opowiadania
Gintas Iwanickas
I PRECZ PRZEPĘDŹ WSYSTKIE MOJE
SNY
Andrzej Pilipiuk
LENIN IMPOSSIBLE
Krzysztof Kochański
OPOWIEŚĆ PRZEBUDZONEGO
Andrzej Z...
11 downloads
0 Views
opowiadania
Gintas Iwanickas
I PRECZ PRZEPĘDŹ WSYSTKIE MOJE
SNY
Andrzej Pilipiuk
LENIN IMPOSSIBLE
Krzysztof Kochański
OPOWIEŚĆ PRZEBUDZONEGO
Andrzej Zimniak
PRZYNIEŚ MI SERCR MATKI TERESY
Wojciech Piechota
WEWNĄTRZ
Bartłomiej Rychter
DREAM ONE
Jan Rudziński
JESIEŃ ZACZĘŁA SIĘ W CZERWCU
Maciej Guzek
PROSTE RACHUNKI
komiks
Emil Cegielski
WYPADEK PRZY CZYSZCZENIU BRONI
Juliusz Masłowski
BUDZIK
Max Bogdanowski
OPOWIEŚĆI GAJOWEGO NIKITYCZA
Zarządca pierścionka.
Od wielu miesięcy wszystkie media zajmujące się filmem i fantastyką informowały o postępach w pracy nad
pierwszą polską superprodukcją z gatunku fantasy. Filmem, który według niektórych miał stać się naszą
odpowiedzią na zbliżającą się już wielkimi krokami premierę „Władcy Pierścieni". Wieści płynęły zgoła piorunujące.
Miliony dolarów na produkcję (wprawdzie tylko niecałe cztery - ale jak to brzmi... A jak wygląda, niektórzy już
mogli się przekonać), oszałamiające efekty specjalne (oba wyglądają w rzeczy samej doskonale, do momentu,
gdy nie ma na planie żywych aktorów, ale o tym później), plejada największych gwiazd (dobór niektórych ról
odbywał się chyba z partyjnego klucza, albo według zasług), a co najważniejsze - najpopularniejsza postać z kart
ksiąg fantastycznych lat minionych (i tu nie ma co wybrzydzać, wiedźmin jaki jest, każdy widzi). To wszystko
miało zagwarantować ogromny sukces prestiżowy i kasowy, porównywalny z dziełami pokroju „Pana Tadeusza" i
„Ogniem i Mieczem".
Jednakże, mając jeszcze świeżo w pamięci pierwsze boje fanów i ciągłe wątpliwości, jakie choćby w
korespondencji od czytelników się pojawiały, zaniechaliśmy wcześniejszego wychwalania tegoż tytułu. Po
premierze prasowej, która odbyła się czas jakiś przed wejściem filmu do kina, było już jasne. Nie ma sensu
zachwalać, nie ma sensu wspominać. Lepiej zapomnieć. Ale jak? Wszak z gazet, z ekranu telewizora, płynie
potok obrazów i słów, które wabią ofiary do ciemnych sal i nikt, wzorem bohatera „Inwazji pożeraczy ciał", ich nie
ostrzega. A jest przed czym, przyjaciele. I o tym będzie - teraz. Jeśli zaś ktoś czuje potrzebę udania się do
najbliższego kina, by na własne oczy przyjrzeć się temu, co ulepiono, lepiej by opuścił poniższe akapity. Na
wszelki wypadek inaczej zostaną oznaczone, bo i o innych sprawach czas wspomnieć we wstępniaku. Ale do
rzeczy.
To nie jest superprodukcja, to nie produkcja, to nie jest film nawet. To fragmenty taśmy posklejane bez ładu i
składu. I słusznie w „Wyborczej" napisali, że jak na trailer filmowy, to 130 minut jest stanowczo za dużo. Nie
dziwota, że Michał Szczerbie (skądinąd od dawna też za swoje pisanie przez fanów krytykowany) nie znalazł się w
czołówce filmu i w materiałach prasowych. Ze scenariuszem bowiem jest w tym przypadku jak w pewnym
kawale, gdy to dom w Moskwie się zawalił. Śledczy, jak to ma śledczy w zwyczaju, przesłuchuje wszystkich i
wszystko. Cegły się czerwienią, ale idą w zaparte, zbrojenia są harde, wreszcie dopada oficer cementu i mówi:
twoja wina, na co tamten spokojnie, nie zmieszany mówi tak: mnie, towarzyszu milicjancie, w ogóle tam nie było.
