~ 1 ~ ~ 2 ~ Rozdział 1 Brutalny, niezaprzeczalny ból. Taki rodzaj bólu, który może zabić mężczyznę. Może tak się stanie. Może ból pulsujący w tej chwi...
9 downloads
27 Views
607KB Size
~1~
Rozdział 1 Brutalny, niezaprzeczalny ból. Taki rodzaj bólu, który może zabić mężczyznę. Może tak się stanie. Może ból pulsujący w tej chwili w jego głowie zabija go i będzie musiał spędzić wieczność czując się w ten sposób. Jak rozgrzane gówno topiące się w gorącym pustynnym słońcu. A co było najgorsze w tym wszystkim? To była jego wina. Nie mógł nikogo o to winić tylko siebie – i te cholerne alkoholowe galaretki. Powinien trzymać się od nich z dala. Ale wiedział lepiej. Cały ten alkohol w tych pysznych małych trzęsących się kwadracikach… co on sobie myślał? I teraz ledwie mógł się poruszyć nie wywołując bólu. Brutalnego, niezaprzeczalnego bólu. Lou Crush Crushek spróbował otworzyć oczy, ale to tylko pogorszyło sprawy. Był ranek i to światło przedostające się przez okno niszczyło każdą aktywność mózgu, jaka mu pozostała. Gdyby był w domu, po prostu przespałby kolejne kilka godzin, ale nie był w domu. Mógł to stwierdzić. Zapach był inny. Wyczuwał kota. Wszędzie wyczuwał kota. Crush prychnął lekko. To była ich wina. Cholerne koty. Lwy. Nigdy nie ufaj lwu! No cóż, ten szczególny lew ożenił się z koleżanką detektywem z NYPD i pochodził z jednej z najbogatszych Dum na Manhattanie, ale był także dupkiem, który przyniósł tacę pełną tych galaretek, w ich niewinnie wyglądających małych foremkach, i powiedział z kocim uśmieszkiem, No dalej. Spróbuj jedną. Więc… Crush spróbował jedną. Potem następną. I następną. A po ósmej… cóż, niewiele pamiętał po ósmej. Co Crush pamiętał to, że popełnił błąd idąc do domu detektyw Dez MacDermot na małe spotkanie z kilkoma przyjaciółmi, które zmieniło się w coś innego. Zwykle, kiedy przyjęcia albo spotkania stawały się czymś, z czym nie chciał mieć do czynienia, Crush znalazłby pierwsze wyjście i ruszył do domu do swojego telewizora i swojego spokojnego życia. Przynajmniej miał spokojne życie, dopóki nie zaczął pracować pod przykrywką, gdzie udawał bezlitosnego handlarza narkotyków, motocyklistę i okazjonalnie zabójcę. Ale tak szczerze, Crush nie wyszedł z tego głupiego przyjęcia, ponieważ był, z braku lepszego, męskiego słowa, w depresji.
~2~
Słowa, którego rzadko używał w stosunku do siebie. Nie chodziło o to, że siedział bez celu, rozżalając się nad swoim życiem. No przecież był niedźwiedziem. Ściślej mówiąc polarnym niedźwiedziem. Nie, nie był jednym z tych facetów, którzy nalegali na pływanie w Atlantyku w środku zimy, żeby udowodnić jaki jest męski. Ale facetem, który mógł pływać w Atlantyku w środku zimy i nie martwić się o śmierć z powodu hipotermii. Facetem, który mógł zmienić się w prawie dwu i pół metrowego, pięćsetkilogramowego niedźwiedzia polarnego, kiedy tylko chciał. I, jako niedźwiedź polarny, siedzenie i bycie w depresji naprawdę nie było jego marzeniem. Zamiast tego, Crush żył jak większość jego rodzaju. Był ciekawy. Zadawał wiele pytań. Wpatrywał się tępo w ludzi, dopóki się nie przestraszyli i nie uciekali. Jadł, nawet gdy był lekko głodny. To, co zwykle. Źle tylko, ze Crush odkrył coś, co wszystkie niedźwiedzie uważały za stresujące. Odkrył, że będą zmiany. Zmiany weszły w drogę Crusha, a on nienawidził zmian. Lubił wiedzieć, że rzeczy idą tak jak powinny, a kiedy tak się nie działo, działało to stresująco. Nadal nie mógł dojść do siebie po zamknięciu jego ulubionych delikatesów pięć lat temu. Albo po tym jak sześć lat temu przeniesiono jego ulubiony sklep z butami – trzeba powiedzieć, że jako prawie dwumetrowy, stu czterdziesto kilogramowy facet, za bardzo nie mógł wybrać butów i tenisówek w miejscowym sklepie sportowym – Crush stale chodził tam, gdzie stał stary sklep, zaglądał przez okno, żałując, że rzeczy nie są takie jak były, dopóki klienci w kawiarni nie zadzwonili na policję informując o szalonym dilerze amfetaminy czającym się za drzwiami. Więc nie, Crush niezbyt dobrze znosił zmiany, ale nie widział, żeby mógł cokolwiek zrobić, by tym zmianom zapobiec. Nie po tym jak jeden z jego dawnych partnerów zadzwonił do niego i dał mu ostrzeżenie. Ten mężczyzna nie zadzwoniłby, dopóki nie byłby pewny. Więc teraz Crush tylko czekał na spadające kowadło. Niestety, czuł się teraz tak, jakby to kowadło już spadło na jego głowę. Nie mógł tego zrobić. Nie mógł siedzieć w domu współpracownika, czekając aż kac i migrena, jakie miał, znikną. Nie, musiał po prostu się ruszyć. Musiał wstać. Musiał poradzić sobie z bólem. I tak miał plany na popołudnie i nie zamierzał ich przegapić. Więc musiał wstać. Ale okazało się, że jest z nim mały problem, by po prostu wyskoczyć z łóżka i stawił czoło dniu. A tym problemem była naga kobieta rozłożona na jego piersi. Nie dbając o brutalny ból, jaki to wywoła, Crush otworzył oczy i spojrzał. Taa. To faktycznie była kobieta. Kobieta – powąchał – kocica. Wargi Crusha się zakręciły.
