~ 1 ~ Rozdział 12 Wiedząc, że ma przed sobą pracowity dzień, Cella obudziła się wcześnie. Wzięła szybki prysznic i się ubrała. Jak tylko skończyła, po...
3 downloads
19 Views
606KB Size
Rozdział 12 Wiedząc, że ma przed sobą pracowity dzień, Cella obudziła się wcześnie. Wzięła szybki prysznic i się ubrała. Jak tylko skończyła, podciągnęła nogawkę swoich spodni, żeby mogła obwiązać kolano, decydując się nie myśleć za bardzo o tym jak już boli, kiedy jeszcze nawet nie zaczęła pracować. Właśnie kończyła, gdy weszła jej córka. Najpierw było pukanie, ale krótkie. To było jak jeden płynny ruch. Zapukanie – otwarcie. - Doberek, kochanie. - Co się dzieje? – zapytała Meghan, zamykając za sobą drzwi. - Dokładniej proszę. Wiesz, że nienawidzę niejasności. - Dobra. Więc chcesz, żebym uwierzyła, że faktycznie umawiasz się z tym niedźwiedziem? - Jak na razie – mruknęła Cella, zsuwając nogawkę spodni. - Nie rozumiem, w czym problem, Ma. Kuzyn Peter prowadzi sprzedaż kamperów. Głowa Celli podskoczyła, jej ręce zawinęły się w pięści. Po chwili milczącego wpatrywania się, Meghan się roześmiała. - Tylko żartowałam. Wypuszczając oddech, Cella opadła plecami na łóżko. - Nie rób mi tego więcej! - Przepraszam. Nie chciałam, żebyś z samego rana dostała ataku serca. - Po prostu nie daj się złapać w to szaleństwo. - Nie mam nic przeciwko szaleństwu. - Jak możesz nie mieć? - Jeśli to tak bardzo cię niepokoi, Ma, jak ty dałaś się w to wrobić? ~1~
- Zostałam złapana przez okoliczności, kochanie. Ty nie. - I biedny detektyw Crushek? - On… jest bardzo dobrym facetem. - Jest dobrym facetem. Więc bądź dla niego miła. - Dlaczego tak mówisz? - Ponieważ jest troskliwym, spokojnym, ładnie wysławiającym się miłym facetem – to tak naprawdę nie jest twój typ. - Może tym razem chcę spróbować czegoś innego. Meghan się roześmiała. - Taa. Pewnie, Ma. Cella wstała, zrobiła kilka kroków, by upewnić się, że dobrze obwiązała kolano, a potem podeszła do komody i chwyciła szczotkę. Mogła widzieć swoją córkę w lustrze, stojącą przy drzwiach, z ręką na klamce. - Więc, co jest nie tak? – zapytała Cella, obracając się do Meg. - Powiedziałaś mu, co robisz? - Tu nie ma problemu. Jest wielkim fanem. Nie mnie, ale przynajmniej twojego dziadka. - Nie. Nie mówię o hokeju. – Ręka nadal była na klamce, ale obróciła ciało do swojej matki. – O twojej drugiej pracy. Czy wie o tym? - On jest gliną, skarbie. To nie powinien być problem. - Powinien być, a nie jest, to dwie różne sprawy, Ma. On jest jak przyzwoity szeryf z miasteczka, a ty uczestniczysz w tajnych operacjach. Może mu się to nie spodobać. - To nie mój problem. Ja tylko życzę sobie, żebyś ty nie miała żadnego problem z tym, co robię. - Po prostu martwię się o ciebie. Ale potem przypominam sobie… że jesteś najlepsza, prawda? - Taa – odpowiedziała szczerze Cella. – Jestem.
~2~
***
Crush usiadł przy swoim nowym biurku, w swojej nowej pracy, w swoim nowym posterunku. I był znudzony. Naprawdę, naprawdę znudzony. Jakie będzie to jego życie? Tylko siedzenie? Czekanie? Nawet MacDermot jeszcze nie przyszła. Najwyraźniej ma ruchome godziny. Musi być miło. Wyglądało na to, że ich partnerstwo jeszcze na dobre się nie rozwinęło. To było – łapiesz to – zależne od MacDermot. Zależne od MacDermot? Czy będzie podejmowała decyzje, kiedy zostaną partnerami? I czy już tego nie robiła? Crush nie wiedział, czy ma być zdegustowany czy zraniony. Brakowało dwóch lat do jego dwudziestu lat… czy da radę? Już tego nie wiedział. Miesiąc temu myślałby, że da radę dotrwać do trzydziestu zanim nawet pomyśli o emeryturze. Co najmniej. Ale teraz. Siedząc tutaj? - Cześć! Crush podniósł wzrok. MacDermot stała naprzeciw niego. Uśmiechając się. Trzymając kawę. Pracując w przeszłości z MacDermot, nie pamiętał, żeby przed południem była taką radosną osobną. Ktoś dał się przelecieć dziś rano. - Proszę. – Postawiła duży kubek ze Starbucksa na jego biurku. – Twoje włosy dobrze wyglądają. Więc… jesteś zajęty? Rozejrzał się, by podkreślić, że po prostu tak siedzi, a potem spojrzał z powrotem na MacDermot. Nic nie powiedział. Urok MacDermot? Najwyraźniej nie musiał nic mówić. - W takim razie chodź. – Odeszła i Crush westchnął, zabrał swoją kawę i podążył za nią.
***
~3~
Cella włożyła rzeczy do ćwiczeń i skierowała się na lodowisko. Jeśli któryś z żółtodziobów pojawi się na szkoleniu, jakie zaproponowała, pomyślała sobie, że może poćwiczyć z nimi przez kilka godzin, a potem zabrać się za swój własny trening zanim pójdzie spotkać się ze swoją mamą w Śródmieściu na jej pierwszym spotkaniu z Blayne i całą paczką ślubnych problemów. Namówienie mamy Celli nie było tak trudne jak Cella się obawiała, kiedy tylko powiedziała Barb, że to jest narzeczona bardzo bogatego Novikova, która potrzebuje pomocy, a potem jej mama już się w to wkręciła. Jednak, przy zaangażowaniu się niedźwiedzicy i tygrysicy O’Neill, Cella czuła, że powinna pójść chociaż na pierwsze spotkanie. Ale, najpierw, trening. Ale kiedy Cella wyszła na lód, zatrzymała się, a jej usta lekko opadły. Spodziewała się żółtodziobów, ale tylko jednego lub dwóch. Większość z tych facetów miała normalna pracę i brali udział w swoich dodatkowych treningach, kiedy pokazywali się na treningach w ciągu tygodnia. Ale były tu wszystkie żółtodzioby, z drugiego szeregu. Cała dwunastka. Reed podjechał do niej na łyżwach. - Jutro może być więcej. - Więcej? Wzruszył ramionami. - Powiedziałem tylko kilku chłopakom, ale informacja całkiem szybko się rozeszła. Przykro mi. - Nie, nie. W porządku. Po prostu jestem zaskoczona. - Nie powinnaś być. – Odjeżdżając, mrugnął do niej. – No cóż, powiedz nam, co robić, trenerze. Pamiętając, że wciąż ma spotkać się ze swoja mamą, i że jej własny trening będzie musiał poczekać, Cella kiwnięciem zawołała resztę chłopaków. - Zatem chodźmy. Mamy mnóstwo roboty.
