~ 1 ~ Rozdział 2 Jak zawsze, plany Livy nie ułożyły się tak jak miała nadzieję. Pomimo, że miała zamiar wrócić na Manhattan w noc pogrzebu swojego ojc...
8 downloads
41 Views
590KB Size
Rozdział 2
Jak zawsze, plany Livy nie ułożyły się tak jak miała nadzieję. Pomimo, że miała zamiar wrócić na Manhattan w noc pogrzebu swojego ojca albo, przynajmniej, wcześnie rano następnego dnia, skończyła zostając kolejny cały dzień w Waszyngtonie, pomagając swojej matce kontaktować się z wieloma spółkami ubezpieczeń na życie. Nie dlatego, że kobieta mogła rościć sobie prawo do pieniędzy Damona, ale dlatego, że to oznaczało, że jej matka prawdopodobnie nie będzie zawracała Livy głowy przez następne parę... lat. Jej matka często zapominała jak denerwująca była dla niej Livy, dopóki nie musiała spędzić trochę czasu ze swoim jedynym dzieckiem. Potem wszystkie te wspomnienia odpływały i Livy nie musiała martwić się oglądaniem swojej matki – albo znosić jej – przez wieki. I pomimo sugestii Livy, żeby wyjechała, Toni uparła się zostać. Co, ostatecznie, było dobre. Ponieważ te kobieta wiedziała jak przeprowadzić ludzi przez lotnisko tak szybko jak to było możliwe. - Siadaj tutaj – powiedziała Toni, naciskając Livy w dół za jej ramiona, by usiadła na jednym z bagaży, jakie przyniosła ze sobą. – Złapię taksówkę i wydostaniemy się stąd. Toni odeszła i Livy oparła łokieć o swoje kolano, a brodę na pięści, i wpatrywała się w ruchliwe ulice otaczające lotnisko JFK. Kiedy czekała, nieprzyzwoicie długie nogi i masywne ciała zaczęły iść marszem w jej stronę. Nie poruszyła się ani nic innego, ale zauważyła piszczące dziewczyny i tłum ludzi podążający za w pełni ludzkimi mężczyznami, którzy przechodzili obok. I w tym mniej więcej momencie usłyszała jak niski męski głos warknął. - Nie jestem piłkarzem. A teraz zejdźcie mi z oczu. Po raz pierwszy od kilku dni, Livy się uśmiechnęła. Nie mogła się powstrzymać. Czego właściwie ten facet oczekiwał? Miał prawie dwa dwadzieścia wzrostu. Pewnie ze sto osiemdziesiąt kilogramów. I nawet z tą przystojną twarzą, niesamowicie ostrymi ~1~
kościami policzkowymi i ciemnobrązowo-złotymi włosami, które zwisały w postrzępionych warstwach prawie do jego barków – miał przerażający wygląd. Oczywiście ludzie myśleli, że jest w narodowej drużynie sportowej. Ich inną opcją był mordujący seryjny zabójca z filmu Piątek 13-tego. Livy odczekała aż Vic znajdzie się kilka kroków od niej i wtedy słodko zapytała. - Hej, proszę pana. Mogę dostać twój autograf? Warcząc, Vic odpowiedział. - Nie jestem… Livy? – Vic zatrzymał się tuż przed nią, jego wyraz irytacji stopniowo zanikł i zastąpiony został przez ciekawość. – Co ty tu robisz? - Sprzedaję moją dupę na ulicy za kilka dolców. - Ciężkie czasy? Na szczęście, Vic nauczył się radzić sobie z tym, co niektórzy nazywali poczuciem humoru Livy, niedługo po tym jak się spotkali. Co było dobre, ponieważ Livy tak naprawdę nie wiedziała jak nie zadawać obcym ludziom dezorientujących pytań. Jako artystka, uważała ich zmieszanie za fascynujące. - Wystarczająco ciężkie – odpowiedziała. – Cześć, Shen. - Hej, Livy. Jak twoje włosy. Livy uśmiechnęła się na ten obiegowy żart Shena. Jako miodożer, miała czarne włosy z białymi pasemkami po bokach, podczas gdy Shen, jako panda wielka, miał białe włosy z dużymi plackami czarnych w nich. I jak zwykle żuł te cholerne bambusowe gówno. Ze swoimi kłami, był oczywiście drapieżnikiem. Ale z jakiegoś powodu, chociaż mieli system trawienny mięsożercy, pandy wielkie zjadały bambus. Problemem było to, że pandy potrzebowały dużo bambusa, żeby przeżyć. Mnóstwo. Więc za każdym razem jak Livy widziała tego faceta... on jadł. Jednak, fajne było patrzeć jak kręcił się koło biednego Vica Barinova. Chociaż Livy bardziej widziała niedźwiedzią stronę Vica niż kiedykolwiek widziała tygrysa, to wydawało się, że żadna strona hybrydy nie wiedziała, co zrobić ze słodką, ale czasami gadatliwą, stu osiemdziesięciocentymetrową pandą, która była niemal tak szeroka jak była wysoka. Coś jeszcze Livy i Shen mieli wspólnego. Masywne ramiona na stosunkowo mniejszym ludzkim ciele, które zazwyczaj miało większość zmiennych. Oh. I oboje byli Azjatami. No cóż, jak Jake lubił mówić, Livy jest pół Azjatką, pół Polką, ale caaała jest miodożerem! ~2~
Livy, jednak, miała dużo mniej wspólnego z Vicem, ale działali raz wspólnie, kiedy pomagali Toni ocalić jej braciszka przed kultem Delilah. - Zanim ruszymy dalej – Vic powiedział do Livy – do mojego domu? - A co z nim? Vic uniósł brew. Livy przewróciła oczami. - Nie wróciłam tam odkąd ostatnio mnie stamtąd wyrzuciłeś. - Nie wyrzuciłem cię. Poprosiłem cię ładnie, byś wyszła, żebym mógł wezwać wykonawcę do naprawy tych wszystkich dziur, jakie zrobiłaś. - Musiałam dostać się do środka, prawda? - Ale masz swoje własne mieszkanie. - Skończył mi się miód. - Więc przebyłaś całą drogę do Westchester dla miodu? - Masz naprawdę dobry miód. Vic odetchnął. - Tylko mi powiedz, czy zastanę jakieś dziury, gdy wejdę do domu. - Żadnych dziur. - Czy został mi jakiś miód? - Tak. Został ci miód. - Nie wiem, dlaczego przyjmuję ten ton. Jesteś jedyną osobą, która stale wyżera cały mój miód. Livy uśmiechnęła się kpiąco. - Kiedy w swoich szafkach masz miód przyprawiony rumem … musisz o to pytać. To wywołało u Vica uśmiech, a to było coś, czego nie robił zbyt często. Ale również… ona też nie. Używając swojej bambusowej łodygi, by w nich wycelować, Shen przyznał. ~3~
