Dan Simmons
Ilion
Przekład Wojciech Szypuła
Tę powieść dedykuję Wabash College:
jego studentom, wykładowcom i spuściźnie Tymczasem myśli, zmęczone roz...
4 downloads
0 Views
Dan Simmons
Ilion
Przekład Wojciech Szypuła
Tę powieść dedykuję Wabash College:
jego studentom, wykładowcom i spuściźnie Tymczasem myśli, zmęczone rozkoszą,
W świat szczęśliwości większej się przenoszą:
Umysł – ocean, gdzie każdy gatunek
Znajdzie swój własny wierny wizerunek -
Wznosi się przecież nad rzeczy gotowe
I tworzy światy inne, morza nowe,
Choć stawia ponad wszystko, co stworzone,
W zielonym cieniu dumanie zielone.
Andrew Marvell Ogród
[Przeł. S. Barańczak.]
Jedne straciwszy, w drugie zamożesz się zbiory,
Nowe pozyskasz sprzęty, stada i obory;
Dusza się nie powróci, nikt się nie doczeka,
Aby na nowo przyszła ożywiać człowieka.
Achilles w Iliadzie Homera
księga IX w. 419-422
[Ten i dalsze cytaty z Iliady w przekładzie F.K. Dmochowskiego.]
Serce bijące gorzko, czekające.
Kaliban w wierszu Roberta Browninga
Kaliban o Setebosie
[Przeł. T. Kubikowski.] 1. Równina iliońska
Gniew. Wyśpiewaj, muzo, gniew Achillesa, syna Peleusa, mężobójcy, któremu los śmierć przeznaczył, wyśpiewaj gniew, który kosztował Achajów życie wielu dobrych ludzi i wiele dusz posłał w mroki okrutnego Domu Śmierci. I wyśpiewaj też, muzo, gniew bogów, drażliwych i jakże potężnych tu, na nowym Olimpie; gniew postludzi, choć ci już dawno odeszli z tego świata; gniew nielicznych ocalałych prawdziwych ludzi, choć ci z kolei stali się egocentryczni i bezużyteczni. Śpiewając, muzo, wspomnij też o gniewie tych świadomych, czujących, poważnych, lecz niezbyt bliskich ludziom istot, które śnią pod lodami Europy, umierają w siarkowym popiele Io, rodzą się w zimnych dolinach Ganimedesa.
Ach, śpiewaj i o mnie, muzo, o wskrzeszonym wbrew swojej woli Hockenberrym, biednym, martwym doktorze Thomasie Hockenberrym, przez przyjaciół zwanym Hockenbushem – przez przyjaciół, którzy dawno obrócili się w proch, w świecie, który dawno został zapomniany. Wyśpiewaj mój gniew, muzo – o tak, mój gniew! – nawet jeśli jest on wątły i nic nieznaczący w porównaniu z gniewem bogów nieśmiertelnych albo gniewem Achillesa bogobójcy.
Albo muzo, lepiej w ogóle nie śpiewaj. Znam cię. Byłem twoim sługą i niewolnikiem, dziwko niezrównana. Nie ufam ci. Nie ufam ci ani trochę.
Jeżeli mam w tej opowieści pełnić rolę chóru – choć wcale mi się to nie podoba – mogę zacząć gdziekolwiek. Zacznę więc tutaj...
Ten dzień niczym nie różni się od wielu dni, jakie upłynęły od moich ponownych narodzin, które miały miejsce przed ponad dziewięciu laty. Budzę się na terenie scholii. Otaczają mnie olbrzymie kamienne głowy, czerwony piasek ciągnie się po horyzont, nade mną wisi błękitne niebo. Muza wzywa mnie do siebie, mordercze cerberydy obwąchują mnie i wpuszczają do środka, kryształową windą wjeżdżam – jak zwykle – dwadzieścia siedem kilometrów po zboczu Olimpu na położone pod szczytem łąki i, zaanonsowany w pustej willi muzy, odbieram rozkazy od schodzącego z dyżuru scholiasty, a potem zakładam bransoletę morfującą i pancerz bojowy, wsuwam paralizator za pas i tekuję się – przenoszę za pomocą TK, teleportacji kwantowej – na równinę pod Ilionem. Jest wieczór.