***
Dez MacDermott ponownie zapukała do drzwi. ~4~
Okej, więc może regularna praca z Lou Crushkiem nie była dla niej dobrym pomysłem. Gentry naciskała na to odkąd poprzedni dwaj partnerzy Dez zostali z powrotem przeniesieni do ich oddziałów. Według pierwszego, lisa Jerry’iego, powodem, dla którego odszedł było, że MacDermot jest pieprzona wariatką. Nie będę ponownie z nią pracował nawet, jeśli przyłożysz spluwę do mojej głowy. Wydawało się to być odrobinę zbyt skrajną reakcją na jeden pechowy incydent z udziałem wyrzutni rakiet. Wszyscy przeżyli, prawda? Więc, gdzie dokładnie był problem? Do tego czuła, że lepiej pracuje jej się z psowatymi, jednak nie wykonywali rozkazów tak jak robiły to dobrze wytresowane psy. Potem była gepardzica Joanie, którą Dez zostawiła samą z Cellą i Dee-Ann w pokoju przesłuchań, gdy poszła po napój. Fatalnie, że zniknęła z pokoju na dziesięć minut. Bo zanim wróciła, Cella przygwoździła gepardzicę do podłogi, w zasadzie dławiąc ją tymi swoimi zawsze posiniaczonymi pięściami, podczas gdy Dee-Ann przetrząsała torebkę Joanie tylko z powodu, że Byłam po prostu ciekawa, co koty trzymają w torebce. Trzeba więc powiedzieć, że Joanie uciekła na swój stary posterunek. Więc Gentry tym razem sprowadziła Crushka. - Jest niedźwiedziem. Już wcześniej z nim pracowałaś. Jest niedźwiedziem. Smith i Malone nie będą mogły przygwoździć go do podłogi, ani też nie nosi torebki, ponieważ jest niedźwiedziem… I to brzmiało bardzo rozsądnie dla Dez. Hej. Była elastyczna. Dzięki życiu z mężczyzną, który paradował z grzywą i miał stałe poczucie prawa, Dez była pewna, że będzie jej się dobrze pracowało z niedźwiedziem. Opierając się na tym, co widziała w filmach dokumentalnych na Animal Planet, można było się z nimi naprawdę łatwo porozumieć tak długo jak nie zostawiałaś jedzenia i nie przestraszyłaś samicy z młodymi. Teraz jednak, Dez zaczynała myśleć, że myliła się we wszystkim. Albo, przynajmniej, nie powinna była przypuszczać, że grizzly i polarne były tylko różnokolorową wersją siebie. Ponieważ, o rany, Cryshek był zdziwaczałym dupkiem! - Zamierzamy tak tu stać i pukać? – zapytał nagle, wywołując u Dez zaciśnięcie zębów. To był trik, którego nauczyła się w Marines, żeby nie musiała wyciągać broni na ludzi, którzy strasznie ją wkurzali. – Mamy nakaz. – Niepotrzebnie jej przypomniał.
~5~
- Tak – odparła, próbując nie syknąć jak czasami robiła to Cella. – Ale może nie zdajesz sobie sprawy, gdzie jesteśmy… - Masz na myśli Staten Island? - Tak – powtórzyła. – Ulicę na Staten Island całkowicie zamieszkałą przez niedźwiedzie. - To dlatego mnie tu zabrałaś? Wymyśliłaś sobie, że ułatwię ci sprawy z niedźwiedziami? - Nie dlatego zabrałam cię ze sobą, ale może pozwolisz mi się tym zająć? - Jak chcesz. Decydując się odejść od niego, Dez powiedziała. - Zostań tu. Pójdę na tyły. - Dobra. Dez odczekała aż nie otworzyła tylnej bramy, by przewrócić oczami do nieba. Kto wiedział, że jeden nonszalancki niedźwiedź może być tak cholernie trudny? Boże, jak Conway zdołał tak długo wytrzymać z Crushkiem? Podeszła do tylnych drzwi i załomotała w nie odzianą w rękawiczkę pięścią. Gdy czekała przez chwilę, poprawiła swoją kamizelkę kuloodporną. Szczerze mówiąc, producent nawet nie próbował robić ich dla kobiet z cyckami większymi niż rozmiar B, a to było coś, czego Dez nie miała odkąd skończyła trzynaście lat. Drzwi troszkę się uchyliły, zza nich wyjrzała kobieta, jej oczy zmrużyły się na Dez. - Tak? - Pani Martin? - Tak? - Detektyw Dez MacDermot. Mamy nakaz przeszukania twojego domu. - W tej chwili to nie jest dobra chwila. - Nakaz, ma’am. To nie musi być dobry czas dla ciebie. Proszę otworzyć drzwi, albo zostaną wyrwane z zawiasów. - Przez ciebie? ~6~
- Nie przeze mnie, bo ja mogłabym je tylko podpalić. Kobieta pociągnęła nosem i otworzyła drzwi, prostując się na całą swoją wysokość. Boże, miała co najmniej metr dziewięćdziesiąt. Z pewnością była niedźwiedzicą. - Jesteś tylko ty? – zapytała kobieta. - Dlaczego pytasz? - Jestem tylko ciekawa, czy będę miała bandę niezdarnych gliniarzy, którzy przewalą się przez mój dom. Dez przyglądała się kobiecie przez kilka sekund. Poruszając się powoli, położyła rękę na broni w kaburze, cofnęła się kilka kroków i przesunęła na bok. - Proszę wyjść z domu, pani Martin. - Dlaczego? Prawą ręką, Dez chwyciła broń; lewa ręka upuściła nakaz. - Ponieważ kazałam ci wyciągnąć stamtąd twoja dupę. Uśmiechając się, niedźwiedzica wyszła na krok z domu. - Albo co, człowieku? Używając prawej ręki, Dez podniosła broń, celując w głowę niedźwiedzicy. - Lepiej bądź dobrym strzelcem, pani detektyw. - Jestem jedną z najlepszych. Ale nie będę marnowała kul. Dez nacisnęła spust gazu pieprzowego, który trzymała w lewej ręce, uderzając niedźwiedzicę prosto w jej czuły nos. Krzycząc i przeklinając, niedźwiedzica zakryła twarz. Dez schowała broń z powrotem do kabury i wyciągnęła pałkę. Machnęła nadgarstkiem, pałka wyciągnęła się na całą długość, a potem uderzyła w kolana niedźwiedzicy. Coś trzasnęło i niedźwiedzica upadła, wciąż krzycząc, wciąż zdecydowanie klnąc. Dez sięgnęła po swoje kajdanki z tytanu, gdy nagle usłyszała ryk. Uniosła gaz i obróciła się do samca niedźwiedzia, który biegł na nią z drugiej strony domu. Chciała, żeby podbiegł bliżej zanim naciśnie spust, ale nawet nie znalazł się na odległość dziesięciu kroków, gdyż samiec poleciał, zbity z nóg przez Crushka.
~7~
- Łap za broń! – warknął. Upuściła gaz i jeszcze raz sięgnęła po swoją broń. Magnum 44 Smith & Wesson z wyprofilowaną kolbą, którego zdobycie zajęło jej sześć miesięcy. Właśnie zaczęła się odwracać, słysząc ciężkie biegnące za sobą kroki, gdy Crushek owinął swoją rękę wokół jej głowy i pociągnął ją za siebie. Słyszała jak rozbrzmiały strzały. Oprócz tego, że Crushek zrobił kilka chwiejnych kroków do tyłu, pozostał milczący. Kroki teraz oddalały się od nich i Dez obeszła Crushka. - Nic ci nie jest? Polarny wstrząsnął ramieniem. - Trafił tylko w kamizelkę. Chodźmy. Ruszył. - Muszę ją zakuć. Crushek uniósł dłoń i rąbnął niedźwiedzicę grizzly w plecy między łopatkami. Próbowała wstać na nogi, ale z powrotem padła, nieprzytomna. Wzruszywszy ramionami, Dez pobiegła za Crushkiem, gdy skradał się przez podwórze Martinów. Podszedł do wolno stojącego garażu, zatrzymując się przy drewnianych drzwiach. Podniósł ramiona na wysokość klatki piersiowej, wnętrzem dłoni na zewnątrz, i wyrzucił je do przodu. Drzwi wyłamały się z zawiasów, wpadając do środka, a Crushek ruszył za nimi. Z obiema dłońmi na broni, Dez podążyła za niedźwiedziem do środka. Duże garażowe drzwi były otwarte, a wnętrze było puste oprócz jakiegoś gruchota Chevroleta. - Biegniemy za nim? – zapytała widząc uciekającego ulicą niedźwiedzia. Crushek nie odpowiedział. Podniósł tylko głowę i powąchał powietrze. Idąc za nosem, podszedł do samochodu. Wąchał wokół niego. Z cichym warknięciem, chwycił samochód za przedni zderzak, podniósł go, a potem podrzucił i obrócił, wyrzucając z garażu. Bardzo mocno próbując nie być pod wrażeniem, Dez podeszła. Oboje zapatrzyli się na metalowe drzwi wbudowane w podłogę. Crushek sięgnął ręką, chwycił za kółko i pociągnął. Dwukrotnie.