Stary ruski kawał, ale gdy wychodziłem z kina w tłumie zmieszanych ludzi, zdał mi się kwintesencją pracy
wykonanej na planie. Przeskoki akcji, tyleż zaskakujące co nieoczekiwane, nieobytemu w prozie ASa wydać się
mogą niezrozumiałe, tak jak postacie wprowadzane bez żadnego wyjaśnienia. Choćby Jaskier, pojawia się na
ekranie i mówi „Wiedźmin... tyle lat", koniec cytatu, po czym znika, i znów się gdzieś pojawia, wychodząc z
wychodka... John Milius, robiąc ekranizację „Conana", również wziął na warsztat cykl opowiadań, ale do sklecenia
scenariusza zatrudnił fachurę. Oliver Stone, tak, tak, ten sam, dopasował wszystkie elementy i sprawił, że nie
sposób zgubić się w obcych krainach, a i temu, który nic nie wie o erze hyboryjskiej pozostanie podziwianie czys-
tej akcji, której w „Wiedźminie", niestety, nie znajdziecie. Sztuczka, jaką Stone zafundował conanistom, polegała na
prostym zabiegu. Zmieniono zakończenia wielu scen, znanych z kart książek, i zdumiony widz, który już, już
oczekiwał rzeźni w grobowcu Atlanta, ze zdumieniem konstatował, że oto szkielet miast ożyć, w proch się
rozsypuje. Tamten film wzbogacił literacki pierwowzór, czego niestety o omawianej produkcji powiedzieć się nie
da.
Ale zostawmy już scenariusz, którego nie ma, co wyraźnie wynika choćby z napisów informujących, kto raczył
wziąć pieniądze za tęgo knota. Zajmijmy się... efektami. Taak, w dobie kręconych seryjnie „Parków jurajskich"
można wyczarować każdego stwora. Smok nawet niekulawo wygląda, choć tak mi teietubisiami jego oczy
zalatują, ale może się czepiam, natomiast wszelkie pomniejsze paskudztwo, z którym walczy wiedźmin od czasu
do czasu (kolejna zagadka zaginionego scenariusza - siedzą, gadają a tu nagle noc, błota i facet z mieczem
szuwary przemierza...), ze skutkiem wiadomym. Tu guma wprost wypada z ekranu. Zresztą, co tu dużo mówić,
wszystkie ujęcia z efektami można zobaczyć w programie, jaki po pomniejszych stacjach się przewija (ten ze
świecami). Naprawdę wszystkie. Kolejna sprawa, to zgranie postaci w komputerze generowanych z aktorami,
wypada żałośnie. Rycerz walczący ze smokiem jest tego dobitnym przykładem (pytanie za sto złotych: kto on i
skąd się wziął na planie, czy tylko po to go wprowadzono, by zginął po trzech sekundach, czy po to, by pan
Walczewski dostał jak Brando w „Supermanie" swoje pieniądze za rozśmieszenie sali). Polecam szanownym
panom amatorską pracę „Gwiezdne wojny; epizod XIII", tam autentyczni amatorzy w zaciszu domowym za budżet
nie równający się waszym rachunkom za pizzę, stworzyli coś znacznie ciekawszego. Też na motywach znanej
serii...
Kolejnym minusem tego tworu jest scenografia. Znów okazuje się, że starożytni budowali wspaniałe ruiny. Do
cholery, scena w której Nenneke przyjmuje rycerzy, siedząc na skrzynce po pomidorach w komnacie zasypanej
odpadłym tynkiem, z pustymi otworami miast okien i drzwi, jest doprawdy szczytem smaku. Skoro zrobiliście
smoka, to dlaczego nie stać was było na kilka planów komputerowo wzbogaconych. Wspomnijcie Rzym z
„Gladiatora"! Te żałosne ruiny zamków, na tle których pomykają nasi bohaterowie, toż to kpina... A co ze znaną
techniką domalowywania części krajobrazu, która jest tania jak barszcz i od dziesiątków lat znana?
I zdjęcia, na Bóg miły, nie mam pojęcia czemu film ten nie jest szerokoekranowy i dlaczego większość scen, a
zwłaszcza walk, kręcono w zbliżeniach. Wiedźmin szybki jest jak Staszek i wiadomo, że pełnię szczęścia z
oglądania jak niszczy przeciwnika można zyskać tylko poprzez wprowadzenie ujęć w zwolnionym tempie, nawet
matrixowanle wiele by tu dało. Ale miast tego mamy zbliżenia, szybki montaż i walka kończy się szybciej niż
zaczęła. Moim skromnym zdaniem, trzeba było trochę zmienić techniki walki wręcz, bowiem Aikido jest tak
charakterystyczne, że od razu nasuwa skojarzenia z Segalem i nie bardzo pasuje do tamtego świata. Moim
zdaniem błąd, ale mniejszy niż poprzednie.
