Książka ukazała się przy finansowym wsparciu austriackiego Ministerstwa Edukacji, Sztuki i Kultury. Das Buch erschien mit finanzieller Unterstützung durch das österreichische Bundesministerium für Unterricht, Kunst und Kultur. Tytuł oryginału: Rausch der Verwandlung Copyright © Williams Verlag, Zurich, 1976 Copyright © for the Polish translation by Wydawnictwo W.A.B., 2012 Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo W.A.B., 2012 Przedmowa: Copyright © Tomasz Małyszek, 2012 Wydanie I Warszawa 2012
Skład wersji elektronicznej: Virtualo Sp. z o. o.
Spis treści
Dziewczyna z poczty Posłowie kolofon
Dziewczyna z poczty
Wiejskie urzędy pocztowe w Austrii niewiele się różnią od siebie: kto widział jeden, ten zna wszystkie. Urządzone, albo raczej zunifikowane w tym samym czasie za Franciszka Józefa i z tego samego funduszu jednakowo nędznie wyposażone, wszędzie wywołują to samo ponure poczucie niechęci do państwowej instytucji i od stóp lodowca po najbardziej odległe tyrolskie wioski uparcie zachowują ową znamienną woń więziennej wilgoci, kurzu oraz stęchłych akt – dawny zapach austriackiego urzędu. Wszędzie układ wnętrza jest jednakowy: drewniana ściana z pionowymi przezroczystymi szybkami, w ściśle przepisanych proporcjach dzieli pomieszczenie na dwie strefy – ogólnodostępną i służbową. O tym, że państwo nie troszczy się o obywateli przebywających w ogólnodostępnej części, świadczy dobitnie brak miejsc do siedzenia oraz jakichkolwiek wygód. Najczęściej jedynym w tym miejscu meblem jest nieśmiało oparty o ścianę chwiejny pulpit, który obleka porysowana cerata, czarna od niezliczonej ilości atramentowych kleksów, chociaż nikt nie pamięta, by we wpuszczonym w blat kałamarzu kiedykolwiek widział co innego niż gęstą, zeschniętą i nienadającą się do pisania breję, a jeśli nawet w specjalnym rowku leży przypadkiem na swoim miejscu obsadka, to ta niezawodnie okaże się rozczapierzona i równie do niczego niezdatna. Oszczędne państwo, w tym samym stopniu jak do komfortu, nie przywiązuje również wagi do piękna: odkąd Republika usunęła z urzędów podobiznę Franciszka Józefa, za jedyną artystyczną ozdobę urzędowych pomieszczeń mogą uchodzić co najwyżej plakaty, które z brudnych, pochlapanych wapnem ścian zapraszają swymi jaskrawymi
barwami na dawno zamknięte wystawy, zachęcają do zakupu losów na loterię albo nawet, w niektórych zapomnianych placówkach, wzywają do udzielania pożyczek wojennych. I na tym, na zapełnianiu tanim kosztem ścian oraz wieszaniu przez nikogo nierespektowanego zakazu palenia, kończy się szczodrość państwa w owym publicznym pomieszczeniu. Na znacznie większy respekt zasługuje natomiast to, co prezentuje się po drugiej, służbowej stronie bariery. Tu państwo ujawnia symboliczne atrybuty swej niewątpliwej władzy i jej bezkresnego zasięgu. W strzeżonym kącie stoi żelazna kasa pancerna, okratowane okna każą przypuszczać, że być może okazjonalnie skrywa naprawdę znaczące sumy. Na obrotowym stole jako pokazowy eksponat lśni wspaniały wypolerowany mosiężny aparat Morse’a, obok, już dużo skromniejszy, na czarnych niklowanych widełkach, drzemie słuchawka telefonu. Oba te aparaty mają specjalnie wydzielone, otoczone szacunkiem i pożądaniem miejsce, ponieważ oba, podpięte do miedzianych drutów, łączą tę odległą wioskę z całym bezkresnym imperium. Pozostałe utensylia pocztowe muszą się jednak tłoczyć, wagi do paczek, worki na listy, książki, teczki, zeszyty, rejestry i małe brzęczące kasy na bilon, odważniki, ciężarki, czarne, niebieskie, czerwone oraz kopiowe ołówki, spinacze, szpagat oraz lak do pieczętowania, gąbki do zwilżania i suszki do atramentu, guma arabska, noże, nożyczki, zginacze, rozmaite inne narzędzia, cały ten pocztowy kram ciśnie się pod łokciem na biurku, niebezpiecznie gniecie; w wielu szufladach i szafach piętrzą się niepojęte ilości coraz to innych papierów i formularzy. Ale to marnotrawstwo jest w rzeczywistości tylko pozorne, bowiem państwo skrycie sprawdza każdą sztukę swych tanich utensyliów. Od wypisanych ołówków po rozdarty znaczek, od wystrzępionej bibuły po rozpływające się w blaszanej mydelnicy mydło, od żarówki oświetlającej publiczne pomieszczenie po żelazny klucz, który je zamyka,
władza niewzruszenie żąda od swych urzędników zdawania raportu z każdej zużytej lub niezdatnej już sztuki wyposażenia. Obok żelaznego pieca wisi spisany na maszynie, urzędowo ostemplowany i uwierzytelniony nieczytelnym podpisem, szczegółowy spis inwentarza, z bezwzględnym arytmetycznym opisem najdrobniejszego nawet i zupełnie bezwartościowego przedmiotu. Żadna rzecz, której nie wymienia ten spis, nie ma prawa się znaleźć w służbowym pomieszczeniu, i na odwrót, każda, którą kiedyś zawierał, musi w nim być, w każdej chwili gotowa do użycia. Bo urząd tego wymaga i życzy sobie porządku oraz sumienności. Zgodnie z ową niewzruszoną zasadą w spisanym na maszynie inwentarzu musiałby się znaleźć także ten ktoś, kto co dzień o ósmej rano podciąga do góry szybkę i wprawia w ruch uśpione sprzęty, otwiera worki z pocztą, stempluje listy, wypłaca przekazy, wystawia pokwitowania, waży paczki, maże po papierze niebieskimi, czerwonymi i kopiowymi ołówkami, stawia jakieś dziwaczne tajemne znaki, ten, kto uwalnia słuchawkę telefonu oraz kręci korbką aparatu Morse’a. Ale z jakichś szczególnych względów ten ktoś, kogo publicznie tytułuje się asystentem pocztowym albo poczmistrzem, nie jest wymieniony na tej spisanej na tekturze liście. Nazwisko tego kogoś zarejestrowano na innej służbowej karcie, a ta spoczywa w innej szufladzie, w innym wydziale pocztowej dyrekcji, mimo że jest w ten sam sposób ewidencjonowane, rewidowane i kontrolowane. We
wnętrzu
tego
uświęconego
urzędowym
orłem
służbowego
pomieszczenia nigdy nie zachodzi żadna widoczna zmiana. Odwieczna reguła dotycząca pracy i przemijania rozbija się tu o urzędową barierę; podczas gdy drzewa za oknami kwitną i gubią liście, dzieci rosną, starcy umierają, domy się rozpadają, a na ich miejscu powstają nowe o zmienionych formach, ponadczasowy urząd daje świadectwo własnej, zamierzenie nadprzyrodzonej mocy. Bo każdy przedmiot w obrębie tej sfery, jeśli się zużyje, zniknie,
odmieni się lub połamie, zostanie zastąpiony innym, dokładnie takim samym egzemplarzem, zamówionym i dostarczonym przez urząd zwierzchni, czym państwo okazuje znowu swoją wyższość nad resztą zmiennego świata. Treść przemija, forma trwa. Na ścianie kalendarz. Każdego dnia obrywa się z niego jedną kartkę, siedem w ciągu tygodnia, trzydzieści w miesiącu. W grudniu, trzydziestego pierwszego, kiedy kalendarz jest już cienki i pozostała tylko ostatnia kartka, zostaje zamówiony nowy, tego samego formatu, tej samej wielkości, tak samo wydrukowany: zmienia się rok, ale kalendarz pozostaje taki sam. Na swoim miejscu na stole księga rachunkowa, a w niej kolumny. Kiedy lewa strona jest całkowicie zapełniona, rachunki przenosi się na prawą, i tak kartka po kartce. Gdy ostatnia zostanie zapisana i książka się skończy, rozpoczyna się nową, tego samego typu, tego samego formatu, nie do odróżnienia od poprzedniej. Co jednego dnia zginie, następnego jest na swym miejscu, znowu usłużne, na drewnianych blatach leżą więc niezmiennie te same przedmioty, te same kartki, ołówki, spinacze i formularze, ciągle uzupełniane, ale zawsze te same. W tym urzędowym pomieszczeniu nic nie znika ani niczego nie przybywa, wiecznie trwa tu życie bez pór więdnięcia i rozkwitania, czy może raczej wiecznie trwa śmierć. Różny jest tylko rytm, w jakim zużywa się i wymienia szereg różnorodnych sprzętów, ale nie ich los. Żywot ołówka trwa tydzień, potem się kończy i na jego miejscu pojawia się identyczny, nowy. Książka pocztowa żyje miesiąc, żarówka trzy, kalendarz rok. Wyplatanemu krzesłu daje się trzy lata, zanim zostanie wymienione na nowe, a temu komuś, kto odsiaduje na nim swe życie, wyznacza się trzydzieści, względnie trzydzieści pięć lat służby, potem na krześle sadza się kogoś nowego. Nie ma żadnej różnicy. W lokalu urzędu w Klein-Reifling, niepozornej wsi niedaleko Krems, jakieś dwie godziny koleją od Wiednia, ten wymienny „pracowniczy” element wyposażenia należy w 1926 roku do rodzaju żeńskiego i ponieważ placówka
zalicza się do niższej kategorii, tytułuje się go urzędowo asystentką pocztową. Przez szybkę nie można wypatrzyć niczego poza sympatycznym, nierzucającym się w oczy dziewczęcym profilem; trochę zbyt wąskie usta, nieco zbyt blade policzki, lekka szarość pod oczyma; wieczorami, kiedy trzeba włączyć ostro świecącą elektryczną lampę, uważne spojrzenie dostrzeże na czole i skroniach delikatne bruzdki i zmarszczki. Jednakże oprócz malw za oknem i pokaźnego naręcza bzu, który wsadziła dzisiaj do blaszanej miski, owa dziewczyna przedstawia się jako najświeższe spośród pocztowych utensyliów w Klein-Reifling i pewnie posłuży za nie co najmniej dwadzieścia pięć lat. Jeszcze jakieś tysiąc i więcej razy owa kobieca dłoń bladymi palcami będzie podciągała i opuszczała rozklekotaną taflę szybki. Setki tysięcy, a może nawet miliony listów będzie tym samym wprawnym ruchem odrzucała na prawo, by potem setki tysięcy albo milion razy, za każdym razem tak samo krótko stukając, odciskać na znaczkach pocztowych umoczony uprzednio w tuszu mosiężny stempel. Prawdopodobnie ów wyćwiczony przegub będzie się nawet coraz to lepiej i bardziej automatycznie sprawował, coraz bardziej mechaniczny i coraz bardziej niezależny od reszty obecnego tu ciała. Setki tysięcy listów, nieprzerwanie nowych, ale ciągle listów. Znaczków, różnych znaczków, ale ciągle znaczków. Dni, coraz to innych, ale każdy od ósmej do dwunastej, od drugiej do szóstej, i przez wszystkie te lata od początku do końca służby ciągle to samo, to samo, to samo. Być może jasnoblond asystentka za szybką rozmyśla w to ciche letnie przedpołudnie o tym, co przyniesie jej przyszłość, a może zamyśliła się tylko, ot tak, bez celu. Zsunęła wszakże z blatu bezczynne dłonie, odpoczywają teraz na kolanach splecione z sobą, wąskie, zmęczone i blade. W taki jaskrawy, promienny i rażący słońcem lipcowy dzień poczta w Klein-Reifling nie musi się obawiać nadmiaru pracy, poranne obowiązki ma za sobą
garbaty, zatabaczony listonosz Hinterfellner, dawno już posegregował pocztę, przed wieczorem nie spodziewa się spedycji paczek i przesyłek z próbkami towaru z fabryki, a na pisanie listów miejscowi nie mają teraz ani ochoty, ani czasu. Osłonięci szerokimi rondami słomianych kapeluszy harują daleko w winnicach, dzieci wolne od szkoły pląsają boso w strumyku, pusto jest przed drzwiami i na wyboistym bruku w to kipiące mosiężnym żarem południe. Dobrze być wtedy w domu i móc oddać się marzeniom. W sztucznym cieniu spuszczonych żaluzji drzemią uśpione na regałach i w szufladach papiery i formularze, niemrawo i słabo przebija przez złocisty mrok metaliczny błysk aparatów. Niczym ciężki złoty kurz wszystkie sprzęty spowija cisza, tylko zza framug zamkniętych okiennic, niczym lilipucia orkiestra, pobrzmiewają dźwięki cichych komarzych skrzypiec i przytłumione wiolonczele trzmieli. Jedyne, co w tym wychłodzonym pomieszczeniu niestrudzenie się porusza, to wiszący między oknami zegar w drewnianej szafce. Z cichym bulgotem co sekundę połyka kolejną kropelkę czasu, jednakże ów słaby monotonny szmer bardziej usypia, niż budzi. Asystentka pocztowa czuwa więc w błogim letargu w swym małym uśpionym świecie. Chciała właściwie zabrać się do haftowania, co widać po przygotowanej igle i nożyczkach, ale zmięta robótka spadła jej na podłogę, no i zabrakło chęci oraz siły, żeby ją podnieść. Osunęła się więc nieco na krześle i wstrzymując oddech, z zamkniętymi oczyma oddaje się rozkoszy usprawiedliwionego próżnowania. Aż tu nagle: stuk! Podrywa się przestraszona. I jeszcze raz, mocniej, metalicznie, bardziej niecierpliwie: stuk, stuk, stuk. Aparat Morse’a stuka coraz szybciej, mechanizm terkocze niestrudzenie: to telegram, rzadki gość w Klein-Reifling, domaga się należnego respektu. W jednej chwili budzi asystentkę z błogiego rozleniwienia, ta zrywa się i biegnie do stolika, żeby włączyć taśmę. I kiedy odszyfrowuje pierwsze przesuwające się po niej słowa,
krew uderza jej do głowy. Po raz pierwszy, odkąd pełni tu służbę, widzi na taśmie własne nazwisko. Czyta pierwszy, drugi, czyta trzeci raz wystukaną do końca depeszę, nie mogąc pojąć jej treści. Bo co to? O co chodzi? Któż telegrafuje do niej z Pontresiny? „Christine Hoflehner, Klein-Reifling, Austria, serdecznie zapraszamy, czekamy w dowolnym terminie, dowolnego dnia, daj tylko znać przed przyjazdem. Serdeczności – Claire – Anthony”. Zastanawia się, kim jest ta lub ten Anthony, który tak na nią czeka? Czyżby to któryś z kolegów pozwolił sobie na głupi żart? Nagle przychodzi jej jednak do głowy, że matka już wiele tygodni temu mówiła, że jej siostra przyjeżdża tego lata do Europy, no i zgadza się, ciotka nazywa się Klara. A Anthony? Tak pewnie ma na imię jej mąż, tyle tylko, że matka zawsze nazywała go Anton. Tak, teraz wyraźnie sobie przypomina, przecież sama przed kilku dniami przyniosła matce list z Cherbourga, a ta zrobiła z tego tajemnicę i nawet nie pisnęła o tym, co było w środku. Jednak telegram jest zaadresowany do niej. Czy to ona ma jechać do Pontresiny, by odwiedzić tam ciotkę? Przecież nigdy o tym nie było mowy. Spoziera co chwila na nienaklejoną jeszcze taśmę, to pierwszy
telegram,
jaki
samodzielnie
odebrała,
zaintrygowana
i zdezorientowana wodzi wciąż wzrokiem po tej dziwnej kartce z niedowierzaniem i poczuciem bezradności. Nie, nie może czekać z tym do południa. Musi natychmiast zapytać matkę, co to wszystko ma znaczyć. Jednym ruchem chwyta klucz, zamyka urzędowe pomieszczenia i biegnie do domu. W zamieszaniu zapomina odstawić drążek telegrafu. Tak więc mosiężny młotek, wściekły na brak poszanowania, stuka nadal, stuk, stuk, stuk, w pustym pomieszczeniu, nie zapisując przy tym na pustej taśmie ani słowa. Prędkość elektrycznej iskry ciągle jeszcze zdaje się niewyobrażalna, ponieważ szybsza jest niż nasze myśli. Owych dwanaście słów, które niczym bezgłośny
piorun wylądowały w zatęchłym austriackim urzędzie, napisano zaledwie kilka minut temu, za trzema granicami, w chłodnym cieniu lodowca, pod czystym chabrowym niebem Engadyny, atrament na formularzu nadawczym jeszcze nie zdążył obeschnąć, a już ich sens i przesłanie zapadły głęboko w spłoszone serce. Wydarzyła się rzecz następująca: Anthony van Boolen, makler i przedsiębiorca w branży bawełnianej, Holender, który wiele lat temu osiadł na południu Stanów Zjednoczonych, otóż ów Anthony van Boolen, dobroduszny, flegmatyczny oraz w najwyższym stopniu nieciekawy mężczyzna, kończy właśnie spożywać śniadanie na tarasie hotelu Palace, całym ze szkła i pełnym światła. Breakfast już zakończone, pora zatem na nikotynowe ukoronowanie całości, na pękatą havanę, czarnobrązowe cygaro przywiezione osobiście w szczelnym blaszanym pudełku prosto z plantacji. Aby móc z wyuczoną błogością doświadczonego palacza rozkoszować się pierwszym pośpiesznym pociągnięciem, ów tęgawy mężczyzna kładzie nogi na poręczy wiklinowego fotela naprzeciwko, a potem rozpościera kwadratowy papierowy żagiel „New York Herold” i pływa po bezkresnym morzu liter, kursów i notowań giełdowych. U drugiego krańca stołu jego małżonka Claire, zwana niegdyś najzwyczajniej Klarą, z wielkim znudzeniem dzieli tymczasem na cząstki grejpfrut, swój codzienny poranny owoc. Dzięki wieloletniemu doświadczeniu wie, że wszelka próba przebicia jakąkolwiek rozmową owej porannej ściany papieru nie ma w przypadku jej małżonka żadnych szans powodzenia. Tak więc przygląda się z życzliwością przystrojonemu w brązową czapeczkę pucołowatemu bojowi o czerwonych jak jabłuszko policzkach, który kołysząc się między stołami, zmierza nagle z poranną pocztą prosto w jej kierunku: na tacy spoczywa jeden jedyny list. Jego treść zdaje się wszakże żywo ją obchodzić, bo nie bacząc na doświadczenie wielu lat, próbuje jednak przerwać poranną lekturę męża: –
Anthony, tylko chwilę – prosi. Gazeta ani drgnie. – Nie chcę ci przeszkadzać, ale posłuchaj, tylko sekundę, sprawa jest pilna. Mary – wypowiada to machinalnie z angielska – Mary właśnie mi odpisała. Nie może przyjechać, chociaż tak bardzo by chciała, ale kiepsko jest z jej sercem, bardzo kiepsko, lekarz uważa, że tu, na dwóch tysiącach metrów, nie wytrzymałoby. To całkowicie wykluczone. Gdybyśmy się jednak zgodzili, to przysłałaby nam na dwa tygodnie Christine, no, wiesz, to ta młodsza z jej córek, blondynka. Kiedyś przed wojną dostałeś jej fotografię. Ma wprawdzie posadę w jakimś urzędzie pocztowym, ale jeszcze nigdy nie wzięła prawdziwego urlopu, więc kiedy teraz o to wystąpi, na pewno natychmiast go dostanie i byłaby naturalnie bardzo szczęśliwa, gdyby mogła po tylu, tylu latach „złożyć tobie, kochana Klaro, i twemu czcigodnemu Anthony’emu wizytę” itd., itp. Gazeta ani drgnie. Claire zaczyna tracić cierpliwość. – No więc, co o tym myślisz? Mam się zgodzić, żeby przyjechała?… To chyba nie będzie wadziło nikomu, że biedactwo zaczerpnie świeżego powietrza, no i, w końcu, przecież tak wypada. Skoro już tu jestem, to powinnam chyba wreszcie poznać dziecko mojej siostry, i tak coraz rzadziej się ze sobą kontaktujemy. Czy masz coś przeciwko temu, żebym pozwoliła jej przyjechać? Papier nieco szeleści. Najpierw zza białej stronicy wydobywa się okrągły niebieskawy obwarzanek dymu z cygara, a potem dopiero dołącza do niego ociężały obojętny głos: – Not at all. Why should I? Owo lakoniczne stwierdzenie kończy rozmowę i tym samym rozpoczyna czyjś nowy los. Mimo upływu lat ożywają dawne więzy, bowiem pomimo nieomal szlachecko brzmiącego nazwiska, w którym owo „van” to tylko jego zwykły holenderski składnik, oraz mimo porannej rozmowy małżonków po angielsku, owa Claire van Boolen to nikt inny, jak tylko siostra Marii Hoflehner, tym samym więc, ponad wszelką wątpliwość, ciotka asystentki pocztowej z Klein-Reifling. Austrię opuściła dobre ćwierć wieku temu za
sprawą pewnej nieco mrocznej historii, o czym sama – nasz umysł zawsze jest nam w tym względzie usłużny – prawie już nie pamięta, a jej siostra nigdy nie zdała z tego sprawy córkom. Owa afera wzbudziła jednak swego czasu sporą sensację i mogłaby mieć z pewnością znacznie gorsze następstwa, gdyby mądrzy i zręczni ludzie w porę nie pozbyli się źródła powszechnej ciekawości. Pani Claire van Boolen zwała się wówczas po prostu panną Klarą i prezentowała stroje w wykwintnym salonie mody przy Kohlmarkt. Bystrooka wówczas i sprytna, w fatalny sposób zauroczyła podstarzałego przedsiębiorcę drzewnego, który towarzyszył żonie podczas przymiarek. Ów bogaty i jeszcze dość dobrze zakonserwowany radca handlowy zaledwie w kilka dni gwałtownie i porywczo zadurzył się, jakby w panicznym strachu przed możliwością odebrania mu tej ostatniej szansy, w krągłej wesołej blondynce, a jego, nawet w tych kręgach niezwykła, hojność przyśpieszyła starania o rękę. Już wkrótce, ku oburzeniu swej porządnej rodziny, dziewiętnastoletnia panienka mogła jako swą własność obwozić fiakrem najpiękniejsze suknie i futra, które do tej pory wolno jej było jedynie prezentować przed lustrem lub przed najczęściej wielce wymagającymi klientkami. Im bardziej była elegancka, tym bardziej podobała się swemu podstarzałemu mecenasowi, a im bardziej podobała się oszalałemu z powodu nieoczekiwanego miłosnego szczęścia radcy handlowemu, tym hojniej ją wyposażał. Po paru tygodniach rozmiękczyła go na tyle, że z zachowaniem największej tajemnicy adwokat szykował już papiery rozwodowe, a Klara była na najlepszej drodze, by zostać jedną z najbogatszych kobiet w Wiedniu. Wtedy jednak z energiczną głupotą włączyła się w to wszystko ostrzeżona anonimowymi listami małżonka. Chora ze wściekłości i z usprawiedliwionej goryczy, że po trzydziestu latach zgodnego małżeństwa mąż próbuje się jej pozbyć niczym kulawego konia, kupiła rewolwer i napadła na parę w świeżo urządzonym miejscu schadzek. Bez żadnych wstępów, oszalała ze złości,
