I NIE MÓW NIC. KOCHA SIĘ ZA NIC. NIE ISTNIEJE ŻADEN POWÓD DO MIŁOŚCI. Paulo Coelho ROZDZIAŁ 1 Wiktoria przykleiła nos do szyby i podziwiała krajobraz ...
17 downloads
22 Views
1MB Size
I NIE MÓW NIC. KOCHA SIĘ ZA NIC. NIE ISTNIEJE ŻADEN POWÓD DO MIŁOŚCI. Paulo Coelho
ROZDZIAŁ 1 Wiktoria przykleiła nos do szyby i podziwiała krajobraz za oknem. W światłach latarni tańczyły ogromne białe płatki, które w niczym nie przypominały normalnego styczniowego śniegu; wyglądały raczej jak efekty specjalne ze starego, uroczo tandetnego filmu. Po zasłanych białym dywanem chodnikach kroczyli mężczyźni, wystrojeni w garnitury i długie płaszcze, a obok nich truchtały wyfiokowane kobiety – niemal wszystkie ubrane w długie suknie i zamszowe szpileczki. Panowie czasami służyli im ramieniem, a czasami zostawali w tyle, gdyż eleganckie damy, z zarzuconymi niedbale na ramiona futrami, biegiem pokonywały dystans dzielący drzwi samochodów od głównego wejścia do Teatru Polskiego. Drobiły rozpaczliwie na niebotycznych obcasach i popiskiwały za każdym razem, kiedy cieniutki pantofelek trafiał w głębszą zaspę. Teatr stał dokładnie naprzeciwko i Wiktoria powinna już oswoić się z konsekwencjami tak niebanalnego sąsiedztwa, znowu jednak dała mu się zaskoczyć kolejną scenografią, tym razem w zimowej odsłonie. Kupiła to mieszkanie dwa miesiące temu, gdy od pierwszego wejrzenia zakochała się w urokliwej kamienicy i oplatających ją krętych zaułkach, którymi można było na sto sposobów zejść do nabrzeża Odry. Wspinając się nimi w przeciwnym kierunku, potrzebowała pięciu minut, aby trafić do parku, a dziesięciu, by znaleźć się w samym centrum miasta. Mimo że codziennie przemierzała wąskie uliczki, wciąż jeszcze zdarzało jej się pobłądzić w zakamarkach starej dzielnicy. Nie martwiła się tym, bo za każdym razem odkrywała coś nowego: albo cudnej urody odrestaurowaną, wymuskaną kamienicę z pracowniami modystek na parterze, albo podwórko, na którym czas zatrzymał się w latach sześćdziesiątych ubiegłego stulecia i ani myślał przyjąć do wiadomości, że na świecie nastał już dwudziesty pierwszy wiek. Ignorowali to również właściciele zakładów usługowych przycupniętych w oficynach, z chylącymi się do ziemi trzepakami i ze stertami wyrzuconych na środek rupieci: kawałkami mebli, fragmentami metalowych ram, dziurawymi garnkami, pojedynczymi butami, obudowami radioodbiorników, abażurami, zwojami kabli… Któregoś dnia postanowiła odwiedzić jedno z takich podwórek, żeby oddać do szewca buty, które nieopatrznie zostawiła na środku przedpokoju, zapomniawszy
o niewybrednej Cykorii. Czteromiesięczne szczenię dostało imię na cześć swoich rodziców: Cykora i Kolii, ale Wika coraz częściej zastanawiała się nad przechrzczeniem suczki. „Błyskawica” pasowałoby lepiej – tak skuteczną była niszczycielką. Małe ząbki obracały wniwecz, co popadnie, a najciekawsze, że owych ząbków kompletnie nie interesowały zabawki wyprodukowane specjalnie dla rozbrykanych psiaków. Wręcz przeciwnie – tylko one pozostawały nietknięte. Reszta domostwa była pokąsana, poszarpana, pogryziona lub przynajmniej zmemłana. Ten smutny los spotkał między innymi obcasy nowiutkich i nieprzyzwoicie drogich kozaczków. Wiktoria najpierw wystraszyła się, czy Cykorii nie zaszkodzi połknięty kauczuk, a kiedy się okazało, że wszystko zostało przyswojone i wydalone, poczuła do suczki wdzięczność za oszczędzenie cholewek. Wrzuciła buty w reklamówkę i poszła do szewca. Z pewnym trudem odnalazła opuszczone podwórko, na które przypadkowo trafiła kilka dni wcześniej, gdy wracała ze spaceru z Cykorią. Zbłądziła wtedy kolejny raz, chociaż nabrała przekonania, że orientuje się już nieźle w skrótach między bramami. Nadrobiły drogi, ale dzięki temu odkryła następne „czarodziejskie lustro”, jakich pełno było w tej dzielnicy. Ponownie miała ochotę tamtędy przejść, więc potraktowała obojętnie lśniące blichtrem wystawy na parterach odrestaurowanych kamienic i z uporem szukała zapyziałej oficyny. Minęła powyginany trzepak, hałdę węgla, stertę rupieci i dotarła do drzwi zakładu. Nacisnęła klamkę, a potem rozglądała się dookoła i wdychała zapachy, węsząc niczym Cykoria. Tak jak podejrzewała, właściciel warsztatu – podobnie jak podwórko – gwizdał na dwudziesty pierwszy wiek. Miała wrażenie, że po wejściu do środka stała się małą dziewczynką, którą mama wysłała z całą torbą butów wymagających natychmiastowego podzelowania. Patrzyła na obdrapane ściany, na stare linoleum pokryte kawałkami różnych dywanów, na brudną, naderwaną kotarę, zza której widać było toporny stół i narzędzia rodem z czasów króla Ćwieczka, na podchmielonego mężczyznę tarabaniącego się do niej zza tej kotary… – W młockarnię wpadły czy jak? – Z niekłamanym zdumieniem oglądał żałosne resztki po obcasach. – Nie. Piesek je pogryzł. – Uśmiechnęła się do pijanego jak szewc szewca, rozkoszując się wonią żrącego kleju, wieloletniego brudu i naprawianych w nieskończoność starych butów. – A pani aby pewna, że to pies? – Podniósł na Wiktorię rozchwiany wzrok. – Może na rynku kupiła pani od Ruskich małego niedźwiedzia albo jakieś inne dzikie coś? – Zapewniam, że to pies. – Nie przestawała się uśmiechać. – Da się coś z tym zrobić? – A co ma się nie dać... – Uniósł nonszalancko ramiona i zastygł w tej pozie. – Nie
da to się trzasnąć drzwiami obrotowymi, królowo złota… – Super! – ucieszyła się Wiktoria, nieco zdziwiona, że szewc wie już o istnieniu drzwi obrotowych. Nic bowiem nie wskazywało na to, że opuścił swój warsztat od lat sześćdziesiątych. Wyglądał dokładnie tak samo jak całe jego królestwo. I nawet pachniał podobnie. – Czyli zrobi pan te obcasy od nowa? – A co mam nie zrobić? – Lustrował skutki niszczycielskiej działalności Cykorii. – Ale trochę to będzie kosztować. Cały spód trza robić od nowa. Wymiana glanka, sztukowanie… – Ile? – przeraziła się, nie wnikając, czym jest glank. A może glanek? – Ja wiem? – Czochrał się po głowie. – Ze trzydzieści, a może i czterdzieści złotych? Tak do pięćdziesięciu trza rachować. – Niech będzie. – Odetchnęła z ulgą, bo czymże było pięćdziesiąt złotych wobec kasy, jaką przepuściła na kozaczki? – No to piszemy… – Szewc wyciągnął bloczek spod lady i wsunął fioletową kalkę pod pierwszą stronę. – Jak królowa raczy się nazywać…? Miała wrażenie, że przeniosła się nie tylko w czasy dzieciństwa, ale jeszcze w dużo bardziej odległe rejony. Pijany facet, dziwna sceneria i to nazwanie jej królową… Przypomniał jej się cytat z ukochanego Bułhakowa: „– To wódka? – słabym głosem zapytała Małgorzata. – Na litość boską, królowo – zachrypiał – czy ośmieliłbym się nalać damie wódki? To czysty spirytus”. Wyszła z zakładu, oszołomiona wizytą w nierealnej czasoprzestrzeni. Długo nie docierało do niej, że ma już prawie czterdzieści lat i matka dawno przestała wysyłać ją do szewca albo magla. Teraz raczej wysłałaby ją do… diabła? Miała rację, bo wbita w lata, bezdzietna i niezamężna córka rzeczywiście stanowiła życiową porażkę Janiny – była źródłem jej wiecznych trosk oraz utyskiwań. Na dodatek nie uległa swatowskim zakusom matki i wciąż uciekała z zastawionych na nią małżeńskich sideł. Zamiast dziękować za narajanie kawalerów i skwapliwie z którymś z nich stanąć na ślubnym kobiercu, odrzucała zaloty, jakby nie wiedziała, ile wiosen sobie już liczy. Matka załamywała ręce, nie pojmując, dlaczego to niewdzięczne dziecko tak bardzo różni się od swojej starszej siostry Amelii, która, dla odmiany, napawała dumą rodzicielkę: wydała się za marynarza, urodziła im dwójkę wnuków, no i prowadziła dom, o którym aż miło opowiadać sąsiadkom oraz obcym ludziom spotkanym przypadkowo w kilometrowej kolejce do lekarza pierwszego kontaktu. No ale cóż – konstatowała niezmiennie Janina, rozmyślając o swoich córkach – Mela zawsze była dobrym i grzecznym dzieckiem, a Wika od urodzenia chadzała
własnymi ścieżkami. Już taka widać jej natura… Być może przez tę naturę, a być może odurzenie wonią kleju, po wyjściu od szewca kolejny raz zabłądziła. Tradycyjnie skończyło się cudownym odkryciem: trafiła do piwnicznej izby oferującej za bezcen bliżej nieokreślony asortyment. Wiktoria domyśliła się, że co bardziej przedsiębiorczy lokatorzy pobliskich oficyn zamiast wyrzucać niepotrzebne rzeczy na środek podwórka, znosili je do tego Sklepu Osobliwości – jak szybko ochrzciła w myślach odkryte lokum. Postanowiła coś kupić, ale niełatwo było zdecydować się na konkretny przedmiot. W końcu wybrała stary, szydełkowany obrus, uznawszy, że idealnie pasuje do jej mieszkania. Urządziła je pod dyktando Emilki, osiemnastoletniej siostrzenicy, która oprócz niebanalnego języka miała też niebanalne plany na przyszłość: marzyła o studiowaniu dizajnu w megawypasionej warszawskiej uczelni. Obyta w temacie nastolatka postanowiła, że nowe mieszkanie ciotki powinno zmierzać w kierunku bowaryzmu – nurtu w dizajnie, który wyraża tęsknotę za nierealnym. – Czaisz? – tłumaczyła Emilka. – Robisz jeden luk na chatę i od razu wiesz, że lokator odgradza się od brzydoty świata. Co my tu mamy? Trochę nierealne fantazje, duża emocjonalność, lekkie nieprzystosowanie do rzeczywistości, wybujałe marzenia, sentymentalizm… Szydełkowany obrus idealnie odgrodzi Wiktorię od brzydoty świata, udowodni, że ma trochę nierealne fantazje i jest sentymentalna. Brak przystosowania do rzeczywistości potwierdzała też wizyta u pijanego szewca i wgapianie się w śnieg, który wirował pod latarniami, by spaść na głowy dumnie kroczących mężczyzn i biegnących do teatralnego wejścia kobiet obutych w zamszowe szpileczki… Stała z przyklejonym do szyby nosem i napawała się bajkowym widokiem za oknem. Uwielbiała obserwować budynek Teatru Polskiego, odkąd się wprowadziła. Szybko zauważyła, że ten gmach prowadzi podwójne życie: udawał niepozorną szarą myszkę, która nagle potrafi zamienić się w królową. Tak jak teraz… Rozogniona światłami ceglasto-beżowa elewacja i wybrzuszony, piaskowany fronton wyglądały w ten mroźny wieczór niczym oaza ciepła, do której gnały panie i niespiesznie zdążali panowie. Pretensjonalnie duże płatki śniegu podsycały wrażenia… Nic dziwnego, że sto lat temu urzędowali tu wolnomularze – pomyślała Wiktoria, utrwalając w pamięci surrealistyczny obrazek, żeby przywołać go, jeśli któregoś dnia zwątpi w piękno świata. Lubiła robić takie „zdjęcia w głowie”…
Dzwonek komórki odkleił Wiktorię od szyby. Po dłuższej chwili znalazła go na komodzie, obok zegara z mosiężną baletnicą. – Cześć, mała – ucieszyła się, zobaczywszy imię siostrzenicy na wyświetlaczu. – Widziałaś, jak śnieg sypie? Coś pięknego, prawda? – Widziałam, widziałam… – zaburczała Emilka bez cienia entuzjazmu. – Zjarałam się tym pięknym śniegiem lepiej niż skrętem z rzeżuchy. – Przestań. Gdybyś mogła teraz zobaczyć mój widok z balkonu, tobyś inaczej mówiła. Za chwilę rozpoczyna się spektakl, więc tłumy walą do teatru… – Opisywała ze szczegółami pejzaż, chociaż była pewna, że dziewczyna nie przerywa ciotce tylko przez grzeczność. Zakończyła więc szybko. – No tego nie da się oddać słowami! – Ale miło, że próbujesz… – Dyskretne ziewnięcie potwierdziło przypuszczenia Wiktorii. – Ciekawe, czy byłabyś równie wniebowzięta, gdybyś musiała to wszystko odśnieżać. Se w końcu żyły pochlastam durną szuflą albo komuś nią przywalę! – Domyślam się, że odśnieżałaś dzisiaj. – Nie chciała rozeźlić nastolatki, więc z trudem powstrzymała wybuch śmiechu. – Dzisiaj, wczoraj, przedwczoraj... Co się budzę, mam dzień świra, świstaka i spoconej świni! Więc jeszcze ty mi nie dowalaj, dobrze? Wystarczą mi zwały śniegu! – Emilka prychała po każdym zdaniu. – Powiedz lepiej, jak się miewa Cykoria. Urosła? – Urosła. I jest bardziej zachwycona śniegiem niż ja. – Stłumiła kolejny atak wesołości. – Nic więcej nie powiem, bo jeszcze bardziej ci dowalę. – Wycziluj – uspokoiła ciotkę w swoim języku, który był swoistym połączeniem polskiego i angielskiego, z racji czego Wiktoria nazwała go polgielskim. – Psie zachwyty dźwignę. Na pewno nie mają nic wspólnego z twoimi romantycznymi androidami. – Andronami – poprawiła siostrzenicę, przyzwyczajona już do tego, że mówienie po polgielsku ma zgubny wpływ na posługiwanie się poczciwą polszczyzną. – Czym?! Jakimi znowu andronami? O co cho?! – Chodzi o to, że plotę androny, a nie androidy. Androny to… – Heloł! Nie pouczaj mnie, dobra? – obruszyła się Emilka. – Jakbyś chciała wiedzieć, to androidy są systemami operacyjnymi do różnych wypasionych gadżetów: komórek, smartfonów, tabletów. To takie aplikacje, które poszerzają funkcjonalność i działają dokładnie tak samo jak twoja nienormalna wyobraźnia, która widzi cuda w zwykłym śniegu pod teatrem. – Słysząc martwą ciszę, zaśmiała się triumfalnie. – No! To chyba sobie z grubsza wyjaśniłyśmy androidy i te… jak im tam? – Androny. Czyli bzdury, głupstwa. I tytuł tomiku Brzechwy… – Wiktoria zdała sobie sprawę, jak blado wypadają androny przy androidach, więc dorzuciła w ich
obronie: – Dzieciaki uwielbiają te wiersze! – Tak to bywa, kiedy człowiek całe życie uczy pierwszaki… – westchnęła wyrozumiale Emilka. – Opowiesz wreszcie o Cykorii? – Wróciła do ulubionego tematu. Widocznie postanowiła tym razem nie wytykać ciotce pracy z siedmiolatkami i życia w złudzeniu, że wszyscy są na poziomie jej uczniów. – Bryka w śniegu? Co teraz robi? – Śpi, bo przez dwie godziny ganiała po parku. – Wika z czułością przyglądała się rozciągniętemu na podłodze psiakowi, który wyglądał, jakby stracił przytomność. – Wsadza łeb w zaspy razem z uszami i nie wiem, jakim cudem w żadnej się nie udusiła. Na dodatek zamiast chodzić, podskakuje jak piłeczka. Co ci będę opowiadać? Wpadnij, to razem pójdziemy na spacer i sama się przekonasz. – Wpadnę, wpadnę. Stęskniłam się za nią strasznie. – Pasuje ci jutro? Kończę lekcje o czternastej. – Tęskniła za siostrzenicą tak samo jak ona za jej psem. – Jutro nie dam rady, kwach totalny w chacie. Ojciec wypływa i świruje jak bąbel w oranżadzie. Nie chcę go prowokować do większego musowania. Czaisz klimat? – Wpadnij, jak wypłynie – zaproponowała Wiktoria, pełna podziwu dla siebie, że zdołała zachować obojętny ton. – Śnieg szybko nie stopnieje. Zdążysz zobaczyć Cykorię w akcji. – No! Nie mogę się doczekać. I nie tylko o psie mówię. Ojciec idzie w morze! Też się cieszysz, co? – A co mnie to obchodzi? – Wiktoria pochwaliła się za beznamiętność. – Kiedy wpadniesz? – Jak ty mnie czasami wkurzasz! Fembot! – Kto?! – W końcu wybuchnęła serdecznym śmiechem. Uwalniała też radość z rychłego wyjazdu szwagra. – Że ja niby jestem fembot? Czyli kto? – Kobieca wersja robota. I też android, tylko inny – niechętnie wyjaśniła Emilka, jakby zdemaskowała nieszczerość ciotki. – Kolnęłam do ciebie, żeby przekazać superniusa, a ty mi, że masz to gdzieś. I jeszcze czepiasz się, jak mówię! – Zamilkła na chwilę, jednak nie doczekawszy się reakcji na zaczepkę, złożyła broń. – No dobra, mam udawać głupią, to poudaję, co mi tam. Poczekaj… – Znowu zrobiła pauzę, a potem sapnęła: – Dżizas! Muszę kończyć. Bąbel już szaleje w salonie i buzuje coraz głośniej. Pewnie zaraz wpadnie do mojego pokoju i pianą mi dywan zaleje. – Hamuj, mała, hamuj. – Wiktoria wróciła do obojętnego tonu. – To twój ojciec. Należy mu się… – Co mu się należy, to ja dobrze wiem! – przerwała jej brutalnie siostrzenica. – Ale jakoś wytrzymam. Idź lukać na śnieg i na swój zaczarowany teatr. Nie każdy może żyć w bajce, ja spadam do reala. Odezwę się, jak kochany tatuś zniknie
na morzu. Nara! – Nara… Wbrew ironicznym sugestiom zamiast „lukać” na zaczarowany teatr, poszła do kuchni, żeby „wylukać” wino tudzież korkociąg. Baśniowy krajobraz przestał ją interesować, bo widok wypływającego w morze szwagra wydał jej się piękniejszy nawet od czarodziejskiego gmachu z podświetloną na ognistoczerwono elewacją. Nigdy nie lubiła Sławka. Był dla niej zaprzeczeniem prawdziwego mężczyzny, chociaż niby posiadał zestaw cech powszechnie uznawanych za pożądane w etalonie samca: silny, władczy, niezależny, samodzielny, odpowiedzialny, cierpliwy, opanowany, słowny, przewidywalny, powściągliwy… bla, bla, bla. Mogłaby mnożyć te przymioty w nieskończoność, ale w jego wydaniu były one tak karykaturalnie przejaskrawione, że zamieniały się w wady, przez co zadowolony ze swojej stuprocentowej męskości szwagier przypominał jej zimnego prostaka, żeby nie powiedzieć brutalnie – zwykłego sukinsyna. Wprawdzie nigdy w życiu nie podniósłby ręki na żonę, ale mimo wszystko łudząco przypominał swoim charakterem Pawła – damskiego boksera, z którym Wiktoria spędziła osiem lat i od którego odważyła się w końcu odejść i uciec pod opiekuńcze skrzydła siostry. Sławka nie było wtedy w domu, więc mogła spokojnie lizać rany, odzyskiwać mocno nadszarpniętą wiarę w siebie i odbudować pozrywane więzi zarówno rodzinne, jak i przyjacielskie, a przede wszystkim nawiązać porozumienie z ukochaną, nieco krnąbrną Emilką, która początkowo traktowała ciotkę jak śmierdzące powietrze, jednak z biegiem czasu zaczęła nazywać ją swoją BFF, czyli Best Friend Forever. Starała się odpłacać siostrzenicy tym samym, ale nie było to łatwe, bo czasami musiała wchodzić w rolę doświadczonej moralizatorki. Jak przed chwilą, kiedy resztkami sił hamowała się, by nie krzyknąć do słuchawki: „Twój ojciec wyjeżdża? Cóż za fantastyczna wiadomość! Niech płynie w cholerę i kil mu w stopę!”. Podeszła do wiszącego w przedpokoju ogromnego lustra w szerokiej, złoconej ramie i uśmiechając się zjadliwie, uniosła do góry wypełniony winem kieliszek. – Twoje zdrowie, Sławuś. Za tych, co na morzu! – Mrugnęła wesoło do swojego odbicia. Przeszła do salonu i rozsiadła się na welurowej kanapie, kolorem przypominającej wino, którym przed chwilą wznosiła toast za szwagra. Zastanawiała się, jak tu ściągnąć do siebie Melę uwolnioną spod czujnej opieki pana kapitana. – Przecież ja mam imieniny! – zakrzyknęła w olśnieniu. Odstawiła wino, przy czym omal nie stłukła kieliszka, i rzuciła się do kalendarza. Kiedy wypada jedenasty lutego? Jeśli w środku tygodnia, urządzę wcześniej. To doskonała okazja na spotkanie… Jestem genialna! Kiedyś umrę na inteligencję… Odnalazła datę
opatrzoną podpisem: „Wiktorii, Olgierda”. Wtorek. Muszę wcześniej. Czyli w sobotę, ósmego! Pstryknęła palcami w kalendarz. Yes, i w porzo, spoko termin, jak powiedziałaby Emilka… O! A co tu robi moja niunia? Pochyliła się nad Cykorią, która ziewała przy jej nogach, wystawiając różowy jęzor przypominający plaster konserwowej szynki. – Obudziłam psinkę? Oblizanie całej twarzy pani i jej prawego ucha świadczyło, że pies nie żywi urazy, ale Wika tłumaczyła się dalej. – Latam i krzyczę, bo nie masz pojęcia, co się wydarzyło, kiedy spałaś. Wiesz, że Sławek wypływa jutro na kilka miesięcy w morze?! Cykoria przykucnęła, a zaraz potem na podłodze pojawiła się wielka, mokra plama. – Omal też tak nie zrobiłam, jak mi Emilka powiedziała. – Z rozbawieniem patrzyła na rosnącą kałużę. – Ale trzeba umieć się powstrzymywać przed zbyt spontanicznymi reakcjami, moja damo. Jeśli zaczniemy sikać ze szczęścia gdzie popadnie, to ładnie nasze mieszkanie będzie wyglądać… – Plaster konserwowej szynki ponownie wylądował na twarzy Wiktorii. – No dobra! Już nie zrzędzę. – Podniosła się z podłogi, rzuciła kilka starych ręczników na mokrą plamę i cmoknęła zachęcająco. – Chodź na spacer, bo za chwilę coś gorszego mi tu zafundujesz. Potem to sprzątnę. Cykoria kolejny raz ziewnęła przeciągle, popatrzyła z obrzydzeniem na mokre ręczniki i czmychnęła do sypialni. – Ty wredna zołzo! – krzyknęła za nią Wiktoria. – Jak nie będziesz mnie słuchać, to razem z nim wyślę cię w morze! Zobaczysz! Wrócisz wytresowana lepiej niż wszystkie policyjne psy! Będziesz sikać do sedesu, a przedtem podniesiesz deskę!
ROZDZIAŁ 2 Pokój nauczycielski, w czasie lekcji świecący pustkami, podczas przerw zapełniał się po ostatnie krzesło, a ciało pedagogiczne – wyłażące ze skóry, by osiągnąć sukces zawodowy – próbowało wylicytować najgłupszą klasę i najmądrzejszy przedmiot, niezmiennie dochodząc do wniosku, że wszystkie klasy są głupie, a wszystkie przedmioty mądre. Wika stroniła od zgorzkniałej części grona, więc uciekła ze świeżo zaparzoną kawą w odległy kąt. Przysiadła się do Krzyśka, nauczyciela fizyki, który nie miał w naturze zrzędzenia i nie był wiecznie sfrustrowany ani przesiąknięty malkontenctwem. Nawet jeśli narzekał, czynił to z uśmiechem i potrafił rozbawić rozmówcę. – Wczoraj przeczytałem, że siedemdziesiąt procent dzieci na ziemi to dzieci katowane. Mam więc poważne zaległości w swojej klasie… – oznajmił na powitanie. – I czego się cieszysz? Uczysz pierwszaki. Pojęcia o życiu nie masz. – Jasne! – Wzruszyła ramionami. – Wchodzę do klasy, kładę się na leżak, chłopcy przynoszą mi drinki z parasolką, a dziewczynki robią mi manikiur. Dlatego nie gderam, jak co poniektórzy. – Jędza! Chodzi mi o to, że ciebie te smarki kochają i podziwiają. Poszłabyś raz do gimnazjum. Ciekawe, co byś wtedy powiedziała. Prawda, Boguś? – zagadnął historyka, siadającego właśnie obok Wiktorii. – Co tak późno? – Temat musiałem dokończyć. – Boguś należał do nauczycieli wyznających zasadę: „Przerwa jest dla nauczycieli, a nie dla uczniów”. – I jak tam? Czym zaskoczyli cię dzisiaj nasi milusińscy? Zdjąwszy okulary, Bogdan starannie przecierał je rękawem wysłużonego swetra. – Czy wiecie, jak się nazywał niemiecki pancernik, który rozpoczął wojnę ostrzałem Westerplatte? – Obejrzał pod światło efekt, a potem niespiesznie założył okulary i spoglądał surowo zza szkieł. – Schleswig-Holstein? – Onieśmielona jego srogim wzrokiem, zastanawiała się, czy aby na pewno udzieliła prawidłowej odpowiedzi. – Otóż nie, droga koleżanko! – Boguś zachichotał złośliwie. – Też tak myślałem, dopóki na lekcji w trzeciej D się nie dowiedziałem, że niemiecki pancernik, który pierwszego września o godzinie czwartej czterdzieści pięć ostrzelał Westerplatte,
nazywał się… „Grzmot”! – Najpierw ich „Grzmot”, a potem nasza „Błyskawica”? Może historycznie się nie zgadza, ale przynajmniej z punktu widzenia fizyki trzyma się kupy, prawda? – Spojrzała na Krzyśka, ale nie mogła liczyć na jego poparcie. – Doprawdy? Przeżyłaś kiedyś burzę, w której najpierw był grzmot, a potem błyskawica? – Czepiacie się – broniła resztek honoru trzeciej D. – Poza tym te okręty zawsze jakoś tak wojowniczo nazywali, wszystkimi możliwymi zjawiskami atmosferycznymi, że naprawdę może się człowiek pomylić. – Zgadza się – przytaknął Bogdan. – Był na przykład niszczyciel „Piorun”. W czterdziestym pierwszym walczył z samym „Bismarckiem”. Nieco symbolicznie się ostrzeliwali, ale zawsze coś… Dostaliśmy go od Anglików w zamian za „Groma”, którego straciliśmy pod Narwikiem. Zatonął w trzy minuty razem z niemal sześćdziesiątką ludzi. Trafili go w wyrzutnię torped, więc nie mieli szans. – No, sami widzicie. – Wika współczuła jego uczniom. Monotonna, obrzydliwie nudna intonacja nie pozwalała zapamiętać sekwencji dramatycznych wydarzeń, o których przed chwilą opowiadał. – Jak nie „Piorun”, to „Grom”. Jak nie „Grom”, to „Błyskawica”. Więc jakiś „Grzmot” też się znajdzie. Może akurat nie pod Westerplatte, ale gdzieś na pewno, co? – Był. – Bogdan znowu przytaknął. – Zginął we wrześniu. – Też go Niemcy trafili w wyrzutnię torped? – zapytała. Niestety. – Ciężko by im było. – Bogdan popatrzył na Krzyśka wzrokiem, który mówił: „Kolejna kretynka w tej szkole”. – „Grzmot” to pseudonim generała brygady, żołnierza Piłsudskiego. Stanisław Grzmot-Skotnicki walczył pod Bzurą, a potem przebijał się do Warszawy. Zamilkła z położonymi po sobie uszami, pąsowiejącymi po same koniuszki. Na szczęście Krzysiek nie podsumował jej blamażu złośliwym komentarzem. – A który orzeł wyślizgał Schleswiga-Holsteina z Westerplatte? – Znał trzecią D i wiedział, że połowa klasy była do tego zdolna. – Mielnicki – jęknął Boguś. – Uczysz tego osła? – „Uczysz” to za duże słowo. Sądząc po jego ocenach z fizyki, nawet elektrycznego pastucha nie umiałby obsłużyć. – Krzysiek parsknął śmiechem. – Wczoraj wziąłem go do tablicy: „Mielnicki, idź i rozwal to zadanie, ale tak, żeby się tynk z sufitu posypał”, a on na to: „Dobra! Tylko jakby co, pan zapłaci za remont, bo ja jestem bez kasy. Ojciec obłożył mnie sankcjami gospodarczymi”. – Pasem powinien go obłożyć, a nie sankcjami! – zagulgotał historyk, poczerwieniawszy ze złości. – Eksperyment? Jedyny fizyczny eksperyment, jaki on da radę zrobić, to przewrót w przód. Od początku wiedziałem, że wyrośnie z niego osioł! – Czerwień przeszła w purpurę. – Wiecie, co mi napisał na pierwszej
klasówce? Zaraz jak tu przyszedł? Napisał, że Bogurodzicę śpiewano przed każdą bitwą pod Grunwaldem! – Daj spokój. Szkoda nerwów. Wylewu jeszcze dostaniesz. – Męskie poklepywanie miało prawdopodobnie podnieść na duchu zdruzgotanego historyka, ale Krzysztof klepnął kolegę za mocno i zrzucił mu okulary z nosa. – Naprawdę, nie ma się co nimi przejmować. – W ogóle się nimi nie przejmuję. Traktuję ich jak chwilowego okupanta, który w końcu sobie pójdzie i zajmie się eksterminacją innych nauczycieli. Chociaż marna to pociecha, ledwo jeden okupant wychodzi, a już nadciąga kolejny. Jakbym dzieje Izraela na własnym grzbiecie ćwiczył. – Boguś zadumał się na dłuższą chwilę. Przycichł, przygasł, przygiął się do ziemi. – To nie przez nich dostanę wylewu. W domu mam problemy – bąknął ledwo słyszalnie. – Co się stało? – Krzysiek odruchowo też ściszył głos i nachylił się tak, że niemal leżał na kolanach siedzącej między nimi Wiktorii. – Dzieci? Żona? Kredyty? – Anetka… – Surowy egzaminator ulotnił się z Bogdana na dobre. – Awanturę mi wczoraj urządziła… Naprawdę się wystraszyłem. Wściekła się… Wyzwała mnie od takich, co da się ich Wikipedią zastąpić. – Czemu Wikipedią? – odchrząknął Krzysiek, starając się zachować powagę. – Bo Wikipedia ma tyle samo wiedzy i namiętności co ja, a przynajmniej nie chrapie i nie trzeba jej dawać jeść. Tak powiedziała. A potem się zatrzasnęła i uprzedziła, że jeśli choć dotknę klamki, wybije mi drzwiami zęby. Musiałem spać w salonie. – Eksmitowany z sypialni nieszczęśnik wyginał się na boki z grymasem boleści. – Kręgosłup mi pęka. Nie przeżyję drugiej nocy na tej parszywej sofie. – Coś ty jej zrobił? Wiktoria! – Dostała szturchańca, który miał ją przywrócić do rzeczywistości. – Czego siedzisz, jakby ci akustyka walnęła? Jakieś problemy z propagacją? Słyszysz, co spotkało naszego kolegę? – Słyszę. – Wciąż zżymała się na siebie za historyczną gafę. – Słyszę i też jestem ciekawa, co nasz kolega zmalował. – Wiadomość o wywaleniu go z sypialni i propozycji zastąpienia Wikipedią sprawiła jej niekłamaną satysfakcję. Fajna babka z tej Anetki. – A co ja mogłem zmalować? – Boguś, masując okolice nerek, wciąż kiwał się i stękał. – Wróciłem, zjadłem obiad, opowiedziałem, co w szkole, tak normalnie… Ale widzę, że jakaś nabzdyczona siedzi i złośliwie się uśmiecha, to się wycofałem. Pomyślałem, że ma swoje dni. Te z napięciem… – Ponownie zajął się wycieraniem okularów. – Rozumiecie? Wiktoria zagryzła wargi i wróciła do kontemplowania widoku za oknem, natomiast Krzysiek zarechotał rubasznie. – Chłopie! Mnie nie musisz tłumaczyć. Napięcie znam jak mało kto! To prosta różnica potencjałów elektrycznych między dwoma punktami obwodu.
– Niestety, na napięcia mojej Anetki nawet Kirchhoff nie wymyśliłby definicji. – Historyk coraz intensywniej pucował dioptrie. – To zszedłem jej z oczu i zająłem się sprawdzaniem klasówek. A ona wpada do pokoju, wyrywa mi długopis i egzaminuje z wydarzeń stycznia tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego roku. – A co się wtedy wydarzyło? Niczego szczególnego nie kojarzę. – Nie kompromituj się. – Boguś zgromił kolegę wzrokiem. – Przecież właśnie wtedy, na jedenastym zjeździe PZPR przyjęła uchwałę o zakończeniu działalności i wynieśli sztandar. Razem ze sztandarem wyszedł też ostatni numer „Trybuny Ludu” – powtórzył dokładnie to, co wcześniej powiedział żonie. – Ano tak, racja… – Specjalista od propagacji fal akustycznych machnął ręką. – Ale wciąż nie rozumiem. Po co cię z tego przepytywała? Chciała pogadać o schyłku PZPR? – A skąd! Dalej robiła wredne miny i kazała mi sięgnąć do wydarzeń nieco ważniejszych. No to sięgnąłem… – Teraz wycierał rękawem swetra pot z czoła. – Prezydencję w Unii objęła Irlandia, Rumunia zniosła karę śmierci, a w Bułgarii rozpoczęły się obrady Okrągłego Stołu. – E! To błysnąłeś! Ja bym tak nie umiał. I co? Zadowolona wreszcie była? – Gdzie tam! Z sypialni mnie wywaliła i zagroziła, że mi zęby drzwiami wybije. – Boguś zwiesił smętnie głowę. – Wiktoria, pomocy! Rozumiesz coś z tego? – Znowu dał jej sójkę w bok. – Straciłem szyk fazowy. Z braku żony słabo orientuję się w kontaktach damskomęskich. Porzuciła widok za oknem i rozparła się wygodnie na krześle, czując dziką radość ze zbliżającego się triumfu. Cóż z tego, że nie odróżnia Kirchhoffa od piłsudczyków? Ani jedenastego zjazdu PZPR od kampanii wrześniowej? Ani propagacji od napięcia? Oni odróżniają i jakoś niewiele im to daje. Jeden ględzi żonie o „Trybunie Ludu”, a drugi wytrzeszcza współczująco oczy. – Rocznica ślubu? – Skąd wiesz?! – Bo urodziny odpadają. Rok się nie zgadza – wyjaśniała wyniosłym tonem, jakim on informował ją o Stanisławie Grzmocie-Skotnickim. – Zostaje rocznica ślubu. Przecież to proste. – Jak do tego doszłaś tak szybko? – Krzysiek nie mógł się nadziwić jej błyskotliwości. – Bo skupiam się na tym, co wywołuje burzę, a nie na kolejności grzmotów i błyskawic? – odpowiedziała pytaniem. – Bo bardziej interesują mnie wspomnienia żon piłsudczyków niż sukcesy ich mężów? – Chciała udowodnić, że nie jest najgłupsza w tym towarzystwie. – Uwierzcie, że niezależnie od zasług dla ojczyzny
z ich „wyrzutniami torped” różnie bywało. Wiecie, że Piłsudski miał dwie żony? Jeszcze w związku z pierwszą romansował z późniejszą drugą. A kiedy był mężem drugiej, miał trzeci wielki romans, zakończony w tajemniczych i dramatycznych okolicznościach… – Naczytałaś się głupot i szargasz świętości! – Boguś wierzył, że jego ukochany bohater dosiadał wyłącznie Kasztanki. – Co ty wiesz o Piłsudskim?! – Nic. Przecież mam rozumek Kubusia Puchatka. – Patrzyła zaczepnie. – Ale wiem, że ideały nie istnieją. Zarówno Maria Skłodowska-Curie… – szturchnęła Krzyśka – …jak i Piłsudski mieli szczęście, że nie żyli w świecie tabloidów. Dzisiaj już świętych nie ma. Mogą za nich robić tylko ci, którym się jeszcze media i „Pudelek” do dupy nie dobrali. Jakby kie… – Mogę przeszkodzić? – Podeszła do nich dyrektorka szkoły. Trzymała plik papierów, które niebezpiecznie zsuwały się na podłogę. – O czym tak zawzięcie dyskutujecie? – Cześć, Asiu. Połóż to, bo zaraz ci się rozsypie. – Wika zabrała filiżanki z kawą i zrobiła miejsce na stole. – Usiądziesz? – Spojrzała znacząco na panów, którzy jednocześnie poderwali się ze swoich miejsc. Joanna machnęła ręką. – Dajcie spokój. Cały dzień siedzę. Chętnie rozprostuję kości. – Lubisz zagadki? – spytała Wika. – Słaba w tym jestem, ale spróbuję. – Dyrektorka skorzystała z kawałka wolnego blatu; rzuciła stos dokumentów i wertowała je, wyraźnie czegoś szukając. – Mów, mów… – Śliniła palec, odginając kolejne strony. – Zagadka brzmi następująco: wściekła żona pyta męża, co się wydarzyło w styczniu tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego roku. On odpowiada, że wynieśli wtedy sztandar PZPR, i wylatuje z hukiem z sypialni. Co się stało według ciebie? – To akurat proste. Boguś zapomniał o rocznicy ślubu – mamrotała Joanna, po raz kolejny przeglądając rzucone na stół dokumenty strona po stronie. – No gdzie ja to posiałam? – Proszszsz… – Wiktoria nie kryła satysfakcji. – Następna genialna! – A skąd wiesz, że to akurat ja zapomniałem, a nie ktoś inny? – Bo tylko ty mogłeś pamiętać, kiedy wynieśli sztandar i… Jest! A już się bałam, że zostawiłam w gabinecie. – Odetchnęła z ulgą, wyciągając kolorowy folder. – Dobrze, że was widzę. Trzeba zorganizować dzieciakom wycieczkę do Zalesia. – Rozłożyła przed nimi prospekt i stuknęła w niego palcem. – Dostałam kilka dni temu, ale zupełnie zapomniałam. Myślę, że warto tam pojechać. Zobaczcie sami. – Dlaczego ja? Przecież byłem niedawno na wycieczce. Obiecałaś, że dasz mi odpocząć! Niczego nie będę oglądał i nigdzie nie pojadę! – Krzysiek odwrócił się plecami do ulotki, burcząc pod nosem: – Jeszcze nie ochłonąłem po ostatnim
wyjeździe. Całymi nocami ich pilnowałem, a i tak przemycili piwo i trawkę. Zarzygali pensjonat, w autokarze porykiwali empetrójkami, a na Wigrach prawie zatopili statek, którym pływał Jan Paweł II. Dziękuję za taką wycieczkę. – Skrzyżował ręce na piersiach, patrząc na szefową nieustępliwym wzrokiem. – Nie jadę! – powtórzył. – Na mnie też nie licz – jęknął płaczliwie Boguś. – Byłem z nimi w Krakowie i też potrzebuję co najmniej roku, żeby dojść do siebie. Wciąż jęczeli, że ich nogi bolą, a do Muzeum Czartoryskich siłą ich zaciągnąłem. Przekonywałem, że warto, choćby dla Damy z łasiczką. Połowa nie miała pojęcia, o czym mówię, a wtedy Mielnicki popisał się jak zwykle: „Co wy? Nie wiecie? Przecież to ta rozmazana laska ze szczurem! Ja chętnie pójdę i ją obczaję, proszę pana”. W sumie byłem mu wdzięczny, bo wszyscy go słuchają, to poleźli za nim… – Zawiesił głos, a potem dokończył z odrazą: – …obczajać rozmazaną laskę ze szczurem. – Przestańcie histeryzować. – Joanna z dobrotliwym uśmiechem uspokajająco poklepała ich po ramionach. – To jest wycieczka klasy Wiktorii. Dla maluchów. – Aaa, jeśli dla maluchów, to proszę bardzo. – Panowie, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, przeszli z buntu w radosny entuzjazm. – Niech maluchy zwiedzają świat! I nasza szanowna koleżanka przy okazji się odchami. – Już wy się o moje odchamianie nie martwcie, dobrze? – Nie potrafiła zachować powagi wobec ich zgodnego zachwytu i pełnych ulgi posapywań. – Kiedy mam jechać? – zapytała. Pierwszaki nie piły piwa ani nie paliły trawki, więc jej wspomnienia dalekie były od traumy kolegów. – Sama ustal termin. – Dyrektorka ponownie zastukała palcem w ulotkę. – Przeczytaj, skontaktuj się z nimi, dogadaj szczegóły i powiedz, na kiedy mamy zarezerwować autokar. – Odchrząknęła, podrapała się po głowie, znowu odchrząknęła, a w końcu stanęła za krzesłem, na którym siedział Krzysiek. – Zresztą razem ustalcie, żeby wam obojgu pasowało. Jedziesz z Wiką. – Pochyliła się i położyła mu dłonie na ramionach. – Obiecałam, że dam ci odpocząć, ale od gimnazjalistów, a nie od wycieczek, mój drogi. – Dlaczego ja? Przecież ja nie jestem pan przedszkolanek. – Osunął się i zastygł w takiej pozie z miną, jaką robili gimnazjaliści, gdy wzywał ich do tablicy, czyli: „zemdlałem i proszę mnie nie cucić”. – Za co? – dopytywał, zadzierając głowę i patrząc na Aśkę wzrokiem zbitego psa. Ledwo się uspokoił, że jego ta sprawa nie dotyczy, a tu masz! Na dodatek wkurzał go chichoczący Bogdan. – A on? Nie może? Poopowiadałby dzieciom o róż… – Zanim dokończył zdanie, Boguś poderwał się zza stołu i uciekł w drugi koniec pokoju nauczycielskiego. – Ty! – zawołał za nim. – Czego zwiewasz jak łasiczka z tonącego okrętu? Zdrajca! – Zostaw go. – Joanna usiadła na krześle, które wcześniej zajmował historyk. – Niepotrzebnie się wystraszył. Przecież w życiu bym go na tę wycieczkę nie wysłała.
– No ja myślę – sapnęła Wiktoria. – Miałabym kolejne dziecko do pilnowania. – Ale dlaczego ja? – Krzysiek, choć mile połechtany, nadal protestował. – Po pierwsze, musi być dwóch opiekunów – wyjaśniała dyrektorka. – Po drugie, chociaż nie jesteś przedszkolanek, twoje wykształcenie idealnie pasuje do wycieczki. Poczytasz o Zalesiu, to zrozumiesz, co mam na myśli. Oczywiście w tym dniu zorganizuję za ciebie zastępstwo i będziesz zwolniony ze wszystkich swoich lekcji. Pomogło. – Zwolnisz mnie na cały dzień? – Kiedy Joanna przytaknęła, zadumał się na chwilę, a potem przerzucił wzrok na Wikę. – Moglibyśmy pojechać w czwartek? Mam wtedy dwie lekcje z trzecią D i dwie godziny z drugą B. Dzień wolny od Mielnickiego i od Jaskólskiej? Boże! To jest warte każdej ceny! – Może być czwartek – zaśmiała się Wiktoria, patrząc na jego rozmarzoną minę. – A kto to jest Jaskólska? – Gwiazda z drugiej B. Stoi pod tablicą z taką miną, jakby stała na czerwonym dywanie w Cannes. Na dodatek wciąż ziewa. Niedługo zrobię dzięki niej specjalizację z laryngologii. – Czyli ustalone? – Asia złożyła starannie prospekt Zalesia i wręczyła Krzyśkowi. – Przejrzyj. Jeszcze mi podziękujesz, że cię tam wysłałam. – Czekaj, czekaj… Nie tak szybko. Mam jeden warunek. Obie kobiety spojrzały na siebie niepewnie. – Musisz mi obiecać, że zastępstwo w trzeciej D i drugiej B dasz Bogusiowi – wyszeptał mściwie. – Czwartki akurat ma wolne. Wika nie miała nic przeciwko towarzystwu fizyka na szkolnej wycieczce. Zawsze darzyła Krzysztofa sympatią, a dodatkowo zapunktował, gdy poprosiła o korepetycje dla siostrzenicy, która (wedle własnych słów) „z fizy była total beton”, a warszawska szkoła dizajnu wymagała, niestety, matury z fizyki. Wiktoria zagadnęła kolegę, czy pomógłby Emilce spełnić marzenia. Zanim się zgodził, spytał tylko o jedno: czyje marzenia tak naprawdę ma spełnić Emilka – swoje czy rodziców? Wika odpowiedziała szczerze, ale nie wdając się w szczegóły rodzinnych animozji. – Dawaj tę małą! – Zacierał z entuzjazmem ręce. – Tak ją przygotuję, że rozwali maturę, aż się tynk z sufitu posypie! – Przy każdej okazji powtarzał swoje ulubione powiedzonko. Ostudziła jego zapał, uprzedzając, że nie wie, jak duże zaległości ma Emilka i czy zdoła nadrobić wszystko do maja, ale Krzysiek zlekceważył jej obiekcje. – Spokojna głowa! Ja ich znam. W tym wieku człowiekowi najlepiej wychodzi robienie tego, czemu przeciwni są rodzice.
Pracowali kilka razy w tygodniu, a że korepetycje odbywały się w pokoju nauczycielskim, Wiktoria miała okazję ich obserwować. Uwielbiała przyglądać się siostrzenicy, stanowiącej rozkoszne połączenie dziewczynki i kobiety. Wychuchanymi, jaskrawymi paznokietkami trzymała długopis pomalowany w różowe czaszki, a jej spódniczka, węższa niż opaska do włosów, polerowała bez przerwy siedzenie krzesła, ponieważ Emilka nie potrafiła usiedzieć w miejscu. Emocjonalne zachowanie potwierdzało toczącą się w nastoletnim organizmie wojnę hormonów: albo się złościła i wyzywała samą siebie od debili, albo – kiedy wreszcie zrozumiała, co tłumaczył Krzysiek – podskakiwała niczym sprężynka, chwaliła własny geniusz i domagała się kolejnych, trudniejszych zadań. Trudniejsze zadania znowu pogrążały ją w otchłani rozpaczy, więc klęła na durną fizykę i na swój tępy łeb, jednak po kilku minutach na jej skrzywioną buzię wracał radosny uśmiech. – Chyba kminię! – Łapała go za rękaw i tarmosiła niczym Cykoria kapcie. – Przewiń to! – Co mam zrobić? – Przewinąć! Znaczy… eee… Możesz powtórzyć? – No dobra. Przewijam! – Krzysztof śmiał się, wygładzając pomiętą koszulę. – Prędkość motorówki płynącej z prądem jest równa sumie prędkości motorówki względem wody, czyli V? Tak? Oraz prędkości nurtu rzeki, czyli U. Tak? – No… – potakiwała Emilka. – Jak teraz obliczyć prędkość motorówki płynącej pod prąd? Jeśli V pozostanie niezm… – Dalej ja! Bo chyba czaję… – Znowu targała rękaw jego koszuli i mówiła niepewnie, powoli składając wyrazy. – Prędkość motorówki płynącej pod prąd… musi być równa różnicy tych prędkości… czyli muszę wyeliminować U… i wtedy mam V? – Oczywiście! Właśnie rozwaliłaś zadanie z ubiegłorocznej rozszerzonej matury. Gratulacje! – A tam rozwaliłam. Sama na to nie wpadłam. Dopiero jak mi pomogłeś… – Krzywiła się kokieteryjnie, chociaż widać było, że rozpiera ją duma. – Tynk z sufitu się nie posypał, co? – No może tynk się nie posypał, ale lekkie rozwarstwienie i ugięcie stropu nastąpiło. Wika przyglądała się podobnym scenkom z rozrzewnieniem, ale i z lekkim współczuciem. Biedne dziecko… Na cholerę człowiekowi wiedzieć, z jaką prędkością płynie motorówka z prądem i pod prąd? Grunt, żeby przed podróżą motorówką pamiętać o kapoku i sprawdzić, czy nie zbliża się szkwał. A te dziwaczne U albo V?! Osobiście kojarzyła tylko UVA i UVB – z napisów
na kremach: przetestowanych alergologicznie, beztłuszczowych, w stu procentach bezzapachowych, zapewniających ochronę… O tym, że ich używanie może mieć wpływ na prędkość motorówek albo rzeczny nurt, żaden koncern kosmetyczny nie wspominał. Niezależnie od tych rozterek cieszyła się, że na efekty korepetycji nie trzeba było długo czekać. Miała świadomość, że to zasługa Krzyśka. Być może przez obcowanie z młodzieżą pokroju krnąbrnego Mielnickiego i ziewającej Jaskólskiej Emilka – ze swoim bezpośrednim sposobem bycia i swoistym językiem – robiła na nim dobre wrażenie. Polubili się i cieszyli z kolejnych celujących ocen, jakie dostawała na klasówkach. Nic więc dziwnego, że Wiktoria zgodziła się bez szemrania, aby szkolna wycieczka, w którą został wplątany, odbyła się w czwartek. – Już chyba rozumiem, dlaczego Joanna mnie wybrała. – Krzysiek przerzucał strony kolorowego prospektu i czytał na głos niektóre fragmenty. – „Możemy zobaczyć prezentacje podstawowych zjawisk zachodzących w otaczającym nas świecie: ławę optyczną z eksperymentami świetlnymi, stanowisko wyładowań atmosferycznych ukazujące burzę nad Zalesiem wraz z prostym wyjaśnieniem, jak powstaje burza i dlaczego pojawia się po niej tęcza…” – przerwał i spojrzał na Wikę. – Super! Może wreszcie zapamiętasz, że najpierw musi być błyskawica, a dopiero potem grzmot? – Odczep się! – Chciała dorzucić coś na swoją obronę, ale poczuła w kieszeni wibracje telefonu. Na ekranie pulsował napis: „Anula”. – Przepraszam. Muszę odebrać. Przyjaciółka. – Jasne. Przyjaciółka najważniejsza. Paplaj na zdrowie. – Wrócił do przeglądania folderu. – Cholera! Długo nie pogadamy – uprzedziła Ankę bez powitalnych konwenansów. – Zaraz zaczynam lekcję. – Cholera! A ja zaraz wchodzę do notariusza – usłyszała równie zwięzłą odpowiedź. – Z czym dzwoniłaś? – Wpadniecie do mnie z Kamilem? W sobotę, ósmego. – Ósmego czego? – Ósmego lutego. A niby czego? Lipca? – Że też ktoś na tym świecie potrafi w styczniu myśleć o lutym… – westchnęła Anka. – A co cię nagle wzięło na imprezę? – Poczekaj chwilę…. – Wika wyszła na korytarz. – Nastąpiła kumulacja: moje imieniny i wypłynięcie Sławka. – Chwała Neptunowi! Wreszcie sobie przypomniał o największym bałwanie? – Anula na chwilę zamilkła, a potem wykrzyknęła triumfalnie: – Aha! Teraz do mnie
dotarło! Urządzasz imieniny, żeby ściągnąć Melę? To może my jesteśmy zbędni? Zaproś siostrę i pogadajcie sobie w cztery oczy. – Wymyśliłaś! Nie zmuszę jej do rozmowy, jeśli sama nie będzie chciała. Znam schemat. – Wiktoria potrząsnęła głową, odpędzając ponurą przeszłość. – Chcę stworzyć warunki do powrotu. Tak jak ona mi kiedyś… Wprawdzie ja dopiero za setnym razem skorzystałam, więc podejrzewam, że i ona szybko się nie ugnie, wpadnie, będzie udawać hardą, twardą i szczęśliwą, a potem wyjdzie jakby nigdy nic. – Wika mówiła coraz szybciej, spoglądając nerwowo na zegarek. – Dlatego nie mogę zaprosić tylko jej, bo poczułaby się ustawiona pod ścianą… Anula, muszę kończyć! – Teraz już się darła, żeby przekrzyczeć wibrujący dzwonek. – Musicie być! Przecież was też kocham. Zginęłabym, gdybyście mnie nie przechowali. – Matko jedyna! Co tak wyje? Alarm antywłamaniowy? Zaraz mi bębenki rozwali. – No wiesz… Dzwonek musi być głośniejszy od uczniów. To jak? Przyjdziecie? – Jasne! Buziak! Idąc do klasy, cieszyła się, że jednych imieninowych gości ma już zapewnionych. Uwielbiała Ankę i jej męża. Nie dałaby sobie bez nich rady w ostatnim burzliwym okresie swojego życia. Kiedy uciekła od pięści Pawła pod dach siostry, miała tam jak u Pana Boga za piecem. Do czasu, aż szwagier wrócił z morza. Nie mógł wywalić jej na bruk, bo dom był zapisany obydwu siostrom. Sławek rozwiązał ten problem w minutę: zaproponował Wice czterysta tysięcy w zamian za zrzeczenie się wszelkich roszczeń do poniemieckiej willi i zażądał, by wyprowadziła się w ciągu tygodnia. Natychmiast spełniła jego życzenie. Zamieszkała u Anuli i Kamila. Licealna przyjaciółka zabrała ją do siebie, ratując od postradania zmysłów. Kiedy dostała obiecane pieniądze, Anka – agentka nieruchomości – znalazła jej mieszkanie w czarodziejskiej dzielnicy z magicznym sąsiedztwem Teatru Polskiego, a Kamil obejrzał je fachowym okiem budowlańca i ocenił, czy lokal wart jest proponowanej ceny. Wrócił, obojętny na czarodziejskie zaułki i magiczne sąsiedztwo, ale za to przyznał, że remont starej kamienicy przeprowadzono na piątkę i zarówno w całym budynku, jak i w samym mieszkaniu nie ma się do czego przyczepić. – Czyli nie znalazłeś żadnej fuszerki? – ucieszyła się Wiktoria. – Znalazłem. Klapa od deski sedesowej jest pęknięta – oznajmił zdegustowany, nie rozumiejąc nagłego wybuchu śmiechu żony. – Co cię tak bawi? Gdybym wystawiał chatę na sprzedaż, na pewno bym nie zostawił pękniętej deski w kiblu. Wstyd przyznać, ale wciąż mieszkała z pękniętą klapą. Może dlatego, że wobec zniszczeń, jakie czyniła Cykoria, wydawało się to nieistotnym drobiazgiem? Otwierając drzwi do klasy, ostatnim zwojem mózgu, który wciąż jeszcze
pracował w trybie: „życie osobiste”, postanowiła, że przed imieninami wymieni deskę sedesową. – Proszę pani, a Kuba mówi, że jestem franca, i nie chce powiedzieć, co to znaczy! – Szczerbata Julcia patrzyła na nauczycielkę, przekrzywiając głowę tak mocno, że końcówki rudych warkoczyków dyndały na wysokości kolan Wiktorii. – Czy franca to miss Francji? Ostatni zwój mózgu pracujący w trybie: „życie osobiste” pękł niczym klapa do sedesu…
ROZDZIAŁ 3 – Proszę pana, jedzie pan z nami na wycieczkę?! – A gdzie ma pan szalik i czapkę? Zostawił pan w szatni? – Proszę pana, a Kacper Borecki mówi, że ma pan minę, jakby pan bił dzieci! – Nieprawda! Nie powiedziałem tak! – Powiedziałeś! – A właśnie że nie! Kłamiesz! – Ja nie kłamię! Ty kłamiesz! – A Laura powiedziała, że pan z nami jedzie, bo się pan zakochał w naszej pani! – Proszę pana, a umie pan stać na rękach?! Bo ja się wczoraj nauczyłem! – A wie pan, że ryba piła nie je mięsa i nie potrzebuje tej piły na czubku nosa?! – Phi! Ja już dawno umiem stać na rękach! Proszę pana, a będzie pan nas uczył? – A ma pan dzieci? Krzysztof patrzył na Wiktorię przerażony. – Zabierz ich ode mnie. Czuję się jak Jezus obstąpiony owieczkami. Powiedz, żeby sobie poszli – szeptał jej w ucho, jednocześnie wyszczerzając niemrawo zęby do pierwszaków. – Ja się ich boję. Niech one do mnie nie krzyczą wszystkie naraz! Szczerze powiedziawszy, Wika celowo nie reagowała na rozprzężenie maluchów, które napadły na fizyka niczym piąty żywioł. Często słyszała lekceważące uwagi o swojej pracy, która według innych nauczycieli – w tym Krzyśka – polegała głównie na śpiewaniu piosenek i zabawie z wielbiącymi ją uczniami. Skoro jest taki mądry, to niech teraz się przekona, jak ta zabawa wygląda. Zlitowała się jednak, bo zachowanie klasy zbliżało się do niebezpiecznej granicy, zza której nie dałoby się już zawrócić. Wyciągnęła z kieszeni gwizdek i dmuchnęła w niego przeciągle. Zapadła absolutna cisza. – Dziękuję. – Uśmiechnęła się do rozwrzeszczanych przed chwilą owieczek. – Pozwólcie, że przedstawię wam pana Krzysia, który pojedzie z nami na wycieczkę. Informuję, że ani on nie jest we mnie zakochany, ani ja w nim. Gdyby było inaczej, na pewno kazałabym mu wrócić do domu po czapkę i szalik, bo martwiłabym się, że zamarzną mu uszy. A czy wszystkie dzieci, które kocham, mają na głowach czapki? – Taaaaaaaaak! – odpowiedział jej zgodny chór.
– No to super! Jak widzicie, autokar już przyjechał, ale musimy chwilkę poczekać, żeby panowie policjanci sprawdzili, czy jest bezpieczny. Chcielibyście o coś zapytać, zanim wsiądziemy? Tylko przypominam: nie wyzywamy się, nie przekrzykujemy i nie mówimy wszyscy naraz… Roland? – zobaczyła podniesioną do góry rączkę w kolorowej rękawiczce. – A co sprawdzają policjanci w autokarze? – zapytał chłopiec ochrzczony imieniem, którego każde zmiękczenie wydawało się idiotyczne. – Szukają tam czegoś? Nie zdążyła odpowiedzieć, bo uprzedził ją Krzysztof. – Szukają bomby! Rano ktoś zadzwonił do pani dyrektor, że w naszym autokarze jest bomba! – oznajmił grobowym głosem. – Mam nadzieję, że policjanci ją znajdą, bo jeśli nie, to wiecie, co nas czeka? – Game over… Game over… Game over… – Siedmioletni Maciuś, ubrany w komiczną czapkę uszatkę, zaczął krążyć na nienaturalnie wyprostowanych nogach, odbijając się od stojących wokół niego kolegów niczym robot. – Dokładnie tak! – Krzysztof pękał ze śmiechu, patrząc na mechaniczne ruchy chłopczyka. Wiktoria chętnie posłałaby mu siarczystą wiązankę, ponieważ na efekty głupiego dowcipu nie trzeba było długo czekać. – Buuuaaa! – rozdarła się na całe gardło Laura. – Ja nie chcę jechać z boooooombą! Jej płacz zadziałał jak – nomen omen – zapalnik. – Ja też nie chcęęęę! Buuuaaa! – Ja chcę do domuuuu! Do mamy! Buuuaaa! Kolejne dzieci błyskawicznie opanowała histeria. – Ale to był żart. Przestańcie! – Mina Krzyśka mówiła, że też zaraz wpadnie w rozpacz. – Nie bójcie się! Ja żar-to-wa-łem! – Starał się przekrzyczeć zbiorowy lament. – Zapytajcie swoją panią! – Popatrzył w bok, ale nie znalazł tam Wiktorii. Przeraził się, że zwiała i sam będzie musiał poradzić sobie z czeredą beks, ale odetchnął z ulgą, widząc ją kilka metrów od siebie, rozmawiającą gorączkowo z jednym z policjantów. Szarpała go za mankiet służbowej kurtki tak długo, aż w końcu oderwał się od dmuchającego w balonik kierowcy i ruszył za nią potulnie. Krzysztof w tym momencie przypomniał sobie Emilkę i uznał, że najwidoczniej tarmoszenie męskich rękawów było w rodzinie tych pań uwarunkowane genetycznie… – Koniec płaczu! – Gwizdek ponownie uspokoił całe towarzystwo, chociaż nie tak skutecznie, jak poprzednio. Gdzieniegdzie rozlegało się jeszcze „buuuaaa”, tłumione w zwojach szalików. – Chciałam wam przedstawić pana policjanta, który sprawdza nasz autokar. Opowie wam, czego w nim szuka i czy jest to bomba. –
Rzuciła wściekłe spojrzenie na Krzyśka, który wpatrywał się w czubki własnych butów. – Dzień dobry. Nazywam się Ma… – Dzieeeeeeeń doooooooo-bryyyyyyyy! – Dzień dobry – powtórzył skonfundowany funkcjonariusz, przestępując z nogi na nogę. – Nazywam się Marcin Jaworski i przyjechałem tutaj, żeby spra… – A niech pan pokaże legitymację! – przerwała mu Julcia, jedną ręką kręcąc koniec rudego warkoczyka, a drugą wycierając resztki łez. – Proszę bardzo. – Wyjął zza pazuchy stosowny dokument wraz z „blachą” i oddał szczerbatej dziewczynce. Wprawdzie regulamin absolutnie tego zakazywał, ale czy autor regulaminu wziął pod uwagę bezzębne i wyjące dzieci? – Jestem tutaj po to, żeby sprawdzić, czy autokar jest bezpieczny, czy ma sprawne hamulce, czy pan kierowca może go prowadzić, czy… – Zawiesił głos, patrząc z przerażeniem na swoją legitymację, która wędrowała z rączek do rączek i pokrywała się coraz grubszą warstwą kapiących na nią gili. – Czy są potrzebne dokumenty, czy działają światła… – A bombę już znaleźliście? – zainteresowała się Sonia, wgapiając się z otwartą buzią w „blachę”, która właśnie trafiła w jej ręce. Wiktoria pamiętała, że dziewczynka zastanawia się, czy zostać policjantem, czy złodziejem, i być może właśnie dokonała życiowego wyboru. – Jaką bombę? W waszym autokarze nie było i nie ma żadnej bomby! Kto wam takich bajek naopowiadał? – Pan Krzy-sioooooooooo! – odpowiedział mu zgodny chór. – Powiedział, że ktoś zadzwonił do pani dyrektor – doniosła usłużnie Laura. – I że jak nie znajdziecie bomby, to będzie Game over! – Kacper poparł koleżankę. – Przecież mówiłem, że żartowałem… – Fizyk wreszcie odważył się podnieść głowę. – Jeśli jeszcze raz pan tak zażartuje, dam panu mandat! Albo wsadzę pana do więzienia! – Policjant pogroził mu palcem, na co pierwszaki wybuchnęły śmiechem i natychmiast zapomniały o zagrożeniu trotylem. – Czyli nie było, nie ma i nie będzie bomby? – Wiktoria weszła między dzieci, żeby zabrać z rąk Soni odznakę, którą dziewczynka oddawała z widocznym oporem. – Oczywiście, że nie! – Dziękujemy bardzo. – Ukłoniła się policjantowi. – Dzięęęę-kuuuuuu-jeeeeee-myyyy! – wyskandowała klasa. – Nie ma za co… – Policjant wziął odznakę i w pierwszym odruchu chciał ją schować do wewnętrznej kieszeni munduru, ale zobaczywszy lepką warstwę, spojrzał z nadzieją na torebkę Wiktorii. – Ma pani może chusteczkę?
– Oczywiście. Nawet kilka paczek. – Podała mu jedną. – O! Jedzie! – Autokar! – Proszę pani, podjeżdża! Wika pomachała wesoło do kierowcy, który ku uciesze wszystkich zatrąbił klaksonem na całą ulicę. Potem zajęła się usadzaniem dzieciaków, a robiła to wedle niezawodnego klucza: te z chorobą lokomocyjną blisko siebie; Kacper nie może jechać obok Maćka, bo się pobiją; rozsądna Julcia obok Soni, żeby upewnić koleżankę, iż lepiej jest być policjantem niż złodziejem; Laura nie może siedzieć z Anią, bo się pokłócą, która ma ładniejsze buciki albo gumki do włosów; Kubusia trzeba posadzić obok dziewczynki, bo tylko wtedy nie zdemoluje pojazdu i nie będzie próbował dorwać się do kierownicy… Policjant stał przy autokarze, pucując swoją odznakę. – A terrorysta gawędziarz nie jedzie? – Spojrzał na Krzyśka. – Poważnie pan mówił o tym więzieniu? Bo chyba bym wolał… – Nie lubimy dzieci? – Lubimy, ale nie rozumiemy – tłumaczył się fizyk. – Jestem nauczycielem w gimnazjum. – Pięknie! Już się teraz nie dziwię, czemu mamy tyle fałszywych alarmów bombowych w gimnazjach. Przy kreatywnej kadrze żal nie brać przykładu z mistrza, co? – Daj pan spokój. Skąd mogłem wiedzieć, że dzieciarnia wpadnie w histerię? – Krzysiek! – Wika stanęła w drzwiach autokaru. – Na co czekasz?! – Na aresztowanie – odpowiedział, wbijając w policjanta pełen nadziei wzrok. – Pomarzyć dobra rzecz… Ale kara powinna być tak surowa, żeby ją zapamiętać na całe życie! – Funkcjonariusz poklepał go po ramieniu, a Wiktorii zasalutował. – Miłej wycieczki. Ledwo autokar ruszył, Krzysiek zatęsknił za gimnazjalistami i ich ryczącymi empetrójkami, które były zdecydowanie mniej męczące niż wydzierające się siedmioletnie gardła: „Ogórek, ogórek, ogórek, zielony ma garniturek! I czapkę, i sandały! Zielony, zielony jest cały!”. A potem konkursy z nagrodami i znowu przekrzykiwanie, które nawet cyrkowemu koniowi rozwaliłoby łeb. Żadne z dzieci nie zastanawiało się, czy gada z sensem i na temat. Hałaśliwe rozedrganie eskalowało w tempie pandemii – jakby zarażały się nawzajem decybelami. W połowie drogi odkrył podobieństwo między swoimi uczniami i maluchami Wiktorii: chociaż małe potworki nie piły piwa i niczego nie wąchały, to również upstrzyły wymiocinami autokar. I to bardziej spektakularnie niż taka Jaskólska czy Mielnicki. – Proszę pani! Ona się wyrzygała na moje spodnie! Bleee! Śmierdzi! Ja nie chcę
z nią siedzieć! Buuuaaa! Chcę do mamyyyyyyyyyyy! Jaskólska i Mielnicki, chociaż rzygali lepiej od pierwszaków, nie płakali i nie chcieli do mamy. Krzysztof liczył już tylko na to, że w Zalesiu dzieciaki wreszcie się uspokoją: skończą śpiewy o ogórku, przestaną wymiotować i dadzą sobie na wstrzymanie z wrzaskiem i permanentnym buczeniem. Początkowo wszystko wskazywało na to, że jego nadzieje się spełnią… Kiedy Krzysiek pomagał im wysiadać z autokaru, rozbawił go Maciuś, który szybując na jego rękach ze schodków na ziemię, wykrzyczał mu w samo ucho: – Ale trzoda, co nie? Dżungla jakaś, a nie dzieci! Prawda? Fizyk wiedział już, że ta czereda jest bandą konfidentów, która tylko czeka na okazję, żeby donieść, komu trzeba, więc tylko uśmiechnął się do Maciusia. Klasa ustawiła się w pary. Chciał iść obok nich, ale jakaś dziewczynka złapała go nieśmiało za rękę. – Będzie nas pan pilnował? Bo tam będą różne dziwne rzeczy. Trochę się boję. – Nie bój się. Znam program wycieczki i nic dziwnego się nie stanie. Zobaczycie w zwolnionym tempie i w bardziej sprzyjających warunkach… w takich bardziej dla was zrozumiałych… różne rzeczy… – plątał się, szukając najprostszych słów. – Nasza pani powiedziała, że pan z nami jedzie, bo pan jest super w tych różnych rzeczach i jeśli czegoś nie zrozumiemy, to pan nam wytłumaczy. – Na pewno wszystko zrozumiecie. – A w czym pan jest super? Bo ja jestem super w bałaganieniu. Mój tata mówi, że powinnam dostać za to złoty medal. – Patrzyła na Krzyśka wielkimi niebieskimi oczami. – Nie mów nikomu, ale w bałaganieniu też jestem niezły. – Pochylił się nad dziewczynką. – Mogę ci ten medal odebrać. Uważaj. – Dobra. Będę uważać. – Zmarszczyła na chwilę nos i wróciła do tematu. – W czym pan jest super? Oprócz bałaganienia. – Uczę fizyki. Wiesz, co to jest fizyka? – Ryzyk-fizyk? Tata tak mówi. – Nie do końca. Fizyka to nauka o materii, o prądzie, o tym, że coś nagle pęka albo wybucha… – A! I dlatego bomba w autokarze? Żeby coś wybuchło i żeby pan się okazał super? Chciał znowu wyjaśnić, że bomba była żartem, ale nie zdążył. W tym momencie na środek drogi wylazł spasiony kot i wywołał zbiorowy szał radości. Mistrzyni bałaganu także straciła zainteresowanie fizyką na rzecz dachowca. – Kici, kici! – Dzieci darły się tak, że kocur zastygł w bezruchu i zjeżył sierść. – Ja też mam kota! – A my mamy psa i nie możemy mieć kota!
– Psy są głupie! – Sama jesteś głupia! – Nie podchodźcie! – Wiktoria krzyczała głośniej od dzieci. – Widzicie? Macha ogonem. To znaczy, że nie ma ochoty na zabawę! Mówi: „Odejdźcie”. Krzysiek starał się zachować powagę. Wrzeszczała, jakby byli w amazońskiej dżungli i spotkali stado tygrysów. – Kici, kici! – Moja mama powiedziała, że dostanę zwierzątko pod choinkę! – A ja mam alergię i nie mogę mieć zwierzątka! Buuuaaa! – Zostaw go! Jest zdenerwowany i podrapie cię! – Wika pobiegła za Sonią, która nagle odłączyła się od grupy i złapała kocura na ręce. – Nie podrapie, proszę pani. Mam kota w domu i… – Dziewczynka złapała się za policzek. – On mnie drapnął! Buuuaaa! – Jak nie przemyje rany, to będzie źle. – Kubuś postawił brutalną diagnozę obojętnym tonem. – Dostanie zakażenia albo wścieklizny i umrze. – Z braku Wiktorii, która zajęła się opatrywaniem i uspokajaniem Soni, zwrócił się do Krzyśka. – Prawda? – Niedługo ja się wścieknę i umrę! – A dlaczego? – Maciuś zadał pytanie zupełnie spokojnie. – Przecież pana kot nie podrapał. I to było ostatnie ciche zdanie w tym towarzystwie. – A skąd wiesz? Może akurat podrapał! Tylko jakiś inny kot? – Mnie też kiedyś kot podrapał i w ogóle nie umarłam! – No! Mnie też podrapał i też nie umarłem! – Bo są zdrowe koty i chore koty! – Powiedział, że niedługo się wścieknie i umrze, to widocznie jego podrapał chory! – No! Pewnie przez tego kota ma taką minę. Bo już się wściekł! Zostawił na chwilę kółko dyskusyjne i pobiegł do Wiktorii, która oddaliła się razem z Sonią, chroniąc ją od niezdrowej sensacji i bezlitosnych komentarzy kolegów z klasy. – Daj mi gwizdek! – Szarpnął ją za ramię. – Co? – Odwróciła się od szlochającej dziewczynki. – Przegoń tego kota! – Kot już dawno zwiał. Podejrzewam, że zaszył się w jakiejś dziurze i wyjdzie z niej dopiero na wiosnę. – No to chwała Bogu. Idź do dzieci i nie stój nade mną. – Gwizdek! – powtórzył, a potem dorzucił z uśmiechem: – Chyba że masz pistolet. – Darujesz sobie w końcu głupie żarty? – Podniosła się z kucek, żeby sięgnąć do kieszeni płaszcza. – Masz. Tylko używaj go z głową, błagam.
– Ojej… Ale paskudna blizna z tego będzie. Dobrze, że oka nie straciła. – Dopiero gdy Wika wstała, zobaczył twarz wtulonej w nią Soni. Prawy policzek dziewczynki był rozorany od powieki po brodę, a wzdłuż rozciętej skóry lały się łzy. – Powiedz jej, żeby nie płakała, bo sól działa żrąco… – Idźże stąd! – Wcisnęła mu do ręki gwizdek i popchnęła w kierunku dyskutującej w najlepsze klasy – kto najpierw umrze: nauczyciel fizyki czy Sonia? I na co: tężec czy na wściekliznę? Dmuchnął z całej siły w gwizdek i napawał się ciszą, która zaległa na parkingu. – No… – westchnął z ulgą. – Nie mówi się „no”, tylko „dziękuję” – upomniał go natychmiast jeden z chłopców. – Trzeba podziękować, że jesteśmy grzeczni i się słuchamy. – Dziękuję – powtórzył potulnie. – Proszę pana, idziemy wreszcie czy nie? – Zimno mi w nogi! – A ja chcę siku! – Ja też! – No właśnie. Chodźmy już. Nudzi mi się! Po raz kolejny nie mógł wyjść z podziwu, jak szybko potrafią zmienić temat i zapomnieć o tym, co się działo przed kilkoma sekundami. Zupełnie stracili zainteresowanie podrapaną Sonią. – Nie wiem, co robić… – Obejrzał się na Wiktorię. – Musi nas pan najpierw ustawić w pary, a potem kazać iść do przodu – wyjaśniła mistrzyni bałaganu. – Dziękuję, mądralo. Jak masz na imię? – Martynka. – Wykonała coś na kształt dygnięcia. – Martynka, biegnij do pani i spytaj, czy mamy czekać. – Wiedział, że Wika nie będzie się wydzierać na dziecko i wyda konkretne instrukcje. – Pani musi zadzwonić do rodziców Soni. Powiedziała, żebyśmy nie czekali. – No to… ustawcie się grzecznie w pary… – bąkał nieśmiało, bo chociaż niemal dwadzieścia lat był nauczycielem, po raz pierwszy przyszło mu wydać takie polecenie. Wyobraził sobie reakcję Mielnickiego i Jaskólskiej na podobny tekst. Strach pomyśleć, co usłyszałby w odpowiedzi. Postanowił im pokazać, co znaczy męska ręka. Włożył gwizdek w usta i krzyknął: – Ustawiać się w pary! Raz, dwa! Nie marudzić i zmniejszać częstotliwość obrotów! – Ni to mówił, ni to poświstywał, ustawiając lekko zastraszone pierwszaki w idealnym szyku. – A teraz marsz do przodu! Lewa! Prawa! Lewa! – Dźwięk gwizdka odmierzał kroki. Chłopcy byli zachwyceni, a dziewczynki przerażone. Miał to w nosie. Grunt, że żadna nie ryczała: szły potulnie, chociaż oczy miały jakieś dziwnie szkliste. – Dosyć marudzenia! – komenderował, napawając się
sukcesem. – Zrozumiano? – Zroooooo-zuuuuu-miaaaaaaa-noooooo! Kiedy mijali Wiktorię i Sonię, nawet nie spojrzał w ich stronę. Bez problemów doprowadził gromadkę do ośrodka i zaczął od zbiorowej wizyty w toalecie, uprzedziwszy bezlitośnie, że jeśli potem komuś się zachce, ma sikać w majtki. Uspokoił się trochę, kiedy po przekroczeniu progu wyszła im naprzeciw pracownica muzeum. – Dzień dobry. Nazywam się Barbara Zwolińska. – Dzieeeeeeń dooooooo-bryyyyy! – odpowiedziały po swojemu dzieciaki. – Bardzo się cieszę, że nas odwiedziliście. – Widać było, że często miała do czynienia z podobnymi grupami. – Jestem przewodnikiem, czyli osobą, która poprowadzi was przez wszystkie sale. Opowiem wam o świecie przyrody i mam nadzieję, że będziecie się dobrze bawić, a przy okazji nauczycie się ciekawych rzeczy. Krzysiek odetchnął – ktoś zdejmie z jego ramion ciężar zajmowania się tą rozedrganą materią. Szybko się przekonał, że jego nadzieje ponownie okazały się przedwczesne. Na początku dzieci grzecznie słuchały i podziwiały makietę lasu pełną zwierząt, wystających z nor, dziupli i zza drzew. Drastyczny w diagnozach Kubuś pozwolił sobie wprawdzie na uwagę o wypychaniu trocinami zamordowanych lisów i wiewiórek, jednak został skutecznie zagłuszony przez panią Basię informacją, że eksponaty są zrobione wyłącznie ze znalezionych w lesie martwych już osobników, których nikt nie mordował. Kubuś był tym wyraźnie niepocieszony, ale zamknął buzię. Przewodniczka rozłożyła coś na kształt długiego, wąskiego dywanu, na którym co kilka centymetrów zaznaczone były różne odległości. – A teraz zobaczymy, jak daleko skaczecie. Kto pierwszy na ochotnika? Oczywiście wszyscy na wyścigi zgłosili się do skakania. – Chodź! – Pani Basia wyciągnęła rękę do najgłośniejszej Laury. – Stań na krawędzi dywanu i postaraj się ze wszystkich sił, dobrze? – Dobrze! – Policzki dziewczynki płonęły z emocji. Spojrzała z pogardą na kolegów czekających w kolejce, a potem wykonała skok życia. – Brawo! – Przewodniczka popatrzyła na miejsce, w którym wylądowały różowe kozaczki. – Wiesz, jakie zwierzę potrafi skoczyć na taką odległość? – Jakie? – Laura wyglądała, jakby właśnie zamieniała się w rączą łanię. Reszta bandy czekała na odpowiedź w pełnym skupieniu i nabożnej ciszy. – Skaczesz tak samo daleko jak dzik. Dzieciaki nie omieszkały zepsuć koleżance triumfu. – Dzika Laura!
– Dzika Larwa! – Jesteś dzika! – Dzik jest dziki, dzik jest zły! – Buuuaaa! – rozpłakała się niedawna triumfatorka. Pobiegła do Krzyśka i rzuciła mu się na szyję. – Ja nie chcę być dzikiem! Buuuaaa! Niech pan im powie, żeby nie przezywali! – Jeśli któreś z was chociaż raz wymówi słowo „dzik”, będzie stało w kącie! Na dworze! Bez kurtki i czapki! – huknął na klasę, przytulając wyjącą Laurę. – Zrozumiano? – Zroooooo-zuuuuu-miaaaaaaa-noooooo! – No! – Popatrzył groźnie. – I żadnego „dziękuję” nie będzie! Będzie: „no”! Zrozumiano? – Zroooooo-zuuuuu-miaaaaaaa-noooooo! – No! Chodźmy dalej! A ty przestań płakać. Już nie będą ci dokuczać. – Odstawił na ziemię Laurę i popchnął ją w kierunku grupy. Trochę spokoju zapewniły mu stanowiska z mikroskopami. Maluchy – każdy na własnym sprzęcie – oglądały błotniste skrzydła ważki, kolorowe skrzydła motyla, włochate odnóża muchy, długie czułki konika polnego… – A skrzydła i czułki też znaleźliście martwe? Czy łapaliście koniki polne i wyrywaliście im na żywca? – Kubuś zapowiadał się na lekarza medycyny sądowej: coś, co nie zostało bestialsko zabite lub śmiertelnie podrapane, nie mieściło się w polu jego zainteresowań. – Preparaty kupujemy w specjalistycznym sklepie – wyjaśniła pani Basia. – Nikomu niczego tu żywcem nie wyrywamy. – Łeee… – Chłopiec rozczarował się kolejny raz. – Czyli podróba! Wizyta w Sali Zjawisk Atmosferycznych też zapowiadała się spokojnie. Dzieci zobaczyły model obiegu wody w przyrodzie – jak paruje i co się z nią potem dzieje. Poza tym bawiły się anemometrami, konduktometrami i mętnościomierzami, a na koniec poznały kilka ciekawych złudzeń optycznych. – Wiecie, że kocie futro i chmura burzowa elektryzują się tak samo? – zapytała przewodniczka. – Czyli przez pocieranie. Boicie się burzy? Krzysiek o elektryzowaniu wiedział wszystko, ale słowo „kot” zaiskrzyło w jego mózgu jak burzowa chmura. Spojrzał na zegarek. Spędzili tu już ponad godzinę, a Wiktoria jeszcze nie wróciła. Co się dzieje? Sięgnął po komórkę, ale schował ją z powrotem do kieszeni. Uznał, że nie będzie zawracał Wice głowy. Gdyby mogła, sama by zadzwoniła – na pewno umiera ze strachu, jak sobie radzi z jej niesforną bandą. A to się zdziwi – pomyślał z dumą, patrząc na dzieci oglądające animację burzy. – I przy okazji się przekona, że męskie sposoby działania są skuteczniejsze niż jej
babskie pieszczenie się. W końcu fajne są… – popatrzył na dziecięce twarzyczki, na których teraz malowała się obawa – burza była w apogeum. Oczywiście oprócz twarzyczki Kubusia, zdegustowanego, że animacja nie obejmuje ofiar w ludziach topiących się żywcem od uderzeń piorunów. Szczerze polubił tego chłopaka. I tego drugiego, co wciąż udawał robota. Jak mu tam? Maciuś? Z dziewczynek przypadła mu do gustu tylko jedna. Mistrzyni bałaganu – wyróżniała się stoickim spokojem i nigdy się nie darła. Burzowa animacja dobiegła końca i przewodniczka poprowadziła wycieczkę do kolejnej sali. – Ale superkula! – Proszę pani, co to jest? – Ale fajnie w tym wyglądam! Krzysiek nie podzielał entuzjazmu dzieci. Wręcz przeciwnie. Na widok generatora Van de Graaffa wpadł w panikę: za chwilę znowu któreś będzie buczeć! – Dzięki temu urządzeniu sami się przekonacie, jak działa zjawisko elektryzowania – tłumaczyła pani Basia, nawiązując do niedawno oglądanej burzy i sierści kota. – Potrzebuję dziewczynki. – Przyglądała się uważnie warkoczom i kitkom. – Mam się zgłosić? – Martynka pociągnęła go za nogawkę dżinsów. – Będą się potem ze mnie śmiać? – Ta kula to elektroda gromadząca ładunek elektryczny. – Ukucnął i szeptał jej do ucha. – W środku jest koło pasowe. Przekazywanie ładunku odbywa się na zasadzie rozpływu tego ładunku elektrycznego na zewnątrz metalu… – urwał, widząc wytrzeszczone niebieskie oczka i skrzywioną minę. – Ale ja się pytałam, czy mam się zgłosić. I czy potem będą się ze mnie śmiać. – Całkiem możliwe. – No! – Potrząsnęła zamaszyście głową. – I nie będzie żadnego „dziękuję”. – Słucham? – Nie wiedział, czy ma się roześmiać, czy oburzyć, jednak mistrzyni bałaganu już go nie słuchała. Odeszła na bok, rezygnując z castingu. – Chodź! – Przewodniczka wyciągnęła na środek Laurę. – Dlaczego ja? – Pomna „dzikiej” kompromitacji, niepewnie rozplatała warkocze. – Masz najładniejsze włosy. – Pani Basia podprowadziła ją do generatora. – Dotknij kuli. – Ledwo zdążyła wymówić ostatnie słowo, czupryna dziewczynki nastroszyła się w wielki pióropusz. – Dzika Laura! – Zdziczała do reszty! – Ale głupio wyglądasz! – Z czego się śmiejecie? – Laura, nieświadoma przemiany, wykrzywiła usta
w podkówkę, ale nie zdążyła się rozpłakać, bo przewodniczka zadała pytanie, które odniosło natychmiastowy skutek. – Powiedz, kto ci najbardziej dokucza? – Kuba… Kacper… Maciek… Roland… – Panowie, proszę do nas. Śmiało! – zachęcała pani Basia ociągających się chłopców. Tylko Kubuś jako jedyny podleciał biegiem i stanął obok spowitej w gigantyczną aureolę koleżanki. – Konrad… Bartek… Mateusz… – wyliczało naelektryzowane dziewczątko zjadliwym tonem. – I Ania jeszcze! – Mała kobietka doskonale pamiętała, że Ania trzy dni temu wykpiła jej nowy plecak, więc dołączyła ją do męskiej loży szyderców. – Wszyscy wywołani niech zrobią kółko! – Przewodniczka splatała małe łapki. – Bardzo ładnie! A teraz rozłączymy kółeczko i wpuścimy do niego Laurę. Śmiało, śmiało! Złap ich za ręce… – zachęcała dziewczynkę. – Na długo sobie zapamiętają, żeby ci nie dokuczać. Krzysiek wiedział, co się za chwilę stanie: ustawione w kółku dzieciaki, „popieszczone” dawką prądu, wybuchnęły albo wrzaskiem, albo płaczem, albo jednym i drugim jednocześnie. Tylko Kuba ani się nie darł, ani nie ryczał – wpadł w konwulsyjny taniec, wyrzucając z siebie dramatyczne kwestie rodem z amerykańskich filmów. W końcu walnął jak długi na podłogę, udając martwego. Kiedy leżał już plackiem, ostatni raz majtnął nogami i rękoma, a potem bezwładnie opuścił głowę i zamknął oczy. Maciuś zaczął krążyć wokół kolegi, powtarzając grobowym głosem: Game over… Game over… Game over… Ania płakała i trzymała się za usta, jakby jej wyrwali wszystkie zęby naraz. Roland stał z otwartą buzią i wyglądał bardziej na dotkniętego hipotermią niż prądem. Konrad wył, że boli go palec… A Krzysiek? Zanim zdążył cokolwiek powiedzieć, oblepiła go lawina wrzeszczących i histeryzujących istotek: wspinały mu się po nogawkach, łapały za ręce i ciągnęły za sweter, który coraz bardziej przypominał sutannę. Miał na sobie całą klasę, bo w panikę wpadły nie tylko osobniki pokopane prądem, ale również obserwatorzy „elektrycznej egzekucji”. Walcząc z napierającym tłumem, dostrzegł, że są pewne wyjątki. Kubuś ożył i turlał się po podłodze. Maciek krążył wokół niego, gadając głosem robota, ale tym razem zamiast Game over powtarzał: One live left, a Martynka siedziała na dywanie z miną: „Ależ ja jestem rozsądna!”. Natomiast Laura śmiała się dziko, a że pojedyncze, długie na pół metra włosy wciąż unosiły się pionowo nad jej głową, wyglądała naprawdę złowieszczo… – Spokój! – Zdecydowanie strzepnął z siebie maluchy. – Jak doliczę do pięciu, każdy ma stać na podłodze i się uśmiechać! Jeśli nie przestaniecie i nie uspokoicie się w pięć sekund, dotknę generatora i poprawię prądem każdemu z osobna.
Zrozumiano? Raaaaz… Dwaaa… Trzyyy… Na „pięć” całe towarzystwo stało naprzeciwko niego w odległości co najmniej metra i na siłę krzywiło usta w uśmiechach. – No! – pochwalił zwięźle. – A ty? Czego buczysz? – spytał chłopca, który nie zdołał wywołać radości na buzi. – Bo mnie palec booooliii! Buuuaaa! – Przestań płakać! Przecież piorun cię nie uderzył! – No właśnie – poparła go szybko przewodniczka. – To nawet nie był prąd, tylko zwykłe naelektryzowanie. – Przecież to jedno i to samo. – Krzysiek spojrzał na nią ze złością. – Przemieszczenie ładunku nastąpiło? Nastąpiło! – Spojrzał na chłopca. – Nie bucz! Taki duży, a się maże! – Ja mam dopiero sześć lat! Najmłodszy tu jestem! – Maluch odwrócił się plecami. Krzysiek czuł, że zaczyna mu się kręcić w głowie. Najgorzej, że miał przed sobą kolejne sale, w których Bóg wie co ich jeszcze czekało. – Zwiedzamy dalej! – Ruszył dziarsko. – Kuba! Wstawaj z dywanu! Reszta też! A kto się rozbeczy, to wróci tutaj i dostanie prądem. Zrozumiano? – Zroooo-zuuuu-miaaaa-noooo! – Idziemy! Kiedy przeżyli w spokoju kolejną godzinę, wysilił się na większe słowa uznania. – Wreszcie zachowaliście się jak ludzie, a nie dzikie małpki. Podziękujcie pani Basi. – Dzięęęę-kuuuuuu-jeeeeee-myyyy! – wyskandowała klasa. – No! Teraz idziemy do toalety. I żeby mi w drodze nie było gadania, że komuś się chce siku. Albo teraz, albo dopiero w Szczecinie. Zrozumiano? – Zroooooo-zuuuuu-miaaaaaaa-noooooo! – Do łazienki! A potem do szatni! I ubrać się porządnie! A jak ktoś nie umie założyć czapki i zawiązać szalika, niech sobie gwoździami przybije! Dzieciaki rzuciły się do toalet, omal nie wyrwawszy drzwi z zawiasów, a Krzysztof wyjął komórkę i zadzwonił do Wiktorii. Obawiał się, że nie odbierze, ale, o dziwo, zgłosiła się już po pierwszym sygnale. – Nie uwierzysz! Właśnie wybierałam twój numer. Wszystko w porządku? Dałeś sobie radę? – Oczywiście! – prychnął. – Możesz mi, z łaski swojej, wyjaśnić, gdzie się podziewasz? Specjalnie mnie z nimi zostawiłaś? Żeby sprawdzić, czy dam sobie radę? Jeśli tak, to uprzedzam, że odpłacę ci tym samym! Zabiorę cię na wycieczkę z gimnazjalistami i… – Przepraszam – przerwała mu. – Zadzwoniłam do rodziców Soni. Kazali mi
zabrać ją do szpitala i przyjechali tam oboje. Co ja się nasłuchałam. Grozili, że napiszą skargę… – Czym ją zawiozłaś do szpitala?! – Tym razem to on jej przerwał. Nie miał zamiaru słuchać biadolenia o skargach. – Naszym autokarem. – Czyli kiedy wyjdziemy, nie znajdziemy ani ciebie, ani autobusu?! Gdzie jesteś? Daleko? – Kierowca mówi, że najpóźniej za piętnaście minut będziemy w Zalesiu. Zajmiesz czymś dzieci przez ten czas? – Nie martw się. Wymyślę coś – obiecał. – Powiedz kierowcy, żeby dodał gazu. – Lepiej ty mi powiedz, czy dałeś sobie radę. Na pewno nic złego się nie stało? – Nie rozumiem. – Uraziła męskie ego. Pytać faceta, czy dał sobie radę, to jak zapytać kobietę, czy potrzebuje nowych butów: na obydwa pytania istnieje jedna odpowiedź. – Oczywiście, że dałem sobie radę. Czemu miałbym nie dać? – Nie było nieprzyjemnych przygód ani płaczu? – Żadne nie wymagało hospitalizacji, więc poradziłem sobie chyba lepiej od ciebie, prawda? – Przestań mi dokuczać – roześmiała się wreszcie Wiktoria. – Wystarczy mi tego, co usłyszałam od rodziców Soni. – Co z nimi? Matka położyła małą na OIOM-ie, a ojciec poleciał po księdza? – Prawie – westchnęła. – Dobrze, że lekarz zachował zimną krew i chyba tylko dzięki niemu przestali się domagać zaświadczenia, że kot był szczepiony na wściekliznę. – Osobiście uważam, że wszystkie małe dzieciaki należałoby zaszczepić na wściekliznę. Sam jestem cały podrapany i zaczynam się martwić, czy nic mi nie będzie. – Dlaczego jesteś cały podrapany? Co się stało? – Nic. A co się miało stać? – Męskie ego zabulgotało niczym odpływ w wannie. – Jestem podrapany, bo wszystkie naraz chciały mnie trzymać za rękę. Nie znasz ich, że się tak dziwisz? – W zasadzie powiedział prawdę. Pominął tylko fakt, że dzieci wspinały się po nim w histerii. – Krzysiek. One mi wszystko później wyklepią, więc jeśli były jakieś problemy, to i tak się dowiem. – Ile razy mam powtarzać, że nic się nie stało? Za kogo mnie masz? – prychał groźniej niż kot dorwany przez Sonię. – Ale ty będziesz mi dziurę w brzuchu wiercić. Bo skoro odpowiadam jednym zdaniem, to znaczy, że nie dałem sobie rady? – Czemu krzyczysz? – Kto z kim przestaje, takim się staje. Te bachory wiecznie się drą, więc i mi się
udzieliło. Gdybym wiedział, wziąłbym zatyczki do uszu. – Nie nazywaj ich bachorami. – Jasne! Może F-16? Hałasują gorzej niż myśliwce! – Przesadzasz. – Przesadzam… – zamilkł zmieszany. Dopiero teraz, kiedy Wika trzeci raz z rzędu użyła ostentacyjnie spokojnej intonacji, zorientował się, że sam wrzeszczy niczym siedmiolatek. – Dobrze. A teraz się skup, bo powiem kilka zdań naraz. Nie wychodź z nimi na dwór. Ziąb i deszcz ze śniegiem. Nie ubieraj ich za wcześnie. Spocą się. Jak będziemy podjeżdżać, zadzwonię. Wtedy idź do szatni. Przypilnuj czapek i szalików. – Mówił ci ktoś, że jesteś złośliwa? – Jaaaa? – Rozciągnęła sylabę, naśladując pierwszaków. – Nie rozumiem. – Jaszczura! – Pamiętaj, legwanie, żeby się nie zgrzali. Do zobaczenia. – Do zobaczenia. – Krzysiek schował telefon. Podczas rozmowy z Wiką stał odwrócony twarzą do okna i gapił się bezmyślnie w zaśnieżony las. Zupełnie zapomniał o dzieciach. Teraz pamięć mu wróciła, a zaskakująca cisza wprawiła go w lekką panikę – demolują ośrodek czy pozabijały się drzwiami od toalet? Odwrócił się i odetchnął z ulgą, widząc przed sobą całą gromadę. Chociaż maluchy ustawiły się niemal na baczność w równym szeregu, to nijak nie przypominały żołnierzy: krzywo pozapinane kurtki; szaliki, które albo były bezładnie zamotane wokół szyi, albo zwisały bezużytecznie na ramionach; czapki założone na lewą stronę; polarowe opaski naciągnięte na nasady kitek zamiast na uszy… – wypisz, wymaluj oddział oferm pod dowództwem Franka Dolasa. Przypomniał sobie słowa Wiktorii: „Nie ubieraj ich za wcześnie. Spocą się”. No i co teraz? Nie dość, że już wyglądają jak ostatnie nieszczęście, to na dodatek za chwilę jeszcze się spocą… – Zrzucać ciuchy! – nakazał stanowczo. – Ściągamy kurtki, czapki, szaliki! I kładziemy je przed sobą na podłodze! Żadne z dzieci nie zareagowało na polecenie. Zdawały się wręcz patrzeć z niechęcią, a nawet wrogością. Czyżby bunt na okręcie? – Nie słyszycie? – Zastanawiał się, skąd to rewolucyjne nastawienie. – Jakieś wątpliwości? – A po co mamy zdejmować wszystko i kłaść na podłodze? – No właśnie! Przecież kazał nam pan się ubrać! – Na podłodze jest brudno i są zarazki! – A gdzie nasza pani? Przyjedzie? – zapytała Laura. Spojrzał na pyzatą dziewczynkę. Najwidoczniej wciąż nosiła na sobie resztki
ładunków elektrycznych. Pobudzone przez syntetyczną czapkę jony ujemne zdecydowanie wygrywały z jonami dodatnimi, więc końcówki jej włosów znowu wyrywały się do góry. Chciał to nawet jakoś śmiesznie skomentować, ale zauważył, że pytanie o Wiktorię wprawiło klasę w poruszenie: podrygiwali, przestępowali z nogi na nogę, szeptali między sobą i wpatrywali się na przemian w niego i w okno za jego plecami. Zadźwięczały mu w uszach słowa koleżanki: „One mi wszystko wyklepią, więc jeśli były jakieś problemy, to i tak się dowiem”. A jeśli na jej widok rozbeczą się i wyrecytują litanię skarg na okropnego pana Krzysia? – Wasza pani już do nas jedzie – zrezygnował z wojskowej musztry. – Musiała zawieźć Sonię do szpitala, a potem oddać ją pod opiekę rodziców. Soni nic nie dolega; nie ma tężca ani wścieklizny – popatrzył przeciągle na Kubusia, który skrzywił się, słysząc tę wiadomość. – Ale pani Wiktoria jest okropnie zmęczona. Rozmawiałem z nią przed chwilą przez telefon. My się tutaj bawiliśmy, a ona musiała sobie poradzić z wieloma problemami. Jeśli więc ją naprawdę lubicie, to nie męczcie jej narzekaniami, bo to byłoby bardzo nieładnie. – Westchnął ostentacyjnie. – No chyba że jej nie lubicie. To wtedy możecie skarżyć i płakać, ile chcecie. Lubicie swoją panią? – Luuuuuu-biiiii-myyyyyyy! – Ja też ją bardzo lubię. – Uśmiechnął się od ucha do ucha. – Pani Wiktoria prosiła, żebym przed wyjściem na dwór sprawdził, czy umiecie się sami ubrać. Sprawdziłem i widzę, że trzeba jeszcze nad tym popracować. Dlatego proszę, byście się rozebrali. Pomyślałem, że zanim wasza pani przyjedzie, nauczę was zapinać kurtki i porządnie zakładać czapki z szalikami… Na pewno sprawicie jej wspaniałą niespodziankę, jeśli zamiast skarżyć i płakać, pokażecie, że nauczyliście się nie tylko czegoś o burzy i obiegu wody, ale na dodatek staliście się samodzielni. To jak? Nie będziecie skarżyć ani płakać? Sprawicie niespodziankę swojej pani? – Odetchnął z ulgą, widząc, jak zdejmują, a raczej zdzierają z siebie kurtki i czapki. Postanowił wykorzystać tę falę entuzjazmu i dopłynąć na niej aż do przyjazdu Wiktorii. Odstąpił od musztrowania, uznawszy, że dla rozpieszczonych istot pierwsza lekcja dyscypliny okazała się najwidoczniej zbyt długa. Może małe łepetynki przegrzały się od wzmożonej samokontroli i stąd ten niedawny bunt, nad którym ledwo zapanował? Żeby do końca ugasić rewolucyjne nastroje, zamienił się w cierpliwego wujka, który wszystko wszystkim spokojnie tłumaczył, pokazywał i chwalił nawet najdrobniejszy sukces. Za każdym razem nie omieszkał też dorzucić, że skargi, płacz i narzekanie sprawią pani Wiktorii ogromną przykrość i tylko dołożą jej zmartwień. W przeciwieństwie do uśmiechów, zachwytów i radości, które są jej teraz bardzo potrzebne.
Zadziałało! Kiedy Wika stanęła wreszcie naprzeciwko swojej klasy, była naprawdę mile zaskoczona. Tuliła i głaskała dzieciaki, wysłuchując przechwałek oraz chaotycznych relacji z wycieczki. – A ja umiem wiązać kokardkę! – A Laura poraziła nas prądem! Ale wcale nie bolało! – A pani Basia zamroziła nam końce warkoczy w ciekłym azocie! – Oglądaliśmy pod mikroskopem skrzydła, ale takie kupowane, a nie wyrywane na żywca! – Wie pani, że ja skaczę jak dzik? – Proszę pani! A my się sami całkiem ubraliśmy! – A panu Krzysiowi paliła się ręka! Ale się w ogóle nie poparzył! – Jak to? Ręka mu się paliła? Ogniem? – Wiktoria śmiała się, patrząc z troską na kolegę. Cały czas się martwiła, jak Krzysiek poradzi sobie z gromadą małych dzieci, a tymczasem okazało się, że nie doceniła jego talentu pedagogicznego. – Jakim cudem nie jest poparzony, jeśli paliła mu się ręka?! – Cisza! – huknął Krzysiek, co poskutkowało identycznie jak użycie gwizdka. – Widzicie, ile wasza pani straciła, że nie była z nami na wycieczce? Kto teraz wyjaśni, dlaczego moja ręka się nie spaliła, chociaż miałem na niej płomienie? To był koniec ciszy. Dzieciaki nie czekały na udzielenie głosu, tylko wszystkie naraz zaczęły tłumaczyć, że woda odebrała całe płynące z ognia ciepło. – Chyba nie będę was już mogła dłużej uczyć – zmartwiła się Wika, tarmosząc pompony na czapkach. – Przecież wy umiecie teraz więcej ode mnie! Pierwszaki wybuchnęły śmiechem i znowu zaczęły się popisywać zdobytą wiedzą, zadając swojej pani kolejne pytania, na które nie umiała odpowiedzieć. W radosnej atmosferze całe towarzystwo wsiadło do autokaru i wróciło do Szczecina. Wiktoria oddała połowę rozemocjonowanych maluchów w ręce czekających pod szkołą rodziców, a drugą połowę odprowadziła do świetlicy. – Jestem ci winna kawę. – Wika uśmiechnęła się do Krzyśka, który po wejściu do pustego pokoju nauczycielskiego opadł bez sił na krzesło. – I przeprosiny… – Kawą nie wzgardzę. A przeprosiny za co? – Byłam przekonana, że jak zostaniesz sam na sam z dziećmi, to skończy się jakąś tragedią. – Sięgnęła po filiżanki. – Nie wiedziałam tylko, kto bardziej ucierpi – one czy ty. – No wiesz?! – oburzył się z całego serca. – Skąd podobne przypuszczenie? – Bo jesteś facetem, więc… – Ho, ho, ho! – przerwał jej stanowczo. – A ty kim jesteś? Prawnuczką sufrażystki? Według ciebie faceci pożerają dzieci? – Nie jestem prawnuczką sufrażystki. Zobacz, jaka potulna ze mnie kobieta… –
Postawiła przed nim zaparzoną kawę i talerzyk z czekoladowymi ciasteczkami. – Wybacz. Przyznaję, że się pomyliłam i cię nie doceniłam, po prostu. – Miłe zaskoczenie jest typową kobiecą reakcją na mnie. Zawsze słyszę to samo: „nie spodziewałam się, że jesteś taki fantastyczny”. – Uśmiechnął się z zadowoleniem, pakując do ust dwa ciastka naraz. – Ojej! Chodziło mi tylko o to, że mężczyźni często nie radzą sobie z rodzonym siedmiolatkiem, a co dopiero z całą klasą cudzych. Skąd mogłam wiedzieć, że tak rewelacyjnie się spiszesz? Nie masz własnych dzieci. To znaczy ja też nie mam, ale… – Ale jesteś kobietą, tak? – dokończył. – A wiesz, że w czasie wycieczki doszedłem akurat do wniosku, że w młodszych klasach przynajmniej kilka lekcji w tygodniu powinni prowadzić faceci? Wy z nich robicie rozmemłane niedorajdy: wyją o byle co, boją się własnego cienia i nawet czapki porządnie nie potrafią założyć na łeb. I jak ich potem wysłać do ludzi? Potrzebują męskiej ręki. Nie byłyby takie rozlazłe i delikatne. No… z drobnymi wyjątkami, bo normalne dzieciaki też się znalazły. – Kto? – Kuba, Maciek – zaginał wystawione trzy palce. – I Martynka. Ze wszystkich dziewczynek tylko ona zachowuje się jak człowiek. – No tak. Martynka… – Czuła pałające policzki i bała się, że jej twarz powie więcej, niż powinna. – Nie ma mamy. To znaczy matka żyje, ale nie utrzymuje kontaktu z rodziną. Martynkę wychowuje tata… – Właśnie! – Krzysiek klepnął dłońmi po udach. – No sama widzisz, sufrażystko za pięć złotych. Natychmiast wyczułem, że ta mała różni się od innych dziewczynek i jest naprawdę samodzielna. Bo myślę, że to jest tak… Kiedy on snuł wykład na temat doniosłego znaczenia pierwiastka męskiego w wychowywaniu dzieci, ona odleciała myślami w przeszłość, o której starała się zapomnieć. Cóż można jednak poradzić na to, że przeszłość przypomina bumerang?
ROZDZIAŁ 4 Martynka, jak na siedmiolatkę, była rzeczywiście bardzo dojrzała emocjonalnie. Wiktoria zauważyła to już podczas inauguracji roku szkolnego. Dzieci zachowywały się bardzo różnie i każde po swojemu reagowało na pierwszy krok w samodzielność. Nie był to krok stumilowy, ale coś w ich życiu się kończyło, a coś zaczynało, i nawet jeśli sobie tego nie uświadamiały, ich małe serduszka i wyostrzone zmysły zdawały sobie z tego sprawę. Chłopcy pajacowali, tuszując nerwowość wybuchami buńczucznej energii, natomiast dziewczynki bez przerwy poprawiały kitki, wdzięcznie pozując do zdjęć. Damsko-męskie role czasami się odwracały, ale niezależnie od płci obowiązywały dwa schematy: albo nadmierna pobudliwość, albo „syndrom czerwonego dywanu”. Martynka się wyróżniała. Od pierwszego dnia stała nieco z boku i przyglądała się rówieśnikom. Wika próbowała temu zaradzić, włączając ją do wspólnych gier i zabaw, a to z jedną grupą, a to z inną. Za każdym razem kończyło się tak samo: bez protestów wykonywała polecenia i zadania, ale jeśli tylko w klasie wybuchał konflikt, dochodziło do przepychanek, awanturniczego krzyku czy obliczonego na szantaż płaczu, odsuwała się i patrzyła z dorosłą pobłażliwością zarówno na tupiące koleżanki, jak i na szturchających się kolegów. Najchętniej zaanektowałaby Wiktorię na własność, widząc w niej jedynego rozsądnego partnera. Wika musiała jej wytłumaczyć, że jest nauczycielką całej klasy, że dzieci powinny uczyć się współpracy, nawet jeśli nie zawsze wszystkich lubi się tak samo, że konflikty zdarzają się zawsze… Wyjaśniła to najdelikatniej, jak umiała, starannie dobierając słowa, a mimo wszystko poczuła wyrzuty sumienia, kiedy zobaczyła wbite w siebie wielkie niebieskie oczka: „Dobrze, proszę pani. Rozumiem. To do której grupy mam iść?”. Na szczęście wkrótce dziewczynka znalazła w klasie kilka bratnich dusz. Wprawdzie nie zamieniła się w typową siedmiolatkę, ale zrobiła ogromny postęp: nauczyła się mówić spontanicznie – niepytana i niewywoływana do odpowiedzi. Dzięki tej nowo nabytej umiejętności oznajmiła któregoś dnia, że chciałaby wyjść za mąż za Boba Budowniczego, bo Bob Budowniczy, całkiem jak jej tata, wszystko potrafi i ze wszystkim da sobie radę. Poznała ten ideał dopiero na drugim zebraniu. Kiedy wszyscy wyszli, podszedł
z prośbą o pomoc. Wyjaśnił, że jest zatrudniony w branży budowlanej i dostał intratne zlecenie na Śląsku, więc musi wyjechać, a Martynka w tym czasie spędzi dwa miesiące w Gorzowie, u swoich dziadków. Dziewczynka została objęta programem kształcenia na odległość i Wika przez kilka tygodni kontaktowała się z nią i z jej ojcem za pośrednictwem Skype’a lub telefonu. Potem wszystko wróciło na stare tory: zapracowany Bob Budowniczy opuszczał kolejne zebrania, a ona zapomniała nie tylko o nim, ale w ogóle o całym świecie, bo coś innego ją zaprzątało – czekała na powrót szwagra. Czuła, że nie pomieszkają długo pod wspólnym dachem i się nie myliła – już następnego dnia rozkładała swoje rzeczy u Anki i Kamila. W zamian za ciepły kąt i przyjazne otoczenie starała się odpłacić zalatanej Anuli pomocą w prowadzeniu domu i opiece nad Kamilem, który został akurat uwięziony w stukilowym gipsie. W zasadzie Kamil złamał jedną nogę, ale jęczał i stękał tak, jakby żegnał się z życiem, przygnieciony betoniarką. Dziecinne jojczenie nie robiło na Wice wrażenia. Rozumiała też, że wkurza go chwilowe niedołęstwo, więc organizowała mu różne zadania. Dzięki temu na przykład jej klasa miała profesjonalne rekwizyty do bożonarodzeniowych jasełek: zrobione przez Kamila skrzydła i aureole wyglądały, jakby przysłano je prosto z nieba. Niezależnie od tego wciąż zawiadywał na odległość pracą swojej firmy – dzwonił do majstrów, szukał nowych zleceń, zamykał umowy, wysyłał oferty. Któregoś razu oznajmił Wiktorii, żeby się przygotowała, bo spodziewa się wizyty znajomego, który dostał rewelacyjne zamówienie deweloperskie na budowę osiedla z domami typu kotedż i chce powierzyć firmie Kamila zbrojenie całego terenu. Nie miała pojęcia, co to „kotedż”, na zbrojeniu też się nie znała, więc spytała, jak niby ma się przygotować. – Ładnie się ubierz. Trzeba mu kawę zrobić, ciasto podać i zachęcić, i przekonać, i urzec, a wręcz omotać. Ekskluzywnej, bystrej hostessy jutro potrzebuję! Gdy zaprotestowała, oburzona, oznajmił, że o żadnym seksizmie ani mobbingu mowy nie ma, chodzi wyłącznie o marketing, a Anula, o dziwo, stanęła po stronie męża i żałowała, że z racji zawodowych obowiązków sama nie może zająć się czarowaniem gościa. – Błagam, postaraj się! – Składała ręce. – Widzisz, że on murszeje w tym gipsie? Jest nie do wytrzymania. Jak mu umowa z Jankiem nie wyjdzie, zadręczy nas obie. Ty masz w perspektywie wyprowadzkę do własnego mieszkania. A ja? Zostanę wydana na pastwę marudnego męża. Wiktoria chciała jej pomóc, ale przez osiem lat, żeby nie drażnić Pawła i nie prowokować go do bicia, unikała kontaktów z mężczyznami i uciekała od nich jak od ognia, bojąc się rozmów nawet o pogodzie. Jak zatem miałaby sobie teraz poradzić?