- Nie rozumiem tego pociągu, jaki macie oboje do miodu. Wpatrzyli się w niego, podczas gdy on chrupał swój bambus, dopóki Vic nie odwrócił się z powrotem do Livy i zapytał. - Podwieźć cię do domu? - Toni poszła złapać taksówkę. Niedługo powinna wrócić. – Przyglądała się przez chwilę Vicowi. Nie widziała go od miesięcy; jego praca bardzo często zmuszała go do wyjazdów z kraju. – Co robisz z powrotem w Stanach? Czy też temperatury poniżej zera na Wschodnim Wybrzeżu, gdzie przyjechałeś, mają dać ci odpoczynek od tych łagodnych rosyjskich zim? - Mam informacje o naszym starym znajomym. - O tym Whitlanie? Wciąż go szukają? Vic kiwnął głową. - Tak. - Myślisz, że teraz już go złapią. Jak trudno znaleźć kogoś w dzisiejszych czasach? - Ten facet wie jak zniknąć. Livy wzruszyła ramionami, niespecjalnie się tym przejmując. Miodożery nie zawracały sobie głowy problemami innych zmiennych. Widzieli tylko siebie, jako miodożery, a nie jako część większego wszechświata zmiennych. Dobre było to, że większość innych ras tak naprawdę ich lubiła, a niektórzy nawet nie wiedzieli, że miodożery istnieją. - A co z tobą? – zapytał Vic. – Co ty tu robisz? - Właśnie wracam z Waszyngtonu. - Odwiedzałaś rodzinę? - Zmarłą rodzinę. – Livy zachichotała na swój własny żart, ale kiedy Vic i Shen jedynie wpatrywali się w nią, dodała. – Przepraszam. Kiepski żart. Byłam na pogrzebie. Vic zmarszczył brwi, co sprawiło, że wyglądał jeszcze bardziej przerażająco, ale Livy wiedziała, że to jest właśnie jego twarz. Jego przystojna, ale przerażająca twarz. Boże, te kości policzkowe są zdumiewające. - Współczuję, Livy. Kto umarł? ~4~
- Mój ojciec. Obaj mężczyźni zamrugali, a ona zdała sobie sprawę, że ich zaskoczyła. - Livy… – Vic spojrzał na Shena i z powrotem na nią. – Mój Boże, bardzo mi przykro. - W porządku. - Na pewno? Livy wzruszyła ramionami. - Nie byliśmy blisko. - Mimo to. To twój ojciec. - Rzuciłam kiedyś w niego kijem baseballowym – przyznała się obu mężczyznom. – Trafiłam go prosto w głowę. Padł nieprzytomny, na jakieś, dobre trzydzieści minut. Shen odetchnął. - Oh. Nieźle. Ale Vic nie chciał być zbyty. - To jednak nadal twój ojciec. Wiem, że to musi być ciężkie dla ciebie. - Nie tak ciężko, jak wtedy, gdy w końcu się ocknął i zaczął ścigał mnie z tym kijem baseballowym. Jednak mnie nie złapał. Jestem superszybka, gdy biegnę... uciekam. Vic wpatrywał się w nią przez chwilę zanim w końcu stwierdził. - Chcę niezgrabnie cię przytulić. Livy spojrzała na niego. - Niezgrabnie? - Żadne z nas nie jest bardzo dobre w okazywaniu uczuć, więc całkiem mocno przypuszczam, że jakiekolwiek fizyczne spotkania między nami będą niezgrabne. To rozśmieszyło Livy i niewiele już o tym myśląc, wstała i zawinęła swoje ramiona wokół pasa Vica, ściskając go tak jak nawet nie uściskała matki, gdy wyjeżdżała na lotnisko, by wrócić do Nowego Jorku. Vic uścisnął ją również i, jeśli Livy się nie pomyliła, pocałował czubek jej głowy. ~5~
- Gdyby czegoś potrzebowała – odezwał się Vic – po prostu daj mi znać. - Dzięki, Vic. Livy się odsunęła. Nie dlatego, że miała dosyć tego uścisku – bo był zadziwiająco miły – ale dlatego, że wyczuła jak ktoś bierze jej walizkę na kółkach, którą wzięła ze sobą na tę podróż. Używając stopy, Livy przewróciła walizkę, obróciła się i niemal zawinęła ręce wokół gardła człowieka, gdy nadbiegła Toni krzycząc. - To taksówkarz! To taksówkarz! Livy zabrała ręce. - Oh. Przepraszam. - On tylko pomagania przy bagażu – wyjaśniła Toni. Poklepała nogę Livy, starając się by usunęła stopę z bagażu. Gdy Livy nie usunęła jej dość szybko, klepanie zamieniło się w mocne klepnięcie. Livy usunęła stopę i kierowca szybko wziął jej torbę i skierował się do czekającej taksówki. Toni spiorunowała ją wzrokiem, co wywołało u Livy chichot. Potem Toni uśmiechnęła się do Vica. - Hello, Victor. - Cześć, Toni. Jak się masz? - Świetnie. – Toni poklepała ramię Vica, pomachała do Shena, chociaż wcale go nie znała, i podążyła do taksówki. - Muszę iść. – Livy uśmiechnęła się do Vica. – Może się jeszcze zobaczymy. - Nadal pracujesz w Sports Center? – zapytał. Livy westchnęła. - Oczywiście. A gdzie indziej miałabym być? W Paryżu? Mediolanie? Może w środku jakiejś wielkiej wojny? Dlaczego miałabym tam być, skoro mogę robić zdjęcia olbrzymich facetów, balansujących na wąskich łyżwach i szarżujących wkoło po lodowisku, którzy gonią za małym czarnym krążkiem? Ponieważ to jest fascynujące.
~6~
- Więc praca dobrze idzie? – zapytał Vic z poważną miną. Livy uśmiechnął się złośliwie. Łajdak. - Na razie. Livy wsiadła do taksówki obok Toni i zatrzasnęła drzwi. - Hm – odezwała się Toni. - Co? - Nic. - Wytłumacz mi, w jakim punkcie naszej przyjaźni jest powiedziane, że kiedykolwiek wyraziłam posiadanie jakiejkolwiek tolerancji na dziewczyny, które bawią w tę szczególną grę? - Dobra – odparła Toni. – Po prostu zauważyłam, że Vic patrzył na ciebie, dopóki nie wsiadłaś do taksówki. - Tak? - Jego przyjaciel był zajęty wpatrywaniem się w cheerleaderki drużyny piłkarskiej albo tancerki, albo kimkolwiek one tam były, które akurat przechodziły obok nich. Ale Vic patrzył na ciebie. - I? Do czego zmierzasz? Toni wzruszyła ramionami i wyjrzała przez okno. - Tylko mówię. - Jeszcze raz – Livy czuła potrzebę wyjaśnienia tego – mam małą tolerancję na ten rodzaj dziewczyn.
