DAVID SHOBIN
Obsesja
THE OBSESSION
Przekład: Maciej Pintara
Wydanie oryginalne: 1985
Wydanie polskie: 1998
Moim rodzicom,
którzy karmili mnie do syta ...
8 downloads
7 Views
DAVID SHOBIN
Obsesja
THE OBSESSION
Przekład: Maciej Pintara
Wydanie oryginalne: 1985
Wydanie polskie: 1998
Moim rodzicom,
którzy karmili mnie do syta swoją miłością
CZĘŚĆ PIERWSZA
Luty i marzec
ROZDZIAŁ 1
– I nadal bym to robiła... Gdybyśmy tylko mieli więcej czasu!
Na twarzy młodej pielęgniarki malowała się rozpacz. Nareszcie została sama w swoim
pokoju. Siedziała na łóżku trzymając na kolanach zdjęcie mężczyzny. Nawet nie próbowała
opanować drżenia rąk i warg.
– Obiecałam sobie, że będę dzielna, że jakoś zniosę ten ból! Ale teraz, kiedy odszedł,
wszystko wydaje się takie... daremne.
Nagle przytuliła zdjęcie do piersi i zaczęła rozpaczliwie łkać, kiwając się wolno do
przodu i do tyłu.
W końcu przestała płakać. Fotografia wysunęła się z jej zdrętwiałych palców.
Dziewczyna wyglądała teraz na osobę przegraną, a jednocześnie – zdeterminowaną. Oczy,
pozbawione blasku, przygasły. Jakby nic już nie miało dla niej znaczenia. Sięgnęła po
buteleczkę z proszkami leżącą na nocnym stoliku i sprawdziła datę na nalepce. Lek został
przepisany blisko dwa lata wcześniej. Ale czy to ważne? Jeśli jest przeterminowany, po
prostu zażyje większą ilość, żeby zadziałał. Wysypała pigułki na dłoń. W buteleczce było
czterdzieści pięć czerwonych kapsułek.
– Boże... Mój lekarz zabiłby mnie, gdyby wiedział, co zamierzam zrobić.
Uderzyła ją niedorzeczność tego stwierdzenia. Odrzuciła głowę do tyłu i wybuchnęła
gardłowym, triumfalnym śmiechem. Włożyła pigułki do ust, uniosła stojącą obok szklankę
wody i jednym haustem popiła proszki.
– Nieźle jak na początkującą – powiedziała zaskoczona.
Przez chwilę siedziała bez ruchu zatopiona w myślach. Potem wstała, zdjęła z siebie
pielęgniarski uniform i starannie powiesiła go w szafie.
– Za porządek dostałabyś szóstkę – zachichotała. – Zawsze byłaś obowiązkowa.
Zadowolona zasiadła przed toaletką w samej bieliźnie i zaczęła rozczesywać długie,
lśniące włosy. Zajęło jej to pełne pięć minut, jak zwykle przed snem. Znów się roześmiała,
tym razem krótko, jakby była pijana. Lekarstwo zaczęło działać. Nieco chwiejnym krokiem
wróciła do łóżka, położyła się na wznak i zacisnęła palce na ramce fotografii.
Spojrzała w sufit. Gdy zamrugała powiekami, zdała sobie sprawę, że ma oczy pełne łez.
Po chwili powieki zaczęły jej ciążyć. Odpływała w nicość.
– Dobranoc, Allison – powiedziała sama do siebie.
A potem zamknęła oczy na zawsze.
– Ściemniaj... ściemniaj... Cięcie! – Alan Hammill podniósł się z miejsca i zaczął klaskać.
– Wspaniale, Jackie! Wspaniale!
Aktorka otworzyła oczy i przerzuciła długie nogi przez krawędź łóżka. Reflektory na
planie przygasły. Rozległy się ciche brawa ekipy zdjęciowej. Kobieta zmarszczyła czoło i
lekko postukała się kostkami palców w pierś. Potem z udawaną wyższością złożyła ukłon.
– Jesteś pewien, że te proszki były sztuczne, Alan? – zapytała. – Czy dałam się nabrać?
– Czysta żelatyna. Bez żadnej domieszki.
– Zobaczymy, co na to powie mój żołądek.
Rozmasowała brzuch, wstała i włożyła szlafrok podany przez garderobianą. Podszedł
reżyser i ścisnął jej nadgarstek w geście uznania.
– Jakie wrażenia?
Rzuciła mu zdziwione spojrzenie.