Przyjaciółka szybko nauczyła ją kilku żenujących, „marketingowych” tekstów, których na szczęście nie musiała użyć. – Witam. – Ściskając rękę Boba Budowniczego, wyjaśniała zdumionemu Kamilowi: – To ojciec jednej z moich uczennic. Znamy się z zebrań, które pan Jan notorycznie opuszcza, nawiasem mówiąc… On zaproponował przejście na „ty”, ona zapytała o zbliżające się jasełka – czy potraktuje je tak samo jak zebrania? Przysięgał, że prędzej zrezygnuje z oferty dewelopera niż z przedstawienia. Spędzili czas na długiej rozmowie, z której dowiedziała się między innymi, że musiał kupić córce frędzle do mopa: dziewczynka zakładała je sobie na głowę, żeby mieć takie gęste i kręcone włosy, jak jej ukochana pani. Słysząc wątpliwy komplement, bąknęła coś o wizycie u fryzjera, na co Janek zapewnił, że nie musi, bo włosy ma naprawdę fajne. Był to szczyt uznania dla jej urody, na jaki zdołał się wtedy wdrapać, przy czym musiało go to wiele kosztować, bo aż poczerwieniał z wysiłku. Rozmawiali o wszystkim i o niczym, stracili poczucie czasu i rzeczywistości do tego stopnia, że żadne z nich nie zauważyło zniknięcia Kamila. A on stał za kuchennymi drzwiami i zachwycał się kunsztem czarowania facetów: chociaż Janek na początku wizyty sceptycznie spojrzał na gips, nie kryjąc licznych wątpliwości, na koniec zawołał go do salonu, by omówić warunki kontraktu. Anula z mężem dziękowali jej sto razy za psychologiczny majstersztyk, a ona czuła szum w uszach. Przecież to nie był żaden psychologiczny majstersztyk, ale grom z ciemnego grudniowego nieba! Huknął niespodziewanie, przykuł ją do krzesła, wprawił w świergot, a finalnie wypalił mózg i skazał na bezsenną noc. Przekręcała się z boku na bok w radosnym podnieceniu, bo coś jej podpowiadało, że ten grom strzelił nie tylko w nią. On jest przecież wiecznie zalatany. Przyszedł i od razu uprzedził, że nie ma czasu i zaraz musi wracać – roztrząsała każde wypowiedziane przez Janka zdanie. A gadał ze mną godzinę albo i dłużej. Czyli też mu rozum odebrało. Przynajmniej troszeczkę. I patrzył tak jakoś… Kiedy dostrzegła na wyświetlaczu zegarka, że minęła trzecia w nocy, udzieliła sobie reprymendy: Śpij, głupia! Policz owce! Jedna owca… Nie myśl o nim! Druga owca… Trzecia owca… Poza tym nie wiadomo, ile byśmy jeszcze gadali, gdyby mi nagle przytomność nie wróciła. Czwarta owca… Przecież to ja pierwsza zauważyłam, że nie ma Kamila. Piąta owca… On tak samo stracił kontakt z rzeczywistością. Czyli fajnie mu się ze mną gadało. Piąta owca… I powiedział, że mam fajne włosy. Chociaż niby jak mop. Piąta owca… Ciekawe, czy jutro zadzwoni. Albo pojutrze? A jeśli nie? Dopiero na jasełkach się spotkamy? Na jasełkach nie porozmawiamy. Będzie zamieszanie: rodzice, dzieci, owce… – zapadała w krótkie drzemki. Nie wiedziała – śni czy czuwa; w głowie plątały się bezładne myśli i obrazy.
Janek zadzwonił następnego dnia, i to już o poranku. Widząc na ekranie pobrzękującej komórki napis: „Bob B”, poczuła taki wyrzut adrenaliny, że aż podskoczyła z radości. – Marzenia się spełniają! Dżizas… – pisnęła niczym Emilka, naciskając zieloną słuchawkę. Wtedy brutalna rzeczywistość wylała jej na głowę kubeł zimnej wody. Janek przeprosił za telefon o nieco wczesnej porze i krótko poinformował, że Martynka złapała jakąś infekcję, więc do końca tygodnia nie będzie jej w szkole. Oficjalna rozmowa była kroplą, która przepełniła czarę goryczy. Wika uciekła pod prysznic i stojąc pod strumieniem wody, rozpaczliwie szlochała. Wylewała z siebie pretensje do parchatego losu za wszystko: za szwagra, za włosy jak mop, za Pawła, za swoją bezdzietność, za uciekające przez palce życie… Wczoraj było do dupy! Dzisiaj jest do dupy! Jutro też będzie do dupy! Czyżbym wreszcie osiągnęła stabilizację życiową? – kpiła z siebie w myślach, kiedy zabrakło już łez. Koniec. Muszę coś z tym zrobić. Zaczęła od fryzjera. Z seledynową pelerynką zawiązaną wokół szyi uśmiechała się pod nosem do swojego odbicia, niewzruszona przejmującymi apelami. – Pani Wiktorio! Dlaczego? – krzywił się fryzjer, pobrzękując nożyczkami tuż przy jej głowie. – W króciutkich włosach pani przestanie być sobą! Bez żalu patrzyła, jak długie, kręcone pasma spadają na podłogę; miała wrażenie, że nożyczki odcinają nie tylko włosy, ale całe poprzednie życie, z którym postanowiła się definitywnie rozstać. Nie było to aż takie trudne, bo jałowe rozmyślania o przeszłości musiały ustąpić miejsca teraźniejszości. A ta okazała się hojna. Najpierw przyniosła siedem cudnych szczeniaczków, które wywróciły do góry nogami życie wszystkich domowników. Opiekę nad wszędobylskimi psiakami sprawowała głównie Wiktoria, bo Anka od rana do nocy siedziała w pracy, a Kamil – po uwolnieniu z przeklętego gipsu – również znikał na długie godziny. Krótko potem Wika została właścicielką mieszkania przy Swarożyca. Czekając na załatwienie formalności, buszowała z Emilką po sklepach w poszukiwaniu gadżetów à la pani Bovary. Z lubością zawijała je w papier, nie mogąc się doczekać, kiedy ponownie ujrzą światło dzienne i zawładną jej królestwem, z widokiem na teatr i lepsze jutro. Nie podejrzewała, że do nowego mieszkania będzie ją przeprowadzał… Bob Budowniczy! Kiedy Anula poinformowała, że Kamil pojechał bladym świtem na budowę – bo zalało zbrojenia, więc nie pomoże w przeprowadzce, ale zorganizował im Janka – Wika wpadła w złość. Przyjaciółka natychmiast odgadła, co kryje się za dziwacznym buntem,
i przycisnęła Wiktorię, która wyśpiewała wszystko jak na spowiedzi. Cicha to była spowiedź i ostrożna: musiały uważać na kręcącą się Emilkę, pomagającą swojej BFF zaklejać ostatnie kartony. Powitały Janka miłymi, ale powściągliwymi uśmiechami. – Byłem ciekawy, jak wyglądasz w nowej fryzurze. – Skąd wiedziałeś…? – Bo Martynka obcięła frędzle z mopa. – Dziękuję, że przyjechałeś. – Nie ma za co – powiedział rzeczowo. – Cieszę się, że mogłem pomóc Kamilowi. – No tak… W takim razie dziękuję w imieniu Kamila. – Drobiazg. Po dojechaniu na Swarożyca wszystko wypakował, pomógł wnieść, zapytał, czy może się jeszcze przydać, a kiedy usłyszał: „Dalej same sobie poradzimy. Raz jeszcze dziękuję”, powtórzył „Drobiazg” i zniknął. Patrząc na zamykające się drzwi, Anula tylko skrzywiła się z dezaprobatą, natomiast Emilka wydęła usta. – Co to niby było? – Jak to co? Płeć: mężczyzna. Rasa: biała – odpowiedziała ze śmiechem Wika. – Właśnie! Biały, a dziki jak Tarzan. Na takich odklejeńców szkoda czasu i atlasu. – A-tła-su! Mówi się: szkoda czasu i atłasu. – Anka pokiwała głową. – Jak ty zdasz maturę z polskiego? – Czil! Wy nie kojarzycie prostych tekstów, a jakoś zdałyście. – Dziewczyna wzruszyła ramionami. – Wiem, co mówię, więc przestańcie mnie bez przerwy poprawiać, dobra? Atlas to taki klej, co niby wszystko skleja. Czaicie z reklam? Ale tamten facet jest tak odklejony, że nic mu nie pomoże. Dlatego powiedziałam, że szkoda na niego czasu i a-tla-su – powtórzyła dobitnie, przedrzeźniając Anulę. – Chyba nie musimy się bać o jej maturę. – Wiktoria patrzyła na przyjaciółkę z rozbawieniem. – W ogóle nie musimy się o nią bać… Janka spotkała potem tylko raz, na jasełkach. Trudno to było nazwać spotkaniem. On siedział na widowni, a ona stała za kurtyną, starając się zapanować nad rozemocjonowanymi dziećmi. Szczególnie nad Maciusiem – wciąż się bała, że wyjdzie z uczepionymi do pleców anielskimi skrzydłami i zacznie krążyć po scenie na sztywnych nogach, powtarzając metalicznym głosem: Game over… Game over… Na szczęście jasełka wypadły doskonale. Mamusie, tatusiowie, babcie i dziadkowie dziękowali, chwalili, podziwiali i nagradzali dobrym słowem. Nie zauważyła nawet, w którym momencie Janek zabrał Martynkę i zniknął ze świetlicy.
ROZDZIAŁ 5 – Słuchasz mnie?! – Poczuła szarpnięcie za ramię. – Tak… Słucham, słucham… – Boli cię coś? – Krzysiek patrzył na nią z niepokojem. – Gdzieś ty odleciała? – Nigdzie. – Starała się wrócić do rzeczywistości. – Trochę mnie wycieczka zmęczyła, a raczej wściekły kot. I ten szpital… Jeszcze raz dziękuję, że zająłeś się moją klasą. – Na pewno wszystko w porządku? Gdzie byłaś? Bo tutaj siedział tylko twój hologram. – Przepraszam. – Potarła dłońmi twarz. – Chyba za dużo tego wszystkiego: przeprowadzka, Cykoria, Emilka, praca… Zaraz koniec semestru. Znowu będę po nocach robić opisówki. – Jakie opisówki? – Nie wystawiam ocen tak jak ty, szczęściarzu. Ty postawisz trójkę albo czwórkę i półrocze masz zamknięte, a ja? – Na samą myśl o czekającym ją wkrótce papierkowym ugorze westchnęła ciężko. – Wypracowania muszę pisać na temat osiągnięć i niedociągnięć każdego malucha: w czym jest dobry, a nad czym musi jeszcze popracować, jak działa w grupie, czy potrafi współżyć z rówieśnikami, jak widzę jego przyszłość i tym podobne. – Naprawdę? – Krzysiek zadumał się na chwilę. – Wiesz co? W sumie też bym tak chciał. Ulżyłbym sobie przynajmniej. Zamiast walnąć dwóję Jaskólskiej, napisałbym do jej rodziców: „Serdecznie gratulujemy córy. Bardzo dobrze współżyje ze społecznością szkolną, głównie męską. Jeśli chodzi o przyszłość, nie pozostaje nam nic innego, jak życzyć państwu wyobraźni”. Śmiech Wiktorii uspokoił go i upewnił, że przez ostatnie minuty siedziała z zastygłą, nieobecną twarzą tylko dlatego, że jest przemęczona. Zrozumienie kobiet było dla niego tym, czym dla Mielnickiego teoria względności Einsteina – możliwe dopiero po celniejszej reinkarnacji. – Już sobie wyobrażam reakcje rodziców na podobne opisówki. – Wika nie przestawała się śmiać. – Mówisz, że moje maluchy są rozkapryszone i humorzaste? A ja uważam, że one są dużo spokojniejsze od swoich mamuś i tatusiów. – Coś ty! Widocznie na wyższym etapie nauczania sytuacja się odwraca. Nie mam
problemów z rodzicami. Kiedy zaczynam wyliczać pretensje, słyszę najczęściej: „A walnij go pan w łeb! Może wtedy coś do niego dotrze?”. – Fajnie… – Z jej twarzy zniknęła wesołość. – Ja nie dość, że od cudzych zbieram wieczne fochy, to jeszcze własna matka mi dorzuca. – Milczała chwilę, wpatrując się w podłogę. – Jaki masz kontakt z rodzicami? – Kontakt? – Krzysiek zmarszczył czoło, zastanawiając się nad właściwym określeniem. – Kontakt wygląda tak, że jestem z dala od głównego gniazda. Na przedłużaczu, ale bez uziemienia. – To znaczy? – To znaczy, że chociaż mieszkają na drugim końcu miasta, często iskrzy. Dałem jednak radę zredukować przepięcia do minimum i wymyśliłem skuteczny bezpiecznik. – Czyli? – Kupiłem mieszkanie na piątym piętrze bez windy! – Jego śmiech odbił się echem od ścian pokoju. – Jak ich zaprosiłem do nowej chaty, matka wchodziła pół godziny i od drugiego piętra powtarzała, że szybko tu nie wróci. A cokolwiek by mówić, słowna jest. – Bardzo marudzą? Że wiesz… że nie masz nikogo? Nie wiem, czy kogoś masz… – Oficjalnie i w sakramencie? Żona przy kuchni i wnuki pod choinką? – Załapał w lot intencje nieporadnej przepytywanki. – Jasne, że marudzą. To znaczy matka marudzi. Ojciec jest typem macho. Ostatnie zdanie zawsze należy do niego: „Oczywiście, kochanie”. – W pokoju znowu rozległ się donośny rechot. – A czemu o nich pytasz? – Pewnie dlatego, że pojutrze urządzam imieniny i już się boję, co usłyszę. Od matki – dorzuciła szybko. – Bo mój ojciec taki sam macho jak i twój. – To po co ich sobie ściągasz na łeb? – zdziwił się szczerze. – Nie miałaś kogo zaprosić? – Zanim zdążyła odpowiedzieć, podsunął rozwiązanie: – Lepiej zabierz Emilkę do kina i na pizzę. Bardzo się lubicie, nie? – Uwielbiam ją. – Uznała, że nie ma sensu tłumaczyć powodów rodzinnego spotkania. Za dużo musiałaby wyjaśniać, a on i tak nie zrozumie: rozwiązuje przecież problemy w najprostszy sposób. Jak z tym piątym piętrem… Nigdy nie wymyśliłaby pozbycia się matki w podobny sposób. Prędzej przyszłoby jej do głowy karane dożywociem przestępstwo niż kupienie mieszkania pod dachem kamienicy. Może męska logika coś w sobie jednak ma? – Ty Emilkę uwielbiasz, ale ona chyba ciebie jeszcze bardziej. Wiesz, co mi powiedziała na ostatnich korepetycjach, przed świętami? Składałem jej życzenia i zapytałem, o czym najbardziej marzy. Otóż Emilka marzy o tym, żeby się okazało, że ty jesteś jej matką, ale kiedy zaszłaś w ciążę, rodzina uznała cię za niedojrzałą, więc oddali ją na wychowanie twojej starszej siostrze.
– Nie wierzę! – Złapała się za policzki, próbując zapanować nie tylko nad śmiechem, ale i nad wzruszeniem. – Chociaż… gdyby tak naprawdę było? Kto wie, czy moja matka nie wymyśliłaby podobnego rozwiązania… – Naprawdę jest taka straszna i bezwzględna?! – Nie, nie! Ani straszna, ani bezwzględna – zaprzeczyła Wika gwałtownie. – Na odwrót: nadopiekuńcza i nadwrażliwa. Martwi się o cały świat. Opanowała tę sztukę do perfekcji, więc nie umie już cieszyć się z niczego. Nawet z tego, co fajne. Rozumiesz? – Nie bardzo… Możesz na przykładzie wyjaśnić? – Prosta ilustracja zawsze ułatwiała mu odbiór. – A czego tu nie rozumieć? Jest na przykład lato – wstrętne i zimne. W końcu pojawia się słońce. Ludzie się cieszą, kąpią, urządzają grille. A moja matka, która cały czas psioczyła na zimno, zaczyna wyklinać upał i zadręcza nas bez końca: czy nie dostałam udaru, bo niczego na głowę nie zakładam; czy Emilka stosuje filtry, bo raka skóry dostanie; czy Mela wie, ile zapłaci za wodę, bo podlewa ogródek, a metr sześcienny poszedł w górę… Zimą jest identycznie, tylko zupełnie odwrotnie! – Nie zauważyła, że to ostatnie zdanie wyraźnie rozbawiło Krzyśka. – Nie ma śniegu, źle, bo brudno – co to za zima? Ale jak wreszcie spadnie, jeszcze gorzej. I znowu dzwoni i pyta, czy ja sobie nóg nie połamałam, czy Mela i Emilka dadzą radę odśnieżyć dom. Rozumiesz? Nie ma opcji, żeby była zadowolona, żeby nie musiała się martwić i snuć pesymistycznych wizji. – Teraz rozumiem – przytaknął. – Twój stan cywilny też tak traktuje? Jeśli z kimś jesteś, to źle, a jeśli jesteś sama, to jeszcze gorzej? – W tym wypadku wszystko jedno: upał czy mróz – zaśmiała się gorzko Wiktoria. – Nieważne, czy facet będzie ciepły, czy zimny. Grunt, żeby dał się jak najszybciej zakuć w obrączkę i żeby zapłodnił mnie ciążą mnogą, a potem… – Dlaczego mnogą? – Krzysiek uparł się, że zrozumie wszystko. – Bo jestem za stara, żeby rodzić im wnuki pojedynczo. Matka bez przerwy powtarza: „To już ostatni gwizdek… chociaż być może jest za późno i dziecko i tak będzie nieszczęśliwe”. – Nieszczęśliwe? Nie nakarmiłabyś i nie przewinęła niemowlaka? – Mylisz pojęcia. W jej słowniku „nieszczęśliwe” oznacza „upośledzone” albo „kalekie”. – Aha… – Chociaż był już na dobrej drodze, znowu się pogubił. – To nielogiczne. Znam wielu nieszczęśliwych pełnosprawnych. – No ja cię proszę! – Złożyła ręce jak do modlitwy. – Chcesz moją matkę na logikę brać? To nie jest prosta równia albo przewidywalny… ten… jak mu tam? Co opowiadałeś, że pół klasy prądem popieścił… Generator Agrafa? – Generator Van de Graaffa! Zapamiętaj, agrafo i równio prosta, co ma
identycznie, tylko odwrotnie. – Teraz śmiał się do rozpuku. – Generator Van de Graaffa! – Nie każdy musi się znać na fizyce, prawda? – Bała się, że przy najbliższej okazji Krzysiek opowie Bogusiowi o generatorze Agrafa, by przebić nim bombardowanie generała brygady, którego pomyliła z okrętem wojennym. – Prawda. Ja się znam na fizyce, ale za to zupełnie nie znam się na kobiecych problemach. Wciąż nie rozumiem, po co urządzasz imieniny i zapraszasz matkę. Sumienie? Poczucie obowiązku? – Dla jasności: ostatnie imieniny urządzałam dziewięć lat temu – odpowiedziała chłodno. – Moje sumienie i poczucie obowiązku są w słabej kondycji, jak widzisz. – Na razie to widzę, że się nabzdyczyłaś. – Krzysiek westchnął ostentacyjnie. – I tak to z wami jest… Pomożesz kobiecie, zastąpisz na wycieczce, potem pogadać chcesz, a ona zadziera nosa. Nawet nie pytam, o co chodzi, bo znam odpowiedź: „O nic!”. – Przestań… – Ponownie klapnęła na krześle, z którego przed chwilą wstała. – Wcale się nie nabzdyczyłam. Po prostu niepotrzebnie zawracam ci głowę. A za opiekę nad moją klasą będę ci wdzięczna do śmierci. Sto razy już dziękowałam. Jeszcze mało? – Mało – potwierdził. – O co więc chodzi z tobą i twoją mamą? Wytłumaczysz mi wreszcie? – Kocham ją i wiem, że ona kocha mnie. Rozumiesz do tego miejsca? – Obrzuciła go powątpiewającym spojrzeniem. – Staram się… – Kocham ją, ale drażni mnie świadomość, że ona jest mną rozczarowana. Najbardziej mnie wkurza to ocenianie życia wyłącznie z perspektywy obrączki. Jestem pewna, że gdybym miała męża i dzieci, mogłabym chlać, ćpać, zeszmacić się, a ona byłaby ze mnie bardziej dumna niż teraz. Traktuje mnie, jakbym była jakaś… – Nieszczęśliwa? – podpowiedział, pukając się w czoło. – Właśnie. – Zdumiała się nieco, że tak celnie to podsumował. – Niestety, nic nie poradzę. Pojutrze swoje wysłucham. Znajdziesz dla mnie jakieś wyjście? – Uśmiechnęła się ironicznie. – Ozłocę cię wtedy, przemądrzały panie Na-WszystkoJest-Rozwiązanie! – Daj pomyśleć… – Przez rozchwiane nastroje i kpiącą agresję znowu skojarzyła mu się z Emilką. – Na pewno znajdę wyjście. – Jasne! Poradzisz mi, żebym urządziła imieniny na dachu wieżowca z zepsutą windą? – Czekaj… Zbieram dane… – Nie zdziwiłby się, gdyby za chwilę zaczęła tarmosić mu rękaw swetra. – Mówisz, że jej wszystko jedno, jaki facet, byleby był? Żebyś nie
była sama? – No. I co z tego? – Czyli na imieninach musi być facet. Byle jaki. Byleby był! – sapnął triumfalnie. – Widzisz? Prosta analiza danych i masz rozwiązanie! – Nie mam rozwiązania, tylko nieszczęśliwego kolegę! – Wiktoria także popukała się w czoło. – Genialny jesteś! Dopijam kawę i lecę szukać narzeczonego! W czterdzieści osiem godzin na pewno znajdę kilku! Zrobię casting. Zacznę od piętra na… – Mylisz dane – przemawiał uspokajającym tonem, który zawsze skutecznie wyciszał Emilkę. – Nie wspominałem nic o narzeczonym. Mówiłem o facecie. Byle jakim. – Nie znam żadnego byle jakiego faceta! Ja w ogóle nie znam żadnych facetów… – zamilkła, zdając sobie sprawę, jak mało pochlebnie zabrzmiało ostatnie zdanie. – A ja? Światło zacząłem przez siebie przepuszczać? Przezroczysty się stałem?! Mnie zaproś. – Ubawił się rozdziawionymi ustami Wiktorii. – No co? Tyle lat pracujesz, że chyba teatrzyki dla rodziców nie są dla ciebie nowością? Chętnie wezmę udział w przedstawieniu. – Emilka będzie. Co jej powiemy? – Że jest naszym dzieckiem. Ale byłem tak samo niedojrzały, jak i ty, więc ją nam zabrali i oddali na wychowanie twojej siostrze. Może być? – Znakomite – zachichotała Wika. – Opowiedz coś o swoich gościach, żebym wiedział, o czym z nimi gadać. – Krzysiek tryskał wesołością. – Bo czuję się serdecznie zaproszony, tak? Zastanawiała się, czy obecność kolegi z pracy na rodzinnych imieninach jest dobrym pomysłem. Niby pasuje do towarzystwa jak wół do karety, ale z drugiej strony… Po pierwsze: była pewna, że kiedy Janina zobaczy u boku córki mężczyznę, to nie tylko odstąpi od kasandrycznego narzekania, ale wręcz przejdzie na szczebiot, a wywodzone trele będą tak radosne, że Krzysiek zwątpi w prawdziwość jej pesymistycznej opowieści. Po drugie: może i lepiej, jeśli przy stole pojawi się ktoś neutralny, niewplątany w ich problemy. Nikt nie odważy się wtedy wywlekać brudów, więc impreza – zgodnie z założeniami – stanie się początkiem, a nie końcem rodzinnych spotkań. Rodzinnych jak rodzinnych… Chodziło jej przecież głównie o odzyskanie kontaktu z Melą, która zapewne obawia się przesłuchań ze strony młodszej siostry. Obecność Krzyśka niewątpliwie rozwiałaby te podejrzenia – Amelia będzie miała komfort swobodnej rozmowy o niczym i może nie ucieknie po godzinie sztywnego siedzenia, połączonego ze sztucznym uśmiechaniem się do wszystkich. A tego właśnie najbardziej obawiała się Wiktoria.
Czemu nie skorzystać z okazji? – Tak. Jesteś serdecznie zaproszony. Masz długopis? Zapiszę ci adres. Wyciągnął z leżącego na stole notesu pióro, a potem zamaszyście wyrwał pierwszą czystą kartkę i podsunął ją Wiktorii. – Wiesz, że według założeń fizyki kwantowej nie istnieje coś takiego jak próżnia? Nie ma tak naprawdę pustki zupełnie absolutnej, bo przecież nawet w najbardziej pustym obszarze wszechświata wciąż bez przerwy tworzą się i zanikają różne okruchy materii, nie? Wprawdzie te drobiny żyją niewyobrażalnie krótko, ale jednak żyją. I można nawet wykryć siłę, która powstaje w wyniku aktywności próżni… – Proszę! – Podała mu kartkę. – Nic nie rozumiem. Ani z tego, co mówisz, ani po co to mówisz. Wyjaśnisz? – Chciałem powiedzieć, że bardzo ci jestem wdzięczny za zaproszenie. Liczę na wyżerkę. Bo gdyby jakiś fizyk kwantowy się pofatygował i zajrzał do mojej lodówki, to miałby niezbity dowód na to, że istnieje jednak pustka absolutna… Swarożyca? – odczytał starannie wykaligrafowaną nazwę ulicy. – Gdzie to jest? – Tam, gdzie okruchy materii potrafią na bardzo długo zamącić człowiekowi w głowie. Naprzeciwko Teatru Polskiego. Kojarzysz? – Jasne. – Złożył kartkę na czworo i schował w kieszonce portfela, a potem ponownie poprosił, żeby opowiedziała o imieninowych gościach. – Twoją mamę już z grubsza rozumiem i wiem, że mam być przy niej szarmanckim adoratorem. A ojciec? Lubi wypić? Wypadnę lepiej jako zalotnik-abstynent czy zalotnik-pijus? – Niech cię Bóg broni udawać zalotnika! Już sam fakt, że będziesz, wystarczająco zelektryzuje mamę. Uprzedzam tylko, że może ci zadawać kłopotliwe pytania w stylu: „Ile pan zarabia?” albo „Czy poważnie traktuje pan kobiety?”. – Podam trzykrotną wysokość prawdziwej pensji i zapewnię, że traktuję kobiety bardzo poważnie. Dlatego właśnie jestem kawalerem. Gdybym nie traktował kobiet poważnie, to już kilka małżeństw miałbym za sobą. Pasuje? – Świetnie się bawił samą myślą o czekającym go spektaklu, który miał odegrać w tak bliskim sąsiedztwie szacownego teatru. – Powiesz, co zechcesz. Wszystko jedno. – Wika machnęła ręką. – Po prostu uprzedzam, że mama potrafi być dość… – chwilę szukała celnego określenia – bezpośrednia. Tylko błagam! Nie gadaj nic na kościół! Ona spędza więcej czasu na plebanii niż w domu. – Czyli jak nic proboszcz przyprawia rogi twojemu ojcu! – Stłumił śmiech na widok spojrzenia Wiktorii. – Żartowałem przecież… A twój ojciec? Pije? Nie pije? O czym lubi rozmawiać? Polityka? Sport? – Z okazji imienin na pewno trochę wypije, chociaż matka będzie mu wyliczała każdy kieliszek i wieszczyła zgon od nadciśnienia. A co do polityki… Jakiekolwiek
poglądy byś głosił, on zawsze będzie przeciwko. Z natury jest przekorny. – Ciekawie się zapowiada. Czyli rodziców mamy z głowy, Emilkę znam. Kto jeszcze? – Mirek, brat Emilki, ze swoją… – Emilka ma brata?! – aż się zachłysnął ze zdumienia. – Nigdy nie wspominała. Starszy od niej? Młodszy? – Starszy. Studiuje prawo i niedługo zostanie ojcem. Nie mieszka już z rodzicami, więc pewnie dlatego nie wspominała… – Wika doszła do wniosku, że skoro Emilka nie wspomniała o Mirku, to i ona powinna sobie darować rozwijanie tego tematu. – Mniejsza o niego. Raczej nie przyjdzie. Wił się jak piskorz, kiedy go zapraszałam. Chyba brakło mu odwagi, żeby odmówić wprost. Natomiast na pewno poznasz Ankę i Kamila, czyli moją przyjaciółkę i jej męża. Mieszkałam u nich, zanim wyprowadziłam się na swoje. Anula pracuje w biurze nieruchomości i to właśnie ona znalazła mi Swarożyca. Jest naprawdę doskonała. – A on? – Kamil? Ma firmę budowlaną. Szybko znajdziecie wspólny język. – Przecież ja nie mam pojęcia o budowlance. – Ale za to marudzicie identycznie. Słuchałam dzisiaj twojego użalania się, narzekania na pierwszaki i jakbym Kamila widziała… – Udała, że nie dostrzega kwaśnej miny Krzyśka. – Od niedawna jestem z nimi spokrewniona. Moja Cykoria to dziecko ich Kolii. Na nią też musisz się przygotować. Chyba nawet bardziej niż na moich rodziców. Jest wyjątkowo psotna. Na wszelki wypadek nie ubieraj się elegancko. Może poszarpać ci nogawki albo buty pogryźć… I kłaczy potwornie. Zmienia sierść ze szczenięcej na dorosłą. Nie zakładaj czarnych ciuchów. Wprawdzie mam takie rolki z klejem, które usuwają włosie, ale musiałabym bez przerwy cię nimi rolkować, bo to walka z wiatrakami. Staram się kupować wyłącznie jasne ubrania, bo Cykoria jest blondynką. I ty wiesz, że ostatnio, na noworocznych wyprzedażach… Krzysiek miał do wyboru – albo przerwie bezładne opowiadanie o wyprzedaży ciuchów w kolorze blond, albo postrada zmysły. – Błagam, zlituj się, królowo jonizacji! – zaapelował rozpaczliwie. – Przecież za chwilę mój mózg będzie wyglądał gorzej niż mikrofalówka wypełniona metalowymi przedmiotami! Ognie świętego Elma mi nad półkulami huczą! Mimo że jego mózg groził eksplozją, coś go w tej rozmowie urzekało. Nie miał zamiaru wnikać głębiej, ale wiedział jedno: siedzieli i rozmawiali już ponad godzinę, a on nie miał ochoty stąd uciekać. Wiktoria bardziej go bawiła, niż drażniła. Była spontaniczna, żywiołowa i bezpretensjonalna, a jej chaotyczna kobiecość i brak logiki działały na niego rozbrajająco. Niczym grawastary zderzały się w niej kłaczące psy, generatory Agrafa, imieninowi goście,
przyjaciółki, kościół matki, ukochana siostrzenica, rolki do sierści i cholera wie co jeszcze. A co dziwniejsze, te z pozoru wrogie elementy zderzały się bezkolizyjnie, szybko wchodząc we wzajemne reakcje i związki. Była zaprzeczeniem zdroworozsądkowej nauki, więc Krzysiek – tkwiący w świecie racjonalnych wzorów i pragmatycznych wyjaśnień – patrzył na nią z zaintrygowaniem. W odróżnieniu od kobiet, które do tej pory znał, nie udawała infantylnego dziewczątka. Ona naprawdę miała coś z pozbawionego nadzoru dziecka. Może dzięki pracy z maluchami? – Kto jeszcze będzie? – Potrząsnął głową, odganiając dziwaczne myśli. – Mela. Moja siostra, mama Emilki. Mieszkałam z nimi, zanim kupiłam mieszkanie. – Przecież mieszkałaś z Anką i Kamilem. Zaraz zwariuję! – Nie był przygotowany na kolejną informację, którą wrzuciła do obiegu. – A tak w ogóle, czemu się tułałaś od domu do domu? Byłem pewien, że mieszkasz z tym facetem, który codziennie cię przywoził i odwoził ze szkoły. Śmialiśmy się, że jesteś mniej samodzielna od własnych uczniów i nie umiesz po ulicy chodzić bez opieki… – Wiktoria odwróciła głowę, więc nie dostrzegł niebezpiecznych błysków w jej oczach. – Rozumiem, że nie jesteście już razem, jeśli matka szuka ci narzeczonego. Krzesło, z którego gwałtownie się poderwała, omal nie upadło na podłogę. – Przestań mnie maglować! Czy ja cię wypytuję, gdzie i z kim mieszkałeś? – Wika… – Wytrzeszczył ze zdumienia oczy. – O co ci chodzi? – O nic! Poszła do schowanej za ogromnymi szafami „kuchennej” części pokoju nauczycielskiego, skąd po chwili dało się słyszeć wściekłe trzaskanie drzwiczkami i szum wody. Naprawdę nie pojmował, co ją tak nagle rozzłościło. Przecież chciał tylko uporządkować sobie pewne zdarzenia i dowiedzieć się czegoś o ludziach, z którymi miał zasiąść przy imieninowym stole. Nie ciągnął Wiki za język przez wścibstwo, ale zwyczajnie ogarniał skomplikowaną materię, więc potrzebował określonych danych. Gdyby uprzedziła, że o tym nie chce mówić, toby nie drążył, ale przecież gadała jak nakręcona. Nawet więcej, niż chciał usłyszeć. I nagle – trach! – jakby piorun w nią strzelił, a ty się człowieku zastanawiaj, co zrobiłeś źle. Drgnął na dźwięk trzaśnięcia kolejnymi drzwiczkami od kuchennej szafki i popatrzył niepewnie w tamtą stronę. Zadziwiające, że przed kilkoma minutami porównywałem rozsierdzonego diabła do beztroskiego, wesołego dziecka – uśmiechnął się pod nosem, nie bardzo wiedząc, jak teraz zareagować. Pracowali razem wiele lat i ani razu nie widział jej wytrąconej z równowagi. Owszem, bywała ironiczna, a nawet złośliwa, ale taka wściekłość?
No cóż, kobieta zmienną jest… – Chcesz tę filiżankę umyć czy utopić? – zagadnął, stając obok niej przy zlewie. – Odczep się! – Co się stało? – Wiedział, że jeszcze żadna kobieta na świecie nie odpowiedziała normalnie na to pytanie, ale czemu nie spróbować? – Nic się nie stało – potwierdziła, że nie jest wyjątkiem. – Mówiłam ci: nerwy odmawiają mi ostatnio posłuszeństwa, a dzisiejszy dzień dodatkowo je nadszarpnął. Naprawdę nie ma o czym mówić. – To dobrze. A będziesz płakać? – Płakać? – Spojrzała na niego zdumiona. – Po co? – Skąd mam wiedzieć? – Rozłożył bezradnie ręce. – Ale na ogół po „nic się nie stało” i „nie ma o czym mówić” następuje wybuch płaczu. – Naprawdę? No to muszę cię rozczarować. – Wróciła do topienia filiżanki. – Słusznie – pochwalił ją Krzysiek. – Płakanie szkodzi zmywaniu. Woda od soli robi się twarda. Płyn się gorzej pieni. Zaniosła się śmiechem i długo nie mogła się uspokoić, czym znowu go zaskoczyła. Czy ona na pewno jest normalna? – Wiktoria? – Słucham? – Może jednak nie powinienem przychodzić na imieniny? Zdaje się, że cię wkurzam. – Daj spokój. – Spoważniała. – Ale nie dręcz mnie przesłuchaniami, okej? Pozamykałam przeszłość w pancernych szufladach i nie lubię, kiedy ktoś mi majstruje przy zamkach, żeby tam zajrzeć. Rozumiesz? – Rozumiem. Chyba wiedział, kogo w tych szufladach zamknęła i dlaczego tak nagle ją poniosło. Wcześniej paplała beztrosko, a w furię wpadła dopiero po pytaniu o tamtego faceta, którego samochód wiecznie tkwił pod szkołą. Ładny kawał czasu to trwało… Krzysiek pamiętał siedzącego za kierownicą mężczyznę: wpatrywał się bez przerwy w drzwi i gdy tylko pokazywała się w nich Wiktoria, odpalał silnik. A ona niemal biegła do luksusowej limuzyny. Odjeżdżali z takim fasonem, że nawet Mielnicki patrzył z podziwem… Dane zaczynały się układać w logiczny wzór: facet ją zostawił, a ona wciąż nie może się z tym pogodzić. Dlatego wpadła w szał… Bingo! Krzysiek w duchu pochwalił siebie za błyskotliwe rozwiązanie zadania. I co? I jak zwykle – wystarczyło pomyśleć, a wszystko okazało się dziecinnie proste… – Jesteś pewna, że chcesz mnie zaprosić, żebym odgrywał twojego amanta? – Patrzył na Wiktorię, jakby widział ją pierwszy raz w życiu.
– Jestem pewna, że chcę cię zaprosić. Natomiast odgrywanie amanta możesz sobie odpuścić. – Humor jej wrócił. – Wystarczy, że przyjdziesz. Mama oszaleje z radości, a Emilka się posika. Tak zawsze mówi, kiedy jest w stanie wzmożonej radości: „Zaraz się posikam!”. – A jeśli naprawdę zechcę być twoim amantem? – Przysunął się troszkę bliżej, balansując na pograniczu żartu i powagi. – Krzysiek – popukała go w czoło – dobrze się czujesz? – Znakomicie. Nie martw się, przecież się wygłupiam. Wika odgoniła go machnięciem ręki. – Idź już. Widzimy się u mnie. Pojutrze. Na pewno zrobisz wrażenie i rozśmieszysz całe towarzystwo. Zabawny z ciebie facet. Zabawny?! Uznał, że trzeba zmienić tę żabią perspektywę i zaprezentować się w całej krasie: z lotu ptaka…
ROZDZIAŁ 6 Stała przed sklepem, wypatrując Emilki. Miały kupić deskę sedesową, żeby wieczorem Kamil znowu nie wytrząsał się nad pękniętą klapą. Liczyła, że ten prosty zakup zajmie im chwilkę, bo czekało je zadanie znacznie poważniejsze – przygotowanie imieninowej uczty. Siostrzenica jak zwykle się spóźniała. Kiedy Wiktoria zadzwoniła na jej komórkę, usłyszała najpierw, zamiast tradycyjnego sygnału, łomot z gatunku ymcyk-ymcykdżdż-dżdż-ymcyk, a potem wdzięczny szczebiot: „Cześć, tu Emi. A właściwie moja poczta głosowa. Jeden impuls już wcięło, więc możesz sobie pogadać za darmo przez następne czterdzieści pięć sekund”. – Mała, gdzie ty się podziewasz? Ja tu zamarzam. – Nagrała się. – Za karę będziesz siedziała dzisiaj przy stole obok babci, zobaczysz! Ponieważ Janina miała zwyczaj natrętnego swatania nie tylko młodszej córki, ale i wnuczki, obydwie uciekały od ustawionego przy niej siedzenia z takim przerażeniem, jakby to było krzesło elektryczne. O ile Wiktoria starała się trzymać nerwy na wodzy, o tyle Emilka szybko traciła cierpliwość i zapominała o szacunku dla siwych włosów… Pomimo jej niewyparzonego języka Wika kochała rozbrykaną nastolatkę. Mirka natomiast nie darzyła sympatią. Wybitny student drugiego roku prawa w niczym nie przypominał siostry. Był podstępnie zjadliwy i niczym cyklon B ulatniał się niewinnie, kłaniając się szarmancko swoim ofiarom: „co złego, to nie ja”. Przez kilka miesięcy, które spędziła w domu Meli, nie zdołała nawiązać z nim serdecznego kontaktu i trzymała się od niego z daleka, co nie było wcale trudne. Mirek izolował się od świata do tego stopnia i tak starannie ukrywał przed nim swoją prywatność, że Mela z Wiktorią zaczęły podejrzewać go o homoseksualizm. Bo jak inaczej wytłumaczyć fakt, że nigdy w życiu nie miał nie tylko żadnej dziewczyny, ale nawet koleżanki, a o płci przeciwnej zawsze mówił z pogardą? Dla matki znajdował trochę protekcjonalnej pobłażliwości, ale wobec Emilki nie był już równie wspaniałomyślny. Cynicznie wykorzystywał swoją przewagę intelektualną, a ona nie potrafiła zachować chłodnego spokoju: przechodziła do pełnego wyzwisk kontrataku, przez co każde spotkanie rodzeństwa kończyło się
dziką awanturą: Mela krzyczała na syna i na córkę, Emilka wrzeszczała na brata, natomiast on siedział z niewinną miną i rozkładał ręce: „Nie rozumiem, dlaczego Bóg dał kobietom piersi zamiast potencjometrów?”. Nic zatem dziwnego, że w głowie sióstr powstało podejrzenie, że Mirek woli towarzystwo chłopców. Ta ewentualność przyprawiała Melę o palpitacje serca, i to wcale nie dlatego, że jej syn być może jest homoseksualistą. Drżała na myśl o reakcji męża. Pan Kapitan Żeglugi Wielkiej, jako stuprocentowy, twardy i silny mężczyzna, zajmował bowiem niewzruszone stanowisko, że eksterminacja gejów to jedyne, co można zaliczyć na plus Hitlerowi. – Boże kochany! Za jakie grzechy mnie tak doświadczasz? – Mela miała zwyczaj ucinania pogawędek z Najwyższym, więc wzniosła do nieba pełne pretensji spojrzenie. – Co się stało z Twoim miłosierdziem? Przebranżowiłeś się czy jak? – Przerzuciła wzrok na Wiktorię. – Jeśli Sławek się dowie, to albo go zabije, albo na leczenie do Szwajcarii wyśle! – Dlaczego do Szwajcarii? Myślisz, że tam nie ma gejów? – Nie wiem. Dopiero od niedawna interesuję się gejami… A czemu do Szwajcarii? – Mela zmarszczyła brwi. – No jak to czemu? Przecież tam jest chyba największy luksus w Europie, a wiesz przecież, że mój mąż chce dla nas jak najlepiej i wciąż powtarza, że flaki sobie wypruje, żeby nam niczego nie zabrakło. To gdzie ma Mirka leczyć, jeśli nie w Szwajcarii? – Fakt… – Jak my przeżyjemy jego powrót z morza? Wiktoria nie odpowiedziała. Też drżała na myśl o powitalnej kolacji, do której Mela szykowała się z tak histeryczną dbałością o szczegóły, jakby starannie obmyślone menu i wypucowane na błysk okna mogły zmienić orientację seksualną jej syna. Wbrew obawom kolacja przebiegała spokojnie. Do czasu. – Chciałem wam coś powiedzieć… Za dwa, trzy dni się wyprowadzam. – Słysząc słowa siostrzeńca, Wika wpadła w panikę: nie dość, że gej, to na dodatek się wyprowadza? – Za sześć miesięcy zostaniecie dziadkami. – Mirek uśmiechnął się uprzejmie do ojca i oniemiałej matki. – Wyprowadzam się do Justyny. Jesteśmy razem już prawie dwa lata. Utrzymywaliśmy nasz związek w tajemnicy, bo… – zająknął się, a potem dokończył zdesperowanym głosem, połykając z nerwów sylaby: – Justyna wykłada prawo. Mia… – Wykłada? – Bernard patrzył na wnuczka z osłupieniem. – To ile ona ma lat? – Trzydzieści dwa. Różnica wieku nie ma dla nas żadnego znaczenia. Wybuchła piekielna awantura. Mirek próbował opowiedzieć o swojej miłości, ale nie dane mu było – został zakrzyczany przez ojca, powtarzającego bez przerwy, że nie pozwoli, aby jakaś zboczona, stara baba zniszczyła jego synowi karierę.
– Nie mów tak o Justynie. Ja ją kocham. Jakbyś się czuł, gdyby ktoś tak obrażał mamę? – Chłopak zachowywał spokój, któremu przeczyły czerwone place na szyi i twarzy. – Nie porównuj swojej matki do tej pedofilki! I przestań pieprzyć o miłości! – Sławek huknął ręką w stół tak mocno, że oparte o brzeg talerzy sztućce spadły na podłogę. Mela odruchowo pozbierała wszystko z podłogi i ruszyła do kuchni po czyste. – Zwariowałaś? Zostaw w cholerę te widelce! – Sławek usadził ją z powrotem na krześle. – Powiedz coś, bo za chwilę go dorwę i wybiję mu ze łba zboczoną babę raz na zawsze! Amelia usiadła potulnie za stołem, ale nie wydobyła z siebie ani słowa. Zamiast niej odezwała się Emilka, która jako jedyna z całego towarzystwa była zupełnie spokojna, a nawet troszkę rozbawiona. – Tato, wycziluj. Wrzuć hejtera w demo – poradziła, patrząc z niechęcią na ojca, a na brata wyjątkowo z sympatią. – Jeśli mu się lover włączył, to nic nie poradzisz. Yolo! – Jaka Jolo? – Babcia spojrzała na dziewczynę załzawionymi oczami. – Ona Justyna ma na imię, a nie Jola. – You only live once. Czyli: yolo! – Machnęła ręką na zdezorientowaną Janinę i ponownie zwróciła się do ojca. – Trudno! Masz beniaminka, który znalazł sobie panią Robinson… – To ona się nazywa Jola Robinson? Znasz ją? – Babcia lekko się obruszyła. – Dlaczego nic nam nie powiedziałaś? – Jazda na górę! – Sławek wskazał Emilce sufit. – Najpierw naucz się mówić, a dopiero potem zacznij mnie szkolić, co mam robić, smarkulo! – Proszszsz… – Dziewczyna podniosła się i z ostentacyjną starannością zasuwała krzesło. – Już się autuję… – Stanęła w progu i rzuciła z uśmiechem do brata: – Jakbyś miał dość, wiesz, gdzie mnie szukać. – Odwróciła się i niespiesznie wyszła. Po chwili z piętra rozległo się głośne ymcyk-ymcyk-dżdż-dżdż. – Widzisz, jak ich wychowałaś?! – Sławek patrzył na żonę, machinalnie czyszczącą podniesione z podłogi sztućce. – Jedno ma niewyparzoną gębę, a drugie wpadło w łapy zboczonej baby! – Jeszcze raz nazwiesz Justynę zboczoną babą, to przysięgam, że wyjdę i więcej mnie nie zobaczysz! – Mirek poderwał się z krzesła. – Ja już nic nie rozumiem… – westchnęła rozdzierająco Janina i pochylając się nad mężem, spytała go półgłosem: – Jak ta narzeczona Mirusia ma w końcu na imię? Jola czy Justyna? – Niech mama bredni nie wygaduje! Jaka narzeczona? – Głos Sławka falował na kilku tonacjach. – A ty, smarkaczu, nie będziesz mnie szantażował! – Masz rację, tato. Nie będę. – Chłopak, podobnie jak przed chwilą Emilka,
z demonstracyjną starannością przysuwał krzesło do stołu. – Przepraszam, że popsułem wam kolację. Jakby co, macie mój numer telefonu. – Popatrzył na dziadków i Wiktorię. – Zawsze możecie do mnie zadzwonić. Do mnie i do Justyny. – Czyli jednak Justyna. Widać coś się naszej Emilce pomyliło. – Uśmiechnęła się z zadowoleniem do męża, ale spojrzała na zięcia i jej twarz natychmiast spoważniała. – Zniszczę tę chorą babę! Kiedyś mi za to podziękujesz! – Ojciec patrzył zimnym, nieustępliwym wzrokiem. – Pozwolisz, że podziękuję ci już teraz? – Mirek odpowiedział mu identycznym spojrzeniem. Wyszedł z pokoju i po chwili wszyscy podskoczyli, słysząc trzaśnięcie wyjściowych drzwi. – Synku, zaczekaj! – Amelia chciała pobiec za nim, ale mąż chwycił ją za rękę. – Uspokój się! Połazi i wróci. Jak nie dziś, to jutro. Dam sobie radę i z nim, i z tą jego zboczoną babą. – Czy naprawdę nic nie rozumiesz? – Wyszarpała rękę z zaciśniętej męskiej pięści. – Nie możesz kontrolować wszystkiego i wszystkich! Kiedy to do ciebie dotrze? – Uspokój się, powiedziałem. – Po pierwszym wstrząsie kapitański umysł powoli wracał do chłodnej i precyzyjnej pracy. – Wszystko będzie dobrze. Zobaczysz – zapewnił znacznie łagodniej, przytulając płaczącą żonę. Odprawił teściów do domu, a szwagierce i córce polecił sprzątanie. Sam poszedł z Melą do sypialni, na – jak to określił – poważną dyskusję. Wiktoria nigdy nie poznała szczegółów, ale wiedziała, że w wypadku Sławka dyskusja oznacza wysłuchanie tego, co kapitan ma do powiedzenia, więc szczerze współczuła Amelii. Zdążyły z Emilką upchnąć w lodówce jedzenie oraz zmyć naczynia. Przy sprzątaniu rozmawiały o Mirku: o tym, co jego siostra wiedziała i skrzętnie ukrywała przed rodziną. Po godzinie przerwał im Sławek. Zszedł do kuchni, nakazał córce pójść spać, a kiedy zostali sami, przedstawił Wiktorii plan podziału majątku. O niczym innym nie chciał rozmawiać. Kiedy z niekłamaną radością przystała na propozycję, usłyszała, że jest jeszcze jeden warunek – ma się wynieść w ciągu tygodnia. Wyprowadziła się następnego dnia. Od tego czasu tylko raz widziała się z Melą. Spotkały się w kancelarii notarialnej, gdzie cała trójka stawiła się w celu podpisania stosownych papierów. Z prawniczego bełkotu Wika zrozumiała tylko tyle, że jest córką Bernarda i Janiny – reszta monotonnie odczytywanego dokumentu brzmiała tak, jakby stworzyła go Emilka razem ze swoimi koleżankami, i to na jakiejś mocno zakrapianej imprezie. Żeby człowiek ze skóry wylazł, nie pojmie! Patrzyła na siostrę, która siedziała
ze spuszczoną głową i bawiła się zapięciem torebki. Na koniec tej farsy złożyła kilka podpisów, przyjęła z rąk męża wsunięty na ramiona płaszcz, a potem wyszła. Tuż przed opuszczeniem kancelarii spojrzała wreszcie na Wiktorię, jednak jej oczy były zupełnie puste; jakby w ogóle nie rozpoznała siostry. Potem już tylko kurtuazyjnie dzwoniły do siebie, by wymienić się uprzejmościami. Podczas każdej rozmowy Amelia opowiadała, gdzie byli wczoraj, a gdzie wybierają się jutro, natomiast na propozycję wypicia kawy reagowała histerycznym słowotokiem: wyjaśniała, dlaczego nie może się spotkać, i zawsze kończyła sakramentalnym: „Zdzwonimy się”. Wiktoria przestała jej cokolwiek proponować i cierpliwie czekała na wypłynięcie szwagra. Emilka miała krnąbrniejszy charakter od matki, więc nie poddała się domowemu reżimowi, zakazującemu wymawiania imion: Wiktoria i Mirek. Niemal codziennie odwiedzała ciotkę i utrzymywała kontakt z bratem, ale nie chwaliła się głośno, żeby nie prowokować „bąbla z oranżady do rzygania pianą po chałupie”. Cieszyła się na dzisiejsze imieniny Wiktorii. Pamiętała, jak wesoło i ciekawie zrobiło się w domu pod koniec ubiegłego lata, kiedy ciotka niespodziewanie zamieszkała z nimi. Może początki nie były łatwe, ale po mniejszych i większych tarciach uznała ją za swoją BFF i wyznała jej coś, o czym nikt w rodzinie nie miał pojęcia. Przyznała się, że marzy o studiowaniu dizajnu, bo wiedziała, że Wika jej nie wykpi. I faktycznie: nie tylko nie wyśmiała, ale jeszcze zorganizowała na swój koszt „tajne komplety” z fizyki. Już po kilku lekcjach z Krzysztofem dziewczyna uwierzyła, że zda maturę z durnej fizy i naprawdę uda jej się wyjechać na studia do Warszawy. Pokochała Wiktorię nie tylko za bezwarunkowe wsparcie, jakiego nigdy nie dostała w domu. Kiedy ciotka zamieszkała z nimi, wszystko się fajnie ułożyło. Wizyty dziadków przestały przypominać katusze i zamieniły się w pełne śmiechu spotkania. Wprawdzie babcia wciąż marudziła po swojemu, ale Wika umiała obracać pesymistyczne wróżby w żart. Mama, niezmiennie krążąca między kuchnią i odkurzaczem, poszła po raz pierwszy w życiu do pracy – Anula, przyjaciółka Wiktorii, wciągnęła ją w nieruchomości – i, o dziwo, nieźle sobie radziła. A co najważniejsze, wrzuciła w wersję demo nadopiekuńczość i przestała zrzędzić na swój los. Emilka uwolniła się w końcu od wyrzutów sumienia, że matka poświęciła się wychowaniu, praniu, gotowaniu i ani ona, ani Mirek nie potrafią się odwdzięczyć. Była to tak miła odmiana, że kiedy pewnego wieczora zajrzeli razem z bratem do pustej lodówki i do pustych garnków, wybuchnęli zgodnym śmiechem. – Wreszcie jak normalna rodzina możemy zadzwonić po pizzę. – Mirek stukał w klawisze komórki i kiwał z niedowierzaniem głową. – Mam ponad dwadzieścia
lat, a pierwszy raz w życiu zamawiam pizzę do domu. – A się dziwisz, że mówię na ciebie nolajf… Miłą atmosferę zniszczył powrót ojca. Matka z tej okazji porzuciła pracę. Brat wyprowadził się do „pedofilki”. To jakoś Emilka przebolała, natomiast nigdy nie wybaczyła mu wypędzenia Wiki. Tęskniła za ciotką i wykorzystywała każdą wolną chwilę na spotkania z nią. Dlatego chciała jej pomóc nie tylko w przygotowaniach do imieninowej kolacji, ale nawet w zakupie deski klozetowej. – Sorki za spóźnienie! – krzyczała, biegnąc przez parking w kierunku ogromnych szklanych drzwi, przed którymi stała Wika. – Autobus mi chamsko zwiał! – Komórka też ci zwiała? Dzwoniłam, ale nie raczyłaś odebrać. – Co niby usłyszę w autobusie pełnym gimbazy?! Darli się i puszczali muzę na maksa. – Kiepska wymówka – nie odpuszczała Wiktoria, chociaż przepraszające cmoknięcia składane na jej policzkach odniosły skutek. Nie umiała złościć się na siostrzenicę dłużej niż pięć minut. – Mogłaś zadzwonić i uprzedzić, że autobus ci chamsko zwiał. – Error! – Emilka wzięła się pod boki. – Do końca miesiąca mogę tylko odbierać fony. W drugą stronę sprzęt mi nie działa. – Dlaczego? – Sama wiesz, że mój tatuś stosuje różne formy perswazji, ale najbardziej lubi perswazję finansową – prychnęła. – Odciął mi komórę. Odkąd można z drugiej półkuli rządzić kasą przez net, skrzętnie to wykorzystuje. Niedługo wstrzeli mi czipa i będzie na kompie od rana do nocy lukał, co robię. – Chodźmy… – Wolała nie rozmawiać z Emilką o szwagrze, a tym bardziej dopytywać, za co spotkała ją dotkliwa kara. Może za widywanie się z ciotką albo z bratem? Temat był drażliwy, więc go przemilczała. – Superciepełko… – Kiedy szklane drzwi zamknęły się za nimi bezszelestnie, skostniałymi palcami złapała suwak kurtki. – Boże, ale się wymarzłam! Bałam się, że tu będzie zimno jak w psiarni. – Siedziałaś? – Gdzie siedziałam? – No to ja się pytam – gdzie. A za co cię zamknęli? Roznosiłaś ulotki za komuny? – Matko jedyna! O czym ty mówisz?! – Wika zamarła w bezruchu i patrzyła z niepokojem. – Dobrze się czujesz? – Ostatnio na WOS-ie mówiliśmy o tym, jak esbecy traktowali więźniów politycznych i młodzież, która roznosiła ulotki albo rzucała butelkami z benzyną w posterunki milicji. Też tak robiłaś? – Co ty bredzisz? Niczego nie roznosiłam i niczym nie rzucałam. O co ci chodzi?
– To skąd wiesz, że tam jest zimno? – Gdzie? – Na policji! – Na jakiej policji? Przecież niczego o policji nie mówiłam. – A kto powiedział, że się wymarzł w psiarni? Ja? – Emilka chciała wydąć pogardliwie usta, ale nie zdążyła, bo ciotka wybuchnęła śmiechem. – Z czego masz radochę, bo nie czaję? – Mała, ty mnie kiedyś zabijesz… – Wiktoria wycierała załzawione oczy. – Psiarnia to nie posterunek policji ani milicji. Jest powiedzenie: „zimno jak w psiarni”. A wymarzłam się „tam”, czyli przed sklepem, czekając na ciebie! Boże, jak ty zdasz maturę z polskiego? – Idziemy wreszcie czy będziemy tu sterczeć? – nastroszyła się Emilka. Ruszyła do przodu, nie oglądając się na chichoczącą ciotkę. Na szczęście zanim dotarły do właściwych półek, uspokoiła się nieco. – Oj! Nie spodziewałam się takiego wyboru… – Wiktoria patrzyła na sięgające sufitu regały. – Którą mam wybrać? – Od czego masz mnie? – Emilka nonszalancją maskowała popłoch, jaki też ją dopadł na widok ekspozycji. – Zaraz ogarnę. Tylko firmowego leszcza trzeba znaleźć. – Zamachała do przechodzącego nieopodal mężczyzny. – Możemy prosić? Chciałybyśmy kupić, ale nie możemy się zdecydować… – wskazała palcem na regały. – Jestem z działu elektrycznego. Zaraz zawołam doradcę handlowego z tej branży. Kiedy „leszcz” się oddalił, dziewczyna parsknęła niczym źrebak. – Doradca handlowy od kibli! – Pokręciła głową z niedowierzaniem. – Czego to ludzie nie wymyślą. Wkrótce się przekonały, że sprzedawca, który do nich podszedł, całkowicie zasłużył na to dumne miano. – Proponuję skupić się na tych półkach. – Omiótł światełkiem lasera pół ściany. – Są na nich deski wolno opadające. Chronią przed hałasem i zniszczeniem, a poza tym są bezpieczne dla dzieci, które przytrzaskują sobie palce czym popadnie. Prawda? – Może i tak. Ja już nie przytrzaskuję. A ty? – Ja tym bardziej. – Wiktoria zadarła głowę i analizowała identyczne, jak na jej gust, białe owale. – Dobrze. Niech będzie wolno opadająca. Tylko która? – Najpierw poproszę o wymiary. – Wymiary czego? Mam nadzieję, że nie mówi pan o tym, o czym właśnie pomyślałam. – Emilka zachichotała, kładąc dłonie na pośladkach opiętych w poszarpane dżinsy. – Chodzi o wymiary muszli – odpowiedział z powagą doradca handlowy. –
Potrzebna jest mi szerokość, długość do mocowania i rozstaw mocowań. – Ale wymiary muszli są chyba zawsze takie same? – Dziewczyna przestała chichotać i westchnęła ciężko. – Czego o innych wymiarach nie da się, cholera jasna, powiedzieć… – Nie mam wymiarów. – Wiktoria uśmiechnęła się przepraszająco do mężczyzny i skarciła siostrzenicę spojrzeniem. – To może dysponuje pani obrysem deski z zaznaczeniem mocowań? – Niestety. Słabo rysuję… – Odwróciła się plecami do Emilki, która znowu zarżała jak źrebię, a jej wesołość była zaraźliwa. – W takiej sytuacji należało przyjechać do nas ze starą deską. Nie wzięła jej pani ze sobą? – No jakoś nie… – Głos łamał się jej coraz bardziej. – Ale mój sedes całkiem zwyczajny jest. Wszystkie rozmiary ma na pewno standardowe. – To się tylko tak mówi, droga pani. – Doradca handlowy nie wyglądał na zwolennika standardowych rozwiązań. – Może jednak wróciłaby pani do domu i pofatygowała się do nas jeszcze raz. Z dokładnymi wymiarami albo ze starą deską, a może… – Albo z całym kiblem! – wpadła mu w słowo Emilka. Chciała dorzucić coś jeszcze zabawniejszego, ale trzepnięta przez ciotkę w ramię, mruknęła tylko: – No co? – Nie mam czasu jechać do domu i wracać tutaj. Wieczorem organizuję rodzinną uroczystość… Nie chciałabym narażać gości na siadanie na tej starej, popękanej. Rozumie pan? – Jeśli nie posiadam precyzyjnych wymiarów, nie mogę proponować niczego z funkcją bidetową. A szkoda. Sprawdza się w małych łazienkach, gdzie brakuje miejsca na dodatkowe urządzenia sanitarne. O takiej desce marzy każda kobieta. – Nic nie szkodzi. – Wprawdzie łazienka na Swarożyca była rzeczywiście niewielka, ale na szczęście marzenia Wiktorii sięgały powyżej muszli. – Którą zatem pan proponuje? – Pozostają uniwersalne, z możliwością regulacji na śrubach. Uprzedzam, że regulacja jest ograniczona i nie ma pewności, czy będzie idealnie pasować. Mogą być luzy. – Chyba wybiorę uniwersalną… – Wika zaczęła się zastanawiać, czy deliberowanie o luzach w sedesie stacza ją na dno banału, czy może raczej wznosi na wyżyny praktyczności. – Dysponujemy ponad czterdziestoma typami desek uniwersalnych. Jeśli mogę doradzić, proponowałbym ten model. – Światełko lasera spoczęło na środku jednego z białych owali. – Waga trzy i pół kilograma. Duroplast. Szlachetne, mocne tworzywo. Chromowane zawiasy, właściwie niezniszczalne. Środek antybakteryjny
dodawany bezpośrednio do głównego materiału. W rankingu zajmuje drugą pozycję pod względem urody i pierwszą pod względem popularności. – Aha… – Nic innego nie była w stanie wykrztusić. Spojrzała na Emilkę, która z rozchylonymi ustami wpatrywała się w kawałek duroplastu. – Zdecydujemy się na nią? – No! Najważniejsze, że w rankingu urody ma dopiero drugie miejsce. Głupio bym się czuła, gdyby deska od kibla była ładniejsza ode mnie. Bierz ją. – Dobry wybór – pochwalił doradca handlowy, uśmiechając się po raz pierwszy. – Zapomniałem dodać, że ma wyjątkowo wysoką odporność na zarysowania. Gwarantuję kilka lat użytkowania bez śladu draśnięcia. – Bez obrazy, ale czym mamy ją zarysować? Krostami na…? – Emilka szczęśliwie ugryzła się w język. – Rzucamy czasami spodnie albo sweter na zamkniętą klapę sedesu. Metalowe elementy odzieży, na przykład zamki bądź guziki, mogą kaleczyć materiał. – A, chyba że zamki bądź guziki… No to co? – Emilka spojrzała na ciotkę. – Wciągasz wicemiss? – Ty decyduj. Przecież ty masz być w przyszłości dizajnerką, a nie ja. – Właśnie doszłam do wniosku, że zawężę specjalizację do pokojów. Łazienki mnie przerastają. – Dziewczyna obrzuciła niechętnym wzrokiem otaczające je artykuły sanitarne. – Nie będę gadała o deskach sedesowych. Jakoś źle się z tym czuję. – Życie nie polega wyłącznie na siedzeniu w fotelu. – Doradca handlowy odebrał tę uwagę jako osobisty przytyk i najwidoczniej poczuł się urażony. – Czasami trzeba z niego wstać i usiąść na czymś innym, prawda? – Prawda, mój panie. Ale trzeba też trzymać się pewnych proporcji – odparowała natychmiast Emilka. – Widzi pan różnicę między siedzeniem w fotelu i piciem kawy a siedzeniem na sedesie i…? – Poproszę tę deskę! – wtrąciła szybko Wiktoria, stając między siostrzenicą a sprzedawcą. – Zaraz przyniosę. Zechce pani poczekać minutkę? – Oddalił się na zaplecze. – Jak ty się zachowujesz, moja panno? Nigdy nie zostaniesz rasowym dizajnerem, jeśli – nomen omen – wypniesz się na deski sedesowe! – Ja się na nie żadnym nomenem omenem nie wypinam, ale żeby jarać się klapą od kibla? Fejspalm! – Emilka w geście zażenowania przyłożyła dłoń do czoła. – Uważasz, że to normalne? – Uczę dzieci czytania i pisania, więc mogę mieć w poważaniu cały ten zgiełk. Natomiast ty planujesz urządzać ludziom wnętrza. – Wika pokręciła głową. – Musisz być przygotowana na spotkania z osobami, które będą się trzy dni zastanawiać nad wyborem deski klozetowej. I trzeba im będzie pomóc w podjęciu
tej doniosłej, życiowej decyzji. – Nie ma takiej opcji. Mówiłam ci, że skupię się na pokojach. – Oczywiście! A na wizytówce napiszesz: „Profesjonalna aranżacja mieszkań komunalnych, socjalnych oraz lokali zastępczych z toaletami na półpiętrze”. Gratuluję. Klientela będzie walić do ciebie drzwiami i oknami! Emilka nie zdążyła się odszczeknąć, gdyż ich doradca wrócił właśnie z magazynu, dzierżąc pod pachą drugi co do urody i pierwszy co do popularności model klapy. – Pozwolę sobie zaprezentować jeszcze jedną unikatową zaletę tego towaru. Zechcą panie podejść do naszej muszli ekspozycyjnej? – Uśmiechał się promiennie. – Oczywiście – zgodziła się natychmiast Wika. – Jestem ciekawa, cóż to takiego. – Pewnie jak ją odpowiednio zaprogramujesz, w dniu twoich urodzin, po każdym sikaniu, zaśpiewa głosem Merlin Monroe „Happy Birthday to You” – kpiła nastolatka. – Tradycyjne deski montuje się na stałe do sanitariatu. Tę również przykręcamy śrubami. O tutaj. Widzi pani? To jest właśnie regulacja, o której wspominałem… Tymi elementami dopasowuje pani długość i szerokość… Tutaj montujemy nakładki… – mówił i demonstrował kolejne czynności. – Potem ustawiamy osie i maksymalnie zaciągamy śruby. Nie będę tego robił teraz do końca, bo nie chcę odgniatać śladów na ochronnych, miękkich fragmentach. Ale wszystko mamy zamontowane, tak? – Podniósł klapę, usiadł na desce, wstał, opuścił klapę. W zasadzie nie opuścił, lecz trącił, a ona spadała w tempie, w jakim zamyka się brama pałacu Buckingham: bez pośpiechu, dostojnie. – Wydawałoby się, zwykła deska, prawda? – Doradca handlowy z miną iluzjonisty wskazał jajowaty duroplast, który zakończył wreszcie majestatyczną podróż. – A tymczasem… Zaraz pokażę, co to cacko potrafi. – Złapał obydwie części, uniósł je do pionu i lekko szarpnął. W efekcie tego zabiegu cała deska została mu w dłoniach, a z ogołoconej muszli klozetowej sterczały dwa chromoniklowe kikuty. – No i zepsuł pan! – ucieszyła się Emilka. Jakby było z czego. – Może miała fabryczny defekt? Jeśli trzeba, poręczę, że to nie pana wina. – Wiktoria była gotowa dać świadectwo prawdzie choćby i w Prokuraturze Generalnej. – Niczego nie zepsułem. Demonstruję paniom dodatkową zaletę naszego towaru. – Jaką zaletę? Że deska od kibla odpada? – Zdumiona Emilka spojrzała na ciotkę, ale w jej oczach odnalazła też tylko niebotyczne zdziwienie. – Właśnie… – Wika chrząknęła niepewnie. – O jakiej zalecie pan mówi? – Proszę spojrzeć – sprzedawca wskazał na sedes – powierzchnia jest w całości dostępna i gotowa do mycia. Wreszcie skończy się czyszczenie zakamarków patyczkami do uszu i wydłubywanie nicią dentystyczną śmiercionośnych bakterii,
które lęgną się pomiędzy łączeniami. Kiedy wyszły ze sklepu, nastolatka dała upust emocjom. – Co za czub! Kiedy ostatni raz czyściłaś kibel patyczkami do uszu? Albo nicią? – Przyznaję, że nigdy. Ani w tym stuleciu, ani w ubiegłym – wyznała zgodnie z prawdą Wika. – Ale to nie powód do dumy. Te śmiercionośne bakterie… – Śmiercionośne bakterie? Trzeba je w mózgu mieć, żeby pomylić zęby z dupą. – Emilka! – Oj, bo jakiś dziwaczny ten gość był. Wkurzający. Ojca mi przypominał. Patrzył z góry i tak samo pieprzył. Drętwy Hannibal Lecter, co zjadł wszystkie rozumy! – Emilka! Wystarczy!
ROZDZIAŁ 7 Wiktoria wyjęła z lodówki uszka, wczytując się w zamieszczoną na opakowaniu instrukcję. Była prostsza niż montaż deski klozetowej. – Dżizas! Chcesz tym nakarmić babcię?! Przecież ona wywęszy każde E-ileś szybciej niż wyżeł kuropatwę! – Nie przesadzaj. Już je kilka razy jadłam. Pyszne są. Do mojego barszczu idealne. – Do twojego barszczu? A gdzie on jest? Nie mów, że w torebce! – Widząc uśmiech na twarzy ciotki, Emilka złapała się za głowę. – No to po imprezie! – Zaleję go wrzątkiem w najładniejszym garnku. Wrzucę dla picu listki laurowe, ząbki czosnku, kuleczki pieprzu i ziela angielskiego. Babcia się nie zorientuje, zobaczysz. – Aha! Już to widzę. Trzeba by… – Wzrok dziewczyny omiatał kuchnię. – Masz mąkę? – Na górnej półce, przy okapie. – Wika kiwnęła głową we właściwym kierunku. – Co ty robisz? – Patrzyła z przerażeniem, jak siostrzenica wysypuje zawartość paczki na stół. Robiła to tak zamaszyście, że biały pył pokrył nie tylko blat, ale i podłogę. – Uspokój się! – Dla naszego dobra działam. – Emilka rozrzuciła uszka na upapranym mąką stole, a potem zrobiła kilka kroków w tył i podziwiała swoje dzieło. – Wiarygodnie się prezentuje! – Spojrzała na ciotkę. – Tylko my mało wiarygodnie wyglądamy… – Przestań! – Wiktoria poczuła swędzenie w nosie i szczypanie w oczach. – Zwariowałaś? – Nie! Ratuję nas! – Zaciskając powieki, Emilka wcierała mąkę w twarz. – Ciekawe, kto to doceni. Tfu! – Mrugała w przyspieszonym tempie, wyrzucając z ust strugi powietrza. – No! Teraz jesteśmy wiarygodne! Łap któreś uszko i pozuj ładnie do słitfoci z rąsi! – Wyjęła telefon, objęła Wikę, przylgnęła do niej głową i wycelowała w nie obiektyw aparatu. Kiedy Wiktoria zrozumiała, o co chodzi, zaczęła bawić się sesją fotograficzną i pozowała wdzięcznie, udając klejenie gastronomicznego uszka. – Teraz ja! – Emilka podała jej telefon. – Wrzucę na fejsa, to będą pytać, w jakim fotoszopie byłam. – Wyszczerzyła się, ugniatając ciasto z taką siłą, że farsz wyszedł bokami. – Oj, chyba za bardzo się wczuwam.
– Dostaniesz za to przynajmniej sto lajków. – Wiktoria obejrzała zrobione zdjęcia, odłożyła komórkę i zrezygnowana klapnęła na taboret. – Teraz na bank nie zdążymy. Jeszcze sprzątanie nam doszło… – Oj tam, oj tam. W minutę zrobię błysk. – Dziewczyna wybiegła z kuchni i wróciła, ciągnąc za sobą odkurzacz. Z impetem nadepnęła na przycisk. Huk urządzenia zagłuszył pytanie Wiktorii, czy pamiętała o zamknięciu psa. Po chwili było już za późno… Wika zamknęła oczy. Słyszała ujadanie Cykorii, pisk siostrzenicy i pracujący odkurzacz. Kiedy wszystko ucichło, powoli rozcapierzyła palce, ale szybko z powrotem je złączyła. – Zapomniałam, że ona ma schizę na odkurzacz. Trochę mąki się rozniosło, ale czil! Zaraz zrobię błysk. Tylko ten, no… Będziemy musiały się chyba wykąpać, nie? I psa. Cholera! Wszędzie mam to białe gó… – Potężne kichnięcie omal nie oderwało Emilce nosa. – Jeśli jeszcze kiedyś zaproponujesz mi pomoc w czymkolwiek, to nie obraź się, ale odmówię. Nie wierzyła, że zdążą posprzątać, ale jakimś cudem się wyrobiły. Zabrakło jednak czasu na wykąpanie Cykorii. – Za rok pójdzie nam lepiej! To była pierwsza akcja i dlatego zaliczyłyśmy nieogara! – pocieszała ciotkę Emilka, przekrzykując suszarkę do włosów. – Daj spokój! Nowoczesna Europejka nie może zadawać się z mąką, bo widzisz, czym się to kończy! Jak potrzebujesz nowy ciuch, to kupujesz materiał, guziki i suwak, a potem szyjesz w domu? Nie! Ale mąkę i inne takie każda baba oddzielnie przytarga! Najwidoczniej cywilizacja już do nas przyszła, tylko się jeszcze nie rozebrała! – No… – Wiktoria układała sztućce na bordowych serwetkach. Nie miała siły się wydzierać, więc darowała sobie uwagę, że już dawno jest nowoczesną Europejką i dlatego właśnie kupiła gotowe uszka. Postanowiła, że powie to Emilce, gdy dziewczyna wreszcie wyjdzie z łazienki. W końcu się doczekała. – Co jest? Czemu się krzywisz? – zapytała na widok zdegustowanej miny siostrzenicy. – Przepraszam bardzo. Zaprosiłaś rodzinę czy kibiców Pogoni? Granatowy obrus, bordowe serwetki… – Charakterystyczne prychnięcie wyrwało się ze starannie wymalowanych ust. – A klubowe szaliki dla nas masz? Idealnie by pasowały. – Zupełnie przypadkowo mi wyszło. – Wiktoria odsunęła się od stołu i spojrzała na swoje dzieło. – Źle wygląda? Nie pasuje? – Pasuje. Na środek stadionu. Widzisz swój pokój? – Dziewczyna jedną ręką
tarmosiła wilgotne jeszcze włosy, a drugą zataczała szerokie kręgi. – Masz tu bowaryzm po całości: dostojnie, nierealnie, trochę naiwnie i bardzo kobieco. A ty wyskakujesz z jakimś futbolowym eklektyzmem. No zlituj się! – Naprawdę? – Wika pod wpływem złośliwych uwag zobaczyła nagle zamiast stołu proporzec Pogoni. – I co teraz? Nie mam innego porządnego obrusu… – A koronkowy? Ten, który kupiłaś w Sklepie Osobliwości? – Pogryziony. Oddałam do krawcowej, żeby przerobiła na bieżnik, bo szkoda wyrzucać takie cacko. – Szukała spojrzeniem winowajcy, ale bez rezultatu. Cykoria po incydencie z odkurzaczem wciąż nie wychodziła z ukrycia. – Nie ma wyjścia. Zwiń obrus, zostaw serwetki, a blat zarzuć czymś innym. – Mąką? – Bardzo śmieszne! – Nastroszyła się przyszła dizajnerka. – Nawet mąka jest lepsza od tego żałosnego granatu. – Przecież ładny jest. – Niechętnie zbierała talerze i sztućce, które niedawno ułożyła z wyjątkową pieczołowitością. – To prawdziwy obrus. Wiesz, ile za niego dałam? – Wpisz go na listę swoich najgłupszych zakupów! – Po kąśliwej sugestii głos Emilki przeszedł w ton moralizatorski. – Obrus sam w sobie jest okej. I zapamiętaj raz na zawsze, że pod żadnym pozorem nie możesz znosić do domu niczego granatowego. To jest kolor poukładany, szkolny, urzędowy… Dobry do podpisywania kredytu w banku. Ewentualnie na lato w Międzyzdrojach… Ale nie tu! – Co mam położyć zamiast niego? – Dżizas! – Nastolatka patrzyła na ciotkę jak na dziecko. – Rzuć kilka listków potpourri i… – Czego? – Suszonych, pachnących kwiatów, które trzymasz w porcelanowym półmisku na komodzie. Kupiłyśmy je zaraz po tym, jak się tu wprowadziłaś i pracowałyśmy nad detalami. Pamiętasz? I widzisz? Wybrałam bordowe, gdyż bordo tu jak najbardziej pasuje. Tylko nie granat! Możesz to sobie zapisać na twardym dysku? – Postaram się. A co oprócz tego podpru… Oprócz tych listków? – Kilka świeczek i jakieś pojedyncze perły. – Oczywiście! – Tym razem Wiktoria prychnęła ironicznie. – Mam w domu kilogram pereł. Niektóre już na sznurku, a niektóre jeszcze w muszlach. Tylko brać i rzucać! – Czil. Zaraz coś znajdę. – Dziewczyna przyniosła z sypialni szkatułkę. – Rozkładaj na stole, co masz: kolczyki, wisiorki, naszyjniki… A potem zasyp potpourri i rozstaw świeczki. Tylko chaotycznie je rozstaw, rozumiesz? – Nie. Ale się staram. – Głos Wiki daleki był od entuzjazmu. – Wybacz, mała.
Kolczyków nie położę. Kolczyki są za intymne. – Intymne? Czyżbyś miała przekłute nie tylko uszy? W życiu nie… Dalsze słowa zagłuszył najpierw dzwonek domofonu, a sekundę potem radosne szczekanie Cykorii. Suka wypadła w podskokach z sypialni, bo już dawno się nauczyła, że ten dźwięk zwiastuje samo szczęście: przyjdzie człowiek, który kimkolwiek by był i jakkolwiek by pachniał, na pewno zacznie od przytulenia jej, a skończy na dokarmianiu smakołykami ze stołu. Ponieważ ten scenariusz sprawdzał się dotychczas w stu procentach, reagowała szaleńczą radością na wszelkie odgłosy zapowiadające przybycie gości. – Idź otwórz. Coś czuję, że to twoja mama. – Wika rzuciła na stół garść biżuterii i odstawiła szkatułkę. – A ja coś czuję, że mama przyjdzie ostatnia… – Emilka wygięła ironicznie usta i poszła odebrać domofon. – To Anka! – krzyknęła triumfalnie w stronę salonu, gdzie ciotka kończyła aranżację blatu, podpalając świeczki. Anula najpierw przywitała się z Cykorią. – Moja wnusia kochana! Pokaż babci, jak urosłaś. – Przykucnęła i całowała popiskującego ze szczęścia psiaka. – Ojej! Czemu sypie się z niej coś białego? – Spojrzała na Wiktorię. – To jakiś talk? Na pchły? – Nie. To mąka. Robiłyśmy razem uszka do barszczu. Zaraz ci opowiem… A Kamil? Nie przyjdzie? – Przyjdzie… Zalewają fundamenty… Albo wylewają…? – mamrotała Anula, usiłując znaleźć na języku drażniący ją włos. – Wreszcie! Sierść w ustach jest okropna, a z mąką szczególnie. – Wytarła rękę o spodnie. – Mrozy są i terminy im się walą, więc nadganiają z Jankiem robotę. Kazał cię przeprosić za spóźnienie. – Nie szkodzi. Najważniejsze, że przyjdzie. Specjalnie dla niego pojechałam dzisiaj po nową deskę sedesową. Taki model kupiłam, że chyba bilety będę na nią sprzedawać! Siadaj. – Wskazała przyjaciółce krzesło. – Możecie wyjaśnić, dlaczego z psa sypie się mąka i co to znaczy, że razem robiłyście uszka? Wyjaśniły. Kiedy Anula, pękając ze śmiechu, oglądała zdjęcia, w mieszkaniu ponownie rozległ się domofon. – To na pewno Mela! – Wika pobiegła do drzwi, na wyścigi z Cykorią. – Niby dorosła, a naiwna jak dziecko. – Emilka pokręciła głową, rzucając Ance porozumiewawcze spojrzenie. – To na pewno nie mama. – Dziadkowie idą! Emilka podsumowała dochodzący z przedpokoju krzyk pełnym satysfakcji uśmiechem. – Chodź, przywitamy ich. – Anna wstała z krzesła. Lubiła Janinę i Bernarda. Wiele lat temu opuściła maleńką wieś, przyjechała
do Szczecina i zamieszkała w bursie przy jednym z liceów. Czuła się przytłoczona samotnością i wystraszona hałasem miasta. Na szczęście już pierwszego dnia usiadła w ławce z poczochraną, wiecznie śmiejącą się Wiktorią. Natychmiast się polubiły, a Janina i Bernard traktowali Ankę jak trzecią córkę. Przywiązała się do lokatorów uroczej willi na Pogodnie i chociaż rozpierzchli się teraz po różnych dzielnicach, wciąż pamiętała ich z tamtych czasów, kiedy byli młodzi i wolni od trosk. I od problemów z kondycją… – Co za moda, takie wysokie stopnie robić? – sapała Janina. – Serca trzeba nie mieć, żeby narażać schorowanych ludzi na podobną mordęgę. Dzieci kochane, następnym razem bawcie się bez nas. Po co my wam? Dwa zniedołężniałe dziady… – Klapnęła na siedzisko, które Emilka wynalazła na pchlim targu i z pomocą tapicera zamieniła w „odjechany szezlong”. – Nam już nie do ludzi, tylko w domu siedzieć. Ale przyszliśmy, bo niezbadane są wyroki boskie. Może ostatni raz się widzimy? – Matka! Co ty opowiadasz? – Bernard, w przeciwieństwie do żony, ani myślał obnosić się z sapaniem, chociaż jego pierś mocno falowała pod białą koszulą. – Żeby takie trzy dziewczyny w progu zobaczyć, to piechotą na Pałac Kultury warto wejść! Nie wiem, na którą najpierw patrzeć i którą pierwszą całować, a ty mi o wyrokach gadasz! Niech sobie Bóg z wyrokami poczeka… – Wyciągnął ręce do komitetu powitalnego. – Dajcie buziaka zniedołężniałemu dziadowi! Raz, dwa, trzy! – Wcale nie jesteś zniedołężniały dziad. – Emilka pierwsza wpadła mu w ramiona. – Jesteś przedwojenny hipster, tylko babcia cię dołuje! – Oczywiście, że nie jesteś zniedołężniałym dziadem! – Wiktoria uściskała najpierw ojca, a potem Janinę. – Mamo, daj płaszcz. Zaraz przejdziemy do pokoju. Usiądziesz wygodniej. – Panie Bernardzie, a pan jak zwykle elegancki i pachnący! – Anula zamykała korowód pochlebczyń. – Zawsze będę pana kojarzyć ze zniewalającym zapachem wody po goleniu. Kiedy przyjeżdżałam do was i pan akurat rąbał drzewo albo mył samochód, to nawet wtedy był pan nienagannie ogolony i pachniał odurzająco. Naprawdę, nic się pan nie zmienił! – Nie bałamuć mnie, oj, nie bałamuć… – Niemłoda, ale wciąż jednak samcza pierś zafalowała, jak gdyby jej posiadacz zdobył właśnie na piechotę Pałac Kultury. – Tym bardziej że Kamila nie widzę. Taką sarenkę samą puścił? – To za waszych czasów była już woda po goleniu? – zdziwiła się Emilka. – A mówiliście, że tylko ocet. Dziadek! Octem się kropiłeś? To ja dziękuję za taki odurzający zapach. – Octem, octem… kozo ty! – Bernard przygarnął wnuczkę do siebie i potargał po
włosach. – Ubrany w giezło modliłem się do Światowida i mieszałem ocet z lawendą. – Ubrany w co? – W giezło. Taka koszula dżinsowa, tylko biała. – Zaniósł się szczerym śmiechem. – Twój dziadek nie był ubrany w giezło, nie skrapiał się też octem – wyjaśniła Anula, patrząc na niego zalotnie, wdzięczna za nazwanie jej sarenką. – Pamiętam, że najczęściej chodził w koszuli flanelowej i pachniał… Jak ta woda się nazywała? – Prastara. Butelka w wiklinowym opakowaniu… – Bernard westchnął z nostalgią. – Dziś już czegoś takiego nie robią. Zamiast trzymać się tradycji, napchali półki zachodnimi gównami, od których tylko uczulenia można dostać! A Prastara? Dwadzieścia lat minęło i co? Kobieta wciąż pamięta jej zapach… – Przytulił Anulę. – Przestań błaznować! – fuknęła na niego żona, systematycznie rozbierana przez córkę i wnuczkę z oprószonej śniegiem garderoby. – Wybaczcie staremu prykowi, bo sam już nie wie, co mówi. – Uśmiechnęła się przepraszająco nie tylko do Emilki, Wiktorii i Anki, ale nawet do podskakującej jak sprężynka Cykorii. – Chciałaby dusza do raju. – Ano chciałaby… – Mąż popatrzył na nią z żalem i posmutniał na chwilkę. – A gdzie twój szczęściarz? – zwrócił się do Anuli. – Ma raj na ziemi, to czego jeszcze szuka? – Kamil dołączy do nas później. Musiał zostać na budowie, bo coś tam zalewają przed mrozami. – Eeee, szkoda, że przyjdzie. Czyli nie mam co liczyć na miłe towarzystwo? – Ależ bardzo chętnie! Nawet jak już przyjdzie! – zapewniała Anka, wciągając w nozdrza zapach wody po goleniu. – Po co mi on? Tylko betonem i prętami będzie go czuć. Zdecydowanie wolę pana. O ile, oczywiście, małżonka nie będzie miała nic przeciwko. – Nic nie będę miała przeciwko. Bardzo miła jesteś, moja droga, że umiesz nie sprawiać przykrości staremu dziadowi, co nad grobem stoi, a wystawia się na pośmiewisko. – Mamo, chodźmy do pokoju… Wiktoria usadziła ją za stołem i zaproponowała sałatkę jarzynową. – Sama robiłaś? Czy kupna? – Janina zajrzała podejrzliwie do miski. – Nie jest kupna, ale i nie ja ją robiłam. To Emilka. Pomagała mi od rana i nie wiem, jak dałabym sobie dzisiaj bez niej radę. – Babciu! Jak mogłaś pomyśleć, że kupna sałatka? Wszystko jest domowej roboty. Wszyst-ko! – wyskandowane słowo kipiało pewnością. – Oprócz wędlin. Nie miałyśmy czasu przerobić prosiaka. Ale cała reszta to nasze dzieło! – A czemu tyle talerzy? Jeden dla Meli, jeden dla Kamila… A te trzy? – Janina,
uspokojona zapewnieniami wnuczki, skupiła się na pustych nakryciach. – Dla kogo? – Dla Mirka i Justyny. Chociaż nie wiem, czy przyjdą. Mirek powiedział, że się postarają – bąkała Wiktoria, zapełniając blat półmiskami. – Tato, możesz przesunąć salaterkę ze śledziami i zrobić miejsce? Przepraszam. Rąk mi brakuje… – Narzucałaś zwiędłych liści i nastawiałaś zniczy, jakby to nie były imieniny, tylko Zaduszki albo Matki Boskiej Gromnicznej! Nie dość, że twoja matka wciąż mnie do grobu wpycha, to jeszcze ty? Mogę je stąd zabrać? – Zaczął odstawiać świeczki. – A to co znowu? – Podniósł do góry mieniący się długi kolczyk zaplątany między serwetkami. – No mam nadzieję, że damskich majtek tu za chwilę nie znajdę. – Pokręcił głową, udając zgorszonego. – Córcia, coś ty na stole robiła, że pogubiłaś biżuterię? – Beniu, wstydziłbyś się na stare lata… – Żona kolejny raz obrzuciła go takim wzrokiem, jakby był sarkofagiem w kształcie żonglującego klauna. – Ja mam się wstydzić? Przecież to nie mój kolczyk! – Pomyślałam, że tak będzie ładniej. – Wika wbijała oczy w siostrzenicę, ale Emilka siedziała ze spuszczoną głową i robiła głupie miny do wijącej się przy nogach Cykorii. – Już zabieram… – No dobrze. Dwa talerze dla Mirka i tej jego… – Janina wykonała na piersiach znak krzyża. – A trzeci? Dla kogo? – Zaprosiłam kolegę. Byliśmy ostatnio razem na wycieczce i tak jakoś się zgadało o moich imieninach. Troszkę się spóźni. Ma korepetycje do wpół do siódmej. Czyli zaraz powinien być. – Aż bała się patrzeć na matkę. – Pojechaliście razem na wycieczkę? Kiedy? Nic nie mówiłaś! – Nie było o czym. Wybraliśmy się z dziećmi… – Z dziećmi? – Janina skrzywiła się boleśnie. – Ile on ma dzieci? – Z moimi dziećmi byliśmy… – Przecież ty nie masz dzieci! Beniu, rozumiesz coś z tego? – Gdybyś jej wciąż nie przerywała, na pewno już dawno bym zrozumiał! – Ojciec westchnął i patrzył współczująco na Wiktorię. – Czy to dziwne, że się nią interesuję?! – wybuchnęła Janina, zanim córka zdążyła nabrać powietrza do płuc. – Chcę wiedzieć, z kim moja córka jeździ po Polsce i kogo do domu sprasza. Gdybyś oglądał w telewizji coś więcej niż tylko mecze, tobyś miał świadomość, czym mogą się skończyć takie wycieczki! Ale ciebie nic nie interesuje. Ojciec dziecięciu jak wół cielęciu! – Czego się napijemy? – Bernard odwrócił się do żony plecami i wesoło zagadnął Anulę. – Pozwolisz, że dopóki nie ma Kamila, ja będę czynił honory. – O! I proszę. Twoja córka rozjeżdża się z obcymi mężczyznami, a ty się rozpijasz z obcymi kobietami! Doczekałam się na stare lata! – Mamo, posłuchaj! – Wiktoria klęła w duchu, że nie kupiła mieszkania na piątym
piętrze bez windy. – To nie jest obcy mężczyzna, tylko Krzysztof, kolega z pracy. Byliśmy pod Szczecinem na kilkugodzinnej wycieczce z moją klasą. Jesteśmy znajomymi. Lubię go bardzo, ale… – Żonaty? – Nie. – Dzieci ma? – Nie. – A dlaczego? – Nie wiem. – A ile ma lat? – Dwa lata starszy ode mnie. – Nauczyciel? – Tak. – A czego uczy? – Fizyki. – To za dużo nie zarabia. – Tyle, co ja. Plus korepetycje. – Ale samodzielny? Czy przy matce? A rodzice gdzie mieszkają? W Szczecinie? – Samodzielny. W Szczecinie. – Wiktorii brakowało tylko oślepiającej lampy skierowanej prosto w źrenice. Najwidoczniej Bernard miał podobne, okupacyjnowojenne skojarzenia, bo przerwał pogawędkę z Anulą i wtrącił: – Jak ten Krzysiek już będzie pod domem, zrzuć z parapetu doniczkę i krzyknij na całą ulicę: „Kocioł!”. Jeśli jest mądry, ucieknie do lasu, zamiast tu przychodzić. – Długo się znacie? – Janina zignorowała złośliwości męża i chichoty Emilki. – Kilka lat. – A czemu nigdy o nim nie słyszałam? – Jakoś nie było okazji. Mówiłam przecież, że jesteśmy tylko znajomymi… – Dżizas! Babciu! – Emilka nie wytrzymała. – Przestań cisnąć. Ja go znam. Daje mi korki z fizy. – Ton jej złagodniał, ale oczy wciąż sypały iskrami. – Normalny kumpel i finał tematu. Gdybym zaczęła spowiadać się z każdego kolesia, którego zaprosiłam na chatę, to ksiądz by umarł z głodu w konfesjonale! Nie miałaś w życiu kumpli, że takie kwasy robisz? Przy stole zapadła cisza. Anula przygryzała wargi, Wiktoria spuściła głowę, a Bernard przyglądał się żonie ze złośliwą satysfakcją. Zamiast upomnieć nastolatkę, milczeli, czekając, co odpowie jej babcia. Z kłopotu wybawił ich dzwonek domofonu. Emilka z Cykorią rzuciły się do drzwi, a Wika, ciężko wzdychając, poszła za nimi. – Muszę uczulić Melę. Niech z nią poważnie porozmawia. Ona robi się coraz
gorsza – stęknęła Janina, kiedy wnuczka wybiegła z pokoju. – Nie ma za grosz wychowania i szacunku dla świętości. – Chciała powiedzieć znacznie więcej, ale nie zdążyła, bo w przedpokoju rozległy się śmichy-chichy, nad którymi dominował obcy, męski głos. Janina uśmiechnęła się szeroko. Głos był obiecujący: niski, radiowy. Zwiastował mężczyznę rodem z wenezuelskich seriali. Nie pomyślała, że radiowy głos i telewizyjna aparycja rzadko idą w parze, więc bardzo się rozczarowała, kiedy w progu salonu stanął całkiem normalny chłopak. Buzię miał sympatyczną i nawet włosy wciąż miał, ale był jakiś taki swojski, jakby wpadł zza ściany pożyczyć szklankę cukru. Od razu widać, że nie lekarz – Janina z nostalgią wspomniała Bożydara, którego naraiła córce kilka miesięcy temu, ale ta szybko dała zalotnikowi kosza. No cóż, od urodzenia była krnąbrna i nigdy się nie rozumiały, więc czemu teraz miałoby być inaczej? – pomyślała Janina, witając się z Krzyśkiem, który zapewniał, że od dawna marzył, aby ich poznać. Dobre chociaż to, że na zakochanego wygląda. Obserwowała, z jaką atencją nadskakuje Wiktorii i jak na nią zerka. Trudno, niech już będzie… – Czego się napijesz, młody człowieku? – Bernard daleki był od podobnych rozważań. – Nie pamiętam, kiedy ostatni raz ktoś mnie tak ładnie nazwał, więc z radości mogę wypić wszystko. – Pomógł Wice upchnąć w wazonie kilkadziesiąt róż. – Poproszę to samo, co pan, jeśli można… To nie był najlepszy pomysł. Kiedy wychylił czystą do dna, omal mu gardła nie wypaliło, a co gorsza, zauważył kątem oka, że Bernard nie popija i nie zagryza, więc i on zrezygnował. – Beniu, wystarczy. Nie zgrywaj młodzieniaszka i nie staraj się dorównać panu Krzysiowi. Nie masz jego lat. Pamiętaj o nadciśnieniu. Obiecałeś, że nie będziesz tyle pić. Krzysiek – amator rozwodnionej whisky – wciąż czuł ogień w przełyku i to raczej on walczył o życie. Na dodatek był pewien, że walka dopiero się zaczyna. Jego rodzice rozmawiali takimi samymi tekstami, więc domyślał się dalszego ciągu. I nie pomylił się: ledwo żona skończyła marudzić, Bernard napełnił szybko kieliszki i trącił go ponaglająco. Krzysztof zastanawiał się, za ile lat osiągnie podobny etap, kiedy zamiast pić dla rauszu, będzie łoił wódę na złość żonie, udowadniając wszystkim, że wciąż jest stuprocentowym facetem, którego żadna kobieta upominać nie będzie. Na wszelki wypadek wciąż się nie żenił, bo coś mu podpowiadało, że ożenek znacznie przyspieszy nadejście krytycznego momentu. Bał się tego tak bardzo, że kończył związki, kiedy tylko jakaś kandydatka
na narzeczoną zaczynała głośno wypowiadać swoje zdanie w kwestiach jego picia, konieczności noszenia kalesonów lub niezdrowego żywienia. Niestety, wszystkie po pewnym czasie wchodziły na ten nieprzyjemny szczebel znajomości i zaczynały go traktować jak dziecko zamiast jak dorosłego mężczyznę, któremu z natury uwłacza noszenie rajtuzów oraz dieta gryzoni. Ostatnia dama jego serca zostawiła szczególnie głęboką rysę na męskim honorze… Któregoś dnia, po wypasionym obiedzie z sałatą i brokułami, uparła się, że razem pójdą poszukać garnituru na zbliżające się wesele jego serdecznych przyjaciół. Krzysiek miał być drużbą, więc poczuła się odpowiedzialna za jego prezencję bardziej niż za swoją własną. W końcu się poddał i zgodził na wspólne zakupy. Z trudem przeżył wybieranie koszuli, która miała pasować do sukienki świadkowej i do kwiatów panny młodej. Według niego chodziło o kolor spranych gaci, a według niej – pudrowego różu. On uważał, że sklepy w Szczecinie pełne są tego żenującego asortymentu, natomiast ona wciąż wybrzydzała: albo koszula okazywała się zbyt łososiowa, albo bardziej koralowa niż pudrowa. Kiedy wreszcie znaleźli taką przypominającą sprane gacie, przyszedł czas na zakup garnituru. Zgodnie z tym, co mówiła do sprzedawczyń na kolejnych stoiskach, miał być slim fit. Myślał, że to też jakiś kolor… – Idź się ubierz. – Popchnęła go w stronę przymierzalni, wcisnąwszy w ręce trzy wieszaki, a kiedy potulnie się oddalił i zasunął za sobą kotarę, wdała się w rozmowę z ekspedientką. – Niech założy wszystkie, ale jestem pewna, że ten pierwszy, grafitowy, będzie najbardziej pasował do pudrowego różu, prawda? – Sukienka panny młodej jest pudrowa? – Nie. Biała. W pudrowym będzie świadkowa i kwiaty. – No to faktycznie, chyba ten pierwszy najlepiej będzie pasował… – Sprzedawczyni umilkła na chwilę. – I jak? Wyjdzie pan i się nam pokaże! Marzył, żeby uciec do domu, ale zatrzymał się na środku stoiska. – No! Od razu wiedziałam, że ten będzie idealny. Tylko… – Znawczyni odcieni różu skrzywiła się i popatrzyła na ekspedientkę. – Spodnie źle leżą. Strasznie się marszczą w kroku. Widzi pani? Rozsuń nogi, kochanie. – Zebrała materiał, wbijając mu paznokcie między jądra. – Niech pani spojrzy. Mam rację? – No rzeczywiście. Jakoś niedobrze to wygląda… Niedobrze… – Obca kobieta dłuższy czas celowała wzrokiem prosto w jego rozporek i kręciła z niezadowoleniem głową. Czuł się okropnie i miał wielką ochotę wgapić się w jej biust, a potem tak samo pokiwać głową ze smutkiem: „Niedobrze, oj, niedobrze…”. – Ale można zebrać od góry, w pasie. O tak… – Sprzedawczyni wykazała się nieco większym szacunkiem dla „klejnotów”, ale równie zawzięcie majstrowała mu
przy spodniach. – O! Widzi pani? Producent celowo zrobił zakładkę, żeby można było popuścić. A usługi krawieckie mamy w cenie. Trzy stoiska dalej. – Bo ja wiem. Może niech przymierzy jeszcze tamte dwa, a potem… – Chyba dostrzegła wzbierającą w nim furię, bo dokończyła wspaniałomyślnie: – A potem niech sam zdecyduje. Uznał, że to jedyne mądre słowa, jakie powiedziała w tym dniu, i skwapliwie jej posłuchał: zdecydował sam. Nie wziął ani grafitowego zestawu ze sklepu, ani znawczyni pudrowego różu na wesele. Poszedł w białej koszuli i w starym czarnym garniturze. Bawił się fantastycznie, chociaż do nikogo i do niczego kolorystycznie nie pasował. Zaprzysiągł sobie, że już nigdy żadnej kobiecie nie da się wciągnąć w coś poważniejszego. Trwał w tym postanowieniu, ale jednak – pomimo radości z odzyskanej swobody – wciąż czegoś mu brakowało. Nawet pies lubi, żeby ktoś go głaskał… Patrzył na Cykorię biegającą od krzesła do krzesła i łaszącą się do każdego. Próbował zatrzymać ją przy sobie, ale uciekła, zostawiwszy mu na dłoniach dziwny, biały proszek. Pocierał opuszki palców, starając się odgadnąć, cóż to takiego; nawet chciał zapytać, ale zamilkł pod wpływem wymownego spojrzenia Emilki. Podejrzewał, że pies złapał pchły i Wika obsypała go jakąś trucizną, a woli o tym nie mówić, bo Janina dostałaby apopleksji na wieść, że przy stole z jedzeniem krąży futro z insektami. Nie dociekał więc, ale na wszelki wypadek poszedł umyć ręce. Wypucował starannie dłonie, a potem ochlapał kark zimną wodą, bo polewane przez Bernarda szybkie kolejki działały bardzo rozgrzewająco. Jeśli trafię na izbę wytrzeźwień, nikt nie uwierzy, że wykończył mnie nobliwy, starszy pan – pomyślał, wracając do stołu. Kiedy przechodził za krzesłem solenizantki, zatrzymał się na chwilę i położył jej ręce na ramionach. – O co chodzi? – Odwróciła się i zadarła głowę. – Potrzebujesz czegoś? – Nie. – Pochylił się i cmoknął ją w policzek. – Już nie. – Usiadł na swoim miejscu, udając, że nie widzi ani karcącego wzroku Wiktorii, ani zachwyconego spojrzenia Emilki. Uśmiechał się pod nosem i słuchał toczącej się rozmowy. – Jak mój Kamiś przyjdzie, musi wam opowiedzieć, co za buty sobie kupił trzy dni temu. Tym razem do biegania. Szamocze się z wiekiem, więc chwyta się przeróżnych sportów. Niedawno byliśmy w górach i postanowił, że nauczy się jeździć na snowboardzie. A przecież ledwo nogę mu z gipsu wyjęli… – Anula spojrzała na przyjaciółkę. – Pamiętasz, co wtedy wyczyniał? A gdyby złamał obie nogi? Musiałabym go gdzieś oddać na przechowanie, bo zadręczyłby mnie na śmierć.
– I jak mu poszło? Nauczył się? – dociekały Wika i Emilka. – Wy nie pytajcie, czy się nauczył. Zapytajcie lepiej, jak on się do tego szykował! – Anka wybuchnęła śmiechem. – Jego bardziej rajcują fachowe przygotowania niż uprawianie sportu. Najpierw siedzi w Internecie i czyta. Potem robi rundę po Szczecinie i wydaje majątek na najdroższy sprzęt, a potem raz go użyje i wrzuca na strych. Przysięgam! – Huknęła się w piersi. – Gdybym wszystko wystawiła przed dom, to ludzie by uznali, że wynajęłam chatę kadrze olimpijskiej. Strach pomyśleć, co będzie, jeśli postanowi zająć się wioślarstwem albo bobslejami. Ubywa mu normalnych sportów, więc w końcu przyjdzie do domu z kajakiem! – Czyli deska do snowboardu też już leży na strychu? – Wiktoria wycierała łzy ze śmiechu. – Oczywiście! A razem z deską pokrowiec, nakolanniki, ochraniacze na plecy i biodra, bielizna termiczna… Właśnie! Najlepsza ta bielizna! Kupił, bo myślał, że zmarznie, a potówek dostał. – Zaraz się posikam! – piszczała Emilka. – Czyli ful profeska nie bardzo wyszła? – Ależ wyszła! Jak szedł na pierwszą lekcję, to wyglądał tak profesjonalnie, że jakaś kobieta go zaczepiła i spytała, ile bierze za godzinę. Chciała synka do niego zapisać. Oczywiście się nie przyznał. Powiedział, że ma zawalony terminarz, i odesłał ją do kolegów z branży. – Ale mówiłaś, moja droga, że teraz zajął się bieganiem. – Janina wreszcie wyglądała na szczerze rozbawioną. – Bieganie nie jest aż tak kosztowne. Trampki, jakiś dres… – A się pani zdziwi! Nic więcej nie powiem. Sami go zapytajcie, bo dość już się wyzłośliwiałam. – Spojrzenie Anki powędrowało w stronę mężczyzn, którzy uśmiechali się cały czas pod nosem, ale z widocznym przymusem. Bernard ledwo trzymał język za zębami, żeby nie podsumować dzisiejszych biznesmenów, co to kupują za ciężkie pieniądze sprzęt sportowy i wyrzucają go na strych, podczas gdy ludzie, którzy całe życie pracowali jak woły, zdychają z głodu na emeryturach. Krzysiek natomiast przypomniał sobie o wielofunkcyjnym urządzeniu do ćwiczeń, zalegającym diabli wiedzą gdzie. Dzięki niemu, bez wychodzenia z domu, miał wyrzeźbić ciało na Apolla, ale już po tygodniu zapomniał o tym postanowieniu. Ciekawe, ile Anula kupiła niepotrzebnych sukienek i butów. I za ile? Pewnie gdyby wystawiła je przed dom, ludzie pomyśleliby, że wynajęła chatę galerii handlowej… Dzwonek domofonu przerwał kobiece prześmiewki i męskie rozterki. – Teraz to na pewno Mela! – Wiktoria poderwała się zza stołu. – Godzina spóźnienia. – Nie wiadomo do kogo, ale za to bardzo głośno powiedziała Emilka. – A nie mówiłam?
ROZDZIAŁ 8 Kiedy Amelia wyrwała siostrę z rąk psychopatycznego kochanka i sprowadziła do domu, pełna była obaw o przyszłość. Jak przyjmą ciotkę Mirek i Emilka? Czego nasłucha się od rodziców? Co powie Sławek? Bała się powrotu męża. Podejrzewała, że nie zaakceptuje szwagierki w domu i nie pogodzi się z homoseksualizmem syna. A przede wszystkim jak przyjmie fakt, że żona od dwóch miesięcy pracuje w biurze nieruchomości? Ukrywała to przed nim. Znała Sławka – zbombarduje jej entuzjazm, zapewni, że jest z niej dumny i nigdy w nią nie wątpił, a potem poprosi, żeby przestała się wygłupiać. Milczała więc, chociaż miała świadomość, że zachowuje się jak struś. Przecież on w końcu wróci z morza. I wrócił… Amelii bardzo zależało na dobrym humorze męża. Postanowiła powiedzieć mu wreszcie o swojej pracy. Ale dopiero w zaciszu sypialni, kiedy zakończą się powitalne korowody. Przemyślała treść przemówienia. Wiedziała, co jest najważniejsze – on musi być na pierwszym miejscu. Dostałby szału, wiedząc, że ktoś lub coś może mu to pierwszeństwo odebrać. Zapewni go więc, że jej praca – której absolutnie nie wypada porównywać z jego pracą – to zwykły zapychacz czasu, jakże dłużącego się pod nieobecność ukochanego męża. A dlaczego nic nie powiedziała? Przecież nie było o czym mówić! Tysiące razy powtarzała w pamięci swoje kwestie i wznosiła oczy do nieba, prosząc Boga o jedno: niech Sławek przyjdzie do sypialni w dobrym humorze, oby tylko wcześniej coś go nie wytrąciło z równowagi. Niestety… Wiadomość, że Mirek spodziewa się dziecka ze znacznie starszą od siebie kobietą, spadła na nią tak samo niespodziewanie jak na Sławka. Zareagowała jednak zupełnie inaczej – miała pretensje głównie do siebie: co z niej za matka? Wiktoria od razu się zorientowała, że z chłopakiem coś jest nie tak. Już po kilku dniach dostrzegła u siostrzeńca niepokojące objawy. A ona spędziła z Mirkiem tyle lat, widywała go codziennie. I co? Nic! Więc co z niej za matka? Wyrodna! Kiedy syn wyszedł, trzasnąwszy drzwiami, chciała za nim pobiec i zapytać, czemu ukrywał się przed nią. Nie miała do niego żalu o nic. Tylko o to dlaczego.