~8~
Kiwnięciem głowy kazał Dez się odsunąć i stanął tuż przy drzwiach. Zaczął po nich skakać, potem dużymi dłońmi uderzał w metalowe drzwi, siła szła z jego barków i ramion. Z otwartymi ustami, Dez ponownie szybko się rozejrzała, by upewnić się, że nadal są sami, a potem przyglądała się jak polarny wali w solidne metalowe drzwi, raz za razem, aż w końcu zgięły się i odskoczyły pod nim. Wyrwane z zawiasów, drzwi wpadły w otwartą dziurę i Crushek spojrzał w ciemność. Podniósł na nią wzrok i teraz Dez wskazała głową. - Idź. Crushek skoczył na dół, podczas gdy Dez pozostała, z wciąż uniesioną bronią, z palcem na spuście. Kilka minut później, Crushek wyszedł, z małym karnistrem w ręce. - Co to? Wzruszył ramionami, podniósł wieczko. Powąchał i skrzywił się. Potem wcisnął czubek małego palca do środka i uniósł do ust. Posmakował, jego ciemne oczy podniosły się na spotkanie jej. - No i? – zapytała. - Miód. Dez nie mogła opanować sapnięcia, wkurzona. - Próbowali zabić nas dla miodu? Crushek się wyszczerzył, a to było coś, czego nie była pewna czy pamięta, że widziała wcześniej. - Miodu doprawionego kokainą. - Koleś… jest tak wiele poziomów zła. A potem oboje się roześmiali i Dez nagle poczuła, że mimo wszystko może uda się im razem pracować.
Tłumaczenie: panda68
~9~
Rozdział 13 Po wielkiej sesji z każdym, kto się pojawił, Cella była zmuszona wziąć kolejny prysznic. Nie było mowy, żeby chciała wysłuchiwać narzekań swojej matki o tym, że Cella śmierdzi jak pieprzony facet. Teraz, będąc z powrotem w swoich spodniach, koszulce, tenisówkach i bluzie dresowej, Cella lekkim truchtem pobiegła do schodów i do głównych frontowych drzwi, ignorując wszystkich spoglądających na nią ludzkich mężczyzn. Mężczyzn, którzy nigdy nie daliby jej rady. - Cella! Uśmiechnęła się i podbiegła prosto do czekającej taksówki. Wsiadła i zatrzasnęła drzwi. - Van Holtz Steak House na Piątej – powiedziała do taksówkarza zanim usadowiła się obok swojej matki. – Widzę, że masz swój garnitur władzy. To był czarny garnitur, który uwidaczniał złote oczy matki i dawał jej aurę całkowitej kontroli. Kontroli, którą ta kobieta wydawała się zawsze mieć – oprócz momentów, gdy chodziło o rodzinę jej męża. - I co tam chuderlaku? Cella zachichotała, podziwiając jak ta kobieta jest w stanie odświeżyć swoją szminkę w jadącej jak szalona taksówce. - Cieszę się, że założyłaś swój garnitur. Będziesz go potrzebowała. Chociaż, możesz pożałować, że nie założyłaś małej zbroi. - Moja słodka dziewczyno, wciąż nie masz wiary w swoją kochaną, stara mamę? - Zawsze mam wiarę, Ma. Ale znam uczestniczących w tym graczy i idziesz na wojnę, jak sądzę. - Zobaczymy. Jestem tam tylko do pomocy. Cella spojrzała na płaszcz, który matka miała na sobie. - Nie jest ci w tym gorąco?
~ 10 ~
- Roztapiam się, ale śnieży, skarbie. Nie chcę zdezorientować ofiary. – To było przezwisko jej matki dla pełnych ludzi. - Przestań ich tak nazywać. Barb upuściła pomadkę do swojej olbrzymiej torebki i rozsiadła się na tylnym siedzeniu, spoglądając na córkę. - Co? - Ty i ten bardzo przystojny, ale zdecydowanie ociężały niedźwiedź? Spodziewasz się, że kupię to kłamstwo, Cello Malone? - A co spodziewałaś się, że zrobię? Pozwolę wydać się za mojego kuzyna? - Mogłaś postawić się tym starym sukom i powiedzieć im, żeby się od ciebie odpieprzyły. - Ma. - Co? Wczoraj pozwoliłaś im chodzić sobie po głowie, kiedy zwykle byłaś tą, która by je zlała. Pamiętając, co powiedział jej niedźwiedź wczorajszej nocy, Cella odparła. - Staram się nie bić starych kobiet. - Nie mówię fizycznie, idiotko. Po prostu nigdy nie pozwalałaś, żeby tobą pomiatały. Ale wczoraj… uciekłaś i wróciłaś z tym gliniarzem. - Po prostu próbuję zachować spokój. - A niedźwiedź? - Niedźwiedź był po prostu we właściwym miejscu o właściwym czasie. Wolałabyś, żeby to był wilk? Barb zadrżała. - Jest dostatecznie źle, że spędzasz czas z tym pitbullem. Cella zachichotała, potrząsając głową. - Ten pitbull to moje wsparcie. Boże, jesteś tak samo uprzedzona do Dee, co Meg. - Ona ma oczy szaleńca.
~ 11 ~
- Dlaczego po prostu mi nie powiesz, jaki masz problem ze Smithami? Ponieważ to jest twój problem, prawda? Każdy inny wilk jest tolerowany, ale nie Smithowie? - Znasz kogokolwiek, kto lubi Smithów? - A znasz kogokolwiek, kto lubi Malone’ów? - Jesteśmy kotami. Jesteśmy naturalnie adorowani i mamy niskie koszty utrzymania. Psy potrzebują ciągłej opieki, treningu i długich spacerów, albo musisz wzywać Zaklinacza Psów do pomocy. Cella roześmiała się głośno, a matka do niej dołączyła. Taksówka się zatrzymała i Barb zapłaciła taksówkarzowi, podczas gdy Cella wysiadała. Poczekała na rogu za matką. Kiedy Barb stanęła przed nią, Cella zapytała. - Jesteś pewna, że jesteś na to gotowa? - To właśnie robię, kochanie. Z kiwnięciem, Cella wzięła matkę za ramię i weszły do restauracji. Hostessa uśmiechnęła się do nich, chociaż mierzyła wzrokiem zwyczajny ubiór Celli. Sieć Van Holtzów była jedną z tych snobistycznych restauracji, do których Malone’ówie tak naprawdę nie chodzili, dopóki oczywiście nie była to jakaś specjalna okazja albo płacił ktoś inny. Przeważnie dlatego, że z natury, Malone’owie lubili się targować, a Van Holtzowie nie. Mimo to, to były jedne z najlepszych restauracji prowadzonych przez zmiennych. Podawali dzika z grzybowym sosem, za którego warto było umrzeć. - Cześć. Mamy spotkać się tutaj z Thorpe’ami i… - Ach, tak. – Hostessa zaczęła się śmiać zanim chwyciła kilka kart z menu. – Tędy proszę. – I odeszła… wciąż się śmiejąc. Po skrzywieniu się do siebie nawzajem, matka i córka podążyły przez restaurację za hostessą i korytarzem z rzędem prywatnych pokoi. Zatrzymała się przed parą podwójnych drzwi i otworzyła je. Na szczęście, była jedną ze zmiennych, wilkiem, co pozwoliło jej zrobić krok w tył zanim została uderzona czyjąś torebką. Podróbka Channel za sto dolarów uderzyła w przeciwległą ścianę i wylądowała na podłodze. Była cała złota. Torebka lwicy. Niektóre Dumy mogły sobie pozwolić na oryginały, niektóre nie, a niektóre nie miały zamiaru płacić za oryginały. To byli O’Neill’owie.
