NORA ROBERTS Rebelia Tom I PROLOG Glenroe Forest, Szkocja, 1735 Nadjechali o zmierzchu, w porze, kiedy wszyscy we wsi spożywali wieczerzę. Osada wyglą...
7 downloads
22 Views
835KB Size
NORA ROBERTS
Rebelia Tom I
PROLOG
Glenroe Forest, Szkocja, 1735 Nadjechali o zmierzchu, w porze, kiedy wszyscy we wsi spożywali wieczerzę. Osada wyglądała na wyludnioną i tyl ko siwe smugi dymu z kominów zdradzały, że w domach mieszkają ludzie. Przejmujący chłód listopadowego wieczo ru sprawiał, że nikt bez potrzeby nie wystawiłby nosa za próg. Kilka dni wcześniej spadł pierwszy śnieg, jednak szyb ko stopniał w promieniach południowego słońca. Zaraz po tem chwycił mróz i skuł ziemię tak mocno, że stała się twar da niczym kamień. Na ścieżkach pokrytych zmarzłą grudą kopyta koni wybijały rytm, który niósł się donośnym echem pośród bezlistnych drzew. Z każdą chwilą hałas narastał, zupełnie jakby ponad lasem przetaczała się potężna nawał nica. Serena MacGregor energicznie poprawiła na biodrze swojego małego braciszka, podeszła do okna i wyjrzała na podwórze. Pomyślała, że ojciec i jego ludzie wyjątkowo wcześnie wracają z polowania. Dziwiło ją jednak, że nie słyszy ich śmiechu ani radosnych okrzyków powitania. Jesz cze mocniej przycisnęła nos do szyby i niecierpliwie cze kała, aż przed domem pojawią się znajome sylwetki. Próbowała zapomnieć o żalu, jaki imała do ojca, który
6
NORA ROBERTS
nie pozwolił jej jechać na polowanie. Musiała zostać w do mu tylko dlatego, że była dziewczyną. Nie miało znaczenia, że strzelała z łuku równie celnie jak jej czternastoletni brat Coll, który oczywiście pojechał z myśliwymi. Ojciec za bierał go ze sobą od dnia jego siódmych urodzin, nic więc dziwnego, że starszy brat mówił wyłącznie o polowaniu. Za to ona miała siedzieć w domu z buzią na kłódkę i po magać matce. Malutki Malkolm zaczął popłakiwać, więc machinalnie pohuśtała go parę razy, cały czas usiłując przeniknąć wzro kiem ciemności. - Cicho malutki, tata nie musi słyszeć już od progu two ich grymasów - szepnęła do ucha chłopczyka i instynktow nie przygarnęła go mocniej. Narastał w niej dziwny niepokój, więc poszukała spoj rzeniem matki. Zerknęła ukradkiem w stronę izby, czystej i schludnej jak pudełeczko. Razem z matką i młodszą sios trzyczką Amelią pracowały cały dzień, żeby wysprzątać każ dy kąt. Deski podłogi pachniały świeżo wyszorowanym drewnem, a mdłe światło świec odbijało się od wypolero wanego blatu stołu. Nigdzie nie widać było najmniejszego strzępka pajęczyny czy kuchennej sadzy. Smakowity zapach przygotowywanej kolacji mieszał się z delikatną wonią la wendy, której małe woreczki matka porozwieszała u sufitu. Samo wspomnienie pracowicie spędzonego dnia przy wołało ból zmęczonych ramion. Rodzice bardzo dbali, że by ich obejście zawsze wyglądało porządnie, bo, jak ma wiali, szlachetne urodzenie zobowiązuje. Ich niewielki dwór z ciemnoszarego kamienia był więc najbardziej okazałym budynkiem osady.
Rebelia
7
Serena kolejny raz przylgnęła nosem do chłodnej szyby. Wszystko wyglądało jak zwykle, mimo to jej serce biło szybko, ogarnięte niezrozumiałą trwogą. Wspięła się na pal ce, żeby zdjąć z wieszaka ciepły szal, którym otuliła siebie i Malkolma. Otworzyła drzwi i stanęła na progu. Wiatr ucichł. Z ciemności dochodził jedynie stukot ko pyt i dzwonienie podków o zamarzniętą ziemię. Jeźdźcy ukazali się na szczycie wzgórza. Serena zadrżała. Nie z zim na, tylko ze strachu, który nagle mocno chwycił ją za gardło. Dokładnie w tej samej chwili ciszę wieczoru przeszył okrzyk przerażenia. Przestraszona, szybko czmychnęła za próg, ale już po chwili gotowa była znowu wyjść na dwór. Powstrzymał ją głos matki. - Sereno, szybko! Fiona MacGregor zbiegła ze schodów prowadzących na piętro. Jej zwykle pogodna twarz pobladła, w pięknych oczach czaił się niepokój. Tym razem nie poprawiała w po śpiechu płomiennie rudych loków jak zwykle, kiedy wy biegała na powitanie męża. - Natychmiast zamykaj drzwi! - rozkazała. - Ale mamo... - Na miłość boską, dziewczyno pośpiesz się! - Przecież tato wraca... - To nie ojciec! Gromada jeźdźców mknęła już w dół łagodnego stoku. Zamiast znajomych kraciastych kiltów w barwach klanu MacGregorów wystraszona Serena dostrzegła czerwone płaszcze angielskich dragonów. Choć miała zaledwie osiem lat, doskonale wiedziała, co oznacza nagłe przybycie żoł nierzy. W swym kilkuletnim życiu nasłuchała się dość opo-
8
NORA ROBERTS
wieści i legend, by poczuć lęk na widok wrogich mundurów. Jednak znacznie silniejszy od strachu okazał się nagły gniew, który wypełnił jej dziecięce serce. - Czego oni od nas chcą? - wielkie zielone oczy do magały się natychmiastowej odpowiedzi. - Przecież nie zro biliśmy nic złego! - Czasem nie trzeba nic robić. Wystarczy, że się jest! - Fiona wciągnęła córkę do środka, po czym dokładnie za ryglowała drzwi, świadoma, że niestety nie stanowią one żadnej przeszkody dla grupy rozjuszonych żołdaków. - Córeczko... - położyła dłonie na ramionach dziew czynki. Kiedy pochyliła się, wydawała się jeszcze bardziej krucha. - Biegnij szybko na górę do dziecinnego pokoju. Weź ze sobą Malkolma i Amelię. I nie wychodźcie stamtąd, dopóki was nie zawołam. - Zostanę z tobą, mamo! - Nie! Stanowczy ton jej głosu stłumił w zarodku wszelkie pro testy. Najwyraźniej nie obawiała się samotnie stawić czoło intruzom. Choć drobna i delikatna, Fiona MacGregor nie należała do istot niezaradnych czy lękliwych. Być może dzięki sile charakteru zdobyła sobie miłość i szacunek naj ważniejszych mężczyzn w swoim życiu. Najpierw ojca, któ ry jako swą ulubienicę rozpieszczał ją bezgranicznie, a po tem męża, zakochanego w niej bez pamięci. - Mamusiu, pozwól mi z sobą zostać - nalegała Serena. Jej dziecięce oczy zaczęły napełniać się łzami strachu. Za to usta, o których ojciec mówił, że są wyjątkowo uparte, pozostały mocno zaciśnięte. Buzia dziewczynki nabrała przez to wyrazu stanowczości.
Rebelia
9
Zanim Fiona zdążyła cokolwiek odpowiedzieć, z dworu dobiegł kolejny rozdzierający krzyk, a na dachu sąsiedniego domu pojawiły się płomienie. Patrząc, jak ogień błyskawicz nie ogarnia cały budynek, Fiona dziękowała Bogu, że jej mąż i syn jeszcze nie wrócili. - Nie możesz tu zostać, córeczko! - Ale tato na pewno nie chciałby, żebym zostawiła cię samą. - Tato chciałby, żebyś była posłuszna i robiła, co każę. - Tuż za drzwiami rozległ się głośny stukot końskich kopyt. - Biegnij do pokoju! - Fiona obróciła córkę i popchnęła ją w stronę schodów. - Pilnuj dzieci! Przestraszony Malkolm zaczął płakać, więc Serena moc niej przytuliła go do siebie i co sił w nogach pobiegła na górę. Była na podeście, gdy usłyszała, jak drzwi wejściowe odskakują z hukiem. Na palcach podeszła do balustrady i ukryta w ciemnościach obserwowała, jak do izby wpada sześciu rosłych żołnierzy, a matka wychodzi im naprzeciw z dumnie uniesioną głową. Jeden z dragonów wysunął się przed pozostałych i złożył Fionie głęboki ukłon. Nawet z daleka widać było, ile szyderstwa zawierał ten teatralny gest. - Serena? - z uchylonych drzwi dziecinnego pokoju wychyliła się jasna główka przestraszonej Amelii. - Tak, to ja. Trzymaj go! - Serena bez namysłu pod biegła do siostry i wcisnęła Malkolma w pulchne ramionka pięcioletniej dziewczynki. - Zamknijcie się w pokoju i siedźcie cicho - szepnęła. - I postaraj się, żeby mały nie płakał - z kieszeni fartuszka wydobyła suszoną śliwkę i po dała ją Amelii. - Masz to i schowaj się!
10
NORA ROBERTS
Zaczekała, aż mała cicho zamknie drzwi, a potem wró ciła na swoje miejsce na podeście. Skulona przywarła do jednego z filarów podpierających poręcz i z ukrycia obser wowała, co dzieje się na dole. - Fiona MacGregor? - dragon badawczo wpatrywał się w jej matkę. - Tak. Jestem lady MacGregor - odparła Fiona. Wyprostowała się dumnie i patrzyła żołnierzowi prosto w oczy. Myślała tylko o jednym - musi za wszelką cenę ochronić dzieci, a jej jedyną broń stanowi własna godność. - Jakim prawem wdzieracie się do mojego domu? - za pytała stanowczo. - Prawem oficera jego królewskiej wysokości. - Z kim rozmawiam? - Kapitan Standish, do usług - mężczyzna wolno ściąg nął czerwone rękawiczki i bawił się nimi przez chwilę, próż no czekając na błysk strachu w oczach kobiety. - Gdzie jest pani mąż... - umyślnie zawahał s i ę - lady MacGregor? - Pan MacGregor poluje ze swymi ludźmi. Kapitan najwyraźniej nie uwierzył. Wystarczyło jedno skinienie jego dłoni, by żołnierze rozbiegli się po domu. Jeden z nich wywrócił stół, inny cisnął w kąt taboret. Fiona nie mrugnęła nawet okiem, nie cofnęła się ani o krok, choć ze strachu zupełnie zaschło jej w ustach. Miała świadomość, że na rozkaz swego dowódcy żołnierze puszczą z dymem cały dom, tak jak zrobili z zagrodami sąsiadów. Nie pomoże tu ani pozycja jej męża, ani szlachectwo. Wie działa, że za wszelką cenę powinna zachować spokój, ale nie byłaby sobą, gdyby na jawną zniewagę nie odpowie działa tym samym.
Rebelia
11
- Jak pan widzi, w osadzie są tylko kobiety i dzieci. Tak więc jeśli macie sprawę do pana MacGregora i jego ludzi, wybraliście sobie złą porę. Pewnie specjalnie, skoro tak śmiało wkroczyliście do Glenroe. Kapitan Standish bez słowa podniósł rękę i uderzył ją w twarz. Siła ciosu była tak wielka, że Fiona straciła rów nowagę i bezwładnie potoczyła się do tyłu. - Mój ojciec zabije cię za to! Serena zbiegła ze schodów jak strzała i rzuciła się na zdumionego oficera. Dopadła go w mgnieniu oka i z całych sił wbiła ostre ząbki w tę samą ręką, którą przed chwilą ośmielił się podnieść na Fionę. Anglik zaklął siarczyście, otrząsnął się i jednym ruchem odepchnął Serenę. - Ten diabelski pomiot gotów wyssać z człowieka krew - wrzasnął wściekle i zamachnął się na dziewczynkę, ale Fiona błyskawicznie przyskoczyła do córki i zasłoniła ją własnym ciałem. - Czy przystoi, żeby ludzie króla Jerzego podnosili rękę na bezbronne dzieci? Takie są wasze angielskie zwyczaje? Oficer pohamował się, ale wciąż głośno sapał z wście kłości. Duma nie pozwalała mu znieść myśli o tym, że miał by zostać pokonany przez kobietę i dziecko, w dodatku na oczach własnych ludzi. Jednak rozkazy mówiły wyraźnie, że ma za zadanie jedynie przeszukać domy i wybadać mie szkańców. Źle się stało, że tym skamlącym Szkotom udało się prze konać królową regentkę, by na terenie Szkocji nie obowią zywał angielski kodeks karny. W przeciwnym razie dopiero by tu sobie używali. Z drugiej jednak strony królowa Ka rolina żywiła ostatnio urazę do swoich szkockich podda-
12
NORA ROBERTS
nych, a w ogóle mało prawdopodobne, żeby miała czas i chęci słuchać o drobnym incydencie, który wydarzył się w zagubionej pośród gór osadzie. Standish skinął na jednego z dragonów. Nakazał mu za brać Serenę na górę i zamknąć ją na klucz. Żołnierz skwa pliwie chwycił dziewczynkę wpół i próbował zaciągnąć na schody. Musiał przy tym unikać jej zębów i pięści, którymi okładała go z całych sił. Walczyła zawzięcie, krzycząc przy tym i wzywając na pomoc matkę, ale na nic zdał się jej zaciekły opór. - Chowacie dzikie kocięta w tych górach, milady - ka pitan próbował jedną ręką owinąć chusteczkę wokół krwa wiącej dłoni. - Moja córka nie zwykła patrzeć, żeby jej matkę albo którąkolwiek z kobiet atakował mężczyzna. Anglik nie odezwał się ani słowem. Zraniona ręka jesz cze drżała i bolała go niemiłosiernie. Z tym większą przy jemnością zaczął rozmyślać o dotkliwej karze za zniewagę, która go spotkała. Bicie dziecka na pewno nie stanowiło najlepszego sposobu na poprawienie nastroju. Pomyślał jed nak, że matka tej krnąbrnej smarkuli byłaby całkiem dobrym zadośćuczynieniem za jego straty... Uśmiechnął się do swo ich myśli, obejmując Fionę lubieżnym spojrzeniem. Tak, matka to całkiem inna historia, stwierdził w duchu. - Pani mąż jest podejrzany o udział w zamachu na ka pitana Porteousa. - odezwał się w końcu. - Tego samego, który wyrokiem sądu został skazany na śmierć za to, że rozkazał strzelać do tłumu? - spytała szybko. - Oczyszczono go z tych zarzutów i uniewinniono, ma-
Rebelia
13
dame - położył dłoń na rękojeści szabli. Nawet jego żoł nierze uważali go za wyjątkowego okrutnika. Trzymał swych podkomendnych twardą ręką i nie znał litości. Ta szkocka dziwka, jak nazywał w myślach Fionę, miała się za chwilę przekonać, co znaczy narazić się na gniew kapitana Standisha. - Pragnę pani przypomnieć, że kapitan Porteous strzelał do grupy buntowników, i to podczas publicznej egzekucji. On sam zaś został uprowadzony z więzienia i powieszony przez nieznanych sprawców. - Nie mogę powiedzieć, żebym mu współczuła. Widocz nie zasłużył sobie na taki los. Jednak zaręczam panu, że ani ja, ani nikt z mojej rodziny nie ma z tą sprawą nic wspólnego. - Jeśli okaże się, że to kłamstwo, pani mąż trafi za kratki jako morderca i zdrajca. Pani zaś, droga lady MacGregor, nie będzie miała żadnej obrony. - Powtarzam, że nie mam nic do powiedzenia w tej sprawie. - Szkoda - nieprzyjemny uśmiech wykrzywił wargi An glika. - Wobec tego będę musiał pokazać pani, jaki los spo tyka kobiety, których nie ma kto bronić - powiedział, robiąc krok w jej stronę. Na górze Serena waliła pięściami w drzwi, dopóki cał kiem nie opadła z sił. Za jej plecami zapłakana Amelia tuliła do siebie wystraszonego Malkolma. W dziecinnym pokoju nie paliła się żadna lampa, mimo to było w nim jasno od łuny pożarów. Z dworu dobiegały donośne okrzyki żołnie rzy i zawodzenie kobiet. Serena opadła na kolana. Rozcie-
14
NORA ROBERTS
rając zbolałe dłonie, z rozpaczą myślała o matce, samotnej i bezbronnej wobec brutalnych Anglików. Niespodziewanie ktoś przekręcił klucz w zamku. Drzwi się otworzyły. Serena natychmiast wypadła za próg. Naj pierw zobaczyła plecy żołnierza okryte czerwonym płasz czem. Wyraźnie słyszała, jak dzwonią jego ostrogi, gdy po śpiesznie zbiegał po schodach. Rzuciła się w ślad za nim i po chwili z przerażeniem dostrzegła nagie, poranione ciało matki leżące na środku izby. Przepiękne włosy Fiony przy pominały potargany kołtun, jej ramiona drżały, gdy uniosła się i klęknęła u stóp zapłakanej córki. - Mamusiu! Serena powstrzymała głośny szloch i padła na kolana obok matki. Widziała ją już płaczącą, ale nigdy w taki spo sób. Po twarzy Fiony MacGregor płynęły teraz łzy niemej, bezgranicznej rozpaczy. Skóra matki była zimna jak lód, więc Serena jednym skokiem dopadła kufra i wyciągnęła z niego ciepły koc. Otuliła nim drżącą się jak w febrze Fionę, a potem w na pięciu nasłuchiwała odgłosów oddalających się żołnierzy, próbując jednocześnie uspokoić zapłakaną Amelię i krzy czącego Malkolma. Jednym drobnym ramieniem otoczyła matkę, a drugim młodsze rodzeństwo. Była jeszcze zbyt mała, żeby do końca pojąć, co się stało, a mimo to doskonale wyczuwała, że spotkało ich wielkie nieszczęście. To wystarczyło, aby w dziecięcym sercu za płonęła nienawiść i żądza zemsty.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Londyn, 1745 Brigham Langston, czwarty hrabia Ashburn, siedział przy śniadaniu w swoim eleganckim londyńskim pałacyku i z uwagą studiował list. Czekał na niego od tygodni, wy glądał go każdego dnia i niecierpliwie sprawdzał, czy już nadszedł. Nic więc dziwnego, że gdy wreszcie miał go w rę kach, odczytywał każde słowo bardzo dokładnie. Jego bystre szare oczy wolno przesuwały się po zapisanych linijkach, z powagą wydymał pełne usta. Nieczęsto bowiem otrzymuje się listy, które są w stanie odmienić całe życie. - Do diabła, Brig! Długo jeszcze będziesz mnie trzymał w niepewności? - zawołał Coll MacGregor. Młody, porywczy rudzielec, niecierpliwy jak każdy ro dowity Szkot, nie mógł usiedzieć na miejscu i niecierpliwie zaglądał przez ramię przyjaciela. Langston jednak najwy raźniej nic sobie z tego nie robił. Podczas licznych podróży, które razem odbyli po Francji i Włoszech, zdążył już przy zwyczaić się do popędliwości swego towarzysza. Nagłe wy buchy ognistego temperamentu nawet go bawiły, tym razem jednak sprawa przedstawiała się zbyt poważnie, by działać pod wpływem emocji. Musiał więc powstrzymać Colla, do póki sam nie pojął, jaki jest prawdziwy sens listu. Uniósł
16
NORA ROBERTS
do góry szczupłą, wypielęgnowaną dłoń tonącą w koron kowych mankietach. Tym wymownym gestem nakazał mu cierpliwie czekać, aż skończy powtórną lekturę pisma. - To od niego, prawda?! No, mówże! - gorączkował się młody MacGregor. - A niech cię piekło pochłonie razem z twoją angielską flegmą! Wiem, że to od niego. Od księcia! - Kolejny raz z impetem zerwał się od stołu i zaczął ner wowo przemierzać wytworny salonik. Jedynie zasady dobrego wychowania, które jakimś cu dem matka zdołała wbić mu do głowy, powstrzymywały go przed wydarciem listu siłą. Postanowił poczekać, aż przy jaciel sam mu go odda. Poza tym w podjęciu decyzji po mogła mu świadomość, że Brigham nie poddałby się jego zakusom bez walki. Doskonale zdawał sobie sprawę, że mi mo różnicy we wzroście i tuszy Brig byłyby w walce trud nym przeciwnikiem. - Mam do tego listu takie samo prawo jak ty - sarknął, nie kryjąc rozżalenia. Langston zignorował tę uwagę i tylko zerknął sponad kartki na potężnego młodzieńca, który miotał się wokół nie go tak energicznie, że aż dzwoniła delikatna porcelana. Kie dy się w końcu odezwał, jego głos zabrzmiał łagodnie, choć wewnątrz czuł narastające napięcie. Podświadomie prężył mięśnie i nerwowo zaciskał dłonie w pięści. - Nikt ci tego prawa nie odmawia. Jednakże ten list zo stał zaadresowany na moje nazwisko. - Pewnie! W końcu dużo łatwiej przeszmuglować list adresowany do jego wspaniałości czwartego hrabiego Ashburn niż do MacGregora. Wiadomo, każdy Szkot ma wy pisane na czole, że jest buntownikiem.
Rebelia
17
W zielonych oczach wyraźnie zalśniło wyzwanie, któ rego Brigham świadomie nie podjął. Najspokojniej wrócił do przerwanej lektury. - Oszaleć można z tym twoim anielskim spokojem! jęknął Coll i z rezygnacją opadł na krzesło. Brigham odłożył list i sięgnął po imbryk. Kiedy wlewał kawę do lekkiej jak mgiełka filiżanki, ręka mu nawet nie drgnęła. Była tak samo pewna jak wtedy, gdy obejmowała rękojeść szabli albo pistoletu. List, który właśnie przeczytał, miał taką samą moc jak broń gotowa do strzału. - Zgadłeś, mój drogi - zwrócił się do Colla, popijając kawę. - To list od księcia Karola. - Co pisze? Zamiast odpowiedzi Brigham wykonał dłonią gest za chęcający przyjaciela do przeczytania listu. Coll tylko na to czekał. Niecierpliwie chwycił kartkę i zaczął szybko wo dzić po niej rozgorączkowanym wzrokiem. Książę pisał po francusku, on zaś nie władał tym językiem tak biegle jak Brigham, mimo to zdołał jakoś przebrnąć przez tekst. Zajęło mu to jednak trochę czasu. Podczas gdy Coll zmagał się z zawiłościami francusz czyzny, zamyślony Brigham rozglądał się po wnętrzu salonu. Pałacyk należał kiedyś do jego babki i wciąż nosił piętno jej nietuzinkowej osobowości. Brigham doskonale pamiętał nie tylko szkocki akcent lady Ashburn, lecz także jej wy jątkowy upór cechujący ludzi z gór. Z rozrzewnieniem spoj rzał na tapety w odcieniu głębokiego błękitu, wybrane przez babkę dlatego, że jak mawiała, przypominały kolor wody z górskich jezior jej rodzinnych stron. Jego wzrok wędrował po lekkich mebelkach o złoconych
18
NORA ROBERTS
brzegach, aż zatrzymał się na kolekcji figurek z miśnieńskiej porcelany, ustawionej na okrągłym stoliku przy oknie. Przy pomniał sobie, że jako mały chłopiec był nimi zafascyno wany, jednak nigdy nie pozwolono mu wziąć żadnej do ręki. Szczególnie upodobał sobie figurkę młodziutkiej długowło sej pasterki o anielskiej twarzy. Ciągle pamiętał, jak bardzo pragnął jej dotknąć. Niestety, wtedy mógł tylko na nią pa trzeć. Na gzymsie wysokiego kominka stał portret Mary MacDonald, lady Ashburn, kobiety o niezwykłej sile charakteru. Malarz uwiecznił swą modelkę, gdy miała mniej więcej tyle lat co Brigham. Mary była dość wysoka jak na kobietę, a przy tym smukła niczym trzcina. Jej pociągłą twarz barwy kości słoniowej otaczała chmura kruczoczarnych włosów. Sposób, w jaki trzymała głowę, wskazywał na stanowczość. Zwykle można ją było do czegoś przekonać, ale nigdy zmu sić. Podobnie jak prosić, ale nigdy rozkazywać. Właśnie po swej babce odziedziczył Brigham typ syl wetki, rysy twarzy, kolor włosów i oczu. Trzeba przyznać, że męskie wydanie jej urody prezentowało się nie mniej pociągająco i elegancko. Jednak nie tylko wygląd zewnę trzny dostał mu się w spadku po lady Ashburn. Brigham przejął po niej również silne poczucie sprawiedliwości oraz prawdziwą pasję życia. Przyglądając się portretowi Mary MacDonald, pomyślał o liście od księcia oraz o tym, że nadeszła pora, aby podjął decyzję. Na pewno chciałabyś, żebym pojechał, powiedział do niej w myślach. Wszystkie legendy, które od ciebie słysza łem, historie, którymi mnie karmiłaś, gdy byłem pod twoimi
Rebelia
19
opiekuńczymi skrzydłami, twoja niezachwiana pewność, że Stuartowie są prawowitymi władcami tej ziemi - wszystko to na zawsze zostało w mojej głowie. Wiem, że gdybyś je szcze żyła, sama ruszyłabyś tam bez chwili wahania. Jak więc ja mógłbym postąpić inaczej? - A więc nadszedł czas - westchnął Coll, składając list. Mówił cicho, jednak w jego głosie, w wyrazie oczu od razu dawało się wyczuć napięcie i podniecenie. Miał dwa dzieścia cztery lata, zaledwie pół roku mniej niż Brigham. I oto zbliżał się moment, na który czekał całe życie. - Musisz nauczyć się czytać między wierszami - tym razem Langston wstał. - Karol wciąż jeszcze liczy na pomoc Francuzów, jednak zaczyna już rozumieć, że za słowami króla Ludwika raczej nie pójdą czyny. Podszedł wolno do okna i uchylił ciężką kotarę. Wyjrzał na ogród pogrążony w zimowym śnie. Kiedy wszystko roz kwitnie, jego najprawdopodobniej dawno już tu nie będzie. - Kiedy bawiliśmy na francuskim dworze, odniosłem wra żenie, że Ludwik bardzo sprzyja naszej sprawie. Podobnie jak my nie pała miłością do hanowerskiego kundla, który zasiada na tronie Anglii - wyrwał go z zadumy głos Colla. - To prawda - zgodził się ostrożnie. - Jednak to jeszcze nie znaczy, że otworzy swoją kiesę, by hojnie wesprzeć księ cia Karola oraz dynastię Stuartów. Propozycja księcia, żeby uzbroić fregatę i wysłać ją do Szkocji, wydaje się bardziej realistyczna. Lecz na to wszystko trzeba czasu. - Opuścił kotarę i odwrócił się od okna - Orientujesz się lepiej niż ja, jakie nastroje panują w Szkocji. Na jak duże poparcie może według ciebie liczyć Karol? - Wystarczające - w uśmiechu Colla zawierała się cała
20
NORA ROBERTS
buta i ufność młodości. - Klany na pewno poprą prawo witego króla i będą za niego walczyć. Podniósł się także, świadom, co naprawdę kryje się w py taniu Brighama. Jego przyjaciel, angażując się w sprawę, ryzykował bardzo wiele. Gdyby to wykryto, mógł stracić swój tytuł, majątek i dobre imię, a nawet życie. - Brig, posłuchaj - zaczął ostrożnie. - Wezmę list i po jadę do Szkocji. Zatrzymam się w domu i z pomocą rodziny rozpuszczę wici wśród wszystkich klanów. Nie ma potrzeby, żebyś jechał ze mną. - A co, do niczego się nie przydam? - podniósł brew w sarkastycznym grymasie. - A, do diabła z tym! - Żywa gestykulacja i arogancki ton najlepiej odpowiadały porywczej naturze Colla. - Czło wiek taki jak ty, który umie nie tylko gadać, ale także wal czyć, a do tego angielski arystokrata, jest gotów przyłączyć się do rebeliantów? Nikt nie wie lepiej niż ja, na co cię stać! W końcu nie raz uratowałeś mi skórę, a może nawet życie. Pamiętasz, we Francji, a potem jeszcze we Włoszech? - Daj spokój, Coll. Stajesz się nudny. To do ciebie nie podobne - Brigham uważnie oglądał koronki swoich man kietów. - Ach, i jeszcze twoje maniery - przypomniał sobie Coll. - Jak chcesz, w mgnieniu oka potrafisz przeistoczyć się w prawdziwego hrabiego Ashburn! - Mój drogi, ja jestem prawdziwym hrabią Ashburn! W błyszczących oczach Colla pojawiły się iskierki hu moru. Kiedy stał naprzeciw przyjaciela, ujawniły się wszel kie różnice pomiędzy nimi. Wysoka, ale smukła postać Brig hama kontrastowała z jego masywną sylwetką. Dobre ma-
Rebelia
21
niery i wyszukana elegancja Anglika była całkowitym za przeczeniem niecierpliwej, buntowniczej natury Szkota. Jed nakże nikt nie wiedział lepiej niż on, co tak naprawdę kryją doskonale skrojone surduty i kosztowne koronki, w które stroił się hrabia Ashburn. - To nie czwarty hrabia Ashburn bił się ze mną ramię w ramię, kiedy rabusie napadli na nasz powóz koło Calais. Podobnie jak nie hrabia spił mnie, MacGregora, do nieprzy tomności w jakiejś piekielnej spelunie w Rzymie. - I tu się mylisz. Doskonale pamiętam te zdarzenia. Coll lubił wprawdzie przekomarzać się z Brighamem, jednak tym razem sprawa była zbyt poważna. - Brigham, bądź rozsądny. Jako hrabia masz przecież określone obowiązki. Musisz chodzić na bale i karciane wieczory, zabawiać damy. Dlatego powinieneś zostać w An glii. Tutaj też mógłbyś pomagać naszej sprawie, nasłuchi wać, co w trawie piszczy... - Ale? - Powiem wprost. Jeśli mam walczyć, chciałbym mieć cię obok siebie. Pojedziesz ze mną? Przez chwilę Brigham patrzył badawczo na przyjaciela. Następnie uniósł wzrok i ponad głową Colla spojrzał na por tret lady Ashburn. - Oczywiście, że pojadę - odpowiedział. W Londynie panował przejmujący, wilgotny chłód. Taka nieprzyjemna pogoda utrzymała się do czasu, gdy trzy dni później towarzysze opuszczali miasto i rozpoczynali długą podróż na północ. Do granicy jechali w miarę wygodnie powozem Brighama. Resztę drogi mieli pokonać konno.
22
NORA ROBERTS
Wytworne londyńskie towarzystwo, które rozlicznymi rozrywkami starało się zabić nudę zimowych miesięcy, poin formowano, że hrabia Ashburn udaje się do Szkocji z kur tuazyjną wizytą. Planuje bowiem odwiedzić rodzinę swego przyjaciela. Tylko garstka angielskich jakobitów oraz nie liczni spośród lojalnych torysów znali prawdziwy powód niespodziewanej podróży. To właśnie pod opieką tych od danych przyjaciół zostawił Brigham swój londyński dom oraz rodową posiadłość Ashburn Manor. Zabrał ze sobą tyl ko najpotrzebniejsze rzeczy. Resztę, także portret babki znad kominka, opuścił bez żalu, choć wiedział, że upłyną mie siące, jeśli nie lata, nim będzie mógł wrócić po swoją włas ność. Jakiś sentyment nie pozwolił mu jednak rozstać się z figurką pastereczki, która, troskliwie zapakowana, towa rzyszyła mu w podróży. Poza tym wiózł ze sobą złoto. Dużo więcej, niż mógłby potrzebować podczas zwykłych odwiedzin w zaprzyjaźnio nym domu. Monety oraz niewielkie sztabki zostały starannie zamknięte w skrzyni, a następnie schowane w skrytce pod podłogą powozu. Posuwali się naprzód bardzo wolno, zdecydowanie za wolno jak na gust Brighama, który najchętniej wskoczyłby w siodło i ruszył pełnym galopem. Jednak fatalna pogoda, śliskie drogi oraz gwałtowne śnieżyce uniemożliwiały szyb szą jazdę. Na dodatek wystarczyło spojrzeć za okno, by przekonać się, że im dalej na północ, tym warunki będą trudniejsze. Zniechęcony odwrócił twarz od okna. Wierny swej wy uczonej powściągliwości, nie okazał najmniejszego zniecier pliwienia. Usadowił się wygodniej i oparł stopę o przeciw-
Rebelia
23
ległe siedzenie, na którym pochrapywał znużony Coll. Przez chwilę przyglądał się przyjacielowi, jednak zaraz powrócił myślami do swego pobytu w Paryżu, gdzie rok wcześniej spędził kilka miesięcy. Odnalazł we wspomnieniach niezwykły klimat Francji Ludwika XV, z całym jej przepychem, blichtrem, muzyką i światłem. Przed oczami stanęły mu wszystkie piękne, za lotne damy wystrojone w piętrowe peruki i prowokująco odważne suknie. Każda z tych kobiet tylko czekała na flirt, a nawet więcej. Młody angielski szlachcic z grubym por tfelem i swobodnym obejściem mógł bez trudu odnaleźć się pośród dworskiej socjety. Brigham przez pewien czas znajdował przyjemność w beztroskim, pełnym przepychu życiu francuskiego dworu, szybko jednak poczuł tęsknotę za aktywnością i celem, do którego mógłby dążyć. Langstonowie z dawien dawna znani byli ze swego zamiłowania do politycznej intrygi ze wszy stkimi jej konsekwencjami, włączając w to świst kul nad głową. Od trzech pokoleń dyskretnie popierali Stuartów, którym poprzysięgli wierność jako prawowitym władcom Anglii. Dlatego gdy do Francji przybył książę Karol Ed ward, charyzmatyczny człowiek o niespożytej sile i energii, Brigham bez wahania zaoferował mu swoją pomoc i po parcie. Zrobił to, choć wiedział, że wielu ludzi z jego kręgu uważałoby ten krok za zdradę. Zwłaszcza pośród wigów, wiernych niemieckiemu uzurpatorowi, znaleźliby się tacy, którzy z przyjemnością ujrzeliby Langstona dyndającego na szubienicy. On sam niewiele sobie z tego robił, wier ny rodzinnej tradycji lojalności wobec Stuartów. Pamiętał
24
NORA ROBERTS
zwłaszcza opowieści babki o tragicznym powstaniu z 1715 roku i o wszystkim represjach, które po nim nastąpiły. Zamyślony spojrzał przez zalaną deszczem szybę powozu. Z każdą milą oddalającą ich od Londynu krajobraz stawał się coraz dzikszy i bardziej posępny. Kolejny raz pomyślał, że przez cały czas swych rządów hanowerczycy nie zrobili nic, by zjednać sobie Szkotów. Anglii nieodmiennie więc zagrażała wojna, nadciągająca albo z północy, albo zza kanału La Man che. Jeśli to państwo miało stać się potęgą, potrzebny byt mu silny, a przede wszystkim prawowity władca. Brigham widział go w osobie księcia Karola. Postanowił go poprzeć nie tylko z powodu jasnych oczu o uczciwym spojrzeniu. Zdecydowała tu pewność, że Karol ma w sobie dość energii i ambicji, połączonej z młodzieńczą pewnością siebie, by sięgnąć po to, co według niego prawnie mu się należało. Stanęli na noc w małej oberży, położonej tam, gdzie ni zina ustępowała już miejsca górom. Magicznej mocy na zwiska oraz złotu Brighama zawdzięczali osobny pokój ze świeżą pościelą. Najedzeni, rozgrzani ogniem buchającym z paleniska, siedzieli nad kuflami piwa i zabawiali się grą w kości. Przez kilka godzin znowu byli dwójką młodych przyjaciół wspólnie przeżywających kolejną przygodę. - Niech diabli porwą twoje kości Brig! Masz dziś szczę ście, łajdaku. - Na to wygląda - Brigham z właściwym sobie spoko jem sięgnął po kości i rozrzucone na stole monety. - Masz ochotę na jeszcze jedną partyjkę? - Jego rozbawione spoj rzenie spotkało oczy Colla.
Rebelia
25
- Rzucaj! - Coll cisnął na stół garść pieniędzy - Szczę ście musi cię w końcu opuścić. Jednak już po pierwszej rundzie musiał przyznać, że tej nocy nikt nie byłby w stanie wygrać z Brighamem. - Nie można cię pokonać. Całkiem jak wtedy, gdy pew nej nocy grałeś w Paryżu z jakimś księciem o względy pew nej słodkiej mademoiselle. - Nie musiałem grać w kości, żeby je zdobyć - Brigham z uśmiechem nalał sobie piwa. - A niech cię! - gromki śmiech Colla wypełnił niewiel ką salę. - Pamiętaj, że fortuna kołem się toczy. Z drugiej strony wolałbym, żeby w najbliższych miesiącach była dla ciebie wyjątkowo łaskawa. - Powinieneś raczej modlić się, żeby szczęście nie opu ściło Karola - odparł Brigham, upewniwszy się przedtem, czy nikt niepowołany nie usłyszy tych stów. - Prawda! Takiego człowieka nam trzeba. Jego ojcu zawsze brakowało ambicji, ale on to co innego. A więc pij my zdrowie Pięknego Księcia - zarządził Coll, wznosząc swój kufel. - Zdrowie! Tym razem jednak jego uroda i gładka mo wa nie wystarczą. - Czyżbyś wątpił w MacGregorów? - Coll uniósł rude brwi w złowrogim grymasie. - Na razie jesteś jedynym MacGregorem, jakiego znam - stwierdził Brigham, a chcąc uniknąć długiej przemowy na temat licznych cnót członków klanu, szybko zapytał: - Co słychać u twojej rodziny? Pewnie cieszysz się, że wre szcie ich zobaczysz. - Nie powiem, że nie. Rok to kawał czasu. Oczywiście
26
NORA ROBERTS
cieszyły mnie uroki Paryża i Rzymu, ale jak ktoś się urodził w górach, to chciałby tam złożyć swoje kości - westchnął Coll i tęgo pociągnął z kufla. Myślał przy tym o rozległych wrzosowiskach i granatowej toni górskich jezior. - Wiem, że u moich najbliższych wszystko w porządku - ciągnął. - Tak przynajmniej pisała matka w ostatnim li ście, ale uwierzę w to dopiero, gdy sam sprawdzę. Malkolm, mój najmłodszy brat, skończy niedługo dziesięć lat i jak pisze matka, diablę z niego wcielone - uśmiechnął się, nie kryjąc dumy. - Wspominałeś kiedyś, że masz siostrę słodką jak anioł - przypomniał sobie Brigham. - Tak. Amelia, moja mała siostrzyczka. Grzeczna, ła godna, a przy tym śliczna, że palce lizać - w głosie Colla brzmiała bezgraniczna czułość. - W takim razie nie mogę się doczekać, żeby ją poznać. - Wolnego, Amelia jeszcze chodzi do szkoły - Coll po groził przyjacielowi pięścią. - Pamiętaj, że jakby co, bę dziesz miał ze mną do czynienia. - Masz jeszcze jedną siostrę, prawda? - lekko zamro czony piwem Brigham wolno bujał się na stołku. - Prawda. Serena. Jej imię ma niby znaczyć „łagodna", ale Bóg mi świadkiem, że źle ją nazwano. To dzika kotka, jej pazurki zostawiły mi niejedną bliznę. Serena MacGregor ma diabła za skórą i wyjątkowo szybkie pięści. Uwierz mi na słowo! - Czy chociaż jest ładna? - Jest na czym oko zawiesić - Coll pokiwał głową. - Podobno chłopcy zaczęli się już do niej zalecać, ale ona tak ich goni, że uciekają, gdzie pieprz rośnie.
Rebelia
27
- Może nie wiedzą, jak uderzać w konkury. - Pamiętam, jak kiedyś czymś się jej naraziłem. Bez na mysłu porwała ze ściany obosieczny miecz naszego dziadka i pogoniła mnie aż do lasu - opowiadał Coll z dumą, ale i tkliwością. - Gorąco współczuję mężczyźnie, który ją po kocha. - Wygląda na to, że twoja siostra to prawdziwa ama zonka - Brigham wyobraził sobie barczystą, wysoką pan nicę, piegowatą i rudą jak Coll. Hożą jak wiejska dziewucha i jak ona powabną. - Przyznam, że wolę nieco subtelniejsze damy. - Moja siostra to twardy orzech do zgryzienia, ale przy najmniej jest szczera, niczego nie udaje - rozrzewnił się Coll, któremu piwo tęgo już szumiało w głowie, co bynaj mniej nie powstrzymało go przed sięgnięciem po kufel. - Opowiadałem ci już o tej nocy, kiedy dragoni najechali Glenroe? - mętne od alkoholu oczy Colla nabrały złowrogiego, mrocznego wyrazu. - Tak. - Po tym, jak zhańbili moją matkę, Serena opiekowała się nią jak dzieckiem, choć sama ledwo od ziemi odrosła i nie do końca pojmowała, co się stało. Pomogła jej położyć się do łóżka, uspokajała ją i młodsze rodzeństwo, póki nie wróciliśmy. Na buzi miała ogromnego siniaka, którego nabił jej ten angielski łajdak. Na pewno bolało ją bardzo, ale nie płakała. Kiedy przyjechaliśmy, siedziała przy łóżku matki, a potem dokładnie opowiedziała nam o wszystkim. Brigham położył swoją dłoń na ręce przyjaciela. - Być może za późno już na zemstę, ale nie na szukanie sprawiedliwości - powiedział.
28
NORA ROBERTS
- Dostanę i jedno, i drugie - warknął Coll i gniewnie cisnął kości na stół. W dalszą drogę ruszyli o świcie. Nadmiar piwa sprawił, że Brighama okrutnie bolała głowa, ale ostre, chłodne po wietrze poranka pomogło mu szybko oprzytomnieć. Obaj z Collem jechali konno, trzymając się w pewnej odległości od powozu, który wiózł ich bagaże. Przemierzali urokliwą krainę, o której Brigham wiele słyszał jako dziecko. Otaczał ich surowy, dziki krajobraz. Ponad głowami wyrastały poszarpane skały, dołem ciągnęły się torfowiska. Wysokie szczyty przeszywały nisko wiszące kłęby ołowianych chmur. Gdzieś z wysoka spływały kaska dami rwące strumienie, tworząc w dolinach lodowato zimne rzeki, które były pełne ryb. Porośnięte trawą stoki upstrzone były głazami, wyglądającymi jak kości do gry rozrzucone niedbałą ręką. Co jakiś czas w dali majaczył kamienny dwór lub chata kryta strzechą, z której wiła się ku niebu siwa smuga dymu. Konie stąpały ostrożnie po suchym śniegu. Hulający wiatr porywał go z ziemi i sypał prosto w oczy jeźdźców tak, że chwilami niemal nic nie widzieli. Mimo to niestru dzenie posuwali się w górę wyboistej drogi. Piwo błyskawicznie parowało z głów, gdy owiało je wil gotne, lodowate powietrze, zdolne przeniknąć nawet naj cieplejsze okrycie. Tam gdzie droga na to pozwalała, pu szczali się galopem. Innym razem jechali stępa pośród zasp sięgających do pasa dorosłemu mężczyźnie. Przezornie omi jali nie tylko wzniesione przez Anglików forty, lecz także gościnne szkockie dwory. Coll ostrzegł Brighama, że znani
Rebelia
29
z serdeczności górale nie omieszkaliby zapytać swych gości o cel podróży, podobnie jak zainteresowaliby się tym, skąd przybywają i z kim są spowinowaceni. Przyjezdni byli bo wiem rzadkością wysoko w górach, w związku z czym tra ktowano ich zawsze jak cenne źródło informacji o dalekim świecie. Ponieważ podróżni nie chcieli, żeby wieść o ich tajnej misji rozeszła się lotem błyskawicy między osadami, omijali je szerokim łukiem, choć musieli przez to nadkładać drogi. Na popas zatrzymywali się w małych zajazdach i tawer nach, które zamiast podłóg miały zwykłe klepisko, a zamiast komina dziurę wyciętą w poszyciu dachu. Przez ten nie wielki otwór wydostawało się tak niewiele dymu i sadzy, że niskie ściany były czarne niczym przedsionki piekła. Po jedyncze, ciasne pokoiki nieczęsto widziały wiadro z wodą i szczotkę, za to skrzętnie przechowywały najróżniejsze wo nie pozostawione przez kolejnych mieszkańców. Jednak przeważał wśród nich zapach niezbyt świeżej ryby, którą podawano na obiad. Prawdopodobieństwo, że czwarty hra bia Ashburn zechce raz jeszcze zawitać do podobnych przy bytków równało się zeru. Na razie musiał jednak zadowolić się tym, co miał, pocieszając się w duchu, że ogień na pa lenisku jest rozkosznie ciepły, a mięso z wieczerzy prawie świeże. Kiedy zatrzymali się w kolejnej taniutkiej oberży, Brigham rozwiesił nad ogniem swój ciepły płaszcz, pod którym nosił ciemnobrązowe bryczesy do konnej jazdy i prosty sur dut. Ten mało wyszukany strój leżał na nim doskonale, bez choćby najmniejszej zmarszczki na szerokich ramionach, a surdut, mimo że całkiem zwyczajny, miał przecież srebrne
30
NORA ROBERTS
guziki. Wysokie buty, choć ubłocone, na pierwszy rzut oka zdradzały, że uszyto je z doskonałej skóry. Na szczupłym palcu prawej dłoni połyskiwał rodowy sygnet z herbem Langstonów wyciętym w szmaragdzie. Wszystko to spra wiało, że pomimo skromnego stroju Brigham budził cieka wość i przyciągał natrętne spojrzenia. - Nieczęsto widuje się tu takich jak ty - skomentował Coll, słysząc za plecami stłumione szepty. On sam, ubrany w kilt i beret ozdobiony symbolem klanu, nie wzbudzał żadnego zainteresowania. Pochylony nad talerzem, mógł jeść w spokoju. - Rzeczywiście, tacy jak ja muszą tu być rzadkością - zgodził się Brigham, leniwie wybierając z talerza kolejne kęsy. Sprawiał wrażenie odprężonego, jednak oczy błyska jące spod półprzymkniętych powiek zdradzały napięcie. - Mój krawiec na pewno ucieszyłby się, widząc, jaką sen sację wzbudza owoc jego pracy - dodał spokojnie. - Daj spokój, przecież tu nie chodzi o stroje - obruszył się Coll. - Nawet w szmatach żebraka wyglądałbyś jak hra bia - roześmiał się. Jednym haustem wychylił pokaźny kufel piwa. Jedno cześnie z tęsknotą pomyślał o szklaneczce przedniej whi sky, którą wypije z ojcem jeszcze tego wieczora. Gwałtow nie odstawił pusty kufel i rzucił na stół parę monet. Chciał jak najszybciej ruszyć w dalszą drogę. - Konie już odpoczęły, więc możemy jechać dalej - po wiedział, wstając od stołu. - Wkraczamy na ziemie Cambella, niech piekło pochłonie cały jego przeklęty ród, i lepiej dla nas, żebyśmy znikli stąd jak najszybciej - warknął i tylko do bre maniery powstrzymały go przed pogardliwym splunięciem.
Rebelia
31
Tuż przed nimi chyłkiem wymknęli się z oberży trzej mężczyźni i zanim ktokolwiek zdążył się im przyjrzeć, zni kli, jakby rozpłynęli się w chłodnym górskim powietrzu. Im bliżej rodzinnych stron, tym trudniej było Collowi opanować niecierpliwość. Kiedy znalazł się pośród znajo mego krajobrazu, nie mógł powstrzymać pragnienia, by jak najszybciej znaleźć się w rodzinnym domu. Gnał więc na złamanie karku. Prawie fizycznie odczuwał bliskość rodziny, choć wciąż dzieliło go od Glenroe kilka godzin jazdy. Zda wało mu się nawet, że czuje znajomy zapach tamtejszego lasu. Myślał o tym, że tego wieczora we dworze MacGregorów odbędzie się prawdziwa uczta ze wspaniałym jedze niem i licznymi toastami, zupełnie niepodobna do miejskich spotkań w eleganckich salonach. Jak na razie Londyn z jego wiecznym tłokiem i dobrymi manierami zostawał coraz da lej w tyle. Im wyżej, tym mniej było drzew. Jedynie skarłowaciałe jałowce radziły sobie jakoś w surowym klimacie, czepiając się korzeniami kamienistego podłoża. Wysoko w górach nawet mało wymagające krzewy musiały walczyć o prze trwanie, Uparcie przedzierali się naprzód, przeprawiali się przez rwące, spienione potoki. Wszechobecna woda spadała z wysoka, napełniając powietrze głuchym dudnieniem. Wypogodziło się i na tle głębokiego błękitu unosiły się chmury wodnego pyłu. W czystych przestworzach nad ich głowami majestatycznie szybował królewski orzeł. - Brig... Jedno słowo wystarczyło, by Brigham osadził w miejscu wierzchowca i błyskawicznie sięgnął po szpadę. Koń, któ-
32
NORA ROBERTS
rego dosiadał Coll, zarżał przestraszony i cofnął się gwał townie. - Uważaj na boki! - krzyknął Coli. Obrócił spienionego rumaka, stając twarzą w twarz z jeźdźcami, którzy niespodziewanie wyjechali zza skał. Nie wyglądali imponująco na wychudzonych, marnych chabetach, przyodziani w brudne i obszarpane tartany. Jedynie ogromne rapiery, wypolerowane tak, że odbijało się w nich popołudniowe słońce, kazały mieć się przed nimi na bacz ności. Nim starły się ostrza, Brigham zdążył jeszcze zauwa żyć, że mężczyzna, który dowodził bandą, był tym, którego widzieli w oberży. Coll uwijał się jak w ukropie. Kręcąc rapierem jak ma czugą, odpierał atak dwóch przeciwników. Odgłosy walki odbijały się echem od nagich skał, napełniły powietrze brzę kiem broni i stukotem końskich kopyt. Napastnicy najwyraźniej nie docenili siły Brighama. Pa trząc na jego szczupłe dłonie i smukłą sylwetkę tancerza musieli wziąć go za łatwy cel. Teraz jednak, kiedy spo strzegli, jak walczy zaciekle ze szpadą w jednej, a sztyletem w drugiej ręce, stracili rezon. Choć rękojeść jego broni lśniła od drogich kamieni, nagie ostrze niosło przeciwnikowi pew ną śmierć. Langston słyszał za plecami krzyk i przekleństwa Colla. Sam jednak walczył w milczeniu. Tylko broń zgrzytała, kie dy parował ciosy, trzaskała głośno, gdy ruszał do ataku na cierając na jednego napastnika i uchylając się przed drugim. Jego oczy, zwykle jasnoszare i spokojne, pociemniały i zwęziły się niczym ślepia wilka, który zwietrzył krew. Jed nym szybkim mchem sparował cios i nie czekając, aż prze-
Rebelia
33
ciwnik odzyska równowagę, wychylił się w siodle i zatopił ostrze szpady w jego boku. Szkot wydał donośny okrzyk i upadł na ziemię. Śnieg zaczął szybko nasiąkać krwią. Koń zabitego, przerażony, po gnał przed siebie, klucząc pomiędzy głazami. Drugi napa stnik, widząc, co spotkało towarzysza, zaślepiony żądzą zemsty rzucił się do ataku. Wściekłość i strach o własną skórę dodały mu sił, więc choć jego ciosom brakowało pre cyzji, i tak okazały się dość groźne. Jeden o mały włos nie rozpłatał Brighamowi ramienia. Poczuł ostre ukłucie stali, a zaraz po nim wilgotne ciepło krwi sączącej się z rany. Nie zważając na to, ruszył do ataku. Nacierał z obu stron, precyzyjnie odmierzając kolejne pchnięcia i spychając napastnika w kierunku skał. Przez ca ły czas patrzył mu prosto w oczy. Nawet wtedy, gdy zwarli się w walce. Chwilę po tym Brigham z mistrzowską cel nością wbił swą szpadę w serce przeciwnika. Jeszcze zanim tamten osunął się na ziemię, pognał na odsiecz Collowi. Jego przyjaciel pokonał już jednego z na pastników i teraz toczył zaciekły pojedynek z drugim. Ra dził sobie doskonale, więc Brigham zatrzymał konia, by na brać oddechu. W tej samej chwili wierzchowiec Colla po tknął się na śliskim kamieniu i niebezpiecznie przysiadł na zadzie. Brigham dostrzegł oślepiający błysk wzniesionego miecza. Spiął konia ostrogami i popędził na ratunek. Ostatni z napastników już miał zadać śmiertelny cios, gdy usłyszał za plecami tętent kopyt. Obejrzał się za siebie, a widząc nacierającego Brighama oraz trzech swoich towa rzyszy rozciągniętych na śniegu, zostawił Colla i rzucił się do ucieczki.
