Erin, mojej najlepszej przyjaciółce Rozdział 1 Ale to chyba nie jedna z takich szkół, co to od razu mają człowieka zastraszyć? – spytałem panią Vaughn...
10 downloads
20 Views
2MB Size
Erin, mojej najlepszej przyjaciółce
Rozdział 1
Ale to chyba nie jedna z takich szkół, co to od razu mają człowieka zastraszyć? – spytałem panią Vaughn, kiedy mijaliśmy ciężką kutą bramę. Mur miał ze cztery metry, a na górze ciągnął się poskręcany drut kolczasty, jak w budynku zajętym przez komornika albo w więzieniu. Kamera umieszczona na wysokim słupie była jedynym znakiem, że są tu ludzie – ktoś gdzieś nas obserwował. Pani Vaughn zaśmiała się lekko. – Jestem pewna, że będzie pan tu bardzo szczęśliwy, panie Fisher. Oparłem głowę o szybę samochodu i wyjrzałem na zewnątrz. W życiu nie widziałem takiego lasu. W Pensylwanii lasy były zielone. Z każdego skrawka ziemi wyrastała gęstwina drzew, krzaków i pnączy. Ale tu lasy były wyschnięte i zbrązowiałe, i miało się wrażenie, że wystarczy jedna iskra, żeby puścić wszystko z dymem. – Są tu kaktusy? – spytałem, nie odrywając wzroku od drzew. Mimo że las nie bardzo mi się podobał, musiałem przyznać, że wszystko i tak wyglądało lepiej, niż się spodziewałem. Kiedy przeczytałem w Internecie, że Maxfield jest w Nowym Meksyku, wyobraziłem sobie gołe wydmy, duszny upał i jadowite węże. – Chyba nie – odparła pani Vaughn, nie spoglądając nawet na zewnątrz. – Wydaje mi się, że kaktusy rosną bardziej na południe. Nic na to nie odpowiedziałem, a pani Vaughn ciągnęła po chwili dalej: – Nie widać po panu zbyt wielkiego entuzjazmu. Ale zapewniam pana, że to dla pana wielka szansa. Maxfield to szczytowe osiągnięcie systemu edukacyjnego… Mówiła dalej, ale już jej nie słuchałem. Gadała tak od trzech godzin, od kiedy spotkaliśmy się na lotnisku w Albuquerque. Ciągle używała słów takich jak „pedagogika” czy „epistemologia”, a mnie mało to wszystko obchodziło. Ale nie musiała mi mówić, że to dla mnie naprawdę wielka szansa – i bez tego to wiedziałem. W końcu to była prywatna szkoła. Musieli w niej uczyć dobrzy nauczyciele. Może nawet mieli podręczniki dla każdego ucznia i piec, który nie był w zimie zepsuty. Sam wysłałem do nich podanie. Szkolni psycholodzy już wcześniej próbowali mnie namówić na udział w tego typu programie, ale nigdy nie chciałem się zgodzić. W każdej szkole, do jakiej chodziłem – a było ich kilka – starałem się wmówić sobie, że tym razem będzie dobrze. Że tym razem zostanę dłużej, może nawet zapiszę się do drużyny piłkarskiej, zostanę przewodniczącym czy nawet znajdę sobie dziewczynę. Ale po kilku miesiącach przenosiłem się
gdzie indziej i musiałem zaczynać od nowa. W rodzinach zastępczych chyba zawsze tak jest. Od kiedy jako pięciolatek trafiłem do programu, zaliczyłem trzydzieści trzy rodziny zastępcze w całym mieście. Najdłużej byłem u pewnych ludzi z Elliott, u których zostałem cztery i pół miesiąca. Najkrócej siedem godzin: tego samego dnia, w którym przyjechałem, ojciec rodziny został zwolniony z pracy; zadzwonił do opieki społecznej i powiedział, że nie ma środków na moje utrzymanie. Ostatnia rodzina, do której trafiłem, to Cole’owie. Pan Cole miał stację benzynową i zaraz pierwszego dnia kazał mi stanąć za ladą. Na początku pracowałem tylko późnymi popołudniami, ale wkrótce musiałem już siedzieć tam we wszystkie soboty i niedziele, a czasem nawet przed szkołą. Omijały mnie wszystkie rozgrywki piłkarskie; omijały mnie szkolne potańcówki. Nie miałem nigdy okazji iść na żadną imprezę – nie żeby ktoś mnie zapraszał. Kiedy powiedziałem panu Cole’owi, że powinien mi płacić za pracę, odpowiedział, że należę do rodziny, więc nie powinienem się spodziewać zapłaty za to, że pomagam. „My wcale nie oczekujemy nic w zamian za to, że ci pomagamy” – stwierdził. Zacząłem więc ubiegać się o stypendium. Wszystkim zajmowała się jakaś organizacja charytatywna pomagająca dzieciakom z domów zastępczych. Odpowiedziałem na kilka pytań na temat szkoły – trochę podkoloryzowałem swoje oceny – i wypełniłem formularz dotyczący mojej sytuacji rodzinnej. Zadzwonili do mnie następnego dnia po południu. Wieczorem nie poszedłem nawet na stację benzynową, choć miałem akurat zmianę. Włóczyłem się do późna po ulicach, na których dorastałem, stałem przy moście Birmingham i gapiłem się na miasto z nadzieją, że już nigdy więcej go nie zobaczę. Nie zawsze nienawidziłem Pittsburgha, ale nigdy też specjalnie go nie kochałem. Pani Vaughn zwolniła, a chwilę później pojawił się potężny ceglany mur. Był co najmniej tak samo wysoki jak płot, ale podczas gdy siatka wyglądała na stosunkowo nową, mur był stary i podniszczony. Rozciągał się po obu stronach drogi – nakładał na zarysy wzgórz i niemal idealnie stapiał z piaszczystym kolorem ziemi, przez co wyglądał jak naturalny element krajobrazu. Jednak brama w murze nie miała w sobie nic z naturalności. Na oko zrobiona z grubej, solidnej stali otworzyła się, przesuwając jakieś dwa centymetry nad ziemią. Czułem się tak, jakbym wchodził do skarbca w banku. Za bramą ciągnął się dalej wysuszony las. – Jak duży jest teren szkoły? – Dość duży – odparła pani Vaughn, uśmiechając się z dumą. – Nie wiem dokładnie, ale jest dość rozległy. I na pewno ucieszy cię fakt, że w związku z tym w szkole jest mnóstwo przestrzeni, żeby spędzać czas na świeżym powietrzu. Po kilku minutach drzewa zaczęły się zmieniać. Zamiast sosen wzdłuż drogi pojawiły się
topole, a między ich grubymi pniami zaczęła prześwitywać Akademia Maxfield. Był to trzypiętrowy, na oko stuletni budynek, otoczony starannie skoszonym trawnikiem, przystrzyżonymi drzewami i klombami z kwiatami. Wyglądał jak szkoła z seriali telewizyjnych, do której chodzą bogate dzieciaki i każdy ma bmw albo mercedesa. Brakowało tylko bluszczu na kamiennych murach, ale pewnie słabo by rósł na pustyni. Nie byłem bogaty, więc będę się wyróżniać na tle innych. Ale w samolocie wymyśliłem sobie niezłą historyjkę. Miałem zamiar się tu odnaleźć, a nie zostać biedną sierotą z rodziny zastępczej, z której wszyscy się wyśmiewają. Pani Vaughn skręciła w stronę budynku i zatrzymała się pod masywnymi kamiennymi schodami, które prowadziły do drzwi wejściowych. Odblokowała drzwi, ale nie odpięła pasa. – A pani nie idzie? – spytałem. Nie żebym miał ochotę na dalszą rozmowę, ale myślałem, że mnie chociaż komuś przedstawi. – Przykro mi, ale nie – powiedziała z ciepłym uśmiechem. – Mam dziś jeszcze mnóstwo spraw do załatwienia. Jeśli pójdę z tobą, wdamy się w jakieś rozmowy i nigdy się stąd nie wydostanę. – Podała mi kopertę z siedzenia. Małymi literami było na niej napisane moje nazwisko: Benson Fisher. – Oddaj to osobie, która będzie cię oprowadzać. Zwykle robi to Becky. Wziąłem kopertę i wysiadłem z samochodu. Od długiej jazdy bolały mnie nogi, więc przeciągnąłem się trochę. Było zimno i cieszyłem się, że mam na sobie bluzę Steelersów, mimo że wiedziałem, że to niezbyt odpowiedni strój jak na taką szkołę. – Twoja torba – przypomniała pani Vaughn. Odwróciłem się i zobaczyłem, że wyciąga ją zza siedzenia. – Powodzenia – powiedziała. – Myślę, że będziesz sobie świetnie radzić w Maxfield. Jeszcze raz jej podziękowałem i zamknąłem drzwi. Odjechała natychmiast, a ja odprowadziłem ją wzrokiem. Jak zwykle miałem iść do nowej szkoły zupełnie sam. Rozejrzałem się po nowym otoczeniu i wziąłem głęboki wdech. Powietrze pachniało tu inaczej – nie wiem, czy to przez pustynię, czy przez wyschnięte drzewa, czy może przez to, że znalazłem się daleko od smrodu wielkiego miasta, ale zapach mi się podobał. Budynek, przed którym stałem, wyglądał majestatycznie i obiecująco. Za jego murami czekało mnie nowe życie. Chciało mi się śmiać, gdy zobaczyłem rzeźbione w drewnie drzwi frontowe, bo przypomniała mi się szkoła publiczna, z której odszedłem. Co tydzień trzeba było zamalowywać graffiti na drzwiach, a małe szybki zostały na stałe zastąpione sklejką, bo tyle razy już je tłuczono. Tutaj drzwi wejściowe były duże, lśniące i… Dopiero teraz zobaczyłem, że w oknach na ostatnim piętrze było widać twarze. Niektóre osoby tylko patrzyły, ale kilka gestykulowało i pokazywało na coś, a część nawet krzyczała
bezgłośnie zza szyby. Obejrzałem się za siebie, ale nie wiedziałem, o co im właściwie chodzi. Spojrzałem znów na nie i wzruszyłem ramionami. W oknie na drugim piętrze, tuż nad drzwiami, stała brunetka z zeszytem. Napisała w nim na całą szerokość kartki duże „W” i słowo „DOBRZE”. Kiedy zobaczyła, że ją zauważyłem, uśmiechnęła się, przytknęła palec do „W” i uniosła w górę kciuk. Zaraz potem rozległo się głośne bzyczenie i szczęk zamka, po czym drzwi się otworzyły. Stała w nich jakaś dziewczyna, ale nagle ktoś ją brutalnie odepchnął, a ze środka wybiegła dwójka uczniów – chłopak i dziewczyna. Oboje mieli na sobie szkolne mundurki, które widziałem na stronie internetowej: czerwony sweter, białą koszulę i czarne spodnie lub spódnicę. Dziewczyna, mniej więcej w moim wieku lub odrobinę starsza, zbiegła po schodach i popędziła za samochodem pani Vaughn. Chłopak, wysoki i zbudowany jak futbolista, złapał mnie za rękę. – Nie słuchaj Izajasza ani Oaklanda – powiedział z naciskiem. – Stąd nie można wyjść. – Zanim zdążyłem coś powiedzieć, puścił się biegiem za dziewczyną.
Rozdział 2
Obejrzałem się za nimi. Pobiegli przez trawnik, przecinając bez zatrzymywania wypielęgnowany ogród, i zniknęli pomiędzy drzewami. Jeśli chcieli dogonić panią Vaughn, to nie mieli szans. Czekałem chwilę, myśląc, że może za chwilę zawrócą, ale się nie pojawili. Odwróciłem się i popatrzyłem znów na górne okna. Nie wszyscy uczniowie mieli na sobie szkolne mundurki, ale nawet bardziej codzienne ubrania różniły się od tego, w co ubierała się młodzież w Pittsburghu. Część rzeczy, takich jak koszule, szelki i kapelusze, wyglądała staromodnie, a część przypominała strój rapera, który trochę przedobrzył ze złotymi łańcuchami i bandanami. Był listopad – może mieli mały poślizg z Halloween. A może przygotowywali się do jakiejś sztuki. Widziałem, że część osób w dalszym ciągu coś krzyczy. Podniosłem ręce i pokazałem, że nie rozumiem, co mówią. Drzwi wejściowe znów się otworzyły i wyszła z nich jakaś dziewczyna – ta sama, którą odepchnięto wcześniej na bok. Uśmiechała się beztrosko, jakby nic się nie stało. Nie mogła mieć więcej niż szesnaście lat. – Ty pewnie jesteś Benson Fisher – powiedziała. Wyciągnęła rękę, żeby uścisnąć mi dłoń. – Tak – odparłem, odwzajemniając jej uścisk, mimo że wydało mi się to dziwne. Nastolatki nie podają sobie zwykle rąk. Ale może tak się robi w szkołach prywatnych. Jej ojciec był pewnie jakimś bogatym biznesmenem. – Jestem Becky Allred. Oprowadzam nowych uczniów po szkole. – Uśmiechnęła się szeroko, jakby nie było w tym nic nadzwyczajnego. Jej krótkie brązowe włosy były ułożone w idealne loki i fale; wyglądały jak fryzura ze starych czarno-białych filmów. Zerknąłem na trzymaną w dłoni kopertę. – A więc to tobie mam to oddać? – Tak – odpowiedziała, biorąc kopertę. – Twoje oceny. Kiwnąłem na uczniów stojących w oknach, którzy w dalszym ciągu na nas patrzyli. – O co im chodzi? Machnęła lekceważąco ręką. – O nic. Cieszą się tylko, że zjawił się ktoś nowy. Miałem wrażenie, że nie mówi mi wszystkiego. Część osób zaczęła walić pięściami w szyby. Roześmiałem się z przymusem, żeby nie dać po sobie poznać, że nie czuję się zbyt pewnie.
– A ta dwójka co stąd wybiegła? – Wyciągnąłem rękę w stronę lasu. Żadne z nich jeszcze nie wróciło. Uśmiech Becky ani drgnął, ale zmarszczyła lekko nos i brwi. Zastanowiła się chwilę nad odpowiedzią. – Chyba poszli po prostu pobiegać – stwierdziła w końcu. – Właściwie to nie wiem po co. Wzięła mnie za rękę i zaczęła prowadzić po schodach. Ładnie pachniała – jakimś kwiatowym zapachem. Nie takiej odpowiedzi od niej oczekiwałem. Na pewno wiedziała więcej, niż mi mówiła. Miałem nadzieję, że to tylko jakiś żart. – A kim są Izajasz i Oakland? – spytałem. Zamarła na moment – niemal niezauważalnie – po czym ruszyła dalej. – O co właściwie pytasz? Bez względu na to, jaką tajemnicę przede mną ukrywała, nie wychodziło jej to zbyt dobrze. Może to było coś w rodzaju otrzęsin: nastraszyć nowego. – Izajasz i Oakland – powtórzyłem. – Chłopak, który właśnie wybiegł, powiedział, żeby ich nie słuchać. Becky zatrzymała się, oparła ręce na biodrach i odwróciła się do mnie. Miała uśmiech przyklejony do twarzy, a jej śmiech zabrzmiał niemal szczerze. – Cóż, można się było tego po nich spodziewać. Benson, sam się pewnie przekonasz, że w tej szkole, tak samo jak w każdej innej, są tacy, co sprawiają kłopoty. Chcą cię nastraszyć. No bo czego można oczekiwać od osób, które w tak rażący sposób łamią regulamin? Pokiwałem głową i wszedłem o stopień wyżej. To, co mówiła, miało sens. Zacznę się martwić, jak poznam jakiegoś Izajasza czy Oaklanda. A swoją drogą, co to za imię: Oakland? Zaraz. – Łamią regulamin? – spytałem i znów obejrzałem się na las. – A co takiego właściwie zrobili? Becky otworzyła usta, żeby coś powiedzieć, ale milczała. Widziałem, że na chwilę ją zatkało, i poczułem nagły ciężar w żołądku. Bez względu na to, co było grane, chodziło o coś głupiego. Może i byłem nowy i nie miałem bogatego tatusia, który mi za wszystko płacił, ale przyjechałem do Maxfield, żeby wyrwać się z bagna, w którym tkwiłem przez całe życie, chodząc do beznadziejnych szkół. Nie pozwolę, żeby banda snobów pogrywała sobie ze mną tylko dlatego, że nie mam pieniędzy. Postanowiłem, że porozmawiam o tym z dyrektorem. Westchnąłem i pokonałem truchtem pozostałe schody, ale kiedy pociągnąłem za klamkę, drewniane drzwi się nie otworzyły. Becky szła za mną, a kiedy podeszła, usłyszałem to samo bzyczenie i szczęk zamka co wcześniej. Złapała za klamkę i otworzyła ciężkie drzwi.
– Oni… – zaczęła, po czym urwała i spróbowała jeszcze raz. – Nikomu nie wolno rozmawiać z nowymi uczniami, póki nie zostaną oprowadzeni – powiedziała szybko. – To jedna z zasad. Stałem w drzwiach i gapiłem się na nią. W tej chwili wyglądała tak, jakby opuściła ją pewność siebie. – To jakiś bezsens. Ty wcale nie jesteś Becky, co? Na jej twarzy znów pojawił się uśmiech. – Jestem, bez dwóch zdań. I bez dwóch zdań jestem tu też po to, żeby cię oprowadzić. Taką mam pracę. – Pracę? – Każdy z nas ma swoje zadania – wyjaśniła. – Pomagamy sobie, bo jesteśmy wszyscy od siebie zależni. Szkoła jest na odludziu. Tworzymy coś w rodzaju małej społeczności. – A więc ja też będę miał jakąś pracę? – Na stronie internetowej nie było o tym mowy i wszystko zaczęło mi trochę przypominać stację benzynową Cole’ów. – Oczywiście – odparła. – Każdy z nas ma. – Czy mogłabyś mnie zaprowadzić do dyrektora? – Od początku miałem wrażenie, że coś tu nie gra, ale nagle uderzył mnie cały absurd tego, że w ogóle rozmawiam o tym wszystkim z Becky. Pani Vaughn wspominała, że uczniowie zajmują tu wysokie stanowiska, ale miałem dość rozmowy z przewodniczącą samorządu uczniowskiego czy też kimkolwiek była Becky. – Cóż – zaczęła – może pójdziemy najpierw do mojego gabinetu i cię we wszystko wprowadzę. W ten sposób na pewno odpowiem na część twoich pytań. – Pozwól, że coś wyjaśnię – wtrąciłem. – Mam za sobą długi lot i długą jazdę samochodem. Nie najlepiej się czuję i chciałbym się położyć. Nie potrzebuję żadnego oprowadzania, bo wiem, jak działa szkoła. Chodziłem już do setek różnych szkół i w każdej pedagog albo sekretarka prosiła, żebym usiadł, po czym wyjaśniała, że mogę należeć do stowarzyszenia absolwentów albo zapisać się do kółka matematycznego, ale ja już to wszystko wiem. Czy moglibyśmy iść od razu do dyrektora i załatwić wszystkie formalności? – Ale oprowadzenie to właśnie formalności – powiedziała Becky. Znów objęła mnie ramieniem i spróbowała ruszyć z miejsca, ale stawiłem opór. Byłem od niej cięższy o jakieś dwadzieścia kilo, górowałem nad nią wzrostem i siłą, więc ani drgnąłem. – Najpierw chcę pomówić z dyrektorem. Na twarzy Becky pojawił się wniebowzięty uśmiech, równie promienny co fałszywy. – Jesteś strasznie stanowczy. To cudownie. – Że co? – Nie mogłem uwierzyć w niedorzeczne zachowanie tej dziewczyny. Oprowadzanie nie mogło być przecież aż tak ważne, jak starała mi się wmówić. Miałem wrażenie,
że po prostu nie chce dopuścić mnie do dyrektora. – Chcę tylko powiedzieć, że ktoś taki jak ty naprawdę nam się tu przyda. Roześmiałem się, choć sam nie wiem dlaczego. Może dlatego, że to musiał być jakiś żart. – Ile masz lat, Becky? – Szesnaście, prawie siedemnaście – rzuciła radośnie. – Pod koniec października mam urodziny. Uśmiech nie schodził jej z twarzy, jakby była przewodniczką turystyczną. Tak, taką właśnie pełniła rolę: rozpływającej się w uśmiechach przewodniczki. – Bez urazy, ale możesz zaprowadzić mnie do prawdziwej Becky? – Ale o co ci chodzi? – Puściła drzwi, które powoli się zamknęły. – Chodzi mi o to, że nie wierzę w ani jedno twoje słowo. To jakiś głupi kawał. – Ale to ja jestem Becky – powiedziała z nagłym niepokojem w oczach. – Nie, i nawet niespecjalnie umiesz kłamać. Powiedziałaś, że pod koniec października masz urodziny. A jest już drugi listopada. Dziewczyna otworzyła usta, ale nic nie powiedziała. Cofnęła się o krok i spojrzała na las. Spomiędzy drzew wyszła dwójka uczniów, którzy wybiegli wcześniej, a w popołudniowym słońcu ich swetry pobłyskiwały żywą czerwienią. – Tak więc – ciągnąłem – dość tych bredni. – Złapałem za klamkę, ale drzwi znów były zamknięte. – To ja jestem Becky – upierała się i skrzyżowała ręce na piersiach. – Czemu drzwi są zamknięte? – To ja jestem Becky – powtórzyła. – Nic mnie to nie obchodzi – zignorowałem ją. – Jak otworzyć drzwi? Chcę się zobaczyć z dyrektorem. Odwróciła się i spojrzała na mnie z wściekłością. – To ja jestem Becky Allred. I wcale nie kłamię. – Nie obchodzi mnie, kim jesteś. Chcę się zobaczyć z dyrektorem. Z jej twarzy zniknął uśmiech i spojrzała na mnie ponuro. – Tu nie ma dyrektora. Że co? – Tu nie ma dyrektora – powiedziała. – Nie ma też nauczycieli i pedagogów szkolnych. Dlatego to ja cię oprowadzam. – Nie ma… to znaczy, że nie ma… Becky zmusiła się znów do uśmiechu, ale słabo jej to wypadło. – Ta szkoła różni się od innych.
– To kto prowadzi lekcje? – My – odpowiedziała. – Uczniowie. Dostajemy gotowe plany zajęć. – Nie wierzę – stwierdziłem. – Poza tym to nie wyjaśnia sprawy z twoimi urodzinami. Czemu mnie okłamałaś? Uśmiech Becky powrócił z całą mocą. – Nie kłamałam. Wiem, że wszystko wydaje ci się dziwne, ale łatwiej ci to będzie zrozumieć, jak cię oprowadzę. Ale… – Urwała i zastanowiła się chwilę. – Nie mamy kalendarzy. – Chyba żartujesz. – Nie. – A nie możecie sprawdzić w komputerze? Każdy komputer pokazuje datę. – Nie nasze. Ale dostaniesz za to własny laptop. Wiedziałeś o tym? Nie mogłem w to uwierzyć – mimo tego, co mi właśnie powiedziała, w dalszym ciągu starała się mnie przekonać, że to świetna szkoła. – A nie możecie po prostu napisać do kogoś mejla? Sprawdzić w Internecie? Becky znów zmarszczyła nos. – Nasze komputery nie mają połączenia z siecią. To jakiś absurd. – A twoja rodzina nie dzwoniła z życzeniami w urodziny? – Telefonów też nie mamy. – Żebym dobrze zrozumiał. W szkole nie ma żadnych dorosłych. I nie mamy jak się porozumieć z nikim z zewnątrz. Przytaknęła z zakłopotaniem głową. Wyciągnąłem rękę w stronę dwójki uczniów, która stała na trawniku, i trzymając się za ręce, patrzyła w stronę lasu. Widziałem, że kiedy mówili, z ich ust wydobywały się obłoczki pary. – Ten chłopak powiedział, że nie możemy stąd wyjść – przypomniałem. – To też prawda? – Tak. To ciągle jeszcze mógł być jakiś żart. To musiał być jakiś żart. – Chyba źle zrobiłem, że przyjąłem to stypendium. – Zależy, jak na to spojrzeć – powiedziała. Jej głos był ciepły i radosny, ale jednocześnie obojętny i daleki, jakby nie mówiła tak naprawdę do mnie. Jeszcze jedna poza? – W naszej szkole jest sporo fajnych ludzi. Uczymy się dużo ciekawych rzeczy i naprawdę świetnie spędzamy czas. No jasne. Chciałem iść do dobrej szkoły, a wylądowałem w czymś takim. Pani Vaughn co do jednego miała rację: mówiła, że to miejsce różni się od tych, do których przywykłem. Myślałem, że chodzi jej o to, że można się tu czegoś naprawdę nauczyć i że nie ma bójek na parkingach. Ale jej chodziło o to, że to więzienie.
– A więc jaki właściwie sens ma ta szkoła? To jakaś zbieranina popaprańców? Becky roześmiała się. – Nie, to zwykła szkoła. Chodzimy na lekcje, mamy dyskoteki, uprawiamy sporty. – Uśmiechnęła się do mnie łobuzersko. – Bo chyba ty nie jesteś popaprańcem, co? Odsunąłem się od niej, a moje zmieszanie zamieniło się w nagły wybuch wściekłości. – Jak możesz mówić o tym z takim spokojem? Kiedy ostatnim razem ktoś z was rozmawiał z kimś – wskazałem niewyraźnie ręką na świat za lasem – z zewnątrz? Becky zerknęła na horyzont. Szkoła była położona w niecce w środku lasu i niewiele można było stąd zobaczyć poza zalesionymi wzgórzami oraz bladoszarym zarysem gór w oddali. – Jestem tu od półtora roku – wyjaśniła tylko. – I niczego mi nie brakuje. Jak mówiłam, dobrze nam tu. – Czy ktoś już ukończył tę szkołę? – Jeszcze nie – powiedziała Becky. – Ale nikt chyba nie jest jeszcze w odpowiednim wieku. – Wzięła mnie znów za rękę i odwróciła w stronę drzwi. – Ile masz lat? – Prawie osiemnaście – skłamałem, ale przypomniałem sobie, że przecież ma moje papiery. – A właściwie to skończę osiemnaście za dziewięć miesięcy. A tak przy okazji, to wszystkiego najlepszego. Ty też już masz siedemnaście lat. Becky roześmiała się i podeszła do drzwi. Znów odblokowały się z bzyczeniem, a ona otworzyła je na oścież. – Lubię cię, Benson. Spodoba ci się tu.
Rozdział 3
Hol w szkole wyglądał jak muzeum historii naturalnej, które zwiedzałem w podstawówce. Posadzka była marmurowa, a niższą część kamiennych ścian pokrywało ciemne drewno. Było to miejsce, którym jeszcze dwadzieścia minut temu moje optymistycznie nastawione ja byłoby zachwycone i które uznałoby za przepiękną, niesamowitą świątynię mądrości. Jednak moje obecne ja stwierdziło, że to brzydki, ciemnawy nawiedzony dom. Od teraz mój dom. Ale nie na długo. Może niektórym nie przeszkadzało, że zostali zamknięci, ale mnie owszem. Na prawo wznosiły się potężne schody, ale Becky pokierowała mnie pod kamiennym łukiem prosto wzdłuż długiego korytarza. Drzwi wejściowe zamknęły się za nami z głuchym stuknięciem, a mnie mimo wysokiego sklepienia dopadła lekka klaustrofobia. – To jakie zasady złamała ta dwójka biegaczy? Ale tak serio. – Postanowiłem już, że nie będę specjalnie zawracać sobie głowy regulaminem – i tak nie miałem zamiaru zostać tu na tyle długo – ale chciałem przynajmniej go poznać. Martwił mnie już sam fakt, że Becky była najwyraźniej kimś ważnym. Nikt, kto od półtora roku był więziony, a mimo to wydawał się w ogóle tym nie przejmować, nie zasługiwał na specjalny posłuch. A może wcale nie przebywała tu wbrew swojej woli? – Nikomu nie wolno rozmawiać z nowymi uczniami. Jak już mówiłam, nabierze to trochę więcej sensu, kiedy przedstawię ci oficjalną prezentację szkoły. Jasne. – Nie życzą sobie również, żebyśmy biegali za samochodem. To wbrew zasadom. – Kto sobie nie życzy? Becky odwróciła się do mnie i zamrugała. – Dobre pytanie, co? Zaczynała doprowadzać mnie do szału. A może to ona była szalona. – A jak brzmi odpowiedź? Korytarz rozwidlił się, a Becky pokierowała mnie na lewo. Z zewnątrz nie było widać, że budynek jest aż tak wielki. Wzruszyła ramionami. – Akademia Maxfield. Kobieta, która cię przywiozła, i jej współpracownicy. – Nie wiesz? Nie chciałabyś wiedzieć? Becky otworzyła drzwi i zaprosiła mnie gestem do środka.
– Oczywiście, że chciałabym wiedzieć, głuptasie. Ale nie wiem, więc staram się tym nie przejmować. W środku niewielkiego gabinetu znajdowało się biurko, otoczone z trzech stron przylegającymi do ścian szafami. Przed biurkiem stała mała skórzana kanapa. Becky pokazała, żebym usiadł, a sama podeszła do biurka i zaczęła przekładać jakieś papiery i coś sobie zapisywać. W gabinecie panował nieskazitelny porządek. Dokumenty na biurku były ułożone w równiutkie stosy, nigdzie nie walała się ani jedna luźna kartka. Na blacie leżały też dwa długopisy i ołówek – ułożone idealnie równolegle. Siedząc, tylko bardziej się denerwowałem. Chciałem działać, chciałem porozmawiać z kimś, kogo to wszystko wkurzało tak samo jak mnie. Pocieszałem się myślą, że w oknach widziałem jeszcze innych – ludzi, którzy nie zachowywali się jak Becky. Znajdę ich. Becky wzięła biały segregator z moim nazwiskiem na grzbiecie. Wyszła zza biurka i usiadła obok mnie na kanapie, po czym założyła nogę na nogę i poprawiła spódnicę. – Sprawa ma się następująco, Benson – zaczęła nowym tonem: poważnym, ale w dalszym ciągu jak u przewodniczki, jakby oprowadzała turystów po miejscu katastrofy lotniczej. – Mamy tu takich jak Curtis i Carrie, którzy za każdym razem wybiegają za samochodem. Wystają pod murem i zastanawiają się, jak się na niego wspiąć i uciec. Narzekają dosłownie na wszystko. – Na przykład na to, że zostali uwięzieni? Becky nawet gdy się krzywiła, to się uśmiechała. – Wiem, że to trudne. Ale w ten sposób nic nie zmienisz. A im szybciej pogodzisz się z sytuacją, tym szybciej będziesz mógł spędzać tu przyjemnie czas. – Ale z czym mam się pogodzić? Z tym, że nie mogę nigdzie wyjść i z nikim porozmawiać? Co to właściwie jest? Więzienie? Becky pokręciła głową. – To na pewno nie więzienie, Benson. Czy więzienie tak by wyglądało? Czy więźniowie dostają superjedzenie i superwykształcenie? Potraktuj to w ten sposób: czy gdybyś miał telefon, to miałbyś do kogo zadzwonić? Na początku myślałem, że pytanie jest retoryczne, ale Becky wyraźnie czekała na odpowiedź. – Zadzwoniłbym na policję. – Nie o to mi chodziło – powiedziała. – Gdyby to była normalna szkoła, w której można używać telefonów, to czy miałbyś do kogo zadzwonić? Czy było po mnie aż tak bardzo widać, że jestem sam? Becky wiedziała, jak się nazywam, zanim się jej przedstawiłem, więc może widziała też, co napisałem w formularzu – że nie mam rodziny.
Postanowiłem kłamać. – Mam kupę przyjaciół. – Naprawdę? – spytała, unosząc brwi. – Takich, do których byś zadzwonił, żeby sobie po prostu pogadać? – Wpatrując się w moją twarz, przysunęła się trochę bliżej. W mojej ostatniej szkole właściwie nie miałem żadnych znajomych – nie udało mi się nikogo poznać, bo ciągle siedziałem na stacji benzynowej. A pana Cole’a na pewno nie uważałem za przyjaciela. Miałem opiekunkę społeczną, ale ona nie była nawet w stanie zapamiętać, jak mam na imię. Pokręciłem głową. – No nie. Ale skąd to wiesz? – Uśmiech Becky niemal niezauważalnie przygasł. Aha. – Moment. Z tobą jest tak samo, prawda? Spuściła wzrok i zaczęła bębnić z roztargnieniem palcami w segregator. – Tak – odparła. – Z każdym z nas tak jest. Nie mogłem w to uwierzyć. Cała szkoła złożona z takich samych ludzi jak ja – bez rodziny, bez przyjaciół. Nikt nie zauważy, że zniknęli. Uderzyłem pięścią w oparcie kanapy. – A więc biorą takich, za którymi nikt nie będzie tęsknił. Becky roześmiała się znów śmiechem przewodniczki turystycznej. – W twoich ustach zabrzmiało to strasznie zbrodniczo. Zerwałem się z miejsca i zacząłem pocierać rękami twarz i głowę. – Ale skoro dla ciebie nie brzmi to zbrodniczo, Becky, to znaczy, że siedzisz tu o wiele za długo. – Maxfield to nie było zwykłe więzienie. Działało w tajemnicy, wyszukując takich uczniów, którzy nie mieli żadnych powiązań, nie mieli domów. Takie właśnie pytania widniały na podaniu, choć zostały ujęte w ramach profilu osobowościowego. „Czy masz bliskich przyjaciół?” „Komu możesz zaufać?” A ja odpowiedziałem dokładnie tak, jak należy: „nie” i „nikomu”. A skoro szkoła wybierała dzieciaki, za którymi nikt nie będzie tęsknił, to czy kiedykolwiek nas ktoś stąd wypuści? Nikt nas nie będzie szukać. Nikomu na nas nie zależy. Becky nic mi nie odpowiedziała. Kiedy w końcu się do niej odwróciłem, siedziała dalej na kanapie, spokojna i opanowana. Co jest z tą dziewczyną nie tak? Naprawdę nic nie rozumie? – Trochę zaburzyliśmy przebieg mojej oficjalnej prezentacji – stwierdziła z uśmiechem, wzdychając żartobliwie. – Przejdźmy więc od razu do szczegółów. – Wzięła segregator i pokazała mi, żebym znów usiadł. Podszedłem do niej, ale nie usiadłem. – To podręcznik opisujący wszystko, co się wiąże z Akademią Maxfield. Jest w nim regulamin, mapa terenu i lista dostępnych usług. Wszystko, co musisz wiedzieć.
Gapiłem się na nią. – Chyba zwariowałaś. To miejsce naprawdę rzuciło ci się na mózg. Becky uśmiechnęła się tylko. Ciągle tylko się uśmiechała. Musiała być rąbnięta. – Benson, staram się tylko pomóc. – Ale mnie czy naszym porywaczom? – Tobie – powiedziała z naciskiem. Podała mi segregator, po czym plasnęła rękami o kolana. – A teraz posłuchaj. Musimy jeszcze omówić kilka głównych zasad, a potem zaprowadzę cię do twojego pokoju. Cudownie. Wcale nie chciałem iść do pokoju; chciałem, żeby wyprowadziła mnie znów na zewnątrz. Wejdę jakoś na ten głupi mur i wydostanę się stąd. Zastanawiałem się, czemu nikt dotychczas tego nie zrobił. Mur był wysoki, ale musiało się jakoś dać na niego wejść. Ta dwójka, co pobiegła za samochodem pani Vaughn – może oni już próbowali. Znajdę ich i spytam o to. – Benson? – Becky skinęła na podręcznik. Otworzyłem go bez przekonania. Na pierwszej stronie widniała czarno-biała kopia bogato zdobionej tarczy herbowej, która znajdowała się też na stronie internetowej szkoły. W kolorze wyglądała naprawdę po królewsku, jakbym szedł do najbardziej prestiżowej szkoły w kraju i jakby miało mi to wynagrodzić wszystkie krzywdy, których doznałem w życiu. Ale na tej kartce tarcza wyglądała jak kopia kopii z kopii. Usiadłem znów z westchnieniem, zamknąłem podręcznik i spojrzałem na Becky. – Czy te zasady są równie głupie jak cała reszta? Roześmiała się. – Wcale nie są głupie. To zupełnie podstawowe rzeczy. Pokiwałem głową, zastanawiając się, jak ktoś taki jak Becky rozumie słowo „podstawowe”. Bo nie ulegało wątpliwości, że miała mocno zaburzoną wizję „normalności”. – Jest mnóstwo zasad, o których możesz poczytać w podręczniku. Ale są też cztery główne, których złamanie oznacza poważne kłopoty. Po pierwsze, zakaz uprawiania seksu. – Becky skrzywiła się sztucznie. – Wszyscy myślą zwykle o tym, gdy tylko dowiedzą się, że w szkole nie ma dorosłych. Ale mimo że nie ma dorosłych, jest to. – Poszła na drugi koniec pokoju i pokazała kamerę w rogu. Unikała mojego wzroku, co oznaczało, że była równie skrępowana tym, że mi to mówi, jak ja, że to od niej słyszę. – Są w każdym pokoju, na każdym korytarzu – ciągnęła, wpatrując się wciąż w kamerę. – Wiedzą więc, jak się zachowujesz, dobrze czy źle, a jeśli złamiesz jedną z głównych zasad – na przykład tę – dostajesz areszt. – A co to takiego? Becky spojrzała w moją stronę, po czym wróciła za biurko.
– Coś wystarczająco nieciekawego, żebyś nie chciał tam wylądować. – Co to ma niby oznaczać? – spytałem, odkładając segregator na bok i nachylając się w jej kierunku. – Może zaczniesz mi wreszcie odpowiadać z sensem? Becky zająknęła się przez chwilę, patrząc wszędzie, byle nie na mnie. – Co to jest areszt? – powtórzyłem powoli. Wypuściła powietrze z płuc i spuściła wzrok. – Jak ktoś dostaje areszt, to już nie wraca. – Odsyłają go do domu? – Nie wydaje mi się. – Co? Przewożą go w jeszcze gorsze miejsce? Becky nagle pękła, a jej twarz wykrzywiła się – ze smutku? Ze strachu? – Nie wiem – powiedziała głośno i odwróciła się. – Nikt nie wie. Drążyłem dalej. – A ktoś już dostał kiedyś areszt? – Czy nie możemy po prostu stwierdzić, że areszt to „coś wystarczająco nieciekawego, żebyś nie chciał tam wylądować”, i na tym zakończyć sprawę? – Ktoś już go dostał? – powtórzyłem pytanie. – Tak. – I nie wrócił? – Nie. – Świetnie. – To doskonale pasuje do całej reszty tego gówna. Przez chwilę zastanawiałem się, czy nie powinienem w takim razie od razu zacząć łamać głównych zasad – dostać areszt i wydostać się stąd. Ale tak pewnie też się nie da. Areszt nie mógł oznaczać po prostu, że odeślą mnie do domu. Poszedłbym wtedy na policję, a byłem pewny, że szkoła nikomu na to nie pozwoli. Spojrzałem znów na Becky. – To pierwsza zasada. A pozostałe trzy? – Nie wolno próbować uciekać – kontynuowała, krzyżując przed sobą ramiona i opierając się o stojące wzdłuż ściany szafki. – Nie wolno odmawiać przyjęcia kary. Nie wolno wdawać się w brutalne bójki. Słysząc to, aż się roześmiałem. – Brutalne? A są jakieś inne? Uśmiechnęła się. – No tak, ta zasada jest dziwna. Zwykle za bójki dostaje się niewielką karę, ale jeśli dojdzie do czegoś naprawdę ostrego – jeśli na przykład ktoś wyląduje z poważnymi obrażeniami, to wtedy dostajesz areszt. Areszt dostajesz za złamanie każdej z czterech głównych zasad.
– A skąd mam wiedzieć, czy bójka jest brutalna, czy nie? – Nie zamierzałem wdawać się w bójki – przyjechałem tu między innymi dlatego, że nie chciałem się już z nikim bić – ale miałem ochotę się z nią trochę podroczyć. – Znikąd. – Odwróciła się i otworzyła szufladę wypełnioną małymi pudełeczkami. – Dlatego najlepiej w ogóle ich unikać. – Wyjęła trzy pudełeczka i podała mi je. – Chcesz bransoletkę, zegarek czy łańcuszek? – Ale o co chodzi? Podała mi stosik pudełek. Każde z nich było mniej więcej wielkości mojej pięści, a na wieczku znajdowało się zdjęcie na niebieskim tle. – Możesz nosić łańcuszek, zegarek albo bransoletkę. Ale muszę cię ostrzec, że nie da się ich zdjąć. Szkoła chce się zabezpieczyć przed tym, żeby ludzie nie wymieniali się nimi między sobą, więc jak już raz coś założysz, masz to na stałe. – Becky przysunęła rękę do szyi. Mundurek szkolny składał się między innymi z krawata. – Ja wybrałam łańcuszek i od półtora roku tego żałuję. Pod tym ciasnym kołnierzykiem strasznie mnie ociera. – Ale po co to jest? I czemu nie da się tego zdjąć? – Oj, przepraszam. – Becky podeszła do drzwi, a kiedy się przy nich znalazła, rozległo się bzyczenie i trzask zamka, takie same, jakie słyszałem na schodach przed budynkiem. – To czip – powiedziała, wskazując znów na swój łańcuszek i wracając do biurka. – Dzięki temu możesz wchodzić do swojego pokoju i do miejsc, w których masz zakontraktowaną pracę. Drzwi wyczuwają czip i otwierają się. Nie dość, że zostałem zamknięty w więzieniu, to jeszcze miałem nosić czip? Chcieli mnie śledzić? – A co jeśli tego nie założę? Odwróciła głowę i znów się uśmiechnęła, patrząc na mnie kątem oka. – A co jeśli ładnie poproszę? – Co?! – krzyknąłem. – Czy do ciebie w ogóle nie dociera, że to jakiś koszmar? „Witamy w Maxfield, oto twoje urządzenie tropiące. Obserwujemy każdy twój ruch. Nie możesz się stąd wydostać”. Becky słuchała mnie w milczeniu, a ja, mówiąc, w trzech krokach przemierzyłem pokój i zawróciłem. Spróbowałem przekręcić klamkę. Drzwi znów się zamknęły, kiedy się od nich odsunęła. Byłem uwięziony nawet w tym pokoju. Walnąłem otwartą dłonią w grube drewno, po czym odwróciłem się i spojrzałem na nią z wściekłością. Stała nieruchomo. – Możemy usiąść? – spytała, a z jej głosu zniknął jakiś fałsz. – A czy dzięki temu łatwiej mi będzie się stąd wydostać?
Uniosła brwi. – Proszę. Podszedłem do kanapy i opadłem ciężko na poduszki. – Chciałabym ci coś powiedzieć, będę się streszczać – ciągnęła, nie patrząc mi w oczy i zniżając głos. Wyszła zza biurka i podeszła znów do kanapy, tym razem siadając bliżej mnie i wpijając we mnie spojrzenie. – W tej szkole jest parę problemów. Najlepiej, jak będziesz stosować się do zasad. Odchyliłem głowę i popatrzyłem w sufit. – Najlepiej, jak będę stosować się do zasad. – Mówię poważnie – powiedziała. – Masz rację. Takie rzeczy nie powinny się dziać w szkole. Nie powinny przydarzać się nam. Ale tak się dzieje. A jedyna opcja to albo areszt, albo… – Albo co? Westchnęła. – Czy możesz po prostu założyć czip? Złapałem Becky za rękę i poderwałem się z miejsca, ściągając ją z kanapy. Zbyt przestraszona, żeby stawiać opór, potruchtała chwiejnie za mną, a ja pchnąłem ją na drzwi, przyciskając ze złością jej ręce do drewna. Zszokowana zrobiła wielkie oczy. Nie rozległ się żaden dźwięk, a ja, wpatrując się w ciągle zamknięte drzwi, poczułem się tak, jakby ktoś ścisnął mi z całej siły serce. Becky odezwała się ledwo dosłyszalnym głosem. – Obserwują nas na kamerach – szepnęła z twarzą tuż przy mojej. – Możesz stąd wyjść tylko ze swoim czipem. Popatrzyłem na nią z przerażeniem, wiedząc, że sam się stąd nie wydostanę. Byłem uwięziony. Bezradny. Becky znów spróbowała się uśmiechnąć. – Nic nie szkodzi – powiedziała. – To nie pierwszy raz. A… Urwała, ale wiedziałem, co chce przez to powiedzieć. Nie byłem nikim wyjątkowym. Po prostu jeszcze jeden dzieciak – więzień, obiekt badawczy czy cholera wie co – i na pewno nie ostatni. Puściłem ją, a na jej twarzy odmalowała się ulga. Schyliła się i przeszła pod rękami, które ciągle trzymałem wyciągnięte przed sobą, i wróciła do biurka i pudełek, które upuściłem na podłogę. Odwróciłem się, osłupiały i pokonany, i patrzyłem, jak przekłada je bezmyślnie. Nie robiła nic konkretnego – starała się po prostu uspokoić. – Okej – zgodziłem się. – Czyli założysz? – spytała z ulgą w głosie, wciąż odwrócona do mnie plecami.
– Nie mam chyba wyboru. Odwróciła się. Rozpromieniona podała mi pudełka. – Co chcesz? – Chyba zegarek. – Większość chłopaków to wybiera – stwierdziła, szybko odzyskując wigor, choć wciąż była jeszcze roztrzęsiona. Męczyło mnie poczucie winy, ale starałem się je od siebie odsunąć. Może i nie postąpiłem najlepiej, ale Becky też nie powinna pomagać porywaczom. Otworzyła pudełko, wyciągnęła prosty szary zegarek i położyła go na biurku. Zdjęła blaszkę z tyłu. – Będziesz zadowolony, bo zegarek jest wodoszczelny, więc możesz wchodzić z nim pod prysznic. Taak. To wszystko rekompensuje. Usiadłem niechętnie na kanapie. Włożyła do środka maleńki czip, który leżał na brzegu biurka. – Dzięki temu wejdziesz wszędzie, gdzie powinieneś móc wejść: do swojego pokoju, klasy i w każde zakontraktowane miejsce. – Zakontraktowane? A o co właściwie chodzi? – A no tak. To nie jest żadna zasada, ale pokrótce kontrakty funkcjonują następująco: w szkole jest mnóstwo do zrobienia. A skoro nie ma dorosłych, to nie ma też woźnych, ogrodników ani nawet nauczycieli. Dlatego co dwa tygodnie dostajemy wykaz prac i licytujemy się, kto będzie je wykonywać. Becky podeszła do mnie z zegarkiem i założyła mi go na nadgarstek. Zapięła go ciasno – nie dało się go zsunąć. – Ale jak się licytujemy? Na pieniądze? – Na punkty – powiedziała i usiadła obok, wsuwając jedną nogę pod siebie tak, żeby siedzieć naprzeciwko mnie. – Deklarujemy, za ile punktów jesteśmy gotowi wykonać daną pracę, a szkoła przydziela kontrakt temu, kto zaproponował najniższą stawkę. Zamiast wypłaty wymieniasz punkty na ubrania, jedzenie albo inne rzeczy. Niektórzy pokupowali sobie nawet gry wideo. – Czy każdy musi pracować? – Nie miałem zamiaru pomagać szkole. – Poniekąd. – Uśmiechnęła się, tym razem dużo sztuczniej niż wcześniej. Dotknęła też mojej ręki, co również wypadło fałszywie. – Teraz i tak jest już lepiej niż kiedyś. Dużo, dużo lepiej. Przez jakiś czas każdy pracował na własną rękę. Ale wszyscy zaczęli się wściekać i nikt nie był zadowolony, bo cena za dobrą pracę spadała do jednego punktu, a za jeden punkt nie da się właściwie nic kupić. Ludzie zaczęli więc się ze sobą dogadywać i licytować grupami. Ja na przykład licytuję razem z przyjaciółmi prace administracyjne. Taki system okazał się trochę lepszy,
bo przynajmniej nie rywalizowałam ze znajomymi, ale w dalszym ciągu musieliśmy rywalizować z pozostałymi. – To ludzie aż tak bardzo chcą pracować? – spytałem. – No pewnie – odparła ze śmiechem. – Bo dzięki temu możesz zdobyć trochę fajnych rzeczy. A jak sam mi ciągle przypominasz, utknęliśmy tu na dobre, więc liczy się każdy fajny drobiazg. W każdym razie moja grupa zaczęła się rozrastać, więc zaczęliśmy dogadywać się z innymi grupami: my nie będziemy licytować prac dozorczych, jeśli wy nie będziecie licytować prac administracyjnych. Tak to działa. – Jak związek zawodowy. – Mój ojciec zastępczy dwie rodziny temu, pan Bedke, był przewodniczącym związku zawodowego i ciągle wydzwaniał do różnych ludzi, starając się ich do czegoś przekonać. – No może – przyznała Becky. – Nie wiem zbyt wiele o związkach. Ale od jakiegoś roku jesteśmy dość mocno sformalizowani. Wszystkie prace dzieli się teraz pomiędzy trzy grupy. Nie licytujemy się między sobą, co oznacza, że wszyscy zarabiają dużo punktów. – A to pewnie oznacza, że będę musiał dołączyć do jednej z trzech grup, mam rację? – Tak – odpowiedziała. – Niestety pojawiła się nowa zasada – Becky kiwnęła na kamerę – i nie wolno mi powiedzieć, do jakiej grupy sama należę. Ale, jak już mówiłam, moja grupa ma kontrakt na prace administracyjne. Możesz popytać. Super by było, gdybyś do nas dołączył. – Uśmiechała się ciepło i miałem nieomal wrażenie, że ze mną flirtuje – po to, żeby przekonać mnie, bym dołączył do jej dziwnego związku. I to po tym, co jej zrobiłem. Jakim cudem się tu znalazłem? Oparłem się o kanapę, czując, że po całym dniu podróżowania mam obolałe nogi. Zastanawiałem się, co takiego mógłbym powiedzieć lub zrobić, żeby się stąd wydostać albo przynajmniej sprawić, żeby wszystko jakoś znormalniało, ale nic nie przychodziło mi do głowy. – Czy są jeszcze jakieś inne zasady? – spytałem w końcu. Becky wzruszyła ramionami. – Nie spóźniać się. Wkładać mundurek na lekcje i na posiłki. Żadnych narkotyków i alkoholu, choć i tak nie miałbyś skąd ich tu wziąć. Nie dewastować szkoły. No wiesz – same zdroworozsądkowe rzeczy. Pełny regulamin masz w podręczniku. Wstała. Wyglądała na lekko zawiedzioną, choć nie wiedziałem czemu. Spodziewała się, że będę próbował wydobyć z niej nazwę jej głupiego klubu robotników? – Chcesz obejrzeć swój pokój? Westchnąłem. – Nie, ale chyba nie mam wyboru. Becky nic mi nie odpowiedziała, ale jej wzrok mówił sam za siebie. Byłem tu uwięziony. Wyszliśmy z jej małego gabinetu, a ona sprawdziła, czy drzwi są zamknięte.
– Gdybyś czegoś potrzebował, to zawsze możesz się do mnie zgłosić. – Wskazała na mały przycisk przy drzwiach. – Jeśli mnie akurat nie będzie, to w ten sposób mnie przywołasz. To część moich obowiązków. Pokiwałem głową, choć nie miałem zamiaru więcej się tu zjawiać. Zamierzałem poszukać jakichś normalnych ludzi. Coś mi mówiło, że nie chciałbym pomocy, jaką miała mi do zaoferowania Becky. Poszliśmy na górę, mijając drewniane rzeźby, wielkie stare obrazy i delikatne listwy. Nagle zorientowałem się, że na korytarzach nikogo nie ma. – Gdzie są wszyscy? – spytałem. – W pokojach – odparła. – Nie wolno schodzić na dół i czekać na przyjazd nowych uczniów. Curtis i Carrie zostaną za to ukarani. – A więc wszyscy są zamknięci w pokojach, zamknięci w budynku, zamknięci w obrębie muru, zamknięci w obrębie płotu. Becky roześmiała się. – Benson, rozumiem, że nie tryskasz radością. Ale owszem, wszyscy są w pokojach. A przynajmniej większość. Grupa kuchenna jest na dole i szykuje kolację. Możesz podziękować swojemu aniołowi stróżowi. – Za co? – Jak pójdziesz do pokoju, wszyscy będą cię namawiać, żebyś do nich dołączył. A do tamtej nie chciałbyś należeć. Uśmiechnąłem się. – Domyślam się w takim razie, że to nie twoja grupa. – No nie. Skręciliśmy i poszliśmy kolejnymi schodami na czwarte piętro. – Jesteśmy – powiedziała Becky, zatrzymując się przy dużych drewnianych drzwiach. Usłyszałem bzyczenie. Skinęła na sufit, na którym zobaczyłem czarne, okrągłe urządzenie. – Wyczuło twój czip. Te drzwi otwierają się tylko dla chłopaków, dla dziewczyn nie. Bzyczenie oznacza, że są odblokowane. Będziesz w pokoju 421. Chciałem już złapać za klamkę, ale powstrzymała mnie dłonią. – Benson – odezwała się bardzo cicho. Spojrzała mi prosto w oczy. – Ja nie żartuję. Przestrzegaj zasad. Zamilkła, jakby chciała powiedzieć coś jeszcze, ale zaraz potem odwróciła się i oddaliła pospiesznie w tym samym kierunku, z którego przyszliśmy. Otworzyłem drzwi i wszedłem do środka.
Rozdział 4
Na korytarzu było pełno chłopaków – około dwudziestu. Większość z nich siedziała na podłodze, zapewne czekając na mnie, bo kiedy tylko wszedłem, poderwali się do góry. Cali rozpływali się w uśmiechach i serdecznościach i witali mnie ciepło, czym dziwnie przypominali mi Becky. Na przodzie grupy stał wysoki chłopak z krótkimi, kręconymi włosami, którym nie pożałował żelu. Nosił okulary w cienkich czarnych oprawkach i był chyba najwyższy ze wszystkich. Becky mówiła, że nikt nie osiągnął jeszcze odpowiedniego wieku, żeby skończyć szkołę, ale w jego przypadku musiało być inaczej. – Benson – powiedział i położył mi rękę na ramieniu. – Miło cię wreszcie poznać. Gdzieś z końca korytarza, zza tłumu, dobiegły nas jakieś krzyki. Wysoki pokierował mnie do pokoju. – Tu będzie spokojniej – wyjaśnił. – Będziemy mogli porozmawiać. Poszedłem za nim bardziej z ciekawości niż z jakiegoś innego względu. No bo gdzie miałem iść? W pokoju było łóżko piętrowe, dwa biurka, mała umywalka i lustro. Na łóżkach nie było żadnej pościeli ani koców – wyglądało na to, że nikt tu aktualnie nie mieszkał. Chłopak wysunął mi spod biurka jedno z krzeseł, a sobie wziął drugie. – Jestem Izajasz – przedstawił się. Chłopak, który wybiegł za panią Vaughn – Curtis, z tego co pamiętałem – mówił, żeby nie słuchać Izajasza. Nie miałem powodów, żeby ufać Curtisowi, tyle tylko że próbował stąd uciec, a to oznaczało, że miał choć trochę więcej oleju w głowie niż pozostali, których poznałem. Mimo to Izajasz nie wydawał się groźny. – Becky mówiła ci o gangach? O gangach? Nigdy nie należałem do żadnego gangu – bo nigdzie nie zagrzałem miejsca na tyle długo – ale całe życie się wśród nich obracałem. Myślałem, że wyjeżdżając z Pittsburgha, mam to za sobą. Jednak patrząc na Izajasza, widać było, że gdy mówił o gangach, miał na myśli co innego. Nikt tu nie wyglądał na bandziora ani na żadnego wykolejeńca. Wszyscy byli gładko ogoleni, mieli spodnie w prążki i wykrochmalone koszule. I widać było, że to ich zwykłe ubrania – nie mieli na sobie mundurków. – Opowiedziała mi trochę o różnych grupach – powiedziałem. – Ale nie mówiła, że to gangi. – Ale to gangi – stwierdził. – Niebezpieczne i nieodpowiedzialne. Sam się przekonasz,
Benson, że w tej szkole jest mnóstwo osób, które uważają, że mogą tu robić, co im się żywnie podoba. Cieszą się, że nie ma rodziców ani nauczycieli i że mogą zachowywać się, jak chcą. – Brzmi naprawdę strasznie – zauważyłem sarkastycznie. – I jest strasznie. Czytałeś Władcę much? Kiwnąłem potakująco. Czytanie było akurat jedną z niewielu rzeczy, w których byłem dobry w szkole, pewnie dlatego, że spędzałem mnóstwo czasu sam. – To dobrze – powiedział Izajasz, wyraźnie pod wrażeniem. – W Maxfield możemy sami zadecydować, jak chcemy żyć. Albo będziemy zachowywać się jak bohaterowie tej książki: brutalnie i dziko albo próbować żyć bardziej kulturalnie. Jestem tu od dawna, Benson, i mogę cię zapewnić, że tylko kultura się opłaca. Gdzieś z korytarza dobiegł mnie nagły ryk, a Izajasz skinął na jednego ze swoich kolegów, żeby zamknął drzwi. Powiodłem wzrokiem po sześciu chłopakach w pokoju. Wydawali się spięci, jakby na coś czekali – może na to, żebym zgodził się do nich dołączyć. A ja tak naprawdę chciałem tylko stąd wyjść i znaleźć jakiś sposób ucieczki. Dom zastępczy był zdecydowanie lepszy niż więzienie. Poza tym do osiemnastych urodzin brakowało mi tylko dziewięciu miesięcy; potem będę mógł już mieszkać samodzielnie. Bez szkoły, bez rodziny zastępczej. – A więc – ciągnąłem – powiedz mi, czy dobrze rozumiem. Wy jesteście ci dobrzy? Przestrzegacie zasad, tak jak mówiła Becky. Czy ona też do was należy? – Tak, Becky jest jedną z nas. Ale nie jesteśmy gangiem. O to mi właśnie chodzi. Nie jesteśmy tacy jak inni. Pozostali tylko się biją i bawią. A my zdajemy sobie sprawę, że problemy istnieją – nie myśl, że taka sytuacja nam odpowiada – ale podjęliśmy pewną decyzję. Możemy się dołować i dać się zabić albo dobrze tu funkcjonować. Wybraliśmy dobre funkcjonowanie. Nie jesteśmy gangiem. Jesteśmy Porządkiem. Roześmiałem się, na co Izajasz zmarszczył brwi. – Porządkiem? Czy to nie jest po prostu ładniejsze określenie na gang? – Nie postępujemy jak gang – zaprzeczył. – Okazujemy sobie szacunek. Pomagamy sobie nawzajem. Po… Przerwało mu walenie w drzwi. Dwóch chłopaków zerwało się i zaparło się o nie. Z drugiej strony dobiegły mnie przytłumione głosy. – Posłuchaj – odezwał się bardziej natarczywie Izajasz. – Jeśli chcesz zapewnić sobie bezpieczeństwo, wybierz Porządek. Nasza grupa jest największa i nikt nie chce z nami zadzierać. Walenie dobiegające zza drzwi jakoś kazało mi w to wątpić. – Jeśli chcesz być szczęśliwy, też wybierz nas. Nie jesteśmy karani tak jak inni, bo przestrzegamy rygorystycznych zasad. Żyjemy dobrze i postępujemy dobrze.
Drzwi uchyliły się, ale dwóch chłopaków znów je domknęło. Podniósł się jeszcze trzeci i przytrzymał klamkę, żeby nikt nie mógł jej przekręcić. – Nie chcecie uciec? – spytałem, wiedząc, że nasza rozmowa wkrótce zostanie przerwana. – Zawsze przestrzegacie regulaminu? – Z jego łamania nigdy nie wynikło nic dobrego – wyznał. – Nikomu nie udało się uciec, a tych, którzy próbują, czeka kara. Wszystkich pięciu kumpli Izajasza z Porządku stało teraz pod drzwiami i przytrzymywało je, żeby nie wpuścić tych, którzy byli po drugiej stronie. – Ale spójrz na siebie – powiedziałem. – Widać, że masz więcej niż osiemnaście lat. Powinieneś już skończyć ogólniak. Jak długo chcesz tu tkwić i czekać? – Tak długo, jak długo będzie trzeba. Nie będę narażać się na niebezpieczeństwo, skoro wiem, że to i tak nic nie da. Jeśli unikasz kłopotów, wcale nie jest tu aż tak źle. Trzeba tylko przestrzegać zasad. Jak na dany sygnał drzwi uchyliły się na jakieś dwadzieścia pięć centymetrów i w pokoju zrobiło się nagle głośno. Jeden ze strażników Izajasza kopnął kogoś w holu, a innemu udało się znów zamknąć drzwi. Odwróciłem się do Izajasza. – A to co, skoro mówisz, że przestrzegacie zasad? – To Pustoszyciele – powiedział Izajasz i skinął na drzwi. – Chcemy cię przed nimi ochronić. Na korytarzu rozległ się straszny huk, a drzwi aż się zatrzęsły. Nie chciało mi się wierzyć, że to wszystko działo się tylko dlatego, że miałem wybrać gang. – Pustoszyciele? – To jeden z gangów. – Izajasz zaczął mówić bardzo szybko. – Zwykła banda chuliganów. Jak ich poznasz, sam zrozumiesz, dlaczego musieliśmy stworzyć Porządek. Drzwi uchyliły się trochę, a pięciu chłopaków z Porządku nie było w stanie ich już zamknąć. Izajasz złapał mnie za ramię. – Chcemy, żebyś był z nami, Benson. Nasza grupa jest największa i mamy najwięcej kontraktów – same dobre prace. Zajmujemy się ochroną, opieką medyczną, administracją, nauczaniem… – Uczniowie zajmują się ochroną? – Tak – przyznał ze wzrokiem utkwionym w drzwi. – Taki jest nakaz szkoły. Zrzuciłem jego rękę ze swojego ramienia. – A więc pomagacie im nas tu więzić?
Drzwi otworzyły się gwałtownie na oścież, a pięciu zmęczonych strażników z Porządku odskoczyło do tyłu. Do pokoju wpadł jakiś chłopak z trzema kolegami. Był wysoki i chudy, miał brązowe przydługie włosy, które wpadały mu do oczu. Nosił spodnie od szkolnego mundurka, ale zamiast koszuli włożył już obszerną czarną bluzę z kapturem obwieszoną złotymi łańcuchami. Wokół oka miał wytatuowane szpony jastrzębia. – Izajasz pewnie ci powiedział, że masz być grzeczny i przestrzegać regulaminu. Tak? Próbowałem zachować spokój, ale czułem, że wszystkie mięśnie mi się napinają. Mimo że nowo przybyły najwyraźniej chciał, żebym dołączył do jego gangu, wyglądał tak, jakby był gotowy do bójki. Do chłopaków Izajasza też nie miałem specjalnego zaufania. Skoro w pięciu nie byli w stanie utrzymać drzwi przed tą czwórką, szczerze wątpiłem, czy się na coś zdadzą, jeśli pięści pójdą w ruch. – Jesteśmy Pustoszycielami – powiedział, mierząc mnie wzrokiem. – Sami o siebie dbamy. – Zrobił krok w tył. Starałem się, żeby mój głos zabrzmiał jak najspokojniej. Miałem już wcześniej do czynienia z gangami i choć nie chciałem go wkurzyć, nie zamierzałem też wyjść na słabeusza. – Wszystkie gangi same o siebie dbają. Uniósł brwi. – Tak? – Odwrócił się szybko do Izajasza, walnął go w głowę i popchnął na podłogę. Izajasz nie oddał mu, tylko odsunął się pod ścianę. Dziwnie było na to patrzeć. Widziałem, że jeden chłopak z Porządku bije się pod drzwiami, ale żaden nie stanął w obronie przywódcy. Pustoszyciel musiał zauważyć moje zdziwienie. – Odstawiają szopkę – stwierdził ze śmiechem. – Chcą, żebyś myślał, że są pokojowo nastawieni, że Izajasz jest jakimś cholernym Gandhim czy coś. Ale potrafią się bić. Sam się przekonasz. Podszedł znów do Izajasza i zamachnął się tak, jakby chciał go kopnąć, ale powstrzymał się i uśmiechnął, widząc, że Izajasz się skulił. – Jestem Oakland – rzucił, podchodząc znów do mnie i wypinając pierś. – Nie wiem, co ci powiedziała ta mała, ale panujące tu zasady można sobie wsadzić gdzieś. Tam jest kamera, Izajasz, może pójdziesz ją pocałować? Powiedz, że cię uderzyłem. – Odwrócił się do mnie. – Mógłbym zatłuc tego debila i w ogóle nie dostać za to aresztu. Namyślałem się chwilę nad odpowiedzią, starannie dobierając słowa. – Więc mam was wybrać, bo potraficie kogoś zatłuc? – Oakland był ode mnie wyższy, ale nie sądziłem, żeby był aż tak silny, jak starał się to pokazać. Nawet w bluzie i łańcuchach nie
wydawał się specjalnie napakowany. – Nie – odpowiedział i zrobił krok naprzód. – Powinieneś dołączyć do Pustoszycieli, bo tu każdy może zatłuc każdego. Przyda ci się ktoś w odwodzie. – Wykrzywił usta w uśmieszku, który w jego mniemaniu miał wyglądać groźnie. Ale na mnie nie zrobił wrażenia. W drzwiach stał tłumek gapiów. Większość wyglądała na członków Porządku. Pustoszyciele byli w zdecydowanej mniejszości i Porządek powinien być w stanie bez trudu ich powstrzymać. A więc Oakland mówił prawdę. Porządek odstawiał szopkę. Ale zastanawiało mnie też, na ile on sam zachowywał się autentycznie. Zmierzyłem wzrokiem jego trzech kumpli, którzy stali kilka kroków za nim. Byli od niego więksi, ale chyba głupsi. No bo nikt z odrobiną inteligencji nie zakładałby na szyję grubych złotych łańcuchów, szykując się do bitki. Oakland zniżył głos. – Masz wybór, chłopie – stwierdził. – My mierzymy z pistoletu. Sam wybierasz, czy chcesz stać przed czy za lufą. Zrobiłem wdech. – Nie wiem, za kogo się właściwie masz – powiedziałem cicho, patrząc mu w oczy. – Ale próbowali mną dyrygować więksi twardziele od ciebie, a ja zawsze umiałem się bronić. Oakland podszedł do mnie jeszcze o krok. – Odsuń się – poleciłem. – Chcesz dołączyć do Izajasza – zgadywał, a na twarz wypłynął mu paskudny uśmieszek. – Jesteście dla siebie stworzeni, może nawet moglibyście spać w jednym łóżku. – Nie. Nie dołączam do Izajasza. Nie wiem, jakie mam inne opcje, ale w ogóle mnie to nie interesuje. Spadam stąd. Wy, dziewczynki, możecie tu zostać i dalej bawić się w… Zanim zdążyłem skończyć, Oakland popchnął mnie, a ja zatoczyłem się na ścianę. Ale kiedy znów do mnie podszedł, przywaliłem mu pięścią w brzuch. Zatoczył się w tył, a ja przyskoczyłem do niego, złapałem w pasie i pchnąłem na biurko. W tej samej chwili doskoczyły do mnie jego osiłki: jeden starał się oderwać moje ręce od Oaklanda, a drugi rzucił mi się na plecy. Zignorowałem ich i jeszcze raz zamachnąłem się pięścią, tym razem trafiając Oaklanda w policzek. Podniosłem rękę, żeby znów to zrobić, ale ktoś przydusił mi ręką szyję. Spróbowałem zrzucić z siebie napastnika, ale w tym celu musiałem też puścić Oaklanda. Wstałem i spróbowałem się cofnąć, żeby przygwoździć do ściany chłopaka, który zaciskał mi rękę na szyi. Ale jak tylko puściłem Oaklanda, ten doskoczył do mnie i zaczął mnie okładać pięściami po żebrach. Starałem się go kopnąć, ale z trudem łapałem oddech. Jego pięść trafiła mnie w twarz, a zaraz potem poczułem, jak po wargach i brodzie cieknie
mi krew. Złapałem za jeden z jego łańcuchów i szarpnąłem. Oakland stracił równowagę i poleciał do przodu, a ja kopnąłem go w nogę. Ale nie dawałem sobie rady ze wszystkimi. Ramię wokół mojej szyi zaciskało się mocno. W płucach brakowało mi powietrza, a do środka przedostawała się tylko odrobinka. Nie byłem w stanie się ruszyć – nie mogłem odciągnąć ręki od mojej szyi i byłem zbyt wyczerpany, żeby bronić się przed Oaklandem. Dwa pozostałe osiłki przyglądały się nam tylko z rechotem. Oakland znów do mnie doskoczył, ale zanim dosięgła mnie jego pięść, zachwiał się do przodu i poleciał najpierw na mnie, a potem na podłogę. Za jego plecami stał chłopak, który biegł za samochodem pani Vaughn. Curtis. – Mówi, że nie chce dołączyć ani do Pustoszycieli, ani do Porządku – oznajmił. – A to oznacza, że będzie w W. – Popatrzył na mnie. – Zgadza się? Nie byłem w stanie mówić. Usiłowałem kiwnąć głową, ale miałem unieruchomioną szyję. – Puść go, Obibok – warknął Curtis. W pokoju na chwilę zapanowała cisza, ale zaraz potem ręce zaciskające się na mojej szyi odsunęły się. Wciągnąłem gwałtownie powietrze i zatoczyłem się do przodu, odwracając twarz do Oaklanda i Obiboka. – Zostajesz w W, zgadza się? – powiedział Curtis. To było stwierdzenie, nie pytanie. – Pewnie – przyznałem i przycisnąłem sobie rękę do nosa, żeby zatamować krwawienie. – No to spadamy stąd. Zaczął zbierać się do wyjścia, a ja zauważyłem, że było z nim sześciu czy siedmiu innych chłopaków. Oakland pozbierał się z podłogi. – Już jesteś martwy, Fisher. Nie lubiłem, jak ktoś mną pomiatał. – Tylko spróbuj. Curtis położył mi rękę na ramieniu i wyprowadził na korytarz. – Jestem Curtis. To chyba nie było zbyt mądre – ocenił i uśmiechnął się szeroko. Pokiwałem głową. Nic nie wiedziałem o Curtisie poza tym, że próbował stąd uciec i ostrzegał mnie przed przywódcami dwóch pozostałych band. I chyba dobrze, ale Warianci – kimkolwiek byli – mogli być równie beznadziejni jak cała reszta. Nie żeby miało to dla mnie jakiekolwiek znaczenie. Musiałem wydostać się tylko jakoś na zewnątrz. Nie miałem zamiaru zostać tu na tyle długo, żeby było to aż tak ważne. Curtis wyprowadził mnie przez tłumek na długi korytarz. Niektórzy mijani chłopcy wyglądali na wkurzonych, ale inni klepali mnie po plecach i entuzjastycznie witali. Minęliśmy pokój 421 i poszliśmy dalej.