Poświęciła dzieciom najlepszy kawałek życia, zrezygnowała ze wszystkiego, by nic im nie zabrakło. W zamian liczyła na zaufanie, miłość i szczerość. To w zupełności wynagrodziłoby kilkadziesiąt lat spędzonych na pokornej służbie: przewijaniu, gotowaniu ulubionych potraw, wożeniu na treningi, entuzjastycznym oklaskiwaniu sukcesów na szkolnych uroczystościach i zawodach, pomaganiu, wspieraniu, ukrywaniu przed Sławkiem ich dziecięcych i nastoletnich grzeszków. Czy wymagała zbyt wiele? Rozczarowana i zrozpaczona, marzyła o schowaniu się w mysią dziurę. Kiedy Wiktoria z Emilką sprzątały po feralnej kolacji, ona i Sławek zamknęli się w sypialni. Zabrał ją na górę, by wyjaśnić szczegóły swojego planu. – Jutro pojadę na uniwerek. Rozprawię się z nią! – Przecież jutro niedziela. – Nie szkodzi. Szmata ma zajęcia na zaocznych. Sprawdziłem, kiedy byłaś w łazience i doprowadzałaś się do porządku… – Przez chwilę przyglądał się jej zapuchniętej twarzy, a potem podszedł do leżącego na łóżku laptopa i stuknął palcem w pierwszy lepszy klawisz. Na ekranie wyświetliła się zapisana maczkiem tabelka. Amelia siedziała daleko i brakowało jej sił, by podejść i odczytać szczegóły. Domyśliła się, że to plan zajęć, a słowa męża potwierdziły jej przypuszczenia. – Jutro o dziesiątej czterdzieści pięć zasrana pani doktor Justyna Stroińska rozpoczyna wykład dla studentów pierwszego roku. Doktryny politycznoprawne… No! To ja jej zrobię wykład i przedstawię swoje doktryny! – Skąd wiesz, że to akurat ona? – Podziwiała Sławka za natychmiastową gotowość do działania, ale przerażało ją bezwzględne rozprawianie się z ludźmi i ich uczuciami. Przecież nie jest na statku! Tu nie chodzi o brazylijską rudę, lecz o ich syna! – Nie ma innej Justyny na liście pracowników wydziału prawa. Czyli to ona. – Oderwał wzrok od komputera. – To ona uwiodła Mirka. Przez twoje miękkie chowanie dał się starej krowie podejść jak gówniarz! – Widząc opuszczoną głowę żony, złagodził nieco ton. – To też trochę moja wina. Powinienem z nim więcej rozmawiać i uprzedzić, jakie cyniczne potrafią być kobiety. Myślałem, że jest wystarczająco inteligentny, aby samemu do tego dojść, ale najwidoczniej się myliłem… No już! Przestań płakać! – Drażniły go łzy, zostawiające na satynowej koszulce wielkie, mokre plamy. Uważał, że lepiej panować nad emocjami, niż je rozniecać, więc przemawiał rzeczowym tonem i nie przytulał żony, wiedząc, że nawet drobny, czuły gest wywoła kolejną fontannę łez. – Co się stało, to się nie odstanie. Żadne płacze tu nie pomogą! – Pójdziesz do niej jutro i co powiesz? – Wytarła oczy, patrząc zaczepnie. – Ma zostawić Mirka w spokoju. – Jesteś pewien, że tak łatwo wszystko załatwisz? Czy w swojej nieskończonej
mądrości pamiętałeś o pewnym drobiazgu? Ona jest w ciąży. To dziecko będzie naszym wnukiem! Weź się zastanów! – Marzyła, by pobiec do kuchni, gdzie Wiktoria z Emilką na pewno mówiły z dużo większym sensem i empatią. – Czasami mam wrażenie, że nie jesteś człowiekiem, tylko jakąś bezduszną maszyną! – Nie zapomniałem, że ona jest w ciąży… – Agresja żony podziałała na niego jak afrodyzjak. Nie widział już spuchniętych, przekrwionych oczu. Widział nieposłusznego wojownika, którego zapragnął jak najszybciej posiąść i pokonać, ale zdawał sobie sprawę, że nie może od razu przystąpić do ataku. Mimo gwałtownego napadu pożądania mówił obojętnym tonem. – Nie martw się. Będę jej dawał alimenty. Takie, że jeszcze dla niej wystarczy. Żyły sobie wypruję, żeby spłacić błędy Mirka. A ona tylko na tym bachorze skorzysta. I bardzo cię proszę! Nie nazywaj go naszym wnukiem, dobrze? Prawdziwego wnuka to my się kiedyś doczekamy. Za kilka lat. I jego matką nie będzie żadna zboczona baba, tylko normalna, porządna dziewczyna. – Może oni chcą być razem? Słyszałeś, jak jej bronił? – Mirek to głupi szczeniak, który sam nie wie, czego chce. Tym chorym związkiem i niechcianą ciążą udowodnił, że daleko mu do dorosłości. Jeszcze nam kiedyś podziękuje. Zobaczysz! – Skończył dwadzieścia jeden lat. Jest dorosły! – Ma dwadzieścia jeden lat i wielką karierę przed sobą. Naszym obowiązkiem jest zadbać, aby ta suka nie zniszczyła mu życia. – A jeśli ją naprawdę kocha? – Rozmawiajmy poważnie, bardzo cię proszę! – Tak nie da się rozmawiać! – Mela wybuchnęła bezradnym płaczem, nie zdając sobie sprawy, jak skutecznie wygasiła chuć męża. Nawet do głowy jej nie przyszło, że ktoś w takim momencie może w ogóle myśleć o seksie. Zastanawiała się, gdzie poszedł Mirek. Do Justyny? A może szwenda się po ciemnych uliczkach? Wróci do domu? Kiedy porozmawiają? Czy wreszcie się dowie, dlaczego ukrywał swój romans? Czemu kłamał? Po co wymyślał wakacyjne wyjazdy, lunche, kina, koncerty oraz dziesiątki imprez, które niby zaliczał ze swoim przyjacielem Rafałem? Może nigdzie nie chodził i nie wyjeżdżał, zaszyty w mieszkaniu kochanki? Dlaczego ani razu nie zaprosił jej do domu? Jest dorosły. Przecież musiałaby zaakceptować jego wybór, nawet z oporami. Dziadkowie też pewnie by temu związkowi nie przyklasnęli, ale finalnie mieli jeszcze mniej do gadania. A Emilka? Z pewnością od dawna wiedziała o wszystkim… Miała żal, że córka nie powiedziała jej prawdy, ale starała się dostrzec w tym jakąś nadzieję: jeśli dotrzymała tajemnicy, to może jednak kocha brata i wreszcie się dogadają? Może to właśnie ona okaże się teraz najbliższą mu osobą? I może wytłumaczy Amelii, dlaczego Mirek ją okłamywał? Czego się bał? Kogo?
W głębi ducha znała odpowiedź. Podniosła głowę i przyglądała się z rosnącą złością mężowi. Nie zauważył tego, zajęty wertowaniem internetowych stron. Ciekawe, czego szuka. Co za hasło wrzucił w wyszukiwarkę? „Jak pozbyć się zboczonej baby”? A może: „Ile podpisów zebrać, aby zmienić konstytucyjny zapis o pełnoletności?”. Kochała go bezkrytycznie przez długie lata. Nie pamiętała, kiedy i z jakiego powodu dostrzegła pierwszą rysę na ideale. Konkretnej przyczyny chyba nie było, a przynajmniej nie potrafiła jej sobie przypomnieć, ale czuła, że od pewnego czasu nie idą już obok siebie, że z każdym rokiem on zostaje coraz bardziej w tyle. Co gorsza, wcale nie chciał jej gonić. Utknął w czasie: wciąż trzymał na kolanach umazaną dżemem Emilkę i z dumą obserwował Mirka, bawiącego się w statek z kapitańską czapką na głowie: „Ster lewo na burt!”. Odkrzykiwał mu: „Jest lewo na burt!”, i zaraz potem dodawał wesoło: „Niech pan kapitan poleci do kuchni i zapyta, ile będziemy czekać na obiad. Załoga nie może być głodna! Jeśli mesa zimna, wysadzamy kuchareczkę w pierwszym porcie i jakąś inną zamustrujemy. Porządek na statku musi być!”. I porządek na statku był… Tyle że z latami ów statek zamienił się w kilka niezależnie pływających łódeczek: Emilka zamiast dżemem paprała się cieniami do powiek, Mirka interesowały inne zabawy niż udawanie tatusia-bohatera, natomiast Meli znudziła się robota kuchcika. Tym bardziej że dorastające dzieci przestały bywać w domu na posiłkach. Wpadały i wypadały wedle bliżej nieokreślonego harmonogramu. Dostosowała się. Przestała wyznaczać godziny obiadów, bo i tak nie przychodzili. Dbała tylko, by w lodówce zawsze znaleźli jakąś sałatkę albo zupę do podgrzania, chociaż często i tego nie tknęli, zapchani fast foodami z miasta. Pogodziła się nie tylko z kuchennym „przebranżowieniem”, ale i z oddalającymi się coraz bardziej pociechami. Wiedziała, że wolą teraz towarzystwo koleżanek i kolegów, ale miała nadzieję, że za kilka lat wrócą – kiedy się wyszaleją, pozakładają rodziny, stracą z oczu przyjaciół „na śmierć i życie”, znudzą się nieustającą zabawą. Pojednana z losem, zamknęła pewien etap swojego życia i macierzyństwa. Natomiast Sławek tkwił na starym miejscu. Chciał wciąż mieć swój statek, a nie flotyllę autonomicznych łódeczek. Niezmiennie domagał się starego porządku, który dla całej rodziny był już historią. – Wiesz, że pracuję? I całkiem dobrze sobie radzę – rzuciła tekstem, którego nie było w scenariuszu. – Anka mi załatwiła. W biurze nieruchomości. Sama się dziwię, że daję radę. I to coraz lepiej. Sprzedałam kilka domów, parę apartamentów nad morzem, mieszkań. Trochę zarobiłam. Fajnie się z tym czuję… – Kiedy Sławek oderwał oczy od komputera, straciła pewność siebie. – Nie da się tego oczywiście
porównać z twoją odpowiedzialną pracą. To zwykły zapychacz czasu. – Dlaczego dopiero teraz się o tym dowiaduję? – Nie chciałam cię denerwować. Wolałam na spokojnie porozmawiać w domu… – wróciła do przećwiczonego skryptu. – Dosyć masz problemów na morzu, nie chciałam ci dokładać. Ale przede wszystkim o czym tu mówić? – zaśmiała się bagatelizująco. Patrzył na nią długo, jak na kogoś, kto palnął coś głupiego i nie wiadomo, czy warto potraktować go poważnie. – Wyjaśnij mi coś. – Tak? – Odchrząknęła niepewnie. – Co się stało z naszym domem w ciągu ostatnich miesięcy? Mirek uwiedziony przez pedofilkę, Emilka rozwydrzona, ty pajacujesz w nieruchomościach… – Nie „pajacujesz”, tylko „pracujesz”! – Ludzie studia kończą i latami praktykują, żeby z sukcesem pracować w tej branży! – Złapał laptopa i niemal zrzucił z łóżka. – A ty, ze swoim doświadczeniem i swoją wiedzą, możesz tam co najwyżej pajacować! – Jesteś niesprawiedliwy. – Przede wszystkim jestem szczery. W przeciwieństwie do twojej siostry, która wmawia ci bzdury i manipuluje tobą, jak chce. Naprawdę nie widzisz, że ona celowo rozwala naszą rodzinę? Zobacz, do czego doprowadziła w kilkanaście tygodni. – Odczep się od Wiktorii. Ona nie ma z tym nic wspólnego. Nawet nie wiesz, jak mi pomogła… – Kiedy usłyszała szyderczy śmiech męża, miała ochotę rzucić się na niego z pięściami. – Do jasnej cholery! Czy to ona jest w ciąży z Mirkiem? Czy naprawdę wierzysz, że nasza córka była dotychczas idealnym dzieckiem i dopiero teraz, pod wpływem Wiktorii, zamieniła się w złośnicę? Czy słyszałeś, jak mówiłam, że pracę załatwiła mi Anka? Anka! – Tłumiona złość wybuchła i nic już nie mogło jej powstrzymać. – Nie moja wina, że twój wzrok sięga tylko do dziobu! Gdybyś był w stanie patrzeć dalej, sam byś wiedział, że Wika nie ma nic wspólnego z tym, co się u nas dzieje! Przecież Mirek spotyka się z tą kobietą od dwóch lat. Gdzie wtedy, mądralo, byłeś? Nie wiesz? To ja ci powiem! Byłeś tutaj. W tym domu! – Celowała palcem w podłogę. – Przyjeżdżałeś, wyjeżdżałeś, rozdawałeś prezenty i rozkazy, zachwycałeś się synkiem! Wiktoria była wtedy hen daleko, więc nie pieprz mi o kilku ostatnich miesiącach. I nie zwalaj na nią naszej winy! – Amelia po raz pierwszy poczuła się silniejsza od męża, więc kiedy próbował jej przerwać, powstrzymała go krótkim: – Milcz! I posłuchaj mnie wreszcie raz do końca! – Poparła rozkaz wściekłym prychnięciem, którym na pewno zaimponowałaby Emilce. – Poszłam do pracy, bo w domu na łeb mi już pada! Zdycham z nudów. Ile można łazić po sklepach i zmieniać dodatki w kuchni albo dywaniki w łazience na twój przyjazd? To nazywasz życiem? Ja tu tylko czekam! Być może dla ciebie
jest to dom, ale dla mnie od dawna jest to tylko poczekalnia! Przyjmij do wiadomości, że znudziło mi się wypatrywanie ciebie! Słyszysz, co mówię? Całymi latami! To nie Wiktoria wrobiła mnie w ten układ. Sama w niego wlazłam i sama z niego teraz wyjdę, bo mam dość! – Napawała się faktem, że Sławek, zamiast się wtrącać i protestować, pokornie milczy i przygląda się jej, marszcząc brwi, jakby wreszcie coś zaczynało do niego docierać. Może rzeczywiście coś pojął z burzliwego przemówienia, więc ściszyła głos. – Jeśli chodzi o naszą córkę… O niej masz najmniejsze pojęcie. Emilka od dawna jest pyskata i złośliwa. Kiedy wracałeś z morza, schodziła ci z drogi i z utęsknieniem czekała, aż znowu wypłyniesz. Jeśli Wiktoria miała naprawdę jakikolwiek wpływ na naszą rodzinę w ostatnim czasie, to tylko na Emilkę. I powinieneś jej za to podziękować. Ona ją… Oswoiła? Nie wiem, jak to nazwać, ale znalazła z nią kontakt, który my dawno straciliśmy. Odkąd Wika tu zamieszkała, Emilka zaczęła mówić i przestała uciekać do swojego pokoju. – Kochanie… – Uśmiechnął się szeroko. – Przez to całe zamieszanie nie przywitaliśmy się nawet porządnie. Mela, rozbrojona ustępliwością Sławka, odpowiedziała mu pełnym nadziei spojrzeniem. Jak dobrze, że wreszcie wyrzuciłam z siebie wszystko. Teraz w końcu szczerze porozmawiamy o naszych bolączkach. Może za bardzo się uniosłam? – wyrzucała sobie w myślach. Nie powinnam tak się wydzierać. Liczyła na długą, szczerą rozmowę, wierzyła, że coś nareszcie zrozumiał. Dlatego kiedy wyciągnął do niej ręce, podniosła się i dała cisnąć na łóżko – no dobra, niech najpierw będzie seks, a potem pogadamy o problemach. Oddawanie się mężowi traktowała jak kolejną powinność, porównywalną z całą resztą tego, co robiła w „poczekalni”. Kiedyś było inaczej, ale od paru lat seks nie sprawiał jej przyjemności. No trudno… Zawsze była wyrozumiałą żoną, więc bez szemrania przyjęła również fakt, że ongiś czuły i delikatny Sławek zamieniał się w dominującego macho: krępował jej ręce, uderzał po pośladkach i piersiach. Godziła się na wszystko, gdyż kobiece gazety jasno instruowały, że sypialnia wymaga urozmaiceń, bez których małżeńskie łoże wcześniej czy później pokryje się szronem. Poza tym nie kosztowało jej to aż tak wiele. Sławek nie sprawiał jej fizycznego bólu – kontrolował własną siłę i nigdy nie zostawił na ciele znaku po erotycznej dominacji, więc uznała mężowskie „pieszczoty” za mieszczące się w granicach normy. Nieco gorzej radziła sobie z nimi jej psychika. Mela była delikatna, wrażliwa, naiwna i romantyczna. Przy takiej konstrukcji psychicznej niełatwo jej było dostosować się do erotycznych upodobań Sławka. Czuła odrazę nie tyle do jego dominacji, ile raczej do źródeł, z których zapewne
czerpał. Nigdy o tym nie rozmawiali, ale podejrzewała, że przez długie spędzane na morzu miesiące oglądał filmy pornograficzne i przenosił pewne sceny do ich sypialni. A bez względu na to, co pisały kobiece gazety i co mówili seksuolodzy w telewizji, Amelia czuła do tego typu filmów większy wstręt niż do węży i pająków. Nie zapytała nigdy męża, czy faktycznie ogląda pornosy, gdyż bała się potwierdzenia. Wiedziała, że nabierze wtedy do niego obrzydzenia – więc po co jej to było? Powinien zaraz skończyć. Po czterech miesiącach nie wytrzyma długo – myślała, stękając i jęcząc jak aktorka z typowej produkcji, której fabuła zamknięta jest między szyją a kolanami. Potem zaśnie, a jutro szczerze porozmawiamy… Ciekawe, czy Emilka i Wiktoria już posprzątały. I czy dowiedziały się czegoś o Mirku? Może do niego zadzwoniły? Na pewno już coś wiedzą, a ona tu leży i… Tym razem jęknęła szczerze, ale z żalu i ze złości. No szybciej! Kończ i śpij! Sławek skończył, ale nie w głowie mu było spanie. – Jesteś cudowna, naprawdę. – Patrzył z aprobatą na jej rozpaloną twarz. – Tęskniłem za tobą. – Pocałował ją czule. – Czemu się ubierasz? – Mela usiadła i rozcierała nadgarstki powolnymi ruchami, jakby wmasowywała w nie krem. – Nie jesteś zmęczony? – Wręcz przeciwnie. Dawno nie byłem tak wypoczęty. – Pochylił się nad nią i ponownie pocałował, ale już szybko, zdawkowo. – Śpij spokojnie. Musisz odpocząć po tym koszmarnym wieczorze. – A ty? Dokąd idziesz? – Na dół. – Dopinał guziki koszuli. – Chcę jak najszybciej załatwić sprawy z Wiktorią. – A jakie ty masz sprawy z Wiktorią do załatwienia? – Oprzytomniała w ułamku sekundy. – Nie bój się. Nie zrobię jej krzywdy. Wbrew temu, co o mnie sądzicie, nie jestem potworem. Pomogę i nam, i jej. Zobaczysz, że wszyscy będziemy zadowoleni. – Jak wszyscy, to wszyscy! – Amelia złapała za wiszący przy drzwiach szlafroczek i zaczęła się pospiesznie ubierać. – Idę z tobą. – Absolutnie! – Chwycił ją za dłonie, którymi bezskutecznie próbowała zawiązać pasek. – Dlaczego? – Wyszarpnęła się i po raz kolejny usiłowała uformować kokardkę ze śliskiej satyny. – Słyszałeś, co mówiłam przed… przed… tym tam? – Kiwnęła głową w kierunku łóżka. – Zapamiętałeś i zrozumiałeś cokolwiek? – Usłyszałem, zapamiętałem, zrozumiałem. – Podniósł z podłogi nocną koszulę Meli i trzymał ją w wyciągniętej ręce. – Załóż i idź spać. Nie kłóć się ze mną. – Nie kłócę się! – Wbrew zapewnieniu podnosiła głos. – Nie chce mi się spać, po prostu! Nie jestem dzieckiem. Nie będziesz mnie układał do snu, kiedy zechcesz.
A poza tym co? Nie wolno mi nawet iść do własnej kuchni? – Wszystko ci wolno. Chronię cię po prostu przed niepotrzebnymi nerwami. – Więc mnie nie chroń! – Wyrwała mu nocną koszulkę i rzuciła na podłogę. – Chcę być przy rozmowie z Wiktorią. O czym zamierzasz z nią rozmawiać?! – Nie zrobię jej krzywdy. Nie usłyszy ode mnie złego słowa. Chociażby przez wzgląd na ciebie. Wiem, jak bardzo ją kochasz… – Uśmiechnął się ironicznie. Podniósł ciśniętą przez żonę koszulkę i odłożył na kołdrę. – Muszę porozmawiać z Wiktorią w spokoju. Twoja obecność będzie nam tylko przeszkadzać. – Powiedz, o co chodzi. – No dobrze… – Sławek westchnął niechętnie, a potem długo tłumaczył i przekonywał ją do swojego planu. – Daję ci słowo, że jeśli odmówi, może z nami mieszkać aż do śmierci, ale zastanów się, czy ona o tym marzy. Czy nie chce mieć własnego kąta? – Bo ja wiem? Może i chce… – Właśnie! Zobaczysz, że będzie mi wdzięczna. I ty też. – Wstał z łóżka i cmoknął ją w czoło. – Tylko, błagam, nie wtrącaj się. – A co z Mirkiem? – W oczach Meli zalśniły łzy. – Nie mogę zajmować się wszystkim naraz. – Stał już w progu sypialni i niecierpliwie spoglądał w kierunku schodów. – Ale bądź spokojna. Ten problem także rozwiążę. Dobranoc… Długo patrzyła na drzwi i walczyła z pokusą zejścia na dół. Poddała się jednak, bo argumenty męża wydawały się niepozbawione słuszności… – Boże – wyszeptała. Co mam robić? Kocham ją. I jego też kocham. Myślisz, że on ma rację? I że nie kłamał, przysięgając, że złego słowa jej nie powie? A jeśli powie? To co? Uśmiechnęła się smutno. Już wiem! Odetnij mu raz na zawsze dostęp do tych obleśnych filmów, dobra? W tej kwestii gramy chyba w jednej drużynie, co? Chwilę posiedziała w ciszy, a potem zdjęła szlafrok, przebrała się w koszulkę i ułożyła plecami do okna. Dałam dzisiaj dupy! Dosłownie i w przenośni. Zaczęłam nieźle, ale skończyłam jak zwykle. Może jednak Sławek ma rację? Może powinnam mu zaufać? Wiktoria wyprowadziła się już następnego dnia. Przedtem zdążyła tysiąc razy zapewnić, że jest niewyobrażalnie szczęśliwa, bo Sławek naprawdę oddał jej przysługę i stworzył szansę na ułożenie życia. Chociaż wszystko, co mówiła, brzmiało wiarygodnie, Melę zaniepokoiło tempo, w jakim opuszczała dom. Zamiast czekać na przelew pieniędzy i szukać w spokoju mieszkania, spakowała w godzinę walizki i uciekła do Anuli. Na to również miała wytłumaczenie – konieczność pomagania połamanemu Kamilowi, zaniedbywanemu przez
zapracowaną żonę. Amelii ani to nie uspokoiło, ani nie przekonało. Wika zdecydowanie za dużo i za głośno szczebiotała, upychając rzeczy w torbach: opowiadała, jak to będzie cudownie, kiedy spotkają się na kawce w jej nowym mieszkanku, dodawała otuchy, planowała… Kiedy wskoczyła do samochodu Anki i odjechała spod domu, Mela miała ochotę pobiec za nią. Bała się najbliższej przyszłości, której na pewno łatwiej byłoby stawić czoło z siostrą u boku. Tyle razem ostatnio przeszły, tyle nocy przegadały, tyle łez wylały – czasami ze śmiechu, kiedy indziej z żalu. Tyle sobie obiecywały i dziękowały – czasami na trzeźwo, a nierzadko po kilku butelkach wina… – Będziemy jak Lusesita i Milagros albo jak Carlotta i Lukrecja czy jak się nazywają te papużki nierozłączki z telenowel naszej mamy. Co teraz? – pomyślała Amelia, kiedy samochód Anki mignął kierunkowskazem i zniknął za zakrętem. Poczuła się zupełnie sama. Bezbronna. – Przyznaj się! – Wpadła do sypialni. – Co jej powiedziałeś, że wyprowadziła się tak szybko? Jakby się paliło. Nawet nie zszedłeś, żeby się z nią pożegnać! – Matko jedyna! – wybuchnął natychmiast. – Ile razy mam się jeszcze tłumaczyć i powtarzać, że nic? Poskarżyła się na mnie? – Nie. Wręcz przeciwnie. – No więc o co ci chodzi?! – Sławek dopiero teraz usłyszał swój podniesiony głos. Wściekł się, że znowu traci kontrolę nad nerwami. Za dużo zwaliło mu się na głowę: pozbycie się Wiktorii, rozmowa z tą zboczoną babą, która uwiodła mu syna… O ile ze szwagierką poszło łatwo, to Justyna Stroińska – doktor od doktryn – okazała się bardziej wymagającym przeciwnikiem: nie chciała słuchać ani rozmawiać. Po raz pierwszy trafił na kobietę, która się nie tłumaczyła, nie jazgotała, nie kładła uszu po sobie. Poprosiła tylko o nieprzeszkadzanie w pracy i opuszczenie terenu uczelni, bo to nie miejsce do załatwiania spraw prywatnych. Kiedy zagroził, że zniszczy jej karierę i pójdzie ze skargą do dziekana, a nawet rektora, uśmiechnęła się obojętnie. – Dziekan ma dyżury we wtorki od dwunastej do trzynastej trzydzieści. Natomiast jeśli chodzi o rektora, musiałby pan sprawdzić na stronach internetowych. Przepraszam, muszę już iść. – To nie koniec. Jeszcze się spotkamy! – krzyknął za odchodzącą kobietą, która nawet się nie odwróciła. Za to portier wychylił głowę z okienka i oglądał Sławka z zaciekawieniem. Zaatakowany wściekłym spojrzeniem, szybko schował się w swojej kanciapie. Sławek nie spodziewał się takiego obrotu sprawy. Myślał, że szybko przekupi
sukę, a tymczasem ona w ogóle nie zechciała go wysłuchać. W ogóle nie chciała ugody i najwidoczniej jego zdanie było jej zupełnie obojętne. Czegoś podobnego pan kapitan nie przeżył od kilkunastu lat. Albo nawet kilkudziesięciu. Nienawidził jej nie tylko za Mirka. Jeszcze bardziej zdenerwowała go kradzieżą scenariusza: to on miał być zimny, obojętny, spokojny i cyniczny. Ona miała być wystraszona, rozemocjonowana i przede wszystkim uległa. Spodziewał się przeprosin, a nie wyrzucania za drzwi; liczył na zalaną łzami twarz, a nie na odwrócone plecy… Wciąż miał przed oczami jej pogardliwe spojrzenie, kiedy informowała go o godzinach dyżuru dziekana. Jakby chciała powiedzieć: „Proszę bardzo. Idź i zrób z siebie idiotę”. Nic zatem dziwnego, że nerwy Sławka zostały wystawione na ciężką próbę. Po powrocie do domu marzył tylko o świętym spokoju i zbierał myśli, odgrodziwszy się od świata drzwiami sypialni. Miał w nosie wyprowadzkę Wiktorii, bo tę sprawę załatwił już wczoraj i ani myślał do niej wracać. Jednak Mela najwidoczniej postanowiła drążyć temat, jakby chciała celowo dokuczyć jego skołatanemu umysłowi. – O co ci chodzi? – Opanował się, bo gniew mu uwłaczał i pozbawiał męskości. – Dostała kupę kasy. Znajdzie sobie apartament, o jakim do wczoraj mogła tylko pomarzyć… Zresztą skoro tak ci dobrze szło w pracy, to niewątpliwie znasz rynek lepiej ode mnie. – Przeszkadza ci moja praca? Zaczepne spojrzenie żony nie wróżyło nic dobrego, więc postanowił ją wyhamować. Amelia słusznie podejrzewała, że ogląda na morzu pornosy, ale nie wiedziała, że oprócz tego ma też ambitniejsze zainteresowania – pilnie studiował książki instruujące, jak manipulować ludźmi za pomocą słów, kolorów czy gestów. Uwielbiał panować nad wszystkim, więc pochłaniał fachowe wskazówki stanowiące klucz do władania cudzymi umysłami. Nie raz i nie dwa sprawdził skuteczność podobnych socjotechnik na morzu. Dzisiaj rano planował je przetestować na zboczonej babie, ale odcięła się grubym murem – więc może uda się przynajmniej z Melą? – Nic mi w tobie nie przeszkadza. Martwię się, po prostu… – Nie wolno mówić: „ty jesteś zła”. Trzeba mówić: „ze mną jest coś nie tak”. – Faktycznie. To cholerne morze oderwało mnie trochę od domu. – Oderwało. Więcej niż trochę. – Głos żony, pomimo wciąż słyszalnej pretensji, złagodniał. – Pamiętasz, co ci wczoraj tłumaczyłam? – Przecież wiem, ile masz na głowie, kiedy mnie nie ma. I wiem, że tylko ty jakoś trzymasz to wszystko razem w kupie.
– Dziękuję. – Mela odpowiedziała ironicznie, ale w jej oczach zabłyszczały ciepłe iskierki. – Miło, że doceniłeś. Można było przejść do kolejnego punktu z manipulacyjnej listy: najpierw wymieniamy zalety, a dopiero potem wady. – Zawsze cię ceniłem. Nie mówię o tym często, bo wiesz, że chwalenie nie leży w mojej naturze. – Dla pewności powtórzył komunikat: „ze mną jest coś nie tak”. – Ale zawsze doceniałem, że jesteś ciepła, dobra, wyrozumiała… Musiałbym być idiotą, żeby nie zdawać sobie z tego sprawy. – Wywołał zadowolenie na twarzy żony, więc przeszedł do wad. – Tylko martwię się, bo jesteś też naiwna. Inni to wykorzystują… – Jacy inni? Myślisz o Wiktorii, prawda? Masz jakąś obsesję na jej punkcie! – Postaraj się być obiektywna i przerwij mi dopiero w tym momencie, kiedy uznasz, że jestem w błędzie. Możemy się tak umówić? – Możemy – zgodziła się niechętnie Mela. – I obiecujesz, że nie będziesz mi przerywać? – Sławek domagał się potwierdzenia, bo tak nakazywała fachowa literatura: zapewnić sobie na wstępie posłuch oraz ustalić jasne warunki ewentualnego odebrania głosu. – Obiecuję. – Kilka miesięcy temu Wiktoria uciekła od swojego fagasa, który ją podobno bił… – Bił ją naprawdę, a nie podobno! – Wytrwała w swojej obietnicy tylko sekundę, więc mimowolnie podniosła ręce w geście przeprosin. – Widziałaś to? Byłaś przy tym? – Nie byłam, ale sam wiesz, że miała wszystkie symptomy! No i potem się przyznała. – Dobrze… Zresztą nie o to teraz chodzi: bił czy nie bił. Chodzi o to, że kiedy postanowiła od niego uciec, przygarnęłaś ją bez słowa. Zgadza się? – Tak. – Czyli zawdzięcza ci naprawdę dużo. Przyjęłaś ją do swojego domu i rozpostarłaś nad nią skrzydła, jak tylko ty potrafisz. – Przypominam ci, że to też jej dom – przerwała, bo nie miał racji. – Dobrze… – przytaknął, a w myślach dorzucił: „już niedługo”; pomimo całego zamieszania zdążył zamówić wizytę u notariusza na najbliższą środę. – Nieważne czyj. Ważne, że mieszkają w nim nasze dzieci. Jeśli ten jej Paweł naprawdę był damskim bokserem i cholerykiem, to chyba liczyłaś się z tym, że może przyjść za nią i was także skrzywdzić. – Przez kilka tygodni dzień i noc drżałam ze strachu. Na szczęście się nie pojawił. – Swoją drogą to dziwne, prawda? Niby awanturnicze chamidło, a zachował się jak potulny baranek, kiedy go zostawiła. Coś mi tu nie gra, ale mniejsza z tym… –
Sławek machnął ręką. – Pragnę ci uświadomić, jak wiele zrobiłaś dla Wiktorii. Pomagałaś jej i chroniłaś ją, narażając nawet dzieci. Kto okazałby jej tyle serca? Na pewno nie Anka, do której tak skwapliwie uciekła przed chwilą, zostawiając cię samą ze wszystkimi problemami. Pięknie ci się odpłaciła, pięknie… – Sam chciałeś, żeby się wyprowadziła. – Zdaje się, że ona chciała tego bardziej niż ja. Masz do mnie bez przerwy pretensje, a nie pomyślisz, że jej po prostu tak było wygodnie? Po co miała zostawać w domu, po którym się snujesz i płaczesz po kątach? Musiałaby cię pocieszać, przytulać… Po co? Lepiej zwinąć manatki i zwiać. Jestem przekonany, że popija teraz winko z Kamilem i Anką, bawi się świetnie i nawet o tobie nie pomyśli. – Gdyby nie twoja propozycja, nie wyprowadziłaby się… – Mela traciła pewność siebie. – Po pierwsze, przyjęła ją z pocałowaniem ręki. A po drugie, czy ja kazałem jej się wyprowadzić dzisiaj? Nie. To była decyzja twojej siostry. Uciekła od ciebie przy pierwszej okazji. Jeśli mam być szczery, nawet ja się nie spodziewałem. Byłem pewien, że cię nie zostawi. Szczególnie teraz. Po tym, co dla niej zrobiłaś. Dlatego powiedziałem przed chwilą, że ludzie wykorzystują twoją dobroć. Wiktoria zakotwiczyła się tu chętnie, narobiła zamieszania, a jak przyszło co do czego… – Rozłożył ręce. – Gdzie teraz jest? Ano tam, gdzie zwykle, czyli byle dalej od rodziny. I co? Teraz też winny jest jej Paweł? To on ją od nas odciągnął? Amelia spuściła głowę, walcząc z natłokiem myśli. W jego słowach było sporo racji. Przypomniała sobie poczucie bezradności, kiedy samochód Anki zniknął za zakrętem ulicy. Bez przerwy zżymała się na Sławka, a jakoś ani razu nie pomyślała, że Wika mogła zostać. – Wczoraj wyrzucałaś mi, że nie mam pojęcia o tym, co dzieje się z Emilką, że ona znalazła z nią wspólny język, który my zgubiliśmy… No to się pytam: gdzie jest teraz Wiktoria? Czemu jej nie ma przy naszej córce? Słyszysz, co się dzieje? – Kiwnął głową w kierunku sąsiadującego z sypialnią pokoju, skąd od kilku godzin rozlegał się ogłuszający łomot. – Myślisz, że dlaczego siedzi w zamknięciu i ostentacyjnie atakuje nas decybelami? – Mela nie odpowiadała, więc zrobił to za nią: – Bo czuje się oszukana i porzucona. Być może faktycznie złapały kontakt i Emilka się przed nią otworzyła. Nie wiem, bo mnie tu nie było. Ale teraz jestem i widzę, co się dzieje. Powiedz – czy tak się zachowuje ukochana ciocia? Zwiała jak szczur z tonącego okrętu. Ma gdzieś wszystkich – z tobą i Emilką na czele. Nie wiem… – westchnął. – Zresztą na pewno sama zaczniesz myśleć, jak już opadną emocje. – Złapał żonę za podbródek, zmusił ją do podniesienia głowy, a potem czule pocałował i wytarł toczące się po policzkach łzy. – Nie płacz. Twoja siostra na pewno teraz nie płacze. – Przejechał opuszkami po mokrych powiekach Meli. – A może chcesz pojechać do Anki? Zawiozę cię i przyjadę po ciebie. Napijesz się
z nimi. Chcesz? Trochę szarżował, ale na tyle dobrze znał swoją drugą połówkę, że przewidział jej reakcję. Amelia na propozycję zawiezienia do Anki zdecydowanie odmówiła. – Okej. Skoro nie chcesz… Idę na dół. – Wstał z łóżka. – Zrobię sobie drinka. Coś obejrzę w telewizji. Bo usłyszeć raczej nie dam rady… – Spojrzał spode łba na ścianę, zza której dobiegało drażniące ymcyk-ymcyk-dżdż-dżdż-dżdż-ymcykymcyk. – Mam nadzieję, że w końcu znudzi jej się ten protest. Mela wytarła nos i też ruszyła do drzwi. – Poczekaj. – Powstrzymał ją gestem. – Jeśli ty się wybierasz do salonu, to ja zostaję tutaj. – Dlaczego? – Wybacz, mam swoje granice wytrzymałości. – Uśmiechnął się przepraszająco. – Traktujecie mnie jak potwora. Wczoraj ty powiedziałaś swoje. Dzisiaj ja. Szanujmy się nawzajem, bo jeśli się nie opanujemy, to za chwilę nas też życie przemiele i jutro albo pojutrze zamiast zmierzyć się z losem, uciekniemy stąd jak Wiktoria. Nie chcę już wysłuchiwać twoich pretensji. Nie rozumiem ich. Nie mam sobie nic do zarzucenia. Może tylko to, że was za bardzo kocham. – Ale… – Nie ma żadnego „ale”. Dopóki nie zaczniesz myśleć logicznie, ja nie znajdę siły, żeby z tobą dyskutować. Wybieraj. Niekoniecznie dzisiaj czy jutro. Zastanów się dobrze nad wszystkim, a jak w końcu opanujesz emocje i włączysz mózg, wrócimy do rozmowy. Idę na dół i chciałbym mieć spokój. Chociaż przez jakiś czas. Siedział w salonie z karafką whisky i miską chipsów na stole. Nastawił telewizor tak głośno, żeby zagłuszyć łomot z pokoju córki. Specjaliści od manipulacji doradzali pozostawienie przeciwnika sam na sam z rozterkami i zasianymi ziarenkami niepokoju. Był pewien, że jego żona nie potrzebuje zbyt wiele czasu na przemyślenia. I po raz kolejny go nie zawiodła. Usiadła obok niego, zanim upłynął kwadrans. Wróciła dawna, poczciwa Mela. Bez protestów obiecała, że da sobie spokój z pracą. Przyznała, że Wiktoria się nie wyprowadziła, tylko uciekła od rodzinnych problemów. Obiecała lojalnie bojkotować Mirka wraz z jego zboczoną babą. Zapewniała, że jutro rozmówi się z Emilką… Była tak uległa i przymilna, że kiedy wrócili do sypialni, potraktował ją jak damę, a nie jak dziwkę z pornosa. Wprawdzie nie czerpał z tego przyjemności fizycznej, ale satysfakcja psychiczna wynagrodziła mu to z nawiązką.
ROZDZIAŁ 9 – Naprawdę ładnie to wszystko… cześć, mamo …urządziłaś. Bardzo w twoim… cześć, tato …stylu. A psiak… cześć, Anula… cudowny! – Jednocześnie mówiła do Wiktorii i pojedynczymi całusami witała się z siedzącymi za stołem gośćmi. – My się chyba nie znamy? – Zatrzymała się przy Krzyśku, który wstał i przedstawił jako serdeczny przyjaciel jej siostry, z nadzieją na coś więcej. – To kolega ze szkoły. Pracuje z gimnazjalistami, więc czasami może się dziwnie zachowywać albo mówić od rzeczy. – Wika była przekonana, że Mela za chwilę się roześmieje czy choćby pośle jej wesołe spojrzenie. Nic takiego jednak się nie stało. – Bardzo mi miło. Życzę zatem spełnienia nadziei na coś więcej – odpowiedziała wesoło. – I co u was słychać? – zwróciła się do rodziców. – A co ma być słychać? Starzejemy się i tyle – westchnęła Janina. – Możesz nie odpowiadać za mnie? Chcesz, to się starzej, tylko przestań innych w to wciągać. Panie Krzysiu, zdrowie pięknej gospodyni! – Oczywiście, że pięknej! Nic nie ujmując innym paniom, gospodyni najpiękniejsza! – Mamo, a masz już wyniki USG, które robiłaś w ubiegłym tygodniu? Wszystko dobrze? – zapytała Amelia. – Byłaś u lekarza? Co powiedział? – Byłam. Wyobraź sobie, że muszę zrobić dodatkowe badania. Wyszło, że mam złogi, i zanim dobiorą leki… Opowiadanie Janiny przeszło w prelekcję o ekosystemie jelitowym i wciągnęło Melę bez reszty. Wiktoria siedziała sztywno, nie bardzo wiedząc, co robić. Rozejrzała się po gościach. Panowie dyskutowali o osiągnięciach polskich skoczków, Anka niemal weszła pod stół, bawiąc się z Cykorią, a Emilka… Kiedy na nią spojrzała, zobaczyła w jej oczach prowokacyjne: „No i co?”. – Czyli podoba ci się moje mieszkanie? – huknęła tak, że wszyscy zamilkli, a biedna Anula uderzyła głową o spód blatu i wychynęła spod niego, rozcierając potylicę. – Bardzo ładne. Już mówiłam, że pasuje do ciebie. – No to pogratuluj swojej córce, bo ona wszystko urządziła. – Wika podniosła kieliszek z winem. – Zdrowie naszej przyszłej dizajnerki! – I mojej najzdolniejszej uczennicy! – Krzysiek przyłączył się do toastu. –
Amelia! Gratuluję ci córy, a państwu wnuczki. Naprawdę mądra dziewczyna. Ostatnio roztrzaskała prawie wszystkie zadania z ubiegłych matur. – Dzięki. – Nastolatka dość chłodno zareagowała na pochwały i zajęła się Cykorią, która właśnie dopadła jej nóg. – Mamo, możemy mieć psa? – O psa trzeba dbać. Czesać go, sprzątać po nim, przemywać ślepia… – Ton Meli do złudzenia przypominał dydaktyczną intonację męża. – Będę to robić! – A widziałaś swój pokój? – A widziałaś moje włosy i oczy? – odpyskowała natychmiast Emilka, strosząc się coraz bardziej. – Masz coś do mojego wyglądu? No! To uwierz, że psa bym zrobiła jeszcze lepiej niż siebie! – Dziewczyna poderwała się z krzesła. – Pójdę z nią na spacer. Nic tu po mnie. – Siadaj! – Amelia zgromiła córkę jednym ostrym słowem. – Bałam się, że będę musiała uklęknąć. Siedzę! I co? Długo mam siedzieć? Tyle, ile mam latek? – Wnusia, jak ty się do mamy odzywasz? – Janina załamała ręce. Było jej wstyd głównie przed panem Krzysztofem, do którego coraz bardziej się przekonywała, więc nie chciała, żeby odstraszyły go familijne niesnaski. – Tak nie wolno. Rodzina powinna się nawzajem kochać i szanować. Akurat dużo wczoraj o tym mówiłyśmy. Byłam u sióstr… – A ile pani ma sióstr? Razem mieszkają? Starsze od pani czy młodsze? – Krzysiek też chciał, aby pyskówka wreszcie się skończyła, więc postanowił zmienić temat. – U sióstr zakonnych byłam… – Pełne potępienia spojrzenie Janiny sprawiło, że z własnej woli szturchnął Bernarda i zaproponował następną kolejkę. – Weź się, chłopie, nie odzywaj – usłyszał wyszeptaną do ucha radę. – Pij i milcz. A one niech się pozabijają. Skwapliwie skorzystał. Pił, milczał i współczuł Wiktorii, która wyglądała na kompletnie zagubioną w słownej przepychance trzech kobiet reprezentujących trzy różne pokolenia. – Przecież chcesz wyjechać na dizajnerskie studia do Warszawy. Zabierzesz ze sobą psa? – To nie wyjadę. A zgodzisz się wtedy? – Nie kłóćcie się. Nie wypada. Zajmijmy się czymś milszym. – Jasne, babciu! Najlepiej poodmieniajmy czasowniki. Dżizas, zaraz dostanę analterroru! – Czego? – Sraczki! – Emilka!
Dzwonek domofonu po raz kolejny okazał się zbawieniem. – To na pewno mój Kamiś. – Anula zaklaskała z radości. – Zgadłaś! – krzyknęła Wika z przedpokoju. Wzięła Cykorię na ręce, odczuwając boleśnie, jak bardzo jej diablątko przybiera na wadze, i stanęła w drzwiach. – Szybciej, szybciej! – wołała w dół klatki schodowej. – Żona umiera z tęsknoty za tobą! – Już idziemy! – dobiegła ją odbita echem od ścian odpowiedź. Idziemy? Kto „idziemy”? My: Kamil? – Widzisz, jakiego gościa ci prowadzę? Ledwo dał się tu zaciągnąć. Wciąż marudził, że nie wypada i że się pcha nieproszony. – Kamil cmoknął ją w policzek. – Wszystkiego dobrego z okazji urodzin… – Na tym skończył życzenia i odsunął się, uciekając przed miłosnym atakiem Cykorii. – Przepraszam. Nie całuję się z kimś, kto używa języka zamiast papieru toaletowego. Po co ją dźwigasz? Łapy ma połamane? – Wszedł do środka, pokrzykując na Anulę. – Pan wrócił! Gdzie czerwony dywan? Cały dzień tyram jak wół, a na powitanie tylko pies mi mordę liże. Wiktoria odstawiła Cykorię, a suka natychmiast pobiegła za Kamilem do mieszkania. – To w końcu masz urodziny czy imieniny? – Janek, podobnie jak ona, wciąż tkwił na klatce schodowej. – Wszystkiego najlepszego. – Podał jej kwiat słonecznika. – I przepraszam, że przyszedłem nieproszony. Kamil mówił, że nie będziesz… – Gdybym wiedziała, że masz ochotę mnie odwiedzić, sama bym cię zaprosiła. Wchodź. – Puściła go przodem. – Fajnie. – Rozejrzał się po przedpokoju. – Zrobiłaś remont? Jakoś inaczej wygląda… – Ścian nie ruszałam, ale Emilka zajęła się całym mieszkaniem i dokonała rewolucji. Pamiętasz moją siostrzenicę? – Oczywiście. Chyba każdy, kto spotkał ją chociaż raz, nigdy jej nie zapomni. – Zaraz spotkasz ją po raz kolejny i obawiam się, że znowu może zostawić po sobie niezatarte wspomnienie. Trafiliście z Kamilem w sam środek jej awantury z matką i babką. – Może jednak nie będę wchodził? – Cofnął się do wieszaka w kształcie ulicznej latarni. – Nie dość, że pakuję się na krzywy ryj, to jeszcze nie w porę. – Przestań wreszcie! – Pociągnęła go za rękaw. – Przyszliście w samą porę. Słyszysz, jak tam wesoło? Ani śladu po awanturze. – Z salonu rzeczywiście dobiegały ich serdeczne salwy śmiechu. Nie znała ich przyczyny, ale domyślała się, że to powitalna rozmowa Kamila z Anką rozbawiła gości. – Naprawdę nie jesteś zła, że przyszedłem? – Uśmiech Janka zadziałał jak
pavulon: zwiotczała od pięt po cebulki włosów. – Oczywiście, że jestem zła – bardziej wychrypiała, niż powiedziała, bo paraliż docierał do gardła. – Ale nie dlatego, że przyszedłeś, tylko dlatego, że nie wiesz, czy jesteś na imieninach czy urodzinach. – Kamil mówił, że masz imieniny, a przed chwilą składał ci życzenia z okazji urodzin. – Mam imieniny. A on nie odróżnia urodzin od imienin. Nie odróżnia nawet cukinii od awokado. No chodźże, bo chyba tracimy niezłe przedstawienie. – Popchnęła go w kierunku salonu, gdzie towarzystwo rechotało w najlepsze. Słyszała nawet śmiech matki, a to oznaczało nie lada wydarzenie. Kiedy weszli do pokoju, zapadła jednak kompletna cisza. Prawie. – O! – pisnęła Emilka. – Niezły surprajzik. Zaraz się posikam. – Dziecko, zachowuj się! – Mela chciała coś jeszcze dorzucić, ale straciła wątek, bo uświadomiła sobie raptem, że córka kojarzy tego mężczyznę. Skąd go zna? Kiedy go spotkała? I dlaczego nie opowiedziała o nim matce? Przecież za każdym razem, kiedy wracała do domu, to na pytanie, co słychać u cioci, niezmiennie odpowiadała: „Luz”. Ewentualnie: „Spoko”. Amelia poczuła ukłucie w sercu. – To jest Janek, zwany również Bobem Budowniczym. – Wiktoria mrugnęła do swojego niespodziewanego gościa. – Chyba można tak do ciebie mówić? Własna córka nazwała cię Bobem Budowniczym, czyli to komplement? – Oczywiście – przytaknął ochoczo. – Poznaj moich rodziców, moją siostrę i mojego kolegę z pracy. Resztę towarzystwa znasz. Ale, ale! – wykrzyknęła, widząc, jak Krzysiek podaje mu rękę. – Wy się znacie, tylko trochę inaczej. Per procura. A konkretnie per Martynka. Pamiętasz wycieczkę do Zalesia? To tata jedynej dziewczynki, z którą potrafiłeś się dogadać. – Gratuluję córki! Superdzieciak! – Ach, to ty? – W głosie Janka próżno było szukać zachwytu. – Martynka mówiła ci, co się stało? O kocie? I o Soni? – Wika zadawała pytania, ale nie czekała na odpowiedź. – Nie masz pojęcia, jak Krzysiek mi pomógł. Sam poprowadził całą wycieczkę… A gdzie ona teraz jest, że mogłeś przyjść? – Pojechała na weekend do dziadków. Przepraszam, że tak wpadłem bez zaproszenia. Jak skończyliśmy robotę, Kamil zaczął mnie namawiać… – Ma się rozumieć! – Mąż Anuli, zamknięty dotychczas w ramionach żony, oswobodził się z czułego uścisku i nakładał sałatkę na talerz. – Powiedziałem: „Chłopie! W domu chłodno i głodno, narobiłeś się, a tu impreza z wyszynkiem. Dawaj! Kupisz byle wiecheć, a nażresz się i napijesz do woli”. – Jakie szczęście, że jesteś budowlańcem, a nie dyplomatą – westchnęła Anka. – O co ci chodzi? – Kamil przestał przeżuwać. – Coś nie tak powiedziałem?
– Jedz, kochanie, jedz… – Bo w domu tego nie mam? – dokończył za nią. – Fakt. Wczoraj na kolację zjadłem tuńczyka z puszki. Oprócz tego w lodówce były cztery jajka, ale surowe, niestety. – Jak ty, kochana moja, dbasz o męża? – Chociaż Janina mówiła do Anuli, patrzyła na Janka. W kwestiach swatania miała lepszy nos niż Cykoria, więc szybko połapała się, że obok jej nic niewartej córki pojawił się dorodny samiec. I chyba wolny. Jeśli „w domu chłodno i głodno”, a dzieciak u dziadków? Był postawniejszy i bardziej elegancki od Krzyśka, więc kibicowałaby raczej jemu, ale Martynka… Niedobrze pakować się w cudze dzieci. Trzeba by uświadomić Wiktorię, na co się porywa. Ona pewno myśli, że jak psa chowa, to i z obcą córką sobie poradzi. Może jednak lepiej by się nadał ten nauczyciel? Taki sam roztrzepaniec, jak i ona… – Pani Janino – odpowiedziała tymczasem Anula. – Dbam o męża najlepiej, jak potrafię. – A że potrafi niewiele… – dorzucił natychmiast Kamil. Przy stole zapanowała wesoła atmosfera. Wiktoria czuła się jak na dopalaczach: nijak nie mogła przestać się śmiać, mówić i… zerkać na Janka. On też coraz częściej na nią spoglądał, wywołując w mózgu większe spustoszenie niż substancje psychoaktywne. – Może podam barszczyk? – zaćwierkała. – Zdaje się, że Mirek i Justyna już nie przyjdą. Chyba nie ma sensu na nich czekać. – Oczywiście. Oni też z niczym na nas nie czekali – przytaknął jej ochoczo ojciec. – No jak, panowie kapitaliści? Ile milionów dzisiaj zarobiliście? Ilu ludzi okradliście? Bernard uwielbiał prowokować, ale Kamil był do tego przyzwyczajony, a Janek zupełnie nie zwrócił uwagi na kąśliwe pytania, więc Wiktoria mogła zająć się barszczem. – Pomogę ci! – Siostrzenica poderwała się z krzesła. Wydreptały do kuchni gęsiego: ona, Emilka i Cykoria. Ten obrazek rozbawił wszystkich oprócz Amelii, która znowu poczuła zadrę w sercu. – Dżizas! – wykrzyknęła szeptem nastolatka, gdy znalazły się w bezpiecznej odległości od salonu. – Wiedziałaś, że się tu wprosi? Bo ja zaliczyłam zaskok, że szok! – Ja też. – Wika nie mogła opanować ani uśmiechu, ani głębokiego westchnienia. – Masz pietruszkę między zębami. Albo szczypiorek. – Emilka zgasiła romantyczne uniesienie ciotki.
– Pójdę do łazienki. Przypilnujesz barszczu? – Czil. Uszka zrobiłam, to durnego barszczu nie podgrzeję? Idź. Kiedy zamknęła drzwi łazienki, spojrzała w zawieszone nad umywalką lustro. – Trzydziestoośmioletnia Wiktoria jest wstrząśnięta – mówiła do własnego odbicia, naśladując głos spikera z „Obnażonych życiowych prawd” czy może „Prawd obnażonego życia”. Nie umiała sobie przypomnieć tytułu ulubionego programu matki. – Mężczyzna, o którym marzyła, stanął w progu jej mieszkania, a ona ma szczypiorek między zębami. Co zrobi Wiktoria? Umyła zęby, przeczesała włosy, psiknęła perfumami okolice uszu i nadgarstków, a potem znowu zagapiła się w lustro. Z jednej strony dostała skrzydeł. Janek twierdził, że Kamil go tu siłą zaciągnął – uśmiechnęła się pod nosem. Jasne! Gdybyś, gagatku, nie chciał, to wołami byś się nie dał tu zaciągnąć. Nie zwabiłaby cię impreza „z wyszynkiem za byle wiecheć”. Myślisz, że nie widzę, jak patrzysz i mrugasz dyskretnie? Ale z drugiej strony skrzydła miała podcięte. Co z tego, że Mela przyszła? Jest zimna, obojętna i zainteresowana wyłącznie rodzicami, a w zasadzie tylko matką. Unika rozmów, uśmiecha się z przymusem, ucieka wzrokiem… Wika wyszła, nie bardzo wiedząc, na jak długo zniknęła z własnej imprezy. Zorientowała się, że na długo, bo w kuchni panowały ciemności, a w salonie wszyscy jedli barszcz. – Kupne te uszka, prawda? – Janina wyciągnęła z zupy corpus delicti i dokonywała na nim sekcji, rozszarpując wnętrzności. – Ja dziękuję. – Odsunęła z odrazą talerz. – Ależ babciu! – Emilka tak gwałtownie odłożyła łyżkę, że kilka kropli barszczu spadło na stół. – Jak możesz? Myśmy się tyle z ciocią męczyły! – Przecież czuję. – Nosa Janina miała nie tylko do swatów. – Nie dam się otruć. – Babciu, zobacz sama, jeśli mi na słowo nie wierzysz. – Wnuczka doskoczyła do niej z telefonem i przesuwała palcami po ekranie. – Tu kleimy… Tu mąką obtaczamy… Widzisz, jak się upaprałyśmy? I cała kuchnia w mące… O, popatrz, babciu… A ty mówisz, że kupne? – W głosie Emilki było tyle żalu, że nawet kamień by się wzruszył. – No już dobrze, dobrze. – Janina miękła z każdym zdjęciem. – Ale mogłyście przedtem do mnie zadzwonić i zapytać, co i jak. Ile czasu moczyłyście grzyby? – Eeee… – Trzymałyście je przynajmniej godzinę w wodzie? – Chyba ze dwie albo nawet trzy. Prawda, ciociu? – No... – Wiktoria przytaknęła niepewnie. – Nie pamiętam dokładnie. Ale długo jakoś… – A gotowałyście potem w tej samej wodzie, co się moczyły?
– No skąd? – Tym razem oburzyły się zgodnie. – A właśnie tak trzeba było zrobić. Ile razy je mełłyście? – Ani razu. Nie mam maszynki. – Wiktoria popatrzyła na siostrę jedzącą zupę. Wydawało jej się, że Mela pieczołowicie wiosłuje łyżką głównie po to, żeby schować za nią uśmiech. Może wreszcie zrzuci maskę mumii? – Słusznie, mamo, powinnyśmy do ciebie zadzwonić i spytać o przepis, ale chciałyśmy się popisać. – Nie wiem, co chciałyście, ale żeście się nie popisały. Zrobiłyście gnioty, że jeść się tego nie da. – Janina odsunęła talerz jeszcze dalej. – Ale nie dziwota! Skoro ktoś daje tyle mąki do ciasta, że nic innego na zdjęciu nie widać… – Dla mnie uszka pierwsza klasa. – Kamil mlasnął z apetytem. – Pierwsza klasa? Naprawdę strach pomyśleć, jak cię żona na co dzień karmi. – Mówiłam już: najlepiej, jak potrafię. – A że potrafi niewiele… – dokończył Kamil. – Barszczyk i uszka prima sort! – Odstawił pusty talerz. – Pycha! – Żadna pycha. Twarde, że okna można nimi wybijać. Nauczę was robić porządne ciasto na uszka i na pierogi. – Spojrzenie Janiny spoczęło najpierw na młodszej córce, a potem na wnuczce, co bardzo zaniepokoiło tę drugą. – Ja nie mam czasu. Muszę do matury zakuwać, a nie jakieś durne pierogi wałkować. – Matura maturą, a w kuchni też trzeba umieć coś zrobić na piątkę. Przyjdziecie do mnie obydwie. A kiedy już znajdziecie kawalerów i założycie rodziny, to mi podziękujecie… – Ja rodziny zakładać nie będę! – Emilka przerwała babci, broniąc się coraz rozpaczliwiej przed kulinarną edukacją. – Co najwyżej z Panem Pipetą machnę sobie dzieciaka. Pipety karmić nie trzeba. Z laboratorium go nie wypuszczają, to mam problem z dyńki! Janina nie zwróciła uwagi na arogancję dziewczyny, bo nie o niej przede wszystkim myślała. Za stołem siedział ktoś dużo bardziej wymagający zamążpójścia. – Mówcie sobie, co chcecie, a świata nikt nie zmieni. Kobieta musi dbać o dom i o męża. To jest święty obowiązek i powinność. Moje córki taki dostały przykład i tak są nauczone. – Skołowana Janina nie bardzo wiedziała, którego z kawalerów ma o tym zapewniać, więc zwracała się raz do jednego, raz do drugiego. – Starsza już wszystko wie i umie. – Wskazała na Melę. – Założyła rodzinę ponad dwadzieścia lat temu. Mają piękny dom, cudowne dzieci… – Dżizas! – Emilka wstała, a po chwili huknęła drzwiami od łazienki tak, że towarzystwo podskoczyło na swoich krzesłach. Oprócz Janiny, która kontynuowała: – Całe życie poświęciła rodzinie i zamiast bez sensu wojować ze światem, jest
normalną matką i kochającą żoną. A zięć jak królową ją traktuje. Prawda, córcia? Jak czegoś ci brakuje, to chyba tylko ptasiego mleka. – Tak. Tylko ptasiego mleka – przyznała Mela bezbarwnym głosem. – Przestańmy już roz... – Wiktoria nadaremnie próbowała powstrzymać matkę przed dalszą częścią entuzjastycznego przemówienia. – Ty się nie odzywaj, bo zrozumiesz, co mówię, dopiero jak rodzinę założysz. I to chyba już niedługo się stanie. – Uśmiechnęła się aprobująco w stronę obu panów. – Oj, coś tak czuję! Wika spojrzała z rozpaczą na Ankę, licząc, że przyjaciółka zobaczy w jej oczach wołanie o pomoc: „Ratuj! Zamorduję ją zaraz!”. – Kamiś! Tuż przed waszym przyjściem chwaliłam cię, że jesteś zapalonym sportowcem i zacząłeś ostatnio biegać, żeby opuchliznę głodową zrzucić. Powiedz, co za buty sobie kupiłeś. Bo wiem, że wyjątkowe, ale nie pamiętałam szczegółów. – Biegacie? – Kamil powiódł rozpromienionym spojrzeniem po gościach. – Ja biegam – zadeklarował szybko Bernard. – Do przychodni. Po wyniki. – No i się chwali. Nieważne dokąd. Ważne, aby biec. – Kamil stuknął w jego kieliszek. – Ale z tego, co widzę, wyniki chyba w porządku? – Jak najbardziej – przytaknął starszy pan. – Nawet jeszcze pachnę, co zauważyła twoja urocza żona. Kto wie? Może bym ją zbałamucił, gdybyś nie przyszedł tak szybko. – Dobre wyniki? – prychnęła Janina. – W twoim wieku? Gdybyś poszedł i się przebadał, toby włosy ci dęba stanęły. – Jakie włosy? – Bernard pogładził się po łysinie. – Nie badam się, żeby nerwów nie szargać. Oni na siłę choroby wyszukują, bo ich tak nauczyli: stary nie może być zdrowy. Kto wie? Wcale by mnie nie zdziwiło, gdyby się okazało, że lekarze są w zmowie z ZUS-em i specjalnie nas podtruwają, żebyśmy szybciej umarli i nie powiększali dziury budżetowej. – Tato, przestań… – zaprotestowała Mela. – I jak to się nie badasz? Przed chwilą mówiłeś, że biegasz do przychodni po wyniki. – Zgadza się. Biegam. Ale po wyniki waszej matki. Wyrabia normę za nas dwoje. Jeszcze jej tylko nie zbadali na prostatę i na gorączkę Zachodniego Nilu, prawda, matka? Janina ostentacyjnie milczała, a Bernard uśmiechał się kpiąco. – A wy? – Kamil zwrócił się do pozostałych mężczyzn. – Biegacie? – Jasne! – zapewnił Krzysiek, chociaż ostatni raz biegł rok temu z pokoju nauczycielskiego do sali gimnastycznej, gdzie Mielnicki został przyłapany na paleniu papierosów w kantorku pełnym materaców. Tak ukrył dowód winy, że omal nie puścił z dymem całej szkoły. – Staram się, w miarę regularnie… – odpowiedział Janek, który biegł jeszcze
dawniej niż Krzysiek: jakieś trzy lata temu gonił Martynkę pędzącą rowerkiem prosto w kolczasty żywopłot. – No to słuchajcie! Jeśli biegacie, dam wam namiary na sklep, w którym dobierają sprzęt do rodzaju stopy. – Do rodzaju? – Wiktoria postanowiła przeprowadzić się na piąte piętro bez windy, jeśli jej matka jeszcze raz coś powie do Krzyśka i Janka. – Chyba do rozmiaru stopy? – Nie przerywaj! – upomniała ją Anula. – Mój mąż wie, co mówi. Też się początkowo dziwiłam. Szczególnie gdy zobaczyłam go na środku pokoju tańczącego mokrymi nogami po gazetach. Myślałam, że zwariował. Tym bardziej że na pytanie, co wyczynia, odpowiedział: „Po buty jutro idę”. – Popatrzyła z powagą na rozbawione towarzystwo. – Naprawdę się wystraszyłam. Chłop tyra całymi dniami, swoim ludziom musi regularnie pensje płacić, a zleceniodawcy wciąż mu zalegają z kasą jeszcze za ubiegły rok… To co? Nie miał prawa zwariować? Wciąż powtarza, że kiedyś w końcu oszaleje, więc pomyślałam: stało się! Nie wiedziałam tylko, czy myśli, że jest Fredem Astaire’em czy Wodnikiem Szuwarkiem. – Obstawiam raczej Gene’a Kelly’ego, tego z Deszczowej piosenki. – Emilka śmiała się najgłośniej ze wszystkich. Wróciła z łazienki dopiero wtedy, gdy goście odebrali babci głos i zmienili temat. – Jeśli tańczył, rozchlapując wodę, to tylko Kelly. – Jak wy wszystko przekręcacie! Wcale nie tańczyłem i nie rozchlapywałem wody! – protestował nie mniej ubawiony Kamil. – Odbijałem na gazecie ślady mokrych stóp, żeby ustalić, czy mam budowę A, B, C czy D. Nie od razu mi się ślad udał, więc wziąłem następną gazetę, potem następną… – I rozłożyłem je na całej podłodze, i miskę z wodą przyniosłem do salonu, i wskakiwałem do tej miski, i wyskakiwałem… – dopowiadała Anula. – Wybacz, kochanie, ale kupiłam w życiu już chyba ze sto par butów i nigdy takich cyrków nie wyczyniałam. Więc się nie dziw, że wpadłam w panikę. Z renty dla psychicznie chorego nie spłacimy kredytów. – Nie słuchaj jej – doradził koledze Janek. – Wal dalej. Ustaliłeś w końcu, jaki masz rodzaj stopy? – Ustaliłem. C2. Stopy mam C, a nogi mam dwa. – Dwa nogi? – zapiszczała Emilka z uciechy. – A mówią, że to ja nie radzę sobie z polskim… – Co znaczy C2? – zaciekawił się Janek. – Już tłumaczę. Do rodzaju stóp trzeba dopasować jeden z trzech typów nóg… – Zlekceważył chóralny rechot kobiecej części widowni. – Typ jeden to nogi piłkarza, takie na beczce prostowane; typ dwa – nogi proste; typ trzy – odwrotność piłkarza,
czyli iksy. Wyszło mi, że mam C2 – średni platfus z prostymi nogami. – Myślicie, że Zátopek albo Szewińska też sobie nazywali stopy? – Bernard machnął ręką. – Ale medale zdobywali! A teraz mają A2, mają C2, tylko osiągnięć żadnych nie mają! – Wzruszył ramionami, a zaraz potem burknął na żonę: – Czego mnie, matka, szturchasz? – Wystarczy ci już wódki. – Janina kręciła się nerwowo na krześle. – Idziemy do domu. Młodzi niech się bawią do rana, ale na nas czas. Tylko im przeszkadzamy. – Czekaj, matka, czekaj. Zaraz pójdziemy. – Mrugnął wesoło. – To co, panowie biznesmeni? Rozchodniaczka? – Napełnił kieliszki. – Zdrowie pięknej gospodyni! – Zdrowie! – Bernard i Krzysiek stuknęli w lampkę wina, którą Wiktoria uniosła nad stołem. – No i co? Kupiłeś w końcu buty? – Janek wrócił do tematu. – Chłopie! – emocjonował się Kamil. – Nie dość, że zrobili mi indywidualną wideoanalizę kroku biegowego, to takie cuda sprzedali, że pojęcia nie macie! Mam zainstalowany w komórce specjalny program do biegania! Podaje mi na bieżąco obecną prędkość, średnią prędkość, jakie mam tętno… A do tego superbajer: śledzi mnie GPS, więc na mapach Google widzę, jak biegnę! I jeśli osiągnę lepszy czas, dostaję komunikat: „Właśnie pobiłeś rekord”. Mogę natychmiast wysłać tę wiadomość do znajomych! – Nie zdziwcie się, jeśli kiedyś dostaniecie od mojego Kamisia esemesa o jego sportowym rekordzie, dobrze? – Uśmiechnęła się przepraszająco Anka. – I bardzo proszę, nie dzwońcie do mnie wtedy z pytaniami. – Fajnie, że jest opcja powiadomień. Wciskam „start” i co jakiś czas słyszę: „Biegniesz pięć minut” albo „Przebiegłeś kilometr”. – A nie ma programu, który by mówił: „Biegiem po kwiaty dla żony”? – Jak ci ostatnio kupiłem kwiaty, to gwizdnęłaś je w kąt i umarły z pragnienia. Kaktusa mogę ci kupić. – Ostatnio? Trzy lata temu! – oburzyła się Anula. – Na przeprosiny kupiłeś, bo zachlałeś poprzedniego dnia, pamiętasz? Koledzy odstawili cię do domu, oparli o drzwi, zadzwonili i uciekli. A ja, idiotka, otworzyłam bezmyślnie. W porę odskoczyłam. Noża w twoich plecach szukałam, kiedy padłeś jak długi na dywan, bo nie wierzyłam, że można się spić do tego stopnia! – Coś mi świta… – Kamil mrugnął wesoło do Janka. – Czy to przypadkiem nie było pępkowe u ciebie? Nie świętowaliśmy wtedy Martynki? – Możliwe. – Bob Budowniczy uśmiechał się na siłę. – Też mało kojarzę z tamtego dnia. – Ależ ty jesteś pamiętliwa. – Wiktoria spojrzała z wyrzutem na przyjaciółkę. – Jeśli opijali pępkowe Martynki, to nie trzy lata temu, tylko siedem. Anula protestowała głośno, Janek siedział cicho, a Kamil wyjaśnił: – Trzy. To było trochę inne pępkowe. Sąd przyznał mu wtedy wyłączną opiekę
nad Martynką, więc poniekąd jakby się drugi raz urodziła, co nie? – Mhm. – Janek wpatrywał się w blat, czując na sobie ciekawskie spojrzenia.
ROZDZIAŁ 10 Nienawidził tego. Nienawidził traktowania jego i Martynki jak dziwolągów, a współczucie okazywane córce doprowadzało go do furii. Wyrażano je głośno i bezpośrednio lub cicho i za plecami. Każdy widział w niej sierotkę, nieszczęśliwą bidulkę, nad którą trzeba się pochylić i wygłosić tekst w stylu: „Jak można było nie chcieć takiego słodkiego dziecka?”. Ludzie pieprzyli farmazony, nie mając pojęcia, ile łez wylewała potem i ile godzin musiał z nią rozmawiać, tłumaczyć, biec w środku nocy, bo budziła się z krzykiem, więc tkwił przy jej łóżeczku do rana. Choć czasami, po takich nocach, ledwo powłóczył nogami, nie narzekał. Cieszył się, że są zdrowi, że stać go nie tylko na normalne życie, ale nawet na różne fanaberie i wakacyjne szaleństwa. Wynagradzał nimi Martynce to, że nie zawsze może być przy niej i zbyt często oddaje ją pod opiekę dziadków. Trudno – musiał zarabiać, a zlecenia nierzadko dotyczyły inwestycji budowlanych poza Szczecinem. Kto miałby się wtedy zająć sierotką, której nie chciała mama? Tłumaczył, że mama bardzo ją kocha, tylko tak jej się w życiu ułożyło, że teraz nie może być z nimi, bo wyjechała. Ale na pewno tęskni… Martynka kiwała główką, jakby godziła się z losem, jednak temat wciąż był otwarty. – Wiesz? Byłam z babcią w kościółku. Ksiądz nam sypał popiół na głowę – relacjonowała kolejny pobyt w Gorzowie. – Bałam się, że ten popiół będzie gorący, jak z kominka, ale chyba ksiądz go wystudził przed sypaniem, bo nic nie poczułam. A najbardziej to się cieszyłam, że mnie nie zamieniło. Pewnie dlatego mnie nie zamieniło, bo jestem grzeczna, prawda? – Uśmiechnęła się tak słodko, że pożałował wszystkich dni rozłąki. – I wiesz co? Sami grzeczni chyba w kościółku byli, bo nikogo nie zamieniło. – O czym ty mówisz? Kogo i w co nie zamieniło? – No, w popiół! Bo jak ksiądz sypał, to mówił, że się zamienimy w popiół. A nikogo nie zamieniło. Babcia powiedziała, że jestem za mała, żeby mi tłumaczyć, ale ja sama się domyśliłam, że tylko niegrzeczni się zamieniają w popiół. Pewnie ksiądz tak sprawdza, kto jest grzeczny, a kto nie… – Pewnie tak – przytaknął ojciec, tłumiąc śmiech. – Dobrze, że jesteś grzeczna, bo inaczej tylko kupkę popiołu bym dzisiaj do domu przywiózł. – To dlaczego mama mnie nie chce? Przecież ksiądz może zaświadczyć, że się nie
zamieniłam. Znowu tłumaczył, wyjaśniał, zapewniał… Nie wiedział, czy to dobre i mądre – rozpalać w dziecięcym serduszku choć iskierkę nadziei na powrót matki. Ale co miał powiedzieć? „Mama poznała innego pana. Mówi, że to miłość jej życia. Urodziła mu dziecko i nie chce nas znać”? A potem dodać na pociechę: „Ale kocha nas bardzo, bo sama zaproponowała ograniczenie praw rodzicielskich i wysokie alimenty”? Poradził, żeby wsadziła sobie te wysokie alimenty w dupę, założył sprawę i kilka lat walczył z jej adwokatem. W końcu dopiął swego – prawa nie zostały ograniczone, lecz odebrane. Miała teraz guzik do gadania w kwestiach sposobu leczenia dziecka, wyjazdów za granicę czy wyboru szkoły. No właśnie – wybór szkoły! Janek mógł już samodzielnie o tym zdecydować. Nieraz myślał o wyprowadzeniu się ze Szczecina i zorganizowaniu im życia od nowa – jak najdalej od dobrodusznych sąsiadek i współczujących znajomych, uwielbiających zgłębiać cudze życiorysy. W końcu doszedł jednak do wniosku, że to niczego nie zmieni: musiałby wylądować na drugim końcu Polski jako wdowiec z córką, a nigdy nie brał pod uwagę wersji uśmiercenia „kochającej mamy”. Złe języki czekały na nich wszędzie – więc po co robić niepotrzebne rewolucje? Został w Szczecinie i zapisał córkę do rejonowej podstawówki. Liczył się z tym, że wychowawczyni będzie go przesłuchiwać, a może nawet wyśle do pedagoga, który doradzi, jak wychowywać dziecko w „patologicznej” rodzinie. Krew się w nim gotowała na myśl o tych torturach, ale – jak zawsze – bardziej martwił się o Martynkę. Czy sobie poradzi z koleżankami i kolegami, którzy na pewno nie oszczędzą małej ciekawskich pytań? Miał świadomość, że będą musieli razem wystawić się pod pręgierz. Na dodatek im bliżej był pierwszy września, tym częściej dziewczynka popadała w smutną zadumę. – A babcia przyjedzie na moje pasowanie na pierwszawklasi… pierwoszkla… – Pierwszoklasistkę – pomógł z czułym uśmiechem. – Naucz się tego słowa, bo musisz wiedzieć, kim jesteś. Wyobrażasz sobie, co by było, gdybym mówił, że mam firmę bulwodaną? Pewnie dostałbym pracę tylko przy kopaniu ziemniaków. – A czemu? – No bo bulwa kojarzy się z ziemniakiem. – Mnie się nie kojarzy. To może ja jeszcze nie mogę iść do szkoły? – Możesz, możesz! – zapewnił. – Poćwiczymy trudne słowo: „pierwszoklasistka”. Chodź, spróbujemy: pierwszooooklasiiiiistka… – Czemu tak rozwlekasz? – Żeby ci było łatwiej. – Ale tak jest mi trudniej. A poza tym nie muszę umieć tego słowa, bo jeszcze nie
jestem pierwszaszka… Przyjedzie babcia? – Przecież wiesz, ile babcia ma kotów. Chcesz, żeby umarły z głodu? – Dziadek może je nakarmić. – Wtedy też by umarły, tylko z innego powodu. – Z tęsknoty? – Nie. Umarłyby, bo dziadek nakarmiłby je jak rybki: haczykami. – Naprawdę? – Coś ty! Żartowałem! – Przeraził się, że przy najbliższej wizycie w Gorzowie wnuczka poinformuje jego rodziców słodkim głosem: „A tata powiedział, że dziadek nakarmi koty haczykami”. – Oczywiście, że z tęsknoty za babcią by umarły. – A można umrzeć z tęsknoty? – Ludzie nie umierają z tęsknoty, bo mają rozum i dlatego potrafią sobie radzić z uczuciami lepiej niż zwierzęta. Na przykład kiedy wyjeżdżam, a ty jesteś daleko, to myślę sobie, jak to będzie fajnie, kiedy wrócę: pójdziemy do kina albo na lodowisko, albo na basen… To po co mam umierać? To już wolę potęsknić. Bez umierania. – No. Też tak wolę… – Dziewczynka popadła w dłuższą zadumę, a on w panikę: co się teraz dzieje w małej główce? Obawiał się, że nic dobrego, i się nie mylił. – Tato? A co mam powiedzieć, jeśli nowe koleżanki zapytają, gdzie moja mama? – Prawdę. – Że wyjechała? – Oczywiście. – Uśmiechnął się. – Coś czuję, że w klasie będziesz miała koleżanki i kolegów, których mamusie lub tatusiowie wyjechali. Wielu ludzi pracuje za granicą, więc pewnie i w twojej klasie też ktoś taki się trafi. – A ty będziesz na moim pasowaniu? – Oczywiście! Już dawno zarezerwowałem ten dzień w kalendarzu i nawet jeśli zadzwoni Barbie, żeby jej wybudować pałac, to powiem, że mam ważniejsze sprawy. – Fajnie! Niby fajnie, ale kiedy pierwszego września szli do szkoły, córka trzymała go za rękę tak kurczowo, jakby któreś z nich miało za chwilę spaść w przepaść. Uroczystość zorganizowano dla wszystkich pierwszaków na przyszkolnym boisku. Było ich naprawdę sporo, więc czasami gubił córkę z oczu. Strzelał zdjęcia na oślep, licząc, że na którymś ją później znajdzie. Potem dzieciaki podzielono na klasy i zaproszono wraz z rodzicami na spotkanie z wychowawcami. Poszedł do wyznaczonego gabinetu. Wraz z innymi stał pod ścianą pełną dziecięcych wycinanek, obserwując panią Wiktorię, wychowawczynię Martynki. Czy odpowiednio zadba o jego skarb? Czy będzie umiała poradzić sobie z tak delikatną materią? Kiedy się dowie o ich sytuacji? Jak zareaguje? Wezwie go
w trybie pilnym? A może poczeka do najbliższego zebrania i dopiero wtedy zacznie dręczyć? Co doradzi pod koniec maja, kiedy dzieci świętują Dzień Matki? Żeby zabrał córkę ze szkoły przynajmniej na tydzień, bo tak będzie lepiej? Tysiące podobnych pytań cisnęły mu się do głowy. Wychowawczyni mówiła rzeczowo, wciąż zwracając się tylko do dzieci, jakby nie widziała gromady ustawionych pod ścianą mamuś, tatusiów, babć i dziadków. Nie miał pojęcia, czy to dobrze, więc postanowił poczekać i zdać się na opinię Martynki. Uznał, że wcześniej czy później i tak się dowie, pod czyją opiekę trafiła ukochana jedynaczka. Po tygodniu nabrał nadziei, a po miesiącu – pewności, że córka trafiła w dobre ręce. Pewnego razu zastał Martynkę bawiącą się w szkołę z mopem na głowie. Szare, zużyte frędzle zakryły płowe włoski i spadały nie tylko na czoło, ale nawet na oczy. – Zdejmij to natychmiast! Po co założyłaś mopa? – Chcę być podobna do pani Wiktorii. Jestem? – Złapała poszarzałe pasma, próbując założyć je za ucho, i wyglądała na zadowoloną, że opadły z powrotem. – Wcale nie jesteś podobna – zaśmiał się. – Pani Wiktoria nie ma brudnych włosów. Oddaj mi to! – Wyciągnął rękę, ale córka zwiała w róg pokoju. – Dobra, nie oddawaj. Jutro nie będziesz miała żadnych włosów. Wiesz, ile wstrętnych rzeczy jest w tych frędzlach? Będziesz łysa jak podłoga w kuchni. Narysuję ci fugi na głów… No! Bardzo ładnie. Dziękuję – pochwalił, kiedy oddała „włosy Wiktorii”. – Dostaniesz nowy, czysty mop i noś go, ile dusza zapragnie. Kupił mopa z najdłuższymi i najgęstszymi frędzlami. Chciał, żeby córka bawiła się w szkołę, bo podsłuchując ją, dowiadywał się wielu ciekawych rzeczy. Pierwszą opiekunkę zwolnił, kiedy Martynka, ubierając lalkę, zakrzyknęła nagle wściekłym głosem: „Jak mam ci załozyć te cholelne lękawicki?! Lozsuń paluchy i psestań się dzeć, bo zalaz ci w dupę psywalę!”. Od tego czasu minęło kilka lat, ale metoda nie straciła na aktualności. Kupił zatem kudłate frędzle i przypatrywał się zabawom w szkołę. Szybko przestał się martwić o aklimatyzację Martynki w szkole i dał sobie spokój z podejrzliwością wobec Wiktorii. Był przekonany, że wychowawczyni umiejętnie kieruje rozbrykanym stadkiem, bo córka nie tylko ją wielbiła. Poradziła sobie nawet z drażliwymi zadaniami domowymi. Kiedy w podręczniku lub zeszycie ćwiczeń należało uzupełnić zdanie: „Moja mama ma ………… i ………. oczy”, Martynka skreślała: „Moja mama”, pisała u góry: „Pani Wiktoria” i kończyła: „ma duże i brązowe oczy”. Zyskał pewność, że podjął słuszną decyzję, zostając w Szczecinie i oddając Martynkę do rejonowej podstawówki. Codziennie z wypiekami na twarzy relacjonowała przebieg kolejnych lekcji, bez przerwy bawiła się w szkołę, a jeśli pani Wiktoria miała danego dnia dyżur, prosiła, żeby
nie odbierał jej od razu po lekcjach i pozwolił zostać do zamknięcia świetlicy. Wszystko wyglądało idealnie… Jakież było zatem jego zaskoczenie, kiedy usłyszał pewnego dnia: – Tato… Mogę dziś zostać w domu? Gardło mnie boli. – Ostatnie zdanie wypowiedziała szeptem. – Widzisz? Straciłam głos. Nie mogę mówić… – zaszemrała. – Widzę. – Widział głównie, że jest zdrowa jak rybka. – Co się stało? – Posadził ją sobie na kolanach. – Dlaczego nie chcesz iść do szkoły? – Pani Wiktoria nie chciała być ze mną w parze… – wyznała Martynka po długim milczeniu. – Pewnie mnie już nie lubi... – Nie miałaś pary? Sama musiałaś pracować? – Miałam parę… – mówiła tak cicho, jakby naprawdę bolało ją gardło. – Nawet do wyboru miałam… Ale ja nie chcę z koleżankami! Tylko z panią Wiktorią! – Małe usteczka wygięły się w podkówkę. – A ona powiedziała, że nie może być ze mną w parze, bo jest naszą wspólną panią i nie może… I że musimy się uczyć pracować nawet z tymi, co nie chcemy. A ja tak nie chcę! Buuuaaa! – Łzy popłynęły strumieniem. – Niestety, kochanie. Pani Wiktoria ma rację… – Przytulał córkę, wycierając mokre policzki. – Wiesz, ile razy ja musiałem pracować z ludźmi, których nie lubię? Też wolałbym twoją panią niż lenia, który umawia się ze mną na ósmą rano, a przychodzi o dziesiątej… – Relacjonował przez kilka minut swoje zawodowe perypetie, podkreślając wciąż, że Martynki naprawdę nie spotkała żadna krzywda. – Wyobrażasz sobie? Przychodzisz do szkoły na ósmą rano i czekasz razem z całą klasą dwie lekcje, a pani Wiktoria przybiega dopiero na trzecią godzinę: „Przepraszam, ale całkiem o was zapomniałam”. Fajnie byś się czuła? – Mnożąc przykłady z życia, tłumaczył, o co chodziło wychowawczyni. – Jestem pewien, że ona bardzo cię lubi – zakończył swój wywód. – To co? Pójdziesz jutro do szkoły? Czekał na odpowiedź, ale Martynka wcale się do niej nie kwapiła. W końcu zapytała, patrząc mu prosto w oczy: – Ale jakbyś się ożenił z panią Wiktorią, to wtedy byłaby tylko moja, prawda? – Chyba raczej moja. Przecież ja bym się z nią ożenił, a nie ty. – Dobra! Byłaby nasza wspólna. Byłaby? – Byłaby. – To ożenisz się z nią? – Nie. – A wiesz, jaka ona jest mądra? Wszystko wie! Nawet więcej od ciebie chyba. I taka fajna! Wcale nie krzyczy, wciąż jest miła i na dodatek wiesz, co jeszcze? – No co? – naśladował jej pełną zapału intonację. – Co na dodatek jeszcze? – Ani razu się nie spóźniła! Jakbyśmy się z nią umówili na ósmą, to nie
przyszłaby o dziesiątej. – Dziewczynka przytaknęła sama sobie tak energicznie, że aż uderzyła czołem o ramię taty. – Jestem pewna, że byś się w niej zakochał! – A ja jestem pewien, że nie. – Dlaczego? – Bo już jestem zakochany. Bez pamięci i na całe życie. W tobie. – Nie szkodzi. – Martynka uśmiechnęła się szeroko. – Ja się podzielę z tobą. To co? Ożenisz się z nią? Ożeń się, ożeń! Proszę! – Złożyła rączki jak do modlitwy. – Nie mogę. Za trzy lata musiałbym się rozwieść. – Dlaczego? – Bo za trzy lata pani Wiktoria nie będzie was uczyć i zmusisz mnie wtedy do ożenku z twoją następną nauczycielką: od polskiego albo od matematyki, albo… – Przysięgam, że nigdy w żadnej innej pani już się nie zakocham. Zresztą nie ma w kim. Cała klasa mówi, że nasza pani jest najładniejsza w szkole. A podoba ci się? – Córeńko – zaczął ostrożnie, bo czuł, że to, co za chwilę powie, może zostać jutro powtórzone całej klasie. – Twoja pani jest ładna. Bardzo ją lubię i cieszę się, że ty ją lubisz. Ale nie możemy wziąć ze sobą ślubu. Żeby się z kimś ożenić, trzeba tego kogoś bardzo kochać i dobrze znać. Wiele lat najpierw się spotykać… – A ile lat się trzeba spotykać, żeby wziąć ślub? – No nie wiem – zastanawiał się nad bezpieczną liczbą. – Myślę, że co najmniej pięć. – To ożenisz się z panią Wiktorią za pięć lat? – Nie. – A czemu? – Mówiłem ci, że aby wziąć ślub, trzeba kogoś kochać. A ja twojej pani nie będę kochał ani za pięć lat, ani za dziesięć… Wiesz co? Szkoda, że cię gardło boli. Mam wolne popołudnie. Myślałem, że pojedziemy do aquaparku, no ale skoro jesteś chora, to chyba do łóżka musisz się położyć. – Zdjął córkę z kolan i postawił na podłodze. – Zaraz ci przygotuję lekarstwo. – Coś ty! Ja jestem superzdrowa! Tylko żartowałam! – Podskakując z nogi na nogę, pobiegła pakować strój kąpielowy i ręcznik. – Jedziemy na baseny, jedziemy na baseny… Lubił Wiktorię. Doceniał, ile dla nich zrobiła, gdy wyjechał na Śląsk. Dwa miesiące uczyła Martynkę na odległość i dzieliła się z nim uwagami podczas długich, wieczornych rozmów. Jeszcze bardziej zapunktowała parę miesięcy później, kiedy spotkał ją przypadkowo u Kamila. Bardzo miło im się wtedy rozmawiało. Zapomniał się do tego stopnia, że nie zauważył, jak Kamil zniknął w kuchni i zostawił ich samych. Później był trochę na siebie zły: przyszedł ustalić warunki projektu budowlanego,
a nie ględzić o jasełkach. Gdy spojrzał na zegarek, zdenerwował się podwójnie: zawalił cały terminarz dnia. Do tego czuł się tak skołowany, że bez zastanowienia podpisał na miejscu umowę z uwięzionym w gipsie Kamilem. Wiedział, że to solidna firma, ale co, jeśli noga nie zrośnie się, jak należy? Czekało go ogromne przedsięwzięcie obwarowane ostrymi karami deweloperskimi, a zaczął od postawienia na kuternogę! Czy ja jestem normalny? – zżymał się w myślach. Tak to jest, jak kobieta wlezie w środek biznesowych rozmów! Człowieka od rzeczywistości oderwie, wciągnie w jakieś rozmówki… I człowiek jak baran się zachowuje! Z jednej strony się wściekał, ale z drugiej musiał przyznać, że było mu z nią wyjątkowo przyjemnie – czuł się wyrwany z kołowrotka, beztroski, spokojny, gadatliwy, wesoły… Spodobał mu się taki nastrój, więc zaczął analizować, co doprowadziło go do błogostanu graniczącego z hajem. I w końcu odkrył tajemnicę: rozmawiali o Martynce! To mu dodało skrzydeł. Z nikim nie mógł tak pogadać, bo – nie licząc jego matki – Wiktoria była jedyną kobietą mającą dostęp do Martynki. W kwestiach damsko-męskich Janek pozwalał sobie wyłącznie na luźne, niezobowiązujące układy K3 – kino, kolacja, kopulacja. Raz w Katowicach, raz w Gorzowie, raz w Szczecinie, raz w Zielonej Górze… Nigdy na stałe. Nie wpuszczał kobiet do swojego życia i trzymał je z daleka od córki. Paradowanie z mopem na głowie i opowiadania o ukochanej pani coraz częściej go drażniły, niż bawiły. Co ona mnie obchodzi? – im częściej to powtarzał, tym bardziej go obchodziła. Kręci mnie tylko dlatego, że uczy Martynkę i zna moją córkę jak żadna inna kobieta na świecie. Podświadomie chcę spełnić życzenie ukochanej jedynaczki: „Ożeń się, ożeń! Proszę!” – przypomniał sobie złożone modlitewnie rączki. Dlatego tak często o niej myślę. Ale to myślenie sensu nie ma, niestety… Wiedział, że Wika nie będzie chętna na K3, a on nigdy nie zdobędzie się na miłosne K12. Uczuciowe Karakorum mu nie groziło – emocjonalnie był bardziej niestabilny niż sytuacja polityczna na pograniczu Indii i Pakistanu. Nie umiał kochać. Nie czuł miłości do żadnej z kobiet, z którymi spotykał się krócej lub dłużej – w zależności od tego, ile miały cierpliwości, żeby wytrzymać jego chłód. Zdał sobie sprawę z problemu dopiero wówczas, gdy po raz dziesiąty wysłuchiwał identycznych pretensji: „Czemu się nie odzywałeś?”, „Traktujesz mnie jak powietrze!”, „Wciąż coś planujesz, ale mnie w tych planach nie uwzględniasz!”, „Czy przyszło ci do głowy, że ja mam serce?” – mówiły zgodnie, jakby się znały i wcześniej ustaliły wspólną wersję. Ale przecież jedna mieszkała w Szczecinie, druga w Katowicach, trzecia w Zielonej Górze… Nie robił niczego z premedytacją. On ich po prostu nie kochał… Dlatego
zapominał, że istnieją. Dlatego nie dzwonił. Miały rację – były mu obojętne. Przerzucił się zatem na typ kobiet preferujących K3. Coraz szybciej rozpoznawał je w damskim tłumie. Nie gderały, nie czekały, nie dopominały się ani dowodów pamięci, ani tym bardziej szalonej miłości. One także dawno przestały wierzyć w podobne bzdury. Te związki nie napawały dumą, ale gwarantowały spokój i brak odpowiedzialności za czyjeś uczucia. Układ prosty i przyjemny: on nie pyta o innych, a one nie wpadają w histerię, bo raptem – z powodu kilkudniowego milczenia – czują się niekochane i porzucone. Im bardziej podobały mu się bezkonfliktowe panie, tym szerszym łukiem omijał ich przeciwieństwo, czyli K12 – miłosne Karakorum, potrzebujące ciepła i całodobowego zainteresowania. A na taką, niestety, wyglądała Wiktoria… Po co miał zaczynać relację pozbawioną szans na szczęśliwe zakończenie? Coś mu mówiło, że nie jest jej obojętny… Był niemal pewien, że gdyby zaproponował jej kino i kolację, to zgodziłaby się bez wahania. Uczucia miała wypisane na twarzy. Widział je… Ale ani ona nie zasługiwała na K3, ani on nie miał ochoty na fochy K12. Na dodatek była między nimi Martynka – jedyna istota na tym świecie, którą kochał, do której dzwonił kilka razy dziennie, z której zdaniem się liczył, której nie mógł zawieść… Wplątać ją w to i potem rozczarować? Nie! Czas było przerwać bezsensowne rozmyślania. Postanowił trzymać się jak najdalej od Wiktorii, jednak nie przewidział, że Kamil wpakuje go w przeprowadzkę na Swarożyca. Janek doskonale pamiętał ten dzień i to, jak bardzo starał się ukryć złość. Zmył się szybko, a wieczorem zadzwonił do ślicznej, wesołej i bezproblemowej Basi. Zanim wybrał numer, próbował sobie przypomnieć, kiedy widzieli się ostatni raz. Nie był pewien obrachunków, ale machnął na nie ręką, bo wiedział, że Basia też ma to gdzieś. Nie zawiódł się. – Cześć, tygrysie. Czemu dzwonisz? Tęskniłeś za mną? – Nie. Ale myślałem czasami. – To miłe. I co wymyśliłeś? – Masz wolny weekend? Moglibyśmy skoczyć do kina, a potem na jakąś kolację. Pasuje? – Piątek odpada. – A sobota? – Sobota może być. Byle nie przed dwudziestą. Pasuje? – Pasuje. Przyjadę po ciebie. Mieszkasz tam, gdzie mieszkałaś? – Tak. – No to do zobaczenia w sobotę o dwudziestej. – Pa, tygrysie… I co? Można? Można. Bez fochów i histerii: ona się nie wścieka, że milczał pół
roku, a on nie dba o to, co zaplanowała sobie na piątek i z kim. Wszystko wywróciło się o sto osiemdziesiąt stopni, kiedy Martynka pojechała do Zalesia. Wieczorem jak zwykle siedziała na kuchennym hokerze i majtała zamaszyście nogami, relacjonując we właściwy sobie, chaotyczny sposób przebieg wycieczki. – Pan Krzysiek nam powiedział, że w autokarze jest bomba, i przyjechała policja. Policjant obiecał, że nie ma bomby, i pojechaliśmy. Soni chciało się wymiotować, ale się z niej nie śmiałam. A potem ją dziki kot podrapał i Kuba powiedział, że umrze na wściekliznę. Pani Wiktoria zabrała Sonię do szpitala, żeby nie umarła. A my poszliśmy zwiedzać z panem Krzyśkiem. Fajny jest. Trochę podobny do ciebie. Laura powiedziała, że on pojechał z nami, bo się zakochał w naszej pani. A potem płakała, bo skakała jak dzik i włosy jej stanęły dęba i z niej wszyscy rechotali. To ona wtedy tych, co się nabijali, zabiła prądem, ale tylko na niby. Ja też się chciałam zgłosić do stawania włosów, ale… – Jaki pan Krzysiek? – Tajemniczy mężczyzna zaniepokoił Janka dużo bardziej niż bomba w autokarze. – Kto to jest? Nauczyciel? Znasz go? – Nauczyciel. Z gimnazjum. Wygłupia się całkiem jak ty. I nasza pani mu się podoba. I on jej chyba też. – Martynka zeskoczyła z wysokiego stołka. Poszła do lodówki, wyciągnęła z niej ser i położyła obok drewnianej deski, na której ojciec szykował jej kanapki. – Na pewno już dawno się z nią spotyka. Może nawet pięć lat? Tylko my nie wiemy, bo jesteśmy dopiero w pierwszej klasie, to skąd mamy wiedzieć, co było wcześniej? – Ponownie sięgnęła do lodówki; tym razem po czerwoną paprykę i położyła ją obok sera. – Pewnie będą mogli niedługo się ożenić. – Dziewczynka popatrzyła z wyrzutem na ojca. – Szkoda. – Czemu „szkoda”? Przecież podobno fajny jest. – Szkoda, że to on się z nią ożeni, a nie ty. No wiem, już wiem… – Zmarszczyła nos. – Ale szkoda. – Przede wszystkim usiądź na pupie i przestań mi się tu przetwierać po kuchni! – Dobra. Już się więcej nie przetworzę. – Wróciła na hoker. – Z czego się śmiejesz? – Z ciebie. – Pani Wiktoria mówi, że zanim ktoś zacznie z kogoś innego, to niech najpierw nauczy się śmiać z samego siebie. Ciągle ta pani Wiktoria… Szału można dostać! Jakim cudem miał ją wyrzucić z myśli, skoro ciągle plątała mu się po domu? Na dodatek z jakimś Krzyśkiem! Co to za facet? Stwierdzenia córki, że „fajny jest”, „się wygłupia”, „podoba się”, wytrąciły Janka z równowagi. Był pewien, że Wiktoria zajmuje się wyłącznie edukacją przeplataną rodzinnymi spotkaniami – jakoś nie wyobrażał jej sobie na randce, przy boku obcego mężczyzny. Natomiast przy swoim boku potrafił ją
sobie wyobrazić bez trudu, więc poczuł się oszukany, a w pewnym sensie nawet zdradzony. Krew się w nim zagotowała i natychmiast znienawidził rywala. Niech pani Wiktoria robi sobie z tym gachem, co chce – ale jakim prawem wciąga w to dzieci? A przede wszystkim Martynkę? – zżymał się w myślach. Gdybym wiedział, że moja córka zostanie oddana pod opiekę jakiemuś pierwszemu lepszemu palantowi, to nie puściłbym jej na żadną wycieczkę! Wróciła mu jasność myślenia. No właśnie! O jakiej bombie i o jakim zabijaniu prądem ona mówiła? Dokładnie wypytał córkę o przebieg wycieczki, a kiedy usłyszał szczegółową relację, włosy stanęły mu dęba jak Laurze po doświadczeniu z generatorem Van de Graaffa. Postanowił, że bez względu na wszystko nie opuści najbliższego zebrania. Nadopiekuńcze mamusie na pewno gorąco mu przyklasną, kiedy zapyta, jakim prawem nauczycielka, bez porozumienia z kimkolwiek, opuściła na kilka godzin maluchy, powierzając je osobie niekompetentnej, nieposiadającej przygotowania do pracy z kilkulatkami. – Dlaczego uważasz, że pan Krzysiek jest fajny? Przecież ty mi przed chwilą jakiś horror opowiedziałaś! – Spojrzał z troską na córkę. – Nie bałaś się? Nie płakałaś? Szczerze mówiąc, bardzo chciał, żeby Martynka przyznała się do płaczu i paniki, ale niestety… – No coś ty! Tato! – Wesoło pomajtała splecionymi w kostkach nogami. – Wcale się nie bałam! Przecież pan Krzysio tylko się wygłupiał. Ty też się wygłupiasz. Dlatego jest fajny. Tak jak ty. – Przecież… – Porównywanie go z tym… z tym… doprowadzało go do wściekłości. – Przez moje wygłupy jeszcze nikt nie płakał, ani ty, ani żadne inne dziecko. – Ty nie masz innych dzieci. – Martynka przekrzywiła główkę. – To skąd wiesz? – Bo wiem. – Pani Wiktoria mówi, że jak ktoś mówi: „bo wiem” albo „bo tak”, albo „bo nie”, to niegrzeczne jest. I to znaczy, że ten ktoś nie ma nic mądrego do powiedzenia. Szlag by trafił pedagogiczne mądrości! – Wiem, co mówię. Gdybym pojechał na wycieczkę zamiast pana Krzysia, to nikt by nie płakał i nie trząsł się ze strachu. Zapewniam cię. Majtanie nie ustawało, ale tym razem nogi śmigały do przodu i do tyłu, naprzemiennie. – Wtedy to dopiero by było! Moja klasa na takich żartach się nie zna. Im chyba tatusiowie nigdy nie dokuczają. – Ja ci dokuczam? – Dokuczasz. Ale ja wiem, że na żarty. A oni nie wiedzą i dlatego wciąż się
obrażają albo płaczą, albo się boją. – Kiedy ja ci dokuczyłem? – Janek coraz bardziej wytrzeszczał oczy na córkę. – Wczoraj na przykład. Jak graliśmy w literaki. I powiedziałeś, że zaraz ułożysz słowo, które do mnie pasuje. Wiesz, co ja wtedy pomyślałam? – Martynka wzięła się pod boki. – Że to będzie: „księżniczka” albo „córeńka”, albo „kwiatuszek”, albo „słoneczko”. A ty co ułożyłeś? No co? – No co? – Nie mógł sobie przypomnieć. – „Cielę”! – Daj spokój – roześmiał się. – Przecież to były żarty. – Wiem. Ale przykro mi się trochę zrobiło. Dobrze, że pani Wiktoria, jak jej o tym powiedziałam… – Opowiadałaś jej o tym? Dlaczego? – Bo na drugi dzień grałyśmy z nią w literaki w świetlicy i mi się przypomniało – wyjaśniła dziewczynka, wracając do beztroskiego machania nóżkami. – I pani Wiktoria powiedziała, że ona by chciała, żeby ktoś ułożył o niej słowo „krowa”. Bo krowy mają najpiękniejsze oczy na świecie i ona marzy o takich oczach. I pokazała nam różne zdjęcia krów. Wiesz, tato? One naprawdę mają śliczne oczy. Jeszcze bardziej śliczne niż moje wszystkie lalki. Ja też bym takie chciała, a pani Wiktoria powiedziała, że krowy najpierw są cielci… cielciną… – Cielęciem – podpowiedział, nieco rozkojarzony. Wyobraził sobie bowiem kino i kolację z Wiktorią, po której odprowadza ją, całuje na pożegnanie, a potem mówi: „Moja krowo najdroższa”. Potrząsnął głową. – Ja naprawdę wtedy żartowałem. Nie miałem pojęcia, że było ci przykro z powodu „cielęcia”. Przecież śmiałaś się głośniej ode mnie. – No bo to było śmieszne, tylko trochę niemiłe. – Martynka zamachała teraz wszystkimi kończynami naraz. – Ale inne dzieci z mojej klasy na pewno by się popłakały, bo nie znają się na takich żartach, bo im tatusiowie nie dokuczają. A mamusie…? – Zamyśliła się na chwilę. – Mamusie dokuczają? – Nie wiem. – Chyba nie. Pani Wiktoria nigdy nam nie dokucza. – Dziewczynka swoim zwyczajem zamieniła słowo „mama” na „pani Wiktoria”. – Ale gdybym grała w literaki z panem Krzysiem, też by pewnie nie ułożył „księżniczka”, tylko „cielę”. Janek miał dość tych porównań i niezależnie od sympatii córeczki chętnie porozmawiałby sobie z wychowawczynią o panu Krzysiu… Wkrótce los dał mu szansę poznania pana Krzysia osobiście. – Mam dość! – Kamil ledwo wyciągnął z gliny gumiaka. – Ledwo zipię, a zaraz muszę jechać na imieniny. Do domu bym wrócił, kolację zjadł, jakiś film obejrzał… Figa! Bo Anula umówiła nas na urodziny i świat się zawali, jak mnie
tam nie będzie. – To w końcu na imieniny czy na urodziny idziesz? – Kalosze Janka też nie chciały opuścić rozmokłych bruzd, więc mocował się z ledwo widocznymi cholewkami. – Do kogo? – Do Wiktorii… Co to za pogoda? – Kamil wyrzucił z siebie stek przekleństw pod adresem nieprzychylnej aury. – Mam nadzieję, że dzisiejsza robota nie pójdzie w diabły i fundamenty nie siądą. Na styk wyszło i niby powinno zagrać, ale dupę mam ściśniętą. – Wiktoria ma dzisiaj urodziny? – No – potwierdził Kamil. – Jak myślisz? Uda się? Może za szybko wylaliśmy ostatnie ławy? Może lepiej było wyhamować i poczekać, aż mróz odpuści? Przecież one nie przyjmą więcej niż dwa milimetry wody. Na dodatek to pochylenie gruntu! W pierwszym stopniu zrobią się kałuże. Co będzie, jak zamarzną?! Wciąż się zastanawiam, czy nie powinniśmy dać większego zazębienia przy tak dużej różnicy poziomów… – Dzisiaj? – Miesiąc temu, a nie dzisiaj! Teraz ci zazębienia nie zmienię! – Pytam, czy dzisiaj Wiktoria ma urodziny. – Tak. – Kamil tupał, otrzepując buty z gliny. – Chcesz iść ze mną? – Nie, nie! – zaprotestował szybko Janek. – Ale pozdrów ją ode mnie. I baw się dobrze. – Zajebista zabawa mnie czeka! Anula na bank się zemści za to, że ostatnio znikam z domu na całe dnie, i zostawi mi wolne krzesło między matką i ojcem Wiktorii. W sumie sympatyczni ludzie, ale ona upierdliwa do bólu, a on mnie wiecznie wyzywa od kapitalistycznych złodziei. – No to faktycznie niezbyt udana impreza cię czeka. – Na szczęście będzie też jakiś normalny facet. Anula coś wspominała, że przyjdzie jakiś… Grzesiek…? Nie! Rysiek…? – Krzysiek? – No. Chyba Krzysiek. Znasz go? – Gumiaki Kamila nijak nie chciały rozstać się z gliną. – Ze słyszenia. Od Martynki. To nauczyciel z jej szkoły. – Chodź ze mną. O czym ja będę z nauczycielem gadał? – Nie będę się pchał na krzywy ryj. – Janek wzruszył ramionami, chociaż w środku rozpierała go ciekawość. – Złóż ode mnie życzenia jubilatce… Czy solenizantce? Mniejsza z tym. Sto lat i zdrowia jej życz. – Powiemy, że to ja cię zaciągnąłem na imprezę. Co ci szkodzi? – Wielka, męska dłoń klepnęła w wielkie, męskie ramię. – Pomóż kumplowi!