– Chodzi ci o połknięcie garści prochów, czy o umieranie?
– Nie udawaj, że jesteś taka tępa, kochanie. Mówię o tej scenie. Z mojego punktu
widzenia wyszła super.
– Mówisz poważnie?
– Jak zawsze. Ale to ty jesteś aktorką. Co o tym sądzisz?
– Nędza. Kompletne dno. – Prawdę mówiąc, wcale tak nie uważała. Ale coś ją ugryzło. –
Mam nadzieję, że dla telewidzów będzie przekonująca. Bo dla mnie nie jest.
Ze zdumienia otworzył usta.
– Żartujesz?!
Ruszyła w kierunku garderoby. Ale po kilku krokach zawahała się, odwróciła i spojrzała
na niego. Jej rysy złagodniały. Uśmiechnęła się lekko.
– No... może i jest.
– Oj, Jackie-O... Szkoła się skończyła, więc można teraz pozgrywać się z dyrektora, co?
Powinienem był się domyśleć!
Wyraz zaniepokojenia zniknął z jego twarzy. Rozchmurzył się i uśmiechnął od ucha do
ucha, przyłączając do oklasków towarzyszących zejściu z planu aktorki. Patrząc na nią, Alan
Hammill pomyślał, że jest niezastąpiona. Cudowna.
To prawda, że kiedy poprosiła, pozwolił jej odejść, ale teraz... Chryste! Jak mógł się na to
zgodzić?!
Drzwi jej garderoby zdobiła stylizowana gwiazdą. Pod nią widniało nazwisko Jacqueline
Ramsey wypisane dużymi, pochyłymi literami. Kobieta weszła do środka i zatrzasnęła drzwi.
Była zła na siebie. Dlaczego nie zatrzymała się, żeby pogawędzić z tymi, którzy ją
oklaskiwali? Trudno będzie rozstać się z nimi i z serialem. Zawsze zachowywali się
wspaniale w stosunku do niej. Wszyscy. A ona nigdy jeszcze nie postąpiła tak jak dziś,
zwłaszcza w stosunku do Alana. Kochany facet...
Ale zamiast rozmyślać nad tym, usiadła przed lustrem i jeszcze raz rozczesała lśniące
włosy. Tym razem musiała usunąć z nich resztki lakieru i wygładzić loki, które rano zakręciła
fryzjerka. Potem zmyła makijaż.
Spojrzała na swoje odbicie, wciąż zakłopotana. Nigdy nie reagowała na komplementy z
pogardliwą obojętnością. Przyjmowała je ze szczerym zadowoleniem, w najgorszym razie z
życzliwą powściągliwością, A jednak teraz, po nakręceniu ostatniej sceny z jej udziałem,
zareagowała zbyt obojętnie.
Czy ta zblazowana poza miała być sposobem na ukrycie smutku z powodu zbliżającego
się trudnego pożegnania?
Jacqueline cmoknęła z rozbawieniem. Próba psychoanalizy samej siebie wypadła
żałośnie. Naprawdę, powinna to zostawić Rickowi Manleyowi. Pomyślała, że
najprawdopodobniej jego nieobecność ma na nią taki zły wpływ. Dopiero wyjechał, a już
zaczęła za nim tęsknić. Niech szlag trafi te zjazdy psychiatrów. Westchnęła i wstała.
– Tak, tak, doktorze Manley, po twoim powrocie będziemy musieli podyskutować o
moim karygodnym zachowaniu.
Zawahała się i zagryzła wargi. To wytłumaczenie jakoś jej jednak nie pasowało.
Naturalnie, że za nim tęskni, ale... Opadła na pobliski foteli założyła nogę na nogę. Szlafrok
rozchylił się, odsłaniając kształtne uda. W zamyśleniu zaczęła bezwiednie bębnić palcami w
poręcz fotela. Gdy po chwili zorientowała się, co robi, natychmiast zwinęła dłoń w pięść.
– Na miłość boską... Spokój.
Wyciągnęła się wygodnie i przez kilka następnych minut analizowała sytuację. Co się z
nią ostatnio dzieje?
– Zespół napięcia przedmiesiączkowego – powiedział jej internista. – Proszę ograniczyć
dawki soli, panno Ramsey, unikać kofeiny i na próbę zażyć to. Kilka takich pigułek
wystarczy, żeby poczuła się pani jak nowo narodzona. Jeśli się pani zdecyduje, proszę dać
znać, a ja zatelefonuję do apteki i przedyktuję im receptę.