***
- Źle się czuję – powiedział Vic do Shena, gdy szli w stronę samochodu, który zostawił na długoterminowym parkingu na lotnisku, kiedy wróci do miasta. - Z czym? ~7~
- Livy. Nie miałem pojęcia, że jej tata umarł. - Nie wyglądało, żeby byli blisko ze sobą. - To co? On wciąż jest jej ojcem. - Nie wszyscy są tak blisko związani ze swoją rodziną jak ty. - Co to ma znaczyć? - To znaczy, że ty i ja jesteśmy blisko z naszymi rodzinami. Mój ojciec umiera? Siedziałbym sam w moim domu przez kilka tygodni, szlochając i jedząc łodygi bambusowe ku czci jego pamięci. Ale nie każdy zareagowałby na śmierć w taki sposób jak ja. - Jednak... czuję, że powinienem coś zrobić. - Na przykład co? - Nie wiem. Miałem nadzieję, że ty masz jakieś pomysły. - Wiesz, co pomaga mi mieć świetne pomysły? Vic westchnął. - Darmowy obiad? - W steakhouse, w którym nie boją się dodać surowego bambusa do menu. - Chcesz, żebym zapłacił za nas, bo chcesz iść do Van Holtz Steak House? – Ta prowadzona przez zmiennych placówka, obsługująca wszystkie gatunki i rasy, była jedyną restauracją, jaką Vic znał, oferującą surowego bambusa, jako przystawkę. Shen podniósł i opuścił swoje ręce zanim wykopał kolejną krótką łodygę bambusa z paczki, którą miał schowaną w kieszeń dżinsowej kurtki. - Chcesz pomysłów, prawda? Moje pomysły nie są za darmo.
***
Livy weszła do swojego mieszkania, zostawiając torbę przy drzwiach. Nawet nie włączyła światła. Niewiele było do oglądania. Jakieś gówniane meble, które kupiła na ~8~
wyprzedaży. Telewizor, który włączała, gdy była w domu, żeby grał w tle. I sterta książek. Lubiła czytać. Coś, czym jej rodzice się zachwycali, gdy miała tylko trzy lata, a co stało się mniej fajne, kiedy bardziej wolała spędzać czas na czytaniu niż braniu udziału w rodzinnych zabawach i informacyjnych zajęciach na temat Jak wyciągać portfele z tylnych kieszeni bez zostania złapanym, organizowanych co kilka tygodni dla najmłodszych dzieci. Ale rzeczywistości mieszkania Livy nie można było uniknąć. Było tak urządzone, żeby można było z łatwością je porzucić na pierwszą oznakę kłopotów. I miała to miejsce tylko dlatego, że Toni wciąż nalegała, Musisz mieć swoje własne miejsce. Musisz żyć tak jak normalna osoba. Najwyraźniej Toni nie pomyślała o serii bezpiecznych domów pozakładanych na całym świecie przez rodzinę Livy, by żyć jak normalna osoba. Więc Livy utopiła pieniądze w tej jednej sypialni, która tak naprawdę nie miała łóżka. Rzadkimi czasy zostawała tutaj, spała na kanapie, a sypialni używała, jako biura. I jak tylko Livy weszła do tego szczególnego pokoju, musiała wyjść jeszcze raz. Rzeczywistość była taka, że pomimo tego, iż Livy zajmowała się fotografią, to nie tworzyła żadnej prawdziwej sztuki. Nie wiedziała, kiedy to się stało. Kiedy to źródło ciągłego tworzenia wyschło. Ta inwencja twórcza była z nią odkąd miała sześć lat, bo wtedy to zaczęła bawić się aparatem, który jej ojciec przyniósł do domu z małego jednonocnego włamania, gdy potrzebował trochę dodatkowej gotówki. W środku był film i kiedy zużyła go całego, naciskała na ojca, by oddał kliszę do wywołania. Nawet jej rodzice byli wstrząśnięci jak dobre były niektóre z jej zdjęć. I ani jedno nie było zwykłym rodzinnym zdjęciem ani obrazem kwiatu. O, nie. Zdjęcia przedstawiały obrazy jakiegoś bezdomnego w śródmieściu, nastoletnie dzieciaki palące trawkę i pełnokrwistego niedźwiedzia wałęsającego się po mieście. To naprawdę przeraziło jej matkę, gdyż z fotek wynikało, że Livy spędziła ten czas na kolanach niedźwiedzia, i jej rodzice w końcu zdali sobie sprawę, że ich sześcioletnia córka wałęsa się po mieście sama, gdy ich nie było w domu, gdy pracowali nad następnym skokiem, czy też kłócili o coś śmiesznego. Oczywiście ich próby powstrzymania ich córki przed włóczeniem się trwały około... tygodnia, dopóki nie nadszedł ich następny skok. Wtedy Livy, mając wolna rękę, mogła ruszyć ścieżką fotografiki. Przeczytała każdą książkę, jaką mogła dostać w swoje ręce. Od ściśle technicznych po duże wydania albumowe takich artystów jak Ansel Adams czy Dorothea Lange. Przestudiowała wszystkie kolorowe magazyny, w tym te z modą, by nauczyć się jak zrozumieć oświetlenie i cień. Gdy była starsza, kupiła stare aparaty i ~9~
fotograficzne wyposażenie, rozebrała je, a następnie uczyła się jak złożyć je ponownie razem, by poznać wyposażenie wewnątrz i z zewnątrz. Szczerze, tak daleko jak Livy pamiętała, nigdy nie rozstawała się ze swoim aparatem. Obojętnie czy wisiał jej na szyi, zwieszał się z ramienia, czy był w szybkim zasięgu wewnątrz jej torby, Livy zawsze miała go przy sobie, ponieważ nigdy nie wiedziała, kiedy jakiś widok zwrócić na siebie jej uwagę. Ale przez ostatni rok... to nie był przypadek. Miała przy sobie aparat, ale zauważyła, że używa go coraz mniej. Dopóki ostatecznie nie zostanie wepchnięty na dno jej plecaka wraz ze szminką, której nigdy nie użyła i gumą, o której zapomniała, że tam jest. Czego jednak ludzie nie rozumieli, to utrata chęci, utrata zainteresowania fotografiką i sztuką, a to raniło Livy. Fizycznie. Prosto w pierś. I zmuszanie się do wymyślania czegoś interesującego w swojej codziennej pracy w Sports Center bolało tak samo. To było jak wyrywanie zęba bez znieczulenia. Każde zdjęcie, jakie robiła, było jak tortura. Jednak nie wiedziała dlaczego. Zajmowała się normalną fotografiką przez wiele lat, by płacić rachunki. Była asystentką – czasami ta niewdzięczna robota zależała od tego, dla kogo pracowałeś – garderobianej na zdjęciach do mody. Pracowała w studiu portretowym w centrum handlowym, co wiązało się z kontaktami z irytującymi rodzinami. Wykonała każde niewdzięczne niezbędne zadanie, ponieważ to była fotografia, a każde dodatkowe zajęcie, jakie dostawała, prowadziło do doskonalenia jej sztuki. Więc, co do diabła się działo? Dlaczego teraz to była dla niej taka walka? Livy nie wiedziała. To, co wiedziała to, że ma wystawę w galerii za kilka tygodni i absolutnie nic nowego. Nadal zapewniała kustosza, że będzie miała coś nowego. Coś nowego, przekonującego i zdumiewającego. Ale kłamała na potęgę. Nic nie miała. Absolutnie nic. Livy wróciła się do salonu i usiadła na krawędzi kanapy. Byli tacy artyści, którzy wykorzystywali ból straty – jak utrata ojca – by naprawdę odkryć potężne demony, które ich nawiedzały. Livy, jednak, podniosła pilota od telewizora i go włączyła. Gdy wyciągnęła się na kanapie, zadrgała jej komórka. Sięgnęła i wyciągnęła go z tylnej kieszeni. To był Vic.
