Dedykuję pamięci Rina Bertoloniego,
sycylijskiego taoisty. Naśladujmy zwierzęta: jedzmy, śpijmy, bawmy się i kochajmy.
Część pierwsza KOTKA
1 SKROBANIE W SZYBĘ Kiedy ujrzałam ją po raz pierwszy, pojawiła się tak niespodzianie, jak pojawiają się dżinny uwolnione z magicznych lamp – choć bez dymu i dźwięków harfy czy konieczności pocierania czegokolwiek poza własnym, zachmurzonym czołem. Tamtego ranka uwijałam się jak w ukropie i ściskało mnie w żołądku na myśl o spotkaniu z klientami z Royal Petroleum. Nie mogłam przełknąć kawałka grzanki. Nanosiłam właśnie w laptopie ostatnie poprawki do multimedialnej prezentacji, przy kuchennym stole, w towarzystwie irlandzkiego masła, mapy Londynu od A do Z, rękawiczek z polaru zapomnianych w porannym pośpiechu przez Joaquína, talerza z grzankami i dymiącej kawą pamiątkowej filiżanki ze zdjęciem ślubnym Williama i Kate, z której korzystałam tylko wówczas, gdy wszystkie inne były brudne. Skończywszy, podeszłam do zlewozmywaka z komputerem w jednej ręce i resztkami śniadania w drugiej. Nagle pociemniało mi w oczach i znów poczułam te moje zawroty głowy. Wypuściłam talerz z filiżanką, upaćkany masłem nóż i nietknięte grzanki, i wszystko to zwaliło się z przeraźliwym szczękiem na pozostawione przez Joaquína w zlewie talerze. Oparłam się wolną ręką o nierdzewną stal i przycisnęłam laptop do piersi, starając się przetrzymać falę mdłości oraz coś, co przypominało niezwykle subtelne drgania pod całą powierzchnią skóry, uczucie, jakże mi znajome w ostatnich tygodniach. Odetchnęłam głęboko i kilkakrotnie przełknęłam ślinę. – Spokojnie, Saro – szepnęłam do siebie. – Zaraz ci przejdzie, zaraz ci przejdzie, zawsze przechodzi. Powtarzając to zdanie jak modlitwę, wpatrywałam się intensywnie w okno, jakbym usiłowała uchwycić się świata oczami. Zobaczyłam codzienne szare niebo Londynu, samoloty sunące ospale w stronę Heathrow, nasz smutny i zapuszczony ogród wtłoczony pomiędzy inne ogrody, domy z ciemnej cegły w głębi. Niezbyt budujący widok, ale przynajmniej dawał poczucie przestrzeni, a jego swojskość posłużyła mi za kotwicę. Zawroty głowy z wolna ustąpiły. – Co się ze mną dzieje? – zadałam sobie pytanie, po raz pierwszy, odkąd zaczęły się te poranne nudności. Kilka lat temu pomyślałabym, że jestem w ciąży, i gnana panicznym strachem popędziłabym do apteki kupić test. Teraz taka ewentualność napełniłaby mnie wielką radością, ale od zbyt dawna nie potrafiliśmy z Joaquínem wykrzesać
odrobiny spokoju i intymności, nieodzownych składników tych swawolnych, namiętnych i lepkich zabaw, które kiedyś z łatwością potrafiliśmy improwizować wśród chichotów w każdym zakątku mieszkania, a które specjalistyczne podręczniki wiążą, chociaż trudno w to uwierzyć, z transcendentnym cudem prokreacji. Co było niepokojące z wielu względów, do których, między innymi, należało zaliczyć pytanie, powtarzające się teraz, gdy tak patrzyłam na samoloty przecinające jednolicie ołowiane niebo: co się ze mną dzieje? To właśnie wówczas zmaterializował się dżinn z lampy. Opuściłam na chwilę wzrok, aby stwierdzić, że nie stłukł się ani talerz, ani filiżanka z książęcą parą, i ponownie spojrzałam w górę. Nie minęło nawet pół sekundy. Ale to zwierzę już tam było, wypełniało sobą okno, wpatrywało się swymi zielonymi drapieżnymi oczami w moje oczy. Wrzasnęłam strwożona i cofnęłam się o krok, zasłaniając się przed „bestią” tytanowym laptopem. Teraz mogłam się jej przyjrzeć lepiej. Za szybą siedział kot o krótkiej złocistej sierści, wyprężonym w górę ogonie i wytwornej sylwetce. Wyglądał całkiem niewinnie. Nie zraził się moim krzykiem i z wyraźną ciekawością obserwował dziwaczne zachowanie ludzkiej istoty. Roześmiałam się, ale śmiech uwiązł mi w gardle, gdy usłyszałam, jak kot mówi. – Wpuścisz mnie? Był to ciepły i aksamitny głos do złudzenia przypominający mruczenie. Głos jednoznacznie kobiecy, na którego dźwięk pomyślałam natychmiast: „kotka”. Głos głęboki i subtelny zarazem, raczej pradawny niż stary, jak wiolonczelowe brzmienie stradivariusa, choć z nutką… dzikości. Położyłam laptop na kuchennym blacie. Rozejrzałam się po kuchni, aby się upewnić, że jestem sama, że żaden brzuchomówca nie ukrywa się w zmywarce do naczyń, że nie ma kamer ukrytych w szafkach. Nic podejrzanego. Zegar ścienny pokazywał czas Greenwich; swoją drogą najwyższy czas, żeby zmykać, jeśli chciałam zdążyć na spotkanie. Rękawiczki polarowe Joaquína leżące na stole odtwarzały formę jego nieobecnych dłoni, zdających się sięgać po koperty z rachunkami za prąd i reklamówki miejscowej agencji minicab. Lodówka emitowała dyskretne brzęczenie. Wszystko wyglądało zwyczajnie. Z wyjątkiem kota (kotki?) w oknie. Teraz sprawiał wrażenie zniecierpliwionego i chodził po parapecie w tę i z powrotem. W końcu przystanął i usiadł. – Skarbie, wpuść mnie – odezwał się nieco natarczywiej. Tak przynajmniej mi się zdawało, jakkolwiek absurdalnie by to zabrzmiało w mojej kuchni, pośród moich zwykłych rzeczy. Lecz teraz, przyglądając się jej (zdecydowałam, że to kotka), mogłabym zaręczyć, że nie poruszyła pyszczkiem. Co za bzdura! Poruszać pyszczkiem? Czyżby koty potrafiły mówić? To, co
usłyszałam, nie mogło pochodzić od tego zwierzęcia. Chociaż byłam pewna, że z radia czy innego miejsca też nie. Głos zdawał się pochodzić bezpośrednio z niej. – Tak, to ja, tu, w oknie – nie wierząc własnym uszom, słuchałam aksamitnego głosu kotki, wyraźnego jak tykanie ściennego zegara. – Wpuścisz mnie wreszcie? Tym razem zwierzę pacnęło dwa razy w szybę opazurzoną łapą, jak gdyby chciało podkreślić, że to pilne. Wystraszyłam się stukotu zdającego się utwierdzać mnie w przekonaniu, że pod następnym pacnięciem okno wyleci z framugi. A najgorsze było to, że ten naturalny i swobodny sposób mówienia kotki, jej uwodzicielski i nieustępliwy ton, nienaganny kastylijski, jakim się posługiwała, chociaż znajdowałyśmy się przecież w Anglii, sprawiał, że wszystkie inne szaleństwa wydawały się prawdopodobne. – Spokojnie, to tylko sen – powiedziałam do siebie, biorąc w dłonie laptop, choć jego zimna, metaliczna i twarda powierzchnia zdawała się temu przeczyć. A więc miałam halucynacje? Fakt, ostatnio harowałam jak wół i spałam zbyt krótko, nawet jak na moje standardy. Nie można non stop szprycować się kawą, żeby być na chodzie, i pigułkami, żeby móc zasnąć. Wiedziałam o tym, jasne, że wiedziałam. Sporadyczne wcześniej migreny pojawiały się coraz częściej, a teraz doszły te dziwne zawroty głowy. Przypuszczam, że przejęłabym się bardziej, gdybym miała czas się przejmować. To przypomniało mi, że za pół godziny czekało mnie spotkanie z ludźmi z Royal Petroleum. Poczułam, że znów zaczyna kręcić mi się w głowie. Zatrzasnęłam błyskawicznie komputer, wcisnęłam go do czarnej nylonowej torby i ruszyłam w stronę kuchennych drzwi. Zanim wyszłam, usłyszałam dwa kolejne pacnięcia w szybę, ale nawet się nie odwróciłam, żeby spojrzeć na kotkę. Spotkanie wyznaczono na dziewiątą. Punkt, bo w Anglii spotkania zaczynają się o’clock. Kiedy znalazłam się na zimnej ulicy, była już ósma dwadzieścia siedem. Gdy schodziłam do metra na stacji West Hampstead, zegar alarmował: ósma trzydzieści sześć. Wiedziałam, że nie ma cudów, bym zdążyła na dziewiątą, i już wyobrażałam sobie sarkastyczne uwagi Greya pod adresem Hiszpanki i jej środziemnomorskiej koncepcji czasu, w obecności klienta niecierpliwie spoglądającego na zegarek. Po drodze nie widziałam ani ogołoconych lutym drzew, ani spieszących się londyńczyków, ani plakatów reklamowych na ruchomych schodach. Kiedy moje ciało biegło co sił w nogach, głowa przeprowadzała próbę generalną prezentacji przygotowanej w ostatniej chwili, wczoraj po południu w pociągu z Glasgow i później do północy w domu, z Greyem na karku wydzwaniającym na komórkę co dziesięć minut. – Come on, Penélope – mówił. – Sprężaj się, Penélope, to ma być na jutro,
więc lepiej, żebyś zdążyła, bo w przeciwnym razie rzucę cię na pożarcie rekinom. Grey uważał za szczyt dowcipu nazywanie mnie Penélope, bo Penélope Cruz była zapewne jedyną Hiszpanką, jaką kojarzył. Po jedenastu latach wspólnej pracy ten żart wciąż bawił go do łez. Ostatnio zyskał jeszcze nawet na sile, odkąd Penélope zagrała w ostatniej części Piratów z Karaibów, w dziele, które dla Greya stanowiło szczytowe osiągnięcie zachodniej kultury, razem z piłką nożną i piwem. Gdy po raz pierwszy weszłam do biur Buccaneer Design, miałam za sobą lekturę kilku reportaży opisujących tę małą, choć nieszablonową firmę specjalizującą się w doradztwie internetowym, mieszczącą się w dawnych stajniach w Notting Hill. Dlatego nie ścięły mnie z nóg nadmuchiwane palmy, miecze z pianki i kufry skarbów wypełnione czekoladkami i torbami chipsów. Nie mogłam jednak przewidzieć powitania, jakie kapitan Greybeard zgotował mi w swoim gabinecie, a jakie inscenizował dla wszystkich nowo przyjmowanych żółtodziobów. Na środku ściany, we wspaniałej starodawnej ramie z drewna wisiał rzekomo osiemnastowieczny portret przedstawiający korpulentnego i groźnie wyglądającego mężczyznę w eleganckim karmazynowym stroju, z barokową peruką na głowie i rapierem w dłoni. Pod portretem, na czymś w rodzaju biurowej wersji złoconego tronu, siedział w identycznej pozie korpulentny i groźnie wyglądający mężczyzna odziany w karmazynowy strój (choć współczesnego już kroju), z ekstrawagancką, przetykaną srebrnymi nitkami czupryną i brodą do kompletu, wyposażony w maca przyozdobionego dwiema piszczelami, skrzyżowanymi pod logotypem przedstawiającym nadgryzione jabłko. Bez żadnego dzień dobry czy innych zbytecznych wstępów Graham Jennings obwieścił, że mężczyzna z obrazu to jego great-great-great-great-great-great-grandfather (coś jakby prapraprapradziadek), słynny pirat Henry Jennings. Portret dziedziczyli pierworodni synowie kolejnych pokoleń w linii prostej, chociaż ze zgromadzonego przez słynnego rzezimieszka skarbu nie pozostało nic, z wyjątkiem tego, co pochłonęły oceany. Dzisiaj praprapraprawnuczek Henry’ego zamierzał podbić świat internetu. Nie uwierzyłam w ani jedno słowo tego blagiera, który w moim przekonaniu inspirował się raczej kapitanem Haddockiem, ale przyznam, że show wywarł na mnie spore wrażenie. Greybeard próbował zaprezentować mi Buccaneer Design, firmę zajmującą się projektowaniem stron internetowych, jako najbardziej cool w Londynie, siebie zaś jako geniusza na miarę Steve’a Jobsa. Obejrzałam ich projekty, zanim tam jeszcze weszłam, wiedziałam więc, że to pierwsze nie było prawdą. Mieli w zespole dobrych projektantów i bystrego informatyka, ale o użyteczności wiedzieli tyle, co kot napłakał. I ten słaby punkt mogłam wzmocnić, a kto wie, może nawet pomóc im w przekształceniu firemki od siedmiu boleści w jedną z potęg, które miały zarobić krocie podczas tej gorączki złota w dwudziestym pierwszym wieku. To właśnie mu powiedziałam, na bezczelnego,
angielszczyzną, która musiała go wprawić w osłupienie czystym akcentem british. Zademonstrowałam mu mapy, jakie zaprojektowałam na podstawie jego sztandarowych witryn internetowych, stylizowane na pożółkłe „mapy skarbów”, na widok których najpierw wybuchnął gromkim śmiechem, a zaraz potem zadzwonił po swoich chłopców okrętowych. Przygotowałam się do tego bardzo sumiennie. – Welcome aboard, darling – powiedział pół godziny później. – Witaj na pokładzie. W czasie rozmowy kwalifikacyjnej przekonałam się też, że Grey nie był bynajmniej żadnym Steve’em Jobsem. Ale od razu stało się dla mnie jasne, że to urodzony sprzedawca i brakowało mu jedynie przyzwoitego towaru, który mógłby sprzedać, poza dymem ze swoich armat. I tak się stało. Po pierwszym sukcesie webweddings.com, strony poświęconej planowaniu ceremonii ślubnych, która w krótkim czasie zyskała tysiące użytkowników i została wyceniona na ponad pięćdziesiąt milionów funtów szterlingów, nawiązaliśmy współpracę z kilkoma najbardziej wówczas znanymi brytyjskimi dotcomami, takimi jak lastminute.com i clickmango.com. Pracowałam od świtu do nocy, ale miałam przy tym wielką frajdę, bo atmosfera była fantastyczna i bardziej przypominała letni obóz niż biznesowe przedsięwzięcie. Dla mnie osobiście najbardziej liczyło się to, że mogliśmy wnieść swój malutki wkład w eksperymenty kulturowe, społeczne i polityczne, które pozwalały wyobrazić sobie bardziej partycypacyjne społeczeństwo, bardziej transparentną demokrację, mądrzejszą, bardziej solidarną i zintegrowaną ludzkość. Miałam wtedy nadzieję, że nowe technologie poprowadzą nas ku lepszemu światu. Ale w połowie roku dwutysięcznego ten spektakularny domek z kart wzniesiony na wirtualnych fundamentach dotcomów zachwiał się w posadach, a po zamachach w Nowym Jorku jedenastego września, z których relację cały zespół śledził na ekranie gigantycznego telewizora w sali konferencyjnej, zrozumieliśmy, że najbardziej zaawansowane technologie mogą być użyte do szerzenia terroru, że istota ludzka musi się jeszcze wiele nauczyć i że na dodatek nasza własna wieża chyli się ku upadkowi. Gospodarka światowa wyhamowała, inwestorzy stracili zaufanie do zdolności kredytowej sklepów internetowych, firmy plajtowały w błyskawicznym tempie, a moje stock options zmieniły się w makulaturę. Grey musiał sprzedać okręt Buccaneer Design większej firmie doradczej, Netscience Inc., skoncentrowanej na tradycyjnych klientach, i przenieśliśmy się do jej ogromnych biur w City, bez palm, bez kufrów pełnych skarbów i, co zrozumiałe, bez portretu rzekomego przodka Greya. Zapanowała chłodna atmosfera dopasowana do minimalistycznego wystroju nowego obiektu. Jak bardzo wszystko uległo zmianie, zrozumiałam w dniu, kiedy kupiłam kilka croissantów, którymi chciałam poczęstować nowych kolegów. Odmówili (choć trzeba przyznać, bardzo grzecznie) wszyscy bez wyjątku. Myślałby kto, że byli po sutym śniadaniu. Jakby bali się wejść w jakąkolwiek relację wykraczającą poza obszar czysto
zawodowy. Musiałam zanieść większość croissantów do domu. Stary pirat nosił teraz, jak szeregowy etatowiec od doradztwa internetowego, szare garnitury i stonowane krawaty, musiał nawet skrócić włosy i przystrzyc brodę. Wyglądał jak bankier. W rzeczy samej w głównej mierze pracowaliśmy dla banków. Stałam się specjalistką od wirtualnych oddziałów bankowych, systemów zabezpieczeń przed oszustwami, kalkulatorów kredytów hipotecznych oraz rynku papierów wartościowych. Mogę powiedzieć, że dołożyłam swoją cegiełkę do stworzenia i destrukcji kolejnej wielkiej bańki, bańki na rynku nieruchomości, a także do globalnego kryzysu gospodarczego, który wybuchł w dwa tysiące ósmym roku i nie wiadomo, kiedy się skończy. Z ciężkim sercem maczałam też palce w pracach na rzecz jednego z największych biznesów w sieci, wirtualnych kasyn, a także przemysłu tytoniowego i jednej z największych firm zbrojeniowych na świecie. Grey nie wydawał się mieć skrupułów w tej materii. Przypuszczam, że należało to przypisać jego pirackiej naturze. – Płacą nam pensję na koniec miesiąca? To łap za szczotkę i szoruj pokład, Penélope, żarty się skończyły. Ale nic nie mogłam na to poradzić. Gryzłam się okrutnie, że muszę pracować dla pewnych klientów. A Royal Petroleum było jednym z nich. Moi rodzice, dzieci hiszpańskich uchodźców z czasów wojny domowej, dorastali w Londynie Beatlesów, a do Madrytu wrócili po transformacji ustrojowej w furgonetce marki Volkswagen wymalowanej w kwiaty, jako autentyczni długowłosi hipisi, uzbrojeni w świadomość ekologiczną wyprzedzającą ich epokę. Kiedy miałam dziesięć lat, moim idolem został Félix Rodríguez de la Fuente i dołączyłam do Klubu Rysi, gdy tylko dowiedziałam się o jego istnieniu. Moje najlepsze przyjaciółki, Vero, Patri i Susanę, poznałam podczas przemierzania gór Guadarrama, będąc członkinią tego stowarzyszenia działającego na rzecz ochrony środowiska. W następnych latach, gdy postanowiłam studiować dziennikarstwo, miałam zamiar zrobić specjalizację ze środowiska naturalnego, więc od pierwszego roku udzielałam się w studenckim stowarzyszeniu Complutense Verde. Ostatecznie los rzucił mnie w inne rejony, ale tematy te zawsze były mi bliskie i jeśli korzystałam z londyńskiego metra – choć z duszą na ramieniu schodziłam pod ziemię do tego, co celnie nazwano the Tube – to tylko dlatego, aby nie być jeszcze jednym źródłem zanieczyszczenia miasta i planety. Tak więc wszystko burzyło się teraz we mnie na myśl, że muszę brać udział w pracach nad nową witryną internetową Royal Petroleum, będącą częścią kompleksowych działań zmierzających do rewitalizacji marki, zmieniającej właśnie nazwę na wstrzemięźliwe „RP”. Oczywiście po głośnym wypadku na platformie wiertniczej w Zatoce Meksykańskiej, w wyniku którego do morza wyciekło pół miliona ton ropy, powodując bezprecedensową katastrofę ekologiczną, zarząd firmy odczuwał palącą potrzebę poprawienia wizerunku.
Na początek usunęli z nazwy słowo „petroleum”, ale nowy logotyp, zielone słońce, i slogan „New Energy” kojarzyły się raczej z ekologiczną organizacją pozarządową. Aby zapewnić sobie alibi, petrochemiczny moloch kupił wiele małych firm z sektora odnawialnych źródeł energii, które reprezentowały nieznaczny ułamek jego biznesu, ale odgrywały wiodącą rolę i dobrze się prezentowały na jego stronie internetowej. Udział w tym projekcie psuł mi krew tak bardzo, że od tygodnia odkładałam przygotowanie dzisiejszego spotkania, podczas którego mieliśmy przedstawić szczegółowo opracowaną przez Netscience strategię wprowadzenia marki RP na rynek. Moja zwłoka doprowadzała do rozpaczy Greya, który od wielu dni nękał mnie telefonami i esemesami, próbując dowiedzieć się, jak się sprawy mają. Szczerze mówiąc, improwizowanie tego typu prezentacji nie należało do rzadkości. Ale gdyby udało się nam przyssać do konta Royal Petroleum, Netscience wydobyłaby się z finansowego dołka. Dlatego byłam święcie przekonana, że po wyjściu z metra będą na mnie dybać co najmniej dwa esemesy i pięć nieodebranych połączeń od Greya. London Undergrand, jak wszystko w Londynie, jest tak stare, że nie sposób zapewnić pod ziemią zasięgu dla telefonii komórkowej, nie wydając grubych pieniędzy, na których brak cierpią teraz wszyscy. Nagle zamarło mi serce, bo zorientowałam się, że pociąg stoi od jakiegoś czasu (jak długo?) na stacji Bond Street, gdzie musiałam się przesiąść na Central Line. Drzwi z pewnością zaraz się zamkną, a od efemerycznej szczeliny oddzielała mnie ściana ściśniętych ludzkich ciał. – Excuse me! – wrzasnęłam jak pomylona, przeciskając się co sił, potykając o jakiś parasol i wzbudzając oburzenie pasażerów, którzy niechętnie usuwali mi się z drogi. – Stand clear of the doors, please! – ostrzegł maszynista przez głośniki, aby jakiejś bezmyślnej osoby nie zgniotły drzwi, gdy jak ja teraz nieroztropnie postanowi wydostać się na zewnątrz. W ostatniej chwili udało mi się wyszarpnąć z ciżby i wyskoczyć jednym susem na peron, pociągając za pasek płaszcza ułamek sekundy przed zatrzaśnięciem się żarłocznej paszczy drzwi. Odetchnęłam z ulgą. Ale wówczas uzmysłowiłam sobie, że mam puste ręce, nie licząc paska. Że torba z laptopem i jedyną kopią mojej prezentacji pozostała w wagonie, za zamkniętym drzwiami, po drugiej stronie ludzkiej barykady. Mogłam tylko patrzeć z głupkowatym uśmiechem niedowierzania, jak znika w mrocznej dziurze ta wypełniona ludzkimi sardynkami – z ich płaszczami, parasolami, gazetami – oszklona puszka unosząca w siną dal zapomniany przeze mnie przedmiot, którego potrzebowałam natychmiast. Była dziewiąta rano. O’clock.
Jedną przesiadkę, sześć stacji i szaleńczy galop w górę mechanicznych schodów później zawiadomiłam Greya esemesem o tym, co się stało, konstatując, jak w międzyczasie spływają mi jego zaległe wiadomości, cechujące się narastającą nerwowością. Na chwilę przed wkroczeniem do budynku przy Wood Street, w którym mieściły się biura Netscience, otrzymałam jego odpowiedź: OK. Sharks for you. Czyli że rekiny mam jak w banku. Weszłam do sali konferencyjnej i stwierdziłam, że do naszego zespołu, oprócz szefów projektowania, programowania i systemów oraz Greya jako project managera, dołączyła CEO Netscience, Anne Wolfson, przypominająca Margaret Thatcher, tyle że w skromniejszej wersji. W rzeczy samej ukończyła to samo oksfordzkie kolegium co Żelazna Dama i nie pozwalała o tym nikomu zapomnieć, nosząc w klapie żakietu znaczek ze swojej promocji z Somerville College. Po raz pierwszy zobaczyłam ją na pięciusetosobowym zebraniu generalnym pod jej przewodnictwem, zaraz po naszej fuzji z Netscience. Mówiła wówczas jedynie o wysiłku, zaangażowaniu i poświęceniu, jakich wymagał od nas rynek. „Poświęcenie” to uwzględniało, jak mogliśmy przekonywać się dzień za dniem i plotka za plotką, inscenizację wyrafinowanego, potajemnego i krwawego korporacyjnego rytuału o złowrogiej nazwie redundancies („nadmiarowość”, czytaj „zwolnienia”), podczas którego Wolfson we własnej osobie miała odgrywać rolę najwyższej kapłanki. W kilka tygodni po jakimś tajemniczym sabacie zarządu zwołała nas ponownie, aby przekazać hiobową wieść o cięciach, które dotknęły co czwartego pracownika. – Ach, tu jesteś! – rzekł Grey, uśmiechając się przez zaciśnięte zęby, uśmieszkiem okolonym schludną, wypielęgnowaną brodą. – Niektóre osoby bardzo cenią sobie punktualność. Dla nas jednak ważniejsze jest powitanie. Buenos días, Sarah! Wypowiedziane po hiszpańsku „dzień dobry” wzbudziło wesołość całego zespołu, z wyjątkiem Wolfson, która nie śmiała się nigdy. Za wszelką cenę próbowałam odwzajemnić uśmiech, snując domysły na temat mojego wyglądu po galopie w labiryncie miejskiego metra. Grey przedstawił mi szefów do spraw marketingu i komunikacji Royal Petroleum oraz trzech innych pracowników firmy, którzy skwapliwie wykorzystali możliwość zaprezentowania swojej opinii i zjawili się na spotkaniu. W sumie pięciu facetów. Wyglądało na to, że odbyli już wiele podobnych spotkań z innymi firmami doradczymi i że przy życiu trzymała ich raczej cierpliwość niż nadzieja. Dyrektor do spraw komunikacji, tyczkowaty facet z kościstym nosem i plastikowymi okularami w kolorze cytrynowej zieleni, z wysiłkiem oderwał długie palce od smartfona, aby uścisnąć mi dłoń. Dyrektor do spraw marketingu, starszy już dżentelmen z resztką włosów na głowie i pokaźnym brzuszkiem, ziewał. – Kontynuujemy? – zapytała Anne, zwracając się do mnie i obciągając sobie
żakiet krótkim ruchem, w następstwie czego złoty znaczek wdzięcznie się zakołysał. Już otwierałam usta, żeby w telegraficznym skrócie wyjaśnić, co przytrafiło mi się w metrze, posiłkując się wieloma sorry, oznakami skruchy i poczucia wstydu, kiedy wtrącił się Grey i rzucił mnie na głęboką wodę dyskursem godnym Henry’ego Jenningsa. – Propozycja Netscience dla nowej RP zasadza się na prostocie. Nazwa marki zostaje uproszczona. Projekt graficzny, jak nam zreferowała Catherine, bazuje na czystości bieli z niewielkim dodatkiem zieleni i żółci. Kluczem do prostoty jest struktura strony internetowej, a w tej materii Sarah jest wybitną specjalistką. Dlatego postanowiła obejść się bez prezentacji elektronicznych i wrócić do korzeni, czyli do tablicy! Grey roześmiał się znowu i pozostali zawtórowali mu ochoczo, oprócz Anne, która nie wydawała się przekonana do tej rzekomo mojej inicjatywy i tylko oparła łokcie na stole, muskając tkliwie pozłacany herb Somerville. Natomiast team Royal Petroleum przeciwnie, ocknął się. Kto dzisiaj miał odwagę przygotować prezentację, nie podpierając się PowerPointem? Dyrektor do spraw marketingu poprawił cytrynowozielone okulary na nosie i schował komórkę do kieszeni marynarki. Tak, kapitan Grey był wielkim sprzedawcą. Ale tylko wówczas, gdy miał do sprzedania coś więcej niż dym. I to nie była ta sytuacja. – Hmmm… Thank you, Graham – zaczęłam, słysząc wycie alarmowych syren, i poczułam, że tracę grunt pod nogami. – For this website we tried to balance simplicity with functionality… Widziałam siebie mówiącą i gestykulującą niczym we śnie, oderwaną od własnego ciała, w międzyczasie próbowałam odnaleźć w pamięci skrawki tego, co udało mi się przygotować w ciągu ostatnich godzin: rozwijane menu, hierarchie konceptualne, przyciski i linki, mapy, microsites. Ale pomimo wysiłków szczegóły gubiły się i mieszały w oszałamiającej oleistej kipieli, która zdawała się wstrząsać całą salą. Serce w mojej piersi waliło jak oszalałe, a kiedy marker wysunął mi się z palców i upadł na podłogę, ogarnęła mnie trwoga, że jeśli się po niego schylę, to zemdleję. – Ex… excuse me – wykrztusiłam, usiłując uśmiechnąć się do rozmytych twarzy, które ledwie potrafiłam rozróżnić poprzez targające mną mdłości. Krew krążyła mi w żyłach z takim hukiem, że nie słyszałam własnych słów. Kołysałam się podrzucana coraz wścieklejszymi falami, nie miałam jednak siły bronić się przed ich uderzeniami, jak kormoran pokryty kleistą mazią. Wówczas pojawiła się wielka, czarna i lepka fala, która okryła mrokiem wszystko i nie pozostało mi nic innego, jak pójść na dno.
2 KRYZYS WIEKU ŚREDNIEGO – Hey, baby. – Joaquín całował mnie w rękę. – Cześć – wyszeptałam słabo. – Co ty tu robisz? Mimowolnie cofnęłam dłoń. Może nie byłam pewna, kto mnie całuje. A może wstydziłam się tych pocałunków w szpitalnej sali oświetlonej jaskrawym białym światłem, z tymi wszystkimi ludźmi dookoła. A może po prostu od zbyt dawna Joaquín nie całował mnie w ten sposób, delikatnie, w grzbiet dłoni. Wcisnęłam obie dłonie pod pachy. Zaraz jednak tego pożałowałam i chciałam mu podsunąć jedną z nich z powrotem, aby pocałował mnie raz jeszcze. Ale ta chwila już minęła. – Zadzwonił Graham i powiedział, że karetka zabrała cię tutaj. – Ach tak, dziękuję – odezwałam się, wciąż jeszcze lekko zdezorientowana. – Co za absurd. Nie widzimy się od czterech dni i spotykamy się w szpitalu. To istotny fakt, technicznie rzecz biorąc, bo od niedzieli byłam w Glasgow, chociaż wczorajszej nocy poczułam w pewnym momencie ciepło ciała Joaquína wślizgującego się do łóżka, a rano natknęłam się na resztki jego śniadania i puste rękawiczki na kuchennym stole. W każdym razie, wziąwszy pod uwagę moją podróż do Szkocji i jego późne ostatnio powroty do domu, odnosiłam wrażenie, że nie widzieliśmy się co najmniej od kilku tygodni. – W takim razie to chyba dobrze, że zemdlałaś, co? – skwitował w swoim stylu Joaquín. – Może w przyszłym tygodniu ja się rozłożę i znów będziemy mogli się zobaczyć. To nie było wcale śmieszne. Joaquín dowcipkował zawsze i w każdej sytuacji. Nie można z nim było rozmawiać poważnie. Na przykład moje zasłabnięcie. Albo nasz związek. Jaki był w rzeczywistości nasz związek? Kochaliśmy się, niby tak, ale przestaliśmy się widywać. Nawet gdy wpadaliśmy na siebie w domu, można było pomyśleć, że nie mamy ochoty na siebie patrzeć. Joaquín zapominał o bożym świecie przy swoim xboksie, bawiąc się z przyjaciółmi i nieznajomymi w wirtualne strzelaniny na wielkim ekranie w salonie. Ja oglądałam telewizję albo dzwoniłam przez Skype’a do ojca czy psiapsiółek. W weekendy, jeśli jakimś cudem żadne z nas nie pracowało, zawsze wypadał jakiś wyjazd do Hiszpanii albo mieliśmy gości, albo sprawy do załatwienia czy zobowiązania powodujące, że tak czy owak nie spędzaliśmy czasu sami, we dwójkę, w spokoju. Nie da się ukryć, że na początku i ja miałam sporo za uszami. To ja
namówiłam go na wyjazd do Anglii, gdzie się urodziłam i mieszkałam w dzieciństwie i gdzie wychowali się moi rodzice. Pragnęłam poznać lepiej ten kraj, który po części był również moim krajem, a przy okazji zaczepić się w jednej z czołowych firm tamtego okresu. Byłam projektantką stron internetowych o „elastycznym” czasie pracy, to znaczy podatnym na rozciąganie we wszystkie strony, włącznie z zarywaniem nocy i weekendów, jeśli zachodziła taka potrzeba. Podróżowałam klasą biznes z laptopem pod pachą, złotą kartą British Airways i bagażem podręcznym. Joaquín zawsze miał czas na wszystko. Kiedy przyjechaliśmy do Londynu, jego nadziani rodzice kupili nam dom. Ponieważ moja pensja wystarczała nam na życie, Joaquín nie spieszył się ze znalezieniem pracy, bezstresowo uczył się angielskiego. Załapał się w końcu na stanowisko inżyniera do swojej pierwszej firmy lotniczej, i poszczęściło mu się, bo pracował od dziewiątej do piątej, a więc wciąż zostawało mu mnóstwo wolnego czasu. Zajmował się domem i ogrodem, chodził kilka razy w tygodniu na siłownię i zapisywał się na coraz to nowe kursy: japońskiej kuchni, masażu, astronomii, modelarstwa. Nade wszystko zazdrościłam mu, że miał czas na czytanie, choć jego pasją nie były powieści, za którymi ja tak bardzo tęskniłam. Miał autentycznego bzika na punkcie książek i czasopism podważających oficjalne wersje historii, demistyfikujące religię, demokrację i neoliberalną ekonomię, i pozwalające mu negować wszystko, co dało się zanegować. Ale w miarę upływu lat praca pochłaniała go coraz bardziej, odkąd zaś dostał awans na stanowisko kierownika projektu, wracał do domu później ode mnie. Nie potrafił nawet wyłamać się z tradycji wpadania po pracy ze swoją ekipą na piwo, co wcześniej, kiedy chodziło o moje wypady, poddawał druzgocącej, bezlitosnej krytyce. I tak, jakieś dwa lata temu, skończyło się błogosławieństwo kolacyjek przygotowanych z myślą o ukochanej, posprzątanego domu i naprawionych kranów oraz mężczyzny czekającego z rozłożonym stołem do masażu. I kiedy wcześniej to ja odwlekałam moment podjęcia decyzji o macierzyństwie, coraz bardziej oddalając się od optymalnego do rodzenia wieku, teraz on za każdym razem zmieniał temat. W szpitalu NHS spędziliśmy dwie godziny na czekaniu i badaniach. W międzyczasie Joaquín upierał się, żebym zadzwoniła do Greya, co wcale mi się nie uśmiechało. Nie miałam najmniejszej ochoty wracać myślami do spotkania, do Netscience, do czarnej nylonowej torby ani do nowego logotypu Royal Petroleum. Ale Joaquín uczepił się jak rzep psiego ogona, bo obiecał Grahamowi, że do niego zadzwonię, gdy poczuję się lepiej, gdyż on tak bardzo się o mnie martwi. W końcu dałam za wygraną, dobrze, zadzwonię, ale desperacko starałam się odwlec ten moment. Kiedy wreszcie wybrałam numer Greya, nie pożałowałam. W gruncie rzeczy
pirat miał dobre serce – był podłamany i tysiąc razy przepraszał. Czuł się winny całego zajścia i przysięgał na wszystko, że chciał mi tylko pomóc tym swoim wprowadzeniem do „oryginalnej” prezentacji bez komputera. Wierzyłam mu. Zapewnił też, że nawet Wolfson zmiękła i pogłaskała mnie po policzku jak chorego pieska, kiedy Grey dzwonił po karetkę. Tego już nie kupiłam i posłałam go do wszystkich diabłów. – Gościom z Royal Petroleum pewnie oczy wyszły z orbit – powiedziałam z zażenowaniem, wyobrażając sobie całe przedstawienie ze mną w roli głównej. – Ha, ha! – Grey uderzył w śmiech. – Nie masz pojęcia jak bardzo. Jednego o dzisiejszym spotkaniu nie można powiedzieć – że było nudne. Zapamiętają je na długo. To podstawa marketingu, nieprawdaż? Założę się, że mamy już kontrakt w kieszeni. Dzięki tobie. – O czym ty mówisz? – Tak, tak, jesteśmy już prawie rodziną po tym, jak przeżyliśmy wspólnie chwile trwogi. Dyrektor do spraw marketingu rozczulił się i wyznał, że kiedyś dostał zawału na meczu Manchester United. Pokazał nam przez koszulę stymulator serca! Krótko mówiąc, zafundowałaś nam poranek jedyny w swoim rodzaju. – A co z klientem? – Spokojnie. Po długim coffee break załatwiłem sprawę, gdy sprzedałem im twój standardowy spicz o użyteczności, który znam na pamięć, po czym obiecałem im wysłać twoje propozycje mejlem. Co oznacza, że jeśli nie odzyskasz laptopa, będziesz musiała to wyczarować od nowa. – W porządku, nie przejmuj się, jutro z samego rana podskoczę do biura rzeczy znalezionych. Czarno to widzę, ale spróbuję. W każdym razie jutro coś ci podeślę. Podziękowałam Greyowi i zapewniłam, że nic mi nie potrzeba, że nie musi mnie odwiedzać w domu i żeby był spokojny. On z kolei poprosił, tak sam z siebie, żebym do końca tygodnia wzięła sobie wolne, zważywszy, że mam mnóstwo niewykorzystanego urlopu. Nigdy nie złożono mi bardziej nęcącej propozycji. Podczas badania fizykalnego lekarka zapytała mnie o wcześniejsze objawy, opowiedziałam jej więc o mdłościach i bólach głowy. Wówczas poprosiła Joaquína, żeby zaczekał na korytarzu. – Jak się pani czuje pod względem emocjonalnym? – zapytała niespodziewanie, gdy wyszedł. – Czy jest pani szczęśliwa? Nie wiem, jaką zrobiłam minę, ale jej pytania wywołały we mnie nową falę mdłości. – Może zaczniemy od kwestionariusza – powiedziała lekarka, marszcząc brwi.
Nie spodobały mi się ani pytania zamieszczone na kartce, którą wręczyła mi lekarka, ani moje odpowiedzi. Przejrzawszy wypełniony kwestionariusz, pani doktor stwierdziła, że prawdopodobnie nie chodziło o żaden problem fizyczny. Niemal z całą pewnością doskwierała mi zwykła depresja. – Uchodzi za grypę dwudziestego pierwszego wieku. Jest dziś powszechna. Nie wyobraża pani sobie jak bardzo. Przepiszę pani środek antydepresyjny na poprawę samopoczucia. Zalecam więcej ruchu, no i proszę zwolnić tempo pracy! Gdyby była taka potrzeba, mogę też dać pani skierowanie na kilka sesji terapeutycznych. Wyszłam na korytarz i kiedy zrelacjonowałam Joaquínowi, co powiedziała lekarka, wybuchłam płaczem pośród tych wszystkich kaszlących angielskich emerytów z kulami, którzy patrzyli na mnie z konsternacją i wyobrażali sobie pewnie, że właśnie dowiedziałam się, że mam raka. Joaquín mnie przytulił. – Ej, spokojnie, my love. Mogło być gorzej. Lekarka ma rację. To jest całkiem normalne: co piąta osoba cierpi na depresję. To kwestia neuroprzekaźników w mózgu. Niektórzy mają niski cholesterol. Ty masz niski poziom serotoniny. Na szczęście psychologia staje się w końcu nauką i zaczyna rozumieć, że człowiek to chemia. Już dawno powinni byli wynaleźć zwyczajne lekarstwa i dać sobie spokój z tymi freudowskimi bzdurami o kompleksie Edypa i bezsensownymi sesjami terapeutycznymi… Brakowało mi teraz tylko kazań Joaquína o nauce i pseudonauce. Zawsze był z niego mądrala, który pozjadał wszystkie rozumy, niewyczerpane źródło danych i statystyk na dowolny temat, zwłaszcza tych przeczących akceptowanym powszechnie prawdom. W małym palcu miał wszystkie sprzeczności występujące w Biblii, wiedział o wadliwie przeprowadzonych badaniach, których celem było wykazanie bezskuteczności homeopatii, znał słabe punkty teoretyków lewicowych i prawicowych, tajną historię CIA. Śledził – na pięć lat przed upadkiem Lehman Brothers – wypowiedzi ekonomistów przestrzegających przed pęczniejącą bańką na rynku nieruchomości. I nigdy nie tracił okazji, aby wykorzeniać stereotypy, pogrążać mity i obnażać fałsze, które jego zdaniem stanowiły źródło całego zła panoszącego się na świecie, nawet gdy czasem był przy tym obcesowy, niekiedy do tego stopnia, że wzbudzał gniew, narażał się na zniewagi lub tracił przyjaciół. Nazywał to „umiłowaniem prawdy”. Naturalnie nie tego teraz potrzebowałam. Chciałam jedynie, żeby mnie objął. Chciałam wiedzieć, że mnie kocha. Joaquín zawiózł mnie swoim audi do apteki na West End Lane, a potem zaparkował w sąsiednim kwartale. Poszliśmy do domu, trzymając się za ręce. Uzmysłowiłam sobie, że od dawna nie okazywaliśmy sobie takiej prostej czułości. W gruncie rzeczy ogarnęło mnie niepokojące wrażenie, że imitowaliśmy siebie samych i że nie wychodziło nam to najlepiej. Jak w jednej z anegdot
z nieprzebranego repertuaru Joaquína opowiadającej o Charliem Chaplinie, który zgłosiwszy się do konkursu na imitatorów trampa, zajął drugie miejsce. Aż tak było z nami źle? Czyżbyśmy stracili poczucie humoru? Z Joaquínem Cuervo poznaliśmy się na imprezie sylwestrowej w Madrycie w końcówce dwudziestego wieku. Przegadaliśmy całą noc i to był nasz pierwszy pojedynek między utopijnym idealizmem a naukowym realizmem. Byłam świeżo upieczoną absolwentką dziennikarstwa i zaczęłam pracować w magazynie informatycznym dokładnie w czasie, kiedy pojawiły się mejle i World Wide Web. To wtedy zaczęłam zgłębiać język HTML, aby stworzyć stronę magazynu, a przy okazji uczyć się sztuki użyteczności. Przez całą noc broniłam potencjału internetu, tej nowej sieci technologicznej, umożliwiającej wymianę wiedzy, pozwalającej zburzyć skostniałe struktury społeczne, zbliżyć odmienne kultury, ograniczyć zużycie papieru, ulepszyć procesy demokratyczne. Tymczasem mój rozmówca, ładny chłopak, niewątpliwie inteligentny, choć nieco arogancki, przekonywał, że internet stanie się podstawową bronią kontroli społecznej, doskonałym wehikułem dla przekrętów i oszustw, technologią, która z oszałamiającą prędkością rozpropaguje na niespotykaną dotąd skalę wszystkie błędy, okrucieństwo i przesądy rodzaju ludzkiego. Nie zgodziliśmy się prawie w niczym, ale przez tych kilka godzin wytworzyło się między nami napięcie twórcze, zrównoważona opozycja, rywalizacja nasycona wzajemnym podziwem. I zanim jeszcze nastał świt, iskra ta wznieciła pożar pocałunków, który stopił dwa ciała w jedno. Przez kilka pierwszych lat napięcie twórcze między nami nie słabło. Z biegiem czasu nauczyłam się podchodzić bardziej sceptycznie do moich prawd, kwestionować nowe idee, z jakimi przyszło mi się konfrontować, stałam się bardziej krytyczna i praktyczna. Wzbogaciłam wiedzę z dziedziny astronomii, fizyki teoretycznej, antropologii oraz prawie wszystkich gałęzi nauk przyrodniczych i społecznych. I chociaż Joaquín nigdy nie zdołał wytępić do szczętu mojej wiary w pierwiastek magiczny, określający nasze miejsce we Wszechświecie – wszystko jedno, czy nazwiemy to Bogiem, przeznaczeniem czy tao – przekonał mnie, że w ideach New Age wyznawanych przez moją matkę było tyle zabobonów co w katolicyzmie, z którego wyleczyłam się już w okresie dojrzewania. Joaquín ze swej strony spuścił nieco z tonu, zaczął tolerować różnorodność opinii i przyznał, że istnieje promyk nadziei dla ludzkości. Pomogłam mu naprawić jego stosunki z rodziną, dość konserwatywną w poglądach politycznych i religijnych, z którą ciągle miał na pieńku. Przede wszystkim jednak, po etapie życia przepojonego cynizmem w stosunku do jakiegokolwiek przejawu romantyzmu wymykającego się poza chemię mózgu, otworzył się na miłość. Otworzył się również na ewentualność posiadania dzieci w świecie, który wcześniej uważał za zbyt straszny, aby móc sobie pozwolić na „podobną
niedorzeczność”. Jednym słowem, ogień, jaki wspólnie roznieciliśmy, pomógł nam dojrzeć i zmienić się, stać się ludźmi lepszymi od tych, którymi byliśmy, zanim zetknął nas los. Ale ten ogień zgasł. Rutyna? Brak czasu? Bo znaliśmy się już na wylot? Niezależnie od przyczyny można było odnieść wrażenie, że nie czuliśmy się już w swoim towarzystwie swobodnie. Nie śmialiśmy się jak dawniej. Nawet nie spieraliśmy się jak dawniej. Może przez lata wspólnej egzystencji dojrzeliśmy każde z osobna do tego stopnia, że nie wiedzieliśmy już, kim jesteśmy, i dlatego być może uciekaliśmy, choćby na krótką chwilę, w udawanie tamtej pary, którą byliśmy, kiedy wylądowaliśmy w Londynie przed dziesięciu laty, która chodziła ulicami, trzymając się za ręce, patrzyła z optymizmem w przyszłość, dekorowała radośnie nowy dom, w sobotnie popołudnia wynajmowała łódkę na jeziorku w Regent’s Park i debatowała na temat przyszłości ludzkości, dusiła się ze śmiechu podczas próby złamania szyfru menu najbardziej egzotycznej w mieście tajlandzkiej restauracji, pary, która kochała się dwoma ciałami, jakby były jednym, a później spierała się na temat imion swoich przyszłych dzieci: Melissa czy Paloma, Stuart czy Manuel. Pragnęliśmy być tamtą parą marzącą o Londynie, który nigdy nie stał się miastem z naszych pragnień. Lecz nie byliśmy nią i przysługiwała nam co najwyżej nagroda pocieszenia. Idąc ulicą, nasze dłonie spociły się, pomimo zimna, i kiedy dotarliśmy do Inglewood Road, puściliśmy je z ulgą. – Przykro mi, baby. Chciałbym zostać, ale zrobiło się już późno. Zamówić ci sushi take away w japończyku na West End Lane? Kiedyś ty byś mi przygotował sushi, pomyślałam. – Nie, nie kłopocz się, coś sobie zrobię w domu. – Głowa do góry, wyliżesz się z tego. Musisz tylko trochę odpocząć i wziąć lekarstwo. Wieczorem pogadamy, OK? Spróbuję zdążyć na kolację, chociaż wiesz, jak to jest… – Tak, nie martw się, poradzę sobie. Dziękuję, że przyjechałeś, Joaquín. – Pocałowałam go, jak mi się wydawało, szczerze, a przynajmniej z wdzięcznością. I przez krótką chwilą chciałam poprosić, żeby został. Żeby przełożył na później spotkanie. Żeby dał mi rękę ponownie i żebyśmy przeszli jeszcze kawałek. Że może teraz dłoń mi się już nie spoci. Ale on odstawił mnie pod drzwi i odszedł popękanym chodnikiem. Mieszkaliśmy w jednym z tych dwupiętrowych, ciasnych, angielskich domków z wyłożonymi dywanikiem wąskimi schodami prowadzącymi z salonu-kuchni do sypialni. Gdy weszłam do środka, poczułam chłód i wilgoć. Ogrzewanie jeszcze się nie włączyło i w południe byłam sama w domu. W uszach dźwięczała mi przejmująca cisza. Cała dzielnica sprawiała wrażenie wymarłej.
Ściągnęłam buty i powiesiłam płaszcz na innym płaszczu, na całym stosie ubrań, który rósł od lat na ścianie korytarza niczym gigantyczna kępa mchu o wyblakłych kolorach i żeby wejść po schodach, trzeba się było niemal przeciskać. Istotnie, teraz, jak nigdy dotąd, zdałam sobie sprawę, jakie to było dokuczliwe, antyestetyczne i absurdalne. Spróbowałam rozpłaszczyć ubrania, dociskając je do ściany, ale nadaremnie. Jak to możliwe, że nigdy tego nie zauważałam? Wówczas jakiś hałas przerwał martwą ciszę. Dobiegał z kuchni i przypominał lekkie stukanie w szybę. Wyjrzałam zza drzwi i rzeczywiście, siedziała tam: kot czy kotka, czy co to tam było, jakby od rana nie ruszyła się na milimetr z tego parapetu i czekała cierpliwie, aż wrócę. – Wpuścisz mnie? – zasugerowała swoim zdecydowanie kobiecym głosem. Ciarki przebiegły mi po plecach i czym prędzej zamknęłam drzwi do kuchni. Całkiem zapomniałam o tej surrealistycznej przygodzie z gadającą kotką. Prawdę mówiąc, wymazałam ją z pamięci. W najlepszym razie mogłabym przyznać, że przyśniła mi się w nocy. Ale nie, siedziała tam, przeklęta. Niewzruszona jak ta tekstylna narośl w korytarzu. Znów zakręciło mi się w głowie i tego wystraszyłam się o wiele bardziej. Nie chciałam wrócić do szpitala. Jeszcze by mnie tam zamknęli na zawsze. Poszłam do salonu i włączyłam radio, BBC. Leciał właśnie jeden z programów naukowych, których zwykle słuchał Joaquín. Był to wywiad z jakimś profesorem z Uniwersytetu w Leeds, który mówił o podwodnych wulkanach osuwających się w sześciokilometrową przepaść w tempie pięciu centymetrów na rok. Poczułam ulgę, gdy usłyszałam normalne ludzkie głosy, nie kocie, które opowiadały o zjawiskach geologicznych, a jednocześnie obserwowałam drobiny kurzu unoszące się w powietrzu, w smudze światła przedzierającego się przez chmury. Szczerze mówiąc, rzeczywiście musiałam mieć chyba nie po kolei w głowie, żeby zrobić z siebie takie żałosne widowisko. To nie jest normalne. I co ja teraz powiem ojcu? Nic, lepiej oszczędzę mu tych rewelacji. I ma się rozumieć, nie uspokajała mnie wcale medyczna diagnoza, że w sumie chodziło „tylko” o depresję, zaburzenie równowagi neurochemicznej. A jeśli jutro znowu zemdleję? Nie wspominając już o głosach w mojej głowie… Mówiący kot, o Boże! Żeby chociaż Mary Poppins. Przypomniał mi się kwestionariusz pani doktor. Migreny? Tak. Bezsenność? Tak. Aktywność seksualna? Zerowa. Apetyt? Kiepski. Stres? Ciągły. Wyczerpanie? Skrajne. Ale ja przecież nie mogłam być przygnębiona. Ja taka nie byłam. Byłam osobą szczęśliwą. Zawsze. Najweselsza z całego towarzystwa. Śmieszka, marzycielka, wieczna optymistka. Czyżbym się zmieniła? To prawda, że śmierć matki rozdarła mi serce. Brakowało mi jej czułości, jej rad, jej kompasu. Na dodatek czułam się winna, że mieszkam tak daleko od ojca. Biedaczysko, odkąd jej zabrakło, nie był już tym samym człowiekiem, a do pomocy w księgarni miał
tylko tego kretyna, mojego brata Álvara, a to było gorsze, niż nie mieć nikogo. Tylko mój brat mógł wpaść na genialny pomysł, żeby wziąć się do remontu i rozbudowy księgarni w dobie szalejącego kryzysu i wydać skromne oszczędności ojca. Teraz sprawy miały się gorzej niż kiedykolwiek; również z tego powodu tkwiliśmy z Joaquínem w Londynie. Zawsze chciałam wrócić do Madrytu po kilku latach spędzonych w Anglii. Po to właśnie kupiłam mieszkanie w Argüelles, nieopodal księgarni. Teraz bałam się, że nie wrócę nigdy. Chociaż, prawdę powiedziawszy, nie mogłam narzekać. Miałam godną pozazdroszczenia pracę, mieszkałam w cudownym mieście, w jednej z najlepszych dzielnic Londynu, z przystojnym, inteligentnym, godnym zaufania facetem, który co prawda nie przygotowywał mi już sushi, nie rozkładał stołu do masażu, a ostatnio nawet się ze mną nie kochał. Czy aż tak ważne były te masaże? A seks? Szczerze mówiąc, tęskniłam za obiema rzeczami. Nawet bardzo, jak się nad tym głębiej zastanowić. Jeżeli Joaquín wróci wcześniej, zamkniemy ten temat gorącą kąpielą i odrobiną pieszczototerapii. Może tego mi trzeba, bardziej niż pigułki równoważącej serotoninę. Czy może jest jeszcze coś? A może wchodziłam w fazę zwaną kryzysem wieku średniego. Za niespełna sześć miesięcy kończyłam czterdziestkę. Obchodziło mnie to? Przecież w ogóle się nad tym nie zastanawiałam. No tak, w ostatnich latach zaczęłam farbować włosy i coraz bardziej działały mi na nerwy reklamy kremów lansowanych przez młode modelki o nieskazitelnej skórze. Ciekawe, że moje koleżanki, te same, które jeszcze do niedawna obdarowywały mnie plażowymi pareo, oryginalnymi czapkami i zestawami kadzidełek, teraz podtykały mi natrętnie takie właśnie kremy. A ja się nimi sumiennie smarowałam, of course. Czym innym było włączenie do codziennej rutyny ćwiczeń na pośladki i mięśnie brzucha, które pokazała mi moja przyjaciółka Vero. Skąd miałam wziąć na to czas? Wciąż jeszcze czułam się ładna i jak na mój wiek ciało miałam niczego sobie. Cóż, zawsze z tą nieodzowną podpórką: jak na mój wiek. Ale nie przejmowałabym się prawie wcale, gdyby nie te sińce pod oczami wypełzające zawsze po takim tygodniu jak ten ostatni. I wisząca w powietrzu groźba cellulitisu. No i, ma się rozumieć, zegar biologiczny. A no właśnie, do kiedy najpóźniej można mieć dzieci? Nie przypominałam sobie dokładnie, ale za to pamiętałam, że kiedyś moją metą było trzydzieści pięć lat. Potem nastąpił pewien poślizg, później Joaquín zaczął pracować… Muszę z nim poważnie porozmawiać. Po pieszczototerapii. Joaquín fatalnie zniósł swoją czterdziestkę. Stuknęła mu w zeszłym roku i chociaż dowcipkował bezustannie na ten temat, ani mu w głowie było wyprawiać fetę z tej okazji. Kilka miesięcy wcześniej miał atak kolki nerkowej i myślał, że w taksówce, w drodze do szpitala, wyzionie ducha. Ostatecznie skończyło się na strachu, ale uznał to za bolesny znak początku rozkładu organizmu. I to napełniało go niewymowną trwogą, mając bowiem w małym palcu wszystkie możliwe
statystyki medyczne, nie żywił żadnych złudzeń co do starzenia się i śmierci ani, ma się rozumieć, życia po śmierci. W gruncie rzeczy nigdy nie świętował swoich urodzin. Trudno w to uwierzyć, ale, jak mi kiedyś opowiedział, gdy skończył dwadzieścia lat, dopadł go kryzys egzystencjalny. Zaczął pić czystą wódkę i obsesyjnie słuchać The Cure, bo widział już siebie jedną nogą w grobie. Ja, przeciwnie, uwielbiałam swoje urodziny, choć ostatnio nie obchodziłam ich zbyt hucznie. Z powodu wieku? Ze strachu przed rojącymi się na torcie świeczkami? Nie, to nie to. Po prostu było to trudne z dala od Hiszpanii, ojca i przyjaciółek z dzieciństwa, które teraz, obarczone własnymi problemami, prawie nie miały czasu, żeby pogadać spokojnie przez telefon, a co dopiero wyskoczyć do Londynu. Ja sama, i to bez dzieci, nie miałam chwili wytchnienia przez ten wieczny młyn w pracy, ciągłe podróże, zawsze w biegu… „Wyprawia pani urodziny? Nie, pani doktor”. Było zimno. Słońce znów skryło się za chmurami. Tutaj można co najwyżej pomarzyć sobie o tym, co brytyjscy meteorolodzy nazywają sunny spells, „przejaśnienia”. Nie chciało mi się włączać ogrzewania. Postanowiłam wejść na górę i wskoczyć pod kołdrę. Kiedy podnosiłam się z sofy, z moich płuc wydostał się dźwięk przypominający bek konającej, a w najlepszym razie czterdziestoletniej owcy. Człapiąc w górę po wąskich schodach, ledwie mogłam udźwignąć własne ciało, ocierające się o wyświechtaną tapetę. Gdy dotarłam do sypialni, miałam wrażenie, że zapadał zmrok. Jak to możliwe? Która to godzina? Według zegarka cyfrowego na nocnym stoliku wieńczącego stosik nieprzeczytanych powieści była piętnasta trzydzieści trzy. Co za kraj! Podeszłam do łóżka i odniosłam niepokojące wrażenie, że ktoś mnie obserwuje. Kiedy odwróciłam się w stronę okna, o mało nie dostałam zawału. Kotka przeniosła się tutaj, siedziała za szybą przestronnego okna sypialni. Jak ona się tam znalazła? Czy można przedostać się na parapet bez umiejętności latania? W szarówce londyńskiego popołudnia wydawała się czarna. „W nocy wszystkie koty są czarne”, powiedziałaby moja matka, wielka miłośniczka porzekadeł. Czy to ta sama kotka co wcześniej? Stuk, stuk! Dały się słyszeć ponownie jej delikatne pacnięcia pazurami w szybę. Tym razem milczała i niemal rozzłościło mnie to, że nie miała mi nic do powiedzenia. – Go to hell! – rzuciłam w jej stronę. – Idź do diabła. Tego tylko brakowało. Zaczęłam gadać z kotką. Dałam się wciągnąć w jej grę. A może we własny obłęd. Wsunęłam się pod kołdrę w ubraniu, szukając schronienia w jej ciepłym mroku, wyobrażając sobie, że pogrążam się w czeluści podmorskiej wulkanicznej rozpadliny. Od czasu do czasu wydawało mi się, że słyszę głuchy i daleki dźwięk dochodzący z powierzchni. A potem nic. Przez długi, długi czas nic. Ciemność, cisza, nic. W tej nicości zaczęłam myśleć o moim życiu.
Czego dokonałam przez te czterdzieści lat? Mam co świętować? Czy moje życie było jednym pasmem pomyłek? Dlaczego rano budzą mnie mdłości? Czyżby własne życie napawało mnie odrazą? Co powiedziałaby o mnie tamta młoda dziennikarka tryskająca utopijnymi ideami? Gdzie się podziała para zakochanych, która przybiła do brzegu Anglii na przełomie tysiąclecia? Co chcę zrobić z pozostałym czasem? Mam iść dalej tą samą drogą? A może powinnam odbić w inną stronę już wiele lat temu? Kim jestem? Co tutaj robię? Jest mi dobrze? Czy może przepadłam z kretesem? Tak, byłam zgubiona. Teraz to sobie uzmysławiałam. Od wielu lat projektowałam mapy pomagające odkrywać skarby, ale nigdy tego mojego. Moją mapę porastał las znaków zapytania. Zgubiłam się w tym bezkresnym oceanie pytań i odczuwałam konieczność zatracenia się w nich. Od zbyt dawna nie wystawiałam się na ich sztychy, opancerzona pośpiechem, spotkaniami, terminami. Teraz te sprzymierzone siły atakowały mnie jednocześnie i nie miałam wątpliwości, że tutaj właśnie brały początek wzburzone fale przyprawiające mnie o zawroty głowy. Zerwałam z siebie kołdrę. Ociekałam potem, włosy kleiły mi się do twarzy i cisnął mnie biustonosz. Przekręciłam się na bok, rozpięłam go i z powrotem opadłam na plecy. Gapiłam się w sufit sypialni, w swojską plamę wilgoci i w papierową chińską lampę, którą zawiesiliśmy „prowizorycznie” osiem lat temu, żeby coś było, do czasu znalezienia naszego wymarzonego cacka. Teraz dotarło do mnie, jak bardzo mi obrzydła. Jutro kupię nową, a ta wyląduje na śmietniku. Wtedy przypomniała mi się kotka. Chce wejść? Proszę bardzo, niech wchodzi. Pogadamy, jak kobieta z kobietą. Myślisz, że się ciebie boję? Zwlokłam się z łóżka i podeszłam do okna. Ale kotki już tam nie było, w drugim oknie sypialni też nie. Zeszłam na dół do salonu, ale przez szyby widziałam tylko latarnie i domy z naprzeciwka. Otworzyłam drzwi do kuchni. Nic. Może to tylko wytwór mojej wyobraźni. Podeszłam do okna nad zlewozmywakiem i odemknęłam półokrągły zamek służący do blokowania dolnej części. Pociągnęłam mocno za uchwyty, żeby przesunąć drewniane okno w górę. Z miejsca wpłynęło do środka świeże powietrze zabarwione egzotycznymi aromatami pochodzącymi z sąsiednich kuchni: kurkumy, kminku, goździka, imbiru. Od strony ogródków światło paliło się tylko w niektórych oknach domów na wprost, chmury odbijały pomarańczową poświatę miasta i gdzieś migotał telewizor. Poza tym całkowita ciemność. Przyszło mi do głowy zagwizdać. Wyszedł mi gwizd przypominający pohukiwanie puszczyka, sekretny sygnał porozumiewawczy naszej paczki, kumpli z Klubu Rysi, coś, co zapamiętuje się na całe życie. Potem pomyślałam, żeby wystawić na parapet miseczkę mleka, jak na filmach. Otworzyłam lodówkę i wzięłam karton mleka z Sainsburys. Lecz gdy się odwróciłam, ujrzałam kotkę na kuchennym stole, obok rękawiczek Joaquína.
– Czytasz w moich myślach – mruknęła, oblizując sobie pyszczek. – Umieram z głodu.
3 ADOPCJA Pamiętam, że gdy stawiałam na stole miskę z mlekiem, drżała mi ręka. Pamiętam wszystko bardzo dokładnie, bowiem krążyło mi wtedy po głowie jedno pytanie: Czy to się dzieje naprawdę? Ale wszystko było niezwykle rzeczywiste: twarda gładź porcelany, przelewające się w misce mleko, stukot naczynia stawianego na drewnianym stole, oddech kotki na mojej skórze. Jeśli to nie było realne, to nic na tym świecie nie było realne. – Dziękuję, Saro – powiedziała kotka taktownie, nim pochyliła się nad miską. Oparłam się o ścianę i obserwowałam ją, jak chlipie mleko małym języczkiem, krótkimi łyczkami, cierpliwie, bez pośpiechu. – Skąd wiesz, jak mam na imię? – usłyszałam swoje pytanie, jakby to ono było najbardziej zadziwiającą rzeczą w całej tej sprawie. Kotka wyprostowała się i oblizała pyszczek językiem. – Jesteśmy sąsiadkami, Saro. Co prawda plotki to nie moja specjalność, ale na tym osiedlu znam wszystkich. – I ze wszystkimi rozmawiasz? – spytałam. Nie potrafiłam sobie wyobrazić pełnej elegancji kotki konwersującej z sąsiadem spod dwudziestego czwartego, byłym gitarzystą grupy punkowej z lat osiemdziesiątych, wciąż szpanującym swoimi tatuażami i żłopiącym piwo jak piętnastolatek. – Nie – odparła kotka, wracając do swojego mleka. – Nie ze wszystkimi. Skończywszy kolację, zbliżyła się do krawędzi stołu, zeskoczyła z gracją na drewnianą podłogę i skierowała się w stronę salonu pewnym krokiem królowej na nowo obejmującej w posiadanie swoje królestwo. Zanim zniknęła za drzwiami, zatrzymała się na chwilę i odwróciła głowę, jakby coś jej się przypomniało. – Tak na marginesie, na imię mi Sybilla. A nie mówiłam, że ma głos kotki? – pomyślałam. Gdy weszłam za nią do salonu, zobaczyłam, że Sybilla zaanektowała dużą bordową sofę, gdzie spoczęła na środkowej poduszce w dumnej pozycji sfinksa. Kolor sofy uwydatniał miedziane odbłyski sierści kotki, podkreślając jej majestatyczny wygląd. Przystanęłam i obserwowałam ją, sama będąc obserwowana przez parę zielonych oczu. Zaległa cisza. Nie wiem, jak długo trwała, ale wydała mi się zbyt długa i poczułam się nieswojo. – Nic mi nie powiesz? – spytałam w końcu.