Ale nie była w okresie przedmiesiączkowym; wiedziała, że nie jest. I niech ją diabli, jeśli
zacznie faszerować się proszkami bez naprawdę ważnego powodu. Im dłużej o tym myślała,
tym mocniej utwierdzała się w przekonaniu, że to nie brak Ricka jej doskwiera. Czuła rosnące
zdenerwowanie już od ponad tygodnia, jeszcze zanim wyjechał.
Nie potrafiła wytłumaczyć sobie tego stanu. Biorąc pod uwagę wszystko, co się ostatnio
działo, powinna czuć się tak dobrze jak nigdy przedtem. Stosunki z Rickiem układały się
lepiej, niż się spodziewała, pomimo różnicy zainteresowań. Jej rola w Hospicjum wróżyła, że
serial pobije rekord oglądalności; już nazwano go najgłośniejszą z telewizyjnych oper
mydlanych. Przygotowania do czekających ją występów na Broadwayu szły pełną parą. Jakby
tego było mało, właśnie wróciła ze Spa, ekskluzywnej kliniki w San Sebastian, którą
odwiedzała co pół roku. Po każdej takiej kuracji czuła się u szczytu formy. Dzięki Bogu za
Spa... Gdyby nie to miejsce... Odpowiedź znała aż nadto dobrze.
– Byłabym wielkim, tłustym zerem, proszę państwa – powiedziała cicho. – Możecie
podkreślić słowo „tłustym”. A zatem, drodzy miłośnicy mydlanych oper, dokąd wybiera się
Jacqueline Ramsey po porzuceniu was? – Wyprostowała się i odparła: – Wstępuje na Wielką
Białą Drogę.
Wstała leniwie, wyciągnęła z włosów spinkę i cisnęła ją na toaletkę. Potem przyjrzała się
swemu odbiciu.
– I co o tym myślisz, mamo? Czy jestem wystarczająco szczupła jak na twój gust? Co
mam zrobić, żebyś była ze mnie dumna? – W jej głosie zabrzmiał sarkazm. – Czy główna rola
w głośnym serialu wystarczy? Nie? W takim razie, co powiesz na wprost oszałamiający
debiut na Broadwayu?
Jacqueline wciąż przypatrywała się swej sylwetce. W końcu poczuła przypływ
niezadowolenia. Odwróciła się od lustra.
– Och, mam cię dosyć, ty petunio – powiedziała ze złością. Zrzuciła szlafrok i podeszła
do szafy. – Do cholery, Rick, nie cierpię, kiedy cię nie ma. – Zdjęła z wieszaka dżinsy. –
Musiałeś wyjechać właśnie teraz, kiedy cię najbardziej potrzebuję?
Już po chwili była ubrana. Owinęła szyję grubym szalikiem. Marcowy chłód dawał się
jeszcze we znaki. Ale ciepła wełna i myśli o Manleyu miały aktorkę rozgrzać i uspokoić.
Opuściła garderobę i skierowała się do wyjścia ze studia, gdzie znów spotkała członków
zespołu. Tym razem zachowała się jednak inaczej – jak dawna, kochana Jacqueline Ramsey,
którą wszyscy tak dobrze znali. Koledzy wyrazili żal, że odchodzi i życzyli jej dalszych
sukcesów na scenie. – Wiemy, że zabłyśniesz – zapewnili ją. – Musisz.
Na zewnątrz panowało przenikliwe zimno. Rozejrzała się za swoim kierowcą i wtedy
przypomniała sobie, że dziś nie przyjedzie. Z niezadowoleniem wzniosła oczy ku niebu.
Akurat dzisiaj nie może skorzystać z limuzyny... Chryste!
Jacqueline zaczęła przytupywać, rozglądając się za taksówką. Jej oddech zamieniał się
natychmiast w obłok zamrożonej pary. Nic. Podczas wieczornego szczytu to marzenie ściętej
głowy – pomyślała.
Na szczęście w pobliżu studia znajdowała się stacja metra. Jacqueline wygrzebała z
torebki wielkie, ciemne okulary, jakie zazwyczaj noszą ludzie, którzy chcą pozostać
anonimowi. Potem pomaszerowała ulicą, odmierzając kroki z wojskową precyzją. Głowę
trzymała wysoko, a na jej wargach błądził uśmiech, gdy myślała o czekającym na nią w domu
prezencie od Manleya. Dzień przed wyjazdem, mimo zimna, udało mu się dostarczyć jej
miniaturowe drzewko pomarańczowe. Trzymał je pod płaszczem, chroniąc przed lodowatym
wiatrem. Pocałowała go z entuzjazmem i natychmiast zajęła się swą nową zdobyczą.