Na koniec sprawa obsady. Wbrew temu, co sądzili fani, Michał Żebrowski jest doskonałym wyobrażeniem
wiedźmina (pani, albo pan odpowiedzialni za jego bliznę powinni dostać Oskara, bowiem jeszcze nie widziałem
tak ruchliwej blizny w całej historii kina, nawet tego w Popielawach, starałem się ulokować ją uwzględniając czasy,
że niby bardziej się zarosła, a to co widzę po chwili, to pewnie retrospekcja, niestety, w tym samym cyklu
czasowym potrafi zwijać się i rozwijać, ot zagadka). Ale na tym koniec poprawności. Jeśli Zbyszek Zamachowski
jest typem amanta, znanego z kart opowiadań, to i Agata Buzek o łabędziej szyi, której umięśnienie prezentowała
w wielu scenach, ujść może za piękność, o którą walczą rycerze. A i Yennefer powabu poprzez zmianę koloru
włosów i posuniecie w leciech, nie mówiąc o dyskretnym wąsiku, nie straci (chyba, że miarą było ujęcie biustu, w
tym jednak wypadku trzeba było sięgnąć po Renatę Dancewicz...). Ale nie oni wszyscy są najbardziej chybionymi
pomysłami z castingu. Nie wiem, kto zdecydował, by Marek Walczewski zagrał rycerza Eycka, cała sala rżała po
prostu, gdy wspiął się na wzgórze i smoka wyzywał. I tak go nie zobaczysz - krzyknął ktoś z tyłu. - Stępień, wracaj
po okulary! A co się działo na widok Paździocha... tego nawet nie będę komentował. Drobne role, ale świadczą o
braku wyobraźni osób odpowiedzialnych za produkcję. Oba seriale nie są kręcone od wczoraj i łatwo było
przewidzieć, jak ludzie zareagują na owe postacie. A scena, gdy Geralt przywozi ubitego stwora i wita go dwóch
strażników i trójka dzieci... znakiem tego, codziennie do osady przybywali wiedźmini z upolowanymi bestiami, skoro
to nikogo nie dziwi i nie wabi. Zresztą, prócz scen w świątyni, nie widziałem tam większej ilości statystów, co ja
mówię, nawet średniej nie da się zauważyć, jakby krainy te były całkiem wymarłe a i statystki we wspomnianej
scenie zachowują się co najmniej dziwnie. Spójrzcie jak wieszczka śmierć im przepowiada, spójrzcie co dzieje
się na drugim planie...
Wiele jeszcze mógłbym wylać żalów, ale przyznam się szczerze, odłożyłem ten tekst na kilka dni, bo inne
obowiązki wzywały i teraz siadłem nad nim i pustkę wielką odkryłem w głowie. Prócz tych kilku knotów nic nie
pamiętam. O co chodziło? Kto, kogo, dlaczego? Przecież to dopiero tydzień, a ja pamiętam trzeciorzędne
produkcje, sprzed lat, które jako agent oglądałem dziesiątkami... A może, może ten film był naprawdę o niczym?
Sam już nie wiem, jeśli lubicie ryzyko, oceńcie sami.
Robert J. Szmidt.
PS. Przypomniałem sobie. Elfy, elfy wyglądają jak Apacze z filmów o Winnetou, przykładem niech będzie
posłaniec, raniony podczas walki w świątyni. Szczęściem ktoś wyciął Olbrychskiego, który ponoć miał być
królem Elfów...
PS2. W „Radiu Z" po premierze prasowej korespondencję rozpoczynało zdanie (cytuję z pamięci, gdyby co):
„Strasznie mi przykro, ale niestety pomimo szczerych chęci, nie udało mi się znaleźć ani-jednej osoby, która
wyraziłaby się pozytywnie o tym filmie...", ja też wychodząc z kina nie spotkałem nikogo, kto miałby pochlebne
zdanie* o tym, co zaserwowano podczas seansu... niestety...
I PRECZ PRZEPĘDŹ…
2001 / 9
Who called these dead to dance?
Was it the young woman
learning to play the "Ghost
song" on her baby grand.