~3~
Kolejny kot. W jego opinii najbardziej niegodny zaufania gatunek. A skoro on też był nagi, mógł tylko przypuszczać, że oni… no cóż… wiecie co. Jezu, co z nim było nie tak? To było do niego niepodobne. Crush nie upijał się i nie sypiał z przypadkowymi ludźmi. Po prostu nie. Tego nie było w jego DNA. Tego także nie było w NYPD, które nazywało go Regulaminowy Crushek. Miał kolegów szkolnych z podstawówki, liceum i college’u, którzy też go tak nazywali. No cóż, mała depresja, trochę zbyt wiele alkoholowych galaretek na domowym przyjęciu i proszę, gdzie był Lou Crushek. Nagi. Z kotem. A kim w ogóle była ta kobieta? Czy ktoś, kogo znał? Crush nie sądził. Znał wiele kotów, ale nie spędzał z nimi czasu, ponieważ były, jak już oświadczył i wszyscy wiedzieli, absolutnie niegodne zaufania. To był fakt. Sprawdzone! Źle też, że Crush nie był jednym z tych facetów, którzy po pijanemu śpią z kobietą, by potem wymknąć się zanim się obudzi. To z pewnością uczyniłoby jego życie o wiele łatwiejszym, ale to sprowadziłoby go na nowy poziom tandety, z którą nie mógłby sobie poradzić. Tylko dlatego, że czuł, iż jego życie rozpada się wokół niego – nienawidził zmian! – nie znaczyło, że faktycznie miał pozwolić mu się rozpaść. A sprawa poskładania razem jego życia była czymś moralnie właściwym. Rany, obrzydliwie było być przez cały czas dobrym facetem. - Um… proszę pani? – Jezu! Jego głos brzmiał chropawo. Odchrząknął i spróbował jeszcze raz. – Proszę pani? Przepraszam? – Nie widział jej zbyt wyraźnie zza tych czarnych włosów, z jasnymi i czerwonymi pasemkami pomiędzy, które zakrywały jej twarz i jego tors. Jednak rozpoznał kolor tych włosów. Była tygrysicą. Z przykrością ją budząc, Crush postukał w jej ramię. - Proszę pani? - Hmm? - Uh… taa, przepraszam. Ja… uh… – To było trudne. Jak miał powiedzieć kobiecie, z którą prawdopodobnie uprawiał seks, że nie zna jej imienia? Nawet nie mógł sobie przypomnieć, czy uprawiał z nią seks? To stawało się coraz gorsze i gorsze. Kiedy do diabła stał się takim imprezowiczem? Nagle się rozciągnęła, jej długie ciało skręciło się na jego. Cruh zignorował to jak dobrze było to czuć i powiedział.
~4~
- Proszę pani? Podniosła głowę i złoto-zielone oczy zamrugały na niego. Cholera, była śliczna. Nie pamiętał, że uprawiał z nią seks? Naprawdę? Jak pijany musiał być zeszłej nocy? Zamrugała na niego zmieszana, a potem się uśmiechnęła. - Och. Hej. Och, hej? Ziewając i poklepując jego tors, podniosła się i rozejrzała po pokoju, dając mu monumentalne zerknięcie na jej piersi i, wow, były niespotykanie śliczne. - Która jest godzina? – zapytała. - Nie mam pojęcie. Wcześnie. Kiwnęła głową i umościła się z powrotem na jego piersi, zamknęła oczy, a ramiona zacisnęły się wokół jego torsu. - Jak dobrze. Nadal jestem zmęczona. – Czekaj. Co się stało? - Muszę wstać. - Jeszcze godzinkę – targowała się. – Może dwie. Tak dla odprężenia. Całkowicie zmieszany, Crush powiedział. - Posłuchaj… Jej głowa podskoczyła, oczy skupiły się na nim. - Zamierzasz rozmawiać? Bo to jest irytujące. Próbuję zasnąć, mam ogromnego kaca. Oczy Crusha się zwęziły. On był irytujący? - Powiedz mi, że nie uprawialiśmy w nocy seksu. - Gdy byłeś taki pijany? – Ziewnęła, już nim znudzona, jak się wydawało. – Nie sądzę, żebyś zdołał podnieść go nawet dźwigiem. - Dzięki.
~5~
- Czekaj. Czy tak myślałeś? Że się pieprzyliśmy? - Jesteśmy razem w łóżku. Co miałem myśleć? - Że byłam zmęczona i potrzebowałam się gdzieś przespać. - Ale oboje jesteśmy… – Wzruszył lekko ramionami. – Nadzy. - Taa, ja też byłam naprawdę pijana, więc po prostu zdjęłam ubranie. - Nie było gdzieś indziej miejsca, gdzie mogłaś się przespać? - Większość ludzi, którzy rozbili się tutaj na noc, to są albo w pełni ludzie albo psy. Próbowałeś kiedyś spać z psem? Skowyczą przez sen. I biegają. To jest wkurzające. Do tego Mace nie chciał zająć kanapy, żebym mogła spać z jego żoną, więc… - Poprosiłaś lwa, żeby dla ciebie wyniósł się z łóżka? - A dlaczego nie? Ponieważ jest majestatycznym lwem, królem dżungli? Albo że jest bogatym Llewellynem z Dumy Llewellyn? - Ponieważ to jest dom tego mężczyzny. - To dom jego żony. MacDermott po prostu pozwoliła mu zostać tutaj z nią i tymi wielkimi, bezużytecznymi psami, które posiada. I wiem, że w jednej sekundzie wybrałaby te niedorzeczne rottwailery ponad lwa. – Usiadła. – No cóż… teraz się obudziłam. - Jakie to przykre dla ciebie. – Crush walcząc też usiadł, ignorując krzyk w swojej głowie. - O co jesteś taki drażliwy? - W zasadzie właśnie mi powiedziałaś, że wykorzystałaś mnie, jako ogromną poduszkę. - Byłeś wygodny. I ani razu nie zaskomlałeś. Nienawidzę skomlenia. Coś ci powiem, nie poznasz piekła, dopóki nie zostaniesz uwięziony w deszczowej, żałosnej dżungli podczas sezonu monsunowego z bandą psowatych. Wszyscy są mokrzy, żałośni i cholera skomlą. Crush starał się zignorować swoją migrenę i zapytał. - Dlaczego siedziałaś w żałosnej dżungli z psami?