– Ja? – odpowiedziała zdziwiona. – Nie, ja nie, Saro. Ja jestem tu po to, aby słuchać ciebie. Zwróciłam teraz uwagę na jej uszy, które były ogromne jak na kota i upodabniały ją do nietoperza. Z czasem odkryłam, że Sybilla należała do rasy abisyńskiej, jednej z najstarszych kocich ras, uwiecznionej przez Egipcjan na płaskorzeźbach i posągach, które widziałam w British Museum, kiedy jeszcze miałam czas na te rzeczy. Teraz ta tajemnicza kotka, spadkobierczyni tysiącletnich kultów, mówiąca bez otwierania pyszczka, oczekiwała, że to ja przemówię. Takiej ewentualności nie wzięłam pod uwagę. Nie przygotowałam żadnej mowy. I nie wiedziałam, co powiedzieć. – Dziwnie z tobą rozmawiać – bąknęłam, żeby wydusić z siebie cokolwiek. Sybilla przechyliła głowę na bok, jakby zaskoczona tymi słowami. – Dlaczego, Saro? Ludzie rozmawiają z kotami i psami od tysięcy lat, odkąd zostali przez nie udomowieni. Nie brak też przedstawicieli twojego gatunku, którzy wolą rozmawiać ze zwierzętami domowymi niż ze swoimi bliźnimi. Szczerze mówiąc, wcale się nie dziwię. – To prawda, ale… nie oczekują, że zwierzęta ich… zrozumieją. Sybilla wyciągnęła się na przednich łapach, unosząc grzbiet i ogon w górę, po czym usiadła. – Od razu widać, że nigdy nie zaadoptowało cię żadne zwierzę! – miauknęła, a potem, wróciwszy do sfinksowej pozy, westchnęła przeciągle. – Ale cóż, po to właśnie tu jestem. – Po co? – spytałam. – Żeby cię zaadoptować. Mój racjonalny umysł ponownie się zbuntował. Co by na to powiedział Joaquín ze swoją naukową wizją świata? To jakiś absurd. Coś sobie ubzdurałam. Wstałam i wyjrzałam za okno, żeby zobaczyć normalny świat: zaparkowane samochody, proste latarnie, drzewa ogołocone zimowym chłodem. Wróciłam wzrokiem na sofę i stwierdziłam, że kotka wygląda tak realnie, tak cieleśnie jak pnie drzew. Ale koty nie mówią. Więc słyszałam głosy. To się przytrafia wielu ludziom, prawda? Pewnie przejściowe majaki. Problemy neurochemiczne, jak mówiła lekarka, grypa dwudziestego pierwszego wieku. Chociaż nie wspomniałam jej o kotce… – Tak, tak – przerwała moje rozmyślania Sybilla. – Pewnie trudno ci to będzie zaakceptować, ale tak to jest. Zaadoptowałam cię i nic na to nie poradzisz. Poza tym nikt lepiej od ciebie nie wie, jak bardzo tego potrzebujesz. Myślisz, że jestem tutaj dla zabawy? Jeszcze czego. Dla rozrywki wolałabym zapolować na myszy! Tu mnie miała ta kotka, wydumana czy nie. Sama ją przecież zaprosiłam,
otwierając jej okno. Choćbym nie potrafiła wyjaśnić, po co to zrobiłam. – Ale… nie znasz mnie przecież. Nie mogłaś widzieć, co mi się dzisiaj przytrafiło… A może widziałaś? – Wiem najważniejsze. Że twoja głowa jest kłębkiem splątanej wełny, a serce ściśnięte, porzucone, smutne. To widać gołym okiem. Dotknęłam dłonią klatki piersiowej. To prawda, czułam, jakby było kruchsze, wrażliwsze, dotknięte chorobą, jakby rozwarło się na oścież okno, przez które wpada zimowe mroźne powietrze. Trwożyła mnie myśl, że można to zobaczyć „gołym okiem”. Nie podobało mi się, że Sybilla tak bezceremonialnie mi to wytyka, choćby była tylko kotką urojoną. – Tak dalej być nie może, Saro. Zasługujesz na coś lepszego. Życie jest cudowne, magiczne, zachwycające… Aż się we mnie zagotowało. Tego już za wiele. Przypominała mi ckliwą kocicę z disnejowskich kreskówek. – Nie moje, Sybillo! Co ty możesz o tym wiedzieć? Mam czterdziestkę na karku i moje życie nie ma w sobie nawet krztyny tego, o czym mówisz. Nie wiem, dokąd idę, co robię w tym kraju, po jakie licho pracuję coraz więcej, robiąc rzeczy, które podobają mi się coraz mniej… Nie wiem, co dzieje się z moim facetem, dlaczego wszystko wydaje mi się szare, dlaczego jeszcze nie mamy dzieci, a gdybym je miała, jak pogodziłabym to z moją karierą… Może i życie kotów jest wspaniałe, ale zapewniam cię, życie ludzi jest bardzo skomplikowane! Kiedy gestykulowałam z zapałem i pokazywałam palcem, Sybilla słuchała mnie z bezwzględną intensywnością. Jej olbrzymie uszy zdawały się wchłaniać dźwięk moich słów, sprawiając, że otaczająca nas przestrzeń tonęła w ciszy natychmiast, gdy tylko odrywały się od moich ust. Wyglądało to tak, jakby przyszła tu w tym właśnie celu. Nigdy nie widziałam równie skoncentrowanej istoty. W rzeczy samej jej niezwykłe skupienie zaniepokoiło mnie tak samo, jak kamienne koty w British Museum. Ponownie przeniosłam wzrok w stronę okna. – Tak – zgodziła się Sybilla. – Życie ludzi jest skomplikowane. Czy może raczej należałoby powiedzieć, że sami je sobie komplikują. Na chwilę zamilkłyśmy obie. Ulicą przetaczało się dwóch pijanych wyrostków wracających z pubu. Obrzucali się przekleństwami. Jeden popchnął drugiego. Popchnięty coś odkrzyknął kompanowi, a dla podkreślenia reprymendy z furią kopnął kosz na śmieci, który wzbił się w górę i spadł na samochód, rozsiewając zawartość po ulicy. Ludzie. Co myślą o nas koty? Szczerze mówiąc, ja też miałam wielką ochotę przykopać w jakiś kosz na śmieci. Mięśnie napięły mi się na samą myśl. Nagle poczułam coś między kostkami stóp. Coś ciepłego, miękkiego, sinusoidalnego. Niemal podskoczyłam ze strachu. – Ej, spokojnie – zamruczała Sybilla, ocierając się o moją prawą nogę
z ogonem skręconym w lewo. Ten wijący się ruch, ciepło jej ciała i głębokie mruczenie rozładowały w kilka sekund całe moje napięcie. Pieszczototerapia, pomyślałam. Jak bardzo za nią tęskniłam. Przymknęłam oczy i pozwoliłam się pieścić. Była zniewalająca. Nachyliłam się, żeby ją pogłaskać. Miała delikatną, jedwabistą sierść, z rozkoszą przesuwałam dłoń po jej prężącym się ciele, z rozkoszą elementarną, zmysłową, zwierzęcą. Sybilla się nie myliła. Nigdy nie miałam kota. Ani psa, ani kota, ani nawet chomika. „Miejsce zwierząt jest na dworze”, mawiała moja matka. Myślę, że po prostu miała dość roboty z wychowaniem dwóch istot ludzkich. Ale głaszcząc kotkę, zrozumiałam, że za pomocą tych właśnie pieszczot zawierano od niepamiętnych czasów pakty przyjaźni między ludźmi i kotami w Azji, Afryce, Europie i obu Amerykach, przyjaźni równie głębokich, jak te międzyludzkie. To nie było tak, że tylko ja ją głaskałam. Gdy przesuwałam dłoń, Sybilla napierała na nią, angażując się całą sobą, głową, karkiem i grzbietem, aż po naprężony jak łuk ogon. W rzeczy samej nie wiadomo, kto kogo głaskał. Jasne było natomiast to, że Sybilla podbijała moje serce czy może, jak sama stwierdziła, „adoptowała” mnie. Kiedy już prawie zahipnotyzowała mnie tym swoim rytuałem, odeszła na kilka kroków z wyprężonym pionowo ogonem. W palcach i w dłoni czułam jeszcze mrowienie tęskniące za łagodnością tej złocistej sierści. Sybilla usiadła na tylnych łapach. – Saro, wiem, że prawie się nie znamy i że nie ufasz mi zbytnio – rzekła. – Myślisz pewnie, że słabo się orientuję w świecie ludzi, ale mogę cię zapewnić, że z niejednym człowiekiem miałam już do czynienia, natomiast moja rozległa rodzina prawie ze wszystkimi. W każdym razie dam ci jedną radę. Możesz ją sobie wziąć do serca albo zignorować. Milczałam. – Kiedy nie wiesz, w którą stronę iść, idź za swoim nosem. – Za moim… nosem? – spytałam. Oczekiwałam od tej wyimaginowanej kotki czegoś bardziej transcendentnego. – Tak. Mogą cię zdradzić ludzie, słowa, twoje własne myśli. Nos nie zdradzi cię nigdy, jeżeli zachowasz odpowiednią czujność. Zrób to. W tej samej chwili dał się słyszeć zgrzyt klucza przekręcanego w drzwiach wejściowych i zaraz potem głos Joaquína. – Cześć… Sybilla potruchtała szybkimi krokami do kuchni. Poszłam za nią i zdążyłam jeszcze zobaczyć, jak wskakuje na zlewozmywak i prześlizguje się przez uchylone okno. Drewniane schody skrzypiały pod krokami Joaquína. Już widziałam jego
cień w korytarzu. Sybilla powąchała hałaśliwie powietrze, pokazując biały podbródek, jakby chciała mi przypomnieć swoją radę. Potem zniknęła w mrokach nocy. – Sara? – Joaquín stał na podeście obok góry płaszczy wiszących warstwami na ścianie. – Jak się czujesz? – Lepiej – odpowiedziałam. Podeszłam do niego i objęliśmy się. Uścisk sam w sobie nie był czymś nadzwyczajnym. Fizyczna bliskość zdawała się tylko podkreślać rzeczywisty dystans, jaki wytworzył się między nami w ostatnich miesiącach. Ale zanim się do niego przytuliłam, przypomniałam sobie radę Sybilli: idź za swoim nosem. Wciągnęłam powietrze z zamkniętymi oczami, milimetr od jego skóry, dokładnie w miejscu, gdzie szyja stykała się z kołnierzykiem koszuli. Poczułam włóknisty aromat bawełny, dymów i tłuszczów miasta, a także zapach, którego nie pomyliłabym z żadnym innym, zapach Joaquína, choć teraz, analizując go wnikliwiej, też nie był taki jak dawniej. Może to z powodu diety? Mniej ośmiornicy ze zmieloną papryką, a więcej tajlandzkiego curry. Mniej oliwy z oliwek i więcej masła. Mniej wina i więcej bitters. Istotnie woń piwa była wyjątkowo intensywna. Pił tego wieczora. Kiedyś sam Joaquín w jednym ze swoich naukowych wywodów oświecił mnie, że organizm regeneruje wszystkie komórki co… dziesięć lat? Nam stuknęło w Anglii już dziesięć z kawałkiem. Fizycznie nie był to ten sam Joaquín, z którym tu przyjechałam. Był do tamtego bardzo podobny. Równie przystojny, bez dwóch zdań. Na zdjęciach trudno byłoby wychwycić jakieś większe różnice. Srebrne nitki we włosach, kilka zmarszczek, nic więcej. Różnice ujawniał dopiero zapach. Obecny Joaquín bardziej się stresował, pocił, był spięty w mojej obecności, nie dzielił się ze mną swoimi myślami – które gdzieś tam sobie fermentowały, w środku – jeśli nie wyciągnęłam czegoś z niego na siłę. Odnosiłam wrażenie, że stał się mniej czuły, bardziej gorzki, cierpki. Były też rozmaite niuanse, które mi umykały, wymieszane z jego zapachem, zwykłym, lecz innym, choćby nie wiem jak bardzo starał się pokazać mi swoją ładną buzię, prawie doskonałe faksymile dawnego Joaquína. Nie, nie pachniał jak kiedyś. Pachniał inaczej. Gorzej. Zawstydziłam się swoich myśli. Nigdy wcześniej w ten sposób nie myślałam. To był efekt pójścia za radą Sybilli. Ale to nie wszystko. Było jeszcze coś. Jakiś konkretny zapach, który wydał mi się antypatyczny, nie dlatego, żeby był nieprzyjemny, ale coś mi przypominał, choć nie wiedziałam co. Jakaś subtelna smużka wysublimowanego aromatu korzennego, który sprawiał wrażenie dziwnie znajomego, jakbym go znała ze snu albo z podróży odbytej w dzieciństwie. I z jakiegoś powodu drażniło mnie,
że znajduję go właśnie w tym miejscu, na szyi Joaquína. Z wielką ochotą przedłużyłabym to dochodzenie, powęszyła pod koszulą, poddała szczegółowej analizie bezczelną, impertynencką woń. Ale intensywność krępującego uścisku wyczerpywała się z sekundy na sekundę. – Byłeś w pubie – powiedziałam, odsuwając się od niego. – Tak, wpadłem na chwilę, na szybkie pół pinty – odparł, wieszając swój czarny płaszcz na czterech czy pięciu innych płaszczach. – Wiesz, jak to jest. W Anglii wyjście z kolegami po pracy na piwo to święty rytuał pozwalający ich trochę poznać, zważywszy, że przed wlaniem w siebie pewnej minimalnej ilości piwa wielu z nich sprawia wrażenie niezdolnych do wyrażenia jakichkolwiek emocji. – Tak, wiem, Joaquín. Ale akurat dzisiaj mogłeś chyba przyjść prosto do domu, co? W gruncie rzeczy cieszyłam się, że nie wrócił wcześniej, akurat kiedy konwersowałam z Sybillą. Nie miałam mu też za złe, że poszedł do pubu, przeciwnie, zawadzał mi teraz, kiedy się plątał po domu. Ale mój nos mówił mi, żeby zmierzać w tę stronę. – Wróciłem najszybciej, jak mogłem – rzucił sucho. – Z kim byłeś? – Co? – jakby nie usłyszał pytania. – No wiesz, z ludźmi z biura, z Mikiem, Paulem, Vanessą… z tymi, co zawsze. Mówił to, nie patrząc mi w oczy i wchodząc na górę do sypialni. Ten Joaquín, składający się ze zregenerowanych komórek, choć podobny jak dwie krople wody do poprzedniego, coraz częściej unikał mojego wzroku. Zawsze był trochę nieśmiały na krótki dystans, twarzą w twarz. Ale ostatnio, chociaż nigdy nie analizowałam tego w sposób świadomy, jego uciekający wzrok mnie niepokoił. Teraz irytował. Wróciłam do kuchni, uświadomiwszy sobie, że oprócz uczucia frustracji z powodu bezczelnych zapachów i uciekających spojrzeń, potwornie ssie mnie w żołądku. Od śniadania nie miałam nic w ustach. Otworzyłam torbę z chlebem tostowym, wyjęłam jedną kromkę i zaczęłam ją pożerać łapczywie, podczas gdy drugą ręką sięgnęłam po czajnik elektryczny, napełniłam wodą z kranu i załączyłam jego dwa tysiące wat. Zrobiłam sobie makaron z przecierem pomidorowym z puszki. W domu był tylko ryż, makaron i konserwy. Kotka wytrąbiła resztkę mleka. A chleb, jeśli to w ogóle można nazwać chlebem, zdążył już nieco się zeschnąć. Otworzyłam lodówkę, wyciągnęłam malutki twardy kawałek sera Idiazabal, który jakimś cudem uchował się od mojej ostatniej podróży do Hiszpanii, i wgryzłam się w niego jak wygłodniała myszka. Nade mną rozlegały się kroki Joaquína na starej, drewnianej, skrzypiącej podłodze. Po chwili usłyszałam, jak wchodzi pod prysznic. Ostatnio
kąpał się wieczorami, „żeby rano nie tracić czasu”. Tak twierdził. Kąpiel, rzecz jasna, eliminowała pewne zapachy. To wszystko naprawdę zaczynało nieładnie pachnieć. Zaczynało cuchnąć zgnilizną. „Ludzie mogą cię zdradzić” – powiedziała Sybilla. – „Nos nigdy”. Co jeszcze wiedziała kotka? Chwaliła się, że w tej dzielnicy zna wszystkich. Wiedziała o Joaquínie rzeczy, o których nawet ja nie miałam pojęcia? Obserwowała go, kiedy sądził, że nikt go nie widzi? Był w towarzystwie? Moja przyjaciółka Vero, która miała w tej kwestii spore doświadczenie, pytała mnie o to wielokrotnie. – Skąd – zapewniałam ją ostatnim razem. – To nie to. Nie wszyscy muszą zaraz być jak Alberto. Vero wyszła za mąż za wykładowcę socjologii znanego z badań nad stratyfikacją społeczną oraz z rozlicznych przygód ze studentkami. Już trzy razy wyrzucała go z domu – ostatni raz ciągnął się ponad rok – ale on zawsze wracał z naręczem kwiatów, przeprosin, błagań i obietnic, a ona ustępowała, z jednej strony dla dobra dzieci, z drugiej, bo potrzebowała pomocy logistycznej, a trochę dlatego, że mimo wszystko wciąż go kochała. Niemniej jednak stała się skrajnie nieufna, włączając do swojej rutyny metody inwigilacyjne godne agenta KGB. – Saro, jestem twoją przyjaciółką. Znamy się, odkąd ganiałyśmy po Cazorli za jaszczurkami i uczyłyśmy się rozbijać namiot. I dlatego od czasu do czasu muszę ci to przypominać: jesteś naiwna. I nie ma w tym nic złego! To część twojej osobowości. Widzisz w ludziach to, co w nich najlepsze, ufasz im i dlatego później patrzysz na wszystko z taką nadzieją i wiarą. Ale postawa ta niepozbawiona jest również wad. Kiedy uświadomiłam cię, że prezenty od Trzech Króli kupują rodzice, obraziłaś się śmiertelnie, i może miałaś nawet rację, ale prawda jest taka, że za króli robią rodzice. – Zawsze musisz mi o tym przypominać? Miałam wtedy osiem lat! – No właśnie, i dowiedziałaś się ostatnia. I taka byłaś zawsze. Od maleńkości łykałaś wszystko jak pelikan wodę: katechezę, Ratoncita Péreza, a potem bajki o tym, że będziemy żyć długo i szczęśliwie z naszym księciem, trojgiem dzieci i Noblem z biologii. – W moim wypadku z literatury. – No przecież mówię. A sama wiesz, jak to wszystko wygląda w praniu. Życie to nie same róże i czekolada, bo róże więdną, czekolada tuczy i kończy się tym, że gdy ty żywisz się ciastkami z dmuchanego ryżu i biegasz na pilates, mężulek ulatnia się z pierwszą lepszą siksą, w pracy zaś szef zatrudnia na twoje miejsce kretyna z sąsiedniego biurka, bo miałaś czelność pójść na urlop macierzyński… Zaczekaj, przepraszam cię na chwilę… Carlos, zostaw w spokoju siostrę! Dało się słyszeć stukot pospiesznie odkładanej słuchawki, a zaraz potem
ostrą reprymendę. Po chwili Vero wróciła do przerwanego wątku. – Wybacz… dzieciaki. Otóż to… nawiasem mówiąc, nie rozpaczaj tak bardzo, że nie masz dzieci, bo to kolejna bajka. Są cudowne, owszem, ale przez pierwszy kwadrans. Reszta to heroiczna walka, która nikogo nic nie obchodzi. A jeśli na domiar złego okazuje się, że tatuś robi na boku za George’a Clooneya, że jest bardziej dziecinny od własnych dzieci, to ciąg dalszy możesz sobie dośpiewać. Same zgryzoty. Zaczekałam, aż Vero dokończy swoją zwykłą katartyczną diatrybę. – Vero, twój mąż jest, jaki jest, dosyć go już zreformowałaś… – Akurat! Zreformowałam! Później zajrzę do jego esemesów i zdam ci relację. – Ale Joaquín jest inny. Wiesz przecież, że wybrałam go przede wszystkim dlatego, bo to facet z zasadami. Możesz mówić o nim, co chcesz: że jest nietowarzyski, arogancki, czasem obcesowy. W porządku. Ale jest uczciwy. Każdy ci to powie. Od wszystkich wymaga konsekwencji w postępowaniu, bo nie toleruje kłamstwa i fałszu. Wiesz, że nigdy nie wzięliśmy ślubu, bo dla niego przysięganie sobie miłości do grobowej deski to futurologia, skąd niby możesz wiedzieć, co będziesz czuć za dwadzieścia czy trzydzieści lat. Ale z tego samego powodu nie zdradziłby mnie z inną. Powiedziałby mi o tym i kropka. Faktem jest, że ostatnio jest jakby mniej czuły… – Mniej czuły? Przecież mówiłaś, że nie sypiacie z sobą od miesięcy! – Fakt, ale ja też nie jestem bez winy. A on jest teraz zawalony robotą i bardzo się stresuje. Ja wiem, co to znaczy i muszę go wspierać. Kiedy ja przechodziłam trudny okres, tyrałam jak wół, Joaquín zniósł tyle, że szkoda gadać. Chcę mu pomóc, ale jest taki zamknięty w sobie i z niczego mi się nie zwierza… – Skoro ci się nie zwierza, jak można mu ufać? – Vero, pytałam go nie raz i nie dwa. Mówi, że nie ma innej kobiety. – I ty w to wierzysz? – Tak, wierzę. – Jak w Trzech Króli. – Vero! – Chcę tylko, byś spróbowała na to spojrzeć z innej perspektywy. Dla własnego dobra. Potem rób, co chcesz, ale pamiętaj, że cię ostrzegałam. – To uczciwy facet. Przez te wszystkie lata nie dał mi żadnego powodu do niepokoju. A wkrótce stuknie nam piętnaście lat, więcej niż niejednemu małżeństwu… – Jest przystojnym mężczyzną, Saro – zawyrokowała Vero. – Przystojnym, inteligentnym, śniadolicym i tajemniczym. To bomba z opóźnionym zapłonem, uwierz mi, szczególnie w tym kraju wyblakłych brzydali, którzy wyglądają, jakby słońca nigdy nie widzieli. A jeszcze w tym wieku, z tymi srebrzącymi się delikatnie
skroniami zdradzającymi idealną dojrzałość. Mówię ci, gdybyś nie była moją serdeczną przyjaciółką, sama bym się skusiła! Popłakałyśmy się ze śmiechu i na tym się skończyło. Byłam wtedy jeszcze pewna siebie. I Joaquína. Ale tej nocy za sprawą mojego nosa wkradło się we mnie zwątpienie. Joaquín nie kłamał, ale jeśli Joaquín nie był już tym samym Joaquínem co dawniej? Kiedy zszedł na dół w piżamie i szlafroku, kończyłam makaron. Nie chciało mi się nawet nakryć do stołu, zrobiłam sobie tylko miejsce na talerz w rogu, odsuwając książki, papiery i klucze. Tej nocy nie stać mnie było na nic więcej. Joaquín zajrzał do garnka i nałożył sobie porcję, a ja w międzyczasie myślałam, jak zacząć rozmowę. „Idź za swoim nosem”. – Musimy porozmawiać. W kuchennej ciszy słychać było tylko szczękanie jego widelca na talerzu. – O czym? – O nas. Joaquín westchnął i odsunął od siebie talerz. – Akurat dzisiaj? Jesteś pewna? Nie wiem, Saro, czy to dobry pomysł. Jesteś zmęczona. Rano przeżyłaś ciężkie chwile… Może lepiej, żebyś odpoczęła… – Nie jestem zmęczona – skłamałam, bo nos węszył za śladem, pomimo wyczerpania. – I zbyt długo już udajemy, że nic się nie dzieje, skoro właśnie się dzieje. Jeśli wpadłam w depresję, chyba musi być jakiś powód, nie sądzisz? A może uważasz, że to nie ma żadnego związku? Wówczas Joaquín spojrzał na mnie, po raz pierwszy, odkąd wszedł do domu. Może nawet po raz pierwszy od kilku tygodni. Tymi swoimi czarnymi, drżącymi oczyma, które zdawały się zaglądać w przepaść. Przeraziłam się, zanim zdołał otworzyć usta, a jego słowa przeraziły mnie jeszcze bardziej. – Dobrze. Masz rację, Saro. Tak dalej być nie może. Znowu zakręciło mi się w głowie. Uchwyciłam się palcami krawędzi stołu. Nie takiej reakcji oczekiwałam po mężczyźnie w szlafroku pachnącym prawie jak Joaquín. Do tej pory podczas domowych spięć to on zawsze bagatelizował, usprawiedliwiał, żartował, robił uniki. Fakt, kłamać nie kłamał, ale wydobyć z niego prawdę to już inna para kaloszy. To ja zawsze musiałam nalegać, przedstawiać dowody, walczyć o prawo do otwartej rozmowy o naszych sprawach. I teraz, kiedy przyznawał mi rację, kiedy tak bardzo ułatwiał mi wszystko, poczułam, jak coś wlecze mnie na skraj tej samej przepaści, w którą z przerażeniem wpatrywały się jego oczy. – Wiesz, Saro, że dla mnie liczy się prawda. Nie mogę cię okłamywać. A prawda jest taka, że między nami nie jest już jak dawniej. Myślę o tym od
jakiegoś czasu. Nic nie mówiłem, bo czekałem, że coś się zmieni. Ale po tym, co stało się dzisiaj, mam wrażenie, że oddajemy sobie nawzajem niedźwiedzią przysługę. Nie jesteśmy szczęśliwi, ani ja, ani ty. Każde z nas dojrzewało na inny sposób i chcę powiedzieć, że… Osłupiałam. Raptem otrząsnął się ze swojej standardowej niemoty i palnął pogrzebową, pełną wyświechtanych frazesów mowę, brzmiącą tak, jakby wyuczył się jej na pamięć. Wstałam. – Joaquín… chcesz mnie zostawić? – podniosłam głos. – Właśnie to próbujesz mi powiedzieć? – Spokojnie, Saro. Porozmawiajmy o tym, jak sama zaproponowałaś. Musimy rozmawiać, tak? Co do tego jesteśmy zgodni, prawda? Sprawy nie układają się najlepiej. Może powinniśmy dać sobie na wstrzymanie, zafundować sobie chwilę oddechu, i zobaczyć, co będzie dalej. – Chwilę oddechu? Czy ty zdajesz sobie sprawę, co mówisz? Czekaj, czekaj. Przede wszystkim spójrz mi w oczy i odpowiedz na proste pytanie. Jest inna? – Jaka inna? – Nie udawaj idioty. Jesteś z inną czy nie? – Nie, nie, Saro, nic z tych rzeczy. Masz na to moje słowo. Powiedział to stanowczo, bez wahania. Patrzył na mnie szeroko otwartymi oczami. Gdyby był dawnym Joaquínem, nie miałabym innego wyjścia, jak skapitulować i zaakceptować, że mówi prawdę. Ale nos rozsadzał mi ten nieznany smród, jaki pomimo prysznica i szlafroka angielskiego arystokraty nie odstępował Joaquína na krok, ten egzotyczny, słodki, korzenny zapach, bardziej irytujący niż kiedykolwiek. Przyglądałam mu się z trwogą, bowiem po raz pierwszy owładnęło mną poważne podejrzenie, że kłamał. Teraz Joaquín ruszył z kopyta ze swoją wyuczoną mową. Że to normalne, że ludzie dorastają i się zmieniają, że separacja – separacja! – dobrze nam zrobi, nic ostatecznego, ma się rozumieć, kilka miesięcy, zobaczymy co dalej. I nabierał wiatru w żagle, sunął coraz śmielej, jak rozzuchwalony polityk w ferworze kampanii wyborczej. – Chwileczkę, Joaquín! Jest nas dwoje. Nie możesz ogłosić jak jakiś despota, że mnie rzucasz, ot tak sobie, bo taki masz kaprys. – Nie rzucam cię! – upierał się. – Usiłuję ci tylko wytłumaczyć, że powinniśmy dać sobie czas. – Rzucasz mnie, Joaquín. Czy raczej wyrzucasz, no bo to przecież twój dom, a gadka o separacji oznacza, że to ja będę musiała spakować manatki. Obojętne, jak zwał, tak zwał. Nie wymyśliłeś sobie tego ot tak, znienacka, knujesz od dłuższego czasu, już ja cię znam. Ale ja się nie zgadzam. Mamy problemy, w takim razie porozmawiajmy o nich… W moim sercu tłoczyły się zaległe historie naszego związku, wielkie i małe,
od dzieci, których nie spłodziliśmy, po jego gry komputerowe działające mi na nerwy, od naszych problemów łóżkowych po chaos panujący na tym kuchennym stole i w całym domu, na każdym kroku. Chciałam wyciągnąć to wszystko, zrobić generalne porządki, zacząć nowy etap i żeby tego dokonać, powinniśmy spędzać razem więcej czasu, nie mniej. Zredukować godziny pracy, poszukać równowagi, wyjechać we dwoje na parę dni, choćby tylko na weekend, bez żadnych planów, kierując się wyłącznie pragnieniem chwili, i rozmawiać o tym, co naprawdę ważne, o naszych uczuciach i marzeniach, o tym, co nam się podoba, a co nie, o tym, czego nam brak, czego zbywa, o tym, co się z nami stało przez te lata i czego pragniemy na resztę naszego życia. Ale ten mężczyzna, który teraz patrzył mi w oczy po tych wszystkich unikach, zdawał się być zdecydowany na drastyczne cięcie, tu i teraz, raz na zawsze, i nie miał nawet odwagi się do tego przyznać. – Potrzebuję czasu, żeby zebrać myśli, Saro. Rozpatrzyć wszystkie za i przeciw. Potrzebuję przestrzeni, ciszy. Jałowe strzępienie języka nic nie da. Zróbmy sobie przerwę, a za jakiś czas spotkamy się i porozmawiamy. – Spotkamy się? Za jakiś czas? – powtórzyłam, nie wierząc własnym uszom. – Proszę cię, Joaquín. Zastanów się, co ty wygadujesz. Jesteśmy razem od piętnastu lat, ułożyłam sobie z tobą życie, dzięki mnie jesteś tam, gdzie jesteś, zresztą to samo tyczy się mnie. Daj mi przynajmniej jedną szansę. Jesteś mi to winien. – Wiesz… – odparł cierpkim tonem Joaquín i wstał, żeby wyrzucić resztki kolacji do kosza na śmieci. – Oboje wiele sobie zawdzięczamy, nie sądzisz? Ja przyjechałem do tego kraju przede wszystkim ze względu na ciebie. – O czym ty mówisz? Przecież przyjechaliśmy tu razem… – Razem, ale z twojego powodu. Włożył z rumorem talerz i sztućce do zlewozmywaka i jak gdyby nigdy nic wyszedł do salonu. Skoczyłam za nim dotknięta do żywego tym oskarżycielskim tonem. Usiadł na podłodze przed swoim xboxem. Na ekranie pojawiły się bojowo nastawione potwory wymachujące śmiercionośną bronią. Joaquín mówił dalej, choć już na mnie nie patrzył. – Ty miałaś swoją pracę w modnej firmie, mówiłaś po angielsku… Ja w pocie czoła harowałem na moją pozycję, a na dodatek robiłem tutaj za kucharza, terapeutę, masażystę, faceta do wszystkiego. Czekałem na ciebie i akceptowałem twoje wyjścia do pubu z kumplami z pracy. A teraz, co? Teraz, kiedy dostałem odpowiedzialne stanowisko i już ci nie sprzątam i nie gotuję, i zdarzy mi się po pracy wyskoczyć z kumplami do pubu, i mam dla ciebie mniej czasu, to się skarżysz? Poczujesz się niedysponowana, a ja muszę być zwarty i gotowy! Nie ma sprawy, lecę. Ale miarka się przebrała. Chcesz dzieci? Poszukaj sobie innego, bo ja nie mam na to czasu. I z zimną krwią wziął się do masakry stworów na ekranie. W salonie rozległy się strzały, krzyki i wybuchy. To był ten nowy Joaquín, zrekonstruowany
po dziesięciu latach z nowych komórek. – Dzisiaj śpisz tutaj – rzuciłam przez łzy, bo zaczęłam ryczeć jak jakaś idiotka. – Nie chcę cię widzieć na górze.
4 POLOWANIE NA MYSZY Siedzę na dachu i widzę przed sobą całą ludzką metropolię, prastare gigantyczne mrowisko złożone z cegieł, metalu, asfaltu, hałasu i dymu, które w ciągu ostatnich dwóch tysięcy wiosen rosło bez wytchnienia, aż zawładnęło horyzontem. Ludzie śpią i tylko latarnie oświetlają puste ulice, które my, koty, widzimy bez problemu, nawet w czarną jak smoła noc. Nagle mój węch wychwytuje podejrzaną woń. Sierść mi się jeży i wyostrzają zmysły. Trwam nieruchoma, czujna na najdrobniejszą zmianę w składzie tego wilgotnego powietrza. Tak jak morskie prądy, tak i niezliczone zapachy miasta łączą się i rozdzielają, wzmagają się i topnieją, mieszają się i znikają w miniaturowych trąbach powietrznych. Ale czuję to znowu. Zapach myszy. Nie, szczura. Nawet dwóch. Nie ma czasu do stracenia. Ruszam do akcji, zmierzam ku krawędzi dachu i skręcam w lewo. Istotnie, zapach przybiera na sile i w miarę posuwania się naprzód, wzdłuż długiego szeregu połączonych z sobą ludzkich legowisk, jest coraz bardziej intensywny. Śmiało przyspieszam kroku, stawiając łapy tak, by stłumić jakikolwiek odgłos, który mógłby zaalarmować zdobycz. Zaczynam biec, rozpędzam się bezgłośnie, w perfekcyjnie skoordynowanym rytmie, równoważąc ruch ciała z balansowaniem ogona. Z lewej strony migają kominy i anteny, z prawej uliczne latarnie i nagie gałęzie jakiegoś drzewa. Mój zmysł powonienia mówi mi, że szczury gnieżdżą się w ostatnim domu, zbliżającym się w błyskawicznym tempie. To dom Sary i Joaquína. Euforia polowania odurza mnie. Chociaż nie widzę jeszcze moich ofiar, zdaje się, że już słyszę ich ruchy, piski, czuję ciepło ich ciał i z każdym oddechem wciągam w nozdrza zapach ich krwi. Jestem już czystym instynktem. Zatracam się w odwiecznym i dzikim rytuale, który każe mi podjąć śmiertelne niemal ryzyko: dochodzę do skraju dachu i odbijam się łapami z wszystkich sił, szybuję jak wiewiórka, wygięta w lekki łuk, prawie równolegle do ściany budynku, oddalam się od krawędzi dachu i lecę w przepaść. Tej samobójczej akrobacji nie zauważy nikt oprócz mnie, może tylko tamte dwa szczury, które za kilka sekund staną się moim łupem, gdy usiłuję wylądować na wąskim parapecie jednego z okien i w ułamku sekundy dostrzegam kontury cegieł frunących zawrotnym pędem w górę. Bez cienia strachu, maksymalnie skoncentrowana, przygotowuję sprężyste łapy na zderzenie z twardym podłożem. Ląduję w punkt, zręcznie wbijam pazury w stare drewno i w krytycznym
momencie zmagam się z inercją skoku. Ogon opada i natychmiast odbija się wygięty w łuk. Udało się, jestem na parapecie okna. Widzę je. Kotłują się frenetycznie w łóżku w sypialni, pod kołdrą, dwa olbrzymie szczurzyska ludzkich rozmiarów. Z tej odległości ich intensywna woń mnie upaja. Zapomniały o całym świecie, rozkoszując się chwilą namiętności – ich ostatnią. Obnażam pazury i syczę z rozkoszy. Widzę ich ogony wystające spod kołdry i bijące o łóżko i białą komodę, na której w nieładzie leżą ludzkie ubrania. Od jednego z tych uderzeń z komody spada fioletowa skórzana kurtka z dziwnymi znakami. Wówczas zadaję sobie pytanie, czy szczur może nosić ludzką kurtkę? Wraz z pojawieniem się tej wątpliwości wszystko zaczyna się gmatwać. Uświadamiam sobie, że okno jest zamknięte i… jak ja je otworzę, skoro jestem kotką? Choćbym nie wiem jak napierała na szybę, drapała pazurami twardą i zimną powierzchnię, nigdy nie pokonam tej przeszkody. Szczury dobrze o tym wiedzą i chociaż słyszą moje wściekłe miauczenie, piszczą triumfalnie w obliczu sfrustrowanego drapieżnika. Miauczę zdesperowana, wymiaukuję w otchłań nocy rozpaczliwe pragnienie, aby stać się człowiekiem w tym mieście homo sapiens potrafiących budować i otwierać okna. Szczury nieruchomieją na dźwięk mojego głosu, wysuwają swoje brudne pyski spod kołdry i przez chwilę wydają się strwożone. Bo rzeczywiście zamieniam się w człowieka. Złocista sierść na tułowiu zanika, odkrywając różową delikatną skórę, z głowy zaś wyrastają mi długie włosy. Pazury nikną w oczach i zmieniają się w kruche blaszki. Jestem coraz większa, tracę węch, ślepnę niemal, głuchnę, jak ludzka istota. I wciąż rosnę, nazbyt szybko, i ta zwiększająca się masa spycha mnie nieuchronnie w pustkę, i kręci mi się w głowie na myśl, że chwieję się naga, na wysokości dziesięciu metrów, na parapecie jakiegoś domu, na kawałku wąskiej deski, która, gdy ja rosnę, kurczy się dramatycznie, aż załamuje się pod moim ciężarem. W ostatniej pełnej udręki chwili przed upadkiem widzę, że szczury przestały zwracać na mnie uwagę i wróciły do swoich harcy ze zdwojoną energią. One przeżyją tę noc, ja nie. Rozpaczliwie usiłuję się chwycić, zaczepić o coś moimi kruchymi i groteskowymi ludzkimi paznokciami. Tracę równowagę i spadam, spadam w tył, spadam nieodwołalnie, z głupoty, wymachując rękami i nogami w wilgotnym londyńskim powietrzu, bo chciałam za dużo wiedzieć. Krzyczę przeraźliwym krzykiem ludzkiej istoty, która chce być szczęśliwa, lecz nie wie, jak tego dokonać. Spadam w śmierć, która dosięga nas wszystkie, kotki, szczurzyce i samice rodzaju ludzkiego. Gdy ocknęłam się z koszmaru, ciężko dyszałam i nie wiedziałam, gdzie jestem; próbowałam wyhamować spadanie w zawrotnym i mrocznym wirze rozwścieczonych kotów i przebierających łapami szczurów. Wyskoczyłam z łóżka,
zapaliłam światło i upewniłam się, że pod kołdrą nic się nie rusza. Nie, to nie szczury czy myszy, te białe kształty walające się w pościeli i na podłodze. To zmięte chusteczki higieniczne, pozostałość histerycznego szlochu, z jakim zatonęłam w łóżku po rozmowie z Joaquínem, słysząc wciąż wystrzały pochodzące z jego brutalnej gry komputerowej. Mimo to ciarki przeszły mi po grzbiecie, gdy z przerażeniem poderwałam w górę kołdrę w poszukiwaniu czegoś żywego i obrzydliwego. Nie mogłam się też powstrzymać i wyjrzałam przez okno, by sprawdzić, czy na ulicy zalegają trupy, ludzkie czy kocie. Ale nie, ulica była pusta. Włożyłam szlafrok i kapcie i poczłapałam do łazienki zrobić siku. Ujrzawszy swoje odbicie w lustrze, stwierdziłam, że wyglądam koszmarnie. Czyżbym z wolna przepoczwarzała się w taką kobietę? Moje brązowe oczy zdawały się tonąć w napuchniętych powiekach. Jasne kasztanowe włosy opadały potargane na ramiona. Miałam bladą skórę, zbyt bladą, nawet jak na dziesięć lat życia w tym kraju z mocno ograniczonym dostępem do słońca. Garbiłam się jakoś dziwnie. Nie mogłam na siebie patrzeć. Musiałam napić się czegoś gorącego. Dla Anglików, a w jeszcze większym stopniu dla Angielek, gorący napój jest idealnym remedium na wszystko, niezależnie od tego, czy spożywa się go w samotności, w towarzystwie, latem czy zimą. Hot drink pomaga na przebudzenie, na rozgrzanie, na zawarcie znajomości, na planowanie przyjęcia, strategii handlowej i rewolucji. Każdy pretekst jest dobry do przyrządzenia herbaty, czaju, rooibos czy mieszanki ziołowej, najlepiej zaparzonej z pojedynczych liści w ceramicznym czajniczku. Nawet najgorsi wrogowie zapraszali się na filiżankę herbaty przed pojedynkiem na pistolety. To panaceum na brytyjską duszę. Po dziesięciu latach spędzonych w Londynie stałam się zagorzałą wielbicielką herbaty i jej tysiąca odmian i od dawna trzymałam w sypialni elektryczny czajnik i zestaw saszetek na w razie czego, aby nie musieć schodzić do kuchni w chwilach takich jak ta. Całe szczęście, bo tej właśnie nocy nie miałam najmniejszej ochoty słuchać chrapania Joaquína w salonie czy, co gorsza, zastać go na nogach. Popijałam małymi łyczkami moją Organic Bedtime Tea, siedząc na rogu łóżka, i zastanawiałam się, czy Sybilla wyruszyła tej nocy na łowy. Musiałam z kimś porozmawiać, chociażby z nią, z tym osobliwym wytworem mojej wyobraźni, w który zaczynałam już wierzyć jak w Trzech Króli. Tak czy inaczej jej rada nie przyniosła pozytywnych rezultatów. Gdy myślałam o tym teraz, w najspokojniejszej fazie londyńskiej nocy, z jasno pracującym umysłem pobudzonym naparem z waleriany, kwiatu lipy i kwiatu pomarańczy, rezultaty jawiły mi się raczej katastrofalne. Iść za nosem? Co za bzdura! Kto mi kazał wtykać nos tam, gdzie nie trzeba, wyobrażać sobie najgorsze i naskakiwać na człowieka w tak ordynarny sposób? Być może taki właśnie był sens koszmaru, z jakiego przed chwilą się
przebudziłam. Spojrzałam w kierunku okna. Może powinnam przestać traktować Joaquína jak szczura, próbować za wszelką cenę przyłapać go na kłamstwie, równie realnym jak te nocne rojenia, bo inaczej runę w przepaść. Nie trzeba zawracać głowy psychologom, aby zrozumieć, że moja rozbrykana fantazja wymykała się spod kontroli. Najpierw wymyśliłam gadającą kotkę, a teraz faceta przyprawiającego mi rogi. I efekt tej absurdalnej paranoi był taki, że postawiłam Joaquína pod ścianą. I co z tego, że poszedł na chwilę do pubu? Może po tym porannym wstrząsie, jaki mu zafundowałam, musiał odreagować. Każdy walczy ze stresem po swojemu. Joaquín zawsze czuł opór przed rozmawianiem o naszych problemach. Przyzwyczaiłam się już, że ma swoje tempo i potrzebuje czasu, że należy obchodzić się z nim jak z jajkiem i pozwolić mu otwierać się stopniowo. A ja, co? Wpadam jak słoń do składu porcelany o bezbożnej godzinie, po całym tym wariackim dniu i do tego w czasie, gdy nawał pracy zbiegł się z trwającym od miesięcy niepokojącym wystudzeniem naszych uczuć. Co on sobie pomyślał? Co niby mogliśmy w ten sposób osiągnąć, oboje wyzuci z energii, na granicy wytrzymałości? Teraz zaczynało do mnie docierać, w ciszy nocy, z ciepłą filiżanką w dłoniach, łyk po łyku, jak bardzo się pomyliłam. To było niedopuszczalne. Koniec z polowaniem na myszy i pogawędkami z kotką. Koniec z szalonymi teoriami, z węszeniem w poszukiwaniu iluzorycznych śladów i bezpodstawnym odsądzaniem Joaquína od czci i wiary, gdy w rzeczywistości nigdy nie dał mi najmniejszego powodu, aby wątpić w jego uczciwość. Teraz głównym wyzwaniem powinno stać się dla mnie odzyskanie mojego mężczyzny. Przeproszę go za kretyńskie zachowanie i zaczniemy wszystko od nowa. Joaquín miał rację: ostatnio ciągle czegoś się od niego domagałam, kiedy on nie mógł mi nic zaofiarować. Przywołując w pamięci minione miesiące, uświadamiałam sobie, że w tych sporadycznych momentach, kiedy udało nam się spotkać w domu, byłam w stosunku do niego, delikatnie mówiąc, nieznośna. Nie fetowałam jego zawodowych sukcesów i właściwie miałam do niego żal o to, czego on nie mógł mi teraz dać, a czego ja nie miałam prawa się domagać. Nie zrewanżowałam mu się wsparciem, jakie otrzymałam od niego zaraz po naszej przeprowadzce do Anglii, kiedy byłam przytłoczona zmianami i wyzwaniami, wynikającymi z rozpoczęcia nowego życia w tym kraju. Może czekał na to całymi tygodniami i miesiącami, gorzkniejąc coraz bardziej, tracąc pokładaną we mnie nadzieję, dystansując się, odkochując. A ja niczego nie zwietrzyłam. To dopiero prawdziwy brak węchu. Ale przecież zrozumieć go też nie było łatwo. I wykańczało mnie to ciągłe zachodzenie w głowę, o czym też może myśleć. Dlaczego mężczyźni nie zdradzają się ze swoimi myślami o sprawach naprawdę ważnych? Dlaczego wolą cierpieć
w milczeniu i samotności? Nigdy nie potrafiłam tego pojąć. Czyżby kobiety musiały robić za wróżki, interpretować znaki i gesty, milczenie i monosylaby, wypady do pubu i obsesyjne rzezie spikselowanych kosmitów? Kiedy Joaquín spotykał się z kolegami, a potem pytałam go, co u nich słychać, nie był w stanie powiedzieć mi o ich życiu niczego, nie mówiąc już o życiu ich kobiet, dzieci czy rodzin. Nie byłam w stanie tego zrozumieć. Zbierali się, żeby obejrzeć mecz piłki nożnej albo bardzo tu popularne rugby, albo żeby się napić i powygłupiać, albo puścić trylogię zakręconych filmów, albo, w najlepszym razie, pogadać o polityce, nauce, sporcie, jednym słowem, o sprawach totalnie oderwanych od ich własnej egzystencji. Któregoś razu przez calutki weekend łoili w zespołową grę komputerową, godzinami uśmiercając monstra, zamiast rozmawiać o sprawach rzeczywiście dla nich istotnych. Zastanawiam się, czy te straszliwe potwory, które usiłowali zgładzić w trójwymiarowych labiryntach, prując do nich z dwudziestu siedmiu rodzajów pistoletów, karabinów maszynowych i dział laserowych, nie były w istocie potworami zamieszkującymi ich własne udręczone umysły, tymi samymi, które dziewczyny czy żony próbowały wykorzenić o wiele prostszą i bardziej pokojową metodą, jaką jest słowo mówione. Obiecałam sobie, że rano go przeproszę. I zaproponuję wypad w najbliższy weekend, gdziekolwiek, dokąd zechce, żeby o wszystkim zapomnieć i zafundować obojgu promyk radości. Pogadamy bez pośpiechu, bez paranoidalnych myśli, bez presji. Krążące w moich żyłach werbena, kwiat lipy i kwiat pomarańczy uspokajały skołatane nerwy, i nabrałam pewności, że Joaquín potrzebował tylko odrobiny zrozumienia. Był skonfundowany i na koniec trudnego dnia puściły mu nerwy. W gruncie rzeczy wcale nie chciał żadnej separacji. Wszystko można naprawić i my to naprawimy. Rozwiązawszy zaocznie problem, wychyliłam jednym łykiem resztę naparu, skłonna wrócić do łóżka i mniej burzliwego snu. Postawiłam filiżankę na komodzie i wzięłam w obie dłonie stojące na niej zdjęcie w ramce. Byliśmy na nim oboje, przy sarkofagu Julii w Weronie, uśmiechnięci, pozujący przygodnemu hiszpańskiemu turyście, którego poprosiliśmy o pstryknięcie nam fotki i który nawoływał zza aparatu: „Więcej uczucia! Więcej uczucia!”. Gdy odstawiłam zdjęcie na komodę, ponownie ujrzałam chaotycznie ciśnięte na nią ubrania, a na podłodze fioletową, skórzaną, znoszoną kurtkę z jakimś hinduskim czy tybetańskim symbolem wymalowanym czarną farbą na plecach. Zimny dreszcz przeszedł mi po plecach. Ja tę kurtkę już kiedyś widziałam. Trzymałam ją w rękach, wcale nie we śnie. Nawet powąchałam ją, rejestrując w pamięci nikły ślad, niemal już zapomniany, lecz niedający się pomylić z żadnym innym, bardzo charakterystyczny korzenny zapach. Serce mi się ścisnęło, kiedy uświadomiłam sobie, że był to ten sam zapach, z którym Joaquín wrócił wieczorem do domu. Pochyliłam się, jakbym chciała dotknąć tej widmowej części garderoby,
i przypomniałam sobie wszystko. To było rok temu, może półtora, latem albo w początkach jesieni. Po jakiejś imprezie odkryłam tę kurtkę przy wejściu, wisiała na wieszaku w korytarzu. Przyszło mnóstwo ludzi i od razu pomyślałam, że ktoś o niej zapomniał. Powiedziałam o tym Joaquínowi i postanowiliśmy rozesłać mejle do gości. Nie pamiętam, czy wysłaliśmy je w końcu, czy nie, ale nikt się po nią nie zgłosił. Co, jeśli dobrze się zastanowić, było dziwne. Nie wpadłam na to wcześniej, bo w natłoku codziennych spraw i w obliczu rosnącej sterty ciuchów, gromadzących się jedne na drugich jak śnieżny nawis, zwyczajnie zapomniałam. Czy jest tam jeszcze, pod górą naszych palt, kurtek i płaszczy przeciwdeszczowych? Dopadły mnie paranoiczne myśli. Może to i obłęd, zgoda, ale musiałam dotrzeć do jądra tej tajemnicy, chociażby po to, aby stwierdzić, że pod spodem nic tajemniczego się nie kryło. Sybilla poradziła, bym szła za swoim nosem, i mój nos mógł potwierdzić, czy ta skórzana kurtka – kurtka, która nie była wytworem mojej wyobraźni, lecz fizycznym, namacalnym dowodem na to, że coś się tutaj nie zgadzało – przesiąknięta była tym samym zapachem, którego Joaquín usiłował się pozbyć podczas swoich wieczornych kąpieli, akurat w czasie, gdy nie kochaliśmy się ani nie patrzył mi w oczy, a jeśli patrzył, to tylko tym uciekającym i podejrzanym wzrokiem. Znów poczułam się jak polująca kotka: skoncentrowana, czujna, podekscytowana i przerażona. Telefon komórkowy posłużył mi za latarkę, gdy ruszyłam w stronę drzwi sypialni. Otworzyłam je ostrożnie, starając się nie robić hałasu. Na dole dudniło przyprawiające o gęsią skórkę zwierzęce chrapanie Joaquína, które torturowało mnie przez wiele nocy, ale teraz było sprzymierzeńcem szykującego się do skoku drapieżnika. Zeszłam bezgłośnie na dół i zatrzymałam się przed uchylonymi drzwiami salonu. Położyłam dłoń na gałce i pociągnęłam do siebie. Chrapanie rozlegało się nadal, teraz nieco stłumione, ale jego niczym niezakłócony ton wskazywał na głęboki sen sprawiedliwego. Teraz mogłam już zapalić światło. Pstryknęłam włącznik i podeszłam do ściennego wieszaka, czy raczej wyrastającej z niego wielkiej kępy tekstylnego mchu, obfitej kolekcji okryć chroniących nas przed deszczem i zimnem w kraju, który moja matka w przypływie natchnienia ochrzciła nazwą Grey Britain. Zaczęłam od warstwy palt, których używaliśmy w ostatnim czasie. Mój niebiesko-popielaty anorak, mój długi płaszcz ze sztucznego futra do pracy, wyglądający jak kołdra z rękawami, w który opatulałam się w najchłodniejsze dni, oraz liczne sportowe polary i bluzy Joaquína, za którymi przepadał jego praktyczny i naukowy umysł. Przewieszałam wszystko przez poziomą poręcz balustrady schodów razem z szalikami. Pozostałe rzeczy odkładałam na kupę na podłodze: wiosenne wiatrówki i kurtki, jakieś wypłowiałe i powyciągane łachy, których od dawna nie używaliśmy, oraz dwa prochowce. Na końcu wyłonił się nagi szkielet
czarnego metalowego wieszaka sterczący ze ściany, na którym zwisał smętnie niebieski tani płaszcz nieprzemakalny. Jak to możliwe? Przekopałam się jeszcze raz przez stos kurtek zwalonych na podłogę i płaszczy z balustrady, na wypadek gdybym coś przeoczyła w pośpiechu, w gorączce poszukiwań. Ale nic nowego się nie pojawiło. Fioletowa skórzana kurtka przepadła bez śladu.
5 TO, CO SIĘ DZIEJE Rano obudziłam się z bólem głowy pulsującej niejasnymi wspomnieniami poprzedniego dnia: laptop w metrze, zasłabnięcie w biurze, izba przyjęć na pogotowiu, Sybilla w oknie, wyuczony na pamięć dyskurs Joaquína, jego dziwny zapach, koszmar na dachach Londynu, kurtka widmo. Z głową wciśniętą pod poduszkę przechodziłam w jednej sekundzie od wściekłego gniewu zdradzonej kobiety do uczucia skruchy z powodu oskarżenia Bogu ducha winnego i osamotnionego Joaquína, jak również trwogi, że mogę stracić wszystko z jednego i drugiego powodu. I co ja teraz pocznę? Mam spróbować wszystko naprawić? Pogodzić się z separacją? Oskarżyć Joaquína o zdradę? Spakować manatki? Czy najpierw umówić się na wizytę u psychologa? Na razie nie mogłam zwlec się z łóżka. Myśl o powtórnym przeżyciu takiego dnia jak wczorajszy podkopywała moje siły. Poza tym miałam doskonałe alibi: sam Grey powiedział, żebym wzięła kilka dni wolnego i odpoczęła, więc odpoczywałam. Problem w tym, że nie byłam przyzwyczajona do bezczynnego leżenia w łóżku. Oprócz strachu, wściekłości i zamętu w głowie dręczyło mnie poczucie winy, że nie robię nic produktywnego, chociaż nie wiedziałam konkretnie, co niby miałabym robić. Od czasu do czasu spoglądałam na budzik i czułam w żołądku przykre, coraz bardziej dojmujące mrowienie. Dziesiąta dwadzieścia pięć. Dziesiąta czterdzieści trzy. Jedenasta sześć. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz gniłam do tej pory w łóżku. Wyobrażałam sobie ludzi z biura rozmawiających o mnie z przejęciem w głosie. Wówczas przypomniałam sobie o obietnicy złożonej Greyowi, że rano pójdę do biura rzeczy znalezionych Transport for London sprawdzić, czy jakimś cudem znalazł się komputer. Prawdopodobieństwo bliskie zera, ale należało przynajmniej spróbować. I ta myśl wyciągnęła mnie w końcu z łóżka. A także potrzeba wypicia kawy. Zeszłam na dół, trzymając się jedną ręką za głowę, drugą za poręcz schodów. W kieszeni szlafroka miałam pudełko z pastylkami, które przepisała mi lekarka. Gdy weszłam do kuchni, ujrzałam Sybillę, która czekała na mnie w rogu okna. Nie byłam w nastroju na pogaduszki z gadającymi kotkami, a już na pewno nie przed zastrzykiem z kofeiny. Próbowałam ją zignorować, rozkręcając makinetkę, nalewając wody i nasypując świeżej mielonej kawy. Trzymałam się
dzielnie, zapalając gaz, stawiając na ogniu makinetkę i szukając daremnie po całej kuchni czystego kubka. Lecz chociaż kotka nie odezwała się słowem ani nie pacnęła łapą w szybę, nie drgnęła nawet, jej obecność była tak przemożna, że wszystkie te uniki, wraz z myciem brudnego kubka przed jej nosem, wydały mi się idiotyczne. – Niech ci będzie, właź – odezwałam się grobowym głosem, otwierając okno. – To raczej ja zapraszam cię na dwór – odparła, odwracając pyszczek w stronę ogródka. – Odpada. Spójrz na mnie. Jestem w koszuli nocnej. – I co tego? – To z tego, że jest zimno i poza tym, no wiesz, sąsiedzi… Pomyślałam o panu Shaw, emerytowanym architekcie mieszkającym obok, który z nadmiaru wolnego czasu oddawał się ciałem i duszą pielęgnacji swojego ogrodu. Tylko tego brakowało, żeby zobaczył mnie w takim żałosnym stanie, ucinającą sobie pogawędki z domową zwierzyną. – O ludzie, jak wy uwielbiacie zawracać sobie głowę duperelami. – Kotka westchnęła, zeskoczyła z okna i zniknęła mi z oczu. Ale zaraz usłyszałam z dołu jej głos, zachęcający mnie do wyjścia. – Chodź, Saro, trochę świeżego powietrza dobrze ci zrobi. Czekam na ciebie. Chociaż drażniła mnie presja, jaką wywierała na mnie kotka, musiałam przyznać jej rację. Pomimo chłodu wdzierającego się do środka przez uchylone okno, nie spieszyłam się wcale, żeby je zamknąć. Przeciwnie, pochyliłam się do przodu nad zlewozmywakiem i odetchnęłam głębiej ostrym powietrzem, czekając, aż zaparzy się kawa. Kiedy zaczęła bulgotać, wyłączyłam gaz, napełniłam filiżankę, wycisnęłam na dłoń białą pigułkę z blistera i połknęłam ją, popijając łykiem gorącego płynu. Ciekawe, czy mi pomoże. Potem chwyciłam opakowanie herbatników, włożyłam na siebie długi puchowy płaszcz, wzułam buty i wyszłam tylnymi drzwiami. W ciszy piątkowego przedpołudnia metaliczny stukot botków na żelaznych ogrodowych schodach niósł się po całej okolicy. – A dla mnie? – spytała Sybilla z dołu. – Przykro mi, wczoraj wypiłaś resztę mleka. Mam tylko te ciastka. – Hm – westchnęła, przyglądając się im sceptycznie. – Później pójdę do sklepu, to przy okazji kupię mleko. Przycupnęłam na przedostatnim schodku, grzejąc dłonie o parującą filiżankę. Od dawna tu nie siadywałam, w moim ulubionym miejscu. Oddychałam rześkim powietrzem, a mój umysł przejaśniał się z wolna i nawet ból głowy tracił na intensywności. Widok, jaki rozciągał się przed moimi oczami, zmienił się nie do poznania. Ten niegdyś zadbany ogródek, który nie musiał niczego zazdrościć ogrodowi pana
Shawa, zmienił się w dżunglę. Po fiołkach i hortensjach nie zostało nawet wspomnienie. Trawa i zielsko wyparły je niemal do szczętu, a różana rabata przepoczwarzyła się w groźną zasadzkę najeżoną kolczastymi badylami. Nie miało to nic wspólnego z wypielęgnowanym i radosnym miejscem, w którym organizowaliśmy pikniki, grille i gdzie w pierwszych latach spędzaliśmy z przyjaciółmi długie letnie popołudnia. Sybilla podeszła do mnie i oparła swoją małą głowę na moim podołku. – I co, jak polowanie? Zaskoczyła mnie tym pytaniem. W głowie tłoczyły mi się obrazy moich onirycznych spacerów po dachach miasta i przez krótką chwilę zastanawiałam się, czy nie wydarzyły się naprawdę. Lub że znalazłam się we śnie Sybilli. Albo Sybilla w moim. – Co masz na myśli? – spytałam zmieszana. Ale kotka obserwowała mnie z mojego łona niewinnym wzrokiem. – Skorzystałaś z mojej rady? Poszłaś za swoim nosem? – Ach, to? Chyba tak – bąknęłam, delektując się aromatem kawy. – Nie wiem. Próbowałam, ale szczerze mówiąc, nic dobrego z tego nie wynikło. – Hm – mruknęła Sybilla i zeszła z ostatnich dwóch stopni, sunąc wolno po kamiennych płytach w stronę ogródka. Zatrzymała się przed ścianą wysokiej trawy, kontemplując dziki pejzaż. Patrzyłam na nią, popijając małymi łyczkami kawę, może trochę zbyt gorzką. Gorzką jak wspomnienie mojej rozmowy z Joaquínem. Kotka usiadła i odezwała się tym swoim aksamitnym głosem. – Czasami węch potrafi cię zawieść do czegoś, czego wolałabyś nie spotkać. Usiłowałam wyobrazić sobie, z jakimi przykrymi niespodziankami kotka styka się w śmietniku, w mrocznych zaułkach miasta czy w krzakach i zaroślach zapuszczonego ogrodu. Pierwszy obraz, jaki przyszedł mi na myśl, to martwy ptak, robaki w suchych i powykręcanych skrzydłach. Spojrzałam za siebie i w górę, na nasz domek z rudej cegły. Czy nasz związek był martwy? Zalatywał trupem? Od kiedy? Z trudem przypomniałam sobie ten ostatni raz, kiedy mogłam mieć stuprocentową pewność, że żyłam, żyłam naprawdę. Pomyślałam o podróży do Włoch sprzed półtora roku, podczas której pstryknęliśmy sobie to zdjęcie stojące teraz na komodzie. Zawsze mieliśmy kłopot z wakacjami, bo ja uwielbiałam przyrodę, a Joaquína ona przytłaczała. Dla mnie podróż oznaczała zawsze wyjazd w góry z przyjaciółkami i uprawianie trekkingu albo przetrząsanie z rodzicami najodleglejszych zakątków nad morzem czy w górach na pokładzie kampera. Natomiast Joaquín poza miastem czuł się nieswojo. Na plaży dokuczało mu słońce, krem do opalania i piasek, nie przepadał za wodą i nie cierpiał leżeć godzinami skulony pod parasolem. W górach podobnie. Miał alergię na pyłki kwiatowe, nękały go owady, po półgodzinnym marszu
umierał z nudów. Jedyne, co wiązało go z górami i wspinaczką, to jego sportowe wdzianka, o których oddychających, wodoodpornych i chłonnych właściwościach wiedział wszystko. W końcu skapitulowałam. Dopasowałam się do jego fascynacji muzeami, architekturą i malowniczymi uliczkami, gdzie można usiąść przy kawiarnianym stoliku pod gołym niebem i obserwować miejską faunę. Przez piętnaście lat zaliczyliśmy niektóre z ważniejszych miast Europy i obu Ameryk: Paryż, Lizbonę, Berlin, Wiedeń, Sankt Petersburg, Sztokholm, Pragę, Buenos Aires, Nowy Jork, Rio de Janeiro, Stambuł… Ale krajem, w którym oboje czuliśmy się najlepiej, były Włochy. I tę ostatnią podróż można z pewnością zaliczyć do najbardziej udanych, choć w tamtym czasie coś zaczynało się między nami zmieniać. Joaquín awansował właśnie na stanowisko project managera i przechodził bardzo stresujący okres. W Rzymie, z gelati w dłoniach, zapomnieliśmy o wszystkim. Pośród ruin antycznego imperium prowadziliśmy długie rozmowy na temat aktualnego kryzysu, przed majestatem bazyliki św. Piotra dyskutowaliśmy o potędze religii i z otwartymi ustami chłonęliśmy nieskończone piękno miasta wyglądającego jak jedno wielkie muzeum. W Wenecji stroniliśmy od tłumów, odkrywaliśmy nasze ustronne miejsca i niemal prywatne ristoranti pomiędzy mostami, kanałami, tunelami, sprawiające wrażenie azylów zaprojektowanych specjalnie dla nas. We Florencji podziwialiśmy zmierzch z Ponte Vecchio, a potem ubzdryngoliliśmy się w ogródku knajpki pod starożytnymi murami miasta, wznosząc toasty na cześć Galileusza, Leonarda da Vinci i Michała Anioła winem Chianti serwowanym w olbrzymich kielichach z cieniusieńkiego szkła. W Weronie wybraliśmy się na wystawianą w Arenie Aidę z udziałem słoni i naszpikowaną wieloma innymi atrakcjami, chociaż z naszego miejsca ledwie można było usłyszeć śpiew artystów, a słonie wyglądały jak mrówki. Efekty specjalne zapewniła nam letnia burza z piorunami, która rozpętała się nad amfiteatrem w połowie opery. Publika salwowała się ucieczką, rozpierzchła się do swoich hoteli, my zaś skorzystaliśmy z okazji i zrzuciliśmy przemoczone do suchej nitki ubrania, po czym zaintonowaliśmy na całe gardło improwizowane arie. Następnego dnia zrobiliśmy sobie romantyczno-kiczowate zdjęcie w muzeum Romea i Julii. Fotografia z komody była teraz jedynym wspomnieniem tamtych szczęśliwych dni. Ale od wielu miesięcy, aż do zeszłej nocy, nie zauważałam jej. Zmieniła się w jeszcze jeden mebel, na który przestałam zwracać uwagę, a jeśli już zawieszałam na niej wzrok, napełniała mnie kłopotliwym uczuciem nostalgii. – Nie wiem, co myśleć, Sybillo – wydusiłam wreszcie, przerywając milczenie. – To znaczy… tak, natrafiłam na coś, co… źle pachnie. W moim związku z Joaquínem. Sybilla odwróciła głowę w moją stronę i zastrzygła uszami, czekając na ciąg dalszy. Upiłam łyk kawy.
– W gruncie rzeczy wiedziałam, że sprawy idą źle, wiedziałam o tym nie od wczoraj. W międzyczasie próbowałam z nim rozmawiać, wielokrotnie. Ale Joaquín jest zamknięty w sobie… Myślałam, że to po prostu stres i brak czasu, ten jego kłopot z wyrażaniem własnych uczuć i… nie wiem, czas płynie, ani się obejrzałam i z głupia frant zleciały prawie dwa lata, odkąd coś szwankuje i nie ma żadnych oznak poprawy. Aż tu wczoraj mówię mu, że musimy porozmawiać, a on ni stąd, ni zowąd, że… Widząc moje łzy, Sybilla przechyliła na bok głowę. Natychmiast wzięłam się w garść i wytarłam oczy rękawem płaszcza. – Że chce ode mnie odejść. Naprawdę, sama nie wiem, co o tym myśleć, mówi, że to tylko na jakiś czas. Ale źle mi to pachnie. Myślę, że jest coś jeszcze. Coś, co pachnie jeszcze gorzej. Coś, co śmierdzi zamkniętym kotem, tak, zamkniętym kotem, wybacz, ale tak się mówi w moim kraju. Sybilla wyprostowała się wyniośle. – Doprawdy – powiedziała – ludzie posługują się bardzo dziwnymi wyrażeniami. Całkiem możliwe, że nie kotem, tylko ludzką istotą… – I do tego rodzaju żeńskiego – zasugerowałam, zaciskając palce na kubku i odczuwając nieprzepartą chęć ciśnięcia nim, wraz z resztkami kawy, na drugą stronę ogródka. Sybilla musiała to zauważyć, bo zeszła nieco z toru rzutu, zanim na powrót usiadła. Powstrzymałam się i odstawiłam zimną już kawę na schodku obok, wstałam i przeszłam kilka kroków, brodząc w długiej trawie. Mokre źdźbła muskały mi odkryte łydki. – Nic nie rozumiem, Sybillo. Nie wiem, co robić. Może to wszystko jest dziełem mojej wyobraźni? Podobnie jak to, że rozmawiam z kotką? Ale jeśli w grę nie wchodzi zdrada, też nie potrafię sobie tego wytłumaczyć. To przecież absurd, żeby Joaquín chciał pogrzebać nasz związek bez żadnego powodu, bo coś sobie uroił. Nie wierzę. Jeżeli jednak naprawdę chce mnie rzucić, najzwyczajniej w świecie błądzi. Może on również jest zdezorientowany? Ale jeśli nie odstąpi od tego pomysłu, popełni błąd swojego życia, błąd, którego później gorzko pożałuje, poniewczasie, bo jeśli się rozstajemy, to się rozstajemy, i ja nie będę się za siebie oglądać. Taka już jestem, Sybillo. Gdy podejmuję decyzję, nie ma już dla mnie odwrotu. Gadałam już dobrą chwilę, pośrodku zdziczałego ogródka, w koszuli nocnej, płaszczu i gumowych botkach, prowadziłam rozmowę ze sobą, z wyimaginowaną kotką, czy może nawet realną, która przecież nie mogła nic z tego zrozumieć, skora nawet ja nie byłam w stanie się w tym połapać. – Wy, ludzie, za dużo myślicie – rzekła w końcu Sybilla, która odwróciła się i skierowała w stronę schodów. Odwróciłam się również, nie spuszczając z niej wzroku.
– Cóż, zdaje się, że to nasza mocna strona. Mam na myśli myślenie. – Otóż to, tak się wam wydaje. – Zatrzymała się, z jedną łapą wspartą na pierwszym stopniu. – Reszta zwierząt jest innego zdania. – A niby dlaczego, jeśli można wiedzieć? Nuta wyższości w głosie Sybilli zaczynała działać mi na nerwy. Przypominała mi Joaquína w jego najgorszym wydaniu. – Nie ulega wątpliwości, że człowiek posiada wspaniały mózg, potrafiący dokonywać niebywale skomplikowanych obliczeń i tworzyć spektakularne projekty. Ale większość ludzi nie potrafi robić z niego użytku, gdyż bez końca łamie sobie głowę nad przeszłością, przyszłością lub nad tym, co mogłoby być, a nie jest, zupełnie bez sensu. Wygłaszając swój monolog, Sybilla wchodziła i schodziła ze schodków, jakby nie mogła się zdecydować i powodowały nią sprzeczne zamiary, wykonywała obroty wokół własnej osi, by znienacka dać energicznego susa to tu, to tam, jak gdyby swoimi chaotycznymi ruchami usiłowała zobrazować sposób myślenia ludzi. Nagle zamarkowała przestrach, który zjeżył jej sierść na grzbiecie. – Boicie się tworów własnej wyobraźni. Opieracie nadzieje na złudzeniach. Żyjecie w świecie bajek i kłamstw, którymi nawzajem się karmicie. Wystawiła głowę przez żelazne pręty balustrady schodów. – I to nieustanne, chorobliwe myślenie sprawia, że nadchodzi moment, w którym nie możecie już uciec od myśli zamykających was w pułapce bez wyjścia. Sądzicie, że prawdę, odpowiedzi i sens życia znajdziecie właśnie tam, w tej klatce pełnej pojęć. Zeszła ze schodów na kamienne płyty. – Ale tego, czego tak naprawdę szukacie, tam nie ma. Bo w gruncie rzeczy, Saro, musisz wiedzieć tylko jedno: gdy jesz, jedz, gdy idziesz, idź. Powiedziała to w sposób szczególnie rozmyślny, podkreślając każde słowo ruchem jednej łapy, jak demonstrujący swój kunszt andaluzyjski koń. – W przeciwnym razie co krok będziesz się potykać o własne myśli, nie zdając sobie sprawy, że właśnie twoje życie przemija, a nawet gorzej, że żyjesz cudzym życiem. Zaczęła obwąchiwać ziemię, jakby odkryła ślad tropionej ofiary. – Nie zawierzaj tak bardzo swoim myślom. Ufaj raczej, jak już mówiłam, swojemu nosowi, zmysłowi obserwacji, słuchu, swojej intuicji. Wiem, że ludziom trudno to zrozumieć, ponieważ w ich rozkołysanych umysłach wszystko się miesza. Irytowało mnie to kocie kazanie, chociaż nie wszystko rozumiałam. Ale przynajmniej w kwestii mentalnego bałaganu musiałam przyznać jej rację. – Wiem – odparłam. – Mam kompletny mętlik w głowie. Tak wielki, że chcą mnie wysłać do psychologa.
– Myślisz, że z głową psychologa jest wszystko w porządku? – Sybilla uniosła łebek. – Miałam okazję poznać kilku i na twoim miejscu nie ufałabym im zbytnio. – A co niby twoim zdaniem powinnam zrobić? Muszę spróbować zrozumieć, co dzieje się w moim życiu! – Do tego właśnie zmierzałam – powiedziała kotka z nutką złośliwości w głosie. – Co? Dowiem się tego od ciebie? – Może. Nie rozumiałam, co insynuowała Sybilla, ale miałam złe przeczucia. – Wiesz, co dzieje się w moim życiu? Sybilla zeszła ze schodów i ruszyła prosto na mnie z drapieżnym wyrazem oczu. – Tak, w rzeczy samej. Wiem to lepiej niż ty. Poczułam, jak przyspiesza mi serce na myśl o tym, że Sybilla mogła nakryć Joaquína z… – Co wiesz? – Wiem, co dzieje się w twoim życiu. Coś, o czym ty, Saro, nie masz bladego pojęcia. Kotka zbliżała się ku mnie przez wysoką trawę falistym ruchem pumy. Pobladłam i zrobiłam krok w tył. Domyślałam się, że teraz, zaraz, Sybilla wyjawi mi wszystko. Opowie mi ze szczegółami o tej części mojego życia, którą Joaquín przede mną ukrywał i którą ona, zwykły dachowiec, mogła obserwować przez okna mojego własnego domu. – Co się dzieje w moim życiu? Co? – spytałam targana straszliwymi domysłami, przyprawiana o mdłości niezdrową ciekawością, tę samą, która każe ludziom przyglądać się wypadkom samochodowym. Wpiła wzrok w moje oczy i znieruchomiała w pozycji poprzedzającej atak, rozpłaszczona na ziemi z gotowymi do skoku napiętymi łapami i ogonem głaszczącym trawę wężowatym ruchem. – Naprawdę chcesz wiedzieć? – miauknęła szelmowsko. Teraz faktycznie doprowadziła mnie do szału. – Powiesz mi to wreszcie, ty głupia kocico, czy nie?! – wrzasnęłam dziko, rzucając się w jej stronę, jakbym ją chciała złapać. To, co wydarzyło się później, pamiętam, jakbym oglądała film w zwolnionym tempie. Sybilla otworzyła pysk, jej zielone źrenice rozjarzyły się niczym dwa płomienie. Usłyszałam trzy słowa, które zabrzmiały w samym środku mojej głowy jak ryk. – To się dzieje. Jej potężne muskuły napięły się i raptem wystrzeliła w moim kierunku
niczym pocisk. Poczułam jej wąsy na prawym policzku, pazury przednich łap wbijające się w moją szyję i bark, a w chwilę później pogrążające się w grubej tkance płaszcza pazury tylnych łap, uciskające mi żebra pod klatką piersiową. Zaczerpnęłam powietrza, jakbym chciała krzyknąć, ale zanim krzyk eksplodował, Sybilla zdołała już wcisnąć swoją głowę pod płaszcz i poczułam, jak ostre pazury zatapiają się w skórze moich pleców, bioder, a ona sama przepełza z zawrotną prędkością pod moim ubraniem. Wyemitowałam atawistyczny skowyt, przeskakując z nogi na nogę, wirując jak fryga, gdy kotka tymczasem eksplorowała moje ciało pod płaszczem jak opętana. Jeden kalosz wystrzelił w górę jak z procy, a ja upadłam na kolczasty krzew, podrapałam się, poturlałam po trawie, aby na koniec znieruchomieć na drewnianej ścianie. Ciężko dysząc i pękając ze śmiechu, zupełnie zdezorientowana, odkryłam, że leżę pod małą szopą, w której trzymaliśmy ogrodowe narzędzia. Patrzyłam w ołowiane niebo poprzez zielone pędy, czułam mrowienie i zadrapania, jakimi Sybilla naznaczyła moje ciało, a także zimno przenikające moje gołe nogi rozrzucone w trawie. Leżałam nieruchomo przez dłuższą chwilę, chwytając łapczywie oddech, oszołomiona, ale dziwnie rześka i żywa. I wcale nie dzięki kawie. – Excuse me – usłyszałam głos zza płotu. – Do you need some help? Zgroza. To mój sąsiad, pan Shaw. Poderwałam się natychmiast, opatulając szczelnie płaszczem. – No, no. I’m ok, thank you – zapewniłam go, odzyskując kalosz. Znad krawędzi płotu wystawała wielka łysa głowa emerytowanego architekta. Jego oblicze spurpurowiało bardziej niż zwykle, gdy ujrzał mnie w tym opłakanym stanie. Strasznie się sumitował, a ja tłumaczyłam, że zaatakował mnie kot, ale już po wszystkim i nic mi nie jest. Zwrócił mi taktownie uwagę, że lekko krwawię z jednego z zadrapań. Odwróciwszy się, ujrzałam Sybillę, która siedziała jak gdyby nigdy nic na pierwszym stopniu żelaznych schodów, obok filiżanki kawy. Lizała spokojnie łapę z niewinną miną. Odczekałam, aż pan Shaw wróci do domu i zwróciłam się do niej. – Co to miało być, do jasnej cholery? – spytałam ją ściszonym głosem. – Tamto – odparła spokojnie Sybilla i opuściła łapę na stopień, przemawiając z autorytetem profesora zwyczajnego – nie ma już znaczenia. Tamto należy już do przeszłości. Ale to… Zamarkowała ruch, jakby ponownie chciała się na mnie rzucić, co sprawiło, że cofnęłam się o trzy, cztery kroki. Po czym usiadła, niewzruszona. – To właśnie dzieje się w twoim życiu. A nie te wszystkie myśli krążące ci po głowie. Czy, wyrażając się bardziej precyzyjnie, oprócz tych wszystkich myśli krążących w twojej głowie. Patrz, Saro. Wąchaj. Czuj. Słuchaj. Życie zaczyna się w każdej sekundzie, tak nowe, jak na początku świata. – Słucham? – Enigmatyczne słowa kotki wprawiły mnie w jeszcze większą
konfuzję. – Aha… – mruknęła Sybilla, ponownie szykując się do skoku. – Jeszcze do ciebie nie dotarło? Mało ci? – Nie, nie! Wystarczy! – zapewniłam skwapliwie i wbiegłam na schody, ani na chwilę nie spuszczając kotki z oka i zaciskając na wszelki wypadek poły płaszcza. Zanim znalazłam się za progiem, kątem oka ujrzałam filiżankę pozostawioną na schodach. Na razie postanowiłam się bez niej obejść.
6 RZECZY ZNALEZIONE Biuro rzeczy znalezionych Transport for London mieści się w wiktoriańskim budynku tuż obok stacji metra Baker Street, jednej z autentycznych stacji, pierwszej podziemnej kolejki na świecie oddanej do użytku w 1863 roku. Od półtora wieku Lost Property Office gromadzi, segreguje i czasem zwraca prawowitym właścicielom przedmioty pozostawione przez nich w metrze, w autobusach, na stacjach, a nawet w słynnych czarnych londyńskich taksówkach. Nigdy tu nie byłam. Choć w metrze posiałam mnóstwo rzeczy – zawsze byłam roztargniona i niezbyt długo trzymają się mnie szaliki czy okulary przeciwsłoneczne – po raz pierwszy zgubiłam coś tak wartościowego. Przekraczając próg tego przybytku, pocieszałam się myślą, że mogli tu kiedyś zawitać ludzie tej miary co Oscar Wilde czy Emmeline Pankhurst, aby odebrać swoje zawieruszone rękawiczki. Weszłam do świeżo wyremontowanej sali, niemającej w sobie nic z wiktoriańskiego stylu. Jej wyposażenie składało się z kilkunastu plastikowych krzeseł i długiej lady, za którą siedziała grupka urzędników Transport for London ubranych w służbowe niebieskie koszule. W pomieszczeniu było z grubsza tuzin interesantów – jedni wypełniali przy ladzie formularze, inni na krzesłach czekali na swoją kolej. Większość wyglądała na turystów. Jedna z urzędniczek o aparycji zdradzającej afrokaraibskie korzenie podała mi formularz do wypełnienia. Potrzebowałam dłuższej chwili, żeby przypomnieć sobie niezbędne detale dotyczące zguby: Jubilee Line, Bond Street Station, 9.00 a.m., 5 lutego, czarna torba, nylon, marki nie pamiętałam, o wymiarach 20 x 15 x 5 cali, z komputerem MacBook Pro koloru srebrnego w środku, białym zasilaczem, teczką z logo Netscience zawierającą kserówki z informacją na temat nowego wizerunku Royal Petroleum, kilka długopisów, pół paczki chusteczek higienicznych, opakowanie paracetamolu, szminka, małe słuchawki, garść monet… Wypełniłam formularz i kwadrans później do sali wszedł jeden z urzędników wystrojonych w niebieską koszulę, który starał się wymówić moje hiszpańskie nazwisko najlepiej jak potrafił, odczytując je z trzymanego w rękach zgłoszenia. – Sarah… Lei-oun? – León1. Yes, that’s me. – Hello, Sarah, let’s go see if we can’t find your laptop – z silnym akcentem z East Endu oznajmił Simon, jak wyczytałam z plakietki na jego koszuli. To znaczy: „przekonajmy się, że nie możemy znaleźć twojego laptopa”.