~ 12 ~
Zatoczywszy ręką, hostessa zaprosiła Cellę i Barb do środka. Cella podniosła dużą złotą torebkę i wręczyła matce. - Powodzenia – powiedziała, a potem ruszyła w druga stronę, szukając lunchu, który nie obejmowałby ślubnych planów czy kłócących się drapieżników.
***
Crush zaciągnął niedźwiedzicę na tył ich vana i do windy na posterunek razem z MacDermot. - Zamknij się! – warknęła MacDermot i nie mógł jej winić. Niedźwiedzica przez ostatnią godzinę nie przestawała ryczeć i narzekać. Prawdopodobnie dochodziła do siebie po jakimkolwiek odlocie, na jakim była, ale Crush, i był pewien, że MacDermot też, nie dbali o to. - Ty pieprzona dziwko – krzyczała bełkotliwie niedźwiedzica. – Ty pieprzona sukowata dziwko! Winda zatrzymała się na piątym piętrze, gdzie niedźwiedzica zarejestrowana i wsadzona do celi z tytanu. Przynajmniej skończą z nią.
zostanie
- Co z jej synem? – zapytał Crush, gdy przybyli do rejestracji, gdzie inna niedźwiedzica obsadzała biurko. – Mówię wróćmy tam i wytropmy ich. - Piszę się na to. - Trzymajcie się z dala od moich chłopców! Odczepcie się od moich chłopców! - Zamknij sięęę! – wrzasnęła MacDermot, wywołując u Crusha chichot. Ta kobieta nie miała cierpliwości do krzykaczy. Nigdy nie miała. Gdy dwóch mundurowych zabrało od niego niedźwiedzicę, odezwał się telefon Crusha. - Hej – powiedział do MacDermot. – Dostaliśmy wiadomość od Gentry. Chce, żebyś przyszli na górę. - Okej. – MacDermot dokończyła papierki, które sierżant przy biurku potrzebowała, by zarejestrować niedźwiedzicę. ~ 13 ~
MacDermot właśnie pchnęła papiery przez biurko, gdy sierżant warknęła na dwóch umundurowanych oficerów. - Nie rozkuwajcie jej tutaj… Ale było już za późno. Niedźwiedzica obróciła się szybko, uwolniona z więzów. Stając naprzeciw MacDermot, zamachnęła się swoją dużą pięścią i posłała pełnego człowieka przez pokój. Wstrząśnięci, wszyscy po prostu stali, nawet niedźwiedzica. Wtem, gdy Crush miał już wpaść w panikę, myśląc o tym, co prawdopodobnie powie mężowi MacDermot na pogrzebie, a co tłumaczyłoby to zdarzenie, wrzasnął z korytarza, Ty cholerna pieprzona dziwko!, co przypominało Lou Crushka, któremu nie podobały się dziewczyny z Bronksu.
***
Cella kończyła jeść lunch w kuchni restauracji razem z Rickiem Van Holtzem. Nigdy nie szkodziło podlizać się szefowi i dostać podwójną porcję dzika i impali z tym cholernie dobrym sosem grzybowym przy okazji. - Więc jak idzie z żółtodziobami? – zapytał zanim podniósł leżącego przed nim olbrzymiego burgera na jego własny lunch. - Nieźle. I nikt dziś rano się nie bił. - I nie rzucano trybunami? – Van Holtz wgryzł się w burgera, jego oczy się zamknęły. Jęknął. Po tym jak przełknął, wskazał na burgera. – Fantastyczne – szepnął. A potem głośniej burknął. – Myślałem, że mówiłem, iż to ma być dobrze zrobione? Młody wilk, z mokrymi i pokrytymi pianą przedramionami i rękami, wystawił głowę z drugiego pomieszczenia. - Powiedziałeś średnio wysmażony. - Nie. Powiedziałem dobrze zrobione. Następnym razem zrób to właściwie. - Okej, okej. Przepraszam. O rany.
~ 14 ~
Dzieciak wrócił z powrotem do swojej normalnej pracy, a Van Holtz wrócił do swojego burgera. - To mój kuzyn Stein – wyjaśnił Van Holtz, zamiast powiedzieć jej, dlaczego był takim dupkiem. - Jesteś śmieszny – powiedziała do niego Cella. – Słyszałam jak mówiłeś średnio wysmażony. - Szzz. – Van Holtz spojrzał na drzwi. – Mam swoja strategię, panno Malone. - Strategię jestem palantem? - Najpierw ich łamiesz, żeby potem móc ich rozwijać. - I kiedy to rozwijanie się zaczyna? - Kiedy powiem. Cella się roześmiała. - Jesteś gorszy niż mój ojciec. U swojej czwórki dzieci, tylko ja potrafiłam znieść jego pomysł treningu. - I spójrz na siebie teraz. - Rzeczywistość jest taka, że miałam go łatwiejszy niż chłopcy, ponieważ byłam małą księżniczką tatusia. Van Holtz zmarszczył brwi. - Ty? Naprawdę? - Co chcesz przez to powiedzieć? – Wskazała na siebie. – Czy dla ciebie nie wyglądam jak pieprzona księżniczka? - W jakim świecie – odezwał się zza Celli głos Smith– jesteś księżniczką? Cholerna Smith, znowu się do niej podkradła. Jak ona to robi? - W tym samym świecie, w którym Smithowie są uważani za uczciwych i praworządnych obywateli niż za prowincjonalnych szaleńców. - Bezczelna. - Psychopatka.
~ 15 ~
Smith podeszła do boku Van Holtza, przyciskając się do niego. - Czyżbyś podrywała mojego faceta, Malone? - No cóż, to tylko kwestia czasu, kiedy będzie miał kobietę z jakimiś kształtami. - Czy niektórzy nie nazywają tego grubym tyłkiem? - Żadnych burd – szybko ostrzegł je Van Holtz, kiedy Cella odchyliła pięść, a Smith sięgnęła po swój cholerny nóż, który trzymała schowany w pochwie z tyłu dżinsów. Gdy wyglądało na to, że udało mu się powstrzymać bójkę w swojej cennej kuchni, Van Holtz zapytał Smith. - Chcesz coś do jedzenia? - Może później. - Gdzie byłaś? – spytała Cella, odkrawając kolejny kawałek mięsa. – Dzwoniłam do ciebie wcześniej. - Taa, przepraszam. Sprawdzałam ludzi, których MacDermot wsadziła dla nas pod szczególny dozór. - Coś wiedzą? - Nie. Ale powołałam się na kilka przysług i zdobyłam filmy video ze sklepów będących w promieniu przecznicy od tego preparatora. Wydrukowałam kilka fotek. – Smith wyciągnęła dużą kopertę i wyjęła kilka fotografii. – Ktoś wydaje ci się znajomy? Podając swojego na wpół zjedzonego burgera swojej partnerce – mężczyzna nigdy nie brał na poważnie Zjem później Smith – Van Holtz przejrzał zdjęcia, przesuwając je przez stół do Celli, gdy je obejrzał. Po kilku chwilach, zabrał jedno ze zdjęć, które podał Celli, przyglądając mu się trochę uważniej. - Ten facet… Czy my go znamy? - Ja nie. – Skończywszy burgera Van Holtza, Smith teraz obrabiała jego talerz frytek. – Ale zanim tu przyszłam, pokazałam te zdjęcia grupie inwigilacyjnej. Oni też go wskazali. Powiedzieli, że spotyka się z preparatorem, ale nigdy w jego sklepie. Zawsze spotyka się z nim przecznicę dalej. Powiedziałam im, że kiedy wróci, mają kogoś podstawić do niego.
