~ 1 ~ Rozdział 18 Toni oddaliła się od rosyjskiego stołu negocjacyjnego i wyszła na korytarz zanim odebrała telefon. To była Livy, co było dziwne. Liv...
6 downloads
19 Views
591KB Size
Rozdział 18 Toni oddaliła się od rosyjskiego stołu negocjacyjnego i wyszła na korytarz zanim odebrała telefon. To była Livy, co było dziwne. Livy nie bardzo lubiła rozmawiać przez telefon. Była raczej znana z tego, że napisze wiadomość, kiedy to jest konieczne. - Hej, Livy. - Hej. - Wszystko w porządku? - Tak. Jednak, muszę prosić o przysługę. - Przysługę? – Toni zmarszczyła brwi. – Ty? - Prosiłam już wcześniej o przysługi. - Tak? Jednak, tak naprawdę, nie mogę sobie żadnej przypomnieć. - Mogę prosić o przysługę czy nie? - Okej, okej. Nie ma potrzeby być drażliwym. Czego potrzebujesz? Nastąpiła pauza, a potem Livy zapytała. - Potrzebuję wypożyczyć wasz dom. - Nasz dom? – Toni nie była całkiem pewna, o czym Livy mówi. – Jaki dom? - Ten, który twoi rodzice wynajmują od dzikich psów. - Oh! Masz na myśli dom dzikich psów. – Przynajmniej tak nazwała go rodzina Toni. To był piękny kawałek nieruchomości, który dzikie psy mogły sprzedać za małą fortunkę, ale postanowili wynajmować go za oszałamiającą kwotę pieniędzy. Oczywiście, Toni myślała, że jej rodzina wynajmuje go tylko na to jedno lato, gdy matka Toni tropiła adoptowanego syna samicy Alfa, Johnny’iego. Nie dosłownie tropiła. Jej matka, na szczęście, nie była zainteresowana Johnnym pod żadnym innym względem, jak tylko studentem muzyki. Wyjątkowy talent uczył inny wyjątkowy talent. Ale dzikie psy są tak samo opiekuńcze w stosunku do swoich szczeniąt jak szakale, więc to wymagało dużo więcej pracy. Jednak, Toni myślała, że jej rodzice przestaną ~1~
wynajmować ten dom, jak tylko skończy się lato, a potem wrócą z powrotem na Zachodnie Wybrzeże. Ale jej rodzice nadal wynajmowali to miejsce, obojętnie czy przebywali w nim czy nie, z logiką, że będą mogli zjawić się tam jak tylko pojawią się na Manhattanie. Dzikim psom też spodobał się ten plan, ponieważ nadal otrzymywały swój czynsz bez potrzeby martwienia się o nielegalnych sąsiadów czy dzikich lokatorów. - Tak. Pewnie. Ale jesteś pewna, że nic złego się nie dzieje? - Nic, o co musiałabyś się martwić. To rodzinna sprawa. Ale przysięgam, że jeżeli powstaną jakiekolwiek zniszczenia w tym domu, upewnię się, że zostaną naprawione zanim wrócisz do Stanów. Okej? Toni była zła, że Livy nawet pomyślała o tym, że musi jej to powiedzieć. Livy zawsze uważała na rzeczy Toni, tak jakby chroniła swoje własne. Nawet bardziej. Ale to było najmniejsze ze zmartwień Toni, po tym, co powiedziała Livy. - Rodzinna sprawa? Jaka rodzinna sprawa? - Moja rodzinna sprawa. Nic, o co musiałabyś się martwić. - Wiem, którą rodzinę masz na myśli, Olivio. Ale ty tylko przebywasz z moją rodziną. Więc przepraszam, jeśli pytam… - Antonella? - Co? - Mogę dostać ten dom czy nie? - Oczywiście, że możesz. Powinien być całkowicie pusty. Coop i Cherise nadal są w Europie na trasie. Ale użyj kluczy! Żadnego włamania i żadnych cholernych dziur, Olivio. Mówię poważnie. Ale, słuchaj, to nie jest prawdziwy powód… - Baw się dobrze z niedźwiedziami! – zawołała radośnie Livy. – Kocham cię bardziej niż mydło! Rozmowa telefoniczna się skończyła i Toni stukając stopą, zastanawiała się ile czasu zajmie jej dostanie się do Nowego Jorku, gdyby natychmiast wyszła. - Hej, mała psino – warknął silny rosyjski akcent z wnętrza pokoju. – Masz tu robotę! Może zapomniałaś?
~2~
Toni otworzyła drzwi i wpatrzyła się w stół wypełniony rosyjskimi niedźwiedziami. Dawno temu przestała odczuwać jakikolwiek strach w obecności tak wielu niedźwiedzi, jednak zdawała sobie sprawę, że jedynym niedźwiedziem, którym musiała się martwić był Ivan Zubachev, rosyjski właściciel drużyny hokejowej, którą rządził żelazną łapą. Nie cierpiała tego, że wciąż upierał się przy nazywaniu jej małą psiną, chociaż wszyscy wkoło wiedzieli, że ją uwielbia. Dlaczego? Ponieważ dawała mu okazję zarobić ciężkie pieniądze. Mecz między Mięsożercami i drużyną Zubacheva był wielkim wydarzeniem, przynoszącym kupę pieniędzy nie tylko obu drużynom, ale też syberyjskim miastom rządzonym przez zmiennych, będącym gospodarzem meczu. Teraz, nadszedł czas, by sprowadzić Rosjan do Ameryki i Toni pracowała nad tym, by tak się stało. I wtedy zdała sobie sprawę, że nie może tak tego porzucić. Nie mogła powiedzieć Zubachevowi, że musi pojechać sprawdzić swoją przyjaciółkę i wróci za tydzień albo dwa, by sfinalizować umowę. Rosjanie mieli twarde i mocne zasady negocjacji, a potrzeba Toni, by bronić swoich przyjaciół i rodzinę przed nimi samymi, nie była tego faktyczną częścią. Toni spojrzała na swój telefon. Nie. Musiała mieć nadzieję, że Livy sama będzie potrafiła się sobą zaopiekować. Nawet jeśli zamieszana była w to jej rodzina, Toni była pewna, że to prawdopodobnie była sprawa związana z Melly albo czymś podobnym. Sprawa, którą łatwo będzie się zająć przez złamanie zwolnienia warunkowego tej kobiety i wsadzenie jej z powrotem prosto do celi. -Zadzwoni do mnie, jeśli będzie mnie potrzebować – upomniała siebie Toni. – Zadzwoni. Chwytając się tej wiary, Toni weszła z powrotem do pokoju, zamykając za sobą drzwi. - W porządku, panowie, wracajmy do pracy. I nie, nie będziemy zmuszać Bo Novikova, żeby zmienił się w swoją zwierzęcą postać i wystawiać go złotej klatce w Sports Center, by świat mógł zobaczyć, jaki z niego prawdziwy dziwoląg. I przestańcie już o to pytać, jeśli możecie!