~6~
- Z wielu powodów. - Wymień dwa. Nie. Wymień tylko jeden. Wyzywam cię. - Ty mnie wyzywasz? – Roześmiała się, jej prawie podobny do pyska nos zmarszczył się odrobinę, gdy mu się przyglądała. – Czyż nie jesteś słodki? W końcu Crush musiał zapytać. - Kim jesteś? - Gdybym nie miała jeszcze kaca, posłałabym ci mój najbardziej uwodzicielski uśmiech i powiedziała twoje spełnione marzenie. Ale, eh. Jestem zbyt zmęczona, żeby się przejmować i, szczerze mówiąc, czy muszę wkładać w to aż tak wiele wysiłku dla niedźwiedzia? - Zawsze lubisz tak obrażać? - Obrażać? Przecież jestem miła. Nawet powiedziałam ci komplement. - Tak. Ponoć jestem tak wygodny jak poduszka. - Taa. Ale taką naprawdę napchaną. Albo jak jeden z tych olbrzymich wypchanych misiów, którego dostajesz, gdy jesteś dzieckiem. Mój tata dał mi kiedyś takiego, a potem uczył mnie jak go rozszarpywać. - Nie jestem… Uniosła palec. - Poczekaj. – A potem ta szalona kobieta rozciągnęła się na jego kolanach i sięgnęła ku podłodze, wyciągając ze swoich dżinsów telefon. Zdenerwowany i obrzydliwie podniecony, Crush warknął. - Kobieto, złaź ze mnie. - Szzz – powiedziała, sadowiąc swój tyłek na jego kolanach. – To z pracy? Czy właśnie go uciszyła? Zrobiła to, prawda? - Tak? – powiedziała do telefonu, najwyraźniej nie dbając o to, że oboje wciąż byli nadzy i absolutnie nic nie oddzielało jej tyłka od jego fiuta. – Teraz? Bo muszę iść do domu do dziecka.
~7~
Dziecka? Ta kobieta miała dziecko, ale spędzała czas poza domem i upijała się na domowych przyjęciach, i torturowała go swoim tyłkiem na jego fiucie? Myśląc o tych wszystkich pieprzonych rodzicach, z którymi musiał się zadawać przez lata bycia gliniarzem, Crush syknął. - Masz dziecko? Kiwnęła głową i podczas, gdy ktoś nadal mówił po drugiej stronie telefonu, wyszeptała. - Muszę iść do domu. Wciąż karmię piersią. – A potem, kiedy Crush myślał, że jego głowa może eksplodować, roześmiała się cicho i bezgłośnie powiedziała. – Tylko żartowałam. Jasna cholera, kim była ta kobieta? - Dobra. Dobra. Wezmę do tego Smith. Wiesz, że ona uwielbia poranne robótki. Wiem, że ona dla ciebie nie pracuje, ale pomyśl o tym jak o dodatkowej usłudze. Obie wiemy, że może zrobić tę cholerną robotę. Poza tym, musi sobie uświadomić, że nie wszystko można zakończyć zabójstwem. – Nie wiedząc, o czym ona mówi, Crushowi ulżyło, gdy mrugnęła do niego. Dobrze. Żartowała. Ponieważ naprawdę ciężko byłoby mu zaaresztować tę nagą kobietę siedzącą na jego kolanach. – Okej. Dobrze. Zajmę się tym. Rozłączyła się i z powrotem rzuciła telefon na dżinsy. - Muszę iść. - Tak. Musisz iść do domu do twojego dziecka. - Taa. Do niej też. – Wzruszyła ramionami. – Jest całkiem samowystarczalna. Może prawie dosięgnąć do kuchenki. Niezdolny znieść już więcej, Crush zepchnął ją ze swoich kolan. Nie tak mocno, jakby chciał – niech szlag trafi jego moralność – ale przynajmniej zrzucił ją z siebie i mógł się od niej odsunąć. Złapawszy swoje ubranie, Crush ruszył do drzwi. - Nie chcesz mojego numeru? – zapytała go. – Może następnym razem będziemy mogli się upić, a potem rzeczywiście uprawiać seks. Jeśli martwisz się o dziecko, mogę wlać trochę brandy do jej mleka i wyłączy ją niczym światło.
~8~
Crush zaczął mówić, ale uświadomił sobie, że powiedziałbym tylko coś kompletnie nieodpowiedniego i złośliwego, coś, do czego po prostu nie mógł się zmusić, by zrobić. Więc zamiast tego wypadł jak burza, trzaskając za sobą drzwiami. Jednak na nieszczęście na korytarzu stała Desiree MacDermott, jej zielone oczy zrobiły się okrągłe, gdy jej spojrzenie przesunęło się po długości jego nagiego ciała, kiedy snuł się na środku jej korytarza. Jego koleżanka detektyw w końcu spojrzała mu w twarz. - Cześć, um… Crushek. Jak leci? - Świetnie. Dziękuję za zaproszenie na przyjęcie. - Nie ma za co. - Okej. – Stali w korytarzu kolejną sekundę, a potem Crush powiedział. – Do widzenia. - Do widzenia. I z taką godnością, na jaką było go stać o szóstej rano, gdy był nagi w domu współpracownika, nadal odczuwając kaca i paradując z pół-erekcją – ponieważ nawet degeneraci mogą wyglądać seksownie jak diabli nad ranem – Crush skierował się do swojego samochodu i absolutnej wolności.
