jestem do usług, Wasza Wysokość. - Cieszę się. I jednocześnie przepraszam, że sprawiłam ci przykrość. - Zrobiła kilka kroków w jego stronę. - Myślę, że jeszcze nieraz damy się sobie we znaki, zanim ta historia się skończy. Mówię ci to wszystko nie dlatego, żebym chciała wzbudzać litość, lecz dlatego, że muszę to komuś powiedzieć. Czuję się taka samotna... - Głos jej nieznacznie zadrżał. Wpadające przez okno słońce zdradziło bladość. - Nie mam nic, co mogłabym zobaczyć lub dotknąć, wiedząc, że jest moje. Nie mogę sięgnąć pamięcią rok wstecz i przypomnieć sobie czegoś zabawnego, smutnego czy słodkiego. Nawet nie wiem, jak brzmi moje pełne imię. Nic nie wiem. Dotknął jej. Nie powinien tego robić, lecz nie był w stanie się powstrzymać. Czułe palce powędrowały ku smutnej twarzyczce i leciutko musnęły policzek. - Jaśnie Oświecona Gabriella Madeline Justine Bis - set z Cordiny - szepnął. - Daj spokój, Brie brzmi lepiej. - Zdobyła się na uśmiech. Nie cofnął dłoni. Przymknęła oczy, poddając się pieszczocie. - Przy Brie mogę się odprężyć. Powiedz mi, zależy ci na mojej rodzinie? - Tak. - W takim razie pomóż im odzyskać kobietę, której potrzebują. Pomóż mi ją odnaleźć. W ciągu tygodnia utraciłam dwadzieścia pięć lat. Muszę się dowiedzieć, dlaczego. Powinieneś mnie zrozumieć. - Rozumiem cię, Brie. - Ale nie powinienem cię dotykać, dokończył w myślach. - Co wcale nie znaczy, że mogę ci pomóc. - Ależ możesz! Możesz, bo nie czujesz takiej potrzeby. Nie bądź w stosunku do mnie cierpliwy, bądź opryskliwy! Nie bądź miły, bądź szorstki. - Uprzykrzanie życia księżniczce może nie wyjść na zdrowie amerykańskiemu eksglinie - zauważył, opiekuńczym gestem biorąc ją za rękę. Roześmiała się głośno, swobodnie. Słyszał ten dźwięk po raz pierwszy od dziesięciu lat, lecz mimo to pamiętał go doskonale. Pamiętał też to, czego ona nie mogła pamiętać: wspólny walc w świetle księżyca. Wiedział, że zostając, nie postępuje rozsądnie. Ale nie mógł jeszcze wyjechać. Zacisnęła palce wokół jego dłoni. Wyglądała teraz młodo, radośnie. - Zapewniam ci immunitet, panie Reevie MacGee. Dostajesz niniejszym pozwolenie, żeby na mnie krzyczeć, poganiać i szturchać i ogólnie rzecz biorąc dokuczać, jak się da, bez obawy o własne życie.
- Czy opatrzysz swój akt królewską pieczęcią? - natychmiast podchwycił grę. - Jeśli tylko ktoś mi powie, gdzie mogę ją znaleźć - odparowała. Po napięciu nie został nawet ślad. Była blada i zmęczona, lecz miała cudowny uśmiech. Teraz emanowała czymś jeszcze innym: nadzieją i determinacją. Reeve już wiedział, że jej pomoże. Później będzie się zastanawiać, dlaczego. - Wystarczy mi twoje słowo - stwierdził z powagą. - A mnie twoje. Dziękuję. Uniósł jej dłoń do ust. Wiedział, że ten gest powinien dla niej być równie naturalny jak oddychanie. A jednak, gdy wargami muskał jedwabistą skórę, dostrzegł błysk w wielkich oczach. Była nie tylko księżniczką, ale i kobietą. Pociągała go. Im bardziej był świadom jej kobiecości, tym większe odczuwał podniecenie. Ostrożnie puścił dłoń i cofnął się. - Zostawię cię teraz, musisz odpocząć. Twoja pokojówka ma na imię Bernadettę. Przyjdzie godzinę przed kolacją, chyba że będziesz jej potrzebowała wcześniej. Ręka Brie opadła bezwładnie wzdłuż jej ciała, zupełnie jakby nie należała do niej. - Doceniam to, co dla mnie robisz - rzekła z prostotą. - Nie zawsze tak będzie. - Podszedł do drzwi. Gdy się odwrócił, nadal stała przed oknem. Promienie słońca aureolą podświetlały jej włosy. - Wystarczy na dzisiaj, Brie oświadczył cicho. - Jutro możemy wrócić do sprawy.
ROZDZIAŁ TRZECI Zamierzała oddać się rozmyślaniom, lecz nadmiar wrażeń sprawił, że wkrótce odpłynęła w krainę snów. Czuła się rozchwiana i zdezorientowana, zupełnie jak pierwszego dnia w szpitalu. Gabriella. Miała na imię Gabriella i leżała w swoim własnym pokoju na miękkiej, różowo - błękitnej narzucie, która przykrywała wielkie, dębowe łóżko. Czuła na skórze delikatny powiew wiatru wpadającego przez uchylone okno. Ma na imię Gabriella i nie ma powodu, by się budzić, drżąc ze strachu. Bezpieczna, jestem bezpieczna, powtarzała bez przerwy w myślach, aż wreszcie udało jej się przekonać mięśnie, by się rozluźniły. - A więc to tak. Na dźwięk tego jednego, pełnego oburzenia zdania przerażona Brie poderwała się gwałtownie. Naprzeciwko łóżka, na krześle o prostym, twardym oparciu, siedziała starsza kobieta. Włosy o szarym odcieniu miała upięte w ciasny kok, z którego nieśmiało uwolnił się malutki kosmyk. Twarz o pergaminowo cienkiej, żółtej skórze pokrywała gęsta sieć zmarszczek. Nieduże ciemne oczy mierzyły Brie badawczym spojrzeniem, a zwiędłe usta miały zdecydowany wyraz. Nieznajoma była ubrana w dostojną, czarną suknię i masywne buty; jedyną ozdobę stanowiła kamea na aksamitce zawieszonej na szyi. Świadoma, iż nie może polegać na własnej pamięci, Brie postanowiła zawierzać instynktom. Reeve zalecił obserwację bez uprzedzeń. Doceniała mądrość zawartą w tej radzie. Patrząc na starą kobietę w czerni, całkowicie wyzbyła się lęku. Spokojnie, nie wstając z łóżka, powitała gościa: - Dzień dobry. - Ładne rzeczy - rzekła kobieta. Mówiła, jak wydawało się Brie, ze słowiańskim akcentem. - Przez tydzień zamartwiałam się o ciebie, a ty wracasz i nawet nie pofatygujesz się, żeby się ze mną przywitać. - Przykro mi. - Przeprosiny przyszły tak naturalnie, że nawet się uśmiechnęła. - Wygadywali jakieś brednie o twojej pamięci. E tam! - Kobietą uderzyła dłonią w poręcz krzesła. - Moja Gabriella miałaby nie pamiętać własnej niani? Brie wpatrywała się w starszą kobietę intensywnie, lecz żadne wspomnienia nie przychodziły jej do głowy. - Nie pamiętam - szepnęła z poczuciem winy. - Nic nie pamiętam, wybacz.
W ciągu siedemdziesięciu pięciu lat życia niania wychowała całe przedszkole dzieci i pochowała jedno z własnych, więc niewiele mogło ją zaskoczyć. Przez chwilę obie siedziały w milczeniu, jakby opiekunka przetrawiała tę nowinę, a potem podniosła się z krzesła energicznie jak nastolatka. Gdy stanęła u wezgłowia łóżka Brie, oczom księżniczki ukazała się kobieta podobna do czarnego ptaka, o surowej twarzy i różańcu przypiętym do paska. - Nazywam się Carlotta Barysznowa, jestem nianią lady Honoru Bruebeck, twojej ciotki, oraz lady Elizabeth Bruebeck, twojej matki - oświadczyła z godnością. - Gdy została księżniczką Elizabeth z Cordiny, przyjechałam razem z nią, by niańczyć jej dzieci. Zmieniałam ci pieluchy, opatrywałam kolana i wycierałam nos. Kiedy wyjdziesz za mąż, będę się zajmowała twoimi dziećmi. - Rozumiem. Brie na wszelki wypadek posłała Carlotcie najuprzejmiejszy uśmiech, na jaki było ją stać. Nagle dotarło do niej, że jeszcze nie widziała własnego uśmiechu. Będzie musiała wrócić do lustra. - Byłam grzecznym dzieckiem? - spytała z niepohamowaną ciekawością. - Hm... - Mruknięcie mogło oznacza wszystko, lecz Brie miała wrażenie, że wyczuwa w głosie niani nutkę zadowolenia. - Czasami grzeczniejszym, czasami mniej grzecznym niż bracia. - Podeszła bliżej i uważnie przyglądała się Brie. - Kiepsko spałaś, kochasiu stwierdziła z troską. - Nic zresztą dziwnego. Wieczorem przyniosę ci szklankę gorącego mleka. Brie przekrzywiła głowę. - Czy ja je lubię? - Nie, ale wypijesz. A teraz pora na kąpiel. Za dużo wrażeń i za dużo lekarzy, ot, co ci dolega. Zapowiedziałam tej głupiutkiej Bernadettę, że się tobą dziś zajmę. Ejże, co zrobiłaś z rękami? - zawołała nagle, podnosząc jedną z dłoni Brie. - Wystarczył tydzień poza domem, żebyś zniszczyła paznokcie - powiedziała zrzędliwym tonem. - Gorzej niż kucharka. Połamane i obgryzione, a wydajesz na manicure tyle pieniędzy! Niania gderała i gderała, a Brie nadal siedziała na łóżku. Dotyk ciepłej, suchej dłoni i dźwięk głosu przywołał jakieś ledwie uchwytne, niewyraźne uczucia. Gdy spróbowała je zatrzymać, zbladły i zanikły, jak zwykle. - Często robię manicure? - Raz na tydzień - sapnęła niania. - Zdaje się, że muszę coś z tym zrobić.
- Możesz poprosić tę swoją nadętą sekretarkę, żeby cię umówiła. Musisz też zadbać o włosy. Widział to kto, żeby księżniczka latała po okolicy z połamanymi paznokciami i rozwianym włosem? Do czego to doszło - gderała, odchodząc do przyległego pomieszczenia. Brie wstała i rozebrała się. Krzątająca się przy kąpieli kobieta nie naruszała jej prywatności. Nawet gdy zdjęła koszulę, staruszka była tuż obok, pomagając jej włożyć krótki, jedwabny szlafroczek. - Zepnij włosy - nakazała niania. - Później się nimi zajmiemy. - Widząc w oczach Brie wahanie, podeszła do toaletki i otworzyła małe, emaliowane pudełko. W środku leżało mnóstwo przeróżnych spinek. - Weź. - Jej ton był już mniej gderliwy. - Masz gęste włosy, zupełnie jak twoja matka. Potrzebujesz wielu spinek. - Cmokając, kierowała ją w stronę pomieszczenia, z którego dobiegał odgłos płynącej wody. Brie zatrzymała się w progu i rozejrzała wokoło. Okno w dachu skonstruowane było tak przemyślnie, że można było, siedząc w wannie, patrzeć na słońce, deszcz lub księżyc. Wyłożone białymi kafelkami ściany zdobiły liczne kwiaty, stanowiące wdzięczne tło dla olbrzymiej, zielonej wanny. Dzięki kształtowi koniczyny mogłaby pomieścić trzy osoby, zauważyła Brie, zastanawiając się, czy kiedykolwiek bawiła się w ten sposób. Otumaniona obserwowała przypominający wodospad strumień wody płynący z szerokiego, lśniącego kranu. Nagle zobaczyła siebie jako namiętną, zmysłową nimfę i zadała sobie pytanie, czy rzeczywiście taka jest. Zapach unoszący się znad wanny był tym samym, który dostała w maleńkiej, szklanej buteleczce, po którą książę posłał dziś rano. Zapach Gabrielli, przypomniała sobie Brie. Zrzuciła szlafroczek i zanurzyła się w wodzie. Teraz, gdy niania odeszła, mamrocząc coś na temat porozrzucanych ubrań, mogła nareszcie oddać się kąpieli. Gorąca woda opływała jej ciało. Nagle odkryła, że tego właśnie potrzebowała. Była pewna, że właśnie w ten sposób odprężała się setki razy wcześniej, ze wzrokiem utkwionym w niebo, pogrążona w myślach. Niedługo będzie kolacja. Oczami wyobraźni widziała wyrafinowaną, uroczystą oprawę posiłku. Srebra, obrusy, świece, kryształy i porcelana. Bez najmniejszego problemu potrafiła przewidzieć menu i dopasować gatunek wina do potrawy. Wiedza na ten temat należała do równie podstawowej jak odpowiedź na pytanie, co najpierw należy na siebie włożyć. Nie miała jednak pojęcia, jaki wzorek zdobi ową delikatną porcelanę. Podobnie tajemnicze było wszystko, co kryło się za ścianą sypialni.
Zniecierpliwiona zanurzyła się głębiej. Już nie po raz pierwszy miała okazję skonstatować, iż niecierpliwość stanowi istotną cechę jej natury. Odzyska pamięć, zapewniała siebie. Jeśli nie stanie się to wkrótce, znajdzie sposób, by sobie poradzić. Reeve MacGee. Brie sięgnęła po mydło i miękką, zbyt dużą gąbkę. On może stać się jej bramą do przeszłości. Kim jest? Co za ulga zająć na chwilę myśli kimś innym! Były policjant, przypominała sobie, przyjaciel rodziny. Mimo iż nie jest jej bliskim znajomym, wydaje się nieźle ją znać. Ma własne życie w Ameryce. Czy kiedyś tam była? Reeve twierdzi, że tak. Leżała spokojnie, w nadziei że zdoła odzyskać jakiś fragment własnego życia, lecz jej wewnętrzny ekran wyświetlał jedynie ciąg chaotycznych obrazów. Imponujące gmachy, marmury i długie, oficjalne kolacje. I wielka rzeka o brzegach porośniętych gęstą soczystą trawą, po której pływają dziesiątki łódek. Odzyskiwanie nawet tak nieistotnych urywków wspomnień okazało się niezwykle wyczerpujące. Była prawie pewna, że rzeczywiście odwiedziła kraj Reeve'a. Skoncentruj się na nim, poradziła sobie. Jeśli ten człowiek ma być w jakikolwiek sposób pomocny, musi go zrozumieć. Przystojny, pomyślała, i niezwykle gładki w obyciu. Nie była pewna, co kryje się za tą fasadą. Sprawiał wrażenie człowieka twardego, samotnika, który wszystko robi po swojemu. To dobrze, skwitowała. Właśnie tego mi potrzeba. W przeciwieństwie do rodziny nie miał żadnego powodu, by chcieć ją chronić. Podobnie zresztą jak nie miał najmniejszego powodu, by chcieć jej pomagać. Być może przyjął stawiane przez nią warunki jedynie po to, by wywiązać się ze zobowiązań nałożonych nań przez ojca. Ochroniarz, pomyślała z niechęcią. Nie chciała mieć dwóch cieni. Z drugiej strony, zastanawiała się, bawiąc się gąbką, czy nie o to właśnie go prosiła w czasie rozmowy? Co poczuła, gdy zobaczyła go w holu, za plecami brata? Ulgę, choć wstydziła się do tego przyznać. Stała tam cała rodzina, kochająca i zamartwiająca się o nią, a ona poczuła ulgę na widok nieznajomego. Może to i lepiej, że myśli więcej o nim niż o sobie. Brie cisnęła gąbkę do wody. Skąd mogła wiedzieć, czy polubiłaby kobietę, którą była? Przecież równie dobrze mogła się okazać kimś oziębłym, nieczułym i samolubnym. Okazało się, że lubi piękne stroje i manicure. Czyżby była aż tak powierzchowna? A jednak ją kochają. Wyłowiła gąbkę, by przycisnąć ją do twarzy. Miłość, którą widziała w oczach rodziny, była prawdziwa. Czy kochaliby ją, gdyby na to nie zasługiwała? Namiętność. Pamiętała żar, który ogarnął jej ciało, gdy Reeve pocałował jej dłoń. A zatem ma normalne, kobiece potrzeby. Czy kiedykolwiek je realizowała? Uśmiechając się do
swych myśli, oparła wygodnie głowę i zamknęła oczy. Ile kobiet mogłoby szczerze powiedzieć, że są niewinne? Czy mężczyzna taki jak on potrafi odczytywać, co się dzieje w sercu kobiety? Czasami, gdy na nią patrzył, czuła, iż sięga w głąb niej, wprawiając w drżenie struny, na których żaden nieznajomy nie miał prawa grać. Myśląc o nim, zaczęła się zastanawiać, jak by to było, gdyby pozwoliła mu się dotykać; tak naprawdę dotykać. Opuszki palców muskające skórę, dłoń pieszcząca rozgrzane ciało. Czuła rodzące się podniecenie i pozwoliła mu zawładnąć sobą. Czy to nowe doświadczenie? - zastanawiała się, leniwym ruchem namydlając gąbką piersi. Czy z powodu innych mężczyzn też robiła się taka... głodna? Czy byli już jacyś inni mężczyźni, którzy opanowaliby jej umysł, budząc marzenia i fantazje? Czy jest kobietą pożądaną? Podnosząc się z wanny, pozwoliła wodzie swobodnie spływać po ciele. Reeve miał rację, jeśli chodzi o potencjalne zalety sytuacji, w której się znalazła. Mogła bez przeszkód obserwować, jak inni reagują na jej bliskość. Dziś wieczorem to właśnie będzie robić. Wsparta na ramieniu ojca, szła na dół długimi, szerokimi schodami. Zapowiedział jej koktajl w saloniku, lecz nie dodał, że przyjdzie ją tam zaprowadzić. U stóp schodów przystanął, by czule ucałować dłoń córki. Ów gest, mimo iż bardzo podobny do gestu Reeve'a, wywołał uśmiech, a nie podniecenie. - Pięknie wyglądasz, Brie. - Dziękuję. Ale przy tej kolekcji ubrań, którą mam w szafie, trudno by mi było źle się ubrać. Roześmiał się; jeszcze nigdy nie wyglądał tak młodo. - Zwykłaś mawiać, że ubrania są twoim jedynym nałogiem. - Naprawdę? W pozornie błahym pytaniu stary książę natychmiast wyczuł silną potrzebę dowiedzenia się czegoś nowego. - Zawsze dawałaś mi wyłącznie powody do dumy - zapewnił, biorąc ją pod ramię i prowadząc dalej korytarzem. Reeve zauważył pewne napięcie istniejące między Aleksandrem a Loubetem, sekretarzem stanu w rządzie Armanda. Manifestowało się ono lodowatą uprzejmością. Kiedy Aleksander obejmie tron, skonstatował Reeve beznamiętnie, Loubet z pewnością nie zasiądzie u jego boku.
Aleksander od dawna wzbudzał zainteresowanie Reeve'a. Młody książę był bardzo zamknięty w sobie. W przeciwieństwie do ojca nie posiadał wrodzonego odruchu kontrolowania siebie. Musiał ciężko na niego pracować. Cokolwiek kipiało wewnątrz, nie mogło wybuchnąć, a przynajmniej nie publicznie. Jego brat nie miał podobnych ograniczeń. Bennett siedział swobodnie, jednym uchem słuchając toczącej się rozmowy. Nie analizował każdego słowa, jak jego brat. Chciał cieszyć się tym, co przynosiło życie. Podobnie jak Gabriella, Reeve nie mógł wiedzieć, czy dziewczyna, którą poznał przed laty, wyrosła na kobietę poważną, podobną do Aleksandra, czy też radosną, jak ich najmłodszy brat. Może też okazać się zupełnie inna niż rodzeństwo. Po dwóch krótkich rozmowach był tego nie mniej ciekaw niż sama Brie. Jaka jest? Piękna, to widać od razu. Klasyczna uroda i elegancja nie przepadły wraz z pamięcią. Pod nimi wyczuwał żelazną wolę. Będzie jej potrzebowała, stwierdził, jeśli ma odkryć siebie. Pociągała go, nie sposób temu zaprzeczyć. To, co dziś czuł, nie miało nic wspólnego z oczarowaniem, jakiego doświadczył dziesięć lat temu. Teraz widział w niej kobietę, która ze wszystkich sił stara się nie utracić kontroli nad sytuacją, choć jej nie rozumie. Nie sposób nie cenić człowieka, który jest w stanie zapanować nad emocjami w chwili, gdy cały świat wali mu się na głowę. Nie sposób również zaprzeczyć pożądaniu, które czuł, ilekroć się spotkali. Sposób, w jaki na niego patrzyła tymi wielkimi, topazowymi oczami, nie pozwalał mu o niej zapomnieć. Czy zawsze tak było? W każdym razie powinien być ostrożny. Nawet jeśli Brie wygląda jak kobieta, której można dotknąć, uwieść, z którą można pójść do łóżka, i tak pozostanie księżniczką. Nie taką z bajek, lecz prawdziwą, z krwi i kości. Gdy się odwrócił i spojrzał na nią, musiał przywołać całe swoje zawodowe opanowanie, aby nic po sobie nie pokazać. Szła z wysoko podniesioną głową, jakby wchodziła na arenę, nie do salonu. Perły błyszczały jej w uszach, na szyi i w odgarniętych do tyłu włosach. Suknia miała kolor dojrzewających winogron. Jedwab i perły doskonale komponowały się z jasną karnacją. Postawa godna była tytułu, jaki nosiła. Choć nie trzymała się kurczowo ojcowskiego ramienia, Reeve był pewien, że chętnie by skorzystała z oparcia. Jednocześnie była zwarta i gotowa. A także, zauważył z satysfakcją, szukała wzrokiem jego. - Wasza Wysokość... Spokojnie czekała, aż Loubet przejdzie przez salę i złoży przed nią ukłon. Zobaczyła mężczyznę starszego niż Reeve, lecz młodszego niż jej ojciec. Jasne włosy przetykała
siwizna, a na twarzy widoczne były pierwsze zmarszczki. Wspaniale pachnie, pomyślała, dziwiąc się przewrotności swego umysłu. Chodził, nieznacznie powłócząc lewą nogą, lecz muszka i czarujący uśmiech nadawały mu niezwykle elegancki wygląd. - Cieszę się, że panią znów widzę. - Dziękuję. - Uścisk dłoni nie zrobił na niej najmniejszego wrażenia. - Pan Loubet i ja musieliśmy dziś wieczorem omówić pewne sprawy - podpowiedział książę. - Niestety, nie będzie mógł zostać z nami na kolacji. - Same obowiązki i żadnych przyjemności, panie Loubet - uśmiechnęła się uprzejmie. - Naprawdę miło widzieć Waszą Wysokość bezpieczną w domu. Kątem oka Brie zdążyła zauważyć porozumiewawcze spojrzenie, jakie wymienili obaj panowie. - Skoro pewne sprawy nie wchodzą w zakres moich obowiązków, może czas pomyśleć o drinku - zaproponowała lekkim tonem. Przechodząc przez pokój, zauważyła pełne aprobaty spojrzenie Reeve'a. Bolesny węzeł w żołądku odrobinę się rozluźnił. - Panowie, proszę się rozgościć. - Wskazała wszystkim miejsca. Wszystkim poza Bennettem, który już dawno się rozgościł. - Czy mam swój ulubiony napój? - zapytała go, wskazując na barek. - Woda artezyjska z limonką - odparł z uśmiechem. - Zwykłaś mawiać, że do kolacji podaje się tyle wina, że nie potrzebujesz zaczynać zabijania swoich szarych komórek już przed jedzeniem. - Bardzo rozsądnie. Reeve podszedł do baru przygotować napój dla księżniczki, a Brie zajęła miejsce na jednej z sof. Panowie rozgościli się wokół niej. Czy całe moje życie było zdominowane przez mężczyzn? - zastanawiała się, popijając podany napój. - No i jak, powiedzieć wam, co widzę? - zaczęła i nie czekając na odpowiedź, ciągnęła: - Widzę, że Aleksander jest zdenerwowany oraz że mój ojciec ostrożnie stawia każdy krok, jak człowiek na polu minowym. Ja stoję na samym jego środku. - Ta rozmowa nie ma sensu - stwierdził Aleksander. - To sprawa czysto rodzinna. - Problemy rodziny panującej są problemem całej Cordiny. - Głos Loubeta był uprzejmy, lecz, jak zauważyła Brie, całkowicie beznamiętny. - Stan zdrowia księżniczki Gabrielli to sprawa zarówno osobista, jak i wagi państwowej. Obawiam się, że światowa prasa zacznie żerować na wieści o jej amnezji, jeśli tylko dojdą do nich jakieś przecieki.
Jeszcze nie ucichła sprawa porwania. Pragnąłbym jedynie dać ludziom i Jej Wysokości chwilę wytchnienia. - Loubet ma rację. - Głos Armanda był nie tylko spokojny, lecz także przepełniony uczuciem. - Teoretycznie. - Aleksander posłał Reeve'owi niechętne spojrzenie. - Co nie zmienia faktu, że Gabriella potrzebuje odpoczynku i terapii. Ktokolwiek to zrobił. .. - palce księcia zacisnęły się wokół szklanki - drogo za to zapłaci. - Aleksandrze. - Brie położyła rękę na jego dłoni dobrze znanym mu gestem, którego sama nie pamiętała. - Zanim ktokolwiek poniesie karę, muszę sobie przypomnieć, co się wydarzyło. - Przypomnisz sobie, gdy będziesz gotowa. Tymczasem... - Tymczasem - przerwał mu ojciec - wszelkimi dostępnymi sposobami musimy chronić Brie. I zgadzam się z Loubetem, że nieujawnianie informacji o amnezji zwiększy jej bezpieczeństwo. Jeśli porywacze dowiedzą się, że nic dotąd nie powiedziałaś, mogą zechcieć uciszyć cię, zanim coś sobie przypomnisz. Brie podniosła szklankę do ust i w milczeniu wysączyła napój. - Jak mam to ukryć? - zapytała. - Jeśli można, Wasza Wysokość - Loubet, nim zwrócił się do Brie, zerknął w stronę Armanda - sugerowałbym pozostanie w domu wśród tych, którym pani ufa. Powinniśmy odwołać lub przełożyć na później pani spotkania poza domem. Porwanie, wyczerpanie i szok wystarczą za usprawiedliwienie, nie trzeba nic dodawać. Lekarz, który się panią zajmował, jest człowiekiem pani ojca. Nie musimy się obawiać, że powie coś więcej niż to, co mu każemy. - Nie. - Brie zdecydowanym ruchem odstawiła szklankę. - Słucham...? - Nie - powtórzyła uprzejmie, szukając spojrzeniem ojca. - Nie będę tu siedziała jak w więzieniu. Jeśli mam jakieś zobowiązania, dotrzymam ich. - Zobaczyła, jak Bennett szczerzy zęby w uśmiechu i wznosi toast. - Wasza Wysokość musi zrozumieć, na jakie naraża się zagrożenie! Proszę poczekać przynajmniej do czasu, gdy policja ustali, kto panią porwał - zdenerwował się Loubet. - Mam siedzieć w zamknięciu i czekać z założonymi rękami? - Potrząsnęła głową. Odmawiam. - Gabriello, nasze obowiązki nie zawsze są przyjemne. - Książę strząsnął popiół z nerwowo zapalonego papierosa.
- Być może. Nie mam w tej kwestii żadnego doświadczenia. - Spuściła głowę i zatrzymała wzrok na pierścieniu, do którego zdążyła już przywyknąć. - Ci, którzy mnie porwali, są nadal na wolności. Nie chcę, żeby myśleli, że są bezkarni. Panie Loubet, zna mnie pan dobrze? - Od dziecka, Wasza Wysokość. - Czy określiłby mnie pan jako raczej inteligentną? W oczach ministra pojawiły się iskierki wesołości. - Znacznie więcej niż „raczej” inteligentną. - A więc sądzę, że możemy pójść na mały kompromis. Zgadzam się, żeby amnezję utrzymać w tajemnicy, jeśli uważacie, że tak będzie lepiej, ale nie zamierzam żyć w ukryciu. Armand chciał zabrać głos, lecz szybko usiadł z powrotem. Na jego ustach zagościł uśmiech. Nic a nic się nie zmieniła, stwierdził z zadowoleniem. - Wasza Wysokość, byłbym szczęśliwy, mogąc jakoś pani pomóc, lecz... - Dziękuję, panie Loubet. Pan MacGee obiecał mi pomoc. - Mówiła głosem miękkim, lecz nie znoszącym sprzeciwu. - Powie mi wszystko, co będę chciała wiedzieć o księżniczce Gabrielli. Reeve odnotował niechęć na twarzy Aleksandra, spekulacje Armanda i ostrożną próbę sprzeciwu Loubeta. - Księżniczka i ja zawarliśmy umowę. - Usiadł wygodnie, obserwując reakcje zgromadzonych. - Uważa, że towarzystwo obcej osoby może mieć na nią dobry wpływ. - Później o tym porozmawiamy. - Armand wstał z miejsca. Jego ton, jak zwykle uprzejmy, brzmiał równie kategorycznie, jak córki. - Niezmiernie żałuję, że napięty plan zajęć nie pozwala ci zostać z nami na kolacji, Loubet. Jutro dokończymy naszą rozmowę. - Tak, Wasza Wysokość. Uprzejme pożegnania, kurtuazyjne zwroty. Brie w zamyśleniu odprowadziła go wzrokiem. Wygląda na bardzo szczerego i wrażliwego. - Czy go lubię? - zwróciła się do ojca. Książę uśmiechnął się, biorąc córkę pod rękę. - Nigdy nie wypowiedziałaś się w tej kwestii. Dobrze wykonuje swoje obowiązki. - I jest śmiertelnie nudny - dodał Bennett, wstając z miejsca. - Chodźmy coś zjeść. Pociągnął Brie za rękę. - Dziś wieczorem będziemy świętować. Możesz zjeść pół tuzina surowych ostryg, jeśli masz ochotę. - Surowych? Czy ja je lubię? - Uwielbiasz - odparł wesoło i poprowadził siostrę do jadalni.
- Zabawne... Nie wiedziałam, że Bennett lubi dowcipy - rzekła Brie później, wychodząc z Reeve'em na taras. - A ty lubisz, gdy ci się płata figle. - Reeve przystanął, by osłonić dłonią płomień zapalniczki. Nikły blask oświetlił jego uśmiech, a wieczorna bryza uniosła dym w ciemność. - Dowiedziałam się też, że nie cierpię ostryg, a mój charakterek domaga się odwetu dodała, zaciskając usta. - Aleksander jeszcze zapłaci za to, że mnie zmusił do połknięcia tego żywego paskudztwa. Ale, mówiąc poważnie, Reeve... - oparła się o kamienną barierkę widzę, że postawiłam cię w dość niezręcznej sytuacji. Nie miałam takiego zamiaru, lecz cóż, stało się. Mimo to ani myślę pozwolić ci odejść. - Sam podejmuję decyzje - oznajmił z naciskiem. - Wiem. - Uśmiech Brie niespodziewanie przerodził się w szczery śmiech. - Może dlatego tak dobrze się przy tobie czuję, wiesz? - dodała, poważniejąc. - Dziś wieczorem posłuchałam twojej rady. - To znaczy? - Obserwowałam i wyciągałam wnioski. Wiesz, mam wspaniałego ojca. Doskonale sobie radzi mimo nawału obowiązków i trudnych spraw ostatniego tygodnia. Służba odnosi się do niego z ogromnym szacunkiem i bez lęku, więc chyba jest sprawiedliwy. Zgadzasz się ze mną? Poruszyła głową, światło księżyca zaigrało na jej włosach. - Owszem. - Aleksander jest... jak by to powiedzieć... Zachowuje się jak znacznie starszy mężczyzna. Pewnie wydaje mu się, że tak powinno być. Nie polubił cię. Opuściła głowę. Jego oczy znalazły się na linii jej ust. - To prawda - przyznał. - Czy to ci przeszkadza? Wzruszył ramionami. - Nie wszyscy muszą mnie lubić. - Szkoda, że nie mam twojej pewności siebie - westchnęła. - W każdym razie dolałam oliwy do ognia. Kiedy powiedziałam, że mam ochotę się przejść i poprosiłam o twoje towarzystwo, nie był zadowolony. Jest bardzo zaborczy. - Raczej zazdrosny! Wydaje mu się, że to należy do jego obowiązków - zauważył Reeve. - Tak czy owak z czasem zmieni zdanie na twój temat. Bennett jest inny, taki beztroski. Może to sprawa wieku, a może tego, że jest najmłodszy. A jednak przez cały czas
obserwował mnie, jakbym za chwilę miała się potknąć i potrzebowała wsparcia. No i Loubet. Co o nim myślisz? - Nie znam go - stwierdził lakonicznie. - Ja też nie - odparła z kwaśną miną. - Ale naprawdę jestem ciekawa twojego zdania. - No cóż, on także ma mnóstwo obowiązków - odparł wymijająco. - Jesteś człowiekiem bardzo opanowanym - powiedziała. - Nie przypuszczałam, że to cecha narodowa Amerykanów. - Ty też nie dajesz się ponieść emocjom - zauważył. - Tak sądzisz? - Odęła wargi w zamyśleniu. - Może to i prawda, ale czyż nie wynika wyłącznie z konieczności? Nie mogę sobie pozwolić na strojenie fochów. Kolacja kosztowała Brie więcej wysiłku, niż okazywała. Reeve obserwował, jak ciężko opiera się dłońmi o kamienny murek. Była zmęczona, lecz doskonale rozumiał, że niechętnie myśli o powrocie do swego pokoju. - Brie, czy nie myślałaś o tym, żeby wziąć kilka dni urlopu i gdzieś wyjechać? zapytał z pozoru beztrosko. Czujnie uniosła głowę. - Wyjechać, nie uciec - wyjaśnił z naciskiem. - To normalna rzecz, takie nagłe wypady. - Nie mogę sobie pozwolić na normalne zachowania, dopóki się nie dowiem, kim jestem - oznajmiła buntowniczo. - Twój lekarz twierdzi, że amnezja niedługo minie. - Co znaczy niedługo? - odparowała. - Tydzień, miesiąc, a może rok? Nie ma mowy, Reeve! Nie będę siedziała z założonymi rękami, czekając, aż wszystko się wyjaśni. W szpitalu dręczył mnie sen... - Przymknęła oczy. - W tym śnie śpię i nie śpię jednocześnie. Nie mogę się poruszać. Jest ciemno i słyszę głosy, ale nie mogę ich zrozumieć, chociaż je rozpoznaję. I boję się, Reeve. Jestem przerażona... Łapczywie zaciągnął się papierosem. - Podawali ci środki odurzające. Powoli odwróciła się ku niemu. W przyćmionym świetle oczy błyszczały jej niczym płomień świecy. - Skąd wiesz? - Lekarze musieli ci zrobić płukanie żołądka. Na podstawie stanu, w jakim się znajdowałaś, można wyciągnąć wniosek, że cały czas podawano ci jakieś narkotyki. Nawet
jeśli odzyskasz pamięć, pewnie nie będziesz w stanie przypomnieć sobie wszystkiego. Lepiej, żebyś była tego świadoma już teraz. - Nie, Reeve. - Zacisnęła usta i odezwała się, dopiero gdy była pewna, że głos jej nie zadrży. - Przypomnę sobie wszystko. Co jeszcze wiesz? - Niewiele. - Mów, miejmy to z głowy. Strząsnął popiół i cisnął niedopałek w mroczną pustkę. - No dobrze. Zostałaś uprowadzona w niedzielę. Nie wiadomo dokładnie, o której godzinie, bo wybrałaś się na samotną przejażdżkę. Wieczorem zatelefonowali do Aleksandra. - Do Aleksa? - Tak, niedzielne popołudnie zazwyczaj spędza w biurze. Ma tam własny numer, podobnie zresztą jak wy wszyscy. Rozmowa była krótka. Zakomunikowano jedynie, że zostałaś uprowadzona i że nie wypuszczą cię, dopóki nie zostaną spełnione ich żądania. Jednak żadnych nie przedstawiono. Gdzie była więziona? Pamiętała jedynie ciemność... - Co Aleks zrobił? - Pobiegł do ojca i natychmiast wszczęto poszukiwania. W poniedziałek rano znaleziono twój samochód sześćdziesiąt kilometrów od miasta, w miejscu, gdzie masz małą farmę. Zdaje się, że masz zwyczaj tam jeździć, aby cieszyć się samotnością. W poniedziałek wieczorem porywacze ujawnili pierwsze żądania. Chodziło o pieniądze. Zanim zdążyli ustalić warunki transakcji, był kolejny telefon. Tym razem w zamian za twoją wolność żądano zwolnienia czterech więźniów. - A to skomplikowało całą sytuację. - Pokiwała głową. - Dwóch czekało na egzekucję za szpiegostwo - wyjaśnił, sądząc, że chciałaby to wiedzieć. - W ten sposób sprawa wymknęła się ojcu spod kontroli. Pieniądze to jedno, a wypuszczanie więźniów to zupełnie inna sprawa. Negocjacje trwały, gdy niespodziewanie odnaleziono cię na poboczu drogi. - Muszę tam wrócić - mruknęła, zaciskając dłonie. - Do miejsc, gdzie znaleziono mój samochód i mnie. - Jeszcze nie teraz, Brie. Zgodziłem się pomóc ci, ale musisz przystać na moje warunki. Zmrużyła oczy, nagle czujna. - To znaczy?
- Pozwól, że o pewnych rzeczach będę decydował ja - rzekł twardo. - Zabiorę cię tam, kiedy uznam, że jesteś wystarczająco silna. Na razie nigdzie się nam nie spieszy. - A jeśli się nie zgodzę? - Wtedy twój ojciec może poważniej potraktować plan Loubeta. - I niczego nie osiągnę. - Owszem. - Wiedziałam, że nie będzie łatwo z tobą współpracować, Reeve. - Odeszła kilka kroków i stając w świetle księżyca, dodała: - Zdaje się, że nie mam zbytniego wyboru, i wcale mi się to nie podoba. Przecież możliwość wyboru to sens wolności. Dniem i nocą marzę, że odzyskam pamięć i przestanę być zależna od innych. Jutro, po rozmowie z sekretarką, jak jej tam... - Smithers - podpowiedział. - Janet Smithers. - Co za pospolite nazwisko - skrzywiła się Brie. - W każdym razie rano przejrzę z nią mój rozkład zajęć. Chciałabym, abyś także rzucił na niego okiem. Pragnę się wywiązać ze wszystkich zobowiązań, bez względu na to, czego dotyczą, nawet gdybym miała strawić całe godziny na zakupach lub w salonie piękności. - Myślisz, że tak właśnie spędzasz czas? - To niewykluczone, przecież jestem bogata, prawda? - Owszem, nie da się ukryć. - No cóż, w takim razie... - Wzruszyła ramionami. - Wieczorem, przed kolacją, leżałam sobie w wannie i rozmyślałam. Szczerze mówiąc, myślałam o tobie, Reeve. Powoli wsunął ręce do kieszeni. - O mnie? - Usiłowałam przeanalizować twoją osobowość. Niektóre rzeczy są dla mnie oczywiste, inne nie. Jeśli przypadkiem znałam się na mężczyznach, ta wiedza bezpowrotnie przepadła. - Podeszła do niego bez cienia zażenowania. - Zastanawiałam się, czy kiedyś cię pocałuję, czy weźmiesz mnie w ramiona, czy poznam tę część siebie, która każe mi o tym wszystkim myśleć. Odchylił się do tyłu i spojrzał na nią z góry. - Czy to należy do moich obowiązków, Wasza Wysokość? - Nie obchodzi mnie, co o tym myślisz - warknęła. - Nie? Ale może mnie obchodzi... - Uważasz, że nie jestem atrakcyjna?
Wydęła wargi z udanym lekceważeniem i czekała na odpowiedź. Sprawiała wrażenie kobiety przywykłej do barwnych, wymyślnych komplementów. Od niego ich nie usłyszy! - Nie jesteś nieatrakcyjna. Dlaczego w ustach Reeve'a stwierdzenie to zabrzmiało jak obelga? - Może masz zobowiązania wobec innej kobiety? - dociekała. - Czy czułbyś, że postępujesz nieuczciwie, gdybyś mnie pocałował? Tkwił na swoim miejscu, uśmiechając się uprzejmie. - Nie mam żadnych zobowiązań, Wasza Wysokość - oznajmił sztywno. - Dlaczego nagle zacząłeś mnie tytułować? - spytała z irytacją. - Chcesz mnie sprowokować? - Tak. Poczuła ogarniającą ją złość, lecz niespodziewanie dla samej siebie wybuchnęła śmiechem. - To działa! - Jest już późno. - Przyjacielskim gestem ujął ją za rękę. - Pozwól, że cię odprowadzę. - To znaczy, że nie uważasz mnie za nieatrakcyjną - stwierdziła z satysfakcją. Szli obok siebie, lecz nie razem. - Skoro nie masz zobowiązań, czemu mnie nie pocałujesz? Przecież zgodziłeś się mi pomagać. Przystanął, patrząc na nią. - Obiecałem twojemu ojcu, że będę cię chronił przed kłopotami. - Mówiłeś, że mi pomożesz odnaleźć siebie. Okazuje się, że twoje słowo nic nie znaczy, albo nie lubisz całować kobiet... Zdążyła przejść dwa stopnie, gdy złapał ją za ramię. - Nie masz zwyczaju odpuszczać, prawda? - warknął. - Zdaje się, że nie - odparła z uśmiechem. - Ja też. - Przyciągnął ją do siebie i dotknął jej warg z zamiarem złożenia na nich wymuszonego pocałunku. Rozumiał potrzeby tej kobiety, lecz wiedział, że jawnie nakłania go do zrobienia czegoś, od czego powinien się wstrzymać. Jego obojętność trwała zaledwie kilka sekund. Brie była ciepła, kusząca, podniecająca. Objął dłonią jej szyję i pocałował ją goręcej. Czuł, jak bez wahania odpowiada namiętnością na namiętność. Brie sądziła, iż wie, czego ma się spodziewać. Pojęcie pocałunku było dla niej czymś równie oczywistym jak jedzenie czy picie. A jednak myliła się. W chwili, gdy ich usta się zetknęły, przestała panować nad ciałem. To Reeve decydował o wszystkim, co czuła. Nie
pamiętała, czy było jej kiedyś dane doznać podobnego uczucia. Wszystko było świeże, nowe, podniecające. I zaskakująco głębokie, pierwotne, oczywiste. Pragnęła go, marzyła o nim, tęskniła za jego dotykiem. Może nigdy wcześniej tego nie doświadczyła. Ból niespełnionego pożądania przeszywał dreszczem jej ciało. Ale czy był już ktoś wcześniej? Kto? Czy kiedyś już stała w świetle księżyca, opleciona silnymi męskimi ramionami? Czy choć raz bez wahania gotowa była poddać się namiętności? Ile to dla niej znaczyło? - Reeve... - Ostrożnie cofnęła się kilka kroków. - Myliłam się. Dzięki temu nie rozumiem ani trochę więcej. Czuł jej gorącą, niepohamowaną namiętność. Pragnął ponownie sięgnąć po nią, gdy nagle napłynęły pytania: ilu było przed nim? Kto? Wrócił dystans, jaki jeszcze przed chwilą utrzymywał się między nimi. - Wiesz co, powinniśmy się z tym przespać - powiedział.
ROZDZIAŁ CZWARTY Czuła się jak figurantka. Jedynym powodem, dla którego siedziała w swoim pozbawionym falbanek, eleganckim gabinecie był fakt, że Reeve ją tu przyprowadził. Była wdzięczna, gdy punktualnie o ósmej zapukał do drzwi jej sypialni ze zwyczajnym „Jesteś gotowa?”, i niczym więcej. Perspektywa pytania kogoś z pałacowej służby o drogę do własnego gabinetu nie była specjalnie kusząca. Nie chciała od razu pierwszego dnia stawiać czoła cudzym oczekiwaniom i ciekawości. Przy nim nie musiała za nic przepraszać, wstydzić się czy wyjaśniać. Reeve jest tutaj, powtarzała sobie. Będzie mnie prowadził i wspierał. Dopóki będzie pamiętać o tym, a nie o chwili słabości, której wczorajszego wieczoru ulegli na tarasie, wszystko będzie w porządku. Lepiej by się czuła, gdyby nie obudziło jej wspomnienie jego bliskości. W milczeniu udali się na trzecie piętro w lewym skrzydle pałacu, gdzie Reeve wprowadził ją do pokoju na końcu korytarza. Ostrożnie weszła do środka. Pokój nie był duży, lecz bardzo urzędowy. Dobrze oświetlony, praktycznie wyposażony, a jednocześnie dawał wrażenie pewnej prywatności. Z ulgą stwierdziła, że doskonałej jakości meble nie są zbyt wymyślne. Na środku stało utrzymane w nienagannym porządku wielkie, mahoniowe biurko. Zaobserwowała, że i w tym pomieszczeniu dominują kolory pastelowe. Minęła dwa rzeźbione krzesła z hebanowego drewna z obiciami w orientalne wzory. W wazonie z Sevres stały różowe róże, a białe goździki - w dzbanuszku z porcelany wedgwood. Wyjęła jeden kwiat i obracając go między palcami, odwróciła się do Reeve'a. - Ciekawe, nad czym tu pracuję. Zobaczyła leżący na biurku gruby, oprawny w skórę notes, lecz nie wzięła go do ręki. Czy znajdzie w środku swoje życie wypełnione lunchami, herbatkami, przymiarkami, zakupami? A jeśli tak, to czy będzie potrafiła dać sobie z tym wszystkim radę? - Czym się zajmuję? - zapytała. W jej głosie zabrzmiały zarówno wyzwanie, jak i błaganie. Jedno i drugie było skierowane do niego. Odrobił pracę domową. Po południu, gdy Brie spała, przejrzał jej zapiski, kalendarzyk, nawet pamiętnik. Teraz wiedział o Jej Wysokości Księżniczce Gabrielli de Cordina niemal wszystko. Jednakże Brie Bisset była nieco bardziej skryta.
Spędził godzinę z jej sekretarką i kolejną z majordomusem. Odbył krótką, ostrożną rozmowę z byłą nianią. Obraz księżniczki Gabrielli, jaki zaczął mu się rysować, okazał się bardziej skomplikowany, a zagadka jej porwania i ocalenia bardziej intrygująca, niż myślał. Na pierwszy rzut oka wydawało się, że książę pozostawił śledztwo w rękach policji i powrócił do własnych spraw. Jednak Reeve rzadko wierzył w to, co wydaje się oczywiste. Jeśli Armand gra w szachy z nim jako gońcem, przystąpi do rozgrywki i wykona parę własnych posunięć. Odkrycie, że w pewnych sferach ograniczenie, prywata i ukrywanie niewygodnych faktów są na porządku dziennym, nie zajęło Amerykaninowi zbyt dużo czasu. Jednak, aby złożyć w całość kawałki układanki stanowiącej obraz uprowadzenia księżniczki, najpierw musiał złożyć obraz samej Gabrielli. Ze sposobu, w jaki opisała poprzedniego dnia swoją rodzinę. Reeve wywnioskował, że jest spostrzegawcza. Jednak wyobrażenie, jakie miała na własny temat, było dalekie od prawdy. A może obawia się samej siebie, zastanawiał się. Przez chwilę usiłował sobie wyobrazić, jakie to może być uczucie: obudzić się pewnego dnia rano bez przeszłości, bez zobowiązań, bez świadomości, kim się jest. Porażające! Szybko odsunął od siebie tę myśl. Im bardziej współczuł tej kobiecie, tym trudniej mu było wykonywać pracę, jakiej się podjął. - Zajmujesz się kilkoma projektami. - Zaczął obojętnie, podchodząc do biurka. Codzienne obowiązki, trochę reprezentacji. Niespodziewanie poczuła, jak wracają wspomnienia wczorajszego wieczoru i siła, z jaką na nią działał. Musi się opanować. To tylko wynajęty człowiek, jej tymczasowy cień. Nie może pozwolić, by emocje przeszkodziły jej w realizacji tego, co najważniejsze. - Projekty? - podchwyciła. - Naprawdę zajmuję się czymś poza malowaniem paznokci? - Nie przepadasz za Gabriellą, prawda? - Reeve położył rękę na jej dłoni spoczywającej na oprawnej w skórę okładce. Przez kilka długich sekund żadne z nich nie poruszyło się. - Być może - odrzekła z namysłem. - Żeby ją zrozumieć, muszę ją poznać. Na razie jest mi bardziej obca niż ty. Poczuł wzbierające współczucie. Bez względu na to, jak mocno tego pragnął, nie był w stanie całkowicie się go wyprzeć. Ręka skryta pod jego dłonią pozostawała nieruchoma, głos brzmiał zdecydowanie, lecz w topazowych oczach widział zwątpienie, zmieszanie i błaganie o pomoc. - Usiądź, Brie - poprosił miękko. Zawahała się, ale powoli cofnęła dłoń i usiadła na jednym z wyściełanych krzeseł.
- Zgoda. Czy teraz będzie lekcja pierwsza? - Nazwij to jak chcesz. - Przysiadł na krawędzi biurka, zachowując odpowiedni dystans, i patrząc Brie prosto w oczy, zaczął: - Powiedz mi, co widzisz, gdy myślisz o księżniczce. - Bawisz się w psychoanalityka? - To proste pytanie. Twoja odpowiedź może być równie prosta. - Dobrze - uśmiechnęła się. - Więc tak: książę na białym koniu, dobre wróżki i szklane pantofelki. Przytuliła pąk róży do policzka i utkwiła wzrok w smudze światła, kładącej się na podłodze za jego plecami. - Lokaje w fantazyjnych liberiach, karety z białymi, satynowymi obiciami, śliczne srebrne korony, wspaniałe suknie - ciągnęła z rozmarzeniem. - Tłumy ludzi... Tłumy wiwatujące pod twoim oknem. Słońce świeci ci w oczy, więc niewiele widzisz, za to wszystko słyszysz. Machasz im. W powietrzu unosi się intensywny zapach róż. Morze ludzkich głów szaleje z zachwytu. Pełne miłości, uwielbienia, wyczekujące. - Umilkła, po czym upuściła różę na kolana. Zauważył, że trzęsą jej się ręce. - To są twoje wspomnienia, czy wyobraźnia? - Nie wiem... - Jak miała to wytłumaczyć? Nadal czuła zapach róż i słyszała pozdrowienia tłumu. Czuła, jak słońce piecze ją w oczy, lecz nie potrafiła stanąć w oknie. Tylko wrażenia - odparła po chwili. - Przychodzą i odchodzą. Nigdy nie zostają na dłużej. - Nie popędzaj spraw, Brie. Pokręciła głową. - Chciałabym... - Wiem, co byś chciała. - Mówił spokojnie, niemal beztrosko. W jej oczach pojawił się błysk znużenia. Wiedział, jak sobie z tym poradzić. Wziął do ręki terminarz i nie otwierając go, oznajmił: - Przedstawię ci przykładowy dzień Jej Wysokości Księżniczki Gabrielli de Cordina. - A co ty możesz o tym wiedzieć? - W jej wzroku momentalnie pojawiła się czujność. Reeve patrzył na nią, ważąc w dłoni trzymany terminarz. - To należy do moich obowiązków. Wstajesz o siódmej trzydzieści i jesz śniadanie w pokoju. Między ósmą trzydzieści a dziewiątą masz spotkanie z majordomusem. - Regisseur. - Zamrugała i zmarszczyła brwi. - To po francusku. Nazywamy tę funkcję regisseur, nie majordomus. Reeve pozostawił tę uwagę bez komentarza.
- Decydujesz, jak będzie wyglądało menu na cały dzień. Jeśli nie ma oficjalnej kolacji, zazwyczaj planujesz główny posiłek na południe. To jeden z obowiązków, który przejęłaś po śmierci matki. - Rozumiem. - Czekała na smutek. Marzyła o nim. Nić nie czuła. - Mów dalej. - Od dziewiątej do dziesiątej trzydzieści jesteś tutaj, w swoim gabinecie, i przy pomocy sekretarki zajmujesz się oficjalną korespondencją. Z reguły dyktujesz jej, co ma napisać, po czym się podpisujesz. - Od jak dawna ona u mnie pracuje? - przerwała mu ostro Brie. - Ta Janet Smithers? - Niecały rok. Twoja poprzednia sekretarka urodziła dziecko i odeszła. - Czyja... - Zamilkła, szukając odpowiedniego słowa. - Czy współpraca między nami układa się satysfakcjonująco? Reeve przechylił głowę. - Nie słyszałem, żeby ktoś się skarżył. Sfrustrowana potrząsnęła głową. Jak miała wytłumaczyć mężczyźnie, że chciałaby wiedzieć, czy dogaduje się ze swoją sekretarką jak kobieta z kobietą? Jak miała mu wytłumaczyć, że chciałaby wiedzieć, czy były w jej życiu jakieś przyjaciółki, jakieś kobiety, które pomogłyby przełamać otaczający ją męski krąg? Zapewne jest to jedna z rzeczy, które będzie musiała odkryć sama. - Mów dalej, proszę - zachęciła. - Jeśli to możliwe, jeszcze w czasie porannej sesji siadasz do prywatnej korespondencji. Jeśli nie, zostawiasz to na wieczór. - Co znaczy „oficjalna korespondencja”? - Jesteś przewodniczącą Stowarzyszenia na Rzecz Pomocy Dzieciom Niepełnosprawnym. SRPDN jest największą organizacją charytatywną w Cordinie. Jesteś również rzecznikiem Międzynarodowego Czerwonego Krzyża. Ponadto angażujesz się w działalność Centrum Sztuk Pięknych, które zostało wybudowane ku pamięci twojej matki i nosi jej imię. Do twoich obowiązków należy prowadzenie korespondencji z żonami głów państw, przewodniczenie lub obsługa najróżniejszych komitetów, przyjmowanie lub odrzucanie zaproszeń i zabawianie gości podczas uroczystości państwowych. Polityka i sprawowanie rządów należą do obowiązków twojego ojca, a także, w pewnym stopniu, do Aleksandra. - Czyli że ograniczam się do spełniania bardziej... kobiecych powinności? Kątem oka dostrzegła na jego twarzy przelotny uśmiech. - Po przejrzeniu twojego terminarza nie byłbym skłonny się z tobą zgodzić, Brie.
- Dziwne, bo na razie mam wrażenie, że głównie odpowiadam na listy. - Trzy razy w tygodniu odwiedzasz siedzibę SRPDN. Szczerze mówiąc, nie podjąłbym się tej całej papierkowej roboty. Przez osiemnaście miesięcy nagabywałaś Radę Narodową w sprawie zwiększenia budżetu na Centrum Sztuk Pięknych. W zeszłym roku odwiedziłaś piętnaście państw z misjami Czerwonego Krzyża, a także spędziłaś dziesięć dni w Etiopii. Pismo „World” poświęciło tej podróży duży artykuł. Postaram się, abyś dostała kopię. Brie podniosła różę i gładząc jedwabiste płatki, wstała z krzesła. - Czy wiem, co robię? Czy nie jestem jedynie figurantką? - zapytała niepewnie. Reeve sięgnął po papierosa. - I jedno, i drugie. Piękna, młoda księżniczka przyciąga uwagę, prasę, fundusze i zyski. Mądra, młoda kobieta wykorzystuje to, a także potencjał własnego umysłu, żeby osiągnąć swoje cele. Zgodnie z tym, co napisałaś w pamiętniku... - Czytałeś mój pamiętnik? Uniósł brwi, obserwując malujące się na jej twarzy wściekłość i zakłopotanie. - Poprosiłaś mnie o pomoc - przypomniał. - Nie będę w stanie ci pomóc, jeśli cię nie poznam. Spokojnie... - Beztroskim ruchem zapalił papierosa. - Jesteś bardzo dyskretna, nawet w prywatnych notatkach. Nie ma sensu się złościć, uspokajała samą siebie. Nie ma co, musiał świetnie się bawić. - Zacząłeś coś mówić. - Zgodnie z tym, co napisałaś w pamiętniku, podróże są dla ciebie męczące. Nigdy ich specjalnie nie lubiłaś, ale jeździsz to tu, to tam, bo wiesz, że to konieczne. Trzeba zbierać pieniądze na szczytne cele, bywać na galach i przyjęciach. Naprawdę masz dużo pracy, Gabriello, przysięgam. - Będę musiała uwierzyć ci na słowo. - Wsunęła różę z powrotem do wazonu. - Chcę wrócić do moich obowiązków. Po pierwsze, jeśli mam utrzymywać w tajemnicy utratę pamięci, muszę poznać nazwiska ludzi, których znam. - Obeszła biurko i usiadłszy z powrotem na miejscu, wzięła do ręki długopis. - Powiedz mi wszystko, co wiesz. Potem zadzwonię do Janet Smithers. Czy mam dziś jakieś spotkania? - O pierwszej w SRPDN - ie. - W porządku. W takim razie do pierwszej muszę się wielu rzeczy nauczyć. Do chwili kiedy musiał zostawić Brie z sekretarką, zdążył jej podać piętnaście nazwisk wraz z charakterystyką tych osób. Był przekonany, że nie zdołała zapamiętać nawet
połowy. Gdyby miał wybór, wsiadłby teraz w samochód i odjechał. Nad morze, w góry, bez znaczenia. Pałace - choćby nawet piękne, o fascynującej historii - to nic więcej jak ściany, podłogi i sufity. A on pragnął widzieć nad sobą bezkres nieba. Po drodze do gabinetu księcia Armanda na czwartym piętrze na chwilę przystanął w okiennym wykuszu. Robota gliny, pomyślał ze zniecierpliwieniem. Harówa i papierkowa robota. Ciągle nie był w stanie od tego uciec. Gdy wprowadzono go do gabinetu, książę właśnie nalewał kawę. Pokój był dwukrotnie większy od pracowni Brie, o bogatym, choć niewątpliwie męskim wystroju. Gzymsy zdobiły wymyślne, pozłacane ornamenty, rzeźbione krzesła były rozłożyste, a dębowe biurko masywne. Armand otworzył okna i światło rozlało się po czerwonym dywanie. - Loubet właśnie wyszedł - oznajmił bez wstępów. - Czytałeś gazetę? - Tak. - Reeve przyjął kawę, lecz nie usiadł, gdyż książę w dalszym ciągu stał. Wiedział, kiedy można zignorować protokół, a kiedy należy mu się podporządkować. - Chyba wiadomość, że Jej Wysokość jest bezpieczna w domu, została przyjęta z ulgą. Nie obyło się natomiast bez spekulacji na temat uprowadzenia. Zresztą należało się tego spodziewać. - Sporo jest też krytyki pod adresem Departamentu Policji Cordiny - dodał książę Armand ze wzruszeniem ramion. - Tego także należało się spodziewać. Sam mam mnóstwo wątpliwości. Przez chwilę mierzyli się wzrokiem. - Policja ma swoje obowiązki, ja mam moje, a ty twoje - rzekł Armand sucho. Widziałeś się dziś rano z Gabriellą? - Tak. - Siadaj. - Niecierpliwym gestem wskazał krzesło. - Jak ona się ma? Reeve usiadł, przyglądając się księciu, który przemierzał pokój z tym samym nerwowym wdziękiem, który cechował jego córkę. - Powiedziałbym, że pod względem fizycznym dochodzi do siebie błyskawicznie. Emocjonalnie trzyma się, bo jest zdeterminowana. W tej chwili jej sekretarka odpytuje ją z nazwisk i twarzy. Zamierza wywiązywać się ze swoich obowiązków, poczynając od dzisiaj. Armand wypił pół filiżanki duszkiem, nim ją odstawił. Tego ranka stanowczo przesadzał z kawą. - Będziesz jej towarzyszył? Reeve umoczył wargi w gorącym, czarnym płynie. - Tak.
- Trudno jest... - zaczął powoli Armand, usiłując uporać się z uczuciami. Gniewem, smutkiem, frustracją? Reeve nie był pewien. - Trudno jest - powtórzył już spokojniej - stać z założonymi rękami. Tak niewiele mogę dla niej zrobić. Przyjechałeś tu na moją prośbę, zostałeś na moją prośbę. A teraz zazdroszczę ci zaufania, jakim cię obdarzyła moja córka. - Zaufanie to chyba zbyt mocne słowo. Po prostu w tej chwili uważa, że mogę się jej przydać. Jestem w stanie powiedzieć jej wszystko o niej samej bez wchodzenia w sferę uczuć. - To bardzo uczuciowa kobieta, podobnie jak jej matka. Jeśli kocha, kocha ponad wszystko. To wspaniała cecha. Armand usiadł za biurkiem. Reeve był pewien, iż teraz nastąpi oficjalna część spotkania. - Wczoraj wieczorem Bennett uświadomił mi, że postawiłem cię w dość niezręcznej sytuacji - oznajmił książę, patrząc na niego uważnie. - W jakim sensie? - Reeve stał się czujny. - Będziesz przy Gabrielli zarówno w miejscach prywatnych, jak i publicznych. Ze względu na swoją pozycję Brie jest osobą często fotografowaną. Ludzie lubią plotkować na jej temat. - Książę wziął do ręki biały kamień leżący na biurku. Idealnie mieścił się w jego dłoni. Przed laty jego żona znalazła go na skalistej plaży. - Byłem tak skoncentrowany na zapewnianiu Gabrielli bezpieczeństwa i na leczeniu, że nie pomyślałem o tym, co implikuje twoja obecność. - Obecność... w życiu Gabrielli? Kąciki ust Armanda nieznacznie powędrowały w górę. - Cieszę się, że nie trzeba ci tego wyjaśniać. Bennett jest młody, a o jego sprawach pisze prasa na całym świecie. - W głosie księcia brzmiały zarówno duma, jak i znużenie. Taki już los rodziców, pomyślał Reeve z rozbawieniem. Nieraz widział własnego ojca w podobnej sytuacji. - Jestem tu ze względu na bezpieczeństwo Jej Wysokości - stwierdził służbiście. - To chyba wystarczająco oczywiste. - Fakt, że władca Cordiny prosi byłego policjanta, Amerykanina, o opiekę nad córką, bynajmniej nie jest oczywisty. To mogłoby zostać poczytane za ujmę. Jesteśmy małym krajem, lecz nasza duma jest wielka. Reeve przez chwilę siedział w milczeniu. - Mam wyjechać? - Nie.
Ulga. Nie to powinien czuć, a już na pewno nie tak intensywnie. Dłoń trzymająca kubek rozluźniła się bezwiednie. - Nie mogę zmienić narodowości, Armandzie. - Nie musisz. - Starszy pan przełożył kamień z jednej ręki do drugiej. - Można natomiast sprawić, abyś mógł przebywać blisko Gabrielli, nie wywołując fali spekulacji. Tym razem to Reeve się uśmiechnął. - Jako jej adorator? - Jak zwykle, ułatwiasz mi zadanie. Armand oparł się wygodnie, bacznie obserwując syna przyjaciela. W innych okolicznościach chętnie przystałby na związek Reeve'a ze swoją córką. Wiedział, że Brie powinna niedługo wyjść za mąż i z tego względu celowo umawiał ją z członkami brytyjskiej rodziny królewskiej i szlachetnie urodzonymi młodymi Francuzami. Lecz rodzina MacGee szczyciła się również imponującym rodowodem i nieskazitelną opinią. Nie sprawiłoby mu przykrości, gdyby to, co teraz hipotetycznie rozważał, stało się faktem. - Posunąłbym się krok dalej. Jeśli nie masz nic przeciwko temu, ogłosiłbym wasze zaręczyny. Czekał na jakąś reakcję, gest lub minę. Reeve zaszczycił go rozbawionym spojrzeniem, w którym można było odczytać co najwyżej uprzejme zainteresowanie. Armand potarł kciukiem o kamień. Szanował ludzi, którzy własne myśli potrafią zachować dla siebie. - Jako narzeczony możesz cały czas być przy niej, nie wzbudzając niezdrowej ciekawości. - Myślę, że nie obędzie się bez pytań o to, jakim cudem zostałem narzeczonym Jej Wysokości po zaledwie kilku dniach spędzonych w Cordinie - zauważył Reeve. Władca przytaknął, zadowolony ze spokojnej, pozbawionej emocji odpowiedzi. - Moja wieloletnia przyjaźń z twoim ojcem czyni tę historię więcej niż prawdopodobną. Brie była w twoim kraju nie dawniej jak w zeszłym roku. Wtedy mogliście się poznać. Reeve sięgnął po papierosa. Chęć zapalenia go była przemożna. - Zaręczyny zazwyczaj prowadzą do małżeństwa - zauważył mimochodem. - Te prawdziwe, tak. - Armand odłożył kamień na biurko i splótł ręce na piersi. - Nam chodzi wyłącznie o wygodę. Gdy będzie po wszystkim, ogłosimy, że Gabriella i ty rozmyśliliście się. Zaręczyny zostaną zerwane i każde z was pójdzie własną drogą. Prasa będzie zachwycona melodramatem i nikomu nie stanie się krzywda.
Księżniczka i farmer, pomyślał Reeve z przekąsem. To może być ciekawe. Zanim to wszystko się skończy, może się wydarzyć parę rzeczy wartych zapamiętania. - Nawet jeśli ja się zgodzę, powinniśmy jeszcze zapytać o zdanie drugiego uczestnika zabawy - zaznaczył z naciskiem. - Gabriella zrobi to, co jest najlepsze dla niej i dla jej kraju - oznajmił Armand tonem człowieka, który jest w pełni świadom swej władzy. - Decyzja należy do ciebie, nie do niej. Brak możliwości podejmowania samodzielnych decyzji, czyż nie to jej najbardziej dokucza? Bycie księżniczką to coś więcej niż srebrna korona i szklane pantofelki. Reeve wypuścił z ust kłąb dymu. Cóż, współczuł jej, lecz nie mogło go to powstrzymać przed podjęciem za nią decyzji. - Rozumiem twoje stanowisko. Zagramy wedle twoich zasad, Armandzie. Książę wstał. - W takim razie porozmawiam z Gabriellą. Reeve był pewien, że rozmowa wprawi Brie w podły humor. Po chwili zastanowienia doszedł do wniosku, że będzie mu to na rękę. Wolał, gdy stawała się naburmuszona i oziębła, bo zagubione i błagalne spojrzenie sprawiało, że szybko miękły mu kolana. Gdy parę minut przed pierwszą Brie lekkim krokiem przeszła próg pałacu, nie czuł rozczarowania. Miała ciemną marynarkę z zamszu, dobraną do jaśniejszej, także zamszowej spódnicy. Rozpuszczone włosy gęstą falą opadały na plecy, mieniąc się połyskliwym odcieniem. Gdy odwróciła głowę, zobaczył jej pełne blasku oczy. Wygląda niczym utkana ze światła zjawa, pomyślał, ruszając w stronę samochodu. Jej miejsce nie jest wśród pałacowych ścian, jej miejsce jest pod niebem. Otwierając drzwi, Reeve lekko się ukłonił. Brie posłała mu ogniste spojrzenie. - Wbiłeś mi nóż w plecy - rzuciła, siadając na przednim siedzeniu. Reeve przeszedł na stronę kierowcy, dzwoniąc trzymanymi w kieszeni kluczykami. Mógł zachować się delikatnie, ale mógł też postąpić inaczej. - Coś nie tak, kochanie? - zagadnął, sadowiąc się koło niej. - Żartujesz sobie? - Posłała mu pełne złości spojrzenie. - Co za czelność! Wziął ją za rękę i nie puścił mimo ostrego sprzeciwu. - Gabriello, niektóre sprawy trzeba traktować z przymrużeniem oka. - To głupia farsa. Oszustwo! - wybuchnęła niespodziewanie, przechodząc jednocześnie na szybki, pełen oburzenia francuski, który rozumiał jedynie częściowo. Jednak ton głosu nie pozostawiał cienia wątpliwości co do jej stanu ducha.
- Najpierw zgodziłam się, żebyś był moim ochroniarzem - ciągnęła jednym tchem, tym razem po angielsku - więc gdziekolwiek pójdę, idziesz za mną jak cień. A teraz ta cała historia z małżeństwem. Wszystko po to, żeby nikt się nie dowiedział, że mój ojciec zatrudnił ochroniarza, który nie jest z Cordiny ani nawet z Francji. W ten sposób mogę się pokazywać z mężczyzną, nie narażając opinii. Ha! - Ze złością uderzyła pięścią w kolano. - Sama potrafię zadbać o swoją opinię! - W grę wchodzi także i moja - zaznaczył chłodno Reeve. Brie zmierzyła go hardym wzrokiem. - Jak sądzę, już się pewną cieszysz. Ale to mnie nie dotyczy. - A jednak, jako moją narzeczoną. - Reeve zapuścił silnik i spokojnie ruszył malowniczą aleją ku miastu. - To śmieszne! - prychnęła. - Zgadzam się. To ją powstrzymało. Zdążyła otworzyć usta, lecz raptownie je zamknęła. Jeszcze jednej rzeczy dowiedziała się o sobie: jest niezwykle próżną istotą. - Dlaczego? - Zazwyczaj nie zaręczam się z kobietami, których prawie nie znam. A jeśli chodzi o ciebie, dwa razy bym się zastanowił, zanim bym zagiął parol na kogoś tak upartego, samolubnego i wybuchowego. Brie uniosła dumnie głowę, wyjęła z torebki okulary przeciwsłoneczne i włożyła je na nos. - Musisz być wobec tego zadowolony, że wszystko jest tylko na niby. - Przez grzeczność nie zaprzeczam. Złapała mocno torebkę, przyciągając ją do siebie. Przez resztę drogi milczała jak zaklęta. Niestety, jazda nie była długa, co wcale jej nie ucieszyło. Możliwość rozładowania na kimś gniewu pomogła stawić czoło lękowi, jaki odczuwała na myśl o konieczności spotkania się z osobami, które znała wyłącznie z nazwiska. Żałowała, że nie. miała więcej czasu, by się przygotować. Budynek, w którym mieściła się siedziba Stowarzyszenia, był stary i okazały. Chuda, sumienna Janet Smithers powiedziała jej, że mieszkała tu kiedyś prababka księżniczki. Brie wysiadła z samochodu z wyuczonym wdziękiem. Ze ściśniętym żołądkiem szła w kierunku wejścia, powtarzając w myślach plan budynku. Nie zdecydowałaby się wziąć Reeve'a za rękę, lecz nie odmówiła, gdy uścisnął jej dłoń. Czasami trzeba trzymać pakt z samym diabłem.
Weszła do chłodnego, białego holu. Siedząca w recepcji kobieta natychmiast poderwała się od biurka i ukłoniła. - Jak dobrze widzieć Waszą Wysokość całą i zdrową. - Dziękuję, Claudio. - Przez ułamek sekundy Brie wahała się nad imieniem, lecz nawet wyjątkowo spostrzegawczy Reeve niczego nie zauważył. - Nie spodziewaliśmy się dzisiaj Waszej Wysokości. Po tym... po tym, co się wydarzyło... - Głos jej się załamał, a do oczu napłynęły łzy. Szczere współczucie tej kobiety sprawiło, że Brie wyciągnęła ku niej ręce serdecznym gestem. - Wszystko w porządku, Claudio. Jestem już z wami, gotowa do pracy. - Czuła ciepło i troskę, których nie otrzymała od swojej sekretarki. - Chciałabym przedstawić pana MacGee. On... pozostanie z nami. Claudia pracuje w Stowarzyszeniu od prawie dziesięciu lat, Reeve poinformowała go. - Jestem przekonana, że sama mogłaby zarządzać organizacją. Powiedz, Claudio, zostawiłaś mi cokolwiek do zrobienia? - Tak, chodzi o bal, Wasza Wysokość. Jak zwykle, są pewne komplikacje. Doroczny bal charytatywny, powtórzyła Brie w myślach. Jedna z tradycji Cordiny, impreza, na której Stowarzyszenie najwięcej zyskuje. Zaś ona, jako prezes, jest organizatorem. Do tego, jako księżniczka, stanowi magnes przyciągający co roku na wiosnę tłumy bogatych i sławnych. - Nie ma balu bez komplikacji - zbagatelizowała sprawę gestem dłoni. - W takim razie zabieram się do pracy. Chodź, Reeve, zobaczymy, do czego możesz się przydać. Minęła pierwszą bramkę, weszła na piętro, przeszła przez hol i otworzyła drugie drzwi po prawej stronie. - Dobra robota - pochwalił, gdy weszli do środka. - Cały czas mam nadzieję... - Odepchnęła od siebie natrętną myśl. Cały czas miała nadzieję, że ktoś otworzy pierwszy z zamków, które blokują jej pamięć, tak, by uwolnić wspomnienia. Żwawym krokiem podeszła do okna i odsłoniła zasłony. Pokój nie był tak elegancki jak jej gabinet w pałacu. Wzdłuż jednej ze ścian stały metalowe, biurowe regały. Ozdobne biurko z drewna wiśniowego zawalone było teczkami, notatkami i papierami. Usiadła i wzięła do ręki jedną z kartek. To była jej odręczna notatka dotycząca darowizny na rzecz oddziału pediatrycznego jednego ze szpitali. Wrażenie było dziwne. Wcześniej poddała samą siebie testowi - wzięła do ręki długopis i złożyła podpis, ciekawa, jak może wyglądać. Stawiała duże, pełne zawijasów
litery, które niesfornie wymykały się ramom linii. Odłożyła kartkę, zastanawiając się, od czego zacząć. - Może kawy? - zasugerował Reeve. - Chętnie, a do niej jakieś ciastka albo herbatniki - odparła z roztargnieniem, zaabsorbowana segregowaniem sterty papierów. - Nie jadłam lunchu. - Podniosła głowę i zmarszczyła brwi. - Byłam zbyt wściekła, żeby jeść, lecz zdaje się, że będę musiała coś przekąsić, zanim skończę. - Może hamburgera? - Cheeseburgera, bez cebulki. - Radosny uśmiech rozświetlił jej twarz, gdy uświadomiła sobie, jak naturalnie jej to przyszło. - Lubię dobrze przypieczone. Oczami wyobraźni widziała zaimprowizowany naprędce posiłek, któremu poświęca krótkie chwile między rozmowami telefonicznymi a podpisywaniem papierów. W przypływie entuzjazmu zabrała się do porządkowania. Była w tym dobra. Niesamowicie się czuła, odkrywając, że ma talent. W ciągu dwóch godzin zdołała uporać się z zaległymi spawami w biurze i przejść do szczegółów oraz podejmowania decyzji. Wszystko przychodziło jej równie naturalnie jak jedzenie, ubieranie się czy chodzenie. Po pierwszych dwóch godzinach pracy była w świetnym nastroju. Gdy wychodziła, biurko pozostało w nieładzie, lecz był to klasyczny twórczy bałagan, w którym miała znakomite rozeznanie. - Wspaniałe przeżycie - zwierzyła się Reeve'owi, gdy wsiadali do samochodu. Naprawdę wspaniałe. Pewnie się ze mnie śmiejesz, że cieszę się z oczywistych spraw. - Wręcz przeciwnie - zapewnił, nie sięgając po kluczyki. - Odwaliłaś kawał dobrej roboty, i to w niezmiernie krótkim czasie, Brie. Jako glina doskonale wiem, jaka nudna i frustrująca może być papierkowa robota. - Ale gdy służy czemuś ważnemu, warto się pomęczyć. SRPDN to dobra organizacja. Nie ogranicza się do pouczania innych, lecz naprawdę pomaga. Choćby ten cały sprzęt dla oddziału pediatrycznego. Fotele na kółkach, kule, aparaty słuchowe, opiekunowie. To wszystko kosztuje, a nam udaje się zdobyć pieniądze. - Zerknęła na szafiry i diamenty migoczące na palcu. - Lepiej się czuję z taką świadomością. - Takiej pracy potrzebujesz? - Tak. Fakt, że się z czymś urodziłam, wcale nie znaczy, że nie powinnam na to zapracować. Zwłaszcza teraz, gdy... - Gdy nawet nie pamiętasz, że się z tym urodziłaś - dokończył spokojnie.
- Nie wiem, jak się wcześniej czułam - powiedziała cicho, nie odrywając wzroku od eleganckiej skórzanej torebki, którą trzymała w ręku. - Wiem jedynie, jak się czuję teraz. Mam tytuł, ale muszę zapłacić zań wysoką cenę. Włączył silnik. - Szybko się uczysz - rzekł z uznaniem. - Muszę. - Dopiero teraz poczuła, jak opada z niej napięcie. - Reeve, nie chcę jeszcze wracać. Nie moglibyśmy trochę pojeździć? Gdziekolwiek, nieważne. Potrzebuję przestrzeni. - W porządku. Doskonale rozumiał potrzebę ucieczki od murów i ograniczeń. Także on dorastał wśród nich. Także on się przeciw nim zbuntował. Niewiele myśląc, ruszył w kierunku morza. Tuż pod miastem droga zwężała się i wiła wzdłuż morskiego brzegu. Między stolicą a Lebarre, portem Cordiny, rozciągały się nie zamieszkane, dzikie tereny. Reeve zatrzymał się w miejscu, gdzie nad skałami górowała kępa targanych wiatrem drzew. Brie wysiadła z samochodu, chłonąc widoki. Doskonale znała zapach i smak morza, choć nie pamiętała skąd. Podziałało na nią odprężająco, pozwalając na moment zapomnieć o problemach. Wśród skalnych szczelin drobne purpurowe kwiatki pięły się do słońca. Dotknęła jednego, lecz nie zerwała. Zbyt szybko by umarł. Nie zważając na sukienkę, usiadła na murze i spojrzała w dół. Morze było nieprawdopodobnie błękitne. W oddali widziała wypływające lub przybijające do portu statki, wielkie frachtowce i zgrabne żaglówki. Miała wrażenie, że jej dłonie znają dotyk lin, a ciało falowanie wody. Być może wkrótce się o tym przekona. Niektóre rzeczy od razu są dla mnie przyjemne. Tak jakby były dobrze znane. To jedna z nich, powiedziała sobie. Nie mogłam dorastać tak blisko morza, nie poznając takich sportów. Wiatr zwiał jej włosy do tyłu, odrzucając je z twarzy. W tym świetle miały kolor i połysk złota. Reeve usiadł obok niej, lecz nie za blisko. - Myślę, że uciekałam w takie miejsca, żeby odpocząć, gdy protokół staje się zbyt uciążliwy. - Westchnęła, przymykając oczy i wystawiając twarz na wiatr. - Ciekawe, czy już się tak kiedyś czułam. - Mogę zapytać twojego ojca. Opuściła głowę. Gdy ich oczy się spotkały, zobaczył zmęczenie, które tak bardzo starała się ukryć. Jeszcze nie doszła w pełni do siebie, zauważył. A był wrażliwy na kobiecą słabość.
Złość i irytacja, zmęczenie i napięcie minęły w chwili, gdy ją objął. Mogła z nim rozmawiać, dzielić się wszystkim, co jej przyszło do głowy, nie ponosząc żadnych konsekwencji. - Nie pytaj. Nie chcę go ranić. Miłość, jaką mnie obdarza, jest ponad moje siły. Chce mnie chronić za wszelką cenę i wiem, że czeka, aż sobie wszystko przypomnę. - A ty nie? W milczeniu patrzyła na morze. - Brie, nie chcesz sobie przypomnieć? Ze wzrokiem ciągle utkwionym w bezkresie morza odparła po namyśle: - Jedna część mnie desperacko tego pragnie, ale jest też druga, która zdaje się wypierać wszystko, co dotyczy mojej przeszłości. Jakby wiedza o tym była ponad moje siły. Jeśli sobie przypomnę to, co dobre, przypomnę sobie również to, co złe, prawda? - Nie jesteś tchórzem. - Zastanawiam się nad tym, Reeve. Pamiętam, jak biegłam. Lał deszcz, wiał straszny wiatr. Biegłam do utraty tchu, byłam pewna, że zaraz umrę. Ale najbardziej pamiętam strach, strach tak silny, że wolałabym umrzeć, byleby się więcej nie bać. Nie wiem, czy tamta część mnie pozwoli mi sobie przypomnieć. Rozumiał ją aż za dobrze. - Kiedy będziesz wystarczająco silna, podejmiesz właściwą decyzję. - Jakaś cząstka mnie tego także się boi. W chwili takiej jak ta... - Strząsnęła włosy do tyłu, rozkoszując się delikatnym łaskotaniem w plecy - łatwo się zapomnieć, pozwolić rzeczom toczyć się ich własnym torem. Gdybym nie była tym, kim jestem, mogłabym sobie na. to pozwolić. Nikogo nic by nie obchodziło. - Ale jesteś tym, kim jesteś. - Czy ty nigdy nie marzysz? - zapytała, uśmiechając się smutno. - Nigdy nie zastanawiasz się, co by było gdyby? Mogłabym godzinami siedzieć w miejscu takim jak to i udawać, że mam mały domek z ogrodem ukryty wśród dzikich wzgórz. Mój mąż mógłby być farmerem, a ja właśnie spodziewam się naszego pierwszego dziecka. Życie proste i piękne. Szczęśliwe. - A kobieta mieszkająca w małym domku marzy, że jest księżniczką i mieszka w pałacu. - Musnął tańczący na wietrze kosmyk włosów. - Życie jest pełne marzeń, Brie. Nigdy nie jest proste, lecz bywa piękne. - O czym marzysz? Okręcił jej włosy wokół czubka palca, po czym puścił.
- O tym, żeby obsiać pola i patrzeć, jak wzrasta zboże. Żeby uciec jak najdalej od ulicznego zgiełku. - Masz ziemię w Ameryce? Farmę? - Aha... - Oczami wyobraźni widział leżące odłogiem, czekające na jego powrót pola. Za rok, obiecał sobie. Tak długo już czeka. - A ja myślałam, że jesteś policjantem; nie, detektywem pracującym na własny rachunek. Kimś w rodzaju wolnego strzelca. Facetem, który węszy ze spluwą w mrocznych zakamarkach. Roześmiał się. - Ludzie spoza branży wyobrażają sobie zazwyczaj mroczne zakamarki, zapominając zupełnie o papierkowej robocie. - Ale ty widziałeś mroczne strony życia. Posłał jej ponure, lecz spokojne spojrzenie. - Widziałem, może nawet zbyt wiele. Czuła, że rozumie, o czym mówi. Wiedziała, nie wiedząc, że ona także bywała w mrocznych miejscach. Spojrzała na niebo i morze. Nie czas myśleć o ciemnościach. - Co będziesz uprawiał na swojej farmie? - Kukurydzę, zboże, trochę jabłoni. - No i masz dom. - Zaintrygowana odwróciła się twarzą ku niemu. - Prawdziwy, wiejski domek? - Trzeba przy nim zrobić parę rzeczy. - Ma ganek? Duży? Roześmiał się. - Dość duży. Teraz, gdy wymieniłem kilka desek, jest nawet całkiem bezpieczny. - W ciepłe noce będziesz tam siadywał na bujanym fotelu i słuchał wiatru. Karcąco pociągnął ją za włosy. - Zawsze nam się wydaje, że inni mają lepiej. - Być może. Mimo to myślę, że wytrzymałabym pięćdziesiąt tygodni pracy i bycia na świeczniku, gdybym mogła dwa tygodnie spędzać, siedząc na skale i słuchając wiatru. A ty masz ziemię, dom, lecz nie masz żony. Dlaczego? - Dziwne pytanie jak na narzeczoną. - Nie denerwuj mnie! - Wiesz co? Już późno. - Zeskoczył z murku i podał jej rękę. - Powinniśmy się zbierać. - To nie fair, że ty wiesz o mnie wszystko, a ja o tobie nic. - Zeskakując, wsparła się na jego ramieniu. - Byłeś kiedyś zakochany?
- Nie. - Czasami zastanawiam się, czy ja byłam. - Gdy odwróciła się w stronę morza, jej głos. brzmiał tęsknie. - Dlatego wczoraj na tarasie sprowokowałam cię do pocałunku. Myślałam, że może coś sobie przypomnę. Wyznanie rozbawiło go, lecz powstrzymał śmiech. - No i co, pomogło? - Nie. Z pewnością już się wcześniej całowałam, lecz nadal nic nie pamiętam. Umyślnie rzuca mu wyzwanie, czy jest po prostu taka szczera? To nie miało znaczenia. Dłoń Reeve'a zsunęła się na nadgarstek Brie. - Nic? Wyczuła zmianę, ten miły, niebezpieczny męski ton. Takiego tonu kobieta powinna się strzec. Lecz ja nie jestem zwykłą kobietą, upomniała się Brie, lecz księżniczką. Nic. Może to znaczy, że nie było w moim życiu żadnego ważnego mężczyzny? - Mówisz jak kobieta, która wie, co to znaczy pragnąć - powiedział niskim głosem Reeve. Nie odsunęła się, mimo że był coraz bliżej. Patrząc na jego twarz, czuła, że taki mężczyzna może rozpalić długie, jesienne wieczory. Oglądając jego silne, zadbane dłonie wiedziała, że przy nich kobieta nie mogłaby spać spokojnie. Krew w żyłach pulsowałaby w przyśpieszonym rytmie nawet we śnie, była tego pewna. - Być może. Ale przecież nie jestem już dzieckiem. - To prawda. - Otuleni płaszczem wiatru zbliżali się do siebie. - Żadne z nas nie jest dzieckiem. Miała delikatne, miękkie wargi i bez wahania odpowiedziała na jego zaproszenie. Nie, życie nigdy nie jest proste, pomyślał, przyciągając ją do siebie. Lecz Boże, jakie potrafi być piękne! Pozwoliła się porwać jego namiętności. Potrzebowała tego właśnie tutaj, nad rozszalałym morzem, z wyjącym wiatrem jako świadkiem. Byli tak bardzo sami, iż wydawało się naturalne, że ich usta, ich ciała pragną zespolić się w jedność. Czuła dotyk mocnego, zdecydowanego ramienia. Gdy wplótł palce w jej włosy, wygięła głowę do tyłu. Kusiła go, lecz nie była uległa. Serca obojga biły szybkim, niespokojnym rytmem. Brie czuła, jak krew pulsuje w żyłach Reeve'a. Ostre światło słoneczne nie pozwalało jej otworzyć zaciśniętych powiek. Był taki... nęcący. Męski, ciemny, nie całkiem bezpieczny. Miała wrażenie, że kroczą wąską
ścieżką nad urwiskiem, ponad morską kipielą. Przerażające. Wspaniałe. Przesunęła dłońmi po jego plecach. Były szerokie, twardo umięśnione. Bezpieczeństwo. Ryzyko. Pragnęła jednego i drugiego. Przez chwilę, przez jedną chwilę, mogła być zwykłą kobietą. Nawet królewska krew nie potrafi się oprzeć prawdziwej namiętności. Teraz była mu uległa, lecz on nie mógł ulec sobie. Wiedział to, zanim jej dotknął. Wiedział, że gdy raz jej dotknie, będzie coraz bardziej jej pragnął. Czy sama wiedziała, co robi? Te oczy czarownicy, twarz anioła. Jakiż mężczyzna nie padłby przed nią na kolana? Z krwi i kości, czy też rodem z bajki, była niezwykle kusząca. Nie sposób było się jej oprzeć. Ale nie miał wyboru. Odsunął ją od siebie tak jak poprzedniego wieczoru - powoli, z oporem, lecz nieuchronnie. Jeszcze przez chwilę miała zamknięte oczy - tak jakby chciała zatrzymać czas ale kiedy je otworzyła, jej wzrok był wyraźny i opanowany. Chyba obydwoje wiedzieli, że muszą cofnąć się znad krawędzi. - Twoja rodzina będzie się zastanawiać, gdzie jesteś. Przytaknęła, odsuwając się o krok do tyłu. - Obowiązki przede wszystkim, prawda? - mruknęła i skrzywiła się gorzko. Nie odpowiedział, ale do samochodu wrócili razem.
ROZDZIAŁ PIĄTY - Brie, Brie, zaczekaj! Odwróciła się, zasłaniając oczy przed rażącym słońcem, i ujrzała Bennetta, wchodzącego do ogrodu z parą pięknych rosyjskich chartów u nogi. Jego Wysokość książę Bennett de Cordina ubrany był jak stajenny: znoszone dżinsy miał wetknięte w cholewy zabłoconych butów, a na rękawie koszuli widniały brudne zacieki. Kiedy się zbliżył, wyraźnie poczuła bijący od niego zapach koni i siana. Podobnie jak towarzyszące mu psy, wydawał się pełen energii, którą ledwo mógł utrzymać w ryzach. - Jesteś sama - uśmiechnął się do niej, głaszcząc wąską głowę jednego z psów i jednocześnie przytrzymując drugiego za obrożę. - Spokój, Borys! - upomniał charta, który próbował obwąchać buty Brie. - Borys i... Natasza - przypomniała sobie, poszukując w kartotece pamięci imion podanych przez Reeve'a. Nawet psów nie można było zlekceważyć. Bennett otrzymał je w podarunku od rosyjskiego ambasadora i zgodnie ze swą skłonnością do ironii, nadał im imiona bohaterów amerykańskiej kreskówki - nieudolnych rosyjskich szpiegów, którzy nie potrafili przechytrzyć nawet wiewiórki i łosia. - Dziś pierwszy raz widzę cię na spacerze, siostrzyczko - powiedział życzliwie. - Bo dziś pierwszy raz w tym tygodniu nie mam żadnych spotkań. Jeździłeś konno? A czy ona jeździła? Umysł znów zaczął pracować w przyspieszonym tempie, do którego już przywykła. Pomyślała, że na pewno wie, jak dosiąść konia i jak się z nim obchodzić. - Jeździłem wcześnie rano. Było dużo pracy w stajni. Przez chwilę stali zmieszani i każde z nich zastanawiało się, co wypadałoby powiedzieć. - Nie masz swojego amerykańskiego cienia - wypalił nagle Bennett i uśmiechnął się z zażenowaniem, gdy siostra uniosła brwi. - Tak Aleks nazywa Reeve'a - wyjaśnił spokojniej. Właściwie go lubię. Myślę, że Aleks też go lubi, bo inaczej byłby lodowato uprzejmy. Wiesz, jest mu trudno w tej chwili zaakceptować kogoś z zewnątrz. - Nikt z nas nie miał na to wpływu, prawda? - powiedziała z westchnieniem. - Jasne. W każdym razie facet jest w porządku. Bennett nie zwracał uwagi na to, że Borys ociera się o niego, zostawiając kłaki na spodniach. - Przynajmniej nie jest staroświecki ani nadęty. Od dawna chcę go zapytać, gdzie kupuje ubrania.
- Więc człowieka trudno jest zaakceptować, ale jego ubrania łatwo? - zapytała nie bez ironii. - Lubię, kiedy ktoś ma gust. - Bennett wzruszył ramionami, odpychając psi pysk. - Nie przeszkadza ci, że ciągle jest przy tobie? Czy jej to przeszkadza? Brie zerwała kwiat biało - kremowej azalii. Wróciła do pałacu tydzień temu. Co dzień na nowo musiała uczyć się odkrywać swe uczucia. Pomyślała, że właściwie przywykła już do tego, że zastaje Reeve'a u swego boku prawie każdego ranka. A mimo to nie znikało poczucie obcości wobec niego, wobec własnej rodziny i wobec siebie samej. - Nie, to mi nie przeszkadza. Ale są takie chwile, kiedy... - Ogarnęła wzrokiem kipiący bujną roślinnością ogród, a potem pobiegła spojrzeniem w dal. - Bennett, czyja zawsze miałam taką potrzebę ucieczki? - zapytała impulsywnie. - Wszyscy są tacy mili, tacy troskliwi, ale mam uczucie, że gdybym mogła wyjechać, odetchnęłabym wreszcie swobodnie. Wyjechać gdzieś, gdzie mogłabym położyć się na trawie i zostawić wszystko za sobą. - Właśnie dlatego kupiłaś tę małą farmę. Odwróciła się, marszcząc brwi. - Małą farmę? - Tak ją nazwaliśmy, chociaż tak naprawdę to tylko kilka akrów ziemi, z którymi nikt nic od dawna nie robił. Od czasu do czasu odgrażałaś się, że zbudujesz tam dom. Zamyśliła się nad tą rewelacją. Dom na wsi. Może dlatego czuła, że świetnie rozumieją się z Reeve'em, kiedy mówił o swoim domu. - Czy to właśnie tam jechałam, kiedy... - Tak, Brie. Psy znudziły się ich towarzystwem i odeszły, by obwąchać krzaki. - Nie było mnie tu wtedy - powiedział tonem wyjaśnienia. - Byłem w szkole. Jeżeli ojciec postawi na swoim, wrócę do Oksfordu w przyszłym tygodniu. Nagle stał się tym, kim w istocie był - chłopcem u progu dorosłości, który musi schylić głowę przed wolą swego ojca, chociaż wolałby się temu sprzeciwić. Brie poczuła, jak gdzieś, w głębi duszy, budzi się w niej zrozumienie i siostrzane uczucie. Pod wpływem impulsu wsunęła bratu rękę pod ramię i zaczęli iść. - Bennett, czy my się lubimy? - Co za głupie... Ugryzł się w język i szturchnął psa, który kręcił się im pod nogami. Panowanie nad emocjami nie przychodziło mu tak łatwo jak ojcu i bratu. Musiał się na tym koncentrować i wciąż zbyt często przegrywał. Lecz mówił przecież do Brie, a to ogromna różnica.
- Tak, lubimy się. Rozumiesz, nie jest łatwo o przyjaciół, którzy nie są w jakiś sposób związani z naszą pozycją. Jesteśmy przyjaciółmi. Zawsze byłaś moją łączniczką z ojcem. - Naprawdę? W jaki sposób? - Zawsze, gdy popadam w kłopoty... - Często je miewasz? Skinął głową, wcale nie speszony. - Ja też? - Ty jesteś bardziej dyskretna. - Obdarował ją kolejnym szybkim, olśniewającym uśmiechem. - Zawsze byłem pełen podziwu, jak potrafiłaś robić prawie wszystko, na co miałaś ochotę, nie wzbudzając sensacji. Ja jakoś nie umiem nie rzucać się w oczy. Wciąż jeszcze czuję efekty porażki w sprawie francuskiej piosenkarki. - Tak? - Zainteresowana podniosła głowę, by na niego spojrzeć. Boże, dopiero teraz zdała sobie z tego sprawę, jaki jej brat był urodziwy. Nie sposób tego inaczej wyrazić. Kiedy jakaś kobieta wyobraża sobie księcia z bajki, widzi właśnie Bennetta. - Jakiej piosenkarki? - Lily. - Tym razem jego uśmiech nie był młodzieńczy, lecz tchnął nieskończonym doświadczeniem. Nie, pomyślała, mimo wszystko nie jest już chłopcem. - Była utalentowana - wyjaśnił z błyskiem ironii, równie dojrzałym jak jego uśmiech. I nieodpowiednia dla młodego księcia. Śpiewała w takim małym klubie w Paryżu. Spędziłem tam parę tygodni zeszłego lata i... poznaliśmy się. - I mieliście gorący romans. - Wtedy wydawało się, że to dobry pomysł. Prasa oblizywała wargi, zacierała ręce i wreszcie rzuciła się na to. Lily robiła karierę. - Uśmiechnął się znów, krótko i boleśnie. Dostała kontrakt na płytę i, powiedzmy, była bardzo, ale to bardzo wdzięczna. - A ty, oczywiście, skromnie przyjąłeś od niej dowody wdzięczności. - Oczywiście. Za to ojciec był wściekły. Jestem pewien, że ściągnąłby mnie z powrotem do Cordiny i zamknął w lochu, gdybyś go nie uspokoiła. Uniosła brwi, pełna uznania dla samej siebie. Tego dumnego mężczyzny o przenikliwym spojrzeniu z pewnością nie było łatwo uspokoić. - A jak mi się to udało? - spytała z niepohamowanym zainteresowaniem. - Gdybym wiedział, Brie, sam postarałbym się zostać mistrzem w tej dziedzinie. Ale i tak nie doścignąłbym ciebie. Ojciec lubi mawiać, że spośród wszystkich jego dzieci tylko ty masz zdrowy rozsądek.