ROZDZIAŁ 11 Zostawili samochody na budowlanym parkingu i pojechali taksówką na Swarożyca, zahaczywszy o kwiaciarnię oraz monopolowy. Po drodze dopadło go zwątpienie. Ledwo postanowił, że nie będzie się interesował Wiktorią, a teraz sam wprasza się do jej domu? To nie było bezpieczne. To było groźne… Tak jak podejrzewał, zareagowała entuzjastycznie: spąsowiała po uszy, gorąco zapewniała, że jest mile widzianym gościem, bez przerwy się śmiała i mówiła jak nakręcona. Kiedy ich spojrzenia się krzyżowały, umykała oczami w popłochu, śmiejąc się jeszcze głośniej i mówiąc jeszcze więcej. Wypisz, wymaluj K12! Ciekawe, czy on zdaje sobie sprawę, jak łatwo mógłbym mu sprzątnąć Wikę sprzed nosa – zastanawiał się, patrząc na Krzyśka. Jego szczęście, że mnie ta gra nie interesuje. Natura zdobywcy wzięła nad nim górę – silniejszy samiec nie zawinie przecież ogona pod siebie i nie usunie się na bok, nawet jeśli jest dżentelmenem. Najpierw hierarchia, potem kultura. Najpierw porządek w stadzie, potem cywilizacja. Samczy instynkt, wzmacniany kolejnymi kieliszkami wódki polewanej w szaleńczym tempie przez Bernarda, spowodował, że skupił się wyłącznie na Wiktorii. Z lekkim uśmiechem na twarzy czekał, aż znowu na niego popatrzy. Czterdzieści trzy, czterdzieści cztery… – odliczał w myślach między jednym a drugim spojrzeniem. Przy „czterdzieści pięć” ledwo smagnęła go wzrokiem. Raz, dwa, trzy… Wychylił kolejkę, zagryzł, popił, porozmawiał. Trzydzieści jeden, trzydzieści dwa… Znowu króciutkie spojrzenie i ponowne umknięcie oczami w bok. Raz, dwa, trzy… – liczył od nowa, nie zwracając uwagi na jej ojca, który właśnie wykrzykiwał, że Dzierżyński miał rację, bo naprawdę tylko karabin z chłodzoną lufą może zaprowadzić porządek w Polsce. Siedemnaście, osiemnaście… Tym razem wytrzymała jego wzrok przez kilka sekund. Zanurzyła usta w winie i spoglądała na Janka, mrużąc oczy. Zupełnie nie przejął się tym, że znowu odwróciła głowę. Raz, dwa, trzy… Czuł, jak adrenalina rośnie. Piętnaście, szesnaście… Kiedy wbiła w niego zaczepne spojrzenie i wytarła spływającą z warg czerwoną kroplę, ledwo dostrzegalnie mrugnął. Odpowiedziała tym samym, a potem znowu czmychnęła. Aż do „dziewięć”…
Zabawa podobała mu się coraz bardziej, a sukces, ze względu na obecność rywala, smakował podwójnie. Uznając, że Krzysiek leży na łopatkach z wystawionym do gryzienia gardłem, wdał się z nim w protekcjonalną pogawędkę o poskramianiu gimnazjalistów. – Ja bym gimbazę w getcie zamknęła i wypuściła dopiero po trzech latach – oznajmiła Emilka z poziomu podłogi. Stęknęła, unosząc do góry długą frotową skarpetę, na końcu której dyndał warczący pies. – Zobaczcie! – Kręciła skarpetą, a gulgocząca Cykoria wirowała jak na karuzeli. – Co ty robisz?! – krzyknęła Amelia. – Przestań! Zęby jej powyrywasz. I ty chcesz mieć psa? Po co ci? Żeby go męczyć? – Emilka jej nie męczy. Coś ty! – Wika nigdy nie słyszała podobnej wściekłości w głosie siostry. – Popatrz... – Wskazała z uśmiechem na podłogę. – Widzisz, jak sama się prosi? – Rzeczywiście, kiedy Emilka na żądanie matki skończyła zabawę, Cykoria złapała za skarpetę i rzucała ją kilkakrotnie na nogi dziewczyny. Tylne łapy były wyprostowane, a przednie zdawały się przyklejone do dywanu, natomiast całe ciałko podrygiwało radośnie. – Odejdź, bo cię męczę! I zęby wyrywam! Atmosfera przy stole zgęstniała, co odczuli wszyscy oprócz Janka. Im bardziej wódka szumiała mu w głowie, tym bardziej podobała mu się Wika. Może jednak nie okaże się kobietą bluszczem, która marzy tylko o tym, żeby ich biografie i rodziny zapleść w ciasny warkocz à la Helena Kurcewiczówna? Jeśli otwarcie pozwala sobie na romanse z kumplami z pracy i zabiera ich na wycieczki, i nawet dzieci w szkole o nich plotkują, to kto wie, co w niej siedzi? Przecież nie jest naiwną panienką i swoje w życiu przeszła… Ich spojrzenia znowu się skrzyżowały, i to na znacznie dłużej niż dotychczas. Ależ ma oczy! Raz wściekłe jak u diablicy, za chwilę łagodne jak u dziecka. Dobrze o tym wie i znakomicie potrafi wykorzystać. Wyobraźnia podsunęła mu obraz oczu Wiktorii widzianych z odległości dwóch centymetrów. A co mi szkodzi? Tylko kiedy? Martynkę będę musiał wysłać do Gorzowa. Coś wymyślę, bo przecież trudno, żebym wypalił: „Umówiłem się z twoją wychowawczynią. Cieszysz się?”. Wizja podobnie szczerego wyznania wręcz go rozśmieszyła – córcia zapewne nie posiadałaby się ze szczęścia i pochwaliła całej klasie, że jej tatuś poszedł na randkę z panią Wiktorią, więc za pięć lat się z nią ożeni. Gorzej, gdyby Wika też tak pomyślała… Ale chyba zdaje sobie sprawę, że jeśli nawet do czegoś między nimi dojdzie, to Martynka nie może się o tym dowiedzieć. I w ogóle im mniej osób będzie o tym wiedziało, tym lepiej. Nienawidził wciągania w towarzyskie i rodzinne układy. Nadawało mu to status stałego partnera, którym nigdy nie miał zamiaru być. Nie chciał więc poznawać
żadnych koleżanek, kolegów, sióstr, braci, matek, ojców, córek, synów i cholera wie kogo jeszcze. W zamian oczekiwał tego samego. Podobnie rzecz się miała z Wiktorią, zatem nie obchodzili go ci wszyscy goście. Nie planował spotykać się z nimi nigdy więcej. A już na pewno nie z Emilką i Janiną! Nie miał pojęcia, dlaczego Wika tak hołubi pyskatą i krnąbrną dziewuchę. Cieszył się, że jego Martynka na pewno na coś takiego nie wyrośnie. Nie po to on wypruwa sobie żyły i tyra całymi dniami, żeby wyhodować małą jadowitą żmijkę. Matka Wiktorii nie była wprawdzie ani pyskata, ani krnąbrna, ale wyprowadzała Janka z równowagi jeszcze bardziej niż jej wnuczka. Od początku świdrowała go wzrokiem z mocą wiertnic ślimakowych, więc kiedy wreszcie podniosła się z krzesła, miał ochotę biec do przedpokoju po jej płaszcz i wystawić babę za drzwi. – Beniu! Chodźmy. Późno już. Czas spać. – Poczekaj jeszcze trochę – poprosił mąż, a młodsza córka głośno go poparła. – Musimy iść. Nie wzięłam ze sobą tabletek. Zaraz powinnam połknąć. – A nie możesz połknąć czegoś w zamian? – Bernard wskazał na zastawiony stół. – Chodź, chodź. Młodzi niech się bawią. Nie przeszkadzajmy im. – Ja też będę się zbierać. – Amelia wstała od stołu. – Weźmiemy jedną taksówkę. Odwiozę was. – Nie idź! – Wiktoria poderwała się z krzesła. – Nie pogadałyśmy wcale. Tak się cieszyłam na to spotkanie. Myślałam, że zostaniesz dłużej. – Przepraszam, nie mogę zostać. Jestem umówiona ze Sławkiem na Skypie. Mamy teraz siedem godzin różnicy. – Mela wystukiwała numer korporacji taksówkowej. – Noc z dniem nam się rozmija i rzadko możemy porozmawiać. Ale się cieszę, że się w końcu spotkałyśmy. Bardzo podoba mi się twoje mieszka… Dobry wieczór. Poproszę taksówkę na Swarożyca… Swarożyca ile? – Wiktoria podała siostrze dokładny adres. – Za pięć minut? – Amelia schowała telefon do torebki. Spojrzała na córkę. – Zostaw psa i pożegnaj się ze wszystkimi. – Pomachała ręką do gości, życząc miłej zabawy, i skierowała się do przedpokoju, ale głos Emilki zatrzymał ją w połowie drogi. – Ja nie jadę. Jestem umówiona na melanż i na balety. Nie wiem, o której wrócę. – A mogę iść z tobą? – Zaśmiał się Bernard. – Zabierzesz mnie? Bo ani spać mi się nie chce, ani leków nie muszę łykać, ani na Skypie nie jestem z nikim umówiony. – Słucham? Nie wiesz, o której wrócisz? – Mela stała nad córką i starała się złapać z nią kontakt wzrokowy, co nie było łatwe, gdyż między nimi wiła się popiskująca radośnie Cykoria. – Jasne, dziadek. Zmelanżowany już jesteś i w zasadzie gotowy na balety. Tylko luk musiałbyś poprawić… – Dziewczyna wychynęła spod Cykorii i kompletnie
ignorując stojącą obok matkę, przyglądała się Bernardowi. – Damy radę. Krawat się zdejmie, koszulę rozepnie i możemy iść. A masz przy sobie grubszą kasę? Nie obraź się, ale w twoim wieku to już raczej zostaje sponsoring… – Stówę mam. Wystarczy? – Chociaż jego żona, niczym żołnierz, stała w pełnym, zimowym rynsztunku, gotowa do wymarszu, on wciąż siedział na krześle i rozlewał wszystkim kolejnego rozchodniaczka. – No, panowie! Szable w dłoń! – Stówę? Dziadek! Stówą to możesz babci kościół sponsorować, a nie panienki na baletach! – Emilka złapała w dwie ręce psi łeb i mocno ucałowała między uszami. – Słyszysz? Sponsor ze stówą! – A czy ty słyszysz, co ja do ciebie mówię?! – Mela pochyliła się nad nimi i krzyknęła tak głośno, że Cykoria uciekła pod stół. – Pytałam cię, dokąd idziesz i o której wrócisz! – Nie wiem, o której wrócę. O pierwszej. Albo o drugiej. Skąd mam wiedzieć? Na balety idę, a nie na pociąg. – Emilka wzruszyła ramionami. – Jaka różnica? – Taka, że ja z nerwów nie zasnę, dopóki nie wrócisz. Czym przyjedziesz do domu? – Saniami Świętego Mikołaja. – Dziecko! Czy ty możesz zachowywać się jak normalny człowiek? – A ty? Umiesz? To mi pokaż! Chętnie się nauczę. Podobno nie jestem tępa. – Emilka spojrzała na Krzyśka, który wystawił przed siebie wyprostowane dłonie w geście: „Stop!” i nie odezwał się ani słowem. Emilka tylko prychnęła, natomiast jej matka zaczerwieniła się po uszy. Dopiero teraz dotarło do niej, ile osób obserwuje to rodzinne przedstawienie. – Rób, co chcesz. Jutro sobie porozmawiamy… – Wyszła do przedpokoju, w którym tkwiła spocona Janina. – Czym mam zadzwonić?! – krzyknęła za matką. – Zapomniałaś, że tatuś mnie odciął? – A my porozmawiamy sobie jeszcze dzisiaj… – Wiktoria pogroziła jej palcem, ale nie miała teraz czasu na umoralniający wykład. Pobiegła za Amelią. – Czemu idziesz? Zostań. Przecież mam komputer, Internet i Skype’a też. Możesz złapać Sławka u mnie. Pójdziesz do sypialni, nikt nie będzie wam przeszkadzał. Porozmawiacie do woli. A potem siądziemy i będziemy gadać do rana… Jak kiedyś. Pamiętasz? – przekonywała rozpaczliwie, jednak Mela wydawała się bardziej skupiona na efektownym zamotywaniu grubego szalika wokół szyi niż na słuchaniu siostry. – Oczywiście, że pamiętam. I koniecznie musimy kiedyś urządzić sobie babskie pogaduchy. Zdzwonimy się, dobrze? – Wszyscy zaraz sobie pójdą. Zostań, proszę cię… – Nie, nie. Dzisiaj nie mogę.
– Zamęczysz ją! Nie słyszysz, że ze Sławusiem jest umówiona? – Matka ze złością wytarła spływającą spod beretu kroplę potu i zakrzyknęła niczym bojowa surma: – Beniu! My idziemy! Chcesz, to zostań! – Zaraz potem szepnęła do obu córek: – Nigdy nas nie zapraszajcie, jak będą inni ludzie. Dziw, że nie umarłam dzisiaj ze wstydu. Stary pajac! – Złapała Wiktorię za łokieć i jeszcze bardziej ściszyła głos. – A ty, kochana, uważaj na siebie. Bo sama nie wiem, co lepsze, a co gorsze. Czy ten Janek to aby nie alkoholik? Słyszałaś, co mówili? Zamiast dzieciaka zabrać na lody, to popił z Kamilem gorzej niż wasz ojciec dzisiaj. – Mamo, przestań! – Amelia wreszcie spojrzała na siostrę dawnym, pełnym zrozumienia wzrokiem. – Nie dręcz jej! – Nie dręczę, tylko tłumaczę… A ten drugi też jakiś dziwny. – Janina ani myślała odpuścić. – Uczy naszą Emilkę, a rozmawia z nią jak z koleżanką, a nie jak z uczennicą. Może to pedofil jakiś? Wy telewizji nie oglądacie, nic o życiu nie wiecie… Musiała zamilknąć, bo do przedpokoju wreszcie dotarł jej mąż, a za nim reszta towarzystwa, które postanowiło pożegnać wychodzących gości. – Co za życie! – rechotał Bernard. – Za stary jestem, żeby zostać. Za biedny, żeby iść się menażować z dziewczynami… – Melanżować! – poprawiła go ze śmiechem Emilka, tuląc się do ciotki. Amelia na ten widok kolejny raz poczuła ukłucie zazdrości. Nie wiedziała, czy bardziej zazdrościła siostrze czy córce. Najchętniej wtuliłaby się w obie… – Pamiętaj. Masz być w domu najpóźniej o północy – upomniała Emilkę. – Mogę dzisiaj u ciebie spać? – Dziewczyna jeszcze mocniej przylgnęła do Wiki. – Mogę? – Nie. – Zdecydowana odpowiedź sprawiła, że Emilka natychmiast odsunęła się od ciotki. – Skoro mama kazała wrócić do domu, to znaczy, że tak ma być. – Moi drodzy, miło było, ale się skończyło! – Bernard nałożył kapelusz. – Następnym razem wezmę całą swoją emeryturę i wtedy może zamiast do domu pojadę na dyskotekę. – Pojedziesz, pojedziesz… – Żona wypchnęła go za drzwi. Wiktoria wyszła razem z nimi, przymykając za sobą drzwi. – Zostań! – Chwyciła Amelię za rękaw. – Muszę iść. Ale… – Siostra obejrzała się na rodziców i wyszeptała błagalnie: – Nie mów Emilce nic złego na nas. Jedno dziecko już straciłam. – Ja nigdy, ani słowa… Zostań. Pogadamy. O wszystkim. – Zdzwonimy się. Teraz naprawdę muszę lecieć. – Zastukała obcasami. – Wróć! Błagam cię, Mela… Janek odetchnął z ulgą: wreszcie skończyło się przeszywanie natarczywym
wzrokiem i wyzywanie od złodziei. Postanowił, że nigdy już nie będzie narzekał na swoich rodziców. Po feriach u Janiny i Bernarda Martynka jak nic musiałaby iść na terapię, a po feriach w Gorzowie wystarczy ją tylko opłukać z kociej sierści i wywietrzyć z zapachu ryb… Doszedł do wniosku, że Amelia też musi mieć coś z głową. Co się dziwić? Przy takich rodzicach trudno być normalnym – rozgrzeszył kilkugodzinne milczenie Amelii, która otwierała usta tylko po to, by się wydrzeć na córkę. Chociaż nie wiadomo w jakim celu – krzykiem robiła wrażenie wyłącznie na psie i niepotrzebnie straszyła biednego szczeniaka. W końcu i Emilkę trzeba zrozumieć. Jeśli wychowywały ją na spółkę matka z babką? Ale co za diabeł w niej siedzi, to niech ją… diabli! Wiedział, że smarkata jędza obserwuje go baczniej niż Janina. Nawet gdy siedziała na podłodze, bawiąc się z psem, czuł na sobie jej ironiczne spojrzenie. Podejrzewał, skąd się bierze ta nieudolnie skrywana niechęć: kibicowała Krzyśkowi, z którym była w doskonałej komitywie… No cóż, mała złośnico, przekonamy się, kogo wybierze twoja ciocia? Nie mógł się doczekać, kiedy zamieni z Wiktorią kilka zdań bez wścibskich oczu i ciekawskich uszu. Może poprosi, żeby pokazała mu mieszkanie? Niezły pomysł… Poczeka, jak diabliczka pójdzie na dyskotekę ze sponsorami. Mówiła, że niedługo wchodzi w aut, co pewnie znaczy, że znika. Chwilowo zniknęły obydwie – w kuchni. Zamknęły się tam, niezbyt uprzejmie pozostawiwszy gości samych sobie. – To co, panowie kapitaliści? – Krzysiek ukłonił się najpierw Kamilowi, a potem Jankowi i złapał za butelkę wódki. – Wypijemy za wasze złodziejskie interesy? – Parsknął śmiechem. – Niezły duet, nie? Ona z różańcem w ręku i z alkomatem w oczach… A on? Chwała Panu, że tatuś naszej solenizantki nie ma dojścia do karabinu, bo chyba inaczej by te imieniny wyglądały. Szczególnie dla was, krwiożerczych wyzyskiwaczy. – Zostaw. – Kamil powstrzymał Krzyśka przed polaniem kolejki. – Kupiliśmy łyskacze, ale bałem się stawiać, żeby nie drażnić szanownego pana Bernarda. – Pobiegł do przedpokoju, skąd równie szybko wrócił z dwoma flaszkami whisky. – Skąd ten chłop ma zdrowie, żeby łoić czyściochę? I do tego bez popijania? Z Dzierżyńskim, kurwa, pił? – Kamiś! – Przepraszam, kochanie. Z Dzierżyńskim, motyla noga, pił? – Otworzył wiktoriańską serwantkę, szukając odpowiedniego szkła. – Lód by się jeszcze przydał, ale nie chcę im przeszkadzać, bo pewnie omawiają coś tak ważnego, że my tego nigdy nie zrozumiemy. Ma któryś odwagę iść do kuchni i zapytać o lód? – Ustawiał szklaneczki przed Jankiem i Krzyśkiem. – Pójdzie któryś? – Kiedy obydwaj mężczyźni gwałtownie zaprzeczyli, Kamil wzruszył ramionami. – Tak
czułem, mięczaki! A pan Bernard na pewno by poszedł. Albo przynajmniej schłodziłby nam łyskacze lufą swojego karabinu. – Przestań, mało zabawny jesteś. – Po słowach Anuli śmiechy przycichły. – O co ci chodzi, kochanie? – Żenująco się zachowujesz. Oni mało mnie obchodzą, ale ty? „Oni” byli nie mniej zdumieni niż Kamil. Zdecydowanie nie rozumieli kobiecych fochów i ucieszyli się, że to wyłącznie problem Kamila. – Czemu się wściekasz? – Nabijasz się z ojca Wiktorii. A sam taki będziesz, nim się obejrzysz. Albo i gorszy. Wentyla w dzieciach i wnukach nie mamy, to jeszcze bardziej nam odwali. – Anula, ja… – Dajcie spokój. – Janek pociągnął z rozkoszą whisky. – Przecież to jakieś bzdury. – Nie wtrącaj się, dobrze? Z mężem teraz rozmawiam, a nie z tobą! – fuknęła na Boba Budowniczego. – Facet całe życie zapieprzał jak wół. Wiem, bo niemal u nich mieszkałam. Wstawał na szóstą rano, potem robił w domu, a teraz ma wolną stówę… Dziwicie się, że go szlag trafia i rozwaliłby was chłodzoną lufą za butelczynę szkockiej? Dla was to nic, a dla niego przegrane niesprawiedliwie życie. – Anula… – Srula, nie Anula! Skąd wiecie, że gdyby dzisiaj miał wasze lata, to nie puściłby was z torbami? Panowie kapitaliści! Wścieka się, że macie coś, czego on nigdy nie spróbuje. – Ale to chyba nie nasza wina… – Jego też nie! Tak trudno to zrozumieć? Tyrał, grosza nie ukradł, spał na styropianie i co z tego teraz ma? Gówno! – Moja wina, że nie spałem na styropianie? – Ja też nie spałam. A jednak go rozumiem. – No bo ty, kochanie, jesteś kobietą. Wy wszystkich rozumiecie. – Przestań. Nie załamuj mnie, dobrze? – Anka w końcu dała się przytulić mężowi. – Nie nabijaj się z niego. Kiedy go poznałam, był młodszy niż ty teraz. I atrakcyjniejszy. – Zaśmiała się złośliwie. – Żaden z was do pięt by mu wtedy nie dorastał. – Może faktycznie…? – Krzysiek zawiesił głos, nie do końca wyjaśniwszy, co „faktycznie”, bo sam nie wiedział. – Może faktycznie? – poparł go Janek z równie głupawą miną. – Anka, my przecież nic do niego nie mamy. Skończmy niepotrzebną dyskusję. W końcu to imieniny. Czas się bawić, a nie kłócić. Jak na ironię, dokładnie w tej samej chwili dobiegły ich z kuchni krzyki Emilki. Chociaż drzwi były zamknięte, wyraźnie słyszeli każde słowo: „Oczywiście! Ja
jestem najgorsza w całej rodzinie. Ale to moja mamusia nas olała, chociaż skomlałaś lepiej niż Cykoria, żeby została! I co? Poszła! Bo musiała się zameldować na Skypie o wyznaczonej godzinie. Przestaniesz mnie traktować jak idiotkę? Czemu tutaj ciągle gubimy floł?”. – Dajcie muzykę albo coś… – Anula złapała za pierwszego znalezionego pilota i celowała nim na oślep w sprzęty. – No! Widzicie, jak fajnie trafiłam? – Ucieszyła się, kiedy ekran telewizora zareagował na klikanie. – Mistrzostwa sportowe! Specjalnie dla was. – Zrobiła głośniej, więc krzyki Emilki zagłuszył głos komentatora: „Najazd tyłem na zewnętrznej krawędzi lewej łyżwy, silne wybicie… Ależ piękny potrójny lutz! I równiutkie lądowanie! Co ważne: nieoszukane, też na zewnętrznej krawędzi. Bywa, że zawodnicy ułatwiają sobie lutza, zmieniając krawędź na łatwiejszą, czyli wewnętrzną. Kolejna sekwencja skoków połączonych obrotami…”. – Nawet gdybym na obu krawędziach lądował, to po takiej potrójnej lufie ryja bym stracił jak nic. O ile w ogóle wylądowałbym na lodzie, a nie za bandą. – Kamil patrzył na telewizor bez szczególnego zainteresowania. – Zawracanie dupy! Skąd on wie, czy na zewnętrznej, czy na wewnętrznej krawędzi? Kamery w łyżwach mają? – Głos Janka też nie tryskał entuzjazmem. – Gada, żeby gadać. – Nie trzeba patrzeć na łyżwy. Widać po rozkładaniu się środka ciężkości przy lądowaniu. Ruch falowy jest wtedy inny. I redukowanie. Poza tym amplituda… – Krzysiek urwał, zgromiony spojrzeniem Anuli. – Mniejsza z tym. – Wsadził nos do szklaneczki, spoglądając z rozbawieniem na pozostałych mężczyzn, którzy również zamilkli. Dużo bardziej odpowiadało im, żeby oglądała jazdę figurową na lodzie, niż robiła wykłady na temat szacunku dla Bernarda, który sam nie ma w zwyczaju szanować innych. Nie dało się tego zrozumieć, ale trudno. Zamknęli się, bo kto kobietę zrozumie? Co za ciołki! – wzdychała tymczasem w myślach Anka. Sport kończy się dla nich tam, gdzie nie liczy się czas albo liczba strzelonych bramek. Kiedy znaczenie ma styl, to koniec. Nudy albo fizyczno-techniczne dyskusje… Jak ich pojąć? Skupiła się na telewizorze i patrzyła w zachwycie na parę sunącą po lodzie w rytmie walca. Wszystko takie płynne, eteryczne, bajkowe, lekkie. Jakby ta kobieta była piórkiem, delikatnie podnoszonym, przytulanym, odstawianym wdzięcznie na lód… – Ciekawe, czy on ją bzyka. Jak myślicie? – Kamil… – Anula osunęła się po krześle. – No co? – Skąd ci to przyszło do głowy? – Bo ciągle widzę jej majtki na całym ekranie. Co innego ma mi przyjść do głowy
na taki widok? Wojna w Wietnamie? – Na bank ją bzyka. – Krzysiek znowu szybko wsadził nos do szklaneczki. – Poznajesz po amplitudzie czy po ruchu falowym? – Walcząc ze śmiechem, Janek też wpadł w drgania. – Przepraszam bardzo! – Anuli coraz bardziej opadały ręce. – A pływanie synchroniczne też wam się z jednym kojarzy?! – Jak kilka babeczek różne wspólne figury robi na basenie? Nie. To akurat mi się w ogóle nie kojarzy… – Po tych słowach reszta przytaknęła Krzyśkowi. – A czemu? Przecież też się perwersyjnie rozkraczają. – Wiesz, kochanie… – Mąż przytulił ją i pogłaskał uspokajająco. – Mamy różne perwersje, ale klamerka na nosie? Przesada! – Salonem znowu wstrząsnął śmiech. – Wy jacyś chorzy jesteście. Masz! – Rzuciła Kamilowi pilota i wstała z krzesła. – Tylko nie mów, że pójdziesz do przedpokoju, ubierzesz się i będziesz stamtąd pokrzykiwać, że wychodzisz, a ja mam robić, co chcę. – Rzucił okiem na Janka i Krzyśka. – Może muzykę puszczę? – Daj. Muzyka łagodzi obyczaje. – Krzysiek uśmiechnął się słodko do Anuli. – Mam was gdzieś! Idę do kuchni. Do dziewczyn. – To lód przynieś, kochanie. – Dobrze, kochanie. – Kwaśne spojrzenie trafiło w plecy Kamila, zajętego bez reszty przerzucaniem radiowych stacji. – O co jej chodzi? Czemu taka wściekła? – konspiracyjnie wyszeptał Janek, kiedy wyszła. – Pojęcia nie mam! – Szkoda gadać. – Krzysiek machnął ręką, zamykając trudny temat. – A co wy konkretnie budujecie? Gdzie? – zagadnął życzliwie. – Bałem się pytać przy ojcu Wiktorii o szczegóły, bo strasznie drażliwy z niego człowiek. Janek, spoglądając podejrzliwie, zaczął opowiadać o osiedlu domów typu kotedż, a Kamil dorzucał co chwila swoje trzy grosze, skupiając się głównie na upierdliwej glinie, która wciąż krzyżowała im plany. Krzysiek słuchał, zadawał pytania, podpowiadał całkiem fachowo i doradzał rozwiązania. Jego sugestie nie miały nic wspólnego z praktyczną wiedzą budowlaną – opierały się na prawach fizyki, które zastosowane w praktyce mogłyby zaradzić glinie. – Słuchaj! – Po kolejnym prostym, acz genialnym rozwiązaniu Kamil stuknął w szklaneczkę Krzyśka. – Wpadnij do nas na budowę. Wiesz, ładnie się gada… Ja zęby na tym zjadłem i jeszcze nie widziałem, żeby ktoś wyczyniał takie sztuczki. – Spojrzał na Janka. – A ty? – Też nie. I jakoś wątpię, żeby jedna grucha na ścianę i skrzywienie osi coś tu dały. – Nie krył sceptycyzmu. – Jesteś pewien, że zadziała? – Jestem pewien, że zmieni rozłożenie sił. Fizyki nie oszukasz. Przecież to
pierwsza zasada dynamiki, więc… – Znam zasady dynamiki. Nie pieprz farmazonów! Pytałem, czy jesteś pewien, że zadziała. – Nie. Nie jestem pewien. Pracuję na nieprecyzyjnych danych. – Krzysiek parsknął śmiechem, spoglądając na Kamila. – „Gliny w chuj”, czyli dokładnie ile? – No właśnie tyle. Albo i więcej! Wpadnij, sam zobaczysz. Pasuje ci jutro? Nam pasuje, nie? – Jutro odpada. Niedziela. Jadę po Martynkę do Gorzowa. Muszę spędzić z nią w spokoju przynajmniej jeden dzień. – Janek nie podzielał entuzjazmu kolegi i wolałby nie wpuszczać Krzyśka na swoją budowę. W co ten facet gra? – zastanawiał się w duchu. Czemu udaje kumpla? Przecież na pewno widział moją wymianę spojrzeń z Wiktorią i słyszał kilka tekstów… I co? Poddaje się? Zaprzyjaźnia się na gwałt z zastępcą? Czuł się rozczarowany, gdyż bez rywala cała sytuacja traciła urok. Nie zamierza o nią walczyć? Zamiast Wiką zajmie się moją gliną? Bzdura! Gdzieś jest haczyk. Tylko gdzie? Haczyka nie było. Krzysiek rzeczywiście „coś tam” sobie w głowie à propos Wiktorii kombinował i brał pod uwagę różne możliwości, idąc na imieniny, ale sam nie wiedział, o co konkretnie mu chodzi. Uśmiałby się setnie, gdyby wiedział, że Janek widzi w nim rywala. Krzysztof wyśmiewał teorię, że miłość to chemia. Cały świat jest fizyką, więc i miłość musiała nią być: brak grawitacji, oddziaływanie zwrotne, nadprzewodnictwo, energia, ciśnienie, moc, promieniowanie, brak oporu, natężenie, strumień magnetyczny… W pewnym momencie, patrząc na Wiktorię flirtującą spojrzeniami z Jankiem, miał ochotę podejść do niej, ucałować ją czule w usta i powiedzieć coś, czego zapewne nie uznałaby za komplement: „Nie wiedziałem, że można całować się z fizyką”. Przez chwilę zazdrościł więc Jankowi i wkurzał się, że gburowaty budowlaniec nigdy nie doceni, kogo zapewne wkrótce będzie całować, ale szybko mu przeszło. Płynące z Wiktorii dane wskazywały jednoznaczny wynik prostego dodawania i odejmowania. Dał sobie spokój z kombinowaniem. Rzeczywiście dużo bardziej zajmowała go teraz budowlana glina niż wiktoriańskie ucieleśnienie fizyki. Naprawdę chciał sprawdzić, czy jego hipotezy dotyczące podłoża są trafione. – W poniedziałek mogę przyjechać dopiero po piętnastej – zaproponował. – Pasuje? – Pasuje! – Kamil tryskał entuzjazmem. – Zapisz adres i mój numer. Kojarzysz prawobrze… – Dobranoc! – Emilka stanęła w drzwiach salonu z ostentacyjnie pokorną miną, której przeczył dumnie zadarty podbródek. – Przepraszam, że byłam niegrzeczna
i może niezbyt miła dla wszystkich, ale z natury jestem zła. W odróżnieniu od reszty kobiet w mojej rodzinie, żeby nie było wątpliwości. Czy kogoś mam przepraszać oddzielnie? Trzej mężczyźni popatrzyli na nią w osłupieniu i zdobyli się tylko na zgodne: „Dobranoc”. Chwilę potem drzwi zostały zamknięte z takim hukiem, że omal nie wyleciały z futryny. Spojrzeli po sobie i znowu jednomyślnie wzruszyli ramionami. – Anula, kochanie… – zawołał Kamil w stronę kuchni. – Wiem! Lód miałam przynieść. Wytrzymacie jeszcze pięć minut? – dobiegła ich odpowiedź. – Wytrzymamy! – odkrzyknęli chórem. – Szybko pisz adres, bo za pięć minut nic już nie usłyszysz i nie zapiszesz. – Kamil dyktował namiary na budowę, z boleściwą miną masując nogę. – Ale mnie napieprza! Razem z gipsem stację meteo mi w niej chyba zamontowali. – Gdzie się połamałeś? – Krzysiek zapisał w telefonie potrzebne informacje i schował komórkę do kieszeni. – Przejechałeś się na glinie? – Na jakiej glinie? Żona mnie załatwiła. – Złamała ci nogę? Za co? – Bo ja wiem? Chyba za to, że jestem za dobry. – Nie rozumiem. – Uwierzysz, że wpadła na pomysł odśnieżania wodą? – Dalej nie rozumiem. – Nawet nie próbuj. – Kamil zrezygnował z masowania kolana na rzecz punktowego ugniatania. – Wstała, zobaczyła, że dom zasypany po dach. Nie chciało jej się łopatą machać, to wzięła szlauch. Polała wodą chodnik razem z podjazdem. Potem wskoczyła do fury i śmignęła na cały dzień do roboty. Mnie, oczywiście, o niczym nie wspomniała. – Co było dalej? – A co miało być? Przyjechałem do domu, wysiadłem z samochodu i wyłożyłem się jak długi. Może ten tam… – Kamil kiwnął głową w stronę telewizora – zrobiłby jakąś potrójną lufę z sekwencją obrotów, ale ja przygrzmociłem w glebę i myślałem, że z bólu umrę! Leżałem i się darłem. Co z tego, że sąsiedzi przyszli? Ledwo za furtkę weszli, to się rozjeżdżali! W końcu złapali się za ręce i wyciągnęli mnie jak szmatę do… – Ze swoją opowieścią do telewizji powinieneś się zgłosić. – Anka stanęła w progu. – Albo książkę napisz o swoim cierpieniu. – Wręczyła mu kubełek z lodem. – Masz. Tylko się nie poślizgnij. – Widzisz, jaka potulna żona? – Wiktoria wskazała na przyjaciółkę. – Cały czas
się trzęsła, żeby nie zapomnieć, że prosiłeś ją o lód. – Jasne! Moja potulna żona od dnia ślubu się trzęsie przede mną… – ucałował Anulę – …ze śmiechu! – Ale kochasz mnie? – Oddała pocałunek tak długi i tak namiętny, że Janek z Krzyśkiem poczuli się zakłopotani. – O czym rozmawiacie? – Na Wiktorii miłosne czułości małżonków nie robiły wrażenia: oswoiła się z tym widokiem, gdy mieszkała u nich przez kilka tygodni. – Powiedz lepiej, co z Emilką. – Krzysiek wrzucił lód do szklaneczki. – Pożegnała się z nami w stylu: „Najuprzejmiej przepraszam, że mam państwa w dupie”. – Nie chcę teraz o tym mówić. To dość skomplikowane… – Czuła się pogubiona. Planowała imieniny z myślą o siostrze i miało być fajnie. Janka w tych planach w ogóle nie brała pod uwagę. A tymczasem on przyszedł i było fantastycznie, natomiast Amelia wyszła i z cudownych planów wyszły nici. Na dodatek Emilka obraziła się na śmierć i życie… To chyba prawda, że nic tak nie rozśmiesza Boga jak ludzie, którzy mówią: „Wreszcie mam jasny plan!”. – Zdrowie gości. – Wyciągnęła lampkę z winem w stronę Janka. – Tych nieproszonych też. – Nieproszonych czy niechcianych? – Patrzył wymownie. – Niezaproszonych – poprawiła się. – Ale bardzo chcianych gości! – Teraz lepiej. – Stuknął szklaneczką o jej kieliszek. Nie mogła oderwać od niego oczu i ledwo słyszała toczącą się przy stole rozmowę. – Anula! Jeśli chłop sprawdzi się w glinianych teoriach, to właśnie masz przed sobą mojego najlepszego kumpla. – Kamil walił Krzyśka po ramieniu. – A jeżeli się nie sprawdzi, to… – To mu jutro odśnieżę szlauchem drogę do domu. – Oczywiście. Dopiero się uczniowie ucieszą. – Żebyś wiedział. – Krzysiek śmiał się głośniej niż Anka z Kamilem. – Tydzień temu oznajmiłem klasie, że zamiast geografii będą mieć ze mną fizykę, bo nauczycielka od geografii przed chwilą spadła ze schodów i właśnie zabrali ją do szpitala. Oni na to: „Huuuraaa!”. A potem ktoś z tyłu zapytał: „A co ze schodami?”. – Jak się miewa Martynka? – zagadnęła, żeby znaleźć jakiś powód do wgapiania się w Janka. – Dobrze. Jak ci się tutaj mieszka? Urządziłaś się? Jest coś jeszcze do zrobienia? – Zawsze jest coś do zrobienia. Szczególnie… – Wiktorię zaniepokoiła
lakoniczna odpowiedź na pytanie o córkę. – Z Martynką wszystko dobrze? – Tak. Jest u dziadków. – Zabrzmiał jakoś wrogo. – Rozmawiałem z nią w taksówce, w drodze do ciebie. Gotowała z babcią gar rybich łbów i pakowała je do pojemniczków. Jutro będą nimi karmić koty. I tyle. Pokażesz mi swoje mieszkanie? – Słucham? – Nagłe ocieplenie tonu sprawiło, że wolała się upewnić, czy dobrze zrozumiała ostatnie zdanie. – Pokażesz mi swoje mieszkanie? – powtórzył wręcz przymilnie. – Wiele tego nie ma. Co tu pokazywać? – Niby była zachwycona, czując jego oddech w okolicach szyi, ale coś w tym wszystkim zgrzytało, więc odpowiedziała wymijająco: – Najbardziej lubię balkon. Podoba mi się widok na teatr. Magiczny budynek… – Widziałem, kiedy wysiadaliśmy z taksówki. – Cudo, nie? – No. – Nic specjalnego w teatrze nie dostrzegł. Budynek jak budynek. Na dodatek wołający o remont. – A reszta mieszkania? – Reszta jest mniej ciekawa. Sypialnia, salon, kuchnia, łazienka. – Odstawiła kieliszek i złapała się za skronie. – Chyba za dużo wypiłam… – Nie ty jedna. – Pstryknął palcami w swoją szklaneczkę z whisky, a zaraz potem niespodziewanie wstał i pociągnął ją za rękę. – Chodź. – Ale dokąd? – Zaśmiała się niezbyt mądrze. – Do teatru? Kiedy się podnieśli, przy stole zapanowała cisza, więc wszyscy usłyszeli jej ostatnie pytanie. – Do teatru sobie sami idźcie. Ja mam tu lepszy teatr. – Krzysiek machnął na nich obojętnie. – Wyjaśnij mi, bo nie rozumiem – zwrócił się do Anki. – Nie podawali przygruntowych przymrozków? Nie wiedziałaś, że zamarznie? – Oj, ty całkiem jak mój Kamiś! – Anula gestami wyganiała przyjaciółkę i Janka z pokoju. – Czy ja jestem konik polny albo jakiś budowlaniec, żeby się gruntu trzymać? – Trudno, musimy iść sami. – Janek uśmiechnął się do Wiktorii. – Prowadź po włościach. – Co chcesz najpierw zobaczyć? – Sypialnię. Też jest taka…? – Szukał słowa określającego styl przedpokoju i salonu. – Nie. Nie jest taka. – Zdawała sobie sprawę, że stworzone przez Emilkę odrealnione wnętrza można albo kochać, albo nienawidzić. – Sypialnia jest normalna, bo jak twierdzi moja dizajnerka, bez względu na trendy, tam zawsze musi dominować spokój i wyciszenie. Proszę… – Otworzyła drzwi. – Spokój i wyciszenie, mówisz? – Janek wybuchnął śmiechem.
– O rany! – jęknęła na widok sypialni: na podłodze walały się mokre ręczniki i części odkurzacza, a pościel wyglądała, jakby przed chwilą odbyła się na niej orgia z mąką i psią sierścią w rolach głównych. – To przez uszka do barszczu. – Robiłaś uszka w sypialni? – Ze wzruszeniem podziwiał jej rozpaczliwe próby uporządkowania pokoju. Wyglądała jak Martynka: też tak samo patrzyła mu niewinnie w oczy, upychając pod łóżko, co się dało. Brakowało tylko, żeby powiedziała: „Nie wiem, skąd ten bałagan mi się bierze. Chyba ktoś mi go przynosi”. – Uszka były ze sklepu. Ale moja mama nie weźmie do ust nic kupnego, więc próbowałyśmy z Emilką stworzyć pozory, że są domowe… – Nadziewając je w sypialni psią sierścią? – Zerknął na kołdrę. – Psią sierścią i biżuterią? Nawet moja córka potrafi sensowniej wytłumaczyć bajzel w pokoju. – Przestań się nabijać! Wszystko błyszczało, kiedy ostatni raz zaglądałam do sypia… – O właśnie! – Janek przytaknął żarliwie. – Przynajmniej start macie podobny. Ona też zawsze jest zdumiona bardziej ode mnie i też twardo trzyma się wersji, że gdy ostatni raz była w pokoju, to lśnił czystością. – Wredny jesteś. – Wika podniosła z dywanu wielki, kąpielowy ręcznik i przez chwilę macała go w milczeniu. – Cały mokry… Dlaczego? – Próbowała skojarzyć przyczyny i skutki: pewnie Emilka po szybkim prysznicu, który wzięła tuż przed przyjściem gości, wytarła się w pośpiechu i rzuciła ręcznik na podłogę… – Jak nic ręcznik jest mokry, bo spocił się z wrażenia. Ta teoria ładnie pasuje do całej reszty historyjki. Nie sądzisz? – Złośliwiec! – Zamachnęła się na niego ze śmiechem. Chwycił lecący w jego stronę koniec ręcznika. Pociągnął mocno i po sekundzie trzymał Wiktorię w ramionach. Pocałował ją tak, że na kilka chwil straciła kontakt z rzeczywistością. – Janek… – Ćśś… – Położył jej palec na usta. Patrzył teraz przed siebie nieprzytomnym wzrokiem. – Boję się, że cię skrzywdzę. Jesteś taka słodka i urocza. Jak dziecko. A ja… Przepraszam. Nie powinienem. – Nie skrzywdzisz mnie. – Uniosła dumnie podbródek. – Mnie już nikt nigdy nie skrzywdzi. Najwyżej nam nie wyjdzie. – Chciała powiedzieć znacznie więcej, ale została w pokoju sama. Janek wrócił do salonu, bąknąwszy znowu: „Przepraszam”. Co było robić? Poszła za nim. Anka z Kamilem wciąż opowiadali o reminiscencjach odśnieżania wodą, Krzysiek rozprawiał o różnicach temperatur przygruntowych i nadgruntowych, a Wiktoria miała ochotę ich wszystkich wywalić. Natychmiast. Janka w pierwszej kolejności. Nie patrzył już w jej stronę.
– Spadam. Późno się zrobiło… – Wyciągnął z kieszeni telefon, wybrał numer korporacji taksówkowej i czekał na zgłoszenie się operatorki. – W poniedziałek widzimy się jak zwykle o siódmej? – zagadnął Kamila. – Też się zbieramy. – Anula zadecydowała za siebie i za męża. – Zamów dwie taksówki. – Zamów trzy. – Krzysiek szybko dopijał drinka. – Poproszę trzy taksówki na Swarożyca… Jaki numer? – Janek spojrzał wreszcie na Wiktorię i powtórzył podyktowany adres. Miała déjà vu. Najpierw Mela, teraz on…
ROZDZIAŁ 12 – Jak po imprezce? Żyjesz? Bo ja, mówiąc językiem moich uczniów, zgona zaliczyłem. – Żyję – odpowiedziała nie mniej pogodnie. – Ale czuję się podobnie. Tak naprawdę zaliczyła wielkiego zgona. Sercowego. Przez całą niedzielę sprzątała, łaziła z Cykorią po parku i wynajdowała tysiąc zajęć, żeby nie zwariować. Bez przerwy sprawdzała, czy ma przy sobie telefon i czy na pewno działa. Działał. Nie zadzwoniła ani Mela, ani Emilka, ani Janek. Po dwóch niemal bezsennych nocach Wika z radością poszła do szkoły, z nadzieją, że przynajmniej na kilka godzin oderwie się od ponurych myśli. – Piszą dzisiaj o tobie. – Krzysiek podsunął jej pod nos wydanie „Głosu Szczecińskiego”. – Jak to „piszą o mnie”? Chyba aż tak głośno się nie zachowywaliśmy? – Czytaj. – Wskazał palcem artykuł opatrzony tytułem: „Ambitne przedsięwzięcie”. – Chyba musisz się przygotować na buldożery. – Teatr Polski przy ulicy Swarożyca czeka wielka przebudowa… – sylabizowała piekącymi z niewyspania oczami. – W skarpie, na której stoi, powstaną trzy nowe sceny: włoska, eksperymentalna i szekspirowska. Ostatnią, okrągłą i z balkonami, przykryć ma ażurowy, rozsuwany dach. Większość sal i pomieszczeń schowana zostanie w skarpie od strony Odry… – przerwała, podnosząc się zza stołu. – Czyli mnie to nie dotyczy. Buldożery będą pracować po drugiej stronie teatru. Od Swarożyca nie podjadą. Chcesz kawy? – Już piłem, ale… Poproszę. – Kiedy Wika wróciła z parującymi filiżankami, zagadnął ją wesoło. – Może Kamil z Jankiem dostaną jakieś zlecenie przy przebudowie teatru? – A może i ty się załapiesz przy okazji? Skoro mają trzy sceny wbić w skarpę, na pewno coś się obsunie i będziesz mógł swoimi wynalazkami uratować Szczecin od zawalenia. – Coś taka kąśliwa? – Bo nie spałam prawie całą noc. – Ho, ho! Czyżby któryś imieninowy gość zasiedział się u ciebie aż do dzisiejszego śniadania? – Krzysiek przyciszył głos i mrugnął znacząco. – Chyba
wiem który. Tak między wami iskrzyło, że chciałem jakiś metalowy pręt do stołu doczepić, a potem puścić przez okno i zakopać w ziemi, żeby nas nie stopiło razem z zelówkami. – Nikt się u mnie nie zasiedział! Ani wczoraj, ani dzisiaj! – Miała ochotę zdzielić go dziennikiem przez łeb. – No, no. Jasne. – Uspokoisz się? – Nie mogła patrzeć na jego uśmieszki i głupie miny. – A czy ja coś mówię? – Wiesz co? Przestałbyś wreszcie robić z siebie pajaca… – Złapała się za usta. – O Boże! Mówię jak moja matka. Nie! Tylko nie to! – Co się dziwisz? Pracujemy razem już tyle lat, że zaczynamy zachowywać się jak stare małżeństwo. Ale nie martw się. Daleko ci do matki. Raczej ojca przypominasz. – Jeszcze lepiej. Dzięki. – Dlaczego? Fajny z niego oryginał. Mocno zaczepny, ale w sumie fajny. – Krzysiek patrzył na Wikę z rozbawieniem. W sekundę przeszła ze złości w apatię. Zmieniała nastroje niczym abstrakcyjny gaz fotonów. – Kiedy byłaś z Emilką w kuchni, Anka trochę o nim opowiadała. – Pominął szczegół, że z okazji rugania ich za brak szacunku dla starszego pana. – Coś mi się nie zgadza i tak się wciąż zastanawiam. Mogę? To nie moja sprawa i pewnie nie powinienem… – Świadomy, że ma do czynienia z chaotyczną materią, starał się być delikatny. – Pytaj. Śmiało. – Podobno całe życie tyrał na państwowym. Teraz też ledwie przędzie na emeryturze. Jakim cudem stać go było na wypasioną chatę na Pogodnie? – Mogłeś sam go o to zapytać. – Cząsteczki materii zachowywały się nader spokojnie. – Byłby przeszczęśliwy, że cię to interesuje, i opowiedziałby ci całą historię. – Wiktoria wreszcie się uśmiechnęła. – Wielka chata na Pogodnie jest faktycznie wypasiona, ale tylko dzięki mojemu szwagrowi, który wpakował w nią kupę kasy. Przedtem przypominała raczej wielką ruderę, którą ojciec rozpaczliwie łatał, jak umiał. Nie kupił jej. Kiedy przyjechał do Szczecina, połowa miasta stała pusta. Podobno ludzie omijali wtedy z daleka dzielnice domów jednorodzinnych. Zbyt niebezpiecznie tam było. Pogodno, Gumieńce, Głębokie przypominały prawdziwy Dziki Zachód. – A że twój ojciec ma mentalność szeryfa… – Krzyśkowi rozjaśniło się w głowie – …to nie spękał? – Dokładnie – przytaknęła córka „szeryfa”. – Początkowo mie… – Jesteście? Chwała Bogu. – Cześć, Asiu. – Cześć. – Joanna jak zwykle trzymała plik papierów, które zsuwały się
na podłogę. – Połóż, bo zaraz ci się rozsypie. – Wiktoria zareagowała tradycyjnie, odsuwając na bok filiżanki z kawą. – Co się dzieje? – Kiedy możecie do mnie przyjść? O której kończycie lekcje? – Ton dyrektorki był zadziwiająco oficjalny. – Muszę z wami porozmawiać. – Jeśli chcesz mnie wrobić w kolejną wycieczkę, to uprzedzam, że się nie dam – zaśmiał się beztrosko Krzysiek. – Poszukaj kogoś innego. – O której mam się was spodziewać? – Dyrektorka wyglądała teraz groźniej od kuratora oświaty. – Asia, co się stało? – Wiktoria kręciła się nerwowo na krześle, niczym Bob Budowniczy między pocałunkiem a wezwaniem taksówki. – O czym chcesz rozmawiać? – Pewnie zaproponuje nam zintegrowany wyjazd mojej młodzieży gimnazjalnej i twoich rozdartych dzieciarów do „Kopernika”, do Warszawy. Odpadam z pla… Auć! Czego mnie kopiesz? – Krzysiek spojrzał z pretensją na Wikę. – No przestań! – Skrzywił się jeszcze boleśniej. – Myślisz, że batonik ze mnie wypadnie? Albo puszka z colą? Au! – Będę wolna po czternastej. – Wika przestała go kopać, bo nie miało to sensu. – Może być? – Może. Tobie też pasuje? – zwróciła się Joanna do fizyka. – Pasuje, pasuje – zgodził się z ociąganiem. – Byleście za bardzo się nie rozgadały. O piętnastej jestem umówiony. Muszę dojechać na budowę, na drugi koniec miasta. – Czyli widzimy się w moim gabinecie o czternastej. Do zobaczenia. – Joanna pożegnała ich chłodno i odeszła. Kiedy zostali sami, Wiktoria zaczęła się zastanawiać nad jej dziwnym zachowaniem. – Nie histeryzuj. Pewnie też się nie wyspała… – Krzysiek spojrzał na zegarek i z niechętną miną wstał z krzesła. – Lecę do ksero odebrać materiały. Na razie! – A czemu ja nie mam papieru kolorowego ani kleju? – Przepraszam, to przez moje niedopatrzenie. – Szybko wyjęła z szafki blok i położyła go na ławce Ani. – Dziękuję – odpowiedziała grzecznie uczennica, a potem jeszcze grzeczniej zapytała: – To czemu pani nie nosi okularów? – Nie rozumiem. – No bo mówiła pani, że niedopatrzy. – Niedopatrzenie nie ma nic wspólnego z okularami. „Nie dałam ci kolorowego papieru przez niedopatrzenie” – to znaczy, że zrobiłam błąd, zapomniałam, bo
jestem roztargniona albo zamyślona, albo… – A dlaczego jest pani roztargniona albo zamyślona? – Bo wciąż się martwię, czy nic sobie nie zrobicie nożyczkami, które za chwilę wam rozdam. Pamiętacie, jakie mamy zasady? – Paaaa-mięęęę-taaaa-myyyyyy! – Cieszę się. – Kładąc nożyczki na ławkach, upomniała się w duchu, że naprawdę musi się skupić teraz na dzieciach, zamiast myśleć nie wiadomo o czym. To znaczy wiadomo o czym… A jakby tego było mało, doszła jeszcze Joanna ze swoim zaproszeniem na dywanik. Wyglądało na to, że o czternastej zamiast kawą poczęstuje ich jakąś mało przyjemną wiadomością. Usiadła na biurku – wolała nie wchodzić między ławki, żeby nawet na sekundę nie stracić z oczu ani jednego uzbrojonego w nożyczki malucha. – Postarajcie się, żeby wasze walentynkowe kartki nie wyglądały jak psu z gardła wyjęte. Ponieważ klasa zareagowała na to porównanie głośnym śmiechem, a większość dzieci przyznała, że nigdy czegoś takiego nie słyszała, Wiktoria zaczęła wymieniać inne „psie” powiedzonka, tłumacząc, kiedy się ich używa. Pewnie i tak w końcu zaczną mówić jak Emilka, ale póki słuchają, warto nauczyć ich czegoś normalnego. – To może ja zrobię dla mamy walentynkę w kształcie psa, a dla babci w kształcie kota? – zastanawiała się Ania, wysuwając końcówkę języka przez szczelinę po niedawno zgubionych jedynkach. – Bo one się kochają jak pies z kotem. – Ale to jest tylko takie powiedzenie! – zastrzegła szybko Wiktoria. – Psy i koty potrafią razem mieszkać, przytulać się do siebie, sypiać w jednym koszyku… Na następnej lekcji pokażę wam dużo ślicznych zdjęć. – Moja mama z moją babcią na pewno by nie spały razem w jednym koszyku. – Ania wciąż chowała i wysuwała koniuszek języka, co było dość zabawne, bo zęby miała mocno zaciśnięte. – Pomoże mi pani wyciąć psa i kota? – Zostań w ławce, bardzo cię proszę. – Wika powstrzymała zdecydowanym gestem podnoszącą się z krzesełka dziewczynkę. – Powycinamy zwierzątka przy innej okazji, dobrze? A twojej mamie i babci na pewno będzie miło, jeśli na walentynki dostaną serduszka. Może jedno zrób czerwone, a drugie różowe. Co o tym myślisz? – Widząc niechętną minę, przekonywała małą szczerbatkę jeszcze kilka dobrych minut, bo już widziała, jak za cztery dni staje przed mamą oraz babcią i wyjaśnia, dlaczego dostały laurki w kształcie psa i kota. – No doobra… – Ania w końcu zrezygnowała ze swojego pomysłu. – Zrobię serduszka… – A ja nie robię serduszka. Ja robię kwiatuszek! – Laura wzięła do ust koniec warkocza i gryzła go w natchnieniu. – Proszę pani. Może być kwiatuszek? – Oczywiście. Każda kobieta lubi dostawać kwiatki. Na walentynki też.
– Ale to nie dla mamy! To dla taty ten kwiatuszek. A dla mamy zrobię serduszko. I to się będzie zgadzało jak ten pies z kotem u Ani babci i mamy. Fajnie, prawda? – Fajnie… – Wika przytaknęła bez przekonania, bo nie zrozumiała ostatniego zdania. – A dlaczego kwiatuszek z serduszkiem będą się zgadzały jak pies z kotem? – Bo tatuś zawsze mówi do mamusi: „Serce moje! Co poradzę, że jestem jak kwiat? Bez kielicha nie istnieję”. No to dla taty zrobię kwiatka, a dla mamy serce. Fajnie, prawda? – Dziewczynka wypluła warkocz. – Pomoże mi pani wyciąć kwiat z dużym kielichem? – Nie wstawaj, bardzo cię proszę. – Udało jej się powstrzymać Laurę przed wyjściem z ławki. Nieco gorzej szło jej z powstrzymywaniem śmiechu. – Myślę, że jeszcze fajniej by było, gdybyś zrobiła dwa identyczne kwiatki albo dwa identyczne serduszka. Kto wie, czy mama nie wolałaby kwiatka, a tata serduszka? Walentynki są wspólnym świętem dla wszystkich, których kochamy. Lepiej każdemu dać taki sam prezent. Kwiatuszek zrobisz dla taty na Dzień Ojca. – No doobra. Zrobię serduszka… – Dziewczynka znowu wzięła warkocz między zęby i pochyliła się nad kolorowym blokiem, a Wika kolejny raz odetchnęła z ulgą. – Ja od początku robię serduszka! – ogłosiła Martynka. – Przecież wiadomo… – Pomajtała kilka razy nogami, nie wyjaśniając jednak, co „wiadomo”. Siedziała w pierwszej ławce, więc od biurka dzieliły ją centymetry. Jej kartki były identyczne: w kształcie serca, czerwone, rozkładane, z otwierającym się „okienkiem”. Na jednej widniał napis: „DLA TATY”, a na drugiej: „DLA PANI WIKTORI”. Wika udawała, że nie widzi ani Martynki, ani jej walentynek, ani brakującego „I”. Następne czterdzieści pięć minut należało do katechetki. Lubiła sympatyczną siostrę, więc nie skorzystała z wolnego czasu: usiadła w ostatniej ławce, udając, że uzupełnia dziennik. Ze spuszczoną głową, przysłuchiwała się zakonnicy oraz dzieciom – jej natchnienie wraz z ich dosłownym, siedmioletnim realizmem tworzyły cudowną mieszankę. – Czy wiecie, co to jest Ziemia Obiecana? – Nieee wieeee-myyy! – Kiedy Mojżesz wyprowadził Izraelitów z Egiptu i przeprowadził ich przez Morze Czerwone, dał im ziemię. – Ile hektarów? – Kubuś wyciągnął dwa palce, podnosząc pupę niemal na tę samą wysokość. – Nie wiem dokładnie, ile hektarów. Ale według Biblii i Księgi Liczb to był wąski pas terenu: niecałe pięćset kilometrów długi i szeroki na około sześćdziesiąt kilometrów. Czyli jakieś dwa albo trzy miliony hektarów, szybko sumując… Wiktoria popatrzyła z uznaniem. Czego ich uczą w klasztorach? Liczenia na czas? – Eee, dużo! – Kuba kiwał głową w najwyższym uznaniu dla hojności proroka. –
Mój wujek ma tylko dziewięć tysięcy hektarów. I Unia Europejska mu tyle dopłaca, że tata mówi, że wujek mógłby nas wszystkich kupić i zalem… zamla… zameldać… – Zameldować? – podpowiedziała katechetka. – Właśnie! – przytaknął chłopczyk. – Mój tata mówi, że wujek mógłby zamelwodać nas wszystkich w Nowym Jorku na Manhattanie. To super ten Mojżesz był! Wika opuściła głowę nad dziennikiem, uznając, że jej pocztówkowowalentynkowe perturbacje są niczym wobec dotacji obiecanych przez Unię oraz Ziemi Obiecanej przez Mojżesza. Zakonnica poradziła sobie z tym lepiej niż Wika z laurkami w kształcie psa, kota i kielicha – szybko odwróciła uwagę siedmiolatków od wyliczania hektarów. – Powiedzcie, moi kochani, co jest najcenniejsze na świecie. – Złoto? – Maciuś podrygiwał na krzesełku, podobnie jak reszta rozemocjonowanej klasy. – Naprawdę? Przecież można mieć bardzo dużo złota, a wciąż być nieszczęśliwym i nie mieć tego, co najważniejsze. – Zakonnica uśmiechała się zachęcająco do dzieci. – Co jest droższe i cenniejsze od złota? – Platyna! – zawołała odkrywczo Sonia. – Złoto, platynę, brylanty, diamenty… To wszystko można kupić. Pomyślcie, kochani moi: czego nie można kupić i co jest najcenniejsze, najdroższe w życiu. Kto mi powie? Minęło sporo czasu i padło dużo naprowadzających sugestii, zanim dotacje unijne, Nowy Jork, złoto oraz platyna ustąpiły miejsca podstawowym wartościom. Teraz licytowali się na zmianę. – A ja też! – zadeklarowała w pewnym momencie Martynka. – Ja też nie zamieniłabym na nic mojego taty. Jak się wczoraj obudziłam, to już był! A myślałam, że dopiero wieczorem po mnie przyjedzie do Gorzowa! Super mi zrobił niespodziankę! Jeszcze lepszą niż ze złota! I potem cały dzień razem się bawiliśmy! Pokazałam mu… Dalszy ciąg relacji zagłuszyły inne dzieci, które także chciały się podzielić swoimi historiami. Co ze mnie za debilka? – Wika zżymała się w myślach. Przez całą niedzielę wyzywałam go od zimnych drani, bo nie zadzwonił, nie zaproponował spotkania, a on z samego rana pojechał do córki, żeby zrobić jej niespodziankę cenniejszą od złota… Jestem beznadziejna, tępa, egoistyczna! To pewnie dlatego, że nie mam własnych dzieci… Potrząsnęła głową, zła na siebie. Pięknie! Znowu powtarzam słowa mojej matki. Tylko nie to! – Witam. Cieszę się, że jesteście punktualni. – Dyrektorka powitała ich
powściągliwym uśmiechem. – Siadajcie. – Asia, przestań być taka oficjalna i powiedz wreszcie, o co chodzi. – Niepokój przytłoczył Wikę ze zdwojoną siłą. – Czuję, że coś się stało. Nie dręcz nas. Mów! – Mów, mów… – Krzysztof rozwalił się w fotelu z szeroko rozstawionymi nogami. – Ja tam niczego nie czuję i nie będę się zamartwiał na zapas. – Rzeczywiście, sytuacja jest dość nieprzyjemna… – Joanna przyglądała im się przez chwilę, a potem zaczęła przekładać stosy papierów na biurku, wyraźnie czegoś szukając. – Momencik. Zaraz wszystko wyjaśnię. Gdzie ja to mam? Kobiety są naprawdę dziwacznie biegunowe – myślał Krzysiek, obserwując chaotyczne przekładanie dokumentów. Jak jedna skarpeta po dywanie się plącze, to wielki dramat i awantura o bałagan w domu. Ale w bajzlu na biurku czy w torebce żadnego problemu nie widzą. – Znalazłam. Dobrze, zacznijmy od początku… – Dyrektorka odłożyła na bok niepozorną kartkę. – Wiktoria, możesz mi opowiedzieć dokładnie, co się stało w Zalesiu? – Więc o Zalesie chodzi? Przecież ci opowiadałam. Dzwoniłam do ciebie ze szpitala. I po powrocie do Szczecina też zadzwoniłam, pamiętasz? – Wika nie pojmowała, dlaczego kolejny raz ma się spowiadać z tego samego. Czyżby rodzice dziewczynki wnieśli skargę? Ale o co? Cóż jeszcze mogła zrobić? No fakt… Mogła lepiej pilnować ich córki i nie dopuścić do nieszczęsnego spotkania z kocurem. – Asia, znasz mnie. Kocham te dzieciaki jak swoje własne. Oka z nich nie spuszczam, ale Sonia wyskoczyła z grupy, zanim zdążyłam mrugnąć. Krzyczałam, żeby go nie dotykała… – No – potwierdził Krzysiek, wybuchając krótkim śmiechem. – Tak się darła na widok kota, jakby stado dzikich tygrysów na nas wyszło! – Właśnie. – Wika podziękowała mu kiwnięciem głowy. – Biegłam do niej, ale nie zdążyłam. – Droga Joanno – tłumiąc chichot, Krzysiek przemówił oficjalnym tonem, jakim zostali powitani. – Chyba nie każesz nam teraz składać samokrytyki za to, że jesteśmy wolniejsi od kotów? – Wzruszył ramionami. – Nic się nie stało. Kocur jej ręki nie odgryzł, tylko drasnął po twarzy. Młoda jest, zregeneruje się szybciej niż jaszczurka. Za kilka tygodni z lupą trzeba będzie śladu szukać. – Czy mogłabyś jednak opowiedzieć? Jeszcze raz od początku? – Aśka kompletnie go zignorowała, uśmiechając się zachęcająco do koleżanki. – Wysiedliśmy z autokaru w Zalesiu… – Od początku. Wiktoria popatrzyła zdezorientowanym wzrokiem najpierw na Joannę, a potem na Krzysztofa. – Przecież taki był początek. Wpadliśmy na kota zaraz po wyjściu z autokaru.
Siedział między drzewami tuż obok parkingu, prawda? – Prawda! – potwierdził fizyk. – Kot był miejscowy. Ze Szczecina go nie wieźliśmy. Zresztą… – przewrócił oczami – gdyby nawet z nami wsiadł, to na pewno wyskoczyłby przez okno w połowie drogi, żeby nie słuchać piosenki o ogórku. Sam miałem ochotę. Takiej kociej muzyki nawet kot by nie zniósł. – Mogłabyś zacząć od momentu, kiedy podjechał autokar? – Joanna ponownie go zlekceważyła. – Od spotkania przed szkołą. – Spotkaliśmy się przed szkołą… – Wika gubiła się coraz bardziej. – Podstawili autokar. Wsiedliśmy, pojechaliśmy. Nic ciekawego. Co mam opowiadać? – Czy prawdą jest, że kiedy podstawiono autokar, nasz dowcipny kolega powiedział dzieciom, że w środku jest bomba? – Wicedyrektorka wzięła do ręki kartkę, której przedtem tak długo szukała, i zerknąwszy na nią, dorzuciła: – Powiedział dzieciom, że przyjechała policja, bo ktoś rano do mnie zadzwonił z informacją o planowanym zamachu na autokar? – Przecież tylko się wygłupiał. Może trochę na poziomie gimbazy… Nie wiesz, jaki kaliber ma męskie poczucie humoru? – Tym razem Wiktoria wesoło zbagatelizowała problem. – Ale potem ładnie przeprosił całą klasę i zapewnił, że to był żart. – A czy w rozmowie z policjantem użył słów… – Joanna ponownie zajrzała do kartki – …że woli iść do więzienia, niż jechać ze wstrętnymi bachorami na wycieczkę? – Nic takiego nie słyszałam. – Przepraszam bardzo! – Krzysiek walnął otwartymi dłońmi o kolana. – Przecież to śmieszne! Z czego mam się tłumaczyć? Bo jakiś bachor na mnie doniósł? Pilnowałem ich przez całą pieprzoną wycieczkę i znosiłem spokojnie wszystkie ich psychozy! – Kochany… – Joanna zastukała palcem w kartkę. – Nie żaden bachor doniósł, tylko mi się telefon urywał przez cały dzień. Musiałam przez ciebie wysłuchiwać pretensji i gróźb rodziców. Ledwo jeden skończył, drugi zaczynał. – Bo zażartowałem o bombie i więzieniu? – parsknął ironicznie. – Może moje poczucie humoru ma duży kaliber, ale za to oni wcale go nie mają! – No właśnie, à propos kalibru… Czy prosiłeś Wiktorię o pistolet, bo chciałeś zastrzelić dzieci? – Asia. To zupełnie inaczej wyglądało! On się wygłupiał z tym pistoletem. Dostał gwizdek i wystarczyło. Zajął się maluchami naprawdę dobrze. Widziałam same uśmiechnięte buźki, kiedy przyjechałam do nich ze szpitala – zapewniała Wiktoria. – Wiesz, jacy przewrażliwieni potrafią być rodzice. I jak maluchy potrafią wszystko przeinaczyć. Dzisiaj robiłam z nimi walentynkowe kartki i też miałam duszę na ramieniu, bo same nieszczęścia mogły z tego wyniknąć. Musiałam gasić pożar
za pożarem. Co on o tym wie? Przepraszam, nie obraź się. I ty też… – Spojrzała spod splecionych brwi najpierw na Krzyśka, a potem na Joannę. – Ale czego się spodziewałaś? Trzeba było nie wysyłać na wycieczkę ze mną i z pierwszakami prostego chłopa od gimnazjum. – Dzięki! – Krzysiek osunął się w fotelu tak nisko, że przemawiał dalej z wysokości kolan. – Czy ten prosty chłop zostanie za chwilę osadzony w więzieniu, bo pozwolił sobie na jeden głupi żart? A co w zamian przeżył? Nieważne! Kogo to obchodzi? – Chyba więcej niż jeden głupi żart… – Zupełnie niewzruszona dyrektorka ponownie zajrzała do kartki. – Rozumiem, że po tym, jak poprosiłeś o pistolet, dostałeś w zamian gwizdek i Wiktoria pojechała z Sonią do szpitala, a ty zostałeś z resztą dzieci? – I co ci powiedzieli? Że strzelałem do nich kulką z gwizdka? – Kiedy Wiktoria pojechała z Sonią do szpitala… Pozwól, że zacytuję i zapytam… – Joanna wzięła „donos” i trzymała go w powietrzu, odczytując niczym średniowieczny herold: – Groziłeś dzieciom, że się wściekniesz za chwilę i umrzesz? – Nie pamiętam. – Groziłeś, że jeśli któreś się odezwie, to zapchasz usta śniegiem i zawiniesz szalikiem? – Być może. – Po wejściu do ośrodka wysłałeś je do toalety i powiedziałeś, że jeśli potem komuś się zachce sikać, to ma nie przeszkadzać i lać w majtki? – A w co niby mieliby lać? W generator Van de Graaffa?! Przestałby działać… – Powiedziałeś, że jeśli będą sobie dokuczać, to wystawisz ich na mróz? – Coraz bardziej żałuję, że tego nie zrobiłem. – Nauczyłeś ich zamiast „dziękuję” mówić „no!”? – No. – Straszyłeś dzieci, że jeśli nie będą grzeczne, to poprosisz przewodniczkę o większe napięcie, do którego się podłączysz, i prądem z włosów pozabijasz wszystkie? – Czy ty słyszysz, co mówisz? Prądem z włosów?! – Po wizycie w ośrodku kazałeś im się samodzielnie ubrać, a tym, które nie potrafiły, zapowiedziałeś, że będą miały czapki i szaliki przybijane gwoździami? – Jasne! Nawet schowałem w autokarze młotek. Nie przewidziałem tylko, że autokar odjedzie, więc musiałem poprzestać na czczych pogróżkach. Gdyby mi wyszło, biegaliby teraz po szkole ze stygmatami! – Mówiłeś, że należałoby je zaszczepić na wściekliznę? Że w ich towarzystwie trzeba mieć zatyczki do uszu? Że są rozwydrzonymi bachorami? – Joanna odłożyła
kartkę. – Nie mam siły czytać dalej… Co ty na to? – Nic – burknął Krzysiek. – Nadal uważam, że to burza w szklance wody. Przynajmniej już wiem, po kim te bachory są takie nadwrażliwe. Wiktoria patrzyła z przerażeniem na koleżankę. – Ilu rodziców się odezwało? Czego chcą? – zapytała przejęta. – Kiedy zadzwonił pierwszy telefon, nie bardzo się przejęłam. Ale potem był drugi, trzeci, piąty… Nie czekałam na resztę. Sama zatelefonowałam do pozostałych rodziców. – I co? – Krzysiek wciąż się wściekał. – Jednogłośnie uznali mnie za bandytę? – Nie do końca… – Aśka wreszcie uśmiechnęła się normalnie. – Są tacy, których możesz wziąć na adwokata. – Sięgnęła po kartkę. – Rodzice Maćka i Kuby… Nie bardzo wiem, kto to Maciek i Kuba, ale ty pewnie kojarzysz. – Spojrzała na Wikę. – No więc rodzice Maćka i Kuby, kiedy do nich zadzwoniłam, zapytali, czy jest szansa, żeby przenieść tę dwójkę do klasy Krzyśka, bo chłopcy są zachwyceni wycieczką i opiekunem. Poza tym… Gdzieś tu mam też zapisane… Martynka? Tak! Martynka. – Pstryknęła palcami w papier. – Tata Martynki powiedział, że dla niego najważniejsze jest zdanie dziecka, a dziecko wróciło z wycieczki zadowolone, więc swoje zdanie pominie. Nie do końca rozumiem, ale zaliczam na poczet nielicznych plusów. – A reszta? – Wika patrzyła z coraz większym przerażeniem. – Co reszta powiedziała? – Reszta domaga się ode mnie wyciągnięcia surowych konsekwencji i szybkich wyjaśnień. Dlatego właśnie zaprosiłam was tutaj. Musimy razem coś postanowić. – Sugeruję ukrzyżować mnie w najbliższy piątek na boisku szkolnym! – zaproponował Krzysiek. – Wiktoria razem z dziećmi wykona dekoracje. Przed ukrzyżowaniem rodzice porzucają sobie kamieniami, a Jaskólska odegra Marię Magdalenę. Nawet nie musi wypożyczać kostiumu, bo codziennie wygląda jak nierządnica. Pasuje wam takie rozwiązanie? Wystarczająco surowe konsekwencje? A co do szybkich wyjaśnień… Mam nadzieję, że rozhisteryzowane mamusie wytrzymają do piątku. Bo co do terminu nie ustąpię. Nie będziecie mnie krzyżować we wtorek ani w czwartek. Bez sensu. Poza tym… – spojrzał na Wiktorię – … potrzebujesz czasu na wykonanie dekoracji, prawda? Ile tych stacji było? Czternaście? No to ci trochę zejdzie. Ale spokojnie… – Poklepał ją po ramieniu. – W wykonaniu grobu na pewno pomoże ci Mielnicki. Nawet jeśli ma już coś zaplanowane na piątek, to przełoży i przybiegnie z łopatą. Mam jutro lekcję z jego klasą. Powiem, żeby się z tobą skontaktował… – Krzysiek lekko uniósł się na fotelu, jakby chciał wstać i wyjść, ale znowu usiadł, a raczej się w nim rozwalił. – Wystarczy? Jestem otwarty na wasze pomysły, więc może podsuniecie coś bardziej surowego? Ciąganie końmi albo rozrywanie brzozami. A może krzesło
elektryczne? Mógłbym je zrobić na fizyce, ze swoimi uczniami. Chociaż raz w coś naprawdę by się zaangażowali… No co jest? Czemu się nie odzywacie? Rzeczywiście, wysłuchiwały absurdalnego monologu w zgodnym milczeniu. Nawet teraz, kiedy skończył płomienną przemowę, wciąż nie otwierały ust. Patrzyły tylko – raz na siebie, a raz na niego. – Rozumiesz już? – odezwała się wreszcie Wika, wskazując na Krzysztofa gestem z gatunku: „Proszę państwa, oto miś”. – Tak. Już wszystko rozumiem – westchnęła Joanna. – Ale ja niczego nie rozumiem! – Nie spodobał mu się ten gest ani pobłażliwy ton. – Wiemy! – odpowiedziały jednocześnie, co wyraźnie je rozbawiło. – Myślę, że najlepiej będzie, jeśli dzisiaj jeszcze zadzwonię do rodziców, grzecznie ich przeproszę, wyjaśnię… – zaproponowała Wiktoria. – Obiecam, że na najbliższym zebraniu wrócimy do tematu. Mam nadzieję, że w tym czasie kurz trochę opadnie, pojawią się inne problemy… Załagodzę jakoś sprawę – zapewniła dyrektorkę, a potem zwróciła się do fizyka i zapytała wesoło: – Przyznaj się! Kupiłeś każdemu po czekoladzie? – Przecież tam nie było sklepu. Poza tym po co miałbym im kupować czekoladę? – Żeby się nie poskarżyli swojej pani. To nienormalne: rodzice blokują szkolny telefon, a ja od moich maluchów złego słowa na ciebie nie usłyszałam. Możesz to wyjaśnić? – Mogę. W bardzo prosty sposób. Zająłem się nimi jak rasowy przedszkolanek, więc nie miały się na co skarżyć. I świetnie się bawiły. – A skąd pretensje rodziców? – Nie przekonał jej. – Rodzice to banda histeryków! – No nie wiem, czy wszystkie dzieci świetnie się bawiły… – Joanna sięgnęła po nieszczęsną kartkę z wypisanymi skargami. – Czy wiesz na przykład, że Roland przez całą noc krzyczał przez sen? – Gdybym miał na imię Roland, też bym krzyczał przez sen. – A mama Julii… – Wystarczy – przerwała Wiktoria, podnosząc się z fotela. – Umówmy się, Asiu, że wieczorem zadzwonię i zrelacjonuję ci rozmowy z rodzicami. Pogadam ze wszystkimi. Oczywiście oprócz tych, którzy nie mieli pretensji, czyli rodziców Maćka i Kuby i taty Martynki. Dobrze zapamiętałam? – Dobrze – potwierdziła dyrektorka, jeszcze raz sprawdziwszy swoje notatki. – Tę trójkę możesz odpuścić. – Super – Wika odetchnęła z ulgą. – Nie martw się. Jestem pewna, że dam radę obłaskawić niezadowolone towarzystwo. I cała afera finalnie okaże się tylko burzą w szklance wody. – O! Amerykę odkryła! – Krzysiek wzruszył ramionami. – Przecież od początku
mówiłem. Słuchałyście mnie w ogóle? – Wstał i dziarsko pomaszerował do drzwi. – Czyli sprawa załatwiona? – Popatrzył na Joannę. – Dla mnie tak. Ale nie wiem, czy dla ciebie. Trzymaj się, biedaku… Znowu nie wiedział, o co chodzi, ale szybko się przekonał, dlaczego został nazwany biedakiem. – Powinnam cię teraz zabić! – W pokoju nauczycielskim Wiktoria dała upust swojej wściekłości. Na szczęście byli sami. – Przecież zaproponowałem to nie dalej jak pięć minut temu: ukrzyżowanie albo rozrywanie końmi. Moja wina, że zamiast tego wolisz dzwonić do rodziców i ich obłaskawiać? – Przestań wreszcie robić z siebie… – Zawiesiła głos. – Starego pajaca – podpowiedział z usłużnym uśmiechem. – O co się wściekasz? – Przestań wreszcie rżnąć głupa, dobrze? Przed Aśką mogłam udawać rozbawioną, żeby ci dupę chronić, ale teraz chcę porozmawiać poważnie. – Niby czemu miałaś mi chronić dupę? – Był szczerze zdumiony. – Co ja takiego zrobiłem? Że nie tak raz czy drugi się odezwałem? Wielkie halo! – Wiesz co? Idealnie pasujesz do swoich gimnazjalistów. Dobierają was według jakiegoś klucza czy może z czasem zaczynacie się do siebie upodabniać? – Wiesz co? Może to i prawda, że z czasem nauczyciele zaczynają się upodabniać do swoich uczniów. Nie dość, że się brzydko przezywasz, to mam wrażenie, że za chwilę zrobisz: „Buuuaaa!” – westchnął, a potem powtórzył jeszcze raz, tym razem wolno i wyraźnie oddzielając słowa. – O co ci chodzi? – Czy masz świadomość, że przez ciebie cały wieczór będę wysłuchiwała pretensji i skarg? Że przez twój brak wyobraźni muszę się teraz tłumaczyć? – Przeze mnie i przez mój brak wyobraźni? Bzdura! – Krzyśkowi też puściły w końcu nerwy. – Sama jesteś sobie winna! Bachory rozpuściłaś, a rodzicom pozwalasz włazić sobie na głowę! – Spalę się ze wstydu przez ciebie! – Cholera jasna! A co ja takiego zrobiłem? Obnażałem się w krzakach? – Matko święta… – Wiktoria spuściła głowę i oddychała głęboko. – Ty naprawdę nie wiesz, o co chodzi… – Nie martw się. Doskonale wiem! Chodzi o to, że swoimi słodkimi metodami wychowawczymi rozwydrzyłaś klasę i rodziców. Teraz zbierasz, co zasiałaś, ale winę zwalasz na mnie! – Otrząsnął się, jakby chciał tę winę z siebie zrzucić. – Uwierz, że gdybym pozwolił jednym i drugim wleźć sobie na głowę, to po każdej wycieczce też musiałbym dzwonić z przeprosinami do rodziców, że ich dzieci wróciły przeziębione, bo przeze mnie musiały palić za winklem, na mrozie i wietrze!
– Błagam. Powiedz, że się wygłupiasz… – Wcale nie! – Naprawdę się wkurzył za to ciągłe obwinianie. – I jeszcze coś ci powiem. Jestem przekonany, że gdybym jutro został wychowawcą twojej klasy, w ciągu miesiąca zamieniłbym tę rozdartą bandę donosicieli w normalne towarzystwo. Spędziłem z nimi zaledwie parę godzin, a nauczyli się wiązać buty i zakładać czapki, nie wyć o byle co i nie kapować. – Popatrzył na Wikę z wyższością. – Pamiętasz, co mówiła Aśka? W tym pospolitym ruszeniu są tacy, którzy woleliby być w mojej klasie, a nie w twojej. Kto wie, czy po pewnym czasie reszta by do nich nie dołączyła? – Rozumiem, że rodziców też byś równie szybko zamienił z rozhisteryzowanej bandy w normalnych ludzi? – Oczywiście! – stwierdził bez cienia wątpliwości. – Zbiorowa histeria to nic innego, jak sprzężenie zwrotne: wzajemne zależności między sygnałami stanu końcowego, czyli wyjściowego, z sygnałami referencyjnymi, czyli wejściowymi. – A prościej? I jeśli można, o rodzicach, a nie o sygnałach. – Ich histerie się zazębiają jak kółka w zegarze. Jeśli obetniesz zęby jednej stronie, druga też się uspokoi, bo nie będzie jej miało co napędzać. Fizyka, po prostu. Dlatego jestem pewien, że kiedy zapanowałbym nad klasą, to automatycznie zapanowałbym też nad rodzicami. – Imponujesz mi. Nigdy w ten sposób o tym nie myślałam. – Cieszę się – powiedział, chociaż wcale się nie cieszył. Zdawał sobie sprawę, że jej nie imponuje. Na tyle dobrze się już znali, że wiedział, kiedy usta i oczy Wiktorii wysyłają sprzeczne komunikaty. – Musisz pokazać mi na żywo to sprzężenie zwrotne. Zadzwonię dzisiaj do rodziców, przeproszę, nawet dam sobie wejść na głowę, a potem ich zapewnię, że przyjdziesz na najbliższe zebranie i wytłumaczysz aferę z Zalesia. Ty będziesz mówił, a ja będę siedziała w ostatniej ławce i słuchała. I podziwiała, jak zęby im wyrywasz. – Ani mi się śni! Na żadne zebranie się nie wybieram. Nie mam z czego się tłumaczyć. – Wystraszyłeś się weryfikacji zębatej teorii? – Słuchaj no! – Krzysiek wziął się pod boki. – Czy ja ciebie ciągam na swoje wywiadówki? – Wybacz, ale to głupi argument. Całkiem metafizyczny… Ja nie urządziłam twojej klasie wycieczki, po której dzieciaki w nocy budzą się z krzykiem, a rodzice nękają dyrekcję telefonami, domagając się wyciągnięcia surowych konsekwencji. – Ja pier… – połknął kolejne dwie sylaby. – Ja też! To co? Ustalone. Obdzwaniam dzisiaj wszystkich skretyniałych rodziców i zapraszam ich na nasze wspólne zebranie.
– Szlag by cię! Przyjdę na to cholerne zebranie, tylko przestań już, bo zwariuję! Chcesz zemścić się za kilka gorzkich słów prawdy, które przed chwilą usłyszałaś? – Nie mszczę się. Chcę tylko zobaczyć, jak praktykujesz. Bo teoretyzujesz po mistrzowsku. – Do usług szanownej pani! Chwilowo muszę jednak zniknąć… – Spojrzał na zegarek. – Przez tę bezsensowną gadaninę jestem spóźniony na spotkanie z Kamilem i Jankiem. Mogę iść? Czy każesz mi się jeszcze do czegoś zobowiązać? – Leć. – Uśmiechnęła się przymilnie. – Tylko bardzo proszę, nie mów nic Jankowi. Martynka akurat nie naskarżyła. Ani on… – Zgłupiałaś? Facetów takie tematy nie kręcą. – Chwycił kurtkę i z niewysłowioną ulgą zamknął za sobą drzwi pokoju nauczycielskiego.
ROZDZIAŁ 13 Leżała i zmieniała bezmyślnie kanały, bo na nic innego nie miała ochoty ani siły. Nawet na upominanie Cykorii, która od dłuższego czasu z pasją wgryzała się w dywan, rozkładając go na pojedyncze włókna. Trudno – pomyślała Wiktoria beznamiętnie – dywan nie buty, po ulicy w nim chodzić nie będę… Pomimo wielogodzinnych rozmów z rodzicami wciąż nie do końca rozumiała, co się stało. O ile wszyscy jednogłośnie wykrzykiwali pretensje pod adresem Krzyśka, to równie zgodnie nabierali wody w usta, kiedy pytała, dlaczego zadzwonili ze skargami bezpośrednio do dyrektorki i dlaczego dzieci jej nie zgłosiły żadnych problemów, zarówno w trakcie wycieczki, jak i później. Za każdym razem słyszała pokrętne wyjaśnienia: bo nie chcieli zawracać głowy, bo córeczka prosiła, bo synek zabronił… Patrzyła tępo w ekran, na którym wciąż zmieniały się twarze polityków. Raz tych, którzy aktualnie rządzili, a potem innych, którzy gorliwie działali w opozycyjnej frakcji i z niecierpliwością czekali na przejęcie władzy. Wika doszła do wniosku, że – bez względu na poglądy – chrzanią tak samo. Gadające głowy różniły się tylko jednym – albo zaczynały od słów: „Jeśli dalej będziemy rządzić, to…”, albo: „Jeśli przejmiemy rządy, to…”. Przerzuciła kanał i wybuchnęła śmiechem. – Jak to nasz syn nie jest moim synem? Jestem wstrząśnięty! – krzyczał mężczyzna z telewizora. – Do widzenia. Wystarczająco sama jestem dzisiaj wstrząśnięta. – Zmieniła program. – Bez problemów głośno o tym mówię – deklarowała celebrytka w intymnej rozmowie z uśmiechniętą dziennikarką. – Moje piersi, brzuch i usta są dziełem skalpela. Mam udawać, że którejś nocy cudownie odmłodniałam o dwadzieścia lat? Nie wstydzę się tego. – A czego miałabyś się wstydzić, kobieto? Z takim wyglądem? – Wika ziewnęła i ponownie stuknęła w pilota. – Słonie bardzo cierpią po stracie młodych. Samica, która rodzi martwe słoniątko, ryczy i trąca dziecko, próbując przywrócić je do życia. Długie godziny czuwa przy jego ciele.
– Wreszcie coś ludzkiego… – Oglądając film, przez chwilę żałowała, że zamiast psa nie wzięła afrykańskiego słonia. Pomijając inne zalety, trąbą dywanu nie rozszarpie, a jeszcze by odkurzył… Dzwonek komórki wyrwał ją ze świata zwierząt i z kanapy. Amelia? Emilka? Sięgnęła po telefon, który kilkanaście minut temu podpięła do ładowarki – po rozmowach z rodzicami, tak samo jak ona, bateria pokazywała jedną kreskę. Spojrzała na ekran: „Bob B”. Odebrać? Nie odebrać? Jak z nim gadać? – Cześć. – Postanowiła się dostosować, zarówno do tematu, jak i do temperatury rozmowy. – Przepraszam, że o tak późnej porze… – Jego głos był kompletnie beznamiętny. – Martynka dopiero teraz zasnęła. Nie chciałem, żeby słyszała, że się z tobą kontaktuję. – W jakiej sprawie się kontaktujesz? – Celowo powtórzyła „romantyczne” określenie. – Na pewno ci nie przeszkadzam? Nie masz żadnego gościa? – Mam. Pod moimi oknami przechodziła akurat manifestacja, więc ich wszystkich zaprosiłam. Teraz oglądają film o słoniach afrykańskich, więc możemy chwilę pogadać. – Manifestacja? Dziesiątego lutego? Co to za rocznica? – Nie zrozumiał żartu. – Przepraszam za moje poczucie humoru. Nie mam żadnych gości. – To raczej ja przepraszam za mój brak inteligencji… W telefonie zapanowała cisza, której nie miała zamiaru przerywać – najgorsza kara dla faceta to nie pomagać mu w mówieniu. – Domyślasz się pewnie, dlaczego dzwonię. Bo nie możesz beze mnie żyć, jeść ani spać? Bo przez całą niedzielę myślałeś tylko o mnie? Bo nie potrafisz sobie miejsca znaleźć? – Martynka zachorowała? Dzwonisz, żeby uprzedzić, że nie będzie jej w szkole? – Nie. Zdrowa jak ryba. Znowu cisza. Okej! Przynajmniej jest czas na zebranie myśli. Skoro córka nie zachorowała, to po co dzwoni? Sumienie go ruszyło? A może strach? Że go nie posłucham i nie zapomnę o pocałunku, za który przeprosił i którego nie powinno być? Tym bardziej nie będę mu ułatwiać. Posiedźmy w ciszy. Obym tylko nie zasnęła. Przy tak wartkiej rozmowie jak nic zaraz chrapnę prosto w słuchawkę. – Na pewno możesz rozmawiać? Jakaś dziwna jesteś. – Ja mogę rozmawiać. Mam natomiast wątpliwości, czy ty możesz. Słucham przecież. Chociaż na razie nie mam czego. – Wiedziała, że jest złośliwa. Trudno. Nie całuje się kobiety… Zwłaszcza tak… Nie całuje się w ten sposób kobiety, a potem przez dwa dni milczy! Cóż z tego, że w niedzielę pojechał po córkę
do Gorzowa, a dzisiaj spędził cały dzień w pracy? Przecież operator nie odciął mu chyba opcji dzwonienia albo wysyłania esemesów jak Sławek Emilce? Niech się teraz pomęczy za nieludzkie, czterdziestoośmiogodzinne milczenie. Niech się nagimnastykuje i sam dojdzie, dlaczego Wiktoria jest „jakaś dziwna”! – Kłopotów z mówieniem nie mam, tylko… Ponieważ w słuchawce znowu zrobiło się głucho, wybuchnęła gromkim śmiechem. – Dzwonię, bo czuję, że powinienem coś wytłumaczyć. Niby nie jestem niczemu winien… – Znowu się zaciął. – Nie chciałem, żebyś w jakikolwiek sposób… żebyś miała przeze mnie… Wiesz, o co mi chodzi? – Nie wiem. Musisz jaśniej się wysławiać. I nie kończyć zdań w połowie. Niech go szlag trafi! Nie jest niczemu winien? Anioł wcielony, pełen dobrej woli, który nie chce, żebym przez niego miała… No właśnie! Żebym co przez niego miała? Czego nie był w stanie wykrztusić? Nie chciał, żebym miała głupie nadzieje po jednym pijanym pocałunku?! – Proszę bardzo. Już się wysławiam jaśniej. – Sądząc po głosie, był lekko zdenerwowany. – Twój Krzysiek przyjechał dzisiaj na budowę. Pamiętasz? Umawialiśmy się u ciebie na imieninach, że wpadnie. Opieprzyliśmy go za spóźnienie, a on wtedy opowiedział, jak was dyrektorka wzięła na dywanik i jak potem się na nim wyżyłaś. Był wściekły, że zmuszasz go do uczestniczenia w zebraniu. Klął bez przerwy na histeryczne bachory i histeryczne matki. Ciebie również nie oszczędził – zaznaczył Janek z pewną satysfakcją. – Stwierdził, że jesteś tak samo niezrównoważona jak cała reszta. Ale ja nie o nim… Dzwonię, żeby ci powiedzieć, że ja do tego ręki nie przyłożyłem. Przyznaję, że rozmawiałem z waszą dyrektorką, ale to ona sama do mnie zadzwoniła. Chciałem, żebyś o tym wiedziała. Dlatego zadzwoniłem. Czy udało mi się wysłowić dostatecznie płynnie? – Odpowiedziała mu cisza. – Halo! Jesteś tam? – Tak. – Ledwo ją było słychać. – Wiesz co…? – Słucham? – Nie doczekawszy się odpowiedzi, w odwecie za jej wcześniejsze kpiny zaniósł się donośnym śmiechem. – Mogłabyś nie kończyć zdań w połowie? Masz problemy z mówieniem? – Z baterią. Muszę się podczepić, ale nie pamiętam, gdzie posiałam ładowarkę. – Spojrzała na kabel, który cały czas łączył telefon z gniazdkiem. – Oddzwonię do ciebie za chwilę. – Nie trzeba. Poczekam. – Bał się, że dzwonek telefonu obudzi Martynkę. Wolał poczekać, nawet jeśli miało to dłużej potrwać. Gadała, jakby wyrwał ją z głębokiego snu. Jeśli zacznie szukać ładowarki równie żwawo, to kto wie, czy zdoła się uwinąć w piętnaście minut? Wyrobiła się w trzy minuty. Jedną zajęło jej otwarcie wina i znalezienie
papierosów. Przez dwie kolejne wyzywała się od naiwnych idiotek, łatwowiernych kretynek i infantylnych debilek. On dzwonił z wyjaśnieniami dotyczącymi wycieczki, a ona się łudziła, że się wytłumaczy z dwudniowego milczenia. Potrzebowała chwili, by ochłonąć, dlatego skłamała, wykręcając się wyczerpaną baterią. Nie zdążyła wprawdzie do końca pozbierać myśli, ale przynajmniej odzyskała zdolność mówienia. – Halo? – Wzięła do ręki telefon. – Jesteś? – Jestem. – Wracając do tematu… Wiem, że nie dzwoniłeś do szkoły ze skargą. Ale mam jedno pytanie i będę wdzięczna, jeśli mi na nie odpowiesz. – Słucham. – Dlaczego nikt mnie wcześniej o niczym nie powiadomił? Wiesz, skąd ta zmowa milczenia? – Wiem. Kiedy wspomniałem, że zadzwonię do ciebie i poproszę o wyjaśnienia, Martynka mało się nie popłakała. On zabronił im się skarżyć. Bo jesteś w szpitalu z… no, z tą, co ją kot podrapał. – Z Sonią. – Właśnie. Jesteś w szpitalu z Sonią i masz tyle zmartwień na głowie, że jeśli ktoś się poskarży chociaż jednym słowem, to znaczy, że cię nie kocha, że sprawi ci największą przykrość na świecie, że serce ci pęknie. Wiesz, że klasa poszłaby za tobą jak w dym. Dzieciaki zabroniły rodzicom dzwonić do ciebie, ale swoje powiedziały. I ludzie się wściekli. Też się wściekłem, ale dałem sobie na wstrzymanie. Ostatecznie Martynka była zadowolona. Powiedziała nawet, że jesteśmy podobni. Nie wiem, w którym miejscu. W obchodzeniu się z dziećmi raczej nie… – Janek na chwilę zamilkł, a potem dorzucił ugodowo: – Słuchaj. Naprawdę nic do twojego Krzyśka nie mam. Ale nie zabieraj go na wycieczki. Trzymaj go z daleka od dzieci. I od budowy, bo jego uczone teorie poległy dzisiaj na naszej glinie. – Przestań wreszcie z tym „moim Krzyśkiem”. Nie jest mój! – prychnęła Wiktoria. – I nie ja go na wycieczkę zabrałam, tylko Joanna, to znaczy dyrektorka, kazała mu jechać. – Na twoje imieniny też mu kazała przyjść? – Nie. To już była moja własna inicjatywa. Znamy się od lat, bardzo go lubię. Poza tym chciałam mu jakoś podziękować za pomoc w Zalesiu. Nie wiedziałam jeszcze, że narozrabiał – westchnęła, ale bez cienia złości na kolegę. – Przecież maluchom nic się nie stało. A dwaj chłopcy chcieliby nawet być w jego kla… – Czyli nie jesteście razem? – Jesteśmy! Ale kiedy nie widzi, przyprawiam mu rogi i całuję się z innymi facetami! – oznajmiła z sarkazmem. – Chociaż ty mnie dzisiaj nie dobijaj.
– Czyli jesteś wolna? – Jakie to ma znaczenie? – Pociągnęła wino z kieliszka, drugą ręką sięgając po nietykaną od dawna paczkę papierosów. – Istotne… Siedziała nieruchomo z niezapalonym papierosem w ręku i czekała. Bała się, że niepotrzebnym słowem go spłoszy. – Umówisz się ze mną na randkę? Propozycja była tak bezpośrednia i nieoczekiwana, że Wikę kompletnie zatkało, więc w telefonie ponownie zrobiło się głucho. To żart? Zapytał: „Umówisz się ze mną na randkę?” takim głosem i z taką intonacją, jakby właśnie bawił się z Martynką Kenem i Barbie. – Słucham? – Wolała zachować ostrożność. – Możesz powtórzyć? – Pytam, czy umówisz się ze mną na randkę. – Od razu na randkę? – Żartem maskowała zmieszanie. – Może na początek wystarczy kawa? – Okej. Niech będzie kawa – zgodził się szybko. – Najbliższy piątek? Pasuje ci? – Pasuje. – Miała ochotę zaprotestować: „dlaczego dopiero w piątek, a nie jutro?”. – Odezwę się pod koniec tygodnia. Ustalimy, gdzie i o której. – Tym razem mówił jak agent ubezpieczeniowy albo monter telewizji kablowej. – W takim razie do zobaczenia w piątek. – Do zobaczenia. – Nie mów Martynce, dobrze? – Masz mnie za idiotkę? – Nie. Ale wolałem zaznaczyć, na wszelki wypadek. Na razie. – Na razie. Odłożyła telefon, popatrzyła na czyściutką popielniczkę i prawie pełną lampkę wina… Wstała. Zaniosła wszystko do kuchni. Zawartość kieliszka wylała do zlewu, otwartą butelkę wstawiła do lodówki, papierosy schowała do szuflady. Wróciła do salonu, gdzie Cykoria sumiennie rozkładała dywan na wątek i osnowę. Czemu się nie cieszę? Przecież powinnam skakać ze szczęścia. Co jest nie tak? – Zaliczyła kolejną bezsenną noc. Roztrząsała każde zdanie i każdą ciszę w rozmowie z Jankiem: robiła ze słowami dokładnie to, co Cykoria z dywanem. Efekt też osiągnęła identyczny – dziurawy kołtun nadający się wyłącznie na śmieci… Myśli przypominały pogryziony dywan, a wtorek przypominał minioną niedzielę – tak samo pilnowała telefonu, wciąż czekając na jakąś wiadomość od Janka. Wieczorem zadzwoniła do przyjaciółki. Musiała komuś się wyżalić. To był dobry
pomysł: wyrzuciła z siebie wszystko, a otwarte wczoraj wino nie poszło na marne. I co najważniejsze – Anka trochę ją uspokoiła. – Siedzisz w szkółce jak u pana Boga za piecem, ciągniesz kasę z budżetu, a o życiu masz pojęcie na poziomie bajek Brzechwy. Nie obraź się, ale taka jest prawda. Zostaje ci za dużo czasu na głupie rozmyślania. Mnie wcale nie dziwi, że on zadzwoni dopiero pod koniec tygodnia. Kobieto! Ty wiesz, co on ma na głowie od rana do nocy? Zleceniodawców, podwykonawców, ZUS, glinę, pijanych murarzy, trzeźwych dostawców suporeksu… Zdajesz sobie sprawę, jaka to odpowiedzialność, za siebie i za innych? Jaki zapieprz dwadzieścia cztery na dobę? – Ale mógłby chociaż esemesa napisać. Że nie może się doczekać albo coś w tym stylu. – Normalna jesteś? – Anula aż jęknęła. – Weź może się zamień na jeden dzień ze mną albo z Kamilem. Jestem ciekawa, ile esemesów wtedy wyślesz. Zapewniam cię, że ani jednego, bo w dni powszednie na romantyzm tylko budżetówkę dzisiaj stać. – Może masz rację… – Na sto procent mam rację! Facet proponuje spotkanie w pierwszym wolnym terminie, a ty dorabiasz teorię do kija. – Ale gdyby chociaż kilka słów przysłał – upierała się Wika. – Zajęłoby mu to raptem pół minuty, a przynajmniej bym wiedziała, że o mnie myśli. – Czy ty mnie słuchałaś? I zrozumiałaś, co ci do łba kładę? Dziewczyno! On teraz w ogóle o tobie nie myśli. Nawet przez pół minuty. Jego obchodzi teraz wyłącznie beton z gliną, a o tobie przypomni mu się w czwartek wieczorem albo dopiero w piątek rano. – Nie załamuj mnie. – Ty mnie nie załamuj! Facetów nie znasz? Przecież oni nie mogą myśleć o dwóch rzeczach naraz, bo coś by im w środku wybuchło. – To niech myśli tylko o mnie! Poza tym Janek jest inny… – Wiktoria westchnęła głęboko. – Wygląda na takiego, co bez problemów umie o dwóch rzeczach naraz. – Wygląd bywa mylący. Mój Kamiś też na takiego wygląda, a nijak dwóch wątków nie ogarnie: najpierw musi skończyć myślenie o jednym, a dopiero potem zabiera się za następne. Jeśli w tym samym tekście poruszę kilka tematów, patrzy na mnie, jakbym po chińsku mówiła. Wtedy wrzucam wsteczny i przeciągam go od punktu do punktu: przyswoi A, to przechodzimy do B; zrozumie B, idziemy do C… – rozwlekała komicznie sylaby, naśladując mozolne tempo. – Oczywiście delikatnie i powolutku, żeby się znowu nie pogubił. Wreszcie zaskakuje, chociaż dalej wytrzeszcza oczy: „Nie mogłaś tak od razu? A ty gadasz i gadasz. Nie wiadomo o czym!”. A ja cały czas o tym samym gadałam, tylko chciałam krócej i prościej, rozumiesz?
– W radiu powinnaś występować ze swoimi małżeńskimi opowieściami – zaśmiała się Wiktoria. – Na pewno zrobiłabyś furorę. – Jasne… Powiedz, pasowałby ci model mój i Kamila? – Bardzo. – Trudno było nie przytaknąć: małżeństwo przyjaciółki stanowiło przepiękny wyjątek na tle innych, znanych jej związków damsko-męskich. – Więc przestań się łudzić, że Janek wyśle ci esemesa przed piątkiem. Nawet jeśli wygląda na bardziej ogarniętego, to uwierz, że on i mój Kamiś są ulepieni z jednej gliny – parsknęła wesoło. – Na dodatek z jednej gliny nie tylko w przenośni, ale i dosłownie! – Nieprawda. Kamil myśli o tobie trzysta sześćdziesiąt pięć dni w roku. – Naprawdę z boku tak to wygląda? – Nie z boku. Pamiętaj, że mieszkałam u was, więc i od środka mogłam się przyjrzeć. On cię kocha jak głupi: przytula, kładzie ci się na kolanach, całuje… – Daj spokój! Miał wtedy nogę w gipsie i umierał na swędzącą łydkę. Pamiętasz jego kwękanie: „Boże! Znowu mi włosek wrósł w to białe gówno i się wyrwał! Jak można człowieka na raty, cebulka po cebulce, do grobu wpychać?”. – Pomimo ironicznego tonu głos Anuli pełen był czułości. – Wierzył, że za chwilę zejdzie ze świata, więc chciał zostawić po sobie dobre wrażenie. Dlatego był przymilny. – Naprawdę powinnaś występować w radiu. Byłabym twoją najwierniejszą słuchaczką! – Wika czuła się znacznie lepiej, bo czarna rzeczywistość nieco pojaśniała. – Wydaje mi się jednak, że Kamil i Janek zupełnie nie są do siebie podobni. Twój chłop jest pogodny, troskliwy, ciepły, otwarty… A ten zimny dzikus? Pojęcia nie mam, co mu w głowie siedzi. – Glina z betonem! – fuknęła Anula. – Ile razy mam tłumaczyć, że dopiero w piątek okażesz się ciekawsza od gliny i że nie może o was dwóch naraz myśleć, bo wybuchnie? – Nie słyszałaś go… Ja wczoraj rozsiadłam się z winem, przekonana, że rozmowa właśnie się zaczyna, a on ją skończył w trzech słowach. – Jakbyś o Kamisiu opowiadała. Niemal co wieczór się rozsiadam, żeby z nim pogadać, a on znika. Myślisz, że gdzie teraz jest? Na moich kolanach? Nie. Siedzi w papierach. A do sypialni pójdziemy razem też pewnie dopiero koło piątku. Mówię ci. Oni są identyczni! – Nie, nie… – Są! I naprawdę polecam ci ten typ. Jest zdecydowanie lepszy od drugiego. – Jakiego drugiego? Nie rozumiem. – Od godziny tłumaczę, a ty wciąż nie rozumiesz! Jeśli facet potrafi się skupić tylko na jednym wątku, to wiadomo, że wyrasta albo na leniwego jebakę, który śle do stu kobiet sto miłosnych esemesów dziennie, albo na porządnego pracoholika, który tylko w weekend może, ale za to z jedną. Mój Kamiś należy do drugiej
kategorii. Janek też. I gorąco polecam ci ten właśnie typ. Kiedy jest zajęty robotą, nie licz na pamięć i płomienne wyznania, kiedy natomiast w końcu sobie o tobie przypomni… Nie pożałujesz. – Doprawdy? – Zapewniam! Przecież ja ci o swoim życiu mówię, a nie o głupotach wyczytanych w gazecie. Oni muszą tak robić, żeby nie wybuchnąć, a my musimy to znosić i nie wybuchać. – Obyś miała rację… Ależ mnie oczy szczypią! Ostatnio noce mam okropne. Może dzisiaj wreszcie zasnę jak człowiek? Zasnęła jak człowiek, ale obudziła się jak kogut, a nawet wcześniej, bo za oknami wciąż panowały ciemności. Nie mogła już ani chwili wytrzymać w łóżku, które pełne było głupich myśli. Wyskoczyła szybko spod kołdry i zmusiła półprzytomnego psa do spaceru. Cykoria z wielkimi oporami wyszła na dwór, przykucnęła nad najbliższą kępką trawy, a potem zaciągnęła Wikę z powrotem do domu. – Wcale ci się nie dziwię – mruczała Wiktoria, najpierw myjąc upaprane w błocie łapy, a potem upapraną łapami podłogę. – Pogoda, że psa żal wygnać… Wzięła prysznic, a na śniadanie zjadła jogurt – bo sam przelatywał przez zaciśnięte gardło. Potem przebierała się chyba ze dwadzieścia razy: spodnie, spódnica, sweter, legginsy, tunika? Czasu miała tyle, że mogłaby w zasadzie przymierzyć wszystko, z sylwestrową suknią i kombinezonem narciarskim włącznie. Zdecydowała się wreszcie na dżinsy, beżowy T-shirt i brązową zamszową marynarkę. Nikt by nie uwierzył, że potrzebowała ponad godzinę na wybór tak prostego stroju. Dopiero ósma? – jęknęła, spojrzawszy na zegarek. Niemożliwe! Ekran komórki potwierdził wczesną porę. To co ja mam robić? Rozejrzała się po mieszkaniu. Jeśli włączę teraz odkurzacz, sąsiedzi wezmą mnie za psychiczną. – Spacerek? Idziemy na spacerek? – Cmoknęła zachęcająco do Cykorii, ale suka na tę propozycję uciekła z podkulonym ogonem do sypialni. Po chwili słychać było, jak wskakuje na łóżko i drapie pazurami pościel, zamieniając ją w wygodne legowisko. Wiktoria zrobiła kanapkę, wrzuciła ją do torebki i wyszła. Silny podmuch wiatru niemal zwalił ją z nóg w drzwiach kamienicy. Wcale się tym nie przejęła. I dobrze! Przynajmniej głowę mi wywietrzy i postawi na nogi lepiej od kawy – pomyślała, walcząc z wyginającym się parasolem, gdy niesiony porywami deszcz padał raczej w poziomie niż w pionie. W pokoju nauczycielskim zastała Kaśkę i Bogusia.
– Cześć! Kasia, co się stało? Minę masz nietęgą. – Cześć – odpowiedziała polonistka, zwracając niechętnie głowę na stertę zeszytów. – Oni mnie kiedyś zabiją… – Cześć – mruknął Boguś, nie odrywając oczu od „Kuriera Szczecińskiego”. – A dlaczego? Czym cię zabiją? – Usiadła obok koleżanki. Kaśka przejechała palcami wymiętolone krawędzie kajetów. – Kazałam im znaleźć najciekawsze wiadomości o literaturze średniowiecza z punktu widzenia ścierania się wpływów języka polskiego i łaciny. Będziemy przerabiać Bogurodzicę, rozumiesz? – Bogurodzicę znam, ale ścierające się wpływy nie bardzo. – Wika zauważyła kątem oka, że Boguś odłożył gazetę i nasłuchiwał, o czym rozmawiają, więc wolała przyznać się do niewiedzy, niż palnąć głupotę. – Ja na Brzechwie pracuję. – Bogurodzica powstała jako trop. To znaczy jako polska pieśń, śpiewana w czasie łacińskiej mszy – tłumaczyła Kaśka bez śladu zgorszenia w głosie. – Dzisiaj mówi się na to support, czyli niższa klasa wrzucona przed liturgię, rozumiesz? – Bogurodzica jako support w średniowiecznym kościele? Rozumiem – przytaknęła Wika, nie zważając na sapiącego coraz głośniej historyka. – I co? – Prosiłam, żeby coś o tym przygotowali. Zaznaczyłam, że muszą się postarać. Że nie życzę sobie przepisywania Wikipedii. Chcę wczytywania się w różne informacje, szukania i wyłuskania informacji, które nie wyświetlają się po pierwszym „enter”… Rozumiesz? – Kiedy Wika skinęła głową, kontynuowała: – I uprzedziłam, że wyróżnię tylko tych, którzy napiszą coś, czego nikt inny nie znajdzie. Obojętnie, czy o łacinie, czy o polskim, czy o polsko-łacińskim… Po jaką cholerę to powiedziałam? Pojęcia nie mam. – Ale dlaczego? Aż tak się wysilili, że musisz teraz każdemu szóstkę postawić? – Wiktoria starała się odgadnąć przyczynę załamania koleżanki. – To postawisz. Co ci szkodzi? – Ty naprawdę z Brzechwy nie wyrosłaś. – Polonistka postukała się w czoło, a potem zawołała ze śmiechem do Bogusia: – Słyszysz, o co ona podejrzewa naszych uczniów? Że wszyscy zrobili zadanie domowe na szóstkę. Zabawne, nie? – Zabawne? Chyba tak… – Wzruszył ramionami, patrząc z pogardą na Wiktorię. – Już samo podejrzenie, że w ogóle odrobili zadanie domowe, jest zabawne. A że wszyscy na szóstkę? Tylko przedszkolanka mogła coś podobnego wymyślić. – Sięgnął po gazetę, ale szybko ją odłożył, uznawszy, że narzekanie na młodzież jest zdecydowanie ciekawsze niż lokalne wiadomości. – I co te osły napisały? Że rycerze śpiewali Bogurodzicę przed każdą bitwą pod Grunwaldem, jak to kiedyś ogłosił nasz szkolny król osłów? – powtórzył swój ulubiony żarcik. – Nie przesadzaj. Zadanie domowe przynieśli wszyscy, bez wyjątku… – Kaśka spoglądała niepewnie na spąsowiałą koleżankę. Cała szkoła wiedziała, że tych
dwoje nie powinno zbyt długo przebywać obok siebie, bo Wiktoria bezkrytycznie kochała każdego ucznia, a Boguś równie bezkrytycznie ich nienawidził, więc w żaden sposób dogadać się nie mogli. – Tylko co z tego, że przynieśli? Ręce mi opadły, bo każdy napisał dokładnie to samo. Że język indoeuropejski, że z Lacjum, że urzędowy w Cesarstwie Rzymskim, a dzisiaj w Państwie Watykańskim… – wymieniała zrezygnowanym tonem, szczypiąc okładki zeszytów, jakby były czemuś winne. – Tyle się naprosiłam, tyle się nagadałam, a oni przepisali mi pierwszą stronę Wikipedii. Zmarnowali i swój czas, i mój. Szkoda… – Już dawno mówiłem, żeby matołom zabrać komputery. Może wtedy wreszcie zaczęliby używać mózgów? – grzmiał Boguś. – Jestem przekonany, że oni tylko w jednej połowie są tępi z urodzenia, a drugą połowę zawdzięczają Internetowi i kserokopiarkom. Pamiętacie nasze liceum albo studia? – A co to są studia? – Wika rozdziawiła usta w udawanym zdumieniu, jednak Boguś kompletnie ją zignorował. – Człowiek szedł do biblioteki i ślęczał nad książkami – perorował. – Z braku ksero nie dało się ich skopiować. Miałem tylko zeszyt i pióro… – Gęsie? – Przestań! – Zgromił oczyma błaznującą przedszkolankę. – Miałem tylko zeszyt i pióro. I robiłem notatki. Ale żeby coś zanotować, musiałem przedtem przeczytać całość. Najpierw musiałem tekst przeanalizować, usystematyzować, zrozumieć, wybrać najważniejsze informacje, oddzielić ziarna od plew i dopiero potem, z sensem, to wypisać. Prawda jest taka, że po wyjściu z biblioteki nie potrzebowałem się już ani uczyć, ani do tych notatek zaglądać. Miałem wszystko w głowie. A oni? – Aż się zatrząsł na myśl o uczniach. – Osły skończone! Albo drukarka im wyrzuci kawałek Wikipedii, albo kserokopiarka odbije książkę. Ich wysiłek intelektualny kończy się na mazaniu markerami po tym, co wypluje maszyna! Szlag mnie trafia, kiedy zadaję najprostsze pytanie, a ta banda idiotów wsadza łby w pobazgrane na różowo czy seledynowo kartki i nerwowo je wertuje. I nic z tego nie wynika oprócz szelestu. Więc się pytam: co oni tymi markerami zaznaczają? Swoje ulubione litery? Wiktoria musiała przyznać mu rację. Kiedy mieszkała u siostry, nieraz słyszała, jak Emilka chwali się matce swoim przygotowaniem do lekcji, pokazując na dowód opasłą teczkę skserowanych materiałów. Pamiętała też, z jaką częstotliwością wyciągała rękę do Amelii: „Daj mi na tusz do drukarki. Skończył się”. Gdy Mela pytała, czy przypadkiem nie próbuje wyłudzić pieniędzy na całkiem inny tusz, dziewczyna wydymała usta: „Jak nie wierzysz, to sama idź i kup. Tylko nie zapomnij. Jutro muszę wydrukować prawie sto stron, bo inaczej jedynkę za nieprzygotowanie dostanę”. Nie miała jednak ochoty przyznawać racji Bogusiowi, więc zignorowała go
dokładnie tak samo, jak on ignorował ją. – Nadal nie wiem, z czym masz problem. – Popatrzyła na Kaśkę. – Jeśli wszyscy tak samo przepisali Wikipedię, to wstaw wszystkim tróję. – No właśnie problem w tym, że nie wszyscy. Znalazł się jeden, który sięgnął głębiej. Ale chyba nie w tym kierunku, co trzeba… – Polonistka podsunęła jej pod nos odłożony na bok zeszyt. – Czytaj. – „Pierwsze przekłady Biblii na łacinę pojawiają się w drugim wieku naszej ery. Językiem liturgicznym chrześcijan jest wówczas greka. Jednak znajomość greki…”. – To pomiń! To Wikipedia. Jedź niżej. – Kaśka zastukała paznokciem w liniowany papier. – „Na przełomie czwartego i piątego wieku naszej ery święty Ambroży układa łacińską liturgię mszy, a święty Hieronim…”. – Ostatni akapit przeczytaj! Wiktoria przewróciła kartkę, szukając końcówki wypracowania. – „Jako ciekawostkę, do której miałem dotrzeć, uznam to, co znalazłem, czytając różne linki. Przeczytałem, że ludzkość zawsze będzie miała szacunek do łaciny, bo w tym języku nawet gówno brzmi mądrze. I tym właśnie łacina różni się od angielskiego albo niemieckiego”. – Nie wiem, co cię tak śmieszy. – Boguś popatrzył niechętnie na Wiktorię, a potem przerzucił wzrok na Kaśkę. – Wstaw mu jedynkę i wpisz naganę. – Może i dobrze, że na Brzechwie się zatrzymałam? Przynajmniej węzłów gordyjskich nie muszę przecinać. – Wstała z krzesła, myśląc ze współczuciem o gimnazjalistach. Jak te biedaki mają pomieścić w jednej głowie i liturgię świętego Ambrożego, i okręty wojenne, i wzór na prędkość motorówki płynącej pod prąd? – Idę do świetlicy. Pomogę Aldonie. Aldona, koleżanka po fachu, powitała ją z otwartymi ramionami. – Co tu robisz? Dyżury nam źle rozpisali? – Nie. Noc miałam do… – Urwała ze względu na dzieci. Nie miała pojęcia, jak jest po łacinie „dupa”, chociaż z pewnością brzmiałoby mądrze. Nachylając się do ucha koleżanki, wyszeptała: – Musiałam uciec z domu, a przed chwilą zwiałam z pokoju nauczycielskiego. Boguś jest gorszy niż nocne koszmary. – Trzeba było od razu tu przyjść. – Aldona uśmiechnęła się ze zrozumieniem. – Słusznie. – Popatrzyła z czułością na sięgające jej do bioder towarzystwo. – W co się bawicie? – zawołała wesoło. – Bo chciałabym się przyłączyć! – My się bawimy w dom. – Julcia wskazała na siebie i gromadkę koleżanek. – Zaraz będziemy robić naszym dzieciom kanapki i wyślemy je do szkoły. A potem będziemy się użerać z domem. Zostanie pani nauczycielką naszych dzieci? – Oczywiście. Z przyjemnością się nimi zajmę. A wy? – zagadnęła chłopców
stojących zwartym szeregiem za Kubą. – Odwieziecie mi dzieci samochodami albo motorami do szkoły i będziecie się użerać z pracą? – Phi! – prychnął Kuba. – My się z dziewczynami nie bawimy. Mamy fajniejszą zabawę. – Jaką? – Zawody w bekaniu. – Chłopiec zamilkł i wyczyniał coś dziwnego z grdyką, a potem otworzył szeroko usta. – Beeeeeee! Umie tak pani? – Nie umiem. – To ja panią nauczę – zaproponował ochoczo. – Trzeba powietrze połykać i połykać… – Kubuś, ale po co mam umieć bekać? Do czego mi to potrzebne? – Fajne jest! – upierał się chłopczyk. – A pan Krzysiek umie bekać głośniej ode mnie? – Skąd mam wiedzieć? Nigdy się tym nie chwalił. Pan Krzysiek jest kulturalny i nie beka. – Chłopaki, idziemy! – Męskie towarzystwo podreptało gęsiego za Kubą, oddalając się ostentacyjnie od Wiktorii. Po chwili świetlica rozbrzmiewała bekaniem, nad którym starała się zapanować Aldona. – To co? Zostanie pani panią naszych dzieci? – Julcia wraz z koleżankami wpatrywała się w Wikę. – Możemy się z panią bawić? – Jasne! Gdzie zrobiłyście szkołę? – O! Pan Krzysiek! – wykrzyknął radośnie Kuba. – Ale fajnie! Przyszedł pan do nas? – Ruszył do nauczyciela spokojnym krokiem, a za nim wierna świta. – Chodźcie! On jest super. To ten, o którym wam opowiadałem. Wiecie, nie? – Stanął na chwilę, obejrzał się na kolegów i nakazał: – Tylko się zachowujcie. Weźcie się nie wyprzedzajcie i nie szarpcie nim, bo dostanie wścieklizny i umrze. – Nie, nie, ja nie do was! – Krzysiek zaglądał do środka przez wąsko uchylone drzwi. Na widok dziarskiej gromady przymknął je jeszcze bardziej. – Możesz zawołać swoją panią? – Pani Wiktoooooriooooo! – ryknął Kubuś, nie ruszając się z miejsca. – Dzięki. Tak zawołać to sam bym potrafił. – Więc czemu pan nie zawołał? – Miałem nadzieję, że pójdziesz do pani i zrobisz to trochę ciszej. – Ale przecież kazał pan zawołać. A ja tylko głośno umiem wołać. Krzysiek stał i czekał na koleżankę, przeżywając katusze. Kilka par bystrych oczek świdrowało go natarczywie w kompletnym milczeniu. Bał się cokolwiek powiedzieć, żeby znowu nie wyjść na dręczyciela maluchów. Na szczęście nie trwało to długo.