– Ale ja mam być chyba tu – zauważyłem. Curtis pokręcił głową. – Przenosimy cię dalej, do strefy W. Doszliśmy do dwóch korytarzy, które odchodziły od głównego. Zatrzymaliśmy się na rozwidleniu. Po jednej stronie było czysto i porządnie, na każdych drzwiach wisiała plakietka z nazwiskiem. Druga strona była zdezelowana i zagracona. Ściany były wysmarowane graffiti, a na podłodze walały się jakieś papiery i brudne ciuchy. Wzdłuż sufitu rozwieszono byle jak sznury lampek choinkowych, na których wisiało kilka staników. Całość wyglądała jak skrzyżowanie schroniska dla bezdomnych i akademika. – To korytarz Pustoszycieli – rzucił Curtis. – Nie wchodź tam. – Dobra. Pokazał ręką na drugą stronę. – A to korytarz Porządku. Ale nie daj się zwieść pozorom. Ci są jeszcze gorsi. No dobra, chodźmy. Minęliśmy jeszcze dwa odgałęziające się korytarze – oba najwyraźniej puste – a zaraz potem Curtis zaprowadził mnie do jakiegoś pokoju, drugie drzwi od głównego korytarza. Stanął przy małym zlewie i rzucił mi ręcznik. Przycisnąłem go do nosa. Przy biurku siedział sporo młodszy chłopak. Ktoś zamknął za nami drzwi. – Witaj na pokładzie – powiedział Curtis i usiadł na dolnym łóżku. Ani on, ani młody najwyraźniej nie stosowali się do żadnych dziwacznych mód, jak pozostali. Byli po prostu ubrani w mundurki, nic specjalnego. – Przepraszam za Oaklanda. Porządek zwykle trzyma go na uboczu. Z Izajaszem nie da się nic zrobić, zawsze dorwie wszystkich nowych uczniów – w Porządku jest po prostu za dużo osób – ale zwykle udaje się im na kilka godzin zneutralizować Oaklanda. Odsunąłem ścierkę od twarzy, żeby sprawdzić, czy przestała mi lecieć krew. Nie przestała, więc znów ją przycisnąłem. – Posłuchaj – powiedziałem. – Dzięki za interwencję, ale myślę, że nie zabawię tu długo. – Dlatego właśnie jesteś wykapanym W – odpowiedział Curtis. Kiwnął na drugiego chłopaka w pokoju. – Tak w ogóle to jest Mason. Twój współlokator. Skinąłem mu ręką, po czym wstałem i podszedłem ostrożnie do zlewu; od ciosów Oaklanda bolał mnie brzuch. Popatrzyłem na siebie w lustrze, ale moja twarz nie wyglądała najgorzej. Koszulę miałem zachlapaną krwią, ale nie było widać siniaków. – Próbujecie się stąd wydostać? – spytałem. – Niektórzy z nas tak – odpowiedział Curtis. – Nie wiemy jeszcze jak, ale przynajmniej nie godzimy się na wszystko. – Co to za skrót „W”?
– Warianci – wyjaśnił. – Pozostałe dwa gangi postanowiły grać w tę grę. Pustoszyciele – grupa Oaklanda – chce po prostu rządzić. Zebrać jak najwięcej punktów, dowodzić, imprezować. Porządek natomiast uważa, że jedyny sposób, żeby się stąd wydostać, to grać według zasad, dopasować się i robić wszystko, co mówi Iceman. Do Wariantów należy cała reszta. Jeśli nie chcesz należeć do nich, my cię przejmujemy. – Iceman? Curtis zaśmiał się cicho. – Tak nazywamy faceta, który przekazuje nam informacje. Odkręciłem zimną wodę i spłukałem krew z ręcznika, po czym przyłożyłem go sobie znów do twarzy. – Co to właściwie za miejsce? – Cholera wie – powiedział Curtis. – Jestem tu od półtora roku i nic nie trzyma się kupy. – Wydaje mi się, że nas testują. Jesteśmy jak szczury laboratoryjne – odezwał się Mason. Curtis pokiwał głową. – Dużo ludzi tak uważa. Ciągle obserwują nas te wszystkie kamery. A raz na jakiś czas każą nam robić dziwne rzeczy, jak w jakimś eksperymencie. Warianci sądzą, że to swego rodzaju szkolenie. A jeszcze inni, że to może faktycznie więzienie. – A zrobiliście coś, przez co moglibyście wylądować w więzieniu? – Brałem udział w wielu bójkach, ale nie wydawało mi się, żeby za którąkolwiek groziła odsiadka. Curtis wzruszył ramionami. – Nikt z nas nie ma żadnych powiązań z domem, nie mamy przyjaciół ani rodziny. Prowadząc taki tryb życia, ludzie nie zawsze zachowują się idealnie. Ale nie poznałem jeszcze nikogo, kto zrobiłby coś naprawdę strasznego. A ty? Pokręciłem głową. – Nie, byłem tylko w rodzinach zastępczych. – To dość powszechne. – Curtis podniósł się. – Załatwię sprawę z zamianą pokoju. Mason wszystko ci pokaże. Nie musisz schodzić dziś wieczorem do stołówki, zorganizujemy dla ciebie jakieś żarcie. Na razie nigdzie sam nie wychodź. – Uśmiechnął się. – Wkurzyłeś Pustoszycieli, większość nowych uczniów po prostu ignoruje Oaklanda albo zgadza się na kilka ciosów. – Myślałem, że bójki są wbrew zasadom. – Ale z drugiej strony niewiele z tego, co widziałem w dormitorium, wydawało się zgodne z zasadami. – Zasady są dziwne – stwierdził Curtis, wzruszając ze znużeniem ramionami. – Domyślam się w takim razie, że to nie była „brutalna bójka”. Uśmiechnął się. – Dokładnie. No dobra, przyjdę znów później. Witamy w Wariantach.
Wyszedł i zamknął za sobą drzwi. – Nie martw się, Fish – powiedział Mason. – Po prostu trzymaj się nas. Gangi zawarły ze sobą pakt, więc do niczego poważnego nie dojdzie. Pokiwałem głową, wstałem i podszedłem do małego okna. Za szkołą widać było długą bieżnię i całe hektary lasów. – Ucieknę stąd – zapowiedziałem. Mason wzruszył ramionami. – Wszyscy tak mówią.
Rozdział 5
Tego wieczoru nie wychodziłem z pokoju i z nikim nie rozmawiałem. Curtis przyniósł później lasagne i paluchy chlebowe. Jedzenie było lepsze, niż się spodziewałem – smakowało bardziej jak z restauracji, a nie ze stołówki. Mason siedział i czytał. Chyba spodziewał się, że będę zadawać jakieś pytania, ale ja leżałem cicho na łóżku. Przejrzałem podręcznik z nadzieją, że znajdę w nim jakieś odpowiedzi, ale niestety. W większości powtarzał to, co już słyszałem: to rób, tamtego nie rób. Żadnych wyjaśnień, dlaczego ustalono takie a nie inne zasady, żadnej wzmianki o karach. Doszedłem do wniosku, że wszyscy byli już na tyle doświadczeni, że domyślali się po prostu rodzaju kar. Jeszcze dwadzieścia cztery godziny temu znajdowałem się w domu zastępczym, leżałem w łóżku i wyobrażałem sobie, jakie cudowne życie mnie czeka. A teraz żałowałem, że nie mogę wrócić. To nie było fair. Ale kiedy życie było dla mnie fair? O świcie siedziałem przy oknie i próbowałem wymyślić, którędy można uciec. Nie zauważyłem nic obiecującego. Tylko kilka szop na narzędzia, kilka małych odkrytych trybun – nie miałem pojęcia, do czego służą, skoro nie mogliśmy urządzać zawodów międzyszkolnych – i niekończące się morze sosen. Jakaś dziewczyna biegała na bieżni. – To Myszka – powiedział Mason, stając za mną. – Kobiecy odpowiednik Oaklanda, we dwójkę rządzą Pustoszycielami. – Myszka? – spytałem z ponurym rechotem. Dziewczyna była wysoką, opaloną brunetką i miała na sobie szorty i sportowy stanik. Przezwisko w ogóle do niej nie pasowało. – No – potwierdził Mason, patrząc, jak biega. – Wszyscy Pustoszyciele mają głupie przezwiska. To chyba taki wizerunek. Myszka, Obibok, Orzech. – Odsunął się od okna, żeby się przebrać. – I przez to ludzie mają się ich bać? – Nie daj się zwieść pozorom. Myszka jest bezwzględna. Pokonywała właśnie zakręt na bieżni, biegnąc szybkim, równym tempem. Zastanawiałem się, czy trenuje po to, żeby uciec. Żałowałem, że to nie ja tam jestem: pobiegłbym prosto do lasu i zniknął stąd. – Można wychodzić pobiegać? – spytałem. – Nie. Pustoszyciele mają kontrakt na utrzymanie terenu. Zwykle mogą bez problemu wychodzić. Porządek ma ochronę, więc też może chodzić, gdzie chce. A my nie.
– W takim razie powinienem był zostać w Porządku – powiedziałem i nagle zacząłem żałować, że tego nie zrobiłem. Myślałem tylko na głos, ale pomysł był tak dobry, że żałowałem, że ktoś to usłyszał. – Nic by z tego nie wyszło – stwierdził Mason. – Warianci też już próbowali dołączyć do Porządku, żeby dostać się do ochrony. Ale Izajasz osobiście dobiera sobie ekipę i nigdy byś się do niej nie dostał. – Czemu? – Bo mu odmówiłeś. A jak ktoś odmawia Izajaszowi, to nie ma w Porządku lekkiego życia. – A jakie kontrakty my mamy? Mason uśmiechnął się pod nosem. – Naprawy i sprzątanie. Żaden szpan, ale można nieźle zarobić. Myszka schyliła się, żeby zawiązać but, po czym podniosła się i pobiegła dalej. Usłyszałem, że Mason otwiera szafę za moimi plecami. – Ej, Fish – rzucił. – Przyszły twoje rzeczy. Poszedłem zobaczyć. Wisiały w niej schludnie moje mundurki: po siedem białych koszul, czerwonych swetrów i czarnych spodni. Pod nimi na podłodze leżały buty i skarpetki oraz torba z przyborami szkolnymi: notesami, ołówkami i malutkim notebookiem wielkości kieszonkowego wydania książki. – Ktoś to przyniósł w nocy? – Nie – powiedział Mason, ściągając ze swojego wieszaka koszulę. – W ten sam sposób przychodzą rzeczy, które kupujemy za punkty. Nie jestem do końca pewny, jak to działa. Wieczorem zamykamy szafę, a rano są już w niej nowe rzeczy. Musi tam chyba być jakaś winda. Podszedłem do szafy i przyjrzałem się jej brzegom, próbując wymyślić, jak to może działać. – Wydawało mi się, że nie spałem całą noc. Nic nie słyszałem. Mason wzruszył ramionami. – W innych pokojach słychać. Nasza po prostu mniej skrzypi. Zdjąłem z wieszaka koszulę. Chciałem wziąć prysznic, ale nie miałem w tym momencie zbytniej ochoty na wizytę we wspólnej łazience. Mason ubierał się i mówił jednocześnie. – Jeden chłopak, jakiś rok temu, siedział w szafie całą noc. Musieli widzieć go na kamerach, bo szafa ani drgnęła, póki był w środku. Próbował najróżniejszych sposobów: czekał, aż w pokoju zrobi się zupełnie ciemno, i wtedy zakradał się do środka albo prosił kogoś, żeby zasłonił kamerę, i wtedy się chował. Zdjąłem koszulkę i włożyłem mundurek. Był strasznie mocno wykrochmalony i sztywny. – Czyli uważnie nas obserwują?
– Tak – potwierdził Mason. – Dlatego właśnie robimy takie głupoty i nosimy na przykład mundurki. Wyjście z dormitorium bez mundurka jest zakazane. Uciekanie z lekcji jest zakazane. Zapuszczanie zarostu jest zakazane. Wszystko jest zakazane. Musiałem poprosić Masona, żeby pomógł mi z krawatem – nigdy wcześniej go nie wiązałem. Stwierdził, że u nowych to zupełnie normalne. Mason wydawał się dosyć spokojną osobą. Należał do Wariantów, ale najwyraźniej nie zależało mu aż tak bardzo, żeby się stąd wydostać. Ciekawiło mnie, czy przyłączył się do Wariantów tylko dlatego, że nie był wystarczająco porywczy, żeby należeć do Porządku albo do Pustoszycieli. Mason zasugerował, żebyśmy nie schodzili na śniadanie. Powiedział, że lepiej zaczekać z wyjściem z pokoju do chwili rozpoczęcia lekcji, by mieć pewność, że Oakland też już sobie poszedł. Mnie to pasowało. Zamiast tego Mason wyjął pudełko ze słodyczami, które kupił za punkty, i szybko wyciągnął dwa batoniki zbożowe. Podał mi jeden, ale podziękowałem. Pewnie musiał włożyć dużo wysiłku w to, żeby zarobić na batony, a ja nie chciałem być nikomu nic dłużny. O ósmej, kiedy wszyscy wracali ze stołówki, na korytarzu rozległ się głośny dzwonek. – Będziesz zachwycony – stwierdził Mason z uśmiechem, gdy podeszliśmy do drzwi. Przed telewizorem z płaskim ekranem zawieszonym na ścianie zebrało się już kilku chłopaków. Za biurkiem siedział jakiś człowiek. Nie był najmłodszy – miał chyba pod sześćdziesiątkę – ale miał szczupłą, muskularną twarz. Jego oczy były ciemne i zimne, wpatrzone prosto w kamerę. Miałem wrażenie, że patrzy prosto na mnie. Poczułem na ramieniu rękę, a kiedy się odwróciłem, zobaczyłem Curtisa. – Poznaj Icemana. Mężczyzna wzdrygnął się lekko i na ułamek sekundy odwrócił wzrok, ale zaraz potem znów na mnie spojrzał. – Uczniowie – powiedział ostrym, suchym głosem. – Kolejny nieposłuszny dzień. W dormitorium chłopców doszło do kilku bójek i możecie być pewni, że podczas porannych lekcji winni zostaną ukarani. Jednak bardziej niepokojące są uporczywe działania Curtisa Shawa i Caroline Flynn. I chociaż ich postępowania nie można uznać za zdecydowaną próbę ucieczki, dzięki czemu nie dostaną aresztu, to jednak nie można tolerować faktu, że z uporem łamią regulamin. Zerknąłem na Curtisa. Dalej się uśmiechał, ale z oczu zniknęła mu iskierka humoru. – Dziś podczas lekcji dostaniecie karę, która… – Iceman urwał i prawie się uśmiechnął – … zachęci was do większego posłuszeństwa w przyszłości. Wpatrywał się jeszcze chwilę w kamerę, a zaraz potem ekran zrobił się niebieski
i wyświetlił się plan dnia. Za pięć dziewiąta wyszliśmy z pokoju i poszliśmy na lekcje. Kiedy schodziliśmy na dół, ze zdziwieniem stwierdziłem, że mijamy bardzo mało osób. Większość pokojów była pusta, a na korytarzach zmieściłoby się dużo więcej uczniów. – Szkoła jest ogromna – zauważyłem. – Ilu jest uczniów? – Nie za wielu. Większość budynku jest pusta. – Stu? Dwustu? – Nie, nawet nie aż tylu. Z tobą będą chyba siedemdziesiąt cztery osoby. Pokiwałem głową, ale zdziwiło mnie to. Myślałem, że w tak wielkiej szkole będzie dużo więcej ludzi. A może łatwiej nas kontrolować, jeśli jest nas mało. A może dopiero miało się zjawić więcej osób. Klasa była trochę za mała na dwadzieścia pięć osób, ale i tak wyglądała dużo lepiej niż jakakolwiek inna, w jakiej do tej pory byłem. Podłogę pokrywało wypolerowane na błysk drewno. Ściany były wyłożone ciemną boazerią, a na przodzie sali zamiast tablicy, znajdował się płaski telewizor. Mason zajął miejsce pod ścianą, a ja usiadłem obok niego. Widać było, że gangi trzymają się razem nawet na lekcjach. Porządek, rozpoznawalny dzięki nieskazitelnym mundurkom, włosom i twarzom, zajmował dwa przednie rzędy. Pustoszyciele siedzieli z tyłu, a ich mundurki zdobiły błyszcząca biżuteria i tatuaże. W klasie nie było jeszcze nikogo z Wariantów, ale z tego, co zauważyłem, nie staraliśmy się ubierać jednakowo, jak w innych gangach. W przypadku Wariantów miało to pewnie jakiś sens. – Czy my na pewno jesteśmy w tej samej klasie? – spytałem. Mason musiał być ode mnie co najmniej dwa lata młodszy. Roześmiał się, bębniąc z roztargnieniem palcami o biurko, a tymczasem sala powoli się zapełniała. – Tu nie ma pierwszej, drugiej ani trzeciej klasy. Idziesz po prostu na lekcje. A najlepsze jest to, że nie ma ocen. – Ale są jakieś sprawdziany, tak? Becky mi tak mówiła. – Jasne – powiedział Mason i pomachał do kogoś ręką. – Ale nie dają nam wyników. Nie dostajemy świadectw. – To po co w ogóle się starać? – Punkty, punkty i kary. Na tym opiera się cała szkoła. A skoro o tym mowa… – Kiwnął w stronę drzwi. Podniosłem głowę i zobaczyłem trzy dziewczyny. Z przodu szła roześmiana Becky.
Rozejrzała się po klasie, a kiedy napotkała moje spojrzenie, uśmiechnęła się i pomachała mi lekko. Usiadła z koleżankami w pierwszym rzędzie blisko drzwi. Miałem już spytać o nią Masona, ale do środka weszło kilka osób, a Mason postukał mnie w ramię, żeby mi je pokazać. – Warianci – oznajmił. Dwie dziewczyny siadły w ławce przed nami. Natychmiast się odwróciły i zaczęły gadać. – Naprawdę wdałeś się w bójkę z Oaklandem? – spytała ta, która siedziała naprzeciwko mnie. Miała duże zielone oczy i rude włosy, prawie tak samo jaskrawe jak jej sweter. Pokiwałem głową i wskazałem na swoją wargę, która w dalszym ciągu była trochę opuchnięta. – Postaram się już więcej tego nie robić. – A niby czemu? – spytała ze śmiechem. – Mam nadzieję, że to zrobisz. I mam nadzieję, że następnym razem będę w pobliżu, żeby to zobaczyć. Jestem Jane. A to Lily. – Cześć – powiedziałem. – Benson. Jane zmrużyła oczy, ale uśmiech z jej twarzy nie zniknął. – Dziwne imię. Po kim je dostałeś? Wzruszyłem ramionami. – Nie mam pojęcia. – To co, Benson, cieszę się, że wybrałeś Wariantów. Nie ma nas zbyt wielu i liczy się każda dodatkowa osoba, którą uda nam się pozyskać. – Ale nie zamierzam tu zbyt długo zostać – zastrzegłem, na co ona znów się roześmiała. – Nie możesz mówić takich rzeczy – rzuciła z udawanym oburzeniem. – A co jeśli usłyszy cię ktoś z Porządku? Może powinienem zweryfikować swoje zdanie na temat szkoły. Miałem wrażenie, że Jane jest szczęśliwa – autentycznie szczęśliwa. Z jakiegoś powodu, póki nie znalazłem się w klasie, w ogóle nie brałem pod uwagę możliwości, że mogę w tym dziwnym szkołowięzieniu poznać jakieś dziewczyny. – Skąd jesteś, Jane? – Z Baltimore. Czekaj, lekcja się zaczyna. Mówili ci coś na temat lekcji? Pokręciłem głową. – Niespecjalnie. – Nie uczą nas tu abecadła. – Uśmiechnęła się pod nosem i odwróciła przodem do klasy. Uczniowie bardzo szybko się uciszyli – dużo szybciej niż w innych szkołach, do których chodziłem. Na przodzie klasy stanęła jakaś dziewczyna – siedziała w ławce razem z Becky. Blond włosy miała uczesane w ciasny kok, a poważny makijaż sprawiał, że jej twarz wydawała się prawie tak samo biała jak zęby.
– Dzień dobry – powitała nas z przesadnym entuzjazmem. – Bardzo nam miło, że jest dziś z nami nowy uczeń. Benson, czy mógłbyś wstać i się przedstawić? Zerknąłem na Masona, który uśmiechnął się i wzruszył ramionami. – Nazywam się Benson Fisher – zacząłem. – Jestem z Pittsburgha. Mam siedemnaście lat. I uważam, że to skrajne frajerstwo, że siedzicie tu wszyscy i udajecie, że wszystko jest w porządku. W klasie rozległ się pomruk i kilka chichotów, a ja usiadłem. Jane odwróciła się do mnie i skinęła z aprobatą głową. Dziewczyna na przodzie klasy najwyraźniej w ogóle nie przejęła się moim wystąpieniem. Becky wpatrywała się nieruchomo przed siebie. – Witaj, Benson – powiedziała dziewczyna. – Na pewno się wśród nas odnajdziesz. – Otworzyła swój minikomputer. – Nazywam się Laura i jestem asystentką nauczyciela w tej klasie. Mason, czy mógłbyś dziś pomagać Bensonowi? Mason zasalutował sarkastycznie. – Dziękuję. Zanim zaczniemy, muszę poinformować o dzisiejszych karach. – Laura potoczyła wzrokiem po klasie, patrząc to na komputer, to na uczniów w ławkach. – No tak. Obibok. Bójka. Nie dostajesz dziś jeść. Obibok, który siedział z tyłu pod ścianą, zaklął i walnął pięścią w biurko. Popatrzyłem znów na Laurę, więc nie zdążyłem zobaczyć tego, co zrobił potem, ale Laura poczerwieniała na twarzy i zająknęła się lekko. – Eee, wygląda, eee, na to… że nikt więcej nie został ukarany. Doskonale. Nasza dzisiejsza lekcja porusza nieco inną tematykę niż ta, którą zajmowaliśmy się ostatnio, ale ponieważ z materiałoznawstwem radziliście sobie świetnie, zakładam, że szkoła uznała, iż możemy przejść dalej. Dziś będziemy mówić o estetyce. Jane i Lily spojrzały po sobie. Lily przewróciła oczami. – Estetyka – zaczęła Laura, czytając z komputera – to filozofia zajmująca się nauką o pięknie. Podczas lekcji będziemy próbowali odpowiedzieć sobie na pytania: czym jest sztuka i czym jest piękno? Mason nachylił się do mnie i szepnął: – Co kilka tygodni mamy coś nowego. Właśnie tego typu bzdury. Materiałoznawstwo obejmowało przynajmniej materiały wybuchowe. Lekcja ciągnęła się w nieskończoność. Laura mówiła tylko przez kilka minut, a potem rozdała nam test, który miał chyba ocenić naszą wiedzę na ten temat. Nie znałem odpowiedzi na ani jedno pytanie. Po teście oglądaliśmy film, który przedstawiał niekończącą się serię zdjęć posągów, waz i obrazów na tle monotonnego głosu jakiegoś Anglika. Pojedyncze osoby słuchały z uwagą, ale większość usiłowała po prostu nie zasnąć. Nawet Laura, siedząca w ławce obok Becky, wyglądała na znudzoną.
Przez większą część lekcji wpatrywałem się w tył głowy Jane i w jej rude włosy, które spływały jej po ramionach i opadały na moje biurko. Szkoła nie była spełnieniem moich marzeń i oczekiwań, ale musiałem przyznać, że pod niektórymi względami było tu dużo lepiej niż w domu. Już wcześniej musiałem wysiadywać na nudnych lekcjach w brudnych klasach, w których było albo gorąco jak w ukropie, albo zimno jak w zamrażalniku. Byłem świadkiem, jak dzieciaki przekazują sobie narkotyki, gdy nauczyciel odwracał się tyłem. I wielokrotnie marzyłem o tym, żeby było mnie stać na stołówkę. Poprawiłem ułożenie zeszytu na biurku, specjalnie przesuwając go tak, żeby niby przypadkiem dotknąć końcami palców włosów Jane. Nie. Nie będę w stanie się tu zadomowić. Nie będę jak inni. Becky powiedziała, że skoro i tak tu tkwimy, to równie dobrze możemy się postarać, żeby było nam tu jak najlepiej. Ale ja nie miałem zamiaru tu tkwić.
Rozdział 6
Wyszedłem na korytarz i zorientowałem się, że obok mnie zamiast Masona idzie Jane. Mason i Lily szli zagadani z tyłu. – Ta cała Laura zachowuje się tak, jakby była specjalistką – powiedziałem i wskazałem ręką na klasę. – Jakby faktycznie była nauczycielką. – Taki właśnie jest Porządek – skwitowała Jane. – To przyszli liderzy Ameryki, tyle że zamknięci w jakiejś chorej pseudoszkole. – Czy ktokolwiek próbował stąd kiedyś uciec? – spytałem, zasłaniając usta dłonią. – Ale tak na poważnie? Jane uśmiechnęła się. – Oprócz kamer są też mikrofony. Pokiwałem głową, zastanawiając się, czy to oznacza, że miała mi na ten temat coś do powiedzenia, czy też że nie chciała tylko, żebym miał problemy. Ale nie sądziłem, żeby cokolwiek z tego, co teraz mówiłem, było gorsze od tego, co powiedziałem, przedstawiając się w klasie. Jane zaprowadziła mnie do stołówki, która znajdowała się na pierwszym piętrze z tyłu szkoły. Kiedy tam szliśmy, wpatrywałem się w sufit i w ciągu czterech minut, których potrzebowaliśmy na dojście, naliczyłem przynajmniej trzydzieści dwie kamery. Nie widziałem mikrofonów, ale nie miałem wątpliwości, że Jane wie, co mówi. Po mijanych na korytarzu uczniach nie widać już było wściekłości, którą widziałem w nich zaraz po przyjeździe. Nikt nie sprzeciwiał się panującej sytuacji. Nikt nie próbował uciekać. Wszystko wyglądało prawie tak samo, jak w każdej innej szkole, do jakiej chodziłem – te same rozmowy, te same śmiechy, te same flirty. Zastanawiałem się, ile czasu musiało minąć, zanim się poddali. Miesiąc? Rok? Kolejka po lancz ciągnęła się aż na korytarz. Stanęliśmy z Jane na końcu. – Jedzenie jest niezłe – powiedziała. – Pustoszyciele mają kontrakt, bo prace kuchenne zapewniają mnóstwo punktów. Ale punkty są częściowo uzależnione od naszej oceny. Muszą więc się starać. – Jak długo tu jesteś? – spytałem i oparłem się o ścianę, przyglądając się Jane. Nos i policzki miała lekko obsypane bladymi piegami. – Byłam tu jako jedna z pierwszych. – Założyła sobie ręce na piersiach. – A kiedy to było? – Chyba jakieś dwa i pół roku temu. Straciłam już rachubę.
– A ile osób tu wtedy było? Pokręciła głową, a z jej twarzy zniknął uśmiech. – Nie za wiele. Piętnaście. Żadnej z nich już tu nie ma. Kolejka przesunęła się o kilka kroków. – A gdzie są? Jane zniżyła głos i nieuważnie przesunęła palcem wzdłuż boazerii na ścianie. – Większość dostała areszt. Nikt stąd nie wyszedł, jeśli o to pytasz. Wtedy ludzie częściej próbowali ucieczki. Do Jane podbiegła dziewczyna o okrągłej twarzy i czarnych włosach i, obrzuciwszy mnie szybkim spojrzeniem, zaczęła szeptać w pośpiechu: – Słyszałaś już o karach? Zanim Jane zdążyła coś odpowiedzieć, dziewczyna już mówiła dalej: – Curtis i Carrie dostali całodzienną głodówkę i roboty fizyczne. – Jak to? – Jane wyraźnie się zdziwiła. – Nigdy tego nie robią. Nie łączą jednego z drugim. – Wiem – odparła dziewczyna. – Nie wiem, o co chodzi, ale Dylan poszedł już z nimi na dwór. Jane pokręciła głową, a dziewczyna z okrągłą buzią pobiegła ze swoją nowiną dalej. – Czy to kara za to, że pobiegli za samochodem? – spytałem. Jane przytaknęła. – Kary są za każdym razem surowsze. Cały czas powtarzam Carrie, żeby przestała to robić. Chciałem kontynuować temat i wydobyć z niej więcej szczegółów, ale Jane odwróciła się lekko i przestała na mnie patrzyć. Po kilku chwilach skręciliśmy za róg i weszliśmy do stołówki. Spodziewałem się typowego wystroju: wielkich pojemników za szklaną ladą i byle jakiego żarcia, nakładanego gałkami przez znudzonych pracowników. Zamiast tego zobaczyłem ścianę z setkami maleńkich drzwiczek. Przypominała skrzynki na poczcie, tyle że w każdej było małe okienko i lampka. Jane podała mi tacę. – Dostajesz jedno danie główne, jedną przystawkę i picie. Skrzynka skanuje twój czip w zegarku. – Jane uśmiechała się, ale była wyraźnie zmęczona i zamyślona. Zajrzałem przez maleńkie okienka i zobaczyłem talerze z fantastycznym żarciem: enchilady, smażony kurczak, lasagne i kilka innych potraw. Kiedy ludzie otwierali drzwiczki, do stołówki wdzierały się zapachy z kuchni. Próbowałem zajrzeć do kuchni, ale nie udało mi się nic zobaczyć. Jane otworzyła jeden schowek i wyciągnęła sałatkę z kurczakiem i serem pleśniowym. – Nieźle, co? – spytała. – A smakuje równie dobrze, jak wygląda.
Ja zdecydowałem się w końcu na talerz fettuccine Alfredo. Jadłem to kiedyś z mrożonki, ale nawet w takiej formie było dobre. Kiedy otworzyłem drzwiczki, na małym wyświetlaczu pojawił się napis: „Benson Fisher, 1 danie główne”. Postawiłem talerz na tacy i poszedłem za Jane do przystawek. – Jak się dowiedziałem, że Pustoszyciele pracują w kuchni, to myślałem, że naplują mi do jedzenia albo coś w tym stylu. – Pewnie by tak zrobili, gdyby wiedzieli, kto co bierze – odpowiedziała Jane i stanęła na palcach, żeby zajrzeć przez umieszczone wysoko okienko. Otworzyłem drzwiczki i wziąłem sobie talerzyk z dwoma paluchami chlebowymi. – Jakoś niespecjalnie się przejmują tym, że łamią zasady. – Wielu ludzi łamie zasady – stwierdziła Jane. – Ale niektóre są ważniejsze od innych. Jeśli będziesz próbować uciec, dostaniesz areszt. Ale jeśli nie będziesz nosić mundurka, twój gang straci tylko punkty. Wyjęła sobie miseczkę z owocami i położyła ją na tacy, po czym kiwnęła, żebym poszedł za nią. Za następnym rogiem stał rząd automatów z napojami. – Gang straci punkty? – dopytywałem się. – Tak – odparła. – Zrobili tak po to, żeby gangi same utrzymywały dyscyplinę wśród swoich członków. Jeśli ktoś z Wariantów nie będzie się golić, to zaczniemy mu mówić, że musi to robić. Szkoła naprawdę wszystko przewidziała. Zmuszają nas do posłuszeństwa. – Wsadziła sobie do buzi grzankę. – Czytałem o tym goleniu – powiedziałem, śmiejąc się z przymusem. – Dziewczyny też muszą się golić? – Nas motywuje coś znacznie gorszego niż regulamin. – Jane uśmiechnęła się i wskazała na swoje nogi. – Musimy nosić spódnice. Codziennie. Automaty z napojami nie oferowały zbyt dużego wyboru: tylko sok i mleko. Ale i tak nie miałem co narzekać na lancz. Jeśli smakował choć w połowie tak dobrze, jak pachniał, to będzie najlepszy posiłek, jaki jadłem od dwóch rodzin wstecz. Wybrałem sobie butelkę soku pomarańczowego, ale kiedy mieliśmy już wychodzić, na ścianie na drugim końcu sali zobaczyłem rzędy niepodświetlonych okienek. Wisiał nad nimi znak z napisem: „Posiłki dyscyplinarne”. – A to co? – Kolejna atrakcja – wyjaśniła Jane. – Czasem kara jest taka jak u Curtisa i Carrie: głodówka. A czasem polega na tym, że dostajesz tylko określone produkty. Ale rzadko tak robią. – A ty zostałaś kiedyś ukarana? Jane roześmiała się.
– Wszyscy dostają kary. Wyszedłem za nią na dwór. Tylna ściana stołówki była cała przeszklona, a drzwi były teraz otwarte i wpadał przez nie chłodny jesienny powiew. Jane wyjaśniła, że Warianci zawsze jedzą na trybunach na dworze, chyba że uniemożliwia to pogoda. Chciałem myśleć, że robią tak dlatego, że dzięki temu o kilka kroków zbliżają się do wolności i gdy tylko mogą, opuszczają więżące ich mury. Ale robili to pewnie głównie ze względu na pobyt na świeżym powietrzu oraz po to, żeby uciec od Porządku i Pustoszycieli. Mimo to cieszyłem się, że mogę wyjść na dwór, i nie mogłem przestać myśleć o murze. Bosak by się nadał. Muszą tu gdzieś mieć jakieś liny. Ale najpierw chciałem coś zjeść. Szedłem obok Jane, której mimo krótkiej spódniczki najwyraźniej nie przeszkadzało chłodne listopadowe powietrze. Była tu już od dwóch i pół roku – ile miała lat, jak się tu znalazła? Czternaście? Piętnaście? Pomyślałem o Masonie. Też był młody. Już dla mnie to wszystko było straszne – dla młodszych musiało być jeszcze gorsze. Dotarliśmy na trybuny jako ostatni z Wariantów. Była już tam dziewczyna z okna – związała swoje brązowe włosy w dwa krótkie kucyki. Jedząc, skinęła do mnie ręką. Naliczyłem szesnaście osób – osiemnaście z Curtisem i Carrie, którzy ciągle jeszcze gdzieś pracowali. Mason mówił, że nasz gang jest najmniejszy; Porządek był zdecydowanie największy – prawie dwa razy większy od nas – a cała reszta należała do Pustoszycieli. Jane powiedziała, że czasem ktoś się wstrzymywał z decyzją i nie chciał dołączać do żadnego z gangów, ale nie trwało to zwykle długo. Ludzie potrzebowali gangów. Na krótką chwilę znalazłem się w centrum zainteresowania i musiałem odpowiadać na pytania, skąd jestem i co robiłem, zanim trafiłem do Maxfield, ale przez większość czasu toczyły się zwykłe rozmowy: że ludzie nie cierpią lekcji, że jedna dziewczyna cieszy się z nadejścia zimy, że inna zastanawia się, kiedy w szkole znów będzie dyskoteka. Nikt nie mówił o ucieczce. Próbowałem raz poruszyć ten temat, ale dość szybko zmarł śmiercią naturalną. Siedząc tam, nie spuszczałem oczu z drzew. Widziałem, że są tam jacyś ludzie z Porządku. Jedna osoba znajdowała się na wysokości drzew i patrolowała teren na quadzie. Słyszałem gdzieś jeszcze drugi, ale nigdzie go nie widziałem. Czemu to robili? Czemu po prostu nie dali sobie z tym spokoju? Obserwując ich, zastanawiałem się, co muszą mieć, żeby móc używać quadów: benzynę, olej, narzędzia. Wszystko to mogłoby mi się przydać podczas ucieczki. Po lanczu mieliśmy jeszcze jedną lekcję estetyki, a potem przerwę. Zgodnie z planem wyświetlonym na ekranie telewizora był to czas na samodzielną naukę, ale Mason powiedział mi,
że poza czytaniem podręczników – z których i tak nikt nas nigdy nie przepytywał – nie było żadnych zadań domowych, więc większość osób siedziała po prostu w swoich pokojach albo ucinała sobie drzemkę. Badałem teren. Na czwartym piętrze poza dormitoriami znajdowała się jeszcze wspólna sala z ciężkimi drewnianymi stołami i skórzanymi kanapami. Pachniało tam kurzem i było całkiem pusto. Na trzecim były klasy – chyba ze trzydzieści, wszystkie niemal identyczne. Starałem się to jakoś przeliczyć w głowie. W szkole było siedemdziesięciu czterech uczniów, a w mojej klasie około dwudziestu pięciu. Czyli korzystano tylko z trzech sal. Czy to oznaczało, że zjawi się więcej osób? Miejsca było aż nadto. Mason mówił, że mniej więcej rok temu przez jakiś czas co tydzień zjawiał się ktoś nowy, czasem dwie lub trzy osoby jednocześnie. Ale potem tempo trochę spadło. Ja byłem pierwszy od czterech miesięcy – przede mną zjawiła się Lily. Pierwsze i drugie piętra były ciekawsze: biblioteka (w której nie było chyba ani jednej książki napisanej w ciągu ostatnich stu lat), stołówka, sala trofeów, kilka dużych sal ogólnych, mały teatr i kilkanaście niewielkich nieumeblowanych pomieszczeń. Wszystko utrzymane w niesamowitym stylu: kolorowe drewno, malowane tynki, rzeźbiony kamień. Ale po co aż tak wielka przestrzeń, jeśli nie miało się tu zjawić więcej osób? A może kiedyś było ich więcej, ale wyszły? A może wszyscy zostali zabici? Próbowałem otwierać po kolei drzwi i okna, ale były zamknięte. Czujniki milczały. Warianci nie mieli kontraktu, który umożliwiałby wyjście na dwór. Chciałem spenetrować jeszcze piwnicę, ale właśnie miały się zacząć ostatnie zajęcia – WF – i musiałem pobiec na górę, żeby się przebrać. W męskim dormitorium w drodze do pokoju zacząłem liczyć drzwi. W głównym korytarzu było ich sześćdziesiąt cztery. Nie wiedziałem, ile jest w bocznych korytarzach – nie miałem ochoty natknąć się na Izajasza ani Oaklanda – ale domyślałem się, że przynajmniej tak samo dużo, o ile nie więcej. Co dawało sto dwadzieścia osiem, każdy pokój dwuosobowy… a więc dwustu pięćdziesięciu chłopaków? I pewnie tak samo u dziewczyn. Czy wszystkie pokoje miały zostać zapełnione? Kiedy wszedłem do pokoju, Mason był już przebrany. Spojrzał na zegarek i uśmiechnął się. – A już myślałem, że uciekłeś. Wyjąłem z szafy strój sportowy – białą koszulkę i czerwone spodenki. – Pewnie bym to zrobił, gdyby drzwi zechciały się otworzyć.
Zachmurzyło się, ale nie wyglądało raczej na to, żeby miało padać. Wiał lekki wiatr i wszystkim było zimno. Lekcja WF-u nie przebiegała według określonego planu – był to właściwie czas wolny na ćwiczenia. Większość osób biegała albo spacerowała po bieżni. Kilku uczniów z Porządku miało piłkę do nogi. Nie chciało mi się za bardzo ćwiczyć, ale to był chyba najlepszy sposób, żeby się rozgrzać. Warianci nie mieli żadnego sprzętu sportowego, więc trzymaliśmy się bieżni. Szedłem z Masonem, a grupka dziewczyn z Wariantów zaczęła biegać. Po jakichś dwudziestu minutach Lily odłączyła się od nich i dołączyła do nas. Rysowałem sobie w głowie mapę: położenie bieżni, odległość do linii drzew, szopy na narzędzia ogrodnicze. Próbowałem połączyć to wszystko z tym, co widziałem z okna – ze wzgórzami w lesie i skałami, których nie było stąd widać. Jeśli miałem uciec, musiałem dobrze znać teren. Obserwowałem Pustoszycieli. Zebrali się w czymś na kształt ogrodu rzeźb: były tam ustawione pionowo pnie, z których wyrzeźbiono twarze i różne kształty, a także stosy kamieni i klomby z kwiatami. Co jakiś czas Obibok patrzył w moim kierunku i, mówiąc coś, pokazywał mnie palcem innemu chłopakowi, ale nie ruszyli się z miejsca. Powiał chłodny wiatr i przyniósł ze sobą zapachy lasu, które przywołały niewyraźne wspomnienia. Byłem już kiedyś na biwaku? Nie mogłem sobie przypomnieć. – Naprawdę powinno mi się tu podobać – powiedziałem bardziej do siebie niż do Masona. – No bo spójrz na to miejsce. Jest dużo ładniej niż w innych szkołach, do których chodziłem. Nie ma zadań domowych. – Nikt ci nie mówi, co masz robić – dodał Mason. Lily parsknęła. – Nikt poza tymi, co tu rządzą. Bo ktoś jednak każe nam teraz siedzieć na dworze. – Przecież wiesz, o co mi chodziło – żachnął się Mason. – W dormitoriach możemy robić, co nam się żywnie podoba. – Ale nie możemy z nich wyjść – odparowała. Spojrzałem na zegarek. Było po piątej i robiło się coraz zimniej. – Nie powinniśmy już wracać do środka? – Lekcja się kończy, jak zadzwoni dzwonek – poinformowała Lily. – Trzeba na niego czekać. Do tego czasu drzwi są zamknięte. – Czemu nie ma żadnego planu? – spytałem. – Czemu nie wiemy po prostu, o której kończy się WF? – Widziałeś plan, który dziś rano wyświetlił się na ekranach? Codziennie jest inny i nie ma żadnej reguły. Czasem lekcje zaczynają się o dziewiątej, czasem o siódmej. Czasem w ogóle się nie
odbywają, a czasem trwają do dziesiątej wieczorem – relacjonował Mason. – Dlaczego? – A dlaczego cokolwiek się tu dzieje? – odpowiedziała pytaniem Lily. – Wszystko tu jest głupie i bez sensu. Nie mogłem powstrzymać uśmiechu. Przynajmniej kogoś jeszcze to wszystko wkurzało równie mocno jak mnie. Zrobiliśmy jeszcze kilka okrążeń na bieżni. Wiatr zaczął przybierać na sile, a przy drzwiach zebrała się już grupka osób czekających na wejście. Zza rogu wyszli Curtis i Carrie. Siedli pod drzwiami. Jane i kilka osób z Wariantów zeszło z bieżni i podbiegło do nich. Kiedy zbliżyliśmy się do miejsca, w którym siedzieli Pustoszyciele, spróbowałem ich policzyć. Nawet w strojach do WF-u wyglądali na bandziorów. Jedna z dziewczyn siedziała na szerokim pniaku i rysowała długopisem skomplikowany wzór na nodze innej dziewczyny. Oakland opierał się o długą wąską skałę, która wyglądała tak, jakby ktoś wbił ją pionowo w ziemię; wokół niego rozsiadło się czterech jego kumpli. W przeciwieństwie do całej reszty kilku Pustoszycieli olało regulamin i włożyło kurtki. – Czy to niezgodne z przepisowym strojem? – spytałem, wskazując na bluzy z kapturem. – Tak – odpowiedział Mason. – Może im się za to dostanie, ale co najwyżej punkty. – A czemu punkty są takie ważne? – Punkty to potęga – powiedziała Lily. Nie byłem w stanie stwierdzić, czy mówi to z ironią, czy nie. Myszka przebiegła obok nas i zatrzymała się w ogrodzie rzeźb. Mimo zimna zawiązała sobie koszulkę w supeł, żeby odsłonić brzuch, i mógłbym przysiąc, że jej i tak krótkie spodenki były podwinięte w pasie. Wiem, że nie ja jeden to zauważyłem. Minęliśmy Pustoszycieli i znów stanęliśmy naprzeciwko rozległego lasu sosnowego. Zawiało, podmuch przyniósł ze sobą maleńkie listki i patyczki, a ja cały zadrżałem. Jedynymi drzewami liściastymi w najbliższej okolicy były topole przy drodze, ale one zrzuciły już większość liści. Jesień nie była tu ładna. – A więc – odezwałem się, rozglądając się dokoła, żeby się upewnić, że nikogo nie ma w pobliżu – nie odpowiedzieliście na moje pytanie. Czy były jakieś poważne próby ucieczki? Mason z początku nic nie powiedział, więc to Lily się odezwała. – Zależy, co rozumiesz przez „poważne”. Były próby ucieczki. Z tego co słyszałam, wiele osób próbowało. – I nikomu się nie udało? – Nie, a przynajmniej nic nam na ten temat nie wiadomo – powiedziała. – Większość złapano w trakcie. A o innych tylko słyszeliśmy.
– A co stoi na przeszkodzie? – spytałem. – Czemu nie można po prostu przejść przez mur i uciec? – Wcale nie tak łatwo przejść przez mur – stwierdził Mason. – Poza tym potem trzeba jeszcze pokonać ogrodzenie. A tam są kamery. I nie wiadomo co jeszcze. – Ja ucieknę – zapewniła Lily. – Niedługo. Popatrzyłem na nią. Była młoda i drobna, ale w jej oczach było coś, co kazało mi wierzyć, że rzeczywiście jest do tego zdolna. – A na co czekasz? Namyśliła się chwilę, zaciskając przy tym zęby i marszcząc czoło. – Nie nadarzyła się jeszcze odpowiednia chwila. Za dużo debili z Porządku kręci się w pobliżu. – A gdybyś spróbowała teraz? – spytałem. – Gdybyś pobiegła do lasu, a potem dalej? – Nie jestem aż tak szybka – stwierdziła. Spojrzała na linię drzew, a w jej głosie było słychać, że faktycznie rozważała taką opcję. Patrzyłem, jak odwraca się i przygląda quadowi, który zatrzymał się przy grupce członków Porządku przy drzwiach. – Sama nie wiem. A ty jak myślisz, Mason? Porządek goniłby nas za murem? Odważyliby się przez niego przejść? Mason wzruszył ramionami. – Jest takie ryzyko. Szliśmy w milczeniu. Zastanawiałem się, z jakimi niebezpieczeństwami trzeba się właściwie liczyć podczas ucieczki. Byłem dość szybki – dogonią mnie, jeśli pobiegnę do lasu? Mógłbym pobiec kawałek, schować się, a potem zaczekać, aż mnie miną. Przecież to nie może być aż tak trudne. Właściwie w ogóle nie powinno być trudne. Każda osoba ze szkoły powinna się ze mną zgadzać. Gdyby Porządek po prostu nie egzekwował zasad ochrony, wszystko by było okej. Wiatr się wzmógł i musiałem zmrużyć oczy, żeby do nich nie wpadał piasek i kawałki liści. Wiatr zacinał boleśnie w ręce i nogi, więc się zatrzymałem i odwróciłem plecami. – Sprawdzę, co z drzwiami – powiedziałem, kiedy podmuch trochę zelżał. Przebiegłem przez trawnik, zostawiając Masona i Lily na bieżni. Bez sensu, że zamknęli szkołę. Odnotowałem w myślach, żeby następnym razem, gdy będziemy musieli wyjść na dwór, zablokować czymś drzwi. To jednak pewnie też by było wbrew jakimś głupim przepisom. Minąłem grupkę uczniów i wbiegłem na schody. – Ciągle zamknięte – usłyszałem. Odwróciłem się i zobaczyłem Becky, która rozcierała sobie ramiona, żeby trochę się rozgrzać. Na gołych nogach zrobiła jej się gęsia skórka, tak samo jak mnie. – Cześć – odpowiedziałem. – Jesteś z administracji. Nie możesz otworzyć?
– Chciałabym – powiedziała, wcielając się znów w rolę przewodniczki turystycznej. – Chyba powinnam dalej biegać. – Ja też. Becky podeszła do mnie i przyjrzała się mojej twarzy. – Słyszałam o wczoraj. Przykro mi z powodu twojego nosa. Wzruszyłem ramionami. – Zdarza się. Becky nachyliła się do mnie i szepnęła: – Nie powinnam ci tego mówić, ale Oakland był dziś rano u lekarza. Chyba ma pęknięte żebro. Nie mogłem powstrzymać uśmiechu, którym Becky szybko się zaraziła. – Będę miał przez to jakieś kłopoty? Pokręciła głową. – Chyba nie. Warianci mogą stracić parę punktów, ale gdyby to było coś poważnego, informacja pojawiłaby się dziś rano. Na twoim miejscu uważałabym jednak na Oaklanda. – Dobra. – Obejrzałem się na Masona i Lily. – Niewykluczone, że ja też wyląduję w gabinecie, jeśli zaraz nie otworzą drzwi. Becky pokiwała przytakująco głową i roztarła sobie ręce, którymi się obejmowała. – Ja też. Wróciła do znajomych, a ja pobiegłem przez trawnik na bieżnię. Zanim zdążyłem dobiec do Masona i Lily, zaczęli znów iść. – Dalej usiłuje cię przekabacić? – spytała Lily, kiedy do nich dołączyłem. – Becky? Nie, tylko rozmawialiśmy. – Wszystkie są takie same – mówiła dalej Lily. – Becky, Laura, wszystkie laski z Porządku. Słodkie jak miód, fałszywe jak cycki Myszki. Mason parsknął śmiechem. – Becky wydaje się bardzo miła – stwierdziłem. Lily schowała ręce pod koszulkę. – Tak, jest bardzo miła. Ale posłałaby cię do komory gazowej, gdyby tak jej kazali. Mason roześmiał się. – Trochę przesadzasz. – To ty tak twierdzisz – powiedziała Lily. – A faceci z Porządku są jeszcze gorsi: aroganccy i świętoszkowaci. Posłuszeństwo to u nich rodzaj sportu. W tej samej chwili zadzwonił dzwonek, a my natychmiast pobiegliśmy do szkoły. Kiedy jednak podbiegliśmy bliżej, od razu się zorientowaliśmy, że coś jest nie tak. Nikt nie wchodził do
środka. Drzwi były cały czas zamknięte. Lily zaklęła i zwróciła się w stronę lasu. – Tak też robią – wyjaśnił Mason trochę poważniejszym głosem niż zwykle. – To znaczy szkoła. Czasem drzwi są zamknięte. Czasem wyłączają prąd. Czasem nie ma jedzenia. Jakiś głos próbował przekrzyczeć tłum, a kiedy się odwróciłem, zobaczyłem Izajasza, który stanął na schodach i starał się zwrócić na siebie uwagę całej reszty. – Drzwi są dalej zamknięte. Jestem pewny, że to tylko awaria zamka. Członkowie innych gangów zaczęli gwizdać. Porządek zachowywał spokój, choć widać było, że też nie jest zachwycony. Odwróciłem się do Masona. – Myślisz, że to naprawdę awaria? Może nie ma prądu i czytnik przy drzwiach nie może odczytać naszych czipów? – Nie sądzę. To na bank kolejny durny test. – A może kara? – Okręciłem się na pięcie, rozglądając za Curtisem i Carrie. Siedzieli ciągle na trawniku w zapoconych i brudnych od trawy koszulkach. – Może – powiedział Mason. – Ale założę się, że chcą nam tylko zrobić bajzel w głowach. Popatrzyłem na zachód, na linię horyzontu. Słońce chowało się za dalekie góry. – Pamiętasz, jak mówiłem, że chyba powinno mi się tu podobać? Mason parsknął krótko. – Tak. – Nie chcę przez następny miesiąc, rok czy cholera wie jak długo uczestniczyć w jakimś pochrzanionym eksperymencie. Mason pokiwał głową, wpatrując się w drzwi. – Na dworze nie ma nawet kamer. Skoro to eksperyment, to co właściwie obserwują? – Nie ma? – Czemu nikt mi wcześniej tego nie powiedział? – Może są gdzieś schowane? – Może. Ale ludzie i tak zachowują się tak, jakby tu były. Oczywiście Porządek i tak by na nas doniósł bez względu na to, czy są tu kamery, czy nie. Pokiwałem głową, zapominając zupełnie o drzwiach. – Pogadamy później, Mason. Pobiegłem znów w stronę bieżni, gdzie kilkoro uczniów starało się jakoś rozgrzać. Wbiegłem na tor, wpatrując się w skraj lasu i szukając miejsca najbliżej drzew. Zrobiłem jeszcze dwa okrążenia, odnajdując w sobie nowe pokłady energii i przygotowując się psychicznie. Popatrzyłem na tłum uczniów pod drzwiami – większość skupiła się razem, żeby było im cieplej, i najwyraźniej nikt nie zwracał na mnie uwagi. Zacząłem trzecie okrążenie, ale zboczyłem nagle z bieżni i popędziłem w stronę lasu.
Między drzewami prawie natychmiast zrobiło się cieplej, bo przestało wiać, ale nie zwolniłem. Biegłem po twardej kamienistej ziemi, omijając drzewa i zwalone pnie. Zaczęło się ściemniać i zwolniłem trochę, żeby móc wybierać dobrą ścieżkę. Nie chciałem się przewrócić i zaprzepaścić swojej szansy na ucieczkę. Paliło mnie w płucach, ale zmuszałem się dalej do biegu. Na podstawie mojej jazdy do szkoły przypuszczałem, że budynek dzieliło od muru jakieś półtora kilometra, a potem może jeszcze z pół od ogrodzenia. Ale z drugiej strony nie miałem pojęcia, czy mur tworzy idealny okrąg. Może w jego obrębie znajduje się coś jeszcze? Gdzieś za plecami usłyszałem wycie silnika quada. No właśnie. Próba ucieczki była złamaniem jednej z najważniejszych zasad. Oznaczała areszt. Dobiegłem do muru, dysząc tak, że z trudem łapałem powietrze. Na mur nie dało się wspiąć. Trzy i pół metra solidnej cegły. Próbowałem oprzeć gdzieś stopę, ale ściana była gładka, a zaprawa kończyła się równo z linią cegieł. Nie było żadnych szpar, w które można by wsunąć palce lub buty. Wycie silnika narastało. Miałem też wrażenie, że słyszę drugiego quada, a może i trzeciego? Rozglądałem się w cichej desperacji. Pięćdziesiąt metrów dalej na murze siedział szop i przyglądał się mi nerwowo w półmroku. Jak ty tam wlazłeś? Odwróciłem się w stronę drzew, wypatrując takiego, na które mógłbym się wspiąć – może w ten sposób uda mi się przejść. Ale ktoś przewidział i taką ewentualność: między murem a najbliższymi drzewami znajdowała się pięciometrowa przerwa, oczyszczona do gołej ziemi ze wszystkich roślin i kamieni. Ziemia była rozorana wąskimi śladami opon quadów. To musiało być wykonalne. Wdrapałem się na najbliższą sosnę, wspinając się powoli po oblepionych żywicą gałęziach. W półmroku nie było to łatwe, ale po kilku minutach udało mi się wejść na tyle wysoko, żeby zobaczyć, co jest po drugiej stronie. Nic poza drzewami. Na dole słychać było silnik – zresztą nie tylko silnik, ale też ostry chrzęst opon na kamieniach i suchych patykach. Nie traciłem czasu na to, żeby go zlokalizować. Wspiąłem się jeszcze wyżej, prawie dziesięć metrów nad ziemię. Z takiej wysokości na pewno bym nie zeskoczył. Nawet gdyby jakimś cudem udało mi się przedostać za mur, połamałbym sobie nogi albo kostki. Poza tym po drugiej stronie było jeszcze ogrodzenie z metalowej siatki. Silnik nagle ucichł i zamienił się w cichy pomruk. – Benson! – zabrzmiał ostry, wściekły głos. Nie rozpoznałem go. Poślizgnąłem się, ale w porę się przytrzymałem, czując jednak, że drzewo się wygina. Niemal w tej samej chwili zorientowałem się, że to mi może pomóc.
Sosna zaczęła się ruszać, gdy przesuwałem ciężar ciała to w przód, to w tył. Spojrzałem w dół i zacząłem żałować, że nie wszedłem na cieńsze drzewo – na bardziej giętkie – ale teraz było już za późno. Spod drzewa dobiegł mnie następny głos. Drzewo wygięło się jakiś metr w stronę muru, po czym wróciło do poprzedniej pozycji. Zacząłem się kołysać całym ciałem i wkrótce sosna też zaczęła się bujać, skrzypiąc przy tym i trzeszcząc. Nie było czasu na dobry plan, bo musiałem działać szybko – czy drzewo wygnie się tak, żebym mógł zeskoczyć po drugiej stronie muru? A co jeśli przez całe to gibanie sosna się złamie? Jeśli upadnie na ścianę, to być może uda mi się wejść po pniu jak po drabinie, o ile się utrzymam. Tak czy inaczej, wyląduję na ziemi. Głosy zamieniły się w krzyk. – Benson, złaź na dół! – Dostaniesz areszt! – Łamiesz regulamin! Ignorowałem je. Drzewo skrzypiało coraz mocniej, a każde powolne wygięcie wyraźnie je osłabiało. Za późno, żeby się poddać. Siedziałem już na drzewie i próbowałem przeskoczyć przez mur. Jeśli zejdę na dół, to i tak dostanę areszt. Musiałem próbować dalej. Przechylając się w stronę muru, rozglądałem się za czymś, co złagodziłoby upadek, ale po drugiej stronie wszystko wyglądało tak samo jak po tej – pięć metrów kamieni i gołej ziemi. Musiałem zeskoczyć. Porządek czekał już na mnie na dole. Już złamałem regulamin. Kiedy sosna wychyliła się i znalazła blisko muru, moje palce zacisnęły się mocniej wokół gałęzi, jakby własne ciało nieświadomie wzbraniało się przed samobójczym skokiem. Nagle zorientowałem się, że w lesie po drugiej stronie coś jest. Dym. Drzewo odchyliło się znów w stronę szkoły, a ja nacisnąłem na nie całym ciężarem ciała. To nie mogła być mgła. Było za sucho i za bardzo wietrznie. A nad lasem, nisko nad drzewami wisiały ciemne opary. Nie widziałem, skąd napływały. Pode mną ktoś nacisnął na klakson. Wzywali posiłki. Drzewo wychyliło się w stronę ściany i wróciło. Przygotowałem się do skoku. Następnym razem. Czułem pod stopami, jak sosna nabiera pędu: wychyliła się najpierw maksymalnie, zatrzymała na moment i zaczęła odchylać z powrotem. Wpatrywałem się w ziemię po drugiej stronie muru. Wyglądała na twardą i kamienistą. Muszę dobrze wylądować. Nie mogę zablokować kolan. Muszę się sturlać. Może po prostu… Trzask! Usłyszałem ostry huk, jak od wystrzału z pistoletu. Gałąź pode mną złamała się. Spadałem.
Rozpaczliwie próbowałem złapać się jakiejś gałęzi, ale było za późno. Leciałem w dół, obijając się o każdy konar, aż w końcu zwaliłem się boleśnie na ziemię. Upadłem na kolana, a zaraz potem przewróciłem się twarzą do ziemi. Z trudem łapałem oddech, a gdy spróbowałem się podnieść, w nogach poczułem przeszywający ból. Na plecach poczułem czyjąś stopę, która przygwoździła mnie do podłoża. – Próba przejścia przez mur to wykroczenie karane aresztem – odezwał się męski głos. Spróbowałem się odwrócić, ale chłopak cały czas przytrzymywał mnie nogą. Nie miałem ani wystarczająco dużo siły, ani powietrza w płucach, żeby się z nim siłować. – Złap go za ręce – zaordynował drugi głos, kobiecy i poczułem, jak ktoś chwyta mnie za nadgarstki. Wyrwałem się i poczułem z boku rozdzierający ból. Kopniak w żebra. Przeturlałem się na lewy bok. Była ich trójka, wszyscy w strojach sportowych. Dwóch chłopaków i dziewczyna. Chłopaków nie znałem, ale dziewczyną była Laura – moja tak zwana nauczycielka. – Cześć, Benson – powiedziała, widząc, że ją rozpoznałem. Trzymała czarną, prawie półmetrową pałkę, chyba metalową. – Przechodzenie przez mur jest zabronione. Zapowiedziano ci to zaraz na wstępie. Nie byłem w stanie się odezwać. Wszystko mnie bolało i miałem wrażenie, jakbym oddychał przez grubą szmatę – nie mogłem porządnie zaczerpnąć powietrza. – A teraz, proszę, podaj ręce Dylanowi, żeby mógł je związać – poleciła stanowczo Laura, jakby recytowała regulamin. – Zabierzemy cię do szkoły i oddamy do aresztu. Dylan spróbował jeszcze raz związać mi ręce, ale zacząłem się wyrywać, więc po chwili się cofnął. Widziałem, że wyciągnął coś zza paska, ale chował to w dłoni. Gaz pieprzowy? – Stawianie oporu służbom ochrony – ciągnęła Laura z twarzą czerwoną z wściekłości – jest również karalne. – Co jest z wami nie tak? – spytałem, z trudem łapiąc powietrze. – Przestrzegamy zasad, Benson – wysyczała Laura. – Nie chcecie się stąd wydostać? – wydyszałem. – Możemy… możemy we czwórkę zwalić to drzewo i uciec. – Nieprawda – stwierdziła. – Teraz, Dylan. Dylan znów do mnie podszedł, ale tym razem drugi chłopak stanął za mną. Dylan podniósł rękę ze sprayem. – Stać – odezwał się jeszcze jeden głos. Dylan podniósł gwałtownie głowę. – Próbował uciec – stwierdziła z oburzeniem Laura.
Znów się przeturlałem, czując, że kamienie wbijają mi się w bok. W lesie stało pięć osób. Curtis, Mason, Jane, Lily i Carrie. – Wcale nie próbował uciec – stwierdził Curtis. – Chciał pobiegać, żeby się rozgrzać. – Miał brudną, czerwoną i zmęczoną twarz i oddychał ciężko. Dylan parsknął głośno, a Laura powiedziała: – Próbował zeskoczyć z drzewa. Przejść przez mur. Curtis kiwnął na Masona, który podbiegł do mnie i pomógł mi wstać. Dylan i drugi chłopak z Porządku wyraźnie nie wiedzieli, co robić. Chcieli się bić – tego byłem pewny – ale byli w mniejszości. – Benson tylko biegał – powtórzył Curtis. – Miał się tu ze mną spotkać – oznajmiła Jane. – Umówiliśmy się. Wszedł na drzewo, żeby zobaczyć, czy idę. Objąłem Masona ramieniem i pokuśtykałem do miejsca, w którym stali Warianci. – Problem w tym – powiedział Curtis – że taka będzie nasza wersja, gdy złożymy apelację w sprawie jego aresztu, Lauro, a jaka jest kara za składanie fałszywych zeznań przy areszcie? – Próbował uciec – upierała się Laura. Mówiła piskliwym wściekłym głosem. – Wszyscy to wiemy. Curtis podszedł do Laury i zniżył głos tak, że ledwie go słyszałem. – I wszyscy wiemy też, co oznacza areszt. Naprawdę tego chcesz? W półmroku oczy Laury zrobiły się niemal czarne. Zaciskała mocno obie ręce na metalowej pałce. – Jeśli pozwolimy mu łamać zasady, to narazimy wszystkich na niebezpieczeństwo. Chcesz, żeby sytuacja znów wyglądała tak, jak przed zawarciem paktu? – Chcesz więc go zabić, żeby utrzymać pokój? – spytał Curtis. Odwrócił się i wrócił do Wariantów. Laura gotowała się z wściekłości, ale nic nie mogła zrobić. Ich była trójka, nas szóstka. Mimo że mieli gaz pieprzowy i pałkę, my mieliśmy przewagę liczebną. Szliśmy kilka minut w milczeniu, uważnie stawiając kroki na nierównym poszyciu lasu w szybko gęstniejącym mroku. Wszystko mnie bolało, ale starałem się tego nie okazywać. Curtis szedł obok mnie. Ze wzrokiem utkwionym prosto przed siebie w las, szepnął: – Żeby mi to było ostatni raz. Nie rób więcej takich głupot. Nie odpowiedziałem. Wiedziałem już, jak jest. Wiedziałem, że strażnicy z Porządku są uzbrojeni, i wiedziałem, jak szybko reagują. Następnym razem mi się uda.
Rozdział 7
Drzwi nie otworzyły się na noc. Spaliśmy na dworze. To był eksperyment, dokładnie tak jak mówił Mason. Podczas mojej ucieczki przez okna wypadło dziesięć śpiworów. Ktoś był w środku – musiał przyjechać windą, tak samo jak nasze ubrania – ale nikt nikogo nie widział. Tylko te śpiwory. Dziesięć sztuk na ponad siedemdziesiąt osób. Curtis był razem ze mną w lesie, więc Warianci zostali z niczym. Porządek zaanektował wszystkie, a Pustoszyciele z bliżej nieznanych powodów nie oponowali. Zamiast tego zaczęli upychać cały gang w dwóch maleńkich szopach na narzędzia. Warianci wpakowali się do jednej ze studzienek okiennych z boku budynku – głębokich, szerokich wnęk, dzięki którym przez duże okna w piwnicy wpadało światło. Studzienka miała pięć metrów szerokości i może ze dwa i pół głębokości – żeby wejść i wyjść, musieliśmy sobie pomagać. Ktoś zasugerował półżartem, żebyśmy wybili okno, ale nikt najwyraźniej nie podszedł do tego poważnie. Nie byłem właściwie pewny, czego się boją. Niszczenie mienia nie było jedną z czterech najważniejszych zasad, a żadna kara nie mogła być gorsza niż noc na dworze. Nie wiedziałem, gdzie położył się Porządek. Ze studzienki nic nie było widać. Silniki quadów chodziły jednak całą noc, a zanim weszliśmy do środka, widziałem, jak Izajasz kłóci się o coś z Curtisem. Na pewno o mnie. Nikt z Wariantów nie skomentował w żaden sposób mojej próby ucieczki. A wszyscy musieli o tym wiedzieć – widzieli, że wychodzimy z lasu i że mam zakrwawione kolana i odrapane ręce i łokcie. Może wszyscy nowi próbowali ucieczki po przyjeździe. Nawet Becky i Izajasz, a może nawet i Laura. Może wierność zasadom i Porządkowi przyszła po miesiącach czy latach nieudanych prób ucieczki. Spojrzałem na Wariantów. Curtis i Carrie nie spali i rozmawiali po cichu, chociaż Curtisowi ciążyły powieki. Mason spał z brodą przyciśniętą do klatki piersiowej. Obok niego leżała Lily i chrapała tak głośno, że słyszałem ją o metr dalej. Jane siedziała przy mnie z zamkniętymi oczami. Czułem, jak jej ciało porusza się z każdym powolnym oddechem. W prostokącie nieba nad nami widać było setki gwiazd. A może i tysiące. Zapatrzyłem się w nie. Nasłuchałem się o takich gwiazdach. Słyszałem, że jak się wyjedzie z miasta, można ich zobaczyć całe mnóstwo, a nie tylko kilka najjaśniejszych, które zdołały się przebić przez miejskie światła. Miałem wrażenie, jakbym już kiedyś coś takiego widział, chociaż nie byłem sobie w stanie przypomnieć gdzie. Może tylko w telewizji.