oddała w stronę cudzołożnicy dwa strzały, z czego pierwszy chybił, a drugi trafił tylko w ramię. Rana wprawdzie okazała się zupełnie niegroźna, ale inne towarzyszące temu zdarzenia były wielce krępujące; śpieszący zewsząd na odsiecz sąsiedzi, krzyki i wołanie o pomoc przez otwarte na oścież okna, wyważanie drzwi, omdlenia i awantury, lekarze, policja, zdjęcia z miejsca akcji, a nade wszystko widmo nieuniknionej rozprawy w sądzie, której, zapewne z powodu skandalu, w równym stopniu obawiali się wszyscy uczestnicy wydarzenia. Szczęśliwym trafem nie tylko w Wiedniu, ale wszędzie bogaci ludzie mają cwanych adwokatów, zaprawionych w tuszowaniu nieprzyjemnych spraw, i tak niezawodny mistrz w tej dziedzinie, radca prawny Karplus, od razu zadbał, żeby nie zaostrzać niebezpiecznie sprawy. Bardzo uprzejmie zaprosił Klarę do swojego biura. Pojawiła się więc, nader elegancka, z kokieteryjnym opatrunkiem na ramieniu, i przeczytała z ciekawością umowę, w której, jeszcze przed powołaniem świadków, miała się zobowiązać, że wyjedzie do Ameryki, a tam pewien lawyer, o ile panna dotrzyma warunku i sprawi się dobrze, oprócz jednorazowego zadośćuczynienia za poniesione straty, będzie jej przez pięć lat, zawsze pierwszego dnia miesiąca, wypłacał pewną sumę pieniędzy. Klara, która po tym skandalu i tak nie miała specjalnej ochoty na pracę w salonie, a poza tym wydaliła ją z domu własna rodzina, bez wzburzenia przebrnęła przez cztery stronice pisma, po czym, przeliczywszy szybko wymienione w umowie kwoty i uznawszy je za zaskakująco wysokie, zażądała jeszcze, a nuż się uda, dodatkowego tysiąca guldenów. Zgodzono się i na to, tak więc, uśmiechnąwszy się tylko, podpisała umowę i rzuciła się na głęboką wodę, i tej decyzji nigdy nie musiała żałować. Już w czasie podróży przez ocean nadarzały się różne możliwości zamążpójścia i niebawem podjęła ostateczną decyzję: w nowojorskim pensjonacie poznała swego van Boolena, wtedy jeszcze skromnego komisarza jakiejś holenderskiej firmy eksportowej, który
dzięki wniesionym przez nią w posagu pieniądzom bardzo szybko postanowił usamodzielnić się na Południu, i nigdy nie domyślił się romantycznego pochodzenia owego kapitału. Po trzech latach mieli już dwoje dzieci, po pięciu dom, po dziesięciu znaczny majątek, a wojna, inaczej niż w Europie, gdzie okrutnie niweczyła dobytek, tutaj oraz na wszystkich innych kontynentach obficie go pomnażała. Obaj synowie, niemal dorośli i wprawieni w interesach, włączyli się do pracy w ojcowskim biurze maklerskim, tak więc po latach starsi już rodzice mogli sobie pozwolić na beztroską dłuższą podróż do Europy. I co osobliwe: ledwie zza mgły wychynęły płaskie nabrzeża Cherbourga, Claire w ciągu jednej sekundy doznała nagłego zwrotu w pojmowaniu patriotyzmu. W głębi duszy dawno już stała się Amerykanką, teraz jednak wobec faktu, że ten kawałek ziemi przed nią to była Europa, niespodziewanie poczuła, jak rośnie w niej tęsknota za odległą przeszłością: nocą śniły się jej łóżka z siatką, w jakich spały obok siebie z siostrą, powracały w myślach tysiące drobiazgów i naraz poczuła się zawstydzona, że przez wiele lat do swej zubożałej i w międzyczasie owdowiałej siostry nie skreśliła ani linijki. Nie dawało jej to spokoju. Kiedy tylko zeszła na ląd, wysłała ów list ze studolarowym banknotem oraz prośbą, żeby siostra do niej przyjechała. Teraz jednak zaproszenie trzeba było przenieść na córkę, wystarczyło więc, by pani van Boolen lekko skinęła, a już z kąta, niczym brązowy pocisk wystrzelony z procy, startuje w jej stronę chłopiec w liberii, w pół słowa pojmuje, o co chodzi, i biegnie natychmiast po formularz telegramu, a potem, z zapisaną kartką, w czapce zsuniętej na uszy, pędzi na pocztę. Po kilku zaledwie minutach wystukane przez aparat Morse’a znaki przeskakują pod dachem na rozkołysane mosiężne druty, a przesłana wiadomość, szybciej niż hałaśliwe pociągi, niewypowiedzianie szybciej niż wzbijające kurz auta, z prędkością mknącej iskry przebywa tysiące kilometrów. W okamgnieniu
pokonuje granice, tysiące górskich szczytów Vorarlbergu, czyściutki Liechtenstein, przebija się przez tyrolskie doliny i przemieniona magicznie w słowa spływa z wysokości lodowców do doliny Dunaju, wskakuje do transformatora w Linzu. Tam odpoczywa kilka sekund, a potem szybciej, niż da się wypowiedzieć słowo „już”, gotowa wiadomość wspina się na maszt w Klein-Reifling i przedostaje na dół do wystraszonego odbiornika, a stamtąd wprost do zdumionego, zmieszanego serca, które rozpiera wielka ciekawość. Na przełaj, za róg, po ciemnych trzeszczących drewnianych schodach na strych, i już Christine jest u siebie, w ich wspólnym pokoju z małym oknem, na poddaszu dusznego wiejskiego domu. Szeroki dach z okapem, dobry zimą do powstrzymywania osuwającego się śniegu, za dnia skąpi górnemu piętru każdej niteczki słońca; tylko czasami pod wieczór w stronę pelargonii na parapecie skrada się cieniutki i słabowity promień. Tak więc ponury stryszek trąci wilgocią i duchotą, butwiejącym drewnem powały i stęchłą pościelą; pierwotne zapachy nadal tkwią w drewnie niczym grzyby; zapewne kiedyś, w zwyczajnych czasach, izba ta służyła jedynie za składzik. Ale po wojnie, przy wielce dokuczliwym braku mieszkań, gdy wszystko było takie skromne, przyjęła z wdzięcznością ten pokój, rada, że może w ogóle postawić między czterema ścianami dwa łóżka, stół i starą szafę. Nawet odziedziczony, obity skórą fotel zajmował za dużo miejsca i poszedł za niewielkie pieniądze w ręce handlarza, co później okazało się okropnym błędem, bo teraz, kiedy obrzmiałe,
spuchnięte
stopy
starszej
pani
Hoflehner
odmawiają
posłuszeństwa, za jedyne miejsce odpoczynku służy jej łóżko. Chore, pękate niczym bele nogi, z ukrytą pod flanelowymi bandażami siatką niebezpiecznie sinych żył, umęczona i przedwcześnie postarzała kobieta zawdzięcza swej dwuletniej służbie w zimnej niepodpiwniczonej sali szpitala wojskowego, do którego przydzielono ją (jakoś trzeba było zarabiać)
jako intendentkę. Od tej pory ta masywna niewiasta posuwa się do przodu, ciężko dysząc, a kiedy się zmęczy albo zdenerwuje, łapie się od razu za serce. A przecież, wie to dobrze, nie jest aż taka stara. Przeto całe szczęście, że szwagier, radca dworu, w tym całym zamęcie po przewrocie wyłowił w samą porę, wprawdzie mizernie opłacaną i na głuchej wsi, posadę na poczcie dla Christine. Bądź co bądź, zawsze to bezpieczniej, gdy ma się nad głową kawałek dachu i jest gdzie odsapnąć, choć ciasny stryszek ledwie starcza do życia, raczej tylko przygotowuje do jeszcze węższej trumny. W tych czterech ciasnych ścianach zawsze pachnie octem i wilgocią, chorobą i łóżkiem, a do tego przez niedomykające się drzwi sączy się z malutkiej kuchenki za ścianą welon pary oraz mdląca woń podgrzewanego jedzenia. Pierwsze, co Christine, przekroczywszy próg pokoju, machinalnie czyni, to rozwarcie na oścież zamkniętego okna. Dzwonienie szyby budzi starą kobietę na łóżku, ta jęczy. Nie potrafi inaczej, jęczy, kiedy tylko ją ruszyć, tak jak stara zdezelowana szafa trzeszczy, zanim się jej dotknie, wystarczy podejść, to strach ciężko doświadczonego, zreumatyzowanego ciała i przeczucie bólu, który niesie z sobą wszelki ruch. Kobieta wydaje więc z siebie najpierw jęk, a potem dopiero, po nieodłącznym westchnieniu, gramoli się z łóżka i pyta: „Co się stało?”. Zamroczony drzemką umysł podpowiada jej, że to jeszcze nie południe i nie pora jedzenia. Musiało się więc wydarzyć coś szczególnego. Wtedy córka wręcza jej telegram. Powoli, z rozmysłem, każdy ruch niesie z sobą ból, zniszczona ręka stara się namacać na nocnym stoliku okulary, mija dłuższa chwila, zanim pośród aptecznego kramu odnajdzie wreszcie i przytknie do oczu szkła w drucianej oprawie. Ledwie odcyfrowała zapisaną kartkę, a już jej ciężkim ciałem targa jakby elektryczny wstrząs, stara się utrzymać swój ciężar w pionie, z trudem łapie powietrze, chwieje się na nogach i wreszcie opada na Christine z niepohamowanym impetem. Kurczowo obłapia przerażoną córkę, trzęsie
się, śmieje, sapie, próbuje coś mówić, ale nie potrafi, w końcu dysząc i jęcząc, całkiem wyczerpana, pada na krzesło i trwa tak przez dobrą chwilę. Wtedy z drżących bezzębnych ust bezładnie i na wpół zrozumiale wyrywają się roztrzęsione, przerywane, połykane okrawki jakichś zdań, zagłuszane co chwila niepohamowanym, tryumfującym śmiechem; nie stara się być zrozumiała, duka wciąż, gestykuluje, a do jej zwiędłych, spazmatycznie rozedrganych ust spływają po policzkach łzy. W wielkim przejęciu obrzuca lawiną słów oszołomioną tym dziwnym widokiem Christine: Bogu niech będą dzięki, wszystko się dobrze skończy i teraz ona, nikomu już niepotrzebna i stara, będzie mogła nareszcie spokojnie umrzeć. Tylko dlatego miesiąc temu, w czerwcu, odbyła tę pielgrzymkę, tylko po to, chciała jedynie wymodlić u Boga, żeby jej siostra Klara zjechała tu, zanim ona umrze, i żeby zajęła się jej biednym dzieckiem. Dlatego teraz tak się cieszy. Bo tu, o tu, jest przecież nie tylko napisane, ale jeszcze w dodatku, och, zatelegrafowane, za ciężkie pieniądze, że Christine ma pojechać do niej, do hotelu. Już dwa tygodnie temu przysłała im sto dolarów. Tak, zawsze miała złote serce, zawsze była dobra i kochana. Och, ta Klara. A za sto dolarów może nie tylko tam jechać, ale jeszcze się wyszykować niczym prawdziwa księżniczka, zanim odwiedzi ciotkę w tym eleganckim uzdrowisku. Tak, tam dopiero Christine zrobi wielkie oczy, zobaczy, jak beztrosko żyją dystyngowani i majętni ludzie. Pierwszy raz, Bogu niech będą dzięki, będzie miała tak dobrze jak oni, ale klnąc się na wszystkich świętych, czyż na to aż nadto nie zasłużyła? Bo cóż do tej pory miała z życia – nic, zawsze tylko praca i praca, dyżury, mordęga, a do tego ta stała troska o starą, niedołężną, chorą i zgorzkniałą matkę, która dawno już powinna być w ziemi i nie mogłaby zrobić nic lepszego, niż wreszcie odejść z tego padołu. To przez nią i przez tę przeklętą wojnę Christine zmarnowała młodość, a jej, starej matce, pękało zawsze serce, że córka traci najlepsze lata. Teraz jednak uśmiecha się do niej
szczęście. Musi być miła dla wuja i ciotki, zawsze im wdzięczna, a przy tym skromna, nie trzeba się bać ciotki Klary, bo jest dobra i ma złote serce, z pewnością pomoże jej wydostać się z tej dusznej dziury, oderwać od chłopskiego koryta, gdy ona, jej matka, będzie już leżała w ziemi. Nie, nie powinna się na nic oglądać, jeśli ciotka zaproponuje jej, by wyjechała z nimi, byle być jak najdalej od tego zrujnowanego kraju, od tych złych ludzi, a o nią, matkę, niechaj w ogóle się nie martwi. Ona zawsze znajdzie sobie jakieś miejsce w domu opieki, a w końcu, jak długo to jeszcze potrwa… Ach, teraz może spokojnie umierać, bo odtąd wszystko się dobrze potoczy. Pękata, okręcona spódnicami i chustami stara kobieta ciągle jeszcze się chwieje, zatacza i człapie na słoniowych nogach w tę i z powrotem, aż trzeszczą deski w podłodze. Wciąż przykłada do oczu czerwoną chustkę, szloch i łzy mieszają się z okrzykami radości, coraz żywiej gestykuluje, musi jednak czasami powstrzymać pełne wzburzenia zachwyty, żeby na chwilę przysiąść, głębiej powzdychać, obetrzeć nos i zaczerpnąć tchu przed kolejną lawiną słów. Za każdym razem do głowy przychodzi jej coś nowego, raz mówi, raz krzyczy, to tryumfuje, to jęczy, wzdycha i szlocha, wszystko z powodu owej cudownej niespodzianki. Jednakże w pewnej chwili, kiedy znowu opada z wyczerpania, zauważa, że obrzucana słowami radości Christine stoi obok niej zmieszana, zażenowana i blada, z wielkim zdumieniem w oczach, i nie wie, co powiedzieć. Irytuje to starą kobietę. Zrywa się na siłę z krzesła i sunie w kierunku córki, a potem chwyta roztrzęsioną córkę, całuje ją z głośnym cmokaniem, przyciąga ku sobie, potrząsa nią i szarpie na wszystkie strony, jakby chciała obudzić ze snu: – Ale dlaczego ty nic nie mówisz? O kogo tu chodzi, jak nie o ciebie, co ci jest, głuptasie? Stoisz tak niczym kłoda i nic nie mówisz, nie odzywasz się wcale, a przecież spotkało cię takie szczęście! No, uciesz się wreszcie! No, dlaczego się nie cieszysz?
Regulamin z całą surowością zabrania urzędnikom opuszczania na dłużej służbowego pomieszczenia, prywatne sprawy, nawet te największej wagi, muszą się w godzinach pracy podporządkować naczelnej zasadzie: najpierw urząd, a dopiero potem człowiek, najpierw litera, a dopiero potem sens. Po kilku minutach owej krótkiej, ukradkowej przerwy asystentka Hoflehner znowu siedzi przykładnie za szybką na poczcie w Klein-Reifling. Nikt w tym czasie się o nią nie upominał. Nadal, na opuszczonym przez chwilę stole, leżą tak jak przedtem senne pojedyncze kartki druków, a z boku telegraf, który tak bardzo wzburzył jej krew, milczy, pobłyskując żółto w mrocznym pomieszczeniu. Nikt, dzięki Bogu, tu nie zachodził, niczego nie zaniedbała. Z czystym sumieniem asystentka pocztowa może się więc pogrążyć w rozmyślaniach na temat tej bulwersującej wiadomości, której, całkowicie nią zaskoczona, nadal nie pojmuje, nie wie, czy wysłały ją tu po drutach dobre, czy złe moce. Dopiero teraz powoli porządkuje myśli. Ma po raz pierwszy zostawić matkę, na dwa tygodnie, a może i na dłużej, żeby wyjechać do eleganckiego hotelu, do obcych ludzi, chociaż nie, to nieprawda, bo jedzie przecież do ciotki Klary, siostry swojej matki. Pojedzie na urlop, na prawdziwy, uczciwy urlop, żeby po Bóg raczy wiedzieć ilu latach odpocząć i zobaczyć wreszcie coś nowego, innego, zobaczyć świat. Wciąż od nowa o tym rozmyśla. Właściwie jest to dobra wiadomość, matka ma rację, naprawdę ma rację, że tak się ucieszyła. Jeśliby się nad tym uczciwie zastanowić, od wielu, wielu lat jest to najlepsza wiadomość, jaka zagościła w ich domu. Zwolnić się pierwszy raz z pracy, być wolną, widzieć nowe twarze, zobaczyć kawałek świata, czyż nie jest to naprawdę dar niebios? I znowu nagle dźwięczy jej w uszach zdziwiony, przestraszony i prawie wściekły głos matki: „No, dlaczego się nie cieszysz?”. Ma rację, matka naprawdę ma rację: dlaczego właściwie się nie cieszę? Dlaczego nic we mnie nie drgnęło, dlaczego mnie to wcale nie poruszyło
i nadal nie porusza? Wsłuchuje się w siebie, czy wewnątrz nie pojawi się jakaś odpowiedź na to, co tak nagle spadło na nią z nieba, ale nie: czuje tylko zamęt i strach. To dziwne, myśli, dlaczego mnie to nie cieszy? A przecież kiedy setki razy na poczcie wyjmowałam z worka widokówki, żeby je wkładać do odpowiednich przegródek, i przyglądałam się szarym norweskim fiordom, bulwarom Paryża, zatoce w Sorrento, kamiennym piramidom Nowego Jorku, czyż nie wypuszczałam ich zawsze z ręki z głębokim westchnieniem? Czyż nie myślałam – kiedy ja? Czy ja też któregoś dnia?… Czyż w długie puste przedpołudnia nie marzyłam, by kiedyś wreszcie zrzucić te bezsensowne kajdanki i wycofać się z tego morderczego wyścigu z czasem? I by wreszcie odpocząć, mieć dużo, dużo czasu, a nie, jak zawsze, tylko jego porwane strzępki, tak pocięte, że można skaleczyć nimi palce? Uniknąć choć raz tego codziennego przymusu, budzika, łajdaka, który niszczy sen i ciągle popędza, każe wstawać, ubierać się, napalić w piecu, biec po mleko, po chleb, dorzucić do ognia, podstemplować, napisać, zatelefonować, a potem – po powrocie do domu – rzucić się natychmiast do prasowania, do kuchni, prać, gotować, cerować, zadbać o czystość i śmiertelnie umęczonej zapaść nareszcie w sen. Przecież tysiące, setki tysięcy razy marzyłam o czymś podobnym przy tym samym stole, w tej samej dusznej klatce, a teraz, kiedy mnie to spotyka, gdy mogę stąd wyjechać, podróżować i cieszyć się wolnością, wcale… – matka ma rację – wcale się na to nie cieszę? Dlaczego? Dlaczego jestem na to niegotowa?… Przygarbiona wpatruje się nieobecnymi oczyma w obcą zimną ścianę, siedzi i czeka, czy nie poruszy się w niej jednak ta, tak usilnie przywoływana, spóźniona radość. Wstrzymuje nieświadomie oddech i niczym ciężarna wsłuchuje się we własne ciało, kuli w sobie, wytęża słuch. Jednak nic się nie porusza, wewnątrz, niczym w pozbawionym ptaków lesie, panuje głucha cisza; mając dwadzieścia osiem lat, coraz usilniej próbuje sobie przypomnieć,
jak to jest, gdy człowiek się cieszy, i z przerażeniem konstatuje, że nie pamięta: bo to tak samo jak z wyuczoną niegdyś w dzieciństwie obcą mową, którą zdążyło się już zapomnieć, ale przecież wiadomo, że kiedyś się ją znało. Zastanawia się: kiedy to ostatnio się cieszyłam, rozmyśla o tym tak intensywnie, że na czole wyrzynają się dwie głębokie zmarszczki. Wreszcie sobie przypomina: powoli, niczym z zamglonego lustra, wyłania się obraz jasnowłosej dziewczynki o chudych nóżkach, która wymachując zuchwale szelkami tornistra, okręca je sobie wokół perkalowej spódniczki. Zaraz po nim kłębi się tuzin innych obrazów: gra w palanta w jakimś ogrodzie na przedmieściach Wiednia, gdzie co chwila rozbrzmiewa swawolny trel, każde uderzenie piłeczki powoduje salwę śmiechu, naraz przypomina sobie, jak lekko i swobodnie wydobywał się jej wtedy z gardła, jakby był zawsze gotowy do kolejnego wybuchu, i jak zaczajony pod skórą burzył się, wprost kipiał we krwi; wystarczyło podskoczyć, żeby potoczyście wydobył się z ust, tak łatwo czmychał z gardła, może nawet zbyt łatwo. Musiała siłą trzymać się ławki i mocno zagryzać usta, żeby nie parsknąć nagle w środku lekcji francuskiego przy jakimś dziwacznym słówku czy też innym głupstewku. Nie trzeba było właściwie niczego, żeby pobudzić ów wezbrany, zanoszący się sam sobą dziewczęcy śmiech. Jąkanie nauczyciela, grymas przed lustrem, kot, który śmiesznie zwinął ogon, jakiś bacznie przyglądający się na ulicy oficer, wystarczało byle co, najmniejsza, najbardziej bezsensowna głupotka, było w niej tyle tego śmiechu, że eksplodował przy lada iskierce. Zawsze obecny i zawsze w gotowości, swawolny i łobuzerski, nawet we śnie odciskał na dziecięcych ustach swą pogodną arabeskę. I nagle wszystko poczerniało i zgasło niczym przygnieciony knot. Rok tysiąc dziewięćset czternasty, pierwszy sierpnia. Popołudnie na pływalni. Błyskawicznie ściąga z siebie w kabinie koszulę, ogląda nagie, jędrne szesnastoletnie ciało, zaokrąglone, białe, gorące, sprężyste i zdrowe. Jakże
miło będzie je schłodzić, pluskać się wraz z przyjaciółkami w basenie, pływać i ścigać się na rozpryskującej wodę desce – jeszcze dzisiaj słyszy ten chichot i śmiechy dziewczęcej gromadki. Potem kłusem, w podskokach, raz, dwa do domu, bo oczywiście znowu zapomniała wyjść o właściwym czasie, a przecież musi jeszcze pomóc matce przy pakowaniu: za dwa dni wybierają się na letnisko do Kamptal. Wbiega więc szybko na górę, po trzy schody na raz, i łapiąc z trudem oddech, staje w drzwiach. Dziwne, kiedy się pojawia, ojciec i matka milkną nagle w pół słowa, oboje starają się na nią nie patrzeć. Ojciec, jego mocny głos słyszała zaledwie przed chwilą, podejrzanie gorliwie rozkłada gazetę, matka musiała chyba płakać, teraz nerwowo gniecie w dłoni chusteczkę i rusza w stronę okna. Co tu się wydarzyło? Czyżby się kłócili? Nie, niemożliwe, bo ojciec nagle odwraca się i, nigdy nie widziała, żeby był aż tak czuły, kładzie rękę na drżących ramionach matki. Matka nie podnosi oczu, pod niemym dotykiem ojca jej plecy drżą jeszcze bardziej. Co tu się stało? Żadne z nich nie zwraca na nią uwagi, żadne na nią nie patrzy. Jeszcze dziś, po dwunastu latach, pamięta, jak się wtedy bała. Czyżby byli na nią źli? Czy coś przeskrobała? Wystraszona – dziecko zawsze się boi i zawsze ma poczucie winy – wymyka się do kuchni, gdzie Bożena, kucharka, zdradza jej, że Geza, który służy u sąsiada oficera, powiedział, a ten wie, co mówi, że zaraz się zacznie i że stłuką na kwaśne jabłko tych przeklętych Serbów. No i że Otto, który jest porucznikiem rezerwy, a także mąż jej siostry, że obaj muszą tam jechać, dlatego ojciec tak bardzo jest roztrzęsiony, matka również. I rzeczywiście, następnego ranka jej brat Otto w szaroniebieskim mundurze jegra, z oficerską szarfą założoną przez ramię, ze złotą frędzlą u szabli, stoi na środku pokoju. Zazwyczaj jako zastępca nauczyciela gimnazjalnego nosi czarny, źle wyszczotkowany surdut i w tej dostojnej czerni wygląda nieomal zabawnie, blady i chudy, nad wiek wybujały chłopak ze sztywnymi, krótko przystrzyżonymi włosami oraz miękkim żółtym puszkiem na policzkach.