***
Marcella Nagie Kłykcie Malone – tygrysica, pracownik ochrony nacji kotów dla KZS, profesjonalny gracz w hokeja w mistrzowskiej drużynie zmiennych Mięsożerców i zwyciężczyni walk na pięści rodziny Malone – usłyszała jak drzwi od sypialni ponownie się otwierają, ale po prostu nie mogła opanować swojego histerycznego, rzężącego śmiechu. Nikt by nie mógł! Dlaczego? Bo to było najlepsze! - Cella? Słyszała MacDermott, ale Cella nie mogła odpowiedzieć. Była zbyt zajęta śmiechem i próbą domyślenia się, kim był ten facet. Niecodziennie Cella spotykała facetów, którzy wyglądali jak z motocyklowego gangu dilerów narkotyków, a mających moralny hart Martina Luther’a. Całe to zgorszone oburzenie nad zaniedbaną córką, gdy ~9~
jednocześnie obnosił się z długimi, białymi włosami polarnego sięgającymi za ramiona, ciągłym groźnym spojrzeniem, blizną na swojej szyi i czarnymi jak smoła oczami, prawdopodobnie przeraziło wielu ludzi. Oczywiście, gdyby to wszystko nikogo nie przestraszyło, była całkiem pewna, że to, co miało prawie dwa metry i sto czterdzieści kilogramów, czy te twarde mięśnie, prawdopodobnie załatwiłoby sprawę. O rany, czy to ciało nie było jak tysiąc poziomów perfekcji czy co? Mimo, że facet naprawdę wyglądał groźnie, Cella odkryła, że to zastraszające spojrzenie i rozszalały gniew były bardzo słodkie. Słodkie jak u pluszowego misia. Do tego był tak cholernie spięty! Nie wiedziała, że niedźwiedzie mogą być takie spięte. Dopóki nie wpadną we wściekłość, niedźwiedzie zazwyczaj były najbardziej luzackie ze wszystkich zmiennych, oprócz samców lwów. Jednak Cella czuła, że jest ogromna różnica między luzactwem, a zwykłym lenistwem. Jeszcze gorsze dla tego biednego niedźwiedzia było to, że cała ta sztywność wydobyła najgorsze cechy kotów Celli. Tak szczerze, im bardziej niedźwiedź stawał się sztywny, tym bardziej żartobliwie się zachowywała. Nie mogła się powstrzymać. Był taki słodki w swoim moralnym oburzeniu! - Cella! – zażądała MacDermott, też się teraz śmiejąc. – Co, do diabła, zrobiłaś temu biednemu facetowi? Nigdy wcześniej nie widziałam, żeby tak wyglądał. Jakby miała mu wybuchnąć żyła w tej jego niedźwiedziej głowie! To było więcej niż mogła znieść. Cella stoczyła się z łóżka i uderzyła o podłogę, co w cudowny sposób sprawiło, że jej kac odszedł bardzo, bardzo daleko.
Tłumaczenie: panda68
~ 10 ~
Rozdział 2 Crush śnił, że przebija się przez gruby lód, waląc w niego przednimi łapami, a foka pod lodem wywinęła przed nim fikołka. Mały drań. Ale foka postukała w lód. Raz. Drugi. Okej, więc teraz się z nim drażni? - Crushek! Crush otworzył oczy, rozejrzał się wkoło. Cholera. Przekręcił kluczyk w stacyjce, żeby zdobyć moc do spuszczenia okna. - MacDermott. Rzuciła mu groźne spojrzenie i z początku myślał, że jest zła. Potem zdał sobie sprawę, że bawi się jego kosztem. - Crushek – powiedziała imitując jego głos, a potem się roześmiała i oparła ramiona na drzwiach. – Jak długo się znamy, Crushek? - Nie wiem. – Myślał przez minutę. – Od sprawy Evansa? - Wow. Chłopaki mieli rację. - Rację, w czym? - Że mierzysz czas sprawami, nie latami. - Taa, no cóż… tak sądzę. – Crush usłyszał kolejne pukanie i spojrzał do przodu. – Na mojej masce jest młode. - Wyszliśmy na spacer, żeby jego ojciec mógł się trochę przespać. Kiedy mój chłopiec się budzi, chce, żeby wszyscy się obudzili. I dostaje potężny głos, gdy tego nie robią. Uśmiechając się do małego lwa, Crush zapytał. - Już ryczał, prawda? MacDermott westchnęła. - Całkiem głośno. ~ 11 ~
***
- Jesteśmy tutaj, panno Malone. Cella otworzyła oczy i rozejrzała się wkoło. Tak. Była tu. Tu było miastem na Long Island, gdzie dorastała otoczona przez rodzinę. Dla większości ludzi dorastanie w otoczeniu rodziny prawdopodobnie znaczyło, że dorastali z mamą, tatą i może kilkorgiem rodzeństwa. Gdy mieli wielopokoleniową rodzinę, to znaczy dziadków, ckliwe ciotki i osieroconych kuzynów. Ale to większość ludzi. Cella nie była większością ludzi. Była Malone. Nie jakimś tam Malonem, ale jednym z tych Malone’ów. Siadając i ziewając, Cella otworzyła drzwi od samochodu i wysiadła. - Dzięki, Mario. Ochrona Katzenhaus, KZS, była międzynarodową kocią agencją ochrony, w której pracowała odkąd została zwolniona z Marines. I ze wszystkich działów KZs ( a było ich wiele), ulubionym Celli był serwis samochodowy KZS. Używali najlepszych i najszybszych pojazdów na świecie i obsadzali je uzbrojonymi i dobrze wytrenowanymi kotami. To była chyba jedna z najlepszych posad z limuzynami, jakie można było znaleźć, opłacana niewiarygodną pensją, ale też jedna z najbardziej zabójczych. Cella nie lubiła wspominać, ile to razy biegła z powrotem do samochodu po tym jak wykonała kontrakt, by znaleźć swojego kierowcę martwego na przednim siedzeniu. Ten scenariusz szczególnie bolał, gdy była na nieznanym czy obcym terytorium. Machając jeszcze raz do Mario i trzymając swoje szpilki i torebkę w dłoniach, ruszyła ulicą prosto do domu swoich rodziców. Mario mógł podwieźć ją całkiem pod jej dom, ale nikt, kto znał prawdę o tym odcinku, nie przejeżdżał go. A kierowca, ryś z Massapequa, wiedział o jej ulicy. - Doberek, Cella! – zawołały wesołe głosy - Hej, ciociu Kathleen, ciociu Marie, ciociu Karen. Zeszłej nocy musiało śnieżyć, ale niezbyt mocno. Jednak dobrze był czuć chłód pod swoimi bosymi stopami. To był dla niej najlepszy czas roku. Lwy i gepardy mogły mieć swoje lato, ale tygrysy syberyjskie miały zimę. Śnieg, rześkie chłód, ostre wiatry. Świetnie.
~ 12 ~
- Doberek dla ciebie, mała Marcello. - Doberek, wujku Aidanie, wujku Ennisie, wujku Tommy. Cella doszła do domu swoim rodziców i przeszła przez boczną bramę na podwórko. Obeszła bok domu o pięciu sypialniach na jego tyły. Czując się tak samo komfortowo w mroźnym chłodzie jak Cella, jej córka była sama na zewnątrz przy stoliku na patio, z wysoką szklanką mleka obok, ze wszystkimi kredkami i książkami do kolorowania. Cella usiadła obok niej, pochyliła się i uszczypnęła jej piękny dziecięcy policzek. - Jak tam moja mała dziewczynka? Złote oczy, takie jak jej własne, spojrzały na Cellę zanim zapytała zdecydowanie nie dziecinnym głosem. - Fajna sukienka, Ma. Nadal pracujesz w dokach? Bystrzacha.