Simon, wysoki, szczupły, około sześćdziesięcioletni mężczyzna, pracował w tym biurze przez całe swoje zawodowe życie, a dopełniające służbową koszulę dżinsy zdawały się towarzyszyć mu przez większą część tego okresu. Spoglądając przez swoje okrągłe okularki lub ponad nimi, zafundował mi prawdziwy turystyczny rekonesans po tym gigantycznym magazynie, pośród niekończących się rzędów regałów wypełnionych osieroconymi przedmiotami. – Robi wrażenie, co? – Uśmiechnął się do mnie, widząc, że rozglądam się wokół z zaciekawieniem. – Jak pani myśli, ile trafia do nas codziennie znalezionych rzeczy? – Nie mam pojęcia, pięćdziesiąt, sto? – strzeliłam, na co Simon potrząsnął głową i zaśmiał się radośnie. – Około tysiąca każdego dnia, co daje w sumie około trzystu pięćdziesięciu tysięcy w roku. – Simon spojrzał na mnie z dumą. – To muzeum miejskiego roztargnienia. A w tej sekcji jest więcej parasoli niż w dużym sklepie z galanterią. Niewiarygodne, że większość ludzi z miejsca spisuje je na straty, chociaż niektóre to drogie znane marki. Co miesiąc przekazujemy setki parasoli do Charity Shops. Właściwie te drogie wystawiamy na aukcję. Wszystkie kosztowne przedmioty trafiają na aukcje, a uzyskane w ten sposób pieniądze rozdzielane są pomiędzy różne organizacje pozarządowe. – Jak laptopy – dodałam z rumieńcem wstydu na twarzy. – Na pocieszenie powiem, że nie pani jedna gubi takie rzeczy. Dostajemy komputery tydzień w tydzień. To jeden z minusów tych coraz mniejszych urządzeń. Są poręczne, można je zabierać wszędzie, ale i bardzo łatwo zgubić. – Myśli pan, że…? – Że istnieje szansa na odzyskanie zguby? Zdziwiłaby się pani, ile trafia do nas tego typu rzeczy. Faktem jest, że wiele osób przychodzi tutaj w poszukiwaniu swojej własności, zwłaszcza kosztownych przedmiotów, które nigdy do nas nie trafiają. Ale z doświadczenia wiem, że nie brak na świecie uczciwych ludzi, nawet w takim mieście jak Londyn. – Naprawdę? – Pomyślałam o uczciwości Joaquína i zawieruszonej kurtce, zawieruszonej, przemknęło mi przez głowę, dwukrotnie. Właśnie przechodziliśmy obok długiego rzędu wiszących na wieszakach kurtek; uległam pokusie i zerknęłam tam przelotnie. – Tak, tak – zapewnił Simon. – Proszę sobie wyobrazić, że przychodzą tu ludzie z portmonetkami pełnymi pieniędzy. Każdego tygodnia zjawia się ktoś z jednofuntowymi monetami. Co pani na to? A parę lat temu pewna starsza pani przydźwigała sportową torbę, w której było dziesięć tysięcy funtów szterlingów. Nie żartuję! Ale to nic, pokaże pani coś jeszcze dziwniejszego. Proszę spojrzeć tutaj. Widzi pani? Kule, a nawet wózki inwalidzkie. Ludzie wchodzą do metra kalekami, a wychodzą uzdrowieni. Tak, tak, szanowna pani, londyńska
komunikacja czyni cuda! Wybuchnął śmiechem, rozbawiony własnym dowcipem, który opowiadał zapewne kilka razy dziennie, i poprowadził mnie dalej, pokazując po drodze kolejne sekcje: torby i plecaki, dziecięce wózki, zabawki, piłki futbolowe, butelki z alkoholem, kartony papierosów z duty free, wszystko odpowiednio zaklasyfikowane i oznaczone stosowną etykietą. Magazyn przypominał spartańską wersję Harrodsa, choć niewątpliwie bardziej fascynującą, bowiem każdy przedmiot miał własną historię, swojego byłego właściciela czy właścicielkę, swój bardziej lub mniej dramatyczny moment, w którym został zgubiony. Simon pokazał mi też niektóre z najbardziej niezwykłych zgub strzeżonych przez strażników tych niezwykłych zbiorów niczym skarby: wypchany lis, maski wudu, ponadmetrowa Mickey Mouse, sztuczne zęby, gadżety erotyczne – „ciekawe, czy ktoś odważy się o to upomnieć”, żartował Simon – a nawet urna z prochami. Rzeczywiście, zadziwiające miejsce. Jak to powiedziała Sybilla? Bezustanne myślenie tak bardzo dezorientuje ludzi, że nie zauważają, co się wokół nich dzieje. Zawsze myślą o przeszłości, o przyszłości, o możliwościach, o nadziejach, o marzeniach i koszmarach, o minionych troskach i o tym, co może nastąpić. I tak niepostrzeżenie umyka nam życie, wiecznie zdezorientowanym istotom, które nie zdają sobie sprawy z tego, co dzieje się tu i teraz. Olbrzymi magazyn co trzy miesiące odświeżany był od góry do dołu nowymi tego dowodami. Dotknęłam zadrapania na szyi i pomyślałam, że to właśnie Sybilla chciała dać mi do zrozumienia. Próbowała przebudzić mnie ze stanu permanentnej dezorientacji. Sybilla nie wiedziała tylko jednego, że miałam mnóstwo powodów, aby być… – Excuse me. Sarah? – Simon patrzył na mnie sponad swoich okularów. Znów odleciałam. Zagubiona we własnych myślach nie zauważyłam, że stoimy przed sekcją urządzeń elektronicznych: telefony komórkowe wszystkich generacji, bezmiar konsoli do gier komputerowych, niezidentyfikowane ustrojstwa techniczne oraz kilka regałów z laptopami, w futerałach, torbach lub luzem. Między nimi mój. Nie wierzyłam własnym oczom. Torba na pozór nie różniła się od innych czarnych toreb, ale natychmiast rozpoznałam osobliwą konfigurację kieszeni i suwaków, drobnych skaz, deformacji i ledwie widocznych plam. To mój komputer! – Cóż za wzruszające spotkanie – zauważył żartobliwie Simon, widząc radosne zaskoczenie malujące się na mojej twarzy. – Z trudem powstrzymuję łzy. Urzędnik porównał dane na etykiecie z informacją podaną przeze mnie w formularzu. Rozsunął suwak i moim oczom ukazał się mój mac i moje papiery. – Tak, tak, to ten! – Congratulations! Simon zasunął suwak, wręczył mi torbę i pożegnał mnie pełen optymizmu. – You see, people aren’t all that bad after all. – Jak widać, ludzie nie są
w końcu tacy źli. Wyszłam z biura rzeczy znalezionych nie tyle z uczuciem zadowolenia, ile ulgi. Przynajmniej jedno skończyło się dobrze, co uznałam za pozytywny sygnał, znak, że może uda mi się odzyskać to, co w moim przekonaniu utraciłam w ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin: reputację zawodową, zdrowie psychiczne, no i przede wszystkim ukochanego mężczyznę. Wysłałam Greyowi mejl z prezentacją dla Royal Petroleum i posiliłam się sandwiczem w barze obok stacji przy Baker Street, a następnie pomyślałam, że pierwszy krok, jaki powinnam zrobić, to posłuchać rady Sybilli. Czyli nie brać sobie wszystkiego tak bardzo do serca i skupić się na chwili obecnej. Powinnam zajmować się w danym momencie tylko jedną sprawą naraz i nie dać owładnąć sobą chaosowi emocji i myśli. Siedziałam przy stoliku i obserwowałam przez szybę pęd miejskiego życia. Wszystko było w ruchu. I to w jakim! Czarne taksówki, piętrowe autobusy, samochody, motocykle, rowery, a na tle zaciągniętego szarymi chmurami nieba co najmniej dwa przesuwające się majestatycznie samoloty. Szyba baru zdawała się być jedną ze ścian wielkiego ludzkiego akwarium wypełnionego najróżniejszymi wielkomiejskimi okazami zdążającymi we wszystkie strony: menedżerka pisząca coś zaciekle na swoim smartfonie, grupa zapyziałych studentów objuczonych ciężkimi plecakami, dwóch Hindusów wyładowujących skrzynki z warzywami, turyści ciągnący do Muzeum Figur Woskowych Madame Tussauds i nieprzebrane tłumy wchodzące i wychodzące z metra. Odniosłam wrażenie, że byłam jedyną osobą, która rzeczywiście zwracała uwagę na to, co dzieje się na tej ulicy, w tej właśnie chwili, tu i teraz. Sybilla miała rację. Chociaż mogła sobie może darować „praktyczną” demonstrację. Wówczas utkwiłam wzrok w jedynej postaci, która również trwała w bezruchu pośród tej szaleńczej gonitwy. Był to wysoki i szczupły mężczyzna ubrany na staroświecką modłę, z krótką peleryną okrywającą plecy, czapką z podwójnym daszkiem i fajką w ręce. Jak ja zdawał się bacznie wszystko obserwować, przejawiając wielkie zainteresowanie najdrobniejszymi szczegółami. To Sherlock Holmes. Nigdy wcześniej nie zwróciłam uwagi na tę figurę z brązu ani nie wpadłam na to, że stacja Baker Street była blisko miejsca, w którym słynny bohater Conan Doyle’a miał swój gabinet. W wieku dziesięciu czy dwunastu lat przeczytałam kilka opowiadań o Holmesie, ale ten jakże istotny szczegół mi umknął. Lecz teraz, zastygli oboje pośród tego miejskiego tumultu, zdawać by się mogło, że Sherlock Holmes miał mi coś do powiedzenia, może chciał się ze mną podzielić jakąś wskazówką względem zbitego z tropu tłumu. Przypomniałam sobie jak przez mgłę, że w Londynie znajdowało się swego rodzaju muzeum poświęcone
Sherlockowi Holmesowi. Płacąc za kanapkę, spytałam faceta przy kasie, czy przypadkiem jest to gdzieś w okolicy. – Of course! – zawołał z entuzjazmem, odwracając się w stronę ulicy. – Przecież to najsłynniejszy adres na świecie: 221b Baker Street! Tu obok, za rogiem. To autentyczny dom Sherlocka Holmesa. Nigdy tam pani nie była? W takim razie gorąco polecam, to bardzo ciekawe miejsce. Faktycznie, Sherlock Holmes Museum znalazłam tuż za rogiem. Żeby było śmieszniej, numer 221b znajdował się naprzeciwko biura rzeczy znalezionych, z którego przed chwilą wyszłam, co nie świadczyło najlepiej o mojej spostrzegawczości i znaczyło, że powinnam się od Holmesa sporo nauczyć. Niezwykły wydał mi się zbieg okoliczności, że biuro rzeczy znalezionych mieściło się vis-à-vis biura najsłynniejszego detektywa świata, i moje podejrzenie padło na powszechnie znane brytyjskie poczucie humoru. Na ceglanej ścianie budynku, nad zielonymi drzwiami zdobnymi w dwie staromodne lampy oraz nad wielkim, dzielonym drewnianym oknem, ujrzałam okrągłą niebieską tabliczkę, jakich pełno w Londynie, z tych, które informują o takim czy innym sławnym historycznym mieszkańcu tego miasta. Tutaj napis głosił: 221B, SHERLOCK HOLMES, CONSULTING DETECTIVE, 1881–1901. Doznałam dziwnego uczucia na myśl, że w istocie nie chodzi tu o postać historyczną, lecz literacką. „Autentyczny dom Sherlocka Holmesa”, czyż nie tak zareklamował mi to miejsce facet od sandwicza? To moje zdziwienie rosło w miarę zwiedzania poszczególnych salek niewielkiego muzeum, które reklamowano jako dokładnie odtworzony „autentyczny” dom Holmesa. Zwiedzających było stosunkowo mało i korpulentny jegomość w meloniku, który przedstawił się jako Watson, polecił mojej uwadze pedantyczność, z jaką odwzorowano najbardziej błahe detale, włącznie z siedemnastoma stopniami schodów łączących parter z pierwszym piętrem. W gabinecie detektywa, na krześle stojącym przy kominku, spoczywały jego skrzypce, jakby dosłownie przed chwilą odłożył je tam sam Holmes, po czym wybiegł w poszukiwaniu swego śmiertelnego wroga, którego nazwiska nie omieszkał mi przypomnieć „Watson”: profesora Moriarty’ego. Na ścianie wisiała kolekcja fajek, a w jednej z oszklonych szafek, pomiędzy różnymi preparatami, tłoczyły się fiolki z opium i kokainą. Całe pomieszczenie wypełniały pamiątki związane z jego najsłynniejszymi zagadkami kryminalnymi, począwszy od rewolweru ukrytego w książce, a na kawałku ściany z plamą krwi, na której widniał odcisk linii papilarnych, skończywszy. Ale wszystko to rzecz jasna było fałszywe: skrzypce, fajki i oczywiście sztylety z etykietami informującymi o tym, jaką to rzekomo ofiarę pozbawiły życia. Były to fałszywe tropy, mające na celu doprowadzenie w pamięci do spotkania z fałszywym detektywem. Fikcja, która stała się rzeczywistością, czy rzeczywistość
stworzona sztucznie na podstawie fikcyjnych materiałów. Jedyne, co w całej tej symulacji odpowiadało prawdzie, to adres, 221b Baker Street, miejsce, w którym nigdy nie mieszkał żaden detektyw, ale które co roku odwiedzały tysiące ludzi z całego świata, aby móc się pochwalić, że widziały „autentyczny” dom Holmesa, skrzypce i fajki. Znów pomyślałam o Sybilli i jej słowach o ludzkich istotach w fikcyjnym świecie, wymyślających bajki o własnej egzystencji i żyjących w fikcji, z pominięciem tego, co najbardziej elementarne, drogi Watsonie, tego, co dzieje się dokładnie w tej chwili. Tak, było w tym coś absurdalnego. A jednak ja również zjawiłam się tutaj i nie z innej przyczyny, jak właśnie idąc za własnym nosem, przystanęłam i wydostałam się na moment z nieprzerwanego potoku ludzi, taksówek, myśli. Czegoś szukałam, czegoś, co można było odnaleźć nie tylko w realnym życiu, ale również w fikcji. Może tym właśnie argumentem należało odpowiedzieć Sybilli. Fikcja, wyobrażenia, kłamstwa są w życiu ludzi na porządku dziennym. Ale od czasu do czasu fikcja odgrywa również pozytywną rolę. Kim byłaby Sara León bez literackiej fikcji? Całe dzieciństwo spędziłam wśród książek. Dosłownie. Jeszcze w Anglii moi rodzice zapalili się do handlu używanymi książkami i zdezelowanym volkswagenem, furgonetką ochrzczoną imieniem Rosynant, objeżdżali latem hiszpańskie wybrzeże, od lat siedemdziesiątych gromadnie oblegane przez smażących się na plażach turystów, którym sprzedawali i od których kupowali paperbacks w najróżniejszych językach. Popularność, jaką cieszył się ten ich dziwaczny antykwariat na kółkach, zawdzięczali nie tylko urokowi ojca i praktycznemu zmysłowi matki, lecz przede wszystkim pasji obojga do literatury. Pasji, którą zarazili mnie od maleńkości, czytając mi całymi godzinami powieści, może wówczas mało dla mnie zrozumiałe, lecz interpretowane przez ojca z takim uczuciem, że budziły moją fascynację. Na pierwszy ogień poszły Alicja w Krainie Czarów, Wyspa skarbów, Niekończąca się historia i Dwadzieścia tysięcy mil podmorskiej żeglugi, ale już w wieku lat dziesięciu byłam zapaloną czytelniczką Don Kichota, Anny Kareniny, Dziwnych losów Jane Eyre. Kiedy w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym pierwszym roku rodzice otworzyli Babel, pierwszą księgarnię międzynarodową w Madrycie, spędzałam tam popołudnia, odrabiając lekcje w otoczeniu najlepszej literatury w języku hiszpańskim, angielskim, włoskim, portugalskim i niemieckim. Pożerałam książki z niezwykłą łapczywością, dochodząc z czasem do stu powieści w ciągu jednego roku. Dlatego wiedziałam, że w książkach ukryte są wielkie i małe lekcje, pomagające nam się odnaleźć i nadać życiu sens. Pośród kłamstw sączyły się również krople prawdy. W istocie rzeczy, zwiedziwszy dom domniemanego Holmesa i przypomniawszy sobie niektóre detale jego najsłynniejszych przygód – Studium w szkarłacie, Znak czterech, Pies Baskerville’ów – uświadomiłam sobie, że łebski
detektyw kładł zawsze nacisk na to samo co Sybilla, czyli na obserwację. Pewien cytat ze Skandalu w Czechach wiszący na ścianie w ramkach mówił wszystko: „Patrzysz i nie obserwujesz. Różnica jest wyraźna”. Przysiadłam na krześle przy nienależącym nigdy do Sherlocka Holmesa biurku, choć bez wątpienia sprawiającym takie wrażenie. Na stole stała gablota mająca chronić domniemane relikwie, na przykład lupę niebędącą nigdy własnością żadnego detektywa, za to wyposażoną w przepiękną rękojeść z kości słoniowej. Skąd wzięły się te wszystkie przedmioty, całe to wyposażenie? Wyszperano je na pchlim targu? Czy kupiono od sąsiadów z Lost Property, po drugiej strony ulicy? Co na to wszystko powiedziałby Sherlock Holmes? Prawdopodobnie to samo: „Patrzysz i nie obserwujesz”. I tym sposobem dotknęłam tematu, który – świadomie lub nie – zawiódł mnie tamtego fatalnego dnia do krainy badania tajemnic i świętego patrona wszystkich detektywów. Co powiedziałby Sherlock Holmes o enigmie skórzanej kurtki? Najpierw, panie Holmesie, pojawia się w moim domu nie wiadomo skąd. I wkrótce znika bez śladu. Co można z tego wydedukować? Że Joaquín mnie oszukuje? Czy że jestem paranoiczką i rzeczywiście powinnam udać się do psychologa? Zabębniłam palcami w szkło gabloty. Bez wątpienia historia z kurtką była mało przekonującym dowodem. W gruncie rzeczy bardziej niż dowodem była tropem, w dodatku tropem, który zdematerializował się na zawsze. Niezbyt obiecujący początek dochodzenia. A może tak? Przecież Holmesa, jak mnie pouczył przewodnik Watson, interesowały jedynie wybitnie skomplikowane przypadki. Potrzebował zagadek w najlepszym gatunku, zdolnych wystawić na próbę jego potencjał dedukcyjny, inaczej nudził się śmiertelnie lub zmuszony był sięgać do narkotyków, aby płomieniem emocji rozświetlić swoje życie. Pojawiająca się i jak zjawa znikająca kurtka mogłaby rozniecić ciekawość detektywa, przynajmniej na tyle, by zapalił fajkę i pochylił się nad sprawą. W gablocie znajdował się fałszywy dziennik Holmesa, manuskrypt należący prawdopodobnie do samego Conan Doyle’a. Przeczytawszy stronicę, na której był otwarty, moją uwagę przykuło zdanie: „Wielkim błędem jest teoretyzować, zanim zdobędzie się precyzyjne dane”. Precyzyjne dane. Wtem wszystko zobaczyłam niesłychanie wyraźnie. Poderwałam się z krzesła. Chwyciłam torbę z komputerem. Sybilla powiedziała to samo. Ja tu łamię sobie głowę, że może tak czy siak, czy może jeszcze inaczej, ale nie miałam najmniejszego dowodu, tylko podejrzenie oraz pojawiającą się i znikającą kurtkę. Wyszłam z muzeum fałszywego domu fałszywego Holmesa. Skupianie się na utraconym tropie było zajęciem jałowym. Bezzwłocznie wzięłam azymut na metro. Tak postąpiłby detektyw z krwi i kości, jak każdy szanujący się dachowiec: dociekać, iść za tropem, szukać nowych, świeżych śladów, luźnych wątków, od których zawsze się roi w następstwie niecnego czynu, szczególnie wówczas, gdy łotr, jak w tym wypadku, jest
kompletnym amatorem. Przez te wszystkie lata Joaquín nie dał mi żadnego powodu, bym w niego zwątpiła, przez myśl nigdy mi nie przeszło szperać w jego rzeczach, w moim własnym domu. Ale sytuacja uległa zmianie. Bo zaistniało podejrzenie, że ten Joaquín, który nie pachniał już jak dawniej, był równie fałszywy jak muzeum Sherlocka Holmesa. I należało to sprawdzić, bez względu na konsekwencje i raz na zawsze, zanim wróci do domu i wyrzuci mnie z niego na zbity pysk bez żadnego uzasadnienia. Bo, jak głosił inny muzealny cytat ujęty w ramki, „najgorsza prawda jest lepsza od niepewności”. 1 Hiszp. leon – lew (przyp. tłum.).
7 INNY JOAQUÍN Wpadłam do domu biegiem, roztrzęsiona, jak detektyw w spódnicy, posługujący się mało konwencjonalnymi metodami i dysponujący zaledwie kilkoma minutami, aby przetrząsnąć szuflady złoczyńcy, zanim ten go nakryje. Zamek w drzwiach wejściowych opierał się bardziej niż zwykle i przyszła mi do głowy absurdalna myśl, że Joaquín zdążył go już wymienić, że uprzedził moje myśli i wyśle mi moje rzeczy pod wskazany adres. Ale nie. Obróciłam klucz gwałtownym ruchem i uderzyłam ramieniem w drzwi i zdołałam wejść do środka. Wbiegłam na schody, zrzuciłam płaszcz i torbę na podeście i pomknęłam na górę, gdzie do sypialni tulił się pokoik spełniający funkcję pokoju gościnnego. Nie wiedziałam, czego szukam, ale jeśli miałam coś znaleźć, to jedynie tam, pomiędzy papierami, rachunkami, listami, w szufladach albo w komputerze. Od tego przynajmniej zacząłby Holmes. Przyznam, że moją pierwszą myślą było wejść na jego konto mejlowe. Nie znam hasła, pomyślałam, ale na pewno uda mi się je odgadnąć. Usiadłam na obrotowym fotelu i włączyłam peceta, po czym zaczęłam się lekko obracać to w jedną, to w drugą stronę, czekając, aż system się załaduje. Ale w czasie tego oczekiwania odezwały się we mnie skrupuły. Czy ja na głowę upadłam? Jak mogłabym myszkować w czyjejś poczcie? Przecież w ten sposób pogwałciłabym jego intymną przestrzeń. Poza tym, to chyba jest karalne? Za coś takiego mogłabym chyba wylądować za kratkami w kraju, w którym tak obsesyjnie strzeże się prywatności. Nie sądziłam, aby Joaquín był zdolny mnie zadenuncjować. Ale Joaquín nie uwierzyłby też, że mogłabym szperać w jego poczcie elektronicznej. Komputer szumiał delikatnie, czekając na nowe polecenia. Tapetę pulpitu stanowiło zdjęcie z podróży do Włoch, widok z naszego hoteliku w Wenecji. Całkiem możliwe, że to ostatnie miejsce, w którym kochaliśmy się naprawdę. Nie, nie mogłam zdradzić Joaquína w taki sposób, bez względu na targające mną podejrzenia. Wstałam z krzesła i podeszłam do regału, na którym oboje trzymaliśmy nasze papiery: moje rzucone byle jak, jego posegregowane w opisanych starannie teczkach i segregatorach. Wyciągnęłam pudło z najświeższymi rachunkami, może dlatego, że było otwarte i pod ręką, i mały rzut oka wydał się czynem dopuszczalnym. Z tego samego powodu pociągnęłam za krawędź papieru, który wystawał spośród innych, wrześniowy wyciąg bankowy z NatWest. Nic podejrzanego: pensja z British Aerotech Ltd., rachunek za komórkę, rachunki za
gaz, prąd, zakupy w Sainsbury’s, Waterstones, rachunek ze sklepu Campera przy Oxford Street, rachunek z jakiejś restauracji oraz wydatki z podróży służbowej na europejskie targi przemysłu lotniczego w Paryżu. Już wkładałam kartkę do zielonego segregatora, kiedy nagle coś zaświtało mi w głowie. Dlaczego płacił za pociąg i hotel w Paryżu, skoro pojechał służbowo? Zerknęłam na świstek raz jeszcze. Eurostar Tickets £ 156.00 Hotel Les Falaises £ 360.00 Crêperie Lann Bihoue £ 43.20 … Trochę to dziwne, swoją drogą. Może pokrył koszty z własnej kieszeni, a później dostał zwrot. Może, ale przejrzałam wyciągi bankowe z ostatnich miesięcy i nie znalazłam niczego, co wskazywałoby, że firma zwróciła mu kwotę odpowiadającą poniesionym wydatkom. Może sprawa wciąż jest w toku, księgowość to nie piekarnia. A jednak było w tym coś, co mnie irytowało. Ta fascynacja Joaquína Francją, której ni w ząb nie potrafiłam zrozumieć. Ten rzekomy intelektualny rys Francuzów, który on darzył podziwem, co dla mnie było zwyczajnie pretensjonalne i irytujące, może dlatego, że przypominało mi właśnie jego w najgorszym wydaniu. Ta presja, którą zwykł na mnie wywierać, żeby postawić na swoim i wyjechać na wakacje do Francji, zwiedzać châteaux i przesiadywać godzinami w urokliwych knajpkach. Nie wiem, co zrobiłby Sherlock Holmes w dziewiętnastym wieku, ale ja wpisałam w wyszukiwarkę nazwę hotelu, która widniała na rachunku: Les Falaises. Natychmiast wyskoczyła strona z wieloma linkami odsyłającymi do hotelu i biur turystycznych online, gdzie można było dokonać rezerwacji. Ale hotel nie znajdował się w Paryżu. Znajdował się w Normandii, w miejscowości Étretat. Na zdjęciach tego maleńkiego nadmorskiego miasteczka widać było potężne białe klify i skaliste kolumny wyłaniające się z morza niczym kości kolosa, łączące się niekiedy ze ścianami lądu za pomocą gigantycznych łuków i mostów. Przez dłuższą chwilę usiłowałam znaleźć inny hotel Les Falaises w Paryżu, ale bezskutecznie, chociaż namierzyłam jeden na wybrzeżu, w Deauville oraz w innych rejonach Francji, gdzie występują klify lub kaniony, ponieważ słowo falaise oznacza, co podpowiedział mi internetowy tłumacz, „urwisko” lub „klif”. Wpisawszy w wyszukiwarce „Crêperie Lann Bihoue” i znalazłszy restaurację o tej nazwie w Étretat, nie miałam już żadnych wątpliwości. Joaquín nie pojechał do Paryża. Był w Étretat, w Normandii. Przeczytałam
opisy tego miejsca w Wikipedii, na stronach poświęconych podróżom, na oficjalnej stronie Normandie Tourisme. Szybko przekonałam się, że w tej miejscowości można by z powodzeniem zorganizować zawody ekstremalnych skoków do wody, ale na pewno nie targi przemysłu lotniczego. Był to zaciszny zakątek, enklawa, w której niegdyś szukał schronienia Claude Monet, aby niestrudzenie malować swoje wspaniałe pejzaże. Magiczne miejsce, do którego zachody słońca przyciągają wciąż nowe pokolenia zakochanych, łączących się w najdawniejszym, najintymniejszym i najbardziej ekstatycznym z ludzkich rytuałów. Okłamał mnie, pomyślałam z trwogą. Okłamał mnie. Zdanie to dudniło w mojej głowie jak młot pneumatyczny, przeradzając się w dziki ryk morza uderzającego nieprzejednanie w gigantyczne, lecz puste klify, straszliwe, ale kruche kłamstwa, za którymi kryją się zakochani, szukający romantycznej ucieczki od swojej codzienności. Uniosłam się z fotela z segregatorem w ręku, na środku małego pokoiku, na piętrze domu znajdującego się według internetowej mapy trzysta czterdzieści pięć kilometrów od Étretat, która to odległość wypełniała się dla mnie nienawiścią i bólem, wściekłością i wstydem, ogniem pożerającym pola i rozjuszoną wodą chłoszczącą bezlitośnie urwisty brzeg, malowniczymi miasteczkami, urokliwymi hotelikami, sklepikami pełnymi souvenirs, crêperies i patisseries oraz sekretnymi kochankami śmiejącymi się do siebie i przekonanymi, że są bardzo chytrzy. Musiałam, zdaje się, wyrżnąć segregatorem w sufit albo w ścianę, bo pokój zapełnił się białymi papierami, które opadały, łagodnie kołysząc się w powietrzu, wirując wokół mnie jak odpryski wątłego klifu kłamstw rozsypującego się pod uderzeniem pierwszej fali – wyciągi bankowe, francuskie rachunki, wykorzystane książeczki czekowe, nierozszyfrowane liczby, niepokojące, ale stosownie zaklasyfikowane kwity, kłamstwa, kłamstwa i jeszcze raz kłamstwa. Musiałam pewnie okropnie krzyczeć, bo bolało mnie gardło, kiedy spadałam w niezgłębioną otchłań mego życia, które kruszyło się i rozpadało na kawałki, zasypywana gradem odłamków skalnych, bezsilna wobec siły ciężkości ciągnącej mnie ku prawdzie. Okłamał mnie, pomyślałam. Okłamał mnie. Nie wiem, ile czasu przeleżałam na podłodze, patrząc pustym wzrokiem w przeszłość, przypominając sobie rozmowy z Joaquínem, kiedy dzwonił z „Paryża”, a każde słowo bolało teraz jak ostry odprysk białego kamienia wbijającego się w moje serce. – Targi jak targi, cały dzień na stojąco, nogi człowiekowi włażą w tyłek, co tu opowiadać… Hotel? Ujdzie w tłoku. Minimalistyczny design, wygodny, ale zimny, z tymi kwadratowymi łazienkami, których nie cierpię… Przywieźć ci coś? Może pain au chocolat? Myślę, że do jutra wytrzymają w stanie nadającym się do spożycia… No dobra, padam na twarz, pogadamy jutro, dobrze?... Of course, ja też cię kocham.
Kiedy się w końcu podźwignęłam, śmiertelnie zraniona i przerażona, jak ocalała z tsunami, postanowiłam dowiedzieć się całej prawdy, bez względu na wszystko. Usiadłam przed komputerem, otworzyłam stronę poczty elektronicznej Joaquína i wpisałam hasło, którego używał od niepamiętnych czasów, pierwsze osiem cyfr liczby Pi: 31415926. Nacisnęłam enter i już byłam w środku. Joaquín wiedział, że nigdy nie weszłabym na jego konto, i przypuszczam, że dlatego właśnie nie przyszło mu do głowy zmienić hasła. Ale teraz wszystko odwróciło się o sto osiemdziesiąt stopni. On nie był już tamtym Joaquínem, a ja przestałam być tamtą Sarą. I tak dowiedziałam się o jego drugim życiu. Takim sposobem rozpadł się do końca mój świat. Ujrzałam ogromne archiwum zawierające wiadomości otrzymane, wysłane, pogrupowane w folderach, z załącznikami lub bez. Wiele mejli z pracy dotyczących spraw administracyjnych, sporo od przyjaciół i współpracowników, kilkanaście moich i nieunikniona dawka spamu. Moją uwagę przykuł jeden, konsekwentnie powtarzający się nadawca, którego nie kojarzyłam, ale nazwa od pierwszego wejrzenia wydała mi się antypatyczna: galacticgirl21. Wystarczyło rzucić okiem na jeden lakoniczny mejl, aby potwierdziły się moje podejrzenia. Obejmując się ramionami, wbijając paznokcie we własne ciało, przeczytałam:
Re: Told her! Great news!!!! I can’t believe it!!!!!!! Love you to bits & miss you more than ever. 1001 galactic kisses GG Czyli że „galaktyczna dziewczyna” skakała z radości, gdy przekazał jej nowinę, kochała go bardzo i tęskniła jak nigdy dotąd. I posyłała mu tysiąc jeden „galaktycznych całusów” i całą furę wykrzykników. Do głowy by mi nie przyszło, że moją pierwszą reakcją na ostateczny dowód zdrady będzie zażenowanie. Ale to właśnie poczułam. Galactic girl? Galactic kisses? Ile lat miała ta podfruwajka? Taki marny gust miał Joaquín? Jak w takim razie świadczyło to o mnie? Czytałam dalej, gdy pytania cisnęły mi się hurmem do głowy, a serce waliło jak oszalałe. Ten mejl był odpowiedzią na poprzedni, wysłany przez Joaquína wczoraj, dwanaście minut po północy, prawdopodobnie po sesji gier komputerowych, a temat oznajmiał radośnie Told her! (Powiedziałem
jej!). Informował ją radośnie o swoim bohaterskim wyczynie, co w tłumaczeniu brzmiało tak: Najdroższa GG: Obiecałem Ci, że odejdę od Sary, i dzisiaj w nocy dotrzymałem słowa. Musimy jeszcze dogadać szczegóły, ale zrobiłem już ostateczny krok. Możesz chłodzić szampana! Kocham Cię do szaleństwa i z niecierpliwością wyczekuję dnia, kiedy wreszcie zaczniemy nasze nowe, wspólne życie. GALACTIC BOY
Przeczytałam te wynurzenia kilka razy, żeby w pełni pojąć to, co widziały moje oczy: sens słów, bijący z nich entuzjazm zakochanego młodzieńca, nadawca (galactic boy!), adresatka… Upewniłam się nawet, że to faktycznie skrzynka poczty elektronicznej Joaquína, jakbym przed chwilą nie sforsowała komputera jego własnym hasłem dostępu. Przeczytałam raz jeszcze zdania, słowa, litery, czarne piksele na białym tle, bez jednego mrugnięcia, aż zaczęły mnie szczypać oczy. Nie byłam w stanie pogodzić się z tym odkryciem i rzuciłam się na inną wiadomość od galacticgirl21, potem na kolejną, i jeszcze jedną, i na wszystkie, jakie się napatoczyły. Jednak wcześniejsze mejle były jedynie rutynową wymianą błahostek w rodzaju: „Zobaczymy się w pubie?”, „O której?”, „O siódmej”. Któregoś dnia wysłała mu link zwiastuna filmu fantastycznonaukowego, który miał mieć premierę latem. Jedynym soczystym detalem było to, że prawdopodobnie pracowali w tym samym biurze, bo czasem napomykali o swoim szefie: „Widziałem, że Rowan zatrzymał się przy Twoim biurku. Czego jęczał?”, „Nic, jak to on, podrzucił mi ekstra fuchę”. Najstarsze mejle od niej pochodziły sprzed dwóch tygodni. Byłam coraz bardziej zdesperowana. Chciałam wiedzieć wszystko. Kim ona jest? Znam ją? Jak długo to trwa? A zwłaszcza: od kiedy mnie oszukuje? Wówczas wpadłam na pomysł, żeby wpisać nazwę galacticgirl21 do wyszukiwarki poczty. Bingo!
1883 messages found
I natychmiast otrzymałam odpowiedź, bowiem pierwsze wiadomości były sprzed dwóch lat. Tysiąc osiemset mejli! Ogrom, nawet jak na te dwadzieścia trzy miesiące znajomości. Można to było zinterpretować jedynie jako sekretną komunikację pary skazanej na potajemne spotkania, zmuszonej do wykorzystania każdej sposobności, której nie wystarczały te skradzione chwile, aby powiedzieć sobie to wszystko, co musiała sobie powiedzieć. Joaquín zachował komplet wiadomości i ukrył je, dając wyraz swojej niepospolitej przezorności, w folderze o nazwie „admin”. W tej samej chwili w oknie pojawiła się ciemna sylwetka Sybilli, otulona skąpym światłem szarego zmierzchu. Zignorowałam ją. Z zawrotami głowy i przerażeniem samobójcy rzucającego się w przepaść kamiennego klifu zabrałam się do czytania wiadomości, zaczynając od najstarszych. Natychmiast poczułam przeszywające mnie ostre szpikulce skał sterczących z morskiego dna. Pierwsze były najbardziej jednoznaczne. Szybki flirt, czytelne aluzje, prowokacje: – Całus w kserokopiarni o 17.42? – Co ja zrobię z jednym? Potrzebuję co najmniej dwadzieścia kopii. – Grzeję w takim razie maszynę. – Moja rozpalona jest do czerwoności. – Mmm… to lubię! We mnie się gotowało, kiedy czytałam kronikę pierwszych zdrad. Wszystko było tak typowe, tak banalne, tak przewidywalne. Czterdziestolatek z młodą dziewczyną z biura. Gierki słowne. Przelotne sekretne spotkania. – Ej, latin lover, kiedy powtórzymy wczorajsze figle? – Dasz mi trochę odsapnąć, zregenerować siły? – Podobno latin lover zawsze jest w pełnej gotowości, żeby usatysfakcjonować kobietę… – Strach się Ciebie bać. – Nie odpowiedziałeś na pytanie… – Jutro pogadamy. – Jutro? Nie, nie, nic z tego, dzisiaj ta Twoja ciućma będzie musiała obejść się smakiem.
Po raz pierwszy w swoich mejlach zrobili wycieczkę pod moim adresem i bardziej niż kiedykolwiek pragnęłam dowiedzieć się, kim była ta galacticgirl21, opatrzyć ją twarzą i przynajmniej w ten sposób wyobrazić sobie realną osobę, której wydrapuję oczy. Nie mogłam uwierzyć, że kiedy wybraliśmy się w podróż do Włoch, którą tak bardzo idealizowałam i do której wciąż wracałam z nostalgią, byli już ze sobą kilka miesięcy. Najbardziej zabolało mnie, kiedy w jednym z mejli natrafiłam na zdjęcie, niemal identyczne z tym, które nabożnie oprawiliśmy w ramki i wyeksponowaliśmy na komodzie: zdjęcie z Werony, przy grobie Julii. Na tym był sam Joaquín. Uśmiechnięty. Zakochany. W niej. Jakby mnie wymazał już ze swojego życia i potrzebował tylko do tego, abym mu pstryknęła fotkę dla kochanki. Zawładnęło mną dzikie pragnienie, aby wpaść do sypialni i rozerwać na strzępy naszą wspólną fotografię. Opanowałam się z najwyższym trudem, usiłując przeczytać jak najwięcej wiadomości czy raczej przerzucić w błyskawicznym tempie, bo było ich zbyt wiele i wiedziałam, że nie zdążę wszystkiego ogarnąć przed powrotem Joaquína. Tymczasem Sybilla pacnęła łapą w szybę, żeby zwrócić na siebie moją uwagę, pomiaukując przy tym łagodnie. Zrobiłam wszystko, co w mojej mocy, żeby ją zignorować. Po kilku miesiącach ton wiadomości uległ zmianie. Stały się bardziej stonowane i refleksyjne i można było w nich dostrzec zainteresowanie wykraczające poza przelotną przygodę: – I nie chcesz założyć rodziny? Dlaczego nie postaraliście się z Sarą o dzieci? – Chciałbym. To jedyna nieśmiertelność, do jakiej aspiruję. Rozmawialiśmy o tym z Sarą i niby byliśmy zdecydowani, ale ona odkładała to przez tyle czasu, wykręcała się swoją pracą, że z kolei mnie się odechciało! I nie ma co się oszukiwać, dni mojego związku z Sarę są już policzone, jak możesz przekonać się na własnej skórze, he, he. Zapomniał dodać, że to ja go przekonałam, że warto mieć dzieci w tym świecie, który on uważał za „pusty”, „bezlitosny” i „dekadencki”. – Tęsknię za Tobą, Spanish man. Za bardzo. Zaczyna mnie to martwić. Czy to aby nie miłość? Może Ty mi to powiesz, w końcu czterdziestoletni facet ma spore doświadczenie w tych sprawach. – Jestem bardziej skołowany niż Ty. Przy Tobie czuję się jak piętnastoletni
szczeniak. Czego użyłaś, żeby mnie tak przyskrzynić? Zaawansowanych technologii miłości z obcych światów? GALACTIC BOY
Po raz pierwszy Joaquín podpisał się w ten sposób i bardzo się nim rozczarowałam – nawet znając finał całej historii – że tak daleko zabrnął w związek z tą małolatą, swoją drogą przecież to jeszcze dziecko, i nic mi nie powiedział, nawet wówczas, gdy zakochiwał się w niej po uszy. Ani wtedy, ani miesiąc później, ani dwa, ani sześć, ani osiemnaście. Nawet teraz usiłował ze mną zerwać, nic mi nie mówiąc – on i jego „umiłowanie prawdy”. Kotka dobijała się coraz uporczywiej. Jej miauczenie wyprowadzało mnie z równowagi. Ale ostatnio podwójne życie Joaquína zaczynało też irytować galaktyczną dziewczynę: – Kiedy jej w końcu powiesz? Obiecałeś, że po wakacjach, a mamy listopad. Męczy mnie to, Joaquín. W co ty grasz? – Zrobię to, kiedy tylko będę mógł, kotku, obiecuję. Teraz jest kiepski moment, uwierz mi. Siedzę po uszy w robocie i ona też, nie wspominając o remoncie w domu. Dokonuję cudów, żeby się z Tobą spotkać. Poza tym zbliża się piąta rocznica śmierci jej matki i bardzo to przeżywa. Nie jest mi łatwo, zrozum. Co za bezczelny typ, nie zawahał się nawet podeprzeć moją matką. Przeklęty! Do czego jeszcze się posunie? Do jakiego szamba gotowy jest wskoczyć ten szczur? Bo teraz wiedziałam już, że istotnie był zwykłym szczurem. Odpowiedź znalazłam w całej serii sążnistych wiadomości, które kochankowie wymienili między sobą w minione święta Bożego Narodzenia, podczas sprowokowanego przeze mnie, mojego ojca i śnieżycę kryzysu, o którym nie mieliśmy zielonego pojęcia. Pierwszy mejl został wysłany dwudziestego szóstego grudnia o jedenastej trzydzieści pięć. Wraz z ojcem próbowaliśmy wydostać się z chaosu panującego na Heathrow, jako że nasz lot do Hiszpanii, jak również wszystkie inne, został odwołany, i było oczywiste, że tego dnia nigdzie już nie polecimy. Dwudziestego czwartego grudnia Joaquín nie dostał wolnego, więc ojciec wybrał się do nas na Wigilię. Księgarnią w Madrycie zajął się na ten czas Álvaro. W drugi dzień świąt wracaliśmy do Hiszpanii, aby spędzić końcówkę roku w domu w Mirasierze, podczas gdy zapracowany Joaquín został na miejscu, żeby
nadrobić zaległości. Nie wiedzieliśmy tylko, że jego galaktyczna kochanka również dojeżdżała z walizkami do Londynu, aby pod moją nieobecność dotrzymać mu towarzystwa w naszym gniazdku. Ale dziewczyna nie wyściubiła nosa poza stację Paddington po tym, jak Joaquín ostrzegł ją, że nasz lot został odwołany i że próbuje nas urobić, byśmy zostali w jakimś hotelu blisko lotniska. Teraz rozumiem, dlaczego tak bardzo upierał się przy tym absurdalnym planie, odradzając mi nocowanie w moim własnym domu, o godzinę drogi od Heathrow. Że niby tak sugerowała linia lotnicza, że przecież to gratis, że tak będzie nam wygodniej, że po co mamy się tłuc w tę i we w tę. Pamiętam, że pokłóciłam się z nim i podejrzewając, że ma po dziurki w nosie mojego ojca, w którymś momencie rzuciłam nieelegancko, żeby się zamknął, że wracamy do domu i nie ma o czym gadać, koniec kropka. Wymiana mejli ruszyła z kopyta, kiedy dotarliśmy z ojcem do domu i nie mógł już rozmawiać przez telefon. Dziewczyna była rozhisteryzowana, czemu trudno się dziwić, zważywszy, że przez całe przedpołudnie wymarzła w pełnej przeciągów hali stacji Paddington, targana niepewnością, sfrustrowana i zrezygnowana na myśl o powrocie do pustego mieszkania. Ale oprócz tego przypadkowo sprowokowany kryzys nadwyrężył poważnie jej cierpliwość do niezdecydowanego kochanka: Joaquín, ja dłużej tego nie wytrzymam. Przysięgam, jeśli natychmiast jej o nas nie powiesz, między nami wszystko skończone. Nie wiem już, co mam o Tobie myśleć. Nie wiem, czy z nią sypiasz, czy kochasz ją, czy mnie. Wiem tylko tyle, że jesteśmy od dwóch lat razem i wciąż traktujesz mnie jak swoją kochankę, a ja mam już tego dość, DOŚĆ! Doprowadzisz w końcu do tego, że zjawię się przed Twoimi drzwiami i rozwiążemy na poczekaniu tę sytuację z udziałem wszystkich zainteresowanych. Zrobiło mi się jej szkoda. Traktował ją tak samo podle jak mnie. Szczur dosięgnął dna, kiedy napisał:
Kochanie moje: Uwierz mi, bardzo cierpię z powodu całej tej sytuacji. Wiem, że musisz przeżywać piekło. Ale proszę Cię, abyś we mnie nie wątpiła, bo na samą myśl o tym serce pęka mi z bólu. Wiesz przecież, co znaczy dla mnie umiłowanie prawdy. Nigdy Cię nie zdradzę. Obiecałem, że będę Ci wierny, i słowa dotrzymałem. Mieszkam z nią, ale moje ciało i dusza należą do Ciebie.
Najdroższa, moja mała Galactic Girl, zawładnęłaś moją duszą i obróciłaś w proch moje dotychczasowe życie. Z Twojego powodu żyję w chaosie. Przyznaję, że do tej pory nie potrafiłem załatwić tej sprawy, ale stanie się to niebawem, zaufaj mi. Teraz wiem, że potrafię żyć tylko u Twego boku, i odliczam godziny dzielące mnie od chwili, w której ten sen wreszcie stanie się jawą. JOAQUÍN
Pewnie, że się ze mną nie kochał. Obiecał jej przecież wierność i wywiązał się z obietnicy w stu procentach. „Umiłowanie prawdy” nie pozwalało mu postąpić inaczej. Ten wyświechtany banał, ta okrutna ironia, ta bezlitosna hipokryzja definitywnie rozerwała na strzępy moje serce, napełniając ciało krwawą furią. Moje ręce szukały czegoś, co mogłyby zaatakować, podrapać, zetrzeć na miazgę, był to poryw ciała tak naglący i niecierpiący zwłoki jak odruch wymiotny. Gdyby w tym momencie Sybilla nie odciągnęła mojej uwagi nową serią uderzeń w szybę, roztrzaskałabym komputer na kawałki. A tak poprzestałam tylko na wyrwaniu kabla z gniazdka i momentalnym uciszeniu elektronicznej maszyny. Następnie szarpnęłam okno do góry, zbliżyłam się do kotki tak, że nosem dotykałam niemal jej pyszczka. – Odwal się ode mnie! Nie widzisz, że chcę być sama?! – ryknęłam dziko, a Sybilla miauknęła i zeskoczyła z parapetu, by zniknąć jak duch w ogrodzie. Zostałam sama i w samotności się rozpłakałam. Z wściekłości. Z trwogi. Z bólu, z niedowierzania, z upokorzenia. Z desperacji, jaką wyzwalało we mnie uczucie, że w tej chwili nie miałam przed sobą Joaquína i tej… siksy… kimkolwiek by była, aby udusić ich na miejscu. Czułam się jak ostatnia idiotka. Ostatnia idiotka! Że wierzyłam w Joaquína, w mężczyzn, w świat i jego obietnice, w książąt z bajek i w Trzech Króli. Vero miała rację. Jak ja się jej teraz przyznam? Co powiem ojcu? „Karmisz kruki, a one wydziobią ci oczy”, powiedziała mi matka, kiedy pierwszy raz wspomniałam jej o Joaquínie Cuervo2. Ona też nie potrafiła zrozumieć, co ja takiego w nim widziałam. Dla wszystkich było to oczywiste, oprócz mnie. Byłam samotna, bardzo samotna, i płakałam w samotności, niepocieszona, wylewałam łzy, obwieszczające straszliwą samotność, długą i nieodwołalną zimę, której mroźne wiatry już świszczały mi w uszach, zatykały dech w piersi i raniły skórę, niosąc ze sobą, bez ostrzeżenia, bezapelacyjnie i przedwcześnie śnieżną zamieć, unieważniającą wszystkie plany i pogrążającą cały świat w ciszy. 2 Hiszp. cuervo – kruk (przyp. tłum.).
8 STADO Obudziłam się w łóżku dla gości skostniała od mroźnego powietrza wpadającego z dworu przez otwarte okno, skulona wokół kłębka ciepłej sierści. – Nie martw się, kochanie – mruczała kotka łagodnie, jednostajnie. – To wszystko minie. Minie. Minie. Nie martw się… Przytuliłam się do niej mocno, a ona zanurzyła swoją głowę między moje piersi. – Sybillo – szepnęłam. – Słucham, skarbie. – Co ja teraz pocznę? – Na twoim miejscu zamknęłabym okno, bo trzęsiesz się jak osika. Wstałam z wielkim trudem i zamknęłam okno. Zapadła już noc, ale świecące cyferki budzika oznajmiały, że nie było jeszcze siódmej. Usiadłam ciężko na łóżku i zawinęłam się w puchową kołdrę. Sybilla usiadła mi na podołku. – Mam ochotę go ukatrupić – rzekłam do kotki. – Nie sądzę – odparła, przekrzywiając głowę. – Słowo honoru. Gdyby stanął teraz przede mną, udusiłabym go gołymi rękami. – Parę chwil temu myślałam, że ukatrupisz mnie. Przypomniałam sobie, jak na nią wrzasnęłam w oknie. – Wybacz. Ty nie jesteś niczemu winna. – To oczywiste, i wiem, że nie mnie chciałaś zabić. Ale Joaquína też nie. Ty chcesz zabić przeszłość, to, co uczynił ci Joaquín, to, co ty sama zrobiłaś albo czego nie zrobiłaś. Ale temu nie można już zaradzić. Właśnie to chciałam powiedzieć ci wcześniej, gdy zobaczyłam, że zaczynasz tracić głowę. Spojrzałam na komputer, martwy teraz i milczący grat, i przed oczami przewinęły mi się ponownie obrazy Étretat, Werony, Joaquína szukającego hotelu dla mnie i dla mojego ojca w Boże Narodzenie. Opadłam na ścianę, sposobiąc sobie poduszkę z puchowej kołdry. – Kłamie od dwóch lat, Sybillo. Od dwóch lat. Zdradza mnie z małolatą. Dlaczego mi o tym nie powiedział? Dlaczego? – Nie wiem, kochanie. Skłonność ludzi do kłamstwa jest zdumiewająca. Ale cóż, przynajmniej teraz już wiesz. – Tak – potwierdziłam posępnie. – Ciekawość zabiła kota. – Że jak? – miauknęła Sybilla, otwierając oczy i płaszcząc uszy. – Posłuchaj,
Saro. Odradzałabym ci spotkanie z Joaquínem, nie jesteś jeszcze na to gotowa. Nie sądzę, abyś była w stanie… pozbawić go życia, ale z pewnością możesz zachować się w sposób, z którego później nie będziesz dumna. Teraz musisz o siebie zadbać, czy raczej potrzebujesz kogoś, kto by o ciebie zadbał. Chodźmy stąd. Poszukaj sobie innego schronienia. Otocz się ludźmi, którzy cię kochają i w których masz oparcie. My, koty, kiedy coś nam doskwiera, uciekamy w samotność, ale ludzie są jak psy, potrzebują stada. To prawda. Raptem zabrakło mi mojego ojca, przyjaciółek, rodzinnego domu i kraju. Brutalnie odcięta od Joaquína tym uderzeniem topora prawdy rozpaczliwie potrzebowałam uścisków, bezpieczeństwa, miłości. Potrzebowałam tego już, natychmiast. I w tej samej chwili ten dom, który był moim domem, te ściany, to łóżko, wszystko wydało mi się obce. Jakby ktoś wpakował mnie do doskonałej repliki pokoju gościnnego mojego własnego domu, z wszystkimi meblami na swoim miejscu, równie przekonującego jak muzeum Sherlocka Holmesa przy 221b Baker Street, ale tak samo fałszywego. Wstrząsnął mną zimny dreszcz i uzmysłowiłam sobie, że nie wytrzymam tu ani minuty dłużej. Ale gdzie się podzieję? Było zbyt późno, aby myśleć o podróży do Madrytu. Z kim byłam na tyle blisko, do czyich drzwi mogłam teraz zapukać z walizką w ręku i tragedią w sercu? Ma się rozumieć, że z nikim z pracy. Większość naszych przyjaciół z Londynu to wspólni znajomi, głównie znajomi Joaquína, który w pierwszych latach naszego pobytu poznał mnóstwo ludzi na swoich rozlicznych kursach i zajęciach. Może Pip i Brian? Pip była puszystą krawcową i niedaleko stąd, w Notting Hill, miała sklep z ciuchami dla puszystych kobiet. Joaquín poznał Briana na kursie japońskiej kuchni, ale to ja zaprzyjaźniłam się z jego żoną, istotą wylewną i imponującą w każdym tego słowa znaczeniu. Łączyło nas zamiłowanie do literatury, ekologii, długich rozmów o życiu przy czajniczku z herbatą i cieście marchewkowym. Między Pip i Joaquínem zawsze iskrzyło, bowiem ona w dowolnej chwili mogła wskoczyć na temat czakr i homeopatii, podczas gdy Joaquín, z jego alergią na wszystko, co chociażby tylko leżało obok mistycyzmu, nie mógł tego znieść. Tak, wiedziałam, że Pip stanie po mojej stronie. Odnalazłam komórkę i zadzwoniłam do niej. – Hey, Sarah. Good to hear from you. How have you been, darling? – Cześć, Pip – powiedziałam po angielsku. – Możesz rozmawiać? – Jestem z Bernim, jest nastawiony pokojowo, bawi się właśnie swoimi figurkami. Mów, o co chodzi. – Nie… nie wiem, jak to powiedzieć. – Co się stało, dear? – Chodzi o Joaquína. Przed chwilą odkryłam – głos zaczął mi się łamać, a oczy wypełniły się łzami – że jest z inną… kobietą. – Oh my God. Oh my God. Biedactwo. Kiedy się o tym dowiedziałaś?
Jak…? – Przed chwilą. Jesteś pierwszą osobą, której o tym mówię. Nie wiem, co robić, Pip. Zaraz wróci Joaquín, nie chcę tu być. Nie mogę. Przepraszam, że cię… – Nie, nie, nie, nie, dear. Nie przejmuj się, zabieram cię do nas, ma się rozumieć. Bastard! Odpalam samochód i jadę po ciebie. Niczym się nie przejmuj. Spakuj walizkę na tydzień. Będę za dwadzieścia… za dziesięć minut. OK? Rozbeczałam się. – Thank you. Thank you, Pip. Nie wiesz, ile to dla mnie znaczy. – Daj spokój. Głowa do góry, pakuj manatki, ja już wyjeżdżam. Rozłączyłam się, otarłam łzy rękawem bluzki i wzięłam się do roboty. Z szafy w korytarzu wyciągnęłam dużą walizkę, położyłam ją na podłodze na środku sypialni i zaczęłam wrzucać do niej wszystko, co mi wpadło w ręce, bez ładu i składu: dwie pary spodni, naręcze koszulek, dwie bluzki, garść bielizny i drugą garść skarpetek, granatowy golf, kosmetyczkę, ładowarkę do komórki. Zatrzasnęłam walizkę i ruszyłam w stronę schodów, kiedy kątem oka dostrzegłam porozrzucane papiery w pokoju gościnnym. Nie mogę tak tego zostawić, pomyślałam. Nie wiem, czy chcę, żeby Joaquín wiedział, że wiem, ale na razie lepiej nie zostawiać śladów. Pozbierałam wszystkie rachunki i papiery i schowałam je do zielonego segregatora. Włączyłam komputer, upewniłam się, że okno z pocztą jest zamknięte i ponownie wyłączyłam. Na dole zgarnęłam torbę z moim laptopem, płaszcz, czapkę i wełniany szalik. Wyszłam przed dom i ujrzałam Pip w ogromnym białym palcie, jak gramoli się z samochodu i po chwili truchta w moją stronę tym swoim drobnym kroczkiem. – Oh darling, I’m so sorry! Wzięła mnie w swoje objęcia polarnej niedźwiedzicy, w których rozryczałam się znowu, tym razem na oczach sąsiadów. – Chodź, pojedziemy do mnie i postaramy się temu zaradzić. Daj mi walizkę. Kiedy wsiadałam do samochodu, siedzący w foteliku Bernie wręczył mi drewniany wóz strażacki. – Thanks, Bernie. – Uśmiechnęłam się do niego i pocałowałam malca w policzek. – Is the cat coming too? – spytał Bernie. – Kotek też jedzie z nami? Sybilla czekała na chodniku przy otwartych drzwiach auta. – Nie masz nic przeciwko? – spytałam Pip. – Przeciwko? – odparła, opinając pasami swoje obszerne ciało. – Uwielbiam koty! Podczas gdy Brian usypiał małego, a Sybilla zabrała się do ostrożnej eksploracji nowego środowiska, Pip zaserwowała mi szklankę wody z kilkoma
kroplami esencji kwiatowej Bacha, która jej zdaniem miała mnie rozluźnić i uspokoić. Potem odgrzała mi w mikrofalówce zupę z dyni i kawałek pieczonego kurczaka, którego jedli na kolację o zwykłej wyspiarskiej porze. Z paczką chusteczek higienicznych w ręce opowiedziałam jej o wydarzeniach ostatnich godzin, dziwiąc się na każdym kroku mojej własnej historii. Pip przytakiwała mi we wszystkim, głośno uderzając dłonią w stół i dając upust wzburzeniu, złorzecząc i przeklinając Joaquína wraz z jego bliską i dalszą rodziną. Natomiast biedny Brian, który dołączył do nas w międzyczasie, przysłuchiwał się tylko, chodząc nerwowo z kąta w kąt, szczerze zakłopotany zachowaniem faceta, który koniec końców był jego przyjacielem i którego nie miał odwagi bronić, ale również krytykować. – I co teraz zrobisz? Sprzedacie dom? Wrócisz do Hiszpanii? – spytała Pip, nakładając mi na talerz słuszny kawałek szarlotki. Uświadomiłam sobie, że do tej pory nie zastanawiałam się nad tymi kwestiami, które kłębiły się wokół mego krwawiącego serca niczym nowe, fantasmagoryczne cienie. – Nie wiem, Pip. Biorąc pod uwagę kryzys szalejący w Hiszpanii, trudno mi będzie wrócić. A najgorsze jest to, że dom należy do niego. Rodzinka zafunowała mu go w ramach inwestycji, gdy przeprowadziliśmy się tutaj. Kupiłam mieszkanie w Madrycie, ale teraz warte jest mniej niż kwota kredytu, który mi wisi nad głową, więc sprzedaż nie wchodzi w grę. W tej chwili panuje kompletny zastój na rynku. Boże mój, Pip, jestem zrujnowana. Co ja wynajmę za te grosze, które mi zostały! Przyjdzie mi się wyprowadzić z West Hampstead… Pip ścisnęła moją dłoń. – Spokojnie, po co martwić się na zapas? Zjedz trochę ciasta. – Nie mogę, Pip, mam ściśnięty żołądek. – Zaparzę ci herbaty, chcesz? – Może lepiej jakichś ziółek na odprężenie. Mogłabym zadzwonić od ciebie do Hiszpanii? – Oczywiście, Sarah, dzwoń, gdzie tylko chcesz, no problem. Może usiądziesz sobie w salonie, co? Chodź, położę parę poduszek na sofie, będzie ci wygodniej. Odsapnij chwilę, potrzebujesz odrobiny intymności. Gdybyś czegoś potrzebowała, bez żadnych krępacji, OK? Uścisnęła mnie i ucałowała po raz kolejny, po czym zostawiła samą z moim naparem. Zaczęłam od telefonu do Madrytu, ale odłożyłam słuchawkę, zanim wybrałam numer. Nie miałam pewności, czy moje nadwątlone siły pozwolą mi skonfrontować się ze zgryzotą ojca. A przede wszystkim z sytuacją, w której odebrałby mój brat i musiałabym rozmawiać z nim w tym opłakanym stanie. Na pierwszy ogień poszły zatem moje przyjaciółki. Najpierw złapałam Patri, potem Susanę, a na koniec Vero. Z każdą z nich spłakałam się jak nie wiem co i cierpiałam istne męki, opowiadając o ostatnich wypadkach. Ale powtórzywszy
całą historię kilka razy, przywykłam do wymawiania zdań takich jak „od dwóch lat jest z inną”, „odeszłam z domu” i „nie chcę go więcej widzieć”. Przyzwyczaiłam się również do dźwięku drobnych kawałeczków mojego serca, pobrzmiewających jak tłuczone szkło w echu moich słów. Vero obiecała, że coś wykombinuje z dziećmi i najszybciej, jak się da, skrzyknie pozostałą dwójkę przyjaciółek i przybędą mi na ratunek. – Niech się Joaquín przyszykuje na lądowanie Rysic. Lepiej, żeby nie pokazywał się w promieniu dziesięciu kilometrów, znaczy mil. Zdołała mnie nawet pośród tych potoków łez nieco rozśmieszyć, kiedy wymieniła niektóre z działań dywersyjnych wymierzonych przeciwko wspólnemu wrogowi o imieniu Joaquín, jakie podejmiemy, połączywszy nasze siły w Londynie. – Na dobry początek jego audi, teleskop i zestaw do robienia sushi przekażemy w darze jednemu ze sklepów second-hand w Londynie współpracujących z organizacjami pozarządowymi. Z tych nudziarskich dzieł historycznych i czasopism naukowych zrobimy ognisko, na którym nagotujemy wody na herbatę dla całego West Hampstead. Za pomocą szpadla, grabi i sekatora wykończymy xboxa, ten wielki telewizor i wychuchane modele samolocików. Dobra, daj mi się chwilę zastanowić, potem ci prześlę pełną listę. Byłam jej wdzięczna. Musiałam wiedzieć, że mogę na kogoś liczyć, a przede wszystkim, że potrafię się jeszcze śmiać. Chociaż po zakończeniu rozmowy na powrót osunęłam się w rozpacz. Kiedy w końcu zadzwoniłam do ojca, była dziesiąta trzydzieści w Anglii i wpół do dwunastej w Hiszpanii. Wciąż bałam się, że usłyszę głos mojego brata, ale chociaż byłam skonana, chciałam to już mieć za sobą, zanim położę się spać. Nigdy nie mogliśmy znaleźć z Álvarem wspólnego języka. Od dzieciństwa irytowało mnie, że jemu wolno było więcej, trochę dlatego, że młodszy, że chłopiec i przez to, że było z niego niezłe ziółko. I tak mu już zostało na całe życie – nieodpowiedzialny leń, w mgnieniu oka zaadaptował się do egzystencji rozpieszczonego gnojka z dobrze sytuowanej rodziny z Mirasierry, dzielnicy, w której rodzice kupili dom, kiedy ich książkowy interes rozkręcił się na całego. Często musiałam się nim opiekować i w miarę dorastania nasza relacja stawała się coraz bardziej konfliktowa, szczególnie kiedy jako trzynastoletni szczyl zaczął sprowadzać koleżków z osiedla, amatorów indyjskich konopi, którzy mieli wypisane na czole, że nie przeczytali w swoim życiu ani jednej książki i których interesowały wyłącznie piłka nożna, laski, motory i Bob Marley. Tolerowaliśmy się tylko podczas podróży z rodzicami, najpierw w hipisowskiej furgonetce księgarni, a potem w Rosynancie II, kamperze, który ją zastąpił w latach osiemdziesiątych.
Najgorsze było to, że Álvaro nigdy nie wydoroślał. Rzucił studia na wydziale zarządzania na trzecim roku, bo postanowił zostać reżyserem filmowym. Wówczas rodzice opłacili synkowi horrendalnie drogą szkołę w Nowym Jorku, a on wprawdzie ją skończył, ale oznajmił, że marzy mu się kariera disc jockeya na Ibizie. Jasna sprawa, że i ten pomysł spalił na panewce i przez kilka kolejnych lat całą swoją energię wpompowywał w życie od imprezy do imprezy i testowanie swoich narzeczonych kokainomanek na okoliczność, która z nich wytrzyma z nim dłużej. Rodzice o jego wyczynach mieli oczywiście mgliste pojęcie i wciąż wpatrzeni byli w synusia jak w obrazek. W końcu zawarłam z Álvarem coś w rodzaju cichego porozumienia, które pozwalało mi traktować go w cywilizowany sposób, kiedy musiałam się z nim spotkać, co – tak czy owak – nie zdarzało się często. Ale prawdziwą wrogością zapałałam do niego dopiero wówczas, gdy nasza matka zachorowała na raka płuc spowodowanego nałogowym paleniem papierosów. Ojciec rzucił palenie z dnia na dzień, aby wesprzeć ją w walce z uzależnieniem. Jednak mamie zerwanie z nałogiem przychodziło z wielkim trudem i znalazła sobie sprzymierzeńca we własnym synu, którego sama rozpuściła. Pewnego dnia poszłam do szpitala odwiedzić matkę i weszłam do jej sali akurat w chwili, gdy dopadł ją straszliwy, niekończący się atak kaszlu. Jej płuca usiłowały uwolnić się od trucizny, ale zdołały wydalić jedynie niewielkie ilości zaskorupiałego krwawego śluzu. Nie wierzyłam własnym oczom, patrząc na kłębiący się w sali dym i żarzący się na podłodze napoczęty papieros. Kiedy matka przyznała się, że to synalek kupił jej fajki, doprowadzona do ostateczności rzuciłam się na Álvara z pazurami. Chwyciłam go za koszulę na szpitalnym korytarzu i wywrzeszczałam wszystko, co tłumiłam w sobie przez lata. Rzeczy równie straszne, jak to, co chwilę wcześniej wyrzuciła z płuc matka. Musiało nas rozdzielać kilku pielęgniarzy. Na pogrzebie potraktowałam go jak powietrze i przez dwa lata nie zamieniliśmy ze sobą słowa. Teraz, gdy wprowadził się do ojca, nie mogłam go już unikać tak gładko, ale nasze sporadyczne rozmowy zawsze były napięte. Tej nocy w domu Pip czułam się wyjątkowo bezradna i nie miałam ochoty nadziać się na niego. Telefon wyemitował dwa przeciągłe sygnały i, jakżeby inaczej, odebrał mój kochany braciszek. – Słucham? – Cześć, Álvaro. – O, cześć siostra, właśnie chciałem z tobą pogadać. – Posłuchaj, Álvaro, nie mam czasu na twoje sarkastyczne uwagi, zerwałam z Joaquínem i ledwo żyję. Daj mi tatę. – O rany, siostrzyczko! No, to niezły pasztet. Co, puścił cię w trąbę?
– Ale z ciebie gnój. Tak, puścił, a teraz odwal się i daj mi tatę do telefonu. – Od początku wiedziałem, że nie jest taki ładny, jak go malują! Naukowiec za dychę. Zawsze ci to mówiłem, ale ty nie chciałaś mnie słuchać. W każdym razie tata ma teraz dość innych zmartwień, żebyś jeszcze ty gnębiła go swoimi hekatombami rodem z telenoweli. Mamy tutaj dramatyczną sytuację i będziesz musiała nam pomóc… – Jaką dramatyczną sytuację? Co się stało? – aż skurczyłam się ze strachu, że będę musiała wystraszyć się jeszcze bardziej. – Jesteśmy zrujnowani, siostrzyczko. – Jak to, zrujnowani?! – Wiesz, że księgarnia od dawna robiła bokami, ale chodzi o to, że… że nie powiedzieliśmy ci wszystkiego. – Co ty bredzisz, Álvaro? Daruj sobie te kretyńskie żarty. – Bardzo bym chciał, żeby to były tylko żarty. Trzy lata temu musieliśmy zastawić dom, żeby móc spłacić długi i remont. – Zastawić dom?! – To znaczy część. Nic ci nie powiedzieliśmy, żeby cię nie martwić. – Álvaro, chwileczkę. Jak… – Wszyscy mówili, że kryzys potrwa rok, góra dwa… Przejedliśmy wszystkie oszczędności i stwierdziliśmy, że pożyczka pozwoli nam przetrwać najgorszy okres i pomoże konkurować z wielkimi księgarniami. Zaniemówiłam. – Siostruniu? – Czyli że tego sportowego wozu nie kupiłeś za oszczędności taty. Gorzej, kupiłeś go za jego dom. Za nasz dom! A twoje podróże na Kubę i do Brazylii… – A co, może tylko ty masz prawo korzystać z życia, co? Skąd ja mogłem wiedzieć, że ten cały kryzys będzie trwał w nieskończoność. – Nienawidzę cię, Álvaro. Nienawidzę cię! Ale on już mnie nie słyszał. Rozmawiał właśnie z ojcem. Po chwili w słuchawce rozległ się jego słaby, zawstydzony, wypalony głos, głos starego człowieka. – Córeczko, Sareńko, kochanie… – Tato! Ojciec płakał z powodu księgarni, książek, samotności i śmierci kobiety swojego życia, z powodu zrujnowanego kraju, syna nieudacznika i egoisty, z powodu zatajenia przede mną planu, który doprowadził go do bankructwa, płakał, bo na domiar złego musiał prosić swoją córkę o pieniądze. I na koniec to ja jego musiałam pocieszyć, obiecałam, że znajdziemy jakieś wyjście, żeby się nie martwił, że Sareńka wszystkim się zajmie. I nie mogłam mu powiedzieć, co się zdarzyło w moim życiu. Jeszcze nie. Nie teraz.
Życzyłyśmy sobie dobrej nocy z Pip, która wyszła z sypialni, żeby uściskać mnie raz jeszcze przed snem. Znów pociekły mi łzy, jak z otwartego kranu. Nie wiem, skąd miałam tyle łez. – Oh dear, oh dear. That’s right. Let it all out. Po co mówić, że wszystko zamotało się jeszcze bardziej? Już i tak narobiłam jej dość kłopotu jak na jedną noc. Na więcej nie miałam sił.
9 CHWILA PRAWDY Pomimo wyczerpania nie zmrużyłam oka prawie całą noc, noc żywych koszmarów. Płonęłam z wściekłości, nienawiści i upokorzenia, by chwilę potem dygotać jak w gorączce od mrożącej krew w żyłach perspektywy samotności, niepewności finansowej, gorzkiej starości. Sybilla dotrzymywała mi towarzystwa w tym nocnym czuwaniu, w nogach łóżka, niczym cierpliwa i troskliwa pielęgniarka, która od czasu do czasu przychodzi, aby dodać pacjentowi otuchy. Ale i ona przenikała do tych mrocznych imaginacji. Śniły mi się bójki rozwścieczonych, wygiętych w łuk kotów, syczących na siebie i haratających się ostrymi jak brzytwa pazurami, gotowymi wypruć sobie flaki. Na marginesie tych koszmarów przez całą noc dojrzewało we mnie pragnienie pilnego spotkania się z Joaquínem, zmuszenia go do wyznania swojego plugawego postępku, patrzenia, jak pełza po ziemi niczym nędzny robak i błaga mnie po tysiąckroć o wybaczenie jego podłej zdrady. Bowiem ta kreatura zamierzała się wymigać bez przyznania się do winy. Pragnął rozstania, ponieważ nie układało się między nami, a potem, no patrzcie, co za traf, poznałem inną kobietę, może moglibyśmy się spotkać któregoś dnia, zapoznałybyście się i w ogóle polubiły. Ale nie pójdzie mu tak łatwo, jak sobie wyobraża, o nie. Nie uda mu się wykręcić sianem, wyjść z tego czysty jak kryształ. Ani w moich oczach, ani w oczach swoich kumpli. Kiedy tamtej czarnej soboty o siódmej rano usiadłam na łóżku z głową jak balon i na stoliku nocnym zobaczyłam opakowanie tabletek antydepresyjnych, chwyciłam je i cisnęłam w kąt pokoju z myślą: Nie chcę czuć się lepiej. Chcę być wściekła. O wpół do ósmej wysłałam do Cuervo esemesa i wyznaczyłam mu spotkanie.
