P.C Cast + Kristin Cast Ślubowanie Lenobii Opowieść z cyklu Dom nocy Przełożyła Donata Olejnik Mojej kochanej Danielle Cast, ekspertce od francuskiego...
8 downloads
28 Views
651KB Size
P.C Cast + Kristin Cast
Ślubowanie Lenobii Opowieść z cyklu Dom nocy Przełożyła Donata Olejnik
Mojej kochanej Danielle Cast, ekspertce od francuskiego
PODZIĘKOWANIA Dziękuję Kim Doner za wspaniałe rysunki oraz przyjaźń. Ogromne wyrazy wdzięczności kieruję także do mojej bratowej za uratowanie mojej żałosnej znajomości francuskiego. Wszelkie błędy, które pojawią się w ostatecznym tekście (niniejszym przepraszam wszystkich francuskich czytelników!), to wyłącznie moja wina. Christine – dziękuję! Jak zwykle chciałabym podziękować idealnej ekipie z St. Martin Press oraz mojej agentce i przyjaciółce, Meredith Bernstein, bez której Dom Nocy nigdy by nie powstał.
ROZDZIAŁ 1 Francja, luty 1788 r. – Elle est morte! – rozległ się krzyk. – Nie żyje? – Jeanne, pomoc kuchenna, przestała na chwilę wyrabiać pulchne pachnące ciasto na chleb. – Oui. Niech Najświętsza Panienka zlituje się nad duszą biednej Cécile. Lenobia podniosła wzrok i ujrzała matkę stojącą w sklepionym wejściu do kuchni. Piękną twarz miała teraz niezwykle bladą, w palcach ściskała wytarte paciorki różańca zazwyczaj zawieszonego na szyi. – Przecież ledwo kilka dni temu śmiała się i śpiewała! – Dziewczyna potrząsnęła głową z niedowierzaniem. – Słyszałam ją. Widziałam! – Była śliczna, ale biedulka zawsze słabowała. – Jeanne nie kryła smutku. – Taka bledziuchna. Połowa chateau legła na tę samą febrę, nawet mój brat z siostrą, na szczęście szybko wydobrzeli. – Śmierć uderza szybko i znienacka – odparła matka Lenobii. – I nie rozróżnia między panem a sługą, po każdego w końcu przyjdzie. Już zawsze od tej pory zapach świeżych drożdżowych bochnów będzie przypominał Lenobii o śmierci i wzbudzał w niej lęk. Jeanne zadrżała i przeżegnała się omączoną ręką,
zostawiając na środku czoła ślad w kształcie białego półksiężyca. – Niech Panienka Przenajświętsza ma nas w swojej opiece. Lenobia przyklęknęła automatycznie, nie spuszczając jednak wzroku z twarzy matki. – Chodź ze mną, córko. Twoja pomoc przyda się bardziej mnie niż Jeanne. Lenobia nigdy nie zapomni przerażenia, które ogarnęło ją na dźwięk tych słów. – Ale przecież przyjdą goście... żałobnicy. Potrzebny jest chleb – wymamrotała. Szare oczy matki, tak podobne do jej oczu, przybrały barwę burzowych chmur. – To nie była prośba, Lenobio. – Matka przeszła gładko z francuskiego na angielski. – Kiedy twoja mère odzywa się w barbarzyńskiej angielszczyźnie, wiadomo, że trzeba jej posłuchać. Jeanne wzruszyła okrągłymi ramionami i wróciła do wyrabiania ciasta. Lenobia wytarła ręce w lnianą ściereczkę i podbiegła do matki. Elizabeth Whitehall skinęła głową, odwróciła się i gestem nakazała córce podążać swoim śladem. Szły szybko przez szerokie ładne korytarze chateau de Navarre. Owszem, niejeden możnowładca mógł poszczycić się większym bogactwem niżeli baron de
Bouillon, który nie należał do zauszników króla Ludwika ani nie był królewskim dworzaninem, ale historia jego rodu sięgała wielu stuleci wstecz, a posiadłości zazdrościli mu arystokraci znacznie zamożniejsi, chociaż pochodzący z rodzin o mniej imponujących tradycjach. Teraz na korytarzach zamkowych panowała cisza, a półokrągłe okna, zwykle wpuszczające mnóstwo promieni słonecznych, które rozświetlały marmurowe posadzki, były właśnie zasłaniane przez milczącą służbę ciężkimi aksamitnymi kotarami. Lenobia pomyślała, że cały dom jest przytłumiony szokiem i żałobą. Po chwili zdała sobie sprawę, że oddalają się od centralnej części zamku i zmierzają w kierunku jednego z wyjść prowadzących na tereny obok stajni. – Maman, ou allons-nous? – Używaj angielskiego! Dobrze wiesz, jaką niechęć budzi we mnie samo brzmienie francuszczyzny! – usłyszała w odpowiedzi. – Dokąd idziemy? – powtórzyła w ojczystym języku matki, powstrzymując westchnienie irytacji. Kobieta rozejrzała się, a potem chwyciła córkę za rękę i odezwała się cichym spiętym głosem: – Musisz mi zaufać i robić dokładnie to, co ci powiem. – Oczywiście, że ci ufam, matko. – Lenobia była przerażona rozemocjonowanym spojrzeniem rodzicielki. – Dobre z ciebie dziecko. – Rysy kobiety złagod-
niały. Dotknęła dłonią policzka córki. – Zawsze taka byłaś. Warunki, w jakich przyszło ci żyć, to wyłącznie moja wina. Mój grzech. – Matko, to nie twój grzech! Baron sam sobie wybiera kochanki. Byłaś zbyt piękna, żeby nie zwrócił na ciebie uwagi. To nie twoja wina. Elizabeth się uśmiechnęła, a wtedy na jej twarzy pojawiły się ślady dawnej urody. – Jednak nie okazałam się wystarczająco urodziwa, żeby utrzymać tę uwagę, a zresztą odsunął mnie od siebie, gdyż jestem tylko córką angielskiego chłopa. Zapewne powinnam być mu dozgonnie wdzięczna, że znalazł w swojej posiadłości miejsce i dla mnie, i dla ciebie. Lenobia wyczuwała rozgoryczenie w jej głosie. – Zabrał cię z Anglii, wykradł rodzinie, a ja jestem jego córką. Oczywiście, że powinien znaleźć dla nas miejsce. – Jesteś bękartem – poprawiła ją matka. – I to jednym z wielu, choć górujesz urodą nad pozostałymi. Jesteś równie ładna jak jego córka z prawego łoża, biedna Cécile, która wyzionęła ducha. Lenobia odwróciła wzrok. Czy jej się podobało, czy nie, była tak łudząco podobna do swojej przyrodniej siostry, że ledwo zaczęły się przeradzać w młode kobiety, a już pojawiły się szepty i plotki. W ciągu ostatnich dwóch lat Lenobia się przekonała, że najlepiej unikać siostry oraz całej reszty rodziny barona, w której nikt
nie mógł znieść jej widoku. Najłatwiej było uciekać do stajni, bo tam Cécile, jej trzej bracia oraz baronowa bardzo rzadko chodzili. Przemknęło jej przez myśl, że teraz, kiedy zmarła ta niemal identyczna siostra, życie albo stanie się przyjemniejsze, albo niestety nasilą się złe spojrzenia i okrutne słowa rzucane przez baronową i jej synów. – Przykro mi, że Cécile nie żyje – odezwała się, próbując przekrzyczeć kotłowaninę myśli. – Nigdy nie życzyłabym źle żadnemu dziecku, ale jeśli los chciał, żeby umarła, cieszę się, że nastąpiło to akurat teraz. – Elizabeth ujęła córkę za podbródek i zmusiła, by na nią spojrzała. – Śmierć Cécile to dla ciebie początek życia. – Matko, przecież ja mam swoje życie! – Owszem, ale to życie bękarta w domu, w którym wszyscy gardzą tym, że gospodarz rozrzuca nasienie na prawo i lewo, a potem popisuje się owocami grzechu, jakby chciał w ten sposób potwierdzić swą męskość. Nie takiego życia pragnę dla mego jedynego dziecka. – Matko, nie rozu... – Chodź, a zrozumiesz – przerwała jej Elizabeth. Chwyciła ją znów za rękę i pociągnęła za sobą. Chwilę później znalazły się przed niewielkim pomieszczeniem na tyłach zamku. Elizabeth otworzyła drzwi, wprowadziła córkę do słabo oświetlonej sali i od razu ruszyła w stronę dużego kosza podobnego do tych, w których praczki noszą bieliznę do prania. Zerwała
przykrywające go prześcieradło i oczom Lenobii ukazała się błękitno-szaro-kremowa suknia, która nawet w tym kiepskim świetle połyskiwała i błyszczała. Dziewczyna patrzyła zdumiona, gdy matka wyjęła z kosza suknię oraz kosztowne halki, wstrząsnęła nimi, wygładziła marszczenia, po czym sięgnęła po delikatne aksamitne pantofle. – Musisz się pospieszyć – powiedziała, patrząc na nią. – Mamy bardzo mało czasu. – Matko? Ja... – Włożysz ten strój, a wraz z nim przybierzesz nową tożsamość. Od tej chwili będziesz Cécile Marson de La Tour d’Auvergne, ślubną córką barona de Bouillon. Czy jej matka kompletnie oszalała? – Przecież wszyscy wiedzą, że Cécile umarła. – Nie, moje dziecko. O tym wiedzą wszyscy w tym zamku, ale nikt nie wie w dyliżansie, który przyjedzie tu za godzinę, by przewieźć Cécile do portu w Hawrze. I nikt nie będzie wiedział na pokładzie statku, który tam na nią czeka. I nikt się nie dowie, ponieważ Cécile wsiądzie do powozu, a potem popłynie do Nowego Świata, ku nowemu mężowi i nowemu życiu, jakie w Nowym Orleanie czeka na prawowitą córkę francuskiego barona. – Nie zrobię tego! Elizabeth upuściła suknię i złapała córkę za obie dłonie, ściskając je tak mocno, że Lenobia wzdrygnęłaby się, gdyby nie była otumaniona Szokiem.
– Ależ musisz! Czy wiesz, co cię tutaj czeka? Masz prawie szesnaście lat. Od dwóch wiosen jesteś już kobietą. Kryjesz się w stajni, chowasz w kuchni, ale przecież nie możesz robić tego wiecznie. Widziałam w zeszłym miesiącu, jak markiz na ciebie zerka. To samo powtórzyło się w ubiegłym tygodniu. – Matka pokręciła głową i Lenobia zrozumiała, że próbuje powstrzymać łzy. – Nie rozmawiałyśmy o tym, musisz jednak wiedzieć, że prawdziwą przyczyną naszej nieobecności na mszy wÉvreux w ostatnich tygodniach nie było wcale moje wyczerpanie obowiązkami. – Zastanawiałam się... ale wolałam nie wiedzieć! – Lenobia zacisnęła drżące wargi w obawie przed tym, co jeszcze mogłoby jej się wymknąć. – Musisz spojrzeć prawdzie w oczy. – Ten biskup Évreux... – Dziewczyna wzięła głęboki wdech i poczuła, jak jej ciałem wstrząsa dreszcz. – Niemal czułam żar jego spojrzenia, kiedy wbijał we mnie wzrok. – Doszły mnie słuchy, że nie ogranicza się tylko do spojrzeń na młode dziewczęta. Ma w sobie coś bezbożnego, coś więcej niż tylko grzech cielesnych pokus. Lenobio, córko moja, nie jestem w stanie ochronić cię przed nim ani przed jemu podobnymi, a baron umywa od tego ręce. Jedynym ratunkiem dla ciebie jest wcielenie się w kogoś innego i ucieczka przed wyrokiem, jakim jest piętno bękarta. Lenobia chwyciła się rąk matki, jakby były jej ko-
łem ratunkowym, i popatrzyła jej prosto w oczy. „Ona ma rację. Wiem, że ma rację”. – Potrzebna mi do tego odwaga – wypowiedziała na głos swoje obawy. – Jesteś wystarczająco odważna, by tego dokonać. W twoich żyłach płynie krew mężnych Anglików. Pamiętaj o tym, to doda ci sił. – Będę pamiętać. – Bardzo dobrze. – Elizabeth skinęła głową. – Zdejmij te łachmany służącej, ubierzemy cię jak trzeba. – To powiedziawszy, ścisnęła dłonie córki, po czym puściła je i odwróciła się do leżącej na ziemi pięknej sukni. Lenobii ręce tak się trzęsły, że matka musiała przejąć zadanie. Wprawnymi ruchami pozbawiła ją skromnego, ale jakże swojskiego stroju, nie zostawiając nawet ręcznie utkanej koszuli. Dziewczyna miała przez moment wrażenie, że zdejmie z niej nawet skórę i zamieni na nową. W każdym razie Elizabeth nie przestawała, dopóki jej córka nie została zupełnie naga, a wtedy w całkowitym milczeniu nałożyła jej kolejne warstwy odzienia: koszule, paniery, spódnice spodnie i wierzchnie, gorset, bawet, a na końcu cudowną jedwabną poloneskę. Potem pomogła jej nałożyć pantofle, uczesała ją, zarzuciła jej na ramiona obszytą futrem pelisę z kapturem, po czym odsunęła się i dygnąwszy nisko, powiedziała: – Bonjour, mademoiselle Cécile, votre carrosse at-
tend. – Maman, no! Ten plan... rozumiem, dlaczego musisz mnie odesłać, ale jak ty to zniesiesz? – Lenobia zasłoniła usta ręką, próbując powstrzymać wzbierający szloch. Elizabeth Whitehall podniosła się i chwyciła córkę za ramiona. – Zniosę to dzięki ogromnej miłości, jaką do ciebie żywię – odparła i odwróciła powoli Lenobię tak, żeby mogła ujrzeć swoje odbicie w wielkim spękanym lustrze stojącym przed nimi na podłodze i czekającym na wymianę tafli. – Popatrz, moje dziecko. Lenobii zaparło dech. Wyciągnęła rękę w stronę zwierciadła zbyt zdumiona, żeby cokolwiek z siebie wydusić. – Nie licząc oczu i jasnego odcienia włosów, jesteś identyczna jak ona. Uwierz w to. Bądź o tym przekonana. Zostań nią. – Nie! – Lenobia przeniosła wzrok na matkę. – Nie będę nią. Niech Pan ma w opiece jej duszę, ale Cécile nie była dobrym człowiekiem. Wiesz sama, jak mi złorzeczyła przy każdym spotkaniu, chociaż w naszych żyłach płynie ta sama krew. Proszę, maman, nie każ mi tego robić! Nie każ mi nią zostawać! – Moja słodka silna córeczko. – Elizabeth dotknęła policzka córki. – Nigdy nie będziesz kimś takim jak Cécile i z pewnością o nic podobnego bym cię nie prosiła. Weź tylko jej imię. Tu, w środku – przeniosła dłoń
na serce dziewczyny, które trzepotało nerwowo w piersiach – zawsze będziesz Lenobią Whitehall. Nie wątp w to, a wtedy staniesz się kimś więcej. Lenobia przełknęła ślinę, by pozbyć się suchości w gardle, i spróbowała poskromić łomoczące serce. – Rozumiem. Wierzę ci, matko. Przybiorę jej imię, ale nie stanę się taka jak ona. – Dobrze. W takim razie wszystko ustalone. – Kobieta sięgnęła do kosza i wyjęła niewielką skrzyneczkę. – Weź to. Kufry wysłano do portu kilka dni temu. – La cassette de Cécile. – Lenobia z wahaniem wyciągnęła rękę. – Nie używaj tego okropnego francuskiego słowa. Brzmi zupełnie jak angielski caske1. To kuferek podróżny i tyle. Ma symbolizować początek nowego życia, a nie koniec starego. – W środku są klejnoty, słyszałam, jak Nicole i Anne o tym rozmawiały. – Służba plotkowała nieustannie na temat tego, jak to baron ignorował Cécile przez szesnaście lat, a teraz, kiedy miała zostać wysłana za ocean, obsypał ją klejnotami i uwagą, bo baronowa płakała, że traci jedyną córkę. – Dlaczego baron zgodził się wysłać ją do Nowego Świata? – Ostatnia kochanka, ta śpiewaczka operowa, niemal doprowadziła go do ruiny. – Elizabeth prychnęła z pogardą. – Król sypnął groszem, żeby utytułowana cnotliwa dziewczyna wyszła za mąż za jakiegoś arystokratę z Nowego Orleanu.
– Czyli baron sprzedał własną córkę? – A jakże. A jego hojność kupiła ci nowe życie. Chodźmy, żebyś mogła z niego skorzystać. – Elizabeth uchyliła ostrożnie drzwi i wyjrzała na korytarz. – Pusto. Nakryj głowę kapturem i podążaj za mną. Szybko. – Ale przecież służba zatrzyma dyliżans. Woźnice dowiedzą się o Cécile. – Owszem, jeśli pozwolimy, by wjechali na teren posiadłości barona. Dlatego właśnie musimy wyjść im naprzeciw. Wsiądziesz przed główną bramą. Nie było czasu, żeby sprzeczać się z matką. Dochodziła dziewiąta, o tej porze wszędzie kręciła się służba i handlarze, tyle że tego dnia wszystko spowiło się żałobnym kirem. Nawet słońce wydawało się przesłonięte całunem, bo nad zamkiem zawisła mgła oraz niskie ciemne chmury. Lenobia była pewna, że ktoś ją zatrzyma, ktoś odkryje mistyfikację, ale szybciej, niż się spodziewała, z mgły wyłoniła się potężna żelazna brama. Matka otworzyła małą furtkę i wyszły pospiesznie na gościniec. – Powiesz woźnicy, że w zamku panuje febra i baron cię wyprawił, by nikt z dyliżansu nie mógł się zarazić. Pamiętaj, że jesteś córką arystokraty. Oczekujesz posłuszeństwa. – Tak, matko. – To dobrze. Zawsze wydawałaś się starsza, niż wskazuje twoja metryka, teraz rozumiem dlaczego. Mo-
ja śliczna odważna córko, nie możesz już dłużej być dzieckiem. Czas stać się kobietą. – Ale, maman, ja... – zaczęła Lenobia. Matka uciszyła ją dalszymi słowami: – Posłuchaj mnie i wiedz, że mówię prawdę. Wierzę w ciebie. Wierzę w twoją siłę i dobroć. – Zamilkła na chwilę, po czym zdjęła z szyi stary różaniec, przełożyła go przez głowę córki i upchnęła pod koronkowym bawetem, tak by pozostawał niewidoczny. – Weź to. Pamiętaj, że w ciebie wierzę i chociaż musimy się rozdzielić, zawsze będę z tobą. Dopiero wtedy do Lenobii dotarła straszna prawda: już nigdy nie zobaczy swojej matki. – Nie. – Jej głos zabrzmiał dziwnie, był zbyt wysoki, z trudem łapała oddech. – Maman! Musisz jechać ze mną! Elizabeth Whitehall chwyciła córkę w objęcia. – To niemożliwe. Filie du roi2 nie może zabierać służących. Na statku jest zbyt mało miejsca. – Przytuliła mocno Lenobię i mówiła szybko, bo we mgle słychać już było nadjeżdżający dyliżans. – Wiem, że byłam dla ciebie surowa, ale to dlatego, że chciałam, byś wyrosła na odważną i silną kobietę. Zawsze cię kochałam, Lenobio. Jesteś najlepszym, co spotkało mnie w życiu. Do końca moich dni będę o tobie myśleć i tęsknić za tobą. – Nie, maman – szlochała dziewczyna. – Nie jestem w stanie się z tobą pożegnać. Nie potrafię! – Zrobisz to dla mnie. Zyskasz życie, którego ja nie
mogłam ci zapewnić. Bądź dzielna, moja córko. Pamiętaj, kim jesteś. – Jak mam o tym pamiętać, skoro będę udawać kogoś zupełnie innego? – płakała. Elizabeth odsunęła się i delikatnie starła jej łzy z policzków. – Będziesz pamiętać tutaj. – Ponownie przyłożyła rękę do serca córki. – W tym miejscu pozostaniesz prawdziwa. W głębi duszy zawsze będziesz wiedziała, kim jesteś. Tak samo jak i ja. Nigdy ciebie nie zapomnę. – Prrr! – Woźnica zatrzymał konie. – Co wy tu robicie, kobiety? – zawołał. – Chcecie zginąć pod końskimi kopytami? – Proszę nie odzywać się takim tonem do mademoiselle Cécile Marson de La Tour d’Auvergne! – wykrzyknęła Elizabeth i zerknęła na Lenobię. Ta wytarła mokre policzki, uniosła brodę i rzuciła wściekłe spojrzenie na mężczyznę. – Mademoiselle de La Tour d’Auvergne? Dlaczego panienka tu stoi? – W zamku panuje choroba. Baron, mój ojciec, trzymał mnie w odosobnieniu, żebym się nie zaraziła. – Dziewczyna sięgnęła ręką do piersi i przycisnęła koronkę tak, by wyczuć pod palcami paciorki różańca, zaczerpnąć z nich siły. Ale i tak nie była w stanie się powstrzymać i dla bezpieczeństwa chwyciła matkę za rękę. – Przygłupiś, człowieku? Nie widzisz, że mademoi-
selle już za długo tu na was czeka? Pomóż jej wsiąść do dyliżansu i odjechać z tej parszywej wilgoci, zanim sama zapadnie na febrę! – warknęła Elizabeth. Woźnica natychmiast zgramolił się z kozła, otworzył drzwi karety i podał Lenobii rękę. Dziewczyna czuła się, jakby ktoś pozbawił ją zupełnie tchu. Przerażona spojrzała na matkę. Po twarzy kobiety spływały łzy, lecz tylko dygnęła i powiedziała: – Bon voyage, drogie dziecko. Ignorując gapiącego się woźnicę, Lenobia chwyciła matkę za ręce i przytuliła tak mocno, że paciorki różańca wbiły jej się boleśnie w skórę. – Przekaż mojej matce, że ją kocham, będę o niej pamiętać i tęsknić za nią do końca życia – odezwała się drżącym głosem. – A ja będę się modlić do Najświętszej Panienki, żeby ten grzech był tylko mnie przypisany. Niech przekleństwo spadnie na moją głowę, a nie twoją – szepnęła Elizabeth, przyciskając usta do policzka córki. Chwilę później wyswobodziła się z jej objęć, złożyła ukłon, odwróciła się i odeszła bez wahania tam, skąd przyszła. – Mademoiselle? – Lenobia spojrzała na woźnicę. – Mam zabrać panienki cassette? – Nie – odparła odrętwiała, zdziwiona, że jest w stanie wydobyć z siebie głos. – Cassette wezmę ze sobą.
Popatrzył na nią dziwnie, ale wyciągnął rękę. Podała mu swoją, nogi zaniosły ją do powozu. Mężczyzna skłonił się i wrócił na kozioł. Po chwili powóz ruszył przed siebie, a Lenobia odwróciła się, by spojrzeć na bramę prowadzącą do zamku. Jej matka upadła na ziemię i szlochała, zakrywając usta dłońmi, by uciszyć żałosny skowyt. Dziewczyna przycisnęła dłonie do kosztownego szkła w oknie dyliżansu i płakała, patrząc, jak matka i całe jej dawne życie znikają we mgle.
ROZDZIAŁ 2 Laetitia zaszeleściła suknią, wydała z siebie niski gardłowy śmiech i zniknęła za marmurową ścianą pokrytą rzeźbionymi wizerunkami świętych. Pozostał po niej tylko zapach perfum i resztki niezaspokojonego pożądania. – Ah, ventrebleu! – zaklął Charles, poprawiając aksamitną szatę. – Ekscelencjo? – zawołał ponownie ministrant z wewnętrznego korytarza biegnącego za prezbiterium katedry. – Słyszycie mnie? Przyjechał arcybiskup i prosi was do siebie! – Słyszałem! – Biskup spojrzał gniewnie na chłopca. Podchodząc bliżej, uniósł rękę i machnął, jakby się opędzał. Jego uwadze nie umknęło, że dziecko wzdrygnęło się niczym przestraszony źrebak. Uśmiechnął się na ten widok. Nie był to przyjemny uśmiech, więc chłopiec wycofał się pospiesznie i ruszył schodami w dół, w stronę prezbiterium. – Gdzie de Juigné? – zapytał ksiądz. – Niedaleko stąd, ekscelencjo. Przed głównym wejściem do katedry. – Ufam, że nie czeka zbyt długo? – Niezbyt długo. Ale byliście... eee... – chłopiec przerwał wyraźnie skonsternowany.