Jeżeli kiedykolwiek próbowaliście sobie wyobrazić oblężenie Troi – ja zajmowałem się tym zawodowo przez dwadzieścia lat – wiedzcie, że wasze wyobrażenia zapewne do pięt nie dorastały faktom. W moim wypadku tak właśnie było. Rzeczywistość jest o wiele piękniejsza i straszniejsza niż wizje niewidomego poety.
Przede wszystkim samo miasto – Troja, Ilion, jedno z najwspanialszych ufortyfikowanych starożytnych polis. Znajduje się nieco ponad trzy kilometry od plaży, na której stoję, i ze swojego wzniesienia dominuje nad okolicą. Jest piękne. Tysiące pochodni i ognisk oświetlają jego mury i iglice – nie tak może niebosiężne, jak to przedstawiał Marlowe, ale i tak niewiarygodne: wysokie, krągłe, obce. Imponujące.
Dalej: Achajowie, Danajowie i reszta najeźdźców, którzy formalnie nie są jeszcze „Grekami” (ten naród ukształtuje się dopiero za dwa tysiące lat), ale których mimo to tak właśnie będę nazywał. Ich obozowiska ciągną się wzdłuż brzegu na przestrzeni wielu kilometrów. Kiedy wykładałem Iliadę, powtarzałem moim uczniom, że wojna trojańska – mimo epickiego rozmachu, jaki nadał jej Homer – była prawdopodobnie całkiem skromną potyczką: ot, parę tysięcy Greków starło się z paroma tysiącami Trojan. Nawet najznamienitsi członkowie scholii, grupy znawców Iliady chełpiącej się dwutysiącletnią tradycją, twierdzili, że czarne okręty przywiozły na trojański brzeg najwyżej pięćdziesiąt tysięcy Achajów i ich sprzymierzeńców.
Mylili się. Z moich obecnych szacunków wynika, że dwieście pięćdziesiąt tysięcy Greków walczy pod Troją z o połowę mniej liczną armią obrońców. Wygląda na to, że bohaterowie zlecieli się pod Ilion ze wszystkich greckich wysp (wojna to przecież obietnica łupów), zabierając po drodze swoich żołnierzy, sojuszników, służących, niewolników i nałożnice.
Widok jest niesamowity: ciągnące się bez końca rozświetlone namioty, częstokoły, całe kilometry okopów wyrytych w twardym gruncie powyżej plaży – nie po to bynajmniej, żeby się w nich chować, lecz by przeszkodzić natarciu trojańskiej kawalerii. Blask płomieni migocze na tarczach i grotach włóczni; scenerię rozświetlają tysiące ognisk, przy których Grecy grzeją się, gotują, palą trupy.
Palą trupy.
Od kilku tygodni w greckich szeregach szerzy się zaraza. Pierwsze zaczęły padać osły i psy, później gdzieś tam zmarł żołnierz, gdzie indziej służący, aż ostatnio choroba przerodziła się w prawdziwą epidemię. W ciągu dziesięciu dni zmarło więcej Achajów i Danajów, niż przez całe miesiące padło z rąk Trojan. Ja osobiście podejrzewam tyfus. Grecy są przekonani, że to gniew Apolla.
Widziałem Apolla z daleka, zarówno tutaj, jak i na Olimpie. Wredny gość. Boski strzelec, pan srebrnego łuku, który „strzałę wypuszcza daleką”, jest bogiem zdrowia, ale także patronem choroby. Co ważniejsze, jest także głównym niebiańskim sprzymierzeńcem Trojan i gdyby dać mu wolną rękę, wygubiłby Achajów do nogi. Nieważne więc, czy źródłem tyfusu są zatrute trupami rzeki, czy srebrny hak boga; Grecy mają rację, mówiąc, że Apollo źle im życzy.
Tymczasem achajscy królowie – każdy z tych greckich bohaterów jest królem w swoich stronach i w swoich oczach – zbierają się w namiocie Agamemnona, by radzić o tym, jak położyć kres zarazie. Zmierzam w tamtą stronę bez pośpiechu, można by powiedzieć: niechętnie, chociaż po ponad dziewięciu leniwie toczących się latach nadchodzi najbardziej emocjonujący moment w moim życiu w roli obserwatora. Dziś wieczorem Iliada zaczyna się naprawdę.