Teraz jednak, gdy tak energicznie i zdecydowanie zagryza usta i stoi wyprostowany jak struna w dopasowanym mundurze, wydaje się siostrze obcy i inny. Przygląda się mu z właściwą podlotkom głupią dziecięcą dumą i klaszcze w dłonie: – A niech mnie, jak ty szykownie wyglądasz! – Na to matka, zazwyczaj łagodna, popycha ją tak mocno, że Christine ląduje z łokciem na szafie: – Nie wstyd ci, ty niedobra, ty pozbawiona serca istoto? – Jednakże ów matczyny wybuch złości nie jest niczym innym, jak tylko pocieszeniem dla skrywanego bólu, teraz z jej rozedrganych ust wyrywa się gwałtowny szloch, który przechodzi w rozdzierający, przenikliwy krzyk, w rozpaczy uczepia się z całym impetem młodego człowieka, który gwałtownie odwraca głowę i stara się zachować męską postawę, mówi coś o ojczyźnie i obowiązku. Ojciec, nie mogąc na to patrzeć, odwraca się do nich tyłem, tak więc młody człowiek, blady na twarzy, musi, zacisnąwszy zęby, sam, prawie siłą, wyswobodzić się z żarliwych uścisków matki. Całuje ją naraz ukradkiem w oba policzki, ojcu, który jest nienaturalnie sztywny, podaje w popłochu rękę i przemykając obok, rzuca Christine w pośpiechu jedynie krótkie „serwus”. I już po chwili szabla dźwięczy na schodach. Po południu przychodzi się pożegnać mąż siostry, sierżant, który jako urzędnik magistratu został przydzielony do zaopatrzenia. Z nim jest już łatwiej, nie czuje się zagrożony, zachowuje się głośno, udaje, że wszystko to fraszka, pociesza, żartuje i wychodzi. Obaj jednak zostawiają za sobą dwa cienie, brat brzemienną żonę, w czwartym miesiącu ciąży, a szwagier siostrę z małym dzieckiem. Kiedy co wieczór obie siadają z nimi do stołu, zawsze jest tak, jakby lampa coraz słabiej świeciła. Wystarczy, żeby Christine naiwnie powiedziała coś wesołego, zaraz wszyscy podnoszą na nią zagniewane spojrzenia, potem w łóżku, kiedy jest już pod kołdrą, długo jeszcze się wstydzi, że znów była niedobra, tak niepoważna i tak dziecinna. Mimo woli staje się z czasem milkliwa. Śmiech w tych pokojach dawno już zamarł, sen
w tych ścianach jest coraz lżejszy. Czasami tylko nocą, kiedy się przypadkiem zbudzi, z pokoju obok dochodzi ją coś, jakby ciągły szmer, ciche, straszne mamrotanie; to matka, nie mogąc spać, modli się godzinami na klęczkach za brata przed oświetlonym lampką obrazem Maryi. Potem jest rok tysiąc dziewięćset piętnasty, Christine ma siedemnaście lat. Rodzice postarzeli się o całą dekadę. Ojciec, jakby wyżerał go od środka jakiś ług, kurczy się coraz bardziej, i żółty, zgarbiony snuje się po pokojach, wszyscy wiedzą, że ma kłopoty i że interesy idą źle. Od sześćdziesięciu lat, jeszcze od czasów dziadka, w całej monarchii nie było nikogo, kto by z takim artyzmem jak Bonifazius Hoflehner i jego syn umiał wyprawiać poroża kozic lub innej upolowanej zwierzyny. Ojciec preparował myśliwskie trofea dla Esterházych, Schwarzenbergów, a nawet arcyksiążąt, pracując z czterema albo pięcioma pomocnikami od rana do późnej nocy, rzetelnie, czysto i solidnie. Jednak teraz, w tych zabójczych czasach, gdy strzela się jedynie do ludzi, interes stanął, a tu połóg synowej, choroba wnuczka, i wszystko tyle kosztuje. Milknie coraz bardziej, coraz bardziej kuli ramiona, aż pewnego dnia, kiedy przychodzi list z Isonzo, zapada się całkiem w sobie. Tym razem nie jest to pismo Ottona, jego syna, lecz kapitana, i wszystko już wiadomo: bohaterska śmierć na czele kompanii, pamięć po wsze czasy itd. W domu zalega jeszcze większa cisza; matka przestaje się modlić, nad obrazem Maryi nie pali się już lampka; zapomniano dolać oleju. Rok tysiąc dziewięćset szesnasty, Christine ma osiemnaście lat. Domownikom z ust nie schodzą nowe słowa: za drogo. Matka, ojciec, siostra i bratowa od swych zmartwień uciekają w lament, od rana do nocy grzebią w papierach, jedno drugiemu wylicza koszty ubogiego codziennego życia. Za drogie jest mięso, za drogie masło, za droga nowa para butów: Christine prawie boi się oddychać ze strachu, że to także będzie za drogie. Niczym
wypłoszone przepadły gdzieś wszystkie niezbędne do życia rzeczy, pochowały się w chomiczych jamach, złodziejskich borsuczych norach, trzeba je tropić, wyżebrać gdzieś chleb, wycyganić u przekupki trochę jarzyn, chodzić na wieś po jaja, ręcznym wózkiem przywozić węgiel ze stacji, codzienny wyścig tysięcy zziębniętych, głodujących kobiet po coraz to mizerniejsze łupy. A do tego ojciec, z tym jego żołądkiem, potrzebuje specjalnej, lekkostrawnej diety. Odkąd usunął znad wejścia szyld „Bonifazius Hoflehner” i musiał sprzedać sklep, z nikim już nie rozmawia, tylko czasami, kiedy sądzi, że w pobliżu nikogo nie ma, dotykając się rękoma w różnych miejscach, pojękuje z bólu. Należałoby właściwie zawołać lekarza. Ale mówi, że za drogo, i woli nadal cierpieć w milczeniu. I rok tysiąc dziewięćset siedemnasty, Christine ma dziewiętnaście lat; ojca pochowali dwa dni po sylwestrze, zaoszczędzone pieniądze starczyły w sam raz na to, żeby w farbiarni ufarbować na czarno ubrania. Życie staje się coraz droższe, dwa pokoje odnajęli parze, która uciekła z Brodów, ale dalej na nic nie starcza, nawet jeśliby robotat’ od rana do późnej nocy. W końcu wujek, radca dworu w jakimś ministerstwie, załatwia im pracę w szpitalu w Korneuburgu, matce posadę intendentki, a jej – pomocy biurowej. Gdyby tylko nie było to tak daleko – szarym świtem, w lodowatym, nieogrzewanym wagonie, a wieczorem powrót. Potem sprzątanie, łatanie, szorowanie, cerowanie i szycie, aż w końcu, nie myśląc ani nie marząc o niczym więcej, człowiek jak worek przewraca się i pogrąża w niedobrym śnie, z którego najchętniej nigdy by się nie obudził. I rok tysiąc dziewięćset osiemnasty, ma dwadzieścia lat. Ciągle jeszcze trwa wojna, ciągle jeszcze nie ma jednego wolnego, beztroskiego dnia, ciągle jeszcze nie czas, żeby rzucić okiem w lustro, żeby choć na chwilę wyjść do miasta. Matka zaczyna się skarżyć, w zimnym niepodpiwniczonym szpitalnym pomieszczeniu puchną jej nogi, ale Christine nie ma już prawie
siły na współczucie. Zbyt długo żyje w tym samym domu z matczyną udręką; odkąd codziennie spisuje na maszynie po siedemdziesiąt, osiemdziesiąt potwornych okaleczeń, coś się w niej stępiło. Czasem, o kulach – lewą nogę ma zgruchotaną – kuśtyka do jej biura młodziutki, złotowłosy niczym pszenica w jego ojczyźnie podporucznik z Banatu, z pociętą wojennymi zmarszczkami strachu dziecięcą niewinną buzią. Tęskni za domem i w starym szwabskim dialekcie opowiada jej o swej wsi, o psie, o koniach, biedny blondynek, zagubione dziecko. Całowali się kiedyś wieczorem na ławce w ogrodzie, dwa, trzy słabiutkie pocałunki, bardziej z litości aniżeli miłosne, po czym nagle jej mówi, że gdy tylko wojna się skończy, chciałby się z nią ożenić. Utrudzona zbywa te słowa uśmiechem; nie ma nawet odwagi pomyśleć, że wojna może się kiedyś skończyć. I rok tysiąc dziewięćset dziewiętnasty, Christine ma dwadzieścia jeden lat. Rzeczywiście, wojna już się skończyła, ale nie nędza. Spłaszczyła się tylko pod
huraganowym
ogniem
rozporządzeń,
podstępnie
przyczaiła
w papierowych kazamatach świeżo wydrukowanych, mokrych jeszcze banknotów i wojennych pożyczek. Ale zaraz potem wypełzła znowu na powierzchnię, z zapadłymi oczyma, z rozdziawionymi ustami, głodna i zuchwała wyżera resztki odpadów z wojennych śmietników. Z nieba sypie się śnieg mianowników, zer, setki tysięcy, miliony, a każdy płatek, każdy grubszy banknot natychmiast roztapia się w ciepłej dłoni. Śpisz, a pieniądz topnieje, zmieniasz znoszone drewniaki, by pobiec znowu na targ, a on w tym czasie rozmienia się na drobne; mimo że ciągle w biegu – zawsze jesteś spóźniony. Życie staje się matematyką, dodawaniem, mnożeniem, zmienia się w szalony, pogmatwany korowód cyfr i liczb, ten wir porywa z sobą w zachłanną, nienasyconą pustkę ostatni dobytek: zrywa matce z szyi złoty łańcuszek, z palca obrączkę, ze stołu adamaszkową serwetę. Jednak ile by w nią wrzucać, wszystko na nic, niczym nie można zatkać tej czarnej
piekielnej dziury, cóż z tego, że do późnej nocy dzierga wełniane swetry, że wynajęła wszystkie pokoje i sypia wraz z matką w kuchni. Sen to jedyne, czego nie musi sobie odmawiać, jedyne, co nic nie kosztuje; móc późnym wieczorem rzucić na materac swe zmaltretowane, wychudłe, blade i ciągle jeszcze nietknięte ciało, a potem przez sześć, siedem godzin nie wiedzieć niczego o tej apokalipsie. Potem rok tysiąc dziewięćset dwudziesty, tysiąc dziewięćset dwudziesty pierwszy. Ma dwadzieścia dwa, dwadzieścia trzy lata, jest w kwiecie wieku, tak się przecież mówi. Nikt jednak jej tego nie powiedział, a sama o tym nie wie. Od rana do wieczora jedna jedyna myśl: jak przeżyć za coraz to mniejsze pieniądze? A jednak jest nieco lepiej. Wujek, radca dworu, pomaga jeszcze raz, udaje się osobiście do dyrekcji, aby u przyjaciela, z którym grywa w taroka, wyżebrać dla niej posadę asystentki pocztowej, wprawdzie w KleinReifling, nędznej, schowanej pośród winnic dziurze, ale bądź co bądź, są to już widoki na stałą posadę i jakieś zabezpieczenie. Licha pensja starcza dla jednej osoby, ale ponieważ u szwagra nie ma miejsca dla matki, Christine musi ją zabrać do siebie i dzielić z nią każdy grosz: nadal dzień rozpoczyna od oszczędzania, a kończy rachunkami. Liczy się każda zapałka, każde ziarenko kawy, każda kruszyna ciasta. Mimo to można odetchnąć, można żyć. I lata tysiąc dziewięćset dwadzieścia dwa, tysiąc dziewięćset dwadzieścia trzy, tysiąc dziewięćset dwadzieścia cztery – Christine ma dwadzieścia cztery, dwadzieścia pięć, dwadzieścia sześć lat. Czy wtedy jest się jeszcze młodym? Czy już starym? Kilka drobnych zmarszczek zaczyna rysować się na skroniach, czasami bolą ją nogi, a wiosną dziwnie boli głowa. Ale przecież wszystko zmierza ku dobremu i kiedyś będzie lepiej. Pieniądz znowu przyjemnie ciąży w ręku, ma stałą posadę, zwie się asystentką pocztową, a szwagier z początkiem miesiąca przesyła matce dwa, trzy banknoty. Czas więc powoli spróbować znowu być młodą; matka wręcz na nią nastaje, aby
zaczęła wychodzić z domu i trochę się zabawiła. Wreszcie dopina swego i zmusza Christine, by zapisała się na lekcje tańca w sąsiedniej miejscowości. Nie sposób zgłębić rytmicznego tańca, kiedy jest się wiecznie zmęczonym, czasami ma wrażenie, że pozamarzały jej wszystkie stawy i nawet muzyka nie skruszy w nich lodu. Wytrwale ćwiczy przepisane kroki, jednak taniec jej nie porywa, nie cieszy, czuje po raz pierwszy, że jest już za późno, że jej udręczona i poszarpana przez wojnę młodość dawno już minęła. Pękła jakaś sprężyna, mężczyźni chyba to czują, bo żaden nie czyni o nią prawdziwych starań, chociaż jej delikatna sylwetka i jasnoblond włosy wydają się szlachetne pośród pulchnych wiejskich dziewcząt o rumianych prostackich twarzach. Jednakże te powojenne siedemnasto-, osiemnastoletnie pannice nie są już tak spokojne i cierpliwe, nie czekają, aż ktoś zechce je wybrać. Same domagają się przyjemności, jakby miały do tego prawo, domagają się ich tak niepohamowanie, jak gdyby chciały przeżyć nie tylko własną młodość, ale i tych setek tysięcy umarłych i pogrzebanych. Dwudziestosześcioletnia Christine obserwuje z pewnym lękiem, z jakim znawstwem w oku, z jaką pewnością siebie, jakże pożądliwie i wyzywająco zachowują się te nowe młode kobiety, jak prowokująco kręcą biodrami, jak niedwuznacznie reagują śmiechem na najbardziej nawet zuchwałe zaczepki chłopaków i jak, bez wstydu, rozchodzą się w drodze do domu, a potem każda z nich skręca z mężczyzną w stronę lasu. Brzydzi się nimi. Pośród tego pożądliwego, grubiańskiego, powojennego pospólstwa czuje się niewyobrażalnie stara i zmęczona, niepotrzebna i bezsilna, nieskora i niezdolna, by z nimi rywalizować. I w ogóle: nie chce już o nic więcej walczyć, nie chce się dłużej męczyć! Chciałaby spokojnie oddychać, bujać w obłokach, wykonywać, co do niej należy, i podlewać kwiatki na parapecie, byle niczego nie pragnąć, niczego nie oczekiwać. Żadnych nowych wyzwań, nowych wydarzeń, nowych podniet: nawet na radość ta dwudziestosześcioletnia, okradziona z dziesięciu
lat młodości kobieta nie ma już ani odwagi, ani siły. Kiedy o tym rozmyśla, wzdycha mimo woli. Wystarczy, że przypomni sobie te wszystkie okropieństwa czasu własnej młodości i znowu czuje się zmęczona. Podstępy matki nie mają sensu! Po co stąd wyjeżdżać, jechać do nieznanej ciotki, przebywać pośród ludzi, z którymi nie ma wspólnego języka? Ale, mój Boże, co robić, matka tego pragnie i sprawi jej to przyjemność, nie wolno więc chyba się bronić: po co w ogóle się bronić? Jest przecież tak bardzo zmęczona, tak bardzo zmęczona! Asystentka pocztowa powoli, z rezygnacją, wyjmuje z górnej szuflady biurka kartkę urzędowego papieru, składa ją starannie na pół, podkłada rygę i pieczołowicie, wyraźnie, pięknymi literami o cieniutkich pionowych i pogrubianych poprzecznych kreseczkach, pisze podanie do dyrekcji w Wiedniu o przysługujący jej zgodnie z prawem urlop, prosi także, by z powodów rodzinnych mogła otrzymać go natychmiast oraz żeby z początkiem następnego tygodnia przysłano zastępczynię. Potem pisze do siostry, by ta załatwiła jej w Wiedniu wizę szwajcarską i pożyczyła małą walizkę, a także, ze względu na matkę, przyjechała omówić z nią różne sprawy. A potem, przez następne dni, powoli, starannie i dokładnie przygotowuje się do podróży, bez radości, bez nadziei, bez zaangażowania, tak jakby nie była to jakaś część jej prywatnego życia, lecz należała do tego drugiego, jedynego, jakie zna – do służbowych obowiązków. Cały tydzień trwają przygotowania. Wieczory schodzą na szyciu, ceruje, pierze i poprawia stare ubrania, poza tym siostra, zamiast kupić coś za przesłane dolary (mała zastraszona mieszczka uznała, że lepiej będzie je odłożyć), pożyczyła jej trochę własnej garderoby: żółtoszary płaszcz podróżny, zieloną bluzkę, broszkę z mozaiką, którą matka kupiła w czasie podróży poślubnej do Wenecji, a także małą wiklinową walizkę. To zupełnie wystarczy, mówiła, w górach nie trzeba specjalnych toalet, a gdyby czegoś
zabrakło, najlepiej kupić to na miejscu. Nadchodzi wreszcie dzień wyjazdu. Płaską wiklinową walizkę osobiście zanosi na dworzec nauczyciel z sąsiedniej wsi, Franz Fuchsthaler, nie dając się ubiec w tej przyjacielskiej przysłudze. Ledwie dotarła do niego wiadomość, ów niewysoki, słabowity mężczyzna o płochliwym, skrytym za grubymi szkłami spojrzeniu śpieszy natychmiast do pań Hoflehner i oferuje im pomoc; tylko z nimi w tej odległej, położonej wśród winnic wsi utrzymuje przyjacielskie stosunki. Jego żona, lekarze stracili już wszelką nadzieję, od ponad roku leży w państwowym szpitalu gruźliczym w Alland, a ich dwoje dzieci żyje na garnuszku u mieszkających gdzie indziej krewnych; przesiaduje więc sam, prawie każdego wieczoru, w dwóch opustoszałych pokojach i z wielkim oddaniem w ciszy tworzy różne drobne, niepozorne rzeczy. Układa w zielnikach kwiaty, okrągłym pismem kaligrafuje pod zasuszonymi płatkami ich nazwy, łacińskie czerwonym, a niemieckie czarnym atramentem, własnoręcznie oprawia we wzorzysty karton ulubione bordowe zeszyty wydawnictwa Reclam i starannie zaostrzonym piórkiem z mikroskopijną dokładnością, prawie nie do odróżnienia, naśladuje druk na grzbietach książek. Późnym wieczorem, kiedy upewni się, że śpią już wszyscy sąsiedzi, nieco sztywno, ale z wielkim przejęciem gra na skrzypcach z własnoręcznie skopiowanych nut, najczęściej Schuberta i Mendelssohna, albo przenosi najpiękniejsze wersy i złote myśli z pożyczonych książek na karty drobnoziarnistego papieru czerpanego, które zawsze, ilekroć przekroczy kolejną setkę, spina w nowy zeszyt i oprawia w błyszczącą okładkę z kolorową etykietką. Niczym arabski kopista Koranu lubuje się, dla własnej cichej satysfakcji, bezgłośnie przechodzącej od wewnętrznego, skupionego wysiłku do widocznego ożywienia i radości, w delikatnych krągłościach ozdobnego pisma, a także w to lekko, to znowu silnie pochylonych i pnących się ku górze zawijasach; książki, dla tego skromnego, cichego, znerwicowanego człowieka, co przed swym służbowym
mieszkaniem nie ma nawet ogrodu, są tym, czym kwiaty w domu, uwielbia ustawiać je rzędami na półkach w kolorowe alejki; ze staroświeckim zapałem ogrodnika strzeże każdej z nich osobno i ostrożnie, niczym coś kruchego, bierze je w wąskie, anemiczne dłonie. Nigdy nie zachodzi do gospody. Nienawidzi piwa oraz dymu i lęka się ich tak jak pobożni ludzie złego; gdy tylko zza okna posłyszy prostackie odgłosy kłótni albo pijackie wrzaski na dworze, omija je pośpiesznie szybkimi, zdecydowanymi krokami. Od czasu choroby żony utrzymuje kontakt jedynie z paniami Hoflehner. Odwiedza je na ogół po kolacji, żeby trochę pogawędzić albo – obie to lubią – swym właściwie nieciekawym, ale przechodzącym we wzruszeniu w wyższe, melodyjne tony głosem odczytać im jakieś fragmenty książek, najchętniej z Kwiatów polnych autorstwa ich krajana Adalberta Stiftera. Jego nieśmiałość i bojaźliwość zdają się niepostrzeżenie topnieć, gdy podnosząc wzrok znad książki,
widzi
twarz
zasłuchanej
jasnowłosej
dziewczyny;
dzięki
wewnętrznemu skupieniu, z jakim Christine słucha, nauczyciel czuje, że ona go rozumie. Matka, widząc, co w nim wzbiera, wie, że kiedy tylko dopełni się nieunikniony los jego żony, mężczyzna nabierze śmiałości i skieruje spojrzenie ku jej córce. Ta jednak, stawszy się cierpliwą, milczy: dawno już oduczyła się myśleć o sobie. Nauczyciel niesie walizkę na prawym, nieco niższym ramieniu, nie zważając na śmiechy uczniaków. Ciężar nie jest aż tak duży, musi się jednak zasapać, żeby dotrzymać kroku Christine, która prze niecierpliwie i nerwowo do przodu; pożegnanie w domu bardzo ją, o dziwo, poruszyło. Matka mimo wyraźnego zakazu lekarza trzy razy kuśtykała za nią po schodach do sieni, tak jakby z nieodgadnionego strachu chciała się jej uczepić, i chociaż czas naglił, Christine za każdym razem musiała korpulentną, zanoszącą się szlochem kobietę odprowadzać z powrotem na górę. A potem stało się to, co tak często zdarzało się w ostatnich tygodniach; nagle, w podnieceniu, łkając
i wyrzucając przy tym z siebie potok słów, stara kobieta zaczęła tracić oddech i ciężko dyszącą trzeba położyć do łóżka. W tym stanie ją zostawiła i teraz targają nią niepokój oraz wyrzuty sumienia: Mój Boże, a jeśli coś się stanie, a mnie tu nie będzie, nigdy nie widziałam jej tak wzburzonej, rozpacza. A co, jeśli w nocy będzie czegoś potrzebowała, siostra przyjedzie z Wiednia dopiero w niedzielę. Dziewczyna z piekarni wprawdzie zaklinała się na wszystkie świętości, że będzie do niej zachodzić wieczorami, ale czy można na niej polegać; gdy nadarzą się tańce, gotowa jest uciec od własnej matki. Nie, nie powinnam była tego robić, nie wolno mi było dać się do tego skłonić. Podróże są dobre dla tych, którzy nie mają chorych w domu, a nie dla takich jak ja, zwłaszcza te tak dalekie, że nie można z nich w każdej chwili wrócić; po co mi to całe podróżowanie? Jak się cieszyć z tego, co nie daje mi chwili spokoju, w każdej minucie muszę myśleć, czy jej czegoś nie brakuje, i że nikogo nie będzie z nią w nocy, a tam na dole dzwonka nie usłyszą, albo raczej nie zechcą usłyszeć. Nie lubią nas w tym domu, i gospodarze, gdyby to od nich zależało, dawno już by nas wykwaterowali. Tę asystentkę z Linzu też wprawdzie prosiłam, by do niej zaglądała w południe i wieczorem, ale skwitowała wszystko jednym jedynym „tak”, nieprzemyślana, oschła osoba, takie „tak” nie daje żadnej pewności, czy naprawdę to zrobi. Czy nie powinnam raczej odtelegrafować? Ciotce nie zrobi to żadnej różnicy, czy do niej przyjadę, czy też nie, matka przecież tylko sobie wmówiła, że im na nas zależy. Inaczej dawno by napisali, jeszcze z Ameryki, albo czasami, kiedy tu było najgorzej, przysłali paczki z jedzeniem, tak jak robiły to tysiące innych. Ileż ja sama ich wyekspediowałam, jednak nigdy żadnej dla mojej matki od jej rodzonej siostry. Nie, nie powinnam się była ugiąć, gdybym tylko mogła, to jeszcze dziś bym im odmówiła. Nie wiem dlaczego, ale boję się, że nie wolno mi teraz wyjeżdżać, nie wolno. Drobny, nieśmiały, jasnowłosy mężczyzna stara się dotrzymać jej kroku, co
chwila z trudem łapie oddech, chce ją uspokoić. Nie, nie trzeba się martwić, on sam, obiecuje, będzie co dzień doglądał jej matki. Jeśli ktoś ma do tego prawo, to z pewnością ona, powinna nareszcie pozwolić sobie na urlop, przecież od lat nie miała ani dnia wytchnienia. Gdyby to było z ujmą dla jej obowiązków, on pierwszy odradziłby ten wyjazd; nie, nie trzeba się martwić, codziennie, codziennie będzie przekazywał jej informacje. Z trudem łapie powietrze, biegnąc obok, i wielce poruszony wyrzuca z siebie, co tylko mu przyjdzie do głowy, byle ją uspokoić. I rzeczywiście, jego solenne zapewnienia odnoszą skutek. Christine nie słucha go wprawdzie zbyt uważnie, ale czuje, że jest ktoś, na kim będzie mogła polegać. Na dworcu, gdy zapowiedziano pociąg, jej skromny towarzysz, wielce zmieszany i zakłopotany, zaczyna pochrząkiwać. Zauważyła już przedtem, że cały czas przestępuje z nogi na nogę i że chce jej coś powiedzieć, ale brakuje mu odwagi. Wreszcie w przerwie wyjmuje nieśmiało z kieszeni na piersi jakieś białe zawiniątko. Prosi, by mu wybaczyć, bo nie jest to naturalnie żaden podarek, tylko taki mały drobiazg, ciekawostka, która może się jej do czegoś przyda. Zaskoczona Christine rozpakowuje z białego czerpanego papieru podłużną, wąską, złożoną w harmonijkę mapę swojej podróży z Linzu do Pontresiny; są na niej wszystkie rzeki, góry i miasta wzdłuż całej linii kolejowej, naszkicowane z mikroskopijną dokładnością czarnym tuszem, góry zostały obrysowane cieniej lub grubiej, zależnie od wysokości, maleńkie cyfry zdradzają prawdziwą liczbę metrów, nurty rzek naniesiono niebieskim, a miasta czerwonym ołówkiem, po prawej stronie na dole, w osobnej tabeli, podano wszystkie odległości, zupełnie tak jak na dużych mapach, które sporządza dla szkół instytut geograficzny, tę mapę jednak, z potrzeby serca, z wielką cierpliwością oraz wielkim pietyzmem narysował dla niej zastępca wiejskiego nauczyciela. Christine czerwieni się mimo woli na widok tej niespodzianki. Jej oczywista radość dodaje odwagi nieśmiałemu mężczyźnie.