- Ojej! - Zmarszczyła nos. - I mimo to mnie lubisz? Zrobił coś tak słodkiego, tak naturalnego, że łzy napłynęły jej do oczu. Po prostu zmierzwił jej włosy. Mrugając powiekami, ukryła łzy. - Wolę, żebyś to ty miała zdrowy rozsądek. Mnie by tylko przeszkadzał - rzekł ze śmiechem. - A Aleksander? Co ja... co ty - poprawiła się - do niego czujesz? - Aleks jest w porządku - stwierdził z braterskim pobłażaniem. - On ma w końcu najtrudniej. Prasa wciąż go ściga i łączy z każdą kobietą, na którą spojrzy dwa razy. Nasz starszy braciszek podniósł dyskrecję do rangi sztuki. Musi być we wszystkim dwa razy lepszy, bo tego się od niego oczekuje. No i ten jego wybuchowy temperament, który musi stale poskramiać. Następca tronu nie może robić publicznie scen. Nawet prywatne mogą wyjść na jaw. Pamiętasz, jak ten francuski hrabia wypił za dużo szampana i... - Urwał, a jego uśmiech zgasł. - Przepraszam. - Nie ma za co. - Westchnęła, bo wróciło napięcie. - To musi być dla ciebie frustrujące. - Nieprawda, przynajmniej raz nie myślę o sobie. - Zatrzymał się i ujął ją za ręce. Brie, kiedy ojciec zadzwonił do szkoły i powiedział mi, że zostałaś uprowadzona... nic w życiu tak mnie nie przeraziło. Czułem się, jakby ktoś wypuścił całą krew ze mnie i z nas wszystkich. Najważniejsze, że jesteś znów z nami. Mocno uścisnęła jego dłonie. - Chcę sobie przypomnieć, Bennett, bardzo chcę. A wtedy będziemy mogli przechadzać się po ogrodzie i śmiać z francuskiego hrabiego, który za dużo wypił przy kolacji. - Może pozwolisz swojej pamięci na pewną wybiórczość - zaproponował z wesołym błyskiem w oku. - Nie miałbym nic przeciwko temu, żebyś zapomniała o tym, jak ci włożyłem do łóżka dżdżownice. Zobaczył, jak źrenice Brie rozszerzają się. - Ja też nie. - Ależ był uroczy, niewinny i pociągający! - Źle to zniosłaś - wyjaśnił. - Niania złajała mnie tak, że przez tydzień nie mogłem się otrząsnąć. - Słusznie, dzieci trzeba uczyć szacunku. - Dzieci? - Tym razem błysnął zębami w uśmiechu i uszczypnął ją w policzek. - To było w zeszłym roku.
Kiedy zaczęła chichotać, spontanicznie poddał się ogarniającej go potrzebie i przytulił policzek do jej policzka. - Tęsknię za tobą, Brie. Wracaj szybko - szepnął. Trwała przez chwilę przytulona do niego, wdychając jego zapach, oswajając się z nim. - Postaram się. On bardziej niż ktokolwiek inny rozumiał, że miłość ma swą wagę. Kiedy wypuścił ją z uścisku, jego głos znów był lekki i beztroski. - Muszę zabrać psy, zanim wykopią jaśmin. Czy wolisz, żebym cię odprowadził? - Nie, zostanę jeszcze chwilę. Mam dziś po południu przymiarkę sukni na bal AHC. Czuję, że mi się nie spodoba. - Nie znosisz takich jubli - potwierdził radośnie Bennett. - Skończę z Oksfordem i wrócę na bal. Skończę z Oksfordem, powtórzył w myślach. Zbyt piękne, żeby mogło być prawdziwe. - Zatańczę z tobą - dodał - i dobrze przyjrzę się dziewczynom, zanim zdecyduję, która stanie się moim łupem. - Masz chyba wszystkie cechy rozpustnika - zaśmiała się. - Staram się jak mogę, moja droga. Borys, Natasza! - zawołał psy i wraz z nimi opuścił ogród. Lubiła go. Ta świadomość przyniosła jej ulgę. Nie pamiętała dwudziestu lat, które spędzili wspólnie, jako brat i siostra, lecz lubiła mężczyznę, jakim był dzisiaj. Z rękami w kieszeniach wygodnych, workowatych spodni ruszyła na dalszą przechadzkę. Ogród pełen był różnorodnych zapachów, mocnych, lecz nie oszałamiających. Kolory nie układały się w tęczę, ale zmieniały jak w kalejdoskopie. Idąc, zadawała sobie pytania. Bez wysiłku rozpoznawała każdą roślinę. W ten sam sposób, pomyślała, potrafiła rozpoznać malarzy - autorów obrazów w Długiej Galerii w zachodnim skrzydle. Malarzy, ale nie tematy. Nawet twarz matki byłaby jej obca, gdyby Brie nie była do niej tak uderzająco podobna. Patrząc na portret tej kobiety, widziała, po kim odziedziczyła kolor oczu, włosów, kształt twarzy, zarys ust. Nie ma wątpliwości, że księżna Elżbieta de Cordina była piękniejsza od córki. Brie mogła to obiektywnie stwierdzić, patrząc na portret matki i na swą wielką, zamaszyście namalowaną podobiznę. Księżniczka Gabriella na tym portrecie była młodsza. Mogła mieć dwadzieścia, może dwadzieścia jeden lat. Wyglądała imponująco w ciemnofioletowej sukni z różowymi
wstążkami. Spoglądając na siebie, Brie zastanawiała się, jak mogła zdobyć się na odwagę, by wybrać takie kolory do pozowania. I skąd wiedziała, że będą tak efektowne. Twarz jej matki na portrecie zapierała dech w piersiach. Łamała serce. Miała na sobie kremowobiałą suknię, a bukiet bladoróżowych róż, trzymanych w ręku, przydawał jej poetyckiego piękna. Bennett miał identyczne spojrzenie, wraz z iskierką przekory, którą Brie wychwyciła w portrecie. Za to Aleks, ze swoją wojskową postawą i stanowczością, był podobny do ojca. Obie cechy były widoczne w naturze i na oficjalnych wizerunkach. Zastanawiała się, czy brat cieszył się z roli następcy tronu, czy też po prostu tę rolę akceptował. Zastanawiała się, czy ona z Aleksem są na tyle blisko, by mogła znad jego uczucia i nadzieje. A kiedy pozna własne? Z gęstwy zieleni wyłoniła się altanka obrośnięta pnącą wistaria. W środku stały dwa miękkie krzesła i marmurowy stolik. Podobnie jak w tamtym miejscu nad morzem, Brie poczuła się tutaj dobrze. Kiedy zostawała sama, łatwiej było jej się przyznać, że wciąż szybko się męczy. Usiadła, wygodnie wyciągając przed siebie nogi, a plamki światła przebijające się przez gęste listowie igrały na jej ciele. W powietrzu unosił się delikatny, pełen słodyczy zapach kwiatów i leniwe brzęczenie pszczół. Wydawało się, że nic więcej nie istnieje. Brie zamknęła oczy i pozwoliła wędrować myślom. Była śpiąca. Czuła się niemal ogłupiała sennością. Nie było to zwykłe, przyjemne uczucie odprężenia, po które przyjechała na wieś. Wszystkie wyjazdy na małą farmę służyły temu, by Brie Bisset mogła wykraść trochę czasu księżniczce Gabrielli. Czas był cenny. Gdyby chciała się po prostu zdrzemnąć, mogła spędzić w swym pokoju całe popołudnie. Pociągnęła kolejny łyk kawy z termosu. Była mocna, taka, jaką lubiła. Słońce przygrzewało, pszczoły brzęczały wśród kwiatów, a mimo to nie miała dość energii, by odbyć zaplanowany spacer. Może po prostu na chwileczkę zamknie oczy... W każdym razie nie mogła utrzymać termosu. Może oprze się plecami o skałę i zamknie oczy... Słońce nie grzało już mocno. W powietrzu był chłód, jak gdyby chmury zasnuły niebo, grożąc deszczem. Nie czuła już słodkiego zapachu trawy, ciepłych od słońca kwiatów, tylko stęchliznę i wilgoć. Wszystko ją bolało. Ktoś coś mówił, ale nie rozróżniała słów. Słyszała mruczenie, brzęczenie, lecz nie były to owady, lecz ludzie. Zrobią wymianę za księżniczkę, nie będą mieli wyboru. Szepty, nic, tylko szepty. Ślady są zatarte. Będzie spać do rana. Zajmij się nią jeszcze raz. Czuła strach. Potworny, porażający strach. Musi się obudzić, musi obudzić się i...
- Brie. Ze stłumionym krzykiem rzuciła się na krześle, niemal zrywając się na równe nogi, nim ręce złapały ją za ramiona. - Nie! Nie dotykaj mnie! - Spokojnie. Reeve nie puścił jej ramion, kiedy sadzał ją z powrotem na krzesło. Była zziębnięta i miała szkliste spojrzenie. Szybko podjął decyzję, że jeśli zaraz nie przyjdzie do siebie, zabierze ją do pałacu i zawoła Franca. - Tylko spokojnie - powtórzył. - Myślałam... - Szybko rozejrzała się wkoło. Ogród, słońce, pszczoły, wszystko było na swoim miejscu. Gdy spostrzegła, że serce wali jej jak młotem, zmusiła się do kilku głębokich oddechów. To musiał być sen. Reeve przyglądał się jej uważnie, szukając objawów szoku. Jednak najwyraźniej nie pozwoliła sobie na ten luksus. - Nie budziłbym cię, ale wyglądałaś, jakbyś miała koszmarny sen. Puścił jej ramiona i usiadł obok na krześle. Stał tam już od pięciu, może dziesięciu minut, przyglądając się Brie pogrążonej we śnie. Wydawała się szczęśliwa. Patrząc na nią, zdał sobie sprawę, że zniknął dystans, którym się zwykle otaczała. Chciał na nią popatrzeć, tylko patrzeć. Teraz, gdy spała, przypominała mu tamtą młodą dziewczynę sprzed lat, zadowoloną i pewną siebie, pełną niewinnej zmysłowości. Pamiętał, jak trzymał ją w ramionach. Pamiętał podniecającą kobiecość, śmiałe oddanie. Patrząc na nią, wiedział, że chce ją tam poczuć znowu. I jeszcze mocniej. A przecież zdawał sobie sprawę, że pożądanie nie pozwoli mu myśleć obiektywnie. Zaś gliniarz, który nie potrafi zachować dystansu do sprawy, jest przegrany. Dobrze, ale on nie jest już gliną. To był przecież jeden z powodów, dla których zrzekł się odznaki - ciągła walka o utrzymanie dystansu, o brak zaangażowania, stała się dla niego nie do zniesienia. Chciał od życia czegoś innego. Jednak nie spodziewał się, że tym czymś okaże się księżniczka. Siedział, czekając, aż oddech Brie się uspokoi. Dla jej dobra lepiej będzie, by pamiętał o zasadach, według których żył przez wszystkie lata służby. - Opowiedz mi - poprosił. - Nie ma czego. - Zamrugała oczami w blasku słońca. - To takie niejasne.
Wyjął papierosa, zapalił. - A jednak opowiedz. Rzuciła mu spojrzenie, które zinterpretował jako mieszaninę niechęci i złości. Lepsze to niż obojętność. - Myślałam, że jesteś tu jako mój ochroniarz, a nie psychoanalityk - sarknęła.. - Umiem się dostosować. - Zaciągnął się chciwie, patrząc jej w oczy. - A ty? - Chyba nie bardzo. Podniosła się. Jak zauważył, rzadko potrafiła usiedzieć w miejscu, gdy była zdenerwowana. Zerwała kwitnące pnącze wistarii i lekko przeciągnęła nim po policzku. To był kolejny jej zwyczaj, który zauważył. Zaczęła mówić: - Nie byłam tutaj, lecz w jakimś spokojnym miejscu. Rosła tam trawa, czułam jej silny, słodki zapach. Czułam ogromną senność, lecz próbowałam z nią walczyć. To było irytujące, bo byłam sama i chciałam cieszyć się samotnością. Gdy to mówiła, na jej twarzy malował się wyraz buntu. Reeve jedynie skinął głową i odchylił się do tyłu. - Piłam kawę, żeby nie zasnąć - ciągnęła, wtykając kwiat we włosy. Jego spojrzenie stało się badawcze, lecz chyba tego nie zauważyła. - Skąd miałaś kawę? - Skąd? - Zmarszczyła brwi, uznając, że to niemądre pytanie, zważywszy, że rozmawiają o śnie. - Z termosu. Z takiego dużego czerwonego termosu z rączką u góry. Kawa nie pomogła i zapadłam w drzemkę. Pamiętam, że słońce mocno grzało i słyszałam pszczoły, tak jak teraz. Nagle... - widział, jak zaciska nerwowo palce, nim włożyła ręce do kieszeni zniknęło. Stało się ciemno i wilgotno. Pachniało stęchlizną, jak w grobie. Słychać było głosy. Poczuł napięcie, lecz jego głos pozostał spokojny. - Czyje głosy? - Nie wiem. Nie tyle je słyszałam, co czułam, jakby przechodziły przeze mnie. Bałam się. Bałam się strasznie, a nie mogłam się obudzić, żeby przerwać ten sen. - Sen - mruknął - czy wspomnienie? Obróciła się błyskawicznie, z płonącym wzrokiem, z dłońmi zaciśniętymi w pięści. - Nie wiem. Skąd mam wiedzieć? Myślisz, że pstryknę palcami i powiem: faktycznie, teraz sobie przypominam? - Z pasją kopnęła białe kamyczki leżące wzdłuż ścieżki. - Wiesz, spacerowałam po ogrodzie z Bennettem i myślałam tylko o tym, jaki to czarujący mężczyzna. Cholera! Czy tak powinnam myśleć o własnym bracie? - To jest czarujący mężczyzna, Gabriello.
- Nie traktuj mnie protekcjonalnie - wycedziła przez zęby. - Nigdy! Uśmiechnął się, gdyż - świadomie czy nieświadomie - była w tej chwili księżniczką. Przemawiała przez nią królewska krew, co dla Amerykanina, który jak on naoglądał się europejskich arystokratów, było dosyć zabawne. Jednak podniósł się i miękko powiedział: - Kto mówi o jakimś hokus - pokus? Nikt cię nie naciska, poza tobą samą, Brie. - Cóż za miażdżąca uprzejmość! - Nie martw się. - Wzruszył ramionami. - Nie będę dla ciebie uprzejmy. - Jestem tego pewna. - Pokiwała głową, patrząc na niego z niechęcią. - Kiedyś powiedziałeś, że jestem samolubna. Dlaczego? Bez zastanowienia przeciągnął palcem wzdłuż bruzdy pomiędzy jej ściągniętymi w gniewie brwiami. - „Egocentryczna” byłoby lepszym słowem. W tej chwili masz do tego prawo. - Nie wiem, czy mi się bardziej podoba. Mówiłeś też, że jestem rozpieszczona. - Owszem. - Opuścił rękę, tak że stali teraz twarzą w twarz, nie dotykając się. - Nie zgadzam się z tym. - Przykro mi. Jej oczy zwęziły się. - Przykro ci, że to powiedziałeś? - Nie. Przykro dlatego, że nie chcesz pogodzić się z tym, kim jesteś. - A ty jesteś niegrzecznym łobuzem, Reeve. Nieuprzejmym i zadufanym w sobie facetem. - To fakt - przytaknął i zaczął huśtać się na piętach. - Powiedziałem też, że jesteś uparta. Uniosła podbródek. - Z tym się zgadzam - oznajmiła chłodno. - Ale nie masz prawa tak do mnie mówić. Skłonił się przed nią, powoli i arogancko. Skoro uparła się, by odgrywać przed nim księżniczkę, sam zagra żebraka. - Upraszam kornie o wybaczenie, Wasza Wysokość - zaskomlił. Ogień zapłonął w jej krwi, w oczach. Poczuła, jak palce w kieszeniach zginają się w szpony, by rozorać mu twarz. Hamowały ją nakazy dobrego wychowania, ale zdała sobie sprawę, że nie dba o nie. - Kpisz ze mnie! - syknęła. - Dodajmy do listy: „przenikliwa”. Zadziwiona prędkością, z jaką narasta w niej złość, zrobiła krok ku niemu.
- Reeve, wychodzisz z siebie, żeby mnie obrazić. Czemu? Było w niej coś porywającego, gdy stała przed nim, tak wyniosła, zła i zimna. Ujął delikatnie jej twarz. Otworzyła usta z zaskoczenia. - Bo tylko wtedy myślisz o mnie. Wszystko mi jedno, jak o mnie myślisz, Gabriello, dopóki w ogóle to robisz. - Więc masz, czego chciałeś - odparowała. - Myślę o tobie, ale nie myślę o tobie dobrze. Jego usta rozciągnęły się powoli w uśmiechu. Zalała ją fala gorąca i zaschło jej w gardle. - Tylko myśl o mnie - powiedział z dziwną powagą. - Nie rozrzucę róż na podłodze, kiedy poprowadzę cię do łóżka. Nie będzie skrzypiec i atłasowych prześcieradeł. Będziemy tylko ty i ja. Nie odsunęła się. Nie wiedziała, czy z powodu szoku, czy podniecenia. A może z powodu dumy. Taką miała nadzieję. - Teraz chyba ty potrzebujesz psychoanalityka. Może straciłam pamięć, Reeve, ale jestem pewna, że sama wybieram sobie kochanków. - Ja także sam wybieram. - Zabierz ręce - zażądała spokojnie, z odrobiną arogancji, która pokrywała strach. Nie posłuchał. Przyciągnął ją odrobinę bliżej. - Czy to królewski rozkaz? Mogłaby w tej chwili mieć na sobie szatę i koronę. - Interpretuj to, jak chcesz. Jestem zmuszona znosić twój dotyk, Reeve. Człowiek z twoim pochodzeniem powinien znać zasady. - Amerykanie nie przywiązują takiej wagi do protokołu jak Europejczycy, Brie. - Jego usta krążyły wokół jej ust, lecz nawet ich nie muskały. - Chcę cię dotknąć, dotykam. Jeśli chcę cię wziąć, biorę, w odpowiednim dla nas dwojga momencie. Jej wzrok stracił nagle ostrość, a kolana ugięły się. Znów zrobiło się ciemno i tuż przed nią zamajaczyła niewyraźna twarz. Czuła zapach wina - mocnego i zatęchłego. Strach potroił się, pulsując w niej niczym narkotyk. Gwałtownie odepchnęła go i zatoczyła się. - Nie dotykaj mnie! - wrzasnęła. - Ty draniu! Relachez-moi, salaud! - nagle znowu przeszła na francuski. W jej głosie zabrzmiała tak desperacka nuta, że Reeve, który w pierwszym odruchu puścił ją, natychmiast złapał ponownie, chroniąc przed niechybnym upadkiem.
Z przerażeniem zobaczył, jak opada z powrotem na krzesło i kuli się z głową między kolanami. Klnąc w duchu samego siebie, przemówił spokojnym, miękkim głosem: - Oddychaj głęboko i rozluźnij się. Przepraszam. Nie zamierzałem zabrać ci niczego, czego nie chciałabyś dać. Nie zrobiłby tego. Nie. Z zamkniętymi oczami usiłowała odzyskać jasność umysłu, usunąć ten szum. - Nie! Usiłowała wyrwać mu rękę, więc puścił ją. Twarz miała bladą jak kreda. Uniosła ku niemu wzrok. - To nie byłeś ty - wykrztusiła z wysiłkiem. - Przypomniałam sobie... myślę, że... Zamknęła oczy, by spowolnić oddech, odzyskać zimną krew. - To był ktoś inny. Przez chwilę byłam gdzie indziej. Ten mężczyzna trzymał mnie. Było ciemno albo pamięć nie pozwala mi zobaczyć jego twarzy. Ale trzymał mnie i wiedziałam, och, wiedziałam, że mnie zgwałci. Był pijany. Kurczowo złapała Reeve'a za rękę, lecz mówiła dalej: - Czułam od niego zapach wina. Nawet teraz go czuję. Miał twarde, szorstkie ręce. Był bardzo silny i bardzo pijany. Boleśnie przełknęła ślinę. Reeve zauważył, że dygocze, nim puściła jego dłoń i wyprostowała się na krześle. - Miałam nóż. Nie wiem skąd. Trzymałam ten nóż w ręku. Myślę, że go zabiłam. Popatrzyła na swoją rękę. Obróciła ją i z uwagą przyglądała się wnętrzu dłoni. Było białe i gładkie. - Myślę, że zadźgałam go nożem - ciągnęła cichym, bezbarwnym głosem. - Miałam jego krew na rękach. - Brie... - Reeve przybliżył się do niej. - Powiedz, co jeszcze pamiętasz, proszę. Spojrzała na niego, a twarz miała jak maskę. - Nic. Pamiętam tylko walkę i zapachy. Nie jestem pewna, czy go zabiłam. Nie ma nic przed walką i nic po niej. - Złożyła ręce na podołku i patrzyła w dal. - Jeśli nawet mnie zgwałcił, nie pamiętam tego. Znów chciał kląć i z trudem się powstrzymał. Wszystko, co mówiła, czyniło jego zabawę sprzed kilku minut okrutną. - Nie byłaś wykorzystana seksualnie - rzekł stanowczym tonem, pozbawionym emocji. - Lekarze zbadali cię bardzo sumiennie. Nagła, nieznośna ulga zagroziła wybuchem łez. Powstrzymała je w ostatniej chwili. - Ale nie mogą stwierdzić, czy zabiłam człowieka.
- Nie, to możesz wiedzieć tylko ty, kiedy będziesz gotowa. Skinęła głową i zmusiła się, by unieść wzrok. - Ty już zabijałeś. - Było to raczej stwierdzenie niż pytanie. Zapalił gwałtownie kolejnego papierosa. - Taa... - bąknął, patrząc w bok. - W pracy? Musiałeś dla obrony, ochrony? - Tak. - Kiedy to jest konieczne, nie zostawia blizn w psychice, prawda? Mógł skłamać, żeby jej ułatwić. To kusiło. Spojrzał w topazowe, śmiertelnie zmęczone oczy i mimowolnie zanurzył się we wspomnienia. Ciemne, straszne wspomnienia. Czy był za to odpowiedzialny? Czy zdecydował się wreszcie przyjąć tę odpowiedzialność? Mógłby skłamać, ale wtedy poznanie prawdy byłoby dla niej jeszcze gorsze. Tak, zdecydował się. - Blizny pozostają. - Wstał i ujął jej dłoń. - Można jednak żyć z bliznami, Brie. Wiedziała o tym, zanim usłyszała odpowiedź. - Wiele ich masz? - Wystarczy. Uznałem, że nie zniósłbym więcej. - Więc kupiłeś farmę. - Tak. - Strzepnął popiół. - Kupiłem farmę. Może nawet w przyszłym roku coś posadzę. - Chciałabym ją zobaczyć. - Uchwyciła skrywany błysk radości w jego spojrzeniu i poczuła się głupio. - Kiedyś, może. On także tego chciał i także poczuł się głupio. - Oczywiście, kiedyś. Pozwoliła mu trzymać się za rękę, kiedy wracali przez ogrody ku białym murom pałacu.
ROZDZIAŁ SZÓSTY Bosa, owinięta tylko cienkim, jedwabnym szlafrokiem, siedziała posłusznie na łóżku, gdy doktor Franco mierzył jej ciśnienie. Jego dłonie były zręczne, zachowanie - grzeczne, prawie ojcowskie. Jednak ciągle nie mogła zaakceptować w pełni cotygodniowych badań rodzinnego lekarza. Ani odbywających się co dwa tygodnie sesji z poleconym przez niego doktorem Kijinskim, cenionym psychiatrą. Nie jest wszak inwalidką ani neurotyczką. To prawda, męczyła się zbyt szybko, ale siły powracały. A jej rozmowy z doktorem Kijinskim nie były niczym więcej jak tylko zwykłymi rozmowami, które stanowiły czystą stratę czasu. A czasu coraz bardziej jej brakowało. Przygotowania związane z balem dobroczynnym w pierwszym tygodniu czerwca były dla Brie wyczerpujące. Jedzenie, wino, muzyka, dekoracje. Atrakcje, zaproszenia, odmowy, prośby. Chociaż cieszyła ją ta praca, nie było to łatwe. Kiedy ktoś płaci pięćset dolarów za udział w imprezie, nawet dobroczynnej, ma prawo wymagać i zasługuje na najlepsze. Tego ranka zdążyła już spędzić trzy godziny z kwiaciarką, wybierając najodpowiedniejsze dekoracje kwiatowe. - Masz dobre ciśnienie. - Doktor Franco włożył aparat z powrotem do torby. - Dobry puls i cerę. Fizycznie nic ci nie dolega. Narzekałbym tylko, że jesteś ciągle zbyt szczupła. Nie zaszkodziłoby ci ze trzy kilo więcej. - Trzy kilo bardzo zdenerwowałoby moją krawcową - odrzekła, uśmiechając się półgębkiem. - Teraz jest mną zachwycona. - Ba! - Lekarz przesunął dłonią po zadbanej, siwej brodzie. - Szuka wieszaka, żeby udrapować na nim materiał. Wierz mi, przyda ci się trochę ciała, Gabriello. Twoja rodzina zawsze miała tendencję do nadmiernej szczupłości. Bierzesz witaminy, które ci przepisałem? - Każdego ranka. - Dobrze. - Zdjął stetoskop i wrzucił go do torby. - Twój ojciec doniósł mi, że nie ograniczyłaś swojego planu zajęć. Była natychmiast gotowa do obrony. - Lubię być zajęta. - To się nie zmieniło. Moja droga...
Odstawił torbę i usiadł obok niej na łóżku. Ten nieformalny gest zaskoczył ją, bo już przywykła do tutejszych zasad. Jednak doktor Franco był tak swobodny, iż zrozumiała, że musieli tak siadać setki razy. - Tak jak powiedziałem - ciągnął - fizycznie szybko wracasz do siebie. Mam wiele szacunku dla talentu doktora Kijinskiego, bo inaczej bym go nie polecał, ale chciałbym wiedzieć, jak się czujesz. Brie złożyła dłonie na podołku. - Chyba jednak nie muszę mówić panu, jak się czuję - powiedziała pochlebnym tonem. - Wszak czyta pan w myślach pacjentów, doktorze. Nie uśmiechnął się, ale jego wzrok pozostał łagodny, tolerancyjny. Nagle poczuła się mała i niegrzeczna. - Przepraszam. - Dotknęła go, bo w ten sposób zwykła przepraszać. - To zabrzmiało sarkastycznie, chociaż nie chciałam. Prawda jest taka, że czuję zbyt wiele. - Myślisz, że bagatelizujemy twoją amnezję? - Nie... - Niepewnie pokręciła głową. - Wydaje mi się, że dla wszystkich jest oczywiste, że to tylko drobny problem, który rozwiąże się sam. Ze względów politycznych, podejrzewam, takie myślenie jest koniecznością. Doktor Franco, który wiedział najlepiej, co przeżywał jej ojciec w czasie porwania córki, powstrzymał się od komentarza. - Nikt, a szczególnie twój lekarz, nie umniejsza tego, przez co musisz przejść - rzekł z naciskiem. - Ale zrozum, że twojemu otoczeniu, twoim bliskim, trudno jest w pełni to zrozumieć i zaakceptować. Dlatego chciałbym, żebyś ze mną jak najwięcej rozmawiała. - Nie jestem pewna, co powinnam powiedzieć, a nawet co chcę powiedzieć. - Gabriello, przyjąłem cię na ten świat. Leczyłem twoje katary, twoją ospę, wycinałem ci migdałki. Twoje ciało nie jest mi obce, tak samo jak twój umysł. - Zrobił pauzę, by przyswoiła sobie jego słowa. - Trudno ci rozmawiać z ojcem, bo boisz się go zranić. - Tak. - Popatrzyła na jego miłą twarz z siwą brodą. - Jego najbardziej. Szkoda, że Bennett musiał wrócić wczoraj do Oksfordu. Okropnie narzekał... - Jasne, wolałby zostać tu ze swoimi psami i końmi. - Właśnie! - Śmiejąc się, Strząsnęła włosy do tyłu. - Z Bennettem tutaj było mi łatwiej. On jest taki swobodny i otwarty. Z nim nie czułam, że muszę mówić to, co trzeba. Z Aleksandrem jest inaczej. Muszę przy nim uważać. Jest taki, hm, poprawny.
- Książę Perfekcji. - Doktor Franco uśmiechnął się na widok jej miny. Dezaprobata jest dobrym znakiem. - To nie brak szacunku, Gabriello. Ty i Bennett tak go ochrzciliście, kiedy byliście dziećmi. Na jej ustach pojawił się wątły uśmiech. - Paskudnie! - Jakoś przeżył. Bennett, dla równowagi, zwany jest Panem Leniwcem. Brie wydała z siebie odgłos zbliżony do chichotu i podkurczyła nogi, sadowiąc się na łóżku. - Celne - skomentowała. - Pomagałam mu się pakować, więc wiem. Trudno uwierzyć, że ktoś może żyć w takim bałaganie. A ja? - Uniosła brwi. - Czy moi bracia nadali mi jakiś tytuł? - Jej Zawziętość. - O! - zaśmiała się głośno. - Chyba na to zasługuję. Pasuje to do mnie aż nadto. Myślę, że jesteśmy zżytą rodziną. To prawda? Zwykłe „tak” nic by nie znaczyło, pomyślał doktor Franco. Zwykłe „tak” było zbyt błahe. - Raz do roku jedziecie na dwa tygodnie do Zurychu, en familie. Przez dwa tygodnie jesteście razem, bez służących, bez obcych. Powiedziałaś mi kiedyś, że to pomaga ci radzić sobie z pozostałymi pięćdziesięcioma tygodniami. Przytaknęła z wdzięcznością. - Niech mi pan powie, jak umarła moja matka - zażądała, jakby przewidując, że się zawaha. - Była delikatnego zdrowia - rzekł ostrożnie. - Przemawiała na rzecz Czerwonego Krzyża w Paryżu i dostała zapalenia płuc. Rozwinęły się powikłania. Już nie wyzdrowiała. Byłoby błogosławieństwem poczuć gniew, ból, ale upiornie nie czuła nic. Spojrzała na swoje złożone dłonie. - Kochałam ją? Współczucie nie należało do wyposażenia torby lekarskiej, ale doktor nosił je w sobie. - Była osią waszej rodziny. Kotwicą, sercem. Kochałaś ją, Gabriello, bardzo mocno. Wiara w tę miłość była prawie tak zadowalająca jak prawdziwe uczucie. - Jak długo chorowała? - Sześć miesięcy. Rodzina musiała spoić się, związać mocno. Była tego pewna. - Niełatwo akceptujemy obcych, prawda? Doktor Franco uśmiechnął się znów.
- Owszem. - Zna pan Reeve'a MacGee? - Tego Amerykanina? - Wzruszył ramionami gestem, który Brie rozpoznała jako typowo francuski i pragmatyczny. - Słabo. Twój ojciec wysoko go ceni. - Aleksander za nim nie przepada. - To dość naturalne. - Doktor Franco cedził słowa, zaintrygowany zwrotem w rozmowie. Może jeszcze nie zna swojej rodziny, ale jak dawniej pozostają dla niej w centrum zainteresowania. - Książę Aleksander czuje się odpowiedzialny za ciebie i nie bardzo podoba mu się asysta kogoś spoza rodziny. Te udawane zaręczyny... - Zamilkł na widok jej zwężonych oczu, ale źle zrozumiał powód. - Nie plotkuję. Po prostu jako lekarz królewskiej rodziny cieszę się zaufaniem twojego ojca. Brie wyprostowała nogi i wstała, nie mogąc już usiedzieć. - I zgadza się pan z jego opinią? Krzaczaste brwi doktora Franco podjechały do góry. - Nie mogę się zgadzać lub nie zgadzać z księciem Armandem, wyjąwszy sprawy medyczne. Jednak zaręczyny mogły zdenerwować twojego brata, który czuje się osobiście odpowiedzialny za twój dobry stan. - A moje uczucia? - Nagle jej spokój zniknął. Odwróciła się do doktora, który teraz stał za łóżkiem z rękami wygodnie założonymi do tyłu. - Czy one się nie liczą? To ciągłe udawanie, że wszystko jest w porządku! - prychnęła. - Ta farsa, że mam wielki romans z synem przyjaciela mojego ojca. Zaraz dostanę szału, słowo daję. Wzięła z toaletki grzebyk z masy perłowej i nerwowo postukiwała nim o dłoń. - Moje zaręczyny ogłoszono zaledwie wczoraj, a już pełno o tym w gazetach. Te ich spekulacje, opinie, paplanina. Gdzie tylko się ruszę, pytania, mrugnięcia, westchnienia. Doktor znał te gesty. Z rękami splecionymi za plecami czekał w milczeniu na rozwój sytuacji. - Choćby dziś rano, kiedy próbowałam pracować nad balem, pytano mnie o suknię ślubną. Biała czy kość słoniowa? Czy skorzystam z mojego fryzjera, czy pojadę do Paryża jak matka? Suknia ślubna! - powtórzyła, wyrzucając w górę ręce. - Kiedy ja muszę ustalić menu dla tysiąca pięciuset osób! Czy ceremonia odbędzie się w pałacowej kaplicy, czy w katedrze? Czy zaproszę dobrych znajomych ze szkoły na wesele? Czy wybiorę na druhnę angielską księżniczkę, czy francuską hrabinę, z których żadnej nie pamiętam, ni w ząb. Im bardziej usiłujemy ukryć prawdę, w tym większy wpadamy absurd.
- Twój ojciec działa dla twego dobra, Gabriello, i dla swego ludu - rzekł bez przekonania doktor Franco. - A nie są to czasem dwie odrębne sprawy? - zapytała, ciskając grzebyk na toaletkę. Przepraszam - dodała łagodniej. - To nie było w porządku. Oszukiwanie jest trudne. A ja jestem w nie zaangażowana na tyłu poziomach. I jeszcze ten Reeve! - Zamilkła, zła na siebie, że pozwoliła myślom wędrować w tym kierunku. - Jest atrakcyjny - dokończył. Zerknęła na niego z lekkim, ostrożnym uśmiechem. - Jest pan świetnym lekarzem, doktorze Franco. Skłonił się krótko, wytwornie. - Znam moich pacjentów, Wasza Wysokość. - Atrakcyjny - zgodziła się - ale nie we wszystkim go lubię. Jego ciągła dominacja nie jest zbyt pociągająca, szczególnie w roli narzeczonego. Jednak zagram moją rolę. Kiedy odzyskam pamięć, Amerykanin wróci na swoją farmę, a ja - do mojego życia. Tak mi się wydaje, doktorze Franco. - Oparła dłonie na poręczy krzesła. - Chcę sobie przypomnieć. Chcę zrozumieć. Chcę powrócić do mojego życia. - Przypomnisz sobie, Gabriello. - Jest pan tego pewien? - Jako lekarz nie mogę być pewien niczego. - Pochylił się, by podnieść torbę. - Jako człowiek, który zna cię od kołyski, jestem pewien. - Podoba mi się ta opinia - stwierdziła rzeczowo, postępując krok do przodu. - Nie musisz mnie odprowadzać. - Poklepał ją po ręku. - Wpadnę jeszcze do twego ojca, zanim pójdę. - Dziękuję za wszystko, doktorze Franco. - Gabriello... - Przystanął w otwartych drzwiach. - Wszyscy mamy jakieś pozory do utrzymywania. Skinęła głową - chłodno, iście po królewsku. - Rozumiem. Dyskretnie zaczekała, aż zamkną się za nim drzwi, nim podskoczyła w napadzie gniewu. Pozory, cholerne pozory. Dobrze, będzie dla nich grała; będzie udawała, że je akceptuje. Ale nie cierpiała ich. Powodowana zmiennym nastrojem, wyciągnęła z kosza papier, który zmięła i podarła dziś rano. KSIĘŻNICZKA GABRIELLA BIERZE ŚLUB - krzyczały litery nagłówka. Brie zaklęła tak, jak księżniczki mogą kląć tylko w samotności. Było tam jej zdjęcie i drugie Reeve'a. Z przekrzywioną głową, ustawiając gazetę ku światłu, analizowała fotkę.
Atrakcyjny, racja, zdecydowała. Balansujący na krawędzi bezczelności i ugrzecznienia. Jak wielki drapieżny kot, dumała, który może bawić się lub zaatakować w zależności od nastroju. Sam dokonuje wyboru. Taki człowiek jak on wywołuje mieszane uczucia. Nie tylko w niej, zauważyła z pewną satysfakcją. Również w prasie znalazła różne opinie. Głównie oczywiście ekscytacja i zadowolenie, że jedno z królewskich dzieci bierze ślub. Podkreślano, jak zwróciła uwagę, że najdłużej ze wszystkich księżniczek w historii Cordiny zwlekała ze ślubem. Najwyższy czas, sugerowały z ożywieniem gazety. Związki rodzinne między rodzinami Bissetów i MacGee działały na korzyść Reeve'a, tak jak opinia jego ojca. Ale z drugiej strony, był Amerykaninem, a więc nie najlepszą partią w opinii obywateli Cordiny. Dalsze prasowe dywagacje dotyczyły innych możliwych partii. Brie czuła się zażenowana owym swataniem z co najmniej tuzinem herbowych kawalerów. Młodzi książęta, lordowie, markizowie... Z krótkich komentarzy przy zdjęciach wynikało, że ich znała i spędzała z nimi czas. Jeden być może znaczył dla niej coś więcej, ale nie miała nawet cienia intuicji, który to mógł być. Nazwiska i twarze nic jej nie mówiły. Znów zaczęła czytać o Reevie. Przynajmniej w tym przypadku wiedziała, na czym stoi. Prasa ewidentnie wstrzymywała się jeszcze z ostateczną oceną amerykańskiego ekspolicjanta, syna znanego i szanowanego dyplomaty. Zamiast tego spekulowano na temat daty ślubu. Brie cisnęła gazetę na łóżko tak, że upadła zdjęciami do góry. Ojciec osiągnął swój cel, zreflektowała się. Zainteresowanie opinii publicznej przeniosło się z porwania na zaręczyny. Nikt już nie mógł kwestionować obecności Reeve'a w pałacu ani jego roli u jej boku. A skoro nie było wątpliwości co do niego, nie było również wątpliwości co do niej. Powoli obróciła do góry dłonie i przyjrzała się im. Było coś, o czym nie mogła rozmawiać z żadnym ze swoich lekarzy. Coś, co mogła ułożyć w słowa tylko wobec Reeve'a. Czy zabiła człowieka? Czy wzięła nóż i...? Boże jedyny, kiedy się tego dowie? Zmuszanie się do przypomnienia nie przynosiło nic poza frustracją. Myśli rozpierzchały się jak stado spłoszonych ptaków. Jakieś strzępy pojawiały się tylko w snach. I jak to ze snami bywa, po przebudzeniu wszystko było niejasne i zamazane. Wizje nie umniejszały napięcia, przeciwnie - wzmacniały je. Dobrze, że mogła pracować. Wypełnienie każdego dnia nie stanowiło problemu. Praca dawała radość i spełnienie, choć musiała sobie teraz radzić z tymi głupimi zaręczynami. Im
szybciej załatwi tę sprawę i pójdzie swoją drogą, tym lepiej. Kolejna przeszkoda do pokonania w trudnym powrocie do własnej tożsamości. - Proszę wejść - powiedziała, słysząc pukanie do drzwi. Była zła, a wejście Reeve'a nie poprawiło jej humoru. Pokój subtelnie pachniał kwiatami. Stały w wazie przy oknie i na podstawce koło łóżka. Powiew wpadający przez otwarte okno roznosił ich zapach wszędzie. - Doktor Franco mówi, że szybko zdrowiejesz. Brie dała sobie trochę czasu na usadowienie się na poduszkach przy oknie. To pozwoliło jej zapanować nad emocjami. - Czy doktor także tobie składa raporty? - Rozmawiałem właśnie z twoim ojcem. Zauważył gazetę ze zdjęciami na łóżku, lecz nie skomentował tego. Nic by nie dało przyznanie, że widok pierwszych stron gazet zaszokował go tego ranka. Czym innym jest zgodzić się na udawane zaręczyny, a czym innym ujrzeć oficjalną wiadomość o nich. Podszedł do jej toaletki i niedbale podniósł mały słoiczek. Skupił się na nim, by zapomnieć jak wygląda ta kobieta w zwiewnej domowej sukni w kolorze kości słoniowej. - Więc naprawdę czujesz się lepiej? - zagadnął. - Całkiem dobrze, dziękuję. Zimna, formalna odpowiedź sprawiła, że zacisnął usta. Ona nie ustąpi ani na krok, pomyślał. Tym lepiej. - Jakie masz plany na jutro? - spytał, choć już postarał się poznać je w szczegółach. - Jestem zajęta do południa, a potem nic się nie dzieje aż do kolacji z księciem i księżną Marlborough oraz panem Loubet z żoną. Jeśli dobrze odczytał ton jej głosu, wcale nie bawiła jej ta perspektywa, podobnie jak jego. To miała być ich pierwsza kolacja jako oficjalnych narzeczonych. - Więc może chciałabyś pożeglować przez kilka godzin po południu? - Pożeglować? - Zdążył dostrzec, jak zapłonął jej wzrok, nim opuściła powieki i odrzekła chłodno: - Czy to zaproszenie, czy sposób, żeby mieć mnie pod kontrolą? - I jedno, i drugie. Otworzył słoiczek, włożył palec w krem i roztarł go między kciukiem a palcem wskazującym. Pachniał jak jej skóra, miękko i seksownie. Jestem tu, żeby jej strzec, myślał ponuro, zamykając powoli słoik, ale kto będzie strzegł mnie? Ponieważ Brie siedziała w milczeniu, odstawił słoiczek i zbliżył się do niej. - Jeśli masz zamiar rozważać wszystkie za i przeciw, zwróć uwagę na to, że na kilka godzin urwiesz się z tego całego pałacu - zauważył roztropnie.
- Z tobą. - Narzeczem powinni spędzać razem czas - odparł lekko i zanim zdążyła zrobić unik, pewnym gestem położył dłoń na jej ramieniu. - Zgodziłaś się. - W jego spokojnym tonie kryło się twarde ostrze. - Teraz musisz przez to przejść. - Ale publicznie! - Kobieta z twoją pozycją ma mało prywatnego życia. I - dodał - także moje znalazło się pod mikroskopem. - Chcesz wdzięczności? - wzruszyła ramionami. - Trudno mi się na nią teraz zdobyć. - Obędzie się. - Zdenerwowany wzmocnił uścisk, aż ich spojrzenia się spotkały. Współpraca wystarczy. Uniosła podbródek, mierząc go spojrzeniem. - Moja czy twoja? - Odpowiedź brzmi: nasza. Oficjalnie jesteśmy zaręczeni. Zakochani - dodał, ważąc słowa. - A skoro przy tym jesteśmy... - Sięgnął do kieszeni, wyjął małe, aksamitne pudełeczko i otworzył je jednym ruchem palca. Brie odniosła wrażenie, że promienie słońca, które wpadły do środka, dosłownie eksplodowały w białym, ciętym w kwadraty diamencie. Poczuła, że serce wali jej jak oszalałe. - Nie - wykrztusiła. - Tylko nie to. - Zbyt tradycyjnie? - Reeve wyjął pierścionek z pudełka i poruszał nim w promieniach słońca. Kamień ożył nagle wszystkimi barwami tęczy. - Pasuje do ciebie. Czysty, chłodny, elegancki. Gotowy wybuchnąć pasją przy odpowiednim dotyku. Już nie patrzył na klejnot, tylko na nią. - Daj mi rękę, Gabriello. Nie poruszyła się. - Nie będę nosić twojego pierścionka. Chwycił ją za lewy nadgarstek i poczuł gwałtowne tętno pod palcami. Słońce wpadało przez okno, rozświetlając jej włosy, oczy. Wewnątrz kipiała furia, wyczuwał to. I namiętność. Prawie romantyczne, myślał, wkładając Brie pierścionek na palec. Ale romans nie był w planie tego dnia. - Owszem, będziesz - oświadczył i zamknął dłoń na jej dłoni, przypieczętowując więź. Pierwszy raz pozwolił sobie pomyśleć, jak trudno byłoby ją zerwać. - Zaraz go zdejmę - syknęła. - To nie byłoby mądre i dobrze o tym wiesz. - Ciągle wykonujesz rozkazy mojego ojca? - atakowała.
- Oboje to robimy. Ale pierścionek jest moim pomysłem. Przesunął wolną ręką po jej karku. Powoli i delikatnie. - Toteż... Pocałował ją, nie pozostawiając jej wyboru. Kiedy zesztywniała, głaskał ją. Kiedy drżała - uspokajał. Gdy uzyskał przychylną odpowiedź, jego pocałunek stał się gorący i łapczywy. Palce Reeve'a błądziły we włosach Brie, ale ciało jej przeszył dreszcz, jakby dotykał jej wszędzie. Pragnęła tego. Usta nie wystarczały, by dawać, brać, żądać. Całe światy otwierały się i znikały w tym zetknięciu warg. Mogła smakować jego podarunki - pasję, dzikość, wolność. W jego objęciach wracała do życia. Reeve nie znał kobiety tak elektryzującej i jednocześnie tak miękkiej. Czuł uderzenia jej serca. Musnął palcem napiętą szyję. Jęk Brie wybrzmiał w jego ustach. Ssał jej dolną wargę, a jej ciało dygotało, kiedy, nie wierząc jeszcze własnemu szczęściu, przesuwał dłoń od talii ku piersiom. Mógłby jedną ręką zedrzeć z niej cienką szatę, pozostawiając ją nagą, ale nie przekraczał granic. Wiedział, że jeszcze chwila, a nie zdoła się zatrzymać. Kiedy będzie się z nią naprawdę kochał, nie będzie służących, personelu, rodziny. Nie będzie niczego, tylko oni dwoje. Żadne z nich tego nie zapomni. Pogłaskał ją ostatnim, długim gestem. Posiadanie? Groźba? Obietnica? Żadne z nich nie miało pewności, co czuje. Kiedy ją puścił, żadne się nie uspokoiło. Coś we wzroku Reeve'a sprawiło, że Brie zrobiło się gorąco. Żądza, czy coś więcej? Wiedza, tak, wiedza. Jego oczy były niebieskie, ciemne, nie całkiem spokojne. Zobaczyła w nich prawdę - że nie byłoby jej łatwo odejść od niego, ani dziś, ani jutro. Odsunęła się najdalej, jak mogła. - Nie miałeś prawa - powiedziała powoli. Patrzył na nią długo, aż musiała powstrzymać drżenie. - Nie potrzebuję żadnego prawa. - Gdy pochylił się, by dotknąć jej twarzy, nie cofnęła się. Nie mogła pojąć tej śmiałości. Może to była czułość, a może arogancja. On jednak wiedział, że jej siły nie można lekceważyć. Nie odsunęła go, ale nie była słaba. - Powiem ci, kiedy zechcę, byś mnie dotknął, Reeve. Nie cofnął dłoni. - Więc cię dotykam. Trzeba spróbować innej taktyki, zdecydowała. Coś musi zadziałać. - Myślę, że bierzesz tę szaradę zbyt poważnie - powiedziała z naciskiem. Przekraczasz granice pod pretekstem, że chcesz mi przywrócić pamięć.
- Jeśli pragniesz ukłonów i dworskiej oficjałki, musisz szukać gdzie indziej stwierdził cierpko. - Pamiętaj, że sama kazałaś mi nie być grzecznym. - Nietrudno ci spełnić tę prośbę. - Bardzo łatwo. - Uśmiechnął się i uniósł jej dłoń z diamentem do ust. - Ty i ja wiemy, że to tylko błyszczący kamień, Brie. Jeszcze jedno oszustwo. - Wiedziony impulsem, obrócił jej dłoń i przycisnął do niej usta. - Nikt inny się nie dowie. Tym razem wyrwała mu się i wstała. - Mówiłam ci, że nie będę go nosić. Zanim zdążyła zdjąć pierścień, był przy niej. - A ja ci mówiłem, że będziesz. Pomyśl... Kiedy zastygła z pierścionkiem w połowie palca, zaczął mówić dalej. Używał dokładnie tego tonu, który służył mu do wyciągania odpowiedzi z opornych podejrzanych. Umowa, pomyślał ponuro, to tylko umowa, gra pozorów. - Czy wolisz przełknąć dumę i nosić go, czy za każdym razem będziesz wyjaśniać, dlaczego nie nosisz zaręczynowego pierścionka? - Mogę mówić, że nie dbam o biżuterię. Zaśmiał się, dotykając szafirów na jej prawej dłoni i ciemnobłękitnych kamieni, które nosiła w uszach. - Możesz? - szydził. - W niektóre kłamstwa trudniej uwierzyć niż w inne. Brie włożyła z powrotem pierścionek. - A niech cię diabli! - zaklęła. - Teraz lepiej. - Skinął głową z aprobatą. - Przeklinaj mnie, jak chcesz, ale współpracuj. Nie przychodzi ci przypadkiem na myśl, Wasza Wysokość, że jestem w tak samo niewygodnej sytuacji jak ty? Brie, złapana w pułapkę, odwróciła się gwałtownie. - W niewygodnej? Wydajesz się tym świetnie bawić. - Staram się znaleźć dobre strony. Możesz zrobić to samo albo upierać się przy swoim. Odwróciła się ku niemu z pałającymi oczami. - Nie lubię, kiedy sprawiasz, że czuję się jak dziecko, Reeve. - Więc nie sprzeciwiaj się, kiedy sprawiam, że czujesz się jak kobieta. - Czy ty zawsze masz odpowiedź na wszystko? Pomyślał o niej i o tym, co w nim narastało. - Nie. Zawieśmy na chwilę broń, Brie. Przed całą tą sprawą z zaręczynami układało nam się całkiem dobrze i nie widzę powodu, aby musiało być gorzej. Zaręczyny powinny wiele uprościć.
Zmarszczyła brwi, ale poczuła, że pragnie rozejmu. Nie czuła się na siłach, aby z nim walczyć. - Uprościć? - Oczywiście. Nie będziesz musiała wyjaśniać, dlaczego spędzamy razem czas. Jako narzeczonym wolno nam wyjść, poszukać samotności. Ludzie są tolerancyjni wobec kochanków. Nie będziesz tak uwiązana w pałacu. - Nie mówiłam, że jestem uwiązana. - Widziałem, jak wyglądasz przez okno. Przez każde, koło którego przechodzisz. Patrzyła na niego długo, aż nagle poddała się z westchnieniem. Usiadła znów na poduszkach przy oknie. - Masz rację, czasem czuję się jak osaczona. Wyobraź sobie, co to znaczy, Reeve, czuć, że się dokądś przynależy, a jednocześnie nie wiedzieć, w którą stronę się obrócić, żeby się znów nie zgubić. I te sny! Zamilkła, klnąc siebie w myślach. Tak łatwo wyjawić mu więcej, niżby się chciało! - Miałaś znowu sny? - Tak, ale mało z nich pamiętam. - Brie. - W jego głosie nie było cierpliwości jak u doktora Franco, lecz usłyszała zrozumienie. Sfrustrowana, przeczesała palcami włosy. Dostrzegł, jak w jego pierścieniu zapalają się ogniki. Mój płomień, pomyślał, przeciw jej płomieniowi. - Zawsze jest mniej więcej to samo - wyznała z niechęcią. - Ciemność, dziwne wonie, strach. Nic istotnego, Reeve. - Na moment zacisnęła powieki. Słabość przychodziła łatwo, zbyt łatwo. Łzy także. Nie mogła sobie na to pozwolić. - Nie mam się o co zaczepić. Każdego ranka powtarzam sobie: może dziś uniosą się zasłony. A każdej nocy... Ech! - Wzruszyła ramionami, przygryzając wargi. Chciał podejść do niej, objąć ją. Gotów był natychmiast zaoferować uczucie, ale komfort byłby niebezpieczny. W rezultacie zachował dystans. - Jutro nie będziesz musiała o tym myśleć - powiedział ciepło. - Będziemy na wodzie. Tylko my, żagle, słońce i morze. Nie będziesz musiała grać. Kilka godzin bez udawania, pomyślała. Reeve oferuje jej wspaniały prezent. Może był to i prezent dla niego, ale miał do tego prawo. Brie spojrzała na pierścionek, a potem na swego towarzysza. - Ty też nie - dodała. Uśmiechnął się. Pomyślała, że prawie przyjaźnie.
- Zgoda.
ROZDZIAŁ SIÓDMY Pośród wszystkiego, o czym Brie zapomniała, był również prawdziwy odpoczynek. Ucząc się go, odkrywała z radością, że leniuchowanie jest rozkosznie łatwe. Miała nadzieję, że inne rzeczy, które sobie przypomni, będą równie przyjemne. Okazało się, że jeszcze jednej sprawy może być pewna - na morzu czuła się jak u siebie w domu. Świadomość, że wie, jak radzić sobie z żaglami i sterem, sprawiła jej ogromną przyjemność. Gdyby została sama na tym małym jachcie, umiałaby go poprowadzić. Starczyłoby jej opanowania, wiedzy i siły. Była tego pewna. Wsłuchując się w plusk fal przecinanych dziobem, wiedziała, że już nieraz cieszył ją ten dźwięk. Uwielbiała żeglowanie. Wszystko, co mówił Reeve, zdawało się to potwierdzać. Pomysł spędzenia dnia na wodzie przyszedł mu do głowy, kiedy zauważył, że napięcie i przygnębienie Brie wcale nie minęło, a w każdym razie nie w takim stopniu, jak utrzymywała. Kazała mu być niemiłym, lecz niełatwo jest być posłusznym niektórym rozkazom, nawet gdy padają z ust księżniczki. Kiedy odbijali od kei, z całym zaufaniem pozwolił jej przejąć ster. Teraz obserwował, jak z wyczuciem ustawia łódź dziobem pod wiatr. Postawił żagle i naciągnął fały. Białe płachty zaklaskały w porywach wiatru. Łódź, sterowana wprawną dłonią, pomknęła do przodu niczym rumak. Poprzez huk żywiołów dodarł do jego uszu krystaliczny śmiech Brie. - To wspaniałe! - wykrzyknęła. - Genialne! I takie proste! Wolność! Zdawała się upajać wiatrem i prędkością. Po tak długim okresie zniewolenia poczucie władzy natychmiast uderzyło jej do głowy. Nareszcie znalazła coś, nad czym mogła sprawować pełną kontrolę. Z wprawą, o której nie miała pojęcia, zręcznymi ruchami sterowała żaglówką. Mury, zobowiązania i kłopoty zniknęły, jakby wywiała je morska bryza. Liczyły się tylko woda i wiatr. Czas nic nie znaczył. Mogła zapomnieć o jego istnieniu, jak to już zapewne robiła nieraz. Nad nimi świeciło jasne, ciepłe słońce, którego złote promienie kładły się na wodzie. Przytrzymując ster kolanem, Brie ściągnęła bawełnianą koszulkę, odsłaniając skąpe bikini. Pragnęła czuć na skórze promienie słońca i smaganie wiatru. Zręcznie unikała bliskości innych łodzi. Za nic na świecie nie wyrzekłaby się prywatności.
Przez kilka godzin będzie samolubna. Przez kilka godzin nie będzie księżniczką, lecz kobietą, pieszczoną przez słońce i głaskaną przez wiatr. Roześmiała się ponownie, przechylając głowę do tyłu tak, by wiatr targał jej włosy. - Już to kiedyś robiłam! - powiedziała, przekrzykując łoskot żagli. Reeve odprężył się. Teraz wiatr pracował za niego, jak najlepszy terapeuta. - To twoja łódź - oznajmił z uśmiechem. - Jeśli wierzyć twojemu ojcu, Bennett nie boi się zupełnie wiatrów i burz, Aleksander jest w stanie prześcignąć mistrzów, ale najlepszym żeglarzem w rodzinie jesteś ty. Brie w zamyśleniu powiodła dłonią po gładkiej, mahoniowej barierce. Liberie... Zadumała się wpatrzona w nazwę widniejącą na sterze. Wolność... - Zdaje się, że to działa podobnie jak farma - powiedziała w zamyśleniu. - Od czasu do czasu wykorzystuję tę łajbę, żeby gdzieś uciec. Reeve odwrócił się, by na nią spojrzeć. W bursztynowych szkłach jego okularów przeciwsłonecznych skóra Brie zdawała się połyskiwać złotem. Sama Brie była ponętna, kusząca, a jednocześnie zagubiona. Musiał jednak pamiętać, by nie być wobec niej zbyt miłym. - Powiedziałbym, że masz do tego prawo. Czyż nie? Odpowiedziała wymijającym westchnieniem. - Właśnie dlatego zastanawiam się, czy byłam dawniej szczęśliwa. Czasami mi się wydaje, że kiedy sobie wszystko przypomnę, będę żałowała, że nigdy już nie będzie tak jak teraz. Wszystko jest nowe, rozumiesz? - Nowe życie? - Myślami powędrował na swoją farmę, tam, gdzie zamierzał zacząć wszystko od nowa. Tylko że w przeciwieństwie do Brie wiedział, na czym skończył i od czego zacznie. - Nie chodzi o to, że nie chcę sobie przypomnieć... Obserwowała, jak Reeve ściąga koszulkę przez głowę i rzuca obok siebie. Widać było, że zachowuje się swobodnie. Nie czuła zażenowania, mimo iż z nagim torsem siedział tak blisko niej. Pozwoliła sobie przypomnieć chwilę, kiedy tulił ją do siebie. Był smukły, jędrny i silny. Na jego skórze lśniła jak rosa wodna mgiełka. Niebezpieczny facet. Ale czy niebezpieczeństwo nie jest tym, czemu prędzej lub później będzie musiała stawić czoło? Tak, pamiętała dotyk jego ramion. Czy powinna się wstydzić tego, że odkryła, jak bardzo pragnie być przez niego tulona? Nie czuła wstydu, niezależnie od tego, czy powinna go czuć, czy też nie. Była natomiast ostrożna.
- Tak niewiele wiem - westchnęła. - O sobie, o tobie. Reeve wyciągnął papierosa z kieszonki rzuconej na ławę koszulki. Podpalił go, osłaniając od wiatru wątły płomień zapalniczki, i mocno się zaciągnął. - Co jeszcze chcesz wiedzieć? Nie odpowiedziała. Mierzyła go badawczym wzrokiem. Taki mężczyzna potrafi się zatroszczyć o siebie i o innych, jeśli zechce. I sam ustala zasady, wedle których żyje. A jednak... Jeżeli się nie myliła, przez większość swojego życia musiał się podporządkowywać zasadom wytyczonym przez innych. A jak jest teraz? - Mój ojciec ma do ciebie zaufanie. Reeve skinął głową, luzując odrobinę żagiel. - Nie ma powodu mi nie ufać. - Zgoda, ale tak naprawdę nie zna ciebie, tylko twojego ojca. Wydął wargi z właściwą sobie arogancją. Niezależnie od elegancji i swoistego wdzięku, właśnie tego typu cechy ją w nim pociągały. - A ty mi ufasz, Gabriello? - zapytał rozmyślnie niskim, wyzywającym głosem. Kusił ją, nęcił, i oboje o tym wiedzieli. Dlatego gdy wreszcie usłyszał odpowiedź, odjęło mu mowę. - Absolutnie, Reeve - odparła, po czym wystawiła twarz do wiatru i pozwoliła łodzi pruć fale. Jak miał na to zareagować? W jej słowach nie było kpiny ani ironii. Powiedziała dokładnie to, co miała na myśli. Powinien być zadowolony. Zaufanie, jakim go obdarzyła, powinno teoretycznie ułatwić mu pracę. Czemu więc tak bardzo się tego obawiał? Dlatego, że nie mógł ufać sam sobie? Nagle przypomniał sobie to, co stało się dla niego oczywiste, gdy po raz pierwszy zobaczył Brie na szpitalnym łóżku. Nic między nimi nie zdarzy się przypadkowo. Los przydzielił im teatralne, dziwaczne role, i muszą się ich trzymać. Nigdy nie dojdzie między nimi do czegoś poważnego. Jest uwikłany, podobnie jak ona, w przedziwną matnię. Oboje na swój sposób zaczynają nowe życie. Żadne z nich nie pragnie, aby drugie skomplikowało mu trudny start. W sumie Reeve obiecał sobie, że zrobi wszystko, by jego życie stało się prostsze. I zaledwie zaczął je porządkować, telefon z Cordiny popsuł mu szyki. Mógł odmówić; upomniał siebie natychmiast. Ale nie chciał. Dlaczego? Bo szesnastoletnia Brie zbyt mocno wryła mu się w pamięć. Gdy przyjechał do Cordiny, sprawy nabrały rumieńców. Na wieść o zaręczynach prasa zaczęła deptać im po piętach. Ślub w rodzinie królewskiej to nie lada gratka. Już trzy spośród
największych czasopism amerykańskich błagały o wywiad. Paparazzi, zawzięci niczym psy gończe, cały dzień czyhali pod pałacem. Reeve mógł nie przystać na pomysł księcia Armanda dotyczący jego zaręczyn z Brie, ale się na ten plan zgodził. Dlaczego? Bo według wszelkiego prawdopodobieństwa Gabriella, kobieta, którą coraz lepiej poznawał, opanowała jego umysł niepodzielnie. Drgnął, słysząc, że coś do niego mówi. - Ta mała zatoczka - wskazała przed siebie - wygląda bardzo spokojnie. Bez słów skierowali się w stronę ustronnego miejsca. Z wprawą doskonałego żeglarza obłaskawiła wiatr, by ich tam wprowadził. Kiedy zarzucili kotwicę przy plaży i opuścili żagle, Brie usiadła na deku, wpatrzona w wąskie pasmo wody. - Cordina wygląda stąd zupełnie bajkowo. Jest taka różowa, biała i urocza. Aż dziw, że zło ma tam dostęp - zauważyła. Reeve popatrzył w tym samym kierunku. - Baśnie są pełne przemocy, czyż nie? - Owszem. - Uśmiechnęła się, spoglądając na górujący nad miastem pałac. Był niezwykle dostojny i elegancki. - Tylko że Cordina, bez względu na to, jak bajkowo wygląda, nie jest baśnią. Zapewne twój praktyczny, demokratyczny amerykański umysł uważa nasze zamki, przepych, protokół za niepotrzebne ozdobniki? Tym razem to on się uśmiechnął. Być może nie pamiętała swych korzeni, lecz nie wyrzekła się ich ani na moment. - Uważam, że wasze, państwo jest inteligentnie zarządzane, a Lebarre to jeden z najlepszych portów na świecie. Pod względem kultury Cordina również nikomu nie ustępuje, jeżeli zaś chodzi o gospodarkę, radzi sobie lepiej niż większość państw europejskich. - To prawda. Ja też odrobiłam pracę domową. A jednak. .. - Brie zwilżyła wargi i objęła kolana ramionami, opierając o nie brodę. - Wiesz, że dopiero po drugiej wojnie światowej kobiety otrzymały w Cordinie prawo głosu? Jakby chodziło o wielką łaskę, a nie o naturalne prawo. Stadło rodzinne jest nadal typowe dla okolic Morza Śródziemnego - z niepracującą żoną i dominującym mężem. - Dominującym w teorii czy w praktyce? - Z tego, co zdążyłam zobaczyć, na pewno w praktyce. Tytuł mojego ojca jest dziedziczny jedynie w linii męskiej - tak głosi konstytucja. Reeve słuchał, patrząc na odległy brzeg razem z nią. - Czy to ci przeszkadza? Spojrzała na niego ze zdziwieniem.
- A jak myślisz? Oczywiście, że tak. To, że nie palę się do sprawowania rządów, nie znaczy, że mamy wspaniałe prawo. Mój dziadek zrobił pierwszy krok, przyznając kobietom prawo głosu. Ojciec posunął się dalej, obsadzając kobietami ważne stanowiska, lecz zmiany zachodzą zbyt powoli. - Zawsze tak było, nie tylko u was. - Widać z natury jesteś pragmatyczny i cierpliwy, a ja nie. - Wzruszyła ramionami. Jeśli chodzi o zmianę na lepsze, nie widzę powodu, żeby czekać. - Musisz brać pod uwagę czynnik ludzki. - Szczególnie że niektórzy ludzie zbyt mocno tkwią w tradycji, żeby dostrzegać zalety postępu. - Loubet? Brie spojrzała na niego z podziwem. - Teraz rozumiem, czemu ojciec cieszy się, że jesteś z nami, Reeve. - Co wiesz o Loubecie? - zagadnął z ciekawością. - Potrafię czytać - odparła. - Umiem słuchać. Obraz, jaki w ten sposób uzyskałam, przedstawia bardzo konserwatywnego człowieka. Wapniaka. - Wstała i przeciągnęła się leniwie. - Zgoda, świetny z niego minister, lecz jest tak bardzo, wręcz niesamowicie ostrożny. Przeczytałam w pamiętniku, że w zeszłym roku usiłował mnie zniechęcić do wyjazdu do Afryki. Uważał, że to nie przystoi kobiecie. Poza tym, jego zdaniem, kobieta nie powinna uczestniczyć w dyskusjach nad budżetem. Przez chwilę nie udało jej się zamaskować frustracji. Szybko się uczy, zauważył Reeve. - Gdyby decyzja należała do ludzi pokroju Loubeta - dodała po chwili namysłu kobiety nie zajmowałyby się niczym innym, tylko robieniem kawy i rodzeniem dzieci. - Zawsze uważałem, że w tym celu należy połączyć wysiłki - stwierdził z poważną miną. Wyraźnie rozbawiona i odprężona, odpowiedziała uśmiechem na jego uwagę. - No tak, nie jesteś tradycjonalistą. Twoja matka była sędzią w sądzie okręgowym. Widząc niedowierzające spojrzenie Reeve'a, uśmiechnęła się jeszcze szerzej. - Ciebie też nie przegapiłam. Ukończyłeś studia na American University i otrzymałeś dyplom z wyróżnieniem. W obecnej sytuacji wydaje mi się interesujące, że skończyłeś psychologię. - To narzędzie do robienia kariery - odparł swobodnie. - Słusznie. Jedźmy dalej. Po dwóch i pół latach w służbie czynnej i trzech pochwałach za odwagę postanowiłeś przejść do tajnych służb. Niewiele wiadomo o tym okresie, lecz
wieść gminna głosi, że brałeś udział w operacji rozbijania jednej z największych grup przestępczych w okręgu Columbia. Chodzą również słuchy, że na prośbę pewnego senatora Stanów Zjednoczonych służyłeś w jego ochronie. Przy twojej opinii, inteligencji i osiągnięciach spokojnie mógłbyś zostać mianowany kapitanem, mimo młodego wieku. Ty tymczasem postanowiłeś porzucić służbę. - Jak na kogoś, kto twierdzi, że niewiele o mnie wie, zebrałaś całkiem niezły materiał. - Który tak naprawdę nic mi o tobie nie mówi. - Podeszła do burty. - Muszę się ochłodzić. Idziesz ze mną? Zanim zdołał cokolwiek odpowiedzieć, była już w wodzie. Zachowywała się niewiarygodnie prowokacyjnie, lecz nie potrafił powiedzieć, czy postępuje tak przypadkiem, czy rozmyślnie. Wiedza o tym mogłaby się okazać niezwykle pouczająca. Wszedł w wodę równie gładko jak ona. - Ładny skok - pochwaliła. Leniwymi ruchami rozgarniała wodę. Zmoczone podczas nurkowania włosy przylegały gładko do jej kształtnej głowy. Ociekające, błyszczące słońcem, nabrały miedzianego koloru. Pozbawiona makijażu twarz wyglądała świeżo i olśniewająco. Nic dziwnego, że fotografowie dokładali wszelkich starań, by ją uwiecznić. Nieskazitelnie piękna, niczym z obrazów włoskich mistrzów, zadumał się Reeve, płynąc koło Brie w przyjemnie chłodnej wodzie. Takiej kobiety pragnął. Musiał jedynie zastanowić się, czy jest w stanie oddzielić jedno od drugiego i dostać to, czego pożąda. Zbyt długo miał do czynienia z prawem, by nie rozumieć, że każdy czyn pociąga za sobą określone konsekwencje. Za wszystko trzeba płacić, choć na razie nie miał pojęcia, jaka tym razem będzie cena. - Podobno codziennie chodzisz na basen - odezwała się, przewracając się na plecy. Dobrze pływasz? Minimalnym wysiłkiem, zdawałoby się od niechcenia, utrzymywał się na wodzie. - Raczej tak. - Może przyłączę się do ciebie któregoś dnia. Powoli wdrażam się do pracy, więc chyba zdołam wyrwać się rano na godzinkę czy dwie. - Zmrużyła oczy w słońcu. - Pewnie słyszałeś, że bal charytatywny jest już za kilka tygodni. - Musiałbym być głuchy, żeby tego nie słyszeć! W Wielkiej Sali Balowej panuje nieziemskie zamieszanie.
- To tylko parę niezbędnych drobiazgów - odparła z lekceważeniem. - Wspomniałam o tym tylko dlatego, bo uważam, że powinieneś wiedzieć, że jako... - Jej wzrok automatycznie padł na pierścionek na lewej ręce. Choć przez cały czas na nią patrzył, nie potrafił odczytać wyrazu twarzy. - Jako mój narzeczony - oznajmiła - będziesz musiał brać udział w ceremonii otwarcia balu i towarzyszyć mi aż do zamknięcia. Obserwował unoszące się na wodzie, jej syrenie włosy. - I...? - Widzisz, do czasu balu możemy utrzymywać nasze narzeczeństwo z korzyścią dla nas samych. Porwanie, mimo że staramy się o nim nie wspominać, jest genialną wymówką, podobnie jak zaręczyny. Jednakże bal będzie wydarzeniem towarzyskim z mnóstwem prasy i tłumami gości. Zastanawiam się, czy ojciec, gdy prosił cię o oddanie mu tej przysługi, wziął pod uwagę presję społeczną, pod jaką się znajdziesz. Reeve zanurzył się głębiej i podpłynął bliżej, jednak nie tak blisko, by ich ciała się dotknęły. - Sądzisz, że mogę sobie nie dać rady? - zapytał kokieteryjnie. Brie wybuchnęła szczerym śmiechem. - Ależ skąd, na pewno sobie wspaniale poradzisz. W końcu Aleksander nie na darmo podziwia twój umysł, a Bennett elegancję i styl. Nie mógłbyś mieć lepszego poparcia. Rozbawiła go tym. - I co z tego? - Chodzi o to, że im dłużej ciągniemy tę całą maskaradę, tym dłużej ona będzie się ciągnęła za nami. Nawet po zerwaniu zaręczyn długo będziesz musiał radzić sobie z jej skutkami. Odwrócił się na plecy i zamknąwszy oczy, pozwolił wodzie unosić rozluźnione ciało. - Nie martw się za mnie, Brie. Ja się nie przejmuję. - A ja owszem - oświadczyła. - Przecież to wszystko dzieje się z mojego powodu. - Mylisz się, to wszystko dzieje się z powodu porwania. Przez chwilę milczała. Cóż, sam o tym wspomniał. Nie była pewna, czy powinna, lecz postanowiła pociągnąć go za język. - Reeve - zaczęła poważnym tonem - nie zamierzam cię pytać, czy byłeś dobrym policjantem, ani też czy byłeś dobrym prywatnym detektywem. Twoje akta mówią same za siebie. Ale czy lubisz swoją pracę?
Tym razem on zamilkł. Płynąc z przymkniętymi oczami, czuł ciepło słońca na twarzy i orzeźwiający masaż wody na całym ciele. Nikt dotąd nie zapytał go, czy lubi swoją pracę. Szczerze mówiąc, sam także od dawna nie zadawał sobie tego pytania. Odpowiedź brzmiała: i tak, i nie. - Taa... - burknął, nie mając ochoty się tłumaczyć. - Praca daje mi satysfakcję. Gdy byłem w policji, wierzyłem w to, co robię. Także teraz biorę sprawę tylko wtedy, kiedy uważam, że jest warta zachodu. - Czemu więc nie prowadzisz śledztwa w sprawie porwania, zamiast mnie pilnować? Obrócił się, by ją widzieć. Od pewnego czasu zastanawiał się, kiedy o to zapyta. - Jestem prywatnym detektywem, nie gliną - wyjaśnił z emfazą. - Zresztą i tak nie mógłbym tu działać legalnie. - Nie mówię o prawach i zasadach, lecz o twoich zainteresowaniach - sprecyzowała. - Jedną z cech, które najbardziej w tobie podziwiam, i która jednocześnie najbardziej mnie irytuje, jest twoja piekielna przenikliwość - prychnął. Zastanawiał się, jakie są w dotyku jej zmoczone morską wodą włosy. Czuł przemożną potrzebę wsunięcia w nie palców. Był ciekaw, jak by zareagowała, gdyby się dowiedziała, że po cichu prowadzi własne, małe śledztwo, że pozwala sobie na zerkanie poza kurtynę protokołu i wyciąganie wniosków bez wtajemniczania jej w szczegóły. W szachach nawet królowa może być użyta jako pionek. - Ale dobrze, skoro pytasz, odpowiem - odparł, dryfując z prądem. - Więc myślałem o tym, ale dopóki twój ojciec nie poprosi mnie o więcej, jestem tu tylko po to, żeby dbać o twoje bezpieczeństwo. Wyłącznie po to. Gdy wsunął palce w jej włosy, poczuła lekki dreszcz. Na ułamek sekundy ich nogi zetknęły się pod wodą. - A gdybym ja cię o to poprosiła? Zastanowiłbyś się? Trzymał rękę wplecioną w jej włosy, lecz pytanie rozproszyło jego uwagę. - Czego chcesz, Brie? - Pomocy. Przy ojcu i Loubecie moje szanse na dowiedzenie się czegokolwiek na temat przebiegu śledztwa są bliskie zera. Oni mnie chronią, Reeve. Najchętniej otoczyliby mnie kokonem, a to mi się wcale nie podoba. - Słowem, chciałabyś, żebym zasięgnął języka i przekazał ci informacje? - Zamierzałam sama się tym zająć, ale przecież ty masz duże doświadczenie. Poza tym... - uśmiechnęła się - gdziekolwiek się ruszę, i tak jesteś przy mnie. - Czyżby kolejny sposób wykorzystania mojej osoby, Wasza Wysokość?
Zmarszczyła brwi. Nawet ociekająca wodą, wyglądała arystokratycznie. - Nie zamierzałam cię urazić. - Wiem, nie posądzam cię o to. Zdecydowała, że wycofanie się będzie bardziej strategicznym posunięciem niż brnięcie naprzód. - Musi mi to wystarczyć. - Wskoczyła zgrabnym mchem z powrotem na pokład i wystawiła się na słońce. - Skosztujemy wina i kurczaka na zimno, którego zapakowała dla nas niania? Stanął obok niej na pokładzie. Krople wody lśniły na jego ciele. - Czy niania zawsze pilnuje, żebyś ładnie zjadła obiadek? - Dla niej nadal jesteśmy dziećmi, i tyle. - W takim razie w porządku, nie ma sensu marnować jedzenia. - Och, praktyczny jesteś, jak zwykle - parsknęła, energicznie wycierając ręcznikiem włosy. - Chodź pod pokład, pomożesz mi. Podobno mamy też ciasto z jabłkami. - Gdy się schylała, by zejść do kabiny, na jej skórze migotały krople wody, - Zdaje się, że nieźle się znasz na łajbach - skomentowała, gdy do niej dołączył. - Dawniej sporo żeglowałem z ojcem. Miałem wtedy więcej czasu. Znacznie więcej. - Dawniej? - Brie wyciągnęła butelkę wina z turystycznej lodówki i przyjrzawszy się nalepce, z aprobatą skinęła głową. - Jesteś z nim blisko związany? Rozejrzał się po pomieszczeniu, znalazł korkociąg i wziął od niej butelkę. - Tak, nawet bardzo. - Czy on jest taki jak mój ojciec? To znaczy... - Usłyszała odgłos wyciąganego korka i zaczęła rozglądać się za kieliszkami. - Czy jest dostojny i błyskotliwy? - Tak postrzegasz swojego ojca? - Chyba tak. - Ze zmarszczonym czołem czekała, aż Reeve napełni kieliszki. - Do tego uprzejmy i niezwykle opanowany. - Wiedziała, że ojciec ją kocha, lecz miała także świadomość, iż kraj i władza stały u niego zawsze na pierwszym miejscu. - Zresztą, tego właśnie wymaga się od ludzi na jego stanowisku. Ty też taki jesteś. Uśmiechnął się, gdy stuknęli się kieliszkami. - Dostojny, błyskotliwy czy uprzejmy? - Opanowany - wyjaśniła, zerkając na niego znad kieliszka. - Zastanawiam się, o czym myślisz, kiedy na mnie patrzysz. Czuł na języku chłodny, wytrawny smak wina. - Chyba wiesz, o czym.
- Niezupełnie. - Ponownie umoczyła usta, Ucząc, że Reeve nie zorientuje się, iż ona pije, by dodać sobie kurażu. - Wiem, że chcesz się ze mną kochać. Promień słońca wpadł do kajuty, rozsiewając wszędzie złocistą mgiełkę. - Tak. - Czasami zastanawiam się - opuściła kieliszek, lecz nadal obejmowała go dłońmi czy chcesz się kochać z każdą kobietą, którą spotykasz? W innych okolicznościach pomyślałby, że się z nim droczy, lecz jej pytanie było bezpośrednie i szczere. Odpowiedział równie szczerze: - Nie. Mimo napięcia zdołała się uśmiechnąć. Czy takie są zasady tej gry? - zastanawiała się. I czy na pewno chce w nią grać? - Czyli tylko z niektórymi? - Tylko z tymi, które spełniają określone wymagania - stwierdził sucho. - Jakie? Reeve ujął twarz Brie w dłonie. - Tylko takie, które sprawiają, że myślę o nich z samego rana, jeszcze zanim sobie uprzytomnię, jaki jest dzień. - Rozumiem. - Powoli obracała kieliszek między palcami. Były wilgotne ze zdenerwowania, lecz nie drżały. - Czy myślisz o mnie od samego rana? - Szukasz pochlebstw, Gabriello? - Nie. Odchylił jej głowę do tyłu, zmuszając, żeby spojrzała mu w oczy. Nie zesztywniała ani się nie wycofała; czuł, że jest bardziej wyczekująca niż ostrożna. - Czego w takim razie chcesz? - Chcę zrozumieć. Nie znając siebie ani swojej przeszłości, nie mogę zrozumieć, czy pociągasz mnie ty, czy też sam fakt, że jesteś mężczyzną. Bez owijania w bawełnę, pomyślał. Raczej nie schlebiające, ale szczere. Sam się o to prosił. Gdy brał od niej pusty kieliszek, aby odstawić go na bok, zauważył, że ma zaciśnięte palce. Poczuł satysfakcję. - Jestem dla ciebie pociągający? - Szukasz pochlebstw? W oczach Reeve'a pojawił się ognik rozbawienia. Brie także się uśmiechnęła. - Nie. - Pochylił się i musnął jej wargi swoimi. Patrzyli sobie prosto w oczy. Najwyraźniej oboje szukamy tego samego.
- Być może. - Po krótkiej chwili wahania oparła mu dłonie na ramionach. - Może już czas sprawdzić, czy to znaleźliśmy. Tak właśnie miało być: z dala od pałacu, z dala od murów. Akompaniował im jedynie cichy, rytmiczny plusk fal uderzających o burtę. Kajuta była maleńka i nisko sklepiona. Promienie słońca i cienie grały, tworząc na ścianach fantazyjne wzory. Byli sami. Tak właśnie miało być - a jednak się wahał. W tym świetle wyglądała tak delikatnie, tak krucho - a przecież obiecał ją chronić. Czy kiedy zostaną kochankami, będzie go stać na choćby odrobinę obiektywizmu? Brie wspięła się na palce, żeby dosięgnąć jego ust. Reeve poczuł rozlewającą się po wszystkich członkach rozkoszną słodycz. - Nie jesteś pewien - wyszeptała, ocierając się policzkiem o jego policzek. Czuła podniecenie wzbierające szybciej, niż się spodziewała. Nagle dotarło do niej, że Reeve się waha, zastanawia. Poczuła ulgę. Jakże nieswojo by się czuła, gdyby to tylko ona miała przeżywać ich pierwszy raz. - Przychodzę do ciebie bez przeszłości - powiedziała cicho. - Dla teraźniejszości, dla tej chwili, zapomnijmy o przyszłości. Liczy się tylko dzień dzisiejszy, Reeve. Godzina, a może chwilka. Mógł jej to ofiarować. Zamierzał jej to ofiarować. Tak po prostu. Tym razem ich usta zwarły się w długim i gorącym pocałunku. Jeśli szczęście ma trwać tylko chwilę, musi być intensywne. Tak, szczęście ma trwać tylko chwilę. Oboje na to przystali, oboje tak zdecydowali. I oboje zapomnieli się całkowicie, do końca. Spleceni w namiętnym uścisku, niczym wygłodniałe zwierzęta rzucili się smakować swoje ciała. Reeve czuł na plecach pieszczoty małych, miękkich dłoni, tym razem już o wypielęgnowanych paznokciach. Początkowo muskały go nieśmiało, by po chwili zrzucić krępujące więzy i zawierzyć instynktom. Brie wiła się, wtulona w jego ciało; jak mógł w tym momencie logicznie myśleć i przewidywać? Pragnienie nie zna logiki, namiętność wymyka się planom. Łagodny zapach morza zlewał się z uderzającym do głowy zapachem jej perfum. Pociągnął ją za sobą na wąską koję. Brie czuła pod plecami szorstki, drapiący pled. Nie szkodzi. Ostrzegał, żeby nie oczekiwała od niego róż i satynowej pościeli - i zresztą sama tego nie pragnęła. Złudzenia nie są ważne. Tym, czego szukała, była rzeczywistość. Przy nim zdołają odnaleźć. Opętani własną bliskością ruszyli w szybką, niekontrolowaną, szaloną podróż. Już się nie zastanawiała, czy kiedyś tak się czuła. Tych kilka chwil było wszystkim, co mieli.
Otworzyła oczy. Widziała tylko niewyraźnie rysującą się w półcieniu twarz mężczyzny. Te kilka chwil było wszystkim, czego pragnęła. Wyciągnęła głowę, by przylgnąć ustami do jego ust. Reeve przymknął oczy. Słodycz. Płatki skąpanej słońcem róży, zrazu słodkie, a potem cierpkie niczym wino. Otumaniające, jak świeżo otwarty szampan. Im więcej smakował, tym bardziej rozumiał znaczenie prawdziwej chciwości. Gdy dotknął tej kobiety, pojął, czym jest opętanie. Była niczym mistrzowsko wyrzeźbiony, starannie wypolerowany posąg. Lecz była też istotą z krwi i kości, która pod dotykiem jego dłoni poruszała się i drżała. Posąg można podziwiać, odkrywać, studiować. Reeve pragnął kobiety. A Brie, jako kobieta, była od niego odrobinę cierpliwsza. Jęknęła. W jej ciele grała żądza tak wielka, iż zdawała się nie mieć początku ani końca. Może dlatego Brie nie starała się jej zwalczyć: przecież ona także nie miała swojego początku. Pragnęła czuć smak jego skóry na swoich ustach - i czuła go. Pragnęła widzieć swoją bladą, kobiecą dłoń na jego opalonym ciele - i widziała ją. Nie była w stanie pojąć ani opisać targających nią uczuć. Rozróżniała tylko jedno - była szczęśliwa. Gdy zdjął górę od bikini, nie czuła skrępowania, a tylko przyjemność. Dotykaj mnie, prosiła w myślach, a chwilę później jej prośba została wysłuchana. Wili się na koi, żądając od siebie tyle, ile sobie dali, i dając równie szybko, jak biorąc. Gdy usta Reeve'a podążyły w ślad za dłońmi, wyprężyła się, jęcząc z rozkoszy. Jeśli on da jej więcej, ona weźmie więcej. Jeśli to wszystko, będzie żądała czegoś jeszcze. Czy miała świadomość, jak bardzo spragnione jest jej ciało? A czy on to wiedział? Niewiarygodne, lecz miała wrażenie, że Reeve dokładnie wie, gdzie chciałaby, żeby jej dotykał, muskał wargami i pieścił. Nie miała dla niego żadnych tajemnic. Dłonie Brie gorączkowo podróżowały po jego torsie, coraz niżej i niżej, aż zadrżał, wydając z siebie głuchy pomruk zadowolenia. Dzika, pierwotna namiętność wyrwała się spod kontroli. Nieraz się przecież kochał. Pamiętał, jakie to uczucie dotykać kobiecego ciała, zatapiać się w nim. Czemu jednak nie pamiętał niczego podobnego? Nigdy wcześniej nie targały nim takie żądze. Ona wypełniała go, przytłaczała. W jednej chwili wszystko zniknęło - plusk fal, słońce wpadające przez wejście kajuty, łagodne kołysanie łodzi. Istniała tylko Gabriella, silna, piękna i uwodzicielska. Istniała tylko Gabriella i żądza, której nie był w stanie pohamować.
Nie mógł walczyć z czymś, czego nie rozumiał. Mógł natomiast całkowicie się temu oddać. Brie wygięła plecy w łuk, wpijając paznokcie w jego ciało. Słyszał, jak dyszy, i czuł, jak sztywnieje. Szli razem, biegli razem. Wspólnymi siłami zbliżali się do mety. Nie było istotne, które z nich narzuca tempo. Zdawało się, iż nie minęło więcej niż kilka chwil. Nadal leżeli spleceni w uścisku; spocone ciała trwały wtulone w siebie, a przyspieszone bicie jednego serca wtórowało przyspieszonemu biciu drugiego serca. Być może, pomyślała Brie, czując nierówny oddech Reeve'a na policzku, już nigdy nie zaznam spokoju. Z całą pewnością już nigdy nie będę taka sama. Spojrzała na wdzierające się do kajuty promienie słońca. Słyszała i czuła morze. Morze, słońce - były te same co przed chwilą. Lecz ona nie była już tą samą Gabriellą. Od tej chwili już nigdy nią nie będzie. Straciła niewinność. Dopiero teraz, gdy ją utraciła, mogła być pewna, że ją miała. Uświadomiła sobie, że dopiero teraz była pewna, że tego naprawdę chciała. - Czyli nikogo wcześniej nie miałam - wymamrotała, myśląc na głos. Reeve poczuł, jak coś się w nim dosłownie skręca. Leżał nieruchomo, nie otwierając oczu, dopóki uczucie nie minęło. Gdy uniósł głowę, zobaczył wilgotne oczy i zaróżowioną, błyszczącą skórę, noszącą piętno niedawnej rozkoszy. Patrząc na nią, zrozumiał, iż stracił o wiele więcej niż chłodne, profesjonalne spojrzenie. Jego serce, o którym zawsze myślał jako o czymś, nad czym ma władzę, należało do niej. W tej chwili pojął, że Brie jednym beztroskim słowem jest w stanie je złamać. Dlatego sam wybrał beztroskę. - Jeśli przede mną nie było nikogo, to czy oczekujesz przeprosin? Nie była pewna, jak powinna zareagować ani co powiedzieć. Czy mężczyzna czuje się odpowiedzialny, gdy odbierze kobiecie niewinność? Skąd ma to wiedzieć? Może nie tyle odpowiedzialny, co nieswój, stwierdziła po namyśle, obserwując spod oka swego kochanka. Nie mogła sobie pozwolić na luksus okazania mu, jak bardzo zabolała ją ta myśl. Patrząc mu prosto w oczy, odpowiedziała pewnym głosem: - Nie, nie chcę przeprosin. A ty? Ani ton głosu, ani wyraz jego twarzy nie zmieniły się. - Czemu miałbym ich chcieć? - Ja to sprowokowałam, Reeve. Mam tego pełną świadomość. - Chciała wstać, lecz ją przytrzymał.
- Żałujesz? Uniosła głowę na tyle, by mógł zobaczyć wyraz jej twarzy. - Nie. A ty? Pierwszy raz była z mężczyzną, a on zaczyna sztuczną, idiotyczną rozmowę we własnej obronie! Miała prawo do czułości, ciepła - i prawdy. Pogłaskał ją po policzku. - Jak mógłbym żałować czegoś tak pięknego? - Złożył na jej wargach długi, delikatny pocałunek. - Jak mógłbym żałować, że się z tobą kochałem, skoro już znowu o tobie myślę? Zdecydowanym ruchem wziął ją na ręce i niczym dziecko utulił w ramionach. Gdy wyruszali w drogę powrotną do Cordiny, wiedział, że ponownie będzie musiał zacząć się zastanawiać nad własnym życiem i planować je. Jeśli ma jej pomóc... Och, nie teraz. Jeszcze nie teraz.
ROZDZIAŁ ÓSMY Nic nie stało się prostsze, rozmyślała Brie, idąc dostojnym krokiem korytarzem prowadzącym do Wielkiej Sali Balowej. Między oknami wisiały obrazy, obok których żadna artystyczna dusza nie mogłaby przejść obojętnie. Po bokach stały meble, pielęgnowane od stuleci z miłością. Minęła je, nie rzuciwszy nawet okiem. Życie, zamiast z każdym dniem stawać się łatwiejsze, coraz bardziej się komplikowało. A czy Reeve nie ostrzegał, że nigdy nie będzie proste? Nie ma sensu łudzić się, że ten skądinąd inteligentny człowiek się pomylił. Niecały tydzień temu leżała u jego boku na wąskiej koi, sennie obejmując go do czasu, gdy ponownie nabrali ochoty, aby się pokochać. Czy to wystarczyło, by uznać, że są kochankami? - pytała samą siebie, przystając przed jednym z okien. Czy w takim razie kochankowie nie powinni dobrze się ze sobą czuć i nadal się pożądać? Tymczasem minął tydzień i Reeve był niebywale uprzejmy, na swój sposób nawet miły - lecz robił wszystko, byle tylko jej nie dotknąć. Opierając ręce na parapecie, spojrzała w dół, na dziedziniec, gdzie odbywała się zmiana warty. Obserwując spokojny, barwny rytuał, zastanawiała się, czy Reeve nie doszedł do wniosku, że jej strażnik również powinien zostać zmieniony. Jak by się czuła, gdyby odszedł? Zdawała sobie naturalnie sprawę, iż będzie musiała stawić czoło plotkom. Ich zaręczyny nadal nie schodziły z pierwszych stron gazet, nie tylko w Cordinie i Europie, lecz także w Stanach. Nie było gazety, w której nie znalazłaby artykułu na swój temat. To tylko plotka, powtarzała sobie, wzruszając ramionami. Plotka pojawia się i odchodzi w zapomnienie. Nieświadomie bawiła się pierścionkiem na palcu. Gdyby lepiej rozumiała samą siebie, łatwiej poradziłaby sobie z tym, co się działo. A może raczej powinna radzić sobie z tym, co się nie dzieje? Życie naprawdę nie jest proste! Reeve MacGee wróci na swoją farmę. Na zielone pola swego kraju, tara, gdzie toczy się jego życie. Gdyby ją o to poprosił - czy wyjechałaby z nim? Nie poprosi, powtarzała sobie, usiłując się pogodzić z tą myślą. Pomijając wszystko inne, jest tylko jedną z wielu kochanek, jakie miał w życiu. Jedną z kobiet, jedną z przygód. Dla niej liczył się tylko on - lecz kto kazał mu myśleć podobnie? Obowiązki. Przymknęła oczy, usiłując wbić sobie to słowo do głowy. Musi zacząć myśleć o swoich obowiązkach i przestać marzyć. Nie będzie kolorowego wesela, ślicznej,
białej sukienki ani welonu, o którego uszycie biliby się najlepsi projektanci. Nie będzie tortu ani rzucania bukietu. Będzie koniec znajomości i kulturalne pożegnanie. Nie ma prawa marzyć o niczym innym. A jednak nie potrafiła przestać. Odwróciwszy się, zobaczyła jakąś postać w głębi korytarza. Przerażona podskoczyła z powrotem do okna. - Aleks! - Opuściła dłoń, którą instynktownie przycisnęła do serca. - Przestraszyłeś mnie. - Nie chciałem ci przeszkadzać. Wyglądałaś na... - Chciał powiedzieć: nieszczęśliwą, zagubioną, - Na taką zamyśloną - dokończył po chwili. - Przyglądałam się zmianie warty. - Obdarzyła go beznamiętnym, uprzejmym uśmiechem, jaki miała w zanadrzu dla wszystkich. Dla wszystkich poza Reeve'em. - W tych mundurach wyglądają niezwykle szykownie. Właśnie szłam do sali balowej, żeby skontrolować, czy wszystko gra. Trudno uwierzyć, że do balu pozostało tak niewiele czasu, a tyle jeszcze trzeba zrobić. Nadeszły już prawie wszystkie potwierdzenia, więc... - Brie, czy musisz do mnie mówić jak do kogoś, wobec kogo obowiązuje dworski protokół? - sarknął. Otworzyła usta, lecz zaraz je zamknęła. Świetnie to ujął, nie sposób zaprzeczyć. - Przepraszam, czasami nadal czuję się niezręcznie - powiedziała tonem usprawiedliwienia. - Wolałbym, żebyś nie zachowywała się przy mnie tak oficjalnie i sztucznie. - Był młody, wysoki i młodzieńczo niecierpliwy. - Przy Reevie nie przybierasz póz. - Już raz cię przeprosiłam - odparła chłodno. - Nie zamierzam tego powtarzać. - Nie musisz przepraszać. - Ruszył w jej kierunku długim, pewnym krokiem człowieka, który wie, czego chce. - Wystarczy jedynie, żebyś poświęcała nam, rodzonym braciom, przynajmniej tyle samo uwagi co obcemu człowiekowi. Brie miała dość ciągłego poczucia winy. Gdy się odezwała, w jej głosie brzmiało wyzwanie, nie przeprosiny. - To rada czy rozkaz? - Obrzuciła brata wyzywającym spojrzeniem. - Nikt nigdy nie zdołał ci niczego nakazać! - Tygodniami powstrzymywane emocje znalazły niespodziewanie dla siebie ujście. - Nie przyjmujesz od nikogo rad, przynajmniej nie w tej sprawie. Gdyby można było ci zaufać, nie byłoby potrzeby wzywać człowieka z zewnątrz.