34
NORA ROBERTS
- Coll! Jesteś ranny? - Ach, na Boga! Przeklęci Campbellowie - Coll starał się utrzymać w siodle, choć widać było, że przychodzi mu to z trudem. Zraniony bok piekł go żywym ogniem, lała się z niego krew. - Pokaż! - Brigham błyskawicznie schował szpadę. - Szkoda czasu. Ten szakal może zaraz wrócić z po mocnikami - mruknął Coll, szarpiąc się z chusteczką, którą usiłował przyłożyć do rany. - Jeszcze nie przyszła moja po ra. Jeśli się pospieszymy, będziemy w domu o zmierzchu - spojrzał na swoją dłoń w poplamionej krwią rękawicy. Ręce przestały mu już drżeć i tylko oczy wciąż jeszcze były nienaturalnie rozszerzone. - Ruszajmy! - zawołał i poga lopował naprzód. Gnali przed siebie co koń wyskoczy, nie robili żadnych postojów. Brigham obserwował drogę, obawiając się następ nego ataku, a jednocześnie zerkał na przyjaciela. Coll zbladł, ale nie zwalniał tempa. Dopiero po długich namo wach udało się Brighamowi skłonić go, żeby zatrzymali się i porządnie opatrzyli ranę. To, co zobaczył, kiedy delikatnie odsunął przesiąkniętą krwią chusteczkę, bardzo go zaniepokoiło. Rana była głęboka i wciąż mocno krwawiła, więc na pewno Coll stracił już dużo krwi. Nie pozostawało im nic innego, jak czym prędzej dotrzeć do Glenroe. Coll niecierpliwił się coraz bardziej, chciał jak najszybciej zobaczyć swoich bliskich, a Brigham i tak nie wie działby, gdzie w tej dzikiej okolicy szukać pomocy. Podsunął przyjacielowi małą flaszkę i poprosił, żeby się napił. Kiedy jego twarz nabrała nieco koloru, pomógł mu dosiąść konia i nieco wolniej ruszyli w dalszą drogę.
Rebelia
35
Zmierzch zastał ich, gdy zjeżdżali ze wzgórz do lasu. Otoczył ich ożywczy zapach sosen i śniegu, pomieszany z wonią dymu z kominów najbliższej wioski. Zając czmychnął spod kopyt i schronił się w gęstwinie niskich krzaków. W gałęziach krzewu pokrytego czerwonymi jago dami odezwał się przestraszony ptak. Brigham spojrzał kątem oka na Colla i natychmiast spo strzegł, że przyjaciel traci siły. Nakłonił go więc, by jeszcze raz pociągnął z flaszki. - Jako dzieciak przeszedłem ten las wszerz i wzdłuż. Znam tu każde drzewo. - Coll oddychał szybko, jego głos był chrapliwy. Całe szczęście dzięki brandy, którą poił go Brigham, nie czuł tak bardzo bólu. Pomyślał sobie, że prę dzej go piekło pochłonie, niż umrze w tym lesie, jeszcze zanim zaczęła się prawdziwa walka. - Tutaj polowałem, tu skradłem pierwszego całusa - ciągnął. - Bóg mi świadkiem, że nie wiem, po co stąd wyjeżdżałem. - Po to, żeby powrócić jako bohater - odezwał się Brig ham. Coll roześmiał się głucho, ale zaraz chwycił go kaszel. - MacGregorowie żyją w tych górach, odkąd sam pan Bóg ich tutaj umieścił. Są tu od zawsze i na zawsze pozo staną - w jego oczach zapłonęła iskierka dumy. - Możesz sobie być hrabią Ashburn, ale w tych stronach to ja jestem królem. - Jasne. I właśnie znaczysz swą królewską krwią wszyst kie ścieżki w tym lesie. Ruszajmy w drogę, przyjacielu, zanim zwietrzą nas wilki. Kiedy dojechali do Glenroe, zewsząd zaczęły dobiegać
36
NORA ROBERTS
powitalne okrzyki. Otwierały się drzwi, a mieszkańcy wy chodzili przed swe domy, niektóre zbudowane z kamienia i drewna, inne ulepione z ziemi i porosłe trawą. Wszyscy radośnie pozdrawiali i witali Colla, a on odpowiadał im, unosząc ramię pomimo bólu, który przeszywał mu bok. Wol no przejechali ostatnie wzniesienie, za którym ich oczom ukazał się dwór MacGregorów. Z kominów unosił się dym. Wewnątrz zapalono już lam py, ich blask rozjaśniał szyby z matowego szkła. W ostat nich promieniach purpurowego słońca lśnił szary kamień, z którego zbudowano gniazdo MacGregorów. Dwór był wy soki na cztery piętra, obszerny i ozdobiony wieżyczkami, które prócz tego, że dodawały urody, doskonale nadawały się do obrony przed atakiem z zewnątrz. Siedziba rodu słu żyła jednocześnie za przytulne gniazdo i warowną twierdzę. Obok domostwa zbudowano dużą stodołę, czworaki oraz zagrodę dla owiec. Ich pobekiwanie mieszało się z głośnym ujadaniem psów. Coraz więcej ludzi wybiegało z domów, by witać przy bywających. W pewnej chwili na drodze pojawiła się młoda kobieta. Ponieważ krzyknęła, Brigham odwrócił się i w mil czeniu obserwował, jak biegnie w ich kierunku. Ramiona przykryła kraciastym materiałem, jaki zwykle nosili męż czyźni. W jednej ręce trzymała pusty koszyk, a drugą uno siła brzeg spódnicy, żeby nie przeszkadzała jej w biegu. Co chwila błyskała bielą halek, które przyklejały się do smu kłych, długich nóg. Biegła coraz szybciej, śmiejąc się przy tym radośnie. Pęd powietrza zerwał jej z głowy szal, spod którego ukazała się burza włosów tak płomiennie czerwo nych, jak tarcza zachodzącego słońca. Alabastrowa skóra
Rebelia
37
dziewczyny zaróżowiła się lekko pod wpływem ruchu i wie czornego chłodu. Cała sylwetka, choć dość wysoka, spra wiała wrażenie delikatnej. Za to roześmiane usta były pełne i krągłe. Brigham przyglądał się dziewczynie z coraz większym zachwytem. Momentami zdawało mu się, że biegnie ku nie mu nie kto inny, jak jego pastereczka, pierwsza wielka dzie cięca miłość. - Coll! - zawołała niskim głosem ze szkockim zaśpiewem. Zdyszana, złapała konia za uzdę, nie bacząc na to, że przera żony zaczął wierzgać i tańczyć na zadnich nogach. Jedno spoj rzenie na jej ożywioną twarz wystarczyło, żeby Brighamowi zaschło w gardle z wrażenia. - Przez cały dzień nie potrafiłam sobie znaleźć miejsca. Mogłam się domyślić, że przyjedziesz. Dlaczego nas nie uprzedziłeś? Oduczyłeś się pisać czy byłeś zbyt leniwy? - wołała ze śmiechem. - To tak się wita starszego brata? Ładne rzeczy! - Coll chciał pochylić się w siodle, żeby ją ucałować, ale nie zrobił tego. Czuł się tak bardzo słaby, że twarz siostry zamazywała mu się w oczach. - Postaraj się przynajmniej pokazać od robinę dobrych manier i nie zrób mi wstydu przed przyja cielem. To Brigham Langston, hrabia Ashburn, a to moja siostra Serena - z wysiłkiem dokonał prezentacji. Jest na czym oko zawiesić. Brigham przypomniał sobie słowa, którymi Coll opisał urodę siostry. Tym razem jego przyjaciel nie przesadził. Wręcz przeciwnie. - Panno MacGregor... - schylił się w grzecznym ukłonie, jednak ona nawet na niego nie spojrzała. Dopiero teraz dostrzegła śmiertelną bladość brata i przez chwilę przyglądała mu się niespokojnie.
38
NORA ROBERTS
- Coll, co ci jest? Jesteś ranny! - zawołała, wyciągając ku niemu ramiona, w samą porę, by go podtrzymać, nim bezwładnie zsunął się z siodła i upadł u jej stóp. - Boże, co to jest? - krzyknęła przerażona tym, co zo baczyła pod zakrawionym ubraniem. - Rana znowu się otworzyła. - Brigham ukląkł obok niej na zamarzniętej ścieżce i rzucił szybkie spojrzenie na pro wizorycznie opatrzony bok Colla. Serena szarpnęła się gwałtownie. Spojrzała mu pro sto w twarz, a jej zielone oczy ciskały gniewne błyska wice. - Precz od mojego brata, ty angielska świnio! - krzyk nęła w ataku furii. Delikatnie uniosła głowę Colla i przy tuliła ją do piersi. - Jak to możliwe, że mój brat leży tu prawie martwy, a na twojej wypieszczonej szpadzie nie wi dać choćby jednego zadrapania? Zdaje się, że niezbyt rychło po nią sięgasz! - parsknęła pogardliwie. Brigham zacisnął usta i pomyślał sobie, że chociaż Coll nie w pełni oddał w słowach urodę siostry, to wyjątkowo trafnie opisał jej ognisty temperament. - Może porozmawiamy o tym, kiedy Coll będzie już bezpieczny. Wtedy wszystko pani wytłumaczę - powiedział bardzo spokojnie. - Zabierz sobie swoje tłumaczenia do Londynu, gdzie jest twoje miejsce. Tu nic po tobie! - rzuciła wściekle. Starał się ignorować jej obraźliwy ton. Pochylił się nad nieprzytomnym przyjacielem i chciał podźwignąć go z zie mi, ale Serena gwałtownie odepchnęła jego ramiona. - Zostaw go w spokoju, przeklęty Angolu! Nie waż się dotykać tego, co moje!!
Rebelia
39
Bez słowa zmierzył ją wzrokiem od stóp do głów, aż na jej policzkach zakwitły ciemne rumieńce. - Proszę mi wierzyć, madame, że nie zamierzam sięgać po pani własność - rzucił z oschłą grzecznością. - A teraz proszę przytrzymać konie, panno MacGregor. Wniosę pani brata do domu. Chciała zaprotestować i już nawet zastąpiła mu drogę, ale jedno spojrzenie na białą jak papier twarz Colla wy starczyło, by w milczeniu zagryzła wargi. Odsunęła się na bok i przez chwilę patrzyła, jak Brigham w rozwianej pe lerynie i z Collem w ramionach idzie wolno w stronę dwo ru. Wciąż jeszcze zbyt dobrze pamiętała ostatni raz, kiedy stopa Anglika przekroczyła próg jej domu. Zadrżała na samo wspomnienie tych strasznych chwil, ale szybko się opano wała. Chwyciła konie za uzdy i pospiesznie podążyła za Brighamem, złorzecząc mu i klnąc półgłosem.
ROZDZIAŁ DRUGI
Nie było czasu na oficjalne prezentacje. Kiedy Brighan załomotał do drzwi, otworzyła mu nierozgarnięta ciemno włosa służąca. Widząc obcego mężczyznę obejmującego nie przytomnego Colla, przeraziła się tak bardzo, że zatrzepotała rękami i z krzykiem pobiegła po lady MacGregor. Zanie pokojona Fiona wybiegła z kuchni. W pośpiechu poprawia ła włosy i ocierała policzki zaróżowione od ognia. Widok syna zwisającego bezwładnie w ramionach nieznanego jej człowieka podziałał na nią paraliżująco. Zatrzymała się w pół kroku i przez chwilę patrzyła bez słowa. - Coll! - zawołała - Czy on... - Nie, droga pani, ale jest ciężko ranny. Szybko podeszła do nieznajomego i szczupłą dłonią przesunęła po twarzy syna. - Gdyby zechciał pan wnieść go na górę - poprosiła. Sama poszła przodem, wołając po drodze na służbę, żeby przygotowała gorącą wodę i bandaże. Na piętrze zatrzymała się przed jednym z pokoi i energicznie otworzyła drzwi. - Proszę go tutaj położyć - powiedziała, wskazując łóż ko. - Amelio, chodź tu natychmiast. Coll jest ciężko ranny. Do pokoju wbiegła drobna, niewysoka dziewczyna, niż sza i szczuplejsza niż matka i siostra, ale najwyraźniej nie mniej energiczna.
Rebelia
41
- Zapal tu wszystkie lampy - wołała do służącej. - Przy nieś też z dołu świece, potrzeba mi dużo światła - komen derowała, pochylając się jednocześnie nad bratem. Szybko do tknęła jego czoła. - Ma gorączkę - stwierdziła spokojnie, a potem wprawnie zaczęła zdejmować z niego ubranie, pro sząc przy tym Brighama o pomoc. Natychmiast spełnił jej pro śbę i przez moment zmagali się wspólnie z ciężarem bezwład nego ciała. Amelia cały czas wydawała służącej polecenia, nakazu jąc, żeby natychmiast przyniosła leki, dzbanek z wodą i świeże ręczniki. Patrząc na jej opanowane, precyzyjne ru chy i słuchając rzeczowego tonu jej głosu Brigham nie mógł się nadziwić, skąd w tak młodej osobie tyle dojrzałej rozwagi i zaradności. Trochę się obawiał, że na widok krwawiącej rany dziewczyna straci pewność siebie i nie daj Boże zemdleje, ale nic takiego nie nastąpiło. Najwyraź niej głęboko rozcięta skóra nie zrobiła na niej żadnego wra żenia, bo najspokojniej w świecie zabrała się do przemy wania i czyszczenia zranionego miejsca. Mimo że starała się robić to bardzo delikatnie, nieprzytomny Coll jęknął z bólu. - Proszę to tutaj potrzymać - Amelia ruchem głowy przywołała Brighama i wskazała na świeży opatrunek, który przycisnęła do rany. Sięgnęła po małą flaszeczkę z wywarem z maku. Wlała kilka kropel do drewnianego naczynia i przy pomocy Fiony podtrzymującej głowę Colla, wsączyła mu płyn do ust. Od czekała, aż środek przeciwbólowy zacznie działać, a potem przystąpiła do zszywania rany. Cały czas przemawiała do brata spokojnym, łagodnym głosem.
42
NORA ROBERTS
- Stracił dużo krwi - powiedziała do matki, nie prze rywając szycia. - Trzeba będzie bardzo uważać na gorączkę. - Nie bój się - uspokajała ją Fiona. Przemywała spo cone czoło syna zimnym kompresem. - Jest młody i silny. Na pewno z tego wyjdzie. Nie stracimy go - wstała i od ruchowo poprawiła rozwiane włosy. - Jestem panu ogrom nie wdzięczna za to, że go pan tu przywiózł - zwróciła się do Brighama. - Proszę mi powiedzieć, co wam się przyda rzyło. - Kilka mil stąd na południe zaatakowała nas grupa mężczyzn. Coll mówił, że to niejacy Campbellowie. - Ach tak - jej usta zacisnęły się gniewnie, ale głos po został spokojny. - Proszę wybaczyć, że nawet nie wskaza łam panu krzesła, na którym mógłby pan spocząć, ani nie poczęstowałam gorącym napojem. Nazywam się Fiona MacGregor. Jestem matką Colla. - A ja jego przyjacielem. Brigham Langston, do usług. - Hrabia Ashburn - Fiona uśmiechnęła się leciutko, gła dząc czule bezwładną dłoń syna. - Coll dużo pisał o panu. Niech pan pozwoli, żeby Molly wzięła pański płaszcz i po dała jakiś posiłek. - To Anglik, matko! - Serena niespodziewanie stanę ła w progu pokoju. Zdjęła z siebie kraciastą chustę i zo stała w prostej domowej sukience z ciemnoniebieskiej wełny. - Wiem o tym, Sereno - uśmiechnęła się do Brighama. - Proszę oddać dziewczynie swój płaszcz, lordzie Ashburn. Ma pan za sobą długą i męczącą podróż. Jestem pewna, że marzy pan o ciepłej kolacji i odpoczynku. Brigham posłusznie zrzucił swoje wierzchnie okrycie
Rebelia
43
i wtedy Fiona dostrzegła wielką plamę krwi na rękawie jego białej koszuli. - Pan także jest ranny! - To nic poważnego. - Ledwie draśnięcie - skomentowała Serena, obrzuci wszy ramię Brighama pogardliwym spojrzeniem. Miała za miar minąć go, jakby był powietrzem i podejść do łóżka Colla, ale surowy wzrok matki osadził ją w miejscu. - Zabierz naszego gościa na dół i opatrz jego ranę - na kazała Fiona głosem nie znoszącym sprzeciwu. - A potem dopilnuj, żeby podano mu wieczerzę. - Proszę nie robić sobie kłopotu, lady MacGregor. Na prawdę nie trzeba. - Wybaczy pan, ale trzeba. Przepraszam, że nie zajmuję się panem osobiście. Sereno! - Dobrze, mamo. Ale robię to tylko i wyłącznie dla ciebie - wykonała przed Brighamem lekki dyg. Gestowi, który powinien być oznaką uszanowania, towarzyszyła po gardliwa mina. - Proszę za mną, lordzie Ashburn - dodała urzędowym tonem i nie czekając na Brighama, wyszła z po koju. Podążył za nią, oglądając po drodze wnętrze domu. Miał okazję przyjrzeć się wszystkiemu dokładnie, bo dość długo kluczyli, nim minęli górny hol, a potem zeszli tylnymi scho dami używanymi przez służbę. Nie zwrócił uwagi na ten zamierzony nietakt. Z uporem wbijał wzrok w dumnie wy prostowane plecy Sereny, gdy kroczyła przed nim z unie sioną głową. W jasnej kuchni otoczył ich zapach przypraw, świeżo upieczonego ciasta i mięsa, gotującego się w kociołku nad
44
NORA ROBERTS
paleniskiem. Nie patrząc nawet w jego stronę, Serena wska zała Brighamowi niski, niezbyt wygodny stołek: - Proszę siadać, milordzie. Kiedy usiadł, przystąpiła do opatrywania jego rany. Bez uprzedzenia mocno szarpnęła zakrwawiony rękaw koszuli i oddarła go w miejscu przecięcia. Brigham, zdumiony tą gwałtownością, przyjrzał jej się badawczo. - Mam nadzieję, że nie zemdleje pani na widok krwi, panno MacGregor. - To raczej pan zemdleje na widok swojej zniszczonej koszuli, lordzie Ashburn - odparowała i cisnęła w kąt oddarty rękaw. Nalała do dzbanka gorącą wodę i sięgnęła po czysty rę cznik. Kiedy pochyliła się nad ramieniem Brighama do strzegła, że obrażenia, których doznał, nie były wcale lekkim zadrapaniem. Patrząc na głębokie cięcie, po raz pierwszy poczuła się zawstydzona swoim wrogim zachowaniem. Lord Ashburn wprawdzie należał do znienawidzonej przez nią angielskiej nacji, ale najwyraźniej nadstawiał głowę, idąc z pomocą Collowi. A potem niósł go na własnych rękach, nie bacząc na to, że pod wpływem wysiłku otworzyła się jego własna rana. Kiedy zaczęła zmywać z niej świeżą krew, zobaczyła, że skóra na muskularnym ramieniu jest przecięta na długości co najmniej kilkunastu centymetrów. Dotknęła delikatnie twardej wypukłości mięśnia, czując pod palcami pulsujące ciepło. Owionął ją zapach tego obcego mężczyzny, którego jej brat nazywał swoim przyjacielem. Ten zapach był mie szaniną woni potu, koni i krwi. Zaskoczyło ją to, bo do tej pory sądziła, że wszyscy Anglicy pachną perfumami i pu-
Rebelia
45
drem. Mimowolnie wciągnęła w nozdrza woń rozgrzanego ciała i nagle poczuła, że ogarnia ją dziwny niepokój. To nowe doznanie sprawiło, że zaczęła obchodzić się z raną dużo łagodniej. On tymczasem zerkał na nią ukradkiem. Pomyślał, że ma twarz anioła. I naturę wiedźmy. Kiedy się nad nim po chyliła, poczuł ulotny aromat lawendy. Dyskretnie przyglą dał się pełnym wargom Sereny, nie mogąc pozbyć się myśli, że stworzono je do namiętnych pocałunków. Nie mniej pięk ne były zielone oczy, choć rzucały mu wyzywające, wrogie spojrzenie, zdolne przeszyć człowieka na wylot. Ciekawe, co czułby, gdyby zaplątał palce w jej włosy, pomyślał i z trudem opanował nagłą ochotę, by chwycić jeden z pło miennych loków. Nie zdecydował się, by to sprawdzić. Do szedł do wniosku, że jedna rana w zupełności mu wystarczy. Serena krzątała się wokół niego w milczeniu, skoncen trowana na tym, co robi. Pewnymi, precyzyjnymi ruchami oczyściła ranę i posmarowała ją ziołową maścią przy rządzoną przez Amelię. Mikstura miała bardzo przyjemny Zapach, który sprawił, że pomyślała o lesie i kwitnących łąkach. Dzięki temu przeoczyła fakt, że angielska krew pla mi jej palce. Sięgnęła po bandaż i obróciła się w stronę Brighama. Podniósł się ze stołka. Niespodziewanie stanęli twarzą w twarz, tak blisko siebie, jak to tylko możliwe. Poczuła na ustach muśnięcie jego oddechu i serce zabiło jej mocniej. Spłoszona własną reakcją instynktownie spojrzała mu w oczy, chcąc sprawdzić, czy zauważył jej zmieszanie. Wy dało jej się, że były dużo ciemniejsze niż wtedy, kiedy na drodze chłodno nakazał jej odprowadzić konie.
46
NORA ROBERTS
Nie mogła nie zauważyć, że miał wyjątkowo pięknie za rysowane usta, które składały się teraz do lekkiego uśmie chu. Złagodził on nieco ostre arystokratyczne rysy twarzy i nadał jej bardziej przystępny wyraz. Przez chwilę czuła na włosach dotyk jego palców. Musiało to być tylko złu dzenie, wystarczyło jednak, żeby przez sekundę lub dwie zapanowała w jej głowie kompletna pustka. Bezradnie wpa trywała się w Brighama. - Przeżyję? - szepnął wprost do jej ucha. To podziałało jak kubeł zimnej wody. Znienawidzony angielski akcent sprawił, że w oka mgnieniu opadł czar, któ ry rzuciły na nią szare oczy. Spojrzała w nie z wyzywają cym uśmiechem. Jednocześnie zacisnęła bandaż tak mocno, że pod wpływem ostrego bólu Brigham drgnął. - Pan wybaczy - zatrzepotała niewinnie rzęsami. - Spra wiłam panu ból? - Niech pani nie zwraca na to uwagi - zatrzymał na jej twarzy łagodne spojrzenie, choć miał ochotę ją udusić. - Jak pan sobie życzy - burknęła, biorąc do ręki miskę. - To ciekawe, że Anglicy mają wodę zamiast krwi, prawda? - rzuciła zaczepnie, podsuwając mu pod nos naczynie z za różowioną od krwi wodą. - Nie zauważyłem tego. Ale szkocka krew, którą dzisiaj przelałem, wydała mi się jakoś mało czerwona. - Jeśli była to krew któregoś z Campbellów, to mała strata. Uwolnił pan świat od jeszcze jednego łotra. Ale proszę nie spodziewać się mojej wdzięczności ani za to, ani za nic innego. - Zraniłaś mnie do żywego, moja pani, bowiem twa wdzięczność jest tym, dla czego warto żyć.
Rebelia
47
Ironia w jego głosie sprawiła, że zawrzał w niej gniew. Bez namysłu chwyciła z półki prostą drewnianą miskę, choć wiedziała, że dla takiego gościa jej matka wyciągnęłaby swą najlepszą porcelanę. Z wiszącego nad ogniem kociołka za czerpnęła zawiesistej potrawy, a następnie niemal cisnęła naczynie na stół. Z niechętną miną przyniosła też piwo i ta lerz z owsianymi plackami, żałując, że nie są czerstwe jak kamień. - Pańska kolacja, milordzie. Niech się pan przypadkiem nie zadławi - uśmiechnęła się złośliwie, patrząc mu prosto w oczy. Ponieważ stał kilka kroków od niej, miała okazję uważniej mu się przyjrzeć. Dopiero teraz dostrzegła, że wzrostem dorównuje Collowi, ale jego sylwetka odznacza się większą finezją. - Pani brat ostrzegał mnie, że łatwo wpada pani w złość. - Tym lepiej. Może dzięki temu nie będzie pan wchodził mi w drogę - w hardym spojrzeniu spod brązowych rzęs nie było ani cienia sympatii. Nie mógł nie zareagować. Zbliżył się do niej powoli. Mierzył ją czujnym wzrokiem, jak zawsze gotowy patrzeć w twarz swemu przeciwnikowi. Ona z kolei uniosła dumnie brodę, zupełnie jakby chciała sprowokować go do ataku. - Jeśli najdzie panią ochotą, żeby ganiać mnie po lesie z mieczem swego czcigodnego przodka, radzę zastanowić się dwa razy. - Bo co? Tak szybko uciekasz Sassenachu ? - parsknęła, obelżywie nazywając go tak, jak Szkoci określali angielskich najeźdźców. - Na tyle szybko, że raczej nie miałaby pani szczęścia mnie dogonić. A i wtedy umiałbym sobie z panią poradzić.
48
NORA ROBERTS
Zbliżył się do niej i ujął jej dłoń. Uśmiech natychmiast zniknął z jej oczu, a palce zacisnęły się w pięść. Nie zważając na to, podniósł jej rękę do ust. - Stokrotne dzięki, panno MacGregor, za pani delikatne dłonie i wyjątkową gościnność. Szarpnęła się gwałtownie i wybiegła z kuchni, gorączkowo wycierając rękę o fałdy spódnicy. Brigham patrzył za nią spokojnie, dopóki nie znikła mu z oczu. Jan MacGregor wraz z najmłodszym synem wrócili do domu po zmroku. Rodzina zjadła wspólny posiłek, po któ rym Brigham udał się do swego pokoju. Nie chciał przesz kadzać gospodarzom, a poza tym miał ochotę pobyć trochę sam i spokojnie wszystko przemyśleć. Uznał, że Coll bardzo trafnie opisał swoich najbliższych. Fiona była uroczą kobietą, a jej piękna twarz nosiła zna miona wewnętrznej siły. Mała Amelia faktycznie miała na turę anioła. Słodka i spokojna, obserwowała świat wielkimi, nieśmiałymi oczami. Za to jej wprawne ręce nawet nie drgnęły, gdy zszywała głęboką ranę. Natomiast Serena... Cóż, Coll najwyraźniej zapomniał nadmienić, że jego siostra miała naturę wilczycy, zamkniętą w anielsko pięknym ciele. Brigham musiał przyznać, że to odkrycie sprawiło mu niemałą przyjemność. Usprawiedliwił nawet jej wrogie zachowanie. Cóż, miała powody, by nienawidzić Anglików. Rozumiał to, choć sam wolał oceniać ludzi za to, kim byli, a nie skąd pochodzili. Podobnie jak doceniał kobiety za zalety ich charakteru, a nie urodę. Przypominał sobie bardzo dokładnie, co czuł, gdy kilka godzin wcześniej pierwszy raz zobaczył Serenę. Biegła na
Rebelia
49
spotkanie brata roześmiana, z wyrazem radości na zaróżo wionej twarzy i burzą rozwianych włosów, a on doznał ta kiego wrażenia, jakby poraził go piorun. Całe szczęście nie należał do mężczyzn, którzy tracą głowę na widok pięknych oczu albo zgrabnej łydki. Poza tym ani na moment nie za pomniał, w jakim celu przyjechał do Szkocji. Przybył tu, żeby walczyć za sprawę, a nie uganiać się za spódniczkami. Zwłaszcza że jej właścicielka nie żywiła wobec niego ani odrobiny przyjaznych uczuć. I to tylko dla tego, że urodziłem się Anglikiem, rozmy ślał, krążąc po obszernej sypialni. Do tej pory ani razu nie zdarzyło się, żeby musiał się wstydzić swego pochodzenia. Jego dziadek cieszył się ogromnym szacunkiem i wzbudzał nie mniejszy respekt, podobnie ojciec, nim przedwcześnie zabrała go śmierć. Od chwili gdy zaczął cokolwiek pojmo wać, uczono go, że przynależność do rodu Langstonów to nie tylko przywilej, ale i obowiązek. Wierny tym naukom jedno i drugie traktował nad wyraz poważnie. Gdyby nie to, pewnie zostałby w Paryżu i używał życia, dzieląc ka prysy i przyjemności eleganckiego towarzystwa, a nie gnał na złamanie karku po górach Szkocji, ryzykując tak wiele dla księcia Karola. Do diabła z kobietą, która traktuje mnie, jakbym był ostatnim śmieciem, pomyślał, wzruszywszy ra mionami. Niespodziewane stukanie do drzwi wyrwało go z zamy ślenia. Niechętnie odwrócił się od okna, besztając pod nosem tego, kto niepokoi go o tej porze. - Proszę wejść. Drzwi otworzyły się wolniutko, jakby stojąca za nimi osoba nie była pewna, czy powinna wchodzić. W końcu
50
NORA ROBERTS
ukazała się w nich postać zawstydzonej służącej. Jedno spoj rzenie na przystojną postać Brighama jeszcze powiększyło jej zmieszanie. Spuściła skromnie oczy i dygając nerwowo, stała przez chwilę bez słowa. - Najmocniej proszę o wybaczenie, lordzie Ashburn - bąknęła w końcu tak cicho, że ledwie ją dosłyszał. Czekał cierpliwie, ale wreszcie sam musiał zapytać, co też takiego miałby jej wybaczyć. Rzuciła mu spłoszone spoj rzenie, a potem wbiła wzrok w podłogę. Po chwili zebrała się na odwagę i ośmieliła odezwać. - Mój pan chciałby pana widzieć, oczywiście, jeśli to możliwe. Czeka na pana na dole. - Oczywiście. Powiedz panu MacGregorowi, że zaraz schodzę. Nim zdążył dokończyć, dziewczyny już nie było. Za czerwieniona pobiegła na dół do pomieszczeń dla służby. Wprost nie mogła się doczekać, kiedy opowie matce, jak to Serena MacGregor zadrwiła sobie z angielskiego lorda, który, co musiała koniecznie dodać, był nieziemsko piękny. Tymczasem Brigham zajął się swoją garderobą. Poprawił koronki u mankietów koszuli, przygładził surdut. Przypo mniał sobie, że w podręcznym bagażu miał tylko jedną zmianę bielizny. Cała nadzieja w tym, że powóz z jego rze czami odnajdzie jakoś drogę na tym odludziu. Jeszcze raz sprawdził w lustrze, czy wszystko jest na swoim miejscu, po czym opuścił pokój. Niespiesznie schodził po schodach, smukły i niezwykle elegancki w czerni mieniącej się srebrem. Bogate koronki pieniły się na jego gorsie, w blasku świec lśniły drogie ka mienie na szczupłych palcach. W Londynie czy Paryżu hol-
Rebelia
51
dował modzie i pudrował włosy. Podczas podróży do Szko cji zaniechał tego, szczęśliwy, że może się wreszcie uwolnić od tej kłopotliwej czynności. Gładko zaczesane, związane czarną wstążką zachowały swój naturalny połysk, podobny do tego, jaki mają skrzydła kruka. Jan MacGregor czekał na swego gościa w jadalni, sącząc porto i rozkoszując się ciepłem ognia w kominku. Ciemnorude włosy opadały mu na szerokie ramiona, jasną twarz okalał równie płomienny zarost. Ubrany był w kilt w barwach klanu, który wkładał zawsze wtedy, gdy witał ważnych gości. Tra dycyjny szkocki ubiór doskonale prezentował się na jego po tężnej, wysokiej sylwetce. Stroju dopełniał kraciasty tartan przerzucony przez kaftan z cielęcej skóry i spięty na ramieniu wysadzaną kamieniami zapinką w kształcie głowy lwa. - Lordzie Ashburn, witam pana w Glenroe, rodzinnym gnieździe MacGregorów - odezwał się, gdy gość stanął w progu. - Dziękuję - odpowiedział Brigham i zgiął się w ukło nie, po czym przyjął kieliszek wina i usiadł na wygodnym krześle, które wskazał mu gospodarz. - Jak miewa się Coll? - Oddycha spokojniej, ale moja córka Amelia uważa, że czeka go ciężka noc - odparł Jan. Przez moment wpa trywał się w kieliszek, kruchy i maleńki w jego wielkich dłoniach. - Coll pisał o panu jak o swym najbliższym przy jacielu. Nawet gdyby tego nie uczynił i tak zdobył pan naszą dozgonną przyjaźń, przywożąc go dzisiaj do domu. - Coll był i jest moim przyjacielem. - W takim razie piję pańskie zdrowie, lordzie Ashburn - uniósł kieliszek, a potem wychylił go do dna. - Podobno pana babka pochodziła z MacDonaldów.
52
NORA ROBERTS
- To prawda. Tych z wyspy Skye. - W takim razie witam podwójnie - uśmiech rozjaśnił twarz, na której czas i ostry górski klimat wyrzeźbiły głę bokie bruzdy. Jan polał wino i ponownie uniósł swój kie liszek. - Wypijmy za zdrowie prawowitego władcy - za proponował, przyglądając się badawczo Brighamowi. - Za króla, który jest za morzem - w odpowiedzi Brigham podniósł swój kieliszek i napił się, patrząc prosto w ży we, błękitne oczy MacGregora. - Za przyszłe powstanie - dodał. - Tak, wypijmy i za to - podchwycił Jan i jednym hau stem opróżnił kieliszek. - A teraz proszę mi powiedzieć, jak to się stało, że mój chłopak został ranny. Brigham dokładnie opisał przebieg potyczki. Ze wszystkimi szczegółami opowiedział, jak wyglądali i w co byli ubrani mężczyźni, którzy ich zaatakowali. Jan słuchał go w napięciu, pochylając swą masywną sylwetkę w stronę rozmówcy, jakby obawiał się, iż umknie mu jakiś istotny detal. - Ach ci przeklęci, krwiożerczy Campbellowie! - za grzmiał w końcu i walnął pięścią w stół z taką siłą, że za dzwoniło szkło. - Tak też mówił Coll - przytaknął Brigham. - Słysza łem trochę o wojnach szkockich klanów. Coll wspominał mi o starym zatargu pomiędzy MacGregorami i Campbellami. Tym razem jednak chodziło zapewne o zwykły rabu nek. Choć równie dobrze mogło rozejść się po okolicy, że jakobici zaczęli coś knuć. - Możliwe - pokiwał głową Jan, bębniąc palcami w blat stołu. - To mówi pan, że było dwóch na jednego? I tak nieźle jak na Campbellów. Pan również został ranny?
Rebelia
53
- To nic, głupstwo - słowom towarzyszyło niedbałe wzruszenie ramion, gest, którego Brigham nauczył się we Francji. - Gdyby koń Colla nie potknął się tak niefortunnie, na pewno nic by się nie stało. Pański syn jest doskonałym szermierzem. - Coll mówi to samo o panu - w szerokim uśmiechu błysnęły równe białe zęby. Jan bardzo podziwiał ludzi wprawnych w fechtunku. - Wspominał o jakiejś potyczce w drodze do Calais. - Taka mała dywersja - uśmiechnął się Brigham. - W takim razie chętnie usłyszę coś więcej na ten temat, ale najpierw proszę mi powiedzieć, co planuje nasz Piękny Książę. Rozmawiali kilka godzin, w czasie których zdążyli opróżnić jedną butelkę porto i napocząć drugą. W miarę jak płynął czas, poznawali się lepiej i zmniejszał się dystans między nimi. Przestali zwracać się do siebie w sposób for malny, przechodząc szybko na stopę przyjacielską. Bez trudu znaleźli wspólny język, obaj bowiem z urodzenia i z cha rakteru należeli do kasty wojowników. Połączyła ich wspól na sprawa, choć różne były powody, dla których rwali się do walki. Jeden chciał bronić swej ziemi, tradycji oraz spo sobu życia, drugi zaś pragnął bić się za sprawiedliwość. Zgodni byli w tym, że chcą i muszą walczyć. Kiedy wresz cie się rozchodzili, Jan, by zajrzeć do syna, a Brigham za czerpnąć świeżego powietrza i sprawdzić konie, mieli wra żenie, że znają się od lat i wiedzą o sobie dokładnie tyle, ile wiedzieć powinni, aby móc sobie zaufać. Było już późno, gdy Brigham wrócił z nocnej przechadz ki. W uśpionym dworze MacGregorów panowała głęboka
54
NORA ROBERTS
cisza, wygaszono już ognie na paleniskach. Za oknami wiatr hulał po zamarzniętych ścieżkach, ze świstem tłukł się o szy by. Słuchając wycia wichury, Brigham poczuł się nagle sa motny. Uświadomił sobie, jak daleko pozostał Londyn, dom i wszystko, co znał i co było mu bliskie. Otrząsnął się z tych przykrych myśli i sięgnął po zapa loną świecę, którą pozostawiono dla niego w holu. Ruszył po schodach na górę. Nie spieszyło mu się do łóżka, był bowiem pewien, że czeka go bezsenna noc. W głowie kłę biło mu się zbyt wiele myśli, aby mógł tak po prostu zasnąć. Rodzina MacGregorów zaintrygowała go mocno już wte dy, gdy pierwszy raz o niej usłyszał w dniu, w którym po znał Colla. Spędzili wtedy wiele godzin, sącząc wino i opo wiadając sobie, kim są i skąd pochodzą. Już wtedy zrozu miał, jak bliskie więzy łączą członków rodziny przyjaciela. Bliskość między nimi nie wynikała z obowiązku wobec krewnych, ale z prawdziwej miłości i przywiązania. Równie mocno czuli się związani ze swoją górzystą ojczyzną i tra dycją, w jakiej zostali wychowani. Tego wieczora Brigham miał okazję zobaczyć ich wszystkich zjednoczonych w obliczu nieszczęścia. Ich spo kój i opanowanie bardzo mu zaimponowały. Nawet wtedy, gdy stanął w progu z nieprzytomnym Collem w ramionach, nie było żadnej histerii, żadnego bałaganu. Kobiety, zamiast mdleć lub lamentować, natychmiast zakrzątnęły się wokół nich i nie tracąc ani chwili, zrobiły dokładnie to, co do nich należało. Kiedy patrzył na MacGregorów, podświadomie wyczu wał ich wewnętrzną siłę, dostrzegał oddanie i lojalność wo bec klanu. Właśnie takich ludzi potrzebował książę Karol.
Rebelia
55
Mając poparcie pośród takich jak oni, mógł sięgnąć po swoją koronę. Blask świecy rzucał na ściany chybotliwe cienie. Brigham minął swój pokój i stanął przed drzwiami sypialni Colla. Otworzył je cicho i dłuższy czas stał w progu, wpatrując się w przyjaciela śpiącego pod grubym przykryciem. Dopiero po chwili zauważył Serenę. Z książką w ręku czuwała przy łóżku. Widocznie nie usłyszała, jak wchodził, bo nawet nie uniosła wzroku. Zdawała się całkowicie po chłonięta lekturą, mógł więc przyjrzeć się jej dokładnie. Po raz pierwszy, odkąd ją zobaczył, wyglądała zgodnie ze zna czeniem swego imienia, czyli jak uosobienie łagodności. W miękkim świetle lampy bujne włosy połyskiwały deli katnie i wspaniale kontrastowały z ciemnozielonym mate riałem nocnego stroju z wysoką stójką. Kiedy nagle Coll rzucił się niespokojnie i zaczął jęczeć przez sen, Serena od łożyła książkę i sprawdziła mu puls. - Jak on się czuje? - spytał Brigham. Drgnęła na dźwięk jego głosu, ale szybko zapanowała nad sobą. Gdy na powrót siadała w swoim fotelu, jej twarz nie wyrażała żadnych emocji. - Ciągle gorączkuje. Amelia mówi, że przesilenie na stąpi nad ranem - odparła obojętnym tonem. Brigham przesunął się w głąb pokoju i zatrzymał w no gach łóżka. Za plecami czuł przenikające go na wskroś ciep ło ognia buzującego na kominku, a w powietrzu - ciężki aromat leków i ziół. - Coll opowiadał, że pani siostra potrafi ziołami zdziałać cuda. Swoją drogą nie widziałem zbyt wielu lekarzy o rów nie pewnych rękach - odezwał się przyjaźnie. Zapewne wy-
56
NORA ROBERTS
czuła to w tonie jego głosu, bo nie odpowiedziała mu ze zwykłą arogancją. Musiała poczuć się niezręcznie, bo za częła nerwowo wygładzać fałdy swojej sukni. Ostatecznie przemogło pragnienie, by pochwalić się zdolnościami młod szej siostry. - Amelia ma rzeczywiście cenny dar leczenia, a przy tym bardzo dobre serce. Upierała się, że będzie czuwać przy Collu całą noc, ale wygnałam ją do łóżka. - Więc wygląda na to, że wyrzuca pani wszystkich, nie tylko nieznajomych - uśmiechnął się i nim zdążyła cokol wiek odpowiedzieć, wyciągnął rękę, robiąc uspokajający gest. - Nie radzę wszczynać teraz awantury, moja droga, bo obudzi pani brata i resztę rodziny. - Nie jestem dla pana droga! - obruszyła się. - Proszę o tym pamiętać i nie mówić do mnie w ten sposób. - Przecież to tylko konwencjonalny zwrot, nic więcej - wzruszył ramionami. Coll przekręcił się niespokojnie, więc podszedł do niego i położył dłoń na rozpalonym czole. - Odzyskał przytomność? - Tak. Obudził się raz czy dwa, ale raczej nie był świa dom tego, co się z nim dzieje. Pytał o pana - dodała nie chętnie. Wstała i zmoczyła ręcznik, którym następnie prze tarła twarz brata. - Powinien pan się położyć i odpocząć, a do Colla może pan zajrzeć rano - powiedziała, nie patrząc nawet w jego stronę. - A co z panią? - przyglądał się jej dłoniom, gdy ła godnie dotykała czoła chorego. Trochę wbrew sobie pomy ślał, że chciałby kiedyś poczuć te czułe dłonie na swoim czole. - Jak to, co ze mną?
Rebelia
57
- Nie ma nikogo, kto zagoniłby panią do łóżka? Spojrzała mu w oczy, dając tym do zrozumienia, że do skonale rozumie aluzję. - Sama będę decydować, kiedy pójdę i dokąd - odparła, siadając na swym miejscu. - Marnuje pan świecę, lordzie Ashburn. Bez słowa zdmuchnął płomień. Pokój oświetlał teraz tyl ko nikły płomień lampy przy łóżku i chybotliwy blask ognia w kominku. - Ma pani rację - szepnął. - Jedna świeca w zupełności wystarczy. - Mam nadzieję, że mimo ciemności odnajdzie pan dro gę do swego pokoju. - Proszę się nie obawiać. Tak się składa, że w ciemności widzę jak kot. Poza tym jeszcze nie wybieram się na spo czynek - bez uprzedzenia podszedł do niej i wziął książkę z jej kolan. - „Makbet"? - Zdziwiony? Czyżby wytworne damy z dobrego towa rzystwa nie miały zwyczaju czytać? - Niektóre i owszem - odparł, ściągając usta. Jedną rę ką niedbale otworzył książkę i przerzucił kilka stron. - Dość przerażająca opowieść - skomentował. - Bo mówi o zbrodni i pragnieniu władzy? - wykonała w powietrzu nieokreślony ruch dłonią. - Cóż, lordzie Ash burn, życie bywa przerażające. Często za sprawą Anglików. - Makbet był Szkotem - przypomniał. - „Historia opo wiedziana przez szaleńca, pełna huku i furii, nie znacząca nic". Czy właśnie tak widzi pani życie? - Widzę, w co można je zmienić. Zaciekawiony pochylił się nad nią, trzymając luźno
58
NORA ROBERTS
książkę w opuszczonej dłoni. Zdawało mu się, że dobrze rozumie, co chciała powiedzieć, i to go zainteresowało. Większość kobiet, z którymi miał do czynienia, umiała roz wodzić się co najwyżej na temat ostatniej mody. - Nie uważa pani, że Makbet był nikczemnikiem? - Dlaczego? - nie powinna z nim rozmawiać, a tym bardziej wdawać się w poważniejsze dyskusje, ale nie mogła się oprzeć pokusie. - Po prostu wziął to, co jego zdaniem słusznie mu się należało. - A jego metody? - Bezwzględne? Być może właśnie tak powinni postę pować królowie. Książę Karol także nie dostanie tronu, jeśli grzecznie o to poprosi. - To prawda - zatrzasnął książkę. - Istnieje wszakże pewna różnica między zdradą a walką zbrojną. - Miecz zabija tak samo, nieważne - wbity w serce czy w plecy - jej zielone spojrzenie pałało. - Gdybym była mężczyzną i musiała walczyć, zrobiłabym wszystko, żeby zwyciężyć. Nawet gdybym miała iść do celu po trupach. - A honor? - Zwycięzcy nie muszą się o to martwić - ucięła krótko. Ponownie zmoczyła ręcznik i otarła czoło brata. Twarde słowa, które przed chwilą padły, kontrastowały z łagodno ścią, z jaką zajmowała się chorym. Znowu zwróciła się do Brighama: - Były takie czasy, gdy MacGregorów ścigano niczym dziką zwierzynę. Campbellowie tropili ich zawzięcie, chciwi angielskiego złota, które dostawali za każdego martwego MacGregora. Kobiety były gwałcone i mordowane, ledwo narodzone dzieci odrywane od piersi matek i zarzynane bez
Rebelia
59
żadnej litości. Jeśli człowiek jest tropiony jak zwierzę, uczy się w końcu jak ono walczyć. Tego się nie zapomina, lordzie Ashburn, ani nie wybacza. - Czasy się zmieniły, Sereno. - A jednak dziś znowu przelano krew mojego brata. Kierowany wewnętrznym impulsem, nakrył jej dłoń swoją dłonią. - Za kilka miesięcy poleje się jeszcze więcej krwi, ale stanie się tak w dobrej sprawie. W obronie sprawiedliwości. - Pan może sobie pozwolić na walkę o sprawiedliwość, ja nie! Nie zdążyła powiedzieć nic więcej, bo Coll znów zaczął jęczeć i rzucać się na łóżku. Pochyliła się więc nad nim, próbując go uspokoić. Brigham także starał się go przytrzy mać. - Znowu otworzy mu się rana! - Niech go pan tak trzyma - nakazała. Szybko podeszła do małego stolika i sięgnęła po jedną z li cznych buteleczek. Do drewnianego kubka nalała trochę le karstwa, po czym przysunęła naczynie do zaciśniętych warg brata i zaczęła cierpliwie go poić. Mówiła przy tym do niego cichym, łagodnym głosem i czule gładziła pozlepiane od potu włosy. Coll drżał jak w febrze, ciało miał rozpalone. Serenę tak bardzo zaniepokoił jego stan, że przestała zwracać uwagę na obecność Brighama. Nie protestowała, gdy nie pytając jej o zgodę, zdjął surdut i podwinął man kiety koszuli, a potem pomógł obmyć Colla zimną wodą. Wspólnymi siłami udało im się wlać trochę mikstury Amelii w spierzchnięte usta. Potem mogli już tylko cierpliwie cze kać i obserwować rozwój sytuacji.
60
NORA ROBERTS
Przez długie godziny, kiedy Coll walczył ze śmiercią, Serena nie odstępowała go ani na krok. Cały czas szeptała mu do ucha jakieś niezrozumiałe celtyckie słowa. Nawet na moment nie straciła opanowania i trwała przy łóżku cho rego niczym wytrawny żołnierz na posterunku. Brigham czuł się zaskoczony jej spokojem i rozwagą, przede wszy stkim dlatego, że niemal od pierwszych chwil ich znajo mości zachowywała się bardzo żywiołowo, nie panowała nad uczuciem nienawiści i złości. Tymczasem teraz, w środ ku nocy, jej dłonie były czułe i łagodne, spokojny głos ci chy, a ruchy pewne. Przyjmowała pomoc i współdziałała z nim tak natural nie, jakby nic innego nie robiła przez całe życie. Najwy raźniej przestało ją denerwować, że był przy niej i starał się pomóc. Anglik czy nie, najważniejsze, że troszczył się o Colla. Gdyby nie on, musiałaby zbudzić matkę lub siostrę. Zmusiła się więc, by zapomnieć, iż lord Asliburn uosabiał to wszystko, czym z całej duszy pogardzała. Od czasu do czasu, gdy podawali sobie ręcznik albo lekarstwo, ich dłonie stykały się na moment. Jednak obydwoje starali się zignorować ten szczególny rodzaj in tymności, który wytworzył się pomiędzy nimi dzięki wspól nemu czuwaniu. Wprawdzie Brigham zajmował się Collem jak rodzonym bratem, ale to nie zmieniało tego, że był angielskim szlachcicem. Ona zaś mogła mieć więcej charakteru niż którakolwiek ze znanych mu kobiet, ale wciąż pozostawała szkocką złośnicą. Na razie ogłosili za wieszenie broni, niecierpliwie czekając, aż Collowi spadnie gorączka. Przesilenie nadeszło tuż przed świtem. Zanim przez sza-
Rebelia
61
rość poranka przedarły się pierwsze promienie słońca, kry zys minął. - Gorączka spadła - szepnęła Serena, powstrzymując łzy. Stała przy łóżku z ręką na chłodnym czole brata i my ślała o tym, jak bardzo głupio byłoby rozpłakać się właśnie teraz, gdy najgorsze mieli już za sobą. - Na pewno się z tego wyliże, ale Amelia będzie musiała jeszcze raz go zbadać - dodała szeptem. - Powinien teraz spać spokojnie - stwierdził pewnie Brigham. Przesunął dłonią po zesztywniałym karku. Za jego ple cami wciąż palił się ogień, który na zmianę podsycali przez całą noc. Ciepło płomieni sprawiało fizyczną przyjemność jego zmęczonemu ciału. Gdy wcześniej okładali Colla zim nymi kompresami, było mu tak gorąco z wysiłku, że roz wiązał tasiemki z przodu koszuli. W świetle ognia w głę bokim wycięciu białego materiału połyskiwała napięta skóra na muskularnym torsie. Serena starała się nie patrzeć w tę stronę, ale oczy uparcie powracały wciąż w to samo miejsce. - Za chwilę będzie widno - szepnęła matowym ze zmę czenia głosem. Wciąż chciało jej się płakać, czuła się teraz słaba i wycieńczona. Słysząc jej głos, Brigham oderwał myśli od przyjaciela i zwrócił je ku jego siostrze stojącej na tle okna w pierw szych promieniach słońca. W długiej zielonej sukni z cięż kiej materii wyglądała majestatycznie niczym królowa. De likatna, blada poświata oświetlała znużoną twarz, dodając jej życia dzięki grze światła i cieni. Podkrążone oczy wy dawały się jeszcze większe i ciemniejsze, jakby kryły w so bie tajemnicę.