Patrząc w górę, czułem zadziwiającą wolność. Zobaczyłem na niebie tyle różnych rzeczy, których nie widziałem nigdy w domu, a znałem tylko ze słyszenia. Gdybym wyszedł z wnęki i znalazł lepszy punkt, to pewnie zobaczyłbym nawet Drogę Mleczną. A może nawet jakąś planetę. – Piękne, prawda? Jane mówiła cichutkim, ledwie dosłyszalnym szeptem. – Tak. – Jak się czujesz? – Obolały. Myślisz, że dostanę areszt? Oderwała na chwilę spojrzenie od nieba i popatrzyła na mnie. – Nie wiem. Zależy, czy szkoła uwierzy Laurze i Dylanowi. Chciałem się do niej odwrócić, ale byliśmy tak ściśnięci, że pewnie zetknęlibyśmy się nosami, więc patrzyłem dalej w niebo. Chciałem zadać jej więcej pytań. Jak ludziom udawało się pokonać mur? Planowali całą akcję? Zabierali prowiant? Ale czułem się winny. Jane przyszła z innymi do lasu, żeby mnie uratować. Nie wiedziałem, czy podejmowali jakieś ryzyko – może dostaną za to karę. Zadawanie pytań na temat ucieczki nie było chyba najlepszą formą podziękowania. – Zimno – wzdrygnęła się. Wyciągnęła przed siebie ręce i kilka razy otworzyła i zacisnęła dłonie, po czym znów skrzyżowała ramiona. – Moglibyśmy rozpalić ognisko. Czy to będzie niezgodne z regulaminem? Uśmiechnęła się. – Nie mamy zapałek. – Zapałki nie są potrzebne – zauważyłem. Jane uniosła sceptycznie brwi. – Byłeś harcerzem? – Nie – powiedziałem ze śmiechem. – Ale naoglądałem się filmów. – To z filmów można się dowiedzieć, jak rozpalić ogień? – No pewnie. Nie widziałaś nigdy Poza światem? Jane pokręciła przecząco głową. – Nigdy? To może Szkołę przetrwania albo Człowieka, który przetrwa wszystko na Discovery Channel? Cholera, przecież musieli chyba nawet rozpalać ogień w Zagubionych. – Nic z tego raczej nie widziałam. – Jak to? – Jestem tu od dwóch i pół roku. – Ale te filmy mają więcej niż dwa i pół roku. Poza światem jest dużo starsze. Jane wzruszyła ramionami i, ku mojemu zdziwieniu, oparła mi głowę na ramieniu. Jej włosy
ładnie pachniały – trochę miodowo. Pomyślałem, że może chciałaby, żebym ją objął, ale nie zrobiłem tego. W oknie naprzeciwko zobaczyłem nasze niewyraźne odbicie. Wyglądałem jak wszyscy inni. W mroku nie widać było rysów twarzy, więc byłem po prostu jeszcze jedną białą koszulką w rzędzie białych koszulek. – Może wybijemy okno? – spytałem cicho. – Schowamy się do środka. Co może za to grozić? Jane odpowiedziała zaspanym, przytłumionym głosem. – Nie da się go wybić. Niektórzy już próbowali, ale szyba jest chyba pancerna. Żebyśmy nie mogli wyjść. Pokiwałem głową. Dzięki pancernym szybom szkoła była więzieniem – więzieniem, do którego chcielibyśmy teraz wrócić. Tuż przed zaśnięciem Jane dotknęła mojej ręki. – Nie idź dziś nigdzie, dobrze? Nie tylko Porządek pilnuje muru. – Są inni strażnicy? – Nie wiem. Ale coś musi tam być. Tuż przed świtem drzwi zostały odblokowane. W porannej ciszy nawet z miejsca, w którym się znajdowaliśmy, usłyszeliśmy bzyczenie i szczęk zamka. Porządek musiał spędzić noc gdzieś w pobliżu – zanim zdążyliśmy wstać, dobiegły nas półprzytomne okrzyki ulgi oraz dźwięk otwieranych drzwi. Zaczęliśmy się sennie zbierać – kilku chłopaków podsadzało pozostałych. Wychodziłem jako ostatni, a Curtis i jeszcze jeden chłopak z Wariantów musieli wyciągnąć mnie za ręce – kiedy to robili, poczułem w boku przeszywający ból. Nikt za wiele nie gadał. Mimo że wszyscy uznali noc na dworze za normę, to i tak myślałem, że w szkole coś się zmieni. Może nie wpuścili nas do środka, bo chcieli coś zrobić – pomalować ściany, zainstalować nowe kamery albo założyć żelazne sztaby na drzwiach. Ale nic się nie zmieniło. Ludzie mówili, że tak jest zawsze. Że to po prostu jakiś durnowaty test. Dajmy im dziesięć śpiworów i zobaczmy, jak je między sobą podzielą. Kiedy wróciliśmy do pokojów, poszedłem pod prysznic i odkręciłem jak najgorętszą wodę. Zmyłem z kolan brud i kamienie i obejrzałem rany. Nic poważnego. Na boku po lewej stronie pojawił się ciemnofioletowy siniak, ale nawet on nie był aż tak duży, jak się spodziewałem. Bolał bardziej, niż na to wyglądał. Kiedy już się umyłem i wróciłem do pokoju, Mason przebierał się właśnie w moro. – Co to? – spytałem. Zmarszczył brwi i wskazał na zegarek.
– Dziś nie ma lekcji. Gramy w paintball. – Żartujesz – stwierdziłem. Westchnął i na oliwkowy T-shirt włożył kurtkę moro. Była utrzymana w jasnej tonacji: w beżach i brązach. – To tutejsza wersja szkolnych rozgrywek sportowych. Paintball, gry wojenne, debaty, szachy. – Zamilkł i uśmiechnął się szeroko. – Spotkanie głupków z wojskiem. Wskazałem palcem na jasnobrązowe spodnie od dresu, które wisiały obok mojego mundurka, po czym spojrzałem znów na Masona. – Dlaczego masz lepsze ubrania niż ja? – Kupiłem sobie za punkty. I radzę ci zrobić to samo, jak już coś zarobisz. – Na jego poważnej twarzy pojawił się uśmiech. – Zmasakrują cię. Wziąłem karabin. Zasilał go zbiornik ze sprężonym powietrzem, a na górze znajdował się magazynek w kształcie nerki. – To jakiś obłęd. – Wiem – potwierdził Mason. – Niektórzy sądzą, że nas tu szkolą. Że ta szkoła to wylęgarnia żołnierzy do jednostki specjalnej czy coś. – Ale ty tak nie uważasz? – Nie – odparł i usiadł, żeby zasznurować wysokie buty. – Bo wcale nas nie szkolą. Gdyby to były działania rządowe i gdybyśmy mieli poznać jakąś taktykę, to chyba po prostu by jej nas nauczyli? – No chyba. – Króliki doświadczalne, Fish. Króliki doświadczalne. Za dziesięć dziesiąta wyszliśmy ze szkoły i poszliśmy do lasu. Wyglądaliśmy absurdalnie – ze szkoły wybiegło ponad siedemdziesiąt dzieciaków w mniej lub bardziej kamuflujących strojach. Kilka osób miało zwykłe ciuchy, jak ja, ale część ubrała się naprawdę fachowo. Włożyli moro, a niektórzy poprzyszywali nawet do ubrań sztuczne gałązki i liście, a jeszcze inni zamienili się w Wielką Stopę – z każdej strony obwiesili się długą włosowatą trawą. – Zbieram na coś takiego – powiedział Mason, patrząc z podziwem na chłopaka z Porządku. – To ghillie suit. Używają go snajperzy. Jak przykucniesz w nim w kępie trawy, stajesz się niewidzialny. Pod pewnymi względami droga do lasu była emocjonująca. Nigdy właściwie nie należałem do żadnej drużyny sportowej. I chociaż paintball był dziwny – przez co idealnie wpisywał się w pozostałe dziwactwa Akademii Maxfield – to miałem wrażenie, że może być fajny. Poczułem na ramieniu czyjąś rękę, a kiedy się odwróciłem, zobaczyłem Curtisa. – Witamy na paintballu – rzucił radośnie, jakby wczoraj nic się nie stało ani mnie, ani jemu.
– Nasza drużyna jest najmniejsza, więc gramy wszyscy. – To podział na drużyny jest taki sam jak podział na gangi? – Tak – potwierdził. – Właściwie to mamy po prostu podzielić się na drużyny. Ale jakiś czas temu wszyscy stwierdzili, że tak będzie najlepiej, i przedstawiliśmy szkole rozpiskę. Została zaakceptowana. Nie mogłem powstrzymać śmiechu. – Szkoła zatwierdza gangi. – Szkoda, że nie widziałeś, jak tu było wcześniej – powiedział i pokręcił głową. – Tak czy inaczej, można wystawić tylko tylu zawodników, ilu jest w najmniejszym gangu, więc dzięki tobie każda drużyna będzie miała po osiemnaście osób. – Nigdy wcześniej w to nie grałem – wyznałem. Zaciskałem mocno rękę na kolbie, a palec trzymałem niespokojnie na spuście. Jakieś sto metrów w głębi lasu ustawiła się grupka uczniów; zauważyłem też, że między drzewami była rozciągnięta różowa taśma – około stu metrów w każdą stronę. – Tworzę nowy oddział – oznajmił Curtis, biorąc mnie za rękę i prowadząc do grupki Wariantów. – Ty, Mason i Lily. – Mason szedł już za nami, więc Curtis skinął tylko na Lily. Była bardziej zakamuflowana niż większość z nas: miała na sobie ghillie suit, ale tylko na górnej części ciała, jak poncho. Do niesionego w ręce hełmu przymocowała trawę i patyki, a gołe nogi pomalowała na zielono i czarno. Mimo że była pewnie w moim wieku, to była niska i chuda, i zabawnie wyglądała w obszernym stroju – jak dziecko przebrane na Halloween. – Nowy oddział – mówił Curtis, kiedy do nas dołączyła. – Lily z przodu. Mason obstawiasz tyły, a Bensona damy na środek. Lily dowodzi. – Odwrócił się do mnie. – Jest najlepsza. Powie ci, co robić. Poszedł podzielić resztę gangu, a ja przez chwilę się zastanawiałem, w jaki sposób został przywódcą. Będę musiał później spytać o to Masona. Popatrzyłem na Lily, która siedziała na skale i wiązała buty. Ona była najlepsza? Może to przez kucyki, a może przez gołe nogi wystające spod obszernego poncho ghillie, ale moim zdaniem bardziej się nadawała na bal dla lalek niż do gry w paintball. – Grałeś już kiedyś? – spytała. – Nie. Wskazała na moją maskę – miała szeroki, przezroczysty pasek plastiku osłaniający oczy i ochraniacz na zęby. – Nigdy nie zdejmuj maski. Postrzał boli, nawet przez ubranie. Można stracić oko albo ząb. Lily wyjaśniła mi, jak działa karabin, i pokazała, gdzie ładować farbę i jak montować nowy pojemnik ze sprężonym powietrzem.
– Zwykle gramy w zdobywanie flagi, ale lubią robić zamieszanie. – Zmarszczyła brwi. – Jak wczoraj z tymi cholernymi drzwiami. – Rozumiem. – Za chwilę ktoś z Porządku odczyta zasady gry, a potem zajmiemy pozycje. Być może w ogóle nie będziemy dziś grać: dwie drużyny grają, a jedna sędziuje. – Pozwalają sędziować Pustoszycielom? Lily przewróciła oczami. – Pustoszyciele wiedzą, że w którymś momencie my też będziemy sędziować, więc nikt nie oszukuje. Zazwyczaj. Pokiwałem głową. W lesie nie było kamer, a mnie nic nie mogło zdziwić ze strony Pustoszycieli. I Porządku. – A co to znaczy, że ty jesteś z przodu, a ja pośrodku? – To nasze pozycje w oddziale. Pierwsza osoba biegnie szybko i robi rozeznanie terenu. Mason obstawia tyły; strzelanie należy zasadniczo do niego. Dzięki temu, że oboje jesteśmy przed nim, bierzemy na siebie większość kul, co daje mu większą swobodę ruchu. – Oczy Lily aż się rozjarzyły, po raz pierwszy widziałem u niej coś na kształt szczęścia. – Ty jesteś na środku – powiedziała. – Co oznacza, że robisz wszystko po trochu. Poza tym mnie kryjesz. Wiesz, jak kogoś kryć? Wzruszyłem ramionami i uśmiechnąłem się, bo pytanie było naprawdę dziwne. – No raczej. Widziałem na filmach. – Popracujemy nad tym kiedyś na WF-ie – obiecała. – Szkoda, że wczoraj nie wiedzieliśmy o zmianie planów. Mielibyśmy całą noc na ćwiczenia. Zapiszczał megafon i Izajasz wezwał wszystkich do siebie. – Przepraszam, nie mam czasu ci wszystkiego wyjaśniać – powiedziała Lily, wspinając się na wzgórek, na którym zaczęły gromadzić się wszystkie drużyny. – Jeśli to my będziemy dziś grać, trzymaj się mnie i Masona. Postaraj się nie dostać kulką. – Ale to tylko zabawa, tak? – zażartowałem. – Nie do końca. – Wskazała przed siebie ręką. Nie zauważyłem tego wcześniej, ale uczniowie ustawili się wokół dużej skały, na którą wdrapywał się właśnie Izajasz. Najdalej stali Pustoszyciele. Wyróżniali się nawet w strojach maskujących. Wielu z nich miało na twarzach nowe tatuaże, jak barwy wojenne. Myszka stała z przodu w czarnym kombinezonie, w którym wyglądała jak filmowy komandos. Kombinezon był zrobiony z cienkiego, obcisłego materiału, a Myszka miała ponurą, poważną minę – jakby naprawdę szykowała się na wojnę. Obok stał Oakland, a kiedy zobaczył, że na nich patrzę, wycelował we mnie z karabinu
i roześmiał się. Izajasz uniósł swój komputer i pokazał wszystkim, żeby się uciszyli. Kiedy w lesie zapadła cisza, otworzył komputer i nacisnął kilka klawiszy. – Wyprawa ratunkowa – odczytał. – Pustoszyciele się bronią, a Warianci atakują. Porządek sędziuje. Dla zwycięskiej drużyny zostanie dziś urządzona impreza w sali trofeów. Przegrani przez dwa dni nie dostaną jedzenia. W tłumie rozległo się kilka jęków, a zawodnicy natychmiast zaczęli sobie dogryzać. – Ta wersja jest niezła – szepnęła Lily. – Jeden z naszych będzie u nich, a ktoś z nas musi go odnaleźć i dotknąć. Zakładnik nie może strzelać. – Ale czemu każą nam głodować? Czego się mamy dzięki temu nauczyć? – Nie mam pojęcia. Ale często tak robią. Spojrzałem na Masona, ale on tylko przewrócił oczami. Lily uśmiechnęła się gorzko. – Ale nie mamy się co martwić, bo wygramy. Po chwili rozmowy z Wariantami Curtis zawołał: – Rosa będzie zakładniczką. – Jedna ze starszych dziewczyn pokiwała głową, trochę zawiedziona, ale bez specjalnego zaskoczenia. Była wystrojona w ciemne ciężkie moro, do którego przyszyła ręcznie setki szmacianych listków. Wyglądała jak skrzyżowanie ninja z potworem z bagien. – Rosa ma astmę – szepnęła Lily. – Ma z nas najlepsze wyposażenie i broń, ale nie wytrzymuje za długo w terenie. Mason nachylił się do mnie. – A ta pieprzona szkoła nie chce jej dać żadnych lekarstw. Izajasz pokazał Rosie, żeby podeszła. Oddała swój drogi karabin jakiejś dziewczynie. Izajasz zamachał rękami, żeby zwrócić na siebie uwagę. – Każda drużyna ma też lekarza – przeczytał znów z komputera. Jane natychmiast się zgłosiła. – A co robi lekarz? – spytałem Lily. – Kiedy w grze jest lekarz – wyjaśniła – to jeśli cię trafią, zostajesz, gdzie jesteś, i czekasz, aż lekarz cię dotknie i uzdrowi. Jeśli jednak to lekarz zostanie trafiony, odpada z gry. Nie może też leczyć strzału w głowę. Jeśli dostaniesz w głowę, schodzisz z pola. Izajasz wręczył Jane i drugiemu lekarzowi białą opaskę z czerwonym krzyżem na ramię, po czym kazał Pustoszycielom iść z Rosą do lasu. Kilku sędziów z Porządku zaczęło się rozchodzić po całym lesie. Curtis odesłał nasz oddział na lewo, gdzie mieliśmy czekać poza obrębem różowej taśmy na
gwizdek sędziego. Mimo że w nocy było strasznie zimno, w południe w słońcu było ciepło, nawet w cieniu drzew. Lily odsunęła maskę na czoło, czekając na rozpoczęcie gry, a po skroniach zaczęły jej spływać krople potu. Patrzyłem w rozciągający się za taśmą las. Na kilku sosnach i skałach było widać ślady farby z poprzednich gier. – Jak duże jest pole bitwy? – Ktoś mi kiedyś mówił, że ma jakieś dwadzieścia–trzydzieści akrów – odpowiedział Mason. – Ale nie mam pojęcia, skąd się wzięły te liczby. Nigdy nie mierzyliśmy. Pamiętaj tylko, żeby nie wychodzić poza taśmę, wyznacza granice pola. – Zacznę biec – powiedziała Lily, wpatrując się ze skupieniem w nierówny teren. – Trzymaj się jakieś piętnaście metrów za mną; jeśli się zatrzymam, ty też się zatrzymaj. Pokiwałem głową, ale nie myślałem wcale o paintballu. Wróciłem myślami do poprzedniego wieczoru, kiedy wspiąłem się na drzewo. Czy jest jakaś szansa, żeby wymknąć się teraz z pola? Jak blisko pola podchodzi mur? Na ile uważni są sędziowie? A gdyby to nasza drużyna sędziowała? Nie, pomyślałem. Zawodników jest tylko tylu, ile osób w najmniejszej drużynie, a ponieważ Porządek jest największy, ktoś zawsze będzie na zewnątrz. Nawet gdybyśmy sędziowali, Porządek zawsze będzie się gdzieś kręcić i będzie może nawet patrolować mur na quadach. Zerknąłem na Lily. Nie chciało mi się wierzyć, że można kupić takie ciuchy za punkty. Jakby szkoła wręcz chciała, żebyśmy próbowali uciec. Rozległ się gwizdek, a Lily zanurkowała pod taśmę i popędziła naprzód. Pobiegłem za nią, ale mimo jej ciężkiego poncho i tak była szybsza. Biegliśmy dalej i szybciej, niż myślałem. Nie miałem pojęcia, ile to jest dwadzieścia akrów, ale biegliśmy kilka minut, zanim Lily zaczęła zwalniać i rozglądać się za obroną Pustoszycieli. W lesie było cicho – było słychać tylko moje kroki. Lily szła jak żołnierze na filmach – nisko pochylona, gotowa do strzału. Starałem się ją naśladować. Gdzieś z prawej usłyszałem krzyk jakiejś dziewczyny: „Lekarz!”, a zaraz potem to samo krzyknął chłopak. Nie rozpoznałem żadnego z tych głosów, więc odwróciłem się, żeby zobaczyć, czy Mason wie kto to. Dopiero po chwili go zauważyłem opartego o drzewo. Skinął, żebym patrzył przed siebie. Lily zamarła, wpatrując się w coś, i pokazała mi, żebym się schylił. Uklęknąłem obok wyschniętego kolczastego krzaczka i patrzyłem, jak Lily powoli kuca. Kiedy przycisnęła nogi do ziemi, prawie w ogóle nie było jej widać spod kosmatego poncho ghillie. Usłyszałem za plecami serię strzałów, a kiedy się odwróciłem, zobaczyłem, że Mason ostrzeliwuje las. Próbowałem zobaczyć, do kogo strzela, ale nic nie widziałem. Po chwili przestał.
Uniosłem się odrobinę, żeby zobaczyć wroga, a mój krzaczek został zbryzgany farbą. Padłem znów na brzuch i usłyszałem, że Mason odpowiada na ogień. Gdy ogień ustał, rozległ się gwizdek, a sędzia podbiegł do mnie i kazał mi wstać. Obejrzał moje ubrania, kazał mi się obrócić i stwierdził: – Nie zostałeś trafiony. – Kule trafiły w krzak z drugiej strony, więc do mnie nie doleciało najwidoczniej wystarczająco dużo farby. Przypadłem do ziemi i spojrzałem na Lily. Znów była w ruchu i kierowała się na prawo, ale pokazała mi, żebym został na miejscu. Gdybym nie znał jej wcześniej, nigdy bym się nie domyślił, że zawodniczka przede mną, która zachowywała się jak zawodowa komandoska, to niska siedemnastoletnia dziewczyna. Zachowywała się zupełnie inaczej: inaczej się poruszała, była w ciągłej gotowości. Pod warstwą farby na nogach widać było wyraźnie zarysowaną linię napiętych mięśni. Cieszyłem się, że jest w naszej drużynie. Miałem nadzieję, że to nie my zostaniemy przez dwa dni bez jedzenia. Leżałem na ziemi i straciłem ją z pola widzenia, bo zniknęła za jakąś górką w krzakach jałowca. Nagle syknęły kule i usłyszałem, jak ktoś przeklina i wzywa lekarza. Obejrzałem się z uśmiechem na Masona, który uniósł do góry kciuk. Lily pojawiła się znów na wzniesieniu i pokazała mnie i Masonowi, żebyśmy szli za nią. Wyskoczyłem z krzaków i pobiegłem. Siniak pulsował bólem, przypominając mi o ostatniej eskapadzie do lasu, ale starałem się nie zwracać na to uwagi. Omal nie wpadłem na Lily, bo dopiero w ostatniej chwili zauważyłem, że chowa się za jakimś pniem. Padłem na ziemię obok niej. Dziesięć metrów dalej siedział chłopak, którego postrzeliła – pewnie ten sam, który strzelał do mnie. – Zrobimy zasadzkę na lekarza – powiedziała bezgłośnie. Patrzyła przed siebie, ale wskazała ręką na niską skałę kilka metrów po lewej stronie. – Schowaj się tam. Jak tu przybiegną, zaczekaj, aż podejdą bliżej, i zacznij strzelać. Potem się schowaj. Mason, idź w tamte krzaki. Mają myśleć, że Benson jest sam i że nie wie, co robi. – To nie będzie zbyt trudne – zażartowałem, ale Lily nie zwróciła na to uwagi. – Idź – szepnęła. Postrzelony uczeń znów zawołał lekarza. Lily powiedziała mi wcześniej, że ranni zawodnicy nie mogą nic mówić – chłopak nie będzie mógł nikogo ostrzec. Czekałem oparty o skałę na tyle wysoką, żeby było mnie widać. Wpatrywałem się w las – widziałem mnóstwo dobrych kryjówek. Z drugiej strony zarośli płynął mały strumyk, a przy brzegu rosły wysokie krzaki, miejscami miały prawie półtora metra. Ranny przekręcił się i wyciągnął sobie spod pleców szyszkę. Zastanawiałem się, kto to jest. Był za niski na Oaklanda.
Usłyszałem strzał – ostry syk sprężonego powietrza – ale nie zauważyłem snajpera i kula trafiła mnie w ramię. Druga walnęła mnie w żebra tuż nad sińcem. Stłumiłem okrzyk bólu i podniosłem ręce. Byłem martwy. – Lekarz! – wrzasnąłem, przyciskając rękę do boku. Bolało. Z trawy za moimi plecami dobiegł mnie stłumiony śmieszek, a po chwili wyłoniły się z niej dwie maski, rozglądając się za rannym zawodnikiem. Jedna z nich dała znak ręką. Druga schyliła się nisko i przebiegła przez polanę w moim kierunku, najwyraźniej nieświadoma obecności Lily i Masona. Zawodnik sprawdził ostrożnie teren, po czym kiwnął na drugiego. Ktoś biegł prosto w stronę rannego zawodnika: chłopak z opaską lekarza. Jak tylko go uleczył, Lily i Mason otworzyli ogień, trafiając strażnika, lekarza i dopiero co uzdrowionego zawodnika. Martwy strażnik zaklął, a lekarz krzyknął coś, zdarł z ramienia opaskę i rzucił ją na ziemię. Zauważyłem, że ostatni chłopak – maska wyglądająca zza kępy trawy – wstał z plamą farby na goglach. Czterech zabitych. Uniosłem kciuk, a Lily odpowiedziała tym samym. Po chwili z megafonu rozległ się głos Izajasza. – Lekarz obrony został zabity. Nikt z drużyny Pustoszycieli nie może już zostać uzdrowiony. Jeśli ktoś zostanie postrzelony, musi opuścić pole bitwy. Lily i Mason przygotowali następną zasadzkę ze mną w roli głównej i zajęli nowe pozycje, pilnując, żeby podczas oczekiwania na naszego lekarza nikt nie zrobił tego samego co my. Kilka minut później zjawiła się Jane: przybiegła sama, a nie z oddziałem, jak zrobiła to drużyna Pustoszycieli. Kiedy tylko ją zobaczyłem, krzyknąłem: „Lekarz!”, żeby szybciej mnie odnalazła, a ona podbiegła szybkim, lekkim krokiem. Nie zwolniła – opuściła tylko rękę i musnęła mi ramię opuszkami palców, po czym zniknęła znów w lesie. Wstałem i strzepałem ręką mokrą farbę. Mimo że za maską nie było widać ust Lily, po oczach poznałem, że się uśmiecha. – Jak ci mówiłam, żebyś zachowywał się tak, jakbyś nie wiedział, co robisz, to nie wiedziałam, że potraktujesz to tak dosłownie. – Jestem nadambitny. – To miło – szepnęła Lily. – No dobra. Tak samo jak wcześniej. Idziemy wzdłuż taśmy. Pokiwaliśmy z Masonem głowami, a Lily pobiegła. Zaczekałem, aż odbiegnie piętnaście metrów, i ruszyłem za nią, trzymając się jeszcze niżej ziemi niż wcześniej. Przed rozpoczęciem gry Lily przedstawiła nam plan. Rosa będzie najprawdopodobniej przetrzymywana w jednej z kilku małych fortec – małym drewnianym budynku z otworami strzelniczymi. Podobno było ich pięć czy sześć gdzieś na tyłach pola. Robiło się coraz stromiej i zaczęliśmy posuwać się wolniej i uważniej. Lily zatrzymywała
się w osłoniętych miejscach – w zaroślach, za drzewami i za skałami – a potem, kiedy uznawała, że jest bezpieczna, biegła dalej. My z Masonem szliśmy za nią. Przy dużej skale postanowiła oddalić się od taśmy w głąb pola. Musieliśmy już być blisko bunkrów. Pewnie za chwilę zaczną się trudności. Lily schowała się za jałowcami i zastygła – miałem wrażenie, że minęło z dziesięć minut, ale na pewno nie trwało to aż tak długo. W końcu znów zaczęła się skradać pod górkę. Odczekałem, aż się trochę oddali, i dopiero wtedy odważyłem się iść za nią. Nie miałem żadnego kamuflażu i nie potrafiłem poruszać się tak wolno jak ona. Gdybym wychylił się zza skały, od razu by mnie zobaczyli. Usłyszałem za sobą serię strzałów, uchyliłem się i odwróciłem, kierując karabin w stronę wystrzału. Ktoś strzelał do Masona, ale nie widziałem ani jego, ani snajpera. Wyjrzałem zza skały, szukając Lily, ale jej też nie widziałem. Strzały ucichły. Mason nie wezwał lekarza, więc uznałem, że to dobry znak. Miałem ograniczone możliwości działania. Większość zbocza była pokryta gęstymi krzakami, w których mógł się ktoś schować. Nie wiedziałem, gdzie jest Mason, więc nie mogłem mu pomóc. Nagle rozległ się świst kul, a wszystkie krzaki i drzewa zostały zbryzgane farbą. Mason wrzasnął: „Trafiony!” i wstał: całą maskę miał zachlapaną farbą. Jane nie mogła uleczyć strzału w głowę. Wziąłem głęboki wdech i patrzyłem, jak podnosi do góry broń, idzie w stronę taśmy i schodzi z pola. Nikt już nie osłaniał moich tyłów, a ktoś chował się w krzakach. Odwróciłem się znów do przodu, ale nigdzie nie widziałem Lily. Odczekałem pięć minut z nadzieją, że usłyszę strzały – że Lily zajdzie zabójcę Masona od tyłu i zabije go, ale nic takiego się nie stało. Jedynym znakiem życia był sędzia z Porządku, jakieś czterdzieści metrów przede mną. Przeszło mi przez myśl, żeby wymknąć się pod mur, ale wiedziałem, że mi się nie uda. Wszyscy sędziowie mieli gwizdki, a moje jasne spodnie świeciły w ciemnym lesie jak latarka. A skoro nie mogłem uciec, to równie dobrze mogłem dalej grać. Nie chciałem nie jeść przez dwa dni. Złapałem mocniej za karabin, zerwałem się i pobiegłem w stronę jałowców, w których wcześniej chowała się Lily. Zatrzymałem się przy poskręcanym pniaku i przygotowałem na atak. Panowała jednak zupełna cisza. Zawołałem po cichu Lily. W swoim ponchu mogła równie dobrze znajdować się trzy metry ode mnie. Nie odpowiedziała. Cholera.
Odczekałem jeszcze kilka minut, licząc, że dostrzegę jakieś poruszenie albo coś usłyszę, ale nic z tego. Ciągle jeszcze ani razu nie wystrzeliłem. Mając nadzieję, że nie popsuję szyków Lily – doszedłem do wniosku, że jeszcze żyje, skoro nie słyszałem, żeby wzywała lekarza – uniosłem się odrobinę, żeby iść dalej. Nikt do mnie nie strzelał. Szedłem powoli, przygarbiony, gotowy do strzału, gdyby zaszła taka potrzeba. Moje buty chrzęściły głośno na kamieniach, mimo że starałem się omijać suche patyki i trawę. Zacząłem się wspinać po zboczu, na którym widziałem po raz ostatni Lily. Nie było po niej ani śladu – żadnych odcisków stóp ani świeżych śladów farby. Rosło tu więcej drzew – niższych, ale gęstszych. Przemieszczałem się od drzewa do drzewa i rozglądałem nerwowo. Od dłuższego czasu niczego nie widziałem ani nie słyszałem i zacząłem się zastanawiać, czy może gra się skończyła, tylko nie usłyszałem megafonu. Po kilku minutach wyłonił się pierwszy bunkier. Przypadłem do ziemi. Nie miałem za czym się schować, więc leżałem płasko na ziemi z karabinem wycelowanym w drewniany fort. Przednia ściana była zachlapana kilkunastoma różnymi kolorami farby, ale nie wiedziałem, czy to z dzisiaj, czy z wcześniejszych gier. Gdzie jest Lily? Znów przykucnąłem i zacząłem się przesuwać w stronę najbliższej kryjówki – dużego pniaka. Nikt nie strzelał. Pieprzyć to. Wyskoczyłem zza pniaka i podbiegłem do bunkra, zatrzymując się przy wejściu. Wziąłem wdech i poderwałem się do góry, celując do środka. Bunkier był pusty. Przez tylne wyjście było widać wszystko na przestrzał. Za pierwszym bunkrem znajdowały się polana i tylna ściana następnego budynku. Znów się przygarbiłem i zacząłem przesuwać wzdłuż ściany, starając się zachowywać cicho, co zupełnie mi nie wychodziło. Polanę otaczało pięć bunkrów ustawionych w okręgu, z okienkami strzelniczymi skierowanymi na zewnątrz. Rosa siedziała na środku po turecku ze znudzoną miną, jakieś dziesięć metrów ode mnie. To na pewno pułapka. Obserwowałem pozostałe bunkry, ale nie widziałem, żeby coś się poruszyło. Rosa też mnie nie zauważyła. O ile dobrze pamiętałem zasady gry, musiałem tylko ją dotknąć. Musiałem tylko do niej dobiec, zanim mnie postrzelą.
Jeśli ona mnie nie widziała, to może nikt inny też nie. Jeśli rzucę się naprzód, to minie kilka sekund, zanim zareagują. Nawet jeśli to pułapka, musiałem mieć kilka sekund. Jak szybko jestem w stanie przebiec dziesięć metrów? Odłożyłem karabin na ziemię. Nie będę go potrzebować. Albo do niej dobiegnę i wygramy, albo nie dobiegnę i mnie zabiją. Rozejrzałem się ostatni raz za Lily. Nigdzie jej nie było. Zanim się zorientowałem, już byłem w biegu, pędząc z maksymalną prędkością w stronę Rosy. Od jej maski odbijało się światło, więc nie widziałem jej oczu, ale kiedy byłem już blisko, zasłoniła się rękami. Ze wszystkich stron rozległy się strzały, a ja poczułem, jak kilkanaście kul wali mnie z całej siły w piersi, ręce i głowę. Spróbowałem się zatrzymać i przewróciłem się na ziemię. – Ładnie, Fisher – odezwał się znajomy głos. – Naprawdę myślałeś, że nie słyszeliśmy cię jakieś dziesięć minut temu? Przeturlałem się na plecy i zobaczyłem Oaklanda, który stał w drzwiach jednego z bunkrów z karabinem wycelowanym we mnie. W dwóch innych wejściach też stali ludzie, a w wysokiej trawie na brzegu polany siedział jeszcze ktoś w kombinezonie ghillie. Nie zauważyłem wcześniej żadnego z nich. Wstałem niezdarnie, podniosłem do góry ręce i zawołałem: – Trafiony. Kolejna kula trafiła mnie w tył głowy, a mokra strużka farby przypominała krew. Okręciłem się na pięcie i zobaczyłem Myszkę. – Trafiony! – zawołałem jeszcze raz. Kolejna kula walnęła mnie w plecy, tuż pod łopatką, a ja znów się odwróciłem do Oaklanda. Gdzie był sędzia? – Myślisz, że jesteś taki super, co? – krzyknął Oakland i wystrzelił jeszcze pięć razy. Gdybym natychmiast nie uskoczył, trafiłby mnie w krocze. Cieszyłem się, że nie widzi mojej twarzy, bo nie potrafiłem powstrzymać grymasu bólu. Chwilę później na polanie zjawiła się sędziująca dziewczyna i zagwizdała, po czym zmierzyła mnie wzrokiem. – To mi wygląda na nadwyżkę środków bojowych – powiedziała i zmarszczyła brwi, widząc ślady farby na moim ciele. – Strzelali do ciebie po tym, jak zawołałeś: „Trafiony”? Popatrzyłem na Oaklanda. Może uda mi się trochę załagodzić sytuację. – Nie. Sędzia popatrzyła podejrzliwie na drużynę Pustoszycieli, a potem znów na mnie. – Zejdź z pola. – Zagwizdała, żeby wznowić grę.
Za moimi plecami rozległ się głośny syk kuli – dwa ostre plaśnięcia – i głos Lily: – Wygraliśmy. Odwróciłem się i zobaczyłem jej rękę na ramieniu Rosy. Maska Myszki ociekała farbą; Oakland dostał w szyję.
Rozdział 8
Hej, Benson – zawołała Jane, doganiając nas i szturchając mnie ramieniem. Gangi powoli się zbierały, a z lasu wychodzili kolejni zawodnicy. – Dzięki, że mnie uleczyłaś. – Żaden problem. – Cofnęła się o krok, żeby dobrze się przyjrzeć moim jasnobrązowym dresom upstrzonym czerwoną i niebieską farbą. Uśmiechnęła się. – Tak się starałam, a ty zobacz, co narobiłeś. Siłą powstrzymałem się od uśmiechu. – To był bohaterski wyczyn. Jane zerknęła na Lily i Masona. – Nie patrz na mnie – powiedział Mason, podnosząc do góry ręce. – Mnie przy tym nie było. Lily uśmiechnęła się, nie odrywając wzroku od poszycia lasu. – To było zdecydowanie coś. Jane roześmiała się i znów mnie szturchnęła. – Mówiłam ci, że tu jest fajnie. – Tak. – Spojrzałem na Lily. Zastanawiałem się, czy ona też grała dla zabawy. Bo na polu zachowywała się tak, jakby chodziło o przetrwanie. Niedługo potem, trzymając się za ręce, dołączyli do nas Curtis i Carrie, a po kilku minutach Warianci byli już na miejscu, roześmiani i zadowoleni z wygranej. Lily kilka razy musiała opowiadać, co zrobiła, a reszta też mówiła, co im się przydarzyło. Po jakichś dziesięciu minutach zorientowałem się, że jest świetnie. Czułem, że jestem w gronie przyjaciół, i było to bardzo przyjemne uczucie. Jane opowiedziała mi o czekającej nas imprezie – zwykle w ten właśnie sposób nagradzano wygraną w paintball. Szkoła przysyłała w windzie jedzenie, zawsze coś przepysznego. Pustoszyciele nieźle radzili sobie w kuchni, ale potrawy serwowane na imprezie przypominały raczej pięciogwiazdkową restaurację. Dostawaliśmy nawet takie rzeczy, jakich nigdy nie było w stołówce: napoje gazowane, cukierki, ciasta i ciasteczka oraz najróżniejsze przekąski. Impreza trwała zwykle do późnej nocy, a szkoła zawieszała zasadę dotyczącą godziny powrotu do dormitoriów i obowiązku wkładania mundurków. Zapowiadało się super. Wyszliśmy z lasu na trawnik otaczający bieżnię. Bolały mnie nogi – ciągle czułem uderzenie każdej kuli i zdawałem sobie sprawę, że jutro będzie jeszcze gorzej, ale nie przejmowałem się tym. Było zbyt fajnie.
– Benson – zaczęła Jane, mówiąc na tyle głośno, żeby wszyscy ją słyszeli. – Lily przedstawiła swoją wersję wydarzeń. A jak brzmi twoja? – To było jak w Szeregowcu Ryanie – powiedziałem. – Masakra na plaży Omaha. Nasze oczy się spotkały, Jane uśmiechnęła się do mnie figlarnie, a cała grupka spojrzała na mnie w milczeniu. Weszliśmy właśnie do ogrodu rzeźb, znajdującego się z boku bieżni, a ja wskoczyłem na jakiś wyrzeźbiony pniak. – Widzieliście końcówkę Butcha Cassidy i Sundance Kida? – spytałem i odwróciłem się do Wariantów, żeby opowiedzieć swoją żenującą historię. Ale po ich minach od razu poznałem, że coś jest nie tak. Z ich twarzy zniknął uśmiech, a zamiast niego pojawiły się powaga i konsternacja. Jane wstrzymała oddech, a Lily zagryzła wargi. Mason wysunął się naprzód, złapał mnie za rękę i ściągnął z pieńka. – Co? Zamiast odpowiedzi wskazał mi palcem na to, co było tam wyrzeźbione. „Heather Lyon poległa na wojnie będziemy za nią tęsknić” Z boku ktoś wyskrobał płycej i mniej wyraźnie: „Kocham cię”. Wpatrywałem się w Masona, zbyt przerażony, żeby się odezwać, po czym spojrzałem na drugą „rzeźbę” – stos kamieni wielkości piłki do kosza. Góra była płaska, a ktoś namalował na niej słowa: „Jeff »L.A.« Holmes Lato ’09” Curtis położył mi rękę na ramieniu. – To cmentarz. Przepraszam. Ktoś powinien był cię uprzedzić. – Jak to cmentarz? – zdziwiłem się, przechodząc gorączkowo od jednego grobu do drugiego. – W jaki sposób umarli? – Przecież ci mówiłem. Tu nie jest bezpiecznie – odezwał się Mason. Curtis pokiwał głową i podszedł ze mną do kłody, potem do małej drewnianej płyty, a na koniec do wielkiego wypolerowanego kamienia. Leżały na nim świeże kwiaty zerwane nie dalej niż kilka dni temu. Odczytałem nazwisko – znów jakiś dzieciak, taki sam jak ja. – Było dużo gorzej – powiedział Curtis. – Przed zawarciem paktu. – Co to była za wojna? – Wybuchła, gdy tworzyły się gangi. Sytuacja była dość nieciekawa. Wpatrywałem się w niego, a potem popatrzyłem po twarzach pozostałych członków Wariantów. Po kilku policzkach ciekły łzy. Jane się odwróciła. Poczułem ucisk w klatce piersiowej,
a ręce zacisnęły mi się w pięści, niemal samoistnie. To nie szkoła zabiła tych ludzi. Zabili ich inni uczniowie. Na cmentarzu było co najmniej kilkanaście grobów. – Chodź – westchnął Curtis. – Wracajmy do środka. Nie chciałem iść do gabinetu zabiegowego, mimo że Mason namawiał mnie do tego przez resztę dnia. Kiedy wróciliśmy do pokoju i zdjąłem koszulę, jeden mały siniak z mojej nieudanej ucieczki rozmnożył się na co najmniej piętnaście ran na klatce piersiowej i plecach oraz osiem na rękach. Z tyłu głowy pod włosami miałem dwa guzy, ktoś trafił mnie też w kostkę – strzał rozdarł mi skórę. Wziąłem prysznic i resztę wieczoru spędziłem w pokoju. Nie miałem ochoty z nikim rozmawiać, a już na pewno nie chciałem iść na imprezę. W drodze z paintballu miałem wrażenie, że może zaczynam się aklimatyzować i że to chyba dobrze. Może ta szkoła, mimo całego swojego obłędu, była lepsza niż inne dostępne mi opcje? Jedzenie było dobre, paintball fajny, miałem nowych przyjaciół – prawdziwych przyjaciół. Ale cmentarz wszystko zmienił. Nie chciałem przyjaciół i nie chciałem jedzenia. Chciałem się tylko stąd wydostać. Kiedy słońce zaczęło zachodzić, wpadł Curtis i próbował namówić mnie na zabawę, ale powiedziałem mu, że jestem za bardzo poobijany i zmęczony nocą w studzience okiennej. Wymówka była słaba – Curtis miał wczoraj dużo gorszy dzień i wcale nie spał lepiej niż ja – ale chyba domyślał się prawdziwego powodu, dla którego nie chciałem iść. Nie dał jednak nic po sobie poznać. – W zabiegowym dadzą ci coś przeciwbólowego – oznajmił. – Ale będę musiał prosić o to jakiegoś barana z Porządku. – Spodoba ci się pracująca tam dziewczyna – dodał. – Ładna blondynka. Leżałem płasko na plecach, ale w żadnej pozycji nie było mi wygodnie. – Laura też jest ładną blondynką. A próbowała wsadzić mnie do aresztu. – Ale to Laura – stwierdził Curtis. – Ta dziewczyna jest fajna. Anna. – Nie, dziękuję. – O zabiegowym opowiadał mi już Mason. Poza Anną pracował tam też Dylan. Nie chciałem go widzieć, a co dopiero prosić o pomoc. Curtis pokiwał głową i nachylił się, żeby zerknąć na nieduże zdjęcie mostu Brooklyńskiego, które Mason zawiesił sobie nad biurkiem. – Twoja strata. Mamy tu dużo ładnych dziewczyn. Westchnąłem, gapiąc się na łóżko nade mną. – Wiem. – Przewróciłem się na bok, ale w tej pozycji wszystko bolało mnie tak samo jak na plecach. Curtis nie wychodził z pokoju, jakby na coś czekał. – Jedno muszę przyznać Maxfield: mundurki to naprawdę niezły pomysł. W poprzednich szkołach dziewczyny nigdy nie nosiły
spódnic. Curtis roześmiał się. – Któraś w szczególności? Pokręciłem głową i poczułem w szyi przeszywający ból. – Jane chyba cię lubi – droczył się. – Wśród Wariantów są najfajniejsze dziewczyny. Jane, Gabby, Rosa, Lily. I Carrie oczywiście, ale ona jest zajęta. – Ale ja stąd spadam – powiedziałem i zamknąłem oczy. – Nie szukam dziewczyny. – Rób, jak chcesz. – Na drewnianej podłodze zaskrzypiały jego kroki i wyszedł z pokoju. To wszystko było strasznie głupie, strasznie fałszywe. Uczniowie wiedzieli tylko o tym, co działo się w szkole, i przekonywali samych siebie, że nie ma w tym nic złego. Chodzili na randki. Uczyli się. Lily mówiła, że w wolnych chwilach opracowywała nowe taktyki do paintball. A teraz szli na dół, żeby uczcić wygraną. W ciągu ostatnich trzech dni zostałem porwany, pokonano mnie w dwóch bójkach, spadłem z drzewa podczas próby ucieczki i zostałem kilkanaście razy postrzelony. A dziś po południu na cmentarzu przekonałem się, że to dopiero początek moich problemów. Że może być dużo gorzej. Kilka minut później Mason wrócił spod prysznica. Leżałem na łóżku z zamkniętymi oczami. Zbierało mi się na płacz, ale nie chciałem, żeby zarejestrowały to kamery. – Komu kibicujesz? – spytałem, czując, że muszę pogadać o czymś niezwiązanym z Akademią Maxfield. Uchyliłem jedno oko. – Jakiej drużynie sportowej. Mason był wyraźnie zdezorientowany. – Chyba nikomu. Już nie. – Wygrzebał z szafy normalne ubranie. – Jestem fanem paintballu. Wpatrywałem się w łóżko nad głową. – A jaki sport lubiłeś wcześniej? Zanim tu trafiłeś? – Grałem trochę w baseball. – Giantsi wygrali w zeszłym roku puchar. A skąd tak w ogóle jesteś? Postukał w zdjęcie nad biurkiem. – Z Nowego Jorku. Wyrwałem to z książki kilka miesięcy temu. Tylko na mnie nie donieś. – Jankesi też mają dobry sezon. I Metsi. Knicksi niespecjalnie. Ale z nimi tak zawsze. Mason włożył bluzę i szykował się na imprezę. – Już zapomniałem, jakie były drużyny. Chyba minęło za dużo czasu. Przewróciłem się na bok. Muszę wziąć jakieś lekarstwo. – Ja nie zostanę tu na tyle długo, żeby zapomnieć – powiedziałem, bardziej do siebie niż do niego. Usiłowałem usnąć, ale nie mogłem. Za bardzo mnie wszystko bolało, żeby wygodnie się
ułożyć, a w głowie ciągle odtwarzałem próbę ucieczki, starając się wymyślić, jak inaczej sforsować mur. Mogłem zrobić linę. Z prześcieradeł powinno się dać. Po raz pierwszy zobaczyłem, skąd się wziął ten wyświechtany motyw filmowy – był to zdecydowanie najłatwiejszy do zdobycia zamiennik liny, jaki przychodził mi na myśl. Ale co bym właściwie zrobił potem? Ceglany mur był dosyć gładki – o nic nie można się było zahaczyć, nawet gdyby udało się zrobić hak. Może mógłbym ściąć drzewo. Oprzeć je o mur i wejść po nim jak po drabinie. Łatwiej by było to zrobić w większej grupie, ale nikt najwyraźniej nie palił się do pomocy, nawet Warianci. A może zrobić podkop pod murem? W szopach na narzędzia powinny być jakieś szpadle. Ale musiałbym wtedy przekonać Pustoszycieli, żeby mi pomogli. Albo się włamać. Wyszedłem z łóżka. Nie było sensu próbować zasnąć. Podszedłem do okna i w bladym świetle księżyca zerknąłem na zegarek. Było tuż po trzeciej. Nad lasem wisiała mgła, wystarczająco gęsta, żeby rozmyć kontury drzew i pagórków. Wyobrażałem sobie, że to dym. Bo tam, gdzie dym, jest też ogień, a tam gdzie ogień, są ludzie. Z drzewa wydawało mi się, że widzę dym – może naprawdę ktoś tam był. Ale dziś trudno było to stwierdzić. Może to nic takiego – może to tylko ciemność i brudne okno. Mason spał głęboko na górnym łóżku i chrapał tak głośno; od razu było widać, że nie wie, że nie śpię. Wrócił godzinę temu. Słyszałem, jak Warianci wracali z imprezy, roześmiani i zadowoleni, ale od pół godziny panowała zupełna cisza. Zajrzałem do szaf, żeby sprawdzić, czy coś nie przyszło, ale nic się nie zmieniło. Na podłodze dalej leżały moje zachlapane farbą spodnie, a pogniecione koszule wisiały na wieszakach. Przesunąłem palcami wzdłuż brzegów szafy, starając się wyczuć, w którym miejscu kończy się ściana, a zaczyna winda. Namacałem maleńką przerwę i zdawało mi się, że czuję leciutki powiew. Ale to pewnie tylko moja wyobraźnia. Nie próbowałem jeszcze jednego: wyjść w nocy z pokoju. Sprawdziłem w regulaminie i nie było tam mowy o tym, że nie wolno nam tego robić, ale zastanawiałem się, czy drzwi w ogóle się otworzą. Podobnie jak wszystkie inne, drzwi w dormitoriach też miały czytniki i zamki. Ale pokój musi być odblokowany, pomyślałem. Bo przecież ktoś może potrzebować wyjść do łazienki. Rzeczywiście klamka przekręciła się, a kiedy wyjrzałem na korytarz, poczułem chłodniejszy powiew. Jedynym widocznym światłem, poza oknem na końcu korytarza, była wąska jasna szpara pod drzwiami do łazienki. Wyszedłem z pokoju w szortach i koszulce. Drewniana podłoga była zimna jak lód, ale nie słychać było moich ostrożnych kroków – drewno nie skrzypiało pod moim naciskiem. Poza sykiem kaloryfera i pochrapywaniem tak głośnym, że słychać je było nawet na końcu
korytarza, panowała zupełna cisza. Zatrzymałem się w miejscu, w którym z głównego korytarza odchodziły dwa boczne – korytarz Porządku i korytarz Pustoszycieli – i zacząłem nasłuchiwać, czy ktoś jeszcze nie śpi, ale nic nie było słychać. W ciemności ledwie widziałem rupiecie, które zwisały z sufitu Pustoszycieli. Nie powinienem się tu włóczyć sam. Ta myśl nie dawała mi spokoju, ale odpychałem ją od siebie. Pozostałe gangi mnie nie lubiły, ale wszyscy spali. Z korytarza Porządku dobiegł mnie jakiś odgłos – niezbyt głośny, lekki trzask. Pod ich drzwiami nie było jednak widać światła. Szedłem dalej, mijając mnóstwo pustych pokojów. Były zamknięte, ale nie zablokowane. Wszedłem do jednego z nich i podszedłem do okna, żeby zobaczyć, jaki jest stąd widok. Okno wychodziło na front. Wąska droga odcinała się czarno od trawy. Z miejsca, w którym stałem, nie widziałem księżyca, ale gwiazdy były tak samo piękne jak wczoraj. Nie żeby piękne niebo stanowiło jakąkolwiek rekompensatę. Odszedłem od okna i wyszedłem znów na korytarz. Z jakiegoś powodu dobrze było wyjść w nocy z pokoju. Tak zwykle robiłem, gdy chciałem uciec – wychodziłem na dwór, chodziłem ulicami, szukałem samotności. Żałowałem, że nie mogę wyjść na zewnątrz. Nie mogłem nawet otworzyć okna. Byłem już prawie przy drzwiach wyjściowych, kiedy usłyszałem znajome bzyczenie i szczęk zamka. Ale dźwięk nie dochodził tylko od wyjścia – był głośny i rozlegał się przy wszystkich drzwiach naraz. Złapałem za najbliższą klamkę. Zamknięte. Na końcu korytarza słychać było jakieś głosy – pełne wściekłości, bezskutecznie usiłujące zachować ciszę. Przebiegłem ostatnich kilka metrów do wyjścia, ale drzwi nie chciały się otworzyć. Byłem w pułapce, wszystkie pokoje były zamknięte. Za wyjątkiem… Pokój, z którego dopiero co wyszedłem, był dalej otwarty – nie zatrzasnąłem drzwi, więc nie mogły się zablokować. Pobiegłem do niego, a ponieważ byłem na bosaka, nie było mnie słychać. Wpadłem do środka i przymknąłem drzwi – uchyliłem je tylko na centymetr, żeby nie zatrzasnąć się w środku. I zacząłem nasłuchiwać. – Wychodź, wychodź, gdziekolwiek jesteś! – zawołał jakiś głos ze złośliwą uciechą. Na razie dochodził z daleka. Ktoś musiał mnie usłyszeć. Oakland chciał się zemścić i wiedział, że jestem sam. Nagle dobiegło mnie więcej głosów – stłumionych krzyków. Ludzie walili w ściany. Oakland nie mógł zablokować wszystkich drzwi. Nikt nie mógł tego zrobić zdalnie. Tylko szkoła. Głosy w ogóle się nie zbliżały. Otworzyłem trochę szerzej drzwi i wyjrzałem na korytarz.
Na skrzyżowaniu widziałem jakieś ciemne sylwetki. – Świnko, świnko, wpuść mnie. – Znałem ten głos. Już go kiedyś słyszałem. Czy to Obibok? A może Oakland? Cienie nadchodziły od strony Porządku i szły w kierunku korytarza Pustoszycieli. – Otwórz, Orzeszku – powiedział głos. Dylan. Porządek urządzał w środku nocy polowanie na Pustoszycieli. A szkoła zablokowała wszystkie drzwi. Chciałem podejść bliżej, żeby zobaczyć, co się dzieje, ale się bałem. Walenie w drzwi przypominało już trzęsienie ziemi, bo Pustoszyciele próbowali wyważyć drzwi do swoich pokojów. – Wallace Jackson – odezwał się nowy głos. Izajasz. Mówił głośnym, beznamiętnym głosem. – Złamałeś zasady i przyszliśmy zabrać cię do aresztu. Mamy nakaz szkoły. Ktoś coś krzyknął, ale nie zrozumiałem co – pewnie Orzech zza drzwi. – Wywiązujemy się jedynie z naszego kontraktu – ciągnął Izajasz. – Wiedziałeś, jakie są zasady, i wiedziałeś, jakie są konsekwencje za ich złamanie, a mimo to postanowiłeś to zrobić. To nic osobistego. – No pewnie, że nie – zarechotał radośnie Dylan. – Bo to nie sprawia nam najmniejszej przyjemności. Sześciu chłopaków zaczęło się śmiać i dowcipkować na temat tego, co czeka Orzecha. Dało się słyszeć jeszcze więcej stłumionych krzyków, a walenie w drzwi tak przybrało na sile, że prawie przestałem rozumieć Izajasza. Trzęsącymi się ze strachu palcami obmacałem drzwi, za którymi się schowałem. Były zrobione z ciężkiego, grubego drewna i zaopatrzone w stalowe zamki i duże mosiężne zawiasy. Były jak kraty więzienia – miały zatrzasnąć ludzi w pokojach. Orzech został sam – pewnie tylko jego drzwi były odblokowane. Miałem ochotę tam pobiec i ich powstrzymać: walnąć Dylana w te roześmiane zęby i rozbić Izajaszowi łeb o ścianę. Każdy z nas był więźniem, czemu nie potrafili tego zrozumieć? Trudno było stwierdzić, co się teraz działo. Za duży hałas, za dużo krzyków, za dużo walenia. Nasłuchiwałem i patrzyłem, ale nic nie widziałem. Nagle rozległ się huk i głośny wściekły głos Orzecha. Zaklął i krzyknął. Ktoś był z nim w pokoju i też wrzeszczał – jego współlokator, ktokolwiek nim był. Ale ich było tylko dwóch, a w korytarzu widziałem co najmniej kilkanaście cieni. W Porządku było ponad trzydzieści osób i na pewno cała męska część brała teraz udział w zatrzymaniu Orzecha. Mimo zimna czułem, że po twarzy ścieka mi pot. Nie mogłem w żaden sposób pomóc. Było ich za dużo. Chwilę później z korytarza Pustoszycieli wyłonił się kolejny cień, a ja schowałem się do
pustego pokoju. Zamknąłem drzwi, zostawiając tylko półcentymetrową szparę, i obserwowałem korytarz. Porządek przemaszerował przede mną z obłąkańczym śmiechem. Izajasz szedł przodem: milczący i dumny. Wlekli za sobą wrzeszczącego Orzecha. Miał związane ręce i nogi i nie miał na sobie koszulki, tylko bokserki. – Co ja takiego zrobiłem? – zawył rozpaczliwie. – Co ja takiego zrobiłem? Miałem ochotę wyskoczyć zza drzwi. Kilku mogłem powstrzymać. Nie. To by nic nie dało. Zniknęli mi z pola widzenia, a po chwili usłyszałem bzyczenie i szczęk otwieranych drzwi. Korytarz zalało światło z zewnątrz, a gang wyszedł z dormitorium. Ich śmiech zamarł na chwilę. Orzech jęczał. Izajasz powiedział coś, ale nie zrozumiałem co. Otworzyłem znów drzwi, ale tylko na tyle, żeby wyjrzeć na zewnątrz. Za drzwiami czekała na nich Laura. Izajasz powiedział coś jeszcze, ale jęki więźnia stłumiły jego słowa. – Ona jest już na dole – oznajmiła Laura, a jej słowa przebiły się przez zawodzenie Orzecha. Ostatni chłopak z Porządku zamknął ciężkie drewniane drzwi i znów ogarnęła mnie ciemność. Nabrałem gwałtownie powietrza i zdałem sobie sprawę, że dotąd wstrzymywałem oddech. Z korytarza Pustoszycieli ciągle dobiegało mnie walenie w drzwi i zrezygnowane okrzyki, ale Porządek już sobie poszedł. Wyszedłem na korytarz, czując, że trzęsą mi się nogi. Jakaś część mnie chciała iść za nimi i dowiedzieć się, na czym tak naprawdę polega areszt i co zrobią z Orzechem. Chciałem zobaczyć, kim jest „ona”. Zabierali do aresztu jeszcze kogoś? Ale nie poszedłem za nimi. Od kiedy się tu znalazłem, zgrywałem chojraka, bo wydawało mi się, że tak naprawdę nic mi nie grozi. Może kilka strzałów z pięści i parę krzyków. Ale dziś po południu na cmentarzu wszystko się zmieniło, a areszt Orzecha przepełnił czarę goryczy. Porządek wywlekał kogoś z pokoju i sprawiało mu to ogromną radość. Nie wiedziałem, co właściwie powinienem teraz czuć. Bardziej niż kiedykolwiek chciałem stąd uciec, ale miałem wrażenie, że to niemożliwe. Kiedy spadłem z drzewa, nie chodziło tylko o to, żeby odwieść Laurę i Dylana od wymierzenia mi kary – miałem szczęście, że Warianci przyszli mi na pomoc. Nie zawsze będę go miał aż tyle. Serce zaczęło mi walić na samą myśl, że to mnie Porządek mógłby wziąć na celownik. Nie chciałem skończyć jak Orzech. Panika powoli ustępowała, a ja przypomniałem sobie, że Orzech musiał mieć przecież współlokatora. Pobiegłem pustym korytarzem do strefy Pustoszycieli. Drzwi były ciągle pozamykane, ale uczniowie przestali już walić w nie pięściami. Musieli dojść do wniosku, że to bez
sensu. Drzwi do pokoju Orzecha były otwarte, a na korytarz padała wąska smuga bladoszarego światła z okna. Wszedłem do środka. Na podłodze pod ścianą leżało jakieś ciało – nieruchome. Podszedłem. To był jeden z grubszych chłopaków: miał ogoloną głowę i nieregularny tatuaż na całej czaszce. Nie znałem go; widziałem tylko, że chodzi ze mną do klasy i że jego ksywka ma coś wspólnego z tłuczeniem. Tłuczek, Tłuczony Ziemniak, jakoś tak. Oddychał. Chrapliwie i płytko. Ręce i nogi miał związane plastikową taśmą. – Nic ci nie jest? – spytałem. Wzdrygnął się i otworzył jedno oko. – Kto to? – warknął. – Benson. Wszyscy inni są zablokowani. – A ty nie? – warknął. – Nie było mnie w pokoju, jak wszystkich zamknęli. – To przetnij mi te cholerne więzy. Na biurku jest nóż. Potrzebowałem chwili, żeby wśród różnych śmieci znaleźć nóż. Był to krótki nóż do mięsa, pewnie zabrany z kuchni. Może to z tego powodu Pustoszyciele chcieli mieć kontrakt na gotowanie. Uklęknąłem obok Tłuczka i szybko rozciąłem plastik. – Czemu go zabrali? – spytałem. Chłopak zaklął i roztarł sobie nadgarstki. – A jak myślisz? Bo szkoła im kazała. To jedyny powód. – A wiesz, jaką zasadę złamał? Tłuczek wstał, a ja zobaczyłem, że znad prawego oka leci mu krew. – A czemu, do cholery, mam się tobie spowiadać? Jesteś z Wariantów. – Wyminął mnie i wyszedł na korytarz, a ja poszedłem za nim: stanął pod zamkniętymi drzwiami Oaklanda. Utykał, ale starał się to ukryć. – Ej! – zawołał. Ktoś z pokoju mu odpowiedział, ale nie rozumiałem, co mówi. – Zabrali go – powiedział Tłuczek. – Już po nim, stary. Nie wiedziałem, co robić. Czułem się słaby, bezbronny, bezużyteczny. Wróciłem do pokoju. Drzwi były zamknięte, więc siadłem na podłodze, opierając się plecami o ścianę. Kręciło mi się w głowie i czułem się tak, jakbym miał zaraz zwymiotować. Jakąś godzinę później wrócili chłopcy z Porządku, ale nie widzieli mnie i nic nie mówili. To mogłem być ja. Gdyby Warianci nie przyszli po mnie pod mur, to mnie zawleczono by
do aresztu. Zamknąłem oczy i odchyliłem głowę, ale nie usnąłem. Drzwi jeszcze długo były zamknięte. Ekran na korytarzu rozświetlił się tuż przed świtem słowami: „Lekcje zaczynają się o dziesiątej”. Zacząłem właśnie przysypiać, kiedy usłyszałem bzyczenie i trzask odblokowywanych drzwi. Zebrałem się z podłogi tak szybko, jak pozwalało mi na to moje obolałe ciało, i otworzyłem drzwi do pokoju. Stanąłem nos w nos z Masonem. – Gdzie byłeś? – spytał. Zdziwione oczy nabiegły mu krwią. – Utknąłem na zewnątrz. – Minąłem go, podszedłem do szafy i zacząłem się ubierać. Musiałem stąd wyjść. – Myślałem, że gdzieś cię zabrali. Całą noc nie zmrużyłem oka. – Nie mnie – powiedziałem. – Orzecha. Mason wyszedł z pokoju. Z korytarza dobiegało mnóstwo głosów, bo wszyscy mogli wreszcie wyjść z więziennych cel i spróbować się czegoś dowiedzieć. Wrócił, gdy akurat wiązałem buty. – Byłeś na zewnątrz, jak do tego doszło? – Tak. – Nie widzieli cię? Zanim zdążyłem odpowiedzieć, ekran na korytarzu zapiszczał i pobiegliśmy do drzwi. Reszta chłopaków z Wariantów zebrała się już wokół Icemana. Mężczyzna patrzył lekko w bok, jakby wpatrywał się w coś za kamerą. Miał zaciśniętą szczękę, a jego oczy były zimne jak stal. Chłopak z Wariantów – Hector – złapał mnie za rękę. – Mason mówi, że byłeś przy tym. Pokiwałem głową, wpatrzony w ekran. – Zabrali Orzecha. – Do aresztu? Iceman popatrzył w kamerę. Miałem wrażenie, jakby patrzył mi prosto w oczy. – Wallace Jackson – oznajmił spokojnym, niskim głosem – i Maria Nobles zostali w nocy zabrani do aresztu. Jeden z naszych krzyknął głucho, a inny zaklął. Na końcu korytarza dało się słyszeć okrzyki wściekłości i przekleństwa. – Kto to jest Maria? – spytałem szeptem Masona. – Galaretka – odpowiedział.
Galaretka. Słyszałem tę ksywkę, ale nie kojarzyłem dziewczyny. Iceman nachylił się lekko, a ja miałem wrażenie, jakby oczy mu pociemniały. – Chciałbym, żeby jedno było dla was całkowicie jasne. To nie my podejmujemy decyzję o areszcie. Sami o tym decydujecie. Radzę dokonywać lepszych wyborów. – Wyłączcie go – powiedział Curtis, kręcąc głową i odsuwając się od telewizora. Iceman mówił dalej: – Pozostałe kary zostaną rozdzielone podczas lekcji. Pustoszyciele, nie myślcie, że na skutek tego, co zaszło ubiegłej nocy, możecie liczyć na łagodniejszy wymiar kary za przegrany mecz. Poszedłem korytarzem do wyjścia. Mijając strefę Porządku, widziałem, że wszystkie drzwi są jeszcze pozamykane. Czy Pustoszyciele zaczną się buntować? Porządek był od nich większy niemal dwa razy, ale Pustoszyciele będą wściekli. Poza tym mają noże. Na szkolnym korytarzu było zimno i pusto. Na korytarzach chyba zawsze było zimno. Kaloryfery znajdowały się chyba tylko w dormitoriach i klasach. Zbiegłem po schodach, pokonując po dwa–trzy stopnie naraz, i w niecałą minutę znalazłem się pod gabinetem Becky. Nikogo nie było w środku, więc nacisnąłem mały przycisk przy framudze: „W celu wezwania obsługi, proszę dzwonić”. Czekałem. Trzy minuty później na korytarzu pojawiła się Becky – włosy miała jeszcze mokre, a wokół szyi zawiesiła sobie ręcznik. Bez idealnie wymodelowanej fryzury w stylu lat trzydziestych i bez swojego zwyczajowego nieskazitelnego makijażu wyglądała wręcz normalnie. Ale z drugiej strony uśmiechała się radośnie mimo wszystkiego, co zaszło tej nocy. A to już na pewno nie było normalne. – Hej, Bense! Co tam? – Czy mógłbym zamienić z tobą parę słów? – spytałem. – Pewnie. – Stanęła przed drzwiami, a zamek zabrzęczał. Przekręciła klamkę i otworzyła drzwi. – Wejdź, proszę. W czym mogę pomóc? – Co się stało dziś w nocy? Nie odwróciła się do mnie, ale podeszła do biurka i zaczęła układać jakieś rozrzucone papiery. – O co pytasz? Przewróciłem oczami. – Wiesz dobrze, o co pytam. O Wallace’a i Marię. – Może usiądziesz? – Nie chcę siadać – powiedziałem. – Nie zmrużyłem dziś w nocy oka, wszystko mnie boli od paintballu, a poza tym widziałem, jak Porządek wlecze kogoś do aresztu.