- Nie sądzę, żeby mieszanie Reeve'a do tej rozmowy było konieczne. - Nie? - Starym zwyczajem wziął ją pod rękę. - Co was łączy? Chłodne spojrzenie Brie stało się lodowate. - Nie twój interes. - Do diabła, dziewczyno, jestem twoim bratem. - Podobno. - Cedziła słowa, zapominając, jak łatwo w złości jest kogoś zranić. Młodszym bratem. Nie uważam za konieczne zwierzać się tobie czy komukolwiek innemu z moich prywatnych spraw. - Może i jestem młodszy - odparł przez zęby - ale jestem mężczyzną i wiem, o czym myśli mężczyzna, gdy patrzy na ciebie tak, jak patrzy ten Amerykanin. - Aleks, przestań o nim mówić „ten Amerykanin”, jakby wywodził się z jakiegoś niższego gatunku. Poza tym - dodała, zanim zdążył otworzyć usta - gdyby mi się nie podobało, jak Reeve na mnie patrzy, kazałabym mu przestać. Umiem się o siebie troszczyć. - Gdybyś umiała, nie mielibyśmy tego wszystkiego na głowie. - Widział, jak zbladła, lecz długo tłumiony gniew kazał mu brnąć dalej. - Całymi dniami siedzieliśmy bezradni, modląc się i czekając. Nie dociera do ciebie, że przeszliśmy przez piekło? Być może teraz nas nie pamiętasz, może nic dla ciebie nie znaczymy. Ale to nie zmienia naszych uczuć do ciebie. - Myślisz, że mi się to podoba? - Niespodziewanie w oczach Brie stanęły łzy. Pojawiły się bez zapowiedzi, nie miała szansy ich powstrzymać. - Nie widzisz, jak bardzo się staram cokolwiek sobie przypomnieć? A ty stawiasz mnie pod ścianą i pastwisz się nade mną, żądając i krytykując. Złość minęła, ustępując miejsca wyrzutom sumienia. Aleksander zdążył już zapomnieć, jak bardzo wyglądała na zagubioną, gdy zobaczył ją stojącą przy oknie. - Zawsze się tak zachowywałem - powiedział miękko. - Wyrzucałaś mi, że trenuję sprawowanie władzy na tobie i na Bennetcie. Przepraszam, Brie. Kocham cię, przecież wiesz. Nie potrafię tylko spokojnie czekać, aż będziesz w stanie odwzajemnić moje uczucie. - Och, braciszku... Brie przysunęła się bliżej, po raz pierwszy przytulając się do niego. Był taki wysoki i silny. Patrząc na brata, czuła dumę. Nie będzie łatwo czekać, aż wszystko się ułoży - ani jej, ani mężczyźnie takiemu jak on. - Czy zawsze się kłóciliśmy? - Zawsze. - Przytulił siostrę i pocałował ją w czubek głowy. - Ojciec mawiał, że to dlatego, iż oboje jesteśmy przekonani, że wiemy wszystko. - No cóż, przynajmniej ja nie mogę już tak twierdzić.
- Odetchnęła głęboko i odsunęła się. - Proszę, Aleksie, nie miej żalu do Reeve'a. Na początku sama nie potrafiłam go zaakceptować, ale weź pod uwagę, że on się naprawdę bardzo dla nas poświęca. Musi borykać się z konwenansami, choć wolałby siedzieć w swoim kraju. - Tak, nie jest mu łatwo. - Aleks wsunął ręce w kieszenie i wyjrzał przez okno. - Nie ma wobec nas żadnych zobowiązań i służy nam z własnej woli. Szczerze mówiąc, nawet go lubię. Brie uśmiechnęła się, wspominając, iż Bennett wypowiedział się identycznie. - Tak mi się właśnie wydaje. - Myślę jednak, że takie rzeczy powinny pozostawać w rodzinie - zauważył znacząco. - Loubet znakomicie spełniłby się w roli twojego opiekuna. - Będziesz niepocieszony, jeśli wyznam, że wolę, żeby za mną chodził Reeve niż Loubet? Po raz pierwszy zobaczyła uśmiech Aleksandra, leciutki i figlarny. - Myślę, że musiałabyś postradać zmysły, żeby wybrać Loubeta. - Wasze Wysokości... Odwrócili się spłoszeni. - Przepraszam, książę Aleksandrze, księżniczko Gabriello... Była jak zawsze nienagannie ubrana. Ciemne włosy gładko zaczesane w ciasny kok, delikatny makijaż podkreślający regularne rysy twarzy. Mówiła pięknym, niemal literackim językiem. Miała na sobie garsonkę o prostym, klasycznym kroju, która zdaniem Brie wyglądała mdło. Janet Smithers, sekretarka Gabrielli, była osobą kompetentną, inteligentną, a do tego cichą i dyskretną. Wchodząc do pokoju, w którym znajdowały się więcej niż cztery osoby, pozostałaby nie zauważona. Być może z tego właśnie powodu Brie uważała, by jej nie urazić. - Potrzebujesz mnie, Janet? - Dzwoniła panna Christina Hamilton, Wasza Wysokość. - Panna... - Brie zawahała się, usiłując skojarzyć fakty z nazwiskiem. - Studiowałyście razem - podpowiedział Aleksander, poklepując ją czule po ramieniu, choć nie mógł uwierzyć, że zapomniała, jak nazywa się jej najlepsza przyjaciółka. - Jest Amerykanką, córką przedsiębiorcy budowlanego. - Tak, byłam u niej w Houston. Prasa jest pewna, że przyjedzie na moje wesele, co więcej, spekuluje, że będzie druhną. - Brie wróciła myślami do wycinka z gazety. Na zdjęciu widniała wysoka, przystojna kobieta o figlarnym uśmiechu, z grzywą kasztanowych włosów. - Mówisz, że dzwoniła? Zostawiła wiadomość?
- Prosiła, abym odnalazła Waszą Wysokość. - Z twarzy Janet nie sposób było wyczytać jej myśli. - Mam pani przekazać, że zadzwoni punktualnie o jedenastej. - Rozumiem. - Brie z rozbawieniem spojrzała na zegarek. Miała jeszcze piętnaście minut. - W takim razie powinnam pójść na dół do mojego gabinetu. Janet, mogłabyś sprawdzić za mnie salę balową i zanotować, jeśli coś jeszcze trzeba zrobić? Obawiam się, że sama nie zdążę. - Naturalnie, Wasza Wysokość. - Janet ukłoniła się bez życia i odeszła cicho jak duch. - Cóż za niezwykle nieinteresująca kobieta - skomentował Aleksander, gdy oddaliła się poza zasięg wzroku. - Aleks! - skarciła go odruchowo, choć w głębi duszy zgadzała się z nim całkowicie. - Wiem, że jej referencje są bez zarzutu, a sprawność wręcz fantastyczna, ale pracując z nią co rano, musisz umierać z nudów. Brie wzruszyła ramionami. - Cóż, rzeczywiście jej osoba nie działa zbyt stymulująco. Lecz przecież musiał być jakiś powód, dla którego ją zatrudniłam, nie uważasz? - Mówiłaś, że chcesz mieć samotną kobietę, do której się zbytnio nie przywiążesz. Po odejściu Alice, poprzedniczki Janet, tygodniami chodziłaś z nosem na kwintę. - W takim razie dokonałam słusznego wyboru - ucięła, widząc uśmiech Aleksa. Lepiej zejdę na dół, zanim zadzwoni telefon. - Nie dodała, iż pragnie przejrzeć notatki i odświeżyć pamięć na temat Christiny Hamilton. - No i co, ogłosimy zawieszenie broni? Aleksander uścisnął jej rękę na zgodę, lecz ostatnie słowo musiało należeć do niego. - Dobrze, ale pozwolisz, że nadal będę bacznie obserwował Amerykanina zapowiedział stanowczo. - Rób jak chcesz - odparła beztrosko. Aleks obserwował siostrę, dopóki nie zniknęła z rogiem. Może on także powinien odbyć małą pogawędkę z Reeve'em MacGee? Dotarłszy do swojego pokoju, Brie usiadła na kanapie i zabrała się za studiowanie notatek. Były bardzo szczegółowe, sporządzone zgodnie z instrukcjami Reeve'a i sekretarki ułożone alfabetycznie, przejrzyste i dokładne. Musiały takie być, gdyż dotyczyły ludzi, których kiedyś znała bardzo dobrze. Jeśli amnezja ma być utrzymywana w tajemnicy, nie może sobie pozwolić na najmniejszą wpadkę. Christina Hamilton... Zamyśliła się nad dwiema stronicami poświęconymi kobiecie, która kiedyś była jej przyjaciółką. Przez cztery lata studiowały razem na paryskiej Sorbonie. Zamykając oczy, Brie miała wrażenie, że widzi Paryż: spłukane deszczem ulice, wariacki
ruch i olśniewające budowle, małe, zakurzone sklepiki i kolorowe ogródki kafejek. Nie widziała jednak Christiny Hamilton. Chris, poprawiła się, zauważając informację o zdrobnieniu. Chris studiowała historię sztuki i była właścicielką galerii w Houston. Miała młodszą siostrę Eve, którą na zmianę wychwalała pod niebiosa i nad którą załamywała ręce, Miewała romanse. Brie zmarszczyła czoło, przekopując się przez listę imion mężczyzn, z którymi się spotykała. Bywała zaangażowana, lecz nie na tyle, by wyjść za mąż. W wieku dwudziestu pięciu lat żyła jak samotna, niezależna artystka i kobieta sukcesu. Brie poczuła ledwie zauważalne ukłucie zazdrości. Ciekawe, stwierdziła. Czyżby rywalizowały ze sobą? Dzięki innym mogła poznać fakty, dane, informacje, lecz nikt nie potrafił jej powiedzieć, co czuła i jakie emocje nią targały. Gdy zadzwonił telefon, sięgnęła po słuchawkę, nie wypuszczając z ręki notatek. - Tak, słucham? - Mogłabyś przynajmniej być pod telefonem, kiedy stara przyjaciółka dzwoni zza oceanu! Spodobał jej się ciepły i nieco leniwy głos. Poczuła ściskanie w dołku. Tak bardzo chciałaby móc rozpoznać i nazwać swoje emocje. - Chris... - Zawahała się, po czym postanowiła zaufać instynktowi. - Nie pamiętasz, że bycie księżniczką to cholernie ciężka praca? Wybuch śmiechu był wspaniałą nagrodą, lecz Brie się nie rozluźniła. - Przecież wiesz, że zawsze, kiedy korona zacznie ci za bardzo ciążyć, możesz przyjechać do Houston - usłyszała w słuchawce. - W galerii przyda mi się para rąk do pomocy. A tak serio, jak się czujesz, Brie? - Ja... Niespodziewanie poczuła nieprzepartą chęć wyrzucenia z siebie tego wszystkiego, co nagromadziło się w jej duszy przez ostatnie tygodnie. W tym pozbawionym twarzy głosie było coś niebywale pokrzepiającego. Tylko się nie rozklejaj, upomniała siebie ostro. - Wszystko w porządku - zapewniła przyjaciółkę ze sztucznym optymizmem. - Mój Boże, Brie, kiedy przeczytałam o porwaniu... - Chris urwała, wydając z siebie ciche westchnienie. - Rozmawiałam z twoim ojcem, no wiesz. Chciałam zaraz przyjechać, lecz wyperswadował mi ten zamiar. Sądził, że nie byłoby to dla ciebie najlepsze.
- Pewnie miał rację. Potrzebowałam trochę czasu, żeby dojść do siebie, ale cieszę się, że miałaś ochotę mnie odwiedzić. - Nie będę o nic pytała, kochana, bo myślę, że najlepiej będzie, jeśli o wszystkim zapomnisz. - Właśnie to robię - skwitowała Brie, powstrzymując niekontrolowany chichot. Chris, zdziwiona reakcją przyjaciółki, zamilkła na chwilę, ale w końcu nie wytrzymała. - Słuchaj, miałam nie pytać, ale wreszcie muszę wiedzieć. Co się, u diabła, u ciebie dzieje? - A co się ma dziać? - Jak to co? Wielki, tajny, burzliwy romans, który właśnie zwieńczyliście zaręczynami. Brie, zawsze byłaś dyskretna, ale nie mogę uwierzyć, że nawet słowem nie wspomniałaś mi o Reevie MacGee. - Nie miej do mnie żalu, po prostu zupełnie nie wiedziałam, co mam mówić. - W tym przynajmniej jest krztyna prawdy, pomyślała gorzko. - Wszystko działo się tak szybko, rozumiesz. Dopóki Reeve nie przyjechał tu w zeszłym miesiącu, nawet nie myśleliśmy o zaręczynach. To był po prostu nagły błysk, olśnienie. - A co o tym myśli twój ojciec? Brie uśmiechnęła się z przekąsem, zadowolona, że przyjaciółka nie widzi jej miny. - W pewnym sensie to on wszystko zaaranżował. - Nie powiem, całkiem mi się to podoba. Amerykański gliniarz, no, no... Zawsze deklarowałaś, że wyjdziesz za kogoś niezbyt odpowiedniego, staruszko. Brie uśmiechnęła się lekko. - Zdaje się, że naprawdę tego chciałam. - Szczerze mówiąc, zaczynałam już się obawiać, że się nigdy nie zdecydujesz. Ze względu na dobro rodu byłaś aż do przesady rozważna, gdy chodziło o mężczyzn. Pamiętasz tego modela na zajęciach u profesora Debare? - Modela, faceta? - zaryzykowała Brie i usłyszała w nagrodę kolejny wybuch śmiechu. - A jak! Przyjrzałaś się temu wspaniałemu okazowi męskości i od razu przyczepiłaś mu etykietkę nadętego próżniaka. Reszta bab śliniła się na widok jego umięśnionego torsu, a on umówił się z Sylwią za pięćdziesiąt tysięcy franków. - Biedna Sylwia - wymamrotała Brie.
- No cóż, mogła sobie na to pozwolić. Ale dajmy spokój starym plotkom, szkoda czasu. Wiem, że jesteś bardzo zajęta. Dzwoniłam, żeby się do ciebie wprosić na parę dni razem z Eve. - Wiesz, że jesteście zawsze mile widziane - odparła automatycznie Brie, usiłując gorączkowo ocenić sytuację. - Przyjedźcie na bal. Chcesz potem zostać na trochę? - Właśnie tak planowałyśmy. Mam nadzieję, że nie masz mi za złe, że zabieram ze sobą Eve, ale dziewczyna doprowadza ojca do szaleństwa. Wyobraź sobie, to dziecko chce zostać aktorką! - Coś takiego! - Znasz tatę, nic, tylko interesy. Nie jest w stanie wyobrazić sobie jednej ze swoich słodkich córeczek wymalowanej i w przebraniu. Gdyby chociaż chciała zostać tajną agentką... Tak czy owak, dobrze im obojgu zrobi, jeśli na kilka dni oddalą się od siebie parę tysięcy kilometrów. Tak więc, gdybyś znalazła jakieś dodatkowe łóżka w tym twoim pałacu. - Mamy chyba jakieś połówki. - Wiedziałam, że można na ciebie liczyć. Przylecimy dzień przed balem. W ten sposób będę mogła ci trochę pomóc i poznać twojego lubego. Tak na marginesie, Brie, jak to jest być zakochaną? - To jest... - Zerknęła na pierścionek na palcu, wspominając, co czuła, gdy Reeve jej dotykał, gdy na nią patrzył. - Szczerze mówiąc, to bardzo miłe. Chris roześmiała się. - Tak uważasz, romantyczko? W każdym razie dbaj o siebie, kochana. Do zobaczenia wkrótce. - Do zobaczenia, Chris. Po odłożeniu słuchawki Brie siedziała jeszcze przez chwilę w zamyśleniu. Udało się. Christina Hamilton niczego nie podejrzewa. W przypływie entuzjazmu podrzuciła notatki wysoko do góry. Rozsypane kartki szybowały powoli, opadając na podłogę. Patrzyła na nie, nie podnosząc się z fotela. Drgnęła, słysząc pukanie do drzwi. Nie podniesie tych papierów. Zostawi je na podłodze, tam, gdzie jest ich miejsce. - Proszę! - Proszę wybaczyć, Wasza Wysokość. - Janet, jak zwykle cicha i dyskretna, weszła do pokoju. - Pomyślałam, że zechce pani się dowiedzieć, że w sali balowej wszystko w porządku. Właśnie wieszają zasłony. - Musiała zauważyć leżące na podłodze papiery, lecz nie pozwoliła sobie na żaden komentarz. - Czy przełączono do pani rozmowę?
- Tak, dziękuję. Rozmawiałam z panną Hamilton. Możesz z czystym sumieniem donieść mojemu ojcu, że niczego nie podejrzewa. Janet stała z rękami grzecznie splecionymi na podołku. - Przepraszam, Wasza Wysokość? - Czy zamierzasz mi wmawiać, że nie donosisz mojemu ojcu? - Brie wstała, targana jednocześnie żalem i poczuciem winy. - Mam pełną świadomość tego, jak dokładnie śledzisz każdy mój ruch, Janet. - Chodzi nam wyłącznie o pani dobro, Wasza Wysokość - broniła się Janet beznamiętnym tonem. - Jeśli panią obraziłam... - Cały ten podstęp godzi w moją dumę - rzuciła Brie, coraz bardziej wściekła. - Wiem, że Wasza Wysokość musi się czuć... - Wcale nie wiesz, jak się czuję - przerwała Brie, nerwowo kręcąc się po pokoju. - Nie możesz mnie rozumieć. Ty też nie pamiętasz swojego ojca, brata, najbliższej przyjaciółki? - Wasza Wysokość... - Po chwili namysłu Janet zrobiła krok do przodu. Dobrze wiedziała, że z takimi emocjami trzeba postępować rozważnie. - Być może nikt z nas tak naprawdę nie rozumie, ale to nie znaczy, że nie współczujemy i nie troszczymy się o panią. Gdybym tylko mogła w jakiś sposób okazać się pomocna... - Nie. - Brie odwróciła się, już spokojniejsza. - Nic nie możesz dla mnie zrobić. Przykro mi, Janet. Nie powinnam na ciebie krzyczeć. Lekki uśmiech, który pojawił się na twarzy kobiety, nie odmienił jej surowych rysów. - Czasem trzeba się na kogoś wykrzyczeć. Miałam nadzieję, to znaczy myślałam, że po rozmowie z najbliższą przyjaciółką zacznie sobie Wasza Wysokość coś przypominać. - Nic z tego. Czasami się zastanawiam, czy kiedykolwiek sobie przypomnę. - Lekarze nie trącą nadziei, Wasza Wysokość. - Lekarze! Zaczynam już mieć ich dosyć. Każą mi być cierpliwą. - Z westchnieniem układała gardenie w wazonie. - Jak mogę być cierpliwa, kiedy jedyne, co mam, to przebłyski, mgliste obrazy, które nie chcą mi powiedzieć, kim jestem ani co mi się przydarzyło. - Miewa pani przebłyski? - Janet podeszła bliżej i po krótkim wahaniu położyła rękę na dłoni Brie. - Wracają do pani jakieś fragmenty, strzępy wspomnień? - Nie, raczej pewne wrażenia. Nic konkretnego. - Kłamała, wspomnienie noża było aż nadto konkretne. - Żeby fragmenty można było poukładać w jakąś całość, muszą być wyraźne. - Nie jestem lekarzem, Wasza Wysokość, ale może powinna pani zaakceptować to, co ma pani tu i teraz.
- Czyli fakt, że moje życie zaczęło się niecały miesiąc temu? - Brie potrząsnęła głową. - Nie, nie potrafię. Nie zamierzam. Muszę odnaleźć pierwszy fragment tej układanki. Muszę, zrozum, Janet! Piętro niżej książę Aleksander siedział w swoim utrzymanym w chłodnej tonacji przestronnym biurze, przyglądając się Reeve'owi. Już wcześniej zamierzał zaprosić go na dłuższą rozmowę. - Doceniam, że zechciałeś poświęcić mi trochę czasu, Reeve - zaczął. - Jestem pewien, że to coś ważnego, Aleks. - Gabriella jest ważna. Reeve przytaknął mu z powagą. - Bardzo. Dla nas wszystkich. Nie takiej odpowiedzi się spodziewał po Amerykaninie, ale skoro podjął grę, musiał ją dokończyć. - W pełni doceniam to, co dla nas robisz, ale wydaje mi się, że ojciec zbyt mocno na ciebie naciskał, powołując się na względy wynikające ze starej znajomości. Z każdym dniem twoja pozycja staje się coraz bardziej delikatna. Reeve usadowił się wygodniej w fotelu. Dzieliło ich prawie dziesięć lat, lecz nie uważał swojego rozmówcy za dzieciaka. Aleksander stał się mężczyzną znacznie wcześniej niż większość chłopców. Reeve rozważał następny ruch, by ostatecznie zdecydować się na ostre zagranie. - Czy martwi cię, że mógłbym zostać twoim szwagrem, Aleks? - zapytał spokojnie. Nawet jeśli książę poczuł gniew, udało mu się go ukryć. - Obaj wiemy, że toczy się pewna gra - stwierdził oficjalnym tonem. - Martwię się o siostrę. Łatwo ją teraz zranić, zbyt łatwo. Ponieważ dzięki radom mojego ojca jesteś bliżej Gabrielli niż rodzina, masz możliwość obserwowania jej i doradzania. - A ty się obawiasz, że mógłbym obserwować to, czego nie powinienem, i doradzać to, co nieodpowiednie. Aleksander oparł ręce na biurku. - Teraz widzę, dlaczego ojciec cię podziwia, Reeve. I chyba rozumiem, czemu Brie ma do ciebie zaufanie. - Za to ty mi nie ufasz. - Mylisz się, ufam ci. Młody książę był pewien tego, co mówi. Mężczyzna na jego stanowisku nie mógł się wahać. Przez chwilę zwlekał, usiłując dobrać odpowiednie słowa i ton głosu.
- Jestem przekonany, że pod względem bezpieczeństwa Brie jest w dobrych rękach. Jeśli zaś chodzi o inne sprawy... - Spojrzał drugiemu mężczyźnie prosto w oczy. - Jeśli zaś chodzi o inne sprawy, uważam, że powinieneś albo pójść własną drogą, albo być bacznie obserwowany. - To uczciwe postawienie sprawy. - Reeve wyciągnął papierosy. Aleks przeczącym ruchem głowy odrzucił propozycję. - Słowem, odpowiadam ci jako ochroniarz, lecz martwi cię możliwość bardziej osobistego związku z twoją siostrą. - Zdajesz sobie sprawę z faktu, że sprzeciwiałem się, nie, bądźmy dokładni: walczyłem przeciwko pomysłowi ojca dotyczącemu waszych zaręczyn. - Zdaję sobie sprawę, że zarówno ty, jak i Loubet mieliście wątpliwości. - Nie lubię wypowiadać się tak jak Loubet - powiedział szybko Aleksander, posyłając Reeve'owi szybki, szczery uśmiech. - Ojciec uważa, że wiedza i doświadczenie naszego sekretarza stanu rekompensują jego staromodne poglądy na wiele spraw. - Pozostaje jeszcze sprawa jego ułomności. - Widząc wyraz twarzy Aleksandra, Reeve wypuścił kłąb dymu. - Nasze rodziny sporo wiedzą o sobie nawzajem. Mój ojciec jakieś trzydzieści lat temu jechał samochodem z Loubetem i księciem. Mieli wypadek. Twój ojciec złamał rękę, mój miał lekki wstrząs mózgu. Niestety, Loubet odniósł poważniejsze obrażenia, i tak naprawdę do dziś cierpi z powodu skutków. - Wypadek nie ma nic wspólnego z dzisiejszym stylem działania Loubeta zaoponował następca tronu. - Nie jestem tego tak bardzo pewien. Twój ojciec jest o wiele bardziej tolerancyjny od niego, a wtedy to on siedział za kierownicą. Wyrzuty sumienia są rzeczą ludzką. W każdym razie... - Reeve zawiesił na moment głos - ta historia jest dobrym przykładem, aby pokazać, że nasze rodziny są w pewien sposób związane. Stara przyjaźń, dawne więzy. Dlatego tak łatwo było zaakceptować moje zaręczyny z twoją siostrą. - A tobie było łatwo? Tym razem Reeve zawahał się. - Aleks, pragniesz usłyszeć odpowiedź, która uspokoi twoje sumienie, czy wolisz prawdę? - Prawdę, Reeve. - Nie było mi łatwo zgodzić się na pozorowane zaręczyny z Gabriellą. Nie jest mi łatwo udawać, że jestem jej narzeczonym, tak jak nie jest mi łatwo patrzeć na pierścionek na jej palcu - ciągnął Reeve powoli - ponieważ bardzo ją kocham.
Aleksander nie odezwał się, lecz nie sprawiał wrażenia zaskoczonego. Przez chwilę bezwiednie wodził palcem po srebrnej ramce ze zdjęciem, z którego spoglądała na niego uśmiechnięta, śliczna twarz siostry. - Co zamierzasz zatem zrobić? Reeve uniósł brwi. - Czyż to nie ojciec Gabrielli powinien o to pytać? - Nie ojcu powiedziałeś, że ją kochasz, tylko mnie. - Racja. - Reeve spokojnie, metodycznie rozgniótł papierosa w popielniczce. - Nic nie zamierzam. Jestem w pełni świadom ograniczeń i zobowiązań w stosunku do twojej siostry. - Rozumiem. - Książę wziął długopis i zaczął go bezwiednie obracać między palcami. Chyba jednak nie znam Reeve' a MacGee tak dobrze, jak mi się wydawało, pomyślał. - A uczucia Brie? - Są uczuciami Brie. Ona w tej chwili nie potrzebuje dodatkowych komplikacji. Kiedy odzyska pamięć, nie będzie mnie potrzebowała. - Tak po prostu? - Jestem realistą. Nawet jeśli do czegoś między nami dojdzie, prawdopodobnie wszystko się zmieni, kiedy wróci jej pamięć. - A ty chcesz jej w tym pomóc. - Ona musi odzyskać pamięć - odparł Reeve z przekonaniem. - Wiemy wszyscy, jak bardzo cierpi. Aleks nie mógł oderwać wzroku od fotografii. - Ja wiem. - Naprawdę? Czy wiesz, jak bardzo czuje się winna, myśląc o ludziach, których nie pamięta, a którzy ją kochają? Czy wiesz, jak bardzo się boi, gdy nawiedzają jeden z tych snów, które doprowadzają ją o krok od odzyskania tego, co utraciła? - Nie wiem. - Aleksander upuścił długopis. - Nie zwierza mi się, i teraz rozumiem dlaczego. I chyba rozumiem, czemu mój ojciec tak bezgranicznie ci ufa. - Wbił wzrok we własne dłonie, przygnębiony, nagle młodzieńczy i bezradny. - Ona miewa sny? - Pamięta ciemność, głosy, strach. - Ree've postanowił przemilczeć sen o nożu. Niech Brie sama opowie go rodzinie. - Zdaje się, że niewiele więcej. - Tak, teraz rozumiem. - Ich spojrzenia skrzyżowały się. - Masz prawo mieć do mnie żal o te wszystkie pytania, Reeve, lecz miałem prawo je zadać. - W tej kwestii jesteśmy zgodni. - Wstając, Reeve dał sygnał do zakończenia rozmowy. - Pamiętaj, że zrobię wszystko, co w mojej mocy, żeby twoja siostra była bezpieczna.
Aleks podniósł się także, stając z nim twarzą w twarz. - W tej kwestii również jesteśmy zgodni. Było już późno, gdy Reeve brał gorący, przynoszący ukojenie prysznic. Potrzebował go znacznie bardziej niż wypoczynku w pustym łóżku. Wieczór spędził na eskortowaniu Brie na przyjęciu, na którym oboje zostali zasypani pytaniami na temat wesela. Kiedy, kto, gdzie? Za ile? Jak szybko? Ilu gości? Gdy ustanie zamieszanie związane z organizowaniem balu, nie będą mogli tłumaczyć brakiem czasu opieszałości w przygotowaniach do wielkiego wydarzenia. Muszą wyznaczyć fikcyjną datę ślubu... Reeve zamyślił się, czując, jak woda spływa mu po głowie i karku. Jeśli wkrótce sprawy się nie ułożą, będą zmuszeni iść do ołtarza tylko po to, by uniknąć plotek. Musiał siedzieć z nią na kolacji i przyjmować gratulacje dziesiątek ludzi uważających go za szczęściarza. Siedząc w wymaganej protokołem odległości od Brie, mógł jedynie wspominać, jak cudownie było, gdy byli parą zwykłych ludzi, kochających się na wąskiej koi w maleńkiej kajucie. Problem w tym, iż pamiętał za dużo i zbyt wiele potrzebował. Od tamtej pory unikał pozostawania z nią sam na sam. Zabierał ją do siedziby Stowarzyszenia lub do Czerwonego Krzyża. Towarzyszył jej do muzeum i przy wielu innych oficjalnych okazjach, lecz nie zaproponował ponownie wyprawy jachtem. Żadne z nas nie może sobie na to pozwolić, zadecydował, zakręcając kran. Z całą pewnością żadne z nas nie planowało chwili zapomnienia - tak jak on sam nie przewidywał, że zakocha się w Brie. Ale życie musi iść swoim torem. On ma zadanie do wykonania, a ona musi na nowo odkryć życie. Gdy tylko obie misje zakończą się sukcesem, więzy zostaną zerwane. I tak właśnie powinno być, skonstatował Reeve. Owinął ręcznik wokół bioder, a drugim wycierał włosy. Na wpół zrujnowany domek na farmie w górach to nie miejsce dla księżniczki. A pałac nie jest miejscem dla niego. Przeszedł z łazienki do pokoju i nagle wszystko przestało być proste. Tego się nie spodziewał. Brie siedziała w jego fotelu, czytając książkę. Nie wyglądała na odprężoną. Na jego widok podniosła głowę i uśmiechnęła się. - Wydaje mi się, że zawsze lubiłam Steinbecka - zauważyła, odkładając na bok tomik. - Sprawia, że czuję się, jakbym była w Monterey. - Wstała, przeciągnęła się.
Wyglądała jak panna młoda, choć z pewnością nie myślała o przybraniu jakiejkolwiek pozy. Prosta, biała koszula sięgała jej do kostek, zakrywając ręce aż po nadgarstki. Włosy opadały na ramiona; przez koronkowe wykończenia prześwitywała jedwabista skóra. Reeve stał w miejscu, niezdolny do jakiegokolwiek ruchu. - Przyszłaś, żeby pożyczyć książkę? - wyjąkał. - Nie. - Podeszła do niego z udawaną pewnością siebie. - Ty byś do mnie nie przyszedł, Reeve. Pomyślałam, że już czas, abym ja przyszła do ciebie. Gorączkowo pragnąc kontaktu, dotknęła jego dłoni. Poczuła przypływ prawdziwej wiary w siebie. - Nie możesz mnie stąd odesłać - wyszeptała. - Nie odejdę. Nie, nie mógłby jej odesłać. Zdrowy rozsądek doradzałby zapewne, by tak postąpił, lecz zdrowy rozsądek nie miał tu nic do gadania. - Zamierzasz wykorzystać swoją władzę, Gabriello? - zapytał niskim głosem. - Tylko jeśli będę zmuszona... - Uniosła jego dłonie ku swojej twarzy. - Powiedz, że mnie nie pragniesz. Może cię znienawidzę, lecz przynajmniej znowu się nie zbłaźnię. Wiedział, że może skłamać i że kłamstwo byłoby dla niej najlepsze. Jednak to właśnie kłamstwo nie przechodziło mu przez gardło. - Nie mogę ci powiedzieć, że cię nie pragnę. Wątpię, czy potrafiłbym to powiedzieć, nawet gdybym sądził, że mi uwierzysz. Uśmiechnęła się i oplotła go ramionami. - Przytul mnie. Po prostu mnie przytul. - Przymknęła oczy, przywierając policzkiem do jego ramienia. Tu i tylko tu chciała się znaleźć, w ramionach tego mężczyzny. - Tak długo czekałam, Reeve... - szepnęła. - Myślałam, że oszaleję. Dzisiaj w holu o mało nie straciłam panowania nad sobą. - Może byłoby lepiej, gdyby tak się stało. Odwiedziny o północy w moim pokoju są jeszcze bardziej zdrożne - zauważył z udawaną przyganą. Ze śmiechem odrzuciła głowę do tyłu. - Zgoda, ale skoro już nagrzeszyłam, wykorzystajmy ten moment. Zaciskając ramiona na szyi Reeve'a, poczuła jego usta tuż przy swoich. Tego właśnie pragnęłam, uświadomiła sobie, zapamiętując się w pocałunku. Gotowa była znieść wszystkie trudy każdego kolejnego dnia, jeśli tylko noce będzie mogła spędzać z tym mężczyzną. - Reeve... - Odchyliła się tak, aby popatrzeć na niego. - Chciałabym, żebyśmy tej nocy zapomnieli o udawaniu, o oszustwach. - Znów podniosła jego dłoń do twarzy i tym razem przycisnęła ją do swoich warg. - Potrzebuję cię. Czy to nie wystarczy?
- Wystarczy. - Rozwiązał paseczek jej koszuli. - Pozwól, że ci udowodnię. W pokoju panował półmrok. Przez otwarte okna dolatywała woń groszku pachnącego, oplatającego altankę. Gdy zsunął jej koszulę z ramion, zadrżała. Z podniecenia, nie z chłodu. - Jesteś piękna, Brie. - Teraz, gdy oboje byli już nadzy, wodził dłonią wzdłuż linii jej ramion. - Za każdym razem, kiedy cię widzę, czuję się jak tamtego dnia. Inne jest światło, inna sceneria, lecz jestem tak samo pod wrażeniem twojej urody. Odgarnął jej włosy z twarzy, okalając ją dłońmi. Potem wpatrywał się długo w ukochane rysy, aż serce zaczęło mu bić jak oszalałe. Gdy zamknęła oczy, złożył pocałunek na jej powiekach. Takiej czułości nikomu wcześniej nie okazał. Przyszła do niego sama. Teraz mógł ją ofiarować Brie. Gdy wziął ją na ręce, aż otworzyła oczy ze zdumienia. Nie spodziewała się po nim staroświeckich, romantycznych gestów. Ten mężczyzna ma do zaoferowania o wiele więcej, niż przypuszczała. Leżeli razem w łóżku, nadzy i spragnieni siebie. Ujął jej dłoń i począł całować palec po palcu. Czułe, niespieszne pieszczoty były czymś całkiem nowym. Płomień tlił się, przynosząc wyczekiwanie i przyjemność. Sądziła, iż zdołał do końca pokazać jej rozkosz, jaką może dać własne ciało. Teraz pokazywał więcej, o wiele więcej. Już za pierwszym razem, gdy się kochali, czuła, że może jej wiele ofiarować. Tej nocy był innym człowiekiem. Był czuły. Owa czułość sprawiła jej subtelną, niemal mistyczną rozkosz, jakiej dotąd nie znała. Tym razem podniecenie było słodkie. Oddawała mu się, ciesząc się każdą chwilą. Reeve powoli, z czułością, pieścił każdy centymetr ciała Brie. To, co się między nimi wydarzy tej nocy, powinno być niezapomniane dla obojga. Zadrżał niespodziewanie, podekscytowany jędrną krągłością jej bioder. Wiedział, że jest silna. Od wielu dni towarzyszył jej przy pracy, asystując również wieczorami, podczas oficjalnych kolacji, które bywały bardzo wyczerpujące. Mimo to jej skóra była tak delikatna, tak wrażliwa. Miała wypieszczone ciało kobiety przyzwyczajonej do życia w luksusie. Wiedział jednak, że ma umysł kobiety, której nie wystarczało to, co zostało jej dane. Czy dlatego się zakochał? Zresztą, czy to ważne? Jęknęła, gdy jego usta rozpoczęły wędrówkę niżej, coraz niżej. Zabierał ją w miejsca, których istnienia nawet nie podejrzewała. Ten świat był mroczny, lecz nie czuła przed nim lęku. Cieszyła się na myśl o tym, co ją jeszcze czeka, wznosząc się na fali podniecenia, rozkoszy i spełnienia.
Za oknem nocne ptaki wyśpiewywały swoje trele, lecz jej imię w ustach Reeve'a brzmiało stokroć bardziej słodko. Czuła na twarzy muśnięcie jego szeptu, lecz oddech, który ślizgał się po jej skórze, był o wiele gorętszy. Chłodna pościel w zetknięciu z ich splecionymi ciałami rozgrzewała się w mgnieniu oka. Nie była świadoma, iż prężąc ciało w łuk, wpiła paznokcie w materac. Nie była świadoma, że bezwiednie wzywa jego imię. Pogodne myśli zniknęły, ustępując miejsca niepokojowi. Musi go mieć, wyłącznie dla siebie, na zawsze. Musi wiedzieć, że jest we władaniu tych samych mocy, które ją opanowały. Musi poczuć spazm, który jej powie, iż ten mężczyzna należy do niej tak, jak ona do niego. Nie mogła już dłużej bez tego żyć. Nic poza tym nie było już ważne. Kiedy myślała, że nie wytrzyma ani chwili dłużej, wziął ją jednym mocnym ruchem, dając upust dzikiej, długo tłumionej żądzy.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY Wiedziała, że nie powinna zostawać do rana, jednak pragnienie spędzenia chociaż jednej nocy z Reeve'em okazało się silniejsze niż rozsądek. Tak cudownie było odpłynąć w krainę snu w jego ramionach! Reeve obudził się pierwszy. Zbliżał się świt; nocne ptaki umilkły, ze snu budziły się skowronki. Brie poczuła na ramieniu delikatny pocałunek. - Brie, już świta. - Mmm... Pocałuj mnie jeszcze. Przez długą chwilę spełniał jej życzenie. - Niedługo służba zacznie się kręcić po pałacu - szepnął, gdy otworzyła oczy. - Nie powinno cię tu być. - Martwisz się o moją opinię? - Ziewnęła, zarzucając mu ramiona na szyję. - Naturalnie, Wasza Wysokość. - Reeve uśmiechnął się szeroko i otulił dłońmi jej piersi. Ogarnęła ją błogość. - Chyba cię skompromitowałam., . - Cóż, to ty przyszłaś do mojego pokoju. Jakże bym mógł odmówić księżniczce? Uniosła brwi i spojrzała na niego prowokująco. - Bardzo rozsądnie. Zatem... - czubkiem języka zwilżyła wargi - gdybym rozkazała ci znów kochać mnie tu i teraz... - Kazałbym ci się stąd zabierać - uciął i zaczął ją całować, zanim zdążyła się sprzeciwić. - W porządku - odparła dumnie, przetoczyła się na krawędź łóżka i wstała, nie wstydząc się nagości. - Skoro tak szybko się mnie pozbywasz, następnym razem będziesz musiał sam do mnie przyjść. - Podniosła z podłogi koszulę nocną, lecz nie spieszyła się zbytnio z ubieraniem. - Chyba że wolisz wylądować w lochach. Podobno są bardzo głębokie, przejmująco wilgotne i mroczne. - Czyżby szantaż, Wasza Wysokość? - Ależ skąd. - Włożyła koszulę i zawiązała pasek. Nie jest Śpiącą Królewną, pomyślał Reeve. Jest kobietą, która zasługuje na coś więcej niż obietnice. - Brie.. - Usiadł na łóżku i przeciągnął dłonią po włosach. - Rozmawiałem wczoraj z Aleksandrem. - Ach tak? Niech zgadnę, pewnie o mnie?
- Tak, o tobie. - I co? - Ten władczy ton nie działa na mnie, Brie. Wygładziła niewidoczną fałdę lśniącej satyny. - A co działa? - Szczerość. - No dobrze. - Spojrzała na niego i westchnęła. - Ja też wczoraj z nim rozmawiałam. Nawet się posprzeczaliśmy. Nie podoba mi się, że ucinacie sobie pogawędki na mój temat. - Martwimy się o ciebie. - Czy to wszystko tłumaczy? - Wszystko, Brie. - Przepraszam, nie zamierzałam cię urazić, Reeve. Nie chcę uchodzić za niewdzięcznicę, choć rozumiem, że tak to może wyglądać. Wszyscy się martwią, lecz jednocześnie cały czas czegoś ode mnie chcą. - Zaczęła nerwowo chodzić po pokoju. - Chcą, żebym zgodnie z planem Loubeta utrzymywała amnezję w tajemnicy. W ten sposób mamy uniknąć paniki, aby śledztwo mogło toczyć się bez przeszkód. Chcą, żebyśmy udawali zakochaną parę. I to właśnie najbardziej mi przeszkadza. - Rozumiem. Spojrzała na niego ze smutkiem. - Sama już nie wiem... - westchnęła. - Z jednej strony współczucie, a z drugiej coraz więcej zobowiązań... - Wolałabyś ich nie mieć? Czy chciałabyś coś zmienić? - Nie. - Potrząsnęła głową, przymykając powieki. - Trudno, nie ma wyjścia. Co zdecydował Aleksander? - Zdecydował się mi zaufać. A ty mi ufasz? Spojrzała na niego zdziwiona. - Przecież wiesz, że tak. Czy sądzisz, że inaczej znalazłabym się tutaj z tobą? Tę decyzję Reeve podjął w jednej chwili. Czasem lepiej jest nie zastanawiać się zbyt długo. - Czy możesz odwołać dzisiejsze spotkania i pojechać gdzieś ze mną? - zaproponował impulsywnie. - Tak - odparła natychmiast. - Żadnych pytań? - zdziwił się. Wzruszyła ramionami. - Skoro chcesz... No, może jedno: dokąd? - Na farmę. Chyba już pora, abyśmy razem popracowali.
- Dziękuję ci - powiedziała cicho. Poczuł ogarniającą go falę ciepła. Uświadomił sobie, że przy Brie zawsze będzie się tak czuł. - Może później wcale nie będziesz mi wdzięczna. - Zawsze będę ci wdzięczna. - Nachyliła się nad nim i pocałowała go czule, po przyjacielsku. - Żeby nie wiem co! Gdy wychodziła chyłkiem z pokoju Reeve'a, na korytarzu panował półmrok. Miała ochotę śpiewać z radości. Odzyskała nadzieję! Dzisiejszy dzień nie będzie taki sam jak poprzednie. Dzisiaj nareszcie zrobi coś, aby odzyskać przeszłość. Może klucz do niej znajduje się na farmie? Po cichutku otworzyła drzwi do swojego pokoju. Nie mogła się doczekać poranka. Nucąc podeszła do okna, by odsłonić zasłony i wpuścić pierwsze promienie słońca. - Ładne rzeczy! Brie drgnęła i odwróciła się od okna. Niania! Staruszka wyprostowała się na krześle i posłała swej podopiecznej surowe spojrzenie. Brie widziała w jej oczach naganę. Poczuła, jak krew napływa jej do twarzy. - Słusznie, powinnaś się czerwienić, młoda damo! Wymykasz się gdzieś po nocy i wracasz, gdy słońce wstaje. - Czekałaś tu całą noc? - Tak, moja droga. - Niania znacząco zastukała w poręcz krzesła długim paznokciem. Zauważyła zmianę, która pojawiła się w Gabrielli już parę dni wcześniej, po powrocie z żagli. Może i była stara, lecz przecież pozostała kobietą. - Masz kochanka - stwierdziła. - I dobrze ci z tym? Brie, zdziwiona potrzebą buntu, hardo uniosła głowę. - Owszem, bardzo dobrze. Niania obserwowała ją uważnie. Zmierzwione włosy, zaróżowione policzki i błyszczące oczy stanowiły echo niedawnej namiętności. - Tak powinno być - westchnęła. - Jesteś zakochana. Miała kłamstwo na końcu języka, lecz pojęła, że musi mówić prawdę. - Tak, jestem zakochana. - W takim razie bądź ostrożna. - W wątłym świetle poranka twarz niani wyglądała na starą i bladą, lecz z jej oczu bił młodzieńczy blask. - Kiedy kobieta jest zakochana, ryzykuje więcej niż tylko ciało i parę lat życia. Rozumiesz?
- Tak, chyba tak. - Brie uśmiechnęła się i przykucnęła u stóp piastunki. - Dlaczego spałaś w fotelu zamiast na łóżku? - Wzięłaś sobie kochanka, lecz ja nadal się tobą opiekuję. Przyniosłam ci gorące mleko. Ostatnio nie sypiasz najlepiej. Brie podniosła wzrok. Na stole stał duży kubek. - I zmartwiłaś się, że mnie nie ma. - Przytuliła drobną, suchą dłoń do policzka. Przepraszam, nianiu. - Podejrzewałam, że jesteś z Amerykaninem - ciągnęła starsza kobieta. - Szkoda, że jego krew nie jest równie błękitna jak jego oczy. Ale mogłaś trafić gorzej. Brie roześmiała się. - Obrazisz się, jeśli powiem, że go lubię? - W każdym razie radziłabym ci na razie niczego nie mówić ojcu - rzekła niania lekko rozbawionym głosem. - To już ci się chyba nie przyda. - Obróciła się i suchą ręką sięgnęła po pucołowatą szmacianą lalkę w postrzępionym fartuszku. - Kiedy byłaś mała i nie mogłaś spać, lubiłaś ją tulić do siebie. - Biedna brzydula... - szepnęła Brie, biorąc lalkę do ręki i głaszcząc po włóczkowych włosach. Nagle zamarła. Mała dziewczynka w łóżeczku z różową pościelą, różowym baldachimem i różową narzutą. Na toaletce białe falbanki, tapeta w słodkie różyczki. Z dala dobiegają dźwięki romantycznego walca. I kobieta. Kobieta z portretu, która uśmiecha się i coś nuci. Skąpe światło odbija się w szmaragdowych kolczykach, gdy pochyla się nad dziewczynką. Także jej suknia ma głęboki, zielony odcień szmaragdu. Szelest jedwabiu brzmi jak najpiękniejsza muzyka. Kobieta pachnie kwiatami jabłoni, wiosną, młodością... - Gabriello! - Niania delikatnie uszczypnęła Brie w ramię i pod cienką koszulką poczuła lodowatą skórę. - Co ci jest? - Mój pokój... - wyszeptała Brie, nie odrywając wzroku od lalki. - Mój pokój, kiedy byłam mała... Jakiego był koloru? - Różowy - odparła staruszka bez wahania. - Właściwie różowo - biały, jak tort. - A moja matka? - Nieświadomie wpiła palce w lalkę. Na czole perliły się kropelki potu. Teraz liczyło się tylko jedno: zatrzymać wspomnienie, nie pozwolić obrazom zblaknąć. - Czy miała jedwabną suknię? Szmaragdową suknię balową? - Bez ramiączek. - Niania z trudem opanowała drżenie głosu. - Była wcięta w talii, z suto marszczoną spódnicą. - Mama pachniała kwiatami jabłoni. Była taka piękna.
- Owszem. Przypominasz sobie? - Ja... ona... przyszła do mnie. Słyszałam muzykę, walca. Przyszła utulić mnie do snu. - Zawsze tak robiła. Najpierw szła do ciebie, potem do Aleksandra, a na końcu do Bennetta. Ojciec też przychodził, jeśli udało mu się wymknąć. Oboje całowali was na dobranoc. Pójdę po twojego ojca, dobrze? - Nie. - Brie przycisnęła lalkę do piersi. Obraz zblakł i zniknął. - Nie, jeszcze nie. Nic więcej nie pamiętam, tylko tę jedną scenę. Jeszcze tyle muszę sobie przypomnieć... Wilgotnymi od łez oczami spojrzała na starą piastunkę. - Kochałam ją. Nareszcie to czuję, wiesz? Bardzo ją kochałam. Teraz, kiedy to sobie przypomniałam, mam wrażenie, jak gdybym ponownie ją utraciła. Brie wsparła głowę na dłoniach i zaniosła się płaczem. Niania czule głaskała ją po włosach. Drzwi do sypialni otworzyły się niemal bezszelestnie i w tej samej chwili niedostrzegalnie zamknęły. - A więc wybierasz się na wycieczkę za miasto? Brie stała w holu i patrzyła na ojca. Staranny makijaż maskował ślady porannego płaczu, lecz zdenerwowania nie potrafiła tak łatwo ukryć. Międliła w palcach przewieszoną przez ramię torebkę. - Tak. Janet odwoła moje dzisiejsze spotkania. Nie miałam w planach nic ważnego. Ot, parę przymiarek i trochę roboty w Stowarzyszeniu, która może poczekać do jutra. - Brie, nie musisz się przede mną usprawiedliwiać, kiedy chcesz wziąć dzień wolnego. - Armand serdecznie ujął córkę za rękę. - Czy zbyt wiele od ciebie wymagałem? - Nie... - Pokręciła głową. - Właściwie nie wiem. - Bycie jednocześnie ojcem i władcą jeszcze nigdy nie było tak trudne. - Na krótką chwilę zacisnął palce na jej dłoni. - Jeśli zechcesz, mógłbym cię zabrać stąd na parę tygodni. Na przykład w rejs albo na Sardynię, do letniego domu. Powinna mu przypominać, że nie pamięta domu na Sardynii, lecz tylko się uśmiechnęła. - Nie ma takiej potrzeby. - Pokręciła głową. - Doktor Franco zapewne mówił ci, że jestem silna jak koń. - A doktor Kijinsky dodał, że dręczą cię złe sny. Wzięła głęboki oddech i postanowiła nie żałować, że wyznała wszystko psychoanalitykowi. - Trzeba czasu, żeby uleczyć niektóre rany. Nie mógł jej błagać, by rozmawiała z nim tak szczerze jak z Reeve'em. Takie odruchy muszą wyjść z potrzeby serca. Z drugiej strony nie potrafił zapomnieć, jak wdrapywała mu się na kolana, wtulała w ramiona i dawała upust dziecięcej potrzebie zwierzania się.
- Wyglądasz na zmęczoną, córeczko - powiedział z troską. - Świeże powietrze dobrze ci zrobi. Pojedziecie na farmę? - Tak. - Widział jej determinację i szanował ją, a jednocześnie obawiał się jej. - Kiedy wrócisz, opowiesz mi, co sobie przypomniałaś, co czułaś? - zapytał niepewnie. - Tak, naturalnie. Przez wzgląd na kobietę w szmaragdowej sukni, która tuliła ją do snu, Brie ucałowała ojca w policzek. - Nie martw się o mnie, będę z Reeve'em. Armand, walcząc z poczuciem odtrącenia, patrzył, jak córka znika w głębi korytarza. Lokaj otworzył przed nią drzwi i rozpłynęła się w promieniach wpadającego do wnętrza słońca. Przez dłuższą chwilę jechali w milczeniu. Wóz sunął krętą drogą wzdłuż smaganego wiatrem wybrzeża. Miasto Cordina zostało za nimi, podobnie jak port w Lebarre. Co jakiś czas mijali domki otoczone zadbanymi, pięknie utrzymanymi ogrodami. Tą właśnie drogą uciekała wtedy, w nocy. Reeve zastanawiał się, czy Brie o tym wie. Dla niej jednak wszystko tu było obce. Nie widziała nic, co mogłoby wytłumaczyć narastające napięcie. Skaliste wzgórza miały dziki, niepowtarzalny urok. Nerwowo skubała pasek torebki. - Czy mam się zatrzymać, Gabriello? A może wolałabyś pojechać gdzie indziej? Odwróciła się, aby za moment znów wbić wzrok w drogę. - Ależ skąd! Cordina to piękny kraj, nie sądzisz? - Dlaczego nie chcesz mi powiedzieć, co cię gryzie? - Sama nie wiem. Czuję dziwny niepokój, zupełnie jakby ktoś zaglądał mi przez ramię. Reeve uznał, że przyszła pora na szczerość. - Tą drogą biegłaś tamtej nocy - oznajmił. - Biegłam do miasta, czy w przeciwną stronę? Zerknął na nią. Nie przypuszczał, że o to zapyta. Z każdym dniem coraz bardziej podziwiał umysł tej kobiety. - Do miasta. Zemdlałaś pięć kilometrów od Lebarre. Skinęła głową. - A więc miałam szczęście. Albo pamiętałam wystarczająco dużo, żeby wybrać właściwy kierunek. Reeve, dziś rano... Czyżby żałowała? Zacisnął dłonie na kierownicy. - Tak, słucham.
- W pokoju czekała na mnie niania. Poczuł, że nie jest w stanie pohamować rozbawienia. - I...? - Rozmawiałyśmy. Czasami wieczorem przynosi mi ciepłe mleko, bo mam trudności z zasypianiem. Ale jak wiadomo, wczorajszej nocy miałam zupełnie inne rzeczy w głowie. Uśmiechnęła się blado. - Przyniosła mi też moją starą lalkę. - Powoli, pragnąc, by zrozumiał każde słowo, opowiedziała mu, co sobie przypomniała. - Tylko tyle i aż tyle - zakończyła. Lecz tym razem nie było to wrażenie ani sen. Naprawdę widziałam każdy szczegół. - Mówiłaś już komuś o tym? - Nie. - Powiesz jutro doktorowi Kijinskiemu. Słowa Reeve'a zabrzmiały jak rozkaz, lecz Brie wiedziała, że nie powinna się obrażać. - Dobrze. Myślisz, że zaczynam odzyskiwać pamięć? Gdy opowiadała rozmowę z nianią, zwolnił, a teraz z powrotem przyspieszył. Skały migały za oknami. - Myślę, że jesteś coraz silniejsza. Przypomina ci się to, czemu byłaś w stanie stawić czoła. Z czasem przypomnisz sobie inne rzeczy. - Tak myślisz? - Jestem tego pewien - potwierdził. A kiedy tak się stanie, nie będzie go już potrzebowała. Zadanie wykonane, ochroniarz może odejść. Farma, jego wymarzona farma... Nagle uświadomił sobie, że czuje się, jakby nie był na niej od kilku lat, a nie tygodni. Oczami wyobraźni widział puste, samotne miejsce, z którego cisza i spokój zniknęły raz na zawsze. Kiedy wróci, nie będzie już tym samym człowiekiem. Inne też będą jego pragnienia. Skręcił w wąską szosę, a potem w polną drogę. Zostawili morze za plecami. Zwolnił, ostrożnie prowadząc auto po wybojach. W miarę oddalania się od wybrzeża milkł szum drzew, a huk fal ustępował miejsca ciszy. Wzgórza stawały się coraz bardziej zielone, a krajobraz pogodniejszy. Słyszeli szczekanie psa i niskie, głębokie muczenie krowy. Poczuł się prawie jak w domu. Nagle ich oczom ukazało się zielone, zarośnięte pole, do którego przylegał gęsty szpaler drzew. - To tu? - Tak. - Reeve wyjął kluczyki ze stacyjki. - Tu znaleziono mój samochód? - Zgadza się.
Przez chwilę stała nieruchomo. - Dlaczego zawsze oczekuję, że coś przyjdzie łatwo? - rzekła powoli. - Ciągle mi się wydaje, że kiedy coś zobaczę, kiedy czegoś się dowiem, wszystko od razu się wyjaśni. Ale tak przecież nie jest. Czasami czuję, że ściskam nóż w dłoni... - Zerknęła na swoje ręce. - Kiedy go czuję, wiem, że byłabym zdolna zabić. - W pewnych okolicznościach wszyscy bylibyśmy do tego zdolni. - Nie, Reeve. - Na pozór spokojnym gestem splotła dłonie. - Nie wierzę. Żeby zabić, żeby odebrać komuś życie, trzeba rozumieć i akceptować przemoc, ciemną stronę naszego bytu. U niektórych to jest silniejsze niż wszystko inne. - A co by się stało z tobą, gdybyś zamknęła oczy i odrzuciła przemoc? - Żelaznym uściskiem chwycił ją za ramię, zmuszając, by na niego spojrzała. - Błogosławieni niech będą cisi, tak, Brie? Jednym spojrzeniem ożywił w niej strumień emocji. - Nie chcę przemocy - odparła z pasją - I nie akceptuję jej. Nigdy nie pogodzę się z myślą, że zabiłam człowieka. - W takim razie nigdy nie wyzwolisz się z tego koszmaru - mruknął, popychając ją z powrotem na siedzenie. - Będziesz żyła w wyimaginowanym świecie, do którego uciekasz, chłodna, trzymająca wszystkich na dystans, nieosiągalna. - Ty mi mówisz o życiu w wyimaginowanym świecie? - prychnęła. - Ty, który sam żyjesz złudzeniami? Facet, który przez całe życie szukał kłopotów, myśli, że wpadnie w błogostan, kiedy będzie siedział na ganku i patrzył na dojrzewające zboża? Trafiła w czuły punkt. Reeve poczuł wzbierające w nim wściekłość i frustrację. Żył w świecie wielu fantazji, a Brie stała się jedną z nich. - Ja przynajmniej wiem, czego chcę, i potrafię stawić czoło rzeczywistości odparował. - Potrzebuję farmy, ale ty nie chcesz zrozumieć dlaczego. Potrzebuję jej, bo wiem, co potrafię, i co jeszcze mogę zrobić w życiu. - Żadnych wyrzutów sumienia? - Niech szlag trafi wyrzuty sumienia! Ważne jest, że jutro może być inne. Przynajmniej mam wybór. - Tak, masz. - Niespodziewanie posmutniała i odwróciła głowę. - Może tym właśnie się różnimy. Jak mogę przeżyć moje życie tak, jak powinnam, wiedząc, że... - Po ludzku - przerwał. - Tak jak wszyscy. - Upraszczasz. - Chcesz powiedzieć, że tytuł stawia cię ponad innymi?
Już miała dać wyraz oburzeniu, lecz opanowała się. - Przyparłeś mnie do muru. Jestem człowiekiem jak wszyscy i nie jestem bez skazy. A poza tym boję się. To stara prawda, że najtrudniej jest zaakceptować własne słabości. - Wysiądziemy? - Tak. - Z determinacją chwyciła klamkę. Wysiadając, rozglądała się wokół czujnie. Byłeś już tutaj? - Nie. - To dobrze. W takim razie oboje jesteśmy w tym miejscu po raz pierwszy. Przysłoniła oczy dłonią. - Tak tu cicho. Ciekawe, czy chciałam coś posiać na tej ziemi. - Mówiłaś o tym. - Ale widać, że nic nie robiłam. - Ruszyła przed siebie. Wzdłuż ścieżki i na ugorze rosły żółte i niebieskie polne kwiaty, a wokół nich krążyły tłuste pszczoły. Motyl wielki jak dłoń Brie łapał równowagę na cienkiej łodyżce. W powietrzu unosił się soczysty zapach traw, ziół i ziemi. Spłoszona hałasem sójka poderwała się do lotu i trzepocząc skrzydełkami, odfrunęła w stronę drzew. To nie jest bajka, zamyśliła się Brie, krążąc bez celu po ścieżkach. Żeby uporządkować to miejsce, coś zasiać, zbierać plony, potrzeba ciężkiej pracy. Czy dlatego także w tym przypadku skończyło się na marzeniach? - Czemu kupiłam tę ziemię? - zapytała. - Chciałaś mieć swoje miejsce na świecie. Potrzebowałaś azylu. - Znowu ucieczka? - Samotność - poprawił. - Jest pewna różnica, nie uważasz? - Przydałby się dom - stwierdziła. - Nie ma tutaj życia. Spójrz tam. Gdyby wyciąć kilka drzew, można by tam postawić całkiem spory budynek. Z tamtej strony byłaby stajnia, a tu ogródek. I kurnik. - Rozochocona, szybkim krokiem ruszyła przez pole. - O, gdzieś tu. Na farmie muszą być świeże jajka. Powinny być psy i dzieci, nie sądzisz? Bez nich nic nie jest takie jak powinno. A na parapetach doniczki ze stokrotkami. Ziemia nie powinna leżeć odłogiem, niekochana. Oczami wyobraźni widział wszystko, co opisała. W gruncie rzeczy dokładnie w ten sam sposób wyobrażał sobie własną farmę. Pamiętał jednak, że należą do dwóch innych światów. - O ile wiem, nie była niekochana. - Ale nikt się o nią nie troszczył. Niezadowolona z siebie dreptała nerwowo wśród wysokich traw. Nagle uderzyła nogą o coś, co z brzękiem potoczyło się między kamienie.
Reeve schylił się i podniósł czerwony termos. Był pusty i brakowało mu zakrętki. Wiedziony instynktem, trzymał naczynie za podstawę, starając się nie dotykać więcej, niż to było konieczne. - W twoich snach siedzisz w jakimś cichym miejscu i popijasz kawę z czerwonego termosu. - Tak - odparła, nie spuszczając z niego wzroku. - A potem robisz się bardzo senna. - Od niechcenia powąchał termos, lecz jego umysł pracował na najwyższych obrotach. Czy mają tu dobre laboratorium kryminalistyczne? Dlaczego policja z Cordiny nie przeszukała starannie całego terenu? Dlaczego potencjalnie tak ważny dowód pozostał niezauważony? Brie sama wybierała drogę. Cały czas pilnował, by nie sugerować jej kierunku. Precyzyjnie pokazała, gdzie miałby stanąć dom, gdzie stajnia. Jeśli już tu siadywała... Rozglądał się, aż zatrzymał wzrok na dużym, płaskim kamieniu. Leżał kilka metrów dalej, w słonecznym, przytulnym miejscu. Idealny zakątek dla marzyciela. - O czym myślisz? Spojrzał na nią. - Myślę, że być może siedziałaś tutaj, na tej skale, pijąc kawę i snując plany. Poczułaś się senna, może nawet się zdrzemnęłaś. Potem usiłowałaś oprzytomnieć. Mówiłaś mi, że próbowałaś zwalczyć senność, lecz ci się nie udawało. Być może udało ci się wstać i ruszyć w kierunku samochodu, a wtedy środki zadziałały. Straciłaś przytomność i wypuściłaś termos, który potoczył się kawałek dalej. - Proszki... w kawie. - To by pasowało. Porywacze musieli się spieszyć, dlatego nie szukali termosu. Zresztą po co? Przecież mieli ciebie. - A zatem musiał to być ktoś, kto znał moje zwyczaje, kto wiedział, że tego dnia wybierałam się na farmę. Ktoś, kto... - Ktoś, kto jest blisko ciebie - dokończył. Brie poczuła przeszywający ją na wskroś, lodowaty dreszcz. Miała ochotę puścić się pędem do samochodu. - Co teraz zrobimy? - Musimy się dowiedzieć, kto zrobił kawę i kto mógł mieć okazję, aby czegoś do niej dosypać. Przytaknęła, choć kosztowało ją to wiele wysiłku. - Reeve, czy nie powinna się tym zająć policja? Patrzył gdzieś w pola za jej plecami.
- Wydawało by się, że tak, prawda? Spojrzała na pierścienie na palcu. Jeden, z diamentem, symbolizował wiarę. Drugi, wysadzany szafirami - miłość. - Ojciec... - zaczęła i zawiesiła głos. - Już pora, żebyśmy z nim porozmawiali - oznajmił Reeve. Spotkanie mogło być niebezpieczne dla obojga, lecz mimo to Wyboistą, krętą drogą podążali w kierunku chaty. Na miejsce spotkania wybrali ustronny, niegościnny zakątek mały domek na zapomnianym kawałku nigdy nie uprawianej ziemi, blisko farmy i wystarczająco daleko od miasta, by nie rzucać się w oczy. Wszystkie okna oprócz jednego były pozabijane deskami. Rozważali, czy nie spalić później chaty, pozostawiając jedynie popioły, by zgniły, podobnie jak ciało, które zakopali w lesie. Samochody zajechały jeden po drugim. Oboje byli zbyt zdyscyplinowani i zbyt ostrożni, by pozwalać sobie na spóźnienie. I oboje walczyli z nerwami. Okoliczności sprawiły, iż musieli ręczyć jedno za drugie własnym życiem. - Ona zaczyna sobie przypominać. Odpowiedzią było pełne irytacji syknięcie. - Jesteś pewna? - Inaczej nie umawiałabym się z tobą. Cenię moje życie tak samo, jak ty twoje. Wiedzieli, że dopóki jedno jest bezpieczne, drugiemu także nic nie grozi. Wystarczy jednak jeden błąd... - Ile już wie? - Na razie nie ma potrzeby się martwić. Jakieś wspomnienia z dzieciństwa. Nic, co by nas dotyczyło. - Rozdzierający krzyk przelatującego nad głowami kruka zmroził im krew w żyłach. - Niemniej zaczyna coś kojarzyć. Wydaje mi się, że wkrótce wszystko sobie przypomni, bo bardzo się o to stara. - Od początku wiedzieliśmy, że tak się stanie. Potrzebujemy tylko trochę czasu. - Czasu? - Szyderczy śmiech spłoszył wiewiórkę. - Mamy go coraz mniej. Ona wszystko opowiada Amerykaninowi. Są kochankami, a to sprytny gość. Czasami mi się wydaje, że zaczyna coś podejrzewać. - Nie bądź głupia - skwitował, lecz żołądek zacisnął mu się w węzeł. - e też ten cholerny idiota Henri musiał się upić. Merde! - Na ich oczach misternie skonstruowany i przeprowadzony plan omal się nie posypał z powodu alkoholu i żądzy. Żadne nie żałowało, że musi wykopać grób. - Nie ma co teraz do tego wracać. Jeśli jej nie odzyskamy, nie ma szans na wymianę. Deboque siedzi, a o forsie nie ma co gadać.
- No to ją porwijmy. Nikt nie będzie się spodziewał tak szybko drugiego uprowadzenia. - Już raz się udało! - Bardziej niż zapał słychać było w tym głosie strach. Od czasu, gdy Brie została zidentyfikowana w szpitalu, oboje żyli jak na rozżarzonych węglach. - Uda się i teraz. Niedługo, bardzo niedługo. - A co z Amerykaninem? On nie jest tak łatwowierny jak księżniczka. - Pozbędziemy się go. Jej też, jeśli zacznie sobie za dużo przypominać. Obserwuj ją. Jak by co, to wiesz, co robić. Mały pistolet z tłumikiem został starannie ukryty. - Jeśli ją zabiję, jej krew splami także twoje ręce. Myśl o morderstwie nie była tak dojmująca jak strach przed zdemaskowaniem i kompromitacją. - Wiem. Lepiej módlmy się, żeby szczęście nie opuściło nas aż do balu. - Porwanie z pałacu pełnego gości? To szaleństwo! - Ale może się udać. Masz coś lepszego? Odpowiedzią było pełne napięcia milczenie. - Nie mogę odżałować, że sama tu z nią nie zostałam zamiast tego ochlapusa. - Daj spokój, lepiej myśl, co dalej. Zdobyłaś jej zaufanie? - Mniej więcej tyle, co wszyscy. - No to wykorzystaj to. Mamy niecałe dwa tygodnie.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY Brie siedziała wyprostowana, z rękami złożonymi na kolanach, ze spuszczoną głową. W jej myślach kłębiły się pytania, tak dużo pytań. Nadal nie znała wielu odpowiedzi - zbyt wielu. Kim jest? Jej Wysokość Gabriella de Cordina, córka, siostra, tak jej powiedziano. Członkini rodziny Bissetów, jednego z najstarszych rodów Europy. Jaka jest? Tego dowiedziała się sama: jest odpowiedzialną, dobrze zorganizowaną kobietą o dużym poczuciu obowiązku i ogromnych pokładach namiętności. Stało się coś, co zakłóciło spokój jej egzystencji, co sprawiło, iż poszczególne fragmenty układanki przestały tworzyć całość. Walczyła, by je odzyskać, lecz wiedziała, że przed nią jeszcze długa droga. Środki odurzające w kawie, ciemny pokój, głosy. Nóż i krew na rękach. Zrozumiała, iż potrzebuje tych wspomnień, by odzyskać spokój ducha. W pokoju panowała cisza. Ciepłe światło zachodzącego słońca wlewało się do pomieszczenia, nadając czerwonemu dywanowi krwawy odcień. - A więc sądzisz, że do kawy, którą miała Gabriella, czegoś dosypano - zaczął Armand spokojnie, zerkając na stojący na biurku czerwony termos. - To brzmi logicznie. - Reeve stał obok krzesła Brie, patrząc księciu w oczy. - I pasuje do snów Brie. - Oddamy termos do analizy. - Właśnie to należy zrobić. Mimo że jego oczy nie zdradzały żadnych emocji, Reeve z uwagą obserwował każdy ruch, każde mrugnięcie oczu księcia. Wiedział, że sam także jest bacznie obserwowany. - Zastanawiające jest natomiast - dodał - dlaczego wcześniej go nie znaleziono. Oczy mężczyzn spotkały się. Gdy Armand przemówił, jego głos nie brzmiał przyjacielsko, lecz władczo. - Wszystko wskazuje na to, że policja zaniedbała swoje obowiązki. - Wszystko wskazuje na to, że bardzo wielu ludzi zaniedbało swoje obowiązki stwierdził Reeve. Zauważył, iż opanowanie się przychodzi mu znacznie trudniej niż kiedyś. Z twarzy Armanda nie mógł wyczytać nic poza zimną kalkulacją. Nie podobało mu się to.
- Jeśli w kawie rzeczywiście znajdował się narkotyk - ciągnął - a jestem przekonany, że tak było, konsekwencje tego faktu wydają się oczywiste. - W rzeczy samej - odparł Armand, wyciągając długi, brązowy papieros i zapalając go niespiesznie. - Wasza Wysokość zachowuje godny podziwu spokój. - Zachowuję się tak, jak mi nakazuje moje stanowisko. - Ja także - oświadczył Reeve. - Zabieram Brie z Cordiny, w pałacu nie jest bezpieczna. Wrócimy, kiedy sprawa się wyjaśni. - Gdybym się nie martwił o jej bezpieczeństwo, nie byłoby cię tutaj - odparł książę przez zęby. - Gdyby nie więzy łączące nasze rodziny, nigdy bym tu nie przyjechał - odparł Reeve głosem nie znoszącym sprzeciwu. - Ale to już nie wystarczy. Teraz potrzebuję konkretnych odpowiedzi. Zdawało się, że Armand zapomniał na chwilę o królewskich manierach. - Nie masz prawa żądać ode mnie odpowiedzi. Reeve zrobił krok do przodu. Potrzebował tylko jednej. - Uważaj, korona ci nie pomoże. - Dosyć! Brie zeskoczyła z krzesła, stając między Reeve'em a ojcem. Rzuciła się w wir dyskusji bez chwili namysłu, intuicyjnie wyczuwając, że musi ich chronić - choć nie była pewna, któremu ochrona rzeczywiście jest potrzebna. Złość wrzała w niej z siłą, która pozwoliła wyciszyć inne emocje. - Jak śmiecie tak dyskutować przy mnie, jakbym była niezdolna do samodzielnego myślenia! Jak śmiecie chronić mnie, jakbym sama nie była w stanie o siebie zadbać! - Gabriello! - Armand poderwał się z krzesła. Aż za dobrze znał ten ton. - Licz się ze słowami! - Ani myślę! Wściekła, odwróciła się do niego, opierając się pięściami o biurko. W innych okolicznościach pomyślałby, że jest wspaniała, zupełnie jak jej matka. - Nie będę grzeczna i bezbronna - oznajmiła. - Nie jestem cukierkową księżniczką z obrazka, lecz kobietą z krwi i kości! To moje życie, rozumiecie? Nie będę stała z założonymi rękami i patrzyła, jak kłócicie się niczym para bezczelnych szczeniaków. Chcę wyjaśnień Wzrok Armanda był równie lodowaty i nieobecny jak jego głos. - Chcesz więcej, niż mogę ci dać.
- Chcę tego, co mi się prawnie należy - odparowała. - To, co jest twoje, jest twoje wtedy, gdy ci to daję. Brie pobladła. - I kto to mówi? Ojciec? - Jej głos zdawał się ciąć niczym nóż. - Wasza Wysokość dobrze rządzi Cordiną Czy można to samo powiedzieć w odniesieniu do rodziny? Trafiła w czuły punkt, lecz twarz księcia pozostała nieruchoma. - Musisz mi ufać, Gabriello. - Ufać? - Głos księżniczki załamał się na chwilę. - To - wskazała na termos - dowodzi, że nie mogę ufać nikomu. Nikomu! powtórzyła, opuszczając pokój. - Pozwól jej odejść - rozkazał Armand, widząc, iż Reeve rusza za Brie. - Jest cały czas pilnowana, Zapewniam cię - dodał, gdy Reeve nie zwolnił kroku, - Pozwól jej odejść. Słowa księcia nie zdołałyby go zatrzymać, lecz ton głosu - tak. Brzmiał w nim ból, ten sam głęboki ból, który Reeve pamiętał z pierwszego dnia odwiedzin w szpitalu. Zatrzymał się w drzwiach i odwrócił. - Nie wiedziałeś, że każdy jej ruch jest obserwowany? - zapytał Armand cicho. - Tak dokładnie, iż wiem, gdzie spała wczorajszej nocy dodał, opadając na krzesło. Reeve nie ruszył się z miejsca, mrużąc oczy. Zauważył, że służba stale kręci się wokół Gabrielli, lecz podejrzewał, że to raczej sprawka Aleksandra. - Kazałeś ją szpiegować? - Kazałem ją obserwować. Myślisz, że powierzyłbym bezpieczeństwo mojej córki ślepemu losowi? Albo nawet twoim niewątpliwie sprawnym rękom? Już ci mówiłem, dlaczego cię potrzebowałem. Musisz jednak pamiętać, że bezpieczeństwa Brie będę strzegł wszelkimi dostępnymi środkami. - Armand przesunął dłońmi po zmęczonej twarzy, po raz pierwszy okazując napięcie. - Zamknij drzwi, proszę, i zostań. Już pora, żebyś się dowiedział więcej, niż ci dotąd wyjawiłem. Mężczyzna powinien ufać instynktowi. Dzięki niemu może żyć lub zginąć, skonstatował Reeve, po czym cichutko zamknął drzwi i wrócił do biurka. - Jaką grę prowadzisz, Armandzie? - Taką, która zapewni pokój mojemu krajowi, mojemu narodowi. Taką, która - z bożą pomocą - pomoże mi odzyskać moje dziecko, całe i zdrowe. Taką, która doprowadzi do ukarania tych, którzy chcieli wszystko zepsuć. - Wziął do ręki gładki kamień. - Czeka ich surowa kara - wyszeptał, ściskając go w dłoni. Przyrzekł to ukochanej, utraconej żonie.
- Wiesz, kto ją porwał. - Głos Reeve'a był spokojny, lecz on sam nadal był zły. - Cały czas wiedziałeś. - Wiem o jednej osobie, drugą podejrzewam. - Dłoń Armanda rozchyliła się i zamknęła z powrotem. - Ty też masz pewne podejrzenia. Jestem w pełni świadom, że zbadałeś sprawę, przestudiowałeś fakty i wysunąłeś własne hipotezy. Niczego innego się nie spodziewałem. A jednak nie podejrzewałem, że swoimi spostrzeżeniami będziesz się dzielił z Gabriellą. - Nie mam do tego prawa? - Jestem jej ojcem, ale przede wszystkim władcą, który rządzi. Ja nadaję i odbieram prawa. - W głosie księcia zabrzmiał stalowy ton. Reeve nie od dziś podziwiał twardość jego charakteru. - Wykorzystałeś ją - rzucił. - Ty także - szybko zripostował Armand. - Inni też. Sprawa jest zbyt złożona, żeby ją sprowadzać do uprowadzenia mojej córki. Porwano Jej Wysokość Gabriellę de Cordina. Działania, jakie podjąłem, były jedynie następstwem tego faktu. - Dlaczego mnie wezwałeś? - Bo mogłem ci zaufać. Bo wiedziałem, że nie wytrzymasz długo na uboczu. Że będziesz rozmyślał, przyswajał i ewentualnie zadziałasz. Nie zamierzałem pozwolić ci na działanie, dopóki nie nadejdzie odpowiedni moment. Właśnie nadchodzi. - Dlaczego, do diabła, trzymasz ją w niewiedzy? - wybuchnął Reeve. - Nie wiesz, jak cierpi? - Naprawdę myślisz, że nie wiem? Książę poczerwieniał z gniewu. W młodości znany był z porywczego charakteru. Na chwilę stracił ćwiczoną przez lata umiejętność panowania nad sobą. - To moje dziecko. Moja pierworodna córka. Trzymałem ją za ręce, kiedy uczyła się chodzić, siedziałem przy łóżku, gdy leżała zmożona wysoką gorączką, razem płakaliśmy nad grobem jej matki. Sztywnym krokiem podszedł do okna i ciężko oparł się o parapet. - Robię to, co muszę - rzekł z westchnieniem. - Co wcale nie znaczy, że ją mniej kocham. Tym razem Reeve nie miał cienia wątpliwości co do szczerości słów księcia. - Powinieneś więc jej to uświadomić. - A dlaczego sam jej nie powiedziałeś, jakie masz podejrzenia?
- Ona potrzebuje czasu, żeby... - zaczął Reeve, lecz książę nie pozwolił mu dokończyć zdania. - Właśnie! Dlatego jedyne, co mogę zrobić, to dać jej czas. Doktor Kijinski uważa, że jeśli Gabriella dowie się prawdy, zanim będzie gotowa ją usłyszeć, zrozumieć i zaakceptować, szok może wywołać poważne załamanie nerwowe. Wówczas jej umysł może na zawsze wymazać wszelkie wspomnienia. - Ona zaczyna sobie coś przypominać. - Naciskasz odpowiedni guzik i umysł reaguje. - Armand nadal obracał w palcach biały kamień. - Jesteś wykształconym człowiekiem, pewne rzeczy nie powinny cię dziwić. Ona może się załamać, jeśli teraz powiem jej wszystko, co wiem lub podejrzewam. Jako ojciec troszczący się o córkę muszę poczekać. Jako władca Cordiny mam swoje sposoby na uzyskiwanie potrzebnych mi informacji. Słusznie się domyślasz; wiem, kto ją uprowadził i dlaczego. W oczach księcia pojawił się dziki ognik. Błysk, który znają tylko myśliwy i jego ofiara. - Ale jeszcze nie pora - powtórzył i pokiwał głową. - Jeśli chcę ich dostać, muszę poczekać. Ktoś, kto tak jak ty łapał szpiegów, doskonale rozumie takie strategie. Nie zaprzeczaj - dodał, zanim Reeve zdążył się odezwać. - Dobrze wiem, jaką pracę wykonywałeś. - Byłem gliniarzem. - Nie tylko - skwitował Armand - ale nie mówmy o tym. Sam rozumiesz, że jako władca muszę mieć niezbite dowody, żeby kogoś oskarżyć. Nie mogę okazać słabości ojca na oślep walczącego o dziecko; muszę być sędzią dążącym do sprawiedliwości. Niektórzy z moich bliskich współpracowników uważają, że ze względu na stanowisko nie dostrzegam krętactw, łapówkarstwa i fałszu, które kryją się pod cukierkową fasadą mojego księstwa. I dobrze, że tak uważają. Niektórzy sądzą, że teraz, kiedy już odzyskałem Gabriellę, nie będę dochodził motywów uprowadzenia. Porywacze żądali uwolnienia pewnych więźniów: wszyscy, poza jednym, stanowili przykrywkę. Chodziło tylko o jednego: o Deboque'a. Nazwisko nie było Reeve'owi obce. Pracując w policji, nieraz je słyszał. Deboque był zdolnym biznesmenem, który zajmował się handlem narkotykami, kobietami i bronią. Kontrolował wszystko - od rynku farmaceutyków po materiały wybuchowe, dostarczane najbardziej wpływowym organizacjom terrorystycznym.
Jego dobra passa urwała się, gdy po trwającym trzy lata śledztwie zdołano zdemaskować nielegalną działalność i osadzić go w więzieniu. Co nie przeszkodziło mu nadal całkiem sprawnie kierować organizacją. - Myślisz, że Deboque stoi za tym wszystkim? - zapytał Reeve w zamyśleniu. - Deboque kazał uprowadzić Gabriellę - odparł Armand. - Musimy jedynie udowodnić, kto działał w jego imieniu. - Ty wiesz, kto? - zapytał domyślnie Reeve. Odzyskał wreszcie trzeźwość spojrzenia. Żeby móc oskarżyć któregoś z bliskich współpracowników, książę musiałby posiadać niepodważalne dowody jego winy. Jedynie starannie przygotowana akcja mogłaby powstrzymać machinacje polityczne, które rozpoczął. - Czy Deboque może z celi pociągać za sznurki? - On w każdym razie jest przekonany, że tak - odparł Armand. - Ja sądzę, że przy pomocy tego - wskazał na termos - pokrzyżowanie mu szyków nie powinno być trudne. Zerknął na Reeve'a. - Jak już mówiłem, wiem, gdzie Gabriella spędziła ostatnią noc. - U mnie. - Jesteś synem mojego starego przyjaciela, człowiekiem, którego darzę szacunkiem. Trudno mi jednak zachować spokój, mimo że wiem, iż to ona przyszła do ciebie. Jest dorosłą kobietą, a jednak... - Zamilkł na moment. - Powiedz mi, co do niej czujesz. Tym razem pytam jako ojciec. - Kocham ją - odparł Reeve bez wahania. Armand poczuł wzbierającą w sercu słodycz - uczucie ojca obserwującego szczęście swoich dzieci. - Już pora, żebym cię wtajemniczył w pewne sprawy. I zapytał o radę. - Armand wskazał krzesło i poczekał, aż Reeve usiądzie. Przez dwadzieścia minut rozmawiali spokojnie, choć każdy starał się opanować targające nim emocje. Armand nalał dwa kieliszki brandy. Plan nie budził większych zastrzeżeń. Kolejnym powodem, dla którego książę chciał mieć Reeve' a przy swoim boku, była możliwość korzystania z zalet jego umysłu i z doświadczenia. Podejrzani są pod stałą obserwacją. Gdy Gabriella zacznie sobie coś przypominać, trzeba będzie podjąć odpowiednie kroki, mające na celu zapewnienie jej bezpieczeństwa. Jeśli wszystko dobrze pójdzie, Brie nic nie zagrozi. Lecz nie zawsze wszystko rozwija się zgodnie z planem. Brie wpadła do biura jak burza. Janet przerwała porządkowanie dokumentów i odwróciła się do niej z ukłonem. - Nie spodziewałam się już dzisiaj Waszej Wysokości.
- Mam parę rzeczy do zrobienia. - Brie podeszła do biurka i zaczęła gorączkowo przerzucać papiery. - Czy mamy menu na bal? - Plastyk przysłał projekt do zatwierdzenia. - Tak, jest tutaj... Brie wzięła do ręki ciężki, kremowy rulon papieru. Samodzielnie ułożyła całe menu. Do każdego z siedmiu dań osobiście dobrała odpowiedni gatunek wina. Taki posiłek powinien zaspokoić najbardziej wyrafinowane gusta. W Brie zawrzało. - Nie zniosę tego! - Energicznie zwinęła rulon i cisnęła go na stół. - Czy coś jest nie tak z menu? - Czy coś nie tak? - Brie parsknęła śmiechem i wsunęła ręce do kieszeni. - Jest idealne. Zadzwoń do plastyka i powiedz mu, że akceptuję projekt. Pół setki osób, które będzie jadło z nami kolację, długo jej nie zapomni. Zadbałam o wszystko, prawda? Zapewnię pyszne wspomnienia tej garstce wybrańców. Niepewna, jak ma się zachować, Janet stała przy półce ze stertą dokumentów w rękach. - Tak, Wasza Wysokość. - Szkoda, że nawet rodzony ojciec nie wierzy w moje siły. - Jestem pewna, że to nieporozumienie - zaczęła Janet. - Książę Armand... - Postanowił decydować za mnie - dokończyła Brie. - Chce za mnie prowadzić grę. To akurat wiem. Tylu rzeczy muszę się jeszcze dowiedzieć. - Zacisnęła pięści. - I dowiem się, już niedługo. - Jest pani zdenerwowana. - Janet położyła papiery na blacie, równiutko i porządnie jak zawsze. - Poproszę o kawę dla pani. - Chwileczkę! - Brie postąpiła krok do przodu. Kto zazwyczaj przyrządza mi kawę? Janet, zaskoczona tonem głosu swojej chlebodawczyni, odwiesiła słuchawkę na widełki. - Oczywiście kucharki, Wasza Wysokość. Zadzwonię na dół i... Nagle Brie uświadomiła sobie, iż nie ma pojęcia, gdzie znajduje się kuchnia. Czy kiedykolwiek to wiedziała? - Jeśli proszę o kawę na wyjazd za miasto, również w kuchni przygotowują mi termos? - Serce waliło jej jak młotem, gdy zadawała to pytanie. Janet zamachała rękami. - Na wyjazdy bierze pani bardzo mocną kawę. Zazwyczaj parzy ją dla pani ta stara Rosjanka.
- Niania - wymamrotała Brie. Nie to chciała usłyszeć. - Nieraz Wasza Wysokość żartowała, że jej kawa mogłaby stać nawet bez termosu. Janet uśmiechnęła się, usiłując rozładować atmosferę. - Parzy ją w swoim pokoju, a przepis utrzymuje w tajemnicy. - I to ona przynosi mi termos z kawą? - Tak, Wasza Wysokość. Brie poczuła, że zbiera jej się na mdłości. - Stary, zaufany członek rodziny. - To prawda, Wasza Wysokość. Księżna Elizabeth często zabierała ją ze sobą w podróże jako pokojówkę. - Czy niania była z moją mamą w Paryżu? Czy była z nią, kiedy mama się rozchorowała? - Tak mi powiedziano, Wasza Wysokość. Była bardzo oddana księżnej pani. Ile osób miało możliwość dosypać czegoś do kawy? - zastanawiała się gorączkowo Brie. Usiłując zachować spokój, zadała następne pytanie: - Czy także tego dnia, kiedy wybierałam się na farmę, kawę przyniosła mi niania? Wtedy, wiesz, kiedy zostałam uprowadzona? - Tak. - Janet zawahała się na ułamek sekundy. - Przyniosła ją tutaj, do gabinetu. Kończyła pani odpisywać na listy. Przyniosła kawę i gderała coś na temat kurtki. Ze śmiechem obiecała jej pani, że włoży coś cieplejszego, po czym kazała odejść. Nie mogła się pani doczekać wyjazdu. Resztą korespondencji miałyśmy się zająć po powrocie. Wzięła pani termos i wyszła. - Nikt tu nie wchodził? - dociekała Brie. - Od chwili kiedy niania przyniosła termos, do mojego wyjścia, nikt nam nie przeszkadzał? - Nikt, Wasza Wysokość. Na dole czekał na panią samochód. Odprowadziłam panią. Wasza Wysokość... - Janet ostrożnie wyciągnęła rękę. - Czy zajmowanie się teraz takimi rozważaniami pani nie zaszkodzi? - Może i zaszkodzi. - Brie odwróciła się do okna. Boże, jak bardzo potrzebowała takiej rozmowy. - Nie będziesz mi już dzisiaj potrzebna, Janet. Dziękuję. - Dobrze, Wasza Wysokość. Czy przed wyjściem mam zamówić kawę? - Nie. - Brie pohamowała wybuch śmiechu. - Nie mam zupełnie ochoty na kawę.
Gdy Janet wyszła, Brie uświadomiła sobie, że nie wytrzyma dłużej w murach pałacu. Stęskniła się za powietrzem i słońcem. Wyszła z gabinetu i nieświadomie skierowała się na taras, na którym spędziła z Reeve'em ich pierwszy wspólny wieczór. Tam po raz pierwszy ją pocałował. Tam po raz pierwszy poczuła budzące się uczucie. W świetle dnia wszystko wygląda inaczej, myślała, opierając się o murek. Inaczej, lecz nie mniej pięknie. Widziała skaliste szczyty gór, które odgradzały Cordinę od reszty Europy. Na przestrzeni wieków nieraz spełniały funkcję obronną. Z drugiej strony Cordinę otaczały lazurowe wody Morza Śródziemnego. Solidne, murowane umocnienia ciągnęły się wzdłuż całego wybrzeża. W strategicznych miejscach nadal stały masywne armaty, świadectwo zmagań z piratami i szybkimi, zwinnymi fregatami. Nieco bliżej leżała stolica kraju ze swoimi malowniczymi starymi uliczkami, pnącymi się po zielonych zboczach. Brie uwielbiała ten widok. Nie musiała znać własnej przeszłości, by móc czuć i podziwiać. Cordina była domem i schronieniem, przeszłością i przyszłością. Każdy kolejny dzień sprawiał, iż potrzeba odzyskania własnej przeszłości stawała się coraz silniejsza podobnie jak coraz bardziej nieznośny stawał się żal. - Wasza Wysokość... - Loubet wszedł na taras, nieznacznie utykając. - Mam nadzieję, że nie przeszkadzam. Przeszkadzał, lecz dobre wychowanie nie pozwoliło Brie na szczerość. Uśmiechnęła się i wyciągnęła ręce do gościa. W czasie niedawnej wspólnej kolacji odkryła, iż Loubet ma przemiłą, młodą żonę. Uznała to za urocze, że ten nieco staroświecki, praktyczny człowiek jest po uszy zakochany. - Doskonale pan wygląda, monsieur. - Merci, Votre Altesse. - Szarmanckim gestem ucałował jej dłoń. - Wygląda pani kwitnąco. Pobyt w domu okazał się najlepszym lekarstwem, oui? - Właśnie sobie myślałam... - Brie odwróciła się z powrotem ku ukochanym górom że czuję się tu jak w domu. Nie tylko tam, w pałacu, lecz także tutaj. Jest pan umówiony z moim ojcem, panie Loubet? - Tak, zaraz mam z nim spotkanie. - Niech mi pan w takim razie powie... od tylu lat współpracuje pan z ojcem. Czy przyjaźnicie się? - Uważam się za przyjaciela Jego Książęcej Mości, Wasza Wysokość. Konserwatywny i taktowny jak zawsze, pomyślała Brie ze zniecierpliwieniem.
- Gdyby nie amnezja, nie musiałabym o to pytać. Zresztą - przypomniała, marszcząc czoło - to za pańską radą utrzymujemy mój stan w tajemnicy. Proszę mi zatem powiedzieć: czy mój ojciec ma przyjaciół? I czy pan się do nich zalicza? Nie od razu odpowiedział. Loubet był człowiekiem, który przed zabraniem głosu musiał zebrać myśli, starannie je uporządkować, a następnie ubrać w słowa. - Na świecie żyje zaledwie garstka naprawdę wielkich ludzi, Wasza Wysokość. Niektórzy z nich są dobrzy, tacy jak książę Armand. Wielcy ludzie mają wrogów, dobrzy ludzie - przyjaciół. Pani ojciec ma zatem i jednych, i drugich. - Tak. - Westchnęła, opierając się o balustradę. - Chyba rozumiem. - Nie pochodzę z Cordiny - uśmiechnął się Loubet, patrząc w dół, na miasto. - Zgodnie z prawem sekretarz stanu jest Francuzem. Kocham mój kraj. Będę szczery: nie służyłbym Cordinie, gdyby nie to, co mnie łączy z pani ojcem. - Chciałabym być równie pewna tego, co sama czuję - rzekła z westchnieniem. - Ojciec panią kocha. Może być pani pewna, że dla Armanda nie ma nic ważniejszego niż pani dobro. - Zawstydza mnie pan. - Wasza Wysokość... - Cóż, widać, że muszę jeszcze wiele przemyśleć. - Wyprostowała się i wyciągnęła rękę. - Dziękuję, panie Loubet. Ukłonił się oficjalnie i uśmiechnął. Brie odwróciła się i ponownie zatopiła w myślach. Żadne z nich nie zwróciło uwagi na młodego człowieka pielęgnującego nieopodal rośliny doniczkowe, ani na pokojówkę myjącą przeszklone drzwi na taras. Armand coś przed nią ukrywa, była tego pewna. Nie miała jednak pojęcia, jakie pobudki nim kierują. Niezależnie od tego, czy były dobre, czy złe, miała do niego ogromny żal. Powinna wiedzieć, co jej ojciec lub ktokolwiek inny planuje w związku z jej osobą. Po przeszukaniu całego pałacu Reeve wreszcie ją dostrzegł na tarasie. Stała tam zamyślona, nadal oparta o balustradę. Odetchnął z ulgą i z trudem opanowując zniecierpliwienie, ruszył w jej stronę. Armand zapewniał go, że Brie jest bezustannie obserwowana. Krzątająca się w pobliżu służba nie umknęła jego uwagi. Dzięki rozmowie z księciem Reeve zrozumiał, dlaczego Armand wezwał człowieka z zewnątrz; kogoś, kto nie żywił żadnych uczuć względem Cordiny i rodziny królewskiej. Od tamtej pory wszystko się zmieniło, pomyślał, patrząc na Gabriellę. Teraz bardziej niż kiedykolwiek potrzebował wyważonej, nie stronniczej opinii. - Brie...
Odwróciła się powoli, jakby wiedziała, że ją obserwuje. Wiatr rozwiewał jej włosy, lecz na twarzy malował się spokój. - Gdy przyszliśmy tu po raz pierwszy, w mojej głowie kłębiły się tysiące pytań zaczęła z troską - Minęło kilka tygodni, a ja nadal nie znam większości odpowiedzi. Spojrzała na pierścień na palcu, Zdawał się być symbolem walki uczuć z poczuciem obowiązku. - O czym rozmawiałeś z ojcem po moim wyjściu? Reeve wiedział, że musi odpowiedzieć. - Jesteś dla niego najważniejsza, jeśli to jest w stanie cię uspokoić. - A ciebie to uspokaja? - Jestem tu dla ciebie, Brie. - Podszedł do niej. Stali koło siebie zupełnie tak samo jak pierwszego wieczoru, w świetle księżyca. - Wyłącznie dla ciebie. - Dla mnie? - Podniosła na niego roziskrzone oczy, pilnując, by serce nie zakłóciło pracy umysłu. - Nie ze względu na więzy łączące nasze rodziny? - Jakich jeszcze chcesz dowodów? - zapytał, chwytając ją za ręce. - To, co do ciebie czuję, nie ma nic wspólnego z tym, co łączy nasze rodziny. A to, że tutaj jestem, wynika wyłącznie z moich uczuć do ciebie. - Och, Reeve, chcę, żeby to się wreszcie skończyło - westchnęła. Chwilami miała wrażenie, że cała sytuacja ją przerasta. - Chcę odzyskać wreszcie poczucie bezpieczeństwa. Reeve nie był już w stanie dłużej odgrywać chłodnego profesjonalisty. Chwycił Brie za ramiona. - Zabiorę cię na jakiś czas do Stanów. Zmieszana, położyła mu rękę na ramieniu. - Do Stanów? - Możesz zostać u mnie na farmie, dopóki to wszystko się nie skończy. Dopóki. Nagle dotarło do niej, że nadejdzie jakiś koniec. Opuściła ręce. - Wszystko zaczęło się ode mnie. Nie mogę od tego uciec - oznajmiła smutno. - Nie ma potrzeby, żebyś tu siedziała... Niespodziewanie wydało mu się to takie proste. Brie będzie z dala od kłopotów, a on będzie dbał o jej bezpieczeństwo. Armand musiałby jedynie odrobinę zmienić swój plan. - Jest mnóstwo powodów, dla których muszę zostać. - Popatrzyła na niego z westchnieniem, lecz w jej oczach był upór. - Moje życie zagubiło się tutaj. Jak miałbym je odnaleźć za oceanem? - Kiedy będziesz gotowa, wszystko sobie przypomnisz. Nieważne, gdzie się będziesz wtedy znajdowała.