~ 16 ~
- Powinniśmy też skontaktować się z MacDermot. – Cella odepchnęła swój pusty talerz. – Będzie chciała o tym wiedzieć, jeśli okaże się to być coś. - Zadzwonię do Gentry – powiedziała Smith. – Przyśle MacDermot, żeby spotkała się z nami później w biurze. Chociaż, zastanawiam się, dlaczego my nigdy nie chodzimy do twojego biura, Malone? - Czy musimy coś zrobić? – zapytała ostro Cella. – Ponieważ to się nie stanie, jeśli będziemy w biurze KZS. Tam jest dwadzieścia takich jak ja zamiast jednej. - A ty sama jedna jesteś wystarczająco przerażająca. - Cella! – zawołała jej matka gdzieś z restauracji. - Jestem tutaj, Ma! - Czy jest jakiś Malone, który nie krzyczy? – zapytała Smith. - A czy jest jakiś Smith, który nie liże swojej dupy? - Nie bądź zazdrosna o tych, którzy mają ten talent i zręczność. - Byłabyś zaskoczona moją zręcznością. - Malone, czyżbyś mnie podrywała? Tutaj przed moim partnerem i tak w ogóle. Oczy Celli się przewróciły i obróciła się na czas, by zobaczyć jak matka dumnie wkracza do kuchni. - Z twojego seksownego chodu, Ma, wnoszę, że wszystko dobrze poszło? - Dlaczego ci ludzie mnie przesłuchują? Gdy chodzi o śluby – wyciągnęła rękę – tymi pazurami, ja rządzę. - Więc – mruknęła Smith – ona jest twoją mamą. Próbując się nie roześmiać, Cella powiedziała. - Ma, pamiętasz Dee-Ann. - Naprawdę? Cella podrapała się po głowie i bardzo próbowała się nie roześmiać. - Spotkałaś ją cztery, pięć, może dziesięć razy. - Hm. ~ 17 ~
- Ale pamiętasz Rica Van… - Oczywiście, że tak! – Ponieważ bardzo bogaci zawsze byli w stanie zapaść w kocią pamięć jej matki. – Dobrze znowu pana spotkać, panie Van Holtz – powiedziała, potrząsając jego ręką. - Ric, pani Malone. Proszę mówić do mnie Ric. Posłała mu swój najlepszy pomyśl o mnie, gdy będziesz rozglądał się za ślubną planistką uśmiech, a potem zwróciła się do Celli. - Czy podwójny ślub był twoim pomysłem? - Wszystko, żeby zredukować potencjalny ból. - Podwójny ślub? – zapytał Van Holtz. – Blayne i Gwen razem? Wiedząc dokładnie, dokąd to prowadzi, Cella uniosła rękę i szybko wyklepała. - I tak musisz iść na ślub Novikova ze względu na Blayne, a on będzie na ślubie Gwen i Locka, również ze względu na Blayne. W ten sposób te tortury zostaną skompensowane do jednego dnia, więc zamknij się i przestań narzekać. Van Holtz prychnął lekko, ale nie zamierzał się kłócić. Barb pocałowała policzek Celli. - Podobna do mamy. Więc – kontynuowała – możemy teraz iść razem do domu? - Nie mogę. Mam wieczorem robotę. - Będziesz ostrożna? - Zawsze jestem ostrożna. Nie mogę narażać na niebezpieczeństwo mojej ślicznej buźki, prawda? Smith prychnęła, gdy Barb kopała w swojej torbie i wyciągnęła jedną ze swoich wizytówek, wręczając ją Van Holtzowi. - W razie, gdybyś sam kiedykolwiek był gotowy ustatkować się z miłą, przyzwoitą wilczycą. – Potem ponownie rzuciła okiem na Smith zanim wyszła bez słowa. - Czarujące – oznajmiła Smith, a potem ona i Cella się roześmiały. - Nigdy nie potrafię wściekać się na nią – przyznała Cella. – Czasami jest taka śmieszna. ~ 18 ~
- W przeciwieństwie do wybijania bzdur z ciebie w regularnym odstępie… - Chciałabyś! - … nie sądzę, żebym jej kiedykolwiek coś zrobiła. - To nie ma znaczenia. Najwyraźniej, jest jakaś przeszłość między rodzinami SmithMalone, o której nikt w mojej rodzinie nie chce mówić. - Naprawdę? Muszę o to zapytać mojego tatę. - Czy twój ojciec rzeczywiście mówi, Smith? To znaczy słowami. Nie tylko warknięciami i wyciem do księżyca. Smith wzruszyła ramionami. - Kiedy ma ochotę… Cokolwiek to do diabła znaczyło.
Tłumaczenie: panda68
~ 19 ~
Rozdział 14 Michael Patrick Callahan próbował z powrotem się zmienić, ale czymkolwiek go postrzelili, to nie pozwalało mu zmienić się w człowieka. To zostawiało go w postaci lwa. Zostawiało go zdobyczą. Dysząc, stanął za drzewem, rozglądając się i nasłuchując za myśliwymi. Ich problemem było to, że Mikey mógł ich słyszeć. Wiedział, że cokolwiek wstrzyknęli mu do organizmu, ulotni się i będzie w stanie znowu zmienić się w człowieka. Ale oni tego nie chcieli. Posiadanie martwego ludzkiego ciała na ich ziemi prawdopodobnie było większym bólem w tyłku niż posiadanie martwego lwa. I jak tylko Mikey sobie to uświadomił, od razu wiedział, że efekty narkotyku nie będą trwały przez kilka dni czy tygodni, a jego cel stał się jasny. Unikać. Błędem większości ludzi było to, że wierzyli, iż prawdziwi drapieżcy biegali wkoło i wyzywali wszystkich, atakując pazurami każdego i wszystko, co stanęło im na drodze. Ale tak nie było. Od najdumniejszego lwa do najniższej, będącej bólem w tyłku, hieny, długowieczni drapieżcy zawsze wiedzieli, kiedy uciekać, a kiedy trzymać się swego. A przed mężczyznami z bronią o dużej mocy wyposażoną w tłumiki? Uciekałeś. Zwłaszcza, kiedy Mikey w tej chwili nie miał dostępu do swoich kciuków. Więc przez prawie cztery godziny, biegał wkoło po posiadłości. Posiadłości, o której nic nie wiedział. Więc nie miał pojęcia, gdzie jest. Ostatnią rzeczą, jaką Mikey pamiętał to, że siedział z tyłu limuzyny z naprawdę gorącą laską, którą poznał w klubie i dostawał fenomenalne obciąganie. Potem… był późny poranek, był kotem i był w klatce. Jego mama i siostry zawsze ostrzegały go, żeby nie ufał ludzkim kobietom, ale tym razem pozwolił, żeby jego hormony przejęły ster i teraz był tutaj. Ukrywał się, uciekał… i modlił się. Ale Mikey był wdzięczny za jedną rzecz. Za Callahanów. Swoją rodzinę. Byli lwami, ale nie podobni do żadnej innej Dumy. Tak naprawdę, inne lwy nawet nie uważały Callahanów za Dumę, ale za wędrowną grupę Cyganów i to było dobre.