Becky odwróciła się, ale zatrzymała się, zanim nasze spojrzenia zdążyły się spotkać. Skubała sobie rękaw i unikała mojego wzroku. – Wiem tyle co ty – stwierdziła. – Przestań. Przecież macie kontrakt. – Nie – zaprzeczyła Becky i zerknęła na mnie na ułamek sekundy. Siadła na kanapie i skrzyżowała nogi. Zamiast przepisowych butów i skarpetek miała na sobie japonki. – Chodzi mi o Porządek – uściśliłem i oparłem się o stojące przy ścianie szafy. – Nie zajmuję się ochroną – wyjaśniła i w końcu spojrzała mi w oczy. – Przysięgam. Mam z Izajaszem umowę. Wprowadzam nowych uczniów i niczym innym się nie zajmuję. – Dylan robi dwie rzeczy. Jest w dziale medycznym i w ochronie. Becky spuściła znów wzrok na swój mankiet. – Ale ja nie jestem Dylanem. Przetarłem sobie oczy. Byłem wykończony i nie miałem siły się z nią kłócić. – Ale rozmawiasz przecież z innymi? – spytałem. – Na pewno wiesz, co się stało. – Wieczorem przysłali nam zawiadomienie – powiedziała. Przeniosła spojrzenie z mankietu na spódnicę, którą zaczęła obierać z niewidzialnych paprochów. – Było w nim napisane, o której mamy sprowadzić dwójkę uczniów na dół. – Jaką zasadę złamali? – Nie napisali. – Co? – Odsunąłem się ze wzburzeniem od ściany, ale pokój był mały i nie miałem gdzie iść, więc stanąłem tylko z założonymi rękami. – Napisali tylko, żeby bez gadania zawlec ich do aresztu? – Tak to działa. Pomyślałem o dzikiej radości, z jaką chłopcy z Porządku wlekli korytarzem Orzecha. Nie wiedzieli nawet, jaki przepis złamał. Oczywiście nietrudno się było domyślić. Niewiele było zasad, za które można trafić do aresztu. Ale to, że Porządek miał z tego taką uciechę, mimo że w ogóle nie wiedział, jakie zasady egzekwuje? Zrobiło mi się niedobrze na tę myśl. Siadłem w końcu na kanapie obok Becky. – To jakiś absurd. – Wcale nie jestem zadowolona, że mamy ten kontrakt. Siedzieliśmy przez kilka sekund w milczeniu. Becky przestała udawać, że oskubuje się z nitek, wpatrywała się tylko w ścianę. – Pewnie nie masz nic przeciwbólowego? – spytałem. – Nie chcę iść do zabiegowego. Spojrzała na mnie tak, jakby krzywiła się i uśmiechała jednocześnie. – Nie. Musisz się zgłosić do Anny albo do Dylana.
Złapałem się za obity bok. – Naprawdę udają, że Dylan ma kogoś leczyć? Becky czuła się wyraźnie zakłopotana. – Jeśli chcesz, mogę sprawdzić, kiedy Anna ma dyżur. Będziesz mógł pójść do niej. – Dobra – zgodziłem się. – Okej. Wzięła z biurka swój minikomputer. – Muszę się stąd wydostać – powiedziałem, patrząc przed siebie. – Ta szkoła jest nienormalna. Nienormalna szkoła pełna nienormalnych ludzi. Becky znów obdarzyła mnie uśmiechem przewodniczki i przechyliła głowę. – Wcale tak nie myślisz. – Owszem, myślę – odparłem. – Wszystko tu jest bez sensu, szkołą rządzą bandyci i… sam nie wiem, jak nazwać Laurę. Becky założyła ręce na piersi. – Laura jest ze mną w pokoju. – Chciała mnie posłać do aresztu. – Bo próbowałeś uciec – warknęła Becky i zerknęła niespokojnie na kamery. – Spójrz na siebie – rzuciłem podniesionym głosem. – Boisz się ludzi, których nie widziałaś nawet na oczy. Myślisz, że szkoła mogłaby działać, gdybyśmy się na to nie godzili? Co by się stało, gdyby Porządek po prostu powiedział, że nie zabierze Wallace’a i Marii do aresztu? Becky otworzyła usta, ale ja mówiłem dalej: – A co, jeśli wszyscy spróbowalibyśmy uciec: wszystkie siedemdziesiąt cztery osoby naraz? Zróbmy drabiny i w drogę. Nikt nas tu nie trzyma, tylko my sami. Becky siadła za biurkiem. – To nie takie proste. – Ależ to właśnie jest proste – powiedziałem z naciskiem. – Właśnie o to chodzi. Może jedyną osobą po drugiej stronie kamery jest ta kobieta, która mnie przywiozła. Bogata, szalona pańcia, która sama jedna chce nam namieszać w głowach. – Nie. – Głos Becky był stanowczy. Wpatrywała się we mnie dłuższą chwilę bez słowa. Nie wiem, co sobie myślała, ale przewiercała mnie spojrzeniem na wylot, a ja nie byłem w stanie odczytać z jej twarzy żadnych emocji. – No to co? – upierałem się. – Co nas w takim razie powstrzymuje? W oku Becky zalśniła łza, ale nie spłynęła. Dziewczyna odwróciła twarz od kamer i odezwała się ledwie słyszalnym szeptem: – Nie wiem. Coś. Wiosną czterech członków Porządku próbowało uciec. Pracowali razem jako strażnicy. Nie udało im się.
– Co ich powstrzymało? Otarła oko nasadą kciuka i odwróciła się. – Zaprowadzę cię do zabiegowego – powiedziała w końcu. Postukała w ekran komputera paznokciem. – Według rozpiski Anna powinna mieć dyżur. Becky wstała i otworzyła drzwi. Była Porządkowcem pełną gębą. Kiedy rozum i logika podważały sens posłuszeństwa, po prostu ignorowała ich głos. Poszedłem za nią korytarzem. Minęła schody do piwnicy, nawet na nie nie patrząc. Myślałem, że to tędy idzie się do gabinetu. – Myślę, że polubisz Annę – stwierdziła. – Też jest z Pensylwanii. Może nawet macie jakichś wspólnych znajomych? Taak, bo Pensylwania jest malutka. Skręciła za róg i otworzyła małe drzwi. Znajdowała się za nimi stara i wąska klatka schodowa. Przytrzymała mi drzwi, żebym mógł wejść, po czym je zatrzasnęła. Jak tylko się zamknęły, położyła mi rękę na ramieniu. – Tu nie ma kamer – szepnęła. Czekałem, aż powie coś więcej, chciała coś powiedzieć, ale była wyraźnie przestraszona. – Co? – Chciałabym, żebyś dał sobie spokój – powiedziała. – Nie wiem do końca, co się tu dzieje. Ale chciałabym, żebyś zdał sobie sprawę z dwóch rzeczy. – Wzięła głęboki wdech. – Po pierwsze areszt to śmierć. Nie wiemy na ten temat zbyt wiele. Na dole jest pokój zatrzymań. Biorą cię tam w nocy. Rano jest już pusty. Przerwałem jej: – To skąd wiesz, że zabijają? A może ten pokój to jak szafy w dormitoriach: coś w rodzaju ukrytej windy? Becky zaczęła się trząść; objęła się rękami, żeby powstrzymać drżenie. – Nic takiego tam nie widziałam. Ale czasami zostaje krew. – Głos jej się załamał. – Na podłodze. Otworzyłem usta, żeby odpowiedzieć, ale nie byłem w stanie. Becky patrzyła mi w oczy. – A druga rzecz? – odezwałem się w końcu. Becky pokręciła głową, jakby usiłowała otrząsnąć się z jakiejś myśli. – Nikomu nigdy nie udało się uciec. Niektórym udaje się czasem pokonać mur – strażnicy widzieli przechodzące osoby. Ale i tak zostają złapani. Jak ta czwórka, o której ci mówiłam. Myślę, że nie tylko my pilnujemy muru. – Popatrzyła mi w oczy. – Dlatego należę do Porządku. Nie chcę, żeby ludzie trafiali do aresztu, próbuję powstrzymać ich od ucieczki. Tu wcale nie jest tak źle. Po co ryzykować, że… – Urwała.
– Że co? – Nic – rzuciła i powstrzymała mnie ręką. – Wystarczy. Kamery zauważą, jeśli będziemy tu zbyt długo. – Wyminęła mnie i zbiegła po schodach. – Ale kiedyś będziemy musieli stąd wyjść – zawołałem za nią. – Nie spędzimy przecież w tej szkole reszty życia. Nawet na mnie nie spojrzała. Zbiegła na dół i otworzyła drzwi – miałem wrażenie, że niemal jej ulżyło, że znów znalazła się pod okiem kamer. Ruszyła pospiesznie do gabinetu zabiegowego, a ja musiałem podbiec, żeby ją dogonić. – To tu – odezwała się radosnym głosem, choć po jej oczach było widać, że jeszcze nie do końca doszła do siebie. – Becky – zacząłem, ale położyła sobie palec na ustach. – Muszę przygotować się do lekcji – powiedziała. Odwróciła się do dziewczyny, która siedziała za biurkiem. – Anno, to Benson. – Zanim zdążyłem się odezwać, Becky już zniknęła. Anna nawet nie spojrzała na moje sińce. Właściwie nie podniosła nawet głowy – skinęła tylko na koszyk z małymi opakowaniami tabletek. Powiedziała, że na drugi dzień po paintballu zawsze zjawia się ktoś, kto się skarży na ból i siniaki. Wziąłem tabletki i popiłem je wodą z kranu. Kiedy wyszedłem na wąski piwniczny korytarz, po Becky nie było już śladu. Wróciłem na stare schody i zacząłem się wlec na górę po zniszczonych cementowych stopniach, ciesząc się ze świadomości, że choć na kilka minut jestem poza kontrolą szkoły. Zatrzymałem się pod drzwiami, bo nie bardzo miałem ochotę znów się znaleźć na widoku kamer. Podczas rozmowy z Becky pomyliłem się. Nie było już siedemdziesięciu czterech uczniów. Było siedemdziesięciu dwóch. Powlokłem się z powrotem do klasy na trzecim piętrze. Przynajmniej tym razem nie chciało mi się aż tak bardzo spać; miałem o czym myśleć. Po co zabijali ludzi w areszcie? Raczej nie po to, żeby przestrzec innych – bo jeśli taki by mieli cel, to przecież pokazaliby ciała? No i nazwaliby to jakoś inaczej, a nie areszt. A może szkole właśnie o to chodziło: o plotki i przyciszone rozmowy? Może to wywoływało większy strach niż trupy? Trupy mogłyby doprowadzić do wybuchu wściekłości, do buntu. W Pittsburghu zawsze obracałem się wśród gangów. Prawdziwych gangów, a nie tutejszych chojraczących uzurpatorów. Bójki i przemoc były na porządku dziennym. Ale mieszkańcy wyrazili swój sprzeciw dopiero wtedy, gdy pewnego sobotniego popołudnia jakiś dzieciak został zastrzelony na parkingu przed supermarketem. Ludzie ginęli od lat, ale zawsze działo się to w środku nocy
w ciemnych uliczkach i na zapleczach sklepów. Dopiero gdy mieszkańcy zobaczyli wreszcie to na własne oczy, uznali, że czas z tym skończyć. Akademia Maxfield chciała, żebyśmy się bali. Nie chcieli, żebyśmy wiedzieli, po co tu jesteśmy. Ale ja i tak się dowiem. Byłem już prawie pod klasą, gdy ktoś zawołał mnie po imieniu. – Benson! Odwróciłem się i zobaczyłem przy sobie Jane. Zarzuciła mi ręce na szyję. – O Boże, nic ci nie jest? Zdezorientowany, odwzajemniłem uścisk. Nie chciałem jej mówić, że w tym momencie jedynym powodem bólu było to, że ściska moje poobijane ciało. – Nie. Cofnęła się i spojrzała mi w oczy. Uśmiechała się, ale oczy miała zaczerwienione, jakby płakała. – Słyszałam, co się stało. Po co wychodziłeś z pokoju? – Chciałem się rozejrzeć – powiedziałem. Dopiero po chwili zorientowałem się, że stoimy przytuleni na środku korytarza, więc szybko ją puściłem. – Nie rób tego więcej – powiedziała, kręcąc głową i śmiejąc się nerwowo. Przyciszyła głos. – A gdyby Izajasz cię przyłapał? Odwróciliśmy się w stronę klasy. – Regulamin nie zabrania wychodzenia nocą z pokoju – uściśliłem. – Pod warunkiem że Izajasz nie uzna tego za próbę ucieczki. Pokiwałem głową. Złapała mnie za rękę i ścisnęła. – Po prostu uważaj, dobrze? – Dobrze. Nauczycielką znów była Laura, tak samo promiennie uśmiechnięta jak wcześniej, tyle że tym razem unikała mojego wzroku. Omawialiśmy bez przekonania podręcznik do estetyki, z którym mieliśmy się zapoznać, chociaż nikt tak naprawdę przez niego nie przebrnął – nawet członkowie Porządku. Ja zapomniałem o książce w chwili, w której ją dostałem. Zadzwonił dzwonek na przerwę na lancz, a Laura odczytała z komputera zawiadomienie. – Szkoła chciałaby coś przekazać – zaszczebiotała radośnie. – Za dziesięć dni odbędzie się bal. W przyszłym tygodniu nastąpi przedłużenie kontraktów i rozdzielenie punktów, a do nabycia będą stroje wieczorowe. Będzie też można kupić muzykę, której chcielibyście posłuchać podczas balu. Grupa, która w tym miesiącu podpisze kontrakt na prace porządkowe, będzie odpowiedzialna
za dekoracje i przygotowanie sali do balu. Lily przygarbiła się. – Czyli Warianci będą mieli więcej roboty. – Czy to znaczy, że kontrakty ulegają zmianie? – spytałem. – Raczej przedłużeniu – sprostowała Jane i odwróciła się do mnie. – Nikt już ich nie negocjuje. Zawarliśmy pakt. Pokiwałem głową, słuchając, jak cała klasa rozmawia o balu. Po mojej rozmowie z Becky miałem poczucie, że bal jest zupełnie nie na miejscu. Rozumiałem, co miała na myśli – bezpieczniej było przestrzegać regulaminu – ale czy naprawdę mogłem iść na bal, wiedząc to, co wiedziałem na temat szkoły? Że ci sami ludzie, którzy pozwalali nam kupować smokingi i muzykę, mordowali też dzieciaki w piwnicy? – Wszystko w porządku? – spytała Jane. Przygnębiony swoimi myślami nie zauważyłem, że większość uczniów już się podniosła i zaczęła wychodzić. Jane ciągle siedziała naprzeciwko mnie. – Tak – powiedziałem. – Chyba tak. – Pierwszy tydzień jest zawsze najtrudniejszy – zauważyła. – Wszystkim jest trudno. – Jane położyła łokcie na moim biurku i oparła brodę na rękach, uśmiechając się figlarnie. – Ty trochę dosadniej to wyrażasz, ale na początku większość myśli tak samo. Spojrzałem na uczniów wychodzących z klasy, rozmawiających z ożywieniem o balu. – Po jakim czasie ma się wyprany mózg? – Posłuchaj – szepnęła. – Należysz do Wariantów i wszyscy się z tobą zgadzamy. W szkole dzieje się dużo okropnych rzeczy. – W jej oczach był jakiś ból, którego nie umiałem zidentyfikować. – Ale czy choć raz zastanawiałeś się, gdzie byś poszedł, gdybyś stąd uciekł? Nie masz rodziny. Nikt z nas nie ma. – Byłbym wolny. – I co byś miał z tej wolności? Pracę za minimalną pensję i jakąś norę, przy dobrych wiatrach oczywiście? Wziąłem z biurka podręcznik. – A więc jesteś tu, bo ci się tu podoba. – Nie o to chodzi. – A o co? Jane odsunęła się od mojego biurka i westchnęła. Przeczesała ze znużeniem włosy palcami. W końcu wstała i wyciągnęła do mnie rękę. – Chodźmy na lancz.
Rozdział 9
Po południu nie mieliśmy lekcji. Iceman ogłosił natomiast, że to ostatni moment, żeby wywiązać się z kontraktów, zanim zostaną przedłużone. Warianci zebrali się w składziku z narzędziami, a Curtis i Carrie rozdzielili między nas pracę. Oprócz odkurzaczy i mopów w pomieszczeniu przechowywano najróżniejsze narzędzia: młotki, klucze i piły, a ja natychmiast zacząłem myśleć, jak mógłbym wykorzystać je do ucieczki. Przejrzałem półkę w poszukiwaniu nożyc do cięcia drutu, żeby móc się przedostać przez siatkę ogrodzenia, ale nie znalazłem nic odpowiedniego. Obcążki mogłyby się nadać, ale byłoby samobójstwem przechodzić przez mur tylko po to, żeby się przekonać, że są do niczego. Przedłużacze natomiast mogły zastąpić linę, a było ich co najmniej trzy. Odwróciłem się z uśmiechem do Curtisa, który właśnie mówił, co mam robić. Okazało się, że mam wynieść śmieci. To było ciekawe doświadczenie: chodzić w milczeniu szkolnymi korytarzami i zaglądać we wszystkie zakamarki. Zacząłem od najwyższego piętra: pchałem duży kontener na śmieci wzdłuż korytarza w męskim dormitorium i opróżniałem małe kubły – dziewczyna z Wariantów robiła to samo u siebie. Rozglądałem się po pokojach, ale nikt nie miał nic specjalnie interesującego. Kilku chłopaków miało trochę książek, jeden miał gitarę, a w trzech pokojach były telewizory i gry wideo. Mason mówił, że trzeba było na nie składać prawie pół roku. Nie wiem, co spodziewałem się zastać w pokoju Oaklanda – kolekcję broni? Listę ofiar? Ale poza niepościelonym łóżkiem i brudnymi skarpetkami nie znalazłem nic nadzwyczajnego. Przechodziłem z piętra na piętro, z pokoju do pokoju, ale budynek był tak ogromny, a nas tak mało, że większość kubłów nie była używana. W drodze do piwnicy wstąpiłem do gabinetu Becky i opróżniłem jej kubeł, ale akurat był u niej Izajasz, więc nie chciałem zostawać dłużej. Obszedłem piwnicę, szukając pokoju zatrzymań. Na dole znajdował się gabinet zabiegowy, a także kilkanaście małych pomieszczeń magazynowych i kotłownia. Sprawdziłem wszystkie drzwi na piętrze – ponieważ mieliśmy kontrakt na sprzątanie, czip w moim zegarku otwierał je wszystkie – ale nic nie odpowiadało moim wyobrażeniom o pokoju zatrzymań. Piwnica przypominała piwnice we wszystkich starych budynkach: była zagracona, ciemnawa i surowa. Już prawie się poddałem, gdy nagle znalazłem. Wyglądał jak wszystkie inne magazyny – cementowe ściany, słaba żarówka. Ale otwierając drzwi, zauważyłem, że są ciężkie, a po bliższej inspekcji widać było, że wykonano je z metalu pomalowanego tak, żeby wyglądał na drewno.
Miałem wrażenie, że podłoga jest pod spodem pusta, jakby nie była z cementu. Stałem w windzie. Szybko się odsunąłem, bo nagle się przestraszyłem, że winda zacznie jechać w dół. Stojąc przy drzwiach, widziałem odrapaną farbę. Czy to skazani uczniowie próbowali się wydostać, zanim podłoga się osunęła? Byłem spięty i chciałem uciekać, ale coś mnie powstrzymało. Wziąłem głęboki wdech, spojrzałem w kamerę – jej martwe szklane oko wpatrywało się we mnie – i splunąłem. Potem wróciłem na górę. Kiedy wszystkie worki ze śmieciami stały już przy drzwiach wyjściowych, wyjrzałem przez okno. Zobaczyłem kilku Pustoszycieli: jeden kosił gdzieś w oddali trawę, a dwaj inni, trochę bliżej, przycinali krzewy i przystrzygali brzegi trawnika. Curtis mówił, że choć zgodnie z regulaminem mogłem wynieść śmieci do spalarni, to jednak drzwi mi się nie otworzą. Będę musiał zawołać któregoś z Pustoszycieli. Podniosłem rękę, żeby zastukać w okno, ale ktoś zawołał mnie po imieniu. Jane. – Cześć – powiedziała, podbiegając do mnie. Trzymała w ręce miotłę, a gdy do mnie dobiegła, oparła ją o ścianę. – Pójdę z tobą. Warianci pracują razem. Odgarnęła z twarzy kilka luźnych rudych kosmyków i poprawiła gumkę na kucyku. Tryskała radością, jakby wynoszenie śmieci było jej ulubioną rozrywką. Odwróciłem się do okna, żeby na nią nie patrzeć. – I jak ci się podoba praca sprzątacza? – spytała z uśmiechem i zastukała w okno. Przez szybę zobaczyłem, że idą do nas dwie osoby. Jedną był Obibok, a drugą jakaś dziewczyna, której nie znałem. – Ekstra – skwitowałem. – Głównie dlatego zapisałem się do tej szkoły. Przy Jane wcale nie czułem się bezpieczniej, ale nie miałem zamiaru jej o tym mówić. Poza tym obecność Pustoszycieli nie stresowała mnie już aż tak bardzo jak jeszcze wczoraj. Nie naskarżyłem na Oaklanda i Myszkę podczas gry w paintball i uwolniłem Tłuczka. Uznałem, że mi trochę odpuszczą. Chciałem sam zabrać wszystkie worki, ale Jane spiorunowała mnie wzrokiem i wzięła dwa. – No to kto to jest szeregowiec Ryan? – Że co? – Mówiłeś o nim wczoraj. Szeregowiec Ryan na plaży Omaha. To ktoś z rodziny? – Co? Nie. To film. Tego też nie widziałaś? Jane zaczerwieniła się. – Jestem tu od dwóch i pół roku. – Ale to jeszcze starszy film niż Poza światem.
– Nie za często oglądałam filmy. Zastanawiałem się, ile ma lat, w jakim wieku była dwa i pół roku temu. Ale zanim zdążyłem o to zapytać, otworzyły się drzwi. – Proszę, proszę, nowy ze swoją dziewczyną – powiedział Obibok. Zignorowałem go i przepchnąłem się na dwór, po czym obejrzałem się, żeby sprawdzić, czy przepuścili Jane. – Idziemy tylko do spalarni – poinformowałem. Jane najwyraźniej nie stresowała się obecnością Pustoszycieli, ale nie patrzyła też żadnemu z nich w oczy. Kiedy ich minęła, skierowaliśmy się na tyły szkoły. Daleko pod lasem zobaczyłem na quadzie jednego ze strażników z Porządku. – Chcecie pobyć ze sobą sam na sam? – wrzasnął Obibok. Szli powoli za nami. – Ile masz lat? – spytałem Jane, chcąc odwrócić jej uwagę od Pustoszycieli. Popatrzyła na mnie z uśmiechem. – A na ile wyglądam? – Nie wiem. Na siedemnaście? – Uznałem, że chyba lepiej, jak dam jej więcej. – Szesnaście, siedemnaście skończę w czerwcu. Obibok był niedaleko, ale najwyraźniej chciał nas tylko postraszyć i nie zamierzał nic robić. – A więc kiedy tu trafiłaś… – przerwałem, robiąc w głowie szybkie obliczenia. Przerwała mi. – Miałam trzynaście. Super, co? Nie potrafiłem sobie wyobrazić, jak to jest trafić w takie miejsce w tak młodym wieku. W tej chwili najmłodsze osoby miały po czternaście lat, a i tak było ich tylko kilka. Spojrzałem na Jane. Chciałem coś powiedzieć – to było straszne – ale nic nie przychodziło mi do głowy. – W porządku – powiedziała. – Naprawdę. Zawsze ci to powtarzam. Tu wcale nie jest tak źle, trzeba się tylko przyzwyczaić. – Ale ty właściwie nic innego nie znasz. Przewróciła oczami i uśmiechnęła się. – Zabrzmiało dramatycznie. Spalarnia składała się z dużego prostokątnego pieca, wysokiego na jakieś dwa i pół metra; dochodził z niego straszny smród. Curtis powiedział mi, że nie muszę nic robić, żeby go uruchomić – wszystko było zautomatyzowane. Mała ikona wskazywała, gdzie włożyć śmieci, więc wrzuciłem pierwszy worek do środka. – Nieźle ci wczoraj poszło na paintballu! – krzyknął Obibok. Wrzuciłem drugi worek, a potem trzeci. Obibok przerzucił się na Jane. – Wiesz, że twojego Bensonka nie było wczoraj w nocy w pokoju? Chyba cię zdradza. Ale
z jakiegoś dziwnego powodu nie wyszedł z dormitorium chłopaków. Ciekawe, co to oznacza? Wrzuciłem dwa ostatnie worki do pieca i odwróciłem się do Obiboka. Uśmiechał się paskudnie. Dziewczyna, z którą przyszedł, już sobie poszła. Chciałem go walnąć w zęby. Nie za to, co powiedział czy zrobił. Po prostu miałem ochotę go uderzyć. Jane wzięła mnie za rękę. – Chodź. Pokiwałem głową i wziąłem głęboki wdech. Dobrze było trzymać ją za rękę, ale wiedziałem, że za mocno ją ściskam – z wściekłości na Obiboka. Po kilku krokach zauważyłem z boku budynku małe drzwi. Sądząc po nachyleniu trawnika, domyśliłem się, że prowadzą do piwnicy, ale nie przypominałem sobie, żebym od środka widział jakieś drzwi prowadzące na zewnątrz. – Wiesz może, co to za drzwi? – spytałem Jane. W głowie miałem jeszcze świeży obraz pokoju zatrzymań i wiedziałem, że w piwnicy musi być coś jeszcze, coś głębiej. Wzruszyła ramionami. Podeszliśmy do drzwi, ale nie rozległo się bzyczenie, a klamka się nie przekręciła. – Co robicie? – krzyknął Obibok. Odwróciłem się do niego. – Wiesz, dokąd prowadzą te drzwi? – A wyglądam na architekta? – W żadnym wypadku. Obibok warknął i podszedł do mnie. Czekałem na bzyczenie, ale jemu też drzwi się nie otworzyły. A więc nie otwierały się ani dla sprzątaczy, ani dla ogrodników. – Nie powinniście wracać do środka czyścić kibli? – spytał. Jane ścisnęła mnie mocno za rękę. Zrobiłem długi powolny wydech. – Chyba tak. Wieczorem poszedłem pogadać z Curtisem. Leżał na łóżku i robił coś na komputerze. Zapukałem w otwarte drzwi. – Co tam? – Usiadł. – O, cześć, Benson. Właśnie licytuję oferty. Curtis nacisnął kilka przycisków, po czym zamknął z trzaskiem komputer. – A skoro o tym mowa, to jutro wypłata, dostaniesz parę punktów. – Fajnie – rzuciłem i oparłem się o ścianę. – Szkoda, że nie będzie mnie stać na nowy strój balowy.
Curtis roześmiał się. – Nie martw się. Większość chłopaków zakłada mundurki. Dziewczyny, jak chcą, mogą kupować sobie kiecki, ale wątpię, żeby faceci tracili na to punkty. – Tak się zastanawiam, czy mogę o coś spytać – powiedziałem, patrząc przez okno. Na dworze było ciemno, nad horyzontem dopiero wschodził księżyc. Nie było żadnej mgły. – Pewnie. Co tam? – Od jak dawna tu jesteś? – Chyba nie aż tak długo jak niektórzy. Będzie chyba z półtora roku. Przestałem liczyć. – A było tu kiedyś więcej osób? Pokiwał głową, jakby moje pytanie go nie zdziwiło. Złączył dłonie i spojrzał na podłogę. – Chodzi ci o ogólną liczbę? Czy o to, czy ktoś kiedykolwiek stąd wyszedł? – O ogólną liczbę – uściśliłem. – Już wiem, że ludzie wychodzili. Umierali. Podniósł na mnie wzrok. – Nigdy nie widziałem ciał. To znaczy oprócz tych, co zginęli na wojnie. – Co? – Nigdy nie widziałem ciał osób, które trafiły do aresztu. Zawsze miałem nadzieję. Może żyją. – Ale słyszałem o tym, co się dzieje w areszcie – powiedziałem. – Słyszałem o krwi. Curtis wstał z ponurym uśmiechem i podszedł do okna. – Wow. Ty rzeczywiście jesteś dużo bardziej wścibski niż większość z nas. Byłem tu znacznie dłużej niż ty, zanim się o tym dowiedziałem. Nie potrafiłem rozgryźć Curtisa. Biegł za samochodem pani Vaughn. Myślałem, że może to oznacza, że chce uciec, tak jak ja, ale zwykle miałem wrażenie, że w ogóle go to nie interesuje. – A ilu było uczniów? – zapytałem. – Nigdy nie było ich zbyt wielu. – Spojrzał na mnie przez ramię. – Zastanawiasz się, czemu szkoła jest taka duża? – Tak. – Nie wiem. Każdego to zastanawia. Na tablicy korkowej nad biurkiem miał kilkanaście szkiców – szkoła, martwe natury, twarze, których nie znałem. – Rysujesz? – spytałem i nachyliłem się, żeby lepiej się przyjrzeć. – Nie. Carrie. – Niezłe. – Przekażę jej. Wyprostowałem się i odwróciłem go twarzą do mnie.
– Kto tu jest najstarszy? To znaczy, kto tu siedzi najdłużej? – To jasne. Jane. – Naprawdę? Ale mówiła, że byli tu już przed nią jacyś ludzie. – To wielka tajemnica. – Wzruszył ramionami. – Jane opowiadała kiedyś o tym Carrie. Zanim tu trafiła, w szkole było piętnaście osób. Pewnego ranka wszystkie zniknęły. To musiała być chyba jakaś zbiorowa ucieczka. – Udało im się? Curtis pokręcił głową i położył się na łóżku. – Nikomu się nie udaje. Gdyby komukolwiek udało się stąd uciec, to poszedłby na policję i szkoła przestałaby istnieć. W każdym razie ta piętnastka to jedyne powiązanie z przeszłością, ale nikt z nich nie zwierzał się Jane. Musiała sobie radzić sama, póki nie zjawiło się więcej uczniów. Pokiwałem głową, ale czułem, że serce mam w żołądku. Była młodziutka – miała trzynaście lat – i przechodziła przez to samo co ja teraz, tyle że zupełnie sama. Musiała strasznie się bać. Nic dziwnego, że ciągle powtarza, że wcale nie jest tak źle. Bo kiedyś było zdecydowanie gorzej. Spojrzałem znów na Curtisa i spróbowałem odsunąć od siebie myśl o Jane. – A więc – rozumowałem – z tego, co wiemy, szkoła wygląda, jak wygląda od lat, od dziesiątek lat. – Możliwe. Dlatego właśnie nie należę do Porządku. – Nie rozumiem? – Niektórzy twierdzą, że trzeba to jakoś przetrzymać. Przestrzegać zasad i nie wychylać się. Po części się z tym zgadzam. – Uśmiechnął się. – To znaczy nie jestem zwolennikiem szalonych prób ucieczki i spadania z drzew. Ale uważam, że prędzej czy później trzeba będzie coś zrobić. – No tak – powiedziałem. – Nigdy nas stąd nie wypuszczą, bo zawiadomilibyśmy policję. A co mówi Porządek? – Chyba są przestraszni – stwierdził Curtis. – Wiem, że może wcale na to nie wygląda, ale wydaje mi się, że strasznie boją się kar. Pewnie dlatego, że lepiej niż ktokolwiek z nas wiedzą, jakie mogą one być. Curtis miał rację – nie wyglądało na to. Może Becky się bała, ale Dylan? Albo Izajasz? Na pewno nie pilnowali przestrzegania regulaminu tylko dlatego, że bali się go złamać. Wyjrzałem przez okno, starając się domyślić, gdzie jest mur, ale widać było tylko drzewa. – Jeszcze jedno – przypomniałem sobie, dotykając szyby i spoglądając w ciemność. – Widziałeś w lesie dym? – Chodzi ci o ogniska? Obejrzałem się lekko i spojrzałem na niego jednym okiem. Pokiwał głową.
– Widać je lepiej z dormitorium dziewczyn. Małe smużki dymu: czasem jedna, a czasem osiem albo dziesięć. Wydaje nam się, że to mogą być strażnicy. – Albo turyści na kempingu – powiedziałem. Czy to możliwe, żeby pomoc była aż tak blisko? Curtis roześmiał się. – Na kempingu. Ależ z ciebie optymista. Wróciłem do pokoju i siedziałem do późna przy komputerze, przeglądając katalogi z ubraniami, sprzętem, biżuterią i grami. Na sprzedaż nie było nic, co miałoby jakikolwiek związek ze światem zewnętrznym. Żadnych książek ani czasopism. Nawet muzyka, którą mogliśmy kupić na bal, była sprzed pięćdziesięciu czy sześćdziesięciu lat. – Znasz się trochę na komputerach? – spytałem koło północy Masona. – Odrobinę, ale nie jakoś specjalnie. – A jest tu jakiś haker? Mason spróbował się roześmiać. – Odkąd tu jestem, ludzie próbowali takich rzeczy. Oakland też próbował. A on zna się na komputerach. Mówi, że nie ma stałego połączenia. Sieć działa tylko przez kilka sekund w ciągu dnia, kiedy szkoła rejestruje nasze zamówienia i licytacje. Oakland mówi, że nie starczyłoby czasu, żeby się włamać. – Oakland? – Nie jest wcale taki głupi, na jakiego wygląda. Pokiwałem głową. – Rozumiem. Przejrzałem kontrakty. Przy każdym był umieszczony zakres obowiązków i stawiane wymagania oraz najświeższa oferta. Jak zwykle gangi nie licytowały się między sobą. Przy wszystkich kontraktach widniała maksymalna liczba punktów. Gdybym tylko chciał, mógłbym wziąć udział w licytacji, tak jak to miało miejsce kiedyś. Przez chwilę mnie to kusiło, żeby zrobić na złość Pustoszycielom, ale wtedy Warianci mieliby tylko więcej roboty. Cofnąłem się do katalogu. Na głównej stronie był ogromny wybór sukienek i kilka garniturów. I kto tu był bardziej rąbnięty? Szkoła, która zmuszała nas do tego wszystkiego, czy uczniowie, którzy wydawali z trudem zarobione punkty na jedwabne sukienki, szarfy, muszki i kwiaty?
Rozdział 10
Mimo że broniłem się przed tym, jak mogłem, to i tak coraz bardziej wsiąkałem w szkolne życie. Wstawałem co rano, słuchałem Icemana, brałem prysznic, ubierałem się. Rytm naszego życia wyznaczał telewizor – mówił, gdzie i kiedy mamy iść, w co mamy się ubierać. Na ekranie zaczęło się nawet odliczanie do balu, który w dalszym ciągu wydawał mi się absurdalny. Skończyliśmy lekcje estetyki – mieliśmy je tylko przez tydzień – a Laura zmieniła temat na bardziej interesujący: geodezję. Ktokolwiek układał plan lekcji, robił to najwyraźniej w dość przypadkowy sposób. W normalnej szkole miałem wystarczająco dużo biologii i chemii, żeby poznać metodologię naukową i weryfikację hipotez. Jeśli ktoś faktycznie obserwował nas za pomocą kamer i traktował jak króliki doświadczalne, to całe to badanie było do bani. Nie miało w sobie nic z naukowości. Za dużo zmiennych. Kiedy lekcja dobiegła końca, Jane odwróciła się do mnie. Przez ostatnią godzinę przyglądaliśmy się schematom teodolitu optycznego, a Jane z trudem utrzymywała otwarte powieki. – Chyba zacznę tęsknić za rozważaniami nad definicją piękna. Wstała, a ja poszedłem za nią do drzwi. – A ja nigdy nie zamieniłbym tego na filozofię. – Oddałem Laurze podręcznik do estetyki i wziąłem nowy. Geodezja w praktyce. – To przynajmniej coś praktycznego. Jane szła obok mnie korytarzem. – Jest mnóstwo praktycznych umiejętności, których nie zamierzam wykorzystywać w praktyce. Naprawdę masz zamiar korzystać z geodezji? Roześmiałem się. – Jak stąd wyjdę, otworzę własną firmę geodezyjną. Jane wzięła mnie pod rękę. – Moglibyśmy razem coś założyć: ośrodek geodezyjno-estetyczny. – Zarobilibyśmy miliony. Roześmiałem się. Ciągle nie wiedziałem, co myśleć o Jane. Większość czasu spędzaliśmy razem, a ona dość często brała mnie pod rękę albo łapała za nią. I choć oczywiście nie narzekałem, to nie miałem właściwie pojęcia, czy to czysto przyjacielski gest. Normy kulturowe randkowania były mi zupełnie obce – kiedy powinno się wziąć dziewczynę za rękę? Kiedy powinno się ją pocałować? Kiedy zostaje się oficjalnie parą? Ale dla niej te normy musiały być jeszcze bardziej obce, bo przecież była w tej szkole właściwie od
początku swojego nastoletniego życia. Bal był jutro. Może wtedy sprawy trochę się wyklarują. Po wejściu do stołówki zobaczyliśmy Myszkę, która stała na początku kolejki i układała na stole kartonowe pudełka i papierowe torebki. Zerknąłem na jedno z pudełek z napisaną odręcznie etykietą. – Co to? Myszka podsunęła mi pudełko, na które patrzyłem. – Zmiana planów. Jecie w pokojach. Jane wzięła sobie torebkę. – A jaki jest nowy plan? – Paintball – wyjaśniła Myszka. Puściła do mnie oko. – Może znów się spotkamy, Fisher. – Mam taką nadzieję. Wyszedłem z Jane na korytarz. Na zawieszonym wysoko nad kranikiem z wodą pitną ekranie wyświetlono zmianę planu. Popołudniowe lekcje odwołano, został tylko paintball. Mieliśmy jedynie czterdzieści pięć minut na to, żeby się przebrać i dotrzeć na miejsce. Jane westchnęła. – A ja myślałam, że mam mało czasu. – Jane i Carrie zgłosiły się do nadzorowania przygotowań do balu. – Czasu będzie aż nadto – powiedziałem. – Mogę pomóc. Jane skrzywiła się i spojrzała znów na ekran. – Ale skończymy bardzo późno. – Jutro rano nie mam nic ważnego. Odeśpię na metodach badawczych. Jane roześmiała się. – Ja też dziś omal nie zasnęłam. Poszliśmy w kierunku schodów. Jane wycelowała we mnie palcem jak z pistoletu. – Postaraj się dziś nie dostać setki kul. Nie mam ochoty przez cały wieczór słuchać twojego zawodzenia. – Dam się postrzelić tylko po to, żebyś mogła mnie uzdrowić. Mason się ubierał, a ja jadłem przy biurku lancz – kanapkę z kurczakiem i surówkę z kapusty. Ciągle miałem tylko swoje zwykłe niekamuflujące dresy, ale postanowiłem, że to nie przeszkodzi mi w lepszej grze. Lily i Mason zapoznali mnie trochę z techniką i miałem nadzieję, że będę miał okazję ją wypróbować. – Patrz, co mam – powiedział Mason i rzucił mi ciężką plastikową tubę. Miała około
siedmiu centymetrów długości i składała się z dwóch sklejonych pocisków wsuniętych do większego cylindra. – Kupiłem dwa takie po ostatnim paintballu. Przyszły dziś rano. Granaty. – Trzeba tylko rzucić i wybucha? – Nie, są pod ciśnieniem. Jeden pocisk ma powietrze, a drugi farbę. Odciągasz zawleczkę, rzucasz, a granat wiruje i bryzga farbą. W bunkrze załatwi każdego. Uśmiechnąłem się i odrzuciłem mu pocisk. – No to mam nadzieję, że będziemy atakować bunkry. – Pojawiły się w sprzedaży dopiero w tym miesiącu. Pozostałe gangi na pewno też będą je mieć. – To jednorazówki? Bo jak tak, to raczej droga zabawa. – Możesz uzupełniać farbę i dokupować nowe naboje powietrzne. – Mason podszedł do drzwi. – Zanim zaczniemy grać, muszę znaleźć Lily. Dasz radę sam dojść na pole? – A gramy na tym samym? – Nie, po drugiej stronie szkoły. Jak się pospieszysz, to będziesz mógł pójść za kimś. Ubrałem się szybko, wyobrażając sobie, jak się będzie grało. Może chcieli nas wyszkolić na żołnierzy, a może nie; mało mnie to obchodziło, bo czułem, że dzięki paintballowi mogę lepiej przygotować się do ucieczki. Uczyłem się, jak bezszelestnie poruszać się po lesie, jak się chować, jak szukać wroga. To wszystko mogło mi się niedługo przydać. Miałem taką nadzieję. Wyszedłem cztery czy pięć minut po Masonie, ale większość szkoły była już pusta. W korytarzu Porządku słyszałem jakieś głosy, ale dopiero na dole się na kogoś natknąłem. – Cześć, Bense! – Becky właśnie wychodziła ze swojego gabinetu. Przebrała się już do paintballu, choć nie było po niej widać takiego entuzjazmu jak u niektórych. Była zakamuflowana, ale kupiła tylko najbardziej podstawowe, najtańsze rzeczy; nie podrasowała też sobie karabinu. A to właśnie każdy robił w pierwszej kolejności. Fryzurę miała wciąż idealną, a w ręce trzymała maskę. – Cześć – odpowiedziałem. – Idziesz? – Teraz już tak – powiedziała z szerokim uśmiechem. Szeroki uśmiech był jej wizytówką. – Musiałam dokończyć dwie drobne sprawy. Poszliśmy do wyjścia i zeszliśmy po schodach. Na brzegu lasu stało kilka osób, ale nie za wiele. Zerknąłem na zegarek, żeby sprawdzić, czy nie jesteśmy spóźnieni. Mieliśmy jeszcze dziesięć minut. – Zimno dziś – zauważyła. – U mnie w domu pewnie już pada śnieg. – Tęsknisz za śniegiem? Wzruszyłem ramionami. – Jest lepiej niż tu. I na pewno w lecie jest tu piekielnie gorąco.
Becky przewiesiła karabin przez ramię. Nie odpięła paska, a każdy to robił. – Naprawdę nie jest tak źle. W końcu jesteśmy w górach. Nie miałem nic przeciwko Becky, ale dziwnie było z nią rozmawiać poza jej gabinetem. Porządek mnie nie lubił i Izajasz nie byłby zapewne zachwycony naszą rozmową. Ale być może Becky w dalszym ciągu starała się mnie zwerbować. Może miała za zadanie ze mną rozmawiać. – Cieszysz się z balu? – spytała. – Chyba tak. Mam jednak wrażenie, że to dość absurdalny pomysł. Nie sądzisz? Zmarszczyła brwi. – Myślę, że to fajne. Jesteśmy tu uwięzieni. Równie dobrze mogliby nam nie pozwolić na żadną rozrywkę. – No może. Ale gdyby było gorzej, być może częściej dochodziłoby do prób ucieczki. Becky nic na to nie odpowiedziała. Minęliśmy trawnik i weszliśmy do lasu. Wszyscy zbierali się jakieś sto metrów dalej. – To tym bardziej się cieszę na ten bal – podsumowała Becky. Roześmiałem się, ale ona przyspieszyła i dołączyła do Porządku. Kiedy przyszedłem, Izajasz stał już na skale. Otworzył kopertę. – Scenariusz na dziś to „Sztandar” – odczytał. – Każda drużyna ma flagę. Trzeba dojść z nią na środek pola, zawiesić na maszcie i przez pięć minut bronić. – Granaty będą akurat – szepnąłem do Masona. – Damy im dojść na miejsce, a potem wszystkich wykosimy. – No nie wiem, stary – wątpił. – Pole jest ciężkie. Maszt znajduje się na małym wzniesieniu, a wokół nie ma się gdzie schować. – Warianci przeciwko Porządkowi – mówił dalej Izajasz. – Pustoszyciele sędziują. Każda drużyna ma lekarza. Jane znów się zgłosiła i dostała opaskę. Dylan został lekarzem Porządku. Miałem nadzieję, że uda mi się go trafić. Ale z drugiej strony lista osób, których nie chciałem zastrzelić, robiła się coraz krótsza. Izajasz kontynuował: – Zwycięska drużyna dostanie podwójną liczbę punktów za wszystkie zakontraktowane w tym tygodniu prace. Przegrana w ogóle nie dostanie punktów, ale mimo to będzie musiała wywiązać się ze swoich obowiązków. – Obie drużyny jęknęły, ale zaraz potem zaczęły sobie dogryzać. – Gra zaczyna się za piętnaście minut. Izajasz zszedł ze skały i przekazał megafon Oaklandowi. Ciągle nie byłem zachwycony Pustoszycielami w roli sędziów. Nie zdziwiłbym się, gdyby sami zaczęli do mnie strzelać.
Zebraliśmy się wszyscy wokół Curtisa i patrzyliśmy, jak Porządek oddala się na drugą stronę pola. – No dobra – powiedział Curtis, zniżając głos. – Opracowaliśmy dość fajną strategię na potrzeby tego scenariusza. Po gwizdku Porządek pobiegnie zatknąć flagę, zawsze tak się robi. My też tak zrobimy, tyle że flaga będzie fałszywa. – Wskazał ręką na Joela, jednego z młodszych przywódców oddziału. – Joel, jesteście szybcy. Zaraz po gwizdku ty, Gabby i Tapti zaatakujecie wzgórze. Ale serio: macie czuć, że wypruwacie sobie płuca. Cała reszta pobiegnie do zewnętrznej taśmy i jak najszybciej zajdzie Porządek od tyłu. Oddział Joela spowolni atak Porządku na wzgórze, a potem my zaatakujemy ich od tyłu. Joel pokiwał głową. – Mamy walczyć, póki nas nie zabiją? – Tak – potwierdził Curtis, a po chwili się roześmiał. – Ale to będzie szczytna śmierć. – A co, jeśli się nie uda? – spytał Joel. – Jeśli odeprą atak i dotrą na górę? – Jeśli tak się stanie, spróbujemy uderzyć z trzech stron: Lily z prawej, ja od tyłu, a Hector z lewej. Wszystko jasne? – Sprawdził, która godzina. – Jane, idziesz z nami. Pokiwała głową i rozeszliśmy się, kierując w stronę ogrodzonego terenu. Ja, Lily i Mason poszliśmy na prawo i zatrzymaliśmy się przy taśmie. Lily nasunęła maskę na twarz i ściągnęła włosy w kucyk. Odwróciła się do mnie. – Jesteś dość szybki, prawda? – Nie na tyle, żeby nie dostać kulką – wysiliłem się na dowcip i poprawiłem maskę. Lily uklęknęła i zgarnęła spod sosny garść wilgotnego błota. – Oddałeś ciuchy do pralni – powiedziała tylko i zaczęła nacierać sobie ręce ziemią. Wziąłem z niej przykład i schyliłem się, żeby zebrać więcej błota. – Myślałem, że dobrze jest zrobić pranie. Poza tym dres był zachlapany czerwoną i niebieską farbą. Średni kamuflaż. – Wcierałem ziemię w bawełniane spodnie i zastanawiałem się, czy to coś w ogóle da. Miały tak jasny odcień, że niemal świeciły. – I tak lepiej niż gdyby były czyste – stwierdziła. – Która godzina? Zerknąłem na zegarek. – Jeszcze dwie minuty. – Gdy ruszymy, biegnij najszybciej jak możesz, ale trzymaj się co najmniej pięć metrów za mną. Jeśli odbiegnę za daleko, postaraj się do mnie dobiec, jak się zatrzymam. – Dobra. Rozległ się gwizdek, a Lily wystrzeliła jak królik, śmigając między drzewami i krzakami. Pod swoim ghillie miała jakiś pakunek – przywiązała go sobie do pasa – ale w ogóle jej to nie spowalniało. Zastanawiałem się, czy też kupiła kilka granatów z farbą. Popędziłem za nią, ale była
dużo szybsza ode mnie czy Masona. Po lewej widziałem, że Joel, Gabby i Tapti pędzą prosto na środek pola; w dłoni Gabby powiewała flaga. Mieli opuszczone karabiny, biegli w pełnym sprincie. Pole nie było tak duże jak poprzednie, więc chwilę później zobaczyłem wzgórze. Chciałem sprawdzić, czy nasz oddział dotarł na górę, ale zaczęło pojawiać się coraz więcej kamieni i miałem trudności nawet z tym, żeby nie zgubić Lily. Nagle Lily przypadła do ziemi. Pochyliłem się nisko i pobiegłem dalej z wyciągniętym karabinem. Zająłem pozycję tuż za nią, ale nikogo nie widziałem. Mason przykucnął obok mnie, cały zadyszany. – Boże, ależ ona szybka – wydyszałem, starając się uspokoić oddech. – Najlepsza zawodniczka wśród Wariantów – powiedział, kiwając na nią lufą karabinu. – A może i w całej szkole. – Od dawna gra? Czy to wrodzony talent? Mason roześmiał się cicho, nie odrywając spojrzenia od znajdujących się przed nami drzew. – Ciągle nad tym pracuje. Ciągle ćwiczy. Założę się, że to ona wymyśliła nasz dzisiejszy plan. – Naprawdę chce się dostać do oddziałów specjalnych, co? Mason parsknął. – Coś w ten deseń. Rozległy się jakieś strzały. Z megafonu odezwał się głos: – Warianci zawiesili flagę. Zaczynamy odliczanie. Lily obejrzała się na mnie i kiwnęła, żebym szedł za nią. Uniosła się odrobinę i zaczęła powoli skradać się w lewo. Zrobiłem to samo. Niemal natychmiast padła na kolana i schowała się za drzewo. Zasyczały kule i zaczęły bombardować teren wokół niej. Mason strzelał, ale nie wiedziałem do kogo. Lily znalazła się w potrzasku. Nasze spojrzenia się spotkały, a ona kiwnęła w stronę swojego napastnika – gest był jednak zbyt nieczytelny. Patrzyłem, gdzie strzela Mason, chcąc znaleźć w ten sposób snajpera z Porządku, ale w końcu zorientowałem się, że Mason strzela na oślep. Nagle zapanowała cisza. Lily wyjrzała zza drzewa, ale w tej samej chwili na pniu rozbryznęła farba i Lily musiała znów się schować. Kiwnąłem na Lily i podniosłem rękę, żałując, że nie znam języka migowego. Pięć palców, cztery, trzy, dwa… Wyskoczyłem z kryjówki, pobiegłem w lewo i zanurkowałem w wysokich krzakach. Tuż za
mną poleciała farba i trafiła w liście, ale we mnie nie. Nie mogłem patrzeć na Lily – starałem się tylko poruszać jak najszybciej – ale kątem oka zobaczyłem, że odwraca się i strzela. – Trafiony! – rozległ się jakiś krzyk. – Lekarz! Udało się zdekoncentrować przeciwnika. Lily go trafiła. Myślałem, że będzie chciała zrobić jeszcze jedną zasadzkę wokół trafionego snajpera – chciałem zaczekać na Dylana – ale Lily się spieszyła. Uniosła do góry kciuk, po czym pokazała mnie i Masonowi, żebyśmy szli za nią. Przemieszczaliśmy się ostrożnie w stronę wzgórza. Próbowałem iść tak, jak uczyła mnie Lily – stawiać stopę bokiem i dopiero potem przenosić ciężar na podeszwę. Tak było dużo ciszej. Strzelanina pod flagą była ostra i w ogóle nie słabła, a ja zacząłem się zastanawiać, kiedy ludziom Joela zabraknie farby. Wszyscy mieliśmy zapasowe naboje, ale pod flagą świstały setki kul. Lily przechodziła od drzewa do drzewa, a ja próbowałem jednocześnie ją obserwować i wypatrywać wroga. Większość sił nieprzyjaciela powinna teraz szturmować wzgórze. Pięć minut musiało dobiegać końca, więc jeśli nikt nie zdejmie naszej flagi, wygramy. Lily wybiegła zza sosny i popędziła do drugiej. Kiedy dobiegła, wysunąłem się zza skały i… Nie widziałem go wcześniej, ale jak tylko wybiegłem, wpadłem prosto na jakiegoś snajpera, który ubrany w ghillie suit chował się w trawie. – Lekarz! – zawołałem i siadłem na pniu. Chwilę później napastnik krzyknął to samo, na ramieniu miał dwie niebieskie plamy. Mason podbiegł do mnie i przyklęknął na chwilę. W jego głosie słychać było rozbawienie. – Jeszcze ani razu nie wystrzeliłeś, Fish. – Warianci przegrali bitwę o wzgórze, a ich flaga została zdjęta – zaryczał megafon. – Wyłączamy odliczanie. Lily skinęła na Masona. – Wybacz, Benson. Nie możemy czekać. Odprowadziłem ich wzrokiem. Mason najwyraźniej wiedział, co robi – dużo bardziej niż ja. Ale Lily była zawodowcem i biegła przez las szybko i zręcznie jak jeleń. Kiedy oddalili się ode mnie na tyle, że nic im nie groziło, wrzasnąłem jeszcze raz: – Lekarz! Przez chwilę wszędzie panowała cisza, w oddali burczał tylko quad. Chłopak w ghillie odezwał się. – Jak tam, Benson? – powiedział, przeciągając się i opierając o pniak. – Dalej się cieszysz z dokonanego wyboru?
Spojrzałem na niego, starając się rozpoznać jego zakamuflowaną twarz. Izajasz. – Z jakiego wyboru? Wyjął zza paska zestaw kul i zaczął ładować karabin. – Z wyboru gangu. Czy Warianci okazali się dla ciebie satysfakcjonujący? Rozglądałem się po lesie, wypatrując Jane. – Na pewno są lepsi niż inni. Izajasz zamknął plastikowe wieczko i spojrzał znów na mnie. Unikałem jego wzroku. Rozległ się znów głos z megafonu: – Porządek zawiesił flagę! Izajasz najwyraźniej nie zwracał uwagi na grę. – A czemu niby są lepsi? – Bo wy jesteście nienormalni. Wystarczy? – Przyłożyłem zwinięte dłonie do ust i znów zawołałem: – Lekarz! – Ale mnie nie chodziło o Porządek – powiedział. – Nie wydaje ci się, że lepiej byś się nadawał do Pustoszycieli? – O co ci chodzi? – Spojrzałem mu w oczy utkwione nieruchomo we mnie. – Bo mam wrażenie, że byś tam pasował – stwierdził tylko. – Jesteś agresywny, myślisz głównie o sobie, jesteś… Poczułem, jak palec nieświadomie zaciska mi się na spuście karabinu. – Myślę głównie o sobie? Głos Izajasza był spokojny i niewzruszony. – A nie? – Jeśli kogoś tu można oskarżać o egoizm, to chyba ciebie i twoich skautów. Gdybyś chciał komuś pomóc, odpuściłbyś sobie ochronę i moglibyśmy wszyscy przejść przez mur. Izajasz był niewzruszony – miałem wrażenie, że moje słowa w ogóle do niego nie docierają. – No więc przeszlibyśmy przez mur. I co by nam to dało? Przejście przez mur nie pomogło nikomu w przeszłości. Na pewno już słyszałeś, że nikt stąd nie ucieka. – Ale czy ktoś próbował zrobić to w dużej grupie? W siedemdziesiąt dwie osoby? Strażnicy przecież wszystkich nie zabiją. Izajasz zamilkł. – A ilu musi uciec, żeby uzasadnić śmierć innych? – Co? Nachylił się i położył karabin przed sobą. – Powiedzmy, że siedemdziesiąt dwie osoby spróbują uciec. Jakie są dopuszczalne straty? Dziesięć osób? Dwadzieścia? Jeśli dzięki temu ty będziesz bezpieczny i odzyskasz wolność, gdzie
jest granica ofiar? Pokręciłem głową i odwróciłem się. W oddali wciąż było słychać strzały i pokrzykiwania, ale jedyne, co się poruszało, to gruba brązowa wiewiórka, która siedziała na drzewie i coś gryzła. – Jesteś w tej strukturze – ciągnął Izajasz – czy tego chcesz, czy nie. Szkoła to klub, to społeczeństwo, w którym każdy ma swoje miejsce. Część chce utrzymać ludzi przy życiu, a część doprowadzić do ich śmierci. Spojrzałem na niego z wściekłością. – A Orzech chciał umrzeć? – Znał zasady. Wiedział, jakie są konsekwencje. Znów przyłożyłem dłonie do ust. – Lekarz! Nigdzie nie było widać Jane. Nie odwracając się do Izajasza, powiedziałem: – A więc kiedy to wszystko się skończy? Jak długo chcesz tu trzymać ludzi – oczywiście żywych? – Póki będą tego wymagać okoliczności. Naprawdę nie rozumiem, z czym walczysz, Benson. Masz tu wszystko, czego można chcieć od szkoły. Jedzenie, naukę, rekreację. Słyszałem nawet, że coś się kroi między tobą i Jane. A mimo to narażasz własne życie i życie innych tylko dlatego, że denerwuje cię mur? I twierdzisz, że to ja jestem nienormalny. Nagle rozległy się kroki, a kiedy się odwróciłem, zobaczyłem Dylana – biegł w naszą stronę, jego lekarska opaska wyraźnie się odznaczała. – Każdy się na początku wścieka, gdy się tu znajdzie – powiedział Izajasz i podniósł rękę, żeby lekarz go zobaczył. – Nie zrób czegoś, czego będziesz potem żałować. Dylan musnął Izajasza w ramię i obaj oddalili się biegiem. Patrzyłem, jak pędzą między drzewami w stronę masztu. Nienawidziłem go. Wkurzało mnie, że nie umiałem mu odpowiedzieć. Nie miał racji – wiedziałem, że nie ma racji. To, co mówił, było w pewien pokręcony sposób słuszne, ale wiedziałem, że nie ma racji. Ktoś szedł przez las, ale trzymał wysoko karabin – został zabity. Kiedy podszedł bliżej, zorientowałem się, że to Lily. Na ramionach miała dwie jasne plamy, ale na głowie nie było nic. Zastanawiałem się, czemu nie czeka na lekarza. – Jane nie żyje? – spytałem, kiedy się zbliżyła. To by wyjaśniało, czemu jeszcze nie przybiegła mnie uzdrowić. – Nie wiem – powiedziała Lily. – Postrzelili mnie. – Nie obejrzała się na mnie. Patrzyłem, jak idzie w kierunku taśmy. Kiedy zniknęła mi z pola widzenia, w lesie rozległy się kolejne kroki. Między drzewami
pojawiła się Jane. Rozglądała się po lesie, kręcąc głową na wszystkie strony, póki mnie nie zobaczyła. Zmieniła kierunek, minęła mnie w biegu i tak jak wcześniej musnęła mi plecy palcami. – Pospiesz się – zawołała. – Leć na wzgórze. Zerwałem się z miejsca i pobiegłem. Biegłem nisko pochylony z karabinem przed sobą: od krzaków jałowca do niskiej skały, a potem w wysoką kępę trawy. Byłem wściekły i czułem buzującą we mnie adrenalinę. Miałem nadzieję, że Izajasz dobiegł do flagi. Strzelanina na wzgórzu nie cichła i słyszałem mnóstwo głosów wołających lekarza. – Minuta! – ryknął megafon. Było tak samo jak wcześniej – byłem zupełnie sam, ani razu nie wystrzeliłem, a teraz na dodatek musiałem szturmować wzgórze. Wziąłem wdech i pobiegłem naprzód, w ogóle się nie kryjąc. Wzgórze widniało tuż przede mną, ale nie widziałem w pobliżu nikogo i nikt też do mnie nie strzelał. Z góry dobiegł mnie głos: – Lekarz! Szarżując naprzód, wspiąłem się po stromym zboczu. Dwie osoby odwróciły się z zaskoczeniem. Jedną z nich był Dylan. Wypaliłem do obu – w dzikim szale, strzelając i wrzeszcząc jednocześnie. Dylan zaklął. Nie mógł tego widzieć pod moją maską, ale szczerzyłem zęby w uśmiechu. Padłem na kolana, spodziewając się, że ktoś zacznie do mnie strzelać, ale tak się nie stało. Wyciągnąłem rękę w kierunku masztu i owinąłem sobie linę wokół lewej ręki. – Gra skończona – ryknął megafon. – Porządek wygrywa. – Co? – Zerwałem się na nogi i zacząłem się rozglądać za sędzią z megafonem. Oakland stał pod sosną u stóp wzgórza ze stoperem w ręce. Zszedłem do niego po skałach. Curtis był tam przede mną. – Ale przecież zabił dwóch ostatnich? – powiedział. – Wszyscy zawodnicy Porządku nie żyją! Oakland wzruszył ramionami, wyraźnie zadowolony. – Ale to nie zapewnia wygranej. Po upływie pięciu minut flaga Porządku wciąż była na górze. – To… – Curtis urwał i odwrócił się z zaciśniętymi pięściami. Obok mnie pojawił się Mason. Moro miał całe mokre od białej farby. – Ładny strzał – pochwalił, zsuwając maskę na czubek głowy. Uśmiechał się szeroko. – Będziemy jednak musieli nad tobą popracować. Samobójcza szarża to nie zawsze najlepsza taktyka. – Ale musisz przyznać, że skuteczna. Mason pokiwał głową i roześmiał się. – Tak. Szkoda tylko, że nie byłeś dziesięć sekund szybszy.
Wieczorem Warianci zebrali się w stołówce, żeby zamienić ją w salę balową. Rosa przyniosła z paru sypialni lampy i z pomocą dwóch innych osób wycinała z tektury nowe abażury. Kilku chłopaków cięło długie arkusze papieru pakowego w paski i robiło serpentyny, a ja i Jane zajęliśmy się transparentem. Stołówka wyglądała tak, jakby grupka dzieci dekorowała sobie pokój. – Czemu zawsze jesteś lekarzem? – spytałem, malując zgodnie z instrukcjami Jane. Jane uśmiechnęła się. – Bo nie lubię tarzać się po ziemi. – Naprawdę? – Nie – zaśmiała się. – Nie lubię pracy zespołowej. – Rozumiem – powiedziałem i odchyliłem się w tył, żeby się rozciągnąć. – Wszystkie moje heroiczne wyczyny miały miejsce, gdy działałem w pojedynkę. Jane roześmiała się. – Szkoda, że tego nie widziałam. – To było fantastyczne. – Ale i tak przegraliśmy. – Tym lepiej – powiedziałem, zanurzając pędzel w farbie. – Jeśli wygrywasz, wyczyn przestaje być heroiczny. Byłem jak Bruce Willis, kiedy wysadzał asteroidę od środka, albo Slim Pickens dosiadający bomby. Jane założyła za uszy swoje rude włosy, żeby widzieć, co robi. – Nie mam pojęcia, o czym mówisz. – Nie oglądamy tu zbyt wielu filmów – przyznałem. – Musi ci być ciężko – stwierdziła ze śmiechem. – Ciągle tylko cytujesz jakieś filmy. Wzruszyłem ramionami. – Jak się spędza dużo czasu samemu, to się ogląda dużo telewizji. – Musisz pamiętać – przypomniała Jane, wracając do pierwotnego tematu rozmowy – że gangi uformowały się niecały rok temu. Wcześniej panował tu totalny chaos. Kiedyś drużyny paintballowe nigdy nie dzieliły się na oddziały. Działaliśmy w pojedynkę. Przyzwyczaiłam się działać sama. Pokiwałem głową i odłożyłem pędzel do kubka z wodą. – Jane, a co właściwie robiłaś, zanim się tu znalazłaś? Spojrzała na mnie kątem oka, po czym znów skupiła się na transparencie. – Czemu pytasz? – Z ciekawości – przyznałem. – Myślę, że jesteś interesująca. – I mimo że taka była prawda, Jane naprawdę mnie fascynowała, to nie mogłem przestać myśleć o tym, co powiedział Izajasz
podczas gry w paintball. Może miał rację, może faktycznie myślałem głównie o sobie. Nie wiedziałem, jak to zmienić, ale pomyślałem, że zacznę od Jane. – A ty co robiłeś? – zapytała. – Często się przeprowadzałem. Do rodzin zastępczych. Nie znam swojego ojca. Mama zniknęła, jak miałem jakieś pięć lat. Zostawiła mnie z nianią. I nigdy nie wróciła. Jane odłożyła pędzelek. – Przykro mi. – W porządku. – Nie chciałem, żeby Jane pomyślała, że szukam litości. – Nawet jej dobrze nie pamiętam. W każdym razie od tego czasu przenosiłem się z miejsca na miejsce. Bluff, Elliott, South Side. Raczej nie główne atrakcje turystyczne Pittsburgha. Jane wyciągnęła rękę nad transparentem i nakryła mi dłoń. – Czy w takim razie tu nie jest lepiej? Przez chwilę nie przychodził mi do głowy ani jeden powód, dla którego miałbym chcieć stąd uciec. – A ty? Zmarszczyła brwi. Bałem się, że cofnie rękę, ale nie zrobiła tego. – Baltimore – rzuciła i odwróciła wzrok. – Już mówiłaś – powiedziałem dla zachęty. – Byłam bezdomna. Nastąpiła długa chwila ciszy. Chciałem ją jakoś pocieszyć, ale nic nie przychodziło mi do głowy. Bezdomna. A tu taka zmiana. Nic dziwnego, że wciąż powtarzała, że w szkole nie jest tak źle. W końcu na mnie spojrzała. – Pójdziesz ze mną jutro na bal? – spytałem. Jane uśmiechnęła się; kąciki jej ust zaczęły powoli się unosić, aż w końcu zobaczyłem jej białe zęby i wyraz czystego szczęścia na twarzy. Zacisnęła palce wokół mojej dłoni, a ja odwzajemniłem jej uścisk.
Rozdział 11
Stukanie. Otworzyłem oczy. W pokoju było całkiem ciemno. Ledwie widziałem nad sobą łóżko Masona. Przez zasłony nie wpadała ani odrobina światła; nawet szpara pod drzwiami była ciemna. I znów. Stukanie, gdzieś daleko. Usiadłem i zacząłem nasłuchiwać. Stukanie było uporczywe, dobiegało gdzieś z końca korytarza. Wstałem i zobaczyłem, że Mason ciągle jeszcze śpi. Było chłodno, więc włożyłem bluzę Steelersów i otworzyłem drzwi. Na korytarzu było ciemno, ale wiedziałem, że nikogo tam nie ma. Myślałem, że ktoś próbuje dostać się do innego pokoju, ale korytarz był pusty. Spojrzałem na zegarek: trzecia trzydzieści cztery. Dźwięk dochodził z końca korytarza, więc poszedłem szybko w tamtym kierunku, choć wiedziałem, że włóczenie się w pojedynkę po nocy to głupota. Byłem świadomy, ilu wrogów zdążyłem sobie narobić. W miarę jak się zbliżałem, stało się jasne, że stukanie dochodzi zza drzwi do dormitorium. Ktoś w nie walił. Przyspieszyłem i złapałem za klamkę – zamek zabrzęczał i drzwi się otworzyły. Na korytarzu stała Carrie, sama. Złapała mnie za rękę. – Benson. – Co się stało? – Lily zniknęła. Idź po Curtisa. Pokiwałem głową, odwróciłem się i popędziłem z powrotem korytarzem. Próbowała uciec? A może dostała areszt? Carrie powiedziała, że Lily zniknęła, a nie, że została zabrana. Ale może po prostu nic nie słyszała? Biegnąc, wyobrażałem sobie, jak Laura i inne dziewczyny z Porządku wywlekają Lily z pokoju, tak jak zrobili to chłopcy z Orzechem. Curtis musiał już coś usłyszeć, bo otworzył drzwi niemal w tej samej chwili, w której w nie zastukałem. Po kilku sekundach znaleźliśmy się znów przy Carrie. – Nie ma jej w dormitorium – relacjonowała. – Przeszukałyśmy wszystkie pokoje, nawet u innych gangów. W mroku twarz Curtisa wyglądała ponuro. – Kiedy ktoś widział ją po raz ostatni? – Wieczorem wszyscy poszliśmy dekorować stołówkę – powiedziała Carrie. – Ale nikt nie
pamięta, żeby widział tam Lily. Ja na pewno widziałem ją ostatni raz, jak schodziła z pola do paintballu postrzelona dwa razy w ramiona. Czy była w stołówce? Nie potrafiłem sobie przypomnieć. – A co z jej współlokatorką? – spytałem. – Tapti wróciła dopiero po północy, światła były już zgaszone. Mówi, że myślała, że Lily już jest i że śpi. Lily sypiała na górze. Czemu Lily nie czekała na lekarza? Chciała zejść z pola? Curtis objął drżącą Carrie ramieniem. – Lily nie jest głupia. Pewnie po prostu… Zaraz wszystkich obudzę. Przeszukamy szkołę. – Dobrze. – Myślę, że próbowała uciec – odezwałem się w końcu. – Co? – krzyknęła głucho Carrie. – Wiedziałeś o tym? – warknął Curtis. – Nie. – Uniosłem obronnie ręce. – Nic nie wiem. Ale Lily była jedną z niewielu osób, które faktycznie o tym mówiły. Ciągle to powtarzała. Curtis westchnął i przetarł sobie rękami twarz. – Inni też to powtarzają. Wiedziałem, że nie chcą słuchać mojego gadania o ucieczce, ale nagle wszystko zaczęło układać się w jedną całość. – Zeszła z pola podczas gry. Postrzelili mnie i czekałem na Jane. Lily mnie mijała. Dostała strzał w ręce, a nie w głowę, ale mimo to nie czekała na lekarza. Ani Curtis, ani Carrie nie odezwali się ani słowem; spojrzeli tylko po sobie. – Sam nie wiem – wyznałem w końcu. – Może uciekła, a może nie. Chodźmy jej poszukać. Dwadzieścia minut później Warianci byli już na nogach i zgromadzili się na pierwszym piętrze. Jane stała przy drzwiach i wyglądała przez okno. Chciałem do niej podejść, ale Curtis poprosił wszystkich o uwagę. – Dla ułatwienia – powiedział – podzielimy się na takie oddziały jak w paintballu. Nie chcę, żeby ktokolwiek chodził sam. – Co jest z tym światłem? – spytałem. Naciskałem na włączniki, ale światło się nie zapalało. Curtis pokręcił ze złością głową. – Nie wiem. Nie działa. Mason potarł pięściami oczy i szepnął: – Króliki doświadczalne, stary. – Joel, bierzesz trzecie piętro – polecił Curtis, rozdzielając zadania. – Hector drugie. John pierwsze. – Zamilkł i spojrzał na mnie i Masona. W naszym oddziale brakowało jednej osoby. –
Mason, Benson, sprawdźcie piwnicę. Jeśli coś znajdziecie, spotkamy się tutaj. Ja pójdę pogadać z Oaklandem i Izajaszem, może coś wiedzą. – To na pewno robota Izajasza – mruknął Hector. – Zabrał ją do aresztu. – Nie mów tak – odezwała się jedna z dziewczyn. – Nic jej nie będzie. Curtis klasnął w dłonie, jak przed każdym meczem paintballu, i rozeszliśmy się. Zeszliśmy z Masonem w milczeniu głównymi schodami do ciemnej piwnicy. Sprawdziłem włącznik na dole, ale też nie działał. – Czekaj, Fish – szepnął Mason. W ciemności ledwo go widziałem, ale usłyszałem, że coś wyciąga. Chwilę później zapaliło się małe okrągłe światełko. – Lampka do czytania – powiedział spowity niebieską poświatą. Wyglądał jak duch. – Kupiłem ją parę miesięcy temu, ale skończyły mi się fajne rzeczy do czytania. Zawołałem Lily i zacząłem nasłuchiwać. Wąskie cementowe ściany prawie od razu stłumiły mój krzyk. Czekaliśmy, ale nie było żadnej odpowiedzi. Mason podszedł bez słowa do pierwszych drzwi. Zamek zabzyczał i otworzył się. Mason poświecił lampą do środka. Pokój był mały i pusty. Leżał przy jednej z głębokich studzienek okiennych, więc na podłogę padało trochę światła księżyca. Podszedłem do drugich drzwi. Postąpiliśmy tak samo z każdym pomieszczeniem w korytarzu, czasem natykając się na magazyn – zawalony głównie starymi biurkami, podręcznikami albo jakimiś rupieciami i rurami – ale dużo pokojów było pustych, nic się nie zmieniło od czasu, kiedy byłem tu wyrzucić śmieci. Kontrakty na sprzątanie i naprawy otwierały nam prawie wszystkie drzwi – przeszukaliśmy zabiegowy, łącznie z szafami, w których mogłaby się schować Lily, ale nie było po niej ani śladu. Wiązałem spore nadzieje z boczną klatką schodową, którą pokazała mi Becky. Jeśli Lily chciałaby się schować, miejsce byłoby dobre. Ale tam też było pusto, jak wszędzie. Poza tym po co Lily miałaby się chować? – Widziałeś ją na polu po tym, jak została postrzelona? – spytałem, kiedy otworzyliśmy kolejne drzwi. W pomieszczeniu znajdowało się kilka rzędów pudeł spiętrzonych aż po sufit; Mason zajrzał za nie, przyświecając sobie lampką. – Nie. Zostawiliśmy cię. Postrzelili mnie, a ona pobiegła dalej. – Miał beznamiętny, zmęczony głos. – Mijała mnie – powiedziałem. – Dostała kulką, ale mogła zaczekać na lekarza. – Myślisz, że przeszła przez mur? – Może. Nie wiem. Popatrzył znów na pudła i otworzył jedno z nich. Były w nim jakieś przyrządy laboratoryjne: gumowe wężyki, palniki bunsenowskie oraz najróżniejsze buteleczki i słoiczki.