***
~3~
Z kluczami w ręku, Livy weszła po schodach i do drzwi głównych. Spojrzała na klucze i z powrotem na drzwi. Nie. Musi to zrobić. Nie ma wyboru. Livy włożyła klucz do zamka i znieruchomiała. - Będziesz stale mnie tak śledził? - Tak. Wzdychając, Livy obróciła się, ale skończyła z twarzą przyciśniętą do jego brzucha. Odepchnęła się i wskazała na ulicę. - Na dół – rozkazała. – Na dół. Vic zszedł po schodach i teraz już prawie mogła spojrzeć prosto w jego oczy. Z przestrzenią między nimi, Livy mogła jasno i wyraźnie poinformować Vica, że zrobi to po swojemu. Nie potrzebowała ani jego ani jego pomocy. Doceniała to i tak dalej, ale go nie potrzebowała. Livy zaczęła mówić, ale pomyślała, że teraz jest zbyt daleko od niego. Więc zeszła w dół kilku schodków, zbliżając się, ale teraz znowu był wyższy. Nie podobała jej się myśl, że będzie musiała krzyczeć do niego, iż nie potrzebuje ani jego ani jego pomocy. To wydawało się być w złym guście. Skinęła na niego ręką. Vic się pochylił. - O co chodzi, Livy? - No cóż, nie chcę... - Czego nie chcesz... co? – Vic zmarszczył brwi, gdy nie odpowiedziała. – Livy? Wtedy Livy złapała Vica za kark, przyciągnęła go i pocałowała. Nie wiedziała, dlaczego pocałowała tego faceta. Nie miała pojęcia. Może chodziło o te cholerne wargi. Miał bardzo ładne wargi. I taką przystojną twarz. Co gorsza... Vic oddał jej pocałunek. Jego ramiona otoczyły jej talię, podniosły Livy, a on sam ruszył do przodu, dopóki Livy nie została przyparta do drzwi. Ich pocałunek był rozpaczliwy i żądający i całkowicie nierozsądny. Nierozsądny, ponieważ nie było go w planie Livy. Miała go odesłać, by był bezpieczny. Bowiem zadawanie się z jej rodziną było niebezpieczne. Niewiarygodnie niebezpieczne. A ona nie chciała być powodem tego, by coś stało się Vicowi.
~4~
Ale kiedy oderwał się od niej, jego oczy zatrzymały się na jej ustach, oddech był ciężki, Livy wiedziała, że nie będzie w stanie go przegonić. - Załatwię nam jakieś ciuchy – powiedział, wolno usuwając ręce z jej talii. – I Shena. Będzie w tym dość pomocny. Okej? Livy kiwnęła głową, instynktownie oblizując swoje wargi, co natychmiast przestała robić, gdy Vic zaczął na nią warczeć. Z serdecznym prychnięciem, Vic obrócił się i ruszył do swojego SUV-a. Ale nagle się zatrzymał, piorunując Livy wzrokiem nad swoim ramieniem. - Nie zmuszaj mnie, żebym cię szukał – nakazał. - A co, jeśli? - Olivia. - Żartuję. Żartuję. Będę tu. - To dobrze. Livy obserwowała Vica, dopóki nie wsiadł do SUV-a i nie odjechał. Wypuściła zdezorientowany wydech. Jej serce waliło od tego pocałunku. A jej serce nie waliło tak mocno z żadnego powodu. Może od dobrego seksu, ale tylko od pocałunku? Co właściwie się z nią działo? Ponieważ nie podobało jej się to. Postanawiając nie martwić się tym ponad wszystko inne, Livy odwróciła się do drzwi, otworzyła je i weszła do domu. Zaskoczona zapalonymi światłami, Livy ruszyła korytarzem o marmurowej posadzce, co przypominało jej mały Wersal, obok salonu do schodów, gdzie usłyszała coś, co brzmiało jak odcinek Doktora Phila pochodzący z dużego telewizora... Livy zatrzymała się, nieruchomiejąc na samym środku łukowatego wejścia, a jej spojrzenie skupiło się na dwunastoletnim chłopcu oglądającym telewizję z kanapy. - Kyle? – mruknęła. Z szeroko otwartymi oczami, Kyle Jean-Louis Parker wolno obejrzał się na Livy. - Uh... Livy? Oh. Hm... cześć? - Dlaczego nie jesteś we Włoszech? – zapytała stanowczo Livy.
~5~
Kyle miał wielki talent artystyczny, a rzeźbienie i malowanie były jego największym talentem. Był tak niezwykły, że został przyjęty do prestiżowej włoskiej szkoły sztuk pięknych w wieku jedenastu lat, jednocześnie ucząc się podstaw matematyki i przedmiotów ścisłych, w których miał spore zaległości. Mimo to powinien być we Włoszech otrzymując całą tę wspaniałą edukację, a nie tutaj w środku wynajętego przez jego rodziców domu. Zwłaszcza, że nie powinno go być w wynajętym przez jego rodziców domu, bez rzeczonych rodziców. - Czy Toni wie, że tu jesteś? Kyle wpatrywał się w Livy przez chwilę zanim odpowiedział. - Pewnie. - Jesteś kiepskim kłamcą, Kyle Jean-Louis Parker – oskarżyła go Livy, wyciągając telefon, by zadzwonić do Toni. Były pewnie granice, których Livy nigdy nie przekraczała, gdy chodziło o Antonellę, a one wszystkie dotyczyły rodzeństwa Toni. I dzieciaki to wiedziały. Więc Livy nie miała żadnych skrupułów, by wsypać Kyle’a przed Toni, nawet gdyby to oznaczało, że Toni przyleci tutaj z Rosji na skrzydłach swojej wściekłości. Ale zanim Livy mogła wybrać numer, jakieś ramię sięgnęło zza niej i wzięło telefon. Zaskoczona, obróciła się gwałtownie, wysuwając kły, co sprawiło, że Cooper Jean-Louis Parker natychmiast skrzyżował ramiona na piersi, wkładając ręce pod pachy i wołając. - Tylko nie moje ręce! Tylko nie moje ręce! Livy cofnęła kły i wpatrzyła się w najstarsze męskie dziecko Jean-Louis Parkerów. - Nie twoje ręce? Większość ludzi zabrania mi dotykania ich twarzy. - Mogę grać bez moich oczu – powiedział, uśmiechając się. – Ale nie mogę grać bez moich rąk. – Uniósł ręce w górę. – Te dzieciny są ubezpieczone na wszelki wypadek. Cooper był pianistą, grającym dla ogromnej publiczności odkąd skończył pięć lat. Z całego rodzeństwa Toni, był najbardziej normalny. Przynajmniej tak normalny jak może być cudowne dziecko, przypuszczała. - Co się dzieje? – zapytała Livy. - Dajemy Kyle'owi i całym tym Włochom przerwę.