J. Morrisom
(Kto zaprosił tych martwych do tańca?
Czy to dziewczyna
Ucząca się grać „Widmową
Piosenkę" na swoim dziecinnym fortepianie).
ZDJĘCIE: NIEBO, MORZE, NA BRZEGU -
POSTAĆ PALĄCEGO MĘŻCZYZNY
NIEBO: Szmaragdowozielone, poprzecinane
drobnymi złocistymi żyłkami, obsiane
nierozpoznawalnymi gwiazdozbiorami. Kilka
mlecznobiałych obłoczków zawisło nad samą linią
horyzontu. Ten po lewej jest podobny do zamarłego w
skoku tygrysa.
MORZE: Niezwykle ciemna, niemal czarna woda,
ozdobiona białymi grzebieniami fal, które pienią się jak
szampan. Wydaje się, że tam, w głębinach, ktoś urządza
wielki bal, na który zaproszono tysiące gości.
Chciałoby się to zobaczyć, ale nie dane: powierzchnia
wody jest ciemna i nieprzenikniona, nie odbija ani
gwiazd, ani nawet miejscowego odpowiednika
Księżyca - złotego dysku, który dopiero co pojawił się
na nieboskłonie.
BRZEG: Fale liżą, niczym ogromną porcję lodów,
piasek plaży; ten ma bardziej czerwony odcień niż taki,
do którego przywykły wasze oczy! Mimo tych różnic,
kiedy wiatr wzbija ten dziwnie zabarwiony piach w
powietrze, to równie nieznośnie wnika on pod ubranie i
zmusza do mrużenia oczu. Piasek znajduje się nie tylko
na brzegu, ale na całym lądzie, gdzie tylko sięga wzrok.
Jedynie kępy błękitnawych roślin, przypominające
nieco olbrzymie kaktusy, zakłócają monotonię pustyni.
Jedyny ślad ludzkiej działalności: znajdujący się tu
saloon w stylu Dzikiego Zachodu, którego okna świecą
się, kusząc, by wejść i skosztować miejscowej whisky.
CZŁOWIEK: Ciemna postać w kapeluszu z
szerokim rondem stoi na brzegu, plecami do saloonu, i
pali. Ogienek papierosa nie oświetla jego oblicza.
Uwierzcie mi na słowo, to nawet lepiej. Nie ma co
patrzeć na tę twarz - widok nie należy do
najprzyjemniejszych, szczególnie z lewej strony.
Dobrze wiem, o czym mówię, albowiem ten człowiek -
to ja.
PAPIEROS: Syczy wpadając do wody, ale odgłos
uderzających o brzeg fal pochłania ten dźwięk.
Odwracam się i idę do saloonu.
Tłusty pysk barmana aż promienieje z radości -
widać ma nadzieję, że dziś sporo zostanie wypite i
dobrze się na tym obłowi. Pod sufitem wisi niebieska
chmura dymu z papierosów - klientów jest pełno. Hałas
nie cichnie ani na chwilę. Sprzeczki pijanych
mężczyzn, aż nadto głośne, od czasu do czasu pisk,
kiedy jakiś klient usiłuje uszczypnąć którąś z kobiet. Są
tu nie tylko po to, by sprzątać brudne talerze i szklanki,
ale też i po to, by naprawdę usłużyć klientowi, jeśli
któryś sobie tego zażyczy (rozumiecie chyba, co mam
na myśli, mówiąc: „obsłużyć"?). Skrzypce, żałośnie
szlochając w ręku zaniedbanego staruszka, nie są w
stanie zagłuszyć tego hałasu. Siedzę dość blisko
muzykanta i może dlatego zaczyna mi się wydawać, że
szloch instrumentu wywołuje nieumiejętne
posługiwanie się nim. Sącząc bursztynowego koloru
whisky staram się o niczym nie myśleć i odprężyć, żeby
wyzbyć się uczucia dominującej w moim wnętrzu
pustki. Otoczenie, naturalnie, nie bardzo sprzyja takim
stanom, ale skoro nie potrafiłem zapomnieć się nigdzie,
to tu też jest wystarczająco dobrze.