62
NORA ROBERTS
Kiedy poczuła na sobie wzrok Brighama, na jej wymę czoną twarz wróciły kolory. Krew zaczęła żywiej krążyć w żyłach, policzki zapiekły, po plecach przebiegły delikatne dreszcze. Chciała uciec przed tym spojrzeniem, bo sprawia ło, że czuła się dziwnie bezwolna. Ogarnięta niezrozumia łym niepokojem odwróciła od niego oczy i spojrzała na po grążonego w głębokim śnie brata. - Nie ma potrzeby, żeby zostawał pan tu dłużej. - To prawda. Odwróciła się od niego tyłem, co wziął za mało subtelny sygnał, że powinien odejść. Zgiął się więc za jej plecami w ironicznym ukłonie, którego nie mogła zobaczyć. Był już przy drzwiach, gdy usłyszał stłumiony szloch. Nie chciał tego robić, ale nie udało mu się powstrzymać. Złorzecząc w myślach samemu sobie, zawrócił i podszedł do niej. - Nie trzeba teraz płakać, Sereno. Pospiesznie otarła łzy dłońmi zaciśniętymi w pięść. - Tak bardzo się bałam, że Coll umrze! Nie zdawałam sobie z tego sprawy aż do chwili, gdy najgorsze minęło w geście największego znużenia przesunęła dłońmi po mokrej twarzy. - Przepraszam, ale gdzieś zostawiłam chusteczkę. - Proszę - natychmiast podał jej swoją. - Dziękuję. - Nie ma za co - przyjął z powrotem wymięty i mokry od łez płatek batystu. - Już lepiej? - Zdecydowanie - wzięła głęboki oddech. - Chciała bym, żeby pan już poszedł. - Dokąd? - wiedział, że źle robi, mimo to położył dło nie na jej ramionach i odwrócił ją ku sobie. Pokusa, by
Rebelia
63
znowu zobaczyć jej oczy, okazała się silniejsza niż rozsądek. - Do łóżka czy do diabła? - Jak pan woli, milordzie - odparła z lekkim uśmie chem, który zaskoczył ich oboje. Wpatrzony w jej twarz nie zauważył nawet, kiedy pro mienie słońca przebiły mrok zimowego poranka i zalały po kój strugą jasnego światła, w którym wirowały drobinki zło tego pyłu. Wodził po niej wzrokiem, wreszcie zatrzymał spojrzenie na zmysłowej linii pełnych warg. Były tak nie pokojąco blisko, że wystarczyło przyciągnąć ją do siebie i miałby usta, których nagle mocno zapragnął. Chciał po smakować ich ciepła, poczuć, jak rozchylają się, uległe i go towe przyjąć pocałunki. Bezwiednie wyciągnął dłoń i wsu nął palce w gęstwinę jej włosów. Otoczył dłonią gładką, przyjemnie ciepłą szyję. - Nie - bardziej westchnęła, niż powiedziała, sama za skoczona, że protest wypadł tak słabo. Uniosła rękę w geście odmowy. Na próżno. Brigham powtórzył jej ruch. Dłoń przylgnęła do dłoni, a oni stali jak zaczarowani naprzeciw siebie w różowawym brzasku budzącego się dnia. - Drżysz - jego głos był jak delikatne muśnięcie na jej rozpalonym czole. - Bardzo byłem ciekaw, czy to zrobisz - szeptał, pieszcząc jej szyję. - Nie pozwoliłam panu mnie dotykać. - Bo wcale o to nie prosiłem - przyciągnął ją do siebie. - I nie zamierzam prosić. Chyba zresztą nie muszę - wolno uniósł ich złączone dłonie i delikatnie ucałował każdy z jej kurczowo zaciśniętych palców. Kiedy pochylał się nad nią, miała wrażenie, że ziemia umyka jej spod stóp. Resztka świadomości nakazywała
64
NORA ROBERTS
wyrwać się z jego objęć, uciec jak najdalej, ale chyba coś musiało stać się z jej wolą. Widocznie zupełnie wyparowa ła pod gorącym spojrzeniem szarych oczu. Te oczy czaro wały ją teraz, odbierały świadomość. Nie mogła znieść tego dłużej, więc mocno zacisnęła powieki. Nagle, zupełnie wbrew jej woli, wargi rozchyliły się, gotowe przyjąć poca łunek. - Sereno? W ciszy poranka łagodny głos Amelii zabrzmiał niczym dzwon. Serena natychmiast odzyskała równowagę. Od skoczyła od Brighama, błyskawicznie dotknęła dłońmi pa łających policzków. Gdy Amelia weszła do pokoju, zastała siostrę stojącą już w przyzwoitej odległości od lorda Ashburn. - Sereno, musisz się natychmiast położyć. Jesteś na no gach od tylu godzin, a spałaś zaledwie parę minut. - Nie szkodzi, wystarczyło. - Coll? - zawołał Amelia, pochylając się nad łóżkiem brata. - Było tak, jak przypuszczałaś. Gorączka spadła nad ra nem. - Dzięki Bogu! - westchnęła Amelia. Kiedy usiadła na brzegu łóżka i pochyliła się nad cho rym, wyglądała jak anioł. Coll miał świętą rację, mówiąc o niej w ten sposób, pomyślał Brigham, obserwując dziew czynę. Jej włosy nie były tak płomiennie rude jak loki Sereny, bardziej złote niż czerwone. - Śpi mocno. To dobrze. Nie obudzi się wcześniej niż przed wieczorem - stwierdziła tonem osoby, która dosko nale wie, co mówi. Uśmiechnięta podniosła wzrok, chcąc
Rebelia
65
spojrzeć na siostrę, i dopiero wtedy zauważyła stojącego przy oknie Brighama. - Lordzie Ashburn! Cóż pan tu robi? Czyżby pan także czuwał całą noc? - Właśnie miał zamiar udać się na spoczynek - Serena uprzedziła jego wyjaśnienia. - Powinien pan odpocząć - oznajmiła Amelia autory tatywnie, patrząc wymownie na miejsce, gdzie pod cienkim rękawem koszuli widać było zarys bandaża. - Nieprzespa na noc na pewno nie pomoże panu wrócić szybciej do zdrowia. - Nic mu nie będzie! - rzuciła Serena, nie kryjąc znie cierpliwienia. - Dziękuję za troskę - ukłonił się Amelii nisko. - Zdaje się, że faktycznie na nic więcej tu się nie przydam, spróbuję więc trafić wreszcie do łóżka - jego spojrzenie przesuwało się po sylwetce Sereny. Mierzył ją od stóp do głów, a po chwili uznał, że i ona wygląda jak anioł. Tyle że z piekła rodem. - Do usług, madame. Szedł do drzwi odprowadzany błogim uśmiechem Ame lii. Jej młodzieńcza wyobraźnia ożywiła się niepokojąco na wspomnienie nagiego torsu jego lordowskiej mości. - Jest taki przystojny - westchnęła rozmarzona, przy ciskając dłonią rozedrgane serce. - Owszem, jak na Anglika - Serena wypowiedziała to zdanie obojętnym tonem, zajęta wygładzaniem niewidocz nych zagnieceń na staniku sukni. - Jak miło z jego strony, że pomógł ci pielęgnować Colla.
66
NORA ROBERTS
- Czy ja wiem... Nie uważam, że jest miły. Nie wierzę, żeby taki był - powiedziała cicho, jakby chciała przekonać bardziej siebie niż siostrę. Na szyi ciągle czuła palące ślady jego rąk.
ROZDZIAŁ TRZECI
Brigham spał do południa. Po przebudzeniu natychmiast sprawdził, w jakim stanie jest zranione ramię. Wciąż jeszcze mu dokuczało i czasem sztywniało, ale na szczęście nie czuł już piekącego bólu. Nie miał wątpliwości, komu zawdzięcza szybki powrót do zdrowia. Uśmiechnął się znacząco do swe go odbicia w lustrze, myśląc, że musi odwdzięczyć się pie lęgniarce. Wstał i zaczął ostrożnie się ubierać, uważając, by nie urazić chorej ręki. Musiał przyznać, że jego garderoba nie przedstawiała się imponująco. Przyjrzał się rozciętemu rę kawowi surduta, a potem niechętnie go założył. Dopóki nie nadjedzie powóz z bagażami, będzie musiał zadowolić się tym, co ma. Czyli niezbyt świeżą koszulą z pomiętymi ko ronkami i ubłoconymi spodniami do konnej jazdy. Przeje chał dłonią po policzku i skrzywił się z niesmakiem, czując pod palcami szorstki jednodniowy zarost. Ciekawe, co po wiedziałby jego lokaj, widząc swego zawsze eleganckiego pana w tym godnym pożałowania stanie. Przygotowując się do golenia, przypomniał sobie, jak je go wierny i oddany Parkins miotał się z wściekłości na wieść, że zostaje w Londynie, podczas gdy pan udaje się w samotną podróż do barbarzyńskiej, górzystej krainy. Lo kaj jako jeden z nielicznych znał prawdziwy powód wy-
68
NORA ROBERTS
jazdu Brighama, co tym bardziej skłoniło go do nalegań, by towarzyszyć swemu chlebodawcy. Niestety, lord Ashburn okazał się w tym względzie nieubłagany. Kiedy rozkładał przed lustrem przybory do golenia, z sympatią pomyślał o swoim słudze. Parkins był niezwykle lojalny, jednak zupełnie nieprzydatny w czasie walki. Brigham mógł się założyć, że żaden z londyńskich dżentelme nów nie miał równie ułożonego i dżentelmeńskiego lokaja. Tak się jednak składało, że podczas swej podróży do Szkocji najmniej potrzebował eksperta od dobrych manier. Z ciężkim westchnieniem zabrał się do ostrzenia brzytwy. Wprawdzie nie umiał nic zaradzić na porwany surdut i po mięte koronki, ale przynajmniej potrafił sam się ogolić. Kiedy wreszcie był pewien, że prezentuje się w miarę przyzwoicie, postanowił zejść na dół. Pierwszą osobą, którą spotkał, była Fiona. Przepasana fartuchem krzątała się po kuchni. Na widok Brighama uśmiechnęła się przyjaźnie. - Dzień dobry, lordzie Ashburn. Mam nadzieję, że pan wypoczął. - Dziękuję, lady MacGregor, nawet bardzo. - Domyślam się, że chciałby pan teraz coś zjeść - z uśmie chem położyła dłoń na jego ramieniu i poprowadziła go w stronę salonu. - Zechce pan usiąść tutaj, milordzie. W sa lonie jest cieplej niż w jadalni, a poza tym bardziej przytulnie. Zawsze, kiedy jem sama, wybieram ten pokój. - Dziękuję, chętnie zjem w salonie. - Molly! - Fiona zawołała na służącą. - Powiedz ku charce, że lord Ashburn już wstał i jest głodny. W niewielkim salonie już czekał zastawiony specjalnie dla niego stół.
Rebelia
69
- Chce pan zostać sam, czy życzy pan sobie, żebym dotrzymała mu towarzystwa? - Droga pani, jeśli tylko mogę, zawsze wybieram to warzystwo pięknej kobiety. - Coll uprzedzał mnie, że potrafi pan czarować słowami - z uśmiechem usiadła na krześle, które jej wskazał. Zrobiła to z takim wdziękiem, jakby zamiast fartucha i prostej weł nianej sukni miała na sobie toaletę godną salonowej lwicy. Wczoraj wieczorem nie miałam okazji należycie panu po dziękować. Chcę więc nadrobić to zaniedbanie i wyrazić moją ogromną wdzięczność za to, że przywiózł pan mojego syna do domu. - Żałuję, że odbyło się to w takich okolicznościach. - Najważniejsze, że pan go nam przywiózł - wyciąg nęła do niego drobną dłoń. - Nie wie pan nawet, jak bar dzo jestem mu wdzięczna. Do końca życia będę pana dłużniczką. - Ależ droga pani, Coli to mój przyjaciel. - Wiem o tym, mój syn wielokrotnie pisał, że cieszy się pańską przyjaźnią. To jednak w żadnym stopniu nie umniejsza mego długu - nalała kawę do delikatnych filiża nek, zadowolona, że wreszcie ma dla kogo wyciągnąć swą najlepszą porcelanę. - Pytał o pana dziś rano. Może po śnia daniu miałby pan ochotę wstąpić do niego na chwilę? - Oczywiście. Zrobię to z największą przyjemnością. Jak on się czuje? - Na tyle dobrze, że już zaczął się awanturować - w jej ciepłym uśmiechu zagościła macierzyńska czułość. - Coll jest podobny do swego ojca. Tak samo niecierpliwy, im pulsywny, ale dobry z niego chłopak.
70
NORA ROBERTS
Gawędzili przez cały czas, kiedy Brigham jadł śniadanie, na które podano owsiankę, grube plastry wędzonej szynki, jajka i rybę, a na koniec placek owsiany z ogromnym wy borem przeróżnych konfitur i dżemów. Zrezygnował z tra dycyjnej szklaneczki porannej whisky, zamiast której wybrał kawę. Popijając aromatyczny napój, pomyślał o tym, że kuchnia tej odległej krainy o niebo przewyższa najbardziej wyszukane londyńskie frykasy. Fiona, widząc, że gość je z dużym apetytem, zachęcała go, by niczego sobie nie żałował. Dziękował za tę gościn ność i powoli zaczynał czuć się jak w domu. Miłe towa rzystwo lady MacGregor sprawiało mu przyjemność. Po dobała mu się naturalność oraz bezpośredni ton, jakim pro wadziła rozmowę. Spodziewał się, że kierowana kobiecą ciekawością zapyta go, o czym tak długo rozmawiał po przedniego wieczora z jej mężem. Jednak, ku jego zasko czeniu, takie pytanie w ogóle nie padło. - Drogi panie, proszę dać mi po południu swój surdut. Z przyjemnością go panu pozszywam - zaproponowała. Idąc za jej wzrokiem, zerknął na zniszczony rękaw. - Obawiam się, że szkoda pani cennego czasu. Ten sur dut nigdy już nie będzie wyglądał tak jak przedtem - stwier dził, wzruszywszy ramionami. - Cóż, jak pan chce. Robimy tu, co w naszej mocy, ma jąc do dyspozycji to, co mamy - zauważyła trzeźwo. Pod niosła się energicznie, gotowa biec do swoich zajęć. - Wy baczy pan, że go opuszczę, ale muszę dojrzeć wszystkiego, nim wróci mój mąż. - Pan MacGregor wyjechał? - Tak, ale wróci wieczorem. Musimy przygotować grunt,
Rebelia
71
żeby książę Karol mógł zrobić pierwszy krok - oznajmiła rzeczowo, po czym szybko opuściła salon. Brigham słuchał przez chwilę cichego szelestu jej sukni. Dziwiło go, że z takim spokojem mówiła o sprawach, które nieuchronnie zwiastowały wojnę. Nie znał dotąd kobiety zdolnej do takiego opanowania i traktującej rzeczy tak po męsku. Po powrocie na górę od razu poszedł do Colla. Zastał swego druha mocno pobladłego, z ciemnymi obwódkami wokół oczu, ale w wyraźnie lepszej formie. Nie dość, że siedział na łóżku o własnych siłach, to jeszcze wykłócał się zawzięcie z Sereną. - Mówiłem ci już, żebyś zabrała to świństwo. Nie wezmę do ust nawet jednej łyżki. - A ja ci powtarzam, że zjesz wszystko i jeszcze wy liżesz miskę - prychnęła groźnie. - Amelia ugotowała to specjalnie dla ciebie. - Nic mnie to nie obchodzi. Nie tknę tego, choćby sama Najświętsza Panienka maczała w tym palce. - Jeszcze jedno bluźnierstwo, a pożałujesz! - Dzień dobry, drogie dzieci - Brigham, który stojąc w progu z rozbawieniem przysłuchiwał się tej rozmowie, wszedł do pokoju. - Brig! Bóg mi cię zsyła! - Coll z nadzieją popatrzył na przyjaciela. - Odpraw stąd tę nudziarę i każ, żeby przy nieśli mi coś porządnego do jedzenia. Chcę mięsa! I whisky! Langston podszedł do łóżka i zaciekawiony zajrzał do miski, którą trzymała Serena. Na widok cienkiego kleiku wymownie uniósł brew. - Wygląda to dość... zniechęcająco - zauważył.
72
NORA ROBERTS
- To samo jej powiedziałem! - Coll z ulgą opadł na poduszki, szczęśliwy, że wreszcie znalazł sprzymierzeńca. - Tylko w kurzym móżdżku tej kobiety mógł zrodzić się pomysł, że ktoś chciałby zjeść taką breję. - A ja sobie zjadłem porządny kawał szynki... - Szynki? - Tak jest. Pysznej, że palce lizać. Wyrazy najwyższego uznania dla państwa kucharki, panno MacGregor. - Coll ma zjeść kleik. To mu dobrze zrobi i to będzie jadł - mruknęła Serena przez zaciśnięte zęby. Brigham z rezygnacją przysiadł na brzegu łóżka. - Sam słyszałeś, przyjacielu. Zrobiłem, co mogłem. Reszta zależy od ciebie. - Wyrzuć ją stąd! - Przykro mi, ale muszę cię rozczarować - poprawił ko ronki u mankietów. - Ja się boję tej kobiety! - Ładna historia! - Coll z wściekłością spojrzał na sio strę. - Idź do diabła, Sereno, razem z tym swoim kleikiem! - Jak sobie chcesz. Nie rozumiem, jak możesz być tak niewdzięczny! Robisz przykrość Amelii, a ona tak się o cie bie troszczy! Opatrzyła ci ranę i ugotowała kleik, żebyś szybko odzyskał siły! - Już dobrze... - Nie chcesz jeść, nie jedz! Zabiorę to do kuchni i po wiem Amelii, że nazwałeś jej kleik świństwem. Tylko nie myśl sobie, że dostaniesz cokolwiek innego - z miską w rę ce obróciła się na pięcie i ruszyła do drzwi. Nim zrobiła dwa kroki, Coll skapitulował. - Niech to wszyscy diabli! - ryknął rozzłoszczony. - Skoro tak, dawaj ten kleik!
Rebelia
73
Brigham wyraźnie dostrzegł złośliwy uśmieszek Sereny, gdy zebrawszy fałdy spódnicy, z wdziękiem siadała na brze gu łóżka. - Niezła robota - mruknął pod nosem. Zignorowała jego uwagę. Jak gdyby nigdy nic nabrała na łyżkę kleiku i podsunęła bratu pod nos. - Otwieraj swoją pyskatą gębę - nakazała mu surowo. - Nie będziesz mnie tu karmić jak jakiegoś niemowlaka! - żachnął się, ale protest na nic się zdał, bo i tak wcisnęła mu łyżkę do ust. - Przestań! - wrzasnął, krztusząc się klei kiem. - Powiedziałem, że sam będę jadł! - I przy okazji wypaprasz świeżą koszulę! Nie myśl so bie, mój miły, że będę cię codziennie przebierać. Otwieraj gębę i nie gadaj! Coll chciał zakląć siarczyście, ale nie zdążył. Gdy tylko otworzył usta, Serena wpakowała w nie kolejną łyżkę kleiku. - Życzę ci smacznego, przyjacielu - powiedział Brig ham i chciał wstać. Coll mocno chwycił go za rękaw. - Na litość boską! Chyba nie zostawisz mnie tu sam na sam z tą jędzą?! Będzie zrzędzić i dokuczać mi tak, że chy ba oszaleję. Chciał powiedzieć coś jeszcze, ale Serena błyskawicznie zapchała go kleikiem. Zakrztusił się, aż oczy wyszły mu na wierzch, a kiedy wreszcie przełknął papkę i złapał od dech, odezwał się, patrząc na siostrę z wyrzutem: - Ta Serena to diabeł wcielony. Żaden mężczyzna nie może czuć się przy niej bezpiecznie. - Doprawdy? Brigham uśmiechnął się znacząco. Jego badawczy wzrok
74
NORA ROBERTS
dotąd ślizgał się po twarzy dziewczyny, aż na jej policzkach pojawił się delikatny rumieniec. - Nie zdążyłem ci jeszcze podziękować za to, że przy wiozłeś mnie do domu - ciągnął Coll, dotykając ramienia przyjaciela. - Mówili mi, że ty też nieźle oberwałeś. - To nic takiego. Ledwie zadrapanie. Twoja siostra mnie opatrzyła. - Mówiłem ci, że Amelia to anioł. - Mała Amelia miała mnóstwo roboty przy tobie. Ja do stałem się w troskliwe ręce panny Sereny. - Raczej drapieżne szpony - Coll zerknął na siostrę z ukosa. Serena żachnęła się urażona. - Jeśli się nie uspokoisz, wepchnę ci tę łyżkę do gardła - odcięła się ostro, niezbyt skora do żartów. - Uważaj, dziewczynko, nie igraj z ogniem. Myślisz, że jak mam dziurę w boku, to możesz sobie ze mną pozwalać? Pamiętaj, że w każdej chwili mogę przełożyć cię przez kolano. - A ty pamiętaj, że kiedy ostatnim razem usiłowałeś to zrobić, utykałeś potem przez tydzień - delikatnie wytarła mu usta serwetką. Coll aż skrzywił się na wspomnienie tamtej awantury. - Oj, prawdę mówisz, siostro! - przyznał uczciwie. - Mówię ci, Brig, ta dziewczyna to prawdziwa wojowni czka. Tak mi wtedy skopała moją... - dziki wzrok Sereny spowodował, że przerwał w pół zdania, a potem dokończył za śmiechem - ...moją dumę, że się tak wyrażę. - Będę o tym pamiętał, gdy przyjdzie mi kiedyś zmie rzyć się z panną MacGregor - roześmiał się Brigham. - A kiedyś to tak mi przyłożyła garnkiem - ciągnął
Rebelia
75
Coll, któremu zebrało się na wspomnienia - że aż zoba czyłem gwiazdki - dokończył z wyraźnym trudem. Widać było, że jest już zmęczony. Powieki opadały mu coraz niżej, głowa osunęła się na poduszki. Prawie zasypiał, ale zdążył jeszcze nazwać siostrę zawadiaką. - Jak będziesz taką pokrzywą, to nigdy nie złapiesz mę ża - mruknął na koniec. - Jakbym chciała, już bym go dawno miała. - Pewnie. Najładniejsza dziewczyna w Glenroe - głos Colla był coraz słabszy. - I najbardziej zadziorna. Nie to, co ta śliczna złotowłosa Francuzeczka, co, Brig? Cóż znowu za śliczna Francuzeczka, przemknęło przez myśl Serenie. Popatrzyła na Brighama ukradkiem, dziwnie jakoś rozdrażniona. Z jego twarzy niewiele dało się wyczy tać, zwłaszcza że z lekkim uśmieszkiem patrzył w dół, na swoje dłonie zajęte obracaniem guzika od surduta. - Racja, przyjacielu. Miałem okazję zakosztować owo ców francuskiej przyjaźni - odezwał się w końcu i mrugnął porozumiewawczo do Colla. - Pójdę już. A ty się trochę zdrzemnij. - Napchali mnie tym świństwem jak, nie przymierzając, gęś. Obrzydlistwo - sapał Coll półprzytomnie. - Niewdzięcznik! - I tak cię kocham, Reno. - Wiem - delikatnie odgarnęła mu włosy z czoła. - Te raz odpocznij - szepnęła. Pochyliła się, żeby poprawić mu poduszki. - Będzie z nim spokój na kilka godzin - powiedziała, nie patrząc na Brighama. - Następnym razem nakarmi go matka. Z nią nie będzie się wykłócał.
76
NORA ROBERTS
- Moim zdaniem ta mała sprzeczka pomogła mu nie mniej niż kleik. - I o to chodziło - przyznała. Wzięła ze stolika tacę i zamierzała wyjść z pokoju. Chciała minąć Brighama, ale ten chwycił ją nagle za ramię. - Odpoczęłaś choć trochę? - zapytał zastępując jej drogę. - Owszem. A teraz proszę mnie puścić, lordzie Ashburn. Mam sporo do zrobienia. - Zwykle po wspólnie spędzonej nocy kobiety zwracają się do mnie po imieniu - odezwał się, najwyraźniej nie ma jąc zamiaru zejść jej z drogi. Wiedział, że te słowa i towa rzyszący im zaczepny uśmiech sprowokują ją do ostrej ri posty. I o to mu chodziło. - Ja nie jestem żadną złotowłosą Francuzeczką - zmie rzyła go gniewnym spojrzeniem. - Ani jedną z tych wy zwolonych londyńskich kobiet, więc proszę zatrzymać sobie swoje imię, lordzie Ashburn. Mnie się ono do niczego nie przyda. - A mnie twoje tak... Sereno - sprawiło mu przy jemność jej zniecierpliwione prychnięcie. - Masz najpięk niejsze oczy, jakie kiedykolwiek widziałem. Ten banalny komplement niespodziewanie zbił ją z tro pu. Zwykle wiedziała, jak reagować na pochlebstwa i jak osadzać w miejscu ich autorów, tym razem jednak opuściła ją cała zadziorność. Dlatego zamiast wydrwić go natych miast, powtórzyła tylko, żeby ją przepuścił. On jednak nie zamierzał posłuchać. - Powiedz, pocałowałabyś mnie? Dwoma palcami uniósł jej podbródek. Zaskoczona, za słoniła się tacą niczym tarczą, ale on nie ustępował.
Rebelia
77
- Czy pocałowałabyś mnie dziś o świcie, kiedy padałaś z nóg ze zmęczenia? - ciągnął uparcie. - Zejdź mi z drogi - tym razem w jej głosie słychać było gniew. Bez namysłu podała mu tacę, a on chwycił ją instyn ktownie, dzięki czemu zyskała kilka cennych sekund. Bły skawicznie znalazła się przy drzwiach, ale czuła, że on jest tuż za nią. W pewnej chwili usłyszeli tupot drobnych stóp. Zaskoczeni zamarli w bezruchu i tak zastał ich Malkolm, kiedy w podskokach wbiegł do pokoju. - Malkolm, tyle razy prosiłam, żebyś nie tupał jak stado słoni. Coll właśnie zasnął - szybko odzyskała panowanie nad sobą. - Ojej! A ja chciałem go zobaczyć - stropił się chłopiec. Wyglądał na jakieś dziesięć lat. Sylwetką w niczym nie przypominał swego ojca ani brata, był bowiem dość drobnej budowy. Jedynie włosy miał tak samo rude jak oni, a oczy, co Brigham od razu zauważył, tak samo intensywnie zielone jak jego siostra. - Możesz na niego popatrzyć, ale musisz być cicho - zgo dziła się, ale zaraz dodała z ciężkim westchnieniem. - Naj pierw leć się umyć. Jesteś umorusany jak chłopiec stajenny. - Bo ja byłem w stajni - zawołał mały i aż cały po jaśniał w szczerbatym uśmiechu. - Poszedłem do mojej kla czy. Wiesz, że za dzień albo dwa się oźrebi? - Nie wiem, ale czuję od ciebie jej zapach - roześmiała się. Po chwili zrobiła srogą minę. Dostrzegła bowiem grudki błota na podłodze, znak, że młodszy brat znowu zapomniał porządnie wytrzeć buty. Zaczęła więc prawić mu następne kazanie, ale szybko zorientowała się, że mały jej nie słucha.
78
NORA ROBERTS
Brigham za to zauważył, że stał się obiektem zainte resowania chłopca. Bystre oczy mierzyły go od stóp do głów, oceniały i badały przenikliwie. W tym spojrzeniu była naturalna u dziecka ciekawość, pomieszana z całkiem do rosłą podejrzliwością. Najwyraźniej najmłodszy z MacGregorów próbował na własną rękę odgadnąć, kim jest nie znajomy. - Jesteś angielską świnią? - zapytał wreszcie. - Malkolm! Obaj zignorowali oburzony okrzyk Sereny. Brigham zro bił krok w jej kierunku i bez słowa podał tacę. - Zgadłeś, jestem Anglikiem. Ale moja babka była stąd, pochodziła z MacDonaldów. Serena, zażenowana występem brata, próbowała za maskować swoje zmieszanie. Z dumnie uniesioną głową i spojrzeniem wbitym w przestrzeń, poprosiła lorda Ashburn, by wybaczył jej bratu niestosowne zachowanie. Po patrzył na nią i uśmiechnął się ironicznie, oboje bowiem wiedzieli, od kogo mały Malkolm usłyszał to określenie. - Nie ma za co przepraszać. Zamiast tego proszę nas sobie przedstawić - powiedział. Serena zacisnęła palce na tacy z taką siłą, że aż pobielały jej kostki. - Lord Ashburn, mój brat Malkolm MacGregor - sztyw no dokonała oficjalnej prezentacji. - Do usług, panie MacGregor - Brigham zgiął się w dwor nym ukłonie. Malkolm przyjął ten objaw szacunku z wyraźnym za dowoleniem. Uśmiechnął się od ucha do ucha, po czym bez zastanowienia wypalił:
Rebelia
79
- Mój ojciec pana lubi. Mama też. I Amelia, ale ona jest bardzo nieśmiała, więc się do tego za nic nie przyzna. - Czuję się zaszczycony - oznajmił Brigham z powagą. - Coll pisał w liście, że ma pan najlepsze stajnie w ca łym Londynie. Jeśli to prawda, to ja też pana lubię. Słysząc to, Brigham roześmiał się i zmierzwił rudą czu prynę chłopaka. - Jeszcze jeden udany podbój - stwierdził, patrząc wy mownie na Serenę. - Idź się umyć - delikatnie popchnęła brata w stronę schodów. - Ciągle tylko każą mi się myć - obruszył się Malkolm, ale posłusznie zaczął schodzić po schodach. - Cieszę się, że wreszcie będzie w domu więcej mężczyzn niż kobiet - oznajmił na koniec. Przed wieczorem powóz Brighama dotarł wreszcie do Glenroe, wywołując niemałe poruszenie wśród mieszkań ców wioski. Lord Ashburn lubił bowiem mieć wszystko w najlepszym gatunku, nic więc dziwnego, że jego okazały zaprzęg i ekwipunek zrobiły w osadzie duże wrażenie. Ludzie wybiegali z domów, aby przyjrzeć się z bliska lśniącemu czarnemu powozowi zdobionemu srebrem. Z nie skrywaną ciekawością typową dla prostych ludzi przyglądali się odzianemu w czarną liberię stangretowi, który z wynio słą miną siedział na koźle. Na kufrze przytroczonym z tylu podróżował stajenny. Choć mocno zmęczony długą i trudną trasą, rozkoszował się teraz tym, że stali się obiektem zain teresowania niemal całej wioski. Mimo to nie przestawał przeklinać w duchu fatalnej pogody, okropnych dróg i żół-
80
NORA ROBERTS
wiego tempa jazdy. Świadomość, że są już u celu i że za moment będzie mógł zająć się końmi, trochę poprawiła jego paskudny nastrój. - Hejże, chłopcze! - stangret zatrzymał konie i zwrócił się do wyrostka stojącego przy drodze. - Którędy do dworu MacGregorów? - A prosto tą drogą, a potem za wzniesienie - odkrzyk nął tamten, ani na moment nie wyjmując z ust palca, który zawzięcie ssał. - Szukacie angielskiego lorda? To pewnie jego powóz? - zapytał, pragnąc zaspokoić ciekawość. - Zgadza się! - zawołał stangret i zaciął konie. Brigham czekał już na nich na progu. Otulony płaszczem zszedł na podwórze, kiedy tylko stanęli na podjeździe. - Nie spieszyliście się zbytnio - zawołał na powitanie. - Prosimy o wybaczenie, milordzie. Pogoda zatrzymała nas w drodze. - Wnieście to zaraz na górę - wskazał ręką bagaże. - Stajnie są za domem. Jem, rozsiodłaj konie. Jedliście coś? Stajenny Jem, którego rodzina od trzech pokoleń służyła Langstonom, zwinnie zeskoczył na ziemię. - Kłaniam się nisko, milordzie. Prawie nic nie jedliśmy, bo Wiggins narzucił mordercze tempo. Brigham nagrodził stangreta przyjaznym uśmiechem. - W kuchni na pewno znajdzie się dla was coś gorącego. Musicie jeszcze... - zamierzał wydać kolejną dyspozycję, ale przerwał zaskoczony niespodziewanym widokiem. Drzwi powozu skrzypnęły cicho i ukazała się w nich nie zmiernie dystyngowana persona. - Parkins!
Rebelia
81
Lokaj skłonił się uniżenie, nie tracąc przy tym nic ze swej sztywnej godności. - Milordzie! - ton, jakim przemawiał, był równie for malny jak całe jego obejście. Jeszcze raz pokłonił się swemu panu, a potem przyjrzał mu się uważnie. Wyraz jego chudej twarzy zdradzał, że wynik oględzin musiał być szokujący. - Ależ milordzie! - zawołał głosem drżącym z oburzenia. Brigham spojrzał niedbale na rozcięty rękaw, przyczynę świętego oburzenia swego wiernego sługi. Nie miał wątpli wości, że Parkins jest bardziej poruszony zniszczeniem cen nego materiału niż ukrytą pod nim kontuzją. - Jak widzisz, mój drogi, na gwałt potrzebuję mego ba gażu. A teraz powiedz mi, skąd się tu wziąłeś. - Ośmielę się zauważyć, że na gwałt potrzebuje lord mnie! - odezwał się Parkins, prostując z godnością swą dłu gą postać. - Wiedziałem, co robię, przyjeżdżając w te bar barzyńskie strony. Nie ma wątpliwości, że jestem panu po trzebny. Wnieście zaraz te torby do pokoju lorda Ashburn - zawołał na kręcącą się przy powozie dworską służbę. - Nie powiedziałeś mi w końcu, jakim cudem się tu zna lazłeś - przypomniał Brigham. - Spotkałem powóz wczoraj, zaraz potem, jak panowie przesiedli się na konie. I uprzedzam, że nie pozwolę odesłać się do Londynu - oznajmił nerwowo. Ściągnął przy tym swe przeraźliwie chude łopatki i dumnie wypiął zapadniętą pierś. - Moje miejsce jest przy moim panu - dodał pate tycznie. - Mój drogi Parkinsie, nie potrzebuję tu lokaja. Nie przyjechałem do Glenroe, żeby chodzić na bale czy udzielać się towarzysko.
82
NORA ROBERTS
- Przez piętnaście lat wiernie służyłem ojcu milorda, a od pięciu mam zaszczyt służyć panu, lordzie Ashburn. Powtarzam, że nie pozwolę odesłać się do Londynu. Brigham już otwierał usta, by oznajmić, że on sam będzie decydował, który z jego ludzi jest mu potrzebny, ale zmienił zdanie. Nie sposób bowiem spierać się z uosobieniem lo jalności i oddania. - Dobrze już, dobrze - powiedział ugodowo. - Na razie wchodź szybko do środka, bo przemarzniesz do szpiku kości. Parkinsowi nie trzeba było tego dwa razy powtarzać. Sztywny, jakby kij połknął, wszedł na schody. Miał przy tym taką minę, jakby to on nosił tytuł czwartego hrabiego Ashburn. - Niezwłocznie zajmę się rozpakowaniem bagażu jaśnie pana - oznajmił, a obrzuciwszy ubiór Brighama krytycz nym spojrzeniem, powtórzył z naciskiem. - Niezwłocznie! Gdyby zechciał pan hrabia udać się ze mną, w mgnieniu oka wyszukałbym dla niego jakieś stosowne okrycie. - Później - uciął Brigham krótko. Owinął się szczelnie płaszczem i poszedł doglądać oporządzania koni. Zatrzymał się jednak po paru krokach, jakby nagle sobie o czymś przy pomniał. - Witaj w Szkocji, Parkins! - zawołał do swego sługi. - Dziękuję, hrabio - odpowiedział lokaj z ukłonem, a na jego wąskich, zaciśniętych wargach pojawił się nikły cień uśmiechu. Odgłosy dochodzące zza masywnych drewnianych drzwi wyraźnie świadczyły o tym, że Jem czuje się w stajni MacGregorów jak w domu. Brigham już z daleka słyszał skrzekliwy śmiech swego stajennego.
Rebelia
83
- Zna się pan na rzeczy, nieprawdaż, panie MacGregor? - wołał rozbawiony Jem. - To święta prawda, że hrabia Ashburn ma najlepsze konie w całym Londynie, jeśli nie w całej Anglii. A ja ich wszystkich doglądam. - W takim razie chciałbym, żebyś spojrzał na moją klacz, która będzie się źrebić lada dzień - w głosie Malkolma słychać było prośbę. - Zrobię to z największą przyjemnością, ale najpierw muszę dopilnować, żeby moje skarby dostały wszystko, cze go potrzebują. - Jem! - Do usług, jaśnie panie! - stajenny zerwał czapkę z głowy i pokłonił się nisko. - Uwinę się tu ze wszystkim błyskawicznie. Brigham wiedział doskonale, że nie musi nadzorować swego sługi, który potrafił obchodzić się z końmi jak mało kto. Niestety, wiedział również, że Jem lubi zajrzeć do bu telki, a jego słownictwo może być zbyt ordynarne dla uszu najmłodszego MacGregora. Postanowił więc, że zostanie w stajni, dopóki zaprzęg nie zostanie rozsiodłany i oporzą dzony. Oparty o gruby filar stał w strumieniu bladego zi mowego światła i przyglądał się pracy stajennego. - Ma pan naprawdę wspaniałe konie, lordzie Ashburn - pochwalił Malkolm, szczęśliwy, że może pomóc przy czy szczeniu i pojeniu zwierząt. - Wie pan, że ja już umiem powozić? I dobrze mi to idzie. - Nie wątpię - Brigham zrzucił z ramion płaszcz i rów nież wziął się do pracy, korzystając z okazji, że ma na sobie surdut nadający się już tylko na śmietnik. - Może któregoś dnia pokażesz mi, co potrafisz? - zaproponował chłopcu.
84
NORA ROBERTS
- Naprawdę chciałby pan zobaczyć? - zawołał uszczę śliwiony Malkolm. Zapałał do Brighama jeszcze większą sympatią. - Myślę, że nie poradziłbym sobie z pana powo zem - tłumaczył - ale mamy tu małą kariolkę. Niestety, mama pozwala mi tylko powozić zaprzęgiem kucyków - wyznał szczerze, kwaśną miną manifestując swe niezado wolenie. - Jeśli będziesz ze mną, to może zgodzi się na prawdzi wy zaprzęg - Brigham energicznie czyścił bok jednego z koni. - Jem, wygląda na to, że tu już skończyliśmy. Idź teraz obejrzeć klacz pana MacGregora. - Chciałbym, żeby pan też ją zobaczył. To prawdziwa ślicznotka - w oczach chłopca widać było dumę. - Bardzo proszę, niech pan na nią spojrzy! - Skoro to ślicznotka, to chętnie ją poznam. Brigham położył rękę na ramieniu Malkolma. Ten zaś, szczęśliwy, że znalazł bratnią duszę, wziął go za rękę i za prowadził do boksu, gdzie stała Betsy. Dereszowata klacz, słysząc swoje imię, zarżała cicho i wystawiła łeb nad drzwiami przegrody, cierpliwie czekając na pieszczoty. Choć jej umaszczenie odbiegało od ideału, można ją było uznać za rasowego wierzchowca. Kiedy Brigham wyciągnął dłoń, żeby pogłaskać ją po chrapach, zastrzygła uszami i spojrzała na niego łagodnymi oczyma, w których odbijało się nieme pytanie. - Lubi pana - ucieszył się Malkolm, który bardziej ufał instynktowi zwierząt niż temu, co mówią ludzie. Tymczasem stajenny Jem przystąpił do oglądania Betsy. Widać było, że doskonale zna się na koniach i wie, jak z ni mi postępować. Imponował tym Malkolmowi, zwłaszcza że
Rebelia
85
klacz przyjęła go bardzo ufnie. Spokojnie pozwoliła się obej rzeć i tylko od czasu do czasu wzdychała tak ciężko, że aż falowały jej nabrzmiałe boki. - Tylko patrzeć, jak się oźrebi - obwieścił Jem. - Właśnie! - przytaknął Malkolm. - Chciałbym spać w stajni, żeby tego nie przegapić, ale Serena mi nie pozwala. Przychodzi wieczorem i przegania mnie stąd - poskarżył się. - Nic się nie martw, przyjacielu. Teraz, kiedy jest tu Jem, na pewno wszystko będzie w porządku - powiedział stajenny, zamykając staranie drzwi boksu. - Dasz mi znać, jak przyjdzie czas, dobrze? - poprosił go chłopiec. - Jasne! Zawołam pana, jak tylko się zacznie - obiecał, najpierw jednak spojrzał na Brighama, szukając jego aprobaty. - Czy mogę cię prosić, żebyś pokazał Jemowi drogę do kuchni? - zwrócił się Brigham do Malkolma. - Biedak jest dzisiaj bez obiadu. - Tak jest, proszę pana - odezwał się chłopiec oficjal nym tonem i wyprężył jak struna. - Osobiście dopilnuję, żeby kucharka przygotowała dla Jema porządny posiłek. Mi łego popłudnia, lordzie Ashburn. - Nie musisz nazywać mnie lordem. Mów do mnie Brig - słowom towarzyszyło przyjacielskie wyciągnięcie dłoni. Malkolm, mile połechtany, że traktują go jak dorosłego, po męsku uścisnął rękę Brighama. W podskokach wybiegł ze stajni. Zawołał do Jema, żeby szedł za nim, a potem co sił w nogach pognał w stronę dworu. - Dzielny hultaj, jeśli wolno mi się tak wyrazić, milor dzie - Jem z uśmiechem popatrzył za chłopcem.
86
NORA ROBERTS
- Wolno ci, ale musisz pamiętać, że to jeszcze dzieciak, który łatwo ulega różnym wpływom - Brigham popatrzył ostro na stajennego. Widząc zaś, że tamten nie bardzo ro zumie, o co chodzi, dodał: - Jeśli mały zacznie nagle kląć jak szewc, to mnie zmyją głowę. Starsza siostra Malkolma zrobi to z największą przyjemnością. - Rozumiem, milordzie. I przyrzekam, że będę cnotliwy jak panna na wydaniu - powiedział Jem, szczerząc zęby w krzywym uśmiechu. Następnie poprosił swego pana o wybaczenie i poszedł do dworu szukać kuchni i Malkol ma. Brigham został sam, ale jakoś nie spieszył się z odej ściem. Nie wiedział, czemu się ociąga. Pomyślał, że może to ciepło i cisza stajni oraz obecność koni sprawiły, że zu pełnie nie chciało mu się wracać do dworu. Patrząc na stojące w boksach zwierzęta, przypomniał so bie własne dzieciństwo, które najchętniej spędzał, podobnie jak Malkolm, w stajniach pośród koni. Nauczył się tam nie tylko całej litanii siarczystych przekleństw, ale również wie lu pożytecznych rzeczy. W razie konieczności potrafił włas noręcznie zaprząc powóz, i robił to nie mniej wprawnie niż jego stajenny. Umiał doskonale powozić oraz dbać o konie, łącznie z opatrywaniem ran i leczeniem naciągniętego ścięgna. Nie mówiąc już o odbieraniu końskich porodów, których widział w swoim życiu więcej niż niejeden wete rynarz. Swego czasu marzył, żeby hodować konie. Musiał jednak zrezygnować z tych planów, gdy niespodziewanie szybko przyszło mu wziąć na siebie obowiązki związane z tytułem czwartego hrabiego Ashburn. W końcu musiał uczciwie przyznać, że to nie wspomnie-
Rebelia
87
nia z wczesnej młodości ani nie tęsknota za porzuconymi ma rzeniami trzymały go w tej stajni, lecz Serena MacGregor. Za przątnęła jego myśli do tego stopnia, że nawet nie zdziwił się zbytnio, gdy niespodziewanie stanęła w drzwiach. Ona również myślała o Brighamie, ale jej myśli trudno byłoby nazwać przyjaznymi. Denerwowało ją, że z jego wi ny przez cały dzień nie potrafiła skoncentrować się na żad nym zajęciu. Nieustannie przypominała sobie chwilę, gdy o świcie stali razem przy oknie w sypialni Colla. Złościła ją własna reakcja na to, co się wtedy wydarzyło. Wmawiała sobie, że stało się tak z powodu ogromnego zmęczenia po nieprzespanej nocy. Prawie zasypiałam na stojąco, pomy ślała, otulając się szczelniej kraciastym szalem, i on to wy korzystał. Inaczej na pewno nie stałaby jak zaczarowana, pozwalając, by dotykał jej i patrzył w taki sposób. I jak on przy tym wyglądał! Jeszcze teraz, gdy przypominała sobie jego twarz, czuła w głowie zamęt. Wyraźnie pamiętała po ciemniałe oczy, wpatrujące się w nią przenikliwie z bardzo bliska. Najdziwniejsze, że przecież nie pierwszy raz wzbudziła zainteresowanie mężczyzny. Kilku próbowało nawet zaciąg nąć ją w głęboki cień drzew i tam ukraść całusa. Paru szczę śliwcom udała się ta sztuka. Pozwoliła im się pocałować, bo sama miała na to ochotę. Na własnej skórze chciała spró bować, jak smakują pocałunki, więc zrobiła to. Okazało się, że są całkiem przyjemne, ale nic poza tym, więc spokojnie można bez nich żyć. Jednak wszystko, czego do tej pory doświadczyła, było niczym w porównaniu z uczuciem, jakiego doznała tego ranka. Gdy poczuła Brighama tak niebezpiecznie blisko, no-
88
NORA ROBERTS
gi się pod nią ugięły. Zaraz potem zakręciło jej się w głowie, jak wtedy, gdy jako dwunastoletnia dziewczynka z cieka wości spróbowała ojcowskiego wina. Tam gdzie Brigham jej dotknął, skóra ciągle piekła jak podczas wysokiej gorączki. Zresztą Bóg świadkiem, że te dziwne odczucia dręczyły ją jak jakaś nieznana choroba. Bo chyba nic innego być to nie mogło. Potrząsnęła głową, próbując odegnać natrętne myśli i otrząsnąć się nastroju, którego ani nie rozumiała, ani nie chciała zrozumieć. Setny raz powtórzyła sobie, że zawiniło zmęczenie i nadmiar silnych wrażeń. Martwiła się o brata, nie jadła, nie spała, nic więc dziwnego, że w końcu ogarnęła ją słabość. Teraz czuła się znacznie lepiej. W każdym razie na tyle dobrze, że gdyby spotkała jego wysokość hrabiego Ashburn, wiedziałaby już, jak z nim postępować. Ta myśl sprawiła, że wyprostowała plecy i dumnie uniosła rudą głowę. Po krzepiona weszła dalej do stajni i zaczęła uważnie rozglądać się po mrocznym wnętrzu. Była pewna, że jej młodszy brat ukrywa się przed nią w którymś z boksów albo w stercie siana. - Malkolm, ty urwisie! Wyłaź zaraz! I tak wiem, że tu jesteś - zawołała, ale nie doczekała się odpowiedzi. Posta nowiła więc uciec się do groźby, która w wypadku jej upar tego brata była znacznie skuteczniejsza niż prośba. - Mal kolm! Nie będę dwa razy powtarzać. W tej chwili wracaj do domu. Miałeś nanosić drewna do palenia w kuchni i oczywiście ja musiałam to zrobić za ciebie. To już ostatni raz. Jak znowu zapomnisz o swoich obowiązkach, to cię powieszę!
Rebelia
89
- Obawiam się, że będzie pani musiała odłożyć egze kucję na później. Brigham bezszelestnie wynurzył się z głębokiego cienia. Wyraz zaskoczenia, może nawet przestrachu, który dostrzegł w jej oczach, sprawił mu przyjemność. - Malkolma tu nie ma - wyjaśnił. - Posłałem go do kuchni z moim stajennym. - Co to znaczy posłałem? Mój brat nie jest pańskim chłopcem na posyłki - dumnie zadarła podbródek. - Droga panno MacGregor - podszedł bliżej, nie spu szczając z niej oczu. - Pani brat zrobił to dobrowolnie, z czystej przyjaźni dla mojego stajennego, w którym odkrył bratnią duszę. Jem, podobnie jak pani brat, jest urodzonym koniarzem. - Na moje nieszczęście - pokiwała głową. Jej spojrzenie i ton głosu złagodniały, jak zawsze, gdy mówiła o Malkolmie. - Ciągle przesiaduje w stajni. W tym tygodniu już dwa razy musiałam wziąć go za kołnierz i siłą zaciągnąć do do mu, bo już dawno powinien być w łóżku - urwała zasko czona własną rozmownością. - Jeśli mój brat będzie panu przeszkadzał albo narzucał się ze swoim towarzystwem, pro szę dać mi znać. Dopilnuję, żeby więcej pana nie niepokoił - dokończyła surowym tonem. - Myślę, że nie będzie takiej potrzeby - przysunął się o krok. Patrząc na nią, podziwiał, jak stonowane kolory jej szala kontrastowały z bogatą czerwienią bujnych włosów. Z powątpiewaniem wzruszyła ramionami, dodał więc, żeby ją uspokoić: - Pani brat i ja naprawdę doskonale się rozumiemy. Był już na tyle blisko, że poczuł delikatny zapach la-
90
NORA ROBERTS
wendy. Spojrzał uważnie i dopiero teraz dostrzegł cienie pod oczami. - Potrzeba ci odpoczynku, Sereno - powiedział łagod nie. Cofnęła się gwałtownie, czując instynktowną potrzebę ucieczki. Zapanowała jednak nad tą nietypową dla niej oz naką słabości i spojrzała mu prosto w oczy. - Dziękuję za troskę, ale niepotrzebnie się pan mną przejmuje. Jestem silna jak pańskie konie. A poza tym chyba zbyt często wymienia pan moje imię. - Bo je polubiłem, Sereno. Przypomnij mi, jak nazwał cię Coll, zanim zasnął... Rena? To bardzo ładne, naprawdę. Sposób, w jaki wymówił jej imię, sprawił jej przy jemność, ale za nic nie przyznałaby się do tego. Czuła jednak wielką radość, że zapamiętał zdrobnienie, jakim nazywali ją tylko najbliżsi. Obawiała się, że oczy mogą zdradzić, co naprawdę myśli, więc czym prędzej odwróciła wzrok. Zmie niła temat. - Malkolm pewnie oniemiał z zachwytu - powiedziała wskazując konie z zaprzęgu Brighama. - To prawda. Znacznie łatwiej zrobić wrażenie na nim niż na jego siostrze. Rzuciła mu przez ramię krótkie spojrzenie. - Nie ma pan niczego, czym mógłby mi pan zaimpo nować, milordzie. - Czy nie jesteś jeszcze zmęczona odrzucaniem wszy stkiego, co angielskie? - Nie, jestem tym podbudowana - odparła krótko. Ton jej głosu znów stał się oschły. Maskowała w ten sposób własne przerażenie. Czuła bowiem, że znowu po-
Rebelia
91
wraca dziwna słabość, nad którą nie umiała zapanować. Po nieważ nie rozumiała własnych uczuć, nie wiedziała, jak sobie z nimi poradzić, uciekła się do tego, co znane. Stąd wziął się gniew i złość, którymi próbowała osłonić się jak tarczą. - Co pan sobie w ogóle wyobraża? - natarła na niego ostro. - Kim pan jest, jeśli nie kolejnym angielskim szlach cicem, który chce wszystko urządzić według własnego wi dzimisię. Co może obchodzić pana ten kraj? Ci ludzie? Ich życie? - zarzucała go słowami, nie dopuszczając do głosu. - Nic pan o nas nie wie! Nie ma pan pojęcia, przez co tu przeszliśmy. Jak nas prześladowano, gnębiono, próbowano poniżyć! - Wiem znacznie więcej, niż myślisz - przerwał jej spo kojnie. Ze wszystkich sił próbował zapanować nad gnie wem. - Rzeczywiście! - prychnęła drwiąco. - Siedzi pan so bie w swoim eleganckim pałacu w Londynie albo w swej posiadłości na wsi i grzejąc się przy kominku, roi o spo łecznych zmianach, durna nad wartościami, które niby to panu wpojono. A my tu każdego dnia musimy walczyć o przetrwanie, pazurami trzymać się ziemi, która od wieków do nas należy. Czy pan wie, co to znaczy drżeć z obawy, czy mężczyźni powrócą bezpiecznie do domów? Czy zna pan uczucie wściekłości, że nie można zrobić nic, tylko bez czynnie czekać? - Czy obwiniasz mnie również za to, że urodziłaś się kobietą? - chwycił ją mocno za ramię i nie pozwolił odejść. Obróciła się w jego stronę tak gwałtownie, że chusta zsu-
92
NORA ROBERTS
nęła jej się z głowy. Wpadające przez świetliki purpurowe promienie zachodzącego słońca zatańczyły w jej włosach. - Niech mnie piekło pochłonie, jeśli nie cieszę się, że nie urodziłaś się mężczyzną - jego przenikliwy szept wy pełnił ciszę, która pomiędzy nimi zapadła. - Powiedz mi, Sereno, ale mów szczerze, czy naprawdę tak bardzo mną pogardzasz? - Tak. - Za to, że jestem Anglikiem? - To wystarczający powód. - Mylisz się. Ale jeśli chcesz powodu, zaraz ci go dam! Zrobię to z przyjemnością, dodał w myślach, przycią gając ją do siebie. Może wtedy ugasi ogień trawiący trzewia. Szarpnęła się mocno, próbowała wyrwać z uścisku, ale on był przygotowany na opór. Mocniej zacisnął palce na jej ramionach. Przycisnął ją do siebie. Nie tracił ani chwili, nie dał jej nawet sekundy, bo mogłaby ją wykorzystać i ob myślić obronę. Pocałował ją szybko, a jego pocałunek był mocny i natarczywy. W chwili gdy dotknął jej ust, zamarła w bezruchu jak zagonione zwierzę. Usłyszał tylko, jak ze świstem wciągnęła powietrze, a potem w uszach miał już tylko dudnienie włas nej krwi. Nie czuł nic poza smakiem gorących warg, mięk kich i delikatnych pod jego niecierpliwymi pocałunkami. Z głębokim westchnieniem otoczył ją ciasno ramionami, zamknął w nich jak w klatce, z której nie mogła uciec. Twarde piersi, które wyczuwał pod suknią i drżenie jej ciała zachęcały, by całkiem stracił głowę. Jego własne ciało sprę żyło się jak do skoku. Zdawało mu się, że świat wokół prze stał istnieć.