~6~
Głowa Livy się pochyliła, przyglądając się małemu szakalowi, którego traktowała niczym brata. - Naprawdę? - Oni próbują mnie kontrolować! – krzyknął Kyle z kanapy. – Kontrolować moją błyskotliwość! Muszą zdać sobie sprawę, że nie mogą mnie kontrolować! Ich ograniczone, mało kreatywne umysły po prostu nie rozumieją tego, co próbuję robić! Niech sobie nie wyobrażają… - Przestań, Kyle – wtrąciła Livy spokojnie. - Nieważne – wymamrotał chłopiec. – Nie zasługują na mnie. Coop potrząsnął głową. - Jak to zrobiłaś? Livy była jedną z niewielu osób, których Kyle kiedykolwiek słuchał, ale Livy nie miała pojęcia dlaczego. Chociaż, gdyby miała zgadywać… - Mógł widzieć to, co zrobiłam z tą wiewiórką, która dostała się między mnie, a ten ul na podwórku u twoich rodziców. Wiesz, jaka potrafię być nerwowa, kiedy wiewiórki stawiają opór. Coop zachichotał i zwrócił Livy telefon. Razem wolno przeszli korytarzem do kuchni. Kiedy znaleźli się poza zasięgiem słuchu Kyle'a, Coop powiedział cicho. - Nie dzwoń do Toni. - Nie wchodzę między was, a Toni, Coop. Przecież wiesz. - Wiem. Ale nie ma żadnego powodu, by natychmiast wracała. Cherise i ja kontrolujemy sytuację, a rodzice wiedzą, co się dzieje. - A co się dzieje? Coop uśmiechnął się kpiąco i wzruszył ramionami. - Walczył ze wszystkimi nauczycielami, sprawiając, że inni studenci stawali się morderczy i samobójczy. - Czy tam nie są tylko dorośli studenci? - O tak, są.
~7~
- W takim razie, dlaczego szkoła po prostu się go nie pozbędzie? - Szkoła nie chce go stracić. Powinnaś zobaczyć to dzieło, jakie stworzył na egzamin pół semestralny. – Potrząsając głową, rozchylił trochę usta, jakby Coop szukał odpowiednich słów. – To było... zapierające dech. Skoro Coop myślał, że to było zapierające dech i nawet głośno to przyznał... Livy nie mogła się doczekać, by to zobaczyć. - Więc zdecydowano, że wszyscy potrzebują przerwy. A ponieważ Cherise i ja mamy zbliżający się koncert na Manhattanie, mama i mata pomyśleli, że małe zimowe ferie pomogą Kyle’owi. - Dlaczego nie poślesz go do Waszyngtonu, do waszych rodziców? - Myślę, że mieli nadzieję, że mały tylko dla Kyle’a czas będzie dla niego korzystny. Trochę trudno to zrobić, gdy masz jeszcze pięcioro innych dzieci do opieki. Livy to rozumiała. Z ręką na sercu, nigdy nie miała pojęcia jak ta rodzina tak dobrze dawała sobie radę, tak jak to robiła. Jedenaście szczeniąt, z czego dziesięć z nich było wyjątkowymi talentami, jeden z tych talentów był z pewnością socjopatą – wielu szokowało to, że nie był nim Kyle – więc jak ta rodzina mogłaby się nie rozpaść? I to się nigdy nie stanie. Zamiast tego każde dziecko rozwijało się na swój własny sposób. Problem z Kyle'em, jednak był taki, że nie był po prostu artystą. Był również swego rodzaju pokrętnym psychologiem. Kilkoma odpowiednimi słowami, potrafił zniszczyć wiarę w siebie danej osoby i siłę woli do życia. I chociaż większość jego rodzeństwa była przyzwyczajona do Kyle'a, bardzo pewna swojej własnej błyskotliwości i mogli sobie z nim poradzić, to nadal wywoływało mnóstwo walk. Walk, które mogły działać wszystkim na nerwy. Więc pozwolenie Cooperowi i Cherise – dwójce najstarszych dzieci, kiedy Toni nie było w pobliżu – zaopiekowania się nim nawet na chwilę najprawdopodobniej było dobrym pomysłem. Niestety, to zmieniało postać rzeczy dla Livy. - No cóż, mam nadzieję, że to nie spowoduje, iż Toni wścieknie się na mnie, gdy wróci – powiedziała do Coopa. - Nie martw się. Będę cię krył.
~8~
- Dobra. Dzięki. – Livy obeszła Coopa, żeby wyjść przez frontowe drzwi, ale Coop schwycił ją za ramię, przytrzymując. - Czekaj. Ale dlaczego tu przyszłaś? – Uniósł brwi. – I dlaczego weszłaś przez frontowe drzwi? No wiesz... jak tak pomyślę, to nie widziałem, żebyś tak zrobiła od dekady. Może dłużej. - To nieistotne. – Spróbowała odejść, ale Coop łagodnie szarpnął ją z powrotem. - Livy? - Co? - Myślisz, że tylko Toni wie, co się z tobą dzieje? O co chodzi? Dlaczego tu jesteś? Livy podniosła wolną rękę i opuściła ją. - To... to był długi tydzień. Coop zmarszczył brwi. - A ja otrzymałem zadanie zaopiekowania się Kyle'em. Wszyscy mamy problemy, więc po prostu mi powiedz. - To jest skomplikowane. I naprawdę nie mam czasu, by ci powiedzieć. Muszę znaleźć miejsce… - Możesz tu zostać. - Tu nie chodzi tylko o mnie, Coop. Tylko o moją rodzinę. A z Kyle'em i Cherise, nie mogę ich przyprowadzić… - Przyjedzie twoja rodzina? – zapytał od drzwi zachwycony głos. Livy warknęła. - Kyle… - Miodożery? Przyjadą miodożery, żeby zostać z nami? - Kyle… Kyle klasnął w ręce i zakręcił się w kółko. - Jestem taki podekscytowany! – zawołał radośnie. – Miodożery! Miodożery! Miodożery tutaj!
~9~
Livy spojrzała na Coopa, ale ten tylko zmieszany wzruszył ramionami. - Kyle, co zamierzasz w tej sprawie? – zapytała stanowczo Livy. - Powiedz mi, że przyjedzie twoja matka. Proszę! Myślisz, że tym razem będzie mi pozować? Obiecuję, że tym razem nie zapytam, by zrobiła to nago. Ale musi mieć na sobie coś czerwonego. Ona ma te ostro zarysowane kości policzkowe. – Kyle przestał piać z zachwytu na wystarczająco długo, by przyjrzeć się Livy i dodać. – Przypuszczam, że swój wygląd masz po swoim ojcu, co? Coop ponownie złapał ramię Livy zanim podeszła i udusiła dzieciaka. - Przyjeżdżają miodożery! – jeszcze raz krzyknął Kyle. – Miodożery! – Ruszył biegiem korytarzem prosto do schodów. – Muszę przygotować moje ołówki i podkładkę! Ponieważ przyjeżdżają miodożery! Livy i Coop wpatrywali się w siebie nawzajem przez kilka długich sekund, dopóki Coop nie przyznał tego, co oboje myśleli. - Naprawdę nigdy nie widziałem takiego zachowania.