Mieszkanie Jacqueline pełne było najrozmaitszych roślin. Uwielbiała je i starannie
pielęgnowała. Mówiła do nich pieszczotliwie jak do malutkich dzieci, sprawdzała ziemię w
doniczkach wymanikiurowanym paznokciem i bez przerwy spryskiwała liście wodną
mgiełką. Manley nigdy nie mógł zrozumieć jej zamiłowania. Nie pojmował, jak znajduje na
to czas. A ona z kolei dziwiła się, że on, lekarz, nie interesuje się bardziej jej hobby. W
końcu, twierdziła, ogrodnictwo i medycyna mają ze sobą wiele wspólnego. Rośliny
potrzebują tego samego co ludzie: właściwego odżywiania, leczenia, świeżej wody i
powietrza. Tylko w przeciwieństwie do ludzi, nigdy nie skarżą się na nic. I wypełniają
sumiennie swoje obowiązki rodząc piękne kwiaty i smaczne owoce. Nie mają też pretensji o
złe traktowanie. Co więcej, była przekonana, że potrafiłaby określić przyszłą specjalizację
młodego lekarza po jego stosunku do roślin.
– Ortopeda przywiązywałby łodygi do palików, żeby rosły prosto – mówiła.
– A chirurg?
– Przycinałby bonsai, żeby nie rozrosło się nadmiernie i zachowało ładny kształt.
Wycinałby to, co zbędne.
– A położnik?
– Bez końca szczepiłby sadzonki, żeby wciąż powstawały nowe.
– A patolog?
– Przeprowadzałby autopsje.
– Więc pozwalałby roślinom więdnąć. Musiałyby usychać, żeby mógł to robić.
Uznał jej żartobliwe uwagi za bardzo trafne. Chętnie kontynuowałby tę zabawę, jednak
musiał szykować się do wyjazdu. Ale zadał jej jeszcze jedno pytanie dotyczące jego
osobiście.
– Co powiesz o psychiatrze?
– Miałby najłatwiejsze zadanie – odparła. – Patrzyłby po prostu na kwiaty i słuchał ich.
– A gdyby zaczęły mówić? Co wtedy?
– Ależ one mówią, głuptasie! – Pocałowała go przelotnie w policzek, gdy ruszył w
kierunku sypialni, żeby spakować walizkę. – Tylko jesteś za bardzo zajęty, żeby je słyszeć.
Wysiadając z metra, Jacqueline wciąż się uśmiechała na wspomnienie tamtej rozmowy.
W domu uderzyła ją cisza i pustka. Powiesiła płaszcz i nerwowo przygryzła dolną wargę.
Znów poczuła ten sam niepokój, co przedtem. Ukryła twarz w dłoniach, jakby ten gest mógł
odciąć ją od trosk i zmartwień. Nonsens, stwierdziła po chwili i opuściła ręce. Nic złego się
nie dzieje. To tylko ta samotność.
Poszła do kuchni i zapaliła światło. Z niechęcią wydęła wargi. To przecież śmieszne.
Znała Ricka zaledwie od kilku miesięcy. Stanowczo zbyt krótko, by czuć się tak
beznadziejnie uzależnioną od niego. Otworzyła lodówkę, zajrzała do środka i szybko ją
zamknęła. Naprawdę nie była głodna. Podeszła do wiszącego na ścianie telefonu i podniosła
słuchawkę. W zamyśleniu przechyliła głowę na bok. Sheila Hastings? – zastanowiła się. Nie,
dziś jest piątek. Sheila ma kurs aktorski w teatrze. Zmrużyła oczy, koncentrując się. A więc
może Suzanne Fontaine? W końcu, razem zaczynały. Wciąż pamiętała ich wspólny
hollywoodzki film. W przerwach między zdjęciami dwie uczennice chodziły do cukierni na
terenie wytwórni. Ruchy miały jeszcze trochę niezgrabnie, dopiero później nauczyły się
chodzić ze spokojną gracją. Paplały ze sobą w młodzieżowej gwarze. Nieważne, o czym.
Choć były gwiazdami, nadal pozostały dziewczynkami w wieku szkolnym. I miały prawo
zachowywać się tak, jak ich rówieśniczki, które nigdy nie grały w filmie.