12:30, Kensington Gardens, przy okrągłym stawie porozmawiamy o naszej separacji Pomyślałam, że do spotkania powinno dojść w miejscu publicznym, gdzie mogłabym czuć się bezpiecznie, ale też w miarę otwartym, abym mogła na niego nawrzeszczeć albo dać mu porządnie w pysk, nie wywołując przy tym zbytniego
skandalu. Pięć po ósmej przyszła odpowiedź: OK. Wszystko w porządku? Teraz zgrywasz dżentelmena, pomyślałam. A może dręczy cię strach, że mogłam się czegoś dowiedzieć? Postanowiłam nie odpowiadać, żeby choć trochę dopiekła mu niepewność. Wiedziałam, że Bernie miał o dziesiątej lekcję skrzypiec w Greenwich, po drugiej stronie miasta. Zaczekałam, aż Pip z rodziną wyjdzie z domu i dopiero wówczas wynurzyłam się z pokoju, aby się umyć i coś zjeść, choćby tę odrobinę, jaką zdołał pomieścić mój ściśnięty żołądek. Resztę przedpołudnia spędziłam na histerycznym przemierzaniu salonu i na obmyślaniu strategii. Ćwiczyłam słowa i gesty, rozważałam wszelkie możliwe alternatywy, aby przyłapać go na najdrobniejszym kłamstwie i wydusić z niego najboleśniejsze wyznanie, maksymalizując mój mały triumf i odtwarzając w parku najczarniejszy z możliwych scenariuszy, którego ten śmierdzący tchórz tak bardzo się obawiał przez długie miesiące niewierności, gdy usiłował za wszelką cenę go opóźnić, a wręcz uniknąć. Było to spotkanie z prawdą i sprawiedliwością, ale w istocie rzeczy dla mnie liczyła się przede wszystkim zemsta. I musiałam ją dobrze zaplanować. Bo w tym momencie nie pozostawało mi już nic innego, tylko zemsta, i musiała się udać za pierwszym razem – definitywne pchnięcie, czyste i bezwzględne. – Sybillo, umówiłam się na spotkanie z Joaquínem. Pójdziesz ze mną? Kotka obserwowała mnie w ciszy przez cały poranek ze swojego miejsca strategicznego w rogu pokoju. Teraz podeszła ostrożnie, z uszami rozłożonymi na boki i ogonem przy podłodze. – Jesteś pewna? Może lepiej trochę poczekać? – spytała jak psycholog próbujący uspokoić pacjenta. – Jesteś nieco rozdrażniona. – Idziesz czy nie?! Sybilla odskoczyła gwałtownie do tyłu i przywarła do podłogi. – Tak, Saro, jasne. Pójdę z tobą. Poszłyśmy pieszo do parku, kotka i ja. Podczas półgodzinnego spaceru szlifowałam zaplanowaną scenę i z rozkoszą wyobrażałam sobie osłupienie, jakie odmaluje się na twarzy Joaquína, podejrzewającego już, że o wszystkim wiedziałam, a potem, kiedy przyzna się ze łzami w oczach, skruszony i strwożony,
że znajomi się dowiedzą, ja będę napawać się jego przeprosinami. Szłam coraz pewniejszym krokiem i tak dotarłyśmy do Kensington Gardens. Lunął deszcz. Takiej ewentualności nie wzięłam pod uwagę, więc nie zabrałam parasola. Moknąc i klnąc w żywy kamień, cofnęłam się do pobliskiej stacji metra, gdzie u ulicznego handlarza kupiłam składaną parasolkę za trzy funty, która przy każdym silniejszym podmuchu wiatru wyginała się na różne strony i sprawiała wrażenie, że zaraz się rozleci. Buty, które włożyłam, były ładne, ale stuprocentowo przemakalne, i chlupała mi w nich smętnie woda, bo sforsowałam pełen kałuż trawnik. – No i dobrze, niech leje – dodawałam sobie animuszu. – Będzie bardziej dramatycznie, bardziej żałośnie. Ale chłód, ulewa, mokre nogi i parasolka miotana zdradliwym wiatrem zaczęły podkopywać tę moją kruchą, z trudem odbudowaną wiarę w siebie. Gdy zobaczyłam czekającego już w pobliżu stawu Joaquína, spokojnego, uśmiechniętego, w pancerzu swojej profesjonalnej alpinistycznej odzieży z goreteksu i bezpiecznego pod drogim, ogromnym i stuprocentowo wodoszczelnym parasolem, chciałam rzucić się do ucieczki. – Ja zostanę tutaj, jeśli nie masz nic przeciwko temu – uprzedziła mnie spokojnie Sybilla, wspinając się na gałąź wiązu, z którego rozciągał się rozległy widok na park, miejsce naszego spotkania. Potaknęłam. – Jedna uwaga, jeśli pozwolisz – dodała nieśmiało z wysokości. – Tak? – Nie zapominaj o oddychaniu. Wzięłam głęboki oddech, napełniając płuca powietrzem i zapachem mokrej trawy. Westchnęłam i przymusiłam się do zdecydowanego kroku, próbując zneutralizować narastające dygotanie wszystkich członków. Spotkaliśmy się na środku łączki. Deszcz padał miękko na trawę. Zatrzymałam się dwa metry od Joaquína. – Cześć, Saro – odezwał się pierwszy z ironicznym wyrazem twarzy. – Cześć – odparłam sucho, trzymając na uwięzi rój wyzwisk, które niczym rozwścieczone osy kłębiły mi się w ustach. – Może poszukamy innego miejsca? – zaproponował, mając pewnie na myśli deszcz i mój żałosny stan. – Nie – rzuciłam ostro. – W porządku, jak chcesz. Chciałam wymazać mu ten jego uśmiech z twarzy, już, na poczekaniu. Ale nowy podmuch wiatru wywrócił moją parasolkę na drugą stronę. Zaczęłam się z nią szamotać, ustawiając pod wiatr i usiłując powtykać zmaltretowane druty na miejsce.
– Chodź, zmieścimy się pod moim – zaproponował i ruszył ku mnie. – Stój. Ani kroku dalej! – Ej, spokojnie – odezwał się lekko poirytowany. – Zachowujmy się jak cywilizowani ludzie. – Cywilizowani ludzie? – spytałam z cierpką ironią. Nagle wróciła mi pewność siebie. Nadeszła chwila, aby wcielić w życie mój plan. – Dobrze, rozmawiajmy jak cywilizowani ludzie. Czy jest coś, Joaquín, czego mi nie powiedziałeś? Coś, co przede mną ukrywasz? Przez ułamek sekundy, poprzez kurtynę deszczu udało mi się ujrzeć badawczy, przelotny błysk w jego oczach, zanim przybrały ponownie niewinny wyraz. – O czym ty mówisz? – Okłamałeś mnie, Joaquín? Wydawał się szczerze urażony. Patentowany krętacz. – Nie! Nie okłamałem cię. W czym, jeśli można wiedzieć? – Daję ci ostatnią szansę, Joaquín, powiedz mi prawdę. – Wiesz, że zawsze mówię ci prawdę. Co to za bzdury? Protestował z taką szczerością, że nawet ja sama, przez krótki moment, zwątpiłam w to, co wiedziałam. Ale przypomniałam sobie rachunki z Étretat, ckliwe mejle, „galaktyczną”… – Doskonale wiesz, Joaquín. – Nie, nie wiem. – Dlaczego mnie rzucasz? – nieustępliwie domagałam się odpowiedzi, odkrywając nieco moje intencje. – No przecież ty… Sama to powiedziałaś. Nie układa się między nami. To się zdarza. Już zaczął się jąkać i dreptać w tę i we w tę. Nadszedł właściwy moment. – Wiem, że jest inna kobieta. Rzuciłam to bezceremonialnie, jak ściętą głowę na biesiadny stół. Cofnął się o krok i próbował odeprzeć atak pustym głosem. – Nie ma… – Wiem, że jest! Krzyknęłam całą sobą, bezwiednie potrząsając parasolką i opryskując go wodą, aż odruchowo zmrużył oczy. Popatrzył na mnie przenikliwie jak szczur, który zastanawia się gorączkowo, co robić, atakować czy uciekać. – Ale chcę to usłyszeć z twoich ust – dodałam, dobitnie wymawiając słowa. – Co wiesz? Co niby mam ci powiedzieć, Saro? Teraz był już naprawdę zły. Przynajmniej zrzedł mu ten bezczelny uśmieszek.
– Prawdę, choć raz. Tylko to. – Męczyło mnie już to jałowe dreptanie w miejscu i postanowiłam pójść dalej. – Mówi ci coś pseudonim Galactic Girl? Co? – Galac… też coś! To koleżanka z pracy. To jej nick. Co z nią? – Nie wiem, mam nadzieję, że ty mnie oświecisz. – To przyjaciółka, nic więcej. Zbyt kurczowo uczepił się parasola. Zaczynał się wściekać. – Zdaje się, że bliska przyjaciółka. Bardzo bliska, skoro ją posuwasz! Przecież mówię, że wiem. Uważasz mnie za kompletną kretynkę? Żałosną frajerkę? Od kiedy, Joaquín? Od kiedy? Przynajmniej to mi powiedz! Poczerwieniał i przez kilka sekund poczułam satysfakcję, że będzie mi dane zobaczyć, jak wije się w potrzasku. Myślałam, że pęknie, że udało mi się go złamać. Ale się przeliczyłam. – Posłuchaj, Saro – zaczął innym tonem, lekko zabarwionym pokorą, ale z reaktywowanym przekonaniem. – Nic ci nie mówiłem, bo nie chciałem cię zranić. To świeża historia, sprzed kilku tygodni. Absolutnie bez znaczenia. – Rzygać mi się chce, jak na ciebie patrzę – jęknęłam z odrazą, czując, że kończy mi się amunicja. – Twoja bezczelność przekracza wszelkie granice. Nie chciałeś mnie zranić? A co robisz teraz? Złamałeś mi serce, a teraz depczesz je każdym słowem wypełzającym z twojego jadowitego pyska. Wiem wszystko, Joaquín, wiem wszystko. Czytałam wasze mejle, włącznie z tymi pierwszymi, sprzed dwóch lat. Sprzed dwóch lat! Pamiętasz tamto zdjęcie z Werony? Prosiłeś mnie, żebym zrobiła ci zdjęcie. Bo umyśliłeś sobie wysłać je swojej lubej… Powstrzymywałam się resztką sił, żeby nie wybuchnąć płaczem. Przecież to on miał się pogrążyć. Więc dlaczego trwa niewzruszony jak głaz, patrząc na mokrą trawę, jakby miał wszystko gdzieś? – A ja chciałam mieć z tobą dzieci. I mój zegar biologiczny, który zaraz stanie. Zdajesz sobie sprawę z tego, coś mi zrobił? Joaquín milczał pod cieniem parasola i kapturem czarnej kurtki. Teraz, teraz musi to sobie uświadomić. I cierpieć. I poprosić mnie o wybaczenie. Joaquín miał sumienie. Znałam go i wiedziałam, że je miał. Ale on spojrzał mi prosto w oczy i lodowato, niemal ze złością, że musi mi wyjaśniać dziecinnie proste rzeczy, smagnął mnie jak batem. – Słuchaj, Saro, to się zdarza. Ludzie się zakochują i odkochują. Poznałem inną osobę i między nami zrodziła się miłość. Masz pretensje, że nic ci nie powiedziałem? Zrobiłem to dla twojego dobra, żeby oszczędzić ci bólu. Wytykałaś mi nieraz, że jestem zbyt bezpośredni, prawda? Dlatego starałem się złagodzić ten cios. I, jak widać, decyzja o tym, żeby nic ci nie mówić, była słuszna. Zachciało ci się grzebać w mojej poczcie i teraz cierpisz? Trzeba było nie wtykać nosa w cudze sprawy! Co chcesz usłyszeć? Jak wychodzisz na deszcz bez parasola, to mokniesz.
Koniec, kropka. Osłupiałam. Zdałam sobie wreszcie sprawę, że nie ukorzy się ani przede mną, ani przed nikim. Nawet mnie nie przeprosi. I to sprawiło, że straciłam panowanie nad sobą, bo bez tych przeprosin, bez rytualnego upokorzenia się w parku, zostawałam na lodzie, z pustymi rękami. Bez mężczyzny, bez pieniędzy, bez przyszłości, a nawet bez tej odrobiny godności, której mogłabym się uczepić w bezsenne noce. Musiałam go rzucić na kolana, za wszelką cenę. Dlatego podjęłam próbę, niczym znieważona królowa, złamania go tym, co miałam pod ręką, parasolką za trzy funty. – Jak możesz być tak okrutny? – mój dziki wrzask usłyszało całe Kensington. I w trybie natychmiastowym zaczęłam tłuc zdrajcę gdzie popadnie, wzięłam go z zaskoczenia i włożyłam w ten zmasowany, choć wysoce nieskoordynowany atak, całe moje jestestwo. Jego parasol wystrzelił w górę już po pierwszym uderzeniu, obracając się wokół własnej osi w dziwacznym tańcu połączonych sił inercji, chaotycznego wiatru oraz nieregularnego kształtu samego urządzenia. Kolejnymi ciosami zdarłam mu z głowy kaptur i zwichrowałam własną parasolkę, zanim zdołał się wycofać na bezpieczną odległość i uniknąć tym samym większego uszczerbku. Chwycił się jedną ręką za głowę krwawiącą z jakiegoś zadrapania i odszukał swój parasol, nie spuszczając mnie z oka, na wypadek gdybym wznowiła atak. Teraz sprawiał wrażenie strwożonej myszki. Ale nawet w takim momencie docierało do mnie, że i ja robię z siebie idiotkę. – Mogłaś wykłuć mi oko – poskarżył się. – Szkoda, że ci go nie wykłułam – odparowałam. – Do diabła, Sara, przeginasz. Rozumiem, że jesteś zła. To naturalne. Wiem, że kobieca zazdrość jest bardzo silnym uczuciem. Powinnaś chodzić na basen i robić po kilkanaście długości dziennie. Pływanie to najlepsza recepta na stres. Gdzieś tu powinienem mieć jeszcze abonament z fitness clubu. O, jest, weź, proszę… Ta złota rada na sam koniec była już ponad moje siły. Co się działo później, nie pamiętam. Nie wiem, czy zdołał wyciągnąć fitnessowy abonament, czy dalej wykrzykiwałam jakieś okropności pod jego adresem. Może grzmotnęłam go na pożegnanie parasolką, a może nią w niego rzuciłam, bo leżała później z boku ze zwisającymi bezładnie drutami, nabierając wody. Pamiętam tylko tyle, że po jego odejściu tkwiłam tam całą wieczność jak sparaliżowana, na środku parku, zamroczona, a prawdy przenikały moje kości wraz z lodowatą i brudną wodą tego starego miasta. Że Joaquín mnie nie kocha i może w gruncie rzeczy nigdy mnie nie kochał. Że moje uczucia miał w nosie. Że był w pewnym sensie psychopatą, którego w ogóle nie znałam. Że ja byłam skończoną idiotką, bo nie potrafiłam tego wcześniej dostrzec. Że straciłam u jego boku ostatnich dziesięć lat mojego życia.
Że Álvaro nie był z pewnością jedyną osobą z mojego otoczenia, dla której było to oczywiste. Że z czterdziestką na karku zostałam sama, bez domu, bez pieniędzy, bez matki, bez potomstwa, zagubiona jak dziecko we mgle. Jedyne, co mi zostało, to brat egoista, zrujnowany na starość ojciec i urojona kotka, która była namacalnym dowodem, że do reszty zwariowałam. Rozwiały się marzenia i nadzieje. Zrozumiałam, że z posępnego nieba, bez boga i magii, lał się na mnie deszcz, tak po prostu, bo nie byłam nikim szczególnym. Przyszło mi przemoknąć do suchej nitki tak, jak przychodzi się zestarzeć, cierpieć, płakać, przegrywać i umierać. Takie było życie: krótkie i bezwzględne. W istocie rzeczy to nie była zdrada. To tylko ja nie kapowałam. Oszukałam samą siebie. Uwierzyłam w bajkę o miłości, o rodzinie, o zawodowym sukcesie, o szczęściu! Uwierzyłam, że los się do mnie uśmiechał, kiedy w tym samym czasie inne istoty w odległych zakątkach globu umierały z głodu. Ale nie dopuszczałam do siebie myśli, że takich mężczyzn jak Joaquín było na pęczki, jak słusznie zauważyła Vero, był przeciętny i do tych najgorszych nie należał. Tu, w tym mieście otaczali mnie mordercy, gwałciciele, terroryści czekający tylko na dogodną okazję, żeby zamienić w kupę pogiętego dymiącego złomu przygodny autobus, parlamentarzyści gotowi rozpętać krwawą wojnę, aby położyć łapę na nowych złożach ropy naftowej, i finansiści bogacący się kosztem reszty świata żyjącej w nędzy. Co gorsza, ja sama należałam do tej bandy bezdusznych oprawców jako najemniczka bankierów, nafciarzy i menedżerów wojny, zdradzając ideały, które kiedyś uformowały młodą dziewczynę. Bajka o szczęściu! Dobre sobie! Teraz widziałam w pełnej krasie komizm tego okrutnego, primaaprilisowego żartu. W gardle zabulgotał mi wściekły, obsceniczny, skrzekliwy śmiech, który brał mnie w posiadanie niczym wyzwolicielski, choć sadystyczny demon, by przerodzić się w skowyt autentycznej wariatki. Było mi już wszystko jedno. Z dnia na dzień stałam się nikim. Przestało padać. Niebo pociemniało. Trzęsąc się z zimna, pusta w środku ruszyłam przed siebie. Z początku brnęłam na oślep szlakiem identycznych chodników, bliźniaczo do siebie podobnych przejść dla pieszych, tym nieskończonym betonowo-asfaltowym labiryntem pokrytym wytartą farbą. Krążyłam godzinami z wzrokiem wbitym w ziemię jak wyczerpany i ogłupiały laboratoryjny szczur, szukający po omacku wyjścia z eksperymentalnej pułapki. Aż dotarłam nad rzekę. Znalazłam się na wysokości Tower Bridge zwabiona lśnieniem jego wieżyc, białych jak nagrobne płyty. Kiedy zmierzałam ku środkowi tej olbrzymiej pustej konstrukcji, mostem nie przejechał żaden samochód. Jedynym dźwiękiem rozlegającym się na całej kuli ziemskiej był zimowy wiatr, którego podmuchy wprawiały w drgania stalowe struny gigantycznej harfy zawodzącej żałobną pieśń. W końcu dotarłam do miejsca, gdzie łączyły się dwa przęsła, które kilka razy
dziennie podnosiły się dziesiątki metrów w górę. Zatrzymałam się i wychyliłam przez kamienny mur ciągnący się skrajem mostu. Nie była to już dla mnie Tamiza ani to miasto nie było Londynem. Istniała tylko woda, ogromna masa czarnej, zdradzieckiej, zimnej wody, pełnej prądów i wirów, w których można utopić wstyd i wściekłość. Woda zachęcająca mnie do tego, aby skończyć z wszystkim. Chciałam się jej przyjrzeć z bliska. Nie wiem dlaczego. Nie wiem, czy rzeczywiście przemknęła mi przez głowę myśl, żeby skoczyć w dół. Nigdy w życiu o czymś takim nie myślałam, nawet przez sekundę. Ale zapragnęłam zobaczyć ją z bliska. Położyłam dłonie na wilgotnych kamieniach muru obramowującego most. Wspierając się na nich, uniosłam nieco w górę całe ciało i przełożyłam jedną nogę i zaraz potem drugą. Usiadłam na murze ze stopami zwisającymi nad rzeką. Powinnam odczuwać strach, powinno mi się kręcić w głowie, pomyślałam. Zawsze miałam lęk wysokości, ale dziwnym trafem gdzieś się ulotnił. To przecież takie łatwe, banalnie łatwe, skoczyć… Dźwięczały mi w głowie słowa tego nędznika: „Pływanie to najlepsza recepta na stres”. Nigdy bym nie pomyślała, że mogłabym odwzajemnić mu to okrucieństwo tak straszliwą ironią. Choć wtedy coś by chyba poczuł, doświadczył jakiegoś bólu. – O czym myślisz? – szepnął mroczny cień majaczący u mojego boku jak fantasmagoryczny wysłannik samiutkiej śmierci. Mało brakowało, a z przestrachu runęłabym do rzeki. Obiema rękami chwyciłam się muru. Bolało mnie serce od tego oszalałego dudnienia. Teraz naprawdę zdjął mnie lęk wysokości. – Sybillo, ależ mnie nastraszyłaś! – Bałam się nawet na nią spojrzeć. – To ty mnie nastraszyłaś – odparła Sybilla z przejęciem. – Przez chwilę myślałam, że masz zamiar wskoczyć do rzeki. Wpatrywałam się z przerażeniem w ciemny nurt. Czy naprawdę miałam zamiar popełnić samobójstwo? Aż tak źle ze mną? Pomyślałam o ojcu otrzymującym smutną nowinę. O Vero. O Pip i Brianie, o małym Berniem. Jak mogłam brać coś podobnego pod rozwagę? Łzy napłynęły mi do oczu i światła miasta rozmazały się całkowicie. Sybilla objęła mnie z boku, otaczając moje plecy ogonem i kładąc mi łapki na łonie. Główkę przytuliła mi do brzucha. Czułam jej oddech i ciepło małego ciałka uspokajającego mnie stopniowo, aż w końcu zdołałam oderwać dłoń od muru i pogładzić jej aksamitną sierść, jej głowę, ciepły grzbiet. Może niewiele, ale przynajmniej coś, czego można się uczepić na tym świecie. Kotka, która była ze mną, która przyszła ze mną aż tutaj, na koniec mojego świata. Kotka, która była ze mną, aby obdarzyć mnie miłością, nie żądając niczego w zamian. Kotka, która była ze mną ot tak, po prostu. Tu i teraz. W jedynym miejscu i w jedynym czasie, w którym potrafią znaleźć się koty.
Rzeka płynęła pod moimi stopami, a ja głaskałam Sybillę. Nic nie mówiła, a jednak rozumiałam ją. „Daję ci moje ciepło”, mówiła bez słów. „Daję ci moją miłość”. Rzeka płynęła pod moimi stopami, jak płynie czas. I u boku tej kotki, która pozwalała się pieścić, która poddawała się wspaniałomyślnie pieszczotom mojej dłoni, poczułam, że mimo wszystko świat wirował, woda płynęła, wiatr osuszał łzy. Wszystko rodziło się, wszystko się zmieniało, wszystko umierało. Mój związek z Joaquínem, moje życie, miasto całe ze swoim zgiełkiem i światłami. „Ale tu i teraz – słyszałam w milczeniu kotki – ofiarowuję ci moje ciepło. Ofiarowuję ci moją miłość”. – Dziękuję, Sybillo. – Za co? Nic przecież nie zrobiłam. Nic nie powiedziałam. – To jedyne, czego było mi trzeba. Kotka uniosła głowę. Popatrzyła na mnie swoimi przepastnymi zielonymi oczami i po raz pierwszy zdołałam wytrzymać jej spojrzenie. – Wiesz, co, Sybillo? Przez chwilę pomyślałam, że moje życie dobiegło kresu, uwierzyłam w to, naprawdę… – I miałaś rację! – zawyrokowała Sybilla. – Ale przed tobą jeszcze cztery czy pięć następnych. – Cztery czy pięć? – Tak, cztery czy pięć żyć. – Kotka odwróciła się i ruszyła miękkim krokiem wzdłuż muru. – Ludzie mówią, że my, koty, mamy siedem. Ale ludzie również znają tę sztuczkę. – Jaką sztuczkę? – Umiejętność odradzania się z popiołów – wyjaśniła Sybilla, która obróciła się wokół własnej osi i zwróciła w moją stronę. – Odkrywania siebie na nowo, rodzenia się po raz wtóry. Pokonywania tego mostu, przechodzenia z jednego życia w drugie. Sybilla przeszła przez moje nogi na drugą stronę. – Tu możesz wyrzucić do rzeki twoje poprzednie życie – ciągnęła, siadając na murze. – Trupa, którym w rzeczywistości było, tamto życie zdławione przez troski, wleczone przez pośpiech, przygniecione balastem rutyny. Spojrzałyśmy na tysiące ton wody przetaczającej się pod mostem. – W istocie rzeczy dotarcie tutaj, do bram śmierci, ma swoje zalety. – Sybilla zerknęła w górę na stalowe kładki łączące wieże Tower Bridge. – Odtąd jest ci już wszystko jedno, co cię spotka. Możesz zaakceptować każdą chwilę, ponieważ widzisz wszystko z wysokości, z dystansu. A jeśli potrafisz zaakceptować to, co przychodzi, czymkolwiek to jest, jesteś wolna. Słowa kotki współgrały z łagodnym biegiem rzeki. I wywołały we mnie dziwne wrażenie: że faktycznie skoczyłam, ale nie z mostu do rzeki, lecz odwrotnie, z rzeki na most. Spoglądając w dół, ku wodom Tamizy, wyobraziłam
sobie w tym lodowatym nurcie moje zgruchotane ciało niesione z prądem, walczące resztkami sił o haust powietrza, pochłonięte rychło przez wodę, pozostawiające po sobie jedynie pęcherzyki powietrza i kilka koncentrycznych kręgów, efemerycznych śladów mojego grobu. Ale potem, jak w przewijanym do tyłu filmie, wynurzałam się z rzeki, spowita w odwróconą eksplozję wody – najpierw obute stopy, potem nogi i tułów, rozkrzyżowane ramiona i na koniec głowa, ciało frunące w moją stronę, jakby ciągnęła je lina uwiązana do kostek, i siadające wreszcie spokojnie na moście. Dokładnie na moim miejscu. Westchnęłam. – W porządku, Sybillo, spróbuję. Chociaż nie sądzę, żeby to było takie łatwe. – Nic takiego nie powiedziałam. – Sybilla podeszła do mnie. – Nie, nie, skok z tego mostu byłby o wiele łatwiejszy. To, co ci proponuję, to bohaterska droga. Droga żmudna i pełna niebezpieczeństw. Oczywiście, że nie będzie łatwa. Ale za to bardzo satysfakcjonująca. I jej niewątpliwym atutem jest doświadczona przewodniczka wyłącznie do twojej dyspozycji. – Ty? – spytałam, drapiąc ją w głowę. – A niby dlaczego mam ci zaufać? – Od tysięcy lat kotki usiłują prowadzić ludzi drogą życia. Zwykliście puszczać nasze rady mimo uszu, to fakt, ale my się nie zniechęcamy. Sybilla wstała, zrobiła kilka kroków wzdłuż muru i zeskoczyła na chodnik. Podniosłam nogi i odwróciłam się w tamtą stronę, szczęśliwa, że moje stopy znów dotknęły ziemi. Zdumiała mnie niezwykła jasność panująca wewnątrz Tower Bridge skąpanego w białym świetle bijącym z potężnych reflektorów. Most lśnił jak bramy raju. – Niech ci będzie. Od czego zaczynamy? – Na razie wróćmy do twojej przyjaciółki, bo w końcu dostaniesz zapalenia płuc.
Część druga TRENING
10 ZAMKNIĘTY POKÓJ Tej nocy, po gorącej kąpieli i kolacji przygotowanej przez Pip i Briana, po raz pierwszy od niepamiętnych czasów zasnęłam snem mocnym i głębokim jak Tamiza, a kiedy się obudziłam, nie pamiętałam ani kim jestem, ani gdzie się znajduję. Zdezorientowana, taplając się w mrocznych wspomnieniach, usiadłam na łóżku i zachodziłam w głowę, gdzie może być kontakt w tym obcym pokoju. Wówczas przypomniałam sobie, z jakiego powodu tam się znalazłam: uciekłam z własnego domu, bo Joaquín mnie zdradził, bo wyrzucił mnie ze swojego serca i zakochał się w młodszej, i nawet mnie nie przeprosił. Poczułam, że znów obłażą mnie pijawki, jakbym je przywlokła znad rzeki: strach, wściekłość, wstyd, ból. Wpełzłam ponownie pod kołdrę. Nie wiem, ile czasu przeleżałam w łóżku. W pewnej chwili usłyszałam delikatne pukanie do drzwi, ale udałam, że śpię. Po co miałam wstawać? Była niedziela. Nie miałam ochoty widzieć się ani rozmawiać z nikim. Nie chciało mi się jeść. A realne oznaki rozpoczęcia nowego życia – szukanie mieszkania, przeprowadzka, powrót do pracy, przystosowanie się do nowego dla mnie statusu kobiety samotnej, stawienie czoła rodzinnym problemom – wydawały mi się bataliami jeszcze bardzo odległymi. Przewracałam się na łóżku z boku na bok, usiłując pozbyć się jednych pijawek, gdy tymczasem do szturmu przystępowały następne. Nagle skoczyło na mnie coś większego, solidniejszego i fizycznego: kotka. Pomimo moich stępionych zmysłów udało się jej mnie nastraszyć. – Auć! – zawyłam. – Wyłaź! – miauknęła Sybilla. – Zostaw mnie w spokoju! – zaprotestowałam i nakryłam się kołdrą. – Nie licz na to – odparła i zaczęła gmerać łapami pod kołdrą, żeby mnie połaskotać. – Ej, wolnego, podrzesz pościel Pip! W końcu dopięła swego. Dźwignęłam się z nadludzkim wysiłkiem, po czym zdecydowanie i niezbyt czule zepchnęłam kotkę z łóżka. Moje ciało zdawało się ważyć tyle, co cielsko kaszalota. – Daj mi trochę pospać. – Nie potrzebujesz snu. Musisz zacząć jak najszybciej twoje nowe życie. – Sybillo, jakie znowu nowe życie? Z czasem się przyzwyczaję, zgoda, ale moje nowe życie jest jak moje stare życie, tyle że smutniejsze, samotne i odarte
z nadziei. Jestem ci wdzięczna za pomoc, naprawdę, te siedem żyć i w ogóle, ale rzeczywistość jest, jaka jest. Sybilla pomaszerowała w stronę małego niebieskiego dywanika przykrywającego podłogę gościnnego pokoju między łóżkiem i stołem z komputerem, pomrukując wypowiedziane przeze mnie słowo. – Rzeczywistość, rzeczywistość, rzeczywistość. – Zatrzymała się na środku. – Wyobraź sobie, Saro, że wokół tego pokoju ktoś wznosi nagle mury. Jest tylko jeden mały otwór, przez który można podawać jedzenie i picie. – Co to ma być? Test na inteligencję? – Nazwijmy to zabawą, lepiej brzmi. Jak wydostałabyś się z pułapki? Ta kotka przyprawiała mnie o ból głowy. Sięgnęłam po butelkę z wodą stojącą na nocnym stoliku i zwilżyłam usta. Gdzie tabletki na depresję? Ach, wczoraj smyrgnęłam je w kąt. – Nie wiem, Sybillo. To trochę klaustrofobiczna zabawa. Zadzwoniłabym z komórki na policję. – To było do przewidzenia. Bez tych twoich gadżetów ani rusz. Ale nic tu po nich, bo mury są grube i nie ma zasięgu. Zaczęłam szukać moich antydepresantów. Gdzie u diabła mogły się podziać? Zajrzałam między kable komputera. – Przypuszczam, że nie ma połączenia z internetem – mruknęłam. – Dobrze przypuszczasz. Nie możesz nawet włączyć komputera, bo nie ma prądu. Jedyna drobina światła wpada przez szparę, którą wsuwane jest jedzenie. – Doprawdy? Spróbowałabym więc zrobić wyłom w murze za pomocą stołu. Opakowanie z lekami w oczywisty sposób wyparowało. – Nic z tego – pospieszyła z wyjaśnieniem kotka. – Mury są z litego kamienia. – I mówisz, że jest tylko jedna dziura do podawania jedzenia. Nie dam rady się przez nią przecisnąć. Nie jestem myszką. – Jesteś tym, kim jesteś. Może się tam zaledwie zmieścić twoja ręka. Wstałam z łóżka i rozejrzałam się po całym pokoju, szukając tropów, a przy okazji moich pastylek. Jakieś papiery leżące na stole podsunęły mi pomysł. – A gdybym napisała wiadomość i próbowała posmarować temu facetowi, który przynosi mi jedzenie? – Posmarować? – To znaczy obiecać, że dam mu milion funtów szterlingów… Sybilla pokręciła głową. – Przecież jesteś zrujnowana, Saro. – Nie przypominaj mi o tym – jęknęłam i złapałam się za głowę. – No dobrze, ale czegoś chcą ode mnie ci moi porywacze, nie? Mogłabym napisać do nich wiadomość i zapytać.
– Nie odpowiedzą. I nie masz nic, co mogłoby ich interesować w najmniejszym chociażby stopniu. Twoje liściki wrzucają na podpałkę do kominka. Zastanawiałam się przez chwilę, a tymczasem kotka cierpliwie wygładzała sobie językiem sierść. Drażniła mnie już ta gra. Rozsunęłam zasłony i otworzyłam okno, aby wpuścić trochę światła i świeżego powietrza. Za oknem widać było ogród Pip i domy z naprzeciwka. – Nie wiem, Sybillo, zaczęłabym wrzeszczeć, demolować pokój, hałasować, żeby ktoś mnie usłyszał i uratował. – Przykro mi, ale nikt nie przyjdzie ci z pomocą, bo nikt cię nie słyszy. Wszyscy są zbyt daleko, a twoje więzienie perfekcyjnie wytłumione. – A gdybym spróbowała powiesić się na lampie? Albo rozpoczęła głodówkę? Albo przedawkowała z antydepresantami, kiedy je w końcu znajdę? Może zabiorą mnie do szpitala? – Znowu samobójcze myśli? Sądziłam, że wczoraj zamknęłyśmy ten temat. W każdym razie daremny trud, bo twoje zwłoki pozostaną w tych murach. – Dosyć, Sybillo! Kantujesz. Z tej sytuacji nie ma wyjścia. – Przeciwnie, jest, i to bardzo proste. Kotka wskoczyła na łóżko, a stamtąd na parapet okna. – Powiedzieć ci? – spytała kokieteryjnie. – Byłabym wdzięczna, bo widzę, że walę głową w mur. A więc, jak twoim zdaniem powinnam wydostać się z tego pokoju? – Wystarczy jeden mały skok – oświeciła mnie Sybilla, wyskakując z okna na trawę ogrodu. – I już jesteś na zewnątrz. – Jak to? – zdziwiłam się, podchodząc do okna. Kotka sunęła przez ogród, oddalając się coraz bardziej w kierunku ulicy. – Ejże, dokąd się wybierasz? Nic nie rozumiem, możesz mi łaskawie wytłumaczyć? Zatrzymała się i odwróciła w moją stronę. – Tu nie ma nic do tłumaczenia – odparła. – Więzienie, mury, więziennych strażników stworzyłaś sama, we własnym umyśle. W rzeczywistości nie istnieją. Wystarczyło to sobie uświadomić, aby wyjść z pokoju. – Wiedziałam! Oszukiwałaś! – Ja? Ależ skąd. Raczej ty oszukujesz siebie. Wmawiasz sobie, że twoje życie jest okropne, że jesteś skończona, że nie możesz być szczęśliwa. To są twoje kamienne mury i zbudowałaś je ty, samiutka, bez niczyjej pomocy. No, chodź już, chodź, wyjdź w końcu z tego pokoju i przygotuj się na spacer, zaczynamy trening. – Jaki trening? – Żeby zburzyć kamienny mur, choćby istniejący tylko w wyobraźni, trzeba ogromnej siły – oświeciła mnie kotka, ruszając w stronę ulicy. – Można ją zdobyć dzięki odpowiedniemu treningowi. Czekam na ciebie tu, na zewnątrz. I nie
zapomnij zjeść porządnego śniadania! Wzięłam prysznic i szybko się ubrałam, myśląc przez cały czas o słowach Sybilli. Rozumiałam, co chciała mi powiedzieć, ale nie mogłam przyznać jej racji. Moje problemy były realne, nie wymyśliłam ich sobie. Nie mogłam tak po prostu zrobić kroku naprzód i otrząsnąć się z nich jak pies z wody. W każdym razie wyglądało na to, że Sybilla była zdeterminowana, aby pomóc mi przezwyciężyć ten fatalny moment, postanowiłam więc, że na razie posłucham jej rad. Ufałam bardziej kotce niż sobie samej. Poza tym swoimi łamigłówkami dokonała czegoś, co wydawało się niemożliwe: podniosła mnie z łóżka i dosłownie wyciągnęła z pokoju. Otworzyłam drzwi wejściowe i ujrzałam ją siedzącą na jednym z niskich słupków oskrzydlających miniaturową czerwoną furtkę do ogrodu. Czekała na mnie. – Jestem – oznajmiłam, okręcając szyję szalikiem. – Jesteś pewna? – Stanęła na cztery łapy. – Czego? – Że jesteś tutaj. Najwyraźniej Sybilla zamierzała kontynuować zabawę. – A niby gdzie? – zdziwiłam się i przekręciłam klucz w zamku. Kiedy się odwróciłam, kotka zdematerializowała się nagle. – Ej, gdzie jesteś? Przecięłam ogród i wyszłam na ulicę przez małą drewnianą furtkę. Dojrzałam ją, jak truchta chodnikiem dziesięć metrów przede mną, mijając po prawej stronie domy, po lewej zaś sznur zaparkowanych samochodów. Podążyłam za nią, zastanawiając się, dokąd mnie prowadzi w takim pośpiechu. Na skrzyżowaniu skręciła w prawo i straciłam ją z oczu. Przyspieszyłam kroku, a gdy doszłam do rogu, o mało się o nią nie potknęłam, bo siedziała tam jak posąg i czekała na mnie. – Och, przepraszam. Co cię ugryzło? Dokąd idziemy? Kotka odpowiedziała pytaniem. – Jakiego koloru był ostatni samochód? – Słucham? Jakiego koloru? Nie wiem, nie zwróciłam uwagi. – W takim razie od tej chwili zwracaj uwagę. I znów wystrzeliła przed siebie, jakby spostrzegła ptaka w zasięgu swoich pazurów. Ruszyłam za nią, lecz teraz rejestrowałam kolory wszystkich aut: znajomy mały czerwony vauxhall, nowy żółty garbus, czarny mercedes, niebieski wóz sportowy, biała furgonetka, jeszcze jeden vauxhall, białe terenowe bmw i tak dalej. W międzyczasie głowiłam się, czemu miał służyć ten test na
spostrzegawczość. Gdy doszłam do kolejnego rogu, znów ujrzałam Sybillę czekającą na mnie jak nauczycielka na szkolnej wycieczce. Próbowałam utrwalić w pamięci mijane samochody. – Jaki kolor miała furtka ogrodowa trzeciego domu w tym kwartale? Tym pytaniem zbiła mnie z pantałyku. Obserwowałam wyłącznie samochody. – Ale… o co ci chodzi? Mam się przyglądać wszystkiemu, co mijamy po drodze? Sybilla nie odpowiedziała i przeszła na drugą stronę ulicy, by kontynuować swoją wędrówkę przeciwległym chodnikiem. Szłam teraz znacznie wolniej, starając się zwracać uwagę na kolor każdego domu, dachu, każdego kwiatu w każdym ogrodzie. Pod błękitnym niebem, na szarym chodniku zamkniętym białymi murami moje oczy zarejestrowały jaskrawoczerwoną pocztową skrzynkę na listy, kilkanaście oliwkowozielonych latarni, drzew o jasnolub ciemnobrązowych pniach, a także białe, czerwone, zielone i niebieskie samochody z czarnymi oponami, metalicznymi deklami, białymi, żółtymi i czarnymi tablicami rejestracyjnymi. Każdy ogród miał swoją furtkę – czerwoną, niebieską, brązową – zielony trawnik upstrzony feerią różnobarwnych kwiatów i ściany z rudej cegły, w ścianach okna, a w kadrze okien zasłony, sofy, dywany, małe barwne kompozycje współgrające z resztą wystroju. Moje oczy rozszerzały się i wytężały, aby wchłonąć tysiące świetlnych wrażeń, mózg zaś, aby dokonać ich analizy. Niemożliwością było wyłuskać wszystko, wiele szczegółów mi umykało. A z każdym krokiem, z każdym ruchem głowy zmieniała się kompozycja, perspektywa, co powodowało, że odkrywałam nowe kolory i traciłam z oczu inne. Spotkałam się ponownie z Sybillą i ujrzałam na tle szarego betonu jej złocistą sylwetkę z brązowymi cieniami, dwojgiem szmaragdowych oczu, białym podbródkiem i trójkątnym różowym noskiem. Na wpół otwarty pyszczek kotki wydawał się uśmiechać. – No, słucham – zagadnęłam ją, oszołomiona lawiną wrażeń wzrokowych. – O co mnie teraz spytasz? Bo nie zapamiętałam nawet połowy tego, co minęłam po drodze. – Nie przejmuj się – pocieszyła mnie. – Chciałam cię tylko zachęcić, abyś otworzyła się na świat kolorów. – W takim razie jestem już otwarta! – odparłam uspokojona. – Jeszcze nie. Potrzebujesz treningu. Doszłyśmy do high street, ulicy handlowej. Kotka przystanęła obok niebieskiego gzymsu sklepu z modnymi ciuchami. – Teraz skoncentrujesz się na kolorze niebieskim. Gotowa? Idziemy. Zdumiewające, ale nagle ulica podzieliła się na dwie części: na to, co
niebieskie, i resztę. Z tym kuriozalnym filtrem chromatycznym w oczach ujrzałam w pierwszej kolejności, oprócz nieba i samochodów, błękitną toń bajkowego morza na billboardzie, spodnie i krawat mężczyzny idącego ulicą, grafikę szyldu tureckiej restauracji, psią smycz, kombinezony robotników na rusztowaniu pnącym się przy ścianie jakiegoś domu, torby i fulary w sklepowej witrynie, setki detali na opakowaniach i puszkach w sklepie spożywczym, oczy i ubranko niemowlaka w wózku. Formy te, prążki, kropki, gładkie powierzchnie, ukazywały kolor niebieski we wszystkich jego wariacjach, od jasnego błękitu po ciemny granat, od zielonkawego turkusu po niebieski wpadający w fiolet: skrzynki z używanymi książkami przed księgarnią, kamizelka księgarza, kilka książek, drzwi wejściowe, futerał telefonu komórkowego, kamienie w kolczykach starszej pani, kwiaty wymalowane na filiżankach w kawiarni. – W porządku, widzę wszystko na niebiesko – oznajmiłam, gdy dołączyłam na rogu do kotki wyłamującej się z niebieskiej tonacji. – Ale czemu to ma służyć? – Zmieniamy na zielony – rzuciła tylko i ruszyła dalej. Krzewy, sosny, trawnik przed kościołem, recyklingowy pojemnik na śmieci, odważne, przebojowe skarpetki w ruchu, dinozaur na plakacie, latarnie uliczne, torba po chipsach na chodniku, wełniana czapka na głowie przechodnia. – Teraz żółty – zarządziła Sybilla na kolejnym rogu, jak było do przewidzenia. Mój wzrok zaczął wyodrębniać złotą biżuterię, jasne włosy, krótkotrwałe światło na przejściu dla pieszych, banany i samą kotkę podążającą kilkanaście metrów przede mną. Potem przyszła kolej na pomarańczowy, czerwony, fioletowy, brązowy, czarny i biały. I chociaż nie widziałam sensu w tym „treningu”, musiałam przyznać, że już sam spacer był zajmujący i pozwalał mi zapomnieć o lękach czyhających na mnie – czułam to na obrzeżach mojej świadomości – jak hieny. – No dobrze, skarbie. Teraz, gdy dokonałaś już eksploracji światła we wszystkich jego odcieniach, powtórzysz to, co chciałaś osiągnąć na samym początku. Spróbuj zobaczyć wszystkie kolory. Jednocześnie. – Taką dała mi instrukcję. Miałam wrażenie, jakbym weszła do muzeum i utonęła w pierwszym obrazie. Zewsząd otaczał mnie świat przeobrażony, połyskliwy, pełen żywych i kontrastowych barw. Nie wyłaziłam już ze skóry, aby uchwycić każdy kolor, wyłowić niebieski czy czerwony. Po prostu odbyłam spacer wewnątrz kalejdoskopu. Zjechałam łukiem tęczy. Skosztowałam różnych smaków światła, jakby moje wzrokowe podniebienie zetknęło się z nimi po raz pierwszy. Czyżby tak widziały zwierzęta? Obserwowałam degradację koloru przechodzącego w końcowej fazie w inny i stwierdziłam, że to, co w słońcu było jaskrawą czerwienią londyńskiego autobusu mieniącą się białymi i żółtymi refleksami, w cieniu skłaniało się ku fioletowi. Sama abisyńska kotka była studium barwnych
tonacji od żółci do brązu: kontury oświetlone anielskim złotem, grzbiet o barwie przyrumienionego ciasta francuskiego, rdzawobrązowe odbłyski, kawowe cienie, migdałowe plamki i prążki na głowie. – I co? – spytała Sybilla, kontenta jak kot Cheshire z Alicji w Krainie Czarów. – To niewiarygodne. Nie wiem, co powiedzieć. Czuję się, jakbym była w jakimś hipnotycznym transie. – Mrrr – zamruczała kotka. – Ale… czy słyszałaś śpiew tego ptaszka? Po kąpieli w strumieniu kolorów Sybilla kazała mi wsłuchiwać się w dźwięki otoczenia, łowić zapachy, odczuwać dotyk ubrania i powietrza w czasie marszu, zwracać uwagę na zmieniającą się w ruchu równowagę, działanie siły grawitacji, uświadamiać sobie temperaturę i wilgotność w każdym milimetrze skóry, w każdym zakątku organizmu, kontrolować oddychanie, wrażenia odbierane w różnych częściach ciała, od małego palca lewej nogi po czubek głowy. W międzyczasie doprecyzowywała instrukcje. – Nie osądzaj. Nie oceniaj. Po prostu obserwuj. Jeśli jakieś doznanie urzeka cię lub wywołuje twoją dezaprobatę, obserwuj swoją reakcję jako jeszcze jedno doznanie. Jeśli to, co obserwujesz, wyzwala w tobie jakąś myśl, obserwuj ją jak obłok wpływający w głąb twojej świadomości. Kiedy zgłodniałam, zafundowałyśmy sobie chwilę odpoczynku. Kupiłam dwa cornish pasties, pierogi z mięsem, jednego dla mnie, drugiego dla kotki. Po tej przekąsce wróciłyśmy na szlak. Myślę, że tamtego lutowego dnia, pierwszego dnia mojego treningu z Sybillą, przeszłam jakieś piętnaście, dwadzieścia kilometrów, przecinając zygzakiem Notting Hill, Kensington, Maida Vale, St. John’s Wood i Hampstead. Po południu mój umysł rozpraszał się już pod byle pretekstem. Choć Sybilla przypominała mi, że mam koncentrować się na tym czy innym doznaniu, myśli dryfowały nieuchronnie ku moim kłopotom. Wiedziałam, że nie mogę bez końca korzystać z gościnności Pip, co oznaczało, że muszę zacząć szukać mieszkania. Perspektywa ta przyprawiała mnie o zimne dreszcze. Jeszcze większą trwogą napełniała mnie myśl o powrocie do kołowrotu Netscience i projektu Royal Petroleum. Wyglądało na to, że w czwartek czy piątek powinnam wrócić, ale jeszcze nie czułam się na siłach. Padł też na mnie blady strach, że będę musiała stawić czoło madryckim tarapatom ojca i brata. A w tle tego wszystkiego, jak szambo gotowe wybić w każdej chwili, nieprzerwanie majaczyła zdrada Joaquína, krzywda, jaką mi wyrządził, i pytania bez odpowiedzi krążące w mojej głowie jak kulki we flipperze. Jak on mógł? Czyżby wcale mnie nie kochał? Czy kiedykolwiek coś do mnie czuł? Kim on tak naprawdę był? Co się teraz ze mną
stanie? I tak w kółko. Aż zderzałam się kolejny raz z Sybillą, która prowadziła mnie dalej tym swoim miękkim, hipnotycznym głosem, mobilizując do wykonania kolejnego ćwiczenia na koncentrację. W pewnej chwili odbiła ulicą pnącą się pod górę, w stronę Hampstead Heath, olbrzymiego parku wznoszącego się nad miastem na północnym wschodzie. Byłam już zmęczona. Zmęczona wielogodzinnym spacerem, zmęczona nieustannym wysiłkiem umysłowym i ekscentryczną musztrą, zmęczona Sybillą. Nie byłam przyzwyczajona do tak intensywnego miejskiego trekkingu, bolały mnie stopy i mięśnie. Marzyłam tylko o tym, żeby zjeść skromną kolację i rzucić się na łóżko. – Wracamy do domu? – Jeszcze nie. Została nam ostatnia faza dzisiejszej sesji. – Sybillo, zlituj się, jestem wykończona, taka dawka treningu jest ponad moje siły. Proszę cię, dajmy już sobie na dzisiaj spokój. – Miauuu – zamiauczała łagodnie kotka. – Nie dziwię się. Prawdę mówiąc, wykazałaś się nadzwyczajną cierpliwością, moje gratulacje. Zapewniam cię, że zostało niewiele i że nie pożałujesz. Tymczasem, zważywszy że twoja cierpliwość wisi na włosku i że jesteś bardzo zmęczona, proponuję, abyś również te stany poddała obserwacji. Spróbuj posmakować frustracji, pragnienia odpoczynku, bólu mięśni. Bez osądzania ich. – Ależ ty jesteś upierdliwa. – Pokręciłam z niedowierzaniem głową, wspinając się po stromym wzniesieniu. – A gdyby mi tak przyszła ochota wsadzić cię do worka i wrzucić do rzeki, obserwując, co i jak? Ma się rozumieć, bez osądzania. Kotka nie raczyła mi odpowiedzieć, truchtając radośnie pod górę. O zmierzchu dotarłyśmy do parku. Sybilla czekała na mnie przy furcie osadzonej między dwoma starymi murami porośniętymi mchem. Odpoczęłyśmy minutkę, odzyskując oddech. – Nadszedł czas, aby połączyć wszystko w całość – zwróciła się do mnie następującymi słowy. – Wejdziesz na samą górę, obserwując kolory i formy, dźwięki i zapachy, łaknienie i oddech, ciało aktywne i zmęczone, czujny i sfrustrowany umysł. Otwórz się na wszystko, co dzieje się dookoła, na każde doznanie. Daj się ponieść. Żyj chwilą. Eksploruj świat jak kotka. Jesteś gotowa? Jej słowa podziałały na mnie jak zaklęcie. Przez cały dzień kanalizowałam swoją uwagę, ograniczałam bodźce, wytężałam umysł, koncentrowałam się na takim czy innym kolorze, na wrażeniach doznawanych w lewej ręce. Teraz zaś miałam uczucie, że dematerializowały się łańcuchy trzymające na uwięzi moją
świadomość, a ta rozprzestrzeniała się, wypełniając moje ciało olbrzyma, moje dwadzieścia pięć zmysłów do ostatniego zakamarka mojej istoty. – Tak, jestem gotowa – odparłam, czując wibrację w gardle, zapadając w szmaragdową toń jej oczu, odgadując emocje tej ostatniej próby, uważnie obserwując niebo i jego odbicie w stawie, pochylony horyzont, sylwetki drzew. Ruszyłam w drogę, przejmując kontrolę nad każdym rozgrzanym mięśniem i synchronizując ruch układu kostnego, wdychając do samego dna moich płuc aromatyczne i wilgotne powietrze tego parku, aby przeobrazić je w wewnętrzny, napędzający mnie ogień, skoncentrowana pośród barw zachodzącego słońca przypominającego wielkie okno gotyckiej katedry, niesiona na skrzydłach muzyki ptaków, połączona stopami z ziemią, rozpalona krwią bijącą w moim rannym i ciężkim, lecz żywym sercu. Rozbrzmiewały mi w głowie słowa Sybilli, które, gdy usłyszałam je po raz pierwszy, wydały mi się niepojęte, enigmatyczne, teraz zaś jawiły się klarowne i przejrzyste: „To właśnie się dzieje. Życie zaczyna się w każdej sekundzie, tak nowe, jak na początku świata. Kiedy idziesz, idź”. Wszystkie te odkrycia i myśli mieszały się i nakładały na siebie, zlewając się w jeden strumień, w jedno jedyne doświadczenie, w bycie duchem i ciałem w zmieniającej się teraźniejszości, wiecznej chwili podróżującej w czasie bez pośpiechu, ale i bez zwłoki. Na kilka chwil połączyłam się z czymś lub z kimś we mnie, kto sprawował nad wszystkim pełną kontrolę, kto stał za sterem mojego okrętu, kto czuł się niezwyciężony, nieśmiertelny, komu niestraszny był żaden sztorm, bo znajdował się również poza mną, w morzu, w samym środku burzy. Zachciało mi się biec. Puściłam się pędem pod górę. Z rozpostartymi ramionami. W mojej piersi wzbierało pragnienie, by wrzeszczeć, by wydać prymitywny i czysty krzyk, wyartykułować ból mego zranionego serca, udzielić głosu hienom, które czekały cały dzień na swój moment. By zawyć. – Auuuuuuuuuuuuuu! I tak dobiegłam wyczerpana, ciężko dysząc, do olbrzymiego, wiekowego, samotnego i nagiego dębu na środku trawiastej polany. Upadłam na ziemię na wznak, pod woalem zapadającego zmierzchu. Odetchnęłam głęboko, aż poczułam obecność kotki. Uniosłam się lekko na łokciach. Pode mną rozciągał się Londyn. Dom milionów ludzkich istot. I kotów. Miasto, od którego zależał los tego kraju i które wywierało przemożny wpływ na połowę świata. Scena moich wzlotów i upadków ostatnich lat. Tymczasem z tego miejsca, pod pierwszymi nieśmiało zarysowującymi się gwiazdami wydawało się malutkie jak makieta kolejki elektrycznej. – Myślę, że wydostałam się z zamkniętego pokoju – usłyszałam swój nowy głos. – Bardzo się cieszę – odparła Sybilla. – Tutaj widoki są o niebo lepsze. Podziwiałyśmy je w milczeniu.
– Utknę w nim znowu, prawda? – spytałam po jakimś czasie. – W potrzasku jego kamiennych ścian. – Trening dopiero się zaczął – powiedziała spokojnie Sybilla. – Ale teraz już wiesz, że istnieje świat poza murami stworzonymi przez twój umysł. To bardzo ważne. Opadły mnie wątpliwości. – Jest coś, Sybillo, co budzi moją wątpliwość – szepnęłam, patrząc w jej szmaragdowe oczy, błyszczące teraz w ciemności. – Mówisz, że moje mury tworzę ja sama. Mówisz, że w rzeczywistości nie istnieją. Ale moje problemy są realne. Nie mogę sprawić, aby znikły. I mój ból, tutaj, w sercu… Oczy nabiegły mi łzami i znów poczułam, że zasypuje mnie grad zdradzieckich kamieni smutku, udręki, strachu. – Mój ból jest rzeczywisty, Sybillo. Dla mnie jest rzeczywisty. Jest tutaj, jak niebieski kolor, jak oddychanie. Nie daje mi spokoju. Nawet teraz, gdy biegłam przez trawnik, chciało mi się wyć… Sybilla podeszła do mnie i przytuliła głowę do mojej piersi. – Wiem, Saro. Masz rację. Ból jest realny. Ale ty nie jesteś bólem, tak jak nie jest nim niebieski kolor. Z czasem nauczysz się sytuować ból we właściwym miejscu. Teraz chwyta cię za gardło, ale jeszcze przed chwilą niemal o nim zapomniałaś. Za chwilę odejdzie. A potem może znów złoży ci wizytę. Jak noc, która rozpościera nad światem swój całun, by zwinąć go wraz z pojawieniem się pierwszych promieni słońca. Albo jak bóle porodowe poprzedzające narodziny kociąt. Ten trening pomoże ci uchronić się przed sytuacją, w której ból mógłby cię dopaść i przejąć nad tobą kontrolę. – Jak to? Miałabym zapanować nad bólem? – Raczej otworzyć się na niego, gdy nadchodzi. Doświadczyć go z taką intensywnością, z jaką doświadczałaś biegu, który przywiódł cię w to miejsce, i krzyku bólu, że wszystko na tym świecie się kończy. A potem, pozwolić mu odejść, aby odpocząć po biegu, cieszyć się dniem po przespanej nocy i całować dopiero co narodzonego kociaka. Widzisz? Już nie płaczesz. Prawda, że czujesz się lepiej? – Nie wiem. Może trochę. Wybacz mi, Sybillo, kiepska jestem w te klocki. Skończona ze mnie idiotka. – Przeciwnie, jak na ludzką istotę radzisz sobie fenomenalnie. Zasłużyłaś na kolację. I na odpoczynek. I na odrobinę ciepła twoich przyjaciół. Wracamy do domu?
11 WIDOKI NA SZCZĘŚCIE Gdy obudziłam się rano, miałam straszny mętlik w głowie i zbolałe serce, a na dodatek zakwasy w całym ciele. Na szczęście zwlokłam się z łóżka w samą porę, aby zjeść śniadanie z Pip i małym Berniem, który z wolna wypełniał kuchnię portretami Sybilli. Potem zadzwoniłam do Greya i opowiedziałam mu, że Joaquín mnie rzucił, że czuję się tragicznie i że potrzebuję więcej czasu, żeby dojść do siebie. Muszę też znaleźć nowe mieszkanie i zacząć wszystko od zera przed powrotem do pracy. Do środy się nie wyrobię, choćby nie wiem co. Był bardzo wyrozumiały i dał mi jeszcze tydzień, choć zaznaczył, że na więcej nie mam co liczyć. Podziękowałam serdecznie i zapewniłam, że tyle wystarczy. Ale nie wierzyłam we własne słowa. Następnie zadzwoniłam do ojca, bo nie mogłam w nieskończoność ukrywać przed nim tego, co zaszło, i popłakałam sobie z nim rzewnie, raz jeszcze otwierając się na łzy, jak mówiła Sybilla. Ojciec próbował podnieść mnie na duchu, mówiąc, że Joaquín nie zasługiwał na mnie, że tysiące lepszych facetów czekało w kolejce, żeby się zakochać w takiej dziewczynie jak ja. I nawet jeśli mnie nie przekonał, jego słowa przyniosły mi niewielką pociechę. Nie obyło się też bez rozmowy na temat zadłużonej księgarni, jego hipoteki, mojej hipoteki. Perswadowałam mu delikatnie, że powinien rozważyć sprzedaż domu i przeniesienie się z Álvarem do mniejszego mieszkania. Przy okazji oswajałam się z myślą, że i mnie czeka przeprowadzka. Obliczyłam, że aby rozwiązać tę finansową kabałę, muszę wynająć mieszkanie za nie więcej niż pięćset funtów szterlingów na miesiąc. Z oporami zabrałam się do szukania nowego lokum. Przeglądając ogłoszenia agencji nieruchomości w internecie, szybko zorientowałam się, że oferty w granicach pięciuset funtów były mało zachęcające. Pomimo kryzysu Londyn wciąż był horrendalnie drogim miastem i życie w pojedynkę kosztowało fortunę. Zrozumiałam, że mogę pożegnać się z dzielnicami takimi jak West Hampstead, z ich delicatessen i modnymi sklepikami, i że czeka mnie wygnanie do Hackney, East End, Brixton, miejsc, do których wolałam nie zaglądać nawet za dnia, oddalonych od turystycznego Londynu, rewirów obfitujących w betonowe bloki, woń smażonej kiełbasy, graffiti, zakapturzonych dilerów, szkoły ogrodzone drutem kolczastym, punkty bukmacherskie, krzyki i policyjne syreny. – Co ja zrobię, Sybillo? – lamentowałam nerwowo, kontemplując posępną panoramę rynku nieruchomości.
– Pewnie wkrótce się tego dowiesz – zamruczała kotka spokojnie wyciągnięta na łóżku. – Ale radzę ci chodzić pieszo. W ten sposób będziesz mogła praktykować ćwiczenia na koncentrację, które pokazałam ci wczoraj. – Gdybyś wiedziała, jakie to urocze i nieodległe miejsca, nawet ty byś tam ze mną nie poszła. – W każdym razie musisz sobie poradzić sama, bo ja mam co innego do roboty. Jestem pewna, że znajdziesz dla nas dobry dom. – Dobry dom? Przyjdzie nam zamieszkać w koszmarnej norze, Sybillo! – zawołałam żałośnie, patrząc na fatalnie skadrowane zdjęcia mrocznych wnętrz, pomniejszające jeszcze bardziej już i tak ciasne saloniki, kuchnie i sypialnie. – Skąd wiesz? – Kotka uniosła głowę zaciekawiona. – Nigdy nie poznałam człowieka, który potrafiłby przepowiadać przyszłość. – Widzę to tutaj! – Bliska płaczu pokazałam jej palcem ekran. – Ach, ta twoja kryształowa kula. – Ziewnęła, kładąc na powrót głowę na swoich łapkach. – Kotki towarzyszyły wielu domniemanym jasnowidzkom i mogę cię zapewnić, że to jest zwykłe robienie ludzi w konia. Zorientowałam się, że Sybilla zlekceważyła moje niepokoje, darowałam więc sobie komentarze. Po chwili podniosła się, przeciągnęła i wyszła przez okno. Dopiero wówczas przypomniałam sobie o opakowaniu antydepresantów, które zniknęły jak kamfora. Czyżby kotka przypadkiem maczała w tym swoje pazury? Rzuciłam się w stronę okna, ale już jej nie było. Już podczas podróży metrem do Brixton zdałam sobie sprawę, że pasażerowie byli tu jacyś inni, bardziej podejrzani, stacje zaniedbane, a wagony zapuszczone. Tutejsza high street różniła się zasadniczo od znanych mi dotychczas: zapyziałe fast foody, studio tatuażu, afrykański zakład fryzjerski, mikroskopijna kafejka internetowa zapchana po brzegi komputerami, sklep spożywczy low-cost i mnóstwo lokali zamkniętych na cztery spusty z powodu kryzysu. Wzięłam ze sobą klasyczną mapę, bo nie chciałam wyciągać smartfona na środku ulicy, ale nie czułam się komfortowo, obracając na wszystkie strony papierową płachtę pod parasolem i sprawiając wrażenie zagubionej turystki. Po piętnastu minutach dotarłam do małego parku, głównego pretekstu wyboru tego właśnie mieszkania, bowiem zakładałam, że jego okna wychodziły na oazę roślinności. Ale ujrzawszy tę oazę z bliska, nadzieje prysły jak mydlana bańka. Trawnik w żałosnym stanie, upstrzony łysymi gliniastymi plackami i czyhającymi na nieostrożnych spacerowiczów rowami wypełnionymi brunatną breją. Wszędzie walały się śmieci. Dziecięcy plac zabaw był częściowo spalony. I nigdzie żywego ducha, nie licząc dwóch dresiarzy z wygolonymi głowami z pitbullem na smyczy i puszkami z piwem w dłoniach.
Nie przeprowadziłabym się tutaj, za żadne skarby świata, pomyślałam. Ale skoro zrobiłam taki kawał drogi, nie odjadę z kwitkiem. Przypomniałam sobie, co powiedziała Sybilla i skoncentrowałam się na oddychaniu, na wrażeniach, jakich doznawało moje ciało. Trochę pomogło. To był ostatni dom na tej ulicy, która istotnie kończyła się w parku. Nacisnęłam dzwonek, z tych starodawnych, co to robią „dryń, dryń”. Urokliwe, pomyślałam. Ale w oczekiwaniu, aż ktoś mi otworzy, stwierdziłam, że sąsiedni dom był pusty, a jego okna zabite deskami. Po krótkiej chwili w drzwiach stanął aktualny lokator, rosły i sympatyczny z wyglądu gość z szopą blond włosów na głowie i z łyżką w ręku. Nie sprawiał wrażenia świeżo wykąpanego. – Good morning! Jestem Craig. Ty pewnie masz na imię Sarah. Proszę, wejdź… Znalazłam się w przedpokoju pełnym listów, makulatury reklamowej i książek telefonicznych należących z pewnością do kilku pokoleń lokatorów, a stamtąd wspięliśmy się po wąskich schodkach na piętro, by wejść do salonu-kuchni. Z jedynego smutnego okna rozciągał się widok na ulicę i zdewastowane elementy parkowej infrastruktury. Zaraz po wejściu moje nogi rwały się do wyjścia. Smród był niemiłosierny. Zalatywało zgnilizną. Zwietrzałym piwem. Nos, jak powiedziałaby Sybilla, sugerował mi, żeby czym prędzej stamtąd wiać. Ale czułam się w obowiązku rzucić przynajmniej okiem. – Wejdź, śmiało – zachęcał Craig, który sięgnął po miskę z płatkami zbożowymi zalanymi mlekiem i zanurzył w niej łyżkę. Jeśli mnie pamięć nie myliła, na zdjęciu zamieszczonym przez właściciela w internecie widać było mały kuchenny stolik z krzesłem, wielką sofę z lat osiemdziesiątych, wytartą wykładzinę i zaślepiony „kominek”, w którym szyku zadawał elektryczny kaloryfer. Ale podczas wizji lokalnej żadnej z tych rzeczy nie mogło dostrzec ludzkie oko, bowiem Craig zapełnił swoimi bambetlami całe pomieszczenie. Wszędzie pięły się w górę stosy pożółkłych książek, z wyjątkiem kąta pokoju, gdzie leżały zwalone na kupę wzmacniacze, stoły mikserskie, skrzynki po owocach pełne przewodów, mikrofonów, ustrojstwa wszelkiej maści. Nie wspominając rzecz jasna o niezliczonych pustych butelkach i puszkach po piwie. Na wersalce leżała góra bluz od dresu, spodni, skarpetek, a całość wieńczyła gitara elektryczna. W malusieńkiej kuchni brylowały małe urządzenia gospodarstwa domowego: mikrofalówka, na której szklanych drzwiczkach widniały ślady płynnych eksplozji, stary toster, robot kuchenny z podejrzanie żółtawą misą, opiekacz, z którego sterczało kilka warstw zwęglonego sera, mały stary telewizorek z anteną… – Uwielbiam gotować – pochwalił się Craig, wcinając na stojąco swoje płatki. – Mogę zobaczyć sypialnię? – odparłam na to, starając się nie oddychać
przez nos. Sypialnia była ciemna i wilgotna, jak barłóg niedźwiedzia, i w rzeczy samej dobywał się z niej ciężki zwierzęcy odór charakterystyczny dla długiej hibernacji. Miejsca tam wystarczyło akurat na rozmemłane podwójne łóżko z porzuconym na brudnej pościeli włączonym laptopem. Jeszcze jedna hałda książek i ubrań pokrywała skrawek podłogi między łóżkiem i ścianą udekorowaną sfatygowanymi posterami z koncertów, które obsługiwał Craig. – Znasz Buzzcocksów? – spytał. – Byłem z nimi w zeszłym roku w Brighton. – Nie, sorry – wykrztusiłam, biorąc kurs na drzwi wyjściowe. – Wybacz, ale jestem umówiona. Dzięki za wszystko. – Zaczekaj, a łazienka, nie chcesz zobaczyć łazienki? Na łazienkę zabrakło mi siły. Wypadłam na ulicę, powstrzymując mdłości. Nie mogłam zrozumieć, jak można żyć w takich warunkach. I jakiej trzeba brawurowej odwagi, żeby demonstrować je bez cienia wstydu nieznajomej kobiecie. Przestało padać. Usiadłam na ławce w parku, wytarłszy ją z grubsza chusteczkami higienicznymi. Czy rzeczywiście mogłabym zamieszkać w takiej dzielnicy? – Przecież inne mieszkania mogą być lepsze – powiedziałam na głos, próbując dodać sobie otuchy. Park świecił pustkami. Albo tak mi się wydawało. Nagle ujrzałam kicającą w moją stronę wiewiórkę. Jaka zabawna, pomyślałam. Nie jest tak źle, skoro żyją tutaj wiewiórki. Po chwili pojawiła się następna i, jak pierwsza, przyjęła żebrzącą postawę, kilka kroków od moich stóp, wyprostowana na tylnych łapkach. Przypomniało mi się, że miałam w torebce ciastka. Wtem zlękłam się, stwierdziwszy, że jeszcze jedna wiewiórka wspięła się na ławkę i przycupnęła na górnej krawędzi oparcia, kilka centymetrów od mojego ramienia. – Ej, ty, skrzacie, ale mnie nastraszyłaś – szepnęłam z wyrzutem, już lekko zaniepokojona, gdy bezskutecznie próbowałam odpędzić ją ręką. Ale to był dopiero początek, bo ściągały posiłki. Sześć, osiem, dziesięć. Miały nieco złowieszczy wygląd, przypominały agresywniejszą mutację pospolitej wiewiórki. Poczułam się osaczona przez ten gang gryzoni. Gdzie jest Sybilla? Potrzebuję jej, a ona się szlaja nie wiadomo gdzie. – Wynocha! – wrzasnęłam, zrywając się na równe nogi i wygrażając im torebką. Odsuwały się nieznacznie, by po chwili znów mnie obstąpić. Poczułam się jak idiotka, gdy rozpoczęłam gorączkowy odwrót i z trudem powstrzymywałam rwące się do biegu nogi. Żeby te szczury z puszystymi ogonami zostawiły mnie w spokoju, musiałam im w końcu rzucić ciastka na pożarcie.
Wieczorem przy kolacji anegdota o „złych wiewiórkach” zachwyciła Berniego. Z miejsca chwycił kredki i po chwili sprezentował mi artystyczną wizję mojej przygody z rudymi gryzoniami. Przez cały dzień nie zobaczyłam ani jednego mieszkania, które tchnęłoby we mnie choć odrobinę nadziei, ale trzeba też przyznać, że żadne nie było tak zapuszczone i odrażające jak gawra Craiga. Powoli jednak zaczynałam się oswajać z miejscami takimi jak Brixton. Musiałam nawet przyznać, że niektóre z tych okolic miały pewien urok wynikający z wielokulturowości i unoszącego się tam ducha cyganerii. Pip i Brian dodawali mi animuszu i posiłkując się mapą Londynu, nie szczędzili niezwykle pomocnych, jak się okazało, sugestii co do pewnych rejonów i dzielnic. – Na twoim miejscu spróbowałbym w Wandsworth – zaproponował Brian. – To po drugiej stronie Tamizy, ale okolica w pobliżu Putney jest bardzo ładna. Może tam znajdziesz coś przyzwoitego. Poza tym ma dobre połączenia. Z East Putney Station masz bezpośrednią linię do City. Dojazd do biura zabrałby ci mniej czasu niż z West Hampstead. A do nas jest tylko sześć przystanków. Sybillę zobaczyłam dopiero w nocy. Siedziałam przed komputerem Pip, przeglądając oferty wynajmu w dzielnicy, którą zasugerował mi Brian. Usłyszałam jej miauczenie za oknem i natychmiast ją wpuściłam. – Przepraszam, ale było zimno – pokajałam się. – Jak polowanie? – Nie narzekam, dziękuję. – Sybilla zeskoczyła zwinnie z parapetu na podłogę. – A twoje? – Słabo. Ale cóż, przynajmniej mam już jako takie wyobrażenie. Powoli zaczynam się poddawać. – Poddawać się? – Sybilla wspięła się na łóżko. – Nic z tego. Gdybym ja poddawała się tak łatwo na polowaniu, umarłabym z głodu. Czego ty właściwie szukasz? – Niczego szczególnego. Chciałabym znaleźć miejsce, które pomieści mnie i moje rzeczy. Nie wyobrażasz sobie, jakie dziuple dzisiaj widziałam. Autentyczne mysie dziury. – Nie sądzę, żeby autentyczne – zauważyła z przekąsem Sybilla, układając się wygodnie. – Ja to widziałam prawdziwe mysie dziury. Jeśli chcesz, pokażę ci jakąś i wtedy pogadamy. – Tak się tylko mówi – odparłam, wzdychając. – Chciałabym, żeby to było miejsce łatwe do sprzątania, bez tych okropnych wykładzin na podłodze i starych wersalek, jak w domach, które widziałam dzisiaj, gdzie oddycha się kurzem ostatnich dziesięciu lokatorów. I w miarę możliwości w przyzwoitej dzielnicy. – Taaak… A co to jest według ciebie „przyzwoita” dzielnica?