- Dla mnie jest ważne. - Odsunęła się od niego i oparła o murek. Duma należała do jej dziedzictwa, podobnie jak kolor oczu. - Myślisz, że jestem tchórzem? Myślisz, że odwrócę się na pięcie i ucieknę od tych, którzy mnie wykorzystali? Czy to pomysł mojego ojca? - Sama wiesz lepiej. - Nic nie wiem! - żachnęła się. - Nic ponad to, że wszyscy mężczyźni w moim życiu sprzysięgli się, żeby mnie chronić przed czymś, przed czym nie chcę być chroniona. Dziś rano obiecywałeś, że będziemy współpracowali. - Bo chciałem, żeby tak było. Obrzuciła go badawczym spojrzeniem. - A teraz? - Nadal tego pragnę. - Przemilczał wszystko, czego się dowiedział. Zachował dla siebie tylko to, co czuł. Podeszli do siebie i chwycili za ręce. Stali, patrząc sobie w oczy, świadomi tego, co ich połączyło. - Jaka szkoda, że nie jesteśmy sami - westchnęła. - Naprawdę sami, tak jak wtedy na żaglówce. - Jutro pójdziemy popływać. Potrząsnęła głową. - Nie mogę. Przed balem nie będzie na nic czasu. Zbyt wiele zobowiązań, Reeve. Dla nas obojga, pomyślał. - W takim razie po balu. - Po balu... - Zmrużyła oczy. - Obiecasz mi coś? Chodzi o głupstwo. Pocałował ją w skroń, najpierw po lewej, potem po prawej stronie. - Jakie głupstwo, Brie? - Praktyczny, jak zwykle. - Zaśmiała się, odrzucając głowę do tyłu. - Kiedy to wszystko się skończy i odzyskam pamięć, spędzisz ze mną jeden dzień na wodzie? - Niegłupi pomysł. - Teraz tak mówisz. - Oplotła mu szyję ramionami. Musiała go przytulić, choćby na chwilę. - Obiecaj, proszę. - Obiecuję. Z westchnieniem wtopiła się w jego ramiona. - Będę cię trzymać za słowo - ostrzegła. Gdy ich usta spotkały się, żadne nie pragnęło, by ich ostatni wspólny dzień kiedykolwiek nadszedł.
ROZDZIAŁ JEDENASTY - Więc powiedziałem profesorowi Sparks, że mężczyzna musiałby być z kamienia, żeby skupić się na Homerze, kiedy w klasie jest taka kobieta jak Lisa Barrow. - Zrozumiał cię? - nieuważnie spytała Brie, obserwując, jak świeżo wypucowany żyrandol unosi się pod sufit. - Żartujesz? Dostał szału! - Bennett, chichocząc, wsunął dłonie do tylnych kieszeni spodni. - Ale mam randkę z boską panną Barrow. Nie skomentowała jego słów. Z roztargnionym uśmiechem przeglądała długą listę notatek. - Wiesz, zerknąłem na listę gości - ciągnął. - Z przyjemnością zobaczyłem, że będzie słodka pani Lawrence. To przyciągnęło jej uwagę. Opuściła notatnik i spojrzała groźnie na brata. - Bennett, pani Alison Lawrence ma prawie trzydzieści lat i jest rozwiedziona. W jego urzekającym spojrzeniu psotnego uczniaka kryła się złośliwość. - I co z tego? Brie pokręciła głową. Zastanawiała się, czy brat nie jest przypadkiem nieco niedorozwinięty. - Powinnam prawić ci morały, braciszku - powiedziała z przyganą. - Zostaw to Aleksowi. Jest dużo lepszy w te klocki. - Wiem - mruknęła. - Co, dał ci popalić? Skrzywiła się, obserwując, jak następny żyrandol podjeżdża w górę. - A robi to zwykle? - Taki ma sposób bycia. - Bennett wzruszył ramionami. - Wiesz, niezachwiane morale i lojalność wobec rodziny. - Książę Perfekcji. Jego twarz rozjaśniła się. - O, pamiętasz... - Doktor Franco mi powiedział. - Rozumiem. - Objął ją mocniej, zarazem opiekuńczy i zawiedziony. - Nie miałem czasu porozmawiać z tobą wczoraj, kiedy tu dotarłem. Chciałem spytać, jak się czujesz. - Sama nie wiem. Wzdłuż okien, proszę - rzuciła w stronę ludzi, wnoszących dwa sześciometrowe stoły. - Będą przykryte białym płótnem - upewniła się, zaglądając znów do notatek - i ustawi się dla gości smakołyki, które pomogą przetrwać długą balową noc. Fizycz-
nie ... w porządku - dodała w odpowiedzi na pytanie brata - choć doktor Franco przyznał to z ociąganiem, bo chyba chciałby mnie jeszcze poleczyć. Cała reszta jest beznadziejnie skomplikowana. Ujął jej dłoń i poruszył nią, tak że światło zaiskrzyło się na szlifach brylantu. Zaręczynowy pierścionek na jej dłoni był rekwizytem, wsparciem. Brie pomyślała, że któregoś dnia spojrzy na swoją dłoń i nie znajdzie go na palcu. Będzie po wszystkim. Pozostanie ten drugi, z szafirami, symbol jej powinności. - A niech cię, Bennett! - Jednak go objęła. - Powinnam się na ciebie wściec, ale nie potrafię. Oparł policzek na jej skroni. - Nie wiedziałem, że się w nim zakochałaś. Mogła zaprzeczyć i ocalić trochę dumy. Zamiast tego z westchnieniem skinęła głową. - Ja też nie wiedziałam. Odsunęła się i zobaczyła, że służący wprowadza do pokoju dwie kobiety. Zostawiła instrukcje, by przyprowadzono do niej Christine Hamilton i jej siostrę, gdy tylko przyjadą. Dzięki zdjęciom i wycinkom gazetowym, które jej dostarczono, rozpoznała wysoką, wyrazistą brunetkę w kostiumie od St. Laurenta. Nie czuła nic poza chwilową ślepą paniką. Co powinna zrobić? Przebiec w stronę gości przez pokój, czy uśmiechnąć się i czekać? Intuicja milczała. Czy ma być grzeczna, ciepła, wzruszona czy rozbawiona? Boże, ależ nienawidziła tej swojej niewiedzy! - To twoja najbliższa przyjaciółka - usłyszała szept brata tuż przy uchu. Powiedziałaś, że masz braci z urodzenia i siostrę ze szczęśliwego trafu. To było o Christinie. Panika zmniejszyła się momentalnie. Obie kobiety ukłoniły się. Młodsza - patrząc na księcia, starsza - uśmiechając się do Brie. Zdając się na instynkt, Brie ruszyła ku nim z wyciągniętymi rękami. Christina spotkała ją wpół drogi. - Och, Brie! - Śmiejąc się, trzymała ją na długość ramion. Brie spostrzegła, że w jej łagodnych oczach kryje się ironia. Usta, piękne w uśmiechu, miały zdecydowany wyraz. Wyglądasz wspaniale, po prostu cudownie! - zawołała, wcale nie udając. I uścisnęła mocno przyjaciółkę. Christina pachniała czymś drogim, kobiecym i nieznanym. Ale panika już nie powróciła. - Cieszę się, że jesteś. - Brie przesunęła policzkiem po włosach Christiny. To nie było kłamstwo, odkryła nagle. Potrzebuje po prostu przyjaciółki, a nie rodziny czy kochanka. Musisz być zmęczona.
- Och, wiesz, że odchorowuję lot samolotem. A ty schudłaś. Nieładnie. Brie uśmiechała się. - Tylko trzy kilogramy. - Tylko trzy! - Christina wzniosła oczy do nieba. - Muszę ci opowiedzieć o tym potwornym uzdrowisku, w którym byłam parę miesięcy temu i utyłam całe trzy kilo. Książę Bennett, witam. - Christina wyciągnęła dłoń, oczekując pocałunku. - Mój Boże, czy to powietrze w Cordinie sprawia, że wyglądacie tak świetnie? Bennett nie rozczarował jej. Ale gdy tylko musnął ustami jej dłoń, jego wzrok przesunął się ku Eve. - Powietrze w Houston musi być magiczne. Christina zauważyła jego spojrzenie. Spodziewała się go tak jak ucałowania dłoni. W końcu jej siostra nie była kobietą, której mężczyzna mógłby nie zauważyć. - Książę, nie sądzę, żeby pan już kiedyś spotkał moją siostrę, Eve. Bennett już trzymał dłoń Eve. Jego usta spoczęły na niej tylko kilka sekund dłużej niż na dłoni Christiny. Ale kilka sekund czasem bywa wiecznością. Zauważył długie, gęste, czarne włosy, rozmarzone, poetycznie błękitne oczy, szerokie, pełne usta. Jego młode serce poddało się bez jednego wystrzału. - Jestem szczęśliwa, że mogę pana poznać, Wasza Wysokość. - Wyglądasz pięknie, Eve. - Brie zabrała bratu dłonie ciemnowłosej dziewczyny. Cieszę się, że zechciałaś przyjechać. - Tu jest tak pięknie, jak mówiłaś. - Eve posłała jej promienny, szokująco efektowny uśmiech, który był jednocześnie tak naturalny jak wschód słońca. - Szkoda, że nie zdążyłam się dobrze rozejrzeć, tak szybko jechaliśmy. - Więc powinnaś to nadrobić. - Bennett gładko odsunął siostrę na bok. - Zabiorę cię na wycieczkę. Jestem pewien, że Brie - i Chris mają sobie dużo do powiedzenia. Złożywszy lekki ukłon w stronę pozostałych kobiet, wyprowadził Eve z pokoju. - Co chciałabyś zobaczyć najpierw? - zapytał już w progu. - Cóż... - Brie nie wiedziała, czy ma się śmiać, czy złościć. - Mój braciszek potrafi być szybki. - Eve też nie zasypia gruszek w popiele - rzekła Christina, myśląc, że nie może w końcu przez cały czas być przyzwoitką. - Bardzo jesteś zajęta? - Nie - odrzekła Brie, powtarzając w myśli swój plan. - Dopiero jutro nie będę miała chwili wytchnienia.
- Więc pooddychajmy teraz. - Christina czule wzięła ją za rękę. - Może pójdziemy na herbatę i ciastka do twoich pokoi, tak jak kiedyś? Nie do uwierzenia, że nie widziałyśmy się już rok. Mamy wiele do nadrobienia. Gdybyś wiedziała, jak dużo, pomyślała Brie, kiedy ruszyły korytarzem. - Opowiedz mi o Reevie MacGee - zażądała Christina, biorąc z tacy różowe lukrowane ciasteczko. Brie mieszała i mieszała herbatę, chociaż zapomniała nasypać do niej cukru. - Nie wiem, co ci powiedzieć. - Wszystko, moja droga! Ciekawość mnie zżera. Zdjęła pantofle i siedziała z podkurczonymi nogami. Stres będący efektem długiego lotu pomału mijał. Ale zdążyła już zauważyć, że Brie nie była odprężona Uznała to jednak za wynik napięcia związanego z balem. - Nie musisz mi oczywiście mówić, jak wygląda. - Gestykulowała z ciasteczkiem w dłoni, które w końcu zjadła. - Widzę jego zdjęcie w każdej gazecie. Czy jest zabawny? Brie myślała o dniu na jachcie i o tym, jak chodzili na proszone obiady, a Reeve szeptał jej do ucha nieprzyzwoite i celne uwagi. - Tak. - Uśmiechnęła się do swoich myśli. - Jest aż nadto zabawny. I silny. Do tego bystry i raczej arogancki. - Nieźle wpadłaś - skomentowała Christina, obserwując twarz przyjaciółki. - Cieszy mnie to, wiesz? Brie próbowała odpowiedzieć uśmiechem, ale nie panowała nad twarzą. Zamiast tego uniosła filiżankę do ust, bojąc się, że rozleje herbatę. - Wkrótce zobaczysz go i będziesz mogła ocenić sama. - Hm. - Christina łakomie wpatrzyła się w tacę z ciastkami i walcząc z wyrzutami sumienia, wzięła jeszcze jedno. - To jedna z rzeczy, które mnie nurtują. Nagle zaniepokojona Brie odstawiła filiżankę. - Nurtują cię? - Tak, Brie. Kiedy ty go właściwie spotkałaś? Nie mogę uwierzyć, że poznałaś tego wspaniałego faceta w zeszłym roku w Stanach, a potem, będąc u mnie przez trzy dni w Houston, nie pisnęłaś o nim ani słówka. - W rodzinach królewskich uczy się dyskrecji - bąknęła Brie tonem wyjaśnienia, udając zainteresowanie ciastkami.
- Nie aż takiej dyskrecji - mruknęła Christina z pełnymi ustami. - Pamiętam, jak mówiłaś mi, że nie ma nikogo w twoim życiu, że się nikim nie interesujesz. Pochwaliłam cię nawet, bo miałam właśnie za sobą katastrofalny romans. Brie czuła, że plącze się coraz bardziej. - Myślę, że nie byłam do końca pewna swoich uczuć, albo jego. - A teraz jesteś? - Nasi ojcowie się znali, wiesz? - Brie przypomniała sobie w porę, co mówił jej Reeve. - Właściwie to spotkaliśmy się już wiele lat temu, tu, w Cordinie. Na moich szesnastych urodzinach. - Nie mów, że już wtedy się w nim zakochałaś? Brie prawie wzruszyła ramionami. Jak mogła potwierdzić lub zaprzeczyć, skoro nie wiedziała? - Cóż... - Christina dolała sobie herbaty. - To by wyjaśniało, dlaczego nie interesowałaś się za bardzo tymi niezwykłymi mężczyznami w Paryżu. Cieszy mnie twoje szczęście, naprawdę. Cudownie jest kochać bez żadnych wątpliwości. Na moment położyła delikatnie rękę na dłoni Brie. Był to prosty i bardzo zwyczajny przyjacielski gest, ale Brie musiała walczyć ze łzami. - Cieszę się, że był tu z tobą po... - Christina straciła zainteresowanie herbatą. Opuściła nogi i dotknęła jeszcze raz dłoni przyjaciółki. - Brie, chciałabym, żebyś mi o wszystkim opowiedziała. Prasa pisze bardzo mało. Wiem tylko, że nie złapano sprawców, co jest prawdę mówiąc skandaliczne. - Policja prowadzi śledztwo. - Ale nikogo nie złapali. Możesz z tym spać spokojnie? - Nie, nie mogę. - Brie z niepokojem poprawiła się na krześle. - Próbuję zajmować się codziennymi sprawami, ale właściwie cały czas czekam, nie wiedząc, co nastąpi. - Och, Brie. - Chris zbliżyła się i objęła ją. - Nie chcę cię naciskać, ale przecież zawsze się wszystkim dzieliłyśmy. Tak się o ciebie bałam. - Łza spłynęła jej po policzku, ale starła ją niecierpliwie. - Cholera, obiecałam sobie, że nie będę, ale nie mogę się powstrzymać. Za każdym razem, kiedy przypominam sobie te nagłówki, chce mi się wyć z bezsilnej wściekłości. Brie powstrzymała emocje. - Nie myśl już o tym. I dajmy spokój tej sprawie - ucięła. - Przepraszam. - Christina niepewnie zaczęła rozglądać się wokół, szukając torebki. Tak łatwo zapomnieć, kim jesteś i jakich zasad musisz przestrzegać.
- Nie, Chris, nie odchodź. Potrzebuję... - Brie poczuła się nagle jak mała, skrzywdzona dziewczynka. - Boże, muszę z kimś porozmawiać. - Nagle wyprostowała się i popatrzyła uważnie na Christine, jakby ważyła jakąś nagłą decyzję. - Jesteśmy bardzo dobrymi przyjaciółkami, prawda? - Och, Brie, przecież wiesz. - Nie, powiedz mi. Christina odstawiła torebkę. - Eve jest moją siostrą - rzekła spokojnie. - Kocham ją i nie ma niczego na świecie, czego bym dla niej nie zrobiła. Ciebie kocham dokładnie tak samo mocno. Brie przysiadła się bliżej do Chris, wzięła głęboki oddech i opowiedziała przyjaciółce wszystko. Christina nieco zbladła, kilka razy otworzyła szerzej oczy, ale przerwała jej tylko dwa razy, żeby rozwiać niejasności. Kiedy opowieść była skończona, siedziała przez chwilę w absolutnej ciszy. Jak wulkan przed erupcją. - To śmierdzi. Miękki teksański akcent spowodował, że Brie nie od razu ją zrozumiała. - Słucham? - To śmierdzi na kilometr - powtórzyła Chris. - Tak zwykle jest w polityce i Amerykanie świetnie to wiedzą. Wierz mi, ta sprawa jest bardzo podejrzana. Z jakiegoś powodu stanowcza opinia Christiny odpowiadała Brie. Odprężona, sięgnęła po ciasteczko. - Tak naprawdę nie mogę winić polityki. W sumie zgodziłam się na wszystko. - A co innego mogłaś zrobić, na Boga? - Christina wstała i ruszyła w stronę wiśniowej komody. Czuła, że ma ochotę coś zniszczyć, i to zaraz. - Byłaś słaba, zdezorientowana i przestraszona. - Tak - mruknęła Brie. - Owszem. Obserwowała, jak Chris szpera w szufladzie i znajduje małą karafkę. - Marzę o łyku brandy. - Nalała sobie bezceremonialnie. - A ty? - Mhm. - Brie tylko skinęła głową. - Nawet nie wiedziałam, że to tam jest. Oczy Christiny były jasne i przenikliwe, kiedy podawała Brie kieliszek ze złocistym płynem. - Przypomnisz sobie - oświadczyła. - Jesteś zbyt uparta, żeby nie pamiętać. Po raz pierwszy Brie komuś uwierzyła, i to bez zastrzeżeń. Poczuła ulgę. Wzniosły kieliszki w toaście. - Dzięki.
- Kurczę, gdybym nie pozwoliła sobie tego odradzić, byłabym tu już tygodnie temu. Z niezadowolonym prychnięciem Chris przysiadła na oparciu kanapy. - Twój tatuś, ten cały Loubet i wspaniały Reeve MacGee powinni zostać porządnie wybatożeni. Trzeba by im poważnie przemówić do rozumu. Brie wybuchnęła śmiechem, krztusząc się brandy. Tego właśnie potrzebowała, żeby jakoś zrównoważyć surową ochronę, jaką roztaczali wokół niej mężczyźni. - Myślę, że zrobiłabyś to z ochotą - rzekła ze śmiechem. - Cholera, jasne, że tak. Dziwię się, że ty tego nie zrobiłaś. - Widzisz, Chris, problem w tym, że mój ojciec robi to, co uważa za najlepsze dla mnie i dla kraju. Loubet robi to, co uważa za najlepsze dla kraju. Nie mogę ich winić. - A Reeve? - Reeve? - Brie podniosła wzrok. - Kocham go. - Aha. - Christina przytaknęła, uważnie studiując wzrokiem twarz przyjaciółki. Już wcześniej zdecydowała się zostać w Cordinie do czasu wyjaśnienia sytuacji, a teraz utwierdziła się w tym zamiarze. - No, przynajmniej ta sprawa jest jasna. - Nie. - Brie powstrzymała się od zerknięcia na pierścionek. - Rzeczywiste są tylko moje uczucia. Reszta wygląda tak, jak ci powiedziałam. - E tam, to nie jest problem. Chociaż Brie nie oczekiwała litości, liczyła choć na odrobinę współczucia. - Nie? - Oczywiście, że nie. Jeśli go chcesz, będziesz go miała. - Jakim cudem? - zapytała Brie, bardziej z rozbawieniem niż z ciekawością. Christina upiła mały łyk brandy. - Jeśli nie pamiętasz wszystkich mężczyzn, których musiałaś sobie wymiatać spod stóp, to on ma szansę. Nie przypomnę ci ich ze względu na moje własne ego. Zresztą nie są tego warci. Stuknęła w kieliszek Brie. - Kto? - Faceci. - Chris założyła nogę na nogę i przyjrzała się swoim stopom. - To łobuzy. Każdy z nich. Brie czuła, że już kiedyś o tym rozmawiały. - Każdy? - Każdy, i Bóg z nimi. - Chris, cieszę się, że przyjechałaś. - Wzruszenie dławiło Brie w gardle.
Chris pochyliła się ku niej i pogłaskała ją po policzku. - Ja też. Może pójdziemy teraz do mnie i pomożesz mi wybrać coś wystrzałowego na kolację? Kiedy Reeve dotarł do pokoi Gabrielli, nie zastał jej. Znalazł tam tacę z resztką ciasteczek, stygnącą herbatę i puste kieliszki po brandy. Ciekawe, pomyślał. Wiedział, że Brie piła mało i prawie nigdy w dzień. Pomyślał, że albo się odprężyła, albo, odwrotnie, zirytowała. Powiedziano mu, że zabawia Christine Hamilton z Houston. Reeve stał przez chwilę, kontemplując resztki babskiego przyjęcia. Przeprowadził wcześniej małe śledztwo na temat starej przyjaciółki Brie. Nie mogli ryzykować. Telefon do przyjaciela w Centrali, który był mu dłużny przysługę, wystarczył, by poznał życie Christiny od daty urodzin do zasobów konta. Nie znalazł niczego podejrzanego. Jednak wciąż nie mógł być niczego pewien. A może jestem zazdrosny, przyznał w myślach. Zazdrosny, bo Brie spędza czas z kimś innym, kimś, kogo lubi. To śmieszne, Nienawidził myśli o sobie przywiązanym do kobiety tak, że nie mógł bez niej spędzić popołudnia. Nienawidził myśli, że brak mu rozsądku albo że po prostu wpadł po uszy, jak szczeniak. Chodzi o bezpieczeństwo Gabrielli, przypomniał sobie w porę. Jego uczucia dla niej były wmieszane w tę sprawę w sposób naturalny, ale bardzo niewygodny. Czuł jej zapach nawet teraz, chociaż pokój był wypełniony aromatem kwiatów rozstawionych w wazonach. Mógł sobie wyobrazić, jak siedzi, popija herbatę, może skubie ciastko bez zainteresowania. Ta kobieta je stanowczo za mało. Musiała być spięta. Wiedział to i reagował na to niechęcią. Musiała czuć się niezręcznie, rozmawiając z dawną przyjaciółką, a teraz praktycznie obcą osobą. Czy zazdrość wypływa z tego, że Reeve jest jedynym człowiekiem w jej życiu, z którym nie łączą jej więzy przeszłości? Nie mieli za sobą lat wspomnień, które by ich zbliżały lub rozdzielały. Istniała tylko teraźniejszość. I jedna noc przed laty, kiedy tańczył z nią w świetle księżyca. Idiota. Przeczesał ręką włosy. Tylko idiota mógłby myśleć, że nawet bez amnezji pamiętałaby kilka tańców z facetem w dniu szesnastych urodzin. Tylko dlatego, że on nie zapomniał. Nie był w stanie zapomnieć tego tańca. Czy kochał Brie przez cały ten czas? Albo wyobrażenie o niej?
Reeve podniósł kolczyk, który zdjęła i nieuważnie zostawiła na stole. Elegancki wzór ze złota i diamentów. Skomplikowany i prosty w zależności od punktu widzenia - jak kobieta. Jak ta kobieta. Zacisnął na nim palce. Zastanawiał się, czy rzeczywiście wciąż niewoliło go tylko wyobrażenie. Wiedział o niej zbyt wiele. Nie dawały mu spokoju różne szczegóły, których nie miał powodów znać: że lubiła bardzo gorącą wodę w wannie, że zbierała stare zdjęcia nieznajomych ludzi. Miała kiedyś sekretne marzenie, by tańczyć w królewskim balecie. Kiedy miała piętnaście lat, prawie zakochała się w młodym ogrodniku. Znał drobne szczegóły jej życia, których ona sama nie pamiętała. Wykradł je z pamiętników. To była jego praca. Jak Brie to potraktuje, kiedy odzyska pamięć? Jak bardzo oburzy ją takie wtargnięcie? Wiedział już, kim była dwójka ludzi, którzy ją porwali, zmienili jej życie, ukradli przeszłość. Wiedział, kim byli i dlaczego to zrobili. Dla dobra Gabrielli nie mógł jej jeszcze tego zdradzić. Mógł tylko obserwować ją i strzec. Jak zareaguje, gdy dowie się, że dwójka bliskich jej, zaufanych ludzi uknuła przeciw niej spisek? Posłużyła się nią w podłej aferze? Usłyszał, jak drzwi sypialni otwierają się, i zastygł z kolczykiem w dłoni. - Tak, dziękuję, Bernardette. Puść tylko wodę. Sama się zajmę włosami. Mamy dzisiaj kolację en familie. - Dobrze, Wasza Wysokość. Usłyszał, że pokojówka wchodzi do łazienki, a po chwili rozległ się łoskot wody uderzającej o porcelanę. Wyobraził sobie, jak Brie się rozbiera. Powoli rozpina delikatną bluzkę, którą włożyła dziś rano. Dziwne, pomyślał. Widział, jak ubiera się rano, kiedy budzili się razem, ale nigdy nie widział, jak się rozbiera. Gdy przychodził do niej, czekała na niego już w szlafroku lub w koszuli nocnej. Albo czekała naga w łóżku. Pod wpływem nagłego impulsu odłożył kolczyk i wszedł do sypialni. Brie stała przed lustrem, ale nie zdjęła jeszcze ubrania. Z porcelanowego puzderka stojącego na toaletce wyjmowała spinki i wpinała sobie we włosy. Zauważył, że wykonywała te czynności z lekkim roztargnieniem i uśmiechała się lekko, jakby z czegoś była zadowolona. Nieczęsto się tak uśmiechała. Pokojówka przygotowała jej szlafrok. Jeśli nawet zauważyła Reeve'a, przemilczała to. Położyła szlafrok na łóżku. Brie skończyła wpinać spinki. - Dzięki, Bernardette. Dziś jesteś już wolna. A jutro - zaśmiała się krótko - będziesz miała mnie dosyć. Pokojówka ukłoniła się i wyszła.
Reeve czekał. Brie zamknęła puzderko, z lekkim westchnieniem zdjęła buty i przeciągnęła się, przymykając oczy. Odwróciła się od lustra, podeszła do małego sekretarzyka i włączyła magnetofon zainstalowany w środku. Pokój wypełniła cicha muzyka. Melodia, którą można usłyszeć przez otwarte okna w letnie noce. Brie rozpięła szare spodnie, pozwoliła im opaść na podłogę i wyszła z nich. Reeve patrzył, jak pochyla się, by je podnieść, wygładza dłonią i kładzie na łóżku. Jeden po drugim, zatopiona w muzyce, rozpinała guziki bluzki. Pod nią nosiła perłowoszary jedwab bez koronek. Bielizna była gładka jak jej skóra i bardzo cienka. Kiedy zsunęła delikatne ramiączko, Reeve nie wytrzymał. - Gabriello... Nie podskoczyła ani nie krzyknęła. Zamiast tego odwróciła się powoli, bo rozpoznała pragnienie w tym tak dobrze znanym głosie. Reeve stał nieporuszony na środku pokoju i tylko patrzył, ale czuła jego dotyk każdym centymetrem swego ciała. Słońce wciąż jeszcze jasno oświetlało pokój, lecz jej myśli zwróciły się ku nocy. Bez słowa wyciągnęła dłoń. Reeve podszedł do niej. Rozmawiali dotykami, muśnięciami palców, naciskiem dłoni. Jesteś moja. Czekałem na ciebie. Tęskniłem za tobą. Usta dotykały ust w milczeniu, ale setki słów zostało wypowiedzianych. To wszystko, czego pragnęłam. Jesteś wszystkim, czego potrzebowałam. Ty, właśnie ty. Rozebrała go niespiesznie. Czuli, jak pragnienie narasta w nich aż do bólu. To było cudowne. Wyciągnęła mu koszulę ze spodni. Jedynym słowem, które wybrzmiewało między nimi, było jej imię. W milczącej zgodzie opadli na łóżko. Nie było błysku, nagłego desperackiego przyśpieszenia. To, co najpiękniejsze, narastało w nich słodko, delikatnie, cudownie, wraz z falą czułych pieszczot. Mogłaby płakać nad pięknem tej chwili, ale była zbyt szczęśliwa. Potem leżeli wygodnie obok siebie, wydłużając jeszcze tę chwilę. Oblewało ich łagodne światło wieczornego słońca. Gdyby nie obowiązki, zostaliby tak do rana. - Tęskniłem za tobą. Zdziwiona, przekręciła głowę na jego ramieniu tak, by widzieć jego profil. - Tak? - Prawie cię dzisiaj nie widziałem. - Z uśmiechem pogłaskał jej włosy. - Myślałam, że zajrzysz do sali balowej. - Zaglądałem tam kilka razy. Byłaś zajęta.
I bezpieczna, dodał w myślach. Trzech pracowników miało broń pod marynarkami. - Jutro będzie gorzej. - Brie przytuliła się lekko do Reeve'a. - Samo ułożenie kwiatów zabierze dwie godziny. A jeszcze wino i likiery, orkiestra i jedzenie. No i goście. Zamilkła. Nieświadomie przyciągnął ją bliżej. - Jesteś zdenerwowana? - Trochę. Tyle nowych twarzy, tyle imion, nazwisk. Zastanawiam się... - Nad czym? - Wiem, jak ważny jest ten bal dla naszej organizacji i dla Cordiny, ale zastanawiam się, czy dam radę. - Już zrobiłaś więcej, niż od ciebie oczekiwano - odparł. - Odpręż się i przyjmuj wszystko takim, jakim jest. Rób to, co ci się wydaje słuszne, Brie. Przez chwilę milczała, w końcu podjęła decyzję. - Już to zrobiłam. - Uniosła się na łokciu, żeby go lepiej widzieć. - Powiedziałam wszystko Christinie Hamilton. Spostrzegł, że Brie spodziewa się krytyki, niecierpliwości, złości nawet. W jej wzroku pokora ścierała się z wyzwaniem. - Dlaczego? - Było to pytanie, nie oskarżenie. Niemal poczuł, jak spłynęła na nią ulga. - Nie mogłam jej okłamać. Może nie pamiętam, ale czuję. Czuję, że ona daje mi coś, czego potrzebuję. - Zachłysnęła się ze zdenerwowania. - Myślisz pewnie, że jestem głupia. Usiadła, więc zrobił to samo. - Nie. - Pragnąc podkreślić swoje wsparcie, przykrył dłonią jej rękę. - Powiedz, co czułaś. - Potrzebowałam rozmowy z kobietą. - Wypuściła powoli powietrze i spojrzała na niego. Na jej twarzy, obramowanej aureolą rozwichrzonych włosów, nie zatarły się ślady podniecenia. - Jest tak wielu mężczyzn w moim życiu, miłych, troskliwych, ale... - Jak to ująć, żeby zrozumiał? Nie potrafiła tego zrobić. - Po prostu potrzebowałam rozmowy z kobietą - powtórzyła bezradnie. Jasne, że tak. Reeve przyciągnął jej dłoń do swoich ust. Dlaczego żaden z nich tego nie zauważył? Ojciec, brat, lekarz, kochanek... Nie miała nikogo, kto dałby jej wsparcie, zrozumienie, na jakie kobieta może liczyć tylko od innej kobiety. - Czy to ci pomogło? Zamknęła na chwilę oczy. - Tak, Chris jest dla mnie kimś zupełnie wyjątkowym, czułam to. - Jak zareagowała?
- Powiedziała, że to śmierdzi. - Z jej gardła wydobył się krótki śmiech. - Uważa, że ciebie, mojego ojca i Loubeta trzeba wybatożyć. Reeve wydał odgłos, który mógł oznaczać zarówno rozbawienie, jak i złość, ale w sumie oznaczał zgodę. - Bystra z niej kobieta - stwierdził. - O, bardzo. Nie umiem ci opisać, czym była dla mnie rozmowa z nią. Nie traktowała mnie jak chorą albo dziwadło czy histeryczkę. - Czy my, mężczyźni, tak robimy? - Czasami, owszem. - Przeczesała palcami włosy, patrząc na niego z gorliwością, która prosiła się o zrozumienie. - Chris wysłuchała wszystkiego, wyraziła swoje zdanie i poprosiła, żebym pomogła jej wybrać sukienkę. To było takie naturalne, łatwe, jakby nie było tych cholernych białych plam między nami. Po prostu znów jesteśmy przyjaciółkami albo wciąż... Nie wiem, jak to wyjaśnić. - Nie musisz, ale ja powinienem z nią pomówić. - Fajnie, bo ona też o tym wspomniała. - Pocałowała go lekko, po przyjacielsku. Dziękuję ci. - Za co? - Za to, że nie wymieniłeś mi wszystkich powodów, dla których nie powinnam była tego robić. - Decyzja zawsze należała do ciebie, Brie. - Tak? - Uśmiechnęła się, kręcąc głową. - Ojej, kąpiel stygnie - przypomniała sobie, gwałtownie zmieniając nastrój. - Może chociaż umyjesz mi plecy. - Brzmi nieźle, ale problem w tym, że ja też nie zdążyłem wziąć kąpieli. - Z tym nie powinno być kłopotu - Odsunęła się od niego, by wstać. - Zastanawiałam czy już dzieliłam z kimś tę wannę. Jest bardzo duża. Naga, skąpana w promieniach zachodzącego słońca, zaczęła poprawiać spinki. - I mamy jeszcze ponad godzinę do kolacji.
ROZDZIAŁ DWUNASTY Przepych i fantazyjny wystrój - tak wyglądał królewski bal w wiekowym pałacu. Bogaci i dobrze urodzeni goście licznie przybyli do włości księcia Cordiny. Salę oświetlało pięć mieniących się feerią barw kryształowych żyrandoli. Wypolerowana podłoga lśniła miodowym blaskiem. Tysiące kwiatów, srebra i kryształy bladły w zetknięciu z blaskiem olśniewających kreacji i wyszukanej biżuterii. Brie witała gości, usiłując zapomnieć o nękającym ją zmęczeniu. Pracowała dwanaście godzin bez przerwy, chcąc mieć pewność, że wszystko jest perfekcyjnie przygotowane. I tak było. Świadomość doskonale wykonanej pracy pomagała jej opanować skołatane nerwy. Kopciuszek ma wreszcie swój bal, pomyślała w zadumie. Tyle że Kopciuszek nie musiał stawiać czoła przeszłości. Wokół niej rozciągało się morze szykownych strojów i wykwintnych zapachów, lecz Brie widziała jedynie obce twarze i długą listę nazwisk, które powinna pamiętać. Ojciec, odziany w oficjalny mundur, nie odstępował jej na krok. Strój księcia przypominał, iż jest on doskonałym żołnierzem. Dla niej wyglądał jak bóg: silny, wspaniały i tak bardzo odległy. Kłaniano się jej i całowano w rękę. Rozmowy na szczęście ograniczały się do zdawkowej wymiany pozdrowień. Potem kolejni goście przechodzili do Reeve'a i jej braci. Zadbałam o wszystko, myślała Brie z satysfakcją. Pełen sukces. Powitała uśmiechem siwowłosego mężczyznę w jedwabnym garniturze, rozpoznając w nim jednego z najwybitniejszych aktorów stulecia, którego brytyjska królowa pasowała na księcia Uścisnął jej dłoń i pocałował w policzek. Zgodnie z informacjami, jakie udało się jej zebrać, nieraz bujał małą Brie na kolanach. Jest przerażona, pomyślał Reeve. I taka piękna Nie mógł jej w żaden sposób pomóc; mógł co najwyżej trwać przy niej, wspierać ją i chronić. Czy ktokolwiek jej powiedział, że dokonała już cudu? - zastanawiał się. Odzyskała siły i nadzieję, a całą duszą oddała się obowiązkom. Księżniczka okazała się przede wszystkim kobietą. Jego kobietą. Wyglądała niczym postać z bajki. Dokładnie taką ją zapamiętał przed laty. We włosach i na uszach lśniły diamenty, subtelne, lecz efektowne. Także smukłą szyję zdobiły trzy błyszczące łezki. I jeszcze symbol władzy na palcu, przypomniał sobie. Ogień, jakim pałały szlachetne kamienie, kontrastował z zimną tonacją śnieżnobiałej sukni. Oryginalne połączenie, skonstatował Reeve. Czyżby chciała pokazać, że tak ogień, jak
i lód są bliskie jej naturze? Głęboko wycięty dekolt odsłaniał krągłość piersi, a wcięcie w pasie uwydatniało smukłą talię. Poniżej suknia opadała luźno, zakrywając nogi do pół łydki. Subtelne, ręcznie haftowane wykończenia rękawów ciasno obejmowały drobne dłonie. Czy mężczyzna, który choć raz miał taką kobietę, mógł jeszcze kiedykolwiek zapragnąć innej? - Widziałeś ją? - wymamrotał Bennett Reeve'owi do ucha. Widział tylko jedną kobietę, lecz Bennett z pewnością miał kogoś innego na myśli. - Kogo? - Eve Hamilton - szepnął Bennett z zachwytem. - Jest wspaniała. Stojący obok Aleksander odnalazł ją spojrzeniem w tłumie, lecz nie podzielał podziwu brata. Siostra Christiny miała na sobie piękną, czerwoną suknię o tradycyjnym kroju. Kolor zdawał się sugerować to, czemu zaprzeczał krój. - To jeszcze dziecko - mruknął. Wydała mu się nad wiek rozwinięta. - Przydałyby ci się okulary - zasugerował Bennett, uśmiechając się i całując dłoń majętnej wdowy. - Albo witaminy. Kolejka gości zdawała się nie mieć końca. Brie znosiła trud powitań bez zmrużenia oka, przez cały czas powtarzając sobie, ile na tym balu zyskaj ej organizacja charytatywna. Odetchnęła z ulgą dopiero wówczas, gdy minęły ją ostatni czarny krawat i połyskująca suknia. To jeszcze nie koniec, lecz teraz, gdy grała muzyka, jakoś łatwiej było znosić wszelkie niedogodności. Muzycy z orkiestry znali się na rzeczy. Wystarczyło, aby skinęła w ich kierunku, a już popłynęły dźwięki pierwszego walca. Wyciągnęła rękę do Reeve'a. Pierwszy i ostatni raz otwierał bal wraz z nią. Pozwoliła, by jego ramiona i muzyka porwały ją w wir tańca. Prędzej czy później wybije północ i czar pryśnie. - Jesteś piękna. Wirowali w blasku tysięcy świateł. - Mój krawiec to geniusz. Pocałował ją, mimo iż oboje wiedzieli, że nie powinien tego robić. - Nie to miałem na myśli. Brie uśmiechnęła się, zapominając o zmęczeniu. Książę Armand poprosił do tańca siostrę pewnego króla, przebywającego na wygnaniu. Aleksander wybrał daleką krewną z Anglii, zaś Bennett porwał Eve Hamilton. Bal zaczął się na dobre.
Wszystko wyglądało jak w bajce. Kawior, francuskie wina, skrzypce. Potentaci naftowi ramię w ramię z lordami. Księżne i hrabiny wymieniające ploteczki ze sławami estrady i ekranu. Brie wiedziała, iż do jej obowiązków należy sprawianie przyjemności gościom. Z ulgą stwierdziła, że sama dobrze się przy tym bawi. Podczas jednego z tańców z doktorem Franco spojrzała mu w oczy i wybuchnęła śmiechem: - Usiłuje mi pan zbadać puls. - Ależ skąd! - obruszył się doktor Franco. - Nie trzeba być lekarzem, aby patrząc na ciebie, wiedzieć, że czujesz się doskonale. - Zaczynam wierzyć, że wkrótce wszystko będzie jak dawniej. Nieznacznie zacisnął palce na jej dłoni. - Przypomniałaś sobie coś jeszcze? - To nie gabinet lekarski - odparła z uśmiechem. - Tu chodzi o uczucia, wiedza medyczna na nic się nie zda. - Mam nadzieję, że warto było czekać. - Ja też mam taką nadzieję - odrzekła. - Brie wygląda na wypoczętą - zauważyła Christina, tańcząc z Reeve' em. - Twoja obecność bardzo jej pomogła. Zgromiła go wzrokiem. Zdążyli już wcześniej porozmawiać na osobności, lecz nie zdołał jej przekonać. - Pomogłaby znacznie bardziej, gdybym przyjechała wcześniej. Ostry język był jedną z cech, które od razy zyskały sympatię Reeve'a. - Nadal uważasz, że powinno się mnie zbić? - Rozważam taką możliwość. - Pragnę tego, co dla niej najlepsze, Chris. Uważnie zbadała go wzrokiem. - Jesteś głupcem, jeśli do tej pory nie wiesz, co to takiego. Brie z trudem przedzierała się przez tłumy gości, W kącie stała Janet Smithers z jednym i wciąż tym samym kieliszkiem wina w dłoni. - Janet! - Brie pomachała do niej, zapominając o protokole. - Bałam się, że nie zdecydujesz się przyjść. - Spóźniłam się, Wasza Wysokość. Było parę spraw, których nie chciałam zostawiać na jutro. - Dziś zapomnij o pracy. - Brie wzięła sekretarkę za rękę, usiłując w tłumie gości znaleźć dla niej właściwego partnera. - Wspaniale Wyglądasz - dodała. Gładka, skromna sukienka dodawała Janet godności.
- Wasza Wysokość... - usłyszała powitanie Loubeta. - Panno Smithers... - Witam - odparła Brie z uśmiechem, widząc w nim idealnego partnera dla Janet. - Wspaniały bal, jak zawsze - pochwalił. - Dziękuję. Wszystko idzie zgodnie z planem. A pańska małżonka wygląda oszałamiająco. - To prawda - zgodził się, z dumy pusząc się jak paw. - Chwilowo mnie opuściła. Mam nadzieję, iż Wasza Wysokość okaże litość i poświęci mi jeden taniec? - Ależ naturalnie. - Brie zanurzyła usta w winie, z zadowoleniem przyjmując pojawienie się Aleksandra. - Tylko za chwilkę, gdyż obiecałam zatańczyć z bratem. - Wzięła go pod ramię i odwróciła się do sekretarki. - Jestem przekonana, że panna Smithers z rozkoszą z panem zatańczy, czyż nie, Janet? Udało się. Zadowolona, iż zdołała wprowadzić Janet na parkiet, wsparła się na ramieniu brata. - Cóż za intryga, siostrzyczko! - mruknął Aleksander. - Grunt, że skuteczna. Nie chcę, żeby całą noc siedziała w kącie, sącząc wino. Teraz ktoś inny będzie musiał poprosić ją do tańca. Aleksander zmarszczył czoło. - Czyżbyś miała mnie na myśli? - Jeśli to będzie konieczne... - Mrugnęła do niego porozumiewawczo. - Najpierw obowiązki, przecież wiesz. Aleksander, który znad ramienia Brie przyglądał się gościom, ze zdziwieniem zauważył, iż w tańcu Loubet utyka znacznie mniej niż normalnie. - Janet nie wygląda na zachwyconą - oszacował. - Cóż, może on nie jest w jej typie. - Aleks! - roześmiała się. - Nie zdążyłam ci powiedzieć, że wyglądasz cudownie. Podobnie jak Bennett. A właśnie, gdzie on się podziewa? - Stara się o wyłączność na tę małą Amerykankę. - Małą... Ach, masz na myśli Eve. - Ściągnęła brwi. - Ona wcale nie jest taka mała. Szczerze mówiąc, jest chyba dokładnie w wieku Bennetta. - Nie powinien z nią flirtować na oczach wszystkich. - Z tego, co widziałam, trudno tu mówić o braku wzajemności. Wzruszył ramionami ze zniecierpliwieniem.
- Siostra powinna ją krócej trzymać. - Aleks! - Brie komicznie przewróciła oczami. - Dobra, dobra - poddał się, lecz nadal przeszukiwał salę, by wreszcie odnaleźć smukłą brunetkę w czerwonej sukni. I już nie spuszczał z niej wzroku. Brie straciła rachubę czasu. Nie wiedziała, ile tańców odtańczyła, ile kieliszków wina wysączyła, ilu wysłuchała dowcipów i anegdot. Teraz wiedziała, że niepotrzebnie się denerwowała. Wszystko szło idealnie, dokładnie tak, jak powinno. I na dodatek sprawiało jej ogromną radość. Gdy ponownie znalazła się na parkiecie w ramionach Reeve'a, czuła się najszczęśliwszą kobietą pod słońcem. - Zbyt tu tłumnie - szepnął jej do ucha. Powoli zataczał kolejne kręgi walca coraz bliżej wyjścia na taras. Po chwili tańczyli już w świetle księżyca. - Jak cudownie! - Także tutaj mnóstwo było kremowych kwiatów, których woń nasycała wieczorne powietrze, mieszając się z zapachem perfum. - Po prostu cudownie. - Księżniczki powinny zawsze tańczyć pod gwiazdami. Roześmiała się i spojrzała na niego, gdy nagle coś przeszyło całe jej jestestwo. Twarz Reeve'a zdawała się zmieniać. Młodnieć? Zachodzić mgłą? Nie była pewna. Jego oczy stały się jakby jaśniejsze, spojrzenie bardziej beztroskie. Także zapach kwiatów się zmienił: czuła świeże, wilgotne róże. Na moment cały świat przestał istnieć. Nagle ucichły dźwięki muzyki, zniknęły zapachy, światła. Gdyby Reeve jej nie przytrzymał, niechybnie osunęłaby się na ziemię. - Brie! - Chciał ją wziąć na ręce i zanieść na fotel, lecz go powstrzymała. - Nie, już wszystko w porządku. Zakręciło mi się w głowie. My... - Spojrzała na niego, jakby się widzieli po raz pierwszy. - Byliśmy tu - wyszeptała. - Ty i ja, w moje urodziny. Tańczyliśmy walca na tarasie, a w donicach wiszących na ścianach kwitły róże. Było gorąco, a my byliśmy tak blisko siebie. Po tańcu pocałowałeś mnie. I zakochałam się w tobie, dodała w myślach. Zakochała się w nim, gdy miała szesnaście lat. Teraz, po tylu latach, mogła śmiało powiedzieć, iż nic się nie zmieniło. A jednak zmieniło się tak wiele.... - Przypomniałaś sobie. - Drżała, więc ją przytulił. - Uhm. - Mówiła tak cicho, że ledwie mógł ją zrozumieć. - Pamiętam ten taniec. Pamiętam ciebie.
- Co jeszcze? Przypomniałaś sobie coś jeszcze, czy tylko tę jedną noc? - zapytał miękko. Potrząsnęła głową. Nagle uświadomiła sobie, iż wspomnienia mogą być bardzo bolesne. - Muszę zebrać myśli. Potrzebuję... Reeve, potrzebuję chwili samotności. - W porządku. Zerknęła w kierunku zatłoczonej sali balowej. Nie przedostanie się, pomyślał. Postanowił sprowadzić ją na dół i wpuścić drugimi drzwiami. - Zaprowadzę cię do twojego pokoju. - Nie, gabinet jest bliżej. - Ruszyła w kierunku schodów. - Muszę chwilę posiedzieć w samotności. Tam nikt mi nie będzie przeszkadzał. Zgodził się, gdyż biuro istotnie znajdowało się znacznie bliżej. W ten sposób zyskiwał czas, by pójść po lekarza. Musi się też jak najszybciej porozumieć z księciem, aby donieść mu, że Brie odzyskuje pamięć i trzeba przystąpić do realizacji dalszej części planu. Aresztowania zostaną dokonane po cichu. Straże zostały dobrze przeszkolone, uspokajał się Reeve. Gdyby nie zapewnienia księcia, iż Brie jest pod stałą obserwacją, sam by ich nie zauważył. W gabinecie panował półmrok, lecz Brie nie zgodziła się na zapalenie światła. - Nie, proszę. Tak będzie mi łatwiej myśleć. - Dobrze, a ja szybko pójdę po doktora, Gabriello. - Dobrze, ale daj mi najpierw parę chwil spokoju. W głosie Brie brzmiała determinacja. - Czekaj tu na mnie. Odpocznij. Kiedy zamknął drzwi, położyła się na niedużej kanapie w rogu pokoju. Nie była zmęczona, lecz obawiała się, że nie znajdzie w sobie siły, by usiedzieć na krześle. W głowie kołatały się tysiące emocji i wspomnień, które - wszystkie naraz - usiłowały się wydostać z otchłani zapomnienia. Do tej pory była przekonana, iż odzyskując pamięć, poczuje ulgę. Wyobrażała sobie tę chwilę jako uwolnienie z pętających ją od tak dawna więzów. Tymczasem czuła ból, wyczerpanie i strach. Pamiętała matkę i jej pogrzeb. Czuła, jak całe jej ciało przeszywa smutek, niezmierzone pokłady żalu, dzielonego z ojcem i braćmi. Pamiętała Boże Narodzenie, kiedy Bennett podarował jej parę zabawnych kapci. Pamiętała szermiercze pojedynki staczane z Aleksandrem i bezsilną złość, gdy ją pokonywał.
Widziała też ojca: wyciągał ku niej ręce, gdy wdrapywała mu się na kolana. Ojciec wyprostowany, dumny, zdecydowany. Był przede wszystkim władcą, lecz Brie nauczyła się to akceptować. Być może dlatego zakochała się w Reevie. On też był przede wszystkim władcą - swojego życia, swoich decyzji. Wspomnienia tłoczyły się jedno za drugim. Nawet nie zauważyła, kiedy zaczęła łkać. Oczy zaszły jej łzami. Przymknęła je, zmorzona sennością. - Posłuchaj... Czyjś szept wyrwał ją za zamyślenia. Brie potrząsnęła głową. Jeśli to są wspomnienia, nie chce ich. Lecz szept się powtórzył: - Musimy to zrobić dzisiaj. - A ja ci mówię, że mi się to nie podoba. To nie wspomnienie, uświadomiła sobie, choć zarazem jest to także wspomnienie. Wyraźnie słyszała głosy. Dobiegały od strony tarasu. Już kiedyś słyszała je w ciemnościach. Tym razem je rozpoznała. Jak mogła być tak ślepa, tak głupia? Powoli, ostrożnie, starając się nie hałasować, usiadła na kanapie. Ból i strach zniknęły. Te wspomnienia wywołały w niej wściekłość. - Wykonamy plan. Kiedy uda nam się ją wywołać na dwór, zabierzesz ją z powrotem do chaty. Użyjemy silniejszego narkotyku i zwiążemy. Tym razem nie będzie przy niej strażnika, który mógłby znowu popełnić błąd. Punktualnie o pierwszej książę dostanie wiadomość. O tym, że jego córka została ponownie uprowadzona, dowie się w sali balowej. I sam będzie wiedział, co musi nam dać, żeby ją odzyskać. - Deboque'a. - I pięć milionów franków. - Twoja wymarzona fortuna. Głos brzmiał zdecydowanie za blisko. Brie oceniła odległość do drzwi i zrozumiała, że musi czekać. - Pieniądze nic nie znaczą. - Będę miał satysfakcję, wiedząc, że Armand musi zapłacić. Po tylu latach doczekam się wreszcie sprawiedliwości. - To zemsta! - poprawił drugi głos. - A do zemsty nie można podchodzić emocjonalnie. Trzeba go zamordować. - O wiele ciekawiej będzie widzieć, jak cierpi. Lepiej zabierz się do roboty i nie nawal, bo Deboque nigdy nie wyjdzie z więzienia. - Zrobię to, co do mnie należy. I oboje dostaniemy, co chcemy.
Nienawidzą się, uświadomiła sobie Brie. Dlaczego wcześniej tego nie zauważyła? Teraz wydawało się to takie oczywiste, a jeszcze tego samego wieczoru rozmawiała z obojgiem, niczego nie podejrzewając. Siedziała bez ruchu i nasłuchiwała. Jedynym dźwiękiem, jaki dochodził do jej uszu, był odgłos oddalających się kroków. Oszukali zarówno ją, jak i jej ojca. Oszukali, udając zmartwienie, a nawet oddanie. Dosyć! Nie pozwoli się dłużej oszukiwać. Podniosła się i szybkim krokiem ruszyła w kierunku drzwi. Pójdzie do ojca i zadenuncjuje oboje. Nie zdołają ponownie jej uprowadzić. Chwyciła za klamkę, pociągnęła drzwi i odkryła, iż nie jest już sama. - Och, Wasza Wysokość. - Lekko skonfundowana Janet cofnęła się o krok i ukłoniła. Nie spodziewałam się pani tutaj zastać. Przyszłam po dokumenty, które... - Przecież mówiłam ci, żebyś na jeden wieczór zapomniała o pracy. - Tak, Wasza Wysokość, ale... - Odsuń się, chcę przejść. Chłód i determinacja w głosie Brie sprawiły, że sekretarka nie wahała się ani chwili dłużej. Z niedużej czarnej torebki wyciągnęła malutki pistolet. Brie nie zdążyła nawet krzyknąć. W tej samej chwili z cienia wyłonił się gotowy do strzału strażnik. Janet natychmiast odwróciła się ku niemu i nacisnęła spust. Rozległ się suchy, stłumiony trzask. Mężczyzna upadł. Brie chciała rzucić się ku niemu, lecz zamarła w miejscu, gdy Janet wycelowała broń w jej brzuch. - Stój, bo dostaniesz kulkę w bebechy i będziesz umierała powoli, w mękach. - W pałacu jest mnóstwo straży - odparła Brie najspokojniej, jak potrafiła. - Wszędzie. - W takim razie musisz współpracować, jeśli nie chcesz ich mieć na sumieniu. Janet wiedziała jedno: musi zabrać księżniczkę z korytarza i wyprowadzić z pałacu, zanim znowu ktoś stanie im na drodze. Nie mogła sobie pozwolić na ryzykowne przejście koło sali balowej. Popchnęła swoją zakładniczkę w przeciwnym kierunku. - Nie uda ci się mnie niepostrzeżenie wyprowadzić - ostrzegła Brie. - To nie ma znaczenia - padła chłodna odpowiedź. - Nikt nie odważy się do mnie strzelać, kiedy będę celowała w twoją skroń, Wasza Wysokość. Janet klęła w myślach. Misterny plan legł w gruzach. Nie miała nawet możliwości skontaktowania się ze wspólnikiem. Nie może być mowy o wyniesieniu nieprzytomnej księżniczki tylnym, nie oświetlonym wyjściem, które obserwują opłacani przez nich ludzie.
Nie zdołają zamknąć jej w bagażniku czekającego nieopodal samochodu. Jeszcze minutę temu miała śmiały, lecz doskonale opracowany plan. Teraz nie miała nic. - Co zamierzałaś zrobić? - zapytała Brie, jakby wyczuwała jej rozterkę. - Miałam przekazać wiadomość, że Amerykanin oczekuje cię w twoim pokoju. Mieli go załatwić, żeby nie przeszkadzał. Potem ty dostałabyś zastrzyk, i po krzyku. Reszta to bułka z masłem. - Teraz nic nie jest proste. - Brie nawet nie drgnęła, słuchając, jak Janet beztrosko spowiada się z planów zamordowania Reeve'a. Musi być twarda. Tymczasem jednak nie miała wyjścia i pozwoliła się prowadzić w kierunku tonących w ciemnościach drzwi na taras. - Boże, jak tu pięknie! - Eve postanowiła porzucić dobre maniery i po prostu świetnie się bawić. - Musi być wspaniale mieszkać w pałacu na co dzień. - Dom jak dom. - Bennett objął smukłą talię dziewczyny i patrzyli na rozciągający się z tarasu widok. - Nie wiem, jak się u was żyje, nigdy nie byłem w Houston. - To zupełnie co innego. - Wzięła głęboki oddech i odwróciła się do niego. Jest taki przystojny, pomyślała. Idealny towarzysz na ciepły, wiosenny wieczór, lecz przecież... - Cieszę się, że tu jestem - zaczęła powoli - ale książę Aleksander chyba za mną nie przepada. - Aleks? - Bennett wzruszył ramionami. Nie zamierzał tracić czasu na brata, gdy w świetle księżyca czekała na niego piękna kobieta. - Jest trochę marudny, to wszystko. Uśmiechnęła się. - Ty taki nie jesteś. Czytałam na twój temat sporo ciekawych rzeczy. - To wszystko prawda. - Wyszczerzył zęby w łobuzerskim uśmiechu i ucałował jej dłoń. - Ale teraz ty mnie interesujesz, Eve... - Na dźwięk kroków urwał i zaklął po cichu. Cholera, tak tu trudno o chwilę prywatności. - Nie chcąc, by mu więcej przeszkadzano, wciągnął dziewczynę w zacienione miejsce, dokładnie w momencie, gdy Janet wyprowadzała Brie na taras. - Nie zrobię ani kroku więcej, dopóki się wszystkiego nie dowiem - powiedziała Brie i odwróciła się, połyskując bielą sukni w świetle księżyca. Na jej tle Bennett dostrzegł lufę pistoletu. - O Boże! - Zakrył dłonią usta Eve. - Słuchaj - wyszeptał, nie spuszczając wzroku z siostry. - Wracaj do sali i znajdź mojego ojca, Aleksandra lub Reeve'a MacGee. Albo wszystkich trzech, jeśli dasz radę. Nic nie mów, po prostu idź - ponaglił.
Nie trzeba jej tego było dwa razy powtarzać - ona także widziała broń. Skinęła głową i Bennett zdjął rękę z jej ust. Potem zsunęła buty i bezszelestnie pobiegła wzdłuż nieoświetlonej ściany pałacu. - Nie zmuszaj mnie, żebym musiała cię zabić tutaj - odparła Janet chłodno. - Chcę wiedzieć, dlaczego - powtórzyła uparcie Brie i oparła się o ścianę. Nie miała pojęcia, jak zamierza uciec, lecz przecież już raz się jej udało. - Deboque jest moim kochankiem. Chcę go odzyskać. Twój ojciec oddałby za ciebie samego diabła. Brie zmrużyła oczy. Janet Smithers doskonale ukrywała swoją namiętność! - Jak ci się udało zmylić służby bezpieczeństwa? Każdy, kto ubiega się o pracę w pałacu, jest... Urwała. Odpowiedź nasunęła się sama. - Loubet? Janet uśmiechnęła się niewinnie. - Naturalnie. Deboque wiedział o Loubecie i o ludziach, których przekupywał, żeby pracowali nie tylko dla twojego ojca, lecz także dla niego. Trochę nacisku, groźba zdemaskowania, i wybitny sekretarz stanu zaczyna współpracować. Fakt, że Loubet nienawidzi twojego ojca, okazał się niezwykle pomocny. W porwaniu widział doskonały sposób, żeby się zemścić. - Zemścić? Za co? - Za wypadek. Pamiętasz? Twój ojciec siedział za kierownicą. Był młody, przeszarżował. On i pewien dyplomata nie odnieśli poważniejszych obrażeń, natomiast Loubet... - Nadal utyka - wymamrotała Brie. - Och, żeby tylko. Loubet nie ma i nigdy nie będzie miał dzieci. Nawet z tą swoją młodą żoną. Jeszcze jej o tym nie powiedział. Boi się, że go zostawi. Lekarze twierdzą, że to nie ma nic wspólnego z wypadkiem, ale on woli myśleć inaczej. - I pomógł w porwaniu, żeby ukarać mojego ojca? Ależ to idiotyczne! - Nie wiesz, co to jest nienawiść. Chociaż z drugiej strony ja nie czuję do nikogo nienawiści. Po prostu chcę odzyskać swojego ukochanego. - Księżyc odbijał się zimno w lufie pistoletu. - Jestem przy zdrowych zmysłach - oznajmiła Janet ze spokojem. - Jeśli będę musiała, nie zawaham się zabić. - A jeśli to zrobisz, twój kochanek pozostanie za kratkami, - Brie postanowiła blefować. - Nie zabijesz mnie, bo martwa na nic ci się nie przydam.
- Słusznie. - Kobieta ponownie wycelowała broń. - Czy wiesz, jak bolesna jest rana postrzałowa, nawet gdy kula nie przebija żadnego z najważniejszych organów? - Niee! Z dzikim, opętańczym wrzaskiem Bennett wyskoczył z cienia. Janet i Brie znieruchomiały. Niepomny na nic, biegł prosto na lufę pistoletu. Był zaledwie parę kroków od nich, gdy Janet strzeliła. Młody książę zwalił się na posadzkę. - Boże, Bennett! - Brie padła na kolana. - Boże, nie, nie, Bennett! - Krew wsiąkała w jej białą, jedwabną suknię. Brie przygarnęła brata, gorączkowo usiłując zbadać mu puls. - No, strzelaj! - ponagliła Janet. - Nic gorszego nie możesz mi zrobić. Będziecie się oboje smażyli w piekle, ty i ten twój kochanek. - Tak się właśnie stanie. - W rozświetlonych drzwiach tarasu oprócz Reeve'a stała grupa uzbrojonych strażników w mundurach. Janet obserwowała, jak Armand, osłaniany przez straże, podchodzi do swych dzieci. Podała mu pistolet rękojeścią do przodu. - Spokojnie - odezwała się, gdy Reeve ruszył w jej kierunku. - Nie zamierzam wariować. Na jego znak została otoczona i zatrzymana. - Och, tato! - Brie nachyliła się do ojca, który klęczał koło Bennetta. - On usiłował wyrwać jej broń. - Wtuliła policzek we włosy brata. - Lekarz... - Jest tutaj. - No, no, Gabriello - odezwał się za jej plecami ciepły, spokojny głos doktora Franco. - Puść chłopca i zrób mi miejsce. - Nie zostawię go, nie... - Nie kłóć się - jęknął Bennett słabym głosem. - Koszmarnie boli mnie głowa. Gdyby nie mocne ramię ojca, Brie z płaczem osunęłaby się na ziemię. - Zawsze lubiłeś głupie kawały, braciszku - bąknęła, patrząc, jak Bennett, mrugając, otwiera oczy. - Brie... - Chwycił ją za rękę. - Czy w szpitalu są jakieś śliczne siostrzyczki? - Całe tuziny - wykrztusiła przez łzy. - Dzięki Bogu! - westchnął, zamykając oczy. Brie rzuciła się na szyję Aleksandrowi, a potem padła w ramiona Reeve'a. Nareszcie była w domu.
EPILOG Obiecał jej, że ostatni dzień spędzą na morzu. Nic więcej nie może od niej oczekiwać, powtarzał sobie, gdy Liberte sunęła po gładkiej tafli wody. Mieli przed sobą jeden, ostatni dzień. Potem czar pryśnie. Mało brakowało, pomyślał, a doszłoby do tragedii. Do tej pory nie potrafił się uspokoić. Mimo iż Loubet został zatrzymany, gdy tylko Eve pojawiła się w sali balowej, Brie została sama na tarasie z kochanką Deboque'a. A jego nie było przy niej, choć przysiągł, że będzie ją chronił! - Wciąż nie mogę uwierzyć, że już po wszystkim - rzekła z westchnieniem. - Tak, już po wszystkim - dodał jak echo. - Loubet... Nawet było mi go trochę żal. To chory człowiek. - Przed oczami stanęła Brie jego śliczna, młoda żona z wyrazem przerażenia na twarzy. - Także Janet miała prawdziwą obsesję. - Okrutnie wykorzystywali innych - przypomniał jej Reeve. - Mało brakowało, a zostaliby mordercami. Zarówno Bennett, jak i strażnik mieli naprawdę dużo szczęścia. - Wiem. - Przez ostatnie trzy dni tysiące razy dziękowała losowi za ocalenie brata. - Za to ja zamordowałam... - Brie... - Nie, daj mi mówić. Już wiem, że uciekałam przed wspomnieniem tych koszmarnych dni i nocy w ciemnym, pustym pokoju. Teraz potrafię im stawić czoło. Akceptuję je. - Nie uciekałaś - sprostował - po prostu potrzebowałaś czasu. - Mówisz jak lekarze. - Ustawiła ster tak, by jacht płynął prosto do urokliwej zatoczki. - Wydaje mi się, że część moich wspomnień i uczuć cały czas tam była. Nie powiedziałam ci o kawie ani o tym, że Janet mnie zapewniała, iż to niania zawsze mi ją parzyła. Nie powiedziałam ci tego, bo nie byłam w stanie jej uwierzyć. To było zbyt trudne. - Janet by tego nie zrozumiała. - Opowiedziała mi, że tego dnia, kiedy zostałam uprowadzona, niania przyniosła mi termos do gabinetu i za coś ją zrugała. Podobno zaraz potem wyszłam, a ona odprowadziła mnie do samochodu, zapewniając, że nikt inny nie miał możliwości dosypać niczego do mojej kawy. Nie wspomniała natomiast, a ja przypomniałam sobie to dopiero podczas balu, że w pewnym momencie wzięła ode mnie termos i wręczyła do podpisania jakieś dokumenty. W ten sposób zyskała chwilę, która tak jej była potrzebna.
- Na szczęście nie wzięła pod uwagę sprytu starej kobiety, która zwierzyła się twojemu ojcu ze swoich podejrzeń po tym, jak Loubet i kuzyn Deboque'a, Henri, pojechali po ciebie na farmę. - Niech Bóg ją za to błogosławi. Pomyśleć, że przez cały czas nie spuszczała ze mnie oka, a ja myślałam, że jak zwykle krząta się i zrzędzi. - Twój ojciec zadbał, żebyś cały czas była pod kontrolą. Nie zamierzał ryzykować, że Loubet zrobi następny krok - dodał Reeve. - Plan Loubeta udałby się, gdyby nie słabość Henriego do wina. Gdybym nie zaczęła wylewać zupy na ziemię, nadal dostawałabym pełną dawkę narkotyku i nie byłabym w stanie poradzić sobie z Henrim ani uciec przez rozbite okno. - Spojrzała na idealnie utrzymane paznokcie, wspominając jak je zniszczyła, torując sobie drogę ucieczki. - Już po wszystkim. Odzyskałam życie. - I jesteś szczęśliwa. Tylko to się liczy. - Tak, jestem szczęśliwa. - Uśmiechnęła się promiennie. - Wiesz, że Christina i Eve zostają jeszcze kilka dni? - Wiem, że twój ojciec gotów jest wystawić Eve pomnik. - Wiele jej zawdzięczam - odparła Brie. - Muszę przyznać, że lubię patrzeć, jak się pławi w chwale. - Kiedy ta mała wbiegła do sali, była biała jak kartka papieru. Zdołała jednak się opanować, opowiedzieć, co się stało i zaprowadzić nas prosto do ciebie. - Chyba ci jeszcze nie podziękowałam. - Wpłynęli do zatoczki i zrzucili żagle. - Nie dziękuj. Nie było mnie przy tobie, gdy najbardziej mnie potrzebowałaś stwierdził gorzko. - Daj spokój, nie mogłeś wszystkiego przewidzieć. Reeve, mam ci za co dziękować i chcę to zrobić. Ja i moja rodzina zawdzięczamy ci tyle... Tego się nie da wyrazić słowami. - Już mówiłem, że nie chcę, abyś mi dziękowała. - Tym razem jego głos brzmiał chłodno i stanowczo. - Reeve... Brie wstała, by dołączyć do stojącego przy barierce przyjaciela. Żałowała, iż nie potrafi być tak pewna siebie, jak by sobie tego życzyła. - Rozumiem, że nie jesteś obywatelem Cordiny i w związku z tym obce ci są nasze prawa i zwyczaje. A jednak mam do ciebie prośbę. - Zwilżyła usta. - Za dwa tygodnie są moje urodziny, możemy więc nazwać to królewskim życzeniem. Zgodnie z tradycją nie wolno odmówić prośbie składanej w związku z rocznicą urodzin.
- Prośba... - Wyciągnął papierosa i zapalił. - O co chodzi? Podobał jej się taki, odrobinę znużony, odrobinę nieobecny. To ułatwiało sprawę. - O naszych zaręczynach nadal dużo się mówi, prawda? Zaśmiał się. - Oj, tak. - Jeśli o mnie chodzi, muszę przyznać, że całkiem mi się podoba pierścionek, który mi dałeś. - Zachowaj go - odparł jakby z żalem. - Niech ci mnie przypomina. Spojrzała na niego, potem na diament. Czuła, że nie będzie już musiała wybierać między życiem osobistym a poczuciem obowiązku. - Nie zamierzałam ci go oddawać. - Uśmiechnęła się, widząc zdziwienie malujące się na jego twarzy. - Wiesz, mam mnóstwo znajomości. Może się okazać, że wystąpią nieprzewidziane trudności z twoim paszportem, z wizą nawet z lotem do Ameryki. Cisnął niedopałek do wody i odwrócił się ku niej. - Do czego zmierzasz? - Wydaje mi się, że będzie znacznie prościej, jeśli się ze mną ożenisz. Szczerze mówiąc, zamierzam nalegać na takie rozwiązanie - odparła z prostotą. Oparł się o barierkę i obserwował ją badawczo. Nie potrafił odczytać jej uczuć - może jego własne były zbyt silne. Gabriella zaś przemawiała spokojnym, opanowanym głosem. - Naprawdę? - Tak. Jeśli zechcesz współpracować, jestem pewna, że będzie to układ korzystny dla obu stron. - Nie interesują mnie korzyści. - Bzdura - zbagatelizowała, lecz dłonie miała mokre od potu. - Moglibyśmy spędzać pół roku w Cordinie, a drugie pół w Stanach - ciągnęła. - Chyba w każdym małżeństwie trzeba iść na jakieś kompromisy. Zgadzasz się? Negocjacje... Jako gliniarz nieraz miał okazję je prowadzić. - Być może - powiedział ostrożnie. Przełknęła ślinę, usiłując odblokować ściśnięte gardło, i mówiła dalej tym samym, niemal urzędowym tonem: - Prawdą jest, że mam mnóstwo zobowiązań, lecz gdy Aleksander się ożeni, jego małżonka przejmie część moich obowiązków. Zresztą nawet na razie to, co robię, nie różni się specjalnie od zwykłej pracy.
Dosyć szczegółów i planów, pomyślał. Dosyć negocjacji. Chciał mieć pewność, że dobrze wszystko zrozumiał. - Uprość to, księżniczko. Postąpił krok w jej kierunku, a Brie cofnęła się onieśmielona. - Nie rozumiem, co masz na myśli. - Powiedz mi, czego chcesz i dlaczego. - Ciebie, Reeve - odparła z wysoko podniesionym czołem. - Dlatego że kocham cię i kochałam od dnia moich szesnastych urodzin, od chwili gdy pocałowałeś mnie na tarasie, wśród pachnących róż, w świetle księżyca. Pragnął ją przytulić, lecz wiedział, że jeszcze na to za wcześnie. - Już nie masz szesnastu lat i nie żyjemy w bajce. - Wiem. Uśmiecha się? Czyżby nie rozumiała, jak bardzo potrzeba mu poważnej rozmowy? - W Stanach nie czeka na ciebie pałac. - Jest za to przytulny domek z przestronnym gankiem. - Cofnęła się jeszcze o krok. Nie każ mi cię błagać. Jeśli mnie nie chcesz, po prostu to powiedz. Tym razem nie mówiła z pozycji księżniczki, lecz jako zwyczajna, odrobinę zagubiona kobieta. Właśnie tego potrzebował. - Kiedy miałaś szesnaście lat i tańczyliśmy walca, czułem się, jakbym śnił. - Ujął jej dłonie. - Nigdy tego nie zapomniałem. Kiedy wróciłem i znów cię pocałowałem, dotarło do mnie, że to się dzieje naprawdę. Nigdy nie oczekiwałem od życia niczego więcej. - Nigdy nie oczekiwałam od życia nikogo więcej. - Wyjdź za mnie, Brie, i podaruj mi wspólne popołudnia na ganku przed domem. Jeśli będę to miał, pogodzę się z koniecznością dzielenia życia z Jej Wysokością Księżniczką Gabriellą. Uniosła jego dłonie do twarzy i ucałowała najpierw jedną, potem drugą. - To nie jest bajka, lecz my możemy żyć długo i szczęśliwie - szepnęła.
Roberts Nora Książę i artystka (Gościnne występy)
Aleksander de Cordina i Eve Hamilton nie tylko należą do dwóch różnych światów, mają też całkiem odmienne osobowości. Aleksander, następca tronu, obowiązkowy i zasadniczy, bywa irytująco władczy i apodyktyczny. Pełna uroku Eve, z powodzeniem wystawiająca sztuki teatralne, kocha swobodę. Jest spontaniczna i wrażliwa. Wydawałoby się, że tych dwoje nie może się pokochać, a ich miłość nie ma przyszłości. Tymczasem przeciwieństwa zaczynają się przyciągać.
ROZDZIAL PIERWSZY To nie była jej pierwsza wizyta w Cordinie. Pierwszy raz gościła tu prawie siedem lat temu; miała wtedy wrażenie, jakby znalazła się w trójwymiarowej bajce. Teraz była starsza, choć niekoniecznie mądrzejsza. I w bajki już nie wierzyła. To dobre dla młodych i naiwnych. Lub dla szczęśliwców, dodała w myślach. Pałac, w którym mieszkała książęca rodzina, wciąż zapierał dech w piersiach. Eve Hamilton przyglądała mu się z zafascynowaniem i podziwem. Stara, potężna budowla połyskiwała bielą na szczycie wzgórza; rozpościerał się z niej wspaniały widok zarówno na morze, jak i na miasto. Białe wieże zdawały się przebijać błękit nieba. Baszty i mury z blankami świadczyły o obronnym charakterze budowli. Dawną fosę zlikwidowano; miejsce wody zajęły nowoczesne kamery oraz systemy alarmowe. Promienie słońca odbijały się w oknach. Podobnie jak gdzie indziej na świecie, tu również zdarzały się triumfy i tragedie, intrygi i wielkie miłości. Wciąż nie mogła uwierzyć, że w niektórych tych wydarzeniach ona. Eve Hamilton, brała udział! Podczas swojej pierwszej wizyty w pałacu wyszła z księciem na taras i całkiem nieoczekiwanie przyczyniła się do uratowania mu życia. Dziwny bywa los, pomyślała, nie odrywając oczu od szyby. Samochód, którym jechała z lotniska, minął wysoką żelazną bramę oraz strażników w czerwonych uniformach. Raz nam sprzyja, kiedy indziej się od nas odwraca. Siedem lat temu przyleciała do maleńkiego księstwa razem ze swoją siostrą, Chris, która była przyjaciółką szkolną księżniczki Gabrielli. Tak się akurat złożyło, że to ją książę Bennett zaprosił na taras. Równie dobrze mógł wyjść z inną kobietą, lecz wówczas nie poznałaby go i nie stała się częścią politycznej intrygi, która od dawna prześladowała jego rodzinę. Gdyby nie incydent na tarasie, może nie miałaby okazji zamieszkać w pięknym, bajkowym pałacu. Może odleciałaby do Ameryki i zapomniała o Cordinie. A ona wracała tu raz po raz. Tym razem jednak nie przybyła w celach turystycznych czy towarzyskich. Została wezwana, a rodzime panującej się nie odmawia. Żałowała jedynie, że zaproszenie wyszło od jedynego członka książęcej rodziny, który ją irytował. Od księcia Aleksandra, najstarszego syna i spadkobiercy tronu. Jego Książęcej Mości Aleksandra Roberta Armanda de Cordina. Nawet nie pamiętała, skąd zna jego pełne imię. Z okien samochodu patrzyła, jak drzewa pełne różowych pąków kołyszą się na wietrze. Szkoda, że Aleksander tak bardzo różni się od swego brata. Na samą myśl o Bennetcie Eve uśmiechnęła się szeroko. Miło będzie się z nim znów zobaczyć. Bennett jest czarującym i niezwykle serdecznym człowiekiem – w przeciwieństwie do Aleksandra, który dwadzieścia cztery godziny na dobę nosi na głowie koronę, wprawdzie niewidoczną, ale... Tak, Aleksander jest jak jego ojciec; myśli wyłącznie o obowiązkach, o ojczyźnie i rodzime. Nie zostawia mu to wiele czasu na przyjemności. W porządku, bądź co bądź ona też nie przyjechała do Cordiny dla przyjemności. Przyjechała w interesach, na rozmowę z Aleksandrem. Nie była już młodą, łatwo rumieniącą się dziewczyną, którą peszy obecność monarchy i boli jego dezaprobata. Zresztą Aleksander nigdy nikogo wprost nie krytykował, był na to zbyt dobrze wychowany, ale jak mało kto potrafił wyrazić dezaprobatę samym spojrzeniem. Gdyby nie to, że miała ochotę spędzić kilka dni w Cordinie, nalegałaby, aby sam przyleciał do Houston. Zawsze wolała podpisywać umowę na swoim gruncie i na swoich warunkach. Z uśmiechem na ustach wysiadła z samochodu. Podpisywać umowy na swoim gruncie nie będzie, to jasne, ale jeśli chodzi o warunki, nie zamierzała iść na żadne ustępstwa. Zwycięstwo w pojedynku z Aleksandrem sprawi jej autentyczną satysfakcję. Wspinała się po szerokich kamiennych schodach, kiedy nagle otworzyły się drzwi pałacu. Zatrzymała się w pół kroku, po czym z figlarnym błyskiem w oczach dygnęła. – Wasza Wysokość. – Eve!
Wybuchnąwszy radosnym śmiechem, Bennett zbiegł na dół. Oho, pomyślała, kiedy pochwycił ją w ramiona: przed chwilą wyszedł ze stajni. Pachniał bowiem sianem i końmi. Kiedy poznała go siedem lat temu, był przystojnym, wrażliwym na kobiece wdzięki młodzieńcem uwielbiającym dobrą zabawę. Oswobodziła się, chcąc mu się lepiej przyjrzeć. Troszkę się postarzał, ale poza tym niewiele się zmienił. – Jak cudownie cię znów widzieć. – Ponownie zgarnął ją w ramiona i przywarł wargami do jej ust, ale był to czysto przyjacielski pocałunek. – Zbyt rzadko nas odwiedzasz, maleńka. Od twojej ostatniej wizyty minęły już dwa lata. – Jestem kobietą pracującą – odparła, ściskając go za rękę. – Jak się miewasz, Bennett? Sądząc po twoim wyglądzie, wiedziesz szczęśliwy żywot. A sądząc po tym, co piszą brukowce, należysz do bardzo zajętych ludzi. – Zgadza się. – Błysnął w uśmiechu zębami. –I jedno, i drugie. Chodźmy do środka, zrobię ci coś do picia... Wiesz co? Nikt nie potrafił udzielić mi informacji, na jak długo przyjechałaś. – Bo sama tego nie wiem. To zależy. Weszli razem do pałacu. Wewnątrz panował miły chłód. Na prawo od wejścia znajdowały się szerokie schody prowadzące łukiem na piętro. Lubiła to miejsce; stare mury i antyczne meble stwarzały poczucie stałości, bezpieczeństwa. Na ścianach wisiały wspaniałe gobeliny, gdzieniegdzie połyskiwały skrzyżowane ostrza szabli i szpad. Na stoliku z okresu panowania Ludwika XIV stała posrebrzana misa wypełniona po brzegi pachnącym jaśminem. – Jak minęła podróż? – Dobrze. – Z holu skręcili do elegancko urządzonego, jasnego salonu. Spłowiałe zasłony i obicia świadczyły o tym, że promienie słońca często wpadały tu przez okna. W kilku kryształowych wazonach stały ogromne bukiety róż. Eve usiadła i wciągnęła w nozdrza ich upojny aromat. – Ale zdecydowanie wolę mieć ziemię pod nogami. Powiedz mi, Ben, co u was słychać. Jak się czuje twoja siostra? – Brie? Świetnie. Zamierzała wyjechać po ciebie na lotnisko, ale jej najmłodsza pociecha zaczęła trochę pociągać nosem... Wyjął z barku dwie szklanki, do każdej wrzucił po dwie kostki lodu, po czym zalał je wytrawnym wermutem. Między innymi na tym polega jego urok, pomyślała Eve; Ben, jak mało który mężczyzna, doskonale znał gusty zaprzyjaźnionych z nim pań i zawsze pamiętał ich preferencje. – To śmieszne – dodał po chwili – ale wciąż nie mogę uwierzyć, że moja siostra jest matką, w dodatku czwórki małych rozrabiaków. – To prawda. Mam dla niej list od Chris. Obiecałam, że wręczę go osobiście, a po powrocie zdam Chris szczegółowe sprawozdanie na temat jej chrześniaczki. – Która to? Camilla? Straszna diablica! Doprowadza swoich braci do białej gorączki. – I słusznie. Od czego są siostry? – Uśmiechając się, przyjęła szklankę z wermutem. – A jak Reeve? – W porządku, choć pewnie byłby szczęśliwszy, gdyby przez okrągły rok mieszkał z rodziną na farmie w Ameryce. Ponieważ jednak Brie ma sporo obowiązków reprezentacyjnych, nie mogą na stałe wyjechać z Cordiny. Myślę, że Reeve w skrytości ducha marzy o tym, żeby Aleks wreszcie się ożenił. Wtedy jego żona przejęłaby na siebie część obowiązków, które teraz spoczywają na Brie. Eve pociągnęła łyk wermutu. – No a ty? – spytała. – Twoje małżeństwo też by odciążyło Brie. – Kocham swoją siostrę, ale nie do tego stopnia, żeby się dla niej żenić. – Usiadł na sąsiedniej kanapie.
– Więc nie ma źdźbła prawdy w plotkach o tobie i lady Alice Winthrop? Chociaż nie. zdaje się, że ostatnio pokazywałeś się z hrabianką Jessicą Mansfieid? – Sympatyczne dziewczyny – oznajmił. – Widzę, że taktownie pominęłaś milczeniem księżną Milano? – Jest dziesięć lat od ciebie starsza – rzekła Eve tonem pełnym dezaprobaty, po czym wybuchnęła śmiechem. – A taktowna bywam zawsze. – Powiedz lepiej, co u ciebie? – Gdy nie chciał mówić na jakiś temat, po mistrzowsku potrafił robić uniki. – Wyjaśnij mi, dlaczego osoba tak urodziwa wciąż jest samotna? Jak opędzasz się przed adoratorami? – Mam czarny pas w karate. Siódmy stopień dań. – Faktycznie. Zapomniałem. – To dziwne, skoro dwa razy z tobą wygrałam. – Nie dwa, tylko raz. – Rozparł się wygodnie na poduszkach. Sprawiał wrażenie odprężonego, pewnego siebie. I taki był. – W dodatku dałem ci fory. – Dwa razy cię powaliłam. – Pociągnęła łyk wermutu.– I nie dałeś mi żadnych forów. Byłeś wściekły, że przegrałeś. – Po prostu sprzyjało ci szczęście. Poza tym jako dżentelmen nie mógłbym skrzywdzić kobiety. – Pieprzysz. – Moja droga, sto lat temu za tak lekceważący stosunek do rodziny panującej mogłabyś stracić swoją śliczną główkę. – Pieprzysz – powtórzyła, posyłając mu kokieteryjny uśmiech. – Z chwilą gdy Wasza Książęca Mość przy stępuje do walki, natychmiast przestaje być dżentelmenem. Gdyby Wasza Książęca Mość mógł pierwszy rzucić mnie na matę, na pewno by się nie zawahał. Przyznał jej w duchu rację. – Masz ochotę znów spróbować? – spytał. Zawsze była gotowa stawić czoło wyzwaniu. Dopiwszy do końca wermut, podniosła się z kanapy. – Oczywiście. Bennett również wstał, po czym jedną nogą odsunął na bok stół. Odgarnął ręką włosy, zmrużył oczy. – Hm, jak to było? Jeśli dobrze pamiętam, chwyciłem cię od tyłu... o tak! – Zacisnął ramię wokół jej talii. – A potem... Nie dane mu było dokończyć. Jednym sprawnym ruchem podcięła mu nogę. Po chwili leżał na wznak. – No właśnie. – Przyglądając mu się z góry, otrzepała ręce. – Dobrze pamiętasz. – To niesprawiedliwe – zaprotestował. – Nie byłem jeszcze gotów. – Podparł się na łokciu. – W miłości i na wojnie wszystkie chwyty są dozwolone – rzekła ze śmiechem, po czym kucnęła obok na podłodze. – Nie ucierpiałeś? – Ja nie, tylko mój honor – mruknął pod nosem i po ciągnął ją za kosmyk włosów. Gdy Aleksander wszedł do salonu, zobaczył leżącego na dywanie brata z ręką w ciemnej czuprynie Eve. Ich uśmiechnięte twarze dzieliło zaledwie kilka centymetrów.
– Wybaczcie, że wam przeszkadzam – rzekł szorstkim tonem następca tronu. Na dźwięk jego głosu Bennett obejrzał się leniwie, Eve zaś poczuła, jak serce jej łomocze. Aleksander wyglądał dokładnie tak, jak go pamiętała: wysoki, przystojny, o gęstych ciemnych włosach zakrywających uszy. Twarz miał srogą, nieprzeniknioną; rzadko się uśmiechał. Emanował siłą, władzą. Podobny był do swoich przodków, których portrety wisiały w pałacowej galerii: wysokie kości policzkowe, śniada cera, oczy piwne, niemal tak czarne jak włosy, usta pięknie wykrojone, lecz gniewnie zaciśnięte. Jak zawsze, był elegancko ubrany. W przeciwieństwie do niego ona sama była brudna, potargana, zmęczona po podróży. – Eve dała mi kolejną lekcję w sztuce walk Wschodu – oznajmił Bennett. Zmieniwszy pozycję horyzontalną na pionową, ujął Eve za rękę i podciągnął ją na nogi. – Pokonała mnie. Po raz któryś z rzędu. – Widzę. – Spoglądając na Eve, Aleksander skinął na powitanie głową. – Panno Hamilton... Dygnęła; w jej oczach nie było ani figlarnego błysku. ani w ogóle żadnego. – Wasza Książęca Mość. – Przepraszam, że nie mogłem osobiście odebrać pani z lotniska. Mam nadzieję, że miała pani przyjemny lot? – Bardzo. – Może chce się pani odświeżyć, zanim wyjaśnię, po co panią wezwałem? Tak jak się spodziewał, uniosła dumnie głowę, poczym sięgnęła po małą czarną torebkę, leżącą na kanapie. – Wolałabym od razu przejść do rzeczy. – Jak pani sobie życzy. Zapraszam na górę, do moje go gabinetu. Bennett, czy to nie dziś masz wygłosić przemówienie w klubie jeździeckim? – Tak, ale dopiero za dwie godziny. – Odwróciwszy się, Bennett cmoknął Eve w czubek nosa i mrugnął do niej porozumiewawczo. – Do zobaczenia na kolacji. Włóż jakąś szałową kreację, dobrze? – No jasne – obiecała. Uśmiech znikł jej z twarzy, kiedy popatrzyła na Aleksandra. – Wasza Wysokość... Skinieniem głowy wskazał drzwi. Szli po schodach w milczeniu. Eve wyczuwała jego złość, lecz nie rozumiała jej przyczyny. Chociaż minęły dwa lata, odkąd widzieli się po raz ostatni, miała wrażenie, że Aleksander wciąż odnosi się do niej krytycznie, z dezaprobatą. Zastanawiała się, jaki może być tego powód. To, że jest Amerykanką? Chyba nie. Reeve MacGee też urodził się i wychował w Ameryce, a nikt nie sprzeciwił się jego małżeństwu z Brie. Może to, że pracuje w teatrze? Uśmiechnęła się w duchu. Tak, to by pasowało do Aleksandra: lekceważący stosunek do ludzi teatru. Wprawdzie Cordina mogła pochwalić się wspaniałym Centrum Sztuk Pięknych, w którym mieścił się najlepszy ośrodek teatralny na świecie, ale to o niczym nie świadczyło. Pierwsza przestąpiła próg gabinetu. – Kawy? – Nie, dziękuję. – Proszę, niech pani usiądzie. Gabinet, urządzony ze staromodną elegancją, stano wił odzwierciedlenie osobowości księcia. Nie było tu żadnych przedmiotów dekoracyjnych, żadnych ozdóbek czy bibelotów, tylko solidne antyczne meble, a na podłodze gruby dywan, nieco spłowiały ze starości. W powietrzu unosił się zapach skóry i kawy. Wysokie szklane drzwi prowadziły na balkon, ale były zamknięte, jakby gospodarz nie chciał wpuścić do środka szumu oceanu ani zapachów z ogrodu.
Widoczne wszędzie oznaki bogactwa bynajmniej jej nie onieśmielały. Sama również pochodziła z zamożne go domu, a odkąd się usamodzielniła, potrafiła całkiem nieźle zarobić na swoje utrzymanie. Była spięta nie z powodu różnicy w hierarchii społecznej między sobą a Aleksandrem, lecz z powodu jego urzędowego stylu bycia. – Jak się miewa pani siostra? – spytał. Wyjął papierosa, po czym spojrzał na Eve wyczekująco. Skinęła głową; dym jej nie przeszkadzał. – Dobrze – odparła, kiedy potarł zapałkę. – Zamierza odwiedzić Gabriellę, kiedy ta z rodziną wróci do Stanów. Bennett wspomniał, że jedno z dzieci jest chore... – Dorian. Biedaczek przeziębił się. – Rysy jego twarzy złagodniały. Spośród wszystkich dzieci Brie mały Dorian najmocniej przypadł mu do serca. – Niełatwo go zmusić do leżenia w łóżku. – Chciałabym zobaczyć dzieciaki, zanim wyjadę. Nie widziałam ich od czasu chrzcin Doriana. – To już dwa lata... – Pamiętał. Aż za dobrze. – Myślę, że uda nam się zaaranżować wizytę na farmie. – Po chwili miejsce troskliwego wujka ponownie zajął suro wy następca tronu. – Mój ojciec musiał wyjechać. Prosił, żeby panią serdecznie pozdrowić, jeżeli nie zdąży wrócić przed pani wyjazdem. – Czytałam, że jest w Paryżu. – Tak. – Na moment zamilkł. – Cieszę się, że ze chciała pani przylecieć do Cordiny. Tym bardziej że sam nie miałbym czasu na podróż do Stanów. Czy mój sekretarz przedstawił pani moją propozycję? – W ogólnych zarysach – rzekła. Powitanie zakończone, pora przejść do interesów. – Wasza Wysokość chce, abym wraz ze swoim teatrem przyjechała na miesiąc do Cordiny i dała cztery przedstawienia w Centrum Sztuk Pięknych. Dochód z przedstawień wspomógłby Fundusz Pomocy Dzieciom Niepełnosprawnym. – Tak. – Proszę mi wybaczyć, książę, ale... sądziłam, że to księżniczka Gabriella przewodniczy tej fundacji? – Owszem, a ja jestem prezesem Centrum Sztuk Pięknych. Podczas pobytu w Stanach Gabriella widziała kilka pani przedstawień. Była zachwycona. I uznała, że skoro Cordinę łączą silne więzy z Ameryką, to występy teatru amerykańskiego w Cordinie pomogą zebrać tak bardzo potrzebne pieniądze dla fundacji. – Czyli był to pomysł Gabrielli? – Na który ja, po namyśle, postanowiłem przystać. – Rozumiem. – Jednym starannie wypielęgnowanym paznokciem zaczęła stukać w oparcie krzesła. – To znaczy, że Wasza Wysokość się wahał? – Nigdy nie byłem na żadnym pani przedstawieniu. – Zaciągnął się papierosem, po czym wypuścił z ust kłęby dymu. – Oczywiście miewaliśmy w przeszłości artystów z Ameryki, ale po pierwsze, nie gościliśmy ich tyle czasu, a po drugie, ich występy nie były, że tak powiem, preludium do wielkiego balu, który również ma wspomóc finansowo Fundusz Pomocy Dzieciom. – Może Wasza Wysokość chciałby zobaczyć próbkę naszych możliwości? Na jego twarzy pojawił się ledwo dostrzegalny uśmiech. – Przyznam się, że przemknęło mi to przez myśl. – Naprawdę? – Wstała. Z satysfakcją zauważyła, że dobre maniery nie pozwoliły Aleksandrowi pozostać w pozycji siedzącej. – W ciągu zaledwie pięciu lat aktorzy Teatru Hamilton zdobyli szacunek krytyki i sympatię publiczności. Cieszą się zasłużonym uznaniem. Nie widzę najmniejszej potrzeby,
żeby musieli dawać jakiekolwiek próbki. Ani w Cordinie, ani gdziekolwiek indziej. Jeżeli zgodzę się przyjechać tu z zespołem, zrobię to wyłącznie ze względu na Gabriellę i fundację, której przewodniczy. Bacznie ją obserwował. W trakcie tych siedmiu lat, odkąd zobaczył ją po raz pierwszy, przeobraziła się z młodej naiwnej dziewczyny w pewną siebie, atrakcyjną kobietę. W dodatku znacznie piękniejszą niż dawniej. Miała jasną, idealnie gładką cerę, leciutko zaróżowioną na policzkach, twarz owalną o regularnych rysach, usta pełne, nabrzmiałe, wielkie błękitne oczy oraz burzę gęstych czarnych włosów, nieco potarganych, które sięgały jej do połowy pleców. Była szczupła, drobnej budowy. Wielokrotnie zastanawiał się nad tym, jak by się czuł, trzymając ją w objęciach. Nawet gdy się złościła, gdy z trudem panowała nad emocjami, mówiła wolno, z typowym akcentem teksańskim. Aleksandra przejął dreszcz. Jej głos omywał go niczym letni wiaterek, przyprawiał o gęsią skórkę. Starając się niczego po sobie nie okazać, zgniótł w popielniczce papierosa. – Skończyła pani, panno Hamilton? – Rany boskie! Mam na imię Eve. Proszę tak się do mnie zwracać. Znamy się już tyle lat Zniecierpliwiona, podeszła do drzwi balkonowych i otworzyła je na oścież. Ponieważ stała tyłem do pokoju, nie zauważyła, jak Aleksander, zaskoczony jej bezceremonialnością, uśmiecha się pod nosem. – Dobrze. A więc Eve... – Na moment zamilkł. – Odnoszę wrażenie, że się nie zrozumieliśmy. Nie krytykuję twojego teatru. Nie śmiałbym, skoro, jak już mówiłem, nie widziałem ani jednego z waszych przedstawień. – Jak tak dalej pójdzie, pewnie tak zostanie. – Och, wtedy naraziłbym się na gniew Brie. A tego wolałbym uniknąć. Usiądź, Eve. Odwróciła się, lecz nie ruszyła się z miejsca. – Proszę cię – dodał, wskazując ręką krzesło. Posłuchała, balkon jednak pozostawiła otwarty. Do środka wdzierał się szum fal oraz zapach róż i wanilii. – W porządku. Siedzę – oznajmiła po chwili, zakładając nogę na nogę. Nie podobał mu się jej ostry, wojowniczy ton, ale podziwiał jej odwagę i niezależność. Sam nie był pewien, jak można jednocześnie odczuwać podziw i dezaprobatę. Eve Hamilton zawsze wzbudzała w nim sprzeczne emocje. Usiadł naprzeciwko i popatrzył jej w oczy. – Jako członek rodziny książęcej i prezes Centrum Sztuk Pięknych muszę bacznie uważać, kogo zapraszam na występy do Cordiny. W tym wypadku całkowicie polegam na opinii Gabrielii. Chciałbym, żebyś przyjechała do nas ze swoim zespołem. Czy sądzisz, że będzie to możliwe? – Nie wiem. – Była kobietą interesu. Nigdy nie po zwalała, aby subiektywne oceny wpływały na jej zawodowe poczynania. Teraz też nie zamierzała na to pozwolić. – Zanim podejmę decyzję, chciałabym ponownie obejrzeć teatr. Poza tym musiałabym mieć zapewnioną w kontrakcie pełną swobodę artystyczną oraz odpowiednie warunki mieszkaniowe dla siebie i zespołu na czas pobytu w Cordinie. Ponieważ dochód ze sprzedaży biletów ma być przeznaczony na cele dobroczynne, jestem gotowa przyjąć niższe niż zazwyczaj wynagrodzenie. Natomiast w sprawach artystycznych decydujący głos należy do mnie i moje postanowienia nie podlegają dyskusji. – Przypilnuję, aby ktoś oprowadził cię po Centrum. Kontraktem niech się zajmą prawnicy, twoi i nasi. Jeśli chodzi o sprawy artystyczne... – Położył dłonie na biur ku i splótł palce. – To oczywiście twoja domena. Chętnie wysłucham twoich propozycji, ale nie mogę ci z góry zagwarantować pełnej swobody. Pomysł jest taki, aby zespół dał cztery przedstawienia. Jedno na tydzień. Sztuki, które wybierzesz, powinnaś jednak przedstawić nam wcześniej do akceptacji.