***
Crush wychylił się trochę przez okno, patrząc pod stopy MacDermott. Tam cicho siedziały jej cztery psy. Czekając. Na nią. - To imponujące. - To umiejętność. Przyznaję. Crush usiadł z powrotem. - Więc tak po prostu przechodziłaś? - Nie. Zwykle idziemy w drugą stronę. Ale zadzwonił jeden z sąsiadów. Wie, że jestem gliną. Najwyraźniej kręci się tu diler narkotykowy, zagrażając wszystkim. Duży, stary przerażający facet w niebieskim pikapie. - Nie jestem stary. Nie mam nawet czterdziestki. W porównaniu do innych. - Dyskutujesz o moim prawdziwym wieku na własne ryzyko, kolego. Ale jestem pewna, że to chodzi o włosy. W końcu to one są częścią tego starego przerażającego. - Dzięki. ~ 13 ~
Roześmiała się i podała mu coś zawiniętego w papierowy ręcznik. - Kukurydziany muffin? - Nie miałam żadnego z miodem. - Nie jestem grizzlym, MacDermott. Jestem polarnym i nie jestem fanem miodu. - Okej. No cóż, tłuszczu z morsa też nie miałam pod ręką. Boże, był dupkiem. - Mac… - Po prostu uznałam, że możesz być głodny. Uh-och. Wiedział, co oznaczało pojawienie się tego akcentu z Bronksu. Oczywiście, zauważył go tylko dlatego, ponieważ czas, jaki MacDermott spędziła z dala od Nowego Jorku, kiedy była w Marines, dał jej jakiś dziwny, beznamiętny akcent. Ale kiedy była wkurzona… strzeż się. Co gorsza, zaczęła celować w niego okrytym rękawiczką palcem. - Chciałam być tylko cholernie miła. Następnym razem nie będę się kurwa przejmować! Psy MacDermott warknęły na niego, a lwiątko postukało w jego okno, jednocześnie wydając z siebie coś, co można było nazwać dziecięcym rykiem. Crush obrócił się do człowieka i uniósł brew. - Masz tu całkowitą kontrolę nad królestwem zwierząt, MacDermott. Prychnęła, a potem oboje się roześmiali. Okej. Lubił MacDermott. Była jedną z niewielu osób – ludzi czy zmiennych – którzy nie grali mu na nerwach. - Przepraszam – w końcu przyznał Crush. – Te alkoholowe galaretki nie były moimi przyjaciółmi. - Mówiłam Mace’owi, żeby ich nie robił. Byłam jak, Czym jesteśmy? Bractwem? Hej, chcesz wejść na śniadanie? - Nie. Tak naprawdę muszę iść. Mam dzisiaj mecz. - Boże, nadal grasz w tej gównianej drużynie hokejowej?
~ 14 ~
Chciał kłócić się o poziom umiejętności zmiennej drużyny NYPD, ale rzeczywistość była… oni naprawdę byli do bani. Zmienni strażacy i faceci z pogotowia stale kopali im tyłki. Poklepała jego ramię. - Nic ci nie jest? - Jestem tylko przepity. Kiedy się tu dostałem, chciałem zamknąć oczy tylko na kilka minut i zanim się spostrzegłem… - Nie, nie. To znaczy… kiedy dotarłeś tu wczoraj wieczorem. Nie byłeś swoim zwykłym skrzywionym, mało rozmownym ja. Wydawałeś się być bardziej przygnębionym skrzywionym, mało rozmownym ja. Mogę ci w czymś pomóc? Crush zwarł swoje spojrzenie z jej, wypuścił oddech. - Nie, chyba że możesz mnie z tego wyciągnąć. - Wyciągnąć cię z… och. – Uśmiechnęła się kpiąco. – Słyszałeś o przeniesieniu, co? - Tak. Słyszałem o tym. Mam bardzo dobre kontakty. Więc, możesz mnie wyciągnąć czy nie? - Dlaczego myślisz, że mogę cię wyciągnąć? - Słyszałem, że masz jakiś wpływ. - Crushek, w oddziale zmiennych NYPD, jestem tylko szalonym człowiekiem, który pozornie pachnie jak kot i od którego trzymają się z dala, gdy jestem wkurzona. Musiał się roześmiać. - Drapieżniki zawsze wiedzą, kiedy uciekać, MacDermott.