– No wiesz, to… – Jak to wytłumaczyć kotce? – Okolica, w której mieszkają ludzie, którym… nie wiem… jakby to powiedzieć… można zaufać. – Jak Joaquín, na przykład – rzuciła Sybilla, przyglądając się wnikliwie jednemu z pazurów. – Nie… ej, to nie fair! – Albo ci dżentelmeni w jedwabnych krawatach i potężnych autach spieszący do City grać w tym gigantycznym ludzkim kasynie cudzymi pieniędzmi. Zamyśliłam się. – Hm, może i masz trochę racji. Wówczas Sybilla przyjęła szlachetną pozę, pozę arystokotki. – Wiesz, że na Downing Street zawsze mieszkało dużo kotów? – Nie wiedziałam – odparłam. – To tradycja. Churchill nazywał swojego Nelsonem, imieniem tego wojownika, któremu Anglicy zrobili podobiznę z kamienia na placu czterech kotów. – Chciałaś powiedzieć: lwów. – Nie ma dużej różnicy. A co ty myślisz, że Nelson i Churchill nie byli małpami? Przypomnę ci wasze powiedzenie: w krawacie czy bez, małpa małpą jest. A małpy z Downing Street, Thatcher, Major, Blair, Cameron… wszystkie zostały zaadoptowane przez jakiegoś kota lub kotkę. Większość z nich była dachowcami, jak ja, nawiasem mówiąc. Angielska Małpa Alfa też miała jednego. – Małpa Alfa? – To znaczy królowa, oczywiście. – Głos Sybilli brzmiał teraz dostojnie, emanowała kocim majestatem. – Małpa Elżbieta. Ostatnio gustuje w pieskach rasy corgi, ale gdy brała ślub w tym ogromnym kościele, ktoś dał jej w prezencie kota syjamskiego, który całe życie spędził w pałacu Buckingham. Chcę przez to powiedzieć, że my, koty, jesteśmy równie szczęśliwe w komnatach królowej, jak na East Endzie. Królewskość nosimy w sobie i nie robią na nas wrażenia fumy ani poczucie wyższości żadnej małpy, choćby nie wiem, ile włożyła na siebie koron i mucetów. Nagle Sybilla zeszła z łóżka i spojrzała ku górze, tam, gdzie przed chwilą siedziała. – Ludzie często się mylą w tym względzie. Myślą, że tym, którzy zajmują wyższą pozycję w społeczeństwie, żyje się lepiej, ale tak nie jest. Koniec końców, to, że można przytulić kota, jest o wiele ważniejsze niż chińska porcelana, kolekcja krawatów czy samochód z szoferem. Dlatego – ciągnęła Sybilla, kierując się w stronę okna – my, koty, nie potrafimy zrozumieć powodu, dla którego ludzie tak bardzo kochają swoje rzeczy, mimo iż rzeczy nie odwzajemniają przecież tego uczucia. Na przykład te zasłony, aż się proszą, żeby wbić w nie pazury. – Hej, wolnego, co to, to nie. – Rzuciłam się w stronę zasłon Pip, aby wybić
kotce z głowy niecne zamiary. – Tak, tak – kontynuowała, wracając z figlarnym wyrazem pyszczka w stronę łóżka. – Mówię, jak jest. Zakochujecie się w swoich rzeczach. I co gorsza, nigdy nie macie dosyć, stajecie na głowie, żeby mieć więcej i więcej, bo to pozwala wam wspinać się po szczeblach małpiej hierarchii. Kotka lekkim susem wskoczyła na łóżko, aby zakończyć swój wywód. – I tak małpy w ubraniach zawładnęły całą planetą, budując na każdym rogu place z wojownikami z kamienia. – Ja nie chcę mieć nic ponad to, co już mam – próbowałam się bronić. – Tak tylko mówisz, a później przechodzisz obok jakiegoś sklepu, widzisz skórzaną torebkę, która jest po prostu jeszcze jednym przedmiotem służącym do noszenia innych przedmiotów, i zaraz napalasz się, żeby ją kupić. Chociaż masz w domu już pięć! Nic nie powiedziałam, zachodząc w głowę, czy Sybilla nie szpiegowała mnie czasem w dniu, w którym rzeczywiście kupiłam sobie boską torebkę na styczniowej wyprzedaży. – W porządku, niech ci będzie, konsumpcyjne impulsy nie są mi obce. Ale bez przesady. – Powiedz to krowie, z której zdarto skórę, żeby uszyć twoją torebkę! – Och, Sybillo, nie bądź okrutna. Zresztą nic już więcej nie kupię, bo jestem zrujnowana. Z tego samego powodu z takim trudem przychodzi mi szukać mieszkania. Chciałam znaleźć coś ładnego. Może niezbyt dużego, ale… czy ja wiem, coś, co miałoby jakiś urok. Na przykład ładny widok z okien. Ale zdaje się, że to niemożliwe. – Mrrr – zamruczała kotka. Zamknęła na chwilę oczy, po czym otworzyła je ponownie i uniosła głowę. – Ty w gruncie rzeczy szukasz mieszkania z widokiem na szczęście – oznajmiła. Uśmiechnęłam się. – Tylko jak je znaleźć? Brzmi obiecująco. Ale nie widziałam, żeby ktoś oferował lokum o takich parametrach. – To bardzo łatwe, łatwiejsze, niż myślisz. Koty, jak zapewne wiesz, nie mają stałego domu, chociaż niektórzy ludzie próbują nas zamknąć w czterech ścianach. Lubimy się włóczyć, podobnie jak wy, ludzie, zanim wzięliście się do hodowania roślin i zwierząt, gromadzenia coraz większych ilości rzeczy, które w końcu, żeby wam nie poginęły, zaczęliście trzymać pod kluczem. My łazęgujemy to tu, to tam, ale mamy swoje ulubione zakątki: nisze, zakamarki, kryjówki, wygodne miejsca, gdzie możemy spokojnie podrzemać. Nie potrzeba nam wiele do szczęścia: trochę ciszy, przyjemnej temperatury i miękkiego podłoża. I przyjemnego zapachu ma się rozumieć. W takim właśnie miejscu lubimy się
wylegiwać i w takim miejscu czujemy się królowymi na naszym tronie. – Tak, ale ja nie mogę żyć jak kotka! Potrzebuję łazienki, kuchni, mebli, szaf… – Zgoda, rozumiem. Ale nie potrzebujesz tyle przestrzeni, tylu rzeczy. I nie musisz wcale mieszkać w „przyzwoitej”, jak mówisz, dzielnicy. Potrzeba ci tylko mieszkania z widokiem na szczęście, uwierz mi. A okna musisz otworzyć w sobie. Kiedy zakwitniesz, uświadomisz sobie, że twój dom jest wszędzie, że już mieszkasz w pałacu, że jesteś królową Wszechświata. Jak wszystkie dachowce. Milczałam przez chwilę, analizując jej słowa. – Aha, jeszcze jedno – dodała Sybilla. – Co takiego? – Postaraj się, żeby mieszkanie miało okno, przez które mogłabym wchodzić bez specjalnych wygibasów. Znalazłam je następnego dnia. Umówiłam się na kilka wizyt w dzielnicy, którą zarekomendował mi Brian. Jedna z nich zawiodła mnie do sklepu meblowego pana Masooda, właściciela lokalnego imperium nieruchomości. Ten londyńczyk pochodzenia pakistańskiego, ubrany w długą, sięgająca kolan i rozpiętą na piersi kwiecistą koszulę, z bogatą kolekcją złotych łańcuchów na szyi, kazał mi na siebie czekać, podczas gdy dyskutował zawzięcie w swoim języku z chłopakiem, którego z powodzeniem można było wziąć za jego syna, szczuplejszą i bardziej cool wersją ojca. W sklepie-warsztacie uwijali się rośli mężczyźni wyglądający na przybyszów z południowo-wschodniej Europy, którzy w oszałamiającym tempie nosili stoły i cięli deski. – Już jestem, do pani usług! – rzucił Masood, gdy skończył rozmowę. – Pani w sprawie mieszkania, nieprawdaż? Bardzo mi przykro, ale już znalazł się nabywca. Ale spokojnie, nie ma powodu do obaw, mam ich więcej. Zechce mi pani towarzyszyć? Skąd pani jest? Ach, Hiszpanka! Hiszpanie wiedzą, jak używać życia, nie to co ci bloody british. Masood gadał bez przerwy i podczas kilkuminutowej wspinaczki do mieszkania, które znajdowało się na ostatnim piętrze budynku mieszczącego sklep, opowiedział mi historię swojej rodziny, jak również prowadzonych przez siebie rozlicznych interesów: meblowego, serwisu minicabs i wynajmu mieszkań. – Będzie nim pani zachwycona! – zawołał radośnie, wyciągając olbrzymi pęk kluczy. – Jest niezwykle oryginalne. Nie ma co, oryginalności mu nie brakowało. Weszłam do środka i o mało nie zderzyłam się z usytuowanymi zaraz na wprost drzwiczkami do klitki z muszlą klozetową wyposażoną w zabytkowy, łańcuszkowy system spuszczania wody i malutką umywalką o wymiarach mydelniczki. Z lewej strony pięły się w górę
ciasne i strome schody. Ich dodatkowa osobliwość polegała na tym, że w połowie drogi, z wnęki w ścianie z prawej strony mrugała do wchodzącego swoim wielkim okrągłym okiem pralka. – Pomysłowe, nieprawdaż? – chełpił się Masood. – To dla oszczędności miejsca. – Aha – odparłam bez przekonania. Ze schodów wychodziło się na coś w rodzaju korytarza, w którym po lewej stronie przytuliła się mała, ale wyglądająca na całkiem nową kuchenka, po prawej zaś salonik – z niego skręcało się zaraz ponownie w prawo, ku mansardowej części mieszkania, gdzie wsztukowano, za kolejnym zakrętem w prawo, łóżko. Całość dość klaustrofobiczna, ale przynajmniej pełna światła dzięki wielkiemu oknu w salonie, z którego, z racji wysokości budynku, można było podziwiać dachy innych domów i ołowiane niebo nad miastem. Na plus należało też zapisać drewniane podłogi, sufit poddasza oraz meble. Nie było wykładzin! Nie ulegało wątpliwości, że remont został wykonany przez szwadron słowiańskich stolarzy Masooda. Ale nagle coś sobie uprzytomniłam. – A gdzie się umyć? Gdzie jest łazienka? Na dole widziałam tylko toilet. Nie pytałam już nawet o bidet, bo spotkanie go w Anglii graniczy niemal z cudem. – Ah, no problem, no problem. Zaprowadził mnie do części kuchennej. Tuż obok schodów znajdowały się harmonijkowe plastikowe drzwi, na które wcześniej nie zwróciłam uwagi. Masood rozsunął je i pokazał mi łazienkę, czyli dosłownie metr kwadratowy zajęty przez prysznicowy brodzik. – Hmmm. Nie podoba ci się. Widzę to w twoich oczach! – powiedział Masood, nie tracąc dobrego humoru. – No problem. Dla ciebie mam inne mieszkanie. Spodoba ci się na sto procent. Właśnie się zwolniło i jest niedaleko stąd. Wzbudzał dość ograniczone zaufanie, ale do następnej wizyty miałam jeszcze trochę czasu, więc przystałam na propozycję. Po drodze pokazał mi swoją bazę minicabs. – To dobre auta, bmw, mercedesy… nie jak ta cała reszta. Weź wizytówkę. Kupujemy je z drugiej ręki i moi Albańczycy przywracają je do stanu używalności. Ci ludzie z południowego wschodu są bardzo pracowici, nie jak ci British, co to już zapomnieli, jak wygląda prawdziwy job. Spójrz, to moje cacko. Aston martin z sześćdziesiątego siódmego. Takiego samego miał James Bond! Ten nie jest pod taksówkę. Ale gdybyś miała ochotę, któregoś dnia mógłbym cię zabrać na przejażdżkę, jeśli mi żona pozwoli! I roześmiał się jowialnie, pobrzękując złotymi łańcuszkami wylewającymi się na jego długą koszulę. Wciąż miałam w głowie słowa Sybilli o ludziach i ich
miłości do rzeczy. Dzielnica nie była taka zła, chociaż kiedy dotarliśmy na miejsce, okazało się, że budynek znajduje się przy ruchliwej ulicy. Po drodze nie zauważyłam też sklepów. – No problem, no problem! Do supermarketu masz góra dziesięć minut. Budynek znajdujący się przy Broomhill Road należał w całości do Masooda. Początkowo było to zapewne jedno trzypiętrowe mieszkanie, ale „pomysłowy” Pakistańczyk podzielił je z pomocą swoich stolarzy na osiem minimieszkanek. Weszliśmy pod siódemkę, do lokalu, który jak ten poprzedni, mieścił się na ostatnim piętrze i miał podłogi i meble z drewna. Tym razem jednak już od wejścia dało się ogarnąć wzrokiem całe mieszkanie, była to bowiem jedna otwarta przestrzeń z sofą i stołem oraz dwoma krzesłami pod dużym oknem, z kącikiem kuchennym wyposażonym w podstawowe urządzenia, z łazienką (normalną, z drzwiami, z prysznicem, a nawet, nie do wiary, z bidetem!) i ze schodkami przy ścianie prowadzącymi na antresolę pod skośnym dachem, gdzie ulokowano podwójny materac i małą komódkę. W połaci dachowej zamontowany był świetlik. Liczyło nie więcej niż piętnaście metrów kwadratowych. Ale duże okno (z łatwym dostępem do jednego ze skrzydeł dachu dla Sybilli) i mansardowa antresola ze świetlikiem dawały wrażenie znacznie większej przestrzeni. Nie wiem, czy można to było uznać za pałac królowej, ale z pewnością za dom. Na co mi więcej miejsca? Masood wylewał z siebie potok słów, a ja wyjrzałam przez okno i zobaczyłam olbrzymi billboard reklamowy przedstawiający rajską plażę. Przypomniały mi się słowa Sybilli: „mieszkanie z widokiem na szczęście”. Podpisałam umowę jeszcze tego popołudnia. Z kluczem do nowego mieszkania w dłoni miałam wrażenie, jakbym rzeczywiście otwierała drzwi do nowego życia. Poczułam się o wiele lżejsza, kiedy wróciłam do Pip i opowiedziałam o wszystkim jej i Brianowi, a potem, przez telefon, Vero. Mojemu ojcu spodobał się pomysł zamieszkania w Wandsworth i znacznie się uspokoił. Napawało mnie wielką dumą to zwycięstwo nad własnym pesymizmem i uważałam się za szczęściarę, że udało mi się znaleźć mieszkanko, może małe, ale za to urocze. Poczułam nawet ulgę, że nie muszę dzielić mojego życia z tym krukiem Joaquínem. Byłam autentycznie zadowolona z zaliczenia tej osobistej próby i przyszło mi do głowy, że dawno nie zaznałam podobnego uczucia. Może to jeszcze nie jest szczęście, ale z pewnością dobre na nie widoki.
12 PSYCHOZA Zorganizowanie przeprowadzki nie było łatwe. Musiałam skontaktować się z Joaquínem i w trakcie rozmowy znów ogarnęła mnie wściekłość, bo przekonałam się, że był jak przedtem zimny i nieczuły. Dopiero gdy zaczęłam wrzeszczeć jak histeryczka, spuścił z tonu i zgodził się wybyć z domu na dwa dni, abym mogła zabrać swoje rzeczy bez oglądania jego gęby. Dlaczego nie rozumiał, że cierpię? Czy rzeczywiście było mu to zupełnie obojętne? Nie potrafiłam tego pojąć. Powrót do mojego byłego domu sprawił mi wielki ból. W każdym jego zakątku czyhały na mnie niczym duchy wspomnienia i niełatwe zadanie oddzielenia „mojego” od „jego”, zapakowanie wybranych rzeczy do pudeł albo rozdanie czy wyrzucenie innych. Co miałam teraz zrobić z sukienkami otrzymanymi od niego w prezencie? Z pościelą? Ze zdjęciami z ostatnich piętnastu lat? Co chwila wstrząsało mną łkanie, bo nie wiedziałam, co począć z jakąś lampą czy DVD z Mad Menem. Jak miałam porzucić to stworzone w wyobraźni wyidealizowane życie, które znikło jak słońce za chmurami Londynu, gdzie albo padało, albo zanosiło się na deszcz. Na ratunek przyszła mi Vero – oznajmiła, że przyleci, aby pomóc mi w przeprowadzce w weekend. Dzieci zostawi pod opieką Alberta. Moja radość nie miała granic, gdy wparowała do mojego byłego domu pełnego kartonowych pudeł i bolesnej nostalgii, z dodatkową niespodzianką w postaci Susany i Patri. Rysice znowu razem! Wszystkie trzy zostawiły swoje rodziny, aby zaoferować mi swoją pomoc. Były to dwa dni płaczu i śmiechu, dziesiątki metrów grubej taśmy przylepnej, niekończących się rozmów, zakurzonych kątów, naciągniętych mięśni i krytycznych sytuacji na londyńskich ulicach podczas jazdy małą wynajętą furgonetką. Niezapomnianych wrażeń dostarczył nam biwak w nowym mieszkaniu pośród kartonowych pudeł. Przypomniał nam letnie obozy w Pirenejach Aragonii, na które po raz ostatni wyjeżdżałyśmy podczas studiów już jako instruktorki. Susana, Patri i ja położyłyśmy się na górze, którą ochrzciłyśmy mianem „Zaginiony szczyt”, a Vero – wybrana jak za dawnych lat w przekomicznej rozgrywce „w marynarza” – na dole, na sofie, w „Dolinie Ordesy”. Nie zabrakło również uroczystej ceremonii, w czasie której nadałyśmy Sybilli tytuł Honorowej Rysicy. W ciągu tych dwóch dni poczułam, że nie jestem sama na świecie. Moje przyjaciółki pomogły mi z przeprowadzką, z pierwszymi zakupami żywności i kuchennych utensyliów, z rozlokowaniem rzeczy na swoim miejscu, ze
sprzątaniem, a także z wystrojem. Obdarowały mnie różnymi drobiazgami do domu: hinduską narzutą na sofę, mnóstwem kwiatów w doniczkach, batikiem na ścianę i fotografią w ramce ze szkłem, na której cztery głowy wyzierają z rozbitego w górach namiotu. Ale najważniejsze, że podniosły mnie na duchu i wsparły swoją miłością. Sybilla miała rację: ludzie potrzebują pomocy stada, i obiecałam sobie, że odtąd będę z nimi utrzymywać częstszy kontakt. Moje ukochane Rysice rzuciły wszystko, aby dotrzymać mi towarzystwa w chwili, kiedy potrzebowałam ich najbardziej. I za to będę im dozgonnie wdzięczna. Ale to święto przyjaźni trwało krótko i kiedy odjechały na lotnisko, zostawiły po sobie ogromną pustkę w mieszkaniu i w moim sercu. Pamiętam, że pożegnawszy się z nimi, zastygłam dobrą chwilę obok cudownej orchidei, którą dostałam od nich w prezencie, kontemplując przez okno powolny ruch pojazdów na West Hill Road, pod billboardem z plażą i turkusowym morzem. Na czas naszych działań Sybilla wyszła na rekonesans w terenie i jeszcze nie wróciła. Wpadłam w panikę, że może przepadła na zawsze, że nie znajdzie tego domu albo że coś jej się stało, że mogłabym zostać sama jak palec w tym obcym miejscu. Narzuciłam płaszcz i wyszłam na ulicę pospacerować, przerobić ćwiczenie chodzenia, chodząc, które pokazała mi kotka. Ale już zmierzchało i zawładnął mną strach, poczułam się zagrożona, bezbronna. Wydawało mi się, że zewsząd osaczają mnie mroczne spojrzenia, u wszystkich ludzi, których mijałam na chodniku, dostrzegałam podejrzane ruchy, podejrzewałam niecne zamiary. Wytrwałam zaledwie pięć minut i czym prędzej wróciłam do domu. Włączyłam pogodną muzykę, Jackson Five, żeby dodać sobie otuchy podczas robienia kolacji. Ale gdy kroiłam cebulę, usłyszałam wściekłe uderzenia w ścianę. To z powodu muzyki? Fakt, nastawiłam ją może zbyt głośno. Pewnie mury nie były zbyt grube. Ściszyłam nieco. Znowu ktoś załomotał w ścianę. Odłożyłam cebulę i pomyślałam, że najlepiej porozmawiać z sąsiadem z boku, żeby się upewnić, czy rzeczywiście chodziło o muzykę, i uzgodnić dopuszczalne hałasy. Ale myjąc ręce, usłyszałam zgrzyt otwieranych zamków w drzwiach sąsiedniego mieszkania. Sekundę potem ktoś zadudnił do moich drzwi. – Turn it off! You make enough noise today! – wrzasnął dziko zachrypnięty kobiecy głos z obcym akcentem. Co znaczyło: „wyłącz to, mam już dość twoich hałasów przez cały dzień”. Wystraszona popędziłam do drzwi i otworzyłam je jednym szarpnięciem, ale sąsiadka spod ósemki już znikała w swoim mieszkaniu. Zobaczyłam tylko przez ułamek sekundy jej szlafrok w kolorze fuksji i czarną chustkę na głowie. Ale ten skąpy fragment twarzy, jaki udało mi się dojrzeć, przyprawił mnie o dreszcze. Było to nieprzyjemne oblicze, jadowite, przypominające wiedźmy z bajek. W okolicy jednej z jej rąk dostrzegłam również, jak mi się zdawało, znikający za drzwiami błysk czegoś metalicznego. Noża?
Pomimo trwogi, jaką wzbudziła we mnie ta przelotna wizja, pomyślałam, że najlepiej wyjaśnić sobie tę sprawę natychmiast. Z duszą na ramieniu zapukałam do drzwi. – Hello, to ja, nowa sąsiadka. – Zostaw mnie w spokoju! – rozległ się głos ze środka. – Wynocha! – Ja tylko chciałam panią przeprosić… – Zamknij się! Zamknij się! Milczeć! Przeraziły mnie te krzyki wspomagane ponownym waleniem, tym razem we własne drzwi, jakimś twardym przedmiotem, może rękojeścią noża. Wpadłam do siebie, przekręciłam klucz w zamku i zasunęłam zasuwkę. Ta kobieta wyglądała na obłąkaną. Wpięłam słuchawki do smartfona i włożyłam go do kieszeni. Wróciłam do muzyki braci Jackson i starałam się zapomnieć o całym zajściu, usiłując pójść za radą Sybilli, aby obserwować to, co dzieje się w tej konkretnej chwili z cebulą i piersią kurczaka skwierczącymi na rozgrzanym oleju, z sałatą i pomidorem, i nie wyobrażać sobie powracającej z nożem w zębach sąsiadki, nie myśleć, że faktycznie pomyliłam się przy wyborze dzielnicy i że zawsze będę tu żyć z duszą na ramieniu. Ale co kilka sekund rzucałam płochliwe spojrzenie w stronę drzwi. Wydały mi się nadzwyczaj wątłe, kiedy przyglądałam się im teraz wnikliwie. Nie wyglądały na drzwi wejściowe do mieszkania. Przypominały raczej drzwi do pokoju, w których zamontowano zamek i zasuwkę. I tak pewnie było w istocie. Jak to możliwe, że nie zauważyłam tego wcześniej? Nawet ja mogłabym je otworzyć jednym kopniakiem. W co ja się wpakowałam? Zjadłam kolację, siedząc na krześle zwróconym w kierunku wejścia, nie spuszczając wzroku z drzwi, z własnym nożem w ręku, ze słuchawkami na uszach, oglądając odcinek Przyjaciół w komputerze, aby zająć czymś myśli. Nie zaśmiałam się ani razu. Gdzie ta Sybilla się włóczy? Czyżby miała już nie wrócić? Po kolacji i umyciu naczyń uspokoiłam się trochę. Sąsiadka miała paskudny charakter. Nie musiała być od razu psychopatką. Postanowiłam wziąć prysznic przed pójściem do łóżka. Po całym dniu sprzątania, porządkowania i urządzania był mi niezbędny. I przy okazji odpręży mnie trochę. Rano wszystkie cztery wypróbowałyśmy po kolei prysznic i działał bez zarzutu. Woda ciekła słabym strumieniem, ale w Londynie to normalka. Przynajmniej można ją było łatwo regulować za pomocą pokręteł do temperatury i siły strumienia. Rozebrałam się, weszłam do brodzika i moje troski zaczęły się rozpraszać w gorącej strudze. Witaj w nowym mieszkaniu, powiedziałam do siebie. Zaraz wskoczysz do łóżka, a jutro będzie nowy dzień. Raptem światło w łazience zgasło. Ze strachu wyrżnęłam łokciem w plastikowy parawan. Drugą ręką szukałam uchwytu baterii, żeby zakręcić kurek. Zdezorientowana w mroku, ślizgając się w brodziku, ujrzałam oczami wyobraźni
straszliwą wizję okropnej kobiety w szlafroku w kolorze fuksji i z nożem w dłoni. Niemal w tym samym momencie z sitka trysnęła lodowata woda. Wydając przenikliwe piski, przylgnęłam całym ciałem do glazury, usiłując uniknąć lodowatej tortury, i po omacku odszukałam baterię, kręcąc kurkami na wszystkie strony, aż w końcu udało mi się odciąć dopływ wody. Próbując zapanować nad paniką, rozsunęłam parawan, chwyciłam ręcznik i zaczęłam się wycierać, trzęsąc się z zimna i strachu. Spokojnie, mitygowałam się. Przede wszystkim nie popadaj w paranoję. Uchyliłam drzwi łazienki. Salonik również tonął w mroku, jego cienie rysowały się na tle skąpego ulicznego światła. Nic się nie dzieje, powtarzałam sobie w duchu. Pewnie korki wyskoczyły, a ciepła woda idzie z podgrzewacza. Muszę odnaleźć szafkę z bezpiecznikami. Gdzie ja posiałam komórkę? Wówczas usłyszałam lekkie skrzypnięcie deski podłogowej. Wzdrygnęłam się. Byłam święcie przekonana, że ktoś mnie obserwował. Ktoś wszedł do pokoju? W tym dziwacznym obcym mieszkaniu pogrążonym w ciemności, naga i bezbronna widziałam w każdym cieniu czającą się na mnie obłąkaną sąsiadkę. Wiedziałam, że to absurd. Jak mogła wejść przez zamknięte drzwi? Ale dlaczego zgasło światło? Wtem ujrzałam ją. Cień poruszający się w ciemności, pełznący po podłodze jak lunatyk. Jej oczy lśniły diabolicznie. – Aaaaaaa! – wrzasnęłam. – Miauuuuuu! – miauknęła Sybilla. Zapomniałam o kotce, która w końcu raczyła wrócić do domu po gruntownej eksploracji okolicy. – Och, Sybillo, to ty! – zawołałam z ręką przyciśniętą do piersi. – A myślałaś, że co, jadowita kobra? – Nie, nie, sąsiadka – wyjaśniłam, zamykając okno. – Mamy stukniętą sąsiadkę, która już zdążyła mnie znienawidzić. – Stuknięta? Gdyby wiedziała, że rozmawiasz z kotką… – Sybilla uśmiechnęła się pod wąsem. – I co ty w ogóle robisz w tych egipskich ciemnościach? Przecież w nocy, jak cała ludzka rasa, jesteś ślepa jak kret… – Światło zgasło – poskarżyłam się, biorąc komórkę ze stołu. Zapaliłam latarkę w telefonie i udałam się na poszukiwania szafki z bezpiecznikami. Ani śladu. Pewnie jest na schodach. Ale ja o tej godzinie nie wychodzę. Zaczekam do jutra. Z Sybillą, chociaż nie była ściśle rzecz biorąc tygrysicą, czułam się pewniej. Moje oczy zaczęły się przyzwyczajać do ciemności. Wytarłam się do sucha, włożyłam piżamę i ulubione wełniane skarpetki czekające na mnie cierpliwie w łazience. Właśnie je zakładałam, gdy spostrzegłam światło przesączające się przez drewnianą podłogę. Przycupnęłam na czworakach i pochyliłam głowę. Własnym oczom nie wierzyłam: przez szpary między deskami widać było światło
mieszkania na drugim piętrze przenikające przez deski sufitu sąsiada, a potem przez moją podłogę. A zatem pomiędzy jego sufitem i moją podłogą nie było nic poza powietrzem. Gdy przytknęłam oko do jednej ze szpar, zobaczyłam cień mężczyzny. Oczywiście jego kroki słyszałam znakomicie. – Nie uwierzysz, Sybillo – wyszeptałam. – Widzę sąsiada z dołu chodzącego po swoim mieszkaniu. – I czuć go doskonale – dodała kotka, obwąchując podłogę. – Co za partactwo. Gdybym rozlała kawę, poparzyłabym go! – Po co miałabyś wylewać na niego kawę? – Tak mi się tylko powiedziało. Nie rozumiesz? Ten dom to jedno wielkie nieszczęście! Wiedziałam, że mnie oszuka. – Mnie się podoba – powiedziała Sybilla, przewracając się z boku na bok na sofie. – Jest wygodny, ciepły. Dobrze mi tu. – Wystrychnął mnie na dudka – powtarzałam uparcie, wchodząc po schodkach na antresolę. – Ten Pakistańczyk zrobił mnie w balona. Jak Joaquín ze swoją kochanką, jak mój brat z ojcem i ich przeklętą hipoteką. Jakby wszyscy się na mnie uwzięli. To niewiarygodne: instalacja elektryczna rodem z dziewiętnastego wieku, konstrukcja domu z papier mâché i sąsiadka psychopatka. Wszedłszy na antresolę, musiałam osunąć się na kolana i popełznąć dalej na czworakach, żeby dostać się do wezgłowia łóżka, sufit bowiem schodził pod skosem niemal nad samą poduszką. Wsunęłam się pod zimną i wilgotną kołdrę wyczerpana nieszczęściami, których końca nie było widać. – Naprawdę wzięłaś mnie za sąsiadkę? – z ciemności dobiegło mnie pytanie Sybilli. – Słowo daję. – Zaczynałam dostrzegać komizm całej sytuacji. – Ale się najadłam strachu. Przysięgam ci, myślałam, że twoje oczy to oczy tamtej kobiety z wykrzywioną jakimś straszliwym grymasem twarzą. Wydawało mi się nawet, że dojrzałam w jej ręku nóż. – W twoim krzyku słychać było autentyczną grozę. – Żebyś wiedziała. Byłam sama i ni stąd, ni zowąd zgasło światło, a ta kobieta chwilę wcześniej strasznie mnie zdenerwowała. Nie wiem, co jej dolega, ale normalna to ona nie jest. Wypisz wymaluj czarownica z baśni, przysięgam ci. – Czarownica? – miauknęła Sybilla. – Jeszcze nie tak dawno temu wystarczyło, żeby kobieta trzymała w domu kota, a już można ją było oskarżyć o czary. Niejedna zawisła na szubienicy albo została utopiona w rzece, całkiem niedaleko stąd. – Chcesz powiedzieć, że to ja jestem czarownicą? – Zwracam ci tylko uwagę, byś nie wypowiadała zbyt pochopnych sądów o innych. Nie ufaj pozorom majaczącym w mroku. Może gdybyś ją poznała nieco lepiej…
– Nie chcę jej poznać. – Ona ciebie też nie. Ale mimo to powinnyście obwąchać się z bliska. – Że co? – Słowa kotki zaniepokoiły mnie. – Ej… zaraz, skąd ty o tym wiesz? Byłaś u niej? Nie raczyła odpowiedzieć. Wychyliłam się z łóżka nad salonem i ponowiłam pytanie, ale nie udało mi się już z niej wycisnąć nic więcej. W końcu skapitulowałam i ułożyłam się na wznak, nakrywając kołdrą, którą z wolna wypełniało ciepło. Przez świetlik widać było chmury podświetlone światłami miasta. Co za konszachty ma ta kotka z moją sąsiadką? – Wiesz, Saro… – niespodziewanie rozległ się głos Sybilli. – Jest pewna różnica pomiędzy światem rzeczywistym i światem, który widzisz ty. Czy może chcesz widzieć. – Taaak – westchnęłam na odczepnego, nie ufając zbytnio jej słowom. Znów zapadła cisza. Chmury przepływały nad miastem. – Czasem życie – ciągnęła kotka – pogrąża się w mroku, a w mroku, jeśli nie masz kocich oczu, najbardziej niewinny cień można wziąć za czarownicę. Nic nie odpowiedziałam. – Szczególnie wówczas, gdy na nią czekasz. Gdy się jej boisz. Wtedy twoje lęki zamieniają każdy cień w czarownicę, w potwora, w ducha. I z każdą przerażającą zjawą twoja trwoga narasta. Jeśli tego nie przerwiesz, strach sparaliżuje w końcu twoje życie. Zaczął kropić deszcz. Małe kropelki uderzały w szybę świetlika kilka centymetrów od mojej twarzy. Przypomniałam sobie spotkanie z Joaquínem w deszczu. – Z Joaquínem było odwrotnie. Brałam go za prawego człowieka, a okazał się potworem. – Okazało się, że kłamał – uściśliła kotka. – Przypadłość dość powszechna wśród ludzkich istot. Nie był potworem. Ale zgadza się, umysł potrafi również tworzyć piękne iluzje, które z czasem okazują się grubymi pomyłkami. Nie przekonało mnie uściślenie Sybilli, ale wzięłam jej słowa za dobrą monetę. – Mówisz, że świat realny i ten, który widzę ja, to dwa różne światy. – Owszem. Słuchałam przez chwilę stukania kropel deszczu o szybę. – I jak mam dostrzec ten realny świat? Bo jeśli go widzę, to przecież po swojemu, a nie takim, jakim jest naprawdę. Czyli to niemożliwe. Cały mój wysiłek na nic. – Chyba że jesteś kotką. – Tak, pewnie, widzieliście ją, jaka sprytna. Deszcz nad moją głową przybierał na sile.
– Jest jednak sposób, by ludzie mogli zajrzeć do realnego świata. Przekręciłam się na bok i wychyliłam nad salonikiem. Zobaczyłam czarny cień Sybilli na sofie. – Powiesz mi jaki? Czy mam zgadywać? Uniosła głowę i dostrzegłam w ciemności jej błyszczące zielone oczy. – Sztuczka polega na tym, abyś ujrzała siebie w obserwowanym przez ciebie świecie. „Abym ujrzała siebie w obserwowanym przeze mnie świecie”. Zdanie to dźwięczało w mojej głowie razem z deszczem. Opadłam na poduszkę, patrząc na krople na szybie, łączące się z innymi i spływające w dół, tworzące efemeryczne, zmienne formy niemożliwe do uchwycenia i opisania, każda z nich odzwierciedlająca światło całego miasta, całego świata. Przyszła mi na myśl grafika Eschera, którą oglądaliśmy z Joaquínem na wystawie tego holenderskiego artysty w Amsterdamie. Tematem owej ryciny jest zwiedzający muzeum człowiek podziwiający obraz z nadmorską miejscowością, w której znajduje się muzeum ze zwiedzającym człowiekiem podziwiającym obraz… Zamknęłam oczy. Ogarniał mnie sen. Wyobraziłam sobie, że opuszczam moje ciało i patrzę na siebie leżącą w łóżku, usiłującą zasnąć, a potem opuszczam to drugie ciało, przyglądając mu się z trzeciego wcielenia, a potem opuszczam to trzecie, czwarte i tak dalej, spadając w tył w niemającym końca wirze. Nagle ze snu wyrwało mnie zimne, konkretne i przenikliwe doznanie zogniskowane na czole: kropla wody. – Och, nie! – jęknęłam z rozpaczą. – Co się stało? – spytała Sybilla. Poczułam jeszcze jedną kroplę, tym razem na policzku i zaraz kolejną. – To nie sen. Sufit przecieka. Leje się na mnie woda! – Tego tylko brakowało – mruknęła Sybilla. – Jeśli chcesz, zmieścimy się na sofie obie. – Sybillo! Miałam rację. To mieszkanie to katastrofa! Znowu zbierało mi się na płacz. Próbowałam owinąć się szczelnie kołdrą, ale i tak słyszałam spadające krople. W końcu zwinęłam kołdrę w wielką kulę, po czym zrezygnowana i skonana zeszłam po schodkach na dół. Gniew nie potrwał długo. Osunęłam się na sofę u boku kotki i zapadłam w głęboki sen.
13 KOTHKAJOGA Przynajmniej w jednym Sybilla miała rację: mieszkanie nie było tak beznadziejne, jak mi się wydawało. Rankiem Masood przysłał jednego ze swoich albańskich stolarzy z misją wyeliminowania przecieku, a ten za pomocą odrobiny silikonu od ręki naprawił usterkę. Wyjaśnił mi też zagadkę wyłączenia światła, rezultat osobliwego systemu działającego w domu, o którym zapomniał mnie uprzedzić przed podpisaniem umowy. Ponieważ rachunek za prąd opiewał na cały budynek, w każdym mieszkaniu zainstalowano czarną metalową skrzynkę, którą, aby móc korzystać z dobrodziejstwa elektryczności, należało systematycznie podkarmiać jednofuntowymi monetami. Kiedy kredyt się wyczerpał, światło gasło. Dziwny patent, nie ma co, i z pewnością nielegalny, ale przynajmniej pozwalał kontrolować zużycie prądu w każdym mieszkaniu. Z czasem pewnie się do tego przyzwyczaję. Do codziennej rutyny przyszło mi więc dokooptować jeszcze jeden nawyk: sprawdzanie salda w czarnej skrzynce przed wejściem pod prysznic. Koniec końców, uwzględniając mój budżet, mieszkanie nie było takie złe. Ale miało upłynąć jeszcze sporo czasu, zanim poczułam się tu jak w domu. W tych pierwszych dniach wciąż bałam się chodzić sama ulicą, szczególnie w nocy, choćbym nie wiem ile razy powtarzała sobie słowa Sybilli o potworach i czarownicach będących wytworem ludzkiego umysłu. W dodatku irytowało mnie przymusowe obcowanie z zapachami sąsiada z dołu, Irlandczyka, wielbiciela smażonego boczku i taniej wody kolońskiej. W mojej codziennej rutynie pojawiło się zatem jeszcze jedno przyzwyczajenie: palenie wonnych kadzidełek. Oprócz tego musiałam nauczyć się żyć bezszelestnie, aby nie obudzić drzemiącej niezmiennie lekkim snem furii mojej sąsiadki, pani Uzelac, jak przeczytałam na skrzynce na listy przy wejściu. Jeśli tylko na chwilę się zapomniałam, zaraz waliła żarliwie w ścianę lub wychodziła na schody, by przywołać mnie do porządku dzikim, agresywnym krzykiem z obcym akcentem. W takich chwilach, przygnieciona smutkiem, samotnością, ciężarem chorego serca, myślami o czekającej mnie beznadziejnej przyszłości, czułam się bardzo nieszczęśliwa. Najgorsze, że zbliżał się dzień powrotu do biura. Nie mogłam już przedłużać mojej nieobecności, co Grey dał mi jasno do zrozumienia. – Kryję cię, jak mogę, Penélope, ale zbliżasz się do limitu dwóch tygodni, na które się umówiliśmy. – Jesteście mi winni znacznie więcej za nadgodziny przez te wszystkie lata!
A poza tym jestem na zwolnieniu. – Wiem, Saro, i rozumiem, że to bardzo trudny dla ciebie czas, ale wiesz, jacy oni są. Siedzimy w robocie po uszy, a Royal Petroleum podpisało z nami umowę. Mówiłem ci już? – Nie. Och, cieszę się niezmiernie. – Widzę, że tryskasz entuzjazmem, he, he. Ale poważnie, Saro, Anne jest cięta jak osa i już sugerowała któregoś dnia, żeby rozejrzeć się za inną wprawioną w bojach architektką informacji, jeśli ty nie dajesz rady. – Że co? – Spokojnie, zapewniłem ją, że już doszłaś do siebie i w czwartek będziesz w blokach startowych. Głowa do góry, wyślę ci dokumentację projektu, byś mogła się powoli rozkręcać. W gruncie rzeczy tęsknisz za nami… Szczerze mówiąc, brakowało mi pracy: rutyny, aktywności, nawet codziennego stresu terminów ostatecznych i upierdliwych klientów. Brakowało mi tego wszystkiego, aby móc wstać z łóżka przed jedenastą rano i iść spać przed czwartą, aby zapomnieć o awanturze w parku, aby zdusić w sobie impuls popychający mnie do warowania pod biurem Joaquína i śledzenia go z tą jego nową, galaktyczną dziewczyną, aby przestać płakać godzinami na sofie, rozdzierana bólem, wtulona w Sybillę i opakowania chusteczek higienicznych, niezdolna do rozstania się z ukochanym życiem i mężczyzną, który nie tylko już nie należał do mnie, ale być może nigdy nie istniał. Sporą część tych ostatnich dni spędziłam przyklejona do tabletu, ogłaszając moje rozstanie na portalach społecznościowych, anulując przyjaźnie na Facebooku, odpowiadając na wiadomości ludzi, którzy nie mogli uwierzyć w to, co się stało, a nie mieli odwagi zadzwonić, i przede wszystkim, usiłując znieczulić się na wspomnienia, brutalnie zdeptane marzenia i ból. Obejrzałam kilka pełnych sezonów Breaking Bad, przeczytałam niezliczoną liczbę artykułów i blogów, podpisałam masę petycji zbawiających świat, całymi godzinami przeskakiwałam z jednego wideo na YouTubie na drugie, i pogrążyłam się w tej emocjonalnej pornografii polegającej na przeglądaniu zdjęć ludzi wyglądających na szczęśliwych, o wiele szczęśliwszych ode mnie, z ich nowo narodzonymi dzidziusiami, z ich toastami wznoszonymi piwem, z ich tortami i balonikami urodzinowymi, z ich podróżami do Tajlandii, z ich uśmiechami, uściskami i pocałunkami. Dostałam prawdziwej obsesji na punkcie forów internetowych poświęconych rodzeniu po czterdziestce, gromadziłam informacje na temat ryzyka poronienia czy przyjścia na świat dziecka z problemami, zgłębiałam różne warianty porodu, zapoznawałam się z opiniami oraz doświadczeniami lekarzy i matek. I choć wciąż jeszcze wzbudzały we mnie przerażenie i zgrozę, nie mogłam się powstrzymać, musiałam przeglądać te nowe strony, które powstały z myślą o ludziach takich jak ja, smutnych i żałosnych, by nieść im pomoc w znalezieniu
partnera na tym zaawansowanym etapie życia. Zrozpaczeni.com. Natychmiast sięgałam po chusteczki. Tak, powrót do pracy mógł mi wyjść na dobre. Ale wiedziałam, co to oznaczało. Oznaczało to, że na nowo pogrążę się w intensywnym, pełnym światła i dymu, ale w istocie rzeczy pustym życiu, że będę pracować dla bezdusznych firm, z ludźmi kreatywnymi, ale wypalonymi, którzy odmawiali przyjęcia croissanta, żeby się zbytnio nie angażować. Wiedziałam, że praca była dla mnie inną formą znieczulenia, sztuczną egzystencją absorbującą bez reszty, podczas gdy prawdziwe życie omijało mnie szerokim łukiem, moje ciało starzało się, moje relacje z ludźmi ulegały atrofii, przybierały postać miałkich wirtualnych pozdrowień w sieciach społecznościowych. Gdybym nie była tak bardzo zaganiana, z Joaquínem nie skończyłoby się w ten sposób. Ta myśl dręczyła mnie niewymownie. Całe szczęście, że miałam Sybillę. Nie wiem, co bym bez niej zrobiła. Słuchała mnie z uwagą, towarzyszyła mi cierpliwie w moich niekończących się płaczach i bezładnych dyskursach, w których użalałam się nad sobą, biczowałam się i pocieszałam bez końca, zasypując siebie i ją stosem mokrych chusteczek. W takich chwilach zwykła milczeć, może dlatego, że w swej kociej mądrości rozumiała, że słowa są zbyteczne. Pozwalała się głaskać, oferując jedwabistość swej sierści i rozkoszne ciepło ciała, emitowała swoje przesłanie: „Wszystko jest dobrze. Jestem z tobą, najdroższa przyjaciółko, tu i teraz. Nic poza tym nie ma znaczenia”. Jak tamtego dnia na Tower Bridge, Sybilla była dla mnie mocnym punktem oparcia i wiedziałam, że w razie potrzeby mogę na nią liczyć. Jej obecność, opanowanie, spokój w obliczu moich emocjonalnych szkwałów uratowały mnie w najgorszych chwilach. To ona sprawiła, że nowe mieszkanie stało się moim azylem, miejscem, gdzie mogłam czuć się bezpiecznie w tym smutnym, agresywnym, zimnym, posępnym i deszczowym mieście. Szybko potwierdziły się moje przypuszczenia, że to kotka podprowadziła opakowanie antydepresantów. Z początku robiła uniki lub ignorowała mnie, gdy ją o to pytałam, zabierała się raptem do sumiennej pielęgnacji sierści, jakby to nie o nią chodziło. Ale za którymś razem, gdy doprowadzała do ładu najdrobniejszy kosmyk, przyznała się w końcu. – Oczywiście, że to ja ci je buchnęłam. – Obrzuciła krytycznym spojrzeniem swoje dzieło. – To czysta trucizna. – Dla ciebie to może trucizna, ale przepisał mi je lekarz i bardzo by mi teraz pomogły. Nie widzisz, w jakim jestem stanie? – Jeśli chcesz, to ci je zwrócę – powiedziała i uniosła się na cztery łapy, jakby zamierzała spełnić swoją groźbę bezzwłocznie. – Ale wówczas odchodzę. Cały ten trening to strata czasu, jeżeli swoje szczęście uzależniasz od jakiejś chemicznej mikstury. Nie wiedziałam, co odpowiedzieć, i kolejny raz godziłam się z myślą, że nie
pozostaje mi nic innego, jak kontynuować program kociego szkolenia. Przynajmniej dwa razy dziennie wyciągała mnie na spacer. – Gdzie jesteś? – miauczała, podchodząc do sofy. A ja zwykle tonęłam w wirtualnym świecie tabletu lub w czarnych chmurach mojego smutku. – Słucham? – wzdrygałam się, otrząsając na chwilę z rozkojarzenia. – Tutaj, a gdzie mam być? – Mam wrażenie, że nie – stwierdzała ona. – Chodź, pójdziemy potrenować, twojemu ciału dobrze to zrobi, a przy okazji wypłoszymy ci z głowy to stado rozbrykanych małp. Spacery były długie, co najmniej godzinne, i dzięki nim poznałam całą okolicę, zarówno te „lepsze”, jak i „gorsze” rejony Wandsworth. Sybilla była mi przewodniczką w tej osobliwej praktyce „chodzenia, chodząc”, której nigdy jednak nie opanowałam w stu procentach. Niestrudzenie powtarzała: „Otwórz się na to, co dzieje się tu i teraz; obserwuj to, co widzisz bez osądzania; bądź świadoma swoich reakcji”. Starałam się. I niekiedy udawało mi się płynąć z ruchem. Czułam się wówczas lekka i czujna, kiedy stawiałam kroki jak kotka, zdająca się unosić kilka milimetrów nad ziemią na skrzydłach tej swojej naturalnej kociej elegancji. Ale zwykle trwało to zaledwie chwilę. Zaraz chwytały mnie w swoje szpony teorie dotyczące tożsamości galaktycznej dziewczyny, trwoga, że jestem skończona, strach, gdy mijałam się z jakimś podejrzanym autochtonem… i wtedy cała koncentracja znikała jak kamfora, nie mówiąc o kociej elegancji. Pomimo wszystko służyły mi te spacery i zawsze byłam z nich zadowolona. Na zakończenie każdej przechadzki Sybilla starała się mnie przekonać, abym po powrocie do pracy nie korzystała z metra, lecz chodziła piechotą. – Ludzie są przystosowani do chodzenia, a przez cały dzień siedzą na krześle, najgorszym wynalazku ludzkości! – Tak, Sybillo, ale zrozum, żeby dotrzeć do biura, musiałabym drałować dwie godziny i drugie tyle z powrotem. – Twoi przodkowie, zanim wynaleźli krzesło i zamknęli się w czterech ścianach, chodzili codziennie o wiele więcej. – Co żeś się tak uparła z tymi moimi przodkami? Nie rozumiesz, że nie mieli nic innego do roboty? Kiedy wrócę do pracy, nie będę mieć ani czasu, ani siły na takie spacery. – Kiedy wrócisz do pracy, będziesz tego potrzebować bardziej niż kiedykolwiek. – Tak, pewnie masz rację. Ale nie będę mogła sobie na to pozwolić. – Zamierzasz włazić do tej dziury, pod ziemię?
– Do metra? Tak. – To miejsce dla szczurów, nie dla ludzi. – Zgadzam się, jest straszne, a nie wyobrażasz sobie, co się tam dzieje w godzinach szczytu. – Nie właź tam, Saro – poradziła, wyraźnie zmartwiona. – Takie jest życie, Sybillo. Taka moja dola – życie szczura. – Cóż – miauknęła z wyrozumiałością. – Jeśli patrzeć na to w ten sposób, można nawet dostrzec pozytywne strony. Szczury to szczęśliwe stworzenia. Ostatniego dnia przed powrotem do pracy zabrałam się w końcu do przeglądania dokumentacji Royal Petroleum, którą przysłał mi Grey. Cały dzień ślęczałam przy stole nad laptopem i robiłam notatki. Sybilla siedziała obok mnie i patrzyła przez okno. W pewnej chwili podniosła się, wyciągnęła od szyi po ogon, zrobiła obrót i bez ostrzeżenia oparła przednie łapy na górnej krawędzi ekranu, zamykając komputer jednym klak. – Ej, co robisz? – Dosyć – zawyrokowała kotka, siadając na laptopie. – Sybilla! – krzyknęłam. Machnęłam ręką, jakbym ją chciała przegonić z komputera i stołu, ale ona prychnęła na mnie ze zjeżoną sierścią i naprężonym ogonem. Zawsze robiło to na mnie niezwykłe wrażenie. Usiadłam. – Powiesz, o co chodzi? Sybilla usiadła z powrotem na komputerze, odzyskując niezmącony spokój. – Chodzi o to, że od samego rana siedzisz przed tym diabelstwem. – Ja nazywam to pracą. – I od jutra będziesz to robić codziennie od świtu do nocy. – Niestety, wygląda na to, że tak. – Zamknij oczy. – Daj spokój, Sybillo… – Zamknij. Westchnęłam i zamknęłam oczy. – Jak twoje barki? – Napięte. – Plecy? – Bolą, jak nie wiem co. – Szyja? – Tragicznie. – Przez cały dzień nic tylko myślisz i myślisz, aż dziw, że ci głowa nie
pęknie, i zapomniałaś kompletnie o swoim biednym ciele. – To prawda – przyznałam, otwierając oczy. – Na domiar złego od dwóch tygodni obijam się na całego i wypadłam z rytmu. Później pójdziemy na spacer. Ale teraz, please, daj mi popracować, muszę przygotować się na jutro. – Nie ma mowy. To, co chcę ci pokazać, przygotuje cię znacznie lepiej na jutro i na zawsze. Weź koc, złóż go na pół i połóż na podłodze. Tak będzie ci wygodniej. – Wygodniej do czego? – Porozciągamy się trochę. Widziałaś pewnie, że wszystkie zwierzęta, a koty w szczególności, mają zdrowy nawyk rozciągania od czasu do czasu całego ciała, zwłaszcza gdy przez dłuższy czas przebywają w tej samej pozycji. Z niewyjaśnionych przyczyn ludzie zarzucili ten zwyczaj. – Wolnego, ja chodzę do fitness clubu. – Tak, wiem. Raz na dwa tygodnie zamykasz się w hałaśliwej sali pełnej maszyn, aby katować ciało, podczas gdy głowa i tak robi swoje. Chodź, połóż się na kocu i zaczynamy. – Nie mów, że będziemy ćwiczyć jogę… – A ty myślisz, że kto pokazał starożytnym Hindusom różne sposoby rozciągania ciała? – Pewnie koty, zgadłam? – rzuciłam ironicznie. – Kotki, ściśle rzecz biorąc – odparła z powagą. I tak właśnie rozpoczęła się moja pierwsza lekcja tego, co z czasem nazwałam kothkajogą. Sybilla pokazała mi wiele prostych, ale skutecznych ćwiczeń na rozciąganie, zginanie, skręcanie i wzmacnianie ciała, koncentrujących się na kręgosłupie i karku. Nie miało to nic wspólnego ze spinningiem ani aerobikiem. – Zapomnij o tym, czego nauczyłaś się w fitness clubie – mówiła kotka, gdy dostrzegała zbytnie napięcie w danej pozycji. – Nie chodzi przecież o to, żeby cierpieć. Nie forsuj mięśni, poruszaj się naturalnie, szukaj najdogodniejszego dla siebie w danej chwili punktu rozciągania. Powinnaś odczuwać lekki wysiłek, ale nie możesz się nadwerężać. Wsłuchaj się w swoje ciało. Nawiąż łączność ze swoją zwierzęcą naturą. Doznania te różniły się diametralnie od wysiłku fizycznego, do jakiego byłam przyzwyczajona. Był to raczej rodzaj automasażu z wykorzystaniem własnego ciała, siły ciężkości i twardej powierzchni podłogi do ćwiczenia mięśni i ścięgien. Co więcej, nie potrzebowałam żadnego Joaquína z jego kretyńskim łóżkiem do masażu i profesjonalnymi olejkami. Raz za razem Sybilla podkreślała znaczenie koncentracji uwagi, jak w ćwiczeniach chodzenia, chodząc. – Obserwuj swoje ciało. Bądź świadoma każdego włókna, każdego nerwu.
Zwróć uwagę, jak wdech napełnia cię energią, jak wydech zabiera ze sobą zmęczenie i ból mięśni. Jeśli twój umysł się rozprasza, kiedy tylko zdasz sobie z tego sprawę, wprzęgnij go z powrotem w twoje ciało, w rytm oddechu. Na koniec sesji kazała mi się położyć na wznak z nogami zgiętymi w kolanach i podeszwami stóp dotykającymi podłogi tak, aby cały kręgosłup miał z nią kontakt. W tej pozycji, zgodnie z życzeniem kotki, miałam świadomie rozluźniać głowę, kark, barki i tak po kolei wszystko, aż do stóp. Po kilku minutach miałam wrażenie, że moje ciało unosi się nad chmurami, dziesięć tysięcy metrów od stanu bolesnego napięcia, w którym znajdowałam się jeszcze chwilę wcześniej. – Miauuuuuu. Miauuuuuu. Miauuuuuuuuuuu. Ocknęłam się z przyjemnej senności i przeciągnęłam lekko, wyciągając ręce w górę. – Miau – uśmiechnęłam się. – Niczego sobie. – Teraz jesteś gotowa na powrót do pracy – oznajmiła Sybilla, wyciągając się również, po czym zajęła poprzednią pozycję na stole, obok komputera. – Pobudka! Przenikliwe miauczenie kotki napełniło mnie trwogą. Poczułam jej ciężar na moim ciele. Było jeszcze ciemno i czarna sylwetka Sybilli, niczym przerażający szpicel z mojego ostatniego koszmaru, widniała nade mną, rysując się na tle zaglądającego przez świetlik wątłego światła ulicznych latarni. – Która godzina? – Co za obsesja z tymi cyferkami na waszych ludzkich zegarkach. – Przecież nawet nie ma szóstej! – zaprotestowałam, patrząc w ekran komórki. – To mój pierwszy dzień pracy, daj mi trochę pospać. – Tak, zgadza się, to twój pierwszy dzień pracy i teraz zaczyna się trening na poważnie. – Ale to jeszcze noc! – Właśnie dlatego. Ludzie śpią. Nie ma prawie samochodów. I za chwilę będzie świtać. Doskonały moment. Odwróciłam się na drugi bok, nakrywając kołdrą, ale kotka skoczyła na poduszkę i położyła jedną łapę na mojej głowie. Potem drugą. Następnie podniosła pierwszą i nacisnęła nią na moje ucho. I tak dalej. Tym sposobem znęcała się nade mną tak długo, aż w końcu nie wytrzymałam i usiadłam na łóżku. – Jesteś nie do wytrzymania, wiesz? – Tak, wiem – odpowiedziała, schodząc po schodkach. – Weź ze sobą kołdrę i poduszkę. Kazała mi rozłożyć na podłodze koc, ten sam, którego użyłyśmy poprzedniego dnia, na nim poduszkę, na poduszce zaś jaśki z sofy. Następnie
miałam usiąść na tym pagórku ze skrzyżowanymi nogami. – Również i tę pozycję pokazały joginom koty? – Ziewnęłam przeciągle. – Zgodnie z ludzką anatomią – zakomunikowała Sybilla ze znawstwem przedmiotu, jak fizjoterapeutka z wieloletnim stażem – to najbardziej optymalna postawa, pozwalająca utrzymać proste plecy przy minimalnym wysiłku. Usiądź wygodnie. Usiłowałam zastosować się do jej rady, chociaż dla mnie niewygodą samą w sobie była właśnie medytacja, coś, czemu już moja matka oddawała się w swojej hippisowskiej epoce, lecz czego nigdy nie rozumiała. Joaquín zawsze wypowiadał się o tej praktyce lekceważąco, uważał ją za stratę czasu dla „ograniczonych mistyków”. I prawdę powiedziawszy, dzisiaj nie trzeba mi już było więcej niewydarzonych wizji, lecz mniej. Dzisiaj wracałam do realnego świata. Musiałam stawić czoło Anne, projektowi dla Royal Petroleum, projektantom, programatorom, łącznikom marketingowym klienta. Słabo mi się robiło na samą myśl. – Co to niby ma być, Sybillo? – To bardzo proste. Poćwiczysz trochę higienę umysłową. – Higienę jaką, przemysłową? – Umysłową, umysłową. Podobnie jak koty pielęgnują całymi godzinami swoją sierść, aby była czysta i zdrowa, tak ludzie potrzebują codziennego oczyszczenia tego swojego skomplikowanego i pracującego na pełnych obrotach mózgu. W przeciwnym razie wszystko im się plącze, napycha różnym świństwem i znajduje nie tam, gdzie być powinno. Na przykład teraz, udajesz, że mnie słuchasz, ale w rzeczywistości myślisz już o swoim pierwszym dniu pracy. Istotnie, miała rację. Moje myśli krążyły wokół strony Royal Petroleum. – Przejmujesz się sprawami odległymi, zamiast zająć się tym, co masz przed nosem. – Kotka oparła łapki na moich kolanach i podsunęła pyszczek, niemal dotykając mnie różowym noskiem. – Tym, co rzeczywiście pomoże ci zająć się późniejszymi sprawami. – Dobra, dobra. – Znowu ziewnęłam. – Co mam w takim razie robić? – W gruncie rzeczy nic – odrzekła Sybilla, opuszczając łapy na podłogę. – Wyłącznie obserwować to, co dzieje się każdej chwili. Ale łatwiej powiedzieć, niż zrobić. Spróbujmy, zamknij oczy. Zamknęłam oczy. Ulicą jechał jakiś wczesny samochód, słychać było szczekanie psa, a potem ponownie głos Sybilli. – Obserwuj swój oddech. To, jak wchodzi i wychodzi powietrze. Przez najbliższe minuty skup się tylko na tym jednym zadaniu. Zadanie przypominało chodzenie, chodząc, ale bez chodzenia. Coś w rodzaju bycia, będąc. Skoncentrowałam się na oddychaniu. Jak wchodzi i jak wychodzi powietrze. Wdech i wydech. Raz za razem. Raz za razem. Całkiem przyjemne. Odczuwałam spokój i jednocześnie byłam bardzo czujna. Zastanawiałam się, czy
rzeczywiście ćwiczenia Sybilli mi pomogą… – Kiedy twój umysł się rozprasza – rozległ się ponownie głos kotki, przerywając mój wewnętrzny dialog, który w jednej chwili odciągnął moją uwagę – po prostu skoncentruj się znów na oddechu. Spróbowałam jeszcze raz. Wdech, wydech, do środka, na zewnątrz. Na ulicy słychać było zbliżające się kroki. Wdech, wydech. Kroki oddalały się. To niesamowite, jak szybko rozpraszał się mój umysł. Nie potrafiłam utrzymać koncentracji nawet przez minutę. Chyba nie jestem do tego stworzona… – Nie przejmuj się, jeśli twój umysł się rozprasza – powiedziała łagodnie Sybilla, jakby czytała mi w myślach i wyłapywała kolejne utraty koncentracji. – To normalne. Umysł ludzki to rozbrykana małpa, usiłująca wymknąć się spod twojej kontroli, kiedy tylko ma po temu okazję. To nic. Zawsze, gdy to sobie uświadomisz, wracaj do oddechu. I tak zmagałam się przez dłuższą chwilę, balansując pomiędzy koncentracją i rozkojarzeniem. Myśli rozłaziły mi się na wszystkie strony, faktycznie jak małpa skacząca z drzewa na drzewo: od ludzi z biura do startującego projektu, do doświadczeń ostatnich dni, do parasola w parku, do bankructwa księgarni, do skoku z mostu, zamkniętego pokoju, spaceru po Hampstead Heath, biwaku z ukochanymi Rysicami w nowym mieszkaniu, instalacji elektrycznej pana Masooda, noża mojej sąsiadki, kothkajogi, a teraz do tego ćwiczenia tyleż prostego, co piekielnie trudnego. Czasami udawało mi się dostrzec małpę skaczącą z drzewa na drzewo. Innym razem traciłam orientację między drzewami. I przypomniałam sobie to tajemnicze zdanie Sybilli, które wypowiedziała w pierwszą noc w nowym mieszkaniu: „Sztuczka polega na tym, abyś ujrzała siebie w obserwowanym przez ciebie świecie”. Po jakimś czasie Sybilla miauknęła cicho trzy razy na znak, że mogę już wyjść z pozycji i ponownie przeciągnąć ciało. – I jak? – spytała, przeciągając się również. – Jak się czujesz? – To bardzo trudne! – poskarżyłam się. – Dajesz sobie świetnie radę. – Znów usiadła przede mną. – Ale to prawda, konieczna jest praktyka. W każdym razie nie odpowiedziałaś na moje pytanie. Nie rozpraszaj się. Bądź świadoma obecnej chwili, połącz się ze swoim ciałem, ze swoimi doznaniami. I powiedz mi, jak czujesz się naprawdę. Zamknęłam oczy. – Wyciszona. Spokojna. Skoncentrowana. Rozumiem już, co oznacza higiena umysłowa. Czuję się, jakbym była czysta w środku. Dziękuję, Sybillo. Od razu widać, że koty są dobre w te klocki. Otworzyłam oczy. Sybilla siedziała przede mną nieruchoma jak przedtem, oświetlona brzaskiem wstającego dnia. – Bardzo się cieszę. Postaraj się utrzymać ten stan przez cały dzień.
Skupiona i świadoma wszystkiego, co się z tobą dzieje. Żyj każdą chwilą, bowiem każda przeżywana chwila jest twoją chwilą, twoim czasem, twoim życiem. Nie należy do twojej firmy. Należy do ciebie. Nie pozwól, żeby ktoś ci ją zdmuchnął sprzed nosa. Piękne słowa, które wywietrzały mi z głowy na długo przedtem, zanim zdołałam przekroczyć próg Netscience LTD przy Wood Street, w samym sercu City.
14 STO DNI DESZCZU Powrót do pracy był doskonałą ilustracją tego, co próbowała mi przekazać Sybilla: że przejmowanie się na zapas jest jałowym zajęciem. Od kilku dni dręczył mnie lęk o to, co myślą o mnie współpracownicy po moim zasłabnięciu w środku spotkania na szczycie i dwutygodniowej nieobecności. Wyobrażałam sobie ich dziwne spojrzenia, zastanawiałam się, jak ja im teraz wytłumaczę to wszystko, co wydarzyło się w moim życiu, bałam się, że rozbeczę się na środku biura, a może nawet poniosą mnie nerwy i znów trzeba będzie dzwonić po karetkę. Ale nie było tak źle. Ani nie miałam zamiaru mdleć, ani koledzy nie zwracali na mnie uwagi w jakiś wyjątkowy sposób. Zajęci byli własnymi problemami, zmartwieniami i galopowali w bezwzględnym rytmie pracy nieoszczędzającym nikogo. Szczegółową relację zdałam tylko Greyowi oraz Cathy, projektantce, którą darzyłam zaufaniem i z którą przeżyłyśmy w pracy wiele dobrych i złych chwil. Z resztą poszło jak po maśle. Ostatecznie Anglicy nie wtykają nosa w cudze sprawy. A jeśli ktoś odważył się zapytać, to zerwanie z facetem i konieczność przeprowadzki usprawiedliwiały znakomicie tak poważny emocjonalny dołek. Zapewniałam, że nic lepszego nie mogło mnie spotkać, co zaraz wprowadzało wszystkich w dobry nastrój i mogliśmy powrócić do zwykłych relacji w pracy. Do rutyny i stresu. Najtrudniej mi było wrócić do tego kieratu, teraz, gdy zaczęłam postrzegać świat biura z perspektywy kotki. Pod koniec dnia uświadamiałam sobie, wracając do domu „rurą szczurów”, czy w czasie krótkich przerw po kilku godzinach pracy umysłowej na najwyższych obrotach, ale z tyłkiem wbitym w krzesło, że to nie jest życie. Czasami zaskakiwałam samą siebie, gdy żułam obiadowego sandwicza przed komputerem, przeglądałam mejle i zadawałam sobie pytanie na modłę Sybilli: gdzie jesteś? Całe szczęście, że codziennie o świcie moja kocia nauczycielka robiła mi pobudkę, aby zacząć dzień od sesji higieny umysłowej, a po południu poprawiała sesją kothkajogi czy „świadomym” spacerem. Bywało, że nie chciało mi się ruszyć palcem, ale później zawsze byłam jej wdzięczna. Sybilla upierała się, abym chodziła do pracy na piechotę, jakbym była jakąś Masajką. Myślałam nawet, żeby kupić sobie rower, na którym mogłabym dotrzeć do City w niespełna godzinę, ale chociaż sam pomysł był bardzo kuszący, fatalna pogoda przez całą wiosnę odradzała mi skutecznie to rozwiązanie. Poza tym jazda na rowerze ulicami Londynu między autobusami, samochodami, ciężarówkami i motocyklami wydawała mi się zbyt ryzykowna. Dzięki Joaquínowi poznałam
wszelkie możliwe statystyki wypadków z udziałem rowerzystów w Londynie i wyhodowałam w sobie ten sam strach co on. Rozstaliśmy się, ale moja głowa pełna była idei i emocji, co do których nie miałam już pewności, czy należały do mnie, czy do niego. Kotka cisnęła mnie również, abym praktykowała medytację, a nawet ćwiczenia rozciągające w biurze. Próbowałam jej wytłumaczyć, że to nie takie proste. – Wyobrażasz sobie miny ludzi, gdybym ze stoickim spokojem rozłożyła na podłodze matę i przycupnęła na czworakach? A teraz, proszę państwa, wyginamy plecy w łuk! – A co cię obchodzi czyjaś mina? Mnie interesują twoje plecy. – Wiem, że to absurd. Ale tak to działa. – Niby jak? Nie możesz się wyciągnąć na oczach innych? Musisz siedzieć przez cały dzień na krześle w tej samej pozycji? – Albo stać. – A leżeć? – Nie, leżeć nie. To znaczy jest kilka sof, na których można usiąść w luźniejszej pozycji. – Oj, ludzie, ludzie, dziwne z was istoty. Ileż ograniczeń i barier nakładacie na siebie samych. Ileż macie absurdalnych kompleksów. Jesteście pośmiewiskiem królestwa zwierząt… Przez wszystkie dni, tygodnie i miesiące tej deszczowej wiosny lało również w moim sercu. Może już nie z taką furią jak w pierwszych dniach po rozstaniu, ale ze stałością tej szarawej powłoki wiszącej nad miastem, grożącej w każdej chwili kolejną mżawką lub nawet rzęsistą ulewą. Cokolwiek mogło wyzwolić we mnie nawałnicę łez: piosenka w radiu, zdjęcie w komputerowym archiwum, jakiś facet na ulicy czymś go przypominający, telefon czy mejl wspólnego znajomego, czy nawet rodziców Joaquína, którzy czuli się fatalnie z powodu tego, co się stało. Mimo wszystko, dzięki stosowaniu praktyk i rad Sybilli, z wolna uczyłam się akceptacji zmian w mojej emocjonalnej meteorologii, otwierając się na nie, obserwując je, pozwalając im się dziać. „Przez pryzmat samej siebie widzieć świat”. Zaczęłam odczuwać różnicę między tym emocjonalnym klimatem a tamtą, o wiele potężniejszą, jaśniejącą blaskiem, olśniewającą rzeczywistością – ona która zawsze tam była, unosząc się nad wszystkim jak rajskie morze świetlistych obłoków pod nieskazitelnie czystym niebem, na które wypływamy zaraz po starcie z Anglii, kiedy tylko samolot przedrze się przez odwieczny ołowiany całun. A gdy mi to nie wychodziło, miałam u boku moją cierpliwą nauczycielkę, gotową zaoferować mi swój ciepły grzbiet, generujący tę swoistą aurę azylu, a niekiedy będącą nawet piorunochronem, którego wciąż jeszcze potrzebowałam. Codzienna rutyna sprawiała, że tygodnie i miesiące mijały mi zupełnie
niepostrzeżenie. Od poniedziałku do piątku po całych dniach brałam udział w spotkaniach z całą masą post-its, coca-coli i smutnych twarzy lub przesuwałam piksele na ekranie komputera, wytężając wszystkie siły, żeby zdążyć na czas z kolejnymi fazami projektu nowego, zielonego i ekologicznego RP. W domu czekała na mnie Sybilla ze swoimi lekcjami, a kiedy się spóźniałam, strofowała mnie, że nie dałam jej więcej czasu na trening. Czasami umawiałam się z Pip, która to swojemu wpływowi przypisała moje nagłe zainteresowanie filozofią Wschodu, jogą i medytacją. Poszłyśmy razem na jakieś seminarium poruszające tę tematykę w jednym z ośrodków zen, gdzie sprezentowała mi bardzo wygodną matę i profesjonalną poduszkę do medytacji. W weekend, jeśli nie przynosiłam pracy do domu, starałam się pomóc ojcu w przeprowadzeniu operacji zamknięcia księgarni Babel, sprzedaży domu w Mirasierze oraz przeprowadzce staruszka i jego marnotrawnego syna do mieszkania w Argüelles, takie rozwiązanie bowiem wydało się nam najprostsze. W tej fazie odbyłam kilka podróży do Madrytu. Z jednej strony chciałam odwiedzić moje przyjaciółki, z drugiej – dotrzymać towarzystwa ojcu, stawiającemu czoło tak wielu zmianom. Między mną i Álvarem ciągle iskrzyło, staraliśmy się więc siebie unikać, chociaż ojciec próbował mnie przekonać, abyśmy zakopali wojenny topór: – Wybierzemy się razem na wakacje? Jak za dawnych czasów, co? Od lat dręczył mnie tym niedorzecznym pomysłem. – Tato, o jakich wakacjach mówisz? Nie widzisz, że wszystko się zmieniło, że nic nie jest już jak dawniej? Nie ma mamy, a ja i Álvaro nie możemy na siebie patrzeć… – O to mi właśnie chodzi, będziecie mieli okazję porozmawiać i wyjaśnić sobie, co was boli. Poza tym taki wyjazd dobrze by ci zrobił, Saro, posłuchaj ojca. Osiodłamy naszego Rosynanta II, pojedziemy w Picos de Europa, na kemping Fuente Dé… – Tato, ty chyba oszalałeś! Ten złom nie dojedzie nawet do Colmenar Viejo. – Rosynant II jest zdrowy jak koń! Nie zapominaj, że ma silnik volkswagena, i to z jakiej epoki! Solidna niemiecka technologia. Działa bez zarzutu, jak trzydzieści lat temu. – Tato, wybij to sobie z głowy. Ale nie potrafił wybić sobie tego z głowy i za każdym razem, gdy z nim rozmawiałam, wyjeżdżał z tym swoim absurdalnym planem hippie, głoszącym pokój i miłość. Tymczasem przyzwyczajałam się do dzielnicy Wandsworth, do specyficznych zasad korzystania z prądu w mieszkaniu i do życia cichego jak myszka pod miotłą. Stwierdziłam, że pani Uzelac to nieszkodliwa piekielnica, chociaż wciąż obawiałam się ponownego spotkania z nią twarzą w twarz i zawsze
miałam lekkiego cykora, gdy mijałam jej drzwi. Dziwne, że zdawała się nigdy nie wychodzić. Od czasu do czasu ktoś ją odwiedzał, dostarczano jej też kartony z żywnością z supermarketu, ale nigdy nie spotkałam jej na schodach. Ta relacja wciąż wydawała się co najmniej niepokojąca. Co się zaś tyczy sesji treningowych z Sybillą, były cudownie nieprzewidywalne. Obejmowały nie tylko praktyki formalne, jak świadomy spacer czy kothkajogę. Niekiedy zadawała mi bezczelne pytania, prowokując mnie do sprzeczki, innym razem drapała meble, a kiedy ją upominałam, smęciła na temat mojej miłości do „rzeczy”. W najczarniejszych momentach wracałyśmy do czystej pieszczototerapii: czułość, milczenie, miłość. W mniej dramatycznych chwilach stosowała jedną ze swoich ulubionych strategii: zachodziła mnie po cichu od tyłu, zaabsorbowaną komputerową robotą, i atakowała bez ostrzeżenia, aby unaocznić mi, jak bardzo byłam roztargniona, czy zapytać, dlaczego tak bardzo mnie drażni to jej przeszkadzanie, albo oskarżyć mnie o to, że zbyt dużo myślę, albo po prostu, bo tak, bez wyraźnego powodu. W niektóre wieczory – chociaż należały do rzadkości – kiedy wracałam z pracy, Sybilli nie było w domu i wówczas snułam domysły, czy dawała mi wolne, pochłonęły ją łowy czy może specjalnie zostawiała mnie samą, by zobaczyć, co zrobię, jak sobie poradzę, czy w pojedynkę będę sumiennie wykonywać świadome ćwiczenia. Tamtej wiosny przeżyłam i nauczyłam się z moją kocią nauczycielką bardzo wiele, ale tutaj wspomnę tylko o tych zdarzeniach, które wywarły największy wpływ na resztę mojej historii. Jedna z pamiętnych lekcji rozpoczęła się typowym pytaniem, które wszyscy zadają ci tysiąc razy dziennie i od których w tamtym czasie dostawałam wysypki. Tym razem usłyszałam je od Sybilli, gdy pewnego sobotniego popołudnia w połowie marca wróciła do domu i wspięła się na brzeg oparcia sofy, na której odpoczywałam. – Jak się masz? Od dłuższego czasu leżałam na sofie, gapiąc się w sufit, żując myśli jak gumę wyżutą ze smaku, niedającą się jednak wypluć. Chwilę wcześniej zadzwonili do mnie Jonathan i Amy, dwójka przyjaciół Joaquína, z którymi zaliczyłam wiele kolacji, imprez i weekendów. Oni również pragnęli się tego dowiedzieć: jak się mam. Byli bardzo mili i zaoferowali mi ponownie swoją bezwarunkową pomoc, gdybym czegoś potrzebowała, jak to już raz zrobili, na początku, gdy dotarła do nich wieść o naszym rozstaniu. Ale wszyscy troje zdawaliśmy sobie sprawę, że nasza znajomość nie mogła być taka sama jak do tej pory. Nie mogliśmy dalej się widywać, nie w ten sam sposób. Ta rozłąka w sposób nieunikniony kładła również kres pewnym przyjaźniom. Za bardzo mi go przypominali. Nie mogłam się z nimi
podzielić wrogimi uczuciami, jakie mną miotały. Nie mogłam im nawet wyjaśnić pobudek ich przyjaciela. Jonathan i Amy znali już z pewnością jego wersję. Poznają w końcu galaktyczną dziewczynę, jeśli już jej nie poznali. Będą wspólnie spędzać weekendy. Po rozmowie z nimi czułam się tragicznie. – Jak się masz? – nie ustępowała Sybilla, która badawczo przyglądała mi się z oparcia. – A jak myślisz? – Westchnęłam, nie patrząc na nią, błądząc wzrokiem po niedbale wykończonym wysokim suficie mieszkania. – Bez faceta, bez pieniędzy, bez marzeń, z głową bulgoczącą myślami. Mieszkam w dzielnicy, która mi się nie podoba, w kraju, który mi się nie podoba, mam pracę, której nie cierpię… i na dodatek, spójrz, zaczyna padać. – Mmm – jęknęła Sybilla, obserwując deszcz chłoszczący szybę. – A twoje zęby trzonowe? Wydawało mi się, że nie zrozumiałam pytania. – Że co? – Twoje zęby trzonowe, jak się mają? – nastawała kotka, rysując i wymazując w powietrzu esy-floresy ogonem. – Moje zęby trzonowe? – Tak, twoje zęby trzonowe. – Otworzyła pyszczek, żeby pokazać swoje uzębienie składające się z małych i ostrych białych ząbków. – Bolą cię? – Nie. Ale nie rozumiem, dlaczego miałyby mnie… – Czyli nie doskwiera ci straszliwy ból zębów trzonowych. – Nie, nie doskwiera mi straszliwy… – Ból potworny, nie do wytrzymania, przenikliwy, jakby ktoś młotkiem wbijał ci w dziąsła ostre kołki? – Auuu! – krzyknęłam, jakby rzeczywiście zabolał mnie ząb, i chwyciłam się za szczękę. – Co ty wygadujesz? Nie, nie! – Pewnie, że nie – zgodziła się Sybilla, spacerując w zamyśleniu po krawędzi oparcia sofy, jakby dopiero teraz zdała sobie sprawę z czegoś oczywistego. – Bo gdyby dokuczał ci taki ból, nie uskarżałabyś się na Joaquína, na pracę ani na deszcz. Wyłabyś i waliła głową w ścianę, co uniemożliwiłoby nam prowadzenie tej miłej, kulturalnej rozmowy i niewątpliwie doprowadziłoby do ekstazy nerwowej panią Uzelac. Słowa kotki sprawiły, że uniosłam się na łokciach i usiadłam. – Nie wiem, dlaczego mówisz mi takie okropne rzeczy. – Ja też nie wiem, dlaczego ty karmisz się takimi okropnościami. – Jakimi okropnościami? – Przez cały dzień łamiesz sobie głowę rozmyślaniami o tym, czego nie masz, czego ci brak, co straciłaś, czego nigdy nie będziesz mieć, co posiadasz, ale czego nie lubisz…
Niczym profesjonalna ekwilibrystka obróciła się kilka razy wokół własnej osi, stawiając precyzyjnie łapki na wąskim grzbiecie oparcia. – Ach, to – westchnęłam i opadłam z powrotem na sofę. – Tak, to. – Sybilla zsunęła się po poduszce sofy między moje stopy. – Ale twoje życie jest o wiele bogatsze. Jest w nim wiele pozytywnych rzeczy. Nawet wspaniałych. Na przykład potworny ból zębów trzonowych, który ci nie dolega. Rozśmieszyła mnie trochę, po części tą kuriozalną uwagą, po części zaś łaskotkami, bo prześlizgnęła się pomiędzy moimi nogami i teraz łapkami ugniatała mi brzuch. – Przecież to piramidalna bzdura, Sybillo. – Żadna bzdura. Gdyby bolały cię zęby trzonowe, przekonałabyś się raz-dwa, czy to bzdura! Byłoby to dla ciebie najważniejsze i jedyne w tym momencie doznanie na świecie. Myślałabyś wyłącznie o tym, jak cudowne jest życie bez bólu zębów trzonowych i jaka byłabyś szczęśliwa, gdyby dało się go uśmierzyć. Nie potrafiłam odeprzeć tego argumentu. Ból, jakiego doświadczyłam ostatnim razem, kiedy angielski dentysta zaaplikował mi leczenie kanałowe, był wiekopomny. Przypomniałam sobie również bolesną rehabilitację sprzed dwudziestu lat, gdy zerwałam więzadło krzyżowe w następstwie głupiego poślizgnięcia się na wycieczce w górach. – W takim razie, gratuluję – kontynuowała Sybilla, która wyciągnęła przednie łapy i wlazła na mnie ponownie. – Dzisiaj bowiem, w tej oto chwili możesz cieszyć się tym cudownym życiem bez bólu zębów. A oprócz tego wieloma innymi wspaniałościami! Zamiast bezustannie nurzać się w niepowodzeniach, przyjrzyj się temu, co w twoim życiu jest pozytywne. – To znaczy? – przewróciłam kotkę na bok, drocząc się z nią. – Powiedz mi, co masz. – Znów wskoczyła na mnie, gibka jak sprężyna. – Co sprawia, że czujesz się szczęśliwa? Ale pytanie. To się nazywa spojrzeć na sprawy z innej perspektywy, nie ma co. Przewróciłam ją ponownie na bok. – No, czekam – drążyła Sybilla. – Wyliczaj. – Hm, nie wiem… – Wzięłam kotkę w obie ręce i wstałam z sofy. – Mam sprawne kolano. Było operowane przed laty. – Co ty, naprawdę?! – zawołała Sybilla, wyskakując z moich objęć ze zjeżoną sierścią, jakby śmiertelnie się czegoś przeraziła. – Masz sprawne kolano? Moje gratulacje, Saro! Możesz chodzić, możesz stawiać stopy jedna za drugą, wędrować po świecie, tańczyć, biegać! Skakała teraz i komicznie kręciła się w kółko, prowokując mnie do śmiechu. – Co jeszcze? – Mam dach nad głową, który chroni mnie przed deszczem i chłodem.