– Byłem zatopiony w modlitwie, a ty nie chciałeś mi przeszkadzać – zakończył Charles, wbijając wzrok w ministranta. – T-tak, ekscelencjo. Chłopiec nie był w stanie odwrócić spojrzenia. Zaczął się pocić, jego twarz pokryła się czerwienią. Charles nie miał pojęcia, czy dzieciak za chwilę się rozpłacze czy raczej eksploduje. I jedno, i drugie z pewnością by go rozbawiło. – Jednakowoż nie mamy czasu na rozrywkę – mruknął do siebie, oderwał wzrok od chłopca i wyminął go. – Mamy niespodziewanego gościa. Ministrant przywarł do ściany, żeby szata księdza nawet go nie musnęła, co znacznie poprawiło humor Charles’owi. Nie może się przejmować błahostkami. Po prostu wezwie Laetitię, kiedy tylko uwolni się od obecności arcybiskupa, i wróci do tego, co mu przerwano – to znaczy zmusi ją, by się przed nim ochoczo rozłożyła. Rozmyślał właśnie o kształtnych nagich pośladkach dziewczyny, gdy ujrzał starego kapłana. – To ogromna przyjemność gościć was, ojcze Antoine. Przypadł mi w udziale zaszczyt powitania was w katedrze Notre Dame w Évreux – skłamał Charles de Beaumont biskup Évreux. – Merci beaucoup, ojcze. – Arcybiskup Paryża, Antoine Le Clerc de Juigné, pocałował księdza niewinnie w jeden policzek, a potem w drugi. Charles wyobraził sobie, jak wargi tego starego
głupca usychają i odpadają. – Czym moja katedra zasłużyła sobie na zaszczyt waszej wizyty? – Wasza katedra, ojcze? Chyba właściwiej jest rzec, że to dom Boży. Charles poczuł, jak wzbiera w nim gniew. Długimi palcami zaczął odruchowo gładzić olbrzymi rubinowy krzyż zawieszony na szyi na grubym łańcuchu. Płomienie świec wotywnych, ustawionych obok figury świętego Dionizego ze ściętą głową, zamigotały gwałtownie. – Stwierdzenie, że to moja katedra, było jedynie wyrazem czułości, a nie zaborczości – odparł. – Udajmy się może do moich komnat, by podzielić się chlebem i napić wina. – W rzeczy samej, to była długa podróż i chociaż powinienem być wdzięczny, że w lutym na ziemię spadł ledwie deszcz, a nie śnieg, to jednak ta wilgotna pogoda działa męcząco. – Proszę natychmiast dostarczyć do mojego gabinetu wino i porządny posiłek. – Charles skinął niecierpliwie na jednego z ministrantów. Chłopiec podskoczył nerwowo i pomknął, by wypełnić polecenie. Kapłan przeniósł wzrok z powrotem na arcybiskupa i zauważył, że stary duchowny patrzy w ślad za znikającym chłopcem, a jego spojrzenie kryje pierwsze ostrzeżenie, że ta niezapowiedziana wizyta ma głębsze dno. – Zapraszam, Antoine, wyglądasz na wyczerpanego. Moje komnaty są ciepłe i przytulne. Będzie ci wygodnie.
Charles poprowadził arcybiskupa przez nawę główną na tyły katedry, dalej przez niewielki, ale uroczy ogród i do luksusowej części gabinetowej sąsiadującej z przestronnymi prywatnymi komnatami. Przez całą drogę starszy ksiądz rozglądał się dookoła, milczący i zamyślony. Dopiero gdy znaleźli się przed marmurowym kominkiem Charles’a, z pucharami wspaniałego czerwonego wina w ręku i wyśmienitą ucztą przed nosem, de Juigné zdecydował się odezwać. – Klimat się zmienia, ojcze – powiedział. Charles uniósł brew i zaczął się zastanawiać, czy stary ksiądz rzeczywiście jest takim głupcem, na jakiego wygląda. Przejechał taki szmat drogi z Paryża, żeby omawiać pogodę? – W rzeczy samej, zima wydaje się cieplejsza i bardziej wilgotna, niż sięgam pamięcią – przyznał, marząc o tym, by ta jałowa dyskusja szybko się zakończyła. Zamglone i jeszcze przed chwilą szkliste oczy Antoine’a Le Clerca de Juigné nagle się wyostrzyły. – Kretynie! – Przeszył wzrokiem Charles’a. – Po cóż miałbym omawiać pogodę? Niepokoi mnie klimat panujący wśród ludu. – Ach, oczywiście. – Przez chwilę Charles był zbyt zaskoczony ostrym tonem głosu arcybiskupa, by czuć gniew. – Wśród ludu. – Ludzie mówią o rewolucji. – Ludzie wiecznie mówią o rewolucji – odparł
młodszy kapłan i wybrał soczysty kawał wieprzowiny do kompletu z gładkim kozim serem, który wcześniej ukroił sobie do chleba. – To coś więcej niż czcza gadanina – powiedział arcybiskup. – Być może. – Charles miał usta pełne jedzenia. – Świat się zmienia wokół nas. Zbliżamy się do przełomu wieków, chociaż ja znajdę się przed obliczem Pana, zanim nadejdzie nowe stulecie. To młodsi księża, tacy jak ty, poprowadzą Kościół przez zbliżające się niespokojne czasy. Charles żałował z całego serca, że stary ksiądz nie dokończył żywota, zanim jeszcze wpadł na pomysł odbycia tej wizyty. Oczywiście ukrył prawdziwe uczucia, przeżuł mięso i pokiwał poważnie głową. – Będę się modlił, bym okazał się godny przyjęcia tak wielkiej odpowiedzialności – powiedział tylko. – Cieszę się, że zgadzamy się co do tego, że musisz przejąć odpowiedzialność za własne poczynania – powiedział de Juigné. – Własne poczynania? – Charles zmrużył oczy. – Rozmawialiśmy o ludziach i o tym, jak się zmieniają. – Owszem. Właśnie dlatego twoje poczynania zwróciły uwagę Jego Świątobliwości. Charles poczuł, że nagle zaschło mu w gardle, i musiał napić się wina. Próbował coś powiedzieć, ale de Juigné ciągnął swój wywód, nie dając mu szansy na zabranie głosu:
– W tak niespokojnych czasach, zwłaszcza gdy lud przychyla się ku poglądom bogatych mieszczan, niezwykle ważne jest, by Kościół nie poddawał się zmianom. – Arcybiskup przerwał i upił łyk wina. – Wybacz, ojcze, ale nie rozumiem. – Och, w to akurat wątpię. Nie sądziłeś chyba, że twoje postępowanie będzie wiecznie ignorowane? Osłabiasz Kościół, a na to nie można patrzeć przez palce. – Moje postępowanie? Osłabiam Kościół? – Charles był zbyt zdumiony, żeby wpaść w złość. Machnął wypielęgnowaną dłonią. – Czy moja diecezja wydaje ci się słaba? Wierni mnie uwielbiają. Okazują swoje oddanie, płacąc dziesięcinę z taką hojnością, by mój stół nie pozostawał pusty. – Wierni się ciebie boją. Twój stół jest pełen, tak samo jak i skarbiec, bo bardziej obawiają się twojej wściekłości niż palącego głodu. Skąd ten staruch to wie? Charles poczuł uścisk w żołądku. I czy papież też już się o tym dowiedział? Zmusił się do zachowania spokoju, a nawet zdobył się na szyderczy śmiech. – Cóż za absurdalne stwierdzenie! Jeśli boją się gniewu, wynika to z wagi ich grzechów i wizji wiecznego potępienia. Hojnie mnie wynagradzają, żebym złagodził ich lęk, a ja daję im rozgrzeszenie. – Powinieneś był ograniczać się do dziwek – ciągnął arcybiskup, jakby Charles w ogóle się nie odezwał. – Nikt nie zwraca uwagi na to, co się z nimi dzieje. Isa-
belle Varlot była córką markiza. Charles stwierdził, że ucisk w żołądku jest coraz bardziej bolesny. – Ta dziewczyna to ofiara okropnego wypadku. Przechodziła zbyt blisko pochodni, od iskry zapaliła się jej suknia. Spłonęła, nim ktokolwiek zdołał ją uratować. – Spłonęła po tym, jak odrzuciła twoje zaloty. – To niedorzeczne! Ja nie... – Trzeba było powstrzymać nieco swoje okrucieństwo – przerwał mu starszy kapłan. – Zbyt wielu nowicjuszy pochodzi ze szlachetnych rodów. Ludzie plotkują. – Plotki! – prychnął Charles. – Owszem, ale wsparte śladami po oparzeniach. Jean du Bellay wrócił do swojego ojca barona bez duchownych szat, za to z bliznami, które oszpeciły go do końca życia. ? – Jaka szkoda, że jego wiara nie była tak samo wielka jak niezdarność. Niemal spalił mi doszczętnie stajnie. Nie jestem odpowiedzialny za to, że po obrażeniach, jakich doznał z własnej winy, zrzekł się kapłaństwa i wybrał bogactwo swojej rodziny. – On twierdzi co innego. Mówi, że przyszedł do ciebie, oskarżając cię o okrutne traktowanie nowicjuszy, a wtedy ogarnęła cię wściekłość tak wielka, że podpaliłeś i jego, i stajnie. Charles poczuł narastający gniew, a kiedy się ode-
zwał, płomyki tkwiących w ozdobnych srebrnych kandelabrach świec zamigotały gwałtownie, zwiększając się z każdym jego słowem. – Nie będziesz przychodził do mojego kościoła i rzucał na mnie oskarżeń! Arcybiskup otworzył szeroko oczy, wpatrując się w rosnące płomienie. – A więc to prawda, co o tobie powiadają. Nie wierzyłem w to aż do teraz. – Ale nie uciekł ani nie wycofał się w popłochu, jak Charles się spodziewał, tylko wyjął zza pazuchy zwinięty pergamin i przytrzymał przed sobą niczym wojownik tarczę. Charles pogładził wiszący na piersi ciężki gorący krzyż wysadzany rubinami. Poruszył drugą ręką, pstryknął nawet palcami w kierunku najbliższego płomienia, który zaczął migotać coraz jaśniejszym światłem, jakby zachęcał go do dotyku. Jednak gruba ołowiana pieczęć na pergaminie zmroziła mu krew w żyłach. – Bulla papieska! – Poczuł, jak traci dech z każdym słowem, zupełnie jakby ta pieczęć rzeczywiście była tarczą, którą właśnie został uderzony. – Tak, Jego Świątobliwość mi ją przysłał. Jego Świątobliwość wie, że tu jestem, i jak możesz sam przeczytać, gdyby mnie czy kogokolwiek z mojej świty spotkał jakiś nieszczęśliwy wypadek z ogniem, jego łaska przerodzi się w zemstę, a kara zostanie wymierzona niezwłocznie. Gdybyś nie był aż tak bardzo pochłonięty
profanowaniem prezbiterium, zauważyłbyś, że nie przyjechałem w asyście księży. Papież przysłał swoją osobistą gwardię. Charles chwycił bullę drżącymi rękoma i zerwał pieczęć. Kiedy czytał, głos arcybiskupa wypełnił komnatę, jak gdyby informował młodszego księdza o jego losie: – Przez niemal cały ostatni rok obserwowano cię wnikliwie. Jego Świątobliwość był informowany o wszystkim na bieżąco i podjął decyzję, że twoja przypadłość być może nie jest wcale przejawem szatańskich wpływów, w co wielu z nas wierzy. Jest gotów dać ci okazję do wykorzystania tego niezwykłego daru w służbie Kościoła. Jego Świątobliwość chce, żebyś chronił najsłabszych i najbardziej bezbronnych, a jakiż Kościół jest słabszy niżeli ten w Nowej Francji? Charles dotarł do końca bulli i podniósł wzrok. – Papież wysyła mnie do Nowego Orleanu. – Zgadza się. – Nie pojadę. Nie zostawię mojej katedry. – Decyzja należy do ciebie, ojcze. Ale wiedz, że jeśli postanowisz się sprzeciwić, zgodnie z rozkazem Jego Świątobliwości zostaniesz pojmany przez jego gwardię, usunięty z Kościoła, oskarżony o czary, a wtedy zobaczymy, czy twoje upodobanie do ognia jest równie silne na stosie, na którym przyjdzie ci spłonąć. – A więc nie mam wyboru. Arcybiskup wzruszył ramionami i podniósł się
z miejsca. – To i tak lepsze rozwiązanie od tego, które ja sugerowałem. – Kiedy mam wyruszyć? – Niezwłocznie. Dyliżans jedzie dwa dni do Hawru. Za trzy doby Minerva podnosi żagle. Zgodnie z wolą Jego Świątobliwości twoja służba zacznie się w chwili, gdy postawisz stopę na ziemi Nowego Świata. Obejmiesz biskupi tron katedry pod wezwaniem Świętego Ludwika. – Antoine uśmiechnął się z pogardą. – Przekonasz się, że Nowy Orlean nie jest tak przyjazny jak Évreux, ale być może wierni z Nowego Świata łaskawszym okiem spojrzą na twoje, nazwijmy to, ekstrawagancje. – Arcybiskup zaczął już człapać w stronę drzwi, lecz zatrzymał się i spojrzał na Charles’a. – Kim ty jesteś? Powiesz mi prawdę? Nie przekażę tego Jego Świątobliwości. – Jestem pokornym sługą Bożym. Cokolwiek innego słyszałeś, to plotki podsycane zazdrością i przesądami. Arcybiskup pokręcił głową i wyszedł, nic już nie mówiąc. Kiedy zamknęły się za nim drzwi, Charles zwinął dłonie w pięści i uderzył nimi w stół, aż zadrżały sztućce i talerze, a płomienie świec zadygotały i zalały się woskiem niczym łzami bólu. ***
Przez dwa dni drogi z chateau de Navarre do portu w Hawrze mgła i deszcz otaczały powóz Lenobii tak szczelną woalką, że dziewczyna miała wrażenie, jakby zabrano ją ze świata, który znała, od kochającej matki, do wiecznego czyśćca. W ciągu dnia nie odzywała się do nikogo. Dyliżans zatrzymywał się na krótko, żeby mogła załatwić potrzeby fizjologiczne, i jechał nieprzerwanie aż do zmroku. Wieczorem stawali pod pięknymi przydrożnymi zajazdami, a wtedy wychodziły kobiety, by zająć się Cécile Marson de La Tour d’Auvergne. Cmokały nad jej młodością i brakiem przyzwoitki, a potem za jej plecami i niemal poza zasięgiem uszu plotkowały ze służącymi, jak atroce i effrayant musi być wyjazd w celu poślubięnia obcego nieznanego mężczyzny na drugim końcu świata. – Okropny... Przerażający... – powtarzała za nimi Lenobia, po czym chwytała za różaniec i zaczynała się modlić. – Zdrowaś Mario, łaskiś pełna, Pan z Tobą, błogosławionaś Ty między niewiastami... – i tak raz za razem, jak robiła jej matka od niepamiętnych czasów, aż głosy plotkujących służek tonęły we wspomnieniu matczynego głosu. Trzeciego dnia przybyli do portu w Hawrze i na ułamek sekundy deszcz ustał padać i mgła opadła. Wszędzie czuć było zapach morskiej wody i ryb. Gdy dyliżans wreszcie się zatrzymał i Lenobia mogła wysiąść, świeży chłodny wiatr rozpędzi! ostatnie chmury i słońce zaświeciło na powitanie, odbijając się od kolorowej fregaty, która podskakiwała niespokojnie na fa-
lach zakotwiczona w pobliskiej zatoczce. Lenobia wpatrywała się w nią z otwartymi ustami. Wzdłuż górnej krawędzi kadłuba biegł niebieski pasek, na którym wymalowano skomplikowany złoty wzór przypominający kwiaty i bluszcz. Inne części kadłuba oraz pokład pomalowano na kolor pomarańczowy, czarny oraz żółty. Na dziobie znajdowała się figura bogini z rozpostartymi ramionami i suknią powiewającą na uchwyconym w drewnie wietrze. Na głowie miała wojenny hełm. Nie wiedzieć czemu na widok bogini Lenobii zaparło dech i serce jej zatrzepotało w piersi. – Mademoiselle d’Auvergne? Mademoiselle? Excusez-moi, étes-vous Cécile Marson de La Tour d’Auvergne? Łopotanie brązowego habitu zakonnicy zwróciło jej uwagę wcześniej niż słowa. To ja jestem Cécile? Nagle zdała sobie sprawę, że siostra pyta o nią od pewnego czasu, a nie uzyskawszy odpowiedzi, odłączyła się od grupki młodych kobiet w bogatych sukniach i podeszła teraz do Lenobii wyraźnie zaniepokojona. – Jest... jest prześliczna! – Lenobia wyrzuciła z siebie pierwszą myśl, jaka przyszła jej do głowy. – To prawda. – Zakonnica się uśmiechnęła. – A jeśli jesteś Cécile Marson de La Tour d’Auvergne, mogę cię poinformować, że kryje w sobie coś więcej niż tylko piękno. To dzięki niej rozpoczniesz zupełnie nowe życie. Lenobia wzięła głęboki wdech, przycisnęła rękę do
serca, by poczuć paciorki różańca od matki, i powiedziała: – Tak. Jestem Cécile Marson de La Tour d’Auvergne. – Bardzo się cieszę! Jestem siostra Marie Madeleine Hachard, a ty przyjechałaś jako ostatnia mademoiselle. Skoro tu jesteś, możemy wsiadać na pokład. – Zakonnica spojrzała na nią ciepło. – Czy to nie cudowny znak, że przywiozłaś ze sobą słońce? – Mam nadzieję, siostro – odparła Lenobia i musiała przyspieszyć kroku, by nadążyć za zakonnicą, która ruszyła szybko do czekających dziewcząt. – Mademoiselle de La Tour d’Auvergne przyjechała, jesteśmy już wszystkie. – Zakonnica skinęła władczo na robotników portowych, którzy stali bezczynnie i rzucali ukradkowe spojrzenia na grupkę młodych kobiet. – Allons-y! Zabierzcie nas na Minervę, byle prędko i ostrożnie. Kapitan Cornwallis pragnie ruszyć razem z odpływem. – Podczas gdy mężczyźni zaczęli szykować szalupę, która miała zabrać je na statek, siostra odwróciła się do swoich podopiecznych. – Mesdemoiselles – powiedziała, wykonując szeroki gest ręką. – Oto wkraczamy w przyszłość! Lenobia dołączyła do grupy, zlustrowała szybko twarze dziewcząt, wstrzymując przy tym oddech z nadzieją, że żadna nie okaże się znajoma. Ostatecznie odetchnęła z ulgą, bo w ich przerażonych minach dostrzegła odbicie własnej. Ale i tak trzymała się na uboczu, wpatrując się w statek i łódź, która miała zabrać je
na jego pokład. – Bonjour, Cécile – odezwała się młodziutka dziewczyna, z pewnością nie mająca więcej niż trzynaście lat. Miała cichy nieśmiały głos. – Jestem Simonette La Vigne. – Bonjour – odparła Lenobia, próbując się uśmiechnąć. Dziewczyna przysunęła się bliżej. – Bardzo się boisz? – zapytała. Lenobia przyjrzała jej się bliżej. Dziewczyna była naprawdę śliczna, miała ciemne długie loki opadające na ramiona i gładką niewinną buzię o kremowej cerze, oszpeconą jedynie dwoma różowymi pryszczami na policzkach. Wydawała się przerażona. Popatrzyła na pozostałe dziewczęta, tym razem z uwagą. Wszystkie były ładne, dobrze ubrane i mniej więcej w jej wieku. Wszystkie patrzyły szeroko otwartymi oczami i drżały. Kilka cicho popłakiwało. Niewysoka blondynka potrząsała głową, zaciskając palce na wysadzanym diamentami krzyżu zawieszonym na grubym złotym łańcuszku. One się boją, zrozumiała. Uśmiechnęła się do Simonette i nawet wyszło jej coś więcej niż tylko grymas. – W ogóle się nie lękam – usłyszała własny głos. Zabrzmiał odważnie w przeciwieństwie do tego, jak się czuła. – Uważam, że ten statek jest piękny. – A-ale ja nie po-potrafię pływać! – wymamrotała blondynka, trzęsąc się ze strachu.
Pływać? zdumiała się Lenobia w duchu. Ja się martwię, że ktoś odkryje moją mistyfikację, że już nigdy nie ujrzę matki i będę musiała żyć na obcej ziemi. Jak ona może się przejmować, że nie umie pływać? Śmiech, który jej się wyrwał, zwrócił uwagę pozostałych dziewcząt oraz siostry Marie Madeleine. – Ze mnie się śmiejesz, mademoiselle? – zapytała ją Simonette. – Oczywiście, że nie. – Lenobia odchrząknęła. – Wyobraziłam sobie, jak zabawnie byśmy wyglądały, próbując dotrzeć wpław do Nowego Świata. Przypominałybyśmy unoszące się na wodzie kwiaty. – Zaśmiała się ponownie, tym razem nie tak histerycznie. – Ale czyż nie lepiej, że zamiast tego zabierze nas tam ten oto wspaniały statek? – Cóż to za gadanie o pływaniu? – odezwała się siostra Marie Madeleine. – Żadna z nas nie musi tego umieć. Mademoiselle Cécile miała rację, wyśmiewając tę myśl. – Zakonnica podeszła do krawędzi pomostu, gdzie marynarze czekali niecierpliwie, aż dziewczęta zaczną wsiadać na pokład. – Chodźcie za mną. Musimy zająć kajuty, żeby Minerva mogła ruszać. – Nie oglądając się za siebie, chwyciła rękę najbliższego marynarza i weszła niezdarnie, ale entuzjastycznie na kołyszącą się łódź. Zajęła miejsce i właśnie poprawiała obszerny habit, gdy zauważyła, że żadna z dziewcząt nie ruszyła jej śladem. Kilka zrobiło krok do tyłu, łzy rozprzestrzeniały się wśród nich niczym zaraza.
To nie jest wcale tak przerażające jak opuszczenie matki, powiedziała sobie Lenobia w duchu. Ani tak straszne jak bycie bękartem nieczułego barona. Nie wahając się ani chwili dłużej, podeszła do brzegu, wyciągnęła rękę, jakby była przyzwyczajona do usługującej służby, i zanim zdołała zmienić zdanie, już siedziała w łódce obok zakonnicy. Siostra ścisnęła jej rękę, przelotnie, lecz zdecydowanie. – Doskonała robota, moja droga – powiedziała. Lenobia uniosła brodę i popatrzyła na Simonette. – Chodź, kwiatuszku! Nie ma się czego bać. – Oui! – Simonette uniosła spódnice i podbiegła do marynarzy. – Skoro ty mogłaś, to i ja dam radę. To stwierdzenie złamało opór grupy i wkrótce wszystkie dziewczęta wsiadały do łodzi. Łzy przerodziły się w uśmiechy, wzrosła pewność siebie, zniknęło przerażenie. Dały się słyszeć westchnienia ulgi, a nawet nieśmiały śmiech. Lenobia nie zauważyła, kiedy jej własny uśmiech, wcześniej wymuszony i sztuczny, stał się wyrazem autentycznej przyjemności. Gdy ostatnia dziewczyna znalazła się na pokładzie, poczuła, że ucisk w klatce piersiowej zelżał, a ból serca stal się możliwy do zniesienia. Marynarze podpłynęli już prawie pod sam statek. Simonette paplała właśnie, jak to nigdy nie widziała oceanu, chociaż ma niemal szesnaście lat, i być może jest odrobinę podekscytowana tym faktem, kiedy do brzegu podjechał złocony powóz i wysiadł z niego wy-
soki, odziany w fioletową szatę mężczyzna. Podszedł do krawędzi pomostu i spojrzał gniewnie najpierw na dziewczęta, potem na oczekujący statek. Wszystko – od postawy aż po pochmurny wyraz twarzy – wydawało się Lenobii wściekłe, pełne agresji i... znajome. Przerażająco znajome... Wpatrywała się w niego z rosnącym poczuciem niedowierzania i rozpaczy. Nie! Niech to tylko nie będzie on! – Jego oblicze mnie zatrważa – odezwała się cicho Simonette. Ona też przyglądała się mężczyźnie stojącemu na pomoście. Siostra Marie Madeleine poklepała ją po ręce dla uspokojenia. – Powiadomiono mnie dziś rano, że cudowna katedra Świętego Ludwika zyska nowego biskupa. To z pewnością on – odparła i uśmiechnęła się do dziewczyny. – Nie masz powodów do obaw. To błogosławieństwo, że dobry biskup płynie z nami do Nowego Orleanu. – Orientuje się siostra, z której jest diecezji? – zapytała Lenobia, chociaż z góry wiedziała, jaka będzie odpowiedź. – Oczywiście, Cécile. To Charles de Beaumont, biskup Évreux. Chyba go poznajesz? Jak rozumiem, Évreux znajduje się blisko twojego domu, czyż nie? – Tak, siostro – odparła Lenobia i poczuła, że ogarniają ją okropne mdłości.