~ 10 ~
I znowu, jeśli czegoś potrzebujesz... albo jeśli chcesz pogadać. Jestem tu. Livy uśmiechnęła się nieznacznie. Vic nie był aż tak przerażający jak wyglądał. Był po prostu miłym facetem. Wysłała mu podziękowania i rzuciła telefon na stolik.
***
- Co powiedziałeś? – zapytał Shen, jednocześnie zjadając z przyjemnością swój befsztyk w czosnkowej panierce doprawionej surowym bambusem. - Po prostu powiedziałem jej, że jestem tutaj, gdyby mnie potrzebowała. – Vic odłożył telefon. - To było miłe. - Tak. Shen wpatrywał się w niego przez chwilę zanim zapytał. - Nie myślisz chyba, że to wystarczy, prawda? - Jej ojciec umarł! To wielka sprawa. Nie myślisz, że to wielka sprawa? - To byłoby okropne dla mnie. Okropne dla ciebie. A ona wydaje się, jakby po prostu przeszła przez to. Widziałem ją kiedyś z tym samym wyrazem, gdy jadła czekoladowo-krówkowy deser lodowy w restauracji w Sports Center. Który był prawie bez wyrazu. Jak ktoś może nie mieć wyrazu twarzy podczas jedzenia czekoladowokrówkowego deseru lodowego? - To tak osądzasz ludzi? Po ich wyrazie twarzy, gdy jedzą czekoladowo-krówkowy deser lodowy? - Albo dlatego, że jedyny raz, gdy widziałem zmianę jej wyrazu twarzy był wtedy, gdy zaatakowała piłkarza, samca lwa. - Prosił się o to. Klepał ją po tyłku. - Prawda. Prosił się. Ale nadal myślę, że oderwanie części skóry na jego głowie było zbyt silną reakcją. Zwłaszcza wtedy, gdy obaj wiedzieliśmy, że było to zrobione rozmyślnie. Wiesz, jakiego hyzia mają samce lwów w sprawie swoich włosów.
~ 11 ~
Vic spojrzał na swój posiłek. Dwukilogramowe pierwszorzędne żeberko z panierką pieprzowo-miodową. Doskonałe zarówno dla jego tygrysiej jak i niedźwiedziej strony. - Nadal myślę, że powinienem coś dla niej zrobić – przyznał Vic. - Poślij jej kwiaty. Vic i Shen spojrzeli jednocześnie na swój posiłek , popatrzyli na siebie, aż w końcu powiedzieli razem. - Nieee.
Tłumaczenie: panda68
~ 12 ~
Rozdział 3
Livy wysiadła z windy i skierowała się do swojego biura. Gdy szła, słyszała swoje imię. Ludzie posyłali różnego rodzaju pozdrowienia, ale nie odpowiadała. Nie była dobra w pozdrawianiu. Uważała je za irytujące. Idąc korytarzem, Livy nie zaglądała do innych biur. Nie patrzyła na ludzi przechodzących obok. Po prostu trzymała opuszczoną głowę i szła dalej. Tak właśnie Livy przeważnie się poruszała... chyba, że miała w ręce aparat. Livy pchnęła drzwi od swojego biura i weszła do środka. Nie miała olbrzymiego biura w podziemnych kondygnacjach Sports Center, gdzie wszelkiego rodzaju zmienni przychodzili grać w ich niebezpieczne gry zmiennych, ale jednak było całkiem spore jak na właściwą pozycję firmowego fotografa. Dwa albo trzy lata temu, Livy nigdy nie przyszłaby do Sports Center. Nigdy nie miała powodu. Ale jej sprawy finansowe się zmieniły. Kiedyś, Livy pięła się do góry. Podróżowała do wielu części świata i robiła ten rodzaj zdjęć, które wiedziała, że przyszli artyści będą studiować. Ale potem, no cóż... miała pewne... problemy. Pokłóciła się z kilkoma redaktorami. Wkurzyła kilka krajów. I wciąż była prześladowana przez reputację swojej rodziny. Jej kuzyn Jake miał, więcej niż jedną okazję, by uprzejmie zaproponować jej załatwienie nowej tożsamości. Mógł to załatwić. To była jego specjalność. Ale Livy nie była zwolennikiem uciekania. Obojętnie czy to dotyczyło ucieczki przed tym, kim była, czy ucieczki przed wkurzoną hieną, to było sprzeczne ze wszystkim, czego została nauczona przez jej rodziców. Miodożery nie uciekają. One walczą. Oczywiście, nieco trudno było walczyć, kiedy kraj cofał czyjąś wizę, by pokazać swoją niechęć do ciebie. Chociaż na początku, nic z tego się nie liczyło. Pewnie, że mogli zabrać jej wizę, cofnąć pozwolenie na wejście do Luwru bez uzbrojonych, śledzących ją, strażników i
~ 13 ~
zmusić do uczestniczenia w pieprzonych zajęciach z kontrolowania gniewu. Ale jednej rzeczy, której nie mogli zrobić, to odebranie jej sztuki. Niefortunnie, jednak, wydawało się, że zrobiła to sama sobie. Po roku robienia zdjęć facetom, którzy uważali sport za prawdziwą karierę, Livy już dłużej nie myślała o sobie, jako o artystce. Kiedyś była uznawana za wyjątkowy talent, ale teraz była po prostu jakąś laską, która robiła ładne zdjęcia fizycznie doskonałych ludzi. To nie było wyzwanie. To była praca. Livy rzuciła plecak na podłogę i opadła na krzesło za biurkiem. Leżały na nim stosy odbitek, które musiała przejrzeć. Zdjęcia zmiennych z zespołów pochodzących z obszaru trzech stanów, którzy grali w futbol, hokej, piłkę nożną, koszykówkę i w cokolwiek jeszcze, czym się nie interesowała. To były zawodowe drużyny. Albo jak Livy lubiła je nazywać, drużyny penisów. Dobra. Racja. To nie było fair. W odróżnieniu od sportów w pełni ludzi, wiele kobiet było w zawodowych drużynach zmiennych. Ale większość z nich to były niedźwiedzice i mocno-uzbrojone tygrysice. Więc Livy nie była pewna, czy to się liczy. Livy usiadła przy biurku, patrząc wprost przed siebie, telefon drgał w jej tylnej kieszeni, komputer dzwonił informując, że przyszedł e-mail. Livy zignorowała to wszystko. Ale naprawdę nie mogła zignorować wysokiej, pięknej kobiety, która nagle wypełniła futrynę drzwi. No cóż, mogła ją zignorować, ale próbowała tego wcześniej i dostała cios w twarz za jej fatygę. A powód? Martwiłam się, że nie żyjesz... i właśnie sprawdziłam, że nie. Nie cieszysz się, że kogoś to obchodzi? Cella Malone zapytała wtedy bez żadnego śladu ironii. - Hej, Livy. – I tu nadeszła spodziewana smutna twarz. Wyraz twarzy, który każdy używał, gdy ktoś, kogo znał, miał śmierć w rodzinie, ale tak narawę nie znali tej osoby, która umarła. Toni wybuchła płaczem na tę wiadomość. Ale ona dobrze znała Damona Kowalski, raz nawet dając radę przekonać ojca Livy, by zapłacił za szkołę sztuk pięknych używając do tego ekstremalnego poziomu winy. Ale bardziej smutna była twarz tygrysicy, która trenowała Mięsożerców, drużynę hokejową z Nowego Jorku.