Wyjmuje więc jeszcze jedną mapkę, ta jest czworokątna i obrębiona złotym sznureczkiem: odrysował ją z dużej szwajcarskiej mapy sztabowej i jest na niej cała Engadyna, z każdą dróżką i ścieżką, z najmniejszymi, artystycznie przekalkowanymi szczegółami; pośrodku, w uroczyście obrysowanym czerwonym tuszem kółku, wystaje z tła jakiś budynek, to hotel, w którym będzie mieszkała, jak jej tłumaczy, ustalił to na podstawie pewnego starego bedekera: tak więc podczas wszystkich wycieczek będzie się mogła zawsze zorientować w terenie, bez obawy, że zgubi drogę. Dziękuje mu szczerze wzruszona, ten ujmujący mężczyzna musiał już wiele dni temu wystarać się po kryjomu o materiały z biblioteki w Linzu lub Wiedniu, by potem, temperując po stokroć ołówki, całymi nocami cierpliwie, starannie rysować nimi i kolorować, także specjalnie zakupionym w tym celu piórkiem, owe mapki, jedynie po to, żeby mimo swej biedy sprawić jej prawdziwą, pożyteczną radość. Niepodjętą jeszcze podróż prześledził kilometr po kilometrze, towarzysząc jej w tej drodze myślami, jej wyjazd oraz jej los w dzień i w noc musiały być obecne w jego głowie. I kiedy teraz, wielce poruszona, podaje w podzięce rękę owemu przerażonemu własną odwagą mężczyźnie, pierwszy raz patrzy w jego ukryte za okularami oczy. Ich łagodny, dobry, dziecięcy błękit, kiedy się w nie wpatruje, dzięki głębi uczucia ciemnieje naraz i staje się tajemniczy. I nagle w jego obecności Christine odczuwa nieznane do tej pory ciepło, sympatię i zaufanie, jakich przedtem nigdy nie doznawała wobec żadnego mężczyzny. W tej samej chwili owo niewyraźne odczucie zamienia się w decyzję: dłużej i bardziej serdecznie niż kiedykolwiek przedtem przytrzymuje w podziękowaniu jego rękę. On także widzi ową zmianę w jej nastawieniu, oblany rumieńcem i wyraźnie speszony oddycha głęboko, gorączkowo szukając właściwego słowa. Ale wtedy, parskając niczym dzikie czarne zwierzę, zbliża się lokomotywa, rozpycha po obu stronach powietrze z taką siłą, że ów podmuch nieomal
wyrywa jej z rąk mapkę. Do odjazdu została tylko minuta. Wsiada pośpiesznie do wagonu i kiedy wygląda przez okno, widzi już tylko powiewającą białą chusteczkę, która szybko rozpływa się w zadymionej dali. Potem jest sama, pierwszy raz od wielu lat sama. Wciśnięta w drewniany kąt wagonu, wyczerpana, jedzie przez cały ponury i zasnuty chmurami wieczór, za zapłakanymi deszczem szybami zostawia za sobą smętny krajobraz. Początkowo z mroku wyłaniają się i uciekają natychmiast niczym spłoszone zwierzęta jakieś niewyraźne małe miejscowości, potem w ogóle niczego nie widać, wszystko rozpływa się we mgle. Przedziału trzeciej klasy nikt z nią nie dzieli, może więc się wyciągnąć na drewnianej ławce i dopiero teraz czuje, jak bardzo jest zmęczona. Usiłuje wszystko przemyśleć, ale pęd kół i ich monotonny stukot rwą każdy wątek, a obolałe czoło coraz ciaśniej oplata ów narkotyczny wieniec snu, dziwnie głębokiego, znieczulającego snu, w jaki można zapaść jedynie w pociągu, w którym człowiek, bez czucia, zasznurowany i potrząsany, leży w czarnym worku węgla i metalu. Gdy pod bezwolnym, unoszonym w dal ciałem koła, hałasując, pędzą przed siebie niczym poganiani pachołkowie, przez odchyloną do tyłu głowę przepływa czas, niemy, niepojęty i bez żadnej miary. Jej zmęczenie tak bardzo zatraca się w tym pędzie i w tej czarnej kipieli, że wyrwana z drzemki zrywa się z przerażeniem, dopiero kiedy rano zgrzytają otwarte nagle drzwi i z surową miną staje nad nią wąsaty barczysty mężczyzna. Potrzebuje chwili, by rozbudzić ogłuszone zmysły i zrozumieć, że ten umundurowany mężczyzna wcale nie ma złych zamiarów, nie zamierza jej aresztować ani stąd usunąć, chce tylko sprawdzić paszport, który ona sztywnymi od zimna palcami wyjmuje z torebki. Urzędnik przez sekundę porównuje wklejone do dokumentu zdjęcie z jej zaniepokojonym obliczem. Christine drży na całym ciele, od czasu wojny w jej nerwach tkwi jeszcze
zakorzeniony głęboko, bezsensowny, a mimo to przemożny strach przed naruszeniem któregoś z setek tysięcy rozporządzeń: zawsze przecież można niechcący złamać jakieś prawo. Żandarm jednak uprzejmie zwraca jej paszport i z nonszalancją uchyla przy tym czapki, a potem, nieco ostrożniej, niż je otwierał, zamyka za sobą drzwi. Mogłaby właściwie znowu się położyć, ale zimny strach przepłoszył sen z powiek. Z ciekawości podchodzi do okna, żeby trochę popatrzeć. I natychmiast staje odurzona. Bo za lodowatymi szybami, tam gdzie jeszcze niedawno (sen nie zna czasu) płaski horyzont zlewał się niczym gliniana tafla z szarą mgłą, teraz (dlaczego?, jak to?, nie może tego pojąć!) z ziemi wyrastają i piętrzą się z wielką siłą kamienne góry, olbrzymie, nigdy przedtem niewidziane, przeogromne twory; zaskoczone, rozedrgane oko po raz pierwszy dostrzega ów niewyobrażalny majestat Alp. Oto właśnie przez lukę przełęczy na wschodzie przedziera się pierwszy promień słońca i rozpada na lodowej połaci najwyższego szczytu na miliony refleksów, tak śnieżnobiałe, nieskazitelne i czyste jest to niefiltrowane światło, że aż razi w oczy. Musi na chwilę zamknąć powieki. Ale właśnie dopiero ów ból budzi ją na dobre. W okamgnieniu jest się bliżej tych cudów, szyba, podzwaniając, opada i przez rozdziawione ze zdumienia usta do płuc wdziera się natychmiast świeże, lodowate, przesiąknięte cierpkim zapachem śniegu krystaliczne powietrze: nigdy jeszcze tak głęboko i tak czysto nie oddychała. Uszczęśliwiona rozkłada mimo woli ramiona, aby jak najgłębiej wchłonąć w siebie ten pierwszy, nierozważny łyk, i prężąc pierś, czuje, jak wraz z zaczerpniętym chłodem żyłami – jakże błogo – rozchodzi się z krwią miłe ciepło. Dopiero teraz, przeszyta na wskroś ową rześkością, może się dobrze rozejrzeć, w prawo, w lewo, i z powrotem; znowu czujne spojrzenie wędruje z coraz to większym zachwytem po każdym z granitowych zboczy, aż po najwyższą grań, odkrywając w każdym z tych miejsc jakąś nową wspaniałość, tam wodospad w białej, spienionej własnym pędem wolcie
spada na łeb, na szyję w dolinę, tu niczym ptasie gniazda wtulone w skalne szczeliny stoją kamienne domy, gdzie indziej znowu orzeł dumnie okrąża najwyższe wzniesienie, a nad tym wszystkim niebiańsko czysty, upajający błękit, tak mocny, soczysty i uszczęśliwiający, że nigdy przedtem nie mogłaby go sobie nawet wyobrazić. Uciekłszy pierwszy raz z własnego dusznego świata, bez końca wpatruje się w owe niewiarygodne wprost cuda, w wyrosłe przez jedną noc z jej snu, wyciosane z kamieni wieże. Od tysięcy lat muszą tu stać te olbrzymie, granitowe boskie twierdze i zapewne będą trwały niewzruszenie miliony, miriady lat, każda na swoim miejscu, gdy tymczasem ona, gdyby nie przypadek, gdyby nie ta podróż, mogłaby umrzeć, sczeznąć i zamienić się w proch, nie przeczuwając nawet, że w ogóle istnieją, nigdy nie doświadczywszy ich wspaniałości. Żyło się tak obok tego wszystkiego, nigdy tego nie widząc i nawet nie chcąc zobaczyć; bujało się bez sensu w obłokach, w swym malutkim pokoju, niewiele szerszym niż rozłożone ręce, niewiele dłuższym niż rozprostowane nogi, a tu już po jednej nocy, po jednym dniu rozpościera się przed człowiekiem owa nieskończona nieskończoność! Nagle po raz pierwszy do obojętnego do tej pory i niczego niepragnącego umysłu zakrada się niejasne poczucie jakiejś straty, po raz pierwszy w zetknięciu z tą niezmierzoną potęgą doświadcza mocy porywającej duszę podróży, która jednym jedynym ruchem może zedrzeć twardą skorupę starych przyzwyczajeń, wrzucając nagie, płodne ziarenko w kipiący żywioł przemiany. Wzburzony, od pierwszej olśniewającej chwili w ciągłym uniesieniu, stoi przed przesuwającym się za szybą krajobrazem, z gorejącym policzkiem przyciskanym z zapałem do okiennej ramy, ten nowy oddalający się od siebie samego człowiek. Ani jedną myślą nie cofa się w przeszłość. Zapomina o matce, o urzędzie, o wsi, w zapomnienie idzie czule wyrysowana mapka w torebce, która mogłaby podpowiedzieć, jak nazywa się tu każdy szczyt,
każdy rwący ku dolinie strumień, zapomniane zostaje własne wczorajsze ja. Byle tylko czerpać do ostatniej kropli, pochłaniać wszystkie te, ciągle nowe wspaniałości, wsysać każdy z pojedynczych obrazów tej ruchomej panoramy, spijając równocześnie otwartymi ustami zmrożone, ostre i pachnące aromatem jałowców rześkie górskie powietrze, dzięki któremu serce mocniej i szybciej bije! Ani przez chwilę nie opuszcza podczas owych czterech godzin miejsca przy oknie i z takim przejęciem przez nie wygląda, że zapomina sprawdzić czas, łapie się więc za serce, kiedy pociąg się nagle zatrzymuje, a konduktor w obcym dialekcie, lecz mimo to dość zrozumiale, wykrzykuje nazwę będącą celem jej podróży. „Jezus Maria” – tym jednym zawołaniem przywołuje do porządku swoje oszołomione zmysły. Już jest na miejscu, a przecież jeszcze niczego nie obmyśliła, nie wie, jak ma przywitać ciotkę, nie wie, co jej powiedzieć. Sięga w pośpiechu po walizkę i parasolkę – oby tylko niczego nie zapomnieć! – i podąża za innymi podróżnymi. A tu właśnie na peronie rozstępuje się zdyscyplinowany niczym w wojsku i żądny łupów, mający zapanować nad wszystkimi przybyszami dwuszereg służących w kolorowych czapeczkach, cały dworzec pobrzmiewa okrzykami, nazwami hoteli i głośnymi powitaniami. Tylko w jej stronę nikt nie idzie. Coraz bardziej niespokojna, z sercem podchodzącym ze strachu do gardła, rozgląda się na wszystkie strony. Jednak nadal nie widzi nikogo. Nikogo, kto by ku niej zmierzał. Na wszystkich ktoś czeka, wszyscy wiedzą, dokąd mają się udać, tylko nie ona, ona jest sama. Podróżni tłoczą się teraz wokół hotelowych automobili, te czekają w rzędzie lśniące i kolorowe niczym gotowa do strzału bateria, peron pustoszeje. Przy niej ciągle jeszcze nie ma nikogo: o niej zapomniano. Nie widać ciotki, może jest chora albo już wyjechała i odwołała przyjazd Christine, a telegram dotarł za późno. Mój Boże, oby tylko starczyło jej na powrót! Przedtem jednak resztką sił zmierza ku portierowi, który na czapce
ma wypisane złotymi literami „Palace Hotel”, nazwę jej hotelu, i pyta go cienkim głosem, czy mieszka u nich rodzina van Boolen. – Ależ naturalnie, naturalnie – odpowiada gardłowym głosem rosły Szwajcar z czerwonym czołem – a jakże, dostałem właśnie polecenie, żeby zabrać panienkę z dworca. – Prosi ją przeto łaskawie, aby oddała mu swój kwit na duży bagaż, zaraz wszystko odbierze z przechowalni. Christine oblewa się rumieńcem. Dopiero teraz, boleśnie ugodzona, zauważa, jak zdradziecko uboga jest jej żebracza wiklinowa walizeczka, którą kołysze w ręku, gdy wokół wszystkich innych samochodów, pomiędzy kolorowymi kubikami kosztownej juchtowej, krokodylej, wężowej oraz gładkiej glansowanej skóry, jakby świeżo zdjętej z wystawy, piętrzą się i pysznią nowiuteńkie, lśniące wypolerowanym metalem kufry, wysokie niczym szafy. Czuje natychmiast, wyraźnie ją demaskujący, dystans między sobą i innymi. Ogarnia ją wstyd. Musi szybko coś wymyślić! – Bagaż przyjedzie później. – A więc można już ruszać – oznajmia, dzięki Bogu bez specjalnego zdziwienia czy też pogardy, majestatyczny szofer w liberii i otwiera przed nią drzwi samochodu. Gdy wstyd osiągnie w człowieku pewien punkt, przenika wtedy niepostrzeżenie każdy najgłębszy nerw; wystarczy jedno jedyne przelotne muśnięcie, jedna przypadkowa myśl, żeby w raz zawstydzonym ożyła i zwielokrotniła się tajemna męka. Ów pierwszy cios sprawia, że Christine traci natychmiast pewność siebie. Trwożliwie stawia stopę, wkraczając do wnętrza zaciemnionego automobilu, i mimo woli wzdryga się, gdy zauważa, że nie jest tu sama. Nie ma już jednak odwrotu. W dusznym od słodkich perfum i cierpkim od juchtu półmroku wymija niechętnie przed nią usuwane kolana, przedziera się tchórzliwie, z uniesionymi, jakby skostniałymi z zimna ramionami i spuszczonymi powiekami na koniec samochodu. W zmieszaniu, mijając każde z cofających się kolan, mamrocze pośpiesznie jakieś powitalne słowa, jakby tą uprzejmą formułką chciała usprawiedliwić swoją tu obecność.
Nikt jednak jej nie odpowiada. Być może przeprowadzona przez szesnaście spojrzeń lustracja wypadła niekorzystnie albo hałaśliwie i z przejęciem konwersujący po francusku pasażerowie, rumuńscy arystokraci, w głośnym ferworze nie zwrócili w ogóle uwagi na to biedactwo, które nieśmiało i cichutko umościło się w najdalszym kątku. Przyciskając do kolan wiklinowy kuferek i nie mając odwagi postawić go na wolnym miejscu, siedzi ze spuszczoną ku ziemi głową i podczas całej podróży ze strachu ani razu nie waży się podnieść wzroku, wpatruje się tylko usilnie w podłogę, omijając wszystko to, co na ławce, żeby nie mogli się jej przyjrzeć owi potencjalni kpiarze. Jednak już luksusowe obuwie kobiet sprawia, że dostrzega, jak toporne są jej własne buty. Dokonuje dalszych bolesnych porównań; pod rozpiętymi letnimi gronostajami widzi pewne siebie, zuchwale założone jedna na drugą jędrne nogi pań oraz zdobione śmiałymi wzorami sportowe skarpetki panów; same te oddolne bogactwa wystarczą, żeby palić się ze wstydu: jak się zachować wobec takiej elegancji, której nigdy przedtem nawet się sobie nie wyobrażało. Każde nieśmiałe spojrzenie przynosi nową udrękę. Siedemnastoletnia dziewczyna z równoległej ławki trzyma na podołku jedwabistego pieska, który skamląc, przeciąga się leniwie: na obszytej futerkiem psiej kapce widnieje haftowany monogram, a pełzająca po sierści drobna wypielęgnowana ręka dziewczyny ma pomalowane na różowo paznokcie i pobłyskuje brylantem. Nawet kije golfowe, oparte w kącie, mają szlachetne pokrowce z gładkiej jasnokremowej skóry, a każdy z niedbale rzuconych parasoli szczyci się inną wyszukaną, ekstrawagancką rączką – Christine nieświadomie zasłania szybko tani rogowy uchwyt swojej parasolki. Oby tylko nikt na nią nie spojrzał, nie zauważył niczego, co sama dopiero teraz po raz pierwszy spostrzega! Coraz bardziej kuli się w sobie i za każdym razem, kiedy słyszy obok siebie salwy śmiechu, przez jej zgarbione plecy przechodzi dreszcz strachu. Nie ma jednak odwagi, żeby podnieść oczy
i sprawdzić, czy rzeczywiście owa wesołość jej dotyczy. Dlatego istnym wybawieniem po tylu minutach udręki jest chwila, kiedy pod automobilem trzeszczy miałki żwir na podjeździe hotelu. Dzwonek, tak ostry jak dworcowy sygnał, zwołuje ku pojazdowi kolorowy zastęp bojów i służących. W tyle za nimi, w czarnym surducie i z geometrycznie zaznaczonym, prostym przedziałkiem zjawia się dyskretnie szef recepcji, wielce dystyngowany z racji swego fachu. Najpierw przez otwarte drzwi automobilu, otrząsając się i pobrzękując łańcuszkiem, wyskakuje chiński pinczerek, potem swobodnie, nie przerywając sobie głośnej pogawędki, podwijając podczas wysiadania letnie futerka i odsłaniając wysportowane, umięśnione nogi, podążają damy, które zostawiają za sobą odurzającą nieomal woń perfum. Zapewne teraz, jak nakazuje zwyczajowa przyzwoitość, panowie ustąpią miejsca nieśmiało powstającej z miejsca pannie i przepuszczą ją przodem, jednak – być może trafnie ocenili jej pochodzenie albo jej nie dostrzegli – omijają ją i nie rozglądając się na boki, śpieszą w stronę zarządcy hotelu. Christine nie wie, co ma robić, zostaje więc w tyle ze swą znienawidzoną walizką w ręku. Lepiej, myśli, trzymać się kilka kroków za nimi, to odwróci od niej uwagę. Zwleka jednak zbyt długo. Teraz bowiem, skoro nikt z hotelowej służby nie podąża w jej kierunku, sama schodzi po stopniach auta, usłużny pan w surducie oddalił się wraz z Rumunami, boje niosący podręczne bagaże podążyli za nimi, a służący już dudnią i żonglują ciężkimi walizami z dachu automobilu. Nikt nie zwraca na nią uwagi. Najwyraźniej, myśli wielce upokorzona, tak, na pewno, najwyraźniej wzięli ją za służącą, w najlepszym razie za pokojówkę tamtych państwa, bo całkiem obojętnie manewrują tuż obok niej bagażem i pozwalają, by czekała – tak jakby była im równa. Wreszcie dłużej nie może tego wytrzymać i przez hotelowe drzwi resztką sił przedziera się prosto do portiera.
Portier. Któż w środku sezonu miałby odwagę go zagadnąć, tego kapitana wielkiego luksusowego krążownika? Świadom własnej potęgi trwa za swym pulpitem i siłą woli, pomimo burzy pytań, niewzruszenie trzyma się raz obranego kursu. Tuzin gości kłębi się przed nim szeroką ławą, gdy on, władca, robiąc prawą ręką jakieś zapiski, niczym strzały, jednym jedynym spojrzeniem, jednym skinieniem głowy, rozsyła hotelowych bojów we wszystkie strony i w tym samym czasie, ze słuchawką przy uchu, udziela na prawo i lewo różnych informacji – uniwersalna ludzka maszyna o napiętych stale niczym postronki nerwach – przed takim majestatem pewnie nawet najbardziej uprzywilejowani muszą czekać na równi z niedoświadczonymi nowicjuszami! Ów panujący nad całym tumultem władca zdaje się jej tak bardzo nieosiągalny, że onieśmielona wycofuje się do wnęki, żeby tam, z pełnym respektem, zaczekać, aż skończy się rwetes i rozproszy zamieszanie. Kłopotliwy kuferek ciąży coraz bardziej w ręku. Na próżno szuka wolnej ławki, gdzie mogłaby go odstawić. I kiedy rozgląda się tak wokół, wydaje się jej – prawdopodobnie uroiła to sobie albo jest przewrażliwiona – że parę osób szepcze coś i śmieje się, patrząc na nią z rozbawieniem z klubowych foteli w hallu; jeszcze chwila i rzeczywiście będzie musiała upuścić ów naprawdę odrażający ciężar na ziemię, bo nagle czuje słabość w palcach. Jednakże w tym właśnie krytycznym momencie zmierza ku niej energicznym krokiem jakaś sztucznie rozjaśniona, sztucznie młoda, niezwykle elegancka dama, która zlustrowawszy najpierw dokładnie jej profil, ryzykuje pytanie: – Czy to ty, Christine? – I gdy słyszy bardziej wyszeptane niż wypowiedziane spontaniczne „tak”, bierze ją delikatnie w objęcia, roztaczając przy tym mdły zapach pudru, i muska ustami policzek. Christine, czując wreszcie wokół siebie odrobinę ciepła i bliskości, w dobrej wierze tak żywiołowo rzuca się w objęcia ciotki, która zamierzała jedynie rzeczowo się przywitać, że ta, tłumacząc sobie to zbliżenie przypływem rodzinnej czułości, mocno się
wzrusza. Głaszcze delikatnie Christine po drżących plecach. – Och, dziecko, ja również bardzo się cieszę, że do nas przyjechałaś, Anthony i ja, my oboje, bardzo się cieszymy. – A potem, biorąc ją za rękę, mówi: – Chodź, na pewno będziesz chciała trochę się oporządzić, podobno te wasze austriackie pociągi strasznie są niewygodne. Masz trochę czasu na przygotowania, byle nie za długo. Był już gong na lunch, a Anthony ma taką słabość, że nie lubi czekać. We have all prepared, ach, tak: wszystko już przygotowaliśmy, portier zaraz ci wskaże twój pokój. I pośpieszysz się, prawda? Nie, nie trzeba wielkiej toalety, tutaj w południe każdy ubiera się swobodnie. Wystarczyło, że ciotka skinęła głową, a w tej samej chwili mały umundurowany chłopiec wyjmuje Christine z rąk walizkę oraz parasol i pędzi po klucz. Winda bezszelestnie mknie do góry, na drugie piętro. W połowie korytarza chłopiec otwiera jakieś drzwi i z czapką w dłoni ustępuje na bok. To zapewne jej pokój. Wchodzi do środka. Jednak już na progu cofa się przestraszona, jakby weszła do cudzego pomieszczenia. Bowiem pomimo najlepszych chęci asystentka pocztowa z Klein-Reifling, przywykła do otaczającego ją zewsząd ubóstwa, nie potrafi aż tak szybko się przestawić i uwierzyć, iż to dla niej przeznaczony jest ten zbytkownie duży, wybornie jasny i kolorowo wytapetowany pokój, do którego teraz przez dwoje uchylonych drzwi wdziera się z balkonu niczym przez kryształową śluzę kaskada światła. Nieokiełznany złoty potok przelewa się w głąb pomieszczenia i powleka każdy przedmiot swym gorejącym żywiołem. Polerowane ścianki mebli błyszczą, jakby były z kryształu, w mosiądzu i szkle odbijają się rozedrgane złote refleksy i igrają na nich niczym wesołe iskierki, nawet tkany w kwiatowe wzory dywan, bujny i soczysty niczym prawdziwy, żywy mech, także zdaje się oddychać. Jak w rajski poranek lśni ten pokój. Zanim szybko i z pewnym wyrzutem sumienia zamknie za sobą drzwi, musi, przerażona, oślepiona nadmiarem jarzącego się zewsząd światła, poczekać, by
nagle zastygłe serce znowu zaczęło bić. Pierwsze zdziwienie: że może w ogóle istnieć coś takiego, tyle promiennych wspaniałości! I druga myśl, od wielu lat trwale związana ze wszystkim, co godne pożądania: ile to musi kosztować, jak dużo, jak strasznie dużo pieniędzy! Na pewno jeden dzień kosztuje tu więcej, niżby ona na poczcie zarobiła przez tydzień, nie, cały miesiąc! Zawstydzona – bo któż ważyłby się tu poczuć jak w domu – rozgląda się w koło, stawia delikatnie, jedną za drugą, stopy na drogim dywanie. Dopiero wtedy, z trwogą, ale też z palącą ciekawością, zbliża się do każdej z tych kosztowności. Najpierw ostrożnie dotyka łóżka: czy rzeczywiście wolno jej będzie spać na tej pachnącej chłodnej bieli? Puchowa kołdra, obleczona kwiecistym jedwabiem i delikatna niczym piórko, tak lekko leży w ręku; wystarczy nacisnąć palcem, a lampa już się zapala i zalewa swym ciepłym różanym światłem cały kąt pokoju. Jedno po drugim, same odkrycia: umywalnia z niklowymi kurkami, biała i błyszcząca niczym muszelka, miękkie fotele, trzeba siły, żeby podnieść się z ich elastycznej i sprężystej głębi, wypolerowane do połysku szlachetne drzewo mebli, i wszystko w takiej harmonii z wiosenną zielenią tapet, a tam, na stole, specjalnie na jej powitanie, w smukłym wazonie jaskrawy czterobarwny bukiet goździków, gromki, powitalny tusz, kaskada kolorów z kryształowej trąbki! Jakże niewiarygodnie cudowny jest ten przepych! Z niepohamowaną żądzą zobaczenia, używania, posiadania tego wszystkiego przez dzień, przez osiem, przez czternaście dni skrada się, nieśmiało w nich zakochana, do nieznanych przedmiotów, z ciekawością, jednego po drugim, dotyka każdego szczegółu, zatracając się przy tym w kolejnych zachwytach, dopóki – jakby nastąpiła na węża – nie zachwieje się nagle i nieomal nie upadnie do tyłu. Bezwiednie, nie wiedzieć kiedy, otworzyła ogromną szafę w ścianie – a stamtąd, przez uchylone drzwi, jak diabeł z czerwonym językiem z pudełka, wyskakuje na nią z nieoczekiwanego w tym miejscu lustra obraz rozmiaru człowieka – to
jej szklane odbicie, ona sama, okrutnie prawdziwa i jedyna, która nie pasuje do tego wykwintnie skomponowanego wnętrza. Czuje, że miękną jej kolana, kiedy zaskoczona spostrzega w lustrze wytarty jaskrawożółty podróżny płaszcz i przekrzywiony, zsunięty na zdziwioną twarz słomkowy kapelusz. „Wynoś się stąd, intruzie! Nie kalaj tego domu! Wracaj tam, gdzie twoje miejsce”, zdaje się rozkazywać lustro. Rzeczywiście, myśli wzburzona, jak mogłam się na to poważyć, chcieć gościć w takim pokoju i w takim świecie! Jaki wstyd przyniosę ciotce! Nie szykować wielkiej toalety, powiedziała! Tak jakbym ją miała! Nie, nie zejdę na dół, lepiej będzie, jeśli tu zostanę. Najlepiej, gdybym od razu wróciła do domu. Ale gdzie się schować, by zanim mnie zobaczą i się zirytują, uciec w samą porę? Bezwiednie umyka sprzed lustra i wycofuje jak najdalej, aż zatrzymuje się na balkonie. Z ręką zaciśniętą kurczowo na poręczy wpatruje się w głębię pod sobą. Jeden ruch i człowiek byłby zbawiony. Raptem z dołu dobiega powtórne wojownicze dudnienie gongu. O, niebiosa! Przypomina sobie, że przecież na dole czekają na nią w hallu ciotka i wujek, a ona tu nadal kręci się w koło. Jeszcze się nie umyła, nie zrzuciła z siebie nawet tego strasznego, kupionego zapewne na wyprzedaży płaszcza. W wielkiej gorączce rozsznurowuje kuferek, żeby wyjąć toaletowe utensylia. Rozwinąwszy gumowe zawiniątko i ułożywszy wszystko na gładkiej kryształowej tafli – kawałek surowego mydła i małą drewnianą szczotkę do włosów, tanie i, co widać na pierwszy rzut oka, liche przybory – czuje się tak, jakby kolejny raz wystawiła całą swą drobnomieszczańską biedę na pastwę czyjegoś zarozumiałego szyderstwa i wścibstwa. Co sobie o niej pomyśli sprzątająca tu pokojówka, pewnie już teraz drwi z żebraczego gościa wraz z resztą służących; wystarczy tylko, żeby komuś o tym powiedziała, a zaraz dowie się cały hotel, przecież codziennie będzie musiała ich tu spotykać, szybko spuszczać wzrok i słyszeć za plecami ich szepty. Nie, ciotka tu nie
pomoże, niczego nie da się ukryć, wszystko i tak wyjdzie na jaw. Wszędzie, na każdym kroku, jeden za drugim, będą puszczały kolejne szwy, i każdy, kto zobaczy jej suknie i buty, pozna od razu jej wielką nędzę. No ale teraz musi się śpieszyć, ciotka już czeka, mówiła przecież, że wuj szybko się niecierpliwi. Ale co ma na siebie włożyć? Boże, co robić? Bierze do ręki pożyczoną od siostry bluzkę z zielonego sztucznego jedwabiu, ale jakże okropnie pospolite i prostackie wydaje się jej teraz to, co jeszcze wczoraj było ozdobą garderoby. Lepsza na pewno będzie zwykła biała bluzeczka, bo mniej rzucająca się w oczy, a do tego kwiaty z wazonu: może gdy będzie miała je tu, z przodu, to swym ciepłym blaskiem ściągną na siebie spojrzenia. Tak więc, aby ubiec swój strach, że mogą ją po drodze oglądać, spuściwszy oczy, rzuca się pędem w dół, frunie po schodach blada, zdyszana, z pulsującym bólem w skroniach oraz z oszałamiającym poczuciem, że spada żywcem w śmiertelną czeluść. Ciotka obserwuje ją z hallu. To osobliwe, co też dzieje się z tą dziewczyną. Jak niezdarnie tłucze się po schodach, tak spode łba spogląda na ludzi i tak płochliwie ich omija! Zapewne nerwowa z niej istota; lepiej byłoby się zawczasu o nią rozpytać! I, mój Boże, jakże głupkowato przystanęła w wejściu, pewnie ma słaby wzrok, albo jeszcze coś innego jest z nią nie w porządku. – No, dziecko, czy coś ci dolega? Jesteś taka blada. Czy źle się czujesz? – Nie, nie – jąka się nadal spłoszona, bo wciąż jest strasznie dużo ludzi w hallu, a na dodatek owa dama w czerni patrzy przez lornetkę w jej kierunku! Na pewno ogląda jej toporne buty. – No, chodź już, dziecko – upomina ją ciotka i bierze pod ramię, nie przeczuwając, jaką nieocenioną przysługę wyświadcza tym samym onieśmielonej Christine, która dzięki temu zyskuje wreszcie odrobinę cienia i może się skryć za tym pewnego rodzaju parawanem: ciotka, przynajmniej
z jednej strony, osłania ją własnym ciałem, swą toaletą, swoim wyglądem. Dzięki takiej towarzyszce, mimo zdenerwowania, Christine udaje się zachować w miarę przyzwoitą postawę, przemierzyć całą jadalnię i dotrzeć do stołu, gdzie z flegmatycznym spokojem czeka już na nie wuj Anthony; teraz podnosi się z miejsca, dobroduszny uśmiech wygładza mu oba szerokie obwisłe policzki, zaczerwienionymi, ale jasnymi holenderskimi oczyma życzliwie spogląda na swą nową siostrzenicę i podaje jej ciężką, spracowaną dłoń. Jego pogodny nastrój bierze się głównie z tego, że nie musi dłużej czekać przy nakrytym stole, bo jako Holender lubi dobrze i dużo zjeść. Naruszenie tych zasad wzbudza w nim wrogość, w głębi duszy już od wczoraj się bał, że jakaś beztroska modnisia i trzpiotka zakłóci mu posiłek paplaniną i ciągłymi pytaniami. Kiedy teraz ma przed sobą swą nową młodziutką siostrzenicę, nieśmiałą, powabną, bladą i skromną, od razu czuje się lepiej. Z taką, widać to od razu, łatwo będzie mógł się porozumieć. Spogląda przyjaźnie na Christine i chcąc ją ośmielić, jowialnie proponuje: – Najpierw powinnaś coś zjeść, a potem będziemy rozmawiać. – Raduje go ta nieśmiała mała, która boi się podnieść oczy, zupełnie inna niż wszystkie te nadąsane panny, do głębi zawsze ich nienawidził, ponieważ ledwie się pojawią, od razu zaczyna pobrzękiwać gramofon, a one śmiało gestykulując, przechadzają się tam i z powrotem po sali, czego nigdy nie robiły kobiety w jego dawnej Holandii. Własnoręcznie nalewa jej wina, mimo że kiedy się schyla, nieco sapie, i kiwa na kelnera, żeby zaczął podawać. Oby tylko kelner, z nakrochmalonymi mankietami i równie surową, zimną niczym lód twarzą, nie nakładał jej teraz na talerz owych ekstrawagancji, nigdy przedtem niewidzianych hors d’œuvres, schłodzonych oliwek, kolorowych sałat, srebrzystych ryb, piramidek karczochów, niezgłębionych kremów, delikatnego musu z gęsiej wątróbki i różowych płatów łososia – a wszystko to oczywiście lekkie, pyszne i rozpływające się w ustach. Bo
którym z tuzina ułożonych na stole sztućców zabrać się do obcych frykasów? Małą czy może okrągłą łyżką, delikatnym nożykiem czy szerokim nożem? Jak je rozdrabniać, aby za nic w świecie nie zdradzić się przed tym opłaconym obserwatorem, czy też równie doświadczonymi sąsiadami, że pierwszy raz w życiu zasiada do posiłku w tak wykwintnej restauracji? Jak tu nie popełnić jakiejś większej niestosowności? Rozwija nieporadnie serwetkę, żeby zyskać na czasie, i spod spuszczonych powiek zezując na ręce ciotki, naśladuje każdy jej ruch. Równocześnie jednak musi udzielać odpowiedzi na uprzejme pytania wuja, którego nafaszerowany niderlandzkim niemiecki wymaga uważnych uszu, tym bardziej że wplata weń stale angielski; Christine, walcząc na obu frontach, musi użyć całego swego sprytu, przy czym jej poczucie niższości sprawia, że ciągle słyszy za plecami wyimaginowane ironiczne szepty i widzi współczujące spojrzenia od sąsiednich stołów. Ów strach, żeby się nie zdradzić przed wujem, przed ciotką, przed kelnerem, przed kimkolwiek na sali ze swym ubóstwem i nieobyciem, ów wysiłek, żeby przy napiętych do ostatecznych granic nerwach móc równocześnie beztrosko, a nawet, ba, wesoło gawędzić, sprawiają, że te pół godziny wydaje się jej całą wiecznością. Radzi sobie dzielnie aż do podania owoców, kiedy to ciotka, niczego przedtem nierozumiejąca, zauważa wreszcie konfuzję siostrzenicy: – Dziecko, jesteś pewnie zmęczona, widać to teraz po tobie. Nic zresztą dziwnego, jeśli zważyć, że całą noc musiałaś spędzić w jednym z tych żałosnych europejskich wagonów. No, nie wstydź się, idź do swego pokoju, połóż się na godzinkę, a potem się gdzieś wybierzemy. Nie, niczego nie stracimy, Anthony zawsze odpoczywa po jedzeniu. – I wstaje już, biorąc ją pod ramię. – Chodź na górę, wyciągniesz się trochę, odświeżysz i będziemy się mogły wybrać na dłuższy spacer. Christine wzdycha z wdzięcznością. Zaszyć się na godzinę za zamkniętymi drzwiami znaczy tyle, co całą godzinę zyskać.