***
Cella rozsiadła się, uśmiechając się kpiąco do swojej ośmioletniej córki, Meghan. Okej. Cella okłamała niedźwiedzia. Nie mogła się powstrzymać. Obserwując wyraz przerażenia na jego twarzy, kiedy myślał, że zostawiła swoją maleńką córeczkę samej sobie, podczas gdy on poszła się bawić, poprawiło jej poranek. ~ 15 ~
No cóż, tak naprawdę… obudzenie się przy tym całym zachwycającym nagim niedźwiedzim ciele poprawiło jej poranek. Cała reszta była tylko polewą na tym torcie. Przyglądając się książce do kolorowania, nad którą pracowała jej córka, Cella oświadczyła. - Widzę, że w tej prywatnej szkole, za którą płacę, naprawdę dają ci wyzwania. - Pilnowałam dziś rano dzieciaki – mówiła o swoich kuzynach Meghan, jej uwaga wciąż była skupiona na tym, co robiła – i kolorowaliśmy. - Ale dzieci już nie ma. - Nie lubię czegoś zaczynać i nie kończyć. – Starannie dodała trochę pomarańczowego do słońca u góry strony, oczywiście starając się nie wyjść poza linie. Cella czule wspomniała o swoich własnych książeczkach. Nic nie było poza linią. Nienawidziła linii. Nienawidziła ograniczeń. Zdumiewające, że Celli tak dobrze szło w Marines. Nikt tak nie sądził, zwłaszcza jej rodzina. Byli tak pewni, że zostanie wylana już podczas rekrutacji, że nawet nie narzekali, kiedy powiedziała, że się zapisała. Tak faktycznie… wszyscy się z niej śmiali. Nasza Cella Malone? W Marines? Taa. Pewnie. Ale Marines dały Celli wolność, jakiej nie mogłaby dostać gdziekolwiek indziej. Wolność od swojej rodziny. Od Malone’ów. Przynajmniej na chwilę. - Proszę. – Jej córka odepchnęła książeczkę. – Zrobione. – Odłożyła kredkę na stół. Kiedy Cella sobie pójdzie, Meghan tu wróci i włoży kredki do pudełka - w ich oryginalnym porządku. - Jadłaś śniadanie? - No cóż… - Coś ci zrobię. - Dlaczego w ogóle pytasz, skoro i tak zamierzałaś mi coś zrobić? - Z uprzejmości. – Meghan się pochyliła i pocałowała Cellę w policzek. – Dobrze się bawiłaś wczoraj wieczorem na przyjęciu? - Eee. Było okej. W większości w pełni ludzcy gliniarze i ich w pełni ludzkie żony. - A twoi przyjaciele zabójcy kotów i ten pies nie przyszli? - Po pierwsze, oni, my, nie jesteśmy zabójcami kotów. Jeśli chcesz być dokładna, jesteśmy zabójczymi kotami. A ten pies kilka razy uratował mi życie. Szanuj to. ~ 16 ~
- Nie wiem, dlaczego wciąż wykonujesz tę pracę. Już nie potrzebujesz pieniędzy. - Co? Myślisz, że Uniwersytet Bostoński sam się za siebie zapłaci? A mówiąc o tym, zgromadziłaś te papiery? - Taa. Pewnie. - Nie chcę płacić za mieszkanie w tym rejonie, Meghan. Upewnij się, że dostaniesz pokój w akademiku. - Możemy pogadać o tym później? - Dlaczego jesteś taka drażliwa? – Cella zmarszczyła brwi. – Ostatnio stale jesteś taka drażliwa. - Nie jestem drażliwa. - Jesteś absolutnie drażliwa. Przynajmniej do mnie. - Nie chciałam być. Teraz jest bardzo stresująco. - To twój ostatni semestr, Meghan. Już zostałaś przyjęta do college’u i wspaniale idzie ci w szkole. Nie powinnaś się niczym stresować. Po prostu się odpręż. Spróbuj i dobrze się baw. Tak szczerze, to nie wiem, skąd masz to napięcie. Z pewnością nie od Malone’ów. I nie odziedziczyłaś tego od swojego ojca. Pamiętam go jak miał siedemnaście lat. - Chyba nie zamierzasz opowiedzieć mi kolejnej ckliwej historyjki o tacie, prawda? Ponieważ nie chcę myśleć o moim ojcu jak o jakimś palancie. - Twój ojciec nigdy nie był palantem. Poza tym, wyrósł z tej fazy. Spójrz na niego teraz. Odpowiedzialny księgowy, który zamierza ożenić się z kotem swoich marzeń. Jak zawsze, gdy tylko Cella wspominała o zbliżającym się ślubie Briana, ich córka dostawała dziwny wyraz na swojej twarzy. Cella zaczynała myśleć, że była zdenerwowana całym tym wydarzeniem. Wydawało się być typowe dla nastolatki, czuć w ten sposób, ale… ale Meghan daleko było od typowej. I musiała wiedzieć, że to niczego nie zmieni. Nie między nią i jej ojcem. Cella rzuciła buty na stół i złapała w uścisk dłonie córki. - Mów do mnie, Meghan. - O czym?
~ 17 ~
- Wspomniałam twojego ojca, a ty stałaś się dziwna. – Cella przekrzywiła głowę na bok, przyglądając się pięknej dziewczynce, którą uwielbiała. – Chodzi o ślub? - Nie, oczywiście, że nie. - Przecież wiesz, że to niczego nie zmieni między tobą i twoim tatą. Kocha cię, Meghan, tak samo Rivka. - Po prostu lubisz Rivkę, ponieważ jest kolejnym zabójcą kotów. - Ty też kochasz Rivkę i nie jesteśmy zabójcami kotów. Przestań nas tak nazywać. Jesteśmy obrońcami kociej nacji. Jak Marines albo… - C.I.A.? - No cóż, nie musisz być paskudna. – Zmęczona tymi samymi argumentami Meghan, podobnie jak matka Celli, Barb, nie była zadowolona z kariery Celli, jako kontrahenta Katzenhaus - Cella puściła ręce córki i chwyciła swoje buty. – Wiesz, Meghan, po prostu staram się być pomocna i daję ci znać, że jestem tu dla ciebie. Meghan przewróciła oczami. - Ma… czy jest coś we mnie – albo w tobie, w tym przypadku – co krzyczy, żeby usiąść i pogadać o naszych uczuciach? - Próbuję innego podejścia. Próbuję być… no wiesz… dobrą matką. Troskliwą i opiekuńczą i… i wszystkie te inne gówna. - Ma, bycie hokejowym napastnikiem dla faceta o przezwisku Bandyta, zabijanie na zlecenie tysiące mil stąd i bycie taką mamą, że nie chcę, by moi koledzy kręcili się w pobliżu, ponieważ wszystko, co robią, to gapią się na twoje piersi i ślinią… to są twoje mocne strony. Nie odbiegajmy od tego za daleko. Okej? Świetnie. Teraz pójdę zrobić ci kilka gofrów. Zjesz, a potem możesz pójść na górę i zmyć ten odór od… od… - Niedźwiedzia – przyznała Cella. - Właśnie. Niedźwiedzia. Taa, możesz to zmyć i ty i ja będziemy udawały, że nigdy nie przeprowadziłyśmy tej dyskusji, okej? Świetnie. Dzięki! Cella patrzyła jak jej córka kieruje się do domu, który dzieliły z rodzicami Celli. Cella wiedziała przez te wszystkie minione lata, kiedy wystąpiła z Marines, że podejmuje się ryzyka. Ryzyka utraty swojej córki. Ale co miała robić? Wychować
~ 18 ~
kolejną tygrysicę Malone’ów? Żeby dziecko skończyło na siedzeniu przez cały dzień z innymi ciotkami, knując i planując? - Jeszcze tylko kilka miesięcy, Malone – przypomniała sobie. Jeszcze kilka miesięcy i dzieciak wyjedzie stąd prosto do college’u, by robić cokolwiek będzie chciała. Cały świat Meghan był otwarty przed nią bez absolutnie żadnych ograniczeń. I to dlatego Cella wszystkim ryzykowała. Niektóre dni wciąż wszystkim ryzykowała. A ryzykowanie wszystkim, by jej dziecko miało wszystko, było tym, o czym marzyła. Zabrawszy buty, Cella ruszyła do domu. Jej matka, spiesząca do bocznych drzwi połączonych z garażem, by pokierować kolejnym ślubem bogatych w pełni ludzi, szybko pocałowała ją w policzek. - Mogę się spóźnić – powiedziała. – Upewnij się, że twój ojciec zje. - Dobrze. Cella wyszła zza narożnika i w korytarzu spotkała córkę. Dwa koty wpatrywały się w siebie, dopóki Cella nie powiedziała. - Kocham cię, ty mały niedobry łobuzie. - Ja też cię kocham, Ma. Nawet wtedy, gdy jesteś ubrana jak wysoko opłacana dziwka. - Musiałam być wysoko opłacana, by zapłacić za te buty.