– A konkretnie komu, książę? – spytała Eve. – Tobie? – Zgadłaś. – Wzruszył niedbale ramionami. Nie kryła niezadowolenia. – Przepraszam, ale jakie Wasza Wysokość ma kwalifikacje? – Słucham? – Co wie o teatrze? Przecież książę jest politykiem. – Powiedziała to z lekką pogardą w głosie. – Mam ciągnąć aktorów tysiące kilometrów, żeby zagrali to, co Wasza Wysokość dla nich wybierze? W dodatku za ułamek tego, ile zazwyczaj zarabiają? A niby dlaczego? Niełatwo było Aleksandra wyprowadzić z równowagi. Lata pracy, silna wola oraz ogromna determinacja sprawiły, że nauczył się panować nad sobą. Nie odrywając oczu od twarzy Eve, oznajmił z niezmąconym spokojem: – Dlatego, że występy gościnne w Cordinie mogą być ważnym krokiem w twojej karierze. Tylko bardzo głupia i niedoświadczona osoba odrzuciłaby takie zaproszenie. – Pochylił się do przodu. – A ty, Eve, nie jesteś chyba głupia. – Chyba nie. – Podniosła się z krzesła. Po chwili Aleksander również wstał. – Najpierw chciałabym obejrzeć teatr i wszystko przemyśleć. Kiedy już sama będę wiedziała, czego chcę, przedyskutuję sprawę przyjazdu z aktorami. – To twój zespół. Nie mylę się, prawda? Odgarnęła z oczu kosmyk włosów. – Prawda, Wasza Wysokość. Ale zapominasz, że w Ameryce panuje demokracja. Ja nikomu nie chcę i nie mogę niczego narzucać ani kazać. Jeżeli po obejrzeniu Centrum uznam, że odpowiada mi tutejsza scena, i jeżeli zespół wyrazi ochotę na przyjazd, wówczas omówimy warunki kontraktu. A teraz przepraszam, ale chciałabym się przebrać do kolacji. – Zaraz poproszę, aby odprowadzono cię do twojego apartamentu. – Znam drogę. – Przystanąwszy w drzwiach, wykonała niedbałą namiastkę dygnięcia. – Wasza Wysokość. Wyszła z wysoko uniesioną głową. – Witaj w Cordinie, Eve – szepnął Aleksander, spoglądając na jej oddalającą się sylwetkę. Nie była osobą źle wychowaną. Powtarzała to sobie w myślach, wybierając strój na wieczór. Prawdę mówiąc, wszyscy mieli o niej jak najlepsze zdanie. Owszem, w interesach bywała twarda i nieustępliwa, ale co innego odmowa pójścia na kompromis, a co innego arogancja czy nieuprzejmość w kontaktach z ludźmi. Sam się o to prosił, uznała, wkładając obcisłą jedwabną suknię bez rękawów. Potraktował ją chłodno, z rezerwą, w dodatku protekcjonalnie. Nie zamierza tego tolerować. On co prawda jest księciem, ale ona nie jest żebraczką. Nie musi wstydzić się swojego pochodzenia. Rodzice posyłali ją do najlepszych szkół. Nie czuła się tam dobrze, nie lubiła większości lekcji, ale nie w tym rzecz. Od dziecka stykała się z ludźmi bogatymi i wpływowymi, jednakże sukces osiągnęła nie dzięki rodzinie czy znajomym, lecz dzięki własnym umiejętnościom i pracowitości. Dość wcześnie zorientowała się, że nie zostanie wybitną aktorką, o czym marzyła od lat, ale jej miłość do teatru nie wygasła. Nieco później okazało się, że ma wrodzony talent do interesów i ogromne zdolności organizacyjne. Postanowiła założyć własny zespół. Teatr Hamilton zdobywał coraz większą popularność w Stanach. Występował zarówno w Lincoln Center, jak i w Kennedy Center, i zbierał same pochlebne recenzje.
Dlatego zezłościło ją podejście Aleksandra, który zachowywał się tak, jakby wyświadczał jej wielką przysługę. Całe życie ciężko pracowała, starała się pozyskać do zespołu najzdolniejszych ludzi, dbała o nich, hołubiła młode talenty, a on, wielki książę, rozmawia z nią jak z podwładną! Marszcząc gniewnie czoło, zapięła wokół szyi złotą obrożę. Teatr Hamilton doskonale sobie radzi. Odnosi zasłużone sukcesy i nie potrzebuje aprobaty księcia Aleksandra. Ona też jej nie potrzebuje. I nie zamierza o nią zabiegać. Może unieść się honorem i... Z drugiej strony wiedziała, że rzeczywiście byłaby głupia, odmawiając przyjazdu na występy do Cordiny. Podniosła z toaletki szczotkę i przeciągnęła ją po włosach. Nagle spostrzegła, że tylko w jednym uchu ma kolczyk. Boże, przez tego aroganta i zarozumialca nawet nie potrafi się do końca ubrać! Po chwili wyjęła z pudełeczka nieduży szafir w kształcie łezki. Dlaczego to Ben nie może być prezesem Centrum Sztuk Pięknych? Albo dlaczego Brie, skoro jest przewodniczącą Fundacji, sama o wszystkim nie decyduje? Z Benem lub Brie czułaby się odprężona, inaczej by z nimi rozmawiała. Też chciałaby najpierw obejrzeć scenę i porozumieć się ze swoim zespołem, ale przynajmniej oszczędziłaby sobie nerwów. Wpięła drugi kolczyk i przyjrzała się swojemu odbiciu w lustrze. Dokładnie pamiętała chwilę, kiedy ujrzała Aleksandra po raz pierwszy. Miała dwadzieścia lat; on, choć niewiele od niej starszy, wydał jej się taki dorosły i nieprzystępny. Tańczyła na balu z Bennettem, ale kątem oka nieustannie obserwowała jego brata. W owym czasie lubiła bujać w obłokach; wyobrażała sobie Aleksandra jako dzielnego rycerza, który wybawia z opresji piękne dziewice i zabija mieczem smoki. Tamtego wieczoru miał u boku szablę, ale była to część stroju, a nie narzędzie służące do odparcia ataku. Na szczęście fascynacja przystojnym księciem szybko jej minęła. Może miała zbyt bogatą wyobraźnię, ale, jak zauważył Aleksander, nie była głupia. Kobiety rzadko marzą o tym, by znaleźć się w ramionach mężczyzny, który traktuje je wyniośle i z pogardą. Ponownie skierowała uwagę na Bennetta. Jaka szkoda, przemknęło jej przez myśl, że się wtedy w sobie nie zakochali. Księżna Eve. Roześmiawszy się cicho, odłożyła szczotkę na toaletkę. Nie, jakoś tytuł księżnej nie pasuje do niej. Chyba więc dobrze się stało, że zamiast więzów miłości połączyły ich, ją i Bennetta, więzy przyjaźni. Poza tym ma swój zespół. Prowadzenie teatru było dla niej czymś więcej niż zaspokojeniem ambicji; było sensem życia. Obserwowała przyjaciół, którzy stawali na ślubnym kobiercu, potem się rozwodzili i znów żenili albo zmieniali partnerów jak rękawiczki. Najczęściej powodem tego była nuda. Co jak co, ale akurat jej nuda nie groziła. Gdyby tylko chciała, mogłaby pracować dwadzieścia cztery godziny na dobę. I czasem musiała, bez względu na to. czy miała ochotę, czy nie. Kiedy z rzadka się zapominała i ulegała fascynacji jakimś mężczyzną, praca oraz własna przezorność sprawiały, że szybko się opamiętywała. Tak więc w sprawach sercowych nie traciła głowy i nie popełniała błędów. Przynajmniej dotąd... Wyjąwszy z kosmetyczki flakonik perfum, skierowała pachnący strumyk na szyję i ramiona, i opuściła pokój. Miała nadzieję, że Bennett skończył przemawiać w klubie jeździeckim i wrócił już do pałacu. W jego towarzystwie nie irytowała się. nie siedziała spięta. Swoim wesołym usposobieniem potrafił rozproszyć najczarniejsze chmury, rozjaśnić najbardziej ponure oblicza. Uwielbiała go za jego pogodę ducha, ciepło i optymizm. Schodziła na dół, trzymając się gładkiej poręczy schodów. Ciekawe, ile par nóg tędy stąpało, ile rąk gładziło drewnianą poręcz. Przebywając w pałacu, Eve nigdy nie zapominała o tym, że jest to stara siedziba panującego rodu. Może nie rozumiała Aleksandra, ale rozumiała jego poczucie dumy. Pierwszą osobą, jaką ujrzała po wejściu do salonu, był właśnie on. Przystając w progu, rozejrzała się nerwowo, szukając oczami Bennetta. Boże, ależ ona jest piękna! Kiedy na dźwięk kroków odwrócił się twarzą do drzwi, uroda Eve dosłownie go poraziła. Uroda, a nie strój czy klejnoty. Mogłaby mieć na sobie jutowy wór, a niczego by to nie zmieniło. Ciemnowłosa, niebieskooka, promieniała zmysłowością. Żaden mężczyzna nie byłby w stanie się jej oprzeć.
Widząc, jak rozgląda się po salonie, zacisnął zęby. Dobrze wiedział, kogo miała nadzieję zastać na dole. Bennetta. – Mojego brata zatrzymały na mieście obowiązki – wyjaśnił. – Kolację zjemy dziś we dwoje. Nie ruszyła się z miejsca, zupełnie jakby wykonanie jednego kroku i minięcie progu było ponad jej siły. – Wasza Wysokość nie musi sobie zawracać mną głowy. Jeśli ma pan inne plany na wieczór, chętnie zjem sama w swoim pokoju. – Jesteś moim gościem, Eve. I nie mam innych planów. – Podszedł do barku. – Śmiało, wejdź. Przyrzekam, że nie położę cię na łopatki; nie znam żadnych chwytów zapaśniczych. – Nie wątpię – rzekła. – A dla ścisłości, to nie były zapasy, lecz karate. I nie ja wylądowałam na łopatkach, tylko Bennett. Zmierzył ją wzrokiem od stóp do głów. Była wiotka jak trzcina i ledwie sięgała mu do ramion. Jak to możliwe, by osoba tak drobna i szczupła mogła pokonać Bennetta, mężczyznę silnego i sprawnego fizycznie? – Czyżby? W takim razie postaram się być grzeczny i nie denerwować cię – rzekł z uśmiechem. Nastała cisza. Eve pierwsza ją przerwała. – Z tego, co pamiętam, książę, dawniej rzadko bywał pan wieczorami w domu. Na pewno nie wzywają pana żadne obowiązki? Ponownie powiódł po niej wzrokiem. W panującym w salonie półmroku jej skóra wydawała się gładka jak jedwab. Przypuszczalnie taka też była w dotyku. – Na pewno. Ale jeśli wolisz, dzisiejszą kolację mogę potraktować jak miły obowiązek. – Doskonale. – Przyjrzała mu się uważnie. – A więc co Wasza Wysokość proponuje? Uprzejmą, zdawkową rozmowę o błahostkach czy dyskusję o polityce światowej? – Polityka nie sprzyja jedzeniu. Zwłaszcza gdy dyskutanci w wielu sprawach mają odmienne zdania. – To prawda, rzadko się ze sobą zgadzamy. Zatem pozostaje uprzejma, zdawkowa rozmowa. – Podobnie jak on, uczyła się w szkole sztuki konwersacji. Podszedłszy do wazonu z różami, pogładziła czerwone płatki. – Czytałam, że Wasza Wysokość spędził zimą kilka tygodni w Szwajcarii. Mam nadzieję, że warunki narciarskie były dobre? – Bardzo dobre – potwierdził. Nie wyjaśnił prawdziwego powodu swojej wizyty w Szwajcarii, nie wspomniał o godzinach spędzonych na naradach i dyskusjach. Starał się nie patrzeć na długie palce Eve gładzące jedwabiste płatki róż. – A ty jeździsz na nartach? – Tak, chociaż rzadko. I głównie w Kolorado. – Wzruszyła ramionami. Nie miała zamiaru mu tłumaczyć, że należy do osób zapracowanych, którym nie starcza czasu na przyjemności i rozrywki. – W Szwajcarii nie byłam od ukończenia szkoły. Jako rodowita mieszkanka Houston wolę letnie sporty. – Na przykład? – Pływanie. – W takim razie korzystaj z basenu. Kiedy tylko zechcesz. – Dziękuję. Znów zapadło milczenie. Im dłużej trwało, tym bardziej Eve stawała się spięta. – Kończą nam się bezpieczne tematy, a jeszcze nie zasiedliśmy do kolacji – powiedziała wreszcie.– Przejdźmy więc do stołu. – Podał jej ramię. Eve zawahała się, po czym skinęła głową. – Kucharz pamiętał, że ostatnim razem bardzo ci smakowała jego poisson bonnefemme.
– Pamiętał? – ucieszyła się. – Jak miło. Robił też świetny mus czekoladowy. Po powrocie do domu tak długo zamęczałam naszą biedną kucharkę, aż w końcu przyrządziła coś w miarę podobnego. Ale oczywiście daleko temu było do oryginału. – Myślę, że dzisiejszy deser cię usatysfakcjonuje. – Deser pewnie tak, kalorie nie. – Przystanęła w progu jadalni. – Zawsze podobał mi się ten pokój – oznajmiła cicho. – Jego ponadczasowy charakter. Przez chwilę rozglądała się wkoło, najdłużej zatrzymując wzrok na dwóch fantazyjnych żyrandolach; rzucały blask na ogromny drewniany stół, który – jak podejrzewała – mógł śmiało pomieścić ze sto osób. Zazwyczaj wolała mniejsze, bardziej przytulne wnętrza, ale jadalnia w książęcym pałacu miała w sobie coś magicznego. Była urzekająca nie tylko ze względu na swój wiek, ale również pewną tajemniczość. Eve zawsze odnosiła wrażenie, że wystarczy stanąć w niej bez ruchu, cichutko, zamknąć oczy i mocno się skupić, aby słyszeć rozmowy, jakie toczyły się tu na przestrzeni dziejów. – Kiedy pierwszy raz zaproszono mnie do pałacu na kolację, trzęsłam się jak liść osiki. – Naprawdę? – zdziwił się Aleksander. – Wydawałaś mi się wyjątkowo opanowana. – To tylko pozory. Maska. Bo wewnątrz byłam przerażona. Ale to chyba zrozumiałe? Młoda dziewczyna, świeżo upieczona maturzystka, przybywa do pałacu książęcego... – A teraz? Też się trzęsiesz? Sama nie wiedziała dlaczego, ale na wszelki wypadek cofnęła rękę. Może aby nie wyczuł jej drżenia? – Od matury minęło już wiele lat – odparła. Na stole stały dwa nakrycia, obok nich świeczniki oraz wazon z kwiatami. Eve usiadła, zostawiając Aleksandrowi miejsce u szczytu stołu. – Jakie to dziwne – powiedziała, kiedy służący nalał Im wino do kieliszków. – Ilekroć wcześniej tu gościłam, paląc tętnił życiem. Słychać było śmiech, głosy... – Tak, teraz zrobiło się cicho – przyznał. – Gabriella z Reeve'em i dziećmi rzadko tu nocują, odkąd zamieszkali na farmie. A raczej na dwóch farmach. Bo połowę czasu spędzają na wsi w Cordinie, a potowe na ranczu Reeve'a w Stanach. – Czy są szczęśliwi? Aleksander uniósł brwi. – Szczęśliwi? – Tak, szczęśliwi. Wiem, że Wasza Wysokość na pierwszym miejscu stawia obowiązki i powinności, ale dla nas, zwykłych śmiertelników, najbardziej liczy się w życiu szczęście, zdrowie, miłość. Czekał w milczeniu, aż kelner postawi na stole półmisek z homarami. Eve oczywiście ma rację. Nawet gdyby chciał, nie mógłby szczęścia przedkładać nad obowiązki. – Siostra nigdy mi się nie skarżyła. Kocha swojego męża, dzieci i ojczyznę. – Wiem. Nie o to pytam. – Rodzina stara się ją maksymalnie odciążyć. Przejąć na siebie większość jej zobowiązań. – Czy to nie wspaniałe, że po tym koszmarze, który przeżyła, wszystko się tak dobrze ułożyło? Aleksander ścisnął widelec z taką siłą, że kłykcie mu zbielały. Widząc to, Eve odruchowo sięgnęła po jego dłoń.
– Przepraszam. Mimo że minęło już tyle czasu, wspomnienia tamtych dni na pewno wciąż są bolesne. Przez chwilę bez słowa wpatrywał się w drobną rękę. Jej dotyk działał na niego kojąco. Tego się nie spodziewał. – Nigdy nie zapomnę, że to ty uratowałaś moją siostrę i brata – oznajmił wreszcie. – Ja tylko pobiegłam po pomoc. – Zachowałaś zimną krew. Gdybyś wpadła w panikę, zmarliby. Oboje. – Tak, ja też często o tym myślę. – Uświadomiwszy sobie, że wciąż dotyka księcia, cofnęła dłoń i zacisnęła ją na kieliszku. – Do dziś pamiętam twarz tej kobiety. – Kochanki Deboque'a. – W głosie Aleksandra zabrzmiała ledwo skrywana furia. Eve poczuła, jak przechodzi ją dreszcz. – Pamiętam wyraz jej oczu, kiedy stała z bronią wycelowaną w Brie. Właśnie wtedy mój dziecięcy świat legł w gruzach. Przestałam wierzyć w bajki. Na szczęście wszyscy troje, kobieta, Loubet i Deboque, trafili do więzienia. – I długo tam posiedzą. Kłopot w tym, że Deboque bywa niebezpieczny nawet wtedy, gdy tkwi za kratkami. – Znów coś próbował? Rozmawiałam z Bennettem... – Mój brat to straszna papla. Wstrzymała się z odpowiedzią, dopóki kelner nie zabrał brudnych talerzy i nie podał następnego dania. – Nie zdradził mi żadnych tajemnic państwowych – oznajmiła z irytacją. – Wspominaliśmy stare czasy, rozmowa zeszła na temat Deboque'a, który nie ruszając się z więzienia, zorganizował porwanie Brie. Bennett powiedział wtedy, że nie zazna spokoju, póki ten drań żyje. Stwierdziłam, że chyba przesadza, ale może się myliłam. – Spokój osób znanych, żyjących na świeczniku, często bywa zakłócany – rzeki książę. Starał się zapomnieć o własnej bezradności, kiedy patrzył na cierpienia siostry. – Bissetowie od wieków rządzą Cordiną. Póki jesteśmy u władzy, poty mamy wrogów. Ale nie sposób ich wszystkich osadzić w więzieniu. Czuła, że to nie wszystko, że Deboque musiał znów dać o sobie znać, ale nie chciała ciągnąć Aleksandra za język. Zresztą niczego by nie wskórała. Wiedziała też, że jeśli zacznie zżerać ją ciekawość, zawsze może porozmawiać z Bennettem. – Wygląda na to, że lepiej być prostym człowiekiem niż członkiem panującego rodu – powiedziała cicho. – O wiele lepiej – odparł ze smutnym uśmiechem i sięgnął po widelec. Kolacja minęła w przyjaznej atmosferze, znacznie bardziej przyjemnej, niż to się Eve wydawało możliwe. Jednakże przez cały czas Aleksander był spięty. Zachowywał się nienagannie, ale nie potrafił się rozluźnić. Eve starała się temu zaradzić, sprawić, by się odprężył, lecz jej próby zakończyły się niepowodzeniem. No cóż, wiedziała, że Aleksander nie jest człowiekiem, który chętnie przyjmuje pomoc od obcych. Pewnego dnia zasiądzie na tronie Cordiny. To jego powinność i przeznaczenie. Cordiną była małym, uroczym księstwem, niemal bajkową krainą, ale tak jak w bajkach, tu też prowadzono intrygi. Aleksander poważnie podchodził do życia i obowiązków. Spokój oraz bezpieczeństwo ludności w znacznej mierze zależało od jego poczynań. Eve, jako osoba z zewnątrz, nie potrafiła zrozumieć wszystkich zawiłości; często widziała tylko to, co dostrzegalne było gołym okiem: maskę, powierzchowność, zewnętrzną warstwę.
Przynajmniej się nie pokłócili, pomyślała z satysfakcją, delektując się deserem. Z drugiej strony z księciem Aleksandrem trudno się było tak naprawdę pokłócić. Przybierał kamienny wyraz twarzy, a jego rozmówca kipiał z furii i walił głową w mur. – To było przepyszne. – Oblizała się ze smakiem. – Nie wiem, jak to możliwe, ale z każdym rokiem tutejszy kucharz staje się lepszy. – Przekażę mu twoje słowa, na pewno się ucieszy. Chciał, żeby została dłużej; pragnął kontynuować rozmowę o rzeczach sympatycznych i błahych, nie dotyczących spraw państwa. W trakcie ostatniej godziny prawie udało mu się zapomnieć o presji, pod jaką działał, o napięciu, w jakim żył, o kłopotach i licznych obowiązkach. Wzdrygnął się na myśl o tym, że miałby teraz wstać od stołu, wrócić do gabinetu i zasiąść do pracy. – Eve, jeśli nie jesteś za bardzo zmęczona... I w tym momencie do jadalni wkroczył Bennett. – Wszystko zjedliście, łasuchy jedne? Nic mi nie zostawiliście? – Wysunął krzesło i usiadł koło Eve. – Nie będziesz tego kończyć? – Popatrzył na talerzyk z deserem, po czym nie czekając na odpowiedź, zabrał się do konsumpcji. – Boże. żebyście wiedzieli, czym nas tam uraczono! Kurczakami o smaku gumy! Żując toto, wyobrażałem sobie, jak tu siedzicie i zajadacie się pysznościami. – Nie wyglądasz na zabiedzonego. – Eve roześmiała się wesoło. – A nasza kolacja rzeczywiście była wyśmienita. Kucharz przeszedł samego siebie. – Och, nie dobijaj mnie! Słuchaj, jak zjem, może wyszlibyśmy na dwór, co? Po paru godzinach nudnego zebrania dobrze mi zrobi spacer w towarzystwie pięknej kobiety. – W takim razie zostawiam was samych. – Aleksander wstał od stołu. – Nie wygłupiaj się, Aleks – zaoponował brat. – Przejdź się z nami po ogrodzie. Tylko najpierw daj mi dokończyć swój mus czekoladowy. – Mam dziś jeszcze sporo pracy. – Jak zwykle – mruknął Bennett, sięgając po talerzyk. Eve zerknęła przez ramię i odprowadziła księcia wzrokiem. Ku własnemu zaskoczeniu, nagle poczuła silną pokusę, aby wybiec za nim. Stłumiwszy ją, przeniosła spojrzenie na Bennetta i uśmiechnęła się promiennie.
ROZDZIAŁ DRUGI – Kiedy Aleksander obiecał, że ktoś mnie oprowadzi po Centrum nie sądziłam, że tym kimś będziesz ty. Jej Wysokość księżniczka Gabriella de Cordina roześmiała się wesoło, po czym pchnęła drzwi do teatru. – To miejsce jest naszą chlubą – powiedziała. – A co do przewodnika, podejrzewam, że Aleksander sam chętnie by cię oprowadził, gdyby nie miał wcześniejszych zobowiązań. Eve puściła to mimo uszu; nie chciała tłumaczyć przyjaciółce, że się myli, że Aleksander na pewno wolałby spędzić cały dzień na nudnych zebraniach niż godzinę w jej towarzystwie. – Nie lubię się powtarzać, Brie, ale naprawdę wyglądasz świetnie. – Och, powtarzaj się, powtarzaj. Nawet nie wiesz, jakie to miłe. Po urodzeniu dzieci kobieta łaknie komplementów.
W eleganckim białym kostiumie, z włosami gładko zaczesanymi i upiętymi w prosty kok, wyglądała niezwykle dostojnie. Jednak patrząc na jej gładką twarz i młodzieńczą figurę, trudno było uwierzyć, że wydała na świat czwórkę dzieci. Przez moment Brie w milczeniu obserwowała siostrę swojej najbliższej przyjaciółki. – Pamiętam, kiedy pierwszy raz cię zobaczyłam. Pomyślałam sobie: jaka śliczna dziewczynka. Teraz ta śliczna dziewczynka dorosła i przeistoczyła się w olśniewającą kobietę. Powiedz, czy Chris przestała się w końcu o ciebie martwić? – Boże, jak ja tego nienawidziłam, tej nadopiekuńczości. – Eve uśmiechnęła się na wspomnienie zbuntowanej nastolatki, która nieustannie toczyła walkę ze swoją starszą siostrą. – Oczywiście teraz, kiedy wyrosłam z okresu młodzieńczego buntu, mam nadzieję, że Chris nigdy nie przestanie się o mnie troszczyć. Świadomość, że komuś na nas zależy, podnosi człowieka na duchu. To dziwne, ale im się jest starszym, tym bardziej docenia się rodzinę. – To prawda. Nie wiem, co bym zrobiła bez mojej. Tych parę miesięcy, kiedy straciłam pamięć, kiedy niczego i nikogo nie pamiętałam... – Gabriella potrząsnęła głową. – To mnie nauczyło, że trzeba cieszyć się każdym dniem. No dobrze. – Wziąwszy głęboki oddech, rozejrzała się wkoło. – Od czego zaczynamy? – Od kulis. Bez dobrego zaplecza, czyli odpowiedniego oświetlenia, wygodnej garderoby i paru innych rzeczy nawet najlepsze przedstawienie pozostawia wiele do życzenia. Sam talent to nie wszystko. – Znasz się na swojej pracy... – Mam nadzieję. Spędziły w teatrze godzinę. Eve wchodziła po schodach, zaglądała do magazynów, sprawdzała sprzęt. Tak jak się spodziewała, wszystko było w doskonałym stanie i najwyższej jakości. Centrum Sztuk Pięknych zbudowano, by uczcić pamięć matki Gabrielli. Nic dziwnego, że było chlubą rodziny. Dzięki Bissetom, ich pieniądzom i zaangażowaniu, mieszczący się tu kompleks teatralny uważano za jeden z najlepszych w świecie. Eve czuła narastające podniecenie. Miała świadomość, że występy w takim miejscu, przed międzynarodową widownią, przebiłyby wszystkie dotychczasowe osiągnięcia jej zespołu. Wybiegając myślą naprzód, zaczęta się zastanawiać nad wyborem sztuk. Hm, cztery przedstawienia. Najlepiej byłoby pokazać sztuki czterech różnych amerykańskich dramaturgów. Tennessee Williamsa, Neila Simona, Arthura Millera, jeszcze kogoś, Na brak nazwisk nie mogła narzekać. Oczywiście będzie nalegała na własnych akustyków, elektryków, maszynistów, na własne charakteryzatorki, garderobiane, rekwizytorów. – Słychać, jak w twojej głowie obracają się tryby – powiedziała z rozbawieniem Gabriella. Eve postała jej uśmiech, po czym wyszła na scenę. Stanęła na środku i, maksymalnie skupiona, zaczęła się rozglądać po widowni. To było niesamowite. W pustym teatrze wyczuwała wibracje, zapach farby, potu, widziała twarze, słyszała brawa. Tak, to była wymarzona scena. Scena, na jakiej pragnie się znaleźć każdy aktor. Wznoszące się rzędy wygodnych siedzeń, pomiędzy nimi trzy szerokie przejścia, podłoga wyłożona miękką granatowa wykładziną. Ogromne kryształowe żyrandole zawieszone na pokrytym freskami suficie. Na wprost sceny balkon. Nawet z tej odległości widziała lśniące, piękne rzeźbione poręcze. Ale nie to ją najbardziej cieszyło, nie dywany, poręcze czy żyrandole, lecz fakt, że z każdego miejsca na widowni idealnie było widać, co się dzieje na scenie. – Dziś... dziś już koniec, tragiczny finał. Cokolwiek uczyniliśmy, cokolwiek osiągnęliśmy, przestaje się liczyć. Jutro wszystko zacznie się od nowa, tyle że bez nas. Bo nas już nie ma. Głos niósł się daleko, po ostatnie rzędy. Brzmiał głośno i wyraźnie. Eve uśmiechnęła się zadowolona. – Fantastycznie. – Popatrzyła na Brie. – Nie wiem, kim jest wasz architekt, ale spisał się na medal.
– Zasugeruję ojcu. aby mu przyznał jakiś medal, Eve, ten tekst, który przed chwilą recytowałaś... Nie kojarzę go. – Nic dziwnego. To fragment sztuki początkującego dramaturga – odparła ze wzruszeniem ramion, nie przyznając się, że tym początkującym dramaturgiem jest ona sama. – Brie, kochanie, takiego teatru każdy mógłby wam pozazdrościć. Kiedyś w przyszłości chętnie przygotuję coś na małą scenę. Ale do naszych obecnych celów duża jest absolutnie wymarzona. – To dobrze. Miałam nadzieję, że ci się spodoba. – Stukając obcasami o podłogę, Gabriella podeszła do Eve. – Odkąd wpadliśmy z Aleksem na pomysł wspomożenia fundacji, z niecierpliwością czekałam na twoją reakcję. A więc? Przyjmujesz nasze zaproszenie? – Jeżeli dogadamy się co do koncepcji i szczegółów, obejrzycie cztery genialne spektakle. – Cudownie. Eve jeszcze raz rozejrzała się dookoła. Ona sama nie wystąpi na deskach teatru w Cordinie, ale może kiedyś w przyszłości któraś z jej sztuk zostanie tu wystawiona? No cóż, nie szkodzi pofantazjować. – W takim razie powinnam jak najszybciej wrócić do domu i brać się do pracy. – Wykluczone. Po prostu nie zgadzam się i już. Na jutro zaplanowałam rodzinny obiad. U siebie na farmie. – Brie wzięła przyjaciółkę pod rękę. – Słuchaj, jedź do pałacu, poopalaj się, odpocznij. Potem naprawdę nie będziesz miała na to czasu. – To rozkaz? – Absolutnie. – W takim razie muszę go wykonać, prawda? Nie było to wcale takie bolesne. Przeciwnie, leżąc nad basenem i patrząc, jak liście palm kołyszą się leniwie na wietrze, uznała, że jest to całkiem miła forma spędzania czasu. W młodości specjalizowała się w nic–nierobieniu. Teraz, jako osobie dorosłej, trudno jej było uwierzyć, że smażenie się na słońcu czy snucie bez celu mogło ją kiedykolwiek satysfakcjonować. Oczywiście nie ma nic złego w tym, że człowiek lubi sobie odpocząć, pomyślała, odchylając w tył oparcie leżaka. Odrobina lenistwa nikomu nie zaszkodziła. Tyle że szkoda poświęcać na nie całe życie. Niewiele brakowało, aby tak się stało w jej wypadku. Pochodziła z bogatego domu. Miała wszystko. Wystarczyło wyrazić życzenie, a inni je spełniali. Może dalej by tak żyta, zbijając bąki, gdyby nie odkryła teatru. Zaczęła od najniższego szczebla. Uczyła się, zdobywała doświadczenie. Okazało się, że ma talent. Odnosiła sukcesy dzięki własnej pracy i talentowi, a nie pomocy ojca. Ale nie występowała na scenie; jej związek ze sceną miał całkiem inny charakter. Teatr otworzył przed nią nowy świat, pozwolił poznać samą siebie. Przekonała się, że jest inteligentna, zaradna i ma umiejętności organizacyjne, o jakie nigdy siebie wcześniej nie podejrzewała. Założyła własny zespół, doskonale sprawdzała się w roli producentki. Nauczyła się podejmować ryzyko. Nie oszczędzała się. Wiedziała, że od tego, co postanowi, zależy kariera i egzystencja wielu ludzi. Poczucie odpowiedzialności za innych sprawiło, że z bogatej, rozpieszczonej dziewczyny przeobraziła się w myślącą, zapracowaną młodą kobietę. Teraz stała przed olbrzymią szansą. Międzynarodowa sława – na coś takiego nie liczyła w najśmielszych snach. Hm, musiałaby tylko podjąć właściwą decyzję, wybrać cztery sztuki, wyprodukować je, zamówić odpowiednie kostiumy, rekwizyty, scenografię. Musiałaby też naradzić się z prawnikami, załatwić transport, być na każde zawołanie czterech reżyserów oraz siedemdziesięciu kilku aktorów oraz pracowników technicznych. A także księcia Aleksandra.
Poprawiła na nosie okulary przeciwsłoneczne i westchnęła cicho. Życie bez wyzwań byłoby strasznie nudne. Nie powinien był tu przychodzić. Spojrzał na zegarek. Tak, równo za dwadzieścia minut ma spotkanie. Powinien siedzieć w gabinecie i przygotowywać się do rozmowy z sekretarzem stanu. Co mu strzeliło do głowy, żeby pytać służącego, czy panna Hamilton już wróciła? Gdyby nie wiedział, że leży teraz nad basenem, udałby się na górę i zajął pracą. A tak... Sprawiała wrażenie, jakby spała. Miała na sobie skąpe czerwone bikini, które ledwo cokolwiek zakrywało. Żeby równo i ładnie się opalić, zsunęła ramiączka; stanik utrzymywał się w miejscu tylko dlatego, że leżała bez ruchu. Ciemne okulary zasłaniały jej oczy; gdyby były otwarte, na pewno zareagowałaby na jego obecność. Mógł się napatrzeć do woli. Posmarowana olejkiem skóra lśniła w słońcu. Jej zapach mieszał się z zapachem rosnących w ogrodzie kwiatów. Ciemne włosy lepiły się do twarzy; oznaczało to, że Eve korzystała z basenu. Kiedy się nad nią pochylił, zatrzepotała rzęsami i otworzyła powieki. – Powinnaś uważać. Słońce silnie operuje. Zasłaniał jej głową słońce; wyglądało to niemal tak, jakby otaczała go świetlista aureola. Eve zamrugała oczami i przez chwilę milczała, niepewna, czy to jawa, czy sen. Pamiętała, że śnił się jej smok, którego zabija rycerz w srebrnej zbroi. Jednakże bardziej niż ze średniowiecznym rycerzem Aleksander kojarzył się jej z greckim bogiem. – Sądziłam, że Wasza Wysokość wyszedł. Zapominając o rozpiętym staniku, oparła się na łokciu. Raptem poczuła, że stanik się osuwa. Przeklinając głośno, przytrzymała go ręką. Aleksander obserwował ją bez słowa, kiedy usiłując zachować resztki skromności, wiązała na szyi ramiączka. – Bo wyszedłem. Ale wróciłem. Masz bardzo jasną karnację. Spieczesz się na raka. Przemknęło jej przez myśl, że zgodnie z etykieta dworską powinna wstać i dygnąć. Uznała jednak, że dyganie w bikini byłoby po prostu śmieszne. – Po pierwsze, wtarłam w siebie pół butelki mleczka z filtrem, po drugie, nie zamierzam tu długo siedzieć, a po trzecie, kiedy się mieszka w Houston, skóra nabiera odporności. – Objawiającej się lekkim zaróżowieniem? – Przysunął sobie krzesło i usiadł. – Byłaś w Centrum? – Tak. Zrobiło na mnie ogromne wrażenie. Rodzinie Bissetów należą się gratulacje. – To przyjedziesz z zespołem? – Wszystko zależy od warunków umowy. – Podniosła oparcie leżaka. – Scena jest pierwszorzędna, zaplecze wspaniałe. Jeżeli uda nam się porozumieć co do szczegółów, myślę, że oboje będziemy zadowoleni. – Szczegółami niech się zajmują prawnicy i księgowi – rzekł. – Pytanie brzmi: czy zgadzasz się na przyjazd? – Zgodę uzależniam od informacji, jakie uzyskam od prawników i księgowych. – Chyba stałaś się prawdziwą kobietą interesu, – Owszem. Wasza Wysokość nie pochwala kobiet prowadzących interesy? – Cordina jest nowoczesnym księstwem. Nie oceniamy tu ludzi na podstawie ich płci. – Królewskie „my"? Istotnie, świadczy to o nowoczesności i postępowym sposobie myślenia – zauważyła z ironią. – Nie za ciepło Waszej Wysokości w tej marynarce?
– Jest lekki wiatr, – Czy zdarza się Waszej Wysokości zrzucić koronę? Biegać na bosaka? – Słucham? – Mówiłam w przenośni. – Wzięła ze stolika szklankę soku pomarańczowego. Kostki lodu dawno się roztopiły, ale napój i tak był orzeźwiający. – Często Wasza Wysokość pływa? – Niestety, mało mam czasu na rozrywki. – Jest takie powiedzenie: praca lata skraca. – Obiło mi się o uszy. Zdobiący jego dłoń złoty pierścień z rubinem błysnął w słońcu. – Ale nie dotyczy ono książąt? – Dotyczy. Żałuję, że nie mogę poświęcić d więcej czasu. – Wcale tego nie oczekuję. – Wstała. Aleksander również. – Na miłość boską, proszę siadać, książę! – fuknęła. – Przecież nikogo tu poza nami nie ma. Nawet sobie Wasza Wysokość nie wyobraża, jakie to irytujące, kiedy się wstaje, a siedzący obok mężczyzna natychmiast podrywa się na nogi. – Naprawdę? – spytał z rozbawieniem, posłusznie siadając z powrotem na krześle. – Tak, naprawdę. Powinien książę spędzić trochę czasu w Ameryce. Tam można się pozbyć sztywności, wyluzować. – Wyluzować? Nie bardzo mogę sobie pozwolić na luz – oznajmił cicho. Złość jej minęła. – W porządku, ale nie rozumiem, dlaczego książę musi się tak oficjalnie zachowywać w moim towarzystwie. Jestem blisko zaprzyjaźniona z waszą rodziną, a poza tym nienawidzę zbędnej etykiety. – Tak? To dlaczego nie mówisz do mnie po imieniu? Zarumieniła się. Jego słowa wprawiły ją w zakłopotanie. – Sama powiedziałaś, że znamy się od lat... – Myliłam się – rzekła wolno, wyczuwając jakieś niewidoczne prądy. – W ogóle się nie znamy. – Do innych zwracasz się po imieniu... Zaschło jej w gardle. Pomógłby łyk soku. Ale szklanka stała na stoliku, a stolik obok krzesła, na którym siedział Aleksander. – To prawda – przyznała. – Zastanawiałem się, dlaczego tak się dzieje. Ale może powinienem ciebie o to spytać. Powiedz, Eve, dlaczego nie mówisz do mnie per ty? – Nie wiem. Jakoś wydaje mi się to niestosowne. Zadrżała. Czyżby była zdenerwowana? Zaintrygowany, przysunął się bliżej. – Czy kiedykolwiek byłem wobec ciebie niemiły? – Tak. Nie. Cofnęła się o krok. – Zdecyduj się. – Nie, książę. Aleksandrze – poprawiła się, widząc jego karcące spojrzenie. – Jesteś zawsze niezwykle uprzejmy. Mimo swojej niechęci do mnie...
– Niechęci? Takie odniosłaś wrażenie? Że jestem do ciebie niechętnie nastawiony? Nie zauważyła, kiedy podszedł bliżej; teraz dzieliło ich zaledwie kilka centymetrów. Eve postanowiła zastosować jedyną skuteczną metodę obrony, jaką znała: atak. – Zdecydowanie tak. – Należą ci się więc przeprosiny. Ujął jej rękę i podniósł ją do ust. Choć niebo było błękitne, bez chmur, Eve wydawało się, że powietrze drży od wyładowań elektrycznych. – Przestań być taki czarujący. Usiłowała zabrać rękę, lecz trzymał ją mocno. Uśmiech, który rozjaśnił jego twarz, był równie nieoczekiwany jak muśnięcie warg o jej dłoń. Nie miał już żadnych wątpliwości: Eve była zdenerwowana. Nie wiedzieć czemu, bardzo go to wzruszyło. – Wolałabyś, żebym był zgryźliwy i cyniczny? – Nie, wolałabym, żebyś był sobą. Nie lubię niespodzianek. – Ja też nie. Dojrzała coś w jego oczach. Czyżby wyzwanie? Nie zamierzała żadnego podejmować. – Ale czasem są miłe i urozmaicają życie – dodał po chwili. – Jednym urozmaicają, innych wprawiają w zakłopotanie. Jego uśmiech pogłębił się. Po raz pierwszy w życiu zauważyła dołeczek w prawym policzku Aleksandra. Nie mogła oderwać od niego wzroku. – Czy to znaczy, że ja cię wprawiam w zakłopotanie? – Tego nie powiedziałam – rzekła. Utkwiła spojrzenie w jego oczach. Ale tak też było źle. – Czerwienisz się– szepnął, gładząc palcem jej brodę. – To od ciepła. – Nogi miała jak z waty. – Tak, faktycznie jest gorąco. – On też czuł niepokój i drgania powietrza, jakby gdzieś nieopodal szalała burza. – Chyba powinniśmy się ochłodzić. – Tak. Zresztą muszę się przebrać. Obiecałam Bennettowi, że przed kolacją wybiorę się z nim do stajni. Błysk, który widziała w jego oczach, natychmiast zgasł. Usta zacisnęły się, dołeczek w policzku znikł. – Więc nie zatrzymuję cię. Aha, na kolacji będzie ambasador Francji z żoną. – Postaram się nie siorbać. – Stroisz żarty ze mnie? – spytał gniewnie. – Czy z siebie? – Z nas obojga. – Nie siedź za długo na słońcu, bo się spieczesz. Po tych słowach odwrócił się na pięcie i sprężystym krokiem ruszył do pałacu. Eve odprowadziła go wzrokiem, po czym zamknęła oczy i skoczyła na głowę do basenu. Okazało się, że na kolację z ambasadorem zostali również zaproszeni Brie z Reeve'em. Eve siedziała między mężem Gabrielli a ambasadorem Francji, zadowolona, że w trakcie posiłku nie musi prowadzić rozmowy z Aleksandrem, który jako gospodarz i następca tronu siedział u szczytu stołu. Miejsce po jego prawej ręce zajmowała siostra, po lewej żona ambasadora.
Wbrew obawom Eve, kolacja upłynęła w całkiem sympatycznej atmosferze. Ambasador znał mnóstwo ciekawych anegdot, którymi sypał jak z rękawa. Eve słuchała z przyjemnością, co chwila wybuchając śmiechem. Potem mile zaskoczyła gościa, kiedy zaczęła konwersować z nim po francusku. Chociaż od lat nie mówiła w tym języku, lata nauki w szkole w Szwajcarii nie poszły na marne. – Jestem pod wrażeniem – powiedział Reeve, kiedy popatrzyła na niego z uśmiechem. Niewiele się zmienił od czasu ślubu z Gabriellą, pomyślała. Może na skroniach przybyło mu kilka siwych włosów, ale to wszystko. Chociaż nie, nieprawda. Sprawiał wrażenie bardziej odprężonego niż dawniej. Wyglądało na to, że szczęście i radość to najlepsze eliksiry młodości. – A tobie jak idzie nauka francuskiego? – spytała Eve. – Kiepsko. Dźgnął widelcem kawałek kaczki w pysznym, aromatycznym sosie. O ileż bardziej wolałby zjeść krwisty stek prosto z rusztu! Nagle dźwięczny śmiech Brie wzbił się w powietrze. Spoglądając na żonę, Reeve pomyślał sobie, że ofiary, jakie musiał ponieść, aby być z tą nadzwyczajną kobietą, są niczym w porównaniu z tym, co zyskał w zamian. – Gabriellą mówi, że uparłem się pozostać ignorantem. – I co? – Chyba ma rację. Roześmiawszy się wesoło, Eve podniosła kieliszek. – Wiesz, nie mogę się doczekać jutra, żeby wreszcie zobaczyć waszą farmę. Chris mówiła, że macie śliczny dom. Podobno macie też konie? – Tak. Wszystkie dzieciaki jeżdżą konno. Nawet Dorian, tyle że on na kucyku. – Reeve odsunął się, pozwalając służącemu zabrać talerz. – W głowie się nie mieści, jak one się szybko wszystkiego uczą. – Powiedz, jak się tu czujesz? – Nie była pewna dlaczego, ale koniecznie chciała usłyszeć odpowiedź; pytanie wydało jej się szalenie ważne. – To znaczy, mieszkając w Cordinie, zapuszczając nowe korzenie, poznając nowe obyczaje...? Mógł wzruszyć ramionami albo dać jakąś zabawną, lecz wymijającą odpowiedź. Ale Reeve nigdy nie uciekał od prawdy. – Z początku było dość ciężko, zresztą dla nas obojga. A teraz traktuję Cordinę jak drugą ojczyznę. Jeden dom mamy tu, drugi w Wirginii. Oczywiście ucieszę się, kiedy Aleks się ożeni i Brie będzie miała mniej obowiązków, ale co robić? Zakochałem się w kobiecie, która akurat jest księżniczką. – A z tytułem wiąże się masa obowiązków, prawda? Całkiem nieświadomie skierowała wzrok na Aleksandra. – O tak – potwierdził Reeve, po czym widząc, na kogo Eve spogląda, dodał cicho: – Rzecz jasna, on ma ich najwięcej. Czym prędzej skupiła uwagę na swoim rozmówcy. – Nic dziwnego. Któregoś dnia zasiądzie na tronie. – Jest stworzony do rządzenia. Sądzę, że od chwili, gdy przyszedł na świat, przygotowywano go do tej funkcji. I nagle pomyślał, że chyba instynkt nie mylił Gabrielli. Chyba istotnie coś się działo między Eve a Aleksandrem. Jakoś nigdy wcześniej nie zwrócił na to uwagi, wydawało mu się, że Brie przesadza, ale dziś nie był tego taki pewien. Jeżeli Brie ma rację, Eve nie będzie miała łatwego życia.
Przez chwilę Reeve wpatrywał się w kieliszek wina, po czym, nie podnosząc głosu, dodał: – Jednego się nauczyłem, odkąd jestem z Brie. Ze niektórzy nie mają wyboru. Dla nich i dla tych, którzy ich kochają, obowiązek to rzecz święta. Jeżeli miała jakiekolwiek wątpliwości, słowa Reeve’a do reszty je rozwiały. – No tak, oczywiście – szepnęła, po czym, chcąc rozładować napięcie, odwróciła się w stronę ambasadora francuskiego i opowiedziała mu jakiś dowcip. Na kawę i koniak przeszli do salonu. Po paru minutach, gdy inni zajęci byli rozmową, Bennett ujął Eve za rękę. – Powietrza! – szepnął jej do ucha. – Wymknijmy się do ogrodu. – Nie wypada. – Wypada. Oni tu będą jeszcze co najmniej godzinę. A ja mam prawo, wręcz obowiązek przypilnować, aby wszyscy goście się dobrze bawili. Więc ty też. Wyjdźmy chociaż na taras, co? Trudno było oprzeć się pokusie. Obejrzawszy się, Eve zobaczyła, że Aleksander stoi pochłonięty rozmową z ambasadorem francuskim, a Brie i Reeve konwersują z jego żoną. – No dobrze – zgodziła się. – Ale tylko na chwilę. Nie przerywając wypowiedzi, Aleksander dojrzał kątem oka, jak Eve kieruje się z Bennettem w stronę drzwi na taras. – Bosko – stwierdził Bennett, wciągając głęboko powietrze. – Znacznie milej niż w środku. – Nie narzekaj. Było całkiem sympatycznie. – Owszem, ale wolałbym wybrać się z przyjaciółmi na pizzę i piwo. – Podszedł do krawędzi tarasu i oparł się o balustradę. – Im jestem starszy, tym mniej mam czasu na zwykłe przyjemności. – Niełatwo ci, prawda? – Co? – Być tym, kim jesteś. Objął ją ręką w pasie. – Są też i plusy. – Zawsze to robisz – powiedziała z wyrzutem. – Wykręcasz się od odpowiedzi. Cofnęła się pół kroku, żeby mu się lepiej przyjrzeć. Był przystojny i silny. Silny fizycznie i psychicznie. – Naprawdę chcesz wiedzieć? – Wsunął ręce do kieszeni. – To trudne pytanie. Urodziłem się w tej rodzinie, nie znam innego życia. Ale masz rację; czasem bywa piekielnie ciężko. Człowiek nigdy nie jest sam. Wszędzie towarzyszy mu ochrona, śledzą go przedstawiciele prasy. Staram się nie zwracać na to uwagi, inaczej bym zwariował. Ale ja i Brie jeszcze nie mamy najgorzej. Żadne z nas nie zasiądzie na tronie. – Żałujesz? – No co ty! – powiedział to z takim oburzeniem, że Eve uśmiechnęła się w ciemności. – Obce jest ci uczucie zazdrości, prawda, Ben? – Aleksowi nie ma czego zazdrościć. Odkąd pamiętam, biedak musiał lepiej się uczyć, więcej pracować, być silniejszy, mądrzejszy, rozsądniejszy. Za nic w świecie nie zamieniłbym się z nim na miejsca. Dlaczego pytasz? – Sama nie wiem. Może dlatego, że jak wszystkich Amerykanów, fascynuje mnie arystokracja.
– Zbyt długo nas znasz, aby być nami zafascynowana. – Tylko niektórych z was znam. – Potrząsnęła głową, jakby sobie coś przypomniała. – Pamiętasz ten wieczór, wtedy na balu, kiedy wyszliśmy na balkon? – Trudno, żebym o nim zapomniał. – Myślałam, że będziesz chciał mnie pocałować. Uśmiechnął się i zawinął wokół palca kosmyk jej włosów. – Nie zdążyłem. – Tak. Zamiast tego zostałeś postrzelony. Byłeś taki dzielny. – Bardzo dzielny. – Obiema rękami objął ją w pasie. – Wiesz, gdybym cię teraz pocałował, czułbym się tak, jakbym dobierał się do swojej młodszej siostry. – Wiem. – Położyła głowę na jego ramieniu. – Cieszę się, że jesteśmy przyjaciółmi. – Nie masz przypadkiem siostry stryjecznej, kuzynki czy jakiejś młodej ciotki, która wygląda tak jak ty? – Niestety. – Podniosła głowę i popatrzyła mu w oczy. – Szkoda. – Bennett. Na dźwięk głosu Aleksandra Eve podskoczyła jak dziecko przyłapane na kradzieży cukierka. Przeklinając w duchu, odwróciła się i zacisnęła dłonie w pięści. – Wybaczcie, że wam przeszkadzam. – Stał tuż za drzwiami, gdzie nie docierało światło księżyca. – Ale pan ambasador szykuje się do wyjścia. – Co, już? – Nie przejmując się chłodem w głosie brata, Bennett ścisnął Eve za ramię. – W porządku, chodźmy się pożegnać. – Dobrze – powiedziała, ale nie ruszyła się z miejsca. Miała nadzieję, że Aleksander wejdzie za Bennettem do salonu, a ona zostanie chwilę sama. – Zapraszam, Eve, do środka. Z tobą również pan ambasador chciałby się pożegnać. Oczarowałaś go. – Już idę. – Podeszła do drzwi, ale nie mogła przejść; zagradzał jej drogę. – Coś jeszcze chcesz mi powiedzieć? – Tak. – Zacisnął palce na jej brodzie, zaskakując tym gestem zarówno siebie, jak i ją. – Bennett jest szlachetnym, wspaniałomyślnym człowiekiem, ale bywa niestały w uczuciach. Uważaj na siebie, żebyś nie cierpiała. Gdyby ktokolwiek inny to powiedział, roześmiałaby się i tyle. Ale kiedy tak stała, patrząc w oczy Aleksandra, nie było jej do śmiechu. – Ostrzegasz mnie dziś po raz drugi. Wcześniej, żebym się nie spaliła na słońcu, teraz, żebym miała się na baczności przed Bennettem. Oba razy niepotrzebnie, Wasza Książęca Mość – dodała lodowatym tonem. – Jestem Amerykanką, Amerykanki zaś potrafią same się o siebie troszczyć. – Nie miałem najmniejszego zamiaru troszczyć się o ciebie – oznajmił uszczypliwie. Zabolałoby ją to, gdyby nie była taka wściekła. – Całe szczęście! – Jeżeli jesteś zakochana w Bennetcie... – Słucham? – spytała oburzona. – Jakim prawem zadajesz mi takie pytanie? – Nie rozumiała, co ją rozsierdziło, ale z każdym słowem czuła, jak narasta w niej złość. – To, czy jestem zakochana, czy nie, to wyłącznie moja sprawa. Ciebie to nie powinno obchodzić.
– Zapominasz, że Bennett jest moim bratem. – No właśnie, bratem. Nie poddanym. Nie rządzisz nim, a już na pewno nie rządzisz mną. Moje uczucia względem Bennetta czy kogokolwiek innego nie powinny cię interesować. – Mylisz się. Interesuje mnie wszystko, co się dzieje w moim domu i dotyczy mojej rodziny. – Aleks – powiedziała cicho Brie, która nagle pojawiła się na tarasie. Jej szept wyraźnie kontrastował z ich podniesionymi głosami. – Ambasador czeka. Nie patrząc na Eve, Aleksander skierował się do salonu. – Twój brat to idiota – mruknęła pod nosem Eve. – Owszem, pod wieloma względami – zgodziła się, Brie, uściskiem próbując dodać przyjaciółce otuchy. – A teraz weź głęboki oddech i chodź pożegnać się z naszymi gośćmi. Potem możesz pójść do siebie i skopać krzesło czy rzucić czymś w ścianę. Ja tak robię, kiedy jestem wściekła. Eve wyszczerzyła zęby w uśmiechu. – Kochana jesteś. Dzięki za radę.
ROZDZIAŁ TRZECI ROMANS KSIĘCIA BENNETTA Z AMERYKAŃSKĄ DZIEDZICZKĄ Popijając poranną kawę, Eve przeczytała nagłówek w gazecie i aż się zakrztusiła. Po chwili, przełknąwszy kawałek rogalika, który miała w ustach, ponownie spojrzała na tytuł i tym razem zaczęła chichotać. Biedny Ben, przemknęło jej przez myśl; wystarczy, że spojrzy na kobietę, a już mu przypisują romans. Odłożyła rogalik na talerz i przystąpiła do lektury. W trakcie swojego pobytu w Cordinie Eve Hamilton, córka milionera T.G. Hamiltona, zamieszkała w książęcym pałacu. Bliska przyjaźń łącząca księcia Bennetta Z panną Hamilton została zawiązana siedem lat temu, kiedy... Dalej następował opis wydarzeń, które miały miejsce w pałacu podczas nieudanego porwania księżniczki, oraz dokładne wyszczególnienie ran odniesionych przez Bennetta. Eve uśmiechnęła się pod nosem, czytając mocno przesadzoną relację o własnym bohaterstwie. Według gazety, w ciągu tych siedmiu lat mieli z Bennettem kilka sekretnych schadzek. Sekretne schadzki? Hm. Owszem, Bennett przyjechał do Houston na przyjęcie z okazji jej dwudziestych pierwszych urodzin. Właśnie wtedy zakochała się w nim po uszy jej najlepsza przyjaciółka. Parę lat później poproszono Eve, aby pokazała Bennettowi Waszyngton. Kilka razy odwiedziła Cordinę wraz ze swoją siostrą. A raz, zupełnym przypadkiem, wpadła na Bennetta w Paryżu. Trudno nazwać sekretną schadzką obiad, jaki zjedli razem w jednej z paryskich restauracji, ale widocznie dziennikarze nie mieli o czym pisać, więc... Artykuł kończył się pytaniem: Czy kolejny członek królewskiej rodziny poślubi Amerykankę? Nie poślubi, odparła w myślach Eve i odłożyła na bok gazetę. Ciekawe, o czym prasa będzie pisać, kiedy w końcu Bennett naprawdę się zakocha i ustatkuje? Kręcąc z rozbawieniem głową, podniosła z talerzyka stygnący rogalik. Oj, długo trzeba będzie na to czekać. Kto wie. Czy do tego czasu dzieci Brie nie założą już własnych rodzin? – Interesująca lektura? Zerknęła przez ramię w stronę drzwi. Powinna była wiedzieć, że Aleksander nie pozwoli jej zjeść w spokoju śniadania. – Śmieszą mnie te artykuły – odparła. – Uważasz, że są zabawne?
– Tak, chociaż wyobrażam sobie, że Bena mogą denerwować. Bo jest to trochę irytujące: ilekroć spojrzy na jakąś kobietę, dziennikarze zaraz umieszczają ją na liście jego potencjalnych kandydatek na żonę. – Ben nic sobie nie robi z takich plotek. Nawet lubi drobne skandale. Ponieważ powiedział to bez oburzenia czy pretensji w głosie, Eve uśmiechnęła się. Jeżeli chciał puścić w niepamięć ich wczorajszą sprzeczkę, nie miała nic przeciwko temu. – A kto nie lubi? – zażartowała. Przyjrzała mu się uważniej. Aleksander sprawiał wrażenie spiętego i zmęczonego. Zrobiło się jej go żal. – Jadłeś śniadanie? Mogę ci zaproponować kawę i ciepłe rogaliki. – Za rogaliki dziękuję, ale kawy chętnie się napiję. Wstawszy od stołu, wyjęła z kredensu czystą filiżankę. – Dopiero dziesiąta, a wyglądasz tak, jakbyś miał za sobą długi, męczący dzień. Przez chwilę nie odzywał się. Przywykł do tego, że niektóre informacje należy zachowywać w tajemnicy. Ale potem zmienił zdanie. Niedługo cały świat się o wszystkim dowie. – Z samego rana otrzymałem wiadomość z Paryża. W naszej ambasadzie podłożono bombę. Odruchowo zacisnęła palce na uchwycie dzbanka. – O Boże. Twój ojciec...? – Na szczęście nic mu się nie stało. Drobne obrażenia odniósł jego sekretarz. – Na moment książę zamilkł. – Zginął Seward, asystent ministra – dokończył cicho, ale głos nawet mu nie zadrżał. – Tak strasznie mi przykro. – Odstawiwszy dzbanek, Eve położyła rękę na ramieniu Aleksandra. – Czy wiadomo, kto to zrobił? – Na razie nikt się nie przyznał. Domyślamy się, czyja to robota, ale nie mamy żadnych dowodów. – Czy książę Armand wróci teraz do domu? Aleks popatrzył przez okno na błękitne niebo i kwitnące w ogrodzie kwiaty. Chciał, żeby ojciec czym prędzej wyjechał z Francji, lecz wiedział, że to niemożliwe; życie monarchy wymagało wielu poświęceń. – Ma jeszcze parę spraw do załatwienia w Paryżu. – Ale... – Wróci, kiedy będzie mógł. – Podniósł do ust parującą filiżankę czarnego napoju. – Podobnie jak większość państw na świecie, Cordina zdecydowanie sprzeciwia się terroryzmowi. Winni zostaną znalezieni i ukarani. – Oby. – Eve odsunęła talerzyk z rogalikiem na gazetę. Artykuł o romansie z Bennettem już jej nie bawił. – Dlaczego niewinni ludzie muszą płacić za poglądy polityczne garstki fanatyków? Zacisnął palce na uszku filiżanki. – Polityka i terroryzm nie mają z sobą nic wspólnego – oświadczył, tłumiąc gniew. – To prawda. – Wielu rzeczy nie rozumiała, na wielu się nie znała, lecz wiedziała, że chowanie głowy w piasek nie przynosi żadnego pożytku. – Oczywiście masz rację. – Seward pozostawił żonę z trójką dzieci.
– To okropne. Czy już ich powiadomiono? – Nie. Właśnie się do nich wybieram. – Może mogłabym jakoś pomóc? Chcesz, żebym z tobą pojechała? – To nie twoja sprawa, Eve. Postanowiła się nie narzucać. Powtarzała sobie, że jest głupia, czując się urażona jego odmową. Kiedy wstał od stołu, wbiła wzrok w pustą filiżankę po kawie. Zastanawiał się, po jakie licho tu przyszedł. Ale znał odpowiedź. Chciał poinformować Eve o tragedii, podzielić się z nią swoim smutkiem, frustracją, złością. Człowiek rządzący państwem nie powinien szukać współczucia, pocieszenia czy wsparcia emocjonalnego. Całe życie uczono go, żeby polegał wyłącznie na sobie. Mimo to przyszedł do niej. Potrzebował jej bliskości. – Eve... – zaczął. Zwykła prośba z trudem przechodziła mu przez usta; męczył się, jakby toczył z sobą walkę. – Czułbym się raźniej, gdybyś wybrała się ze mną. Myślę, że żonie Sewarda może się przydać obecność kobiety. – Tylko wezmę torebkę – powiedziała, zrywając się od stołu. Sewardowie mieszkali w ładnym murowanym domku z małym, starannie utrzymanym ogródkiem. Wzdłuż ścieżki prowadzącej do drzwi rosły białe kwiaty. Na podjeździe przed garażem stał czerwony rower. Eve poczuła ostre kłucie w sercu. Wiedziała, co to znaczy stracić rodzica; znała ból i cierpienie, które towarzyszą takiej stracie – ból, z którego człowiek nigdy tak do końca się nie otrząsa. Aleksander pierwszy wysiadł z samochodu, po czym podał Eve rękę. Przyjęła ją z wdzięcznością. – Jeżeli zmieniłaś zdanie i wolałabyś... – Absolutnie nie. Ruszyli razem do drzwi. Eve czuła na sobie spojrzenie kierowcy, który pozostał na miejscu, nie zdawała sobie jednak sprawy z obecności ochroniarzy rozstawionych wzdłuż ulicy. Drzwi otworzyła Atena Seward, pulchna kobieta w średnim wieku o ciemnych włosach, pięknych dużych oczach i potarganych włosach. Najwyraźniej była w trakcie sprzątania. Na widok następcy tronu na jej twarzy odmalowało się zdumienie, szybko jednak wzięła się w garść. – Wasza Wysokość... – Proszę nam wybaczyć tę niespodziewaną wizytę, madame Seward. Czy możemy wejść? – Oczywiście. – Zerknęła przez ramię na meble, których nie zdążyła jeszcze odkurzyć, i rozrzucone po podłodze zabawki. – Czy Wasza Wysokość napije się kawy? – Nie, dziękuję. Pani pozwoli, że przedstawię jej pannę Eve Hamilton. – Bardzo mi miło. – Atena Seward wyciągnęła na powitanie dłoń. – Proszę, niech państwo usiądą. Wiedząc, że gospodyni będzie stała, dopóki on nie usiądzie, Aleksander spoczął na najbliższym krześle. – Madame Seward, nadeszła dziś przykra wiadomość z Paryża. Eve, która siedziała na tej samej kanapie co Atena Seward, poczuła, jak kobieta nagle sztywnieje. – Słucham...
– W naszej ambasadzie podłożono dwie bomby. Zanim je znaleziono, jedna wybuchła. – Wiedział z doświadczenia, że nawet najgorszą wiadomość powinno się podać szybko, bez długich wstępów. – Pani mąż zginął. – Maurice? – Nieświadoma tego, że chwyciła Eve za rękę, z całej siły zacisnęła palce na jej dłoni. – Maurice nie żyje? – Tak, madame. Poniósł śmierć na miejscu. Mój ojciec przesyła pani najgłębsze wyrazy współczucia. Ja i reszta rodziny również pragniemy złożyć pani szczere kondolencje. – Nie ma mowy o żadnej pomyłce? – Nie płakała; oczy miała suche, ale jej palce wpijały się w rękę Eve. Najbardziej w świecie nienawidził uczucia bezradności. Nie mógł pomóc Atenie ani oferować jej nadziei, a słowa otuchy tak niewiele znaczyły. – Niestety, madame. W chwili detonacji pani mąż był sam w gabinecie. – Koniak – wtrąciła nagle Eve. – Madame Seward, gdzie trzyma pani koniak? – Co? – Gospodyni popatrzyła na nią nieprzytomnym wzrokiem. – Na półce w kuchni. Eve przeniosła spojrzenie na Aleksandra. To wystarczyło; bez słowa wstał i wyszedł. – Jeszcze wczoraj z nim rozmawiałam – szepnęła Atena. – Był zmęczony, ale to zrozumiałe. Te spotkania zawsze ciągną się godzinami. Kupił dla naszej córki broszkę, W przyszłym miesiącu są jej urodziny. – Głos jej zadrżał. – Musiała nastąpić jakaś pomyłka. Prawda, mademoiselle? I nagle z oczu Ateny trysnął strumień łez. Eve uczyniła jedyną rzecz, jaka w tym momencie przyszła jej do głowy: objęła zrozpaczoną kobietę. Kiedy Aleksander wrócił do pokoju, Atena siedziała z twarzą wtuloną w pierś Eve, ta zaś z oczami lśniącymi od leź gładziła ją po włosach. Nie bacząc na protokół i nie zastanawiając się nad tym, co jemu jako następcy tronu wypada robić, a czego nie wypada, Aleksander kucnął obok zapłakanych kobiet i wcisnął wdowie do ręki kieliszek koniaku. – Madame, o ile się orientuję, ma pani siostrę– rzekł łagodnie. – Czy chciałaby pani, żebym do niej zadzwonił? – Moje dzieci... – Poślę po nie kierowcę. Atena Seward pociągnęła łyk koniaku. – Gdyby Wasza Wysokość mógł zadzwonić do mojej siostry... – Gdzie jest telefon? – Na końcu korytarza. W gabinecie Maurice'a – rzekła, kładąc głowę na ramieniu Eve. Po chwili zaniosła się szlochem. – Zachowałaś się wspaniałomyślnie – powiedział Aleksander, kiedy wrócili do samochodu. Eve oparła głowę o tył siedzenia i zacisnęła powieki. – Moja szlachetność czy wspaniałomyślność nic jej nie pomoże – szepnęła. Nie odpowiedział. Sam czuł dokładnie to samo. Mimo władzy, jaką dzierżył, był bezradny wobec aktów przemocy. – Co z nią teraz będzie? – spytała Eve. – Wsparcie finansowe na pewno otrzyma. Tyle dla niej i jej dzieci możemy zrobić. – Wyciągnął z kieszeni paczkę papierosów. – Niestety rany... rany tylko czas może zagoić. Słyszała w jego głosie mieszaninę goryczy i frustracji.
– Chcesz tego drania ukarać, prawda? Zapalił papierosa. Zauważył, że Eve nie spuszcza z niego oczu. – Nie tylko chcę, ale i ukarzę. Przebiegły ją ciarki. Aleksander nie żartował. Był władny ukarać winowajcę, władny bynajmniej nie z racji tytułu czy urodzenia; gdyby przyszedł na świat w rodzime skromnego wieśniaka, też byłby w stanie to zrobić. Miał w sobie jakąś niezwykłą siłę. która ją przerażała, a zarazem fascynowała. – Kiedy udałeś się do telefonu, Atena spytała, kto podłożył bombę. Odparłam, że nie wiem. Kiedy minie jej pierwszy szok. na pewno przyjdzie z tym pytaniem do ciebie. – Kiedy mija szok, nastaje pragnienie zemsty. – Chcesz się mścić? – To mógł być mój ojciec! Po raz pierwszy w życiu Eve widziała, jak Aleksander traci panowanie nad sobą. Jego oczy płonęły wściekłością, po chwili jednak wziął się w garść. – Jesteśmy odpowiedzialni za to, co spotyka nasze księstwo i naszych obywateli. Śmierci Sewarda nie puścimy płazem. – Myślisz, że ładunek przeznaczony był dla twojego ojca? – Ujęła go za rękę. – Że to on miał zginąć? – Bombę podłożono w jego gabinecie. Tak się akurat złożyło, że chwilę przed wybuchem ojciec wyszedł do innego pokoju. Gdyby nie wyszedł, zginęliby obydwaj. – Więc tym bardziej powinien wrócić do Cordiny. – Tym bardziej powinien zostać. Władca nie może okazywać strachu. Strach władcy świadczy o słabości jego państwa. – Do jasnej cholery! Przecież to twój ojciec! – Owszem, ale to również książę Armand, władca Cordiny. – Ależ nie wygaduj bzdur! Liczy się człowiek, nie funkcja! – Nie potrafiła ukryć zdenerwowania. – Jeżeli sądzisz, że twojemu ojcu cokolwiek zagraża, powinieneś przekonać go, aby natychmiast wrócił do domu. – Gdyby ojciec pytał mnie o zdanie, powiedziałbym mu, że jeśli wróci do Cordiny, nie zakończywszy interesów w Paryżu, popełni duży błąd. Cofnęła rękę. – Bennett mówił, że jesteś surowy i nieugięty. Ze musisz taki być. Ale nie miałam pojęcia, że aż do tego stopnia. – Kiedy samochód zatrzymał się przed schodami prowadzącymi do pałacu, Eve pierwsza wysiadła. – Przez chwilę, zanim wyjechaliśmy do Ateny Seward, wydawało mi się, że dostrzegam w tobie ciepło, jakieś oznaki człowieczeństwa. Ale się pomyliłam. Trudno wymagać uczuć od kogoś, kto ma kamień zamiast serca. Chwycił ją za ramię, zanim doszła do drzwi. – Nic nie rozumiesz. A ja nie mam obowiązku tłumaczyć ci się z czegokolwiek. – Obowiązku nie miał, ale czuł potrzebę. Nie chciał, aby Eve go potępiała. – Zginął człowiek. Porządny, dobry, uczciwy człowiek, z którym jeździłem na polowania i z którym od czasu do czasu uprawiałem hazard. Zostawił pogrążoną w rozpaczy żonę, osierocił trójkę dzieci, a ja nic na to nie mogę poradzić. Nic.
Puścił jej ramię, po czym odwrócił się na pięcie i zbiegł po schodach. Przyglądała mu się, dopóki nie skręcił do ogrodu i nie zniknął jej z pola widzenia. Stała bez ruchu, oddychając ciężko. Oczy piekły ją od łez. Wciągnęła głęboko powietrze, raz, drugi, trzeci, po czym ruszyła za księciem do ogrodu. Psiakość! Eve Hamilton sprawiała, że zapominał o tym, kim jest i co do niego należy. Różnił się od innych ludzi; musiał utrzymywać wyraźny dystans pomiędzy uczuciem a obowiązkiem, pomiędzy tym, o czym marzy, a tym, co mu wolno. W końcu był księciem, następcą tronu. W gronie rodzinnym mógł zachowywać się swobodnie, ale już w obecności przyjaciół wiedział, że musi mieć się na baczności. Ktoś. kto poważnie traktuje swoje powinności i na kim ciąży odpowiedzialność za losy państwa, nie może pozwolić sobie nawet na chwilę beztroski i nieuwagi. Zwłaszcza po tym, co się wydarzyło w Paryżu. Stracił wiernego przyjaciela. Dlaczego? Bo członek jakiejś bezimiennej grupy terrorystycznej podłożył ładunek wybuchowy? Nie. Z rosnącego nieopodal krzaka Aleksander zerwał barwny pąk. Człowiek nie jest źdźbłem trawy czy łodygą, którą łamie się bezmyślnie, od niechcenia. Terrorystom nie chodziło o Sewarda. Seward zginął przez pomyłkę. Celem ataku był jego ojciec. On, Aleksander, nie miał co do tego wątpliwości. A siłą sprawczą był Deboque. – Wasza Wysokość... Odwróciwszy się, ujrzał Eve. Dookoła niej rosła bujna, tropikalna roślinność. Eve... Pasuje do niej to imię, a ona pasuje do ogrodu. Tyle że w wypadku jej słynnej imienniczki, biblijnej Ewy, zakazanym owocem było jabłko, a nie ona sama. – Chciałam cię przeprosić – oznajmiła szybko. Zawsze wolała przemilczać własne błędy, niż się do nich głośno przyznawać. – Czasem postępuję bezmyślnie; mówię, co mi ślina na język przyniesie. Wierz mi, czuję się bardzo niezręcznie. – Wierzę, Eve. Wierzę też, że powiedziałaś to, co uważałaś za słuszne. Otworzyła usta, żeby zaprotestować, potem jednak się rozmyśliła. – To prawda – przyznała. – Ale ty też. Obserwował ją z zaciekawieniem. Wciąż była zła z powodu ich wcześniejszej wymiany zdań, a także z powodu wyrzutów sumienia. Jak dobrze znał to uczucie! Ileż to razy sam miał ochotę wygarnąć komuś prawdę i ileż to razy musiał nad tym zapanować! – Na znak zgody – rzekł, wręczając jej zerwany z krzaka pąk. – Jesteś moim gościem. Nie wypada, żebym się na ciebie gniewał. Przyjęła kwiat i przysunąwszy go do nosa, wciągnęła w nozdrza lekko waniliowy zapach. – A gdybym nie była gościem? Wtedy mógłbyś się gniewać? – Jesteś bardzo dociekliwa. I nie masz zwyczaju niczego owijać w bawełnę. – Lubię wiedzieć, na czym stoję. – Wetknęła kwiat we włosy. – Całe szczęście, że nie jestem jedną z twoich poddanych. – To prawda. Podniósł głowę. Niebo miało odcień błękitu, jaki widuje się jedynie na fotografiach. Eve ponownie dostrzegła w oczach księcia smutek i napięcie, i ponownie wyciągnęła do niego rękę. – Czy dworska etykieta zezwala ci cierpieć wyłącznie w samotności? Skierował na nią wzrok. Widział w jej twarzy współczucie, serdeczność, przyjaźń. Tak długo się wzbraniał, nawet przed bezinteresownie okazywaną przyjaźnią. Ale dłużej nie potrafił. Uginał się pod brzemieniem odpowiedzialności. Zamknął oczy i w odpowiedzi na pytanie Eve pokręcił głową.
– Chociaż dzieliła nas duża różnica wieku, Maurice Seward był jednym z niewielu ludzi, z którymi mogłem swobodnie rozmawiać. Rzadko spotka się kogoś tak szlachetnego, tak uczciwego, pozbawionego cienia zawiści. – Był twoim przyjacielem. – Podeszła krok bliżej i zanim zorientował się, co zamierza, objęła go mocno w pasie. – Źle cię zrozumiałam. Przepraszam. Ofiarowała mu serce, dobroć, czułość, podczas gdy on potrzebował czegoś więcej. Powoli obrócił ją twarzą do siebie. Zapach jej włosów i skóry atakował jego zmysły; poddawał mu się bez oporów. Przyzwyczajony był do czynu, do walki oraz obrony, teraz jednak stał bez ruchu, bezwolny i bezbronny. Dookoła rosły krzewy, które zasłaniały go niczym kurtyna. Ale nie... to nie wchodzi w rachubę. Po prostu nie wyobrażał sobie, aby mógł pożądać kogoś lub czegoś, co należy do jego brata. Nie było to łatwe. Bo mimo książęcego tytułu i władzy, jaką posiadał, był tylko człowiekiem, mężczyzną z krwi i kości. Rzadko odczuwał tak wielki ból jak teraz, gdy trzymał w objęciach Eve. Ból mieszał się ze smutkiem i złością. Powoli tracił nad sobą kontrolę, a tego się najbardziej obawiał. Miał bowiem świadomość, że uczucia tłumione prędzej można zignorować niż te, którym dało się upust. Gwałtownym ruchem odsunął od siebie Eve. – Wybacz, ale czeka mnie mnóstwo obowiązków – rzekł. Spojrzenie miał harde, pochmurne, a wewnętrzna walka, jaką toczył, nadała jego głosowi nieprzyjemne, szorstkie brzmienie. – Sprawdzę, czy Bennett nie mógłby ci dotrzymać towarzystwa podczas lunchu. Energicznym krokiem skierował się do drzwi pałacu. Eve bez słowa wpatrywała się w jego oddalającą się sylwetkę, dopóki nie znikł za gęstwiną krzewów. Pogrążyła się w zadumie. Czy naprawdę nic poza pracą go nie obchodzi? Czy naprawdę jest pozbawiony normalnych ludzkich odruchów? Czy śmierć przyjaciela w ogóle nim nie wstrząsnęła? Przez moment wydawało jej się, że tak, że czuł to samo co ona. Nie bądź głupia, skarciła się w myślach. Parę metrów dalej spostrzegła kamienną ławkę. Usiadła. Kolana tak bardzo jej drżały, że nie była w stanie iść dalej. Kiedy objęła Aleksandra w pasie, po prostu chciała go pocieszyć. Jednakże z chwilą, gdy poczuła bijące od niego ciepło, wszystko się zmieniło. Miała ochotę stać tak w nieskończoność, z zamkniętymi oczami, z policzkiem przytkniętym do jego piersi. Ale jemu najwyraźniej przeszkadzał jej dotyk. Wolał trzymać się od niej na dystans. I dzięki Bogu; powinna się z tego tylko cieszyć. Wiele kobiet nie miałoby nic przeciwko zostaniu księżną, lecz większość z nich pewnie nie zdawała sobie sprawy, że oznaczałoby to utratę prywatności, ograniczoną swobodę, konieczność podporządkowania się sztywnym regułom i etykiecie. Zresztą Aleksander chyba nie był człowiekiem łatwym we współżyciu. Cechował go upór, niecierpliwość, dążenie do perfekcji. Denerwowały wady i słabości innych. Mimo to pragnęła go. Na krótką szaloną chwilę przeniosła się w inny świat. Zapomniała, że Aleks jest następcą tronu; marzyła o tym, aby ją obejmował, tulił, kochał. Chciała sprawić, by z jego twarzy znikło zmęczenie i napięcie, a na wargach zagościł uśmiech. To minie, pocieszała się. Była osobą zbyt praktyczną, zbyt trzeźwo patrzącą na życie, aby fantazjować o rzeczach niemożliwych. Poza wszystkim innym, nie miała czasu bujać w obłokach. Czekało ją sporo pracy; musiała przecież wyprodukować cztery przedstawienia, a potem zorganizować wyjazd licznego zespołu. Jutro z samego rana wylatywała z Cordiny. Zanim ponownie tu zawita, będzie skupiona na czymś innym. Aleksander nie będzie zaprzątał jej myśli. Nie do końca przekonana, czy zdoła wybić go sobie z głowy, podniosła się z ławki. Postanowiła odnaleźć Bennetta. On na pewno poprawi jej nastrój.
– Ale tu się zmieniło, Brie. Wprost nie do wiary! Odpoczywając na dużej, ocienionej werandzie, Eve patrzyła na idealnie utrzymane trawniki, na padoki, na ciągnące się za nimi wzgórza i pagórki. Najmłodsze dziecko Gabrieli! i Reeve'a siedziało na schodach, głaszcząc małego kotka. – Tak, czasem ja też nie wierzę własnym oczom – oznajmiła Brie, spoglądając na swoje starsze pociechy bawiące się piłką. – Całe życie o marzyłam o takim domu, ale nigdy nie sądziłam, że moje marzenia się spełnią. Byłam w ciąży z Krisrian, kiedy kupiliśmy tę ziemię. Prosto ze szpitala przyjechaliśmy już tu. Od tej pory minęło pięć lat. – Zaledwie pięć? Boże, ten dom wygląda tak, jakby stał tu od zawsze. – Dzieci faktycznie nie znają innego. One... Nagle rozległ się przeraźliwy pisk. – Dorian, kochanie! – zawołała Brie. – Trochę delikatniej! Nie można tak tarmosić kotka. Chłopiec, miniatura ojca, wyszczerzył zęby w radosnym uśmiechu. – Mruczy – oznajmił, nie przerywając głaskania. – Tak, ale jak będziesz ciągał go za uszy, to cię podrapie. – Ależ tu cudownie. – Eve westchnęła błogo. – Czy to miejsce choć trochę przypomina waszą farmę w Wirginii? – Dom w Wirginii jest znacznie starszy. – Oderwawszy oczy od syna, Brie przeniosła spojrzenie na męża i braci krążących wokół stodoły. Wiedziała, o czym rozmawiają. Wybuch bomby w ambasadzie w Paryżu nikomu nie dawał spokoju. – ciągle coś w nim reperujemy. A to dach, a to okna. Reeve chciałby spędzać tam więcej czasu, ale na razie to niemożliwe. – Brie, złotko, naprawdę nie musisz zabawiać mnie rozmową. Wiem, że boisz się o ojca i martwisz ostatnimi wydarzeniami w Paryżu. – Żyjemy w niespokojnych czasach. – Brie ponownie skierowała wzrok na dzieci. Były całym jej światem. – Ale tak już jest. Musimy zaciskać zęby i robić, co do nas należy. Mój ojciec bezustannie myśli o Cordinie. – Powinien myśleć również o sobie. – On i Cordina to jedno. – Na moment blask w oczach Gabrielli przygasł, starała się jednak robić dobrą minę do złej gry. – Tak samo jak Aleks. Obcym najtrudniej właśnie to zrozumieć. Aleks nie jest ci obojętny, prawda. Eve? – Oczywiście, że nie. – Oczywiście, że nie – powtórzyła za nią Brie, po czym pochwyciła z ziemi syna. zanim w pogoni za kotem zdążył wczołgać się pod werandę. Kiedy niezadowolony zaczął się wiercić, pocałowała go w policzek i usadowiła sobie na biodrze. – Tyle że ja mam co inne go na myśli. W każdym razie, jeżeli kiedykolwiek dojrzejesz do tego uczucia, czeka cię wiele pułapek. A jeże li będziesz chciała pogadać, pamiętaj, że zawsze możesz przyjść do mnie. Hej, brudasku! – zawołała ze śmiechem, kiedy Dorian pociągnął ją za włosy. – Trzeba cię wypucować przed kolacją. – Zajmij się małym – powiedziała Eve. – A ja przyprowadzę resztę. Nie ruszyła się jednak z miejsca. Jeżeli kiedykolwiek dojrzeje do tego uczucia? Do jakiego uczucia? Lubiła Aleksandra, tak jak lubiła jego brata, siostrę i ojca. Byli dla niej niczym druga rodzina. Nie ukrywała, że Aleksander ją pociąga. Ale nic dziwnego, inne kobiety też, łypały na niego pożądliwym okiem. No dobrze, może czasem fascynacja nim stawała się zbyt intensywna. Ale kto by się tym przejmował.
Żadnych pułapek sobie nie życzyła. Do tej pory udawało jej się zgrabnieje omijać. Zwłaszcza w sprawach sercowych wystrzegała się kłopotów i komplikacji. Dla tego tak długo z nikim nie była związana. Rzecz jasna, spotykała interesujących mężczyzn, ale... Zawsze było jakieś „ale”. Zamiast jednak przemyśleć, sytuację, zastanowić się, co jej nie odpowiada, wycofywała się, tłumacząc sobie, że i tak nie ma czasu na romanse. Krzyki dzieci wyrwały ją z zadumy. Poderwawszy się na nogi, zbiegła ze schodów i skierowała w stronę rozbrykanej grupki. Dzieciaki zaczęły protestować, wcale nie miały ochoty iść do domu i myć się przed kolacją. Zgodziły się, kiedy Eve obiecała, że po jedzeniu pomoże im zorganizować wielki mecz piłkarski. Nastała cudowna cisza. Eve zrobiło się żal, że nie, może się nią rozkoszować – ale musiała iść do pomieszczeń gospodarczych po resztę domowników. Szkoda, chętnie posiedziałaby sobie na werandzie, zamknęła oczy, opróżniła umysł z wszelkich myśli, skupiła się na rozbrzmiewającej wkoło ciszy. Oczywiście takie słodkie lenistwo byłoby nie do zniesienia na co dzień, byłoby nie do wytrzymania nawet przez jeden dzień w tygodniu, ale raz w miesiącu... Lubiła pośpiech, zabieganie. Potrafiła rzucić się w wir pracy, nie dosypiać, nie dojadać i nie czuć zmęczenia. Ale raz czy dwa razy w roku miło byłoby posiedzieć na wsi, nic nie robić, wsłuchiwać się jedynie w śpiew ptaków. Roześmiawszy się w duchu, skierowała się do stajni. Po chwili weszła do środka. Zmrużywszy oczy, czekała, aż wzrok przywyknie do panującego wewnątrz półmroku. – Bennett, czy... Ale to nie był Bennett. Postać, która stała przed boksem, była trochę wyższa i szersza w ramionach. – Och, przepraszam. – Natychmiast się spięła. – Myślałam, że to Bennett. – Nie. – Aleksander ponownie odwrócił się twarzą do stojącego w boksie konia. – Bennett poszedł z Reeve'em obejrzeć nowego byka. – Kolacja jest prawie gotowa. Obiecałam twojej siostrze, że... O Boże, jaka śliczna. – Eve podeszła bliżej, żeby pogłaskać klacz po czole. – Kiedy Brie skończyła oprowadzać mnie po domu, zapomniałam, że została mi jeszcze do zwiedzenia stajnia. Tak, ślicznotko, masz piękne ślepia. – Przeciągnęła dłonią po końskiej grzywie. – Jak się nazywa? – Popatrzyła pytająco na Aleksa. – Kleks. Wybuchnęła śmiechem. – Dziwne imię dla konia. – Podarowałem go Adrienne na urodziny. Małej spodobał się Kleks. – Podrapał konia po uszach. – Uznaliśmy, że ma prawo ochrzcić zwierzę jak chce. – Tak czy inaczej klacz jest wspaniała. Ja swojego pierwszego konia nazwałam Sir Lancelot. Widocznie miałam trochę bujniejszą wyobraźnię. Chociaż oboje głaskali konia po pysku, ich palce ani razu się nie zetknęły. – Nie sądziłem, że przepadasz za rycerzami w lśniących zbrojach. – Sześcioletnie dziewczynki lubią takie... – Urwała, bo nagle koń trącił ją łbem w ramię i pchnął na Aleksandra. – Ojej, Wasza Wysokość! Przepraszam. – Przestań z tą Waszą Wysokością. – Odruchowo zacisnął wokół niej ramiona. – Czasem niespodziewanie ci się wyrywa. Świat zawirował jej przed oczami, nogi się pod nią ugięły. Wiedziała, że powinna zrobić krok do tyłu, czym prędzej uwolnić się z objęć Aleksa. A ona stała bez ruchu, czuła bicie jego serca, wsłuchiwała się w otaczającą ich ciszę i marzyła...
Wsunął palce w jej włosy. – Czy naprawdę tak trudno ci widzieć we mnie mężczyznę z krwi i kości? – Nie. Tak, Nie. – Nie mogła złapać tchu. Powietrze w stajni było duszne, nagrzane. – Muszę poszukać Bennetta. – Nic puszczę cię – przytulił ją mocniej – dopóki nic wypowiesz mojego imienia. W jego źrenicach dostrzegła złote punkciki. Nigdy ich wcześniej nie widziała. Teraz zaś nie mogła oderwać od nich wzroku. – Aleksander – szepnęła. – Powtórz – poprosił zmienionym głosem. – Aleksander – powiedziała, po czym przywarła ustami do jego ust. Było tak, jak sobie wymarzyła. Zarzuciła mu ręce na szyję, a ziemia zadrżała jej pod nogami. Odwzajemniał pocałunki z taką pasją, jakby czekał na nią całe życie. Zapomniał o tym, kim jest, jaką sprawuje funkcję. Myślał tylko o kobiecie, którą trzymał w ramionach. Oboje płonęli; trawił ich ogień pożądania. Ona była jak afrodyzjak, a on rozkoszował się jej smakiem, zapachem, dotykiem. – Eve? Nagle drzwi stajni zaskrzypiały; do środka wpadł cienki strumień światła. – Eve, jesteś tam? Nie zgubiłaś się w ciemnościach? Przez chwilę dyszała ciężko. – Nie, Bennett, nie zgubiłam się. Już idziemy. Zacisnęła rękę na szyi. – Pośpiesz się. Umieram z głodu. Drzwi się zamknęły. Stajnia znów utonęła w mroku. Aleksander otrząsnął się. Tak niewiele brakowało pomyślał. Jakim prawem ona się tak zachowuje? Jakim prawem wzbudza w nim żądzę? Teraz stoi oparta o ścianę boksu, piękna i milcząca. Wygląda niewinnie, jakby grzech nie odcisnął na niej najmniejszego piętna. – Łatwo zmieniasz upodobania, Eve. Zdziwiona, otworzyła usta. W pierwszej chwili nie rozumiała, co Aleks ma na myśli. Potem przemknął ją ból. Ale zanim odebrał jej siły, wysunęła rękę i z furią wymierzyła mu policzek. Głośne plaśnięcie rozeszło się echem po stajni. – Przypuszczam, że możesz mnie za to deportować z Cordiny – oznajmiła lodowatym tonem. – Jeżeli zdecydujesz się na takie posunięcie, pamiętaj, że sam jesteś sobie winien. W pełni na to zasłużyłeś. Miała ochotę odwrócić się na pięcie i puścić biegiem, lecz oparła się pokusie i ruszyła do drzwi wolnym, dostojnym krokiem. Pozwolił jej odejść. Nie pobiegł za nią, chociaż bardzo go korciło. Tak, pragnął ją ukarać. Nie, nie za to, że go uderzyła, ale za to, co powiedziała i jak na niego patrzyła. Dlaczego uważała, że zasłużył na jej gniew? Że powinien mieć wyrzuty sumienia? Przecież to ona, bez najmniejszych skrupułów, gotowa jest zamienić jednego brata na drugiego. A jednak jej pożądał. Pragnął kobiety, z którą związany był jego brat Pragnął od lat, odkąd ujrzał ją po raz pierwszy. Huknął pięścią w ścianę. Konie zarżały nerwowo. Dotychczas tłumił swoje uczucia do Eve. Jakoś mu się udawało. Obiecał sobie, że nadal będzie to robił. Nie ma wyboru. Nie może skrzywdzić Bennetta. Psiakrew!
Wyszedł ze stajni. Niech szlag trafi miłość!
ROZDZIAŁ CZWARTY – Ciągle gdzieś latasz. Nie sposób zastać cię w domu. Eve schowała do walizki swój ukochany dres, po czym spojrzała na siostrę. – Pracowałam bez wytchnienia. Istne szaleństwo. I na razie nie zanosi się na to, żebym mogła odpocząć. – Wróciłaś z Cordiny dwa miesiące temu, a częściej rozmawiałam z twoją sekretarką automatyczną niż z tobą. Przysiadłszy na brzegu łóżka, Chris popatrzyła na przygniecioną dresem jedwabną bluzkę. Już chciała zaproponować, by ją przełożyć na wierzch lub przynajmniej owinąć w cienki papier, ale ugryzła się w język. Jej malutka Eve jest teraz dorosłą kobietą. Obie siostry miały gęste, ciemne włosy, o ile jednak Eve lubiła swoje splatać w warkocz, Chris wolała swobodniejszą fryzurę; najchętniej zostawiała włosy rozpuszczone, opadające na ramiona. Podobieństwo rodzinne widoczne było w wystających kościach policzkowych, w gładkiej, mlecznej cerze. Siostry nie tyle dzieliła różnica wieku, co styl. Chris, która od lat zajmowała się rynkiem sztuki i kontaktowała z ludźmi o dość wypchanych portfelach, cechowała chłodna elegancja. Eve zaś, bez względu na to, w co była ubrana, promieniała zmysłowością. Kiedyś taki stan rzeczy napawał jej starszą siostrę nieustanną troską. Dziś Chris wiedziała, że Eve potrafi dać sobie radę w życiu. – A teraz znów wyjeżdżasz. Zęby się z tobą zobaczyć. pewnie będę musiała odwiedzić cię w Cordinie. – Miło by było. – Eve wsunęła do torby podręcznej małą skórzaną kosmetyczkę, – Przydałoby mi się wsparcie moralne. – Denerwujesz się? – Chris podciągnęła kolana do brody i objęła je rękami. – Ty? – Tak, ja. Jeszcze nigdy w życiu nie robiłam czegoś na tak dużą skalę. – Po raz trzeci sprawdziła zawartość torby podręcznej. – Ciągnę do Europy aktorów, techników, asystentów, krawcowe i kupę innych ludzi. Przed międzynarodową publicznością będziemy wystawiać cztery sztuki, udawać, że reprezentujemy teatr amerykański. – Zerknęła do notesu, który wyjęła z torby. Po chwili skinęła głową i schowała go na miejsce. – Trzeba mieć niezły tupet. – Nie przesadzaj. – Chris odgarnęła włosy z czoła. – Zresztą Teatr Hamilton jest amerykańskim teatrem, prawda? – No tak, ale... – I gra sztuki amerykańskich dramaturgów? – Owszem, ale... – Żadnych ale. – Chris machnęła ręką, oddalając zastrzeżenia siostry. – Po prostu reprezentujecie teatr amerykański i już. I dacie cztery wspaniałe przedstawienia. – Widzisz? – Eve pochylała się nad walizką i cmoknęła siostrę w policzek. – Dlatego cię potrzebuję. – Postaram się przylecieć na pierwsze przedstawienie. Chociaż będziesz pewnie tak zajęta, że nawet nie zamienisz ze mną słowa. – Zamienię. Obiecuję. – Umieściła w walizce spodnie, które wcześniej starannie złożyła. – Najgorsze są przygotowania, cała ta robota papierkowa.