GGIINNTTAASS IIWWAANNIICCKKAASS
I PRZECZ PRZEPĘDŹ
WSZYSTKIE MOJE SNY
Niespodziewanie przy jednym z prymitywnie
skleconych stolików wybucha jakieś zamieszanie: ktoś
kogoś przyłapał na szulerce. Oskarżony o oszukiwanie
w grze wstaje i strzałami z rewolweru zmusza
wszystkich swoich kompanów od stolika do
zamilknięcia na wieki. Potem, odwróciwszy się twarzą
do innych klientów lokalu i ciągle jeszcze wymachując
dymiącym coltem, wybucha śmiechem. Nie, to nie jest
rechot, to wycie zadowolonego z siebie zdziczałego
myśliwego. Panie, czy to też twór rąk Twoich?! Diabli
z nim, Panie, on mnie drażni. Rzucam spojrzenie w
jego kierunku, a colt zmienia się w rozjuszoną kobrę,
która kąsa trzymającą ją rękę. Jeszcze raz. I jeszcze...
Mężczyzna wyje teraz inaczej: to wycie przerażenia,
paniki. Tak też niedobrze... Zmienia się więc w krzew
gorejący, ale niczego proroczego nie głosi, i po minucie
kobiety zmiatają z podłogi popiół, a pozostali znowu
hałasują i piją.
Ciskam pustą szklankę najbliższej kobiecie, ale w jej
dłonie opada pachnąca róża. Chcę zostać sam - więc
tylko stary skrzypek pozostaje i męczy swój
cierpiętniczy instrument, ale teraz już gra czysto, nie
fałszuje. Spod jego smyka wypływa melodia, która
najpierw boleśnie dotyka ran, potem uspokaja i koi, a w
końcu brzmi uroczystym finałem. Jeszcze raz usiłuję
uwolnić się od staruszka, ale ten gra dalej, nie
zwracając uwagi na moje wysiłki. No to niech go
licho... W końcu - gra naprawdę nieźle.
A wszystko to marność nad marnościami... Smutny
Stwórca gra w swoje smutne gry.
GINTAS IWANICKAS
Temu, kto obserwuje nas z niebios, wydaje się, że
ktoś puścił taśmę filmową do tyłu: biegnę po morskim
brzegu, stawiając stopy w widniejących na nim śladach,
a ślady za mną znikają...
ZDJĘCIE: SZPITALNA SALA, DWAJ
LEKARZE POCHYLAJĄCY SIĘ NAD
PACJENTEM.
SALA: Oślepiająco biała. Wszystko tu jest jakby
pokryte skorupą śniegu na lodowcu mroźnej Północy - i
ściany, i sufit, i pościel na jedynym w pomieszczeniu
łóżku.
LEKARZE: Ich pochylone postacie, spojrzenia
zimnych oczu lśnią niemocą. Ten z lewej w ręku
trzyma strzykawkę, wypełnioną bezbarwną cieczą.
PACJENT: Mężczyzna, któremu wystają spod
białego prześcieradła tylko ręce i głowa. Ręce są
nieprawdopodobnie wręcz wyschnięte. A twarz ma
zniekształconą. Lewą połowę twarzy pokrywają nie
gojące się rany, z których co jakiś czas wypływa
kropelka krwi, jakby mężczyzna płakał krwawymi.
łzami.
P.S. Jeśli popatrzy się na zdjęcie pod innym kątem,
można zauważyć jeszcze coś: na piersi mężczyzny wije
się duża, pokryta łuskami żmija z zielono-
szmaragdowymi oczami. Żmija spluwa jadem na nie
gojące się rany.
***
Sen, niczym archiwalna taśma filmowa, powtarza
wydarzenia sprzed kilku lat. Kwitnące sady na brzegach
oceanu -to Kolchida, najczęściej odwiedzany kurort na
Wenus. Ja i Dyka - szczęśliwi, oszołomieni otaczającą
nas bajką kwiecia. Bawimy się i śmiejemy na
błękitnawej łące nieziemskiej trawy.
- Patrz,- co znalazłam - woła mnie Dyka, a ja biegnę
do niej.
Nieważne, co znalazła. Ważne jest to, że znajduje
się tuż obok, ale jesteśmy razem, i że od dziś zawsze
tak będzie. Ukochana pokazuje mi najrzadszy kwiat na
Wenus. Dotychczas widziały go tylko dwie osoby, obie
z grupy tych pierwszych kolonistów. Opowiadali, że
widzieli kwiat z daleka, w trudno dostępnych
miejscach. Dlatego wielu uważało, że to tylko ładna
legenda. Do dziś ja też tak myślałem. Dyka pokazuje mi
„Kwitnącą Kobrę" - tak nazwał kwiat jego odkrywca.