***
Jessica Ann Ward-Smith, Samica Alfa Sfory dzikich psów Kuzniecov i żona oraz partnerka Samca Alfa Watahy Smith z Nowego Jorku, Bobbiego Ray Smitha, próbowała ubrać swoją córkę w mały T-shirt, który jej kupiła, dla jakoś te próby zmieniły się w szarpaninę. Szarpaninę, którą mały wilkopies wygrywał. - Oddaj mi to, Lissy! Histerycznie się śmiejąc, jej córka wbiła swoje małe stopy w kuchenny stół i wciąż ciągnęła. - Lissy, daj spokój. Mamusia musi iść. Ale jej córka była w tym, co Blayne nazywała strefą wilkopsa, gdzie miała hyperobsesję na punkcie jednej rzeczy. A tą jedną rzeczą, w tej chwili, wydawała się być zabawa w ciągnięcie tego przeklętego T-shirtu. - Ciociu Jessie? – zapytało jedno ze szczeniąt wchodząc do kuchni.
~ 10 ~
- Tak? – warknęła, wciąż próbując odzyskać T-shirt. Chłopczyk wspiął się na krzesło i wyciągnął rączkę, by wziąć jabłko. - Przed domem po drugiej stronie ulicy stoi całe mnóstwo limuzyn. - Tak. Pewnie przyjechał ktoś z Jean-Louis Parkerów, żeby zostać. - Pamiętam ich. Ale ci na zewnątrz nie wyglądają jak Jean-Louis Parkerowie. Wgryzł się w jabłko i przeżuł. – Oni są… szerocy. - Wysocy i szerocy? - Nie. Po prostu szerocy. Tak jak gracze futbolowi. Zdezorientowana Jess wpatrzyła się w chłopca. Jean-Louis Parkerowie byli szakalami, równie szczupłą rasą psów, co dzikie psy. Tak naprawdę, wszystkie mniejsze rasy były stosunkowo szczupłe. Lisy, pumy. Mogła pomyśleć tylko o jednej małej rasie zmiennych, która mogła być szeroka i która była związana z rodziną Jean-Louis Parkerów, i to była rasa... Jess sapnęła, jej ręce skoczyły do ust… co oznaczało, że jej córka, która wciąż desperacko ciągnęła T-shirt, poleciała gwałtownie do tyłu. - Lissy! – Jess obiegła kuchenny stół. – Nic ci nie jest? Lissy wstała na nogi i rzuciła koszulkę do Jess. - Ciągnij! Wzdychając, Jess odwróciła się od córki i szybko ruszyła w stronę frontu domu. Zanim wyszła na zewnątrz, większość jej sfory dzikich psów już stało na werandzie. Kilka szczeniąt również wyszło, ale Jess warknęła i dzieciaki natychmiast wróciły do środka. - Nie podoba mi się to – warknęła Sabina przy Jess, jej rosyjski akcent zawsze stawał się mocniejszy im bardziej niekomfortowo się czuła. - Czy Cherise nadal jest z Johnnym? – Adoptowany syn Jess, błyskotliwy młody skrzypek, zawsze znalazł czas, by poćwiczyć z muzykalną rodziną Jean-Louis Parkerów. Sabina kiwnęła głową i wbiegła do domu. Kilka minut później, wróciła z Cherise i Johnnym.
~ 11 ~
- Co się dzieje? – zapytał Johnny. - Wracaj do domu. Johnny, obecnie dziewiętnastolatek, westchnął. - Sądzę, że oboje musimy przyznać, że jestem trochę za stary, by… - Do środka! Johnny wyrzucił ręce. - Nie cierpię, kiedy zachowujesz się w ten sposób. – Ale przynajmniej mówił to wchodząc już do domu. - Znasz ich? – Jess zapytała Cherise. Zaobserwowała dobrych kilkunastu zmiennych wysiadających z luksusowych aut i limuzyn – podwójnie zaparkowanych na ulicy, jakby to było legalne – i wchodzących do wynajmowanego przez psy domu po drugiej stronie ulicy. Z początku, Cherise potrząsnęła głową. - Nie, nie znam... oh. Oh. – Wskazała na cztery azjatyckie kobiety wysiadające z czerwonego, nie najnowszego Mercedesa. – To matka Livy i jej ciotki. – Obniżyła swój głos ledwie do szeptu. – Jej mama może być trochę... uparta. - Czy to jest uprzejmy sposób powiedzenia suka? – zapytała Sabina. Cherise zastanowiła się nad tym przez chwilę zanim przyznała. - Nie wyzywałaby jej. - Nie wyzywałabym robaka. - Sabina – ostrzegła Jess. – Bądź miła. – Pomyślawszy przez chwilę, Jess odwróciła się do Cherise i powiedziała. – Nie cierpię tego mówić, Cherise, jednak gdy wynajmowałam nasz dom twoim rodzicom, nie myślałam, że będę musiała zrobić zakaz organizowania masowych spotkań miodożerów. Musimy myśleć o szczeniętach. - Ale wątpię, żeby moi rodzice organizowali spotkania, które obejmowałyby jakiekolwiek inne miodożery poza Livy. To znaczy, moja mama zawsze była bardzo miła dla matki Livy, ale tylko dlatego, że to bardzo denerwowało matkę Livy. – Pstryknęła palcami i sięgnęła do tylnej kieszeni dżinsów po telefon. – Pozwól, że skontaktuję się z Coopem. ~ 12 ~
Wybrała numer i przez chwilę milczała. - Hej – powiedziała w końcu do telefonu. – Jestem w domu Sfory Kuzniecow... co się dzieje? Dlaczego te miodożery... co? – Cherise nagle zamrugała, ręką zakrywając swoje usta. – Co takiego? – zapytała jeszcze raz, jej oczy zaczynały zachodzić łzami. – Jak ona się czuje? Wszystko z nią w porządku? – Cherise potrząsnęła głową. – Oczywiście, że będę płakała przy Livy. – Ale płakała już teraz. – To jest... tak, wiem, że ona tego nie cierpi! Dobrze! Powiem im. Okej. Cherise się rozłączyła i wytarła oczy wierzchem dłoni. - Cherise? Co się dzieje? - Cała rodzina Livy zjechała się do domu. Twoje szczenięta będą bezpieczne, a Jean-Louis Parkerowie wezmą pełną odpowiedzialność za dom. Jess rzuciła okiem na Sabinę, ale jej przyjaciółka była tak samo zmieszana jak ona. - Co z Livy? - W porządku. Chodzi o jej… jej tatę. - No tak. Słyszałam, że umarł. - Tak. Słyszeliśmy, że to był jakiś wypadek samochodowym czy coś. Ale… – Jeszcze raz wytarła oczy. – Livy odkryła, że jego ciało zostało wypchane i postawione w mieszkaniu jakiejś kobiety. Przypuszczam, że jej rodzina przyjechała tu, by zastanowić się nad tym, co z tym zrobić. Oszołomiona Jess wpatrzyła się w Cherise. Z wszystkich rzeczy oczekiwała, że szakal powie... to było tysiące mil stąd. - Może zostaniesz u nas na lunch, Cherise? – zapytała Jess, kiedy więcej limuzyn pokazało się na ulicy. – Może nawet na obiad? - A nie powinnam być z Livy? – Cherise zadławiła się odrobinę łzami, by sekundę później wybuchnąć płaczem. – Ona jest rodziną! Jess się uśmiechnęła. - I będziesz w stanie nie płakać przy Livy, jeśli teraz cię odeślemy? - Nieeeee!