– Poradzisz sobie. Jesteś doskonale zorganizowana – powiedziała Chris, mimo to miała ochotę spytać Eve, czy przypadkiem nie zostawiła w szufladzie paszportu. – Zobaczysz, wszystko pójdzie jak z płatka. Czy spakowała czerwony kostium? Eve wsunęła rękę do walizki, po chwili jednak wyprostowała się. Na pewno. Ile razy można sprawdzać? – Szkoda, że nie lecimy razem. Mogłabyś mi codziennie powtarzać, że wszystko będzie dobrze. – Bissetowie ci ufają. Inaczej by cię nie zaprosili. Pamiętaj, że zawsze możesz liczyć na Brie, Aleksa i Bennetta. Eve zaciągnęła suwak. – Na Brie i Bena tak. Z Aleksem... wolałabym go jak najrzadziej widywać. – Nadepnął ci na odcisk? – Niby nie. Ale... sama nie wiem. Na widok Brie czy Bena jakoś nigdy mnie nie korci, żeby dygnąć i pokazać im język. A kiedy pojawia się Aleks... – Oj, nie radziłabym! – Chris parsknęła śmiechem. – On bardzo poważnie traktuje swoją funkcję. Zresztą słusznie. – Może. – Eve, nie rozumiesz, co to znaczy być pierworodnym synem następcy tronu. Ja do pewnego stopnia potrafię wczuć się w jego położenie. Wprawdzie Hamiltonowie nie rządzą żadnym księstwem, ale mają własne miniimperium. – Westchnęła cicho, wiedząc, że wybory, jakich dokonywała w życiu, nigdy nie zadowalały jej ojca. – Ponieważ rodzice nie doczekali się potomka płci męskiej, ojciec uparł się, żebym to ja, jako najstarsza, przejęła rodzinne interesy. Kiedy uświadomił sobie, że nic z tego nie będzie, zaczął na gwałt szukać mi męża z żyłką do interesów. Pewnie dlatego nigdy nie wyszłam za mąż. – Nie wiedziałam... – Z tobą było inaczej. – Istotnie. Żadnej presji, żadnych nacisków. – Oparłszy się o komodę. Eve rozejrzała się po pokoju, który opuszczała na wiele miesięcy. – Oczywiście posyłano mnie do najlepszych szkół, liczono, że będę się dobrze uczyła i zachowywała tak, żeby nie przynieść rodzinie wstydu, ale to wszystko. Gdybym później, po maturze, chciała wylegiwać się nad basenem, nikt nie miałby nic przeciwko temu. – Dość długo skrywałaś fakt, że posiadasz inteligencję. – Prawda? Przed sobą również. – Eve błysnęła zębami w uśmiechu. – Kiedy to odkryto, miałam już własny teatr. Ojciec wiedział, że nie rzucę wszystkiego, aby pomagać mu w interesach. Masz rację, Chris. Nie wiem, jak to jest być pierworodnym dzieckiem, które tylko w niewielkim stopniu może decydować o swoim losie. Mimo to jakoś nie umiem współczuć Aleksandrowi. – Nie musisz. Myślę, że on akurat chętnie poddał się woli swojego ojca. Sprawowanie władzy leży w jego naturze. – Z wazonika na komodzie wyjęła białą stokrotkę i wsunęła ją siostrze w dziurkę od guzika. – Szkoda, że stosunki między wami są takie napięte. Skoro jednak będziecie współpracować, lepiej, żebyście na siebie nie warczeli z byle powodu. Eve wyjęła z wazonu pozostałe kwiaty; owinęła chustką ociekające wodą łodygi i podała siostrze bukiet – Nie sądzę, abyśmy mieli współpracować. – To Aleks nie jest prezesem Centrum?
– Jest. Ale przecież nie zajmuje się wszystkim osobiście. – Zajrzała do torebki, żeby upewnić się, czy nie zapomniała biletów lotniczych. – Wierz mi, ani jemu nie zależy na bliskiej współpracy ze mną, ani mnie z nim. – Zamknęła z trzaskiem torebkę. – Podejrzewam, że jego niechęć do mnie jest nawet większa niż moja do niego. – Czy coś się stało, kiedy byłaś tam ostatnim razem? – Wstawszy z łóżka, Chris położyła dłoń na ramieniu siostry. – Po powrocie z Cordiny zachowywałaś się niespokojnie, jakby coś cię dręczyło. Uznałam, że to skutek przepracowania, ale teraz myślę, że... – Lepiej nie myśl – przerwała jej lekkim tonem Eve. – Nic się nie stało, jedynie potwierdziły się moje przypuszczenia, że Aleksander Bisset to zarozumiały, arogancki gbur. Gdyby całe to przedsięwzięcie nie było tak ważne, chętnie machnęłabym na nie ręką. Boże, na samo wspomnienie Aleksa ogarnia mnie złość. – Widzę. – Chris postanowiła jak najszybciej napisać do Gabrielli i o wszystko ją dokładnie wypytać. – Miejmy nadzieję, że wasze kontakty będą sporadyczne. – Bardzo na to liczę – oznajmiła Eve. Słysząc zawziętość w jej głosie, Chris uznała, że list za długo będzie szedł. Mądrzej będzie porozumieć się z Brie telefonicznie. – No dobra, jestem już spakowana. To co, nic rozmyśliłaś się? Odwieziesz mnie na lotnisko? – Jasne. Teraz potrzeba nam z pięciu rosłych tragarzy. żeby znieśli twój bagaż do samochodu. Aleksander przyzwyczajony był nie tylko do stałej obecności ochroniarzy, ale również fotoreporterów. Towarzyszyli mu niemal na każdym kroku. Dlatego starał się stać spokojnie, nie krążyć od ściany do ściany niczym lew w klatce. Na widok lądującego bezpiecznie samolotu odetchnął z ulgą. Spóźnienie wynosiło dwadzieścia minut. Od tygodni nie rozmawiał z Eve. Wszelkie plany ustalenia dokonywane były pisemnie, w dodatku poprzez sekretarki oraz asystentów. Chociaż od jej wyjazdu z Cordiny minęły ponad dwa miesiące, ich ostatnie spotkanie w stajni na farmie Brie utknęło mu w pamięci tak wyraźnie, jakby miało miejsce zaledwie dzień czy dwa temu. W nocy budził go zapach skóry Eve; w ciągu dnia, gdy popadał w zadumę, widział przed oczami jej twarz. Nie powinien o niej myśleć, ale nie umiał się powstrzymać. Bo jak miał zapomnieć o gorącej fali namiętności, która go zalała, kiedy trzymał Eve w ramionach? Jak miał zapomnieć o żądzy i tęsknocie, która zżerała go niemal codziennie od tamtej pory? Próbował znaleźć ukojenie w pracy. Nie pomogło. Obowiązki nie zdołały przysłonić mu obrazu Eve. Ojciec wrócił do Cordiny. Odbył się pogrzeb Sewarda. Sprawcy wybuchu pozostawali nieznani, a przynajmniej nikomu nie udowodniono winy. Księstwu zagrażała destabilizacja, a on wciąż rozmyślał o kobiecie, której nie miał prawa pożądać. Gdy wysiadła z samolotu, zapragnął jej z podwójną siłą. Musiała być zmęczona podróżą, mimo to tryskała energią. Włosy, zaplecione w warkocz, miała upięte na czubku głowy, okulary przeciwsłoneczne zasłaniały pół twarzy. Idąc, mówiła coś do towarzyszących jej osób, a jednocześnie usiłowała włożyć jaskrawoczerwony żakiet. W prawej ręce trzymała aktówkę, przez lewe ramię przewiesiła sobie torbę podręczną. W ciągu tych dziesięciu czy piętnastu sekund, jakie upłynęły, odkąd pojawiła się w hali przylotów miejscowego lotniska, Aleksander zauważył każdy szczegół jej wyglądu. Szminkę miała startą, policzki lekko zaróżowione. Czerwony żakiet zdobiły złote guziki. Kosmyk włosów wysunął się z warkocza i opadał luźno nad lewym uchem. Przy lewej piersi, w dziurce od guzika, tkwiła biała stokrotka – mocno zwiędła. Ciekaw był, kto ją tam umieścił; kto odprowadził Eve na lotnisko i patrzył, jak jej samolot odrywa się od ziemi. Nagle go spostrzegła. Kolor odpłynął jej z twarzy, i w ruchach pojawiło się napięcie. Nie spodziewała się, że przyjedzie po nią na lotnisko. Wiedziała, że będzie jakieś oficjalne powitanie, ale
nie przyszło jej do głowy, że Aleksander osobiście się pofatyguje. Zupełnie inaczej wyobrażała sobie ich pierwsze spotkanie. Miała być wypoczęta, wykąpana, ubrana w długą wieczorową suknię, którą kupiła specjalnie w tym celu. A do niego, następcy tronu, zamierzała odnosić się uprzejmie, lecz z chłodną rezerwą. Teraz myślała tylko o jednym: jak wspaniale się prezentuje. Był wysoki, przystojny, dobrze zbudowany Oczy miał czarne, spojrzenie nieprzeniknione; natychmiast zapragnęła poznać wszystkie jego tajemnice. Chciała uśmiechnąć się szeroko, rzucić mu się na szyję, wyrazić radość ze spotkania. Powstrzymała jednak ten odruch. – Wasza Wysokość... – Dygnęła. Nie widział błysków fleszy ani tłumu dziennikarzy. Skupiony był na niej – na jej lekko wydętych ustach i oczach, w których czaiło się wyzwanie. – Panno Hamilton. – Wyciągnął rękę. Po chwili wahania podała mu swoją. Gdyby nie to wahanie, po prostu by ją uścisnął, a tak złożył na niej pocałunek. Usłyszał, jak Eve wciąga powietrze. – Serdecznie witam w Cordinie. – Dziękuję, Wasza Wysokość. Usiłowała uwolnić rękę, lecz trzymał ją zbyt mocno. – O bagaż proszę się nie martwić, właśnie trwa rozładunek. – Uśmiechnął się; od czasu jej wyjazdu nie czuł się tak szczęśliwy. – Dwaj moi pracownicy odwiozą pani zespół do hotelu i przypilnują, żeby nikomu niczego nie brakowało. Wbiła mu w dłoń paznokcie. – Książę jest bardzo miły. Słyszał drwinę i złość w jej głosie. – Wszyscy pragniemy, aby jak najlepiej wspominała pani swój pobyt w Cordinie. Żadnych pytań! – oznajmił, zwracając się do napierających dziennikarzy. – Panna Hamilton musi odpocząć po męczącym locie. Na jutrzejszej konferencji prasowej udzieli wam wyczerpujących odpowiedzi. Widząc, że kilku przedstawicieli prasy nie zamierza ustąpić, wziął Eve za łokieć i skierował się do wyjścia. Zaprotestowała: – Rozsądniej będzie, jeśli zostanę z aktorami. – Masz asystentkę? – Oczywiście. Musiała przyśpieszyć kroku, żeby dotrzymać mu tempa. – Ona cię we wszystkim wyręczy. – Z dala od mikrofonów i błysków fleszy mówił do Eve po imieniu. – A ciebie, moja miła, zabieram do pałacu, inaczej wpadniesz w dziennikarskie sidła. – Dam sobie radę – rzekła. – Zresztą do kolacji, w pałacu zostało kilka ładnych godzin. – Ale nie masz powodu jechać do hotelu. – Pod czujnym okiem ochrony wyszli z lotniska bocznym wyjściem i ruszyli do czekającej przy krawężniku limuzyny. – Twoja asystentka i moi pracownicy wszystkiego dopilnują. – Tak, ale... – wsiadła do samochodu – chciałabym się odświeżyć, rozpakować. Chyba z rozmową o sprawach urzędowych możemy się wstrzymać parę godzin? – Oczywiście, że tak. Aleksander usiadł naprzeciwko Eve i skinął do kierowcy. – W takim razie po co masz odwozić mnie do hotelu, skoro mogę zabrać się z resztą zespołu?
– Nie mieszkasz w hotelu, tylko w pałacu. – Nie zgadzam się. Chcę być tam, gdzie moi ludzie. – To zły pomysł. – Pochylił się i wcisnął jakiś przycisk. Oczom Eve ukazał się nieduży barek. – Co ci można zaproponować? – Nic – warknęła. – Stanowczo żądam wyjaśnienia, dlaczego mnie porywasz. Nie pamiętał, że potrafi być taka zabawna. Nalawszy sobie szklankę wody, uśmiechnął się. – Ostre słowa, Eve. Mój ojciec zdziwiłby się, gdyby wiedział, że zaproszenie do pałacu nazywasz kidnapingiem. – To nie ma nic wspólnego z twoim ojcem. – Zaproszenie wyszło od niego. Oczywiście w hotelu też wzmocniono ochronę. – Dlaczego? – Żyjemy w niespokojnych czasach. – To samo przed paroma miesiącami mówiła mi twoja siostra. Posłuchaj, Aleks, jeżeli istnieje jakiekolwiek niebezpieczeństwo, wolałabym być z moim zespołem. – Rozumiem. – Postawił szklankę na blacie. – Hotel jest bezpieczny, Eve. Nikomu z zespołu nic nie grozi. Natomiast z uwagi na twoje powiązania z naszą rodziną... Po prostu lepiej, abyś zamieszkała w pałacu. Unikniesz dziennikarzy, którzy przez kilka najbliższych tygodni będą koczować w holu, no i sprawisz radość mojemu ojcu, który darzy cię autentyczną sympatią. – Tak to ująłeś, że byłabym niewdzięcznicą, gdybym postawiła na swoim. Uśmiechnął się i ponownie sięgnął po szklankę. – No dobrze, przyjmuję zaproszenie. I poproszę o coś do picia, najchętniej z dużą zawartością kofeiny. – Zmęczyła cię podróż? – Owszem – przyznała, patrząc, jak Aleks wrzuca do szklanki dwie kostki lodu. – I podróż, i trwające kilka tygodni przygotowania. Zebrania, dyskusje, castingi, próby. Spałam najwyżej po pięć godzin na dobę. – Potarła palcami białe płatki stokrotki wystającej z kieszonki w żakiecie. – No i ta koszmarna biurokracja. Nie sądziłam, że będziemy tak dokładnie sprawdzani, zanim dostaniemy pozwolenie na wjazd do Cordiny. W ostatniej chwili przyjęłam do zespołu dwie nowe osoby. Bałam się, że nie zdążymy załatwić formalności. No cóż, mam nadzieję, że trud się opłaci. Wypiła łyk coli, marząc o tym, aby kofeina wreszcie zadziałała. – Wątpisz w to? – Tylko z dziesięć razy na dzień. – Całkiem nieświadomie wysunęła stopy z butów. Powoli zaczęła się odprężać. – Z dwójki nowych aktorów jestem bardzo zadowolona. Ona jest świeżo po studiach, ale ma ogromny potencjał. Zamierzam ją wykorzystać do ewentualnego zastępstwa w sztuce Neila Simona. Z kolei Russ Talbot to prawdziwy zawodowiec. Występował w wielu teatrach. U mnie będzie grał Bricka w „Kotce na gorącym dachu". Sztuka Williamsa idzie na pierwszy ogień. Pociągnęła kolejny łyk. Nie była pewna, czy nie popełnia błędu. „Kotka" to sztuka pełna żaru i namiętności. Przez kilka tygodni Eve biła się z myślami, czy jednak jako pierwszej nie wystawić komedii. Ale instynkt podpowiadał jej, aby pozostała przy Tennessee Williamsie. – Wysłałam na adres Centrum kopie wszystkich sztuk wraz ze swoim komentarzem. Przypuszczam, że ktoś je przeczytał. – Tak, zostały przeczytane – oznajmił Aleksander. Nie dodał, że przez niego. –I wstępnie zaaprobowane.
– Wstępnie... – Był to jeden z warunków umowy, na który przystała wbrew sobie. – Nie rozumiem, dlaczego nalegałeś na możliwość podmiany. Zarówno z artystycznego, jak i z czysto praktycznego punktu widzenia jest to duże utrudnienie. Bądź co bądź zaczynamy za trzy tygodnie. – To dość czasu, aby dokonać zmiany, jeśli któraś z przygotowanych przez ciebie produkcji okaże się nie do przyjęcia. – Nie do przyjęcia? Przez kogo? Niby kto o tym będzie decydował? Ty? Przez chwilę wpatrywał się bez słowa w szklankę wody. Poza członkami najbliższej rodziny nikt nie śmiałby mówić do niego takim tonem. Eve wystawiała jego cierpliwość na ciężką próbę. Zastanawiał się, czy zuchwałość i bezceremonialność są cechami wszystkich Amerykanów, czy też Eve należy do wyjątków. – Jako prezes w każdej sprawie mam decydujący głos. – Świetnie. – Znów podniosła szklankę do ust. – Widzę, że sporo się jeszcze tu namęczę. Posłuchaj, wybrałam akurat te cztery... – Jutro mi wszystko wyjaśnisz. Mamy wyznaczone spotkanie o dziewiątej rano. Poznasz Comeliusa Mandersona, kierownika Centrum. Przyjdzie również Gabriella. – Całe szczęście. Ona nie wytnie mi jakiegoś głupiego numeru. – Eve, dlaczego jesteś tak bojowo nastawiona? – Uczono mnie tego w harcerstwie. – Czego? – Tego, że zawsze trzeba być przygotowanym. Atakować, zanim wróg zaatakuje. – Uśmiechnęła się speszona. – W porządku, dziś zaniecham walki. Ale jutro... Jutro będę twardo broniła swoich racji. Przekonasz się, że niełatwo mnie pokonać. – Już teraz to wiem. – Ciekaw był jutrzejszego dnia. – Eve, postarajmy się, żeby nasze kontakty służbowe nie rzucały cienia na nasze relacje osobiste. Wyjrzała przez okno. Ilekroć wcześniej przekraczała bramy pałacu, ogarniało ją uczucie spokoju. Tym razem tak nie było. – Relacje osobiste? Żadne nas nie łączą. – Jesteś pewna? Zdziwiła się. widząc jego rozbawione spojrzenie. Troche ja to zbiło z tropu. Chyba wolała marsy i grymasy od uśmiechów; przynajmniej wiedziała, jak na nie reagować. – Absolutnie. To, co się wydarzyło ostatnim razem, nie... nie... – Zamilkła, nie potrafiąc znaleźć właściwych słów. – Nie powinno się było w ogóle wydarzyć – dokończył za nią Aleks, po czym wyjął jej z ręki pustą szklankę i odstawił na bok. – A przynajmniej nie w taki sposób. Chcesz, żebym cię przeprosił? – Wolałabym nie. – Dlaczego? – Bo wtedy musiałabym przyjąć twoje przeprosiny. – Popatrzyła mu prosto w twarz. – Póki ich nie przyjmę, mogę dalej się na ciebie złościć. Tak długo jak mnie irytujesz, tamta sytuacja się nie powtórzy. – W twoim rozumowaniu jest pewien brak logiki. Samochód zatrzymał się przed schodami wiodącymi do pałacu. Nawet gdy kierowca otworzył mu drzwi, Aleksander nie ruszył się z miejsca. Nie spuszczał oczu z Eve.
– Większość czasu cię irytuję, a jednak zdarzyło nam się na parę minut zapomnieć o otaczającym nas świecie. Wysiadł z samochodu i podał jej rękę. Nie miała wyboru – musiała ją przyjąć. – Punkt dla ciebie, książę. Nie sądziłam, że lubisz gry. – Ależ lubię. – Tak; szachy, szermierkę, polo. – Wzruszyła ramionami. – Ja mówię o czymś innym. O graniu na ludzkich uczuciach. Wciągnął nozdrzami jej zapach. Pachniała tak samo jak wtedy, gdy trzymał ją w objęciach. Właśnie ta delikatna woń budziła go w nocy, gdy Eve była po drugiej stronie Atlantyku, tysiące kilometrów od Cordiny. – Nazwałaś mnie politykiem. A czyż politycy nie grają na uczuciach wyborców? Wielkie solidne drzwi pałacu otworzyły się bezgłośnie. Eve weszła do środka. – Mój ojciec pragnie się z tobą zobaczyć – oznajmił po chwili Aleksander. – Zaprowadzę cię do niego. Twój bagaż powinien niedługo dotrzeć. Ruszyła po schodach na górę. – Jak się czuje książę Armand? – spytała. – Czy... – Dobrze. Nie pozwolił jej zadać kolejnego pytania. Sprawa wybuchu w ambasadzie w Paryżu nie została jeszcze wyjaśniona; nie chciał rozmawiać na ten temat. – Innymi słowy, lepiej, żebym w jego obecności nie wspominała o tym, co się stało we Francji, tak? – Nie ma najmniejszego powodu. – Oczywiście. – Poczuła się urażona. – W końcu co mnie to obchodzi? Przyśpieszyła kroku, zostawiając Aleksa w tyle. Potem jednak musiała na niego poczekać, albowiem drzwi do gabinetu księcia Armanda były zamknięte. – Łatwo wpadasz w złość – zauważył Aleks. Ponieważ sam od lat tłumił emocje, zazdrościł Eve swobody w okazywaniu uczuć. – Nie chciałem cię obrazić. – Robisz to nawet wtedy, kiedy nie chcesz. – Przykro mi. – Mnie też, ale z innego powodu. Nie rozumiesz, że ja naprawdę lubię księcia? Że przejmuję się tym, co go spotyka? – Skrzyżowała ręce na piersiach. – Nie zapukasz? Nie zapukał. Następca tronu nie powinien się mylić. A jeżeli się myli, powinien przyznać się do błędu. – Ojciec schudł. Wygląda nie najlepiej. Incydent w Paryżu odcisnął na nim piętno. – Popatrzył na zamknięte drzwi gabinetu; były niczym barykada, za którą kiedyś i on będzie się chował. – Ostatnimi czasy kiepsko sypia. – Co mam zrobić? – Nic. – Miał ochotę położyć głowę na jej ramieniu, poczuć jej ciepło i siłę. – Być sobą. To wystarczy. Zastukał do drzwi. – Entrez. – Ojcze. – Aleksander odsunął się na bok. – Przyprowadziłem ci gościa.
Książę Armand wstał z fotela. Wysoki, przystojny, prosty jak trzcina. Kiedy po raz pierwszy go spotkała, włosy miał poprzetykane siwymi nitkami. Teraz były stalowoszare, w tym samym odcieniu co jego oczy. Na widok Eve rozciągnął usta w uśmiechu; rysy z miejsca mu złagodniały. – W dodatku niezwykle urodziwego – ucieszył się. Poczytała sobie za wyraz sympatii, kiedy okrążył biurko i w przyjaznym geście wyciągnął do niej ręce. Dygnęła. Ale po chwili, nie zważając na etykietę dworską, wspięła się na palce i pocałowała staruszka w oba policzki. – Miło znów być w Cordinie. – To nam, kochanie, miło znów cię tu gościć. Aleksandrze, dlaczego mi nie powiedziałeś, że Eve jest jeszcze piękniejsza niż dawniej? – Pewnie nie zauważył. – Eve obejrzała się przez ramię. – Przeciwnie. Po prostu uznałem, że nie ma sensu mówić ojcu o czymś, co sam zobaczy na własne oczy. – Urodzony z niego dyplomata! – Stary książę wybuchnął śmiechem. – Aleks, zadzwoń do kuchni i poproś, żeby przyniesiono nam tu herbatę. Nacieszmy się Eve, zanim rzuci się w wir pracy. – Wysunął dla niej krzesło. – Czyli co, kochanie? Założyłaś własny zespół teatralny, który zadziwi nas swoim kunsztem? – Mam nadzieję. – Mój syn twierdzi, że wszystkie cztery spektakle będziemy oglądać z zapartym tchem. Że Teatr Hamilton zdobywa w Stanach coraz większe uznanie i możemy być dumni, że wasz pierwszy zagraniczny występ odbędzie się właśnie w Cordinie. Eve uśmiechnęła się nieśmiało. – Bennett to pochlebca. – Zgadza się. – Armand wyjął papierosa. – Ale opinię tę wygłosił Aleks, nie Bennett. – Aleks? – Zaskoczona popatrzyła na następcę tronu, który usiadł na sąsiednim krześle. – Eve nie oczekuje ode mnie komplementów, ojcze. – Aleksander podał ojcu ogień. – Spodziewa się raczej krytyki. – Nic dziwnego, skoro od siedmiu lat nieustannie mnie... – Urwała w pół zdania, zreflektowawszy się, że to nie miejsce na spory. – Przepraszam, Wasza Książęca Mość – zwróciła się do władcy Cordiny. – Ależ nie masz za co, kochanie. Moje dzieci ciągle się spierają; przywykłem do tego. – Zerknął na drzwi, w których pojawiła się służąca. – A oto i herbata. Nalejesz nam, Eve? – Oczywiście. Służąca postawiła tacę na stoliku obok gościa. Książę Armand odchylił się w fotelu, wyraźnie rozluźniony. – Aleksander mówił mi, że wybrałaś cztery bardzo interesujące sztuki. Podobno pierwsza jest pełna... jakich to słów użyłeś, Aleks? – Żaru i namiętności. – No właśnie. Pełna żaru i namiętności opowieść o rodzinie mieszkającej na południu Stanów... – Tak, Wasza Wysokość. – Eve podała mu filiżankę. – Autor w niezwykle ciekawy sposób pokazuje walkę o władzę, pieniądze, miłość. Walkę toczącą się pomiędzy ojcem, człowiekiem bogatym i despotycznym, dwoma braćmi, z których jeden jest czarną owcą, a drugi potulnym słabeuszem, i ich przebiegłymi żonami. To opowieść nie tylko o namiętnościach, jakie targają ludźmi, ale również o ich potrzebach, dążeniach i rozczarowaniu.
– Innymi słowy, historia uniwersalna, zrozumiała na całym świecie, bez względu na kulturę, wiarę, pochodzenie. – Na to liczę. – Unikając wzroku Aleksandra, wręczyła mu filiżankę aromatycznego złocistego napoju. – Wybrane przeze mnie sztuki koncentrują się na opisie ludzkich emocji, chociaż dwie komedie pokazują je od nieco lżejszej strony. W każdym razie cały zespół jest bardzo przejęty szansą zaprezentowania się w Cordinie. Chciałam, książę, serdecznie podziękować za stworzenie nam takiej możliwości. – To Aleks o wszystkim zadecydował i to on przekonał radę Centrum. Z tego, co mi wiadomo, niektórzy członkowie rady nadzorczej to zatwardziali konserwatyści. Jego syn wzruszył ramionami. – Wystarczyło im przemówić do rozsądku. Eve zdumiała się. Po chwili jednak uzmysłowiła sobie. że przecież nie zrobił tego z mysią o niej; chodziło mu o fundację, którą miał wspomóc dochód ze sprzedanych biletów. – Tak czy inaczej, jestem ogromnie wdzięczna. Postaram się nie zawieść publiczności. – Jestem pewien, że nie zawiedziesz – rzekł książę Armand. – Jak rozumiem, resztę zespołu poznam wieczorem podczas kolacji? – Tak, Wasza Książęca Mość. – Eve wstała, domyśliwszy się. że spotkanie dobiegło końca. – A teraz, jeśli można, chciałabym się rozpakować... – Kierując się impulsem, schyliła się i znów pocałowała księcia w policzek. – Bardzo się cieszę, że mogłam tu wrócić. Wprawdzie bagaże jeszcze nie dotarły z lotniska, ale pokój czekał na nią od rana. Zsunęła buty, zdjęła żakiet i rozejrzała się wkoło. Stojący na stole bukiet świeżych kwiatów wydzielał intensywną woń, a wpadający przez otwarte okno wiaterek wydymał zasłony. Odciągnęła je na bok. Widok zapierał dech w piersiach. Tak było za każdym razem: najpierw patrzyła ze zdumieniem, nie wierząc. że istnieje na świecie coś tak pięknego, potem ogarniała ją radość, że to jednak jawa, a nie sen. W dole rozciągał się bajeczny ogród pełen barwnych kwiatów, które ku jej uciesze rosły gdzie popadnie, pojedynczo, w kępach, trochę tu, trochę tam, nie zaś w równych rzędach. Na końcu ogrodu znajdował się omywany wodą kamienisty falochron, na którym mewy i inne ptaki budowały gniazda. A dalej było morze, czyste, bezkresne, szmaragdowe. Zobaczyła ścigającą się z wiatrem łódź o czerwonych żaglach oraz ogromny, luksusowy jacht leniwie przecinający fale. Ktoś pruł na nartach wodnych. Zmrużyła oczy, usiłując dostrzec, czy to mężczyzna, czy kobieta, ale z tej odległości nie była w stanie poznać. Zachwycona, usiadła na ławie pod oknem, podparta brodę na dłoni i obserwowała toczące się w oddali życie. Z zadumy wyrwało ją pukanie do drzwi. Pewnie bagaże, pomyślała. – Entrez, s'il vous pidit – rzuciła przez ramię, nie wstając z miejsca. – Przyszedłem ci powiedzieć, że będziesz miała własną pokojówkę. Słysząc głos Aleksandra, podskoczyła tak gwałtownie, że o mało nie straciła równowagi. – Dziękuję, ale to nie jest konieczne. Aleksander polecił służącej zostawić bagaż przy drzwiach. – Kiedy po nią zadzwonisz, wróci, żeby rozpakować twoje rzeczy. Ma na imię Collette. Nie będzie ci przeszkadzała. – Dobrze. Dziękuję. – Sprawiasz wrażenie zmęczonej. – Bez żakietu wydawała mu się bardziej krucha i przystępna. Miał ochotę pogładzić ją po włosach. – Może powinnaś się położyć, zdrzemnąć...
– Nie jestem zmęczona. Po prostu podziwiam widok. Czekała, aby opuścił pokój, on jednak podszedł bliżej i jeszcze bardziej odciągnął zasłony. – U siebie w pokoju mam identyczny. – Więc jesteś przyzwyczajony. Ja mogłabym go oglądać godzinami. – Tuż po świcie wypływają z portu kutry rybackie. – Oparł dłoń na parapecie. Na palcu połyskiwał mu sygnet rodowy. – Wyglądają jak małe łupinki. Codziennie wieczorem wracają, żeby nazajutrz znów wypłynąć. Fascynowały ją jego dłonie. Pamiętała, jak jej dotykały, pieściły. Była w nich siła dająca poczucie bezpieczeństwa, a zarazem wzbudzająca strach. W tym momencie nie czuła strachu. – Kiepski ze mnie żeglarz – powiedziała cicho – ale lubię patrzeć na wodę. Kiedy byłam mała, ojciec miał żaglówkę. Bez przerwy plątały mi się liny albo bom walił mnie w głowę. Po pewnym czasie ojciec uznał, że to nie ma sensu, i kupił motorówkę. Wtedy postanowiłam nauczyć się jeździć na nartach wodnych. – Lepiej ci szło? – Nie bardzo. – Zmrużyła oczy, szukając śmigającego po wodzie narciarza. Akurat gdy go wypatrzyła, wywinął kozła. Śmiejąc się, wskazała palcem na pechowca. – Mniej więcej tak. – Czyli co? Wolisz pływać? – Zdecydowanie tak. Lubię mieć kontrolę. Dlatego zaczęłam ćwiczyć karate. W karate wszystko zależy ode mnie; nie muszę walczyć z wiatrem, nartą czy liną. – Żeglując, człowiek nie walczy z wiatrem; korzysta z jego siły, czasem stara się go przechytrzyć. – Może ty, nie ja. – Mógłbym ci pokazać, jak to się robi. Zdziwiona, nie, raczej zaskoczona, podniosła wzrok. Wyobraziła sobie, jak pływają razem: na niebie świeci słońce, wiatr lekko dmie w żagle, wysmarowane oliwką ciało Aleksa lśni zapraszająco... – Szkoda twojego czasu. Mój ojciec stwierdził, że zupełnie się do tego nie nadaję. – Wtedy byłaś dzieckiem. Teraz nim nie jesteś. – To prawda. – Zbita z tropu, ponownie wyjrzała przez okno. – Nie sądzę jednak, aby podczas mojego pobytu w Cordinie którekolwiek z nas miało czas na lekcje żeglarstwa. Od jutra ruszam z pracą. – A dziś? Serce podskoczyło jej do gardła. Była osobą twardo stąpającą po ziemi, rzadko miewała huśtawkę nastrojów. Postanowiła czym prędzej wziąć się w garść. – Nie wiem, czego ode mnie chcesz – rzekła. – Nie... – Urwała, gdy przysunął rękę i delikatnie odgarnął jej z policzka kosmyk włosów. – Myślę, że wiesz. – Nie. – Najwyższym wysiłkiem woli potrząsnęła głową. – To niemożliwe. – Też to sobie mówiłem – powiedział, a ona nagle dostrzegła w jego oczach to, co sama czuła: pożądanie i tęsknotę. – A jednak... Ujął ją za brodę. – Aleks. nie powinniśmy, nie wypada... – Do diabła z wypada!
Porwał ją w ramiona i zaczął całować. Od pierwszej chwili gdy ją ujrzał, wiedział, co go czeka. Ze będzie toczył walkę z góry skazaną na porażkę. Ona też wiedziała, że nie ma sensu się oszukiwać. Pragnęła Aleksa z całego serca. Marzyła o tym, by zjednoczyć się z nim psychicznie i fizycznie. Jej ciało drżało z podniecenia. On również ledwo nad sobą panował. I nagle... Nagle pojął, że musi natychmiast zdusić ogień pożądania, inaczej oboje ulegną namiętności, zedrą z siebie ubranie i... Nie, nie może na to pozwolić. Nie tu i nie teraz. Przeklinając cicho, odsunął Eve od siebie. – Musisz dokonać wyboru – powiedział ochryple. – I to niezwłocznie. Drżącą ręką potarła policzek. – Nie rozumiem – szepnęła. – Nie zamierzam przegrywać. – Na moment zamilkł. – Nie przeprosiłem cię za pocałunek w stajni i za ten też nie przeproszę. Odwróciwszy się na pięcie, wyszedł z pokoju. Eve osunęła się na ławę pod oknem; kręciło się jej w głowie, jakby wypiła za dużo wina albo siedziała zbyt długo na słońcu. Musiała się skupić, dokładnie wszystko przemyśleć. Kłopot w tym, że nie wiedziała, od czego zacząć. Wzdychając głęboko, przytknęła palce do oczu.
ROZDZIAŁ PIĄTY W teatrze czuła się jak ryba w wodzie; cieszyła się z przygotowanego dla niej gabinetu i z tego, że całe dnie będzie spędzała poza pałacem. Z dala od Aleksandra. Była kobietą interesu, która kochała swoją pracę i odnosiła w niej sukcesy. Teraz czekało ją największe wyzwanie w jej dotychczasowej karierze. Miała dyrygować zespołem złożonym niemal ze stu osób, podejmować za nich decyzje, wydawać im polecenia. Nie mogła nocami ciskać się z boku na bok, usiłując rozgryźć Aleksa. Po prostu obowiązki jej na to nie pozwalały. Ale kiedy się całowali w otwartym oknie sypialni, czując, jak do środka wkrada się słonawy zapach morza... Trudno jej było wyrzucić to z pamięci, podobnie zresztą jak i pierwszy pocałunek. Stojąc w objęciach Aleksandra, zrozumiała, że pragnie go całą sobą, fizycznie i psychicznie. Nie pragnęła jakiegoś mężczyzny, jakiegoś kochanka czy przyjaciela – pragnęła konkretnie tego jednego: Aleksandra Bisseta. To z nim chciała kochać się przed otwartym oknem, od czasu do czasu zerkając na urokliwy błękit morza i nieba. Kochać? Przyciskając palce do oczu, pokręciła głową. Nie, to byłby seks, czysty seks. A tego nie chciała. Zależało jej na czymś więcej. Dochodziła druga po południu. Poranne zebranie przebiegło bez niespodzianek. Aleksander był taki, jak zwykle: chłodny, rzeczowy, stanowczy. Z takim Aleksem dotychczas się stykała i wiedziała, jak się z nim obchodzić. Natomiast zupełnie nie umiała sobie radzić z człowiekiem, jakim był wczoraj, pełnym żaru, którego sam dotyk sprawiał, że świat wirował jej przed oczami. Wieczorem podczas kolacji zachowywał się jak idealny gospodarz. Może był odrobinę za sztywny, ale na członkach jej zespołu wywarł duże wrażenie. Zwłaszcza na kilku aktorkach. No cóż, będzie musiała pilnować dyscypliny. W ciągu najbliższych paru tygodni nie zamierzała tolerować żadnych romansów. Cudzych ani swoich. Przedsięwzięcie, którego się podjęła, wymaga najwyższego skupienia. Zaczęła sprawdzać listę rzeczy, którymi należy się zająć. Uroki teatru, pomyślała, pocierając szyję. Psiakość, ile zapakowali na drogę tubek podkładu? I gdzie one są, do cholery? A skrzynia z
kablami? Wysłana z Houston, dotarła do Nowego Jorku, lecz nie do Cordiny. Jeżeli do czwartej nie zadzwonią z lotniska, że się znalazła... Zmęczona, podniosła głowę. – Wejdź, Russ. Tylko błagam, nie mów mi, że już są jakieś problemy. Swoją drogą, co tu robisz? Zespół do jutra ma przecież wolne. – Wiem, ale chciałem obejrzeć teatr. A problem niestety mamy. Russ miał trzydzieści kilka lat, choć wyglądał na dziesięć mniej. Był mężczyzną dobrze zbudowanym, o mocno zarysowanej, lekko wystającej szczęce. Podobał się Eve od samego początku, mimo to trzykrotnie wzywała go na przesłuchanie. Falujące jasne włosy i niebieskie oczy stanowiły niewątpliwy atut, ona jednak szukała głębi. Gdyby jej nie znalazła, na pewno nie powierzyłaby mu roli Bricka. – No dobrze. – Westchnęła głośno. – Jaki? – Mistrzowi oświetlenia coś nie pasuje. Postanowił poeksperymentować, ale gdzieś się zapodziała skrzynia z reflektorami. – W porządku, zaraz do niego zejdę. A teraz wyjaśnij mi, dlaczego nie korzystasz z plaży i słońca, póki masz okazję? – Uśmiechając się, wsunęła za ucho ołówek. – Nikt ci nie mówił, jakim jestem strasznym tyranem? Każdego, kto pojawia się w teatrze, natychmiast zaganiam do pracy. – Właśnie na to liczyłem – odparł. Akcent miał niemal idealny, ale chciała, żeby jeszcze poćwiczył. Brick mówił wolno, w sposób typowy dla mieszkańców Południa, leniwie przeciągając słowa. – To miejsce – zatoczył ręką łuk, jakby próbował objąć cały budynek – zwala z nóg. Rozglądam się wkoło i nie mogę uwierzyć, że tu jestem. Plażę i słońce mam wszędzie, a taki teatr... Nie wiem, może mi odbiło, ale rwę się do roboty. Może bym chociaż pomógł rozpakowywać pudła? – Rzeczywiście ci odbiło – przyznała ze śmiechem, po czym wstała od biurka. – Chętnie jednak skorzystam z oferty pomocy. Pudeł i skrzyń jest od groma, więc... Tym razem nie było pukania. Drzwi otworzyły się na oścież. – Powiedziano mi, że tu cię znajdę – rzekł Bennett szczerząc zęby od ucha do ucha. – Zapracowaną i warcząca – Nie warczę. Jeszcze nie. – Uścisnęła przyjaciela. – Poznajcie się. Russ Talbot, książę Bennett. Russ zawahał się, niepewny, co ma robić: wyciągnąć rękę, skłonić się wpół, skinąć głową. – Nigdy nie wiem, jak się człowiek powinien witać z członkami rodu książęcego – przyznał. – Wystarczy zwykłe dzień dobry – wyjaśnił Bennett, po czym zwrócił się do Eve. – Przykro mi, że nie mogłem być wczoraj na kolacji. – Oj, żałuj. – Podniosła z biurka notes. – Nawet nie wiesz, ile przyjechało pięknych aktorek, z którymi mógłbyś sobie poflirtować. – A ile? – Puścił oko do Russa. – Dużo – odparła Eve. – Cudownie! Wiedziałem, że mogę na ciebie liczyć. Co ty na to, żebym porwał cię na spacer? – Dobrze. – Zerknęła do notatek. – Ale nie teraz. Za kilka godzin. – Dwie? – Lepiej trzy. – Zapracujesz się na śmierć.
– Tak myślisz? – Ze śmiechem wypchnęła go z gabinetu. – Ja nawet jeszcze nie zaczęłam pracy. Ale spacer dobrze mi zrobi. To co? – Spojrzała na zegarek. – O wpół do szóstej? – W porządku. Chyba że... – Chyba że wolisz zostać z nami. Właśnie idziemy rozpakowywać skrzynie. – Wrócę o wpół do szóstej. – Cmoknął ją w policzek. – Miło mi było pana poznać, panie Talbot Po chwili znikł bez śladu. – Pewnie ma ciekawsze rzeczy do roboty. – Russ zaśmiał się pod nosem. – Uwielbiam Bennetta – powiedziała Eve. – Ale tylko by nam przeszkadzał. – Różni się od swojego brata, prawda? – Kto? Ben? Zdecydowanie. – Często trafia do gazet. Eve nie umiała powstrzymać się od śmiechu. – W dodatku lubi się chwalić, że to, co o nim wypisują dziennikarze, to wszystko prawda. – A tak nie jest? Spojrzała ukosem na Russa. – Nie wiem – odparła chłodniejszym tonem. – Przepraszam. – Aktor wsunął ręce do kieszeni spodni. – Nie chciałem być wścibski. Po prostu... każdy czyta plotki o osobach znanych i sławnych. Ja też. Tam, gdzie się wychowałem, nie było żadnych książąt czy arystokracji. – To tacy samy ludzie jak my. – Zatrzymała się przy drzwiach prowadzących do jednego z magazynów. – Może nie całkiem tacy jak my, ale naprawdę są bardzo mili. Przekonasz się. Otworzywszy drzwi, cofnęła się z cichym jękiem. Russ zajrzał do środka. – Oj, przydałoby nam się z dziesięć par rąk – powiedział na widok stosów pudeł. – Dobra, ty idź wezwać wojsko – Eve podciągnęła rękawy – a ja biorę się do roboty. Po trzech godzinach wreszcie zapanował jako taki porządek. Z pomocą Russa, magazyniera i maszynisty część skrzyń została rozpakowana, a część ustawiona pod ścianą, gdzie miała czekać, aż ich zawartość będzie potrzebna. Eve nie oszczędzała się; przesuwała, podnosiła, dyszała i stękała z wysiłku tak samo jak mężczyźni. Mniej więcej po dwudziestu minutach Russ przestał ją zanudzać, żeby tego nie ruszała, a tamtego nie dźwigała. Przekonał się, że ani jemu, ani pozostałym mężczyznom nie ustępuje wytrwałością i siłą. O piątej była brudna, spocona, potargana, ale zadowolona. – Russ, wracaj do hotelu. Marzyła o czymś zimnym do picia. – A ty? – Mną się nie przejmuj. No, zmykaj. Nie chcę, żebyś jutro podczas prób był zmęczony. – Wierzchem dłoni przetarta czoło. – Dzięki za pomoc. Przytknął rękaw do twarzy, żeby osuszyć pot, po czym z rozbawieniem i podziwem w oczach popatrzył na Eve. – Nie znałem dotąd producentów o brudnych nosach. Eve zerknęła na swoje ręce i skrzywiła się, widząc, jakie są czarne.
– Jednego poznałeś. No dobra, zaczynamy jutro o dziesiątej. Przyjdź świeży, wypoczęty i wyspany. – Tak jest, psze pani. Przekazać coś reszcie grupy? – Żeby miło spędzili wieczór, ale jak jutro ktoś będzie miał kaca, niech nie liczy na taryfę ulgową. – Powtórzę. I sam zapamiętam. Nie pracuj za ciężko. Odprowadziła go wzrokiem do drzwi, po czym wsparłszy ręce na biodrach, rozejrzała się po magazynie. – Łatwo powiedzieć – szepnęła. Chyba istotnie dość się już dziś napracowała. Najwyższa pora przestać. Jeszcze tylko jedno pudło. Opierając się o nie plecami, zaczęła pchać je pod ścianę. Słysząc na korytarzu jakiś szmer, wyciągnęła z kieszeni pęk kluczy. – Daj to Gary'emu, dobrze? Inaczej biedak się tu jutro nie dostanie. – Zajęta pchaniem pudła, nawet nie obejrzała się za siebie. – Chętnie spełniłbym twoją prośbę, gdybym tylko wiedział, kim jest Gary i gdzie go szukać. Skierowała oczy tam, skąd dochodził głos. Aleks miał na sobie beżowy sweter, spodnie bez najmniejszej plamki brudu, buty lśniące czystością, włosy starannie uczesane. Poczuła się jak kocmołuch. – Myślałam, że to jeden z maszynistów. – Nie, to ja. – Kiedy wyprostowała się, oddał jej klucze. – Eve, co ty najlepszego wyrabiasz? – Rozpakowuję skrzynie... – Schowała za siebie brudne ręce. – Przygotowuję rzeczy, które będą nam jutro potrzebne. – Przesuwasz wielkie pudła, zbyt ciężkie dla kobiety. – Zbyt ciężkie dla kobiety? – W porządku, zbyt ciężkie dla osoby twojego wzrostu i budowy. Nie zaprotestowała tylko dlatego, że bolały ją plecy. – Miałam paru pomocników – wyjaśniła. – Jeśli będziesz potrzebowała więcej, wystarczy powiedzieć. – Dzięki, ale poradzimy sobie. Zresztą najgorsze mamy za sobą. – Usiłowała przetrzeć ręce. – Myślałam, że już dawno wróciłeś do pałacu. Czy... czyżbyśmy o czymś zapomnieli podczas dzisiejszego zebrania? Wszedł głębiej do pomieszczenia służącego za magazyn. Eve wciąż stała oparta plecami o pudło. – Nie przywiodły mnie interesy. – Aha. – Odruchowo zwilżyła wargi. – Muszę zanieść Gary'emu klucze i przebrać się, zanim przyjdzie po mnie Bennett. Wykonała krok do przodu. Aleks zagrodził jej drogę. – Benetta zatrzymały na mieście obowiązki. Ja cię odwiozę do pałacu. – Niepotrzebnie się fatygowałeś. – Odsunęła się w bok. – Przyjechałabym taksówką. – Ponieważ również postąpił krok w lewo, cofnęła się. – Zresztą na czas pobytu w Cordinie zamierzam wynająć auto. Pachniała jak świeżo wypieczona bułeczka czekająca na schrupanie.
– Masz coś przeciwko mnie i mojemu samochodowi? – Oczywiście, że nie. – Doszła do kufra; dalej nie mogła się cofnąć. – Zagradzasz mi przejście. – Owszem, zagradzam. – Czubkiem palca delikatnie obrysował jej policzek. Z satysfakcją poczuł, że Eve drży. – Jesteś brudna. – Wiem. I chciałabym się umyć, więc jeśli ci się spieszy, pojadę taksówką. – Poczekam. To niesamowite, że twoja uroda przebija spod warstwy brudu. Jesteś piękna. – Potarł palcem jej wargi. – Pociągająca. – Aleks, dlaczego... dlaczego się tak zachowujesz? Przesunął rękę niżej, wzdłuż jej szyi. – Nie rób tego – powiedziała. – Czego? – Nie próbuj mnie uwieść. – Nie zamierzam wcale próbować. Zamierzam osiągnąć cel. – To śmieszne. – Usiłowała wykonać krok do przodu, ale znów zagrodził jej drogę. – Przecież nawet mnie nie lubisz, a ja... – Oczy miał ciemne, hipnotyzujące, ale migotały w nich wesołe iskierki. – Ja... Zawsze wydawało mi się, że... – Nigdy dotąd się nie jąkałaś. Przeczesała ręką włosy. – Denerwuję się przez ciebie. – Wiem. I bardzo mi się to podoba. – A mnie nie. Oj, nie! –jęknęła cicho, kiedy zbliżył wargi do jej ust. Tym razem pocałunek był delikatny i czuły. Nie imała siły protestować. Stała bez ruchu, nie dotykając Aleksa, rozkoszując się smakiem jego warg. Powinien był triumfować. Udało się. Mógł z nią robić, co chciał. Była uległa, całkowicie bezwolna, gotowa spełnić wszystkie jego życzenia. Ale zamiast radości poczuł dojmujący smutek. – Idź i umyj twarz – rzekł ochryple, odsuwając się na bok. Wybiegła z magazynu ile sił w nogach. Przez chwilę stała bez ruchu, przyglądając się sobie w lustrze. Tak być nie może; nie będzie dłużej robić z siebie idiotki. Z jakiegoś powodu Aleksander postanowił się zabawić; prowadził grę. której reguły znał tylko on. Nie musi iść mu na rękę ani tolerować jego zachowania. Wiele rzeczy potrafiła znieść, ale nie to, gdy ktoś z niej kpił czy ją poniżał. Była dumna z tego, kim jest i do czego doszła w życiu. Nie zamierzała skakać z radości tylko dlatego, że Aleksander nagle dojrzał w niej świetny materiał na kochankę. Przełknęła ślinę. Dawno temu marzyła, by Aleks zwrócił na nią uwagę. Cierpiała z powodu jego cichej dezaprobaty. Umyła ręce – po raz trzeci. Problem chyba polegał na tym, że zaczęła myśleć o nim jako o mężczyźnie. Gdyby widziała w nim księcia, pełnego rezerwy, dumnego następcę tronu, oszczędziłaby sobie cierpień. Dlaczego to robił? Schowała szczotkę do torebki. To całkiem nie w jego stylu. Gdyby napisała sztukę, której bohaterem byłby mężczyzna pokroju Aleksa, i gdyby umieściła go w takiej sytuacji, jaka przed chwilą miała miejsce, krytycy nie zostawiliby na niej suchej nitki.
Może... Tak, spyta Aleksa wprost. Zażąda odpowiedzi, a potem będzie patrzeć, jak on się rumieni, jąka, szuka właściwych słów. Wyszła z łazienki. – Zdecydowanie lepiej – oznajmił, biorąc ją pod ramię. – Musimy porozmawiać. – W porządku. – Wyprowadził ją z budynku. – Możemy udać się na przejażdżkę. – Po co? Rozmowa aż tyle nam nie zajmie. – Ale świeże powietrze dobrze ci zrobi. Zwłaszcza po całym dniu spędzonym w dusznym magazynie. Otworzył drzwi stalowoszarego mercedesa. – Co to? – spytała Eve. – Mój samochód. – A gdzie kierowca? – Chcesz obejrzeć moje prawo jazdy? – Widząc wahanie w jej oczach, uśmiechnął się. – Chyba nie boisz się być ze mną sam na sam? – Oczywiście, że nie – oburzyła się, ale zerknęła niepewnie za siebie. Parę metrów dalej stało dwóch potężnie zbudowanych ochroniarzy. – Zresztą i tak nigdy nie jesteśmy całkiem sami. Skierował spojrzenie tam, gdzie ona patrzyła. – Niestety – powiedział cicho. – Nienawidzisz tej stałej ochrony, prawda? Zaskoczyło go, że wyczytała w jego oczach coś, co tak starannie ukrywał. – Jest konieczna – odparł, zapraszającym gestem wskazując siedzenie. Kiedy Eve zajęła miejsce, zatrzasnął drzwi i okrążył samochód. Na ochroniarzy nawet nie spojrzał. – Zapnij się – mruknął, przekręcając kluczyk w stacyjce. – Co? A, chodzi ci o pas? – Posłusznie wykonała polecenie. – Uwielbiam jazdę po Cordinie. Bądź miła i przyjazna, powtarzała sobie w myślach. Do ataku przystąp, kiedy on się tego najmniej będzie spodziewał. – To takie cudne miasto. Niska zabudowa, żadnych drapaczy chmur czy wymyślnych konstrukcji... – Tak, nie przepadamy za nowoczesnością. – Zatrzymał się na czerwonym świetle. – Od czasu do czasu jakaś sieć hotelowa stara się o pozwolenie na budowę wielkiego ośrodka wypoczynkowego. Oczywiście, miałoby to niewątpliwe korzyści: wzrost zatrudnienia, napływ tury stów... – Nie. – Pokręciła głową. – Rozwój turystyki nie jest tego wart. – I to mówi córka przedsiębiorcy budowlanego? – Tata buduje inne obiekty i w całkiem innych miejscach. Obiekty, które nie szkodzą architekturze miasta. Houston... Houston różni się od Cordiny. Jako miasto dopiero się rodzi. – U nas w radzie miejskiej są osoby, które uważają, że trzeba iść z duchem czasu. Że nie wolno opierać się zmianom. – Nie mają racji. Twój ojciec słusznie postępuje, nie zgadzając się na zmiany. A ty co zrobisz, gdy przejmiesz władzę? Pozwolisz, żeby w Cordinie wyrosły wieżowce? – Nie. – Skręcił w drogę biegnącą wzdłuż morza.
– Najwyższą budowlą w księstwie jest książęcy pałac. I tak pozostanie, póki mieszka w nim choć jeden Bisset. – Przemawia przez ciebie duma? – Dziedzictwo. – Jesteśmy tacy inni – powiedziała cicho. – Tobie dziedzictwo kojarzy się z odpowiedzialnością i setkami lat tradycji. Mnie z przedsiębiorstwem mojego ojca albo z kryształową misą mojej mamy. Dla większości Amerykanów dziedzictwo to rzecz konkretna, namacalna. Z kolei dla ciebie to coś tajemniczego i nieokreślonego, coś, przed czym nie ma ucieczki. Przez chwilę milczał, a ona nawet nie zdawała sobie sprawy, jak głęboko poruszyły go jej słowa. – Rozumiesz to znacznie lepiej, niż sądziłem. Odwróciła wzrok. Nie chciała ulegać emocjom. – Dlaczego to robisz? – Co? – Dlaczego wieziesz mnie malowniczą drogą wzdłuż morza? Dlaczego przyszedłeś do teatru? Dlaczego mnie pocałowałeś? Wypatrywał jakiegoś ustronnego miejsca przy falochronie. – To chyba oczywiste – rzekł. – Bo naszła mnie ochota. – Nigdy wcześniej cię nie nachodziła. – Kobiety wcale nie są tak spostrzegawcze, za jakie się uważają. – Zatrzymawszy samochód, zgasił silnik, po czym wsunął kluczyki do kieszeni spodni. – Chciałem cię pocałować, odkąd cię tylko zobaczyłem. Przejdziemy się? Oszołomiona, nie ruszyła się z miejsca. Aleksander obszedł samochód i otworzył drzwi od strony pasażera. – Musisz odpiąć pas. – Nieprawda. – Inaczej trudno ci będzie wysiąść. Odpięła pas i wyskoczyła z auta. – Mówiąc „nieprawda”, miałam na myśli to, co powiedziałeś. Podczas naszego pierwszego spotkania w ogóle na mnie nie patrzyłeś. A jeśli już, to z niechęcią. – Nie mogłem oderwać od ciebie oczu. – Ujął ją za rękę i ruszył w stronę piaszczystego brzegu. – Wolę plażę wieczorem, kiedy turyści wracają do hoteli na kolację. – To śmieszne. – Ze wolę pustą plażę? – spytał z czarującym uśmiechem. – Przestań wszystko przekręcać. – Wyrwała rękę i zwolniła kroku. – Nie wiem, w co się ze mną bawisz. – A w co chciałabyś się bawić? – Z przyjemnością obserwował jej zmieszanie. – Aleks, wtedy przed laty wcale mi się nie przyglądałeś. Wiem, bo... – Urwała. Owszem, wodziła za nim rozmiłowanym wzrokiem, ale przecież nie musiała mu tego mówić. – Bo? – Po prostu wiem i już. – Skierowała się w stronę wody. – Nie rozumiem, dlaczego nagle uznałeś, że jestem wolna i atrakcyjna.
– Ze jesteś atrakcyjna, wiem od dawna. Położył rękę na jej ramieniu. Eve odwróciła się. Słonce chyliło się ku zachodowi, powlekając krajobraz ciepłym, złocistym blaskiem. – A to, czy jesteś wolna, nie ma znaczenia – kontynuował. – Pragnę cię. I tylko to się liczy. Skrzyżowała ręce na piersiach. Jej oczy, niebieskie jak morze, ciskały pioruny. – A ponieważ jesteś księciem, uważasz, że możesz mieć wszystko, czego zapragniesz? Zapomniał o plaży, o zachodzie słońca, o ochroniarzach stojących na chodniku. – Ponieważ jestem księciem, znacznie trudniej mi zaspokoić moje pragnienia. Zwłaszcza gdy dotyczą one kobiety. – W dodatku Amerykanki. – Oddech miała szybki, urywany. O ileż prościej byłoby o nic nie pytać, pomyślała. Nie pytać, nie kwestionować, nie roztrząsać, lecz przysunąć się bliżej, przytulić, pocałować. – Amerykanki zafascynowanej teatrem, która nie pochodzi z żadnej utytułowanej rodziny. Innymi słowy, lepiej byłoby, żeby członek książęcej rodziny miał romans z jakąś europejską arystokratką, prawda? – Prawda – przyznał; nie chciał jej oszukiwać. – Wielu przedstawicieli rady oraz wielu wysoko postawionych urzędników państwowych wolałoby, żebym związał się z kobietą należącą do arystokracji. – Oczywiście... Czyli byłoby wskazane, żebym zgodziła się na pokątny romans? Uśmiech znikł z jego warg, rysy twarzy stały się napięte, spojrzenie nieprzeniknione. – O nic takiego cię nie prosiłem. – Ale poprosiłbyś. To tylko kwestia czasu. – Czuła się upokorzona. Tylko dzięki złości, jaka w niej narastała, nie wybuchnęła płaczem. – Wasza Wysokość pozwoli, że nie skorzystam z jego wspaniałomyślnej oferty? Kiedy kocham się z mężczyzną, robię to bez wstydu. Będąc z kimś, nie widzę powodu, żeby ukrywać się przed światem. – Mam tego świadomość. Zamierzała odejść, ale coś w jego tonie sprawiło, że zawahała się. – Co chcesz przez to powiedzieć? – Znajomości z moim bratem przed nikim nie ukrywasz – rzekł chłodno. – Bez wstydu okazujesz mu uczucie. Zamiast skulić się z bólu, z furią przystąpiła do ataku. – Więc o to chodzi, tak? O jakąś kretyńską rywalizację? Jakim prawem brat coś może, a ja nie? Uznałeś, że nie jesteś gorszy? Że też chcesz spróbować? – Licz się ze słowami, Eve. – Szlag by cię trafił, Aleks! – Nie była w stanie pohamować złości. – Może jesteś arystokratą, księciem, władcą, ale to tylko powłoka. W środku jesteś takim samym durniem jak większość mężczyzn. A ja się przed durniami nie tłumaczę. Jeśli chodzi o Bennetta, sporo mógłbyś się od niego nauczyć. Ma wielkie serce i autentycznie kocha kobiety. Nie traktuje ich jak przedmiot... – Skończyłaś? – Skończyłam. – Moje uczucia do ciebie nie mają z Bennettem nic wspólnego. A zarazem są z nim ściśle powiązane. Odwiozę cię do pałacu. Odwrócił się na pięcie i ruszył do mercedesa. Dwaj ochroniarze, którzy dyskretnie obserwowali scenę na plaży, wsiedli do drugiego samochodu.
ROZDZIAŁ SZÓSTY – Ethel, potrzebna będzie biała halka do „Kotki". Z notatnikiem w ręku przeglądała stroje do czterech przedstawień. – W porządku. Biała halka. Rozmiar trzydzieści cztery. – Z niezbyt dużym dekoltem. Zależy mi na subtelności. – W porządku. Subtelna biała halka. Rozmiar trzydzieści cztery. Eve roześmiała się pod nosem. – Pamiętaj, że musimy trzymać się ustalonego budżetu. Halka może więc być nylonowa, byleby wyglądała jak z jedwabiu. – Szefowa chce, żebym dokonywała cudów! – Krawcowa wzniosła oczy do nieba. – To prawda – przyznała Eve. – Aha, marynarki ojca trzeba poszerzyć. I wszyć poduchy w ramiona. Przeżuwając miętową gumę, Ethel zapisywała polecenia. Od dwudziestu dwóch lat pracowała w teatrze jako krawcowa i garderobiana. Gdyby zaszła taka potrzeba, w ciągu godziny byłaby w stanie uszyć prawie wszystko. – Jeśli aktorzy codziennie będą jadać takie porcje jak podczas wczorajszej kolacji, nikomu nie trzeba będzie wszywać żadnych poduch. – Wiem. I zamierzam mieć ich na oku. Ethel przesunęła okulary na czubek nosa i popatrzyła na Eve znad oprawek. – Ciebie, złotko, też powinno się mieć na oku. Chyba w ogóle nie sypiasz? – Sypiam, ale krótko. – Krytycznym wzrokiem przyjrzała się kostiumom dzieci. – Niewykluczone, że trzeba będzie dokonać tu jakichś drobnych poprawek. Jutro odbywają się przesłuchania do ról dwóch małych potworów. Mam nadzieję, że uda nam się znaleźć odpowiednich kandydatów. – Mogę ci pożyczyć moją dwójkę – oznajmiła ze śmiechem Gabriella, wchodząc do garderoby. – Brie! Jak to miło, że przyszłaś! – Eve uścisnęła przyjaciółkę. – Chciałam przyjść wczoraj, ale miałam cztery wizyty u dentysty, dwie wizyty u fryzjera i spotkanie z członkami komisji budżetowej, którzy bardzo nie lubią wydawać pieniędzy. – Innymi słowy, leniłaś się cały dzień. Przedstawiam ci pannę Ethel Cohen, która za pomocą igły i nici potrafi wyczarować prawdziwe cuda. Ethel, poznaj księżniczkę Gabriellę. Krawcowa, wyraźnie przejęta, dygnęła niezdarnie. Gabriella wyciągnęła na powitanie dłoń. – Boże, ile tu kostiumów. – Rozejrzała się po zastawionym wieszakami pomieszczeniu. Obok, na podłodze i stolikach walały się pudła pełne butów, rękawiczek, apaszek. – I pani potrafi się w tym wszystkim połapać? – Tak. Mam specjalny system, który mi pomaga. To znaczy pomaga, dopóki inni nie zaczną czegoś dotykać i przekładać. – Zmrużywszy oczy, popatrzyła znacząco na Eve. – Ja tylko sprawdzam. Niczego nie dotykam – zaprotestowała Eve. – I bardzo dobrze. – Czy mnie się wydawało, czy ktoś tu mówił, że trzeba mieć naszą Eve na oku? – spytała Brie.
– O tak. Wasza Wysokość, zdecydowanie trzeba. Wygląda jak truposz. Chodzi spięta i niewyspana. I tylko mi przeszkadza. – Widzisz, Brie, jakim szacunkiem mnie tu darzą? – Widzę, że panna Cohen troszczy się o ciebie. Eve, kochanie, zrób sobie przerwę. Mam dwadzieścia minut czasu. Napijemy się kawy, pogadamy... – Oj, Brie, nie mogę. – Księżniczkom się nie odmawia. A dwadzieścia minut cię nie zbawi. Eve westchnęła. – No dobrze. Ale tylko kwadrans. I u mnie w gabinecie. – Świetnie. – Brie objęła przyjaciółkę w pasie i skierowała się do wyjścia. W drzwiach obejrzała się przez ramię i mrugnęła do Ethel. Dwadzieścia minut, szepnęła bezgłośnie. – Jak to możliwe, że masz wolną chwilę w ciągu dnia? – spytała Eve. – Dopisało mi szczęście. Dzieci zostały z nianią na farmie, Reeve pojechał na spotkanie z ojcem i Aleksem, a osobę, z którą byłam umówiona dziś po południu, powaliła grypa. – Nie wydajesz się tym faktem zasmucona. – Jestem wniebowzięta! Nie cierpię siedzieć przy stole, zmuszając się do jedzenia jakichś ohydnych kanapek, i z kobietą, która ma więcej zadęcia niż wyobraźni czy rozumu, planować wielką imprezę charytatywną. Mam nadzieję, że grypa potrwa jeszcze z pięć dni i że wszystko zdołam zaplanować sama. Eve otworzyła drzwi do gabinetu i zapraszającym gestem wskazała przyjaciółce fotel. – Całkiem tu miło – oceniła Brie. – Ale przydałyby się świeże kwiaty i coś na ścianę zamiast tego paskudnego malowidła. – Nawet go nie zauważam. – Eve włączyła ekspres. – Kawa zaraz będzie gotowa. Położywszy torebkę na biurku, Brie podeszła do okna. – Szkoda, że nie masz ładniejszego widoku. – Nie żartuj. W Cordinie nie ma brzydkich widoków. – Wiesz, Eve, zajrzałam na moment do pałacu. Aleksander chodzi z taką samą zasępioną miną jak ty. – Pewnie też ma mnóstwo spraw na głowie – odparła Eve, wyjmując filiżanki. – Nie wątpię. Podejrzewam jednak, że trapią go nie tylko ważne kwestie natury politycznej. Powiedz: pokłóciliście się? – Mieliśmy drobną sprzeczkę. Czarną czy z mlekiem? – Czarną. – Wyciągnęła rękę po filiżankę. – Chcesz o tym pogadać? – Nie będziesz obiektywna. To twój brat. – A ty jesteś moją przyjaciółką. – Brie odstawiła kawę na biurko. – Myślę, że stać mnie na bezstronność. Więc co? Bardzo ci się naraził? – Bardzo. – To w jego stylu. – Brie uśmiechnęła się w duchu. – Czasem Aleks bywa koszmarnie irytujący. Co takiego zrobił? Eve wypiła kawę do dna, po czym wstała, żeby nalać sobie drugą filiżankę.
– Pocałował mnie. Brie na moment zadumała się. – To takie straszne? – spytała wreszcie. – Och, przestań, Brie! – fuknęła Eve. – Mówimy o księciu Aleksandrze, następcy tronu. A poza tym – dodała, chcąc usprawiedliwić swój wybuch – nie tylko pocałował mnie, ale też próbował uwieść! – Muszę przyznać, że zajęło mu to dużo czasu. – Widząc zdumienie na twarzy przyjaciółki, Brie kontynuowała pośpiesznie: – Może Aleks jest sztywniakiem, ale nie jest ślepcem czy idiotą. Nie rozumiem twojego zdziwienia. – Zdziwienia? Byłam zszokowana! – Eve westchnęła głęboko. – No dobrze, może to za dużo powiedziane. Ale na pewno się czegoś takiego nie spodziewałam. – Odwzajemniłaś pocałunek? Gdyby nie chodziło o Aleksandra, Eve parsknęłaby śmiechem. – To nieważne, Brie. – Ważne, mała, ważne. Ale oczywiście powinnam pilnować własnego nosa. – Niczego takiego nie powiedziałam. – Wiem. – Gabriella przysunęła filiżankę do ust. – Jeżeli zwykły pocałunek wzbudza w tobie takie emocje, to znaczy, że coś więcej musi się za tym kryć. Eve zaczęła krążyć po pokoju. – Pocałował mnie wyłącznie z powodu Bennetta. – Wybacz, kochanie, ale nie bardzo rozumiem, co ma Bennett do ciebie i Aleksa? – To takie typowe – mruknęła pod nosem Eve. Obiecała sobie, że nie będzie myślała o tym, co zaszło podczas wczorajszego spaceru po plaży. A przynajmniej że nie będzie się irytować. Obiecanki, cacanki. – Zupełnie jak dziecko, które chce mieć wielką czerwoną piłkę tylko dlatego, że kolega ma taką. A ja, cholera, nie jestem żadną piłką. – Odstawiła filiżankę na spodek. – Nie jestem niczyją własnością. Gabriella wolno pokiwała głową. – Chyba zaczynam kapować. Przerwij mi, jeśli się mylę. Uważasz, że Aleks próbował cię uwieść, bo wydaje mu się, że Bennett już tego dokonał. – No właśnie. – To absurd. – Też tak sądzę. I to samo mu powiedziałam, ale bardziej dosadnie. – Nie, nie rozumiesz. Absurdem jest myśleć, że Aleks i Ben z sobą rywalizują. Nigdy tego nie robili. Nie na taką reakcję Eve liczyła. Wprawdzie bracia i siostry często stają po tej samej stronie, ale Gabriella była kobietą. Powinna przyjąć kobiecy punkt widzenia. – Tak? To dlatego powiedział, że spałam z Benem? – Kto? Aleks? – Tak. A może myślisz, że kłamię? – Nie, kochanie. Ale może ci się coś przywidziało? Może coś niewłaściwie odczytałaś? Może... – Niczego źle nie odczytałam – przerwała jej Eve. – Aleks uważa, że Ben i ja... – Na moment zamilkła. – Zresztą może wszyscy tak myślą?
– Każdy, kto ma oczy, wie, że ciebie i Bena łączy jedynie przyjaźń – powiedziała Brie. Kąciki jej ust zadrgały. – Przynajmniej każdy, kto ma dobry wzrok. – Wybacz, ale to mnie wcale nie bawi. – A ja się cieszę, że Aleks związał się osobą, która kocham i szanuję. – Nie związał się. – Hm. – Przestań z tym „hm". Przypominasz mi Chris. – To dobrze. Jeśli będziesz traktować mnie jak starszą siostrę, może zastosujesz się do moich rad. Tym razem Eve nie zdołała powstrzymać uśmiechu. – Chris pierwsza by ci powiedziała, że rzadko słucham czyichkolwiek rad. – Zrób dla mnie wyjątek. Bo ja naprawdę wiem, jak to jest pałać uczuciem do człowieka, który wydaje się całkiem nieodpowiedni dla ciebie. – Nie pałam żadnym uczuciem do Aleksa – oznajmiła wolno Eve. – Ale nawet gdyby, to... on nie nadaje się dla mnie, a ja dla niego. Mam pracę, którą uwielbiam, pochodzę z innego kraju, lubię zachowywać się naturalnie, nie zastanawiając się, jak to inni odbiorą. Nienawidzę zakazów i nakazów, czemu niejednokrotnie dawałam wyraz w szkole. Aleksander zaś nie może żyć spontanicznie, musi przestrzegać ustalonych reguł, nie łamać wpajanych mu od dzieciństwa zasad... – To prawda. – Gabriella skinęła głową. – Twoim argumentom nic nie można zarzucić. – Nic? – W głosie Eve zabrzmiała nuta żalu. – No widzisz? – Widzę, kochanie. Ze mną było dokładnie tak samo. Eve nalała sobie trzecią filiżankę kawy. – I co zrobiłaś? – Poślubiłam Reeve'a. – No tak. – Eve przysiadła na brzegu biurka. – Innymi słowy, świat należy do odważnych? Gabriella odstawiła pustą filiżankę. Zauważyła, że Eve pije już trzecią kawę. Kofeina zaś nerwów nie koiła. – Kochasz Aleksa? – spytała cicho. Tak łatwo byłoby zaprzeczyć. Uczciwość wymagała znacznie więcej wysiłku niż kłamstwo. Eve jednak uznała, że Brie zasługuje na prawdę. – Staram się o tym nie myśleć. – Albo kochasz, albo nie. Myślenie nie ma tu nic do rzeczy. Ale nie będę cię zadręczać. Eve ujęła przyjaciółkę za rękę. – Nie zadręczasz. – Bo się powstrzymuję. – Na moment zamilkła. – Eve, pamiętaj o jednym. Każdy kraj potrzebuje silnego, bezstronnego władcy. Aleksa od dziecka uczono, żeby nie okazywał emocji. Nie zawsze było mu łatwo. – Wiem. – Eve westchnęła ciężko. Bała się zajrzeć w głąb swojej duszy, przekonać się, co w niej tkwi. Bała się, że gdy raz otworzy drzwi, zaleje ją silna fala uczuć, którym nie będzie umiała sprostać. – Posłuchaj, Brie. Ty i twoja rodzina jesteście mi bardzo bliscy. Ale nie mogłabym się związać z kimś, kto na pierwszym miejscu stawia obowiązki, honor, ojczyznę. Może brzmi to strasznie samolubnie...
– Wcale nie. To całkiem zrozumiałe. – Kochana jesteś. Wiesz, gdyby... Nagle zadzwonił telefon. Gabriella wstała. – Poczekaj, nie odchodź – poprosiła ją Eve, podnosząc słuchawkę. – Halo? – Eve Hamilton? – Tak. – Jesteś bliską znajomą książęcej rodziny. Jeżeli leży ci na sercu ich dobro, przekaż im ostrzeżenie. Ten głos, zimny, mechaniczny, bezpłciowy, przejął ją nie mniejszym przerażeniem niż słowa, które wypowiedział. – Kto dzwoni? – Ktoś, kto pragnie sprawiedliwości. A teraz słuchaj. Albo Francois Deboque zostanie w ciągu czterdziestu ośmiu godzin wypuszczony z więzienia, albo zginie jeden z mieszkańców książęcego pałacu. Przez moment Eve siedziała bez ruchu. Jeden z mieszkańców pałacu... To byli jej przyjaciele, jej rodzina! Ten drań kieruje groźbę przeciw konkretnym ludziom, w dodatku takim, których ona kocha. Zaciskając rękę na słuchawce, wzięła głęboki oddech. – Tylko tchórz ucieka się do szantażu. – To jest ostrzeżenie – poprawił ją głos – którego nie radzę lekceważyć. Więcej ostrzeżeń nie będzie. Powtarzam: czterdzieści osiem godzin. Połączenie zostało przerwane. Wyczuwając strach przyjaciółki, Gabriella objęta ją ramieniem. – Co się stało? Niepokój wyzierający z oczu Brie sprawił, że Eve wzięła się w garść. – Gdzie są twoi ochroniarze? – spytała. – Na korytarzu. – A samochód? – Przed budynkiem. – Przyjechałaś z kierowcą? – Nie, sama. – Musimy natychmiast udać się do pałacu. Niech jeden ochroniarz jedzie z nami. Wyjaśnię ci wszystko po drodze. W gabinecie księcia Armanda trzej mężczyźni siedzieli pogrążeni w rozmowie. W powietrzu wisiał dym papierosowy; mieszał się z zapachem obitych skórą mebli i stojących w wazonach kwiatów. Niekiedy uważa się, że gabinet człowieka odzwierciedla jego osobowość. W gabinecie starego księcia wyczuwało się nastrój powagi i dostojeństwa. Decyzje, które tu zapadały, musiały być dokładnie przemyślane, podjęte na chłodno, a nie pod wpływem złości czy wzburzenia. Książę Armand z uwagą wpatrywał się w swojego zięcia, człowieka, któremu ufał i którego szanował. Reeve MacGee był przyjacielem, członkiem rodziny oraz – jako że kiedyś służył w siłach specjalnych – doradcą w sprawach bezpieczeństwa. – Nic więcej nie można zrobić, inaczej pałac zamieni się w twierdzę.
– Nie, na to się nie zgadzam. – Armand Bisset przekładał z ręki do ręki gładki biały kamień. – A co z ambasadą? – Oczywiście wzmocniono środki bezpieczeństwa. Ale moim zdaniem, póki ty jesteś w Cordinie o ambasadę w Paryżu możemy być spokojni. Armand pokiwał głową. Wiedział, że to on był celem terrorystów w Paryżu i teraz musi żyć ze świadomością, że inny człowiek zginął zamiast niego. – Mów dalej. – Więzienie jest silnie strzeżone, ale żadna ilość krat nie przeszkodzi Deboque'owi w wydawaniu rozkazów. Rzecz jasna, czytamy jego pocztę, facet jest jednak zbyt inteligentny, żeby cokolwiek umieszczać na piśmie. A prawa do widzeń nie można mu zabrać. – Czyli zgadzamy się, że wybuch w Paryżu i parę wcześniejszych incydentów, na szczęście mniej tragicznych w skutkach, to jego robota? – Zdecydowanie tak. I podłożenie bomby w ambasadzie, i zuchwała kradzież brylantów z muzeum przed dwoma laty. Zza więziennych krat Deboque wciąż kieruje przemytem narkotyków. Za trzy lata wyjdzie na wolność. A nawet dwa, jeśli zostanie przedterminowo zwolniony. – A jeśli udowodnimy, że Seward zginął z jego rozkazu? – Wtedy posiedzi dłużej. Ale trudno będzie zdobyć dowody. – Rozmawiamy o wzmożonych środkach bezpieczeństwa. O skuteczniejszej ochronie. – Aleksander zgniótł w popielniczce papierosa. – Może zamiast się bronić, powinniśmy sami przystąpić do działania? Armand odłożył biały kamień na biurko. Lepiej niż ktokolwiek inny rozumiał swojego najstarszego potomka; często widział, jak hamuje furię czy tłumi gniew. Dumny był z syna, a jednocześnie bardzo mu współczuł; rola następcy tronu nie należała do łatwych. – Masz jakąś sugestię, Aleks? – Im dłużej nic nie robimy, tym więcej on ma czasu na planowanie kolejnych posunięć. Zgodnie z prawem, mogą go odwiedzać różni ludzie. Każdy, kto przychodzi do niego do więzienia, jest z nim jakoś powiązany. Przypuszczam, że Reeve ma informacje o wszystkich, którzy pojawili się u Deboque'a w ciągu ostatnich siedmiu lat. – Popatrzył pytająco na szwagra; ten skinął głową. – Wiemy, co to za ludzie i czym się zajmują. Może czas najwyższy, żebyśmy coś z tym zrobili? – Robimy. Przyjaciele Deboque'a są pod stałym nadzorem. – Nadzór na niewiele się zdaje. Infiltracja, ojcze. To jedyne wyjście. – Aleksander ma rację – poparł go Reeve, wydmuchując w powietrze kłęby dymu. – Też się nad tym zastanawiałem. Trzeba znaleźć odpowiedniego człowieka, który zdobędzie zaufanie Deboque'a. Tyle że ta infiltracja może zająć ładnych kilka miesięcy. Ale nieważne. Teraz chodzi o to, aby ktoś zeznał pod przysięgą, że Deboque nie tylko o wszystkim wie, ale że sam ustala szczegóły i wydaje rozkazy. Aleksander nie mógł usiedzieć w miejscu; poderwał się na nogi i zaczął przemierzać gabinet. Rozum mówił mu, że Reeve zna się na swojej robocie. Ze pokonanie Deboque'a będzie wymagało czasu i cierpliwości. Ale... Nie chciał czekać. Pragnął tego drania jak najszybciej zniszczyć. Niestety, nie miał wyjścia. Jak zawsze, racja stanu była ważniejsza od jego marzeń i preferencji. – Znasz odpowiedniego człowieka? Reeve strząsnął popiół do popielniczki.
– Muszę się rozejrzeć. Potrzebuję mniej więcej tygodnia. – A tymczasem? – Tymczasem musimy mieć oczy i uszy szeroko otwarte. Bo Deboque na pewno nie próżnuje. – Mówiąc to, Reeve popatrzył na Armanda. Stary książę pokiwał głową. – Skontaktuj się z Jermaine w ambasadzie w Paryżu. I porozum z Unnotem w kwestii środków bezpieczeństwa w pałacu. – Dobrze. – A teraz skończmy wreszcie ten ponury temat. Powiedz mi lepiej, jak się mają moje wnuki. – Świetnie. Strasznie rozrabiają. Damien powyrywał kwiaty w ogrodzie. Książę Armand roześmiał się cicho. – Obyśmy nie mieli większych zmartwień. Zdziwił się, słysząc głośne pukanie. Na ogół nikt im nie przerywał, kiedy odbywali naradę rodzinną. Skinął na Aleksa, by otworzył drzwi. Aleksander natychmiast zauważył bladość powlekającą twarz Eve i przerażenie wyzierające z jej oczu. – Aleks! – Padła mu w objęcia. Dzięki Bogu, jest cały i zdrowy. Ale strach wciąż ściskał ją za gardło. Gabriella położyła rękę na jej ramieniu. – Musimy porozmawiać z ojcem – wyjaśniła bratu. – Gdzie jest Bennett? – W Hawrze. Wraca jutro. O nic nie musiał pytać. Wystarczyło spojrzeć na kobiety. Bez słowa odsunął się na bok, aby mogły wejść do środka. Eve zapomniała o obowiązującej etykiecie; me witając się, podbiegła do biurka księcia Armanda. – Wasza Wysokość, parę minut temu odebrałam w Centrum telefon. W ciągu czterdziestu ośmiu godzin musicie zwolnić Deboque'a z więzienia. Książę dźwignął się z fotela. – To prośba czy żądanie? Zanim Eve zdołała odpowiedzieć, Gabriella ponownie położyła rękę na jej ramieniu. – Ostrzeżenie. Przekazane Eve przez telefon. Człowiek, który do niej zadzwonił, powiedział, że jeżeli nie wypuścimy Deboque'a, zginie ktoś z książęcej rodziny. Eve nie odrywała oczu od księcia. Nie mogła się nadziwić, że władca Cordiny stoi z kamienną miną. Dlaczego się nie boi o siebie, o swoją rodzinę? Po chwili wskazał jej krzesło. – Aleksandrze, myślę, że Eve dobrze by zrobił kieliszek koniaku. – Oj, Wasza Wysokość, mną się proszę nie przejmować. Mnie nic nie grozi. – Usiądź, moje dziecko. Jesteś bardzo blada. – Ale ja nie... – Urwała. Starając się opanować zdenerwowanie, kilkakrotnie głęboko odetchnęła. – Wasza Wysokość, nie sądzę, żeby to były czcze pogróżki. Myślę, że jeżeli Deboque nie zostanie wypuszczony, dojdzie do próby zamachu na kogoś z rodziny Bissetów.
Aleks wsunął jej do dłoni kieliszek. Podniosła wzrok i na moment zapomniała o innych osobach w pokoju. To możesz być ty! – pomyślała z przerażeniem. Gdyby zginął, umarłaby z rozpaczy. Uzmysłowiwszy to sobie, poczuła straszliwy ból. Mimo że była blada jak trup, zbladła jeszcze bardziej. Utkwiła oczy w blacie biurka. Kochała Aleksa, kochała go od samego początku. Przedtem jednak skutecznie wypierała ten fakt ze swej świadomości. Teraz, gdy groziło mu śmiertelne niebezpieczeństwo, nie miała siły ani ochoty czegokolwiek dłużej ukrywać. – Eve? Przytknęła palce do skroni; czekała, aż przestanie się jej kręcić w głowie. – Przepraszam, zamyśliłam się – rzekła po chwili. – Postaraj się przypomnieć sobie jego dokładne słowa. – Głos Reeve'a brzmiał ciepło i spokojnie. – Jeśli możesz, opowiedz nam przebieg całej rozmowy. – Dobrze. – Upiła niewielki tyk. – Najpierw upewnił się, czy mówi z Eve Hamilton. – Jesteś przekonana, że to był mężczyzna? Skinęła energicznie głową, po czym zawahała się. – Nie, właściwie to nie. Głos wydał mi się dziwny, jakby mechaniczny. W każdym razie rozmówca stwierdził, że wie, że jestem bliską znajomą książęcej rodziny, i chce, żebym przekazała ostrzeżenie. Albo Francois Deboque zostanie w ciągu czterdziestu ośmiu godzin wypuszczony, albo zginie jeden z mieszkańców książęcego pałacu. Kiedy spytałam, kto mówi, odparł: „Ktoś, kto pragnie sprawiedliwości". I dodał, że więcej ostrzeżeń nie będzie. – Zacisnęła gniewnie wargi, po czym upiła kolejny łyk koniaku. – Powiedziałam mu, że tylko tchórz ucieka się do szantażu. Nie zauważyła pochwały w spojrzeniu Aleksandra. Trzymał rękę na oparciu jej krzesła, leciutko gładząc ją po włosach; chociaż nie czuła jego dotyku, ogarnął ją spokój. – Jaki miał akcent? – spytał Reeve. – Nie wiesz, czy był Amerykaninem? Czy może pochodził z Europy? Zacisnąwszy powieki, usiłowała się skupić. – Mówił bez obcego akcentu. Wolno. Dość płaskim, metalicznym głosem. – Czy dzwonił przez centralę? – Nie mam pojęcia – odparła. – Sprawdzimy. Skoro raz się Eve posłużył, może to zrobić ponownie. Trzeba założyć podsłuch w jej gabinecie i przydzielić jej ochronę. – Po co? – oburzyła się. – Mnie mc nie grozi. To o Waszą Wysokość się boję. O całą rodzinę. Chciałaby m pomóc... Książę Armand obszedł biurko i położywszy ręce na ramionach Eve, pocałował ją w oba policzki. – Twoja troska wzrusza mnie, moje dziecko. Pozwól mi jednak odwzajemnić się tym samym. – Jeżeli przydzielenie mi ochrony sprawi, że książę będzie spokojniejszy, to oczywiście zgadzam się. Stary książę uśmiechnął się pod nosem. Eve Hamilton nie była głupia ani tchórzliwa; była tak samo silna, uparta i nieustraszona jak jego własne dzieci. – Dziękuję. Jeśli wyczuła lekką ironię w jego głosie, nic dała tego po sobie poznać. – Co Wasza Wysokość zrobi? – spytała. – To, co należy.
– Deboque pozostanie za kratkami? – Absolutnie. Tego się spodziewała. Uleganie szantażowi nie powstrzymuje szantażysty przed kolejnymi żądaniami. – Ale... – Powiodła wzrokiem po twarzach osób zebranych w gabinecie księcia. – Będziecie na siebie uważać? Podejmiecie jakieś dodatkowe środki ostrożności? Przez moment nie spuszczała oczu z Aleksandra. A on miał wrażenie, że widzi w jej spojrzeniu coś więcej niż zwykłą troskę. Pragnął zapomnieć o bożym świecie, o groźbach i szantażu, porwać ją w ramiona, przytulić, rozkoszować jej ciepłem. Ale nie ruszył się z miejsca. – Nie po raz pierwszy, i zapewne nie po raz ostatni grożono naszej rodzinie. Eve odwróciła się do Brie, jakby szukała u niej wsparcia. – Gabriello... – To prawda, Eve. Nie możemy ulegać groźbom. Ciąży na nas odpowiedzialność za kraj, za jego obywateli. – Zrozum, petite. – Stary książę ujął ją za ręce. – Mury pałacu są po to, żeby ich bronić, a nie po to, żeby się za nimi chować. – Ależ Wasza Wysokość nie może żyć tak, jakby nic się nie stało. Jakby nie było tego telefonu z ostrzeżeniem. – Uczynimy co w naszej mocy, aby zapewnić sobie bezpieczeństwo – rzekł stanowczym tonem książę Armand. – Nie zamierzam niepotrzebnie narażać siebie ani moich bliskich. Stanowili jedność. Armand, Aleksander, Gabriella. Nawet Reeve popierał we wszystkim księcia. Eve pomyślała o Benie, wesołym i beztroskim. Wiedziała, że on też sprzeciwiłby się uwolnieniu Deboque'a. – A więc życie toczy się dalej? – Tak, kochanie. – Armand pocałował jej dłoń. – Traktuję cię jak córkę. Jako ojciec i przyjaciel proszę cię, abyś mi zaufała. – Dobrze. Pod warunkiem, że wolno mi będzie martwić się o was. – Masz moje pozwolenie. Nic więcej nie mogła zrobić, do niczego nie mogła Bissetów zmusić. Owszem, darzyli j ą przy jaźni ą, traktowali jak członka rodziny, ale nie była z nimi spokrewniona. – Muszę wrócić do teatru. – Podniósłszy torebkę, popatrzyła na Reeve'a. – Opiekuj się nimi. Dygnęła, po czym pośpiesznie opuściła gabinet. Była prawie na parterze, kiedy nagle uświadomiła sobie, że nie ma samochodu. Zacisnęła dłoń w pięść. Miała ochotę się rozpłakać. Zwolniwszy kroku, wzięła trzy głębokie oddechy. Niewiele pomogły. Po chwili uznała, że nadmiar energii spożytkuje na spacer. Przejdzie do teatru na piechotę. – Eve. Przecież nie masz czym jechać. Obejrzała się za siebie. Stała na najniższym stopniu, Aleksander na półpiętrze. Emanowała z niego siła, pewność siebie. Wyglądał jak wojownik, który chętniej przystępuje do ataku niż obrony; jak król, który prędzej karze niż wybacza; jak mężczyzna, który raczej żąda niż prosi. Obserwując go, jak schodzi na dół, jak z każdym krokiem się do niej przybliża, zrozumiała, że tego mu zazdrości. Tej siły, opanowania, może nawet arogancji. – Nie chcę, żeby cokolwiek złego cię spotkało. – Słowa same wymknęły się jej z ust.
Nawet nie zdawała sobie sprawy, jakie wywarły na nim wrażenie. Jej obawy, strach, troska były jak ciepła pierzyna chroniąca ciało przed zmarznięciem. – To ojciec pozwolił ci się o nas martwić. Nie ja. Ogień w jej oczach zamienił się w lód. – W takim razie rób, co chcesz. Daj się zabić, jeśli ci na tym zależy. – Potrafisz w ciągu sekundy z cukiereczka przeobrazić się w zołzę. Ale na tym polega twój urok. – Idź do diabła. – Zrozum, nie chcę twojej troski ani współczucia – szepnął, jeszcze bardziej zmniejszając dzielący ich dystans. – Chcę czegoś więcej. – Ode mnie? Nie dostaniesz. – Stała wciśnięta pomiędzy Aleksa a poręcz schodów. – Dostanę. – Ujął w dłonie jej twarz. Właśnie to mu było potrzebne: od czasu do czasu dotknąć Eve, podrażnić się z nią, rzucić jej wyzwanie, nie myśleć o świecie, który istnieje poza murami pałacu. – Twoje oczy i usta nie zawsze mówią to samo. Czyżby tak łatwo było ją rozszyfrować? Sama do końca nie rozumiała tego, co się z nią dzieje. Postanowiła się bronić. – Zapomniałeś o Bennetcie? Opuścił ręce, a po chwili zacisnął palce na jej ramieniu. – A ty? Pamiętałaś o nim, kiedy trzymałem cię w objęciach? Nie. I nie będziesz pamiętała, kiedy pójdziesz ze mną do łóżka. Jakoś podświadomie czuła, że w łóżku Aleksa mogłaby znaleźć wszystko, czego kiedykolwiek pragnęła. Ale nie zamierzała mu ulegać. – Nie pójdę, Aleks. – Oswobodziła ramię z jego uścisku. – Tobie nie zależy na mnie, tobie zależy na uwiedzeniu kochanki brata. – Głos jej drżał, ale mówiła dalej: – W historii, w legendach i w literaturze znane są takie przypadki, ale na ogół wszystkie się źle kończą. Zabolały go jej słowa. Z coraz większym trudem przychodziło mu tłumienie złości. Eve Hamilton jest silnym i krnąbrnym przeciwnikiem. – Ale ty mnie pragniesz – oznajmił cicho. – Widzę to. Czuję to. – Owszem – potwierdziła. Wpatrywała się w niego z wyzwaniem w oczach. – Ale podobnie jak ty, na pierwszym miejscu stawiam obowiązek, honor i odpowiedzialność, a na drugim własne chęci i marzenia. Może któregoś dnia przyjdziesz do mnie jako zwykły mężczyzna, a nie władca. Może usłyszę, czego pragniesz z głębi serca, a nie czego żądasz. – Odwróciwszy się, ruszyła w stronę drzwi. – Za propozycję podwiezienia mnie do teatru dziękuję, ale nie skorzystam.
ROZDZIAŁ SIÓDMY Szlag by ją trafił! – pomyślał Aleksander nie po raz pierwszy w ciągu ostatnich dwóch dni. Przez nią czuł się jak kretyn. Ba, zachowywał się jak kretyn. Zawsze pogardzał mężczyznami, którzy wykorzystywali swoją siłę fizyczną, aby zastraszyć kobietę lub zmusić ją do uległości. Jego zdaniem świadczyło to o braku inteligencji i podłym charakterze. A teraz sam tak postępuje. Nie do wiary! Ta kobieta sprawia, że on robi to, przeciwko czemu wewnętrznie się buntuje.
Czy kiedykolwiek wcześniej tak się zachowywał? Nie. Czy kiedykolwiek wcześniej korciło go, aby zaciągnąć kobietę do łóżka, nie bacząc na jej zgodę lub sprzeciw? Nie. Czy kiedykolwiek tak bardzo którejś pragnął, że nie był w stanie na niczym innym się skupić? Nie. Wszystko zaczęło się od Eve. A zatem ona za wszystko ponosi winę. Ponieważ jednak był człowiekiem logicznie myślącym, widział błąd w swoim rozumowaniu. Eve nie wykręca mu ręki, do niczego go nie zmusza. Czyli jednak wina spoczywa na nim. Szlag by ją trafił! Widząc ironiczny uśmiech na twarzy swego pana, Gilchrist, wieloletni lokaj Aleksandra, odetchnął z ulgą. W trakcie dziesięciu lat służby w pałacu nauczył się, kiedy może mówić, a kiedy powinien milczeć. Teraz postanowił przemówić. – Jeśli wolno mi coś powiedzieć... Od pewnego czasu źle się Wasza Wysokość odżywia. Jak tak dalej pójdzie, trzeba będzie prosić krawca o zwężenie ubrań. Aleksander chciał zbyć tę uwagę wzruszeniem ramion, ale zawahał się. Po chwili wsunął kciuk za pasek od spodni. Faktycznie, miał tam sporo luzu. Psiakrew! Wszystko przez tę babę! W porządku, koniec, obiecał sobie. Nie da się zwariować. – Postaram się coś z tym zrobić, Gilchrist. Nie możemy przysparzać krawcowi dodatkowej roboty, prawda? – Mnie chodzi o zdrowie Waszej Wysokości, a nie o rozmiar jego ubrań. – Wiem, wiem – rzekł książę, po czym słysząc pukanie, skinął na lokaja, aby otworzył drzwi. W progu stanął Henri Blachami, który od dwudziestu lat wiernie służył książęcej rodzinie; od ośmiu lat pełnił funkcję osobistego sekretarza następcy tronu, wcześniej zaś był sekretarzem księcia Armanda. – Bonjour, Henri. Powiedz mi, proszę, co mnie jutro czeka. – Niestety, Wasza Wysokość, dzień dość pracowity. Aleksander wiedział, że staruszek będzie stał, dopóki on pierwszy nie spocznie. Przysiadł więc na oparciu fotela. – Usiądź, Henri. Ten terminarz, który trzymasz w ręku pewnie waży z tonę – Henri posłusznie zajął miejsce, przez chwilę wiercił się, jakby mościł sobie gniazdo, po czym z kieszeni kamizelki wydobył nieduże okulary i przystąpił do rytuału nasadzania ich na nos. To podsuwał je wyżej, to zsuwał niżej, a wszystko razem trwało bez końca. Gdyby robił to ktokolwiek inny, Aleksander dawno straciłby cierpliwość, ale staruszka darzył autentyczną sympatią. Ich znajomość zaczęła się dwadzieścia lat temu, kiedy Henri, wiedząc o długim wykładzie, jakiego młody książę musiał wysłuchać na temat zasad dobrego wychowania, dał mu na pocieszenie kawałek czekolady. – Wasza Wysokość pamięta, oczywiście, o dzisiejszej kolacji u państwa Cabotów? Atrakcją wieczoru będzie występ mademoiselle Cabot, która zagra na fortepianie. – Dość wątpliwa to atrakcja, Henri. – Jak Wasza Wysokość uważa. – Oczy staruszka zalśniły wesoło, ale jego głos pozostał neutralny. – Wśród zaproszonych gości będzie członek rady, monsieur Trouchet. Przypuszczalnie zechce omówić z Waszą Wysokością projekt nowej ustawy zdrowotnej. – Dzięki za ostrzeżenie, Henn. Aleks zastanawiał się, czy zdoła wytrzymać na przyjęciu i nie umrzeć z nudów. Podejrzewał, że czcigodna madame Cabot posadzi go pomiędzy sobą a swoją szkaradną, mówiącą piskliwym głosem niezamężną córką.