Rzeczywiście - podobieństwo jest zadziwiające. Pod
szerokimi, sięgającymi ziemi liśćmi jakiegoś drzewa,
na wyprostowanym ogonie stoi rozjuszona kobra z
rozwiniętym kapturem, ale zamiast pyska żmii widzimy
zielony, niewyobrażalnej piękności kwiat. Przez jakiś
czas zachwycamy się jego niezwykłą urodą, potem,
jakby zmówieni, jednocześnie pochylamy się, chcąc
poznać jego aromat. I wtedy nieszkodliwy kwiat tryska
strumieniem - przed naszymi twarzami w powietrzu
zawisa obłoczek z drobniuteńkich kropel. Dyka wdycha
je, ja nie, ale lewej strony mojej twarzy dotyka wilgoć -
wilgoć gęstej, obcej mgły.
...Oszołomiony, jak w narkotycznej malignie, na
uginających się nogach niosę jąw swych ramionach, do
czasu, aż cały świat w moich oczach traci barwy i
niknie. Upadając, zraniłem się w ramię. Potem ktoś
natrętnie potrząsał mną. Coś ukąsiło mnie w rękę.
Cichy głos przebił się przez gęstą kurtynę, w którą
owinięta była moja świadomość, i usłyszałem te
najstraszliwsze, najokropniejsze słowa: „Ona zmarła".
Nie! Tylko nie to, Panie, tylko nie to! Ja, który nigdy w
ciebie nie wierzyłem, błagam! Czy tak trudno uczynić
cud, najzwyklejszy cud?! Potem wpadłem do Tartaru...
***
Młoda pielęgniarka, posiadaczka długich czarnych
włosów, pędziła po szpitalnym korytarzu. Widząc
stojącego pod oknem, uzupełniającego swoje notatki
mężczyznę w bieli, zawołała:
- Doktorze! Doktorze, ten z czterdziestej siódmej!..
Otworzył oczy...
- Nie pomyliła się pani?
- Nie, nie! O Boże, tak na mnie popatrzył...
Teraz po korytarzu biegli we dwoje. Dosłownie
wpadli do sali, lekarz podskoczył do aparatury stojącej
obok jedynego w pomieszczeniu łóżka. Nie widząc w
jej zapisach żadnych zmian, lekarz zerknął na pacjenta,
chwycił jego nadgarstek, ale, pokiwawszy głową,
natychmiast wypuścił go ze swej dłoni. Rozległo się
ciche uderzenie ręki o brzeg szpitalnego łóżka.
- Pomyliła się siostra. Pięć lat w śpiączce - nie
sądzę, by kiedykolwiek otworzył oczy...
- A co mu jest, panie doktorze?
- Słyszała pani kiedyś o „Kwitnącej Kobrze"?
Kiedyś nic nie wiedzieliśmy o jej jadowitych
właściwościach; przeklęty kwiatek unicestwił już
kilkadziesiąt osób. Ten człowiek jako jeden z
pierwszych zetknął się z tą rośliną - i jest jedynym,
któremu to spotkanie udało się przeżyć.
Po chwili milczenia lekarz dodał:
- No... w połowie przeżyć. Tak więc, raczej się pani
wydawało.
Lekarz wyszedł. Pielęgniarka,. przygarbiona, stała w
kącie. Z jej warg ulatywał cichy szept:
- Nie, nie pomyliłam się. Patrzyłeś na mnie,
widziałam to...
Podeszła, ułożyła na pościeli zwisającą rękę
pacjenta. Odgarnęła mu włosy z czoła. Długo
wpatrywała się w powieki jego oczu, oczekując, że lada
chwila drgną... Cud nie nastąpił. Na razie nie nastąpił.
***
Pod szmaragdowym niebem, przy wejściu do
ciemnej pieczary, na gołym czerepie jakiegoś rogatego
potwora siedzi człowiek. Nie patrzcie na jego twarz.
Przecież ostrzegałem, że to nieprzyjemny widok.
Zapalam papierosa. Zapałka rysuje w powietrzu
karminowy łuk i, dotknąwszy piasku, gaśnie. Wolno
wypuszczam dym z płuc. Niczym ciche widmo ulatuje
2001 / 9
I PRECZ PRZEPĘDŹ…
do góry, ku niebu. Skądś pojawia się ogromny
wychudzony pies. Przysiada obok mnie i patrzy mi w
oczy. Gaszę papierosa o podeszwę buta. Podnoszę z
piasku gitarę, delikatnie dotykam strun. Pies,
przysłuchując się, porzuca swoje polowanie na pchły i
wyda...