Jacqueline przerzucała kartki książki telefonicznej, aż wreszcie znalazła numer. W
Kalifornii była dopiero czwarta po południu. Suzanne przypominała sowę; wszelką
aktywność zaczynała nie wcześniej niż o ósmej, powinna więc być w domu. Jacqueline
pośpiesznie wybrała numer i czekała. Po dwunastu sygnałach odwiesiła słuchawkę
zawiedziona i przygnębiona.
Uśmiechnęła się smutno.
– Kolejna przegrana – westchnęła. – Beznadzieja. Kompletna beznadzieja. – Próbowała
znaleźć w głowie jakieś subtelniejsze określenie, jednak bez rezultatu.
Pozostała jej więc tylko praca, ale w tym była dobra. Scenariusz nowej sztuki leżał w
sypialni. Jeszcze nawet nie zaznaczyła stron ze swoją rolą. Przeszła przez miękki dywan i po
chwili siedziała nad luźnymi kartkami pierwszego aktu.
Uważnie przejrzała tekst, by wyrobić sobie o nim właściwe pojęcie. Już na samym
początku sztuki znalazła scenę miłosną. Przyszedł jej do głowy kaprys, żeby odegrać ją jak na
próbie kostiumowej.
Wśliznęła się w plisowaną koszulę nocną i zaczęła poprawiać koronkowe fałdy. Z
zaskoczeniem stwierdziła, że przylegają do jej ciała i nie chcą się marszczyć. Wróciła do
salonu. Ze scenariuszem w ręce stanęła przed swymi roślinami jak przed publicznością,
skłoniła się z promiennym uśmiechem i mrugnęła do nich porozumiewawczo, potem
teatralnym gestem wykonała półkolisty ruch ręką, jakby wkraczała do pokoju, spoważniała i
zaczęła głośno czytać tekst, linijka po linijce.
– Mam nadzieję, że ci nie przeszkadzam. Mogę wejść? – powiedziała z pogodną, choć
trochę zażenowaną miną. Potem zamilkła, odliczając czas potrzebny na wypowiedzenie
kwestii przez nieobecnego partnera. – Chciałam cię zawołać... – ciągnęła po chwili – ale
wiedziałam, że mnie zlekceważysz. Więc zdobyłam się na odwagę. Głowa do góry, pierś do
przodu, sam wiesz... Jak w tych wszystkich reklamach, które nigdy mnie do końca nie
przekonują. I oto jestem... – Spojrzała przeciągle na swoje rośliny, wyobrażając sobie
odpowiedź partnera. W odpowiednim momencie zaczęła wolno iść przed siebie, wpatrując się
z nadzieją w fiołek afrykański zastępujący teraz adresata jej gwałtownych uczuć.
– Kochanie, ja...
Nagle urwała, choć scenariusz tego nie przewidywał. Teatralna maska zniknęła z jej
twarzy. Zastąpił ją wyraz prawdziwej troski, gdy przyglądała się lawendowym kwiatom.
Kiedy dotknęła liści, uniosła się z nich mgiełka drobniutkiego kurzu. Natychmiast poznała, że
roślinę zaatakowała choroba, zwana szarą pleśnią.
Jacqueline przestraszyła się. Albo miała wystarczającą wiedzę, albo po prostu szczęście,
w każdym razie jej roślin nie nękały dotychczas żadne choroby ani szkodniki. A jednak takie
niedopatrzenie mogło powstać tylko z winy ogrodnika. Z pewnością nie miała sobie nic do
zarzucenia. Kupowała wyłącznie najlepsze gatunki, doglądała ich regularnie, trzymała je w
czystym i dobrze wietrzonym pomieszczeniu, nie przesadzała ani z podlewaniem, ani z
odżywkami.
Szybko chwyciła roślinę, by odizolować ją od pozostałych i zaniosła do kuchni. Trzymała
ją w wyciągniętych rękach jak zgniłą padlinę. Nie miała pojęcia, do kogo zwrócić się o radę
lub pomoc i czy w ogóle powinna ratować kwiatek. Nagle stwierdziła, że tego już za wiele.
Bezceremonialnie wrzuciła roślinę wraz z doniczką do kosza na śmieci.