– No i jak ci się podoba? – pyta swego małżonka, ledwie weszła do pokoju, gdy ten, szykując się do sjesty, rozpina surdut i kamizelkę. – Bardzo miła – ziewa korpulentny Anthony – miła wiedeńska buzia... Ach, daj mi poduszkę pod głowę... Naprawdę bardzo miła i skromna. Tylko, I think so at least, jak dla mnie jest trochę zbyt skromnie ubrana... tak... nie wiem, jak to powiedzieć... czegoś takiego u nas już się nie widuje... myślę, że jeśli masz zamiar przedstawić ją jako naszą siostrzenicę Kinsleyom i innym znajomym, musiałaby się bardziej odpowiednio ubrać... czy nie mogłabyś jej jakoś wspomóc swoją garderobą? – Patrz – mówi, pokazując mu klucz – właśnie zamierzałam to zrobić. Na twarzy pani van Boolen pojawia się uśmiech. – Sama się przestraszyłam, kiedy tylko zauważyłam, w jakich łachach wczłapała do hotelu... już to wystarczyłoby za kompromitację. Ale nie widziałeś jeszcze jej płaszcza, żółty niczym rozlane żółtko, istne dziwo, można by go wystawić w magazynie z indiańskimi kuriozami... Biedactwo, gdyby tylko wiedziała, że wysztafirowała się niczym dzikuska, ale, mój Boże, skąd ma o tym wiedzieć... Przez tę przeklętą wojnę wszyscy oni w tej Austrii są całkowicie down, sam przecież słyszałeś, jak mówiła, że jeszcze nigdy nie była dalej niż trzy mile od Wiednia ani nigdy pośród ludzi... Poor thing, widać, że czuje się tu obco i porusza się jak naprawdę wystraszona... Ale zobaczysz, zdaj się tylko na mnie, zrobię z niej człowieka, mam z sobą dość rzeczy, a jeśli czegoś zabraknie, zawsze mogę dokupić w tym angielskim store; nikt niczego nie zauważy, dlaczego miałoby temu biedactwu czegoś przez te kilka dni brakować. I gdy znużony małżonek zapada w drzemkę na otomanie, Claire przegląda uważnie ubrania w obu sięgających prawie sufitu kufrach, które niczym kariatydy stoją w przedpokoju apartamentu. Pani van Boolen owych czternastu dni nie strawiła wyłącznie w paryskich muzeach, również
dostatecznie dużo czasu spędziła u różnych couturiers, przeto teraz na wieszakach szeleszczą crêpe de Chine, jedwab i batyst. Wyjmuje i odkłada na miejsce całe tuziny bluzek i kostiumów, ogląda, zastanawia się, sprawdza, uciążliwe to, ale w gruncie rzeczy zabawne zajęcie, istny spacer palców po mieniących się czy też czarnych sukniach, delikatnych lub cięższych materiałach, zanim się zdecyduje, co można powierzyć siostrzenicy. Wreszcie na fotelu wzdyma się migotliwa piana cieniutkich sukienek oraz wszelakich drobiazgów – pończoch i bielizny; jedną ręką można unieść cały ten kram i zanieść do pokoju Christine. Kiedy ciotka ze swą niespodzianką dociera na miejsce i ostrożnie uchyla drzwi, sądzi w pierwszej chwili, że pokój jest pusty. Okno otwarte na oścież, w fotelach i przy biurku nie ma nikogo; chce już położyć ubrania na jednym z krzeseł, kiedy nagle odkrywa śpiącą na sofie Christine. Nieprzywykłej do wina, które wstydząc się, musiała w dodatku pić w pośpiechu, bo wuj w dobrodusznych żartach napełniał stale jej kieliszek, dziwnie zaciążyła głowa. Chciała jedynie przysiąść na sofie, chwilę porozmyślać, aby wszystko zaplanować, ale nim się spostrzegła, już zmorzyła ją senność, a głowa sama miękko osunęła się na poduszkę. Nieporadność osoby śpiącej, która nie zdaje sobie z niczego sprawy, czyni ją zawsze w oczach innych albo ujmującą, albo nieco śmieszną. I gdy ciotka na czubkach palców zbliża się do Christine, jest nią poruszona. Nawet podczas snu, wystraszona, przyciska do piersi obie ręce, jakby miała zamiar się bronić; ten prosty gest, jak również na wpół otwarte jak u dziecka i zastygłe jakby w przerażeniu usta, wzruszają, wzruszają także brwi, które wskutek sennego koszmaru unosi nieco do góry; widać, że nawet w głębokim śnie, ciotka zauważa to w nagłym olśnieniu, nawet we śnie biedactwo czegoś się boi. A jakie blade wargi, jakie pozbawione koloru dziąsła, jaką białą od stałego przebywania w domu ma skórę ta młoda jeszcze przecież twarz, która teraz wygląda jak buzia uśpionego dziecka. Zapewne jest źle odżywiona, zbyt
wcześnie zmuszana do pracy, zmęczona i umordowana, a przy tym wszystkim nie ma jeszcze dwudziestu ośmiu lat. Poor chap! Coś w rodzaju wstydu budzi się nagle w tej dobrodusznej kobiecie, gdy obserwuje nieprzeczuwającą niczego i odsłaniającą podczas drzemki swą tajemnicę Christine. To naprawdę hańba, że dopuściliśmy do tego, by była tak zmęczona, tak biedna i znękana, dawno już trzeba było im pomóc. To ona za oceanem udziela się, gdzie tylko może, w różnych dobroczynnych akcjach, wydaje charity teas i przeznacza datki na Boże Narodzenie nie wiadomo dla kogo, a tu w potrzebie jest jej własna siostra, jej własna krew, o której zapomniała przez te wszystkie lata, a przecież kilkaset dolarów mogłoby zdziałać cuda. Oczywiście, same powinny były do niej napisać, przypomnieć się – zawsze jednak zwycięża owa głupia duma wszystkich biedaków, żeby o nic nie prosić! Co za szczęście, że teraz przynajmniej może sprawić tej bladej cichej dziewczynie odrobinę radości. Ciągle z nowym wzruszeniem, nie wie dlaczego, nie może oderwać oczu od dziwnie znajomego profilu. Czyżby był to jej własny, wynurzający się ze zwierciadła dzieciństwa obraz, czy też nagłe wspomnienie wczesnej fotografii matki, która wisiała w wąskiej złotej ramce nad jej dziecinnym łóżkiem? A może wspomnienie własnego osamotnienia w boarding house? Tak czy inaczej, całkiem nieoczekiwanie, w starzejącej się kobiecie wzbiera nagle tkliwość. Czule i delikatnie głaszcze jasne, poruszane oddechem śpiącej, włosy dziewczyny. Christine zrywa się natychmiast z łóżka. Przyzwyczajona do pielęgnowania matki i dyżurów przy niej gotowa jest do działania przy najmniejszym poruszeniu. – Czy już jest tak późno? – mamrocze w poczuciu winy. Odwieczny strach wszystkich urzędników, żeby się tylko nie spóźnić, już od lat nie opuszcza jej podczas snu i każe zrywać się na równe nogi wraz z dzwonkiem budzika. Zawsze pierwsze spojrzenie rzuca na zegar z pytaniem: „Czy już się spóźniłam?”. Zawsze po przebudzeniu pierwszym odczuciem jest
strach, że zaniedbała jakiś obowiązek. – Ależ skąd, dziecko, dlaczego od razu tak się przestraszyłaś? – uspokaja ją ciotka. – Tu każdy ma dwa razy więcej czasu i nie wie, co zrobić z tą podwójną porcją. Nie wstawaj jeszcze, jeśli jesteś zmęczona, Bóg mi świadkiem, że nie chciałam ci w niczym przeszkodzić, przyniosłam tylko na próbę kilka sukienek, może sprawi ci to przyjemność, jeśli tu, na górze, przymierzysz jedną czy drugą. Przywlekłam ich tyle z Paryża, że zapychają mi szafy, i pomyślałam sobie, że byłoby chyba lepiej, gdybyś to ty je ponosiła. Christine czuje, że robi się czerwona aż po dekolt bluzki. A więc jednak od razu zauważyli, że jej ubóstwo rzuca się w oczy – z pewnością oboje, i wuj, i ciotka, najedli się już wstydu z jej powodu. Jakże jednak delikatnie chce zaradzić temu ciotka, jak kamufluje tę jałmużnę, jakże się stara nie sprawić jej bólu. – Ale przecież ja nie mogę nosić twoich sukni, ciociu – duka Christine. – Dla mnie one na pewno są zbyt drogie. – Nonsens, tobie one z pewnością bardziej pasują niż mnie. Anthony już nawet zaczyna narzekać, że noszę się zbyt młodo. Najchętniej widziałby mnie taką jak jego cioteczne babki z Zaandam, w białym nakrochmalonym czepku gospodyni domowej i grubych czarnych jedwabiach, zapiętych, jak to u protestantów, aż po samą kryzkę przy szyi. Na tobie to wszystko tysiąc razy bardziej go ucieszy. No więc, chodź tu i powiedz, co z tego wybrałabyś na dzisiejszy wieczór. I jednym ruchem – nagle w dłonie dawno już zapomnianej panny modelki wraca niegdysiejsza wprawa – chwyta którąś z lekkich niczym koszulka sukienek i drapuje ją zręcznie na swojej. Suknia ma kolor kości słoniowej oraz japońską wyszywaną w kwiaty bordiurę i lśni niczym wiosenny poranek w porównaniu z następną, ta jest z czarnego niczym noc jedwabiu i zdobią ją
wydziergane błyszczące czerwienią płomienie. Trzecia, przetykana u dołu srebrem, jest ciemnozielonego koloru, a wszystkie trzy wydają się Christine tak cudowne, że nie ma odwagi nawet pomyśleć, iż mogłaby sobie którejś zażyczyć, nie mówiąc już o tym, żeby je posiadać. Bo jak ma te pyszne, delikatne wspaniałości zarzucić na swe niegodne ramiona, żeby nie musieć każdej chwili się o nie martwić? Jak chodzić i jak się poruszać w tej kolorowej świetlistej mgiełce? Czy aby móc nosić takie ubrania, nie trzeba się tego najpierw nauczyć? Za dużo jest w niej jednak kobiety, żeby uległym, pożądliwym wzrokiem nie patrzeć na te wspaniałe suknie. Nozdrza napinają się w podnieceniu, a ręka zaczyna dziwnie drżeć, bo palce już chciałyby muskać delikatnie materiał, z największym trudem poskramia ciekawość. Ciotka, niegdyś doświadczona modelka, dobrze zna ten rodzaj spojrzenia, owo prawie zmysłowe pożądanie, które we wszystkich kobietach zawsze bierze górę na widok luksusu; mimo woli musi się uśmiechnąć, kiedy widzi, jak nagle w źrenicach cichej blondynki rozbłyskują ogniki i jak niespokojnie i niezdecydowane błądzą jej oczy od jednej sukienki do drugiej, ale dzięki swemu doświadczeniu wie, że którąkolwiek suknię wybierze, z żalem będzie myśleć o pozostałych. Sprawia jej radość, gdy jeszcze bardziej może skonfundować zachwyconą dziewczynę. – No, nie, nie ma pośpiechu, zostawię ci wszystkie trzy, wybierz na dzisiaj tę, która będzie ci najbardziej odpowiadała, a jutro wypróbujesz coś innego. Pończochy i bieliznę też od razu przyniosłam, brak mi tylko czegoś odświeżającego i szykownego, co nieco zaróżowiłoby ci blade policzki. Jeśli ci to odpowiada, chodźmy od razu na dół do sklepów i kupmy wszystko, co w Engadynie będzie ci potrzebne. – Ależ ciociu. – Christine z przerażenia zapiera dech. – Jakże to… przecież nie mogę narażać cię na tyle wydatków. Ten pokój także jest dla mnie o wiele za drogi, naprawdę, w zupełności wystarczyłby jakiś zwyczajny. – Ciotka
tylko się na to uśmiecha i przygląda uważnie Christine. – A potem, moje dziecko – postanawia władczo – zaprowadzę cię do naszej mistrzyni, która cię trochę upiększy i podetnie włosy. Taką czuprynę noszą u nas już tylko Indianie. Zobaczysz, jak lekko będziesz od razu nosić głowę, kiedy warkocz nie będzie ci zwisał na karku. Nie, tylko żadnego sprzeciwu, ja znam się na tym lepiej, pozwól mi to zrobić i o nic się nie martw. A teraz ogarnij się trochę, mamy masę czasu, Anthony jest na popołudniowym pokerze. Wieczorem zaprezentujemy mu twoje odświeżone oblicze. Chodźmy, dziecko. W olbrzymim sklepie sportowym pudełka natychmiast sfruwają z półek, wybór pada na sweter w szachownicę, zamszowy pasek, dobrze ściskający w talii, na parę mocnych, jasnobrązowych butów, pachnących skórą i nowością, czapkę, obcisłe kolorowe sportowe skarpety i wszelkiego rodzaju inne drobiazgi – dzięki czemu potem, w kabinie przymierzalni, Christine może niczym brudną skorupę zrzucić z siebie znienawidzoną bluzkę i schować do tekturowego pudełka przywleczoną tu z sobą biedę. Szczególna to ulga, gdy wreszcie znikają te okropne rzeczy, tak jakby w paczce ukrył się na zawsze jej własny strach. W innym sklepie przychodzi pora na wieczorowe buty, na lekki, zwiewny szal i tym podobne cuda; zupełnie w tym niedoświadczona Christine podziwia ów cudowny nowy sposób kupowania, bez pytania o cenę, bez wiecznego strachu, że coś jest „za drogie”. Dokonuje się wyboru, akceptuje, nie zastanawia, nie zamartwia, a paczuszki same już omotują się sznurkiem i dzięki tajemniczym gońcom pędzą prosto do domu. Jeszcze zanim człowiek odważy się czegoś sobie zażyczyć, życzenie jest spełnione; jakże to niesamowite, oszałamiająco łatwe i piękne. Christine poddaje się tym cudownościom, nie wzbrania się więcej, pozwala, by nią rządzono, i tylko za każdym razem, kiedy ciotka wyciąga z torebki banknoty, odwraca trwożliwie wzrok, starając się niczego nie słyszeć, gdy pada cena, bo z pewnością jest tak wysoka, niewyobrażalnie wysoka, i tyle na nią wydano:
przez całe lata nie poniesiono z jej powodu takich kosztów, co tu w pół godziny. Teraz, kiedy opuściły sklep, nie może się już opanować, w przypływie wielkiej wdzięczności chwyta gwałtownie rękę swej dobrodziejki i całuje łaskawą dłoń. Ciotka uśmiecha się na widok jej poruszającego zmieszania. – A teraz jeszcze głowa! Zaprowadzę cię do fryzjerki i wpadnę na chwilę na kominki do przyjaciół. Już za godzinę będziesz jak nowo narodzona i wtedy po ciebie przyjdę. Zobaczysz, co ona z ciebie zrobi, już teraz wyglądasz całkiem inaczej. Potem pójdziemy pospacerować, a wieczorem się zabawimy. – Z radosnym biciem serca (ciotka przecież chce jej dobra) pozwala się zaprowadzić do wyłożonego kaflami i błyszczącego od luster wnętrza, gdzie snuje się ciepły słodki zapach orzeźwiającego mydła i roztartych olejków i gdzie w bocznej salce huczy niczym górski wiatr jakiś elektryczny aparat. Fryzjerka, zwinna Francuzka z zadartym noskiem, wysłuchuje wszystkich instrukcji ciotki, z których Christine niewiele rozumie i nawet tego nie próbuje. Znajduje w tym nową, nieznaną przyjemność, pozwalając robić z sobą wszystko, dając się bezwolnie wszystkim zaskoczyć. Siada w wygodnym fryzjerskim fotelu, ciotka znika; z zamkniętymi oczyma trwa w błogiej narkozie rozkoszy, czuje terkotanie maszynki i metaliczny chłód na karku, słyszy pustą, niezrozumiałą paplaninę wesołej kobiety, wdycha duszne, lekkie opary różnych woni i pozwala, by obce zwinne palce spieniały jej na włosach i na karku słodkie esencje. Tylko, myśli, nie otwierać oczu. Bo wtedy może się okazać, że wszystko to nieprawda. O nic nie pytać. Rozkoszować się odświętnym nastrojem, kiedy można odpocząć i zamiast obsługiwać innych, być samemu obsługiwanym. Móc złożyć bezczynnie ręce na podołku, pozwolić zrobić przy sobie, na sobie coś dobrego, leżąc wygodnie, być pielęgnowaną i w pełni napawać się ową rzadką bezczynnością i tym rzadkim, nieprzeżywanym od lat, od dziesiątek lat, zmysłowym odczuciem; i gdy obmywa ją ta ciepła pachnąca kąpiel,
przypomina sobie z zamkniętymi oczyma, że coś równie miłego przeżywała ostatni raz jeszcze jako dziecko: leży w łóżku, całe dnie gorączkuje, ale jest już lepiej, matka przynosi jej słodkie mleczko migdałowe, a ojciec i brat siedzą przy niej, wszyscy są zatroskani, wszyscy nią zajęci, wszyscy dla niej dobrzy i mili. Obok kanarek wyśpiewuje swe szelmowskie melodie, łóżko jest ciepłe i miękkie, nie trzeba iść do szkoły, wszyscy są czuli, zabawki leżą na kołdrze, jest jednak nazbyt senna, by się nimi bawić; nie, lepiej zamknąć oczy i tkwić w bezczynności, dać się unieść temu uczuciu, pozwalać, by inni się nią zajmowali. Przez całe długie lata nie pamiętała tamtego niejasnego dziecinnego poczucia zadowolenia, teraz nagle znowu powróciło, przypomina je obmywana ciepłą kąpielą skroń. Żwawa panienka kilka razy zadaje jej pytania w rodzaju: „Czy życzy sobie pani krócej?”, na co ona odpowiada tylko: „Jak pani uważa”, i z rozmysłem odwraca wzrok od podsuwanego jej lusterka. Nie, oby tylko nie naruszyć tej błogiej nieodpowiedzialności za wszystko, co teraz z nią robią, owego przyzwolenia na wszelkie działania i na zamiary co do jej osoby, chociaż kuszące wydaje się i to, by po raz pierwszy w życiu komuś rozkazywać, czegoś władczo zażądać, domagać się tego lub owego. Z kryształowego flakonu leje się teraz na jej włosy jakiś zapach, subtelnie i delikatnie łaskocze brzytwa, osobliwie lekka wydaje się naraz głowa i dziwnie chłodna odsłonięta szyja. Właściwie byłaby już ciekawa spojrzeć w lustro, ale się powstrzymuje, zamknięte oczy tak błogo przedłużają owo oszałamiające doznanie cudu. Tymczasem cichutko niczym krasnoludek siada obok niej inna panienka i gdy tamta kunsztownie układa fale, ta druga piłuje jej paznokcie. Tej również pozwala – nie będąc już tym wcale zaskoczoną – by działo się, co chce, i nie broni się, kiedy po pierwszych słowach: Vous êtes un peu pâle, mademoiselle, zwinna artystka czerwieni jej usta różnorakimi szminkami, podnosi ołówkiem łuk brwi i kolorami ożywia policzki. Wszystko to zarazem obserwuje, jak i w błogiej rezygnacji niczego