ROZDZIAŁ 3 Ledwo Lenobia znalazła się na Minervie, natychmiast zasłoniła głowę grubym, obszytym futrem kapturem. Zmusiła się do tego, by zignorować jaskrawo pomalowane deski pokładowe oraz zgiełk towarzyszący ładowaniu skrzyń z mąką, worków soli, beczek wędzonego mięsa, wprowadzaniu koni, pochyliła twarz i próbowała wydać się niewidoczna. Konie! Konie też z nami płyną? Miała ochotę rozglądać się dookoła i chłonąć wszystko wzrokiem, ale łódź zawróciła do pomostu, by zabrać ich towarzysza podróży, biskupa Évreux. Muszę zejść pod pokład. Biskup nie może mnie zobaczyć. A przede wszystkim muszę być odważna... odważna. – Dobrze się czujesz, Cécile? – Simonette zajrzała jej pod kaptur, a głos miała tak zatroskany, że od razu zwrócił uwagę siostry Marie Madeleine. – Mademoiselle Cécile jest... – Niezbyt dobrze się czuję, siostro – przerwała jej Lenobia, starając się mówić cicho, by nie wzbudzać niepotrzebnego zainteresowania swoją osobą. – Tak to bywa. Niektórzy chorują, ledwo postawią nogę na pokładzie – zagrzmiał głos zmierzającego w ich stronę mężczyzny o potężnej klatce piersiowej i pulchnej rumianej twarzy kontrastującej z ciemnoniebieskim płaszczem i złotymi epoletami. –
Przykro mi to mówić, ale taka reakcja źle wróży na dalszą podróż, mademoiselle. Jednakowoż mogę pocieszyć, że chociaż morze pochłonęło wielu moich pasażerów, to jednak żadnego z nich nie zabrała morska choroba. – Ja... ja chyba zejdę na dół, tam będzie mi lepiej – powiedziała szybko Lenobia świadoma, że z każdą sekundą biskup znajduje się bliżej statku. – Och, biedna Cécile – mruknęła siostra Marie Madeleine, po czym dodała: – Dziewczęta, to kapitan William Cornwallis. Jest wielkim patriotą i zapewni nam bezpieczeństwo podczas tej długiej podróży. – To bardzo miłe słowa, dobra siostrzyczko – odparł kapitan i przywołał gestem młodego Mulata, który stał w pobliżu. – Martin, zaprowadź panie do kajut. – Merci beaucoup, kapitanie – powiedziała zakonnica. – Mam nadzieję, że spotkamy się wszyscy przy kolacji. – Mężczyzna mrugnął do Lenobii. – A przynajmniej wszyscy, którym żołądek na to pozwoli. Wybaczcie, panie... – To powiedziawszy, odszedł, pokrzykując na załogę, która mocowała się niezdarnie z wielką skrzynią. – Mesdemoiselles, madame, proszę za mną – powiedział Martin. Lenobia pierwsza ruszyła za barczystym sługą, który przez właz znajdujący się na rufie sprawnie poprowadził je w dół zdradziecko wąskich schodów ku niemal tak samo wąskim korytarzom rozgałęziającym się
na prawo i lewo. Skinął głową w lewą stronę, a wtedy zauważyła jego wyraźnie zarysowany profil. – Tam są kajuty załogi – wyjaśnił i w tej samej chwili ze wskazanego kierunku dobiegł ich głośny trzask oraz przenikliwe rżenie. – Załogi? – Lenobia nie potrafiła powstrzymać pytania. Zmarszczyła czoło, słysząc jakże znajomy dźwięk wydawany przez zdenerwowanego konia. Od razu zapomniała, że ma być niema i niewidzialna. Martin spojrzał na nią, kąciki ust uniosły mu się w uśmiechu, a w niezwykłych oliwkowozielonych oczach pojawił się błysk. – Pod kajutami załogi znajduje się ładownia, a w niej para siwków, które Vincent Rillieux kupił do swojego powozu. – Siwków? – zapytała Simonette, ale nie patrzyła wcale w tamtą stronę, tylko spoglądała z zainteresowaniem na Martina. – Koni – wyjaśniła Lenobia. – To perszerony, para wałachów – poprawił ją Martin. – Wielkie bestie, nie dla dam. W ładowni jest ciemno i wilgotno. To nie jest miejsce dla pań i panów – dodał, patrząc na Lenobię ze szczerością, która ją zaskoczyła, po czym skręcił w prawo i szedł, nie przestając mówić: – Tędy do kajut pasażerów. Cztery pokoje, muszą się panie podzielić. Kapitan i wszyscy pasażerowie płci męskiej mają kajuty wyżej. Simonette chwyciła Lenobię pod rękę i szepnęła:
– Nigdy wcześniej nie spotkałam Mulata. Ciekawe, czy wszyscy są tak przystojni jak ten! – Ciii! – powiedziała Lenobia, bo Martin zatrzymał się przed pierwszą kajutą, znajdującą się po prawej stronie wąskiego korytarzyka. – To wszystko, Martin. Bardzo ci dziękujemy. – Siostra Marie Madeleine dogoniła je, rzuciła ostre spojrzenie Simonette i odprawiła Mulata. – Tak, siostro – odparł z ukłonem i zaczął się wycofywać. – Excuse-moi, Martin – zagaiła go jeszcze. – Gdzie i kiedy mamy zjeść kolację? Zatrzymał się, żeby odpowiedzieć: – Przy stole kapitana co wieczór o siódmej. Punktualnie, madame. Kapitan wymaga eleganckiego stroju. Pozostałe posiłki będą wam przynoszone. – Chociaż mówił teraz bardziej szorstkim głosem, gdy spojrzał na Lenobię, miała wrażenie, że dostrzega raczej nieśmiałe zainteresowanie, a nie złość. – Będziemy jedynymi gośćmi na kolacji u kapitana? – zapytała Lenobia. – Z pewnością biskup także otrzyma zaproszenie – oświadczyła żywo zakonnica. – Oui, oui. Biskup też będzie. Odprawi także mszę. Kapitan to prawdziwy katolik, tak jak i cała załoga – zapewnił ją Martin, zanim zniknął w głębi korytarza. Tym razem Lenobia nie musiała nawet udawać, że
się źle czuje. – Nie, naprawdę. Idźcie beze mnie, proszę. Wystarczy mi odrobina chleba, sera i rozcieńczonego wina – zapewniała Lenobia siostrę Marie Madeleine. – Mademoiselle Cécile, może towarzystwo kapitana i biskupa odwróciłoby twoją uwagę od rozstroju żołądka? – Zakonnica zawahała się na progu. Wszystkie pozostałe dziewczęta były odpowiednio ubrane i nie mogły się doczekać pierwszej kolacji przy stole kapitana. – Nie! – Lenobia zbladła na samą myśl o tym, co by się stało, gdyby biskup ją rozpoznał. Zakrztusiła się i przycisnęła dłoń do ust, jakby powstrzymywała mdłości. – Nie mogę nawet myśleć o jedzeniu. Gdybym spróbowała, tylko bym narobiła ambarasu. Siostra westchnęła ciężko. – No dobrze. Odpocznij dzisiaj, moje dziecko. Przyniosę ci chleb i ser. – Dziękuję, siostro. – Jestem pewna, że jutro poczujesz się lepiej – zawołała Simonette, zanim zakonnica zamknęła drzwi. Lenobia wypuściła powietrze z płuc i zdjęła kaptur przykrywający jasne włosy. Nie chciała tracić cennych minut samotności – od razu przypadła do wielkiego kufra z wygrawerowanym złotym napisem CÉCILE MARSON DE LA TOUR D’AUVERGNE i przyciągnęła go w pobliże swojego posłania. Ustawiła go pod jednym z okrągłych bulajów, weszła na niego i zdjęła haczyk zamykający okno. Wciągnęła głęboko
chłodne wilgotne powietrze. Potężny kufer okazał się wystarczająco wysoki, by mogła wyjrzeć przez okienko. Spoglądała ze zdumieniem na bezkres wody. Słońce już zaszło, ale niebo było na tyle jasne, że oświetlało fale. Chyba jeszcze nigdy nie widziała niczego tak cudownego jak ocean nocą. Jej ciało poruszało się w rytm kołysania statku. Chora? Nic nie mogło być dalsze od prawdy! – Ale będę udawać, że niedomagam – szepnęła oceanowi. – Choćbym musiała utrzymywać pozory przez całe osiem tygodni podróży. Osiem tygodni! Jak strasznie to brzmiało. Aż ją zatkało, kiedy gadatliwa Simonette stwierdziła, że ciężko uwierzyć, iż spędzą na statku tyle czasu. Siostra Marie Madeleine dziwnie na nią spojrzała, więc szybko jęknęła i chwyciła się za brzuch. Muszę zachowywać większą ostrożność, napomniała się. Przecież prawdziwa Cécile wiedziałaby, że podróż tyle potrwa. Muszę być mądrzejsza i dzielniejsza, a przede wszystkim muszę unikać biskupa. Niechętnie zamknęła bulaj, zeszła na podłogę i otworzyła kufer. Zaczęła przewracać kosztowne jedwabie i koronki w poszukiwaniu koszuli nocnej, a wtedy jej wzrok padł na leżącą na błyszczącym stosie złożoną kartkę. Była podpisana „Cécile” charakterystycznie wyrazistym pismem matki. Ręce jej tylko nieznacznie drżały, gdy otwierała list i zaczynała czytać:
Moja Córko, Twoja ręka została obiecana najmłodszemu synowi księcia de Silégne, Thintonowi de Silégne. To pan na wielkiej plantacji oddalonej o dzień jazdy od Nowego Orleanu. Nie wiem, czy okaże się dobry i przystojny, ale jest miody, bogaty i wywodzi się z doskonałego rodu. Będę modlić się codziennie rano o to, byś znalazła szczęście, a Twoje dzieci się dowiedziały, jaką dzielną kobietę mają za matkę. Twoja maman Lenobia zamknęła oczy, starła łzy z policzków i zacisnęła palce na liście. To znak, że wszystko będzie dobrze! Wyjdzie za mąż za człowieka mieszkającego dzień drogi od miejsca, w którym znajdzie się biskup. Taka wielka bogata plantacja na pewno posiada własną kaplicę. A jeśli nie, to wkrótce będzie ją miała. Wystarczy tylko uniknąć rozpoznania aż do wyjazdu z Nowego Orleanu. To nie powinno być trudne, pomyślała. Przez ostatnie dwa lata udawało jej się unikać impertynenckich spojrzeń mężczyzn. Czymże jest osiem tygodni w porównaniu z tym czasem?... ***
Dużo później, kiedy pozwalała sobie wrócić wspomnieniami do tej nieszczęsnej morskiej podróży, zastanawiała się nad dziwacznością czasu, nad tym, z jak różną prędkością upływały kolejne tygodnie. Pierwsze dwa zdawały się ciągnąć w nieskończoność. Siostra Marie Madeleine wiecznie nad nią krążyła, próbowała nakłonić ją do jedzenia, co stanowiło torturę, bowiem Lenobia wręcz umierała z głodu i niczego tak nie pragnęła, jak zatopić zęby w herbatnikach i plastrach wieprzowiny, które dobra siostra jej nieustannie proponowała. Zamiast tego skubała czerstwy chleb i piła rozcieńczone wino, aż rumieniec wypełzał jej na policzki, a w głowie zaczynało się kręcić. Trzeciego dnia tuż po tym, jak wstało słońce, dotąd spokojny ocean zmienił się całkowicie, stając się szarym kłębowiskiem, które ciskało Minervą raz w jedną, raz w drugą stronę, jak gdyby była zwykłą gałązką. Kapitan zadał sobie trud i zszedł do ich kajut, by zapewnić, że to całkiem łagodna nawałnica, a do tego jakiż to szczęśliwy zbieg okoliczności, gdyż wiatr pcha ich szybciej w stronę Nowego Orleanu niż zwykle o tej porze roku. Lenobia była zadowolona z takiego obrotu spraw, zwłaszcza że na skutek niespokojnego morza ponad połowa pasażerów, w tym biedny biskup, rozchorowała się potężnie i nie wychodziła z kajut. Miała wyrzuty sumienia, że cieszy ją niedola innych, ale z pewnością było jej dzięki temu łatwiej w ciągu następnych dziesięciu dni. A kiedy sztorm ucichł, nikogo już nie dziwiło, że
dziewczyna trzyma się na osobności. Nie licząc sporadycznych wybuchów niepowstrzymanej paplaniny Simonette, pozostałe dziewczęta dawały jej spokój. Początkowo obawiała się poczucia samotności. Owszem, ogromnie tęskniła za matką, ale była zaskoczona tym, jak bardzo cieszy ją odosobnienie. Prawdę powiedziawszy, zanim jej sekret się wydał, odnalazła na statku szczęście, a to za sprawą trzech rzeczy – wschodów słońca, koni oraz młodego mężczyzny, na którego dzięki nim trafiła. Odnalazła drogę do perszeronów tak samo, jak odkryła ciszę i spokój w godzinach poprzedzających świt: odnajdując przejście najrzadziej wykorzystywane przez załogę i pasażerów. Jej towarzyszki wstawały dopiero wtedy, gdy słońce znajdowało się już wysoko na niebie. Siostra Marie Madeleine zrywała się jako pierwsza z kobiet, ledwo niebo straciło swój różowy blask i pokryło się żółtą barwą, po czym udawała się do niewielkiej kapliczki, którą stworzyła dla Najświętszej Marii Panny. Tam zapalała oszczędnie jedną cenną świecę i zaczynała się modlić. Wracała do swojego ołtarzyka także w południe, by odmówić litanię do Matki Boskiej, oraz wieczorem tuż przed położeniem się spać na godzinki, do których nakłaniała wszystkie dziewczęta. Modliła się tak żarliwie z zamkniętymi oczami, przesuwając w palcach paciorki różańca, że Lenobia bez trudności wymykała się z kajuty. Tak to się wszystko zaczęło. Wczesna pobudka,
a potem ciche wędrówki po statku, znajdowanie odosobnienia i takiego piękna, jakiego istnienia nigdy sobie nie wyobrażała. Całe szczęście, bo już ogarniało ją szaleństwo, gdy tkwiła tyle dni zamknięta w jednym pomieszczeniu, ukrywając się przed biskupem, udając chorą. Któregoś ranka, gdy siostra i dziewczęta spały, postanowiła zaryzykować i wyszła na palcach na korytarz. Morze było niespokojne, właśnie zbliżał się sztorm, ale bez trudu zachowywała równowagę. Podobało jej się to gwałtowne kołysanie Minervy i cieszyła się, że przy paskudnej pogodzie większość załogi nie wyściubia nosa z kajut. Nasłuchując uważnie, przemykała z kąta w kąt, zmierzając ku ciemnemu zaułkowi na pokładzie. Gdy już się tam znalazła, stanęła przy relingu, wdychając gwałtownie świeże powietrze, i wpatrywała się w wodę, niebo oraz bezkresną pustkę dookoła. Nie rozmyślała o niczym, tylko napawała się wolnością. Wtedy wydarzyło się coś niezwykłego. Czarno-szare niebo zarumieniło się i pokryło kolorem brzoskwini, pierwiosnka oraz szafranu. Przejrzysta woda oceanu tylko wzmocniła te barwy, a Lenobia wpatrywała się jak urzeczona w majestatyczny widok. Oczywiście na zamku też często wstawała przed świtem, ale krzątała się wtedy i nigdy nie miała czasu, by podziwiać jaśniejące niebo i magiczne wznoszenie się słońca ponad odległym horyzontem. Od tej chwili wschody słońca stały się częścią jej własnego religijnego rytuału i trzeba przyznać, że Le-
nobia była na swój sposób tak samo pobożna jak siostra Marie Madeleine. Codziennie wstawała o świcie, wykradała się na pokład, znajdowała osłonięte odludne miejsce i przyglądała się, jak rodzi się nowy dzień. Jednocześnie dziękowała za piękno, którego mogła być świadkiem. Trzymała w palcach różaniec matki i modliła się żarliwie, prosząc, by dane jej było bezpiecznie ujrzeć kolejny wschód słońca i utrzymać w tajemnicy swoją prawdziwą tożsamość. Zostawała na pokładzie, jak długo się dało, wyganiały ją dopiero głosy budzącej się załogi. Wracała cichaczem do kajuty i znów odgrywała rolę chorej delikatnej samotniczki. Właśnie zdążyła po raz trzeci obejrzeć brzask i zmierzała znajomą drogą do kajuty, kiedy natrafiła na konie. No i na niego. Usłyszała męskie głosy, była pewna, że ich właściciele za chwilę znajdą się na jej drodze. W jednym z nich, najbardziej nieprzyjemnym, rozpoznała biskupa. Zareagowała bez wahania. Uniosła suknie i odbiegła jak najszybciej w przeciwnym kierunku. Przemykała od kąta do kąta, oddalając się od głosów. Nie zatrzymała się przed łukowatym przejściem, od którego prowadziły w dół wąskie strome schody przypominające bardziej drabinę niż stopnie. Zaczęła schodzić, aż znalazła się na samym dnie. Wyczuła je, zanim jeszcze zobaczyła. Zapach koni, siana i łajna był jej dobrze znany i przynosił wielką otuchę. Wiedziała, że nie powinna zatrzymywać się dłużej, była pewna, że żadna z dziewcząt nie zwracałaby większej uwagi na konie. Ale ona nie była taka jak jej kole-
żanki. Zawsze kochała zwierzęta, wszystkie, a konie szczególnie. Przyciągnął ją ich zapach i wydawane dźwięki. Prostokątne okienko w suficie dawało zaskakująco sporo światła, więc z łatwością wyminęła skrzynie, worki, beczki i kosze i wkrótce stanęła przed prowizorycznym boksem. Znad niskich drzwi wyglądały dwa wielkie siwe łby z uszami postawionymi w jej stronę. – Och! Jesteście takie piękne! Takie wyjątkowe! Podeszła bliżej, ostrożnie, nie wykonując żadnych zbytecznych i gwałtownych ruchów, które mogłyby je przestraszyć. Niepotrzebnie się martwiła. Oba perszerony wydawały się tak samo zaciekawione jej osobą jak ona nimi. Wyciągnęła ręce, a wtedy zaczęły wydmuchiwać powietrze chrapami. Pogłaskała je po szerokich czołach i pocałowała w miękkie pyski, chichocząc radośnie, gdy chwyciły ją za włosy. Ten śmiech uzmysłowił jej, że czuje się szczęśliwa. Nie sądziła, że jeszcze kiedyś to nastąpi. Podejrzewała, że życie w charakterze córki barona przyniesie jej satysfakcję i poczucie bezpieczeństwa. Miała nadzieję, że poczuje jeśli nie miłość, to chociaż sympatię do Thintona de Silégne, mężczyzny, którego miała poślubić zamiast Cécile. Ale szczęście? Szczęścia nie oczekiwała. Uśmiechnęła się, gdy jeden z koni chwycił pyskiem koronkę jej rękawa. – Konie i szczęście, to zawsze idzie w parze – oznajmiła wałachowi.
Właśnie stała pomiędzy perszeronami, napawając się tą niespodziewaną radością, kiedy z sąsiedniej skrzyni zeskoczył olbrzymi czarno-biały kot i wylądował z łomotem u jej stóp. Przestraszyła się. Konie także, wygięły szyje i spojrzały nieufnie na futrzaka. – Wiem – powiedziała im Lenobia. – Zgadzam się z wami. To największy kot, jakiego kiedykolwiek widziałam. Jak na zawołanie kot przewrócił się na plecy, przekrzywił łebek i zamrugał niewinnymi zielonymi oczami, mrucząc nisko. Lenobia spojrzała na konie. One popatrzyły na nią. – Tak, najwidoczniej chce, żeby go podrapać po brzuchu – stwierdziła, wzruszając ramionami, po czym uśmiechnęła się i wyciągnęła rękę. – Na panienki miejscu bym tego nie robił. Cofnęła dłoń i zamarła. Serce jej zaczęło łomotać i poczuła się jak w pułapce. Z ciemności wyłonił się mężczyzna. Rozpoznała Martina, Mulata, który kilka dni wcześniej zaprowadził je do kajut, odetchnęła z ulgą i próbowała wyglądać bardziej jak dama niż jak ktoś, kto nabroił. – Chyba chciałaby, żeby ją podrapać po brzuchu – oznajmiła. – Chciałby – poprawił ją Martin, uśmiechając się krzywo. – Odyseusz stosuje na mademoiselle swój ulubiony podstęp. – To powiedziawszy, wyjął długie
źdźbło słomy z leżącej obok beli lucerny i połaskotał kocura po tłustym brzuchu. Odyseusz natychmiast zawinął się na łodydze, chwycił ją i ugryzł mocno, po czym zerwał się i zniknął wśród skrzyń. – To jego typowa zabawa. Przybiera niegroźny wygląd, żeby złapać ofiarę, a potem atakuje. – Naprawdę ma podły charakter? – Raczej nie. – Martin wzruszył barczystymi ramionami. – Jest psotny. Ale co ja mogę o tym wiedzieć? Nie jestem uczonym panem ani wielką damą. „Ja też nie!”, omal mu nie odpowiedziała. Na szczęście nie zauważył. – Mademoiselle – ciągnął – to nie jest miejsce dla damy. Pobrudzi sobie panienka ubranie i zwichrzy włosy. Chociaż posługiwał się pełnym szacunku tonem, to jednak coś w jego wyglądzie i głosie wydało jej się lekceważące i pełne wyższości. Wcale jej się to nie spodobało. Ale nie dlatego, że pochodzi! z niższych warstw społecznych – tym akurat się nie przejmowała, ponieważ nie należała do bogatych, snobistycznych i rozpieszczonych mesdemoiselles, które pogardzały innymi i nie miały pojęcia o ciężkiej pracy. Przecież nie była Cécile Marson de La Tour d’Auvergne. – Lubię konie – powiedziała, mrużąc oczy, a żeby podkreślić swoje zdanie, stanęła pomiędzy dwoma perszeronami i pogłaskała je po szyjach. – Lubię też koty, nawet psotne. I nie przeszkadza mi pobrudzone ubranie
ani potargane włosy. Dostrzegła zaskoczenie w jego zielonych oczach, lecz zanim zdołał cokolwiek powiedzieć, skądś z góry dobiegły ich męskie głosy. – Muszę wracać. Nie mogę zostać przyłapana... – urwała, nim z jej ust wydostało się „przez biskupa”. Zamiast tego dokończyła pospiesznie: – ...na snuciu się po statku. Powinnam znajdować się w kajucie. Ja... nie czułam się zbyt dobrze. – Pamiętam. Wyglądała panienka słabo już od pierwszych chwil na pokładzie. Ale teraz wygląda panienka całkiem dobrze, chociaż morze dzisiaj wzburzone. – Spacery mi pomagają, jednak siostra Marie Madeleine uważa, że są niestosowne. Zakonnica nie powiedziała niczego takiego, lecz nawet nie musiała. Dziewczęta wydawały się zadowolone, siedząc w środku, wyszywając, plotkując bądź przygrywając na jednym z dwóch cennych klawesynów, które razem z nimi płynęły do Nowego Świata. Żadna nie wykazywała zainteresowania zwiedzaniem potężnego statku. – Siostra... to silna kobieta. Nawet kapitan nieco się jej boi – odparł Martin. – Tak, wiem, ale... chciałam obejrzeć resztę statku. – Lenobia próbowała znaleźć słowa, które nie zdradzą zbyt dużo. Mulat pokiwał głową.