Rebelia
93
Serenę ogarnął bezwład. Momentami zdawało jej się, że nigdy już nie będzie w stanie się poruszać, bo jej kości sto piły się, a mięśnie straciły sprężystość. Tylko w mózgu kłę biła się fala doznań. Zacisnęła mocno powieki, ale i tak ośle piały ją barwne pióropusze fajerwerków, jakie zdawały się eksplodować w jej głowie. Uparcie powracała do niej myśl, że jeśli tak działa na nią pocałunek, to widocznie nigdy dotąd nikt jej naprawdę nie całował. Czuła, jak przez ciało płyną fale przyjemnego gorąca, jak w środku coś drży i pul suje - a wszystko za sprawą zetknięcia się dwojga ust. Usłyszała nagle miękkie, stłumione westchnienie i z tru dem dotarło do niej, że to jej własny głos. W pewnej chwili zrobiło jej się słabo i gdyby Brigham nie przytulił jej moc niej, pewnie osunęłaby się na ziemię. Kurczowo chwyciła się jego ramion, mimowolnie przylgnęła do niego całym ciałem. Owionął ją jego zapach, mieszanina naturalnej woni ciała, końskiego potu, mydła. Zapach mężczyzny, który po czuła już pierwszego dnia. Teraz poznała także jego smak. Spijała go łapczywie, aż zupełnie uderzył jej do głowy. Czyżby miała upić się tym pocałunkiem? Musiało tak być, skoro krew szumiała w niej niczym wezbrana rzeka. Półprzytomnie pomyślała, że jeśli ten po całunek to tylko wstęp do czegoś więcej, to ona koniecznie musi tego skosztować. A jeśli poza nim nie będzie już ni czego i tak wystarczy jej doznań do końca życia. Podniosła ramiona i otoczyła nimi szyję Brighama. Wsu nęła palce w gęste włosy, z całych sił przyciągnęła do siebie jego głowę. Jej pocałunek, początkowo trwożliwy i nieśmia ły, zmienił się całkowicie. Usta, do tej pory miękkie i uległe, stały się nagle namiętne. Same szukały nowej pieszczoty,
94
NORA ROBERTS
prosiły o więcej. Chwytała zębami jego wargi, wzniecając w nim prawdziwy pożar. Pożądanie paliło go żywym ogniem, zapierało oddech. Z desperacją chwycił ją za włosy, naparł mocno, przycisnął do drewnianego słupa. Coraz zachłanniej pragnął ust, które przecież otwierały się dla niego, kusiły i nęciły tak wytrwa le, że w końcu z atakującego stał się ich niewolnikiem. Całował ją, póki starczyło mu tchu. A gdy zabrakło po wietrza, oderwał się od niej na jedną krótką chwilę, jak to nący, któremu uda się na moment wypłynąć na powierzch nię. Oddychał płytko, potrząsał głową, próbując odzyskać jasność myślenia. - Dobry Boże, gdzieś ty się tego nauczyła? Urywany szept parzył jej szyję. Tu i teraz, przemknęło jej przez myśl. Zmieszanie i wstyd zabarwiły jej policzki krwistym rumieńcem. Nagle przebudziła się świadomość, a wraz z nią ogarnęły ją wyrzuty sumienia, że pozwoliła mu się całować, i, niech Bóg jej wybaczy, zaznała nieopi sanej przyjemności. - Puść mnie! - Nie wiem, czy zdołam - szepnął. Podniósł dłoń, by dotknąć jej policzka. Gwałtownie szarpnęła się i odsunęła twarz. To go nieco otrzeźwiło. Jego oddech powoli się uspokajał. Stał bez najmniejszego ruchu, nie próbował już jej dotykać. Przerażony myślał o tym, że dopiero co całowała go w sposób, jakiego nie powstydziłaby się najlepsza francuska kurtyzana, by za chwilę zdradzić się, że jest jeszcze całkiem niewinna. To odkrycie sprawiło mu niemal fizyczny ból. Jeszcze chwila, a stałoby się coś strasznego. Coś, po czym musiałby
Rebelia
95
palnąć sobie w łeb, o ile oczywiście wcześniej nie zatłukłby go Coll. Z całych sił zacisnął zęby. Uwieść siostrę swego przyjaciela, córkę człowieka, który przyjął go pod swój go ścinny dach! W dodatku zrobić to w stajni, jakby była pier wszą lepszą dziewką z oberży! Poruszony do żywego tymi myślami cofnął się o krok. Coś blokowało mu gardło, więc chrząknął głośno, a potem odezwał się sztywnym, oficjal nym tonem: - Panno MacGregor, zechce pani przyjąć moje przepro siny. To, na co sobie wobec pani pozwoliłem, jest niewy baczalne. Zamrugała rzęsami jak osoba wyrwana z głębokiego za myślenia. Potem spojrzała mu w twarz. W jej oczach za miast łez dostrzegł płomienie dzikiej furii. - Gdybym była mężczyzną, już byś nie żył! - syknęła przez zaciśnięte zęby. - Gdyby była pani mężczyzną, moje przeprosiny nie by łyby w ogóle potrzebne - odpowiedział lodowatym tonem. - Nie byłoby za co przepraszać. Skłonił się przed nią głęboko i wyszedł, modląc się w du chu, żeby mroźne powietrze ostudziło jego rozpaloną głowę i przywróciło jasność myślom.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Serena nie mogła uwolnić się od myśli, że z największą przyjemnością zatopiłaby miecz w jego piersi. Nie, śmierć od miecza byłaby zbyt honorowa, zbyt cywilizowana dla tego angielskiego łajdaka. Owszem, mogłaby użyć miecza, ale tylko po to, by posiekać go na drobne kawałeczki. Albo zadać mu setki ran. To dałoby jej więcej satysfakcji niż zakończenie jego nędznego żywota jednym pchnięciem w nikczemne serce. Aż uśmiechnęła się na widok krwawych scen, które podsuwała jej rozbudzona wyobraźnia. Jedno małe cięcie tu, drugie tam. Najprawdziwsze tortury. Gdyby ktoś spojrzał na nią z boku, nigdy nie uwierzyłby, że po tej ślicznej głowie mogą krążyć tak mroczne myśli. Kiedy siedziała w jasnej kuchni, zajęta ubijaniem masła, wyglądała jak uosobienie łagodnej kobiecości. I tylko siła, z jaką od czasu do czasu waliła ubijakiem w maselnicę, mogła być sygnałem, że w sercu dziewczyny szaleje burza. Szczęśliwie cała ta dzika energia, obojętne, jakie było jej źródło, ułatwiała Serenie pracę. Uparcie powtarzała sobie, że Brigham Langston, pal diabli jego tytuły, nie miał najmniejszego prawa ani całować jej, ani narzucać się w taki sposób. A już na pewno nie miał prawa obudzić w niej obcych dotąd uczuć. Żałosny angielski kundel! A ona własnymi rękami opatrzyła jego ra-
Rebelia
97
nę, posadziła przy stole, nakarmiła... Co prawda zrobiła to wszystko z nie skrywaną niechęcią, ale to jeszcze nie po wód, by znieważać ją pod jej własnym dachem. A gdyby tak powiedzieć ojcu, na co pozwolił sobie wo bec niej ich gość... Westchnęła marzycielsko na myśl o tym, co by się wtedy stało. Ojciec na pewno wpadłby w szał i tak porachowałby temu angielskiemu psu wszystkie kości, że jego lordowska mość popamiętałaby MacGregorów do końca swego nędznego życia. Wizja hrabiego Ashburn pełzającego w piachu u stóp jej ojca wywołała błogi uśmiech na twarzy Sereny. Wiele by dała, żeby zobaczyć, jak te aroganckie szare oczy rozszerzają się z przerażenia. Ale na razie, zaczęła ubijać masło jeszcze mocniej, zupełnie jakby zamiast kremowej masy miała przed sobą kark Brighama Langstona. O tak, gdyby sama mogła wymierzyć sprawiedliwość, byłaby najszczęśliwszą istotą pod słońcem. Nagle inna myśl zmiotła z jej ust uśmiech zadowolenia. Przyszło jej bowiem do głowy, że znowu pozwala, by po niosła ją fantazja. Niestety, musiała przyznać ze smutkiem, że żywiła pewne upodobanie do okrucieństwa. Martwiło to Fionę, a i Serena sama często żałowała, że zamiast łagod ności matki odziedziczyła ognisty temperament i poryw czość ojca. Stało się jednak, jak się stało. Nie było więc dnia, żeby nie straciła panowania nad sobą i nie wybuchnęła nieokieł znanym gniewem. Po każdym ataku wściekłości przycho dziło opamiętanie, a wraz z nim wstyd i wyrzuty sumienia, że znowu nie zdołała się powstrzymać. Z całego serca pra gnęła być taka jak matka - spokojna, zrównoważona, opa-
98
NORA ROBERTS
nowana. Bóg jeden wiedział, jak bardzo się starała, ale ła godność po prostu nie leżała w jej naturze. Swego czasu Bóg musiał popełnić mały błąd i tworząc ją, zamiast miodu dodał o parę kropel za dużo octu. I stąd całe nieszczęście. Skoro jednak sam Pan Bóg mógł się po mylić, to co dopiero mówić o istocie tak niedoskonałej jak ona? Poza tym, jeśli On miał prawo do błędu, to ona miała prawo postępować zgodnie z własną naturą. Zostawiła w końcu Stwórcę w spokoju i z ciężkim wes tchnieniem wróciła do przerwanej pracy. Kuchnia na nowo wypełniła się monotonnym odgłosem ubijaka tłukącego o drewnianą maselnicę. Jednak myśl o tym, co wydarzyło się w stajni, ciągle nie dawała jej spokoju. Bo na przykład jej matka na pewno umiałaby poradzić sobie z niewczesnymi zalotami hrabiego Ashburn. Wiedziałaby, jak osadzić go w miejscu. Wystar czyłoby jedno niebaczne słowo, śmiałe spojrzenie czy gest z jego strony, a osłoniłaby się niczym tarczą swą grzeczną, ale trzymającą na dystans uprzejmością. I nim by się pan hrabia obejrzał, jadłby z drobnej rączki Fiony MacGregor jak łagodny baranek. Tymczasem Serena nie bardzo umiała postępować z mężczyznami. Jeśli któryś chłopak zanadto sobie pozwalał albo dawał jej się we znaki, natychmiast okazywała swoje niezadowolenie. Najczęściej umizgi kończyły się natarciem uszu albo wygarbowaniem skóry pechowego zalotnika. Dzięki ciętemu językowi umiała także odgryźć się i ośmie szyć natręta drwiącą uwagą. W końcu dlaczego miałaby te go nie robić? Dlaczego u diabła miałaby udawać, że sprawia jej przyjemność, gdy pierwszy lepszy gnojek zaczyna ślinić
Rebelia
99
się na jej widok? Czy tak powinna postępować prawdziwa kobieta? Zachowywać się jak głupia owca, która musi robić to samo, co całe stado? - Gołąbeczko, jak będziesz miała taką grobową minę, to masło ci zjełczeje. - Oj, pani Drummond, wszystko przez to, że myślę o mężczyznach - fuknęła, podnosząc wzrok na kucharkę. Pani Drummond roześmiała się tak gromko, aż zadud niło. Była bowiem kobietą słusznej postury, a płuca miała wielkie niczym kowalski miech. Jej żywe błękitne oczy ra dośnie spoglądały na świat spod szpakowatej grzywki, zdra dzając, że ich właścicielka jest skora do żartów. Dobrego samopoczucia nie psuł jej nawet fakt, że od dziesięciu lat była wdową i jakoś wciąż nie znajdował się amator na jej obfite wdzięki. Za to w całym hrabstwie trudno by szukać lepszej kucharki. Nikt tak jak ona nie potrafił przyrządzać mięs ani wypiekać ciast. Żywa natura pani Drummond nie znosiła przy tym bezczynności. Olbrzymie czerwone dłonie pokryte skórą szorstką jak kora stuletniego drzewa zawsze zajęte były robotą. - Dziecinko, kobieta, która myśli o mężczyźnie, powin na mieć uśmiech na twarzy - zawołała, ani na moment nie odrywając się od wyrabiania ciasta na placek z jabłkami. - Tak to już z nimi jest, że dąsy ich odstraszają, a do uśmie chu lecą jak pszczoły do miodu. - A ja wcale nie chcę, żeby do mnie lecieli - skrzywiła się Serena i zaczęła ruszać ramionami, które zabolały ją od machania ubijakiem. - Ja nimi gardzę. - Co ty opowiadasz! Czyżby młody Rob MacGregor znowu zaczął się koło ciebie kręcić?
100
NORA ROBERTS
- Nie, i więcej tego nie zrobi, jeśli mu życie miłe - za chichotała na wspomnienie odprawy, jaką ostatnim razem dała swemu nieszczęsnemu zalotnikowi. - Dobry chłopak z tego Roba, ale żadna z niego partia dla ciebie - odparła pani Drummond. - Ten, kto w końcu poprowadzi cię do ołtarza, musi być kimś. - A ja tam wcale nie chcę iść do ołtarza - burknęła. - Na razie nie chcesz, ale przyjdzie czas, że zechcesz. Małżeństwo ma swoje dobre strony, zwłaszcza te, które od krywa się w sypialni - roześmiała się pani Drummond. - Ale ja nie mam zamiaru wiązać się na całe życie tylko z powodu tego, co robi się w małżeńskim łożu - zaprote stowała Serena. Pani Drummond spojrzała bacznie w stronę drzwi. Chciała się upewnić, czy w pobliżu nie ma Fiony MacGregor. Gospodyni była dobra, życzliwa dla służby, ale na pew no nie ucieszyłaby się, słysząc, o czym jej córka rozprawia z kucharką przy ubijaniu masła. - Uwierz mi, moja duszko, że nie ma lepszego powo du - odezwała się zniżając głos. - Oczywiście, jeśli Bóg pozwoli trafić na odpowiedniego mężczyznę. Mój Duncan wiedział, jak brać się do rzeczy i zdarzały się noce, kiedy zasypiałam szczęśliwa, że taki był. Świeć Panie nad jego duszą - pobożnie nakreśliła znak krzyża na swej obfitej piersi. - A czy w czasie tych nocy miała pani takie uczucie... - Serena zatrzymała się w pół zdania, szukając właściwych słów - jakby galopowała pani po wzgórzach aż do utraty tchu? - Czy ty mnie aby nie okłamujesz, moje serce? - pani
Rebelia
101
Drummond przyjrzała się jej spod zmrużonych powiek. - Na pewno nie było tu Roba MacGregora? Dziewczyna pokręciła przecząco głową. - Z Robem jest tak, jakby się jechało pod górę na kulawym kucu - powiedziała. - Człowiek ma wrażenie, że to się nigdy nie skończy - radosny śmiech rozświetlił jej oczy. Właśnie taką, promienną i rozbawioną ujrzał ją Brigham, kiedy wszedł do kuchni. Wsparta na ubijaku, siedziała po chylona nad maselnicą, którą trzymała między podwiniętymi spódnicami wełnianej sukni. Niech cię piekło pochłonie, po myślał zły, że nie może oderwać od niej oczu. Niech piekło pochłonie kobietę, która budzi w nim pożądanie, zaledwie na nią spojrzy. Musiała go usłyszeć, bo uniosła głowę i spojrzała w jego stronę. Ich oczy spotkały się na ułamek sekundy, zwarły w intensywnym, niemal wrogim spojrzeniu. Zaraz potem Serena obojętnie odwróciła głowę. Choć ta wymiana spojrzeń trwała ledwie sekundę, nie umknęła bystrym oczom pani Durmmond. Kucharka na tychmiast odgadła co, a raczej kto jest przyczyną wojow niczego nastroju Sereny. A więc to tak, mruknęła pod no sem, nie mogąc opanować leciutkiego uśmieszku. Spotkały się dwie rogate dusze, pomyślała, dodając jeszcze, że czasem awantura jest doskonałym preludium do zalotów, bo jak ma wiają, kto się lubi, ten się czubi. W każdym razie pani Drummond zdecydowała, że będzie musiała mieć tych dwo je na oku. Hrabia Ashburn był bez wątpienia odpowiednim kandydatem na męża, a w dodatku wyglądał tak, że nawet pogrążone w smutku wdowie serce nie pozostało obojętne na tyle męskich wdzięków.
102
NORA ROBERTS
- Życzy pan sobie czegoś, milordzie? - zapytała usłuż nie i poderwała się z miejsca. - Słucham? Obrócił się w stronę, skąd dobiegał głos. Spojrzał na ku charkę mało przytomnie, nie bardzo rozumiejąc, czego od niego chce. Dopiero po chwili udało mu się wrócić do rze czywistości. - Przepraszam, musiałem się zamyślić - ton głosu świadczył wyraźnie, że odzyskał swój zwykły spokój. - Idę od Colla, który coraz bardziej skarży się na jedzenie. Pa nienka Amelia orzekła, że dobrze by mu zrobił talerz pani wyśmienitego rosołu. Pani Durmmond uśmiechnęła się od ucha do ucha, po czym podeszła do paleniska i zaczęła energicznie mieszać w wiszącym nad ogniem kociołku. - Wątpię, czy panicz Coll będzie zachwycony takim obiadem, ale zrobię, co pan każe, milordzie. Zaraz poślę mu rosół na górę - powiedziała, sięgając po miskę. - Czy wolno spytać, jak miewa się nasz chory? - zapytała, ale nie doczekała się odpowiedzi. Brigham kolejny raz popełnił błąd, pozwalając sobie zerk nąć na Serenę. Cały czas zajęta swoją pracą, siedziała na niskim stołku i leniwie podnosiła i opuszczała ubijak. Gdyby kiedyś ktoś powiedział mu, że na widok kobiety ubijającej masło za schnie mu w gardle z wrażenia, uśmiałby się do łez. Teraz jednak wcale nie było mu do śmiechu. Z trudem udało mu się odwrócić wzrok od dziewczyny. Natychmiast zbeształ sa mego siebie za słabość. Wystarczyło już, że z powodu panny MacGregor nie przespał jednej nocy. A właściwie dwóch, je śli doliczyć tę, którą spędzili pielęgnując Colla.
Rebelia
103
- Jak nasz chory, milordzie? - powtórzyła pani Drummond, pewna, że nie dosłyszał pytania. - Lepiej, znacznie lepiej - odparł, walcząc z roztargnie niem. - Panienka Amelia jest z niego bardzo zadowolona, ale kazała mu zostać w łóżku jeszcze przez kilka dni. - Tak, tak. Jej na pewno posłucha - pani Drummond pokiwała głową. - Bóg świadkiem, że nikt nie ma lepszego wpływu na naszego panicza niż panienka Amelia. No, już gotowe - oznajmiła, stawiając naczynia na tacy. - A może pan, milordzie, miałby ochotę na talerz rosołu albo kawałek pieczeni? - Nie, dziękuję bardzo - wymówił się, zachowując dla siebie uwagę, że ostatnio nie ma jakoś apetytu. - Może jednak? - zachęcała kucharka, zerkając przy tym na Serenę. Od razu spostrzegła, że dziewczyna niby to robi swoje, ale cały czas kątem oka obserwuje hrabie go- Jeszcze raz dziękuję, ale nie jestem głodny. Poza tym właśnie wybieram się do stajni. Na dźwięk tego słowa Serena wypuściła z rąk ubijak, który z łomotem opadł na dno drewnianego naczynia. Na tychmiast wzięła go do ręki i jak gdyby nigdy nic powróciła do swego zajęcia. Brigham jednak i tak zauważył jej zmie szanie. Zwłaszcza że jak zwykle zdradziły ją rumieńce na policzkach. Wiedziała, że jej się przygląda, mimo to nie odezwała się słowem. Wydęła tylko pogardliwie usta, mimowolnie po wodując, że krew zaczęła żywiej krążyć w jego żyłach. Po stanowił nie ryzykować, że znowu zrobi lub powie coś nie właściwego. Ukłonił się więc i szybko wyszedł.
104
NORA ROBERTS
- To ci dopiero mężczyzna! - westchnęła pani Drummond, upewniwszy się, że jej nie usłyszy. - Jest Anglikiem! - oburzyła się Serena. - I co z tego? Kilt czy bryczesy, wszystko jedno. Byle to, co pod spodem było na swoim miejscu. A u tego pana wszystko jest jak trzeba! - roześmiała się figlarnie. - Pani Drummond! Przecież kobiety nie powinny nawet myśleć o takich rzeczach! Ani tym bardziej ich dostrzegać - zachichotała Serena. - To chyba tylko ślepe kobiety, moja miła - odparowała pani Drummond, po czym przypomniała sobie o tacy, na której stygł rosół. Ponieważ humor jej dopisywał, z własnej inicjatywy dołożyła kawałek ciasta, a kiedy wszystko było gotowe, zawołała na służącą: - Molly! Molly, ty leniuchu! Natychmiast leć z tym na górę do pana Colla. Tylko nie rozlej po drodze! Kiedy dziewczyna znikła na schodach, pani Drummond wróciła do wyrabiania ciasta. - A ten służący, co przyjechał za jaśnie panem Langstonem, to jakiś porządny człowiek? - Parkins? - odkąd Brigham zniknął z pola widze nia, Serena mogła znowu mówić i zachowywać się normal nie. - Nie wiem, czy jest porządny. Wiem tylko, że jest lokajem hrabiego. Swoją drogą, czy kto widział, żeby ciąg nąć tu ze sobą lokaja, żeby czyścił panu ubrania i pastował buty? - Moja droga. Ludzie dobrze urodzeni są przyzwycza jeni do życia na pewnej stopie. To, co ciebie dziwi, dla nich jest normalne. Podobno ten Parkins nie jest żonaty - do dała pani Drummond od niechcenia.
Rebelia
105
Serena wzruszyła ramionami, okazując w ten sposób zniecierpliwienie. - Pewnie ma tyle roboty z krochmaleniem koronek jaś nie pana, że nie starcza mu czasu na własne życie - burknęła opryskliwie. Albo jeszcze nie spotkał kobiety, która by mu to życie umiała stworzyć, pomyślała pani Drummond, głośno zaś orzekła, że pan Parkins jest o wiele za chudy. - Trzeba by go trochę podtuczyć - stwierdziła tonem znawcy. Ludzie dobrze urodzeni, prychnęła Serena kilka godzin później, wspominając rozmowę z panią Drummond. Wielkie rzeczy! To, że w czyichś żyłach płynie błękitna krew, wcale nie znaczy, że jest dobrze urodzony. Ani tym bardziej że jest dżentelmenem. Oznacza to tylko tyle, że ten ktoś należy do arystokracji, jak nie przymierzając hrabia Ashburn. Wściekła się na siebie, że znowu o nim myśli i przy sięgła, że nie będzie więcej tracić czasu na podobne bzdury. Zwłaszcza że miała go dla siebie tak niewiele. Od dwóch dni na krok nie ruszyła się z domu, zajęta domowymi pra cami, do których doszła jeszcze opieka nad Collem. Dopiero teraz udało jej się znaleźć parę wolnych chwil. Może zresztą wykradła je, zaniedbując trochę obowiązki, ale na pewno da radę odrobić wszystko później. Czuła, że jeśli choć na moment nie wyrwie się z domu i nie pobędzie sama, wkrót ce oszaleje. . . Matka na pewno nie wpadnie w zachwyt, kiedy się do wie, że wybrała się na przejażdżkę tuż przed kolacją. Podobnie jak nie spodoba jej się to, że zamiast spódnicy wło-
106
NORA ROBERTS
żyła znoszone spodnie do konnej jazdy. Trudno, będzie, co ma być, pomyślała, próbując odgonić wyrzuty sumienia, i ochoczo wzięła się do siodłania klaczy. Oczywiście wy brała zwykłe, męskie siodło, bo nie znosiła jeździć po damsku. Kiedy skończyła, chwyciła wodze i wyprowadziła klacz ze stajni. Poprowadziła ją boczną ścieżką na tyłach domu, z dala od wejścia i okien. Doszła bowiem do wnio sku, że jeśli matka jej nie zobaczy, nie będzie się dener wować. Zresztą przy odrobinie szczęścia nikt nie dowie się o tej wyprawie. Kiedy była już za domem, lekko wskoczyła na siodło. Powiodła klacz okrężną drogą u stóp wzgórza. Jechała stę pa, kierując się na południe. Modliła się duchu, żeby nikomu z domowników nie przyszło teraz do głowy wyjrzeć przez okno. Dopiero kiedy wjechała do lasu, spięła klacz ostro gami i ruszyła przed siebie pełnym galopem. Boże, potrzebowała tego bardziej niż chleba i wody. Pra gnęła pędzić wśród drzew, czuć szum wiatru w uszach i ciepło rozgrzanego zwierzęcia. Może taka samotna włóczęga po lesie nie była najbardziej odpowiednim zajęciem dla młodej dziewczyny, ale ona dopiero tutaj czuła, że żyje. Tu nie musiała niczego udawać, nie musiała być dobrze ułożoną panienką, córką czy siostrą. Pokrzepiona tą myślą roześmiała się na całe gardło i spięła klacz ostrogami. Rześki śmiech wystraszył drobne ptaki, które poderwały się z gałęzi i zaczęły krążyć ponad jej głową. A ona gnała przed siebie, nie patrząc na to, że pęd powietrza zsunął chustę z jej włosów, a szal, którym się owinęła wydyma się niczym żagiel. Wciągała głęboko ostre powietrze, rozkoszując się jego zapachem.
Rebelia
107
Ruch i poczucie wolności uskrzydliły ją, niewielki mróz szczypał twarz i dodawał energii. Nagle zapragnęła jechać tak i jechać bez końca, zapomnieć o całym świecie. Ni gdy więcej dojenia krów, prania koszul, szorowania garn ków. Chyba diabeł mnie kusi, pomyślała przerażona śmiało ścią tego, co snuło jej się po głowie. Jak mogła być aż tak niewdzięczna, by skarżyć się na swój los? Wiedziała prze cież, że w górskich wioskach żyją ludzie, którzy muszą ha rować od świtu do zmierzchu, nie mają ani chwili na od poczynek, nie mówiąc już o tym, żeby mogli usiąść sobie i pomarzyć. Tymczasem ona, córka szlachcica, dostała od życia tak wiele. Miała porządny dom, solidny posiłek każ dego dnia, wygodne łóżko z puchową pościelą. A mimo to zachciewało jej się Bóg wie czego. Przy najbliższej okazji będzie musiała wyspowiadać się z tego. Raz już zdarzyło jej się przyznać w konfesjonale do własnej niegodziwości. Było to w czasach, gdy posłano ją szkoły przyklasztornej w Inverness. Z całego serca nienawidziła tego miejsca i nawet teraz, gdy powracała tam we wspomnieniach, czuła dreszcz ob rzydzenia. Spędziła w szkole całe pół roku, długich sześć miesięcy wydartych z życia. Dopiero bowiem po takim cza sie jej ojciec zrozumiał, że nic nie przełamie oporu córki i że marnuje pieniądze na dość wysokie czesne. Przez cały ten czas przeraźliwie tęskniła za ukochanym domem, który, jak słusznie sądziła, był dla niej najlepszą szkołą życia. Tu mogła nauczyć się wszystkiego, obserwując rodziców i ro dzeństwo. Tymczasem musiała tracić czas pośród trzpiotowatych panienek, których rodziny nie pragnęły niczego wię-
108
NORA ROBERTS
cej niż tylko tego, by ich córki nauczyły się, jak być praw dziwą damą. Głupota! Serena od zawsze wiedziała, że najlepszym wzorem do naśladowanie jest jej własna matka. Uczyła się od niej nie tylko, jak prowadzić dom. Również tego, jak się zachowy wać, bo prawdę mówiąc, w całej okolicy nie było większej damy niż Fiona MacGregor. Jako córka szlachcica odebrała staranne wychowanie, po dróżowała po Europie, przez jakiś czas mieszkała nawet w Anglii. Dotąd jeszcze nie zapomniała zdobytych w świe cie umiejętności. Bywało, że po pracowicie spędzonym dniu siadała wieczorem do starego klawikordu i zapatrzona w ogień wygrywała różne melodie. To ona nauczyła Amelię, która miała palce bardziej zwinne, a naturę spokojniejszą niż Serena, jak wykonywać misterne hafty. Matka posiadła także znajomość francuskiego, którym władała płynnie do dziś. Wreszcie potrafiła nawiązać i poprowadzić grzeczną rozmowę z każdym, kto tylko zawitał pod gościnny dach dworu w Glenroe. Jeśli Serena miała więc zdobyć ogładę, najlepszym spo sobem było nabywanie jej we własnym domu. Tu przynaj mniej zajmowano się ważniejszymi sprawami niż modne no winki z Paryża oraz najnowsze kroje i fasony sukien. Wyobrażała sobie, że właśnie o tym muszą paplać bez końca wszystkie te damy o białych od pudru włosach i twa rzach, których towarzystwo na pewno lubił hrabia Ashburn. Wyperfumowane kobiety, barwne jak rajskie ptaki w swych wytwornych toaletach, kryją twarze za jedwabnymi wachla rzami i rzucają sponad nich uwodzicielskie spojrzenia. Po pijają owocowy poncz i noszą malutkie torebeczki, w któ-
Rebelia
109
rych mieszczą się tylko flakoniki soli trzeźwiących i mi niaturowe koronkowe chusteczki. Upuszczają je, widząc na horyzoncie jakiegoś godnego uwagi dżentelmena. Istoty pu te i zepsute jak cały ten londyński wielki świat! Dłonie takich właśnie kobiet całował hrabia Ashburn na balach i spotkaniach w eleganckich angielskich salonach. W oddali zajaśniała rzeka. Serena powstrzymała konia. Postanowiła zejść z siodła i odpocząć na brzegu, nim ruszy w powrotną drogę. Gdyby miała więcej czasu, pojechałaby aż do jeziora. Tam znajdowało się jej ulubione miejsce, zie lona kryjówka, do której zmierzała zawsze wtedy, gdy miała kłopoty albo zmartwienia i potrzebowała samotności. Dziś jednak nie miała żadnych trosk. Żadnych! - powtórzyła pół głosem, zeskakując na ziemię. Wodze oplatała luźno wokół gałęzi, a potem oparła czoło o parujący bok klaczy. Londyńskie bale, pomyślała i westchnęła głęboko, nie świadoma, że w tym westchnieniu pobrzmiewa tęsknota. Matka wiele razy opowiadała, jak one wyglądały. Kryszta łowe lustra sięgające sufitu, lśniące marmurowe posadzki, tysiące świec. Roziskrzona biżuteria i bajkowe suknie ko biet. Mężczyźni w barwnych surdutach i modnych peru kach. I przepiękna muzyka. Serena zacisnęła powieki i pró bowała sobie ją wyobrazić. Uwielbiała muzykę. W jej wyobraźni szum rzeki zamienił się w lekkie takty menueta. Później przyjdzie czas na tradycyjne szkockie tańce, ale pra wdziwy bal powinien zaczynać się wolnym, uroczym me nuetem. Muzyka dźwięcząca w jej głowie była tak realna, że nieświadomie zaczęła poruszać się w jej rytm. Wciąż z zam kniętymi oczami wyciągnęła ręce i oparła je na ramionach
110
NORA ROBERTS
niewidzialnego partnera. Lord Ashburn na pewno wydawał takie bale. I pewnie wszystkie damy marzyły o tym, żeby choć raz z nimi zatańczył. Uśmiechnęła się do siebie i wykonała taneczny obrót, słysząc w wyobraźni szelest sztywnych halek pod jedwabną suknią. Wyobraziła sobie, że ona też jest na tym balu. Jej suknia ma kolor głębokiej zieleni. Włosy upięła wysoko i upudrowała je, żeby brylanty lśniły w nich jak kryształki lodu na świeżym śniegu. Wszyscy eleganccy panowie w pu szystych koronkach i butach z klamrą kłaniają się jej w pas i zapraszają do tańca. A ona łaskawie przyjmuje zaproszenie i tańczy, wiruje, aż do utraty tchu. Z wdziękiem gnie się w najbardziej skomplikowanych tanecznych figurach, a wszyscy podziwiają ją i chcą wiedzieć, kim ona jest. Hrabia Ashburn też tam jest. Ma na sobie czarny strój. Tak, ten kolor bardzo mu pasuje. Czerń zdobiona srebrem, jak wtedy, gdy wieczorem przyszedł do sypialni Colla. Wy glądał w tym stroju bardzo pięknie, taki wysoki i smukły, trochę tajemniczy w migotliwym świetle dogasającego pa leniska. Na balu jest dużo światła. Świece oślepiają jasnością od bitą w wielkich lustrach. Ona i hrabia stoją naprzeciw siebie w łagodnych dźwiękach muzyki. Patrzy na nią tak, jak tylko on potrafi, a ona znowu czuje tę dziwną miękkość w sercu. Wyciąga do niej dłoń, ona podaje mu swoją. Kłania się przed nią, a ona odpowiada wdzięcznym dygnięciem. A potem podaje mu... I tu czar prysnął. Serena gwałtownie otworzyła oczy. Wyraźnie poczuła, że ktoś delikatnie chwycił jej wyciąg niętą dłoń. Kiedy spojrzała na Brighama, jej oczy wciąż
Rebelia
111
jeszcze pełne były fantastycznych wizji. Ponieważ miał za sobą zachodzące słońce, blask w pierwszej chwili całkiem ją oślepił i dopiero po chwili zorientowała się, kto przed nią stoi. Ubrany był na czarno, tak jak sobie wyobrażała, tyle że zamiast balowego stroju miał na sobie prosty żakiet do konnej jazdy. Żadnych srebrnych haftów, żadnych dro gich kamieni. Na swoim wymarzonym balu wykonywała przed nim głębokie dygnięcie, więc teraz, w rzeczywistości musiał podnieść ją z ukłonu. Nie protestowała. Ponieważ zdawało jej się, że wciąż jeszcze słyszy muzykę, energicznie potrząs nęła głową, żeby odpędzić marzenia. - Madame - szarmancko uniósł jej dłoń do ust i poca łował, zanim zdążyła zaprotestować. - Najwyraźniej bra kuje pani partnera. - Ja tylko... - bąknęła zmieszana, spoglądając półprzy tomnie na ich złączone dłonie. Dopiero promień słonecz nego światła, który zaiskrzył w kamieniu jego rodowego sygnetu, przywrócił jej całkowitą świadomość tego, gdzie jest i z kim. Gwałtownie wyrwała dłoń z uścisku i schowała ją za plecami. - Co pan tu robi? - w jej głosie nie było ani odrobiny przyjaznych uczuć. - Łowiłem ryby - skinął ręką w kierunku przeświecają cego między drzewami oczka wodnego, przy którym pasł się jego koń. - Byliśmy tu razem z Malkolmem, ale przed chwilą pobiegł do domu zobaczyć, jak się miewa jego klacz. - O tej porze powinien siedzieć nad lekcjami - burknęła, chcąc zamaskować zawstydzenie. Skóra na policzkach piekła ją coraz mocniej, a to tylko
112
NORA ROBERTS
powiększało jej złość. Nie dość, że zrobiła z siebie idiotkę tańcząc menueta z nieistniejącym tancerzem, to jeszcze stała teraz przed Brighamem czerwona jak burak i bezsilna wo bec własnej reakcji. - Niech się pani nie martwi. Jestem pewien, że Malkolm spełnił ten obowiązek z samego rana - cofnął się nieco. Nie umiał odmówić sobie objęcia jej wzrokiem. - Można wie dzieć, czy zawsze tańczy pani sama w lesie? I do tego w męskich spodniach? Rzuciła mu wściekłe spojrzenie, a potem zmierzyła go spojrzeniem, w którym gniew mieszał się z zawstydzeniem. - Nie ma pan prawa mnie szpiegować. - To oczywiste! Tym razem to pani mnie zaskoczyła z ironicznym uśmiechem przysiadł na kamieniu, nie spusz czając jej ani na moment z oka. - Spokojnie łowiłem ryby, dumając o tym, ile jeszcze pstrągów złapie się na moją węd kę. Aż tu nagle z lasu wypada jeździec i robi przy tym taki hałas, że na pewno spłoszyły się wszystkie ryby w promie niu kilku mil - opowiadał, ale pominął szczegół, że słysząc jej dziką galopadę odruchowo chwycił za szpadę. - Gdybym tylko wiedziała, że pan tu jest, na pewno wybrałabym inną drogę. - Nie wątpię. A wtedy straciłbym przyjemność ogląda nia pani w spodniach. Prychnęła jak rozzłoszczona kotka i jednym susem do padła swego konia. - Taka szybka rejterada, Sereno. Można pomyśleć, że się mnie boisz. - Nie boję się! - z wściekłością obróciła się w jego stronę.
Rebelia
113
Wspaniała! Tylko tym słowem mógł oddać to, jak wy glądała, stojąc przed nim w bojowej postawie. Pochyliła się do przodu, jakby w dłoni miała broń. Mierzyła go dzikim spojrzeniem, a jej ciało wyraźnie prężyło się, gotowe do natychmiastowego ataku. Splątane włosy wiły się wokół szczupłej twarzy, a zachodzące słońce nadawało im barwę żywych płomieni. Wcześniej widział, jak gnała przez las na złamanie karku, najwyraźniej nie obawiając się niebezpiecznej prędkości. W dodatku trzymała się w siodle lepiej niż niejeden do świadczony jeździec. Jakkolwiek więc mogła go drażnić swą arogancją, nie mógł odmówić tej nieokiełznanej dziewczy nie odwagi. Ani wielkiej urody. Widocznej zwłaszcza teraz, gdy podkreślało ją męskie ubranie. Patrząc na nią, czuł, jak mimo woli robi mu się gorąco. Niezbyt dobrze dopasowane bryczesy odsłaniały piękno dłu gich, szczupłych nóg i krągłych, bardzo kobiecych bioder. Pod prostą, grubo tkaną koszulą falowały drobne piersi. - A może powinnaś się mnie obawiać - powiedział bar dziej do siebie samego niż do niej. - Co będzie, jeśli znowu zapomnę o dobrych manierach i dam się ponieść emocjom? - To mnie nie przestraszy, lordzie Ashburn. Radziłam sobie z większymi bohaterami niż pan. - Domyślam się - wstał z kamienia i zrobił krok w jej stronę. Z zadowoleniem przyjął błysk zaniepokojenia w jej oczach. - Pamiętaj, że jeszcze nie miałaś ze mną do czy nienia. Wątpię, czy uda ci się natrzeć mi uszu. - Zrobię coś znacznie gorszego, jak tylko ośmieli się pan mnie tknąć - nie kryła wrogości. Miała ochotę cofnąć się, ale duma trzymała ją w miejscu.
114
NORA ROBERTS
- Doprawdy? Sam nie mógł pojąć, dlaczego ją prowokował. Widocznie działała tu jakaś fatalna siła, bo im większą okazywała mu wzgardę, tym mocniej jej pragnął. - Przeprosiłem cię już za to, co wydarzyło się w stajni. - W stajni? - gdy spojrzała mu w oczy, dostrzegł w nich wyzwanie. - Cokolwiek tam się zdarzyło, milordzie, było tak mało ważne, że dawno już o tym zapomniałam. - Koteczko - odezwał się łagodnie, a w tonie jego głosu kryła się także odrobina podziwu - jeśli nie przestaniesz ostrzyć sobie na mnie pazurów, będę musiał ci je połamać. - Zaryzykuję. - W takim razie pozwól, że odświeżę ci pamięć - teraz zdecydowanie przysunął się bliżej. - Myślisz, że nie wiem, że byłaś tak samo rozpalona jak ja? Że czułaś taką samą rozkosz? Nie trzymałem w ramionach niewinnej dziewecz ki, ale kobietę dojrzałą do miłości i diabelnie niecierpliwą. - Jak śmiesz! - czuła, że przestaje nad sobą panować. - Żaden dżentelmen nie ośmieliłby się mówić do mnie w ten sposób! - Możliwe. Podobnie jak żadna dama nie ośmieliłaby się włożyć spodni. Tym razem trafił celnie. Ta uwaga zabolała ją do żywego. Sama wiedziała, że nie jest ani nigdy nie będzie damą, ale co innego, gdy mówił to ktoś obcy. Zwłaszcza że ciągle tak bardzo się starała zbliżyć do ideału, jakim była matka. - Bez względu na to, co mam na sobie, nie pozwolę, żeby pan mnie obrażał! - Nie pozwolisz? Na Boga, to już zuchwałość! I kto to mówi? Osoba, która od pierwszej minuty naszej znajomości
Rebelia
115
obraża mnie bezustannie - zapominając o ostrożności, chwycił ją za ramię. - Myślisz, że ujdą ci na sucho wszy stkie kąśliwe uwagi na temat mojej osoby, pochodzenia i na rodowości? Że możesz mnie drażnić tylko dlatego, że jesteś kobietą? - ciągnął - Zdecyduj się, kim chcesz być, Sereno. Ubierasz się jak mężczyzna, mówisz jak mężczyzna, ale gdy ktoś chce potraktować cię po męsku, zasłaniasz się kobiecą godnością. - Niczym się nie zasłaniam! - dumnie odrzuciła głowę, jakby chciała pokazać, że podejmuje wyzwanie. - Jeśli pana obraziłam, to widocznie pan sobie na to zasłużył. Może pan czarować moją rodzinę, ale nie mnie! - Czarowanie ciebie jest ostatnią rzeczą, jaka mnie in teresuje - wycedził przez zaciśnięte zęby. Wbrew rozsądkowi dotknięta tym do żywego, nie prze bierała w słowach. - Pewnie. Wiadomo, że najbardziej interesuje pana to, czy aby dobrze leżą koronki i czy buty błyszczą jak trzeba. Zjawia się pan pod moim dachem i zwodzi wszystkich opo wieściami o wojnie i sprawiedliwości, ale tak naprawdę nie robi pan nic. - To, co robię, albo planuję robić, nie powinno pani ob chodzić - uciął. - Czyżby? Przypominam, że śpi pan pod moim dachem i jada przy moim stole. Ciekawa jestem, gdzie pan był, kie dy pana rodacy budowali tu swoje fortece i wsadzali na szych mężczyzn do więzienia albo skazywali na galery! - Sereno, przecież ja nie mogę zmienić historii! - Niczego nie może pan zmienić - rzuciła. - Ani tego, co było, ani tego, co będzie.
116
NORA ROBERTS
- Nie będę dyskutował z tobą o moich planach. Ale po wiem ci jedno - w odpowiednim czasie wszystko się zmieni. - Na czyją korzyść? - Co to ma znaczyć? - zacisnął palce na jej ramieniu i szarpnął ją w swoją stronę. - Jak to co? Co może obchodzić los Szkocji które gokolwiek z angielskich szlachciców, z panem, panie hra bio, na czele? Przyjechał pan tutaj, bo akurat miał pan taki kaprys, a jak najdzie pana ochota, to sobie pan wy jedzie. Aż pobladł z gniewu i zacisnął palce na jej ramieniu. - Tym razem, moja droga, posunęłaś się za daleko. - Mówię to, co myślę - próbowała oswobodzić się z uścisku, szybko jednak zrozumiała, że nie będzie do łatwe. - Nie usłyszałam żadnego wiarygodnego powodu, dla któ rego miałby pan przyłączyć się do nas i bić się za naszą sprawę. I dlatego mam prawo myśleć i mówić, co mi się podoba. - Owszem, masz prawo mówić, co ci się podoba, ale pamiętaj, że czasem słowa kosztują. Nawet gdyby chciała, nie potrafiłaby sobie wyobrazić, jak wygląda, kiedy ogarnia go gniew. Dlatego w osłupieniu patrzyła na zmiany, jakie zaszły nagle na jego twarzy. Śle dziła uważnie groźny wyraz pałających oczu i wąską linię zaciętych w gniewie warg. Cała twarz robiła wrażenie rzeźby wykutej w granicie. Szczupłe palce zaciskały się na jej ramieniu jak stalowa obręcz, powodując taki ból, że chciało jej się krzyczeć. Nie krzyknęła jednak, bo nie chciała przyznać się do słabości. - I co mi zrobisz? - zapytała drwiąco, świadomie po
Rebelia
117
raz pierwszy nie tytułując go panem. - Zażądasz satysfa kcji? - Niestety, nie masz broni, więc ominie mnie ta przy jemność. Za to mogę cię udusić. Serena nie była pewna, czy mówi poważnie, czy chce ją tylko nastraszyć. Na wszelki wypadek znieruchomiała, gdy swobodną dłonią chwycił ją za gardło. Uścisk był na tyle mocny, że go poczuła, a jednocześnie na tyle luźny, że mogła oddychać. - Masz bardzo smukłą szyję, Sereno - odezwał się cicho - I taką białą. Łatwo będzie ją skręcić. Ani na moment nie odwracała wzroku od jego ciemnych, złowrogich oczu. Wpatrywała się w nie, zastygła w bezru chu jak królik, nad którym pikuje drapieżny jastrząb. Ręce zwisały jej bezwładnie, oczy otwierały się coraz szerzej. Z trudem łapała powietrze, oddychała szybko i chrapliwie. Ponieważ zareagowała dokładnie tak, jak się spodziewał, uśmiechnął się triumfująco. Od początku wiedział, że ta nie okrzesana dziewucha potrzebuje solidnej lekcji dobrych ma nier, i teraz czerpał przyjemność z tego, że to właśnie on będzie jej nauczycielem. Za chwilę jednak sam z trudem złapał powietrze, gdy jej ciężki but boleśnie ugodził go w goleń. Machinalnie zwolnił uścisk i zatoczył się do tyłu, złorzecząc jej wściekle. Tylko na to czekała. Obróciła się na pięcie i co sił w no gach popędziła do swojej klaczy. Niestety, dogonił ją, nim zdążyła wskoczyć na siodło. Mocno chwycił wpół i pode rwał do góry, nie bacząc na to, że na jego głowę spadają razy. Okładała go z całych sił aż bolały ją pięści, kopała za-
118
NORA ROBERTS
wzięcie, walczyła z nim jak równy z równym, po męsku. Żadnego drapania, żadnych pisków i ciągnięcia za włosy. Młóciła dłońmi zwiniętymi w pięść, starając się dosięgnąć szczęki. A ponieważ była lekka i zwinna, wiła się w jego uścisku niczym wąż. - Przestań się ciskać, ty diablico. Zapłacisz mi zaraz za wszystkie zniewagi. - Puszczaj mnie! - szarpała się coraz mocniej, raptow nie wyginała do tyłu, bo miała nadzieję, że on przez to straci równowagę. - Pamiętaj, że zabiję cię przy pierwszej okazji! - krzyczała. - Już się boję! - roześmiał się jej w twarz. Jednak jej wysiłki nie poszły na marne, bo udało jej się w końcu rozluźnić jego uścisk. Chciał chwycić ją mocniej, ale się wyrywała. Wtedy niechcący przesunął dłońmi po jej piersiach. Doznanie było tak silne, że poraziło ich oboje. Zamarli chwilę w bezruchu, jednak już za moment walka rozgorzała z nową siłą. - Uspokój się! Próbował wykręcić jej ręce. Uważał przy tym, żeby broń Boże nie dotknąć znowu jej piersi. Ona zauważyła to i na tychmiast wykorzystała swą przewagę. Bez namysłu z całej siły ugryzła go w rękę. - Ty wredna żmijo! - wrzasnął rozjuszony W tej samej chwili poczuł kopnięcie w obolałą piszczel. Cios był tak silny, że zachwiał się i stracił równowagę, ale padając, pociągnął ją za sobą. Potem wmawiał sobie, że to instynkt, a nie troska, żeby nie zrobiła sobie krzywdy, kazał mu osłonić ją przed upad kiem na twardą ziemię. Jednak uderzenie było na tyle silne,
Rebelia
że obojgu zaparło dech. Oszołomieni, leżeli przez chwilę objęci niczym strudzeni kochankowie. Serena ocknęła się pierwsza i natychmiast zaatakowała go zgiętym kolanem. Niewiele brakowało, a cios dosięgnąłby czułego punktu, w który był wymierzony. Zaczęli walczyć zaciekle, tarzając się pośród sosnowych kolek i suchych liści. Serena broniła się niczym lwica, nie żałując pięści i obrzucając go stekiem najordynarniej szych celtyckich wyzwisk. Jej włosy zasłaniały rnu twarz, więc wyciągał ręce na oślep, aż wreszcie trafił na fragment nagiego ciała, z którego zsunęła się koszula. Obróciła się gwałtownie, a wtedy jego obie dłonie znów otarły się o jej piersi. - Na Boga! - szepnął, czując rozkoszną miękkość i bi jące od nich ciepło. Choć kosztowało go to wiele, zabrał ręce i mocno chwycił ją za ramiona. Oddychała płytko, nierówno. Pulsowanie krwi rozsadza ło jej głowę, zatykało gardło. Każdy dotyk budził uśpione dreszcze. Piersi paliły ją żywym ogniem w miejscu, gdzie dotykały ich jego dłonie. Nagle zdała sobie sprawę, że bar dziej niż gróźb i gniewu Brighama obawia się nieznanej do tąd reakcji własnego ciała, które zdradzało ją tak podstępnie. Była rozwścieczona, nienawidziła go z całego serca. Wy starczyło jednak, że jej dotknął, a zupełnie traciła głowę, topniała jak masło w letnim upale. Tymczasem on nie tracił czasu. Oplótł ją ciasno nogami tak, że nie mogła się ruszyć. Mocno przyciskał ją do siebie. Zszokowana, po raz pierwszy w życiu poczuła jak ociera się o nią nabrzmiała męskość. Gdzieś w dole jej brzucha podniosła się fala gorąca i błyskawicznie objęła całe ciało.