Wiele by dał, aby móc zostać w domu, a wieczorem, w blasku księżyca, przejść się po ogrodzie. Z Eve, która pachniałaby piękniej niż porastające ogród kwiaty. Której skóra byłaby bardziej jedwabista od płatków jaśminu. Która patrzyłaby na niego swoimi wielkimi, niebieskimi oczami, kusiła go spojrzeniem, uśmiechem, szeptem. Która powoli wyciągnęłaby ręce i zarzuciła mu je na szyję. Która... Szlag by ją trafił! – A jutro? Co mnie czeka? – Aleksander wstał z fotela i podszedłszy do okna, utkwił wzrok w rozciągającej się za ogrodem gładkiej tafli morza. Henri natychmiast poderwał się na nogi. – O ósmej Wasza Wysokość zje śniadanie z prezesem firmy spedycyjnej Dynab Shipping – powiedział, zerkając do terminarza. – O dziesiątej piętnaście pojawi się na otwarciu Muzeum Morskiego w Hawrze. O wpół do drugiej wygłosi krótkie przemówienie podczas uroczystego lunchu, z którego dochód będzie przeznaczony na szpital St. Alban. O trzeciej czterdzieści pięć... Aleksander westchnął; resztę jutrzejszych planów puścił mimo uszu. Przynajmniej jest u siebie, w Cordinie, pocieszał się. Zimą wyruszy z oficjalną wizytą do kilku państw europejskich; już teraz czynione są przygotowania. Kiedyś odwiedzi wrzosowiska w Kornwalii i winnice we Francji niejako przedstawiciel Cordiny, lecz jako zwykły turysta. Kiedyś obejrzy zabytki oraz porozmawia z ludźmi o ich życiu i marzeniach – on, Aleks, a nie Aleksander Bisset, następca tronu. Kiedyś to zrobi. Ale nie dziś i nie jutro. – Dziękuję, Henri – rzekł i, niezadowolony, zaklął cicho. Henri w niczym nie zawinił. Wina leży wyłącznie po jego, Aleksa, stronie. Gdyby nagle nie ogarnęło go to dziwne pragnienie wolności... Odwrócił się od okna i z uśmiechem popatrzył, jak starzec zdejmuje okulary, a zdejmował je z równym namaszczeniem, jak wkładał. – Powiedz, Henri, jak się miewa twoja najmłodsza wnuczka? – Dobrze, Wasza Wysokość. Urocze z niej stworzenie! – W głosie staruszka pobrzmiewała duma. – Niech no sobie przypomnę... Pewnie ma ze trzy miesiące, prawda? – Tak. Jutro będzie równe trzy. – Radość rozjaśniła twarz Henriego. Aleksander wiedział, że takie drobne rzeczy – pytanie o zdrowie, prośba o przekazania pozdrowień – często sprawiały ludziom największą przyjemność. – Podejrzewam, że nosisz przy sobie zdjęcie... Annabella, tak? Zdjęcie małej Annabelli? – Oczywiście, Wasza Wysokość. Starzec, rumieniąc się jak panna, z kieszeni na piersi wyciągnął portfel. Po chwili podał Aleksowi zdjęcie łysej, pyzatej dziewczynki. Nie była pięknością, ale na widok jej wytrzeszczonych oczu i bezzębnego uśmiechu Aleksandrowi zrobiło się wesoło. – Jesteś prawdziwym szczęściarzem, Henn. Nie każdy może pochwalić się tak wspaniałą wnuczką. – Dziękuję, Wasza Wysokość. A ta koronkowa sukienka, którą Annabella ma na sobie, to prezent od księżniczki Gabrielu; przedtem należała do młodej księżniczki Louisy. – Aż dziw, że przetrwała. Louisa wszystko potrafi zniszczyć – powiedział Aleks, wzruszony gestem siostry. – Przekaż swojej rodzinie najlepsze życzenia ode mnie, dobrze, Henri? – Nie omieszkam, Wasza Wysokość. A na razie wszyscy z niecierpliwością oczekujemy, kiedy Wasza Wysokość podaruje Cordinie potomka. To będzie wielki dzień.
Aleksander oddał starcowi zdjęcie wnuczki i zadumał się. Tak, naród czeka na potomka. Jego syn, od dnia narodzin, będzie następcą tronu, przyszłym władcą Cordiny. Tego nic nie zmieni. Matka dziecka – lub dzieci – musiałaby zaakceptować reguły, które zostały ustalone przed wiekami. Od swojej żony on, Aleksander, wymagałby nie mniej niż od siebie. Gdyby się pomylił, dokonał niewłaściwego wyboru, cierpiałby do końca życia. Albowiem jako władca Cordiny nie mógłby wziąć rozwodu. W wieku trzydziestu lat Aleksander był najstarszym nieżonatym następcą tronu w historii Cordiny, o którym to fakcie dziennikarze bez przerwy mu przypominali. Jednakże małżeństwo nigdy go dotąd nie kusiło. Henri chrząknął, chcąc przywołać swego pana do rzeczywistości. – O wpół do szóstej przychodzi trener szermierki. A kolacja u Cabotów zaczyna się o wpół do dziewiątej. – Nie zapomnę. Dziesięć minut później zszedł z góry ubrany w białe spodnie i białą bluzę. Napięcie, które towarzyszyło mu od kilku dni, nie chciało zelżeć. Nie pomagały żadne argumenty ani wywody, którymi usiłował przekonać samego siebie. Toczyła się w nim zacięta walka – obowiązek kontra przyjemność, odpowiedzialność kontra pokusa. Był na parterze, kiedy drzwi wejściowe otworzyły się. Stanął w pół kroku, pewien, że za moment ujrzy Eve. Zamiast niej ujrzał młodą zgrabną dziewczynę o burzy rudych włosów, trzymającą pod rękę Bennetta. – Nawet nie wiesz, jaka to dla mnie frajda! – szczebiotała podniecona. – Książęcy pałac! Aleks z miejsca rozpoznał jedną z aktorek. – Jesteś pewien, że nam wolno? – Ależ, kotku, ja tu mieszkam – stwierdził z rozbawieniem Bennett, głaszcząc swoją nową przyjaciółkę po ramieniu. – No tak, faktycznie. – Roześmiała się nerwowo. – Ciągle zapominam, że jesteś księciem. – To dobrze. Nawet wolę, żebyś myślała o mnie jak o normalnym... Cześć, Aleks. – Bennett odsunął się od kobiety i wyszczerzył zęby w łobuzerskim uśmiech. – Znasz Doreen? Eve przyjęła ją do zespołu tuż przed samym wyjazdem ze Stanów. – Tak. Poznaliśmy się na przyjęciu w zeszłym tygodniu. Miło mi panią znów widzieć. – Mnie pana też, Wasza Wysokość. Zgodnie z panującym zwyczajem, dygnęła. A Bennettowi przemknęło przez myśl, że w Aleksie jego czarująca przyjaciółka natychmiast wyczuła księcia. – Pański brat, to znaczy książę Bennett, obiecał pokazać mi pałac. – Posłała Bennettowi płomienne spojrzenie. – To wspaniale – rzekł Aleks. Oczywiście nikt poza Benem nie umiałby wychwycić ironii w jego głosie. – Może zechciałaby pani najpierw zwiedzić salon? – Nie zważając na zdumioną minę brata, wziął aktorkę pod rękę. – Jest ciekawie urządzony, wiele mebli pochodzi z siedemnastego wieku... Nie będzie się pani nudziła, prawda? Ben zaraz do pani dołączy, tylko zamienię z nim słowo. – Ależ proszę się nie spieszyć. Wasza Wysokość. Przystanąwszy w progu, Doreen rozejrzała się po salonie, po czym ruszyła w stronę kominka, nad którym stały piękne ceramiczne naczynia ze słynnej angielskiej manufaktury Wedgwooda.
– Bardzo sprytnie – powiedział Bennett, patrząc na brata. – A teraz wyjaśnij, cóż takiego chciałeś mi zakomunikować? – I nagle przestraszył go grymas, który pojawił się na twarzy Aleksandra. – Mów! Co się stało? Ojciec...? – Nie. – Kiedy indziej Aleks starałby się zapewnić brata, że ojcu nic nie dolega, tym razem jednak co innego zaprzątało jego uwagę. – Jak mogłeś ją tu przyprowadzić? – Co? – Bennett odetchnął z ulgą; przez chwilę stał skonfundowany, po czym ryknął głośnym, zaraźliwym śmiechem. – Chodzi ci o Doreen? Aleks, przyrzekam ci, że nie uwiodę jej w galerii portretów. – To uwiedziesz gdzie indziej. Przy pierwszej okazji, jaka się nadarzy. Bennett spoważniał. Tolerował bzdury wypisywane przez dziennikarzy. Gotów był przyznać, że swoim zachowaniem może faktycznie zasłużył na tytuł, jakim go ochrzcili: Książę Playboy. Ale nie zamierzał tolerować uwag Aleksa na temat tego, z kim się spotyka. – Kiedy, gdzie i kogo uwodzę to wyłącznie moja sprawa, Aleks. W przyszłości będziesz rządził krajem, ale mną nie będziesz ani w przyszłości, ani teraz. – Nie interesuje mnie, z kim się zadajesz – rzekł z ledwo tłumioną wściekłością starszy z braci. – Jeśli chcesz, możesz nawet zalecać się do pokojówki, bylebyś to robił dyskretnie. Bennett nie odpowiedział. – Nic cię nie obchodzą jej uczucia? – kontynuował Aleks. – Naprawdę musisz zabawiać się z inną tuż pod jej nosem? W dodatku z jedną z jej aktorek? Nie sądziłem, że potrafisz być okrutny, Bennett. Bezczelny? Owszem. Nierozważny? Tak. Ale okrutny? – Poczekaj. – Bennett potarł ręką twarz, po czym przeczesał włosy. – Czegoś tu nie rozumiem. Mówisz o Eve? Uważasz, że będzie niepocieszona, bo... bo flirtuję z jej pracownicą? Mając najpiękniejszy brylant, człowiek nie powinien rozglądać się za pospolitym agatem, pomyślał Aleks. – Nie mógłbyś przynajmniej dochować jej wierności, póki mieszka pod naszym dachem? – Wierności? – Bennett potrząsnął głową. – Pogubiłem się. Komu mam być wiemy? Bo chyba... – Nagle urwał. Zrozumiał, dlaczego brat się go czepia. Po chwili nie wytrzymał i ryknął tubalnym śmiechem. – Myślisz, że ja i Eve... – Rechocząc wesoło, oparł się o trzystupięćdziesięcioletnią rzeźbioną balustradę zakończoną gałką w kształcie kociego łba. – Nie do wiary! Oj, braciszku, kto jak kto, ale ty powinieneś być mądrzejszy i nie wierzyć w te wszystkie bzdury, jakie wypisują brukowce. Aleksander stał bez ruchu, z trudem panując nad wściekłością. – Mam oczy – oznajmił chłodno. – Wierzę w to, co sam widzę. – Masz kiepski wzrok, ot co. Naprawdę myślisz, że... jak by to ująć? – Bennett ponownie potarł twarz, ale uśmiechu nie zdołał wymazać. – Że między mną a Eve doszło do zbliżenia? – Więc twierdzisz, że nie jesteście kochankami? – Kochankami? Dobry Boże! Nigdy w życiu jej nie dotknąłem. Jakżebym mógł? – W jego głosie pobrzmiewało autentyczne zdumienie. – Ona niemal należy do rodziny. Traktuję ją jak siostrę. Aleks poczuł, jak wstępuje w niego nadzieja. – Ale widziałem, jak spacerowaliście razem po ogrodzie i szeptaliście sobie coś do ucha. Wtem Bennett doznał olśnienia i uśmiech znikł z jego twarzy. Zrozumiał bowiem, co się stało. Aleksander zakochał się w Eve i cierpiał, ponieważ chciał być lojalny wobec brata. – Eve jest jednym z moich najlepszych przyjaciół. To wszystko, Aleks. – Podszedł krok bliżej. Zastanawiał się, od jak dawna jego dumny, uparty brat przeżywa katusze. – Gdybyś wcześniej mnie spytał, powiedziałbym ci.
Aleks westchnął. Napięcie powoli go opuszczało. – Może ty traktujesz ją jak siostrę– rzekł. – Ale skąd wiesz, że ona ciebie nie kocha? Uśmiech ponownie zawitał na twarzy Bennetta. – Bo wiem. Akurat na kobietach to ja się znam. Ale jeśli mi nie wierzysz, porozmawiaj z Eve. – Rozmawiałem. I nie zaprzeczyła. – Chciała zrobić ci na złość. Pewnie nie spodobał się jej twój ton albo sposób, w jaki zadałeś pytanie. Aleks przypomniał sobie tamtą scenę, swoje wymówki, pretensje, gniew. Nie, Eve nie zaprzeczyła. Ale i nie potwierdziła; pozwoliła mu wyciągnąć błędne wnioski. Czy mógł ją o to winić? Spoglądając na brata, domyślił się, że Ben odgadł jego tajemnicę. W młodości mnóstwo ich łączyło: poczucie humoru, gust, upodobania. Na szczęście nie musieli konkurować o kobiety; każdemu podobały się inne. – Jak możesz jej nie pragnąć? Bennett słuchał z niedowierzaniem. Nareszcie komuś udało się przebić twardy pancerz, za którym Aleks się chował. – Pragnąłem. Na samym początku. Kiedy ją pierwszy raz ujrzałem, pomyślałem sobie, że w życiu nie widziałem tak urodziwego stworzenia. Tylko nie wyzywaj mnie na pojedynek – dodał ze Śmiechem, widząc, jak Aleks mruży oczy. – Zresztą, gdybyś wyzwał, wybór broni należałby do mnie. A jestem lepszym strzelcem od ciebie. – Dlaczego cię to tak bawi? – Bo cię kocham, braciszku. I rzadko się zdarza, żebym widział cię zachowującego się zwyczajnie, jak normalny facet. Myślę, że ta odrobina zazdrości dobrze ci zrobi. – Nie jestem zazdrosny – oznajmił z irytacją następca tronu. – Po prostu od paru miesięcy źle sypiam. – Bardzo dobrze ci zrobi – kontynuował Bennett, jakby nie słyszał wtrętu Aleksa. – Ale żeby dokończyć temat Eve, przyznam ci się, że owszem, wpadła mi w oko, ja jej chyba też, ale zanim do czegokolwiek między nami doszło, wylądowałem w szpitalu. Odwiedzała mnie codziennie. – Pamiętam. – Krzątała się wokół mnie, poprawiała mi poduszki, gderała mi nad głową, pilnowała, żebym jadł te ohydne papki, którymi mnie karmiono. Wzajemna fascynacja minęła. Kiedy wyzdrowiałem, byliśmy już kumplami. I tak zostało do dziś. – Ze stojącego nieopodal wazonu Bennett wyjął różę, zamierzając podarować ją Doreen. – Jeśli nie masz więcej pytań, pozwolisz, że cię opuszczę? W salonie czeka na mnie dziewczę o nogach do szyi. – Ruszył przed siebie żwawym krokiem, ale przystanął, zanim doszedł do drzwi. – Chociaż wiem, że ich nie cierpisz, to jednak dam ci dobrą radę. Jeżeli zależy ci na Eve, bądź szczery i bezpośredni. Ona nie lubi żadnych gierek, podchodów, flirtów. Jeśli ktokolwiek znał się na kobietach, rozumiał ich psychikę, wiedział, jak działa ich umysł, był to Bennett. Po raz pierwszy od początku rozmowy Aleksander uśmiechnął się. – Postaram się to zapamiętać. Po chwili Bennett znikł za drzwiami salonu; sekundę później rozległ się tam perlisty śmiech. Aleks zadumał się, próbując uporządkować sobie wszystko w głowie. A zatem Eve nie jest kochanką Bena. I nigdy nią nie była. Łączy ich przyjaźń. Doskonale. Mógł więc z czystym sumieniem przystąpić do działania.
Miała za sobą koszmarny dzień. Zmęczona, wściekła na cały świat, weszła do pałacu wschodnim wejściem. Tylko rodzina i przyjaciele używali bocznego wejścia od strony ogrodu. Zazwyczaj wchodziła głównymi drzwiami, ale dziś chciała być sama; nie miała ochoty z nikim rozmawiać, nikogo widzieć. Reżyser od rana był podminowany, na wszystkich warczał. Aktorom stopniowo udzielał się jego zły humor. Atmosfera stawała się nie do wytrzymania. Doszło do tego, że kiedy ktoś zapominał kwestię albo się mylił, reszta natychmiast na niego naskakiwała. Jako producent Eve nie musiała uczestniczyć w próbach. Ale to był jej teatr; ona go wymyśliła, założyła i jak troskliwa matka dbała, aby jej „dziecku" nie działa się krzywda. Dlatego ostatnie dwie godziny spędziła na zwołanym przez siebie zebraniu, na którym zarówno personel techniczny, jak i aktorzy mogli wykrzyczeć swoje pretensje, wypowiedzieć żale, wyładować złość. Pomogło. Po zebraniu wszyscy prócz niej rozeszli się do swoich zajęć w lepszych humorach, spokojniejsi. W drodze do pałacu uświadomiła sobie, że napięcie, które towarzyszy jej od paru tygodni, nie ma nic wspólnego z pracą. To Aleks doprowadzał ją do stanu skrajnego wyczerpania. Podczas gdy ona wierciła się w nocy z boku na bok, a w ciągu dnia nie mogła na niczym skupić, on zachowywał się tak, jakby nic się nie stało. Jakby nie było telefonu z pogróżką. Czterdzieści osiem godzin zbliżało się do końca. Deboque nadal tkwił w więzieniu. A Bissetowie nie zamierzali ulegać szantażowi. Zastanawiała się, kiedy spełni się przekazane za jej pośrednictwem ostrzeżenie. Wciąż miała przed oczami widok Bennetta leżącego w kałuży krwi na kamiennym tarasie. Nie musiała zbytnio wysilać wyobraźni, aby na miejscu Bennetta ujrzeć Aleksa. Bała się, że na zawsze go straci. W porządku, może jej nie kochać, może jej nie szanować, może nie mieć do niej zaufania, ale chciała, by żył, by nie spotkała go najmniejsza krzywda. Może to była czcza pogróżka? Nie mając siły dalej iść, Eve oparła się o chłodne drewniane drzwi i zacisnęła powieki. Bissetowie nie potraktowali szantażysty poważnie. Gdyby mu uwierzyli, chyba widziałaby przy bramie więcej strażników, a na terenie pałacu jakieś wzmożone środki bezpieczeństwa? Niczego takiego nie zauważyła, wiedziała natomiast, że żaden z członków książęcej rodziny niczego nie zmienił w swoim harmonogramie zajęć. Wszyscy sumiennie wykonywali swoje obowiązki. Zarówno zawodowe, jak i prywatne. A termin podany przez szantażystę mija dziś po południu. Może faktycznie nic się nie zdarzy? Z drugiej strony... Dlaczego tylko ona jedna ma nerwy napięte do granicy wytrzymałości? Książęta! Czy wydaje im się, że skoro w ich żyłach płynie błękitna krew, są niezniszczalni? Czy myślą, że książęcy tytuł działa niczym niewidzialna tarcza, która ochrom ich przed kulą? Nawet Bennett nie chciał jej słuchać. Ba, nawet nie chciał z nią rozmawiać o jakimkolwiek zagrożeniu. Jakby się zmówili! Wiedziała, że musi wziąć– się w garść, przestać się zadręczać. Ma inne sprawy na głowie, teatr, aktorów, przygotowania do premiery. Nagle usłyszała kroki, szepty. Zamarła. W pierwszym odruchu niemal rzuciła się do ucieczki. W drugim przyjęła pozycję obronną. Oddychając głęboko, stanęła w rozkroku, na lekko ugiętych kolanach. Wolno uniosła ręce. Wojownicy od wieków przyjmowali tę pozycję, kiedy w walce z wrogiem musieli polegać wyłącznie na swojej inteligencji i sile mięśni.
Kiedy szepty zaczęły się przybliżać, odciągnęła do tyłu prawą rękę. Ramiona miała idealnie proste. Wydając z siebie gniewny okrzyk, wyskoczyła zza rogu, gotowa zadać śmiertelny cios. Zatrzymała rękę dosłownie centymetr przed zgrabnym, arystokratycznym nosem Bennetta. – Boże, Eve! Nie sądziłem, że aż tak cię zezłości i moja randka zjedna z twoich aktorek. – Ben! – Osunęła się bezsilnie na ścianę. Krew odpłynęła jej z twarzy. – Mogłam wyrządzić ci straszną krzywdę. Męska duma nie pozwoliła Benowi potulnie zaakceptować tego faktu. – Wątpię – rzekł. – Swoją drogą, co tu robisz? Dlaczego się tak skradasz? – Nie skradam się. Przed chwilą weszłam. – Przeniosła wzrok na rudowłosą towarzyszkę Bennetta. No tak. Powinna była się domyślić, że w tłumie aktorek Ben wypatrzy akurat tę. – Cześć. Doreen. – Dzień dobry, panno Hamilton. Chcąc pokryć zmieszanie, Eve strzepnęła z dżinsów niewidoczny pyłek. – Ben, gdybym przeprowadziła cios do końca, złamałabym ci szczękę. Na miłość boską, czego tu szukasz? – Niczego. Ja... – Urwał. Tego brakowało, żeby zaczął się tłumaczyć, czego szuka we własnym domu. Pokręcił z niedowierzaniem głową: jak to możliwe, że widząc go razem z Eve, Aleksander uznał, iż coś ich łączy? – Przed kolacją postanowiłem oprowadzić Doreen po pałacu. A szczęki na szczęście mi nie zgruchotałaś. – Na szczęście. – Zacisnęła ręce. – Wszyscy są już w domu? – Tak. – Wzruszony jej troską, pociągnął Eve za kosmyk włosów. – Wszyscy są na miejscu. Aleksander z nosem na kwintę, ale... – Co się stało? – Chwyciła go za koszulę. – Czy... ? – Uspokój się. Nic mu nie jest. I uważaj, bo mi oderwiesz guziki. – Jeżeli wcześniej miał jakiekolwiek wątpliwości, co Eve czuje wobec Aleksa, teraz nie miał już żadnych. – Widziałem go niecałą godzinę temu – dodał, próbując ratować swoją nową jedwabną koszulę. – Skarcił mnie za to, że... hm, paraduję z lilią, kiedy mogę wąchać różę, jeśli wiesz, co mam na myśli. Wiedziała. – Idiota – burknęła. – Zgadza się. W każdym razie wyprowadziłem go z błędu. Problem został więc rozwiązany, ku zadowoleniu wszystkich zainteresowanych. – Uśmiechnął się czarująco, zadowolony, że mógł się przysłużyć bratu i przyjaciółce. – Wyprowadziłeś z błędu, tak? – Eve zmrużyła gniewnie oczy. – Uważasz, że masz prawo wypowiadać się w moim imieniu? – Wypowiadałem się w swoim – sprostował. – Najzwyczajniej w świecie wyjaśniłem mu, że... – nagle przypomniał sobie o stojącej obok, zasłuchanej Doreen – że nigdy nic... że do niczego nie doszło. Wydawał się tym usatysfakcjonowany. – Tak? Ogromnie się cieszę. – Eve wsunęła ręce do kieszeni spodni. – Ale pozwolisz, że w przyszłości sama będę za siebie mówiła. – W jej głosie pobrzmiewała słodycz doprawiona nutką goryczy. – Nie wiesz, dokąd się udał? Rad, że Eve zamierza na kimś innym wyładować swą furię, Bennett błysnął zębami w uśmiechu. Żałował jedynie, że nie dane mu będzie obejrzeć tej fascynującej rozgrywki. – Ponieważ był ubrany w strój do szermierki, sądzę, że jest w sali gimnastycznej.
– Dobra. – Energicznym krokiem skierowała się w stronę schodów. Po chwili, nie doszedłszy do nich, rzuciła przez ramię: – Próbę zaczynamy punktualnie o dziewiątej, Doreen. Masz być wypoczęta. Może dlatego, że sama była osobą wysportowaną, doceniała to, że całe wschodnie skrzydło pałacu Bissetowie przerobili na pomieszczenia sportowe. Podobał się jej kontrast pomiędzy starymi ścianami i wysokim sufitem pokrytym stiukami a nowoczesną aparaturą do ćwiczeń: bieżnią, rowerem, maszyną do wiosłowania, atlasem, hantlami. Nie docierał tu zapach morza, nie stały wazony ze świeżo ściętymi kwiatami, za to można było podziwiać przepiękne stare witraże w oknach. Minęła solarium, saunę i basen. Kiedy indziej z przyjemnością wskoczyłaby do wody i pozbyła się napięcia, ale nie dziś. Zza kolejnych drzwi dolatywał metaliczny brzęk. Wsunęła głowę do środka. Zobaczyła salę bez okien, o drewnianej posadzce, na której leżała plansza szermiercza. Jedna ze ścian składała się z lustra, wzdłuż którego biegł kilkumetrowej długości drążek. W lustrze odbijały się dwie ubrane na biało postaci wykonujące dziwny taniec. Obaj szermierze byli wysocy, szczupli i ciemnowłosi. Obaj mieli twarze zasłonięte maskami ochronnymi. Eve jednak bez problemu rozpoznała Aleksandra. Rozpoznała po ruchach. W milczeniu przyglądała się walce. Mężczyźni nie odstawali od siebie umiejętnościami. Wiedziała, że Aleksander nigdy nie wybrałby na przeciwnika kogoś, kogo z łatwością mógłby pokonać. Uwielbiał wyzwania. Gdyby żył w innych czasach, wywijałby w walce szablą lub mieczem, dzielnie broniąc przed wrogiem swojego kraju i dziedzictwa. Teraz też wywijał. Częściej był w ataku niż w obronie. Kilka razy zauważyła, jak odsłania się i wykonuje działania zaczepne. Zastanawiała się, czy walczyłby tak brawurowo, gdyby broń zakończona była ostrym szpikulcem. Znała odpowiedź na to pytanie. Tak, w sporcie pozwalał sobie na ryzyko i brawurę, której wystrzegał się w życiu codziennym, kiedy zajmował się sprawami dotyczącymi państwa. Nagromadzonego napięcia pozbywał się na planszy, bieżni lub w basenie. – Świetnie! Gratuluję zwycięstwa, Wasza Wysokość – oznajmił jego przeciwnik, zdejmując z twarzy maskę. Był to przystojny mężczyzna z zawadiackim uśmiechem i ciemnym wąsem. Ponad ramieniem Aleksa napotkał wzrok Eve. – Mamy publiczność, Wasza Wysokość. Aleksander obrócił się i poprzez drucianą siatkę w masce zobaczył stojącą na końcu sali Eve. Zaintrygowany, odsłonił twarz. W oczach Eve dojrzał wściekłość, ale również podniecenie. I pożądanie. – Dzięki za pojedynek, Jermaine – powiedział, nie odrywając wzroku od Eve. – Cała przyjemność po mojej strome. – Jermaine był Francuzem; na odległość wyczuwał, gdy między dwojgiem ludzi coś iskrzyło. Bez najmniejszych oporów zrezygnował więc ze zwyczajowego kieliszka wina, jaki wypijał po meczu ze swym uczniem, a zarazem przyjacielem. – Do zobaczenia za tydzień. – Dobrze. – Aleksander nawet na niego nie spojrzał. Starając się zachować powagę, Jermaine odłożył szablę i maskę na miejsce, po czym ruszył do drzwi. – Bon soir, mademoiselle. – Bon soir. – Eve zwilżyła wargi. Kiedy drzwi się zamknęły, skinęła lekko głową. – Wasza Wysokość jest w doskonałej formie.
Nie dał się zwieść komplementowi. Była zła jak osa. W geście pozdrowienia uniósł szablę. – Mademoiselle również. – Dziękuję, ale nie przyszłam tu, żeby słuchać pochlebstw. – Tak sądziłem. – Spotkałam przed chwilą Bennetta. – Obiecała sobie, że nie straci panowania, że pokona Aleksa spokojem, rozsądkiem, sensownymi argumentami. – Podobno odbyliście rozmowę. – Postąpiła parę kroków naprzód. – Na mój temat – Rozmowę, do której nie musiałoby dojść, gdybyś była ze mną szczera. – Szczera? – Niemal zakrztusiła się z oburzenia. – Nigdy cię nie okłamałam. – Pozwoliłaś mi wierzyć, i z tego powodu cierpieć, że ty i mój brat jesteście kochankami. – Sam sobie to ubzdurałeś. – Cierpiał z tego powodu? Chyba się nie przesłyszała. Bała się jednak spytać o wyjaśnienie. – A ja postanowiłam niczemu nie zaprzeczać, bo uznałam, i nadal uważam, że to nie twój interes. – Nie mój interes? Przecież wiem, co czułaś, kiedy trzymałem cię w ramionach. – Wbił wzrok w czubek szabli. – Śnię o tobie każdej nocy, a każdego ranka nienawidzę się za to, że pożądam czegoś, co należy do mojego brata. – Czegoś? – Złość, która zaczęła jej przechodzić po jego pierwszych słowach, wróciła ze zdwojoną siłą. – Nawet nie kogoś, tylko czegoś? Sądziłeś, że jestem własnością Bena, a kiedy odkryłeś prawdę, uznałeś, że będę twoją? – Będziesz moja, Eve. Po plecach przebiegły jej dreszcze. – Mylisz się. Do nikogo nie należałam i nie będę należeć. – Ze stojaka na sprzęt wyciągnęła szablę. – Uważasz się za lepszego, bo jesteś mężczyzną, w dodatku z książęcego rodu? Przypomniała sobie te dwa lub trzy razy, kiedy trzymał ją w objęciach, a potem wycofywał się, zanim do czegokolwiek więcej pomiędzy nimi doszło. Wycofywał się, bo był pewien, że coś j ą łączy z jego bratem. Ani razu nie pomyślał o niej, nie spytał, co ona czuje, o czym marzy, czego pragnie. – W Ameryce traktujemy ludzi jak ludzi, nie jak przedmioty. – Przecięła szablą powietrze, testując jej ciężar. – Gdybym chciała się z tobą przespać, dawno bym to zrobiła. – Rozległ się kolejny świst: szabla znów przecięła powietrze. – Wasza Wysokość... – Wykonała gest, jaki szermierze wykonują na powitanie, Ogarnęła go fala pożądania. Eve, ubrana na czarno, z włosami ściągniętymi do tyłu, z lśniącą szablą w prawej ręce, rzucała mu wyzwanie. – Nie zapraszałem cię do mojego łóżka. Po raz pierwszy od wejścia uśmiech rozjaśnił jej twarz. – Nie potrzebuję zaproszenia. Gdybym chciała, mogłabym sprawić, że na kolanach błagałbyś mnie o chwilę czułości. Zmrużył oczy. W tym, co mówiła, tkwiło jakieś ziarno prawdy. – Gdybym uznał, że nadeszła odpowiednia pora, na pewno bym nie klęczał. – Zbliżył się do niej na odległość szabli. – A ty drżałabyś na całym ciele. Wiedziała, że faktycznie tak by było. – Kłopot w tym – rzekła – że za często zadajesz się z uległymi kobietami. – Niewiele się zastanawiając, sięgnęła po maskę oraz kamizelkę ochronną. – A nie dość często – kontynuowała – z kobietami równymi sobie. Może nie wygram, ale nie pozwolę się łatwo pokonać. – Włożywszy maskę i kamizelkę, podeszła do planszy i zajęła pozycję. – To co, nie boisz się przegrać z kobietą?
Zafascynowany, podszedł bliżej. – Eve, uprawiam szermierkę od lat. – Podczas ostatniej Olimpiady zdobyłeś nawet srebrny medal. – Poczuła niesamowity przypływ adrenaliny. – To powinien być bardzo interesujący mecz. En garde! Widział, że Eve nie żartuje. Nasunął maskę na twarz. Był sporo od niej wyższy, miał o połowę dłuższy zasięg ramion. – Co chcesz udowodnić, Eve? – Że jesteśmy sobie równi. Tu, na planszy, i poza nią. Wyciągnęła ramię; czubki ich szabli się zetknęły. Przez chwilę stali bez ruchu, po czym przystąpili do walki. Aleks był wyższy i silniejszy, ona jednak miała drobną przewagę – a był nią element zaskoczenia. Widziała przed laty, jak Aleks walczy. Z szablą w ręku wyglądał wspaniale. Oczywiście prędzej dałaby sobie język uciąć, niż przyznała się do tego, że to pod jego wpływem nauczyła się szermierki. Podczas każdej lekcji, a potem każdego meczu, zastanawiała się, czy kiedykolwiek będzie miała okazję spotkać się z Aleksem na planszy. Okazja wreszcie się nadarzyła. Chociaż serce waliło jej mocno, była skupiona i opanowana. Wiedziała, że Aleks woli natarcia. W porządku; postanowiła zadowolić się obroną. Obserwował ją z przyjemnością i podziwem. Doskonale się poruszała, robiła świetne wypady. Była naprawdę groźnym i godnym szacunku przeciwnikiem. Zwarli się. Przez moment przyglądali się sobie przez druciane siatki w maskach. Aleks dostrzegł w oczach Eve ten sam żar, który w nim płonął. Pragnął jej. Chciał się z nią kochać tu i teraz. Ona dostrzegła w jego spojrzeniu nieokiełznaną żądzę, która poruszyła w niej głęboko skrywane marzenia i tęsknoty. Miała ochotę ściągnąć z twarzy maskę, odrzucić na bok szablę i ulec namiętnościom, które targały nimi obojgiem. Czy to by oznaczało jego zwycięstwo, jej porażkę? Chyba nie. Ale niepewność kazała jej dalej walczyć. Rezygnując z taktyki obronnej, przystąpiła do natarcia. Aleks, zaskoczony, cofnął się o krok. I poczuł trafienie. – Miałaś dobrego nauczyciela. – Byłam dobrą uczennicą. Roześmiał się wesoło. Ze smutkiem zdała sobie sprawę, że jest to dźwięk, który stanowczo zbyt rzadko daje się słyszeć. – En garde, cherie. Zademonstrował jej, co naprawdę potrafi. Ucieszyła się. Nie chciała żadnych forów ani łagodnego traktowania. Raz po raz rozlegał się metaliczny brzęk. W ogromnym lustrze widać było dwie pojedynkujące się postaci, jedną w czerni, drugą w bieli. Mężczyznę i kobietę. Oddechy mieli szybkie, urywane. Nacierali na siebie, cofali się, niczym w jakimś dziwnym rytualnym tańcu. Nagle Aleks wykonał ruch, który ją zdumiał. Zdjął maskę – i upuścił z brzękiem na podłogę. Pot spływał mu z twarzy, włosy lepiły się do czoła. Następnie skierował szablę końcem do dołu. To samo zrobił z jej szablą. Po chwili jej maska też wylądowała na podłodze. Kiedy objął ją w pasie, zesztywniała, ale nie cofnęła się. Wciąż patrzyli na siebie z wyzwaniem w oczach. Wreszcie ich wargi się zetknęły. Jej namiętność dorównywała jego namiętności. Tak bardzo go pragnęła. Lecz nie potrafiła zdecydować się na ten krok. Najwyższym wysiłkiem woli oswobodziła się z jego objęć.
– Eve... – Nie. – Potarta ręką twarz. – Tu nie ma zwycięzców i pokonanych, Aleks. Ale... po prostu tak nie umiem. – Wystarczy zamknąć oczy... – I co? Marzyć? Ja wiem, czego pragnę. I wiem, jak to osiągnąć. Lecz krótka chwila szczęścia mnie nie interesuje. – Powiedz, czego oczekujesz? Na co liczysz? Zacisnęła powieki i wzięła głęboki oddech. – Skoro pytasz, to znaczy, że nie jesteś gotów mi tego dać. Nie! Proszę cię – zaprotestowała, kiedy usiłował ją objąć. – Chcę być sama. Muszę wszystko na spokojnie przemyśleć. Skierowała się pośpiesznie do wyjścia, bojąc się, że jeszcze chwila, a ulegnie.
ROZDZIAŁ ÓSMY Nie była w stanie zasnąć. Długo wpatrywała się w wielki srebrzysty księżyc, który zaglądał do okna, w odciągnięte na bok firanki, które tańczyły na wietrze. Praca nie pomogła. Papierowe teczki walały się na stole, kanapie, podłodze. Nie potrafiła się skupić na kostiumach, biletach czy przepalonych żarówkach; cały czas rozmyślała o Aleksie. Bała się o niego. Niepotrzebnie przebywał w miejscach publicznych, narażając się na niebezpieczeństwo. Dziś, na przykład, udał się na proszoną kolację. Co za głupota! Krążąc po pokoju w krótkim niebieskim szlafroku, przeczesała ręką włosy. Po kolacji, popijając kawę czy koniak, pewnie prowadził z kimś uprzejmą, choć zdawkową rozmowę, podczas gdy ona, Eve, ze zdenerwowania ani nie mogła nic przełknąć, ani zasnąć. Wyszedł z pałacu, nie bacząc na konsekwencje. Nie bacząc na nic. Ona po tym pocałunku wciąż nie mogła dojść do równowagi. A on, jak gdyby nigdy nic, siedział pomiędzy ludźmi, jedząc i gawędząc. Boże, co się z nią dzieje? Przetarła oczy. Najpierw była wściekła na Aleksa, że chce rywalizować z bratem. Potem że odtrąca ją wbrew własnym pragnieniom, bo uważa, że spała z Bennettem. Jeszcze później, że nadal jej pragnie, mimo iż zna już prawdę. A teraz że może wcale nie pała do niej żadnym gorącym uczuciem. A ona? Czego pragnęła? W jednej chwili gotowa była oddać wszystko, by znaleźć się w jego ramionach, w następnej wręcz odwrotnie, chciała trzymać się od niego na dystans, wiedziała bowiem, że nie ma co marzyć o wspólnej przyszłości. Aleksander powinien spłodzić potomka, kolejnego następcę tronu. Za żonę powinien pojąć kobietę należącą do europejskiej arystokracji. Potrząsnęła głową. Znała mężczyzn, ich psychikę. Wiedziała, jak z nimi postępować. Dlaczego więc Aleks pozostaje dla niej zagadką? Tyle godzin spędziła na szukaniu odpowiedzi, na próbach znalezienia jakiegoś klucza. Klucza do Aleksa nie znalazła. Zajrzała jednak w głąb samej siebie. Kochała go. I bała się tej miłości. Żyła pod kloszem, chroniona przez wyrozumiałego ojca i troskliwą siostrę. Kilka lat temu postanowiła się usamodzielnić. Założyła teatr. Przestała liczyć na rodzinę. Powodzenie lub porażka zależały wyłącznie od niej. Dzięki ciężkiej pracy, uporowi i zdolnościom odniosła sukces. Wiedziała jednak, że jeśli noga się jej powinie, rodzina na pewno ją wspomoże. Z Aleksandrem sprawa jest znacznie bardziej skomplikowana. W razie potknięcia może się porządnie poturbować. Ryzyko było ogromne, ale pokusa też.
Rozum mówił jej jedno, serce co innego. Niepewna, co robić, podeszła do okna i usiadła na ławie, pozwalając, by chłodne morskie powietrze ostudziło jej rozognioną twarz. Bał się, że nie wytrzyma kolejnej nocy. Boso, z gołym torsem, chodził tam i z powrotem po sypialni, próbując uporządkować myśli i zapanować nad emocjami. Wiszące na ścianach pejzaże morskie zazwyczaj potrafiły natchnąć go spokojem, dziś... Dziś nic nie pomagało. Wsunął ręce do kieszeni spodni. Kolacja dłużyła się niemiłosiernie, ale przecież nie mógł wyjść w trakcie drugiego dania. Na szczęście był już z powrotem w pałacu, ale... Tak, bał się, że nie wytrzyma kolejnej nocy. Eve mieszka tuż obok, zaledwie kilka pokoi dalej. Dziesiątki razy pokonywał w myślach ten dystans. Pewnie śpi. Wkrótce zegar wybije północ. O północy ludzie już śpią. Ona śpi, a on cierpi. Żadna szkoła, żaden trening, żadne rady ojca czy matki nie przygotowały go na tak wielki ból. Ból, który narastał stopniowo przez lata. Czasem wydawało mu się, że już jej nie pragnie. Oszukiwał się, może nawet w to wierzył? W każdym razie ból ustępował. Zdarzało się, że całymi miesiącami nie widywał Eve. To znaczy nie widywał w rzeczywistości, bo w marzeniach i snach stale mu się jawiła. Ale wtedy panował nad sytuacją. Tłumaczył sobie, że wyobraźnia płata mu figla, a on przecież ma ważniejsze sprawy na głowie. Kiedy jednak Eve była na wyciągnięcie ręki, nie potrafił się okłamywać. Nie potrafił stłumić pożądania, tęsknoty, udawać, że nic nie czuje, że jest mu obojętna. Co miał jej do zaoferowania? Albo potajemne schadzki, ułudę, fałsz, albo życie pełne zobowiązań i poświęceń. Gdyby została jego kochanką... Nie, gdyby została jego żoną... Potarł skronie. Jakżeby mógł poprosić ją o rękę? Żona musiałaby bezwarunkowo zaakceptować jego styl życia. Czy osoba tak silna i niezależna jak Eve potrafiłaby pogodzić się z ograniczeniami, jakie pociągałby za sobą tytuł księżnej? Czy potrafiłaby zrezygnować z kariery, z prywatności, z ojczyzny? Czy umiałaby żyć w złotej klatce? Tej, w której on przyszedł na świat? Czy zdołałaby pokochać jego kraj, być dumną z jego tradycji, kultury, osiągnięć naukowych? Czy on, Aleks, ma prawo ją o to prosić? Nie. Ale może ją poprosić o jedną noc. Gdyby się zgodziła, może to by wystarczyło. Wyjrzał przez okno, to, z którego widać było ten sam skrawek nieba, ten sam fragment ogrodu i morza, co z okna Eve. Jedna noc, pomyślał; wtedy kolejne zdoła przetrwać. Nie zapukał. Drzwi otworzyły się bezgłośnie. Chociaż siedziała zwrócona tyłem, natychmiast wyczuła jego obecność. Nie wstała; wolno odwróciła głowę. Kiedy tak siedziała w oknie, obserwując roziskrzone gwiazdami niebo, domyśliła się, że tej nocy Aleks do niej przyjdzie. Że dziś spełni się to, czego oboje pragnęli, z czym walczyli i czego się bali. – Pozwolisz, że się nie ukłonię – rzekła. Uniósł brwi; nie była pewna, czy ze zdziwieniem, czy z rozbawieniem. – A ty, że nie padnę na kolana. Dreszcz podniecenia przebiegł jej po plecach. Spojrzała na swoje dłonie, po czym skierowała wzrok na Aleksa. Tak wiele o nim wie i tak wiele wciąż pozostaje dla niej tajemnicą. Z każdym uderzeniem serce biło jej mocniej. Tak bardzo chciała wstać, podejść bliżej, zarzucić Aleksowi ręce na szyję. Ale nie ruszyła się z miejsca.
– Może byś mi wyjaśnił, po co przyszedłeś... – Po co? Bo cię pragnę. I potrzebuję. Zapadła cisza. Oboje w milczeniu trawili te słowa. Widział w jej oczach zdumienie, potem radość i przyzwolenie. Wyciągnęła do niego rękę. Ujął ją. Dotyk zastąpił słowa. Aleks przysunął złączone dłonie do ust. W pokoju nadal panowała cisza. Gdzieś w oddali zegar wybił północ. Emocje, tak długo tłumione i skrywane, wreszcie znalazły ujście. Tama pękła. Swobodnie, bez skrępowania wyrażali swoje pragnienia – ustami, językiem, dłońmi. Nie odrywając od niej warg, gładził ją po ramionach, po plecach. Próbował sobie wyobrazić, co się kryje pod jedwabnym szlafrokiem. Tyle razy widział ją nagą, tyle razy tulił i obejmował we śnie. Rzeczywistość okazała się o wiele wspanialsza. Gdyby był poetą, opiewałby Eve w wierszach. Gdyby był muzykiem, komponowałby dla niej pieśni. On jednak był zwykłym księciem zauroczonym piękną kobietą skąpaną w srebrzystym blasku księżyca. Nie potrzebowała wierszy ani pieśni. Wystarczył jej zachwyt w jego oczach. Po chwili oboje byli nadzy. Wziął ją na ręce. Materac ugiął się, pościel cichutko zaszeleściła. Powoli, niespiesznie, rozkoszując się swoją bliskością, poznawali się nawzajem. Badali się dotykiem, węchem, odkrywali tajemnice swych ciał. On instynktownie wyczuwał, czego ona pragnie; był czuły, delikatny, cierpliwy. Odwzajemniała się tym samym. Na tę chwilę czekali siedem lat. Oboje wiedzieli, że czas na dziką namiętność nadejdzie później. Skończyli razem. Cicho, cudownie, jednocześnie. Księżyc wciąż wisiał na niebie, firanki powiewały na wietrze. Jakby nic się nie zmieniło, a przecież zmieniło się tak wiele. Leżała z głową na ramieniu Aleksa i czuła się tak, jakby tu było jej miejsce. Istniała między nimi idealna harmonia. – Siedem lat – powiedziała, przerywając ciszę. – Pragnęłam tego od siedmiu lat. W milczeniu gładził palcami jej twarz. – Od początku? – spytał cicho. Uśmiechnęła się, słysząc niepewność w jego głosie. – Miałeś na sobie szykowny mundur. W sali było pełno pięknych kobiet i przystojnych mężczyzn. Ale ja widziałam tylko ciebie. – Zalała ją fala wspomnień. – Czułam się jak we śnie. Pamiętam kwiaty, mnóstwo kwiatów. Świeży wiosenny zapach wypełniał powietrze. Pamiętam też wspaniałe żyrandole, srebrne tace, kryształowe kieliszki, skrzypce. No i szablę u twojego boku. Marzyłam o tym, żebyś poprosił mnie do tańca. Żebyś chociaż mnie zauważył. – Zauważyłem – szepnął, całując ją w czoło. – Faktycznie. Zmierzyłeś mnie gniewnym wzrokiem. – Zmieniła pozycję i oparła się na łokciu. – Cały czas tańczyłeś ze śliczną blondynką o brzoskwiniowej cerze. Natychmiast ją znienawidziłam. Czubkiem palca przesunął po jej wardze. Po raz pierwszy od dawna czuł się w pełni odprężony. – Nawet jej nie pamiętam, – To była... – Pamiętam za to, że ty miałaś na sobie czerwoną suknię bez rękawów, z dekoltem na plecach. – Zbliżył usta do jej nadgarstka. – A tu, na ręku, miałaś bransoletę. Szeroką, ze złota, wysadzaną rubinami. Uznałem, że to prezent od kochanka.
– Od ojca – rzekła, zaskoczona jego wyznaniem. – Podarował mi ją, kiedy zdałam maturę. – Potrząsnęła z niedowierzaniem głową. – Więc naprawdę mnie zauważyłeś. – Tak – Cieszył się, że nie musi dłużej siebie oszukiwać. – I od tamtej pory nie przestałem o tobie myśleć. Chciała mu wierzyć. Ale jeśli nawet przesadził, nie miało to większego znaczenia. – Nie poprosiłeś mnie do tańca... – Całkiem świadomie. – Pociągnął ją za kosmyk włosów. – Bałem się, że zwariuję, jeśli wezmę cię w ramiona. A potem zobaczyłam, jak razem z Bennettem opuszczasz salę balową. – Byłeś zazdrosny? – Przygryzła wargę, żeby nie wybuchnąć śmiechem. – Zazdrość to takie brzydkie, a zarazem pospolite uczucie. – Na moment zamilkł. – Pożerała mnie. Dźwięczny, radosny śmiech wypełnił sypialnię. – Och, Aleks, nawet nie wiesz, jak się cieszę! – Chciałem za wami wyjść. Ale uznałem, że tylko bym się wygłupił. Gdybym jednak nie posłuchał głosu rozsądku... – Nie. – Przyłożyła palce do jego ust. – Nie wiadomo, czym by się to skończyło. Delikatnie odsunął jej rękę. – Zobaczyłem, jak wracasz. Sama, przeraźliwie blada. I drżąca na całym ciele. Pomyślałem, że Bennett musiał cię czymś urazić. Kiedy do ciebie podszedłem, akurat opowiadałaś Reeve1 owi i mojemu ojcu o tym, co się wydarzyło na tarasie. Chociaż byłaś bliska omdlenia, zaprowadziłaś nas do nich. – Boże, ile tam było krwi! – Na samo wspomnienie przeniknął ją dreszcz. – Ben leżał na podłodze... Byłam pewna, że nie żyje. – Zamknęła oczy. Pamiętała wszystko tak wyraźnie, jakby to się zdarzyło zaledwie wczoraj. Po chwili otworzyła je i wpatrując się w srebrzystą tarczę księżyca, ciągnęła: – Kiedy aresztowano Janet Smithers i Loubeta, sądziłam, że to koniec. Że odtąd wszyscy będą bezpieczni. A teraz znów... – Wszyscy są bezpieczni. – Nieprawda. – Potrząsnęła gniewnie głową. – Nie traktuj mnie jak kogoś obcego, Aleks. Szantażysta zadzwonił do mnie. Mnie kazał przekazać wam ostrzeżenie. Wiem, co Deboque potrafi zdziałać zza więziennych krat Byłam tu siedem lat temu. I jestem dziś. – Nie myśl o Deboque'u. – Przestań! Uważasz, że kobietę powinno się traktować jak dziecko? Nie umiał powstrzymać uśmiechu. – Nawet jeśli kiedyś uważałem, Gabriella dawno wybiła mi to z głowy – powiedział. – Chodzi mi wyłącznie o to, że zamartwianie się nic nie da. A Deboque'owi nie pomogą żadne szantaże. – Czubkiem palca obrysował jej twarz. – Jeśli to cię uspokoi, zdradzę ci, że Reeve próbuje znaleźć rozwiązanie. – Za każdym razem, kiedy mijasz bramę, boję się, że coś złego ci się przydarzy. – Ma belle, przecież nie mogę tkwić w pałacu, czekając, aż Deboque umrze. – Widząc jej przerażoną minę, wiedział, że musi wyjaśnić Eve sytuację. – Sądzisz, że to się kiedyś skończy? Nie, kochanie. Deboque został osadzony w więzieniu w Cordinie. Dopóki nie wyda z siebie ostatniego tchu, będzie szukał zemsty. – Więc przenieście go do więzienia gdzie indziej. – To niczego nie zmieni. On dobrze wie, że to mój ojciec wsadził go za kratki.
– Reeve mówił, że Interpol. – Tak, ale bez pomocy ojca, bez informacji zebranych przez naszą policję, może wciąż byłby na wolności. Zrozum, Eve, nie możemy ulegać szantażom, pozwalać, aby strach kierował naszym życiem. Wtuliła się w jego ramiona. – Nie zniosłabym, gdyby coś ci się stało. – Nie stanie się. Wierz mi. A teraz powiedz mi, cherie, gdzie nauczyłaś się szermierki? Próbował zmienić temat, odwrócić jej myśli od ponurych spraw. Słusznie. Kochali się, byli szczęśliwi. Dlaczego Deboque miał im to zepsuć? – W Houston. – Nie sądziłem, że w Stanach sztuka władania białą bronią stoi na wysokim poziomie. Rozbawiły ją jego słowa. – A co, Ameryka bardziej kojarzy się z kowbojami niż z szermierzami? Zaręczam ci, że szermierzy też mamy niezłych. Nie musisz się wstydzić, że ze mną przegrałeś. – Nie przegrałem. – Przewrócił ją na wznak. – Przerwaliśmy mecz. – Było jedno trafienie. Moje. Ale jeśli wolisz, możemy zachować to w tajemnicy. – Zdaje się, że powinniśmy zakończyć, co rozpoczęliśmy. – Koniecznie – szepnęła. Oczy lśniły jej gorączkowo, a po wargach błąkał się szelmowski uśmiech. Ciszę rozdań przeraźliwy terkot budzika. Eve półprzytomna wyciągnęła rękę. Przez chwilę szukała na oślep przycisku; wreszcie znalazła – w sypialni znów nastała cisza. Raz mogę się spóźnić, pomyślała sennie. Niech zaczną beze mnie. Przewróciła się na bok, zamierzając przytulić się do Aleksandra. Jego jednak nie było. Odgarniając włosy z oczu, usiadła. Firanki wciąż poruszały się na wietrze, przez uchylone okno wciąż wpadał słonawy zapach morza, ale na zewnątrz świeciło już słońce. Szlafrok, który wcześniej leżał na podłodze, teraz leżał w nogach łóżka. Rozejrzała się dookoła. Po Aleksie nie było najmniejszego śladu. Znikł. Bez słowa. Nawet nie wiedziała, kiedy ją opuścił. Nie żeby to miało jakiekolwiek znaczenie. Wciągnąwszy szlafrok, podeszła do okna. Kutry wypłynęły już w morze. Duży biały jacht stał zacumowany w porcie; nikt się nie kręcił po pokładzie. Plaża była pusta, jeśli nie Uczyć mew i krabów, których z tej odległości i tak nie widziała. Tuż pod jej oknem ogrodnik, pogwizdując cicho, podlewał rośliny. Trzy motyle o jasnożółtych skrzydłach wzbiły się w powietrze, uciekając przed strumieniem wody. Wilgotne liście lśniły w promieniach słońca, a zapach kwiatów niemal przyprawiał o zawrót głowy. Nie żałowała tego, co się stało. Spełniły się jej marzenia: spędziła z Aleksem cudowną, zaczarowaną noc. Ujrzała jego inną twarz, przekonała się, jakim jest wspaniałym człowiekiem. Przez kilka godzin liczyli się tylko ni. Teraz, gdy noc minęła, oboje musieli zająć się czym innym, wrócić do obowiązków. Dla Aleksa była to rzecz święta. Obowiązków nie zamierzał zaniedbywać dla nikogo, ani dla niej, ani dla Deboque'a. Skoro go kochała, czy mogła tego nie akceptować? Nie. Mimo to szkoda jej było, że nie mogą razem podziwiać budzącego się do życia dnia.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY Z pomostu nad sceną Eve śledziła przebieg próby. Co pewien czas zapisywała coś w notesie. Mijała szósta godzina pracy, a doszło tylko do dwóch krótkich scysji. Czyli wczorajsze zebranie wszystkim wyszło na dobre. Miała rację co do obsady, pomyślała z satysfakcją, patrząc na Russa i Linde grających role Bricka i Maggie. Bez przerwy wyczuwało się między nimi napięcie seksualne. Kiedy pojawiali się na scenie, temperatura rosła o kilka stopni. Maggie jako tytułowa Kotka była pełna temperamentu, Brick zaś z pozoru wydawał się chłodny, lecz w rzeczywistości targały nim namiętności. Aktorzy grający drugorzędne role, postaci stale z sobą walczące, też byli znakomici. W dodatku wyglądało na to, że budżet nie zostanie przekroczony. Reżyser poprosił, by cofnęli się o dwa akty. Linda po raz piąty w ciągu godziny powtórzyła swą kwestię; po raz piąty ona i Russ odegrali tę samą scenę. Eve podziwiała aktorów za ich anielską cierpliwość. I pomyśleć, że kiedyś chciała być aktorką! Znacznie lepiej sprawdzała się w roli producentki. Spoglądała na dekoracje, kiedy nagle coś ją tknęło. Hm, wszystko jest lśniące, nowe. Zmrużyła oczy, próbując sobie wyobrazić, jak ma wyglądać pokój, w którym toczy się akcja. Powinien być brzydszy, brudniejszy. Jeden element powinien przykuwać wzrok. Czuła narastające podniecenie. Coś dużego i kiczowatego. Wielki wazon w jaskrawym kolorze. Umieszczą w nim kwiaty, których Matka będzie dotykać i wąchać, żeby tylko nie patrzeć na dezintegrację swej rodziny. Ledwo Eve zapisała to w notesie, kiedy reżyser ogłosił przerwę. Ostrożnie, żeby nie przewrócić się o liny, krętymi schodami ruszyła w dół. – Pete – zwróciła się do rekwizytora, zanim ten zdążył zapalić papierosa. – Chcę wprowadzić kilka zmian. – Koniecznie, panno Hamilton? – Drobnych – pocieszyła go. Wyszli razem na środek sceny. – Trzeba wszystko postarzyć. Pete podrapał się z namysłem po brodzie. – O ile? – O jakieś dziesięć lat W końcu rodzina mieszka tu nie od dziś, a meble wyglądają tak, jakby kupiono je przed chwilą. Gdyby kanapa była trochę bardziej wyblakła... – Wyblakła? – Tak, Pete. Tkaniny mają to do siebie, że z czasem płowieją. Gdybyś zdjął obicia i dał je do kilkakrotnego prania... powinno wystarczyć. Warto by też przyciemnić te złocone ramy, żeby tak nie lśniły. I jeszcze... – Nagle doznała olśnienia. – Serwetki. Koronkowe serwetki. – I ja mam je zdobyć? – Kiedyś chwaliłeś się, że nie ma dla ciebie rzeczy niemożliwych. – W porządku, szefowo – mruknął pod nosem. – Spłowiałe obicia, zaśniedziałe ramy, koronkowe serwetki. Coś jeszcze? – Tak, wazon. – Przebiegła wzrokiem po scenie. Najlepiej, żeby stał... – O, tu. Tu go postawimy. – Wskazała stolik obok fotela. – Ma być duży i wzorzysty. Nie za ładny. Chętnie czerwony, żeby rzucał się w oczy. Pete ponownie podrapał się po brodzie. – Pani tu rządzi.
– Wierz mi, będzie dobrze. Aha, postaraj się nie przekroczyć trzydziestu dolarów. – Zrobi się, szefowo. – Wiedziałam, że mogę na ciebie liczyć. Teraz, jeśli chodzi o sypialnię Bricka i Maggie... Wydaje mi się, że na toaletce powinna leżeć jakaś krzykliwa biżuteria. – Już tam stoją buteleczki, flakoniki, pojemnik z pudrem. – Lepsza będzie biżuteria. Może garderobiana znajdzie coś w naszych kufrach, a jak nie, to kupimy jakieś świecidełka. Pogadaj z Ethel i daj mi znać. Przez najbliższych dwadzieścia minut będę u siebie w gabinecie. – Panno Hamilton...? – Słucham, Pete. – Prawdę mówiąc, nigdy nie lubiłem za dużo pracować. – Włożył do ust papierosa. – Ale praca dla pani to... to co innego. Pani się zna na swojej robocie. – Dziękuję, Pete. – Więc zdobędę te serwetki. – Potarł zapałkę. – Rozejrzę się po sklepach, ale potem poproszę którąś z kobiet, żeby je kupiła. – Przedsiębiorczy z ciebie mężczyzna, Pete. Zawsze takich podziwiałam – rzekła z poważną miną. Roześmiała się dopiero wtedy, gdy była poza zasięgiem jego słuchu. Zawsze ją fascynowało, skąd taki człowiek jak Pete wziął się w teatrze. Bardziej wyglądał na kowboja przeganiającego bydło przez prerie czy ranczera. A jednak pracował w teatrze, dbał o rekwizyty jak o największe skarby, pamiętał, w której sztuce dana rzecz występuje. Otworzywszy drzwi do swego gabinetu, wyciągnęła z włosów klamerki. Potrząsnęła głową, pozwalając włosom opaść na ramiona, a klamerki schowała do kieszeni. Następnie włączyła ekspres do kawy. Wiedząc, że musi odbyć kilka rozmów telefonicznych, z lewego ucha usunęła klips i wrzuciła do tej samej kieszeni, w której przed chwilą umieściła klamerki. Zanim jednak zdążyła podnieść słuchawkę, telefon sam zabrzęczał. – Halo? – Książęca rodzina popełniła duży błąd. Natychmiast rozpoznała ten głos. Odruchowo zacisnęła rękę w pięść. – Książęca rodzina nie ulega szantażowi – oznajmiła. Rozmowa była nagrywana. Mimo że strach dławił ją za krtań, Eve wiedziała, że musi zrobić wszystko, aby dzwoniący jak najdłużej nie przerywał połączenia. – Powiedz swojemu szefowi, żeby nie liczył na zwolnienie; odsiedzi karę do końca. – Sprawiedliwości stanie się zadość. Książęca rodzina i ludzie im bliscy zapłacą za nasze krzywdy. – Już ci mówiłam: tylko tchórz występuje anonimowo, a trudno bać się tchórza. – A jednak się bała. – Raz poplątałaś nam szyki. Drugi raz ci się nie uda. – Ja też nie ulegam szantażowi. – Dłonie miała wilgotne ze zdenerwowania. – Nikt nie znajdzie bomby. Może ciebie też nie znajdą. Usłyszała ciągły sygnał. Rozmówca rozłączył się. Bomba? W Paryżu podłożono bombę. Drżącą ręką Eve odłożyła słuchawkę. Nie, draniowi nie chodziło o tamtą bombę. Miał na myśli nowy wybuch. Dziś. W Cordinie. Aleksander!
Zamierzała wybiec, by go ostrzec, kiedy nagle coś sobie uprzytomniła. „Drugi raz ci się nie uda.... Może ciebie też nie znajdą". Teatr! To tu, w teatrze, podłożono ładunek wybuchowy! Serce podskoczyło jej do gardła. Otworzyła drzwi gabinetu i jak strzała wypadła na zewnątrz. Pierwszą osobą, jaką ujrzała, była Doreen, która chwaliła się przed kolegami nową bransoletą. – Wychodźcie stąd! Wszyscy wracajcie do hotelu! Pędem! – Ale za parę minut przerwa się kończy i... – Nie będzie żadnej próby. Macie natychmiast opuścić budynek i wrócić do hotelu. – Wiedziała, że na wieść o bombie wpadną w panikę. Chciała tego uniknąć, dlatego ograniczyła się do wydawania suchych poleceń. – Gary – zwróciła się do kierownika sceny. – Przypilnuj, żeby nikt tu nie został. Wszyscy mają wrócić do hotelu. Aktorzy, pracownicy techniczni, garderobiane, oświetleniowcy. Wszyscy bez wyjątku. – Ale, Eve... – Żadnych ale! – Minąwszy go, wbiegła na scenę. – Uwaga, uwaga! – krzyknęła najgłośniej jak potrafiła. – Proszę natychmiast opuścić teatr, udać się do hotelu i zaczekać tam na mnie. Nie zdejmujcie, kostiumów. – Spojrzała na zegarek. Kiedy nastąpi eksplozja? Czy ją usłyszy? – Macie równo dwie minuty! Umiała wzbudzić posłuch. Słyszała pomruki niezadowolenia, widziała zdziwienie w oczach, jednakże wszyscy posłusznie skierowali się do wyjścia. Na wszelki wypadek postanowiła sprawdzić magazyny, garderoby i inne pomieszczenia; może ktoś tam był i nie słyszał co mówiła? Zobaczyła Pete'a; zamykał na klucz pokój, w którym trzymał swe cenne rekwizyty. – Powiedziałam: dwie minuty. – Chwyciwszy go za koszulę, pociągnęła w stronę wyjścia. – Zostaw to. – Ale za wszystkie te rzeczy jestem odpowiedzialny. Nie chcę, żeby coś zginęło. – Masz dziesięć sekund. Jeśli natychmiast nie wyjdziesz, wywalę cię z pracy. Wiedział, że Eve Hamilton nie rzuca słów na wiatr. W pierwszej chwili chciał zaprotestować, ale potem uznał – i słusznie – że nie ma sensu się kłócić. – Jak coś ukradną, sama będzie pani sobie winna – burknął, oddalając się korytarzem. W jednej z garderób znalazła aktora, który drzemał. Potrząsnęła nim gwałtownie. Kiedy otworzył oczy, wypchnęła go za drzwi. Zaspany i zdezorientowany, poczłapał boso przed budynek. W środku chyba już nikogo nie było. Ale czy na pewno? Słyszała w głowie tykanie zegara. Ile jeszcze ma czasu? Może pięć minut, a może pięć sekund. Trudno, musi sprawdzić. Zamierzała pobiec schodami na górę, kiedy nagle ktoś położył rękę na jej ramieniu. Krzyknęła wystraszona. Chociaż kolana miała jak z waty, obróciła się z uniesionymi rękami, gotowa do obrony. – Spokojnie. – Russ cofnął się o krok. – Chciałem się tylko dowiedzieć, co się dzieje. – Dlaczego nie jesteś na zewnątrz? Kazałam wszystkim opuścić budynek. – Wiem. Waśnie wróciłem z przerwy i widzę, że drzwiami wylewa się strumień ludzi. W dodatku nikt nic nie wie. Co się stało, Eve? Gdzieś wybuchł pożar czy co? – Idź do hotelu, Russ, i tam czekaj. – Ale o co chodzi? Nie spodobała ci się dzisiejsza próba i postanowiłaś...
– Nie wygłupiaj się! – Nie dała rady dłużej panować nad emocjami. Kropelki potu wystąpiły jej na czole, ściekały po plecach. – Miałam telefon z pogróżką. Chyba podłożono tu bombę. Rozumiesz? Przez moment tkwił jak skamieniały. Ocknął się dopiero wtedy, gdy Eve ruszyła po schodach na górę. – Bomba? Tu, w teatrze? Do diabła, Eve, dokąd... Musimy uciekać! – Nie, muszę sprawdzić, czy wszyscy wyszli. – Cholera jasna! – Pognał za nią na piętro. – Już dawno wyszli! Eve, wracajmy na dół! Trzeba zadzwonić na policję, do straży pożarnej, gdzieś. – Zadzwonię, ale najpierw chcę się upewnić... Sprawdziła wszystkie pokoje. Kiedy ochrypła od krzyku nabrała pewności, że na górze nikogo nie ma, zaczął ją ogarniać śmiertelny lęk. Chwyciła Russa za rękę i ile sił w nogach rzucili się schodami na dół. Byli przy samych drzwiach, kiedy budynkiem wstrząsnął wybuch. – Monsieur Trouchet... dziękuję, że zechciał pan tu przyjść. – Zawsze jestem do usług Waszej Wysokości. – Trouchet usiadł naprzeciwko Aleksandra, w fotelu przeznaczonym dla gości. – Miło było spotkać pana wczoraj u Cabotów, książę, ale jak sam pan powiedział, takie towarzyskie okazje nie sprzyjają rozmowom o interesach. – No właśnie, a ponieważ do ustawy zdrowotnej przywiązuję duże znaczenie, chciałem omówić ją w skupieniu i bez pośpiechu. Aleksander zapalił papierosa. Wiedział, że Trouchet jest przeciwny wielu punktom ustawy i jeżeli zechce, może przekonać członków rady, aby ją odrzucili. – Cenię pański czas, monsieur, więc od razu przejdę do sedna. Mamy tylko dwa nowoczesne szpitale. Wielu ludzi mieszkających na wsi lub w portach rybackich korzysta z małych prywatnych klinik. Kliniki jednak nic przynoszą zysku, w ciągu ostatnich pięciu lat wiele z nich zbankrutowało... – Wiem. Dlatego uważam, że powinno je przejąć państwo. – A ja uważam, że ratunkiem dla klinik, a mówiąc o klinikach, mam na myśli zarówno lekarzy, jak pacjentów, byłaby pomoc państwa. Subwencje. Trouchet skrzyżował ręce na piersi. – Takie rozwiązanie jest dość niebezpieczne. – Zdaję sobie z tego sprawę – oznajmił Aleksander. – Ale myślę, że wspólnymi siłami zdołamy ominąć wszelkie... Urwał i popatrzył zirytowany na Bennetta, który bez pukania wtargnął do jego gabinetu. – Aleks. – Bennett nawet nie zauważył siedzącego po drugiej stronie biurka Troucheta. – Przed chwilą dzwonił Reeve. Doszło do wybuchu... Aleksander poderwał się z fotela. – Ojciec...? – Nie. W teatrze. Widząc, jak bratu krew odpływa z twarzy, Bennett podszedł bliżej, żeby w razie czego go podtrzymać. Aleks podniósł dłoń i zadał jedno jedyne pytanie: – Eve?
– Reeve nic nie wie. Proszę nam wybaczyć, monsieur – Bennett zwrócił się do Troucheta. – Książę Aleksander i ja musimy natychmiast udać się do Centrum. Zanim Trouchet się podniósł, obaj byli już za drzwiami – Jak to się stało? – spytał Aleks, pędząc do samochodu. W pierwszej chwili chciał się sprzeciwić, kiedy Bennett usiadł za kierownicą, ale potem uznał, że brat słusznie zrobił. On sam pewnie by ich pozabijał. – Rozmawiałem z Reeve'em dosłownie przez minutę. – Bennett ruszył z piskiem opon, za nim ochroniarze. – Podobno szantażysta znów zadzwonił. Wspomniał coś o bombie, że nikt jej nie znajdzie i... – Zamilkł. Nie był w stanie mówić dalej, widząc trupią bladość powlekającą twarz Aleksa. – I co? – Domyślili się, że bombę podłożono w teatrze. Policja dotarta na miejsce w ciągu paru minut. Pięciu, góra siedmiu. Byli w drodze, kiedy rozległ się wybuch. – Gdzie była bomba? Gdzie dokładnie? – W gabinecie Eve. Ale jej tam nie było. Jest zbyt inteligentna, żeby... – Martwiła się o mnie, o nas – przerwał mu Aleks. – Ale nie o siebie. Boże, dlaczego nie pomyślałem o tym, że jej też może grozić niebezpieczeństwo? – Nikomu z nas to nie przyszło do głowy – stwierdził ponuro Bennett. – Po co ktoś miałby wciągać Eve w nasze sprawy? To bez sensu, Aleks. Totalnie bez sensu. – Sam powiedziałeś, że traktujesz ją jak członka rodziny. Od Centrum Sztuk Pięknych dzieliła ich jedna przecznica. Aleksander czuł, jak wszystkie mięśnie mu drżą. Zimny strach przenikał go do szpiku kości. Wyskoczył z samochodu, zanim jeszcze Bennett zdążył zaciągnąć hamulec. Reeve, który stał przy głównym wejściu, rozmawiając z ludźmi z ochrony, zagrodził mu drogę. – Jej tu nie ma, Aleks. Jest w ogrodzie na tyłach teatru. Cała i zdrowa. – Widząc, że do Aleksa nic nie dociera, powtórzył: – Aleks, Eve żyje. W chwili wybuchu nie było jej w gabinecie; była już prawie na dworze... Słowa szwagra nie uspokoiły go. Musiał zobaczyć na własne oczy. Ruszył pędem wokół budynku. Nagle ujrzał potężną dziurę w ścianie, a w dole na trawie setki odłamków szkła. Coś, co kiedyś było lampą, a teraz poskręcaną kupą metalu, leżało na środku ścieżki prowadzącej do ogrodu. Gdyby zajrzał do środka przez wybitą w ścianie dziurę Jego oczom ukazałby się ogrom zniszczeń. Nie zrobił tego jednak. Nerwowo rozglądał się, szukając Eve. Siedziała na ławce, pochylona, z głową wspartą na dłoniach. Tuż za nią stali strażnicy, obok siedział jakiś mężczyzna. Aleksander odetchnął z ulgą. Żyła! Była cała i zdrowa. Usłyszała go, choć wymówił jej imię tylko w myślach. Podniosła wzrok, po czym rzuciła mu się w ramiona. – Och, Aleks, z początku myślałam, że chodziło mu o ciebie, a potem... – Nic ci nie jest? Nie jesteś ranna? Nic cię nie boli? – Nie. Tylko nogi mam jak z waty, a serce wali mi jak oszalałe. – Bałem się, że... Nie był w stanie dokończyć. Przywarł ustami do jej warg i całował ją, jakby od tego zależało jego życie.
Strażnicy i ochrona starali się nie dopuszczać bliżej dziennikarzy, ale nazajutrz zdjęcie przytulonej pary i tak trafiło na pierwsze strony gazet. – Nic mi nie jest – powtarzała szeptem raz po raz, aż wreszcie sama w to uwierzyła. – Drżysz tak samo jak ja... – Powiedziano mi, że był wybuch. W teatrze. W twoim gabinecie... – Och, Aleks. – Przytuliła się jeszcze mocniej. Wyobraziła sobie koszmar, jaki przeżywałaby, gdyby była na jego miejscu. – W chwili wybuchu wychodziliśmy tylnymi drzwiami. Policjanci weszli głównym wejściem. Dopiero po paru minutach znaleźli nas na dworze. Tak mocno ściskał ją za ramiona, że aż czuła ból. Ale nie próbowała się uwolnić. – A reszta zespołu? Nikt nie zginął? – Nie. Natychmiast po telefonie zarządziłam ewakuację. Budynek opuścili wszyscy poza Russem... – Zerknęła za siebie na bladego, wystraszonego aktora. – Szłam na górę, żeby upewnić się, czy nikt nie został, kiedy Russ... – Co?! – przerwał jej. – Szłaś na górę?! Skrzywiła się z bólu. Zrozumiał i rozluźnił uścisk. – Czyś ty zwariowała? Przecież bomba mogła być gdziekolwiek. Mogło ich być kilka. Przeczesywanie budynku należy do policji... – Tak, ale tam pracowali moi ludzie. Musiałam być pewna, że wszyscy są bezpieczni. Pete'a, na przykład, wyciągnęłam siłą, a.... – Mogłaś zginąć. Przeraziła ją wściekłość i gorycz w jego głosie. – Mogłam, Aleks. Ale równie dobrze mógł zginąć ktoś z moich współpracowników. Czuję się za nich odpowiedzialna. Ty chyba najlepiej wiesz, co to znaczy, prawda? – Nie powinnaś była... – Powinnam. A ty powinieneś mnie zrozumieć. – Cholera, to przez moją rodzinę zostałaś narażona... – Urwał. – Znów cała drżysz. – Jest w szoku – wyjaśnił Reeve, który nadszedł od strony budynku. Zdjąwszy marynarkę, narzucił ją Eve na ramiona. – I ją, i Talbota, należałoby zawieźć do szpitala. Aleksander, zły na siebie, że sam o tym nie pomyślał, otworzył usta, aby poprzeć Reeve'a, lecz zanim zdołał cokolwiek powiedzieć, Eve zaprotestowała: – Nie chcę. Wystarczy, jak przez kilka minut posiedzę sobie na ławce. – Zęby głośno jej dzwoniły. – Akurat w tej kwestii nie masz nic do gadania. Skinął na jednego z ochroniarzy, aby pomógł Russowi dojść do samochodu. – Aleks, gdybyś dał mi kieliszek koniaku.... – Dam ci litr, ale najpierw zawiozę cię do doktora Franca. – Wziął ją na ręce, żeby nie zaczęła się wyrywać. – Co robisz? Jestem silna jak koń. – Po chwili z wdzięcznością oparta głowę na jego ramieniu. – Uwierzę, jak to potwierdzi doktor Franco. Albo jakiś weterynarz. – Zerknął na Reeve'a. – Zobaczymy się później? – Tak. Za godzinę lub dwie przyjadę do pałacu.
Leżała niezadowolona na białym szpitalnym łóżku, poddając się oględzinom lekarskim. – Po co to wszystko? – mruknęła, kiedy doktor Franco poświecił jej w lewe oko małą latareczką. – To ty nie wiesz, kochanie, że my, lekarze, uwielbiamy dręczyć pacjentów? – odparł lekarz, kierując strumień światła w prawe oko. Po chwili zgasił latarkę i zmierzył Eve puls. Dotyk miał delikatny, spojrzenie łagodne. – Nie szkoda panu czasu na badanie kogoś, komu nic nie dolega? – Nie, to miła odmiana. – Przysłonięte siwym wąsem wargi rozciągnęły się w uśmiechu. – A kiedy już upewnię się, że faktycznie nic ci nie dolega, będę mógł uspokoić księcia. Chyba nie chcesz, żeby się zamartwiał? – Oczywiście, że nie – Westchnęła, patrząc, jak lekarz nakłada jej rękaw do mierzenia ciśnienia. – Po prostu nie lubię szpitali. Kiedy moja mama umierała, przez wiele godzin nie ruszaliśmy się z poczekalni szpitalnej. To był powolny i bolesny proces. Dla nas wszystkich. – Tak to już jest. Zarówno w wypadku śmierci, jak i choroby, najtrudniej jest nie tym, co chorują lub umierają, lecz ich bliskim. – Doskonale rozumiał jej niechęć do szpitali, ale pamiętał też, że kiedy książę Bennett trafił tu po zamachu, Eve odwiedzała go codziennie. – Doznałaś szoku, ale na szczęście masz młody i silny organizm. Dlatego z czystym sumieniem mogę cię puścić do domu. – Świetnie. – Z radości usiadła na łóżku. – Ale chcę coś w zamian. – To szantaż. – Uśmiechnęła się słabo. – No dobrze, niech panu będzie. Hm, może darmowe bilety w pierwszym rzędzie na każdą z czterech premier? – Nie odmówiłbym. – Ciśnienie miała w normie, ale nie podobała mu się jej przeraźliwa bladość. – Wolałbym jednak co innego. Przyrzeczenie, że przez następne dwadzieścia cztery godziny będziesz odpoczywała. – Odpoczywała? Przez dwadzieścia cztery godziny? Ależ muszę jutro... – Dwadzieścia cztery godziny – powtórzył łagodnie lekarz. – Albo mi to obiecasz, albo powiem księciu, że muszę cię zatrzymać na obserwacji do rana. – Więc co? Mam leżeć w łóżku? Cały boży dzień? – Niekoniecznie. Możesz się przejść po ogrodzie, wybrać na przejażdżkę nad morzem. Ale żadnej pracy, żadnych stresów. Zadumała się. Chyba warto przyjąć tę propozycję. W sypialni ma telefon, natomiast gabinet w teatrze jest zdewastowany; minie kilka dni, zanim będzie mogła do niego wejść. – W porządku. Dwadzieścia cztery godziny. – Usiadła na łóżku i wyciągnęła rękę na znak zgody. – Doskonale. Ubierz się i zaraz wyjdziemy. Tam na korytarzu czeka pewien bardzo niecierpliwy człowiek. Faktycznie, Aleks chodził tam i z powrotem niczym lew w klatce. Bennett stał oparty o ścianę, wpatrując się w drzwi pokoju lekarskiego. Kiedy się otworzyły, obaj mężczyźni natychmiast podeszli bliżej. Aleksander wziął Eve za rękę, wzrok jednak utkwił w twarzy lekarza. – Doktorze...? – Pacjentka oczywiście przeżyła szok, ale jej ogólny stan zdrowia jest zadowalający. – Widzisz, Aleks? A nie mówiłam? – Jednakże zaleciłem jej dwadzieścia cztery godziny odpoczynku.
– Niekoniecznie w łóżku – dodała szybko Eve. – Nie, niekoniecznie – przyznał z uśmiechem doktor Franco. – Ma unikać jakichkolwiek silniejszych wzruszeń, wysiłku, stresu. Powinna teraz coś zjeść, no i odpocząć. – A leki? – spytał Aleksander. – Żadnych nie potrzebuje. Wystarczy spokój i odpoczynek. Aha, radziłbym usunąć z jej pokoju telefon. Choćby na jeden dzień. – Kiedy Eve zaskoczona otworzyła usta, żeby się sprzeciwić, poklepał ją łagodnie po ramieniu. – Ależ, dziecko moje, nie możemy pozwolić, aby jakiś drań znów cię nękał. Po chwili oddalił się korytarzem. – Cwana bestia – mruknęła pod nosem Eve. Była zbyt zmęczona, aby protestować. Nagle rozejrzała się dookoła. – Gdzie Russ? – Jeden z ochroniarzy odwiózł go do hotelu – odparł Bennett. – Jest roztrzęsiony, ale poza tym nic mu nie dolega. Dostał środki uspokajające. – No dobrze, zabieramy cię do domu – powiedział Aleksander, przytrzymując ją za łokieć. – Cała rodzina chce się przekonać na własne oczy, że jesteś cała i zdrowa. Nadszedł czas na odpoczynek. Stara niania, która najpierw zajmowała się matką Aleksandra, potem nim, jego bratem i siostrą, a teraz trzecim pokoleniem Bissetów, pomogła Eve się rozebrać. Rękami poskręcanymi od reumatyzmu, o skórze cienkiej jak pergamin i pokrytej starczymi plamami, odpięła kilka guzików, ściągnęła z Eve ubranie, podała jej piżamę, poprawiła poduszki. – Kiedy gosposia przyniesie posiłek, zjesz wszystko. – Tak, nianiu – zgodziła się potulnie Eve, podciągając kołdrę po brodę. Staruszka usiadła na krawędzi łóżka i podała Eve filiżankę złocistego płynu. – Wypij. Do dna. To moja własna mikstura. Zobaczysz, zaraz odzyskasz rumieńce. Daję to moim dzieciom, kiedy są chore. – Dobrze, nianiu. Nawet książę Armand nie wzbudzał w Eve takiego strachu jak ta siwowłosa, ubrana na czarno staruszka mówiąca z silnym słowiańskim akcentem. Podniosła filiżankę do ust, spodziewając się jakiegoś paskudztwa. Orzechowo–herbaciany smak mile ją zaskoczył. – No widzisz? – Niania pokiwała głową, bardzo z siebie zadowolona. – Dzieciom leki zawsze kojarzą się z czymś gorzkim i niesmacznym, więc wymyślają różne sztuczki, żeby tylko ich nie brać. A ja wymyślam własne sztuczki, żeby poprawić smak leków. Dorian, kiedy tylko mu coś dolega, zaraz prosi o moją herbatkę. Pamiętam, kiedy dziesięcioletni Aleksander wrócił od doktora Franco po wycięciu migdałków. Chciałam dać mu lody, ale wolał mój magiczny napój. Eve usiłowała sobie wyobrazić małego Aleksandra, ale nie potrafiła; widziała dorosłego mężczyznę, wysokiego, o dumnym spojrzeniu. – Nianiu, jaki on był w dzieciństwie? – Odważny, pełen temperamentu. – Staruszka uśmiechnęła się; zmarszczki na jej twarzy jeszcze bardziej się pogłębiły. – Ale i odpowiedzialny. Poczucie odpowiedzialności wyssał z mlekiem matki. Chyba już jako brzdąc wiedział, że zawsze będzie miał więcej od innych, a zarazem mniej. – Wstała z łóżka i nie przerywając monologu, zaczęła składać ubrania Eve. – Był posłusznym dzieckiem. Chociaż w jego oczach czasem pojawiał się sprzeciw, to jednak nigdy się nie buntował. W szkole uczył się dobrze. Różnił się od Bennetta; mieli całkiem inne usposobienia i oczywiście, jak to bracia, bezustannie toczyli z sobą wojnę. Ale lubili się, a z wiekiem ich wzajemna sympatia się umacnia. Zerknąwszy na Eve, z satysfakcją zauważyła, że filiżanka jest niemal pusta.
– Cechuje go ogromna powaga. Większa niż Armanda. No, ale stary książę miał żonę, piękną Elizabeth, która potrafiła sprowadzić uśmiech na jego twarz. Aleksandrowi też by się przydał ktoś taki. Staruszka popatrzyła znacząco na swoją pacjentkę. – To zależy od niego – rzekła cicho Eve. – Kobieta, którą wybierze – kontynuowała niania, zabierając pustą filiżankę – powinna być silna i gotowa dzielić z nim nie tylko radości, ale i obowiązki. Najbardziej jednak bym chciała, żeby był z nią szczęśliwy. Żeby częściej się śmiał. – Uwielbiam, jak się śmieje – szepnęła Eve, zamykając oczy. – Czy to widać, nianiu? Ze tak bardzo go kocham? – Mam stare oczy. – Staruszka wygładziła kołdrę, po czym przyciemniła lampę. – A stare oczy widzą znacznie więcej niż młode. Śpij, maleńka. On przyjedzie do ciebie, nim noc dobiegnie końca. Znam swoje dzieci. I faktycznie, dobrze je znała. Kiedy Eve uniosła powieki, Aleksander siedział na brzegu łóżka, trzymając ją za rękę. – Niania dała mi magiczny napój... Przysunął jej dłoń do ust. – Który przywrócił twoim policzkom kolor. – Uśmiechnął się. – Wyspałaś się? Niania powiedziała, że wkrótce się obudzisz i będziesz głodna. – Jestem. – Oparła się o wezgłowie. – Jak wilk. W nogach łóżka stała taca. – Sama przygotowała ci posiłek. Cóż tu mamy? – Zaczął kolejno unosić pokrywki. – Rosół z kury, chudy stek wołowy, sałatka, ziemniaki posypane tartym serem... – Och, przestań mnie torturować. – Eve pogładziła się po brzuchu. – Od śniadania nie miałam nic w ustach. – Dobrze, zaczniemy od rosołku. – Pachnie wspaniale. – Chwyciła łyżkę. Obserwował ją w milczeniu. Ze wstępnego raportu, jaki przekazał mu Reeve. wynikało, że ładunek podłożony w teatrze był tego samego rodzaju co bomba, która wybuchła w ambasadzie w Paryżu. Gdyby ktoś akurat był w gabinecie czy nawet przechodził za drzwiami, skończyłoby się to dla niego tragicznie. Policja uważała, że szantażyście nie zależało na śmierci Eve. Stąd wcześniejsze ostrzeżenie. Wybuch był aktem terroru, który miał wprowadzić zamęt i wzbudzić strach. Ale gdyby Eve tak sprawnie nie zarządziła ewakuacji... Aleksander wolał o tym nie myśleć. Na szczęście mc się jej me stało. Była cała i zdrowa, a on zamierzał uczynić wszystko, aby taka pozostała. Kiedy skończyła zupę. podał jej drugie danie. Przekroiła mięso. Było idealnie wysmażone, w środku lekko zaróżowione. – Miło, że cała rodzina przyszła mnie odwiedzić. zobaczyć, jak się czuję. Nawet twój ojciec. – Ojciec darzy cię wielką sympatią – oznajmił Aleks. – Podobnie jak my wszyscy. Po tym, jak mocno trzymał ją w ramionach, kiedy odnalazł ją w ogrodzie, wiedziała, że mu na niej zależy. Ale o nic nie chciała pytać. Lepiej skupić się na czym innym, pomyślała. – Wiesz, Aleks, naprawdę czuję się świetnie. Może więc nie ma sensu wyłączać telefonu...
– Za późno. – Wyjął z kubełka butelkę wina i napełnił dwa kieliszki. – Zresztą nie musisz jutro nigdzie dzwonić. Brie z rodziną wprowadza się na jakiś czas do pałacu. Dzieciaki nie pozwolą ci się nudzić. – Aleks, bądź rozsądny. Muszę porozumieć się z zespołem. Biedacy na pewno odchodzą od zmysłów. Nawet sobie nie wyobrażasz, jak bardzo aktorzy wszystko przeżywają. Poza tym doprowadzenie gabinetu do stanu używalności zajmie trochę czasu... – Masz wrócić do Houston. Wolno odłożyła na tacę nóż i widelec. – Co takiego? – Chcę, żebyście wszyscy wrócili do Stanów. Odwołuję wasze przedstawienia. Ogarnęła ją wściekłość. – Tylko spróbuj, a podam cię do sądu za złamanie kontraktu. – Eve, proszę cię. To, co się dziś wydarzyło... – Nie ma nic wspólnego z moim zespołem i bardzo niewiele ze mną. Oboje doskonale to wiemy. Gdyby komuś zależało na mojej śmierci, w Houston też nie byłabym bezpieczna. – Zrozum, Eve. Nie chcę cię tu. Zabolały ją jego słowa. – Nic z tego, Aleks. Wyjadę dopiero wtedy, gdy mój zespół zagra cztery spektakle. Tak jak jest w kontrakcie. Wstał z łóżka i przeklinając po francusku, zaczął przemierzać pokój. Eve uśmiechnęła się pod nosem. W szkole w Szwajcarii, nie tyle na lekcjach, co w internacie, dostatecznie dobrze poznała francuski, by wiedzieć, co Aleks mówi. – Niania wspomniała, że zawsze miałeś dość wybuchowy temperament – rzekła, zbliżając widelec do ust. Całkiem jej się podobało, że on, taki zrównoważony i opanowany, wreszcie nie wytrzymał. Postanowiła, że sama zachowa stoicki spokój. – Jakie wspaniałe wino. Usiądź, Aleks, i skosztuj. – Merde! – Odwrócił się do niej twarzą. Miał ochotę chwycić tacę i cisnąć nią o podłogę. – Czy wiesz, co czułem, myśląc, że możesz nie żyć? Ze w chwili wybuchu mogłaś być w gabinecie? Ponownie odłożyła sztućce i popatrzyła mu głęboko w oczy. – Tak, Aleks, chyba wiem. Ja to samo czuję, ilekroć wychodzisz z pałacu. Dziś rano długo stałam w oknie i myślałam o tobie. Wyszedłeś bez słowa... – Nie chciałem cię budzić. – Nie czynię ci wyrzutów. – Odsunęła na bok tacę. – Po prostu tłumaczę, co czułam. Spoglądałam w morze i wiedziałam, że jesteś gdzieś daleko, gdzie nie mogę ci pomóc. Mimo że cały czas towarzyszył mi strach o twoje bezpieczeństwo, bo właśnie upłynął termin ultimatum, musiałam się ubrać i zająć własnymi sprawami. – Eve, nigdzie nie ruszam się sam. A od czasu wybuchu w Paryżu każdemu z nas podwojono ochronę. – To ma mnie uspokoić? – Nie doczekawszy się odpowiedzi, kontynuowała: – Chcesz, żebym uciekła z Cordiny. Uciekniesz ze mną? – Wiesz, że nie mogę. To moja ojczyzna. – A ja przyjechałam tu z moim teatrem na gościnne występy. Proszę cię. nie każ mi wracać do Stanów.
– Wyciągnęła do niego rękę. Po chwili wahania podszedł bliżej. – Jeśli koniecznie chcesz być na mnie zły, poczekaj do jutra. A dziś zostań ze mną. Przytul mnie. – Potrzebujesz odpoczynku – powiedział, przygarniając ją do siebie. – Później odpocznę.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY Pokój, który służył jej za gabinet, wyglądał jak pobojowisko. Mimo że wiedziała, co się stało, bo przecież sama omal nie zginęła, mimo że słyszała opowieści innych i czytała relację w prasie, była zaskoczona widokiem, jaki ujrzała. Dotrzymała przyrzeczenia i przez dwadzieścia cztery godziny nie ruszała się z pałacu – głównie dlatego, że jej pilnowano. Teraz stała w progu gabinetu i rozglądała się wkoło. Gruzu i śmieci jeszcze nie usunięto. Przez cały poprzedni dzień i całą noc policjanci dokładnie przeszukiwali teren. Na dziś rano zamówiono ekipę remontową. Eve specjalnie przyjechała wcześniej, żeby zobaczyć skalę zniszczeń. Wbrew temu, czego się spodziewała, nie czuła strachu. Jego miejsce zajęła wściekłość, dzika, niepohamowana, o dziwnie uzdrawiającej mocy. Wszystkie notatki uległy zniszczeniu. Weszła do pokoju i kopnęła leżący na podłodze kawałek sufitu. Tygodnie, miesiące, nawet lata pracy obrócone w popiół. Niektóre rzeczy były do odtworzenia, inne przepadły na zawsze. Między innymi wybuch zniszczył jej ulubione zdjęcie, na którym była z Chris. A także dramat, który kiedyś napisała, oraz sztukę, nad którą pracowała obecnie. Do oczu podeszły jej łzy – gniewu, nie smutku. Może nie miała talentu, może obie sztuki cechowała naiwność i chropowatość, ale co z tego? Jakim prawem ktoś je zniszczył? Jakim prawem zniszczył jej marzenia i o mało nie zabił jej samej? Stojąc pośród gruzu, podjęła decyzję: nie ujdzie to tym draniom bezkarnie. Już ona się o to postara. – Eve... Wierzchem dłoni otarła łzy. – Chris?! W jednej sekundzie przeistoczyła się z dorosłej kobiety, producentki teatralnej, w młodszą siostrę. Potykając się o śmieci, rzuciła się Chris w ramiona. – Przyjechałaś? Jak dobrze, że jesteś! – Oczywiście, że przyjechałam. Wsiadłam w samolot, kiedy tylko usłyszałam tę wiadomość. – Napięcie, jakie towarzyszyło jej przez całą podróż, powoli znikało. – Najpierw udałam się do pałacu. Nigdy nie widziałam tam takiej ochrony. Gdyby nie Bennett, pewnie wciąż przekonywałabym strażników, żeby wpuścili mnie do środka. Na miłość boską, Eve, co się tu dzieje? – Wszystko zniszczyli, wiesz? To nasze wspólne zdjęcie zrobione przed moją pierwszą premierą. Stało na biurku. Małego porcelanowego kotka, którego mama mi dała, kiedy miałam dziesięć lat. Wszędzie go z sobą zabierałam. Nic nie zostało, Chris. Nic. – Ciii, maleńka. – Powiodła wzrokiem po pokoju. Na myśl o tym, jak niewiele brakowało, by straciła siostrę, poczuła dreszcz przerażenia. – Najważniejsze, że żyjesz. – Odsunęła Eve od siebie i uważnie się jej przyjrzała. – Na pewno nic ci nie jest?