– Pozostałe mesdemoiselles rzadko opuszczają swoje kajuty. Niektórzy z nas uważają je za files de la cassette3 – powiedział i przechylił głowę w przesadnym zamyśleniu. – Jednak panienka nie wygląda na kogoś takiego. – Exactement! Właśnie to próbuję ci powiedzieć. Nie jestem taka jak inne dziewczęta. – Coraz bliżej słychać było głosy, więc Lenobia pogłaskała siwki na pożegnanie, stłumiła w sobie strach i odwróciła się do młodego służącego. – Martin, czy mógłbyś powiedzieć mi, jak mogę wrócić do kajuty inną drogą niż tamta? – Wskazała wąskie schody, którymi tu zeszła. – I nie przez pokład? – Tak – odparł po ułamku sekundy wahania. – Obiecasz, że nie powiesz nikomu, że tu byłam? Proszę. – Tak – powtórzył. – Allons-y. Poprowadził ją pospiesznie krętą ścieżką pomiędzy stertami ładunków przez cały najniższy poziom statku, aż znaleźli się przed większym, bardziej przyjaznym wyjściem. – Do góry – powiedział. – Cały czas do góry. Aż do korytarza, na którym są kajuty panienek. – Muszę minąć kwatery załogi, prawda? – Tak. Jeśli spotka kogoś panienka, niech panienka uniesie brodę, o tak – pokazał. – A potem rzuci takie samo spojrzenie jak na mnie, kiedy mówiła panienka o lubieniu koni i psotnych kotów. Nikt wtedy nie zacze-
pi. – Dziękuję ci, Martin! Bardzo dziękuję! – Wie panienka, czemu pomagam? Odwróciła się, słysząc to pytanie, i spojrzała na niego badawczo. – Zapewne dlatego, że jesteś człowiekiem o dobrym sercu. – Nie. – Pokręcił głową. – Dlatego, że była panienka na tyle odważna, żeby mnie poprosić. Lenobia zaśmiała się niemal histerycznie. – Odważna? O nie, ja wszystkiego się boję! – Oprócz koni i kotów. – Uśmiechnął się. Odwzajemniła uśmiech. Rumieniec wypłynął jej na policzki, a żołądek ścisnął się z drżeniem, bo uśmiechnięty Martin wydawał się jeszcze przystojniejszy. – Tak. – Próbowała udawać, że wcale nie zaparło jej tchu. – Oprócz koni i kotów. Jeszcze raz dziękuję, Martin. Już prawie doszła do drzwi, kiedy znów się odezwał. – To ja karmię konie. Codziennie tuż po wschodzie słońca. Nadal zarumieniona spojrzała na niego. – Być może więc jeszcze się zobaczymy. Uchylił nieistniejący kapelusz i popatrzył na nią z błyskiem w oku.
– Być może, chérie. Być może.
ROZDZIAŁ 4 Przez następne cztery tygodnie Lenobia tkwiła dziwnie zawieszona pomiędzy uczuciem spokoju a nerwowością, pomiędzy szczęściem a rozpaczą. Czas zdawał się bawić z nią w ciuciubabkę. Godziny, podczas których siedziała w kajucie, czekając na zmierzch i noc, a potem na wschód słońca, ciągnęły się w nieskończoność. Ale kiedy tylko statek zasypiał i mogła wreszcie wymknąć się z więzienia, w którym sama się zamknęła, kolejne kwadranse mijały jak z bicza strzelił. Wędrowała po statku, wdychając słono pachnącą wolność, obserwując, jak słońce wynurza się triumfalnie zza wodnistego horyzontu, po czym schodziła na dół, gdzie pod pokładem czekały na nią same przyjemności. Początkowo tłumaczyła sobie, że to konie ją tak uszczęśliwiają, i pędziła do ładowni, później zaś ze smutkiem wracała do kajuty, gdy statek zaczynał się budzić. Przecież to nie miało absolutnie nic wspólnego z barczystymi ramionami Martina, jego uśmiechem czy iskrą w oliwkowozielonych oczach. – Te siwki nie zjedzą chleba, który im panienka przynosi. Nikt tego nie ruszy – zaśmiał się, kiedy wróciła drugiego dnia. – Zjedzą, bo jest słony – odparła. – Konie lubią słony smak.
Podała im po kawałku, każdemu w osobnej ręce. Powąchały i z zaskakującą jak na tak potężne stworzenia delikatnością wzięły chleb i zaczęły go przeżuwać, poruszając łbami ze zdziwionymi minami, aż Lenobia i Martin jednocześnie wybuchnęli śmiechem. – Miała panienka rację, ma chére! Skąd panienka wiedziała, że im posmakuje? – Mój ojciec hoduje konie, mówiłam już, że je lubię. Spędzałam sporo czasu w stajni – odparła wymijająco. – A panienki ojciec nie miał nic przeciwko temu, że jego córka siedzi w stajni? – Mój ojciec nie zwracał uwagi na to, co robię – odparła, co nie było kłamstwem. – A ty? Gdzie nauczyłeś się zajmować końmi? – zmieniła temat. – Na plantacji Rillieux pod Nowym Orleanem. – Ach, tak właśnie brzmi nazwisko człowieka, dla którego przewozisz perszerony. Monsieur Rillieux musi ci bardzo ufać, skoro wysłał cię w taką podróż zé swoimi wałachami. – Oczywiście. Monsieur Rillieux to mój ojciec. – Twój ojciec? Ale sądziłam... – zawiesiła głos, czując, jak policzki oblewają jej się rumieńcem. – Czy dlatego, że ja mam brązową skórę, mój ojciec nie może być białym człowiekiem? Wydawał się bardziej rozbawiony niż urażony, więc zaryzykowała i wypowiedziała myśl, która chodzi-
ła jej po głowie: – Skądże, wiedziałam, że jedno z twoich rodziców musi mieć białą skórę. Kapitan nazwał cię Mulatem, a nie jesteś tak naprawdę brązowy. To jaśniejszy odcień, coś jak śmietana z odrobiną wmieszanej czekolady – oznajmiła, a potem pomyślała, że jego skóra jest o wiele piękniejsza niż jakże zwyczajna biała karnacja, i znów się zaczerwieniła. – Jestem w połowie Mulatem, chérie. – Martin uśmiechnął się do niej. – W połowie? – Oui. Moja matka była Mulatką i pierwszą przyjętą przez ojca na plaçage. – Na plaçage? Nie rozumiem. – Bogaci biali biorą kolorowe kobiety w małżeństwa de la main gauche. – Nieprawe małżeństwa? – Nieusankcjonowane prawnie, ale uznawane w Nowym Orleanie. Tak było z moją matką. Zmarła krótko po tym, jak mnie urodziła, a Rillieux mnie nie oddał, kazał niewolnicom, żeby mnie wychowały. – Jesteś niewolnikiem? – Nie, Kreolem. Wolnym, choć kolorowym człowiekiem. Pracuję dla Rillieux. Lenobia milczała, próbując objąć rozumem te wszystkie nowe wiadomości. Martin popatrzył na nią z uśmiechem.
– Skoro już tu panienka jest, to albo pomoże mi panienka wyczyścić siwki, albo wróci do kajuty jak na damę przystało. – Skoro już tu jestem – uniosła wysoko brodę – zostanę. I pomogę ci. Następna godzina minęła bardzo szybko. Wyczyszczenie perszeronów było czasochłonnym zajęciem. Lenobia pracowała obok Martina, rozmawiając o tak bezpiecznych sprawach jak konie oraz wady i zalety obcinania ogonów. Przez cały czas rozmyślała jednak 0 plaçage i małżeństwach de la main gauche. Dopiero gdy wychodziła, znalazła w sobie odwagę, by zadać Martinowi pytanie, które nie dawało jej spokoju: – Te nieprawe małżeństwa... czy kobiety mają możliwość wyboru czy muszą być z tym, kto ich pragnie? – Ludzie są różni, chérie, i czynią różne ustalenia, ale z tego, co widzę, najczęściej w grę wchodzi miłość 1 własny wybór. – To dobrze – powiedziała. – Cieszę się. – Panienka nie miała wyboru, prawda? – zapytał, patrząc jej w oczy. – Zrobiłam to, co poleciła mi matka – odparła zgodnie z prawdą, po czym wyszła z ładowni, zabierając ze sobą zapach perszeronów i wspomnienie oczu w kolorze oliwek. Towarzyszyły jej do końca długiego nużącego dnia.
*** To, co zaczęło się zupełnie przypadkowo, wkrótce stało się zwyczajem, a radość, którą Lenobia przypisywała wyłącznie kontaktom z perszeronami, pomogła jej przetrwać niekończącą się podróż. Nie mogła się doczekać, kiedy znowu zobaczy Martina, usłyszy jego opowieść, zdradzi mu swoje marzenia, a nawet lęki. Wcale nie zamierzała się mu zwierzać, nie chciała go polubić i przywiązać się do niego. A jednak tak właśnie się stało. Bo jakże mogło być inaczej? Martin był zabawny, mądry i piękny – och, jaki piękny. – Robisz się chudziutka – powiedział piątego dnia. – Co ty mówisz? Zawsze byłam drobna – odparła, przerywając szczotkowanie splątanej grzywy jednego z wałachów i spojrzała na Martina ponad końskim grzbietem. – Nie jestem chudziutka – dodała stanowczo. – Chudziutka, chérie. Owszem. – Zanurkował pod szyją perszerona i nagle znalazł się tuż obok. Chwycił ją delikatnie za nadgarstek, który objął palcem środkowym i kciukiem. – Widzisz? Same kosteczki. Wstrząsnął nią ten dotyk. Martin był taki wysoki i muskularny, ale łagodny. Poruszał się powoli, statecznie, niemal hipnotyzująco, jak gdyby każdy ruch wykonywał z namysłem, żeby jej nie przestraszyć. Nie wiedzieć czemu przypominał jej perszerona. Pogładził kciukiem wewnętrzną stronę jej nadgarstka w miejscu, w którym można wyczuć puls.
– Muszę udawać, że nie chcę jeść – usłyszała własne wyznanie. – Dlaczego, chérie? – Lepiej, jeśli będę trzymać się z dala od wszystkich, a pozorowana choroba daje mi ku temu powód. – Od wszystkich? – zapytał śmiało. – Dlaczego więc nie trzymasz się z dala ode mnie? Chociaż miała wrażenie, że serce zaraz jej wyskoczy z piersi, wyswobodziła rękę z jego delikatnego uchwytu i spojrzała surowo. – Przychodzę tu dla koni, nie dla ciebie. – Ah, pour les chevaux. Oczywiście. – Pogłaskał wałacha po szyi, lecz nie uśmiechnął się, jak się spodziewała, ani nie odpowiedział żartem. Popatrzył tylko na nią, jakby pod twardą fasadą dostrzegał miękkość jej serca. Nic już nie dodał, wręczył jej tylko grube zgrzebło ze stojącego obok wiadra. – To lubi najbardziej – powiedział. – Dziękuję – odparła i zaczęła szczotkować szerokie boki konia. Niezręczna cisza trwała bardzo krótko, głos Martina dobiegł zaraz z drugiej strony czyszczonego perszerona. – To jak, chérie? Jaką historię mam ci opowiedzieć dzisiaj? O tym, że cokolwiek posadzić w czarnej ziemi Nowej Francji, rośnie wyższe niż te tutaj koniki? Czy może o perłach we fryzurach pięknych Kreolek? Albo o tym, jak przechadzają się po placu?
– Opowiedz mi o tych kobietach, o Kreolkach. I o plaçage – odparła i słuchała żarliwie,, gdy kreślił obrazy fantastycznych niewiast cieszących się wystarczającą wolnością, żeby wybrać obiekt miłości, ale nie na tyle wolnych, by ich związki można uznać za legalne. Kiedy następnego ranka zbiegła do ładowni, Martin już tam był i czyścił siwki. Na czystym obrusie rozłożonym obok beczek z owsem leżał kawał sera, pachnący plaster wieprzowiny i dwie grube pajdy świeżego chleba. – Jedz, chérie – powiedział, nie patrząc na nią. – Przy mnie nie musisz udawać. Być może właśnie od tego dnia zaczęła myśleć, że idzie rano do Martina, a nie jak wcześniej – do koni. A w zasadzie chyba wtedy przyznała się do tego przed sobą. A kiedy to się stało, zaczęła wypatrywać znaków świadczących o tym, że jest dla Martina kimś więcej niż tylko towarzyszką, więcej niż ma chérie, dziewczyną, której przynosił jedzenie i opowiadał o Nowej Francji. Ale w jego spojrzeniu widziała tylko znajomą dobroć. Z jego głosu przebijała jedynie cierpliwość i pogoda ducha. Raz czy dwa wydawało jej się, że dostrzega coś więcej, zwłaszcza kiedy razem się śmiali i w oliwkowozielonych oczach pojawiały się złocistobrązowe iskierki. Jednak kiedy zbyt długo się w niego wpatrywała, odwracał wzrok, a gdy cisza stawała się zbyt ciężka, zawsze miał jakąś zabawną anegdotę do opowiedzenia.
Tuż przed chwilą, gdy z trudem uzyskany spokój i poczucie szczęścia rozsypały się w pył, a jej świat runął jak domek z kart, znalazła w sobie odwagę i zadała pytanie, które spędzało jej sen z powiek. Otrzepała właśnie suknię i wyszeptała perszeronom czułe ä bientót, po czym wzięła głęboki wdech i zwróciła się do Martina: – Muszę cię o coś zapytać. – O co, chérie? – odparł z roztargnieniem, zbierając zgrzebła i lniane szmatki, którymi wycierali perszerony. – Opowiadałeś historie kobiet takich jak twoja maman, kolorowych, które wzięto w plaçage, tak że zamieszkały z białymi mężczyznami jako ich żony. A co z kolorowymi mężczyznami i białymi kobietami? Oni też mogą korzystać z plaçage? Przeniósł na nią wzrok, dostrzegła w jego oczach zaskoczenie i rozbawienie i sądziła, że upokorzy ją, wybuchając śmiechem. Ale wtedy popatrzył na nią szczerze, a drwiące spojrzenie ustąpiło powadze. Potrząsnął powoli głową, zwiesił ramiona i odezwał się znużonym głosem: – Nie, chérie. Mężczyźni nie mogą być w plaçage. Kolorowy mężczyzna może być z białą kobietą tylko wtedy, gdy opuści Nową Francję i poda się za białego. – Poda się za białego? Chcesz powiedzieć, że musiałbyś udawać, że jesteś białym człowiekiem? – Tak, chociaż ja bym nie mógł, chérie. – Martin wyciągnął długą muskularną rękę. W pierwszym świetle
dnia prześwitującym z góry jego skóra wydawała się bardziej złocista niż czekoladowa. – Jestem zbyt brązowy, żeby to się udało, a zresztą nie chcę być ani kimś więcej, ani mniej niż w rzeczywistości. Nie, chérie. Jestem szczęśliwy we własnej skórze. – Spojrzeli sobie prosto w oczy i Lenobia próbowała przekazać mu wzrokiem wszystko to, czego zaczynała pragnąć, o czym zaczynała marzyć. – Widzę burzę w twoich szarych oczach, chérie. Uspokój się. Jesteś silna, o tak. Ale nie tak silna, by zmienić sposób, w jaki myśli świat. I w co świat wierzy. Otworzyła drzwiczki, wyszła z boksu perszeronów i dopiero wtedy mu odpowiedziała. – Nawet Nowy Świat? – szepnęła, wygładzając spódnicę i patrząc mu prosto w twarz. – Chérie, nie rozmawialiśmy o tym, ale jesteś jedną z files de la cassette. Twoją rękę obiecano wielkiemu panu, prawda? – Prawda. Nazywa się Thinton de Silégne – odparła. – To tylko nazwisko, bez twarzy i ciała. Bez serca. – Ale za to z ziemią, chérie. Znam to nazwisko i znam ziemię. Jego plantacja, Houmas, to prawdziwy raj. – Nie takiego raju pragnę, Martin. Pragnę tylko cie... – Nie! – przerwał jej, kładąc palec na jej ustach. – Nie możesz tego wypowiadać. Mam silne serce, ale nie tak silne, by dało radę walczyć z twoimi słowami.
Zdjęła jego rękę ze swoich warg i przytrzymała w dłoniach. Wydawała się taka ciepła i szorstka, jak gdyby nie było rzeczy, której nie mógłby tą ręką obronić bądź pokonać. – Ja tylko proszę o to, by twoje serce mnie wysłuchało. – Och, chérie. Moje serce już cię słucha. Słucha twojego serca. Ale nic więcej nie jest możliwe oprócz tej milczącej rozmowy. – Kiedy... ja chcę więcej. – Oui, mon petit chou. Ja też pragnę więcej, ale nic z tego. Cécile, nigdy nie będzie nas. Po raz pierwszy, odkąd zaczęła odwiedzać go 0 świcie, wypowiedział to imię. Zaskoczyło ją to tak, że wypuściła jego rękę i odsunęła się. On sądzi, że jestem Cécile, prawowitą córką barona. Czy mam mu powiedzieć? Czy to coś zmieni? – Ja... powinnam już iść – wymamrotała przytłoczona nagle stopniem komplikacji własnego życia 1 popatrzyła w stronę wyjścia. – Nie przychodź tu już, chérie – odezwał się Martin za jej plecami. Spojrzała na niego przez ramię. – Mam rozumieć, że nie chcesz, żebym tu przychodziła? – Nie proś mnie o odpowiedź na takie pytanie. Nie potrafię ci skłamać – odparł.
Odetchnęła z ulgą. – W takim razie ja ci odpowiem. Nie posłucham cię. Nadal będę tu przychodziła. Przyjdę jutro o świcie. Nic się nie zmieniło. Wyszła z ładowni ścigana echem słów, które wypowiedział: – Wszystko się zmieniło, ma chérie... W głowie miała kotłowaninę myśli. Czy naprawdę wszystko uległo zmianie? Tak. Powiedział, że jego serce słyszy jej słowa. Tylko co to miało oznaczać? Ruszyła wąskimi schodkami do góry, a potem korytarzem prowadzącym od włazu do ładowni obok kajut marynarzy, wyjścia na pokład aż do części zamieszkanej przez kobiety. Szła szybko, było później niż zwykle, nie słyszała nawet dźwięków świadczących o tym, że załoga zaczyna wstawać. Powinna była pamiętać, że konieczne jest zachowanie ostrożności. Powinna była przystanąć i wsłuchać się w ciszę, lecz słyszała jedynie własne myśli. Co Martin chciał powiedzieć, mówiąc, że jego serce mnie słyszy? Chciał powiedzieć, że mnie kocha. Ja też go kocham. Kocham Martina. Właśnie sobie to uświadomiła, kiedy tuż za jej plecami pojawił się biskup, szeleszcząc fioletową szatą. – Bonjour, mademoiselle – powiedział. Gdyby nie była tak zamyślona, z pewnością pochyliłaby głowę, ukłoniła się i uciekła do bezpiecznej kabiny. Ale popełniła fatalny w skutkach błąd: podniosła
wzrok. – Ach, więc to jest mademoiselle, która od początku podróży leży złożona niemocą – powiedział, po czym zatrzymał się zdezorientowany. Przechylił głowę i patrzył na nią, marszcząc czoło. – Myślałem, że jesteś Cćci... – zawiesił głos i otworzył szeroko oczy, bowiem ją rozpoznał. – Bonjour, ojcze – odparła pospiesznie, spuściła głowę, dygnęła i próbowała się wycofać. Było jednak za późno. Biskup chwycił ją za rękę. – Znam tę śliczną buźkę, ale nie należy ona do Cécile Marson de La Tour d’Auvergne, córki barona de Bouillon. – Proszę, ojcze. Proszę mnie puścić. – Lenobia próbowała się wyrwać, jednakże trzymał ją w żelaznym uścisku. – Znam tę śliczną cudowną buźkę – powtórzył, a zaskoczona mina ustąpiła miejsca okrutnemu uśmieszkowi. – Jesteś córką barona, ale filie de basse naissance. Wszyscy mieszkańcy okolic chateau de Navarre wiedzą o istnieniu apetycznego owocu grzechu... Słowa księdza uderzyły w nią i napełniły ją przerażeniem. Zaczęła potrząsać gwałtownie głową. – Nie. Muszę wracać do kajuty. Siostra Marie Madeleine będzie mnie szukać. – I tak jest w rzeczy samej. Podskoczyli oboje na dźwięk władczego głosu za-
konnicy. Biskup na tyle się przestraszył, że Lenobii udało się wyswobodzić i popędzić do opiekunki. – Co tu się dzieje, ojcze? – zapytała siostra, lecz zanim biskup zdołał cokolwiek powiedzieć, dotknęła policzka dziewczyny i powiedziała: – Cécile, dlaczego ty drżysz, moje dziecko? Czyżbyś znowu źle się czuła? – Nazywacie ją Cécile? Wszyscy uczestniczycie w tej bezbożnej maskaradzie? – Biskup pochylił się nad nimi, jego sylwetka zdawała się wypełniać cały korytarz. Siostra Marie Madeleine nie dala się zastraszyć. Zrobiła krok do przodu i stanęła między Lenobią a kapłanem. – Nie mam pojęcia, o czym mówicie, ojcze, ale to dziecko się was boi. – To dziecko to bękart i oszustka! – wrzasnął. – Ojcze! Czyście oszaleli? – Zakonnica cofnęła się, jakby ją uderzył. – A więc wiecie o tym? To dlatego trzymaliście ją w ukryciu przez całą podróż? – wściekał się biskup. Lenobia usłyszała dźwięk otwieranych drzwi, domyśliła się, że dziewczęta wyszły na korytarz. Nie mogła spojrzeć im w oczy. Nie mogła. – To maskarada! Zostaniecie obie ekskomunikowane! Ojciec Święty o wszystkim się dowie! Tyrada biskupa budziła coraz większe zainteresowanie wśród załogi. W pewnej chwili Lenobia dostrze-
gła w oddali zaskoczoną twarz Martina, który zmierzał w jej stronę. Wystarczająco okropne było, że siostra Marie Madeleine wierzyła w nią i próbowała jej bronić. Nie zniosłaby, gdyby jeszcze Martin został wciągnięty w ruinę, jaką uczyniła z własnego życia. – Nie! – krzyknęła, wychodząc zza opiekunki. – To wyłącznie moja sprawka! Nikt o tym nie wiedział! Absolutnie nikt! A już na pewno nie siostra Marie Madeleine! – A co takiego zrobiło to dziecko? – rozległ się głos kapitana, który pojawił się na korytarzu i przenosił zdumiony wzrok z biskupa na Lenobię. Ksiądz otworzył usta, by wykrzyczeć jej grzechy, lecz zanim zdołał się odezwać, Lenobia postanowiła wyznać swoje przewinienie. – Nie jestem Cécile Marson de La Tour d’Auvergne. Cécile zmarła rano w dniu, w którym dyliżans miał zabrać ją do Hawru. Jestem drugą córką barona, z nieprawego łoża. Podałam się za Cécile, o czym nikt w zamku nie wiedział, bo pragnęłam lepszego życia – powiedziała i spojrzała zakonnicy prosto w oczy. – Przepraszam, siostro, że skłamałam. Wybacz mi, proszę.