– Nienawidziłem chemii. Ciesz się, że cię ominęła – rzucił z roztargnieniem, jakby czuł, że musi zażartować, choć wcale nie było mu do śmiechu. – Myślisz, że mówiła poważnie o ucieczce? – spytałem, kiedy przeszliśmy do następnego pomieszczenia. – Myślisz, że naprawdę ją rozważała? Bo cały czas o tym mówiła. Mason wyciągnął tylko rękę w stronę kamery. – Jakiś rok temu pracowałem w szpitalu – powiedziałem. – Byłem zwykłym dozorcą i pracowałem tylko miesiąc, ale zakumplowałem się z ochroniarzami i czasem siedziałem u nich w pokoju. Nie mieli nawet telewizorów do podglądu kamer. Byli na miejscu na wypadek, gdyby doszło do przestępstwa. Dopiero wtedy przeglądali taśmy. Mason westchnął. – No i? – Chyba za bardzo boimy się tych kamer. Muszą ich być tysiące. A szkoła nie jest przecież w stanie przez cały czas wszystkich monitorować. – Ale codziennie ktoś dostaje karę – zauważył Mason. – Ktoś musi w nie patrzeć. Pokiwałem bez przekonania głową. Naprawdę wszystko wyłapują? Wszyscy uczniowie są zwykle w jednym miejscu, prawda? W klasie, w stołówce albo w dormitoriach. Szkoła wcale nie musi sprawdzać wszystkich kamer. Oczywiście czasem ludzie są karani bez powodu, bez względu na to, czy są kamery, czy ich nie ma. Zmieniłem temat. – Tak się zastanawiam, czy da się jakoś wykorzystać ten sprzęt laboratoryjny. Może jest tu jakiś kwas, którym dałoby się przepalić ogrodzenie? Mason odwrócił się do mnie i spiorunował mnie wzrokiem. – Co z tobą, człowieku? – O co ci chodzi? – Lily być może nie żyje, a ty w ogóle się tym nie przejmujesz. Gadasz tylko w kółko o tym, jak uciec. Zatkało mnie. – A ciebie to nie interesuje? – Nie w chwili, gdy szukamy Lily – powiedział, po czym odwrócił się i otworzył następne drzwi. Po dziesięciu minutach spotkaliśmy się z Tapti, Gabby i Joelem. Po ich ponurych minach było widać, że nie mieli dużo więcej szczęścia niż my. Wyszliśmy z piwnicy i wróciliśmy na piętro, żeby spotkać się zresztą. Cały gang spowijała chmura przygnębienia. Curtis siedział na ławce i opierał się łokciami o kolana. Przysiadłem się do niego.
W głowie cały czas rozbrzmiewały mi słowa Masona. Miał rację. Ucieczka mogła zaczekać. Nie uważałem ludzi z Wariantów za przyjaciół. To byli ludzie jak wszyscy inni, część znienawidzonej szkoły. Zrobiło mi się ciężko na sercu. Żałowałem, że nie powiedziałem czegoś Lily, że może gdybym… sam nie wiem. – A może na dworze? – spytałem cicho Curtisa. Może tak jak i mnie Lily też nie udało się przejść przez mur. Może coś jej się stało i leży gdzieś w lesie. Curtis pokręcił głową. – Obudziłem Izajasza i Oaklanda. Izajasz twierdzi, że nie zabrali jej do aresztu, a wiesz, że gdyby to zrobili, na pewno by się tym pochwalił. Coś by powiedział. Oakland zaproponował nawet, że otworzy nam drzwi wyjściowe, żebyśmy mogli poszukać na dworze. – Serio? – Tak. Ale chyba zrobił to tylko po to, żeby wkurzyć Izajasza. – No to chodźmy – powiedziałem. – Może wcale nie próbowała uciec, tylko skręciła na przykład w lesie kostkę albo coś. – Nie – uciął Curtis. Miał poszarzałą twarz. – Oakland zszedł na dół, ale drzwi się nie otworzyły. Mówi, że zwykle mogą wyjść dopiero o świcie. Nie mogliśmy już nic więcej zrobić, więc rozeszliśmy się do swoich pokojów. Na ekranie wyświetlił się plan dnia. Lekcje miały się dziś zacząć wcześnie – o siódmej. Miałem wrażenie, że to kara, że szkoła nie chce dać nam dłużej pospać. Kiedy wróciliśmy do pokoju, Mason otworzył szafę i zaczął się ubierać. – Wszystko w porządku? – spytałem. Wzruszył ramionami. – Ja tylko… myślałem, że może ty i Lily, że może wy… Pokręcił głową. – Nie. Na pewno kłamał. Wiecznie byli razem. – Aha. – Siadłem na łóżku. Głowa bolała mnie ze stresu i niewyspania. Mason zapinał koszulę i odwrócił się w moją stronę. Na jego twarzy malowało się napięcie. – Zaraz na początku postanowiłem, że ja tego nie zrobię, że nie będę się przywiązywać. Jak Curtis i Carrie, przecież oni chyba powariowali. – Ale może dzięki temu łatwiej jest przetrwać? – spytałem, myśląc o Jane. – Zostaliśmy tu uwięzieni, więc trzeba jak najlepiej ułożyć sobie życie. – Skoro tak twierdzisz – powiedział z kamiennym wyrazem twarzy. – Ale co, jeśli jednemu z nich coś się stanie? Jeśli szkoła pewnego dnia stwierdzi, że Curtis sprawia za dużo kłopotów, i wyśle go do aresztu? Co będzie wtedy z Carrie?
Nic nie powiedziałem. Przed oczami stanęła mi Jane: jej włosy, oczy, uśmiech, dłoń wsunięta w moją. – Znasz to powiedzenie? – mówił dalej Mason. – Lepiej kochać i utracić, niż nigdy nie zaznać miłości? Przytaknąłem. – Kompletna bzdura. Zwłaszcza tutaj. – Założył sobie na szyję krawat. – Pewnego dnia dostaniesz areszt. Ty to wiesz i ja to wiem. Pewnego dnia zrobisz jakąś głupotę i cię złapią. Czekał, aż coś powiem, ale nie byłem w stanie. Miał rację? – Ja się nie wychylam – oznajmił i zawiązał krawat. – Schodzę wszystkim z drogi. Miałem ochotę go uderzyć, choć starałem się tego po sobie nie pokazać. – To czemu nie należysz do Porządku? – Bo mam gdzieś, co robią inni. Jeśli ktoś chce spróbować się stąd wydostać, jego sprawa. Jeśli chcesz iść z Jane na bal i spaprać sobie życie – a przy okazji jej – to śmiało. Nie będę cię zatrzymywać. Mason i Lily byli parą. Nie mówił mi, co się może hipotetycznie wydarzyć; mówił, co właśnie przydarzyło się jemu. Położyłem się i wbiłem wzrok w górne łóżko. – Jeden bal spaprze mi życie? – spytałem i zaśmiałem się lekko, chcąc rozładować trochę sytuację. Mason odezwał się poważnym głosem: – Becky miała chłopaka. Nie zawsze była taką dziwaczką. Należała do Wariantów. Właściwie to była jedną z założycielek. – Chyba żartujesz. – Przewróciłem się na bok i spojrzałem na niego. Włożył swój czerwony sweter i spojrzał mi w oczy. – Rób, co chcesz, stary. Ale jeśli za tydzień chcesz się dać zabić, przechodząc przez mur, to lepiej zostaw Jane w spokoju. Nie zasłużyła sobie na to.
Rozdział 12
O siódmej rano weszliśmy do klasy. Uczniowie rozmawiali przyciszonymi głosami, wskazując na puste krzesło Lily. Niektórzy byli wyraźnie przestraszeni, a inni z irytującą pewnością siebie wyrażali spojrzeniem: A nie mówiłem. Starałem się nie zwracać na nich uwagi i patrzeć przed siebie. Wszystko w tej szkole było nie tak. Lily zaginęła, może nawet nie żyła, a my mimo to mieliśmy mieć zajęcia z geodezji, a później bal. Musiałem się stąd wydostać. Musiałem uciec, znaleźć pomoc, powiedzieć komuś o szkole, wezwać policję. A jednak pod pewnymi względami ucieczka też nie wydawała się dobrym rozwiązaniem. Owszem, musiałem tak właśnie zrobić, ale czy powinienem to robić w pojedynkę? Czy naprawdę mogłem zostawić tu całą resztę i łudzić się, że nic im się nie stanie, że później uda mi się ich stąd wydostać? Czy mogłem to zrobić Jane? Siedziała teraz przygarbiona przede mną, opierając ręce o biurko. Miała naprawdę piękne włosy. Intensywnie rude, nie całkiem miedziane, raczej w odcieniu jesiennych liści. Jej czerwony sweter wyglądał przy nich tandetnie. Może Mason miał rację. Może powinienem się skupić na tym, jak stąd uciec, a nie na dziewczynach. Nie powinienem zawracać sobie głowy Jane. Laura weszła cicho do klasy i stukała przez kilka minut w klawiaturę. – Dzień dobry – powiedziała. Miała poważną minę, ale oczy jej lśniły, jakby coś ukrywała. – Zanim zaczniemy, chciałabym przekazać wam informację, która przyszła razem z dzisiejszym planem lekcji. – Postukała w klawiaturę, a klasa natychmiast się uciszyła. Nie odrywając oczu od ekranu, przeczytała: – Z przykrością informujemy, że Lillian Paterson zginęła zeszłej nocy potrącona na drodze przez samochód. – Cholerni mordercy – szepnął Mason. Jane pochyliła się i schowała twarz w dłoniach. Poczułem, że cały się spinam, a ręce zaciskają mi się pod biurkiem w pięści. Laura czytała dalej: – Pamiętajcie, że za przejście przez mur grozi areszt. Podniosłem rękę. – Mam pytanie. Laura była wyraźnie zaskoczona i nie wiedziała, co zrobić, więc mówiłem dalej: – Każdy z nas przyjechał tu samochodem. Jedyna droga, jaką widziałem, znajduje się
osiemdziesiąt kilometrów stąd i nie prowadzi nigdzie indziej, tylko tu. Jakim więc cudem potrącił ją samochód? Laura zmarszczyła brwi. – Okoliczności nie są znane, ale… Przerwałem jej, czując narastającą wściekłość. – Są tylko dwie możliwości: albo została potrącona na naszej drodze – ale to niemożliwe, bo nie przyjeżdżał tu żaden samochód – albo doszła w jedną noc do głównej drogi. A więc jak? Wokół mnie rozległy się głosy innych uczniów, ale ja wpatrywałem się w Laurę i czekałem na odpowiedź. – Okoliczności nie są znane – powtórzyła. – Owszem, są – warknąłem. – Napisali, że potrącił ją samochód. A więc wyjaśnij mi to, proszę, Lauro. Możesz zgadywać. Laura zacisnęła z wściekłością usta. – Może w lesie są jeszcze jakieś inne drogi. Nie do końca nad sobą panując, wstałem i zacząłem krzyczeć. – Wiesz co mnie najbardziej wkurza? To, Lauro, że gdybyście ją złapali, zanim przeszła przez mur, to i tak byłaby martwa. Zanim zdążyłem skończyć, w sali już wrzało: niektórzy zaczęli wrzeszczeć na Laurę, ale większość wydzierała się na mnie. Pustoszyciele byli po mojej stronie i krzyczeli z wściekłością na członków Porządku. Spojrzałem na kamerę i tym razem miałem nadzieję, że ktoś na nas patrzy. – Siadaj, Benson! – wrzasnęła Laura, usiłując przekrzyczeć tłum. Dotknąłem ręki Jane i pomogłem jej się podnieść. Kiedy wstała, zobaczyłem, że ma czerwone, wilgotne oczy. – Siadajcie! – wrzasnęła Laura. – Nie. – Wziąłem Jane za rękę i wyszliśmy na korytarz. Jak tylko się tam znaleźliśmy, Jane stanęła, przytuliła się do mnie i cała roztrzęsiona zaczęła szlochać. Drzwi do klasy zamknęły się, ale w dalszym ciągu dało się zza nich słyszeć przytłumione wrzaski. Nikt po nas nie wyszedł. Tuląc do siebie zapłakaną Jane, położyłem jej lewą rękę na plecach, a prawą głaskałem ją po głowie. Chciałem jej powiedzieć, że wszystko będzie dobrze, że znajdę jakiś sposób, żebyśmy oboje mogli uciec z akademii, ale nie byłem w stanie tego zrobić. Poza tym Jane i tak nie chciałaby słuchać. Bo to nie była prawda. Nikomu nie uda się przeżyć ucieczki. Jane próbowała się uspokoić, pomiędzy kolejnymi spazmami płaczu wdychając głęboko
powietrze. – Mam tego dość, Benson. – Wiem. – Dwa i pół roku. – Wiem.
Rozdział 13
Staliśmy długo w korytarzu. Hałas w klasie ucichł, a ja słuchałem oddechu Jane i czułem, że powoli się uspokaja. Nie przejmowałem się karą za wyjście z lekcji. Stracimy trochę punktów, ale w tej chwili w ogóle mnie to nie obchodziło. Jane spojrzała w końcu na mnie. Oczy nabiegły jej krwią, a na policzkach rozmazał się tusz do rzęs. – Chodź. Wzięła mnie za rękę i ruszyliśmy w milczeniu w kierunku dużych schodów prowadzących na pierwsze piętro. Na korytarzu panowała cisza, bo wszyscy byli jeszcze w klasach. Jane zaprowadziła mnie do stołówki; weszliśmy do środka. Sala była ciemna i pusta. Znów zacząłem żałować, że nie mamy kontraktu na utrzymanie zieleni. Moglibyśmy wyjść i uciec. Dziwiło mnie, że Pustoszyciele jeszcze tego nie spróbowali. Właściwie odkąd Porządek miał kontrakt na ochronę, tylko Warianci nie mogli wychodzić z budynku. Może nadszedł czas, żebyśmy zlicytowali jeden z tych kontraktów? Sala była już udekorowana, choć przy wyłączonych światłach wszystko wyglądało dziwacznie i raczej tandetnie. Stoły były na razie rozstawione tak jak zwykle. Zamierzaliśmy poprzesuwać je przed samym balem. – Powinniśmy odwołać imprezę – powiedziałem. – Wiem, że chcą, żeby bal się odbył, ale jak mamy się teraz bawić? Jane pokręciła z determinacją głową. – Nie. Nie odwołamy balu. Chodź mi pomóc. – Weszła na krzesło i zaczęła ściągać transparent, który namalowaliśmy i zawiesiliśmy poprzedniego wieczoru. Podszedłem z drugiej strony i pomogłem jej go zdjąć. Nie wiedzieliśmy, jaki napis wymyślić. To nie był normalny ogólniak, więc bal też nie był normalny. Nie został urządzony z konkretnego powodu. Nie miał żadnej nazwy – nie był to zjazd absolwentów ani bal maturalny – napisaliśmy więc tylko „Bal w Akademii Maxfield”. Rozłożyłem transparent na stole, a Jane w tym czasie grzebała w materiałach do dekoracji. Zjawiła się po chwili z małym arkuszem papieru pakowego, klejem, farbami i dwoma pędzelkami. Stosując się do jej instrukcji, przyciąłem papier i przykleiłem go do transparentu, zakrywając słowa „w Akademii Maxfield”. Jane naszkicowała ołówkiem nowy napis, który poprawiliśmy farbą. Dziesięć minut później zrobiliśmy krok w tył i oceniliśmy efekt naszej pracy. – „Bal ku pamięci Lily Paterson” – przeczytałem. – Porządek będzie wściekły.
Jane uśmiechnęła się i wzięła mnie za rękę. – Mam taką nadzieję.
Rozdział 14
Czekałem na czwartym piętrze w nieużywanej sali wspólnej, gapiąc się z roztargnieniem przez okno w zapadającą noc. Okna wychodziły na wschód, a widniejący poniżej las żarzył się na pomarańczowo, odbijając poświatę cudownego zapewne zachodu słońca po drugiej stronie. Po lekcjach nic już nie było w planie, a kolacja została przesunięta na czas balu. Nie mieliśmy nic do roboty, mogliśmy tylko siedzieć w pokojach. Na szczęście wyczekiwanie ostudziło wcześniejszy wybuch. Przez cały dzień nie widziałem Izajasza i chyba nawet Pustoszyciele się uspokoili. Prawie cała męska część Wariantów wkładała na bal mundurki, z tym że odrobinę czystsze niż zwykle. Curtis kupił sobie sportową kurtkę, którą włożył na swoją codzienną koszulę i krawat. Nie chciałem wydawać na ciuchy tych kilku marnych punktów, które miałem, więc jak najładniej zawiązałem krawat i pożyczyłem od Curtisa pastę, żeby wypolerować buty. Ale kiedy tak stałem i czekałem na Jane, zacząłem niemal żałować, że nie postarałem się bardziej. Usłyszałem za sobą stukot obcasów. To była Jane – wyglądała olśniewająco. Miała na sobie brązową lśniącą suknię w kolorze stopionej czekolady, dzięki której jej skóra nabrała złotego połysku. Zaczesała włosy na czubek głowy i włożyła szpilki, które podkreślały jej szczupłe nogi. Przyćmiewała urodą nawet zachód słońca. – Cześć – powiedziałem. – Cześć. – Ładnie wyglądasz. – Ty też. Westchnąłem i zerknąłem na swój mundurek. – Tak. Przepraszam. Nie miałem nic innego. Jane podeszła do mnie, a ja poczułem zapach jej perfum. Słodki i delikatny, trochę jak wanilia lub miód, ale bardziej kwiatowy. Nie zawsze się perfumowała, ale uwielbiałem, kiedy to robiła. – Wyglądasz przepięknie. – Dziękuję. Pocałowała mnie w policzek i wsunęła mi rękę pod ramię. – Mogę się ciebie złapać? – spytała ze śmiechem. – Nigdy wcześniej nie miałam obcasów na nogach.
Roześmiałem się. – Oczywiście, że możesz się mnie złapać. I powinnaś częściej je nosić. Zeszliśmy powoli po schodach. Z Jane przy ramieniu zapomniałem o wszystkich swoich problemach. Cały nastrój prysł, gdy weszliśmy do stołówki. Jak się można było spodziewać, transparent wzbudził spore kontrowersje, a w chwili, gdy pojawiliśmy się w drzwiach, Izajasz właśnie wchodził na krzesło i go zrywał. Oczywiście się spóźnił – prawie wszyscy już go widzieli. Uśmiechnęliśmy się z Jane i weszliśmy do sali. Grała muzyka – na tyle głośna, że trudno było się słyszeć. Nie znałem większości piosenek, ale nie przeszkadzało mi to. Poszliśmy z Jane na parkiet, a ona zarzuciła mi ręce na szyję. – W prawdziwym świecie nigdy nie byłam na balu – powiedziała. Żeby ją słyszeć, musiałem prawie przytulić się do niej policzkiem. – Nasz jest podobny? – Nie wiem – odpowiedziałem. – Byłem na kilku dyskotekach, ale nigdy na żadnym balu. – Jak to? Wzruszyłem ramionami. – Nigdy nie miałem dziewczyny. W chwili gdy to powiedziałem, dotarło do mnie znaczenie tych słów. Skoro nie byłem nigdy na balu, bo nie miałem dziewczyny, a teraz przyszedłem na bal… Nagle zorientowałem się, że ani kamery, ani mikrofony nie były w stanie zarejestrować, o czym teraz mówiliśmy. Mogliśmy powiedzieć sobie wszystko. Mogliśmy zaplanować ucieczkę albo porozmawiać o tym, co tak naprawdę oznacza areszt. Jane mogła mi opowiedzieć o tych piętnastu osobach, które były w szkole, gdy się w niej zjawiła – nigdy jej o to nie pytałem. Ale to mogło zaczekać. Przytuliłem ją trochę mocniej. Nawet na parkiecie uczniowie trzymali się swoich gangów. Warianci zajęli tył sali, przy drzwiach wyjściowych – ktoś otworzył je na oścież, żeby wpuścić do środka chłodne wieczorne powietrze. Wszystkie dziewczyny pokupowały sobie sukienki i wszystkie wyglądały zupełnie inaczej niż w mundurkach. Gabby miała na sobie coś niebieskiego i lśniącego, co odsłaniało w pełnej krasie jej nogi. Tapti włożyła tradycyjny strój kraju, z którego pochodziła; nie miałem pojęcia, co to za kraj. Carrie wyglądała olśniewająco – była uśmiechnięta i roześmiana. Nikt by się nie domyślił, że byliśmy tu więźniami. Inne gangi też się wystroiły. Porządkowcy, którzy zawsze wyglądali na lekko odstawionych, dziś prezentowali się jak bohaterowie czarno-białych filmów gangsterskich. Dziewczyny powkładały długie eleganckie suknie i miały perfekcyjnie wymodelowane włosy, a wszyscy faceci byli w smokingach. Musieli na nie wydać mnóstwo punktów. Pustoszyciele wyglądali mniej spójnie, ale większość miała nowe tatuaże
o skomplikowanych wzorach i zdecydowanie za dużo biżuterii. Jednak im dłużej tańczyliśmy, tym mniej mnie to wszystko obchodziło. Przestałem się rozglądać po sali i nerwowo wypatrywać Oaklanda czy Obiboka albo liczyć ochroniarzy od Izajasza. Nagle przestało to mieć aż takie znaczenie. Tuliłem do siebie Jane, a moje dłonie spoczywały na jej delikatnych ciepłych plecach. Czułem na szyi jej oddech, czułem, jak jej policzek ociera się o mój. Zapaliło się trochę więcej świateł i zapowiedziano kolację, ale my się nie ruszyliśmy. Nawet gdy ucichła muzyka, zostaliśmy na parkiecie, nie chcąc przerywać tańca. Jane westchnęła, a ja ścisnąłem ją mocniej i przytuliłem do siebie. – Czas coś zjeść – odezwałem się w końcu. – A musimy? – Chyba na nas czekają. Kolacja została podana na długim stole ustawionym od strony korytarza. Co zrozumiałe, Pustoszyciele nie mieli ochoty siedzieć w garach, więc większość dań została przygotowana wcześniej i podana na zimno – kilka rodzajów sałatek, kanapki koktajlowe, świeże owoce, deski serów. Nie wyglądało to na typową uroczystą kolację, ale nie mieliśmy powodów do narzekania. Rozejrzałem się i stwierdziłem, że nie widziałem jeszcze w Maxfield aż tylu szczęśliwych twarzy. Curtis podniósł się po deserze i krzyknął, żeby wszyscy się uciszyli. Uniósł szklankę. Wszyscy piliśmy napoje gazowane, co było zdecydowanie luksusem. – Chciałbym wznieść toast – powiedział, a cała sala się uciszyła. Zerknąłem na Izajasza, który siedział w połowie stołu. Zrobił podejrzliwą minę, co wcale mnie nie zdziwiło. – Zdrowie Pustoszycieli za świetną kolację – zaczął Curtis. Po chwili zdziwienia po obu stronach stołu rozległy się wiwaty. – Zdrowie Porządkowców za sprawy organizacyjne – ciągnął. Nie miałem pojęcia, do czego zmierza, i chyba nikt nie miał, ale ludzie wiwatowali. Może to najlepszy komplement, na jaki było go stać, coś ogólnikowego. – I zdrowie Carrie – powiedział. Rozległy się śmiechy i okrzyki, a Obibok zaczął udawać, że się dławi. Nagle podniosła się Myszka i uniosła szklankę. Miała na sobie coś pomiędzy sukienką a bielizną. Na pewno nie widziałem tego w katalogu – sama musiała to sobie uszyć. – I zdrowie Wariantów za dekoracje. – Kolejny aplauz. Zanim się zorientowałem, Jane już stała. – I zdrowie Lily Paterson. Stół eksplodował: część osób wstała i zaczęła wiwatować, a część zaczęła krzyczeć i gwizdać. Podniosłem się, objąłem Jane w pasie i przyłączyłem się do toastu. Panował zbyt duży
hałas, żeby wszyscy wznieśli go wspólnie – wiele osób po stronie Porządku w ogóle odstawiło szklanki – ale ja stuknąłem się z Jane. Po jakimś czasie, skoro względny spokój i tak został zakłócony, stół został odsunięty na bok i znów włączono muzykę. Właśnie pomagałem przenosić krzesła, gdy ktoś dotknął mojej ręki. Odwróciłem się i zobaczyłem Becky. Miała na sobie czarną suknię do samej ziemi i włosy poskręcane jak sprężynki. – Cześć, Becky – rzuciłem, nie przerywając noszenia krzeseł. – Cześć, Bense. – Złapała mnie za rękę, żeby mnie zatrzymać. Obejrzałem się, czekając, aż coś powie, ale wyraźnie się wahała. – Co tam? – spytałem, podnosząc lekko głos, żeby przekrzyczeć muzykę. Nachyliła się w moją stronę. – Chciałam ci tylko powiedzieć, że zgadzam się z tobą i z Jane. Niektórzy uważają, że Lily sobie na to zasłużyła, ale ja tak nie myślę. Spojrzałem jej w oczy, a ona odwzajemniła moje spojrzenie. Zająknęła się. – Chcia… chciałam tylko, żebyś o tym wiedział. Zanim zdążyłem coś odpowiedzieć, odwróciła się i zaczęła przepychać przez tłum. Patrzyłem za nią przez chwilę. Mason mówił, że kiedyś należała do Wariantów. Była jedną z założycielek. A teraz była taka… złamana. Samotna. Poczułem nagły ból – chciałem za nią pójść i coś jej powiedzieć. Chciałem ją przytulić. Jutro ją znajdę. To może zaczekać do czasu, aż będziemy sami. Nie wydawało mi się, żeby Porządek był zachwycony, że z nią rozmawiam. Skończyłem pomagać odnosić krzesła, po czym szybko podszedłem do Jane, która stała na parkiecie i śmiała się z czegoś z dwiema innymi dziewczynami z Wariantów. Kiedy mnie zobaczyła, przeprosiła je i podeszła do mnie. – Cześć. – Wzięła mnie za rękę. – Chcesz się przejść? – Kiwnęła w stronę drzwi. – A nie będzie ci zimno? – spytałem i spojrzałem na jej gołe ramiona i szyję. – Będziesz musiał mnie objąć. – Jak mógłbym odmówić? Wyszliśmy przez szklane drzwi wprost na chłodny wiatr. Objąłem Jane i przycisnąłem ją mocniej do siebie. – Czekaj. – Zatrzymała się i schyliła. Po chwili podniosła się z butami w ręce. – Nienawidzę ich. – Ale świetnie w nich wyglądasz – powiedziałem ze śmiechem. – W takim razie dam ci je i możesz się gapić na nie do woli.
Świecił księżyc i widać było niewyraźne zarysy bieżni, lasu i szop na narzędzia. Na trawniku spacerowało i rozmawiało jeszcze kilka innych par. Kawałek za bieżnią stał jeleń i przyglądał się nam niespokojnie. – Co byś zrobił, jakbyś stąd wyszedł? – spytała. Szliśmy przy samym budynku, miałem nadzieję, że dzięki temu mniej będzie na nią wiało. Już miałem odpowiedzieć, ale mnie powstrzymała. – Wiem, co powiesz, ale nie o taką odpowiedź mi chodzi. Możesz pominąć całe to gadanie o wzywaniu policji i uwalnianiu całej szkoły. Co potem. – Właściwie to nie wybiegałem myślami aż tak bardzo naprzód – wyznałem z uśmiechem. – A co z pracą? – Już ci mówiłem. Zostanę geodetą. Jane roześmiała się. – Ale tak poważnie. – Naprawdę nie wiem. Zawsze myślałem, że chciałbym mieć własną firmę, być swoim szefem. Ale nie wiem, co będę robić. Skręciliśmy za róg i poszliśmy wzdłuż frontowej ściany szkoły. – Ja bym chyba chciała być lekarzem – powiedziała Jane. – Jakiej specjalności? – Nie mam pojęcia. Szliśmy przez chwilę w milczeniu, a Jane przesunęła moją rękę ze swojej talii na ramiona, żeby się ogrzać. Chciałem jej dać sweter, ale powiedziała, że nie chce zakrywać sukienki. Układałem w głowie pytanie i zastanawiałem się, jak je zadać: Wiem, że nie lubisz, kiedy o tym mówię… Pozwól mi zadać jedno pytanie, a potem się zamknę… Pytam o to tylko dlatego, że naprawdę cię lubię… Co powiesz na to, żebyśmy uciekli? Ale nie potrafiłem ich zadać. To chyba nie była odpowiednia chwila. Nie chciałem teraz myśleć o wspinaniu się na mur, przecinaniu siatki i paleniu ognisk. Nawet gdyby Jane chciała. To było niebezpieczne. Lily nie żyła. Jeśli będziemy przestrzegać zasad, nikt nie zginie. Będziemy mogli tak spacerować codziennie. Oczywiście w końcu ktoś będzie musiał coś zrobić. Ale później nadejdzie czas, żeby się o to martwić. Tymczasem było dobrze. Jane odwróciła się w stronę budynku i zaprowadziła mnie pod ścianę, do małej wnęki między niewysoką przyciętą sosną a studzienką okienną. Odwróciła się do mnie i poczułem, że robi mi się gorąco. Założyła mi ręce na szyję, jak na parkiecie. Wpatrywała się we mnie swoimi zielonymi oczami.
– Dziękuję, że zaprosiłeś mnie na bal. – Mówiła prawie szeptem, a usta układały jej się w niewyraźny, niepewny uśmiech. – Dziękuję, że się zgodziłaś. Na twarzy czułem jej oddech. – Cieszę się, że jesteś w Maxfield – powiedziała. Serce waliło mi w piersi. Jane pachniała cudownie, jak zawsze. – Ja też. Przysunęła się do mnie i owinęła sobie ciaśniej moje ręce wokół pleców. Jej usta były chłodne i miękkie, a mnie w jednej chwili wszystko uciekło z głowy. Liczyła się tylko Jane. Nie puściłem jej, już nigdy nie chciałem jej puszczać. Nie chciałem wracać do normalnego życia. Czemu to nie może być moje życie? Jane odsunęła się. Była cała rozpromieniona, oczy jej iskrzyły w świetle gwiazd. Patrzyliśmy na siebie przez chwilę. Na ustach wciąż czułem zapach jej perfum i chciałem znów ją pocałować. Ale po jej uśmiechu poznałem, że chce mi coś powiedzieć. – Co? – spytałem, nie mogąc powstrzymać uśmiechu. Znów do mnie podeszła i przysunęła twarz tuż do mojej. Na ustach czułem już prawie jej wargi, ale zamiast mnie pocałować, powiedziała: – Nie chcesz już stąd odchodzić, prawda? Uśmiechnąłem się. – Na pewno nie dziś. Jane zmrużyła oczy i odsunęła się odrobinę. Obejmowała mnie rękami za ramiona. – Czyli dalej planujesz ucieczkę. – Oczywiście – przyznałem zmieszany. – Uciekniemy razem, ja i ty. – Ale… – urwała i spojrzała w niebo. – Nie mogę tu zostać. Opuściła ręce. – Ale tak jest dobrze. Nie widzisz tego? Możemy być tu szczęśliwi. – Jeśli tu zostaniemy, zginiemy. – Jeśli tu zostaniemy, czeka nas więcej takich chwil – powiedziała z naciskiem; w jej oczach malowała się rozpacz. – Będziemy mogli być razem. Będziemy szczęśliwi. Odetchnąłem i zacząłem żałować, że nie mogę włączyć przewijania i cofnąć rozmowy do miejsca, w którym byliśmy jeszcze przed chwilą. – Nie mówię, że musimy uciec już jutro.
Złapała mnie za ręce i przysunęła znów blisko twarz. – No to nie rozmawiajmy o tym. Zaczekajmy. Po prostu bądźmy razem, ty i ja. Przemyśl to sobie. – Przemyśl to sobie? – powtórzyłem podniesionym głosem. – Nie, to ty to sobie przemyśl. Jak myślisz, co będzie za rok albo dwa lata? To jakieś chore więzienie, a nie żaden kurort. Nikt się tu nie zestarzeje. Oczy Jane zabłysły wściekłością i odsunęła się ode mnie na krok, zakładając przed sobą ręce. – Nie mów mi nic o szkole. Wiem o niej dużo więcej niż ty. – To jak twoim zdaniem to wszystko się skończy?! – wrzasnąłem. Jane odwróciła się w stronę zimnego, chropowatego kamiennego muru szkoły. Czułem, że adrenalina buzuje mi w żyłach, i próbowałem się uspokoić. Nie chciałem się tak zachowywać, nie dziś. Ale Jane powinna doskonale zdawać sobie sprawę z tego, że szkoła stanowiła śmiertelną pułapkę. Każdy dzień przybliżał nas do aresztu lub czegoś znacznie gorszego. Wyciągnąłem rękę i dotknąłem jej ramienia. Odtrąciła mnie. – Zostaw mnie. – Jane… Widziałem, że płacze. To nie musiało się tak skończyć. Ale może lepiej, że tak się stało. W głowie dźwięczały mi słowa Masona: Jeśli za tydzień chcesz się dać zabić, przechodząc przez mur, to lepiej zostaw Jane w spokoju. Znów dotknąłem jej ramienia. – Przepraszam. – Tym razem mnie nie odtrąciła. Złapała mnie za rękę. Miała lodowato zimną dłoń. Odwróciła się do mnie. Nagle spojrzała wielkimi oczami nad moim ramieniem. Otworzyła usta, żeby krzyknąć, ale nie zdążyła – coś walnęło mnie w plecy i poleciałem prosto na nią, przygniatając ją do ściany. Zatoczyłem się i odwróciłem na tyle szybko, żeby zobaczyć Dylana, który robił zamach rurą. Chciałem się uchylić, ale odwróciłem się plecami do ciosu, żeby osłonić Jane. Moje ciało przeszył okropny ból i upadłem na ziemię. Nad głową usłyszałem krzyk Jane, a zaraz potem pisk, z którym upadła obok mnie. Moje płuca nie działały jak należy. Łapczywie łapałem powietrze. – Nie mogłeś uciec sam! – wrzasnął kobiecy głos. Odwróciłem lekko głowę i zobaczyłem, że za Dylanem stoi Laura. W ręce trzymała jak kij bejsbolowy jakąś rurę. Nie mogłem oddychać.
Odwróciłem się, żeby spojrzeć na Jane. Leżała pod ścianą ogłuszona, ale przytomna. Szyję i piersi miała zachlapane krwią. – Benson – warknęła Laura – myślisz, że jesteś taki luzak, bo masz gdzieś regulamin. Myślisz, że Lily próbowałaby uciec, gdybyś jej do tego nie namawiał? Nie próbowałem nawet z nią dyskutować. Chciałem tylko osłonić Jane. Z trudem wydusiłem ze swoich obolałych płuc: – Przestańcie. – Przestańcie? – zakpił Dylan. – Już ostatnim razem nie powinienem był przestać. Powinienem był cię wykończyć pod murem. – Uniósł rurę, a ja nie byłem w stanie nic zrobić. Opuścił ją jak siekierę, waląc w moją wyciągniętą rękę i w nogę Jane. Jane zawyła cichym, niskim głosem. Ledwie się mogłem ruszać, ale chcieli nas zabić i nie mogłem na to pozwolić. Dylan zrobił krok w tył i znów przygotował ciężką rurę do ciosu. Zacząłem wstawać i udało mi się podnieść na jedno kolano, ale rura Dylana trafiła mnie w brzuch. Złapałem się czegoś i przesunąłem palcami po zakrwawionej nodze Jane, ale nie byłem w stanie się utrzymać. Wleciałem do głębokiej studzienki okiennej. Otoczyła mnie ciemność. Na górze, na tle nieba, zobaczyłem sylwetkę Dylana, który podnosi rurę i wali nią w Jane. A potem znowu. I znowu.
Rozdział 15
Odzyskałem przytomność. Cisza. Ciemność. Spróbowałem się poruszyć i w całym ciele poczułem przeraźliwy, przeszywający ból. Nad głową zobaczyłem skrawek szarego nieba. Po chwili dostrzegłem na nim drobne światełka. Gwiazdy. Niemal idealnie prostokątny wycinek nieba zakłócała mała czarna plamka. Spróbowałem skupić na niej wzrok; spróbowałem zobaczyć, co to jest. To była dłoń. Dłoń chwytająca za krawędź studzienki. Nie – dłoń zwisająca z krawędzi studzienki. Jane. Podniosłem się z trudem, drżąc z bólu. Przypomniałem sobie, co się stało. Groteskowy krzyk Laury. Opadająca rura Dylana. Milczenie Jane. Chciałem złapać ją za rękę, ale aż krzyknąłem z wysiłku. Żebra mnie paliły. Chwyciłem palce Jane i zacząłem płakać. Były zimne. Jane się nie poruszyła. – Jane! – zawołałem i zacząłem rozpaczliwie rozglądać się dokoła, zastanawiając się, jak się stąd wydostać. Oparłem stopę o karbowany metal, ale się zsunęła. – Jane! – wrzasnąłem jeszcze raz. Miałem zachrypnięte, wyschnięte gardło. – Jane, obudź się! Chciałem złapać się krawędzi, ale stwierdziłem, że w ogóle nie mogę ruszyć palcami lewej ręki. Były zupełnie bezwładne. Upadłem znów na dno studzienki, cały lewy bok palił mnie z bólu. – Jane! Musisz się obudzić! – Odsunąłem się w głąb studzienki, wziąłem rozbieg i spróbowałem doskoczyć do góry, ale gwałtowny ruch omal mnie nie sparaliżował. Nie mogłem zmusić ciała do skoku. – No, Jane – powtarzałem i zacząłem się kręcić w kółko, rozglądając się za czymkolwiek, co mogłoby mi pomóc. Na podłodze leżała gruba warstwa liści. Rozkopałem je. Natrafiłem na coś stopą i wygrzebałem to – krótka kantówka. – Już idę, Jane – powiedziałem przez łzy. Wbiłem jeden koniec deski w ziemię i oparłem ją o ścianę. – Już idę. Nie martw się. – Stanąłem jak najwyżej i wystawiłem głowę znad studzienki. Jane leżała bez ruchu. Była martwa. Złapałem się zdrową ręką trawy i wygramoliłem na trawnik, z trudem łapiąc powietrze i zagryzając zęby z bólu.
Podczołgałem się do Jane i odgarnąłem jej włosy z twarzy. Krwawiła. Nie, krew już zaschła. – Jane! – krzyknąłem. – Nie! – Złapałem ją za szyję i przycisnąłem do niej palce, żeby namacać puls. Nic nie wyczułem. Zacząłem płakać. Nachyliłem się nad nią i przysunąłem twarz do jej ust z nadzieją, że poczuję na policzku jej oddech. Nic. Była cała zakrwawiona – na twarzy, szyi, rękach, nogach. Złapałem prawą ręką swoją bezwładną lewą dłoń i zacząłem uciskać klatkę piersiową Jane. Nachyliłem się nad jej martwą twarzą i wdmuchałem powietrze w jej usta. Nic. Co mogłem zrobić? Gdzie mogłem iść? Nie mogłem zadzwonić po pogotowie. Nie mogłem wezwać karetki. Spojrzałem na Jane i dotknąłem jej twarzy. Dotknąłem jej ręki i sukienki rozdartej w pasie w miejscu, w którym trafiła ją ostra rura. Jane drgnęła. – Jane? – Wpatrywałem się w jej rękę i zastanawiałem, czy to wyobraźnia płata mi figle. Znów drganie. – Proszę! – zawołałem i znów spróbowałem namacać jej puls. Moje palce pulsowały tak mocno, że nie byłem w stanie nic stwierdzić. Jane poruszyła głową. – Jane, słyszysz mnie? Jej ręka podniosła się i opadła. – Nie ruszaj się – poprosiłem i podniosłem się z trudem. – Zawołam kogoś. Jane zaczęła się podnosić. – Jak się czujesz? Słyszysz mnie? Nie odpowiedziała, tylko uklękła. Podałem jej rękę, ale wstała bez mojej pomocy. Objąłem ją w pasie, żeby ją podtrzymać. – Chodź. Możesz iść? Chodźmy do środka. – Ciało rozdzierał mi ból. Chyba tylko adrenalina trzymała mnie jeszcze na nogach. Jane popatrzyła na mnie, ale miała lekkiego zeza. – Jesteś w szoku – powiedziałem, starając się zachować spokój. – Połóż się. Pójdę po pomoc. Ale ona mnie nie słuchała. Zrobiła niepewny krok, a potem jeszcze dwa. Mocno utykała na prawą nogę. – Co się dzieje, Jane? – spytałem, starając się ją podtrzymać. – Powiedz coś.
Ale ona szła dalej w milczeniu. Stanąłem przed nią, żeby zagrodzić jej drogę. Była w szoku. Przytuliłem ją, ale nie zareagowała. Mimo że ją tuliłem, zrobiła krok do przodu, przez co straciłem równowagę i się przewróciłem. Upadłem, a żebra, biodra, ręce i pierś przeszyły mi spazmy bólu. Z trudem łapałem powietrze. Jane szła dalej. – Stój – krzyknąłem i spróbowałem znów się podnieść. – Jane, siadaj! Ale ona nie zatrzymała się i powoli kuśtykała na tyły szkoły. Zacisnąłem zęby z bólu i dźwignąłem się w górę. Zanim wstałem i pokuśtykałem za nią, ona już prawie zniknęła za rogiem. W pobliżu nie było widać żadnych świateł. Nie miałem pojęcia, ile czasu minęło, ale bal musiał się dawno skończyć. Odwróciłem się i zobaczyłem nad sobą słabą poświatę dochodzącą z jednego z pokojów u dziewczyn. Pomyślałem przez chwilę, żeby podbiec i spróbować rzucić kamieniem w okno, zwrócić na siebie czyjąś uwagę, ale Jane zniknęła już za rogiem i nie mogłem jej samej zostawić. W każdej chwili mogła się przewrócić, potknąć o ostre kamienne schody albo wpaść do następnej studzienki. Mogła umrzeć. Właściwie tak czy siak mogła umrzeć. Przezwyciężyłem ból i pobiegłem, starając się obciążać tylko jedną nogę. Skręciłem za róg i zobaczyłem, jak Jane znika gdzieś na tyłach budynku. To dobrze – szła w stronę drzwi do stołówki. Może były jeszcze otwarte. – Jane, zaczekaj! Kiedy znów ją zobaczyłem, znajdowała się prawie na wysokości stołówki, w której było już ciemno. Drzwi były zamknięte. Księżyc świecił po tej stronie budynku, dzięki czemu miałem trochę światła. Jane poruszała się w dziwny sposób; widać było, że ma chyba ranne obie nogi, a nie tylko jedną. Wiedząc, jak sam cierpię, nie miałem pojęcia, jakim cudem ona w ogóle jeszcze utrzymuje się na nogach. Dopiero teraz zauważyłem, że moja lewa ręka – ta niesprawna – była cała czarna od zaschniętej krwi. Jane poruszała się teraz zrywami: zwalniała, zatrzymywała się, po czym znów robiła kilka gwałtownych kroków, i tak w kółko. Zaczynałem ją doganiać. Minęła stołówkę i przekuśtykała obok spalarni. Byłem jakieś dwadzieścia kroków za nią. Znów ją zawołałem, ale miałem wrażenie, że w ogóle mnie nie słyszy. Dylan musiał uderzyć ją w głowę. Pewnie miała wstrząśnienie mózgu albo coś gorszego. Nie spędzę w tej szkole ani dnia dłużej – aresztują mnie za zabicie Dylana. I Laury. I mało mnie to obchodziło. Jane skręciła za spalarnią. Szedłem za nią.
Podeszła do drzwi. Do drzwi, których nikt nie mógł otworzyć. Złapałem ją za rękę, ale odtrąciła mnie. – Jane, co ty wyprawiasz? – spytałem błagalnie. – Musisz się położyć. Zignorowała mnie i stanęła przed drzwiami. Bzzz. Trzask. Zwichniętą, zbryzganą krwią ręką złapała za klamkę i otworzyła drzwi. Przytrzymałem je, żeby się nie zamknęły. Szła, utykając, przez typowy piwniczny korytarz o cementowych ścianach, tyle że o innym zapachu – zapachu czystości, jakby amoniaku. Przy suficie świeciła słaba, niebieska żarówka, a kiedy Jane pod nią przeszła, jej skóra przybrała trupio blady kolor. Na końcu korytarza znajdował się długi wąski pokój, który przypominał wyglądem stary szpital. Wzdłuż ściany stały szafki, nad którymi wisiały puste półki. Po prawej stronie znajdował się rząd stalowych, wysokich do sufitu szaf, a po lewej metalowy stół i komputer. Złapałem Jane w talii i podszedłem za nią bezradnie do stalowego stołu. Zaczęła się na niego wdrapywać; chciałem jej pomóc, ale mnie zignorowała. A nawet gorzej – zachowywała się tak, jakby w ogóle mnie nie było. Twarz miałem całą mokrą, ale nie miałem pojęcia, czy to od łez, czy od krwi. Pewnie i od tego, i od tego. – Jane – szepnąłem. – Co się dzieje? Wszystko w porządku? Usiadła na stole i wyprostowała przed sobą nogi. Na prawej, tuż nad kolanem, zauważyłem dużą czarną śliwę. Miała złamaną kość, a mimo to używała nogi podczas chodzenia. Pociągnęła zwichniętą ręką za ucho i popatrzyła pustym wzrokiem przed siebie. Złapałem ją za rękę, ale w ogóle tego nie zauważyła. – Co się z tobą dzieje? – krzyknąłem. – Usiłuję ci pomóc! Pociągnęła się znów za ucho, które tym razem zostało jej w dłoni. W miejscu, w którym jeszcze przed chwilą się znajdowało, zobaczyłem metalowe płytki i żaróweczki. W miejscu czaszki. Metalowe płytki i żaróweczki. Jane wyciągnęła z komputera kabel i podłączyła go sobie do głowy. Cofnąłem się chwiejnie. Nie. Nie, nie, nie. Komputer włączył się, a na ekranie zaczęły się wyświetlać jakieś napisy. „Protokół szkód Tryb autowyszukiwania Model: Jane 117C
Szukam szkody… Rejestr szkód: WA 24584 MG 58348 OC 32111 …” Pojawiały się coraz to nowe numery. Dziesiątki, potem setki. Spojrzałem na nią. – Jane. – Ledwie mnie było słychać. Jane nie poruszyła ustami, ale odezwała się. Głos nie należał do niej. – Nie powinno cię tu być.
Rozdział 16
Wybiegłem stamtąd. Zawróciłem korytarzem, z trudem utrzymując równowagę, bo biodro cały czas uciekało mi na bok. Bałem się, że drzwi się nie otworzą, ale klamka przekręciła się bezszelestnie. Pchnąłem drzwi i wybiegłem na dwór, a zaraz potem przewróciłem się na trawnik przy bieżni. Skuliłem się, bo ból w piersiach i nodze stał się nie do wytrzymania. Najgorzej jednak było z moim sercem: czułem się tak, jakby ktoś wyrwał mi je z ciała i przepuścił przez niszczarkę. Model: Jane 117C. Jane miała swój numer. Była… nie miałem pojęcia czym. Androidem? Robotem? Chciało mi się rzygać. Nie. Nie może być robotem. Miała uczucia, miała pomysły, miała osobowość. I całowałem ją. A ona mnie. Spróbowałem ją sobie wyobrazić: tę poprzednią Jane – szczęśliwą, piękną, pełną życia Jane. Ale nie byłem w stanie wymazać z pamięci widoku tej, która kuśtyka przez niebieski korytarz, odrywa sobie ucho i podłącza się do komputera. W szkole wszystkie światła były już pogaszone. Wszędzie panowała cisza, nikt nic nie wiedział. Nikt nic nie wiedział i jak miałbym niby komukolwiek o tym powiedzieć? Jak miałbym wyjaśnić coś, czego sam nie rozumiem? Musiałbym zaprowadzić ludzi do tego pomieszczenia i wszystko im pokazać, ale nie wyobrażałem sobie, że miałbym tam wrócić. Nie byłem w stanie spojrzeć na Jane, nie w takim stanie. Jane była programem komputerowym. Zakochałem się w programie komputerowym. Uśmiechała się, bo zmuszał ją do tego jakiś algorytm. Pocałowała mnie, bo nakazywał jej to jakiś złożony ciąg zer i jedynek. Nie była prawdziwa, nigdy nie była prawdziwa. Ale to niemożliwe. Komputery nie mogły myśleć i nie mogły zachowywać się tak jak Jane. Maszyny nie mogły wyglądać jak Jane. Jej skóra wyglądała jak prawdziwa. W oczach było życie. Przymknąłem powieki i poczułem w piersiach przeraźliwy ucisk. Potrzebowałem lekarza, ale w zabiegowym pracował Dylan. A nawet gdyby to nie on mnie pobił, co mógłby poradzić? Był tylko nastolatkiem, tak samo jak ja. A może nie był? Jane miała numer. Jej model to 117C. A gdzie sto szesnaście innych? W szkole nie było nawet tylu uczniów. Ale być może rotacja była na tyle duża, że zdążyło się już przewinąć sto szesnaście sztuk. Może inne też umierały, jak Jane.
Jane była martwa. Nie – nigdy nie była żywa. Czy wszyscy oprócz mnie byli robotami? Może mnie obserwowali, testowali. Jak Benson Fisher będzie reagować podczas bójki? Czy będzie próbować uciekać? Czy uda mu się z kimś zaprzyjaźnić? Czy się zakocha? Oddychanie bolało. Nawet leżenie na ziemi bolało, nie byłem w stanie zrobić nic innego. Ale Jane mogła być też jedyna. Była w szkole dłużej niż inni. Może jej opowieści o piętnastu uczniach, którzy byli tam przed nią, wcale nie były prawdziwe. Była pierwsza i miała obserwować wszystkich innych. Nagle dotarło do mnie, że cała reszta też musiała być kłamstwem. Wcale nie pochodziła z Baltimore. Nie była bezdomna. Nie chciała zostać lekarzem. Jej piegi to barwnik, a włosy to farba. Wrzasnąłem z wściekłością z głębi siebie. Jane usiłowała mnie przekonać, że mogę przetrwać w tym miejscu, że nie powinienem dać się zabić podczas bezsensownej ucieczki. Że nawet w takim życiu było coś dobrego. Ale to wszystko było kłamstwem. Właściwie to może po to się ze mną zaprzyjaźniła. Szykowałem się do ucieczki, a ten, kto ją zaprogramował, nie chciał do tego dopuścić. Wiedział, że muszę mieć jakiś powód, żeby zostać, więc w jej obwodach uruchomił komendę „flirt”. Ale Jane nie mogła być odosobniona. W budynku musiał być ktoś jeszcze. No bo po co w innym wypadku uczniowie mieliby przestrzegać tego durnego regulaminu? Izajasz na pewno był jednym z nich – kierował Porządkiem i kazał swoim trzymać całą resztę w ryzach. Ale czy był ktoś jeszcze? A co z Carrie i Curtisem? Może któreś z nich znajdowało się w takiej samej sytuacji jak ja – próbowało uciec i potrzebowało powodu, żeby zostać? A Mason? Miał mnie mieć na oku, bo byłem nowy? Laura i Dylan na pewno. Egzekwowali regulamin ze zbyt dużym zacięciem, zbyt dużo łączyło ich ze szkołą. Ale z drugiej strony po co by mieli atakować Jane? To bez sensu. Po co robot miałby zabijać robota? Zalała mnie fala mdłości. Nie byłem pewien co do Becky. W pierwszym odruchu pomyślałem, że na pewno jest robotem. Była strasznie sztuczna. Zbyt radosna, zbyt posłuszna. Ale w oczach miała dziwny smutek i ból. Strach. Nie. Jane, też miała emocje. Smutek Becky nie był wcale bardziej znaczący niż radość, figlarność czy buntowniczość Jane. Przewróciłem się na bok i spojrzałem na szkołę. Każdy mógł być taki jak Jane. Wszyscy mogli być tacy jak Jane.
Musiałem uciekać. Nie miałem już możliwości nikogo ze sobą zabrać, spróbować grupowej ucieczki i liczyć na to, że w kupie siła. Nie mogłem już nikomu zaufać. Podniosłem się z wysiłkiem, przezwyciężając ból, choć nie byłem w stanie przezwyciężyć poczucia beznadziei. Jane była najbliższą mi osobą, a teraz zginęła. Ale było dużo gorzej, niż gdyby tylko umarła – ona w ogóle nie istniała. Nie byłem chłopakiem opłakującym utratę ukochanej; byłem naiwniakiem opłakującym własną głupotę. Kulejąc, przeszedłem przez bieżnię i poszedłem w stronę lasu. Każdy krok sprawiał, że biodro paliło mnie z bólu i nie mogłem oddychać. Ale mimo to musiałem znaleźć sposób, żeby przedostać się przez mur. Na maszcie z paintballu wisiało co najmniej sześć metrów liny – mogłem ją pociąć na kawałki i jakoś wykorzystać. Mogłem też ściąć drzewo. Albo wziąć jakieś rzeczy z bunkra. Musiał być jakiś sposób. Kręciło mi się w głowie i zataczałem się przy każdym kroku. Odkaszlnąłem, co wywołało tak nieznośny ból, że omal nie zwalił mnie z nóg. Po chwili znów zacząłem kaszleć i nie byłem już w stanie utrzymać się na nogach. Z ust ciekła mi krew. Nie mogę się zatrzymać, powtarzałem w duchu. Zacisnąłem zęby i znów wstałem. Doszedłem już prawie do linii drzew. W lesie będzie się szło jeszcze gorzej, ale nie miałem innego wyjścia. Musiałem uciec dziś w nocy. Nagle uderzyła mnie myśl, że może ktoś już po mnie idzie. Wiedziałem, kim jest Jane. To musiało mieć swoje konsekwencje. Bez względu na to, kto chciał zachować to w tajemnicy, na pewno już wiedział, co zobaczyłem. Wiedział, że mogłem wszystko zaprzepaścić. Poruszałem się bardzo powoli, z trudem stawiając każdy krok. A jednak szkoła się myliła. Nie mogłem wszystkiego zaprzepaścić, mimo że widziałem Jane i metalową płytkę pod jej uchem. Nie mogłem nikomu o tym powiedzieć, bo nie mogłem nikomu ufać. Poza tym nie miałem dowodów. A jutro Laura i Dylan po prostu dokończą robotę. Drzewa wokół mnie zaczęły wirować. Było strasznie zimno. Potknąłem się i przewróciłem.
Rozdział 17
Naprawdę wolałbym nie nakryć ich obściskujących się w bunkrze. Otworzyłem z trudem lewe oko, jakby przygniatało je coś strasznie ciężkiego. Zobaczyłem tylko ziemię i kamienie. – Benson i Jane, to rozumiem – odezwał się inny głos. – Ale Dylan i Laura? Porządek nie będzie tego tolerować. Wywalą ich. – I tak cała czwórka dostanie areszt. Kto w ogóle wpadł ma taki głupi pomysł, żeby otwierać drzwi? Widziałeś Bensona i Jane, całych rozanielonych? Rzygać mi się chciało na ten widok. Głosy ucichły, a ja znów zamknąłem oczy. Wiedziałem, że oddycham, bo mnie bolało, ale mózg miałem otumaniony. Ciało było bezwładne. Było mi zimno. W lesie jeździły quady – jeden daleko, drugi blisko. Słyszałem hałas silników. Gdzieś w pobliżu rozległy się kroki. Ktoś biegł. – Ej! – zawołała jakaś osoba. – Chyba próbowali uciec. – Co tam masz? – To był Curtis. – Krew, mnóstwo krwi. Przed frontowym wejściem. Porządek właśnie na nią natrafił. – Wiedziałem. Benson uciekł. – Ale Jane? Curtis mówił ostrym, wściekłym głosem. – Namówił ją. Na luźnych kamieniach zachrzęściło więcej nóg, ale głosy się oddaliły. Znów otworzyłem oko i znalazłem na tyle dużo siły, żeby ruszyć lekko głową. Znajdowałem się w lesie, ale nie byłem pewny jak głęboko. Kilka centymetrów ode mnie natrafiłem na kępkę suchej trawy i gołą ziemię. Między kamieniami leżała nienaruszona kula od paintballu. Zobaczyłem swoją lewą dłoń. Była spuchnięta, usmarowana krwią, cała fioletowa. Usłyszałem więcej głosów – nie na tyle wyraźnych, żeby rozumieć, co mówią, ale wiedziałem, że na dworze jest sporo ludzi. Pewnie cała szkoła. Dylan, Laura, Jane i ja zaginęliśmy. Szukali nas tak jak wtedy, gdy zaginęła Lily. Ale widocznie tym razem Porządkowi udało się otworzyć drzwi wyjściowe. Ciekawe, co powiedzą o Jane? Że potrącił ją samochód? Stękając, podłożyłem pod siebie prawą rękę i zacząłem podnosić się z ziemi. Wydawało mi
się to prawie niewykonalne, jakby ktoś doczepił mi do ciała dodatkowych pięćdziesiąt kilogramów. Zakaszlałem i omal nie straciłem przytomności. Zobaczyłem więcej uczniów. Chodzili po całym kampusie, niektórzy w grupkach, niektórzy sami. Większość znajdowała się niedaleko szkoły i kierowała w stronę głównego wejścia, przy którym znaleziono krew. Krew Jane. Ale po co androidowi krew? Podniosłem prawą rękę, mając nadzieję, że uda mi się kogoś przywołać, ale nie byłem w stanie utrzymać jej w górze. Była zbyt ciężka. – Ej – zaskrzeczałem, ale sam prawie siebie nie słyszałem. Przyglądałem się poszukiwaniom. Nikt ich nie koordynował, nie tak jak Curtis wczoraj… Czy to naprawdę było wczoraj? Ciężko im będzie coś znaleźć. Jeśli zakładali, że jesteśmy gdzieś w lesie, będą mieli do przeszukania ogromny teren. Ale jeśli przestaną się gapić na krew, nie powinno być im trudno mnie znaleźć. Tylko czy chciałem, żeby mnie znaleźli? Podniosłem rękę i tym razem udało mi się lekko zamachać, póki znów nie opadła mi na ziemię. W dalszym ciągu nikt jednak nie patrzył w moją stronę. Miałem na sobie czerwony sweter od szkolnego mundurka. Musiał być dobrze widoczny. Czułem się otępiały. Nie byłem ani zły, ani smutny. Nic nie czułem. Umrę w tej szkole – dziś albo za rok. Usłyszałem za sobą kroki, ale nie miałem siły się odwrócić. – Ej – odezwał się jakiś głos. – Co to? Kroki przyspieszyły, coraz bardziej się zbliżały, aż nagle znalazły się tuż przy mnie. – Benson? O rany. Jakaś dziewczyna stanęła przede mną, a zaraz potem popędziła w stronę bieżni. Spróbowałem ją rozpoznać. Mój mózg pracował na zwolnionych obrotach. Wiedziałem, kto to. Gabby – Wariant. Zaczęła wołać innych, podskakując i wymachując rękami. – Och, Bense – usłyszałem obok jakiś głos i poczułem, jak obejmują mnie czyjeś ramiona. – Trzymaj się, dobrze? Pokiwałem głową. – Wiesz, gdzie jest Jane? – spytał głos. Odwróciłem się, przekręcając powoli i niepewnie głowę. Brązowe, kręcone włosy. Becky. Patrzyłem się na nią, nie wiedząc, co powiedzieć. – Jane – powtórzyła Becky. – Wiesz, co się z nią stało? – Jej spojrzenie przesuwało się po moim pokiereszowanym ciele, od rąk do dłoni i zachlapanego krwią ubrania. Ale to nie była tylko
moja krew. – Dylan – wystękałem. – I Laura. Becky zacisnęła zęby i spuściła na chwilę wzrok; do oczu napłynęły jej łzy. Po chwili znów się odezwała. – Wiesz, dokąd zabrali Jane? Gapiłem się na nią. Czy Becky przyjaźniła się z Jane? Nie wiedziałem. Co by sobie pomyślała, gdyby znała prawdę? Może już ją znała. Może była jedną z nich. – Nie. Becky zagryzła wargi i pokiwała głową. – Wyjdziesz z tego, Bense – powiedziała w końcu drżącym głosem, ale z uśmiechem na twarzy. – Gabinet zabiegowy jest dobrze wyposażony. Wyjdziesz z tego. Reszta już prawie do nas dobiegła, wróciła również Gabby. I ona zapytała o Jane, a Becky odpowiedziała za mnie. Zaraz potem zjawili się Izajasz z dwójką młodszych chłopaków z Porządku. – Co się stało? – spytał oskarżycielskim tonem. Becky podniosła się, popatrzyła na niego i odsunęła się. – To robota twoich drani – wysyczała cicho Gabby. – Laury i Dylana. Dwóch chłopaków z Porządku aż podskoczyło i zrobiło krok w jej stronę, jakby chcieli ją uciszyć. Nagle pojawił się Curtis i zastąpił im drogę. Czy to się działo naprawdę? Czy oni byli ludźmi? A może patrzyłem na aktorów, którzy grali tak, żebym nie myślał, że są częścią tego wszystkiego? Curtis odwrócił się do Izajasza i, dźgając go palcem w pierś, warknął cicho: – Mało mnie obchodzi, co twoim zdaniem się tu stało, ale to wy macie kontrakt medyczny, więc dobrze ci radzę, żebyś natychmiast tu kogoś przysłał. Izajasz otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale Curtis złapał go za sweter. – A jeśli się dowiem, że Dylan działał z twojego polecenia, to połamię ci wszystkie kości. Każdą po kolei. Powolutku. – Wypowiadając ostatnie słowo, pchnął Izajasza do tyłu. Jeden z Porządkowców zamachnął się pięścią, ale Curtis bez trudu uskoczył i walnął chłopaka tak, że ten poleciał na ziemię. Izajasz nakazał ostro, żeby przestali, i bójka skończyła się równie szybko, jak się zaczęła. Wokół nas zaczął gromadzić się tłumek; zebrali się już prawie wszyscy Warianci. Mason stał cicho z boku ze stoickim spokojem. Miał rację. Nie powinienem był zadawać się z Jane. Czy to oznaczało, że nie był jednym z nich? Nie chciał, żebym się w niej zakochał – działał przeciwko niej. A może to wszystko to była tylko gra?
Obok mnie uklękła Carrie, współlokatorka Jane – ze łzami w oczach dopytywała się, gdzie ona jest. Powiedziałem, że nie wiem. – Ale byliście razem? – spytał Curtis. Myśleli, że ona ciągle gdzieś jest. Że może ją znajdą, tak jak mnie. Próbowałem kiwnąć głową, ale nawet to bolało. – Tak – powiedziałem. – Wyszliśmy razem z balu. Poszliśmy pod główne wejście… – Wszyscy wpatrywali się we mnie. Na brzegu otaczającej mnie grupki stali Oakland z Myszką, słuchali mnie uważnie. – To robota Laury i Dylana. Mieli rurę. W tłumie rozległy się pomruki, ludzie zaczęli mówić podniesionymi głosami i popychać się. Curtis wrzasnął, żeby się uciszyli. – Mów dalej – poprosiła Carrie z zaczerwienioną twarzą. Jane też się tak czerwieniła, jak płakała. Ale przecież każdy się tak czerwienił. – Zaatakowali nas. Dylan wepchnął mnie do studzienki okiennej. – Zamilkłem, zastanawiając się, co mam powiedzieć. Jak mam wyjaśnić, jak się tu znalazłem? Carrie wzięła mnie za rękę. – A Jane? Pokręciłem głową. Bolało. – Nie wiem. Powinienem się rozpłakać, pomyślałem. Powinienem zacząć szlochać? Czemu nie mogę? Po chwili z tłumu wyłonili się Izajasz z Anną. Uklęknęła przy mnie z przerażeniem. Wszyscy się uciszyli, kiedy zaczęła wyjmować apteczkę. Otworzyła ją niepewnie, spojrzała na mnie, a potem znów na apteczkę. Wyciągnęła bandaż i drżącymi palcami rozdarła plastikowe opakowanie. Ale nagle znieruchomiała i popatrzyła znów na zestaw opatrunków. Wyciągnęła jakąś buteleczkę, odłożyła ją i wzięła inną. – Chodźcie – warknął Curtis i kiwnął na Masona i Joela. – Zaniesiemy go do zabiegowego. Cała reszta niech dalej szuka Jane. Ona może być wszędzie.