~ 13 ~
- Więc najlepiej będzie jak tu zostaniesz, dopóki się nie opanujesz. Pozwólmy Livy załatwić to na jej sposób. Dostała czkawki. - Tak bardzo jej współczuję! - Wiem. Ale to, co możesz zrobić dla niej w tej chwili, to pozwolić jej uporać się z tym samej. - Ale nie chcę, żebyś martwiła się o dom… - Nie martwimy się. – Dlaczego miałaby się martwić? Miodożery z misją miały większe sprawy na ich głowach niż zniszczenie domu podczas pijackiego szału. Ktoś ze sfory Jess wziął, wciąż szlochającą, Cherise do środka domu sfory, a inni podążyli za nimi. Została tylko Sabina i obie kobiety wpatrywały się w drugą stronę ulicy na miodożery wchodzące do budynku. Jess założyła ramiona na piersi. - Mam nadzieję, że oni rozniosą tego, który zrobił tę straszną rzecz ojcu Livy. - Oni są Słowianami, tak jak ja – odpowiedziała Sabina. – I świat spłynie krwią, za to wyrządzone im zło, moja droga. Świat spłynie krwią. Jess skinęła głową zgadzając się na te złowieszcze słowa swojej przyjaciółki i właśnie miała wejść do domu, gdy coś miękkiego uderzyło ją w tył głowy. Spojrzała w dół i zobaczyła T-shirt, a potem podniosła wzrok i ujrzała swoją córkę stojącą w drzwiach. Jedno tłuściutkie małe ramię było przyparte do futryny drzwi, by utrzymać ją na jej mocnych, małych nogach. Drugą ręką wycelowała w Jess i wrzasnęła. - Ciągnijjjjjjjjjjjjjjjjjjj! Kły Jess się wysunęły, ale zanim mogła się ruszyć, za jej córką pojawił się Johnny. Nadal trzymając swoje skrzypce i smyczek, podniósł dziewczynę drugim ramieniem i powiedział. - Pobawię się z nią. Pobawię się z nią. Nie ma powodu, by wpadać w histerię! – I z tymi słowami zniknął w domu. Sabina uśmiechnęła się kpiąco.
~ 14 ~
- Nie wiem, dlaczego tak reagujesz. Mogłaś mieć miłego, nudnego dzikiego psa ze stopniem naukowym i urodzić miłe, nudne szczenięta dzikiego psa. Ale wybrałaś sobie wieśniackiego wilka z niestabilną umysłowo rodziną. Więc teraz masz niestabilne szczenię. Jednak to wielki szok. Czasami robisz coś bez sensu. Jess przyglądała się, jak jej przyjaciółka wchodzi do środka i pomyślała jak bardzo nienawidziła tego, kiedy Sabina miała rację.
Tłumaczenie: panda68
~ 15 ~
Rozdział 19 Livy przytuliła swojego kuzyna Jake’a. Ucieszyła się widząc go. Ostatnio słyszała, że był w Belgii. Ale przyjechał. Prawie tak jak wszyscy inni. Jedynymi, którzy nie odbyli tej podróży, to były młode i rodzice, którzy się nimi opiekowali, tak samo jak najstarsi członkowie rodziny, którzy byli zbyt zmęczeni albo chorzy by podróżować. Z wyjątkiem ciotecznej babki Li-Li, oczywiście. Mogła być stara, ale nie na tyle stara, by nie dowiedzieć się, co działo się w jej rodzinie. Livy przypuszczała, że również ci będący obecnie w więzieniu się nie pokażą, ani też ci, którzy właśnie uciekali przed wymiarem sprawiedliwości, by uniknąć więzienia. Już nawet bez wszystkich Kowalskich, salon wynajętego domu jej przyjaciół był szczelnie wypełniony rodziną Livy i wszyscy czekali na to, co miała im do powiedzenia. To był dziwny moment dla Livy. Gdy wysłała tą niejasną wiadomość do Kowalskich, nakazującą im przyjazd do Nowego Jorku, oczekiwała, że pojawi się tylko kilku. Ale w ciągu dwudziestu czterech godzin... znaleźli się tu wszyscy. Dla niej. - Wszystko z tobą w porządku? – zapytał ją Jake. - Tak. Pochylił się i wyszeptał. - Widziałem ciocię Joan i z nią Siostry Grimm. Nie wyglądała na zadowoloną. Oooh. I twoją stryjeczną babkę Li-Li z jej dużą, niepokojącą blizną na gardle, która mnie przeraża. Ciągle mam wrażenie, jakby zaraz miała zacząć do mnie mówić. - Przestań. - Powodzenia z tym, kuzynko. Chyba że, oczywiście, będziesz mnie potrzebowała, bym obronił cię przed nimi moją jawną męskością? Livy prychnęła i żartobliwie odepchnęła głowę swojego kuzyna.
~ 16 ~
- Powinnaś teraz zobaczyć swoje mieszkanie, Livy – powiedziała do niej Jocelyn, proponując kęsa ciastka, które wzięła z wyżerki, jaką zorganizował Kyle. Tak, Kyle. Wyglądało na to, że jak większość dręczycieli, Kyle był również wspaniałym gospodarzem. Livy odsunęła od siebie ciastko. - Czy Melly przyszła z tobą? - Tak. Jest na zewnątrz. Na telefonie. - Na telefonie? Z kim? – Gdy Jocelyn uniosła brew, Livy westchnęła. – Powiedz mi, że nie rozmawia z kimś, wobec kogo ma zakaz zbliżania się. - Czy wobec swojego byłego chłopaka ma zakaz zbliżania się? - Kilka. - Oh. W takim razie ci tego nie powiem. Livy, niezbyt chętna zajęciem się więcej niż jedną tragedią na raz, skupiła się za to na Kyle'u. Rozmawiał z jej matką i sądząc po wyrazie twarzy Joan, próbował przekonać ją, by dla niego pozowała. Z tak małą ilością odzieży jak to tylko możliwie. - Coop? – powiedziała i wskazała w tamtym kierunku. Cooper, zajęty pogonią za Jakiem, spojrzał tam, gdzie Livy wskazała. Ich oczy się skrzyżowały i obiecał. - Załatwię to. - Dzięki. Coop podszedł do Kyle'a i złapał swojego brata za tył jego T-shirtu, wyciągając go z pokoju. - Nie odpowiadaj już teraz! – Kyle błagał Joan. – Pomyśl nad tym! Twoje piękno musi zostać uwiecznione na wieki! Jocelyn się roześmiała. - Kocham tego dzieciaka. - No pewnie.