– Na pewno. W chwili wybuchu byłam już prawie na dworze. Reeve mówił, że to była nieduża bomba o niedużej sile rażenia. – Nieduża bomba – powtórzyła cicho Chris, jeszcze mocniej tuląc siostrę do siebie. – Taka malutka. – Potrząsnęła gniewnie Eve za ramiona. – Boże, wiesz, jak się czułam, kiedy usłyszałam wiadomość w radiu? – Przepraszam, Chris. Wszystko stało się tak nagle... Powinnam była zadzwonić do ciebie. – A powinnaś była, powinnaś! – Urwała. Wiedziała, że bez sensu w takiej chwili czynić siostrze wyrzuty. – Brie do mnie zatelefonowała. A książę Armand zadzwonił osobiście do taty. Ojciec oczywiście natychmiast chciał wsiąść w pierwszy samolot i przywieźć cię do domu. – Jezu! – Przekonałam go, że prędzej posłuchasz mnie niż Jego. – Zadzwonię do taty. Słowo honoru, nie sądziłam, że wiadomość tak szybko dotrze do Stanów. – Masz mi opowiedzieć wszystko od początku do końca. Dokładnie, ze szczegółami. – Odkąd Eve skończyła piętnaście lat, głos Chris dość często przybierał stanowcze, matczyne brzmienie. – A teraz jedziemy do pałacu, żebyś się spakowała i... – Nie wracam, Chris. – Posłuchaj... – Cofnęła się o krok i odgarnęła włosy z czoła. – Kocham cię – przerwała jej Eve. – Rozumiem, jak musisz się czuć, kiedy widzisz to wszystko. – Ponownie rozejrzała się po rumowisku. I ponownie wstąpiła w nią wściekłość. – Ale nie zamierzam uciekać. Przyjechałam tu, żeby wystawić cztery sztuki, i nie wyjadę, dopóki tego nie zrobię. Chris z trudem powstrzymała się, by nie podnieść głosu. Wiedziała, że krzykiem nic nie osiągnie. – Żabko, szanuję twoją pracę, ale sama doskonale wiesz, że nie jest tu bezpiecznie. Nie warto dla paru spektakli narażać życia. – Ta bomba nie była przeznaczona dla mnie. Chciano nastraszyć Bissetów. – Zacisnęła rękę na ramieniu starszej siostry. – Nie mogę wyjechać, Chris. Zrozumiesz, jak ci wszystko wytłumaczę. – Wątpię. Ale słucham... – Nie tu. – Eve cmoknęła Chris w policzek. – W pokoju kierownika. Wychodząc na korytarz, zerknęła ukradkiem na zegarek. Najdalej w ciągu godziny zamierzała wrócić do pracy. Dwadzieścia minut później siedziały na kanapie. Obie piły już drugą filiżankę kawy. – Deboque... – powiedziała Chris, drżącą ręką odstawiając filiżankę na talerzyk. – Tyle lat minęło, a on wciąż usiłuje ich skrzywdzić. – Aleks twierdzi, że nie przestanie, póki żyją – dodała Eve. Nigdy nie sądziła, że mogłaby komuś życzyć śmierci, a Deboque'owi życzyła jej z całego serca. – Pojęcia nie mam. co to za człowiek. Na pewno zły, na pewno ogarnięty jakąś obsesją. Facet, który do mnie zadzwonił, mówił o sprawiedliwości. Oni uważają, że sprawiedliwości stanie się zadość, kiedy książę Armand zginie. Zdaniem Reeve'a wybuch w teatrze stanowił taki mały pokaz siły. Ale... nie wiem, skąd to wiem, ale wiem... następnym celem ataku będzie ktoś z Bissetów. – Zacisnęła mocno usta. – Dorosły, dziecko, Deboque'owi nie robi to różnicy. Dlatego Reeve z Brie i dzieciakami mieszkają na razie w pałacu. Przez chwilę Chris toczyła w myślach walkę z samą sobą, wreszcie westchnęła głośno. – Eve, wiesz, co czuję do Bissetów. Są moją drugą rodziną. Ale ciebie kocham bardziej. Chcę. żeby ś wróciła ze mną do Stanów. Nie możesz tu zostać.
– Muszę, Chris. Z dwóch powodów. Jeden z nich to mój teatr. Nie, nic nie mów. Wysłuchaj mnie. – Nie pozwoliła sobie przerwać. Kiedy Chris skinęła głową, że gotowa jest słuchać, Eve wstała i zaczęła krążyć po pokoju. – Wreszcie mam szansę wykazać się. Udowodnić wszystkim, sobie, tobie, ojcu, ludziom z branży, że coś potrafię. – Ależ, złotko, mnie nie musisz nic udowadniać. – Muszę. Bo wiele ci zawdzięczam. – Na moment wzruszenie ścisnęło ją za serce. – Jesteś tylko pięć lat starsza ode mnie, ale kiedy mama umarła, robiłaś wszystko, abym jak najmniej cierpiała. Starałaś mi się ją zastąpić. Może nie zawsze to doceniałam, ale teraz... Chcę ci pokazać, że twoje poświęcenie nie poszło na mamę. Łzy nabiegły Chris do oczu. – Eve, po prostu byłam dla ciebie starszą siostrą. – Byłaś kimś znacznie więcej. Byłaś przyjaciółką. – Kucnąwszy przed Chris, wzięła ją za ręce. – Nawet jeśli moje poczynania nie spotykały się z twoim uznaniem, zawsze mogłam na ciebie liczyć. To mi dawało siłę. Dlatego zależy mi na tym, żeby odnieść sukces w Cordinie. To byłby mój sukces, ale i twój. – Złotko, nie wiem, co powiedzieć... – Nic. Po prostu słuchaj. Kiedy założyłam teatr, prawie nikt nie traktował mnie serio. Ludzie uważali, że rozpieszczona dziedziczka nudzi się, więc znalazła sobie nową zabawkę. Rzeczywiście nudziłam się. Wszystko, co wcześniej robiłam, było... miałkie i bez sensu. – Przesadzasz. – Ani trochę. – Nie bała się spojrzeć prawdzie w oczy. – W szkole nie przykładałam się do nauki. Podczas letnich wakacji wylegiwałam się nad basenem. Czytałam pisma ilustrowane, a w przerwach patrzyłam, jak ojciec haruje, a ty z zapałem rozbudowujesz swoją galerię. Dopiero w teatrze uzmysłowiłam sobie, że dotąd brakowało mi celu w życiu. Kiedy po raz pierwszy stanęłam na scenie, doznałam olśnienia. Zrozumiałam, że tu jest moje miejsce – może nie na scenie, może w kulisach, ale na pewno w teatrze. Założyłam zespół. Po paru latach ludzie przestali się ze mnie śmiać. Teraz stanęłam przed szansą, której po prostu nie mogę zmarnować. – Wierz mi, żabko, jestem z ciebie dumna. – Chris pogładziła siostrę po policzku. – Na pewno odniesiesz wielki sukces. Warto do niego dążyć, lecz nie za wszelką cenę. Wstrzymaj się pół roku, może rok, a kiedy sytuacja się unormuje, wrócisz tu i... – Nie wyjadę, Chris. Nawet gdyby rozebrano teatr, nawet gdyby aktorzy odlecieli do Stanów, ja zostanę. – Wzięła głęboki oddech. – Mówiłam, że chcę zostać z dwóch powodów. Drugi to Aleksander. Kocham go. Chris zaniemówiła. – Muszę być z nim, zwłaszcza teraz. Kiedyś wydawało mi się, że teatr jest najważniejszy. Owszem, jest ważny, ale Aleksa kocham bardziej. – Na moment zamilkła. – Wiem, że na dłuższą metę nic z tego nie będzie, ale na razie nie mogę wyjechać. – Kiedyś wydawało mi się, że może ty i Bennett... Wyobrażałam sobie was razem. Ale ty i Aleksander? – Wiem. – Eve ponownie zaczęła krążyć po pokoju. – Dziedzic. Następca tronu. Najśmieszniejsze jest to, że kocham go od lat, tylko sama przed sobą to ukrywałam. – Wiesz, kiedy po wstępnej rozmowie w Cordinie wróciłaś do Stanów, nawet się zastanawiałam, czy się przypadkiem nie zadurzyłaś. – Zakochałam się, nie zadurzyłam. To zasadnicza różnica. – Masz rację. – Chris westchnęła. – Czy on wie? – Jest inteligentnym człowiekiem, więc chyba tak.
– A on, Eve? Co czuje do ciebie? – Nie jestem pewna. Trudno go rozszyfrować. Od dziecka stara się nie uzewnętrzniać emocji. – Wzruszyła ramionami. – Zresztą to nie ma znaczenia. – Jak to? – Bo nie ma. – Zawsze uważała się za realistkę. – Jak ci mówiłam, wiem, że na dłuższą metę nic z tego nie będzie. Jestem kobietą pracującą. Praca zajmuje mi mnóstwo czasu i energii. Nawet gdyby Aleks był zwykłym facetem, a nie następcą tronu, wątpię, czy stworzylibyśmy udany związek. Małżeństwo i rodzina wymagają poświęcenia. Mnie na to nie stać. – Nie przekonałaś mnie, złotko. Ani siebie. – Nie wszystkim kobietom małżeństwo jest potrzebne do szczęścia. – Boże, ileż to razy w ciągu ostatniego tygodnia odbywała z sobą tę rozmowę! – Choćby tobie. – Tak, choćby mnie. – Chris roześmiała się smutno. – Posłuchaj, Eve. Tylko dlatego nie mam męża i pół tuzina dzieci, bo nie spotkałam mężczyzny, który byłby dla mnie ważniejszy od pracy. Ty spotkałaś. – Tak, ale to nieważne. Zrozum, Chris, nie żyjemy w próżni. Muszę brać pod uwagę rzeczywistość. Jeśli tego nie zrobię, przegram. A nie chcę stracić Aleksa. Chcę z nim być najdłużej, jak mogę. – Przeczesała ręką włosy. – Któregoś dnia Aleks ożeni się, założy rodzinę. Spełni swój obowiązek wobec kraju. Ale do tego czasu chcę dzielić z nim życie. – Tak bardzo go kochasz? – spytała Chris. – Sama nie wiem, czy cieszyć się, czy płakać. – Cieszyć. Jest zbyt wiele innych powodów do płaczu. – Dobrze. – Chris wstała z kanapy i objęła siostrę. – A zatem cieszę się wraz z tobą. Słuchaj... może byś zrobiła sobie dziś wolne i polatała ze mną po sklepach? – Nie mogę. Mam dziesiątki spraw do załatwienia. Powinnam być na próbie, żeby uspokoić zespół. No i muszę zorganizować sobie jakiś prowizoryczny gabinet. – Nagle urwała. – A co chcesz kupić? – Różne rzeczy. Niczego z sobą nie zabrałam. – Podniosła z podłogi niedużą skórzaną torbę, która stanowiła cały jej bagaż. – Byłam pewna, że jeszcze dziś wrócimy razem do Stanów. A teraz... muszę znaleźć jakąś szałową kreację, w której wystąpię na twojej premierze. – Zostajesz... – No pewnie. Myślisz, że znajdzie się dla mnie pokój w pałacu? Eve uścisnęła siostrę. – Wstawię się za tobą. Wiele godzin później siedziała w swoim pokoju, pochylona nad maszyną do pisania. Dzień zleciał jej błyskawicznie, ale wieczór potwornie się dłużył. Aleks nie wrócił na kolację. Reeve i książę Armand też byli nieobecni. Bennett, choć starał się rozweselić resztę towarzystwa, nie potrafił ukryć zdenerwowania. Natychmiast po deserze przeprosił panie i gdzieś znikł. Eve udała się do siebie na górę, gdzie czekało ją sporo pracy, a Chris postanowiła pomóc Gabrielu ułożyć dzieciaki do snu. Teksty czterech sztuk, pełne uwag na marginesach, uległy zniszczeniu, ale już przed południem dostarczono Eve nowe egzemplarze. Nie musiała ich przeglądać. Znała na pamięć wszystkie kwestie, didaskalia, wskazówki reżysera. Gdyby zaszła konieczność, mogłaby zastąpić każdego z aktorów.
Do premiery pierwszej sztuki zostało kilka dni. Chociaż wszyscy byli zdenerwowani niedawnym wybuchem, popołudniowa próba przebiegła całkiem sprawnie. Praca nad drugą sztuką też szła pełną parą. Próby do trzeciej miały się rozpocząć za tydzień. Bilety na pierwsze trzy spektakle zostały już wyprzedane, na czwarty były jeszcze wolne miejsca, ale z każdym dniem ich ubywało. Kiedy po kolacji Eve wróciła do swojego pokoju, pomyślała sobie, że warto jeszcze raz sprawdzić budżet, ale zupełnie nie miała na to ochoty. Napuściła wody do wanny i wzięła kąpiel. Dochodziła dziesiąta, kiedy wyciągnęła maszynę do pisania. Aleksowi nic nie jest, przekonywała się w duchu; po długim, męczącym dniu pewnie zwalił się do łóżka i śpi. Zamiast się zadręczać, postanowiła chwilę popracować. Jej własną twórczość zniszczył wybuch. Powinna była zrobić kopie. Ale może dobrze się stało, że nie zrobiła. Pierwsza sztuka, napisana przesadnie kwiecistym stylem, była zbyt sentymentalna. Druga... cóż, drugą pisała pół roku i wciąż nie mogła przebrnąć przez pierwszy akt Zacznie wszystko od nowa. Nowy pomysł, nowe miejsce, i w pewnym sensie nowy autor. Wsunęła kartkę do maszyny. Akt pierwszy, scena pierwsza. Czas płynął. Kosz na śmieci zapełniał się, ale powoli rósł też stos świeżo zapisanych stron. Obiecała sobie, że tym razem się uda. Napisze świetny dramat, a potem go wystawi. Może nawet sama wyreżyseruje? Westchnęła ciężko. Czy nie to samo obiecywała sobie za pierwszym i drugim razem? Aleksander zastał ją nad maszyną. Siedziała skupiona, ubrana w niebieski szlafrok. Włosy miała niedbale upięte na czubku głowy, rękawy podwinięte. Lampka stojąca na biurku oświetlała palce, które tańczyły po klawiaturze. Za każdym razem, gdy ją widział, zdumiewało go, jaka jest piękna. Nigdy nie podkreślała swojej urody, zdawała się jej nie zauważać. Ceniła w życiu fachowość i inteligencję. Obserwując Eve, wiedział, że jest kobietą, która potrafi osiągnąć wyznaczony cel. Sprawiała wrażenie kruchej, słabej, delikatnej, lecz miała w sobie ogromny hart ducha oraz niebywałą siłę woli. Dzięki tym cechom nie bała się stawić czoła rzeczywistości. Czy dlatego ją kochał? Za jej wrażliwość, dobroć, odwagę? Potarł ręką twarz. Zrozumiał, że uroda jest rzeczą powierzchowną, przemijającą. Ze w życiu liczy się co innego. Powiedział kiedyś Eve, że jej potrzebuje, i była to prawda. Ale sam nie zdawał sobie sprawy, do jakiego stopnia. Kiedy myślał, że zginęła w wybuchu, że stracił ją na zawsze, ogarnął go dziwny paraliż. Serce mu stanęło, przestał oddychać, widzieć, słyszeć, czuć. Czy tak objawia się miłość? Nie był pewien. Poza rodziną i ojczyzną nigdy nikogo nie kochał. Zawsze wzbraniał się przed jakimkolwiek głębszym uczuciem. Teraz też się wzbraniał, ale ono okazało się silniejsze. Rozum mówił mu, że powinien się wycofać, że miłość to ryzyko, na jakie on, następca tronu, nie może sobie pozwolić. Na pewno nie dziś, a może i nigdy. Było jednak za późno. Gdyby spotkał złotą rybkę, prosiłby ją o jedno: aby przez chwilę mógł wieść z Eve normalne życie w normalnym świecie. Może dzisiejszej nocy uda im się przenieść, choć na parę godzin, do krainy marzeń? Nieświadoma jego obecności, przeciągnęła się, po czym splotła ręce na karku. – Miałaś się nie przepracowywać. Obejrzała się. Dostrzegł w jej oczach najpierw ulgę, potem radość. – Przygarnął kocioł garnkowi. – Jej płomienny wzrok sprawił, że opuściło do zmęczenie. – Wyglądasz na skonanego. – Zebrania, narady. – Wszedł do pokoju. – Przykro mi, że nie mogliśmy spędzić razem wieczoru.
– Tęskniłam za tobą. – Wyciągnęła do niego rękę. – I niepokoiłam się o ciebie. – Niepotrzebnie. Od piątej byłem w pałacu. – Nawet chciałam kogoś spytać, gdzie się podziewasz, ale... – Potrząsnęła głową. – Uznałam, że nie powinnam. – Przecież Bennett czy Gabriella by ci powiedzieli. – Ważne, że teraz cię widzę. Jadłeś kolację? – Tak, w gabinecie ojca. – Ale gdyby spytała, co jadł, nie umiałby odpowiedzieć. – Podobno przyleciała twoja siostra? – Tak, dziś przed południem. – Eve wstała od biurka i z niedużej szafki wyjęła butelkę koniaku. – Była jednym wielkim kłębkiem nerwów. Mam nadzieję, że rozmowa z Brie zdołała ją trochę uspokoić. – Może siostrze uda się namówić cię do powrotu do Stanów. Podała mu kieliszek. – Na pewno nie. – Moglibyśmy zmienić termin przedstawień. Przesunąć je o kilka miesięcy, nawet o rok. Uniosła ze zdziwieniem brwi. – Rozmawiałeś z Chris? – Nie, bo co? – Nic. – Uśmiechnąwszy się, podeszła do aparatury stereo. Pomyślała sobie, że jeśli się chce uwieść księcia, warto uciec się do starych wypróbowanych sposobów. Po chwili z głośników popłynęła cicha, nastrojowa muzyka. – Nie wyjadę, Aleks, więc nie trać czasu. – Czubkiem języka oblizała brzeg kieliszka. – Ale z ciebie uparciuch. Gdybym tak bardzo nie chciał mieć cię przy sobie, może zdołałbym cię przekonać. .. – Nie zdołałbyś. Aleks. Nawet nie wiesz, jak się cieszę z tego. co powiedziałeś. Ze chcesz, abym była przy tobie. – Nie mówiłem ci tego wcześniej? – Nie. – Ujęła go za rękę. – Niewiele mi mówisz. – Przepraszam. – Uniósł jej dłoń do ust. – Nie masz za co. – Odstawiła na bok kieliszek. – Jesteś jaki jesteś, i nie chcę, żebyś się zmieniał. – Naprawdę? – Naprawdę. – Instynktownie wyczuwała, że potrzebuje jej siły i wsparcia. – Chciałabym jednak... – delikatnie pogładziła go po policzku – żebyś choć na kilka godzin zapomniał o kłopotach. – Eve... –Nie wiedział, jak zareagować: czy mówić o swoich uczuciach, czy lepiej milczeć. Również odstawił kieliszek na biurko. – Ojej, o mało nie zachlapałem ci kartki... Za ciężko pracujesz. – Przygarnął kocioł... Aleks roześmiał się. Potrafiła wprowadzić go w dobry nastrój. – Co to? Kolejna sztuka? – Tak. – Zaczęła zgarniać maszynopis. – Nic ważnego.
– Poczekaj. – Przytrzymał jej rękę. – „Na zwolnionych obrotach"? Nie znam tego. To nie jest jedna z zapasowych... – Nie, nie – przerwała mu. Starała się odwrócić jego uwagę od stosu kartek. – Ten tekst nie ma nic wspólnego z naszymi występami w Cordmie. – Rozumiem. To coś, co chcesz wyprodukować kiedyś w przyszłości, tak? – Na myśl o tym, że prędzej czy później Eve wyjedzie, bo gdzieś tam w Stanach ma swoje życie i pracę, zrobiło mu się smutno. Najwyższym wysiłkiem woli usiłował okazać zainteresowanie. – O czym są te „Zwolnione obroty"? – Hm, sama nie wiem... Słuchaj, może byśmy... – Jakaś krótka ta sztuka. Uniósł brzeg stosu. Na oko było tego ze dwanaście stron. Powiódł wzrokiem po biurku. Spostrzegł dziesiątki zmiętych kartek. Po chwili przypomniał sobie pochyloną sylwetkę Eve, jej skupienie... I nagle doznał olśnienia. – Ty to napisałaś... Zarumieniła się. – To takie hobby. – Czerwienisz się. – Wcale nie. Nie bądź śmieszny. – Wzruszywszy ramionami, podniosła kieliszek. – Czasem w wolnych chwilach stukam sobie w maszynę, to wszystko. – Cherie, w ciągu ostatnich paru tygodni nie miałaś pół wolnej chwili. – Odgarnął jej włosy za uszy. – Nie mówiłaś mi, że piszesz sztuki. – Jak się ma mierny talent, to się o nim nie opowiada. – Mierny? Może sam to osądzę. – Nie! – Chwyciła kartki, zanim zdążył je podnieść. – To pierwsza wersja. Niedopracowana. – No dobrze, poczekam, aż ją dopracujesz – powiedział, lecz nie był pewien, czy wytrzyma. – Czy to twój debiut? – Nie. Jedną sztukę skończyłam, zaczęłam pisać drugą... Ta jest trzeci a. – Więc przeczytam tę skończoną. – Nie przeczytasz. – Łzy podeszły jej do gardła. – Leżała w biurku. W gabinecie. – Straciłaś oba maszynopisy? – Ujął jej twarz w obie dłonie. – To straszne, Eve. Wydaje mi się, że kiedy człowiek coś tworzy, a potem to traci, czuje się tak, jakby stracił kawałek samego siebie. Nie spodziewała się takiej reakcji. Z trudem skryła wzruszenie. – Nie była to zbyt dobra sztuka – szepnęła. – Raczej wprawka pisarska. Ale mam nadzieję, że czegoś się nauczyłam i że to, nad czym pracuję teraz, będzie lepsze. – Od dawna chciałem cię o coś spytać... – No? – Kiedyś marzyłaś o tym, żeby zostać aktorką. Dlaczego zrezygnowałaś ze sceny? – Bo jako aktorka musiałam słuchać reżysera. A jako producentka nie muszę słuchać nikogo. Aleks uśmiechnął się. – Poza tym – dodała po chwili – lepiej wypadam w roli producentki niż aktorki. – A pisanie?
– To taki mały sprawdzian. Któregoś dnia pomyślałam sobie: skoro znasz się na teatrze, wiesz, co się publiczności podoba, i umiesz przygotować spektakle, to spróbuj sama coś napisać. Coś, co można by wystawić. – Dopiła koniak. – Pierwsza próba wypadła żałośnie. Uznałam, że kolejne mogą być już tylko lepsze. – Lubisz wyzwania. Teatr, szermierka, karate. – Lubię – przyznała. – Kiedy człowiek przezwycięża lęk, kiedy pokonuje kolejne progi, kiedy zdobywa nowe doświadczenia, wtedy czuje, że żyje. I że to życie ma sens. – Odstawiła pusty kieliszek. – A ty wszystko zepsułeś. – Zepsułem? – Tak. Zająłeś mnie rozmową, a ja chciałam cię uwieść. – Już milknę. – Kąciki warg mu zadrżały. – I czekam. – Często bywasz uwodzony? – Przeszła do drzwi i przekręciła klucz w zamku. – Czasem. Oparła się o drzwi. – Przez kogo? Rozciągnął usta w uśmiechu. – Mademoiselle, jestem dżentelmenem. – No dobrze. Zresztą to nie ma znaczenia. – Machnęła ręką. – Byleby uwodzicielką nie była ta blondyna z Anglii, z którą tańczyłeś przed siedmioma laty. Nie odpowiedział. Jak przystało na dżentelmena. – Hm. Poczęstowałam cię kieliszkiem alkoholu. Włączyłam muzykę. Więc teraz... – W jej oczach pojawiły się figlarne iskierki. – Już wiem. Pozwolisz, że na moment zostawię cię samego? – Oczywiście. Znikła w przyległej do saloniku sypialni. Nie wahając się nawet przez chwilę, Aleks wysunął szufladę, w której Eve schowała tekst swojej nowej sztuki, i zaczął czytać. Dialog pomiędzy kobietą w średnim wieku a jej odbiciem w lustrze wciągnął go od pierwszej strony. – Wasza Wysokość... Pośpiesznie zamknął szufladę. Zamierzał powiedzieć Eve, że sztuka jest wspaniała, że ona sama ma ogromny talent, ale kiedy się odwrócił, nie był w stanie wydobyć głosu. Miała na sobie powabną koszulę nocną oraz rozpięty jedwabny szlafrok, jedno i drugie w kolorze przydymionego błękitu. Rozpuszczone włosy opadały jej na ramiona. Patrzyła na niego kusząco, spod półprzymkniętych powiek. Dał się skusić. Podszedł bliżej. Bez słowa wciągnęła go do sypialni. – Cały dzień czekałam na ciebie – szepnęła, wolno rozpinając mu koszulę. – Chciałam cię dotykać... – przesunęła reką po jego klatce piersiowej – i czuć twój dotyk. – Kiedy jestem daleko od ciebie, na niczym nie potrafię się skupić. – Zsunął szlafrok z jej ramion. – A przy tobie odchodzę od zmysłów. – To dobrze, odchodź. W pokoju paliły się dziesiątki świec. Z salonu docierała nastrojowa muzyka. Eve leciutko pchnęła go na łóżko i zaczęła spełniać jego najskrytsze marzenia. Myślał, że serce wyskoczy mu z piersi. Nigdy w życiu nie był tak podniecony. Jeszcze żadna kobieta go tak nie całowała, tak nie pieściła. Drżał na całym ciele.
Cieszyła się i upajała swoją władzą. Nawet nie przypuszczała, że sprawianie rozkoszy może być tak cudownym przeżyciem. Tu, w jej łóżku, Aleks należał do niej. Był mężczyzną, nie księciem. Ojczyzna, obowiązki, etykieta, tradycja – takie rzeczy poszły w zapomnienie. Gdy popatrzył jej w oczy, dojrzał w nich wyzwanie. – Och, Eve, jesteś szalona – mruknął ochryple i przywarł ustami do jej ust. Ich pocałunki były namiętne, uściski miażdżące. Oboje doświadczali czegoś zupełnie nowego, utracili kontrolę, ogarnęła ich dzika, zwierzęca żądza. – Aleksander... – Wydawało jej się, że krzyknęła jego imię. ale to był tylko szept. – Chcę cię, pragnę cię. – Błądziła rękami po jego ciele, aż odnalazła to, czego szukała. – Chodź, błagam. Chodź! Posłuchał jej. Porwała ich obezwładniająca fala. Unosząc się na niej, oddalali się od brzegu. Coraz szybciej. Gdy wreszcie dotarli do celu, Aleks zawołał coś. Po francusku. Językiem miłości, językiem swego serca.
ROZDZIAŁ JEDENASTY Po raz pierwszy w życiu obudziła się w jego ramionach. Świece dawno się wypaliły, ale w powietrzu wciąż unosił się ich kwiatowy zapach. – Aleksander... – szepnęła i przytuliła się mocniej. – Śpij. Jest jeszcze wcześnie. – Delikatnie próbował się oswobodzić. – A ty wstajesz? – Muszę. Nie chciała go puścić. – Dlaczego? Mówiłeś, że jest wcześnie. Roześmiawszy się cicho, uniósł ramię, którym usiłowała go opleść, i pocałował ją w rękę. – Z samego rana mam spotkanie. – Ale chyba nie aż tak wcześnie? – Popatrzyła na niego zaspanym wzrokiem. Włosy miał potargane, ale spojrzenie bystre i przenikliwe. – Mógłbyś zostać godzinę dłużej. Chciał. Marzył o tym, aby spędzić z nią w łóżku kilka kolejnych dni. – To nie byłoby rozsądne. Zrozumiała, o co mu chodzi, i troszkę posmutniała. – Nie chcesz, żeby służba widziała, jak opuszczasz mój pokój? – Wierz mi, tak będzie lepiej. – Dla kogo? – spytała. Uniósł zdziwiony brwi. Rzadko się zdarzało, aby ktoś kwestionował jego decyzje. – Posłuchaj. Niech to, co jest między nami, pozostanie naszą tajemnicą. Nie chcę narażać cię na plotki. Po co mają pisać o tobie w brukowcach? Oparłszy się o wezgłowie, skrzyżowała ręce na piersi. – Pozwól, że sama będę się martwić o moją opinię. – Ależ proszę bardzo. – Pogładził jej gołe ramię. – Ale mnie chyba też wolno? – Dlaczego?
Natura nie obdarzyła go cierpliwością. Całymi latami ją w sobie wyrabiał. – Eve, odkąd pojawiło się w prasie nasze zdjęcie zrobione po wybuchu, ludzie snują różne domysły. – Co z tego? – Zraniły ją jego słowa. A człowiek zraniony, jak sama wiedziała, często zachowuje się irracjonalnie. – Nie wstydzę się tego, że jestem twoją kochanką. – Uważasz, że ja się wstydzę? Tak? – Na to wygląda. Przychodzisz późno, kiedy wszyscy śpią. Wychodzisz przed świtem, żeby nikt nie wiedział, gdzie ani z kim spędziłeś noc. Zacisnął rękę na jej szyi. – Nigdy więcej tak nie mów. Nie pojmuję, jak możesz tak myśleć. – A jak mam myśleć? Zacisnął rękę jeszcze mocniej. Przerażona, otworzyła szeroko oczy. Po chwili z całą siłą, niemal brutalnie, przytknął wargi do jej ust. Walczyła; pragnęła słów, zapewnień, a nie pocałunków. Nie zważał na to. Wreszcie uległa. Przestała się złościć, zaczęła czuć. Wkrótce znów pochłonęła ich szalona namiętność. Leżał na wznak, wpatrując się w sufit. Eve leżała obok, zwinięta w kłębek. Nie dotykali się. Na zewnątrz słońce wypalało poranną mgłę. – Nie chcę cię skrzywdzić. Wolno wypuściła z płuc powietrze. – Nie skrzywdzisz mnie. – Jesteś tego pewna? – Chciał wziąć ją w objęcia, ale wolał nie ryzykować. – Musimy porozmawiać, Eve. Ale nie teraz. – Tak, później. Wstał; ona nie ruszyła się z miejsca. Słyszała, jak się ubiera, potem czekała na odgłos przekręcanego w zamku klucza. Niespodziewanie położył rękę na jej ramieniu. – Wzbudzasz we mnie wiele różnych odczuć, ale na pewno się ciebie nie wstydzę. Poczekasz na mnie w teatrze? Postaram się przyjechać najdalej o szóstej. Nie odwróciła się. Bała się, że jeśli na niego spojrzy, rzuci mu się na szyję i zacznie go błagać, aby został. – Dobrze, zaczekam. – Prześpij się jeszcze z godzinkę. Nie odpowiedziała. Drzwi otworzyły się i zamknęły. Zacisnęła powieki. Aleks ofiarował jej namiętność. Przedtem sądziła, że to wystarczy. Teraz wiedziała, że nie. Chciała posiąść nie tylko jego ciało, ale również serce. Innymi słowy, chciała wszystko albo nic. Połowiczne rozwiązania jej nie zadowalały. Zwlokła się z łóżka. Pora wrócić do rzeczywistości. Nie zamierzała roztkliwiać się nad sobą ani snuć marzeń, które nie mają szansy się spełnić. Wszedł do gabinetu ojca i skinął na powitanie zebranym tam mężczyznom. Ojciec, który właśnie gasił w popielniczce papierosa, siedział przy biurku. Reeve – na kanapie obok Bennetta. Malori, szef służb specjalnych, na krześle. Stojący centralnie stół zawalony był papierami.
W tym samym składzie spotkali się wczoraj i zamierzali spotykać codziennie, dopóki nie rozwiążą sprawy Deboque'a. Pierwszy zabrał głos Reeve, który opowiedział o wzmożonych środkach bezpieczeństwa, jakie wprowadził w pałacu, w Centrum, gdzie mieściły się teatry oraz siedziba fundacji zbierającej pieniądze dla dzieci niepełnosprawnych, oraz u siebie na farmie. A także na lotnisku i w porcie. – Każdemu z nas też przydzieliłeś dodatkową ochronę – zauważył ponuro Bennett. – Sądzisz, że znów zadzwonią do Eve? Chyba wiedzą, że założyliśmy u niej podsłuch telefoniczny i że wyszkoleni agenci nie spuszczaj ą jej z oka. Odpowiedzi udzielił mu Malori. – Największą słabością Deboque'a jest zbytnia pewność siebie – rzekł, pykając z fajki. – Myślę, że znów posłuży się panną Hamilton. I że zrobi to już wkrótce. – Uważam, że powinniśmy odesłać Eve do Stanów – oznajmił Aleksander, sięgając po paczkę papierosów. – To nie powstrzyma Deboque'a, Wasza Wysokość. – Ale przynajmniej ona będzie bezpieczna. – Aleks... – zaczął Reeve; kontynuował po chwili, gdy jego szwagier schował zapalniczkę do kieszeni. –Jeśli nasze analizy są trafne, potrzebujemy Eve. Daj mi skończyć – powiedział szybko, spodziewając się protestu. – Gdyby zgodziła się wyjechać, sam bym ją wsadził do samolotu, ale skoro upiera się, żeby zostać, nie pozostaje nam nic innego, jak przydzielić jej ochronę i czekać. – Czekać?! – Aleksander wypuścił z ust strumień dymu. – Czekać, aż znów znajdzie się w niebezpieczeństwie? Jeśli, tak jak przypuszczasz, wiadomość od Deboque'a przekazał jeden z pracowników teatru, to... – Deboque'a nie interesuje panna Hamilton – oznajmił cicho Malori. – Ona jest tylko pionkiem. – A pionki, jak wiadomo, są na straty. – Aleksandrze... – Głos księcia był niewiele donośniejszy od szeptu, ale pobrzmiewała w nim siła i stanowczość. – Musimy zachować spokój i zimną krew. Wiesz, że dobro Eve leży mi na sercu nie mniej niż dobro własnych dzieci. Zrobimy wszystko, co w naszej mocy, aby zapewnić jej bezpieczeństwo. – Przyjechała tu na moje zaproszenie. Jest naszym gościem. Jesteśmy za nią odpowiedzialni. – Wiem, synu. Jeżeli któryś ze współpracowników Eve działa w imieniu Deboque'a, ręczę ci, że wkrótce poznamy jego tożsamość. Deboque zaś na pewno nie będzie próbował pozbyć się Eve; straciłby wtedy swojego agenta, bo cały zespół wróciłby do Stanów. To logiczne. – A może on wcale nie myśli logicznie? – Tacy jak on zawsze wszystko na trzeźwo kalkulują. Nie ulegają emocjom, nie podejmują pochopnie decyzji – Każdemu zdarza się popełnić błąd. – To prawda. – Armandowi stanął przed oczami Seward. Smutek, który przepełnił jego serce, pozostał jednak głęboko ukryty. – Ale my na żadne błędy nie możemy sobie pozwolić. – Skierował wzrok na Reeve'a. – A zatem sprawę bezpieczeństwa zostawiam w twoich rękach. Reeve skinął głową. – Wydałem już odpowiednie dyspozycje. Wzmocniłem straż, każdemu przydzieliłem dodatkową ochronę. Kolejnym krokiem będzie infiltracja organizacji Deboque1 a. Ustaliłem z Malorim, któremu agentowi powierzyć to zadanie. – Nie wiem, czy to dobry pomysł – mruknął Malori.
– Dobry, dobry – powiedział Reeve, po czym wręczył Armandowi papierową teczkę. – Malori i ja uważamy, że nazwisko tego agenta powinno być znane wyłącznie nam trzem. – Sprawa dotyczy nas wszystkich – wtrącił Bennett. – Zgadza się, ale tu chodzi o bezpieczeństwo naszego agenta. Im mniej osób będzie wiedziało, kim on jest, tym większa szansa, że plan się powiedzie. Tyle że to może trwać bardzo długo. Kilka miesięcy, może nawet lat – Nieważne. Po prostu chciałbym, aby za mojego życia udało się zlikwidować siatkę Deboque'a. – Stary książę nie zajrzał do teczki z poufnymi informacjami. Zamierzał zrobić to później, po czym schować ją do sejfu. – Proszę mnie regularnie informować o postępach. – Oczywiście. – Reeve zgarnął ze stołu resztę papierów. – Jeżeli schwytamy człowieka, którego Deboque opłaca w teatrze, i przesłuchamy go, może obejdzie się bez infiltracji. Kiedy mężczyźni zaczęli szykować się do wyjścia, Aleks zwrócił się do ojca: – Jeśli masz chwilę czasu, chciałbym z tobą porozmawiać. – Jadę do teatru – oznajmił Bennett, spoglądając na brata. – Postaram się nie spuszczać Eve z oka. – Dzięki. Tylko pamiętaj, rób to dyskretnie, bo inaczej wyrzuci cię na zbity pysk. – Spokojna głowa. Znam ją nie od dziś. – Poklepał brata po ramieniu, następnie podszedł do ojca i pocałował go w policzek. – Poradzimy sobie, tato. W jedności nasza siła. Stary książę odprowadził go wzrokiem do drzwi. Żadne wcześniejsze plany, rozmowy ani zapewnienia o wzmożonych środkach bezpieczeństwa nie rozproszyły jego obaw. Dopiero syn dodał mu otuchy – pocałunkiem i paroma prostymi słowami. – Spośród wszystkich moich dzieci jeden Bennett nie przestaje mnie zaskakiwać. – Ucieszyłby się, gdyby to usłyszał – powiedział Aleks. – Jako mały chłopiec znosił do pałacu ranne zwierzęta, chore koty, ptaki z połamanymi skrzydłami. Wierzył, że potrafi je uzdrowić. Czasem mu się udawało. Swoją wrażliwością przypomina mi waszą matkę. – Armand podniósł się z fotela. – Napijesz się kawy, Aleks? – Nie, dziękuję. Muszę jechać do Hawru. Powitać statek. – Co za entuzjazm. – Zmobilizuję się. – Nie wątpię. Chciałeś porozmawiać o Eve? –Tak. Armand otworzył szeroko okno. Świeże słone powietrze powinno im obojgu dobrze zrobić. – Aleks, mam oczy. Widzę, co się dzieje, i wiem, co czujesz. – Może wiesz. Ja dopiero teraz zaczynam to sobie uświadamiać. – Kiedy byłem młodym człowiekiem, młodszym niż ty teraz, musiałem nagle zasiąść na tronie i rządzić krajem. Oczywiście od dziecka mnie do tego przygotowywano. Ale nie sądziłem, że ten moment nadejdzie tak szybko. Twój dziadek zachorował i trzy dni później już nie żył. Nie było mi łatwo. Miałem dwadzieścia cztery lata. Z uwagi na mój młody wiek i wybuchowy temperament wielu członków rady bało się, że sobie nie poradzę. – Uśmiechnął się pod nosem. – Muszę się przyznać, że nie zawsze potrafiłem być tak dyskretny i rozsądny jak ty. – Widzę, że nie wszystkie cechy Bennett odziedziczył po mamie. Po raz pierwszy od wielu dni stary książę parsknął śmiechem.
– Aż tak beztrosko nigdy się nie zachowywałem. W każdym razie – kontynuował po chwili – mniej więcej po roku złożyłem oficjalną wizytę w Anglii. Tam poznałem Elizabeth i nagle moje życie nabrało sensu. Prawdziwa miłość jest piękna, lecz bywa bardzo bolesna. – Wiem. Starzec przyjrzał się uważnie swojemu pierworodnemu synowi i westchnął ciężko. – Tak myślałem. Czy zastanawiałeś się, co by to oznaczało? – Tak, ojcze. Ciągle nad tym dumam i ciągle sobie powtarzam, że nie mogę tego od niej żądać. Zbyt wiele musiałaby dla mnie poświęcić. Jej życie zmieniłoby się w sposób trudny do wyobrażenia. – Czy ona cię kocha? – Tak. – Przycisnął palce do oczu. – Przynajmniej taką mam nadzieję. Tyle czasu próbowałem tłumić swoje uczucia, że... Annand pokiwał głową. Doskonale syna rozumiał – Chcesz mojej rady czy błogosławieństwa? Aleks opuścił ręce wzdłuż ciała. – I tego, i tego. – Dobrze. A więc uważam, że dokonałeś trafnego wyboru. – Armand uśmiechnął się i podszedł do syna. – Cordina będzie dumna, mając taką księżną. – Dziękuję, ojcze. – Uścisnęli sobie dłonie. – Myślę jednak, że bycie księżną niekoniecznie ucieszy Eve. – Amerykanie. – Armand westchnął. – Pewnie tak jak twój beau–frere, wolałaby się obyć bez tytułu. – Tak, ale w przeciwieństwie do Reeve'a, nie miałaby wyboru. – Jeśli cię kocha, to korona, którą kiedyś włoży na głowę, nie będzie jej ciążyła. Twoja tobie też nie. Aleks puścił to mimo uszu. Wolał, by ojciec żył i sprawował władzę jak najdłużej. – Jestem ci wdzięczny za wsparcie – rzekł. – A teraz czekam na radę. – Niewiele osób zasługuje na to, żeby otworzyć przed nimi serce. Kiedy spotkasz kobietę, z którą chcesz dzielić życie, niczego przed nią nie ukrywaj. Pamiętaj, kobiety mają silne ramiona. Nie bój się na nich wesprzeć. – Wesprzeć? Ale to ja chcę chronić żonę... – Oczywiście. Jedno drugiego nie wyklucza. Poczekaj, mam coś dla ciebie. Na moment Armand zniknął w sąsiadującej z gabinetem bibliotece. Kiedy wyłonił się, trzymał w ręce czarne aksamitne pudełeczko. – Często się zastanawiałem, co będę czuł w takiej chwili. – Wbił oczy w pudełeczko. – Czuję smutek, że to do mnie wróciło. Czuję radość i dumę, że mam syna, któremu mogę to ofiarować. – Nie potrafił powściągnąć emocji, które zawsze tak skrzętnie skrywał. – Syna, którego nie tylko kocham, ale którego również darzę szacunkiem. – Wsunął pudełko do dłoni Aleksa. – Jest to pierścionek, który podarowałem twojej mamie, kiedy się jej oświadczyłem. Byłbym szczęśliwy, gdybyś zechciał podarować go Eve, kiedy poprosisz ją o rękę. – Uczynię to z największą przyjemnością. – Aleks nie był w stanie rozprostować palców i otworzyć kasetki. – Dziękuję, tato. Patrząc na syna, który teraz dorównywał mu wzrostem, Armand przypomniał sobie jego narodziny, dzieciństwo, lata młodzieńcze.
– Kiedy włożysz jej ten pierścionek na palec – powiedział wzruszony – przyprowadź ją do mnie. Eve obserwowała dwóch młodych maszynistów, którzy uzbrojeni w pędzle, wałki i puszki ze sprayem poprawiali scenografię. Przełykając ziewnięcie, zapisała w notesie kolejny punkt: żeby po powrocie do Stanów koniecznie przeznaczyć trochę pieniędzy na kupno nowego sprzętu. Wracali za niecałe pięć tygodni. Za dwa dni miała się odbyć premiera pierwszej sztuki; za cztery tygodnie zespół wystąpi po raz ostatni. Kilka dni będą potrzebowali na spakowanie rekwizytów, zdjęcie dekoracji, a potem... potem wylot. Na jesieni ruszą w objazd po Stanach. Wszystko od dawna było zaplanowane. A w styczniu – właśnie ustalała warunki kontraktu – przez trzy tygodnie będą występować w Los Angeles. Podejrzewała, i chyba się nie myliła, że po powrocie z Cordiny zaproszenia na występy posypią się lawinowo. Przeszła na skraj sceny, gdzie przy niedużym stoliku siedział reżyser, i usiłowała skoncentrować się na próbie. Aktorzy byli w kostiumach, ucharakteryzowani. Wielki czerwony wazon, o który prosiła Pete'a, przyciągał wzrok. Nieco wyblakłe obicie kanapy już nie raziło świeżością. Na kredensie leżały wykrochmalone koronkowe serwetki. Wszystko było idealnie, tak jak sobie wymarzyła. Więc dlaczego nie czuła satysfakcji, radości? – Wygląda wspaniale – szepnął ktoś tuż nad jej uchem. Podskoczyła. – Ben! – Przycisnęła notes do piersi. – Co tu robisz? To próba zamknięta. Nie dla widzów. – Nie jestem widzem. Wyjaśniłem to waszemu portierowi. Obejrzawszy się przez ramię, zobaczyła stojących nieopodal Bena ochroniarzy. – Nie masz nic ważniejszego do roboty? – Od paru tygodni haruję jak dziki wół. Należy mi się kilka godzin relaksu. – Kiedy indziej wykorzystałby ten czas na jazdę konną. – Pomyślałem sobie, że wpadnę do ciebie i sprawdzę, jak wam idzie próba. – Jeśli szukasz Doreen, musisz iść na górę do sali B. Ale... no wiesz, przygotowujemy cztery sztuki... – W porządku, pojąłem aluzję. Nie będę jej przeszkadzał – powiedział, choć prawdę mówiąc, w ogóle nie myślał o Doreen. Przez chwilę spoglądał w milczeniu na scenę. – Większość tych ludzi zatrudniasz pewnie od lat? – Niektórych tak, niektórych nie – odparła. – Zejdźmy na widownię. Chcę zobaczyć, jak to wygląda stamtąd. Usiedli w środkowym rzędzie na wprost sceny. Ochroniarze zajęli miejsca trzy rzędy dalej. – Nieźle – powiedziała. – Wcześniej siedziałam w ostatnim rzędzie na balkonie. Wszystko idealnie widać i słychać. Macie tu fantastyczną akustykę. – Twoi współpracownicy... – Ben powrócił do tematu, który zaczął chwilę wcześniej. – Chyba dobrze ich znasz, prawda? W końcu spotykacie się nie tylko na stopie zawodowej, ale również prywatnej... – Na wyjazdach jest to nieuniknione. Ale ludzie teatru nie różnią się od innych śmiertelników. Jedni bardziej udzielają się towarzysko, inni trzymają się na uboczu. – Uśmiechnęła się. – A co? Chcesz zmienić zawód? – Myślisz, że nadaję się na aktora? – Lepsza byłaby dla ciebie praca na zapleczu. Miałbyś więcej okazji do flirtów. – Zapamiętam to sobie. Powiedz, ile osób liczy w sumie zespół?
– To zależy od tego, co wystawiamy. – A na przykład teraz? Zmarszczywszy brwi, przyjrzała mu się badawczo. – Dlaczego pytasz? – Z ciekawości. – Tak? Nigdy przedtem takie rzeczy cię nie interesowały. – Boże, Eve, nie można z tobą normalnie porozmawiać? – Można, Ben. Ale ponieważ wczoraj Reeve zadawał mi podobne pytania, stałam się podejrzliwa. Wyjaśnij mi, proszę, co moi pracownicy mają wspólnego z tym draniem za kratkami? Ben wyciągnął nogi i oparł je o fotel przed sobą. – Nie mogę. Nie ja prowadzę dochodzenie. Skarbie, kim jest ta aktorka w halce? Chyba mi jej nie przedstawiono. – Przestań, Bennett – skarciła go Eve. – Myślałam, że jesteśmy przyjaciółmi. – Jesteśmy. – Więc bądź ze mną szczery. Wahał się tylko przez ułamek sekundy. Ponieważ był jej przyjacielem i darzył ją szacunkiem, decyzję podjął błyskawicznie. – Nie sądzisz, że należy rozważyć wszystkie możliwości? – spytał. – To znaczy? – Kiedy szantażysta odezwał się do ciebie po raz drugi, dzwonił z tego budynku. – Widząc, jak Eve wytrzeszcza oczy, pokiwał smutno głową. – Nie powiedzieli ci o tym, prawda? – Z tego budynku? Skąd dokładnie? – Nie potrafią tego ustalić. Ale wiedzą, że na pewno nie telefonowano z miasta. Poza tym każdego wejścia pilnował strażnik. Nigdzie nie było śladów włamania. Ładunek musiał być podłożony przez kogoś, kto tu pracuje. Przez osobę, która może swobodnie wchodzić do budynku, nie wzbudzając niczyich podejrzeń. – Jeśli nawet, to dlaczego zawężasz krąg podejrzanych do moich ludzi? – spytała. – To jest ogromny kompleks. Mieszczą się w nim jeszcze trzy inne teatry. W każdym pracują aktorzy, maszyniści, oświetleniowcy... – Wiem. – Zacisnął rękę na jej dłoni. – Ale... Posłuchaj, Eve. To musiał być ktoś, kto ma prawo przebywać w tej części budynku. Na scenie, za kulisami, w garderobie, w magazynie, nawet w twoim gabinecie. Ktoś, czyja obecność nikogo nie dziwi. – Ale dlaczego ktoś z moich pracowników miałby grozić twojej rodzinie? – Podobno Deboque hojnie płaci. – Nie wierzę, Ben. – Skierowała spojrzenie na scenę. – Gdybym sądziła, że masz rację, natychmiast bym przerwała próby i odesłała wszystkich do domu. Psiakość, Ben! Ci ludzie to aktorzy, krawcowe, fryzjerki, akustycy, a nie terroryści czy zamachowcy. – Spokojnie, Eve. Nie twierdzę, że któryś z nich podłożył ładunek, ale teoretycznie mógł. Przemyśl to. – Poklepał ją po ręce. – I uważaj na siebie. Nagle coś sobie uświadomiła i cała złość z niej wyparowała. – Boże, jeżeli przywiozłam tu kogoś, kto...
– Nawet nie kończ – przerwał jej Ben. – Bez względu na to, co wykaże dochodzenie, nie jesteś za nic odpowiedzialna. Winę ponosi wyłącznie Deboque. Eve westchnęła głośno. – Nigdy go na oczy nie widziałam. Nawet nie wiem, jak wygląda, a ciągle mam przez niego kłopoty. Trzeba go powstrzymać, zanim... – Powstrzymamy. – Powiedział to cicho i łagodnie, ale w jego głosie pobrzmiewała furia. – Reeve przystąpił już do działania. Niestety na wynik trzeba będzie trochę poczekać, ale na pewno się uda. – Tylko ty się do niczego nie mieszaj. Niech się wszystkim zajmą fachowcy. Rozciągnął usta w uśmiechu. – Nie denerwuj się, złotko. Bardziej interesują mnie kobiety i konie niż sława i chwała. – To dobrze. – Wstawszy z fotela, potarła skronie. – No, czas na mnie. Muszę iść na górę i obejrzeć kawałek drugiej próby. – Za ciężko pracujesz. Odbija się to na twojej twarzy. – Jak zwykle, jesteś bardzo szarmancki. – I przestań się martwić o Aleksa. – Możesz mi powiedzieć, jak mam to zrobić? – Niestety. – Pociągnął ją za kosmyk. – Zaufaj losowi. Aleks będzie rządził Cordiną. Nic mu w tym nie przeszkodzi. – Oby. Wiesz, kiedy go widzę, jestem spokojna. Ale z dala od niego... po prostu się boję. – Uścisnęła Bena na pożegnanie. – Do zobaczenia wieczorem. – Zagramy w remika? – Dalej jesteś mi winien pięćdziesiąt trzy dolary. – Kto by to liczył? – Ja – odparła z uśmiechem. Ruszyła między rzędami do przejścia, po czym skręciła w lewo. Parę kroków za nią podążało dwóch ochroniarzy. Wczesnym popołudniem zajrzała Gabriella z Chris; usiłowały namówić Eve, żeby wybrała się z nimi do nadmorskiej kawiarni. Odmówiła im. Nie chciała też kawy i ciastek, które przygotowała dla niej asystentka. Podziękowała uprzejmie jednemu z aktorów, który zaproponował, aby zdrzemnęła się w jego garderobie, oraz charakteryzatorce, która nieśmiało podsunęła jej krem likwidujący worki pod oczami. Kiedy próby dobiegły końca, była u kresu wytrzymałości. – Jeżeli jeszcze jedna osoba powie mi, że powinnam odpocząć, nie ręczę za siebie – mruknęła gniewnie, wędrując pustym korytarzem. – Ja tam nic nie mówię. Stanęła jak wryta, po czym wolno spojrzała w bok. Pete chował rekwizyty do skrzyń. – Myślałam, że wszyscy już wyszli. – Pewnie wyszli. – Wyprostował się. Zabrzęczały wiszące przy pasku klucze do magazynu. – Ja też już prawie skończyłem. Muszę tylko znaleźć pudło na ten wielki wazon. – Zostaw go na wierzchu. Takiego szkaradzieństwa nikt nie ukradnie.
– Sama pani mówiła, żeby kupić brzydki. – I taki kupiłeś. – Potarła obolały kark. – Jest świetny. Serwetki również. A złodziei naprawdę nie musimy się obawiać. Teatr będzie zamknięty i strzeżony przez całą noc. Więc idź do hotelu, zjedz kolację... – Może ma pani rację – rzekł, ale nie ruszył się z miejsca. – O co chodzi, Pete? – spytała. – Chciałbym coś powiedzieć... – To mów. – Trochę się tamtego dnia zezłościłem, kiedy kazała mi pani opuścić magazyn. I jeszcze pociągnęła mnie za koszulę, a potem zagroziła wywaleniem z pracy. – Domyślam się, że nie byłeś zadowolony. – Na pewno bym się tak nie grzebał, gdybym wiedział, co się dzieje. – Podrapał się po brodzie, po czym wbił wzrok w buty. – Talbot opowiedział nam, jak to pani biegała po piętrach, sprawdzając, czy wszyscy wyszli. Zachowała się pani odważnie. – Podniósł oczy. – Głupio, ale odważnie. – Ani głupio, ani odważnie. Po prostu zrobiłam to, co musiałam. Ale dzięki za dobre słowo, Pete. – Chętnie bym panią zaprosił na kieliszek wina, szefowo. Zatkało ją. Znała Pete'a od wielu lat, lecz zawsze dotąd trzymał się na dystans. – Z przyjemnością, Pete. Dziś wieczorem jestem zajęta, może więc jutro po próbie? – Dobrze, może być jutro. – Ponownie podrapał się po brodzie, po czym wolnym krokiem skierował się do wyjścia. Eve ruszyła w przeciwną stronę, do swojego nowego gabinetu. Spojrzała na zegarek: szósta piętnaście. Aleks się spóźnia. Cały dzień niecierpliwie czekała na szóstą. Cóż, poczeka chwilę dłużej. O czym chciał z nią porozmawiać? O tym, co ich łączy? Że niestety nie mogą być razem? Pragnął jej. Nie miała co do tego wątpliwości. Ale jako człowiek prawy, sumienny i odpowiedzialny zdawał sobie sprawę, że lepiej zakończyć potajemne schadzki. Sam mówił, że nie chce narażać jej na plotki. Niczego nie żałowała. Od początku wiedziała, na co może liczyć. Tak, poczeka na Aleksa, ale nie będzie siedzieć bezczynnie, wzdychając i użalając się nad sobą. Wziąwszy z półki plik notatek, usiadła przy biurku. Wokół było cicho jak makiem zasiał. I nagle powietrzem wstrząsnął huk.
ROZDZIAŁ DWUNASTY Nawet nie zdążyła wstać od biurka, kiedy usłyszała odgłos kroków. Ktoś biegł korytarzem. Otwierając drzwi, zamierzała jedynie spytać, co się dzieje; przecież próba już dawno się skończyła i wszyscy mieli wrócić do hotelu na kolację. Wtem zobaczyła ciało. Znieruchomiała; po chwili rzuciła się pędem do leżącego na podłodze mężczyzny. Koszulę miał zakrwawioną. Wokół było pełno szkła – potłuczone szklanki i dzban, z którego wylała się woda. Niewiele się zastanawiając, ściągnęła sweter i okryła nim rannego.
Telefon! Starając się zachować spokój, wróciła biegiem do gabinetu i drżącą, wilgotną ręką wykręciła numer. – Tu Eve Hamilton. Dzwonię z Teatru Wielkiego w Centrum Sztuk Pięknych. Postrzelono człowieka. Proszę przysłać karetkę. I policję. – Na moment wstrzymała oddech; ktoś nadchodził korytarzem. – Tylko błagam, szybko! – dodała szeptem. Odłożywszy słuchawkę, rozejrzała się po pokoju. Nie było żadnej drogi ucieczki; jedyne wyjście prowadziło na korytarz. Kroki ucichły – ale jak daleko od drzwi stał zabójca? Dygocząc na całym ciele, obeszła cicho biurko. Wiedziała, że ktokolwiek tam jest, zabije ją, a potem... Spojrzała na zegarek. Szósta dwadzieścia. No tak, czekają na Aleksandra. Pot spływał jej z czoła, gdy wolno skradała się do drzwi. Musi ostrzec Aleksa! Musi znaleźć na to sposób. Wyciągnęła rękę, żeby szerzej uchylić drzwi, kiedy nagle ktoś pchnął je lekko od zewnątrz. Najpierw zobaczyła pistolet. Potem trzymającą go rękę. Dławiąc krzyk, podniosła wzrok i spojrzała na przybysza. W drzwiach stał mężczyzna, z którym Aleks trenował szermierkę. Już wtedy, gdy uśmiechnął się do niej jego twarz wydała się jej znajoma. Nic dziwnego. Przypomniała sobie, że dzień czy dwa wcześniej widziała faceta tu, w teatrze. Teraz nie uśmiechał się. Patrząc mu w oczy, nie miała cienia wątpliwości, że ten człowiek potrafi zabijać. – Mademoiselle... – zaczął. Nie czekała na dalszy ciąg. Prawą ręką wykonała gwałtowny zamach, celując w szyję bandyty. Kiedy pistolet upadł z brzękiem na podłogę, zamachnęła się po raz drugi, tym razem uderzając kantem dłoni w kark. Dysząc ciężko, popatrzyła z góry na leżącą u swych stóp postać. Chwytając nieprzytomnego mężczyznę pod pachy, wciągnęła go do gabinetu. W górnej szufladzie biurka znalazła klucz. Przeskoczywszy nad ciałem, wyszła na korytarz i zamknęła za sobą drzwi. W głowie jej szumiało. Oparła się o ścianę, usiłując złapać oddech i oczyścić umysł. Słysząc, jak parę metrów dalej postrzelony mężczyzna jęczy, podbiegła do niego. – Ciii. Wezwałam karetkę. Zaraz lekarz opatrzy panu ranę. – Jermaine... – Tak, wiem. Zajęłam się nim. Proszę nic nie mówić. – Pomyślała, że powinna zastosować jakiś ucisk, żeby zatamować krwawienie. Ale jak? Czym? Może ręcznik. .. – Niech pan się nie rusza. Zaraz wrócę. – Czekał... ukryty... – Wiem. Nikomu już nic nie zrobi. Zamknęłam go w moim gabinecie. A pan niech nic nie mówi. Za chwilę wrócę. Wstała. Zamierzała iść do najbliższej łazienki po ręcznik, kiedy usłyszała za sobą hałas. Obejrzała się. Korytarz był pusty. Zwilżywszy wargi, popatrzyła na drzwi gabinetu. Czyżby bandyta odzyskał przytomność? Nagle z przerażeniem coś sobie uświadomiła. Nie wzięła pistoletu. Broń była w gabinecie. Ni stąd, ni zowąd dobiegło ją wołanie. Skierowała się tam, skąd dochodziło. Po chwili wcisnęła kontakt. Światło zalało scenę. Aleksander. Szlochając głośno, rzuciła mu się w ramiona, zanim zdążył ją przeprosić za spóźnienie. – Eve, co się stało? – Ten facet, agent Deboque'a, jest w moim gabinecie. Zamknięty na klucz. Postrzelił jednego ze strażników. Wezwałam już karetkę i policję.
– Nic ci nie zrobił? – Przyjrzał się jej uważnie. – Skąd ta krew...? – To nie moja, to tego strażnika. Aleks, on potrzebuje pomocy. A w moim gabinecie... – Już dobrze. – Obejmując ją mocno, zwrócił się do swoich ochroniarzy. – Idźcie tam. Ja z nią zostanę. – Ale on ma broń... – zaczęła. – Oni też – przerwał jej Aleks. Podprowadził ją do kanapy o spranym, spłowiałym obiciu. – Usiądź. I opowiedz mi, co się stało. – Wydawało mi się, że wszyscy poszli do domu. Nagle usłyszałam strzał, a potem kroki. Kiedy wyjrzałam z gabinetu, na korytarzu leżał człowiek. Wróciłam do telefonu. I wtedy znów usłyszałam kroki. Aleks, to był ten twój partner od szermierki, Jermaine... – Jermaine został postrzelony? – Nie! – Potrząsnęła głową. – To on pomaga Deboque'owi. Miał broń. Znokautowałam go... – Znokautowałaś Jermaine'a? – No tak. Strzelił do strażnika i wracał po... – Eve. – Potrząsnął ją delikatnie za ramię. – Jermame jest szefem ochrony. Przydzieliłem go, żeby chronił ciebie. – Ale... ale on... – Urwała. Miała kompletny mętlik w głowie. – W takim razie kto... – Przepraszam, że wam przeszkadzam. – Z lewej kulisy wyłonił się Russ. Trzymał w dłoni rewolwer z tłumikiem. – O Boże. – Aleksander poderwał się, zasłaniając sobą Eve. – Jak to miło, że Wasza Wysokość odesłał ochroniarzy. Obiecuję, że to będzie szybka, bezbolesna śmierć. Bądź co bądź jestem zawodowcem. – Nie! – Eve wysunęła się zza Aleksa. – Nie możesz, Russ. – Przykro mi, Eve. Ciebie mi naprawdę szkoda. – W jego głosie pobrzmiewała nuta szczerości. – Jesteś najlepszą producentką teatralną, z jaką zdarzyło mi się współpracować. – Nie ujdzie ci to płazem – oznajmił cicho Aleks, wiedząc, że lada moment wrócą ochroniarze. – Ujdzie. Znam ten teatr jak własną kieszeń. W ciągu dziesięciu sekund zapadnę się pod ziemię. Więcej czasu mi nie trzeba. A jeśli się nie uda... – Wzruszył ramionami. W oddali słychać było wycie policyjnych syren. – To trudno. Wycelował broń prosto w serce Aleksandra. – Osobiście nie mam nic przeciwko Waszej Wysokości... Stali na środku sceny. Obok na stoliku połyskiwał wielki czerwony wazon pełen papierowych kwiatów. Światła były włączone. Wyglądało to tak, jakby odbywała się próba. Tylko rewolwer był prawdziwy. Eve krzyknęła. Instynktownie, bez chwili namysłu, wysunęła się przed Aleksandra i przyjęła kulę, która była przeznaczona dla niego. Nie umrze. Nie może umrzeć. Siedział z głową wspartą na dłoniach i powtarzał te słowa. Wiedział, że w poczekalni są inni, ale nie zwracał na nich uwagi Gabriella siedziała obok niego, myślami i spojrzeniem starając się dodać mu otuchy. Ojciec stał przy oknie. Bennett siedział na niedużej kanapie, ściskając Chris za rękę. Reeve krążył: to wychodził, by porozmawiać z funkcjonariuszami policji, to wracał.
Gdyby miał sekundę więcej, mógłby pchnąć Eve na podłogę, pociągnąć za siebie, coś zrobić, żeby nie dosięgła jej kula. Nie zdążył. Jej okrzyk wciąż dźwięczał mu w uszach. Nigdy nie zapomni tego, jak zawyła z bólu, a potem wolno osunęła się na ziemię. Miał na rękach jej krew. Dosłownie i w przenośni. – Napij się, Aleks. Gabriella podsunęła mu kubek herbaty, ale potrząsnął głową. Po chwili zapalił kolejnego papierosa. – Przestań się obwiniać. Eve będzie potrzebowała twojej pomocy i wsparcia. Musisz być silny. – Powinienem był ją ochronić. Nie narażać na niebezpieczeństwo. – Zacisnął powieki. Nie pomogło. Wciąż miał przed oczami obraz Eve, która obejmuje go w pasie, własnym ciałem osłaniając przed kulą. – On chciał mnie zabić, nie ją. – Ciebie lub kogokolwiek z nas. – Gabriella położyła rękę na kolanie brata. – Wszyscy w równym stopniu możemy czuć się winni... Aleks, w najgorszych chwilach mojego życia byłeś przy mnie. Wiem, że odrzucałam twoją pomoc. Błagam, nie zachowuj się tak samo, nie zamykaj się. Poklepał ją po ręce. Na nic więcej nie było go stać. Reeve wrócił do poczekalni. Ścisnął żonę za ramię, potem podszedł do Armanda. Stary książę w milczeniu skinął głową. Nie mogąc usiedzieć w miejscu, Chris zaczęła chodzić od drzwi do okna i z powrotem. Wtem poczuła, jak Gabriella otaczają ramieniem, – Nie możemy jej stracić... – Nie stracimy – szepnęła Brie. Delikatnie podprowadziła przyjaciółkę do krzesła. – Pamiętasz, jak w szkole opowiadałaś mi o Eve? Zastanawiałam się, jak to jest mieć siostrę. – Pamiętam. – Chris wzięła głęboki oddech. – Trochę mi nawet zazdrościłaś. – Tak, bo sama dorastałam wśród mężczyzn. – Uśmiechając się, popatrzyła na braci, ojca, męża. – Pamiętam też, kiedy pierwszy raz pokazałaś mi jej zdjęcie. Miała dwanaście albo trzynaście lat. Była śliczna. Pomyślałam sobie, że to miło mieć kogoś, z kim można się wszystkim dzielić. – Opowiedziałam ci wtedy, jak ją przyłapałam w moim pokoju. Siedziała przy toaletce zawalonej kosmetykami i moim najlepszym niebieskim cieniem malowała sobie powieki. Wyglądała koszmarnie. – Wierzchem dłoni Chris osuszyła łzy. – Jej się jednak wydawało, że wygląda rewelacyjnie. Pociągnęła nosem i skinieniem głowy podziękowała Gabrieli! za chustkę. Po chwili mówiła dalej. – Była niepocieszona, kiedy ojciec wysłał ją do szkoły z internatem. Tata uważał, że tak będzie najlepiej, i nie pomylił się, ale Eve... ona nienawidziła tej szkoły. A my... kochaliśmy smarkulę, ale nie wierzyliśmy, że cokolwiek w życiu osiągnie. Zamiast się uczyć, wertowała kolorowe pisma i godzinami słuchała muzyki. Okazało się jednak, że nie zbywało jej na inteligencji, po prostu nie chciała marnować czasu na coś, co jej w ogóle nie interesowało. – Pisała do ciebie takie śmieszne listy. Czasem mi je czytałaś. – Tak, opisywała dziewczyny w internacie, nauczycieli. Miała niesamowity zmysł obserwacji. Boże, Brie, jak długo to jeszcze potrwa? – Najwyżej parę minut Pamiętasz, myślałyśmy, że ona i Bennett... Wydawało nam się, że idealnie do siebie pasują. – Popatrzyła na siedzącego samotnie Aleksandra. – Czy to nie dziwne, że dwoje ludzi, których uwielbiamy nad życie, odnalazło siebie? – Ona tak bardzo go kocha. – Chris również skierowała wzrok na Aleksandra. – Chciałam, żeby wróciła ze mną do Houston. Odmówiła. Jakby przeczuwała, że uratuje mu życie. – Głos uwiązł jej w gardle. Dopiero po chwili była w stanie mówić dalej. – Powiedziała mi, że nie ma znaczenia, co Aleks do niej czuje; po prostu chce z nim być jak najdłużej.
Brie westchnęła głośno. – Zawsze jest taki zamknięty – szepnęła. – Rzadko uzewnętrznia emocje. Ale teraz chyba już nikt nie może mieć żadnych wątpliwości. Aleks wini siebie za to, co się stało. Nie okoliczności, nie los, nie Deboque'a. Wyłącznie siebie. – Eve by go nie winiła. – Wiem. Chris ponownie otarta łzy i zmusiła się, by wstać. Niełatwo jej było przezwyciężyć wrogość i podejść do Aleksa. Zrobiła to ze względu na Eve. Czuła do Aleksa żal, gniew, niechęć. Kiedy usiadła obok niego na kanapie, popatrzył na nią oczami równie smutnymi i czerwonymi jak jej własne. – Nienawidzisz mnie, prawda? – spytał przytłumionym głosem. – Sam zionę do siebie jeszcze większą nienawiścią. Ale to pewnie słabe pocieszenie. Chciała uścisnąć jego rękę, lecz nie była w stanie. – To jej nie pomoże, Aleks. Musimy być silni. – Powinienem był ją zmusić do wyjazdu. – Myślisz, że dałbyś radę? – Uśmiechnęła się nieznacznie. – Wątpię. Odkąd Eve skończyła szkołę, nikomu nie pozwala za siebie decydować. – Nie obroniłem jej. – Zakrył twarz. – Oddałbym za nią życic, a jednak nie zdołałem jej obronić. Chris nie wytrzymała; wyciągnęła do niego dłoń. – Posłuchaj. Eve zasłoniła cię własnym ciałem. Świadomie stanęła tak, by kula dosięgła ją zamiast ciebie. Jeżeli więc koniecznie chcesz się za coś winić, wiń się za to, że ona cię kocha, – Na moment zamilkła. – Musimy wierzyć, że Eve z tego wyjdzie. Że wyzdrowieje. Czekali. Czas mijał. Kawa stygła. Popielniczki były coraz bardziej pełne. Szpitalne zapachy przestały im przeszkadzać. O strażnikach pilnujących korytarzy zapomnieli. Wreszcie w drzwiach ukazał się doktor Franco. Czepek miał mokry od potu, przód fartucha również. Wszyscy natychmiast poderwali się na nogi. Lekarz skierował kroki w stronę Chris. – Pani siostrą zajmuje się chirurg, ale lada moment przewieziemy ją do sali pooperacyjnej. Organizm pani siostry jest silny i nie ma zamiaru się poddawać. – Więc nic jej nie będzie? – spytała Chris, niemal miażdżąc w uścisku rękę lekarza. – Operację zniosła znacznie lepiej, niż się można było spodziewać. Jak już mówiłem, doktor Thorette to jeden z najlepszych specjalistów na świecie. Sama operacja była bardzo trudna; kula tkwiła tuż przy kręgosłupie. – Ale Eve nie będzie... – Aleksander z trudem dokończył zdanie – sparaliżowana? – Jeszcze za wcześnie, żeby o tym mówić. Doktor Thorette uważa jednak, że nie doszło do trwałego uszkodzenia. Podzielam jego zdanie. – A ponieważ pan, doktorze, nigdy się nie myli, myślę, że wszystko będzie dobrze – oznajmił stary książę głosem ochrypłym od papierosów. – Też tak myślę, Wasza Wysokość. Aleksandrze... – Doktor Franco był przyjacielem Bissetów od ponad trzydziestu lat, rzadko jednak zwracał się do członków książęcej rodziny po imieniu. – Eve ma młody, silny organizm. Nie widzę powodu, dlaczego miałaby nie odzyskać zdrowia. Ale musimy poczekać. Myśmy zrobili wszystko, co w naszej mocy. Reszta zależy teraz od niej. – Kiedy mogę ją zobaczyć?
– Sprawdzę, kiedy trafi na salę pooperacyjną, i dam ci znać. Chociaż szansa, żeby obudziła się przed świtem, jest niewielka... Nie. nie protestuj. Nie zamierzam ci niczego zabraniać. Przeciwnie, myślę, że twoja obecność przyśpieszy jej powrót do zdrowia. A teraz państwo wybaczą... Czuwał przy łóżku Eve. W rogu sali paliło się niewielkie światełko. Na stoliku stała taca z jedzeniem. Aleks odsunął ją na bok; nie był w stanie nic przełknąć. Leżała bez ruchu podłączona do kroplówki. Nie spuszczał z niej oczu. Czasem brał ją za rękę i opowiadał jej o tym, jak pójdą na spacer brzegiem morza, jak pojadą do Zurychu, gdzie jego rodzina ma letnią rezydencję, albo będą wypoczywać w ogrodzie. Czasem nic nie mówił, tylko siedział, uważnie wpatrując się w jej twarz. – Nie zostawiaj mnie, Eve – szepnął. – Zostań. Proszę cię. Tak bardzo jesteś mi potrzebna. Nie odchodź. Ani na moment się nie zdrzemnął. Kiedy w szparach między żaluzjami pojawił się pierwszy słaby promyk światła, Eve drgnęła. – Eve. – Aleks zacisnął rękę na jej dłoni. – Kochanie, wszystko będzie dobrze. Błagam, otwórz oczy. Słyszysz mnie? Owszem, słyszała, ale jego głos docierał z bardzo daleka. Coś było nie tak. Miała wrażenie, jakby unosiła się na wodzie. I te sny... Otworzyła oczy. Przez moment nic nie widziała, potem wolno zaczęły wyłaniać się kształty. – Jestem tu – powtórzył. – Wszystko będzie dobrze. Powiedz, czy mnie słyszysz...? – Aleks? – Jego twarz była blisko, ale ona nie mogła jej dotknąć. Dziwne, pomyślała, wcześniej chyba nie miał zarostu? Uśmiech przebiegł po jej wargach. – Nie ogoliłeś się. Po chwili znów zapadła w sen. Ocknęła się parę minut później, choć jemu wydawało się, że upłynęło co najmniej kilka godzin. Tym razem pamiętała, co się stało. – Nie jesteś ranny? – spytała. – Nie. – Russ... Odruchowo zwinął dłoń w pięść. – Policja się nim zajęła. Nie martw się. Eve rozejrzała się po sali. Za swoim łóżkiem zobaczyła aparaturę medyczną. – Szpital! Nie chcę... – To nie potrwa długo, ma belle – powiedział, zaskoczony strachem w jej oczach. – Kiedy poczujesz się lepiej... – Nie chcę leżeć w szpitalu. – Będę tu z tobą. – Cały czas? – Tak – obiecał. – Aleks, powiesz mi prawdę? – Oczywiście. – Przywarł ustami do jej nadgarstka. – Czy ja umrę?
– Nie. – Przysunął się bliżej. – Nie umrzesz. Doktor Franco mówi, że jesteś... – przypomniał sobie określenie, jakiego sama kiedyś użyła – zdrowa jak koń. – Na pewno tak nie powiedział. – No dobrze, powiedział: jak ryba. Uśmiechnęła się. Nagle syknęła cicho. – Coś cię zabolało? – Tak. Plecy, w okolicach łopatki. Tam, gdzie tkwiła kula, pomyślał Aleks. Pocałował Eve w policzek i wstał. – Zawołam pielęgniarkę. – Nie odchodź. – Zaraz wrócę. Przysięgam. – Kiedy otworzył drzwi, zobaczył idącego korytarzem lekarza. – Obudziła się. Czuje ból w plecach. – To nieuniknione, Wasza Wysokość. Zaraz zobaczymy, jak jej można pomóc. – Doktor Franco gestem wezwał pielęgniarkę. – Ona boi się tego miejsca, doktorze. – Tak, ma jakąś fobię na punkcie szpitali. Ale niestety, musi tu jeszcze trochę zostać. – W takim razie zostanę z nią. – Absolutnie wykluczone. – Słucham? – spytał Aleks. Następcy tronu na ogół nikt się nie sprzeciwiał. – Nie mogę pozwolić, aby Wasza Wysokość tkwił tu dzień i noc. Natomiast na zmianę z siostrą panny Hamilton, proszę bardzo. A teraz przepraszam, ale chciałbym zbadać pacjentkę. Aleksander usiadł na krześle za drzwiami. Marzył o tym, żeby przez parę minut być sam, zamknąć się w jakimś ciemnym pokoju i dać upust wściekłości, bólowi, przerażeniu. Po raz pierwszy od dwudziestu czterech godzin zamknął oczy. Otworzył je, gdy tylko na korytarzu ukazał się doktor Franco. – Wasza Wysokość może do niej na chwilę zajrzeć – powiedział lekarz. – Ale kiedy zjawi się tu panna Chris, proszę udać się do domu, zjeść solidny posiłek i przespać się kilka godzin. Inaczej zabronię Waszej Wysokości wstępu do szpitala. Aleksander potarł kark. – Gdyby nie to, że przemawia przez pana troska o pacjentkę, zignorowałbym pana polecenia, doktorze. Proszę mi powiedzieć: jak ona się czuje? – Jest osłabiona, ale nie ma żadnych wewnętrznych obrażeń. Najważniejsze, że ma czucie w nogach. – Czyli nie... – Nie grozi jej paraliż. Potrzebuje ciszy, spokoju, wsparcia psychicznego. Myślę, że jutro przeniesiemy ją do zwykłej sali. – Doktorze, nawet pan nie wie, jaki jestem panu wdzięczny. – To dla mnie honor leczyć członków książęcej rodziny – rzekł doktor Franco. Aleksander poszukał w kieszeni etui z pierścionkiem. – Podziwiam pańską spostrzegawczość, doktorze.
– Dziękuję, Wasza Wysokość. To co, umawiamy się, że teraz panna Hamilton posiedzi u siostry? – W porządku. Za parę minut wyjdę. Kiedy wszedł z powrotem do pokoju, Eve nie spała, wpatrywała się w sufit – Myślałam, że poszedłeś sobie. – Przecież obiecałem, że wrócę. – Usiadł na łóżku i wziął ją za rękę. – Na kilka godzin zostawię cię z Chris, dobrze? Ani przez chwilę nie będziesz sama. – Czuję się jak idiotka z tym swoim strachem. Aleks... ten strażnik, którego Russ postrzelił... Czy on...? – Żyje. Jest pod stałą opieką lekarską. Właśnie zamierzam do niego zajrzeć. – Być może ocalił mi życie – szepnęła. – I tobie. A ja nawet nie wiem, jak ma na imię. – Craden. Powtórzyła je kilka razy w myślach, żeby nie zapomnieć. – A Jennaine? Jak się czuje? Aleks uśmiechnął się. – Doszedł już do siebie. Tylko jego duma nadal trochę cierpi. – Niepotrzebnie. Przecież nie dostałam czarnego pasa za piękne oczy. – To prawda, cherie. Najlepiej będzie, jak sama mu to kiedyś wyjaśnisz. – Odgarnął jej z
twarzy włosy. – Jakie przynieść ci kwiaty? Mógłbym nazrywać ich w ogrodzie, ale... Nawet nie wiem, czy masz ulubione. Łzy pociekły jej po policzkach. – Och, nie. Nie płacz, moja droga. – To ja go tu sprowadziłam. – Zamknęła oczy, chcąc powstrzymać strumień łez. – Sprowadziłam Russa do Cordiny. Do ciebie. – Nie, kochanie. – Delikatnie otarł palcem jej twarz. – Deboque go sprowadził. Jeszcze nie mamy na to dowodów, ale znajdziemy je. – Jak mogłam być taka ślepa? Sama go przesłuchiwałam, rozmawiałam z ludźmi, którzy z nim pracowali, widziałam go w paru sztukach... Po prostu nie rozumiem. – Był fachowcem, Eve. Doskonałym aktorem. Ale zajmował się również czym innym. Zabijał dla pieniędzy. Nie dla żadnej sprawy, tylko właśnie dla pieniędzy. Reeve jest w kontakcie z Interpolem. Może zdołamy dowiedzieć się czegoś więcej. – To się stało tak szybko... – Ale już po wszystkim. Russ nikomu już nie wyrządzi krzywdy. – Gdzie on teraz jest? Aleks zawahał się, uznał jednak, że Eve ma prawo znać prawdę. – Nie żyje. Jennaine zastrzelił go chwilę po tym, gdy... – Przed oczami stanął mu obraz Eve osuwającej się na podłogę. – Kiedy na moment odzyskał przytomność, Reeve wyciągnął z niego trochę informacji. Porozmawiamy o tym kiedy indziej, jak już będziesz zdrowa. – Bałam się, że cię zabije...
Powieki zaczęły jej opadać. Lekarstwo zaaplikowane przez doktora Franca najwyraźniej poskutkowało. – I zabiłby, gdyby nie ty. Nie wiem, jak mam ci się odwdzięczyć. Uśmiechnęła się sennie. – Spośród kwiatów w ogrodzie najbardziej lubię dzwonki. Przynosił je codziennie, najpierw do szpitala, a potem, gdy pozwolono Eve odbyć dalszą kurację w pałacu pod okiem doświadczonej pielęgniarki, przynosił kwiaty na górę do jej sypialni. Kiedy po tygodniu zaczęła się martwić o swoją trupę, poczuł ulgę. Oznaczało to, że zdrowieje. Dziennikarze obwołali ją bohaterką. W prasie pojawiło się mnóstwo artykułów o tym, co wydarzyło się w teatrze. Bennett czytał je Eve na głos, po czym żartował, że teraz pewnie będzie zadzierać nosa. Eve nalegała, żeby pierwsza premiera odbyła się zgodnie z planem. Potem wystraszyła się – przecież powinna być na miejscu, mieć wszystko na oku. Studiowała dokładnie każdą recenzję. Cieszyła się, że sztuka została dobrze przyjęta i że aktor, który zastąpił Russa, znakomicie wywiązał się ze swojego zadania. Żałowała jedynie, że sama nie mogła obejrzeć tego przedstawienia. Z coraz mniejszą chęcią poddawała się badaniom lekarskim. – Doktorze, kiedy pan wreszcie przestanie mnie dźgać i ugniatać? Czuję się już dobrze. Leżała na brzuchu, podczas gdy doktor Franco zmieniał jej opatrunek. – Mówiono mi, moje dziecko, że źle sypiasz. – Bo nudzę się jak mops. Spacer po ogrodzie jest wielkim wydarzeniem. Chcę iść do teatru, panie doktorze. Przegapiłam pierwsze przedstawienie. Nie chcę przegapić drugiej premiery. – Rozumiem. Podobno odmawiasz przyjmowania leków? – Bo ich nie potrzebuję. – Podparta głowę na dłoniach. – Naprawdę czuję się dobrze. – Potwierdza się moja teoria – oznajmił z uśmiechem lekarz, pomagając Eve przewrócić się na wznak. – Jak pacjent marudzi, to znaczy, że zdrowieje. – Przepraszam, jeśli zachowuję się jak rozkapryszone dziecko. – Ależ wcale się tak nie zachowujesz. – Po prostu nie jestem przyzwyczajona, żeby tak się o mnie troszczono. Nawet ojciec... Gdyby Chris nie przekonała go, żeby wrócił do Houston, chybabym zwariowała. Tata oczywiście był wspaniały, godzinami tu przesiadywał. Zresztą wszyscy są cudowni. Dzieciaki Gabrielli przynoszą mi laurki. Dorian przemycił nawet kotka. Rzecz jasna, to tajemnica. – Nikomu nie powiem. – Książę Armand przychodzi codziennie. Dostałam od niego tę pozytywkę. – Pogładziła srebrną szkatułkę. – Podarował ją swojej żonie, kiedy urodziła Aleksa... Powiedział, że na pewno by się cieszyła, wiedząc, że pozytywka jest w tak dobrych rękach. – Obie dałyście mu syna. – Panie doktorze, wcale nie czuję się jak bohaterka. – Łzy znów podeszły jej do gardła. Nienawidziła być beksą, ale nie umiała ich powstrzymać. – Ja... muszę normalnie żyć. Leżąc tu, mam zbyt dużo czasu na rozmyślanie.
– Niepokoją cię własne myśli? – Niektóre – przyznała. – Muszę się czymś zająć. – Proponuję mały eksperyment... – Jaki? – spytała podejrzliwie. – Dziś po południu spróbujesz zasnąć... – Ale doktorze... – Proszę mnie do końca wysłuchać. A więc dziś po południu spróbujesz zasnąć – powtórzył. – Wieczorem włożysz elegancką suknię... bez dekoltu na plecach, żeby nie było widać opatrunku, i pojedziesz do teatru. Wyłącznie w charakterze widza. Po przedstawieniu wrócisz do pałacu. Możesz zjeść lekką kolację. A potem, jak Kopciuszek, o dwunastej masz być w łóżku. Co ty na to? Uradowana, wyciągnęła rękę na znak zgody. Zamierzała dotrzymać słowa i o północy znaleźć się w łóżku. A za kilka dni wrócić do pracy. Chris z Gabriellą pomogły się jej ubrać. Kiedy w prostej białej sukni i ozdobionym koralikami żakiecie przyjrzała się sobie w lustrze, uznała, że wygląda znacznie lepiej niż przed aferą z Russem. Była wypoczęta, policzki miała delikatnie zarumienione, oczy błyszczące. Wyperfumowała się za uszami. Znów czuła się jak kobieta. – Jesteś piękna – powiedział z zachwytem Aleksander, kiedy przyszedł po nią na górę. W dłoni trzymał bukiecik dzwonków. – Dziękuję. – Podniosła kwiaty do nosa i wciągnęła ich słodkawy zapach. – Po raz pierwszy od wielu dni patrzysz na mnie normalnie, a nie jak na chorą, niemal umierającą istotę. Wziął ją pod rękę i poprowadził schodami na dół. Przed drzwiami czekała długa, lśniąca limuzyna; silnik cichutko warczał. Wnętrze wozu wypełniała muzyka Beethovena. Na wąskiej półce w kubełku z lodem chłodziła się butelka szampana. – Cudownie – szepnęła Eve, przysuwając swój kieliszek do kieliszka Aleksa, a potem całując go w usta. – Jestem taka szczęśliwa. – Cieszę się. – Sięgnął w bok do niedużej przegródki, z której wyciągnął długie, wąskie etui. – Czekałem z tym, aż wyzdrowiejesz. – Aleks, nie musisz mi dawać prezentów. – Ale chcę. – Włożył etui do jej dłoni. – Proszę cię, nie odmawiaj mi. Jakżeby mogła? Kiedy uniosła wieczko, jej oczom ukazał się niezwykłej urody naszyjnik wysadzany brylantami i szafirami. Kamienie zdawały się wisieć na cienkich srebrnych niteczkach. Spoglądając na ten wspaniały okaz sztuki jubilerskiej, Eve nie była w stanie ukryć zachwytu. – Och, Aleks, jakie to wspaniałe. Po prostu brakuje mi słów. – Tak jak mnie, kiedy patrzę na ciebie. Włożysz to dzisiaj? – Boże... – Nieskazitelne piękno naszyjnika niemal ją przerażało. Ale nie chciała sprawić ukochanemu przykrości. – Oczywiście. Z przyjemnością. Pomożesz mi? Delikatną złotą obrożę, którą włożyła do eleganckiej białej sukni, zastąpił naszyjnikiem. Eve odruchowo przytknęła rękę do szyi. – Pewnie częściej będę myślała o tym niż o sztuce – powiedziała. Pochyliwszy się, pocałowała Aleksa w usta. – Dziękuję.
Wchodząc do teatru, była zdenerwowana. A potem przeżyła jedną z największych niespodzianek w swoim życiu. Kiedy pojawiła się w książęcej loży, widzowie zgotowali jej owację na stojąco. Aleksander podniósł jej rękę do ust. Biorąc z niego przykład, Eve uśmiechnęła się i skinieniem głowy podziękowała publiczności za tak serdeczne powitanie. – Mam nadzieję, że sztuka im się spodoba – szepnęła, czekając na odsłonięcie kurtyny. – Boże, jak strasznie chciałabym zajrzeć za kulisy i... – Nie tak się umawiałaś z lekarzem, cherie. – Wiem, ale... O, zaczyna się. Przez cały pierwszy akt trzymała go za rękę, a serce co rusz podchodziło jej do gardła. Wychwytywała każde najmniejsze potknięcie: a to ciut za długą pauzę, a to zbyt szybkie kroki. Zapamiętywała miejsca, gdzie wprowadziłaby drobne poprawki. Dopiero gdy usłyszała śmiech publiczności, uspokoiła się. Sztuka była bardzo amerykańska, o cierpkim humorze i ostrych, dowcipnych dialogach, ale problem, który poruszała – niemożność porozumienia się pary kochanków – przemawiał do wszystkich. Liczyła, ile razy publiczność wywoła aktorów. – Dwanaście! – zwróciła się do Aleksa. – Dwanaście razy się kłaniali. To dobrze. Rzeczywiście zagrali świetnie. W drugim akcie zmieniłabym... – Niczego dziś nie będziesz zmieniać – powiedział, wyprowadzając ją z loży. Trzej ochroniarze poderwali się na baczność. Starała się o nich nie myśleć. – Szkoda, że całą noc trzeba czekać na recenzje. – Westchnęła. – Nie wiem, jak to wytrzymam... Słuchaj, nie moglibyśmy na chwilkę wstąpić do garderoby, żebym... – Nie tym razem. Na dole w holu kłębiło się od dziennikarzy i fotoreporterów, ochroniarze jednak sprawnie sobie z nimi poradzili. Po chwili Eve z Aleksem siedzieli w limuzynie. – Trwało to stanowczo za krótko. – Położyła głowę na oparciu siedzenia i na moment przymknęła oczy. – A ja byłam taka zdenerwowana. W dodatku miałam wrażenie, jakby wszyscy na nas patrzyli. – I to cię peszyło? – Trochę – przyznała. – Spróbuję namówić doktora Franco, żeby następnym razem pozwolił mi usiąść w kulisach. – Nie jesteś zmęczona? – Nic a nic. – Wciągnęła głęboko powietrze. – Czuję się niesamowicie przejęta. Tak jak Kopciuszek ostatnie pięć minut przed północą. – Została ci jeszcze godzina. Chciałbym, żebyśmy ją spędzili razem. – Ja też. W pałacu panowała niczym nie zmącona cisza. Skierowali się na górę. Tam zamiast skręcić w lewo do jej pokoju, skręcili w prawo, do jego apartamentu. Zobaczyła stół nakryty dla dwóch osób. W kryształowych świecznikach płonęły świece. Z niewidocznych głośników sączyła się nastrojowa muzyka – tym razem był to koncert skrzypcowy. – Teraz naprawdę czuję się jak Kopciuszek – rzekła Eve.
Podeszła do stołu, na którym stał niski wazon pełen kwiatów. Delikatnie pogładziła jedwabiste płatki. – Planowałem ten wieczór od dawna. Prawdę mówiąc, wszystko miałem przygotowane tamtego dnia, gdy... no wiesz. – Serio? – Odwróciła się zaskoczona. Czy jakikolwiek mężczyzna zadawałby sobie tyle trudu, aby oznajmić kobiecie, że z nią zrywa? Chyba nie. – Tak. A twoje zdziwienie najlepiej świadczy o tym, że nie byłem dotąd zbyt romantyczny. Ale obiecuję, że się zmienię. – Przytulił ją do siebie. – Tak strasznie się bałem, że cię stracę. Popełniłem mnóstwo błędów, ale tego jednego nigdy sobie nie wybaczę... – Przestań, Aleks. Jak możesz winić się za coś, czego dopuścił się inny człowiek? W dodatku człowiek, którego ja tu ściągnęłam. – Uratowałaś mi życie. – Ujął w dłonie jej twarz. – Osłoniłaś mnie własnym ciałem. Ten obraz ciągle staje mi przed oczami, ale w wyobraźni odpycham cię w porę. Kula trafia mnie, nie ciebie. Rozpacz i gorycz w jego głosie poruszyły ją do głębi. – Boże, Aleks! Gdybyś zginął, myślisz, że ja bym chciała żyć? Tylko ty się dla mnie liczysz. Kocham cię. Kocham od lat, tyle że wcześniej nie zdawałam sobie z tego sprawy. Wypuścił z płuc powietrze. Więcej błędów nie popełni, obiecał sobie. Eve nie tylko go uratowała – dzięki niej nabrał chęci do życia. – Usiądź, proszę. – Ale nie dziękuj mi po raz kolejny, bo... – Eve, proszę cię. – No dobrze – zgodziła się łaskawie. – Ale wolałabym jeść przy stole. Był tak zdenerwowany, że musiał wziąć kilka głębokich oddechów. Pomogło. Kiedy po chwili ukląkł u jej stóp, Eve otworzyła szeroko oczy. A kiedy wyciągnął z kieszeni pudełeczko, serce zabiło jej mocniej. – Aleks, już jeden prezent mi dzisiaj dałeś... – Głos jej drżał. – To nie jest prezent, Eve. To prośba. – Zacisnął rękę na jej dłoni. – Jeżeli zgodzisz sieją spełnić, przysięgam, że uczynię wszystko, żebyś była szczęśliwa. Wsunął jej do ręki pudełeczko. Otworzyła je. W środku zobaczyła pierścionek z brylantów i szafirów stanowiący dopełnienie naszyjnika, który dostała wcześniej. – Należał do mojej matki. Kiedy powiedziałem ojcu, że chcę ci się oświadczyć, prosił, żebym ci go dał. To coś więcej niż pierścionek, Eve. To również symbol tego, co cię czeka: obowiązków, które spadną na twoje ramiona, i powinności nie tylko wobec męża, ale i kraju, który automatycznie stanie się twoją ojczyzną. Poczekaj, jeszcze nic nie mów. Słysząc w głosie Aleksa ogromne napięcie, miała ochotę wyciągnąć rękę, pogładzić go po policzku, ale wiedziała, że nie powinna mu przeszkadzać. – Z wielu rzeczy musiałabyś zrezygnować – kontynuował. – Choćby z domu w Houston; tam co najwyżej mogłabyś jeździć z wizytą. I ze swojego teatru; musiałabyś założyć nowy w Cordinie. Miałabyś drastycznie ograniczoną swobodę; nie mogłabyś żyć tak jak dotąd. ciesząc się niczym nie skrępowaną wolnością. Czekałoby cię mnóstwo obowiązków, zarówno ważnych, jak i nudnych. Każdy twój krok, każde słowo byłoby uważnie śledzone. I dopóki żyje Deboque, nie mogłabyś się czuć w pełni bezpieczna. Opracowaliśmy pewien plan, żeby zlikwidować zagrożenie, ale zanim nam się uda, mogą minąć lata. Chciałbym, żebyś to wszystko dokładnie przemyślała, nim udzielisz mi odpowiedzi. Popatrzyła mu w oczy, po czym przeniosła spojrzenie na pierścionek w atłasowym pudełeczku.
– Mówisz tak, jakbyś próbował mnie zniechęcić. – Nie. Chcę tylko, żebyś wiedziała, co cię czeka. – Jesteś rozsądnym, logicznie myślącym człowiekiem, Aleksandrze. – Obok na półce zauważyła malutką wagę oraz pojemnik ze szklanymi kulkami. – A zatem rozważmy twoją propozycję w sposób logiczny i rozsądny. – Przysunęła wagę nieco bliżej. – Obowiązki i powinności... – Wyjęła z pojemnika dwie kulki i położyła na jednej szali. – Zero swobody i prywatności... – Dołożyła trzecią kulkę. – Eve, to nie jest gra – Nie przeszkadzaj. Aleks. Próbuję rozważyć wszystkie za i przeciw. Czyli zero prywatności. Do tego dochodzi konieczność zamieszkania w obcym kraju. – Dorzuciła trzy kulki. – Oraz przymus chodzenia na różne imprezy, na których Brie potwornie się nudzi. Oprócz tego stale byłabym pod ostrzałem prasy. – Kolejne kulki trafiły na szalę. – Oczywiście musiałabym poznać waszą kulturę, tradycje... No i jest jeszcze Deboque. – Przez moment uważnie wpatrywała się w twarz klęczącego przed sobą mężczyzny. – Za niego nie dokładam kulek. Moja decyzja niczego w tej kwestii me zmieni. A teraz, Aleks, odpowiedz mi na jedno pytanie. Dlaczego chcesz, abym przyjęła ten pierścionek? – Bo cię kocham. Uśmiech rozświetlił jej oczy. Reszta kulek trafiła na pustą szalę, która pod ich ciężarem opadła w dół. – No to sprawa jest przesądzona. Popatrzył na nią ze zdumieniem. – Wystarczyło, żebym wypowiedział te dwa słowa? – Tak, głuptasie. – Zarzuciwszy mu ręce na szyję. nadstawiła usta do pocałunku. W tym momencie zamknął się jeden rozdział jej życia i rozpoczął nowy. – A już przestałam wierzyć w bajki – szepnęła sama do siebie. – Ja przestałem dawno temu. Dziś znów zacząłem. Zegar w holu zaczął wybijać północ. – Szybko, Aleks! Włóż mi pierścionek, zanim wybije dwunasta. Uczynił to z największą przyjemnością, po czym przysunął jej rękę do ust i złożył na niej pocałunek. – Jutro ogłosimy światu nasze zaręczyny, ale dziś cieszmy się we dwoje. – Wstał z kolan i podciągnął Eve na nogi. – Minęła północ, a ja jeszcze nie dałem ci kolacji. – Możemy ją zjeść w łóżku. – Oparta policzek na jego piersi. – Doktor Franco nie mówił, że nikogo nie wolno mi zaprosić pod kołdrę. Śmiejąc się wesoło, Aleks zgarnął jaw ramiona. – Cordinę czeka wiele niespodzianek. – Ciebie też, kochany. Ciebie też.