120
NORA ROBERTS
Doznanie było tak obezwładniające, że mięśnie natychmiast rozluźniły się, głowę ogarnął zamęt, ruchy stały się powolne. Teraz Brigham miał nad nią przewagę. Wykorzystał to skwapliwie, chwycił ją jedną ręką za nadgarstki, przełożył jej ręce za głowę i przycisnął do ziemi. Nie mogła mu już nic zrobić. Chciał szybko zebrać myśli, ale popełnił błąd. Spojrzał na nią, na jej zaróżowioną skórę, pod którą pul sowała gorąca krew i na włosy niczym wstążki płynnej la wy. Była tak zmysłowo piękna, że aż zasychało mu w gard le. Myśli kłębiły się bezładnie, gdy czuł pod sobą jej prężące się ciało. Serena wyginała się z całych sił, próbując się oswobo dzić. Jej ruchy rozniecały w obojgu płomień, który w każ dej chwili mógł wymknąć się spod kontroli. - Reno, na miłość Boską. Jestem mężczyzną z krwi i kości. Nie igraj ze mną, leż spokojnie! Nie słuchała go, pochłonięta tym, co działo się z jej cia łem. Własne ruchy wprawiały ją w ekstazę. Szumiało jej w uszach, ręce i nogi zrobiły się ciężkie, jakby oblepiła je glina. Nie do końca rozumiała te sygnały. Ledwo co obu dzone podniecenie mieszało się z uczuciem paniki, a wszy stko to razem potęgowało tylko chęć ucieczki. Rzucała się pod nim to w jedną, to w drugą stronę, nieświadomie po budzając go jeszcze bardziej. - Przestań! - usłyszała jego zduszony szept. - Sama nie wiesz, co robisz, ale jeśli zaraz się nie uspokoisz, to się dowiesz. - Puść mnie! - jej własny głos zachrypł z podniecenia. Przez moment leżała bez ruchu, wpatrując się w niego czujnym wzrokiem. Potem znowu zaczęła się szarpać. Wi-
Rebelia
121
dział, jak przy każdym gwałtownym ruchu kołyszą się pełne piersi. - Nie puszczę cię. Jeszcze nie, bo znowu rzucisz się na mnie z pazurami. - Gdybym miała sztylet... - Oszczędź mi szczegółów. Wyobrażam sobie, co by się stało - z głębokim westchnieniem wypuścił powietrze, puls wolno wracał do normy, więc odważył się spojrzeć na nią jeszcze raz. - Mój Boże, jakaś ty piękna. Kusi mnie, żeby się z tobą drażnić, doprowadzić cię do granic wytrzymałości - wolną ręką przesunął po jej policzku, powiódł wzdłuż linii ust. - Bardzo mnie kusi. Pochylił nad nią głowę, a ona wiedziała już, co się zaraz stanie. Usta natychmiast przygotowały się na pocałunek, czekały na niego wpół rozchylone, niecierpliwie, gorące. Przerażona tym, co się z nią działo, szybko obróciła głowę. Próbowała uciec od jego ust. Musiał więc zadowolić się gładką skórą poniżej ucha i miękkim puchem na smukłej szyi. Wrażenie było zupełnie nowe, inne niż to, co czuła, gdy całował ją w stajni. Zdawało jej się, że skóra ożyła w miej scu, gdzie musnęły ją delikatnie wilgotne wargi. Nieznana siła kazała jej oderwać od ziemi biodra, unieść do góry w po wolnym kołyszącym ruchu, którym doprowadzała go do szału. Narastająca przyjemność i niezaspokojone pożądanie wprawiły go w stan rozdrażnienia. Szukał ukojenia chowa jąc twarz w czerwonych włosach pachnących lasem, ziemią i rozpalonym ciałem, które poruszało się pod nim, raz na pięte, za chwilę miękkie i uległe. Trawiony zmysłowym gło-
122
NORA ROBERTS
dem chwycił zębami koniuszek jej ucha, przesunął językiem wzdłuż linii szczęki, aż trafił na pełne wargi. Natychmiast oddała pocałunek, posłusznie oplatając język wokół jego ję zyka. Nie miała jeszcze wprawy, ale całowała go namiętnie, z pasją tak samo dziką jak jej natura. Czuł, że mógłby ją wiele nauczyć, i nie miał wątpliwości, że znalazłby w niej bardzo pojętną uczennicę. Jej ciało, rwące się do świata no wych doznań, kołysało się pod nim bez wstydu w od wiecznym rytmie miłosnych zapasów. W najśmielszych marzeniach nie śniła o tym, że można odczuwać tak intensywnie. Że poza prostym uczuciem zim na i gorąca, sytości i głodu, odpoczynku i zmęczenia ist nieje jeszcze cały ocean niezbadanych fizycznych doznań. Odkrywała smak mężczyzny, wodząc językiem po jego pul sującej, szorstkiej szyi. Dźwięk jej własnego imienia szep tanego chrapliwie wprost w jej rozpalone usta. Ścieżki kre ślone przez silne palce na jej policzkach. Ogłuszające bicie serc. I wreszcie brak tchu, gdy twarde dłonie zagarnęły jej piersi, przytuliły się do jej serca. - Brigham - zduszony szept był jak westchnienie. Je szcze chwila i rozpłynie się, taka lekka, bezbronna. Małe piersi ożywały pod jego palcami. Czuł twardniejące sutki i z trudem powstrzymał pragnienie, by chwycić je zę bami, poczuć na języku ich rozkoszne ciepło i smak. W de speracji zaczął brutalnie rozgniatać ustami jej wargi, napie rać na nie z ledwo hamowaną furią. Sekunda, a byłby się całkiem zapomniał. Jej ciało natychmiast dostosowało się do nowego rytmu. Rozkoszna ociężałość zmysłów ustąpiła przed narastającą falą namiętności tak gwałtownej, że aż bolesnej.
Rebelia
123
Przejmujący ból skupił się gdzieś w podbrzuszu i pul sował tak silnie, że czuła go nawet w głowie. Jednak dawał jej ogromną, porywającą przyjemność, która przetaczała się przez nią jak wezbrana rzeka. Brigham wciąż krępował jej ręce, więc starała się oswobodzić, lecz wcale nie była pewna, czy nie po to, by z całych sił przyciągnąć go do siebie. Wcale nie chciała, by przestał. Czuła, że uchylił przed nią zaledwie rąbka tajemnicy, a ona pragnęła poznać ją do końca. Zdławiony jęk przywrócił go do rzeczywistości. Uniósł głowę i spojrzał w jej rozszerzone oczy. Zobaczył w nich strach, pomieszany z uniesieniem, wstyd ustępujący przed pożądaniem. W przebłysku opamiętania pojął, że ciągle mocno ściska jej nadgarstki. Na pewno zostaną na nich sine ślady po jego palcach. Myśl o tym otrzeźwiła go na tyle, że wypuścił jej ręce, uniósł się na łokciach i uwolnił ją od ciężaru swego ciała. Przetoczył się na plecy i przez moment wpatrywał w wieczorne niebo, czekając, aż w pełni odzyska panowanie nad sobą. - Brak mi słów na to, co się przed chwilą stało - ode zwał się po chwili. - Wiem tylko, że bardzo cię pragnę. Nie odezwała się, więc obrócił się na bok, ciekaw, co się z nią dzieje. Szybko wstawała z ziemi, nie patrząc nawet w jego stronę. - Pragnę cię - powtórzył - choć Bóg mi świadkiem, że nie wiem dlaczego. Ledwie pojęła, o czym mówił. Walczyła ze łzami, które napłynęły do oczu piekącą falą. Żal i jakiś niezrozumiały smutek czy tęsknota chwyciły ją za gardło. Tak bardzo chciała znowu znaleźć się w jego ramionach, chciała, by ją
124
NORA ROBERTS
całował, tak delikatnie i czule jak na początku, by dotykał jej łagodnie i cierpliwie. Wciąż oszołomiona, przesunęła rę ką po splątanych włosach. Liść, który w nich znalazła, zmię ła między palcami i cisnęła pod nogi. Możliwe, że straciła panowanie nad sobą, ale jeszcze została jej duma. - Krowy i kozy parzą się, gdy nadchodzi ich czas - jej głos miał w sobie chłód i twardość stali, podobnie jak jej spojrzenie. - Do tego nie trzeba się lubić, milordzie. - Dobrze powiedziane - mruknął, podnosząc się z kolan. Doskonale rozumiał, co chciała przez to powiedzieć i co myślała o nim. Chciałby mieć tylko pewność, że sam rów nież podchodzi to tego w taki sposób. - Miejmy nadzieję, że jednak różnimy się od bydła- do dał, otrzepując płaszcz. - Jest w tobie coś takiego, Sereno, co wyzwala we mnie najbardziej prymitywne odruchy. Za pewniam cię jednak, że potrafię nad tym zapanować. Obojętny ton jego głosu, dystans, który starał się wy tworzyć między nimi, podziałały na nią prowokująco. Miała ochotę znowu rzucić się na niego z pięściami, ale tym razem jej nie uległa. To dało jej poczucie siły i pomogło wrócić do równowagi. - Jeszcze się o tym przekonamy - mruknęła niechętnie. Odwróciła się i pewnym krokiem podeszła do swego ko nia. Sięgała właśnie po wodze, gdy poczuła na włosach jego dotyk. Znieruchomiała natychmiast, oplatając wokół palców gruby rzemień. - Masz liście we włosach, Sereno. Mówił do niej łagodnie jak do dziecka. Chciał otoczyć ją ramionami, mocno przytulić do siebie. Nie zrobił tego jednak.
Rebelia
125
- Nie szkodzi. Wyczeszę je. Czując na ramieniu jego rękę, zmusiła się, by spojrzeć mu w twarz. - Nie zrobiłem ci krzywdy? Wyraz jego oczu prawie ją rozbroił. Dostrzegła w nich łagodność, troskę i coś, czego nie potrafiła nazwać. Musiała kilka razy przełknąć ślinę, nim mogła odezwać się pewnym głosem. - Bez obawy, milordzie. Nie jestem z cukru ani z por celany. Nie stłukę się. Chciał pomóc jej dosiąść konia, ale pokręciła przecząco głową i zwinnie jak kot wskoczyła na siodło. Bez słowa obserwował, jak wolno obraca swego wierzchowca, a potem rusza z miejsca ostrym galopem.
ROZDZIAŁ PIĄTY
- Tylko wariat może myśleć, że będę gnił w pościeli jak jakiś zgrzybiały starzec, podczas gdy ty i mój ojciec kręcicie się wokół spraw księcia Karola - gorączkował się Coll. Brigham spokojnie patrzył, jak jego niecierpliwy przy jaciel podnosi się z łóżka i staje na chwiejnych nogach. Głowa kołysała mu się na boki i zapewne kręciło mu się w niej, bo w pewnej chwili przytrzymał się wezgłowia. Niezrażony swym stanem, gwałtownie zdarł z siebie nocną ko szulę. - Gdzie, u licha, są moje ubrania? - spojrzał pytająco na Brighama. - A skąd ja mam to, u licha, wiedzieć? - Na pewno widziałeś, co z nimi zrobiły! - Muszę cię rozczarować, przyjacielu. Niestety, niewiele mogę pomóc w tym względzie. Ani nie mam zamiaru zbie rać cię z ziemi, gdy zemdlejesz i zlecisz z konia - powie dział spokojnie. - W dniu gdy MacGregor spadnie z konia... - Wybacz, ale muszę ci przypomnieć, że parę dni temu to ci się przydarzyło. - Gadanie! - burknął Coll, a zaraz potem zaklął szpetnie i poszedł do kufra szukać swoich rzeczy.
Rebelia
127
Brigham założył ręce do tyłu i przez chwilę obserwował w milczeniu jego wysiłki. - Coll - odezwał się wreszcie tonem łagodnej perswazji. - Rozumiem cię, mój druhu, i szczerze ci współczuję. To straszne być przykutym do łóżka. Jednak sam dobrze wiesz, że nie nadajesz się jeszcze do forsownych podróży. - A ja ci mówię, że się nadaję! - Amelia twierdzi coś całkiem innego. - A odkąd to ta młoda koza ma prawo decydować o mo im życiu? - Odkąd ci je uratowała! Coll zatrzasnął z hukiem wieko kufra, w którym nie zna lazł nic prócz kilku zmian świeżej pościeli. To go trochę uspokoiło, ale nie odezwał się słowem. Stał tylko z gniewną miną, nagi jak go pan Bóg stworzył i tarł zarośnięte policzki. - Nie ma wątpliwości, że zawdzięczasz Amelii życie - ciągnął Brigham, korzystając z tego, że Coll przestał się ciskać. - I naprawdę nie chciałbym widzieć, jak cały jej trud idzie na marne tylko dlatego, że jej narwany brat nie potrafi uleżeć w łóżku, póki całkiem nie wydobrzeje. - Niech mnie kule biją, jeśli ten nikczemny łotr Camp bell powstrzyma mnie przed wyprawą z ojcem. Nie będę czekał bezczynnie, kiedy on będzie zabiegał o poparcie dla księcia! - Uspokój się. Jeszcze zdążysz zrobić swoje. To dopiero początek - uspokajał Brigham. Uśmiechnął się, widząc, że złość Colla mija i że za mo ment przyjaciel znowu zacznie myśleć racjonalnie. W swo jej gwałtowności bardzo przypominał siostrę, obydwoje za palali się błyskawicznie niczym wiązka suchego siana. Szko-
128
NORA ROBERTS
da tylko, że Serena nie umiała wyciszyć się równie szybko jak jej brat. - Poza tym chcę ci przypomnieć, że wyruszamy na zwykłe polowanie. Lepiej, żeby wszyscy tak myśleli. Roz głos na pewno nie przysłuży się naszej sprawie. - Zdawało mi się, że pod własnym dachem wolno mi mówić, co myślę - burknął Coll, ale wyraźnie spuścił z tonu. Musiał jakoś pogodzić się z tym, że zostaje. Na szczęście miał dość rozsądku, by zdawać sobie sprawę, że po pier wsze, rzeczywiście nie nadaje się jeszcze do długiej podróży na zachód, a po drugie, gdyby nawet uparł się i pojechał, tylko spowalniałby jazdę całej grupy. - Spotkacie się z MacDonaldami i Cameronami? - za pytał zapatrzony w okno. - Tak mi się zdaje. Drummondowie i Fergusonowie ma ją także przybyć. - Powinniście zjednać sobie Camerona z Lochiel. Zaw sze był zdeklarowanym zwolennikiem Stuartów, a poza tym ludzie liczą się z jego opinią. Niech to wszyscy diabli! syknął i zrezygnowany przejechał palcami po rudej czupry nie. - Powinienem tam być, stać ramię w ramię z ojcem i pokazać wszystkim, że popieram księcia. - Nikt nie wątpi... - zaczął Brigham, ale zamilkł na widok Amelii wchodzącej do sypialni. Wniosła tacę ze śnia daniem, postawiła ją na stole, a uważnie obejrzała brata od stóp do głów, korzystając z tego, że jest całkiem nagi. - Mam nadzieję, że nie powyciągałeś sobie szwów - po wiedziała tonem surowej nauczycielki. - Do licha, Amelio! - Coll skoczył jak oparzony, chwy-
Rebelia
129
cił narzutę i okrył się nią po same uszy. - Mogłabyś okazać bratu drobinę szacunku! Zignorowała jego pełen oburzenia ton i wdzięcznie dyg nęła przed Brighamem. Odpowiedział na pozdrowienie, pró bując ukryć uśmiech. Podniósł do ust koronkową chuste czkę. - Obawiam się Amelio, że twój pacjent da ci się dziś we znaki. Chyba musiał wstać lewą nogą i teraz ma muchy w nosie. - Od kiedy to mówicie do siebie po imieniu? - zainte resował się Coll. Miał nadzieję, że w ten sposób odwróci ich uwagę od swej komicznej postaci. - Widzę Ashburn, że zdążyłeś już zbliżyć się do mojej siostry. Brigham aż drgnął na myśl o tym, co by się stało, gdyby Coll wiedział, jak bardzo zbliżył się do starszej z sióstr. - Mój drogi - odezwał się lekkim tonem - daliśmy so bie spokój z konwenansami, zmywając z ciebie krew. - Coll? Mój słodki braciszek? - Amelia natychmiast podchwyciła żartobliwy ton i wróciła do przerwanego wąt ku. - Przecież to anioł. Z nim nigdy nie ma kłopotów - zrę cznie poprawiła zmiętą pościel i wstrząsnęła pierze w po duszkach. - A na zły humor najlepsze jest dobre śniadanie. Zobaczysz bracie, że zaraz poczujesz się lepiej. Jeśli potem będziesz miał ochotę na mały spacer, chętnie będę ci towa rzyszyć. Tylko może ubierz się najpierw. Brigham zdusił śmiech i zgiął się w ukłonie. Pomyślał przy tym, że chociaż słodka Amelia nie ma charakteru swej siostry, i tak potrafi dopiąć swego. - Teraz, gdy wiem, że zostajesz w dobrych rękach, mo gę spokojnie odejść - powiedział, sięgając po pelerynę.
130
NORA ROBERTS
- Brig... - Nic się nie martw, przyjacielu - lekko dotknął ramie nia Colla. - Wrócimy najdalej za tydzień. - Niech Bóg czuwa nad wami - westchnął Coll. Wi docznie siły zaczęły go opuszczać, bo bez protestu pozwolił ubrać się w koszulę i zaprowadzić do łóżka. Brigham jeszcze raz popatrzył, jak Amelia troskliwie otu la brata pierzyną, po czym ruszył w stronę schodów. Nie uszedł jednak daleko. Już po kilku krokach stanął jak wryty na widok swego lokaja. Parkins, jak zwykle posępny i wy prostowany jak tyczka, stał obok schodów z walizką w ręce i najwyraźniej na niego czekał. - Co to Parkins? Wracasz do Anglii? - Wręcz przeciwnie, milordzie. Mam zamiar towarzy szyć panu podczas polowania. Brigham aż zaniemówił z wrażenia. Przez chwilę przy glądał się Parkinsowi, jakby go pierwszy raz widział. - Po moim trupie! - odezwał się w końcu surowo. - Chyba postradałeś rozum! - Jego lordowska mość raczy się mylić. Pozwolę sobie powtórzyć, że jadę z panem na polowanie - oznajmił lokaj i godnie uniósł do góry spiczastą brodę. - Nie bądź głupi, człowieku! Jeśli miałbym zabierać ze sobą któregoś z moich ludzi, wziąłbym Jema. Przynajmniej byłby z niego jakiś pożytek. Parkins pozostał niewzruszony, choć na wzmiankę o sta jennym uniósł oczy do nieba, dając w ten sposób wyraz swemu oburzeniu, iż porównują go z takim prostakiem. - Nie wątpię, że lord będzie mnie potrzebował oznajmił z przekonaniem.
Rebelia
131
- A ja wątpię. I to bardzo - na znak, że uznaje rozmowę za zakończoną, minął Parkinsa i zaczął schodzić po scho dach. - Tak czy owak będą panu towarzyszył, milordzie. W pierwszej chwili Brigham pomyślał, że się przesłyszał. Zatrzymał się więc i wolno odwrócił. Ujrzał swego lokaja stojącego na podeście. - Rozkazuję ci zostać - rzucił w jego stronę. W jego głosie słychać było z trudem hamowaną złość. Parkins wiedział doskonale, że ten złowrogi ton nie wróży nic dobrego, mimo to trwał niezwruszenie przy swoim za miarze, chociaż za strachu kurczył mu się żołądek. - Niezmiernie mi przykro, milordzie, ale pański rozkaz nie może być spełniony. Moim świętym obowiązkiem jest towarzyszyć panu wszędzie i tak też stanie się tym razem. - Jeszcze jedno słowo, Parkins, i będziesz szukał sobie nowej posady! - Jego lordowska mość ma prawo zwolnić mnie ze służ by. Póki to się nie stanie, będę panu towarzyszył w każdych okolicznościach. - Niech cię diabli porwą, Parkins - zrezygnowany i wściekły zaczął zbiegać ze schodów. - Niech ci będzie, jedziesz, ale pamiętaj, że nie będziesz miał nic do powie dzenia ani na temat tempa, ani warunków podróży - rzucił przez ramię. - Tak jest, jaśnie panie - wąziutkie wargi lokaja roz ciągnęły się w bladym uśmiechu. Brigham wypadł na podwórze i prawie biegiem ruszył do stajni, gdzie chciał zamienić parę słów z Jemem. Ledwie się rozwidniło, a już zdążyłem dwa razy się pokłócić, po-
132
NORA ROBERTS
myślał rozdrażniony. Boże, jak dobrze będzie wsiąść na konia i pojechać jak najdalej stąd. Sadził przed siebie ogromnymi krokami, a poły czarnej peleryny frunęły za nim jak olbrzymie skrzydła. Po drodze odwrócił się i spojrzał w stronę dworu. Mimo woli poszukał wzrokiem okien po koju Sereny. Uciec jak najdalej od niej, poprawił się w my ślach, ogarnięty nagłą złością. Po spotkaniu nad rzeką unikała go przez cały wieczór, nie miał więc okazji ani na moment zostać z nią sam na sam. Kiedy zaś musieli przebywać w jednym pomieszczeniu i rozmawiać, jak podczas kolacji, odzywała się tonem tak lodowatym, że aż cierpła skóra. Nie miał prawa jej za to winić po tym, jak się wobec niej zachował. Jednak winił. I to za wszystko. To ona prowokowała go i obrażała, aż w końcu nie wy trzymał. To ona biła się z nim niczym wściekła kocica z piekła rodem, aż rozpaliła w nim pożądanie. Nigdy dotąd nie zdarzyło mu się użyć przemocy wobec kobiety. Nigdy! Nawet w łóżku, bo chociaż uchodził za namiętnego kochan ka, nigdy nie był brutalny, nie stosował siły. Tymczasem Serena sprawiała, że niemal tracił rozum. Niewiele brako wało, a zdarłby z niej ubranie i posiadł ją jak człowiek po zbawiony honoru. Tak, to w niej musiało tkwić zło. Skoro bowiem przez całe dwadzieścia pięć lat życia nie zdarzyło mu się potra ktować niewłaściwie żadnej kobiety poza tą jedną, to wina musiała leżeć po jej stronie. Rozwścieczyła mnie, pomyślał rozgoryczony, poniżyła. I przy tym wszystkim zafascyno wała. Niech ją za to piekło pochłonie! Z wściekłością kopnął
Rebelia
133.
kamyk leżący na ścieżce i pożałował w duchu, że nie może równie skutecznie usunąć ze swojej drogi Sereny. Całe szczęście, że prawie cały tydzień spędzi z dala od niej. Po tym czasie jego szaleństwo na pewno minie i kiedy wróci do Glenroe, będzie traktował ją z obojętnością i chłodnym szacunkiem, jaki należy się siostrze przyjaciela. I już nigdy, pod żadnym pozorem nawet nie pomyśli o tym, co czuł, mając pod sobą jej rozpalone, uległe ciało. Ani nie wspomni smaku jej ust, ciepłych i nabrzmiałych od jego pocałunków. I prędzej go diabli porwą, niż powtó rzy w myślach choć raz, jak w uniesieniu szeptała jego imię. Koniec, nie ma powrotu do tych wspomnień. A jeśli ona jeszcze raz wejdzie mu w drogę, udusi ją gołymi rękami. Pogrążony w tych niewesołych myślach, szedł do stajni z nikłą nadzieją, że tam uda mu się odzyskać spokój duszy. Wyciągnął rękę, by otworzyć ciężkie wrota, ale w tym sa mym momencie ktoś mocno pchnął je od wewnątrz. Na przeciw niego stanęła Serena. Słaniała się na nogach, twarz miała bladą i zmęczone oczy, a stanik jej sukni cały po plamiony był krwią. - Boże mój, Reno! - przerażony chwycił ją za ramiona, aż krzyknęła z bólu. Objął ją i przytulił do siebie tak mocno, że nie mogła złapać tchu. - Co się stało? Jesteś ranna? Gdzie? Kto ci to zrobił? - Co? O co chodzi? - przestraszona, mamrotała zduszo nym głosem prosto w fałdy miękkiej peleryny. Czuła, że ręka gładząca jej włosy mocno drży. - Brig... Lordzie Ashburn... Chciała coś tłumaczyć, ale gdy trzymał ją przytuloną do piersi, nie mogła zebrać myśli. Obejmował ją tak mocno,
134
NORA ROBERTS
jakby już nigdy nie miał pozwolić jej odejść. Jakby chciał ją chronić i osłaniać własnym ciałem przed nieznanym nie bezpieczeństwem. Z trudem powstrzymała pragnienie, by schować się w jego ramionach, wtulić w nie z całych sił i chłonąć poczucie całkowitego bezpieczeństwa. - Kto ci to zrobił? Mów mi zaraz! - odsunął ją od siebie, ale jedną ręką wciąż podtrzymywał ją w talii. Drugą zaś sięgał po szpadę. - Zaraz skończy się jego plugawe życie. Powiedz mi, kochana, czy mocno cię zranił? - O czym ty mówisz? Kogo chcesz zabić? I za co? - spytała zdumiona, gdy wreszcie udało jej się wydusić z siebie głos. - Jak to za co? Cała jesteś pokrwawiona i jeszcze py tasz, za co? Zdezorientowana spojrzała w dół na swą suknię. - Krew? I co w tym dziwnego, że mam na sukni krew? Zawsze leci krew, kiedy klacz się źrebi. Przez pół nocy Jem i ja zmagamy się tu z Betsy. Urodziła bliźnięta, ale drugie nie mogło wyjść tak łatwo jak pierwsze. Ale już po wszy stkim. Malkolm jest dumny jak paw. - Kiedy klacz się źrebi.... - powtórzył głucho, patrząc na nią nieprzytomnym wzrokiem. Przyglądała mu się z rosnącym zdumieniem. Zastana wiała się nawet, czy nie przynieść mu jakiegoś lekarstwa z domowej apteczki Amelii. - Czy ty aby nie masz gorączki? - zapytała w końcu. - Nic mi nie jest - czułość znikła z jego głosu bez śladu, pozostało w nim tylko lekkie zniecierpliwienie. - Przepra szam za moje zachowanie. Myślałem, że to twoja krew. Spuściła wzrok i jeszcze raz spojrzała na poplamioną su-
Rebelia
135
kienkę. Czuła się zmieszana, a jednocześnie poruszona tym, co powiedział. Nikt dotąd nie chwytał za szpadę, by bronić jej imienia, więc nie bardzo wiedziała, jak powinna się teraz zachować. Nieczęsto zdarzało się, żeby brakowało jej słów, tym razem jednak żadne nie przychodziły jej do głowy. Chciał jej bronić i pewnie gdyby było trzeba, stawiłby czoła całej armii. Nazwał ją kochaną... Może jednak ma gorączkę, pomyślała, oblizując nerwowo usta. - Lepiej pójdę się umyć - bąknęła niewyraźnie, byle tylko coś powiedzieć. - Wszystko w porządku z kobyłą i źrebakami? - pró bował zmienić temat, zły, że zrobił z siebie durnia. - Tak, wszystko dobrze. Tylko Malkolm pada ze zmę czenia. Był z nami całą noc - powiedziała. Zapadła krępująca cisza. Speszona Serena ukryła dłonie w fałdach fartucha i wbiła wzrok w czubki swoich trzewi ków. W pewnej chwili ogarnęła ją jednak niepohamowana wesołość. W końcu całe to nieporozumienie było dość ko miczne. Ona cała uwalana piachem, błotem i końską krwią. I on, który zjawia się nagle i chwyta za miecz jak anioł zemsty. Nie wytrzymała i zachichotała nerwowo, ale zaraz pożałowała swego zachowania. - Proszę o wybaczenie, milordzie - szepnęła cicho. Wprawdzie walczyła z nim na każdym kroku, ale za nic w świecie nie chciała wyśmiewać się z niego, zwłaszcza po tym, jak próbował stanąć w jej obronie. - To panią bawi, madame? - spytał lodowatym tonem. - Nie. To znaczy tak - przyznała przecierając zmęczo ne oczy. - Przepraszam, że się roześmiałam. To ze zmę czenia.
136
NORA ROBERTS
- W takim razie nie zatrzymuję pani dłużej. Proszę jak najszybciej położyć się i odpocząć. Ukłonił się lekko i wszedł do stajni. Patrzyła za nim, myśląc gorączkowo, jak go zatrzymać. Nie chciała, żeby rozstawali się w taki sposób. Nawet gdyby doszło między nimi do następnej awantury, czułaby się znacznie lepiej niż teraz, gdy wiedziała, że sprawiła mu przykrość. Nie miała zamiaru wyśmiewać się z niego, więc musi mu to zaraz powiedzieć, bo inaczej sumienie ją zadręczy. - Mój panie... - O co chodzi? - odwrócił się, ale jego oczy miały chłodny, nieprzystępny wyraz. Słowa podziękowania uwięzły jej w gardle. To nie był ten sam człowiek, który przed chwilą martwił się o nią i podtrzymywał, żeby nie upadła. Wyniosły arystokrata, któ ry mierzył ją obojętnym spojrzeniem, pewnie nie przyjąłby ani nie zrozumiał jej podziękowań, podejrzewając w nich nową drwinę. Zresztą takiemu komuś wcale nie miała ochoty dziękować. - Wyjeżdża pan z moim ojcem i jego ludźmi, tak? - spytała, bo musiała coś powiedzieć. - Zgadza się - odparł krótko, wyraźnie nieskory do roz mowy. - Życzę powodzenia podczas... polowania. Zaskoczony, uniósł brwi. Więc ona też wie, pomyślał. To oczywiste, przecież należy do rodu MacGregorów. Całe szczęście, bo to jest gwarancją, że tajemnica misji pójdzie razem z nią do grobu, jeśli będzie to konieczne. - Dziękuję za życzenia. A teraz nie chciałbym pani dłu żej zatrzymywać, madame.
Rebelia
137
Dziwne, ale dotknęło ją, że tak szybko chce się z nią pożegnać. Odwróciła się więc i nawet zrobiła parę kroków w stronę domu, lecz naraz zatrzymała się i jeszcze raz spoj rzała w jego stronę. - Nie wie pan, ile bym dała, żeby z wami jechać - za wołała, patrząc mu prosto w oczy. Potem szybko zebrała fałdy sukni i pobiegła przed siebie. Brigham stał nieruchomo, z ręką opartą o framugę po tężnych wrót. Nie czuł chłodu, mimo że mroźny wiatr targał mu pelerynę i rozwiewał włosy. Myślał o tym, że chyba ogarnęło go szaleństwo. Całkiem postradał zmysły. A może to los zadrwił z niego tak okrutnie... Inaczej nie umiał wy tłumaczyć tego, co przed sekundą poczuł każdym nerwem swego ciała. Wiedział jedno - zakochał się w Serenie MacGregor. Odprowadzał ją wzrokiem, póki nie znikła po drugiej stronie wzgórza, a potem westchnął ciężko. Zakochał się. Jak na ironię w kobiecie, która prędzej zatopiłaby w jego sercu sztylet, niż oddała mu swoje. Z trudem przedzierali się przez okolicę dużo bardziej dzi ką niż ta, przez którą podróżował z Collem. Im dalej na zachód, tym przyroda stawała się surowsza. Jak okiem sięg nąć ciągnęły się wysokie góry. Zębate skały wyrastały wprost z nagiej, kamienistej ziemi. Ponad głowami widzieli ostre szczyty pokryte czapami śniegu z zastygłymi w szcze linach jęzorami lodowców. Przez całe mile nie spotkali ży wego ducha. Z rzadka tylko mijali zapomniane wioski za snute gęstym dymem z kominów. Gdy pojawiali się na wy boistych ścieżkach, ludzie wychodzili im na spotkanie. Po-
138
NORA ROBERTS
zdrawiali ich i pytali o wieści. Taka właśnie była Szkocja z opowieści babki Brighama. Surowy klimat, nieurodzajna ziemia i fanatycznie wprost gościnni ludzie. Koło południa stanęli na popas w maleńkiej osadzie. Ich gospodarze, rodzina pasterzy, tak długo proponowali im obiad, aż wreszcie musieli ustąpić. Posiłek składał się z zu py, paru kromek razowego chleba i czarnego puddingu. Brigham starał się nie myśleć o tym, w jakich warun kach i z czego zostało przygotowane jedzenie. Choć wo lałby zjeść coś z zapasów, które mieli ze sobą, nie wybrzy dzał i jadł jak inni. Doskonale zdawał sobie sprawę, że ten skromny poczęstunek był dla ludzi żyjących w tym górskim pustkowiu prawdziwą ucztą. Wokół stołu kręciła się szóstka dzieciaków, półnagich i umorusanych jak diablęta, ale wyraźnie zadowolonych z życia. Ich matka przez cały czas siedziała obok paleniska z wrzecionem w ręku. Ciemna lepianka sklecona z torfu i kamieni cuchnęła niemiłosiernie bydlęcym łajnem, które zrzucano na wielką kupę tuż obok wejścia. Z obory znaj dującej się po drugiej stronie maleńkiej sionki dobiegały porykiwania krów i chrząkanie świń. Pomimo widocznej na każdym kroku biedy rodzina pasterza nie skarżyła się na swój ciężki los. Pan domu jadł i pił z apetytem, a pomiędzy toastami zapewniał o swej lojalności wobec Stuartów. Przy gościnnym stole ubogich górali znalazło się miejsce dla wszystkich ludzi z zastępu MacGregora. Każdy dostał swą maleńką porcję i pochłonął ją bez mrugnięcia okiem. Jedynie Parkins wyjątkowo długo zmagał się z miską zupy i widać było, że każdy łyk zagadkowego płynu rośnie mu w ustach. Brigham skrzywił się zniecierpliwiony, widząc,
Rebelia
139
jak jego lokaj opędza się od dzieciarni i co chwila sprawdza, czy na nieskazitelnie białych mankietach koszuli nie zostały ślady brudnych dziecięcych rąk. Jan MacGregor wyciągnął z podróżnej sakwy beczułkę piwa i poczęstował nim gospodarzy. Obiad przeciągał się więc ponad miarę, bo w rewanżu za nic nie chcieli wypuścić swych gości. Trzeba było tysięcznych wymówek, nim wreszcie udało im się przekonać pasterza, że nie mogą za trzymać się w jego chacie na noc. Kiedy wczesnym popołudniem ruszyli w końcu w dal szą drogę, wiatr wyraźnie się wzmógł, a w wilgotnym po wietrzu unosiły się pojedyncze płatki śniegu. Nie bacząc na to, że pogoda może zmienić się w każdej chwili, skie rowali się dalej na zachód. - Sumienie mnie gryzie - wyznał Brigham jadącemu obok Janowi. - Ci ludzie będą przez nas głodowali, bo zjed liśmy tyle, ile im starczyłoby na tydzień. - Spokojna głowa. Dadzą sobie radę. Ich pan dopilnuje, żeby nie zabrakło im zapasów. Tak funkcjonują klany - Jan trzymał się w siodle jak młodzieniec, prosty i odprężony, pewną ręką prowadził konia. - Ich pan to bardzo porządny człowiek. Takich właśnie trzeba naszemu drogiemu księciu, a Szkocja pięknie rozkwitnie pod jego rządami. - A jacy są Cameronowie? - To dobrzy ludzie i waleczni wojownicy. Sam się prze konasz, gdy spotkamy ich w Glenfinnan. - Doskonale. Jakobici będą potrzebowali odważnych lu dzi i mądrych dowódców. Powstanie uda się pod warun kiem, że książę będzie miał dobrych i godnych zaufania do radców.
140
NORA ROBERTS
- A więc myślałeś o tym - Jan przyjrzał się swemu roz mówcy z ukosa. - Tak - Brigham błądził wzrokiem pośród kamienistych wzgórz. Ten trudny, niebezpieczny teren był dla górali ide alnym polem walki. Tylko oni wiedzieli, jak wykorzystać to, co dla innych stanowiło wielkie utrudnienie. - Jeśli uda nam się przenieść walki tutaj, na pewno wygramy. Brytania znów stanie się jednością - podzielił się z Janem swoją opinią. - Niczego tak nie pragnę, jak ujrzeć Stuarta na tronie. Ale powiem ci szczerze, widziałem już niejedną wojnę. W piętnastym i w dziewiętnastym patrzyłem, jak rodzą się i umierają wielkie nadzieje. Nie jestem jeszcze tak stary, by nie czuć pożaru krwi na myśl o walce i o tym, że trzeba naprawić dawne krzywdy. Wiem jednak, że nie będzie łatwo. To może moja ostatnia bitwa. - Po tobie przyjdą następni. Zobaczysz to na własne oczy. - Ta bitwa będzie ostatnia, mój chłopcze - powtórzył Jan dobitnie. - Nie tylko dla mnie, ale dla nas wszystkich. Brigham zapamiętał te słowa i niemal słyszał je jeszcze wtedy, gdy zamajaczyły przed nimi mury Glenfinnan. Potężna kamienna twierdza przeglądała się w czarnych wo dach jeziora Uamh. Zębate wieżyce kłuły nisko zawieszone stalowoszare chmury. Gdy kopyta koni zadudniły na zwodzo nym moście, zaczął sypać lekki śnieg, a silne podmuchy lo dowatego wiatru wzniosły wysokie fale na jeziorze. Przybycie zastępu obwieściły dźwięki kobzy. Jej wyso kie, świdrujące tony niosły się w rześkim powietrzu nad wo dami Uamh i płynęły ponad całą okolicą. Taką muzyką
Rebelia
141
czczono najważniejsze święta, oddawano cześć zmarłym al bo prowadzono żołnierzy do boju. Zasłuchany w niezwykłe dźwięki Brigham zrozumiał wreszcie, dlaczego mężczyźni pod jej wpływem płaczą albo rzucają się do walki. Zeskoczył z konia i stał przez chwilę, trzymając go za wodze. W mgnieniu oka dziedziniec zaroił się od służby. Pa chołkowie chwytali bagaże i wnosili je do obszernego holu, po czym rozbiegali się po komnatach przeznaczonych dla gości. Gospodarze czekali na przybyłych w olbrzymiej sali, gdzie na wysokim palenisku buzował ogień, a na stołach stały szklaneczki przedniej whisky. - Witamy w Glenfinnan! - Donald MacDonald wzniósł powitalny toast. - Twoje zdrowie Janie MacGregor. - I twoje, stary druhu - Jan przechylił swoją szklankę i wypił do dna. Jego załzawione oczy najlepiej świadczyły o zaletach trunku, którym ich częstowano. - Lordzie Ashburn - MacDonald dał znak, by napeł niono szklanki. - Mam nadzieję, że mój przyjaciel należycie zadbał o pana wygodę w Glenroe. - Tak jest. Niczego mi nie brak, ale dziękuję za troskę. - A więc wypijmy za pana owocny pobyt w Glenfinnan - zawołał MacDonald i pociągnął ze swej szklanki. Brigham zrobił to samo, dziękując Bogu, że obdarzył go mocną głową. Kiedy obserwował, z jaką łatwością prze pływał przez gardła mężczyzn ognisty trunek, doszedł do wniosku, że z pewnością właściwość tę odziedziczył po swej szkockiej babce. - A więc jest pan powinowatym Mary MacDonald ze Sleat na wyspie Skye.
142
NORA ROBERTS
- Jestem jej wnukiem - sprecyzował Brigham. To sprowokowało MacDonalda do wzniesienia kolejnego toastu, tym razem za spokój duszy świętej pamięci Mary. - Pamiętam dobrze, choć byłem jeszcze szczeniakiem, jak odwiedziłem jej rodzinę - gospodarz otarł usta i szeroki uśmiech rozjaśnił jego ogorzałą twarz. - Mary była wtedy wysoką, ładną dziewczyną. Czy to ona cię wychowywała, synu? - Tak. Zajęła się mną po śmierci rodziców. - To, że jesteś dzisiaj między nami, jest najlepszym do wodem, że dobrze się spisała. Ale ja tu gadam, a panowie pewnie są głodni. W jadalni czeka na was gorący posiłek. - A co z pozostałymi? - zainteresował się Jan. - Spodziewamy się ich jutro - odparł Donald. Ktoś wszedł do sali, więc odwrócił się i rozpromieniony zawołał: - Ach, oto moja córka! Janie, pamiętasz Margaret... Brigham również odwrócił się i spojrzał na pochyloną w grzecznym dygu panienkę. Mogła mieć jakieś osiemna ście lat, była drobna, czarnowłosa. Ciemnoniebieska suknia na szerokiej krynolinie wspaniale podkreślała kolor jej oczu i delikatność cery. Kiedy uśmiechnęła się do Jana, na jej policzkach pojawiły się urocze dołeczki. Wyprostowała się i wyciągając obie dłonie, podeszła, by się z nim przywitać. - A gdzie się podziała moja mała dziewczynka? - roze śmiany Jan ucałował policzki dziewczyny i mocno przytulił ją do siebie. - Kiedyś ty tak wyrosła, Maggie? - W ciągu tych dwóch lat, kiedy się nie widzieliśmy - odparła przyjemnym, niskim głosem. - To wykapana matka - oznajmił Jan, zwracając się do
Rebelia
143
Ronalda. - Dzięki Bogu nie odziedziczyła urody po tobie dodał rozbawiony. - Licz się ze słowami. Nie dam się obrażać pod swoim własnym dachem - Donald pogroził Janowi pięścią. Wyraz jego błyszczących oczu zdradzał, jak bardzo był dumny z urody swej córki. - Lordzie Ashburn, pozwoli pan, że mu przedstawię. Moja córka Margaret. Maggie dygnęła przed Brighamem, po czym podała mu czubki palców. - Milordzie... - Panno MacDonald... Co za przyjemność ujrzeć tak piękny, cieplarniany kwiat w ten mroźny dzień. Maggie przyjęła dworny komplement nerwowym chi chotem. Podnosząc się z ukłonu, o mało nie straciła rów nowagi. - Dziękuję, lordzie Ashburn. Nieczęsto słyszę tak miłe słowa. Jak mi wiadomo, jest pan bliskim znajomym Colla, prawda? - Tak madame. Jestem jego przyjacielem. - Myślałam, że... - urwała w pół słowa i spojrzała py tająco na Jana. - Czy Coll nie przyjechał z panem, lordzie MacGregor? - Nie przyjechał, moje słońce, ale nie dlatego, że nie chciał. Jeszcze parę lat temu nazywałaś mnie wujem Janem. - dodał - Coś się zmieniło? - Nic, wuju - ze śmiechem pocałowała go w brodaty policzek. Delikatnie poklepał ją po ręce, po czym ponad jej głową spojrzał na Donalda.
144
NORA ROBERTS
- Coll i Brigham mieli po drodze z Londynu potyczkę z Campbellami. - Coll? - drżący głos Maggie zdradzał więcej, niż chcia łaby powiedzieć. - Jest ranny? Jan uniósł brwi i lekko zaskoczony spojrzał na dłoń dziewczyny, kurczowo zaciśniętą wokół jego palców. - Nie martw się, dziewczyno - uspokoił. - Już go zgrabnie połataliśmy. Do wesela się zagoi. Ale na razie Ame lia zabroniła mu jechać z nami. - Och, proszę, niech wuj powie mi dokładnie, co się stało. Czy Coll został ciężko ranny? Czy on... - Maggie - MacDonald lekko pociągnął córkę za ramię. - Nie zamęczaj teraz Jana. Jestem pewien, że on i hrabia Ashburn wszystko nam opowiedzą, ale najpierw pozwólmy im odświeżyć się przed kolacją. Pamiętaj, że mają za sobą długą drogę. - Tak, oczywiście - Maggie z widocznym trudem po hamowała niecierpliwość. - Proszę pozwolić, że wskażę pa nom pokoje. Wdzięcznie zgarnęła dół sukni i poprowadziła gości do holu. Zatrzymała się na chwilę u podnóża ogromnych scho dów i wskazała widoczną po lewej stronie jadalnię. - Siadamy do stołu za godzinę, jeśli to panom odpo wiada. Gdyby panowie czegoś potrzebowali, proszę naty chmiast dać mi znać. - Tak jest, droga pani - Jan pieszczotliwie uszczypnął ją w policzek. - Wyrosłaś na piękną pannę, Margaret. Je stem pewien, że twoja matka byłaby z ciebie bardzo dumna. - Wuju Janie... Czy Coll jest poważnie ranny? - Nic mu nie będzie, obiecuję ci to.
Rebelia
145
Nie pozostało jej nic innego, jak tylko zadowolić się tą obietnicą. Z melancholijnym uśmiechem ukłoniła się obu panom i poszła do kuchni, żeby doglądać przygotowań do kolacji. Jedli bez pośpiechu, delektując się smakiem potraw i mi łym towarzystwem. Na suto zastawionym stole w wielkiej jadalni pojawiły się między innymi ostrygi tak monstrual nych rozmiarów, że Brigham nie mógł sobie przypomnieć, by kiedykolwiek widział podobne. Prócz nich podano ło sosia w delikatnym musie, pieczoną kaczkę oraz inne dzikie ptactwo, a także sos agrestowy i pieczeń baranią. Do tego wyśmienite czerwone wino w ogromnym wyborze. Potem przyszła kolej na desery, w których wyraźnie gustował pan domu. Na stół wjechały pachnące ciasta, kandyzowane owo ce i inne łakocie, którym nie sposób było się oprzeć. Maggie z wdziękiem i swobodą pełniła honory domu. Nim wstała, by się pożegnać i zostawić mężczyzn nad szkla neczką porto, zdołała oczarować wszystkich, od Jana po czynając, a na ostatnim członku jego świty kończąc. Gdy w holu ucichły jej kroki, rozmowa natychmiast zeszła na politykę. Żywo dyskutowano na temat zamiarów Ludwi ka wobec Anglii i jego ewentualnego poparcia dla księcia Karola i jakobitów. Mężczyźni kłócili się i spierali zażar cie, podczas gdy służba co jakiś czas donosiła napoje i świe ce. Wszystko wskazywało na to, że w dzikich górach za chodniej Szkocji książę cieszy się olbrzymim poparciem. Brigham szybko przekonał się, że ci waleczni ludzie bę dą nie tylko bić się w imieniu prawowitego władcy, ale są także gotowi pokochać go szczerze jako symbol wiel-
146
NORA ROBERTS
kich nadziei, jakie pokładano w nim niemal od dnia naro dzin. Rozstali się późno w nocy. Brigham wrócił do swego pokoju i zaraz się położył. Jednak mimo wielkiego zmę czenia nie mógł zasnąć. Komnatę, którą oddano mu do dys pozycji, oświetlał ogień z paleniska. Pomarańczowe płomie nie dawały nie tylko jasność, lecz także przyjemne ciepło, które pozwalało zapomnieć o wyjącym za oknami wietrze. Łóżko, duże i wygodne, osłonięte kotarami przed przecią giem, zachęcało do odpoczynku. Mimo to Brigham prze wracał się z boku na bok. Całą siłą woli starał się powściąg nąć własne myśli, które uparcie krążyły wokół Sereny. Czy leży teraz w łóżku, pogrążona w głębokim śnie, od prężona i wolna od wszelkich trosk? Czy może tak samo jak on bezskutecznie walczy z bezsennością i wpatruje się w sufit, umęczona własnymi myślami i żądzami palącymi ciało? Co za szaleństwo mogło popchnąć mężczyznę w stronę kobiety, która pogardzała nim i światem, z którego pocho dził? W jego życiu nie brakowało lepszych i piękniejszych niż ona, a już na pewno o wiele łaskawszych. Znał mnóstwo wesołych kobiet, zabawnych zarówno w łóżku, jak i poza nim, dla których nie miało najmniejszego znaczenia, czy był angielskim arystokratą, czy francuskim wieśniakiem. Na każdym kroku spotykał dystyngowane, światowe damy, któ re marzyły o tym, by raczył przyjąć zaproszenie na herbatę albo zechciał towarzyszyć im podczas przejażdżki po parku. Dlaczego więc żadna z nich nie potrafiła sprawić, by podczas bezsennych nocy zadręczał się wspomnieniami? By pocił się, przypominając sobie szczupłe ramiona i dłonie
Rebelia
147
wplątane w pasma płomiennych włosów, albo do utraty tchu powtarzał jej imię, przywoływał obraz oczu, owalu twarzy. A przecież on i ta dziewczyna nie mieli ze sobą absolutnie nic wspólnego, nie łączyło ich nic prócz niechęci do panu jącego władcy. Na próżno starał się znaleźć jakiś sens w tym, co czuje. Albo przynajmniej jeden powód, którym mógłby wytłuma czyć swój nieszczęsny pociąg do Sereny. Dlaczego tak lek komyślnie oddał serce tej, która z dziką rozkoszą zmiaż dżyłaby je obcasem? A jednak pokochał ją. Ta miłość mogła kosztować go znaczenie więcej niż opowiedzenie się po stro nie jakobitów i walka za ich sprawę. Nie pamiętał, kiedy zasnął, ale obudził się wymęczony i rozbity po kilku godzinach płytkiego, wypełnionego ma jakami snu. Kiedy otworzył oczy, za oknami szarzał zimowy świt, a z dziedzińca dochodziły odgłosy niezwykłego oży wienia i bieganiny, wywołanej przybyciem zastępu Came ronów. Do południa zamek pękał w szwach od podekscytowa nych mężczyzn. Stawili się wszyscy. MacDonaldowie z da lekich zachodnich wysp, Cameronowie, Drummondowie i spora grupa MacGregorów, którzy przybyli z najodleglej szych zakątków Szkocji. Zjazd szybko zmienił się w wielkie święto. Stare mury wypełniły się dźwiękami kobzy, a strumienie whisky lały się poty, póki ostatni biesiadnik nie stoczył się pod stół. Nikomu nie wytykano złych manier, a nie zawsze eleganc kie żarty budziły salwy śmiechu, odbijające się echem od kamiennych ścian. Spiżarnia wypełniła się podarunkami. Pa chołkowie ciągnęli po posadzce martwe jelenie i sarny,
148
NORA ROBERTS
dźwigali ustrzelone zające oraz wszelkie ptactwo i drobną zwierzynę, która miała pecha znaleźć się na linii strzału. Kuchnia pracowała pełną parą, by sprostać oczekiwaniom gości. Tego popołudnia wszystkie miejsca za długim stołem by ły zajęte. Do wspólnej biesiady zasiedli zarówno przywódcy klanów i szlachetnie urodzeni panowie wraz z najstarszymi synami, jak i prości wojownicy z ich drużyn. Jedli razem, siedząc przy jednym stole, a o randze gościa świadczyło miejsce, które mu wyznaczono. Mężczyźni zasiadający na honorowym miejscu u szczytu stołu raczyli się dziczyzną z rusztu i wybornym winem. Siedzącym po środku podano baraninę i króliki, a do picia mocne piwo i porto. Dla naj mniej znacznych naszykowano półmiski pełne wołowiny i gotowanej kapusty oraz stągwie lekkiego piwa. Dla nikogo nie zabrakło jedzenia, nikt też nie czuł się dotknięty, że posadzono go w tym, a nie innym miejscu. Całe zastępy służby, rekrutowanej specjalnie na czas zjazdu spośród mieszkańców okolicznych wiosek, pilnowały, by gościom na niczym nie zbywało. Trudziły się przy tym nie mało, bo goście jedli i pili z wilczym apetytem. Co chwila wznoszono toasty. Pito za zdrowie i pomyś lność prawowitego władcy, za Pięknego Księcia. Potem przyszła kolej na poszczególne klany, ich przywódców, wszystkie żony i córki. Następnie wszystko zaczynało się od początku, a na miejsce jednej opróżnionej butelki poja wiały się dwie następne. Wszyscy wychylali kielichy na cześć króla, który został po drugiej stronie kanału, wszystkie gorące serca były przy nim. Kiedy jednak rozmowy zeszły na temat przygotowań
Rebelia
149
do powstania, Brigham szybko zorientował się, że człon kowie klanów nie są jednomyślni. Niektórzy z nich mieli tak gorącą krew, podgrzaną do datkowo wypitymi trunkami, że gotowi byli natychmiast zrywać się od stołu, chwytać za broń i co koń wyskoczy ruszać na Edynburg. Jednak starszyzna podchodziła do spra wy z większą rezerwą. Rozmowy o nowej wojnie otworzyły stare rany, z których zaczął sączyć się jad zwątpienia. Wspo minano dawne klęski i to, co przyszło po nich. Prześlado wania, egzekucje, spalone domy, splądrowane majątki i set ki najszlachetniejszych ludzi zesłanych na plantacje. Tak jak mówiła Serena, wszystko to były krzywdy, któ rych nie dało się ani zapomnieć, ani wybaczyć. Mimo to wielu z zebranych w Glenfinnan nie rwało się to tego, by zaczynać kolejną wojnę. Wcześniejsze porażki ostudziły ich zapał i chęć do nadstawiania karku za młodego księcia. Wi dzieli zbyt wielu ludzi idących na zatracenie, zbyt wiele ziemi spłynęło krwią, w której utopiły się marzenia i na dzieje. Cameron z Lochiel, który w zastępstwie przebywające go na wygnaniu ojca pełnił funkcję przywódcy klanu, oz najmił, że całym sercem popiera księcia Karola, z pewnymi wszakże zastrzeżeniami. - Jeżeli nie będziemy mieli wsparcia ze strony wojsk francuskich, Anglicy rozpełzną się po naszej ziemi - tłu maczył - a nas zepchną w góry i do pieczar. Klan Came ronów stoi wiernie po stronie prawowitego władcy. Ale py tam was: czy nasze klany są w stanie poradzić sobie z do brze wyszkoloną angielską potęgą? Pamiętajcie, że przegra na w tej wojnie pogrąży Szkocję na zawsze.