~ 17 ~
- Olivia – zawołał ją jej wuj Otto. – Jeden z tych hokeistów, któremu robiłaś zdjęcia, chce się z tobą zobaczyć. Livy spojrzała ku sklepionemu wejściu do salonu i zobaczyła Vica i Shena, stojących tam z dużymi torbami i laptopami. Zgadywała, że więcej sprzętu jest w SUVie Vica. - Nie jestem – Vic warknął na Otto – hokeistą. - W takim razie futbol amerykański? – zapytał Otto. - Wujku Otto – wtrąciła się Livy zanim Vic mógł zacząć ryczeć. – To są moi przyjaciele Vic i Shen. Oni będą mi pomagać. - Pomagać ci, w czym, Olivio? – zapytał jej wuj Balt. – Na to masz nas. A teraz powiedz nam, czego potrzebujesz. Livy spojrzała na Vica, a ten wskazał na schody kiwnięciem głowy. On i Shen ruszyli na górę, by się rozlokować, podczas gdy Livy miała stanąć twarzą w twarz ze swoją rodziną. Stanęła z przodu pokoju i objęła spojrzeniem wszystkie twarze. Livy po cichu przygotowywała się jak zamierza to omówić. Zacznie od podziękowania wszystkim tym, którzy odbyli tę podróż, zanim ostrożnie wyjaśni wszystko to, czego dowiedziała się odkąd znalazła ciało swojego ojca. Ale po wszystkich tych przygotowaniach to, co wyszło z jej ust, było krótkim stwierdzeniem. - Mój ojciec nie żyje. Miodożery wpatrywały się w nią przez kilka długich sekund, dopóki Jake łagodnie nie powiedział. - Wiemy, skarbie. Byliśmy na jego pogrzebie. Livy potrząsnęła głową. - Nie. To nie on był w trumnie. Moja matka włożyła tam jakiegoś innego faceta. Prawda, mamo? Wszystkie głowy obróciły się do matki Livy, a Joan wyrzuciła ręce w górę. - Nawet nie mogę ufać mojej własnej córce, żeby trzymała buzię na kłódkę!
~ 18 ~
- Ty dziwko! – krzyknęła oskarżycielsko ciotka Teddy, jednym palcem wskazując na Joan. – Co zrobiłaś z moim kochanym bratem? - Nic mu nie zrobiłam. Nie zabiłam go. Po prostu byłam pewna, że nie żyje. - Ale nie mogłaś odebrać jego polisy bez ciała. Więc kogo zabiłaś? Jednego ze swoich licznych kochanków, z którymi zdradzałaś mojego kochanego brata? Wzbudzasz we mnie wstręt – warknęła Teddy. - Nic mnie to nie obchodzi. - Przestańcie – spokojnie wtrąciła Livy, nie będąc w nastroju do bójki ani przyglądania się, jak inni walczą. – Tu nie chodzi o moją matkę. Nie chodzi o polisę. Chodzi o to, kto zabił mojego ojca. - Kochałem mojego brata – powiedział Balt, jego oczy były smutne, – ale prawdopodobnie zginął w jakimś barze. Albo przez kobietę. - Nie – powiedziała Livy. – Na mojego ojca zapolowano. Dla rozrywki. Dla sportu. Pokój nagle ucichnął, jakby cała jej rodzina próbowała zrozumieć, co właśnie im powiedziała. - Skąd to wiesz, mała Olivio? – zapytał Balt. – Skąd wiesz, że to jest prawda? - Ponieważ znalazłam mojego ojca wypychanego w jego zmienionej postaci i wystawionego w mieszkaniu kobiety. Śmierć mojego ojca nie wiązała się z kobietą. Nie zdarzyła się podczas bójki w barze. Mój ojciec został zamordowany. Nie dlatego, że był dupkiem – o czym wszyscy dobrze wiemy – ale dlatego, że był zmiennym. Ponieważ dostarczył dobrej zabawy. I, jako córka Damona Kowalskiego, nie odpuszczę tego. Nigdy tego nie odpuszczę. Rodzina nadal milczała. Nie było żadnych histerycznych krzyków. Ani żadnych zaprzeczeń na to, co powiedziała. Zamiast tego, Livy zobaczyła przebiegłe spojrzenia rzucane między rodzeństwem, kuzynami, małżonkami. Balt przyglądał się Livy przez chwilę zanim zapytał. - Czego od nas potrzebujesz, Olivio? To było proste. - Planuję dokonać zemsty na człowieku, który zrobił to mojemu ojcu, i każdemu, kto go chroni albo mu pomaga. A wy mała, łajdacka grupo przestępców pomożecie mi. ~ 19 ~
Balt wolno wstał i podszedł do miejsca, gdzie stała Livy. Wpatrywali się w siebie przez kilka sekund zanim Balt otworzył szeroko swoje ramiona i wciągnął w nie Livy. - Moja mała Olivia! Czynisz nas wszystkich tak dumnymi! Livy obejrzała się na Jake'a i Jocelyn, ale oboje szybko się odwrócili zanim zaczęli się histerycznie śmiać. - Sprawimy, że ten, kto zrobił to naszemu bratu będzie płacił i płacił i płacił, dopóki nic nie zostanie. – W końcu ją uwolnił z uścisku, ale nadal trzymał jedno ramię zarzucone na jej barkach, kiedy stanął przed rodziną. – Teraz świat spłynie krwią… - Albo – dobitnie wtrąciła Livy – po prostu możemy zacząć ścigać tego, kto to zrobił. Tak będzie lepiej niż wyładowanie się na całym świecie. To wydaje się być zbyt nadmierne. - Jeśli jesteś pewna. - Tak, wujku Balt. – Poklepała jego śmiesznie szerokie ramię. – Jestem pewna.