– Kuba, zachowujesz się jak dzikus. – Odetchnął z ulgą, słysząc zbliżający się głos. – Tak się nie robi. Trzeba podejść i poprosić, a nie… – Ale to pan Krzysiek kazał mi krzyczeć! – Kuba wskazał na uchylone drzwi. – Prawda, proszę pana? – Kazałem ci zawołać, a nie krzyczeć. – Krzysztof poczuł się jak na wycieczce w Zalesiu. – Nie wiedziałem, że tak dosłownie to zrozumiesz. – Spojrzał błagalnie na Wikę. – Mogę cię prosić? Dosłownie na sekundę. To znaczy… Na minutę – poprawił, czując, że kiedy tylko zaczną rozmawiać, Kuba po sekundzie im przerwie. Ucząc fizyki, pracował wyłącznie na precyzyjnych danych, jednak ścisłość siedmioletniego umysłu wciąż go przerastała. – Dobrze. Za chwilę. Nie mogę teraz wyjść. – Złapała go za rękę i wciągnęła do pomieszczenia pełnego dzieci. Fizyk zareagował identycznie jak Cykoria na poranny spacer: szedł niechętnie i wciąż oglądał się na drzwi. – Zajmij się nimi, a ja zaraz do was przyjdę. – Mrugnęła na stojącego obok Kubę oraz jego kompanów. – Chcecie pobawić się z panem Krzysiem? – Chceeeemyyyyy! – No to się bawcie. – Poklepała kolegę po ramieniu i lekko popchnęła w kierunku chłopców. Uznała, że to będzie nauczka dla niego i rekompensata dla niej. Ciekawe, jak sobie poradzi z ich obrzydliwym konkursem. Nie była jednak do końca pewna, czy dobrze to obmyśliła, więc na wszelki wypadek stanęła w bezpiecznej odległości, by obserwować Krzyśka i tłoczących się przy nim uczniów. – Proszę pana, umie pan bekać? – Damianek, uczeń Aldony, wysunął się z gromady i patrzył z respektem na nauczyciela. – Bo my zawody robimy. – Weź się nie wyprzedzaj! – Kuba prędko odepchnął kolegę za własne plecy. – Pan Krzysiek na pewno umie bekać. Umie pan? Po chwili usłyszała tak wstrętne i głośne beknięcie, że zrobiło jej się niedobrze. – Ale fajnie! – Widzicie? A pani Wiktoria mówiła, że nie umie. – Nie mówiła, że nie umie, tylko że jest kulturalny! – Mówiłem, że on jest super! – No! I wcale nie jest kulturalny. – Nauczy nas pan? Jak pan to robi? – Maciuś obrzucił Kubę pogardliwym spojrzeniem. – Widzisz? Już nie jesteś mistrzem beku! – Błagam! Nie krzyczcie wszyscy naraz – zaapelował Krzysiek i zaczął pocieszać chłopców. – Będziecie tak umieć, ale najpierw musicie urosnąć. Na razie macie za małe płuca i jesteście przed mutacją… – Chodź. Już mogę wyjść. Chciałeś porozmawiać. – Wika zapukała zgiętym
palcem w plecy kolegi, uznawszy, że jednak niczego się nie nauczył i pewnie nigdy nie nauczy. – Czołem, panowie! – zakrzyknął, ściskając wyciągnięte w jego stronę malutkie dłonie. – Czoooołeeeem! – Niech pan nie idzie! – A przyjdzie pan do nas jeszcze kiedyś? – Kiedy pan będzie nas uczył? Krzysiek z ulgą zamknął za sobą drzwi. – O co chodzi? – Wiktoria walczyła z rozbawieniem i złością, które czuła niemal jednocześnie. Nie wiedziała, czy bardziej wolałaby go udusić, czy przytulić. – Czego chciałeś? – Muszę przesunąć dzisiejsze korepetycje z Emilką o godzinę. Dzwonię do niej, ale nie odbiera. Wciąż włącza mi się, że mogę gadać za darmo… – „Cześć, tu Emi. A właściwie moja poczta głosowa. Jeden impuls już wcięło, więc możesz sobie pogadać za darmo przez następne czterdzieści pięć sekund” – Wika zarecytowała doskonale znany tekst. – Właśnie! – przytaknął. – Zaraz zaczynam lekcje i nie wiem, czy zdążę się do niej dodzwonić. Dasz jej znać, żeby przyszła godzinę później? – Postaram się. O której ma być? – O osiemnastej. Być może urwę się wcześniej, ale nie chcę, żeby czekała bez sensu. – Dobrze. Zajmę się tym. – Mam nadzieję, że przynajmniej dzisiaj nie nabroiłem. – Skinął głową w stronę świetlicy. – Starałem się ze wszystkich sił. – Widziałam, jak bardzo się starałeś. Chwaliłeś się bekaniem zamiast powiedzieć, że to odrażające. – O, przepraszam! Zależy dla kogo i zależy kiedy. Każdy chłopak, zanim stanie się mężczyzną, musi zaliczyć pewne etapy. Coś jak sprawności, odznaki. – Bekanie do nich należy? – Bekanie, plucie na odległość, nadmuchiwanie żaby, strzelanie z haczyków do… – Przestań! Nawet nie chcę dalej słuchać! – Wika wzdrygnęła się ze zgrozą. – Idź już, postaram się uprzedzić Emilkę. – Dobra. Dzięki. – Ruszył korytarzem. – Krzysiek! – zawołała za nim, a kiedy się do niej cofnął, zapytała z grymasem obrzydzenia na twarzy: – Naprawdę nadmuchiwałeś kiedyś żabę? – Jasne. – Wypiął dumnie pierś. – To proste. Łapiesz żabę, odwracasz ją tyłem… – Żałuję, że zapytałam! – Zatkała sobie uszy. – Myślałam, że się wygłupiasz. Jesteś obrzydliwy!
– Coś ty! – Machnął ręką. – Zależy dla kogo i zależy kiedy.
ROZDZIAŁ 14 – Cześć. Gdzie Krzysiek? – Cześć. Będzie o osiemnastej. – Wiktoria podniosła głowę znad gazety, którą zostawił Boguś. – Dzwoniliśmy do ciebie przez cały dzień. Nie raczyłaś odebrać. – Nie raczyłam, bo nie miałam czego raczyć. Zostawiłam komórkę w domu. Cholerna pogoda! – Emilka odłożyła parasol i zawiesiła kurtkę na oparciu najbliższego krzesła. – Mogę tu? Nikt tu nie przyjdzie i nie usiądzie? – Nie. – Nie mogę? Czy nie przyjdzie? – Nie przyjdzie. – Strasznie leje, nie? – Widząc, że ciotka znowu pogrążyła się w lekturze, Emilka zajęła się zawartością swojej torebki. Najpierw wyjęła zeszyt i skrypty, a kiedy ułożyła je starannie na końcu stołu, sięgnęła po kosmetyczkę. Poprawianie makijażu zajęło jej więcej czasu niż zazwyczaj. Trzęsła się ze złości, a drżenie rąk nie sprzyjało operowaniu eyelinerem. Mało sobie oka nie wykuła. – Co czytasz? – Postanowiła dać Wice ostatnią szansę. – Gazetę. – Jaką? – Dzisiejszą. – Heloł! Masz focha? – Mam. – Ciotka, nie odrywając oczu od „Kuriera”, przerzuciła stronę. – Obraziłaś się? – Gdyby nastolatka wciąż miała eyeliner przy powiekach, na pewno pomalowałaby sobie nim teraz pół czoła i policzek. – Ty? Na mnie? – Proszę cię, nie krzycz. – Wiktoria wreszcie uniosła wzrok. – Nie obraziłam się na ciebie. Nigdy się na ciebie nie obrażę. Natomiast rzeczywiście mam focha. Nie zrobiłam ani nie powiedziałam nic takiego, a ty nie odzywałaś się do mnie przez tyle dni. Jest mi przykro. – Przecież to ty się do mnie nie odzywasz. Siedzisz i tylko: „tak”, „nie”, „gazetę”, sretę… – Dlaczego mnie olałaś? – Nieprawda. – Dziewczyna wpatrywała się w czubki swoich przemoczonych butów. – Przecież wiesz, że mogę dzwonić wyłącznie na policję, pogotowie i straż
pożarną. Moja wina, że tam nie pracujesz? – Ale odbierać możesz. Dzwoniłam kilka razy. Dlaczego mnie olałaś? – powtórzyła Wika. – Czym cię tak wkurzyłam? Powiedz, bo naprawdę nie wiem. – Jak to czym?! Pomagałam ci z tą durną klapą do kibla! Z jeszcze durniejszymi pierogami cię kryłam przed babcią! Dizajn na stole zrobiłam! Miła byłam dla każdego i wyczilowałam! A ty? – Emilka spojrzała na ciotkę z bezgranicznym żalem. – Ja bym za tobą w ogień skoczyła, a ty mi urządziłaś jazdę, że żal! Dziwisz się, że mi się hejter aktywował?! – Wciąż jest aktywny? Wciąż jesteś na mnie tak samo wściekła? Przeszło ci choć troszkę? – Całkiem mi przeszło. Już dawno… – Emilka uśmiechnęła się krzywo. – Chociaż teraz to nie wiem, bo znowu ciśniesz bez sensu. – Jak myślisz? Za co zrobiłam ci jazdę? Za to, że pomogłaś z deską sedesową i z uszkami? Czy może za to, że byłaś miła? – Wika próbowała zajrzeć w uciekające oczy siostrzenicy. – Nie. Ale zupełnie tego nie doceniłaś i masz mnie gdzieś! – Wyhamuj… – Mimo groźnej miny usta Wiktorii rozciągnęły się w uśmiechu. – Krzysiek powiedział, że musi przełożyć korepetycje, i nie mogliśmy się dodzwonić. Postanowiłam zaczekać tutaj na ciebie, ale ruszyło mnie sumienie, że Cykoria tak długo będzie sama. Po lekcjach poleciałam do domu, wyprowadziłam psa, pobawiłam się z nim trochę, a potem znowu tu przybiegłam. Pomijając mój wolny czas, widzisz pogodę za oknem? – Wskazała mokre szyby, trzeszczące od naporu wiatru. – Czy tak zachowuje się ktoś, komu jesteś obojętna? Gna przez kałuże i łamie drugi już dzisiaj parasol, żeby się z tobą spotkać i porozmawiać normalnie? – Że niby dla mnie? – A dla kogo? – Taką jazdę mi zrobiłaś… – Emilka zagryzała wargi i tarła czoło, niszcząc zrobiony niedawno makijaż. – Myślałam, że koniec z nami. – Matko jedyna, co za brednie wygadujesz! Mój genialny kolega fizyk jeszcze ci nie wbił do głowy, że nie ma na świecie czegoś takiego jak „koniec”? – Czyli znowu jesteśmy BFF? – Oczywiście! Ale musimy sobie wyjaśnić pewne niedomówienia… Rozmawiały długo. Emilka wylewała z siebie pretensje, sobie nie mając nic do zarzucenia, podczas gdy Wiktoria zarzuciła jej wiele. I vice versa. Chociaż wciąż nie zgadzały się z argumentami drugiej strony, przyjęły argumenty do wiadomości i coś tam zrozumiały. – Dzwonił do ciebie ktoś po imieninach? – zagadnęła siostrzenica, już pogodzona z ciotką, chociaż wciąż niepogodzona z traktowaniem jej jak nierozgarniętego
dziecka. – Tylko babcia. – Wiktoria skrzywiła się z boleścią. – Nie wie, czy powinnam wybrać Krzyśka, czy Janka. Nie jest pewna, co lepsze. A raczej – co gorsze. – No! – Chichot dziewczyny był godny czorta. – Widziałaś, jaki szok zaliczyła na ich widok? Tak jej oczka latały od jednego do drugiego, że tylko czekałam, aż coś jej strzeli w gałkach i na sprężynach będzie musiała je nosić. – Emilka! – Komu babcia kibicuje? Bo ja Krzyśkowi. Trochę hipster, lejący na wszystko fizyką… – Widząc zdumienie ciotki, wyjaśniła przystępniej. – Normalny, spoko gość. – Janek też jest normalny – zauważyła najbardziej obojętnym tonem, na jaki potrafiła się zdobyć. – Po prostu go nie znasz, a z Krzyśkiem przesiedzieliście razem już tyle godzin, że… – Z Bobem nawet godziny bym nie wytrzymała! Z miejsca mnie uznał za idiotkę. I dobrze. Ja jego też! W mojej bajce morału nie dożyje. – Powiedział ci coś? – Nie. Ten typ nie traci czasu na rozmowy z idiotkami. Wszystko już wie. Widziałam, jak na mnie patrzył. Znam to spojrzenie. – Ironicznemu prychnięciu towarzyszyło uniesienie ramion. – Na szczęście dawno się uodporniłam i mam to głęboko w du… Mam to gdzieś! – Przewrażliwiona jesteś. Janek to naprawdę porządny facet. – Yolo! Wiem, że ci się podoba. Gapiłaś się na niego jak sroka w gnat. Też mało brakowało, żebyś oczy na sprężynach nosiła. – Bzdury wygadujesz… – Jasne. Co się dziwisz? Czy ja kiedyś coś mądrego powiedziałam? – Nie bądź złośliwa. – Wiktoria znowu nie zdołała powstrzymać uśmiechu. – Ta rozmowa kompletnie nie ma sensu. Krzysiek jest tylko kolegą z pracy, natomiast Janek zjawił się na imieninach, bo Kamil go siłą przywlókł. Więc zlituj się i nie wymyślaj sztucznych problemów, jak twoja babcia. – Krzysiek z pracy, Bob przywleczony, a ja naśladuję babcię? Dalsza rozmowa faktycznie sensu nie ma – przyznała siostrzenica, kończąc temat machnięciem ręki. – A może spędzimy razem walentynki? Wpadłabyś do nas. Wprawdzie z mamą floł mi się urwał, ale dzisiaj całkiem sensownie gadała. Oczywiście o niczym mądrym. Tak tylko, jak to zwykle ze mną obydwie gadacie. – Obrzuciła ciotkę wymownym spojrzeniem. – Coś wspomniała o wspólnych walentynkach z tobą. Nie zadzwoniłabyś do niej? Byśmy sobie urządziły pogaduchy do rana. Jak kiedyś. Pamiętasz? – Pewnie, że tak… – Wika poczuła wzruszenie. Szczerze mówiąc, myślała, że już tylko ona pamięta pełne śmiechu, rozmów, wina i skrajnych emocji noce. Tęskniła
za nimi. Przecież po to urządziła imieniny, żeby je odzyskać. – Kiedy są walentynki? – W piątek. – Ach! – Tym razem to ona uciekła oczami. – W piątek nie mogę… – Dlaczego? Babcia kazała ci leki przynieść? To cię zastąpię. Najwyżej urwę się ze szkoły. A wieczorem będziemy wolne i wtedy… – Dziewczyna zamilkła, bo zorientowała się, że idzie fałszywym tropem. – Wal śmiało! Kto był szybszy i cię zaprosił? Krzysiek czy Bob? – Nie skojarzyłam, że to walentynki… – Krzysiek czy Bob? – Bob. – Gratulejszyn! Czyli opłacało się na niego trochę pogapić? Wiktoria wiedziała doskonale, co powinna teraz zrobić. Walentynki u Meli? Ciekawe, czy więcej łez wylałyby z żalu czy ze śmiechu. Zdążyłyby wszystko sobie opowiedzieć; o tylu sprawach porozmawiać, tyle postanowić… Uchlałyby się do nieprzytomności, trzeźwiałyby na wspólnym spacerze z Cykorią, zjadłyby razem śniadanie, zrobiłyby obiad i może rodziców zaprosiły na sobotnią kolację. I Mirka z Justyną. Kto wie, czy ten dzień nie zmieniłby na zawsze życia całej popierniczonej rodziny, a nie tylko ich dwóch? I rodziców niewątpliwie by to ucieszyło… Przypomniała sobie ostatnią kolację wigilijną. Siedziała za stołem tak suto zastawionym, jakby spodziewano się co najmniej dwudziestu osób. A byli we trójkę… – Beniu, co my nie tak zrobiliśmy? Czym obraziliśmy Pana Boga, że nam wciąż córki zabiera? – chlipała Janina, trąc oczy mankietem wykrochmalonej bluzki. – Matka! Czy ty się Go nie boisz, że takie rzeczy wygadujesz? – Bernard z oburzenia aż podskoczył w fotelu. – Zlituj się! Przecież nie umarły! – No nie umarły… – Żona przytaknęła bez specjalnego entuzjazmu. – Ale najpierw jedna przez osiem lat nie przychodziła z tym… jak mu tam, dziecko, było? – Paweł – podpowiedziała Wika. – No właśnie. Najpierw ona z Pawłem nie przychodziła na żadne święta, tylko wyjeżdżała w świat, a ledwo wróciła do nas, to masz! – Janina popatrzyła na męża, jakby był czemuś winien. – Ledwo wróciła, druga wyjechała do… Gdzie oni, dziecko, są? – W Maroku. – Wiktoria znowu dopomogła matczynej pamięci. – W Maroku! – powtórzyła ze zgrozą Janina. – Jak można spędzać Boże Narodzenie w Maroku? Czort z tym twoim nieudanym Pawłem, co tylko w lata cię wbił i życie ci zmarnował. Ale Sławuś? On przecież taki rodzinny… Zupełnie nie
rozumiem, czemu nam Amelię i Emilcię wywiózł! Na dodatek między bezbożników. Czy tam są w ogóle jacyś chrześcijanie? – Nie martw się, mamo. Biura podróży dbają o chrześcijańską atmosferę. Jeżeli ktoś chce, może podzielić się opłatkiem, jest Mikołaj i czasami nawet trochę sztucznego śniegu. – Wika spędziła z Pawłem wiele świąt poza krajem, była zatem dobrze poinformowana. – Jakże mam się nie martwić? Przecież nie o opłatek chodzi. Tu chodzi o rodzinę! – Janina patrzyła szklącymi się oczami. – Biura podróży zapewniają też sztuczną rodzinę? – Nie. Rodziny nie. – No właśnie! Niech sobie jeżdżą na wywczasy bezdomne sieroty! A nie moja córka, wnuczka i zięć. Czemu ich tu teraz nie ma? Albo Miruś? Też nie przyszedł. Woli od nas jawnogrzesznicę! A nam tylko na odczepnego życzenia przez telefon złożył… – Janina rozpłakała się tak, że wykrochmalony biały mankiet nie nadążał zbierać łez. – Co ja Bogu złego zrobiłam, żeby czegoś podobnego dożyć? – Dajże wreszcie spokój, kobieto. Naprawdę Go w końcu zdenerwujesz… Siłą ich nikt do Maroka nie wywiózł, więc nie płacz jak nad zesłańcami. Chcieli jechać, pojechali… – Chcieli, chcieli! – Żona przedrzeźniała lekceważący ton Bernarda. – A nie pamiętasz, jak się przyszły pożegnać? Z tego szczęścia Mela miała całe czerwone oczy, a Emilka słowem się do nikogo nie odzywała. Szkoda, że Sławuś nie przyszedł, ale pewnie bał się wysłuchać, co sądzę o jego pomyśle. Wciąż nie rozumiem, co mu do głowy strzeliło. Wiktoria, w przeciwieństwie do matki, doskonale wiedziała, dlaczego Sławek zabrał rodzinę jak najdalej od Szczecina. Boże Narodzenie to idealna okazja do wybaczenia i wyrzucenia z pamięci wszystkiego co złe; dzięki magii świąt znikają nawet najtrudniejsze rodzinne problemy… Ale co, jeśli ktoś tego nie chce? Nie ma wyboru – musi zwiewać przed czarodziejską atmosferą, choćby i na drugi kontynent. Sama uciekała przez osiem lat, więc doskonale rozumiała decyzję szwagra. – Przestań się najeżać. Umówimy się tydzień później… – Wybrała następny weekend, bo najbliższy zarezerwowała dla Janka: jeśli zawozi Martynkę do Gorzowa, szkoda zmarnować okazję. – Postaraj się mnie zrozumieć… – Z rozpaczą patrzyła na Emilkę, wertującą zawzięcie zbiór zadań z fizyki. – Bardzo chcę się z nim spotkać. – Żeby się na niego gapić? – wyburczała siostrzenica znad podręcznika. – Do niczego innego się nie nadaje. – Jest cudownym ojcem.
– Zaraz się popłaczę ze wzruszenia… – Zebrała dłonią opadające włosy i jeszcze bardziej pochyliła się nad książką. – Myślałam, że szukasz faceta, a nie rodziny adopcyjnej. – Jeśli potrafi aż tak kochać dziecko, to na pewno zdolny jest do… – Sorki! – Szelest kartek przybrał na sile. – Muszę materiał z ostatnich korków przejrzeć. – Emilka… Co znaczy według ciebie BFF? Nie po angielsku. Po polsku. Dziewczyna wprawdzie oderwała wzrok od zadań z fizyki, ale nie patrzyła na ciotkę. Zagryzając usta, wpatrywała się w zalane deszczem okna. Wiktoria trochę się bała efektów tej zadumy i tego, co za chwilę usłyszy. W tym momencie do pokoju nauczycielskiego wpadł Krzysiek. – Cześć! Gdzie byłeś? – W piekle! – Cisnął na biurko jakieś papiery i usiadł obok Emilki, zacierając ręce. – Zaczynamy. Zrobiłaś wszystko, co ci ostatnio dałem? Pokaż. – Ściema. – Nastolatka nie kwapiła się z podaniem zeszytu. – Gdybyś był w piekle, jechałoby od ciebie siarą, a wyczuwam raczej… – przysunęła nos do marynarki, węsząc niczym Cykoria – …damskie perfumy? – A bo to jedne? Między pięć bab wpadłem. Cud, że się nie udusiłem – jęknął. – Chociaż już pachniały jak maciejka w czerwcu, to przed wyjściem każda sięgnęła do torebki i poprawiła z fasonem. Mało ducha nie wyzionąłem! – Co to za spotkanie? – Wiktoria, widząc, że Emilka kompletnie ją ignoruje, zaczęła zbierać swoje rzeczy. – U Joanny siedzieliście? – No. Wcisnęła mnie do komitetu organizacyjnego. Z zemsty za Zalesie. Ja mam, cholera jasna, szczęście. – Skrzywił się. – W kwietniu rusza konkurs wiedzy o Szczecinie. Siedemdziesiąta rocznica wyzwolenia. Pamiętasz? Asia mówiła na ostatniej radzie. – Tak, tak. Pamiętam… – Wika wzięła do rąk rozłożoną na podłodze parasolkę i próbowała ją złożyć. – Co ty masz wspólnego z wyzwoleniem Szczecina? Będziesz mówił o reakcjach fizycznych zachodzących w alianckich bombach? – Oderwała wzrok od połamanych drutów. – Chyba raczej Boguś powinien się znaleźć w komitecie. – Właśnie! Ale on nie zachował się w Zalesiu jak zbój i nie doprowadził twoich bachorów do zbiorowej histerii, więc nie zasłużył na karę. A ja owszem. – Przesadzasz. Asia ci powiedziała, że komitet jest za karę? – Ależ skąd! – Na twarzy Krzyśka malowała się coraz większa niechęć. – Przecież wy podobnych rzeczy nigdy wprost nie mówicie, tylko zajeżdżacie z zupełnie innej strony. Joanna oznajmiła, że włączyła mnie do komitetu ze względu na mój talent do precyzyjnego myślenia i zdolności organizacyjne. Myślałem, że ją zabiję, ale nie mogłem, bo wychwalała mnie pod niebiosa i kazała podziwiać tym wszystkim
maciejkom. – Pokręcił bezradnie głową. – Nienawidzę was za te pokrętne strategie. Skuteczne skądinąd. Pozwoliłem się podziwiać, udając, że czuję się wyróżniony, a nie ukarany. – No dobra. Nie przeszkadzam. Uczcie się. – Wika złożyła wreszcie parasolkę, sprawdziła, czy wciąż działa automatyczne otwieranie, a potem podeszła do wieszaka i starannie zapięła kurtkę. – Jeśli mnie wiatr nie porwie, zobaczymy się jutro. – Przerzuciła wzrok z kolegi na siostrzenicę. – Albo kiedyś tam. – Uśmiechnęła się smutno do Emilki. – W piątek się zobaczymy. – Dziewczyna dobitnie wypowiedziała każde słowo. – Ale… Bo ja… Mówiłam ci… – Mam gdzieś twoje „ale”! Przyjdę w piątek. Pomogę ci wybrać ciuchy, zrobię makijaż. Walentynki to walentynki. Musisz jakoś wyglądać bez względu na wszystko. – Wybierasz się gdzieś? – Krzysiek spojrzał z zaciekawieniem na Wiktorię. – Ma randkę z plackiem – odpowiedziała za ciotkę Emilka. – Ale jest chwilowo w nieogarze i wierzy, że to ciacho, a nie czerstwy racuch. – Nie rozumiem. Piekarza jakiegoś poznałaś? Czy cukiernika? – dopytywał Krzysiek, nie doczekał się jednak odpowiedzi, bo obydwie kobiety zaczęły się ściskać i przytulać, że nie wiedział, gdzie się która zaczyna, a gdzie kończy. – Dziękuję! – Mam ochotę powiedzieć „wypchaj się”, ale powiem „nie ma za co”. – Kocham cię, mała! – Ja ciebie, niestety, też. – Kiedyś z wami oszaleję – sapnął Krzysiek. – Ćwiczycie role do jakiegoś filmu? – Naśladując ich manierę, targał je za rękawy. – Dostanę wreszcie zeszyt z zadaniami domowymi? Sprawdzę, a wy w tym czasie wyznawajcie sobie miłość do woli. – Przepraszam, już idę. – Wbrew deklaracji Wika znowu przytuliła siostrzenicę. – Zadzwonię jutro do ciebie, dobrze? – Będę czekać. – Zadania poproszę! Bo inaczej zrobię: „buuuaaa”! – wydarł się ile sił w płucach i wreszcie odniósł pożądany efekt: Wiktoria zamachała rękami i rozradowana uciekła z pokoju nauczycielskiego, natomiast Emilka podała mu zeszyt. – O jakim placku mówiłaś? – Podniósł głowę znad skomplikowanych obliczeń, kiedy zostali sami. – Kto zaprosił twoją ciocię na walentynki? – Janek. Skończony placek, nie? – Trudno powiedzieć… – Łatwo. Total placek. Chociaż ty nie ściemniaj! – No dobra, nie ściemniam… – Krzysiek przygryzł wargi. – Mam nadzieję, że
poradzi sobie z randką lepiej niż z gliną. Byłem u niego na budowie. Tak wszystko spie… zepsuł, że nie mogłem już pomóc. Jeśli domy nie rozjadą mu się ścianami na cztery strony świata, to ja zacznę uczyć psychologii. – Wiedziałam! – Emilka zaśmiała się triumfalnie, po czym nagle spoważniała. – Czemu nie zaprosiłeś jej na walentynki? – Daj spokój z żartami. Przejdźmy do spraw poważnych… – Zastukał palcem w zeszyt. – Zobacz. Zrobiłaś tu błąd. Pomyliłaś dane. Prom kursuje między punktami A i B leżącymi na przeciwległych brzegach rzeki. Odległość między punktami A i B wynosi D, a linia AB tworzy z brzegiem rzeki kąt… – Nie ściemniaj! – Nie ściemniam. Naprawdę się walnęłaś. Zapomniałaś uwzględnić, że prędkość V1 wody jest stała na całej szerokości rzeki. Ale resztę zadań rozwaliłaś na szóstkę. – Mam nadzieję, że na starość nie zdziwaczeję tak jak wy – zaburczała Emilka. – Przewiń. Gdzie zrobiłam ten durny błąd?
ROZDZIAŁ 15 – Dżizas! Co za bajzel! – Planowałam posprzątać przed twoim przyjściem… – Spodziewałaś się mnie w lipcu? – Emilka patrzyła z uznaniem na porozwalane wszędzie ciuchy. – Jak w lumpeksie. Ale to nawet lepiej. Tak będzie łatwiej coś wybrać. – Przecież ja już wybrałam. Stąd ten bałagan… Może być? – Wika obróciła się przed siostrzenicą. – Nieźle. Pod warunkiem że Bob przyjdzie w smokingu. – Co ci się nie podoba? – broniła się Wiktoria. – Wyglądam elegancko. – Fakt. Myślałam, że do kuratorium cię wezwali i dopiero wróciłaś. – To w co ja mam się ubrać? – Wiktoria wypowiedziała słynne zdanie, które czyni człowieka kobietą. – Myślałam, że tak będzie okej… – Poruszając energicznie biodrami, zrzuciła ołówkową spódniczkę i zabrała się do rozpinania guzików czarnej bluzki. – Ciekawe, na ile walentynkowych gadżetów byś trafiła z takim ponurym imidżem. – Emilka podnosiła z łóżka sukienki, swetry, koszule i tuniki. – Ale obrońcy Nocy Świętojańskiej na pewno chętnie użyją cię jako antyreklamy walentynek. – Ze sterty ubrań wyciągnęła czarne, grube legginsy i przerzuciła je sobie przez ramię. – Daj spokój z walentynkami. To zbieg okoliczności. Jestem przekonana, że on nie kojarzy. – Nawet jeśli zapomniał, to Martynka mu przypomni. Mówiłaś, że robiliście w szkole walentynkowe kartki… – Emilka oderwała się od segregowania ciuchów. – Ale nie będziesz kochać jej bardziej ode mnie? Bo uduszę smarkulę! – Toś wymyśliła! – Cmoknęła siostrzenicę w policzek. – A Martynka o niczym nie ma pojęcia. Tak jest lepiej dla wszystkich… – Wskazała na kupkę odrzuconych przez nią ubrań. – Mogę już chować? – Zabrała się do układania rzeczy na półkach lub zawieszania ich na drążku. – Niech sobie dzieciak pożyje w nieświadomości – zgodziła się nastolatka po chwili namysłu. – Ale kiedy już się dowie, czaisz, jak się ucieszy? Chciałabym to zobaczyć.
– Nie wiadomo, czy będzie miała z czego się cieszyć. – Wika schowała głowę w szafie. – Idziemy tylko na kawę. Wybierz mi coś, ale zapomnij o walentynkach. Janek prędzej przyjdzie w smokingu niż z bukietem róż. – Czil. Gadaj, co chcesz, a ja swoje wiem. – Ja też… – odpowiedziała Wiktoria tak cicho, że usłyszały ją wyłącznie wieszaki. Zadzwonił w czwartkowy wieczór. Późny wieczór. – Cześć. Nic się nie zmieniło? Spotkamy się jutro? – U mnie nic się nie zmieniło. – Pomna uwag Anuli, że jest utrzymanką budżetówki i nie ma pojęcia o normalnym życiu, pominęła milczeniem jego kilkudniowe milczenie. – W takim razie będę po ciebie koło dwudziestej. Masz w pobliżu sporo fajnych knajp. Na pewno znajdziemy coś przytulnego. Pasuje? – Pasuje – odpowiedziała zwięźle, żeby nie zabierać mu cennego czasu, o którym tyle mówiła przyjaciółka. – O dwudziestej? – Mniej więcej. Zależy, jak się wyrobię. Zadzwonię pół godziny wcześniej. Może być? – Może. Czekam na twój telefon i… – Fajnie. To co? Do jutra? – Do jutra. Nacisnęła czerwoną słuchawkę i zobaczyła komunikat: „Połączenie zakończone. Czas trwania rozmowy: 47 sekund”. Mogłam powiedzieć: „Dobranoc. Życzę ci kolorowych snów i nie zapomnij Martynce opowiedzieć bajki, zanim się położysz” – pomyślała. Wtedy połączenie trwałoby aż minutę. Wzruszyła ramionami i odłożyła telefon na toaletkę. Znowu zarwała noc i znowu szamotała się z myślami, wątpiąc w różnice między budżetówką a światem biznesu. Miłość nie ma przecież branży ani sygnatury PIT… – Załóż! – Emilka złapała krwistoczerwoną, zrobioną z grubej bawełny, rozkloszowaną tunikę i patrzyła na nią w zachwycie. – Nigdy cię w tym nie widziałam. Dawno kupiłaś? – Dawno. Kiedy wprowadziłam się do was, ty i Mirek byliście na wakacjach, a my z Melą latałyśmy po sklepach… – Wika uśmiechnęła się z nostalgią. – Nic dziwnego, że mnie w tym nie widziałaś. Ani razu nie założyłam. Kupiłam pod wpływem głupiego impulsu, chyba przez kolor. – Coś ty! Odjechany ciuch: niby prosty, a genialny. Nierówna linia dołu, wielkie kieszenie… Wkładaj! Wika założyła tunikę i stanęła przed lustrem.
– Coś ty wymyśliła? W życiu w tym nie pójdę. Wyglądam jak Dzidzia Amoroso. – Słucham? – Emilka wybuchnęła śmiechem. – Kto to jest Dzidzia Amoroso? – Nieważne. Wyglądam jak stara baba przebrana za dziecko… – Ustawiła stopy do środka i zginając kolana, wyrecytowała: „A w dodatku, daję słowo, mam rodzinę wyjątkową: tata mój do pieca sięga, moja mama taka tęga, moja siostra taka mała, a ja jestem samochwała!”. – Dygnęła nisko, trzymając za rąbki tuniki. – Wyglądasz kretyńsko, bo masz gołe nogi i stąd wrażenie. – Siostrzenica wciąż śmiała się do rozpuku. – Wciągaj legginsy! Są grube i trywialne. Wyciszą tunikę. – Podała ciotce narciary, które odłożyła już na początku poszukiwań. – I płaskie oficerki. Leć po buty, a ja w tym czasie znajdę bransoletę. Masz taką wielką, czarną, z cieniutkimi, złotymi końcówkami… Wiktoria posłusznie pobiegła do przedpokoju. Przyniosła kozaki, rzuciła je obok łóżka i zaczęła wbijać się w niemiłosiernie wąskie nogawki spodni. Po chwili znowu stała przed lustrem, ale tym razem z zupełnie inną miną. – Ha! Nie mówiłam, że chamskie legginsy i proste buty wszystko zmienią? – Nooo… – Wika uśmiechała się do własnego odbicia. – W życiu bym tego nie wymyśliła. – I jak? Nadal wyglądasz jak dzidzia? – Nie. – Tunika zasługuje na Oscara, ale wyłącznie za rolę drugoplanową. Schowała się w cień. – Schowała. – A co dostanie Oscara za rolę pierwszoplanową? – Co? – Dżizas! A już tak dobrze szło… – Dziewczyna machała rękoma w stronę lustra. – Przecież teraz widać tylko zgrabne i długie do nieba nogi. Na dodatek widać ich akurat tyle, co trzeba: nie za dużo, nie za mało. – Na pewno nie za dużo? – Uwierz mi. Gdybyś miała rajstopy i szpile, byłoby za dużo; nadawałabyś się na pobocze autostrady Szczecin – Świnoujście. Ale narciarska nogawka i płaski oficer totalnie zabijają ten klimat – tłumaczyła Emilka, wskazując dłońmi na poszczególne partie ciała. – Nie wali od ciebie seksem, jak od dziadka wodą po goleniu: zero dekoltu, biodra schowane w mocno rozkloszowanej tunice… I tylko nogi na dwa metry. – Czuję się przekonana. – Wika z satysfakcją podziwiała swoje odbicie. – No ja myślę! – Uśmiechnęła się chełpliwie Emilka. – Jeszcze tylko szyję czymś ci muszę zakryć. Niech się Bob męczy! – podsumowała złośliwie. – Czym? – Szyja ich strasznie rajcuje – wyjaśniła nastolatka tonem starego seksuologa. –
Czytałam o tym niedawno. Atawizm. Też go mamy. Dlatego rzucamy łbem i odgarniamy włosy, gadając z kolesiem, który nam pasuje. Odsłaniamy gardło, czyli mówimy: „jesteś moim panem”. – Gdzieś ty wyczytała podobne rewelacje? – Wika wpatrywała się w lustro, coraz bardziej zadowolona z siebie. – W gazecie… – Emilka oderwała się na moment od grzebania w szufladach. – Udowodnili ten ich atawizm badaniami. Wystawili facetom kilka lasek: jedna lepsza od drugiej i każda ubrana totalnie na wabia. Potem kazali im powiedzieć, która według nich nie pocina w gierki. Czyli wiesz, jest ostrożna i zamknięta na te… no… na przygodowe znajomości. – Chyba przygodne. – A przygodowe i przygodne nie wyglądają przypadkiem tak samo? – Może i wyglądają – zgodziła się Wiktoria. – I co z tymi badaniami? – Szok wyszedł! Za każdym razem faceci wybierali panienkę z zasłoniętą szyją. A laski na przemian miały zasłonięte szyje. Nie zawsze jedna i ta sama. Kleisz? Chociaż wszystkie miały prawie na wierzchu cycki i tyłek, to każda grupa kolesi uznawała, że taka z zasłoniętą szyją w gierki nie pocina. Bo nie widzieli odsłoniętego gardła… – Wróciła do przetrząsania szuflad, wywlekając apaszki i szaliczki takim samym gestem, jakim iluzjonista wydobywa z kapelusza kilometry powiązanych na supełki chusteczek. – Chyba jeszcze gdzieś mam tamtą gazetę. Przyniosę ci, to sama przeczytasz… Mnie się oczy otworzyły. Wiedziałaś na przykład, że kobiety mają pierwotny pęd do nieobsianej ziemi? I chociaż mieszkają w blokach, w centrum Szczecina, ryją trawniki pod oknem, sadzą kwiatki i krzaczki. A za to faceci na chacie średnio się do kuchni garną, ale za to biją się o miejsce przy grillu i jeden drugiego nie chce dopuścić. Bo ogień tak na nich działa… Mamy to! Bang, bang, bang! – Naśladowała głosem strzelanie, celując palcem w czarny, wiskozowy szal z lekko mieniącą się gdzieniegdzie, złotą nitką. – Jak z kompletu do bransoletki! – Spojrzała triumfalnie na Wiktorię. – Chodź. Teraz robimy enter. – Zaplątała szal wokół jej szyi, sto razy zmieniając układ zwojów. – Jest okej – orzekła w końcu i pociągnęła ciotkę do lustra. – Co myślisz? Bo ja jestem zachwycona. – Nie wyglądam na wabia. Prawda? – Oszalałaś? W życiu bym cię na wabia nie ubrała! Pomijając wszystko inne, nie jestem tym zainteresowana. – Z twarzy Emilki zniknęło zadowolenie. – Wręcz przeciwnie… Wiktoria miała świadomość, że krnąbrna nastolatka z natury odrzuca argumenty, z którymi się nie zgadza, i bombarduje je na oślep albo pyskówką, albo zaciętym milczeniem. Wolała zatem nie przekonywać jej na siłę do Janka. Liczyła, że z czasem sama zmieni zdanie. I jak mało kto wiedziała, że jest to możliwe. Kiedy po
ucieczce od Pawła wprowadziła się do Meli, długi czas była ostentacyjnie bojkotowana przez nadąsaną siostrzenicę. Wiele wody w Odrze upłynęło, zanim sytuacja odwróciła się o sto osiemdziesiąt stopni. Miała nadzieję, że on też pokona młodzieńczą zaczepność dojrzałym spokojem. Jeżeli radzi sobie z Martynką, tym bardziej dogada się z nastolatką, rozumiejącą znacznie więcej niż siedmioletnie dziecko. – Czyli mogę tak iść? Dobrze wyglądam? – zapytała wesoło. – Wyglądasz, jakbyś mówiła: „Co poradzę, że pan Bóg nie kichnął, jak mnie lał w foremkę?”. – Słucham? – Wika zaśmiała się serdecznie. – Nie rozumiem. – Co tu rozumieć? – Siostrzenica wystawiła do lustra tył swoich dżinsów. – Miałaś farta i tyle. A ja nie. Bo jak mnie Bóg lał w foremkę, niestety kichnął. I mu się trochę ciasta rozlało w okolicach dupy… Nienawidzę swoich bioder! Mam je po matce. Widzisz to? – Poklepała się po pośladkach. – A widzisz to? – Wiktoria złapała ją za ramiona i pociągnęła tak, że ich twarze niemal dotykały nosami bezlitosnego zwierciadła. – Kwestia czasu – prychnęła Emilka. – Kiedyś każdy dostanie zmarszczek, a dupa nikomu się nigdy nie zmniejszy. Ale czil… – Machnęła ręką. – Jesteś ze mnie zadowolona? Spisałam się jako BFF? Przekonałaś się, że wiem, co to znaczy? – Jesteś najlepszą BFF na świecie. – Przytuliła mocno siostrzenicę. – I przepraszam za tamto. – Spoko. Mnie też hejter poniósł… – mamrotała Emilka, nawet nie próbując uwolnić się z objęć ciotki. – Obydwie jesteśmy głupie i niepotrzebnie sobie spiny urządzamy. Jak powiedziałam mamie, że nie przyjdziesz na walentynki, to chyba nawet zadowolona była… – Dziewczyna zamilkła, czekając na reakcję Wiki, ale doczekała się tylko mocniejszego uścisku. – Ona w ogóle robi się jakaś odklejona. Gdybym jej nie znała, tobym pomyślała, że się ziołem jara. Czasem siedzi nieprzytomna i zdania nie może sklecić, a czasem śmieje się jak durna z byle czego i wpada w amok zakupów albo przemeblowuje chatę. Najchętniej bym się stamtąd wyprowadziła. – Znowu zamilkła, ale nie doczekała się reakcji. No trudno… Już dawno zrozumiała, że niczym nie sprowokuje Wiki do szczerej rozmowy na temat swoich rodziców. Wciąż nie mogła się z tym pogodzić. – Słyszałaś? Mama się ucieszyła, że nie przychodzisz do nas na walentynki. I co? Nie przeszkadza ci to? – Nie. Bo domyślam się, że powiedziałaś jej, gdzie i z kim dzisiaj wychodzę. A twoja mama, nie mniej od twojej babci, chce, żebym ułożyła sobie wreszcie życie. Emilka wyrwała się z objęć ciotki jak oparzona. – Masz zamiar ułożyć sobie życie z tym… z tym…? – Z tym Jankiem – podpowiedziała szybko Wiktoria, zanosząc się śmiechem. –
Na razie mam zamiar wypić z nim tylko kawę. A swoją drogą, jestem ciekawa, czy ty, kiedy znajdziesz sobie chłopaka, będziesz chciała spędzać walentynki ze mną i z mamą. – Nie grozi – prychnęła Emilka. – Na chamskie festyny z byle lapsami i nolajfami się nie ustawiam. – Poczekaj, poczekaj. Pojedziesz na studia do Warszawy, zmienisz zdanie. – No chyba że w Wawie… – Nastolatka skorygowała wcześniejszą deklarację, ale zrobiła jeszcze bardziej kpiącą minę. – Sądząc po serialach, miasto roi się od wolnych ciach. Ledwo zaryczana baba wychodzi z sali rozwodowej, już wpada na przystojniaka z marzeń. A tutaj? Zaliczam bez przerwy balety i melanże – i co? Same placki cierpiące na NNS. – Na co? Co to jest NNS? – Niebezpieczne nagromadzenie spermy – wyjaśniła uprzejmie nastolatka, a potem popatrzyła uważnie na roześmianą Wiktorię. – Planujesz pobrać go z szatni? – Boże! Znowu nie rozumiem. Kogo pobrać? Z jakiej szatni? – Pytam, czy po kolacji zaprosisz Boba na noc. – Ledwo dokończyła zdanie, zobaczyła, jak twarz ciotki upodabnia się kolorem do tuniki, a jej brwi splatają się we wściekły węzeł. – No co? Pytam, bo… – Zwariowałaś? Powinnam się teraz obrazić! – Nie obrażaj się. Starczy fochów na ten miesiąc. Przepraszam. – Emilka zaczęła wysyłać całusy z prędkością dwóch na sekundę. – Pytałam, bo chciałam… Mogę u ciebie nocować? Pobawię się z Cykorią, zjemy kolację, pooglądamy jakieś filmy. – Ponieważ z oczu Wiktorii zniknęło zgorszenie, a w jego miejsce pojawiły się ciepłe iskierki, podskoczyła z radości. – Mogę! – Nie wiem. Najpierw zadzwonię do twojej mamy. A ty w tym czasie idź z psem. – Boisz się, że będę podsłuchiwać? – Nie. Boję się, że pies się zsika. Weź ją na spacer – celowo mówiła głośno i wyraźnie. Cykoria zastrzygła uszami na hasło: „pies”, a słysząc „spacer”, poderwała się z podłogi i skoczyła na swoją panią. – Ja zostaję. Emilkę poproś. – Wskazała na siostrzenicę. – Au… Tak! Wyjdziemy na dwór… Au! Nie odgryzaj mi palców! Au! Gdzie smycz? No już, no idę przecież… – Cześć, Mela. Nie przeszkadzam? – Nie. Jak się miewasz? Słyszałam o walentynkach z Jankiem. Fajnie, że cię zaprosił, i pew… – Na kawę mnie zaprosił, a nie na walentynki – sprostowała szybko. – Zwykłe spotkanie. Nie wiem, czy coś z tego będzie. Jakiś dziwny jest.
– To znaczy? – Nieważne. Przepraszam, że nie przyjdę dzisiaj do was, ale nawet nie masz pojęcia, jak mnie ucieszyło twoje zaproszenie. Czy za tydzień wciąż aktualne? – Moje zaproszenie? – zdziwiła się Mela. – Emilka wspominała, że… – Nie znasz jej? Najpierw coś głupiego wymyśli, a potem wciska ludziom bzdury na siłę. – Coś głupiego? – powtórzyła Wiktoria zdruzgotanym głosem. – No właśnie. – Siostra zdawała się nie zauważać jej smutnego tonu. – Co poradzę, że u niej język nie współpracuje z mózgiem? – Mela, obraziłaś się na mnie? – No coś ty! – Rozmawiasz jakoś tak… Że bzdury… Dla mnie to nie są bzdury. Bardzo bym… – No właśnie! – Amelia weszła jej w słowo. – Wierutne bzdury! Tłumaczyłam Emilce, że na pewno któryś z imieninowych panów zaprosi cię na walentynki, ale była niepocieszona. Brakowało tylko, żeby tupała i płakała ze złości. Zrozum ją. Nie ma chłopaka, więc wstydzi się pewnie przed koleżankami, że zamiast na randce będzie siedzieć z matką w domu. – Mela… – Naprawdę nami się nie przejmuj i baw się dobrze! Fajny ten Janek. Zupełnie go nie skojarzyłam i dopiero potem Emilka mi przypomniała, że kiedy u nas mieszkałaś, to często z nim i z jego córką na Skypie siedziałaś. Nie przypuszczałam, że tak się zaprzyjaźniliście. Chociaż ten drugi… Zapomniałam imienia… Też sympatyczny. Ile oni mają lat? Bo ten drugi, chociaż mniej przystojny, znacznie młodziej od Janka wygląda. – Nie chcę teraz o nich gadać! – Wiktoria czuła, że zaraz się rozpłacze. – Czemu rozmawiasz ze mną jak z kimś obcym? Mela, co się z nami stało? – Masz rację, nie ma sensu teraz o tym gadać. Szykuj się lepiej na randkę, a kiedy się spotkamy, wszystko mi opowiesz. O jednym i o drugim. Słabo ich poznałam, bo musiałam rodziców odwieźć, ale to nic. Co się odwlecze, to nie uciecze. – Niech będzie. Opowiem ci w następny piątek? – Wika złapała się przysłowiowej brzytwy. – Umawiamy się, prawda? – Trudno mi teraz powiedzieć. Zdzwonimy się, dobrze? – Dobrze – westchnęła, zrezygnowana. – Chciałam jeszcze tylko zapytać, czy Emilka może u mnie zostać do jutra. – Chyba nie powinna. Przecież różnie te twoje walentynki mogą się skończyć. – Czy ty mnie nie znasz? – Z trudem hamowane łzy powoli toczyły się po policzkach. – Mela, co się dzieje? Co ja ci zrobiłam? Błagam, zlituj się. Za co mnie…
– W porządku. Niech Emilka u ciebie przenocuje. A ja już nie przeszkadzam. Idź się szykuj na upojną randkę. Zdzwonimy się. Pa! Odłożyła komórkę na stół. Tuż obok laptopa, przy którym siedziała. – Pozwoliłaś, żeby Emilka została u niej na noc?! – Dochodzący z ekranu surowy głos zwielokrotniało echo satelity. – I dziwisz się potem, że masz z córką kłopoty? Na kogo ona wyrośnie, jeśli będzie przebywać w towarzystwie uganiającej się za chłopami, podstarzałej baby? Fatalny przykład dla osiemnastoletniej dziewczynki. Trzeba było powiedzieć, że ma natychmiast wracać do domu. – Emilka nie jest już dziewczynką, a Wika nie ugania się za chłopami. – Miała ochotę strzelić klapą tak, żeby laptop i siedzący w nim Sławek rozsypali się na milion kawałków. – Bądź spokojny, naszej córce nic nie grozi. – Twoja łatwowierność mnie przeraża. Naiwnie i ślepo kochasz Wiktorię i nie widzisz faktów. Dobrze zrozumiałem, że Emilka zapraszała ją do nas na walentynki? – Tak. Ale… – I jeśli dobrze zrozumiałem, Wiktoria odmówiła? Czyli jakie są fakty? Dzisiaj wieczorem ty zostaniesz zupełnie sama, a twoja siostrzyczka będzie się bawić z fagasem do białego rana. Albo i dłużej. Nie musi się spieszyć, bo zapewniła opiekę swojemu psu, prawda? – Rozjechane piksele nie przeszkodziły dostrzec Meli zasmuconych oczu męża. – Skarbie, nie widzisz, że kolejny raz wystawiła cię do wiatru? Emilkę zresztą też, a ponoć tak strasznie ją kocha. I co? Obydwie zostałyście na lodzie, a ona idzie się gzić w najlepsze. Mela, obudź się wreszcie! – Zastukał w oko kamery, więc jego zgięty palec królował na całym ekranie. – Pogódź się z tym, że ona zdradzi całą rodzinę, jeśli jakiś facet kiwnie na nią palcem: Paweł, Janek albo inny Franek. – Doprawdy tak bardzo się martwisz, że do nas nie przyjdzie? – Amelia machała ręką, jakby ten gest mógł usunąć obraz napominającego palca. – A ja nie! Ja się ucieszyłam, że odmówiła. Już sobie wyobrażam, co byś mi wygadywał, gdyby przyjęła zaproszenie. Masz obsesję na jej punkcie! – Owszem. Mam obsesję. Ale nie na jej punkcie, tylko na twoim. Kocham cię i martwię się o nas. Zobacz, co się dzieje po jednym telefonie Wiktorii – tłumaczył spokojnie. – Kłócisz się ze mną, chociaż nie jestem niczemu winien. Na mnie przerzucasz złość i pretensje, które tak naprawdę jej się należą. To nie ja zostawiłem dzisiaj ciebie i Emilkę, tylko ona. Ale do niej się wdzięczyłaś i oddałaś jej nasze dziecko, a na mnie krzyczysz gorzej niż ja na swoich matrosów. Dobrze, że tego nie słyszą. – Nie krzyczę na ciebie i się nie kłócę. – Uśmiechnęła się potulnie do ekranu komputera. – Po prostu denerwujesz mnie…
– Bo przedstawiam brutalne fakty? – Posłał jej całusa. – Wiem, że to boli. Na szczęście ja się nie boję bólu. Owszem, nie podoba mi się, że Emilka spędza tyle czasu z Wiktorią. Nigdy tego nie ukrywałem, prawda? – Musiał odczekać kilka sekund, zanim pytanie dotarło na drugą półkulę i zobaczył potakiwanie. – No właśnie. A nie podoba mi się, bo wiem, że ty jesteś dojrzałą, mądrą kobietą, więc na pewno dojdziesz w końcu do takich samych wniosków jak ja. Dostaniesz jeszcze kilka razy kopa w tyłek i wreszcie zrozumiesz. Ale Emilka? Jest zbyt młoda, żeby samodzielnie cokolwiek pojąć… – Tym razem na ekranie królowały oczy Sławka: zatroskane i pełne czułości. – Za co ty się na mnie wściekasz? Za to, że cię kocham? Przecież ja bym za was życie oddał. Dziwisz się, że próbuję was chronić przed złem? – Też cię kocham. – Amelia zupełnie skruszała. – Ale nie przesadzaj. Wika to nie szatan. – Do anioła też jej, niestety, daleko. Zamieni wszystkich na pierwsze lepsze portki. Zostawi i ciebie, i Emilkę, i Mirka… – Zamilkł na chwilę. – No właśnie. Wiesz, co u Mirka? – Nie wiem. – Odezwał się? Przyszedł po pieniądze? – Nie. – Tylko patrzeć, jak przyjdzie. Zobaczymy, ile czasu będzie opłacał miłością rachunki. Pamiętasz, co powiedzieć, kiedy już się pojawi? – Pamiętam. – Mela skinęła głową. – Że albo wraca i ma wszystko, albo idzie żebrać na ulicę. Sławek pochwalił ją aprobującym uśmiechem. – A jak róże? Pachną chociaż trochę? – Poczuł, że z ekranu znowu wieje chłodem, więc postanowił ocieplić atmosferę. – Tak. Dziękuję. Jesteś kochany, że pamiętałeś. – Amelia spojrzała na wielki bukiet kwiatów przyniesiony rano przez gońca. – Jak mógłbym zapomnieć o mojej jedynej walentynce? Skarbie, musimy trzymać się razem. Dookoła same awantury i rozwody. Zauważyłaś, że wśród naszych znajomych nie ma już nikogo normalnego? Nie pozwolę, żeby… – Przerwał nagle, a Amelia usłyszała w tle łamaną angielszczyznę. – Przepraszam, muszę iść na mostek. Zaraz odbieramy pilota i wchodzimy do portu. Będę dostępny dopiero za jakieś pięć, sześć godzin. Muszę przycumować, zaliczyć Security, zdać odpady… – Nie szkodzi. Poczekam. Odezwij się, kiedy będziesz wolny. – Zanim połączenie się urwało, usłyszała kilka zdań, które wypowiadał do kogoś mocno podniesionym głosem. Wstała z krzesła. Z laptopem pod pachą przeszła do sypialni. Rzuciła komputer na poduszkę przeznaczoną dla męża i położyła się obok – za kilka godzin w Polsce
będzie środek nocy, a ona musi przecież usłyszeć przyzywający ją sygnał. Sięgnęła do nocnej szafki, wyłuskała ze srebrnego listka tabletkę i połknęła ją, przepychając przez gardło niewielką ilością śliny. Czarodziejskie pigułki stały się jej najlepszym przyjacielem, bez którego nie potrafiła już normalnie funkcjonować. Z nastaniem nocy potrzebowała ich bardziej niż czegokolwiek innego. Sprowadzały na nią kamienny sen w ciągu kilku minut. Spojrzała na zegarek: dziewiętnasta. Grzeczna ze mnie dziewczynka. Na dobranockę jestem już w łóżku – pomyślała, włączywszy telewizor. Zamiast bajki wybrała wieczorne wiadomości. Ojej. Nie jestem jednak grzeczna. Zapomniałam umyć ząbki i przebrać się w piżamkę… Patrzyła w telewizor, ale nie była w stanie zrozumieć niczego. Skup się! – powtarzała, chcąc zapanować nad gonitwą myśli. Nienawidziła tego stanu kompletnego zagubienia, kiedy fragmenty zdań i złe emocje pozbawiały ją samokontroli, wpędzając w okropną mieszaninę lęku, wstydu, wściekłości, bezradności i sama nie wiedziała, czego jeszcze. Skup się, do jasnej cholery! Im żarliwiej apelowała do własnego rozsądku, tym mocniej waliło jej serce, szumiało w uszach, a łóżko przypominało wodny materac. Skup się! W dniu dzisiejszym premier podpisał… Mam nadzieję, że Wiktoria się domyśliła, że nie mogę swobodnie rozmawiać… Państwo zapowiada ostrzejszą politykę wobec oszustów… Przecież Mirek nie zadzwoni, za dumny jest. Nienawidzi nas. Prędzej do Caritasu pójdzie. Na co Sławek liczy? Że złamie syna pieniędzmi...? Ministerstwo rolnictwa nie sfinansuje budowy biogazowni… Po co mi ten wielki dom? Echo w nim niesie od pustki. Nawet wnuki nie będą tu przychodzić. Mirek już uciekł, a Emilka tylko czeka… Obecnie w Polsce firmy rozwijają się w tempie średnio dwadzieścia procent rocznie… Wiktoria wyjdzie za Janka, dzieci zerwą z nami kontakt. W zasadzie już zerwały. Ciekawe, kto nam poda na starość lekarstwa. Nikt. Ale po co się martwić? Sprzedamy pusty dom i znajdziemy jakiś wypasiony pensjonat, gdzie umrzemy, otoczeni doskonałą opieką. Dostaniemy wspólny pokój. Sławek każdego dnia będzie odsądzał od czci i wiary Wiktorię, że przez nią zostaliśmy sami. Chociaż z drugiej strony, czy on nie ma racji? Jeśli wybrała randkę, to mogła przynajmniej Emilki nie zatrzymywać dla siebie… Wejściem na norweski rynek zainteresowanych jest od kilkunastu do kilkudziesięciu polskich przedsiębiorstw… Wróci ze spotkania z Jankiem i na pewno przegadają do rana. Żadna nie pomyśli o mnie: zamkniętej w pustym domu, nikomu niepotrzebnej. Bo komu, tak naprawdę, jest potrzebna? Zabija dzień po dniu wymyślanymi na siłę zajęciami. Może jednak zadzwonić? Przyznać się Wiktorii, że rozmawiała z nią jak z obcą, bo miała podsłuch? Albo zapytać córkę, co porabia… Zgodnie z zapowiedziami analityków rynku paliw… Nie! Do Emilki nie ma po co dzwonić. Na pytanie, czy była na spacerze z psem, odpowie zapewne: „Nie! Z krokodylem byłam!”. Dlaczego traktuje matkę jak wroga? I Mirek też. Oddała im
całe życie. Nigdy nie miała czasu dla siebie. Zawsze miała męża, dzieci, siostrę, rodziców. A teraz zostałam sama… Odetchnęła z ulgą, czując nadciągającą falę bezwładu; ciało powoli zamieniało się w kamień, a mózg w budyń. Happy valentine’s day, kochanie. Półprzytomnymi oczyma spojrzała na leżący obok laptop. Tylko ty o mnie dzisiaj pamiętałeś… Muszę biustonosz zdjąć albo chociaż rozpiąć… uwiera… – Nie dała już jednak rady ruszyć ręką.
ROZDZIAŁ 16 – Masz rodzeństwo? – Wiktoria przypomniała sobie, że na rysunkach Martynki oprócz dziadków pojawiali się czasem wujek Tomek i ciocia Ania. – Siostrę. Ale nie w Szczecinie. Wyjechała na studia i tam już została. – Gdzie? – Dlaczego pytasz? – Też mam siostrę. – Wiem. Poznałem ją na twoich imieninach. – Zapomniałam… Dobry macie ze sobą kontakt? – Jak to na odległość. Czemu pytasz? – Zanim wylądowałam u Kamila i Ani, tam, gdzie się spotkaliśmy, pamiętasz? – On przytaknął bez słowa, a ona mówiła dalej: – Kilka miesięcy mieszkałam u Meli. Trochę spaprałam sobie życie i kiedy w końcu postanowiłam je naprawić, siostra mnie przygarnęła. Nie wiem, kim bym dzisiaj była i gdzie bym zaszła, gdyby nie Mela. – Westchnęła. – Osiem lat temu… – No właśnie! – przerwał jej w pół zdania. – Jak ona ma na imię? Mela to skrót od Melanii? – Od Amelii – wybąkała Wika, zbita z tropu. Nie pierwszy raz zresztą. Zgodnie z przewidywaniami Janek przyszedł na spotkanie bez walentynkowych gadżetów i słowem nie wspomniał o dniu zakochanych. Spodziewała się tego, więc niewiele ją obeszło ignorowanie romantycznego święta. Gorzej było z całą resztą. Od początku ustawił się za niewidzialną, ale odczuwalną barierą, do której nie pozwalał się zbliżyć. Jeśli rozmowa schodziła na osobiste tematy, natychmiast reagował odpychającą obojętnością albo wymijającymi tekstami. Tak jak przed chwilą – najpierw uciekł od prostej odpowiedzi, gdzie mieszka jego siostra, a teraz skutecznie, jednym pytaniem, stłumił zapędy Wiktorii do opowieści o swoim życiu. – Twoja siostra ma na imię Ania, prawda? – Skąd wiesz? – Spojrzał niemal z przestrachem. – Jak to skąd? – Uśmiechnęła się szeroko. – Od Martynki. – Faktycznie. Zapomniałem, że wszystko o nas wiesz… – Bez przesady. – Patrzyła chwilę na jego nieprzeniknioną twarz i dorzuciła żartobliwie: – Nie musisz się denerwować. Wszystkiego na pewno nie wiem. –
Chciała poklepać go po ramieniu, ale zrezygnowała – mogłaby połamać palce o niewidzialną przegrodę. – Ja się nie denerwuję. Dżizas! – zacytowała w duchu siostrzenicę. Po cholerę mnie zaprosił? Żeby raczyć półsłówkami? – Gdzie jest teraz Martynka? – zapytała, chociaż wiedziała „wszystko”. Córka Janka, wręczając ukochanej pani walentynkową kartkę, uściskała ją mocno i pokazała dwie inne laurki: „To dla babci i dla dziadka. Tata zabiera mnie do nich zaraz po szkole, bo będzie niemiłosiernie zaharowany. Po drodze zjemy wielkieeego hamburgera! – Zatoczyła rączkami koło. – I taaaką colę! – Wyrysowała w powietrzu kubek, do którego sama by się zmieściła. – Tata zapytał, co bym chciała od niego dostać w walentynki na dowód miłości, to powiedziałam, że takieeego hamburgera i taaaką colę! – Powtórzyła całą pantomimę. – I tata powiedział, że się zgadza na taki dowód miłości, chociaż mu nerwy zszarga”. Wiktorii od tego bezładnego opowiadania zmiękły kolana. Nie mogła doczekać się wieczoru. Postanowiła, że kiedy usiądą w knajpie i Janek zapyta, na co ma ochotę, odpowie: „Poproszę takieeego hamburgera i taaaką colę”. Gdy wychodziła ze szkoły, wydawało się to bardzo zabawne. Teraz pod żadnym pozorem nie pozwoliłaby sobie na podobne zuchwalstwo. Osiem lat spędzonych z Pawłem nauczyło ją bezbłędnego odczytywania najdrobniejszych sygnałów płynących z pojedynczych słów, z wyrazu oczu, z mimiki, a nawet ze sposobu siedzenia czy chodzenia. Przypominała ultraczuły, radar wojskowy: łowiła niewidzialne fale, żeby jak najszybciej zapobiec konfliktowi. Dlatego zanim wybrali restaurację, wiedziała, że mówienie o wielkim hamburgerze i wielkiej coli tylko go zdenerwuje. Nie miała pojęcia, skąd to wie, ale wiedziała. Grzecznie zamówiła więc sałatkę z indyka i lampkę wina. Nie prowokowała. Udawała głupią. – Gdzie jest teraz Martynka? – U rodziców. – W Gorzowie? – Tak. – Pojechała na cały weekend? – Jeszcze nie wiem. – Lubi do nich jeździć? – Tak. – Często widuje się ze swoją ciocią? Gdzie mieszka twoja siostra? – Kilka razy do roku. Dżizas! – znowu zacytowała w myślach Emilkę. Albo strzelę focha, albo zapytam, czy jego siostra siedzi w Nevadzie i pracuje w Strefie Pięćdziesiąt Jeden, pilnując
przybyszów z kosmosu. Wybrała focha – był bezpieczniejszy. Zamilkła i popijała wino: posiedzimy sobie w ciszy. – À propos Martynki… – przemówił w końcu. – Nie mówiłaś jej, mam nadzieję, że się dzisiaj spotkamy. – Mnie także zależy na dyskrecji, nawet bardziej niż tobie. – Zmarszczyła brwi. – A nawet bardziej. – To dobrze. Co ja tutaj robię? Odstawiła kieliszek na stół, omal go nie tłukąc. – Zamówię następne wino – zaproponował, patrząc z niepokojem, czy szkło wytrzymało bez szwanku brutalne traktowanie. – Dziękuję. Miło się z tobą rozmawiało… – chrząknęła kilka razy – …ale będę się zbierać. – Czemu? Sremu i dupemu, nolajfie! Chociaż posiadła wiedzę Emilki, nie miała tyle odwagi, co siostrzenica, by tę wiedzę zastosować w praktyce. – Już dziewiąta. – Ktoś na ciebie czeka? – Tak. Emilka i Cykoria. – Marzyła, by skończyć wreszcie drętwy dialog. – Są dorosłe… – Uśmiechnął się, słysząc własne słowa. – To znaczy, chciałem powiedzieć, że ona jest dorosła i przynajmniej psem potrafi się chyba zaopiekować. – Nie polubiłeś jej? – Postanowiła sprawdzić słuszność nastoletnich podejrzeń. – Jakie to ma znaczenie? – odpowiedział wymijająco. – Przecież to nie moja rodzina. – Rezerwujesz uczucia wyłącznie dla własnej rodziny? – Tak. – Reszta jest ci obojętna? – Oczywiście. Może trudno mnie zrozumieć, ale nic na to nie poradzę. Ufoludek! – zdiagnozowała szybko Wiktoria. – Na dodatek z planety o dużo niższym poziomie cywilizacji. Neandertalczyk okazałby się przy nim erudytą. – Faktycznie, trudno cię zrozumieć… – Sięgnęła po torebkę i schowała do niej komórkę, którą położyła na blacie stolika, gdy usiedli. Nie wątpiła, że Emilka „przynajmniej psem potrafi się zaopiekować”, jednak wolała mieć pewność, że nie przegapi ewentualnego alarmowego połączenia. – Ja potrafię lubić ludzi, którzy nie należą do mojej rodziny. – Zapinała powoli suwak torebki. – Ba! Nawet ptasie mleczko kocham, chociaż nie jestem z nim spokrewniona – mimowolnie przemówiła tonem, jakim zwracała się do pierwszaków: trochę wesołym, trochę poważnym, trochę pouczającym, trochę pobłażliwym. Nie zdawała sobie z tego sprawy, więc zaskoczyła ją reakcja Janka.
– Dobze, plose pani. Zalaz zapytam kelenela, cy mają tu ptasie mlecko, tylko niech jus pani psestanie pakować tolnistel. – Wybuchnął śmiechem, widząc jej zdumione oczy. – Nie wiem, czy zauważyłaś, ale mleczaki dawno mi wypadły, więc nie mów do mnie jak do dziecka. – Przecież nie mówię! – Bojąc się, że Janek za chwilę ucieknie w oschłe monosylaby, wolała nie przyłączać się do jego wesołości. – Masz typowo nauczycielską intonację. Po dwóch, trzech zdaniach każdy zgadnie, gdzie pracujesz, bo na dodatek mówisz głośniej niż przeciętny człowiek. – Naprawdę? – Ucieszyła się, jakby powiedział komplement. Czyli nie jestem dla niego przezroczysta. Analizuje mnie i nawet zauważa intonację! – Naprawdę. Każda nauczycielka mówi tak, jakby uważała, że rozmawia z niedosłyszącym. – Widzę, że masz bogate doświadczenie z nauczycielkami. – Owszem. Bardzo bogate. – Janek najpierw dumnie się wyprężył, a potem oklapł i machnął ręką. – Ale nie takie, o jakim myślisz. Matka była nauczycielką, a siostra przejęła po niej pałeczkę. Kiedy siedzę między nimi, mam ochotę wsadzić sobie stopery do uszu. Proszę, żeby przestały się drzeć, to cichną na minutę, a potem znowu przepona im się włącza. Naprawdę wszystkie tak mówicie. Wszyscy – poprawił się. – Jak Krzysiek przyjechał na budowę ze swoimi marnymi patentami, też zamiast mówić, zaczął je nam wykładać. Nam i całej dzielnicy. Nie patrz tak na mnie! – Znowu wybuchnął gromkim śmiechem. Wiktoria faktycznie wpatrywała się w niego ze zdumieniem. Ale nie z powodu informacji o nauczycielskich przeponach. Zaskoczył ją potok słów, żartobliwy ton, przyjazne spojrzenie… To był Janek, którego znała. – Jeszcze raz to samo! – Obejrzał się w kierunku baru i zamiast skinieniem głowy przywołać kelnera, zawołał do niego, wskazując palcem puste kieliszki. – I niby ja się drę? – Wika prychnęła. – Znalazł się, pan Szemrzący Strumyczek! – Mogę być panem Strumyczkiem, szanowna pani Kropelko. – Poprawił jej włosy, które przed chwilą targała w udawanym oburzeniu. – Kropelko? Nie – pani Wodogrzmot? – Wolę Kropelkę. – Chociaż fryzura wróciła do normy, wciąż bawił się wystrzępionymi pasemkami, ledwo zakrywającymi kark Wiktorii. – Podoba ci się? – Bo ja wiem? Brzmi jak ksywa alkoholiczki. – Pogubiła myśli: minutę temu chciała stąd uciec, a teraz marzyła, by schować się w jego szerokich ramionach. – Dlaczego obcięłaś włosy, Kropelko? – Jakby odgadując jej ciche pragnienia, przesunął się po obitym welurem siedzeniu loży i zapytał z odległości dwóch centymetrów: – Chciałaś mi zrobić na złość? Bardzo lubiłem twoje długie kędziory. – Nie pochlebiaj sobie, Strumyczku! – Miała zamiar przyłożyć mu kilkoma
opryskliwymi zdaniami, ale nie zdążyła. Zamknął jej usta czułym pocałunkiem. – Wino dla pani, whisky z colą dla pana. – Głos kelnera wyrwał ich z błogostanu. – Przepraszamy… – Nieco zawstydzona chciała odsunąć się od Janka. Przytrzymał ją, więc oparła się o zagłębienie męskiego obojczyka, które – niczym zamówiony u modystki kapelusz – idealnie pasowało do jej głowy. – Rozumiem. Dzisiaj walentynki – bąknął chłopak i ulotnił się szybciej niż kamfora. – Nie wiem, czego jesteś kropelką, ale smakujesz cudownie. On nie wiedział, ale ona wiedziała. Była w tej chwili kropelką shipwrecked heidsieck – najdroższego szampana, który prawie sto lat temu zatonął w drodze z Francji do Rosji i dopiero niedawno został wydobyty przez nurków, a potem sprzedawany najzamożniejszym gościom hotelu Ritz-Carlton w Moskwie. Wika czuła się jak rosyjska caryca, jak królowa Francji… Przekomarzali się, rozmawiali, żartowali. Nie wierzyła, że zimny milczek potrafi tak czule mówić i całować. Doktor Jekyll i mister Hyde? – Wybaczą państwo, przyjmujemy ostatnie zamówienia. – Kelner uśmiechnął się przepraszająco. – Niedługo zamykamy. Życzą państwo sobie coś jeszcze? – Zamykacie? – Wiktoria złapała spoczywający na jej ramieniu nadgarstek Janka i próbowała odczytać układ wskazówek na zegarku. – Która godzina? – Za dziesięć pierwsza – odpowiedział chłopak. – O pierwszej wyłączamy kasy. – Masz jeszcze na coś ochotę, Kropelko? – Mam! Na romantyczny spacer po parku. – Wtuliła się w jego ramię. – Poprosimy rachunek. Nie miała pojęcia, co za licho w nim na początku siedziało i dlaczego był taki gburowaty. Nie wiedziała, co było przyczyną dziwacznego zachowania Janka na początku ich… randki? Tak. Randki! Teraz ich spotkania będzie już mogła nazywać po imieniu – randkami pana Strumyczka i pani Kropelki. Ładnie… Emilce oszczędzi romantycznych szczegółów, bo nastolatka włoży sobie palce do ust i zajęczy: „Odsuń się, pani Kropelko. Zaraz zacznę rzygać tęczą”. Ale Ance powie wszystko. Najważniejsze, że mrukliwe licho opuściło Janka na dobre i nic nie wskazywało, by kiedykolwiek miało wrócić. Wręcz przeciwnie – wciąż był czuły, wesoły, rozgadany. Wprawdzie od kilku godzin mówili wyłącznie „o niczym”, ale Wiktoria nie chciała poruszać poważniejszych tematów, by nie spłoszyć chwili. Anka i Emilka od początku zauważyły, że jest dzikusem, natomiast ona sama jeszcze kilka godzin temu podejrzewała, że spadł na Ziemię z jakiejś niedorozwiniętej planety. Kosmitów lepiej traktować ostrożnie – uznała w duchu. – A poważne rozmowy
przeprowadzać z nimi dopiero po jakimś czasie, kiedy już przystosują się do nowej atmosfery. Jeśli jego uczłowieczanie rozwinie się w takim tempie jak dziś, to długo nie będę musiała czekać – podsumowała optymistycznie, oddając się urokowi nocnej przechadzki. Janek robił wszystko, aby spacer, o który poprosiła, był naprawdę romantyczny. Swoim zachowaniem zadowoliłby najbardziej liryczną kobietę. – Kiedy ostatni raz całowałaś się na trzepaku? – zapytał, wyraźnie z siebie dumny. Snując się bez celu po wąskich uliczkach, dotarli na malutki skwerek. Nie świeciła się tam żadna latarnia, więc wpadli na metalową konstrukcję, omal nie rozbijając sobie głów. – Uważaj! – Przyciągnął Wikę do siebie, a potem posadził ją na poprzeczce trzepaka. – Nigdy. – Chwyciła górną rurkę i spojrzała w bezchmurne, zimowe niebo. Szukała małego punkciku, który nieśmiało migał tuż obok środkowej gwiazdy z dyszla Wielkiego Wozu. Utożsamiała się z tą słabą iskierką, której nikt nigdy nie zauważa, skupiając wzrok na znacznie jaśniejszych i znamienitszych sąsiadkach. „Wędrujemy cygańskim obozem, nocujemy w gwieździstej grozie, dzisiaj pod Wielkim Wozem, jutro na Wielkim Wozie…” – zarecytowała w myśli, jednak już po chwili wyśmiała ukochaną Pawlikowską. Eee tam! Jakie „pod”? U mnie będzie wyłącznie „na”. Powędruję cygańskim obozem i zanocuję w gwieździstej grozie, ale i dzisiaj na Wielkim Wozie, i jutro na Wielkim Wozie… I pojutrze też. Nie ma innej opcji! – Majtasz nogami zupełnie jak Martynka. – Objął mocno Wikę, wtulając się w poły jej płaszcza. Poddańczy gest silnego, nieposkromionego faceta kompletnie ją rozczulił. Głaszcząc Janka po włosach, uznała, że jeśli atawistyczne teorie o odsłoniętych kobiecych szyjach są prawdziwe, to bez wątpienia ich męskim odpowiednikiem jest chowanie twardej, niby odpornej na wszystko głowy w zwoje damskiego szala. – Naprawdę nigdy nie całowałaś się na trzepaku? Smutne dzieciństwo miałaś. – Jeszcze mocniej przygarnął ją do siebie. – W dzieciństwie się nie całowałam – wyjaśniła z ustami w jego włosach. – Dopiero potem, jako nastolatka. Ale wychowałam się w dzielnicy domów jednorodzinnych. Tam każdy miał swój trzepak w ogrodzie. Nie mogłam przecież zawisnąć z chłopakiem na drążku pod oknem kuchni. Matka strąciłaby nas jednym rzutem chochelki. – To gdzie uciekałaś, żeby nie widziała? – W krzaki. Albo na gałęzie drzew. Milczeli dłuższy czas. Ona całowała go delikatnie po głowie, on tulił się tak bardzo, że coraz skuteczniej pokonywał zwoje szala i poły płaszcza.
– Kropelko? – Tak? – Nie zimno ci? Bo mnie trochę… Masz ochotę na dalszy spacer? – Mam. – To może pospacerujemy do mnie? – Mrugnął najpierw jednym, a potem drugim okiem. – Ech, ty! – roześmiała się, zeskakując z trzepaka. – Odprowadzisz mnie? – Ruszyła w kierunku domu. – Może kiedyś pospacerujemy do ciebie, ale na pewno nie dzisiaj. – Dlaczego? – Bo dzisiaj jest zbyt późno i zbyt wcześnie. – Zbyt późno i zbyt wcześnie? Tak naraz? – Wciąż stał przy trzepaku. – Nie rozumiem. – Rozumiesz, rozumiesz! – Ponieważ radość ją rozsadzała, nie przestawała się śmiać. – Idziesz? Czy będziesz tu nocował? – Ale ja naprawdę nie rozumiem. – Dogonił ją i szedł obok, z rękoma schowanymi w kurtce. – W jakim sensie jest za późno i za wcześnie? – Jest za późno w sensie doby. – Wsunęła dłoń w jego kieszeń. – A za wcześnie w sensie naszej znajomości. – Przecież znamy się od września. Pół roku to dla ciebie za mało? W odpowiedzi parsknęła krótkim śmiechem. W milczeniu dotarli na Swarożyca. Po drodze Wiktoria rozkoszowała się buzującą w niej radością. Ciekawe, gdzie jutro mnie zabierze. Może zaproponuje kilkugodzinny wypad nad morze? Gdybyśmy wyjechali koło południa, moglibyśmy wrócić do Szczecina akurat na kolację. Potem znowu spacer, taki jak teraz… Pogoda zapowiada się wspaniała – spojrzała w rozgwieżdżone, zimowe niebo, uśmiechając się do niepozornego, złocistego punkciku. Nie do wiary, że kilka dni temu wiatr połamał mi dwa parasole… Gdzie mam puchową kurtkę? Pogoda pogodą, a nad morzem dopiero będzie wiać! Chyba wrzuciłam ją do szafy, na górną półkę… Jakoś znajdę… Dała spokój rozkojarzonej pamięci. Nad morze ubiorę się ciepło, ale na kolacji nie będę już miała zasłoniętej szyi. Co to to nie! Snując podobne myśli, nawet nie zauważyła, kiedy stanęli przed bramą starej kamienicy. – Wieczór był super. – Zarzuciła mu ręce na szyję. Spodziewała się czułego pocałunku na dobranoc, ale Janek stał ze spuszczoną głową, wpatrując się w chodnik. – Halo, jesteś tam? – Jestem. Widziałaś to? – Zastukał czubkiem buta w jajowaty właz studzienki kanalizacyjnej. – Odsłoń światło, bo nie wierzę! – W co? – Zrobiła dwa kroki w tył, żeby przepuścić blask latarni.
– Stettiner Wasserwerke… – Przykucnął i sylabizował wytłoczone w grubym żeliwie litery: – Poltewerke: Magdeburg. – Zadarł głowę. – Masz pojęcie, ile to musi mieć lat? – Sto? A może więcej. Pełno tu magicznych niespodzianek. – Spojrzała na podświetlony fronton Teatru Polskiego. – Namacalne skrzyżowanie czasoprzestrzeni. Nie miała pojęcia, co znaczy „skrzyżowanie czasoprzestrzeni” i czym się objawia, ale kiedy Krzysiek nazwał tymi słowami jej zakątek na Swarożyca, natychmiast je zapamiętała. Reszty nie pojęła, bo opowiadał o zdarzeniach elementarnych, o czterech liczbach, które to zdarzenie jednocześnie określają i które chociaż niby są liczbami, to są literami: „t”, „x”, „y”, „z”. Zakodowała je w pamięci tylko dlatego, że kłóciła się z nim na temat głupoty fizyków rozbijających bez sensu alfabet. Nie po to uczy dzieciaki abecadła, żeby potem w gimnazjum jakiś ignorant od czasoprzestrzeni niszczył efekty jej pracy. Krzysiek, jak to on, odpowiedział krótko, gdzie ma jej pretensje, i także użył w tym celu czterech liter, ale jeszcze bardziej porozrzucanych w alfabecie niż określniki zdarzeń elementarnych. – Że też się uchowało… – Janek wstał z kucek, ale wciąż patrzył na właz studzienki. – Nie do wiary: ludzie bezmyślnie łażą po takim skarbie. Matko boska! Czyżby on naprawdę był romantyczny? A gdybym skontaktowała się ze szczecińskimi wodociągami? – pomyślała natychmiast. Zapłaciłabym za wymianę włazu, a ten dałabym mu na urodziny. Jako niebanalny stoliczek. Emilka wymyśli oryginalną podstawę. To byłby naprawdę fajny prezent. – Kiedy masz urodziny? Spod jakiego jesteś znaku? – Splotła ręce na karku Janka. – Co? – Wreszcie oderwał wzrok od chodnika. – Wodnik… – Pochylił się nad nią, spoglądając wreszcie z równym zainteresowaniem jak na kanalizacyjny właz. – Pasuje ci? – Nawet bardzo. – Uśmiechnęła się. – Przecież pan Strumyczek musi być wodnikiem. A kiedy masz urodziny? – Nie obchodzę urodzin. – Zauważył w oczach Wiktorii coś dziwnego. – Co jest? Czemu tak patrzysz? – Mam pytanie. – Słucham. – Kiedy mnie pierwszy raz pocałowałeś… wtedy… u mnie… Pamiętasz? – Jasne. – Powiedziałeś, że nie powinieneś tego robić, bo mnie skrzywdzisz. – Musiała w końcu poznać odpowiedź na dręczące ją pytanie. – Masz kogoś? – Nikogo nie mam. Bez obawy. Jestem porządnym facetem. – Wyglądał na trochę urażonego.
– To dlaczego powiedziałeś, że mnie skrzywdzisz? – Wiktoria połknęła pełne ulgi westchnienie. – O co ci chodziło? – O nic. Tak tylko gadałem. – Strzyknął śliną, wyrzucając ją z ust na kilka metrów. Czuła się dość skonsternowana, ale i rozbawiona: jeśli chłopcy z jej klasy zakończą już mistrzostwa w bekaniu i wręczą Krzyśkowi złoty medal, urządzą sobie pewnie zawody w pluciu. Postanowiła, że zaprosi wtedy Janka. Poinstruuje ich nie gorzej od Krzyśka. – Na pewno? – Zajrzała mu w oczy. – Na pewno, na pewno… – Pocałował ją i jeszcze raz zapewnił, że porządny z niego facet. Sięgnął do kieszeni po telefon, spoglądając na tabliczkę z numerem kamienicy. – Wołam taryfę, a ty zmykaj spać. Spotkamy się jeszcze, mam nadzieję. – Z przyjemnością. A kiedy? Nie odpowiedział, bo właśnie połączył się z korporacją taksówkową. – Będzie za trzy minuty. – Cmoknął Wikę w czoło. – Co mówiłaś? – Mówiłam, że z przyjemnością się z tobą spotkam. Kiedy? – Trudno powiedzieć. Zdzwonimy się. – Zajęty wypatrywaniem taryfy, nie dostrzegł grymasu, który przebiegł po twarzy Wiktorii. – Trudno przewidzieć, co na budowie wyskoczy. Poza tym Martynka… Nie mogę jej co weekend odstawiać do Gorzowa. Odezwę się, kiedy będę miał wolną chwilę. – Spojrzał z rozbawieniem na Wikę. – Może wtedy dasz się wreszcie namówić na spacer do mnie, co? – Nie! – odpowiedziała z uśmiechem, starając się ukryć żal i rozczarowanie. – Jeśli będziesz do mnie dzwonił raz w tygodniu i spotykał się ze mną raz na miesiąc, nie licz zbyt szybko na tego typu spacery. – Raz na miesiąc? Nie wytrzymam miesiąca. Na pewno odezwę się wcześ… O, jest. Chyba był gdzieś blisko. Chwała Bogu, bo zmarzłem na kość. – Pomachał na toczący się powoli samochód z jaskrawożółtym kogutem na dachu. – Odezwę się wkrótce. Jesteśmy umówieni? – Jesteśmy. Otwierając drzwi mieszkania, aż syknęła ze złości. Nie miała dotąd pojęcia, jak bardzo hałasuje przekręcany w zamku klucz. Chciała wejść bezszelestnie, kilkoma ruchami zrzucić ciuchy, a potem naciągnąć kołdrę na głowę. Jednak słysząc metaliczny hurkot, zrozumiała, że nie ma szans. Przynajmniej z Cykorią. Ale może chociaż Emilki nie obudzi? Nacisnęła powoli klamkę i weszła do przedpokoju, stąpając na paluszkach. – Przestań – szeptała do łaszącego się psa. – Idź spać. Gdzie Emilka? – Tutaaaaj… – Siostrzenica stanęła w progu salonu, przecierając oczy. – Daleko mnie szukać nie trzebaaa… – Ziewnęła. – Przepraszam. – Wika szeptała, żeby jej nie wybijać ze snu. – Dlaczego jesteś
w ubraniu? – Oglądałam film. Nie wiem, kiedy zasnęłam. Ale mi szyja zdrętwiałaaa… – Emilka znowu ziewnęła. – I jak było? – Masując obolały kark, patrzyła na ciotkę coraz przytomniejszym wzrokiem. – Jutro pogadamy. Teraz wskakuj w piżamę i do łóżka. Tylko przypilnuj, żeby miejsca dla mnie nie zabrakło. Niech Cykoria nie rozwala się w poprzek. Zaraz do was dołączę. – Jak było? – Emilka ani drgnęła. – Jutro ci opowiem. – Dżizas! A dzisiaj nawet słowa nie piśniesz? Mów, bo nie zasnę przecież. – Było spoko. Wystarczy na dziś? Zaśniesz już? – Wika zaśmiała się cicho. – Idźcie spać. Zmyję tapetę i też się kładę. – Uciekła do łazienki. Pozbywając się makijażu, nie patrzyła w lustro. Bała się, że zobaczy w nim wstrząśniętą trzydziestoośmioletnią kobietę… Kiedy kolejny, nasączony mleczkiem do demakijażu płatek lśnił czystą bielą, uznała, że może myć zęby i iść spać. – Spoko to znaczy co? – Dobiegło ją z ciemności, gdy tylko przekroczyła próg sypialni i szukała po omacku drogi do łóżka. – Całowaliście się? – Jest środek nocy… – Nie pytałam, która godzina, tylko czy się całowaliście. – Emilka przerwała ciotce, cmokając niecierpliwie. – Powiedz, bo nie zasnę! – Tak. Na pożegnanie… – Wiktoria wsunęła zziębnięte stopy pod leżącego w nogach psa. – Mała! Miej litość. Jutro pogadamy. Oczy mi się kleją. – Fajnie całuje? – Śpij! – krzyknęła szeptem. – A jeśli nie możesz, bierz Cykorię i leć z nią do parku. – Fajnie całuje? – Fajnie! Zaśniesz wreszcie? – Zasnę. Powiedz mi coś jeszcze, plizzzz… Chociaż jedno zdanie. Jakiś szczegół. – Jest spod znaku Wodnika. – Wika odwróciła się do siostrzenicy plecami. – Dobranoc! – Wodnika? Uważaj… Nie daj mu się wpuścić w kanał odjechanym całowaniem. Po ruchu materaca Wiktoria domyśliła się, że Emilka usiadła na łóżku. – Każdy Wodnik to rozwodnik. Zero związków, zero namiętności… – Dobranoc! – Dobranoc, dobranoc… – odburknęła siostrzenica, układając się na poduszce. – Cykoria, chodź do mnie. – Poklepała miejsce obok głowy. – Może z tobą sobie przynajmniej pogadam jak z człowiekiem. – Ponieważ ciotka nie zareagowała, Emilka zamilkła i szybko usnęła z nosem wetkniętym między psie uszy.
Słysząc miarowe oddechy, Wika sięgnęła po leżący na nocnej szafce telefon. Nie oczekiwała miłosnych wyznań, ale zwykłego: „Dobrej nocy, Kropelko”. Tyle by wystarczyło, żeby wróciła niedawna euforia, zabita przez rosnącą niepewność i zwątpienie. Niestety, ekran komórki był pusty. Leżała i patrzyła tępo w sufit. Miała tylko jedno marzenie, jednak wiedziała, że nigdy się ono nie spełni – chciałaby poznać myśli, które zaprzątają teraz głowę Janka… Siedział w taksówce i patrzył przez szybę równie tępym wzrokiem co ona w sufit. Chociaż robił za trzepakowego błazna, weekend z Wiktorią nie wypalił. Nie ma tego złego – pocieszył się szybko, zrzuciwszy w domu kurtkę i trąc zziębnięte ręce. Przynajmniej będę miał jutro czas na załatwienie zaległych telefonów, skoczę na budowę, sprawdzę faktury, nadgonię rachunki… Jeśli uwinę się ze wszystkim, to wieczorem mógłbym ruszyć do Gorzowa. Jestem winien Martynce „takieeego hamburgera”. A potem zabiorę ją do sklepu z zabawkami. W ramach przeprosin za nieudane walentynki. Świnia ze mnie, nie ojciec… Szarpnął nim tak silny wyrzut sumienia, że gdyby nie środek nocy, zadzwoniłby do córki i już kazał jej myśleć nad godziwą rekompensatą. Zresztą po co mam pytać? Kupię jej ten jacht, o którym bez przerwy mówi. Jakieś trzy laleczki, zjeżdżalnie, osobista motorówka, pokład kapitański. I takie coś, co bardzo mnie rozśmieszyło… Aha! Sonary do poszukiwania delfinów. Parsknął śmiechem. No dobra! Zapłacę pewnie tyle, co za prawdziwy jacht z prawdziwym sonarem, ale jestem jej to winny. Przypomniał sobie zasmuconą, małą buźkę i wyginające się w podkówkę usteczka, kiedy powiedział, że „takieeego hamburgera” zjedzą innym razem, bo dzisiaj tatuś musi jak najszybciej wrócić do Szczecina. Gdybym się przyznał, do kogo mi tak pilno, jeszcze by mnie popędzała. Cholera! Żeby Wiktoria się z niczym nie wysypała. Wygląda na rozsądną. Mówiła, że bardziej zależy jej na dyskrecji niż mnie. Niby racja, jej powinno zależeć dużo bardziej… Leżąc w łóżku, zastanawiał się, w którym sklepie dostanie jacht z sonarem do poszukiwania delfinów. Sen nie nadchodził, a mózg uparcie podpowiadał, że Janek o czymś zapomniał. No właśnie! – wziął leżący na szafce telefon. Połączył się z Internetem, żeby rozwikłać dręczące go pytanie: czy Szczecin przed wojną podlegał wodociągom w Magdeburgu? Coś mu nie pasowało w informacji wyrytej na ściekowej studzience. Przecież to było jedno z Wielkich Miast Rzeszy Niemieckiej. I co? Własnych wodociągów nie miało? Czytając kolejne wyświetlane w telefonie strony, zrozumiał, dlaczego Magdeburg pojawił się na włazie przy Swarożyca: saksoński ośrodek był wówczas jedną z większych w Europie fabryk armatur kanalizacyjnych. Trafił na linki o jego
współczesnej działalności, na oferty dla firm budowlanych oraz na wykaz projektów unijnych, do których mogą dołączyć ewentualni kontrahenci. „Reduktory ciśnienia, dozowniki, zawory elektryczne pre-mix, zawory elektryczne post-mix…” – czytał wykaz ekologicznych dotacji – „…saturatory, akcesoria do czyszczenia…”. Muszę znaleźć gościa od projektów. Może Kamil zna kogoś takiego? Długo nie poprzędziemy w polskim grajdole. Odłożył telefon i wreszcie spokojnie zasnął.
SKORO NIE MOŻNA SIĘ COFNĄĆ, TRZEBA ZNALEŹĆ NAJLEPSZY SPOSÓB, BY PÓJŚĆ NAPRZÓD. Paulo Coelho
ROZDZIAŁ 17 – I po wakacjach! – Krzysiek przysiadł się do Wiktorii. – Ciężko do roboty wracać, nie? – Ano ciężko – potwierdziła z uśmiechem. – Na szczęście w tym roku pierwszaki i ich rodziców oswajać będzie Aldona. Ja swoje maluchy i rodziców już znam. Ty zresztą też ich chyba pamiętasz, prawda? – Nawet nie wspominaj – jęknął. – Do dziś mam koszmary. Nie licz na to, że jeszcze gdzieś pojadę z twoją rozwrzeszczaną bandą! – Liczę, że jednak pojedziesz. – Poklepała go po ramieniu. – Chętnie cię zabiorę. Masz już przetrenowane konsekwencje i nieźle sobie poradziłeś. Na koniec roku dostałeś nawet kwiatki od niektórych moich uczniów, jeśli dobrze pamiętam. – Kuba dał mi nawet ogromną czekoladę… – Widzisz? – …w połowie zjedzoną – dokończył Krzysiek grobowym tonem. – Miała tekturowe opakowanie, więc się nie zorientowałem. Otworzyłem w domu i myślałem, że padnę. Cwaniaczek wypchał pusty kawałek pudełka chusteczkami, żeby w środku nic nie latało. – Doceń, zamiast marudzić. On ci nie dał czekolady. On się nią z tobą podzielił! – ostatnie słowo rozbiła na dobitne sylaby. – To dopiero jest coś! – Używanymi chusteczkami wypchał. – Kolega nie podzielał jej entuzjazmu. – Skąd wiesz, że używanymi? Mokre były? – Nie. Zdążyły wyschnąć. Były sztywne i miały zielono-żółte ślady. W sumie fajnie… – Zadumał się na chwilę. – Nigdy od żadnego ucznia nie dostałem w prezencie wymazu z nosa w czekoladzie. Na coś równie obrzydliwego nawet Mielnicki by nie wpadł. – Ale kwiatki też dostałeś? – Kiedy przytaknął, pochwaliła go jak malucha: – Bardzo ładnie. Czyli tak ugłaskałeś rodziców, że aż kupili ci kwiaty. – Mówiłem, że nie dam się zastraszyć. I że za miękka dla nich jesteś. – Ano jestem… – Walczyła z rozbawieniem, pomna zachowania tego „twardziela”, gdy spadła na niego lawina pretensji. Wolała mu nie przypominać, co wtedy mówił, ile razy przepraszał i zapewniał gorąco, że dobro uczniów stanowi dla niego wartość najwyższą.
– Wszystkie takie jesteście. – Krzysiek pobłażliwie machnął ręką. – Powiedz lepiej, jak Emilka. Dostałem od niej w lipcu esemesa, że zdała maturę z fizyki, aż się tynk posypał. I co dalej? Przyjęli ją na dizajn do Warszawy? – Niestety. Poległa. – Szkoda. Byłem pewien, że jej się uda – zmartwił się szczerze. – Czyli bez sensu wywaliłaś pieniądze na korepetycje? – I tu się mylisz. Poszła na studia, o których nie mogłaby nawet pomarzyć bez matury z fizyki. Dzięki tobie dostała się bez problemów, a było pięć osób na miejsce. – Nachyliła się w jego stronę i szepnęła konspiracyjnie: – Trochę się cieszę, że z dizajnem nie wyszło. Przynajmniej zostanie w Szczecinie. – W Szczecinie? – Zastanawiał się chwilę, ale bez skutku. – To gdzie ona poszła, że fizyka i pięć osób na miejsce? – Na Akademię Morską. Nawigację będzie studiować. – Nawigację? – Wytrzeszczył oczy. – Przecież po tym kierunku nie znajdzie żadnej pracy. Chyba nie ma zamiaru…? – Zawiesił głos. – Ma zamiar! – Wika potwierdziła. – Chce zostać marynarzem. To znaczy… Marynarką? – Ze śmiechem szukała odpowiedniej formy. – A finalnie nawet kapitanem. To znaczy… Kapitanką? – Czyli idzie śladami ojca? Pewnie duma go rozpiera. – Wręcz przeciwnie. – Westchnęła smętnie Wika. – Podobno wciąż jej powtarza, że baba statek utopi, bo myśli, że wyciem zmieni stopień sztormu. A drzwi kabiny będzie musiała barykadować, bo inaczej ją załoga zerżnie. – A twoja siostra? Co ona na to? – Daleka od zachwytów, ale przynajmniej kołków jej na głowie nie ciosa… – Wika wolała nie rozwijać kłopotliwego tematu. – Grunt, że Emilka zadowolona. Niemal codziennie lata na próby. Za trzy tygodnie ślubowanie pierwszego rocznika. Ćwiczą ich równo, bo oprócz szczecińskiej generalicji na Wałach Chrobrego pojawi się też kilka osób z warszawskich ministerstw, więc pełna pompa i rynsztunek. – Emilka w mundurze? – Krzysiek nie potrafił sobie tego wyobrazić. – No! Zaraz ci ją pokażę… – Wyjęła telefon i odnalazła zdjęcia, które zrobiła niecały tydzień temu: Emilka przybiegła do niej z wielką torbą, pełną galowych i codziennych ubrań, jakie pobrała z Akademii Morskiej. – Zobacz. Super, nie? Najfajniejsza ta czapka: ni to kapelusik, ni kaszkiet. – Fakt. Wygląda super – przyznał, oglądając zdjęcia. – A jak się w tym czuje? – Twierdzi, że wytrzyma. Poza tym domyślasz się chyba, że jest coś, co rekompensuje jej z nawiązką wszystkie modowe niedogodności. – Wiktoria mrugnęła porozumiewawczo. – Wiem, wiem. I ma rację. Na Akademii Morskiej pozna fizykę przez duże F!
Kojarzę dwóch gości stamtąd. Jeden wykłada automa… – A ty jesteś głupi przez wielkie G! – Weszła mu w słowo. – Przecież ona oprócz fizyki pozna tam armię chłopaków. – Patrzyła z litością na Krzyśka. – Zdajesz sobie sprawę, że na świecie istnieje coś oprócz fizyki? – Nie istnieje. Cały świat jest fizyką. Pamiętaj: odległość, masa i czas! Trzy podstawowe wartości, na których świat się zaczyna i kończy. – Odginając palce, powtórzył: – Odległość, masa i czas! – Więc informuję cię, że Emilka znajduje się w bliskiej odległości od masy facetów i w krótkim czasie się zakocha. – Prawdę mówiąc, Wika czuła, że to już nastąpiło, ale dowodów nie miała. – Teraz lepiej? Jest odległość, masa i czas? – Nie do końca o to mi chodziło. Z masą głównie… – Porzucił dalsze tłumaczenia, bo temat zakochania o czymś mu przypomniał. – A tobie jak minęły wakacje? – Fajnie. Kawał Polski zobaczyłam… – Spuściła oczy i wpatrywała się w blat stołu. – Coś się tak zmieszała? Zwiedzanie Polski to nie wstyd. – Jasne, żaden wstyd – przyznała, wciąż nie podnosząc wzroku. – Kiedyś za granicę jeździłam. Na ferie, święta, wakacje… Mój poprzedni facet wolał ciepłe kraje, a… – A twój obecny facet pokazał ci Polskę? – dokończył za nią. – Janek? – Owszem. Janek. Jak podsumować wakacje, które z jednej strony były koszmarne, a z drugiej – przepiękne? Martynka spędzała letnie miesiące na koloniach albo obozach językowych, a w przerwach mieszkała u dziadków i u cioci, więc mogli spotykać się częściej niż zazwyczaj. Nie tylko w Szczecinie. Zabierał ją niemal w każdą służbową podróż. Raz jechali na Śląsk, gdzie podpisywał umowę na dostawę cementu, innym razem wyprawiali się pod Lublin, żeby osobiście dogadał szczegóły kontraktu z producentem blachodachówek. W lipcu zaliczyli kilkudniowy wyjazd pod Kraków, bo tam akurat znalazł się najtańszy wytwórca automatycznych drzwi garażowych, a w sierpniu byli na Mazurach, które oprócz jezior proponują konkurencyjne ceny za sezonowane drewno do więźb. Zrozumiała wreszcie mantrę Anuli: budżetówka i biznes to wykluczające się byty. Obserwując z boku obowiązki Janka, nabierała powoli pojęcia o jego życiu i nie wściekała się na kilkudniowe milczenie, które kiedyś uznawała za przejaw braku uczuć. Wprawdzie dyskutowanie z nim o uczuciach było równie mądre, jak nakłanianie Emilki do pójścia do klasztoru, jednak – chociaż o nich nie mówił – potrafił je
okazywać. Kiedy znalazł wolny weekend, organizował go tak, że miała co wspominać przez kolejne dni, czekając, aż znowu się odezwie: gotował jej ulubione potrawy, puszczał ukochane filmy, dotykał stóp, a czując, że są lodowate, gderał na głupotę bab biegających w japonkach bez względu na temperaturę i zakładał jej na siłę swoje skarpety, tłumacząc, że się przeziębi i nie będzie mogła jechać z nim za tydzień do Torunia. Wspólne wyjazdy dowodziły również, że pomimo nawału obowiązków kocha i myśli o Wiktorii. Organizował wszystko tak, jakby to nie ona załapywała się na doczepkę w służbowych podróżach, lecz odwrotnie – jakby to on, przy okazji miłego, wakacyjnego wypadu załatwiał mimochodem sprawy zawodowe, zostawiając ją w tym czasie w pobliżu głównego rynku albo wśród urokliwych zaułków starej części miasta, w którym akurat byli. Bezbłędnie odgadł, że woli czekać, snując się po takich właśnie miejscach, niż zdzierać zelówki w pełnych identycznych stoisk domach handlowych. Czyli wiedział, że jest troszkę odrealnioną panią Bovary… Uwielbiała ich wypady w Polskę, bo stanowiły najlepsze potwierdzenie przemilczanych uczuć. Patrzyła na znikające pod maską kilometry asfaltu i słuchała, co mówi. – Do Torunia zostało nam pięćdziesiąt kilometrów… – odczytał informację z mijanej tablicy. – Wiesz, jak liczy się podawane kilometry? Gdzie jest ten pięćdziesiąty kilometr? – Na rogatkach Torunia? – Nie. Przed pocztą główną. To stary zwyczaj, jeszcze z czasów, kiedy jeździły dyliżanse. – Świat przy tobie na nowo odkrywam – zaśmiała się, bo wielokrotnie zaskakiwał ją podobnymi rewelacjami. – A co masz do załatwienia w Toruniu? – Nic. – Jak to? Więc po co tam jedziemy? – Muszę podpisać kontrakt na materiały izolacyjne. Firma jest na zabitej dechami wsi, godzinę drogi od miasta. Ale nie będę cię przecież tam ciągnął. Mówiłaś, że nigdy nie byłaś w Toruniu. Według mnie stare miasto mają sto razy ładniejsze niż Kraków. Jutro zostawię cię prawie na cały dzień, pochodzisz, sama ocenisz… Wymieniał zabytki, ciekawostki i opowiadał o dziejach Torunia tak, że nie mogła się doczekać, kiedy wreszcie będzie jej dane to wszystko zobaczyć. Zawsze nudziła ją historia; nigdy nie czuła różnicy między kolumną podpierającą Akropol a tą, która podtrzymywała daszek nad wejściem do szkoły. Ale Janek, oprócz ogromnej wiedzy, miał dar przekazywania jej w sposób bezpretensjonalny, daleki od moralizatorstwa i monotonii. Była pewna, że gdyby zatrudniono go w gimnazjum zamiast rozciapanego Bogusia, to Jaskólska nie ziewałaby po
migdałki. – Dlaczego zjeżdżamy? – Muszę zatankować. Czekałem na ten CPN. Mają tu małe zoo. W sumie wcale nie takie małe. Kupię nam kawę i kilka torebek z karmą, bo na pewno zwariujesz ze szczęścia, jak kozy upaprzą ci bluzkę kopytkami. Mam rację? – Zaparkował samochód obok dystrybutora, spoglądając rozbawionymi oczyma na podskakującą radośnie Wiktorię. – Super! Naprawdę pozwalają wchodzić między wszystkie zwierzęta? – Bez przesady. Lwy też tu są… – Wybuchnął śmiechem. – Musiałbym jakiś mięsny znaleźć, żeby dały ci się całować bezkarnie po nosach. – Wystarczą kozy. Idź. Poczekam. – Całowanie zwierzaków po nosie przypomniało Wice, że zostawiła w domu Cykorię, więc kiedy Janek napełniał bak samochodu i regulował w kasie rachunek, zadzwoniła do Emilki. Siostrzenica poinformowała, że zarówno ona, jak i pies mają się świetnie. Tradycyjnie nie zapytała o Janka. A szkoda… Bo akurat byłoby o czym opowiadać: wracał z dwoma kubkami kawy i torbą pełną zmielonej karmy pod pachą. – Proszę. – Podał ją Wiktorii. – Z kim rozmawiałaś? – zapytał, widząc, że chowa telefon. – Z Emilką. – I co? Płacze, tupie i każe ci natychmiast wracać? – Nie bądź złośliwy. Radzi sobie doskonale. Może cię to zdziwi, ale ona naprawdę… – No to chwała Bogu – przerwał, kiwając głową z aprobatą. – Idziemy? Kozy nawet nie podejrzewają, jaka im się szykuje wyżerka. – Idziemy. – Podreptała za Jankiem. – A jak się woła na kozy, żeby przyszły? – Nie wiem. – Chyba pierwszy raz słyszę od ciebie: „nie wiem”. Przecież ty wszystko wiesz. – Nie nabijaj się ze mnie, dobrze? – Pociągnął łyk kawy. – Mówisz jak moja Martynka. I czasami zachowujesz się tak samo jak ona. – To miał być komplement, tatusiu? Nie odpowiedział, tylko zaśmiał się z udawaną bezsilnością. Kiedy wąską, leśną ścieżką doszli do wybiegu dla kóz, klapnął na zbitej z desek, prowizorycznej ławeczce. – Widzisz? Wcale nie trzeba ich przywoływać. – Skinął głową na tłoczące się przy płocie zwierzęta. – Słodkie są, nie? – Wiktoria głaskała wyciągnięte w jej stronę brązowe i białosiwe łebki. – Tamtędy się wchodzi? – Spojrzała na zbudowaną nad ogrodzeniem drewnianą kładkę. – Tak. Ale uważaj i na wszelki wypadek nie idź za głęboko w wybieg.