150
NORA ROBERTS
- Co więc mamy robić? - James MacGregor, potomek Roba Roya, z całych sił walnął dłonią w stół. - Siedzieć i patrzeć, jak nasze miecze rdzewieją w pochwach? Grzać kości przy kominku i starzeć się, na próżno czekając zem sty? Nie wiem, jak wy, ale ja mam po dziurki w nosie ele ktora i jego niemieckiej królowej! - Miecza, który tkwi w pochwie, przynajmniej nie moż na złamać - odparł półgłosem Cameron z Lochiel. - Święte słowa - mruknął wódz klanu MacLeodów po chylony smętnie nad swoim porto. - Wprawdzie nie godzi się tak siedzieć z założonymi rękami, ale jest czystym sza leństwem rwać się do walki, jeżeli nie ma szans na zwy cięstwo. Nie raz już przegraliśmy i przyszło nam za to słono zapłacić. - MacGregorowie poprą księcia. Pójdą za nim wszyscy jak jeden mąż - James potoczył po zebranych groźnym wzrokiem. - Będziemy przy nim, gdy sięgnie po tron. - Zgoda, chłopcze - wtrącił się Jan, próbując uspokoić Jamesa, który po swym ojcu odziedziczył lojalność oraz spo ro sprytu i zamiłowania do intryg, ale zdecydowanie bra kowało mu ojcowskiego opanowania. - Wszyscy poprzemy księcia - powiedział Jan z naciskiem - ale przedtem trzeba dokładnie przemyśleć całą sprawę. Tu chodzi o coś więcej niż tron i zemstę za niesprawiedliwość. Lochiel ma rację. Decyzja o wojnie nie może być podjęta pochopnie. - Więc co? Będziemy walczyć jak baby? Językiem? Po co ta pusta gadanina? - zniecierpliwił się James. Jego słowa nie przypadły zebranym do gustu. Po sali przeszedł pomruk, który nie wróżył niczego dobrego, zwła szcza że płynąca strumieniem whisky rozpaliła niektóre gło-
Rebelia
151
wy do białości. Nim sytuacja stała się naprawdę groźna, Jan przemówił jeszcze raz, ściągając na siebie uwagę całego zgromadzenia. - Walczymy jako ludzie z klanów, tak jak robili to nasi ojcowie, a przedtem ojcowie ojców. Wiesz dobrze, że biłem się u boku twego ojca, Jamesie. I u twego boku też, gdy obaj byliśmy młodzi - dodał, zwracając się do Lochiela. - Dumny jestem, że mogę ofiarować rodowi Stuartów mój miecz i miecz mego syna. Ale uważam, że jeśli zdecydu jemy się walczyć, musimy mieć chłodne głowy i robić to mądrze. Miecz i łuk nie zawsze wystarczą. - Jednak czy mamy pewność, że książę Karol się nie rozmyśli? - zapytał naraz jakiś trzeźwy głos. - Już raz się zbieraliśmy, by bić się za jego ojca, i nic dobrego z tego nie wynikło. Jan uniósł swój kielich, by służba mogła go napełnić. - Brighamie, byłeś we Francji, spędziłeś sporo czasu u boku księcia. Powiedz nam o jego zamiarach - poprosił. W sali zapadła cisza. Brigham wstał i spojrzał po ze branych wokół stołu mężczyznach. - Książę ma szczere chęci walczyć o swój tron i wszy stko to, co zgodnie z prawem należy się jego rodowi. Co do tego nie ma żadnych wątpliwości - stwierdził pewnym głosem. Zrobił małą pauzę i jeszcze raz popatrzył im w oczy. Słuchali go z uwagą i widać było, że jego słowa dodają im otuchy. - Książę liczy na jakobitów ze Szkocji i Anglii, jak również ma nadzieję, że zyska poparcie króla Ludwika. Jeśli je otrzyma, to nie ma wątpliwości, że mając Francuzów u boku, bez trudu pokona swoich wrogów - po nownie zrobił małą przerwę, po czym uniósł do góry swój
152
NORA ROBERTS
kielich. - A jeśli Francuzi go nie wesprą, będzie mu po trzebna wyjątkowa jedność i śmiałe posunięcia tutaj. - Ludzie z nizin będą bić się po stronie rządowej armii - zauważył Lochiel. Zasmucił się na myśl o wszystkich nie szczęściach, śmierci i zniszczeniu, które bez wątpienia spo woduje powstanie. - Książę jest młody, brak mu doświad czenia w walce. - To prawda - Brigham skinął głową. - Dlatego będzie bardzo potrzebował mądrych doradców. I oczywiście wa lecznych żołnierzy. Nie powinniście wątpić w jego ambicje i stanowczość. Zaręczam wam, że przybędzie do Szkocji i rozwinie nad nią swój sztandar. Będzie bardzo potrzebował pomocy klanów, ich mieczy i serc. - Składam mu swoje w ofierze - odezwał się głośno James MacGregor, podnosząc kielich w geście wyzwania. - Jeśli postanowienie księcia okaże się niezłomne, Cameronowie będą bić się pod jego komendą - oświadczył Lochiel. Burzliwe rozmowy toczyły się do późnej nocy i przez cały następny dzień. Niektórzy wodzowie dali się przekonać i przyrzekli, że ich ludzie staną do walki. Inni wciąż się wahali. Po dwóch dniach zastęp Jana MacGregora ruszył w drogę powrotną. Gdy jeźdźcy opuszczali przyjazne mury twierdzy Glenfinnan, niebo nad ich głowami zasnuły ciężkie chmury. Równie posępne były myśli Brighama. Po raz pier wszy zdał sobie sprawę, że śmiałe ambicje Karola mogą łatwo spełznąć na niczym.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Serena siedziała w swojej sypialni zapatrzona w ogień płonący na kominku. Z kolanami podciągniętymi pod brodę, otulona nocną koszulą, z rozkoszą poddawała się delikat nym dłoniom matki, która rozczesywała i suszyła jej włosy. Fiona przesuwała pomiędzy palcami rude pasma i z roz rzewnieniem myślała o czasach, gdy jej córka była małą dziewczynką. Nie wszystkie wspomnienia były jednakowo słodkie, jednak te ostatnie znacznie przeważały. Ileż to razy stała jak teraz i patrzyła na lśniące włosy Sereny i jej za różowioną od kąpieli i ognia delikatną skórę. Jakże łatwo przychodziło jej w tamtych czasach załagodzić dziecięce troski i ukoić żale. Niestety, nie było już tamtego dziecka, a jego miejsce zajęła młodziutka kobieta, przeżywająca pier wsze kobiece troski i odczuwająca kobiece potrzeby. Jesz cze trochę, a moja mała dziewczynka będzie siedziała przy swoim własnym kominku i pilnowała własnych dzieci, po myślała Fiona i lekki smutek ukłuł ją w serce. Zwykle podczas takich wspólnych chwil usta Sereny nie zamykały się nawet na chwilę. Trajkotała jak najęta, opo wiadała matce najróżniejsze historie, a śmiechu było przy tym co nie miara. Tym razem jednak sprawiała wrażenie dziwnie osowiałej. Nie mówiła tyle co zwykle i nie śmiała się prawie wcale. Siedziała nieruchomo, z rękami złożonymi
154
NORA ROBERTS
bezwładnie na podołku, i wpatrywała się w ogień. Zdawało się, że w ogóle nie słyszy wesołych głosów wpadających do sypialni przez otwarte drzwi. To Amelia i Malkolm za bawiali Colla jakąś grą. Co chwila któreś z rodzeństwa wy buchało śmiechem albo wydawało triumfalny okrzyk. Z całej czwórki właśnie Serena przysparzała Fionie naj więcej trosk. Coll był uparty i piekielnie zawzięty, ale na szczęście odziedziczył po ojcu sporo zdrowego rozsądku, więc Fiona nie musiała martwić się o jego przyszłość. Była pewna, że jakoś poradzi sobie w życiu. Amelia ze swoją anielską naturą i wrodzoną słodyczą przynosiła radość ro dzicom. Jej delikatna uroda i łagodność na pewno przyciąg ną uwagę jakiegoś szlachetnego człowieka. Co zaś do Malkolma... Myśl o najmłodszym synu wywołała na ustach Fiony po godny uśmiech. Choć jeszcze mały, już przejawiał ogromny urok i spryt. Ksiądz proboszcz mówił o nim, że jest żywy jak iskierka, a przy tym bardzo rozwinięty jak na swój wiek. Natomiast Serena była ciągłym źródłem matczynych nie pokojów. Pech chciał, że to właśnie ona odziedziczyła og nisty temperament MacGregorow, połączony z tak wielką wrażliwością, że niezwykle łatwo było ją zranić. Wszystkie emocje przeżywała niezwykle gwałtownie. Umiała niena widzić tak samo gorąco jak kochać. Nie bała się zadawać trudnych pytań i, co gorsza, nigdy nie zdołała zapomnieć o tym, co raz na zawsze powinno zniknąć w mrokach nie pamięci. Właśnie to spędzało Fionie sen z powiek. Jeden tragi czny wypadek, koszmarne przeżycie, które przeraziło córkę nie mniej niż ją samą. Skóra lady MacGregor do tej pory
Rebelia
155
nosiła ślady spotkania z angielskim kapitanem. Rany na cie le zabliźniły się szybko, lecz te, które powstały w sercu, nie miały zagoić się nigdy. Wiedziała, że do końca życia będzie pamiętać, jak Serena zajęła się nią tamtej strasznej nocy. Jak myła jej poranione ciało, a potem tuliła i okrywała kocami. Tylko dzięki temu zdołała jakoś przetrwać do rana, przezwyciężyć rozpacz i ukoić ból. Niestety, Serena także nie zapomniała. Ciągle nosiła w duszy głęboki uraz spowodowany tym, co spotkało mat kę. Nazbyt często pozwalała, by ponosił ją dziki gniew. Złość i nienawiść zapalały się w jej oczach, wyrywały się na świat w niepohamowanych, ostrych słowach. Pod wpływem tragicznych przeżyć zrodziła się w niej ta przerażająca dzikość, wieczny niepokój, który nie pozwa lał jej usiedzieć w miejscu. Czasami na oślep gnała konno przez las, włóczyła się samotnie po dolinach. Na najmniejsze zagrożenie, prawdziwe bądź wyimaginowane, albo ujmę wo bec rodziny reagowała niemal histerycznie i gotowa była wydrapać oczy temu, kto ośmieliłby się skrzywdzić kogoś z jej bliskich. Najgorsze jednak, że powzięła tak wielką nie nawiść do mężczyzn, że przeganiała precz każdego, kto ru szał do niej w konkury. To bolało i martwiło Fionę naj bardziej. Nienaturalny spokój i zagadkowe milczenie córki nie pokoiły ją coraz bardziej. Po raz pierwszy zadała sobie py tanie, jak być dobrą matką dla dorosłej dziewczyny. - Jesteś dziś taka milcząca, kochanie - zagadnęła ciep łym głosem. - Czyżbyś dostrzegła w ogniu własne marze nia? Serena uśmiechnęła się leciutko.
156
NORA ROBERTS
- Zawsze nam mówiłaś, mamo, że jeśli się dobrze przy patrzymy, to na pewno nam się pokażą - powiedziała, my śląc jednocześnie o tym, że choć patrzyła bardzo dokładnie, nie potrafiła dziś dostrzec nic poza rozżarzonymi polanami i tańczącymi po nich językami ognia. - Od kilku dni trzymasz się na uboczu. Źle się czujesz, córeczko? - badała Fiona ostrożnie. - Nie, nie... - mruknęła Serena. Sama wiedziała, że nie zabrzmiało to zbyt przekonująco. - Raczej czuję się nie spokojna. Chciałabym, żeby już była wiosna. Zamilkła na moment, znowu zapatrzona w ogień. - Jak myślisz, mamo, kiedy papa wróci? - Jutro, może pojutrze - odparła Fiona, nie przestając szczotkować włosów córki. Uświadomiła sobie, że nienaj lepszy nastrój Sereny trwa dokładnie od dnia, gdy męż czyźni ruszyli na polowanie. - Martwisz się o ojca? - za pytała. - Nie - z piersi dziewczyny wyrwało się ciężkie wes tchnienie, a nieruchome dotąd dłonie drgnęły nerwowo. - Czasami trochę się niepokoję, jak to się wszystko skończy, ale nie boję się o papę - gwałtownie splotła drżące palce. - Nawet nie wiesz, mamo, jak bardzo chciałabym być męż czyzną! - A cóż to znowu za głupstwa? - roześmiała się Fiona, trochę uspokojona, że znowu słyszy to typowe dla córki wyznanie. - Naprawdę! Gdybym była mężczyzną, nie musiałabym tak ciągle siedzieć i czekać - ani przeżywać tego dziwnego, mglistego uczucia, od którego nie mogę się uwolnić, ani którego nie umiem nazwać, dodała w myślach.
Rebelia
157
- Córeńko - Fiona pocałowała ją w czubek głowy. - Gdybyś była mężczyzną, pozbawiłabyś mnie jednej z większych przyjemności w życiu. - Tak bardzo chciałabym być taka jak ty i Amelia - sło wom towarzyszyło kolejne rozdzierające westchnienie. - Jesteś, jaka jesteś, kochanie. Taka już się urodziłaś i ta ką cię kocham. - Chciałabym, żebyś była ze mnie zadowolona. Bardzo się staram, tylko że nie zawsze mi to wychodzi. - Co to za nonsensy? - Wiem, mamo, że czasem cię rozczarowuję. - Nieprawda. Nigdy mnie nie rozczarowujesz. To nie to - Fiona otoczyła Sereną ramionami i przytuliła policzek do jej gorącego policzka. - Kiedy się urodziłaś, z całego serca dziękowałam Bogu, że dał mi cię zdrową i całą. Pra wie umarłam z żalu, kiedy straciłam dwoje dzieci, które przyszły na świat między Collem a tobą. Bałam się, że nie będę mogła mieć więcej dzieci. I wtedy Bóg zesłał mi cie bie, maleńką jak okruszek, ale silną jak koń. A co się na cierpiałam podczas porodu! Akuszerka powiedziała mi po tem, że pazurami wydarłaś się na świat. Kobiety wprawdzie nie chodzą na wojnę, ale uwierz mi, że gdyby to mężczyźni mieli rodzić dzieci, świat dawno przestałby istnieć. To stwierdzenie rozbawiło Serenę. Wyprostowała nogi i usiadła wygodniej, wyciągając stopy w stronę ognia. - Pamiętam, jak rodził się Malkolm - powiedziała we selszym tonem. - Papa poszedł do stajni i strasznie się upił. - Robił to za każdym razem, kiedy któreś z was przy chodziło na świat. Twój ojciec to bardzo dzielny człowiek, gotów rzucić się na pułk dragonów uzbrojony tylko w szty-
158
NORA ROBERTS
let. Na pewno wolałby to, niż przestąpić próg pokoju, w któ rym rodzi kobieta. - Mamo, powiedz mi, skąd wiedziałaś, kiedy spotkałaś ojca, że go kochasz? - Nie wiedziałam - teraz to Fiona zaczęła błądzić wzro kiem wśród płomieni, jakby szukała w nich wspomnień sprzed lat. - Pierwszy raz zobaczyłam go na balu. Alicja MacDonald, Mary MacLeod i ja byłyśmy najbliższymi przyjaciółkami. Pewnego razu rodzice Alicji urządzili bal z okazji jej urodzin. To było w Glenfinnan. Twój ojciec już wtedy przyjaźnił się z Donaldem MacDonaldem, bratem Alicji. Pamiętam, że Alicja ubrała się wtedy na zielono, Ma ry na niebiesko, a ja na biało, a do tego miałam perły mojej babki. Upudrowałyśmy sobie włosy i zdawało nam się, że jesteśmy bardzo szykowne, piękne i światowe. - Jestem pewna, że takie byłyście. Fiona westchnęła cicho. Przestała szczotkować włosy Sereny i oparła dłonie na jej ramionach. - Muzyka była bardzo skoczna, mężczyźni tacy przy stojni - ciągnęła swoje wspomnienia. - Twój ojciec popro sił Donalda, żeby go przedstawił, a potem zaprosił mnie do tańca. Trochę się przeraziłam, bo byłam pewna, że taki potężny tur nie ma pojęcia o tańcu. Co ja biedna zrobię, myślałam. Ta bestia podepcze mi palce i zrujnuje nowe pan tofelki. - Mamo! Naprawdę myślałaś, że papa nie umie tańczyć?! - Naprawdę. Całe szczęście zaraz przekonałam się, że źle go oceniłam. Sama zresztą wiesz, bo nie raz widziałaś ojca w tańcu. Śmiało mogę powiedzieć, że nie było i nie ma lepszego tancerza niż Jan MacGregor.
Rebelia
159
Serena spróbowała wyobrazić sobie rodziców, młodych radosnych, połączonych pierwszym wspólnym tańcem. - I wtedy zakochałaś się w nim? Kiedy pierwszy raz tańczyliście? - Nie, skądże! Ale flirtowałam z nim, przyznaję. Mary, Alicja i ja umówiłyśmy się, że będziemy flirtować ze wszy stkimi mężczyznami na balu, a potem wybierzemy tych najodpowiedniejszych. Zdecydowałyśmy, że będą nas inte resować tylko najprzystojniejsi, najbardziej eleganccy i naj bogatsi i tylko takich weźmiemy sobie za mężów. Zdumiona Serena obróciła się i zerknęła na matkę z nie dowierzaniem. - Ty, mamo, robiłaś takie rzeczy? - Tak, tak. Wstyd się przyznać, ale byłam wtedy dosyć próżna i pewna siebie. Wszystko przez to, że mój ojciec rozpieszczał mnie wprost nieprzyzwoicie. Następnego dnia twój ojciec wprosił się do MacDonaldów pod pretekstem, że chce wybrać się z Donaldem na przejażdżkę. Tak mówił, ale naprawdę kręcił się po całym zamku, póki mnie nie spot kał. Panoszył się wszędzie, jakby był u siebie. W ciągu na stępnych tygodni ciągle wchodził mi w drogę, więc sama nie wiem, ile razy spotkaliśmy się niby to przypadkiem. I chociaż nie był ani najprzystojniejszym, ani najbogatszym mężczyzną, jaki się do mnie zalecał, wybrałam właśnie jego. - Ale skąd wiedziałaś? Jak zdobyłaś pewność, że to właśnie ten, a nie inny? - dopytywała Serena. - Moje serce przemówiło głośniej niż rozum - szepnęła Fiona. Przyjrzała się córce uważnie. A więc w tym tkwił prob lem. Zastanawiała się tylko, jak mogła przeoczyć sygnały.
160
NORA ROBERTS
Jej mala dziewczynka zakochała się pierwszy raz w życiu, a ona tego nie zauważyła. Błyskawicznie przebiegła pamię cią imiona i twarze młodych mężczyzn, którzy zalecali się do Sereny. Nie mogła sobie wszakże przypomnieć, żeby cór ka obdarzyła któregoś z nich choćby przelotnym spojrze niem. Prawda jest taka, pomyślała, że Rena dawała im taką szkołę, że czmychali czym prędzej gdzie pieprz rośnie. - Musi być coś więcej. Jakiś wyraźny znak - dotarł do niej niecierpliwy głos córki. - Musi przecież być coś, co łączy dwoje ludzi - myślała głośno Serena - bo na przykład gdy byście z papą nie mieli takiego samego pochodzenia, podo bnych przekonań i wartości, twoje serce na pewno by nie prze mówiło - orzekła, nerwowo szarpiąc brzeg koszuli. - Miłość nie zważa na żadne różnice, Reno - odparła Fiona. W pewnej chwili zaświtała jej w głowie nieprawdopo dobna myśl. Czy to możliwe, żeby jej ognista, zawzięta cór ka zakochała się w angielskim lordzie? - Serce moje - odezwała się łagodnie i dotknęła po liczka dziewczyny - kiedy miłość spada na człowieka, wszystko inne przestaje się liczyć. - To ja już wolę być sama! - wyznała Serena porywczo. W jej oczach widać było tyle samo popłochu co zdecydo wania. - Już wolę być starą panną i chować dzieci Amelii, Colla i Malkolma, niż oszaleć dla mężczyzny, który może mnie tylko unieszczęśliwić. - Rozum przemawia przez ciebie i twój rozbrykany temperament - Fiona łagodnie gładziła włosy córki. - Mi łość zawsze trochę przeraża, zwłaszcza jeśli próbuje się z nią walczyć.
Rebelia
161
- Sama nie wiem - bezradnie przytuliła policzek do matczynej ręki. - Mamo, dlaczego ja się tak męczę? Dla czego sama nie wiem, czego chcę? - To się zmieni, kiedy nadejdzie twój czas. A ty, naj odważniejsze z moich dzieci, na pewno pójdziesz za głosem serca - powiedziała Fiona. Nagle ścisnęła mocno palce dziewczyny, czując, jak cała krew odpływa jej z głowy, a żołądek chwyta ostry skurcz. Serena drgnęła i szybko obróciła głowę w stronę drzwi. Z dworu dobiegał narastający odgłos galopujących koni. Spojrzały sobie w oczy, doskonale wiedząc, o czym myśli w tej chwili każda z nich. Pamięć przywołała wspomnienia grozy sprzed lat, serca zamarły z przerażenia. - Papa wraca wcześniej - szepnęła Serena. Wstała i mocno ścisnęła rękę matki. - Tak - Fiona odzyskała głos i poczuła, jak powoli opa da z niej napięcie. - Na pewno będzie chciał zjeść coś go rącego. Mężczyźni nie oszczędzali koni, gnani pragnieniem, żeby przespać noc we własnych łóżkach. Po drodze rzeczywiście udało im się zapolować, więc wieźli do domu martwego jelenia, kilka królików i sporo dzikiego ptactwa. Dom, cichy i senny o tej później porze, w jednej chwili zahuczał od pokrzykiwań i rozkazów Jana. Serena postanowiła nie schodzić na dół, bo nie chciała pokazywać się w nocnej koszuli. Gdy jednak usłyszała, że ojciec ją woła, zmieniła zdanie. Podbiegła do lustra i zaczęła nerwowo przygładzać włosy, prostować pogniecione fałdy koszuli. Po chwili znieruchomiała. Wyraźnie zdegustowana spojrzała na swoje odbicie w lustrze. Jakie miało znaczenie
162
NORA ROBERTS
to, jak wygląda? Przecież szła na dół tylko po to, żeby przy witać się z ojcem. Kiedy weszła do kuchni, zobaczyła, jak roześmiany, z błyszczącymi oczami i twarzą zaróżowioną od chłodu tulił w swych potężnych ramionach Amelię. Coll siedział obok paleniska z nogami otulonymi kocem i niecierpliwe czekał na wieści, podobnie jak Malkolm, który przycupnął na po ręczy fotela. Naprzeciw nich, ze szklanką w jednej dłoni, a drugą ukrytą w kieszeni bryczesów, stał Brigham. Wiatr potargał mu włosy, porwał gdzieś wstążkę, więc opadały swobodnie prawie do ramion. Buty miał przemoczone i uwalane błotem. Serena dostrzegła go natychmiast i choć mężnie walczyła z pokusą, uległa i spojrzała mu prosto w oczy. Zresztą może to on ściągnął ją wzrokiem. Przez chwilę, przez kilka uderzeń serca, nie istniało dla niej nic ani nikt poza nim. I on widział tylko Serenę. Przyglądał się jej od chwili, gdy weszła, piękna i kusząca w ciemnozielonej nocnej suk ni, którą narzuciła na koszulę. Miękki materiał otulał jej figurę i podkreślał płomienną barwę lśniących włosów. Pa trząc na nią, nieświadomie tak mocno ścisnął szklankę, że omal nie trzasnęła mu w dłoni. Szybko jednak rozluźnił uścisk i po chwili już giął się w powitalnym ukłonie. Serena przyjęła go chłodno. Swoim zwyczajem dumnie uniosła podbródek. Na widok tego znajomego gestu zapra gnął podbiec do niej i uścisnąć ją z całych sił. - Tu jest moja dzika górska kocica - rozpromieniony Jan rozłożył ramiona i czekał na córkę. - Czy stęskniony ojciec może dostać całusa? - Może tak, a może nie - przekornie przechyliła głowę.
Rebelia
163
Nie spiesząc się, podeszła do niego i jakby z ociąganiem cmoknęła go w policzek. Zaraz jednak roześmiała się na cały głos i rzuciła mu się na szyję. Przytuliła się mocno i wycałowała go po zarośniętej twarzy. Podniósł ją, okręcił kilka razy i zawołał, nie kryjąc ojcowskiej dumy: - To ci dopiero pieszczoszka! Jeśli jakiś mężczyzna nie przestraszy się jej pazurów, spotka go nie lada nagroda. - Nie będę dla nikogo żadną nagrodą! - demonstracyj nie wytargała ojca za brodę, za co spotkała ją kara w postaci kilku lekkich klapsów. - Sam widzisz, mój drogi, że nie kłamię - Jan zwró cił się do Brighama. - Toż to żywe srebro. Mam szczere chęci oddać cię młodemu Duncanowi MacKinnan, który na przykrza mi się od tygodni - powiedział, mierzwiąc jej włosy. - Jak sobie życzysz, ojcze - odparła ze zdradzieckim spokojem. - Wcześniej jednak Duncan przestanie cię mę czyć, bo go rozpłatam na dwoje. Jan roześmiał się na całe gardło, rozbawiony srogimi groźbami córki. Właśnie ją kochał najbardziej ze wszystkich swoich dzieci. - Napełnij moją szklankę, łobuziaku, i poczęstuj pozo stałych - nakazał. - A młody MacKinnan to i tak nie jest partia dla ciebie. Zrobiła, co jej kazał, po czym podeszła z dzbankiem go Brighama. Nie mogła powstrzymać się, by nie spojrzeć wy zywająco w jego oczy, gdy odpowiadała ojcu: - Ani on, ani żaden inny. Rękawica została rzucona, pomyślał Brigham. Honor na kazał mu ją podjąć.
164
NORA ROBERTS
- A może, moja panno, żaden nie umiał zmusić cię, że byś schowała pazury. - Prawdę mówiąc, mój panie, wielu próbowało i do dziś gorzko tego żałują. - Wygląda więc na to, że trzeba pani mężczyzny ze stali. Uniosła brwi i spojrzała na niego tak, jakby szacowała, ile jest wart. - Proszę mi wierzyć, milordzie, że w ogóle nie trzeba mi mężczyzny. Błysk w jego oczach powinien był ją ostrzec, że nie mo że przeciągać struny. Jednak było już za późno. - Wybaczy pani porównanie, madame, ale narowista klacz rzadko kiedy rozumie, że musi mieć jeźdźca. - Daj sobie spokój, Reno - wtrącił Coll, krztusząc się ze śmiechu. - Nie prowokuj go, bo i tak z nim nie wygrasz. On może tak gadać godzinami. Lepiej zlituj się nad biednym kaleką i podejdź do mnie z tym dzbankiem. Strasznie chce mi się pić, a moja szklanka jest pusta. - Podobnie jak twoja głowa - burknęła obrażonym to nem, ale podeszła do brata i nalała mu whisky. - Spokojnie dziewczyno, chcesz mnie upić? Przecież je szcze nie wyzdrowiałem. - Tak? - ze złośliwym uśmieszkiem wyrywała mu szklankę. - W takim razie zamiast whisky dostaniesz zaraz którąś z mikstur Amelii. - Wiedźma! - zawołał rozbawiony i siłą posadził ją so bie na kolanach. - Nalej mi jeszcze kropelkę, a nikomu nie zdradzę twoich sekretów - szepnął jej do ucha. - Ciekawe jakich! - Spodnie do konnej jazdy...
Rebelia
165
- A niech cię! Serena zaklęła pod nosem. Zaraz potem obróciła się, że by sprawdzić, czy przypadkiem matka nie usłyszała. Potem posłusznie nalała Collowi whisky, ale minę miała przy tym bardzo zaciętą. - Widocznie nie jesteś taki chory, skoro miałeś dość siły, żeby mnie szpiegować - syknęła, schodząc z kolan brata. - Tonący brzytwy się chwyta. - No, dzieciaki, koniec tych awantur - Jan poczekał, aż wszystkie oczy zwrócą się w jego stronę. - Powiem wam, co słychać w Glenfinnan. Wszyscy MacDonaldowie mają się doskonale i przesyłają wam pozdrowienia. Daniel, brat Donalda, znowu został dziadkiem. I to już po raz trzeci, co mnie szczególnie zawstydza - dodał. Spojrzał znacząco na dwoje swoich najstarszych dzieci. Oni tymczasem całkiem zapomnieli o niedawnej kłótni i w obliczu nadciągającego niebezpieczeństwa postanowili trzymać wspólny front. - I co was tak bawi? - zapytał Jan, patrząc na ich roz bawione miny. - Chyba nie to, że zaniedbujecie swoje świę te obowiązki wobec klanu. Lepszy ojciec niż ja już dawno by was pożenił i wyprawił z domu, nie patrząc na to, czy to się wam podoba, czy nie. - Przecież wiesz, że nie ma lepszego ojca niż ty - po wiedziała Serena przymilnie i satysfakcją obserwowała, jak z twarzy Jana znika marsowa mina. - Pomińmy tę kwestię. Chcę wam powiedzieć, że za prosiłem do nas Maggie MacDonald. - O dobry Boże! - jęknął Coll. - Ktoś tu wspominał o naprzykrzaniu się! To dopiero będzie utrapienie.
166
NORA ROBERTS
- Cicho bądź! - Serena trzepnęła brata w ucho. - Mag gie to moja serdeczna przyjaciółka, nie zapominaj o tym! Kiedy przyjeżdża? - W przyszłym tygodniu - odparł Jan i spojrzał spod oka na syna. - A tobie, mój chłopcze, przypominam, że żaden gość w moim domu nie jest utrapieniem. Zrozu miano? - Nie do końca. Kim jak nie utrapieniem jest osoba, która ciągle włazi ci pod nogi, tak że się o nią wiecznie potykasz? - bronił się Coll, ale szybko dał za wygraną, wie dząc, że gościnność w domu rodziców była zarówno sprawą honoru, jak i tradycji. - Cała nadzieja w tym, że Maggie trochę wydoroślała. I że zadowoli się towarzystwem Sereny i Amelii. Przez następne dni dwór w Glenroe żył gorączką przy gotowań do wizyty Maggie. Fiona dwoiła się i troiła, by osobiście wszystkiego dopilnować. Pod jej czujnym okiem służba czyściła srebra, polerowała drewniane schody, szo rowała podłogi i przygotowywała smakowite potrawy. Se rena pomagała w tych pracach, szczęśliwa, że wreszcie mo że zająć myśli czymś konkretnym. Przydała jej się taka od miana, więc nawet nie czuła się zmęczona dodatkowymi zajęciami. Poza tym niecierpliwie wyczekiwała dnia przy jazdu Maggie, z którą przyjaźniła się od dzieciństwa. Coll zdążył w tym czasie wydobrzeć na tyle, że mógł znowu dosiąść konia. W związku z tym wypuszczał się gdzieś z Brighamem, a często w tych wyprawach towarzy szył im także Jan i jego ludzie. Prócz tego mężczyźni spę dzali długie godziny na nocnych debatach, podczas których
Rebelia
167
omawiano zadania stojące przed jakobitami oraz ewentualne posunięcia księcia Karola. Niestety nie udało się uniknąć plotek, które szybko za częły żyć własnym życiem. Z gór ku dolinom biegły naj bardziej fantastyczne wieści. Książę już jest w drodze. Ksią żę wciąż przebywa w Paryżu. I wreszcie: książę w ogóle nie zamierza przybyć do Szkocji. Pewnego dnia do Glenroe dotarł mocno strudzony po słaniec z wiadomością dla hrabiego Ashburn. Natychmiast poprowadzono go do salonu, w którym mężczyźni zamknęli się na długie godziny. Kiedy kurier ruszał w drogę powrot ną, było już całkiem ciemno. Kobiety nigdy nie dowiedziały się, jaki był cel jego przybycia, co szczególnie dotkliwie ubodło Serenę. Długo nie mogła przeboleć, że nie dopusz czono jej do tajemnicy. Któregoś dnia siedziała sama w kuchni, zajęta praniem bielizny. Zwykle dzieliła ten obowiązek z Amelią, tym ra zem jednak zaproponowała siostrze, że zrobi pranie sama, jeśli ta wypoleruje za nią meble. Zdecydowanie wolała udeptywać brudną pościel, niż mazać się w pszczelim wo sku. Pracowała więc w pocie czoła, brodząc w olbrzymiej balii. Ponieważ woda sięgała jej do połowy łydki, musiała podwinąć spódnicę. Pot płynął jej po plecach, twarz zaczer wieniła się od gorąca i wysiłku, ale nie zważała na to. Fi zyczna praca i ruch sprawiały jej przyjemność i pozwalały rozładować nadmiar energii. Jednak najbardziej cieszyła się, że jest sama, bowiem samotność była luksusem, na który nieczęsto mogła sobie pozwolić. Tym razem tak się szczę śliwie złożyło, że pani Drummond opuściła swe kuchenne królestwo i poszła do swoich kum po nowe przepisy i plot-
168
NORA ROBERTS
ki. Malkolm biedził się nad lekcjami, a matka doglądała przygotowań w pokojach gościnnych. Serena dreptała w miejscu, unosząc wysoko kolana. Nu ciła coś pod nosem, żeby urozmaicić monotonne zajęcie i utrzymać rytm. Sama nie wiedziała, kiedy jej myśli po biegły w kierunku, którego starannie unikała. Nieświadomie zaczęła zastanawiać się, czy Maggie spodobała się Brighamowi i czy na powitanie ucałował dłoń przyjaciółki w taki sam sposób, jak kiedyś jej. Co mnie to zresztą obchodzi? - pomyślała zła na siebie i zaczęła udeptywać pranie z wię kszą werwą. Co mógł obchodzić ją mężczyzna, który od powrotu z Glenfinnan ledwie raczył na nią spojrzeć. I do brze, o to jej chodziło. Było jej wszystko jedno, czy patrzył na nią, czy nie, bo w końcu znaczył dla niej tyle co ze szłoroczny śnieg. W najlepszym razie był jak wbity w skórę cierń, który od czasu do czasu przypomina o sobie przykrym ukłuciem. Nieświadoma tego, co robi, deptała bieliznę tak energi cznie, że rozhuśtana woda zaczęła przelewać się przez brzeg balii. Prawdę mówiąc, byłaby najszczęśliwsza, gdyby wre szcie sobie pojechał. Niech sobie weźmie ten swój chłodny ton i gorące spojrzenie i zabiera się z tym wszystkim do Londynu albo do diabła, jeśli mu bardziej po drodze. Z ca łego serca życzyła mu, żeby podczas konnej przejażdżki wleciał do lodowatej rzeki, przeziębił się, a potem schodził z tego świata długo i w cierpieniach. A już najbardziej by się cieszyła, gdyby w tej chwili zjawił się przed nią, padł na kolana i błagał o choćby jeden przelotny uśmiech. A ona wyśmiałaby go bezlitośnie. W ogóle to życzyłaby sobie... W jednej chwili przestała sobie życzyć, podobnie jak
Rebelia
169
przestała prać, a nawet myśleć. Znieruchomiała jak posąg patrzyła przed siebie takim wzrokiem, jakby zobaczyła du cha. Brigham również znieruchomiał na progu kuchni, zasko czony niespodziewanym spotkaniem. Był pewien, że Serena pomaga matce na górze albo razem z Amelią czyści meble w jadalni. Przez ostatnie dni unikał jej bardzo starannie. Świadomie pozbawiał się przyjemności, ale i przykrości, ja ką dawały ich spotkania. A teraz cały wysiłek diabli wzięli! Wszystko na nic, pomyślał jednocześnie zły i zadowolony, że znowu są sam na sam. Stała przed nim w pełnej pary kuchni, lśniąca od potu, z włosami wymykającymi się spod spinek i ze spódnicą... - o słodki Boże! Jak zahipnotyzowany wpatrywał się w mo kre, zgrabne łydki. Urzeczony obserwował kropelkę wody płynącą od szczupłego kolana wzdłuż delikatnej goleni. Kie dy znikła pośród wzburzonej piany, mimowolnie cicho gwizdnął przez zęby. - Cóż za czarująca, choć nieoczekiwana scenka rodza jowa - powiedział, kłaniając się na powitanie. - Nie ma pan tu żadnego interesu, lordzie Ashburn. Można wiedzieć, czego pan szuka w kuchni? - Pani ojciec zachęcał mnie, bym czuł się jak u siebie w domu. Pomyślałem sobie, że nie będę nikomu zawracał teraz głowy i sam zejdę do kuchni. Miałem nadzieję, że nieoceniona pani Drummond poczęstuje mnie talerzem zupy. - Zupa jest w kociołku nad paleniskiem. Proszę się po częstować. I niech pan pójdzie z jedzeniem do siebie, bo nie mam teraz czasu pana obsługiwać.
170
NORA ROBERTS
- Widzę. Zdołał już otrząsnąć się z zaskoczenia i podszedł do niej na tyle blisko, że poczuł bijące od niej ciepło i zapach mydła. - Madame, odkąd ujrzałem, jak prana jest moja pościel, pewnie nie będę mógł spokojnie spać w nocy. - I bardzo ci tak dobrze, Angolu! O to chodzi - burk nęła, kryjąc rozbawienie, w jakie wprawiło ją to, co po wiedział. - A teraz niech się pan zajmie swoimi sprawami, a ja zajmę się praniem, zanim mi całkiem woda wystygnie - powiedziała. Za chwilę jednak, chyba sam diabeł musiał ją podkusić, z całych sił tupnęła nogą. Strumień wody bryznął z balii prosto na spodnie Brighama. - Och, proszę o wybaczenie, mój panie! - parsknęła, nie kryjąc wesołości. Brigham zerknął na zmoczone ubranie i aż pokręcił głową. - Może wydaje się pani, że trzeba je uprać. - Proszę bardzo, niech je pan wrzuci. Śmiało! Dawno już mam ochotę przetrzepać panu spodnie. - Doprawdy? Patrząc jej prosto w oczy zaczął rozpinać guziki znaj dującego się z boku rozporka. Za chwilę stało się tak, jak przypuszczał. Oczy Sereny zrobiły się wielkie jak spodki, a ciemny rumieniec oblał jej twarz aż po linię włosów nad czołem. Przestraszona, cofnęła się tak niefortunnie, że gdyby jej w porę nie złapał, runęłaby do balii, zalewając przy oka zji całą kuchnię. - Brigham! - zawołała mimo woli, bezradnie machając rękami.
Rebelia
171
Błyskawicznie znalazł się przy niej i podtrzymał ją, obejmując w talii. Drugą ręką sięgnął do jej włosów. Spinki wysunęły się i z cichym pluskiem utonęły pośród mydlin. - Wiedziałem! Wiedziałem, że jeszcze kiedyś to usłyszę! - powiedział, głaszcząc ją po włosach. - Co? - Moje imię - szepnął jej do ucha. - Powiedz je jeszcze raz. - Nie ma potrzeby! - próbowała oswobodzić się z uści sku, ale robiła to bez przekonania. - I nie ma potrzeby, żeby pan mnie trzymał. - Obawiam się, że jest, Reno. Nie dalej niż trzy dni temu tłumaczyłem sobie, że nie mogę, nie powinienem zbli żać się do ciebie - gładził ją po mokrych od potu plecach, co chwila dotykał wijących się pasemek wilgotnych włosów. - Mimo to ciągle pragnę być jak najbliżej ciebie. Przyznaj się, że czujesz to samo! Widzę to w twoich oczach. Instynktownie spuściła wzrok i już po chwili nienawi dziła siebie za to. - Nic nie widzisz! - nie rozumiała, dlaczego zniża głos, zupełnie jakby chciała z nim spiskować. - Widzę! Widzę wszystko - delikatnie pocałował jej włosy. - Boże mój, nie jestem w stanie zapomnieć twojego zapachu, smaku twojej skóry. - Przestań! - chciała zasłonić uszy, ale dłonie miała uwięzione, bo w obronnym geście wcisnęła je pomiędzy swoje i jego piersi. - Nie chcę tego słuchać! - Dlaczego? - delikatna dotąd dłoń zacisnęła się mocno na grubym paśmie włosów. Pociągnął za nie, zmuszając Se-
172
NORA ROBERTS
renę, by podniosła głowę i spojrzała mu w oczy. - Bo je stem Anglikiem? - zapytał. - Nie. Tak. Nie wiem! - nieświadomie podniosła głos, którego barwa zdradzała rosnące podniecenie. - Wiem tyl ko, że tego nie chcę. Nie chcę czuć tego, co czuję, gdy jesteś blisko. Objął ją mocniej, rozkoszując się swym chwilowym zwy cięstwem. - Powiedz mi, co czujesz, Reno! - Słabość, niepokój, złość. Nie, nie rób tego - szepnęła przerażona, widząc, że pochyla się nad nią. - Nie całuj mnie! - Więc zrób to pierwsza - lekko musnął wargami jej usta. - Nie zrobię.... Kiedy ją pocałował, odruchowo zacisnęła powieki, choć wcale tego nie chciała. - Już to kiedyś zrobiłaś... Zarzuciła mu ręce na szyję i przyciągnęła do siebie z ca łych sił. Pierwszy raz pozwoliła, by nie rozum, lecz serce dyktowało jej, co ma robić. Nie chciała słuchać żadnych ostrzeżeń, bo przecież i tak doskonale rozumiała, że nie mo że mieć tego mężczyzny. Jednak gdy trzymał ją w ramio nach, zdawało jej się, że niczego nie pragnie bardziej, niż zostać w nich na zawsze. Pozwoliła, żeby ją całował, pieścił ustami jej wargi, uwo dził je i dręczył, póki nie zapragnęła sama wejść w jego rolę. Czy to możliwe, że dopiero co powiedziała mu, iż czuje się słaba? Skłamałam, zamajaczyła w jej głowie nie jasna myśl. W tej chwili czuła się niewiarygodnie silna,
Rebelia
173
przepełniona energią, która przelewała się przez jej ciało, burzyła krew, doprowadzając ją do wrzenia. Jeszcze silniej przywarła do Brighama, mocniej otoczyła go ramionami. Rozchyliła wargi, inicjując pocałunek, który był niczym wy zwanie, by spróbował zmierzyć się z jej potęgą. Miał wrażenie, że trzyma w ramionach ogień. Jej ciało promieniowało gorącem, od którego mąciło mu się w gło wie. Niczym w hipnotycznym transie szeptał jej imię. Nie wiedział, kiedy uniósł ją i trzymał tak przez chwilę, a potem wolniutko opuścił, cały czas tuląc mocno do swego ciała. Czuł ją każdym nerwem, każdym milimetrem skóry. Świat przestał istnieć, a zostały tylko jej wargi rysujące wilgotne linie na jego twarzy. Jej ciało wygięło się, niecierpliwie czekając na dotyk jego rąk. Piersi stały się twarde i pełne, wrażliwe na naj mniejsze muśnięcie, a przy tym tak gorące, że parzyły go przez ubranie. Kiedy wsunęła ręce pod jego surdut i zaczęła niecierpliwie szarpać koszulę na plecach, poczuł, że traci kontrolę. Zrozumiał, że jeszcze sekunda i pociągnie ją na podłogę, gdzie wreszcie oboje znajdą ukojenie. Resztką woli zdecydował, że muszą natychmiast przestać i odsunął się od niej. - Sereno! - mówienie przychodziło mu z trudem. Cze kając, aż wróci normalny oddech wziął obie jej dłonie i pod niósł do ust. - Sereno, musimy porozmawiać. - Porozmawiać? - ledwie słyszała jego słowa. - Tak. Musimy porozmawiać, i to szybko, zanim się za pomnę i nadużyję zaufania, którym obdarzyli mnie twój oj ciec i brat. Przyglądała mu się bezradnie, nie bardzo wiedząc, jak
174
NORA ROBERTS
zareagować. W końcu odzyskała jasność myślenia i, prze straszona, szybko cofnęła ręce. Jak mogłam tak bezwstydnie rzucić się na niego, pomyślała zawstydzona, przyciskając dłonie do rozpalonych policzków. - Nie chcę z tobą rozmawiać. Idź stąd natychmiast! - Chcesz czy nie i tak porozmawiamy - chwycił ją za nadgarstki i przytrzymał, żeby nie mogła uciec. - Sereno, nie możemy dłużej udawać, że to, co dzieje się między nami za każdym razem, kiedy się spotykamy, nic nie znaczy. Po dobnie jak ty, ja również tego nie chcę, ale nie będą oszu kiwał samego siebie i wmawiał sobie, że między nami nic nie zaszło. - To minie - odezwała się niepewnie, sama nie wierząc w to, co mówi. - Żądze przychodzą nagle i równie nagle mijają. - Co za chłodne i wyważone sądy. Gdzie ta bosonoga dziewczyna zdobyła takie życiowe doświadczenie? - Och, daj mi święty spokój! - szarpnęła się rozgnie wana. - Dopóki nie zjawiłeś się w naszym domu, byłam spokojna i zadowolona z życia. Kiedy stąd wyjedziesz, zno wu tak będzie. - Akurat! - znowu przyciągnął ją do siebie. - Jestem pewien, że gdybym teraz wyjechał, zalewałabyś się łzami. - Nigdy nie uroniłam nawet jednej łzy z powodu męż czyzny, więc dlaczego miałabym płakać po tobie? Nie jesteś pierwszym, którego całowałam, i na pewno nie będziesz ostatnim. Przyjrzał jej się uważnie, jakby chciał sprawdzić, czy mówi poważnie. Szare oczy pociemniały i zwęziły się tak bardzo, że wyglądały jak dwa paski onyksu. - Igrasz z ogniem, Sereno - mruknął.
Rebelia
175
- Robię, co mi się podoba. Tobie nic do tego! A teraz puszczaj! - A więc nie jestem pierwszym, którego całowałaś - po wtórzył, myśląc przy tym, że z rozkoszą porachowałby ko ści wszystkim tym szczęściarzom, którzy byli przed nim. - Powiedz mi, czy w ich ramionach też tak drżałaś jak w moich? - pocałował ją tak mocno, że na moment straciła oddech. - Czy byłaś tak samo rozpalona? - następny po całunek był dużo łagodniejszy. Tym razem przestała się bro nić. Westchnęła bezradnie i rozchyliła wargi, ale on odsunął się od niej. - Mów, chcę to usłyszeć - nalegał. - Czy pa trzyłaś im w oczy tak, jak teraz patrzysz w moje? Zamiast odpowiedzieć, uczepiła się jego ramion. Ogar nęła ją tak wielka słabość, że ledwie mogła utrzymać się na nogach. - Brigham - szepnęła miękko. - Odpowiadaj! - potrząsnął nią mocno i zmusił, by spojrzała mu w oczy. Jak przez mgłę widziała jego ostre, skupione spojrzenie. Głowa zrobiła jej się tak ciężka, że z trudem mogła utrzymać ją prosto. - Mów! - nalegał - Czy kiedy byłaś z innymi, czułaś dokładnie to samo, co czujesz, gdy jesteś ze mną? - Nie... - Sereno, już skończyłam - Amelia pchnęła lekko uchy lone kuchenne drzwi, ale zamiast wejść, stanęła w progu jak wryta. Z ustami otwartymi ze zdziwienia przyglądała się siostrze wtulonej w ramiona ich gościa. Serena stała boso na palcach i trzymała się surduta pana Langstona tak kur czowo, jakby bała się, że za chwilę upadnie. A pan Langston... Tu dziewczęca skromność kazała Amelii spuścić
176
NORA ROBERTS
oczy. Na jej gładkie policzki wypełzły olbrzymie purpurowe rumieńce. - Najmocniej przepraszam - odezwała się ledwo sły szalnym głosem i znowu zapatrzyła się na nich jak zacza rowana. Jej zdumione oczy biegły od jednej do drugiej twa rzy, jakby szukała podpowiedzi, co należy teraz zrobić. - Amelio - Serena zmobilizowała całą siłę woli, żeby odsunąć się od Brighama. - Lord Ashburn właśnie... - Pocałował pani siostrę - dokończył takim tonem, jak by mówił o pogodzie. - Aha - ciągle osłupiała Amelia patrzyła, jak Serena mierzy go piorunującym spojrzeniem. - Najmocniej prze praszam - powtórzyła, wciąż niepewna, czy powinna zo stać, czy raczej sobie pójść. Ta walka naturalnej ciekawości z dobrymi manierami bardzo rozbawiła Brighama, jednak nie odważył się roze śmiać, by nie speszyć Amelii jeszcze bardziej. Serena rzuciła się do kredensu i zaczęła wyciągać miski i talerze. Robiła to tak energicznie, że aż dzwoniły. - Nie masz za co przepraszać - warknęła, nie patrząc nawet na siostrę. - Lord Ashburn chciał trochę zupy. - Zgadza się, ale muszę powiedzieć, że mój głód został chwilowo zaspokojony. Pozwolą więc panie, że je opuszczę - obrócił się na pięcie. Nie zdążył jeszcze wyjść z kuchni, gdy dobiegł go dźwięk talerza rozbijającego się o kamienną posadzkę.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
- Król Ludwik nie zamierza interweniować - powie dział Brigham spokojnie, nie odrywając oczu od płomieni. Stał przed kominkiem z rękoma założonymi do tyłu. Sprawiał wrażenie człowieka odprężonego i zadowolonego z życia. Były to jednak pozory, pod którymi skrywał ol brzymie napięcie i niepokój. - Z każdym tygodniem staje się mniej prawdopodobne, że zechce wesprzeć księcia Karola. Obawiam się, że nie użyczy mu ani swego złota, ani oddziałów - dodał po chwili. Coll bez słowa cisnął na stół list dostarczony tego ranka przez kuriera. Zaraz potem wstał i zaczął krążyć po poko ju. Jego wrodzona popędliwość domagała się ruchu i prze strzeni. - A jeszcze rok temu Ludwik był bardziej niż chętny, żeby wspomóc Karola. Mało tego, wprost napraszał się ze swoją pomocą - zniecierpliwiony machnął ramionami. - Niech go wszyscy diabli! - Rok temu - podkreślił Brigham - Ludwik myślał, że Karol bardzo mu się przyda w jego politycznych grach. Gdy jednak w marcu porzucono plany francuskiej inwazji, Karol przestał być potrzebny. Dwór zaczął go ignorować. - I dobrze! Poradzimy sobie bez Francuzów - Coll ob-
178
NORA ROBERTS
rócił się gwałtownie, by spojrzeć w oczy najpierw Brighamowi, a potem swemu ojcu. - Szkoccy górale potrafią sami bić się za Stuartów. - Zgoda - potaknął Jan. - Tylko ilu stanie do walki? - zapytał. Wyciągnął rękę w stronę Colla, nakazując mu tym ge stem spokój. Zbyt dobrze znał swojego syna, by nie wie dzieć, że tylko czeka, żeby wystąpić z płomienną mową. - Moje decyzje i serce pozostają niezmienne - ciągnął dobitnie. - Kiedy nadejdzie czas, MacGregorowie staną do walki w imieniu prawowitego władcy. Jednak niczego nie trzeba nam teraz bardziej niż jedności. Jeśli klany chcą wy grać, muszą stanąć do walki jak jeden mąż. - Zawsze tak było! - Coll walnął pięścią w otwartą dłoń. - I teraz też tak będzie! - Chciałbym, żebyś się nie mylił - spokojny głos Jana najlepiej świadczył o jego rozwadze i wewnętrznym spo koju. Chyba zaczynam się starzeć, pomyślał, trochę rozcza rowany, że brak mu dawnego ognia. Przeklęta starość! - Nie możemy się łudzić, że wszyscy wodzowie klanów w całej Szkocji są skłonni poprzeć prawdziwego króla ani że dadzą swym ludziom rozkaz do walki pod sztandarami księcia. Sam powiedz, Brig, jak wielka siła stanie przeciw nam w szeregach rządowej armii? - Nie wiem jeszcze, ale w każdej chwili spodziewam się wieści od moich londyńskich informatorów - odparł. Podniósł ze stołu list i obróciwszy go kilka razy w palcach, wrzucił do ognia. - Jak długo jeszcze mamy czekać? - zrezygnowany Coll usiadł na krześle i zapatrzył się w pulsujący żar. - Ile
Rebelia
179
miesięcy, ile lat będziemy tak siedzieć bezczynnie i patrzeć, jak przez ten czas elektor obrasta w piórka. - Obawiam się, że do powstania dojdzie szybciej, niż nam się zdaje - westchnął Brigham. - Co gorsza, może to nastąpić, zanim będziemy gotowi. Książę staje się niecier pliwy. - Przywódcy klanów spotkają się jeszcze raz - zamy ślony Jan bębnił palcami o poręcz fotela. Jak każdy mądry strateg wolał najpierw wszystko obmyślić, a dopiero potem chwytać za broń. - Trzeba bardzo uważać, żeby angielski wywiad nie przechwycił wieści o tym spotkaniu. Lepiej, że by zbyt wcześnie nie nabrali podejrzeń. Na myśl o Szkotach, którzy kolaborowali z Anglikami, Coll zaklął siarczyście i z całych sił walnął pięścią w stół. - Więc co zrobimy? Następne polowanie? - zapytał Brigham. - Szczerze mówiąc, miałem na myśli coś innego - od parł Jan. Słysząc odgłos powozu zajeżdżającego przed dom, uśmiechnął się tajemniczo, a potem spokojnie stuknął fajką o kant stołu. - Urządzimy tu bal, moi panowie - oznajmił. - Pora roku jest odpowiednia, a i panienka, która tu właśnie zawitała, warta tego, żeby powymiatać pajęczyny z kątów. Brigham podszedł do okna i uchylił kotarę. Przez nie wielką szczelinę dyskretnie obserwował podwórze. Jak na dłoni widział Serenę, która pędem zbiegła ze schodów i rzu ciła się w ramiona czarnowłosej dziewczyny. - Maggie MacDonald jest w idealnym wieku do zamążpójścia - ciągnął tymczasem Jan. - Podobnie jak moja star sza córka - dodał i spojrzał wymownie na plecy Brighama. Trzeba by chyba być ślepym, pomyślał, żeby nie zauważyć
180
NORA ROBERTS
co się dzieje między tymi dwojgiem. Od pewnego czasu nie miał najmniejszych wątpliwości, że jego córka i ich mło dy gość wyraźnie przypadli sobie do gustu. - Bal to najlepsza okazja, żeby dziewczęta mogły po znać odpowiednich kawalerów - dokończył, dając do zro zumienia, że decyzja zapadła. - Z pewnością - przytaknął Brigham. Próbował zignorować nagły niepokój, który poczuł na wzmiankę o poznawaniu kandydatów na męża dla Sereny. Opuścił zasłonę, po czym jakby od niechcenia odwrócił się od okna. Nie chciał na nią patrzeć, nie w chwili, gdy wy glądała tak pięknie, z popołudniowym słońcem tańczącym we włosach i oczami roziskrzonymi radością. Tymczasem Colla najwyraźniej nie zachwyciła perspe ktywa balu. Nie mógł otwarcie sprzeciwić się ojcu, więc tylko zaklął pod nosem. Nie byłby jednak sobą, gdyby nie powiedział, co tym wszystkim myśli. - Nic mnie nie obchodzi żaden bal. Ani ta trzpiotowata panienka. Uprzedzam, że prędzej mnie piekło pochłonie, niż dam się wplątać w jakieś salonowe rozmówki albo przejaż dżki konne. Nie będę tracił czasu na paplaninę o nowych fasonach czepków. Zwłaszcza teraz, gdy pora czyścić broń. - Nie bój się, obejdzie się bez twojego uroczego towa rzystwa. Serena i Amelia na pewno dobrze zajmą się naszym gościem - Jan spojrzał na syna spod oka. Wstał, słysząc w holu wesołe kobiece głosy. Ruszył do drzwi, chcąc je otworzyć, ale ktoś z drugiej strony zrobił to szybciej. Wyszedł więc do holu powitać miłego gościa, a naburmuszony Coll uparcie siedział w fotelu i nie zamie rzał wstać.