Byłem już, rzecz jasna, świadkiem wielu wydarzeń, które Homer w swoim poemacie przeniósł w dogodniejszy czas; widziałem na przykład tak zwany Katalog Okrętów, czyli spis sił inwazyjnych, który znalazł się w drugiej księdze eposu, a który oglądałem przed dziewięciu laty w Aulidzie, porcie w cieśninie między Eubeą i greckim lądem, kiedy szykowano ekspedycję pod Troję. Śledziłem epipolesis, dokonany przez Agamemnona przegląd wojsk, który Homer umieścił w księdze czwartej, a który odbył się wkrótce po lądowaniu pod Ilionem Widziałem także scenę którą przedstawiałem niegdyś studentom jako teichoskopię, czyli „widok z muru”, kiedy to Helena wskazuje Priamowi achajskich bohaterów i wodzów trojańskich. Teichoskopia znalazła się w trzeciej księdze Iliady, choć w rzeczywistości miała miejsce wkrótce po lądowaniu i epipolesis.
Jeżeli w ogóle można tu mówić o jakiejś rzeczywistości.
Mniejsza z tym. Dziś wieczorem odbędzie się spotkanie w królewskim namiocie i dojdzie do konfrontacji między Achillesem i Agamemnonem. To początek Iliady, powinienem więc – jak na uczonego przystało – bez reszty skupić się na tej doniosłej chwili, lecz prawda jest taka, że guzik mnie to wszystko obchodzi. Niech się puszą. Niech sobie pokrzykują. Niech Achilles wyciągnie miecz... No nie, muszę przyznać, że akurat ten fragment szczerze mnie intryguje. Czy Atena naprawdę przybędzie osobiście, żeby go powstrzymać? Czy też jej interwencja jest tylko metaforą, a w istocie Achilles sam się opamięta, wiedziony zdrowym rozsądkiem? Całe życie marzyłem o tym, by poznać odpowiedzi na takie pytania, a teraz, gdy od wyjaśnienia zagadki dzielą mnie dosłownie chwile, o dziwo, mam... to wszystko... gdzieś.
Zmęczyło mnie dziewięć lat mozolnego odzyskiwania pamięci po bolesnym zmartwychwstaniu, dziewięć lat wiecznej wojny i przybierania heroicznych póz, że nie wspomnę już o zniewoleniu przez muzę i bogów. Nie zmartwiłbym się, gdyby na niebie pojawił się B-52 i zrzucił bombę atomową na Greków i Trojan. Chrzanię tych wszystkich bohaterów i ich drewniane rydwany.
Ale posłusznie maszeruję w stronę namiotu Agamemnona. Taki już mój los. Jeżeli nie będę świadkiem sporu i nie złożę sprawozdania muzie, ryzykuję coś więcej niż utratę posady. Bogowie po prostu zmienią mnie z powrotem w kupkę DNA, z której mnie stworzyli. I będzie, jak to się mówi, po wszystkim. 2. Wzgórza Ardis. Dwór Ardis
Daeman zmaterializował się nieopodal domu Ady. Zamrugał gapowato. Niebo było bezchmurne, zachodzące słońce płonęło czerwienią wśród drzew na grani, rozświetlając obracające się na kobaltowym firmamencie pierścienie B i R. Daeman miał prawo być zdezorientowany: tutaj dzień się kończył, a jeszcze przed sekundą, zanim wyfaksował się z przyjęcia w Ułanbacie, na którym Tobi świętował drugą dwudziestkę, był ranek. Minęły całe lata od jego ostatnich odwiedzin u Ady, a poza domami przyjaciół, których odwiedzał regularnie – Sedmana w Paryżu, Ono w Bellinbadzie, Risir na urwiskach Chomu – nigdy nie wiedział, w jakiej strefie czasowej i na którym kontynencie wyląduje. Chociaż z drugiej strony... I tak nie znał nazw kontynentów, nie miał pojęcia o ich położeniu, nie wiedział, co to geografia i strefy czasowe – nie przejmował się więc swoją niewiedzą.
Mimo wszystko czuł się zagubiony. Stracił cały dzień... A może zyskał? Jednego był pewien: powietrze miało tu inny aromat: bogatszy, bardziej dziki, bardziej wilgotny.