– Dobrze, tatusiu! – odkrzyknęła, wspinając się po schodkach. – Będę grzeczna. Tak zapamiętała się w karmieniu kóz, że ledwo usłyszała jego wołanie: – Wiktoria! Zlituj się! Chodź już! Musimy jechać dalej! – Idę! – Pokonała kładkę z powrotem. – Szkoda, że nie ma tu żadnego producenta izolacji albo dachówek, albo… Czego ci jeszcze brakuje? – Czasu mi brakuje! – Zastukał w zegarek. – Poza tym głodny się zrobiłem, a przed nami kawał drogi. – Jaki kawał? Mniej niż pięćdziesiąt kilometrów. Do poczty głównej. – Ostatnie zdanie wypowiedziała z dumą w głosie. – Nie pojedziemy za szybko. Cały odcinek naszpikowany jest pieprzonymi fotoradarami! Już podczas pierwszego wspólnego wyjazdu zorientowała się, że obsesyjnie nienawidzi wrednych, metalowych skrzyneczek, a kolejne wypady upewniały ją, że zna chyba radary na wszystkich, bez wyjątku, polskich drogach. Dokądkolwiek by jechali, zawsze wiedział, kiedy trzeba zdjąć nogę z gazu. Gderał przy tym, zupełnie jak Bernard, na złodziejstwo i rozbój w biały dzień, za który płacą uczciwi ludzie, napełniając kabzy burmistrzów, co to zamiast pracować dla gminy, ściągają łatwy haracz z kierowców. – Kup sobie hot doga albo jakąś kanapkę, skoro jesteś głodny. – Wskazała stację CPN, którą akurat mijali, wracając do samochodu. – Nie będę się napychał byle czym. Zostawimy bagaże w pokoju i natychmiast idziemy na kolację. Superżarcie i knajpa też ci się spodoba. Górny taras z widokiem na Wisłę i na całe stare miasto. – Skąd tak dobrze znasz Toruń? – Jeżdżę bez przerwy po… po Polsce. Rajcuje mnie nasza historia i różne takie… Chociaż załatwiam interesy, przy okazji czytam, dokąd mnie tym razem wywieje… – mówił rwanymi zdaniami, skupiony na wyprowadzaniu samochodu z zapchanego parkingu. – I szukam perełek… Dziwak ze mnie, troszkę… – To się dobraliśmy. Bo i ze mnie dziwaczka. – Zapięłaś pasy? – Spojrzał na nią przelotnie, a potem położył się na kierownicy, czekając na stosowny moment, by wjechać na zatłoczoną drogę. – Zapięłam, tatusiu. – Błagam! Przestań mówić do mnie: „tatusiu”! – Pod warunkiem, że ty przestaniesz traktować mnie jak Martynkę. Czasami mam wrażenie, że nas nie odróżniasz. Zauważyłeś, że nie jestem dzieckiem? Że jestem… – Jedziemy! – Włączył się do ruchu. – W bocznej kieszeni, po twojej stronie, są płyty. Podaj jakąś. – Chwilę później nucił pod nosem Modlitwę Dżemu, jedną ręką prowadząc auto, a drugą wystukując rytm na udzie. – „Panie mój, o Panie… Chcę trochę czasu, bo czas leczy rany… Chciałbym zobaczyć, co dzieje się w mych
snach…”. Też chciałaby zobaczyć, co dzieje się w jego snach. Przez pierwsze tygodnie był czuły: obejmował swoją Kropelkę podczas spacerów, potrafił niespodziewanie pocałować na środku ulicy albo przy stoliku w kawiarni pełnej ludzi. Nawet kilka komplementów usłyszała – niezbyt wyszukanych, ale jednak… Niestety, z biegiem czasu – bardzo krótkiego czasu – wszystkie te objawy zakochania zniknęły. Przeszły w inną, trudną do sprecyzowania fazę. Dotykał jej tylko w łóżku, przestał nazywać Kropelką, unikał jakichkolwiek rozmów o ich związku, a co najgorsze – izolował ją od swojego życia osobistego. – Gdzie mieszka twoja siostra? – zapytała Wiktoria przy okazji wyjazdu Martynki do cioci. Bez okazji wolała nie zadawać podobnych pytań. – W Poznaniu. – W Poznaniu? Tak po prostu? – Nie kryła rozczarowania. – Nie rozumiem. – Już na naszej pierwszej ran… kolacji, od której wszystko się zaczęło, sto razy cię pytałam, gdzie ona mieszka, a ty wciąż uciekałeś z odpowiedzią. Myślałam, że jest szpiegiem albo świadkiem koronnym i ukrywa się pod zakonspirowanym adresem na drugim końcu świata – próbowała zażartować. – Z żadną odpowiedzią nie uciekałem. – Wzruszył ramionami. – Jakie ma znaczenie, gdzie ona mieszka? Czy mnie obchodzi, gdzie mieszka Emilka albo twoi rodzice? Co to ma do rzeczy? Mroził ją wiele razy podobnymi odpowiedziami, więc gubiła się coraz bardziej. Z jednej strony rozpieszczał i poświęcał każdą wolną chwilę, ale z drugiej – studził strumieniem zimnej wody. Sygnały były tak sprzeczne, że nie mogła się w nich połapać. Któregoś wieczora, pchnięta impulsem, zaszarżowała i wysłała mu esemesa: „Tęsknię”. W odpowiedzi przeczytała: „Późno już. Śpij, zamiast tęsknić”. Poszła spać. Kilka dni później rozpisała się: „Dziękuję za cudny weekend. Ale coś nie daje mi spokoju. Dlaczego kiedyś byłeś czuły i romantyczny, a teraz jesteś inny?”. Zwrotna wiadomość wiała chłodem: „Jeśli już wdrapałem się na drzewo, po co mam znowu na nie włazić? Siedzę na gałęzi i rozkoszuję się czereśniami”. Sprzeczne emocje szarpały nią coraz bardziej. Co to znaczy: „wdrapałem się na drzewo” albo „siedzę na gałęzi i rozkoszuję się czereśniami”? Niemożliwe, żeby chodziło mu o łóżko… Z odrazą odrzuciła prymitywne rozumowanie, zupełnie niepasujące do Janka. Co dzieje się w twojej głowie? W co ty grasz? Przecież gdyby nie kochał, nie fundowałby jej zwiedzania Polski, pamiętając
na dodatek o takich detalach jak wybór stacji CPN, skrywającej w pobliskim lesie ogród zoologiczny. Nie gotowałby smakołyków. Nie rezerwowałby w toruńskiej knajpie stolika z widokiem na Stare Miasto. Nie pokazywałby z dumą słoika jej ulubionych ogórków małosolnych, które specjalnie dla niej zrobił. Czepiała się rozpaczliwie dowodów głębszego uczucia, którym bezlitośnie przeczyły inne zachowania Janka. Cóż jednak mogła poradzić na to, że zakochała się po uszy? Imponował jej przede wszystkim swoją siłą, stanowczością, hardością. Podczas służbowych podróży nie brała udziału w biznesowych pertraktacjach, ale widziała, jak wyglądał przed i po nich: nigdy się nie poddawał, nie narzekał i nie załamywał rąk, nawet jeśli nie udało mu się osiągnąć celu i okazywało się, że na próżno przejechał kilkaset kilometrów. To jej najbardziej imponowało. Przecież dlatego osiem lat temu straciła głowę dla Pawła – rzutkiego, pewnego siebie, przebojowego biznesmena. Gdyby jego przebojowość nie sięgnęła w końcu pięściami jej ciała, kochałaby go zapewne do dziś… Porównywanie Janka z Pawłem wpędzało ją w histerię, odbierało sen i nie pozwalało cieszyć się ani z tego, że coś ugotował, ani z tego, że robił jej niespodzianki w stylu ogórków małosolnych czy dokarmiania kóz. Nie była siedmioletnią dziewczynką wymagającą prawidłowego odżywiania czy zabawy. Była dojrzałą kobietą wymagającą miłości. Z każdym dniem jej zwątpienie rosło. Wiedziała, że w końcu eksploduje. Nie wiedziała tylko, kiedy straci kontrolę nad dopasowywaniem się do jego obojętności. Eksplodowała w najmniej właściwym momencie, a raczej w najmniej odpowiednim miejscu – niemal trzysta kilometrów od domu. Znowu się postarał. Obmyślił całą trasę i zarezerwował magiczny hotel. Pensjonat prowadzony był przez Żydów: gościł głównie starozakonnych, korzystających z mykwy i jadających koszerne posiłki. Przy sąsiednich stolikach siedzieli mężczyźni przypominający postacie z historycznego filmu: długie pejsy, powłóczyste tuniki… – Ciekawa narodowość, prawda? Wiesz, że dla ortodoksów Żydem jest wyłącznie syn albo córka ortodoksyjnej matki? Szczerze mówiąc, Wiktoria miała gdzieś ortodoksyjnych Żydów. Wolałaby porozmawiać o uczuciach Janka i swoich własnych. Ale udawała, że słucha i podziwia jego wiedzę. Po raz pierwszy spojrzała na niego z nieznanej dotąd perspektywy. Zamiast herosa zobaczyła emocjonalnego szkraba. Otaczająca go mydlana bańka nadmuchiwała się do granic możliwości. Aż w końcu pękła. Całkiem jak Wiktoria. Tego samego dnia, tylko kilka godzin później. – Janek – przerwała mu wykład o słuszności politycznej, który akurat wygłaszał.
– Chciałabym cię o coś zapytać… – Wino, zakrywające dno kieliszka, wpadło w wir. – Wiem, o co chcesz zapytać. Nie twierdzę, że oni są idealni, i przyznaję, że słabo sobie radzą z piarem. Ale piar działa tylko na puste łby, a mi mózgu nikt nie wypierze! – perorował ze swadą. – Pamiętaj, że telewizja zawsze jest czyjaś. Dlatego unikam podob… – Janek. Kocham cię. Nad stolikiem z widokiem na Rozewie zapadła cisza. Wiktoria patrzyła mu w twarz, a on dzielnie mierzył się z nią wzrokiem. – Kocham cię – powtórzyła. – No to mamy problem – odezwał się w końcu. – Od początku się tego bałem. Liczyłem, że sama się domyślisz… Domyślała się, ale nie mogła dłużej udawać, więc postanowiła wreszcie poznać prawdę. Bolało bardziej, niż się spodziewała. Na dodatek dopiero teraz zdała sobie sprawę, jak idiotyczne miejsce i czas wybrała na ostateczne ustalenia – czekała ich noc w hotelu, a następnego dnia wielogodzinny powrót do Szczecina. – Zauważyłaś chyba, że unikam zbytniego… tego… zacieśniania… tego, no… – Zaimkami bronił się przed użyciem niebezpiecznych słów. – Nie chciałem, żebyś spotkała się z Martynką, unikałem twoich znajomych. Nie chciałem… ten, no… Żebyś za bardzo nie myślała, że jesteśmy… Że jesteśmy razem. Na wspólną imprezę z Kamilem i Anką też powiedziałem „nie”, bo nie chciałem, żeby ktokolwiek traktował mnie jak twojego faceta. I żebyś ty mnie tak traktowała. Nigdy nie pytałem cię o przeszłość, prawda? Bo nie chcę jej znać. Z tego samego powodu nie mówiłem o sobie. Uważam, że nie powinno nas to interesować. Przykro mi, ale nic nie poradzę. Ja po prostu nie umiem kochać. Nigdy nie kochałem żadnej kobiety. Nawet do matki Martynki niczego nie czułem. Tak już mam. Od urodzenia. – Ostatnie zdania wypowiedział wręcz z dumą. Wiktoria doświadczyła w życiu znacznie gorszych upokorzeń, ale czy można uodpornić się na poniżenie? Znowu ktoś potraktował ją jak przedmiot, jak rekwizyt. Największy z koszmarów wrócił, chwycił za gardło i miażdżył żołądek. Doświadczenia nie uodporniły jej wprawdzie na upokorzenie, dały jednak cenne umiejętności: potrafiła przeczekać cięgi – także psychiczne – bez krzyku i błagań. – No to biedne te twoje kobiety, Strumyczku. – Uśmiechała się dzielnie, a zawartość żołądka niebezpiecznie podchodziła jej do gardła. – Wreszcie wszystko jasne. – Przepraszam. Cóż poradzę, że tu nie ma nic i nigdy niczego tu nie było… – Poklepał dłonią lewą pierś, pod którą spokojnie biło serce. – Nie chcę cię okłamywać. Taką mam zasadę, że zawsze mówię prawdę i jestem szczery.
– Oczywiście – przytaknęła bez protestu komuś, kto od początku ją okłamywał i nigdy nie był szczery. – To jak? – Dopiła wino. – Bierzemy rachunek i wracamy do hotelu? Zapłać, a ja skoczę do toalety. – Sięgnęła po wiszącą na oparciu krzesła torebkę. – Rozumiesz mnie? Nie jesteś zła? – Za co mam być zła? – spytała beztrosko, podnosząc się od stołu. – Za prawdę i szczerość? Też wysoko je sobie cenię. Zaraz wracam. Z ulgą stwierdziła, że obydwie kabiny są wolne, a część pomieszczenia z umywalkami świeci pustkami. Chwała Bogu! Głupio wymiotować przy ludziach… Po wyrzuceniu z siebie całej „romantycznej” kolacji wyszperała paczkę gumy i z pasją żuła aż trzy miętowe listki. Głupio śmierdzieć rzygowinami… Gdy wreszcie poczuła orzeźwiającą świeżość, wypluła gumę do kosza i dużo spokojniejsza wróciła do Janka. Ledwo wyszli z knajpy, objął ją czule. Już zapomniała, kiedy ostatni raz okazywał jej czułość na ulicy. – Nie wygłupiaj się. – Strąciła jego ramię i dziarsko szła naprzód, chociaż nie bardzo wiedziała, gdzie i kiedy ma skręcić. – Wiktoria… – Próbował ją objąć. – Dlaczego ty chcesz wszystko albo nic? – Nie chcę wszystkiego. – Znowu go odsunęła. – Ale ty masz mi do zaofiarowania jedno wielkie nic. Wściekały ją kolejne próby przytulenia jej czy pocałowania. Wiedziała, że też są wielkim niczym: facet się stara, bo spadł z czereśni, po prostu… – Podłącz komputer i znajdź mi najbliższy pociąg do Szczecina – poprosiła, wchodząc do hotelowego pokoju. Popatrzyła z obrzydzeniem na wielkie łóżko. – Podaj mi moją torbę. Nie sięgnę sama. – Zaczęła wyciągać z szafy swoje ubrania. – Wiktoria… – Nie dotykaj mnie! – Dobrze. – Szybko cofnął ręce. – Nie będę cię dotykał. Tylko przestań się wygłupiać. Nie zachowuj się jak twoja Emilka. Wróćmy jutro normalnie do Szczecina… Zachowuj się rozsądnie! Wiktoria zachowała się rozsądnie, ale noc była okropna. Janek pomimo wcześniejszej deklaracji starał się jej dotknąć i to nie raz. Zawijała się w kołdrę, a on wciąż ją z niej wyciągał, próbując przytulić i pocałować. Zapewniał przy tym żarliwie, że gdyby wiedziała, jak odnosił się dotychczas do kobiet, doceniłaby, ile jej dał i jak wyjątkowo ją traktuje. – Doceniam! – Usiadła na łóżku. – A czy możesz teraz szczerze powiedzieć, za co mnie… lubisz? W czym jestem wyjątkowa i czym odróżniam się od reszty twoich kobiet, że aż takie względy mi okazałeś?
– Oczywiście, Kropelko. – Uśmiechnął się od ucha do ucha. A potem powiedział, w czym jest wyjątkowa. Jego słowa były tak obrzydliwe, że nie nadawały się do powtórzenia nawet Ance. Wiktorii znowu zrobiło się niedobrze: tępy, prymitywny buc, którego nie wiadomo czemu uznała za księcia z bajki… Swoim wyznaniem uderzył ją tak mocno, że nie zdołała zachować godności. Rozpłakała się. Ale nie ma tego złego… Łzy wreszcie ostudziły zapał Janka i dał jej spokój. Czy ja jestem przeklęta? – dociekała, wsłuchując się w jego miarowy, senny oddech. Gdzie popełniam błąd, że wciąż trafiam na popaprańców? Chociaż całą noc nie zmrużyła oka, nie wymyśliła żadnej sensownej odpowiedzi. Tuż po szóstej wyskoczyła z łóżka. Kupiła papierosy w kiosku, wpadła do koszernej restauracji po kawę na wynos i siedziała dwie godziny w przyhotelowym parku, trując się kofeiną oraz nikotyną. – Ty palisz? – Stanął z tyłu ławki i objął Wiktorię ramionami. – Przeze mnie? – Możemy już wracać do Szczecina? – Zgniotła plastikowy kubek po kawie, wrzuciwszy przedtem do niego niedopałek papierosa. – Marzę o domu. – Dasz mi zjeść śniadanie? – Kiedy przytaknęła, starał się zajrzeć jej w oczy. – A ty już jadłaś? – Tak – skłamała, bo co miała powiedzieć? Że jeśli wzięłaby do ust kromkę chleba, to zwymiotowałaby całym bochenkiem? – Idź na śniadanie i ruszajmy wreszcie. – Potowarzyszysz mi? – Mam dwa razy tam wchodzić i robić za wyłudzaczkę śniadań? Zaczekam tutaj. – Dobrze. Gdybyś zmarzła, masz klucz od naszego pokoju. Postaram się jak najszybciej wrócić. – Poszedł w kierunku restauracji. – Smacznego. – Chciała jeszcze dodać, że zmarzła porządnie ładnych kilka godzin temu, ale wątpiła, czy by zrozumiał. Zapaliła kolejnego papierosa, przerzucając między palcami breloczek z kluczem do „ich pokoju”. Wiedziała, że to koniec. Skurcz żołądka i pieczenie pod powiekami zmusiły ją do ucieczki z parkowej ławki. Droga do Szczecina była jeszcze gorsza niż miniona noc. – Dlaczego ty chcesz wszystko albo nic? – Nie wiadomo który raz powtórzył to pytanie. – Bo taka jestem. – Wzruszyła ramionami. – Taka już jes… – Klasnęła z radością. – O! Uwielbiam Kaczmarskiego. Daj głośniej! – Nie zareagował na nagły wybuch jej entuzjazmu, więc zgłośniła radio, nucąc pod nosem i wyklepując rytm na udach. – „Co postanowisz, niech się ziści, niechaj się wola Twoja stanie. Ale zbaw mnie
od nienawiści, ocal mnie od pogardy, Panie… Ocal mnie od pogardy, Panie… Ocal mnie od pogardy, Panie… Ocal mnie od pogardy, Panie…”. – Zacięła się w myślach jak stara płyta i patrzyła na znikający pod maską szary asfalt. – Spotkajmy się jutro. Porozmawiamy na spokojnie – zaproponował, parkując na Swarożyca. – Zrozum mnie, proszę… – Nie. Tak się nie da! – Wyskoczyła z samochodu, ale przez moment się zawahała, widząc jego smutne, nieco pogubione spojrzenie. – Jesteś pewien, że nie umiesz kochać i nigdy nikogo nie pokochasz? Jesteś przekonany, że nic do mnie nie czujesz? – Jestem pewien. – Uderzył się w lewą pierś. – Tu nic nie ma. Zrozum. – Rozumiem. I ty też zrozum. Uciekła. Ledwo wcelowała pilotem w domofon. Dłonie jej latały, jakby miała delirkę. Na szczęście Emilki nie było w domu. Tylko Cykoria widziała, co działo się przez kolejne godziny… Kilka razy napisał, kilka razy zadzwonił. Wciąż nie pojmował, dlaczego ona chce wszystko albo nic. Nie miała wyboru – jeśli nawet „wszystko” i „nic” rozumieli inaczej. Opłakiwała swoją porażkę rzęsistymi łzami, skrywając swoją rozpacz przed całym światem.
ROZDZIAŁ 18 – O moich wakacjach nie ma co gadać. Odległość, czas i masa poszły się… – Potrząsnęła głową i spojrzała na Krzyśka z właściwą sobie cierpką kpiną w oczach. – A jak twoje wakacje? Eksperymentowałeś z jakimiś atrakcyjnymi parametrami? – Też nie ma o czym gadać. – Zamilkł, trąc w zadumie czoło. Zbierał dane. – Co mi się tak przyglądasz? – Ja? Tobie? Nie. Zagapiłem się po prostu. – To bądź łaskaw zagapiać się gdzie indziej, dobrze? Patrzyłeś, jakbyś liczył, ile mi masy przybyło. – Wiktoria potarmosiła jego rękaw. – Błagam! Pod żadnym pozorem nie podawaj wyniku tych obliczeń. Nikomu! Nawet na torturach! Przytyła. Ale nic dziwnego. Po rozstaniu z Jankiem dopadł ją „syndrom Bridget Jones” – leżała na kanapie w wymiętym dresie, gapiła się w telewizor i pożerała tony ptasiego mleczka oraz chipsów, zapijając winem. Doprowadzała się do porządku i trzymała fason tylko podczas wizyt siostrzenicy. – Super, że odprawiłaś tego folkowego gościa! Czuć go było skunksem. Od początku mówiłam, że szkoda na niego czasu i atlasu. – Emilka nie posiadała się ze szczęścia, że ciotka dała sobie wreszcie spokój z bezsensownym romansem. – Ale nikt mnie w tej rodzinie nie słucha. Dżizas! Kiedy wy wszyscy zmądrzejecie? Na szczęście przy Ance nie musiała udawać twardej ani wesołej. Kiedy zadzwoniła z hiobową wieścią i zapytała, czy mogą się spotkać, bo zaraz eksploduje, jeśli się komuś nie wypłacze w mankiet, przyjaciółka zjawiła się natychmiast i załamała ręce na widok Wiktorii, jej mieszkania oraz skołtunionego psa. – Przecież ty się staczasz! – Oglądała ze zgrozą żałosny krajobraz. – Tak nie można! Być może naprawdę by się stoczyła, gdyby wakacje potrwały trochę dłużej. Na szczęście powrót do pracy wymusił racjonalne zachowanie. Na rozpoczęcie roku założyła nową sukienkę, która dzięki odcięciu pod biustem maskowała krągłości w pasie i biodrach. Włosy potraktowała rozpaloną do czerwoności prostownicą – postanowiła je zapuścić i były akurat w najgorszej fazie przejściowej: stercząca wokół głowy kopa siana. Do tego czarny cień wokół
oczu, tusz na rzęsy, smolista kredka do brwi i krwistoczerwona pomadka – przecież nie może wyglądać jak kupka nieszczęścia. Prosiła Boga, żeby Janek nie przyszedł, i modły zostały wysłuchane. – Tatuś nie mógł być, bo jest niemiłosiernie zapracowany i się użera – poinformowała ją Martynka. – Jutro pokażę pani mój nowy piórnik. I tornister. Tatuś mi kupił. Nawet nie marzyłam, że dostanę nowe do drugiej klasy. I że tatuś będzie wiedział, jaki mi się najbardziej podoba. Ale wiedział. Bo on zawsze wszystko wie najlepiej. – Oczywiście. – Uśmiechnęła się do dziewczynki. – Już nie mogę się doczekać jutra, żeby zobaczyć te skarby. Piórnik kupili w Łodzi, a tornister w Toruniu. Kiedy Wiktoria dostrzegła je na sklepowych wystawach, sama zasugerowała, by zafundował córce wyprawkę na nowy rok szkolny. Właśnie się okazało, że dobrze znała gust Martynki… Cieszyła się z powrotu do pracy. Wracała do poprzedniego życia, w którym nie było Janka, w którym lokowała się na Swarożyca, obiecując sobie, że nigdy nikomu nie pozwoli się skrzywdzić. Wprawdzie troszkę się zaplątała w tych postanowieniach, ale czuła, że zaczyna odzyskiwać zagubioną chwilowo dumę, że przestaje się staczać w kłębowisko kartonów po pizzy i pudełek po czekoladkach. – Przestań chrzanić! – przerwała Krzyśkowi, który właśnie ją zapewniał, że nie przytyła. – Co byś powiedział na nieformalną, wieczorną inaugurację roku szkolnego? Emilka wierci mi dziurę w brzuchu, żebym cię zaprosiła. Pewnie chce wreszcie komuś kompetentnemu zrelacjonować maturę z fizyki. Ja niczego nie zrozumiałam z jej opowieści. – Przychodzi do ciebie dzisiaj? – Pomieszkuje u mnie. Biega wciąż na próby do przysięgi. Z domu musiałaby jechać przez całe miasto, a ode mnie ma dwa kroki. To co? Przyjdziesz? – Chętnie. Stęskniłem się za nią. – Krzysiek wydął usta, zamrugał rzęsami i przemówił zblazowanym głosem, naśladując nastolatkę: – Ale ten ruch jednostajnie krzywolinijny po okręgu total durny jest. Nigdy go nie skleję… – Szósta? Siódma? – pytała Wika, śmiejąc się z jego umiejętności parodystycznych. – Janek też będzie? – Nie. Pojęcia nie mam o ruchu krzywolinijnym, ale coś mi mówi, że on tak właśnie się porusza. A ja zdecydowanie prostolinijna jestem. – Cmoknęła niecierpliwie. – Szósta? – Będę. – Napiszę do Emilki, że ma być o szóstej w domu.
Na pomysł zamieszkania u ciotki Emilka wpadła trzy dni przed powrotem ojca z morza. – On zląduje na chacie, a ja zaliczę zgona, zobaczysz! Nie wytrzymam trucia! – jęczała, siedząc na dywanie i unosząc skarpetę razem z Cykorią. Suka rosła w imponującym tempie, więc potrzebowała obydwu rąk, żeby dźwignąć ją z podłogi. – On powinien bloga z poradami dla maturzystów założyć! Miałby zero wejść i jednego lajka: od matki! – Łagodniej, mała, łagodniej. To twoi rodzice. – No właśnie! Dobrze ci mówić, bo to nie twoi rodzice! – Przerwała zabawę i ku rozczarowaniu Cykorii usiadła na kanapie. – Strach pomyśleć, co będzie, jak wylezie z komputera i pojawi się w realu. Dżizas! – Mrugała szybko powiekami. – Szczerze mówiąc, myślałam, że pęknie z dumy, kiedy się dowie, gdzie masz zamiar studiować… – Dżołk? – Dziewczyna przetarła wilgotne oczy. – On mnie traktuje jak przygłupa i tylko wyśmiewać umie. Najpierw wyśmiewał dizajn, a jak się nie dostałam, sto razy powtarzał: „Nie mówiłem? Tylko twoja naiwna ciotka mogła wierzyć, że się uda. Zrobiła ci durne nadzieje i teraz masz się z pyszna. Gdybyś mnie słuchała…”. – Włożyła palec w usta, udając odruch wymiotny. – Na dodatek taki miał zaciesz, że nie wiem, czy przypadkiem komuś w łapę nie dał, żeby mnie nie przyjęli do Wawy. – Teraz przesadziłaś! – Tak? – Emilka gniewnie ściągnęła brwi. – Zapomniałaś, co było z Justyną? Bez przerwy latał po dziekanatach i rektoratach, żeby ją zniszczyć. – Ale nic nie wskórał. – Coś jednak wskórał. Przez niego nie mogłam na nasz uniwerek zdawać. Przecież mojego ojca na wszystkich wydziałach już znają. Miałam ryzykować, że będą mnie wytykać palcami? I obrabiać mi dupę, że jestem córką takiego… – Emilka! – Dobra… – Dziewczyna westchnęła bezsilnie. – Zbieram się. Jutro próba. Muszę wstać o siódmej, bo dojazd zajmuje mi z godzinę. – Wstała z kanapy i pokręciła głową. – Co za durną orbitę złapałam: będę teraz zasuwać przez cały Szczecin, żeby jutro rano znowu spaść w pobliże twojej chaty. – Zastygła nagle w bezruchu. – O, ja! A nie mogłabym się do ciebie wprowadzić na te kilka dni? Ciotuniu, plizzzz! Propozycja natychmiast spodobała się Wiktorii. Pomijając uwielbienie do tej pyskatej pannicy, w jej towarzystwie zapominała o Janku. W dużej mierze dlatego, że ani słowem nie wspominała zarówno o minionych wakacjach, jak i o Bobie Budowniczym. Zachowywała się, jakby w ogóle nie istniał, co idealnie pasowało do pogrzebu, jaki zafundowała nieodwzajemnionej miłości: „ciszej nad tą trumną”. – I żeby nie było! Przed powrotem taty pomogę w kuchni i w sprzątaniu… – Jak zwykle, kiedy na czymś bardzo jej zależało, Emilka zamieniała się w aniołka.
Nawet „on” awansował na „tatę”. – A dla taty będę najmilsza na świecie: żadnej głupoty i żadnego focha… – Stęknęła boleśnie. – Chociaż z tym może być problem… – Znowu stęknęła, ale w końcu zapewniła heroicznie: – Dam radę! Najwyżej tabsy mamie skubnę, żeby wyczilować. – Tabsy to tabletki? Mama bierze jakieś tabletki? – Bierze?! – prychnęła siostrzenica. – Raczej wciąga. Kilogramami. Jedne, żeby rano wstać z wyra i latać cały dzień na haju, a drugie, żeby wieczorem zapaść w śpiączkę. – To pewnie zioła. – Wiktoria samą siebie próbowała przekonać. – Co za różnica: zioło czy psychotrop? Jedno gówno: tak samo mózg ryją. – Ale ja miałam na myśli nie narkotyki, tylko normalne zioła. Z apteki. Melisę albo… Ja wiem? Walidol? – Walidol? – Emilka parsknęła. – Chyba raczej Waliwdół! – Jesteś pewna? – Wciąż miała nadzieję, że nastolatka po swojemu koloryzuje. – Oczywiście! Kitra się z nimi i myśli, że ślepa jestem. Próbowałam z nią pogadać, ale jak zwykle zmyła mnie w sekundę. Yolo! Niech się zaćpa, skoro taka jej wola. – Ojciec wie? – Już od dawna traktuje ją jak wariatkę. Na początku, kiedy Mirek się wyautował z chaty, a ty zamieszkałaś u Anki, próbowała mu się stawiać. Ale znasz go. Wdeptał ją w glebę. Siedzi teraz jak mysz pod zmiotką, a jeśli tylko coś nie tak powie, ojciec ją pyta, czy aby nie zapomniała wziąć tabletek na humory. – Czemu wcześniej mi o tym nie powiedziałaś? – Wiktoria czuła każdą cebulkę włosa. – Po co? Kiedy zaczynam o nich gadać, gasisz mnie tekstem: „Hamuj, mała, hamuj” albo „Łagodniej, mała, łagodniej…” – przedrzeźniała ciotkę. – No to proszę bardzo! Na twoje życzenie łagodnie wyhamowałam! – Nie wyhamowałaś, tylko się nastroszyłaś. I to akurat nie wtedy, kiedy trzeba. – Wikę zabolało małpowanie upomnień o szacunek dla rodziców. Przecież chciała dobrze… Przypomniała sobie wychodzącą z imienin Melę i jej błagalny wzrok: „Proszę, nie mów Emilce nic złego na nas”. Nigdy nie powiedziała nawet jednego słowa krytyki. – A poza tym wy już dawno się od siebie odkleiłyście! – Emilka… – Wiem! „Emilka, Emilka, co z ciebie wyrośnie?” – zaśpiewała nastolatka fałszywie. – Nie mam pojęcia, ale na pewno coś mądrzejszego od was dwóch razem wziętych. – Z całego serca ci tego życzę. – Wiktoria uśmiechnęła się smutnawo. – A teraz zmykaj do domu, bo nie wstaniesz na jutrzejszą próbę.
– Wywalasz mnie? Znowu ściemniasz! Traktujesz mnie jak gimbazę! – Ściemniam – poddała się Wika. – Planuję zadzwonić do twojej mamy. Nie chcę, żebyś przy tym była. – Daruj sobie ten fon. Spojler stoi przed tobą i zaoszczędzi ci niepotrzebnych impulsów. – Kto przede mną stoi? – Spojler. – Czyli? – Wika rzeczywiście chciała jak najszybciej pozbyć się siostrzenicy, więc wyszła do przedpokoju i złapała pastelowy prochowiec, zarzucony bezładnie na wieszak w kształcie ulicznej latarni. Podała go Emilce. – Spojler to… No, ty się jarasz filmem albo książką, albo serialem, a spojler ci nagle gada o najciekawszych kawałkach i zdradza zakończenie. – Wzięła od ciotki płaszczyk i zapinała dwurzędowe guziki. – I ja ci teraz spojluję rozmowę z mamą: spławi cię, wyprze się prochów, posika z radości, że ojciec wraca, i opowie, czego to dla niego nie przyszykuje. – Nie mam zamiaru rozmawiać z nią o prochach. To nie jest temat na telefon. Zapytam ją, czy możesz się do mnie wprowadzić na czas prób. – Naprawdę? – Emilka złagodniała. – No to idę. – Ucałowała Wikę w policzek. – A ty, jak będziesz z nią gadać, to powiedz, że nie mam zamiaru uciekać z domu ani strzelać focha, ani się z kimś szarpać. – Powiem, powiem. – Wiktoria ze śmiechem zamknęła drzwi. Zaraz potem spoważniała. Wróciła do salonu, popatrzyła na brudne talerzyki i filiżanki. A czort z nimi. Przeniosła wzrok na leżący obok telefon. – Odejdź! – burknęła na Cykorię, zrozpaczoną zniknięciem gościa. Suka sapnęła kilka razy, zaskomlała, ale widząc, że nic nie wskóra, poszła na legowisko. – Cześć, Mela! – Wika starała się, by jej głos nie zdradzał emocji. – Emilka przed chwilą ode mnie wyszła. – To dobrze. Właśnie miałam ją pogonić, żeby wracała do domu. Nie ma jej od rana. – Podobno Sławek za trzy dni wraca z morza? – Tak – potwierdziła lakonicznie siostra. – Domyślam się, że masz pełne ręce roboty. Służę pomocą. – Dziękuję. Dam sobie radę. Najwyżej wyręczę się Emilką. – Wiesz przecież, że ją bez przerwy musztrują. Do mnie też wpadła jak po ogień. – Ma, co chciała. – Ale ja jestem wolna, więc mogę przyjechać choćby jutro i wypucować ci szyby. – Wika siliła się na spokój. – Nieźle sobie z tym radziłam, prawda? Wyszkoliłaś mnie w myciu okien lepiej niż Akademia Morska studentów w defilowaniu.
Pamiętasz? – Naprawdę nie ma takiej potrzeby. Niedawno myłam. Są względnie czyste. – No to może w kuchni na coś się przydam? – W kuchni też mam niewiele do zrobienia. Uznaliśmy, że jesteśmy już za starzy na wystawne, powitalne przyjęcia. Przestało nas to bawić. – Zblazowany ton Amelii przypominał teraz intonację jej zbuntowanej córki. – Planujesz przyjąć męża zupką z torebki? Przecież musisz coś przygotować. – Zwyczajny domowy obiad. I nieco lepszą niż normalnie kolację. – To może zakupy ci zrobię? – Wiktoria nie odpuszczała, jakby była natrętnym pracownikiem telefonii komórkowej albo telewizji kablowej, który nigdy się nie poddaje i do końca walczy, by namówić burkliwego klienta na wykupienie nowego pakietu usług. – To miłe, ale naprawdę niepotrzebne. Dziękuję. – Nie chcesz mnie widzieć? Mam się odczepić? – Skąd taki pomysł? – Mela się oburzyła. – Po prostu dam sobie radę bez niczyjej pomocy. Sławek powiedział, że tak naprawdę nie potrzebuje niczego oprócz mnie… – W słuchawce rozległ się śmiech. – Oprócz mnie ma być jeszcze obowiązkowo pasztetowa i polski chleb. Tyle sama kupię. – Mela, czy my kiedyś porozmawiamy normalnie? – No dobrze. Powiem ci. Nie chcę, żebyś podejrzewała nie wiadomo kogo i nie wiadomo o co. – Głos Amelii brzmiał coraz radośniej. – Nie robię większych zakupów ani porządków, bo mamy pewien plan. Za kilkanaście dni obchodzimy dwudziestą drugą rocznicę ślubu… Kiedy to zleciało…? – Westchnęła. – Pamiętasz moją sukienkę? Śmiałaś się, że wyglądam jak nadgryziona beza. – Imponująca rocznica. Szczególnie w dzisiejszych czasach. Gratuluję. Co to za plan? – Nie uwierzysz! – Siostra zapiszczała tak głośno, że Wika na chwilę odsunęła telefon od ucha. – Nie zgadniesz, jaki prezent wymyślił dla mnie Sławek! – No? – Wiedziała, jakie są marzenia Meli, i doskonale znała pewne mechanizmy, więc obstawiała wyjazd do Włoch albo rejs po wybrzeżach Skandynawii. – Zabiera mnie do Włoch! W życiu bym się tego nie spodziewała. – Ja też. – I to nie na zwykłą wycieczkę z biurem podróży. Wsiadamy w samochód i jedziemy. Tam, gdzie nam się spodoba, zostaniemy na dłużej. Nikt nas nie będzie poganiał ani narzucał tempa. Trochę pozwiedzamy, trochę powylegujemy się na plażach. Cudownie, prawda? – Tak. Byłam we Włoszech kilka razy z Pawłem. Piękny kraj. Jest co oglądać. – Ja na szczęście nie jadę z twoim Pawłem, ale z moim Sławkiem. To zasadnicza różnica. Przepraszam, ale…
– Nie przepraszaj. Masz rację. Wbrew zapewnieniu widziała ogromne podobieństwo między Pawłem i Sławkiem oraz między sobą i siostrą. Istniała tylko jedna, ale niewątpliwie istotna różnica – Mela nigdy nie będzie bita. Cała reszta, niestety, się zgadzała. Dlatego doskonale rozumiała radosny szczebiot. Schemat… Dlaczego obydwie go zaliczyły? Bóg jeden wie. Złość i rozdrażnienie opuściły Wikę, zastąpiło je żelazne postanowienie poprawy. Przecież Amelia osiem lat wytrzymywała podobne rozmowy z zamkniętą w złotej klatce siostrą i nigdy nie miała pretensji, że Wiktoria na nią burczy. Wręcz przeciwnie – znosiła kąśliwości i sarkastyczne komentarze z niewzruszonym spokojem. – Wspaniały wyjazd przed tobą – zdobyła się na entuzjazm. – Dlaczego trzymasz go w tajemnicy? – A bo wiesz… Sławek musi najpierw przyjechać. Siądziemy do komputera i razem zaplanujemy całą trasę. Obejrzymy hotele, plaże… Chociaż mamy już trochę miejsc zabukowanych. W Rzymie planujemy zatrzymać się na sześć dni. Rozumiesz? Nie dość, że Rzym, to i Watykan. A po takim zwiedzaniu chcemy porządnie odpocząć, żeby nabrać sił na resztę. Pojedziemy na Sycylię. Marzę o Sycylii! Sławek znalazł taki pensjonat, że będziemy mieć balkon z widok… – Mówiłaś Emilce? Ani słowem mi nie wspomniała, że wyjeżdżacie. – Mimo szczerego postanowienia poprawy nie mogła znieść zachwytów siostry. Słyszała siebie: sprzed roku, sprzed dwóch, trzech, czterech lat… Też miała balkon z widokiem na Etnę. – Nie. Emilka nic nie wie i bardzo cię proszę, żebyś jej tego na razie nie powtarzała. – Dlaczego? – Nie mamy zamiaru wysłuchiwać jej pyskowania. Sławek mi uświadomił, że dzieci nas już nie potrzebują i wreszcie możemy zacząć żyć dla siebie. Chyba przyznasz, że należą mi się wreszcie wakacje od nich, prawda? – spytała zaczepnie. – Dosyć się namordowałam nie wiadomo po co i dla kogo! Powiedz sama. Wytrzymałabyś z nimi tyle lat? – Kiedy wyjeżdżacie? – Wiktoria pominęła milczeniem pytania siostry. – Najszybciej, jak się da. Za kilka dni. – Rozmarzyła się. – Za tydzień popłynę gondolą w Wenecji… – A Emilka? – Przecież nie zamkniemy lodówki na klucz i nie odetniemy prądu. Za kogo ty nas bierzesz? Zostawimy pieniądze, żeby mogła sobie coś zamówić albo sama ugotować. Chociaż już widzę, jak ona sobie gotuje! – Amelia prychnęła ironicznie. – Urządzi sobie stołówkę u babci i jeszcze będzie wybrzydzać. Ale mało mnie to
obchodzi. Sławek ma rację: musimy wreszcie pomyśleć o sobie, a nie martwić się bez przerwy o innych. – Pytając o Emilkę, miałam na myśli jej immatrykulację, a nie kwestię żywienia. Opuścicie przysięgę na Wałach? Ona szykuje się do tego z takim zapałem, jakby… – Powiedziałam ci przed chwilą, że zaczynamy żyć dla siebie. Nie chcemy dostosowywać się do dzieci, które niczym dobrym nam nie odpłaciły za lata poświęceń. – Amelia mówiła zimnym, cynicznym tonem. – Jestem pewna, że Emilka nawet nie zauważy naszej nieobecności. A potem się ucieszy, że nie musi słuchać naszego, jak to mówi, trucia. Czil i spoko! – Mela zaśmiała się złośliwie. – Uwalniamy dzieci od siebie. Niech robią, co chcą. – Postąpisz, jak uważasz. Ale w takim razie chciałabym coś zaproponować. – Wika wiedziała, że dzisiaj nie dotrze do siostry. Ani jutro, ani za tydzień. To, co usłyszała, nie rokowało dobrze nawet na najbliższy rok. Nie poznawała Amelii, która od urodzenia miała kwoczy charakter: nie zamieniłaby immatrykulacji córki nawet na osobistą audiencję u papieża i nigdy by nie twierdziła, że dzieci przestały ją obchodzić, więc od tej chwili mogą robić, co zechcą… – No? – W głosie Meli słychać było nerwowe napięcie. – Co ci znowu strzeliło do głowy? Chociaż Wiktorii nie spodobało się ostatnie pytanie, wyjaśniła pogodnie, z uśmiechem na ustach. – Słusznie podejrzewasz, że ona zaprzęgnie do roboty babcię. Pomyślałam, że nie ma sensu obarczać mamy. Dla jej i dla waszego dobra. Przecież będzie wydzwaniać do was, do Włoch, że Emilka nie zjadła obiadu albo że ją na pewno zamordowali, bo piętnaście minut temu miała wrócić, a wciąż jej nie ma i nie odbiera telefonu. – Co proponujesz? – Najlepsze z możliwych rozwiązań: niech wprowadzi się do mnie. Pomijając kwestie żywieniowe, miałaby znacznie bliżej na próby i nie musiałaby… – Dobry pomysł – zgodziła się ochoczo Mela. – Ale obawiam się, że z nią nie wytrzymasz. Nie chcę później wysłuchiwać twoich skarg. – Wytrzymam. – Wiktoria przez kilka sekund milczała, a potem bąknęła nieśmiało: – Może najpierw Sławka zapytaj o zgodę? – Po co? Ona robi, co chce, bez względu na nasze zakazy i nakazy, więc i tak ucieknie do ciebie, jak tylko wystawimy walizki za próg. Załatwmy to po ludzku. Niech się wyprowadza choćby jutro. Dla mnie nawet lepiej. Będę spokojniejsza, wiedząc, że masz na nią oko. – Amelia na chwilę zapomniała, że dzieci jej nie obchodzą. – Przynajmniej nie będę się martwić i myśleć bez przerwy, co wyczynia, zostawiona sama w domu. – No dobrze. W takim razie ustalcie, co i jak… – Wiktoria odetchnęła, słysząc kwoczą troskę w głosie siostry. – Będę mieć na nią oko i przypilnuję jej
do waszego powrotu z Włoch. – Byłaś tam tyle razy, to powiedz, co mam kupić. Mogę wejść do Watykanu w japonkach i krótkich spodenkach? – Mela zachichotała. – Poza Watykanem sobie poradzę. Sławek powiedział, że najbardziej stęsknił się za moimi piersiami, a że nie zdąży się nimi nacieszyć w domu, to na plaży mam być wyłącznie w toplesie. Obiecałam mu, ale wiesz…? Nie jestem przekonana. Co innego w sypialni, a co innego na plaży, nie? Kiedyś bym mogła. Ale teraz? Pięć dych na karku, chwalić się nie ma czym… Chociaż Sławek twierdzi, że jest czym. Słodki ten mój mąż, prawda? Wiktoria nie powiedziałaby o Sławku, że jest słodki, musiała jednak uchylić przed nim kapelusza – Paweł zatłukłby ją na śmierć, gdyby podczas jakiegoś wypadu do ciepłych krajów wyszła na plażę w toplesie. Szwagier, mimo wielu podobieństw, wzniósł się jednak wyżej od prymitywnego oprawcy. Kolejne minuty przegadały o roznegliżowanych siedemdziesięciolatkach, które Wika widywała na plażach, o ciuchach, filtrach do opalania, najnowszych metodach depilacji… Kiedy skończyły, cmoknęła na Cykorię, założyła jej obrożę i wyszły na spacer. Meluś! Opalaj się w toplesie, zwiedzaj, wyleguj się na balkonie z widokiem na Etnę. Zaczekam, aż wrócisz. Nie z Włoch. Poczekam, aż wreszcie wrócisz stamtąd, gdzie teraz jesteś… – rozmyślała, idąc polanką rozciągającą się przy zapleczu Teatru Polskiego. Patrzyła na widoczne zza drzew wieżyczki Akademii Morskiej, na odbijające się w Odrze światła latarni, na stromą skarpę, wzdłuż której szła. Jak ty ze mną wytrzymałaś te osiem lat? Ja po kilku rozmowach z tobą już ledwo nad nerwami panuję i mam ochotę strzelić cię w łeb. Ale nic to, poczekam…
ROZDZIAŁ 19 – A gdzie Emilka? – Krzysiek stał w progu kuchni. – Napisała esemesa, że się spóźni i mam zrobić wszystko, żebyś nie wyszedł. – I co wymyśliłaś? Bo jakoś nie widzę żadnej zachęty: ani wykwintnej kolacji, ani świeczek, ani nawet sukienki z dekoltem… Auuu! – Złapał rzucony w niego korek. – Dobre i to. – Kiwnął głową na butelkę, którą Wiktoria przed chwilą otworzyła. – Wykwintna kolacja już zamówiona, powinni przywieźć za pół godziny. Świeczki zapalę, skoro się domagasz. A dekolt pokaże ci Emilka. Myślałam, że założyła rozprutą bluzkę, ale okazało się, że tak ma być. – Zamachała butelką. – Wino też ci nie pasuje? Wolisz piwo? – Ani wino, ani piwo. Przyniosłem łyskacza, zostawiłem w pokoju na stole. Chodź już. Serce mnie boli, kiedy patrzę, jak zasuwasz przy kuchni. Mam coś zabrać? – Spojrzał na pusty blat. – Może korkociąg wezmę? Żebyś nie musiała co chwila po niego latać. – Weź się odczep, dobra? Żartowniś się znalazł. Przeszli do salonu, gdzie ustawiła na stole kilka świeczek. – Zadowolony? – spytała, podpalając kolejne knoty. – Wystarczy tyle? – Wystarczy. Wprawdzie nie ma biżuterii i zeschniętego zielska, które rozsypałaś na imieninach, ale rozumiem, że to aranżacja zarezerwowana na uroczystości rodzinne. – Co ty dzisiaj taki dowcipny? – Wiktoria obrzuciła go podejrzliwym wzrokiem. – Trafiłeś w totka? – Spojrzała na whisky, którą przyniósł. – Czy sączyłeś z butelczyny po drodze? – Absolutnie! – Złapał za korek i przymrużył oczy, czekając na chrupnięcie rwącej się, cienkiej blaszki. – Słyszałaś? Nówka sztuka! Podaj mi, proszę, szklaneczkę… – Wskazał na bowarowską witrynkę. – Co Emilce wypadło? – Powiedziała, że to megaważna sprawa, ale nie może mówić, bo się boi zapeszyć. Sądząc po tym, ile czasu się szykowała i jak bardzo „rozprutą” bluzkę założyła, podejrzewam, że jest właśnie na randce. – Ona? – Krzysiek nie posiadał się ze zdumienia. – Emilka się zakochała? – Czemu cię to dziwi? – Wciąż powtarzała, że wszyscy jej koledzy cierpią na NNS, więc woli Pana
Pipetę, bo przynajmniej ma umiar w dawkowaniu. To w końcu uwierzyłem. – Mówiła ci o tym? I o czym jeszcze? – O wielu rzeczach. O problemach z rodzicami, o ojcu, o matce, o tobie i… – Widząc jej ściągnięte brwi, machnął ręką. – Nie pamiętam dokładnie. Przecież ona gada więcej i szybciej od ciebie. – Skrzywił się boleśnie. – Gdybym miał zapamiętać, mózg by mi eksplodował. – Kiedy ci to mówiła? – Zmarszczyła brwi jeszcze bardziej, ale nie ze złości, raczej w zadumie. – Po każdych korkach siedzieliśmy i rozmawialiśmy. Tak dla relaksu. Masz coś przeciwko? – zapytał, bo jej brwi wciąż układały się w symbol nieskończoności. – Nie! Dziwię się, po prostu. Nie jest skora do zwierzeń. Woli pluć cynizmem. – Wiktoria się rozchmurzyła i patrzyła z uśmiechem. – Którędy do niej dotarłeś? Jak? – Nijak. Gadała, to słuchałem. I… Nie moja sprawa… Ale… – No wal! Ile lat się znamy? – Usiadła po turecku, zwrócona twarzą do niego. – No więc… – Ponieważ Krzysiek miał w zasięgu dłoni jej kolana, chwilowo stracił rezon. – Co się dzieje w twojej rodzinie? Nie pytam o wszystkich – zastrzegł natychmiast. – Tylko o Emilkę. Ona o coś krzyczy. Przepraszam. Nie moja sprawa… – Chciał wznieść zabawny toast za nowy rok szkolny, milczał jednak, obserwując przedziałek we włosach Wiktorii. – Po co mam ci mówić? – Podniosła głowę. – Żebyś wybuchł od babskiego pitolenia? – Nie wybuchnę. – Huknął się pięścią o żebra. – Pitol! Zaczęła opowiadać; najpierw niepewnie, powoli, starannie dobierając słowa, a potem coraz szybciej i szybciej. I coraz bardziej żywiołowo. Początkowo mało rozumiał, bo trudno mu było ogarnąć czasoprzestrzeń, którą Wiktoria traktowała niczym ścierkę do podłogi: rozmazywała bezładnie lata, fakty i ludzi… Jednak w końcu wszystko zaczęło się układać w sensowną, chronologiczną całość. Nie miała pojęcia, dlaczego tak dokładnie zrelacjonowała mu niemal całą biografię: swoją i rodziny. Może dlatego, że przedtem Emilka się przed nim otworzyła, a on pary z ust nie puścił na temat pogaduszek urządzanych po każdych korepetycjach? A może dlatego, że czuła potrzebę zwierzenia się komuś niewplątanemu w przyjacielsko-rodzinne koligacje? Za dużo wypiłam albo zjadłam coś ciężkostrawnego i teraz truję… – stwierdziła wbrew logice, bo ledwo napoczęta butelka wina stała na stole tuż obok nietkniętej kolacji, którą Krzysiek tymczasem przejął w drzwiach od dostawcy i szybko wrócił do salonu, gdzie rzucił torbę z tekturowymi pudełkami na blat. – Poniosło mnie, ale już się zbieram do kupy!
– Miło, że ci mózg nie eksplodował. – Pokiwała głową z przesadnym uznaniem. – Zaraz ci oddam pieniądze. Gdzie rachunek? – Zajrzała do leżącej na stole reklamówki. – Wrzucę żarcie na talerze. Daj mi minutkę, dobra? – Poderwała się z kanapy. – Chcesz się przytulić? I przez chwilę nie być twardzielką? Proszę bardzo… Nie umiem pocieszać słowami, ale służę ramieniem. – Dzięki. – Długo się wahała, zanim usiadła z powrotem. – Czasami mam dość. Jakby ktoś mną się bawił, eksperymentował i sprawdzał, ile wytrzymam… Czuję się jak szczur laboratoryjny. – Śmiechem przeganiała napływające łzy. – Cholera jasna! Wkurza mnie to, bo zawsze chciałam być lwicą, a jestem szczurem laboratoryjnym! – A wiesz, pogubiony matołku, że szczury są dużo inteligentniejsze od lwów? I znacznie więcej im zawdzięczamy? – Odetchnął z ulgą, słysząc znowu jej zwykły, hardy głos. – Poza tym uważam, że nie jesteś ani lwicą, ani szczurem, tylko fraktalem. – Fraktalem? Co to za zwierzę? – Wika opuściła przyjazne objęcia, odsuwając się na drugi koniec sofy. Zupełnie nie przypominała niedawnej rozsypanej w proch, bezradnej istotki. – Zwierzę? – Wybuchnął gromkim śmiechem. – Fraktal to obiekt niby samopodobny, ale nawet w ogromnym powiększeniu wciąż ma detale. Nikt dotąd nie dał rady go zdefiniować. To nieogarnięty zbiór, który w każdej skali ma nietrywialną strukturę, niedającą się opisać w geometrii euklidesowej, jest kłębiasty, poszarpany. Rozumiesz? – Ani słowa… – Wiesz, co to linia prosta? – Chyba wiem – odpowiedziała bez przekonania. – Taka niekończąca się krecha? – Dokładnie. I ta linia prosta, niekończąca się krecha, ona formalnie, na płaszczyźnie jest samopodobna, ale nie ma pozostałych cech, które ty masz, i dlatego nie może być fraktalem. – Potwierdź, czy dobrze wnioskuję. – Spojrzenie Wiki tradycyjnie przepełniała ironia. – Jestem bardziej skomplikowana niż linia prosta? – Z grubsza można by to tak ująć… – przytaknął niepewnie. – Dzięki! – Pokręciła głową, chichocząc coraz głośniej. – Ciekawe, czy Piotr Curie komplementował i pocieszał Marię takimi porównaniami. – Nie wiem, czym ją komplementował i pocieszał, ale wiem, na co ją wyrwał. – Mianowicie? – Przesyłał jej fragmenty swojej pracy O symetrii zjawisk fizycznych: symetria pola elektrycznego i magnetycznego. – Fascynujące… – Patrzyła na kolegę z niesłabnącą sympatią. – Ale mnie by na to
nie wyrwał. Intelektualnie ledwo linię prostą pokonałam. – Nic nie rozumiesz! Chodziło mi o to, że większość ludzi jest jak linia prosta: spełniają warunek samopodobności, czyli czymś tam się niby wyróżniają ze standardowego tłumu homo sapiens, ale za mało mają tego „czegoś”, żeby można ich nazwać fraktalem. A w tobie jest tyle odmienności, niedefiniowalnych detali, poszarpanych struktur… – Spojrzał tak, że gwałtownie się zmieszała. – No dobra! Poszarpana na pewno jestem bardziej niż linia prosta. Reszty nijak nie pojmę, więc niech ci będzie. I dajmy już z tym spokój. Mieliśmy wypić za nowy rok szkolny, a wyszła z tego jakaś smętna kozetka psychiatryczna. – Chwyciła za reklamówkę. – Idę po talerze, a ty nam polej i nastaw fajną muzykę, weselszą od mojego pitolenia. Nie wiem, co mi odbiło. Przepraszam, że tak się rozgadałam. – Splotła i rozplotła dłonie. – Nie ma za co. – Zdawał sobie sprawę, że należało powiedzieć coś więcej, ale nawet nie próbował. – Leć po talerze. I trochę lodu? – Jasne. Zaraz przyniosę. Wydłubując niebieską folię z niedbale zamrożonych kostek, klęła w duchu na siebie. Po co opowiedziała mu wszystko o Pawle, Meli, Sławku, Emilce…? Co ją podkusiło? Nie bała się, że komuś powtórzy, ale… Co ona o nim wiedziała? Że jest nauczycielem, że mieszka na ostatnim piętrze, na które nie może wdrapać się jego matka, że straszy dzieci prądem z generatora Agrafa, że kiedy był chłopcem, nadmuchiwał żaby, że beka lepiej niż Kubuś… Co jeszcze? – Uśmiechnęła się pod nosem. – Że wyżej ceni sobie szczury niż lwy, kocha pokręconą fizykę, lubi swoich uczniów, że Emilka go uwielbia i normalnie z nim rozmawia, że przyszedł na zebranie i potrafił powiedzieć: „przepraszam”… Może jednak nie jest tak źle? – podsumowała targające nią rozterki. – Mam do ciebie prośbę. – Wręczyła mu kubełek z lodem i skupiła się na rozkładaniu sztućców. – Zapomnij o mojej żenującej chwili słabości. Udajmy, że jej nie było, co? – Oczywiście! – obiecał. – To za nowy sezon! – Uniósł grzechoczącą lodem szklaneczkę. – Czego ci życzyć? Ty wymyśl, a ja powtórzę, żebym nie wyszedł na Piotra Curie. – Życz mi świętego spokoju. – Stuknęła się z nim napełnioną po brzegi lampką wina. – Niczego więcej nie chcę. – Życzę ci zatem świętego spokoju. I pieniążków… – Strzelił palcami, aż Cykoria podniosła łeb z legowiska. – Właśnie! Słyszałaś, że dostaniemy prawie dwieście złotych podwyżki? Wypłacą pod koniec roku, z wyrównaniem od września. – Dwieście złotych, ale brutto. – Wiktoria napełniła sobie talerz i przekazała miskę z sałatką Krzyśkowi. – Podawanie pensji brutto to jak podawanie długości
członka razem z kręgosłupem… Co ty robisz? – krzyknęła, próbując chwycić w locie spadające naczynie, ale zabrakło jej refleksu. Jemu też. – Przez twoje niebanalne porównanie straciłem przewodnictwo w podzespołach… – Patrzył na usianą sałatką podłogę i pocieszał się, że chociaż udało mu się wywalić pod stół całą zawartość szklanej miski, to jakimś cudem nie potłukł naczynia. – Posprzątam. – Daj spokój! Mam inteligentny odkurzacz. Za chwilę nie będzie śladu po tej pięknej katastrofie – zapewniała Wiktoria. – Weź nogi na kokardkę… – Na co? – Na kokardkę. Oj! Po turecku usiądź… Widzisz? – Skinęła głową na Cykorię, która łapczywie pochłaniała wszystko, czym ją tak niespodziewanie uraczono. – Szkoda, że nie lubi piachu i roztocza. Wtedy naprawdę mogłabym wyrzucić odkurzacz. – Przestałaś ją karmić? – Obserwował mlaszczącą na cały dom Cykorię. – Zachowuje się, jakby tydzień nie żarła, chociaż wygląda na najedzoną. – Pomacał płowy grzbiet, bez rezultatu doszukując się żeber. – Ona zawsze tak je… Proszę! – Wskazała na podłogę. – Jutro przelecę na mokro, bo trochę się świeci, ale z grubsza problem załatwiony. Tak, tak… Moja perfekcyjna pani domu… – Przytuliła pachnący majonezem pysk. – Chcesz być teraz zmywarką? – Ustawiła na podłodze miskę z przyklejonymi do brzegów zielonymi listkami, a Cykoria natychmiast zanurzyła w niej łeb, chłepcząc tak zamaszyście, że naczynie zataczało coraz szersze kręgi. – Heloł! Co tu się dzieje? – Okrzyk Emilki spowodował, że Krzysiek i Wiktoria drgnęli, zaskoczeni, a pies porzucił ostatnie smugi smakowitego sosu i zajął się wywijaniem ósemek wokół poszarpanych, dżinsowych nogawek. – Cześć! – Nastolatka przykucnęła, machając do nich radośnie zza podrygującego futerka. – Od jak dawna tu jesteś? – Od ponad osiemnastu lat. – Popatrzyła na ciotkę z radosnymi błyskami w roziskrzonych oczach. – Sorki za spóźnienie. Mam ją wyprowadzić? – Nie trzeba. Rozbieraj się i zjedz coś. Wprawdzie sałatki już nie ma… – Nie jestem głodna. – Emilka, zadzierając nogi, żeby nie nadepnąć na podskakującą Cykorię, dotarła do Krzyśka. – Dżizas! Ale się za tobą stęskniłam. Człowieku! Ty wiesz, ile ja fizy będę teraz miała? Bez ciebie nie dźwignę. Pomożesz, jakby co? – Cześć, mała! – Wstał z kanapy i przyciągnął ją do siebie, tłukąc po plecach, jakby się zakrztusiła. – Służę pomocą, ale obawiam się, że nie będziesz mnie potrzebowała. Trafisz wreszcie na porządnych nauczycieli. Bo ta twoja nauczycielka od fizyki… – westchnął i nasilił klepanie. – Skończyłaś ogólniak,
zdałaś maturę, to mogę ci wreszcie powiedzieć prawdę. Nie znam jej, ale z twoich zeszytów natychmiast się zorientowałem, że tłuk z niej skończony. Powinna kartofle sprzedawać, a nie w szkole pracować. – Wielka mi nowina! – Emilka wydęła usta. – Od początku mówiłam, że jest durna! Nie mówiłam? – Spojrzała na ciotkę. – Mówiłaś, mówiłaś… – przyznała Wiktoria, trochę rozkojarzona. Na wargach siostrzenicy nie znalazła śladu pomadki ani błyszczyka: były czystsze niż miska po sałatce. – Późno wróciłaś. Sama przyszłaś? Czy ktoś cię odprowadził? – Przepraszam. – Dziewczyna uciekła wzrokiem. – Wiem, że nawaliłam z czasem, ale ciut z reala odpadłam. – Daj spokój. Siadaj i opowiadaj. Jak ci poszła matura? Kiedy zamieścili w Internecie zadania, najbardziej się bałem o to z samolotem. Ale skoro zdałaś na maksa, rozumiem, że sobie poradziłaś? – Czil! – Emilka przycupnęła na oparciu kanapy. – Olałam prawo Bernoulliego. Przecież mi tłukłeś do głowy, że gdyby wszystko polegało wyłącznie na profilu skrzydeł i opływających je strugach powietrza, to do dzisiaj byśmy balonami latali. Wyczaiłam haczyk i minęłam z daleka. A wiesz, że prawie cała Polska właśnie na tym zadaniu poległa i wyautowała się z czołówki? Głowę Wiktorii zaprzątało coś innego niż siły nośne. Nie mogła oderwać oczu od nabrzmiałych, płonących naturalną czerwienią ust siostrzenicy. – I tak będę do ciebie na korki chodziła! Nawet jeśli trafię na wypasionego fizyka! – Rozemocjonowana dziewczyna bardziej krzyczała, niż mówiła. – Miło słyszeć. – Krzysztof uśmiechnął się z dumą. – A jak sobie radzisz z mundurem? – Słabo. Obciachowy, czarny autfit! Ale odreaguję fluorami po godzinach. – Wzruszyła ramionami. – O czym gadaliście, zanim przyszłam? – Składaliśmy sobie życzenia z okazji nowego roku szkolnego. Okazało się, że twoja ciocia marzy wyłącznie o świętym spokoju. – Przeze mnie? Przecież chodzę jak w budziku! – Emilka spojrzała na Wikę. – Co się tak dziwnie patrzysz? Co znowu? – Dlaczego nie masz na ustach pomadki ani nawet błyszczyka? W salonie zapadła martwa cisza. Krzysiek zbaraniał, bo kompletnie nie zrozumiał, po co Wika zadała to bezsensowne pytanie. Najwyraźniej miało jednak jakiś sens, bo Wiktoria uśmiechała się pod nosem, natomiast Emilka mieniła się na twarzy. Jakby tego było mało, po długim mierzeniu się wzrokiem obie wybuchnęły nagle głośnym śmiechem. – Normalne jesteście? Z czego macie taki ubaw? – Swoim zdezorientowaniem rozbawił je jeszcze bardziej. – Widziałaś, mała? Nic nie rozumie. A niby taki bystry.
– No! Niby bystry, ale w pewnych kwestiach lekki nolajf jest. – Jak wy się zachowujecie? – Mimowolnie upomniał je typowo belferskim tonem, co Emilka podsumowała radosnym piskiem. – Iiii! Posikam się! Teraz jeszcze koniecznie dorzuć: „Nooo…, powiedz mi i całej klasie, z czego się tak śmiejesz. Też byśmy się chętnie pośmiali razem z tobą”. – Poddaję się. – Zrobił obrażoną minę. – Wyjaśnicie, o co chodzi? – Dam ci zadanie. Wsłuchuj się uważnie w dane. – Tym razem Wika przemawiała niczym stary belfer. – Ona ma zawsze umalowane usta. Zawsze. Sto razy dziennie je poprawia. A teraz? Spójrz na nią. Ani śladu pomadki czy błyszczyka. I co? Masz już rozwiązanie? – Zapomniała się umalować? – Widząc osuwającą się po kanapie Wiktorię i słysząc chichot Emilki, kompletnie się pogubił. – Co z tego, że nie ma makijażu? – Wypraszam sobie! Mam makijaż! – zaprotestowała nastolatka. – Bez bluźnierstw! – On błądzi, a nie bluźni – usprawiedliwiła kolegę Wika i ponownie zaczęła go naprowadzać. – Ona ma czyste usta wyłącznie wtedy, gdy bawi się z Cykorią i pies zlizuje jej całą pomadkę tudzież błyszczyk. – Ale przecież Cykoria była cały czas z nami. – No właśnie… Krzysiek intensywnie myślał, tym razem z dużo lepszym skutkiem. – Całowała się! – wykrzyknął w końcu triumfalnie. – Brawo. Mamy rozwiązanie i teraz musimy się przekonać, czy jest prawdziwe. – Wiktoria spoglądała na siostrzenicę. – Powiesz nam coś? – Wyczesane, odjechane ciacho! – Emilka poderwała się z fotela i stojąc na środku pokoju, wskazywała rękoma wzrost oraz rozpiętość ramion „ciacha”. – Boski jest! – Radosna energia tryskała z każdego wypowiadanego w zachwycie słowa. – Już tydzień się spotykamy. Nawet więcej. Dziewięć dni jesteśmy razem! – Podejrzewałam, że coś się święci, ale siedziałam cicho, chociaż przykro mi było, że trzymasz mnie na dystans. – Widok podekscytowanej pierwszą miłością małej kobietki był tak rozkoszny, że nie sposób było patrzeć na nią bez wzruszenia. – Zdecyduj się: albo jestem BFF, albo upierdliwą ciotką-klotką. – To nie ciebie trzymałam na dystans, tylko jego! – obruszyła się nastolatka. – Po co miałam zaczynać gadkę o czymś, co trzeba najpierw rozkminić i sprawdzić? Mogło się przecież okazać, że to niewypał totalny. Puściłabym leszcza kantem, a ty byś mnie bez przerwy o niego pytała i wkurzała tylko. – Nieprawda! – Wiktoria zaprotestowała żarliwie, po chwili jednak przyznała niechętnie: – No, może trochę bym pytała… – Właśnie! Dlatego najpierw musiałam się upewnić. I się upewniłam… – Emilka zamachała rzęsami z rozmarzeniem. – Jest boski i megaogarnięty, więc nie mogłam
dłużej odmawiać i dałam mu się przekonać, że powinniśmy to wreszcie zrobić. No i zrobiliśmy to. Dzisiaj! – Widząc, jak twarz ciotki nagle tężeje, wycedziła przez nos: – Co znowu? – Znacie się dopiero tydzień… – Wiktorii z wrażenia łamał się głos. Nie dość, że martwiła się o siostrzenicę, truchlała na myśl o reakcji Sławka na tak szokującą wiadomość. Zapewne załatwiłby sądowy zakaz zbliżania się szwagierki do całej swojej rodziny. A gdyby po powrocie z Włoch dowiedzieli się, że Emilka, pozostając pod jej opieką, zaszła w ciążę? Matko jedyna! – Znacie się dopiero tydzień – powtórzyła. – To chyba za szybko. Wiesz, co robisz? Według mnie… – Dziewięć dni! – Niezadowolenie ciotki wyraźnie drażniło Emilkę. Na dodatek Krzysiek też patrzył na nią z jakimś smutnym zdziwieniem. Dziewczyna nie pojmowała, co im się raptem stało. – I bądź pewna, że wiem, co robię! Gdybym miała wątpy, nie dałabym się dzisiaj zawlec do kawiarenki internetowej… – Do kawiarenki internetowej? – Chcieliśmy w parku, na ławce, tam, gdzie mnie pierwszy raz pocałował, ale sprzęt mu nie działał… – Wciąż nie rozumiała przedziwnych spojrzeń, jakimi Wiktoria wymieniała się z Krzyśkiem. – To poszliśmy do kawiarenki… – Urwała, zbita z tropu ich minami. – Co z wami? Nie cieszycie się, że się zakochałam? – Co robiliście w kawiarence? – wychrypiała z trudem Wika. – A co mieliśmy robić? Spaghetti? – Emilka gulgotała ze złości. – Poszliśmy, bo w parku zasięg mu nawalał, a chcieliśmy razem wejść na fejsa i w tej samej sekundzie zmienić status. Ja zawsze miałam: „Wolny”. On najpierw też miał: „Wolny”, ale kilka dni temu wkleił: „To skomplikowane”. A dzisiaj oboje jesteśmy „W związku”. Czas pokaże, czy zbytnio się nie pospieszyłam, ale mam nadzie… – Przerwał jej tubalny, męski śmiech. – Zrobiłaś „to”, czyli zmieniłaś status na Facebooku? – upewnił się Krzysiek. – A myśleliście, że co zrobiłam? – Dziewczyna zamilkła i spoglądała na nich spode łba. Ponieważ spuścili głowy, a ciotka na dodatek się zarumieniła, Emilka najpierw nerwowo parsknęła, a potem wybuchnęła, zgorszona: – No nie! Że tobie tylko jedno w głowie, to mnie nawet nie dziwi! – podsumowała krótko Krzyśka. – Ale że ciotunia, ty? – Zabrzmiało raczej jednoznacznie, prawda? – Wiktoria szukała ratunku u kolegi. – Oczywiście – poparł ją. – Nigdy bym nie zgadł, że chodzi o status na fejsie. – Ale na coś innego natychmiast wpadłeś? – triumfowała Emilka, czując, że przez kilka minut może bezkarnie używać na ich nieczystych sumieniach. – Ty też jesteś dobra! Ty… ty ciotko-klotko! – wykrzyknęła z intonacją godną siarczystej „wiązanki”, czym rozbawiła nawet siebie samą. – Przepraszam, przepraszam, przepraszam! – Wika odzyskała wiarę, że jej marzenie o świętym spokoju jednak się spełni. – A jak ma na imię ten, co ci zmienił
status na fejsie? – Tytus. Odjechane, nie? Jak on cały… – Tytus? – zdziwił się Krzysiek. – Na cześć jakiegoś cesarza? – Nie. Ojciec mu je wymyślił. Trochę świrus. Matka zresztą też. Wczoraj ich poznałam. Normalny dom i superludzie. Żyją i dają żyć innym. Spoko są. Nie potraktowali mnie jak różowego debila, tylko jak człowieka. – Byłaś u niego w domu? – Wiktoria już całkiem doszła do siebie po niedawnym szoku. – To chyba czas, żebyś też go do nas zaprosiła. – Do „nas”, to znaczy gdzie? Do ciebie i do Krzyśka? Proszę bardzo! Choćby jutro. Ale do rodziców? Dzięks! Ani myślę. – Czemu? – Bo nie mam zamiaru tak szybko zmieniać statusu na: „Wolny”! – Twarz Emilki zapłonęła wojowniczą czerwienią. – On się wychował w normalnym domu! Jego rodzice kochają swoich synów. Tytus ma młodszego brata. Totalna gimbaza i żenada rozmazana po całej bandzie, a oni nic! – Rozłożyła ręce w geście zdumienia. – Czaisz? Żadnej gadki o tym, na kogo wyrośnie i niczego w życiu nie osiągnie, bo jest głupi. Wręcz przeciwnie. Są przekonani, że wyrośnie jeszcze lepiej od brata. Bo Tytus w jego wieku był podobno znacznie gorszy, a teraz… No właśnie! Zapomniałam powiedzieć. – Odsapnęła i wróciła do rozanielonego tonu. – Mój chłopak… – Chwilę napawała się tymi słowami. – Mój chłopak będzie na Wałach odbierał, w imieniu całego pierwszego roku nawigacji, indeks z rąk rektora. Jako najlepszy student. Mówię wam. On ma łeb, że szok! – Że też mnie się tacy uczniowie nie trafiają. – Westchnął Krzysiek. – Gratuluję w takim razie chłopaka. – Dziękuję. Ale wątpię, czy chciałbyś takiego ucznia, kiedy chodził do gimnazjum – zachichotała Emilka. – Jego rodzice mi opowiadali, co wtedy wywijał, aż Tytus prosił, żeby wreszcie przestali, bo mnie wystraszą. – No tak… – Wiktoria nie bardzo wiedziała, co powiedzieć. – Skąd mu się wzięło takie imię? – Krzysiek przerwał kłopotliwe milczenie. – Jego ojciec miał świra na punkcie jakiejś bajki czy tam czegoś z waszej młodości. Nie kleję do końca… Podobno już w podstawówce postanowił, że jeśli będzie miał syna, nazwie go Tytus. A drugiego Romek. – Tytus, Romek i A’Tomek? – No! Tak to leciało – potwierdziła Emilka. – Mama Tytusa powiedziała, że musieli zatrzymać się na dwóch synach, bo trzeciego o imieniu Atomek by im nie zarejestrowali w urzędzie. – Zaśmiała się, a potem powtórzyła w natchnieniu: – Tytus… Fajne, nie? – Skrzywiła się na chwilę. – Szkoda, że nazwisko ma zupełnie normalne. Wolałabym się chajtnąć z jakimś Polanowskim albo Koniecpolskim, ale Emilia Mielnicka też nieźle brzmi. Na pewno lepiej niż Emilia Czubatka…
– Romek Mielnicki?! – Krzysiek zachłysnął się whisky. – Nie Romek, tylko Tytus! – Ale ja… py… pytam... – kaszlał, z trudem łapiąc oddech – …o jego bra… brata. – No. Gimbaza ma na imię Romek. – Emilka przyglądała się w zdumieniu duszącemu się Krzyśkowi i ciotce, która waliła go po plecach, też się dusząc, ale ze śmiechu. – Dżizas! – Pokręciła głową, spoglądając na butelki. – Co wy pijecie, że macie takiego nieogara? Czysty metyl? – Nie. Chociaż tak się trochę czuję. Mroczki mi zaczęły latać przed oczyma. Wiesz, że on uczy Romka? – Wiktoria wskazała głową na kolegę, który zaczął już normalnie oddychać, chociaż wciąż jeszcze pokasływał. – Dżołk? – Dziewczyna z radości aż zaklaskała w ręce, ale zaraz spoważniała. – Romek powtarza klasę… Przyłożyłeś do tego rękę? – Nie. U mnie miał tróję. Gdyby wpadał na moje lekcje częściej, może wyciągnąłby czwórkę albo i piątkę nawet. Ale wiesz co? Jego ojciec naprawdę jest fajny. Tłumaczył się: „Panie kochany! Dawno bym go zabił, tylko nie opłaci nam się: ja wyląduję w pierdlu, a żona będzie miała jednego dzieciaka mniej do odliczenia w skarbówce. Jak ona sobie wtedy poradzi?”. – Widzicie? Mówiłam, że są spoko! – Bez przesady. Myślisz, że są dumni i zadowoleni, bo ich syn powtarza ostatnią klasę gimnazjum? – powątpiewała Wika. – Właśnie że są. Bo Tytus powtarzał czwartą klasę podstawówki, a Romek doszedł bez kiblowania aż do końca gimnazjum. Wczoraj sami to mówili. Przy mnie. – Emilka z emocji dostała wypieków. – I na dodatek powiedzieli temu durnemu betonowi, żeby się nie przejmował, bo jeśli mu w życiu nie wyjdzie, to i tak skończy jak lekarz. – Czyli? – Będzie walczył z bakteriami. Tyle że za pomocą detergentów. – Zachichotała. – Sikaliśmy ze śmiechu, a gimbaza się odgrażał, że medycynę skończy. – Ja się u niego na pewno nie będę leczył. Otruje mnie! – Swoją drogą ciekawe, dlaczego go nie uczyłam – zastanowiła się Wiktoria. – Pamiętam wszystkie swoje maluchy. – Oni się ze trzy lata temu przeprowadzili do Szczecina… Nie kleję skąd… Dlatego… – Emilka gubiła wątek, bo w jej torebce odezwał się telefon, więc szukała go rozpaczliwie w pełnej drobiazgów czeluści. – Dlatego ty nie uczyłaś Romka, a Krzysiek nie uczył Tytusa… Paznokieć mi się złamał… – syknęła, wyciągając w końcu komórkę. – Ukochany dzwoni? – Tak. Ukochany. Ale ukochany inaczej. – Przejechała palcem po ekranie. – Cześć, brat!
– Nie do wiary. W życiu bym się nie spodziewał, że skończony nieuk i najlepszy student Akademii Morskiej mogą być braćmi – Krzysiek niemal szeptał, żeby nie przeszkadzać Emilce w rozmowie. – Może z Romka będą jeszcze ludzie? Z palcem w nosie wyciągnął u mnie trzy, a gdyby… – Ćśś! – Wiktoria uznała, że ma szansę usłyszeć, o czym Emilka rozmawia z Mirkiem. – Nie ma mnie na chacie, od kilku dni cumuję u ciotki… Co? Nie, na razie nie… – Dziewczyna ramieniem przytrzymywała komórkę, a dłońmi grzebała w torebce. – Wyjechali do Rzymu… Niestety, nie na stałe… Lwy? – Zaśmiała się bezlitośnie. – Lwy zżerają tylko dobrych chrześcijan, więc możemy zapomnieć! – Wyciągnęła pilniczek i ratowała nim złamany paznokieć, kompletnie ignorując zarówno Wikę, jak i Krzyśka. – Czy kto do mnie dzwonił? Jaka Pompeja? – Przestała śmigać pilniczkiem, zastygając w złowrogim bezruchu. – Goń się! Skąd mam wiedzieć, kim była Poppea? Co? Aha, aha… Nie! Żona Nerona do mnie nie dzwoniła… – Złość przeszła w rozbawienie. – Chyba się boi cesarza. Wysyła mi esemesy. Takie tam, sranie w banie: połączenie info meteo z Italian Google. A z czym dzwonisz? – Z zadowoleniem podziwiała ocalony paznokieć. – Czemu nie na telefon? Ale teraz? Czekaj, zapytam… – Zasłoniła dłonią aparat i zwróciła się do ciotki: – Mirek chciałby wpaść. Ma jakąś pilną sprawę do mnie. Może tu przyjść? – Oczywiście. – To ja się będę zbierał w takim razie… – Ani się waż! – Pociągnęła Krzyśka za rękaw. – Kto mnie ocuci, kiedy zemdleję przez te dwa czorty? – Mówiła cicho, żeby siostrzenica, podająca bratu adres i najkrótszą drogę dojazdu na Swarożyca, nie słyszała jej rozpaczliwego tonu. – Chyba już się zorientowałeś, że na nich nie mogę liczyć. Prędzej lwom na pożarcie mnie rzucą.
ROZDZIAŁ 20 Dawniej usprawiedliwiała Mirka, sądząc, że swoją odpychającą pozę przybrał, by chronić tajemnicę romansu ze starszą o ponad dziesięć lat kobietą. Nie mogła jednak zrozumieć, dlaczego – gdy prawda wyszła już na jaw – nadal żył w izolacji, ignorując otaczający go świat. Wyjątek robił tylko dla swojej siostry i dzięki niej Wika wiedziała, że chłopak jest cały i zdrowy. – Możemy sobie podać rękę – oznajmiła pewnego majowego wieczora Emilka. – Też już jestem ciotką. – Naprawdę?! Justyna urodziła? Sprawdziło się USG? Chłopak? – Chłopak – potwierdziła lakonicznie świeżo upieczona ciocia. – Wciąż myślą nad imieniem. Pasowałby Nolajf, ale jak znam tych nudziarzy, wybiorą Innocenty albo Eustachy. Kilka dni później została zaproszona na oglądanie noworodka. – I co? Słodki jest, prawda? – dopytywała Wiktoria. – Podobny do Mirka? – Słodki? On obrzydliwy jest. Pomarszczony, z łysym łbem i długimi paluchami. Nie jest podobny do Mirka, tylko do E.T. Muszę im powiedzieć, że skoro Nolajf im nie pasuje, to niech nazwą go E.T.! Po kolejnych wizytach Emilka przyznała, że E.T. powoli upodabnia się do Ziemianina, ale za to coraz głośniej się drze i bez przerwy wali w pieluchę. – A najgorzej, jak haftnie po jedzeniu. Co za cap! – Wzdrygała się z odrazą. – Dobrze, że na melanżach i biforkach nie pije się mleka. To by dopiero było rzyganie. Bleee… – Przestań! – Trzepnęła siostrzenicę po ramieniu. – Mówiłaś mu, żeby zadzwonił do babci? Płacze, że prawnuka nie widziała. – Mówiłam. Powiedział, że babcia i tak bez przerwy płacze, więc co za różnica, z jakiej okazji. – Pokiwała głową, jakby zgadzała się z bratem. Wika postanowiła zadzwonić do Mirka po kolejnej płaczliwej tyradzie matki. Przygotowała przemówienie, które objętością zaimponowałoby Fidelowi Castro, ale szybko skróciła je do kilku zdań: „Rodzice to w miarę równorzędny przeciwnik. Walcz z nimi, skoro chcesz. Obrażaj się, udawaj, że ich nie znasz. Ale zlituj się nad dziadkami! Co ci szkodzi zaprosić ich do siebie albo zapakować synka do wózka i pojechać do nich na godzinkę? Korona ci z głowy nie spadnie. Na honorze ci nie
ubędzie”. Wybrała numer siostrzeńca i… odłożyła słuchawkę, zanim usłyszała sygnał. Postanowiła nie prosić ani nie tłumaczyć. Jest przecież wybitnie inteligentny, a jego partnerka jeszcze wybitniejsza. Może w końcu sami wpadną na coś, co nie wymaga gruntownego wykształcenia i IQ obijającego się o sufit głównej siedziby Mensy? – Dobry wieczór. – Pocałował Wikę nieporadnie w policzek. – Przepraszam, że wpadam bez uprzedzenia, ale nie sądziłem… to znaczy nie wiedziałem, że Emilka tu mieszka… Wiktoria nie widziała siostrzeńca od niemal roku, więc przyglądała mu się z zaciekawieniem. Nie dostrzegła w nim żadnych zmian. Nie przytył, nie zmizerniał – wyglądał dokładnie tak samo jak pamiętnego wieczora, kiedy po kłótni z ojcem wybiegł z domu. – Emilka pomieszkuje u mnie tylko chwilowo. Wasi rodzice są we Włoszech, a poza tym ma stąd pięć minut drogi do Akademii… – Potakiwania świadczyły, że Mirek wie nie tylko o wyjeździe rodziców, ale i o przygotowaniach siostry do uroczystej immatrykulacji. – Jeśli chcesz z nią pogadać w cztery oczy, będziecie musieli iść do kuchni albo do sypialni. Nie spodziewałyśmy się twojej wizyty. Mamy gościa… – Uśmiechnęła się, widząc, jak robi krok w tył. – Spokojnie, to mój kolega z pracy. Korepetytor Emilki. Proszę. – Wskazała wejście do salonu. – Czego się napijesz? Kawy? Herbaty? – Szklanka wody w zupełności wystarczy. Nie będę się rozsiadał. Wydawał się strasznie skrępowany, a Wika zastanawiała się, czy to jej obecność go tak peszy. Postanowiła go jak najszybciej upewnić, że z jej strony nie grożą mu żadne reprymendy ani przesłuchania. Przedstawiła Krzyśka i opowiedziała o mozolnych przygotowaniach do matury z fizyki, a korepetytor i jego uczennica dorzucali swoje trzy grosze, więc było sporo powodów do śmiechu. Mirek szybko się rozluźnił i wrócił do zwykłej formy, o czym świadczyły coraz złośliwsze uwagi, na jakie sobie pozwalał pod adresem siostry. Ta nie zostawała mu dłużna, więc atmosfera za stołem osiągnęła wreszcie stan miłego odprężenia. Potem razem z Emilką zrelacjonowały kolejne etapy urządzania mieszkania, począwszy od dnia pierwszego, a kończąc na zakupie wolno opadającej wicemiss kibla. Tym razem Mirek wbił kilka szpileczek nie tylko siostrze, ale i ciotce, co Wiktoria uznała za ostateczny objaw uzdrowienia sytuacji. Miała nadzieję, że mogą zacząć normalnie rozmawiać, zamiast udawać, że w ciągu ostatniego półrocza nic się nie wydarzyło. – To dla ciebie. A w zasadzie dla twojego synka. – Wręczyła mu wielką, błękitną torbę wymalowaną w misie, koniki na biegunach i grzechotki. – Gratuluję malucha.
Emilka pokazuje mi na bieżąco zdjęcia. Śliczny chłopczyk. – Śliczny – przytaknął Mirek, patrząc na torbę jak na tykającą bombę. – Skąd ciocia wiedziała, że dzisiaj przyjdę? – Nie wiedziałam, że przyjdziesz akurat dzisiaj, ale miałam nadzieję, że kiedyś jednak to nastąpi. – Starała się mówić z sympatią, bez cienia wyrzutu. – Założyłam, że przy twoim charakterku trochę to potrwa, więc kupiłam kilka ciuszków w rozmiarze osiemdziesiąt sześć. Zdaje się, że będą jeszcze za duże. – Zdecydowanie. Ledwo dobił do siedemdziesięciu. – No widzisz? – zaśmiał się Krzysiek. – Nie ma złego charakterku. Przyszedł aż szesnaście centymetrów wcześniej, niż się spodziewałaś. – Naprawdę, nie myślałem… – Mirek oglądał zawartość prezentu: miniaturowe adidasy, strój piłkarza, flanelową koszulę, ogrodniczki, dżinsową katanę i bejsbolówkę, która nie zmieściłaby się na łeb Cykorii. – Co się mówi, jełopie?! – Siostra szturchnęła brata w ramię. – Dziękuję. Bardzo dziękuję… Kiedy Wiktoria przyjmowała uściski i zapewniała, że nie ma za co dziękować, bo kupowanie dziecięcych ciuszków to prawdziwa frajda, Emilka rozparła się w fotelu, objaśniając Krzyśkowi przemądrzałym tonem. – Widzisz, jaka mi się rodzina trafiła? Młodszy starszego kultury uczy! – Westchnęła. – Gdybym wiedziała, że on taki zaniedbany, to powiedziałabym mu też, skąd się biorą dzieci. Przynajmniej nie wpadłby z Justyną i nie byłoby durnego zamieszania ani niepotrzebnych kwachów. Powinni wprowadzić na prawie jakiś przedmiot o wychowaniu seksual… – Ho, ho, ho! – Mirek odłożył na stół torbę z ubrankami. – Jakbym tatusia słyszał. Jestem pełen podziwu! – cedził z uprzejmą pogardą. – Cóż za potęga drzemie w genach i w miniaturyzacji, prawda? Malutka Emi jeszcze nie zaczęła studiów i morze zna tylko z perspektywy leżaka, ale proszę! Już ma pełnomorskie patenty na mądrość. Szanowni państwo, pozwólcie, że wam przedstawię… – Wskazał na siostrę. – Przed wami nanokapitan Emilia Czubatka, a niedługo gigapostrach mórz i oceanów: następczyni wszechwiedzącego Sławomira Czubatki! – Bujaj się! Czego mnie wyzywasz? Sam jesteś podobny do ojca, nanodebilu ty! Krzysiek czekał na znak do polania tych dwojga zimną wodą, ale Wika zdawała się rozkoszować pyskówką siostrzeńców. – Zapamiętaj sobie raz na zawsze… – Mirek celował w siostrę palcem. – Kocham Justynę i swojego syna. O mnie możesz sobie mówić, co chcesz, ale wara ci od nich! – A co ja niby takiego o nich powiedziałam? – Naśladując brata, Emilka wymierzyła w niego palcem i powtórzyła pytanie: – Co ja takiego o nich powiedziałam?
– Zdecydowanie za dużo. Nawet jeśli uważasz, że są tylko durnym zamieszaniem i niepotrzebnym kwachem, ja mam inne zdanie. Będę wdzięczny, jeśli je uszanujesz. Czy teraz wyraziłem się wystarczająco jasno? Wiktoria aż struchlała z wrażenia – Boże, jaki on podobny do Sławka. Nie tylko z urody. Ale te gesty i intonacja… Czyżby Sławek stworzył potwora? – zachichotała w duchu nad potęgą genów, o której niedawno wspominał Mirek, dokuczając siostrze. Oj, chłopaku, też niezły nanokapitan z ciebie… Emilka tymczasem spuściła głowę i milczała, przygryzając wargi. – Co się mówi, jełopie? – Mirek mrugnął porozumiewawczo do ciotki i Krzyśka. – Przepraszam… – Możesz ciut głośniej? – Przepraszam! Zadowolony?! – Tak. – Posłał jej całusa i objaśnił równie przemądrzale: – Jak pan widzi, w naszej rodzinie nawzajem uczymy się od siebie kultury: raz starszy od młodszego, a raz młodszy od starszego. – Widzę. I słyszę. Natomiast co do wieku i kultury… Twoja młodsza siostra mówi do mnie po imieniu, więc i ty, starszy, daj spokój z „panem”. – Krzysiek wyciągnął rękę. – Cieszę się, że cię poznałem. Oryginalne z was rodzeństwo. – Jak cholera! – Emilka wciąż się dąsała za niesłuszne oskarżanie i zmuszanie do przepraszania za nic. – A po co przyszedłeś? O czym chciałeś pogadać, że nie na telefon? Mirek przyglądał się jej dłuższą chwilę z lekkim uśmiechem, w którym była i miłość, i pobłażliwość, i kpina, i rozczulenie… Ten wieloznaczny uśmiech bardzo spodobał się Wiktorii. Może dlatego, że u Sławka nigdy nie widziała podobnego? To dawało nadzieję, że ojcowskie geny nie zawładnęły jednak bez reszty synem. – Zdaje się, że niepotrzebnie przyszedłem. Takiego focha złapałaś czy hejtera, czy co… – Mirek sparodiował naburmuszoną minę siostry. – Pewnie nie zgodzisz się być świadkiem na moim ślubie? – Łacha drzesz? – Emilka łypnęła podejrzliwie. – Chciałbyś? I ona by się na to zgodziła? – Kto? Justyna? – Nie! Lady Gaga! – Ona cię bardzo lubi. Twierdzi, że gdy na ciebie patrzy, widzi siebie, kiedy miała osiemnaście lat. – Mirek zmarszczył czoło. – Cieszę się, że nie poznałem jej jako nastolatki… – Raczej niewykonalne. Jak ona miała osiemnaście lat, ty jeździłeś w wózku i mówiłeś na chleb „beb”, a na muchy „ptapty”! – Zgadza się. – Kiwnął pojednawczo głową, widząc, że siostra, chociaż po swojemu pyskuje, w niczym nie przypomina już kąśliwej osy. – To co? Zostaniesz
naszą świadkową? Naprawdę mi zależy. Nie mam nikogo bliższego od ciebie… – Zaraz się posikam ze szczęścia! – Emilka rzuciła się na brata, szarpała, całowała, klepała po ramionach. – A ja ze wzruszenia… – Zaszklone oczy Wiktorii przerzuciły się z siostrzeńców na Krzyśka, który wyglądał na równie poruszonego. I był poruszony, ale tempem zmieniających się emocji: od awantury do miłosnych uścisków nie upłynęła nawet minuta. Jak za nimi nadążyć? – Ślub bierzemy drugiego grudnia w Zamku Książąt Pomorskich. Na świadka poprosiłem Rafała… Au! – Mirek opędzał się ze śmiechem nie tylko od siostry, ale i od Cykorii, która przybiegła i ochoczo przyłączyła się do zabawy w zadeptywanie i zacałowywanie. – Matko! Złaźcie ze mnie. Nie mogę oddychać. I brzuch mnie jeszcze boli. Niedawno złapałem zapalenie wyrostka. – Wycięli ci wyrostek?! – Nie! Sam odpadł! – Machnął lekceważąco ręką. – Laparoskopia, ledwo trzy dni w szpitalu, nie ma o czym gadać… To jak? Pasuje ci drugi grudnia? – Czil! A czemu Rafał i ja? Justyna nie ma nikogo? Zero rodzeństwa? – Ma. Ale przez to, co się stało… – Po niedawnym rozbawieniu Mirka nie było już śladu. Posmutniał i mówił dalej, z coraz większą niechęcią: – Nikogo od niej nie będzie na naszym ślubie. Justyna została wyklęta – zaśmiał się gorzko. – Zdaje się, że rodzinne klątwy są równie skuteczne w dwudziestym pierwszym wieku, co w średniowieczu. Emocje zmieniały się jak w kalejdoskopie i Wika też z trudem nadążała. Przed chwilą była rozczulona widokiem ściskającego się rodzeństwa, ale ledwo zdążyła uronić kilka łez wzruszenia, siostrzeniec wyrwał ją z błogostanu jednym krótkim zdaniem. Wątpiła, by miał na myśli wyłącznie klątwy rodzinne nałożone na jego przyszłą żonę… – Chciałabym o coś zapytać – zaczęła niepewnie. – Zadzwoniłeś do rodziców albo do dziadków? Zaprosiłeś ich? Zrobiłeś coś, żeby zobaczyli swojego wnuka i prawnuka? – Uśmiechnęła się ciepło. – Pomyślałeś, że oni też mają swoją dumę? Też mogą się czuć odrzuceni? A nawet oszukani? Ukrywałeś się ze swoim związkiem. To spadło na nich jak grom z jasnego nieba. Twoi rodzice na pewno… – Pod wpływem spojrzenia Mirka głos uwiązł jej w gardle. – Do ojca nigdy nie zadzwonię. Nie chcę go znać. – Patrzył tak samo jak Sławek: pozbawionymi emocji oczami. – Wiesz, ile nieprzyjemności miała przez niego Justyna? Łaził po uniwersytecie, wypisywał skargi, pięć razy w tygodniu dręczył radcę prawnego i bez przerwy żądał powołania komisji dyscyplinarnej. A kiedy rektorat setny raz odmawiał i wyjaśniał swoje stanowisko, ojciec natychmiast pojawiał się tam osobiście ze sto pierwszym odwołaniem. – Komisja dyscyplinarna? Na jakiej podstawie?
– Jeden z punktów statutu przewiduje odpowiedzialność dyscyplinarną za postępowanie uchybiające obowiązkom nauczyciela akademickiego lub godności zawodu nauczycielskiego. – Z właściwą dla prawnika precyzją wyrecytował bez zająknięcia regulaminową formułkę. – I prawie dopiął swego. – Powołali komisję? – Nie. Ale Justyna chciała mnie wystawić za drzwi. Miała dość. Była w ciąży i potrzebowała spokoju, a zamiast tego żyła w ciągłym stresie. Niby nic nie mogli jej zrobić, ale wciąż ją szarpali. Po krótkiej chwili względnej ciszy dostawaliśmy wiadomość o kolejnym piśmie ojca i znowu ruszała cała machina. Atmosfera skandalu też robiła swoje. Czuliśmy się tak zaszczuci, że baliśmy się wychodzić z domu… – Przesłał Wiktorii krzywy uśmiech. – Uwierz, że gdyby sprawdziły się twoje podejrzenia, to żyłoby mi się dzisiaj znacznie prościej. Ludzie szybciej zaakceptują parę gejów niż mnie i Justynę – westchnął ciężko. – A mój ojciec nigdy nie zaakceptuje ani gejów, ani Justyny… Nie chcę go znać. Prymitywny, ślepy człowiek. – A mama? – Starała się nie dostrzegać, jak żarliwie Emilka przytakuje bratu. – Jestem pewna, że nie chodziła z żadnymi pismami do rektoratu. Dlaczego zerwałeś z nią kontakt? – Ona zerwała. Nastąpił zadziwiający, acz podejrzewam, że nie do końca przypadkowy, zbieg okoliczności. Dopóki ojciec szalał, mama po kryjomu nas odwiedzała. Za każdym razem przepraszała i z płaczem tłumaczyła go po swojemu: „Zrozum. Przecież wiesz, jaki on jest. On cię kocha nad życie i chce dla ciebie jak najlepiej”. – Dżizas! Uwielbiam ten tekst! – No właśnie. – Pokiwał głową. – Ale w tym samym dniu, w którym ojciec przestał nękać Justynę, mama ucięła z nami kontakt. Powiedziała, że muszę radzić sobie sam, bo na ich pomoc liczyć już nie mogę. – Wzruszył ramionami. – Podkreślam, że odkąd wyszedłem z domu, niczego od nich nie dostałem. Mama próbowała wciskać mi kasę, ale nie wziąłem nawet grosza. Nie chcę jego pieniędzy. – Zadarł hardo podbródek. – Przeniosłem się na zaoczne, oboje pracujemy. Nie potrzebujemy pomocy. – A przyznała się, że to Neron dał jej szlaban na was? Czy ściemniała? – Emilka, zamiast na brata, patrzyła z mściwą satysfakcją na Wiktorię: „Widzisz? Słyszysz?”. – Odniosłem wrażenie, że nasza mama bardzo dobrze przygotowała się do rozmowy. Wiesz, jak ona się zachowuje w podobnych sytuacjach? – Uśmiechnął się smutno do siostry. – Chaotycznie wyrzuca pretensje, popłakuje, wyzywa od niewdzięczników, gada z Bogiem, błaga o chociaż jeden dzień spokoju i szacunek dla steranego serca… A teraz? – Machnął ręką. – Nic z tych rzeczy. Siła spokoju i argumentów. Mogłaby na sali sądowej wystąpić ze swoją przemową.
Oznajmiła, że szanuje moje decyzje, ale w zamian ja muszę uszanować jej decyzje… – wyliczał, odginając palce. – Że powinienem ją zrozumieć, bo przecież zależy mi na moim związku. I nie ma żalu, bo dzięki mnie sama dużo się nauczyła, a nawet odzyskała własne życie. Że ona i ja stanęliśmy przed trudnymi wyborami, a skoro już wybraliśmy, to idźmy dalej z wiarą, że wybór okaże się właściwy. Że… – Urwał, gdy siostra wsadziła sobie palce do ust. – Masz rację. Wystarczy. Wiktoria bała się, że za chwilę wybuchnie – albo krzykiem, albo płaczem. Wszystko wskazywało na to, że nie tylko ona traktowana jest przez Melę jak natrętny intruz. O ile potrafiła znieść chłód siostry w stosunku do własnej osoby i cierpliwie czekała na zmiany, o tyle w wypadku jej dzieci nie była w stanie zrozumieć takiego postępowania. Wprawdzie Emilka nieraz wspominała o problemach w domu, że „bąbel musuje”, „z matką nie ma floł”, „hejter mi się aktywował”… Ale wiadomo, że ma skłonności do przesady i wyolbrzymia, co się da. Ale Mirek? Jego chłodna relacja wstrząsnęła nią. – Bzdura! – krzyknęła i nie wiadomo czemu zaczęła gorliwie przekonywać Krzyśka. – Mela taka nie jest. Mówiłam ci przecież… Nawet gdyby oni kogoś zamordowali, to poszłaby za nich do więzienia. To niemożliwe, żeby Mirek miał wycinany wyrostek, a ona by o tym nie wiedziała i nie nocowała pod szpitalem. To najlepsza matka pod słońcem. Mirek coś pokręcił, źle zrozumiał. Albo razem…? – Zamilkła na chwilę, a potem obrzuciła siostrzeńców wściekłym spojrzeniem. – No powiedzcie, do cholery, że to nieprawda! Wymyśliliście sobie wszystko! Co to za spisek? Przeciwko komu? – Uspokój się. – Krzysiek nie dziwił się jej emocjom, ale co miał zrobić? – Nie krzycz na nich… – A niech krzyczy. Wytrzymamy – prychnęła Emilka. – Grunt, że prawda wreszcie do niej dotarła. Poboli i przestanie. Nie chcę się przechwalać, ale gdyby traktowała mnie poważnie i słuchała, co mówię… – Kłamiecie! – upierała się Wika, walcząc z napływającymi łzami. – Powiedzcie prawdę! Rodzeństwo zgodnie wzruszyło ramionami i spojrzało po sobie pełnym rezygnacji wzrokiem. – Powiedziałem prawdę. Przepraszam, nie chciałem wam psuć wieczoru. – Mirek wstał z fotela, wziął torbę z ubrankami i jeszcze raz podziękował za niespodziewany prezent. – Miło było cię poznać. – Wyciągnął rękę do Krzyśka. – Gdybyście mieli ochotę przyjść na ślub i na skromną kolację, zapraszam serdecznie. Justyna też na pewno się ucieszy. – Na pewno będę! – Wiktoria, kierując się zasadą Scarlett O’Hary: „pomyślę o tym jutro”, zapanowała nad płaczem i nad emocjami. Nie mogła teraz ani ryczeć,
ani krzyczeć. Nie mogła też pozwolić, żeby siostrzeniec tak po prostu wyszedł. – Wybacz podniesiony głos. – Uśmiechnęła się promiennie. – Nawet nie wiesz, jak bardzo się cieszę, że wpadłeś. Zapraszam częściej. A może jakiś obiad bym zrobiła? Zaprosiłabym dziadków i was z małym? – Bardzo chętnie. Nie mam nic przeciwko dziadkom – odpowiedział równie serdecznym uśmiechem. – Gdybyś natomiast chciała zaprosić rodziców… – Nawet mi to do głowy nie przyszło – uspokoiła go szybko. – Z rodzicami musisz umówić się sam. Mam nadzieję, że kiedyś to nastąpi. – A może najpierw ty nas odwiedzisz? Z Krzyśkiem i z Emilką. – Mirek udał, że nie słyszy ostatniego zdania. – Zobaczycie naszego synka… Nie potrafię teraz podać konkretnego terminu. Co drugi weekend mamy zjazdy zaocznych… Zadzwonię i ustalimy konkretną datę, dobrze? Postanowiła nie naciskać ani na dziadków, ani na konkretną datę. Liczyła, że im delikatniej potraktuje cieniutką niteczkę porozumienia, tym większe są szanse, że naprawdę zadzwoni z zaproszeniem. Pominęła więc milczeniem weekendowe zjazdy i ograniczyła się do uprzedzenia siostrzeńca, że prawdopodobnie porwie mu synka, bo jest rozbrajająco słodki i śliczny. – Znam go tylko ze zdjęć, ale wydaje mi się, że ma coś nie tylko z ciebie, ale i z Emilki. – Niech sobie ma z niej, co chce. Byle nie charakter – prychnął. – Racja. Z moim charakterem miałby w życiu przesrane! – Emilka ani myślała się obrażać. – Wybraliście mu wreszcie imię? – Imię wybraliśmy dawno, ale dopiero w ubiegłym miesiącu zakończyliśmy formalności. – Mirek, przed momentem gotowy do wyjścia, odstawił na podłogę torbę z ubrankami i usiadł na oparciu fotela. – Nie chcieli nam zarejestrować w Urzędzie Stanu Cywilnego. Pisaliśmy podania… Korowodom i słownopapierkowym przepychankom nie było końca! Ale wreszcie się udało. No i jest. Deus. – Deus?! Deus Czubatka? Nie lepiej było Czubek? Czubek Czubatka na pewno lepiej brzmi, nie? – Śmiech Emilki wstrząsnął salonem. – Skąd wam się to wytrzasnęło? – Doskonałe określenie: „wytrzasnęło”! – Mirek wcale się nie obruszył, znikła gdzieś jego dawna drażliwość. – Imię nam się wytrzasnęło tak samo jak dziecko: deus ex machina. – Widząc jej rozdziawioną buzię, wyjaśnił uczenie: – To po łacinie: bóg z maszyny. Pojęcie z antycznego dramatu. Posunięcie służące gwałtownemu rozwiązaniu akcji, aby sztuka… – Ty mi, przemądrzały ciołku, nie tłumacz! Wiem, co to jest deus ex machina! – Emilka odzyskała głos. – Mnie nie zatkało przez Deusa, tylko przez machinę. – Spojrzała wymownie na jego rozporek. – Nie wiedziałam, że umiesz się lansować!