ROZDZIAŁ 5 – Nie, panowie. Nalegam, byście mnie zostawili to dziewczę. Jako fille de la cassette, znajduje się pod opieką urszulanek. – Zakonnica stanęła w wejściu do kajuty, przytrzymując drzwi. Nakazała Lenobii udać się natychmiast na swoje posłanie, a sama stawiła czoło biskupowi i kapitanowi, którzy tkwili na korytarzu. Ksiądz bełkotał coś pod nosem czerwony na twarzy, zaś kapitan nie wiedział, jaką postawę przyjąć, i najwyraźniej wahał się między złością a rozbawieniem. Na słowa Marie Madeleine wzruszy! ramionami i odparł: – Oczywiście, siostro. To wy macie nad nią pieczę. – To bękart i oszustka! – krzyczał biskup. – Jest bękartem, owszem. Ale oszustką już nie – powiedziała stanowczo zakonnica. – Przyznała się do winy i poprosiła o wybaczenie. Czy jako dobrzy katolicy nie powinniśmy udzielić jej rozgrzeszenia i pomóc znaleźć własną ścieżkę w życiu? – Chyba nie sądzi siostra, że pozwolę ją wydać za szlachcica! – odpowiedział biskup. – A ksiądz nie sądzi chyba, że dam się wplątać w oszustwo i złamię ślub uczciwości – odparowała zakonnica. Lenobia miała wrażenie, że gniew biskupa sięga w głąb jej kajuty.
– Więc co zamierzacie z nią zrobić? – zapytał. – Wykonam zadanie i dopilnuję, by dotarła do Nowego Orleanu bezpiecznie i cnotliwie. Jej dalsze losy pozostaną w gestii rady zakonu. – To rozsądne rozwiązanie – uznał kapitan. – Chodź, Charles. Sprawy niewieście zostawmy kobietom. Mam nieotwartą skrzyneczkę wyśmienitego porto, sprawdźmy, jak przeżyła dotychczasową podróż. – To powiedziawszy, skinął siostrze, klepnął biskupa w ramię i odszedł. Kapłan nie od razu ruszył w ślad za nim. Popatrzył za plecy siostry Marie Madeleine, na Lenobię, która siedziała na swoim posłaniu, obejmując się ramionami. – Ogień Boży pali doszczętnie kłamców – odezwał się. – Mniemam, że ogień Boży oszczędza jednak dzieci. Dobrego dnia, ojcze – powiedziała zakonnica i zamknęła mu drzwi przed nosem. W kajucie panowała taka cisza, że słychać było przyspieszony z podekscytowania oddech Simonette. – Przepraszam – powiedziała Lenobia, patrząc siostrze w oczy. – Najpierw zacznijmy od tego, jak się naprawdę nazywasz. – Zakonnica uniosła rękę. – Lenobia Whitehall. – Ulga, że może wypowiedzieć własne nazwisko, przyćmiła na moment strach i wstyd. Dziewczyna wzięła głęboki wdech. – To moje prawdziwe imię.
– Jak mogłaś to zrobić? Jak mogłaś udawać biedną nieżyjącą istotę? – zapytała Simonette, wpatrując się w nią wielkimi oczami, jak gdyby Lenobia była niezwykle oryginalnym i budzącym grozę nowo odkrytym gatunkiem. Lenobia spojrzała na siostrę, która kiwnęła głową. – Wszystkie chciałyby wiedzieć. Odpowiedz, a będziesz miała to z głowy. – Nie tyle udawałam Cécile, ile po prostu milczałam. – Lenobia popatrzyła na Simonette odzianą w jedwabie i sobole, z błyszczącymi na wąskiej białej szyi perłami oraz granatami. – Nie wiecie, jak to jest, kiedy się nie ma niczego, ani ochrony, ani przyszłości. Nie chciałam być Cécile. Pragnęłam tylko bezpieczeństwa i szczęścia. – Ale jesteś bękartem – odezwała się Aveline de Lafayette, prześliczna jasnowłosa córka markiza de Lafayette. – Nie zasługujesz na życie należące się komuś z prawego loża. – Jak możesz wierzyć w takie bzdury? – zapytała Lenobia. – Czy narodziny, na które nie mamy wpływu, mogą decydować o wartości człowieka? – To Pan Wszechmogący decyduje o naszej wartości – wtrąciła siostra Marie Madeleine. – Z tego, co się orientuję, ty Nim nie jesteś, mademoiselle – dodała Lenobia. Aveline aż się zapowietrzyła. – Córka dziewki nie będzie się do mnie odzywała
w taki sposób! – Moja matka nie jest dziewką! To kobieta, która okazała się zbyt piękna i zbyt ufna! – Oczywiście, że tak mówisz, ale dobrze wiemy, że jesteś kłamczuchą. – Aveline de Lafayette uniosła lekko suknie i wyminęła ją ze słowami: – Siostro, nie będę dzielić kajuty z filie de basse naissance. – Dość tego! – Glos zakonnicy zabrzmiał tak srogo, że nawet arogancka córka markiza zamilkła. – Aveline, urszulanki zajmują się edukacją dziewcząt. Nie czynimy różnicy między klasami społecznymi ani rasami, a co więcej, traktujemy wszystkich z jednakową uczciwością i szacunkiem. Lenobia była z nami szczera, my odpłacimy jej szacunkiem – powiedziała siostra i spojrzała na dziewczynę. – Mogę wysłuchać twoich grzechów, ale nie mogę cię z nich rozgrzeszyć. Do tego potrzebny jest kapłan. Lenobia zadrżała. – Nie wyspowiadam się przed biskupem – szepnęła. – Zacznij od wyspowiadania się przed Bogiem, moje dziecko. – Zakonnica popatrzyła na nią łagodniej. – A kiedy dotrzemy na miejsce, dobry ojciec Pierre wysłucha twoich grzechów w naszym klasztorze. – Kobieta przeniosła wzrok na pozostałe dziewczęta. – Ojciec Pierre wysłucha spowiedzi was wszystkich, bowiem wszyscy jesteśmy niedoskonali i potrzebujemy odpuszczenia grzechów. Dziecko, proszę, chodź ze mną na pokład – zwróciła się do Lenobii.
Lenobia skinęła w milczeniu głową i ruszyła za siostrą. Przeszły na tył statku i stanęły przy czarnym relingu oraz rzeźbionych figurach cherubinów zdobiących rufę Minervy. Przez chwilę nic nie mówiły, wpatrywały się tylko w ocean zatopione we własnych myślach. Lenobia zdawała sobie sprawę, że ujawnienie oszustwa zmieni jej życie, zapewne na gorsze, ale i tak czuła podekscytowanie. Była szczęśliwa, że uwolniła się od kłamstwa, które nie dawało jej spokoju. – Nienawidziłam tego, że muszę oszukiwać. – Usłyszała wypowiadaną na głos własną myśl. – Cieszę się, że to mówisz. Nie wydajesz się kłamliwą osobą. – Siostra spojrzała na nią. – Ale powiedz mi szczerze, czy nikt nie wiedział o tej mistyfikacji? Lenobia nie spodziewała się tego pytania. Odwróciła wzrok, bo nie chciała znów kłamać, a nie była w stanie powiedzieć prawdy. – Ach, rozumiem. Twoja maman wiedziała – odezwała się ciepło zakonnica. – Trudno, co się stało, już się nie odstanie. Nie będę cię o to więcej pytać. – Dziękuję, siostro – odparła Lenobia cicho. Marie Madeleine zamilkła na chwilę, a potem odezwała się nieco ostrzejszym tonem: – Powinnaś była przyjść do mnie, kiedy zobaczyłaś biskupa, a nie udawać chorobę. – Nie miałam pojęcia, co siostra zrobi – odparła Lenobia uczciwie. – Sama nie jestem tego pewna, ale wiem, że zrobi-
łabym co w mojej mocy, żeby zapobiec takiej paskudnej konfrontacji, jaka miała miejsce dzisiaj – wyjaśniła i spojrzała na nią przenikliwie. – Co jest między tobą a biskupem? – Nic z mojej strony! – zastrzegła szybko dziewczyna, po czym westchnęła i dodała: – Jakiś czas temu moja maman, która jest bardzo pobożną osobą, oznajmiła, że już nie będziemy chodziły na mszę do kościoła. Postanowiła trzymać mnie w domu, ale biskup i tak pojawiał się w zamku. Nie przeszkodziło mu to szukać mnie wzrokiem. – Czy biskup pozbawił cię wianka? – Nie! Nawet mnie nie dotknął. Jestem dziewicą. Siostra przeżegnała się i wypuściła powietrze z płuc. – Dzięki, Przenajświętsza Panienko – powiedziała. – Biskup przysparza mi zmartwień. To nie jest typ człowieka, jakiego chciałabym widzieć na czele katedry Świętego Ludwika. Niestety, ścieżki, którymi kroczy Pan, są niekiedy trudne do zrozumienia dla przeciętnego człowieka. Za parę tygodni podróż dobiegnie końca, a kiedy znajdziemy się w Nowym Orleanie, biskupa czeka mnóstwo obowiązków. Będzie zajęty, nie będzie myślał o tobie. Tak więc musimy trzymać cię z dala od niego jeszcze tylko przez kilka tygodni. – Musimy? – Urszulanki służą Marii Pannie, a ona nie chciałaby, żebyśmy stały bezczynnie, gdy jedna z jej córek do-
znaje prześladowań, nawet jeśli sprawcą jest biskup – odparła i machnęła ręką, gdy Lenobia zaczęła dziękować. – Teraz, kiedy sprawa się wydała, będziesz musiała uczestniczyć w kolacji. Nie da się tego uniknąć, jeśli nie chcesz wystawić się na pośmiewisko i pogardę. – Pośmiewisko i pogarda wydają się mniej odrażające niż zainteresowanie biskupa. – Wręcz przeciwnie, jeszcze bardziej cię na nie narażają. Będziesz jadła posiłki ze wszystkimi, ale staraj się nie zwracać na siebie uwagi. Nawet on nic nie zrobi w tłumie. I chociaż jestem przekonana, że masz już dosyć udawania choroby oraz chowania się w kajucie, nadal powinnaś trzymać się z dala od innych. Lenobia odchrząknęła, uniosła brodę i podjęła odważną decyzję. – Siostro, przez ostatnie tygodnie wychodziłam z kajuty przed świtem i wracałam, zanim statek się obudził. – Wiem o tym, dziecko. – Zakonnica się uśmiechnęła. – Och. Sądziłam, że siostra się modli. – Lenobio, z pewnością się przekonasz, że wiele moich dobrych sióstr potrafi modlić się i myśleć jednocześnie. Doceniam twoją szczerość. Dokąd się udajesz? – Tutaj. A właściwie tam. – Wskazała zacienioną część pokładu w miejscu, gdzie składowano szalupy ratunkowe. – Oglądam wschód słońca i odrobinę spaceruję. A potem schodzę do ładowni.
Siostra Marie Madeleine aż zamrugała zaskoczona. – Do ładowni? A po cóż, moje dziecko? – Do koni. – Lenobia wmawiała sobie, że tak właśnie brzmi prawda. – Konie mnie przyciągają. Para perszeronów. Uwielbiam konie i dobrze sobie z nimi radzę. Czy mogę nadal je odwiedzać? – Spotykasz biskupa podczas tych porannych spacerów? – Nie, dzisiaj po raz pierwszy, ale to dlatego, że za długo zostałam na dole. – Jeśli tylko zachowasz ostrożność, nie widzę powodu, dla którego miałabym trzymać cię zamkniętą w kajucie wbrew rozsądkowi, – Zakonnica wzruszyła ramionami. – Ale bądź uważna, moje dziecko. – Będę, siostro. Merci beaucoup. Lenobia pod wpływem impulsu objęła siostrę i mocno przytuliła. Po chwili silne matczyne ramiona odpowiedziały jej tym samym. – Nie martw się, dziecko – szepnęła siostra pocieszająco i poklepała ją po ramieniu. – Brakuje nam dobrych katolickich dziewcząt w Nowym Orleanie. Znajdziemy ci męża, nie obawiaj się. – Wolałabym raczej, żeby siostry pomogły mi znaleźć sposób, w jaki mogłabym zarobić na utrzymanie – odparła Lenobia, starając się nie myśleć o Martinie. Gdy wracały do kajuty, siostra cały czas śmiała się pod nosem.
*** Tymczasem w salonie kapitana, mieszczącym się tuż pod pokładem, na którym jeszcze przed chwilą rozmawiały Lenobia i siostra Marie Madeleine, biskup Charles de Beaumont stał przy otwartym oknie milczący i nieruchomy niczym posąg. Kiedy kapitan wrócił z kambuza, niosąc pod pachami dwie przykurzone butelki porto, biskup udał zainteresowanie rocznikiem i winnicą. Sprawiając wrażenie, że napawa się bogatym bukietem, w rzeczywistości pochłonął zawartość kielicha, nawet nie czując smaku, tak bardzo chciał zdusić płomień gniewu, który palił mu wnętrze po tym, co usłyszał: „Co jest między tobą a biskupem? Czy biskup pozbawił cię wianka?... Pośmiewisko i pogarda wydają się mniej odrażające niż zainteresowanie biskupa... Ale bądź uważna, moje dziecko...”. Kapitan paplał o pływach, strategiach bitewnych i tym podobnych banałach, a wściekłość Charles’a złagodzona winem gotowała się w nim powoli w sokach nienawiści, żądzy oraz ognia. O tak, zawsze ognia. *** Kolacja byłaby katastrofą, gdyby nie siostra Marie Madeleine. Ze wszystkich dziewcząt tylko Simonette odzywała się do Lenobii, ale robiła to bardzo niezręcz-
nie, zaczynając i nie kończąc, jak gdyby ciągle zapominała, że nie powinna już lubić swojej niedawnej przyjaciółki. Lenobia skupiła się na jedzeniu. Sądziła, że skonsumowanie prawdziwego posiłku po tak długiej przerwie będzie rajem na ziemi, lecz od gorącego spojrzenia biskupa robiło jej się niedobrze, więc tylko przesuwała po talerzu smakowitą rybę i ziemniaki z masłem. Za to zakonnica potrafiła wszystkiemu zaradzić. Zaangażowała kapitana w dyskusję o etyce wojennej, włączyła do niej nawet biskupa i jego kościelne zdanie. Nie mógł jej ignorować, skoro wykazywała takie zainteresowanie jego opinią. Bardzo szybko jednak przeprosiła obecnych i wstała. – Tak prędko, madame? – Kapitan zamrugał załzawionymi oczami. Twarz miał rumianą od porto. – A tak miło się z siostrą rozmawiało! – Proszę o wybaczenie, kapitanie, ale chciałabym odejść od stołu, póki jeszcze nie zapadła noc. Mesdemoiselles i ja pragnęłybyśmy przespacerować się po pokładzie. Mesdemoiselles, najwyraźniej zszokowane sugestią, wpatrywały się w zakonnicę z mniejszym lub większym zaskoczeniem bądź przerażeniem. – Spacer? Po pokładzie? Czemuż to miałaby siostra pragnąć czegoś takiego? – zapytał ostro biskup. Zakonnica uśmiechnęła się do niego pogodnie. – A czemu nie? Uważam, że zbyt długo siedzimy
zamknięte w kajutach – wyjaśniła i przeniosła wzrok na dowódcę statku. – Kapitanie, czyż nie powtarzał pan tylekrotnie o dobrodziejstwach morskiego powietrza? Wystarczy spojrzeć na pana, monsieur. Jaki silny i potężny z pana mężczyzna. Dobrze nam zrobi powielenie pańskich zwyczajów. – W rzeczy samej, w rzeczy samej. – Kapitan wypiął już i tak imponującą klatkę piersiową. – Wspaniale. W takim razie, za pańskim pozwoleniem, będziemy z dziewczętami spacerować po statku o różnych porach dnia. Musimy dbać o zdrowie, a teraz, kiedy ustąpiły wszelkie objawy choroby morskiej, nic już nie trzyma nas w kajucie – dodała siostra Marie Madeleine, rzucając przelotne porozumiewawcze spojrzenie Lenobii. Następnie popatrzyła przepraszająco na kapitana, jak gdyby zamierzała dzielić z nim smutek związany z zachowaniem podopiecznej. Lenobia uznała, że zakonnica jest wyjątkowo błyskotliwa. – Bardzo dobrze, madame. Doskonały pomysł, naprawdę doskonały. Nie sądzisz, Charles? – Sądzę, że siostra jest bardzo mądrą kobietą – odparł biskup przebiegle. – To miłe słowa, ojcze – powiedziała zakonnica. – Mam nadzieję, że nie przestraszymy ojca, bo teraz nigdy nie będzie wiadomo, gdzie która z nas się znajdzie. – Będę o tym pamiętał. – Posępna mina księdza ustąpiła nagle zaskoczeniu. – Siostro, przyszło mi coś
do głowy, zapewne po usłyszeniu tych jakże ambitnych planów przejęcia statku. – Ależ ojcze, przecież ja nie... Biskup gestem uciszył jej protesty. – Oczywiście, że nie miała siostra nic złego na myśli. Chciałem powiedzieć tylko, że dobrze byłoby przenieść kapliczkę Najświętszej Marii Panny na pokład. Może tuż nad nami, na zacienioną rufę? Być może załoga miałaby ochotę dołączyć do codziennych modlitw. – Biskup skłonił się kapitanowi i dodał: – O ile pozwolą na to czas i obowiązki, ma się rozumieć. – Ma się rozumieć, ma się rozumieć – powtórzył jak papuga kapitan. – Oczywiście, że mogę to zrobić. Dopóki mamy dobrą pogodę – stwierdziła Marie Madeleine. – Dziękuję, siostro. Proszę traktować to jako wyświadczenie mi osobistej przysługi. – Cieszę się, że osiągnęliśmy dzisiaj tyle dobrego – powiedziała zakonnica z entuzjazmem. – Au revoir, messieurs. Allons-y, mesdemoiselles – zakończyła i wyprowadziła dziewczęta z pomieszczenia. Dopóki drzwi się za nimi nie zamknęły, Lenobia czuła na sobie spojrzenie księdza. – No cóż, w takim razie przejdźmy się trochę. – Nie czekając na odpowiedź, siostra pomaszerowała w stronę schodów prowadzących na pokład, a kiedy się już na nim znalazła, wciągnęła głęboko powietrze, zachęcając dziewczęta, by „przeszły się i rozprostowały młode no-
gi”. – Do czego mu potrzebna Najświętsza Panienka? – zapytała Lenobia cicho, zrównując się z zakonnicą. – Nie mam pojęcia, ale Matce Boskiej z pewnością nie zaszkodzi przeniesienie na pokład – odparła siostra Marie Madeleine, po czym uśmiechnęła się i dodała: – Tak samo zresztą nam nie zaszkodzi. – Za to wszystko, co siostra dzisiaj zrobiła, merci beaucoup. – Nie ma za co, Lenobio. *** Biskup przeprosił i wstał od stołu, zostawiając kapitana w towarzystwie wina. Wrócił do swojej niewielkiej kajuty, usiadł przy stoliku, po czym zapalił długą cienką świecę. Pieścił palcami jej płomień, rozmyślając o tej bękarcicy. Początkowo jej oszustwo go zszokowało i rozwścieczyło. Ale kiedy na nią patrzył, zaskoczenie i gniew przerodziły się w uczucie o wiele głębsze. Zapomniał już, jaka jest śliczna, choć z pewnością tyle tygodni wymuszonego celibatu na pokładzie tego przeklętego statku też miało wpływ na jego reakcję. – Nie – oświadczył płomieniowi. – Chodzi o coś więcej niż tylko brak kobiety w łóżku. Była nawet ładniejsza, niż zapamiętał, chociaż stra-
ciła na wadze. Szkoda, ale można temu zaradzić. Wolał ją pełniejszą, bardziej miękką i apetyczną. Dopilnuje, by zaczęła jeść, czy jej się to podoba czy nie. – Nie – powtórzył. – Chodzi o coś więcej. Te oczy. Te włosy. Te płomienne oczy. Widział, że go wołają, nawet jeśli ona sama próbowała walczyć z ich pragnieniem. Włosy miała srebrzyste niczym metal utwardzony w ogniu, a potem przekuty w coś więcej. – Nie jest prawdziwą fille de la cassette i nigdy nie poślubi francuskiego arystokraty. Zostanie moją nałożnicą, to dla niej największa nadzieja na przyszłość. „Pośmiewisko i pogarda wydają się mniej odrażające niż zainteresowanie biskupa”. Przypomniał sobie jej słowa, lecz nie pozwolił, by napełniły go wściekłością. – Trzeba ją będzie przekonać. To nic. Wolę, gdy mają charakter. Wkładał pałce w płomień raz za razem, absorbując ciepło, nie parząc się jednak. Dziewczyna powinna zostać jego kochanką, zanim dotrą do Nowego Orleanu. Wtedy te napuszone urszulanki nie będą miały do czego się przyczepić. Dziewicą jeszcze by się przejmowały, ale zdeflorowana bękarcica, nałożnica biskupa, pozostanie poza ich zasięgiem i zainteresowaniem. Najpierw jednak musi nią zawładnąć, a w tym celu konieczne jest uciszenie tej przeklętej siostrzyczki.
Wolną dłoń zacisnął na rubinowym krzyżu, a wtedy płomień gwałtownie zamigotał. Tylko siostra stała na drodze do tego, by dziewczyna do końca podróży służyła mu jako zabawka. I tylko siostra mogła ściągnąć na niego gniew Kościoła. Reszta dziewcząt zupełnie się nie liczyła. Nie odważą się wystąpić przeciwko niemu, a już na pewno nie udadzą się do władz kościelnych. Kapitana nie obchodzi nic oprócz spokojnego żeglowania i butelek porto. Dopóki więc nie zgwałci jej mu przed nosem, zapewne wykaże bardzo umiarkowane zainteresowanie, chociaż być może sam będzie chciał ją wykorzystać. Ręka biskupa, ta sama, którą gładził płomień, zacisnęła się w pięść. Charles de Beaumont nie zwykł dzielić się tym co swoje. – O tak, będę musiał pozbyć się zakonnicy. – Biskup uśmiechnął się i rozpostarł palce, pozwalając, by omiótł je płomień. – Poczyniłem już kroki, które przyspieszą jej rychły koniec. Jaka szkoda, że nosi tak obszerny habit, do tego uszyty z tak łatwopalnego materiału. Coś mi się wydaje, że spotka ją tragiczny wypadek...