Rozejrzał się. Stał na środku platformy faksowej. Permabetonowy krąg otaczały ozdobne żelazne kolumny, podtrzymujące – niczym w pergoli – kratownicę z żółtego kryształu. Pośrodku znajdował się obowiązkowy obelisk z symbolem, którego Daeman nie umiał odcyfrować. W całej dolinie nie było żadnej innej budowli – tylko trawa, drzewa, strumień w oddali i powoli obracające się pierścienie na niebie, przywodzące na myśl mechanizm jakiegoś olbrzymiego żyroskopu.
Wieczór był ciepły, powietrze – inaczej niż w Ułanbacie – przesycone wilgocią. Platforma znajdowała się na środku łąki okolonej wianuszkiem niskich wzgórz. Pięć metrów od niej czekał stareńki, dwuosobowy, jednokołowy kabriolet. Nad kozłem unosił się równie wiekowy służek, a między drewnianymi hołoblami stał wojniks. Daeman wracał do Ardis po dziesięcioletniej z górą nieobecności, ale szybko przypomniał sobie związane z taką wizytą barbarzyńskie niewygody. Jak można było nie mieć faksowęzła w domu?
– Daeman Uhr? – zapytał służek, chociaż musiał wiedzieć, kogo ma przed sobą.
Daeman chrząknął i pokazał mu sfatygowaną walizkę. Maleńki służek podfrunął bliżej, chwycił bagaż gościa w opatrzone poduszeczkami szczypce i załadował pod płócienną budę. Daeman wsiadł do pojazdu.
– Czekamy jeszcze na kogoś?
– Pan jest ostatni.
Służek zabuczał, zajął miejsce w półkolistej niszy woźnicy i cmoknął na wojniksa, który chwycił hołoble i ruszył truchtem w stronę zachodzącego słońca. Na żwirowej drodze spod zardzewiałych odnóży wojniksa i jedynego koła pojazdu unosiło się niewiele kurzu.
Daeman rozsiadł się na pokrytej zieloną skórą kanapie, wsparł ręce na lasce i napawał się urokami przejażdżki. Nie przybył do Ady w odwiedziny bezinteresownie, lecz po to, by ją uwieść. Bo tym właśnie Daeman się zajmował: uwodził młode kobiety. I kolekcjonował motyle. Różnica wieku – Ada niedawno skończyła dwadzieścia lat, a on zbliżał się do drugiej dwudziestki – zupełnie mu nie przeszkadzała, podobnie jak fakt, że byli ciotecznym rodzeństwem. Kazirodztwo dawno już przestało być tabu. Daeman nigdy nie słyszał o dryfie genetycznym, ale gdyby nawet ktoś uświadomił mu istnienie tego problemu, zaufałby konserwatorni. W konserwatorni wszystko dawało się naprawić.
Kiedy dziesięć lat wcześniej odwiedził wzgórze Ardis i próbował uwieść Virginię, kuzynkę Ady (z nudów, gdyż atrakcyjnością Virginia dorównywała wojniksowi), pierwszy raz zobaczył Adę nago. Szedł właśnie jednym z tysięcy korytarzy dworu Ardis, szukając oranżerii, w której miał zjeść śniadanie. Przechodząc obok pokoju dziewczyny, zajrzał przez uchylone drzwi. W wysokim, lekko zdeformowanym lustrze dostrzegł odbicie kąpiącej się Ady. Siedziała w wannie i ze znudzoną miną – od tamtej pory poznał ją lepiej i przekonał się, że nie jest fanatyczką higieny osobistej – spłukiwała ciało gąbką. Na widok młodej kobiety, która niczym imago motyla dopiero niedawno wynurzyła się z kokonu dzieciństwa, dorosłemu Daemanowi – był wówczas starszy niż Ada obecnie – zaparło dech w piersi.