***
Crush siedział na ławce i czekał. Był wdzięczny, że MacDermot go obudziła. Większość niedziel w czasie zimy były dla niego dniami meczów i nie znosił straty nawet jednego. Grał w hokeja z grupą miejscowych zmiennych z różnych posterunków i straży pożarnej z Queens i Long Island, ponieważ nie był na tyle dobry, by grać profesjonalnie… albo nawet półprofesjonalnie. Był, szczerze mówiąc, ledwie dobry na weekendowy hokej z przyjaciółmi i na szczęście zrezygnował ze swojego dziecięcego marzenia zostania jednym z największych graczy wszech czasów na długo przed tym zanim doszedł do gimnazjum. Zostawił to szczególne marzenie tym, którzy mieli prawdziwy talent. Zamiast tego, Crush grał w weekendy z ludźmi, których nie
~ 19 ~
obchodziło jak byli źli, a przez resztę czasu był zagorzałym fanem profesjonalistów, zmiennych i ludzi. - Jak było na przyjęciu u MacDermot? – zapytał jego partner Conway. Crush się skrzywił. - Nie chcę o tym gadać. - Tak dobrze, co? Jestem zaskoczony, że poszedłeś. - Dlaczego? - Nie jesteś za bardzo znany z chodzenia na przyjęcia, które nie kończą się w późniejszym czasie aresztowaniem wszystkich przez ciebie. - Wiedziałem, że słyszałeś – oskarżył go Crush, gdy Conway zamilkł. – O przeniesieniu. - Taa. Słyszałem. Chociaż słyszałem o tym tylko dla ciebie. Nie dla mnie. - Miller od lat chciał się mnie pozbyć – narzekał Crush na swojego kapitana. - Przerażasz tego faceta, chociaż nie mam pojęcia dlaczego. Jednak tak naprawdę nie możesz go winić. - Tak. Mogę. Kojot potrząsnął głową. - Słuchaj, nie bądź idiotą, Crushek. To jest twoja szansa na zarobienie prawdziwych pieniędzy. Czy wiesz ile ten oddział płaci swoim detektywom? - Nie dbam o to. Bóg wie, że nie wchodzę w to gówno dla pieniędzy. - Wchodzisz, żeby być twardzielem. - Ja jestem twardzielem. - Ale nadal możesz być twardzielem i zarabiać pieniądze, by pomóc sobie spłacić hipotekę na twoim nowym miejscu. Tak faktycznie, dostałeś tę pracę i może rzeczywiście będziesz w stanie zamieszkać w swoim domu, a nie w tej szczurzej norze, którą używasz dla przykrywki. - Ja mieszkam w moim…
~ 20 ~
- Możesz mieć przyjaciół, którzy rzeczywiście będą przyjaciółmi, a nie ludźmi, których planujesz ewentualnie aresztować. - Mam twoją… - Może dziewczynę. Kogoś, kto nie będzie striptizerką ze łzawą historią. - Okej. – Crush przyglądał się swojemu eks-partnerowi. – To twoja żona przemawia do mnie. Przez ciebie. - Wiesz, że martwi się o ciebie. - I nie spotykam się ze striptizerką; po prostu kupiłem bilety na autobus jej i jej dzieciom. - Palant. Zdenerwowany, Crush warknął i spojrzał z powrotem na grę. - Nie noszę garniturów. Conway prychnął. - Nikt w tym oddziale nie nosi garnituru. I może teraz będziesz pracował z MacDermot. Wy dwoje wydajecie się dziwnie ze sobą dogadywać. Oczywiście, przy jej życiu z tym samcem kota, ty musisz być jak powiew świeżego powietrza. - Ale co ja tam będę robił? Zabijał na rozkaz? - Oni tego nie robią… nie sądzę. - Taa. To pocieszające. - Boże, Crushek, pogódź się już z tym – warknął Conway. – Nie ma nic gorszego niż jęczący niedźwiedź. Zwłaszcza taki jęczący niedźwiedź, który będzie zarabiał o wiele więcej kasy niż ja. Crush nic nie powiedział, tylko wyjechał na lód do swoich kolegów graczy, gdy nadszedł czas. Conway dołączył do niego kilka minut później, goniąc za krążkiem. To wtedy Crush pozbawił go przytomności uderzając kijem w głowę. Kojot, z wywróconymi oczami, zgasł niczym światło, upadł na lód i kapitan ich drużyny krzyknął.
~ 21 ~
- Jezu, Cushek! Myślałem, że powiedzieliśmy ci żadnego więcej uderzania Conwaya. Crush wzruszył ramionami. - Nazwał mnie jęczącym.