ROZDZIAŁ 6 Lenobia nie mogła doczekać się świtu. Kiedy w końcu niebo zarumieniło się za bulajem, uznała, że dłużej nie będzie czekać. Prawie popędziła do drzwi, zatrzymując się wyłącznie dlatego, że usłyszała głos siostry Marie Madeleine: – Uważaj na siebie, moje dziecko, i nie zostawaj zbyt długo przy koniach. Jeżeli biskup nie będzie cię widział, nie będzie też o tobie rozmyślał. – Zachowam ostrożność, siostro – zapewniła Lenobia, wychodząc na korytarz. Poczekała na wschód słońca, chociaż myślami była już na dole, pod pokładem, i zanim pomarańczowy dysk wyłonił się w pełni ponad horyzontem, ona już zbiegała po schodach cicho, lecz pospiesznie. Martin już przyszedł. Siedział na beli słomy zwrócony twarzą w stronę, skąd zwykle nadbiegała. Siwki zarżały na jej widok, aż się uśmiechnęła, ale potem spojrzała na chłopaka i uśmiech zamarł jej na ustach. Najpierw zauważyła, że nie przyniósł jej kanapki z bekonem i serem. Później dostrzegła jego kamienną minę. Nawet jego oczy wydawały się ciemniejsze i przygaszone. Nagle wydawał się taki obcy. – Jak mam cię nazywać? – Głos miał tak samo beznamiętny jak wyraz twarzy. Zignorowała ten obcy ton i straszny ucisk
w żołądku i odezwała się tak, jak gdyby pytał ją o to, której szczotki ma użyć, zupełnie jakby nic się nie zmieniło. – Mam na imię Lenobia, ale lubię, gdy mówisz na mnie chérie. – Okłamałaś mnie – powiedział. To odrzucenie sprawiło jej ból. – Nie zrobiłam tego celowo. – Spojrzeniem błagała go o zrozumienie. – Kłamstwo to kłamstwo. – Dobrze. Chcesz znać prawdę? – A potrafisz ją powiedzieć? Poczuła się, jakby ją uderzył. – Sądziłam, że mnie znasz. – Ja też tak sądziłem. Myślałem, że mi ufasz. Może się myliłem i w jednym, i w drugim. – Ufam ci. Nie powiedziałam ci, że gram Cécile, ponieważ przy tobie byłam prawdziwą sobą. Nie było między nami udawania. Byłeś tylko ty, ja i konie – odparła i zamrugała, żeby powstrzymać łzy. – Nie okłamałabym cię, Martin – powiedziała, podchodząc bliżej. – Wczoraj po raz pierwszy użyłeś imienia Cécile. Pamiętasz, jak szybko odeszłam? – Skinął głową. – To dlatego, że nie wiedziałam, co robić. Dopiero wtedy uświadomiłam sobie, że muszę udawać kogoś innego nawet w twojej obecności. Zapanowało dłuższe milczenie, a potem zapytał:
– Powiedziałabyś mi w ogóle? Nawet się nie zawahała, podała odpowiedź, która pochodziła prosto z serca: – Tak. Zdradziłabym ci swój sekret, kiedy bym ci wyznała, że cię kocham. Twarz mu ożyła, przysunął się bliżej. – Nie, chérie. Nie możesz mnie kochać. – Nie mogę? Już cię kocham. – To niemożliwe. – Chwycił jej rękę i uniósł delikatnie, a potem przyłożył do niej swoją. – Widzisz różnicę? – Nie – odparła cicho. – Widzę tylko ciebie. – Popatrz więc oczami, a nie sercem. Zobacz to, co widzą inni! – Inni? A co nas obchodzą inni? – Zdanie świata się liczy być może bardziej, niż ci się wydaje, chérie. – A więc przejmujesz się bardziej opinią innych niż naszymi uczuciami? – Popatrzyła mu w oczy. – Nie rozumiesz tego. – Wystarczająco wszystko rozumiem! Rozumiem, co czuję, kiedy jesteśmy razem. Czy jest coś jeszcze? – O wiele więcej, – Puścił jej dłoń, odwrócił się, podszedł szybkim krokiem do boksu i stanął przy jednym z siwków. – Powiedziałam, że cię nie okłamię – odezwała się,
mówiąc do jego pleców. – Czy ty możesz obiecać mi to samo? – Nie okłamię cię – odparł, nie odwracając się. – Kochasz mnie? Powiedz prawdę, proszę. – Prawdę? A jaką różnicę czyni prawda w takim świecie jak ten? – Dla mnie ogromną. Odwrócił się, a wtedy zobaczyła, że po policzkach płyną mu ciche łzy. – Kocham cię, chérie. Kocham cię, chociaż mnie to zabija. Serce jej podskoczyło z radości. Podeszła do niego i wsunęła palce w jego dłoń. – Nie jestem już zaręczona z Thintonem de Silégne – powiedziała, ocierając mu łzy z twarzy. Zacisnął palce na jej ręce i przycisnął sobie do policzka. – Znajdą ci kogoś innego. Kogoś, komu bardziej zależy na twojej urodzie niż na nazwisku. – Aż się skrzywił, jakby te słowa sprawiły mu ból. – Dlaczego to nie możesz być ty? Jestem bękartem, chyba bękart może wyjść za Kreola? Martin zaśmiał się sucho. – Oui, chérie. Oczywiście, że może. Jeśli bękart ma czarną skórę. Biała kobieta nie może mieć męża Kreola. – W takim razie nie chcę wychodzić za mąż! Pra-
gnę tylko być z tobą. – Jesteś taka młodziutka – powiedział cicho. – Ty też. Pewnie nie masz nawet dwudziestu lat. – Kończę dwadzieścia jeden w przyszłym miesiącu, chérie. Ale w duszy jestem starym człowiekiem i dobrze wiem, że nawet miłość nie zmieni świata, a już na pewno nie dla nas. – Sprawię, żeby zmieniła. Tak właśnie będzie. – Wiesz, co ci zrobią? Co ci zrobi ten cały świat, który chcesz zmienić miłością? Jak odkryją, że mnie kochasz i mi się oddałaś, powieszą cię albo jeszcze gorzej: zgwałcą cię i powieszą. – Będę walczyć. Sprzeciwię się całemu światu, żeby być z tobą. – Nie chcę tego, chérie! Nie chcę, żeby przeze mnie spotkała cię krzywda! Odsunęła się i zabrała rękę. – Moja maman kazała mi być odważną. Musiałam zostać zmarłą Cécile, by wieść życie pozbawione strachu. Zrobiłam więc coś strasznego, coś, czego nie chciałam wcale zrobić: skłamałam, próbując przyjąć obce imię i obce życie. – Lenobia miała wrażenie, że mądra matka szepcze jej do ucha, pomaga znaleźć właściwe myśli i ubrać je w słowa. – Tak bardzo się balam, Martin. Ale wiedziałam, że muszę być dzielna dla niej, a potem to się zmieniło i stałam się dzielna dla siebie. Teraz pragnę być dzielna dla ciebie i dla nas.
– To nie odwaga, chérie – odparł. Zwiesił ramiona, oczy miał smutne. – To tylko młodość. Należymy do różnych epok i do różnych miejsc. – A więc nie dasz nam szansy? – Moje serce tego pragnie, jednak umysł mówi mi: zapewnij jej bezpieczeństwo, nie pozwól, by świat wyrządził jej krzywdę. – Przysunął się, ale Lenobia objęła się ramionami i zrobiła krok do tyłu. Potrząsnął głową. – Powinnaś mieć dzieci, chérie. Dzieci, które nie będą musiały udawać, że są białe. A chyba już wiesz, jak to jest, gdy trzeba udawać, prawda? – Wiem jedno: wolałabym wiecznie udawać, niż wyrzec się miłości do ciebie. Owszem, jestem młoda, ale nie tak bardzo, by nie wiedzieć, że miłość jednostronna nigdy nie ma szansy powodzenia. – Nie odezwał się, więc ze złością starła wierzchem dłoni płynące po policzkach łzy i mówiła dalej: – Powinnam wyjść stąd i nigdy już nie wrócić. Nie schodzić tu, dopóki nie dotrzemy do Nowego Orleanu. – Oui, chérie, tak powinnaś zrobić. – Tego właśnie chcesz? – Nie. Jestem głupcem i wcale tego nie chcę. – W takim razie oboje jesteśmy głupcami. – Wyminęła go i podniosła zgrzebło. – Wyczyszczę teraz siwki, a potem je nakarmię. Wrócę do kajuty i będę tam tkwić, dopóki kolejny świt mnie nie uwolni. I tak aż do końca podróży. – Weszła do boksu i zaczęła szczotkować stojącego najbliżej wałacha.
Martin nie ruszył się z miejsca. Pomyślała, że wydaje się smutny i taki stary. – Jesteś odważna, Lenobio. Silna i dobra. Kiedy staniesz się dorosłą kobietą, wystąpisz przeciwko panującej na świecie ciemności. Widzę to w twoich burzliwych oczach. Ale ma belle, wybieraj, proszę, bitwy, w których nie stracisz serca i duszy. – Przestałam być dzieckiem, gdy zajęłam miejsce Cécile. Jestem dorosłą kobietą, Martin. Chciałabym, żebyś to zrozumiał. Westchnął i skinął głową. – Masz rację. Widzę w tobie kobietę, ale nie tylko ja, chérie. Słyszałem dzisiaj rozmowę służących kapitana. Podobno biskup nie spuszczał cię z oka podczas kolacji. – Rozmawiałam już na ten temat z siostrą Marie Madeleine. Będę starała się schodzić mu z drogi. Nie musisz się o mnie martwić – dodała, patrząc mu w oczy. – Od dwóch lat udaje mi się unikać biskupa i jemu podobnych. – Z tego, co widzę, niewielu jest takich jak on. Czuję, że towarzyszy mu coś złego. To jego baka, mam wrażenie, że obróci się przeciwko niemu. – Baka? Co to takiego? – Lenobia przerwała szczotkowanie perszerona i oparła się o jego masywny bok. – Potraktuj bakę jako łapacza dusz. Może łapać dwa rodzaje dusz: niskie i wysokie, a najważniejsza jest
w tym równowaga. Wszyscy mamy w sobie i dobro, i zło, chérie. Ale jeśli osoba nosząca bakę zatraci tę równowagę, czyniąc wyłącznie zło, wtedy baka obróci się przeciwko niej, uwalniając potworną ciemność. – Skąd to wszystko wiesz? – Moja maman pochodzi z Haiti, tak samo zresztą jak wielu niewolników ojca. To religia ich przodków, a ponieważ mnie wychowali, stała się także moją religią. – Wzruszył ramionami i uśmiechnął się, widząc jej szeroko otwarte oczy. – Wierzę, że wszyscy wywodzimy się z tego samego miejsca i kiedyś tam wrócimy. Tylko że ludzie różnie je nazywają. – Ale przecież biskup jest katolickim księdzem. Skąd miałby znać starą religię haitańską? – Chérie, nie musisz wcale dowiadywać się o czymś, żeby to poczuć. Żeby to znać. Baki istnieją naprawdę, niekiedy same znajdują sobie człowieka. Ten rubin, który biskup nosi na szyi, to baka, jestem tego pewien. – To krzyż, Martin. – A jednocześnie baka, i to taka, która stała się zła. Lenobia zadrżała. – Boję się go, Martin. Zawsze się go bałam. Podszedł do niej, sięgnął pod koszulę i wyjął zawieszony na cienkim rzemyku skórzany woreczek ufarbowany na piękny szafirowy odcień. Zdjął go z szyi i założył Lenobii.
– Ten grigri cię ochroni, chérie. – Co tam jest? – zapytała, dotykając woreczka. – Nie wiem dokładnie. Noszę go przez całe życie, wiem tylko, że zawiera trzynaście elementów. Moja maman zrobiła go dla mnie, zanim umarła. Jak dotąd skutecznie mnie strzegł. – Wyjął jej amulet z palców i spoglądając prosto w oczy, uniósł go do ust i pocałował. – A teraz będzie strzegł ciebie. – To powiedziawszy, powoli zaczepił palec o stanik jej sukni, odsuwając ją od skóry. Wpuścił woreczek pomiędzy ciało a materiał, tak że spoczął na piersi, tuż obok różańca od matki. – Noś go blisko serca, chérie, a moc ludu, z którego wywodziła się moja maman, nigdy cię nie opuści. Znalazł się tak blisko, że z trudem oddychała, a kiedy puścił ją, wydało jej się, że czuje jego pocałunek przenikający przez niebieski woreczek. – Skoro dajesz mi ochronę, którą przekazała ci matka, muszę odwdzięczyć się podarkiem od mojej maman. – Lenobia zdjęła z szyi różaniec. Uśmiechnął się i schylił, żeby mogła mu go zawiesić. Uniósł jeden z koralików i przyjrzał mu się uważnie. – Rzeźbione w drewnie różyczki. Wiesz, chérie, do czego moja maman stosowała olejek różany? – Nie. – Bliskość Martina oraz intensywność jego spojrzenia pozbawiały ją tchu. – Olejek różany to składnik silnych zaklęć miło-
snych. – Kąciki jego ust uniosły się w uśmiechu. – Czyżbyś próbowała rzucić na mnie czar, chérie? – Być może – odparła, patrząc mu w oczy. W tej samej chwili siwek trącił ją pyskiem i tupnął niecierpliwie, zły, że nie dokończyła czyszczenia. Śmiech Martina przerwał rosnące napięcie. – Widzę, że mam konkurencję. Siwki nie chcą się tobą z nikim dzielić. – Ty zazdrośniku – szepnęła i odwróciła się, by objąć wałacha za szeroką szyję, po czym podniosła leżącą wśród trocin szczotkę. Śmiejąc się cicho pod nosem, Martin chwycił szeroki drewniany grzebień i zabrał się za czesanie grzywy oraz ogona drugiego perszerona. – Jaką historię życzysz sobie dzisiaj, chérie? – Opowiedz o koniach na plantacji swojego ojca. Zacząłeś kilka dni temu i nie dokończyłeś. Kiedy mówił o specjalności Rillieux, koniu nowej rasy pokonującym ćwierć mili z taką prędkością, że ludzie porównywali go do skrzydlatego Pegaza, Lenobia pozwoliła ponieść się myślom. Zostały nam jeszcze dwa tygodnie podróży. A on mnie kocha. Przycisnęła rękę do piersi, czując ciepło bijące od grigri, które jej podarował. Jeżeli będziemy trzymać się razem, damy radę stawić czoło całemu światu. ***
Lenobia była pełna życia i nadziei, gdy wychodziła z ładowni na korytarz, który prowadził ku kajutom. Głowę miała wypełnioną historiami Martina o cudownych koniach hodowanych przez jego ojca – mniej więcej w połowie opowieści wpadła na wspaniały pomysł: być może mogliby zostać z Martinem w Nowym Orleanie na tyle czasu, ile potrzeba, by zarobić na zakup młodego ogiera ze stajni Rilleux. Potem zabiorą swojego skrzydlatego Pegaza, ruszą na zachód i znajdą sobie miejsce, gdzie nikt nie będzie ich oceniał po kolorze skóry. Osiedlą się tam i założą hodowlę tych pięknych szybkich rumaków. Będą mieli też dzieci, podszepnęła jej wyobraźnia, mnóstwo prześlicznych maluchów o skórze brązowej jak Martina. Będzie musiała poprosić siostrę Marie Madeleine o pomoc w znalezieniu zatrudnienia, może nawet w klasztornej kuchni. Wszystkim potrzebna jest kuchenna posługaczka, która potrafi wypiekać przepyszny chleb, a Lenobia nauczyła się tego od plejady uzdolnionych francuskich kucharek barona. – Kiedy się uśmiechasz, jesteś jeszcze ładniejsza, Lenobio. Nie słyszała, jak wyszedł na korytarz, ale nagle stanął przed nią i zablokował jej przejście. Dotknęła ręką skórzanego woreczka ukrytego pod suknią. Pomyślała o Martinie, o mocy amuletu jego matki, po czym uniosła brodę i spojrzała mu prosto w oczy. – Excusez-moi, ojcze – rzekła lodowatym tonem. –
Muszę wracać do siostry Marie Madeleine. Z pewnością odmawia właśnie poranne modlitwy, chciałabym do niej dołączyć. – Chyba nie jesteś zła za wczorajsze? Musisz zrozumieć, jaki wstrząs przyniosło mi odkrycie twojego oszustwa. – To mówiąc, pogłaskał rubinowy krzyż, któremu Lenobia przyglądała się uważnie, zdziwiona, że tak błyszczy i połyskuje w ciemnym korytarzu. – Nie ośmieliłabym się gniewać na was, ojcze. Ja tylko pragnę wrócić do siostry. Biskup podszedł bliżej. – Mam dla ciebie propozycję, a kiedy ją usłyszysz, zrozumiesz, że w związku z zaszczytem, jaki ci oferuję, możesz pokusić się o coś więcej niż tylko złość. – Przepraszam, ojcze, ale nie rozumiem – odparła, próbując prześlizgnąć się obok księdza. – Nie rozumiesz, ma petite de basse naissance? Patrzę w te twoje oczęta i tyle w nich dostrzegam. Gniew Lenobii zwyciężył w końcu nad strachem. – Nazywam się Lenobia Whitehall i nie jestem waszą bękarcicą! – rzuciła. To był straszny uśmiech. Biskup wyciągnął gwałtownie ręce i przycisnął ją do ściany. Rękawy fioletowej szaty niczym kurtyna zasłoniły ją przed prawdziwym światem. Był tak wysoki, że rubinowy krucyfiks wisiał jej tuż przed nosem. Zdawało się jej przez ułamek sekundy, że widzi w nim błyszczące płomienie.
A potem duchowny się odezwał i jej świat zawęził się do jego cuchnącego oddechu i bijącego od ciała ciepła. – Kiedy z tobą skończę, będziesz tym, kim zechcę: bękarcicą, dziewką, nałożnicą albo córką. Kimkolwiek. Ale nie ulegaj mi zbyt szybko, ma petite de basse naissance. Lubię opór. – Tu jesteście, ojcze! Jakiż to szczęśliwy zbieg okoliczności, że spotykam was tak blisko naszych kajut. Czy mogę prosić was o pomoc? Sądziłam, że przeniesienie Najświętszej Panienki to proste zadanie, ale albo nie doceniłam jej wagi, albo przeceniłam własne siły. Biskup odsunął się, puszczając Lenobię. Od razu popędziła do zakonnicy, która jednak wcale nie patrzyła w ich stronę. Zmagała się właśnie z wielkim kamiennym posągiem Matki Boskiej, próbując przeciągnąć go przez próg kajuty. – Dobrze, Lenobio – odezwała się, gdy dziewczyna znalazła się obok. – Zabierz, proszę, świecę ołtarzową oraz naczynie do palenia kadzidła. Odmówimy na pokładzie litanie maryjne oraz godzinki i będziemy tak czynić przez najbliższe kilka dni, dopóki nie dotrzemy do Nowego Orleanu. – Kilka dni? Myli się siostra – powiedział biskup protekcjonalnym tonem. – Zostały nam co najmniej dwa tygodnie podróży. Zakonnica wyprostowała się, potarła obolałe plecy i obdarzyła go lodowatym spojrzeniem.
– Kilka dni – powtórzyła stanowczo. – Dopiero co rozmawiałam z kapitanem. Wiatr przyspieszył naszą podróż, do Nowego Orleanu dopłyniemy za trzy, cztery dni. Czyż nie cudownie będzie znów postawić nogę na suchym lądzie? Z przyjemnością przedstawię ojca naszej matce przełożonej i opowiem, jaką przyjemną i bezpieczną podróż odbyliśmy dzięki waszemu wstawiennictwu. Chyba wiecie, jakim poważaniem matka przełożona cieszy się w mieście, prawda? Zapadła dłuższa cisza, którą w końcu przerwał biskup: – O tak, siostro. Wiem o tym, a także o wielu innych rzeczach. To powiedziawszy, pochylił się, uniósł ciężką figurę, jakby została wykonana z piór, a nie z kamienia, i przeniósł ją na pokład. – Skrzywdził cię? – szepnęła zakonnica, ledwo zniknął im z pola widzenia. – Nie – odparła Lenobia drżącym głosem. – Ale ma taki zamiar. Siostra pokiwała głową. – Przynieś świecę i kadzidło. Obudź dziewczęta i powiedz, żeby przyszły na modlitwę. A potem trzymaj się blisko mnie. Będziesz musiała zaprzestać samotnych wędrówek o świcie, są zbyt niebezpieczne. Na szczęście zostało nam już tylko kilka krótkich dni, a potem znajdziesz się w klasztorze, z dala od biskupa. – Siostra ścisnęła jej rękę i ruszyła na pokład, zostawiając Lenobię
pogrążoną w głębokiej rozpaczy.
ROZDZIAŁ 7 Później, kiedy zapanowała ciemność, ból i rozpacz, Lenobia przypomniała sobie ten poranek, piękno nieba i oceanu, oraz jak to wszystko się zmieniło, tak nagle i niespodziewanie, praktycznie w ułamku sekundy. Przypomniała sobie to wszystko i przysięgła, że już do końca życia będzie cieszyć się każdą piękną i wyjątkową chwilą. Było bardzo wcześnie, dziewczęta były ospałe, rozdrażnione i wcale nie chciały wstać. Nie miały ochoty iść na modlitwę na pokładzie. Szczególnie rozzłoszczona okazała się Aveline de Lafayette i tylko podekscytowanie Simonette w związku z nowym zwyczajem równoważyło nieco kwaśny humor pozostałych panien. – Tak bardzo chciałam zwiedzić statek – zwierzyła się Simonette Lenobii, gdy szły na rufę Minervy. – Jest piękny – odparła Lenobia szeptem i uśmiechnęła się, patrząc na podskakujące loki Simonette, gdy ta pokiwała głową w odpowiedzi. Marmurowy posąg Matki Boskiej został umieszczony przy czarnym relingu otaczającym rufę, a więc tuż nad kajutą kapitana. Siostra Marie Madeleine ogromnie cackała się ze statuą, przesuwając ją to w prawo, to w lewo. W końcu znalazła dla niej właściwe miejsce i wtedy zauważyła Lenobię. Przywołała ją do siebie gestem. – Daj mi to, proszę, moje dziecko.
Lenobia podała jej srebrne naczynie wypełnione drogocenną mieszanką kadzidła i mirry, których zakonnica używała podczas modlitw, a także grubą świecę z pszczelego wosku osadzoną w cynowym świeczniku. Kobieta odwróciła się do figury i postawiła wszystko u stóp Matki Boskiej. – Dziewczęta – odezwała się, po czym uśmiechnęła się nieznacznie i skinęła głową, dostrzegła bowiem, że wokół zebrał się tłumek ciekawskich marynarzy. – Oraz panowie. Zacznijmy ten piękny dzień litaniami do Marii Panny w podzięce za wiadomość, że już tylko dni dzielą nas od celu, którym jest Nowy Orlean. – To powiedziawszy, skinęła ręką i tłum się przysunął. Lenobia rozejrzała się w poszukiwaniu Martina i z rozczarowaniem przyjęła fakt, że nigdzie nie było go widać. – Och, potrzebna nam żagiew z dołu, żeby zapalić świecę. Lenobio, moje dziecko, czy mogłabyś... – Nie ma powodu do strapienia, siostro. Ja zapalę ogień dla Matki Boskiej. Dziewczęta rozstąpiły się niczym mgła przed promieniami słońca, a biskup ruszył w stronę ołtarzyka, niosąc w ręku długie polano, na którego końcu migotał płomień. Podał ogień zakonnicy, przyjęła go z nerwowym uśmiechem. – Dziękuję, ojcze. Czy zechcielibyście poprowadzić dzisiejszą litanię do Najświętszej Panienki? – Nie, siostro. Uważam, że litanie maryjne mają
największą wartość, gdy odmawia je kobieta. – Skłoniwszy się, biskup wycofał się na przeciwległy kraniec rufy, gdzie zebrała się załoga, i stanął przed marynarzami. Lenobia uznała, że wygląda to zatrważająco, zupełnie jakby zamierzał poprowadzić oddział mężczyzn do ataku. Jednak siostra Marie Madeleine, zupełnie niezrażona, zapaliła świecę i kadzidło, a potem uklęknęła. Dziewczęta poszły jej śladem. Lenobia znajdowała się po lewej stronie zakonnicy, z twarzą zwróconą ku figurze, ale odwróciła się tak, by widzieć biskupa. Zauważyła, że zawahał się arogancko, przez co klęknięcie wydało się nie tyle wyrazem posłuszeństwa, ile całkowicie protekcjonalnym gestem. Załoga również opadła na kolana. Siostra pochyliła głowę i złożyła ręce do modlitwy. Zamknęła oczy, po czym rozpoczęła litanię silnym wyraźnym głosem: – Święta Maryjo, módl się za nami. – Módl się za nami – powtórzyły pokornie dziewczęta, – Święta Boża Rodzicielko... – Módl się za nami. – Tym razem do modłów dołączyli także marynarze. – Święta Panno nad pannami... – Módl się za nami – odpowiedział tłumek zebranych. – Matko Chrystusowa... – ciągnęła siostra.