Mimo jeszcze dziecięcych bioder, ud i pączkujących piersi, Ada rzeczywiście przykuwała wzrok. Miała jasną skórę, która nawet po długim czasie spędzonym na słońcu zachowywała delikatną, pergaminową biel. Jej szare oczy, malinowe usta i czarne jak smoła włosy dopełniały obrazu, jakby żywcem wyjętego z amatorskich erotyków. Zgodnie z obowiązującą modą większość kobiet goliła pachy, ale ani młoda Ada, ani – jak miał nadzieję Daeman – jej dorosła wersja nie przejmowały się zbytnio kaprysami mody. W myślach przebił szpilką i dołączył do swojej kolekcji zamrożony w lustrze obraz – dziewczęco-kobiece kształty, jasne, pełne piersi, kremową skórę i bystre oczy, a wszystko to podkreślone czterema plamami ciemnych włosów: falistym znakiem zapytania na głowie, w kąpieli niedbale podpiętym, zwykle jednak – przy zabawie – rozpuszczonym, dwoma przecinkami pod pachami i kształtnym wykrzyknikiem, nierozrośniętym jeszcze w szeroki trójkąt, ześlizgującym się w cień między udami.
Daeman się uśmiechnął. Nie miał pojęcia, dlaczego Ada po tylu latach zaprosiła go na urodziny ani czyją właściwie dwudziestkę będą świętować, ale był przekonany, że uwiedzie ją, zanim wróci do prawdziwego świata niekończących się przyjęć, długich wizyt i niezobowiązujących romansów ze światowymi kobietami.
Niezmordowany wojniks truchtał wytrwale. Chrzęścił żwir, wiekowe żyroskopy kabrioletu buczały cichutko. W dolinę zakradał się nocny cień, droga jednak wychodziła na grzbiet wzgórza, skąd widać było jeszcze zachodzące słońce, w połowie ukryte za następną granią, a potem opadała w szerszą dolinę, między pola ciągnące się po obu stronach. Nad polami unosiły się służki. Daemanowi przypominały piłki do krykieta.
Droga skręciła na południe – czyli w lewo z punktu widzenia siedzącego w powoziku gościa. Kabriolet przejechał po drewnianym, krytym moście na drugą stronę rzeki, zygzakiem wjechał na strome wzgórze i zagłębił się w stary las. Daeman jak przez mgłę przypominał sobie, że przed dziesięciu laty polował w tym lesie na motyle, po południu tego samego dnia, kiedy ujrzał nagą Adę w lustrze. Pamiętał, jaki był podekscytowany, gdy nieopodal wodospadu udało mu się złapać rzadką odmianę rusałki żałobnika; podobne podniecenie czuł na widok jasnej skóry i czarnych włosów dziewczyny. Przypomniał sobie też, jak Ada na niego spojrzała, gdy podniosła przypadkiem wzrok: nie okazała zadowolenia ani złości, w jej zachowaniu nie było ani wstydu, ani prowokacji. Przyglądała się dwudziestosiedmioletniemu, sparaliżowanemu żądzą Daemanowi równie beznamiętnie, jak on obserwował motyle.
Powozik zbliżał się do dworu Ardis. Pod szczytem wzgórza, w cieniu wiekowych dębów, wiązów i jesionów panował półmrok, ale przy trakcie płonęły żółte latarnie, a w głębi lasu, prawdopodobnie wzdłuż poprowadzonych w nim ścieżek, migotały sznury lamp w innych kolorach.
Kiedy wojniks wynurzył się spomiędzy drzew, oczom Daemana ukazał się dwór Ardis. Od rozświetlonego gmachu we wszystkich kierunkach odchodziły kręte, wysypane białym żwirkiem ścieżki i alejki, rozległy trawnik ciągnął się przez dobre czterysta metrów, aż do skraju lasu, a za dworem wiła się rzeka, mieniąca się resztkami dziennego światła. W wycięciu przełęczy na południowym zachodzie widać było mroczne, zalesione wzgórza, za nimi następne i następne, aż te najdalsze zlewały się z ciemnymi chmurami na horyzoncie.
Daemana przeszedł dreszcz. Dopiero w tej chwili uświadomił sobie, że dom Ady znajduje się w samym sercu dinozaurowych lasów. Poprzednio las też napawał go strachem, chociaż Virginia, Vanessa i wszyscy pozostali – wszyscy poza piętnastoletnią Adą, która obdarzyła go tym swoim wyrachowanym, lekko rozbawionym spojrzeniem (szybko się nauczył, że to jej zwykły wyraz twarzy) – zapewniali go, że w promieniu blisko tysiąca kilometrów nie ma żadnych niebezpiecznych zwierząt.