Pod warunkiem że nie zacznie znowu przeciekać. – Schronienie! Ciepło! Gratulacje, mój skarbie! – Zwariowałaś – rzuciłam czule, śmiejąc się z jej tanecznych figur. – Prawdę mówiąc, wolałabym mieszkać w ładniejszej dzielnicy, ale… – Pst! – syknęła. – Zero negatywów. Na razie wyłącznie pozytywy. – Aj, przepraszam – pokajałam się. – Hmm… W lodówce mam jedzenie. Kotka jednym susem wskoczyła na lodówkę. – Saro, dzisiaj możesz najeść się do syta! Co za szczęście! Wyobraź sobie, jak wiele istot nie może powiedzieć tego samego. – I mam wygodną sofę – ciągnęłam, przebiegając mieszkanie wzrokiem, gdy kotka tymczasem miotała się i wspinała po wszystkim, jakby wpadła w amok – toster, prysznic z ciepłą wodą, piękną orchideę, najnowszego laptopa, tablet, smartfona, jedną rękę, drugą rękę, dwoje sprawnych oczu, cycki, które bardzo kocham… Wybuchnęłam niepohamowanym śmiechem. Sybilla nadal śmigała jak fryga po całym mieszkaniu. – Moje przyjaciółki, Vero, Susanę, Patri, Pip z rodziną, mojego ojca, niewydarzonego brata, mądrą kotkę, zwariowaną na punkcie tańca… I tak mogłam wyliczać bez końca, zaczynając od tego, że nie żyję w dyktaturze ani za kołem podbiegunowym, a kończąc na umiejętności jeżdżenia na rowerze i przypadkowym spotkaniu z delfinami na plaży w Galicji. Przypominało to dziecięcą zabawę, ale na koniec poczułam się naprawdę w czepku urodzona, bogata niczym królowa, czy może raczej jak bezpańska kotka dachowiec. Od tamtego wieczoru, gdy zdarzało mi się narzekać na mój los, Sybilla słuchała mnie uważnie, nie szczędziła mi czułości, podsuwała swój grzbiet do głaskania i na koniec pytała mnie o zęby trzonowe. Któregoś piątkowego popołudnia po powrocie z pracy postanowiłam to zrobić. Zarejestrowałam się, tak tylko, z ciekawości, w lovebirds.com, żeby zobaczyć, na czym polega flirtowanie w moim wieku w dwudziestym pierwszym stuleciu. Na wiele godzin zatonęłam w charakterystykach angielskich rówieśników, a także Hiszpanów mieszkających w Londynie, określających się mianem „normalnych” chłopaków „z fantastycznym poczuciem humoru”, „przyjaciół swoich przyjaciół” i wyliczających jednym tchem całą litanię stereotypów. Na razie nie odważyłam się zamieścić swojego zdjęcia ani odezwać do nikogo. Nie byłam jeszcze gotowa. Ale nie mogłam długo zwlekać. Mój zegar biologiczny tykał coraz donośniej, poganiając mnie do poszukiwań odpowiedniego partnera dla mnie i dobrego ojca dla moich dzieci. Być może Vero miała rację, że podobny łut szczęścia możliwy był tylko w bajkach. A może się myliła. W każdym razie należy
zacząć myśleć o tym poważnie. Niepokój musiałam mieć wypisany na twarzy, bo gdy Sybilla weszła przez świetlik i natknęła się na mnie stojącą przy oknie, z tabletem w ręku, okręcającą na palcu włosy, pospieszyła z pomocą. – Nie wiem, co się z tobą dzieje, skarbie, ale nie zapominaj o oddychaniu, dobrze? Zrobiłam głęboki wdech, potężnie westchnęłam i pogłaskałam Sybillę, która usiadła obok mnie, na stole. – Może ty byś mi pomogła, Sybillo? Jak mam znaleźć miłość? Kotka przekrzywiła główkę. – Znaleźć miłość? – Wiesz, co mam na myśli. Przyjaciela, towarzysza, kogoś, do kogo mogłabym się przytulić w nocy. – Przytulić się, co? – powiedziała kotka, ocierając się zmysłowo o moje biodra. – Znaczy, jesteś napalona jak kotka? – Sybillo! – Przecież to widać gołym okiem. – Nie, nie o to chodzi. To znaczy też. – Spiekłam raka i uśmiechnęłam się. – Ale nie tylko. Nie jestem kotką. – Oczywiście, bo gdybyś nią była, wymiaukiwałabyś swoją chuć na cztery strony świata i miałabyś pod drzwiami kolejkę facetów z całej okolicy. Wyobraziłam to sobie. Może gdyby ludzie postępowali jak koty, wszystko byłoby o wiele łatwiejsze. – Wystarczy mi jeden. Ale nie chcę się znowu pomylić, Sybillo. Chcę znaleźć prawdziwą miłość. Nie mam czasu do stracenia. – Prawdziwą miłość – powtórzyła Sybilla, stąpając po stole wolno, z rozmysłem stawiając kroki. – Doprawdy, wy, ludzie, wyrażacie się bardzo dziwnie. Muszę przyznać, że nigdy nie potrafiłam w pełni zrozumieć waszych seksualnych zachowań. Jesteście w tym względzie specjalnym gatunkiem w skali świata. Jedno mogę ci powiedzieć, moja droga, to mianowicie, że prawdziwej miłości nie znajdziesz nigdy, przenigdy. Serce ścisnęło mi się na te słowa. – Nie mów tak, Sybillo. – Nie znajdziesz jej, miłość bowiem to nie jest coś, co można bowiem zgubić. – Sybilla schowała się za zasłoną, by zaraz się zza niej wyłonić. – Ani odnaleźć. Podeszła do mnie i powąchała mój tablet. – Nie ma sensu jej szukać, a już na pewno nie w tym zimnym i twardym ustrojstwie. Miłość się praktykuje. To sztuka. – Tak, ale ja chcę ją praktykować z drugim człowiekiem. Z kimś, kto będzie
tego wart. – A ty? – Sybilla spojrzała na mnie tym swoim przeszywającym wzrokiem czającej się do skoku kotki. – Myślisz, że ty jesteś tego warta? Położyłam tablet na stole. Opadły mnie rozliczne obawy. – Dlaczego mi to mówisz, Sybillo? Zeskoczyła ze stołu i ruszyła w stronę swojej miski z wodą. – Abyś mogła sobie uświadomić, że nawet ty w to nie wierzysz. A jeśli ty nie wierzysz, jak ma w to uwierzyć osoba, której szukasz? Opadłam na sofę, przybita. – I co teraz? Co w takim razie powinnam zrobić? Sybilla chlipała swoją wodę. Bez pośpiechu. – Zapomnij o znalezieniu takiej osoby – rzekła, gdy zaspokoiła pragnienie. – Zapomnij o znalezieniu miłości. I zacznij praktykować sztukę miłości. – Ale jak? Sybilla przecięła pokój i weszła na schody prowadzące do sypialni na antresoli. – Budząc się z drzemki – odparła z pierwszego schodka i zaraz potem, z drugiego, dodała: – Ośmielając się robić to, czego rzeczywiście pragniesz, co skrywa się w najgłębszych pokładach twojej istoty. Kotka sunęła dalej w górę, wypowiadając jedno zdanie na każdym stopniu: – Odsuwając na dalszy plan to, co wydaje ci się, że jest ci potrzebne. Dając światu to, co w tobie najlepsze, jak kwiat ofiarowuje swój zapach, a ptak śpiew. Otwierając serce na otaczających cię ludzi. Nawet na sąsiadkę, która uprzykrza ci życie. Nawet na twojego nieodpowiedzialnego brata. Nawet na Joaquína. To właśnie jest prawdziwa miłość. Sybilla dotarła do łóżka. I wygłosiwszy powyższe kazanie, wyskoczyła przez otwarty świetlik na dach i pozostawiła mnie samą, w ciszy, z otwartymi ustami. Pewnego majowego dnia wróciłam do domu bardzo późno. Nie pierwszy już raz, bo Royal Petroleum nałożyło mi się z dwoma innymi projektami i bez przerwy miałam wrażenie, że z niczym się nie wyrabiam. Weszłam do mieszkania, położyłam klucze i kurtkę na stole i osunęłam się na sofę. – Co oni z tobą robią w tym biurze? – spytała Sybilla, lądując na moim wymaglowanym ciele. – Wwwyyciskjązzemmietatniskii – wybełkotałam przez poduszkę. – Że co, proszę? – Wyciskają ze mnie ostatnie soki – powtórzyłam, przekręcając głowę na bok. – Ach tak? – kotka na to. – W takim razie nie znają się na rzeczy. Pozwól mi,
że ja cię wycisnę. Sybilla oparła przednie łapy na mojej głowie i zaczęła ją ugniatać. Zrobiło mi się tak błogo, że aż zamruczałam. Rozkosz ustąpiła, gdy kotka wykonała obrót i zaczęła zapuszczać delikatnie szpony w różne części moich pleców, straszliwie mnie łaskocząc. – Nie, tak nie! – zawyłam histerycznie, skręcając się na boki. – W porządku – stwierdziła nagle Sybilla i osunęła się na podłogę. – Chyba zdołałam cię wyrwać na chwilę z tej twojej nieświadomości. Usiadłam, szukając ewentualnych zadrapań na skórze czy dziur w bluzce. – Saro – zagaiła wówczas kotka. – Kim chcesz być, gdy dorośniesz? – Jak to, gdy dorosnę? Ja już jestem dorosła. – Nie, nie – nie dała się zbić z pantałyku. – Chciałabym porozmawiać z dziesięcioletnią Sarą, z dziewczynką, która wciąż tam jest, w tobie, w jakimś zakamarku, tak mi się przynajmniej wydaje. – Sybillo, daruj sobie te podchody – jęknęłam, podnosząc się z trudem, żeby zrobić sobie sandwicza z szynką i serem. – Mam już wystarczający mętlik w głowie. Z plastikowego worka wyciągnęłam dwa kawałki tostowego chleba i włożyłam je do tostera. Otworzyłam lodówkę i sięgnęłam po dwa plastikowe opakowania z szynką i serem, i woreczek z umytą sałatą. Usiadłam z powrotem na sofie, ugryzłam kilka kęsów i zastanowiłam się nad jej pytaniem. – Przypuszczam, że gdybyś zapytała mnie o to trzydzieści lat temu albo dwadzieścia pięć, odpowiedziałabym, że pisarką. – Dlaczego pisarką? – Sybilla umościła się na sofie obok mnie. – To zasługa moich rodziców, ich księgarni, ich pasji do literatury. Bardzo szybko pojęłam, że dzięki książkom można wybrać się w dalekie podróże, zwiedzać inne kontynenty, przeżywać przygody, romanse, być świadkiem rewolucji, poznawać despotyczne królowe, potężnych czarnoksiężników, piratów o dobrym sercu, a nawet… gadające koty. Podrapałam Sybillę po brzuchu, a ta przekręciła się na grzbiet. – Poważnie? – rzekła z niedowierzaniem, rozkoszując się pieszczotami. – Tak, tak, jest taki jeden. A kiedy otworzyli swoją wymarzoną księgarnię, zaczęli się w niej pojawiać autorzy i autorki z całego świata. Poznałam José Saramago, Toni Morrison, Salmana Rushdiego, Isabel Allende, Almudenę Grandes. I, jakżeby inaczej, ja również zapragnęłam pisać. W istocie rzeczy bardzo wcześnie zaczęłam skrobać moje pierwsze „powieści”, czy przynajmniej rozpoczynać je. – Bo, gwoli prawdy, żadna z nich nie wyszła poza pierwszy rozdział. Pisałam przez całe gimnazjum, potem liceum i dlatego poszłam na studia dziennikarskie. Żeby móc dalej pisać. – A zatem – przerwała mi Sybilla, przewracając się na brzuch – to nie tak, że
chciałaś być pisarką. Ty byłaś pisarką! – Nie, nie. Problem polegał właśnie na tym, że nią nie byłam. Bo kiedy porównywałam moje próby z twórczością Saramago lub Allende, wyłam z rozpaczy nad miałkością moich wysiłków. Aż któregoś dnia, w wieku dwudziestu dwóch lat, odkryłam, że dwudziestodwuletni Vargas Llosa zaczynał pisać Miasto i psy. Wkurzyłam się, wróciłam do domu i wyrzuciłam na śmietnik całą moją godną pożałowania twórczość. Postanowiłam, że fikcję literacką zostawię prawdziwym pisarzom, sama zaś skupię się na studiach dziennikarskich, zajmując się twórczością bez wielkich pretensji. – Hmm – mruknęła Sybilla, wyraźnie zasmucona. – Czyli przestałaś się bawić. Wypowiedziała te słowa w taki sposób, jakby oznajmiała czyjąś śmierć. – Bawić się? – zdziwiłam się, bo nie zrozumiałam, co miała na myśli. – Tak to już z ludźmi jest. Kiedy jesteście dziećmi, dorośli pozwalają wam bawić się kolorami, dźwiękami, słowami, ciałem, umysłem. Potraficie czerpać radość z najdrobniejszych rzeczy. Żyjecie chwilą. Macie odwagę eksperymentować, próbować, odkrywać. Ale latka lecą i dorośli zaczynają was upominać, że dosyć już tej zabawy, że czas spoważnieć, że najważniejsza w życiu jest praca, to znaczy, że trzeba cierpieć, robiąc coś. Osądzają was, porównują, oceniają za pomocą cyferek każde wasze słowo i każdy postępek. Aż w końcu, robiąc rzeczy, które niegdyś lubiliście, odczuwacie stres, wykonujecie je w pośpiechu, z obawą, nie czerpiąc przyjemności z pracy i nie świętując sukcesów. Nie potraficie się już bawić. Dzieci i koty próbują was sprowokować do psot i czasem nam się poszczęści. Ale ile musimy się natrudzić… – Nie przesadzaj, Sybillo. Wiele osób czerpie radość ze swojej pracy. Nawet ja, nie szukając daleko, dobrze się kiedyś w pracy bawiłam. Ogarnęła mnie nostalgia za pierwszymi latami w Buccaneer Design, gdy w czasie zebrań pękaliśmy ze śmiechu, a Grey, noszący jeszcze wówczas brodę korsarza, zachęcał nas pod byle pretekstem do walki na piankowe miecze. I zawsze byłam w tym jego wielką sojuszniczką, bo potrafił ze mnie wykrzesać ducha obozowej instruktorki, którego wykuwałam przez lata w Pirenejach z moimi Rysicami. To ja wpadłam na pomysł, żeby zwołać pod jakimś pretekstem cały zespół i zaskoczyć wszystkich wyprawą na premierę ostatniej części sagi Star Wars. A słynna „wajcha disco” zainstalowana w biurze, wiekowy wyłącznik w kształcie dźwigni, wyglądający na przyrząd zwędzony z laboratorium doktora Frankensteina? Jego przesunięcie powodowało wygaszenie zwykłych świateł i włączenie dyskotekowych lampek oraz systemu stereo, co zamieniało biuro w taneczny parkiet na improwizowane party. Pomysł zwrócił na siebie uwagę redaktorów magazynu „Wired”, którzy w jednym z numerów zamieścili wywiad ze mną.
– To prawda, że kiedyś potrafiliśmy się bawić, Sybillo – podsumowałam. – Może nie była to moja wymarzona praca, ale odnajdowałam w niej przyjemność. Rzecz w tym, że po tym, jak kupiła nas Netscience, ludzie stali się straszliwie nudni. – W takim razie musisz pobudzić ich do działania – rzekła Sybilla, opierając łapy na mojej piersi. – Ja? To niemożliwe. Kotka odeszła kilka kroków i nagle zamarkowała atak. – W zabawie nie ma rzeczy niemożliwych. – Sybillo, to nie jest zabawa. Potrzebuję wypłaty na koniec miesiąca. Czy dla ciebie polowanie to zabawa? – Miaaauuu! – miauknęła Sybilla. – Jeszcze jak! – Ale traktujesz je poważnie. – Zabawa to bardzo poważna sprawa – stwierdziła, pojedynkując się z moją stopą. – A im wyższa stawka, tym lepsza zabawa. A tak na marginesie, kiedy wrócisz do pisania? – Auć! – Ugryzła mnie w duży palec. – Oszalałaś! Mówiłam ci przecież, że nie jestem pisarką. Teraz wskoczyła na stół i zaczęła bawić się długopisem, popychając go i obracając łapami tak długo, aż spadł na podłogę. – Żeby być pisarką, wystarczy pisać. Zacznij więc pisać, a nią będziesz. – To nie takie proste – zaoponowałam. – Bułka z masłem. – Długopis trzepnięty usierścioną łapą wpadł pod sofę, a kotka, jakby tylko na to czekała, zanurkowała za nim. – Ale ty się deprymujesz, ponieważ traktujesz pisanie jako ciężką pracę, a nie zabawę. Baw się w bycie pisarką. Jak wówczas, kiedy miałaś dziesięć lat. Nigdy nie jest za późno, żeby mieć szczęśliwe dzieciństwo! – Co ty wygadujesz, Sybillo? – Wstałam, żeby zobaczyć, co wyprawia po drugiej stronie salonu. Wciąż uganiała się za swoją „ofiarą”. – Nie mogę. Nie mam czasu. Sybilla przyszpiliła w końcu długopis jedną łapą. – Na wszystko masz jedną odpowiedź: „nie mogę”. – Co ty nie powiesz? Dobrze, na dzisiaj starczy. Jestem wykończona. Idę spać. Ale choć położyłam się do łóżka, długo nie mogłam zasnąć.
15 KOCIA GASTRONOMIA Nadchodziło lato. Dni stawały się coraz dłuższe. Wreszcie po ciągnących się całą wieczność wiosennych ulewach zdołałam okiełznać emocjonalną burzę, która kompletnie zaskoczyła mnie w środku nocy angielskiej zimy, i również do mojego serca zawitało nieco światła i ciepła. Dzięki Sybilli przywykłam do nowego, niezależnego i samotnego życia, nauczyłam cieszyć się prostymi, zwykłymi rzeczami, a nawet wierzyć w to, co powtarzałam sobie wiele razy: że zerwanie z Joaquínem wyszło mi na dobre. W Madrycie sprawy również przybrały korzystny obrót. Przeprowadziwszy bolesną operację likwidacji firmy, ojciec zamknął pożegnalnym przyjęciem księgarnię Babel, która zasłużyła sobie na ciepłą wzmiankę w „El País”. Wysłał mi skan artykułu ze zdjęciem, na którym pozuje dumny przed swoją ukochaną księgarnią w kapeluszu z lat pięćdziesiątych, z kitką i siwą brodą niereformowalnego hippisa. Najważniejsze, że znaleźliśmy kupca na dom w Mirasierze, dzięki czemu mogliśmy spłacić kredyt hipoteczny, co w czasach zapaści na rynku nieruchomości było nie lada wyczynem. Umówiliśmy się na podpisanie umowy kupna-sprzedaży na pierwszy tydzień lipca. Wyglądało na to, że moje życie stopniowo powraca do normy. Któregoś popołudnia, w początkach czerwca, wróciłam do domu nieco wcześniej niż zwykle i zabrałam się do planowania letnich wakacji. Zamierzałam przeznaczyć tydzień na pobyt w Madrycie, aby pomóc ojcu w przeprowadzce i podpisaniu umowy, a potem zrealizować swoje stare marzenie, które podczas związku z Joaquínem nie miało szans na spełnienie: wybrać się na pielgrzymkę do Santiago de Compostela. Pomyślałam, że to fantastyczny sposób na pogłębienie praktyk, których uczyła mnie Sybilla, na odzyskanie kontaktu z przyrodą, za którą tęskniłam i – dlaczegóż by nie – na poznanie jakiegoś sympatycznego pielgrzyma, gdzieś między Roncesvalles i Nájerą. Ponadto wyobrażałam sobie, że po tygodniu fizycznej i emocjonalnej harówki z ojcem i braciszkiem przyda mi się aktywny wypoczynek. Ale po raz kolejny sprawy miały się potoczyć inaczej, niż to sobie umyśliłam. Kiedy przeglądałam listę niezbędnych na drogę rzeczy rekomendowanych przez doświadczonych pielgrzymów – wazelina na stopy, skarpetki bezszwowe, różne rodzaje kijków i plecaków – do mieszkania wtargnęła Sybilla z martwym ptaszkiem w pysku. Wiedziałam, że polowała na ptaki i gryzonie. Na samym początku, kiedy
zjawiła się w moim życiu, tolerowała podsuwane jej mleko oraz kawałki mięsa i ryby. Później jednak przyznała, że robiła to wyłącznie po to, aby wkraść się w moje łaski. Że ona na swoje pożywienie polowała. (Choć zawsze była mi wdzięczna za miskę świeżej wody). Ale do tej pory nigdy nie przynosiła swojej zdobyczy do domu. Wpatrzona w ekran komputera widziałam ją tylko kątem oka, więc z początku nie skojarzyłam, co to było. Kiedy odwróciłam głowę, aby przyjrzeć się jej lepiej, wyprzedziła mój ruch, przyspieszyła kroku i znikła jak duch pod sofą. Ale to przelotne spojrzenie wystarczyło, żebym mogła się zorientować co do natury złowieszczego kształtu w jej pysku: pióra, dziób i… krew. – Sybilla! – wrzasnęłam. Nie odpowiedziała. Zareagowała natomiast sąsiadka, która błyskawicznie uderzyła z wielkim animuszem w ścianę siedem czy dziesięć razy. – Natychmiast stamtąd wyłaź – szepnęłam tonem nieznoszącym sprzeciwu. Zero jakiegokolwiek ruchu. Najlżejszego dźwięku. – Sybillo, słyszałaś, co powiedziałam? Nic. Udawała głuchą albo niemowę. Nie miałam zamiaru kłaść się na podłodze, aby z odległości kilku centymetrów ujrzeć krwawy spektakl ucztującej kotki. W końcu jednak nie miałam innego wyjścia. I bardzo mnie to rozzłościło. – Sybilla, wyłaź w tej chwili… O Boże, co za koszmar! Lepiej spuszczę zasłonę milczenia na obraz, który ujrzałam, uniósłszy dolną, luźną część obicia sofy. Powiem tylko, że jak lew na sawannie, tak moja kotka rozprawiała się właśnie ze swoją zdobyczą. Gdy zobaczyła, że się zbliżam, z twarzą przy podłodze, ze stoickim spokojem wypuściła z paszczy martwe ciało i oblizała krew z pyszczka. – Masz ochotę? – zapytała, wywijając w ciemności ogonem na wszystkie strony. – Sybillo… – starałam się zachować zimną krew i zapanować nad mdłościami. – Proszę, abyś zabrała swoje… jedzenie… z mojego domu. – Co się z tobą dzieje, Saro? Martwisz się, że zabrudzę podłogę? Wiesz, że jestem czystym stworzeniem. Nie wiem, czy umyślnie próbowała doprowadzić mnie do wrzenia. Ale bez wątpienia udawało się jej to znakomicie. – To martwy ptak, Sybillo, czy ty tego nie rozumiesz? Jest obrzydliwy i broczy krwią, i… i… całe szczęście, że to nie mysz, bo inaczej nie miałabyś już tutaj wstępu! – Ha, ha – parsknęła Sybilla, bawiąc się skrzydłem ptaka. – Szczerze mówiąc, myślałam o jakiejś okrąglutkiej myszce, ale nie chciałam być niegrzeczna. – Co? Co chcesz przez to powiedzieć? Przyniosłaś go tutaj celowo, po to tylko, żeby mnie wkurzyć? To ma być jakiś żart? To wcale nie jest śmieszne.
I wyłaź stamtąd, ale już! Nie będę tu leżeć w nieskończoność! Usiadłam na deskach podłogi, odsuwając się na tyle, aby kotka mogła wyjść ze swoim łupem w odpowiedniej odległości ode mnie. Tym razem Sybilla posłuchała i wypełzała z nieszczęsnym ptakiem w pysku. Położyła go na podłodze jak zgruchotaną laleczkę i usiadła naprzeciwko. – Saro, czy ty jesz zwierzęta? Pytanie zbiło mnie nieco z tropu. – Jem… mięso. Ale nie w ten sposób. – To znaczy, w jaki? – No wiesz, ja nie mam nic przeciwko temu, byś polowała na te swoje myszy czy ptaki. Zdaję sobie sprawę, że dla kotów to naturalne zachowanie, ale nie chcę tego oglądać z bliska, rozumiesz? Lubię ptaki. Nie wiem… przykro mi, gdy widzę je w takim stanie. – Przykro ci… – powtórzyła Sybilla tonem, który nie wróżył nic dobrego. Nie miałam pojęcia, dokąd zmierza, ale czułam się jak w tej zabawie w kotka i myszkę, w której nie ja oczywiście byłam kotką. – Tak, przykro mi, a co? Lubię słuchać śpiewu ptaków, lubię patrzeć, jak fruwają na niebie, zakładają gniazda, wolne… a ty mi tu przynosisz wypatroszonego. – Ale jesz zwierzęta… – Tttak… tak. – Kurczaki też? Indyki? – No, tak, jem. – I to nie są ptaki? – No właściwie to są, chociaż nie wiem, czy to dokładnie to samo. – Bo nie wydają z siebie cudnych treli? Bo nie fruwają na niebie ani nie zakładają gniazd na drzewach? Poczułam się osaczona tymi pytaniami. – Zgoda, może i to samo. Nigdy się nad tym nie zastanawiałam. Ale ja nie jem ich tak jak ty. Kupuję kurczaka i piekę go w piekarniku albo smażę na patelni panierowane piersi. Może jestem zbyt wrażliwa, ale widok tego nieszczęsnego ptaka… – A więc nie zabijasz kurczaka własnymi rękami? Spytała o to ze śmiertelną powagą płatnej zabójczyni. – Eee… no nie. – A zatem ktoś go zabija za ciebie? – Ktoś go… tak sądzę. – Usiadłam na własne dłonie, trochę przerażona tym pytaniem. – Są ludzie, którzy się tym zajmują, że tak powiem, zawodowo. – Aha, ktoś go zabija, skubie z pierza, ucina mu głowę, łapki, wypuszcza krew, wyrywa wnętrzności, a potem myje, pakuje w plastik i zamraża.
Nic nie powiedziałam. Kołysałam się na dłoniach. – I wszystko po to, abyś ty nie musiała tego oglądać – ciągnęła, wskazując głową zmasakrowanego wróbla z otwartym dziobkiem, który patrzył na mnie niewidzącymi oczami. – Nie wiem, Sybillo, nie wiem, czy to z tego powodu. Każdy ma swoją pracę. – No tak, jasne, ludzie rozdzielają między siebie zadania. Jedni stukają przez cały dzień paluszkami w klawiaturę, inni zaś ucinają głowy i czyszczą krew. Mogłabyś wykonywać taką pracę? Zdarzyło ci się robić kiedyś coś podobnego? Źle się poczułam. Wstałam, żeby otworzyć okno na oścież i odetchnąć głęboko. – Słuchaj, Sybillo, nie chcę o tym teraz rozmawiać. – Widzę. Nie chcesz o tym ani rozmawiać, ani słyszeć, Saro, ale ja wiem, co masz w lodówce, co kładziesz na swoim talerzu i czym napełniasz swój żołądek każdego dnia. Tylko nie wiem, czy ty zdajesz sobie z tego sprawę. Do tej pory się nie skarżyłam, ale ponieważ sama wywołałaś ten temat, troszeczkę pomarudzę. Być może bulwersuje cię to, że ja poluję i żywię się wróbelkami. Ale mnie bulwersuje, i to bardzo, że ty i większość ludzi odżywiacie się bezmyślnie, że nie zadajecie sobie pytania, skąd pochodzi wasza żywność, nie przejmujecie się cierpieniem, jakim jest okupiona, nie okazujecie wdzięczności za tę ofiarę, nie macie nawet na tyle odwagi, żeby ją ujrzeć na własne oczy czy wyrazić z jej powodu swój żal. Oburza mnie to, że w morzach jest coraz mniej ryb, a ziemia tonie w ekskrementach i krwi tych nieprzebranych milionów biednych zwierząt, inteligentnych i wrażliwych, które rodzą się tylko po to, aby przybrać na wadze i czekać swojej godziny w ubojni, w tych obozach koncentracyjnych, które stworzył dla nich człowiek, cuchnących budynkach bez światła i świeżego powietrza, bez widoków na jakiekolwiek szczęście, z wyjątkiem ulgi, jaką przyniesie im śmierć. I że ludziom, w przytłaczającej większości, jest to obojętne, byle tylko nie musieli tego oglądać, byle tylko otrzymali co tydzień swoje plastikowe pakieciki w supermarkecie. Ścisnęło mnie w żołądku na te bezwzględne słowa. Nikt nigdy nie oskarżał mnie o coś podobnego. Nie sądziłam, że wkładając do ust kawałek mięsa, popełniam zbrodnię, ale nie wiedziałam też, jak bronić się przed tym atakiem. – Do licha, Sybillo, co cię napadło? Chwyciłam klucze i wyszłam na spacer, zostawiwszy ją z jej obiadem. Przez kilka dni nie rozmawiałam z kotką. Ona zajmowała się swoim życiem, ja swoim. Ale jej słowa nie dawały mi spokoju. Ogarniała mnie dziwna niechęć na myśl o otwarciu lodówki i napotkaniu w środku opakowania z szynką śniadaniową, z piersią kurczaka czy z filetem wołowym. Ale nie mogłam przecież tego wyrzucić. I za każdym razem, gdy tylko dom wypełniała woń smażonego lub pieczonego
mięsa, Sybilla wychodziła bezszelestnie przez okno, a ja czułam się jak nazistka przeprowadzająca akcję masowej eksterminacji. Przez cały tydzień zgłębiałam temat przemysłu mięsnego, aby przynajmniej móc powiedzieć Sybilli, że stawiłam czoło rzeczywistości. Przyznaję, że otrzymałam kiedyś jeden czy dwa mejle związane z tą kwestią, czy też spotkałam na ulicy zaimprowizowany stand ze zdjęciami zwierząt w tragicznym stanie, ale odwracałam od nich wzrok. Kiedy w końcu zdobyłam się na odwagę, by zmierzyć się z tym widokiem, stwierdziłam, że Sybilla nie wyolbrzymiała horroru, jakim był przemysł spożywczy. Świnie w brudnych i zatłoczonych betonowych więzieniach. Przepełnione do granic możliwości klatki z kurami. Okrutna immobilizacja cielaków dla uzyskania delikatnego mięsa. Rury, za pomocą których karmi się na siłę gęsi, aby stłuszczyć im wątrobę na foie gras. Chociaż są to kwestie, o których w taki czy inny sposób wszyscy gdzieś słyszeli czy podejrzewali ich istnienie, dopóki nie otworzy się oczu naprawdę, trudno sobie wyobrazić skalę apokaliptyczności tego procederu. Strasznego braku człowieczeństwa. Wreszcie w piątek wieczorem weszłam do salonu z mocnym postanowieniem, że rozmówię się z Sybillą. Spała zwinięta w kłębek na sofie. Usiadłam przy niej na podłodze. – Co chcesz, żebym zrobiła, Sybillo? Mam polować na swoje mięso? Kotka otworzyła oczy, wstała, wyciągnęła się od głowy po czubek ogona, odwróciła się w moją stronę i położyła znowu. – Mmm… Ciekawy pomysł. Chciałabym to zobaczyć. Ale ja zapytałabym cię raczej, czy musisz jeść zwierzęta? W Anglii poznałam wielu wegetarian, bowiem zaraz po Indiach jest to kraj, w którym mieszka najwięcej osób niejedzących mięsa. Rozumiałam ich wybór, szanowałam go i wiedziałam, że jest to dieta o wiele zdrowsza, zawierająca mniej tłuszczów, bardziej ekologiczna. Ale ja nie potrafiłam sobie wyobrazić takiego życia. – Oczywiście, że muszę jeść mięso. Co miałabym jeść? Trawę? Nie jestem krową. Ludzie to istoty mięsożerne. – Ach tak? – Sybilla uniosła głowę i ze zdumienia nastawiła uszu. Następnie bez ostrzeżenia chwyciła moją głową łapami, opierając delikatnie ostre szpony na moich policzkach. – Pokaż zęby! – rozkazała. Naprawdę, trzeba mieć anielską cierpliwość do tego zwierzęcia. Nigdy nie wiadomo, z czym za chwilę wyskoczy. Westchnęłam i otworzyłam usta, poddając się tej niespodziewanej kontroli odontologicznej. Kotka badawczym wzrokiem zlustrowała moje uzębienie i pokazała swoje własne ostre kły. – Przykro mi, moja droga – rzekła uroczystym tonem zatroskanego dentysty. – Ale ja widzę tutaj wyłącznie płaskie zęby roślinożercy stworzone do
przeżuwania, nie do zabijania i rozrywania na strzępy. Ach, tutaj masz takie dwa… hm… nie wiem, czy rzeczywiście zasługują na miano kłów… Zakończyła oględziny jamy ustnej i opadła dwiema łapami na moją prawą dłoń, rozprostowując mi palce na podłodze. Zbliżyła pyszczek do moich paznokci. – Co się zaś tyczy twoich pazurów, lepiej pomińmy je milczeniem. Albo ten twój zmysł węchu… Wiesz, do czego służą moje wąsy? Wdrapała się na mnie, rozłożywszy wąsy w wachlarz kilka milimetrów od mojej twarzy. Zmrużyła oczy. – Są tak wrażliwe na cyrkulację powietrza, że za ich pomocą widzę pozycję i formę ofiary, nawet w ciemności. Otworzyła oczy i zeszła ze mnie. – Nie łudź się, Saro. Od zarania dziejów małpy żywiły się liśćmi, orzechami, owocami… owadami, raz na jakiś czas małymi nieostrożnymi zwierzątkami. Ale żeby były… mięsożerne? Jacy z nich łowcy? Nie rozśmieszaj mnie. Mówiąc to wszystko, kotka demonstrowała swoją zwinność i zręczność: śmigając przez pokój jak strzała, wskakując bez najmniejszego wysiłku na krzesło, potem na stół, atakując z zadziwiającą wprawą miękką kolorową piłkę, którą kupiłam jej w sklepie zoologicznym, podgryzając ją, wypuszczając, to chwytając ponownie, turlając z miejsca na miejsce. – Ej, bez przesady – zaprotestowałam. – Może i ludzie są małpami, ale polowali od zawsze, od milionów lat. Na swój sposób, za pomocą włóczni, łuku i strzały, sideł, strzelby… – Otóż to! – miauknęła przeciągle Sybilla, wypuściwszy z zębów piłkę. – Jesteście sztucznymi myśliwymi i fałszywymi mięsożercami, którzy aby zjeść mięso, muszą je gotować, a potem jeszcze kroić na drobne kawałki tymi waszymi nożami. A i tak wam szkodzi, wasi lekarze wciąż to powtarzają, a wy puszczacie ich rady mimo uszu. Ale jak możecie brać sobie do serca słowa lekarzy, skoro nie słuchacie własnego instynktu? – Mój instynkt mówi mi, że uwielbiam szynkę, że nie wspomnę o antrykocie. – Prawdopodobnie nigdy nie przyjaźniłaś się z żadną świnią. Są równie inteligentne jak psy i koty, tak samo wrażliwe. No ale cóż, w Chinach zupę z psa gotuje się z dodatkiem imbiru, a w Szwajcarii koty przyprawia się tradycyjnie tymiankiem. – Sybilla! – Zasadnicze pytanie brzmi – kontynuowała, nie zrażając się moim krzykiem grozy: – Czy musisz jeść mięso lub ryby dwa razy dziennie? Czy może inaczej: myślisz, że warto poświęcać tyle istnień, abyś ty mogła żyć? – Och, Sybillo, jeśli tak stawiasz sprawę… – A jak twoim zdaniem powinnam stawiać sprawę?
– Słuchaj, ja to wszystko rozumiem. Nie podoba mi się sposób, w jaki traktuje się zwierzęta w przemysłowych hodowlach i mogę spróbować kupować częściej ekologiczne mięso, jajka od kur z wolnego wybiegu i tak dalej. Mogę żyć bez pasztetu i może nawet bez mięsa wołowego. Ale nie mów mi, że mam zostać wegetarianką. Niewątpliwie taka postawa jest bardziej etyczna, masz rację. Podziwiam ludzi, którzy wybierają tę opcję. Ale to nie dla mnie. Ja nie mogę, za bardzo lubię mięso. Jeśli nie zjem czegoś konkretnego, mam wrażenie, że w ogóle nie jadłam, rozumiesz? Nie, nie. Nie mogę. Sybilla wróciła do sofy wolnym krokiem. Dotarłszy do jej krawędzi, wskoczyła lekko i położyła się na podusze. – Bardzo lubisz to wyrażenie „nie mogę”. „Nie mogę” iść pieszo do biura. „Nie mogę” robić tego, co lubię. „Nie mogę” przeciągnąć się w obecności innych ludzi. „Nie mogę” otworzyć mojego serca. „Nie mogę” być szczęśliwa. A jeśli się okaże, że jednak możesz? Ta kotka doprowadzała mnie do rozpaczy. Nie da się z nią w ogóle rozmawiać. Wstałam. – Nie wiem, Sybillo, nie wiem, co by się stało, ale przyprawiasz mnie już o zawroty głowy. Idę spać. Jestem jak z krzyża zdjęta. – „Nie możesz” dalej rozmawiać? – miauknęła ironicznie, przewracając się psotnie na grzbiet, brzuchem do góry. – Rany boskie, ależ z ciebie maruda! – jęknęłam, zrzucając z siebie ubranie. Niełatwo jednak było się jej pozbyć. Kiedy myłam twarz, ponowiła swój atak w drzwiach łazienki. – Saro, mam dla ciebie propozycję – oznajmiła przymilnie, ocierając się o futrynę drzwi. – Potraktuj to jak zabawę. – Oj, oj, oj, znowu zaczynamy. W co tym razem chcesz mnie wkręcić? Jednym skokiem kotka znalazła się na wysokości moich bioder, na umywalce. Stamtąd zakomunikowała mi swoją propozycję. – Jutro jesz tylko owoce. – Owoce? – Tylko świeże owoce. – Cały dzień? Śniadanie, obiad i kolacja? – Tyle razy, ile zechcesz. Bakalie nie wchodzą w rachubę, zgoda? Ani awokado. Banany, owszem, jeśli masz ochotę. – Ach! – Zaśmiałam się. – To bardzo miło z twojej strony. – Zgadzasz się? Prawdę powiedziawszy, nie brzmiało tak źle. Bardzo lubiłam owoce, ale nigdy jakoś nie mogłam znaleźć czasu, żeby je jeść. Czasami banan na podwieczorek, jabłko czy truskawki na deser, ale zawsze na pełny już brzuch. Rano sok z pomarańczy, prawie zawsze z kartonu i do tego w biegu. Raz na jakiś czas
coś mi odbijało i kupowałam zestaw owoców w supermarkecie, ale co najmniej połowa z nich kończyła marnie, gniła, pokrywała się brązowymi plamami, marszczyła się albo zarastała grzybem. – Tylko owoce, przez jeden dzień? W porządku. Myślę, że wystarczy mi odwagi. Mogę spróbować. Poza tym dobrze mi to zrobi teraz, kiedy lato za pasem. Podobno to świetny sposób, żeby oczyścić organizm z toksyn. – Ale zgadzasz się czy nie? – zażądała jednoznacznej deklaracji Sybilla. Nieustępliwa zołza. – Niech ci będzie, umowa stoi.
16 SMAKOWANIE W sobotni poranek obudziłam się z uczuciem ciekawości, gdzie też zaprowadzi mnie ta osobliwa propozycja Sybilli. Postanowiłam zrobić zakupy na Borough Market, najstarszym targu w mieście. Kiedyś zobaczyłam tam spektakularny stragan z owocami i teraz nadszedł moment, aby go odwiedzić. Ponadto Borough otwierał swoje podwoje dość wcześnie, na tyle, aby zjeść śniadanie o sensownej porze. Zaraz po ósmej, gdy miasto jeszcze spało, weszłam do wnętrza tej zabytkowej żelaznej struktury mieszczącej całe mnóstwo straganów z mięsem, rybami, owocami, warzywami, chlebem wykonywanym metodą rzemieślniczą i przysmakami z całego świata: francuskimi serami, azjatyckimi przyprawami, niemieckimi kiełbasami, belgijskimi czekoladami, włoskimi sosami. Było tam nawet stoisko, na którym przyrządzano ogromną paellę. Po drodze do mojego straganu musiałam się oprzeć niezliczonym pokusom. Szczególnie silnie zaatakował mnie maślany aromat złocistych i chrupiących croissantów. Ale przybyłam tam z bardzo konkretną misją i zdecydowanym krokiem parłam do celu. – Can I help you, madam? – niezwykle uprzejmie spytał mnie potężnie zbudowany młodzieniec o różowych policzkach, odziany w biały fartuch i zielony prążkowany kitel. Niełatwo było się zdecydować w tym rogu obfitości, godnym uczty w pałacu rzymskich cesarzy. Zaczęłam od wspaniałych, lśniących w słońcu niczym mięsiste rubiny czerwonych truskawek oraz klejnotów angielskiej wsi: jeżyn, jagód, malin, czereśni. Następnie poprosiłam o wielkie morele, których pomarańczowoczerwona barwa zdradzała idealny stopień dojrzałości owocu. Należało oczywiście zaopatrzyć się w dwa lub trzy gatunki angielskich jabłek, od najkwaśniejszych do najsłodszych. A z owoców tropikalnych, poza ogromnymi żółtymi bananami, zażyczyłam sobie ananasa, mocno czerwony owoc mango i połówkę papai. Młody sprzedawca owoców, z wielkimi jak bochny dłońmi potrafiącymi dokonywać cudów z melonami, z niezwykłą wirtuozerią i gracją wkładał wszystko do rożków z recyklingowanego papieru, a te z kolei do dwóch obszernych płóciennych toreb, które zabrałam z domu. Wróciłam z moim trofeum autobusem, słuchając przez całą drogę kruczenia w brzuchu. Zaraz po wejściu do mieszkania Sybilla zrewidowała torby emanujące upojną mieszanką owocowych aromatów. – Doskonale – przyklasnęła mojemu wyborowi kotka, patrząc, jak wyciągam
pakiety i układam je na kuchennym blacie. – Widzę, że potraktowałaś tę zabawę wyjątkowo poważnie. A teraz reguły… – Jakie znowu reguły? – spytałam zaskoczona, napominana gderliwym marszem zniecierpliwionych kiszek. – Tego nie można zrobić byle jak, Saro, to chyba jasne. Chcę, abyś przygotowała sobie niezapomniane śniadanie. – A ja chcę dziabnąć banana, bo zaraz zemdleję! – Nie panikuj – miauknęła kotka. – W razie czego ja cię ocucę, spokojna głowa… Sybilla udzielała mi precyzyjnych instrukcji, poczynając od wyselekcjonowania owoców na śniadanie. – Skupiaj się na tym, co robisz – rozkazywała ze swojego stanowiska na stole tonem master chefa. – Dotknij i poczuj fakturę skórki, ciężar każdego owocu, wdychaj jego aromat, o tak, wdychaj naprawdę, napełnij nim swoje płuca. Zwróć uwagę na delikatną gradację kolorów. Potem przyszła kolej na mycie, obieranie i krojenie na kawałki. – Ostrożnie, bez pośpiechu. Poczuj chłód wody spływającej po twoich dłoniach. Teraz weź nóż. Podczas krojenia nie używaj siły, nie rób tego bezmyślnie. Poszukaj odpowiedniego miejsca, gdzie mogłabyś przyłożyć ostrze, i pozwól prowadzić się swojej ręce, niech nóż, bez żadnego wysiłku, sam wniknie w owoc. Na koniec nadszedł moment ułożenia owoców na talerzu, ale nawet podczas wykonywania tej czynności musiałam stosować się do poleceń Sybilli. – Wybierz swój ulubiony talerz. Ułóż kawałki owoców w najatrakcyjniejszy dla ciebie sposób. Nie zastanawiaj się. Zdaj się na intuicję. Chcę, abyś stworzyła prawdziwe dzieło sztuki. Zaczęło mnie już męczyć to ciągłe rozkazywanie i postanowiłam się zbuntować. – Nie myśl, że to przejaw niecierpliwości, Sybillo, ale… po co to wszystko? Przecież smak się przez to nie zmieni. Koty tego nie robią… – Koty nie muszą tego robić. Ale ludzie mają inne potrzeby, jesteście dziwakami! Słuchaj mnie, a dobrze na tym wyjdziesz. Ta kotka była nie do przejścia. Pozostawało mi więc jedynie doprowadzić sprawę do końca. Wzięłam się do roboty i wybrałam delikatny talerz z błękitnego szkła, który kupiliśmy z Joaquínem w Pradze. Podczas przeprowadzki zdecydowałam, że należy do mnie. Rozpoczęłam od plasterków banana i kanciastych kostek mango, które ułożyłam naprzemiennie na brzegu talerza. Potem utworzyłam gwiazdę z trójkątów ananasa, łącząc ich wierzchołki z półokrągłymi cząstkami jabłka. Na koniec udekorowałam puste miejsca, zwłaszcza na środku, małymi niebieskimi i czerwonymi owocami oraz
kawalątkami papai. W efekcie otrzymałam oryginalną kompozycję, jakiej nigdy wcześniej nie dane mi było oglądać: tort złożony z owoców, soczystą mandalę, geometryczny motyw mnożący w nieskończoność, zdawać by się mogło, możliwości nadciągającej rozkoszy podniebienia. Do ust napłynęła mi ślina na myśl o pochłonięciu tego zjawiskowego dzieła. – Mogę już jeść? – spytałam, dumna z rezultatu mojej pracy. – Dłużej nie wytrzymam… – Dobra robota, wyśmienita – zawyrokowała Sybilla, dokonując inspekcji talerza, dotykając niemal noskiem owoców. Przez ułamek sekundy pomyślałam, że ta nieprzewidywalna kotka spałaszuje je sama albo strąci talerz na podłogę w akcie kolejnej prowokacji. Ale po chwili zrobiła w tył zwrot, odeszła na przeciwległy kraniec stołu i najspokojniej w świecie się położyła. – A teraz, jak zwykle bez pośpiechu, usiądziesz i przysuniesz do siebie talerz. Nie potrzebujesz widelca. Wyprostuj się i poczuj całe ciało, chłoń aromat i przygotuj się na ucztę. Nie musiałam się jakoś szczególnie przygotowywać. Towarzyszące mi napięcie sprawiło, że w całym Wszechświecie istniał dla mnie tylko ten jeden talerz wypełniony kawałkami owoców. Odnosiłam wrażenie, że każde włókno mojej istoty wibrowało na widok pomarańczowych, żółtych, czerwonych i fioletowych barw, a każda komórka czuła przyciąganie siły o wiele potężniejszej niż siła grawitacji, siły emanującej ze środka tej geometrycznej figury. Bez wątpienia Sybilla znała się na rzeczy. – Zamknij oczy – nakazała, co też posłusznie uczyniłam. – Chcę, abyś od tej chwili maksymalnie wyostrzyła swoją uwagę, wrażliwość, delikatność, abyś całkowicie zapomniała o pośpiechu. Połączysz się z cierpliwością drzewa wyrosłego z ziarna, które wzrastało milimetr po milimetrze w poszukiwaniu odległego nieba, aż wydało swój owoc, którego nasiona zebrały ptaki i poszybowały z nimi ponad obłoki i złożyły je ponownie w ziemi, by z nich mogły wyrosnąć nowe drzewa i nowe owoce, przez lata i wieki, tysiąclecia, bez pośpiechu, nieprzerwanie, pokrywając całą planetę drzewami i owocami, i ziarnami. Połączysz się z ciepłem słońca, z dobrocią Ziemi i z życiodajną energią wody, która je wykarmiła. Połączysz się z mądrością i trudem ludzi, którzy te drzewa pielęgnowali i zebrali ich owoce, aby mogły dotrzeć tutaj. Słowa Sybilli przeniosły mnie w czasie i przestrzeni do leśnych ogrodów całego świata, do chłodnych nocy i upalnych popołudni, gdzie jedynym ruchem był delikatny, niezauważalny przyrost gałęzi, liści i kwiatów; do ciężkiej i żmudnej pracy nieznanych mężczyzn i kobiet, którzy zasadzili, podlewali, pielęgnowali, zebrali i zapakowali to naturalne pożywienie; do podróży ciężarówkami i statkami kończących się na targu, gdzie je napotkałam dzisiejszego ranka bez najmniejszego
wysiłku, na straganie uprzejmego i rosłego sprzedawcy. Wszystko to wydało mi się cudem. – Poświęć chwilkę, aby wyrazić wdzięczność – ciągnęła Sybilla. – Za to ziarno, za to drzewo, za to słońce, za ten deszcz, za tę ziemię, za te ptaki, za tych ludzi, za ten ofiarowany ci dar. Nie musiała mnie o to prosić. Czułam głęboką wdzięczność za możliwość dostąpienia tego przywileju. – A teraz otwórz oczy. Mandala eksplodowała na nowo przed moimi oczami, ale teraz kolory wydały mi się bardziej połyskliwe, formy jeszcze bardziej harmonijne, delicje rozmieszczone w najapetyczniejszy z możliwych sposobów na kruchym czeskim szkle – prawdziwa wizja raju. – I z tą wdzięcznością i szacunkiem, a przede wszystkim bez najmniejszego pośpiechu weźmiesz w palce prawej ręki pierwszy kawałek owocu, którym przerwiesz swój post. Moja ręka poruszyła się jak w zwolnionym tempie, sunąc nad talerzem i kierując się ku ogromnej, znajdującej się w samym środku kompozycji, truskawce o połyskliwej czerwonej skórze. Palec wskazujący i kciuk lekko się na niej zacisnęły i podniosły ją w górę, wyczuwając jej twardość i sprężystość, jej nieznaczny ciężar, gdy z najwyższą ostrożnością niosłam ją w kierunku ust. – Przez chwilę potrzymaj truskawkę pod nosem. Z pełną świadomością wdychaj jej zapach. Nie istnieje bardziej upojny aromat od tego, który wypełnił mój nos, gdy posłusznie wykonałam kocie instrukcje. Odnosiłam wrażenie, że zapach truskawki objawia się moim zmysłom po raz pierwszy w życiu i czułam się jak mała dziewczynka w obliczu tego nowego cudu. Ślina wypełniała mi usta. – Teraz rozchyl wargi i połóż truskawkę na języku. Następnie zamknij usta, lecz jeszcze jej nie rozgniataj. Emocje sięgały zenitu. Wnętrze moich ust zdawało się rozrastać do wielkości pieczary. Zmysły szalały we mnie, gdy delicja ta dotykała podniebienia zamykającego się nad nią niczym ciało kochanka. Język pieścił szorstką powierzchnię, drżąc w zetknięciu z kroplami soku dobywającymi się z jądra owocu. Z każdym wdechem intensywny aromat tysięcy truskawkowych pól wdzierał się do najodleglejszych zakątków mojego mózgu, barwiąc wszystko na różowo. Wówczas Sybilla wymówiła magiczne słowa. – Możesz już gryźć, najwolniej jak tylko potrafisz i przede wszystkim, zachowując w każdej chwili pełną świadomość. A kiedy uzyskasz pewność, że nadszedł właściwy moment, powoli przełknij. Delikatnie popchnęłam truskawkę językiem w prawo, rozchylając szczęki na
tyle, aby ulokować ją między zębami trzonowymi. Resztę pozostawiłam sile ciężkości, aby to ona wykonała nacisk potrzebny do rozgniecenia tej truskawki w potężniejący frenetyczny wodospad soku, najwyśmienitszej truskawki, jakiej kiedykolwiek mieli możność spróbować kobieta czy mężczyzna, kwintesencji najbardziej pożądanego dzikiego owocu. Nie wiem, jak długo trwało to spotkanie ze słodyczą i pierwotną rozkoszą. Zatraciłam się w zaskakujących niuansach smaku. Przedłużałam ekstazę w nieskończoność, smakując, gryząc, ssąc, połykając malusieńkie ilości miąższu. A kiedy przełknęłam najostatniejszą drobinę bajecznego nektaru, poczułam się innym człowiekiem. – O kurczę – szepnęłam ze łzami w oczach. – Teraz już wiesz, co znaczy smakować – powiedziała z zadowoleniem Sybilla z drugiej strony stołu – jak dziewczynka, jak pies, jak kotka. – To niewiarygodne – z trudem wypowiadałam słowa, bowiem drżała mi szczęka, a język zdawał się być pod napięciem. – Nigdy nie jadłam tak pysznej truskawki. Nie wiem, czy próbowałam kiedyś czegoś bardziej… – Pst! – uciszyła mnie Sybilla, zrywając się nagle na cztery łapy. Zamilkłam, a ona położyła się ponownie. – To nie truskawka. Nie tylko. To twoja koncentracja, twoje pełne skupienie. To jest klucz do sukcesu. Nie zgub go. No dobrze, teraz kolejny kawałek. Może o innym smaku. Ty decydujesz. Nie zapominając o wcześniejszych wskazówkach, bez pośpiechu i z tą samą całkowitą obecnością we wszystkim, co robisz. I tak się stało. Zjedzenie talerza pełnego owoców zajęło mi godzinę, a przecież gdyby to ode mnie zależało, uporałabym się z nim w pięć minut. Poczułam się tak, jakbym nagle, znienacka weszła przez złotą bramę raju. Moje zdumienie było bezgraniczne. Nie sądziłam, że takie doznanie może być dostępne człowiekowi. Zrozumiałam po raz pierwszy w życiu, co znaczy jeść, w najgłębszym sensie tego słowa. Prawdziwe znaczenie czasownika „żywić się”, wprowadzać do organizmu pożywienie, które stanie się dosłownie częścią mnie, będzie mną. Joaquín wspominał kiedyś o tym w kontekście naukowej informacji, statystyki. Ale zupełnie czym innym było naprawdę to sobie uświadomić. Poczułam tę elementarną łączność z pokarmem, z energią natury, jaką w sobie zawiera, z Kosmosem, który ją stworzył. Zrozumiałam, że jedzenie jest nie tylko biologiczną koniecznością, mechanicznym i chemicznym procesem, codzienną i niezbędną rutyną, czy pretekstem do życia towarzyskiego. To magiczna i święta chwila, jak zachód słońca, który kontempluje się, siedząc na ziemi ze skrzyżowanymi nogami, doświadczając go w całej nieskończonej wspaniałości, aby go nie przegapić po raz kolejny przez nieuwagę, pośpiech, głupotę. Kiedy jesz, jedz. Na koniec umyłam naczynia, oczywiście zgodnie z precyzyjnymi
instrukcjami Sybilli („Nie zmywaj naczyń, myśląc o tym, co jadłaś. Myj naczynia, myjąc naczynia!”), a potem położyłam się na podłodze w plamie słońca wlewającego się przez okno pijana życiem. Od czasu do czasu ogarniał mnie śmiech, świeży, pierwotny śmiech bez żadnej przyczyny. Zdałam sobie sprawę, że jedzenie „tylko” owoców przez cały dzień nie będzie wcale trudne.
17 PO DRUGIEJ STRONIE LUSTRA Ani się obejrzałam, a już dzień chylił się ku końcowi, obfitujący w siedem niezapomnianych rytuałów kulinarnych, którymi rozkoszowałam się jak kotka – pięć z nich pod dyktando Sybilli, dwa pod jej czujnym okiem – a także, pomiędzy nimi, ćwiczeniami na rozciąganie, spacerem po okolicy i drobnymi pracami domowymi. Była to swego rodzaju przygoda w innym wymiarze, z tym że w istocie rzeczy chodziło o coś zupełnie przeciwnego, bo o powrót do najściślej pojętej codzienności, do korzeni. Tamtej nocy, gdy szykowałam się do spania, towarzyszyła mi następująca myśl: jeżeli prosta czynność spożywania posiłku okazała się niezwykłym misterium, ile jeszcze przede mną do odkrycia? Jak poprzedniej nocy Sybilla wplątała się w moje nogi, kiedy myłam się w łazience. – No, Saro, teraz możesz mi już powiedzieć, podobała ci się zabawa? – Prawdziwa z ciebie diablica, nie wiem, jak ty to robisz. – Czyli podobała ci się? – Tak. – Roześmiałam się. – To było niesamowite. Gdybym sama nie kupiła tych owoców, pomyślałabym, że dodałaś do nich jakiegoś magicznego eliksiru. Nawet w najlepszych restauracjach nie doznałam takiego niebiańskiego uczucia. – I to bez jedzenia zwierząt. – To prawda, ale chyba nie myślisz poważnie, że odtąd będę żyć tylko na owocach. Na jakiś kawałek mięsa od czasu do czasu się skuszę... Sybilla zignorowała mój ostatni komentarz i jak zeszłej nocy wskoczyła na blat okalający umywalkę. – Na jutro proponuję ci nową zabawę. – Tego się obawiałam. – Westchnęłam, zakręcając pudełko z kremem. – Drżę na samą myśl. – Ta jest jeszcze bardziej fascynująca. Polega na tym, żeby nie jeść przez cały dzień. – Cooo?! Sybilla przechyliła głowę na bok, kontemplując moje osłupienie. – Nie, nie, ty naprawdę zwariowałaś. Owoce, zgoda, ale pościć przez cały dzień… może mi się przytrafić coś złego! Nie wiesz, co we mnie wstępuje, gdy muszę przełożyć obiad o godzinę. Chodzę po ścianach, bez kija lepiej do mnie nie podchodzić, zachowuję się gorzej niż sąsiadka zza ściany. A co dopiero cały dzień o głodzie. Nie dałabym rady, Sybillo, przysięgam. Nie urodziłam się ascetką.
Sybilla zbliżyła się nagle do lustra, uniosła się na tylnych łapach, po czym oparła pazury o jego śliską powierzchnię i przyjrzała się sobie wnikliwie z góry na dół. – Ta kotka jest bardzo do mnie podobna. Czytałam kiedyś, że kot nie do końca rozumie, że ten „inny” kot, którego widzi w lustrze, to jego własne odbicie. Że może nawet prychać albo zaatakować „intruza”. – Oczywiście, że jest do ciebie podobna. To przecież ty! – Tak sądzisz? – Sybilla odwróciła głowę w moją stronę i po chwili znów spojrzała na swoje odbicie. – Ja nie sądzę, tak po prostu jest. Ten kot w lustrze to ty, a ta czterdziestoletnia kobieta to ja. – Widzisz? To jest właśnie twój problem, Saro – podsumowała Sybilla, opadając przednimi łapami na blat i odwracając się w moją stronę. – Który? Bo już się pogubiłam. – Twoje przekonanie, że to odbicie jest tobą. Odbicie, które jest całkowicie nierealne. Odbicie, które nie ma w sobie krztyny życia ani nawet zapachu, nie potrafi odczuwać. Ale ty wierzysz w nie tak mocno, że nie zrobisz nic, czego by nie zrobiło twoje odbicie. W istocie rzeczy żyjesz, imitując ruchy swojego odbicia, zamiast pozwolić, aby to ono, jeśli chce i może za tobą podążać, imitowało twoje. Wypowiedziawszy te słowa, kotka zeskoczyła na podłogę i w okamgnieniu zniknęła z łazienki, jakby rzucała wyzwanie tamtej „innej kotce”, jakby mówiła: no, spróbuj zrobić to co ja. Zostawiła mnie z moim odbiciem ukazującym smutną twarz młodej jeszcze, choć znajdującej się już w fazie schyłkowej kobiety, z nitkami siwych włosów tu i ówdzie i swoimi ograniczeniami, ze zmarszczkami przecinającymi skórę jak bruzdy podjętych w ciągu całego życia decyzji, których nie można cofnąć. „Ja nie sądzę”, tak po prostu jest. To zdanie tłukło mi się bez przerwy w głowie. „Ta kobieta w lustrze to ja”. Zgasiłam światło, żeby jej nie oglądać, ale ona trwała tam, w półmroku. Spałam fatalnie. Targały mną sprzeczne uczucia, kiedy myślałam o propozycji Sybilli. To prawda, że dieta owocowa była dla mnie nie lada odkryciem. Zarówno sama konsumpcja owoców, jak i sposób ich jedzenia. A nawet coś więcej, gdyż było to staranne, intensywne i niespieszne rozkoszowanie się jakąkolwiek przyjemnością. Choćby czymś tak rutynowym i nudnym jak mycie talerzy. I prawdą jest też, że kiedyś nie uwierzyłabym, iż można czerpać tyle radości z diety tak bardzo na pierwszy rzut oka wstrzemięźliwej. Ale wyrzec się wszystkiego? Jak można w tym znaleźć choćby kroplę przyjemności? Przecież to
najzwyklejsza w świecie tortura. Przecież nie pierwszy już raz Sybilla dawała mi rady, które na początku wprawiały mnie w osłupienie. Czy i tym razem będę musiała przyznać jej rację? Nie ma co kryć, że gdyby udało mi się sprostać temu wyzwaniu, byłby to mój wielki sukces osobisty, kolejny krok ku wolności, ostateczny dowód na rozpoczęcie nowego życia. Ale osaczały mnie wątpliwości, obawy, wspomnienia przypadków skrajnego rozdrażnienia w restauracjach i kłótni z Joaquínem z powodu jakiegoś opóźnienia czy niefortunnej wpadki w kuchni. W takich chwilach czułam nawet coś w rodzaju pretensji do kotki. Czego ona ode mnie chce? Dlaczego nie zostawi mnie w spokoju? Wystarczy już tej zabawy moim kosztem. I tak przez całą noc przewracałam się z boku na bok, zdeterminowana w jednej chwili, niezdecydowana w innej, podekscytowana tym nowym wyzwaniem, by zaraz zapłonąć do niego szczerym uczuciem nienawiści. A podczas nerwowego półsnu nawiedzały mnie wizje pieczonych kurczaków z chrupiącymi frytkami, mięciutkiej ośmiornicy po galicyjsku obficie przyprószonej czerwoną papryką, kanapek z szynką iberyjską sterczącą obficie z obu stron bagietki, antrykotów na grillu kapiących sokiem na żar, płynnego ryżu z owocami morza, zup z soczewicą i chorizo, włoskich pizz polanych roztopionym serem oraz nieprzebranych deserów: tortów czekoladowych, natillas z herbatnikiem, lodów w rożku, ryżu z mlekiem i cynamonem… A ja pożerałam to wszystko jak wygłodniałe zwierzę, które zerwało się z uwięzi i skacze po stołach bankietowych i barowych ladach, chwyta jedzenie gołymi rękami lub wciska głowę w wazy i talerze, aby gryźć i siorbać. Kiedy rankiem otworzyłam oczy, mój wzrok napotkał Sybillę siedzącą obok poduszki. – No i? Co postanowiłaś? Nic nie postanowiłam. W głowie miałam groch z kapustą. Chciałam zdobyć się na odwagę, ale byłam przekonana, że zgotuję sobie tylko niekończące się cierpienie, że przez cały dzień będę chodzić wściekła, że wystawiam się na ryzyko śmierci głodowej. Sybilla patrzyła na mnie z figlarnym wyrazem pyszczka. – Saro, nie mdlej z głodu, póki nie zemdlejesz. Nie zadręczaj się, póki nie będziesz miała po temu powodu. Przestań łamać sobie tym głowę i po prostu spróbuj. Co ty na to? Moja kocia nauczycielka sprawiła, że się uśmiechnęłam. Rzeczywiście, to był mój ulubiony sport: zadręczanie się bez powodu. – W kocim świecie wasze przedwczesne udręki cieszą się zasłużoną sławą. – Sybilla wstała na tylne łapy, aby wychylić się przez świetlik, opierając przednie kończyny na okiennej ramie i przyglądając się z zainteresowaniem dachowi. – Wiesz, ile razy ludzie dzwonią do straży pożarnej na widok kota na dachu, bo
myślą, że kot się boi i nie potrafi zejść sam? – Nie wiem, ale domyślam się, że pewnie często. – Codziennie. – Kotka położyła się na łóżku. – Ale koty odczuwają strach nie przed wysokością, lecz przed strażakami. Nigdy nie znaleziono szkieletu kota na drzewie ani na dachu. Potrafimy schodzić same. Trzeba tylko uzbroić się w cierpliwość i nie brać sobie tego tak bardzo do serca, bo kot prędzej czy później zejdzie. Spojrzałam na świetlik, przez który wsączało się różowawe światło nowego dnia rodzącego się pod bezchmurnym niebem. Zrobiłam głęboki wdech. I wówczas zdecydowałam, że zaufam mojej wewnętrznej kotce. Zdecydowałam, że nie będę się zadręczać przed czasem. Zdecydowałam zawiesić chwilowo „nie mogę” i spróbować. – Dobrze, Sybillo, spróbuję. Chociaż nie wiem, co się może wydarzyć. – To najwspanialsza rzecz na świecie. – Jej zielone oczy zalśniły. – Nie wiedzieć, co się może wydarzyć! Tylko z tego powodu warto rano wstawać. Kotka przemaszerowała przez łóżko do przeciwległego rogu i zaczęła schodzić do salonu. Na drugim schodku zatrzymała się i wyciągnęła głowę ponad materac. – Zjemy śniadanie? – rzuciła. – Słucham? – Uśmiechnęłam się rozbawiona. – Przecież ustaliłyśmy przed chwilą, że mam dzisiaj szlaban. – Oczywiście, ale to nie znaczy, że nie będziesz się odżywiać. Sybilla zeszła ze schodków na drewnianą podłogę i wskoczyła na okienny parapet. – Widzisz tę roślinę? – spytała, wskazując piękną orchideę. Była zachwycająca, cała w różowych zmysłowych kwiatach oświetlonych pierwszymi złocistymi promieniami słońca. Sybilla mówiła dalej, gdy ja schodziłam w ślad za nią do salonu. – Żywi się słońcem, tlenem i wodą. Dzisiaj zjemy śniadanie razem z nią. Przynieś dwie szklanki z wodą, bo resztę już mamy. Będę ci wdzięczna, jeśli i mnie nalejesz wody do miseczki. Najpierw obsłużyłam Sybillę, a kiedy zaczęła pić, nalałam wody do dwóch szklanek. Postawiłam je na parapecie obok orchidei i spojrzałam na kotkę chlipiącą z miseczki, łyk za łykiem, używającą języka jak łyżeczki, w najwyższym skupieniu, spokojnie i cierpliwie, jak potrafi pić tylko kot. Gdy skończyła, wyprostowała się. – Słońce, powietrze i wodę należy spożywać z tym samym skupieniem, z jakim wczoraj jadłaś owoce – rzekła. – Twoje dzisiejsze śniadanie będzie bardziej oszczędne, bardziej wysublimowane, co nie znaczy, że mniej smakowite czy pożywne.