~ 20 ~
Ponieważ większość samców lwów była zdana kompletnie na samych siebie, gdy coś się zdarzało; samice Dumy rzadko martwiły się wytropieniem zaginionego samca, chyba że to był uwielbiany syn. Tak nie było u Callahanów. Rodzina była dla nich rodziną i Mikey nie miał wątpliwości, że jego rodzina będzie go szukała – i niech Bóg pomoże tym, którzy go zabrali. Ale to było coś, o czym pomyśli później. W tej chwili musiał się stąd wydostać. Mikey stężał. Mógł wyczuć jak zbliżają się ludzie. Słyszał ich kroki, gdy próbowali bezszelestnie iść między drzewami. Zobaczył jednego. Ubranie było drogie. A broń jeszcze bardziej. Mikey jeszcze raz spróbował się zmienić. Jego ciało zafalowało. Już niedługo. Niedługo będzie w stanie się zmienić. Ale czas mu uciekał. Myśliwy obrócił się do niego, uniósł broń. Mikey przeszarżował obok niego, upewniając się, że uderzy ciało człowieka swoją łapą. Żebra trzasnęły, uginając się od uderzenia, mężczyzna upadł na plecy, a Mikey pobiegł dalej. W końcu zbliżył się do wysokiego, ceglanego muru otaczającego to miejsce. Ludzie, którzy na niego polowali, zaczęli teraz panikować, gdy zdali sobie sprawę, że w każdej sekundzie będzie zdolny zmienić się w człowieka. Łatwiej będzie mu przejść przez drzwi, jak tylko odzyska kciuki, ale w tej chwili Mikey wciąż musiał rozbić te drzwi. Na nieszczęście, te kilka drzwi, które znalazł, były z solidnej, nie do pokonania stali. Ten mur, Mikey był tego pewny, został zbudowany, żeby zatrzymać jego rodzaj w środku. Mógł wyczuć inne gatunki, które przybiegły i zginęły tutaj. Czy innym się udało? Jeśli tak, czy zginęli później? Mikey wiedział, że jak tylko się stąd wydostanie, ucieczka prosto do jego rodziny postawi tylko jego rodzinę w niebezpieczeństwo. Musi zrobić coś innego, ale będzie martwił się tym później. Mikey słyszał wykrzykiwane rozkazy innych, słyszał jak biegną. To byli ludzie, którzy strzegli tego miejsca. Oni nie polowali, nie tak jak inni. Oni po prostu uniemożliwiali zmiennym wydostanie się stąd. Niektórzy mieli niezwykle silną broń i strzałki usypiające. Wiedząc, że musi szybko działać, Mikey przesunął się za żywopłot i ponownie spróbował. Na kilka krótkich, cudownych sekund jego prawa łapa zmieniła się w dłoń. Mikey przestał, wziął oddech, spróbował jeszcze raz. Kilku strażników w bieli, by wtopić się w pokrytą śniegiem ziemię, pokazało się na widoku. Polowali teraz w trójkach; to już dłużej nie była przypadkowa, zabawna sprawa dla bogatych przyjaciół. Musieli go zatrzymać.
~ 21 ~
Co dalej, gdy przejdę przez bramę? Nie może się teraz o to martwić. Jedna przerażająca sytuacja na raz. Śnieg i lód trzeszczały pod butami, mężczyźni podchodzili bliżej. Mikey poczekał aż się zbliżyli i zaatakował ponownie. Usłyszeli go, cała trójka się obróciła i strzeliła w tym samym czasie. Strzały uderzyły, rozrywając jego barki, ale nie trafiając w główne arterie. Mikey wciąż nadchodził, uderzając w dwóch od razu, jego prawie dwieście kilo zgniotło ich. Rozbrzmiało więcej krzyków, kiedy Mikey się obrócił i zamachnął łapą, tnąc przez twarz trzeciego mężczyznę. Potem Mikey wykorzystał swoja szansę i zmienił się w człowieka. Kosztowało to dwie próby, ale zadziałało. Wyszarpnął klucze od najbliższego mężczyzny i podbiegł do grubych stalowych drzwi wbudowanych w mur. Wsunął klucz, przekręcił zamek. Rozległy się alarmy. Głośne i silne, a elektroniczny głos ogłosił, które drzwi zostały otwarte. Mikey zignorował to wszystko i zmienił się z powrotem w lwa zanim wybiegł przez bramę na chodnik. Jak tylko znalazł się na zewnątrz, ruszyli na niego od tyłu i z obu stron mężczyźni, więc ruszył prosto przed siebie, decydując się zmienić w człowieka jak tylko znajdzie się na środku ulicy, ponieważ wiedział, że nagi, krwawiący mężczyzna będzie o wiele mniej przerażający dla społeczeństwa niż krwawiący lew. Ale kiedy biegł przez asfalt, a jego ciało przygotowywało się do zmiany w ludzką postać, uderzyło w niego coś dużego i ciężkiego, unosząc całe jego ciało w powietrze. Obracał się wkoło, czując, jakby leciał, zanim zaczął obracać się do ziemi. Mikey wiedział zanim jeszcze wylądował, że teraz całkowicie spieprzył.
Sophie DiMarco nacisnęła hamulce ukradzionego Maserati za 140,000 dolców, ale to nie pomogło. Wciąż była na linii kolizji i zderzenia z tą… tą rzeczą, która została uderzona przez ciężarówkę dostawczą naprzeciw niej, obracającą ją w górę i w dół zanim wylądowała prosto na jej drodze. I czym dokładnie była ta rzecz? Wiedząc, że nie może wysiąść z samochodu i zobaczyć, Sophie włączyła Maserati na wsteczny bieg, gotowa do ucieczki. Ale zanim mogła wcisnąć gaz do dechy, ta rzecz, w którą jednak uderzyła, wstała. I to był… człowiek. Duży, o blond włosach i złoty, ~ 22 ~
rozejrzał się, oszołomione oczy próbowały się skupić. Mimo, że uderzenie przez samochód, który prowadziła, powinno go zabić, on wciąż chodził. Była jeszcze bardziej zaskoczona, gdy zobaczyła dziury po kulach na jego ciele. A potem ich ujrzała. Mężczyźni ubrani byli podobnie, w białe buty, białe zimowe kurtki i białe futrzane czapki. Przypuszczała, że byli strażnikami, wojskowymi albo czymś podobnym. Miała tylko ułamek sekundy, by coś zrobić, i Sophie, będąc prawie naturalnie trochę trudna, zrobiła najbardziej szaloną rzecz, jaką mogła. Pochyliła się i pchnięciem otworzyła drzwi od pasażera. - Wsiadaj! – krzyknęła. – Natychmiast! Mężczyzna spojrzał na nią, mrugając oczami. Potem podbiegł, jego ręka była przyciśnięta do boku, w który uderzyła. - Pospiesz się! Mężczyźni nie podążyli za nimi. Podnieśli broń i wycelowali. Zamierzali zastrzelić ich na ulicy. - Zamknij drzwi – rozkazała. – I trzymaj się. Sophie położyła prawą rękę na siedzeniu obok siebie i spojrzała przez ramię, naciskając gaz. Perfekcyjnie zaprojektowany pojazd wystrzelił do przodu, ale od tyłu rozbrzmiał dźwięk strzelaniny i zrujnował jej idealnie dobrą zapłatę! Popędziła ulicą i skręciła za pierwszy narożnik. Zmieniła biegi i obróciła samochód. Więcej mężczyzn wybiegło zza wysokiego żywopłotu, który skrywał wysoki ceglany mur. - Przed tobą – powiedział mężczyzna. Spojrzała i zobaczyła samochód jadący prosto na nią. Rozpoznała futrzane czapki przynajmniej dwóch strażników siedzących na przednim siedzeniu. - Cholera. – Uderzyła w guzik automatycznego opuszczania szyby i jeszcze raz zmieniła bieg, więc Maserati znowu jechał tyłem. – Trzymaj się. Samochód ponownie jechał do tyłu. Strażnicy wybiegli na ulicę, chyba łudząc się, że się zatrzyma. Ale nie zrobiła tego. Była w to za głęboko wmieszana. I wolała nie dodawać do tego kradzieży samochodu.