Szacun! Krzysiek zarżał jak koń, a Wiktoria…? Też dostała ataku śmiechu, ale miała w ustach wino. Nie mogła go połknąć, bo jak nic by się zakrztusiła. Trzymała je więc w zaciśniętych ustach, wyrywające się z płuc powietrze było jednak silniejsze. – Ojej, przepraszam… – Tarła serwetką oplutą koszulę Krzyśka. – Chciałam się odwrócić, ale nie zdążyłam do końca… – Drobiazg. Przyzwyczaiłem się w Zalesiu. Już wiem, dlaczego tak dobrze się dogadujesz z tymi zasmarkańcami. – Strzepywał z tkaniny krople wina i śliny. – Różnisz się od nich tylko wzrostem. Emilka przez chwilę przyglądała im się z aprobatą, a potem zwróciła się do brata. – Super, że dałeś synowi na imię Deus. Przy nim Tytus to bułka z masłem. – Jaki Tytus? – Mój chłopak! – Zatrzepotała rzęsami. – Mam nadzieję, że machinę też ma na odpowied… A może cię odprowadzę? Idziesz na autobus czy na tramwaj? – pytała z entuzjazmem. – Bo chyba czas na ciebie, braciszku? Ile Justyna ma siedzieć sama z Tytusem? Tfu! Z Deusem znaczy… Ciociu! Wezmę Cykorię na spacer, dobra? – Fakt. Zasiedziałem się. Miałem tylko na kilka minut wpaść! – Mirek spojrzał na zegarek. – Raz jeszcze przepraszam, jeśli zepsułem komuś humor… – Nie tyle wstał, ile raczej został zwleczony z fotela przez niecierpliwą siostrę. – No już, idę… – Trochę połazimy! Nie spodziewajcie się mnie zbyt szybko! – krzyknęła Emilka z przedpokoju. – Bawcie się dobrze i grzecznie! Kiedy drzwi się za nimi zamknęły, Wiktoria wróciła do bolesnego tematu i zapewniła, że Mela to najlepszy człowiek na świecie i nigdy nie odtrąciłaby własnych dzieci. – Nie wiem, skąd brała cierpliwość. Ja bym je dawno udusiła, a ona wciąż zagarniała pod skrzydła te dziobate ptaszyska. Owszem, skarżyła się, użalała na ich niewdzięczność. Ale nigdy by ich od siebie nie odsunęła. Każdy mógłby to zrobić, tylko nie ona. To tak samo pewne jak… jak… – Z nerwów nie mogła nic wymyślić. – Podaj jakiś pewnik! – Wszelkiemu działaniu siły odpowiada równe i przeciwnie skierowane przeciwdziałanie. – Aha… No właśnie… – Odchrząknęła. – W każdym razie przysięgam ci, że Mela to anioł. Zapadła cisza. Wika biła się z myślami, a Krzysiek rozpaczliwie się zastanawiał, co mądrego powiedzieć. Ostatecznie postanowił się nie odzywać. Z doświadczenia wiedział, że kobiety na ogół nie potrzebują porad, tylko dobrego słuchacza. – To nie była Mela. To nie ona rozmawiała z Mirkiem! – Wiktoria przerwała
milczenie, patrząc wzrokiem Newtona wybudzonego ze snu przez spadające jabłko. – Sugerujesz, że jakaś podstawiona kobieta z nim rozmawiała? – Niedorzeczność pomysłu zaskoczyła go tak bardzo, że spojrzał niepewnie na wyciągnięty w jego stronę pusty kieliszek. – Może już nie pij? – Podstawiona kobieta? Zwariowałeś? – Wzruszyła ramionami. – Lej! – Skinęła głową na butelkę, którą trzymał w ręku. – Chodzi mi o to, że nie Mela rozmawiała z Mirkiem, tylko Sławek. Jego ojciec. – Myślisz, że zadzwonił i udawał własną żonę? – Pochylona nad kieliszkiem butelka szybko wróciła do pionu. – Dżizas! Działające przeciwnie przeciwdziałanie czai, a durnej metafory nie klei! – Naśladując burczenie Emilki, zabrała mu wino i sama sobie nalała. – Pamiętasz, co mówił Mirek? Że mogłaby wystąpić na sali sądowej z siłą spokoju i argumentów? – Co z tego? – To z tego, że ona nigdy nie mogłaby wystąpić na sali sądowej. Nie umie być zimna i konkretna. Natomiast Sławek, owszem. Od niego mogliby się uczyć najlepsi prawnicy. To on ją przygotował do rozmowy, a ona klepała wyuczony tekst. Rozumiesz wreszcie? – Rozumiem… – Patrzył dziwnym wzrokiem. – Mogę cię o coś zapytać? – No? – Jakim cudem nie zwariowałaś w tej rodzinie? Wiktoria oparła nieco wirującą głowę o kanapę, przyglądając mu się z wyższością. – Ty tego nie pojmiesz, mój drogi. Ty zawsze idziesz po najmniejszej linii oporu. – Jeśli już, to po linii najmniejszego oporu – poprawił ją. – Opór jest najmniejszy, a nie linia. Wpatrywała się w niego, marszcząc brwi, a potem wybuchnęła śmiechem i rozgadała się na całego, wyjaśniając, jakim cudem nie zwariowała w tej rodzinie, i opróżniając w szaleńczym tempie kolejne lampki wina. Z niedowierzaniem uświadomił sobie, że odkąd przyszedł, zdążyła zaliczyć wszystkie możliwe stany emocjonalne: od zołzy, cedzącej złośliwe kpiny, przez pochlipującą ze wzruszenia niebogę, aż po dziecko, zapluwające ze śmiechu jego koszulę. Ewidentnie była fizyką. I jak na fizykę przystało, okazała się nieprzewidywalna… Po godzinie, kiedy się zmartwił, że Emilka nie wraca, podniosła rozkołysany wzrok. – Pewnie łazi z Mirkiem po parku i nadrabia zaległości. A co? Nudzi ci się? – Bezskutecznie próbowała ściągnąć brwi. – Nie. Ale może powinnaś do niej zadzwonić? – Nie potrafił się zorientować, czy
rozmawia teraz z zołzą, z niebogą czy z dzieckiem. – A ja myślę, że powinieneś mnie pocałować… Nie wierzyła, że to powiedziała, ale naprawdę tego chciała. Było jej przy nim błogo, beztrosko i lekkomyślnie. I wino cudnie szumiało w głowie. Potrzebowała ukojenia po niedawnych burzliwych emocjach. Wiedziała, że pocałuje ją błogo, beztrosko i lekkomyślnie, więc rozchyliła usta. Spod przymkniętych powiek widziała, jak jej się przygląda, jak nie odrywając od niej oczu, odstawia szklaneczkę z whisky, jak pochyla się powoli nad nią i… – Chyba raczej powinienem iść do domu. – Poderwał się z sofy. Nagły wstyd otrzeźwił ją szybciej niż insulina. Boże, co ja robię? – Masz rację. Późno się zrobiło. – Wstała i rozglądała się tak przytomnie, jakby cały alkohol w jednej chwili z niej wyparował. Złapała za telefon. – Nie wzywaj mi taksówki. Mam ochotę się przejść. Nie wiedział, czy powinien się jej bać, czy wręcz przeciwnie… Do tej pory spotykał kobiety, które były jakimś konkretnym typem. Ale żeby wszystkie baby naraz w jednym ciele?! I dziecko, i nieboga, i zołza? Na dodatek przechodząca od wcielenia do wcielenia szybciej niż bolid Formuły Jeden? Toż to żywy fraktal! – Nie wzywam ci taksówki, do Emilki dzwo… Cześć, mała. Gdzie jesteś? – Kilka razy powtórzyła „aha” i rozłączyła się. – Mówiłam, że z Mirkiem łażą po parku. – Czknęła i zarumieniła się po czubki uszu. – To dobrze. Będę leciał. – Leć! – Poszła do przedpokoju, zapaliła światło. – Przepraszam. Zachowałam się żałośnie… – Marzyła, żeby już poszedł i żeby nie musiała wreszcie panować nad żenującymi odgłosami dobiegającymi z brzucha. – Wcale nie. Nic nie rozumiesz. – Ależ rozumiem… – Zaśmiała się i spąsowiała jeszcze bardziej, gdy czknięcie wyrwało się z gardła obrzydliwiej niż bekanie Krzyśka i Kubusia razem wziętych. – Mam prośbę. Nie mów nic Bogusiowi. Zawsze uważał mnie za kretynkę, więc wolałabym, żebyś go w tym nie upewniał. – Wiktoria… – Przepraszam, ale… – Ściskając palcami nos, wypchnęła go za drzwi. – Do poniedziałku! Pobiegła zygzakami do kuchni, potykając się o Cykorię. W głowie miała kłębowisko pijanych myśli. Rozpędziła je, zakazując sobie zastanawiania się nad czymkolwiek i nad kimkolwiek. Tylko to mogło ją uratować przed szaleństwem i samozapłonem. Teraz jedno było ważne: czkawka! Ani Mela, ani Mirek, ani Emilka… Jutro o nich pomyślę… Kiedy wlewała w siebie wodę, walcząc ze skurczami przepony, usłyszała sygnał esemesa.
„Za dużo było nerwów i alkoholu. Bałem się, że jutro mogłabyś żałować. PS Bogusiowi to raczej Ty niczego nie mów. Dopiero bym wyszedł na kretyna!”.
ROZDZIAŁ 21 Październikowe spotkanie z rodzicami nie powinno budzić w niej większych emocji i tak by zapewne było, gdyby nie pytanie Martynki, która chciała wiedzieć, czy jej pani ma dzisiaj dyżur w świetlicy. Słysząc potwierdzenie, aż podskoczyła z radości. – To super! Bo ja muszę zostać do wieczora. Wrócę do domu z tatą. Będę mogła przyjść z nim na zebranie? – Niestety nie. – Wika uśmiechnęła się łagodnie. – Spotkania są dla rodziców, więc przyjdziesz dopiero wtedy, gdy zostaniesz mamusią. Wolałabyś mieć synka czy córeczkę? – Córeczkę, bo chłopaki som głupie. – Martynka zmarszczyła czółko i po chwili się poprawiła: – Są! – Bardzo ładnie. To znaczy cieszę się, że zapamiętałaś, jak wymawiamy samogłoski nosowe – Wiktoria szybko się zmitygowała. – Natomiast nieładnie nazywać kogoś głupim. Chłopcy wcale nie są głupsi od dziewczynek. Sama się kiedyś przekonasz. – A kiedy? – Jak będziesz miała synka zamiast córeczki. A może nawet dwóch synków? – Lekko pacnęła palcem dziecięcy nosek. – Nikt nie będzie od nich mądrzejszy. Zobaczysz! – Eeee, to ja już wolę dwa psy. Psy są zawsze mądre i… – Martynka wróciła do upychania książek w plecaku. Zapięła go, pozostawiając na ławce piórnik. – Nie zapomniałaś o czymś? – Nie. Muszę uważać, żeby mu się nic nie stało, a w tornistrze mam ciasny bałagan. – Dziewczynka wzięła piórnik w ręce i demonstrowała go z każdej strony. – Całkiem jak z Plastusiowego pamiętnika, prawda? Cała klasa mi zazdrości, że mam taki. I że z pokoikiem dla Plastusia… Musiałam zrobić nowego, bo tamten z ciastoliny całkiem wysechł i się rozsypał na okruszeczki. – Odsunęła zrobione z kolorowych listewek, drewniane wieczko i pokazała nauczycielce plastusiowe królestwo oraz głównego lokatora. – Razem z tatą go zrobiłam. Tatuś powiedział, żeby ten nowy był z plasteliny, to nigdy się nie rozsypie na okruszeczki. Bo ciastolina jest głupia… – Popatrzyła niepewnie. – O ciastolinie można mówić, że
jest głupia? – O ciastolinie można. – No! – Martynka odetchnęła z ulgą. – Bardzo płakałam po tamtym, co mi się na okruszeczki rozsypał, ale tatuś powiedział, żebym nie płakała, bo to wcale nie był prawdziwy Plastuś, tylko Ciastuś. Bo z ciastoliny. A prawdziwy Plastuś jest z plasteliny i razem go zrobiliśmy. I tatuś obiecał, że ten się nigdy nie zamieni w okruszki. I codziennie go razem badamy. Czasami wystarczy troszkę wodą zwialg… wiloży… – Zwilżyć? – Tak! Czasami wystarczy zwilżyć, a czasami musimy go naprawić nową plasteliną. – No to jesteś teraz jak prawdziwa Tosia. Ona też przecież nieraz ratowała swojego Plastusia, kiedy dopadła go na przykład Zosia niszczycielka, pamiętasz? – No! – Dziewczynka żywo potrząsnęła główką. – Tatuś zawsze mówi na mnie Tosia, jak zabieramy się do badania Plastusia. Krzyczy: „Tośka! Dawaj tego kurdupla na przegląd!”. – Komicznie naśladowała męskie pohukiwanie. – Trochę niefajnie, jak mówi na niego kurdupel, ale tatuś ma takie głu… takie chłopackie żarty i myśli, że to śmieszne. – Chłopackie żarty faktycznie bywają mało śmieszne dla dziewczynek, ale najważniejsze, że tata pomaga ci dbać o Plastusia, prawda? Czyli niby się z niego śmieje, a tak naprawdę to lubi go tak samo jak ty. – Wiem! – Martynka uśmiechnęła się z dumą. – Mój tatuś jest najlepszy na świecie. Lepszy nawet niż Bob Budowniczy! Żaden inny tatuś nie kupiłby plastusiowego piórnika! Srali muchy, będzie wiosna, będzie równo trawa rosła – Wika zacytowała w myślach jedno z ulubionych powiedzonek Janiny. Kiedy podczas wyjazdu do Łodzi namawiała Janka na ten nabytek, długo nie dawał się przekonać. Z pogardą przerzucał z ręki do ręki drewniane cacko, które było wierną kopią piórnika Tosi, zrobioną jednak ze znacznie lepszego materiału i zaopatrzoną w solidne mechanizmy. Chyba tylko doskonała jakość sprawiła, że w końcu go kupił, chociaż wciąż nie rozumiał, na czym polega jego wyjątkowość, i wątpił, czy spodoba się córce: „Niech będzie. Jeśli mnie Martynka za to gówno wyśmieje, mogę w nim trzymać gwoździe, śrubki i małe śrubokręty”. – Oczywiście, że twój tatuś jest najlepszy na świecie i żaden inny tatuś nie kupiłby plastusiowego piórnika – przytaknęła Wiktoria zdecydowanie. – To jak? Idziemy do świetlicy? Zobaczymy, ile dzieci już tam jest. Może pogramy w chińczyka albo w literaki? – Dobrze. – Dziewczynka zarzuciła na plecy tornister. Do lewej rączki wzięła piórnik z lekko uchylonym wieczkiem, żeby Plastuś mógł wszystko widzieć,
a prawą wsunęła w dłoń nauczycielki. – Nie jest pani za mocno uwiązana? – Czy co nie jestem? – Bo tatuś mówi, że nie powinnam pani uwiązywać, bo pani jest zwykłą nauczycielką i będę jeszcze wiele takich miała. Tatuś się martwi, bo widzi, że ja mam tran… dren… trand… – Trend? – podpowiedziała Wika. – Nie! Inaczej. Trandrację…? – Tendencję? – No! Że mam trendencje do pani. I nie powinnam za bardzo się z panią spofula… spafalać… spafu… No, na przykład nie pchać się do pary z panią. Ale teraz nie mam przecież innej pary. To teraz mogę się uwiązać i mieć do pani trendencję? – Tak. – Wika zacisnęła rękę na malutkiej dłoni. – Chodźmy już, bo w świetlicy na pewno nie mogą się doczekać, kiedy wreszcie przyjdziesz. – A co my będziemy robić, jak pani będzie na zebraniu? – Będziecie się dalej bawić z panią Aldonką. Prawda, że jest fajna? – No. Ale do niej nie mam trendencji… – Martynka podreptała, nie mówiąc już nic więcej. Wiktoria bawiła się z dziećmi, grała w literaki, pomagała co ambitniejszym w odrabianiu lekcji i wciąż spoglądała na zegarek. Wiedziała, że wcześniej czy później natknie się na Janka, jednak czuła, że tylko ten pierwszy raz będzie kłopotliwy. Chciała mieć to już za sobą! Rozczuliła się opowiadaniem o reanimacji Plastusia-kurdupla, bo przecież każdą kobietę by to wzruszyło. Każdą, która nie poznała bliżej Boba Budowniczego… Po przepłakanych nocach i dniach pełnych bolesnych rozmyślań Wika wreszcie zrozumiała, że on zarezerwował uczucia wyższe dla Martynki – dziewczynka miała świętą rację, twierdząc, że jest najlepszy, najukochańszy, najfajniejszy. Była jedyną przedstawicielką swojej płci, która mogła go wychwalać pod niebiosa. – Jestem! – Aldona wpadła do świetlicy z rozpalonymi policzkami i przytulając dzieci, szeptała koleżance na ucho: – Rodzice pierwszaków to zawsze osobliwa materia, ale co mi się w tym roku za egzemplarze trafiły! Myślałam, że nie skończą. Jedna mamuśka zażyczyła sobie atestów na farby ścienne i lakiery podłogowe, jakimi jest pokryta szkoła. Druga zapytała, czy mogę na następne spotkanie zaprosić kucharzy z firmy cateringowej, która nam dostarcza obiady. A trzecia… – Nie żartuj. – Wika z trudem pohamowała chichot. – No, kochane dzieciaczki! – Aldona wyprostowała się i z uśmiechem zakrzyknęła do maluchów. – Bawimy się dalej, ale najpierw pożegnajcie ładnie panią Wiktorię. Teraz ona idzie na zebranie z mamusiami i tatusiami swoich uczniów. Co się mówi? – Doooo wiiii-dzeee-niaaaaa! – Do widzenia. – Pogłaskała kilka małych główek z warkoczykami
i wyżelowanymi jeżykami. – Do jutra. Tylko się nie spóźnijcie, bo będzie mi smutno, dobrze? – Dooooo-brzeeee! – Pani Wiktorio, pani Wiktorio! – Martynka, przepchnąwszy się do wychowawczyni, wspięła się na paluszki. – Co, kochanie? – Wika ukucnęła, rozumiejąc, że dziewczynka chce przekazać ważną wiadomość. – Niech pani nie mówi tacie, że się dzisiaj do pani uwiązałam. Będzie zły, jak się dowie, że szłam z panią za rękę. Obiecałam mu, że nie będę się uwiązywać, ale… – Obiecuję. Ani słowem nie wspomnę. – Pogłaskała wystraszoną buzię. – Chłopaki mają chłopackie żarty, a dziewczyny mają dziewczyńskie tajemnice, nie? – No! – Czyli ustalone: tajemnica! – Wiktoria podniosła do góry dwa palce jak żołnierz do ślubowania. – I niech mi włosy wyrosną między zębami, jeśli ją wydam! – Mi też! – Powtarzając ze śmiertelną powagą gest nauczycielki oraz słowa przysięgi, Martynka dodatkowo wzmocniła zaklęcie: – I żebym łupieżu na nich dostała! – Dobra. I ja też! – Ponownie pogładziła dziecięce policzki, które tym razem płonęły radosnymi rumieńcami. – A teraz naprawdę muszę już iść. Biegnij do pani Aldonki i dokończ swój obrazek. Jutro mi go pokażesz. Kątem oka dostrzegła Janka, zanim na dobre weszła do klasy: jak zwykle zajął ostatnią ławkę w środkowym rzędzie. Rozdając skserowane materiały, kilka razy znalazła się w jego pobliżu, ale ograniczała się do położenia kartki na blat. Przez całe zebranie ani razu na niego nie spojrzała i z każdą minutą opuszczało ją wcześniejsze podenerwowanie. Wiedziała, że coś, czego się bała, ma już za sobą. Tę próbę przeszła, o dziwo, bezboleśnie. – Dziękuję za wzorową frekwencję. – Uśmiechnęła się, kończąc wywiadówkę. – Będę zobowiązana, jeśli zapoznacie się państwo ze wszystkimi materiałami, i mam nadzieję, że za miesiąc ustalimy szczegóły wyjazdów, przedstawień… – Chciała dorzucić, że szkoła dołoży wszelkich starań, aby dzieci były zadowolone, jednak dała spokój, słysząc rumor odsuwanych krzeseł. Rodzice najwidoczniej dorastali wraz ze swoimi dziećmi i nie mieli zamiaru czepiać się ani zawartości farb naściennych, ani kompetencji kucharzy szykujących posiłki dla maluchów. Raz jeszcze podziękowała, a potem usiadła za biurkiem, by posegregować rozrzucone na całym blacie dokumenty i włożyć je do foliowych koszulek. – Wiktoria… – Słucham? Byli sami. Całkiem jak rok temu, kiedy został, by prosić ją o pomoc przy
Martynce. – Czy moglibyśmy porozmawiać? – Oczywiście. Słucham. – Ale nie tutaj. Nie teraz… – Skinął na szeroko otwarte drzwi do klasy. – Co byś powiedziała na dobrą kolację? Tyle że w ten weekend jestem zajęty, niestety. Ale następna sobota? Albo nawet piątek? – Nawet piątek? – Odłożyła papiery, podparła głowę i przyglądała mu się z zaciekawieniem. Przedłużająca się cisza oraz ledwo dostrzegalny uśmieszek, jaki błądził po jej ustach, dodały Jankowi odwagi. Stanął tyłem do drzwi i nachylił się nad biurkiem, szeroko rozstawiając ramiona. Miał nadzieję, że nawet jeśli ktoś przejdzie teraz korytarzem, weźmie go za zwykłego rodzica, rozmawiającego z wychowawczynią swojego dziecka. Za rodzica, który zapomniał okularów i dlatego niemal wisi nad zawaloną papierami nauczycielką i próbuje odczytać drobniutki druk. – Tak. Nawet w piątek. Oczywiście jeżeli nic mi na budowie nie wyskoczy. – Oczywiście… – Jeśli się uda, to urwę się wcześniej z roboty, zwolnię Martynkę z ostatnich lekcji, obrócę szybko do Gorzowa i koło szóstej, siódmej będę do twojej dyspozycji. – Do mojej dyspozycji? – Wiktoria nie wierzyła własnym uszom. Jeszcze niedawno często snuła w wyobraźni scenariusze tej rozmowy. Bardzo się różniły – zależnie od czasu, pogody, stanu ducha, pory dnia, a głównie stosunku estrogenów do progesteronu. I chociaż przepracowała setki, często krańcowo odmiennych, wariantów, to w konfrontacji z faktami wszystkie one rozsypały się – jak by to powiedziała Martynka – w okruszeczki, niczym Plastuś z ciastoliny. Niezależnie od poziomu hormonów i kartki w kalendarzu, nawet przez myśl jej nie przeszło, że Janek zaproponuje kolację. W następny piątek. Oczywiście jeśli się wyrobi. Swoją drogą ciekawe, czy zadzwoniłby już w następny czwartek. Czy dopiero w piątek? A może w sobotę? Bo przecież mógłby się jednak nie wyrobić. – A o czym mielibyśmy rozmawiać w czasie kolacji? Chcesz, żebym ci doradziła jakieś kółko zainteresowań dla Martynki? – Wskazała jego teczkę. – Masz wszystko skserowane. Najlepiej niech sama wybierze, ale jeśli mogę coś zasugerować, namawiaj ją na zajęcia plastyczne i Mały Teatrzyk. – Przestań. – Uśmiechnął się promiennie. – Nie mam zamiaru rozmawiać z tobą o mojej córce. Chciałbym po prostu, żebyśmy tak jak kiedyś… Dobrze nam było razem, prawda? – Nie. – Uśmiechnęła się jeszcze promienniej niż on. – Mnie z tobą wcale nie było fajnie. Zapomniałeś, że ja chcę wszystko albo nic? – No tak. – Janek zdjął dłonie z biurka, nieco się prostując. – To rzeczywiście mamy pewien problem… – rozczarowanym głosem powtórzył kwestię, którą
wygłosił onegdaj w trójmiejskiej knajpie z widokiem na Rozewie. – Nie mamy żadnego problemu. – Zgarnęła papiery z biurka, wzięła do ręki klucz i zapytała uprzejmie: – Czy mogę w czymś jeszcze pomóc? – Dlaczego jesteś taka… taka… – Bo jestem. – Gdyby się nie bała, że wyrosną jej włosy między zębami, i do tego z łupieżem, wyjaśniłaby więcej. – Przepraszam, ale nie mogę cię okłamywać. Ja naprawdę nic nie czuję. Nigdy niczego nie czułem do żadnej kobiety. – Wiem. Przecież mnie oświeciłeś w tej kwestii. Nie pamiętasz? A ja powiedziałam, że rozumiem. Po co do tego wracać? – Wstała. – Zaakceptuj mnie takiego, jaki jestem. Nie zmienię się. Co na to poradzisz? Chciała poradzić lekturę Quo vadis oraz regularne chodzenie do kościoła. Wszak Marek Winicjusz zanim przyjął chrześcijaństwo, też był przekonany, że każda jego zachcianka musi być natychmiast spełniona, a Ligia należy mu się jak psu micha. A jednak się zmienił i nauczył kochać. Czyli można? Można! Dała sobie jednak spokój z podobnymi sugestiami. Po pierwsze, była pewna, że Janek doskonale zna Quo vadis, tylko nie do końca wszystko zrozumiał i już nigdy nie zrozumie, a po drugie – co ją to wszystko obchodzi? – Może spotkajmy się nie za tydzień, ale za kilka tygodni? – Nie poddawał się. – Nabierzemy zdrowego dystansu, zrozumiemy siebie nawzajem. Co ty na to? – Czy mogę jeszcze w czymś ci pomóc? – powtórzyła. – Mam rozumieć, że to odmowa, tak? – szepnął, rozglądając się po korytarzu, na który właśnie wyszli. – Tak. – Przekręcała klucz w zamku, walcząc z wyślizgującymi się spod pachy foliowymi koszulkami. – Natomiast, niezależnie od wszystkiego, postaraj się namówić Martynkę na Mały Teatrzyk. Ma duży potencjał, ale boi się poważniejszych konfrontacji. Nawet jeśli wie, że wygra, nigdy nie próbuje. Woli się wycofać i oddać pole. Kółko teatralne pomogłoby jej przełamać lęki. – Ona nie ma żadnych lęków. – Oczywiście. – Uśmiechnęła się. – Do zobaczenia na kolejnych zebraniach. Ruszyli spod drzwi. On w lewo, ona w prawo. Stanąwszy przed szkołą, natychmiast sięgnęła po komórkę. – Jestem wolna. Co proponujesz? – Jasne Błonia. To chyba ostatni gwizdek, żeby się powylegiwać na trawie. – Super. Będę za dwadzieścia minut. – Spojrzała na zegarek. – No, raczej za pół godziny. Nie wiem, czy złapię autobus. – Spoko. Leżę i trzymam ci miejsce obok siebie. – To pilnuj, żeby nikt go nie zajął.
– Pilnuję. Warczę razem z Cykorią, jak się ktoś zbliża. – Głos w telefonie przeszedł z beztroskiego śmiechu w mieszaninę troski i pretensji. – Długo ci zeszło. Bardzo się umordowałaś na zebraniu? – Rodzice byli nastawieni całkiem pacyfistycznie. Tylko jeden upierdliwiec mnie zatrzymał. – Kto? – A taki tam… Kleksik z kałamarza, co na nikogo nie zważa. – Zaśmiała się Wiktoria, podążając szybko w stronę znajdującego się tuż za rogiem przystanku. – Kleksik z kałamarza? Co ty znowu wymyśliłaś? – To nie ja. To Kownacka. – Aż się zasapała z pośpiechu. – Nie czytało się Plastusiowego pamiętnika? Poczekaj… Zdaje się, że podjeżdża moje czerwone volvo z kierowcą. – Co podjeżdża? Jakie twoje czerwone volvo z kierowcą?! – Moment. Nie wiem jeszcze, czy moje… – Próbowała odczytać numer. – Tak, mam autobus! Wsiadam w sześćdziesiąt siedem, najpóźniej za piętnaście minut będę na Błoniach. Gdzie leżycie? Mam iść w stronę orłów czy papieża? – W stronę papieża. Na pewno szybko nas zauważysz. Leżę tylko ja. Natomiast Cykoria lata jak wściekła i bawi się z innymi, takimi samymi mądrymi jak ona, więc szukaj po prostu kłębowiska psów. – Dobra. Kończę, bo już jestem w autobusie. I muszę wysłać Emilce esemesa, gdzie mnie znajdzie. Muszę z nią pilnie porozmawiać. Całus. – Całus! – Krzysiek cmoknął do słuchawki tak, że aż ją w uchu zakłuło. Kiedy wysiadła na Jasnych Błoniach, zobaczyła mniejsze lub większe grupki ludzi, okupujących zadbane, soczysto zielone trawniki. Korzystali z ostatnich promieni słońca i piknikowali na kocach albo gnietli tyłkami własne kurtki. Przeważnie byli to amatorzy świeżego powietrza, którzy rozmawiali, czytali książki bądź ze słuchawkami na uszach podrygiwali samotnie w rytm muzyki. Ale nie brakowało i bardziej oryginalnych egzemplarzy. Tuż za przystankiem minęła elegancko ubranego mężczyznę, nawołującego zza prowizorycznej ambony do ochrony życia poczętego i bojkotowania wszelkiej antykoncepcji. Dziadkowie w garniturach i babcie w niedzielnych garsonkach z nabożnym skupieniem spijali słowa z jego ust, gorliwie potakując. Aż dziw, że nie ma tu mojej matki – pomyślała kąśliwie. Ledwo zrobiła kilka kroków, trafiła na wyglądającą równie odświętnie parę. Była pewna, że idą się przyłączyć do zebranych pod amboną osiemdziesięciolatków, odżegnujących się od używania prezerwatyw. Ale nie. – Dzień dobry. – Starsza pani w słomkowym kapelusiku i błękitnej sukience uśmiechała się ciepło. – Czy mogę o coś zapytać?
– Dzień dobry. Słucham? – Zastanawiała się pani kiedyś, dokąd zmierza ten świat i ile jeszcze mamy czasu na zbawienie? Czy nie ma pani wrażenia, że żyjemy w ostatnich dniach, o których mówi Biblia? – Przepraszam, ale… – Zrobiła grzeczny ukłon, minęła ich i ruszyła przed siebie. – Do widzenia. Miłego dnia i wszystkiego dobrego życzymy – usłyszała za plecami. – Dziękuję bardzo. – Odwróciła się do wciąż przyjaźnie uśmiechniętej kobiety. – Nawzajem. Jednak dobrze, że nie ma tu mojej matki – stwierdziła z dużo większą niż poprzednio złośliwością. – Słomkowy kapelusik zostałby jak nic wdeptany w trawę, a błękitna sukienka podarta na strzępy… Im dalej od ulicy, tym bardziej zmieniali się amatorzy piknikowej pogody. Następne metry pokonała, klucząc między dziewczętami i chłopcami w wieku okołostudenckim. Głusi na wszystko, zajmowali się tym, co poprzedza poczęcie, ale jeszcze nie wymaga antykoncepcji. Chrzanili też dylematy związane ze zbawieniem, bo wszystko wskazywało na to, że już są w siódmym niebie. Wypatrywałaby wśród nich siostrzenicy, jednak poszła dalej, bo wiedziała, że Emilka i Tytus są teraz na zajęciach. Szukając oczyma kłębowiska psów, mijała barwne, nietuzinkowe gromadki: harcerze śpiewali z gitarą: „Załóż munduuur i przypnij lilijkę, czapkę na bakier włóóóż…”, a nieopodal barmani ćwiczyli na miękkim, trawiastym podłożu swoje sztuczki. Butelki, szklanki i kieliszki fruwały z rąk do rąk w tak imponującym tempie, że przystanęła, by podziwiać precyzję skomplikowanych układów. W końcu dotarła do Krzyśka. – Cześć. – Roześmianymi oczami obserwowała Cykorię, która do tego stopnia zapamiętała się w zabawie z innymi psami, że nie zauważyła nadejścia swojej ukochanej pani. – Wziąłeś wodę? Dałeś jej pić? – Byliśmy już dwa razy przy pompie, obok fontanny. Nie będę przecież jak kretyn z miską w reklamówce chodził. – Krzysiek wzruszył ramionami. – Siadaj. – Wskazał swoją kurtkę, rozścieloną obok niego na trawniku. – A ty? Na czym siedzisz? – Nie widzisz? Na dupie. – Odchylił się, żeby dać świadectwo prawdzie. – Czasami jak z tobą rozmawiam, mam wrażenie, że gadam z Emilką. – Klapnąwszy obok niego, westchnęła z udawaną rozpaczą. – Gimbaza! – Odezwał się wielce uczony Plastusiowy pamiętnik! – Objął Wikę ramieniem i próbował pocałować, ale się odchyliła, rozglądając na boki. – Teren czysty? – Chyba czysty. Nie zauważyłem żadnego ucznia ani rodzica. Zdaje się, że nikt nas
tu nie zna. – Pocałował ją krótko, ale czule. Nie starali się ukrywać swojego związku, ale też nie chcieli robić niepotrzebnego widowiska przed młodzieżą z ich szkoły. Wszak przeciętny uczeń może sobie wyobrazić wszystko poza jednym: że jego nauczyciel się całuje, na trawie, w parku! Oboje się temu nie dziwili – im również brakowało fantazji, kiedy myśleli w podobnym kontekście o swoich dawnych nauczycielach. – Bo ja wiem, czy nikt mnie tu nie zna? – Odmawiając sobie ust Krzyśka, nie potrafiła odmówić sobie jego kolan. Położyła na nich głowę i wystawiając twarz do słońca, przymknęła oczy. – Przed chwilą pewna pani zaczepiła mnie i poinformowała, że świat oszalał i nie wiadomo, dokąd zmierza. Całkiem jakby znała moją rodzinę. Mela dzisiaj zadzwoniła… – I co? Wciąż to samo? – Krzysiek nawijał na palec kosmyk ciemnych, niesfornych włosów. – Nawet gorzej. – Czyli? – Czyli we Włoszech przeżyła najpiękniejsze chwile swojego życia. – Wiktoria skrzywiła się ironicznie. – Zasypała mnie nazwami miejscowości, muzeów, drinków, plaż, hoteli… No i oczywiście historyjkami, w których mój szwagier grał pierwsze skrzypce. Ach! Jakiż on kochający, rozbrajający, czuły i hojny! – Może faktycznie spędzili fajne wakacje? – Przestań! – Przyłożyła dłoń do czoła, chroniąc oczy przed oślepiającym słońcem, i patrzyła na niego z niedowierzaniem. – Jej entuzjazm był tak sztuczny, że chciało mi się płakać. Kiedy kobieta ma „dzieści” albo „dziesiąt” lat, nie trajkocze jak Emilka, tylko mówi jak normalny człowiek. – A dlaczego powiedziałaś, że jest jeszcze gorzej? – Mela uznała, że nikt jej tu nie potrzebuje, więc postanowiła pływać razem z mężem aż do jego emerytury. Razem będą teraz mustrować na statek. – Ale jako kto ona ma pływać? Jako kucharka? – Nie. Jako żona kapitana. Jako pasażerka. Armator wyraził zgodę i właśnie szykują się oboje do rejsu na drugą półkulę – wyjaśniała Wiktoria. Usiadła i oparła się o jego ramię. – Jutro idzie do przychodni portowej, żeby się zaszczepić przeciwko malarii. Albo febrze? Tak ćwierkała, że zapomniałam… Przytulił ją i leciutko kołysał. Bardzo chciał powiedzieć coś mądrego, ciepłego, pokrzepiającego, ale nic nie przychodziło mu do głowy. Poczułby się lepiej, gdyby wiedział, że Wiktoria nie oczekuje z jego strony żadnych słów otuchy. Wystarczyło, że z ustami schowanymi w odrastających loczkach, obejmował ją i co pewien czas mocniej zaciskał dłoń na ramieniu. To też był komunikat i chociaż wysyłał go nieświadomie, Wiktoria dobrze rozumiała jego
znaczenie. To wszystko, czego potrzebowała, więc kompletnie nie zwracała uwagi na małomówność Krzyśka. W zasadzie nie był małomówny. Język blokował mu się jedynie wtedy, gdy w grę wchodziły silne emocje, a szczególnie smutek i rezygnacja. Poza tym nie miał problemów z mówieniem. Cieszyła się, że jest spokojny i wyrozumiały dla jej rozchwianych nastrojów, że nawet jeśli w wielu kwestiach się nie zgadzali i od czasu do czasu wchodzili w ostrą polemikę, nigdy nie skojarzył jej się z Pawłem. Mimo upartego obstawania przy własnym zdaniu niczego jej nie narzucał: nie wściekał się, nie podnosił głosu, nie krytykował, nie pouczał z wyższością. Zawsze z nią rozmawiał. No i był… Tym różnił się nie tylko od Pawła, ale i od drugiej uczuciowej pomyłki, jaką zaliczyła w ostatnim czasie – Janka. Zamiast stawiać mury godne Boba Budowniczego, Krzysiek płynnie, bez fajerwerków, wszedł w środowisko Wiktorii, poznając coraz lepiej jej najbliższych. Być może inaczej by się to potoczyło, gdyby nie zaprosiła go do siebie na nieformalne otwarcie roku szkolnego. Chcąc nie chcąc, znalazł się w samym środku rodzinnego zamieszania. Widziała, jak bardzo zszokowała go wtedy rozmowa cudacznego rodzeństwa, nie wspominając o jej własnym zachowaniu… Była pewna, że ucieknie, przerażony zarówno pyskówką Mirka i Emilki, jak i pijaną prośbą o pocałunek. Że będzie jej unikał, nie da nawet szansy na wytłumaczenie się z wydarzeń kompromitującego wieczoru. Jednak ani myślał uciekać. Wręcz przeciwnie. Chociaż zamykając za nim drzwi, powiedziała: „do poniedziałku”, nie czekał na rozpoczęcie nowego tygodnia. Zadzwonił następnego dnia. – Przepraszam – wyjaśniała nieporadnie. – Nie wiem, co mi wczoraj odbiło. Najpierw poczęstowałam cię smętną historią swojego życia, a potem… Szkoda gadać! Wstyd! – Wstyd – przyznał. – Tyle że to ja powinienem się wstydzić i przepraszać. – Za co? – A ilu facetów przede mną odmówiło, kiedy powiedziałaś, żeby cię pocałowali? – wydusił z siebie. – Żaden. Pewnie dlatego, że nigdy żadnego nie prosiłam. Ja nie jestem… – Mściwa? – Wszedł jej w słowo. – Zupełnie coś innego chciałam powiedzieć. Dlaczego akurat „mściwa”? – Jeśli chciałbym cię dzisiaj pocałować, to się zemścisz i mnie spławisz? – Zdecydowanie tak. Ale nie z zemsty, tylko z rozsądku. Co poradzę, że alkohol odbiera ludziom rozsądek? – No tak. Może za mało wczoraj wypiłem i dlatego byłem za rozsądny? – Westchnął. – Sam sobie jestem winien. – Daj spokój. Nie wracajmy już do tego, dobrze?
– Dobrze. Ale nie spławiaj mnie całkiem… Nie spławiła. Gadali niemal godzinę, a po trzech dniach znowu do niej przyszedł, zaproszony przez Emilkę „na oglądanie Tytusa”. Ku ich zaskoczeniu chłopak okazał się małomówny i nader spokojny, czym różnił się nie tylko od swojej dziewczyny, ale również – jak zapewniał Krzysiek – od młodszego brata. Potem odwiedzili razem Mirka i Justynę. Siostrzeniec zadzwonił do Wiktorii w połowie września i zaprosił ją na kawę. – Zabierz Krzyśka i Emilkę. Zobaczycie mojego synka, poznacie Justynę… Spotkanie było na tyle sympatyczne, na ile pozwalały okoliczności. Głównie dzięki Krzyśkowi przypominało miłą pogawędkę o wszystkim i o niczym. W odróżnieniu od reszty towarzystwa nie był wplątany w rodzinne waśnie, więc mimowolnie oczyścił atmosferę przy stole. Wiktoria cieszyła się z jego obecności, bo jakoś nie przypadła jej do gustu wybranka Mirka i zapewne umordowałaby się potwornie przez tych kilka godzin, dbając o miłą atmosferę. Serce nie sługa – cóż mogła poradzić, że zdecydowanie bliżej jej było do roztrzepanej Emilki niż do powściągliwej Justyny? Ale nie ma tego złego… Wika przynajmniej zyskała przekonanie, że tych dwoje – wbrew obawom otoczenia – czeka długie i szczęśliwe życie. Dobrali się idealnie. – Czy wiecie, że mój Mirek kupił sobie ostatnio organy? – Zapasową nerkę wciągnąłeś? – Emilka ani myślała udawać mądrej. – Ile dałeś? – Mówię o instrumencie – zamiast brata odpowiedziała Justyna. – Mirek powiedział, że zawsze chciał grać na pianinie, ale wasz ojciec uważał, że to niemęskie. Ja mam inne zdanie na ten temat. – Czil. Każdy ma inne zdanie niż nasz ojciec… – Emilka wzruszyła ramionami i spojrzała zaczepnie na Mirka. – Ty! A po co ci klawisze? Przecież słuchu nie masz. – Ty! A po co ci biustonosz? – Brat natychmiast odbił piłeczkę. – Goń się! – Uspokójcie się, bardzo was proszę. – Justyna spojrzała na nich karcąco. – Obudzicie Deusa swoimi krzykami. Ledwo zasnął. Na szczęście był Deus, więc mogli wspólnie się czymś zachwycać. – Muszę przyznać, że oryginalne imię wybraliście dla syna – pochwalił Krzysiek. – Nie obawiacie się jednak, że w przyszłości chłopak może mieć z tym trochę kłopotów? – Przypomniał sobie własnych uczniów: Atanazego, Dezyderata, Achillesa, Zefiryna, Gaudentego… Może rodzice chcieli dobrze i może ich synowie w przyszłości będą im wdzięczni za wyszukane imiona, jednak na poziomie gimnazjum byli skazani na bezlitosne drwiny. – My się niczego nie obawiamy. I tak samo będziemy wychowywać Deusa –
odpowiedziała wyniośle Justyna. – Nie rozumiem, o jakich kłopotach pan mówi. – O normalnych. W szkole będą za nim wołać: „Deus, meus, kosmateus i morele baks”. – Emilka ryknęła śmiechem, a Wiktoria kopnęła go pod stołem. – No co?! Mówię, jak jest… Pokochała go głównie za to, że zawsze mówił, jak jest. Nawet jeśli kompletnie się z tym nie zgadzała albo nie rozumiała prostych rozwiązań sytuacji, które według niej wymagały wnikliwej analizy. Pewnego razu, gdy siedzieli we czwórkę z Anką i Kamilem, kobiety roztrząsały na atomy zachowanie Sławka, a mężczyźni przysłuchiwali im się z boleścią. – Okropne, że nie możesz dogadać się z Melą – powiedziała przyjaciółka. – Nie uwierzyłabym, gdybym z nią nie rozmawiała kilka dni temu. Chciałam tylko namiar na jednego z naszych byłych klientów, a ona poinformowała mnie, że raz na zawsze wykasowała wszystko, co było przedtem, i wreszcie jest naprawdę szczęśliwa. Co za bzdura! – Wiem. – Wiktoria uśmiechnęła się smutno. – Przerażające… – Ja bym mu spuścił szybki wpierdol w ciemnej bramie. Z pozdrowieniami od rodziny. I byłoby po sprawie – wypalił Krzysiek, nie mogąc dłużej słuchać tych lamentów. – O! To, to. I tak mi mów! – Kamil stuknął swoim drinkiem w jego szklaneczkę. – Ja ci chętnie pomogę. Tylko powiedz, w której bramie. À propos bram, widziałeś ostatni mecz ćwierćfinałów? Pochłonęła ich rozmowa o niesłusznych decyzjach sędziów bocznych, a przyjaciółki wróciły do problemu Sławka i Meli. Poszeptały też na inne damskomęskie tematy. Kiedy impreza się skończyła, Krzysiek zamówił taksówkę i odwiózł Wikę do domu. – Widzimy się jutro. Zaczynam lekcje godzinę po tobie, ale razem kończymy. Może potem jakiś obiad? – Wiesz co? – Pociągnęła za klapy marynarki. – Ja wcale nie jestem mściwa… Pokochała go nie od nagłego rażenia piorunem, ale powoli i całkiem nieświadomie. Na początku października wyjechał z grupą uczniów do Poznania na regionalne eliminacje do ogólnopolskiego konkursu gimnazjalnego. Nie było go trzy dni. Ledwo wyjechał, a ją dopadło jakieś choróbsko. Nie wiedziała, czy to niestrawność, czy przeziębienie. Czuła się niewyraźnie: niby nic nie bolało, ale coś niedobrego działo się z głową i żołądkiem. Nie pomogła ani aspiryna, ani krople, ani leżenie, ani spacerowanie. Chodziła podenerwowana, nie mogła się skupić, a głowa i żołądek stały się dziwnie nadwrażliwe. Kiedy Krzysiek zadzwonił i zapytał, co u niej słychać, chciała mu opowiedzieć o niespodziewanych
dolegliwościach, ale nagle poczuła cudowne ozdrowienie: w głowie buzowały wesołe bąbelki, a żołądek zdawał się wręcz uśmiechać. Przemilczała więc samopoczucie, pogadali o wszystkim i niczym, a gdy odłożyła komórkę, zobaczyła komunikat: „Połączenie zakończone. Czas trwania rozmowy: 1 godzina, 48 minut, 6 sekund”. Jezus, Maria! Co się stało?! – Padła na łóżko i patrzyła w sufit, uśmiechając się szeroko. – Zakochałam się? W Krzyśku? – Skaczące wesoło w głowie bąbelki potwierdziły tę zdumiewającą diagnozę. Zakochała się, chociaż nie umiała powiedzieć, jak i kiedy. Nie pojmowała tego, ale wiedziała, że bez niego wszystko jest nudne i bezbarwne. A przecież zawsze chciała żyć kolorowo. Tylko jej dotychczas nie wychodziło…
ROZDZIAŁ 22 – No, dzień dobry! – Wika ledwo zachowała równowagę. – Wreszcie raczyłaś mnie zauważyć? – Usiłowała przytulić skaczące płowe futerko. – Au! Ratunku! – krzyknęła, kiedy dwa inne psy zaczęły witać ją równie serdecznie. – Rozumiem, że przyszłaś nam przedstawić swoje koleżanki. – Raczej kolegów. – Krzysiek zerknął w okolice ogonów, wywijających tuż pod jego nosem. – Uświadomiłaś ją przynajmniej? – Oczywiście. Wybrała metodę kalendarzyka. Dzisiaj może się bezpiecznie bawić. – Poklepała włochate łopatki. – No już! Wystarczy! Biegaj! Zwierzaki ochoczo wróciły do psiego berka, przewracania i siłowania na przednie łapy. Dzięki Bogu i ku wdzięczności właścicieli straż miejska przymykała oko na puszczane luzem czworonogi. Może dlatego, że posiadacze agresywnych psów trzymali je na krótkiej smyczy i spacerowali z dala od sielskich trawników, na których baraszkowały wyłącznie jednostki pacyfistycznie nastawione do świata – nigdy nie słychać tu było złowrogiego warczenia, a tym bardziej odgłosów bratobójczej walki. Poza tym ludzie pilnowali, by ich pupile nie szalały gdzie popadnie; skupiali się w jednym miejscu, z dala od kocyków z małymi dziećmi czy amatorów gry w piłkę. – Kalendarzyk to jedyny słuszny wybór. – Przyglądała się Cykorii, która pomimo dni niepłodnych cieszyła się adoracją długowłosego wilczurka i łaciatego beagle’a. – Jeśli mi nie wierzysz, idź tam… – skinęła w kierunku ulicy – … i posłuchaj takiego jednego pana. – Słyszałem go, jak tu szedłem. – Krzysiek pokręcił głową. – Strasznie mnie korciło, żeby go zapytać, czy wie, o czym mówi. Na mój gust, kiedy on uprawiał seks, to na świecie obowiązywał jeszcze kalendarz juliański. – Jesteś okropny. – Wybuchnęła śmiechem. – Mam nadzieję, że ugryzłeś się w język. – Jasne! W przeciwnym wypadku teraz bym tu nie siedział cały i zdrowy. – Pomacał się z troską. – Widziałaś grupkę jego wyznawczyń? Ty masz pojęcie, jaka siła w nich drzemie? – Westchnął. – Pod blokiem będą sterczeć i gadać dwie godziny, ale w autobusie nie ustoją nawet sekundy, więc kiedy wsiadają, tratują
wszystkich: nie patrzą, czy ciężarna, czy małe dziecko. Dlatego wolałem ich nie drażnić. – Rozsądnie postąpiłeś. – Wika pochwaliła go niczym swojego ucznia. – Wiem. – Cmoknął ją w policzek. – Dlaczego tak późno przyszłaś? O co chodziło z Plastusiowym pamiętnikiem i co to za kleks, co ma wszystkich w dupie? – Nie „kleks, co ma wszystkich w dupie”, tylko „kleksik z kałamarza, co na nikogo nie zważa”! – poprawiła go. – Taki niby Bogu ducha winny, bo przecież pióro robi: skrzypu, skrzypu i gryzdu, gryzdu, a nie on. I raptem: hyc! Wyskakuje wstrętna plama. Stalówki płaczą, różowa bibuła zamienia się w czarną, a gumka myszka zdziera sobie ogonek, żeby przegonić kleksa. A on? Zadowolony z siebie, nie rozumie, że zrobił krzywdę, i nikt go sobie w piórniku nie życzy. – Mówisz o Janku? – Nie zrozumiał, o co chodzi ze „skrzypu i gryzdu” ani co mają do tego stalówki czy różowa bibuła, ale zrozumiał w lot, że „nikt go sobie w piórniku nie życzy”. – O Janku. – Czego chciał? – Czego może chcieć kleksik? – Wiktoria ponownie ułożyła się na jego kolanach, wystawiła twarz do słońca i dokończyła obojętnie: – Kleksik, jak to kleksik. Strzelił kolejną plamę. – Ech, te twoje porównania… Co ty tam masz w środku? Akcelerator? – Co to jest akcelerator? – Urządzenie przyspieszające cząstki elementarne albo jony niemal do prędkości światła. – Chodzi ci o to, że za szybko mówię? – Nie. Akcelerator pomaga zrozumieć, z czego jest zbudowany wszechświat. Podejrzewam, że model, który tam masz – dotknął palcem jej czoła – gardzi prostymi pierwiastkami, węglem i wodorem. Ty rozwalasz wszystko na kwarki, taony, miony, neutrina i leptony. – To nie fair! Ja opowiadam dziecięce bajki, a ty się wymądrzasz i nic nie rozumiem! – Uwierz, że mam identyczne wrażenie, tylko… Jak to mówisz? Zaraz, zaraz. Aha! – zaśmiał się. – Uwierz, że mam identycznie, tylko odwrotnie. – Zmrużył powieki, wpatrując się w odległy pas zieleni. – O! Zdaje się, że Emilka z Tytusem idą. To chyba oni, prawda? – Oni. – Podążając za jego wzrokiem, dostrzegła siostrzenicę, która szła ze swoim chłopakiem i rozglądała się dookoła. Aż dziw, że jeszcze nie zadzwoniła z nerwowym fukaniem: „Gdzie jesteście?! Bo zaraz zeświruję!”. Wika przyglądała się temu obrazkowi z rozbawieniem: kto by pomyślał, że mała złośnica da się komuś prowadzić za rękę?
– Ale luda! Ledwo was wyczailiśmy. – Dziewczyna przywitała się z rozradowaną Cykorią, a kiedy pies pobiegł się dalej bawić, stanęła obok ciotki. – O czym gadacie? – Ja o Plastusiowym pamiętniku, a on o tamionach i lepionach. Przyłączycie się? Siadajcie! – Zrobiła zapraszający gest. Emilka wciąż stała, spoglądając wymownie na swojego chłopaka. – Co? – Starał się odczytać niemy zarzut. – Mówiłem „dzień dobry”. Tylko nikt nie słuchał. – Ja słuchałem – westchnął Krzysiek. – I odpowiedziałem. Ale zdaje się, że obydwaj nadajemy infradźwięki. – Fakt. – Wybitny student pierwszego roku Akademii Morskiej przygryzł usta, tłumiąc śmiech. – Ja też często odnoszę takie wrażenie. – Czil! – Emilka, w przeciwieństwie do ciotki, zrozumiała, o czym mówią. – Odbieram infra i ultra. – Wzruszyła ramionami, ponownie wpijając oczy w Tytusa. – To w czym problem? – Ponieważ odpowiedziało mu milczenie, chwilę podumał, a potem jednym ruchem rozplótł rękawy zawiązanego wokół bioder swetra i położył go na trawie. – Teraz dobrze? – Super! – Emilka natychmiast usiadła. – Jak to mawia babcia: człowiek młody, ale maniery, dzięki Bogu, stare. – Przynieść ci coś? – zapytał Tytus i szybko dodał: – Może pani też ma na coś ochotę? – Skinął głową w kierunku stojącej w alejce rikszy, która zamiast kanapy dla pasażerów miałą barek z wielofunkcyjnym ekspresem. – Najlepsza kawa w całym Szczecinie. I facet jest pozytywnie zakręcony. Można z nim gadać godzinami. – Przeniósł wzrok na swoją dziewczynę. – Zawsze miałem słabość do postrzeleńców. – Mrugnął wesoło. – To co? Kawa? – Kawa postrzeli mnie jeszcze bardziej – zachichotała Emilka. – Wolę kakao. – A pani? – A pani prosiła już kilka razy, żeby mówić do niej po imieniu – upomniała go Wiktoria. – To przez nią się spinam. – Kiwnął na Emilkę. – Zawsze jak mamy się z wami spotkać, godzinę mi nawija, żebym się pilnował i liczył ze słowami. Więc co dla ciebie? – Kawa! – Wika musiała przekrzyczeć siostrzenicę, która głośno dementowała zarzuty, jakoby kazała się komukolwiek na tym świecie liczyć ze słowami. – Czekaj… – Krzysiek podniósł się z ziemi. – Nie będziesz płacił za swoją i za moją panią. Kiedy oddalili się na bezpieczną odległość, Tytus skrzywił się niechętnie. – Nawet nie wiesz, jak ci zazdroszczę, że masz panią, a nie dziewczynę. – Mówienie na ty do Krzyśka przyszło mu bez trudu. – Uwierz, że z dziewczynami nie
dałbyś dzisiaj rady. Totalny matrix! – Dlaczego? – Polaryzacja feministyczna je dopadła. Dzisiaj rano wchodziłem do akademii i odruchowo puściłem przodem jakąś laskę ze starszego rocznika. – Chłopak nerwowo przeczesał palcami włosy. – Ty wiesz, co usłyszałem? Że ona sobie nie życzy traktowania jej jak ułomnej istoty, która nawet przez drzwi sama przejść nie umie. Zjeba… znaczy… nawrzeszczała na mnie, że szok! Stałem wryty w glebę i tylko czekałem, aż dostanę torebką po nerach. A kilka godzin potem co? – Obejrzał się na Emilkę, która tak ochoczo zaanektowała pośladkami jego sweter. – Znowu omal nie dostałem opieprzu, tyle że za coś odwrotnego. Pojmujesz to? – Chłopie! One są w stanie mieć jednocześnie identycznie i odwrotnie. Czy to da się pojąć? Nawet nie próbuj. Sam mówiłeś, że dopadła je polaryzacja. Czyli nie dość, że się rozlazły w dwie strony, to każda i tak będzie falować poprzecznie i zmieniać kierunek drgań, nie? – Dżizas! – Oczy Tytusa zrobiły się okrągłe z przerażenia. – Przecież to grozi katastrofą! – Ano grozi. – Jest z tego jakieś wyjście? – Mam pewien pomysł… – Tym razem to Krzysiek obejrzał się i spojrzał na Wiktorię, która plotkując z siostrzenicą, wierciła się na jego kurtce. – Amplituda. Trzeba ją złapać i się poddać. – Myślisz, że tak łatwo tę amplitudę wyczaić? – Niełatwo. Sam wciąż nad tym pracuję i bez przerwy spadam między jakieś dziwne osie współrzędnych, o których się nawet fizykom nie śniło. Podczas gdy oni stali w kolejce po kawę i deliberowali nad feministycznymi amplitudami, one zgłębiały zupełnie inny temat. – Mama dzisiaj do ciebie dzwoniła, prawda? – Tak. Trochę pogadałyśmy. – Chwaliła się, jak ją Neron w Rzymie rozrywał? – Emilka zezowała zaczepnie na ciotkę, która w skupieniu zaplatała wokół palca źdźbła trawy i wyrywała jedno po drugim. – Rzygam tęczą, jak na nich patrzę. Wciąż nie kminię, dla kogo to przedstawienie. – Nie możesz im niczego zabronić. – Kolejne soczysto zielone pędy zostały brutalnie wyszarpane z ziemi. – Yolo! Nie zabraniam! – Emilka fukała wściekle. – Ale niech oni nie montują mnie do swojej szopki, okej?! Mam ambitniejszy repertuar! – Chyba dla niedosłyszących ten repertuar. – Wika pokręciła głową. – Nie jestem głucha.
– Mam wrażenie, że jednak jesteś. Mama nas olała i ma w dupie nawet to, że jej wnuk jest Deusem, a jej syn się chajta. Czaisz? Cokolwiek bym powiedziała, odpowiada jak nakręcona: „Jesteście dorośli. Róbcie, co chcecie”. Jakby jej mózg się zawiesił! – Nie przesadzaj. Uwierz, że mózg twojej mamy zawsze pracował lepiej od mojego… – Może kiedyś tak było. Teraz na naszej chacie sprawnie pracują już tylko pralka i lodówka! A mózg mamy dawno przeżarły prochy! – Emilka znowu spuściła decybele ze smyczy. – Raczyła ci wspomnieć, że wypływa w rejs?! – Tak. – I co ty na to? – A co ja mogę? Skoro chce, niech płynie. – Naprawdę ogłuchłaś? I oślepłaś na dodatek? – Tarmosiła ciotkę za rękaw swetra. – Pomóż jej! Mnie nie posłucha, ale ciebie? Przecież miałyście niezły floł i zawsze umiałyście… – Zamilkła, widząc, że Wiktoria powróciła do nawijania na palec i wyrywania pojedynczych źdźbeł trawy. – Wyjątkowo ciepła jesień, prawda? Słyszałam w tiwi, że takie temperatury mają się utrzymywać do końca miesiąca. A może i dłużej. To podobno kolejne anomalia wywołane efektem cieplarnianym. Wiktoria uparcie milczała, a w jej głowie galopowały czarne myśli. – Nie jestem ani ślepa, ani głucha – odezwała się w końcu. – Przepraszam… Nic nie jest proste, kiedy ma się tyle lat, co ja i twoja mama. Rozumiem ją. Też kiedyś się tak zachowywałam. A nawet gorzej. Pozwalałam facetowi na dużo więcej. Twój ojciec w porównaniu z nim jest aniołem. – Ale w końcu się ogarnęłaś i wyautowałaś z chorego układu, nie? – W końcu się ogarnęłam. – Wiktoria uśmiechnęła się smutno. – Jednak przedtem osiem lat żyłam złudzeniami, a twoja mama nigdy mnie za nic nie obwiniała i nie krytykowała. Tylko powtarzała, że mam dokąd uciec. I wiesz co? To było bardzo mądre. Gdyby prawiła mi kazania albo stawiała żądania, nie wiem, gdzie bym dzisiaj była. Uwierz, nie jestem ślepa ani głucha. Staram się tylko zachowywać równie mądrze, jak ona kiedyś. – Czyli jak? – Emilka popatrzyła na Wikę z dziecięcą bezradnością. – Dać sobie spokój i nic nie robić? – Być. I czekać. To na pewno potrwa… Chciałabyś, żeby się rozwiedli? – No coś ty! – Emilka gwałtownie pokręciła głową. – Ja bym tylko chciała, żeby mama była taka jak dawniej, a ojciec przestał być Neronem albo innym jakimś prewencjuszem. – Kim?! – No takim, co ma kasę… – Nagła wesołość ciotki wcale jej się nie spodobała. –
Takim, co myśli, że wszystkich i wszystko można kupić. – Parweniuszem – podpowiedziała Wiktoria, nie przestając się śmiać. – Wielka mi różnica! Możesz się ze mnie nie nabijać? – Nie nabijam się. I bardziej od prewencjusza rozbawiło mnie to, że tęsknisz za swoją dawną mamą. O ile dobrze pamiętam, poprzednie wcielenie Meli doprowadzało cię do szału. Nieźle jej krwi napsułaś. Na spółkę z Mirkiem zresztą. – Młoda byłam, głupia… – westchnęła nastolatka niczym doświadczona życiem staruszka. – Inaczej wtedy myślałam i w ogóle… – Nie dokończyła, ale wzrok, jakim podążyła za Tytusem, wystarczył za tysiąc słów. – Fajnie ci z nim? – Wika postanowiła skierować rozmowę na mniej bolesny i milszy temat. – Bosko! – Emilka rozejrzała się po trawniku pełnym obściskujących się par i dorzuciła: – Kocham go jak durna, ale nie lubię publicznego tarła. Natomiast… Skoro już o tym mowa… Masz namiary na jakiegoś dobrego ginekologa? – Ginekologa? – Wiktoria starała się zapanować nad emocjami. – Czy to znaczy, że… – Nie. Jeszcze nie. Ale jakoś przestał mi się podobać Pan Pipeta. Chyba jednak zdecyduję się na coś bardziej tradycyjnego. Rozumiesz? – Rozumiem. – „Coś bardziej tradycyjnego od Pipety” brzmiało i zabawnie, i groźnie. – Ale chyba nie masz zamiaru zachodzić w ciążę? – Czy ja cię proszę o namiar na ginekologa, czy na szkołę rodzenia? – Emilka odpowiedziała pytaniem i wydęła usta, które od kilku tygodni nie nosiły nawet śladu szminki. Wika bez dalszych pytań sięgnęła po komórkę i zaczęła szukać numeru do swojego lekarza. Cielęce spojrzenie, jakie siostrzenica co chwila rzucała w kierunku rikszy z kawą, świadczyło, że sprawa jest pilna. – Nie byłaś nigdy u ginekologa? – Byłam. Ale mama też do niego chodzi. Cholera wie, czy nie palnie czegoś w stylu: „I jak tam? Córeczka zadowolona z tabletek?”. Wolę nie ryzykować. – Przestań robić z niej potwora… albo… babę z ciemnogrodu… – Przerzucała w skupieniu spis telefonów. – Przecież wie, że masz chłopaka, i na pewno sama by cię zapytała… zaprowadziła… – Odnalazła wreszcie namiary na ginekologa. – Wysłałam ci wizytówkę. Siedziały chwilę, uważnie nasłuchując, a kiedy w kieszeni poszarpanych dżinsów rozległ się dźwięk esemesa, Emilka wystawiła kciuk. – A co rodzice powiedzieli na Tytusa? – Nic. Przecież go nie znają. – Jak to? – Srak to! – Emilka skrzywiła się ironicznie. – Powiedziałam im, że mam
chłopaka i że w sobotę przyjdzie do nas na chatę. Prosiłam, żeby ojciec darował sobie wszechwiedzące komenty i żeby mama odpuściła z maglem. Bałam się, czy Tytus ich wytrzyma. Trząsł się, bo wie, że mam popier… porąbaną rodzinę, ale obiecał, że kwacha nie zrobi. – No i? – dopytywała, pomna rozmowy z siostrą. Kiedy zagadnęła, jak podoba jej się kandydat na zięcia, Mela odpowiedziała wymijająco: „Przecież on ma się podobać mojej córce, a nie mnie” i zaczęła opowiadać o tropikalnych szczepionkach. – No i przyszliśmy, rozdygotani jak dwie galarety, a na chacie pusto. Tylko karteczka. Tekstu dokładnie nie pamiętam, ale leciał mniej więcej tak: „Tata zrobił mi niespodziankę. Zdobył bilety na Roda Stewarta. Wiesz, że go uwielbiam. Wracamy z Berlina w poniedziałek rano. Lodówka pełna. Nie ma w niej żadnych komentarzy, które mogłyby twojemu gościowi popsuć apetyt”. – Posłała ciotce zaczepne spojrzenie. – Przecież on nie zrobił żadnej niespodzianki, tylko ją wywiózł! – Twoja mama naprawdę uwielbia Roda Stewarta. – Za chwilę cię chyba pogryzę, no! Wali mnie Rod Stewart! Niech sobie jeżdżą za nim po całej Europie! – Emilka aż dygotała z furii. – Naprawdę nie widzisz, jak perfidnie to zorganizowali? Nawet nie zadzwonili, że jadą. Nie uprzedzili. Wyszli i zostawili kartkę. Równie dobrze mogli napisać: „Zlewamy cię!”. A ten żenujący kawałek, że w lodówce nie ma komentów, które nam popsują apetyt? Na bank ojciec go wymyślił i podyktował! – Wyciągnęła ręce w stronę Wiktorii, jakby chciała nią potrząsnąć. – Czaisz wreszcie, skąd mam na nich totalnie zaktywowanego hejtera? – Czaję. – Miła odmiana… – Emilka pochwaliła ją ironicznie. – Mama potem niby przepraszała i pytała, kiedy go znowu zaproszę. Powiedziałam, że nigdy, bo ojciec znowu musiałby ją wywieźć. Za starzy są, żeby codziennie zaliczać rockowy koncert, nie? W końcu krew im z uszu pójdzie i dostaną padaczki od stroboskopów. – I co Mela na to? – A niby co? Włączyła nagranie: „Rób, jak chcesz” i obnosiła się z fochem przez trzy dni. Dopiero jak ojciec wymyślił, że zabierze ją w rejs, to się oddęła i zaczęła mnie zapewniać, że zanim wypłynie, zrobi wszystko, żeby niczego mi nie zabrakło, i że umrze z tęsknoty. O tobie też sobie raptem przypomniała. – Z ust dziewczyny niemal kapał jad. – „Zadzwonię do cioci i poproszę, żeby się tobą opiekowała – przedrzeźniała matkę. – Zawsze miałyście ze sobą dobry kontakt, więc nawet nie zauważysz, że mnie nie ma. Może ciocia wprowadzi się tutaj, a może ty będziesz w tygodniu pomieszkiwać u niej? Miałabyś blisko na uczelnię. Na pewno się dogadacie”. – Emilka rozłożyła bezradnie ręce. – Czaisz coś? – Szczerze mówiąc, mnie też zaskoczyła tym rejsem…
– Pewnie nie dałaby się namówić, gdyby nie cholerny pech: statek przychodzi do Świnoujścia. Czaisz niefart? Obca bandera, cudzy armator, nigdy nie był nawet na naszej półkuli. A teraz masz! I na dodatek Świnoujście! Mało tego! – Dziewczyna przewróciła oczami. – Co najmniej rok będzie tu chodził, bo załapali grubszy kontrakt na jakiś most węglowy. A mówią, że Europa w kryzysie… Dziadek ma rację: bez względu na ustrój kłamali, kłamią i kłamać będą, bo taka już ich natura. Nieważne! – Chwilowo rozproszona dygresją o Bernardzie oraz telewizyjnym fałszu, szybko wróciła do tematu. – Gdybyś widziała pana kapitana w akcji! Jak się dowiedział o podmianie w Świnoujściu, a nie w jakimś Honolulu, to zaczął urabiać mamę i zmiękła w minutę. – Nic na to nie poradzimy. – Wika westchnęła i machnęła ręką. – Natomiast musimy coś postanowić w sprawie mieszkania. Dlatego prosiłam, żebyśmy się spotkały jak najszybciej, bo trzeba ustalić, kto do kogo się wprowadza. Obiecałam twojej mamie, że… – Po co się wprowadzać? Bezdomne jesteśmy, żeby szukać mety? – Dobrze. Ale przynajmniej z grubsza coś postanówmy. Mela się na śmierć zamartwi, jeśli nie powiem jej jutro… – Ciociu, wycziluj. Okej? Ja już dawno postanowiłam! Serce Wiktorii zamarło. Po pierwsze, dlatego że forma: „ciociu”, nigdy nie wróżyła nic dobrego, a po drugie, przeraziła ją nieustępliwość w głosie siostrzenicy. – Co postanowiłaś? – Zamieszkam z Tytusem. Planowaliśmy wspólny akademik na lewym meldunku, ale jeśli wyskoczyła mi nagle wolna chata, to jeszcze lepiej. Nie ma tego złego, nie? – Żartujesz? Co ja powiem twojej mamie? – Powołaj się na jej własne słowa. Czyli że jestem dorosła i mogę robić, co chcę. – Ale ona co innego mówi, a co innego myśli! – Więc niech się zastanowi albo nad tym, co mówi, albo nad tym, co myśli! – Nie za szybko chcesz z nim zamieszkać? Ile wy się znacie? Dwa miesiące? – Tyle, ile trzeba! – Siostrzenica mierzyła się z nią wzrokiem. – A twój ginekolog to jakiś ogarnięty gość? Dobierze mi coś stykającego z hormonami? Bo postanowiłam, że wejdę na tabsy, chociaż kumpele różnie się po nich czują. I tyją niektóre. A ty? Łykałaś kiedyś? – Posłuchaj… – Mimo całej miłości Wika zabiłaby teraz swoją siostrę: przecież to matka powinna rozmawiać z córką na podobne tematy, a nie ciotka! – Zastanów się jeszcze, bo… – Nad czym się zastanawiać? Coś przecież wybrać muszę, nie? – Emilka prychała jak źrebak. – Mało jeszcze kminię temat, ale wiem, że na wysiadkę w Stargardzie nie reflektuję.
– Na jaką wysiadkę? W jakim Stargardzie?! – Wiktoria miała wrażenie, że za chwilę oszaleje. – W Stargardzie Szczecińskim – jęknęła nastolatka. – Nie rozumiesz? O stosunku przerywanym teraz mówię!
ROZDZIAŁ 23 – Cześć, Melcia. – Uśmiechnęła się na tyle szeroko, żeby siostra mogła ten uśmiech usłyszeć. – Cześć. – Jak przygotowania do wyjazdu? Kupiłaś wszystko? – Z grubsza tak. Została mi tylko apteczka. – Apteczka? Nie mają na statku? – Mają. Ale statek jest zaopatrywany w Stanach, a ja jakoś przyzwyczaiłam się do naszych leków. – Co zabierasz? – Aspirynę na przykład… tabletki do ssania, na gardło… – Ale żadnych nasennych, jak się domyślam, nie będziesz potrzebowała? – O co chodzi?! – Głos Amelii zabrzmiał nagle zimno i ostro. – Czyżby moja córka już coś nagadała? Uprzedzam, że nie będę słuchać tych bzdur! – Miałam na myśli to, że co noc będą cię kołysać fale, więc z pewnością nie musisz kupować nasennych prochów. Co ma do tego Emilka? – Morskie fale… aha… – Mela natychmiast złagodniała, starając się zatrzeć złe wrażenie. – Właśnie, właśnie! Leki na chorobę morską też kupię. Obawiam się, że kołysanie fal może mi się nie spodobać. Nigdy nie przepadałam za karuzelą. – W słuchawce rozległo się ciche westchnienie. – Mirka też do nich nie ciągnęło, ale Emilka? Od małego właziła na wszystko, co się kręci, a ja musiałam razem z nią… No! Ale Sławek mówi, że to ogromny statek i nawet się nie zorientuję, że jestem na wodzie. – Nie martw się. Za wcześnie na porządne sztormy. – No. Sławek mówi, że teraz nie mam szans zaliczyć prawdziwego sztormu. Ale już ostrzega przed następnym rejsem; będziemy wypływać na przełomie zimy i wiosny. Sławek mówi, że Północne potrafi być wtedy naprawdę wredne. Gorsze niż Biskaje. – Mhm. – Trudno. Wcześniej czy później oddam hołd Neptunowi, ale podobno się przyzwyczaję. Sławek mówi, że błędnik poddaje się mniej więcej po trzech dobach i wtedy już człowiek funkcjonuje normalnie.
– No tak. – Wiktoria obawiała się, że wybuchnie, jeśli jeszcze raz usłyszy: „Sławek mówi”. – A co z Emilką? Rozmawiałaś z nią? – O czym? – O tym, co zamierza, kiedy wypłyniecie. – A co ona ma niby zamierzać? – No… W kwestiach mieszkania. – Nie rozumiem. – Głos Meli znowu się wyostrzył. – Będziecie pomieszkiwać razem: trochę u nas, trochę u ciebie. Nie pasuje ci to? – Pasuje. Problem w tym, że ona planuje pomieszkiwać wyłącznie z Tytusem. – Gdzie? – Przecież nie u mnie! – Absolutnie się na to nie zgadzam! – zagrzmiała Mela. – Co ona znowu wymyśliła?! – Wymyśliła, że zamieszka u was ze swoim chłopakiem. Planowali wspólny akademik, ale stworzyliście im niejako lepsze rozwiązanie. – Wiktoria starała się zachować spokój. – Myślałam, że wiesz. – Skąd?! Chyba z telewizji! Przecież ona z nami nie rozmawia! – Amelia zawrzała. – Pamiętaj! Nie masz prawa jej na to pozwolić! – Więc sama jej to powiedz. – Wika panowała nad sobą resztkami sił. – Ani się waż pozwalać jej na to! – Melcia, zlituj się. Co ja mam się ważyć albo nie ważyć? Ty jesteś matką… – Nie do wiary! Dałabym sobie głowę uciąć, że obie już dawno o tym zapomniałyście. – Hamuj, kochana, hamuj, bo… – Od początku ciągnęłaś Emilkę do siebie, aż w końcu wygrałaś: ona nas już nie potrzebuje! Teraz ty jesteś jej matką! – Głos Meli falował między płaczem a furią. – Nie przejmuj się! Dawno się z tym pogodziliśmy i życzymy wam szczęścia! Ale jeśli zabrałaś nam córkę, to teraz ją wychowuj! Czyżby przeszkadzała tobie i twojemu nowemu facetowi? Dlatego chcesz ją odprawić do domu razem z pierwszym lepszym obszarpańcem? Uprzedzam, że my na to nie pozwalamy! Wiktoria miała wrażenie, że za chwilę krew ją zaleje. Potworny ból łupał w skroniach i z tyłu głowy. Na dodatek w oczach pląsały jej chaotycznie czerwone punkciki, szybsze niż błysk flesza i mniejsze niż koniuszek najcieńszej igły; kłuły i oślepiały. Zacisnęła powieki i miażdżyła palcami boki czoła. – Czy ciebie już kompletnie popieprzyło?! – Nerwy, trzymane od miesięcy na wodzy, wreszcie puściły z hukiem. – To nie ja ci ją zabrałam! To ty ją zostawiłaś! Naprawdę nie widzisz tego, co się wokół ciebie dzieje? Czy tylko udajesz?! Twoja córka się zakochała! Twój syn za miesiąc się żeni! Twój wnuk jest cudowny! A ciebie przy nich nie ma! I co?! Powiesz mi teraz, że syna i wnuka też ci
odebrałam? Mela! Opamiętaj się! – Ból w skroniach narastał, a czerwone punkciki zlewały się w większe plamy. – Wiesz co…? – Wiktoria oddychała głęboko. – Mam dość. Nie kłóćmy się. Nie mam siły. Czemu tak we mnie walisz? – Ja w ciebie nie walę. Ja tylko oddaję. – Głos Amelii, chociaż złagodniał, wciąż był zimny. – Za co? – Nie udawaj głupiej! Też uważasz, że jestem patologiczną matką, prawda? Albo zaćpaną kłodą emocjonalną, jak niedawno wykrzyczała mi Emilka?! – Zawsze uważałam cię za najlepszą matkę na świecie. – Wika niemal szeptała ze strachu przed wylewem. – Nawet aż za dobrą i wyrozumiałą. Dlatego nie rozumiem, co w ciebie wstąpiło. Czemu odcięłaś się od Mirka? Czemu nie było cię na ślubowaniu Emilki? Przecież kiedyś pchałabyś się do pierwszego rzędu i płakałabyś najgłośniej ze wszystkich matek. – Mieliśmy być na ślubowaniu, ale Sławek już wcześniej wykupił… – Możemy nie mówić o Sławku? – poprosiła Wika jeszcze ciszej, bo dźwięk tego imienia spowodował, że pod powiekami pojawiły się teraz taneczne, bordowe esyfloresy przyprawiające ją o mdłości. – No i tu mamy problem – Mela nieświadomie zacytowała Boba Budowniczego, a bordowe esy-floresy dostały pląsawicy. – Chyba wszyscy raptem zapomnieli, że mam męża, który jest przy okazji ojcem, szwagrem, zięciem i dziadkiem. Dlatego nigdy się nie dogadamy. Jest dla mnie najważniejszy, ale ty pewnie za nim nie tęsknisz, co? – Nie – przyznała Wiktoria. – Ale rozumiem, że on żyć beze mnie nie może. Stąd twój żal? Że nie odwzajemniam jego tęsknoty, tak? – Nie dogadamy się. – W pewnych kwestiach na pewno nie. Niezależnie od wszystkiego postaraj się ogarnąć i wrócić do nas. Jakby co, wiesz, że jestem. A Mirek z Emilką tęsknią za tobą jeszcze bardziej niż ja. – Było coraz gorzej: żołądek niebezpiecznie podchodził jej do gardła. – Miłe. I przykre jednocześnie. Miłe, że tęsknicie, a przykre, że tylko za mną. Znowu zapomniałaś o Sławku. Ja go naprawdę kocham. Ostatnio chyba nawet bardziej niż przed ślubem. Nigdy nie był taki czuły ani troskliwy. Bardzo się zmienił. – Cieszę się. – Wika miała coraz większe problemy z przełykaniem obrzydliwej ilości śliny. – Więc jak? Porozmawiasz z Emilką? – Czy porozmawiam…? – Odgłos podjeżdżającego samochodu rozkojarzył Melę. – Z Emilką…? – Dźwięk rolującej się bramy garażowej potwierdził podejrzenia. – A co to da? Skoro chce tego obszarpańca, to i tak postawi na swoim. – To fajny i mądry chłopak. Dlaczego wciąż nazywasz go obszarpańcem?
– Tak jakoś… – Amelia nie zamierzała wyjaśniać, że jej mąż dawno przejrzał Tytusa. Chłopak ewidentnie chciał wżenić się w niezły majątek i w niezłe układy zawodowe. Sławek mówił, że gdyby polecił go armatorowi i odpowiednio dopilnował kariery, to mógłby zrobić z niego kapitana żeglugi wielkiej, i to przed trzydziestką. – Nerwy odmawiają mi coraz częściej posłuszeństwa. Tobie chyba też. – Brama garażowa powoli jechała w dół. – Słuchaj, Wikuś! – wykrzyknęła entuzjastycznie. – Jak tylko wrócę z morza, koniecznie musimy się spotkać. Minie trochę czasu, kurz opadnie, nabierzemy dystansu… A teraz życz mi stopy wody pod kilem i żadnych sztormów. No i wypij czasem za tych, co na morzu. – Bagatelizujący ton poparty został głośnym śmiechem. – Oprócz Kriegsmarine, oczywiście! – Posłuchaj… – Przepraszam. Muszę kończyć. – Dobrze. Jeszcze tylko minutę. Coś ci powiem, a ty potem przemyśl to sobie na spokojnie, dobrze? – Wika zignorowała milczenie siostry. – Posłuchaj… – przemawiała najspokojniej, jak umiała, chociaż strasznie ją mdliło, a w głowie potwornie łupało. – Gdybym chciała zabrać wam Emilkę, to czy uprzedzałabym cię teraz o jej planach zamieszkania z Tytusem? Masz pojęcie, jak ona mnie za to znienawidzi? Nazwie podłą zdrajczynią i skreśli z listy swoich BFF. Ale trudno. Jak myślisz? Co było dla mnie ważniejsze? Dlaczego do ciebie zadzwoniłam? – W słuchawce panowała głucha cisza. – Halo? Mela! – Spojrzała na ekran telefonu. „Połączenie zakończone. Czas trwania rozmowy: 17 minut, 21 sekund”. Rozłączyła się, gdy huknęły ciężkie, przeciwpożarowe drzwi łączące dom z garażem. Schowała telefon do kieszeni, przetarła powieki i wpatrywała się w przedpokój. – Cześć, kochanie. – Sławek, objuczony wielkimi reklamówkami, odpowiedział na jej uśmiech grymasem zmęczenia. – Przyniosłem tylko to, co trzeba włożyć do lodówki i zamrażarki. Reszta zakupów w samochodzie. Wrzucę je potem do piwnicy. Ledwo resory wytrzymały… – Poszedł do kuchni, a ona niezwłocznie podążyła za nim i zajęła się opróżnianiem toreb zaściełających całą powierzchnię blatów. Otworzyła imponującą rozmiarami chłodziarkę, zakupioną ongiś z myślą o równie imponującej liczebnie rodzinie, i wrzucała na półki jogurty, twarożki, kilkupiętrowe wytłaczanki z jajkami, paczki wędlin oraz zgrzewki najróżniejszych serów. Uporawszy się z nimi, zajęła się mrożonkami. Frytki, filety, mieszanki warzywne i kartony z pizzą zapełniły szuflady po same brzegi. – Po co tyle kupiłeś? – Spojrzała na niego z miłością, ale i z wyrzutem. – Przecież połowa się przeterminuje. Wyląduje w śmietniku. – Nie szkodzi. Lepiej niech wyrzuca, niż kupuje. Przynajmniej nie naopowiada
ludziom, że musiała żywić naszą córkę. – Sławek, siedząc na taborecie, przyglądał się z lubością krzątaninie żony. Podobała mu się precyzja jej racjonalnych i przemyślanych ruchów: ani razu nie schyliła się bez potrzeby, nie trzaskała chaotycznie szufladami, nie wgapiała się bezmyślnie w półki ani nie wybebeszała reklamówek, jakby się w nich paliło. Pracowała niczym wysokiej klasy maszyna. Za to ją kochał i to napawało go nadzieją, że nie skompromituje się przed załogą. Czasami nękały go bowiem wątpliwości, czy Mela będzie umiała się zachować w mesie i czy swoimi głupotkami nie nadszarpnie jego autorytetu. Często gościł na pokładzie kobiety. Matrosi, szczególnie w okresie wakacyjnym, chętnie zabierali żony w rejs, chociaż zdaniem Sławka powinni je zostawić – nie tylko na lądzie, ale na amen. Panoszyły się po statku, wpieprzały kucharzom w robotę, łaziły półgołe i wiecznie miały coś do powiedzenia. Ciche baby, zainteresowane jedynie przepisami kulinarnymi, jakoś znosił, bo krążyły wyłącznie w okolicach mesy i pentry; trzymały się z dala od niego, patrząc z nabożnym szacunkiem, kiedy przechodził w pobliżu. Natomiast do furii doprowadzały go ciekawskie pseudointelektualistki oraz niespełnione dekoratorki wnętrz. Te pierwsze odwiedzały mostek, żeby nauczyć się nawigacji i chociaż przez minutę poprowadzić ogromny masowiec: „ale nie trzymać za autopilota, tylko troszeczkę skręcić w lewo albo w prawo, a może wrzucić wsteczny”. Te drugie zaś wędrowały po służbowych pomieszczeniach, uznawszy, że brakuje w nich kobiecej ręki, więc najchętniej zakryłyby obrusami ładownie, a na mostku zawiesiłyby firaneczki. – Może przyniosę świeczuszki? Bardzo ładne, zapachowe. Kupiłam cały kartonik, to ze trzy mogę odstąpić – zaproponowała kiedyś żona młodego marynarza. Chłopak przez najbliższe kilka lat nie miał szans nawet na jedzenie ze Sławkiem obiadu w mesie oficerskiej, ale ona zachowywała się, jakby skrzynkę wódki razem wypili. – Strasznie tu surowo. A świeczki nie dość, że ozdobią, to zawsze mogą się przydać. Nigdy nie wiadomo, kiedy światło wysiądzie, prawda? Nawet nie chciało mu się podnosić na nią wzroku, a tym bardziej odzywać. Zaciskał szczęki z wściekłości, ale drugi oficer wyglądał na szczerze ubawionego. – Zabrała pani świeczki? – upewnił się, czy dobrze słyszy. – Gdyby nam światło zgasło? – Co w tym śmiesznego? – dąsała się kokieteryjnie. – Pytałam męża, skąd się bierze prąd na statku. Powiedział, że sami sobie robicie. Pojęcia nie miałam, że wozicie własną elektrownię. Ale domyślam się, że jest malutka, więc o awarię nietrudno. A ja się potwornie boję ciemności – ćwierkała, a każda sylaba wbijała gwoździe w kapitańską głowę. – Nie zasnę bez światła. W domu też muszę mieć zawsze zapalone. Nie żeby cały żyrandol. Tylko lampeczkę na szafeczce. Dlatego
wzięłam świeczki. – Szanowna pani. Jeśli nagle na statku gaśnie prąd, to nie szukamy świeczek, ale kapoka – wycedził przez zęby Sławek. – I skoro już o tym mowa… Nauczyła się pani wreszcie odróżniania sygnałów i zapamiętała, przy której szalupie ma się pani stawić? Od wyjścia w morze mieliśmy trzy alarmy. Na żadnym pani nie widziałem. – Bo ja się nie opalam na rufie, tylko na dziobie. Tam nikogo nie ma, więc chowam się między tymi grubymi linami zawiniętymi na słupkach i mogę zdjąć… no… mogę się opalać bez białych śladów na dekolcie. Rozumie pan, panie Sławku? – Nie rozumiem. Uprzedziłem męża, że jeśli kolejny raz nie weźmie pani udziału w alarmie, będę zmuszony powiadomić o tym… – A czy mąż przekazał panu moją prośbę? – przerwała mu. – Jaką prośbę? – No żeby mnie pan wykreślił z szalupy na rufie i przepisał na dziób. – Na dziobie nie ma szalup, łaskawa pani – wyjaśnił w miarę spokojnie, chociaż poziom jej głupoty go obezwładniał. – Ale są te takie… No… Te zamknięte w białych beczkach, co wybuchają. – Tratwy pneumatyczne – podpowiedział drugi oficer, z trudem hamując śmiech. – Właśnie! – Podziękowała mu słodkim spojrzeniem i popatrzyła na kapitana. – To co? Przepisze mnie pan do tratwy pneumatycznej? Będę miała bliżej. Statek jest naprawdę wielki, kawał drogi na rufę. Zanim się ubiorę, zwinę leżak… – Nie przepiszę pani na tratwę. I uważam, że powinna pani już iść. My tu pracujemy. – Przecież widzę, że nie gracie w szachy. – Amatorka dziobowego toplesu zdawała się nie dostrzegać nadchodzących zwiastunów burzy. Na szczęście drugi oficer natychmiast je zauważył: spoważniał i skupił się na ekranie radarowym. – Posiedzę jeszcze pół godzinki, co? Aż mąż skończy wachtę. Strasznie się nudzę bez niego. W ogóle nudno tu jest. Wciąż jedno i to samo. Nie męczy was to? – Nie męczy. Pewnie dlatego, że pracujemy. Pani też zamiast przeszkadzać powinna sobie znaleźć jakieś sensowne zajęcie. – Dobrze. Polecę po świeczki. A może przyniosę aparat? Pstryknę wam kilka zdjęć. Wydrukujemy je i oprawimy. Zupełnie inaczej by to wyglądało… – Rozejrzała się po mostku. – I w ogóle mogłabym fotografować wasze codzienne życie: tutaj, w kuchni, w maszynie, na pokładach… Zawiesiłoby się w mesach i w korytarzach. Superpomysł, nie? – zwróciła się do drugiego oficera, bo wydawał się bardziej życiowy. – Co pan na to? – Przepraszam, muszę sprawdzić repetytor. – Wyszedł pospiesznie na skrzydło. – A pan? Prawda, że to fajny pomysł, panie Sławku? – Mam jeszcze lepszy. – Wskazał palcem drzwi. – Proszę iść do męża i powiedzieć, że zwalniam go z ostatnich trzydziestu minut wachty. Gdyby mechanik
miał coś przeciwko temu, niech do mnie zadzwoni. – A dlaczego go pan zwalnia? – Żeby się pani nie nudziła. – Naprawdę? – Posłała mu promienny uśmiech. – Jednak równy z pana gość. Dziękuję! – Nie ma za co. – Uśmiechnął się równie promiennie, choć nie trwało to dłużej niż trzy sekundy. – I niech mąż po wachcie na chwilę do mnie zajrzy. – Potrzebuje go pan? – Tak. Ale obiecuję, że szybko go oddam. – Super! No to lecę. I jeszcze raz dziękuję. Pa! Kiedy tylko zamknęła za sobą drzwi, drugi oficer wrócił ze skrzydła. – Niech pan mu daruje, panie kapitanie – wstawił się nieśmiało za młodszym kolegą. – Porządny z niego chłop… – Zajmij się czymś sensownym, zamiast gadać! – Sławek skinął głową na stertę dokumentów. – Załatw to, bo biuro ponagla. Kompletnie oszaleli! Produkują coraz więcej niepotrzebnych papierzysk. Niedługo przez ich zasrane tabelki zabraknie czasu na obsługę statku! – Tak jest, panie kapitanie. Kiedy asystent mechanika pojawił się na mostku, zastał tam pełną skupienia ciszę. – Przepraszam, podobno jestem potrzebny… – Nawet bardzo. Siadaj! – Ponieważ marynarz ani drgnął, pierwszy po Bogu podszedł do niego. – Mam ci coś do powiedzenia i albo się zrozumiemy, albo się pożegnamy. Jasne?! – Górował nad nim wzrostem, głosem, a nawet spojrzeniem. – Jasne, panie kapitanie! – Wyjaśnij mi, na czym pływasz: na masowcu czy na pieprzonym statku miłości?! – Nie doczekawszy się odpowiedzi, powtórzył pytanie jeszcze ostrzej. – Na masowcu. – Bingo. A do czego służy masowiec? – Do przewozu luźnych, suchych ładunków. – Doskonale. Jakich na przykład? – No… węgiel, nawozy, zboże… – szeptał ochryple wilczek morski, nie pojmując, do czego zmierza dziwaczny egzamin – …siarka, ruda… – A czy ty, kurwa, odróżniasz własną babę od węgla?! – Sławek huknął, że słychać go było od zęzy po czubek masztu. – Ogłuchłeś?! Pytałem, czy odróżniasz swoją babę od węgla! Bo na mój gust wszystko ci się w tym młodym łbie popierdoliło! – Odróż… – Chłopaka zaskoczył atak furii, którą dotychczas znał wyłącznie z opowieści starszych załogantów. Właśnie się przekonał, że nie były to jedynie „morskie opowieści”.
– To zapamiętaj raz na zawsze, że masowce nie są do przewożenia luźno latających bab! Zamknij ją w kabinie albo niech kucharzowi kartofle obiera! – Kapitan machnął ręką. – Byle trzymała się z daleka od załogi i dała ludziom pracować! Nudno wam? Droga wolna! – Wskazał boczny bulaj z widokiem na mijający ich wielopiętrowy biały kolos. – Jazda! Mustrujcie na pasażerowiec! Tam zabawiają sfrustrowane baby. Ale nie tu! Tutaj jest ma-so-wiec! – Każda sylaba mocno wryła się w pamięć motorzysty. – Tu nie ma czasu na rozrywki! Dotarło? – Dotar… – Marynarz zrobił kilka kroków w tył. – Dokąd?! Jeszcze nie skończyłem! – Sławek przyzwał go z powrotem, kiwając zgiętym palcem. – Pojutrze planuję przeciwpowodziówkę – przemówił tak spokojnie, że gdyby ktoś obcy wszedł teraz na mostek, nie uwierzyłby, że ten człowiek w ogóle potrafi się złościć. – Mam w związku z tym małą prośbę do ciebie. – Słuch… – Chłopak z nerwów znowu połknął pół słowa, pomny przestrogi starszych kolegów: „Stary nigdy nie zabija w furii. Ale zacznij srać w gacie, kiedy wyjedzie z drobną sugestią albo z małą prośbą. Wtedy już po tobie!”. – Bardzo bym sobie życzył widzieć twoją żonę przy szalupie. Sprawdzę, czy umie założyć aquatę, przepytam ją ze wszystkich sygnałów i instrukcji alarmowych, a potem… – Małgosia? Aquatę?! – Tym razem marynarz bez problemów wymówił głośno całe słowa, a nawet przerwał kapitanowi. Bardziej od jego gniewu wystraszył się bowiem reakcji żony. Wiedział, że połowica odmówi publicznego paradowania w mało eleganckim kombinezonie ratunkowym. Już w pierwszym dniu rejsu zapowiedziała, że woli utonąć, niż wbijać się w to śmierdzące pomarańczowe coś. – Pojutrze? – Wyobraził sobie stłoczonych wokół niej mężczyzn, nieprzebierających w słowach ani komentarzach. – Niestety, dopiero pojutrze. A żeby jutro się nie nudziła, niech nauczy się schodów i korytarzy. – Sławek uśmiechnął się wspaniałomyślnie. – Jest pasażerką, więc darujemy jej siłownię. Wystarczy nadbudówka. Chociaż przepisy o tym nie wspominały, zawsze wymagał, by jego ludzie znali na pamięć rozkład wszystkich pokładów z dokładnym wyliczeniem własnych kroków na każdym z korytarzy i z liczbą stopni na schodach – musiał mieć pewność, że nie zgubią się nawet w najgęstszym dymie. Nie urządzał nigdy fikcyjnych alarmów, zapisywanych tylko dla porządku w dzienniku pokładowym. Za każdym razem cały sprzęt szedł w ruch: albo szalupy pełne ludzi zjeżdżały na morze i odpływały od statku, albo pompy przeciwpożarowe tłoczyły wodę na pokład. Z obsesyjną dokładnością egzaminował załogę z instrukcji, sygnałów oraz przepisów. Mimo to wciąż się przekonywał, jak bardzo są beztroscy i nie zdają
sobie sprawy z realnego zagrożenia. Kiedyś zarządził alarm przeciwpowodziowy: włączył dzwonki, ludzie pobiegli do szalup, bo przecież toną. A tu nagle… z pomp siknęła woda! Natychmiast przerwał ćwiczenia i wezwał odpowiedzialnego za to człowieka. – Czy ciebie pojebało?! Idziemy na dno, a ty jeszcze wodę na pokład lejesz? – Pomyliły mi się dzwonki. – Trzeci mechanik patrzył na niego ze skruchą. – Myślałem, że to przeciwpożarówka. Dlatego dałem pompy na ful. Sławkowi stanęły wtedy włosy na głowie. A gdyby naprawdę tonęli?! Od tamtego dnia już nigdy na jego statku nikt nie pomylił sygnałów. Zdawał sobie sprawę, że załoga uważa go za przeczulonego wariata, ale się nie przejmował. Był za nich odpowiedzialny bardziej niż za własne dzieci. A dzieci już tak mają: nie odróżniają prawdziwej troski od obsesji, niestety. Podobnie jak żona marynarza, prosząca o przepisanie z rufowej szalupy na dziobową tratwę pneumatyczną… – Wątpię, czy Małgosia zdąży się aż tyle nauczyć w dwa dni. – Motorzysta wolał zostać na mostku z rozwścieczonym kapitanem, niż wracać do oczekującej w kabinie żony. – Może pan kapitan przełożyłby to na następny tydzień? – Nauczy się, nauczy… – Sławek poklepał go łaskawie po ramieniu. – Przynajmniej z sensem będzie łazić jutro po statku i da nam wreszcie pracować. – Kiwnął dłonią w stronę drzwi. – Możesz iść. Mam nadzieję, że się zrozumieliśmy. – Tak jest… Dziękuję… Do widzenia… – Motorzysta, ledwo żywy od nadmiaru aktualnych i czekających go emocji, przypominał żegnającą się gejszę: drobił tyłem i kłaniał się po każdym zdaniu. – Przepraszam za Małgosię… Zaraz z nią porozmawiam… – Poczekaj! Jeszcze jedno! – Ostry głos Sławka zatrzymał go w połowie drogi. – Tak? – Chłopak znowu się pochylił w ukłonie. – Żeby była jasność: ja odpowiadam tylko za jej bezpieczeństwo na wypadek zagrożenia wodą lub ogniem. Opala się na własne ryzyko. Ani się waż przychodzić do mnie potem ze skargą! – Ale z jaką skargą? Po czym? Nie rozumiem. – Snuje się po statku, ćwierka do każdego i wystawia gołe cyce na dziobie, to w końcu zarzucą jej worek na łeb i zerżną dupę! Już rozumiesz? – Rozumiem, panie kapitanie. – Idźże do niej, bo umrze z nudów i dopiero narobi nam kłopotów. – Wykrzywił usta w coś na kształt uśmiechu. – I zapamiętaj: morze to nie dom. Tu baby nie rządzą. Dotarło?! – Dotarło, panie kapitanie! Po wyjściu morskiego wilczka drugi oficer podniósł głowę znad papierów
i oparł ją na splecionych dłoniach, patrząc przed siebie. – A ty co? Też się nudzisz? – Nie. Tak sobie myślę… Niech się pan nie gniewa, ale… – Popatrzył na Sławka. – Mogę coś powiedzieć? – Ty możesz wszystko. Razem nam jaja muszlami obrastają od dziesięciu lat, więc nie porównuj się z tym... – Kapitan spojrzał pogardliwie w kierunku niedawno zamkniętych drzwi. – Mięczak, a nie marynarz! Mów. – A gdyby pan zabrał żonę w rejs? Wziąłby pan odpowiedzialność za jej zachowanie? Bo ja za swoją nawet małego palca nie dałbym sobie obciąć. One są trochę inne i… – Nigdy nie wezmę żony w rejs. – Sławek uciął temat. – Morze nie jest dla bab! Los, w przeciwieństwie do załogi, w ogóle się nie liczył ze zdaniem pana kapitana i na każdym kroku mu udowadniał, że nie zdoła życia ani przewidzieć, ani kontrolować, ilekolwiek by próbnych alarmów urządził. Chociaż wcześniej miał podstawy, aby wierzyć, że jest panem sytuacji. Kiedy wreszcie znienawidzona szwagierka wyprowadziła się z domu, powoli odzyskiwał panowanie nad nieco bezwolną żoną. Jej uległość zawsze traktował jako zaletę, ale niestety – ten miecz miał dwa końce. Pokorna Mela szybko poddała się wpływom nieodpowiedzialnej siostry, co doprowadziło rodzinę na skraj rozpadu. Mirek uciekł do pedofilki i oczekiwał z nią dziecka. Emilka przypominała ujadającego ratlerka w różowym ubranku. Stetryczały Bernard przy każdej okazji urządzał awantury w odwecie za niby skrzywdzoną Wiktorię, a zdewociała Janina zalewała się łzami i twierdziła, że wszyscy są winni, bo odwrócili się od Boga. Sławek od Boga się nie odwrócił. Przeciwnie – dziękował Mu, że w końcu sprowadził go do domu. Kto wie, do czego by doszło, gdyby spędził na morzu jeszcze kilka miesięcy? Na szczęście zdążył w ostatnim momencie i skutecznie odebrał szwagierce wszystkie sznureczki, za jakie pociągała. Zdawał sobie sprawę, że i tak będzie wtykała w ich życie swoje oślizłe macki, więc musiał trzymać od nich jak najdalej naiwną żonę. Godzinami rozmawiał o tym z Melą, tłumacząc swoje racje, a ona chętnie się z nim zgadzała. Niestety, nie na długo. Ledwo nabrał pewności, że już ją przekonał, znowu zaczynała chlipać po kątach. Zrozumiał, że Amelia nie potrafi nikogo od siebie odciąć albo chociaż wziąć na przeczekanie. Cierpiała, nie radziła sobie z twardym życiem, a on martwił się coraz bardziej jej stanem, przypominającym psychiczny rollercoaster: raz się śmiała, za chwilę płakała; raz wtulała się ufnie i błagała o pieszczoty, za chwilę zabraniała się dotykać. Im dłużej patrzył na tę huśtawkę nastrojów, tym bardziej nienawidził Wiktorii, która w ramionach kolejnych absztyfikantów na pewno spała
sobie smacznie. W przeciwieństwie do Meli… Potrafiła nie zmrużyć oka przez trzy doby, co potęgowało jej nadpobudliwość i nerwowość. – Kochanie. – Usiadł pewnego dnia obok szlochającej „bez powodu” żony. – Zabijasz się. – Nie mam siły! – Tym razem trafił na fazę przytulania. – Co się z nami stało? – Na szczęście z nami się nic nie stało. – Głaskał ją po głowie. – Jesteśmy razem od ponad dwudziestu lat i wciąż się kochamy. – Od ponad dwudziestu lat… – Mela westchnęła i pociągnęła nosem. – Tak. I nic złego się z nami przez te lata nie stało. I nie stanie. Zapewniam cię. Z mojej strony przynajmniej. Ja żadnych zmian nie chcę. – Całował nasadę poczochranych w rozpaczy włosów. – Zawsze będę cię kochał. Dlatego serce mi pęka, kiedy widzę, jak się męczysz. – Ja też cię kocham, ale nie radzę sobie z tyyyym! Ja nie umiem taaaak! – zaszlochała. – Co się stało, to się nie odstanie. Czasu nie cofniemy. Musimy żyć dalej. Dla siebie – setny raz tłumaczył jedno i to samo. – Też bym wolał, żeby było jak dawniej. Ale nasze szczęście najwidoczniej komuś przeszkadzało i sypnął piachem w tryby. – O kim mówisz? – Głos Meli nagle się wyostrzył. – Nie o kim, tylko o czym. – Wolał jej nie drażnić. – Mówię o tym, że nie pozwolę ci się zadręczać. Kochanie… – Odgarnął z policzków Meli zmoczone łzami kosmyki. – Kompletnie się pogubiłaś. – Wi… Wieeeem – zachlipała. – Myślałaś o pomocy specjalisty? – Nigdy! – W ułamku sekundy znalazła się na drugim końcu kanapy. – Nie będę nikomu opowiadać o swoich problemach! – Nie musisz. – Sławek wyciągnął wizytówkę i podał Amelii. – Wystarczy, że zadzwonisz pod ten numer i umówisz się na wizytę. – Wysyłasz mnie do psychiatry? – Faza przytulania przeszła w fazę uciekania. – Uważasz mnie za wariatkę? – Uważam cię za wrażliwą i mądrą kobietę, której ciężko jest żyć na tym bezlitosnym świecie – tłumaczył cierpliwie. – Ta psychiatra… – skinął głową na wizytówkę, którą Mela nerwowo obracała między palcami – jest żoną mojego zaufanego matrosa. Pomogła niejednemu. Depresja dotyka dzisiaj wszystkich. – Nie będę musiała nic opowiadać? – Amelia wyraźnie zmiękła. – Nic a nic! Powiesz tylko, że ja cię przysłałem. Że masz problemy ze snem i tak ogólnie… z nastrojami. Tęsknię za tobą. Za moją Melą. – Przepraszam. Wiem, że czasami ciężko ze mną wytrzymać. – Zamiast przepraszać, postaraj się pamiętać, że mamy tylko siebie. Kochasz
mnie? – Jednym ruchem ramion wciągnął ją z powrotem w fazę przytulania. – Kocham! – zawołała żarliwie, a potem dorzuciła smutno: – Ale ich też kocham. – To dobrze. Kochaj nas wszystkich. – Kołysał uspokajająco żonę. – Pójdziesz do psychiatry? – Pójdę. Zgodnie z przewidywaniami Sławka oraz zapewnieniami farmaceutycznych ulotek Mela w ciągu tygodnia stanęła na nogi. Spała jak zabita, cały czas się uśmiechała, kipiała energią i bez przerwy dziękowała mężowi za pomoc, wyrażając swoją wdzięczność nie tylko w dzień, ale i w nocy. Był szczęśliwy, że odzyskał żonę i kontrolę nad sytuacją. Mirkiem już się nie martwił; nie wątpił, że chory związek ze zboczoną babą niedługo się skończy, a gówniarz wróci na kolanach – oczywiście przygarną go znowu pod swoje skrzydła i udzielą wsparcia. Gorzej sprawy się miały z Emilką, która oznajmiła, że po maturze idzie do Warszawy na dizajn. Był pewien, że Wiktoria maczała palce w tym głupawym pomyśle. Córka była zdecydowanie trudniejszym przeciwnikiem niż żona, więc nie proponował jej wizyty u psychiatry, chociaż uważał, że jeszcze bardziej tego potrzebuje. Wybrał inną taktykę. Twierdził wprawdzie, że wybrane przez nią studia uczą, jak pogodzić frędzle przy obrusie z majtkami gospodyni, ale ograniczał się tylko do ironizowania. Niezależnie od kąśliwych uwag równie często powtarzał, że pokryje wszelkie koszty nauki i życia w stolicy, o ile oczywiście nadpobudliwa maturzystka zostanie przyjęta do Wyższej Szkoły Kojarzenia Frędzli i Koronek. Nic go te deklaracje nie kosztowały, bo przedtem popytał, podzwonił, powęszył i szybko zrozumiał, że Emilka nie ma szans dostać się do obleganej szkoły, wymagającej od kandydatów monstrualnego CV, upstrzonego osiągnięciami zarówno w kraju, jak i za granicą. Mógł zatem bezkarnie zapewniać o swoim finansowym wsparciu, co bardzo oczyściło atmosferę w domu i chwilowo udobruchana córka wyjechała z nimi na święta do Maroka. Wprawdzie bez entuzjazmu, ale pojechała. Przy opłatku pod palmą powtórzył, że wypruje sobie żyły, a zarobi na jej dizajnerskie marzenia, dzięki czemu Mela wodziła za nim rozkochanym wzrokiem, Emilka się wyciszyła, a on rozkoszował się marokańską sielanką, całkiem spokojny o swoje żyły. Rzecz jasna, nie dostała się do Warszawy, ale jej późniejsze decyzje nieco go zaskoczyły. – Spoko! Się ogarnęłam. – Po dwóch dniach rozpaczy wytarła czerwony od płaczu nos. – Szmat rozdzierać nie zamierzam! Na szczęście dostałam się na inny kierunek. Też mi styka. – Znakomicie. – Z dumą pochwalił powrót dziecka do świata żywych. – Może
teraz wreszcie docenisz bajońsko drogie korepetycje z native speakerami, za które płacę od lat? Jestem pewien, że bez tego nie dostałabyś się na anglistykę. Wprawdzie, jak to mówią: mężczyzna filolog to nie mężczyzna, a kobieta filolog to nie filolog… – zaśmiał się serdecznie. – Ale nie szkodzi. Na pewno lepsze to niż frędzle i koronki. – Nie idę na anglistykę. – Harde zadarcie głowy mocno go zaniepokoiło. – Przyjęli mnie do naszej Akademii Morskiej. Będę studiować nawigację. – Po co ci to? – Mela wytrzeszczyła oczy szerzej od męża. – No właśnie – przytaknął Sławek. – Co będziesz potem robić? – Latać w kosmos! – Nastolatka prychnęła ironicznie. – A co niby mam robić po nawigacji? To samo co ty. – Spojrzała na ojca. – Pływać. Pociemniało mu w oczach. Gdyby nie brzydził się słabości, poprosiłby żonę o jedną z jej czarodziejskich tabletek na humory. – W życiu nie słyszałem podobnych bredni! Masz pojęcie, co oznacza praca na morzu? – To samo co praca na lądzie. Tylko pod piwnicą jest woda zamiast ziemi. – Emilka wzruszyła ramionami. – No i kasa znacznie lepsza. – Jesteś jeszcze głupsza, niż myślałem! – Przynajmniej nie głupsza od ciebie, skoro dostałam się na nawigację! – Jesteś! Jesteś znacznie głupsza ode mnie! Nie masz pojęcia o pływaniu! – A ty je miałeś w moim wieku? – odszczeknęła się z aroganckim uśmiechem. – Urodziłeś się na statku, i to od razu jako kapitan, nie?! – Morze nie jest dla kobiet… – Sławek resztkami sił powstrzymywał wybuch furii. – Statek nie potrzebuje frędzli ani koronek. Tam potrzeba charakteru! – Czil! Mama na okrągło powtarza, że mam charakterek jeszcze gorszy niż ty. – Córka obrzuciła Melę zaczepnym spojrzeniem. – No co? Nie mówisz tak? Amelia nie odpowiedziała. Opuściła ramiona, jakby nagle przytłoczył ją gigantyczny ciężar. – Jeśli pójdziesz na morze, nigdy nie założysz rodziny – użył najważniejszego argumentu. – Ty jakoś założyłeś. – Emilka wydęła usta. – Może nie do końca udaną, ale jednak. – Ja nie musiałem was rodzić, przewijać, karmić, wychowywać… – Wściekał się, widząc, że smarkula nie rozumie oczywistości. Kojarzyła mu się z najgorszym typem pasażerek, jakie miał okazję gościć na pokładzie. Z pewnością chętnie obwiesiłaby bulaje firankami, na rufie urządziłaby gabinet manikiuru, a na dziobie plażę dla nudystów. – Nie musiałem doglądać was, chodzić na wywiadówki, prowadzić domu, gotować, sprzątać… – No właśnie! Dziwi cię, że też chcę się tak urządzić? Superfucha! Wyjeżdżasz
do roboty i wszystko cię wali! – Wcale nie – zaprzeczył z goryczą. – Wiesz, jak mi tego brakowało? – To trzeba było zejść z morza, a nie teraz się wymądrzać. – Emilka znowu wydęła usta. – Za jakiś czas będę tak samo ogarnięta. Popływam, a na starość opowiem dzieciom, jakie mnie nieszczęście spotkało, że nie chodziłam na ich wywiadówki. – Mam dość tej rozmowy! – Sławek walnął dłonią o siedzenie kanapy z taką siłą, że siedząca obok niego Mela aż podskoczyła. – Jesteś bezmyślna i nieodpowiedzialna! Nie ma sensu tłumaczyć ci czegokolwiek, więc powiem krótko: nie zgadzam się na te studia! – Polecisz do dziekana i do rektora, żeby mnie wyrzucili? Narobisz mi siary jak Mirkowi? – Emilka! – Matka w końcu zareagowała. – Przeproś tatę! – Za co mam go przepraszać? Za to, że się na studia dostałam? – Wybiegła z salonu. – Wracaj natychmiast! – Mela krzyknęła za córką, ale w odpowiedzi usłyszała tylko bębnienie pięt o schody. – Zostaw ją. – Sławek przytulił zdruzgotaną żonę. – Skoro ona nie liczy się z nami, my nie musimy liczyć się z nią. Niech robi, co chce. Też będziemy robić to, co nam się podoba. – Skrzywił się na dźwięk ogłuszającego ymcyk-ymcyk-dżdżdżdż-dżdż-ymcyk-ymcyk, dochodzącego z pokoju na piętrze. – Najważniejsze, że mamy siebie. Prawda? – Ale… – Nie ma żadnego „ale”. Posłuchaj… – I znowu godzinami tłumaczył jej jak dziecku, gdzie popełnia błędy i jak powinna je naprawić. – Prawda? – Prawda – usłyszał wreszcie. Chociaż leki czyniły cuda, nie miał pewności, czy Mela odzyskała równowagę i czy może ją zostawić samą. Wciąż zdarzały się jej płaczliwe chwile zwątpienia, a kilka razy podsłuchał nie do końca normalne rozmowy z Bogiem. Te głupiutkie, ziemsko-niebiańskie pogaduszki bardzo mu się nie podobały i wskazywały, że ona nadal wymaga opieki. Co było robić? Musiał zabrać ją ze sobą. I tak oto los spłatał mu figla. Wbrew niezłomnemu przekonaniu, że morze nie jest dla bab, córka pana kapitana została studentką Akademii Morskiej, a żona pakowała się w rejs.