Wtedy w pogoni za motylami odważył się zapuścić do lasu. Teraz motyle nie wystarczą. Wiedział, że w obecności służków i wojniksów nic mu nie grozi, ale nie podobała mu się myśl, że miałby dać się pożreć jakiemuś wymarłemu gadowi, a potem obudzić się w konserwatorni z tak wstydliwym wspomnieniem.
Gałęzie olbrzymiego wiązu w pobliżu dworu było obwieszone lampionami. Wokół podjazdu i wzdłuż białych ścieżek płonęły pochodnie. Stacjonarne wojniksy strażnicze stały przy żywopłotach i na skraju lasu. Pod wiązem wystawiono podłużny stół, również oświetlony pochodniami, przy którym powoli zbierali się pierwsi goście. Daeman zauważył również – z pewnym poczuciem wyższości i nie bez satysfakcji – że większość mężczyzn ma na sobie biało-bure burnusy, pełniące rolę wieczorowych płaszczy, które jednak w znamienitszych kręgach towarzyskich (w jakich obracał się na co dzień) wyszły z mody już ładne kilka miesięcy wcześniej.
Kabriolet zajechał na okrągły podjazd. Wojniks zatrzymał się w plamie żółtego światła, padającego z otwartych drzwi, i tak delikatnie oparł hołoble na ziemi, że Daeman nie odczuł nawet najlżejszego wstrząsu. Służek podfrunął po bagaż, Daeman zaś wysiadł i z zadowoleniem rozprostował nogi. Jeszcze trochę kręciło mu się w głowie po ostatnim faksowaniu.
Ada wybiegła mu na spotkanie. Na jej widok Daeman stanął jak wryty i uśmiechnął się głupawo. Nie tylko była piękniejsza, niż pamiętał – była piękniejsza, niż sobie wyobrażał. 3. Równina iliońska
Greccy dowódcy zgromadzili się przed namiotem Agamemnona. Zebrał się też tłum gapiów. Sprzeczka między Agamemnonem i Achillesem nabiera rumieńców.
Powinienem nadmienić, że zawczasu morfowałem w Biasa, ale nie pylijskiego kapitana w szeregach wojsk Nestora, lecz kapitana służącego pod Menesteusem. Ten nieszczęsny ateńczyk choruje akurat na tyfus i – mimo że dożyje aż do księgi trzynastej, kiedy to weźmie udział w walkach – na razie rzadko opuszcza namiot, stojący zresztą daleko stąd, na plaży. Bias jako kapitan budzi respekt szeregowych włóczników i gapiów, którzy rozstępują się przede mną i przepuszczają mnie do środka kręgu. Nikt nie oczekuje, że zabiorę głos w nadchodzącej dyspucie.
Przegapiłem tę część przedstawienia, w której Kalchas, syn Testora, wieszczek „pierwszy w swym urzędzie” wyłożył Achajom prawdziwy powód gniewu Apolla. Stojący obok mnie grecki kapitan szepcze mi do ucha, że Kalchas przed zabraniem głosu zażądał gwarancji nietykalności. Poprosił Achillesa o obronę, na wypadek gdyby jego słowa nie przypadły do gustu królowi i tłumom. Achilles przychylił się do jego prośby, Kalchas zaś potwierdził podejrzenia zebranych: Chryzes, kapłan Apolla, błagał, by zwrócono mu uprowadzoną córkę, a odmowna odpowiedź Agamemnona rozwścieczyła boga.
Wodzowi Greków nie spodobały się wyjaśnienia wieszczka.
– Wyglądał, jakby piana miała mu pójść z pyska – chichocze kapitan. Zalatuje od niego winem. O ile się nie mylę, ma na imię Orus i za parę tygodni zginie z ręki Hektora, gdy ten zacznie masowo wyrzynać Achajów.
Orus twierdzi, że przed chwilą Agamemnon zgodził się oddać tę niewolnicę, Chryzeidę. Krzyknął przy tym, iż „posiadanie tej branki bardzo jest mu miłe” i „byłaby w jego domu pociechą jedyną, większą niż Klitajmestra”, po czym zażądał rekompensaty w postaci innej, równie urodziwej dziewczyny. ...