~ 23 ~
Wyciągnęła z kabury 45-tkę i wycelowała przez okno, strzelając w stronę wciąż jadącego na nią samochodu. Trafiła w przednia szybę pojazdu, trysnęła krew i samochód gwałtownie skręcił. Sophie schowała ramię, upuściła broń i zmieniła ręce na kierownicy. Obróciła samochód, ruszyła do przodu, a inne pojazdy podążyły za nią. Pędząc zatłoczoną ulicą, przecinała bulwary, używała innych samochodów jak tarczy. - Żadnych glin – mruknęła zaskoczona, że nie słyszy jeszcze syren. - Nie będzie żadnych glin, dopóki nie będzie czysto… w jakimkolwiek mieście jesteśmy – powiedział do niej. Sophie uśmiechnęła się lekko. - To dobrze. Nadal jechała, przepychając się, używając każdego triku, jakiego została wyuczona albo nauczyła się sama. Samochody podjeżdżały do niej z różnych kierunków, z alejek, zza innych samochodów. Nie pozwoliła żadnemu z nich się zatrzymać, ponieważ wiedziała, że żaden z nich nie dotrzyma jej tempa. Ale był jeden, który wciąż próbował. Wiedziała, ze musi zgubić tego jednego, jeśli miała nadzieję wydostać się z tego. Ruszyła uliczką i objechała ciężarówkę zaparkowaną przy sklepie. Popędziła do końca drugiej uliczki i mocno skręciła kierownicą. Jechała kilka metrów i skręciła w kolejną uliczkę. W jej połowie zatrzymała się za sklepem z butami. Sophie wciąż miała opuszczone okno, więc nasłuchiwała i obserwowała przez boczne lusterko. Samochody przemknęły, jadąc ulicą dalej. Miała tylko kilka minut zanim wrócą i zaczną przeszukiwać ulicę po ulicy. - Całkiem zakrwawię te ładne twoje siedzenia. Taa. Zakrwawi, ale czy to był jej problem? Po jeszcze jednym spojrzeniu na niego, otworzyła drzwi i wysiadła, porzucając samochód. Co za strata. Ten samochód przyniósłby całkiem ładne pieniądze. Mikey nie był zaskoczony, że to zrobiła. Chociaż miała kluczyki, mógł powiedzieć, że nie była właścicielką tego pojazdu. Próba wydostania się stąd, gdziekolwiek byli, z krwawiącym mężczyzną siedzącym obok niej, wydawało się być niemożliwe.
~ 24 ~
Tak szczerze, Mikey był zadowolony, że nie musi martwić się o ryzykowanie także jej życia. Jednak martwił się, na krótko bawił się myślą przesiadki na siedzenie kierowcy i odjechania stąd. Zostawiła kluczyk w stacyjce. Ale wszystko, co mógł zrobić to gapić się na te kluczyki, patrząc jak się kołyszą. Usłyszał jak podjeżdża samochód i Mikey pomyślał, To zaczynamy. Jego drzwi się otworzyły i dziewczyna się pochyliła. - Chodź. Nie mam całego dnia. – Wzięła go za ramię i zarzuciła sobie przez bark, pomagając Mikey’owi wydostać się z samochodu. Była silna, ale z pewnością człowiekiem. Razem udało im się dostać do naprawdę ładnego starszego modelu BMW z przyciemnionymi szybami. Wsadziła go do tyłu, położyła na siedzeniu i poszła do drzwi od kierowcy. Sekundy później, była już z powrotem na drodze. - Znasz to miasto – powiedział Mikey, podnosząc głowę, by spojrzeć na całą krew. - Znam każde miasto. Racja. W razie, gdyby musiała z niego uciekać. - Chcę, żebyś zawiozła mnie do City. – Uświadamiając sobie, że może nie być w Nowym Jorku, dodał. – Na Manhattan. - Podaj mi adres. – Obejrzała się na niego, uśmiechając się. – I nie martw się. Zawiozę cię do domu. Tyle tylko, że on nie jechał do domu. Ale było w porządku. Po prostu wiedział, że tam nie umrze, gdziekolwiek to tam mogło być. A w tej chwili, to znaczyło dla niego wszystko.
Tłumaczenie: panda68
~ 25 ~
Rozdział 15 - Spójrz na mnie. MacDermot podniosła głowę, jedno oko zdołała otworzyć, drugie było opuchnięte i zamknięte. - Jak myślisz? – zapytała. – Sądzisz, że makijaż to zakryje? - Chociaż zawsze uważałem samce lwów za z natury głupie, jestem całkiem pewien, że Mace Llewellyn to zauważy. - Tego się obawiam. Crush jedną ręką przechylił odrobinę jej głowę do tyłu i ostrożnie przyłożył torebkę z lodem do opuchniętej strony jej twarzy. - Ała – poskarżyła się. - Powinnaś była walnąć tę sukę, kiedy miałaś okazję – przypomniał jej. - Gentry nienawidzi, kiedy to robię. Crush wziął jej rękę i położył na torebce, żeby sama mogła ją trzymać. Jak tylko ją usadowił, sam usiadł na krześle obok niej. - Dlaczego tu jesteśmy? - Z powodu złego preparatora. - A skąd wiemy, że jest zły? - Z wielu powodów, ale najważniejszym jest szósty zmysł Smith. Za każdym razem jak Dee-Ann Smith mówi, Coś nie jest w porządku, coś zazwyczaj jest nie w porządku. - Teraz będzie takie moje życie? Naprawdę? Słuchanie wieśniarskiej wilczycy i jej wieśniarskich reakcji jelitowych? - Jej wieśniarskie reakcje jelitowe więcej niż raz uratowały mój tyłek. Więc daruj sobie. - A synowie Martin? ~ 26 ~
- Ci idioci nigdzie nie pójdą bez swojej mamuśki. Złapiemy ich. Zanim Crush mógł zacząć sprzeczać się w tej kwestii, frontowe drzwi do biur Grupy otworzyły się i weszła wieśniaczka z wrażliwym brzuchem. A tuż za nią był Ulrich Van Holtz. Dość dziwne było to, że bramkarz Mięsożerców, znany jako Dżentelmen, był zarówno kapitanem jak i właścicielem tej samej drużyny. To było normalnie niespotykane. Ale fakt, że Van Holtz kierował także oddziałem Grupy na Manhattanie, to już w ogóle nie mieściło się Crushowi w głowie. Ale też, biura Grupy tak ogólnie całkowicie go konfudowały. Bardziej spodziewał się jakiś podziemnych albo, przynajmniej, zimnych, sterylnych federalnych czy stanowych biur. Zamiast tego, biura Grupy przypominały Crushowi te z renomowanych agencji reklamowych z komfortowymi skórzanymi siedzeniami i fantazyjną sztuką na jasno pomalowanych ścianach. Chociaż, mógł powiedzieć, że to był tylko front budynku, pierwszy widok, jaki można zobaczyć. Obserwując personel wyciskający kody, by dostać się na następny poziom, to przypominało mu, że to wcale nie było podobne do agencji reklamowej. - Przepraszamy za spóźnienie – powiedział Van Holtz, gdy wszedł do holu recepcji, ale zatrzymał się, jego oczy zamrugały, kiedy spojrzał na MacDermot. - Desiree! Co się stało? - Nic mi nie jest. Naprawdę. – Opuściła torebkę z lodem. – Sądzisz, że to przyprawi Mace’a o zawał, co? Smith przeszła obok Van Holtza i przyglądała się przez chwilę człowiekowi. - No cóż… miło było z tobą pracować. MacDermot skrzywiła się, a potem natychmiast pożałowała zrobienia tej miny i szybko przyłożyła torebkę do twarzy. - Po prostu będzie musiał zrozumieć – mruknęła MacDermot. – Będzie musiał się z tym pogodzić. Nie rzucę mojej pracy po jednym incydencie. - Sporej liczby tych słów… nie ma w słowniku kotów, kochana. – Smith poklepała jej ramię. – Jednak mam coś, co pomoże ci z tą opuchlizną – zaproponowała Smith, ale MacDermot natychmiast odsunęła się w stronę Crusha. - Trzymaj swoje stuknięte południowe voodoo z dala ode mnie.