Rozdział 18
Spędziłem w zabiegowym pięć dni. Problem był dla Anny zbyt poważny. Zrobiła prześwietlenie, ale nie mogła obejrzeć zdjęcia. Włożyła niewywołany film do szafki – windy, takiej jak moja szafa – i dostała z powrotem wytyczne co do dalszego postępowania. Na koniec ze zdumieniem usłyszałem, że moim jedynym poważnym obrażeniem było wstrząśnienie mózgu. Byłem cały poobijany i potłuczony, na przedramieniu miałem paskudną ranę (Anna powiedziała, że w normalnej sytuacji trzeba by było ją zszywać, ale za późno mnie znaleźli) i dwa wybite palce. Ręce i dłonie miałem zabandażowane jak mumia, oba nadgarstki w szynach, a do tego dostałem potężną dawkę środków przeciwbólowych, ale nic poza tym. Anna stwierdziła, że pewnie czułem się gorzej, niż wskazywały na to moje obrażenia. Bo czułem się fatalnie. W niektóre dni byłem zupełnie sam, a w inne odwiedzał mnie cały gang. Słyszałem, że dużo się zmieniło, spokój został zburzony. Curtis martwił się jakiś czas, że między gangami znów wybuchnie wojna, jak przed zawarciem paktu, ale sprawa rozeszła się po kościach. Ostatecznie cztery osoby odeszły z Porządku. Trzy przeniosły się do Pustoszycieli, a Anna przystała do Wariantów. Ponieważ Dylan zniknął, a Anna należała do Wariantów, kontrakt medyczny automatycznie przeszedł na nas, co rozwścieczyło Izajasza. Najdziwniejszy był jednak sposób, w jaki Iceman wyjaśnił całe zajście. Jane była martwa, ale nie powiedziano nam ani jak zginęła, ani gdzie. Natomiast Dylan i Laura dostali areszt. Curtis próbował się dowiedzieć czegoś na ten temat od Izajasza, ale ten twierdził, że nie miał z tym nic wspólnego. Ktoś inny musiał ich zabrać. Piątego dnia, wiedząc, że mam zostać wypuszczony, wyszedłem z łóżka i zrobiłem mały rekonesans w zabiegowym. Nie mogłem znieść myśli, że będę musiał wrócić do swojego pokoju, do codziennej rutyny. Musiałem znaleźć jakiś sposób, żeby się stąd wydostać. Potrzebny mi był plan ucieczki, narzędzia, broń. Obejrzałem dokładnie windę, za pomocą której Anna odesłała film z rentgena i otrzymała instrukcję leczenia. Była krótka, wbudowana w ścianę piwnicy. Gdybym nie wiedział, do czego służy, pomyślałbym, że to zwykła szafka. Nie było w niej żadnych przycisków ani kontrolek. W innych szafkach znajdowało się z grubsza to, czego się spodziewałem: gazy, szpatułki, gumowe rękawiczki. Znalazłem igły, ale bez strzykawek. Nic nie nadawało się na broń. Wyjąłem butelkę z alkoholem do odkażania rąk, bo coś mi się kojarzyło, że widziałem kiedyś jakiś program o policjantach, w którym pokazywali, jak zrobić z tego broń. Stwierdziłem, że przynajmniej jest łatwopalny. I liczyłem, że bez względu na to, kto monitoruje kamery, uzna po
prostu, że jestem idiotą, który w niebezpieczny sposób próbuje się upić. – Cześć, Bense. – Odwróciłem się gwałtownie i zobaczyłem w drzwiach Becky. Zrobiłem minę niewiniątka i odłożyłem butelkę z alkoholem na blat. – Cześć. Becky stała z założonymi rękami i przyciskała do piersi tekturową podkładkę. – Zanim stąd wyjdziesz, muszę ci zadać kilka pytań. Muszę wypełnić jakieś głupie formularze. – Skrzywiła się sztucznie i roześmiała. Pokiwałem głową i poszedłem usiąść. Miałem na sobie białą flanelową piżamę, którą Anna wyjęła z szafki, a kiedy wspiąłem się na wysokie szpitalne łóżko, czułem się jak dziecko. – To w szkole trzeba odwalać robotę papierkową? – spytałem. – To dziewięćdziesiąt procent mojego kontraktu – powiedziała Becky. Oparłem się o uniesione poduszki. Głowa mnie jeszcze bolała, chociaż już trochę mniej. – Dawaj – rzuciłem, gapiąc się w sufit. Nie miałem ochoty na nią patrzeć. W szkole było mnóstwo osób, które podejrzewałem o to, że są robotami. Becky była jedną z nich. Podobnie jak cały Porządek. Zdjęła zakrętkę z pióra. – Przede wszystkim jak oceniasz poziom opieki w gabinecie zabiegowym? Odwróciłem głowę, żeby na nią spojrzeć. Uśmiechnęła się. – Chyba żartujesz. Becky zerknęła na swoje papiery. – W skali od jeden do pięciu, gdzie jeden to świetnie, a pięć beznadziejnie. Spojrzałem znów w sufit, po czym zamknąłem oczy. – To szkoła, która traktuje nas jak więźniów i w której umierają ludzie, dba o jakość obsługi klienta? – Nie wiemy na pewno, że ludzie… – Becky urwała. Zapadło milczenie. Uchyliłem jedną powiekę. Becky ocierała sobie policzek. Głos jej drżał. – Przepraszam. – Nie szkodzi. Siedzieliśmy kilka sekund w milczeniu: Becky patrzyła w swoje papiery, a ja gapiłem się w biały cementowy sufit. Tu nigdy nie będzie normalnie. Oszukiwałem sam siebie, myśląc, że mogę tu być szczęśliwy. Lubiłem paintball, dobre jedzenie, swój gang i… Jane. Ale to wszystko było kłamstwem.
Becky podniosła podkładkę. Kartka była pusta. – Nie ma żadnej roboty papierkowej – powiedziała i znów otarła łzę. – Chciałam tylko sprawdzić, jak się czujesz. – Nic mi nie jest. Po południu wróciłem do swojego pokoju. Kilka osób przygotowało dla mnie kartki z życzeniami, a parę dziewczyn nazbierało w ogrodzie kwiatów i ułożyło je w wazonie na moim biurku. Podziękowałem im wszystkim, ale czułem, że coś się zmieniło. W poszewce na poduszkę schowałem buteleczkę z alkoholem. Żeby zrobić z tego broń, potrzebne mi były jeszcze inne składniki, ale to mogło zaczekać. Leżąc pięć dni w łóżku, opracowałem pewną teorię. Rozumowałem następująco: po pierwsze, znaleźliśmy się w tej szkole z jakiegoś powodu – albo w ramach eksperymentu, albo szkolenia. Nie byłem w stanie stwierdzić, który z nich był prawdziwy, bo żaden nie miał specjalnie sensu. Gdyby to był eksperyment, to musiałby być strasznie ogólnikowy i abstrakcyjny. Gdyby to było szkolenie, to należałoby się chyba spodziewać większego nacisku na kwestie merytoryczne: lepszych metod nauczania, częstszych sprawdzianów, wyższych wymagań. Nawet osoby, które uważały, że skoro gramy w paintball, to znaczy, że szkolimy się na żołnierzy, nie umiały odpowiedzieć, dlaczego nikt nie uczy nas żadnej taktyki. Sami musieliśmy wszystko wymyślać. W każdym razie doszedłem do wniosku, że skoro znajdowaliśmy się w szkole w jakimś określonym celu, to powinienem również uznać, że obecność Jane i innych ewentualnych androidów – w dalszym ciągu nie lubiłem jej tak nazywać – ma w jakiś sposób wspomagać eksperyment czy też szkolenie. Jeśli więc podstawą eksperymentu czy szkolenia były androidy, to logiczne by było, gdyby znajdowały się tu od początku. Jane była tego doskonałym przykładem – znalazła się tu jako pierwsza. Postanowiłem, że zrobię spis wszystkich uczniów, wszystkich sześćdziesięciu ośmiu osób, które pozostały, i dowiem się, kto zjawił się najpierw. Jeśli moje rozumowanie było słuszne, to te właśnie osoby powinny być androidami. Chyba że wszyscy nimi byli. Nie wiedziałem też oczywiście, gdzie wytyczyć granicę. Ile było androidów? Pięć? Dziesięć? Trzydzieści? Narysowałem w zeszycie tabelę, a potem zacząłem chodzić z Masonem po dormitorium i pytać ludzi, od jak dawna są w szkole. Nie powiedziałem Masonowi, po co to robię, a on pewnie pomyślał, że zwariowałem. I może wcale aż tak bardzo się nie mylił.
Warianci bez większych oporów podali mi informacje, o które prosiłem; większość pozostałych też to zrobiła. Kiedy doszedłem do pokoju Oaklanda, drzwi otworzył Obibok. Oakland siedział na krześle z nogami na biurku i gapił się w komputer. Podniósł wzrok na tyle, żeby odnotować, kto przyszedł, po czym znów spojrzał w ekran. – Cześć, chłopaki – powiedziałem. – Mam do was kilka pytań. Obibok chciał mi zatrzasnąć drzwi przed nosem, ale zrobiłem krok naprzód i zablokowałem je butem. Zmarszczył brwi i wyprężył się. – Masz jakiś problem? – Tylko pytanie. Pomóżcie mi. Chcę zrobić spis wszystkich uczniów i zobaczyć, kto z nas jest tu najdłużej. – Ale co cię to obchodzi? – Ciekawi mnie to. Obibok zacisnął zęby i zmrużył oczy, przez co miał zapewne wyglądać groźnie. – I tylko po to musiałem wyleźć z łóżka? – Obibok robił za większego twardziela, niż uzasadniała to jego postura, i od bójki podczas naszego pierwszego spotkania dokuczał mi tak, jakby mógł mnie pobić w mistrzostwach Ultimate Fighting. – Oczywiście rozumiem, że masz bardzo daleko do drzwi – powiedziałem. – I przepraszam. Obibok patrzył na mnie, starając się wyglądać jeszcze bardziej przerażająco. Skinąłem na krzesło. – Jak chcesz, to możesz usiąść i odsapnąć. Obibok otworzył usta, ale to Oakland się odezwał: – O co chcesz spytać? – Od jak dawna tu jesteście? – A co cię to obchodzi? – szczeknął Obibok. – Już mnie o to pytałeś – odpowiedziałem spokojnie, patrząc na Oaklanda. Spojrzał na mnie z namysłem. Obibok najwyraźniej nie rozumiał, dlaczego Oakland w nic jeszcze nie uderzył. Spróbowałem rozluźnić trochę atmosferę. – Staram się dowiedzieć czegoś o tym durnym miejscu – wyjaśniłem. – Ale w tym celu muszę pogadać z ludźmi, którzy siedzą tu najdłużej. Oakland wpatrywał się we mnie dłuższy czas, po czym odezwał się w końcu: – Najdłużej była tu Jane, prawda? – W jego głosie nie słychać było współczucia, ale nie było w nim też jego zwykłego buractwa. Po prostu stwierdził fakt. – Ja jestem tu jakiś rok i dziewięć miesięcy – wyznał Oakland. – Chyba. Nie jestem na sto
procent pewny. Obibok niecały rok. Obibok wyraźnie się zdziwił, że Oakland mi pomaga, i gapił się na mnie, jak zapisywałem w zeszycie podane daty. – Dzięki, chłopaki. Kiedy już się odwracałem do wyjścia, Obibok rzucił: – Ładnie się zająłeś swoją dziewczyną, Fisher. Zatrzymałem się, czując nagły przypływ wściekłości. Wziąłem głęboki wdech i odwróciłem się do Oaklanda. Patrzyłem na niego na tyle długo, że Obibok zaczął się zastanawiać, o co chodzi, i też się odwrócił. Wtedy walnąłem go w zęby. Upadł na podłogę. Oakland spojrzał mi na moment w oczy, znieruchomiał, po czym zajął się znów komputerem. Wieczorem miałem już odpowiedzi prawie wszystkich chłopaków. Dwóch gości z Porządku powiedziało, że nic mi nie powie, póki nie spyta o zgodę Izajasza. Im też miałem ochotę przywalić. Izajasz też mi nie odpowiedział, ale podpytałem kilka innych osób. Nie zdziwiło mnie, że był jednym z najstarszych. Wiedziałem. Na pewno był androidem. W ciągu następnych dwóch dni udało mi się zebrać informacje od dziewczyn – w klasie i stołówce. Dowiedziałem się, że pięć z nich przyjechało do szkoły razem z Izajaszem. Wszystkie twierdziły, że są w szkole od jakichś dwóch lat i że przyjechały razem busem. Poza nimi byli jeszcze jeden Porządkowiec, Raymond, dwie Pustoszycielki – Myszka i Maleńka. I Rosa – jedna z naszych. Nie znałem jej za dobrze. Była jedną z najstarszych dziewczyn. Miała najlepszy karabin do paintballu. Chorowała na astmę. Nie wydawała się zbyt towarzyska. Musiałem ją mieć na oku. Oczywiście cała ta lista opierała się na domysłach. Na założeniu, że androidy zjawiły się pierwsze. I na jeszcze dalej posuniętym założeniu, że Jane nie była jedyna. Wieczorem, leżąc w łóżku, chciałem jakoś pogadać z Masonem. Na podstawie mojego spisu wiedziałem, że był jednym z nowszych uczniów. Miałem nadzieję, że to oznacza, że nie należy do… cokolwiek to było. Było ciemno, a z górnego łóżka dochodziło cichutkie stukanie w klawiaturę. – Słuchaj – zacząłem. Mason ziewnął. – Co tam? Zamilkłem. Z jego ekranu dochodziła słaba poświata i odbijała się od gładkiego obiektywu kamery w rogu. – Chyba nic – powiedziałem.
– Okej. Będę musiał zaczekać z rozmową, aż wyjdziemy na dwór, poza zasięg mikrofonów. Wstałem z łóżka, zbyt rozbudzony, żeby spać, i wyjąłem z szafy komputer. Niedługo miały być odnawiane kontrakty i byłem ciekawy, co się stanie z kontraktem medycznym. Słyszałem, że ponoć Porządek będzie chciał go odzyskać. Gangi miały się niedługo spotkać i omówić tę sprawę. Jak dla mnie był to głupi powód do kłótni, ale podobno kłótnie o kontrakty bywały kiedyś bardzo brutalne, dlatego właśnie zawarto pakt. Przeczytałem wymogi dla kontraktu medycznego, ale nie znalazłem w nich nic ciekawego. W porównaniu z dużymi kontraktami na utrzymanie zieleni czy gotowanie zarabiało się stosunkowo mało punktów, a oba świetnie płatne kontrakty znajdowały się w rękach Pustoszycieli. Znudzony przeskoczyłem na katalog i zacząłem patrzeć, co nowego pojawiło się w sprzedaży. Nie za wiele – kilka nowych rodzajów słodyczy, kilka nowych ubrań (tylko dla dziewczyn) i nowa gra wideo. Kusił mnie sprzęt do paintballu – mnóstwo stron ze strojami kamuflującymi, osiem różnych rodzajów ghillie suit. Był nawet biało-szary kombinezon na pierwsze śniegi. Ze stron paintballowych chciałem wszystko – nie dlatego jednak, że zależało mi na doskonałych wynikach w paintball, ale dlatego, że w pełnym kamuflażu dużo łatwiej byłoby uciec. Ale musiało minąć jeszcze trochę czasu, zanim będę mógł sobie kupić coś naprawdę dobrego. Łamanie regulaminu pewnie nie wpłynęło korzystnie na stan mojego konta, a do tego nie dostałem wypłaty za cały miesiąc. Kliknąłem kilka okienek, żeby sprawdzić swoje konto, a ponieważ do tej pory nie patrzyłem, jak to się robi, dopiero po kilku minutach udało mi się je znaleźć. Coś się nie zgadza… – Ej, Mason – odezwałem się ze zdumieniem. – Ile masz punktów? – Wiedziałem, że od kilku miesięcy odkłada na ghillie suit i wydaje punkty tylko na rzeczy typu granat. – Czekaj – odpowiedział sennie. Usłyszałem stukanie na klawiaturze. – Wygląda na to, że mam… tysiąc osiemset trzydzieści. Niezły wynik – tysiąc osiemset trzydzieści – mógł sobie za to kupić większość rzeczy z katalogu, poza tymi najdroższymi. – Muszę uzbierać jeszcze tylko czterdzieści pięć – powiedział. – A widziałeś, że dodali w końcu moro na zimę… Wyłączyłem się. Coś było nie tak. Na moim koncie znajdowało się pięć milionów punktów. Szkoła usiłowała mnie przekupić.
Rozdział 19
Nie chciałem, żeby ktoś się dowiedział o moich punktach – Porządek nabrałby podejrzeń, gdybym zamówił sobie ghillie suit, mimo że na punkty pracowałem dopiero od kilku tygodni. Ale kupiłem sobie bojówki, a obszerne kieszenie wyładowałem droższymi zakupami: granatami, lornetką, latarką i najdroższym sprzętem – dwiema krótkofalówkami. Zacząłem też gromadzić zapasy: batoniki zbożowe, krakersy, suszoną wołowinę. Miałem nadzieję, że szkoła pomyśli, że zaszalałem podczas zakupów z łapówki, ale mogła też znać prawdę: wiedzieć, że szykuję się do ucieczki. W każdym razie bez względu na to, kto znajdował się po drugiej stronie kamery, musiał mieć dość duże zaufanie do szkolnych murów; dostępny w sprzedaży sprzęt zachęcał niemal, żeby spróbować ucieczki. Nienawidziłem teraz lekcji. Nienawidziłem siedzieć dzień w dzień i gapić się na dwa puste krzesła przed sobą. Lily nie żyła. Jane już nie było. Codziennie siadałem w ławce, patrzyłem na jej krzesło i przypominałem sobie jej włosy, przypominałem sobie, jak leży na stole w piwnicy. Zauważyłem, że z Becky jest podobnie: siedziała sama w pierwszej ławce. Zawsze obok siedziała Laura, ale teraz już jej nie było. I dobrze! Po kilku monotonnych dniach Iceman obwieścił, że mamy szykować się do paintballu. Przebierając się i pakując rzeczy, starałem się nie pokazywać po sobie podniecenia. Nie cieszyłem się z samej gry, ale chciałem wykorzystać czas w lesie – z dala od kamer – żeby nad czymś popracować. Mason zdążył wyjść, zanim się przebrałem. Specjalnie się grzebałem, a jak tylko zamknęły się za nim drzwi, dopadłem do łóżka i wyciągnąłem buteleczkę z alkoholem. Potrząsnąłem nią i sprawdziłem kolor. Ciecz zrobiła się rudobrązowa. Poprzedniego wieczoru wsypałem do środka całe opakowanie pieprzu kajeńskiego. Przekupiłem jednego z Pustoszycieli, żeby wykradł mi go z kuchni, mówiąc, że chcę zrobić kawał Izajaszowi – w zamian dałem mu złoty łańcuch wart trzysta punktów. Rano natomiast poszedłem do zabiegowego, żeby Anna dała mi kolejną porcję leków przeciwbólowych, i wykradłem strzykawkę i gaziki. Teraz się przekonam, czy to w ogóle zadziała. Widziałem, jak to robią w telewizji, ale to niekoniecznie musiało coś znaczyć. Wrzuciłem buteleczkę do kieszeni i zszedłem na dół. Czułem, jak dodatkowy sprzęt mi ciąży i obija się o nogi, kiedy biegłem na schody. Nie wiedziałem jeszcze, kto – o ile w ogóle – dostanie jedną z krótkofalówek. Ze wszystkich osób,
które zostały w szkole, najbardziej ufałem Masonowi, ale on nie palił się do ucieczki. Może w ogóle nikt ze mną nie pójdzie? Ale na ten moment nie miało to znaczenia. Dziś chciałem tylko coś sprawdzić. Kiedy przechodziłem przez bieżnię, dołączył do mnie Curtis. – Może spadnie śnieg – powiedział i popatrzył na niskie chmury. Wzruszyłem ramionami. – Cały tydzień się na to zanosi. Co do Curtisa nie miałem pewności. Mimo że zjawił się pół roku po Izajaszu, to i tak należał do grona najstarszych uczniów. Zastanawiałem się, czy wszystkimi gangami rządzą androidy: Oakland, Myszka, Izajasz, Curtis. Jedyną osobą, która nie pasowała do tej układanki, była Carrie – trafiła do szkoły dopiero rok temu. I choć nie była równoprawnym przywódcą gangu, jak Myszka, to pod względem ważności zajmowała drugie miejsce po Curtisie. Zastanawiałem się, czy ona też jest człowiekiem, który zakochał się w androidzie. Tak samo jak ja. – Możesz dziś grać? – spytał Curtis, idąc obok mnie. – Chyba tak. Z głową już lepiej, a z rękami w szynach mogę bez problemu robić większość rzeczy. – A żebra? – Bolą jak cholera – powiedziałem ze śmiechem. – Jeśli tylko się uda, postaramy się usadzić cię w jednym miejscu, żebyś nie musiał za dużo się ruszać. Damy cię do obrony. Ale przy odrobinie szczęścia będziemy dziś sędziować i nie będziesz musiał nic robić. Dowiedziałem się, że pole do paintballu, na które właśnie szliśmy, było jednym z największych – znajdowało się na nim mnóstwo małych budynków ze sklejki, ustawionych w taki sposób, żeby wyglądało to tak, jakbyśmy walczyli w mieście. Izajasz jak zwykle stał na przodzie gromady uczniów. Ludzie byli dziś odrobinę spokojniejsi niż zwykle i trochę bardziej poważni. Graliśmy po raz pierwszy od czasu wszystkich wydarzeń – w tym czasie zmieniły się drużyny, brakowało kluczowych zawodników. – Dziś gramy w „Ochroniarza” – ogłosił przez megafon Izajasz. – Porządek atakuje, Warianci się bronią. Curtis poklepał mnie po ramieniu i się uśmiechnął. Będę mógł zająć jakieś stanowisko defensywne, nie musząc przy tym dużo biegać. Nie tak to sobie zaplanowałem, ale skinąłem głową. – Porządek wybierze jednego zawodnika na VIP-a – czytał dalej Izajasz. – Zawodnik ten będzie musiał dotknąć flagi znajdującej się na środku placu. Ofensywa będzie też miała o pięciu
zawodników więcej niż defensywa. W obu drużynach jest lekarz, z tym że VIP-a nie można uzdrowić. Spojrzałem na Wariantów, którzy zbili się w grupkę za Curtisem. Wszyscy wyraźnie się wahali, bo nikt nie chciał wcielić się w rolę Jane. Wyobraziłem ją sobie, jak stoi razem z nami i radośnie podnosi rękę. Mówiła, że to dlatego, że lubi być sama. Pewnie ktoś ją zaprogramował, żeby to lubiła. Carrie nieśmiało podniosła rękę. – Ja będę lekarzem. Kilka osób pokiwało głową na zgodę, ale po nikim nie było widać specjalnego entuzjazmu. Miałem wrażenie, że pod pewnymi względami łatwiej mi otrząsnąć się po śmierci Jane. Bo oni nie widzieli tego, co ja. Dla nich Jane była wciąż bliską koleżanką, która została brutalnie zamordowana. Dla mnie – hm, właściwie sam nie wiedziałem kim. Ale za każdym razem, gdy powracała w jakichś dobrych wspomnieniach, natychmiast przypominało mi się też, jak siedzi na metalowym stole z uchem w ręku i mówi do mnie obcym głosem. Lekarzem Porządku została Vivian, której praktycznie nie znałem, a na VIP-a wybrano Becky. Izajasz rozdał lekarzom opaski, a potem poinformował o karach i nagrodach za grę. Zanim odczytał to na głos, uniósł brwi wpatrzony w ekran. Widać było, że wcale mu się nie podoba to, co widzi. – Drużyna, która dziś wygra, dostanie mniejsze kary za wszystkie popełnione w tym tygodniu przewinienia. Drużyna, która przegra, dostanie większe kary. W tłumie, zwłaszcza wśród Wariantów, rozległy się pomruki. – To świństwo – syknął Mason. – W tym scenariuszu obrona zawsze przegrywa. Izajasz spojrzał na zegarek i poinformował, że do rozpoczęcia gry zostało piętnaście minut i mamy zająć pozycje. Uniosłem taśmę i przytrzymałem ją, żeby wszyscy mogli przejść. – No dobra – powiedział Curtis, idąc razem z resztą grupy. – Nasz skład różni się od tego co zawsze. Mason i Benson, staniecie na obronie w mieście. Joel, zabezpieczysz front, a Hector, tył. John, chciałbym, żebyście się rozdzielili i ustawili pojedynczo jako snajperzy wzdłuż rzeki. Anno, ty pójdziesz z nimi. Znajdź sobie jakąś kryjówkę i zaczekaj, aż podejdą. Carrie zostaniesz w mieście i będziesz leczyć obrońców, gdyby zostali trafieni. Porządek ma więcej zawodników i pewnie uderzą na nas ze wszystkich stron naraz. Klasnął w ręce i życzył nam powodzenia; rozdzieliliśmy się. Ja i Mason poszliśmy do miasta, ze względu na mnie posuwając się wolniej niż reszta. Bolała mnie klatka piersiowa. Kiedy naszym oczom ukazały się budynki miasta, musieliśmy zejść w głąb wyschniętego koryta strumienia, o którym mówił Curtis, a potem wspiąć się z powrotem na górę.
Miasto było większe, niż myślałem – składało się z trzydziestu czy czterdziestu małych budynków ze sklejki; prawie jedna trzecia z nich miała dwa piętra, a jedna wąska wieża – trzy. Budynki znajdowały się blisko siebie i były zachlapane starą farbą. – Kiepsko – mruknął Mason. – Ofensywa zawsze dostaje więcej zawodników. Zmasakrują nas. – A co robią, jak Warianci są w ataku? Druga drużyna ma wtedy tylko dziesięciu czy dwunastu zawodników. – Nigdy nie jesteśmy w ataku. Zawsze w defensywie. I zawsze przegrywamy. Co zapewne oznacza, że nie powinniśmy w tym tygodniu łamać żadnych zasad. Chcę móc jeść. Mason umieścił mnie na dobrej pozycji obronnej, na drugim piętrze drewnianego budynku z dwoma oknami – jedno wychodziło na las, a drugie na główne wejścia do miasteczka. – Powodzenia, stary – powiedział i wskazał ręką na zachlapane ściany. Pokrywały je warstwy farby. – Nie uda ci się długo wytrwać. Po tych słowach odwrócił się i pobiegł schować się głębiej w mieście. Gdy tylko wyszedł, wyciągnąłem z kieszeni rzeczy i rozłożyłem je na podłodze: buteleczkę z zabarwionym na czerwono alkoholem, strzykawkę, zestaw gazików i butelkę wody. Z drugiej kieszeni wyjąłem trzy granaty. Nigdy wcześniej ich nie używałem, ale wyglądały dość prosto: zbiornik z farbą i drugi ze sprężonym powietrzem. Odciągnąłem zawleczkę z pierwszego i wyrzuciłem go na schody, a potem zrobiłem to samo z dwoma pozostałymi. Rozległ się głośny syk oraz odgłos wirowania i drapania, gdy granaty zaczęły się kręcić i ochlapywać farbą pomieszczenie na dole. Kiedy wszystko ucichło, zbiegłem po schodach. Pokój był w jaskrawozielone, białe i żółte cętki i paski. Pozbierałem granaty i pobiegłem z powrotem na drugie piętro. Odkręciłem butelkę i wylałem wodę. Potem nakryłem otwór butelki dwoma gazikami i delikatnie przecedziłem do środka alkohol. Już od samego zapachu zaczęły mi łzawić oczy. Alkohol miał naciągnąć pieprzem kajeńskim – tak przynajmniej było w telewizji. Chyba działało, bo w miarę jak butelka wypełniała się rdzawym płynem, wszystkie drobinki pieprzu osiadały na gazie, a ciecz była niemal klarowna. Gdzieś z oddali dobiegło mnie kilka wystrzałów. Zanurzyłem strzykawkę w alkoholu i nabrałem płynu. Dźwięk kul walących w zewnętrzne budynki dochodził z dwóch różnych stron – głośny, odbijający się echem huk. Wyjrzałem przez okno, ale nikogo nie zauważyłem. Ostrożnie przeniosłem strzykawkę do pierwszego granatu i napełniłem zbiornik po farbie. Wylałem sobie odrobinę na rękę, a skórki przy kciuku i palcu wskazującym zaczęły mnie strasznie
piec. Ostrożnie nałożyłem zawleczkę i szybko napełniłem pozostałe dwa granaty. Rozległy się krzyki ludzi wzywających lekarza. Byli blisko. Wymieniłem pojemniki z powietrzem. Gotowe. Granaty z gazem pieprzowym. Nie był to karabin, ale nagle poczułem, że mam nad wszystkim znacznie większą kontrolę. Miałem broń. Nie powstrzyma ona androida, ale głupiego Porządkowca owszem. Chciałem już teraz wypróbować jeden granat, wyrzucić go przez okno, jak usłyszę, że ktoś idzie, ale wtedy na pewno by mnie złapali. Lepiej mieć świadomość, że mam te granaty – że mogą zadziałać – niż ryzykować, że mnie z nimi złapią. Tu nie było żadnych kamer. Szkoła nie miała o niczym pojęcia. Delikatnie schowałem granaty do kieszeni spodni, wziąłem karabin i wyjrzałem przez okno. Uśmiech nie schodził mi z twarzy. Ustawiłem się przy oknie i spróbowałem znów skoncentrować się na grze. Nikogo nie widziałem, ale z dobiegających odgłosów wywnioskowałem, że nasi przedni obrońcy – ci w korycie strumienia – nie mieli dużo szczęścia. Nagle coś mi przyszło do głowy. Pole do paintballu przecinało głębokie koryto strumienia. Strumienia, który na sto procent nie miał źródła w obrębie szkolnych murów; musiał w którymś miejscu przechodzić przez mur. Z pierwszego piętra dobiegł mnie jakiś hałas – stłumione głosy – i instynktownie odwróciłem się, i wycelowałem w schody. Chwilę później po podłodze potoczył się granat. Syczał i wirował, bryzgając mgiełką niebieskiej farby i ochlapując mi maskę. – Trafiony! – zawołałem, otarłem twarz i zacząłem się zbierać do wyjścia. Przez okno zobaczyłem, że pod obstawą pięciu zawodników do miasta wkracza Becky. Nie miałem jak się schować przed tym granatem. Wyobraziłem sobie, jak wrzucam jeden z moich do pokoju Izajasza. Roześmiałem się i wyszedłem z budynku. Zacząłem schodzić z pola, celując karabinem w niebo, żeby pokazać, że nie żyję. Po lesie kręciło się kilku sędziów, ale większość śledziła działania w obrębie drewnianych budynków. Kiedy dotarłem do strumienia, poszedłem normalnym krokiem wzdłuż koryta pod górę, w ogóle nie próbując się chować. Uszedłem dopiero ze trzydzieści metrów, kiedy obok pojawił się Mason. Na rękach i piersiach miał co najmniej siedem jaskrawozielonych plam. – Chyba nie chcesz teraz uciekać, co? – spytał. Nie spojrzałem na niego.
– Czemu tak myślisz? – Bo idziesz w złym kierunku. – Chcę tylko zobaczyć, dokąd biegnie ten strumień – wyjaśniłem. Pokiwał głową i szedł przez chwilę obok w milczeniu. Kiedy tak szliśmy wzdłuż wyschniętego koryta, zastanawiałem się, czy w ogóle kiedyś była w nim woda. Może strumień wysechł, bo mur blokował dopływ wody? Emocje i adrenalina opadły i poczułem, że zaczynają mi marznąć palce. – Już grudzień, prawda? – spytałem. – Nie mam pojęcia. Nie liczę czasu. Przy murze strumień znikał w rurze przepustowej, szerokiej na jakieś siedemdziesiąt centymetrów. Podeszliśmy bliżej, a ja, stojąc w wyraźnych śladach quadów, schyliłem się i zajrzałem do środka. – W środku nic nie ma – stwierdziłem zdziwiony. – W minutę można się przeczołgać na drugą stronę. – Nie – odparł Mason. Wstałem i zobaczyłem, że coś mi pokazuje. Po obu stronach rury, jakieś dziesięć metrów nad nami, znajdowały się kamery. Wycelowane prosto w nas. – Aha – powiedziałem i pomachałem do kamer. – W takim razie to by było na tyle. Nie zniechęciło mnie to jednak. Jeśli miałem uciec, to i tak musiałem to zrobić szybko. A może z tymi kamerami było tak samo jak z tymi w szpitalu, w którym pracowałem – nie były monitorowane bez przerwy. Nagrywały, na wypadek gdyby ktoś miał później jakieś wątpliwości. – Jak myślisz, co jest po drugiej stronie? – spytałem. Mason wzruszył ramionami. – Strażnicy. – Ale chyba coś byśmy słyszeli. Quady strasznie hałasują. Myślisz, że strażnicy po drugiej stronie by ich nie używali? – Rozpalają ogniska. Widziałeś dym. – A może to turyści. Może tam jest kemping. Mason parsknął. – Jeśli kiedykolwiek miałbym stąd uciec, wolałbym już uciekać przez las, niż natknąć się na grupę strażników. Pokiwałem głową, ale nic nie powiedziałem. Jakaś dziewczyna z Porządku, uśmiercona jaskrawoniebieskim strzałem w głowę, szła przez las w naszym kierunku. Mason klepnął mnie w ramię i kiwnął na mnie, żebyśmy wracali. Szkoły nie było jeszcze widać, kiedy znów się odezwałem. Wyciągnąłem rękę w kierunku
bieżni. – Wiesz, dokąd prowadzą tamte drzwi? – spytałem jak najbardziej obojętnym głosem. – Te obok spalarni? – Nie mam pojęcia. – Nie otwierają się ani ogrodnikom, ani nam. Może to jakieś pomieszczenie ochrony? – Może. Wydaje mi się, że widziałem kiedyś, jak Rosa tam wchodzi. – Mason mówił rzeczowym, obojętnym tonem, jakby tylko chciał podtrzymać rozmowę. Starałem się mówić tak samo. – Naprawdę? Jakoś niedawno? – Nie. Co najmniej rok temu. Rosa. – Zerknął na mnie. – Czy ona nie jest jedną z tych, co są tu najdłużej? – Tak, jedną z pięciu. – To było jeszcze, zanim uformowały się gangi. Nie należała wtedy do Wariantów. Pokiwałem głową, ale serce waliło mi jak oszalałe. Rosa. Była tu od początku. Musiała być jedną z nich.
Rozdział 20
Przez kilka następnych dni usiłowałem obserwować Rosę, ale w ogóle przestałem przez to cokolwiek rozumieć. Jeśli faktycznie była androidem – a musiała być, skoro wchodziła do tamtego pomieszczenia – to dlaczego była zawsze taka milcząca? Nie starała się mieć na nic wpływu, nie próbowała odwieść mnie od ucieczki jak Jane. Po prostu była – nieśmiała, gdzieś na uboczu. Można by pomyśleć, że skoro ktoś już zadał sobie tyle trudu, żeby stworzyć androida, to da mu jakieś zadanie do wykonania. Po lekcji poszedłem do gabinetu Becky i nacisnąłem przycisk. Tym razem przyjście z dormitorium zabrało jej trochę więcej czasu, ale była jak zwykle radosna i uśmiechnięta. – Cześć, Bense. Co tam? – Mam kilka pytań – powiedziałem, a Becky otworzyła drzwi i wpuściła mnie do gabinetu. Usiadłem na kanapie, a ona oparła się o biurko. – Słucham. – Okej. Masz dokumenty wszystkich uczniów, prawda? – O jakie dokumenty ci chodzi? – Skrzyżowała przed sobą ręce. – Przecież w szkole nie ma stopni. – Chodzi mi o list, o ten, który pani Vaughn kazała mi ci przekazać. – Aha – powiedziała Becky i nagle się zarumieniła. – Chcesz zobaczyć, co o tobie napisali? – Podeszła do szafki na dokumenty. Wstałem z nadzieją, że uda mi się zobaczyć, co jeszcze tam ma. Dokumentów nie było za wiele, ale każda osoba miała cieniutką teczkę. Becky wyciągnęła teczkę z moim nazwiskiem i otworzyła ją. W środku była koperta. – Sam zobacz. – Podała mi ją, niemal ze śmiechem. Koperta została bardzo schludnie otworzona nożem. Becky chyba lubiła porządek. W środku była pojedyncza złożona kartka. Wyciągnąłem ją. Była pusta. Spojrzałem na Becky. – To jakiś żart? Becky pokiwała głową i uśmiechnęła się z zakłopotaniem. – Wydaje mi się, że to po to, żeby ludzie musieli mnie znaleźć i żeby nie trafili przypadkiem gdzie indziej. Ale wszystkie listy są zawsze puste. Dostaję zawsze tylko czyste kartki. – Więc jeśli chciałbym się czegoś o kimś dowiedzieć – na przykład skąd pochodzi albo ile ma lat – to ty nie masz takich informacji? – Nie – przyznała Becky. – Nie w dokumentacji. Ale jestem tu już jakiś czas i wydaje mi
się, że wszystkich znam. Co chciałbyś wiedzieć? Miałem ochotę wszystko jej powiedzieć. Patrzyłem na nią – na jej uśmiech, włosy, skórę – i wiedziałem, że musi być prawdziwa. Znałem też trochę jej przeszłość. Wiedziałem, że miała kiedyś złamane serce. Ale wszystko, co dało się powiedzieć o Becky, dało się też powiedzieć o Jane. Z Jane rozmawiałem dużo więcej niż z Becky. Jane odczuwała różne emocje i smutek. Na litość boską, przecież się z nią całowałem. Jeśli to nie wystarczyło, żebym się domyślił, że nie jest prawdziwa, to sam już nie wiem, co by było potrzebne. – Znasz Rosę? – spytałem w końcu. Becky zdziwiła się i lekko posmutniała. – Tak. Chyba tak. – Pytam, bo robimy z Masonem pewien projekt – skłamałem. – Wiesz, że spisywałem, kiedy kto zjawił się w szkole? – A, tak – powiedziała i rozchmurzyła się trochę. – Nie możesz sam jej spytać? – Już mi powiedziała. Ale wiesz, jaka ona jest, strasznie cicha. Teraz próbuję się dowiedzieć czegoś więcej: skąd jest. Myślałem, że pójdzie mi łatwo i szybko. Miałem nadzieję, że Becky po prostu zerknie w jej akta, poda mi kilka informacji i załatwione. Ale teraz miałem wrażenie, że z jakiegoś powodu muszę jej wynagrodzić moje pytania. Usiadła na brzegu biurka i skrzyżowała nogi. – Wydaje mi się, że pochodzi z Południa. Chyba z Georgii, ale nie jestem pewna. A tak w ogóle to po co ten projekt? – Z ciekawości. A właściwie głównie z nudy. Poza tym wydaje mi się, że ktoś powinien spisywać, co się tu dzieje, na wypadek gdyby udało nam się kiedyś stąd wydostać. Becky pokiwała głową. – Ja piszę dziennik. Codziennie wieczorem. – Naprawdę? – Usiadłem wygodniej na kanapie. – Tak. Wcześniej też pisałam. Szkoda, że już go nie mam. Wpatrywałem się w jej twarz. Wydawała się zamyślona. – Skąd jesteś? Otrząsnęła się z zamyślenia. Wyprostowała się i spojrzała znów na mnie. – Mieszkałam niedaleko stąd. W Arizonie. We Flagstaff. – Naprawdę? A jak to daleko stąd? – Pięć czy sześć godzin. – I nie masz tam żadnych przyjaciół? Nie mogłabyś się z kimś skontaktować?
Roześmiała się lekko i pokręciła głową. – Mieszkałam z babcią na starym ranczu. Sama mnie uczyła. Zmarła, jak miałam piętnaście lat. – Przykro mi. – Nic nie szkodzi. – Spojrzała na swoją spódnicę i wygładziła ją rękami. – Fajnie, że zbierasz te dane. Jak już skończysz, chętnie je zobaczę. Może w końcu będziemy mieli tu prawdziwą bazę danych. Pokiwałem głową i uśmiechnąłem się. – Jasne. – Chciałem powiedzieć dużo więcej. Chciałem móc jej zaufać. Bardzo chciałem. A tak w ogóle to Jane była androidem, miałem na końcu języka. Zacząłem się zbierać, ale nie podszedłem do drzwi. Becky patrzyła na mnie z wyczekiwaniem, a może usiłowała mi coś powiedzieć? Trudno stwierdzić. Wpatrywała się we mnie intensywnym wzrokiem, ale jakby z oddali. – Lepiej już pójdę – powiedziałem w końcu. Spojrzała mi w oczy. – Dobrze. Odwróciłem się i już sięgałem po klamkę, kiedy się odezwała. – Przykro mi – powiedziała. – Z powodu Jane. Nie wszyscy w Porządku są tacy jak Laura i Dylan. Zalała mnie fala wściekłości, ale zdławiłem ją. Nie odwracając się, pokiwałem głową. – Nie… – zaczęła, ale urwała. Czekałem, zaciskając rękę na klamce tak mocno, że aż pobielały mi kłykcie. Ciągle była jedną z nich. Anna przeszła do Wariantów. Niektórzy dołączyli do Pustoszycieli. Ale Becky została w Porządku. – Staram się tylko… ja tylko… ja tylko chcę, żeby wszyscy byli bezpieczni – wyjąkała. – W porządku. – Otworzyłem drzwi i wyszedłem. Przez kilka następnych dni próbowałem pogadać z Rosą, ale nie było okazji. Przestaliśmy wychodzić z lanczem na trybuny – zrobiło się za zimno – a sporo dziewczyn szło jeść do dormitoriów, bo nie chciało siedzieć w stołówce. Czułem się samotny. Z każdym dniem było coraz gorzej. Przez całe życie nie miałem nikogo, z kim mógłbym pogadać – przyzwyczaiłem się do tego. Prawie zawsze przebywałem w rodzinach zastępczych z szóstką czy siódemką innych dzieci – równie poranionych jak ja – i nigdy nie zostawałem dłużej niż kilka miesięcy. W wieku dwunastu czy trzynastu lat w ogóle przestałem się rozpakowywać.
Nigdy nie należałem do żadnej drużyny, grupki czy paczki. Zawsze byłem nowy. Ale w Maxfield znalazłem przyjaciół. Znalazłem ludzi, którzy chcieli ze mną rozmawiać. Jane była dziwnym przypadkiem, właściwie nigdy nie była moją dziewczyną i znałem ją tylko kilka tygodni, ale na pewno się zaprzyjaźniliśmy. Non stop ze sobą gadaliśmy. A teraz już jej nie było. Nigdy nie była prawdziwa. Nie wiem, czemu musiałem ciągle sobie o tym przypominać. Moi pozostali przyjaciele też się wykruszali. Ta sama nieufność, która psuła moje stosunki z Masonem, wyniszczała też przyjaźnie z resztą Wariantów. Wycofywałem się. Brakowało mi ludzi. Brakowało mi Jane. Brakowało mi Masona i Lily. Brakowało mi bycia w grupie ludzi, których uważam za przyjaciół. Teraz za każdym razem, gdy wchodziłem do klasy, dormitorium albo do stołówki, przyglądałem się różnym osobom. Czy ten ruch nogą był mechaniczny? Czy ludzie naprawdę tak mrugają? Czy ona oddycha? Całe życie spędziłem sam, ale nigdy nie czułem się aż tak samotny jak teraz. W końcu miałem okazję, żeby wybadać Rosę. Gdy wyszliśmy z klasy, na ekranie w korytarzu wyświetliły się ogłoszenia – dziś wieczorem przedłużano kontrakty, więc mieliśmy całe popołudnie na dokończenie różnych prac. Warianci zebrali się razem, a ja znów zostałem oddelegowany do wynoszenia śmieci; przysłuchiwałem się, komu Curtis przydzieli inne zadania. Rosa została wysłana na trzecie piętro do naprawy zepsutego kaloryfera. Pracowałem tak jak wcześniej: zacząłem od dormitoriów na czwartym piętrze, a później zamierzałem zejść do klasy, w której siedziała Rosa. Chciałem, żeby wszystko wypadło naturalnie, a nie tak, jakbym za nią łaził. Wyciągając worki ze śmieciami, myślałem nad tym, co powiem, kiedy zejdę na dół. Niestety Izajasz też był w dormitorium i kiedy mijałem jego pokój, wyszedł pogadać. – Benson – zaczął. – Pytanie. – Co? – Nie obejrzałem się nawet na niego, tylko kontynuowałem pracę, wchodząc do kolejnych pokojów, żeby zabrać śmieci. – Słyszałem, że byliście z Masonem pod murem. – Byliśmy – powiedziałem, opróżniając kubeł do większego kontenera. – To sprzeczne z regulaminem. Spojrzałem na niego krótko, po czym wróciłem do pracy. – To wcale nie jest sprzeczne z regulaminem. Kto jak kto, ale ty akurat powinieneś go znać. – Racja – powiedział. – Chodzenie pod mur nie jest zabronione. Ale próba ucieczki owszem. A jak wiesz, Warianci przegrali ostatnią rozgrywkę paintballu i będą za wszystko dostawać większe kary. Zgrywałem niewiniątko.
– A czy ja próbowałem uciekać? – Myślę, że tak. Myślę, że nawet w tej chwili próbujesz. Plan jest częścią ucieczki. Przesunąłem kontener pod następne drzwi. – To lepiej zamknij połowę szkoły. – Smutne było jednak to, że to nie była prawda. Izajasz wiedział równie dobrze jak ja, że prawie nikt nie myślał poważnie o ucieczce. – A więc przyznajesz się? Otworzyłem następne drzwi i wszedłem do środka. Izajasz musiał być robotem. Był zbyt bezwzględny, zbyt posłuszny. Czy ktokolwiek mógł być taki naprawdę? Kiedy wyszedłem z pokoju, spojrzałem na niego, a on odpowiedział mi spojrzeniem. – A co, gdybym ci powiedział – zacząłem, opróżniając kubeł – że Jane była androidem? Nie czekając na odpowiedź, wróciłem do pokoju i odstawiłem kubeł. Nie martwiłem się. Jeśli Izajasz był androidem, jeśli był częścią eksperymentu, to i tak musiał już wiedzieć, że znałem prawdę o Jane. A jeśli nie był, to i tak by mi nie uwierzył. – Co? – spytał, kiedy znów się pojawiłem. – Była androidem – powiedziałem. – Robotem. C-3PO. Wpatrywał się we mnie. Wyrzuciłem jeszcze jeden kubeł, a potem jeszcze jeden. – Niepoczytalność nic ci nie pomoże – stwierdził w końcu. – Nie odeślą cię do domu tylko dlatego, że włożysz kieckę i ktoś stwierdzi, że zwariowałeś. – Jasne. Jeśli jednak będziesz chciał kiedyś o tym pogadać, wpadnij do mnie. Otworzyłem następne drzwi i wszedłem po kubeł. – Wydaje mi się, że nie wiesz, z czym masz do czynienia – stwierdził Izajasz, nie ruszając się spod stojącego na korytarzu kontenera. Wyszedłem z pokoju i dźgnąłem go palcem w pierś. – Jestem jedyną osobą w tej cholernej budzie, która wie, z czym ma do czynienia. – Wrzuciłem śmieci do kontenera i przesunąłem go pod następny pokój. Ostatnie, czego mi było teraz trzeba, to Izajasz i jego porypany Porządek. Nie chodziło mu wcale o bezpieczeństwo innych, chodziło mu o własne bezpieczeństwo. Robił, co mu kazała szkoła, żeby nic mu się nie stało, a nie po to, żeby innym nic się nie stało. Zebrałem z podłogi kilka pomiętych kartek, wrzuciłem je do kubła i wyszedłem na korytarz. Z Izajaszem stało teraz jeszcze dwóch innych chłopaków. Wyrzuciłem szybko śmieci do kontenera i wróciłem do pokoju, zastanawiając się, co mam zrobić – jak ich wyminąć albo zagadać tak, żeby się odczepili – ale było już za późno. Weszli za mną do pokoju. – A więc to o to chodzi w Porządku, co? – ironizowałem, kiedy podeszli do mnie we dwóch. Zamachnąłem się na jednego, ale nie trafiłem, więc spróbowałem ich wyminąć. Ale się nie dało. W jednej chwili znalazłem się na podłodze. Ktoś wykręcił mi zdrową rękę do tyłu i przygniótł
mi kolanem kręgosłup. Im bardziej się wyrywałem, tym bardziej wszystko mnie bolało. Izajasz przyklęknął przy mnie ze spokojem. Chciałem walnąć go chorą ręką, ale leżałem w takiej pozycji, że mogłem jedynie niezdarnie nią machnąć. – Jeśli chcesz uciec – szepnął z ustami tuż przy moim uchu – to zrób to i zgiń. Dbam o zdrowie tej szkoły, a ty jesteś jak rak. Jane też była rakiem. I Lily. Dwie z głowy, został jeszcze jeden. Walnąłem go z byka, ale nie miałem wystarczająco dużo siły, żeby zrobić mu krzywdę, poczułem za to przeszywający ból w głowie. Zacząłem się wyrywać przytrzymującej mnie dwójce, ale bez skutku. Izajasz wstał i po chwili spokojnie kazał zrobić to samo swoim dryblasom. – Zostawcie go. – Kamery wszystko zarejestrowały – powiedziałem, starając się nie pokazać po sobie, jak bardzo mnie bolało. – Zostaniecie ukarani. Izajasz uśmiechnął się i podszedł bliżej – jego twarz znalazła się zaledwie kilka centymetrów od mojej. Odezwał się ledwo dosłyszalnym szeptem, na tyle cichym, żeby jego strażnicy nic nie słyszeli: – W tej szkole są tylko cztery zasady i jedna kara: areszt. Wszystkie pozostałe zasady i wszystkie pozostałe kary narzuca Porządek. Szkoła wie, że może nam w tym względzie zaufać. – Co? – Możesz próbować powiedzieć o tym reszcie – stwierdził – ale ci nie uwierzą. Prawie nikt z Porządku o tym nie wie. Byłem zdumiony. Kiedy znalazłem w sobie w końcu siłę, żeby się odezwać, mruknąłem: – Założę się, że szkoła cię uwielbia. – Spojrzałem na strażników. – Wiedzieliście, że to on wymyśla wszystkie kary? Wyraz twarzy jego zbirów w ogóle się nie zmienił. Izajasz podszedł do drzwi. – Ciebie też może jeszcze uwielbiać. Albo znienawidzić. Mówiąc to, wyszedł. Olałem resztę śmieci na czwartym piętrze i zszedłem na trzecie. Nie wiedziałem, o co właściwie chcę spytać Rosę, o ile w ogóle powinienem ją o coś pytać. Może powinienem sobie odpuścić i nie starać się dowiedzieć, kto jest androidem. Nikt i tak mi nie uwierzy. Nikt inny nie próbował uciec. Wszyscy wydawali się irytująco zadowoleni. Jasne, byli tu dużo dłużej niż ja, ale jeśli po miesiącu moich nagabywań nikt nie zdecydował się działać, to nie wierzyłem, żeby kolejny miesiąc mógł coś zmienić.
Wszedłem do klasy; Rosa klęczała przy kaloryferze z rękami upaćkanymi czarnym smarem. Podniosła na mnie wzrok. – Cześć, Benson – powiedziała cicho, po czym znów zajęła się kaloryferem. – Cześć. – Wyciągnąłem z kubła worek ze śmieciami. – Gdzie się tego nauczyłaś? – Tutaj – odparła. – O – zdziwiłem się, zastanawiając się, jak pokierować rozmową. – Ktoś cię nauczył? – Nie. Instrukcje przyszły razem z kontraktem. – Ale musisz mieć smykałkę do takich rzeczy. – Wrzuciłem worek do kontenera. – Pewnie tak. Ta rozmowa donikąd nie prowadziła. Musiałem zebrać się na odwagę. – Skoro zajmujesz się naprawami, robiłaś coś kiedyś przy piecu w spalarni? Rosa nie podniosła głowy i cały czas przykręcała coś kluczem. – A co, zepsuł się? – Nie. Zastanawiałem się tylko, czy wiesz coś na temat tych drzwi… Zanim zdążyłem dokończyć zdanie, podniosła głowę i spojrzała na mnie. – Wiesz coś? – spytałem. – Eee – powiedziała i znieruchomiała na chwilę. – Ja… nie. Nie mam pojęcia. Może to pomieszczenie ogrodnicze? – Znów spuściła wzrok. Co to było? Z pewnością jakaś reakcja. Zdenerwowanie? Strach? Zaskoczenie? – A więc nigdy tam nie byłaś? – spytałem. – Nie. – Schyliła się, żeby lepiej się przyjrzeć rurze. Albo po to, żebym pomyślał sobie, że nie ma czasu na rozmowę. – Jesteś tu jedną z najstarszych, prawda? – spytałem, starając się przeciągnąć rozmowę. Rozwinąłem powoli świeży worek na śmieci i włożyłem go do kubła. – No tak – przyznała. – Chyba tak. Mam osiemnaście lat. – A więc zjawiłaś się tu, jak miałaś ile? Szesnaście? – Tak – odpowiedziała i odwróciła się w moją stronę, nie patrząc mi jednak w oczy. – Słuchaj, muszę to skończyć, a u dziewczyn jest jeszcze zepsuty włącznik. Muszę się skupić. – I jesteś pewna, że nigdy nie byłaś w tamtym pomieszczeniu, nawet bardzo dawno temu? – Najzupełniej pewna. – Okej. Miło się rozmawiało. – Wzajemnie. Wypchnąłem kontener ze śmieciami na korytarz i poszedłem do następnego pomieszczenia. Musiałem posunąć się o krok dalej.
Rozdział 21
Siedziałem sam przy kolacji. Prawie każdy posiłek jadłem teraz sam. Zabrałem swoją plastikową tacę na czwarte piętro i siadłem w jednej z nieuczęszczanych wspólnych sal. Na dworze było już ciemno – słońce zachodziło coraz wcześniej. Kilka osób minęło drzwi. Trzy dziewczyny z Porządku szły gdzieś korytarzem, rozmawiając i śmiejąc się z czegoś, co rano wydarzyło się w klasie. Wciąż nie mieściło mi się w głowie, jak mogły być takie spokojne? Jak mogły się śmiać? Na razie nie wymyśliłem jeszcze, co ze sobą zrobię, jak w końcu uda mi się uciec. Oczywiście w pierwszej kolejności pójdę na policję, a jeśli to nie pomoże, to do dziennikarzy. Ale potem – nie wiem. Chyba do tej pory uważałem, że już sama ucieczka to szczęśliwe zakończenie, że wszędzie będzie o tyle lepiej niż w Maxfield i naprawdę nieważne, gdzie trafię. Ale przecież całkiem niedawno opuściłem rodzinę zastępczą, w której strasznie mi się nie podobało. Nie chciałem tam wracać. W ogóle nie chciałem wracać do Pittsburgha, chciałem czegoś lepszego. Żałowałem, że nie trafiłem do prawdziwej prywatnej szkoły, tak jak to było przedstawione w opisie stypendium. Z prawdziwymi nauczycielami, prawdziwą nauką, prawdziwymi ludźmi. Prawdziwym życiem. Wyszedłem z sali i podszedłem do szerokiego okna, które wychodziło na trawnik przed frontowym wejściem. W dniu balu stałem przy tym oknie i czekałem na Jane. Przyłożyłem do oczu zwinięte dłonie i oparłem się o szybę, usiłując dojrzeć coś w ciemności przez poświatę padającą z lamp na korytarzu. W oddali nad drzewami wisiała mgła. A może to dym z obozowiska strażników? Wydawało mi się, że nie było na tyle wilgotno, żeby tworzyła się mgła. Usłyszałem za sobą ciche kroki. – Cześć, Bense. – To była Becky. – Cześć. – Dalej wpatrywałem się w las. – Na co patrzysz? Oparła się obok mnie i wyjrzała na zewnątrz. – Na las. Widziałaś tam kiedyś dym z ogniska? Odsunęła się od okna, a ja zrobiłem to samo. Miała na sobie grubą zieloną piżamę z flaneli i japonki, ale makijaż i fryzura w dalszym ciągu były nieskazitelne. – Tak – powiedziała. – Ale nie widać go zbyt często. Jest za to całkiem blisko. Przez chwilę patrzyłem jej w oczy. Czy była prawdziwa? A jeśli tak, to czy była jedną
z tych osób z Porządku, które rozdzielały kary? Okłamywała mnie? Odwróciłem się do okna. – Jak myślisz, co to jest? – Lubię myśleć, że to miasto – rozmarzyła się. – Ale pewnie jest za blisko jak na miasto. Niektórzy sądzą, że to strażnicy. Gwiazdy były prawie zupełnie przesłonięte chmurami, ale widać było jeden ciemny skrawek nieba, na którym mrugało kilka jasnych światełek. Żałowałem, że nie mogę wyjść ze szkoły i sobie na nie popatrzeć. – Mówiłaś, że nie zajmujesz się ochroną, prawda? – Prawda. – Ale macie kontrakt, więc twój naszyjnik otwiera drzwi, tak? – Jasne. Odwróciłem się do niej i popatrzyłem na nią. Wpatrywałem się jej w oczy, przyglądając się źrenicom, kolorowi tęczówek, rzęsom. Z bliska jej oczy były bardziej niebieskie niż z daleka, a tuż przy źrenicach miały rdzawobrązową obwódkę. Wszystko wyglądało tak naturalnie: drobne naczynka krwionośne, pasemka koloru, różowy kanalik łzowy. Wszystko wyglądało tak bardzo ludzko. Becky uśmiechnęła się z zakłopotaniem. – Co? – Chodź ze mną – poprosiłem i ruszyłem w kierunku schodów. Została w miejscu, więc cofnąłem się i złapałem ją za rękę. – No chodź. Zeszliśmy po pustych schodach na pierwsze piętro do dużego otwartego holu. Podeszliśmy do drzwi frontowych. – Czy moglibyśmy wyjść na dwór, żeby popatrzeć w niebo? – spytałem. Na jej twarzy odmalował się niepokój, ale szybko go zamaskowała. – A po co? – Lubię wychodzić nocą na dwór – wyznałem. – Obiecuję, że zostaniemy na schodach. Popatrzyła na mnie i zagryzła z namysłem wargi. – Słuchaj – powiedziałem. – Jak byłem w domu, zawsze wychodziłem w nocy na dwór. Żeby pomyśleć. A tu nie mogę. Becky zrobiła głęboki wdech. Jej spojrzenie nabrało nagle powagi i intensywności. – Obiecujesz? Nie kłamiesz? – Obiecuję – przyrzekłem. – Chcę tylko wyjść na dwór – zostaniemy tuż przy wejściu. Podeszła do drzwi. Rozległo się bzyczenie i trzask zamka, po czym Becky otworzyła drzwi.
Wyszliśmy na zewnątrz, stanęliśmy obok siebie i popatrzyliśmy na las. Było zimniej, niż się wydawało zza okna. Becky objęła się rękami i uniosła lekko ramiona, jakby w ten sposób miało jej się zrobić cieplej. Na dworze ładnie pachniało. Zupełnie inaczej niż w środku, ale inaczej też niż podczas zimnych wieczorów w Pittsburghu. Świeżo i ziemiście. Przez chwilę wydawało mi się, że poczułem zapach dymu, ale nie miałem pewności. Wolność. Czułem się wolny. – Muszę cię o coś spytać – powiedziałem. Jej ramię stykało się z moim. – Słucham. – Kto ustala kary? Chwila ciszy. Becky miała taką minę, jakby spodziewała się czegoś innego. – Szkoła – odezwała się w końcu, jakby to było oczywiste. – Izajasz nie ma z tym nic wspólnego? Kątem oka zobaczyłem, że kręci głową. – Nie. Co rano dostajemy listę kar i nauczyciele odczytują je w klasach. – Przychodzą wam na komputery? – No nie. Przychodzą na komputer Izajasza. Więc właściwie źle powiedziałam. Izajasz przekazuje nauczycielom spis kar, które mają ogłosić w klasach. Tak przynajmniej było za czasów, gdy Laura… Urwała. Chciałem jej wierzyć. Ale ona nigdy by mi nie uwierzyła. – A co jeśli … – urwałem. Co właściwie miałem jej powiedzieć? Becky odwróciła się do mnie. Drżała, ale nie zawróciła do środka. – A co jeśli – powtórzyłem – nic wcale nie wygląda tak, jak nam się wydaje? Uśmiechnęła się, ale jej uśmiech był dziwnie smutny. – A jak wygląda? – Nie wiem. Spojrzałem na nią: na jej bladą twarz w półmroku. Chciałem ją objąć. – Możemy wrócić do środka – stwierdziłem w końcu. Ale Becky wpatrywała się we mnie, a z jej twarzy zniknął uśmiech. Zerknęła na las, po czym znów spojrzała na mnie. – Która godzina? – spytała wreszcie. Spojrzałem na zegarek. – Dziewiętnasta trzydzieści.
– Wydaje mi się, jakby było później – powiedziała wpatrzona w zimny, ciemny las. – Możemy wracać. Stopy ci pewnie już zamarzają. Pokiwała z roztargnieniem głową i wypuściła powietrze z płuc – długo i powoli. Jej oddech utworzył w zimnym powietrzu szarawą mgiełkę. – Chcę ci coś pokazać – zdecydowała i pokazała, żebym poszedł za nią. Zanim zdążyłem się odezwać, schodziła już po schodach i szła przez trawnik. Podbiegłem, żeby ją dogonić. – Gdzie idziemy? – Chcę ci coś pokazać – powtórzyła. Obchodziliśmy szkołę dookoła, mijając głębokie studzienki okienne. Ostatnim razem, gdy byłem wieczorem na dworze, znajdowałem się dokładnie w tym samym miejscu, też z dziewczyną. Wszystkie wspomnienia znów powróciły. Próbowałem je od siebie odsunąć, skupić się na czymś innym. Na warkocie quadów w oddali. Na chrzęście zmrożonej trawy pod moimi stopami. Na wirujących chmurkach marznącego powietrza wypływających z ust Becky. Zaprowadziła mnie na róg. Bezpośrednio nad nami znajdowało się dormitorium chłopaków, ale nikt nie mógł nas stamtąd zobaczyć. Znajdowaliśmy się za blisko budynku. Becky weszła na rabatę i przyklęknęła. Nic nie widziałem. Tylko fundamenty – cegły, cement i ziemię. Było zbyt ciemno, żeby rozróżnić jakiekolwiek szczegóły. – Kiedyś miałam kontrakt ogrodniczy – zaczęła lekko drżącym głosem. – Dawno temu, jeszcze przed gangami. Zlicytowałyśmy go w kilka dziewczyn: ja, Laura, Carrie i… kilka innych osób, których nie poznałeś. Wzięła mnie za rękę i przycisnęła ją do czegoś na murze przy samej ziemi. Było lodowato zimne. Metal. – Przepraszam – powiedziała. – Jest za ciemno, żeby przeczytać, ale możesz namacać numery palcami? Z cementu wystawała jakaś rura, na której wyczuwałem wybrzuszenia – szorstkie i nierówne od rdzy i starości. Nie byłem w stanie odgadnąć numerów. – Co to? – spytałem. – Tysiąc osiemset dziewięćdziesiąt trzy. Na samym dole jest napis Steffen Metalworks, ale trzeba by się położyć na ziemi, żeby go odczytać. – Co to znaczy? Becky stała przede mną i całkiem się już trzęsła. – Chodźmy do środka. Poszedłem za nią. – Czy to znaczy, że budynek został wybudowany w 1893 roku? – Rura jest z 1893 roku – powiedziała.
– A co było wtedy w Nowym Meksyku? – Nie mam pojęcia – odparła i zaczęła rozmasowywać sobie ręce, żeby się rozgrzać. – Pewnie nie za wiele. Bo w Arizonie w 1893 nie było za wiele: miasteczka górnicze, misje katolickie, Indianie. Tu pewnie tak samo. – Może tylko wykorzystali starą rurę do budowy. Weszliśmy po schodach, a drzwi się odblokowały. Weszliśmy do holu i ogarnęła nas fala ciepła. – Może – powtórzyła i odwróciła się do mnie. Miała zaczerwienione z zimna policzki. Zniżyła głos, mimo że nikogo nie było w pobliżu. – Tak czy inaczej, budynek jest bardzo stary i chyba od początku został stworzony z myślą o Akademii Maxfield. Nawet windy nie wyglądają na zbyt nowe. – Do czego zmierzasz? – Do tego, że od bardzo dawna byli tu ludzie. Od bardzo, bardzo dawna. Pokręciłem głową. – To bez sensu. Wrócił charakterystyczny uśmiech Becky. – A od kiedy cokolwiek ma tu sens? Omal jej nie powiedziałem. Omal tego z siebie nie wyrzuciłem. Ale jest różnica między mówieniem komuś, że budynek jest bardzo stary, a mówieniem, że jedna z naszych koleżanek była robotem. Musiałem jej to pokazać. Musiałem znaleźć jakiś sposób. Leżałem w nocy w łóżku i gapiłem się w materac Masona nad głową. Samymi słowami nie uda mi się nikogo przekonać. Tego byłem pewny. I nie uda mi się też rozgryźć wszystkiego samą obserwacją. Spojrzałem na zegarek: dwudziesta trzecia pięćdziesiąt sześć. Wyskoczyłem z łóżka, podbiegłem do szafy i wyciągnąłem komputer. Kontrakty można było licytować do północy. Nigdy wcześniej tego nie robiłem. W imieniu całego gangu zajmował się tym Curtis. Ale każdy miał taką możliwość. Kliknąłem utrzymanie zieleni i wpisałem jeden punkt. Potem kliknąłem ochronę i zrobiłem to samo. Odczekałem do dwudziestej trzeciej pięćdziesiąt dziewięć i wcisnąłem: „Dodaj”. Rano rozpęta się piekło.
Rozdział 22
Ktoś potrząsnął mną tak, że się obudziłem. Zobaczyłem nad sobą Curtisa i Carrie. – Co ty narobiłeś? – szepnął Curtis wściekłym głosem. Spojrzałem na okno. Na dworze było jeszcze całkiem ciemno. Czułem się otumaniony z braku snu. – O co chodzi? – spytałem. – Benson, czy zdajesz sobie sprawę z tego, co zrobiłeś? – spytała Carrie, krzyżując przed sobą ręce. Była jeszcze w piżamie. Curtis miał na sobie tylko koszulkę i krótkie spodenki. – Kontrakty – powiedziałem, otrząsając się z senności. – Właśnie, kontrakty. – Curtis zerknął na drzwi. – Zlicytowałem kilka kontraktów. Usłyszałem, że Mason rusza się na górnym łóżku, a zaraz potem na brzegu pojawiła się jego stopa. – Co zrobiłeś? Jakie kontrakty? – Ochrona – wyjaśniła Carrie. – I utrzymanie zieleni. Mason zagwizdał. – Proszę, powiedzcie mi, że nie wygrał licytacji. Fish, ale z ciebie dureń. – Oczywiście, że wygrał – zezłościła się Carrie i wzięła głęboki wdech. – Złożył ofertę na jeden punkt. – Powiedz, że to niechcący – poprosił Curtis, choć po jego głosie było słychać, że wie, że to nie przypadek. – Powiedz, że nacisnąłeś nie to, co trzeba, albo że się bawiłeś i niechcący wcisnąłeś „Dodaj”. Wstałem i podszedłem do szafy. Wieczorem zamówiłem też więcej zapasów, bo domyślałem się, że to moja ostatnia szansa. Ale nie przyszły. Cholera. – No? – przynagliła Carrie. Spojrzałem na nią i pokręciłem głową. – Nie. Nie przez przypadek. Jak tu weszliście? Curtis podszedł do mnie. – Benson, ty chyba nie zdajesz sobie sprawy z tego, co zrobiłeś. Czy nikt ci nie mówił o pakcie między gangami? Czy nikt ci nie mówił, że pakt jest nam potrzebny? – Musiałem to zrobić – powiedziałem. – Później oddamy im kontrakty. Cholera, mam mnóstwo punktów. Kupię im, co zechcą.