***
Vic pomógł Shenowi podłączył cały jego sprzęt. Znaleźli pokój, w tym ogromnym domu, z biurkiem i krzesłem, więc podjęli ostateczną decyzję, że to będzie ich biuro. Gdy Vic wrócił do swojego domu, by zabrać kilka rzeczy, znalazł Shena, wciąż będącego u niego, oglądającego kanał historyczny, siedzącego na kanapie Vica i chrupiącego długie łodygi bambusa. Z początku, Vic naprawdę się zdenerwował. Nie chciał mieć współlokatora. Zwłaszcza nie chciał mieć Shena za współlokatora. Ale jak tylko Vic powiedział Shenowi, co Livy znalazła w mieszkaniu Allison Whitlan, całe nastawienie pandy się zmieniło. Vic nawet nie musiał prosić Shena o pomoc, bo Shen sam stwierdził, że pomoże. Wstał z kanapy i spakował swój sprzęt. I podczas pakowania, pytał, kilka razy, jak Livy się trzyma, a w jego głosie brzmiała prawdziwa troska. To dużo znaczyło dla Vica, ponieważ Livy dużo znaczyła dla niego. I pomoc w przejściu jej przez to nie będzie łatwe. - Ile masz wzrostu? ~ 20 ~
Kucając obok biurka, Vic podniósł głowę, by zobaczyć, kto od niego mówi. To był Kyle Jean-Louis Parker, co było dziwne. Dlaczego on tu był? Czy jak większość dzieci nie powinien być w szkole? Decydując, że to nie jego sprawa – a poza tym tak naprawdę nic go to nie obchodził – Vic wrócił do swojej pracy i odparł. - Dwieście szesnaście. - Naprawdę? Vic zdał sobie sprawę, że przegapił jeden kabel, i jeszcze raz podniósł głowę, żeby poprosić Shena, by mu go podał, ale stwierdził, że Kyle teraz pochylił się pod biurkiem i znalazł się prawie twarzą w twarz z Viciem. Odruchowo się cofając, Vic warknął. - Co robisz? - Masz zdumiewające kości twarzy. Takie dramatyczne linie. Masz słowiańskie pochodzenie? Vic zmarszczył brwi. - Nie poznajesz mnie, prawda, Kyle? - A powinienem? - Pomogłem uratować twojego brata przed kultem w zeszłym roku. - Którego brata? - Czyżby kult porwał ci więcej niż jednego brata? Wzruszył ramionami. - Nie wiem. Nie bardzo zwracam uwagę na to, co robi reszta mojego rodzeństwa. Ich życia mnie nudzą. Shen, który podłączał sprzęt po drugiej stronie pokoju, nagle wstał, jakby chciał dobrze się przyjrzeć osobie, z którą rozmawiał Vic. I jak tylko zobaczył dwunastoletniego Kyle’a, jego oczy rozszerzyły się na Vica. - Przy okazji – mówił dalej Kyle – czy kiedykolwiek wcześniej pozowałeś? - Nie. I planuję zaczynać teraz. ~ 21 ~
- Byłbyś niemądry, gdybyś odrzucił taką okazję. - Jaką okazję? - Zostania uwiecznionym przeze mnie. Vic nie miał pojęcia jak na to odpowiedzieć. Nigdy nie spotkał dzieciaka o tak dużej arogancji. - Nie masz nic przeciwko byciu nagim, co? - Livy! – wrzasnął Vic, nie mając ochoty kontynuować tej rozmowy. To tylko mogłoby źle się dla niego skończyć. Bardzo, bardzo źle. - Wierz lub nie – powiedział Kyle – Livy rozumie mnie lepiej niż inni. Ona jest artystką. Przynajmniej tak bardzo artystą jak tylko może być ktoś, kto używa aparatu fotograficznego. Ale ona ma doskonałe zrozumienie dla mojej wrażliwości. Moich potrzeb. A to jest znacznie więcej niż rozumie reszta mojej rodziny. Starszy brat Kyle'a pojawił się w drzwiach i Vic odetchnął z ulgą na widok tego mężczyzny. - Pytał cię o pozowanie nago? – zapytał z dezaprobatą Cooper. - W przeciwieństwie do ciebie – Kyle uśmiechnął się kpiąco – nie jestem ograniczony przez śmieszne społeczne normy. Ani nie sprzedałem mojej duszy za umowy płytowe i łatwą karierę. Wierzę, że wyzwanie jest tym, co wyzwala prawdziwy artystyczny geniusz! Cooper stanął za swoim bratem, opuszczając ręce na ramiona chłopca. - Zabierz swoją błyskotliwość i czekaj w swoim pokoju, aż Livy nie skończy. Odwróciwszy chłopca, Cooper popchnął Kyle'a, ale źle wymierzył otwór drzwi i chłopiec uderzył w ścianę obok nich. - Przepraszam, braciszku. Zupełny wypadek. Z rękami przy nosie i ustach, chłopiec spiorunował wzrokiem swojego brata. - Kłamca – warknął zanim wyszedł z pokoju. Cooper odwrócił się do Vica. - Przepraszam za mojego brata.
~ 22 ~
- Żaden problem. - Jesteście tutaj, by pomóc Livy? - Tak. Cooper, to jest Shen Li. - Jego partner w interesach – ogłosił Shen. - Nie jesteś moim partnerem w interesach. - Dobra, nie, dopóki nie zostanie podpisana umowa. Vic zdecydował się nie sprzeczać teraz z tym facetem. To wymagało zbyt wiele zachodu. Cooper zamknął drzwi i zapytał. - Jak Livy się trzyma? Tak naprawdę? Wzruszając ramionami, Vic przyznał. - Najpierw, po prostu to zignorowała, a potem, z tego co wiem, znalazła się w więzieniu za uderzenie gliniarza. Cooper się uśmiechnął. - Możesz to nazwać pięć etapów smutku Livy. Unikanie, za którą przychodzi nieopisana wściekłość, po której następują trzy kolejne etapy unikania. - Nie tym razem – odparł Vic, łapiąc jedną torbę i wyciągając potrzebne kable. – Teraz zmierza prosto do burdy. - Słuchaj – Cooper podszedł bliżej, zniżając głos – musimy na nią uważać. Rodzina Livy nie zawsze kieruje się jej najlepszym interesem. Zwłaszcza, kiedy chodzi o liczenie się z innymi ludźmi. - Nie martw się. Nie pozwolę, żeby coś jej się stało. Szakal wpatrzył się w niego. Wyglądał zupełnie jak Toni – oprócz włosów. Jej były podobne do dzikiego, kręconego bałaganu, ale Coopera były tylko trochę falujące. - Cieszę się, że ma kogoś takiego jak ty, kto pilnuje jej tyłów – oznajmił Cooper. – Livy tego potrzebuje. Czasami może za dużo bierze sobie na głowę, krzywdzi niewinnych ludzi, gdy wydostaje się z kłopotów, i chociaż nigdy tego nie przyzna, ostatecznie czuje się z tego powodu trochę winna. – Cooper otworzył drzwi i wyszedł
~ 23 ~
na korytarz. – I jestem pewny, że żaden z nas nie chce zajmować się czującą się winną Livy, mam rację? Vic wpatrywał się w drzwi jeszcze długo po tym jak Cooper zniknął, dopóki Shen nie pojawił się przy nim i zapytał. - Jakiś problem z dzieciakiem? - Którym? - Tym, na którego wciąż się krzywisz. - Nie. Żadnego problemu. - Uh-hm. - Myślisz, że kiedykolwiek się umawiali? – zapytał Vic. - Kto? - Cooper i Livy? Wydaje się być strasznie... poufały. - A czy ona nie uważa rodziny Toni za swoją rodzinę? - Tak. Tak przypuszczam. Shen wyciągnął pęd bambusa z tylnej kieszeni. - Jest dość przystojny – powiedział jednocześnie chrupią pęd. – Jak na faceta. Taki przystojniak, jakich lubią dziewczyny. Vic spiorunował wzrokiem pandę. - Jesteś po prostu wkurzony, że Kyle nie poprosił ciebie, żebyś mu pozował. - Mogę nie mieć twoich kości policzkowych, ale mam te zachwycające dołeczki!
***
Livy usiadła przy mniejszym drewnianym stole w kuchni, tuż przy oknie, przez które wyglądało się na duże – jak na miasto – podwórko. Melly nadal tam była i nadal gadała przez telefon.