~ 27 ~
- Smithowie z Tennessee nie robią voodoo, Desiree. Zostawiliśmy to naszym krewnym z Luizjany. Poza tym, to pomoże. - Nie obchodzi mnie, co mówisz, że pomoże, zapomnij, Dee. Nie ma mowy. Smith popatrzyła na nich i powiedziała. - Nie jestem pewna, czy powinna tak tulić się do tego niedźwiedzia, Desiree. Nie sądzę, żeby Malone zbytnio się to spodobało. Crush rozejrzał się. - Czekaj… co? - Do nikogo się nie tulę. Po prostu unikam ciebie i twoich czarów. I dlaczego, do diabła, Cellę miałoby obchodzić, do kogo się tulę? - Słyszałam, że są ze sobą. Czy to prawda, niedźwiedziu? - To nie… to tylko… to rodzaj… – Boże! Wiedział, że to będzie zwariowany pomysł! Nienawidził wariatów! Wilczyca pochyliła się, żeby zobaczyć jego twarz. - O co chodzi, synu? Kot zjadł ci język… i inne części? – dokończyła szeptem. Crush spiorunował kobietę wzrokiem, zastanawiając się jak będzie zdegustowany sam sobą, jeśli trzepnie wilczycę tylko z takiego powodu, że gra mu na nerwach. Ale potem poczuł jak coś leci do niego. Uniósł ramię, żeby się osłonić, ale na jego kolanach wylądowała kotka, z szerokim uśmiechem na twarzy. - Cześć! Crush skrzywił się na Malone. - Ty. Robisz z mojego życia mękę! - Co to za reakcja? Jak możesz być moim udawanym chłopakiem, skoro przez cały czas zamierzasz być palantem? - Więc jesteś chłopakiem Celli? – zapytała MacDermot. - Nie. Nie jestem. - Udawanym chłopakiem – poprawiła Malone. – Jest moim udawanym chłopakiem.
~ 28 ~
- A co to dokładnie znaczy? - Tak jak brzmi. - Tak jak brzmi? – powtórzyła MacDermot. – Masz na myśli niedorzecznie? - Wiesz co, nie tym tonem. Tak samo sfrustrowana jak Crush, MacDermot opuściła na kolana torebkę z lodem i warknęła. - Potrzebujesz czegoś właściwego. Terapii… prawdziwego chłopaka. Czegoś. Oczy Malone rozszerzyły się na widok twarzy MacDermot. - Boże, Dez! Co stało się z twoją twarzą? - Rąbnęła mnie wściekła i naszprycowana wzmocnionym kokainą miodem niedźwiedzica. Malone i dwa wilki pochyliły się, by bliżej się przyjrzeć. - Zostałaś uderzona w twarz przez niedźwiedzicę? – zapytała Malone. – Jesteś pewna? - Oczywiście, że tak. Wiem, co zamachnęło się na mnie i to była zdecydowanie jej pięść. - Ale przez niedźwiedzicę? Tak szczerze mówiąc, skarbie, lepiej by było zostać uderzonym przez budynek. - I była na haju? – Smith potrząsnęła głową. – A niech to, dziewczyno. - To naprawdę nic wielkiego. - No cóż, co powiedział lekarz? – zapytała Malone, okazując, chociaż raz komuś innemu niż sobie, prawdziwą troskę. To była miła zmiana. - Nie poszłam do lekarza. Malone uderzyła ramię Crusha i… ała. - Nie zabrałeś jej do lekarza? - Nie muszę iść do lekarza – wtrąciła się MacDermot, stając się drażliwa. - Byłaś nieświadoma i nie poszłaś do lekarza? ~ 29 ~
- Nie byłam nieświadoma. Nawet nie zemdlałam. Malone i wilczyca zamrugały zaskoczone. - Wow – powiedziały obie razem. - Okej – westchnęła MacDermot. – Teraz po prostu się ze mnie nabijacie. - Nie, nie nabijamy się. Byłyśmy uderzone przez niedźwiedzicę. - A ty jesteś człowiekiem. - Więc? - Spójrz, spójrz na to. – Malone wyciągnęła telefon z kieszeni spodni. - Nie pokazuj jej tego – prawie błagała Smith, jej wzrok powędrował do sufitu. - Spójrz, co stało się z tym facetem, który wpadł na, nie będącą na haju, czarną niedźwiedzicę… która jest o wiele mniejsza od grizzly, a grizzly, która ci to zrobiła, była zaskoczona. MacDermot spojrzała raz na zdjęcie, pisnęła i szybko wytrąciła telefon z ręki Malone. - Po co, do cholery, mi to pokazujesz? Crush właśnie zastanawiał się nad tym samym. Zastanawiał się także, czy cała ta rozmowa o niedźwiedziach miała przywołać jego własne problemy, gdy od frontowego biurka odezwała się energiczna lisica. - Panie Van Holtz? Na zewnątrz są dwa grizzly. Proszą, żeby je wpuścić. - To nasi? - Nie, sir. MacDermot podeszła, by stanąć po drugiej stronie biurka recepcjonistki, i spojrzała na ekran komputera lisicy. Swoim jednym zdrowym okiem, MacDermot przyglądała się temu komuś, kto stał przy frontowych drzwiach. - Nie. Oni nie są nasi. Van Holtz kiwnął głową. - Wpuść ich, Charlene. ~ 30 ~
- Tak sir. Wskazał na Malone i Smith. - A wy dwie, niczego nie zaczynajcie. - Nawet jeśli sobie zasłużą? - Dee-Ann… Dwa grizzly weszły przez drzwi, wyższy uśmiechnął się do Van Holtza. - Pan Van Holtz? - Tak. -Witam. Jestem… – Grizzly zauważył Crusha i jego słowa zamarły. Ich spojrzenia się zwarły i starły, a usta grizzly’iego się wygięły. Rozpoznał Crusha, nie tylko jako kolegę niedźwiedzia. Cella nie wiedziała, czego się spodziewać, ale na pewno nie tego, że Crushek nagle wstanie, postawi Cellę na nogi, a potem sarknie na dwa grizzly. - Co? Macie coś do powiedzenia? Nagle wszystkie te właściwe niedźwiedzie maniery wyleciały za okno i grizzly ruszyli w stronę polarnego, a Crush obszedł Van Holtza, idąc prosto na te dwa dupki. Ale zanim cokolwiek mogło się wydarzyć, Smith weszła między nich, stając twarzą do grizzly’ich, jedna strona jej ust uniosła się w lekkim i raczej przerażającym uśmiechu. Grizzly zatrzymali się, odmawiając podejścia bliżej, co nie było zaskakujące biorąc pod uwagę przeszłość Smith z BPC. - Może panowie usiądą – powiedziała Charlene, recepcjonistka, podbiegając i proponując krzesła obok drzwi, z szerokim uśmiechem. – Pan Van Holtz ma w tej chwili planowane spotkanie, ale przyjdzie tak szybko jak skończy. Okej? – Nie czekając na odpowiedź, zaproponowała. – Może panowie chcieliby się czegoś napić? Kawy, herbaty, może miodu? Smith zassała język za zęby. - Ta Charlene – kpiąco narzekała na recepcjonistkę – zawsze rujnuje mi zabawę.
~ 31 ~