– Nie – odezwał się znów Curtis. – Do zawarcia paktu nie doszło podczas lanczu poprzez rzucanie monetą. Były walki. Bunty. Sam widziałeś cmentarz. – Ginęli ludzie – dodała Carrie. Odwróciła się i podeszła do okna. Spojrzałem na Masona, ale on pokręcił tylko głową i zacisnął wargi. – Musimy obudzić wszystkich Wariantów – zdecydował Curtis. Kiwnął na Masona. – Przejdź się po pokojach, byle cicho. Nie chcę nawet myśleć o tym, coby się stało, gdyby Pustoszyciele albo Porządek sprawdzili licytację przed Carrie. Mason pokiwał głową i potarł się po twarzy. – Gdzie się spotkamy? Curtis spojrzał na Carrie, ale ona ciągle patrzyła przez okno. – Na dole – stwierdził w końcu. – Na pierwszym piętrze w składzie z narzędziami. Ze słów Curtisa Mason wyczytał coś, czego ja nie wyczytałem – zrobił wielkie oczy i zamyślił się na chwilę, po czym zeskoczył z łóżka. Kiedy Mason wkładał skarpetki, Curtis powiedział: – Powiedz wszystkim, żeby się ubrali. W dżinsy albo coś takiego, byle nie w mundurki. I żeby włożyli dobre buty. Mason pokiwał głową. – Ale co się może stać? – spytałem. Chciałem im powiedzieć, co planuję, ale było jeszcze na to za wcześnie – miałem tylko jedną szansę i nie mogłem jej zaprzepaścić. Musiałem zaczekać, aż otworzą się drzwi wyjściowe, aż będę mógł je otworzyć. Miałem teraz odpowiednie kontrakty. Carrie spojrzała na mnie z wściekłością w oczach. Nie odezwała się ani słowem. – My pójdziemy po dziewczyny – powiedział Curtis. – A ty, Benson, idź do składu. Musimy wymyślić, jak to odkręcić. Curtis i Carrie zaczęli wychodzić, ale Curtis odwrócił się do mnie i spojrzał mi w oczy. – Jeśli komukolwiek z Wariantów coś się stanie, to będzie twoja wina. Kapujesz? Pokiwałem głową. Włożyłem szybko bluzę Steelersów i bojówki – do kieszeni napakowałem, co tylko się dało. Krótkofalówki, trochę jedzenia, lornetkę. Trzy granaty pieprzowe. Żałowałem, że nie mam ich więcej. Kiedy wyszedłem cicho na korytarz, zobaczyłem, że kilku chłopaków z Wariantów półprzytomnie wygrzebuje się z łóżek. Hector spojrzał mi w oczy, gdy przechodziłem obok jego pokoju, ale nie wyglądał na wściekłego. Widocznie Mason nic mu nie powiedział. Szczerze mówiąc, w ogóle się tego nie spodziewałem. Wiedziałem, że pozostałe gangi się wściekną, i domyślałem się, że pewnie mi się za to dostanie, ale nie myślałem, że dojdzie do wojny. Drzwi na końcu korytarza były otwarte i zablokowane książką, więc wyszedłem bezszelestnie.
Wszędzie było ciemno, przez okna wpadała tylko blada poświata przesłoniętego chmurami księżyca. Pobiegłem jak najszybciej w ciemności do drzwi frontowych. Ciągle były zamknięte, mimo że miałem kontrakty umożliwiające mi wyjście na dwór. Podniosłem rękę z zegarkiem w kierunku okna, żeby sprawdzić godzinę. Dochodziła piąta. Kiedyś widziałem Myszkę na bieżni koło szóstej. Usłyszałem na górze kroki: kolejni Warianci schodzili na dół. Dałem sobie spokój z drzwiami wejściowymi i poszedłem do składu. Domyślałem się, że Curtis wybrał to miejsce, bo tylko Warianci mieli do niego dostęp. Będziemy tam bezpieczni, ale jednocześnie nie będziemy mieli jak uciec. Dotarłem tam jako pierwszy. Drzwi zabzyczały i odblokowały się; wszedłem do środka i pstryknąłem światło. Pomieszczenie było zasadniczo puste; na cementowej podłodze stało tylko kilka składanych krzeseł. Na jednej ze ścian wisiało mnóstwo narzędzi – wszelkiej maści klucze, młotki i piły – a druga była zastawiona trzema dużymi regałami z farbą, środkami czystości i klejem. Przy drzwiach znajdowała się duża czerwona metalowa skrzynka na narzędzia. Schowałem za nią torbę i plecak. Pierwsi zjawili się chłopcy – byli ubrani, ale oczy mieli zapuchnięte. Joel był w sandałach, zacząłem się zastanawiać, czy później tego nie pożałuje. Hector usiadł pod ścianą. – Wiesz, o co chodzi? Spojrzałem na Masona. Popatrzył na mnie bez wyrazu. – Zaraz wam powiem – powiedziałem w końcu. – Ale zaczekajmy najpierw na dziewczyny. – Ja nie uciekam – oznajmił Joel. – Nie teraz. Nie bez przygotowania. – Nie o to chodzi – rzuciłem, co było tylko w połowie prawdą. Jeśli wszystko dobrze pójdzie, to może uciekniemy, ale do tego jeszcze daleka droga. Najpierw musiałem przekonać mój gang, żeby nie rzucił mnie na pastwę wilków, a potem liczyć na to, że uda nam się wytrwać do szóstej. – Czy znów mamy wojnę? – spytał Hector. Nic nie odpowiedziałem; podszedłem tylko do drzwi i wyjrzałem na korytarz. Usłyszałem, że Mason odpowiada twierdząco. Hector zaklął i ściągnął ze ściany młotek. Ściskał go mocno w ręce, wpatrując się w podłogę. Kilka minut później na końcu korytarza pojawiły się dziewczyny. Miały ze sobą plecaki, więc Curtis musiał im powiedzieć coś więcej niż Mason chłopakom. Odsunąłem się od drzwi, żeby je wpuścić, ale ich wściekłe spojrzenia wyraźnie wskazywały, że wiedzą o kontraktach. Kiedy wszyscy znaleźli się w środku, Curtis jeszcze raz rozejrzał się po korytarzu, sprawdził, czy nikt nie idzie, a potem zamknął drzwi.
Popatrzył na Masona. – Wszyscy już wiedzą? – Mason pokręcił głową. – No cóż. – Curtis wziął głęboki wdech i spojrzał na zdenerwowane, zmęczone twarze zgromadzonych osób. Prawie wszyscy stali, czekając na jakieś wyjaśnienia. – Zaczniemy chyba od tego, co wiemy, a potem zastanowimy się, co możemy z tym zrobić. – Spojrzał na mnie, a potem znów na Wariantów. – Wczoraj wieczorem Benson złożył jednopunktową ofertę na pielęgnację zieleni i ochronę. Chłopcy, którzy o tym nie słyszeli, zaczęli gadać jeden przez drugiego. Curtis uciszył ich. – Dam mu szansę powiedzieć coś na swoją obronę – powiedział Curtis. – Ale najpierw musimy wiedzieć, czego się spodziewać. Benson wkurzył oba gangi. Pewnie nie będą ze sobą współpracować, ale oba będą chciały nas dorwać. – Raczej jego – uściślił Hector i wskazał na mnie palcem. – Czemu mieliby chcieć dorwać nas? Curtis pokiwał głową, mocno zaciskając usta. – Tego właśnie musimy się dowiedzieć. Warianci sami robią u siebie porządki. – Spojrzał na mnie. – Damy ci szansę się wytłumaczyć. – Odwrócił się do reszty. – Ale najpierw chciałbym się dowiedzieć, ilu z was było tu przed zawarciem paktu? Tylko pięć osób nie podniosło rąk. Wśród nich Anna wyraźnie przerażona. Byłem przekonany, że zaczęła żałować, że do nas przeszła. – Tak dla informacji tych, których tu wtedy nie było – powiedział Curtis i zerknął znów na mnie. – Było źle. Zawarliśmy pakt, żeby zakończyć wojnę; wszyscy wiedzą, co się stanie, jeśli pakt zostanie zerwany. Anna podniosła nieśmiało rękę. – Jak bardzo źle było? – Wszyscy widzieli cmentarz. Ginęli ludzie – wyjaśnił Mason. Oczy Curtisa były zimne. – Cztery osoby zabite. Trzy podczas walki, jedna zadźgana nożem we śnie. Dwanaście w areszcie. Dwie zaginione. Po prostu zniknęły. Anna spuściła głowę i zaczęła płakać. Curtis zwrócił się do mnie: – Mów. Spojrzałem po twarzach Wariantów. Niektórzy byli przestraszeni, inni wściekli. Carrie wbijała wzrok w podłogę. – Zlicytowałem te kontrakty wczoraj wieczorem – zacząłem z bijącym sercem. Myślałem, że będę się czuć tak, jakbym stał przed plutonem egzekucyjnym, ale właściwie czułem się na
odwrót: jakby to ich życie znajdowało się w moich rękach. – Zlicytowałem je, bo dzięki nim można wyjść na zewnątrz. – Zamilkłem i przyjrzałem się ich twarzom. Byłem pewny, że część uważała, iż to oznacza, że zamierzam uciec i chcę, żeby Porządek nie mógł wydostać się na zewnątrz. Może i do tego dojdzie. Ale gdy tak na nich patrzyłem, napotkałem wzrok Rosy i nagle ogarnęło mnie przerażenie. Właściwie każda ze stojących naprzeciwko mnie osób mogła być androidem. Co zrobią? Powstrzymają mnie? Zabiją? Odeślą do aresztu? – W każdym razie – kontynuowałem, biorąc wdech i próbując pozbierać myśli. – Wiem, że od początku sprawiałem problemy. Wiem, że wiele osób ma mi dużo do zarzucenia, i ja też mam sobie dużo do zarzucenia. Przesuwałem wzrok z jednej twarzy na drugą, licząc na odrobinę zrozumienia, ale nic z tego. Spojrzałem na Masona. Patrzył na mnie z ponurym chłodem. – Nie oczekuję, że mi zaufacie, bo chyba nigdy nie zasłużyłem na wasze zaufanie. Byłem uparty i robiłem różne głupoty. – Spojrzałem na Hectora, a potem na Curtisa. – I wiem, że uważacie, że dalej je robię. Carrie przerwała mi w końcu. – Możesz nam wreszcie powiedzieć, o co chodzi? Odwróciłem się do niej. Była rozczochrana i miała podkrążone oczy. Myślałem, że będzie wściekła, ale zobaczyłem tylko strach. – Nie – powiedziałem, co wywołało głuchy pomruk. – Ale – zacząłem przekrzykiwać hałas – dajcie mi godzinę. Pomóżcie mi tylko do czasu, aż będzie można wyjść na zewnątrz. Obiecuję, że nie ucieknę. Jeśli po tym, jak skończę, dalej nie będziecie się ze mną zgadzać, opuszczę Wariantów. Pozostałe gangi będą walczyć ze mną, a nie z wami. – Zabiją cię – stwierdziła Gabby. – Każdy musi mieć gang. Pokręciłem głową. – Jeśli mi się nie uda, to i tak skończę w areszcie. – Spojrzałem na Curtisa. – Ale obiecuję, naprawdę obiecuję, że za dwie godziny nikt już nie będzie miał nic do zarzucenia Wariantom. Curtis wpatrywał się we mnie; na jego twarzy wciąż było widać powagę i napięcie. Był dla gangu niemal jak ojciec i musiały nim szargać najróżniejsze emocje: obawa o innych, złość na mnie, a może nawet pragnienie, by samemu wreszcie odzyskać wolność. – Zrobimy głosowanie – powiedział. – Nie będę podejmować za nikogo decyzji. – Spojrzał na całą grupę, a potem na zegarek. – Czy dajemy mu dwie godziny, czy od razu go im wydajemy? Czy wszyscy są za tym, żeby dać mu czas? Wstrzymałem oddech. Miałem mdłości i kręciło mi się w głowie. Przez chwilę nikt się nie poruszył. W końcu Carrie podniosła rękę.
Patrzyła dalej na mnie, ale odezwała się do reszty: – Ludzie, co z wami? Wiecie, co go czeka. Hector podniósł głos: – A co z nami? Odpowiedział mu Curtis, powoli wymawiając słowa: – Myślę, że damy radę przeciągnąć sprawę dwie godziny. Możemy tyle rozmawiać. W pokoju zapadła cisza, a ja poczułem, że znów trochę łatwiej mi się oddycha, mimo że mięśnie miałem ciągle napięte. – Mówisz, że za dwie godziny albo cię im oddamy, albo przyznamy ci rację. A co będzie, jak przyznamy ci rację? – spytała Carrie. Milczałem chwilę. – Nie wiem. To się okaże. Ale jeśli wy przyznacie mi rację, to istnieje duża szansa, że cała reszta też. Rozległo się stukanie do drzwi – walenie pięścią – i wszyscy się wzdrygnęli. Curtis skinął ręką na ścianę z narzędziami. – Niech każdy coś sobie weźmie. Ale nie prowokujcie walki. Może uda nam się załagodzić sytuację. – Podszedł do dużej skrzyni z narzędziami i podsunął ją pod drzwi tak, że prawie je zablokował. Dotknął klamki i spojrzał na mnie. – Musisz wyjść na dwór, tak? – Tak. – Dobra. – Nakazał Wariantom odsunąć się od drzwi i przejść na drugą stronę pomieszczenia. Większość osób była już uzbrojona: część miała młotki, część klucze francuskie. Ja zdjąłem sobie ze ściany łom. Curtis przekręcił klamkę tylko na tyle, żeby odblokować zamek: drzwi natychmiast walnęły w skrzynkę. Przytrzymała je, ale na wszelki wypadek podparło je jeszcze trzech chłopaków. Otworzyły się na kilka centymetrów. – Co wy do cholery wyrabiacie? Na zewnątrz stał Oakland. Spojrzałem na zegarek: piąta czterdzieści. Curtis pomagał przytrzymywać skrzynkę i odsunął się od drzwi, żeby nikt nie mógł go walnąć przez szparę. – Oakland? Tu Curtis. – Zawarliśmy pakt! – warknął Oakland. Zza jego pleców dobiegały krzyki i przekleństwa pozostałych Pustoszycieli.
– Wiem, że mieliśmy pakt – przyznał Curtis. – Dajcie nam minutę, żeby ustalić, co się właściwie stało. – On jest z wami? – Kto? Spojrzałem na Curtisa i pokręciłem głową. – Jestem. Oakland puścił wiązkę przekleństw i zaczął walić w drzwi. – To nasz kontrakt, Fisher. Ukradłeś go. – Wszystko wyjaśnimy – powiedział Curtis. – Musicie dać nam tylko trochę czasu. – Nie ma czego wyjaśniać! – wrzasnął Oakland. – Zerwaliście pakt. Zapłacicie za to. – Dajcie nam godzinę. – A co się niby zmieni w ciągu godziny? Warianci są najmniejsi. Porządek też się wściekł. – Spotkajmy się – zaproponował Curtis. – Ty, ja i Izajasz. Ktoś naparł nagle na drzwi z całej siły, a skrzynka przesunęła się kawałek. Pięć kolejnych osób przyskoczyło, żeby ją podtrzymać. Reszta stała nieruchomo, ściskając nerwowo broń i licząc na to, że Pustoszycielom nie uda się wedrzeć do środka. – Czekajcie – wrzasnął Curtis. – Izajasz jest z wami? Zawołajcie go tu. Przez szparę w drzwiach wleciało coś do środka i trzasnęło z hukiem w tablicę. Spadła z niej piła ręczna i przykładnica. – Curtis – odezwał się inny głos. – Izajasz. – Curtis mówił wciąż spokojnym głosem, ale w jego oczach malowała się desperacja. – Spotkajmy się. Ty, ja i Oakland. – I ja – dodała z wściekłością jakaś dziewczyna. Myszka. – Oczywiście. Porozmawiajmy i znajdźmy jakieś rozwiązanie. Izajasz przysunął twarz do szczeliny, pewnie po to, żeby nie musieć krzyczeć. – A o czym tu rozmawiać? Zerwaliście pakt. – A więc to tyle? A co z zasadą o nieagresji? Przestała cię obchodzić? Interesuje cię już tylko pakt? – Dzięki paktowi panuje spokój. Chcesz, żeby znów było jak kiedyś? – Nie – powiedział Curtis. Skinął na mnie, żebym zajął jego miejsce i przytrzymał skrzynkę. Zrobiłem to, a on przesunął się ostrożnie tak, żeby móc wyjrzeć za drzwi. – Chcę zachować pakt i chcę zachować pokój. Porozmawiajmy o tym i spróbujmy znaleźć rozwiązanie. Krzyki po drugiej stronie nie ucichły, ale Izajasz, Oakland i Myszka milczeli przez chwilę. Wpatrywałem się w drzwi. Nie chciałem na nikogo patrzeć i nie chciałem, żeby ktokolwiek patrzył na mnie. Nie spodziewałem się, że będzie aż tak źle.
– To wychodź – powiedział w końcu Oakland. Curtis obejrzał się na Wariantów. – Dobra. Ale mam jeden warunek. Odejdziecie spod drzwi. Warianci mają być bezpieczni, póki nie skończymy rozmów. Jasne? Na zewnątrz uciszyło się, bo gangi zaczęły dyskutować. – W porządku, a teraz nasz warunek. Carrie pójdzie z tobą. – Nie. – Curtis popatrzył na nią z przerażeniem. Płakała. – Tak. – Oakland był niewzruszony. – Nie mam pojęcia, co tam szykujecie, ale nie chcę, żeby Warianci uciekli, kiedy ty będziesz zgrywał bohatera. Carrie idzie z nami, a jeśli twój gang będzie próbował zrobić coś głupiego… – Nie skończył, ale nie musiał. Curtis patrzył na mnie z wściekłością, a ja zastanawiałem się, czy nie wyrzuci mnie zaraz na korytarz. W końcu Carrie wysunęła się naprzód. – Okej. Curtis złapał mnie za poły bluzy. Odezwał się niskim, zwierzęcym głosem: – Nie pozwolę, żeby cokolwiek jej się stało, kapujesz? Pokiwałem głową. Curtis przewiercał mnie wzrokiem, zaciskając zęby. Carrie złapała go za rękę. – Okej – zawołał nad jej ramieniem, nie spuszczając ze mnie spojrzenia. – Idziemy. – Na koniec odwrócił się do Wariantów, przesuwając wzrok po wszystkich twarzach. – Hector, przejmujesz dowodzenie. Pilnuj, żeby nikomu nic się nie stało. Hector pokiwał z powagą głową. Zacisnął mocno palce na młotku. Miałem wrażenie, że równie dobrze może posłużyć się nim, żeby mnie zaatakować, jak żeby mnie obronić. Curtis podszedł do drzwi. – Wychodzimy. Wszyscy Warianci. Pozostałe gangi zostawią nas w spokoju, spotkamy się w holu. Pasuje? Zapanowała chwila ciszy. – Pasuje. – Dobra. Niech wszyscy się cofną. Patrzyliśmy w napięciu, jak Curtis i Carrie stają przy drzwiach. To mogła być pułapka – mogli zostać zaatakowani, jak tylko wyjdą na korytarz – wszyscy zdawaliśmy sobie z tego sprawę. Curtis i Carrie trzymali się mocno za ręce, aż pobielały im kłykcie. Curtis skinął na nas głową, a my odsunęliśmy skrzynię z narzędziami od drzwi. Hector stanął tuż za naszymi bezbronnymi przywódcami, a cała reszta zrobiła to samo; Curtis i Carrie powoli otworzyli drzwi. Korytarz przed nami był pusty. Wyszliśmy z narzędziowni. Rozejrzałem się po korytarzu. Widać stąd było drzwi wyjściowe. Nikt ich nie blokował.
– Idziemy – powiedział Curtis. – Macie mnie i Carrie jako zabezpieczenie. Warianci zaczekają na zewnątrz. – Skinął na Hectora, który kazał nam jak najszybciej dobiec do wyjścia. Za naszymi plecami rozległy się krzyki, ale głos Curtisa przebił się ponad nimi: – Oni nie uciekają. Idą tylko na dwór, żeby nic im się nie stało, gdy my będziemy rozmawiać. Pobiegliśmy do drzwi. Spojrzałem na zegarek: piąta pięćdziesiąt jeden. Mason dobiegł jako pierwszy z kluczem francuskim w ręce. Rozległo się bzyczenie i trzask zamka, a Mason otworzył drzwi.
Rozdział 23
Hector czekał, aż Warianci wyjdą na dwór. Dobiegłem jako ostatni i zatrzymałem się przy nim. – No i? – spytał, marszcząc brwi. – Cokolwiek zamierzasz, lepiej się pospiesz. – Dobra. – Podrzuciłem łom w ręce i popędziłem do spalarni i znajdujących się obok drzwi. Nie byłem tam od tamtego dnia, nie chciałem tam wracać, przeżywać wszystkiego na nowo. Wystarczająco często wracałem do tego wspomnieniami. Zatrzymałem się przed drzwiami, po prawej mając spalarnię. Drzwi wyglądały zupełnie zwyczajnie. Metalowe, pomalowane na ciepły brąz dopasowany do koloru ceglanego budynku. Przy drzwiach była srebrna, gładka, okrągła klamka, a do cegły tuż nad ościeżnicą przymocowano czytnik czipów. Po drugiej stronie znajdowało się miejsce, do którego nie chciałem wracać, choć wiedziałem, że muszę. Tylko w ten sposób mogłem przekonać pozostałych do ucieczki, tylko w ten sposób ktokolwiek mi uwierzy. Musieli znać prawdę. Musieli się bać. – No to co robimy? – Hector stanął obok mnie, wydychając powietrze w formie białych obłoczków. – Muszę się tu włamać. – To co mam robić? Spojrzałem na niego z zaskoczeniem. – Hector… Przerwał mi i skinął na drzwi, przez które właśnie wyszliśmy. – Powiedz mi tylko, co mam robić. Mamy tylko godzinę. Kiwnąłem głową. To nie mnie chciał pomóc; chciał pomóc Curtisowi i Carrie. Podszedłem do drzwi, które przylegały mocno do ościeżnicy; nie było widać prawie żadnej szpary. Spróbowałem wsunąć końcówkę łomu do szczeliny, ale niespecjalnie się dało. – Masz – powiedział i podał mi młotek. Zacząłem uderzać młotkiem w łom, starając się wbić jego końcówkę w szparę. Ale nie chciał wejść. Po kilkunastu uderzeniach Hector pokręcił głową. – Nie idzie. Stuknąłem w metal i usłyszałem głuchy pogłos. Drzwi były w środku puste. To już coś. Bałem się, że nie będą zwykłe, że będą w jakiś sposób wzmocnione. Ale wyglądało na to, że są zupełnie normalne.
– Odsuń się – poleciłem. Hector usunął się. Zamachnąłem się i walnąłem łomem w klamkę. Rozległ się głośny brzęk i łom odskoczył. Chora ręka zapiekła mnie wściekle, ale starałem się nie zwracać na to uwagi. Popatrzyłem na klamkę. Trochę się wgniotła, ale nic poza tym. – Próbuj dalej – zachęcił mnie ktoś. Nie obejrzałem się, żeby sprawdzić kto. Uderzyłem jeszcze raz i jeszcze raz, waląc w metalową klamkę, aż zrobiło się na niej mnóstwo wgnieceń i rys. Musiałem dostać się do środka. Nie przejmowałem się już nawet konsekwencjami ponownego spotkania z innymi gangami – musiałem im to pokazać. – Mason! – zawołał Hector. – Chodź tu. Zrobiłem sobie przerwę na oddech. Cały się pociłem; w bluzie było mi za gorąco, mimo że na dworze był mróz. Obejrzałem się na Masona i zobaczyłem, że stoją za nim wszyscy Warianci. Hector skinął na Masona, żeby podszedł. – Teraz ty. Mason był wyraźnie zaskoczony, choć na pewno nie bardziej niż ja. – Nie martw się – uspokoił go. – Pomyślą, że to robota Bensona. Wskazał ręką na szkołę. – Widzieliście ich? Do okien na piętrze tuż nad nami przyciskało się kilkanaście twarzy, usiłując zobaczyć, co robimy. – Do roboty – rozkazał Hector i spojrzał znów na drzwi. Na twarzy Masona pojawił się uśmieszek. Zamachnął się ciężką rurą i walnął w klamkę. Przy pierwszym uderzeniu rura przejechała kilka centymetrów po metalowych drzwiach, wydrapując w farbie srebrną rysę. Patrzyłem, jak Mason uderza w drzwi: unosi ręce, bierze wdech i opuszcza z pełnym impetem rurę. Nagle zobaczyłem Dylana okładającego Jane. Zgiąłem się wpół i przykucnąłem, starając się nie zwymiotować. Gabby wysunęła się z grupki Wariantów i podbiegła do nas. Mason walił w klamkę, a ona w tym czasie rozmawiała z Hectorem. – Próbują wyłamać drzwi – relacjonowała. – Chcą wyjść. – Kto? Oczy Gabby były wielkie jak spodki i trzęsła jej się broda. – Pozostałe gangi. Nie wiem kto. Ale słychać ich. Hector zwrócił się do pozostałych: – Tapti, pójdziecie z Gabby przypilnować drzwi. Jeśli uda im się je wyważyć, wracajcie tu
jak najszybciej. – Kolejne dwie osoby posłał na róg, żeby pilnowały, czy ktoś nie zjawi się z tamtej strony, a dwie następne pięćdziesiąt metrów dalej, żeby obserwowały okna. – Benson, twoja kolej. Wziąłem od Masona klucz do rur i znów zacząłem walić w klamkę; był cięższy i praca szła szybciej. Mason dokonał sporych zniszczeń: klamka wygięła się pod kątem czterdziestu pięciu stopni. Uderzyłem trzy razy i znów poprosiłem o łom. Zauważyłem, że klamka oderwała się trochę od drzwi – powstała centymetrowa szpara. Mason pomógł mi wsunąć łom, zahaczając go cieńszym końcem, i obaj naparliśmy na niego z całych sił. Byliśmy blisko. Hector podskoczył do nas i zawołał Joela. Usłyszeliśmy jakiś krzyk i wszyscy znieruchomieliśmy na moment. Ale nic nie było widać. Sięgnąłem do kieszeni i wyciągnąłem granaty. – Masz – powiedziałem i wcisnąłem je Hectorowi do ręki. – Wypełniłem je gazem pieprzowym. Na jego twarzy na moment pojawił się uśmiech, ale zaraz potem znów skinął w stronę drzwi. – Lepiej się pospieszcie. Odbiegł gdzieś. – No rusz się – poleciłem, odwracając się znów do klamki i napierając na łom. Z wysiłku bolała mnie cała klatka piersiowa i żebra, ale nie przerywałem pracy. Może to tylko moja wyobraźnia, ale miałem wrażenie, że klamka zaczęła się lekko poruszać. – Idą! – krzyknął ktoś za nami. Poczułem, że nacisk na łom słabnie, bo Joel odwrócił głowę. – Jeszcze raz – przynagliłem. – No dalej. Kilkanaście osób krzyczało wokół nas i nagle zorientowałem się, że otaczają nas Warianci. Że nas osłaniają. Że nas bronią. Naparłem na łom z całej siły, aż ręce i nogi zaczęły mi drżeć z wysiłku. Joel zaparł się nogą o drzwi, a Mason stęknął. Nagle rozległ się trzask i wszyscy trzej przewróciliśmy się – łom wyskoczył nam z rąk, a wyłamana klamka poszybowała w górę. Drzwi były ciągle zamknięte, tyle że w miejscu klamki powstała dziura. Niestety przez otwór przechodziła pozioma sztaba – zamek był w dalszym ciągu zablokowany. Usłyszałem głos Obiboka; był blisko. Nie słychać było jednak żadnych odgłosów bójki. Podniosłem łom i spojrzałem na Masona i Joela. Nie wiedzieli, co robić. Miałem już wepchnąć łom w dziurę, gdy nagle usłyszałem za sobą czyjś głos: – Benson. Czekaj! Opuściłem łom i obejrzałem się.
Za moimi plecami stała Rosa. Poczułem, że cały się spinam i zaciskam mocniej rękę na łomie. – Jeśli zaczniesz w to walić, wygniesz zamek i nigdy nie dostaniesz się do środka – zauważyła. Przepchnęła się obok mnie, uklęknęła przy drzwiach i zajrzała w otwór. Wyciągnęła scyzoryk i wysunęła z niego śrubokręt. Obejrzałem się na otaczający nas tłum. Składał się głównie z Pustoszycieli, ale było też kilka osób z Porządku. Nikt jeszcze nie zaczął bójki – nie było żadnego z przywódców – ale wszyscy na siebie wrzeszczeli. Po trzydziestu sekundach grzebania przy zamku Rosa oznajmiła: – Gotowe. Wstała i pociągnęła za drzwi. Otworzyły się. Wpatrywałem się w nią. Czy nie powinna działać przeciwko mnie? Była androidem chcącym zastawić na mnie pułapkę, a może myliłem się co do niej? Kiedy drzwi się otworzyły, w tłumie rozległ się cichy pomruk. Nawet gotowi do walki Warianci odwrócili się na tyle, żeby zajrzeć za drzwi. Nagle poczułem, że mnie to przerasta. Nie mogłem sam zejść na dół. – Mason – rzuciłem i skinąłem na niego. Stanął przede mną i zajrzał ciekawie przez na wpół otwarte drzwi. Odezwał się cichym roztrzęsionym głosem: – Co tam jest, Fish? Patrzyłem przed siebie. Zapadła cisza. Spojrzałem na niego. – Jedną chwilę, dobra? Wziął długi głęboki oddech. – Dobra. Ale nie więcej. Oni nie będą długo tacy spokojni. – Jasne. Podszedłem do drzwi prawie tak, jakbym nie chciał ich dotykać. Tak jak wcześniej, korytarz oświetlała bladoniebieska poświata starej jarzeniówki. Betonowy korytarz wydał mi się teraz szerszy, a sufit wyższy. Wszystko wyglądało przerażająco. Wszedłem powoli do środka i przestałem słyszeć głosy zgromadzonych za moimi plecami uczniów, skupiając się na tym, co mogę zastać w środku. Potrzebny mi był jakiś dowód na to, co się wydarzyło, ale wiedziałem, że mogę pewnie liczyć tylko na to, że zastanę tam komputer. Kilka osób w szkole znało się na komputerach, więc nawet jeśli uda się tylko wydobyć informację typu MODEL: JANE 117C, to może dam radę ich jakoś przekonać.
Ale jakaś część mnie w ogóle nie chciała nic znaleźć. Oddychałem z trudem, a przed oczami przewijały mi się wydarzenia z tamtego wieczoru. Dziwny sposób, w jaki Jane kuśtykała na nodze – na pewno złamanej – jej martwe spojrzenie, obcy głos. Korytarz się skończył, a ja zatrzymałem się, nie chcąc wchodzić do znajdującego się za nim pomieszczenia. Ale Warianci nie byli w stanie bronić nas w nieskończoność. Musiałem tam wejść. Obiecałem, że nikomu nic się nie stanie. Wszedłem do środka. – Jane! – zawołałem głucho. Ciągle tam była, w tym samym miejscu, w którym ją zostawiłem. Kiedy to było? Dwa tygodnie temu? Trzy? Więcej? Nie byłem w stanie do niej podejść. Nogi odmówiły mi posłuszeństwa. Nagle zorientowałem się, że po policzkach płyną mi łzy. Usłyszałem za sobą szuranie nóg i poczułem na ramieniu czyjąś rękę. – Benson – odezwał się Hector, ale ponieważ stał za mną w korytarzu, to nie mógł widzieć ciała. Mason wszedł pierwszy. Wciągnął gwałtownie powietrze do płuc. Kiedy się w końcu odezwał, ledwie go było słychać. – Co do cholery…? Coraz więcej osób wchodziło do środka i czułem, że muszę podejść do Jane pierwszy, więc zbliżyłem się z Masonem do ciała. Jane leżała na stole. Miała na sobie sukienkę balową, podartą i zachlapaną krwią. Gdyby nie niebieskawe światło, które rzucało trupią poświatę na jej skórę, wyglądałaby tak, jakby spała. Wyczułem delikatny zapach jej perfum – wanilii i róż – i musiałem się odwrócić. Do pokoju weszła reszta Wariantów, na korytarzu robiło się coraz głośniej. Mason zaklął. Zobaczył ucho. Może miała ciągle podpięty kabel do głowy. Nie chciałem na to patrzeć. Ludzie przyglądali się jej w milczeniu, a każda nowa osoba stawała nieruchomo w wejściu. – To Jane – wykrztusiłem przez łzy. – Została zamordowana przez Laurę i Dylana, tak jak wam mówiłem. Ale tamtego wieczoru sama tu przyszła. – Czułem ucisk w piersi i z trudem nabierałem powietrza, żeby mówić. Zacisnąłem zęby i spuściłem wzrok na betonową podłogę, bo nie chciałem widzieć przerażania na twarzach innych. – Nie żyje? – spytał ktoś. Wiedziałem, o co mu chodzi, ale nie potrafiłem się zdobyć na odpowiedź. Próbowałem sobie wmówić, że sprawa jest prosta, że mogę podejść do tego racjonalnie, a nie emocjonalnie, ale nie potrafiłem. – Tak – szepnąłem. – I nie. – Uniosłem rękę i pokazałem, żeby podeszli, a cała grupa,
pewnie czterdzieści osób, zbliżyła się powoli do ciała. Zmusiłem się, żeby podnieść głowę. Ktoś tu był. Połowa skóry i włosów na głowie Jane została odsunięta tak, żeby odsłonić stalową czaszkę. Do komputera biegło z pół tuzina kabli, a na stoliku przy jej głowie leżała tacka z narzędziami – skalpelami, pęsetami, maleńkimi śrubokrętami i innymi bliżej mi nieznanymi przyrządami. Stałem nieruchomo, pozwalając, by inni mnie wymijali. Co chwila rozlegało się westchnienie i okrzyk, kiedy ludzie dostrzegali odsłoniętą metalową czaszkę androida. Rozległy się szepty, bo ci z przodu zaczęli przekazywać tym z tyłu, co widzą, ale tamci nie chcieli wierzyć. Jedna z dziewczyn przepchnęła się obok mnie i wybiegła na korytarz. Chciałem pobiec za nią – uciec stąd i nigdy więcej nie wracać – ale zamiast tego stanąłem z boku, przykucnąłem i oparłem się o ścianę. Zamknąłem oczy. Nic już nie będzie takie samo.
Rozdział 24
Do pokoju zaczęło wchodzić coraz więcej osób, ale część zdążyła też już wyjść. Gabby rzuciła się do wyjścia, ale nie udało jej się dobiec i zwymiotowała w korytarzu. Większość Wariantów dalej była w środku i stała wokół Jane, jakby chciała jej bronić, osłonić przed gapiami. Jakby Jane wciąż była jedną z nas. Ale ona nigdy nie była jedną z nas. Zamknąłem oczy i schowałem twarz w rękach. Nikt już nie mógł twierdzić, że w szkole nie było wcale tak źle i że powinniśmy cieszyć się z tego, co mamy. Wszystko było kłamstwem. Nie mogliśmy już sobie ufać. Nie mogliśmy już być przyjaciółmi. Nie mogliśmy się zakochiwać. Ktoś położył mi rękę na ramieniu, a kiedy podniosłem głowę, zobaczyłem Gabby, która wskazywała na korytarz. Zjawili się przywódcy. Cała piątka – Curtis, Carrie, Oakland, Myszka i Izajasz – stanęła razem i zaczęła rozglądać się z uwagą po sali. Wstałem i podszedłem do tłumku otaczającego ciało Jane. – Odsuńcie się na chwilę. Wszyscy przesunęli się powoli, jakby w otępieniu, pod drzwi. Niektórzy wpatrywali się cały czas w Jane, inni spuścili wzrok na podłogę. Mason stanął z boku przy wysokich regałach i oparł się o ścianę. Izajasz ruszył się pierwszy, zostawił pozostałą czwórkę i podszedł do ciała Jane. – I po co całe to zamieszanie? Wiedzieliśmy przecież, że nie żyje. Złapałem go za rękę – mocniej niż to było konieczne, ale chciałem, żeby poczuł – i pociągnąłem na drugą stronę stołu. Potem położyłem mu rękę na karku i przystawiłem mu twarz do oderwanego ucha Jane. Nie widziałem jego oczu, ale poczułem, że przestał się nagle wyrywać. Metal był równie lśniący i dobrze widoczny co tamtej nocy, ale małe żaróweczki, które świeciły się przy wejściach kablowych, teraz były zgaszone. Odepchnąłem Izajasza i skinąłem na pozostałą czwórkę. Curtis i Carrie trzymali się mocno za ręce. Poszli przodem, a Oakland z Myszką za nimi. Odsunąłem się, żeby mogli się dobrze przyjrzeć. Oakland zaklął, niemal bezgłośnie. Myszka popatrzyła na ciało Jane, a zaraz potem na mnie i znów na nią. Carrie wyciągnęła niepewnie rękę i musnęła palcami rękę Jane. Curtis podniósł głowę i spojrzał na mnie.
– Od jak dawna o tym wiesz? – Od tamtego wieczoru. – Czemu nikomu nie powiedziałeś? Otworzyłem usta, ale głos mi się załamał. – Bo to Jane – wykrztusiłem. – Kto by mi uwierzył? – Trzeba było coś powiedzieć – warknęła Myszka. – Zasługiwaliśmy na to, żeby wiedzieć. Zaczerpnąłem powietrza. – A uwierzylibyście mi? – O co ci chodzi? – spytała, ale głos miała niepewny. Oakland przesunął palcami wzdłuż kabli prowadzących od głowy Jane do stojącego obok komputera. Ekran był zgaszony. Podszedłem do stołu. Chciałem wziąć Jane za rękę, ale nie potrafiłem się do tego zmusić. – Chodzi mi o to, że skoro ja dałem się zwieść Jane, a zwiodła mnie całkowicie, to kto jeszcze spośród nas może być taki… jak ona? Oakland spojrzał mi w oczy; zbladł. Nikt nic nie powiedział, choć widziałem, że zerka ukradkiem na Myszkę. Chcąc przerwać milczenie, zacząłem mówić. Opowiedziałem im całą historię – że Laura i Dylan wyszli za nami, że nas zaatakowali, że próbowałem reanimować Jane, że przyszliśmy potem w to miejsce i że było to dziwne i przerażające zarazem. – A co się wyświetliło na ekranie? – spytał Oakland. – Kiedy się podłączyła. – Jakiś raport szkód. Mnóstwo kodów, nie wiem, co oznaczały. Oakland odwrócił się do komputera i dotknął jednego z klawiszy. Ekran zamigotał i zaświecił się, jakby był tylko uśpiony. Wszyscy przywódcy zgromadzili się wokół komputera, a ja podszedłem bliżej i spojrzałem na ekran nad ramieniem Myszki. Hector spytał, co tam widać. – Tylko jakieś numery – odpowiedział Curtis. – Lista kodów. Cały ekran był zapełniony takimi samymi cyferkami, jak wtedy gdy Jane podłączyła się do komputera. Poza ostatnią linijką. – Na końcu – odpowiedziałem Hectorowi – jest napisane: „Zalecane postępowanie: usunięcie i trwała dezaktywacja na skutek licznych nieodwracalnych uszkodzeń”. Carrie jęknęła rozpaczliwie i zakryła sobie ręką oczy. Nagle rozległ się głuchy okrzyk Masona. – O cholera! Patrzcie na to. Odwróciliśmy się. Mason stał naprzeciwko wysokich szaf i patrzył na coś, co było w środku.
Myszka znalazła się przy nim pierwsza. – Co tam jest? Mason otworzył szeroko drzwi. – Sama zobacz. Było ciemno, ale tego, co znajdowało się w środku, nie dało się pomylić z niczym innym. To był człowiek. Dylan. Został przypięty prawie pionowo do jakiejś deski za pomocą grubych nylonowych pasków owiniętych wokół kolan, pasa i klatki piersiowej. Miał otwarte, ale martwe oczy – jak u Jane. Od ucha też odchodził mu kabel; był podłączony do małego komputera z boku szafy. Jednak w przeciwieństwie do Jane jego ucho wyglądało tak, jakby zostało starannie odcięte. Oakland znów zaklął, ale tym razem Izajasz wyglądał na najbardziej zrozpaczonego – podszedł bliżej, przyjrzał się uważnie twarzy Dylana i zajrzał w otwór w jego głowie. Mason w nagłym przypływie paniki zaczął otwierać wszystkie szafy. Było ich w sumie cztery; w dwóch znajdowały się takie same deski ze skórzanymi paskami do przypięcia kolejnych osób-androidów. Pozostałe dwie były zamknięte. – A co z Laurą? – spytał oniemiały Izajasz i spojrzał na nas. Miał lekko rozchylone usta i szeroko otwarte, przestraszone oczy. – Może nie była jedną z nich – zwątpiłem. Obecność Dylana podważyła moją wcześniejszą teorię. Dylan trafił do szkoły stosunkowo niedawno. Musiałbym sprawdzić w tabeli, ale byłem prawie pewny, że był tu od ośmiu czy dziewięciu miesięcy. – Wydaje mi się, że nie każdy jest. Myszka uśmiechnęła się krzywo. – Ja na pewno nie jestem. – Zatrzasnęła drzwi do szafy z Dylanem i odwróciła się do pozostałych przywódców. – A wy? Przekrzyczałem ich oburzone głosy: – Nie ma jak tego sprawdzić – powiedziałem. – Od kilku tygodni się nad tym zastanawiam. Jane krwawiła. Cholera, całowałem się z nią i nie miałem pojęcia, że jest… taka. Nie możemy przecież odciąć każdemu ucha, żeby to sprawdzić. Staliśmy przez kilka sekund w milczeniu. Wydawało mi się, że Carrie zerknęła nerwowo na Curtisa, ale potem spojrzała znów na szafę. – Czy ktoś wie, jak skonstruować wykrywacz metalu? – spytał Mason. Nikt nie odpowiedział. – W piwnicy jest dużo starych podręczników – powiedziałem. – Może jest też coś z elektroniki. – A może rentgen? – spytał Curtis. Pokręciłem głową.
– Ale trzeba wywołać film. A tym zajmuje się szkoła. Izajasz pokiwał niedbale głową pogrążony we własnych myślach. Myszka miała wściekłość w oczach i zaciskała zęby. Oakland wyglądał tak, jakby był strasznie wkurzony i miał ochotę w coś przywalić. Carrie była odrętwiała, nie widać było po niej żadnych emocji; Curtis natomiast krzywił się wyraźnie przestraszony. Patrzyłem na niego, a on odpowiedział mi długim spojrzeniem. W końcu odezwał się: – Musimy ze wszystkimi pogadać. Izajasz podniósł głowę. – Ale co powiemy? – Prawdę – odparł Curtis. Izajasz zdjął okulary i przetarł sobie oczy. – Nikt już nie będzie mógł nikomu zaufać. Oakland parsknął. – Jakby rzeczywiście wcześniej ktokolwiek sobie ufał. Curtis spojrzał mi w oczy. – Warianci sobie ufają – stwierdził. Pokiwałem głową, choć było to raczej pobożne życzenie niż prawda. Oakland miał rację. Nikt już nie mógł nikomu zaufać. Poszedłem przez korytarz na dwór. Słońce zaczęło wschodzić. Większość ludzi była na bieżni, przeniosła się z cienia pod budynkiem na ciepłe słońce. Szliśmy w milczeniu – poza Carrie i Curtisem wszyscy osobno. Ale nawet oni, mimo że trzymali się za ręce, wyraźnie się od siebie oddalili. Becky wyszła nam naprzeciw i zaczęła mówić przejętym szeptem: – Szkoła jest zamknięta. Nawet Warianci nie mogą wejść do środka. – Spojrzała na mnie zapuchniętymi, przekrwionymi oczami. Chciała coś powiedzieć. Ja też chciałem coś powiedzieć, ale nie wiedziałem co. Odwróciłem się i spojrzałem znów na drzwi. Na brązowej farbie było widać długie, białe zadrapania i wgięcia. Drzwi zaczęły się zamykać na wietrze, ale odskoczyły od framugi, bo nie mogły się już zatrzasnąć. Myszka wyszła powoli z budynku i spojrzała na wyczekujących uczniów. Po chwili podeszła do nas. – Oakland grzebie coś przy komputerze – powiedziała obojętnym głosem, nie zwracając się właściwie do nikogo w szczególności. Izajasz wyraźnie na coś czekał, ale kiedy nikt się nie odezwał, zwrócił się do uczniów. – Po pierwsze – zaczął – nie ma co panikować. To, co widzieliśmy, jest dziwne i niewytłumaczalne, ale nie… – Przerwały mu krzyki i wrzaski.
– Zamknij się, Izajasz! Sam pewnie jesteś jednym z nich! Myszka i Curtis spojrzeli po sobie, a Curtis wskazał na mnie. – Mów. Zmarszczyłem brwi, ale Myszka nie miała widocznie nic przeciwko. Izajasz był wyraźnie wkurzony. Wystąpiłem naprzód. – Nie wiemy zbyt dużo na temat tego, co się tu dzieje. Kiedy dowiedziałem się o Jane, myślałem, że może to tylko ona. Ale Mason znalazł właśnie Dylana. On też był taki. Z tłumu dobiegły mnie pomrukiwania, a część osób zaczęła mówić jedna przez drugą. Ale szybko ucichły, jakby zaczęły mieć wątpliwości, czy rozmawiają z przyjacielem, czy z wrogiem. – Nie ma jak stwierdzić, czy są wśród nas jeszcze inne androidy – powiedziałem. Kilka osób wyraźnie się wzdrygnęło na to słowo. – Bo chyba nikt z was nie wie, jak skonstruować wykrywacz metalu? Spojrzałem na tłum, ale nikt nie podniósł ręki. – Nie ma jak tego stwierdzić – powtórzyłem – ale wydaje mi się, że to nie powinno nas powstrzymywać. Uważam, że czas stąd spadać. Zawsze twierdziłem, że można to zrobić, jeśli będziemy ze sobą współpracować. Ucieknijmy razem, dzisiaj. Przez mur przejdziemy bez trudu, możemy się przedostać przez rurę przepustową albo ściąć kilka drzew. – Popatrzyłem na Izajasza. – Kontrakt ochroniarski należy teraz do mnie i obiecuję, że nie będę go egzekwować. Moja propozycja nie spotkała się ze specjalnym entuzjazmem, ale nikt też nie protestował, więc mówiłem dalej. – Droga jest pewnie jakieś osiemdziesiąt kilometrów stąd i przy odpowiednim tempie jesteśmy w stanie do niej dotrzeć w ciągu kilku dni. A tam już na pewno ktoś nam pomoże. Obibok wrzasnął: – Ale każdy z was może być robotem. Jak tylko spróbujemy uciec, zabijecie nas wszystkich. Potem odezwał się Joel: – A co z wodą? Osiemdziesiąt kilometrów bez wody to samobójstwo. Warianci też zaczęli wrzeszczeć, ale machnąłem ręką, żeby ich uciszyć. – Jedyna alternatywa to wrócić do środka, o ile w ogóle nas wpuszczą. Nie kapujecie? Bez względu na to, po co się tu znaleźliśmy, to koniec. Zawsze mówiliśmy, że albo nas szkolą, albo testują. Teraz wiemy już o androidach, więc cały eksperyment poszedł na marne. A myślicie, że pozwolą nam tak po prostu wrócić do normalnego życia? Izajasz odwrócił się. – Ale co zrobicie, jak już przejdziecie przez mur? Wszystkich przecież zabijają. Zabili Lily, tak? Zabili każdego, kto przeszedł na drugą stronę.
– Ale nie, jeśli będziemy w siedemdziesiąt osób – stwierdziłem stanowczo. – Musimy uciec razem, wszyscy jednocześnie. Izajasz podniósł głos: – Jesteś tu za krótko, żeby o tym wiedzieć, ale kiedyś próbowało uciec piętnaście osób. Wszyscy zostali zabici. – Czy mówisz o tych piętnastu, które były tu, kiedy Jane trafiła do szkoły? – spytałem. – Wiemy o nich tylko od niej. To ona nam o nich powiedziała i może wszystko to było kłamstwem. Poza tym ich było piętnaście, nas jest siedemdziesięcioro. Zawiesiłem głos i spojrzałem na twarze ludzi w tłumie – przetrawiali to, co właśnie powiedziałem. Ich obawy były uzasadnione, wiedziałem, że potrzebujemy wody i wiedziałem, że coś musi czyhać po drugiej stronie, ale nie mogliśmy tak po prostu wrócić do szkoły i udawać, że wszystko jest w porządku. – Moment. – To był Mason, a na jego twarzy odmalowała się dezorientacja. – Czemu właściwie Dylan zaatakował Jane? Po co android miałby zabijać androida? Nie miałem na to dobrej odpowiedzi, ale mogłem się domyślać. – Może to część eksperymentu, jakikolwiek jest jego cel. Chcieli zobaczyć, co się stanie, jak Jane zostanie zamordowana. Mason słuchał i kręcił bez przekonania głową. – To by było dziwne. – To nie ma żadnego znaczenia. Głosuję za ucieczką – odezwał się Hector. – Nie – powiedział Izajasz, wymachując przed sobą obiema rękami. – Posłuchajcie. Niezależnie od tego, po co tu jesteśmy, nie jesteśmy tu bez powodu. Jesteśmy im do czegoś potrzebni. Znamy ich mały sekret i możemy ich zaszantażować. – Chcesz negocjować? – Wiedziałem, że Izajasz ma nie po kolei w głowie, ale to było wariactwo nawet jak na niego. – Tak – przyznał. – Zdecydowanie. No bo pomyślcie. Po pierwsze tu jest bezpiecznie. Możemy wrócić do szkoły, możemy mieć wodę i jedzenie, możemy dbać o swoje bezpieczeństwo. Po drugie, naprawdę myślicie, że było im łatwo ściągnąć nas tu wszystkich do tego eksperymentu? Może nie wszystko jeszcze stracone i ciągle mogą nas jakoś wykorzystać, tyle że teraz możemy stawiać warunki. – Czy szkoła kiedykolwiek udzieliła komuś z nas odpowiedzi? – spytałem. – Czy ktoś zadał im pytanie i uzyskał na nie odpowiedź? – Teraz będzie musiało tak być – stwierdził Izajasz. Spojrzałem na tłum. – Zróbmy głosowanie. Kto jest za ucieczką?
Rękę podnieśli prawie wszyscy Warianci i kilku Pustoszycieli. Z Porządku nikt. W sumie tylko dwadzieścia dwie osoby. Nie mogłem w to uwierzyć. Po wszystkim, co im pokazałem, dalej nie chcieli ryzykować. – Możemy stąd uciec, jeśli zrobimy to razem! Jeśli połowa ucieknie, a połowa zostanie, to wszyscy zginiemy. Myślicie, że zapewniacie sobie bezpieczeństwo, ale tak naprawdę skazujecie nas na więzienie. Okręciłem się na pięcie i odszedłem. Byli w szkole tak długo, że bali się uciec, bali się podjąć jakiekolwiek ryzyko. A teraz skazywali mnie na ten sam los. Poszedłem na skraj lasu i zapatrzyłem się na potężną połać drzew. W ciepłym porannym słońcu świergotały ptaki. Dla nich las nie był więzieniem, tylko domem. Zszedłem z trawnika i wszedłem w krzaki. Starałem się zrobić wszystko, jak należy. Starałem się pomóc, ale nikt nie chciał mojej pomocy. Każdy za bardzo się bał. Zupełnie nieświadomie zacząłem zagłębiać się powoli w las, jak najdalej od szkoły. W jaki sposób mają zamiar negocjować? To był tak głupi pomysł, że powinienem był zdzielić za to Izajasza w łeb. Nie mogliśmy stawiać szkole wymagań. Wystarczyło, że przestaną nam dawać jeść. Ile posiłków trzeba pominąć, żeby nas złamać? Albo kiedy szkoła stwierdzi, że jesteśmy już bezużyteczni i trzeba się nas pozbyć, i zacząć od nowa? W jaki sposób nas zabiją? Zatrują jedzenie? Powietrze? Każą androidom poderżnąć nam gardła we śnie? Szedłem przez jedno z pól do paintballu, mijając zachlapane farbą drzewa i bunkry. To było pierwsze pole, na którym grałem, drugiego dnia po przyjeździe. Bawili się nami. Robili notatki, obserwując, jak wykonujemy każde ich polecenie. Benson Fisher reaguje na stres agresją – atakuje fizycznie kolegów z klasy, niszczy własność szkolną. Jak zareaguje, gdy zamkniemy drzwi? Gdy przestaniemy dawać jedzenie? Gdy zabijemy mu przyjaciół? Minąłem taśmę na tyłach pola. Teren był tu bardziej kamienisty i wznosił się stromo. Musiałem podbiec, choć z każdym krokiem zsuwałem się w dół po luźnych kamieniach. Chwilę później dotarłem do muru zadyszany i wyczerpany. Mur wyglądał tu tak samo jak wszędzie – był dwa razy wyższy ode mnie, a pobliskie drzewa zostały wycięte, żeby nikt się nie mógł po nich wspiąć na drugą stronę. Dotknąłem go. Cegła była zimna. Usiadłem na kamieniu i spojrzałem na mur. Bez narzędzi albo pomocy nie da rady go pokonać. Mogłem spróbować powalić jakieś drzewo, ale wiedziałem, że pozostali mieli rację. Jeśli przejdę przez mur, skończę jak Lily. Usłyszałem za sobą chrzęst kamieni. Ktoś wchodził pod górę. Nasłuchiwałem kroków, ale nie odwróciłem się.
– Hej. – Becky. – Hej. Podeszła, oddychając szybko i płytko, i usiadła obok mnie na skale. – Nie uciekasz – stwierdziła. Popatrzyłem na mur i pokręciłem głową. Nic nie powiedziała, siedziała tylko obok. Słońce jeszcze tu nie dotarło zasłonięte przez drzewa, a powietrze było zimne. Cieszyłem się, że mam na sobie bluzę. Miałem nadzieję, że szkoła nie postanowi nas ukarać, zamykając drzwi na cały dzień i noc. Chociaż gdyby tak zrobili, moglibyśmy wrócić do pomieszczenia, w którym leżała Jane. Nie mogli go zamknąć po tym, co zrobiliśmy z zamkiem. Tam przynajmniej nie byłoby zimno. – Przykro mi – powiedziała w końcu Becky. – Szkoda, że mi nie powiedziałeś, ale… – Nie – przerwałem jej. – W porządku. Sam bym sobie nie uwierzył. Zjawia się jakiś nowy i zaczyna wygadywać bzdury na temat kogoś, kogo znasz od roku. Wszystko w porządku. Becky siedziała przy mnie dłuższą chwilę. Czasem wciągała powietrze, jakby chciała coś powiedzieć, ale potem się wycofywała. Gapiłem się na mur. Ucieknę stąd. Muszę tylko wymyślić jak. – Nikt już nie może nikomu zaufać – powiedziała Becky. Zatarła ręce, żeby się ogrzać. – Ty pewnie masz już tak od jakiegoś czasu. – Tak. – I jest do bani. – To po to robiłeś ten spis – zauważyła. Wypuściłem powoli powietrze i potarłem się rękami po twarzy. – Tak. Doszedłem do wniosku, że androidy musiały tu być od początku. Jak Jane. Becky pokiwała głową. – Ale teraz znaleźliśmy Dylana – dodałem. – A to wszystko zmienia. – No tak. Spojrzałem na zegarek. Nie było jeszcze ósmej. To będzie długi zimny dzień. Becky przekręciła się tak, żeby usiąść naprzeciwko mnie. Nie była perfekcyjnie wystylizowana, jak zwykle – włosy miała ciągle zmierzwione i przyklepane od snu. – Wiem, że nie możesz mi zaufać, Bense – powiedziała, po czym urwała i spojrzała na swoje ręce. – Chciałam ci tylko powiedzieć, że ja tobie ufam. – Czy to oznacza, że odchodzisz z Porządku? Że znów będziesz w Wariantach? Wypuściła powietrze i spojrzała mi w oczy. – Będę tam, gdzie ty. Siedzieliśmy w milczeniu, wpatrując się w siebie przez kilka minut. Nagle Becky nie mogła już dłużej wytrzymać, jej ciałem wstrząsnął szloch. Przycisnęła się do mnie, a ja ją przytuliłem.
– Przepraszam – załkała zrozpaczona. – Naprawdę myślałam, że pomagam. – Już dobrze – uspokajałem ją. – Już dobrze.
Rozdział 25
Pochowaliśmy Jane, gdy słońce zaczęło piąć się w górę po zimnym porannym niebie. Poszliśmy z Becky i Masonem do szop z narzędziami, na szczęście cały czas otwartych, i wyciągnęliśmy szpadle. Niedługo potem dołączyła do nas reszta Wariantów, a nawet kilka osób z innych gangów. Wykopaliśmy na cmentarzu świeży grób i razem z Curtisem wsunęliśmy do niego ciało Jane. Większość kwiatów wokół szkoły zwiędła kilka tygodni temu, ale Becky nazbierała sosnowych gałęzi. Zamiast nagrobka usypaliśmy stos kamieni – każda osoba dorzucała jeden. Owszem, Jane nie była prawdziwym człowiekiem. Ale była na tyle prawdziwa, że wszyscy ją kochaliśmy. Oakland odszukał mnie w zimowej pustce. Siedziałem na cmentarnym trawniku z łopatą na kolanach. Byli ze mną Becky i jeszcze kilka osób z Wariantów, ale od dłuższego czasu nikt się nie odzywał. – Czy Jane miała problem z kulturą masową? Oakland zaciskał mocno usta, a mówiąc, wpatrywał się w zamyśleniu w ziemię. – No wiesz – wyjaśnił – z takimi rzeczami jak muzyka czy telewizja. Zanim zdążyłem się odezwać, zrobiła to Gabby. Głos jej się trząsł. – Zawsze się z niej śmiałam. Nie znała żadnego z moich ulubionych zespołów. Chciałem właśnie dodać, że nie wiedziała też nic o filmach, ale Oakland odezwał się pierwszy. – Nie udało mi się wydobyć z komputera zbyt wiele. Poza tym chyba i tak nie jest podłączony do sieci. Ale udało mi się uzyskać trochę danych systemowych z… z Jane. Większości w ogóle nie rozumiem, to jakieś dane techniczne. Ale Jane miała też kilka razy poprawianą pamięć. Jakiś programista zapisał, żeby przesłać łatkę potrzebną do naprawy „błędu kultury masowej”. A więc o to chodziło. Za każdym razem, gdy cytowałem jej jakiś film, nie wiedziała, o czym mówię, bo nie była odpowiednio zaprogramowana. – „Błąd kultury masowej” – powtórzył Curtis, wpatrując się w świeżo usypany grób. – Próbowali ją naprawić tak, żebyśmy się nie zorientowali – powiedziałem i natychmiast pożałowałem, że w ogóle się odezwałem. Zabrzmiało to okrutnie. Milczeliśmy chwilę, po czym odezwał się Joel. – Kto jest w takim razie w stanie wymienić wszystkie części Harry’ego Pottera? – Zamknij się – warknął Curtis. – Jeszcze tego nam trzeba.
– Poza tym twierdzą, że problem został już naprawiony – dodał Oakland. Słońce ciągle jeszcze nie znajdowało się w zenicie, gdy ktoś zawołał nas ze schodów. Drzwi zostały odblokowane i zaraz miało się zacząć spotkanie. W głównym holu było pełno uczniów, większość rozsiadła się pod ścianami i na schodach. Pustoszyciele przytaszczyli ze stołówki kilka kartonów z jedzeniem. Nie wiedząc właściwie, jak się wszystko potoczy, nie czuli się w obowiązku realizowania kontraktu, więc wyłożyli tylko półprodukty – po części jeszcze zamrożone – żebyśmy sami sobie brali, co chcemy. Ale myślę, że i tak raczej nikt nie narzekał. To Izajasz zwołał spotkanie – siedział na kamiennej ławce przy drzwiach z zeszytem w ręce. Mieliśmy omówić kwestię negocjacji ze szkołą. W korytarzu panowała cisza, bo wszyscy chcieli słyszeć każde słowo. Izajasz uniósł brwi, kiedy zobaczył, że Becky siedzi obok mnie na podłodze. Becky odwróciła wzrok. – A więc jakie są nasze podstawowe żądania? – spytał. Napisał na górze kartki nagłówek i podkreślił go. – Chcemy stąd wyjść – powiedział Curtis. – Wszyscy. Izajasz narysował strzałkę, ale nic dalej nie napisał. – Nie możemy tego zaproponować. To negocjacje. Jeśli wszyscy wyjdziemy, to nikt im nie zostanie. – Co? – Carrie wychyliła się w przód. – W tej kwestii nie możemy iść na kompromis. Nie możemy powiedzieć: „Wypuście połowę ludzi”. Izajasz pokręcił głową. – W takim razie to żadne negocjacje, tylko żądania. I możecie uznać, że zwariowałem, ale nie sądzę, że dobrze jest stawiać żądania szkole, która zabija. Jedna z Porządkowców podniosła rękę. – To może zaczniemy od czegoś prostego i spytamy na przykład, po co tu jesteśmy? Izajasz pokiwał z entuzjazmem głową. – Tak. Tak już lepiej. – Uważam, że to oczywiste, po co tu jesteśmy – skwitował Oakland. Siedział pochylony na krześle, a zamiast mundurka miał bluzę z kapturem. – Przeprowadzają na nas eksperyment. Bierzemy udział w jakimś idiotycznym eksperymencie psychologicznym. Izajasz uniósł brwi. – To takie oczywiste? – No pewnie – stwierdził Oakland. – A jak myślisz, czemu dzieją się te wszystkie dziwne rzeczy? Czemu zamykają nam drzwi i każą zostać na dworze? Wszystko po to, żeby się przekonać,
co zrobimy. A te roboty to część eksperymentu. – Kiwnął na mnie. – Może chcieli się przekonać, co zrobi, jeśli będzie miał dziewczynę, więc zaprogramowali Jane tak, żeby go lubiła, a potem chcieli sprawdzić, co się stanie, jeśli dziewczyna umrze, więc wysłali Dylana. Nikt nic na to nie powiedział, ale Izajasz nie wyglądał na przekonanego. – Mówię poważnie – stwierdził Oakland. – No bo po co jeden robot miałby zatłuc innego? Takie maszyny muszą sporo kosztować. Mason odezwał się cicho. – Jeśli chcieli zobaczyć, co się stanie, gdy czyjaś dziewczyna albo chłopak umrze, to wcale nie musieli w tym celu konstruować robotów. Nie spojrzałem na Becky. Siedziała nieruchomo i nic nie mówiła. – To może jednak szkolenie? – zasugerował Hector. – Bo po co kazaliby nam grać w paintball? W lesie nie ma kamer, więc gra nie może być częścią eksperymentu. Następnie głos zabrał Curtis. – Chyba bezpieczniej stwierdzić, że tam, gdzie są androidy, są też kamery. – Tak – zgodził się Oakland. – Poza tym pozostaje jeszcze jedna kwestia. Jeśli jesteśmy w jakimś celu szkoleni, to w jakim? Nikt jeszcze nie opuścił szkoły, nikt nie zdobył żadnych umiejętności. Jeśli to program szkoleniowy, to musi to być najdroższe i najbardziej bezsensowne szkolenie wszech czasów. Myszka pokiwała potakująco głową. – A jeśli chcą po prostu wyszkolić oddział żołnierzy do jednostek specjalnych, to czemu nie zaprogramują odpowiednio androidów? Izajasz wtrącił się ostro, żeby nikt inny nie zdążył mu przerwać. – I chyba właśnie dlatego powinniśmy spytać, po co tu jesteśmy. Po prostu zapytajmy. Rosa wstała. Miała w ręce wyświechtany zeszyt i mały woreczek. Izajasz chciał mówić dalej, ale mu przerwała. – Mogę coś powiedzieć? – Trzęsły jej się ręce. Kilka osób pokiwało głowami. – Chciałabym coś wyjaśnić – powiedziała. Nasze spojrzenia spotkały się na moment, ale ona szybko odwróciła głowę i spuściła wzrok. Po policzkach ciekły jej łzy. Carrie wstała, ale Rosa powstrzymała ją gestem dłoni. Otworzyła notatnik. Zaczęła mówić trzęsącym się głosem. – Byłam już wcześniej w tym pomieszczeniu – wyznała. Cały korytarz zaczął szeptać, a Rosa podniosła głowę – w jej oczach malował się strach i poczucie winy. – Przysięgam, że nie wiedziałam, że ktokolwiek jest… robotem. Naprawdę nie miałam
pojęcia. – Spojrzała znów do zeszytu. – To było ponad rok temu podczas sprzątania. Byłam sama w bibliotece, miałam różne narzędzia. Stwierdziłam, że otworzę kratkę wentylacyjną i zobaczę, dokąd prowadzi przewód. Pomyślałam, że może do tego samego miejsca co nasze szafy. Zapadła cisza, wszyscy wsłuchiwali się w każde jej słowo. Widać było, że ogarnia ją coraz większe przerażenie. – Wyszłam w tamtym pomieszczeniu. Nikogo tam wtedy nie było, ale znajdowało się tam za to mnóstwo innych rzeczy. Mnóstwo komputerów. Zaczęłam się rozglądać, ale wydało mi się, że słyszę czyjeś kroki. Przestraszyłam się i uciekłam. – Widziałem, jak stamtąd wychodziłaś – odezwał się Mason. Rosa nie podniosła głowy. – Nie miałam czasu zaglądać do komputerów, ale wzięłam pierwsze, co mi wpadło w ręce. Kartkę. Przepisałam do zeszytu to, co było na niej napisane. Podniosła zeszyt i zaczęła czytać. – „Rozumiem pańskie obawy co do tempa całego procesu. Jednak w interesie eksperymentu nie leży instruowanie co do taktyki. Dążymy do tego, żeby samodzielnie opracowywali strategie działania; nie zależy nam na tym, żeby sprawdzić, jak szybko są w stanie przyswoić sobie istniejące strategie. Fakt, że słabo sobie radzą podczas zajęć sportowych, nie stanowi o porażce eksperymentu. To cenna informacja, którą należy przeanalizować”. Rosa skończyła czytać i podniosła głowę. W holu panowała cisza. W końcu Curtis poprosił, żeby jeszcze raz przeczytała cały tekst. Nie wiedziałem, co o tym myśleć. To był eksperyment, jak słusznie domyślało się wiele osób. Graliśmy w paintball po to, żeby samodzielnie opracowywać strategie działania. Ale cała reszta w dalszym ciągu nie miała sensu. Notatka wyjaśniała jedynie kwestię paintballu, a przecież na grę poświęcaliśmy tylko niewielki odsetek naszego czasu. – Co się stało z tą kartką? – spytał Izajasz. Rosa znów spuściła wzrok. – Kazali mi ją oddać. Wmurowało nas, ale tylko Izajasz zerwał się z miejsca. – Co? Skontaktowali się z tobą. Rosa pokiwała głową. – I co powiedzieli? – Kazali mi tylko oddać kartkę – dostałam wiadomość na komputerze – i powiedzieli, że nie dostanę aresztu. Oddałam kartkę, ale zapamiętałam jej treść. Później zapisałam sobie wszystko w zeszycie. Carrie podniosła się w końcu i podeszła do Rosy.