Rebelia
181
- Tu jest moja dziewczynka! - huknął Jan, aż poszło echo po wysokim sklepieniu. - Chodź szybko i wycałuj wu ja Jana. Maggie podbiegła do niego i rozbawiona pozwoliła wziąć się na ręce i unieść. Jan obrócił się z nią kilka razy, czym naraził się na wymówki żony. - A postawże tę dziewczynę natychmiast! Mało to wy trzęsło ją w powozie! Maggie, zdejmuj szybko pelerynę i chodź ogrzać się przy kominku. - Już idę, ciociu - zawołała dziewczyna i jeszcze raz cmoknęła Jana w oba policzki. Kiedy ją postawił na ziemi, z ciekawością rozejrzała dokoła. - Nie będziemy przecież stać w holu. Zapraszamy dalej! Jan podał jej ramię i poprowadził do salonu. Gdy wcho dzili, Coll mruknął coś niezadowolony i z wyraźnym ocią ganiem wstał z fotela. Dobre maniery nie pozwoliły mu za kląć ze złości. Okazały się jednak niewystarczające, by po wstrzymać go przed tym, co zrobił chwilę później. Kiedy spojrzał w stronę wchodzących, otworzył usta z wrażenia. Maggie wprawdzie niewiele urosła i u boku jego potężnego ojca wyglądała jak porcelanowa lalka, poza tym jednak zmieniła się nie do poznania. Coll zapamiętał ją jako chu dego i pryszczatego podlotka, a teraz miał przed oczyma młodą kobietę zjawiskowej wręcz urody. Szafirowy aksamit jej podróżnej peleryny podkreślał alabastrową cerę i czerń loków, które wymykały się spod czepeczka uszytego z tego samego co peleryna materiału. Czy ona zawsze miała takie cudne oczy, lśniące ciemnym błękitem jak wody jeziora w słońcu? - pomyślał urzeczony Coll. Czy jej skóra zawsze miała ten piękny odcień i taką świeżość?
182
NORA ROBERTS
Na szczęście zdążył się opanować, zanim Maggie spoj rzała na niego. Uśmiechnęła się przyjaźnie, ale jej spojrzenie zaraz pobiegło do Brighama. Tak sobie zaplanowała w cza sie podróży. Każdy ruch, gest i uśmiech miała starannie przemyślany. - Lordzie Ashburn... - dygnęła wdzięcznie na powitanie i z gracją wyciągnęła do niego drobną rączkę. - To wielka przyjemność widzieć panią znowu, panno MacDonald - schylił głowę, by ucałować czubki jej palców. Nie widział, że za jego plecami Serena skrzywiła się lekko, jakby coś ją zabolało. - Mam nadzieję, że podróż nie była zbyt męcząca. - Ani trochę - uśmiechnęła się promiennie. Brigham musiał być pod jej urokiem, bo ciągle trzymał dłoń dziewczyny. Serena patrzyła na to i czuła, że narasta w niej złość. Nie mogła już ustać w miejscu, więc zrobiła krok naprzód i pociągnęła przyjaciółkę za rękę. Ponieważ zrobiła to dość gwałtownie, Maggie spojrzała na nią zasko czona. - Maggie, pamiętasz Colla, prawda? - Serena pociąg nęła ją w stronę brata. - Oczywiście, że pamiętam - odparła Maggie z uprzej mym, ale obojętnym uśmiechem. Ćwiczyła go przed lustrem przez kilka wieczorów. W ogóle długo i starannie przygotowywała się do tej wi zyty. Mimo że jej serce tłukło się jak oszalałe, nie straciła głowy i nawet się nie zarumieniła A niewiele brakowało, gdy Coll pochylił się, by pocałować ją w rękę. Był znacznie przystojniejszy, niż zapamiętała, bardziej postawny, szerszy w ramionach i wyższy. I bardzo, bardzo pociągający.
Rebelia
183
- Mam nadzieję, że twoje rany już się zagoiły - powie działa głosem jasnym i dźwięcznym jak kryształ. - Rany? - zapytał niezbyt przytomnie. Ujął dłoń, którą mu podała, ale zdawało mu się, że zrobił to bardzo nie zgrabnie. Ruszam się jak słoń w składzie porcelany, pomy ślał przeklinając swoją niezdarność. - Tak, twoje rany - mówiła tymczasem Maggie, - Wu jek Jan mówił nam, że zostałeś ranny w jakiejś potyczce. Pytam więc, czy już dobrze się czujesz? - Ach, to nie było nic poważnego. - Wujek mówił, że wręcz przeciwnie. W każdym razie cieszę się, że już wydobrzałeś. Z wysiłkiem cofnęła dłoń, czuła jednak, że jeszcze chwi la i zdradzi się jakimś słowem albo spojrzeniem. Za nic w świecie nie chciała, żeby domyślił się, jakie zrobił na niej , wrażenie. Nim odwróciła się od niego, spojrzał jej w oczy w taki sposób, że nie udało jej się powstrzymać rumieńców. Szybko obróciła się kilka razy i rozejrzała po salonie, mod ląc się w duchy, żeby jej widoczne podekscytowanie zostało złożone na karb podróży. - Jestem wujostwu bardzo wdzięczna, że mnie wujostwo zaprosili do siebie. Tak dobrze być tu znowu - zawołała radośnie. Zaraz potem wniesiono poczęstunek i MacGregorwie za prosili swych gości do stołu, zastawionego specjałami, które wyszły spod złotych rąk pani Drummond. Coll jakby za pomniał o tym, że jeszcze przed chwilą chciał wymówić się od zabawiania panny MacDonald. Zamiast tego, gdy sia dano do stołu, tak się kręcił, że wreszcie udało mu się usiąść obok niej. Brigham również nie próżnował. Wykorzystał
184
NORA ROBERTS
pierwszą nadarzającą się okazję, by zbliżyć się do Sereny. Kiedy podawał jej tacę z ciastem pochylił się w jej stronę, by znaleźć się jak najbliżej. - Proszę spróbować tych pyszności, panno MacGregor - zachęcał uprzejmym tonem rodem z londyńskich salo nów. - Unikasz mnie, Reno - szepnął, korzystając z tego, że pozostali zajęci byli ożywioną rozmową. - Nonsens! - ona również szeptała, zastanawiając się przy tym, jakim cudem dała wmanewrować się w to spi skowanie przy stole. - Zgadzam się z tobą w zupełności. Unikanie mnie jest nonsensem. Filiżanka zadzwoniła cichutko na spodeczku, gdy pod nosiła ją do ust. - Nie pochlebiaj sobie, Angolu! - Nie wiesz nawet, jaka to przyjemność widzieć cię zdenerwowaną - uśmiechnął się ironicznie, po czym od wrócił się od niej i nonnalnym już głosem powiedział do Amelii: - Czy wiesz, że pięknie wyglądasz w różowym? Mnie to nigdy nie powie, że pięknie wyglądam, pomy ślała Serena z goryczą. Ze złości tak mocno wbiła łyżeczkę w ciasto, że kawałek zleciał pod stół, plamiąc przy okazji obrus. Nigdy się do mnie tak nie mizdrzy i nie kłania uni żenie, jak to zrobił przed Maggie. Ma dla mnie tylko dąsy i docinki. I pocałunki, przypomniała sobie, a na ich wspo mnienie aż dreszcz przebiegi jej po plecach. Nie będę o tym myśleć, postanowiła twardo. Ani o nim. Jeśli mężczyzna traktuje kobietę tak obcesowo, to wia domo, że chodzi mu tylko o jedno. Może i wychowata się
Rebelia
185
w górach, daleko od eleganckiego towarzystwa, ale miała dość rozumu, żeby wiedzieć, czego spodziewać się po an gielskiej arystokracji. Dawno już postanowiła, że nie zosta nie niczyją kochanką, a już na pewno nie będzie metresą angielskiego lorda. I nieważne, że kiedy jest przy niej, czuje coś niesamowitego i że po głowie snują jej się takie ma rzenia, że aż czasem robi jej się od tego gorąco. Nigdy, przenigdy nie zhańbi siebie ani swojej rodziny. I to nie dla tego, że się boi, ale dlatego, że ma dość rozwagi. - Śnisz na jawie, kochana? - szept Brighama był tak przenikliwy, że aż drgnęła przestraszona. - Mam nadzieję, że marzysz o mnie. - Błąd. Śnię o krowach, które trzeba wydoić - syknęła przez zaciśnięte zęby. Zignorowała wybuch śmiechu, jakim przyjął jej słowa, i odwróciła się w stronę Maggie, w nadziei, że rozmowa z przyjaciółką uwolni ją od natarczywości Brighama. Nie stety, Maggie tak była pochłonięta rozmową z Collem, że nie zwróciła na Serenę najmniejszej uwagi. Z główką wdzię cznie zwróconą w jego stronę, cała w pąsach, śmiała się, słuchając, co jej opowiadał. A on wychodził z siebie, żeby wypaść jak najlepiej. Serena od razu zauważyła, że jej brat ma podejrzanie dobry humor i wyjątkowo rozanielony wy raz twarzy. - Zdaje się, że Coll zmienił zdanie i już nie uważa pan ny MacDonald za utrapienie - roześmiał się Brigham. - Wygląda tak, jakby dostał czymś ciężkim w głowę szepnęła w odpowiedzi. - Albo strzałą Amora w samo serce. Spojrzała na Brighama oczami szeroko otwartymi ze
186
NORA ROBERTS
zdziwienia, a już po chwili zasłaniała usta serwetką, by ukryć śmiech. - I kto by to pomyślał - wykrztusiła i zapominając o ostrożności, pochyliła się w jego stronę. - Myślisz, że za cznie pisać dla niej wiersze? - Zakochani mężczyźni są zdolni do znaczenie gorszych rzeczy - odparł trochę nieobecnym głosem. Zapach jej włosów i lekkie muśnięcie na policzku spra wiły, że zapragnął zanurzyć twarz w tej płomiennej chmu rze. Doprowadzała go do obłędu, w jednej chwili kąśliwa jak osa, za moment roześmiana i przyjazna. - Może to i prawda, ale Coll? Mój brat i Maggie MacDonald? Jeszcze parę lat temu wściekał się, że wszędzie za nim łazi i nie daje mu spokoju. - Ale teraz wyrosła na prześliczną kobietę. Poczuła w sercu bolesne ukłucie zazdrości, ale zacho wała się jak lojalna przyjaciółka. - To prawda - przyznała, zastanawiając się w duchu, jak to jest być taką drobną i kruchą istotą. - Od razu widać, że gustujesz w takiej urodzie. - Ja? - uniósł do góry brew, a cień znaczącego uśmie chu zatańczył wokół jego ust. - Nic podobnego. Ja jestem wielbicielem zielonych oczu i ostrego języka. Spojrzała mu prosto w oczy, nie zważając na rumieńce palące ją w policzki. - Przykro mi, mój panie, ale nie mam wprawy w salo nowych flirtach. - W takim razie jest to jeszcze jedna rzecz. której mógłbym cię nauczyć. Pomna na wcześniejsze doświadczenia wiedziała, że nie
Rebelia
187
wygra z nim na słowa, postanowiła więc nie podejmować wyzwania. Po co narażać się na upokorzenie, pomyślała, lepiej zawczasu wycofać się z honorem. - Maggie, czy mogę zabrać cię na górę? Chciałabym pokazać ci twój pokój - zwróciła się do przyjaciółki, wstając od stołu. Towarzystwo Maggie okazało się doskonałym lekar stwem na rozterki Sereny. W obecności przyjaciółki nie miała czasu myśleć o swoich kłopotach. Ponieważ nie wi działy się przez dwa lata, nazbierało się mnóstwo tematów do rozmowy. Gawędziły więc do późnej nocy, jeździły kon no po lesie, przemierzały pieszo całe mile po wzgórzach i wrzosowiskach. Maggie była zdecydowanie bardziej otwarta i wszystko, co w sercu, miała zaraz na języku. Se rena zaś rzadko zwierzała się komukolwiek ze swoich naj skrytszych myśli. Słysząc od przyjaciółki, że ta wciąż kocha się w Collu, nie poczuła się zbytnio zaskoczona. Natomiast to, że jej brat najwyraźniej zadurzył się w Maggie, było dla Sereny ogromną niespodzianką. Cieszyła się z tego bar dzo, ale długo nie mogła otrząsnąć się ze zdziwienia. Jednak to, co działo się na jej oczach pomiędzy tymi dwojgiem, nie pozostawiało żadnych wątpliwości. To była miłość, w którą Maggie zawsze gorąco wierzyła i na którą niecier pliwie czekała. Coll codzienne znajdował tysięczne wymówki, byle tyl ko być blisko dziewcząt, i nie pamiętał już o tym, że dwa lata temu robił dokładnie to samo, by się od nich uwolnić. Teraz z błogim wyrazem twarzy wsłuchiwał się w paplaninę Maggie. Miał przy tym taką minę, jakby patrzył na anioła.
188
NORA ROBERTS
Poza tym, co nie uszło bystrym i krytycznym oczom jego sio stry, zaczął bardzo troszczyć się o swój wygląd. Pani Drummond powtórzyła Serenie, że Coll posunął się nawet do tego, iż zasięgał porad Parkinsa w kwestii modnego ubioru. Nor malnie uśmiałaby się z tego i przy pierwszej okazji wyszydziła brata, ale tym razem jakoś nie było jej do śmiechu. Patrząc na zakochaną Maggie, czuła przykre ukłucia za zdrości. Miłość najwyraźniej służyła jej przyjaciółce, doda wała jej wdzięku i urody, podczas gdy Serenie przysparzała tylko zmartwień i czyniła z niej istotę głęboko nieszczęśli wą. Dlatego czasem robiła nadąsaną minę, widząc rozko chany wzrok brata i przyjaciółki. W głębi serca jednak ży czyła im jak najlepiej. Coll bardzo często towarzyszył im podczas konnych przejażdżek i zwykle kończyło się na tym, że jeździli we czwórkę, gdyż dołączał do nich Brigham. Ta nowa sytuacja dawała Serenie tyle samo radości co udręki. Powietrze wciąż było mroźne, ale wyraźnie czuło się, że zima ma się ku końcowi. Jeszcze miesiąc i drzewa zaczną się zielenić, pomyślała Serena, rozkoszując się zapachem to pniejącego śniegu. Nie przeszkadzał jej nawet chłodny mar cowy wiatr, który podczas jazdy wiał prosto w twarz. Za parę tygodni łąki pokryją się pierwszymi bladymi kwiatka mi, jednak na razie ziemia była jeszcze mocno zamarznięta. Pierwsze wyczuły wiosnę ptaki, pośród których zapanowało już spore ożywienie. Kiedy jechali przez las, słyszeli mnó stwo radosnych treli, a od czasu do czasu spod końskich kopyt uciekał z furkotem skrzydeł spłoszony ptak. Inne, zry wając się z gałęzi, strącały na głowy jeźdźców deszcz drob nych kropelek, pozostałość po śniegu, który stopniał.
Rebelia
189
Posuwali się naprzód powoli, tempem, które nie przy padło to gustu ani popędliwej Serenie, ani jej narowistemu wierzchowcowi. W głębi duszy wściekała się na Maggie za to, że choć była wcale dobrą amazonką, tym razem trzymała się utartych ścieżek i najwyraźniej nie miała ochoty spró bować galopu. - Pewnie wolałabyś się pościgać? - zagadnął Brigham. - Wolałabym, i co z tego? Spojrzał przez ramię w stronę drugiej pary, cały czas mocno spinając wodze swego ogiera, który tańczył pod nim najwidoczniej również znudzony ślamazarnym tempem. - Ruszajmy! Później nas dogonią - zawołał. - Nie wypada - pokręciła głową zdecydowanie. Rozsądek wziął górę nad pokusą, żeby pognać przed sie bie co koń wyskoczy. Wiedziała bowiem, że jej matka nie pochwaliłaby takich wypadów parami zamiast w grupie. - Boisz się, że mnie nie dogonisz? - droczył się Brigham. - Jeszcze się nie urodził taki Anglik, który pokonałby MacGregora w wyścigu konnym! - Słowa nic nie kosztują, Reno! Daj mi dowód. Jezioro jest jakąś milę stąd. Wahała się jeszcze. Wiedziała, że powinna cały czas to warzyszyć swemu gościowi. Jednak wyzwanie pozostawało wyzwaniem. Zanim głos rozsądku zdołał ją powstrzymać, spięła konia ostrogą i popędziła przed siebie. Znała tu wszy stkie ścieżki, dlatego mogła całkowicie zdać się na instynkt. Prowadziła konia lekko, bez trudu pokonując wszystkie na głe zakręty. Z wprawą wytrawnego jeźdźca brała przeszko dy. Zwinnie uchylała się przed niską gałęzią, pewnie trzy mała się w siodle, kiedy koń przeskakiwał zwalone pnie.
190
NORA ROBERTS
Gnali naprzód ścieżką, na której ledwie mieściło się dwo je jeźdźców, dlatego cały czas trzymali się blisko siebie, ramię w ramię. Co chwila odwracała się na sekundę i pa trzyła na Brighama. Nisko pochylony, z twarzą tuż przy szyi ogiera, śmiał się i popędzał go do jeszcze szybszego biegu. Ona też śmiała się głośno, a las wypełnił się jej wesołymi okrzykami. Dawno już nie czuła takiej radości i przyjemno ści płynącej zarówno z towarzystwa Brighama, jak i z emo cji wyścigu. Z nikim i nigdy nie odczuwała tak wielkiej, niczym nie ograniczonej wolności. Pierwszy raz nie próbo wała wmawiać sobie, że osoba Brighama nie ma tu nic do rzeczy. Cieszyła się chwilą i jedynym, czego żałowała, było to, że od jeziora dzieliła ich tylko jedna mila, a nie na przy kład dziesięć. Trzyma się w siodle jak jakaś leśna bogini, przemknęło mu przez myśl, gdy w dzikim pędzie rzucał krótkie spoj rzenia w jej stronę. Prowadziła swą klacz pewnie i bardzo odważnie, na granicy ryzyka. Najwidoczniej nie obawiała się ani o swoje życie, ani całość kończyn. Gdyby zamiast niej jechała obok niego inna kobieta, pewnie zwolniłby i trzymał się za nią, mając na uwadze zarówno jej bezpie czeństwo, jak i miłość własną, która ucierpiałaby w wyniku przegranej. Z Sereną jednak było zupełnie inaczej. Nieświa domie prowokowała go, żeby jeszcze popędzał konia, coraz bardziej spragniony widoku jej zaróżowionej, rozjaśnionej twarzy. Wyprzedzała go o jakieś pół długości, więc pędził za nią na złamanie karku. Żałował przy tym, że za.miast długiego płaszcza nie włożyła krótkiej kurtki i bryczesów. Niełatwo cię pokonać, kochana, pomyślał. Dostrzegł już lśniącą taflę jeziora i jednym ruchem szpicruty ponaglił ko-
Rebelia
191
nia. Znowu jechali łeb w łeb, mknęli w kierunku wody ni czym wicher. Równocześnie dopadli brzegu. Jego serce za marło na moment, bo Serena czekała ze ściągnięciem wodzy do ostatniej chwili. Kiedy wreszcie mocno je spięła, jej klacz aż przysiadła na zadzie. - Wygrałam z tobą, Angolu! - zawołała triumfalnie. - Akurat! - odkrzyknął, z trudem łapiąc oddech. - Wziąłem cię o całą głowę! - wysapał, klepiąc konia po błyszczącej od potu szyi. - Niech diabli porwą twoją głowę! - zawołała, zapomi nając o dobrych manierach. - Wygrałam, a ty nie masz w sobie dość odwagi, by to potwierdzić. Gdyby nie to, że musiałam siedzieć w siodle po damsku, tylko powąchałbyś kurz. Śmiała się głośno, głęboko wciągając pachnące igli wiem powietrze. Jej oczy, roziskrzone humorem i szaleń czym galopem, płonęły zielenią. Miały taki wyraz, jak by rzucała wyzwanie całemu światu. Potargane włosy wy sunęły się spod maleńkiego, zalotnego kapelusika, który zsu nął się jej na tył głowy. Gdyby do tej pory Brigham się w niej nie zakochał, pewnie stałoby się to właśnie w tym momencie. - Nic się nie martw, jak na Anglika i tak dobry z ciebie jeździec - pocieszyła. - W każdym razie nie gorszy niż ku lawy Szkot ślepy na jedno oko. - Jeszcze trochę tych komplementów, milady, a zacznę czerwienić się jak panienka. Cokolwiek byś mówiła, zwy cięstwo i tak jest moje, a ty widocznie jesteś zbyt próżna albo zbyt uparta, żeby to przyznać. Potrząsnęła głową tak energicznie, że kapelusik całkiem
192
NORA ROBERTS
zsunął się jej z głowy i zawisł na wstążeczkach. Z eleganc kiej fryzury, nad którą Maggie spędziła pracowicie cały ra nek, nie zostało nic. Niesforne loki swobodnie opadły aż do pasa, wabiąc wzrok iskrzącymi się w nich promieniami słońca. - To ja wygrałam. Gdybyś był prawdziwym dżentelme nem, nie spierałbyś się o to. - Nie, to ja wygrałem - wychylił się w siodle, pociągnął za koniec wstążki, po czym odrzucił daleko niepotrzebny kapelusik. - I pragnę ci przypomnieć, że prawdziwa dama na pewno nie chciałaby się ścigać. - A więc to tak! Gdyby to było możliwe, tupnęłaby na niego nogą. Za miast tego obróciła klacz, tak że stanęli twarzą w twarz. Nie obchodziło jej, że nazwał ją upartą i próżną, ale tego, że odmówił jej miana damy, nie mogła mu darować. - A czy ty zachowujesz się teraz po męsku? - zapytała, patrząc mu w oczy. - To ty chciałeś się ścigać. Gdybym odmówiła, zarzuciłbyś mi tchórzostwo. Ale ja podjęłam wy zwanie, w dodatku wygrałam z tobą, więc nie jestem damą, tak? - Podjęłaś wyzwanie i przegrałaś! - poprawił ja, ciesząc się, że aż poczerwieniała ze złości. - Poza tym dla mnie nie musisz być damą, Reno. Wolę cię taka. jaka jesteś. - To znaczy jaką? - gniew zapłonął w jej oczach. - Jesteś jak zachwycająca dzika kocica, która nosi bry czesy i walczy jak mężczyzna. Syknęła niczym nadepnięta żmija i pod wpływem na giego impulsu klepnęła w szyję jego konia. Przestraszony ogier skoczył w bok i gdyby nie doskonały relleks i talent
Rebelia
193
jeździecki, Brigham jak nic wpadłby głową prosto do lo dowatego jeziora. - Jędza! - warknął, prostując się w siodle, ale zerknął na nią z ukosa. W jego wzroku zdumienie mieszało się z po dziwem. - Zachciało ci się mnie utopić? - To nie byłaby moja wina, gdybyś poszedł na dno jak kamień. Sprawiłby to twój zakuty łeb - odcięła się. Zagryzła wargi, żeby się nie roześmiać. Odrzuciła do tyłu włosy i zadarła głowę, by spojrzeć w pogodne niebo. Dzień był naprawdę przepiękny, może nawet nie będzie już ładniejszego w całym jej życiu. Kiedy przypomniała so bie wielką radość i podniecenie, jakie dał jej wyścig, za pomniała o dąsach. W końcu to Brigham wpadł na pomysł, żeby się ścigać, więc w nagrodę przestanie się na niego gniewać. - Proponuję rozejm - odezwała się pojednawczo. - Coll i Maggie zaraz tu będą. Jeśli się na mnie obrazisz, nie będę miała z kim rozmawiać w czasie, kiedy zaczną robić do siebie maślane oczy. - A więc jednak do czegoś się przydam - uśmiechnął się, zsiadając z konia. - Jestem pani ogromnie wdzięczny, madame. - Nasz wyścig, a zwłaszcza moja wygrana wprawiły mnie w doskonały nastrój - łaskawie pozwoliła pomóc so bie przy zsiadaniu. - Cieszę się niezmiernie - ukłonił się nisko, a potem, zanim zdążyła się zorientować, porwał ją do góry i prze rzucił sobie przez ramię, - Przypominam jednak, że to ja wygrałem. - Czyś ty rozum postradał! - wrzasnęła, okładając go
194
NORA ROBERTS
po plecach pięściami, sama nie wiedząc, czy ma ochotę śmiać się, czy skląć go w żywy kamień. - Może i tak, ale ciągle mam go dość, by zrobić to, co zamierzam. Szedł z nią w stronę wody tak lekko, jakby nic nie wa żyła. Kiedy zatrzymał się przy samym brzegu, Serena za niepokoiła się nie na żarty. Przestała się szarpać i zamiast bić go pięściami, uczepiła się kurczowo jego kurtki. - Nie ośmielisz się - sapała, wisząc bezradnie głową w dół. - Moja droga, czy mówiłem ci już, że Langstonowie to bardzo odważny ród? - zapytał rozbawiony, nie zważając na to, że zaczęła znowu wierzgać i nawet próbowała ugryźć go w ramię. - Mam nadzieję, że umiesz pływać? - Dużo lepiej niż ty, Angolu! Jeśli mnie zaraz nie po stawisz... - zamiast dokończyć swoją groźbę, zapiszczała ze strachu, bo Brigham zrobił taki ruch, jakby miał zamiar cisnąć ją do jeziora. - Brigham, nie rób sobie żartów! Woda jest zimna jak lód! - zaczęła śmiać się na całe gardło, ale ani na moment nie zrezygnowała z walki. - Przysięgam, że zamorduję cię za to - wołała, zanosząc się od śmiechu. - W takim razie na pewno cię nie puszczę, no, chyba że przyznasz wreszcie, że to ja wygrałem. - Nie przyznani! - No cóż, w takim razie... Odchylił się. żeby wziąć zamach, ale w tej samej chwili c/ubek jej buta wylądował na tyle blisko jego najczulszego punktu. że instynktownie zgiął się w pół. Wciąż trzymając ją na ramieniu, cofnął się, ale potknął się o gruby korzeń
Rebelia
195
sosny. Runęli obydwoje na ziemię, zaplątali się w jego pe lerynę i spódnicę jej sukni. Ze względu na zasady przyzwoi tości oraz spokój swych myśli szybko cofnął dłoń, która nieopatrznie znalazła się na jej krągłych pośladkach. - Zdaje się, że kiedyś już znaleźliśmy się w podobnej i sytuacji - westchnął, gdy próbowali wyplątać się z więzów. Odskoczyła od niego jak oparzona, szybko obciągając spódnicę i zasłaniając nogi. - Niech cię wszyscy diabli! Zniszczyłeś mi suknię! - I to mówi kobieta, która omal nie pozbawiła mnie męskości! - Doprawdy! Obiecuję, że następnym razem bardziej się przyłożę! - fuknęła, ale wcale nie była na niego zła. Od rzuciła włosy, które zasłaniały jej oczy i kolejny raz spoj rzała w niebo. Czuła, że żyje pełnią życia, więc nawet nie chciało jej się udawać damy. Spojrzała na klęczącego obok niej Brighama, a widząc jego uwalane błotem spodnie, zwo łała wesoło: - Parkins cię zbeszta za to, że zniszczyłeś ubranie. - Mój lokaj jest zbyt dostojny na to, żeby kogokolwiek besztać - wzruszył ramionami i niedbale potarł smugę bło ta. - Zamiast tego patrzy na mnie ze śmiertelnie obrażoną miną, a ja czuję się wtedy jak uczniak. Serena odrzuciła kępkę mchu, która zaplątała się w jej włosach. - Jaki on jest, ten twój Parkins? - Chłodny jak głaz, irytująco poprawny i dbający o for my. Poza tym strasznie uparty. Dlaczego pytasz? - Pani Drummond upatrzyła go sobie na męża. - Co takiego? - oczy Brighama zrobiły się okrągłe ze
196
NORA ROBERTS
zdumienia. - Wasza pani Drummond i Parkins? No nie... Wolne żarty! - Co w tym dziwnego? Pani Drummond to bardzo przy zwoita kobieta. - Serena poczuła, że musi bronić honoru swego domu. - Przecież ja nie mówię, że nie! Ale Parkins?! Brigham uniósł się na łokciach i pokręcił z niedowie rzaniem głową. Gdy wyobraził sobie chudego jak strach na wróble Parkinsa u boku atletycznie zbudowanej kucharki, z trudem stłumił śmiech. - Czy on o tym wie? - zapytał, nie kryjąc rozbawienia. - Pewnie jeszcze nie, ale pani Drummond na pewno już się koło niego kręci. Wesołość Brighama udzieliła się również Serenie, zwła szcza że oczami wyobraźni ujrzała tę niebanalną parę. Uło żyła się na plecach i uśmiechnęła się do przepływających nad jej głową obłoków. - Nie wątpię, że przez żołądek trafi prosto do jego serca - powiedziała wesoło. - Któż oparłby się takim ciastom i sosom? Oczaruje go tym tak samo, jak Maggie czaruje Colla, robiąc do niego słodkie oczy i uśmiechając się nie śmiało. - To cię denerwuje? - Co? Maggie i Coll? - podłożyła ręce pod głowę i przez chwilę zastanawiała się, co odpowiedzieć. - Nie. nie denerwuje mnie to. Odkąd pamiętam. Maggie kochała się w rmoim bracie. Byłabym naprawdę bardzo szczęśliwa, gdy by się wkrótce pobrali. A ponieważ Maggie jest moją przyjaciółką, odpadnie mi problem niechęci do bratowej. Jed nak...
Rebelia
197
- Jednak co? - Kiedy widzę ich razem, zaczynam zastanawiać się nad różnymi rzeczami. Myślę na przykład o tym, jak wiele się zmienia i że nic nie można zrobić, żeby to powstrzymać zamknęła oczy, wystawiając twarz na pieszczotę słońca i lekkiego wiatru. - Mówią, że gdy przychodzi wiosna, przychodzi także miłość. Tym razem z wiosną przyjdzie wojna. Tego również nie da się uniknąć. - Niestety - wziął w palce pasemko jej włosów i zaczął się nim bawić. - Wolałabyś, żeby jej nie było? - Sama nie wiem - westchnęła, ciągle zapatrzona w niebo. - Z jednej strony nienawidzę tego, że nie wolno mi chwycić za miecz i przyłączyć się do walki. Jednak jakaś część mnie buntuje się przeciwko wojnie. Jakiś głos w środ ku podpowiada, że najlepiej, żebyśmy w ogóle mnie musieli walczyć i mogli żyć jak do tej pory, cieszyć się wiosną, patrzeć na świeże kwiaty. Poruszony, wziął ją za rękę. Szczupła dłoń była zdecy dowanie za delikatna do miecza, bez względu na to, jak waleczne serce biło w piersi Sereny. - To nic - pogładził tę gorącą dłoń. - Zobaczysz jeszcze niejedne kwiaty i przeżyjesz niejedną wiosnę. Odwróciła się, by spojrzeć na niego, i nagle zdała sobie sprawę, że nie wiadomo kiedy przestało ją drażnić jego to warzystwo. Był tak blisko, a mimo to czuła się odprężona i nawet zadowolona, że mogą być sam na sam nad brzegiem jeziora. To tu znajdowała się jej samotnia, tu biegła, ilekroć coś ją trapiło albo kiedy czuła się wyjątkowo szczęśliwa. A teraz przyjechała tu z nim, siedziała obok niego na chłod nej ziemi i serce mówiło jej, że właśnie tak być powinno.
198
NORA ROBERTS
Zdawało jej się, że przeżywa wszystko dużo intensywniej, niż kiedy jest sama. Ptaki śpiewały inaczej, inaczej pachniała woda i wilgotna, parująca w słońcu ziemia, Posłuszna głosowi serca, zacisnęła palce na jego dło ni, nie do końca świadoma, co robi. Zorientowała się, gdy było już za późno, a zmieniony wyraz jego oczu ostrzegł ją, na co się zanosi. Mimo to nie mogła, a może nie chciała oderwać wzroku od tych źrenic, wpatrujących się w nią przenikliwie. Na jedną magiczną chwilę świat przestał istnieć, znikło jezioro i zalany słońcem brzeg, a zo stali tylko oni, wpatrzeni w siebie, połączeni splecionymi dłońmi. -Nie! Poderwała się gwałtownie, jakby chciała wstać, ale nie zrobiła tego. Przysiadła tylko obok niego, a przez to znaleźli się jeszcze bliżej siebie. Kiedy wyciągnął dłoń, by przesunąć nią wzdłuż linii jej brody, nawet nie drgnęła. - Nie będę zatrzymywał cię siłą, Reno. To i tak nie zmieni tego, co dzieje się między nami. - Między nami nic nie ma i nie będzie! - Uparta jesteś - palcem wskazującym powiódł wokół jej ust. - Samowolna - końcem języka przesunął wzdłuż dolnej wargi. - Piękna. - Wcale taka nie jestem' - uniosła rękę. by go ode pchnąć, ale zamiast to zrobić, chwyciła jedynie za szeroki kołnierz jego kurtki. - Jesteś! Dokładnie taka, jak mówię. Leciutko ugryzł ją w policzek i z przyjemnością obser wował, jak w jej oczach zapala się pożądanie. Podniecony tą reakcją pomyślał, jak rozkoszna musi być w łóżku. Wol-
Rebelia
199
niutko przesunął usta wzdłuż linii jej szczęki i chwycił zębami koniuszek ucha. - Przestań! - Nie mogę. Tyle dni czekałem, by być z tobą sam na sam bodaj przez pięć minut i robić to, co teraz robię - wsusnął koniec języka do różowej muszelki jej ucha, powodując, że przeszyła ją fala przyjemności i gorąca. - Niczego tak nie pragnę, jak kochać się z tobą, Sereno. Pieścić każdy i najmniejszy skrawek twojego ciała. - Nie mogę! Nie możesz! - Owszem, możesz - szepnął kusząco. - I zrobimy to. Zamknęła oczy i przez moment rozkoszowała się ciep łem jego warg na swoich ustach. Pocałunek sprawiał jej wielką przyjemność, ale wiedziała, że pozwalając, by ją ca łował, postępuje źle. Nic dobrego z tego nie wyniknie, ani teraz, ani nigdy. - Proszę, przestań. Nie powinieneś nawet mówić do mnie w taki sposób. Sprawiasz, że... nie potrafię myśleć. - Więc nie myśl! - chwycił ją mocno za ramiona i ob rócił ku sobie, tak by patrzyła mu w oczy. - Odczu waj, po prostu odczuwaj. Pokaż mi, że jesteś do tego zdolna. Myśli wirowały w jej głowie, podsuwając na prze mian pokusy i ostrzeżenia. Nie miała już sił dłużej ze sobą walczyć, więc z głębokim westchnieniem pochyliła się i po całowała go pierwsza. Co ja robię! To szaleństwo! - krzy czało coś w duszy, ale nie chciała słuchać. Nie potrafiła już zapanować nad instynktem, który kazał jej szukać dotyku jego rąk, domagać się namiętnych pocałunków. Kiedy czuła na sobie jego dłonie, chciała prosić, by nigdy ich nie za-
200
NORA ROBERTS
bierał. Gdy ją całował, gotowa była błagać o więcej. Każ dym nerwem pobudzonego ciała czuła, jak bardzo jej pra gnie. W żelaznym uścisku jego rąk, w głębokich pocałun kach była namiętność, o jakiej nawet nie śniła. Z każdą sekundą słabła jej wola i przychodziło zrozumienie, że wkrótce nadejdzie chwila, gdy będzie gotowa oddać mu wszystko. Nakrył dłonią jej serce. Biło jak oszalałe. Dla niego. Ta myśl prawie odbierała mu rozum. Nie mógł i nie chciał już dłużej czekać. Zachłannie wodził rękami po jej piersiach, całował szyję i powracał do ust, które czekały na niego go rące i wilgotne. - Na Boga, Sereno, tak bardzo cię pragnę! - odsunął ją na wyciągnięcie ramion i spojrzał w jej rozszerzone oczy. - Czy ty to rozumiesz? - Tak - ręka drżała jej bardzo, gdy próbowała dotknąć nią szyi. - Ale potrzebuję czasu. Muszę zastanowić się, spo kojnie pomyśleć. - Przede wszystkim musimy porozmawiać - niechętnie zwolnił uścisk. Dopiero teraz odkrył, że trzymają tak mocno, że aż zdrę twiały mu palce. Mógł sprawić jej ból. Nie zdążył jej za to przeprosić, bo ziemia zadudniła od końskich kopyt. Zaklął cicho i szybko pomógł jej wstać. - Za każdym razem, gdy zostajemy sami. kończy się na pocałunkach. W ten sposób nigdy nie uda nam się po mówić ze sobą. Bardzo chciałbym, żebyś zrozumiała, co do ciebie czuję i czego pragnę dla nas obojga. Nie odezwała się, ale w głębi duszy wiedziała. że i tak rozumie, jakie ma wobec niej zamiary. Ku swemu własnemu
Rebelia
201
zgorszeniu i dziwnej radości, była bliska tego, by je za akceptować. Pragnie jej, więc zostanie jego kochanką. Nie miała wąt pliwości, że ich pierwsze zbliżenie będzie najwspanialszą chwilą jej życia. A potem on zaproponuje jej pewien ko rzystny dla obu stron układ. Jako jego kochanka dostanie wszystko, czego dusza zapragnie. Piękne stroje, klejnoty, najlepsze konie, elegancki pałacyk. Całe to wystawne życie, w którym będzie czuła się bardzo nieszczęśliwa. Jeśli zaś odmówi mu, zachowa swą godność i dumę, ale już do końca życia nie zazna ani jednej chwili szczęścia. - Nie ma o czym mówić. Wszystko rozumiem - powie działa twardo, ale uciekła przed jego spojrzeniem. - Po trzebuję czasu, żeby wszystko przemyśleć. Ukryła dłonie w fałdach sukni, ale on je znalazł i zam knął w swoich. - Powiedz mi, Sereno. Czy ty mnie kochasz? Mocno zacisnęła powieki, bliska płaczu z powodu tego, że pyta ją o to, co i tak dobrze wiedział. Powinna go za to nienawidzić, ale już nie umiała. - To nie jest jedyne pytanie, na które muszę sobie od powiedzieć - odparła po chwili namysłu. - A więc znowu do tego wracamy - puścił jej dłonie i cofnął się, mierząc ją chłodnym spojrzeniem. - Jestem An glikiem, a ty nie możesz o tym zapomnieć bez względu na to, co oboje czujemy i co możemy sobie nawzajem ofiaro wać. - Nie chodzi o to, że nie mogę zapomnieć. Nie potrafię! - szepnęła bezradnie, łykając łzy. - Nie potrafię tak nagle zapomnieć, kim jesteś i skąd przychodzisz, podobnie jak nie
202
NORA ROBERTS
potrafię zapomnieć, kim jestem ja. Potrzebuję czasu, by prze konać się, że będę umiała żyć takim życiem, jakie mi chcesz zaoferować. - Rozumiem - nerwowo skinął głową. - Potrzeba ci czasu, dostaniesz go. Ale pamiętaj, Sereno, że nie będę cze kał wiecznie! Ani nie będę cię błagał na kolanach!
ROZDZIAŁ ÓSMY
- To będzie cudny bal! Maggie balansowała na ostatnim szczeblu drabiny i usi łowała dosięgnąć najdalszego rogu lustra. W całym dworze MacGregorów wrzało jak w ulu. Nieliczna służba pod czuj nym okiem Fiony wywracała dom do góry nogami. Również członkowie rodu nie mieli prawa siedzieć z założonymi rę kami. - Wszystko będzie doskonałe, zobaczysz, Reno - ciąg nęła. - Muzyka, światło... - I Coll - dokończyła Serena, nie przerywając polero wać poręcz fotela. - Oczywiście! Przede wszystkim Coll! - Maggie nie da ła zbić się z pantałyku. - A wiesz, że on już zarezerwował sobie pierwszy taniec? - Jakoś mnie to nie dziwi - Serena wzruszyła ramio nami. - Żebyś ty widziała, jaki był słodki, gdy mnie o to prosił - westchnęła rozmarzona Maggie. Z nosem przy samym lustrze zaczęła uważnie studiować swoją nieskazitelną cerę. Bardzo się bała, że przez konne przejażdżki w słoneczne dni nabawi się piegów, które Coll na pewno natychmiast zauważy. A co będzie, jeśli przez to przestanie mu się podobać? To dramatyczne pytanie pozo-
204
NORA ROBERTS
stało bez odpowiedzi, bowiem na zgrabnym nosku nie zna lazła ani jednej złotej cętki. - Już miałam mu powiedzieć, że przecież i tak nie chciałabym tańczyć z nikim innym, ale ugryzłam się w ję zyk. Nie chciałam, żeby się biedak czerwienił i jąkał. - Pierwszy raz słyszę, że mój brat się jąka. Przed twoją wizytą jakoś nigdy mu się to nie zdarzyło. - Ja wiem! - Maggie aż przygryzła wargę z radości. - Sama powiedz, czy to nie cudowne? Serena spojrzała na przyjaciółkę spod oka, ale widząc jej rozpromienioną minę, zachowała dla siebie kąśliwą uwa gę, którą już miała na końcu języka. - Może i cudowne - powiedziała bez entuzjazmu. Coll zakochał się w tobie i nie wątpię, że jest to najlepsze, co go spotkało w życiu. - Czy mówisz tak tylko dlatego, że jesteś moją przyja ciółką? - Nie. Dlatego że widzę, co dzieje się z moim bratem, gdy ty jesteś w pobliżu. Oczy Maggie zaszkliły się od łez, ale szybko zapanowała nad wzruszeniem. Za nic w świecie nie chciała, żeby Coll zobaczył ją zapuchniętą i z czerwonym nosem. Ciągle jesz cze wydawało jej się, że dla swego ukochanej! musi być idealna. - Pamiętasz - zapytała Serenę po chwili - j a k pew nego dnia obiecałyśmy sobie, że kiedyś zostaniemy siostra mi? - Oczywiście. Ty miałaś wyjść za Colla, a ja za któregoś z twoich licznych kuzynów - Serena roześmiała się na wspomnienie tych dziecięcych fantazji, jednak nagle spo-
Rebelia
205
ważniała i przerwała pracę. - Maggie, czy chcesz mi po wiedzieć, że Coll się oświadczył? - Jeszcze nie - westchnęła Maggie. Szybkim ruchem odsunęła pasemko włosów, które wymknęło się spod czepka. 'Miała przy tym bardzo stanowczą minę, a pomiędzy łukami brwi pojawiła się uparta linia, którą jej ojciec znał aż nadto dobrze. - Jeszcze się nie oświadczył, ale zrobi to wkrótce. Reno, to przecież nie może skończyć się na pobożnych ży czeniach. Ja go tak bardzo kocham! - Jesteś pewna? - Serena podniosła się z kolan i pode szła do drabiny, na której stała przyjaciółka. - W końcu wtedy, gdy rozmawiałyśmy o wychodzeniu za mąż, były śmy dziećmi. Wiem, że już wtedy wybrałaś sobie Colla, ale ani ty nie jesteś już tamtą dziewczynką, ani on tamtym chłopakiem. Teraz to już mężczyzna. - Oczywiście, że nie myślę już tak samo. Wtedy wy dawało mi się, że Coll jest księciem z bajki! - Coll? Księciem? - prychnęła Serena. - Tak. Był taki wysoki i ładny. Wyobrażałam sobie, że będzie się o mnie pojedynkował, potem porwie mnie na ko nia i odjedzie w siną dal, oczywiście ze mną w ramionach - roześmiała się Maggie. - Przez te tygodnie, które u was spędziłam, spojrzałam na niego z innej strony. Wiem, że można na nim polegać, że jest odpowiedzialny, uprzejmy i trochę nieśmiały. Zdaję sobie sprawę, że potrafi być sza lony i nieobliczalny, ale to też mnie w nim pociąga. Wiem dobrze, że nie jest żadnym księciem, ale i tak kocham go bardziej, niż potrafię wyrazić. - Całowałaś się z nim? - zapytała Serena, myśląc przy tym, że Brigham bardziej niż Coll odpowiada dziecięcym
206
NORA ROBERTS
fantazjom przyjaciółki. Do hrabiego Ashburn wyjątkowo pa sowało staczanie pojedynków i porywanie kobiet. - Nie, nie całowałam się. Raz niewiele brakowało, ale przeszkodził nam Malkolm - wyznała Maggie, nie kryjąc rozczarowania. - Czy to źle, że chciałabym, żeby mnie po całował? - Nie - padła natychmiastowa odpowiedź, ale Maggie zbyt była pochłonięta własnymi myślami, by zwrócić uwagę na niezwykłą stanowczość w głosie Sereny. - Wiesz - odezwała się jakby trochę roztargniona - teraz dużo bardziej brakuje mi matki niż zaraz po jej śmierci. Żałuję, że nie mogę porozmawiać z nią o tym wszystkim. Chciałabym zapytać, czy kiedy była z ojcem, serce biło jej jak szalone, zupełnie jakby miało zaraz wyskoczyć. Powiedz mi, Sereno, ale szczerze! Czy naprawdę myślisz, że Coll mnie kocha? - Cóż, nigdy dotąd nie widziałam, żeby w towarzystwie innej kobiety zachowywał się tak idiotycznie. Jąka się, ma błędny wzrok, opada mu szczęka. A kiedy na ciebie patrzy, to albo czerwieni się, albo blednie. - Naprawdę? - Maggie aż klasnęła z radości. - Tylko dlaczego jest taki powolny! Jeśli niedługo nie przestanie patrzeć na mnie, zamiast działać, chyba oszaleje! - Maggie! - Serena roześmiała się udając świecie obu rzoną. - Chyba nie powiesz mi, że zgodziłabyś się na coś więcej niż pocałunek? - zapylała, wpatrując sic z napięciem w twarz przyjaciółki. - Czyja wiem... - Maggie zeszła stopień niżej. - Na tomiast jednego jesieni pewna. Jeśli Coll nie zadeklaruje się wkrótce, wezrnę sprawy w swoje ręce - wyznała czer wieniąc się po uszy.
Rebelia
207
Zaintrygowana Serena aż przechyliła głowę. - Jak masz zamiar to zrobić? - Po prostu... Maggie umilkła i zaczęła uważnie nadsłuchiwać odgłosu kroków w holu. Serce zabiło jej mocniej, więc mogła przy siąc, że to Coll idzie do salonu. Wiedziała, że to on, jeszcze zanim otworzył drzwi. Niewiele myśląc, krzyknęła przestra szona i zsunęła się z ostatnich szczebli drabiny prosto na wypastowaną posadzkę. Serena chciała ją ratować, ale Coll był szybszy. Natychmiast znalazł się przy niej i otoczywszy ramieniem w tali, próbował pomóc jej wstać. - Uważaj, dziewczyno! - zawołał zaniepokojony, roz pływając się w duszy z zachwytu, że jest taka krucha i lek ka jak piórko. - Nic sobie nie zrobiłaś? - Ach, przepraszam! Taka ze mnie niezdara - zaszczebiotała Maggie, wpatrzona w niego jak w obraz. Mocno prze łknęła ślinę, bo przyszło jej do głowy, że gdyby Serena zapytała ją w tej chwili, czy zgodziłaby się na coś więcej niż pocałunek, bez wahania odpowiedziałaby tak. Po stokroć tak! - Co to w ogóle, za pomysły! - pytał Coll srogo, choć serce zalewała mu fala czułości. - Taka kruszyna jak ty nie powinna wspinać się na drobinę. Podtrzymywał ją ostrożnie, zdjęty nagłą obawą, czy swy mi wielkimi łapskami nie narobi jej sińców. Chciał pod prowadzić ją do fotela, ale gdy dotknęła stopą podłogi, syk nęła z bólu. Wielkie cele wymagają drastycznych środków, pomyślała, robiąc płaczliwą minę. Okazało się, że metoda jest skuteczna, bo Coll natychmiast wziął ją na ręce. Gdy poczuła jego serce bijące tuż obok swojego, omal nie zemd lała z wrażenie.