– Módl się za nami... Lenobia modliła się razem ze wszystkimi, lecz nie była w stanie uciszyć serca na tyle, by zamknąć oczy i pochylić głowę jak pozostałe dziewczęta. Jej wzrok błądził dookoła, tak samo zresztą jak myśli. – Módl się za nami... Jeszcze trzy dni do końca podróży, a ja nie będę mogła się już wybrać do ładowni. – Matko łaski Bożej... – Módl się za nami... Martin! Jak uda mi się zamienić z nim choćby słowo? Muszę go zobaczyć, nawet gdyby oznaczało to kolejne spotkanie z biskupem. – Matko nieskalana... – Módl się za nami... Lenobia powiodła wzrokiem w stronę grupki mężczyzn oraz klęczącego przed nimi człowieka w fioletowej szacie i otworzyła szeroko usta ze zdumienia. Wcale nie pochylił głowy, nie przymknął powiek. Wpatrywał się w posąg i modlącą się u jego stóp zakonnicę. Rąk też nie złożył. Jedną pocierał rubinowy krucyfiks, drugą zaś wykonywał nieznaczne, ale dość dziwne ruchy, jakby próbował coś przywołać. – Matko najczystsza... – Módl się za nami... Zupełnie zdezorientowana Lenobia popatrzyła w ślad za wzrokiem księdza i zdała sobie sprawę, że
wcale nie wpatruje się on w figurę, lecz w grubą świecę płonącą u stóp Marii Panny, tuż obok klęczącej siostry. W tej samej chwili płomień urósł i rozpalił się tak gwałtownie, że ze świecy zaczął ściekać wosk. Zaraz potem poleciały iskry, od których zajęło się kadzidło, a od niego lniany habit siostry Marie Madeleine. – Siostro! Pali się! – krzyknęła Lenobia, zrywając się na równe nogi. Jednakże dziwny ogień przekształcił się już w potworną pożogę. Siostra wrzasnęła i próbowała wstać, lecz widać było, że nie wie, co zrobić w obliczu pożerającego ją ognia. Zamiast się odsunąć od śmiercionośnej świecy, ruszyła do przodu, prosto na rozpalony wosk. Dziewczęta zaczęły krzyczeć, przerażone biegały dookoła, wpadając co rusz na Lenobię, nie pozwalając jej tym samym dotrzeć do zakonnicy. – Odsuńcie się, ja ją uratuję! – zawołał biskup, biegnąc w ich stronę z wiadrem wody. Poły fioletowej szaty łopotały za nim jak wielki płomień. – Nie! – krzyknęła Lenobia, pamiętając, czego nauczyła się w zamkowej kuchni o gaszeniu wosku i tłuszczu wodą. Jednakże biskup już wylał zawartość cebrzyka na siostrę, a wtedy ogień buchnął ze zdwojoną siłą, opryskując dziewczęta gorącym woskiem, wywołując ataki paniki i histerii. Wszędzie był tylko płomień i ogromny żar, a mimo
to Lenobia starała się dostać do zakonnicy. W pewnym momencie czyjeś ręce chwyciły ją w pasie i odciągnęły do tyłu. – Nie! – wrzasnęła, próbując się wyswobodzić. – Chérie! Jej już nie pomożesz! Głos Martina był jak oaza spokoju w tym potwornym chaosie. Zatrzymała się bezwładnie, pozwoliła się wyprowadzić z płonącej rufy, ale dostrzegła jeszcze, że siostra przestaje walczyć. Ogarnięta ogniem podeszła do relingu, odwróciła się i na ułamek sekundy popatrzyła jej w oczy. Tej chwili Lenobia nigdy nie zapomni. W oczach zakonnicy ujrzała nie ból czy przerażenie, lecz całkowite opanowanie. W głowie usłyszała echo głosu siostry wzmocnionego silniejszym, wyraźniejszym i nieziemsko pięknym pogłosem: Idź za głosem serca, moje dziecko. Matka zawsze cię ochroni... A potem siostra pochyliła się nad barierką i skoczyła w chłodne zachęcające objęcia oceanu. Kiedy Lenobia oprzytomniała, Martin zrywał właśnie z siebie koszulę i gasił nią języki ognia liżące jej suknię. – Zostań tu! – krzyknął, gdy płomień zgasł. – Nie ruszaj się stąd! Lenobia skinęła głową otumaniona, on zaś dołączył do załogi, która tłumiła ogień za pomocą ubrań i fragmentów żagli. Kapitan Cornwallis wykrzykiwał rozkazy, waląc granatowym płaszczem w resztki ognia
gasnącego z dziwnie nienaturalną prędkością. – Próbowałem tylko pomóc! Nie miałem pojęcia, że tak się stanie! – pokrzykiwał biskup. Stał przy relingu i wpatrywał się w morze. – Charles! Jesteś poparzony? Ranny? – Kapitan podbiegł do księdza, który zachwiał się i o mało nie wypadł za burtę. – Puść już tę barierkę. – Nie, nie. – Biskup odtrącił dowódcę statku. – Muszę to zrobić. Muszę. – To powiedziawszy, uniósł rękę, zrobił znak krzyża i zaczął odmawiać modlitwę ostatniego namaszczenia: – Domine sancte... Lenobia jeszcze nigdy nikogo nie nienawidziła tak jak jego. Simonette rzuciła się jej w ramiona zaczerwieniona, osmalona i zapłakana. – Co my teraz zrobimy? Co my teraz zrobimy? Lenobia przytuliła koleżankę, lecz nie potrafiła odpowiedzieć na jej pytanie. – Mesdemoiselles! Czy któraś jest ranna? – zagrzmiał głos kapitana. Dowódca wszedł między dziewczęta, zaczął wyciągać te, które znajdowały się najbliżej ognia, i kierować do lekarza pokładowego. – Te z was, które nie doznały obrażeń, niech zejdą do kajut. Umyjcie się i przebierzcie. I odpocznijcie, mesdemoiselles, koniecznie odpocznijcie. Ogień został ugaszony. Statek nie jest zniszczony. Nic wam nie grozi. Martin przepadł gdzieś w dymie i ogólnym zamieszaniu, więc Lenobia nie miała wyjścia i wróciła do ka-
juty z Simonette, która nadal trzymała ją kurczowo za rękę. – Ty też to słyszałaś? – szepnęła do dziewczyny, gdy drżące i zapłakane szły wąskim korytarzem. – Słyszałam krzyk siostry. Był straszny! – Simonette zaniosła się łkaniem. – I nic więcej? Nie słyszałaś, co powiedziała? – Nic nie mówiła, tylko krzyczała. – Koleżanka spojrzała na nią przez łzy. – Och, Lenobio, czyżbyś postradała zmysły? – Nie, nie. – Lenobia objęła ją ramieniem. – Chociaż wolałabym chyba oszaleć, bo wtedy nie pamiętałabym, co się stało. Simonette rozszlochała się na nowo. – Oui, oui. Nie opuszczę kajuty, dopóki nie przybijemy do lądu. Nie wyjdę nawet na posiłki, nikt mnie do tego nie zmusi! Lenobia przytuliła ją do siebie bez słowa. *** Przez następne dwa dni dziewczęta nie wychodziły ze swoich kajut. Simonette niepotrzebne się martwiła: nikt nie zmuszał ich do chodzenia na posiłki, jedzenie przynoszono im do kabin. Śmierć siostry Marie Madeleine rzuciła na wszystkich urok, zmieniając dotychczasowe zwyczaje. Nie słychać już było hałaśli-
wych, niekiedy sprośnych piosenek marynarzy. Nikt się nie śmiał, nie krzyczał. Sam statek też jakby zamilkł. Krótko po tragicznych wydarzeniach zerwał się wiatr, wydął żagle i popchnął Minervę do przodu, jak gdyby sam Pan Wszechmogący odsuwał ich od tamtego ponurego miejsca. Dziewczęta nie mogły się otrząsnąć. Simonette nieustannie popłakiwała, a wraz z nią kilka jej koleżanek. Większość siedziała skulona na posłaniach, rozmawiały ściszonymi głosami albo się modliły. Służba przynosząca posiłki zapewniała, że wszystko układa się pomyślnie i niebawem dobiją do brzegu. Ale i te zapewnienia wzbudziły jedynie posępne spojrzenia i ciche łzy. Przez ten czas Lenobia rozmyślała i wspominała. Dobroć siostry Marie Madeleine. Jej wiarę i siłę. Przypomniała sobie spokój, jaki dostrzegła w jej gasnących oczach, i słowa, które odbiły się magicznym echem w jej umyśle. Idź za głosem serca, moje dziecko. Matka zawsze cię ochroni... Wspominała zakonnicę, ale myślała o Martinie. Martwiła się też przyszłością. Trzeciego dnia jeszcze przed świtem podjęła decyzję i wymknęła się cicho z kajuty, w której zaczynała się czuć jak w grobowcu. Nie przyglądała się wstającemu słońcu, lecz ruszyła prosto do ładowni. Odyseusz, olbrzymi kocur o białoczarnej sierści, zaczął ocierać się jej o nogi, gdy zbliżała się do boksu. Pierwsze zauważyły ją konie, oba zarżały na powitanie, a wtedy Martin odwrócił się na pięcie,
podbiegł do niej trzema wielkimi susami i chwycił ją w objęcia. Kiedy się odezwał, czuła, jak drży. – Przyszłaś, chérie! Myślałem, że tego nie zrobisz. Bałem się, że już cię nigdy nie zobaczę. Oparła głowę o jego pierś i wciągnęła zapach: koni, siana oraz potu uczciwego człowieka, który ciężko przepracował cały dzień. – Musiałam najpierw pomyśleć. Podjąć decyzję. – Jaką, chérie! Uniosła głowę i spojrzała mu w twarz, podziwiając jasnooliwkowe oczy z połyskującymi niczym bursztyny brązowymi plamkami. – Zanim odpowiem, muszę cię o coś zapytać. Widziałeś, jak siostra skoczyła do oceanu? – Tak, chérie. To było straszne. – Słyszałeś coś? – Tylko jej krzyki. Lenobia wzięła głęboki wdech. – Tuż przed tym, jak skoczyła za burtę, spojrzała na mnie. W jej spojrzeniu dostrzegłam wyłącznie spokój, żadnego strachu ani bólu. I nie słyszałam krzyku. Słyszałam jej głos razem z innym, nieznajomym, mówiący, że mam iść za głosem serca i że Matka mnie zawsze ochroni. – Siostra była kobietą bardzo pobożną. Wielkiej wiary i dobroci. Silnego ducha. Może to on do ciebie przemówił. Może jej Matka Boża, którą tak bardzo ko-
chała, też się odezwała do ciebie. – A więc wierzysz mi! – Lenobia aż osłabła z poczucia ulgi. – Tak, chérie. Wiem, że świat to dużo więcej niż to, czego możemy dotknąć i co daje się zobaczyć. – Ja też tak uważam. – Dziewczyna wzięła głęboki wdech, wyprostowała plecy i głosem tak dorosłym, że nawet ją samą zaskoczył, oświadczyła: – Teraz już wiem, co zrobię. Kocham cię, Martin, i chcę być z tobą. Zawsze. Nie obchodzi mnie jak ani gdzie. Śmierć Marie Madeleine mnie zmieniła. Jeżeli najgorszym, co może mnie spotkać za życie u twojego boku, jest spokojna śmierć w miłości, wybieram szczęście, cokolwiek będzie ono dla nas oznaczało. – Chérie, ja... – Nie. Nie odpowiadaj mi od razu. Odczekaj dwa dni, tak jak ja zrobiłam. Bez względu na to, jaką decyzję podejmiesz, musisz być jej pewien. Jeśli powiesz „nie”, już więcej się nie zobaczymy. Ale jeśli zdecydujesz, że tak, zamieszkam z tobą i urodzę ci dzieci. Będę cię kochać aż do śmierci, tylko ciebie, Martin. Zawsze tylko ciebie. To właśnie ślubuję. I żeby nie okazać swojej słabości, żeby nie błagać go, nie przywrzeć do niego z płaczem, odeszła, zabrała znajome zgrzebło i zaczęła szczotkować perszerony, szepcząc im czułe słówka na powitanie. Powoli poszedł jej śladem. Nie spojrzał na nią ani się nie odezwał, tylko przysunął się do drugiego siwka
i zaczął rozczesywać jego splątaną grzywę. Tym samym pozostawał poza zasięgiem wzroku, kiedy do ładowni wszedł nagle biskup. – Czyszczenie takich bestii to nie jest praca dla damy. No, ale ty nie jesteś przecież damą, prawda, ma petite de basse naissance? Poczuła bolesny ucisk w żołądku. Odwróciła się, by popatrzeć na księdza, którego uważała nie za człowieka, lecz raczej potwora. – Mówiłam, żeby mnie tak nie nazywać – odezwała się dumna, że głos jej nawet nie zadrżał. – A ja mówiłem, że lubię opór. – Uśmiechnął się wstrętnie. – Ale czy będziesz stawiać opór, czy nie, kiedy z tobą skończę, zostaniesz tym, kim będę chciał. Bękarcicą, dziwką, kochanką, córką. Jak sobie zażyczę. – Przysunął się i rubinowy krzyż na piersi zamigotał światłem, jak gdyby był żywym stworzeniem. – Któż cię teraz obroni, kiedy nie ma już zakonnicy? – Dotarł do boksu, a Lenobia wzdrygnęła się i przytuliła do boku perszerona. – Zostało już niewiele czasu, ma petite de basse naissance. Jeszcze dzisiaj, zanim dopłyniemy do Nowego Orleanu, będziesz moja. A wtedy skończy się twoja niewinność i nie będziesz miała powodu, by chować się w klasztorze Urszulanek. Biskup oparł rękę na drzwiach i już miał je otworzyć, kiedy Martin wyłonił się zza siwków i stanął pomiędzy nim a Lenobią. Gdy się odezwał, głos miał spokojny, ale w ręku trzymał zakrzywioną kopystkę do czyszczenia kopyt. Padające z góry światło odbiło się
od metalu niczym od ostrza noża. – Obawiam się, że ta pani nie będzie twoja. Ona cię nie chce, loa. Idź stąd i zostaw ją w spokoju. Biskup groźnie zmrużył oczy, palcami zaczął głaskać krucyfiks z rubinami. – Ośmielasz się do mnie odzywać, chłopcze? Nie rozumiesz, kim jestem. Jestem biskupem, sługą Bożym, a nie jakimś loa, za którego mnie wziąłeś. Odejdź, a zapomnę, że podawałeś w wątpliwość moją tożsamość. – Loa to duch. Widzę cię i znam. Baki się odwróciły. Jesteś złym człowiekiem, sługą ciemności. I nikt cię tu nie chce. – Jak śmiesz tak się do mnie odzywać! – wrzasnął ksiądz. Jego rosnący gniew zwiększył płomienie wiszących na ścianach pochodni. – Martin! Ogień! – szepnęła gorączkowo Lenobia. Biskup ruszył do przodu, jakby miał zamiar rzucić się z gołymi rękoma na Martina, ale wtedy wydarzyły się dwie rzeczy. Po pierwsze, Martin uniósł kopystkę. Nie uderzył nią kapłana, tylko skaleczył siebie. Lenobia aż jęknęła, gdy przeciął własną dłoń, a kiedy biskup był tuż-tuż, ochlapał go krwią, prysnął nią prosto w pierś, zalewając rubinowe klejnoty czerwonym płynem życia. A potem zaintonował poruszającym, pełnym mocy głosem: Ja jestem jej, a ona do mnie należy!
Mego przywiązania dowodem ta krew! Zło, które pragniesz w nią wymierzyć Zwróci ku tobie swój wżmożony gniew! Charles de Beaumont zachwiał się, jakby otrzymał cios. Siwki położyły uszy po sobie i rżąc z wściekłością, sięgnęły do niego potężnymi zębami. Odskoczył do tyłu i zataczając się, wyszedł z boksu. Cały czas trzymał się za klatkę piersiową. Odwrócił się jeszcze i spojrzał na Martina, który uniósł zakrwawioną rękę i przytrzymał przed sobą niczym tarczę. – Pytasz, kto teraz obroni tę dziewczynę? Odpowiem ci: ja. Zaklęcie zostało rzucone, przypieczętowałem je własną krwią. Nie masz już tu żadnej władzy. Oczy biskupa wypełniły się czystą nienawiścią, w głosie miał wściekłość, gdy powiedział: – To zaklęcie może i daje ci władzę tutaj, ale tam, gdzie się udajesz, będziesz bezsilny. Tam będziesz tylko czarnuchem próbującym przeciwstawić się białemu człowiekowi. Wygram... Wygram... Wygram... – mamrotał biskup, wychodząc z ładowni. W dalszym ciągu trzymał się za serce. Zniknął, a wtedy Martin chwycił drżącą Lenobię w objęcia. Głaskał ją po włosach i szeptał coś cicho, żeby ją uspokoić. Kiedy największy strach minął, odsunęła się, oddarła pas materiału z halki, by opatrzyć mu dłoń. Bandażowała go w milczeniu, dopiero gdy skończyła, ujęła przewiązaną rękę w dłonie i spojrzała mu
w oczy. – To, co powiedziałeś, to zaklęcie... Czy to prawda? Naprawdę działa? – Działa, chérie. Na tyle, że nic ci z jego strony nie grozi na tym statku. Ale to zły człowiek, bardzo zły. Wiesz, że to on wywołał pożar, który strawił siostrę? – Tak, wiem. – Jego baka to samo zło. Związałem go zaklęciem, każdy zły uczynek wymierzony w ciebie uderzy w niego, ale być może nadejdzie chwila, gdy uzna, że jesteś warta bólu. Będzie miał rację. A w świecie, w którym niebawem się znajdziemy, to on będzie miał władzę, nie ja. – Powstrzymałeś go przecież! – Mogę walczyć z nim magią mojej maman, ale nic nie poradzę na białych ludzi i ich prawo. – W takim razie musisz wyjechać z Nowego Orleanu. Gdzieś daleko, gdzie nie będzie mógł cię skrzywdzić. – Oui, chérie. – Martin się uśmiechnął. – Avec toi. – Ze mną? – Przez kilka sekund się w niego wpatrywała owładnięta przede wszystkim strachem o jego bezpieczeństwo. Dopiero po chwili zdała sobie sprawę, co powiedział, i poczuła, jakby narodziła się na nowo. – Ze mną! Będziemy razem. Wziął ją ponownie w objęcia. – To dlatego moja magia była taka silna, chérie.
Przez miłość do ciebie. To ona płynie mi w żyłach, to dzięki niej bije moje serce. Teraz ja ci ślubuję, Lenobio: że zawsze będę cię kochał, ciebie i tylko ciebie. Wtuliła twarz w jego pierś i rozpłakała się, lecz tym razem były to łzy szczęścia.
ROZDZIAŁ 8 Wieczorem 21 marca 1788 roku, kiedy słońce przypominało chowającą się w wodzie pomarańczową kulę, Minerva wpłynęła do portu w Nowym Orleanie. Tego samego wieczoru Lenobia zaczęła kaszleć. Ledwo rankiem wróciła do kajuty, poczuła się źle. Początkowo sądziła, że to reakcja na rozstanie z Martinem i zamknięcie w kajucie, która za życia siostry Marie Madeleine była jej azylem, a teraz przypominała raczej więzienie. Nie była w stanie zmusić się do zjedzenia śniadania. Zanim rozległy się podekscytowane okrzyki: „Ziemia!” „Ziemia na horyzoncie!” i dziewczęta zaczęły wychodzić nieśmiało z pomieszczeń, tłocząc się na pokładzie, Lenobia była już rozgorączkowana, a kaszel dławiła w rękawie. – Mesdemoiselles, w normalnych okolicznościach nie pozwoliłbym na schodzenie ze statku o tak późnej porze, ale w obliczu niedawnego tragicznego wypadku siostry Marie Madeleine uważam, że powinnyście jak najszybciej znaleźć się w bezpiecznych murach klasztornych – oznajmił kapitan. – Znam matkę przełożoną, udam się do niej niezwłocznie, poinformuję ją o śmierci siostry i zapowiem, że jeszcze tej nocy zejdziecie na ląd. Bardzo proszę, żebyście zabrały wyłącznie cassettes. Reszta bagażu zostanie dostarczona do klasztoru. – Kapitan skłonił się i podszedł do burty, gdzie opuszczano szalupę.
Lenobia miała wrażenie, że w malignie słyszy głos matki napominającej, by nie używała słowa „cassette” tak podobnego do angielskiego „casket” oznaczającego trumnę. Zeszła powoli na najniższy pokład w towarzystwie koleżanek z dziwnym poczuciem, że ten glos z przeszłości stanowi znak na przyszłość. Nie! Otrząsnęła się z melancholii. Złapałam niewielką gorączkę. Będę myślała o Martinie. Planuje nasz wyjazd z Nowego Orleanu na zachód, gdzie zamieszkamy razem już na zawsze. Ta myśl pchała ją do przodu, gdy targana dreszczami, kaszląca wsiadała razem z pozostałymi dziewczętami do szalupy. Znalazła się pomiędzy Simonette a Colette, mademoiselle o długich ciemnych włosach, i zaczęła rozglądać się niespokojnie, próbując zebrać siły na dokończenie podróży. Jej wzrok omiótł mężczyzn przy wiosłach i nagle zauważyła oliwkowe oczy przesyłające jej siłę i miłość. Chyba wydała z siebie jakiś dźwięk, wyraz radości i zaskoczenia, bowiem Simonette zapytała: – Co się stało? Lenobia poczuła przypływ energii i uśmiechnęła się do koleżanki. – Cieszę się, że nasza długa podróż dobiegła końca, i nie mogę się doczekać, kiedy zacznę kolejny rozdział życia. – Jesteś taka pewna, że wszystko dobrze się potoczy?
– Tak. I wierzę, że ten następny rozdział mojego życia okaże się najlepszy ze wszystkich – odparła dziewczyna na tyle głośno, by usłyszał ją Martin. Łódź zakołysała się, gdy wsiadł ostatni pasażer. – Jestem pewien, że tak właśnie będzie – rozległ się głos biskupa. Siła, jaką dało jej spojrzenie Martina, przerodziła się w strach i nienawiść. Kapłan zajął miejsce tak blisko, że jego fioletowa szata, powiewająca na ciepłym wilgotnym wietrze, niemal jej dotykała. Wpatrywał się w nią w milczeniu. Otuliła się płaszczem i odwróciła wzrok. Nie pozwalała sobie spoglądać na Martina, a jednocześnie ignorowała biskupa. Wdychała pachnące bagnem i mułem powietrze portu, w którym rzeka wpadała do morza, z nadzieją, że ciepły wilgotny klimat i zapach lądu złagodzą jej kaszel. Tak się jednak nie stało. Matka przełożona, Marie Thérése, była wysoką szczupłą kobietą, toteż gdy stała na pomoście w powiewającym na wietrze czarnym habicie, przywodziła na myśl ciemną wronę. Kapitan pomógł biskupowi zejść na ląd, a wtedy przeorysza wraz z dwiema bladymi i chyba zapłakanymi zakonnicami przejęła dziewczęta z rąk marynarzy. – Chodźcie, mesdemoiselles – mówiła. – Potrzebny wam odpoczynek i spokój po tragedii, jaka przydarzyła się naszej siostrze. Jedno i drugie czeka na was
w klasztorze. Kiedy przyszła kolej na Lenobię, objęły ją znajome ręce i w uszach usłyszała szept: – Nie lękaj się, ma chérie. Przyjdę po ciebie. – Przytrzymała się go odrobinę dłużej, a potem chwyciła rękę zakonnicy. Nie odwróciła się, stłumiła tylko kaszel i wmieszała się w grupkę koleżanek. Kiedy wszystkie znalazły się na brzegu, przeorysza skłoniła się przed biskupem i kapitanem. – Merci beaucoup za dostarczenie mi podopiecznych. Od teraz przejmuję opiekę nad panienkami, wkrótce będą bezpieczne u boku swoich mężów. – Nie wszystkie. – Głos Charles’a de Beaumont zabrzmiał jak strzał biczem, lecz matka przełożona ledwie uniosła brew. – Owszem, biskupie. Wszystkie. Kapitan wyjaśnił mi już nieszczęśliwą pomyłkę co do tożsamości jednej z dziewcząt, ale to nie zmienia faktu, że nadal jest ona moją podopieczną. Jedyne, co ulegnie zmianie, to jej przyszły mąż. Lenobia nie była w stanie powstrzymać paroksyzmu mokrego kaszlu. Biskup popatrzył na nią ostro, gdy się jednak odezwał, jego głos brzmiał przyjemnie, wręcz czarująco. Zniknęła wściekła groźna mina, duchowny przybrał zaniepokojony wyraz twarzy. – Obawiam się, że to kłamliwe dziewczę zostało zarażone czymś więcej niż tylko grzechami swojej matki. Chcesz, by siała zarazę w klasztorze, matko?