nie widzi, oszołomiona soczyście słodkim, wilgotnym i dusznym powietrzem nie wie nawet, czy te osobliwe rzeczy przytrafiają się jej, czy tej drugiej, jej całkowicie nowemu ja, bo wszystko wydaje się tak zawiłe i nie całkiem prawdziwe, niczym przeżywane we śnie, aż boi się, żeby się z tego snu nie obudzić. Wreszcie zjawia się ciotka. „Wybornie” mówi ze znawstwem do mistrzyni. Na jej życzenie zostają jeszcze zapakowane niektóre z tych pudełek, kredki i flakony, a potem zapada decyzja, że pójdą na spacer. Christine, wstając z fotela, nie ma odwagi spojrzeć w lustro: jedyne, co czuje, to dziwnie lekka głowa na odsłoniętym karku, i kiedy krocząc obok ciotki, ukradkiem spogląda na opiętą spódnicę, na wesołe pończochy w kolorowe wzorki, na lśniące i elegancko dopasowane buty, czuje, że jej kroki stają się coraz to pewniejsze i bardziej sprężyste. Przytulona do ciotki, pozwala wszystko sobie objaśniać i wszystko jest cudowne: ten krajobraz ze swą zniewalającą zielenią i panoramicznie rozłożonymi wokół wzgórzami, hotele, luksusowe zamki, śmiało osadzone wysoko na zboczach, drogie sklepy z prowokacyjnie ekskluzywnymi wystawami, futra, biżuteria, zegarki, starożytności, wszystko to dziwacznie obce w zestawieniu z całkowicie samotnym majestatem lodowej dali. Cudowne są także konie w pięknych uprzężach, psy, ludzie, równie barwni jak alpejskie kwiaty. Cała ta atmosfera pogodnej beztroski, świat bez pracy, świat bez biedy, o jakim do tej pory nie miała pojęcia. Ciotka wymienia nazwy gór, nazwy hoteli, nazwiska niektórych mijanych znaczących gości; Christine słucha tego z głębokim szacunkiem, spozierając na nich z respektem i coraz większym cudem wydaje się, że może tu być. Słucha i dziwi się, że wolno jej tędy przechodzić, że to w ogóle dozwolone, i coraz mniej jest pewna tego, czy ta tutaj to ona. Wreszcie ciotka spogląda na zegarek. – Musimy wracać do domu. Pora się przebrać. Mamy mało czasu, za godzinę zacznie się dinner. A jedyne, co wuja może rozzłościć, to
niepunktualność. Kiedy po powrocie do hotelu otwiera drzwi, pokój już się pławi w miękkich barwach zmroku, wcześnie zapadły wieczór sprawia, że wszystko milknie i staje się niepewne. Jedynie prostokąt nieba, ostro odznaczający się za otwartymi drzwiami balkonu, zachowuje jeszcze swój pełny, głęboki, olśniewający błękit, wewnątrz wszystkie kolory powoli zaczynają się rozmywać na brzegach i mieszać z aksamitnymi cieniami. Christine wychodzi na balkon, by stanąć naprzeciw potężnego krajobrazu, i nie spuszczając zeń oczu, ogląda coraz to nową grę kolorów. Chmury pierwsze tracą lśniącą biel, by następnie, stopniowo, powoli, coraz bardziej się zaczerwieniać, zupełnie jakby coraz to szybciej pojawiające się liczne gwiazdy miały je – dumne i obojętne – pobudzić do własnych odczuć. Potem nagle od skalnych ścian odrywają się cienie, które za dnia, wiotkie i rzadkie, skradają się skromnie pod drzewami; teraz coraz to bardziej przebiegłe i zuchwałe tworzą zgraję, by niczym czarna woda rozlać się szybko od dolin ku szczytom; strwożona dusza zaczyna się już martwić, czy tą czernią nie zaleją wierzchołków i nie pozbawią światła wszystkiego dookoła, i ten niezwykły pejzaż stanie się nagle pusty – rzeczywiście, od doliny, niczym niewidzialna fala, nadciąga już mroźny powiew. Jednak wtedy nagle, spowite chłodniejszym i bledszym światłem, wzgórza zaczynają na nowo lśnić; na wygasłym dopiero niedawno lazurze ukazuje się księżyc. Niczym pochylona lampa, wysoki i krągły, kołysze się i płynie między dwoma mocarnymi szczytami, to, co jeszcze przed chwilą było obrazem, kompozycją wielu barwnych szczegółów, teraz powoli obrysowuje się cieniem i zamienia w zbiór czarnych bądź białych połaci z małymi, niepewnie migoczącymi gwiazdami. Christine, zupełnie oszołomiona, całkiem odmieniona, nienawykła do takich pokazów, przygląda się tej dramatycznej przemianie, wlepia wzrok
w ciągle nowe obrazy na olbrzymiej palecie rozpostartej przed nią. Tak jak komuś, kto przedtem był przyzwyczajony do cichych skrzypiec i fletu, huczy w uszach, gdy po raz pierwszy usłyszy gromkie tutti całej orkiestry, tak Christine, widząc tę majestatyczną, nagle przez naturę objawioną grę kolorów, drży na całym ciele. Obejmuje mocno poręcz balkonu, patrzy, patrzy i nie może się napatrzeć. Nigdy w życiu nie przyglądała się tak intensywnie naturze, nigdy nie zatracała w obserwacji, nigdy nie pochłaniały jej własne przeżycia. W dwojgu zdziwionych oczu zawiera się jej cała życiowa siła, oddzielona od własnego ja, patrzy, dziwi się i zapominając o sobie, o czasie, garnie się ku temu widokowi. Szczęściem w tym przybytku stoi na warcie nieubłagany gong, przezorny strażnik czasu, który przed każdym posiłkiem przypomina gościom o ich prawdziwej powinności: że do luksusu trzeba się odpowiednio przygotować. Christine przy pierwszym dźwięku spiżu wzdryga się ze strachu. Ciotka przecież wbijała jej do głowy, by była punktualna, musi się więc szybko przebrać do kolacji! Ale którą spośród tych nowych wspaniałych sukien wybrać? Wszystkie, lśniące niczym delikatne skrzydełka ważki, leżą jeszcze obok siebie na łóżku; uwodzicielskim blaskiem pobłyskuje w cieniu ciemna sukienka, wreszcie, jako najskromniejszą, wybiera na dziś tę w kolorze kości słoniowej. Delikatnie i nieśmiało bierze ją do ręki i nie może się nadziwić. Nie waży więcej niż chustka do nosa albo rękawiczka. Szybko ściąga sweter, ciężkie juchtowe buty oraz grube sportowe pończochy, precz z tym, co ciężkie i mocne, nie może się już doczekać, żeby wreszcie poczuć na sobie tę lekkość. Jakże to wszystko jest delikatne, jakie miękkie i pozbawione ciężaru. Palce, ledwie bojaźliwie dotknęły nowej kosztownej bielizny, natychmiast przeszywa dreszcz, już sam ten dotyk jest cudowny. W pośpiechu zrzuca z siebie grubą lnianą bieliznę; nowa cienka tkanina, niczym mgiełka, delikatna i ciepła, opada na nagą skórę. W pierwszym odruchu chce zapalić
światło, żeby zobaczyć się w lustrze, ale w ostatniej chwili ręka omija kontakt; woli odroczyć tę rozkosz i jeszcze zaczekać. Może owa cudnie lekka materia jedynie po ciemku wydaje się tak zwiewna i tak miękka, a na koniec, w jaskrawym, ostrym świetle przepadnie jej delikatny urok. Teraz po bieliźnie i pończochach przychodzi kolej na suknię. Ostrożnie – przecież to własność ciotki – wkłada gładki jedwab, i jakże to cudowne: suknia sama, niczym letnia skrząca woda, spływa z ramion i posłusznie zasłania nagość, lekka – prawie się jej nie zauważa; chodzi się w czymś takim niczym odzianym w zefirek i czuje nadal zimne tchnienie wiatru na drżącym ciele. Ale szybciej, szybciej. W porę pozbyć się radości przedwczesnej, szybko się sprawić, by wreszcie można było siebie zobaczyć! Jeszcze tylko prędko włożyć buty, parę ruchów, kilka kroków: dzięki Bogu, już jest gotowa! No i – serce wali ze strachu – pierwsze spojrzenie do lustra. Ręka przekręca kontakt, światło mknie do elektrycznej żarówki. Ostra jasność, jeden jedyny błysk, i znowu wyłania się zaciemniony pokój, kwieciste wytapetowane ściany, lśniące polerowane meble, cały ten nowy wytworny świat. Jeszcze bojaźliwa i zarazem ciekawa nie ma odwagi stanąć naprzeciw zwierciadła, zezuje z boku na lustrzane szkło, które odbija w jednym z rogów kawałek widoku za oknem, a także fragment pokoju. Do decydującej próby brakuje odwagi. Może będzie wyglądała jeszcze śmieszniej, niż zanim pożyczyła sukienkę? I czy każdy, czy ona sama, nie zauważy tego oszustwa? Tak więc ostrożnie, bokiem przesuwa się ku lustrzanej tafli, jakby nieubłaganego sędziego można było przechytrzyć i wykpić się skromnością. Jest już całkiem blisko groźnego szkła, ale ciągle jeszcze ze spuszczonym wzrokiem, boi się ostatniego, decydującego spojrzenia. Wtedy po raz drugi słychać z dołu dudnienie gongu: nie ma czasu do stracenia! W nagłym przypływie odwagi, tak jak przed skokiem, nabiera powietrza, a potem śmiało podnosi oczy w stronę zimnego szkła.
I natychmiast wpada w popłoch, tak wielki, że zaskoczona, mimo woli cofa się o krok. Któż to taki? Kim jest ta szczupła, szlachetna dama, która odchyla się do tyłu z otwartymi na wpół ustami i wytrzeszczając oczy, gapi się na nią ze szczerym i niekłamanym zdziwieniem? Czy to ona? Niemożliwe! Nic nie mówi, świadomie nie wypowiada tego na głos. Ale upragnione słowo samo ciśnie się na wargi. I o dziwo: tam, na lustrzanym obrazie, także poruszają się usta. Zaskoczenie zapiera jej dech. Nawet we śnie nie miałaby odwagi sobie wyobrazić siebie tak pięknej, tak młodej i tak strojnej; całkiem nowe są te czerwone, wyraźnie zarysowane usta, subtelnie nakreślone łuki brwi, lśniący pod puszystym złotym hełmem włosów nagle oswobodzony kark, całkiem nowa, obleczona w migoczącą suknię, własna naga skóra. Coraz bardziej się doń przybliża, by rozpoznać siebie w tym barwnym obrazie, i chociaż wie, że to ona jest w lustrze, nie waży się tego drugiego ja uznać za prawdziwe i pewne, czuje, jak dudni jej w skroniach ze strachu, że przy następnym kroku, przy gwałtownym ruchu ten szczęsny obraz może się rozpłynąć. Nie, to nie może być prawda, myśli. Nie sposób tak nagle się do tego stopnia odmienić. Bo jeśli byłaby to prawda, to znaczy, że jestem… Wstrzymuje oddech, nie ważąc się pomyśleć tego słowa. Jednak zgadując ową myśl, lustrzany obraz zaczyna się skrycie uśmiechać, najpierw z lękiem, aż w końcu coraz to radośniej. Wreszcie z ciemnego szkła, już całkiem otwarcie i śmiało, uśmiechają się do samych siebie – oczy, a rozluźnione czerwone usta wydają się wesoło potwierdzać: „Tak, jestem piękna”. Jakże to porywające, móc tak patrzeć na siebie, z podziwem, zachwytem, z nieznanym do tej pory uczuciem samouwielbienia, odkrywać, oglądać własne ciało, pierwszy raz zobaczyć, jak sprężyście i pięknie napina się pod jedwabiem odsłonięta pierś, jak szczupłą i jednocześnie miękką linią odznaczają się w tych kolorach formy, jak lekko i swobodnie wyłaniają się
z sukni powabne nagie ramiona. Bierze ją ochota, by to ciało, nieoczekiwanie nowe i szczupłe, obserwować w ruchu. Obraca się powoli, całkiem wolno, odwraca tyłem, równocześnie sprawdza z boku własny profil i działanie ruchu: rzucone ponownie do lustra spojrzenie napotyka w nim dumne i zadowolone siostrzane oczy. To ją rozzuchwala. Teraz trzy kroki do tyłu: ten szybki ruch także jest piękny. Odważa się na tak śmiały piruet, że aż w powietrzu fruwa spódnica, a lustro znowu się do niej uśmiecha: „Wspaniale! Jakaś ty zgrabna, jaka zwinna!”. Chciałaby zatańczyć, nogi same kusząco ją niosą. Cofa się w głąb pokoju i kroczy z powrotem w stronę lustra, a ono znowu odpowiada jej własnym uśmiechem; wypróbowuje, bada i raduje się tym obrazem, a samouwielbienie od nowa sprawia, że nie może się nasycić swym nowym, uwodzicielskim ja w szklanej głębi, które zręcznie odmienione, młode i świeże wychodzi jej na spotkanie, stale się uśmiechając. Najchętniej uściskałaby tę nową osobę, którą teraz jest, przywiera więc do lustra tak blisko, że źrenice, te żywe i te w lustrzanym odbiciu, prawie się stykają, a gorące, bliskie pocałunku usta dotykają tak mocno tych siostrzanych, że na chwilę w oparach oddechu rozpływa się własna podobizna. Cudowna zabawa w odkrywanie siebie samej każe jej próbować coraz to nowych ruchów, żeby zgłębiać własną przemianę. I wtedy gong bije na alarm po raz trzeci. Wzdryga się przestraszona. O Boże, byleby nie kazać dłużej czekać cioci, z pewnością jest już na nią zła. Trzeba szybko narzucić wieczorowy płaszcz, lekki, kolorowy, oblamowany drogocennym futrem. Potem, nim ręka przekręci kontakt, żeby zgasić światło, jeszcze jedno zachłanne, pożegnalne, ostatnie, ostateczne spojrzenie w to szczęsne lustro. A tam znowu ów blask w oczach, znowu radość na obcych, na własnych ustach! „Wspaniale, wspaniale”, uśmiecha się do niej lustro. Ucieka czym prędzej, wesoło pędzi przez korytarz do pokoju ciotki, chłodny jedwabisty powiew sukni sprawia, że owe szybkie ruchy sprawiają jej radość. Odnosi
wrażenie, że niesie ją fala, błogi wiatr; od dziecięcych dni nie czuła się podobnie lekko, równie uskrzydlona: właśnie tak zaczyna się odurzenie przemianą. – Wspaniale! Pasuje jak ulał – mówi ciotka. – Ale kiedy jest się młodym, nie potrzeba żadnych sztuczek! Tylko wtedy gdy suknia, zamiast pokazywać, ma coś zatuszować, krawiec nieźle musi się natrudzić. Ale żarty na bok: świetnie to na tobie wygląda, prawie nie można cię poznać; teraz dopiero widać, jaką masz dobrą figurę. Powinnaś tylko lżej nosić głowę, nie bądź na mnie zła, że ci to powiem, chodzisz tak nieporadnie i tak bojaźliwie przygarbiona jak kot na deszczu. Musisz się jeszcze nauczyć, jak chodzi się w Ameryce, lekko, swobodnie, z czołem uniesionym do góry niczym statek prujący pod wiatr. Mój Boże, gdybym znowu mogła być taka młoda. – Christine się rumieni. A więc rzeczywiście niczego po niej nie widać, nie wygląda śmiesznie, nie jak ze wsi. Ciotka tymczasem egzaminuje ją dalej, z uznaniem lustruje całą figurę. – Bez zarzutu! Tylko tutaj, wokół szyi trzeba by jeszcze czegoś ozdobnego. – I zaczyna przeszukiwać kasetkę. – Weź, proszę, te perły! Nie, głuptasie, nie bój się, nie trzeba się bać, nie są prawdziwe. Prawdziwe zostały w domu, w sejfie, dzięki waszym pickpockets nie zabiera się takich rzeczy do Europy. – Chłodno i nieswojo perły poruszają się na nagiej, nieco drżącej szyi. Ciotka cofa się o krok. Ostatnie spojrzenie na całość: – Bez zarzutu. Tobie po prostu we wszystkim jest dobrze. Ciebie ubierać byłoby dla mężczyzny prawdziwą przyjemnością. Ale już chodź! Nie możemy pozwolić, żeby Anthony dłużej na nas czekał. Ten dopiero zrobi oczy! Schodzą razem po schodach. Cudowne to uczucie podążać tak w dół w wydekoltowanej nowej sukni. Jakby szła nago, tak lekko się czuje, nie idzie, lecz płynie, a stopnie, jeden za drugim, zdają się same nieść ją w dół. Na drugim podeście spotykają starszego pana w smokingu, sztywne białe
włosy niczym nóż dzieli prosty przedziałek. Z respektem pozdrawia ciotkę, przystaje, żeby przepuścić obie przodem, Christine, mijając go, wyczuwa, że bardzo jej się przygląda, tym szczególnym męskim spojrzeniem, z podziwem i z szacunkiem. Natychmiast czuje, jak palą ją policzki: nigdy do tej pory żaden równie dystyngowany mężczyzna, prawdziwy pan, nie pozdrawiał jej z taką atencją i równocześnie z wyraźnie okazywanym podziwem. – Generał Elkins, pewnie znasz to nazwisko z wojny, prezes Towarzystwa Geograficznego w Londynie – wyjaśnia ciotka. – Służył w wojsku, a oprócz tego dokonał wielkich odkryć w Tybecie, sławny człowiek, którego muszę ci przedstawić, najlepszy z najlepszych, ma stosunki na dworze królewskim. – W Christine ze szczęścia burzy się krew. Taki wytworny, światowy człowiek i nie rozpoznał w niej przebranej za damę oszustki, nie pogardził nią, nie, wręcz się jej ukłonił, niczym równej sobie dobrze urodzonej panience. Dopiero teraz poczuła się w prawie, żeby tu przebywać. I kolejny dowód. Wuj także, ledwie się zbliżyły do stołu, nie potrafi ukryć zdziwienia. – Och, co za niespodzianka. No nie, jakże to się wystroiłaś! Piekielnie dobrze wyglądasz, o, pardon, chciałem powiedzieć, że famous, dobrze. – Kolejny raz Christine czuje, że z radości się czerwieni i że ciepły dreszcz przechodzi jej po plecach. – Oj, wujku, wydaje mi się, iż skończy się na tym, że będziesz mi jeszcze prawił komplementy – próbuje żartować. – I to jakie! – śmieje się starszy pan i nie zdając sobie z tego sprawy, wypina pierś. Zagnieciony gors trzeszczy nagle, a on nie zachowuje się już jak dobrotliwy wujaszek, w zaczerwienionych, schowanych całkowicie za pulchnymi policzkami oczach zjawia się błysk ciekawości i niemal pożądania. Radość z tej niespodziewanie ładnej dziewczyny ożywiła go tak bardzo, że staje się rozmowny; zaczyna się zadziwiająco fachowo rozwodzić na temat jej wyglądu, aż rozweselona tym ciotka, próbując ostudzić te zanadto zmierzające ku detalom zachwyty, upomina go, by nie przewracał
dziewczęciu w głowie, bo młodsi zajmą się tym znacznie lepiej i bardziej taktownie. Kelnerzy tymczasem przystąpili do dzieła: niczym ministranci, czekający z boku ołtarza na znak przyzwolenia, stoją koło stołu. Dziwne, myśli Christine, jakże mogłam się tak bać podczas obiadu tych uprzejmych, dyskretnych i cudownie cichych mężczyzn, którzy zdają się nie chcieć niczego więcej, niż by nie narzucać się swą obecnością? Odważnie sięga po potrawy, strach już znikł, po długiej podróży energicznie melduje się głód. Niesłychanie smakowite wydają się jej lekkie pasztety, okolone kopczykami warzyw pieczenie, delikatne, puszyste desery, które serwują jej troskliwie na talerz srebrne łopatki; nie musi się sama o nic starać, o niczym myśleć i właściwie niczemu się już nie dziwi. Tutaj przecież wszystko jest wspaniałe, a najwspanialsze to, że wolno jej tu przebywać, w tej świetlistej, pełnej, a jednak bezgłośnej sali, pośród wyszukanie eleganckich i prawdopodobnie bardzo ważnych ludzi, ona, która... ale, nie, nie, nie trzeba teraz o tym więcej myśleć, dopóki można tu być. Najwyborniej jednak smakuje jej wino. Najpewniej pochodzi ze złocistych, błogosławionych południowym słońcem gron, z dalekich, szczęśliwych, dobrych krajów; żarzy się w cienkim kryształowym kieliszku, przejrzyste niczym bursztyn i niczym oliwa łagodnie spływa w dół gardła. Z początku nieśmiało i z namysłem kosztuje go odrobinę, ale zwiedziona ciągłymi zachętami wuja, którego zachwyca dobry nastrój Christine, jeszcze nie raz pozwala, by napełniano jej kieliszek. Nie zdaje sobie sprawy, że nie wiadomo kiedy usta same zaczynają paplać. Lekko i perliście niczym strzelający wraz z korkiem szampan, wydobywa się nagle z jej gardła śmiech, sama się temu dziwi, jak beztrosko i jak wesoło miesza się ze słowami; tak jakby od środka puściła jakaś zatyczka i z serca ulotnił się uciskający je strach. Dlaczego miałaby się tu czegoś bać? Tak dobrzy są wszyscy, ciotka, wuj, tak piękni i eleganccy są ci wypielęgnowani, wytworni ludzie dookoła, piękny jest cały świat i całe to życie.