208
NORA ROBERTS
- A jednak coś sobie zrobiłaś - powiedział przejęty. - Czy mam pójść po Amelię? - Nie, nie! To na pewno nic takiego - zawołała, mru gając zalotnie oczami. Wniebowzięta wpatrywała się w niego, gdy niósł ją do najdalej stojącego krzesła, a on po raz pierwszy poczuł się prawdziwym mężczyzną. - Jesteś blada - przyjrzał jej się zaniepokojony. - Cze kaj, zaraz przyniosę ci trochę wody - w kilku susach dopadł drzwi i nim zdążyła go zatrzymać, już go nie było. - Bardzo cię boli? - zatroskana Serena podeszła bliżej. Klęknęła u stóp przyjaciółki i załamała ręce. - Och Maggie, tak mi przykro! To byłoby okropne, gdybyś nie mogła jutro tańczyć! - Co ty? Oczywiście, że zatańczę! I to z Collem! - No nie wiem. Jeśli skręciłaś kostkę, to... - Nie bądź głupia, Sereno! Z moją kostką jest wszystko w najlepszym porządku - szepnęła Maggie i na dowód, że mówi prawdę, poderwała się na równe nogi i wykonała ta neczne pas. - Margaret MacDonald! Okłamałaś mojego brata! - Ależ skąd! - roześmiała się. Maggie siadając na swoim miejscu. - Coll zapytał, czy coś mi się stało a ja nie za przeczyłam. Sereno, jak moja fryzura? Zapytała wyraźnie podekscytowana i zaczęła układać fałdy sukni tak by jej poza wyglądała jak najwdzięczniej. - Z drabiny tez spadłaś specjalnie! zawołała Serena oskarżycielsko. - Tak jest - twarz Maggie promieniała trumfem. - Sa ma widzisz, jak poskutkowało!
Rebelia
209
Zdegustowana Serena przysiadła na piętach. - Ale to przecież podłe oszustwo! - powiedziała obu rzona. - Jakie tam znowu oszustwo! Taka mała, niewinna sztu czka. Nie ma w niej nic podłego - broniła się Maggie, do tykając co chwila miejsca na policzku, w które połaskotała ją broda Colla. - Ja po prostu chciałam dać mu do zrozu mienia, że potrzebuję opieki. Nie wiesz, że mężczyźni lubią czuć się potrzebni? - zapytała tonem osoby bardzo doświad czonej. - Oni nie zakochują się w kobietach silnych jak wół! Wolą te delikatne, wrażliwe, trochę bezradne. I co w tym złego? - Zdaje się, że nic - przyznała Serena niechętnie. Przypomniała sobie dzień, kiedy to Brigham chciał stanąć w jej obronie, pewny, że została przez kogoś napadnięta. Gdyby wtedy była trochę bardziej krucha i bezradna, to kto wie... - Poza tym - ciągnęła Maggie z przejęciem, jakby zdra dzała przyjaciółce wielki sekret - kiedy mężczyzna jest zbyt nieśmiały, trzeba go czymś zachęcić. Słyszysz? Coll wraca! - szepnęła, chwytając Serenę za rękę. - Czy mogłabyś zo stawić nas na chwilę samych? - Dobrze, ale... Wiesz, to wygląda tak, jakby nie miał już żadnych szans. - Bo nie ma! - uśmiech Maggie był bardzo przebie głyColl wbiegł do salonu ze szklanką i zaraz ukląkł obok dziewczyny. - Proszę bardzo, napij się. To ci na pewno dobrze zrobi. - Pójdę poszukać Amelii - Serena podniosła się i szyb-
210
NORA ROBERTS
ko poszła do wyjścia. - Albo lepiej nie! - mruknęła pod nosem, zamykając za sobą drzwi. Coll ujął drobne rączki Maggie. Były tak małe i szczup łe, że poczuł się jak niedźwiedź, który w swe potężne łapy schwytał gołąbka. - Czy bardzo cię boli? - zapytał przejęty. - Nie, prawie wcale - spojrzała na niego spod rzęs, na gle tak samo onieśmielona jak on. - Naprawdę, nie rób sobie kłopotu. Kiedy na nią patrzył, przypominała mu się śliczna por celanowa lalka, którą widział na wystawie jakiegoś sklepu we Włoszech. Podobnie jak wtedy, miał teraz ochotę dotknąć jej, ale bał się, że ją uszkodzi. - Tak się bałem, że nie zdążę cię złapać - przyznał się. - Ja też - zacisnęła palce na jego dłoni. - Pamiętasz, jak kilka lat temu przewróciłam się w lesie i podarłam su kienkę? - Tak. A ja śmiałem się z ciebie. Musiałaś mnie wtedy nienawidzić. - Nie. Ja nawet nie byłabym w stanie cię nienawidzić -jeszcze mocniej uścisnęła jego dłoń. - Wiem, że strasznie ci się wtedy naprzykrzałam. Teraz też? zapytała cichutko, zbierając całą swoją odwagę. - Nie! - zachrypł z przejęcia. - W całej Szkocji nie ma piękniejszej dziewczyny i ja... - nie mógł dalej mówić, bo gardło nie dość, że było suche, to jeszcze musiało chyba spuchnąć. W każdym razie czuł, że coś go dusi a kołnierz koszuli nieprzyjemnie wpija się w kark. - A ty... - Maggie wyczekująco zawiesiła głos. - Pójdę po Amelię!
Rebelia
211
- Nie potrzebuje tu Amelii! - była tak sfrustrowana, że prawie krzyknęła. - Coll, czy ty nie wiesz... nie widzisz, że... Zobaczył, gdy wreszcie znalazł w sobie dość odwagi, by spojrzeć w jej szafirowe oczy. A gdy zrozumiał, co jest w nich wypisane, poczuł się tak, jakby strzelił go piorun. Dopiero kie dy otrząsnął się z pierwszego szoku, zdołał wykrztusić z siebie pytanie, od którego zależało całe jego życie. - Maggie, zostaniesz moją żoną? - Tak długo czekałam, aż o to zapytasz! - szepnęła wzruszona i natychmiast nadstawiła usta do wytęsknionego pierwszego pocałunku. - Coll! - głos Fiony, donośny i groźny, zagrzmiał w pu stym salonie jak wystrzał armatni. - To tak traktujesz młodą dziewczynę, która jest gościem w twoim domu! - Tak! - zawołał, biorąc Maggie na ręce. - Ale tylko wtedy, gdy zgodzi się zostać moją żoną! - Więc to tak! - Fiona patrzyła to na jedno, to na drugie. - Nie będę udawała zaskoczonej, ale uważam, że z obno szeniem Maggie na rękach po całym domu musisz zaczekać do ślubu. - Mamo... - W tej chwili postaw ją na ziemi! Wyraźnie zły posłuchał matczynego rozkazu. Maggie trochę się przestraszyła, więc mocno zacisnęła splecione dło nie. Odprężyła się dopiero wtedy, gdy Fiona podeszła do niej z otwartymi ramionami. - Witaj w rodzinie, Maggie. Cieszę się, że mój syn na reszcie zrobił coś rozsądnego.
212
NORA ROBERTS
Wciąż jeszcze nie mogła w to uwierzyć. W czasie po rannego dojenia krów myślała o tym, co oznajmiła jej led wie żywa ze szczęścia Maggie. Jej starszy brat będzie się żenił! - I co ty na to? - zapytała krowę, która z niezmąconym spokojem poddawała się jej zabiegom. Odpowiedziała jej cisza, przerywana odgłosem mleka równomiernie ciurkają cego do cebrzyka. Wiadomość o oświadczynach postanowiono na razie utrzymać w tajemnicy. Fiona oznajmiła, że Coll musi naj pierw oficjalnie poprosić o rękę Maggie, jednak dziewczyna była tak podekscytowana, że nie mogła utrzymać języka za zębami. Rozmawiały prawie do rana, przez co oczy piekły Serenę z niewyspania. Maggie nie miała wątpliwości, że ojciec, którego spo dziewano się popołudniu, bez wahania odda jej rękę Collowi. Umierała wprost z niecierpliwości, a myśl o tym, że szczę śliwa wieść o zaręczynach zostanie ogłoszona na balu, przy prawiała ją o zawrót głowy. Jeszcze trochę i ze szczęścia wyskoczy ze skóry, pomyślała Serena, kończąc dojenie. Przypomniała sobie brata, który przez cały ostatni wieczór chodził dumny jak paw. Pokręciła głową na wspomnienie jego buńczucznej miny. Z westchnieniem wstała z niskiego zydelka i dźwignęła dwa wypełnione mlekiem cebry. Oczywiście, wiadomość o zaręczynach, i rychłym ślubie bardzo ją ucieszyła. Życzyła młodym wszystkiego najlepsze go, ani przez moment nie wątpiąc, że będą ze sobą bardzo szczęśliwi. Maggie miała zadatki na żonę idealną! Ko chająca, zaradna na pewno będzie kojąco wpływała na Colla i tłumić jego porywcze wybuchy, ale nie spróbuje brać
Rebelia
213
go pod pantofel. Przede wszystkim jednak nie będzie miała nic przeciwko temu, żeby siedzieć w domu i oddawać się typowo kobiecym zajęciom. Będzie przędła i wyszywała, a po drodze urodzi Collowi gromadkę dorodnych dziecia ków. Myśl o szczęśliwej rodzinie obudziła w Serenie tęskny smutek. Nie dalej niż parę dni temu doszła do - jak jej się zdawało - ostatecznego wniosku, że nigdy nie wyjdzie za mąż. Może to i dobrze, pomyślała za niewesołą miną, bo byłabym kiepską żoną. Nie chodziło o to, że bała się czy nie lubiła domowej roboty, ani o to, że nie umiałaby kochać swoich dzieci. Po prostu nie była dość cierpliwa, by grać rolę kapłanki domowego ogniska, która czeka z obiadem na męża, słucha go i we wszystkim podporządkowuje się jego woli. W dodatku patrzyła na małżeństwo bardzo realistycznie. W końcu jak często spotyka się w życiu człowieka, którego można kochać całym sercem, a jednocześnie bardzo szano wać? Być może została zepsuta przez to, że od dziecka ob serwowała niezwykle udane małżeństwo swoich rodziców i teraz nie mogła i nie chciała zadowolić się byle czym. Zresztą jak mogłabym wyjść teraz za kogokolwiek? Py tała samą siebie, wychodząc z obory. Po tym, jak zakochała się w Brighamie, nie było nawet mowy, żeby znalazła szczę ście u boku innego mężczyzny. Jak mogłaby żyć w mał żeństwie, gdyby myślała bezustannie o innym? Jak zasnąć w czyichś ramionach, jeśli ciągle wyobrażałaby sobie, jak by to było z Brighamem? Doskonale wiedziała, że nie mogą być razem, ale to w żaden sposób nie zmieniało jej uczuć. Póki ta miłość będzie w niej żyła, musi pozostać sama. A to
214
NORA ROBERTS
nie będzie łatwe, przyznała szczerze, mając przed oczami promienne twarze Colla i Maggie. Uginając się pod ciężarem mleka, szła wąską ścieżką w stronę dworu. Dróżka prowadząca w dół była bardzo śli ska, ale szła po niej dość pewnie, bo przemierzała ją każdego dnia i znała dosłownie każdy kamień. Myślami była daleko, przy świeżo zaręczonej parze. Nie będzie zazdrościła im szczęścia tylko dlatego, że sama nigdy go nie zazna. To byłoby małoduszne i podłe, a poza tym zbytnio kochała oboje, by robić im coś takiego. Na pewno jeszcze nieraz powróci myślami do sposobu, w jaki Maggie dopięła swego. Wystarczy umiejętnie spaść z drabiny, żeby złapać męża, pomyślała nie bez odrobiny złośliwości. A jak on na nią patrzył! Pokręciła głową z niedowierzaniem. Zu pełnie jakby była zrobiona z kryształu i mogła rozprysnąć się w jego rękach. Ciekawe jak to jest, kiedy mężczyzna tak patrzy? Oczywiście ona sama wcale by tak nie chciała, ale pewnie musi być miło, kiedy czuje się czyjąś troskę. Z zamyślenia wyrwał ją metaliczny odgłos ostróg dzwo niących o kamienie. Odwróciła się i spostrzegła Brighama idącego do stajni. Niewiele myśląc, zmieniła kierunek i po szła tak. by musieli się spotkać. Gdy była już blisko, prze prosiła w myślach za zmarnowane mleko, po czym wydała z siebie bezradny okrzyk i osunęła się na ścieżkę. Znalazł się przy niej natychmiast, klęknął, nie zważając na błoto, i przyjrzał się jej uważnie. Od razu spostrzegła mroczny wy raz jego twarzy - nieomylny znak, że był w podłym na stroju. -- Stało ci się coś?' Pytanie zabrzmiało prawie jak oskarżenie, a już na pew-
Rebelia
215
no nie było w nim ani odrobiny troski. Serena poczuła się lekko zbita z tropu, ale postanowiła mężnie brnąć do końca. Niestety, nie czuła się pewnie w roli bezradnej kobietki i nie bardzo wiedziała, jak ma się dalej zachować. Przypomniała sobie, że Maggie zerkała na Colla spod rzęs. - Nie wiem, czy coś mi się stało - powiedziała, usiłując skopiować minę przyjaciółki. - Chyba skręciłam kostkę. - To po jakiego diabła łapiesz się za to mleko?! Rozzłoszczony pochylił się, by zbadać jej stopę. Robił to w roztargnieniu, myślami krążąc wokół wiadomości, któ re odebrał poprzedniego wieczora. Pewnie dlatego nie do strzegł w porę, że wyraz jej oczu zapowiada nadciągającą burzę. - Gdzie jest Malkolm albo ta gapowata Molly? Nie ma cie dość służby, że musisz sama brać się do dojenia krów?! - pytał zniecierpliwiony. - Krowy to nie jest robota dla Malkolma. Molly i reszta jest zajęta szykowaniem pokoi gościnnych - warknęła, na tychmiast zapominając, że miała być krucha i bezbronna. - A w dojeniu krów nie ma nic wstydliwego, lordzie Ashburn. Być może twoje wytworne angielskie damy nie po trafią odróżnić krowy od byka, ale my tutaj... - Daj spokój moim angielski damom, bo one nie mają tu nic do rzeczy. Ścieżka jest śliska, a cebry ciężkie, więc nie powinnaś brać się do tego, co przerasta twoje siły. Nie próbuj robić więcej, niż możesz. - Więcej, niż mogę? - Serena gwałtownie odrzuciła w tył głowę. - Zapewniam cię, że jestem w stanie zrobić tyle samo co ty, jeśli nie więcej, paniczyku! Poza tym nigdy dotąd nie przewróciłam się na tej przeklętej ścierce!
216
NORA ROBERTS Przysiadł na piętach, westchnął głęboko, a potem
spojrzał na nią znużony, tak jak patrzy się na niesforne dziec ko. - Oj, Reno, jesteś uparta jak osioł. Tego już za wiele. Żadna kobieta nie zniosłaby takiej zniewagi, a już na pewno nie ona. Bez namysłu skoczyła na równe nogi i chlusnęła mu w twarz resztką mleka. Wszy stko stało się tak szybko, że ani on nie zdążył się zasłonić, ani ona zastanowić się, co robi. Po chwili stała nad nim, wymachując pustym cebrem i patrząc, jak osłupiały łyka jeszcze ciepłe mleko. - Proszę bardzo, oto doskonała kąpiel w świeżutkim mleku, w sam raz dla pańskiej delikatnej angielskiej skóry, milordzie! - drwiła. Podniecona własnym czynem chwyciła następne wiader ko i już miała wylać mu mleko na głowę, ale tym razem okazał się szybszy. Chwycił ją z całych sił za nadgarstki i zmusił, żeby postawiła ceber. Uścisk był tak mocny i pew ny, a wyraz jego oczu tak groźny, że nawet nie próbowała z nim walczyć. - Za to. co zrobiłaś, powinienem wygarbować ci skórę - syknął. - Tylko spróbuj, Angolu! - znowu dumnie odrzuciła głowę i roześmiała mu się prosto w twarz. - Sereno! W jednej chwii ; jej wyzywające spojrzenie zmieniło się na bardziej potulne, a przed wszystkim przestraszone. Srogi głos ojca natychmiast ostudził jej giniew.Cofnęła się kilka kroków i ze spuszczoną głową czekała, aż do nich podej dzie.
Rebelia 217
- Ojcze... - szepnęła, wiedząc, że powinna spodziewać się najgorszego. - Czyś ty, dziewucho, całkiem już rozum straciła! - grzmiał Jan, chwytając ją za ramię. Nie bardzo wiedziała, jak się bronić, więc tylko wes tchnęła żałośnie. - No słucham! Co masz mi do powiedzenia? - Wszystko przez mój charakter, ojcze... Wzrok wciąż miała wbity w ziemię, więc nie mogła zo baczyć, że Brigham próbował stanąć pomiędzy nią a roz sierdzonym Janem. - Posłuchaj, Janie - zaczął ostrożnie. Wyjął z kieszeni chusteczkę i szybko wytarł twarz. - Zdarzył się przykry wy padek. Serena pośliznęła się i upadła, niosąc mleko. - To nie był wypadek, ojcze! - zawołała gwałtownie, bo nie chciała kłamstwem ratować własnej skóry. - Ja spe cjalnie oblałam lorda Ashbum! - Myślisz, że nie mam oczu i nie widziałem, coś zrobiła! .- Jan aż tupnął nogą ze złości. - Najserdeczniej przepra szam cię za pożałowania godne zachowanie tej łobuzicy zwrócił się do Brighama. - Przyrzekam, że nie minie jej sroga kara. Marsz do domu, dziewczyno! - Tak, ojcze. - Posłuchaj mnie, Janie - Brigham nie dawał za wy graną. Zanim Serena zdążyła uciec do domu, chwycił ją za ramię i przytrzymał. - Nie mogę pozwolić na to, żeby na Serenę spadła cała wina za to nieszczęsne zdarzenie. Su mienie mi na to nie pozwala. Musisz wiedzieć, że to ja ją sprowokowałem, całkiem świadomie. Nazwałem ją osłem. Sama powiedz, czy nie tak było?
218
NORA ROBERTS
Szybko podniosła oczy, w których ciągle jeszcze płonął gniew, ale zaraz spuściła wzrok. Nie chciała, żeby ojciec zorientował się, iż absolutnie nie żałuje swojego postępku. - Tak było - potaknęła cicho. - I dlatego stało się to, co się stało - Brigham wzruszył ramionami, a potem wykręcił nasiąkniętą mlekiem chuste czkę. Wolał nie myśleć o gderaniu Parkinsa, gdy ten zoba czy kolejne zniszczone ubranie. - Reakcja Sereny była równie nietrafiona jak moje po równanie jej do oślicy. Uwierz mi, że będę szczerze zobo wiązany, jeśli zapomnimy o całej historii. MacGregor słuchał go w milczeniu, a potem zniecier pliwiony zwrócił się do Sereny, pokazując ręką w stronę dworu: - Zanieś do domu to, czego jeszcze nie zdążyłaś zmar nować. A ruszaj się szybko i niech cię więcej nie widzę! - Tak jest, ojcze - dygnęła nerwowo. Nim odeszła, posłała Brighamowi szybkie spojrzenie, w którym wdzięczność mieszała się z gniewem. Potem ob róciła się jak fryga i pobiegła w stronę dworu, nie zważając, że rozhuśtane mleko wylewa się z wiaderka. - Należą się jej za to srogie baty - f u k n ą ł Jan, choć w głębi duszy wiedział, ze za jakiś czas będzie śmiał się do łez, wspominając, jak jego mała dziewczynka zafundo wała młodemu angielskiemu kogutowi mleczną kąpiel. - Taka też była moja pierwsza myśl - przyznał Brigliam. - Jednak po zastanowieniu muszę przyznać, że zasłu żyłem na to. co mnie spotkało. Wygląda na to że twoja córka i ja nie potrafimy zachowywać się wobec siebie w kulturalny sposób.
Rebelia
219
- Na to wygląda. - Serena jest okropnie uparta, ma cięty język, a przy tym wszystkim jest tak porywcza, że byle co wytrąca ją z równowagi. - Ta dziewczyna to moje przekleństwo, przyjacielu - westchnął Jan. - Nie tylko twoje. Każdego mężczyzny - mruknął Brigham. - Czasem zastanawiam się, czy los postawił ją na mej drodze po to, by skomplikować mi życie, czy żeby je roz jaśnić. - Więc co zamierzasz z tym zrobić? - padło trzeźwe py tanie. Poniewczasie Brigham uświadomił sobie, że powiedział głośno coś, co nie było przeznaczone dla obcych uszu. Chcąc zyskać na czasie, odwrócił się przez ramię i jeszcze raz spojrzał na Serenę, która za moment miała zniknąć za kuchennymi drzwiami. - Co zamierzam zrobić? - powtórzył z namysłem. - Zamierzam ożenić się z nią, oczywiście z twoim błogo sławieństwem. - A jeśli go nie dostaniesz? - To ożenię się z nią bez niego! Na taką odpowiedź czekał Jan, jednak zachował rezerwę. Miał zamiar najpierw rozmówić się z córką, a dopiero po tem dać jakąś odpowiedź. - Pomyślę o tym - powiedział ostrożnie. - Kiedy wy jeżdżasz do Londynu? - Pod koniec tygodnia - odparł Brigham. Jego spojrze nie na powrót stało się chmurne, bowiem pytanie Jana przy pomniało mu o niezbyt pomyślnych wieściach, które przy-
220
NORA ROBERTS
wiózł mu kurier i o wynikających z tego obowiązkach. - Lord George Murray uważa, że moja obecność pomoże uzyskać większe poparcie pośród angielskich jakobitów. - Jedź więc, mój drogi. A kiedy wrócisz, dam ci odpowiedź. Nie będę ukrywał, że z największą radością od dałbym ci moją córkę, ale nie mogę tego zrobić wbrew jej woli. A tego, że będzie ci przychylna, niestety nie mogę zagwarantować. - Chodzi o to, że jestem Anglikiem. Oczy Brighama pociemniały. Odwrócił głowę i wcisnął ręce w kieszenie. Patrząc na niego, Jan domyślił się, że on i Serena musieli już nieraz stąpać po tym grząskim gruncie. - No cóż - ze smutkiem pokiwał głową. - Są rany, któ re nigdy się nie zagoją - powiedział, ponieważ jednak był człowiekiem z natury pogodnym, uśmiechnął się zaraz i z całej siły klepnął Brighama w mokry rękaw. - To mówisz, bracie, żeś nazwał ją oślicą? - Niestety tak - Brigham zerknął na zniszczone koronki mankietu. - A w dodatku nie zdążyłem odskoczyć. Jan roześmiał się na całe gardło i jeszcze raz walnął Brig hama w ramię. Mój chłopcze, jeśli faktycznie chcesz się z nią żenić, lepiej wyciągnij z tej historii naukę. Ze wstydu najchętniej zapadłaby się pod ziemię. Albo lepiej, żeby zapadł się Brigham. W ogóle najlepiej, żeby nigdy się nie urodził i nie wlazł jej w drogę, dodała w myślach, zapominając że sama poszła tak żeby go spotkać. Wciąż rozgniewana mocno zacisnęła zęby i niechętnie zerknęła w lustro. Bez entuzjazmu obserwowała Maghie. która z lo-
Rebelia
221
kówką w dłoni uwijała się wokół niej, pracowicie układając modną fryzurę. - Masz takie wspaniałe włosy! Gęste i miękkie. Nigdy nie będziesz musiała męczyć się całą noc w papilotach. - Też nie miałabym co robić! - prychnęła Serena. - Nie rozumiem, dlaczego kobiety tak bardzo wysilają się i stroją dla mężczyzn. Maggie posłała jej uśmiech wszystkowiedzącej, a przede wszystkim szczęśliwie zakochanej narzeczonej. - No wiesz? A po co to robić, jak nie dla nich! - Ach, tak bardzo chciałabym upiąć wysoko włosy - westchnęła Amelia, wychylając się zza ramienia Sereny i zerkając w lustro. - To nie znaczy, że nie podoba mi się fryzura, którą mi ułożyłaś! - jej oczy spotkały w lustrze oczy Maggie. - Niestety, mama się nie zgodziła i po wiedziała, że pozwoli mi upiąć włosy dopiero w przyszłym roku. - Nie spiesz się. I bez tego wyglądasz ładnie. Zupełnie jakbyś miała we włosach promienie słońca - Serena uśmie chnęła się do siostry, ale zaraz znowu zrobiła posępną minę. - A ty, jakby w twoich płonął płomień świecy. Amelia próbowała zrewanżować się niemniej poetyckim porównaniem, po czym obróciła się na pięcie i wykonała kilka tanecznych kroków. To miał być jej pierwszy bal. Śliczna suknia czekała w szafie, a ona wprost nie mogła się doczekać, kiedy ją na siebie włoży. Już na samą myśl o tym czuła się bardzo dorosło. - Jak myślicie - zapytała z niepokojem - czy w ogóle ktoś zechce ze mną zatańczyć? - Pewnie! Wszyscy przystojni kawalerowie - zawołała
222
NORA ROBERTS
Maggie, ostrożnie dotykając poślinionym palcem lokówki, którą wyjęła ze skrzynki pełnej rozżarzonych węgli. - A może któryś spróbuje mnie pocałować - rozmarzyła się Amelia. - Jeśli któryś się ośmieli, masz mi natychmiast powie dzieć - nakazała Serena. - Już ja się z nim policzę. - Oj przestań! Mówisz całkiem jak mama - roześmiała się Amelia i zakręciła się tak mocno, że aż zaszeleściły halki. - Przecież i tak nie pozwolę się pocałować, ale byłoby miło, gdyby ktoś spróbował. - Jak będziesz dalej tak gadać, to ojciec zamknie cię na cztery spusty i przez rok nie wychylisz nosa z własnego pokoju! - postraszyła siostrę Serena. - Nie mów tak, Sereno! - wymamrotała Maggie, sku piona na wplataniu zielono-złotej wstążki we włosy przy jaciółki. - Przecież to pierwszy bal Amelii. Ma prawo być podekscytowana. Ja też jestem - przyznała. - No, gotowe! - ostatni raz dotknęła włosów Sereny, a potem odsunęła się, by z pewnej odległości spojrzeć na dzieło swoich wpraw nych rąk. - Wyglądasz ślicznie, moja kochana. A gdybyś sie uśmiechnęła, wyglądałabyś jeszcze piękniej. - Po co? - Serena wyszczerzyła zęby w grymasie. - Ojej, taki uśmiech wypłoszy wszystkich męższczyzn! Będą uciekać przed tobą, gdzie pieprz rośnie - roześmiała się Maggie. - Niech: uciekają. Jeszcze ich sama pognam! - Serena również nie mogła powstrzymać uśmiechu, zwłaszcza że wyobraziła sobie kawalerów. pierzchających przed nią w popłochu. -A Brigham na pewno by się ciebie nie przestraszył
Rebelia
223
- odezwała się niespodziewanie Amelia, czym ściągnęła na siebie gniewne spojrzenie siostry. - Guzik mnie obchodzi, co zrobiłby lord Ashbum! Serena poderwała się z krzesła i gniewnie szarpnęła suk nię rozłożoną na łóżku. Za jej plecami Amelia i Maggie wymieniły znaczące uśmiechy. - Chyba jest strasznie nadęty - powiedziała Maggie, pu szczając oko do Amelii. - Nie przeczę, że jest przystojny, oczywiście pod warunkiem, że ktoś lubi taką mroczną, po chmurną urodę i chłodne oczy. - On wcale nie jest nadęty! - Serena odwróciła się, jak by ją kto uszczypnął. - On jest... - zaczęła z pasją, ale przerwała speszona chichotem Amelii - jest niegrzeczny. Tak, niegrzeczny i bardzo denerwujący. A przede wszy stkim to Anglik! - A wiesz, że Serena i on całowali się w kuchni? - po wiedziała naraz Amelia, usłużnie pomagając Maggie przy zapinaniu sukni. - Co takiego?! - oczy Maggie wyglądały jak dwa spod ki z niebieskiej porcelany. - Amelio! - No co? Przecież to tylko Maggie - dziewczynka wzru szyła ramionami. - Zawsze wszystko jej mówimy, może nie? Mówię ci, sama widziałam, całował ją - najspokojniej w świecie ciągnęła swoją relację. - To było takie roman tyczne. Wyglądał tak, jakby chciał ją połknąć. Jak wiśnię z konfitury! - Dosyć tego! - Serena ze złością szamotała się z suk nią, która oplatała jej się wokół głowy. Kiedy wreszcie się uwolniła, była zgrzana, policzki miała purpurowe, a świeżo
224
NORA ROBERTS
ułożone włosy potargane. - To wcale nie było romantyczne. Było denerwujące i... - miała zamiar powiedzieć „nieprzy jemne", ale kłamstwo nie chciało jej przejść przez usta. - A niech go diabli porwą! - Skoro tak źle mu życzysz, dlaczego nic mi nie po wiedziałaś o tym, co ci zrobił? - Maggie leciutko uniosła brwi. - Bo całkiem o tym zapomniałam! Amelia chciała się wtrącić, ale Maggie powstrzymała ją ruchem dłoni. - W takim razie te pocałunki musiały być bardzo kiep skie - powiedziała z przebiegłym uśmiechem, zerkając na Amelię zza pleców Sereny. - Mój kuzyn Jamie będzie dziś na balu. Może on przypadnie ci bardziej do gustu? - do dała, ale w odpowiedzi usłyszała tylko zniecierpliwione syknięcie. Kiedy Brigham zdołał wreszcie wyrwać się z rąk pe dantycznego Parkinsa, był już mocno znużony i zniecier pliwiony. W ogóle uważał cały ten bal za chybiony pomysł. Czas nie służył zabawie. W całej Szkocji aż wrzało od po głosek o nadciągającej wojnie, w Anglii wzrastał nieookój, a on miał jak gdyby nigdy nic asystować spragnionym uciech prowincjonalnym pannom i wymieniać uprzejmości z opasłymi matronami. Nie miał ochoty tracić cennego czasu na wiejskim balu, gdy był potrzebny w Londynu. Myśl o czekajacych go obowiązkach ciążyła mu i odbierała chęć .do zabawy. Poparcie dla księcia Karola ze strony jego angielskich zwolenników nie było tak duże, jak się spodziewał. Miał nadzieję, że jego obecność pomoże przekonać tych,
Rebelia
225
którzy wciąż się wahali, jednak nie miał najmniejszych złu dzeń, że misja, której się podejmował, była bardzo niebezpieczna. Poza tym nie wiedział, jak długo potrwa i jakie przyniesie rezultaty. Wreszcie, co się stanie z tytułem i do brami Langstonow w razie, gdyby wykryto jego udział w spisku. Mimo to musiał być na balu w Glenroe. Tego wieczora przybędą tu przywódcy największych klanów. Ich obecność będzie sprawdzianem lojalności wobec księcia. Nie obędzie się bez przysiąg i zapewnień o dozgonnej wierności Stuar tom. To, co tu dziś ujrzy i usłyszy, zabierze ze sobą do Anglii w nadziei, że podgrzeje wciąż niewielki zapał bo jowy pośród sprzymierzeńców. Ta wojna ciągle odbywała się tylko i wyłącznie na językach i taki stan rzeczy zaczynał go powoli męczyć. Pogrążony w tych niewesołych myślach wolno schodził ze schodów. Już na pierwszy rzut oka poznać w nim można było modnego, majętnego arystokratę, który na skinienie otrzymuje to, czego zapragnie, i wiedzie wygodne życie po zbawione wszelkich trosk. Strój, który wybrał na tę okazję, cechowała dyskretna elegancja. Śnieżnobiały koronkowy ża bot i takież mankiety odcinały się ostro od wytwornej czerni wyszywanej srebrem kamizelki i szamerowanego surduta, który leżał na nim bez zarzutu. Pośród delikatnych koronek na szyi lśnił kosztowny szmaragd, idealnie dopasowany do herbowego klejnotu, który nosił na palcu. Drogie kamienie zdobiły nawet klamry czarnych pantofli. Choć sprawiał wra żenie nieco zblazowanego, myśli, które kłębiły się w jego głowie, były jasne i niebezpieczne jak paradna szpada u jego boku.
226
NORA ROBERTS
- Lordzie Ashburn... Fiona powitała go dygnięciem. Stojąc u podnóża scho dów, cały czas obserwowała go uważnie, zaniepokojona tym, co usłyszała od męża na temat uczuć, jakie żywił wobec ich starszej córki. Jeszcze bardziej niż Jan zdawała sobie sprawę, jak bardzo nieszczęśliwa musi czuć się Serena, i współczuła jej z całego serca. - Lady MacGregor, wygląda pani olśniewająco. Uśmiechnęła się uprzejmie i podziękowała za komple ment. Od razu spostrzegła jego skupione spojrzenie, które ponad jej głową niecierpliwie wędrowało po salonie, szu kając tej jednej wybranej osoby. Tak patrzy tylko człowiek zakochany, pomyślała ze wzruszeniem. - Mam nadzieję, że będzie pan się doskonale bawił, mi lordzie. - Oczywiście, ale tylko pod warunkiem, że zarezerwuje pani dla mnie choć jeden taniec. - Z największą przyjemnością. Obawiam się jednak, że tancerki znacznie młodsze ode mnie nie wybaczyłyby mi, gdybym zbyt długo zajmowała pana sobą. Ale chodźmy do salonu. Pozwoli pan, że go wszystkim przedstawię. Z wdziękiem wzięła go pod rękę i wprowadziłą do sali pełnej gości. Towarzystwo stawiło się licznie i odziało wytwornie, jak na tak wyjątkową okazję przystało.Gdziekolwiek spojrzeć, pyszniły się satynowe suknie w bajecznych kolorach. zewsząd dobiegał podniecający szelest jedwabiu Bogate materiały mieniły się w ciepłym świetle setek świec. płonących w olbrzymich żyrandolach u sufitu i w ogromnych kandelabrach porozstawianych w różnych miejscach salonu. Drogie kamienie skrzyły się, przyciągając wzrok ty-
Rebelia
227
siącem maleńkich tęcz. Na tradycyjnych kraciastych spódnicach mężczyzn mieszały się jaskrawe czerwienie, zielenie i błękity. Wielobarwne wełny pięknie kontrastowały z kaftanami z jagnięcej skóry. Metalowe klamry i srebrne guziki zdobiące męskie stroje odbijały promienie światła, walcząc o lepsze z błyszczącą biżuterią kobiet. Ubiór szkockich dam świadczył, że w swej górzystej ojczyźnie z uwagą śledzą nowinki z Francji. Wyraźnie gu stowały w przepychu, chętnie sięgając po wszelkie świeci dełka i srebrne koronki. Szerokie krynoliny sprawiały, że spódnice ich sukien kołysały się niczym dzwony. Także nie którzy mężczyźni nie oparli się najnowszej modzie i założyli połyskliwe brokatowe surduty. Najbardziej eleganccy bły skali bielą pończoch, podtrzymywanych strojnymi podwiąz kami. Glenroe mogło być oddalone od świata, ba, nawet od najbliższego sklepu, który znajdował się o dzień jazdy stąd, jednak pod względem mody nie ustępowało ani Pa ryżowi, ani Londynowi. Brigham natychmiast dostrzegł tę szkocką namiętność do wytwornego stroju, gdy oprowadzany przez gospodynię ści skał dziesiątki rąk i składał niezliczone ukłony. I choć zdo łał zapanować nad swym nie najlepszym nastrojem, cały czas niecierpliwie lustrował salon, bezskutecznie szukając twarzy, którą tak bardzo pragnął zobaczyć. Nie mógł się wprost doczekać, aż zacznie grać orkiestra. Twardo posta nowił, że za zgodą lub bez, poprowadzi Serenę do pier wszego tańca, a potem będzie tańczył z nią tak długo, jak długo pozwolą na to względy przyzwoitości. - Ta mała Maclntoshówna ma wdzięk koślawego bul doga - szepnął Coll, który wiernie towarzyszył przyjacie-
228
NORA ROBERTS
łowi w wędrówce po sali i przy okazji wtajemniczał go w lokalne ciekawostki. - Jeśli przyczepi się do ciebie, naj lepiej zaproponuj jej coś do picia i przesiedź cały najbliższy taniec. - Dziękuję za ostrzeżenie - odszepnął Brigham i spoj rzał na Colla z ukosa. - Masz minę człowieka wielce ukon tentowanego. Czy mam rozumieć, że rozmowa z MacDonaldami przebiegła po twojej myśli? - Masz rozumieć. Maggie i ja pobieramy się w maju! - oznajmił Coll, pękając z dumy. - Moje najszczersze gratulacje - skłonił się Brigham, a potem dodał z łobuzerskim uśmieszkiem: - Zdaje się, że będę musiał poszukać sobie nowego kompana do kielicha. - Niezupełnie. Mam zamiar jechać z tobą do Londynu. - Nie ma potrzeby. Twoje miejsce jest tutaj, a ja wrócę za kilka tygodni. - Z dobrymi wieściami, mam nadzieję. Obiecuję ci, że my tutaj też nie będziemy trwonili czasu. Weźmiemy się do dzieła, ale jeszcze nie dziś. Dzisiaj chcę świętować - za wołał, klepiąc Brighama w ramię. - A oto i moja Maggie! Jeśli masz ochotę zakręcić się z panną lekką w tańcu, poproś Serenę. Choć charakterek ma jak diablica to tańczy jak anioł. Nim Brigham zdążył cos odpowiedzieć ,Colla nie było już obok niego. Przepychając się przez tłum szedł na spotkanie swej narzeczonej, która stojąc obok vwysokiej i efektownej Sereny, wyglądała jak skromna pensjonarka. Olśniewająca uroda rudowłosej MacGregorownv musia ła przyćmić wdzięki innych dam. I choć ubrana była z mniejszym przepychem niż większość z nich, i tak wy-
Rebelia
229
glądały przy niej jak szare wróble przy rajskim ptaku. Włosy upięła wysoko, a ich płomienny kolor odcinał się od przy pudrowanych na biało piętrowych koafiur mieniących się barwnymi klejnotami. Fryzura odsłaniała powabną linię smukłej szyi i łagodny spadek ramion. Ponad kwadratowym dekoltem zielonej sukni lamowanej złotem unosiły się wzgórki pełnych piersi, na których falował sznur pereł. Suto marszczona spódnica odstawała tak daleko na boki, że szczupła talia Sereny wydawała się wprost niewiarygodnie cienka. Na widok brata roześmiała się, ubawiona tym, jak bardzo był przejęty rolą narzeczonego. Brigham poczuł się tak, jakby otrzymał silny cios w gło wę. Kiedy rozległy się pierwsze takty melodii, wiele młodych dam posłało w jego kierunku zachęcające spojrze nia, ale on nawet ich nie zauważył. Jak w transie ruszył w stronę Sereny, nie bacząc na to, że depcze ludziom po nogach. - Panno MacGregor - skłonił się przed nią elegancko. - Czy zaszczyci mnie pani pierwszym tańcem? Setki razy powtarzała w myślach uprzejmą, ale stanow czą odmowę, którą przygotowała sobie na tę okazję. Jednak teraz, kiedy patrzył jej prosto w oczy, mogła tylko bez słowa podać mu dłoń i pójść z nim na środek sali, ponad którą płynęły dźwięki menueta. Stanęła pośród innych dam i prze rażona zdała sobie sprawę, że nie pamięta ani jednego, naj prostszego nawet kroku. Całe szczęście nie miała czasu dłu żej o tym myśleć, bo Brigham jeszcze raz ukłonił się przed nią i uniósł jej rękę. Po chwili zdawało się jej, że jej stopy wcale nie dotykają
230
NORA ROBERTS
podłogi. Wpatrzona w jego oczy unosiła się, płynęła w po wietrzu niesiona przez niewidzialne skrzydła. Raz jeden przemknęło jej przez myśl, że przeżywa na jawie to, co wymarzyła sobie pewnego dnia w lesie nad brzegiem rzeki. Wokół niej wirowały światła, brzmiała piękna muzyka. Mi mo to było inaczej niż w marzeniach. Lepiej! Chociaż dotykali się tylko czubkami palców, czuła się tak samo bezwolna jak wtedy, gdy trzymał ją w ramionach. W wytwornych figurach menueta zbliżali się do siebie, po to by za moment rozdzielić i odejść od siebie na wyciąg nięcie ręki. Jednak nawet wtedy jej serce biło tak mocno, jakby łączyli się w mocnym uścisku. Gdy wybrzmiały ostat nie takty melodii, schyliła się w głębokim ukłonie, a jej usta rozchyliły się, gotowe do pocałunku. - Dziękuję - szepnął, nie wypuszczając jej dłoni, choć oboje wiedzieli, że tak nie wypada. Nie zważając na to, pochylił się nisko i ucałował czubki jej palców. - Marzyłem o tym tańcu od dnia, gdy ujrzałem cię samą nad rzeką. Do skonale to pamiętam, ale sam nie wiem, czy wyglądasz pięk niej w tej sukni, czy w spodniach, które wtedy miałeś na sobie. - To suknia mojej matki - powiedziała szybko byle coś powiedzieć, zła, że znowu czuje dziwną pustkę w głowie. Kiedy odprowadzał ją na miejsce, czuła się jak królowa. To poprawiło jej nastrój do tego stopnia ,że niespodziewanie przeprosiła go za to, co wydarzyło się rano. - Nie musisz mnie przepraszać -jeszcze raz pocałował ją w rękę. Tym razem dookoła rozległy się szepty ale oni tego nie słyszeli - Naprawdę myślisz, że powinnaś? - Tak - spojrzała na niego szybko, ale zaraz spuściła
Rebelia
231
oczy. - Przynajmniej tyle mogę zrobić w ramach wdzięczności za to, że uratowałeś mnie od groźby kary. - Tylko od groźby? - Tak. Nasz ojciec ma zbyt miękkie serce, by nas karcić, więc zwykle kończy się na groźbach. Nigdy w życiu nie podniósł na mnie ręki i może właśnie dla tego jestem teraz taka nieznośna. - W tej chwili, moja droga, jesteś tylko i wyłącznie piękna. Speszona uciekła spojrzeniem w bok, całkiem już tracąc rezon. - Kiedy mówisz do mnie w ten sposób, czuję się bardzo niezręcznie i nie wiem, jak się zachować - szepnęła. - To dobrze, Reno... -Panno MacGregor! Obydwoje gwałtownie odwrócili głowy, chcąc spraw dzić, kto przerywa im rozmowę. Intruzem okazał się syn jednego z sąsiadów. - Czy zaszczyci mnie pani tym tańcem? - zapytał, kła niając się nisko. Choć miała szczerą ochotę zaszczycić go kopniakiem w kostkę, uśmiechnęła się tylko, wiedząc, jakie są obowiąz ki córki gospodarza. Podała mu ramię i pozwoliła popro wadzić się do tańca, cały czas myślała jednak o tym, kiedy znowu zatańczy z Brighamem, nie wzbudzając przy tym niezdrowej sensacji. Niestety, wkrótce przekonała się, że nieprędko będzie miała okazję znaleźć się znowu w jego ramionach. Muzyka grała nieprzerwanie tradycyjne szkockie tańce na przemian z menuetami i kontredansami, a ona tylko zmieniała part-
232
NORA ROBERTS
nerów, wirując obok podstarzałych dżentelmenów, ich sy nów oraz najróżniejszych sąsiadów i niezliczonych kuzy nów. Jej uroda i opinia doskonałej tancerki sprawiły, że nie miała ani chwili wytchnienia. Po jakimś czasie udało jej się zatańczyć jeszcze raz z Brighamem, potem jednak mu siała przyglądać się z bezsilną złością, jak prowadził na par kiet coraz to inną uroczą partnerkę. On także nie spuszczał z niej oczu i nawet tańcząc, śle dził każdy jej ruch. Do diabła, do czego to podobne, żeby być zazdrosnym o to, że kobieta tańczy z kimś innym, wściekał się na siebie. Niestety, nic nie mógł na to poradzić. Czy ona musi tak się do nich uśmiechać? Po co tak otwarcie flirtuje z tym chudym szkockim przybłędą w fatalnie uszy tym surducie? Takie myśli powodowały, że bezwiednie zaciskał palce na rękojeści szpady. Jak matka mogła pozwolić, żeby wło żyła suknię, w której wygląda tak... ponętnie! A gdzie jest jej ojciec? Czy on nie widzi, że ten bęcwał aż ślini się na widok szyi jego córki? Nagiej, pięknej, kuszącej szyi. I bia łej, cudownie miękkiej skóry na odkrytych ramionach. I fa listej linii piersi, uniesionych wysoko przez obcisły stanik sukni! Umęczony własną zazdrością zaklął półgłosem. zupełnie zapominając o stojącej obok niego Amelii - Co powiedziałeś. Brig? - zapytała wpatrując się w niego oczami okrągłymi ze zdumienia. - Słucham? - z trudem oderwał wzrok od Sereny i przeniósł go na Amelię. Nie miał najmniejszego pojęcia, że jego ponura mina odstraszyła kilku młokosów, którzy pra gnęli zatańczyć z młodszą MacGregorówną.
Rebelia
233
- Chyba nie dosłyszałam, co mówiłeś - powtórzyła Amelia grzecznie. - Ach, nic takiego. Naprawdę - odparł, wypuszczając ze świstem powietrze. - Powiedz mi lepiej, czy się dobrze bawisz - poprosił, siląc się na obojętny ton. - Wspaniale! - zawołała pełna entuzjazmu i spojrzała mu zalotnie w oczy, mając cichą nadzieję, że poprosi ją znowu do tańca. - Dla ciebie ten bal to pewnie nic takiego, prawda? - zapytała. - W Londynie pewnie cały czas cho dzisz na bale i przyjęcia. - Niestety, w karnawale czasem trudno się od tego wy kręcić. - Tak bardzo chciałabym zobaczyć Londyn i Paryż... Spojrzał na nią, wzruszony jej trochę naiwną młodością. Przypomniał sobie, jak troskliwie pielęgnowała brata, jak dbała, by szybko wrócił do zdrowia. Pewnego dnia jakiś szczęściarz dostanie ten skarb, pomyślał, po czym pochylił się i ucałował jej małą rączkę. - Amelio, byłabyś tam prawdziwą królową balu! - Naprawdę?! - roześmiała się szczerze, bez odrobiny kokieterii. - Bez wątpienia - ukłonił się przed nią i zaprosił do tańca. Cały czas zabawiał Amelię barwnymi opowieściami o przyjęciach, balach i rautach, jednak jego wzrok uparcie wracał do jednej postaci. Ciągła obserwacja Sereny tańczą cej z chudzielcem doprowadziła do tego, że ogarnęła go prawdziwa furia. Kiedy skończył się taniec, Amelia promie niała wprost ze szczęścia, on zaś wrzał z wściekłości. Z tru dem zachowując spokój, odprowadził ją na miejsce, cały
234
NORA ROBERTS
czas śledząc Serenę, która szła ze swym partnerem w prze ciwnym kierunku. Jak zahipnotyzowany przypiął się wzro kiem do chudych pleców obciągniętych kanarkowo żółtym brokatem. I jakkolwiek krzyczący kolor mógł go tylko draż nić, tak władczy gest, jakim nieznajomy ujmował Serenę pod ramię, doprowadził go do szaleństwa. - Kim jest ten człowiek, z którym rozmawia Serena? - nie wytrzymał wreszcie i zapytał Amelię. - Aaa, ten... - spojrzała na mężczyznę, pod którego ad resem Brigham słał w myślach gromy. - To Rob, jeden ze starających się o rękę Sereny. - Starający się? - syknął przez zaciśnięte zęby. - Sta rający się, mówisz - powtórzył, jakby chciał dobrze pojąć sens tych słów. I zanim Amelia miała szansę powiedzieć mu coś więcej, zostawił ją i zaczął przepychać się przez salę. - Panno MacGregor, muszę z panią niezwłocznie po mówić! Słysząc nie znoszący sprzeciwu ton, Serena przyjrzała mu się uważnie. - Lordzie Ashburn - odezwała się spokojnie. - Pozwoli pan, że mu przedstawię mego: krewnego. Oto Rob Mac Gregor. - Sługa uniżony - mruknął Brigh. z wyraźną niechę cią, po czym bez słowa wyjaśnieniachwycił Serenę za łokieć i pociągnął w stronę najbliższej wolnej alkowy - Co ty sobie wyobrażasz/ - szepnęła rozglądając się nerwowo na boki. - Chcesz, żeby wzięli nas na języki! Do diabla z nimi! - prawie siłą posadził ją na sofie. - Dlaczego ten pajac trzymał cię za rękę?!
Rebelia
235
W myślach musiała się zgodzić, że Rob MacGregor fa ktycznie zasługiwał na to miano, jednak za nic nie powie działaby tego głośno. Poza tym ubodło ją, że Brigham drwi sobie z jej krewniaka. - Chcę zwrócić ci uwagę, że Rob jest porządnym chłop cem z doskonałej rodziny - powiedziała wyniośle. - Do diabła z jego rodziną! - z trudem panował nad tym, żeby nie podnosić głosu. - Pytałem, jakim prawem trzymał cię za rękę! - Bo miał taką ochotę. - Daj mi rękę! - Nie dam! - Powiedziałem, daj mi rękę! - gwałtownie chwycił jej dłoń. - Zapamiętaj sobie, że ten błazen nie ma prawa zbliżać się do ciebie! Rozumiesz? - Nie. Za to doskonale rozumiem, że mogę podawać rękę temu, komu chcę! A tak się składa, że ty nie jesteś tym kimś! Ogarnął go gniew. Coraz intensywniej myślał o poje dynku. Zdecydowanie wolał bić się, niż kompromitować, urządzając sceny zazdrości. Należało tylko poszukać okazji. - Jeśli chcesz, żeby twój porządny chłopak z doskonałej rodziny nadal cieszył się dobrym zdrowiem i pozostał wśród żywych, lepiej nie podawaj mu więcej nawet palca! - Doprawdy? - rozsierdzona próbowała wyrwać dłoń ze stalowego uścisku. Bezskutecznie. - W tej chwili mnie pu szczaj ! - syknęła zła jak osa. - Żebyś mogła do niego wrócić? - Jeśli tak mi się spodoba... - przyjrzała mu się do kładnie, chcąc sprawdzić, czy czasem nie jest pijany. Nic
236
NORA ROBERTS
na to jednak nie wskazywało. Wzrok miał płonący, ale przy tomny. - Uprzedzam cię, że jeśli to zrobisz, gorzko pożałujesz! Ten taniec należy do mnie! Jeszcze przed chwilą umierała z tęsknoty i pragnienia, by z nim znowu zatańczyć. Teraz zaś była równie zdeter minowana, żeby tego nie robić. - Nie chcę z tobą tańczyć! - Nie obchodzą mnie twoje chęci! Zapewniani cię, że zrobisz to, o co cię proszę. - A ja panu przypominam, lordzie Ashburn, że tylko mój ojciec ma prawo mi rozkazywać. - Być może, ale to się wkrótce zmieni - zacisnął palce na przegubie jej dłoni. - Jak tylko wrócę z Londynu... - Wyjeżdżasz? - gniew zniknął od razu i zastąpiło go uczucie rozpaczy. - Kiedy? Po co? - Za dwa dni. Wzywają mnie pilne sprawy. - Rozumiem - szepnęła. Dłoń, którą trzymał, stała się całkiem bezwładna. - Szkoda, że nie powiedziałeś mi o tym, siedząc już w siodle! Sam dopiero co się dowiedziałem że muszę jechać - westchnął. Jego głos stracił szorstkość,z oczu znikł gniewny błysk. - Martwisz się, że wyjeżdżam? - Nie - odwróciła głowę i zapatrzyła się na tańczące pary. - Nie ma powodu, żebym się miała martwić. - A jednak jesteś smutna - wolną dłonią delikatnie dotknął jej policzka. - Jedziesz albo zostajesz, wszystko nu mi jedno!- o mały włos szept nie zamienił się w szloch.
Rebelia
237
- Jadę w sprawach księcia. - Więc niech cię Bóg prowadzi. - Reno, ja wrócę. - Doprawdy, mój panie? - wyrwała dłoń z uścisku. - Wątpię! Zanim zdążył ją zatrzymać, pobiegła z powrotem do sali i wmieszała się w tłum tańczących.
Ciąg dalszy nastąpi...