Przeorysza podeszła do Lenobii. Dotknęła jej policzka, uniosła brodę i zajrzała w oczy. Dziewczyna próbowała się do niej uśmiechnąć, ale czuła się zbyt słaba, zbyt chora. I tak rozpaczliwie starała się zapanować nad kaszlem. Zakonnica odgarnęła jej włosy z wilgotnego czoła. – Moje dziecko, to była dla ciebie ciężka podróż, prawda? – zapytała i odwróciła się do księdza. – Co miałabym zrobić, ojcze? Odmówić jej chrześcijańskiego miłosierdzia i zostawić ją w porcie? Przez jego twarz przemknął gniew, lecz szybko nad nim zapanował. – Oczywiście, że nie, matko. Ale mam na względzie dobro całego klasztoru. – To bardzo troskliwe z ojca strony. Skoro kapitan musi wracać na statek, może ojciec zechciałby wykazać jeszcze większą troskę i odprowadzić naszą grupkę do klasztoru? Minęłabym się z prawdą, mówiąc, że na ulicach naszego miasta nie grozi nam absolutnie żadne niebezpieczeństwo. – Odprowadzenie was będzie dla mnie zaszczytem. – Biskup skłonił głowę i uśmiechnął się. – Merci beaucoup, ojcze. – Przeorysza skinęła na dziewczęta. – Chodźcie, moje dzieci. Allons-y. Lenobia ruszyła razem ze wszystkimi, starając się trzymać w środku grupki, jednak przez całą drogę czuła na sobie śledzący ją łakomie wzrok biskupa. Pragnęła rozejrzeć się w poszukiwaniu Martina, ale wolała nie
zwracać na niego niczyjej uwagi. Wkrótce rozległ się plusk wody uderzanej wiosłami, więc domyśliła się, że pewnie wraca na Minervę. Proszę cię, Martin! Przyjdź po mnie szybko, wysłała w myślach błaganie i skupiła się na tym, by stawiać jedną nogę przed drugą i oddychać pomiędzy atakami kaszlu. Droga do klasztoru wydawała się jej koszmarem dziwnie podobnym do jazdy dyliżansem z zamku do Hawru. Co prawda nie pojawiła się mgła, lecz ciemność, zapachy i dźwięki niosły w sobie zaskakującą swojskość: głosy mówiące po francusku, przepiękne zdobione balkony i powiewające zasłony, przez które widać było światło kryształowych żyrandoli. To wszystko mieszało się z dziwacznym językiem angielskim wypowiadanym z intonacją przypominającą jej melodyjny akcent Martina. Obce zapachy przypraw i mulistej ziemi przeplatały się tu i ówdzie ze słodkim maślanym aromatem smażonych racuchów. Z każdym kolejnym krokiem czuła się słabsza. – Chodź, Lenobio! Dołącz do nas. Zamrugała powiekami, na które spływał jej pot z czoła. Simonette zatrzymała się, by na nią zaczekać. Jakim cudem znalazłam się tak daleko w tyle? zdziwiła się Lenobia. Próbowała dogonić dziewczęta, lecz nagle coś się pojawiło tuż przed nią, coś małego, futrzastego, o co się potknęła i o mało nie przewróciła na bruk. Silna chłodna ręka przytrzymała ją za łokieć,
a kiedy Lenobia się obejrzała, popatrzyła prosto w oczy tak błękitne jak wiosenne niebo i w twarz tak piękną, że wydawała się nieziemska. Zwłaszcza że zdobił ją wymyślny tatuaż. – Przepraszam najmocniej, córko. – Kobieta uśmiechnęła się przepraszająco. – Mój kot często chodzi własnymi ścieżkami, podciął nogi niejednemu znacznie zdrowszemu i silniejszemu człowiekowi. – Jestem silniejsza, niż na to wygląda – odparła Lenobia chrapliwie. – Miło mi to słyszeć – odpowiedziała kobieta, po czym puściła jej łokieć i odeszła, a za nią wielki pręgowany kot, którego ogon drgał jakby z poirytowania. Gdy minęła dziewczęta, skłoniła się z szacunkiem. – Bonsoir, matko. – Bonsoir, kapłanko – odparła zakonnica bez wahania. – Przecież to wampirka! – zawołał biskup, gdy piękna nieznajoma nałożyła kaptur czarnego aksamitnego płaszcza i rozpłynęła się w ciemności. – Oui, to prawda. Mimo złego samopoczucia Lenobia ze zdziwieniem przyjęła tę wiadomość. Oczywiście słyszała o wampirach, wiedziała, że sporo ich mieszka pod Paryżem, ale w Owernii ani w chateau de Navarre żaden się nigdy nie pojawił, bywali najwyżej sporadycznie u śmielszej i bogatszej arystokracji. Poczuła chwilowy żal, że nie przyjrzała się uważniej tamtej kobiecie. Do-
piero glos biskupa przerwał jej rozmyślania. – Godzicie się, żeby chodziły między wami? – Różni ludzie kręcą się po Nowym Orleanie, ojcze. – Przeorysza nie straciła nic ze swojego spokoju. – To brama do Nowego Świata. Wkrótce przyzwyczaicie się do tego, jak tu żyjemy. A jeśli chodzi o wampiry, słyszałam, że rozważają założenie w naszym mieście Domu Nocy. – Władze z pewnością nie pozwolą na coś takiego! – Powszechnie wiadomo, że gdzie jest Dom Nocy, tam jest piękno i cywilizacja. Ojcowie założyciele miasta z pewnością wezmą to pod uwagę. – Czyżby matka pochwalała ten pomysł? – Jestem zwolenniczką edukacji. A każdy Dom Nocy to w gruncie rzeczy szkoła. – Skąd matka tyle wie o wampirach? – odezwała się Simonette, po czym przestraszyła się własnej śmiałości i dodała: – Zadając to pytanie, nie chciałam okazać braku szacunku. – Ciekawość jest zupełnie naturalna. – Matka przełożona uśmiechnęła się łagodnie. – Moja starsza siostra została naznaczona i przeszła przemianę w wampira, kiedy byłam małą dziewczynką. Nadal odwiedza dom rodziców pod Paryżem. – Bluźnierstwo! – mruknął ponuro biskup. – Tak twierdzą niektórzy. – Przeorysza wzruszyła ramionami. Jej uwagę odwrócił jednak kaszel Lenobii. –
Dziecko, przecież ty nie dojdziesz do klasztoru. – Przepraszam, siostro. Odpocznę chwilę i zaraz będzie lepiej. W tej samej chwili niespodziewanie ugięły się pod nią nogi i opadła na ziemię na środku ulicy. – Ojcze! Proszę ją tu szybko przynieść! – zakomenderowała zakonnica. Lenobia wzdrygnęła się, gdy jej dotknął, ale uśmiechnął się tylko i jednym silnym ruchem podniósł ją, jakby była dzieckiem. Wszedł za przeoryszą do długiego wąskiego budynku stajni, która łączyła dwa jaskrawo pomalowane domy z wyszukanymi balkonami rozciągającymi się na całej długości wyższego piętra. – Tutaj, ojcze. Będzie jej wygodnie na belach siana. Lenobia wyczula wahanie biskupa, jakby nie chciał jej puścić, lecz przeorysza powtórzyła: – Tutaj, ojcze. Tu możecie ją położyć. W końcu wypuścił ją z więzienia swoich objęć, a wtedy odsunęła się jak najdalej, ciągnąc za sobą płaszcz, byle tylko nic nie dotykało znienawidzonego biskupa. Wzięła głęboki wdech, a wtedy jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki wypełnił ją kojący dźwięk i zapach koni, uwalniając przynajmniej niewielką część ciężaru, który dusił jej serce. – Moje dziecko. – Matka przełożona pochyliła się nad nią, znów odgarniając jej włosy z czoła. – Ruszam
w dalszą drogę do klasztoru, skąd wyślę po ciebie szpitalny powóz. Nie lękaj się, to nie potrwa długo. – Wyprostowała się i zwróciła do kapłana: – Ojcze, byłabym wdzięczna za popilnowanie jej podczas mojej nieobecności. – Nie! – krzyknęła Lenobia. – Oui, oczywiście – odparł w tym samym momencie biskup. Przeorysza przyłożyła jej rękę do czoła. – Niebawem wrócę do ciebie, moje dziecko. Do tego czasu biskup się tobą zaopiekuje. – Nie, matko. Proszę. Już się lepiej czuję. Mogę i... – Kolejny atak kaszlu przerwał jej gorączkowe protesty. – O tak, najlepiej będzie, jeśli przyślę powóz. – Matka przełożona pokiwała głową ze smutkiem. – Wkrótce będę z powrotem. – Odwróciła się i wyszła szybko na ulicę, gdzie czekały na nią dziewczęta. Lenobia została sama z biskupem.
ROZDZIAŁ 9 – Niepotrzebnie jesteś taka przerażona. Ekscytują mnie dziewczęta stawiające opór, a nie niedomagające. – To powiedziawszy, zajrzał do stajni, ale nie ruszył przejściem oddzielającym dwa rzędy boksów. – I znów konie. To już się robi typowe. Może kiedy zostaniesz moją kochanką i będziesz naprawdę dobra, kupię ci jakiegoś. – Odwróci! się plecami do ciemnego wnętrza i stłumionych dźwięków wydawanych przez śpiące zwierzęta, po czym podszedł do jednej z dwóch pochodni tkwiących przy wejściu. Płonęły równym ogniem, chociaż gęsto dymiły. Przyglądała się, jak zbliża się do ognia i wpatruje pełnym uwielbienia wzrokiem w płomień. Uniósł rękę i przesunął po nim czule palcami, aż dym leniwie opłynął jego dłoń. – Właśnie to zwróciło moją uwagę. Twoje oczy w kolorze dymu – powiedział i odwrócił się. – Ale dobrze to wiesz. Kobiety takie jak ty celowo przyciągają mężczyzn, zupełnie jak ogień przyciąga ćmy. Zrobiłaś to ze mną, a potem z tym niewolnikiem na statku. – Nie przyciągałam was – odparła. Postanowiła nie rozmawiać z nim o Martinie. – Oczywiście, że tak. Przecież tu jestem. – Rozpostarł szeroko ramiona. – I coś ci muszę powiedzieć. Nie lubię dzielić się tym, co należy do mnie. Jesteś moja i nie będę się tobą dzielił, więc mój mały płomyku, nie
przyciągaj już żadnej ćmy, bo będę musiał zdusić ciebie, a może i ją. – Jesteście szalony. – Lenobia tylko potrząsnęła głową. – I nie należę do was. Nigdy nie będę należała. – W takim razie – skrzywił się – przyrzekam, że nie będziesz należała do nikogo innego. Nie w tym życiu. – Zrobił krok w jej stronę, lecz wtedy załopotał czarny aksamit i z dymu, nocy i ciemności wyłoniła się nagle postać. Opadł kaptur, a Lenobii aż dech zaparło na widok pięknej wampirki. Kobieta uśmiechnęła się, uniosła rękę i wskazała na nią długim palcem. – Lenobio Whitehall! Noc cię wybrała; narodzisz się poprzez śmierć. Noc cię wzywa; usłysz jej słodki głos. Twoje przeznaczenie oczekuje cię w Domu Nocy! Ból przeszył czoło dziewczyny. Przycisnęła ręce do twarzy. Chciała siedzieć bez ruchu, wierząc, że ta cała noc jest tylko koszmarem, długim, niekończącym się przerażającym snem, jednak dalsze słowa kapłanki sprawiły, że poderwała głowę i zamrugała szybko. – Odejdź, biskupie. Nie masz władzy nad córką Nocy. Ona należy teraz do matki nas wszystkich, do bogini Nyks, Twarz księdza zalała się czerwienią tak intensywną jak kolor zwisającego mu na szyi łańcucha. – Wszystko zepsułaś! – krzyknął, opryskując wampirkę drobinkami śliny. – Idź precz, ciemności! – Kobieta nie podniosła głosu, a i tak czuć w nim było władczość i moc. – Rozpoznaję cię. Nie sądź, że ukryjesz się przed wzrokiem
tych, którzy patrzą czymś więcej niż tylko ludzkim okiem. Idź precz! – Gdy powtórzyła rozkaz, płomienie pochodni zasyczały i niemal całkowicie wygasły. Szkarłatna twarz biskupa zbladła. Popatrzył przeciągle na Lenobię, po czym wycofał się ze stajni i zniknął w mroku nocy. Lenobia wypuściła wstrzymywane powietrze. – Poszedł sobie? Naprawdę? – Naprawdę. – Kobieta się uśmiechnęła. – Teraz, kiedy Nyks cię naznaczyła, ani on, ani żadna inna istota ludzka nie ma nad tobą władzy. Lenobia przyłożyła rękę do czoła, obolałego i stłuczonego. – Jestem wampirem? – Jeszcze nie – zaśmiała się. – Na razie zaledwie adeptką, ale miejmy nadzieję, że wkrótce nim zostaniesz. Obróciły się na dźwięk nadbiegających kroków, jednak do stajni wpadł nie biskup, lecz Martin. – Chérie! Szedłem za wami, ale trzymałem się z tyłu, żeby mnie nikt nie zobaczył. Nie zauważyłem, że poszły bez ciebie. Jesteś chora? Czy... – przerwał, jakby jego umysł zarejestrował wreszcie to, co podsuwał mu wzrok. Przeniósł spojrzenie z Lenobii na wampirkę, a potem znów na dziewczynę, po czym zatrzymał je na widocznym na środku jej czoła zarysie księżyca. – Sacrebleu! Wampirka!
Przez chwilę miała wrażenie, że serce jej pęknie na kawałki, tak bardzo bała się, że Martin ją odrzuci. On jednak wziął głęboki oddech i wypuścił go z wyraźną ulgą. Odwrócił się do Łowczyni, uśmiechając się, i pokłonił przesadnie nisko. – Mam na imię Martin i jeśli rzeczywiście jest tak, jak mi się wydaje, jestem partnerem Lenobii. Kąciki ust wampirki uniosły się w nikłym uśmiechu. – Mam na imię Meduza i jestem Łowczynią Domu Nocy w Savannah – oznajmiła, przykładając do serca zwiniętą w pięść dłoń. – I chociaż widzę, że masz szlachetne intencje, nie możesz oficjalnie być jej partnerem, dopóki nie przejdzie przemiany. Martin skłonił się w geście akceptacji. – W takim razie zaczekam – stwierdził i odwrócił się do Lenobii. Na widok jego radosnego uśmiechu zrozumiała, co się stało. – Martin i ja... możemy być razem! Możemy wziąć ślub? – Popatrzyła na Meduzę. – W Domu Nocy to kobieta wybiera sobie partnera. Czy jest czarny, czy biały, wybór należy do niej. – Wampirka objęła ich oboje uśmiechem. – Ale widzę, że ty już wybrałaś. Chociaż zważywszy na to, że w Nowym Orleanie nie ma Domu Nocy, lepiej byłoby, gdyby Martin pojechał z tobą do Savannah. – To możliwe? Naprawdę? – Lenobia chwyciła
Martina za rękę. – Oczywiście – zapewniła ją Meduza. – A teraz, skoro masz prawdziwego obrońcę, dam wam chwilę dla siebie. Ale nie zwlekajcie zbyt długo. Wracajcie do portu i znajdźcie statek ze smokiem na maszcie. Będę tam na was czekać, podniesiemy żagiel wraz z odpływem. Wyszła, lecz Lenobia nawet tego nie zauważyła, widziała tylko Martina, tylko on się liczył. – Znów znalazłem cię wśród koni, chérie – powiedział, obejmując jej dłonie. – To chyba nie przypadek. – Przynajmniej zawsze będziesz wiedział, gdzie mnie szukać – odparła z uśmiechem. – Dobrze to wiedzieć, chérie. Przesunęła dłonie wzdłuż jego muskularnej klatki piersiowej i oparła je na barczystych ramionach. – Ale postaraj się nie tracić mnie z oczu – dodała, naśladując jego akcent. – Nigdy tego nie zrobię – obiecał. A potem pochylił się, pocałował ją i cały świat zawęził się tylko do jego osoby. Smak Martina odcisnął się śladem na jej zmysłach, mieszając się trwale z jego zapachem i cudownym ciałem, tak męskim i jednocześnie tak wyjątkowym. Martin mruknął gardłowo, gdy go objęła, i pogłębił pocałunek, tak że Lenobia zupełnie się w nim zatraciła, niepewna, gdzie kończy się jej szczęście, a zaczyna jego. – Putain!
Radość prysła jak bańka mydlana na dźwięk siarczystego przekleństwa. Martin natychmiast zareagował. Obrócił się na pięcie i popchnął ją za siebie. Biskup powrócił. Stał w wejściu pomiędzy dwiema pochodniami. Rozłożył ręce, a rubinowy krzyż wiszący mu na piersi migotał w płomieniach, które z każdą sekundą rosły w siłę. – Idź stąd! – powiedział Martin. – Ona nie wybrała ciebie. Jest pod moją opieką, przysiągłem to i przypieczętowałem własną krwią. – Nie rozumiesz. Ona jest moja przez te oczy, przez te włosy. Ale przede wszystkim jest moja, bo posiadam moc! – Biskup sięgnął rękoma do pochodni. Płomienie podskoczyły, dym kłębił się i gęstniał, liżąc mu palce. Kapłan zaśmiał się przeraźliwie, chwycił ogień w dłonie i cisnął w stronę siana zwiniętego w suche luźne bele leżące wszędzie dookoła. Rozległ się świst i siano zajęło się ogniem. Lenobia poczuła falę gorąca i bólu, paliły jej się włosy. Otworzyła usta, by krzyczeć, ale dym wypełnił jej płuca. Chwilę później Martin zasłonił ją własnym ciałem przed jęzorami ognia. Chwycił ją w ramiona i przeniósł bez wahania przez płonącą stajnię. Ciepłe wilgotne powietrze na ulicy wydawało się takie chłodne w kontakcie z osmaloną skórą. Martin zachwiał się i wypuścił ją z rąk. Upadła na ziemię i popatrzyła na niego. Miał tak mocno poparzone ciało, że poznawała jedynie jego oliwkowo-bursztynowe oczy.
– Nie! Martin! Nie! – Za późno, chérie. W tym świecie już dla nas za późno. Ale jeszcze się spotkamy, chérie. Moja miłość do ciebie się nie skończyła. Nigdy się nie skończy. Próbowała wstać, lecz czuła dziwną słabość, a ruch wywołał ból wędrujący w górę pleców. – Umieraj, a mnie zostaw ma petite de basse naissance! – Biskup, stanowiący ciemny kontur na tle trawionej ogniem stajni, zaczął zmierzać w ich kierunku. – Nie mogę zostać tu dłużej, czego żałuję. Ale nie stracę cię z oczu, chérie. Odnajdę cię, przysięgam. – Martin, proszę! Nie chcę żyć bez ciebie! – Musisz. Odnajdę cię, chérie – powtórzył. – Ale zanim odejdę, zrobię jeszcze jedno. Ä bientót, chérie. Zawsze będę cię kochał. – Jeszcze żyjesz? Już niedługo! Martin zataczając się, ruszył w stronę księdza. Mówił przy tym powoli i wyraźnie: Ja jestem jej, a ona do mnie należy! Mego przywiązania dowodem ta krew! Zło, które pragniesz w nią wymierzyć Zwróci ku tobie swój wzmożony gniew! Gdy dotarł do biskupa, jego ruchy uległy zmianie. Przez chwilę znów był szybki, silny i zdrowy, ale ta
chwila w zupełności mu wystarczyła. Chwycił Charles’a de Beaumont w objęcia, podobnie jak moment wcześniej trzymał Lenobię, gdy ocalił jej życie, i wniósł wyrywającego się i wrzeszczącego prosto w morze ognia, które jeszcze niedawno było stajnią. – Martin! – Rozpaczliwy krzyk Lenobii został zagłuszony dźwiękami wydawanymi przez spanikowane płonące konie oraz ludzi wybiegających z sąsiednich domów, wołających o wodę, błagających o pomoc. W tym całym hałasie i szaleństwie szlochająca Lenobia siedziała skulona na ulicy. Ogień się rozprzestrzeniał, świat dookoła płonął, a ona opuściła głowę i czekała na swój koniec. – Lenobio! Lenobio Whitehall! Nie podniosła wzroku na dźwięk swego nazwiska. Zareagowała, dopiero gdy usłyszała stukot kopyt na bruku. Meduza zsunęła się z grzbietu klaczy i ukucnęła obok. – Możesz jechać konno? Mamy niewiele czasu. Miasto płonie. – Zostaw mnie. Ja też chcę spłonąć. Razem z Martinem. Oczy Meduzy wypełniły się łzami. – On nie żyje? – Ja też nie. Jego śmierć pozbawiła mnie życia. Gdy to powiedziała, dotarło do niej w pełni, co się stało. Cierpienie było zbyt ogromne, żeby mogła je
w sobie pomieścić. Wydała z siebie przeraźliwy szloch i osunęła się do przodu. Materiał sukni pękł wzdłuż tylnego szwu, ból przeszył poparzoną skórę. – Córko! – Meduza rzuciła się na kolana, próbując ją pocieszyć. – Twoje plecy! Muszę przewieźć cię na statek. – Zostaw mnie tutaj. Ślubowałam, że nie pokocham innego mężczyzny, i tak będzie. – Więc tak zrób, córko, ale żyj. Przeżyj życie, które jemu nie było dane. Już zaczęła protestować, ale wtedy klacz pochyliła miękki łeb, dmuchnęła w jej nadpalone włosy, trąciła ją pyskiem w twarz. Mimo bólu i rozpaczy Lenobia wyczuła niepokój konia, jego strach przed rozprzestrzeniającym się pożarem. – Czuję to co ona – oznajmiła, gładząc klacz drżącą ręką. – Boi się i martwi. – To twój dar, rzadko kiedy tak szybko przychodzi. Posłuchaj mnie, Lenobio. To Nyks, nasza bogini, obdarzyła cię tą zdolnością. Nie odrzucaj jej, a przyniesie ci ukojenie i być może także szczęście. Konie i szczęście... Nagle zawaliło się piętro sąsiedniego budynku, rozpryskując dookoła iskry, od których zajęły się jedwabne zasłony w domu po drugiej stronie ulicy. Klacz była teraz przerażona i to jej lęk zmusił Le-
nobię do działania. – Dam radę jechać – powiedziała, pozwalając, by Meduza pomogła jej wstać i podsadziła ją na siodło. – Twoje plecy! – jęknęła kobieta. – Są... w strasznym stanie. Kiedy znajdziemy się na pokładzie statku, wyleczę cię, chociaż będzie to bolesne. Już na zawsze pozostaną ci blizny po dzisiejszej nocy. Wampirka usiadła na grzbiecie klaczy, skierowała ją ku portowi i popędziła. Pogalopowały ku bezpieczeństwu i wielkiej niewiadomej, jaką miało być teraz życie Lenobii. Dziewczyna zamknęła powieki. Będę cię kochać aż do śmierci, tylko ciebie, Martinie. Zawsze tylko ciebie. To właśnie ślubuję.
PRZYPISY 1Casket (ang.) – trumna (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki). 2 Filie du roi (franc.) – córa królewska. Tak nazywano od XVII w. młode Francuzki udające się dobrowolnie do Nowego Świata. Od władcy otrzymywały skromny posag. 3 Filles de la cassette – młode dziewczęta sprowadzane z Francji do kolonii w Luizjanie w celach małżeńskich. Cechowała je pobożność i skromność, były dziewicami, najczęściej pochodziły z klasztorów lub sierocińców. Nazwa (dosł. „dziewczęta z kuferkami”) pochodzi od niewielkich kufrów, które były ich całym bagażem.