Wuj, wygodnie rozparty, siedzi uradowany naprzeciwko: nieoczekiwana i nadmierna swawola siostrzenicy wprawia go w diabelsko dobry humor. Ach, znowu być młodym, móc pochwycić w ramiona to kipiące żarem dziewczę, myśli. Czuje się rozbawiony, ożywiony, pobudzony, orzeźwiony i staje się prawie bałamutny; na ogół flegmatyczny i raczej mrukliwy, potrząsając pamięcią, wydobywa z niej wszelkie żarciki, nawet te mniej przyzwoite; dokłada nieświadomie do ogniska, które tak dobroczynnie grzeje stare kości. Mruczy z zadowolenia niczym kocur, w surducie jest raptem zbyt gorąco, policzki podejrzanie czerwone: wygląda naraz niczym migdałowy król na obrazie Jordaensa, wino i radość same malują się mu na twarzy. Stale wznosi toasty za Christine i właśnie ma zamiar zamówić szampana, gdy ciotka, strażniczka, równie rozbawiona, kładzie mu ostrzegawczo rękę na ramieniu i przypomina o lekarskim zakazie. Tymczasem z hallu obok dobiegają pierwsze rytmiczne hałasy, coś skrzypi, dudni, trąbi i skrzeczy niczym zwariowany kowalski miech: to nowa muzyka taneczna. Starszy pan odkłada brazylijskie cygaro na popielniczkę i mruga: – No, widzę po twoich oczach, że chętnie zatańczysz! – Tylko z tobą, wuju – przymila się swawolnie (Boże, chyba jestem już lekko podchmielona!). I śmieje się cały czas, a każdemu słowu, jakby łaskotał ją w gardle niewidzialny śmieszek, niepowstrzymanie towarzyszy wesoło brzmiący perlisty trel. – Nie odmawiam! – grzmi wuj. – Tyle tu piekielnie dziarskich chłopców, trzej razem wzięci nie są starsi ode mnie i każdy z nich po siedmiokroć lepiej tańczy niż ja, stary stetryczały hipopotam. Jednak skoro tyle w tobie kurażu, ruszajmy na twoją odpowiedzialność! Ze staroświecką galanterią podaje ramię Christine, ta przyjmując je, szczebiocze i śmieje się zarazem, dyga i znowu się śmieje, rozbawiona ciotka podąża za nimi, muzyka huczy, sala lśni barwnie i jasno, zaciekawieni goście życzliwie spoglądają w ich stronę, kelnerzy odsuwają stół, wszyscy są tacy
przyjaźni, radośni i gotowi do pomocy, że nie trzeba zbytniej odwagi, by rzucić się w ten kolorowy wir. Wuj Anthony doprawdy nie jest mistrzem tańca, przy każdym kroku przesuwają mu się pod kamizelką pokłady nagromadzonego tłuszczu, porusza się niezdarnie i ciężko, otyły, siwowłosy pan. Ale nie musi jej prowadzić, bo czyni to sama muzyka, ostro synkopowana, rozdzierająca, porywająca, rozedrgana, a mimo to cudownie precyzyjna, rytmiczna i szatańska. Niczym smagnięcie batem pod kolanami wydaje się jej każde rytmiczne uderzenie czyneli, jakże miękko potem smyczki
skrzypiec
rozluźniają
napięte
stawy,
jakże
wytrzęsiony,
przewałkowany, wyżęty i zniewolony czuje się podrywany kolejnym wybitym taktem człowiek. Ależ diabelnie dobrze grają i rzeczywiście wyglądają jak ujarzmione i ustrojone w liberię diabły ci śniadzi Argentyńczycy w brązowych marynarkach ze złotymi guzikami, wszyscy bez wyjątku świetni, tak jak na przykład ten szczupły, który pobłyskuje okularami i żarliwie rechocze i piszczy na swym saksofonie, jakby, pijany, wysysał z niego ostatnią kroplę, albo jeszcze bardziej gorliwy ten najgrubszy z nich, o gęstych niczym wełna włosach, który z dobrze wystudiowanym zachwytem udaje, że na chybił trafił wali w klawisze, jakby siekał je drewnianym młotkiem, podczas gdy jego szerokousty sąsiad szczerzy w uśmiechu wszystkie, aż do ostatniego, zęby, wyładowując na kotłach i na talerzach swą niepojętą wściekłość. Wszyscy zdają się wić jak użądleni przez tarantulę, wiercą się nieustannie i podskakują na krzesłach, jakby poraził ich prąd, małpimi ruchami, z udawanym gniewem albo wściekłością rozprawiają się ze swymi instrumentami. Jednak ta piekielna kuźnia dźwięków – Christine czuje to w tańcu – pracuje precyzyjnie niczym maszyna do szycia; wszystkie te murzyńskie przesadne gesty, to szczerzenie zębów, gdakanie, wymachiwanie, podrzucanie, prowokujące okrzyki i żarty są do najmniejszego szczegółu wystudiowane przed lustrem albo przed pulpitem z nutami, również euforia,
ona także jest udawana doskonale. Zdają się o tym wszystkim wiedzieć te długonogie, wąskie w biodrach i blade od pudru kobiety, ponieważ wyraźnie nie porywa ich ani nie podnieca ta od nowa udawana każdego wieczoru gorączka. Z jaskrawo uszminkowanym uśmiechem i niespokojnymi zaróżowionymi rękoma, z wielką swobodą spoczywają w ramionach swych tancerzy, zimne, skierowane wprost przed siebie spojrzenia zdają się świadczyć o tym, że myślą o czymś zupełnie innym albo zapewne o niczym. Tylko ona, obca, nowa, jest tym zaskoczona i musi się bronić, żeby nie zdradzić swego poruszenia, nie ściągnąć na siebie spojrzeń, bowiem cały czas czuje, jak burzy jej krew ta naumyślnie ekscytująca, zuchwale porywająca i cynicznie namiętna muzyka. I gdy spiętrzony rytm raptem się urywa i nagle zapada cisza, oddycha z ulgą, jakby znowu udało jej się uniknąć niebezpieczeństwa. Wuj także ciężko, dumnie dyszy, teraz może nareszcie otrzeć pot z czoła i parsknąć śmiechem. Krokiem zwycięzcy odprowadza ją do stołu, a tu – niespodzianka! – ciotka już dla obojga zamówiła sorbet. Jeszcze przed chwilą Christine bardziej czuła to w nerwach, aniżeli naprawdę w myślach sobie tego życzyła, jakże byłoby wspaniale, gdyby mogła ochłodzić gardło i krew, a tu nawet nie musiała o nic prosić, stoi przed nią oszroniony srebrny puchar; bajeczny świat, gdzie życzenia spełniają się szybciej, niż zdoła się je pomyśleć: i jakże tu nie być szczęśliwym! Ssąc, wchłania z zachwytem palący chłód i delikatną cierpkość sorbetu, jakby przez tę jedną cienką słomkę chciała wyssać wszystkie soki tego świata i całą ziemską słodycz. Serce bije mocniej, domagając się rozkoszy, drżą żądne czułości palce. Odruchowo rozgląda się wokół, kogo by tu, lub co, objąć spojrzeniem, żeby oddać mu trochę z nadmiaru swojej żarliwej wdzięczności. I wtedy spostrzega obok siebie wuja, dobrego starego człowieka; nieco nadwerężony siedzi w głębokim fotelu, ciągle jeszcze dyszy
i sapie, ocierając chusteczką perły potu z twarzy. Ze wszech miar starał się sprawić jej radość, męczył się nawet pewnie ponad siły; nie może więc się powstrzymać – delikatnie i z wdzięcznością głaszcze jego ciężką, pomarszczoną, twardą dłoń, którą oparł na poręczy krzesła. Stary mężczyzna natychmiast się uśmiecha i znowu ożywia. Wie, co znaczy taki niekontrolowany gest młodej i nieśmiałej, dopiero co rozbudzonej istoty, z ojcowskim zadowoleniem rozkoszuje się tym nadmiarem uznania, jakie wyrażają jej spojrzenia. Ale czy to sprawiedliwe, żeby dziękować tylko jemu, a nie także cioci, a przecież jedynie jej wszystko zawdzięcza, takie oparcie, to, że może być na tych bogatych, oszałamiających salonach, we wspaniałej sukni i z błogim poczuciem bezpieczeństwa. Sięga więc lewą ręką po dłoń ciotki i wdzięczna obojgu, siedzi rozpromieniona w tej rozjarzonej światłami sali, niczym dziecko pod choinką. Wtem znowu rozbrzmiewa muzyka, teraz jakby stłumiona, bardziej czuła i rzewna, ciągnie się niczym tren czarnego migotliwego jedwabiu: to tango. Wuj
robi
bezradną
minę,
prosi,
by
mu
wybaczyła,
jego
sześćdziesięciosiedmioletnie nogi nie są w stanie sprostać żwawym krokom tego tańca. – Ależ wuju, tysiąckroć bardziej wolę siedzieć tu z wami, przy stole – mówi szczerze, ściskając ręce po lewej i prawej stronie. Dobrze się czuje w kręgu rodziny, całkowicie bezpieczna pod jej troskliwą opieką. Aż tu raptem wyłania się jakiś rosły, barczysty mężczyzna, z górską opalenizną na gładko wygolonej wojowniczej twarzy nad śnieżnym pancerzem smokingu, i składa ukłon. Strzela obcasami z niemiecka i tak jak przystoi, prosi o pozwolenie ciotkę w czystej niemczyźnie z północy. – Ależ tak – uśmiecha się ciotka, dumna z tak szybkiego sukcesu swej podopiecznej. Christine, speszona, podnosi się z krzesła na miękkich nogach. Jest tak zaskoczona tym, że to właśnie ją spośród tylu pięknych, strojnych pań wybrał ten obcy elegancki mężczyzna, że czuje, jak w sercu stuka jej cichy młoteczek. Jeden
głębszy wdech skołatanej piersi i już kładzie drżącą rękę na ramieniu dystyngowanego mężczyzny. Od pierwszego kroku czuje się zarazem lekko i zwycięsko, prowadzona przez niezrównanego tancerza. Wystarczy, by poddać się ledwie wyczuwalnemu naciskowi i już ciało dostosowuje się do meandrów jego ruchów, wystarczy za nim podążać i poddać się rozleniwiającemu i magicznie wciągającemu łatwemu rytmowi, a już stopa, równie magicznie, odnajduje właściwy krok. Nigdy jeszcze tak nie tańczyła i dziwi się sama, jak łatwo jej to przychodzi. Jakby jej ciało nagle stało się inne, odmienione pod nową suknią, jakby uczyła się tych czułych ruchów i ćwiczyła je w swym zapomnianym śnie, tak doskonale podąża za czyjąś wolą. Cudowna pewność siebie zawładnęła nią całą; odchyliwszy głowę, jakby kładąc ją na poduszce z chmur, z przymkniętymi na wpół oczyma, z piersiami lekko drżącymi pod jedwabną suknią, całkowicie odmieniona i nienależąca już tylko do siebie, ku własnemu zdumieniu czuje, że płynie po sali niczym piórko. Czasami, kiedy pośród tych porywów podnosi wzrok na tę bliską, a zarazem obcą twarz, zdaje się w zimnych źrenicach dostrzegać blask i aprobujący uśmiech; czuje się tak, jakby za każdym razem w sekretnym ucisku obejmowała ją jakaś mocna ręka. Czai się w niej ledwie wyczuwalny i nieomal pożądliwy lęk, co by było, gdyby te mocne męskie ręce jeszcze silniej chwyciły jej przeguby i ten obcy mężczyzna z tą pewną siebie i surową twarzą pochwycił ją nagle i przyciągnął, czy wtedy można się bronić? Czy nie rzuciłaby się wtedy w tę otchłań i nie poddała jak teraz temu tańcowi? I mimo że się tego nie domyśla, coś z tej na wpół uświadomionej zmysłowości przenika do coraz bardziej rozluźnionych członków. Z galerii niektórzy już się przyglądają tej doskonałej parze, a ona, tańcząc, ma to oszałamiające, silne poczucie, że ją obserwują i podziwiają. Coraz pewniej i coraz posłuszniej podąża za wolą prowadzącego ją partnera, jednocząc z nim swój oddech i ruch, na nowo odkryta radość z własnego ciała wdziera się w głąb duszy jak
przez nowo otwarte pory i przystosowuje ją do nigdy jeszcze niedoznawanego uczucia. Po tańcu wysoki blondyn – przedstawił się jako inżynier z Gladbach – uprzejmie odprowadza ją do stołu wujostwa. W chwili gdy cofnął swe ramię i zabrakło jej ciepła lekkiego dotyku, czuje się słabsza i mniejsza, jakby wraz z przerwanym kontaktem ciał wyparowała z niej jakaś cząstka tej nowej siły. Usiadłszy, nie może jeszcze dojść do siebie. Osłabiona i szczęśliwa uśmiecha się do wuja, który serdecznie ją powitał, i w pierwszej chwili nie zauważa wcale, że przy stole jest ktoś trzeci: to generał Elkins. Ten podnosi się uprzejmie i składa jej ukłon. Przyszedł tu sam, żeby prosić ciotkę, by przedstawiła go tej charming girl: stoi przed nią niczym przed wielką damą, wyprężony, pochyla z szacunkiem głowę. Christine ogarnia przestrach i próbuje się opanować. Mój Boże, jak ma rozmawiać z tym bardzo wytwornym słynnym człowiekiem, którego podobiznę, jak mówiła jej ciotka, można było zobaczyć we wszystkich gazetach, a nawet w kinie? Ale to generał Elkins jest tym, który prosi ją, by mu wybaczyła jego słaby niemiecki. Studiował wprawdzie w Heidelbergu, ale ze smutkiem musi wyznać, że było to przed czterdziestu laty, prosi zatem wspaniałą tancerkę o wyrozumiałość, jeśli się ośmieli poprosić ją o następny taniec: w jego lewym udzie ciągle jeszcze tkwi odłamek spod Ypres, ale przecież tylko dzięki wyrozumiałości można sobie w ogóle jakoś poradzić z tym światem. Christine, bardzo zmieszana, nie wie, co odpowiedzieć, i dopiero potem, kiedy już, powoli i ostrożnie, tańczą, dziwi się sama sobie, z jaką łatwością przychodzi jej konwersacja. Kim właściwie jestem, myśli, i na tę myśl cierpnie jej skóra, co się ze mną stało? Jak to możliwe, że wszystko nagle umiem? Jak dobrze, jak swobodnie potrafię się poruszać, a przecież nauczyciel tańca mówił, że drętwo i niezdarnie, teraz właściwie to nie on mnie, ale ja go prowadzę. I z jaką łatwością przychodzi mi ta rozmowa, może wcale nie aż tak naiwna,
bo tak miło przysłuchuje się ten ważny człowiek. Czy ta suknia, czy ten świat tutaj uczyniły mnie inną, czy też zawsze miałam to w sobie, i tylko brakowało mi odwagi, byłam zbyt nieśmiała? Matka przecież zawsze tak o mnie mówiła. Może to wszystko wcale nie jest takie trudne, może całe życie jest nieskończenie łatwiejsze, niż myślę, trzeba tylko mieć odwagę, by lepiej zrozumieć, lepiej poczuć siebie samą, a wtedy nieoczekiwanie pojawi się siła. Po tańcu generał Elkins, nadal wolno i statecznie, oprowadza ją po sali. Christine kroczy dumnie u jego boku i równocześnie patrząc śmiało przed siebie, czuje, jak podczas tego marszu wyciąga szyję, i domyśla się, że dzięki tej wyprostowanej postawie staje się młodsza i jeszcze piękniejsza. Generał Elkins, któremu w rozmowie otwarcie wyznała, że jest tu po raz pierwszy i nie zna jeszcze prawdziwej Engadyny, nie zna Maloi ani Sils-Marii, wydaje się tym wyznaniem bardziej uradowany niż zgorszony: czy wobec tego raczy mu pozwolić, żeby jutro przed południem zawiózł ją swym autem do Maloi? – Ależ chętnie – odpowiada szczęśliwa Christine, i z szacunkiem pełnym wdzięczności, prawie po koleżeńsku, ściska rękę temu staremu eleganckiemu mężczyźnie – skąd naraz u niej taka odwaga? Coraz bardziej jak w domu i coraz pewniej czuje się w tym jeszcze dziś rano obcym wnętrzu, odkąd wszyscy ludzie, prawie na wyścigi, starają się jej sprawić radość kolejną niespodzianką oraz odkąd widzi, jak łatwo i ufnie przelotna znajomość zamienia się w miłe towarzystwo, gdy tymczasem tam, skąd pochodzi, w jej dusznym świecie, jeden drugiemu wszystkiego zazdrości, nawet masła na chlebie i pierścionka na palcu. Z wielkim przejęciem opowiada wujowi i ciotce o łaskawym zaproszeniu generała, ale na rozmowę znowu nie ma czasu. Do następnego tańca porwie ją ów niemiecki inżynier, który już w jej stronę maszeruje w poprzek sali, dzięki niemu pozna jeszcze pewnego francuskiego lekarza, a wuj przedstawi jej także swego amerykańskiego przyjaciela i wiele innych osób, ale zmieszana i podniecona
nie zapamiętuje ich nazwisk: przez dziesięć lat nie miała wokół siebie tylu dobrodusznych, uprzejmych i eleganckich ludzi, co w ciągu tych dwóch godzin. Proszą ją do tańca, proponują papierosy i likiery, zapraszają na wycieczki i na wyprawę w góry, każdy zdaje się ciekawy, chce ją poznać i nikt nie szczędzi jej, najwyraźniej dla wszystkich tu oczywistych, uprzejmości. – Robisz furorę, dziecko – szepcze jej ciotka, dumna z ruchu wokół swojej podopiecznej, i dopiero ukrywane z trudem ziewanie wuja przypomina obu kobietom, że stary człowiek jest coraz bardziej znużony. W swej próżności wypiera się wprawdzie oczywistego zmęczenia, w końcu jednak się poddaje. – Tak, może lepiej, byśmy wszyscy godziwie odpoczęli. Wystarczy na jeden raz. Jutro także będzie dzień i we will make a good job of it. – Christine rzuca jeszcze jedno spojrzenie na tę cudowną salę, rozjarzoną światłem kandelabrów i elektrycznych świeczników, która trzęsie się od muzyki i żywiołowego ruchu: czuje się jak po wizycie w łaźni, odnowiona i odświeżona, wszystkie nerwy drżą jej z radości. Z wdzięcznością przyjmuje pomocne ramię starego mężczyzny, nachyla się szybko i nie mogąc oprzeć się wzruszeniu, całuje jego pomarszczoną rękę. A potem sama w pokoju, zdziwiona, zmieszana i przerażona – sobą i ciszą, która ją nagle otacza – dopiero wtedy czuje, jak pali ją skóra pod lekką sukienką. Za ciasna raptem staje się ta zamknięta przestrzeń, za ciasne jest rozpalone przemożnym podnieceniem własne ciało. Jedno szarpnięcie i drzwi balkonowe otwierają się na oścież, gołe ramiona cudownie owiewa nagły powiew śnieżnego chłodu. Powraca oddech, swobodny i regularny, Christine wychodzi na balkon i drży z uszczęśliwienia, że przepełniona kipiącym żarem stoi naprzeciw tej niesłychanej pustki i że jej małe ziemskie serce bije samotnie pod olbrzymim czarnym nieboskłonem. Tu także jest cisza, ale elementarna i potężniejsza niż tamta we wzniesionych ludzkimi rękoma przestrzeniach, cisza, która nie męczy, lecz koi i przynosi odprężenie. Lśniące
tak jeszcze niedawno góry leżą niemo we własnym cieniu, zwinąwszy się przedtem w kłębek, niczym olbrzymie czarne kocury o fosforyzujących śnieżnych oczach, powietrze zastygło, wstrzymawszy oddech w opalizującym świetle prawie całkowicie zaokrąglonego księżyca. Ten, niczym wgnieciona żółta perła, płynie w górze pośród rozsianych wokół diamentowych gwiazd, blady, zimny blask wyłania z mgły kontury dolin. Nigdy jeszcze nie doświadczała czegoś równie mocarnego i tak chwytającego za serce jak ten nie ludzki, lecz boski krajobraz; czuje, jak nagle opada z niej całe rozdrażnienie i ogarnia ją spokój, wytęża słuch, usilnie wsłuchuje się w tę ciszę, by z rozkoszą całkiem się w niej zatracić. Aż nagle – jakby z kosmosu, przez mroźne powietrze przetacza się potężny huk spiżu; w dole bije kościelny dzwon, budzi drzemiące wokół skały, które przestraszone odbijają od siebie spiżową piłkę. Christine, jakby i ją trafiła, wzdryga się i nasłuchuje. Dźwięk niesie się i niesie, toczy, spadając w morze mgły. Wstrzymuje oddech i odlicza kolejne uderzenia – dziewięć, dziesięć, jedenaście, dwanaście: północ! Czy to możliwe? Dopiero północ? Czy rzeczywiście, odkąd tu przyjechała, jako nieśmiała, zalękniona, spłoszona i zabiedzona duszyczka, upłynęło zaledwie dwanaście godzin i minął jeden jedyny dzień, albo nawet tylko jego połowa? I ów wzburzony, na wskroś poruszony człowiek zaczyna się w tej chwili po raz pierwszy domyślać, z jak tajemnej, delikatnej i giętkiej materii utkana jest nasza dusza, skoro jedno jedyne zdarzenie potrafi ją otworzyć na nieskończoność i zawrzeć w jej malutkim wnętrzu cały wszechświat. Nawet sen, nawet on jest w tym nowym świecie jakiś inny, czarniejszy, głębszy, narkotyczny, człowiek całkiem się w sobie zatapia. Christine po przebudzeniu musi z samego dna nieznanej do tej pory sennej głębi wydobyć całkowicie pogrążone w niej zmysły: z trudem, powoli, kawałek po kawałku,
jak z przepastnej studni, powraca zanurzona w niej świadomość. Pierwsze zaskoczenie: nie ma poczucia czasu. Zamknięte powieki czują: jest jasno, w pokoju musi być światło. I zaraz do tego przyćmionego, niejasnego uczucia dołącza się straszna myśl (czujna mimo głębokiego snu): żeby zdążyć do pracy, żeby się tylko nie spóźnić! Do podświadomości włącza się automatycznie uruchamiany od dziesięciu lat łańcuch myśli: zaraz zabrzęczy budzik... żeby tylko nie zaspać... Obowiązek, obowiązek, obowiązek... trzeba szybko wstawać, o ósmej zaczyna się dyżur, a przedtem jeszcze napalić w piecu, zagotować kawę, przynieść mleko, pieczywo, sprzątnąć, zmienić matce opatrunek, przygotować obiad, co jeszcze?... Coś jeszcze miałam dzisiaj zrobić... Ach, tak, prawda, zapłacić sklepikarce, przecież już wczoraj się upominała... Nie, tylko żeby nie zapaść znowu w drzemkę, muszę wziąć się w garść: wstać od razu, kiedy tylko odezwie się budzik... Ale co się dzieje... Dlaczego tak długo nie... Może się zepsuł, może zapomniałam go nakręcić... Dlaczego ciągle jeszcze nie terkocze, przecież już jasno w pokoju... No i, mój Boże, zaspałam, pewnie już siódma, ósma albo i dziewiąta, ludzie na pewno złorzeczą przy okienku, jak wtedy, kiedy się źle poczułam i od razu chcieli się poskarżyć w dyrekcji... a przecież teraz zwalniają tylu urzędników... Jezus Maria, oby się tylko nie spóźnić, nie zaspać... Wieloletni strach przed niepunktualnością niczym kret ryje swe korytarze, aż do dna czarnego królestwa drzemki. I tak boleśnie szarpie nieprzytomne zmysły, że raptem opada ostatnia, cienka powłoka snu i Christine całkiem już rozbudzona otwiera oczy. Ale gdzie... – wzrok wędruje z przerażeniem ku górze – gdzie ja jestem? Co, co się ze mną dzieje? Zamiast jak co dzień zwykłego, zadymionego i pełnego pajęczyn poddasza z brązowymi belkami u powały, widzi nad sobą plafon z kwiatami, jasny czworokąt sufitu, delikatnie obramowany pozłacanymi szlaczkami. I skąd nagle tyle światła w tym wnętrzu? Chyba
nocą wybito tu nowe okno. Gdzie ja jestem? Gdzie ja właściwie jestem? Skonfundowana przypatruje się swym dłoniom. Ale te nie leżą, jak zazwyczaj, na starym połatanym brązowym kocu z wielbłądziej wełny, kołdra także nagle jest nowa, lekka, puszysta i w niebieskiej, haftowanej w czerwonawe kwiaty powłoce. Pierwsze zaskoczenie: nie, to nie moje łóżko! Drugie, kiedy już usiadła: nie, to nie mój pokój! I trzecie, jeszcze większe, ale wystarczy jedno trzeźwe spojrzenie i wie już wszystko: no tak – urlop, wakacje, wolność, Szwajcaria, ciotka, wuj, wspaniały hotel! Żadnego strachu, obowiązku, dyżuru, czasu, budzika! Nie ma pieca, lęku, nikt nie czeka, nikt nie napiera: codzienny bezlitosny młyn, który od dziesięciu lat miele jej życie, nagle pierwszy raz stanął. Można – jakże tu cudownie, błogo i miękko – zostać dłużej w łóżku, poczuć, jak swobodnie w żyłach krąży krew, jak światło czai się za zasłonami i jak łagodne jest ciepło, które przy każdym oddechu emanuje ze skóry. Wolno, bez strachu, w usprawiedliwionej ociężałości, zmrużyć jeszcze powieki, można marzyć, przeciągać się i wyginać, być panią samej siebie. Można nawet, przypomina sobie, co mówiła ciotka, nacisnąć ten guzik u wezgłowia łóżka, pod którym widać narysowanego, wielkości pocztowego znaczka, kelnera, nic więcej nie trzeba robić, tylko wyciągnąć rękę i – czary-mary! – za dwie minuty otworzą się drzwi, kelner zastuka i wejdzie grzecznie do środka, pchając przed sobą zabawny wózeczek na gumowych kółkach (podziwiała już taki u ciotki), i zgodnie z życzeniem postawi kawę, herbatę albo czekoladę w pięknych naczyniach oraz białe adamaszkowe serwetki. Śniadanie zjawia się samo, nie trzeba mleć ziarna, rozpalać ognia, marznąć, uwijać się wokół pieca z gołymi nogami, tylko w pantoflach, nie, wszystko gotowe samo wjeżdża, magiczny wehikuł z białym pieczywem i złotym miodem oraz takimi wspaniałościami jak wczoraj, toczy się aż pod ciepłe i miękkie łóżko, nie trzeba się nawet trudzić, żeby ruszyć palcem. Albo można przycisnąć inny guzik, tam gdzie
mosiężna tabliczka pokazuje dziewczynę w białym czepku, i już, zapukawszy przedtem cicho do drzwi, przemyka się do środka w jasnym fartuszku i czarnej sukience, pyta, czego łaskawa panienka sobie życzy, czy otworzyć okiennice albo je zamknąć, czy też odsłonić firanki, a może przygotować kąpiel. Setki tysięcy życzeń można tu mieć w tym cudownym świecie i wszystkie w mgnieniu oka zostaną spełnione. Można tu chcieć robić wszystko i nie musieć wcale niczego chcieć ani robić. Można dzwonić albo nie dzwonić, można wstać albo nie wstawać, można zostać w łóżku, można znowu zasnąć, w zależności od życzenia, z otwartymi oczyma lub spuszczonymi powiekami, i delektować się dowolną ilością dobrych lub pustych myśli. Można też o niczym nie myśleć i oddając się błogiemu lenistwu, poczuć, że to czas należy do człowieka, a nie człowiek do czasu. Nie pogania go tu rozpędzony młyn sekund i godzin, czas płynie pod przymkniętymi oczyma, powoli jak dryfująca łódź z podniesionymi wiosłami. Tak więc Christine leży, marzy i rozkoszuje się tym nowym odczuciem, a miło pobudzona krew szumi jej w uszach niczym dalekie niedzielne dzwony. Ale nie – jednym ruchem zrywa się energicznie z poduszek – za wiele tych marzeń! Nie wolno przegapić niczego z tego jedynego w swym rodzaju czasu, który każdej sekundy funduje jej nowe miłe niespodzianki. Marzyć będzie mogła, miesiące i lata, nocą w domu na twardym materacu trzeszczącego, spróchniałego łóżka albo na poczcie, przy poplamionym atramentem stoliku, kiedy chłopi będą w polu, a zegar nad nią będzie nieubłaganie odliczał, tik, tak, tik, tak, jakby pedantyczny strażnik chodził po pokoju: tam marzenia są lepsze niźli czuwanie, gdy tymczasem tutaj, w tym boskim świecie, sen jest marnotrawstwem. Przeciąga się ostatni raz i wyskakuje z łóżka, zimny strumień wody na czoło i kark i już jest całkiem odświeżona, a teraz jeszcze szybko wskoczyć w nowe ubrania – ach, jakże miękko szeleści i napina się ta