~ 14 ~
- Jak się trzymasz, skarbie? Livy przelotnie zastanowiła się czy odpowiedzieć i zobaczyć, czy kobieta po prostu wyjdzie, ale... nie była w nastroju, by zostać uderzoną. Ponownie. - Mam się dobrze. Cella posłała jej Bądź dzielna, mała. Bądź dzielna wyraz twarzy. Nie mogąc już dłużej utrzymać swojej fasady – a dla Livy, pięć sekund utrzymywania fasady było cholera prawie rekordem – zapytała. - Potrzebujesz czegoś, Cella? - Wiem, że to jest twój pierwszy dzień po powrocie… – Livy obserwowała jak tygrysica walczy z pomysłem dania Livy pracy w tym trudnym czasie. Zapisując to na irlandzko-katolicką winę, czym nawet katolicki miodożer nigdy się nie martwił, Livy zdecydowała się odpuścić kobiecie. - W porządku – uspokoiła ją Livy. – Ja, hm, potrzebuję czegoś do robienia, by usunąć z myśli te rzeczy. – To było to, co ludzie mówili, gdy przechodzili przez żałobę, prawda? To dobrze brzmiało. Jak coś, co słyszała na jednym z tych zrobionych-dlatelewizji filmów, który miała włączony w tle wczoraj wieczorem, gdy nie spała grając w gry komputerowe. - Jeśli jesteś pewna – asekurowała się Cella. - Jestem pewna. Czego potrzebujesz? Malone uniosła zdjęcie, 25 na 20, jednego ze swoich graczy. - Czy jest możliwe, żebyśmy mogły sprawić, żeby on wyglądał mniej... jak seryjny zabójca? Livy wpatrzyła się w zdjęcie. - Ten facet ma prawie dwa metry trzydzieści, waży niemal dwieście trzydzieści kilo, i brakuje mu części jego twarzy. - Nie brakuje. – Malone spojrzała na zdjęcie. – To są tylko ślady po pazurach… jego żony. Uroczej lwicy. – Pochyliła się odrobinę i szepnęła. – Otrzymanych podczas ferworu namiętności, jak słyszałam.
~ 15 ~
- Więc nie muszę wkładać do jego szafki broszurki na temat Jak powstrzymać przemoc domową? Tygrysia wpatrywała się w Livy, nie łapiąc w ogóle tego tandetnego żartu. Zanim podjęła tę pracę, Livy spędzała większość swojego czasu z pełnymi ludźmi. Jak większość nosicieli wirusa WZW 1, który kręcił się wokół innych nosicieli albo w pełni ludzi. To było rzadkie dla miodożera, by kręcił się wokół tylu innych ras i gatunków zmiennych, i Livy często musiała sobie przypominać, że życie wśród zmiennych było... inne. Zmienni samce często szanowali swoje partnerki, ponieważ gdyby tak nie było, wiedzieli, że reperkusje będą szybkie i długoterminowe. A gliny były rzadko w to wplątywane. Schronienia nigdy nie używane. Więc te tandetne żarty, jakie słyszała u w pełni ludzi – których ona, tragicznie, nie omieszkała używać – większość zmiennych nie łapała. Kiedyś ojciec Livy popchnął jej matkę podczas bójki, a to było wtedy, gdy jego picie właśnie zaczynało stawać się coraz gorsze. Joan Kowalski wzięła za to odwet przybijając jego rękę do stołu kuchennego nożem do steków. To, oczywiście, go nie zabiło... ale przypomniało Damonowi jak daleko może posunąć się ze współ zmiennym. Zwłaszcza z kobietą. - Chcesz, żebym usunęła jego blizny? Czy odbudowała jego szczękę? – zapytała w końcu Livy, gdy tygrysica nadal się tylko w nią wpatrywała. - Nie wiem czy jego fanom, by się to spodobało. – Cella wciąż przyglądała się zdjęciu. – Może moglibyśmy włożyć mu kapelusz na głowę. Livy podrapała się w policzek. - Kapelusz? Chcesz, żebym zrobiła mu zdjęcie w kapeluszu? - Uh-huh. Tylko, żeby trochę przykryć jego twarz. Kilka lat temu, na takie coś Livy by podskoczyła, warknęła, że nie może pracować w takich warunkach i wyszła jak burza. Gdyby foto edytor był niegrzeczny w swoich ocenach; wtedy Livy skoczyłaby mu do twarzy. Tym razem, jednak, walka całkowicie jej nie obchodziła, a Livy tylko wzruszyła ramionami i powiedziała. - Pewnie. Użyjmy kapelusza. Malone zamrugała i teraz obserwowała Livy.