ROZDZIAŁ 24 – Matka, wyrychtujesz się wreszcie? – Bernard zajrzał do pokoju. – No i co tak siedzisz? Pacierz odmawiasz? Po co? Wiktoria aż tak źle nie gotuje. – Idź sam na ten obiad. – Żona nie podzielała jego wesołości. – Powiedz jej, że źle się czuję. – Bez mojego gadania wiedzą. Kiedy ty ostatnio dobrze się czułaś? Chyba w okupację. – Zignorował pełne zgorszenia spojrzenie Janiny. – Co cię ugryzło? – A bo to wszystko jakieś takie… – Zatoczyła ręką dookoła. – Nie podoba mi się. – Co ci się nie podoba? – Podążył oczyma za jej gestem. – Meble? Czy tapeta? – Przestań wreszcie pajacować! Dobrze wiesz, o czym mówię. – Właśnie nie wiem. – Humor powoli go opuszczał. – Cała rodzina stawi się w komplecie. Powinnaś płakać z radości, a nie… – Jakim komplecie?! – przerwała mu, oburzona. – Pamiętasz, że mamy jeszcze starszą córkę i zięcia? Czy już o nich zapomniałeś? – To raczej oni zapomnieli o nas. – Nieprawda! Właśnie skończyłam rozmawiać z Melą. – Wpatrywała się w leżący obok telefon. – Co powiedziała? – Pozdrawia cię. – Bardzo dziękuję. Mam nadzieję, że też ją ode mnie pozdrowiłaś. A szczególnie Sławusia. – Co się go czepiasz? To najlepszy mąż na świecie. Nie to co inni! – Spojrzała z wyrzutem niepozostawiającym wątpliwości, że on również nie dorasta zięciowi do pięt. – Co Mela mówiła? – Bernard zignorował wymowny wzrok żony. – Nie może się nadziwić, że Sławuś ma takie apartamenty: i łazienkę, i sypialnię, i salon, i gabinet, i nawet własną kuchnię. Podobno tylko kuchnia mniejsza niż w domu. – Pewnie wyrzucił załogę pod pokład, żeby mu ciasno nie było. – Co tam burczysz? – Nic, nic. – Uśmiechnął się niewinnie. – Wiadomo już, kiedy wychodzą w morze? – Dzisiaj wieczorem. Pytałam, o której, ale Melcia nie wie dokładnie. Sławuś
o tym decyduje, ale ona nie chce mu przeszkadzać. Mówiła, że bardzo zabiegany. Pożegnałam się z nią serdecznie. Kto wie, czy ich jeszcze zobaczę? Czy dożyję… – Wytarła łzę końcem wykrochmalonego mankietu, który omal nie przeciął jej powieki. – A ty mówisz, że rodzina w komplecie. Ech, serca nie masz. – Może i nie mam serca, ale za to głowę na karku i liczyć umiem. Rodzina będzie w komplecie, a nawet nadkomplecie. – By zapobiec atakowi płaczu, wolał żonę zdenerwować, zamiast wzruszyć jeszcze bardziej. – Co z tego, że dwoje ubyło? Ale za to więcej przybyło. Nasz prawnuk. – Wyliczał na palcach. – Narzeczona Mirka, Krzysiek, no i chłopak naszej wnusi. Powinnaś się cieszyć. Przecież ty uwielbiasz swaty. A tu same zakochane pary. – Już ty mnie do tego nie mieszaj! Ja takich swatów nie chciałam! – Wzruszenie Janiny ulotniło się niczym sen złoty. – Jedno lepsze od drugiego. Deus! Co to za imię? Żyją wszyscy w grzechu, bez ślubów, bez chrztów, bez zasad. Z takiej rodziny mam się cieszyć? Toż to kara boska, a nie szczęście. Ale za co? Co ja złego w życiu zrobiłam? – Kara to cię dopiero spotka! – Bernard stracił cierpliwość. – Nie wiem jeszcze kiedy i jaka, ale wiem za co. Za głupotę! Za to, że zrzędzisz i bez przerwy zawracasz Bogu dupę pytaniami, czemu cię ukarał, zamiast codziennie Mu dziękować i dziwić się, za co cię wynagradza! On musi być naprawdę wyjątkowo miłosierny i cierpliwy! – Beniu, bluźnisz… – Żona patrzyła na niego jak na wysłannika szatana. – Jak tak możesz mówić? – Bo nie jestem Bogiem. Nie mam Jego nerwów, żeby cię spokojnie słuchać. I nie ja bluźnię, tylko ty! Kim cię niby Bóg pokarał? Mną? Córkami? Wszyscy żyjemy. Zdrowi i najedzeni. Mamy gdzie mieszkać. Kochamy się. – Pokręcił głową i dodał znacznie ciszej: – Nawet jeśli nie chodzimy codziennie do kościoła, potrafimy być Mu wdzięczni za to, co mamy. A ty, jedyna w rodzinie, czujesz się potwornie nieszczęśliwa i ukarana, tak? – Co to za kochanie? Patykiem na wodzie pisane: dzisiaj jest, jutro nie ma. Ani sakramentu, ani świętości jakiejś… – Rób, co chcesz. – Bernard zrozumiał, że dalsza rozmowa nie ma sensu, więc wyszedł do łazienki. – Ostatni raz się pytam: idziesz ze mną czy zostajesz? – Nalewając na dłoń pół butelki wody kolońskiej, pokrzykiwał zza otwartych drzwi: – Prosiła, żebyśmy byli punktualnie, jakby nie wiedziała, że będzie mi pilno do prawnuka! Ponoć Emilka o niego zazdrosna, bo odebrał jej miejsce najmłodszej w rodzinie i wszyscy tylko nim się zachwycają. Na szczęście ma chłopaka, co tylko nią się zachwyca. Jestem ciekawy tego chłopaka naszej wnuczki. Wiktoria mówiła, że cichy. Może i niedziwne, prawda? Przecież gdyby gadał tyle, co Emilka, to strach by ich było do ludzi puszczać. No i z przyjemnością spotkam się z Krzyśkiem.
Od razu mi się spodobał. Ma chłop poukładane w głowie. Nie to co ci kapitaliści od siedmiu boleści, psia ich mać! A Mirka, to już wstyd mówić, kiedy ostatni raz widziałem. Podobno cały przejęty narzeczoną i Deuskiem. Ech, niech ja tego malucha dorwę, to go tak wyściskam, że w pieluchę narżnie! Kto by pomyślał, że prawnuka docze… – Może jednak pójdę? – Janina stanęła w progu łazienki. – Coś mi lepiej. – Doskonale! – Uśmiechnął się szeroko. – Za dziesięć minut wołam taksówkę. Zdążysz? – Już jestem gotowa. Ale jak dziesięć minut, to polecę zapakować gołąbki i bigos. Będzie co jeść przynajmniej. Ja się dziwię, że ona w ogóle kogoś znalazła. Czym ona go karmi? Kiedy żona oddaliła się do kuchni i trzaskała garnkami, Bernard przymknął drzwi. – Boże! Za co? – Spojrzał w sufit. – Co ja takiego zrobiłem? Nikt w towarzystwie się nie zorientował, że matka, babcia i prababcia w jednej osobie nie widziała jeszcze kilka godzin temu sensu w rodzinnym spotkaniu. Wyrywała Deusa z rąk męża, Emilce wcisnęła pięć dych – na książki i zeszyty, a Mirkowi i Justynie stówę – na mleko dla dziecka. Wiktorię skrytykowała za wszystko, co stało na stole, a Krzyśkowi i Tytusowi omal nie rozsadziła brzuchów gołąbkami, zapewniając, że wszystkie kobiety w tej rodzinie nauczy dbać o mężczyzn. Przy stole panowała naprawdę sympatyczna atmosfera. – Przepraszamy. Deus musi iść na spacer. – Justyna spojrzała na Mirka. – Było nam bardzo miło. Dziękujemy za zaproszenie, ale… – Tak, tak. – Chłopak natychmiast wstał zza stołu. – Na nas już czas, niestety. – Weź się tak, ciołku, nie podrywaj z krzesła, bo kiedyś hemoroidy obcym ludziom w siedzeniach zostawisz. – Emilka prychnęła pogardliwie. – I na psa uważaj, żebyś go po drodze nie zdeptał. – Cmoknęła na Cykorię, przywołując ją do siebie. – Wnusiu, nie odzywaj się tak do brata. To nieładnie. – Janina z żalem patrzyła na śpiącego niczym aniołek Deusa. – A może poczekacie, aż się obudzi? Po co go teraz szarpać? – zaproponowała nieśmiało. – Dajcie nam się jeszcze trochę napatrzeć. – No nie wiem… – Mirek niepewnie przestępował z nogi na nogę. – Poczekamy? – Zaraz siedemnasta. Zawsze o siedemnastej wychodzimy na spacer – oznajmiła Justyna, pakując torebkę. – Dziecko powinno mieć stały harmonogram, żeby mu się zegar biologiczny nie rozregulował. W przeciwnym wypadku nie damy sobie z nim rady przez całe lata i będą z nim wieczne kłopoty. – Dżizas! Wreszcie kleję! – Emilka jedną dłonią głaskała psa, a drugą Tytusa, przy czym wyglądało to dość komicznie, bo ruchy obydwu rąk były identyczne. –
Matka z ojcem najpierw sami rozregulowali mi w wózku harmonogram, a teraz się burzą, że wieczne kłopoty ze mną… Co ty robisz? – Odsunęła się od swojego chłopaka. – Czego ziejesz? – Bo czochrasz mnie jak psa! Zaraz mi ucho urwiesz. – Proszę bardzo! – Nastroszyła się panna Czubatka. – Mogę cię w ogóle nie dotykać. – Bez przesady… – Tytus uśmiechnął się dość dwuznacznie. – Wtedy dopiero zacznę ziać i piszczeć. – A może razem pójdziemy na spacer? – zaproponował Bernard. – Chyba nie będziemy przeszkadzać młodym rodzicom ani maleństwu? Wiedział, dlaczego wszyscy spojrzeli na niego ze zdumieniem: słynął ze wstrętu do jakichkolwiek form ruchu. A tym bardziej ruchu zbiorowego. – Oczywiście – zgodziła się Justyna, chociaż nie wydawała się zachwycona pomysłem. – Pozwolicie, państwo, że najpierw my się ubierzemy i wyjdziemy? Po co się tłoczyć? Będziemy oczekiwać na was pod bramą. – Megaodjazd! – Kiedy młodzi rodzice przeszli do przedpokoju, Emilka zapytała Tytusa, chichocząc pod nosem: – Czy w twojej rodzinie ktoś kiedyś na ciebie… oczekiwał? – Nie. Ale za to na mojego brata oczekuje się bez przerwy – odpowiedział, spoglądając wesoło na Krzyśka. – Wiesz coś o tym, nie? – Oczywiście! Od tygodnia go oczekuję. – Zaśmiał się nauczyciel fizyki. – Mam nadzieję, że do domu zagląda częściej niż do mnie. – Na chacie ma wyżerę, to wpada, żeby luknąć do fridża… – Tytus przerwał, zmieszany. – Znaczy… Chciałem powiedzieć, że zagląda do domu głównie z głodu. – Rozumiemy, co chciałeś powiedzieć – uspokoiła go Wiktoria, mrugając do siostrzenicy. – Dzięki niej znamy trochę polgielski. Widzę, że ty też nim biegle władasz. – On normalnie gada. Tylko przy was się spina gorzej niż koński ogon. – Emilka tłumaczyła chłopaka z nadużywania polszczyzny. – Już mu się nie dziwię, bo zauważyłam, że Krzysiek też przy ludziach zalicza spinę. – Ja? Ja jestem normalny. Taki jak zawsze. – Ja też! – Tytus natychmiast poparł Krzyśka. – Dajcie spokój! – Bernard machnął ręką. – Cieszcie się tym, jakie są, bo na starość będą gorsze, zapewniam was… – Westchnął i obejrzał się na przedpokój, gdzie Janina instruowała coraz bardziej poirytowaną Justynę, jak należy ubierać małe dziecko, żeby się nie przegrzało i nie zmarzło. – Marnie widzę ten spacer. Coś mi mówi, że kiedy wyjdziemy przed bramę, to nikt nie będzie nas oczekiwać. – I dobrze. Sami sobie pójdziemy! – Emilka ściszyła głos. – Zimna fisza! Nie czaję, czemu ojciec ją hejtuje. Powinna się chajtnąć z nim, a nie z Mirkiem. Dopiero
by wyhodowali nolajfa! Chociaż i bez tego zanosi się, że mały Czubatek wyrośnie na niezłego czuba! Poza tym jak ona beznadziejnie tekściła o… Wiktoria udawała, że słucha wywodu siostrzenicy, z coraz większym trudem hamując śmiech. Rozbawił ją Krzysiek, który na prośbę Bernarda tłumaczył Emilkę na polski. – Że zimna jak ryba… i nie rozumie, dlaczego ojciec nienawidzi Justyny… przecież są tacy do siebie podobni… – Niczym tłumacz symultaniczny łowił każde słowo, a potem szeptał Bernardowi do ucha najważniejsze informacje. – Że gdyby Justyna i ojciec Emilki razem wychowywali Deusa, to wyrósłby z niego człowiek kompletnie niepasujący do świata… nieumiejący żyć normalnie… – Młodzi już poszli. Teraz czas na nas! – Janina wkroczyła do salonu, przerywając zabawny spektakl. – Beniu! Rusz się! I wy też! Najpierw idą panowie. Im zawsze szybciej z ubieraniem schodzi. A my po nich – komenderowała lepiej niż Napoleon pod Austerlitz, dzięki czemu panowie opuścili mieszkanie w tempie ewakuacyjnym, wlokąc ze sobą niezdecydowanego psa, który nie wiedział, czy ma iść, czy zostać. – Wiktoria! Daj koc. Ta dziewucha wpędzi dzieciaka w zapalenie płuc! Gołego prawie na dwór wywiozła! – Babciu, przestań. – Mimo niechęci do zimnej fiszy Emilka stanęła za nią murem. – Widziałaś Kate Middleton dzień po porodzie? Wyszła pokazać dziennikarzom synka. Był bez czapeczki, a dymało nieźle: pióra jej fruwały po całej twarzy. I jakoś królowa angielska z kocem pod szpital nie przybiegła. – Co mnie królowa angielska obchodzi?! – Janina wzruszyła ramionami. – Niech ona swoje wnuczęta chowa, jak chce. Ja będę chować po swojemu! A ty? Czego stoisz i gapisz się jak sroka w gnat? – ponagliła Wiktorię. – Lećże poszukać czegoś ciepłego i porządnego. – Mamo. Według mnie Emilka ma rację. Nie możemy się wtrącać Justynie do… – To się nie wtrącajcie! A ja nie zamierzam obojętnie patrzeć na matkę, która zabija własne dziecko. – Dżizas! Idę na dół. Chyba wolę tamto towarzystwo. – Idź. – Wika wypchnęła siostrzenicę do przedpokoju. – Po drodze weź poidło dla Cykorii. Krzysiek prędzej wrzuci ją do Odry, żeby się napiła, niż będzie chodził z miską po Wałach. Mamo… – Wróciła do łagodnego tłumaczenia, gdy tylko Emilka zniknęła im z oczu. – Nawet jeśli Deus dostanie zapalenia płuc, to Justyna na pewno nie pozwoli, żeby umarł. Mały wyzdrowieje, a ona następnym razem cieplej go ubierze. I wtedy zrozumie. I następnym razem ciebie zapyta o radę. Janina dała się w końcu przekonać i wyszły z mieszkania bez koca. – Słuchaj no! – Matka zatrzymała się tak gwałtownie, że idąca tuż za nią Wiktoria omal nie zepchnęła jej ze schodów. – A jeśli on jakimś cudem nie dostanie dzisiaj zapalenia płuc? To kiedy zaczną mnie pytać o radę?
– Być może nigdy. Natomiast obiecuję, że ja na pewno czasami cię zapytam. À propos! Jak podoba ci się mój Krzysiek? – Nie bądź taka pewna, że twój. Jakoś nie widziałam, żeby rwał się do ślubu. – Mamo, o czym ty mówisz? Przecież jesteśmy ze sobą zaledwie kilka tygodni. – I co z tego? Znacie się już tyle lat, że trzy razy można się w tym czasie ożenić. A poza tym macie już swoje lata. Na co tu czekać? – Mamo! – Mamo, mamo… – Janina chciała powiedzieć więcej, bo miała już dość ignorowania jej dobrych rad, ale machnęła ręką. Złożyła dziś bowiem przysięgę, że zrobi wszystko, aby rodzinne spotkanie przebiegało bezkonfliktowo. Jeśli w imię danej Bogu obietnicy zgodziła się, by prawnuk umarł na zapalenie płuc, tym bardziej mogła pozwolić córce, aby żyła bez ślubu. – Bardzo go kocham i… – Doskonale. To najważniejsze. – Uważnie patrząc pod nogi, Janina ruszyła po schodach w dół. – Chodźmy wreszcie. Gadamy i gadamy, a oni tam pewnie marzną. Kiedy wyszła przed bramę, całe towarzystwo było już na końcu ulicy i powoli znikało za rogiem. No, prawie całe… Krzysiek tkwił w połowie drogi, ledwo utrzymując Cykorię. Pies walczył z podjęciem decyzji: gonić stado czy biec po Wiktorię? Na widok swojej pani włączył napęd na cztery łapy i ruszył w jej stronę, radośnie poszczekując. – Gdzie się podziewałaś? – Krzysiek, wspomagany przez Cykorię, bardziej truchtał, niż szedł. – Postanowiliśmy iść prosto na bulwary, ale twoja matka wytyczyła dłuższą trasę przez park. Bo tam ponoć mniej wieje. – A nie bała się, że gałęzie spadną na wózek? Albo wściekła wiewiórka rzuci się na Deusa? – Wika skrzywiła się ironicznie. – Chodź, dogonimy ich, bo inaczej nas opieprzy, a ja za karę będę musiała zrobić sto gołąbków. – Spokojnie. Zapomniała o bożym świecie. Jest skupiona na prowadzeniu wózka. – Justyna jej pozwoliła? – A miała wyjście? Gdyby dobrowolnie nie oddała, twoja mama pewnie zaczęłaby ją tłuc torebką po rękach i dziobać parasolką po stopach. – Czasami jesteś gorszy od Emilki. – Wiktoria parsknęła śmiechem. – Złośliwe dranie są najfajniejsze. Dlatego lubię gimnazjalistów. Z twoimi kapusiami i podlizuchami dawno bym zwariował. Prawiąc sobie złośliwości na temat talentów pedagogicznych, weszli do parku, gdzie wreszcie dołączyli do reszty rodziny. W wąskiej alejce musieli podzielić się na grupki. Przodem kroczyła Janina. Całym ciałem pochylała się nad wózkiem, by chronić dziecko przed śmiercionośnym zimnem, i co kilka sekund dotykała malutkiej buźki.
– Nosek ma ciepły – raportowała idącym za nią rodzicom. – Ale policzki nie bardzo. – Nic mu nie będzie – zapewniali zgodnie Mirek i Justyna po każdym takim raporcie. Za nimi szła Emilka z Tytusem i z dziadkiem. Bernard wyjaśniał, dlaczego są unijnymi bękartami, chociaż zapewne wierzą naiwnie, że pochodzą z prawego łoża wyrodnej matki Europy. O dziwo, ani jedno, ani drugie nie zaprotestowało nawet słowem. Potakiwali i ciasno objęci uśmiechali się bez przerwy do siebie. Ona trzymała rękę w tylnej kieszeni jego dżinsów, a on bawił się jej włosami. – Szczerzą zęby, jakby się czegoś nawąchali, nie? – Oni naprawdę są na haju. – Wika zaczęła szeptać Krzyśkowi do ucha. – Nie miałam kiedy ci powiedzieć. Zamieszanie z obiadem było… Wiesz, że Emilka ostatniej nocy zmieniła swój status? Ale nie na fejsie tym razem. Rozumiesz? Patrzył na schowaną w kieszeni dżinsów dłoń dziewczyny. – Skąd wiesz? Mówiła ci o tym? – A komu miała powiedzieć? Przecież Mela w Świnoujściu. – Spojrzała na zegarek. – Dzisiaj mieli wychodzić z portu. Nie wiem dokładnie o której, więc… – Słuchajcie! – Okrzyk kroczącej na przodzie Janiny zatrzymał rodzinną procesję. Wika nie dokończyła zdania, Bernard urwał wywody o słabej Europie, a dłoń Emilki opuściła zacisze męskiej kieszeni. – Myślę, że nie ma sensu iść na bulwary. Tam wieje od rzeki. Pospacerujmy lepiej po parku. – O nie! Idziemy na bulwary! – zaprotestowała wnuczka. – Musicie zobaczyć naszą akademię i „Nawigatora”. Niedługo czeka nas pierwszy rejs szkoleniowy… – mówiła z takim zachwytem o stałych elementach szczecińskiego pejzażu, jakby pojawiły się w mieście zaledwie wczoraj. – Nie bądźcie świnie! Wystarczy, że olaliście moją przysięgę. Oprócz co poniektórych… – Spojrzała z wdzięcznością na dziadka, ciotkę i Krzyśka. – Przepraszam, siostra, ale Deus był wtedy chory. Justyna siedziała przy nim całą noc… – Ciekawe, z czego zachorował – przerwała kąśliwie Janina. – Pewno z gorąca. – Zająłem się małym, żeby odespała chociaż kilka godzin. – Mirek udał, że nie słyszy babci. – Naprawdę chcieliśmy przyjść. Nawet śpiochy z marynarskim kołnierzem kupiliśmy na tę okazję. Prawda? – Prawda – przytaknęła Justyna. – A Deus nie zachorował, tylko źle zniósł szczepienie. – A ja, wnusiu, nie mogłam przyjść, bo miałam wizytę u kardiologa. Czekałam na nią prawie rok. Nie mogłam przełożyć. – Yolo! – Emilka wzruszyła ramionami. – Na szczęście Deus jest dzisiaj zdrowy, a ty nie masz wizyty u kardiologa, więc idziemy na Wały. Kto za? – Policzyła
wyciągnięte w górę ramiona. – Siedem za, jeden wstrzymujący się. Sorki, babciu, zostałaś przegłosowana. – Osiem za! – Mirek złapał Deusa za rączkę i mikroskopijna piąstka wychynęła z wózka. – Osiem! – Zostaw, obudzisz go. Na dodatek całkiem zamarznie. – Janina odgoniła wnuka i troskliwie opatulała maleństwo cieniutkim kocykiem. – No trudno. Skoro zostałam przegłosowana… – Zżymając się w myślach za pochopnie składane Bogu przysięgi, ruszyła w alejkę prowadzącą na Wały Chrobrego. Najwyższy postanowił chyba wspomóc ją w ciężkiej próbie, bo ledwo opuścili park, na niebie pojawiło się słońce i wiatr ustał. Szli zatem ławą po szerokiej, wysadzanej drzewami, spacerowej alei, wzdłuż murów Akademii Morskiej, słuchając nieskładnej opowieści o przysiędze oraz tradycyjnej kąpieli pierwszego rocznika w pobliskiej fontannie. – A potem Tytus dosiadł centaura! – Policzki Emilki zapłonęły rumieńcem dumy. – Zobaczcie, jak to wysoko! – Wskazała na kamienną rzeźbę, zdobiącą niższy, półokrągły, zielony taras, który właśnie mijali. – Widzicie? – Milka przesadza. – Chłopak zbagatelizował wyczyn, wijąc się pod zgorszonym spojrzeniem Janiny. – Żadna sztuka, po kopytach wchodzi się jak po drabinie. – Milka? – Wiktoria popatrzyła z aprobatą na rozpromienioną siostrzenicę i speszonego Tytusa. – Fajnie. Podoba mi się. – Mówi na mnie Milka, bo jestem słodka jak czekolada – oznajmiła chełpliwie dziewczyna. – I nie można się mną najeść. – Dżizas! Czaicie ją? – Mirek, naśladując częste zachowanie siostry, wsadził sobie palce do ust i wystawił język. – Zaraz się porzygam tęczą! Wszyscy wybuchnęli tak gromkim śmiechem, że – chcąc nie chcąc – Emilka również przyłączyła się do ogólnej wesołości, a kiedy całe towarzystwo wreszcie ucichło, wróciła do opowiadania o bohaterskim wyczynie Tytusa. – Mnie nie musisz tego mówić. – Bernard skrzywił się pogardliwie. – Co wam się wydaje? Że wyście dopiero odkryli dosiadanie centaura? Też mu kiedyś grzbiet portkami czyściłem. – Beniu, bój się Boga! – Żona nie załamała rąk tylko dlatego, że kurczowo trzymała nimi rączkę wózka. – Wstydziłbyś się. – Czego mam się wstydzić? Że kiedyś byłem młody? To chyba nie grzech? – Szlag by to! Coś mi z młodości umknęło, jak się okazuje – zmartwił się Krzysiek, patrząc z nostalgią na pomnik. – Nigdy centaura nie dosiadałem. – Ja też nie. – Mirek podążył za jego wzrokiem. – Ale jeśli Tytus twierdzi, że po kopytach się wchodzi jak po drabinie, to może dalibyśmy radę? Idziemy? – Obejrzał się na Justynę. – Idźcie. My musimy tu poczekać. – Wskazała na wózek i na długie schody,
łączące obydwa tarasy. – Dam radę. Szwagra przecież mam. Tytus dopiero po dłuższej chwili zauważył skierowane na siebie rozbawione spojrzenia i dopiero się zorientował, że o nim mowa, rzucił się do pomocy i razem z Mirkiem, przy akompaniamencie histerycznych krzyków Janiny, zniósł wózek na „półpiętro” Wałów Chrobrego. Kiedy kółka dotknęły trawnika, panie zajęły się uspokajaniem skołatanych nerwów prababci, a panowie przystąpili do szczegółowych oględzin kamiennych kończyn centaura. – Jezusie Nazareński! Chyba nie będą w biały dzień wchodzić na pomnik?! – Janina gmerała w torebce, szukając tabletek na nadciśnienie. – Widzicie, jak ten stary pajac ich podpuszcza? Toż on dwa razy głupszy od waszych chłopów. Przemówcie im do rozumu! – W życiu! – Emilka nie posiadała się z radości. – Posikam się z radości, jak tam w czwórkę wlezą! – Prędzej ja zawału dostanę, niż ty się posikasz! – Nie znalazłszy zrozumienia u wnuczki, zwróciła się do powściągliwej Justyny: – Powiedz im, żeby nie robili z siebie błaznów. Jeszcze mandat zapłacą. – Nie można być całe życie poważnym, pani Janino. Czasami trzeba się porwać na coś szalonego. – Pogłaskała śpiącego synka, a potem z pobłażliwym uśmiechem przyglądała się Mirkowi, który właśnie wspinał się na pomnik. – Na szczęście ja wyczerpałam już limit szaleństw, starczy mi na całe życie. Ciepłe stwierdzenie „zimnej fiszy” było tak niespodziewane, że Wika z Emilką wymieniły zaskoczone spojrzenia i popatrzyły na nią z zaciekawieniem. – Dobrze wam mówić, bo wasze chłopy młode. Jak się połamią, to się zrosną. A mój? Przecież on ma próchno, a nie kości! – Widząc, że udawanie zawału nie robi na nikim wrażenia, Janina dała sobie spokój z lekami. – Uprzedzam! Jeśli z własnej głupoty zostanie kaleką, to wy będziecie go niańczyć! Palcem przy nim nie kiwnę! – Babciu, przestań cisnąć. Dziadek nie ma zamiaru wchodzić. Tytus chyba też. Czemu? – To, co uspokoiło Janinę, dla Emilki było powodem do rozczarowania. – A ty?! – krzyknęła do swojego chłopaka, machając zachęcająco ręką w kierunku grzbietu centaura, na którym tuż obok Mirka zasiadł Krzysiek. – Dawaj! – My już tam byliśmy! Nie zadajemy się z żółtodziobami! – odpowiedział Bernard, poklepując Tytusa po ramieniu z taką siłą, że omal go nie przewrócił. – My jesteśmy Herkulesi! Prawda? – Stanął przed cokołem, obejrzał się na pomnik i ułożył ramiona jak przedstawiony na nim rzymski heros, pokonujący pół człowieka, pół konia, a Tytus natychmiast powtórzył gest starszego pana i przytaknął gorliwie. – Czekajcie! Strzelę wam fotę! – Emilka wyciągnęła telefon. – Wrzucę na fejsa, to
ze sto lajków dostanę! – Pstrykała zdjęcia, a panowie pozowali w coraz śmieszniejszych pozach. – Nie schodźcie jeszcze! – wydarła się do Mirka i Krzyśka. – Też chcę fotę z wami! Ty na pewno też! – Obejrzała się na pękającą ze śmiechu Wiktorię. – Chodź. Babcia nam zrobi zdjęcie! – Zamilkła, spojrzała na Janinę, na swój telefon, znowu na Janinę… – Nie, babcia tego nie dźwignie! – Przerzuciła wzrok na Justynę. – Mogłabyś? – Oczywiście. – Przyszła szwagierka wzięła komórkę i uśmiechnęła się całkiem fajnie jak na zimną fiszę. – Mam nadzieję, że dźwignę. – A może…? – Emilka przygryzła wargi. – A może też byś chciała z nami, razem…? – Ale kto wtedy zrobi nam zdjęcie? – Czil! – Nastolatka rozejrzała się dookoła. Oprócz ludzi patrzących na nich jak na bandę wandali albo błaznów znalazło się też sporo takich, którzy przystanęli i z sympatią kibicowali wspinaczce na centaura. – Zrobi nam pani zdjęcie? – Bezbłędnie wybrała właściwą osobę. – Z przyjemnością. – Sympatyczna trzydziestolatka wydawała się zachwycona wyróżnieniem. – Całą sesję mogę wam urządzić. – Megadzięki! – Emilka krótko ją poinstruowała, a potem zamachała rękami. – Chodźmy! Babciu! Dajesz pod pomnik! Nie bój się! Deusa nie wywieje! I weź go ustaw, żeby mu było buzię widać! Bo wyglądasz, jakbyś w filmie o wojnie występowała i cały swój dobytek w tym wózku wiozła, a nie dzieciaka! Ustawiali się w różnych konfiguracjach, a fotografująca kobieta podsuwała swoje pomysły na ciekawe ujęcia. Kiedy naprędce zorganizowana sesja dobiegła końca, wszyscy wesoło wymieniali się wrażeniami i tylko Emilka, chociaż najbardziej rozemocjonowana, nie brała w tym chwilowo udziału. – Megadzięki! – Ukłoniła się, odbierając telefon. – Nie ma za co. – Kobieta obejrzała się na wesołą gromadkę. – Sympatyczna z was rodzina. – Mhm. – A pani jest niesamowicie podobna do mamy. Oczy, uśmiech… Nawet gesty macie identyczne i tak samo się ustawiacie. Tylko włosy inne. – To nie mama. To siostra mamy. – Emilka schowała komórkę do kieszeni poszarpanych dżinsów i posmutniała. – Mama… Mama jest dzisiaj w pracy. – Jak obejrzy zdjęcia i zobaczy, co ją ominęło, na pewno będzie żałowała. – No! – Nastolatka odwróciła głowę, wpatrując się w Odrę.
ROZDZIAŁ 25 – Pokaż zdjęcia! – Mirek jak najszybciej chciał się przekonać, czy wystarczająco dumnie prezentował się na pomniku. – Pogięło cię? Przecież gó… Przecież nic w tym słońcu nie zobaczysz – fuknęła Emilka i założyła ciemne okulary. – Prześlę wam mejlem. – My nie mamy mejla. – Bernard, podobnie jak inni, nie rozumiał, skąd wzięła się ta nagła zmiana nastroju u wnuczki. – A też byśmy chętnie obejrzeli. Prawda, matka? – Prawda, prawda – zgodziła się ochoczo Janina. Nie posiadała się ze szczęścia, że publiczna błazenada z jej mężem w roli głównej nareszcie dobiegła końca. – Obejrzeć możemy. Byleście obcym ludziom ich nie pokazywali. Strach pomyśleć, co by o nas pomyśleli. – Może to, że jesteśmy sympatyczną rodziną? – Ton Emilki był coraz bardziej zaczepny. – Albo to, że przyszłam tu z mamą i że jestem do niej bardzo podobna? – Dziecko kochane! O czym ty mówisz? – O tym, babciu, że nie musisz się bać zdjęć, bo obcy ludzie zobaczą to, co chcą zobaczyć. Czil! Widziałaś zdjęcia ojca i mamy z ostatniego wyjazdu do Włoch? Romeo i Julia, normalnie. A nie Neron i ta… no… – Kiwnęła niecierpliwie na brata. – Jak jej było? – Poppea. – Mirek kontemplował radary obracające się na dachu Akademii Morskiej. – Rozumiecie coś z tego? – Janina błądziła wzrokiem od twarzy do twarzy, ale wszyscy uciekali przed jej spojrzeniem. – O czym oni mówią? – Ano mówią po swojemu. Jak to młodzi. Gdzie nam, starym, młodych zrozumieć? – Bernard uśmiechał się ciut ironicznie. – Mam pomysł. Dobry i dla młodych, i dla starych. Zapraszam wszystkich na kawę i pyszny deser. Wybierzcie miejsce. Dziadek stawia! – Przy Dworcu Morskim jest fajna knajpka. Kto jest za? – Wiktoria pierwsza podniosła rękę. – Przegłosowane! – oznajmiła, podliczywszy głosy. – Reszta się wstrzymuje czy jest przeciw? – zapytała matkę i siostrzenicę, zastygłe w bezruchu. – Ja jestem przeciw. – Janina wskazała na śpiącego Deusa. – To nad samą wodą. Może być chłodno.
– Wejdziemy do środka – rozwiązała problem Wika. – A ty? Masz ochotę na ciacho? – Jasne. – Emilka wreszcie się rozpogodziła. Zsunęła okulary na czubek nosa i obdarzyła Tytusa powłóczystym spojrzeniem. – Ale ja już swoje ciacho mam, więc się wstrzymałam od głosu. – Odwróciła się gwałtownie do Mirka, który znowu wsuwał sobie palce w szeroko otwarte usta. – Przestań, bo cię walnę! – Jeśli ci ulży, wal! – Brat wzruszył ostentacyjnie ramionami, ponownie parodiując Emilkę. – Chociaż wolałbym, żebyś mnie… nas… zrozumiała. Nas też już nic nie interesuje. – Yolo? – Yolo – potwierdził Mirek. – O czym oni mówią? – Janina znowu się pogubiła. – Beniu, rozumiesz coś z tego? – Daj spokój, matka. Nas, chwała Bogu, też już nic nie interesuje. – Machnął obojętnie ręką. – Proszę towarzystwa! – zakrzyknął wesoło. – Idziemy na coś słodkiego, wejdziemy do środka, żeby nie wiało, i przy kawce obejrzymy zdjęcia. Pasuje? – Pasuje! – odpowiedział mu zgodny chór. Ruszyli w kierunku Dworca Morskiego, znowu formując się w podgrupy. – Co się stało Emilce? – Krzysiek z Wiką wlekli się na końcu, w sporej odległości za peletonem, więc mogli swobodnie rozmawiać. – Jakiś diabeł w nią nagle wstąpił. – Na mój gust ma coraz większy żal do matki, która najpierw całymi latami aż za bardzo ich niańczyła, a teraz raptem kompletnie olała. Tak samo Mirek… – Wiktoria westchnęła ciężko. – Z drugiej strony rozumiem też Melę. Dawali jej nieźle w kość i traktowali niczym przygłupią służącą. Należała im się nauczka, ale na pewno nie aż tak drastyczna. Są karani zdecydowanie za długo i za ostro. To się może fatalnie skończyć. – Myślisz, że stracą kontakt z rodzicami? – Kontakt już dawno stracili. – Popatrzyła smutno na Krzyśka. – Boję się, że nigdy nie zechcą go naprawić. Zdaje się, że jadą na oparach cierpliwości. Na ile jeszcze im jej starczy? Tydzień? Miesiąc? Nie są głupi. Doskonale wiedzą, za co ta kara, i na bank chcieliby wszystko odkręcić. Problem w tym, że Mela nie daje im szansy. – Jak ty to wszystko ogarniasz? – Sama nie wiem. – Wiktoria pogłaskała jego włosy. – Jakoś daję radę. Głównie dzięki tobie. Kocham cię… – Czy wyście oszaleli?! W biały dzień, na środku chodnika?! – Z czułego pocałunku wyrwał ich krzyk Emilki, stojącej w drzwiach kawiarni. – Co za pokolenie? Czy ja z Tytusem albo Mirek z Justyną urządzamy tarło w centrum miasta? Cud, że wyrośliśmy na przyzwoitych ludzi przy takich nauczycielach!
– Powiedziała, że mnie kocha! Pierwszy raz to powiedziała! – Krzysiek trzymał roześmianą Wiktorię w mocnych objęciach. – Kocha mnie! – To ci dopiero sensacja! – kpiła Emilka. – A myślałeś, że co? Że płaci ciałem za moje korki z fizyki? Ogarnijcie się i chodźcie do środka. – Zniknęła we wnętrzu. Amerykę odkryli! Przecież od początku wiedziała. Oni jeszcze nie mieli o tym pojęcia, a ona już czuła pismo nosem. Ale czy ktoś kiedyś jej słuchał? Wszyscy ją zlewają, a potem zaliczają zaskok. – Ech, ci dorośli – burknęła do Tytusa, siadając obok niego na białym krześle, wyglądającym jak zrobione z delikatnej koronki. – Będą teraz stać i ćwierkać, bo ich olśniło, że się kochają. Czaisz? Rzeczywiście. Zanim weszli do kawiarni, stali i ćwierkali. – Przepraszam. To pewnie dlatego, że wciąż myślałam o Meli… – tłumaczyła się Wiktoria. – Ale trudno! Muszę chociaż trochę o niej zapomnieć i bardziej skupić się na nas. – Słuszna koncepcja – pochwalił, dodając w myślach: Ale za cholerę w nią nie wierzę. – Nie musisz o nikim zapominać. Natomiast musisz mnie kochać. – Nic nie muszę! – Najeżyła się odruchowo, słysząc jednoznaczne polecenie, ale już po chwili zmiękła. – Będę cię kochać, bo tak mi się podoba. Zadowolony? – A mam wyjście? Niedługo będę gorszym safandułą od Bogusia. – Wtedy przestanę cię kochać. Masz być macho! Tylko taki delikatny. – Kobieca logika. Delikatny macho! Chcesz, żebym był jednocześnie dualny i komplementarny? Przecież to wbrew fizyce. – Komplementarny? – spytała dziecinnym głosikiem. – Co znaczy komplementarny? To komplement? – Zatrzepotała rzęsami. – Jaki ty jesteś mądry, kochanie… Nauczysz mnie wszystkich trudnych słów z fizyki? – Nie rób tak. – Wybuchnął śmiechem. – Bo pierwszy przestanę cię kochać. – Dobra! – obiecała już normalnym głosem. – Chodźmy, bo całkiem zgorszymy młodzież i starszyznę. Pewnie już dawno pałaszują lody. Myliła się. Zarówno młodzież, jak i starszyzna nie mogli nawet pomarzyć o lodach. – Ale dalej od szyby. Słońce nas usmaży. – Janina dyrygowała kelnerką zsuwającą stoliki. – Matka, nie zrzędź. Jakoś się pomieścimy. – Beniu, nie wtrącaj się. Przy płaceniu się odezwiesz. – Wróciła do pilnej obserwacji poczynań młodej dziewczyny, ubranej w bluzkę idealnie komponującą się z białymi koronkowymi krzesłami. – Tak też źle. Niechże pani zrobi więcej miejsca dla ludzi. Będą chodzić i trącać wózek. Dziecko obudzą. A ty, Emilciu, czego sapiesz? – Bo dziesiąty raz siadam i wstaję! Stawy kolanowe mi zaraz walną!
W końcu zasiedli w układzie idealnym: ani szyby nie parzyły, ani ludzie nie trącali. Umordowana kelnerka przyjęła zamówienie, Cykoria ułożyła się wygodnie pod stołem, a oni zajęli się oglądaniem zdjęć. Były przezabawne, więc komentowali je wesoło, wymieniając się uwagami, które często wywoływały salwy śmiechu. – Mnie najbardziej podoba się to! – Wiktoria położyła komórkę siostrzenicy na stole i powiększała kolejne fragmenty fotografii: Krzyśka z Mirkiem zjeżdżających po grzbiecie centaura; siebie z Emilką krzyczące coś z dwóch krańców cokołu; Bernarda z Tytusem naśladujących uścisk Herkulesa; Janinę z Justyną szarpiące się o wózek, by jak najlepiej wyeksponować Deusa… Obrazu dopełniała biegająca między nimi Cykoria. Psi ogon rozmazał się na zdjęciu, przypominając snop złotych iskier. – Według mnie jest super. Mała, prześlij mi je na komórkę. – Proszę bardzo. – Dziewczyna stuknęła w klawisze telefonu. – Rzeczywiście fajne. – Przyjrzała się uważniej zdjęciu. – Total spontan. Nie trawię pozowanych fot. O! Takich na przykład… – Ze zdegustowaną miną pokazała ekran telefonu. – Megadrętwe. – A ja uważam, że to akurat jest najładniejsze. – Babcia przytrzymała ją za nadgarstek. – Dobrze tu wyszliśmy: stoimy jak ludzie, uśmiechamy się. – Romeo i Julia, nie? – zauważyła kąśliwie Emilka. – Włoskie wakacje! – Gdyby nie tych dwóch na pomniku, można by nawet ludziom pokazać. Żeby jeszcze Melcia i Sławuś byli. A oni teraz Bóg wie gdzie… – Głos jej się załamał, a do oczu napłynęły łzy, których nie zdołała utrzymać pod powiekami. – Na tułaczce. Jakby domu nie mieli. I rodziny… – Matka! Dajże spokój z wiecznym zamartwianiem się i doceń wreszcie to, co masz, zamiast płakać za tym, czego nie masz. – Słuszna koncepcja. – Krzysiek popatrzył na Wiktorię. – Niestety, zdaje się, że kobiety w waszej rodzinie są odporne na słuszności. – Doczekał się potakiwania od kilku osób, ale Wika do nich nie należała. Głucha na wszystko, zajęła się swoim telefonem. – Mamo, oni mają rację. – Odłożyła wreszcie komórkę. – Musisz być cierpliwa i zadowolić się nami. Przecież nie wyjechali na zawsze. Za trzy miesiące… – Dziecino, kto wie, czy Bóg da nam pożyć jeszcze trzy miesiące? – przerwała córce Janina tradycyjnie zbolałym tonem. – My z Beniem nie wiemy, czy jutro się podniesiemy z łóżka, a ty o trzech miesiącach opowiadasz. – Czemu bez przerwy wplątujesz mnie we wspólne umieranie?! – zirytował się Bernard. – Przecież wspólne życie ci przysięgałem. – Do śmierci! – Ale nie do wspólnej! – Dżizas! Możecie przestać? Będziecie się kłócić o kolejność? – Emilka załamała
ręce. – Przez was skonam pierwsza! Nie wiem tylko, czy ze śmiechu, czy z… – Ze złości – podpowiedziała szybko Wiktoria, bojąc się grubszego przekleństwa. – Mamo – ponownie zwróciła się do naburmuszonej Janiny. – Jestem pewna, że Mela też tęskni i martwi się, czy przeżyje bez nas trzy miesiące. Właśnie wysłałam jej zdjęcie. To fajne, niepozowane. – Popatrzyła na Emilkę, szukając w jej oczach uznania, ale dostrzegła w nich zimną kpinę. – Po co? Masz w abonamencie niewykorzystaną pulę? To pisz do mnie esemesy z bajkami na dobranoc. Skutek ten sam, ale sens większy. – Chciałam dać znak twojej mamie, że jesteśmy, po prostu. – Wika uśmiechnęła się pod nosem. – I tak podpisałam zdjęcie: „Jesteśmy”. Z wielokropkiem na końcu. – Z wielokropkiem? – prychnęła nastolatka. – To się wzruszyłam! Ty też? – Popatrzyła na brata. – Złapmy się za ręce i porozmawiajmy o naszym wzruszeniu. Mirek chwilę siedział w bezruchu, przygryzając wargi i wpatrując się uporczywie w ciotkę. – Młoda. – Mrugnął do siostry. – Prześlij mi zdjęcie, które podobało się babci. Tę według ciebie drętwą fotę. – Wygiął się na koronkowym krześle, grzebiąc w kieszeniach dżinsów. – Puszczę ją dalej. Podpiszę: „Tęsknimy”. Też z wielokropkiem. – Porąbało cię? Świrujesz? – Nie. Chcę dać znać mamie, że tęsknimy, po prostu. – W co oni grają? – Dziewczyna rozejrzała się dookoła, ale mało kto usłyszał pytanie: dziadkowie wciąż zaciekle kłócili się o wspólne życie i rozdzielne umieranie, a Tytus z Krzyśkiem dyskutowali o jakiejś polaryzacji. Justyna wprawdzie milczała, ale była jakby nieobecna: patrzyła w okno i machinalnie bujała wózkiem. – W co wy gracie? – Wróciła do głównych zainteresowanych, sięgając niechętnie po telefon. – Co się wgapiacie w siebie jak wół w karetę? – Podsumowała dziwne, porozumiewawcze spojrzenia Mirka i Wiktorii, a przy okazji po swojemu przekręciła znane powiedzenie. – O co cho? – A może też wyślij mamie zdjęcie? – zaproponował Mirek. – Podpisz: „Kochamy”. Z wielokropkiem oczywiście. – Co wy macie w filiżankach? Kawę czy jakieś ciężkie zioło? Niczego nie będę wysyłać. Po co bez sensu marnować impulsy na wielokropki? – Może po to, żeby zrobić wszystko, zanim wyślesz kropkę? – odezwała się niespodziewanie Justyna. – Nie chcą cię, to nie. Przeżyjesz. Grunt, żebyś sumienie miała czyste, że naprawdę zrobiłaś wszystko, co w twojej mocy… – Krótką chwilę patrzyła na Emilkę, a potem wróciła do widoku za oknem i równomiernego bujania wózkiem. – Właśnie! – Wiktoria uśmiechnęła się z sympatią do Justyny i przerzuciła wzrok na siostrzenicę. – Pamiętasz, co mówiłam ci w parku? Żeby nie cisnąć. Ale mama
powinna wiedzieć, że jesteśmy. Dziewczyna ściągnęła brwi, a oni w skupieniu czekali, co postanowi. – Musisz iść i zrobić komplet badań. Długo jeszcze będziesz zgrywał młodzieniaszka? – Nad pogrążonym w ciszy stolikiem rozległ się pełen pretensji głos Janiny. – Nie będę nigdzie chodził. A już na pewno nie do przychodni – bronił się Bernard. – Tam są same stare baby i stare dziady. I tylko o chorobach gadają. – A kim ty niby jesteś, jeśli nie starym dziadem? I dokąd się wybierasz, skoro do lekarza za nic nie pójdziesz? Na karuzelę? – Prędzej do burdelu pójdę niż do przychodni! Janina na słowo „burdel” przeżegnała się trzy razy i bojąc się, że ktoś jeszcze je usłyszał, natychmiast odzyskała kontakt ze światem. – Co, moi kochani? – zagadnęła wesoło. – O czym rozmawiacie? – Wysyłamy rodzicom zdjęcia ze spaceru. Ja puściłem im to, które najbardziej tobie, babciu, się podobało – wyjaśnił przymilnie Mirek. – Na którym ładnie i normalnie wszyscy wyglądamy. – Wygiął się na krześle i schował telefon do kieszeni. – Napisałem, że tęsknimy. – Spojrzał na Justynę i dodał szeptem: – Ale to już ostatnia próba. Nie namawiaj mnie na nic więcej. Teraz mam czyste sumienie. – Bardzo ładnie – pochwaliła Janina, nieświadoma treści ostatnich zdań. – A ty, wnusiu? Co wysłałaś mamusi i tatusiowi? – Jeszcze nic. Chwila… – Palec Emilki wędrował od lewej do prawej krawędzi wyświetlacza. – Szukam. Dla mamusi i tatusia… Mam! – Wystawiła ekran, pokazując fotografię zrobioną na niedawnej przysiędze: ona i Tytus w mundurach Akademii Morskiej. Oboje prężnie salutują; on stoi na ziemi, a ona siedzi mu na ramionach, walcząc z zadartą spódnicą. – Może być? Podpiszę: „Drżyjcie przed zmianą wachty”. I dodam wielokropek. – Chyba nazbyt odważne. – Wiktorii nie spodobał się wybór zdjęcia, nie wspominając o podpisie. – Na pewno mądrzejsze niż wasze tęskne biadolenie! – Nastolatka wysunęła wojowniczo podbródek. – Ja głupot wypisywać nie będę! Albo dam to, albo odpadam z gry! – A cóż jest niemądrego w tęsknieniu? To bardzo wzruszające, jak ktoś tęskni, prawda, Beniu? – Prawda! – Mąż siedział, nabzdyczony, nie mogąc wybaczyć Janinie starego dziada. – Też wyślij im na morze jakieś swoje zdjęcie. I koniecznie podpisz: „Umieram…” – zawiesił na chwilę głos – „… z tęsknoty”. – Skrzywił się. – Do tego umierania też mnie nie mieszaj, jeśli łaska. – Czasami jesteś nieznośny. – A ty bez przerwy, więc nie narzekaj.
– To jak? – Emilka przewróciła oczami na znak, że ma dość kłótni dziadków. – Pasuje wam ta fota? – zwróciła się do brata i ciotki. – Mam słać? – Dla mnie może być. – Głaszcząc dłoń Justyny, Mirek zajrzał jej w oczy. – Co myślisz? – Nie wiem. Nie znam twoich rodziców. – Tego akurat bym na twoim miejscu nie żałowała – prychnęła przyszła szwagierka, a zaraz potem cmoknęła, patrząc, zniecierpliwiona, na Wiktorię. – To co? Akcept? – Wystawiła do góry komórkę ze zdjęciem i tekstem: „Drżyjcie przed zmianą wachty!”. – Wysyłaj – zgodziła się Wika. Doszła do wniosku, że treść fotografii i podpisy nie są teraz najważniejsze. Grunt, że Mela dostanie je w kilkuminutowych odstępach. To wystarczy, żeby zrozumiała, że są i czekają. Na pewno poczuje się spokojniejsza. Domyślała się, co najbardziej doskwiera siostrze. Oderwana od piskląt kwoka nigdy nie poczuje się szczęśliwa – nawet jeśli kogut w dzień zapewni jej luksusowe ziarenka i spacery po zielonej trawce, a w nocy zaprosi na obitą atłasem żerdź w odciętym od reszty świata kurniku – żadne luksusy nie wynagrodzą pustki pod skrzydłami. Miała zatem nadzieję, że te trzy zdjęcia choć trochę ukoją Amelię i powiedzą: „Nie martw się”, a ponieważ pierwsze z nich przyjdzie z komórki siostry, być może Mela odczyta jeszcze inną, ukrytą wiadomość: „Pilnuję twoich piskląt!”. Szczerze mówiąc, liczyła, że Mela zadzwoni i podziękuje za zdjęcia. Wtedy jej powie żartobliwie: „Mam oko na twoje dzieci, ale jak widzisz, nie jestem w tym najlepsza; Mirek włazi na pomniki, a Emilka na Tytusa…”. I obiecała sobie, że przynajmniej dziesięć razy powtórzy: „Nie martw się, kwoko! Najwyżej z braku twoich skrzydeł drutem kolczastym ich otoczę, żeby się nie rozleźli! Ale skrzynkę wina potem mi za to postawisz. I razem ze mną ją wypijesz, dobra?”. Minęła godzina, a trzy komórki, z których zostały wysłane zdjęcia, milczały jak zaklęte. Bernard poszedł uregulować rachunek, natomiast oni opuszczali kawiarnię, walcząc z rozmiarami wózka i temperamentem Cykorii. Cud, że podczas ewakuacji stłukli tylko dwa pucharki po lodach. Janina natychmiast się cofnęła i pobiegła do męża, by wyjaśnić, że nie musi płacić za wyrządzone szkody, bo gdyby wszystko ustawiono tak, jak od początku radziła, nic by się nie potłukło. I chociaż koronkowa kelnerka zapewniała, że nie obciąży rachunku dodatkowymi kosztami, Janina głośno wyłuszczała swoje pretensje, angażując w to cały komplet gości, więc zrobiło się spore zamieszanie. – Ale siara! Chodźmy stąd!
Czekając na Bernarda i jego wzburzoną małżonkę, znowu podzielili się na grupki, ale tym razem inne. – Idę wybiegać i wysikać psa. – Krzysiek cmoknął Wiktorię w policzek. – Będę na skwerku za teatrem. Dołączycie? – To ja pójdę z Krzyśkiem – zadeklarował Tytus. – Dacie sobie bez nas radę? – Ja zawsze dam sobie radę. – Jego dziewczyna pomachała zachęcająco ręką. – Walcie na polanę, dołączymy. Nie wiem za ile, bo… – Wskazała drzwi kawiarni. – Czaisz? Jest opcja, że babcia wezwie prokuratora, a my będziemy zeznawać. – Dobre! – Chłopak przytulił ją ze śmiechem. – Dziadków masz nieźle odjechanych. Super! Nawet w Chinach by ich nie podrobili. – Weź…! – Emilka kiwnęła głową w kierunku schodów, prowadzących przez wysoką skarpę do zaplecza Teatru Polskiego. – Bo zaraz powiem, żebyś z siebie błazna nie robił! – No to lecimy. – Tytus zaśmiał się jeszcze głośniej i pomachał na Mirka. – Szwagier! Idziesz z nami? – Nie. Ale dzięki za pamięć. Odeszli, pogwizdując i zagadując Cykorię znalezionym na ziemi patykiem, żeby nie zorientowała się, że jej pani zostaje pod kawiarnią. – No i co? – odezwała się mściwie Emilka, czekając, aż się oddalą. – Kolejny raz zostaliśmy totalnie olani. – Nie wierzę. – Deklaracji Wiki przeczył pozbawiony pewności głos. – Może są już tak daleko od brzegu, że stracili zasięg? – Dupa! – Nie stracili. – Mirek grzeczniej wyraził pretensje siostry. – Dostaliśmy przecież raport, że wiadomość została dostarczona. A to znaczy, że mama ma zasięg. – Może zostawiła telefon w kabinie? – Wiktoria szukała innych powodów milczenia siostry. – Pewnie siedzi na mostku i przygląda się, jak pracuje wasz ojciec. – A może poszła z nim na dziób podziwiać zachód słońca? – Emilka powachlowała dłonią oczy, udając, że walczy ze łzami wzruszenia. – Ojciec ją postawił przed sobą, objął, a potem spletli palce i rozciągnęli ręce niczym skrzydła… – Romantyczny ton przeszedł w ostrą kpinę. – I przylizali się tak, że aż matce komóra do Bałtyku wpadła! Dlatego nie napisała nawet zasranego „dziękuję”! – Mogłabyś przestać? – A czemu? Zazdrościsz im „Titanica”? – Siostrzenica patrzyła zaczepnie na Wiktorię. – Nie zazdrość. Walą prosto na górę lodową. Jak się o nią… – Przestań! – …to się zdziwią – dokończyła spokojnie dziewczyna.
– Ciociu. – Mirek wciąż spoglądał na Justynę, przechadzającą się wzdłuż nabrzeża Odry. Oddaliła się wraz z wózkiem, gdy tylko zaczęli rozmowę o rodzicach, a teraz szła i patrzyła na wodę, jakby chciała odciąć się od wszystkich. – Ciociu, to nie ma sensu. Nie tłumacz naszej mamy. Bez obrazy, ale fakty tłumaczą ją dużo sensowniej niż ty. Ona mi już dawno powiedziała, że szanuje nasze decyzje i w zamian oczekuje tego samego: my powinniśmy szanować jej postanowienia. A chyba już od dawna widać, co postanowiła, prawda? Wybacz, ale też nie wierzę ani w brak zasięgu, ani w to, że zostawiła gdzieś telefon. – Oczywiście! – Emilka poparła brata, ale zaraz potem zmarszczyła brwi. – No chyba że… – Zamilkła na chwilę. – Że co? – ponagliła ją Wiktoria. – No chyba że się naćpała i śpi jak głaz. – Nastolatka skrzywiła się z niechęcią. – Przed wyjazdem latała po aptekach i uzbierała całą walizę… Tak mi przyszło do głowy, że śpi… Jest na haju i nic jej nie obudzi. Można furą bez tłumika po domu śmigać i nic. Komóra nie ma szans. – Spojrzała na brata. – Może nie usłyszała, że zdjęcia jej wpadły na pocztę? – Kładłaby się spać tak wcześnie? Jeszcze nie ma dwudziestej – podważył hipotezę siostry. – Przepraszam, ale my z Justyną musimy już iść. Małego trzeba nakarmić i wykąpać. – Powoli zaczął się oddalać. – Pozdrówcie chłopaków i pożegnajcie od nas dziadków. Do zobaczenia. Gdyby się wcześniej nie złożyło, widzimy się niedługo na naszym ślubie. – Yolo, brat. Leć do swojej rybki. – Wracaj tu! W tej chwili tu wracaj! – Wiktoria zaczęła przetrząsać torebkę. – Zaraz pójdziesz do swojej rybki, ale najpierw zadzwonimy do waszej mamy i ładnie wszyscy pożyczymy jej stopy wody pod kilem! – Dżizas, ale ty jesteś odporna. – Ciociu. Po co? – Mirek niechętnie się cofnął i ponownie stanął między nią a siostrą. – Po sro! – Wciąż grzebała ręką w czeluściach przepastnej torby, szukając telefonu. – Udowodnię wam, przemądrzałe gnojki, że wasza mama się nie zaćpała! I że ja mam rację! – Pomimo buńczucznego tonu bała się konfrontacji z rzeczywistością. A jeśli Mela odbierze i zaszczebiocze tym swoim nowym beztroskim głosikiem: „Tak. Zdjęcia dostaliśmy. Bardzo ładne. A czemu dzwonisz? Coś się stało? Bo nie mam za dużo czasu. Mój mąż właśnie mnie zaprosił na dziób. Podobno zachód słońca jest niepowtarzalny z tej perspektywy…”? Co wtedy powie Mirkowi i Emilce, którzy drwiąco przypatrywali się, jak wyciąga z torebki komórkę i wybiera numer ich matki? – Proszę bardzo! – Nigdy nie sądziła, że brak połączenia może sprawić człowiekowi taką frajdę. – No! I co wy na to? – Przykładała telefon do uszu
siostrzeńców. – Martwa cisza! A wy zamiast wierzyć w ludzi, dajecie wiarę jakimś raportom! – Triumfowała, czując, jak z serca spada jej wielki kamień. – I niech jeszcze raz któreś coś złego powie na matkę…! Sami jesteście naćpani! – Nie ciesz się, ciociu. Musiałaś źle wybrać. – Mirek zgasił jej entuzjazm. – W komórce nigdy nie ma ciszy. Albo włącza się nasza poczta głosowa, albo obcy operator, jeśli są już na obcych wodach terytorialnych. – No właśnie – przytaknęła bratu Emilka. – Dupa! – Wika zaśmiała jej się prosto w nos. – Nie jestem taka mądra jak wy i nie wiem, co się włącza na wodach terytorialnych. Ale wiem, że telefon waszej mamy jest kompletnie głuchy. Nie dostała zdjęć! – Dostała. Był raport, że… – Sraport! – Tym razem Wiktoria parsknęła w nos Mirkowi. – Jeśli są wątpy, sami zadzwońcie. Daję tysiaka za udane połączenie! – Miała ochotę skakać z radości. – I co? Żadnego sygnału? Cisza? Ani poczty, ani operatora? – U mnie cisza. Nie rozumiem… – Też mam głucho. – No, przemądrzałe gnojki? Wciąż jesteście pewni, że zdjęcia doszły? – Ponieważ siostrzeńcy nie odpowiadali, Wika rozepchnęła ich na boki. – Ty idź do swojej rybki i widzimy się na waszym ślubie… – Skinieniem wysłała Mirka na nabrzeże. – A ty leć po dziadków. – Złapała Emilkę za ramiona i skierowała ją do kawiarni. – Czemu tyle czasu nie wychodzą? Babcia wyzwała kelnerkę na pojedynek w kisielu czy co? Jazda! I ani się waż coś głupiego im powiedzieć. – No idę, idę… – Dziewczyna potulnie ruszyła w stronę drzwi lokalu, oglądając się za bratem. – Ale jak dostałeś raport, to przecież musiało… – Żegnam państwa! Wynocha! – Wiktoria ponownie wskazała im właściwe kierunki. – A na przyszłość proszę się dziesięć razy zastanowić, zanim coś powiecie! Zrozumiano?! – Wprawdzie nie doczekała się chóralnego: „zrooo-zuuumiaaano”, ale i tak była szczęśliwa. – Zobaczycie! W końcu naprawdę się za was wezmę! I dopiero wtedy zatęsknicie za matką! Ruchy, mała, ruchy! – ponagliła ociągającą się Emilkę. – I pamiętaj: grzecznie do dziadków! Ich naprawdę trzeba drutem kolczastym otoczyć, żeby się całkiem nie rozleźli – pomyślała wesoło. Melcia! – zaapelowała telepatycznie do siostry. Ze skóry wylezę, a dam radę. Tylko błagam! Zareaguj na nasze zdjęcia, kiedy wreszcie je dostaniesz. Wyślij przynajmniej zasrane „Dziękuję”.
ROZDZIAŁ 26 Zapakowany węglem sześćdziesięciotysięcznik minął główki świnoujskiego portu i kierował się na pełne morze. Widok z dziobu nie ustępował „Titanicowi”, ale załoga nie miała czasu go podziwiać. Marynarze uwijali się jak w ukropie: jedni rozmawiali przez krótkofalówki, inni wyrzucali za burtę grube cumy, by sprawdzić, czy bez przeszkód wracają na pokłady holowników. – „Żubr”, „Heros” i „Goliat” odeszły – rozległ się komunikat z mostkowych głośników. – „Księżniczka Stella” w asekuracji. Planowane zdejmowanie pilota za sześć, osiem minut. – „Żubr”, „Heros” i „Goliat” odeszły. „Stella” w asekuracji. Zdejmowanie pilota: sześć, osiem minut – powtórzył drugi oficer, oglądając się na Sławka i stojącego obok niego mężczyznę, który kiwnął potakująco głową, a potem wystawił na boki kciuki. – Pilot gotowy. Pyta o burtę. – Lewa. Sztormtrap wyrzucony dziesięć metrów za „Księżniczką Stellą” – zameldowały głośniki. – Zrozumiałem. Pilotówka z lewej burty. Dziesięć metrów za „Stellą” – odmeldował drugi oficer. – No to żegnam. – Mężczyzna uścisnął dłoń kapitana. – Prognozy na Bałtyk macie dobre. Szerokiej wody. Kiedy opuścił mostek, Sławek uśmiechnął się ironicznie. – „Księżniczka Stella”? Kto tak, kurwa, nazwał holownik? Nie dość, że wciskają nam pilota na prostej drodze, to jeszcze księżniczkę dają do asekuracji! Pedały siedzą w zarządzie portu czy co? Pozbywszy się w końcu pilota oraz „Księżniczki Stelli”, odzyskał dobry humor i odetchnął pełną piersią. – Maszyna pół naprzód! – Maszyna pół naprzód – powtórzył drugi do słuchawki interkomu. – Jest: pół naprzód – przyszło potwierdzenie z siłowni. Sławek wyszedł na skrzydło. Popatrzył na ledwo już widoczną Stawę Młyny – ostatni przyczółek świnoujskiego portu. Obserwował marynarzy, kończących na pokładzie manewrowe procedury, a potem długo i z rozkoszą wpatrywał się w morski bezkres. Tęsknił za tym widokiem i za towarzyszącym mu poczuciem
pewności siebie. Tu kontrolował każdy manewr, a na lądzie bywało różnie… – Panie kapitanie, reda za rufą. – Maszyna cała naprzód! – Oderwał oczy od terapeutycznego obrazka. – Maszyna cała naprzód – powtórzył drugi do interkomu. – Jest: cała naprzód – rozległo się potwierdzenie z siłowni. I co? Czy to takie trudne? Wsłuchiwał się z zadowoleniem w echa własnych poleceń. Dlaczego moje dzieci są bardziej tępe od byle matrosa? Dobrze, że przynajmniej ich matka ma rozum. Oby tylko nie narobiła mi wstydu… Westchnął na wspomnienie żon marynarzy. I tak śmieją się już pewnie po kątach, że tyle gadałem, a wziąłem kobietę w rejs. A niech się śmieją! Przestaną, gdy zobaczą, jak zachowuje się kobieta z klasą. Może coś przy okazji zrozumieją i też nauczą swoje baby porządku? Panicznie obawiał się kompromitacji, więc poświęcił wiele czasu na rozmowy z Melą, w czasie których wyjaśniał szczegółowo, czego od niej oczekuje, a czego sobie nie życzy. Tłumaczył, że nie zabiera jej na statek pasażerski, a zatem ma się nie spodziewać rozrywek ani zabawiania przez załogę. Wręcz przeciwnie – musi pamiętać, że jest w miejscu pracy. – Gdybym, dajmy na to, był ordynatorem w szpitalu i zabrał cię ze sobą na dyżur, a ty byś się na tym dyżurze nudziła – posłużył się przykładem – to chodziłabyś po salach operacyjnych i ćwierkała do lekarzy: „A co pan teraz wycina? Nerkę czy woreczek żółciowy? Da mi pan spróbować? Nie? Szkoda… To może chociaż pozszywam, jak już pan wytnie, co?” – przedrzeźniał głosy denerwujących pasażerek. – „Albo lampy poprzestawiam, bo ta sala operacyjna jakaś mało przytulna jest…”. – Przestań! – chichotała Mela, słuchając kolejnych przykładów. – Nie bój się. Niczego nie zamierzam przestawiać. Rozumiem i zapamiętałam: nie przeszkadzam w pracy, nie plączę się po kuchni, nie opalam się poza twoim pokładem, nie spoufalam się z załogą, nie opuszczam alarmów. – Widząc naglący wzrok męża, dorzuciła szybko: – A przede wszystkim nie przychodzę na mostek bez twojego zaproszenia! – Uśmiechnęła się słodko. – Zadowolony? – Bardzo. – Ucałował ją czule. – Jesteś wspaniałą, mądrą kobietą. Wszystko wskazywało na to, że Amelia dobrze odrobiła lekcje. Szykując statek do wyjścia, nie miał nawet chwili wytchnienia: rozmawiał z shipchandlersami, robił odprawy, podpisywał rachunki, przyjmował celników oraz zaliczał niekończące się kontrole. Przez niemal dziesięć godzin tylko raz, przelotnie, się z nią widział – przy okazji kontroli antynarkotykowej. Wszedł wtedy na chwilę do kapitańskich apartamentów, puściwszy przodem przewodnika z psem. Amelia siedziała w fotelu z podkulonymi nogami,
przeglądając kolorowe czasopismo. Na ich widok natychmiast się poderwała, przykucnęła i zaświergotała do płowego labradora. – Jejku! Jaki śliczny jesteś! Jakbym Cykorię widziała! – Spojrzała na mężczyznę trzymającego smycz. – Jak ma na imię? – Szperacz. – Szperacz! – Poklepała się po udach. – Chodź do mnie! Chcesz smakołyka? – Znowu podniosła wzrok na opiekuna. – Mogę go czymś poczęstować? – Kochanie. Ten pan i ten pies są teraz w pracy. Ja zresztą też. – Starał się przemawiać pogodnym tonem, pasującym do radosnego merdania ogonem. – Nie przeszkadzaj nam, dobrze? – Oczywiście. – Uśmiechnęła się przepraszająco, wracając na fotel. – Już nie przeszkadzam. Żeby załagodzić smutek na jej twarzy, przycupnął na oparciu i przemawiał tak cicho, że nawet buszujący po kolejnych pomieszczeniach labrador go nie słyszał. – Wybacz, ale pół Świnoujścia zwaliło mi się na łeb. Tabuny ludzi czekają na odprawę. I stosy dokumentów. Nie ma czasu na zabawy z psami. – Rozumiem. – Amelia przytakiwała gorliwie. – Idź, idź. Nie zwracaj na mnie uwagi. – Obiecuję, że kiedy wreszcie wyjdziemy w pełne morze… Dalsze słowa zagłuszyło donośne ujadanie, więc oboje zamilkli, wymieniając zdziwione spojrzenia. – Panie kapitanie, byłby pan łaskaw? – Idę! – Sławek ruszył do sypialni, a Mela po chwili wahania podreptała za nim. Stanęła w progu, przyglądając się z rozrzewnieniem labradorowi, tak bardzo przypominającemu Cykorię. Już nie szczekał. Leżał płasko i łypał dumnymi oczyma na pana. – Proszę otworzyć tę szafkę – nakazał szorstko mężczyzna. – I wyrzucić na podłogę całą zawartość. – Zwariować można! – Sławek nienawidził komenderowania swoją osobą. – Nie odbijemy na czas, jeśli wszyscy będą mi dupę zawracać głupotami! Nie dość, że ludzie, to jeszcze psy! – Z furią opróżniał wskazany mebel. – Gryzipiórki i procedurki! Zajęlibyście się normalną robotą i dali innym pracować! – Drgnął, wystraszony krótkim szczeknięciem. – Trzymaj go, człowieku, krócej! – Dziękuję. To nam wystarczy. – W odróżnieniu od kapitana mężczyzna zachował niewzruszony spokój. – Szperacz, pokaż! Labrador zerwał się na cztery łapy, a potem gorliwie obwąchiwał dużą fiołkową kosmetyczkę. – To moje – przyznała się Amelia. – Leki na chorobę morską. I inne różne. – Miała wrażenie, że tylko pies patrzy na nią z sympatią. – Kupowane w aptece,
na receptę. Niech pan sam zobaczy. Zawartość kosmetyczki wylądowała na łóżku. – No tak… – Sławek drapał się z zakłopotaniem po głowie. – Żona ma drobne problemy… Kobiety w pewnym wieku… Rozumie pan? – Rozumiem. Tylko po co tego aż tyle? Chce pani otumanić całą załogę? – Mężczyzna wnikliwie analizował poszczególne opakowania, sprawdzając nazwy leków. – Albo może planuje pani ich wszystkich uśpić i przerobić statek na Latającego Holendra? – Uśmiechnął się, spoglądając na Amelię. – Mam nadzieję, że wie pani, co to jest. Trzeba bardzo uważać z dawkowaniem. I nie przesadzić. – Oczywiście. Ja tylko na wszelki wypadek wzięłam – odpowiedziała na tyle wesoło, na ile potrafiła się zdobyć. – Pierwszy raz płynę w rejs. Nigdy nie byłam tak długo i tak daleko od domu. Może zwariuję? Kto wie? – zachichotała wdzięcznie. – Wolałam się zabezpieczyć. – Jakby co, radzę łyknąć porządnego kielicha zamiast tego szajsu. I chyba niepotrzebnie się pani martwi. W domu, bez męża, mogłaby pani faktycznie zwariować. Ale tutaj? Przy jego boku? To chyba tylko ze szczęścia. Prawda, panie kapitanie? – Spojrzał pojednawczo na Sławka. – Przepraszam za zamieszanie, ale rozumie pan. Wszyscy mamy procedury. – Dobrze już, dobrze. Idźmy dalej! Jeśli ten pies ma zamiar zatrzymywać się przy każdej pastylce, to do jutra się was nie pozbędę! – Przed wyjściem z kabiny poprosił Melę o cierpliwość i zapewnił, że za kilka godzin wszystko będzie wyglądało zupełnie inaczej. – Tak, kochanie – przytaknęła cichutko. – Przepraszam. Nie wiedziałam, że to narkotyki… – Jakie narkotyki? Myślisz, że daliby ci wywieźć torbę narkotyków? Głupi kundel się trafił, po prostu! – Posłał jej całusa i zatrzasnął za sobą drzwi. – No to płyniemy. Wreszcie… – Wrócił ze skrzydła i pochylił głowę nad ekranem radaru. – Wielkiego tłoku nie ma. Woda czysta. Kurs naniesiony. Do Cieśnin Duńskich będzie spokój. – Popatrzył na drugiego oficera. – Dasz sobie radę? – Oczywiście. Może pan spokojnie iść do kabiny. – Do kabiny? A raport z odejścia? – Nie chciał plotek, że w pierwszej wolnej chwili ucieka z mostku pod spódnicę, więc postanowił wykonywać wszystkie swoje obowiązki tak jak zwykle. – Biurwy muszą mieć go jutro w komputerach, żeby mogły udawać, że coś robią i są do czegoś potrzebne. Darmozjady pieprzone! – Zasiadł przy laptopie, by wypełnić tabelki i zeskanować dokumenty. Kiedy pracowitą ciszę przerwało cichutkie pukanie do drzwi, Sławek zamarł, prosząc Boga, by nie była to znudzona Mela. Jeśli zaćwierka: „Kochanie. Za oknem pełne morze, a ciebie wciąż nie ma”, to chyba ją zabije.
– Wejść! – huknął mało przyjaźnie głębokim barytonem. – Przepraszam, panie kapitanie. Za kwadrans zamykamy kuchnię. Ani pan, ani drugi nie jedliście kolacji. Przynieść tutaj? – Steward zajrzał do środka. – W pentrze wszystko na noc wystawione, ale może coś ciepłego byście chcieli? – Właź, chłopaku! – Sławek odetchnął z ulgą. – No chodź! Mam kilka spraw do ciebie… – Machał zapraszająco ręką. – Widzisz, jak nas portowe gryzipiórki załatwiły? Nawet o głodzie zapomnieliśmy. – To mam przynieść? – Steward wszedł do środka, jednak wciąż trzymał dłoń na klamce, jakby bał się zatrzaśnięcia drzwi. – Ja dziękuję. – Drugi oficer nawet nie podniósł wzroku znad nawigacyjnych map. – Ja też. Gaście fajery, bo… – Urwał, bo zdał sobie nagle sprawę, że w ferworze pracy zapomniał wydać polecenie, by kuchnia zaniosła Meli posiłek. – A moja żona była w mesie na kolacji? – Na kolacji? Pana żona? – Oczy stewarda przypominały młyńskie koła. – Skąd! Sławek ponownie odetchnął z ulgą i pochwalił Melę w duchu, nabrawszy pewności, że nie skompromituje go przed załogą. – No tak, głodna nie jest. Lodówkę ma zaopatrzoną lepiej niż delikatesy. – Popatrzył na stewarda. – A skoro już przy niej jesteśmy… Przypilnowałeś, o co prosiłem? – To znaczy? O czym pan mówi? – O dodatkowej aquacie w mojej kabinie! – Kapitańska cierpliwość i sympatia powoli się kończyły. – Co się tak patrzysz? – Mam ją zabrać? – Steward zacisnął dłoń na klamce, lekko uchylając drzwi. – Dobrze. Zaraz to zrobię. – Widziałeś durnia? – Sławek zwrócił się do oficera. – Ja go pytam, czy przyniósł, a ten gada o zabieraniu! Gdzie chcesz zabrać aquatę?! – wrzasnął. – Po co?! Moja żona ma wystąpić na alarmie w bikini?! – Przecież pana żona zeszła z pokładu… – powiedział cicho steward. – W ostatniej chwili. Chłopaki musieli przerwać opuszczanie trapu i pomagali jej zeskoczyć. Mężczyźni na mostku wyglądali jak uczestnicy zabawy w „Raz, dwa, trzy, Baba Jaga patrzy” – zamarli w takich pozach, w jakich zastało ich ostatnie zdanie. Przedłużającą się ciszę mącił jedynie miarowy rytm silnika i monotonne pikanie radaru. – To ja lecę. Powiem kuchni, że mogą zamykać. – Nie czekając na pozwolenie, steward trzasnął drzwiami i zbiegł po schodach, aż echo niosło. Spieszył przekazać załodze najnowsze wieści. Wprawdzie kapitańska żona zapewniała, że tę nagłą decyzję podjęła wraz
z mężem, ale podejrzewali, że prawda jest zupełnie inna. Statek aż huczał od opowieści świadków, którzy opuścili trap i sprowadzili kobietę po chwiejnej metalowej konstrukcji na ląd. Załoga, poza wachtowymi, siedziała teraz w mesie, czekając na powrót stewarda. Z premedytacją wysłali go na mostek, by pod pretekstem kolacji wywęszył, co się dzieje. Siedzieli i wałkowali temat zadziwiającej ucieczki. – Zapytałem ją, czym wróci do Szczecina. Powiedziała: „Moja mama twierdzi, że jak się chce, to i gołą dupą na wyszczerbionym nocniku można wszędzie dojechać”. – Tylko torebkę zabrała. A byłem na burcie, kiedy mustrowali, i widziałem, ile tobołów stary taszczył. Czemu to zostawiła? – Może on lubi się przebierać w babskie kiecki, jak nikt nie widzi? – Coś nie chce mi się wierzyć, żeby naprawdę mu zwiała. Wyobrażacie sobie? Taki numer wywinąć? Jemu?! – Też wątpię. Może dostali wiadomość o jakimś nieszczęściu w domu? On nie mógł już zejść, ale ona…? – Gówno prawda! Widziałem ją. Nie wyglądała na nieszczęśliwą. Leciała jak na skrzydłach. – A ja wam mówię, że stary wiedział. Bo co? Nie zorientowałby się przez tyle godzin, że mu baba sprzed nosa zwiała? – Jak miał się zorientować? Przecież zapierdalał z lądowcami i ostrzegł, że jeśli się zbliżymy do niego na dwa metry, to zabije. – No! Ja nawet myślałem, czy nie podejść do niego i nie powiedzieć, że żonka przed sekundą na keję wyskoczyła, ale machnąłem ręką. Życie mi jeszcze miłe. – Zgadza się. Poza tym jeśli naprawdę dała w długą, to po co jej przeszkadzać, nie? – Skończcie te morskie opowieści. Niemożliwe, żeby dała w długą bez… W drzwiach mesy pojawił się steward. Na jego widok wszyscy zamilkli i patrzyli wyczekująco, a on tylko stał i pogwizdywał wesoło. – Młody! Kiedy ostatni raz dostałeś w ucho? Przestań świstać! Gadaj! – Gadaj! Widziałeś starego? – Wie, że nie ma żony? Chłopak chwilę pogwizdał i napawał się skupionymi, wyczekującymi spojrzeniami, ale pogróżki zniecierpliwionych kolegów robiły się coraz ostrzejsze, więc w końcu przemówił. – Najpierw zapytał, czy zeszła na kolację, a potem czy zaniosłem jej aquatę do kabiny. – Steward poprzestał na lakonicznym, wymagającym samodzielnego myślenia komunikacie. Tym razem to załoganci zamarli w pozie „Raz, dwa, trzy, Baba Jaga patrzy”, ale otrząsnęli się zdecydowanie szybciej niż kapitan i jego oficer.
Po kilku sekundach wielogłośne, tubalne, długie rechotanie wyrwało się z kilkunastu męskich gardeł i poszybowało w górę. Z łatwością przebijało się przez cienkie szoty, mijało kolejne pokłady, odbijało się zwielokrotnionym echem w wąskich korytarzach, aż w końcu dotarło na mostek, zagłuszając jednostajne pikanie radaru. – Idę do kabiny. – Sławek dopiero teraz odzyskał mowę. – Dasz sobie radę? – Skończył składać papiery, od których oderwał go steward. – Mogę cię zostawić? – Oczywiście, panie kapitanie. – Jak mówiłem, do cieśnin powinien być spokój. Gdyby coś się działo, budź mnie. – Tak jest, panie kapitanie. – Raport dokończę jutro rano. – Mogę go dokończyć za pana, panie kapitanie. – Nie trzeba. Sam to zrobię. Dobranoc. Drugi oficer miał ochotę pocieszyć szefa, bo naprawdę go lubił. Wprawdzie często odczuwał skutki jego despotycznego charakteru, z drugiej strony jednak nie mógł mu odmówić profesjonalizmu i odpowiedzialności. Trzymał ich twardą ręką, ale zapewniał poczucie bezpieczeństwa i jeśli załoga przestrzegała zasad, mogli spać spokojnie. Prędzej zabiłby jednym ciosem armatora i czarterującego, niż pozwoliłby skrzywdzić któregoś ze swoich ludzi. Wiele razy był świadkiem takich sytuacji. Ot, choćby w ostatnim rejsie, kiedy kapitan przerwał załadunek i wygonił wszystkich z pokładu, bo temperatura przekraczała nawet afrykańskie normy. Na mostku rwały się telefony z groźbami, ale on nic sobie z tego nie robił. A że potrafił kląć po angielsku lepiej niż po polsku, to kazał wszystkim pieprzonym biurwom ruszyć swoje wyperfumowane dupy z klimatyzowanych pomieszczeń i stanąć w pięćdziesięciu stopniach pod sypiącymi zboże pajpami. Chryja była na trzy kontynenty, ale finalnie załadunek przeniesiono na godziny nocne. Często więc bronił starego i tłumaczył przed załogą, choć niewiele zdziałał. Twierdzili, że doceniają, co dla nich robi, i wyłącznie dlatego nie wypadł jeszcze „przypadkiem” za burtę, ale niezmiennie powtarzali też, że nigdy nie zaakceptują i nie obdarzą szacunkiem tyrana, który napawa się poniżaniem ludzi i traktuje ich jak śmieci. Drugi oficer nie zgadzał się z nimi, ale teraz i jemu zabrakło odwagi, by powiedzieć choć jedno słowo wykraczające poza zwykłe, proceduralne rozmowy: pocieszyć, zagadać jak do człowieka. – Dobranoc, panie kapitanie. Sławek wszedł do kabiny. W głowie mu szumiało, a uszy bolały jak po
gwałtownym lądowaniu. Kilka razy rozwarł szeroko szczęki, ale nie pomogło: miał wrażenie, że za chwilę krew tryśnie mu nie tylko uszami. Stanął na środku salonu i rozglądał się dookoła: kolorowe czasopisma na stoliku, pilniczek i okulary przeciwsłoneczne na parapecie, apaszka na oparciu fotela, wyszywane klapeczki na podłodze… Wszystko wyglądało tak, jakby Amelia miała za chwilę wyjść z którychś drzwi i rzucić mu się na szyję. Co tu się stało? Ugniatał czoło z częstotliwością uderzeń serca. O co chodzi? Ponieważ w salonie nie znalazł żadnego listu, ruszył do innych pomieszczeń. Też były zasypane damskimi fatałaszkami, jednak w żadnym nie znalazł nawet skrawka papieru zapisanego ręką Meli. Przechodząc przez sypialnię, zajrzał do szafki, którą przed kilkoma godzinami zainteresował się głupi kundel. Wypchana lekami kosmetyczka leżała na swoim miejscu i niczego z niej nie ubyło, wciąż pękała w szwach. Nawet prochów nie zabrała? Przecież bez nich zginie… Rzucił kosmetyczkę na koję i wrócił do salonu. Co tu się stało?! Opadł bezwładnie na fotel. Przycisnął kciuki do skroni. Starał się zebrać myśli i znaleźć logiczne wytłumaczenie absurdalnej sytuacji. Szukał, szukał, szukał… A może coś z teściami? W końcu znalazł. Może któreś kopnęło w kalendarz? Tylko dlaczego nie przyszła i nie powiedziała mi o tym? Dlaczego?! Znowu szukał wyjaśnienia i znowu je znalazł. No tak! Strzelił się otwartą dłonią w czoło. Sto razy powtarzałem, że pod żadnym pozorem nie może mi przeszkadzać. Zrozumiała zbyt dosłownie… Jasne! Nie ma innego wytłumaczenia! Uczepiony tej myśli, wytypował kandydata do pochówku. Pewnie on… Ona będzie dręczyć wszystkich, jęczeć, włóczyć się od lekarza do lekarza i całą rodzinę przeżyje. Ale wiecznie narwany teść? Aż dziw, że dopiero teraz zawał go dopadł. Sławek poprawił się w fotelu. Nie siedział już bezwładnie. Wręcz przeciwnie: wyprężył plecy, rozstawił szeroko nogi, oparł łokcie na kolanach i w zadumie tarł zawzięcie podbródek. Zdecydował, że uszanuje zgon Bernarda oraz żałobę Amelii. Postanowił zadzwonić do żony, złożyć kondolencje i zapowiedzieć, że nie muszą się przejmować kosztami pogrzebu oraz stypy, bo nieutulony w żalu zięć pokryje wszelkie wydatki. Zapewni też Melę, że rozumie jej ból, więc wybacza nagłe opuszczenie statku, a na koniec mimochodem poprosi o przesłanie zdjęć z tej smutnej uroczystości, by choć trochę czuł się na niej obecny. Powieszę je, kurwa, w mesie! Żeby nie było wątpliwości i głupich podśmiechujek! Wyciągnął z kieszeni telefon. Wskazania ekranu nie były najlepsze, więc otworzył bulaj i wystawił łokieć na zewnątrz. Parametry zasięgu podskoczyły o dwie kreski. Odszukał numer, nacisnął zieloną słuchawkę. Po kilku sygnałach usłyszał długie dzwonki. Wraz z nimi w sypialni rozległa się wesoła melodyjka.
Komórkę też zostawiła? Pobiegł do sąsiedniego pomieszczenia. Telefon leżał na szafce nocnej, czego wcześniej nie zauważył. Na ekranie migał napis: „Kapitan”. Nie miał pojęcia, że tak go nazwała w książce adresowej, i nie bardzo wiedział, czy się cieszyć, ale to akurat było teraz najmniej ważne. Zaczął przetrząsać menu w aparacie Meli. Połączenia przychodzące: Kapitan, Kapitan, Kapitan… Połączenia wychodzące: Kapitan, Kapitan, Kapitan… Wiadomości: Słoneczko, Promyczek, Wika… Kim jest Wika, wiedział doskonale. Ale Słoneczko i Promyczek? Szybko wstukał ich numery w swój telefon. Wyskoczyła mu Emilka z Mirkiem. Odetchnął zatem z ulgą i zaczął po kolei otwierać wiadomości od Słoneczka, Promyczka oraz Wiki, spodziewając się informacji na temat dnia i godziny złożenia Bernarda do grobu. Zamiast tego zobaczył zdjęcia. Na dwóch domniemany zmarły wyglądał nader rześko, absolutnie nie nadawał się do wywieszenia w mesie w roli nieboszczyka. A na trzecim…? Przerzucał zdjęcia w tę i z powrotem, czytając w oszołomieniu migające podpisy: „Jesteśmy”, „Tęsknimy”, „Drżyjcie przed zmianą wachty!”. Drżącymi rękami sprawdził godziny nadejścia kolejnych fotografii. Poczuł się jak ofiara spisku – przyszły w kilkuminutowych odstępach… Najgorsza była ostatnia, od Emilki. Uwłaczała ojcowskiej i kapitańskiej dumie zarówno wymową, jak i tekstem. Przed kim niby ma drżeć? Przed głupim gnojkiem, który wsadził sobie na plecy jego córkę? Myśli, że jak dźwignie babę w kusej spódniczce, to dźwignie morze? Z trudem oderwał wzrok od obrzydliwego obrazka i zmusił się do racjonalnej analizy faktów. O której godzinie przyszło to wstrętne zdjęcie? Osiemnasta dwadzieścia dwie… Przymknął oczy i przypomniał sobie notatkę w dzienniku pokładowym, którą osobiście sporządził: „Odbicie od kei: osiemnasta czterdzieści”. Co robił o osiemnastej dwadzieścia dwie? Na pewno był na mostku. Może rozmawiał z pilotem? Albo nadzorował podchodzenie holowników? Trudno teraz powiedzieć… Jednak mimo splątania myśli przypomniał sobie bardzo dokładnie połączenie z marynarzem nadzorującym lewą burtę. – Pokład gotowy do manewrów? – zapytał. – Gotowy. Trap podniesiony, cumy lądowe zdane. – Dziękuję. Zaraz zaczynamy. Uważać mi tam! Jak któremuś cuma utnie rękę albo nogę, to resztę ja mu utnę! Jasne?! – Tak jest, panie kapitanie! Która to mogła być godzina? Ostatnia kontrola burt, czyli jakieś dziesięć minut przed odbiciem od kei… – obliczał w myślach. Czyli około osiemnastej trzydzieści już jej nie było… A Emilka napisała o osiemnastej dwadzieścia dwie… Ile zatem Amelia miała czasu? Pięć minut? Może nawet mniej? Nie zdążyłaby! Trap to nie
babska kiecka, żeby go w sekundę zadrzeć albo opuścić… Nagła myśl wpadła mu do głowy, powodując, że pulsowanie w skroniach wróciło ze zdwojoną siłą. Jeszcze raz przejrzał telefon Meli. Tym razem skupił się na pierwszym zdjęciu, wysłanym przez Wiktorię. Osiemnasta siedem… Tak, wtedy byli jeszcze sztywno zamocowani do lądu. Czekali przecież na pilota… Znowu przymknął oczy, odtwarzając zapis w dzienniku pokładowym: „Pilot na burcie: osiemnasta dziesięć”. Teraz się zgadza… Po wejściu pilota zaczęło się zwijanie trapu… Steward mówił, że był już do połowy podniesiony… Czyli postanowiła uciec po odebraniu pierwszego zdjęcia… Od tej suki… Nie wiedział, jak długo siedział na koi, patrząc bezmyślnie przed siebie. Otrzeźwiła go salwa męskiego śmiechu, która dotarła do kapitańskich apartamentów z dolnego pokładu. – Pieprzona suko! – Rzucił telefonem żony o ścianę. W jednym kawałku spadła mu pod nogi. – Mało ci było moich dzieci?! – Ponownie cisnął komórką, ale okazała się niezniszczalna. – Ją też chcesz mi zabrać?! – Otworzył bulaj, podniósł z dywanu aparat i wyrzucił go za burtę.
ROZDZIAŁ 27 – Wiesz co? Chyba pobiłem dzisiaj rekord rodzinno-gościnny. – Bardzo cierpiałeś? – Wiktoria oparła brodę na klatce piersiowej Krzyśka i patrzyła mu wesoło w oczy. – Dało się wytrzymać. I atrakcji nie zabrakło. Wciąż nie wierzę, że na trzeźwo, w biały dzień wlazłem na pomnik. – Odgarniał jej włosy z twarzy i próbował założyć za drobne, kobiece ucho, ale kędziory okazały się jeszcze zbyt krótkie. – Czuję, że przez centaura stracę niedługo autorytet… – roześmiał się serdecznie. – Słyszysz, co ja pieprzę? Przejmuję się, że stracę coś, czego nigdy nie miałem! Autorytet… – wycedził ostatnie słowo z typową dla swoich gimnazjalistów, zblazowaną kpiną. – Jakiś uczeń cię widział? – Nie musiał. Wystarczy, że Emilka zrobiła zdjęcia. – Z rozbawieniem zauważył, że Wika reaguje na głaskanie podobnie do Cykorii: przymyka oczy i podsuwa mu głowę pod dłoń. – Dalej zadziałają już proste zasady fizyki klasycznej: kolejne zdarzenia opisze czas. – Czasami czuję się przy tobie jak skończony matoł. Co to znaczy, że fizyka opisze… że czas opisze… – To znaczy, że Emilka prześle zdjęcia ze spaceru Tytusowi, Tytus pokaże je bratu, a młody Mielnicki oszaleje ze szczęścia na ich widok: skopiuje, opatrzy wrednym komentarzem, wrzuci na fejsa i jednym kliknięciem mnie zniszczy. Albo przynajmniej zrobi ze mnie idiotę. – Aha. – Mruczała z zadowoleniem. – No to cieszę się, że zabije cię młody Mielnicki, a nie moja rodzina. – Bez obawy. Nic mnie nie zabije. Szczególnie teraz, kiedy podobno mnie kochasz. – Podobno? – Wiktoria spojrzała podejrzliwie. – Tylko „podobno”? – Nic. Tak mi się powiedziało. Nieważne. – Ooo nie! Żadne „nieważne”! – Kędziory zafalowały. – Mów, co jest grane. I co znaczy „podobno”? Zdawało mi się, że pewne rzeczy są między nami od dawna oczywiste. To, że cię kocham, też. – Miałem trochę inne uczucia, odczucia… Obawy miałem, takie różne… te…
podejrzenia. – Podejrzenia? – Niedawne rozczulenie ulotniło się na dobre. – Mów! Wiem, że nie jesteś w tym mistrzem, ale postaram się zrozumieć. – Czy ty mnie przypadkiem nie obrażasz? – Uśmiechnął się, ale jej wcale nie było do śmiechu. Cmoknęła, zniecierpliwiona, i patrzyła ponaglająco, więc Krzysiek zaczął się wiercić, postękując przy tym i ciężko wzdychając. – Bałem się, że jestem dla ciebie klinem na Janka… – wydukał w końcu. – Takim, wiesz… Klin, klinem… Czyli takim no… No klinem właśnie! Zaniemówiła. W pierwszym odruchu chciała się śmiertelnie obrazić. Za kogo ją uważa? Za taką, co „lubi pościel w łączkę”? – przypomniała sobie określenie, jakim Emilka nazywała koleżanki skaczące z kwiatka na kwiatek, a raczej z łóżka do łóżka. Nie wybuchła jednak. Przecież obiecała, że postara się zrozumieć. – Nigdy o niego nie pytałeś, więc i ja nie mówiłam. Sądziłam, że cię to nie interesuje. – No cóż… – Dobrze pamiętał, jak kilka miesięcy temu na swoich imieninach flirtowała z Jankiem, jak nienaturalnie była pobudzona przed walentynkami i jak snuła się półprzytomnie po pokoju nauczycielskim aż do wakacji. – Byłoby raczej dziwne, gdyby mnie nie interesowało. Nie uważasz? – Nie. Choćby dlatego, że Janka na przykład nic nie interesowało. Ani moja przeszłość, ani przyszłość. Teraźniejszość zresztą też nie. – Nie wie, przez co przeszłaś? Nie pytał? – On nigdy o nic nie pytał i nie odpowiadał na pytania. – Niemożliwe! – Krzysiek przemówił tonem policjanta na przesłuchaniu. – Przecież musieliście o czymś gadać. – Owszem, gadaliśmy. – Bez protestu poddała się przesłuchaniu. Spodziewała się podobnej rozmowy, gdy zostali parą, ale mijały tygodnie, a temat Janka wciąż był starannie omijany. Bolała ją ta strusia filozofia i nawet zaczęła się obawiać, czy Krzysiek nie jest kolejnym kretynem, który chwilowo udaje normalnego. Teraz odetchnęła z ulgą. Był normalny, chociaż dość długo udawał kretyna. – Gadaliśmy na tysiące tematów. O fotoradarach, o wyższości ogórków małosolnych nad kiszonymi, o filmach, o książkach, o historii Torunia, o urokach bieszczadzkich zakamarków, o niedoskonałościach systemów partyjnych… – Czyli głupi nie był. – Monotonną wyliczankę przerwało niechętne burknięcie. – Fakt. Bardzo się przy nim podciągnęłam – przyznała bezlitośnie. – Dużo jeździ po Polsce i korzysta z tych wyjazdów nie tylko w sensie biznesowym. Jest wszystkiego ciekawy. Na dodatek ma dar opowiadania. Gdyby wsadzić go za biurko na miejsce naszego Bogusia, to chyba nawet młody Mielnicki by nie ziewał. – Więc dlaczego wam nie wyszło? – „Śledczemu” coraz mniej podobały się te
zeznania. – Skoro taki był ciekawy i tak się przy nim podciągnęłaś? – Bo w najważniejszej kwestii zamiast się przy nim podciągnąć, dramatycznie się opuściłam – wyjaśniała cierpliwie. – Gadaliśmy na tysiące tematów, ale nigdy na ten najważniejszy. Nigdy nie mówiliśmy o nas. Dopiero potem zrozumiałam dlaczego… – Nie czekając na pytanie, wytłumaczyła sama: – Dlatego, że nie można rozmawiać o czymś, czego nie ma, prawda? A nas nigdy nie było… – Widząc nierozumiejący wzrok Krzyśka, sprecyzowała: – To znaczy byliśmy: był on i byłam ja. Ale oddzielnie. – Czasami czuję się przy tobie jak skończony matoł. – Humor powoli mu wracał; spodobało mu się słowo „oddzielnie”. – Trudno zrozumieć te twoje metafory. – Czyli jesteśmy kwita: dwa matoły… – Gładziła dłonią męski podbródek, z wyraźnymi śladami całodniowego zarostu. – Chodzi mi o to, że Janek nie pozwolił mi się zbliżyć do siebie. Trzymał mnie na dystans. Starałam się dostosować, czekałam. Ale ile można czekać? – I co się stało? – Krzysiek delikatnie całował jej palce za każdym razem, gdy zbłądziły w okolice jego ust. – Nic wielkiego. W pewnym momencie się przelało. Ja powiedziałam, że go kocham i męczy mnie nasz dziwny układ, a on odpowiedział, że nic do mnie nie czuje, nie potrafi kochać i nigdy się nie zmieni. – Wiktoria wzruszyła ramionami. – Na co miałam czekać? Wystarczy, że czekam, aż mój szwagier zmądrzeje i zmieni się. Jeden beznadziejny przypadek mi wystarczy, więc zwinęłam manatki. „Pyk, skończona bajka”. – Lekko o tym mówisz. To do ciebie raczej niepodobne. – Nie widziałeś mnie wtedy! – Wyprostowała się z dumą. – Nocami wyłam w poduszkę, a w dzień Anuli w mankiet. Do tego znieczulałam się winem i wciągałam całe kartony ptasiego mleczka. Dlatego tak mi dupa urosła w wakacje. – A to już bardziej do ciebie podobne… – Zeznania układały się w logiczną całość. – Może dlatego nie rwałam się do miłosnych wyznań? – Ściągnęła brwi. – Nie zastanawiałam się nad tym wcześniej, ale tak sobie myślę… Może bałam się znowu narażać na ciosy? Wiesz, jakie to okropne? Mówisz: „Kocham”, i słyszysz: „No to mamy problem”. Jest przecież tysiąc delikatniejszych słów, żeby powiedzieć: „Nie kocham”, prawda? – Chyba tak… – przytaknął bez przekonania i w duchu zrobił rachunek sumienia. Nie należał do erudytów, więc pewnie i jemu nieraz zdarzyło się powiedzieć: „Nie kocham”, w mało delikatny sposób. Ale nie czas teraz na rozdzieranie szat. – No cóż. Każdy może się pomylić i zakochać nie w tym, w kim trzeba – wytłumaczył jednym zdaniem i siebie, i Wiktorię. – Ja nie zakochałam się w nim, tylko w facecie, którego sobie wymyśliłam.
Patrzyłam na niego i na Martynkę… Jest cudownym ojcem, więc uznałam, że musi też być cudownym człowiekiem. Skąd mogłam wiedzieć, że jedno z drugim nie ma nic wspólnego? – Wiktoria podkuliła nogi i oplotła je ramionami. – Kiedyś go kochałam, potem nienawidziłam, ale teraz życzę mu jak najlepiej. Dobrze, że ma córkę. Gdyby nie ona, jego serce zajmowałoby się jedynie pompowaniem krwi. Kto wie? Może kiedyś trafi na taką samą jak on zimną fiszę i będą razem szczęśliwi? Ja potrzebuję faceta, który cieszy się z tego, że go kocham. – Posłała Krzyśkowi całusa i mrugnęła wesoło. – Dlatego cię kocham. – No to mamy problem… – Ziewnął z udawaną obojętnością. – Tylko trochę inny… Wiesz, że pamiętam, w co byłaś ubrana, kiedy pierwszy raz cię zobaczyłem? – Przecież to było sto lat temu. – Sparodiowała jego beznamiętne ziewnięcie. – Nie odróżniasz sukienki od spódnicy, więc jak miałbyś pamiętać, w co byłam ubrana? – Nie miałaś wtedy ani sukienki, ani spódnicy. Miałaś dżinsy. Po łyżce wkładane, jak mówi moja matka. I białą bluzkę. Z takim intrygującym otworem. – Bluzkę z otworem? Jezu! Jak wygląda bluzka z otworem? – Pokręciła głową. – Masz na myśli dekolt? – No coś ty! – żachnął się urażony. – Może nie odróżniam sukienki od spódnicy, ale wiem, że dekolt jest z przodu i nie przychodzi się z nim do szkoły… – Pomyślał chwilę i poprawił: – Nauczycielki nie przychodzą z dekoltem do szkoły. – Więc gdzie ja niby miałam ten otwór w bluzce? – Na plecach. Całkiem mały i nie było go widać pod włosami, ale kiedy się odchyliłaś, to przez chwilę go zobaczyłem. I całą szyję z tyłu… Nie wiem czemu, ale właśnie to najbardziej zapamiętałem. – Zgłoś się na korepetycje do Emilki. Wytłumaczy ci. – Wiktoria nie przestawała się śmiać. – Matko jedyna! Ona jest naprawdę mądrzejsza od wszystkich kobiet w naszej rodzinie razem wziętych! – Dobrze. Może się zgłoszę. – Uciął wątek Emilki, bo wiedział, że jeśli się rozwinie, Wika rozwinie przy okazji tysiąc innych kwestii i już nigdy nie wrócą do tematu. – W każdym razie otwór był wyjątkowo intrygujący. Jakieś srebrne, cienkie kółeczka przy nim wisiały. Coś jak monety… – Wiem! Faktycznie. Miałam kiedyś taką bluzkę. Uwielbiałam ją, chociaż zdobienia na karczku wciąż wplątywały mi się we włosy… – urwała, patrząc na niego, wzruszona. – To naprawdę było sto lat temu. – No! Dyrektorka przyprowadziła cię do pokoju nauczycielskiego i przedstawiła nam wszystkim. Chrzaniła o twoich kompetencjach, o nadziejach na udaną współpracę, a ty robiłaś głupie miny za jej plecami. – Krzysiek chichotał. – Od razu postanowiłem zaprosić cię na kawę. – Więc czemu mnie nie zaprosiłeś?
– Bo kilka godzin później zabrał cię spod szkoły jakiś łysy kark. Przerobiłem dane i wyszło mi, że nie mam z nim szans. – No i widzisz, ile warte są te twoje dane? I ta twoja fizyka? – Pochyliła się nad nim i pocałowała najczulej, jak umiała. – Drrrrr! Drrrrr! Drrrrr! Dźwięk domofonu w środku nocy był bardziej irytujący niż hałas kosiarki w niedzielny poranek. – Kto to? – Wiktoria otworzyła oczy. – Pewnie jakaś łajza zapiła i bawi się guzikami… Na miejsce! – Krzysiek starał się uciszyć szczekającą Cykorię. – Słyszysz? Wracaj! Pies nie przejął się komendą, pobiegł do drzwi i stanął pod nimi, ujadając zaciekle. – Może Emilka? – Zapewniam cię, że ona ma teraz co innego w głowie niż łażenie po domach. – Oplótł Wikę ramionami. – Nie martw się. Ten idiota zaraz sobie pójdzie. Śpij… Rzeczywiście domofon zamilkł, a wraz z nim ucichła Cykoria. Powarkując, wróciła na legowisko. Drapnęła łapami o posłanie, pokręciła się w kółko i w końcu zaległa w wielkim, wiklinowym koszyku. – Drrrrr! Drrrrr! Drrrrr! – Co za menda! – Tym razem Krzysiek dobiegł do drzwi szybciej niż pies i niemal wyrwał domofon ze ściany. – Spieprzaj, dziadu! Pomyłka! – wrzasnął do słuchawki, a potem odwiesił ją z hukiem. Zapędził Cykorię do sypialni, wskoczył pod kołdrę i przytulił Wiktorię. – Już teraz będzie spokój. Nic się nie dzieje. – Pytałeś, kto to? – Wika usiadła na łóżku, spoglądając w stronę ciemnego przedpokoju. – Może potrzebuje pomocy? – Na pewno! Ciekawe, czego bardziej potrzebuje: wódki czy zakąski? – Niemal siłą ułożył ją na poduszce, głaszcząc po włosach. – Nie jestem najlepszy w śpiewaniu, ale… może kołysankę ci zaśpiewam? Tylko żadnej, cholera, nie znam. – „W sukieneczkach z pajęczynki tańczą kwiatki w blasku gwiazd. Świerszcz przygrywa im na skrzypcach, sen zagląda już do gniazd…” – zanuciła, odrywając wreszcie oczy od drzwi. Domofon milczał, a Cykoria przestała warczeć i ponownie mościła się w legowisku. – Nie masz czegoś łatwiejszego? – „Aaa, aa, aa, kotki dwa…” – Wtuliła się w jego ramię. – Może być? Czy też za trudne?
– Znam to! „Aaa, aa, aa, kotki dwa…” – podchwycił. – Całe brudne, całe brudne, obydwa… – Bure, a nie brudne! Ty naprawdę masz w sobie coś z Emilki… Nie odpowiedział, więc i ona zamilkła. Przez kilkanaście minut łowiła najdrobniejsze dźwięki, ale nie usłyszała niczego poza miarowym oddechem Krzyśka. Na ulicy panowała kompletna cisza. Faceci to jednak zdumiewające istoty… – pomyślała, odzyskując powoli równowagę ducha. – Od totalnej wściekłości do smacznego spania dochodzą szybciej niż ferrari osiąga setkę. A mówią, że to my jesteśmy rozchwiane emocjonalnie. Przecież ja bym tak nie umiała: albo się drę, albo śpię. A on? Przed chwilą mało domofonu ze ściany nie wyrwał, a teraz pochrapuje w najlepsze… Uwolniła się z niedawno czułych, a teraz kompletnie bezwładnych objęć. Podparła ręką głowę i patrzyła na Krzyśka przenikliwie: „Co ty, kotku, masz tam w środku?”. Za wiele przeszła i za stara była, żeby zakochiwać się jak osiemnastolatka. Emilka miała czas na poprawianie swoich błędów, ale ona? Popełniła ich aż nadto, inwestując uczucia nie tam, gdzie trzeba. Jakby była przeklęta. A ty? Leżąc na brzuchu, wciąż wpatrywała się w śpiącego Krzyśka. Co zrobisz z moim „kocham”? Dzisiaj się z tego cieszysz. Kto cię wie, czy za miesiąc, dwa, trzy… Kto wie, czy wtedy też będziesz z tego zadowolony? Jaką mam pewność, że mnie nie skrzywdzisz? Wiedziała, że nie ma żadnej pewności. Ale skupiła się na drobiazgach, na których mogła zbudować nadzieję. Emilka go uwielbia. Ojciec chyba też go lubi. Za matką nikt nie nadąży… – analizowała dane. Bez szemrania uczestniczył w dzisiejszym rodzinnym spacerze. Wlazł razem z Mirkiem na centaura. I pewnie ma rację, że już jutro młodszy Mielnicki jednym zdjęciem i jednym kliknięciem zniszczy go na fejsie… A co najważniejsze, kiedy powiedziałam, że go kocham, nie był ani zakłopotany, ani wystraszony, naprawdę się cieszył… Tylko na ile mu tego entuzjazmu wystarczy? Westchnęła, czując, że chyba ma dość egzystencjalnych rozmyślań. Co będzie, to będzie! Czil, ciotka, czil! Wtuliła się w Krzyśka, bo jej zszargany wątpliwościami umysł domagał się odpoczynku. – Drrrrr! Drrrrr! Drrrrr! – Zabiję sukinsyna! Zejdę i gnoja zabiję! – Poczekaj. Teraz ja zobaczę, kto to. – Wstała, zarzuciła na siebie szlafroczek i przeszła do salonu. Otworzyła balkon i stąpając na palcach, podeszła do barierki, żeby zlokalizować naprzykrzającego się delikwenta. – Przestań dzwonić, łachudro pijana! – wrzasnął Krzysiek na całą ulicę, stając tuż
za nią. – Wynocha do domu, bo jak zejdę, to… – Ćśś! – Zasłoniła mu dłonią usta. – Nie drzyj się – szepnęła, wciąż patrząc na chodnik. W światłach latarni zobaczyła najpierw poruszający się cień, a potem z bramy wyłoniła się jakaś postać. – O Boże… Mela?! – krzyknęła jeszcze głośniej niż przed chwilą Krzysiek. – Mela! To ty?! – Przepraszam. Wpuścicie mnie? Nie chcę wracać do domu, bo tam pewnie Emilka z Tytusem… Dalszy ciąg zagłuszył trzask otwieranego gdzieś wyżej okna oraz niewybredny apel o ciszę. – Zamknijcie ryje i zaklejcie mordę waszemu cholernemu psu! Ludzie chcą spać! – Chcesz spać, to nie drzyj mordy! Wracaj do łóżka i śpij! – Krzysiek odszczekiwał się równie zawzięcie co Cykoria, ale okno na poddaszu zatrzasnęło się, zanim dokończył. – Poczekaj… – zwrócił się teraz cicho i uspokajająco do Wiktorii. Wciąż trzymał ją mocno za ramiona, bo wpadła w jakieś dziwne drgania i sprawiała wrażenie, jakby chciała wyskoczyć przez balkon. – Zejdę po nią. Niech już nie dzwoni. Słyszysz? Zaraz ją tu przyprowadzę… – Widząc, że jego słowa nie docierają do oszołomionej Wiki, ścisnął ją w pasie i wychylił się za balustradę. – Już po ciebie idę! – Ja po nią pójdę! – Wyrwała się z uścisku. – Melcia! Już po ciebie idę! – Dobrze, idź. Ale chyba wygodniej ci będzie po schodach niż tędy. – Skinął w stronę kilkumetrowej przepaści dzielącej ich od chodnika. – Chyba tak… – Wiktoria oprzytomniała. – Słusznie… Puściła wreszcie zdobioną liściastym ornamentem metalową poręcz i pobiegła do mieszkania. – Stój! – Krzysiek złapał Cykorię, która rzuciła się za swoją panią. – Daj im się przywitać… – Przykucnął. – Może pójdziemy na bardzo długi spacer? Bo one tu będą gadać i płakać do rana, a ja jeszcze coś głupiego palnę. Weźmiesz mnie na spacer? Płowe futerko przestało tęsknie popiskiwać, a wielkie ślepia wyznawały mu miłość. – Byłaś kiedyś na spacerze o… – Spojrzał na zegarek. – …o trzeciej w nocy? Ja pierdzielę! Co za cyrkowa rodzina nam się trafiła! Powiedz, jak z nimi jest. Bo trochę mam stracha. – Pozwolił na oślinienie sobie uszu, aż po młoteczek i kowadełko, oraz na dokładne ulizanie brwi i rzęs. – Rozumiem. Czyli nie jest źle? Da się wytrzymać? To dobrze. Ale i tak mam stracha. Czuję, że dopiero teraz zacznie się dziać… Pierwsza chyba zwiała ze statku, druga chciała do tej pierwszej zwiać przez balkon… Zdajesz sobie sprawę, co nas czeka, jak reszta się o tym
dowie? Przez tydzień będziemy spacerować po parku, żeby jakoś to przeżyć. Ale damy radę, nie? Powiem ci w sekrecie… Tylko nie rozgadaj! – Zamachał palcem tuż przed wielkim, czarnym, błyszczącym nosem. – Mam zamiar latać za twoją panią tak samo jak ty!