– Nie pozwolimy im teraz zabrać cię do aresztu. Myszka nie miała w sobie aż tyle współczucia. – Czemu nic nikomu nie powiedziałaś? Rosa otarła grzbietem dłoni łzy. Popatrzyła na kamery. – Płacili mi – powiedziała histerycznie. – Dawali miliony punktów. Wszystko, co chciałam. – Otworzyła torebkę i wysypała sobie na dłoń jej zawartość. Był tam każdy rodzaj biżuterii, jaki tylko pojawił się w katalogu: naszyjniki, pierścionki, bransoletki, spinki do włosów. Co najmniej sto różnych ozdób, wypadały jej z dłoni i spadały z hukiem na marmurową podłogę. Izajasz zerwał się na nogi. – I tylko dlatego to wszystko ukrywałaś? Curtis podniósł się z miejsca. – Zamknij się, Izajasz, – Nie – warknął tamten. – Wiedziała, czemu tu jesteśmy, i nie powiedziała nam, bo połasiła się na kupę świecidełek. Rosa znów usiadła i trzęsła się z płaczu; Carrie obejmowała ją ramionami. Izajasz i Curtis skoczyli sobie do gardeł. Postanowiłem się wtrącić. – Ciągle nie mamy ich czym zaszantażować – powiedziałem w końcu. – Uważam, że to wszystko bez sensu. Mają nad nami całkowitą władzę i doskonale o tym wiedzą. – Wskazałem ręką na znajdującą się pięć metrów dalej kamerę. – Przysłuchują się całej tej rozmowie. Mają nad nami pełną kontrolę. Jak nie będziemy ich słuchać, przestaną nam dawać jedzenie. Izajasz odwrócił się do mnie i dźgnął mnie palcem w pierś. – Dlatego właśnie chcemy tylko zadać pytanie. Wiedzą, że wiemy o androidach i wiedzą, że Rosa powiedziała nam o tym, co widziała, teraz więc my zadamy im pytanie. – I co twoim zdaniem zrobią? Ja wiem o androidach już od wielu dni i jakoś nikt nie udzielił mi żadnych wyjaśnień. Próbowali tylko zamknąć mi usta, mnie też próbowali przekupić. Wszystkie oczy skierowały się teraz na mnie; nawet Rosa podniosła głowę. – Dostałem pięć milionów punktów – powiedziałem. – Zacząłem dzięki temu gromadzić w pokoju zapasy. Nie mam jeszcze zbyt dużo. Dziś jeszcze nie sprawdzałem, ale mogę się założyć, że stan mojego konta wynosi zero. W holu na chwilę zapanowała cisza. – Ale czy to właśnie nie najlepszy dowód? – spytał Izajasz. – Byli gotowi traktować ciebie i Rosę w szczególny sposób tylko dlatego, że poznaliście prawdę. – Ale z ciebie kretyn – powiedział Oakland i przewrócił oczami. – Byli gotowi traktować ich wyjątkowo, ale już nie są. Nie chcieli, żeby Benson nam powiedział. – To prawda – przyznałem, choć raz zadowolony z obecności Oaklanda. – Miałem
przewagę, bo nie chcieli, żebyście się o czymkolwiek dowiedzieli. Ale teraz straciłem już kartę przetargową. – Ale tylko póki myślą, że nie rozważamy na poważnie ucieczki – stwierdził Oakland. Wskazał ręką na Izajasza. – A zawsze będą wiedzieć, że nie rozważamy jej na poważnie, bo cały czas nas obserwują za pomocą kamer, a widzą w nich tylko Porządek: bandę harcereczek zbyt przerażonych, żeby podjąć jakiekolwiek działania. Na twarzy Izajasza widać było napięcie. – Takie teksty w niczym nam nie pomagają. Wysyłamy im wiadomość czy nie? Oakland podniósł się z miejsca. – Możesz się im podlizywać, ile tylko chcesz. Ale jeśli chcesz mnie tu więzić tylko dlatego, że sam jesteś zbyt wielkim tchórzem, żeby uciec, to wcale nie szkoła cię zabije. – Wytrącił Izajaszowi z ręki notatnik, który poleciał na podłogę. Przez chwilę Izajasz i Oakland mierzyli się wzorkiem, po czym Oakland wyszedł. Myszka też wstała, a potem Curtis i Carrie. Mason, Becky i ja byliśmy następni, a zaraz potem większość uczniów. – Nie chcę tylko, żeby ktoś zginął – powiedział Izajasz, nie ruszając się z miejsca. Poszliśmy po schodach w kierunku dormitoriów. Kiedy dochodziliśmy na drugie piętro, na dole siedziała już tylko garstka Porządkowców. Oakland już sobie poszedł, a Myszka ruszyła szybko do swojego pokoju, stukając obcasami o parkiet. Warianci rozeszli się w swoją stronę. Byliśmy załamani, przerażeni i równie dalecy od rozwiązania co przed ujawnieniem prawdy o Jane. Curtis powlókł się do dormitorium. Chyba po raz pierwszy byłem świadkiem, że rozstawał się z Carrie bez buziaka czy uścisku. Siedzieli razem w sali, ale nie widziałem, żeby trzymali się za ręce. Carrie odprowadziła go wzrokiem, po czym poszła do swojego pokoju. Podała rękę Rosie, żeby poszła razem z nią. Zostaliśmy tylko we trójkę: ja, Becky i Mason. Becky spojrzała na mnie. Była zdenerwowana. – I co teraz? Wyjrzałem przez okno. Było wczesne popołudnie. Rozpiąłem jedną z kieszeni w spodniach i wyciągnąłem krótkofalówkę. – Weź to ze sobą na wszelki wypadek. – Na jaki wszelki wypadek? – Nie mam pojęcia. Ale po drugiej stronie muru jest coś, co zabiło Lily. I coś, przez co
Laura znalazła się w areszcie. Becky bawiła się krótkofalówką, przeskakując z częstotliwości na częstotliwość. Najwyraźniej nigdzie się nie spieszyła. Zauważyłem, że Becky i Mason zamienili ze sobą może ze trzy słowa na krzyż. Myślałem, chyba głupio, że możemy mieć do siebie trochę zaufania. Ufałem obojgu, a przynajmniej tak mi się wydawało. Chciałem im ufać. Mason zebrał się do wyjścia. – Idę się położyć – powiedział z westchnieniem. Zerknąłem na Becky. Uśmiechała się – tym samym uśmiechem przewodniczki – tyle że miała prócz tego czerwone podkrążone oczy. – A może pobędziemy jeszcze trochę razem? Niemal się zawstydziła, że o to spytała, ale ja pokiwałem głową i uśmiechnąłem się przyjaźnie. – Pewnie. Tylko pamiętaj, że wszystko będzie w porządku. Becky roześmiała się, pokręciła głową i odwróciła się. – Wiem, że ze mną wszystko będzie w porządku – zażartowała. – Martwię się tylko o ciebie. Wyraźnie lubisz kłopoty. Nie mieliśmy dokąd iść. Nie było sensu się uczyć, a Pustoszyciele nie szykowali dziś nic do jedzenia. Siedliśmy więc we wspólnej sali i zaczęliśmy rozmawiać. Becky była prawdziwa. Musiała być.
Rozdział 26
Becky usiadła wygodniej w wyściełanym fotelu i roześmiała się cicho. – Moja babcia była super – powiedziała. – I nigdy w życiu by cię nie polubiła. Podniosłem ręce w żartobliwym proteście. – A co jest ze mną nie tak? – Mówiłam ci: dorastałam na ranczu na totalnym pustkowiu. Babcia nie ufała mieszczuchom. To sami kłamcy i kryminaliści. Przy drzwiach trzymała strzelbę, na wypadek gdyby pojawił się ktoś z was. – Naprawdę? – zaśmiałem się. – No cóż, za to my w Pittsburghu uważamy, że ranczerzy to prostaki. Becky pokazała mi język. – Czekaj – przerwała i sięgnęła do tylnej kieszeni dżinsów. – Ktoś mnie wzywa. – Wzięłaś pager na wojnę gangów? – spytałem, gdy wyjęła z kieszeni swój miniaturowy komputer. – Kwestia nawyku – dodała z zawstydzonym uśmiechem. – Zawsze jestem do dyspozycji. – Zamilkła i przeczytała wiadomość, która przyszła jej na komputer. – Jesteś podłączona do sieci? – spytałem. – Muszę być, żeby móc dostawać wezwania – mruknęła. – Dużo… Patrzyłem, jak robi się nagle blada. Popatrzyła na mnie z przerażeniem w oczach, a potem spojrzała znów na ekran. Zerwałem się z miejsca i zacząłem czytać jej nad ramieniem. – Oddali kontrakt ochroniarski Izajaszowi – wyjąkała ledwo dosłyszalnym szeptem. – Chcą dać tobie i Rosie areszt i zamknąć całą szkołę. Wprowadzają stan wyjątkowy. Spojrzała mi w oczy. – To odpowiedź szkoły? – Izajasz tego nie zrobi – powiedziała Becky, ale oczy ją zdradzały. Wiedziała, że zrobi. Wstałem. – Co zrobi najpierw? Najpierw musi zebrać wszystkich razem, prawda? Becky ogarnęła panika. – Tak, zbierze wszystkich razem. – Złapała mnie za rękę. – Ale wie, że byłam z tobą cały dzień. Nie będzie tracić czasu. – Musimy wszystkich wyprowadzić. Natychmiast. Musimy natychmiast uciekać.
Becky pokiwała głową i przełknęła z trudem ślinę. Drżała. – Pój… pójdę do dziewczyn i ostrzegę Rosę. Nie wiedzą, że nie należę już do Porządku. – A co, jeśli wiedzą? – W takim razie będę się spieszyć. – Zrobiła krok w stronę drzwi, po czym odwróciła się. – A ty co zamierzasz? – Pójdę po Curtisa – zdecydowałem. – I po Oaklanda. – Nie możesz tam iść. Nawet jeśli jeszcze się nie zorganizowali. – Też będę się spieszyć. Patrzyliśmy na siebie przez chwilę. Nie mieliśmy czasu. – Masz krótkofalówkę – powiedziałem, po czym odwróciłem się i wybiegłem. Ładowałem się w sam środek gniazda os i nie miałem innego wyjścia. Akademia Maxfield wypowiedziała mi wojnę, a ja miałem zamiar kontratakować. Uchyliłem drzwi do dormitorium i zajrzałem do środka. Nikogo nie zauważyłem, ale ktoś na pewno tam był. Słyszałem grę wideo i czułem zapach popcornu z mikrofalówki. Wszedłem do pomieszczenia i przytrzymałem klamkę, żeby drzwi zamknęły się bezszelestnie. Zacząłem przekradać się cicho korytarzem, trzymając się blisko ściany, żeby podłoga nie skrzypiała. Nie wiem, czemu ten sposób działał, ale zawsze tak robiłem, gdy chciałem się wykraść z domu, w którym akurat mieszkałem. Doszedłem szybko do rozgałęzienia, od którego odchodziły korytarze Pustoszycieli i Porządku. Po obu stronach słychać było różne odgłosy. Po raz pierwszy, odkąd się tu znalazłem, żałowałem, że nie mam na sobie mundurka. Wszyscy w szkole na pewno już doskonale znali moją czarno-żółtą bluzę. Zatrzymałem się i oparłem o ścianę, wiedząc, że jeśli mnie zobaczą, zawloką mnie do aresztu. Albo od razu zabiją. Nikogo by to nie zdziwiło. Ale nie było sensu czekać. Nie miałem pojęcia, co się dzieje na korytarzu za zakrętem. Na pewno i tak słyszeli bicie mojego serca. Przebyłem biegiem resztę drogi do pokoju Curtisa. Drzwi były zamknięte, więc zapukałem jak najciszej się dało. Curtis pewnie spał. Spojrzałem na korytarz. Na razie nikt mnie jeszcze nie gonił. Zapukałem jeszcze raz, tym razem głośniej. – Co? – krzyknął ze środka Curtis. Chwilę później stanął w drzwiach. Przyłożyłem palec do ust. – Izajasz po nas idzie – szepnąłem. – Siedziałem z Becky i dostała wiadomość… Coś na korytarzu przykuło wzrok Curtisa, więc też się obejrzałem. Obserwował nas jeden ze zbirów Izajasza. Oddalił się, jak tylko nasze spojrzenia się spotkały.
– Cholera – zakląłem i odwróciłem się znów do Curtisa. – Oddali mu władzę. Mają zabrać Rosę i mnie do aresztu. Becky powiedziała, że to stan wyjątkowy. Curtis ruszył się szybciej, niż się spodziewałem. Złapał za buty i szybko wcisnął je na nogi. – Ty idź po Wariantów, a ja znajdę Oaklanda. – Dobra. – Aha, Benson. Ich jest więcej. Znikaj stąd jak najszybciej. Otworzyłem drzwi do swojego pokoju i wrzasnąłem do Masona, żeby się zbierał, po czym wybiegłem znów na korytarz. Pukałem do wszystkich drzwi. Po drugiej stronie korytarza zrobiło się głośniej, a my znajdowaliśmy się w ślepym zaułku. Poza tym Porządek miał do dyspozycji cały sprzęt ochroniarski. Część chłopaków wybiegła od razu za nami, ale nie wszyscy. Paru w ogóle mi nie uwierzyło i nikt nie uważał, że sprawa jest aż tak paląca. Ale to nie oni mieli trafić do aresztu. Zaskrzeczała moja krótkofalówka – bardzo głośno, więc wyciągnąłem ją z kieszeni, żeby przyciszyć. – Benson – odezwała się Becky zniekształconym głosem. – Już ją mają. – Co? – Rosa zniknęła – powiedziała. – I wszystkie dziewczyny z Porządku. Jak tu przybiegłam, już ich nie było. – Jak to możliwe? Odwróciłem się i spojrzałem na resztę Wariantów, która usiłowała zrozumieć coś z tego, co mówiła Becky. – Nie wiem. Musieli odebrać wiadomość przede mną. Poczułem ucisk w żołądku. No jasne. Widzieli nas przez kamery. Wiedzieli, że Becky jest ze mną – że wystąpiła z Porządku. Zrobili to specjalnie, żeby nas rozdzielić. To pułapka. – Uciekaj! – wrzasnąłem do krótkofalówki. – Natychmiast. Zza rogu wyszedł Izajasz z kilkunastoma chłopakami. – Nie uda jej się daleko uciec – syknął. – Wszystkie drzwi są już obstawione. Z Wariantów było tu tylko siedem osób: pięć na korytarzu i dwie w pokojach. Curtis poszedł do Pustoszycieli. Może sprowadzi pomoc, ale i tak znaleźliśmy się w potrzasku. Izajasz nie miał nic w rękach, ale reszta chłopaków była uzbrojona. Trzech miało długie metalowe pałki – takie same jak Laura kiedyś w lesie – a pozostali noże i kije bejsbolowe. – Co z wami? – wrzasnąłem. – Nie widzieliście tego co my? – Jane i Dylan to androidy – stwierdził Izajasz. – I co z tego? Czy przez to szkoła stała się dużo gorsza? Okłamali nas, a kiedy niby mówili nam prawdę? I czy to androidy nas zabijały? Nie. Były tylko zwykłymi uczniami.
Mason zrobił krok naprzód. – A Dylan? Izajasz popatrzył na nas z wyższością. – Dylan zabił androida, a nie człowieka. Nie jednego z nas. Szkoła wcale nie chce nikogo zabijać. To wy robicie problemy. Wysunąłem się przed pozostałych chłopaków. – To zejdź nam z drogi i przestaniemy robić problemy. – Nie mogę – powiedział. – A teraz posłuchajcie. Benson musi trafić do aresztu. Każdy, kto będzie chciał w tym przeszkodzić, też tam trafi. Wybierajcie. Coś przeleciało mi obok nóg po podłodze w stronę Porządku. Granat. Izajasz spojrzał na mnie i uśmiechnął się sarkastycznie. – To chyba jakiś żart? Odwróciłem się w samą porę, bo chwilę później rozległ się syk sprężonego powietrza. Wąski korytarz wypełnił zapach pieprzu i alkoholu, a wśród chłopaków z Porządku wybuchła panika. Nad głową świstały mi granaty, ludzie zaczęli wrzeszczeć – Hector i Joel wyskoczyli ze swoich pokojów i zaczęli ostrzeliwać farbą nieosłonięte twarze Porządkowców. – Uciekamy! – krzyknąłem i cała nasza siódemka wyminęła napastników, zakrywając sobie usta i nosy. Kiedy mijaliśmy korytarz Porządku, Hector rzucił za siebie jeszcze jeden granat z gazem pieprzowym. Dołączyli do nas Curtis z kilkoma Pustoszycielami. Był wśród nich Oakland. – A gdzie reszta? – zawołałem. – Nie idą. Dobiegliśmy do drzwi, ale były zamknięte, a naszymi czipami nie dało się ich otworzyć. – Odsuńcie się – rozkazał Curtis i kopnął w drzwi. Trzymały mocno. Kopnął jeszcze raz, uderzając tuż obok klamki. Rozległ się trzask. – Pomóż mi, Hector – poprosił. – Raz, dwa, trzy… Kopnęli jednocześnie, a drzwi otworzyły się na oścież z głośnym hukiem. Było nas trzynastu – ośmiu z Wariantów i pięciu Pustoszycieli – i zbiegliśmy pędem po schodach. Było nas dużo mniej i nie mieliśmy żadnej broni. Drzwi były zamknięte i nie mieliśmy prowiantu na drogę, o ile w ogóle uda nam się przejść przez mur. W biegu wezwałem przez krótkofalówkę Becky. – Gdzie jesteś? Brak odpowiedzi. – Becky! – krzyknąłem. – Gdzie jesteś?
– Piwnica – stwierdził Curtis, dysząc ciężko. – Jeśli próbują uwolnić Rosę, to są w piwnicy. Dobiegliśmy do holu na pierwszym piętrze. Pod ścianą stało kilka Pustoszycielek i przyglądało się nam; Oakland krzyknął, żeby biegły z nami. Wyfroterowana marmurowa posadzka była śliska i, biegnąc na schody prowadzące do piwnicy, wpadłem na zakręcie w poślizg. – Są trzy różne drogi na dół – powiedział Curtis. – Nie zablokują nas. Wiedziałem, że to optymistyczna wersja wydarzeń. Tamci będą wyżej, więc bez względu na to, czy będą uzbrojeni w karabiny do paintballu, gaz pieprzowy, czy zwykłe pałki, próba wydostania się stąd skończy się rzezią. Wybiegliśmy zza rogu gotowi pędzić na dół, ale okazało się, że wszystkie dziewczyny stoją na górze. Becky była cała roztrzęsiona – oczy miała zaczerwienione, ale suche. – Nie ma jej. Przybiegłyśmy za późno. – Co? Carrie podbiegła do nas i przytuliła się do Curtisa. – Co możemy zrobić? – spytałem. Nie udało się nam. – Nic – powiedziała Becky. – Tam nie ma żadnego przycisku jak w windzie. Wsadzili ją do środka, a szkoła ją zabrała. Pokój jest pusty. Milczeliśmy oszołomieni. Obudził nas dopiero dobiegający z oddali wrzask goniących nas Porządkowców. – A gdzie dziewczyny Izajasza? – spytał Oakland. – Na dole – odparła Gabby. Zebrało się tu kilka Pustoszycielek, ale nie było wśród nich Myszki. Najwidoczniej nie przyszła. – Musimy iść – rozkazał Curtis. – Natychmiast. – Ale gdzie? – spytała Anna, wyraźnie przerażona. – Przez mur – wyjaśnił – I jeśli nie chcesz iść, musisz zdecydować się teraz. Nie mamy czasu na dyskusje. Curtis rzucił się do biegu, a my popędziliśmy za nim. Drzwi były zamknięte – wiedzieliśmy o tym – trzeba więc było znaleźć takie, które najłatwiej będzie wyważyć. Curtis miał najwyraźniej taki sam plan. Pobiegł na tył szkoły do drzwi, które zostały już dziś rano wyłamane. Ale Izajasz dotarł tam pierwszy, obstawiony swoimi zbirami. Na twarzach i piersiach mieli farbę, a jednemu z zapuchniętego oka ciekła krew. Izajasz nie wyglądał już na takiego zadowolonego z siebie, miał potężnego siniaka z boku szyi. Jego twarz była czerwona, upaćkana farbą, a od gazu pieprzowego łzawiły mu oczy. – Wypuść nas – powiedziałem. – Co ci szkodzi? – Co mi szkodzi? – wrzasnął. Wydzierał się na nas wszystkich wściekły i zdenerwowany. –
Jak było przed przybyciem Bensona? Mieliśmy imprezy, bale i lekcje. To nie roboty wszystko zepsuły, tylko Benson! Poczułem, jak ktoś bierze mnie za rękę. Becky. – Albo znów będzie tak samo! – darł się Izajasz. – Albo zginiecie! Innego wyboru nie ma. Nie róbcie sobie złudzeń: jeśli przejdziecie przez mur, jesteście martwi. I ja nie będę miał z tym nic wspólnego. Oakland wyszedł naprzód, a ja dopiero teraz zauważyłem, że trzyma w ręce długi nóż – co najmniej trzydziestocentymetrowy. Wyglądał jak maczeta, ale pewnie został zabrany z kuchni. W oczach Izajasza widać było coraz większy obłęd. – Myślicie tylko kategoriami zysków i strat, co?! – krzyknął. – Wiecie, że część z was zginie, ale uważacie, że warto, bo część przeżyje. To głupie egoistyczne myślenie. Każdemu z was się wydaje, że to on przeżyje. Łatwo spisać na straty innych, bo wydaje się wam, że to nie wy zginiecie. – Możesz iść z nami – zaproponował Curtis, siląc się na spokój. – Albo mogę zostać tu i przeżyć! Obejrzałem się za siebie. Stały za nami dziewczyny Porządkowców, wszystkie uzbrojone. – Albo – wrzasnął Izajasz – może faktycznie lepiej trzymać się metody zysków i strat! – Wyciągnął zza paska pistolet. Trzydziestkęósemkę, półautomat. – Ilu z was muszę zastrzelić, żebyście zostali? I tak wyjdzie mniej niż tych, którzy zginą na zewnątrz. Na korytarzu zapanowała martwa cisza. W końcu odezwał się Curtis. – Skąd masz pistolet, Izajasz? Izajasz odwrócił się i wycelował w niego. – Ilu ludzi z Wariantów już zginęło, Curtis? Mam wrażenie, że co tydzień ktoś z was ginie. – Przesunął pistolet i wycelował w Oaklanda. – A ilu Pustoszycieli? – Nie boję się ciebie – warknął Oakland. – I w tym właśnie problem! – wrzasnął Izajasz. – Stoisz naprzeciwko lufy pistoletu i się nie boisz! Dlatego tacy idioci jak ty umierają. Porządkowcy nie trafiają do aresztu. I nie giną w lesie. Curtis zrobił krok naprzód. – Oddaj mi pistolet, Izajasz. Izajasz spojrzał na niego. Po twarzy ściekał mu pot. – Nie. – Pociągnął za spust. Strzał potoczył się echem po marmurowym korytarzu jak grzmot podczas burzy. Curtis upadł na kolano, łapiąc się za biodro, a zaraz potem osunął na podłogę.
Carrie wrzasnęła i podskoczyła do niego, a kilkanaście osób naraz zaczęło krzyczeć. Izajasz stał z wyciągniętą ręką i patrzył na powiększającą się wokół Curtisa kałużę krwi. Nie poruszył się, gdy stojący za nim chłopcy powoli zaczęli się cofać. I nie poruszył się też, gdy Oakland podszedł do niego i wyjął mu z ręki pistolet.
Rozdział 27
Wyszliśmy w ponurych nastrojach na dwór i prawie w całkowitym milczeniu przeszliśmy przez trawnik – było nas już ponad pięćdziesięcioro. Zaczęło się ściemniać i z naszych ust wzbijały się obłoczki marznącego oddechu. Na skraju lasu stał jeleń. Przywiązaliśmy Izajasza do kaloryfera, ale kilkunastu wiernych członków Porządku, którzy zostali razem z nim, pewnie już go rozwiązywało. Nie każdy z nas był uzbrojony. Liczył się bardziej czas niż zaufanie. Mieliśmy tylko trochę narzędzi budowlanych i ogrodniczych. Ja miałem ze sobą swój karabin do paintballu i łopatkę. Becky miała sekator. Curtis był półprzytomny – wspierał się na ramionach dwóch innych chłopaków i kuśtykał na zdrowej nodze. Kula przebiła górną część uda – rana wyglądała na czystą, ale stracił dużo krwi. Carrie szła tuż za nim. Chcieliśmy zawieźć Curtisa quadem, ale żaden nie chciał odpalić. Jeden z byłych strażników z Porządku wyjaśnił, że tylko niektóre osoby mogły je odpalać – ludzie wyznaczeni przez Izajasza. Mimo kiepskiego stanu Curtis trzymał pistolet. Wszystkim, którzy mu pomagali, rana dowiodła aż nazbyt dobitnie jedną rzecz. Curtis był człowiekiem. Pod spodem widać było kilka centymetrów zakrwawionych mięśni i białą kość udową. Curtis jako jedyny mógł udowodnić, że nie jest robotem. Bałem się, że nie da rady. Nie dość, że nie mieliśmy prawie żadnych leków, to jeszcze nie wiedzieliśmy, jak je zastosować. Zabandażowaliśmy go, daliśmy coś na ból i tyle. Nie mieliśmy nawet antybiotyków. Słyszałem, że Anna przetarła ranę płynem do dezynfekcji rąk. Obserwowaliśmy otaczający nas las, szykując się na kłopoty. W ciemnym lesie niebezpieczeństwo mogło czaić się wszędzie. Nawet wśród nas, gdyby ktoś jeszcze okazał się robotem. Czy będzie miał wtedy pistolet, jak Izajasz? Becky miała małą latarkę na baterie, która oświetlała jednak tylko drogę bezpośrednio przed nami. – Co zrobisz? – spytała Becky. – No wiesz, jak już uciekniemy. Mówiła przestraszonym, zdenerwowanym głosem. Zaczęło mi nagle brakować pewnej siebie przewodniczki. – Nie wiem – powiedziałem. – Może pójdę do college’u. Myślisz, że uznają tam nasze punkty stąd? – Uśmiechnąłem się do niej, a ona odpowiedziała tym samym.
– A ja chyba napiszę książkę o szkole. – Nie wiedziałem, że jesteś pisarką. – Bo nie jestem. Piszę tylko pamiętnik. Wzięłam go ze sobą. Żebyśmy mogli powiedzieć światu, co się tu wydarzyło. – Może zaproszą nas do Oprah – stwierdziłem. Roześmiała się cicho i przewróciła oczami. – Zawsze o tym marzyłam. Oakland i Myszka szli na przodzie. Nie do końca wiedziałem, czemu wybrali akurat taki kierunek, ale przypuszczałem, że i tak szli na oślep. Po dłuższej dyskusji stwierdziliśmy, że nie będziemy przechodzić ani przez rurę przepustową, ani przez główną bramę – oba miejsca wydawały się zbyt oczywiste, a my i tak musieliśmy w dużej mierze zdać się na szczęście. Nie szliśmy dokładnie w kierunku przeciwnym do ognisk, ale na pewno staraliśmy się trzymać od nich z daleka. – W przeciwieństwie do mnie byłeś po drugiej stronie muru całkiem niedawno – powiedział Mason, przysuwając się do mnie. Podpierał się motyką. – Jak daleko jest od muru do ogrodzenia? – Nie wiem. Może z pół kilometra? Oddziela je tylko las. – Na ich miejscu tam bym właśnie na nas czekał – oznajmił. – Czekałbym, aż przedostaniemy się przez mur, a potem nas dopadł. Znajdziemy się wtedy w pułapce. – Ale będzie gdzie uciekać – powiedziałem, siląc się na optymizm. Becky trzymała w ręce sekator, ale czuła się z nim wyraźnie nieswojo. Nie jak Mason, który trzymał mocno klucz do rur, a przez ramię przewiesił sobie karabin do paintballu. Był gotowy do walki. Weszliśmy już głęboko w las i mijaliśmy właśnie pole do paintballu, na którym grałem po raz pierwszy, wtedy gdy Pustoszyciele urządzili na mnie zasadzkę. Dziwnie było iść za Oaklandem. Obejrzałem się na Curtisa, który cały czas utykał. Szedł z tyłu i jakoś dawał sobie radę. Becky ścisnęła mnie lekko za rękę. – Patrz – szepnęła. Odwróciłem się i spojrzałem w las tam, gdzie pokazywała. Jakieś trzydzieści metrów od nas szedł jeleń. – Idzie za nami od kilku minut – zauważyła. – W ogóle się nie boi. Schyliłem się, podniosłem z ziemi kamień i rzuciłem w jelenia. Trafiłem w drzewo kilka centymetrów od niego, ale zwierzę w ogóle nie zareagowało. – Po co to zrobiłeś? – spytał Mason. Pokręciłem głową. – Wydaje mi się, że ten jeleń nie jest prawdziwy.
Becky zmarszczyła brwi i też rzuciła kamieniem. Nie widziałem go dobrze w ciemności, ale uderzył z hukiem w coś twardego. Jeleń szedł tak jak przedtem. Becky spojrzała mi w oczy. – Nie podoba mi się to. – Jesteśmy! – krzyknął ktoś z przodu. Doszli do muru – szerokiej, czarnej linii prześwitującej przez ciemnoszary las. Z tego, co widziałem, w pobliżu nie było żadnych kamer. Chyba że taką właśnie funkcję pełnił jeleń. W lesie widziałem mnóstwo zwierząt. Oakland zawołał Masona i wypakował z jego plecaka przedłużacze. Mieliśmy trzy długie – piętnastometrowe, ciężkie pomarańczowe kable ze składu z narzędziami – i sześć czterometrowych kabli z lamp, które pozbieraliśmy z całego budynku. Hector zaczął się wspinać na wysoką cienką sosnę z jednym z długich przedłużaczy na ramieniu. Drzewo nie wyglądało zdrowo, miało wysuszone rude igły. Kiedy wspiął się jakieś dziesięć metrów w górę, przywiązał do gałęzi kabel i zlazł na dół. – Okej! – krzyknął Oakland. – Ciągniemy. – Skinął na kilku starszych, silniejszych uczniów, w tym na mnie, i wszyscy złapaliśmy za kabel zwisający z pierwszego drzewa. Ja nie byłem w stanie zbyt wiele pomóc, po porannym forsowaniu stalowych drzwi chora ręka strasznie mnie bolała. Mimo to stanąłem przy przedłużaczu. – Najpierw je rozhuśtamy – powiedział. – Odsuńcie się, jak zacznie się łamać. Na znak Oaklanda zaczęliśmy ciągnąć, a drzewo przechyliło się trochę w naszą stronę. Puściliśmy je, żeby odchyliło się z powrotem. – Ciągnijcie! – krzyknął Oakland, kiedy drzewo w naturalny sposób wygięło się znów w naszą stronę. Tym razem pociągnęliśmy mocniej, jeszcze bardziej napinając pień, żeby nabrał większego impetu. A potem znów pozwoliliśmy mu się odgiąć w stronę lasu, oddalić od muru. Powtarzaliśmy w kółko cały proces, a mnie przypomniał się mój pierwszy dzień w szkole, gdy próbowałem zrobić to samo, tyle że zupełnie bez sensu, bo z góry. Na dole było wtedy trzech członków Porządku. Dwójka z nich już nie żyła. A właściwie jedno z nich nie żyło, a drugie zostało wyłączone i przypięte do ściany. Trzecia osoba, chłopak, którego w dalszym ciągu zbyt dobrze nie znałem, stał teraz za mną przy kablu i ciągnął razem z nami. Drzewo kiwało się mocno to w jedną, to w drugą stronę. Za każdym razem, gdy wyginało się w stronę muru, ciągnęliśmy jeszcze mocniej, aż w końcu trzasnęło okropnie. Rozbiegliśmy się na wszystkie strony, a stare drzewo runęło w dół, spadając na mur. Kiedy opadły tumany kurzu, zobaczyliśmy, że pień opiera się o mur, tworząc zupełnie przyzwoitą, choć nieco chwiejną kładkę, po której możemy się wspiąć na czterometrowy mur.
Chcieliśmy zwalić jeszcze jedno drzewo i związać je razem. – Patrzcie – powiedział Mason, podchodząc do zwalonego pnia. – Mur się przechylił. Rzeczywiście zaprawa nie biegła już prosto, ale wykrzywiła pod ciężarem sosny. Zauważyłem jeszcze coś dziwnego – grubego szopa, który siedział na murze jakieś piętnaście metrów dalej. Gdyby to był prawdziwy szop, uciekłby, kiedy tylko mur zadrżał. Głos Oaklanda sprowadził mnie znów na ziemię. – Bierzemy się za następne! – krzyknął. Pokiwałem głową, ale jeszcze przez chwilę przyglądałem się szopowi. Wcześniej też go widziałem. Becky również na niego patrzyła. Spojrzała mi w oczy. Czułem, że narasta we mnie panika, ale zebrałem się w sobie i odwróciłem znów w stronę drzew. Mieliśmy dużo roboty. Powtórzyliśmy cały proces od początku i rozhuśtaliśmy drugie drzewo, trochę grubsze i z większą liczbą gałęzi, aż też się złamało i spadło. Niestety radość z tego, że uda nam się rozwalić mur, nie trwała długo. Pień walnął w cegły, mur przechylił się jeszcze trochę, ale nie przewrócił się całkiem. – Możemy złamać jeszcze jedno – zaproponował ktoś. Spojrzałem na zegarek. Już prawie pół godziny siłowaliśmy się z drzewami. Było już całkiem ciemno, a jedyna poświata dochodziła z nisko wiszących chmur śniegowych. Oakland obejrzał się na inne drzewa, w tym na jedno duże, które bez trudu rozwaliłoby mur – o ile w ogóle udałoby nam się je złamać za pomocą przedłużacza. Wyglądało dużo zdrowiej niż te dwa, które powaliliśmy wcześniej. – Nie – stwierdził w końcu. – Zwiążemy pnie i zaczniemy przechodzić. Przysunęliśmy drugie zwalone drzewo do pierwszego. Trzeba je było przepchnąć tylko jakieś dwa i pół metra, ale i tak wydawało się to niemal niemożliwością; ze swoją niesprawną ręką byłem już zupełnie bezużyteczny. Od naciskania dłońmi wszystko bolało mnie dużo bardziej, niż jak ciągnąłem za kabel. Prawie dziesięć minut zabrało nam ustawienie drzewa w odpowiedniej pozycji, a kiedy związaliśmy razem oba pnie, mur przechylił się jeszcze o jakieś piętnaście stopni. Hector wspiął się na górę z trzecim przedłużaczem. Zatrzymał się na murze, po czym odwrócił z zaniepokojoną miną. – Tam są jakieś zwierzęta – powiedział zdenerwowany i zdezorientowany. Oakland spytał, co chce przez to powiedzieć, a ja wspiąłem się po pniach na górę, żeby samemu sprawdzić. Stanąłem na szczycie muru obok Hectora. Na dole znajdowało się kilkanaście zwierząt – kilka szopów i jeleni oraz cała zbieranina innych: lisy, świstaki, zające i jeden jeżozwierz. Stały pod murem ciche i nieruchome. Za nimi ciągnął się las.
– Co to jest, do cholery? – szepnął Hector. Ściągnąłem z ramienia karabin i wystrzeliłem szybko trzy razy w pyszczek zająca; zwierzę odskoczyło niezgrabnie. Ale nie uciekło. W ciemności nie było widać, czy zrobiłem mu jakąś krzywdę, ale zając stanął i znów zaczął się w nas wpatrywać. Ludzie po drugiej stronie muru zaczęli domagać się odpowiedzi, więc Hector powiedział im, co się stało, a ja strzeliłem w tym czasie do jelenia. Celowałem w oczy, starając się zniszczyć ewentualną kamerę, ale jeleń prawie w ogóle się nie poruszył. – Czy wyglądają, jakby chciały nas zaatakować? – spytał wyraźnie poirytowany Oakland. – Nie wiem – powiedziałem przez ramię. – Czy świstak w ogóle może być groźny? Wpatrywałem się w zwierzęta i przysłuchiwałem jednocześnie rozmowom po drugiej stronie muru. Roboty wyglądały jak prawdziwe zwierzęta, tyle że w ogóle się nie poruszały. – No dobra – rzucił do pozostałych Oakland. – Przechodzimy. Jeśli dacie radę, to skaczcie, bo tak będzie szybciej, tylko nie połamcie sobie nóg. Nie będziemy was nosić. – A co z robotami? – zawołał ktoś. – Jeśli podejdą bliżej, to zacznijcie w nie czymś walić – odparł. – Po to mamy broń. Hector przywiązał kabel do grubej gałęzi zwalonego drzewa, a potem wziął głęboki wdech i opuścił się na ziemię. Trzymałem karabin wycelowany w stronę zwierząt, ale żadne z nich nie ruszyło do ataku. Choć gdyby tak się stało, mój karabin i tak by ich nie powstrzymał. Oakland kazał przejść przez mur kilku większym chłopakom, a kiedy już zeszli, jeden z Pustoszycieli zamachnął się łopatą na szopa. Zwierzę odskoczyło zdumiewająco szybko, ale nie odpowiedziało atakiem. Stałem na murze i patrzyłem, jak przechodzi reszta Pustoszycieli, a potem Porządek. W końcu na drzewo zaczęli wspinać się Warianci. Becky weszła na mur, a ja zszedłem, żeby pomóc Carrie i Annie wciągnąć na górę Curtisa. Zaciskał mi mocno palce na ramieniu i rzęził tak, jakby umierał, starając się przy tym nie wrzeszczeć z bólu. Kiedy dotarł na górę, zatrzymał się, żeby złapać oddech. Ci, którzy byli na dole, tłoczyli się nerwowo i wpatrywali w roztaczające się przed nami bezkresne morze sosen. Zwierzęta cofnęły się trochę, ale w dalszym ciągu otaczały nas luźnym półokręgiem. Przewiązaliśmy Curtisowi kabel pod pachami. Nie trzymał najlepiej i Carrie z przerażeniem patrzyła, jak Anna, Becky i ja opuszczamy go na dół. Nie byliśmy w stanie zrobić tego płynnie – Curtis był ciężki – więc kiedy spadł w końcu na ziemię, aż krzyknął z bólu. Carrie zeskoczyła po nim, a potem Anna i Becky. Stojąc na szczycie muru, obejrzałem się ostatni raz za siebie. Drzewa zasłaniały szkołę, a ja zastanawiałem się, czy zobaczę ją jeszcze kiedyś na własne oczy. Miałem nadzieję, że ujrzę ją tylko
na pierwszej stronie gazet wraz z nagłówkiem o torturach i więzieniu dzieci. I że zobaczę też panią Vaughn w pomarańczowym więziennym kombinezonie skazaną za kilkanaście morderstw. Na dole po drugiej stronie Oakland zaczął już prowadzić wszystkich do lasu. Ci, którzy mieli jakąś długą broń – grabie, łopaty, noże ogrodnicze – szli z przodu i odganiali mechaniczne zwierzęta. Carrie pomogła podnieść się Curtisowi, a Becky stanęła przy murze, żeby na mnie zaczekać. Skoczyłem. Ziemia była twardsza, niż się spodziewałem, i od skoku aż zabolały mnie piszczele, ale ogarnęło mnie jednocześnie nagłe podniecenie. Nie wiedziałem, co nas czeka, ale pokonaliśmy pierwszą przeszkodę. W tej części lasu drzewa były rzadsze, ale za to poszycie gęstsze. Musieliśmy posuwać się wolniej i przedzierać przez gęste, wyschnięte krzaki i trawę. Ja i Becky szliśmy z tyłu z Masonem, a Curtis kuśtykał przed nami. Czułem się samotny i bezbronny. – Niedobrze – szepnęła Becky. Musieliśmy patrzeć cały czas pod nogi, przez co nie mogliśmy kontrolować lasu. Ktoś krzyknął i wszyscy zaczęli mówić jednocześnie. Nie widziałem, co się dzieje, ale cała grupa zaczęła biec naprzód. Pobiegliśmy z Becky i Masonem za nimi, tyle że spowalniał nas Curtis, który kuśtykał na tyle szybko, na ile mógł. – Co się stało? – spytałem, starając się dojrzeć tych z przodu. – Może coś ich wystraszyło – stwierdził Mason. – Mam pistolet – wycharczał Curtis. Pokiwałem głową, nie odrywając wzroku od ludzi idących przed nami. – Może się przydać. Głos Oaklanda nie był daleko; słyszałem, jak nakazuje się nie rozdzielać i iść dalej. – Wszystko będzie dobrze – powiedziałem niemal automatycznie. Nie wiedziałem, kogo bardziej chcę pocieszyć – siebie czy ich. Ludzie przed nami zaczęli krzyczeć. Cały się spiąłem, ale szybko się zorientowałem, że to okrzyki radości. Podeszliśmy bliżej i zobaczyliśmy płot – od metalowej siatki odbijało się światło księżyca. Doszliśmy i być może najgorszy etap mieliśmy już za sobą. Zwierzęta też tam były, ale przestaliśmy zwracać na nie uwagę. Hector i Joel stali już przy płocie z piłą i szpadlem i próbowali przedostać się przez grubą siatkę. Becky podbiegła do przodu i uklękła przy płocie. Złapała sekatorem drut i z całych sił go zacisnęła, chcąc przeciąć grubą stal. Nie szło, więc zacząłem jej pomagać, łapiąc razem z nią za sekator i starając się domknąć ostrza. Stęknąłem, a Becky krzyknęła z wysiłku, gdy sekator przeciął drut. Za naszymi plecami rozległy się okrzyki, a my zaczęliśmy przecinać następne oczko.
Ręce mnie paliły, a po plecach spływał pot, mimo że na dworze był mróz. Becky miała czoło zroszone kropelkami potu i zaciskała zęby tak mocno, że aż napięła jej się skóra. Przecięliśmy następne oczko. A potem następne. Przy dziesiątym oczku otaczał nas już cały tłum, który wiwatował, widząc każdy niewielki postęp w pracy. W końcu Hector zostawił piłę i kazał nam się odsunąć, po czym zaczął rozplątywać stalową siatkę. Po kilku minutach zrobił w płocie na tyle duży otwór, że można było przez niego przejść. Rozchylił go z dumą i kiwnął na Becky, żeby przechodziła. Becky uśmiechnęła się promiennie i po raz pierwszy od niemal półtora roku znalazła się za ogrodzeniem. Wyszedłem za nią i miałem wrażenie, jakbym wychodził z ciemnej komórki. Mimo że nadal znajdowaliśmy się w bezkresnym lesie, jakoś łatwiej mi było oddychać, jakby ktoś zdjął mi z piersi wielki ciężar. Ludzie zaczęli przechodzić przez otwór: Gabby, Hector, kilku nieuzbrojonych członków Porządku, Oakland, Myszka. Robili to sprawnie i z pewnym zaskoczeniem; chyba nikt z nas się nie spodziewał, że uda nam się zajść aż tak daleko. – Dość tego. Pięknie. Serce podskoczyło mi do gardła. Wszyscy zamarli. Pani Vaughn trzymała w ręce paralizator, drugi miała przy pasku. Nie miała żadnej innej broni i była sama. Wycelowała palcem w ogrodzenie. – Nie przechodziłabym – powiedziała cicho. Odwróciłem się i zobaczyłem, że przy dziurze stoi Tłuczek. – Czemu? – zapytał ostro i zaczął przechodzić na drugą stronę. Jak tylko dotknął ręką siatki, znieruchomiał, po czym wpadł w drgawki. Patrzyliśmy na niego z przerażeniem i dopiero jeden z Porządkowców przewrócił go kopniakiem, dzięki czemu Tłuczek puścił naelektryzowany płot. – Niech pani wyłączy prąd – wrzasnąłem. – Niech pani da im przejść. Pani Vaughn pokręciła głową. – Obawiam się, że nie ma takiej możliwości. – Jeszcze raz wskazała ręką na płot. – Złamaliście zasady, i to dość poważnie, i dobrze wiecie, co to oznacza. Gdzieś po drugiej stronie płotu rozległy się strzały, a kiedy się odwróciłem, zobaczyłem, że jedna z dziewczyn z Porządku strzela do pozostałych uczniów. Część zaczęła się bronić, ale mimo że farba podrażniała im skórę i piekła w oczy, na niej nie robiła żadnego wrażenia. Dziewczyna powoli opuściła karabin i wyciągnęła nóż rzeźnicki. – Widzicie? – powiedziała pani Vaughn. – Nie jestem sama. Okręciłem się i wycelowałem do niej z karabinu. Zanim zdążyłem cokolwiek zrobić, Joel, który stał przede mną, walnął mnie pięścią w zęby. Przewróciłem się i na chwilę zrobiło mi się ciemno przed oczami; widziałem, że kilku uczniów po
mojej stronie płotu zaczęło ze sobą walczyć. Znajdujące się wśród nas androidy ujawniły się. Złapałem Joela za nogę i spróbowałem go przewrócić, ale trzymał się mocno i rąbnął mnie kolbą w chorą rękę. Upadłem ciężko na ziemię i potrząsnąłem głową, żeby odzyskać wzrok. Dokoła mnie rozlegały się wrzaski i świst kul z farbą. Dopiero teraz do mnie dotarło, że bez sensu było zabierać karabiny. Farba nie mogła wyrządzić robotom żadnej krzywdy – tylko ludziom. A wszystkie androidy miały karabiny. Zobaczyłem, że kilka metrów dalej leży porzucony sekator, i zacząłem się zastanawiać, gdzie jest Becky, ale nie miałem czasu się rozglądać. Joel złapał mnie za ramię i podniósł do góry z dużo większą siłą niż mógłby to zrobić jakikolwiek człowiek. Wyszarpnąłem się, a w ręce został mu tylko kawałek mojej bluzy. Chciałem złapać nóż ogrodniczy – palcami prawie dosięgałem do długiej rączki – ale znajdował się za daleko. Joel przewrócił mnie na ziemię, a potem przygniótł nogą mój unieruchomiony nadgarstek. Wrzasnąłem z bólu, a on kopnął mnie w żebra. Nie byłem w stanie się ruszyć. Ręka paliła mnie i pulsowała z bólu i miałem wrażenie, że płuca w ogóle przestały mi pracować. Joel zostawił mnie i ruszył na nieuzbrojonych członków Porządku. Z przodu stała Becky, wyciągając przed siebie ręce i na próżno usiłując osłonić stojące za nią osoby. Joel zamachnął się na nią swoimi ciężkimi łapskami, ale był o kilka centymetrów za daleko. Zaczerpnąłem z desperacją powietrza i z trudem podniosłem się na nogi, czując w żebrach palący ból. Joel rąbnął Becky pięścią w ramię tak, że przewróciła się na ziemię. Złapałem za nóż ogrodniczy. Skoczyłem bez namysłu na Joela, trzymając w prawej ręce sekator, tuż nad ostrzem. Rzuciłem się na niego i wbiłem mu ostre narzędzie między żebra. Skulił się, ale go nie puściłem. Wyrwałem mu z brzucha sekator – był zakrwawiony, ale wiedziałem, że to krew spod skóry, bo w jego mechanicznym ciele nie było krwi – po czym wbiłem go jeszcze raz, tym razem tuż poniżej szyi. Odwrócił się, starając się zrzucić mnie z siebie. Zaczął mnie okładać pięściami, ale byłem za blisko, żeby ciosy mogły boleć. Poczułem, że ktoś z tyłu doskoczył do przewróconego Joela i przygwoździł jego wierzgające nogi. Z przodu doskoczyła Becky i przydusiła ręką jego szyję. – Zabij go! – wrzasnęła. Nabuzowany adrenaliną wbiłem znów sekator w skręcające się ciało Joela, a potem jeszcze raz i jeszcze raz. W końcu trafiłem na coś ostrzem i zacząłem ciąć wszystkie kable i druty, na jakie udało mi się natrafić. Joel w jednej chwili zamarł. Znieruchomiały mu ręce, nogi i usta. Podniosłem głowę i zobaczyłem ze zdziwieniem, że nikt wokół nas już się nie porusza. Mason stał bez broni, przyciskając ręce do zakrwawionej głowy. Z drugiej strony leżała
jęcząca z bólu Gabby, z koszulą i rękami zalanymi krwią. Myszka leżała na ziemi z maczetą Oaklanda w piersi. Przez chwilę się zastanawiałem, co to znaczy – nie wiedziałem nawet, kto jest po mojej stronie – ale nagle zobaczyłem, że Oakland stoi przy pani Vaughn i przyciska jej nóż do gardła. – Nie będziemy już waszymi królikami doświadczalnymi! – wrzasnął Curtis w stronę unieruchomionej pani Vaughn. Stał ciągle po drugiej stronie podłączonego do prądu płotu. Po tamtej stronie dużo osób leżało na ziemi i wrzeszczało z bólu albo kuliło się ze strachu, ale chyba nie było już pomiędzy nimi więcej androidów. Curtis był blady jak ściana. Carrie usiłowała podnieść go do góry. – Nie będziecie już mogli dłużej nas testować! – krzyknął. Celował do pani Vaughn z pistoletu. Jeśli Oakland jej nie wykończy, zrobi to Curtis. Pani Vaughn spojrzała na niego; nawet w ciemności było widać, że uśmiecha się z rozbawieniem. – Cóż za egocentryzm – stwierdziła zimnym, okrutnym głosem. – Wcale nie testowaliśmy was, tylko ich. – Skinęła na ciała Joela i Myszki. Testowali androidy? Jane? – Musimy przetestować program w kontrolowanych warunkach – stwierdziła pogardliwie. – W ogóle nie chodziło o was. – Nie chodziło o nas – powtórzyła Carrie takim głosem, jakby miała się rozpłakać. – No cóż – powiedziała pani Vaughn i uśmiechnęła się do Carrie. – Nie do końca. Chwilę później pistolet Curtisa znalazł się w ręce Carrie. Dziewczyna puściła Curtisa, który przewrócił się na ziemię, i postrzeliła trzykrotnie Oaklanda w pierś. Znów rozległy się krzyki, a Carrie upadła – nie wiem, może Curtis pociągnął ją na dół. Zostawiłem Joela i rzuciłem się z sekatorem na panią Vaughn. Powaliłem ją na plecy i wylądowałem jej na brzuchu, niebezpiecznie przysuwając sekator do gardła. – Niech im pani każe przestać! – wrzasnąłem jej w twarz. Przycisnąłem sekator jeszcze mocniej do jej gardła. Roześmiała się. – Niech im pani każe przestać! – Przycisnąłem mocniej sekator, a na jej skórze pojawiła się cienka krwawa linia. – Nie możesz mi nic zrobić – powiedziała spokojnie pani Vaughn. – Moja kopia znajduje się w bazie danych. Zrobiłem wielkie oczy. Ktoś zaczął wrzeszczeć: – Uciekajcie!
– Nie udało ci się, panie Fisher – stwierdziła pani Vaughn. – Nikomu nie uda się uciec. To niemożliwe. Becky podeszła do mnie i zaczęła mnie ciągnąć za rękę. – Chodź! Odwróciłem się i spojrzałem na pozostałych. Tapti i któryś z Pustoszycieli rzucili się na nich. Spojrzałem Curtisowi w twarz. – Uciekajcie! – wrzasnął. – No już! Sprowadźcie pomoc! Mason doskoczył do Tapti i znokautował ją. Podniósł z ziemi upuszczony przez kogoś klucz francuski. Odskoczyłem od pani Vaughn i podbiegłem do Becky. Zatrzymaliśmy się przy drzewach i obejrzeliśmy za siebie. Przerażona Becky oddychała gwałtownie. – Chodźcie! – krzyknąłem do pozostałych, skulonych przy płocie, nie ruszyli się. – Uciekajcie! – wrzasnął znów Curtis. – Uciekajcie! – W jego głosie słychać było desperację. Carrie podniosła się, ale już bez pistoletu. – Uciekajcie! – Do Curtisa dołączył się błagalny głos Gabby i Obiboka. – Teraz nie mamy jak im pomóc – wydyszała Becky, po czym złapała mnie za bluzę i pociągnęła za sobą. Mason biegł kilka metrów za nami. Obejrzałem się ostatni raz, po czym odwróciłem się w stronę lasu i pobiegłem jak najszybciej za Becky. Pewnie zaraz wyślą za nami pościg.
Rozdział 28
Biegliśmy co najmniej dziesięć minut: Becky kilka kroków przede mną, a Mason gdzieś z tyłu. Z pięćdziesięciu czterech osób, które próbowały uciec, udało się tylko trzem. I kto wie, czy w ogóle damy radę wydostać się z lasu – mieliśmy do przebycia wiele kilometrów, zanim w ogóle będziemy mogli zacząć szukać jakiejś pomocy. Nie mogliśmy kierować się w stronę drogi. Będzie pod obserwacją. Musieliśmy iść na przełaj, obrać jakiś kierunek i liczyć na to, że uda nam się znaleźć pomoc. Pomyślałem o Curtisie i Gabby – oboje byli poważnie ranni. Inni zresztą też. Umrą, jeśli się nie pospieszymy. Tak czy inaczej mogą umrzeć. A co jeśli szkoła pozbędzie się wszystkich innych? Zabije ich? Spojrzałem na mały plecaczek Becky i przypomniałem sobie o dzienniku, który w nim niosła. Nagle nabrał dużo większej wartości. Wspięliśmy się na mały pagórek, a Becky zatrzymała się przy zmurszałym pniu. Dyszała ciężko. Zauważyłem, że została trafiona w szyję: w miejscu, w którym kula przebiła skórę, znajdowała się idealnie okrągła rana. Wokół widać było czerwoną opuchliznę. Zza chmur wyszedł księżyc, a poza tym na górze było mniej drzew, które zasłaniały dostęp do światła. Zobaczyłem niewyraźną masę drzew – na zachód ciągnęły się falujące wzgórza. Dziwnie było patrzeć na świat z innego miejsca, gdy spędziło się tyle czasu w jednym i tym samym. – Patrz – powiedziała Becky i wyciągnęła rękę w kierunku czegoś, czego nie dostrzegałem. – To dym? Zmrużyłem oczy. Mniej więcej w tamtym kierunku znajdowało się obozowisko, ale w tym świetle nic nie widziałem. Dogonił nas Mason. Nagle Becky przewróciła się, uderzając z całej siły w powaloną kłodę. Krzyknęła z bólu, ale jej krzyk zmienił się nagle w jęk. Zrobiłem krok w jej stronę. Pewnie się potknęła. Na pewno… Mason stał nad nią i odwrócił się do mnie. Trzymał w ręce klucz francuski. To on ją uderzył. Nie. Nie mógł być jednym z nich. Wszystkie androidy ujawniły się przy pani Vaughn.
Gapiłem się na niego zbyt zszokowany, żeby się odezwać. Mason patrzył martwym wzrokiem. Podniosłem ręce, ale było już za późno, żeby sparować cios. Walnął mnie kluczem w unieruchomiony nadgarstek i zwaliłem się na kolana. Próbowałem się odwrócić, ale zanim zdążyłem to zrobić, walnął mnie w żebra. Wpatrywał się cały czas we mnie. Zabije nas. Spojrzałem na Becky. Próbowała się podnieść i z trudem łapała powietrze. – Mason – odezwałem się, czując w ustach smak krwi. – Jesteś… jak tamci? Nie poruszając ustami, odezwał się nieswoim głosem: – Wracajcie do szkoły. Ktoś przejął nad nim kontrolę. Mason, którego znałem, zniknął, tak samo jak Jane. Ktoś nim teraz sterował. – Kim jesteś? – wrzasnąłem. Mason znów zamachnął się kluczem. – Mason. Nie rób tego. Przecież musisz gdzieś tam być. Napiął mięśnie i uderzył. Zanim jednak mnie dosięgnął, usłyszałem trzask i bzyczenie, i coś poleciało w jego kierunku. Mason znieruchomiał i upadł do przodu, sztywny i martwy, jakby był z kamienia. Spojrzałem na Becky. Miała zakrwawiony cały bok, a twarz jeszcze bledszą niż zwykle. Trzymała w ręce paralizator. Odezwała się z trudem: – Zabrałam pani Vaughn. Byłem tak zszokowany, że nie wydusiłem z siebie ani słowa. Becky krwawiła. Ja skręcałem się z bólu. Mason był martwy – może doszło do zwarcia. Mój kumpel z pokoju… Becky zaczęła ciągnąć za swój rękaw, a ja przyglądałem się jej w otumanieniu. W miejscu, w którym uderzył ją Mason, miała rozciętą głowę, a całe ramię zalane krwią, prawie czarną w ciemności. Patrzyłem, jak usiłuje zdjąć kurtkę. Niezdarnie jej szło. Używała tylko jednej ręki. Potrząsnąłem głową, żeby się ocucić, podniosłem się z ziemi i podszedłem do niej. Ostrożnie pomogłem jej zsunąć rękaw kurtki. – Poleciałam na pień – powiedziała przez zaciśnięte zęby i skinęła w stronę gęstwiny ostrych, połamanych gałęzi wystających z pnia. Jedna z nich przebiła jej ramię jak włócznia. Becky oparła się o drzewo i skrzywiła z bólu, gdy zacząłem usuwać z jej rany skrawki materiału. Rozcięcie nie było duże, ale głębokie. Prześwitywała przez nie kość. Oderwałem z jej kurtki kawałek materiału, zwinąłem go w kulkę i przytknąłem jej do ramienia. Zacisnęła mocno wargi, starając się stłumić jęk. – Przytrzymaj to – poleciłem. Posłuchała mnie, a ja w tym czasie ściągnąłem sobie pasek i zacisnąłem go wokół prowizorycznego opatrunku.
Uklęknąłem przy niej z rękami mokrymi od krwi. – Musimy iść – powiedziała słabo. – Wiem. Nachyliła się, próbując zmusić się do wstania. Była twardsza, niż myślałem. Podniosłem się niepewnie i podałem jej zdrową rękę, żeby pomóc jej wstać. Spojrzałem jej w oczy i uśmiechnąłem się. Chciało mi się płakać, ale się powstrzymałem. – Co? – spytała, przechylając głowę i uśmiechając się słabo. – Jesteś prawdziwa. Widziałem twoją kość. – Zanim zdążyła coś powiedzieć, objąłem ją i przytuliłem. Uścisnęła mnie zdrową ręką, druga zwisała jej bezwładnie z boku. – Musimy uciekać – powiedziała, ale mnie nie puściła. – Wiem. Spojrzałem na las za jej plecami. Był nieruchomy. Ale to nie potrwa długo. Jak już się dowiedzą, że Masonowi się nie udało, wyślą pościg. Położyłem jej dłoń na głowie i przycisnąłem ją do siebie, zanurzając twarz w jej brązowych włosach. – Tak strasznie chciałem, żebyś była prawdziwa – wyrwało mi się. Poczułem, że jej nierówny oddech przyspiesza, a jej ręka objęła mnie mocniej. Nic ze sobą nie mieliśmy. Żadnego prowiantu. Oboje zostawiliśmy plecaki przy płocie. Becky krwawiła, a ja miałem przeraźliwie obite żebra. Ale byliśmy wolni. Będą nas ścigać, ale na ten moment byliśmy wolni. – Zejdziemy na dół – zdecydowałem, wpatrując się w dym unoszący się nad wzgórzami na zachodzie. W myślach już wybierałem drogę. Becky odwróciła głowę tak, żeby widzieć poszycie lasu, ale nie puściła mnie. – Tak przynajmniej zawsze się mówi – dodałem, przypominając sobie coś z telewizji. – Idź w dół, aż dojdziesz do strumienia, idź wzdłuż strumienia, aż dojdziesz do rzeki, idź rzeką, aż trafisz do ludzi. Poczułem, że Becky kiwa głową, a po chwili wykręca szyję tak, żeby na mnie spojrzeć. Uśmiechnęła się niewyraźnie. – Postaram się trzymać tempo. Odetchnąłem głęboko. – No to lecimy.
Rozdział 29
W końcu zaczął padać śnieg. Becky siedziała przy mnie – była blada i cała się trzęsła. Siedzieliśmy skuleni w lesie, a ja obejmowałem ją mocno ramieniem, starając się ogrzać ją ciepłem swojego ciała. Próbowałem wszystkiego, co widziałem w telewizji, żeby tylko utrzymać nas przy życiu. Kiedy Becky nie była już w stanie dalej iść, znalazłem kryjówkę w krzakach jałowca i ułożyłem na ziemi gałęzie sosnowe, żeby izolowały nas od podłoża. Chciałem nakryć nas liśćmi, ale w pobliżu nie było ich zbyt wiele, więc nazbierałem więcej sosny. Po kilku godzinach zamarzania z zimna zacząłem się zastanawiać, czy to w ogóle ma sens. Ale nie miałem odwagi rozpalać ognia. Becky nie spała. Oddychała ciężko i nierówno, i krzywiła się często, zaciskając z bólu pięści. Udało nam się pokonać mur, pokonać androidy. Byliśmy w lesie, uciekliśmy. A ona i tak mogła umrzeć. Kiedy świt zaczął rozjaśniać niebo, obejrzałem dokładniej rany Becky. Była pokryta skorupą zaschniętej krwi, w niektórych miejscach jeszcze mokrej i sączącej się. Była blada jak ściana. – I jak? – spytała przez zaciśnięte zęby. – Nic ci nie jest – powiedziałem, starając się zażartować. – Nie wiem o co tyle krzyku. Uśmiechnęła się. Jeśli Becky nauczyła się czegoś przez ostatnie półtora roku, to był to sztuczny uśmiech. – Boli – poskarżyła się, z trudem wymawiając słowa. – Nic ci nie będzie. Kłamałem. Oboje o tym wiedzieliśmy. Straciła za dużo krwi, przeżyła zbyt dużą traumę. – Możesz chodzić? – spytałem. Wraz z nastaniem dnia na pewno wyślą za nami większy pościg. Jak dotąd nie natknęliśmy się na strażników, ale nie sądziłem, żeby miało tak być w nieskończoność. – Nie mam wyjścia. – Miała zamknięte oczy, jakby usiłowała się na czymś skoncentrować. Usiadłem tak, żeby jej nie szturchnąć ani nie zrzucić naszego cienkiego nakrycia. – Zaraz wrócę. Pokiwała głową i zagryzła wargi. Wspiąłem się na wzgórze, starając się poruszać jak najciszej. Poza bezkresnym lasem niewiele było widać, ale rozpoznałem góry na horyzoncie – oglądałem je przez szkolne okna od
tygodni – dzięki czemu wiedziałem, gdzie jesteśmy. Pewnie przeszliśmy tylko pięć czy sześć kilometrów. Nie uda nam się dojść do drogi. Zwróciłem się na południe. Z tej strony też niewiele było widać, ale wiedziałem, że coś tam jest. Obóz strażników czy cokolwiek innego. Nie mogło być daleko. Zszedłem na dół i odszukałem Becky, ciągle leżała z zamkniętymi oczami. Wyglądała, jakby była martwa. Jedyną oznaką życia był ciężki oddech. – Musimy iść – nalegałem. Pokiwała niemal niezauważalnie głową. Droga była ciężka, ale Becky szła naprzód, noga za nogą po nierównym terenie. Nie pytała, dokąd ją prowadzę, a ja sam też nic jej nie mówiłem. Nie zgodziłaby się. Trzymałem ją za rękę, ale nawet po pół godzinie marszu w ogóle się nie rozgrzała. Kiedy zrobiło się jaśniej, zobaczyłem, że Becky nie była blada, tylko szara. Zacząłem się zastanawiać, czy nie wdało się jakieś zakażenie. Ale czy to nie za szybko? Nagle poczułem w powietrzu jakiś zapach. Becky też go wyczuła i odwróciła gwałtownie głowę nagle zaniepokojona. – Co to? – Zapach palonego drewna – powiedziałem. – Szkoła? – spytała. Patrzyła w niebo, wypatrując dymu. – Nie wydaje mi się. Zbliżamy się do… do tego czegoś. Do miejsca, które widać z dormitoriów. W jej oczach odmalował się strach. – Nie możemy się poddać. Nie rób tego. – Nie robię. Chcę tylko spróbować zdobyć trochę rzeczy: bandaże, jakieś lekarstwa. I tak wszyscy nas szukają. Pewnie nikogo tam nie będzie. Becky wyglądała, jakby była innego zdania, ale nie miała sił na kłótnię. Stanęła tylko i popatrzyła w las. – No dobra – zgodziła się ledwo dosłyszalnym szeptem. Przeszliśmy jeszcze z półtora kilometra. Poruszaliśmy się powoli i nie szliśmy w linii prostej, więc trudno było oszacować odległość. W końcu Becky nie była już w stanie dalej iść. Pomogłem jej zejść do piaszczystego jaru i obłożyłem ją liśćmi i gałęziami, żeby było jej cieplej. Na niewiele się to zda. Becky złapała mnie za rękę. – Wracaj szybko. – Dobrze. – Prędzej bym pomyślał, że to ona się rozpłacze, ale ze zdziwieniem
stwierdziłem, że sam mam mokre oczy. Pocałowałem ją i poszedłem. Poruszałem się niemal biegiem, starając się robić to jak najciszej, ale wiedziałem, że jeśli zajmie mi to zbyt dużo czasu, Becky może umrzeć w samotności. Zrobiło się bardziej płasko: pagórki i doliny zamieniły się w płaski rzadki las. Nie było żadnych śladów – żadnych ścieżek ani śladów opon. Nie było też żadnych zwierząt. Byłem zupełnie sam. Zapach dymu stawał się coraz wyraźniejszy, a między drzewami dało się już dostrzec lekką mgiełkę. Musiałem być blisko. Nagle las się skończył i wyłoniło się jakieś miasteczko. Małe zagrody i kilkadziesiąt budynków. Z czterech czy pięciu kominów unosił się dym. To nie był obóz strażników. Wbiegłem do pustego ogrodu, oczyszczonego przed zimą, pod najbliższy budynek. Wyglądał jak obora. Chciałem wezwać pomoc, wezwać policję, ale podczas pobytu w szkole nabawiłem się lekkiej paranoi. Może ci ludzie wiedzieli o istnieniu szkoły. Może to oni ją prowadzili. Zajrzałem przez okno do obory, ale nikogo nie zobaczyłem. Było tam trochę brezentu. Mógłby się przydać. Otworzyłem ostrożnie drzwi. W środku było cieplej. Znajdowały się tam zwierzęta, kilka krów. Minąłem je i poszedłem po brezent. Po duże, mocne, płócienne płachty – nie były miękkie, ale za to chyba wodoszczelne. Podbiegłem do szafy, która stała pod przeciwległą ścianą. – Kim jesteś? Serce we mnie zamarło. Ale głos nie należał do strażnika. Znałem ten głos. Należał do dziewczyny. Odwróciłem się. Stała przy krowach. Właśnie je doiła. Nie wyglądała dokładnie tak samo, ale znałem ją. Jej jasna skóra była trochę ciemniejsza i bardziej piegowata – dziewczyna była też wyższa. Trochę starsza. Ale znałem ją. – Jane? Odgarnęła z twarzy kosmyk rudych włosów. – Myśleliśmy, że nikt nie przeżył – powiedziała zaniepokojona, wypowiadając powoli słowa. – Będą cię szukać. Stałem jak oniemiały: nie byłem w stanie się ruszyć, nie byłem w stanie się odezwać. Jane wyszła zza krów. Miała na sobie stare, znoszone ubranie. Spojrzała na mnie.
– Znam cię – wyznała ledwo dosłyszalnym szeptem. Nagle zrobiła wielkie oczy. – Myślałam, że nie żyjesz. Myślałam, że oboje nie żyjemy.
Podziękowania
Książka ta nie powstałaby, gdyby mój brat, Dan Wells, nie rzucił mi ogromnego wyzwania. Nie powstałaby też, gdyby dziesięć lat temu nie zaprosił mnie do swojej grupy pisarskiej i w długim, bolesnym procesie nie nauczył mnie pisać. Wszelkie moje sukcesy w tej dziedzinie są w dużej mierze jego zasługą i jestem mu za to niezmiernie wdzięczny. Wiele zawdzięczam również zaprzyjaźnionym pisarzom, którzy przeczytali, zredagowali i zrecenzowali maszynopis mojej książki. Przede wszystkim jednak jestem wdzięczny za ich nieustanne wsparcie i przyjaźń. Chciałbym podziękować w tym miejscu tylu osobom, że pewnie nie powinienem nawet próbować, jednak szczególne wyrazy wdzięczności składam mojej niesamowitej grupie pisarskiej, do której należą: Annette Lyon, J. Scott Savage, Sarah Eden, Heather Moore, LuAnn Staheli i Michele Holmes. Wielkie podziękowania również dla moich korektorów, wśród których są: Patty Wells, Ally Condie, Micah Bruner, Krista Jensen, Sheila Staley, Shauna Black, Stephanie Black, Bryan Hickman, Autumn Bruner, Christina Pettit, Joel Hiller i Cameron Ruesch. (A jeśli zapomniałem o tobie wspomnieć, to tylko dlatego, że twoja pomoc była dla mnie zbyt ważna, żeby sprowadzać ją do zwykłych podziękowań. Czy coś w ten deseń). Dziękuję mojej świetnej agentce, Sarze Crowe, która całym sercem zaangażowała się w ten projekt i pomogła mi przeprowadzić trzy poważne korekty. Ogromne podziękowania należą się również mojej redaktorce, Erice Sussman, oraz niesamowitej ekipie z HarperTeen. Książka ta jest zdecydowanie efektem pracy zespołowej, a cuda, które dzięki temu powstają, nie przestają mnie zadziwiać.