1
WZW – wirusowe zapalenie wątroby typu B
~ 16 ~
- Naprawdę? Nie masz nic przeciwko? - Nie. - Okej. – Malone położyła zdjęcie na biurku Livy i ruszyła do drzwi. Zatrzymała się, spojrzała z powrotem na Livy, kiwnęła głową i wyszła. Jak tylko została sama, Livy okręciła krzesło tyłem do drzwi tak, że teraz wpatrywała się w ścianę za sobą. Miała kilka odbitek zdjęć, które planowała wykorzystać na wystawę w galerii, ale nawet ich nie obejrzała. Nic nie widziała. Po prostu patrzyła prosto przed siebie i czekała. Na co? Livy nie miała pojęcia.
***
- Jak tolerujesz ten hałas? – zapytała Dee-Ann Smith, spoglądając gniewnie tymi zimnymi, martwymi, podobnymi do psich oczami. Siedziała za biurkiem, na którym nie było absolutnie niczego. Ani komputera. Ani papieru. Ani telefonu. Nawet małej lampki. Było tylko krzesło po jednej stronie, dwa krzesła po drugiej i metalowe biurko pomiędzy. I było coś cholernie niepokojącego w tym wszystkim. Ta kobieta przegapiła swoje prawdziwe powołanie, jako radziecki agent podczas zimnej wojny. Komuniści faktycznie mogliby wygrać mając ją po swojej stronie. Vic wzruszył ramionami. - Jaki hałas? - Ten hałas. – Wskazała na Shena, który usiadł obok niego, i żuł swój bambus. - I co z tym? – zapytał ją Vic. - To cię nie denerwuje? - Nie tak bardzo jak najwyraźniej denerwuje ciebie. – Vic podniósł ręce, a potem opuścił. – Słyszałaś cokolwiek z tego, co ci powiedziałem? Zanim Dee-Ann mogła odpowiedzieć, Cella Malone nagle wpadła w drzwi, a jej ramię uderzyło w bezbronne drewno. - Przepraszam za spóźnienie – powiedziała Cella, uśmiechając się do Vica i Shena. – O czym rozmawiamy?
~ 17 ~
- Zastanawiałam się czy to żucie bambusa nie działa Vicowi na nerwy. Usta Vica opadły na słowa Dee. To było jej główne zmartwienie? Cella, stojąca teraz przy Dee po drugiej stronie biurka, położyła ręce na swoich biodrach i spojrzała na Shena. - Sądzę, że mogę się do tego przyzwyczaić. Poza tym, jak u mężczyzny, z pewnością są gorsze rzeczy, jakie może robić. Dee burknęła. - Masz rację. - I spójrzmy prawdzie w oczy, wy psowate macie bardzo niską tolerancję na dźwięki. - Wszyscy zmienni są wrażliwi na dźwięki. - Owszem, ale wy szalejecie na większość najmniejszych hałasów. I kiedy podróżuję z drużyną i wszyscy słyszymy syrenę, tylko psowate zaczynają całe to przeklęte wycie. - Nie ma nic złego w dobrym wyciu, kocie. Lepsze od syczenia podobnego do powoli spuszczanego powietrza z poduszki powietrznej. - Dostaję już bzika – zawołał Vic i patrzył jak dwie kobiety powoli zwracają swoją uwagę bezpośrednio na niego. – Bzika – warknął zza zaciśniętych zębów. - Jakiś problem? – zapytała go Dee-Ann. - Dlaczego przebyłem całą tę drogę, skoro to była strata czasu? - Nie martw się. Dostaniesz zapłatę za swoje informacje. Kątem oka, Vic zobaczył grymas Shena. I nie bez powodu. Nie był jakimś szczurem podobnym do Bohdana, biegającym wkoło, sprzedający informacje za kasę albo wymykający się kłopotom. A to go denerwowało, kiedy ludzie zachowywali się tak, jakby taki był. Vic wstał i przeszedł wokół nóg Shen. - Zatrzymaj się, chłopie. - Skończyliśmy, Dee-Ann.
~ 18 ~
- Stój! Vic się zatrzymał. - Zamknij drzwi, chłopie. Vic zerknął na Dee-Ann. Po chwili, cofnął się i zamknął drzwi. Dee-Ann przeniosła się z krzesło na biurko, opierając tyłek o metal. Skinęła na Cellę i tygrysica się pochyliła. Szeptały między sobą prawie przez minutę zanim ponownie skupiły się na nim. W końcu, Vic nie mógł już tego znieść. - Co się dzieje? - Kierownictwo – odezwała się Cella – wycofuje się z poszukiwań Whitlana. - Jak długo to już trwa? - Kilka miesięcy. - Dlaczego? - Nie jesteśmy pewni. Ale oni z pewnością nie dają na to tyle środków ile powinni. - Ale my się nie poddamy – powiedziała kategorycznie Dee-Ann. - Dostaliśmy inne zadania, ale nie możemy tak sobie tego odpuścić – wyjaśniła Cella. - Nie możecie, jednak, pracować nad tym otwarcie – zgadł Vic. - Mamy inne przydziały. Jeśli jednak masz trochę wolnego czasu... - Chcesz, żebym zrobił to, co trzy ważne organizacje nie były zdolne zrobić przez więcej niż dwa lata. Dee-Ann się uśmiechnęła. - Tak.
***
~ 19 ~
-Cześć, Livy! Livy, pracując ciężko nad tym, żeby nie westchnąć, obróciła swoje krzesło i wpatrzyła się w wilkopsa, który stał w drzwiach. Jak bolesna będzie ta szczególna rozmowa? Większość dni z ledwością tolerowała Blayne Thorpe. Fajnie było dręczyć długonogiego wilkopsa. Okrutnie, ale zabawnie. Ale dzisiaj... dzisiaj to nie był dobry dzień. - Co słychać, Blayne? - Jesteś zajęta? Nie, ale skłamała. - Trochę. - W takim razie będę się streszczać – obiecała i weszła do biura. - Okej. Jak tylko Blayne znalazła się w środku, natychmiast uniosła ręce i powiedziała. - Po pierwsze, bardzo mi przykro z powodu twojego ojca. – Położyła ręce na swojej piersi. – Moje serce po prostu złamało się dla ciebie. - Dziękuję. - Trzymasz się? Livy wiedziała, że powiedzenie samego dobrze, zaprowadzi tylko Blayne do wkroczenia na drogę misji w jej życie i udowodnienia jak daleko od tego dobrze Livy była, więc zamiast tego powiedziała. - Tak dobrze jak można oczekiwać. - Rozumiem. I obiecuję cię nie zatrzymywać. Ale po prostu rozpaczliwie potrzebuję twojej pomocy. - Z czym? - No cóż, wiesz, że zbliża się ślub mój i Gwen. - Jestem pewna, że wy dwie naprawdę będzie szczęśliwe razem.