Niczym niezwykle taktowny maître restauracji chlubiącej się pięcioma gwiazdkami Sybilla wskazała mi uprzejmie poduchę do medytacji, zapraszając, bym na niej usiadła i uświadomiła sobie swoje ciało. Kąpałam się w złocistych promieniach słońca, a poprzez zamknięte powieki wnikało we mnie różowe światło. Po kilku minutach wsłuchiwania się we własny oddech usłyszałam głos Sybilli. – Teraz stopniowo wydłużaj oddychanie, czerpiąc wdech głęboko, z żołądka, i opróżniając maksymalnie płuca podczas wydechu. Uświadom sobie energię wpływającą w ciebie za pośrednictwem tlenu. Uświadom sobie formę, w jakiej twoje ciało, podobnie jak ciało każdej żywej istoty, uczestniczy w procesie wdychania i wydychania. Uświadom sobie prawdziwą naturę oddychania. Podążałam drogą świeżego powietrza, z jam nosowych przez krtań do płuc, a następnie drogą powietrza zużytego, cieplejszego, z płuc na zewnątrz. Raz za razem. Raz za razem. I z każdym cyklem wyczuwałam, coraz bardziej świadomie, że ta prosta i powszednia czynność, która towarzyszyła mi od narodzin i będzie ze mną aż do śmierci, istotnie dostarczała mi pożywienia – powietrznego i lekkiego, lecz wybornego, orzeźwiającego, fundamentalnego dla życia nektaru. Choć to przecież oczywiste, nigdy wcześniej nie doceniłam tak jednoznacznie tlenu jako najniezbędniejszego pożywienia, bez którego nie mogłabym przeżyć nawet kilku minut. I oddałam się bez reszty smakowaniu tego śniadania. Nieruchoma jak roślina absorbowałam słońce i powietrze, przez jakiś czas poza czasem, stając się lekka, eteryczna, pełna światła. Poczułam dosłownie, że rozkwitam. Kiedy otworzyłam oczy, wszystko wydało mi się bardziej świetliste, ostre, bardziej realne: błękitne niebo, pierzaste obłoki, kremowa połyskliwa farba okna, delikatne kwiaty orchidei zwisające z cienkiej gałązki wyginającej się pod ich nieznacznym ciężarem. Przeniknął mnie przyjemny dreszcz, kiedy o skórę mojej prawej ręki otarły się miliony włosków aksamitnego boku przechodzącej kotki. Sybilla usiadła naprzeciwko mnie. – Macie ochotę na łyk wody? Jeśli nie masz nic przeciwko temu, najpierw daj się napić orchidei. Tak nakazuje dobre wychowanie. Twarz rozjaśnił mi porozumiewawczy uśmiech. Bez słowa rozplotłam nogi i stanęłam nad dwiema szklankami, czując, jakbym unosiła się w powietrzu, jakby moja głowa była lekkim balonem wypełnionym helem, moje ciało zaś bezcielesną liną. Miałam wrażenie, że mieszkanie osiągnęło rozmiary większe od nowego stadionu olimpijskiego w Londynie i że oglądałam to wszystko z ogromnej wysokości. Odkryłam genialny mechanizm mojej prawej ręki: skórę, żyły, nerwy, mięśnie, ścięgna, kości, które skierowałam teraz, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, ku dwóm szklankom z przezroczystą wodą, pełną błysków słońca i refleksów świata ją otaczającego, włącznie z dłonią zaciskającą się na
jednej z nich. Podniosłam szklankę – zaskoczona zimną i gładką powierzchnią szkła, nieznacznym szarpnięciem w dół siły ciążenia stawiającej opór wysiłkowi wkładanemu w próbę uniesienia przedmiotu, zdziwiona żywą obecnością cierpliwej, pełnej ufności rośliny oczekującej deszczu – i przekręcając nieznacznie nadgarstek, upuściłam cienką strużkę na ziemię w doniczce, zraszając gałązki, liście i kwiaty. – Na zdrowie, maleńka – szepnęłam ciepło, po macierzyńsku, wdychając zapach wilgotnej ziemi. Odstawiłam na parapet pustą szklankę i sięgnęłam po pełną. W pierwszym odruchu chciałam wypić jej zawartość jednym haustem. Ale przypomniałam sobie lekcję z dnia poprzedniego, nie tyle jej stronę werbalną, ile zintegrowaną już fizycznie z moimi kośćmi siłę praktyki. Zbliżyłam powoli szklankę do ust, z absolutnym wewnętrznym spokojem. Sybilla obserwowała mnie z dołu jak dumna ze swojej uczennicy nauczycielka. Krawędź szklanki wślizgnęła się ostatecznie między moje wargi, a wraz z nią nasączająca je wilgoć. Otworzyłam usta i poczułam, jak do środka wpływa upragniony płyn. Język począł igrać z jego śliskimi kształtami, prowokować rozkoszne kołysanie. Wytrzymałam, ile tylko mogłam, aż w końcu, pod wpływem pierwszego łyku, zadrżałam cała ze wzruszeniem morza, przyjmującego krople deszczu po długiej z nim rozłące. A przecież był to dopiero pierwszy łyk. – I jak smakowało ci śniadanie? – spytała Sybilla, kiedy przełknęłam ostatnie krople. – Energetyczne? Rześkie? Roześmiałam się. – Powiedziałabym nawet, że treściwe. Czuję się pełna! I co teraz? Do końca dnia to samo? Jak roślina zażywająca w oknie kąpieli słonecznej? – Nic podobnego – odparła kotka, kierując się w stronę drzwi. – Teraz weźmiesz butelkę wody i pójdziesz na wycieczkę. – Na wycieczkę, dokąd? – A skąd ja mam wiedzieć? Potraktuj to jak przygodę. Gdzie cię oczy poniosą. Jak już zapewne zdołałaś odkryć, na czczo twoje zmysły ulegają wyostrzeniu, ciało czuje się lżejsze, umysł jaśniejszy. Wykorzystaj to. Wybierz się na wakacje do własnego miasta! Chyba wiesz, że mnóstwo ludzi z całego świata przyjeżdża tutaj, żeby je zobaczyć. – Ale czy nie będę za słaba? Powinnam chyba odpoczywać? – Możesz być spokojna, twoje ciało obfituje w wystarczające zapasy energii, aby podołać jednemu dniu postu. Zastanawiałaś się kiedyś, ile energii potrzebujesz, żeby zrobić zakupy, gotować, jeść, trawić? Twój układ trawienny wreszcie odpocznie, przyda mu się. Jeśli poczujesz zmęczenie, zatrzymaj się na chwilę i pobierz tyle energii, ile ci będzie trzeba z powietrza, słońca i wody. No, leć i baw
się dobrze! Tak rozpoczął się dzień, który zapamiętałam, bez żadnej przesady, jako jeden z najlepszych dni mojego życia, dzień, który trwał okrągły rok i zdawał się mienić barwami letnich miesięcy mego dzieciństwa, moich wycieczek z Rysicami i podróży kamperem z rodzicami i bratem. Wdrapałam się na górny pokład londyńskiego autobusu, zasiadłam na samym przedzie i poczułam się, jakbym wizytowała Londyn po raz pierwszy. Wszystko wydawało mi się nowe i osobliwe: wielkie drzewa, domy z cegły, restauracje z kebabami, stare czerwone kabiny telefoniczne, pralnie, klasyczne puby, sikhowie w turbanach i Goci w naszyjnikach z ćwiekami. Na każdej zebrze spodziewałam się Beatlesów, a w każdym sportowym aucie Jamesa Bonda. Przesiadłam się do autobusu jadącego w stronę Westminster, przeprawiłam przez rzekę obok gigantycznego diabelskiego koła London Eye i wyskoczyłam na przystanku obok Big Bena. Przespacerowałam się wzdłuż ogromnego neogotyckiego pałacu westminsterskiego, siedziby parlamentu, sprawiającego wrażenie dzieła będącego wyrazem kwintesencji brytyjskiej cywilizacji. Prawdopodobnie został zbudowany właśnie po to, aby sprawiać takie wrażenie. A jednak na myśl przyszły mi obrazki z sali posiedzeń Izby Gmin, zdobnej w szlachetne drewno i ławy tapicerowane skórą, na których brytyjscy parlamentarzyści, reprezentanci obu partii krzyczą, pohukują, prychają i emitują całą gamę odgłosów rodem ze zwierzęcego folwarku, będących wyrazem poparcia dla swoich i szyderstwa z adwersarzy, na przykład w debatach rozstrzygających o tym, czy bombardować Irak albo czy dokonać cięć w sektorze usług publicznych. I to miała być jedna z instytucji prawodawczych o najdłuższej tradycji i najbardziej szanowanych na całej planecie. Co by na to powiedziała Sybilla? Weszłam do opactwa westminsterskiego, niezwykłego kościoła, miejsca koronacji, zaślubin i pochówku brytyjskich monarchów, i przypomniałam sobie, co o „Angielce Alfa”, jej syjamskim kocie i pieskach mówiła Sybilla. Przecięłam park świętego Jakuba, pozdrowiłam pelikany i łabędzie na jeziorze, rzuciłam okiem na fasadę pałacu Buckingham, monstrualny dom Elżbiety II i jej walijskich corgi, którego wysokie ogrodzenie oblepione było jak zwykle turystami pragnącymi uwiecznić na zdjęciu królową. Zastanawiałam się, czy w tym wielkim gmaszysku czuje się samotna. I czy potrafi jeść, jedząc. Zwabiona zapachem ogrodu różanego kontynuowałam spacer po Green Park urokliwą ścieżką wijącą się pomiędzy drzewami, która zaprowadziła mnie pod olbrzymi platan. Jego rozłożysty cień i puszysty dywan trawy skusiły mnie do odpoczynku i spożycia małej „przekąski” złożonej z powietrza i wody. Poczułam się zamożniejsza od jakiegokolwiek monarchy. Wyszłam z parku i dokonałam gruntownej lustracji witryn w Mayfair – w niedzielę sklepy są tam otwarte jak w powszedni dzień. Dziwne, ale nie ogarnęła mnie minimalna choćby żądza
kupowania, jakbym znalazła się w zwyczajnym, choć wielkim muzeum. Przyznaję, że w pewnym momencie doznałam pokusy na widok jakiejś sukienki, biżuterii, pary pantofli, a nawet torby, która mogłaby powiększyć moją kolekcję. Ale wypełniłam co do joty rekomendacje Sybilli: obserwować ją, pokusę, i wrócić na szlak. Nie mogłam jednak się oprzeć, aby nie wejść do sklepu z kapeluszami i nie zabawić się w bywalczynię Ascot Gold Cup. Tym sposobem wytrwałam do piątej po południu, zapomniawszy niemal, że jestem „na czczo”. Do tego momentu rzeczywiście nie kosztowało mnie to żadnego wysiłku, mimo iż nie jadłam ani śniadania, ani obiadu. Prawdę mówiąc, zmysł wzroku, a zwłaszcza zmysł powonienia – niewiarygodnie wyostrzony w tym stanie – węszył za furgonetkami z lodami, sklepami z ręcznie wytwarzaną czekoladą, lokalami sandwich shop, restauracjami i kawiarniami. Nie zdawałam sobie sprawy, że było ich aż tyle w tym mieście i nigdy nie przyciągały tak bardzo mojej uwagi, nawet kramy fast food z podejrzanymi specjałami ociekającymi tłuszczem. Ale przez pierwsze godziny potrafiłam z zadziwiającą łatwością ignorować lub tłumić łaknienie, rozpraszałam bowiem swoją uwagę, gdy wcielałam się w rolę zwykłej turystki lub praktykowałam sztukę obserwacji wrażeń i mężnie unikałam zakazanych owoców. Idąc James Street, czułam się lekka i pełna życia, pomyślałam nawet, że Sybilla miała rację, że to jednak możliwe, że moja złość spowodowana odłożeniem w czasie godziny posiłku nie wynikała z samego faktu niezjedzenia, dajmy na to obiadu, tylko z niezjedzenia tego obiadu w sytuacji, kiedy z góry postanowiłam, że go zjem. Ale wtedy napatoczył się Tonino. Było to jedno z moich ulubionych miejsc w Londynie, włoskie delicatessen oferujące całą gamę wybornych serów, wędlin, win i konserw, a oprócz tego wspaniała cukiernia i piekarnia. A najgorzej, że serwowano tam również wszelkiego typu wyśmienite włoskie dania, którymi można było się posilić przy jednym ze stolików. Raptem w moim nosie, w gardle, w moich ustach i płucach rozbrzmiała cudowna włoska symfonia kulinarnych aromatów z melodiami pomidorów i mozzarelli, bazylii i kaparów, szynki parmeńskiej i toskańskiego wina. Zanim zdążyłam się połapać, nogi zaciągnęły mnie do środka, a tam, w otoczeniu zbyt dobrze znanego mi gastronomicznego asortymentu, obudziło się we mnie to dzikie zwierzę, które grasowało w moich snach, pożerające wszystko, co napotkało na swojej drodze. Już widziałam siebie, jak przyklejona do lady pakuję ręce w lasagne, kiedy z silnym akcentem z rodzinnych stron zagadnęła mnie uprzejma sprzedawczyni w firmowym fartuszku i czerwonych okularkach odznaczających się mediolańską elegancją. – How can I help you? Pytanie strąciło mnie na ziemię, do cywilizacji, choć brakowało mi jeszcze samokontroli pozwalającej się z nią skonfrontować. Wybełkotałam coś
niezbornego i zwróciłam się w stronę regału wypełnionego po brzegi butelkami z olejem, octem winnym oraz rozmaitymi sosami. Skoncentrowałam całą uwagę na etykiecie buteleczki z pesto alla genovese i wspomniałam jedno ze zdań Sybilli: „Jeśli potrafisz zaakceptować to, co przyjdzie, cokolwiek by to było, znaczy, że jesteś wolna”. Odwróciłam się do lady, przysuwając się najbliżej, jak mogłam, do apetycznej ekspozycji pokus. Przebiegając wzrokiem smakowitą panoramę złożoną z kruchego sera, zawijanych nadziewanych bakłażanów smażonych na blasze, salami, oliwek z przyprawami, dymiących jeszcze gnocchi con pesto… odetchnęłam spokojnie i głęboko, aby każdy wspaniały aromatyczny niuans dotarł do najgłębszych otchłani mojej istoty, usiłując z całą świadomością pożywić się wyłącznie za pośrednictwem zapachu. Pierwszy raz był najintensywniejszy. Drugi, rozkoszą bogów, choć wtórną. Trzeci, deserem, którym mogłam zamknąć ten seans w spokoju. Na zakończenie poczułam się zdumiewająco kontenta, a moją piersią targnęło potężne, rozedrgane westchnienie, za sprawą którego wściekła furia, jaka posiadła mnie przelotnie, dała na razie za wygraną i usunęła się na bok. Uniosłam wzrok i spostrzegłam, że sprzedawczyni obserwuje mnie z nieskrywanym zdumieniem. – Przepraszam – zwróciłam się do niej po angielsku. – Dzisiaj przez cały dzień muszę być na czczo, nie mogę nic jeść. – Aha, rozumiem. – Ze współczuciem pokiwała głową. Może uznała, że cierpię na jakąś straszliwą chorobę. Wówczas wpadł mi do głowy nieco surrealistyczny pomysł. – W jakiej cenie macie wdychanie zapachu? – zapytałam bez namysłu. Zaskoczona sprzedawczyni parsknęła śmiechem i spytała na cały głos właściciela lokalu, małego i śniadego mężczyznę z bujnym wąsem, który właśnie kroił nożem wielki kawał parmezanu. – Ehi, Tonino, quanto facciamo pagare la signorina per odorare le lasagne? Nie mrugnąwszy okiem, Tonino odpowiedział po angielsku. – Trzy funty. Ale wystarczy mi brzęk monet! Słowo się rzekło. Uroczystym gestem wysupłałam z portmonetki trzy funty, położyłam je z brzękiem na ladzie, po czym schowałam z powrotem. Klienci stojący za mną w kolejce i siedzący przy stolikach uśmiechali się, odgadując, że pomiędzy Tonino i tą dziwaczną kobietą wytworzyła się jakaś zabawna sytuacja, chociaż nie do końca rozumieli, o co chodzi. Nigdy przedtem nie urządziłam podobnej sceny w żadnym sklepie. Widać, że głód wyostrza również inwencję, a także tupet pozwalający zastosować ją w praktyce. – Brava, brava! – zawołał urzeczony Tonino. – Grazie, signorina. Buona giornata.
Wyszłam z delicatessen jak alpinistka, która podczas wspinaczki na Everest musi zmierzyć się z burzą śnieżną, a gdy wychodzi z niej cało, nagle widzi, że szczyt już niedaleko. – Sybillo, udało się – powiedziałam na głos. – Grrrrr – zaburczało mi w brzuchu. – Nic się nie martw, mój mały. – Uspokajająco pogładziłam żołądek. – Jutro tu wrócimy. Zadziwiające, jak wiele można zrobić, i to bez pośpiechu, jeżeli nie jest się zmuszonym trzy razy dziennie przygotowywać posiłku, siadać, gryźć i przeżuwać, a potem jeszcze myć talerzy. Zastanawiając się nad zwieńczeniem tego dnia czymś wyjątkowym, doszłam do wniosku, że najlepsza będzie wizyta w Muzeum Historii Naturalnej, w miejscu, które ze spędzonego w Londynie dzieciństwa utkwiło w mojej pamięci najbardziej i które zachwyciło mnie powtórnie, kiedy poszłam tam z Joaquínem przed dziesięcioma laty. Jak za pierwszym razem zahipnotyzowały mnie wiekowe sale muzeum pełne wypchanych drapieżnych ptaków, niepokojących okazów tropikalnych owadów, nieprzebranej chmary niezwykłych motyli, skamielin prehistorycznych muszli, meteorytów, szlachetnych kamieni, no i, rzecz jasna, słynny szkielet diplodoka. Ale największe wrażenie podczas tej wizyty wywarła na mnie sala ssaków, zbiór szkieletów, wypchanych zwierząt i replik naturalnej wielkości gatunków należących do naszej najbliższej rodziny, włącznie z lwem (czy kotem, jak powiedziałaby Sybilla), nosorożcem, hipopotamem, żyrafą, niedźwiedziem, koniem, zebrą i owcą, a także małpami, gryzoniami i zawieszonymi pod sufitem delfinami, orkami i wielorybami. W centralnej części sali dominował nad resztą gigantyczny płetwal błękitny, największe znane w historii Ziemi zwierzę. Ujrzawszy to spektakularne zgromadzenie istot tak różnych i zarazem tak podobnych człowiekowi, naszych dalekich kuzynów i stryjów, należących do tego samego genealogicznego drzewa, wielkich i małych, owłosionych i bezwłosych, dzikich i udomowionych, lądowych i wodnych, ale mających swoje niepowtarzalne serca i mózgi, swoje osobliwe spojrzenie i swoją częstotliwość oddychania, swoje popędy i lęki, swoje bóle porodowe i tkliwość okazywaną karmionemu potomstwu, rodzące się i umierające w cyklu, który na przestrzeni pokoleń łączy nas z tym samym początkiem, z tą samą matką, poczułam w tej przepastnej, odsyłającej nas do czasów przedhistorycznych sali to, co z pewnością jest początkiem religijnych wierzeń, pierwotne uczucie wzruszenia i braterstwa, moment włączenia się w nurt rzeki życia. I to właśnie tam małpa w ubraniu postanowiła wrócić do diety swoich przodków. W tamtej chwili zapragnęłam przestać jeść zwierzęta, jak mówiła
Sybilla, i jednocześnie uzmysłowiłam sobie, że wykonanie tego kroku nie było niemożliwe, o czym zapewniało mnie uparcie moje odbicie po drugiej stronie lustra, druga Sara, w którą zawsze wierzyłam. Wiedziałam, że jeśli mogę być szczęśliwa, odżywiając się owocami, wodą, powietrzem, mogę dokonać również tego. I że nie będzie to nawet trudne. Przeciwnie. Przyjdzie mi z wielką łatwością. A jeśli to możliwe, jeśli to łatwe, ile jeszcze takich odkryć przede mną? Jeśli potrafię przestać wierzyć w moje odbicie, czy jest coś, czego nie potrafię dokonać?
Część trzecia NOWE ŻYCIE SARY LEÓN
18 WOLNA Tamtej nocy miałam sen. Znajdowałam się w potwornie ciasnej przestrzeni, której ściany napierały na mnie ze wszystkich stron, jakby mnie wepchnięto na siłę w jakąś skorupę. Strwożona, dusząc się w ciemności, odpychałam ściany, ale one przy każdej próbie zaciskały się wokół mnie jeszcze bardziej. Wtem usłyszałam głos, dobiegający z zewnątrz głos pełen ufności i spokoju. – Nie zapominaj, że to tylko sen! Nie zapominaj, że potrafisz latać! To prawda. To tylko sen. I na tę myśl moja świadomość przeniknęła mur i po chwili ujrzałam całą scenę z zewnątrz: wciąż znajdowałam się wewnątrz skorupy, białego kokonu przytwierdzonego do łodygi mojej orchidei. Była tam też obserwująca wszystko Sybilla. A może to ja byłam Sybillą? Wówczas ponownie stałam się stworzeniem z kokonu, nabierałam siły i naraz rozwijałam skrzydła i burzyłam mur, który okazał się wątły i kruchy. Słońce zalało mnie ciepłym blaskiem i po raz pierwszy ujrzałam siebie taką, jaką rzeczywiście byłam, świetlistym aniołem, motylem bijącym w zwolnionym tempie dwoma wielkimi złocistymi skrzydłami zdającymi się zawierać całą moją mądrość zaszyfrowaną w czerwonawych dziwacznych znakach, spiralach, fraktalach. Sybilla zaczęła się ze mną bawić, wznosząc się na tylnych łapach, usiłując pochwycić mnie ogromnymi szponami, a ja wirowałam wokół niej, zwodząc ją, zmuszając, by kręciła się w kółko. – Miałaś rację, Sybillo, potrafię latać! – krzyczałam cieniutkim głosem motyla. – Pewnie, że tak, mój skarbie! – grzmiała z dołu kotka. – Leć, leć! I poleciałam. Nad dachami, ulicami i ogrodami, dając się nieść przygodnemu prądowi powietrza, by po chwili zabrać się z innym, wykonując tysiące akrobacji, delektując się czystą swobodą ruchu i korzystając z potęgi moich skrzydeł. Przeleciałam nad całym miastem, nad moim dawnym domem w West Hampstead, obok budynku mieszczącego Netscience, przez Tower Bridge i nad wodami rzeki, trafiając w końcu nad kanał przecinający Camden Town w stronę Regent’s Park, pomiędzy dwiema ulicami ze szpalerami drzew. Poszybowałam nad pofałdowaną powierzchnią wody, między łabędziami i ważkami, muskając czubki traw i płatki kwiatów rosnących na obu brzegach, aż nadleciałam nad łódź, która przykuła moją uwagę. Była to długa i wąska biało-niebieska barka, osobliwy pływający dom dla ludzi w tej wodnej oazie miasta. Na pokładzie barki skakało małe dziecko,
chłopczyk o kręconych blond włosach ze znajomą buzią. Mój widok bardzo go ucieszył. Podfrunęłam do jego dłoni, zawirowałam wokół niej kilka razy i już, już miałam usiąść mu na palcu. Ale ogarnął mnie taki entuzjazm, uderzyła mnie fala takiego nagłego szczęścia, że otworzyłam oczy i obudziłam się. Tamtego czerwcowego poniedziałku zaczęłam moje nowe, wegetariańskie życie. Zafundowałam sobie niezapomniane śniadanie: świeże owoce, chleb tostowy z masłem i dżem truskawkowy. I, rzecz u mnie niezwykła, odważyłam się rozpocząć dzień bez kawy. W porze obiadowej zgodnie z obietnicą wróciłam do Tonino, gdzie skosztowałam spaghetti z awokado skropionym oliwą z oliwek i sokiem z cytryny, a potem wstąpiłam do pobliskiej księgarni, aby zaopatrzyć się w kilka książek o kuchni i diecie wegetariańskiej. Na kolację przygotowałam prosty przepis, pierwszy, na jaki trafiłam: humus na bazie ciecierzycy z puszki i świeżą sałatkę. I wszystkim tym delektowałam się zgodnie z naukami Sybilli, praktykując sztukę jedzenia, jedząc, mając świadomość, że nigdy nie zatęsknię za mięsem, bowiem teraz odżywiałam się i rozkoszowałam płatkami zbożowymi, warzywami i owocami. Mój organizm nie potrzebował więcej. Nauczyłam się, że można przyrządzać soczewicę z ziołami i przyprawami w miejsce chorizo i szynki serrano. Wprowadzałam do mojej diety coraz więcej bakalii i pełnoziarnistych zbóż. Odkryłam tofu, seitan, tahinę i masło orzechowe. Nie zrezygnowałam z jajek i nabiału, ale zawsze starałam się kupować produkty ekologiczne pochodzące z farm dbających o dobrostan zwierząt. Od razu poczułam się zdrowsza, kipiąca energią i przede wszystkim ze spokojniejszym sumieniem. Zaczęłam patrzeć na zwierzęta w inny sposób. Nie wiem, jak to wyjaśnić. Chyba najdobitniej wyraziłabym swoje uczucia stwierdzeniem, że „stały mi się bliskie”. Ale zmiana diety, choć to w moim życiu ważny precedens, była sprawą drugorzędną. Coś zmieniło się w Sarze León. Coś drobnego i subtelnego, niedostrzegalnego z zewnątrz, lecz dla mnie przeobrażającego wszystko. Zaczęłam kwestionować realność kobiety z lustra, która ostrzegała mnie, że nie mogę robić tego czy owego. Zaczęłam częściej się bawić i mniej pracować. Zaczęłam wierzyć, że mogę wydostać się z zamkniętego pokoju. A nawet więcej. Poczułam, że już jestem na zewnątrz, że mam skrzydła, że mogę latać. Pierwszego poranka mojego nowego życia, zaraz po śniadaniu postanowiłam, że zacznę pisać. W gruncie rzeczy, to nie było tak, że podjęłam decyzję. Poczułam przemożny impuls, aby otworzyć laptop i zacząć już, natychmiast. Przerywając ten drugi, ciągnący się od niepamiętnych czasów post, napisałam w kilka minut, na jednym oddechu, pierwszą stronę mojej historii:
Kiedy ujrzałam ją po raz pierwszy, pojawiła się tak niespodzianie, jak pojawiają się dżinny uwolnione z magicznych lamp – choć bez dymu i dźwięków harfy czy konieczności pocierania czegokolwiek poza własnym, zachmurzonym czołem. Pisałam przez pół godziny. Nie miałam więcej czasu przed wyjściem z domu. Ale były to minuty przeżyte bardzo intensywnie. I dobrze posmakowane. Pisałam, pisząc. Dotarłszy do końca strony, wstałam od stołu zelektryzowana. Co to było, co ja zrobiłam? Na białym tle ekranu wibrowały czarne litery. Odetchnęłam głęboko, aby uczcić tę chwilę. Zamknęłam laptop. Klap. Tamtego popołudnia w biurach Netscience wydarzyło się coś niezwykłego. Ślęczałam nad jakimś schematem w komputerze, kiedy nagle wyrosła przede mną z pudełkiem ciastek w rękach Wendy, dziewczyna z recepcji. – Co tam masz? – spytałam. – Kruche ciasteczka wypiekane tradycyjną metodą. Z Tonino. Są przepyszne. Ktoś zostawił je na stoliku obok automatu do kawy. – Kto? – udałam zdumienie. – To jest właśnie najlepsze. Nie wiadomo! – powiedziała, unosząc w górę jedną brew. – Zostawił tylko liścik, w stylu złodzieja w białych rękawiczkach. Pokazała mi karteczkę, na której godzinę wcześniej skreśliłam następujące słowa, starannie maskując mój charakter pisma:
1. Eat. 2. Enjoy. 3. Share. To znaczy „jedz, smakuj i podziel się z innymi”. Obok tych słów, na zasadzie podpisu, widniał rysunek odcisku łapy zwierzęcia, który wyszedł mi przeuroczo. – Wygląda jak odcisk łapy kota, prawda? – zauważyła Wendy. – Albo kotki – uściśliłam. Wzięłam jedno ciastko, odgryzłam kawałek i smakowałam je intensywnie. – Nie mam pojęcia, kto to mógł być, ale mam nadzieję, że jeszcze nas odwiedzi.
Myślę, że nie knułam nic podobnego od czasów, kiedy byłam instruktorką na obozach. Efekt zaś, jaki ta smakowita tajemnica wywarła na brytyjskich specach od doradztwa internetowego, był dokładnie taki sam, jak kiedyś na dziesięcioletniej hiszpańskiej dziatwie: zaskoczenie, ciekawość i poufałe uśmiechy. Narodził się mit The Cat. Spośród trzech milionów podróżnych przemieszczających się podziemnymi tunelami londyńskiego metra żaden nie dostrzegł nieobecności, począwszy od pewnego popołudnia, jednej z jego najbardziej zaprzysięgłych użytkowniczek. A na powierzchni nikt nie zwrócił uwagi na nowość w postaci świeżo kupionego złocistopąsowego roweru, który po raz pierwszy, pełnym gazem przefrunął jak motyl z City, wzdłuż rzeki od mostu Blackfriars, przez most Wandsworth, do Broomhill Road. Ale dla nowej rowerzystki, czterdziestoletniej prawie dziewczynki, która piała z zachwytu przy każdym naciśnięciu pedałów, było to wydarzenie przyćmiewające swoim splendorem i znaczeniem małżeństwo księcia Williama, wyczyn sportowy donioślejszy od wszelkich rekordów bitych w dyscyplinach olimpijskich w dwa tysiące dwunastym roku oraz zwycięstwo bardziej transcendentne niż triumf księcia Wellingtona pod Waterloo. Spore zaskoczenie spotkało tamtego dnia Ivanę Uzelac. Po południu usłyszała, jak ktoś wsuwa przez szparę pod jej drzwiami kopertę. W środku znalazła napisany odręcznie list:
Droga pani Uzelac, mam na imię Sara, jestem Pani sąsiadką. Pochodzę z Hiszpanii, ale urodziłam się w Londynie. Mam trzydzieści dziewięć lat i jestem pisarką, chociaż świat jeszcze o tym nie wie. Mieszkam z moją kotką Sybillą. Myślę, że zdążyła już ją Pani poznać. Ma krótką złocistą sierść. Chciałabym przeprosić za hałasy, które zakłóciły Pani spokój. Jeśli mogłabym coś dla Pani zrobić, proszę mi tylko powiedzieć. Gdyby potrzebowała Pani pomocy w jakiejkolwiek sprawie, jestem do Pani dyspozycji. Serdeczne pozdrowienia. SARA
Jakiś czas później, kiedy wykonywałam ćwiczenia rozciągające na macie, dobiegł mnie odgłos otwieranych drzwi w mieszkaniu sąsiadki i po kilku sekundach pod moimi drzwiami ukazał się róg koperty. Podeszłam do wejścia i podniosłam z podłogi papierowy prostokąt. Był mały, kremowy. W środku znalazłam kartkę złożoną we czworo, a na niej kilka słów napisanych kulejącą angielszczyzną.
Droga Saro, Dziękuję list. Wybacz, jeśli jestem ostra czasem. Proszę o wybaczenie Boga i Matka Boska. Miałam wypadek. Choruję hiperacusis. Nie znoszę hałasu. Każde dźwięki są dla mnie za wielkie. Jestem gniewna i nie mogę kontrolować. Wypadek spalił mi twarz. Jestem zniekształcona i nie wychodzę dużo od domu. Też jestem pisarka, ale kaligraficzna. Twoja kotka jest bardzo mądra. Bądź błogosławiona. IVANA
Przeczytawszy ten krótki list, poczułam okropny wstyd, że tak bardzo pomyliłam się w ocenie tej kobiety, że tak się jej wystraszyłam i że tak absurdalny jej obraz stworzyłam w swojej głowie. Sybilla miała rację. Rzeczywistość nie miała nic wspólnego z moim wyobrażeniem o niej. Wówczas poczułam, jak rozrasta się moje serce, bo przyjmowałam do niego nie tylko Ivanę, ale dużo, dużo więcej osób, nieznanych mi ludzi, których nigdy więcej nie miałam już osądzać od pierwszego wejrzenia. Co więcej, to moje serce zaczynało się otwierać nawet na bliższe mi osoby, dla których od bardzo dawna było zamknięte. – Słucham. – Cześć, Álvaro. – Och! Nasza Sareńka. Daję ci tatę. – Nie, nie… zaczekaj. Chcę rozmawiać z tobą. – Z powodu? – Żeby przeprosić, Álvaro. Myślę, że ostatnio nie traktowałam cię najlepiej. To znaczy, kiedy mówię ostatnio, mam na myśli… no wiesz, od dość dawna. W słuchawce zapadła cisza.
– Jesteś tam? – Tak, tak, Saro. Słucham cię z zapartym tchem. – W niektórych sprawach muszę przyznać ci rację. Ty… pomagałeś ojcu przez te lata, a ja byłam daleko od domu, oderwana od wszystkiego, pogrążona we własnym świecie, zawsze zajęta… Nie zgadzamy się w wielu sprawach, ale to ty podejmowałeś decyzje. Nie mam prawa cię krytykować. – Ekhm. Nie przesadzasz kapkę, siostruniu? Ja… wiem, że zachowałem się jak półgłówek. Powinienem był cię uprzedzić o pomyśle zastawienia domu i w ogóle. Nie popisałem się, szczerze mówiąc. – W porządku, co do tego jesteśmy zgodni. – Ucieszyłam się, że przynajmniej potrafił się przyznać. – Stać cię na więcej. – Nie ulega kwestii. – Álvaro się zaśmiał. – Wystarczy sobie przypomnieć mój wyczyn na tym stoku w Portugalii, kiedy zwolniłem hamulec ręczny w Rosynancie II. Stanął mi przed oczami pełen grozy obraz nabierającego prędkości kampera staczającego się tyłem w stronę spektakularnego klifu. Wszystko, co znajdowało się we wnętrzu naszego domu na kółkach, trzęsło się i leciało na podłogę: mapy, plastikowe kubki, kostki domina, a przerażeni rodzice, wybudzeni raptem ze sjesty, półnadzy, gramolili się z krzykiem z górnych łóżek. I wówczas ja, dwunastoletnia dziewczynka, dostąpiłam zaszczytu przeżycia wielkiej bohaterskiej chwili, gdy z wszystkich sił złapałam za dźwignię hamulca i powstrzymałam straszliwą inercję pojazdu. Zatrzymaliśmy się metr od krawędzi klifu, za którą całą naszą czwórkę czekała pewna śmierć. Myślę, że to tam właśnie narodził się mój lęk wysokości. – Owszem, nie ulega kwestii. – Roześmiałam się. – Dzięki za ponowne ocalenie, siostrzyczko… – Nie ma za co – odparłam. – Czyż miałam inne wyjście? Álvaro wtajemniczył mnie w plan przeprowadzki. Ale moje myśli były już gdzie indziej, bo ni stąd, ni zowąd zawładnęła mną absurdalna, wielka, donkiszotowska idea. – Słuchaj, Álvaro, sprzedaliście go już? – weszłam mu w słowo. – Kogo? – Rosynanta II. – Jeszcze nie. Kilka osób przyszło oglądać, ale karoseria wygląda tragicznie, no i nie miałem czasu, żeby trochę go ogarnąć w środku. Więcej niż trzy tysiące euro za niego nie wyciągniemy. I lepiej, żeby prędko znalazł się jakiś kupiec, inaczej będziemy musieli go zezłomować, bo na nowym osiedlu nie ma gdzie go trzymać. – Ale to prawda, że silnik jest na chodzie? – A kto go tam wie. Tata mówi, że jest jak nowy i pracuje jak pszczółka. Ja nie mam o tym zielonego pojęcia. Trzeba by go uruchomić.
– Zróbmy to. – Co? Uruchomić silnik? – Wybierzmy się w podróż. – Co?! – W Picos de Europa. Do Fuente Dé! – Aż dostałam gęsiej skórki. – Mówisz poważnie? – Oczywiście. Zaraz po przeprowadzce. Zarezerwowałam sobie tydzień na pielgrzymkę do Santiago, ale ten plan jest o niebo lepszy. Ostatnia podróż Rosynanta II! – Sądzisz, że tata jeszcze… – Przecież to jego marzenie. Od lat mnie o to męczy. I możemy się zmieniać za kierownicą. Wystarczy, żebyś trzymał się z daleka od hamulca ręcznego! – Ha, ha, bardzo śmieszne.
19 OSTATNIA PODRÓŻ ROSYNANTA II Dwa tygodnie później wylądowałam na Barajas z jedną walizką i po raz pierwszy od pięciu miesięcy nie było przy mnie mojej ukochanej kotki. Próbowałam ją przekonać, żeby wybrała się ze mną. Byłoby wspaniale, gdybym mogła ją mieć u swego boku. Ale kategorycznie odmówiła. – Latanie to domena ptaków – zawyrokowała. – Ja zostaję tutaj, na moim terenie. Jeśli moja londyńska przeprowadzka była jedną wielką męczarnią, przy tej madryckiej napociłam się dwa razy tyle. W samochodzie, w drodze z lotniska do Mirasierry ekspresówką M-11, ojciec wspomniał, że oprócz góry gratów, mebli i najróżniejszych rzeczy, których pozbyli się wcześniej, sprzedał również połowę książek z prywatnej biblioteki zajmującej większość ścian domu. Kupił je od niego przyjaciel Luismi, parający się handlem używanych książek. – I wiesz co? – pocieszał mnie i siebie. – W sumie dobrze się stało! Bo dzięki temu przebrałem te, na których najbardziej mi zależy. Zostawiłem sobie tomiki wierszy twojej matki, te z dedykacjami, i egzemplarze, które rzeczywiście są coś warte. I tak nie dałbym rady wszystkiego przeczytać. Zresztą w tym wieku liczą się już dla mnie tylko klasycy i do nich lubię wracać: Szekspir, Cervantes, Dante, Tołstoj, Platon… Lista nie jest wcale taka długa, nie, nie. – Zgoda, ale za to wszystko, co zgarnął, ten kutwa Luismi mógł ci odpalić ciut więcej niż pięć stów jałmużny – wtrącił się Álvaro, zjeżdżając z ekspresówki w aleję Herrera Oria. – Tak, Álvaro, ale pamiętaj, że on też musi je sprzedać. Wiesz, jak teraz jest z książkami. A będzie jeszcze gorzej. Całe szczęście, że nie muszę się już tym przejmować. Nie chcę więcej słyszeć o interesach. Powinszowałam ojcu, że potrafił rozstać się ze swoimi ukochanymi tomami, które przez wiele lat kolekcjonował, porządkował, klasyfikował, pielęgnował. Ale zimny dreszcz przebiegł mi po plecach, gdy weszłam do domu i ujrzałam na własne oczy opustoszałe i pokryte kurzem półki w salonie, w gabinecie, w korytarzach. Jeszcze gorzej poczułam się następnego dnia, gdy rankiem wparowała ekipa z firmy przeprowadzkowej i zaczęła rozbierać i rozmontowywać – z takim zapałem i pośpiechem, że aż chciało się ich przystopować i spytać, co u diabła wyprawiają – scenerię, w której dorastaliśmy z bratem, pozostawiając blade cienie na ścianach, gdzie wcześniej wisiały zdjęcia i obrazy, pakując szkło, rolując dywany, rozkręcając sofy, wynosząc wszystko w pudłach do wielkiej
ciężarówki zaparkowanej przed bramą. Kiedy po raz ostatni przeszliśmy się po pustych, splądrowanych pokojach naszego domu, w których dudniły obco nasze kroki, a później po ogrodzie z basenem bez wody i złamaną trampoliną, wszyscy troje mieliśmy wrażenie, choć nie zamieniliśmy ze sobą słowa, że opuszczamy ducha matki. Na szczęście mieliśmy jeszcze naszego Rosynanta II. Bo z resztą pudeł i walizek asystowaliśmy ciężarówce naszym ukochanym kamperem, który nie tylko odpalił, ale i cieszył się, jak wszystko na to wskazywało, doskonałą formą. Ten stary klamot napawał nas otuchą. Gdy opuszczaliśmy Mirasierrę, narobiliśmy straszliwego rabanu – ojciec dusił jak opętany ryczący klakson volkswagena przy akompaniamencie pożegnalnych okrzyków, które wznosiliśmy przez okna. – Cóż, było, minęło, zawsze czułem się tu obco – oznajmił ojciec, pocierając białą brodę, kiedy wyjeżdżaliśmy z willowego osiedla. – To wasza matka uparła się na to miejsce, bo tak bardzo przypominało jej angielskie domy z ogrodem. Ale ja zawsze uważałem tę dzielnicę za siedlisko bogatych snobów! Przez cztery czy pięć dni rozpakowywaliśmy, skręcaliśmy brakujące meble, ustawialiśmy wszystko na swoim miejscu i sprzątaliśmy, aby wyszykować mieszkanie, w którym mieli rozpocząć nowe życie ojciec i Álvaro. Gdy przyglądałam się im, pracującym ramię w ramię, uzmysłowiłam sobie po raz pierwszy, jak bardzo byli do siebie podobni, czy jak bardzo z upływem lat stawali się do siebie podobni. Álvarowi rósł taki sam brzuch, jakiego posiadaczem był ojciec, i chociaż nigdy nie zapuścił brody, w wieku trzydziestu pięciu lat wciąż wiązał włosy w kitkę. Z wiekiem coraz bardziej wyłaził z niego taki sam flegmatyk i wyluzowany typ, jakim był ojciec. Wykorzystałam też ten tydzień, aby spotkać się po kolei z moimi przyjaciółkami. Na koniec zebrałyśmy się wszystkie na kolacji u Vero, gdzie obgadałyśmy szczegółowo wydarzenia ostatnich miesięcy. Robiły wielkie oczy, słuchając zwierzeń o mojej powieści, wegetariańskiej diecie, jodze i medytacji, o epistolarnej relacji z moją niezwykłą sąsiadką Ivaną. Vero wystraszyła się nawet, że zbzikowałam po rozstaniu z Joaquínem. A przecież nie odważyłam się słowem wspomnieć o mojej prawdziwej nauczycielce; przeczyta o tym w powieści, jeśli ta kiedykolwiek ujrzy światło dzienne. Wreszcie, podpisawszy u notariusza umowę sprzedaży domu, rodzina León udała się w podróż, biorąc azymut na Fuente Dé. Wyruszyliśmy bladym świtem, nie z obawy przed dużym ruchem na drogach, lecz z szacunku dla tradycji. Gdy siedzący za kółkiem Álvaro wjechał naszym Rosynantem II na drogę ekspresową do Burgos, z siedzącym obok niego ojcem i ze mną na tylnym siedzeniu, miałam wrażenie, że podróżujemy w czasie.
Z jednej z plastikowych szafek kampera Álvaro wygrzebał kasety z muzyką z zamierzchłej epoki i niektórych z nich jakimś cudem dało się jeszcze słuchać. I tak wyśpiewywaliśmy w trójkę piosenki Peralesa, Aute, Miny, Georges’a Brassensa, Beatlesów, Pink Floydów, a nawet Machacumbos. Przez tych kilka cudownych dni, gdy przejeżdżaliśmy przez mityczne dla nas miejsca, które niegdyś odwiedzaliśmy, zapomniałam o całym świecie. Na początek zatrzymaliśmy się w León. Postój ten należał do tradycji ze względu na nasze nazwisko, chociaż nic nam nie było wiadomo, aby nasza rodzina miała się stamtąd wywodzić. Zjedliśmy obiad w restauracji na eleganckiej Plaza Mayor, a potem kontynuowaliśmy jazdę do Asturii, aby zatrzymać się na noc nad brzegiem zalewu Barrios de Luna, skąd mogliśmy podziwiać zawieszony nad wodą ogromny most, którym przejechaliśmy po raz pierwszy przed prawie dwudziestoma laty. Przez kolejne dwa dni przemierzaliśmy asturyjskie wybrzeże, kąpiąc się i opalając na cudownych plażach między Naves i Andrín, które tak bardzo lubiła matka. Codziennie przypominaliśmy sobie dziesiątki anegdot z podróży po Hiszpanii, Portugalii, po całej Europie, a nawet po północnej Afryce: jak to któregoś razu w małej marokańskiej miejscowości zaproszono nas na wesele i ojciec wkręcił się na uroczystość dla kobiet, bo ceremonia przeznaczona dla mężczyzn wydała mu się zbyt drętwa, jak później wyznał; albo jak przytrafiła się nam awaria we francuskim Le Mans, pech chciał, że akurat w dniu słynnego dwudziestoczterogodzinnego wyścigu i znalezienie mechanika w apogeum tego szaleństwa graniczyło z cudem; czy lekka stłuczka we Włoszech, sprawiająca z początku pozory tragicznego wypadku, z zabitymi i rannymi włącznie, dopóki nie okazało się, że to, co wyglądało na krew, było sokiem pomidorowym rozlanym na podołku. Aż wreszcie wjechaliśmy w góry, mijaliśmy Panes, Potes i inne miejscowości, oznajmiające, że jesteśmy blisko celu. Zbliżając się do Fuente Dé, odzywaliśmy się coraz rzadziej, pogrążeni w myślach. Ostatni odcinek prowadzący wąską szosą, wijącą się na przełęczy nad zawrotnymi przepaściami, pokonaliśmy w całkowitym milczeniu. Gdy zjechaliśmy w końcu w dolinę i w oddali zamajaczył kemping, stwierdziliśmy, że w czasie, gdy na świecie runęły Twin Towers i narodził się internet, tu, w samym sercu Picos de Europa, wszystko było jak dawniej. Jak zawsze czekały na nas majestatyczne wychodnie cyrku lodowcowego Fuente Dé – przytłaczająca swoim ogromem skalna ściana – i pole kempingowe w prawdziwym lesie pełnym rozłożystych, bujnych drzew. Dokładnie takie, jakim je zapamiętaliśmy. Minęliśmy bramę wjazdową i zaparkowaliśmy Rosynanta II obok recepcji, po czym zgasiliśmy silnik. Ojciec poklepał deskę rozdzielczą. – Brawo, Rosynancie! – zawołał w uniesieniu. Otworzyliśmy drzwi i wyszliśmy z kampera wzruszeni rozpościerającym się
przed naszymi oczami widokiem, rozkoszując się czystym górskim powietrzem. Dojechaliśmy. Jednego nie wzięliśmy pod uwagę: że Rosynant II już nigdy więcej nie odpali. Gdy znieruchomiał przy wjeździe, Rafa, właściciel kempingu, skądinąd niezły mechanik, po godzinnej grzebaninie oznajmił, że silnik padł. Zaproponował wówczas, że go od nas odkupi, jako że środek był niczego sobie i mógłby go wynajmować gościom. Zaoferował pięćset euro. Przystaliśmy na tę kwotę, która miała pokryć koszty podróży powrotnej autobusem i pociągiem. Rafa odholował staruszka w zaciszne miejsce ocienione bukami, gdzie spędziliśmy ostatnie trzy dni naszej wyprawy. Całymi dniami spacerowałam z Álvarem po okolicy, ojciec zaś zostawał na kempingu, żeby poczytać i pobobrować w książkach, które zabrał specjalnie na tę okazję, jak za dawnych czasów. Usiłował nawet znaleźć mi narzeczonego, robiąc użytek ze swojej handlowej smykałki. – Mam dla ciebie kandydata, Saro. Jest z Pampeluny. Porządny chłopak. Czytał Kunderę. Już mu o tobie wspomniałem. – Tato, uspokój się! – Zapewniam cię, że to niczego sobie gość. Może nie tak jak twój ojciec, ale ujdzie w tłoku. – Nie w głowie mi teraz amory! Chociaż, prawdę mówiąc, wpadł mi w oko jeden ze skałkowców, którzy kursowali w stronę pryszniców w krótkich spodenkach i koszulkach. Po raz pierwszy od wielu lat spędzaliśmy z bratem tyle czasu razem, tylko we dwoje. Może od ostatniego naszego pobytu tutaj. Codziennie wybieraliśmy inną marszrutę, a ostatniego dnia stawiłam czoło mojemu lękowi wysokości i wsiedliśmy do kolejki linowej pnącej się w wysokie partie gór, aby z wysoka ujrzeć rozległe łąki otoczone szczytami i gigantycznymi granitowymi skałami. Ojciec miał rację. Nie wiem, czy to z powodu tamtej rozmowy telefonicznej, nostalgii za podróżami naszego dzieciństwa i młodości, czy może magii samego miejsca, ale to zwykłe napięcie, jakim naznaczone były nasze relacje, nagle znikło. Tylko że teraz nie wiedzieliśmy, o czym rozmawiać. Malutcy w obliczu górskich krajobrazów, olbrzymich masywów skalnych, szliśmy naprzód w milczeniu lub szukaliśmy schronienia we wspomnieniach z zamierzchłej przeszłości czy wymienialiśmy krótkie techniczne uwagi: w którą stronę iść, gdzie zatrzymać się na odpoczynek, manierka, lornetka. Po wielogodzinnej wędrówce wróciliśmy na krzyżówkę, gdzie stała malutka
furgonetka. Obok niej starszy mężczyzna sprzedawał pamiątkowe pocztówki, artykuły spożywcze i napoje. Spytaliśmy go, ile czasu zajmie nam droga do kolejki linowej, na co odparł, że pięć minut. – Która godzina? – spytał Álvaro. Spojrzałam na zegarek, siódma trzydzieści. Ostatni wagonik zjeżdżał na dół punkt ósma. – Mamy dwadzieścia minut. Popatrzymy jeszcze na widoki? Przed nami rozciągała się spektakularna panorama górskich szczytów. Usiedliśmy nad przepaścią, ale nie za blisko, bo i tak piękne zawroty głowy gwarantowała mi kolejka w drodze na dół. Zrzuciliśmy plecaki i legliśmy na trawie. – No i co, siostrzyczko, jak się czujesz? – zagadnął mnie Alvaro. – To znaczy po rozstaniu z Joaquínem. – Lepiej – odparłam, patrząc w pustkę pode mną. – Teraz już dużo lepiej. Z początku było tragicznie, bo z mojego życia zniknęło zbyt wiele rzeczy naraz. Najbardziej bolała utrata zaufania do osoby, którą kochałam. To spowodowało, że straciłam wiarę we wszystko i wszystkich. – To zrozumiałe – bąknął, i po dłuższej chwili dodał: – Co to ja chciałem… przepraszam, że wtedy potraktowałem cię po chamsku. Byłem bardzo spięty z powodu zamieszania z księgarnią i… – Wiem, Álvaro, w porządku, nic się nie stało. – Uśmiechnęłam się do niego, patrząc mu w oczy. – Ale dziękuję, że mi to powiedziałeś. Znów kontemplowaliśmy kolory dnia chylącego się ku zachodowi. Słońce skryło się za górami i jego światło barwiło teraz małe chmurki pomarańczową czerwienią. – A ty? – spytałam. – Jak się masz? Álvaro objął ramionami nogi i westchnął. – Szczerze mówiąc, fatalnie. Nie wiem, co począć ze swoim życiem. – Witaj w klubie – rzuciłam gorzko. – No co ty, siostrzyczko. Przecież ty zawsze miałaś precyzyjnie wytyczony kierunek. To ja jestem oficjalnym nieudacznikiem. – Pozory mylą. Moje życie w ostatnich latach też było do kitu i to nie z winy Joaquína, ale na własne życzenie. Ten mój związek, praca, pośpiech. Zgubiłam swoją drogę. Teraz próbuję ją odnaleźć. – Jeżeli twoje jest do kitu, jak w takim razie mogę podsumować swoje? Jedna pomyłka goni drugą. Nie skończyłem studiów, a teraz, kiedy sprzedaliśmy księgarnię, zostałem bez pracy. I co ja mam zrobić? Może masz jakiś pomysł? Zamieniam się w słuch… Co mu odpowiedzieć? Co w takiej sytuacji powiedziałaby Sybilla? Nie pamiętałam już, kiedy po raz ostatni mój młodszy brat prosił mnie o radę.
– Wiesz co, Álvaro? Mam bardzo mądrą przyjaciółkę, która często powtarza, że najlepiej zapomnieć o przeszłości i o przyszłości, i skupić się na tym, co jest, to znaczy na chwili obecnej. I myślę, że teraz, tu, w Fuente Dé, oboje robimy w końcu coś dobrego. – Mądra przyjaciółka mówisz? Już mi się podoba. Może byś nas sobie przedstawiła któregoś dnia. Niezła jest? – Na swój sposób zapiera dech w piersiach… Powiedzmy, że jest bardzo zmysłowa. Ale nie rób sobie złudzeń, ona ma inne preferencje. – No tak, za mądra dla mnie. Ale, ale, wracając do teraźniejszości, która godzina? – Wpół do ósmej. – Aa, to spoko. Nagle obojgu serce podskoczyło do gardła. – Jak to, wpół do ósmej?! – Álvaro zerwał się na równe nogi. – O Boże! – jęknęłam, wstając w popłochu i chwytając plecak. – Zegarek musiał mi stanąć akurat teraz! Rzuciliśmy się biegiem na przełaj ile sił w nogach pod ciemniejącym z minuty na minutę niebem. Lecz gdy dotarliśmy na miejsce, okazało się, że budynek kolejki linowej był już zamknięty na cztery spusty i tonął w ciszy. Znieruchomieliśmy jak słupy soli i przez długą chwilę kontemplowaliśmy grube stalowe liny schodzące w dolinę i pobrzękujące na wietrze. – I co teraz? – zapytałam wystraszona. – Nie możemy przecież zostać tu na noc! Robiło się coraz chłodniej, a my mieliśmy z sobą tylko peleryny przeciwdeszczowe. – Muszę przyznać ci rację, siostrzyczko. Kiedy trochę się przyłożysz, widać, że i ty masz zadatki na półtora nieszczęścia. Że też twój zegarek nie mógł się zatrzymać godzinę później! – Co teraz? – Nie mam zasięgu w komórce. Jeśli nie spotkamy skałkowców z namiotami… Czekaj! Facet od pocztówek. Może jeszcze go złapiemy. Zerwaliśmy się ponownie do rozpaczliwego biegu pełni obaw, że na krzyżówce nikogo nie będzie. Gdy jednak wspięliśmy się na wzniesienie, ujrzeliśmy furgonetkę z zapakowanym już towarem i nakrytą niebieskim brezentem. – Ej! – wrzasnęliśmy, machając desperacko rękami nad głową. – Niech pan zaczeka! Mężczyzna usłyszał nasze nawoływania i wysiadł z miniaturowego pojazdu, w istocie rzeczy wyglądającego jak nieco większy trzykołowy rower z silnikiem. Gdy zbiegliśmy na dół, okazało się, że w kabinie siedziała jeszcze jedna osoba,
jego żona. Wysłuchał nas cierpliwie. – Chciałbym wam pomóc, młodzieży, ale sami widzicie... Tutaj miejsca jest tylko na dwóch, i to na słowo honoru. Z tyłu tak napakowane, że szpilki nie wetkniesz. Obeszliśmy wehikuł i przekonaliśmy się, że wszystko było upchane do granic możliwości. Nie zmieścimy się. – Musi być jakiś sposób – nie dawał za wygraną Álvaro. – Moment, a gdybyśmy usiedli o tak, na burcie? Álvaro przysiadł na tylnej burcie skrzyni miniciężarówki, oparł plecy o skrzynki z butelkami i pudła z batonami, chwycił się rękami brezentu i burty, jedną stopą zaś zaparł o przetłoczenie w blasze. Mężczyzna popatrzył tylko, sceptycznie kręcąc głową. – Álvaro, oszalałeś? – wydukałam osłupiała. Ja tam nie miałam zamiaru wchodzić. Wyobraziłam sobie z całym bogactwem szczegółów, jak ta puszka na kołach toczy się w dół, na łeb na szyję, drożyną dla kóz, skrajem pionowych przepaści, a my podskakujemy na pace jak piłeczki, w każdej chwili narażeni na katapultowanie w pustkę. Na samą myśl kręciło mi się w głowie. – Nie martw się, Saro – przekonywał mnie brat, udając, jak to mu wygodnie w tej karkołomnej pozycji. – Damy radę. – Ja nie wchodzę. Za nic w świecie. – Spokojnie, siostrzyczko. Nie jęcz, tylko właź. – Powiedziałam, nie! – Jak to nie? Chodź, nie pękaj. Jeżeli uznamy, że to zbyt niebezpieczne, zejdziemy. Ale przynajmniej spróbujmy. – Decydujcie się – burknął mężczyzna, wracając do kabiny. – Muszę jechać. W panice nie wiedziałam, co robić. Zdawało mi się, że słyszę Sybillę, napominającą mnie, żebym pamiętała o oddechu. Usiłowałam skupić całą uwagę na moim zmęczonym ciele, obolałych stopach, ziemi pod nimi, nasyconym błękicie firmamentu, pierwszych bladych gwiazdach, cieniach szczytów, zimnym powietrzu, moim rozstrojonym umyśle, strachu, chwili obecnej. Spojrzałam na brata, zajrzałam mu w oczy. I zrozumiałam, że w tym momencie, tu i teraz, prosił mnie, abym mu zaufała, uszanowała jego przytomność umysłu, abym mu pozwoliła pokazać, że potrafi wyciągnąć swoją siostrę z opresji, w którą sama ich wpakowała. Prosił mnie o to on i prosiły mnie o to góry. Prosiła mnie o to chwila. – Zuch dziewczyna – powiedział, biorąc mnie za rękę. Wcisnęłam się najlepiej, jak mogłam, próbując kontrolować przerażenie i chwytając się z całej siły zimnej, metalowej burty i brezentu. Silnik zachrypiał i pojazd ruszył. Trząsł się i podskakiwał, jakbyśmy znaleźli
się w epicentrum trzęsienia ziemi. Serce biło mi w piersi jak oszalałe. Myślałam, że umrę zawczasu ze strachu przed lękiem wysokości. „Nie spadaj w przepaść, zanim nie spadniesz”, powiedziałaby mi Sybilla. „Nie spadaj w przepaść, zanim nie spadniesz”, powtarzałam w myślach. „Nie spadaj…”. – Wczoraj odszeeeedł… – zawołał Álvaro, usiłując przekrzyczeć wycie silnika, chrzęst kamieni pod oponami i brzęk pustych butelek w skrzynkach na pace. – Cooo?! – odkrzyknęłam w odpowiedzi, bo nie zrozumiałam, o co mu chodzi. – Spakował swe rzeczy i pożeglował w świat… Śpiewał. To była piosenka José Luisa Peralesa, jedna z tych, które towarzyszyły nam w naszych podróżach. – Koszulę, dżinsy i piosenkę. Gdzie rzuci go looos? Gdzie rzuci go looos? Śpiewał ze spokojem marynarza uczepionego masztu podczas sztormu. Niezły z niego numer, z tego mojego brata. W końcu zdołał mnie rozbawić. – Na pożegnanie słowa dwa i ruszył z morzem zmagać się, przemierzyć świat żaglowcem swym, żeglować w dal, la, la, la, żeglować w dal! – zawtórowałam mu na całe gardło. Jak to wiele razy się przekonałam, strach miał wielkie oczy. Droga w dół nie przebiegała skrajem przepaści, jak sobie wyobrażałam, lecz wiodła łagodnymi stokami pośród rozłożystych łąk upstrzonych krowami, oferując niezapomniane widoki na oświetlony ostatnim blaskiem dnia ocean. Mimo wszystko dotarliśmy na kemping lekko skołowani i wyczerpani, z zesztywniałymi ramionami od kurczowego trzymania się naszego pojazdu i ze zdeformowanymi krawędzią burty tyłkami. Na nasz widok ojciec, rozkoszujący się właśnie Proustem na składanym krzesełku u stóp Rosynanta II, serdecznie się roześmiał. – Skąd żeście się urwali? Wyglądacie, jakby was ktoś usypał z piasku! Zerknęłam na Álvara w świetle jarzących się kempingowych latarni i zrozumiałam, co miał na myśli ojciec. Brat pokryty był grubą warstwą pyłu, od butów po okulary i zmierzwione włosy. Parsknęłam śmiechem, a on mi zawtórował, bo pewnie wyglądałam tak samo. Dopadł nas dziki atak wesołości, byliśmy tak wycieńczeni i tak uradowani ze szczęśliwego zakończenia naszej eskapady, że w końcu runęliśmy na ziemię wstrząsani paroksyzmami śmiechu, wobec zdziwionego spojrzenia zbaraniałego ojca. Nocą, po cudownej orzeźwiającej kąpieli i okraszonej śmiechem kolacji, podczas której bez końca wspominaliśmy przygodę, wybrałam się na krótki spacer, wymykając się poza macki kempingowych świateł. Dotarłam do polanki, z której widać było rozgwieżdżone niebo, a na nim Drogę Mleczną wyłaniającą się z czarnego cienia gór niczym świetlisty wodospad. Miałam wrażenie, jakbym
unosiła się w Kosmosie. Właściwie, jak bez wątpienia nie omieszkałaby mi przypomnieć Sybilla, w rzeczy samej unosiłam się w Kosmosie. Przez dłuższą chwilę patrzyłam przez to okno nieba na bezkres. I wówczas przypomniała mi się matka. Jakże ona upajała się nocami takimi jak ta! „Cieszcie się, ptaszyny” – zwykła mówić. – „Nasyćcie swe oczy pięknem”. I popalała papierosa wyciągnięta na leżaku jak królowa. Albo wyciągała z kampera jakiś tomik poezji i czytała nam wiersze. W gruncie rzeczy cała ta podróż była w jakimś sensie hołdem złożonym matce. To jej umiłowanie przyrody wyciągało ojca z miasta, jej pragnienie wolności było inspiracją dla zakupu kolejnych rosynantów, jej intuicja zawsze wybierała trasy, cele, to ona decydowała o chwilach odpoczynku i kontynuowaniu podróży. Ostatnia wyprawa naszym starym kamperem była pielgrzymką jednym z ulubionych szlaków matki do jej najukochańszego miejsca. Hołdem. A jednak prawie o niej nie mówiliśmy. Kiedy pojawiała się w rozmowie albo jakiś szczegół przypominał nam ją z wyjątkową intensywnością, milkliśmy. Teraz, w ciszy nocy, szukałam jej pośród gwiazd. Przypomniała mi się rozmowa, jaką odbyłam z Sybillą tydzień wcześniej. Była to pierwsza upalna noc w Londynie i kotka zaprosiła mnie do siebie na dach. Nie odważyłam się wyjść całkiem, ale wystawiłam głowę i ramiona przez świetlik i oparłam się łokciami na dachówkach, patrząc na światła i niebo nad miastem. Ni stąd, ni zowąd Sybilla wspomniała, że starożytni Egipcjanie grzebali razem ze zmarłymi ich koty, i wówczas zapytałam, co myśli o życiu po śmierci. – Mrrr – zamruczała kotka. – Ludzie bardzo komplikują sobie egzystencję tą kwestią. Rzeczywistość jest dużo prostsza. Jednocześnie słowa wszystkich ludzkich języków nie wystarczyłyby, aby ją objaśnić. – W takim razie wiara w raj, reinkarnację, duszę… wydaje się kotom fałszywa? – Problemem nie jest wiara ludzi w życie po śmierci. Problemem jest raczej wasza wiara w śmierć. – Jak to? Mam nie wierzyć w śmierć? Przecież wszystko umiera. Roślina, kotka, kobieta. Wszyscy kiedyś znikamy. Moja matka była i już jej tu nie ma. – Oczywiście, że twoja matka tu jest. W Kosmosie nic nie znika, tak samo jak nic nowego się nie rodzi. Jest to, co jest. Ale musisz pamiętać, że to, co jest, zmienia swoją formę. Nie tak dawno to gigantyczne miasto było małą wioską, a jeszcze wcześniej rósł tu gęsty bór. Pewnego dnia to miasto zniknie. Ale materia, z której składają się jego budynki, mosty i drogi, istnieć będzie nadal, jak istniała, zanim Rzymianie położyli tu pierwsze kamienie. Sybilla wspięła się na szczyt dachu i ujrzałam jej czarną sylwetkę na tle usianego gwiazdami nieba. Stamtąd podjęła przerwany wątek. – Chociaż nie widać tego gołym okiem, Ziemia obraca się z zawrotną
prędkością w kosmicznej przestrzeni i każda drobina pyłu zawiera całe wszechświaty w ruchu. Wszystko się zmienia zawsze i bez wyjątku, porusza się, obraca, tańczy. Co, jeśli spojrzeć na to z innej perspektywy, posiada pewną magię. Z gwiazdy rodzi się planeta. Z planety gleba i woda. Z gleby i wody kiełkuje drzewo, lot ptaka i śpiew wilka. Lecz później zjawiają się ludzie ze swoją nauką i oznajmiają, że gwiazda i planeta są martwe, że gleba nie ma życia, że woda jest materią, a nie duchem. Co znaczą te słowa? Czyż gleba, z której zrodził się owoc będący teraz częścią ciebie, nie będzie żywa? Kiedy twoje ciało obróci się w proch i wróci do wiatru, do rzeki, do gleby, aby zmienić się w kwiat lub w chrząszcza, a może, przy odrobinie szczęścia, w kotkę, czyż nie będzie nadal żyć? Sybilla zeszła ze szczytu dachu i wróciła do mnie. – Ale tak czy inaczej – podsumowała – nie warto łamać sobie nad tym głowy. Oddychaj, odczuwaj, obserwuj. Wszystko, co trzeba ci wiedzieć, jest tutaj. W ową pierwszą letnią noc w Londynie nie zrozumiałam wszystkiego, co Sybilla chciała mi powiedzieć. A może nigdy nie miała takiego zamiaru. Może wypowiedziała tamte słowa, abym mogła je wspomnieć tu, w Fuente Dé, otoczona drzewami, ptakami i wilkami, pod kopułą nieba, które pozwalało mi ujrzeć gołym okiem połowę Kosmosu. Odetchnęłam głęboko. Przyjmowałam z wdzięcznością ulewę wielobarwnego światła gwiazd docierającego do mnie po długiej podróży w kosmicznej przestrzeni. I poczułam bardzo blisko moją matkę. W świetle i w ciemności. W powietrzu i na ziemi. W mądrości kotki. We mnie. Nagle poczułam, że muszę natychmiast wrócić do swoich. Coś mi zaświtało w głowie. Romantyczny kaprys. Czy może po prostu pragnienie, jakie matka, za moim pośrednictwem, chciała wyrazić. Ojciec i Álvaro nalali sobie właśnie whisky pod gwiazdami. – Mam was! – Zaśmiałam się. – Chcesz jednego? – spytał Álvaro. – Poproszę, ale ja wznoszę toast. Zaserwowali mi drinka w czerwonym plastikowym kubku z lat osiemdziesiątych, a ja tymczasem szukałam w smartfonie magicznych słów, które urzekały moją matkę i nas, jej trzódkę, gdy nam je czytała swoim głębokim głosem. Wyprężyłam się jak ona i wyobraziłam sobie siebie z papierosem w ręce. Zaczęłam czytać głośno z podświetlonego ekranu:
Srebrzyste topole chylą się nad wodą.
Nigdy nie przemówią, chociaż wszystko wiedzą. Wystarczyły te pierwsze słowa, aby oczy Álvara i ojca napełniły się łzami. Ten wiersz Lorki przeczytała nam matka tutaj, w tym samym miejscu, przed wielu laty. Wzywałam ją tymi strofami i teraz tajemnica jej śmierci i jej obecności dopełniała to wszystko, o czym milczały topole. Głos mi się łamał. Ale następna refleksja poety dała mi siłę, aby czytać dalej: Irys w podle źródła nad swym smutkiem lamentu nie wznosi. Wszystko godniejsze jest od człowieka! Uświadomiłam sobie, że dopiero teraz, po tylu latach zrozumiałam tę poezję. Po tym, jak cierpiałam i straciłam, po tym, jak lamentowałam nad własnym losem i wylałam morze łez, po tym, jak zetknęłam się z mądrością i godnością pod postacią kotki, która bez wątpienia byłaby ze mnie dumna. Świętą ciszę pod gwiaździstym niebem wielbić umie kwiat jeno i owad, i więcej już nic. Święty śpiew bez słów w dal niosą rozszumiałe lasy i wody nieprzebranych mórz. Głębokiej ciszy wszelkiego istnienia uczą pąki niemych wonnych róż. Przyjechaliśmy do Fuente Dé właśnie po to. Wiedzieliśmy to wszyscy, cała trójka. Ale jak dotąd nikt nie odważył się tego zaproponować, czy nawet tego sobie wyobrazić. Niech popłynie esencja z naszych czystych dusz! Niech tańczy w nas radość, niech nam dobroć wskaże prosty, jasny szlak.
Bez trwogi żeglujmy w odmęt czarnej nocy, aby nieśmiertelnej rosy kielich spić do dna! Poczułam, że teraz wreszcie to robię. Uczyłam się sztuki kochania, o której mówiła Sybilla. Zaczynałam rosnąć, dojrzewać, wracać na swoją drogę, stawać się sobą, kwitnąć. Czas ukoić ciało w rozedrganej duszy! Oczy olśnić blaskiem pozaziemskiej łuny, wejrzeć w cień chmurnej piersi i wyrwać gwiazd piołuny, co posiał w nas czart. Być jak drzewa modły szumiące dzień i noc i dzień, jak rzeka cierpliwa, co wody swe toczy przez wieczności sen! Ojciec otulił moją dłoń swoimi dłońmi, muskając ją tkliwie. Pazurami smutku przeorajmy duszę, niech się w płomień oblecze horyzontu gwiazd! Byłam z moją matką. I wiedziałam, że już nigdy mnie nie opuści. Bo to nie było możliwe. Była tutaj, ze mną, teraz i zawsze, jak gwiazdy, które, widoczne czy ukryte, krążą niestrudzenie wokół naszych istnień. W cieniu próchna miłości krynica jutrzenki wytryśnie spokojna, matczyna. Wicher zmiecie miasta! I ujrzymy Boga, jak idzie w obłokach.
Położyłam telefon na stole, obok trzech nietkniętych kubków. Ojciec wstał i przytulił mnie, Álvaro zaś objął nas oboje pod gwiazdami wirującymi od zarania świata, aby doczekać się tej chwili.
20 KOCIA Wróciłam do Londynu z tajemnicą Fuente Dé w sercu. Każdego ranka wstawałam na dźwięk budzika i przez dwadzieścia minut w pozycji siedzącej obserwowałam oddychanie, a poprzez oddychanie, chwilę obecną. Teraz już wiedziałam, że praktyka ta była czymś więcej, czymś o wiele więcej niż zwykłą higieną umysłową. Była wejściem w kontakt z rzeczywistością, z rzeczywistością, której doświadczyłam pod gwiazdami w Picos de Europa. Była to rzeczywistość zmienna i wieczna, której nie można zredukować do ludzkich słów. Cudowna rzeczywistość mojego fizycznego istnienia, mojej duchowej materii, mojej zwierzęcej energii. Rzeczywistość moich małych problemów i nadziei w konfrontacji z ogromem Wszechświata. Każdego dnia budziła się do życia jakaś cząstka mnie, nieskończenie godna, wolna, potężna, mądra, piękna. Jednym słowem: kocia. Oto Sara, która jak kotka rozkoszowała się swoim śniadaniem i porannymi ablucjami, a potem przeznaczała pół godziny na pisanie, bawiąc się w bycie pisarką, i w związku z tym będąc pisarką, poza innymi zajęciami, dzięki którym mogła opłacać rachunki. Ta sama Sara, która w chwilę później na rowerze jechała przez miasto wzdłuż rzeki, czując siłę i witalność swojego ciała w ruchu. W Netscience The Cat harcowała niemal codziennie. Podczas gdy Sara, niewinne alter ego tej tajemniczej i zyskującej coraz większy rozgłos postaci, zaskakiwała wszystkich swoim pogodnym nastrojem, twórczą pracą i aktywnością na zebraniach – nie wspominając o jej nowej fryzurze, nieznacznie rozwichrzonych długich do ramion włosach z rudawymi refleksami. Na tablicach w salach zebrań zaczęły pojawiać się zaszyfrowane komunikaty („Nie zapominaj o oddychaniu”), zabawne cytaty i sympatyczne bazgroły, podpisywane zawsze odciskiem kociej łapy. Pewnego dnia Lise Anderssen, tyleż efektywna, co śmiertelnie poważna szefowa działu księgowości, odkryła na swoim biurku fantastyczny bukiet kwiatów. Nigdy, odkąd zaczęła pracować w firmie, nie widziano u niej tak promiennego uśmiechu. Bukiet zaopatrzony był w odcisk kociej łapy i krótki liścik: 1. Rozkoszuj się tymi kwiatami przez 15 minut. 2. Daj je komuś w dowód wdzięczności, gratulując czegoś, czy ot tak, bez powodu, żeby ujrzeć minę obdarowanego! 3. Poproś, aby zrobił to samo.