~ 24 ~
Podszedł jej wuj Bart. - Tak – powiedział do Livy. – Musisz usiąść. Przyniosę nam drinki. - Nie mam ochoty na drinka, wujku Bart. - Potrzebujesz drinka. Wypijemy za pamięć twojego ojca. - Wiesz – Livy musiała to przyznać – jego śmierć nie sprawiła, że stał się trochę mniej draniem. Bart zachichotał. - Tak. Był nim. Tak jak nasz ojciec. Kolejny drań. Bart postawił dwie szklanki na stole i nalał do obu wódki. Opuścił swoje potężne cielsko na krzesło naprzeciwko Livy. Nie był grubym mężczyzną. Jak większość miodożerów, jego siła była w jego ramiona i klatce piersiowej. Gdyby był wyższy, wydawałby się mniej ciężki, ale z powodu jego wzrostu był zbyt przysadzisty, jako człowiek. Stukając palcami o stół, Bart powiedział. - Wiem, że nigdy tego nie powiedział... ale twój ojciec był bardzo dumny z ciebie. - Myślał, że bycie fotografem jest głupie. - Prawda. Masz mózg, by dać sobie radę z tą rodziną. A ten, kto daje radę rządzić rodziną zostaje wykluczony z roboty, nawet jeśli nie ma żadnego ryzyka. Ale ty, mała Olivio, byłaś zawsze... - Trudna? - Wszyscy jesteśmy trudni. Jesteśmy borsukami. Ale się różnimy. Zawsze idziemy swoją własną drogą. Jako dziecko, zazwyczaj wszystkich obserwowałaś. Wszystko. Nawet wtedy... zawsze coś knułaś. – Zachichotał jeszcze raz. – Knułaś, jak uciec. Jak się wyrwać. Ale to było okej. - Naprawdę? - Nie każdy może żyć takim życiem. Nie każdy powinien. Niektórzy z nas nie mieli wyboru. To... to jest wszystko, co umiemy. Wszystko, co chcemy wiedzieć. A niektórzy z nas… – Skinął za okno i Livy usłyszała histeryczny krzyk Melly, Dlaczego nie chcesz
~ 25 ~
mnie kochać, ty sukinsynu? do jej komórki. – Niektórzy z nas mają dokładnie to, na co zasługują. - Jednak nie uciekłam zbyt daleko. Jestem tu znowu z wami wszystkimi. - Nie bądź głupia, dziewczyno. Nie wróciłaś. Nigdy nie wrócisz. Ale wciąż jesteśmy rodziną. I kiedy nas potrzebujesz, dzwonisz. Rozumiesz? - Tak. - Dobra. A teraz – sięgnął do kieszeni marynarki i wyciągnął paczkę papierosów – co stało się z twoim ojcem… - W tym domu się nie pali, wujku Bart. Z papierosem zwisającym z jego ust, Bart spiorunował wzrokiem Livy. - Trochę dymu nikomu nie zaszkodzi. Jesteśmy miodożerami. - Tu nie chodzi o nas. Nie ma palenia. Nie chcę również mieć w tym domu węży, żadnych wężt. Absolutnie nic jadowitego i nic większego od pończosznika-zaskrońca, choćby tylko na przekąskę. I tylko wtedy, gdy ten wąż będzie martwy zanim przekroczy drzwi tego domu. - Ale… - Ja tylko pożyczyłam ten dom od przyjaciół. Więc proszę nie zrujnujcie ich domu. - Nie martw się. Będziemy traktować ten dom tak jak traktujemy dom twojej babci. - Dobrze traktujecie dom babci Kowalski tylko dlatego, że zastrzeliłaby swoje własne dzieci strzałą z kuszy w plecy. - Tak. Zrobiłaby to. A nadal myślimy, że ona jest bardziej tolerancyjna niż ty, mała Olivio. Livy prychnęła na to – ponieważ jej wuj miał rację – i sięgnęła po szklankę z wódką, jaką jej nalał. Nie wypiła, tylko trzymała w ręku. Jednak wuj Bart wypił jednym duszkiem i nalał sobie ponownie. - Dobra, oto co do tej pory zaplanowaliśmy... ja i twoi wujowie, zostaniemy tutaj. Tak samo jak Jake i Jocelyn, ponieważ ich lubisz. - A ciotka Teddy?
~ 26 ~
- Ona woli Ritza, więc tam zostanie. - Ritz pozwolił jej na powrót? - Jake dał jej nową tożsamość, więc nie będzie problemu. - Chyba, że personel ją rozpozna... i coś mi mówi, że tak będzie. - Nie nasz problem. Livy się zgodziła. Nie był jej, skoro ciotka nie wiedziała jak zadbać sama o siebie. - Wiesz co, – Livy czuła potrzebę zwrócenia uwagi – nie będzie łatwo znaleźć Frankiego Whitlana. BPC, KZS i Grupa już próbowali i im się nie udało. Bart wpatrywał się w nią. - Kto? - Niedźwiedzie, koty i reszta nich. - Ah, oni. To dlatego, że oni wszyscy mają swoje zasady. Miodożery... my nie mamy żadnych zasad. Znajdziemy tego Whitlana... i znajdziemy każdego, kto mu pomagał. – Wychylił kolejną porcję wódki i nalał jeszcze jedną. – Przecież wiesz, mała Olivio, że twój ojciec nigdy nie ufał w pełni ludziom. Nigdy. - Wiem. - Spotkał się z nimi twarzą w twarz, tylko wtedy, kiedy jeden albo wszyscy z nas, jego bracia, mogli pójść z nim. Powiedział, że w pełni ludzie są zdrajcami wobec siebie, więc jak mogą nie być zdrajcami do nas? - Zwykł mi to mówić, gdy jeszcze siedziałam w dziecięcym krzesełku. - I miał rację, dlatego znam prawdę. - Prawdę? Jaką prawdę? - Postrzelony z jadącego samochodu, wyrzucony przez okno, znaleziony wykastrowany za lokalem ze striptizem… – Bart wzruszył ramionami. – Pochowamy ciało Damona jeszcze raz i będziemy mieli nasz dzień. Ale zabity w ten sposób... upolowany... w ten sposób? To nigdy nie powinno było zdarzyć się twojemu ojcu. Livy odchyliła się na krześle. - Co ty mówisz? ~ 27 ~
- Sądzę, że to był zmienny. To zmienny zwabił twojego ojca... a potem człowiek go zabił. - Nie wiemy tego, wujku Bart. I nie chcę, żebyśmy się rozproszyli. - Rozproszyli? - Zlikwidujemy Whitlana. I tylko Whitlana. - Ktoś go ukrywa go. Pomaga mu. - I będą cierpieć. Ale to nie jest usprawiedliwienie dla Kowalskich, by wpaść w szał zabijania. Wy zbierzcie informacje, a my złapiemy Whitlana. Jeśli, i tylko jeśli, ktoś spróbuje powstrzymać nas przed złapaniem Whitlana, wtedy za to zapłacą. Rozumiesz mnie? Bart uśmiechnął się domyślnie i kiwnął głową. - Masz silną wolę. Jak twój ojciec. Byłabyś świetnym szefem. Livy nie odpowiedziała na komplement. Zamiast tego, spojrzała przez okno w momencie gdy Melly krzyknęła, Wytropię cię! Wytropię cię i sprawię, że mnie pokochasz! - Nie martw się, mała Olivio – powiedział Bart, klepiąc jej rękę. – Upewnię się, że twoja ciotka Teddy zabierze małą Melly ze sobą. Livy uśmiechnęła się do swojego wuja Barta. - Dziekuję.
Tłumaczenie: panda68
~ 28 ~