~ 20 ~
Blayne zmarszczyła brwi, przechylając głowę niczym zmieszany labrador. Potem jej oczy się rozszerzyły i się roześmiała. - Nie, nie! Mamy podwójny ślub. Ja poślubiam Bo, a Gwen Locka. - Aha. - I pozwoliłam Gwen zająć się kilkoma sprawami, które z początku szły naprawdę dobrze. Ale ona miała małą kłótnię z jednym z naszych sprzedawców i zrobiła tę rzecz, jaką robi ze swoją szyją. Livy zmarszczyła brwi. - Jaką rzecz zrobiła ze swoją szyją? - Wierz mi... jeśli kiedykolwiek to zobaczysz... będziesz wiedziała, co mam na myśli. W każdym razie, jesteśmy trochę w kiepskim położeniu i mam nadzieję, że pomożesz nam z tego wyjść. - Nie rozumiem. - A więc, zastanawiałam się czy nie zostałabyś naszym fotografem! – Uśmiechnęła się tym dużym Blayne’owym uśmiechem, ale Livy tak naprawdę nawet go nie widziała. - Przepraszam... czym? - Robisz taką dobrą robotę i Gwen się wcale ciebie nie boi. Więc to byłoby idealne. - Prosisz mnie, żebym była twoim… – Livy przełknęła gulę w swoim gardle. – Twoim ślubnym fotografem? - Wiem, że to jest dużo pracy. Naprawdę. Ale to naprawdę by mi pomogło. I nie chcemy wideo ani niczego podobnego. Tylko te śliczne zdjęcia, które robisz. Livy później zda sobie sprawę, że pomimo tego, iż słyszała i rozumiała słowa wydobywające się z ust Blayne Thorpe, to tak naprawdę nie zrozumiała niczego w tej chwili z wyjątkiem jednej rzeczy... że zaoferowano jej pracę ślubnego fotografa. Ślubny fotograf. Ślubny. Fotograf. Livy Kowalski. Ślubny fotograf.
~ 21 ~
- Nie musisz teraz odpowiadać – mówiła dalej Blayne, nieświadoma wrażenia. – Ale mamy zamiar bardzo dobrze ci zapłacić. Nie poproszę o rabat dla przyjaciela czy coś podobnego. – Roześmiała się. – Tylko daj mi znać! Blayne już ruszyła do drzwi, ale się zatrzymała i obróciła do Livy. - I jeszcze raz, naprawdę bardzo mi przykro z powody twojego taty. A potem odeszła. Zostawiając Livy niezdolną do zrobienia czegokolwiek innego jak tylko wpatrywania się w drzwi i zastanawiania się, kiedy dokładnie jej życie całkowicie stoczyło się na sam dół piekła.
***
Vic nie wiedział, co z nim jest nie tak. Dlaczego zgodził się na rzeczy, których nie chciał robić? Ale się zgodził. Jesteś idiotą. - Nie robię mokrej roboty – przypomniał Vic dwóm kobietom. - Nie martw się – powiedziała Cella z uśmiechem. – Znajdziesz go, a Smith i ja zajmiemy się resztą. - Masz jakiś pomysł, do kogo dochodzą te paczki, o których mówił twój kontakt? – zapytała Dee-Ann. - Nie. Krążyły przez kilka krajów. Nie będzie łatwo je wyśledzić, ale przynajmniej jedna z nich została skierowana do Miami, na Florydzie. Myślę, że tam zaczniemy. Pojedziemy tam dziś wieczorem. Dee myślała przez chwilę. - A co z dzieckiem Whitlana? - Allison? – zapytała Cella. – Sprawdziliśmy jej mieszkanie. Pamiętasz? Livy poszła tam dla nas w zeszłym roku. Nie znalazła nic, co wskazywałoby na to, że Allison Whitlan wie, gdzie jest jej ojciec. Albo, że ma w ogóle z nim kontakt.
~ 22 ~
- Porzucił ją i jej matkę zanim skończyła pięć lat – powiedział im Vic. – Może nie chcieć pozostawać z nim w kontakcie. - Tak było przed rokiem. Sprawy mogły się zmienić. – Dee-Ann podrapała swoje ramię. – Myślisz, że Livy jeszcze raz by nam pomogła? Vic wzruszył ramionami. - Mogę zapytać. - Zapytaj. – Dee-Ann zsunęła się z biurka i Vic wiedział, że skończyła z nimi. – Barinov, nie gadaj o tym, czego się dowiedziałeś, z nikim oprócz mnie albo Celli. - W porządku. – Vic otworzył drzwi od biura. - I daj nam znać, jeśli będziesz musiał ponownie opuścić kraj. - Dobrze. Wyszedł, a Shen tuż za nim. Kiedy czekali na windę, Shen zapytał. - Robimy to za darmo? - Nie wiem. - Czy to nie jest coś, czego powinniśmy się dowiedzieć przed czasem? - Poprosili mnie, bym zrobił im przysługę. - Mogłeś powiedzieć nie. – Vic spojrzał na Shena. Wciąż gryząc bambus, panda wielka wzruszyła ramionami i dodała. – Tylko tak mówię. Drzwi windy się otworzyły i obaj mężczyźni weszli do środka. - Gdzie teraz? – zapytał Shen. - Zdobyć coś dla Livy. No wiesz... żeby ją pocieszyć. - Kwiaty? Vic wpatrzył się w pandę. - Myślałem, że uzgodniliśmy wczoraj wieczorem, że nie będzie chciała kwiatów? - Tak, jednak gdy zastanowiłem się nad tym jeszcze raz... ~ 23 ~
Wzdychając, Vic stwierdził. - Któregoś dnia sprawisz, że nabiorę chęci wyrwania ci ramion. Shen kiwnął głową. - Zaskakujące, ale rozumiem to.