Wstrząśnięta odwróciła się do okna. Miała ochotę popatrzeć na nocną panoramę miasta,
ale znajomy widok nie uspokoił jej tak, jak się tego spodziewała. Przez kilka chwil zagryzała
wargi, przyglądając się kawalkadzie taksówek sunących w oddali i bezwiednie rozciągała
koronkową nocną koszulę.
– Co jest z tym materiałem? – powiedziała poirytowana, gdy zdała sobie sprawę, że ją
uwiera. – Powinni ostrzegać, że w gorącej wodzie może się skurczyć!
Nagle zbladła jak płótno. Poraziła ją nieznośna myśl. Wybiegła z kuchni i popędziła do
ciemnej łazienki, jakby łudziła się, że szybkość rozwieje straszne podejrzenie. Gwałtownie
ściągnęła przez głowę koszulę. Śliski jedwab wysunął się z jej zesztywniałych palców i opadł
na podłogę. Naga Jacqueline stała drżąc na całym ciele i wpatrywała się w ciemność.
ROZDZIAŁ 2
– Czy może pani zacząć w poniedziałek, czwartego lutego? Wiem, że to dość nagle, ale
nieoczekiwanie zwolniło się miejsce.
– Tak, panno Howell – odrzekła bez wahania młoda kobieta. – O której mam tu być?
– Specjalistka od żywienia z porannej zmiany kończy pracę o drugiej, więc gdyby zjawiła
się pani o pierwszej trzydzieści, miałaby pani pół godziny na zapoznanie się z kartoteką
pacjentek.
– Bardzo chętnie.
– Doskonale. – Przełożona pielęgniarek z zadowoleniem położyła dłonie na biurku, po
czym wstała z powściągliwym uśmiechem. – Chodźmy. Oprowadzę panią.
Wyszły z małego biura i ruszyły pustym korytarzem. Po kilku krokach starsza kobieta
zwolniła i w końcu przystanęła.
– Żebym nie zapomniała, panno Kessler...
– Proszę mówić do mnie Sally.
– Może poza Spa. Doktor Hume przywiązuje wielką wagę do form i życzy sobie, by
członkowie personelu San Sebastian zwracali się do siebie po nazwisku. To bardzo właściwe
podejście, nie sądzi pani?
– Na Uniwersytecie Kalifornijskim w Los Angeles wszyscy byliśmy po imieniu –
odrzekła niewinnie Sally Kessler.
– Nie wątpię. Jednak tu obowiązuje ścisła etykieta, zwłaszcza w stosunku do naszych
pacjentek, które nazywamy gośćmi. – Na twarzy panny Howell znów pojawił się wymuszony
uśmiech. – Mam nadzieję, że to nie będzie dla pani problemem.
Sally wiedziała, że odpowiedź może być tylko jedna.
– Naturalnie, że nie, panno Howell.
– To dobrze. Teraz, jeśli chodzi o parkowanie: po przejechaniu głównej bramy musi pani
natychmiast skręcić w lewo, w alejkę dla personelu. Dojedzie pani nią do parkingu
służbowego znajdującego się około dwustu metrów za głównym budynkiem. Jest otoczony
bardzo gęstym, ligustrowym żywopłotem. Nie sposób go przeoczyć. Pod żadnym pozorem
nie wolno pani pozostawiać samochodu przed głównym wejściem, jak to miało miejsce
dzisiaj. To niedopuszczalne.
– Zapamiętam – Sally skinęła głową. – Czy z parkingu do budynku prowadzi jakaś
ścieżka?
– Nie. Jest tunel. – Panna Howell ruszyła przed siebie.
– Tunel?
– Zdaję sobie sprawę, że to brzmi dziwnie, ale doktor Hume ma na uwadze prywatność
gości. Bardzo zależy mu na ich wygodzie. Jego zdaniem, nie powinni spotykać na swej
drodze personelu. Lepiej, żeby go w ogóle nie widzieli, o ile to możliwe. Oczywiście wtedy,
kiedy nie wykonuje swoich obowiązków. Całe San Sebastian zostało zaprojektowane z myślą
o tym. Nasi goście często mówią, że tak rzadko widzą personel, jakby Spa było wymarłe. A
jednak wszystko funkcjonuje doskonale.
– Jak to możliwe?
– Po pierwsze, dzięki ścisłemu przestrzeganiu rozkładu zajęć. Liczy się zgranie czynności
w czasie. Doktor Hume to geniusz dokładności. Goście mają tak zorganizowany dzień, że po
prostu nie starcza im czasu na spacerowanie po terenie. Po drugie, dzięki tutejsz...