***
Świeżo wykąpana i ubrana w spodnie od dresu, koszulkę bez rękawów i tenisówki, Cella weszła do rodzinnej kuchni, ale natychmiast zatrzymała się w progu. Wokół kuchennego stołu siedział jej ojciec, bracia i kilka ciotek. Normalnie nic dziwnego. Stół kuchenny był miejscem, gdzie zawsze spotykali się, by pogadać, posprzeczać się i od czasu do czasu zjeść. Jadalnia była przeznaczona na świąteczne obiady, albo jak twierdziła jej mama, na wyszukane posiłki. Ale to, co naprawdę ją zmartwiło to, że jak tylko Cella weszła, wszyscy przestali rozmawiać i obrócili się w jej stronę, gapiąc się na nią. Jej rodzina nie przestawała gadać bez powodu. Malone’owi nie byli znani z bycia cichym gatunkiem czy kotami. - Cześć – powiedziała, zastanawiając się, o co do diabła chodzi. Ojciec Celli, Butch Miły Facet Malone, podszedł do niej i mocno uściskał Cellę, miękko mrucząc. - Nigdy nie zapomnij, kochanie, że zawsze cię kochamy. - Okej – odparła Cella, odsunęła się od ojca i kiwnęła głową swojej rodzinie zanim wyszła. Przecięła podwórko, obeszła olimpijskich rozmiarów rodzinny basen i znalazła się na połączonym podwórku rodziny swoich najlepszych przyjaciół. Cella spotkała Jai Davis, pochodzącą z Valley Stream na Long Island pumę, odkąd obie miały po siedemnaście lat i były w zaawansowanej ciąży. Obie szybko się zaprzyjaźniły, ponieważ obie były kotami i nastoletnimi mamami. Jak tylko dziewczynki się urodziły, para połączyła siły, dzieląc się obowiązkami, kiedy tylko mogły, i kryjąc się nawzajem, kiedy to było potrzebne. Dla Malone’ów nie było normalne dopuszczać obcych do ich świata, ale jej ojciec zaakceptował Davis’ów bez pytania, co znaczyło, że wszyscy mężczyźni w rodzinie Malone zaakceptowali je bez szemrania. I kiedy trzecia kuzynka ~ 22 ~
Celii się wyprowadziła, wracając na pole kempingowe Malone’ów w Bostonie i zostawiając dostępny dom obok, Davis’owie się wprowadzili. Jednak, dlaczego ojciec Celli rozmawiał nie tylko z Juen Davis, mamą Jai, o wprowadzeniu się, ale przekonał też swoje siostry, by pozwolić także innym wprowadzić się na ich ulicę, Cella nadal nie wiedziała. Ale jej ojciec miał w tym swój cel. Jednak Cella nigdy nie była bardziej wdzięczna gładkiej gadce ojca jak w chwili, gdy weszła do kuchni Davis’ów i zapytała. - Czy ja umieram? Jai, pracująca nad papierami przy kuchennym stole, nawet nie spojrzała, kiedy odpowiedziała. - Tak. Dokładnie wszystkich nas to czeka. Cella przewróciła oczami. To był jedyny minus rodziny Davis’ów. Były intelektualistkami. Juen Davis była prawnikiem, ojciec Jai był kardiochirurgiem zanim zmarł pięć lat temu, a sama Jai była chirurgiem ortopedą z dodatkową specjalnością chirurgii naczyniowej. Niezbędną w jej pracy, jako szefa całego personelu medycznego w Sports Center, gdzie rozgrywano większość meczów zmiennych, profesjonalnych i pomniejszych, dla trzech stanów Nowego Jorku. - Ale – naciskała Cella – czy dosłownie umieram? No wiesz. Ten moment. Od guza albo od czegoś, o czym mi nie powiedziałaś? Jai w końcu podniosła głowę i przyjrzała się Celli. Miały oczy w podobnym kolorze: jasnozłote, chociaż u Jai nie było zielonego. Z drugiej strony, nie mogły bardziej się różnić. Jai była czarna z cechami Azjatów, podczas gdy Cella nie mogła być bardziej irlandzka, nawet gdyby przybyła z Ellis Island ze słowem Irlandczyk wybitym na swoim czole. - Dlaczego myślisz, że umierasz? - Ponieważ moja rodzina właśnie spotkała mnie w kuchni, by powiedzieć mi, że mnie kochają. Moja rodzina. - Moja mama cały czas mi to mówi. - Mojej matki tam nie było, a twoja matka jest zrównoważoną, normalną kobietą, która może zmienić się w zwierzęcą postać. Nie pochodzi od Cyganów. Ani twój ojciec. ~ 23 ~
- Nie. Moja mam to trzecia generacja Chińczyków, a tata to dobry stary Jamajczyk. I sądzę, że Malone’owie wolą Podróżnicy od Cyganów. - Mogę nazywać moją cholerną rodzinę jak tylko chcę. Czy wygląda, jakbym przejmowała się tym w tej chwili? - Nadal nie jestem pewna, dlaczego uważasz, ze umierasz. - Ponieważ – Cella potarła czoło, nadal mając kaca i zaczynając panikować – kiedy Malone’owie przychodzą do ciebie i są mili… ktoś umiera!
***
Po obiedzie ze swoją drużyną świętującą kolejną druzgoczącą porażkę ze zmiennymi z oddziału straży pożarnej z Long Island, Crush poszedł do domu, rzucił swój sprzęt i ubranie w kąt, i wziął szybki prysznic. Jak tylko się umył, usiadł na łóżku, z ręcznikiem wokół pasa, z bronią osobistą w zasięgu ręki. Potrząsnął głową, żeby wysuszyć włosy zanim opadł na łóżko, wypuścił oddech i uśmiechnął się. - Halo, piękna – powiedział. – Masz szczęście dziś wieczorem. Żadna inna kobieta nie odciągnie mnie od ciebie. – Zgiął palec. – Chodź tu do mnie i dotrzymaj mi towarzystwa. Podeszła Lola, przytulając się do jego boku. Przynajmniej jutro rano Crush nie obudzi się obok nieznanego, owiniętego wokół niego, kota. To była naprawdę swego rodzaju ulga… chociaż jednocześnie dziwnie rozczarowujące. - Nie obśliń mnie w nocy – ostrzegł Lolę, angielskiego buldoga. – Wiesz, że tego nie cierpię. Suczka prychnęła jak zawsze ignorując to, co do niej mówił, i przekręciła się na plecy wystawiając brzuch. Jak większość zwierząt, Lola wiedziała, czym był Crush, ale mu ufała. Wiedziała, że nigdy jej nie skrzywdzi. Przy Crushu pocierającym jej różowo-biały brzuch, Lola prawie natychmiast zasnęła, ale Crushowi zajęło to kolejną godzinę, mimo że był niewiarygodnie wyczerpany. Wiedział też, że w nadchodzącym tygodniu jego życie się zmieni – i nadal nie był z tego zadowolony.
~ 24 ~