Przez cały dzień kwiaty wędrowały po biurze, włącznie z działem finansowym, stając się przyczyną wielu domysłów, wzruszających chwil, a także komicznych sytuacji, jak ta, kiedy Grey padł na kolana przed szefem działu sprzedaży, z którym nagminnie się wykłócał, i wręczył mu bukiet. Innym razem The Cat atakowała za pośrednictwem poczty elektronicznej, wysyłanej zawsze z adresu
[email protected]. Na przykład w porze obiadowej rozsyłała na pozór przypadkowym osobom zaproszenia na piknik w parku: Dzisiaj świeci słońce. Pora, aby wyjść, spotkać się z sympatycznymi ludźmi i cieszyć się życiem. W związku z powyższym przyjmij to zaproszenie na zbiórkę na godz. 12:30 przy wejściu głównym. Jeśli z jakiegoś powodu nie możesz skorzystać z zaproszenia, przekaż je najbliższej osobie. Sara León rzecz jasna znajdowała się w pierwszej grupie zaproszonych i kiedy konsumowaliśmy nasze sandwicze w ogrodach katedry św. Pawła, bawiłam się wyśmienicie, debatując z ludźmi nad tajemnicą spowijającą The Cat: Kto to może być? Dlaczego wytypowała właśnie te osoby? Jaka będzie jej następna akcja? Co na to wszystko Anne Wolfson? Oprócz grup piknikowych The Cat organizowała ekspresowe sesje kothajogi w sali wielofunkcyjnej. Albo zawody w puszczaniu papierowych samolocików na korytarzu. Albo owacje na cześć kogoś, kto wykonał wyjątkowo dobrą robotę. A najlepsze było to, że na adres
[email protected] zaczęły przychodzić mejle z sugestiami dotyczącymi przyszłych inicjatyw. Sam Grey, który pod wpływem tego wszystkiego odzyskiwał stopniowo swój dawny blask, zgłosił kilka pomysłów, między innymi świętowanie Dnia Pirata, podczas którego mógłby zaprezentować się w swoim ukochanym wdzianku i podpuszczać ludzi portretem rzekomego prapradziadka. The Cat bezzwłocznie urzeczywistniła jego marzenie i zaprosiła całą firmę na tę niezwykłą uroczystość, a kapitana Greybearda mianowała gospodarzem obchodów. Tylko raz zostałam złapana za łapy. Akurat postawiłam talerz z ciasteczkami i słoik Nocilli (czy raczej Nutelli, bo pod taką nazwą funkcjonuje w Anglii) na stole w sali konferencyjnej, w której miało odbyć się spotkanie z nowym klientem, i składałam słynny autograf kociej łapy za pomocą tegoż kremu czekoladowego, gdy do sali, z projektorem i głośnikami potrzebnymi na spotkanie, wszedł Phil, technik od systemów informatycznych. – Co robisz? – spytał, patrząc na dziwaczną kompozycję na stole.
Miałam przygotowaną odpowiedź. – The Cat wyznaczyła mi dzisiaj rano misję. – Misję? To teraz zleca misje? Widać było, że pomysł przypadł mu do gustu. Nawet przez sekundę nie zwątpił w moją odpowiedź. I postarałam się, aby był jednym z pierwszych, którzy otrzymają nową „misję”, polegającą na przygotowaniu odpowiedniego sprzętu i tych samych głośników, przez które miało popłynąć muzyczne powitanie – triumfalny motyw ze ścieżki dźwiękowej Władcy Pierścieni – zespołu z działu sprzedaży wracającego z ważnego spotkania z Brukseli. Po moim powrocie do Londynu Sybilla nie rozmawiała ze mną jak dawniej. Może uznała, że nie musi już tak wiele mówić, przynajmniej za pomocą słów. Niekiedy wydawało mi się, że rozumiem jakieś krótkie zdanie wplecione w jej mruczenie i miauczenie, ale brzmiało to tak, jakby zredukowała siłę głosu do minimum. W każdym razie osiągnęłyśmy już tak bardzo wysoki poziom obopólnego zrozumienia, że wystarczyło, że się rozciągnęła, abym przypomniała sobie, że najwyższy czas rozruszać ciało, albo miauknęła w specyficzny sposób, żeby zachęcić mnie do „zmywania talerzy, zmywając talerze”. Poza tym w dalszym ciągu bardzo łatwo było się od niej uczyć. Wystarczyło obserwować, jak się myje albo bawi moim pantoflem. Jej niezależność, żywotność, niespożyta energia oraz intensywność, jaką wkładała we wszystko, co robiła, wciąż stanowiły dla mnie źródło inspiracji. Oczywiście ja rozmawiałam z nią nadal. Gładząc jej delikatną sierść, kiedy leżała obok mnie na sofie, opowiadałam o moich troskach, o pomysłach krążących mi po głowie, o doznaniach podczas medytacji. Joaquín stawał się już w tych rozmowach postacią drugoplanową, chociaż czasami pojawiał się raptem na scenie, wyniesiony na fali wściekłości, jaka nagle wzbierała we mnie na myśl o jego zdradzie, lub dojmującego wrażenia, że straciłam u jego boku ponad dziesięć lat życia, albo nostalgii za naszą wspólną przeszłością czy przyszłością, którą pragnęliśmy mieć. Jednocześnie stawał się postacią z mojej powieści i fikcjonalizowanie własnej rzeczywistości pozwalało mi spojrzeć z innej perspektywy na wszystko, co wydarzyło się w ciągu ostatnich miesięcy. Ja sama stawałam się postacią literacką i widząc siebie poprzez moje myśli i emocje przeniesione na papier, stwierdzałam, że udawało mi się osiągnąć to, co Sybilla nazwała kiedyś „obserwowaniem siebie poprzez obserwowanie świata”. Z tego wszystkiego zwierzałam się milczącej kotce, dokładając ostatnie wieści o Vero, Susanie, Patri i Pip, informacje o listach od Ivany, o nowym życiu mojego świeżo emerytowanego ojca – który właśnie zakładał klub czytelnika wespół z kilkoma starymi klientami – i o prywatnych lekcjach angielskiego, jakich
zaczął udzielać Álvaro. Sybilla słuchała w milczeniu, strzygąc czujnymi uszami i obdarzając mnie szczodrze ciepłem swego ciała. Czując, że jakaś istota słucha mnie tak uważnie, z tą dziką, nienasyconą ciekawością, potrafiłam zawsze zanurzyć się w chwili obecnej, wyciszając się, jeśli byłam podminowana, pomagając sobie przemyśleć różne idee, a nawet rozwiązać niejeden problem. Pewnego razu wróciłam z biura i po kolacji poruszyłam temat, z którym jak do tej pory nie ośmieliłam się zmierzyć, a który od dawna nie dawał mi spokoju. – Wiesz, Sybillo? Teraz lepiej mi się pracuje. Widzę, że atmosfera się poprawiła. Ludzie uśmiechają się, pozdrawiają nawzajem… jak za dawnych czasów. I ja jestem bardziej twórcza niż kiedykolwiek. Ale ciągle męczy mnie świadomość, że pracuję na rzecz firm, które zamiast poprawiać świat, sprawiają, że jest coraz gorszy. Sybilla wstała i przespacerowała się z jednej strony pokoju na drugą wzdłuż cienkiej szpary między dwiema deskami podłogi. – Wiem, wiem, mam się kierować własną intuicją. Tylko że na razie nie mogę wpaść na jej trop. Podeszłam do okna i zobaczyłam światła aut na high street. Dwa rzędy białych świateł w jedną stronę i dwa rzędy czerwonych w przeciwną, połączone w tej mechanicznej sieci oplatającej całe miasto i wszystkie miasta całego świata, spalającej w swoich bebechach tony roślin zgromadzonych w podglebiu przed milionami lat. Nawet przy zamkniętych oknach czuć było tlenek węgla. A ja od miesięcy pracowałam dla największej firmy petrochemicznej w kraju, pomagając jej zaistnieć w oczach opinii publicznej jako marka ekologiczna. Flaki mi się przewracały. Sybilla wróciła do mnie. Przykucnęłam, żeby pogłaskać ją w policzek, czując jej cienkie wąsy uginające się pod dotykiem mojej dłoni. Patrzyła na mnie z cierpliwością gatunku, który od tysięcy lat czeka na to, że ludzie zaczną postępować zgodnie ze zdrowym rozsądkiem. – Jest coś, o czym nigdy ci nie mówiłam. Nawet mój ojciec o tym nie wie. Kotka nastawiła uszy jak radary. – Kilka lat po śmierci mojej matki dostałam do realizacji projekt dla firmy tytoniowej Kensington Cigarrettes. Była to szybka piłka, kampania reklamowa papierosów smakowych skierowana do młodych ludzi. Akurat po tym, co stało się z moją matką, miałam już pełną świadomość, czym jest kaszel namiętnego palacza, rak, nałóg… Jednym słowem włosy stawały mi dęba na głowie, kiedy myślałam, że przyjdzie mi dla nich pracować. Nie chciałam tego robić. Ale właśnie kupił nas Netscience, był to czas drastycznych cięć i ja… cóż, zależało mi na zachowaniu pracy. Schowałam skrupuły do kieszeni. Wykonałam zadanie. I czułam się fatalnie. Do dzisiaj czuję się fatalnie. Pogłaskałam Sybillę, a ona pozwoliła mi się pogłaskać.
– I wiesz, co w tym całym nieszczęściu było najśmieszniejsze? W kilka dni po premierze kampanii pojawiła się w sieci inna strona, z niemal identyczną domeną i będąca wierną kopią mojego projektu, choć z diametralnie różną treścią. Była to swego rodzaju parodia, w której poszczególne smaki nosiły sarkastyczne, pełne inwencji nazwy, jak „Rakowy tropik”, „Mentastaza”, „Czekoladowa śmierć”, a zarazem dokument udostępniający obszerną wiedzę na temat palenia tytoniu i zdrowia, strategii firm marketingowych… Autorem tej publikacji było stowarzyszenie aktywistów online specjalizujących się w satyrze reklamowej. Nazywali się Badverts. Nasz klient, co zrozumiałe, dostał białej gorączki i pozwał twórców strony do sądu. Ale dla Kensington Cigarrettes i dla całego przemysłu tytoniowego skończyło się to katastrofą. Nie tylko przegrali proces, ale historia ta wywołała debatę publiczną, która przyczyniła się do uchwalenia w Wielkiej Brytanii całkowitego zakazu reklamowania wyrobów tytoniowych. Wstałam i zaczęłam chodzić po pokoju. Wspomnienie to wywołało we mnie wielki niepokój. – Dlaczego stanęłam po stronie firmy tytoniowej, Sybillo? Dlaczego to nie ja wymyśliłam stronę Badverts? Jak to możliwe, że dobrzy ludzie czynią zło? To właśnie doprowadza mnie do szału. A teraz znalazłam się w identycznej sytuacji z Royal Petroleum. Czasem myślę, że sama powinnam zorganizować kontrkampanię strony internetowej RP, nad którą właśnie pracujemy. Ale... jak mogłabym posunąć się do czegoś takiego? Sybilla przechyliła głowę na bok. – Tak, wiem, zawsze mam na podorędziu to moje „nie mogę”. Ale pomyśl tylko, Sybillo. Wyobraź sobie, że się dowiedzą, że… ej! Co robisz? Nagle nabrała chęci na zabawę i rzuciła się z pazurami na moje stopy. Przykucnęłam i pomachałam jej przed oczami dłońmi, żeby odwrócić jej uwagę. Podczas tej zabawy przypomniały mi się humorystyczne kampanie Complutense Verde, stowarzyszenia na rzecz ochrony środowiska naturalnego, które założyliśmy z grupą przyjaciół na uniwersytecie. Moja działka polegała zawsze na pisaniu dowcipnych tekstów, wymyślaniu pomysłowych haseł, twórczych idei. Pewnego razu, z okazji pierwszej fali upałów w stolicy, wpadłam na pomysł sfabrykowania i rozdania na terenie uniwersytetu kartonowych wachlarzy z nadrukowaną informacją o zmianach klimatycznych na tle pustyni – pustyni, w którą przeobrazi się Hiszpania, jeżeli model energetyczny nie ulegnie zmianie. Namówiliśmy bedeli, żeby wyłączyli klimatyzację podczas oficjalnego aktu, w którym brał udział prezes Cepsolu, największego w kraju przedsiębiorstwa zajmującego się przetwórstwem ropy naftowej. Ponieważ w sali, w której odbywał się uroczysty akt, zrobiła się sauna nie do wytrzymania, nawet ów czcigodny prezes sięgnął po nasz wachlarz, a my staliśmy się tematem dnia w wiadomościach. Tak, bardzo tęskniłam za tamtymi czasami.
– W sumie masz rację – rzuciłam wesoło do Sybilli. – Mogłoby być zabawnie… Kilka dni później, czując się jak podwójna agentka z filmu szpiegowskiego, umówiłam się po pracy z niejakim Tomem Terrierem. Mieliśmy się spotkać w angielskiej filii Badverts, znajdującej się w sąsiedztwie stacji King’s Cross. Już widziałam oczami wyobraźni malutką pakamerę w jednym ze starych i odrapanych budynków przy torach, z komputerami składakami, stertami papierzysk walających się bezładnie na kulawych stołach i z wiszącą na ścianie maską z filmu V jak vendetta. Ale zobaczyłam coś zupełnie innego. Okazało się, że badvertsi nie mieli własnego biura, lecz dzielili jedną przestrzeń z dwustoma innymi aktywistami, artystami i innowatorami społecznymi. Wszystkich łączyła ta sama wizja: swoją pracą pragnęli przyczynić się do stworzenia lepszego świata. Miejsce to nazywało się Dream Station i zajmowało dawną halę warsztatową, w której naprawiano lokomotywy z King’s Cross. Wchodziło się tam przez małe drzwi w olbrzymiej żelaznej bramie pokrytej spektakularnym wielobarwnym graffiti, przedstawiającym kulę ziemską z celującymi w Kosmos strzelistymi budynkami z ogródkami warzywnymi i ogrodami na dachach, rowerami śmigającymi po szosach, lasami pełnymi dzikiej fauny, pustyniami pokrytymi kolektorami słonecznymi, oceanami kipiącymi rybami. Nad planetą widniał napis: Work. Play. Create the Future. To znaczy: „Pracuj. Baw się. Twórz Przyszłość”. „Zgraja naiwniaków”, powiedziałby Joaquín. Mnie ogarnął entuzjazm. W środku ujrzałam jedną przestrzeń z niezwykle wysokim sufitem, który w najwyższym miejscu sięgał dziesięciu metrów. Miał potężny świetlik, który ciągnął się przez środek dachu na całej jego długości i wpuszczał do wnętrza dzienne światło. Z sufitu zwisały miniatury balonów aerostatycznych w stylu retro, jeden w biało-czerwone pasy, drugi z niebieskimi gwiazdami na żółtym tle i trzeci, błękitny z białymi obłoczkami. Na drewnianej podłodze stało sześć czy siedem dużych okrągłych stołów, każdy w innym kolorze, przy których pracowało jakieś czterdzieści osób, niemal wszystkie z laptopami. Jedni pogrążeni byli w milczeniu, inni dyskutowali o czymś z zapałem. W głębi wznosiła się scena ze światłami, kurtyną i pomalowanym na biało pianinem. Po obu stronach wejścia trzymały wartę dwie jabłonie zasadzone w dziurach wypełnionych ziemią. Wzdłuż jednego z długich boków sali ciągnął się rząd kilkunastu małych pomieszczeń o szklanych przepierzeniach i drzwiach zamkniętych od góry antresolą, na której stały trzy półokrągłe stoły dosunięte do ściany. Nad wielką bramą główną wisiał stary kolejowy zegar i tablica z nazwą stacji: Dream Station.
– Witaj – powiedział wysoki chłopak o kędzierzawych blond włosach, z wielkimi słuchawkami na szyi. – Jestem Tom. Tom był projektantem, pochodził z Kanady i od pięciu lat mieszkał w Londynie. Oświecił mnie, że Badverts to globalna sieć aktywistów krytycznie nastawionych do konsumpcji i reklamy, koordynowana z siedziby głównej w Vancouver. W Londynie mieszkało ich całkiem sporo i raz na jakiś czas spotykali się w Dream Station, ale głównie kontaktowali się i realizowali projekty online. – Tak się składa, że mnie osobiście praca w domu słabo wychodzi. Wystarczy, że się z lekka zagapię i w południe wciąż jestem w piżamie i niewykąpany. Do tego pies patrzy na mnie z wyrzutem. Dlatego wolę przychodzić tutaj, gdzie można się spotkać z fajnymi ludźmi, a przy okazji trafić jakiś projekt. – Jakiego masz psa? – Labradora. Inteligentna bestia. Ma na imię Ben. Też masz psa? – Kotkę, Sybillę. Ale rozumiem cię doskonale. Ona też stawia mnie na baczność, jeśli zajdzie potrzeba. Pewnie nie uwierzysz, ale to właśnie Sybilla namówiła mnie, żebym się z wami skontaktowała. – Po tym, co przeżyłem z Benem, gotów jestem uwierzyć we wszystko. Tom oprowadził mnie po Dream Station i przedstawił pracującym tam ludziom, którzy płacili co miesiąc określoną kwotę za możliwość korzystania z tej twórczej przestrzeni. Poznałam Silvię i Brendana, którzy otwierali biuro podróży alternatywnych, kojarzące projekty wolontariatu z całego świata z potencjalnymi chętnymi, pragnącymi spędzić odmienne i solidarne wakacje. Zobaczyłam automaty vending oferujące naturalne soki, ekologiczne kanapki oraz ciastka z gruboziarnistej mąki. Tom przedstawił mi Karen, dziewczynę, która wprowadzała je do biur w całym kraju. W kuchni pili herbatę instruktorka jogi w bardzo zaawansowanej ciąży, facet pod krawatem, który kierował filią banku etycznego, i skrzypek prowadzący w szpitalach warsztaty muzyczne dla pacjentów terminalnych. Przy jednym ze stołów grupka trzech wspólników nanosiła uwagi na planie czegoś, co nazywali Playcafé, kawiarni dysponującej specjalnie zaprojektowaną przestrzenią, w której małe dzieci mogłyby zajmować się różnego rodzaju zabawami i grami. – Chcę tu pracować! – wyznałam Tomowi. – Rozumiem cię doskonale – odparł, unosząc brwi. – Też poczułem się jak w domu, kiedy wszedłem tu po raz pierwszy. – I co mogłabym robić? – Wymyśl jakiś projekt – powiedział Tom, otwierając szklane drzwi jednej z małych salek ze ścianami upstrzonymi notatkami, schematami i wykresami. – Albo dołącz do któregoś. Ja nie dostaję żadnego wynagrodzenia od Badverts, jestem wolontariuszem, jak pozostali. Zarabiam na życie jako projektant, po części
pracuję dla firm, po części partycypuję w projektach Dream Station. – A więc ty również pracujesz dla ciemnej strony mocy. – Uśmiechnęłam się. – Zgadza się. Znakomita większość członków Badverts to spece od marketingu z wyrzutami sumienia. Usiedliśmy przy jednym ze stołów i wyciągnęłam laptopa z torby. Słychać było chichoty dochodzące z sali obok, gdzie mężczyzna prowadzący szkolenie mówił o finansowaniu projektów społecznych. – Słuchaj, Tom, przede wszystkim chciałabym cię uprzedzić, że udostępniam ci poufną informację i że… – Możesz być spokojna. – Uśmiechał się szeroko. Był to ten rodzaj uśmiechu, któremu można było ufać. – Nikt się nie dowie, że maczałaś w tym palce. Chyba że wyślesz mi dane z firmowego mejla! – No co ty! – Szczerze mówiąc, nawet o tym nie pomyślałam. – Nie przyszłoby mi to do głowy. Pokazałam mu, co Royal Petroleum knuło w sprawie swojego rebrandingu. Tom wiedział, że brytyjski moloch kupił wiele firm z branży odnawialnych źródeł energii. – Wszystkie przedsiębiorstwa petrochemiczne chcą teraz za wszelką cenę sprawiać takie wrażenie. Świadomość ekologiczna społeczeństw stale rośnie i pilnie potrzebny jest zielony kamuflaż. Mamy za sobą wiele podobnych kampanii. Choć w tym wypadku, wiedząc od ciebie, co te gagatki kombinują, mielibyśmy czas, żeby przygotować odpowiednie kontruderzenie, he, he… – Oczywiście, taki jest mój zamiar. Gdybyśmy opublikowali coś w tym samym czasie i wykorzystali zmasowany atak medialny szykowany przez Royal Petroleum, wstrząs byłby o wiele większy. I cała ta kampania wyszłaby im bokiem. – Moglibyśmy przemalować ich na czarno. – Otóż to. Nawet już myślałam, żeby nowe logo skropić odpowiednią dawką ropy naftowej. – Tak, i można by pobawić się też tym RP… może R.I.P.? Oboje wybuchnęliśmy śmiechem. – Świetne – pochwaliłam, zapisując to w komputerze. – Myślałam też, żeby wykorzystać sieci społecznościowe, aby każdy użytkownik mógł wziąć czynny udział w rebrandingu Royal Petroleum i zaproponować własne slogany. Na zasadzie interaktywnej zabawy. – Wow, kapitalny pomysł! – zawołał z uznaniem Tom. – I byłoby rewelacyjnie, gdyby nasza strona faktycznie do złudzenia przypominała stronę Royal Petroleum. Mając oryginalną szatę graficzną, możemy ją skopiować i ludzie uwierzą, że firma rzeczywiście szuka chwytliwych sloganów. W sieciach społecznościowych będzie to prawdziwa bomba, zobaczysz!
Zaczęliśmy się zastanawiać nad prowokacyjnymi zdjęciami do fałszywej kampanii Royal Petroleum: niedźwiedzie polarne pływające w wodach Arktyki, mewa utaplana w ciężkim oleju napędowym, platformy wiertnicze w wodach Karaibów… W kilka minut, pośród śmiechu i twórczej pracy wypracowaliśmy zręby konspiracyjnego projektu. Jednocześnie muszę wyznać, że setnie się ubawiłam z tym Kanadyjczykiem o niebieskich oczach i jasnym spojrzeniu. Potrafił słuchać, potrafił się bawić i wzbudzał we mnie ekscytację, jakiej dawno nie czułam. Ładnie pachniał. Wanilią. W jego obecności czułam się bardziej kocia niż kiedykolwiek.
21 LITERY W czasie gdy obie strony internetowe RP, oficjalna i parodystyczna, nabierały kształtu, na Broomhill Road pogłębiała się moja sąsiedzka relacja z Ivaną, która wciąż nie wykraczała poza znajomość epistolarną, bowiem ona, jak na razie, wolała się ze mną nie spotykać. W swoich pierwszych listach zadała mi bardzo dużo pytań dotyczących mojego życia, o sobie zaś nie opowiedziała prawie nic. Ponieważ pogratulowałam jej niezwykle eleganckiego charakteru pisma, wyjaśniła, że po wypadku znalazła pocieszenie w sztuce i kaligrafii. Kaligrafia była zajęciem wymagającym skupienia i ciszy i w odróżnieniu od malarstwa nie wymagała wielkich zdolności artystycznych. Uświadomiła mi, że wszystkie litery można tworzyć za pomocą różnych kombinacji tych samych czterech czy pięciu kresek, i zademonstrowała kilka typów liter, których się nauczyła, a nawet sama zmodyfikowała: uncjała, kursywa humanistyczna, tekstura gotycka, pisanka angielska, rustyka, kapitała rzymska… Innym tematem, do którego wciąż wracała, była jej wiara, po wypadku bowiem, w Biblii i w objawieniach Matki Bożej z Medziugorie, znalazła ocalenie. Te dwie pasje, kaligrafia i religia, złączyły się w niezwykłym projekcie, który od kilku lat wypełniał życie Ivany: wykonanie, wzorem średniowiecznych kopistów, odręcznej kopii Biblii w języku łacińskim. O swoim życiu i rodzinie milczała, z wyjątkiem wzmianki o mieszkającej w Londynie starej ciotce, która od czasu do czasu, jak słyszałam przez drzwi, ją odwiedzała. W jednym z pierwszych listów spytałam Ivanę o jej narodowość, ale nie odpowiedziała. Podejrzewałam, sądząc po jej nazwisku, kulcie, jakim otaczała Matkę Bożą z Medziugorie, i powściągliwości w tym temacie, że pochodziła z Bałkanów i doświadczyła cierpień spowodowanych krwawą wojną, jaka się tam rozpętała w latach dziewięćdziesiątych XX wieku. Nie ośmieliłam się jednak o to zapytać. Potwierdzenie tych przypuszczeń uzyskałam po powrocie z Fuente Dé. W kolejnych listach Ivana opowiedziała mi o swoim dzieciństwie w komunistycznej Jugosławii, o mężu Andreju i córeczce Anji, o tym, jak została nauczycielką na krótko przed upadkiem berlińskiego muru i uczyła dzieci w katolickiej szkole w Sarajewie. Przeczuwałam najgorsze, znając szczegóły tamtego okrutnego konfliktu, który wybuchł u schyłku XX wieku. Choć śledziłam go z daleka w czasie moich studiów dziennikarskich, zawsze towarzyszyło mi
uczucie głębokiego smutku i zgrozy, że coś takiego mogło dziać się w Europie po ponad półwieczu od innego kataklizmu, w wyniku którego moi dziadkowie musieli uciekać z własnego kraju. Ivana wraz z rodziną przeżyła cztery lata serbskiego oblężenia Sarajewa. W listach mówiła o życiu pod nieustającym ostrzałem i próbach utrzymania pozorów normalnej egzystencji w głodnym, spragnionym i pozbawionym światła mieście. Niemal przez cały okres oblężenia pracowała w szkole, ale wiele razy lekcje musiały być przerywane ze względu na ostrzał moździerzowy, w wyniku którego ginęły i odnosiły rany tysiące mężczyzn, kobiet i dzieci. Ale do rodzinnej tragedii doszło w najmniej spodziewany sposób. Mąż Ivany razem z sąsiadem założyli w mieszkaniu własnym sumptem instalację gazową. Którejś nocy córeczka Ivany, Anja, poprosiła o świeczkę, żeby sobie przyświecić w drodze do łazienki. Andrej zapalił zapałkę. Ivana opisała to zdarzenie tymi słowami: Pamiętam tylko błyszczące światło, próbować zasłonić twarz z rękami i potworny huk. Słyszę ten huk zawsze. Wszystkie dni. Każdy dźwięk dla mnie, słyszę ten huk i szaleję. Zawsze używam zatyczek dla uszy. Nie mogę słuchać radio czy telefon. Tylko telewizja bez głosu. W czasie pobytu w szpitalu, gdzie leczyła się z odniesionych ran, poznała pewną muzułmankę, która wtajemniczyła ją w sztukę kaligrafii, na początku w języku arabskim. Po wojnie jedna z ciotek, która wyszła za mąż za angielskiego adwokata, pomogła jej wyemigrować do Londynu. Po jakimś czasie przeprowadziła się do tego mieszkania. Z powodu oszpecenia i nietolerancji hałasu stała się pustelnicą niemal odizolowaną od świata, jeśli nie liczyć sporadycznych wizyt ciotki. Dlatego kontakt ze mną był dla niej, jak wywnioskowałam z jej listów, najważniejszym wydarzeniem od lat. „Błogosławiona Sara – zaczynała zawsze – daję podziękowanie Bogu i Matka Boża za spotkanie nowego listu”. Potem odnosiła się do mojej ostatniej wiadomości, mówiła, że modli się za mnie, abym znalazła dobrego męża, i opowiadała mi o życiu pod dyktaturą Tity, o dzieciach ze swojej szkoły, o oblężeniu, o Andreju i Anji czekających na nią w niebie, o „cudownych” objawieniach w Medziugorie i orędziach Matki Bożej dla ludzkości. Ustanowienie tego kanału komunikacyjnego z sąsiadką Ivaną było dla mnie niezwykle odkrywczym doświadczeniem, choć różnice między nami były ewidentne i nie mogłam jej poznać fizycznie, mimo że mieszkałam tak blisko niej. Czytając historię tej kobiety, uświadamiałam sobie, że rację miała Sybilla, gdy
powiedziała, że moje problemy to nic wielkiego i powinnam uważać się za szczęściarę. Jak mogłam uskarżać się na samotność, niesprawiedliwość, cierpienie? Zdałam sobie sprawę, że nie miałam pojęcia, czym jest okrucieństwo i ból. Jakby tego było mało, Ivana mówiła, że wybaczyła Serbom, którzy oblegali miasto. Nienawidziłam Serbowie. Mogłam udusić jeden własnymi rękami. Zniszczyli Sarajewo, zbombardowali dzieci w mojej szkole, zmusili żyć jak szczury. Serbowie zabili mój Andrej, moja Anja. Ale teraz wiem, że Serbowie błądzą i ja też. Ich nienawiść jest jak moja nienawiść. Jest błąd. Dzięki Matka Boża i Jezusowi teraz mogę wybaczyć. Miłość Boga jest dla wszystkich jednakowa. Tego nie potrafiłam zrozumieć. Nie mogłam w to uwierzyć. Ja nie byłam w stanie wybaczyć nawet Joaquínowi. A ona wybaczyła ludziom, którzy zabili najbliższe jej istoty, męża, córkę? Nie mieściło mi się to w głowie. Jednak przypomniałam sobie jedno z przesłań Sybilli: „Otwórz serce na ludzi, którzy są wokół ciebie. Nawet na uprzykrzającą ci życie sąsiadkę. Nawet na twojego nieodpowiedzialnego brata. Nawet na Joaquína”. W tamtych dniach kupiłam sobie wieczne pióro i zaczęłam kopiować piękne litery Ivany, i tak się w tym zapamiętałam, że nie tylko używałam ich w korespondencji z sąsiadką, ale też włączyłam je do mojego porannego pisania. Odręczne kreślenie liter, do tego wiecznym piórem, było zupełnie innym, świeżym doświadczeniem. Wracałam do tamtej dziesięcioletniej dziewczynki, która pisała pochyłym pismem o wiele bardziej eleganckim niż te moje późniejsze pospolite bazgroły, w jakie wyrodził się charakter pisma dorosłej kobiety, używającej niemal wyłącznie klawiatury, tabletów i smartfonów. I lubiłam patrzeć na tę rodzącą się pod moimi palcami powieść zbudowaną z pięknych liter. Czułam się drugim Cervantesem. Jednak z czasem relacja z Ivaną zaczęła mi ciążyć. Wystarczyło, że skrobnęłam do niej kilka słów, a już kilka godzin później na podłodze pod drzwiami znajdowałam w odpowiedzi sążnistą epistołę. A jeśli nie odpisałam, dzień później, góra dwa, miałam u siebie jej kolejny liścik, w którym pytała o powód mojego milczenia, przejęta, czy aby nic mi się nie stało, tęskniąc za mną, modląc się za mnie. Poza tym z coraz większą natarczywością mówiła o życiu i nauczaniu Jezusa Chrystusa, o biblijnej Sarze, o swoim nawróceniu, o orędziach i objawieniach Matki Bożej grupie dzieci w bośniackiej miejscowości Medziugorie. Szanowałam jej wierzenia. W ostatnich miesiącach przeżyłam chwile transcendencji, które pomogły mi odzyskać duchowość – w Muzeum Historii Naturalnej, pod gwiaździstym niebem Fuente Dé, w głębinach medytacji. Ale od
dawna była mi obca jej katolicka wiara, natomiast cudy i objawienia Matki Bożej wydawały mi się zabobonem, a nawet oszustwem jakiegoś kanciarza. Zbyt wiele lat przeżyłam z Joaquínem, żeby traktować poważnie tego typu bajki. Krótko mówiąc, trochę mnie już przytłaczała ta odpowiedzialność bycia nie tylko najlepszą przyjaciółką Ivany Uzelac, ale też jej najważniejszym łącznikiem ze światem zewnętrznym. No i nie da się ukryć, że niewiele nas łączyło. O mojej pracy nie mogłam z nią rozmawiać, bo nie wyglądała na osobę, która miałaby jakieś pojęcie o nowych technologiach, czy choćby w małym stopniu ją interesowały. W dodatku nie czułam się na siłach, aby zwierzać się Ivanie z moich problemów w obliczu ogromu krzywd, jakie stały się jej udziałem. Poczułam się zmuszona poświęcić sąsiadce więcej uwagi, niż sama bym chciała, co w końcu podkopało moje pozytywne do niej nastawienie. Wiele razy otwierałam duszę przed Sybillą, opowiadając jej o tej sytuacji, a ona słuchała uważnie, choć w tamtym czasie prawie już do mnie nie mówiła. W najlepszym razie posyłała mi miauknięcie, które usiłowałam na wszelkie sposoby zinterpretować. W istocie rzeczy zastanawiałam się, czy Sybilla kiedykolwiek mówiła do mnie naprawdę, czy był to jedynie wytwór mojej wyobraźni. Powyższe przywiodło mnie do nieco niepokojącej refleksji. Jeśli objawienia Matki Bożej z Medziugorie, które miały miejsce każdego dwudziestego piątego dnia miesiąca, zgodnie z tym, co twierdziła Ivana, były w mojej opinii tak absurdalnym, wyssanym z palca wymysłem, co w takim razie myśleć o gadającej kotce? Czyżby była ona równie fikcyjna, jak Matka Boża? Czy ludzie potrzebują tego rodzaju fikcji? I co w tym wszystkim było realne? Czy w kotce lub Matce Boskiej, tyleż prawdziwych, co pierwsza z brzegu bajka, można doszukać się jakiejś prawdy? Przypomniała mi się nauka wyniesiona z fałszywego muzeum prawdziwego Sherlocka Holmesa. Czy może było to raczej prawdziwe muzeum fałszywego Sherlocka Holmesa? Tak czy owak nadal wytężałam słuch, usiłując zrozumieć komunikaty Sybilli. Odnośnie do Ivany pojawiało się tylko jedno słowo, które od czasu do czasu wydawało mi się odcyfrowywać w jej miauknięciach: „Słuchaj”. Jednak problem polegał właśnie na tym, że byłam już zmęczona niekończącym wsłuchiwaniem się w głos owej samotnej kobiety, choćbym nie wiem jak bardzo współczuła jej losowi. Naturalnie, im bliższy był dzień zamknięcia projektu Royal Petroleum, tym trudniejsza stawała się cała ta sytuacja. Oficjalna premiera strony zaplanowana została na pierwszego września i nawet jednodniowy poślizg nie wchodził w rachubę. Skumulowały mi się końcowe symulacje użyteczności, przeglądy, korekty tysięcy stron i funkcjonalności, oraz start dwóch innych projektów, w które mnie wkręcono. Jednocześnie bardzo się denerwowałam publikacją lipnej strony
RP i jej konsekwencjami, nie mówiąc już o Tomie, który zaczął mi się zanadto podobać, choć przecież prawie nic o nim nie wiedziałam. Nawet tego, czy miał dziewczynę. Czy chłopaka. Przez cały tydzień uzbierała się kupka nieprzeczytanych listów od Ivany i już na sam ich widok wpadałam w panikę. Aż któregoś wieczoru, gdy znalazłam nowy list i położyłam go na nieubłaganie rosnącym stosiku, Sybilla kolejny raz wyemitowała miauknięcie, w którym rozróżniłam to samo słowo: „Słuchaj!”. – Słuchaj, słuchaj… Powtarzasz to jak zdarta płyta. Mam już po dziurki w nosie słuchania Ivany. Dlaczego to ja mam jej zawsze wysłuchiwać? Niech sobie dla odmiany znajdzie kogoś innego! Ona nie potrzebuje mnie, powinna poznać innych ludzi, ludzi interesujących się tym, co ona, kaligrafią, jej krajem, jej miastem, jej wojną, jej tragedią, jej nieszczęsną Panią z Medziugorie… Kotka nic nie odpowiedziała, a moje słowa rozbrzmiały w pokoju jak w rezonansowym pudle. Wówczas usłyszałam swój głos. Usłyszałam, o co Ivana prosiła naprawdę. Zrozumiałam, co chciała mi powiedzieć Sybilla. Napisałam do Ivany list.
Droga Ivano, chciałabym dać Ci prezent. Ale muszę wręczyć Ci go osobiście. Mogę do Ciebie wpaść na chwilę? SARA
Tego wieczoru nie otrzymałam odpowiedzi. Ani nazajutrz. I tak nadeszła wigilia podwójnej premiery. Nigdy nie potrafiłam czekać. Niepewność i napięcie szarpią mi nerwy. Muszę działać. To prawda, że przez ostatnie miesiące ćwiczyłam wytrwale chwytanie chwili, akceptację teraźniejszości, obserwację tego, co się dzieje i tak dalej. Ale zbiegło się zbyt wiele oczekiwań w jednym czasie. Tamtego popołudnia wróciłam do domu na pełnym gazie, pedałując wściekle, żeby rozładować stres. Ale mój umysł pedałował jeszcze szybciej i w dodatku w wielu kierunkach naraz. Na domiar złego w pobliżu mostu Wandsworth natknęłam się na wyklejony do połowy jeden z tysięcy billboardów z nowym wizerunkiem RP. Następnego dnia cały kraj utonie w powodzi ogłoszeń prasowych, radiowych i telewizyjnych. A nowa gigantyczna strona internetowa firmy, ze wszystkimi wariantami dla tabletów, telefonów komórkowych i sieci
społecznych, miała być gotowa na uroczystą premierę. Podobnie jak jej skromniejsza, ale jednocześnie bardziej elektryzująca wersja parodystyczna. Sama już nie wiedziałam, czego sobie życzę. Najchętniej schowałabym się pod ziemię. Kiedy weszłam do domu, pragnęłam znaleźć odrobinę wsparcia u Sybilli. Odczuwałam potrzebę rozmowy z nią, pogłaskania jej i zapewnienia, że wszystko na świecie jest w jak najlepszym porządku. Ale kotki nie było. Wyszła, jak to ona. Próby medytacji i kothkajogi spełzły na niczym – myśli spuszczone z uwięzi nie dawały się ujarzmić. Nie chciało mi się jeść. Miałam ochotę zadzwonić do Toma, choć jednocześnie wzbraniałam się przed tym, żeby nie rozstroić się jeszcze bardziej. Tymczasem prezent dla Ivany w dalszym ciągu leżał zapakowany na stole. Wcześniej irytowały mnie jej listy. Teraz tęskniłam za odpowiedzią. Wyglądało na to, że wystraszyłam ją ostatnią wiadomością. Nagle usłyszałam znany odgłos na schodach. Otworzyły się drzwi sąsiadki. Zamarłam. – Miaaauuuu. To Sybilla. Co ona tam robiła? Otworzyłam drzwi i ujrzałam kotkę ze złożonym wpół kawałkiem papieru w pyszczku. Piękne kaligrafowane litery zapraszały. Wejdź, jeśli chcesz, Saro. Wzięłam ze stołu prezent, prostokątny pakiet. Zawinęłam go w błękitny materiał, żeby uniknąć denerwującego szeleszczenia papieru, i przewiązałam całość żółtą wstążką. Wyszłam na korytarz i stwierdziłam, że drzwi do mieszkania Ivany były lekko uchylone. Za nimi majaczyło pogrążone w półmroku wnętrze. Przez ułamek sekundy przemknęła mi przez głowę znajoma paranoiczna myśl, że Ivana zaczaiła się na mnie z nożem. Ostrożnie zajrzałam do środka. Zobaczyłam Ivanę stojącą w rogu mieszkania, tuż przy zasłoniętym zasłoną jedynym oknie. Miała na sobie ten sam szlafrok, w którym mignęła mi przy pierwszym naszym spotkaniu, na głowie zaś ciemny fular osłaniający połowę twarzy. W prawej ręce ściskała srebrzyste wieczne pióro. Dopiero teraz skojarzyłam, że to musiał być tamten „nóż”, który tak mnie przeraził. Stałyśmy przez chwilę nieruchome. Ivana pochylała nieznacznie głowę, skrywając w cieniu to, czego nie zdołał zasłonić fular. Weszłam i bardzo delikatnie zamknęłam za sobą drzwi. Mieszkanie było nieco większe od mojego, chociaż nie miało antresoli. Był tam stół, na którym obok starej lampy spoczywało kilka
pieczołowicie ułożonych ryz papieru. Bliźniacza kuchnia i podobna do mojej sofa, ale łóżko malutkie i nakryte kwiecistą narzutą. Na ścianie, nad wezgłowiem łóżka, wisiał wielki krucyfiks. W całym mieszkaniu, na nocnym stoliku, na biurku i na ścianach, zewsząd wyzierały figurki Najświętszej Maryi Panny. Podeszłam bliżej i wyciągnęłam rękę z prezentem. Ivana wzięła go w obie dłonie i uniosła nieco głowę. Teraz mogłam zobaczyć blask jej drżących oczu tonących w pomarszczonej odbarwionej skórze. Pomimo ciemności widać było zdeformowaną twarz. Ale teraz wiedziałam już, że ta twarz to tylko maska i że za nią znajduje się moja przyjaciółka Ivana. Uśmiechnęłam się i jej oczy odwzajemniły mi uśmiech. Podeszła do stołu i zaczęła pośpieszne odwijać prezent, jak mała dziewczynka w dniu swoich urodzin. Był to twardy i zimny tablet. Z jednej strony czarny, płaski i gładki. Z drugiej srebrzysty, o zaokrąglonych krawędziach. Ivana obejrzała go uważnie z obu stron i spostrzegła, że na czarnej powierzchni, przy krawędzi, znajdowało się małe okrągłe wgłębienie. Włożyła w nie palec i nacisnęła, a wtedy ekran rozświetlił się błyskawicznie, by ukazać czarne litery na białym tle.
Droga Ivano, Ten wynalazek na pewno przypadnie Ci do gustu. Jest bezdźwięczny, ale za jego pomocą będziesz mogła kontaktować się ze światem, nie musząc pokazywać nikomu swojej twarzy. Jest w nim Biblia, orędzia Matki Bożej z Medziugorie, zdjęcia Sarajewa, wszystkie style kaligraficzne i dużo, dużo więcej. Jeśli zechcesz, pokażę Ci, jak go używać. I korzystając z klawiatury ekranowej, dodałam:
OK? Ivana ostrożnie wzięła ode mnie tablet, dotykała go opuszkami palców i oszołomiona przyglądała się urządzeniu z niedowierzaniem przez kilka sekund. Potem podniosła wzrok na mnie, by po chwili powrócić do tego ekscentrycznego dziwu. Położyła go na stole i dotykała wirtualnych przycisków, nie mogąc wyjść ze zdumienia na widok wyskakujących natychmiast liter. Znów w jej oczach zatańczyły iskierki uśmiechu. Pokazałam jej przycisk służący do kasowania liter i ponownie wystukałam:
OK? Ivana zdawała się wahać. Bardzo wolno, jednym palcem, napisała: Nie możliwe. Prezent za bardzo wielki. Odpowiedziałam: Kiedy spotkam dobrego mężczyznę i zdecyduję się wyjść za niego za mąż, poproszę Cię, abyś mi napisała zaproszenia ślubne swoim pięknym charakterem pisma! Ivana uśmiechnęła się po raz kolejny i napisała zdecydowanie:
OK! I wtedy objęła mnie uściskiem, którego nigdy nie zapomnę. Sybilla przypatrywała się tym dwóm ludzkim istotom płaczącym w milczeniu.
22 KOTKA I PIES Następnego dnia redakcje gazet, rozgłośni radiowych i stacji telewizyjnych na całym świecie otrzymały drogą mejlową dwie notki prasowe dotyczące nowego wizerunku starej Royal Petroleum. Były podobne w tonie i treści. Miały ten sam tytuł, „RP: Nowa Energia”, i to samo logo – zielone słońce. W istocie w wielu redakcjach obydwie notki wzięto za dwie wersje tej samej informacji. Jednak różniły się one od siebie w dwóch zasadniczych aspektach. Przede wszystkim zarówno adres strony internetowej, jak i dane kontaktowe nie były tożsame. Ale mało kto wychwycił różnicę w adresach rp.com i rpglobal.com, nie wspominając o szacie graficznej. Nawet większość linków fałszywej rpglobal.com odsyłała do prawdziwej rp.com. Druga i fundamentalna inność polegała na tym, że tylko jedna z notek kładła nacisk na innowacyjną inicjatywę RP, zachęcającą użytkowników do zabawy w tworzenie sloganów nowej kampanii reklamowej, a potem do głosowania na najlepsze i układania z nich swoistego rankingu. Niewielu dziennikarzy oparło się pokusie rzucenia okiem na tę nowatorską funkcjonalność, charakterystyczną w epoce sieci społecznych, ale bez wątpienia ryzykowną. Po wejściu do biura nadziałam się na sześć czy siedem osób zgromadzonych wokół komputera Phila, którzy śmiali się i głośno komentowali. – Come here, Sarah! – zawołał Phil. – Nie uwierzysz, co widzą nasze piękne oczy. – Co takiego? Co się stało? Starałam się opanować nerwy. Serce waliło mi jak młot. Z pewnością jego dudnienie słychać było na kilometr. Ale wszyscy wydawali się równie przejęci jak ja. Panowała wrzawa nie do opisania. Podeszłam do nich i natychmiast zdałam sobie sprawę, że kontrkampania zaprojektowana przez tandem Tom-Sara odniosła sukces. Choć dzień dopiero się zaczął, w odpowiedzi na zaproszenie już roiło się od dziesiątków „sloganów reklamowych”, za pomocą których użytkownicy sieci piętnowali hipokryzję RP, niekiedy niezwykle dowcipnie i pomysłowo. Największe jednak wrażenie zrobiło na mnie to, że Cathy, Wendy, Phil i wszyscy ludzie z biura bawili się tak samo jak ja, chociaż próbowali, z wielkim trudem, zachować powściągliwość, na wypadek gdyby niespodzianie wpadła jakaś szycha. Pierwszy slogan, jaki napotkał mój wzrok, nawiązywał do zdjęcia platformy wiertniczej z rajskimi plażami w tle. Dzięki globalnemu ociepleniu angielskie wybrzeże zmieni się wkrótce
w nową Costa Dorada. RP: Nowa Energia – Gościom z RP dym już pewnie idzie uszami! – Ale kanał! – Kto to zrobił? Uwagi krzyżowały się z sobą w eterze i przeplatały ze śmiechami. Tymczasem pędzili dalej, by przejść do następnego hasła, komentującego tym razem zdjęcia rafinerii ropy naftowej RP w Iraku. Świat bez wojny? Nie, dziękujemy. RP: Nowa Energia – Kapitalne! – Rewelacja! – Ej, ludzie, spójrzcie, #RPbadvert jest trending topic na Twitterze! W czasie gdy moi koledzy dowcipkowali w najlepsze i zastanawiali się, czyby nie pokusić się o dodanie własnego sloganu, usiadłam przy moim stole i uruchomiłam komputer, aby w spokoju przejrzeć fałszywki. Odkryłam, że największą popularnością cieszyło się zdjęcie topniejących tafli kry lodowej w Arktyce i pływających pośród nich niedźwiedzi polarnych. Wkrótce nie będziemy już musieli obawiać się ataków niedźwiedzi polarnych. RP: Nowa Energia Tam, gdzie niektórzy widzą katastrofę, my wietrzymy interes. RP: Nowa Energia Bardziej nas kręci odwiert arktyczny niż kolektor słoneczny. RP: Nowa Energia Jaka szkoda, że nie możemy przeflancować tego lodu do piekła. RP: Nowa Energia
Wciąż napływały i napływały nowe propozycje. A kiedy wpisałam w wyszukiwarkę Google’a „RP New Energy”, pojawiło się wiele tytułów prasowych, które już obwieszczały fiasko: „Katastrofa reklamowa nowej RP”, „RP i niebezpieczeństwo nowych technologii”, „RP: Royal Pratfall” (co można by przetłumaczyć jako „królewski strzał w stopę”). Oczywiście niektóre gazety dały się nabrać i uwierzyły, że RP faktycznie stoi za tą kampanią, co stało się wiadomością samą w sobie w bardziej czujnych mediach, takich jak BBC, która oznajmiała: „Fałszywa strona internetowa pogrąża kampanię reklamową RP”. O dziesiątej cały zespół został wezwany do dużej sali konferencyjnej. Była nas trzydziestka i mogliśmy się tam pomieścić wyłącznie na stojąco. Anne Wolfson pierwsza zabrała głos, przemawiała tonem generała, który pragnie ściąć czyjąś głowę i tylko zastanawia się czyją. – Przypuszczam, że wiecie już, co się stało. Przed chwilą rozmawiałam z Richardem z RP i poinformowałam go o naszej konsternacji z powodu zaistniałej sytuacji. To niezwykle krytyczny precedens, stawiający pod znakiem zapytania naszą współpracę z klientem, jak również naszą reputację jako firmy doradztwa internetowego. W tym momencie w rogu sali dwie osoby wymieniły się jakimś żartobliwym spostrzeżeniem. Anne spurpurowiała. – To waszym zdaniem jest zabawne? – syknęła złowieszczo, ruszając w ich stronę. Obcasy jej pantofli wwiercały się w podłogę, kiedy szła przez salę. – To was bawi?? – Nie – powiedział jeden z winowajców, spuszczając wzrok. – Sorry. Zapadła grobowa cisza. – Pozwolisz, Anne? – wtrącił się Grey, próbując rozładować napięcie. – Cokolwiek by powiedzieć, cała ta akcja niepozbawiona jest poczucia humoru. W istocie rzeczy jako marketing wirusowy wydaje się wzorcowa i… – Twórcze zalety tej agresji obchodzą mnie tyle co zeszłoroczny śnieg – przerwała mu obcesowo. – Wszyscy podpisaliśmy zobowiązanie do przestrzegania jasnych norm dotyczących poufności. Chciałabym wierzyć, że nikt z naszego zespołu nie miał z tym nic wspólnego. Zapewniłam Richarda, że przeprowadzimy wnikliwe dochodzenie wewnętrzne. Ale najpierw muszę zapytać was: czy komuś z obecnych coś na ten temat wiadomo? Nadszedł mój moment. – Anne – odezwałam się bojaźliwie. – Myślę, że ja coś wiem. Wszystkie oczy spojrzały na mnie jak na komendę. – Ach tak? Co? – powiedziała Wolfson zaskoczona. Zrobiłam krok naprzód, potem następny. Szłam w stronę Anne. Greyowi ze
zdumienia o mało oczy nie wyskoczyły z orbit. – Excuse me, Anne – powiedziałam, stając przed nią. – Mogłabyś przesunąć się w bok? Anne nic nie rozumiała, ale spełniła moją prośbę. Gdy odsunęła się kawałek, odsłoniła wiadomość skreśloną niebieskim flamastrem na białej tablicy. Zrobiłam to w imieniu wszystkich zwierząt. Z Wami włącznie! Pod napisem znajdował się znajomy odcisk łapy The Cat. Kapitan Greybeard nie mógł się powstrzymać i wybuchnął tubalnym śmiechem, zarażając połowę sali. Anne zbladła jak ściana. Była to ostatnia akcja The Cat w Netscience, która tym samym zapewniła sobie status legendy. Kilka godzin później dostałam esemesa od Toma: Zapraszam Cię do mnie na świętowanie. Ben mówi, że chętnie się przyłączy. Przyjdziesz z Sybillą? Wyznaczył mi spotkanie na Prince Albert Road numer szesnaście, w miejscu, które według mapy w mojej komórce znajdowało się na rogu Regent’s Park sąsiadującym z Camden Town. W ciągu dnia nie odważyłam się dzwonić do niego z biura ani wysłać mu żadnego mejla za pośrednictwem sieci Netscience. Z trudem panując nad emocjami, napędzana szalonym pragnieniem podzielenia się w końcu swoją radością z kimś, kto mnie rozumie, popedałowałam na spotkanie z Sybillą w koszu, czując, że promienieję i wyglądam olśniewająco w rozkloszowanej białej sukience w czerwone kwiaty, z nową fryzurą i nowymi, smukłymi nogami sportsmenki. Czy między Tomem i mną coś było? Choć widzieliśmy się w sumie trzy razy, zawsze w Dream Station, za każdym razem czułam wtedy dziwny, ale przyjemny zawrót głowy. Już całkiem zapomniałam, że istnieje takie uczucie, czym jest flirtowanie, umawianie się na randkę. Ale czułam, że rozkwitam, że zasługuję na miłość i że ten chłopak bardzo mi się podoba. To przynajmniej oznaczało, że zaczynałam wychodzić z żałoby po moim związku z Joaquínem. Dostrzegłam
innych mężczyzn na świecie. Dotarłam na Prince Albert Road, ale nigdzie nie mogłam znaleźć numeru szesnaście. Zlokalizowałam czternastkę i piętnastkę, wielkie, białe, eleganckie domy. Ho, ho, jeśli Tom faktycznie mieszkał w tej dzielnicy, miał więcej kasy, niż na to wyglądał. Zaraz za piętnastką wznosił się stary kościół z szarego kamienia, który najwyraźniej nie miał numeru. Następna parcela za kościołem nmiała numer siedemnaście. Po drugiej stronie nie było numerów, bo tam płynął kanał okalający od góry Regent’s Park, a na wysokości kościoła znajdował się mostek nad kanałem prowadzący do parku, z oskrzydlającymi wejście dwiema białymi kolumnami. Zsiadłam z roweru, ujęłam go za kierownicę i weszłam na mostek. Na środku oparłam mój wehikuł o czarną balustradę. Ujrzałam siebie i Sybillę w tym miejscu, nas obie wpatrujące się w wodę przepływającą pod mostkiem, i przypomniałam sobie posępną noc na Tower Bridge, tak różną od tego świetlistego popołudnia, jak różnił się wzburzony nurt Tamizy od gładkiej tafli wody tego kanału, sunącej leniwie między zadrzewionymi brzegami parku. Pomyślałam o wszystkim, czego nauczyłam się od tamtego czasu: troszczyć się o moje ciało i umysł, wyrażać wdzięczność za dobre rzeczy i akceptować złe, trzymać się blisko własnego stada, wracać do dziecięcych marzeń, burzyć mury zamkniętego pokoju, odkrywać zwierzęcą stronę mojej natury, uwolnić się od własnego odbicia, otworzyć serce, bawić się, cieszyć, słuchać, obserwować i, nade wszystko, żyć chwilą obecną. W rzeczywistości doświadczyłam w tamtym okresie wielu intensywnych, świadomych, należycie przeżytych chwil i pomyślałam ze zdumieniem, że minęło zaledwie sześć miesięcy, odkąd rozpoczęłam trening z moją kocią nauczycielką. – Dziękuję, że pomogłaś mi zerwać z moim starym życiem, kochana przyjaciółko – zwróciłam się do kotki, głaszcząc ją po głowie i karku. – To nowe podoba mi się o wiele bardziej. Sybilla zamruczała i przewróciła się w koszu na grzbiet. Podrapałam ją po brzuchu, skupiając się, jak mnie uczyła, wyłącznie na drapaniu, łaskocząc ją, patrząc jej w oczy z tą wyjątkową poufałością, jaka nas połączyła, ciesząc się na dotyk jej delikatnej sierści, na jej komiczne zmiany pozycji ciała, którymi potęgowała doznawaną rozkosz, będąc przecież prawdziwą specjalistką w tych sprawach. – Już nigdy się do mnie nie odezwiesz, prawda, szelmo? Chociaż wiem, że rozumiesz mnie doskonale… Sybilla tylko mruczała z zadowoleniem. Ale w tym właśnie momencie uświadomiłam sobie, że mój trening dobiegł końca. Poczułam, że wreszcie znalazłam się tam, gdzie miałam się znaleźć. Nie był to cel, meta, finał. Było to odzyskanie własnej drogi. Mojej drogi. Czy, jakby może powiedziała Sybilla, odzyskanie sztuki chodzenia. Chodzić, chodząc. Żyć, żyjąc. Czasem z ufnością,
czasem z obawą, czasem z radością, czasem ze smutkiem, ale zawsze otwarta na zmianę, na wirowanie gwiazd, na taniec istnienia. Byłam gotowa kroczyć drogą, którą zechcą poprowadzić mnie moje nogi. Z idealną, wymarzoną pracą lub bez niej, z moim księciem z bajki lub bez niego, z dziećmi lub bez. Wtem Sybilla zastrzygła uszami i błyskawicznie odwróciła głowę. To motyl, który przyplątał się nie wiadomo skąd i krążył nad koszem. Sybilla przekręciła się na brzuch i oparła jedną z przednich łap o krawędź kosza, drugą zaś zaczęła bawić się z motylem. Przypomniałam sobie sen sprzed kilku tygodni: kanał, motyl, kotka… – Sarah! To Tom, właśnie wchodził na mostek. Serce zatrzepotało mi w piersi. Miał na sobie dżinsy i koszulkę z krótkim rękawem w biało-czerwone paski. Prowadził na smyczy Bena, pięknego, szlachetnego labradora retrievera o sierści jasnej jak włosy jego pana. – Obwąchaj go, a potem mi powiesz, co o nim sądzisz – szepnęłam do Sybilli. Tom uśmiechał się szeroko, a pies machał ogonem. Uściskaliśmy się. Stało się to po raz pierwszy, ale nasze ciała spotkały się z taką naturalnością i serdeczną radością, iż można by pomyśleć, że znaliśmy się od zawsze. – Gratulacje, Saro! – zawołał. – Udało ci się. – Gratulacje, Tom – odparłam. – Powinszowania dla tego cudnego stworzenia i dla wszystkich zwierząt na Ziemi. Co słychać, przystojniaczku? Pogłaskałam labradora, który obwąchiwał mnie z wielką ciekawością i energicznie wachlował ogonem. Kotka przyglądała się nam z kosza, ale na razie nie chciała zejść. Miała lekko zjeżoną sierść, a uszy i ogon spłaszczone. – Ej, Sybillo, bez obaw – uspokoiłam ją i zwróciłam się do Toma. – Jak myślisz, czy pies i kotka…? – To się okaże. Przedstawienie ich sobie wymaga bez wątpienia pewnej dyplomacji. Na początek zastosowaliśmy elementy wprowadzające. Ja głaskałam Sybillę, chroniącą się w bezpiecznej twierdzy swojego kosza z rozczapierzonymi na wszelki wypadek pazurami, Tom zaś trzymał mocno labradora. Po długim obopólnym obwąchiwaniu się i kilku próbach Sybilli zahaczenia pazurem psiego pyska zaczęli się przyzwyczajać do swojej obecności. Po jakimś czasie Sybilla zrozumiała, że ruchy psa ograniczała smycz kontrolowana silną ręką Toma, i postanowiła zeskoczyć na ziemię, krążąc nerwowo wokół Bena w roztropnej odległości. – Faktycznie tutaj mieszkasz? – spytałam Toma, przypinając rower do balustrady. – Tak, niedaleko.
– Niczego sobie okolica! – Nie najgorsza – przytaknął i natychmiast zmienił temat. – Ben wyciąga mnie na spacery. Przejdziecie się z nami? Przespacerowaliśmy się w czwórkę po Regent’s Park. Pogoda była piękna, a park oblężony opalającą się młodzieżą, menedżerami bez krawatów i dziećmi ganiającymi za kaczkami. Podczas gdy Ben i Sybilla bawili się już na całego, Tom i ja komentowaliśmy z wypiekami na twarzach nasz triumf, najzabawniejsze slogany RP, scenę z Anne i tajemniczą wiadomość The Cat. – Czyli na razie cię nie wywalili. – Na razie nie. – Szkoda, bo już zacierałem ręce, że będziemy cię mieć na stałe w Dream Station. – Szczerze mówiąc, chodzi mi po głowie pewien plan. – Naprawdę? – Na razie to luźny pomysł, ale pomagam w korzystaniu z internetu sąsiadce, która nie może wychodzić z domu. Pomyślałam o stworzeniu takiej usługi dla ludzi niepełnosprawnych, pozbawionych wcześniej kontaktu z nowymi technologiami, niepotrafiących się nimi posługiwać. Mogłaby to być organizacja pozarządowa finansowana przez jakąś firmę informatyczną. Kto wie, może nawet przez Netscience? – Nie takie dziwy widział świat. Ale faktycznie byłoby śmiesznie, gdyby ta sama firma płaciła ci za całkiem inną robotę. A po tym, czego dokonałaś dzisiaj, nie mam najmniejszych wątpliwości, że dopniesz swego. Trzeba mieć odwagę, żeby wykręcić podobny numer! – Szczerze mówiąc, bardzo mi w tym wszystkim pomogła moja Sybilla… I weszliśmy na temat Sybilli i Bena, psów i kotów, i ogólnie rzecz biorąc, mądrości zwierząt. Przy okazji Bena Tom opowiedział mi, że przed dwoma laty rozwiódł się ze swoją żoną Clarą. – Ben zaadoptował mnie po rozwodzie – powiedział, siadając na trawie i głaszcząc psa. – W tamtym czasie straciłem wiarę w życie, w ludzi i we wszystko. Ale witalność tego gościa jest zaraźliwa. Jak mnie liże, widzisz? Wszystko, co wiem, zawdzięczam jemu. – Rozumiem, co masz na myśli. Ta kotka również uratowała mi życie po zerwaniu z moim byłym chłopakiem. Dosłownie. Prawda, mała? Usiadłam i ja na brzegu jeziorka. Kilkanaście łódek sunęło po wodzie. Przypomniało mi się, że w pierwszym roku naszego pobytu w Londynie też wypożyczyliśmy tu z Joaquínem łódkę. Ale teraz to wspomnienie nie było już dla mnie udręką. Moja uraza do niego wyparowała. Czyżbym mu wybaczyła? Jego zdrada nadal była tak okrutna, egoistyczna i tchórzliwa jak kiedyś. Być może jednak zmęczyłam się już dźwiganiem tego brzemienia nienawiści zatruwającej mi
życie. Może doszłam w końcu do wniosku, że jeśli ten biedny Joaquín był zdolny do czegoś takiego, z pewnością musiał być bardzo zagubiony we Wszechświecie, uwięziony w grubych murach ignorancji i strachu. A może po prostu dojrzałam do akceptacji, że on miał swoją drogę, a ja swoją. – A jak to było z twoim rozwodem? – spytałam Toma, czując się jak kotka w swojej twierdzy kosza na kierownicy roweru, w obliczu psa, o którym nie wie jeszcze, czy może mu zaufać. – Naprawdę cię to interesuje? – Nie musisz opowiadać wszystkiego w najdrobniejszych szczegółach. – Uśmiechnęłam się niewinnie. – Chciałabym tylko wiedzieć, czy stało się tak z twojej winy i czy należy cię zakwalifikować do kategorii kanalii lub osobników podobnej maści. Notuję sobie różne rzeczy o chłopakach, których poznaję, na wypadek gdyby któryś mi się spodobał. – Aha, to w porządku! – powiedział i odchrząknął, poważniejąc jak na zawołanie. – Jeśli tak, nie ma sprawy. Nie sądzę, aby w naszym przypadku ktoś szczególnie zawinił. W istocie rzeczy utrzymujemy z Clarą przyjacielskie stosunki. Po prostu okazało się, że nie pasowaliśmy do siebie tak bardzo, jak się nam na początku wydawało. Dopóki mieszkaliśmy w Stanach, było kolorowo. Clara jest Angielką, ale poznaliśmy się w Nowym Jorku, w szkole projektowania. Wzięliśmy ślub, pracowaliśmy na Manhattanie, po prostu układało się nam jak w bajce. Kłopoty zaczęły się po przeprowadzce do Londynu, blisko jej rodziny i znajomych. Ona pochodzi z jednej z arystokratycznych rodzin, z tych, co to polują na lisy. Oczywiście wiedziałem o tym, przy jakiejś okazji poznałem teściów i tak dalej. Ale czym innym jest mieć ich na głowie przez cały dzień. Clara zachowywała się zupełnie inaczej. Irytował ją mój sposób bycia, mówienia, mnie zaś, jej poczucie wyższości, przynależności do uprzywilejowanej kasty. Co miałem zrobić, jeśli nie ciągnęło mnie ani do tenisa, ani do krykieta czy polo? Albo nie cierpiałem większości jej antypatycznych przyjaciółek? Albo żal mi było lisów? Tak więc wkrótce zapałaliśmy do siebie szczerą nienawiścią, właściwie bez powodu, dlatego tylko, że żadne z nas nie potrafiło ścierpieć u drugiego tego, w jaki sposób posługiwał się widelcem. A ty? Jaka jest twoja smutna historia? – O wiele prostsza. Odkryłam, że mój chłopak przez dwa lata zdradzał mnie z inną kobietą. – Ładny gips. Teraz rozumiem to odsiewanie kanalii. W każdym razie, jeśli masz wątpliwości co do mojej osoby, zawsze możesz poprosić o referencje Bena. – Co ty na to, Ben? Można mu zaufać? – spytałam z powagą psa, który leżał między nami z uniesioną głową. – Powiedz jej, że tak, Ben – szepnął Tom, podnosząc poufałym gestem psie ucho. – Powiedz, że może ślepo mi ufać, teraz i na wieki wieków. Potem dam ci taki gruby kawał polędwicy, co? Dobry z ciebie kumpel!
Z językiem zwisającym z jednej strony i rozkołysanym ogonem Ben zdawał się potwierdzać słowa Toma. Trudno było się dłużej opierać tej rozbrajającej psiej serdeczności i szczerości. Ale musiałam jeszcze poznać werdykt Sybilli, która wzięła sobie do serca obwąchiwanie podpartego na łokciu Toma, węsząc ukradkiem to tu, to tam swoim różowym noskiem, z rozpostartymi wąsami kilka centymetrów od jego szyi i złocistych kędziorów. Skończywszy lustrację, usiadła obok niego z ogonem w górze i wykonała szybki skłon głową w bok. Znałam już doskonale język Sybilli i nie miałam najmniejszej wątpliwości, co chciała mi powiedzieć: Na co czekasz, dziewczyno? Bierz się do roboty! Nie musiała mi dwa razy powtarzać. Oparłam jedną dłoń na trawie, zbliżając się do niego łagodnie jak kotka. Tom dalej tłumaczył coś swojemu psu, lecz gdy jednym palcem uniosłam jego brodę, nagle zamilkł. Spojrzeliśmy sobie w oczy. Wejrzeliśmy w otchłanie naszych dusz. I wtedy moje usta wyruszyły na poszukiwanie jego ust, które już pożądały moich. Słońce lśniło na niebie, ziemia była nam podporą, a nasze serca galopowały jednym rytmem. Rozkoszowałam się tym pocałunkiem jak niezapomnianą truskawką z Borough Market. Odczuwałam tę samą, intensywną, dziką, kocią przyjemność. Smakując – czasownik ten pasował tu jak ulał – chwilę obecną. Aż Ben, który chyba pozazdrościł nam tego spektaklu czułości rozgrywającego się zaledwie kilka centymetrów od jego pyska, przyłączył się do pocałunku zamaszystymi liźnięciami. Tym samym położył kres romantycznej chwili, która prysnęła przekłuta stłumionym chichotem. Kątem oka spostrzegłam, że Sybilla obdarzyła psa surowym spojrzeniem, jakby chciała powiedzieć: „zostaw te biedne małpy w spokoju”. Przez jakiś czas nie wiedzieliśmy, co powiedzieć. Tom ujął moją dłoń i zaczął ją głaskać. Zaraziłam się od niego tym szerokim uśmiechem. – Słuchaj, Tom – powiedziałam w końcu. – Za miesiąc są moje urodziny. Przyjdziesz? Jesteś pierwszym zaproszonym gościem. – Przyjdę – odrzekł bez wahania, nie przerywając pieszczot. – Kiedy? – Dziewiątego października, ale mam tyle do uczczenia i chcę podziękować tak wielu ludziom, którzy mnie wspierali przez ostatni rok, mojej rodzinie, przyjaciółkom… że na czterdzieści godzin fety potrzebne mi będą dwa dni. – No, no, to się nazywa rozmach! – Tom gwizdnął z podziwem. – Czterdzieści godzin? Mam nadzieję, że kapkę z tego zarezerwujesz dla mnie. – Przynajmniej połowę – obiecałam, podnosząc się z trawnika. – No, ale my tu gadu-gadu, a miałeś mi przecież pokazać, gdzie mieszkasz. – Idziemy, Ben – powiedział Tom, zrywając się na równe nogi i udając, że startuje do biegu. – Pokażemy dziewczynom nasz dom. Są w życiu chwile, których nie sposób zapomnieć. Chwile, w których można rozpoznać to, o czym mówiła Sybilla, kiedy spotkałyśmy się po raz pierwszy: że życie jest cudowne. Ten spacer w londyńskim parku w końcu lata z przystojnym
i pogodnym chłopcem legitymującym się uzyskanym od swojego psa i mojej kotki atestem osobnika godnego zaufania, z sercem rozprzestrzeniającym się po całym Wszechświecie, pławiąc się w strugach wrażeń i barw, i dźwięków, i woni, i boskich energii przenikających przez skórę do najgłębszych pokładów mojej istoty, był właśnie jedną z tych chwil. Poczułam, że frunę przez czas niczym najszczęśliwszy motyl na świecie. Lecz gdy dotarliśmy na skraj parku i zamiast przejść mostem nad kanałem Tom zstąpił wąskimi schodkami w dół, ku wodzie, i razem z Benem wszedł na pokład długiej niebiesko-białej łodzi, jak ta, którą widziałam w moim śnie, i pojęłam, że to był jego dom, pływający dom cumujący jednego dnia pośród łabędzi w Regent’s Park, innego zaś w Camden czy w Windsor Castle, chwila ta stała się czymś więcej niż tylko piękną i godną zapamiętania chwilą. Była odkryciem czy może jeszcze jednym odkryciem, magii, która ponad wszelką wątpliwość istnieje we Wszechświecie.
PODZIĘKOWANIA W imieniu Sary i Sybilli pragnę podziękować: Wielu ludzkim istotom, które choć trochę posłuchały się kotek i które inspirowały mnie podczas pisania, w tym Lao-cy, Erichowi Frommowi, Jonowi Kabat-Zinn, Thich Nhat Hanhowi, Mahatmie Gandhiemu, Félixowi Rodríguezowi de la Fuente, Jane Goodall, Edowi Wilsonowi, Gustavowi Diexowi, a także moim licznym nauczycielom i nauczycielkom medytacji i jogi w szkołach Sivanandy, Satyanandy i Nirakary. Franco i Adrianie za zaproszenie do l’Aglai, raju na ziemi, gdzie otoczony psami, kurami, ropuchami, gekonami i wszelakim ptactwem napisałem znaczną część tej książki. Birte Siim z Uniwersytetu w Aalborgu za zaproszenie na cudowne poddasze, gdzie dokończyłem moją powieść i na którego ścianach wisiały (autentyczne?) fajka i czapka Sherlocka Holmesa. Santiago Garcíi Caraballo za książkę Gatos felices, dueños felices (Ateles, Madrid 2003) i Bruce’owi Fogle’owi za Los gatos hablan sobre sus dueños (Ateles, Madrid 1999). Obie pozycje stanowiły dla mnie kompendium wiedzy o kociej psychologii i związkach tego zwierzęcia z człowiekiem. Martinowi Seligmanowi i nurtowi psychologii pozytywnej. Mojemu wspólnikowi i przyjacielowi Jesúsowi Damiánowi Fernándezowi, jak również Mattowi Weinsteinowi, Miguelowi Olivaresowi (pomysłodawcy „dźwigni disco”), członkom Chief Morale Officers z Scient oraz wszystkim orędownikom humoru, rozrywki i zabawy. Uli Diemerowi za wpuszczenie mnie w maliny serią niespodziewanych głodówek. Federico Garcíi Lorce za wiersz Srebrzyste topole. José Luisowi Peralesowi za piosenkę Ayer se fue. Remiemu Parmentierowi z Varda Group za pomysł wachlarzy, będących formą protestu przeciwko zmianom klimatycznym, które faktycznie zostały użyte na jednym ze szczytów klimatycznych. Organizacji Greenpeace (w szczególności Tracy Frauzel) oraz twórcom i uczestnikom kampanii arcticready.com, których wybrane idee cytuję dosłownie. Adbusters Foundation oraz innym organizacjom, które jak Badverts kwestionują to, co wmawia nam reklama. Marzycielom z Hub Madrid i z wszystkich Hub na całym świecie, którzy
zainspirowali powstanie Dream Station. Moim nauczycielom i kolegom z „impro”, a w szczególności Javierowi Pastorowi i absurdalnikom z Absurdii za wspólną zabawę w wykreowanie tylu postaci i historii. Steve’owi, Fernandowi, Aranchi i Ceci za podzielenie się ze mną swoją wiedzą o kotach oraz innymi, istotnymi dla intrygi zagadnieniami. Mojej agentce Marcie Sevilli de Zarana za zaproponowanie mi tego projektu i dotrzymanie towarzystwa w tej i innych przygodach wydawniczych. Marisie Tonezzer z Ediciones B za zaufanie, jakim mnie obdarzyła, oraz za jej uważną lekturę, sugestie i korekty, które w ogromnym stopniu przyczyniły się do powstania ostatecznej wersji tekstu. Mojej wspaniałej rodzinie, przyjaciołom, kolegom i koleżankom z różnych etapów mojego zawodowego życia, z którymi przeżyłem niejedną z prawdziwych sytuacji przemyconych do tej opowieści. Elenie i Gudrun za lekturę i komentarze. Nie-ludzkim zwierzętom, od których wiele się nauczyłem i od których wciąż się uczę. Emie za korekty rękopisu oraz za pomoc w codziennym odkrywaniu chwili obecnej, miłości i magii Wszechświata.