***
Niezdolna do rozwiązania kwestii, do czego doszło jej życie, Livy skończyła tam, gdzie czuła się najbardziej komfortowo w swoim biurze – pod biurkiem. Była tam mała przestrzeń z powodu szuflad od biurka, więc to dawało jej złudzenie bycia w miłej norze. I tam właśnie Livy była, dopóki zapachu róż, lilii i jakiś innych denerwujących kwiatów nie wypełnił jej wrażliwych nozdrzy. Próbowała zignorować zapach, ale wciąż stawał się mocniejszy, jakby ktoś wchodził i wychodził z jej biura. I to kilkakrotnie. Powąchała powietrze, próbując zignorować kwiaty i skupić się na osobie. Vic. To Vic był w jej biurze. Z kwiatami. Zdezorientowana i ciekawa, Livy cicho wypełzła spod biurka i wyjrzała zza rogu, by zobaczyć jak Vic Barinov wnosi kolejny olbrzymi bukiet kwiatów oraz również duży kosz z owocami. Podciągając się na kolana, Livy zapytała. - Co robisz? Vic zatrzymał się i spojrzał na nią. - Byłaś pod biurkiem? - Tak. - Zawsze chowasz się pod biurko? - Nie zawsze. ~ 24 ~
Wzruszył ramionami, wyszedł i wrócił z kolejnym koszem. Tym razem wypełnionym różnymi rodzajami ciastek. - Vic? - Nie mogliśmy się zgodzić. - Kto nie mógł się zgodzić... w czym? - To wina Shena – poskarżył się, co tak naprawdę nie było odpowiedzią na jej pytanie. - Okej. - Najpierw powiedział, że nie będziesz chciała kwiatów. Ale dzisiaj stwierdził, że może jednak będziesz, chociaż nie miał empirycznego dowodu, co do prawdziwości tego przekonania. - Empirycznego dowodu? - Tak. Więc przyniosłem ci kwiaty. I ciasteczka. – Wyszedł z jej biura. – I jeszcze… – powiedział z korytarza – przyniosłem ci roślinę. – I wszedł z powrotem z półtora metrową stojącą rośliną, którą umieścił w kącie. Chryste, Livy miała tylko metr sześćdziesiąt. - I, – powiedział, wskazując na dwa inne kosze, – jedzenie. – Wycelował w jeden kosz. – Orzechy i owoce, orzechy są głównym akcentem tego kosza. – Wycelował w drugi. – Owoce i orzechy, gdzie głównie są owoce. – Wrócił na korytarz i wszedł z następnym koszem. – Oto mięso i ryby. Postawił kosze przed jej biurkiem. - I, – wyszedł jeszcze raz i szybko wrócił z jeszcze jednym koszem, – miód. Europejski i Amerykański. Nie mieli żadnego afrykańskiego ani izraelskiego miodu. Rozglądając się po pokoju, w końcu zdecydował się na postawienie tego kosza obok stojącej rośliny. Opierając się na piętach, Livy zapytała. - Dlaczego? - Dlaczego co? - Dlaczego mi to przyniosłeś? ~ 25 ~
- To właśnie robią ludzie, gdy przyjaciel poniesie stratę. - Jesteśmy przyjaciółmi? - Właśnie kupiłem ci te wszystkie kosze, więc lepiej nimi bądźmy. Vic zawsze uważał Livy za... niezwykłą. Słodką. Naprawdę gorącą, gdy nie zrywała skalpów z głów lwów. Ale z pewnością niezwykłą. Jednak, dlaczego ukrywała się pod biurkiem? To wyglądało dziwnie. Nawet jak na nią. Jeszcze gorzej, gdy zasugerował, że się przyjaźnią, ona tylko wpatrzyła się w niego tępo. To nawet zraniło jego uczucia. - Przyniosłem ci miód. Przynajmniej możesz udawać, że jesteśmy przyjaciółmi. - Tak. Jesteśmy przyjaciółmi. Tylko nie rozumiem, dlaczego czułeś potrzebę kupienia mi koszy z... tym. - Ponieważ tak robią ludzie, Livy. To się nazywa empatia. - Słyszałam to słowo. Vic przewrócił oczami. - Posłuchaj, Livy, wiem, że jesteś wielkim fotografem, ale… - O tak – wtrąciła się nagle. – Wielkim ślubnym fotografem, może. - Co? Livy potrząsnęła głową. - Zapomnij. - Livy, co się z tobą dzieje? - Nic. – Nagle opadła na podłogę i z powrotem wpełzła pod biurko. Vic, nie będąc pewnym jak zająć się tą stroną Livy, obszedł wkoło jej biurko i przykucnął, by móc ją widzieć. - Chcesz gdzieś iść i pogadać? – zapytał. - Ponieważ jestem taka gadatliwa? - Nie. Ale rozumiem, że po stracie rodzica…
~ 26 ~
- Nie byliśmy sobie bliscy. - Jak już powiedziałaś. Wciąż możemy pójść na jakąś kawę. – Spojrzał na swój zegarek. – Może nawet zjeść lunch. - Chcesz umówić się ze mną na randkę? Niewiele myśląc, Vic odchylił się trochę do tyłu. - Nie. - Nie musisz wyglądać na tak przerażonego. - To nie przerażenie. To zmieszanie. Mącisz mi w głowie. Co, – gdy o tym pomyślał, – może prowadzić do przerażenia. Ale ja po prostu nie lubię być zmieszany. Więc przerażenie nie było kierowane do ciebie, tak samo jak zmieszanie. - No cóż, kiedy mówisz to w ten sposób... Zadowolony, że zrozumiała to, co próbował powiedzieć, Vic zapytał jeszcze raz. - Na pewno nie chcesz iść na lunch? - Nie jestem specjalnie głodna. Ale mimo wszystko dziękuję. - Okej. – Zaczął wstawać, ale zatrzymał się, pamiętając swoją rozmowę z Dee-Ann. – Jeszcze jedna rzecz... - Tak? - Masz pracę? Livy zamknęła oczy. - Niech zgadnę... potrzebujesz fotografa na urodzinowe przyjęcie twojego bratanka? - Jego urodziny są w czerwcu. – Vic podrapał się po głowie, ponownie zmieszany. – Też robisz tego rodzaju fotografię? - Co to za praca? – zapytała Livy, a coś kazało Vicowi nie naciskać jej. - Pamiętasz mieszkanie tej kobiety, w którym... hm... byłaś w zeszłym roku? – Nie chciał powiedzieć włamałaś się i weszłaś. To było przestępstwo. - U córki Whitlana? Tak. Pamiętam. - Zrobiłabyś to jeszcze raz, gdybym cię potrzebował? ~ 27 ~
- Tak, pewnie – powiedziała lekceważąco, jej ramiona opadły. - Nie musisz. - To jest najlepsza praca, jaką zaoferowano mi od dłuższego czasu. Więc zrobię to. - Będziesz pracowała ze mną i Shenem tym razem. - Dlaczego? - Wyjaśnię ci to później. Po tym jak wrócę. - Już wyjeżdżasz? - Tak. Ale zostaję w Stanach. – Vic obserwował Livy trochę dłużej. Nie podobał mu się sposób, w jaki się zachowywała. Ale też, ludzie różnie przeżywali żałobę. – Więc, jeśli będziesz mnie potrzebowała, Livy... zadzwoń do mnie. Rozumiesz? Popatrzyła na niego, a potem posłała bardzo mały uśmiech. - Tak. Dzięki. Skierował się do wyjścia. - Zadzwonię do ciebie w sprawie pracy, jak wrócę. - Okej. Vic szedł korytarzem, gdzie spotkał się ze Shenem. - Zarezerwowałem nasz lot – powiedział Shen, zamykając laptopa i wsuwając go do walizki. - Dobra. - I co jej się spodobało? – zapytał Shen, gdy ruszyli w stronę wind. Vic zatrzymał się, pomyślał przez chwilę, a potem przyznał. - Wiesz co... nie mam pojęcia.
Tłumaczenie: panda68
~ 28 ~