nowa bielizna. Jej ciało od wczoraj zdążyło znowu zapomnieć, jakie to uczucie, teraz skóra ponownie uszczęśliwiona rozkoszuje się ową delikatną przymilnością i pieszczotą drogocennego materiału. Nie wolno zatrzymywać się jednak za długo przy tych drobnych zachwytach, nie ociągać więcej, nuże, szybko, szybko, uciec dokądkolwiek z tego pokoju, by poczuć bardziej to szczęście, poczuć mocniej wolność, nachodzić się i nacieszyć oczy, obudzić się, jeszcze bardziej obudzić, by chłonąć życie wszystkimi ożywionymi zmysłami i porami skóry! Zarzuca pośpiesznie sweter na ramiona, na głowę wciska czapkę i frunie w dół po schodach. Hotelowe korytarze, szare i puste, drzemią jeszcze w zimnym świetle poranka, tylko w hallu na dole zadziwieni jej widokiem służący, podwinąwszy rękawy koszuli, czyszczą elektrycznymi maszynami dywany i chodniki, zaspany nocny portier z niedowierzaniem przypatruje się wczesnemu gościowi opuchniętymi oczyma i dopiero po chwili uchyla czapki. Biedny człowiek, a więc i tu czasami zdarza się ciężka praca, straszna służba,
źle
opłacana
harówka,
obowiązek
wczesnego
wstawania
i punktualności! Ale nie będę o tym myśleć, co mnie to obchodzi, nie chcę się w kogoś innego wczuwać, tylko w siebie, w siebie samą, naprzód, trzeba go minąć i nuże do przodu, w przejmujące chłodem powietrze, które natychmiast, niczym lodowata gąbka, obmywa z powiek, ust i policzków sen. Do licha, jakim chłodem przejmuje to górskie powietrze, zimno wdziera się aż do kości – może temu zaradzić jedynie szybki spacer, najlepiej chodzić tak długo, aż się rozgrzeje krew, a więc nuże przed siebie, tą drogą, chyba musi gdzieś prowadzić, wszystko jedno dokąd, tu w górach i tak wszystko jest dla niej nowe i równie cudowne. I gdy dziarsko rusza naprzód, dopiero wtedy spostrzega tę dziwną poranną pustkę. Mrowie ludzi, które wczoraj w południe płynęło wszystkimi ścieżkami, teraz, o szóstej, zdaje się jeszcze drzemać, zapakowane
w hotelowe kamienne skrzynie, nawet krajobraz się jeszcze nie obudził i pogrąża się w czymś w rodzaju szarego magnetycznego snu. Cisza, powietrze zastygło w bezruchu, złoty wczoraj księżyc już zgasł, zniknęły wszystkie gwiazdy, nigdzie nie widać tamtych barw, skały całkowicie spowite w mgielne opary są teraz płowe i bezbarwne jak metal. Tylko wokół najwyższych szczytów niespokojnie, jakby rozciągane i szarpane przez niewidoczną siłę, kłębią się grube pokłady mgieł, czasami jedna z nich, uwolniwszy się z gęstej masy, unosi się niczym biały szeroki kłak waty, szybuje ku jasności. I im jest wyżej, tym bardziej soczyste, nieprzeniknione światło barwi jej płynne kontury, obrysowuje złotem: słońce musi już być niedaleko; gdzieś za szczytami, jeszcze nie sposób go dostrzec, ale w atmosferze daje się wyczuć narastający niepokój i oczekiwanie na jego ciepłą moc. Trzeba mu wyjść naprzeciw, wspiąć się! Pójść jeszcze wyżej, może tą dróżką z lekkimi serpentynami, posypanymi, niczym w ogrodzie, żwirem, ta chyba nie jest trudna? I rzeczywiście, jakże śmiesznie łatwo się po niej wspina: zupełnie tym zaskoczona i nieprzyzwyczajona do takich wędrówek, spostrzega ku swej radości, jak naraz posłusznie sprężynują stawy w kolanach i jak wygodnie po swych łagodnych zakrętach prowadzi ją ścieżka, lekkie powietrze samo unosi ciało. Jakie to cudowne, że marsz tak szybko rozgrzewa krew. Ściąga rękawiczki, sweter, czapkę: nie tylko usta i płuca, ale niechże i pulsująca skóra zazna tej rześkiej świeżości. I im szybciej idzie, tym bardziej wprawny i sprężysty staje się jej krok. Powinna właściwie przystanąć, bo serce gwałtownie tłucze się w piersi, a krew huczy w uszach i pulsuje w skroniach, dobrze byłoby na pierwszym zakręcie sekundę odpocząć i popatrzeć na otrząsające się z mgły lasy w dole, na białe linijki dróg odcinające się z tła jędrnej zieleni, na lśniącą, zakrzywioną jak turecka szabla rzekę i na prześlizgujące się już tam, w dali, przez nagle otwartą śluzę, pomiędzy karby szczytów, poranne złote słońce. Jest
cudownie, czuje to, nie zaprzestając gorliwej wspinaczki; zapał, z jakim maszeruje, nie pozwala przystanąć. Naprzód!, naprzód!, naprzód!, dudnią fanatycznie werble w sercu. Naprzód!, domaga się nieustanny rytm muskułów i ścięgien. Tak więc stale poganiane ciało, oszołomione własnym napędem, skacze i pnie się, dalej i dalej, nie wiedząc jak długo jeszcze, nie wiedząc jak wysoko, nie wiedząc dokąd. Wreszcie, może po godzinie, kiedy dociera do punktu, gdzie uskok góry tworzy kolistą rampę i odsłania panoramę, rzuca się w trawę: wystarczy! Na dzisiaj wystarczy! Jest wyczerpana, ale dziwnie jej błogo, pod drżącymi powiekami szybko pulsuje krew, wymasowana wiatrem skóra boleśnie piecze, jakby miała się rozedrzeć, jednakże, sama jest tym zaskoczona, wszystkie te cielesne odczucia, mimo że podobne bólowi, wydają się jej niczym pewnego rodzaju nieznana, nowa rozkosz, w tym wzburzonym ciele jak nigdy przedtem czuje się młoda i pełna energii. Nie miała pojęcia, że jej własna krew potrafi się z takim impetem przeciskać przez maleńkie żyłki i tak gwałtownie, tak ekstatycznie je napinać, nigdy nie postrzegała tak świadomie sprawności i prężności własnego młodego ciała, jak podczas tego niewypowiedzianie dobrego, oszałamiającego i ciągle jeszcze nieustępującego zmęczenia. Zalewana słonecznym ciepłem, przeszywana błogim podmuchem górskiego wiatru, z palcami w pachnącym lodem alpejskim mchu, z chmurami na niewyobrażalnym błękicie nad głową i rozpoczynającym się właśnie panoramicznym widowiskiem w dolinie, leży przyjemnie oszołomiona i zaskoczona samą sobą, czuwa i śni na jawie, rozkoszując się własnym obudzonym ja oraz gwałtownie nacierającym na nią światem. Leży tak więc godzinę lub dwie, dopóki słońce nie zacznie zbyt mocno parzyć jej w usta. Potem zrywa się raptownie z miejsca, w pośpiechu łamie kilka zimnych od rosy gałązek, które kryją pod listkami skrzypiące kryształki lodu, jałowiec, goryczkę i szałwię, i rusza z powrotem w dół. Z początku jeszcze maszeruje szybko i opanowanie, idzie niczym turysta
równym, miarowym krokiem, jednakże siła ciążenia coraz bardziej kusi jej kończyny do biegu i skoków, i wreszcie poddaje się tej słodkiej, niebezpiecznej pokusie, która ciągnie ją w głębię. Coraz to szybciej, z coraz to większym entuzjazmem, coraz to odważniej balansując ciałem, skacze z kamienia na kamień; jakby niesiona wiatrem, z trzepoczącą spódnicą i rozwianymi włosami pędzi serpentyną w dół ku dolinie, wesoła, pewna siebie, niezwykle radosna i gotowa śpiewać. Przed hotelem, jest już dziewiąta – ustalona pora porannego tenisa, stoi młody niemiecki inżynier w sportowym stroju i czeka na trenera. Jeszcze jest za zimno, aby usiąść na wilgotnej ławce, wiatr swymi lodowatymi szponami co chwila wdziera się pod cienką, rozpiętą do połowy lnianą białą koszulę; przechadza się więc szybko sztywnymi krokami i wymachuje rakietą, żeby rozgrzać ręce. Do diabła, trener ciągle jeszcze nie nadchodzi, czyżby zaspał? Inżynier rozgląda się niecierpliwie dookoła. Nagle przypadkiem rzuca okiem na biegnącą zboczem ścieżkę i dostrzega w górze coś osobliwego, jasnego, ruchomego i kolorowego, co z tej odległości zdaje się małe niczym owad i co w dziwnych podskokach pokonuje drogę i ześlizguje się w dół. Chwileczkę, co to takiego? Szkoda, że nie ma pod ręką lornetki. Ale przecie to coś, jasne, kolorowe i uskrzydlone swym pędem, szybko się przybliża: zaraz będzie można je lepiej zobaczyć. Inżynier podnosi dłoń, robi z palców nad oczyma daszek i już wie, to ktoś – kobieta lub młoda dziewczyna – z rozwianymi włosami, pędzi w dół górską ścieżką absurdalnie szybko i wymachuje rękoma, jakby rzeczywiście unosił ją wiatr. Do diabła, jakże to nieostrożne, tak gnać na zakrętach, istne wariactwo, przyjemnie jednak się temu szalonemu biegowi przyglądać. Sportsmen mimo woli robi krok do przodu, by móc lepiej obserwować ów żywiołowy bieg. Dziewczyna, z rozwianą jak u bachantki grzywką, śmiało i z rozmachem wyrzucająca do góry ramiona,
wygląda niczym bogini poranka. Nie sposób rozpoznać twarzy, jej rysy rozpływają się w szybkim biegu i świetlistej kontrze wędrującego coraz szybciej ku górze słońca. Ale przecież jeśli będzie chciała się dostać do hotelu, musi tędy, obok kortu, przebiec; bo tu kończy się ścieżka. Jest coraz bliżej, już toczą się poruszone pędem kamyki, już słychać ją na ostatnim zakręcie, już pędzi w jego stronę i, zaskoczona, wielce zdziwiona, zwalnia kroku. I by nie stratować mężczyzny, który celowo wkracza na ścieżkę, musi wykonać gwałtowny manewr. Ów nagły zwrot ciała odrzuca jej włosy do tyłu i oplątuje nogi spódnicą. Przestraszona, zatrzymuje się najwyżej pół kroku przed nim i dysząc, z trudem łapie powietrze. Nagle śmiech zastępuje zaskoczenie. Poznaje swego wczorajszego tancerza: – Ach, to pan – rzuca z ulgą. – Proszę mi wybaczyć, omal pana nie przewróciłam. – Inżynier nie odpowiada zrazu, lecz z ukontentowaniem, ba, nawet z podziwem przygląda się stojącej tuż obok, z pałającymi, zmarzniętymi policzkami, ciężko dyszącej i jeszcze całkiem rozedrganej od biegu dziewczynie. Oczarowany młodością i siłą, spogląda na nią rozpromieniony. Dopiero potem przybiera swobodniejszą postawę. – Wyrazy uznania! To się nazywa tempo. Żaden zawodowy przewodnik pani nie dorówna. Ale… – tu patrzy na nią znowu, badawczo, z zadowoleniem i znowu z uśmiechem – gdybym miał taki piękny, młody kark, to bardziej bym uważał, żeby go sobie nie skręcić. Szalenie nieostrożnie się pani z sobą obchodzi! Szczęście, że tylko ja to widziałem, a nie pani ciotka. A przede wszystkim nie powinna się pani sama wypuszczać na takie poranne wyprawy. Gdyby potrzebowała pani kiedyś średnio w tym zaprawionego towarzysza, to poleca się z całego serca niżej podpisany. – I znowu się jej przygląda, a ona tą nieoczekiwaną i zgoła natarczywą adoracją w jego wzroku czuje się speszona. Jeszcze nigdy żaden mężczyzna nie przyglądał się jej z takim żarliwym podziwem, czuje się tym mile połechtana, ale równocześnie ogarnia ją niepokój. I żeby wyzwolić się od
skrępowania, pokazuje mu swój bukiet. – Proszę zobaczyć, oto mój łup! Świeżo zerwane kwiaty, tam na górze, czy nie są piękne? – Tak, piękne – odpowiada inżynier z pewnym naciskiem w głosie i nie patrząc na kwiaty, zagląda jej w oczy. Te usilne, nieomal natrętne hołdy czynią ją coraz bardziej zmieszaną. – Proszę mi wybaczyć, ale muszę już iść na śniadanie – przeprasza – boję się, że i tak już jestem spóźniona – i chce go wyminąć. Inżynier skłania się przed nią i ustępuje jej z drogi, ale ona, dzięki drzemiącym w nerwach kobiety nieomylnym instynktom, wie, że będzie za nią patrzył, i odwróciwszy się od niego, mimowolnie pręży ciało. I tak jak przedtem odurzał jej krew silny zapach górskich kwiatów i rześki aromat żywicznego powietrza, tak teraz odurza ją nieoczekiwana myśl, że jakiś mężczyzna może tak namiętnie ją wielbić, a nawet jej pożądać. Kiedy wchodzi do hallu, oszołomienie nie mija. Nagle duszne wydaje się jej zamknięte tu powietrze i wszystko zdaje się ją osaczać, przygniatać swym ciężarem ciało. Zrzuca w szatni czapkę, sweter i pasek, to, co ją ciśnie i krępuje, najchętniej ze swędzącej, rozpalonej skóry zdarłaby całe ubranie. I gdy nagle energicznym, pośpiesznym krokiem, z gorejącymi policzkami, drżącymi nozdrzami, jakaś większa, zdrowsza i bardziej żywotna niźli wczoraj, wkracza do sali, oboje starsi państwo podnoszą znad śniadania zdziwione spojrzenia. Kładzie przed ciotką pęk zroszonych jeszcze i lśniących od roztapiających się kolorowych kryształków lodu alpejskich kwiatów: – To dla ciebie, ciociu, własnoręcznie zerwane, tam na górze... ach, nie wiem, jak się one nazywają, weszłam na nie, ot tak – bierze głęboki oddech – i było cudownie! – Ciotka patrzy na nią z podziwem. – Ty diablico! Prosto z łóżka, bez śniadania, w góry! Oboje moglibyśmy brać z ciebie przykład, to by nam lepiej zrobiło niż wszystkie masaże. But, look, popatrz tylko na nią, Anthony, nie do poznania! Powietrze już chyba weszło jej w policzki. Dziecko, ty płoniesz! Powiedz, skąd mi to wszystko przyniosłaś. – No i Christine
opowiada, nie spostrzegając nawet, jak szybko, jak łakomie i jak nadzwyczaj dużo przy tym zjada. Maselniczka już pusta, miód i dżem niesłychanie szybko się kończą, starszy pan puszcza oko i kiwa na uśmiechającego się pod nosem kelnera, by napełnił znowu koszyk białymi smakowitymi rogalikami. Ale Christine nadal rozpływa się w zachwytach i nie zauważa coraz częstszych, porozumiewawczych uśmieszków oraz radości obojga wujostwa z powodu jej barbarzyńskiego apetytu, czuje tylko, jak błogo płoną, natarte mroźnym powietrzem, policzki. Żuje, papla i śmieje się, rozpierając beztrosko w wiklinowym fotelu zrelaksowane ciało, dobrotliwe twarze obojga dodają jej ciągle nowej odwagi, niepohamowanie wyrzuca więc z siebie nagromadzone zachwyty i nagle zapomniawszy o zadziwionych spojrzeniach sąsiadów, w pół opowieści rozwiera szeroko ramiona: – Ach, ciociu, poczułam się tak, jakbym dopiero co nauczyła się oddychać! Tak brawurowo rozpoczęty dzień upływa na coraz to nowych, pełnych entuzjazmu zachwytach. O dziesiątej, kiedy jeszcze siedzi przy śniadaniu, a w koszyku nie ma już ni kawałeczka białego pieczywa, jej pobudzony górską wspinaczką apetyt pomógł je spałaszować, zjawia się generał Elkins, w ściśle dopasowanym stroju sportowym, i przypomina o obiecanej przejażdżce autem. Kroczy za nią z szacunkiem, prowadzi do samochodu – najbardziej wykwintna angielska marka, lśniący lakier i nikiel, jasnooki, starannie wygolony szofer również jest angielskim dżentelmenem; generał Elkins przygotowuje jej miejsce, rozciąga pled, dopiero potem, uchyliwszy kapelusza, zajmuje siedzenie obok. Ów okazywany jej respekt przyprawia ją o lekki zamęt w głowie, Christine wobec tej demonstracyjnej i prawie uniżonej uprzejmości mężczyzny czuje się prawie jak oszustka. Kimże ja jestem, myśli, skoro mnie tak traktuje? Mój Boże, gdyby tylko widział, jak siedzę codziennie za służbowym pulpitem, przygwożdżona do starego pocztowego krzesła, i zajmuję się głupią, pospolitą robotą! Ale gdy tylko auto
ruszyło i zaczęło nabierać coraz większej szybkości, w tej samej chwili rozpierzchły się wszelkie wspomnienia. Spostrzega z dumą dziecka, jak na wąskich ulicach kurortu, gdzie motor nie może rozwinąć swojej ujarzmionej mocy, obcy ludzie z podziwem patrzą na niezwykłą nawet tutaj markę i jakby z lekką zazdrością i respektem, wszyscy najpierw na nią, jako na przypuszczalną właścicielkę, podnoszą oczy. Generał Elkins objaśnia jej okolicę i jako zawodowy geograf wdaje się w rozwlekłe wywody, jak robią to wszyscy fachowcy, jednak sposób, w jaki pochylona ku niemu, zasłuchana i wyraźnie skupiona dziewczyna go słucha, zdaje się go do tego zachęcać. Wygolona i zimna twarz traci stopniowo swój angielski chłód, a nieco surowe wąskie usta zdają się bardziej sympatyczne, kiedy pojawia się na nich dobrotliwy uśmiech, gdy słyszy jej młodzieńcze zachwyty, te wszystkie „ach!” i „cudowne!”, i gdy widzi, jak się odwraca za każdym pokazywanym jej widokiem. Z niemal nostalgicznym uśmiechem wodzi co chwila wzrokiem po tym młodzieńczym profilu, żywiołowe zachwyty dziewczyny kruszą jego chłodny dystans. Szofer rozpędza się coraz bardziej. Miękko i bezgłośnie, niczym po dywanie, sunie, wspina się drogocenny pojazd, nie zdradzając wysiłku żadnym ostrzejszym dźwiękiem zza metalowej maski, sprytnie i gładko dopasowując się do najbardziej zuchwałych zakrętów, jedynie coraz to głośniejszy świst powietrza zdradza szybszą jazdę, cudowne poczucie bezpieczeństwa miesza się z oszałamiającą radością z tego tempa. Coraz bardziej posępna staje się dolina, coraz gęściej tłoczą się surowe skały. Szofer wreszcie zatrzymuje auto, by mogli podziwiać panoramę. – To Maloja – objaśnia generał i z równie uniżoną uprzejmością pomaga jej wydostać się z samochodu. To wspaniałe, patrzeć tak w przepastną dal; szosa kunsztownymi serpentynami spada w głębię niczym spieniona siklawa, tu góry tracą już swą moc, brakuje im siły, by piętrzyć się wyżej, w szczyty lub lodowce, i łagodnie rozlewają się nagle ku dalekiej, nieogarnionej wzrokiem
dolinie. – Tam w dole, gdzie zaczyna się nizina, to Włochy – pokazuje Elkins. – Włochy? – dziwi się Christine – tak blisko, naprawdę blisko? – Jej zdziwienie zdradza tak przemożną i tak tęskną ciekawość, że Elkins machinalnie pyta: – Nigdy tam pani nie była? – Nie, nigdy. – Owo „nigdy” jest tak żarliwe, tak stanowczo podkreślone i wypowiedziane z taką tęsknotą, że słychać ukryty w nim strach: nigdy, nigdy tego nie zobaczę. Sama od razu zauważa swój zbyt kategoryczny ton, zawstydza się i zmieszana, że generał mógłby odgadnąć jej najbardziej sekretne myśli i lęk przed odkryciem ubóstwa, próbuje odwrócić od siebie uwagę i dosyć naiwnie pyta swego towarzysza: – Pan naturalnie tam był, prawda, panie generale? – Elkins uśmiecha się, poważnieje i niemal popada w melancholijną zadumę. – Gdzie też ja nie byłem? Trzy razy objechałem świat, proszę pamiętać, że jestem starym człowiekiem. – Ależ nie! – protestuje całkiem wystraszona. – Jak pan może tak mówić! – I tak szczere jest to zdziwienie młodej dziewczyny, tak gorliwy jej protest, że sześćdziesięcioośmioletni mężczyzna czuje, jak nagle goreją mu policzki. Tak żarliwie porywczej zapewne nigdy więcej jej nie usłyszy. Mimo woli łagodnieje mu głos: – Ma pani młode oczy, miss van Boolen, dlatego widzi pani wszystko młodszym, niż naprawdę jest. Być może ma pani rację. Może rzeczywiście nie jestem aż tak stary jak moje siwe włosy. Ale ile bym dał, żeby jeszcze raz móc po raz pierwszy zobaczyć Włochy. – I kiedy znowu na nią spogląda, czyni to z taką korną nieśmiałością, jaką starsi mężczyźni czują często wobec młodych dziewcząt, jakby chcieli je prosić o wybaczenie, że nie są już młodzi. Christine jest tym spojrzeniem szczególnie poruszona. Przychodzi jej nagle na myśl własny ojciec i to, jak lubiła niekiedy tego starego, przygarbionego mężczyznę gładzić delikatnie i nieomal z czcią po białych włosach: wtedy też tak na nią patrzył, dobrodusznie i z wielką wdzięcznością. W drodze powrotnej lord Elkins nie jest już tak rozmowny, wydaje się czymś dziwnie poruszony. Kiedy zajeżdżają
przed hotel, z przesadnie niemal podkreśloną zręcznością wyskakuje z samochodu, żeby uprzedzić szofera i pomóc jej przy wysiadaniu. – Bardzo pani dziękuję za tę piękną wycieczkę – mówi, zanim Christine zdoła otworzyć usta, żeby mu podziękować – to dla mnie najmilsza przejażdżka od długiego czasu. Opowiada przy stole z zachwytem, jaki życzliwy i miły był generał Elkins. Ciotka, przejęta, kiwa głową: – Dobrze, że go trochę rozweseliłaś, spotkało go tyle nieszczęść, żona mu tak młodo umarła, kiedy był z ekspedycją w Tybecie. Jeszcze cztery miesiące każdego dnia do niej pisał, ponieważ nie dotarła do niego wiadomość o śmierci, i gdy wrócił, znalazł stertę swych nieotwartych listów. A jego jedynego syna Niemcy zastrzelili z samolotu pod Soissons, tego samego dnia, kiedy on został ranny. Teraz mieszka sam w olbrzymim castle niedaleko Nottingham. Rozumiem, dlaczego tak dużo podróżuje, cały czas ucieka przed wspomnieniami. Ale nie daj po sobie niczego poznać, nie mów mu o tym, bo od razu będzie miał łzy w oczach. – Christine słucha tego z przejęciem. Nie myślała, że także tu, w tym świecie, na tym Helikonie, mogą być jakieś nieszczęścia. Po tym, czego tu doświadczyła, sądziła, że wszyscy muszą być tutaj szczęśliwi. Najchętniej wstałaby od razu i uścisnęła rękę temu staremu człowiekowi, który tak dzielnie znosi swą skrywaną żałobę. Mimo woli spoziera na drugi koniec jadalni. Siedzi tam zupełnie sam, po żołniersku wyprostowany. On także przypadkiem podnosi wzrok, i kiedy napotyka jej spojrzenie, dyskretnie ją pozdrawia kiwnięciem głowy. Christine jest wstrząśnięta tą samotnością w wielkim, błyszczącym od światła i luksusu wnętrzu. Rzeczywiście, powinna być dobra dla tego dobrego człowieka. Ale jakże mało ma tu okazji, żeby myśleć o każdym z osobna, czas za szybko upływa, zbyt dużo przynosi z sobą niespodzianek, pędząc radośnie naprzód: nie ma ani minuty, która by w tej upływającej kropelce czasu nie
odzwierciedlała szczęścia. Po jedzeniu, kiedy ciotka i wuj idą do swego pokoju na krótki poobiedni odpoczynek, Christine chce posiedzieć w ciszy w jednym z tych miękkich foteli na tarasie, żeby się wreszcie nacieszyć swoją przemianą i trochę o niej porozmyślać. Ale zaledwie się tam rozgościła, chcąc pozwolić obrazom z tego przepełnionego wrażeniami dnia znowu, w sennej sekwencji, wolno płynąć, nagle wyrasta przed nią wczorajszy tancerz, bystrooki niemiecki inżynier, i podając jej ciężką rękę, proponuje, by wstała i przesiadła się do innego stołu. Przyjaciele prosili go, by pomógł im ją poznać. Niepewna, czuje jeszcze lęk przed wszystkim, co nowe, ale ustępuje, bo bierze w niej górę strach, że może być posądzona o nieuprzejmość, i pozwala się poprowadzić do ożywionego towarzystwa, gromadki młodych ludzi, którzy oddają się luźnej pogawędce. Ku jej największemu przerażeniu inżynier przedstawia ją każdemu z gości przy stole jako pannę von Boolen, i Christine ma wrażenie, że holenderskie nazwisko wujka, przeinaczone na niemiecką wykwintną modłę – zauważa to po uprzejmym podnoszeniu się panów – budzi u wszystkich szczególny respekt, najwyraźniej przywołuje mimo woli na myśl najbogatszą niemiecką rodzinę – Krupp-Bohlen. Christine czuje, że się czerwieni: na litość boską, co też on mówi? Ale nie jest dość przytomna, żeby go poprawić – jakże mogłaby przed tymi obcymi uprzejmymi ludźmi rugać jednego z nich za kłamstwo i każdemu wyjaśniać: nie, nie, nie nazywam się von Boolen, ale Hoflehner. Tak więc z wyrzutami sumienia i nerwowym drżeniem palców toleruje to niezamierzone kłamstwo. Wszyscy ci młodzi ludzie tutaj, młodziutka zalotna dziewczyna z Mannheim, wiedeński lekarz, syn francuskiego bankiera, nieco zbyt hałaśliwy Amerykanin i kilkoro innych, których nazwisk nie zna, wyraźnie się o nią troszczą: każdy ją o coś pyta i właściwie tylko z nią rozmawia, tylko do niej się odzywa. W pierwszych minutach Christine czuje się skrępowana. Za każdym razem wzdryga się lekko, kiedy ktoś zwraca się do niej „panno von
Boolen”, za każdym razem czuje to jak ukłucie w delikatną tkankę, ale powoli udziela się jej rozbawienie tych młodych ludzi i w końcu gawędzi swobodnie; wszyscy są przecież tacy dla niej serdeczni, czego więc się bać? Potem przychodzi ciotka, cieszy się, że jej podopieczna została tak miło przyjęta, dobrodusznie się uśmiecha i mruga do niej porozumiewawczo, kiedy tytułują ją panną von Boolen, w końcu upomina się o wspólny spacer, bo wuj tymczasem całe popołudnie zamierza spędzić na pokerze. Czy to wciąż jest ta sama droga, co wczoraj, czy też otwarta na świat, przemieniona dusza widzi teraz wszystko jaśniejsze i milsze niż ta poprzednia, uciśniona? Wszak całkiem nowa wydaje się jej droga, którą już raz, lecz ze spuszczonymi oczyma, przemierzała, bardziej kolorowe i radosne widoki, tak jakby góry tymczasem urosły, hale nabrały malachitowej barwy lub stały się bardziej wyraziste, powietrze było bardziej krystaliczne i czyste, a wszyscy ludzie patrzyli milej, przyjaźniej, byli bardziej sympatyczni i swojscy. Od wczoraj wszystko utraciło swą obcość, z niejaką dumą patrzy na masywne bryły hoteli, odkąd wie, że żaden z nich nie jest piękniejszy od tego, w którym mieszka, już z lekkim obeznaniem i doświadczeniem ogląda wystawy i już nie tak nieziemskie ani nie z wyższej kasty wydają się te szczupłe, długonogie i uperfumowane kobiety w samochodach, odkąd sama jechała równie drogim. Już nie czuje się pośród tych ludzi wyobcowana i mimo woli naśladuje lekki, śmiały sposób poruszania się zwinnych, zaprawionych w sportach dziewcząt. W cukierni robią przerwę na odpoczynek: ciotka znowu nie może się nadziwić, że Christine tak nabrała apetytu. Czy sprawiło to świeże, trawiące siły powietrze, czy też gwałtowne uczucia szybciej spalają energię i trzeba ją teraz zastąpić nową – w każdym razie bez trudu pałaszuje do czekolady trzy czy cztery bułeczki z masłem, a potem jeszcze czekoladowe cukierki i ciastka z kremem: myśli, że może tak jeść, mówić, rozglądać się dookoła, cieszyć bez przerwy, tak jakby tą
zwierzęcą chciwością ciała miała po tym wszystkim, po tych wielu, wielu latach, nadrobić nieludzki głód. Od czasu do czasu czuje, że od sąsiednich stolików omiatają ją przyjaźnie i badawczo męskie spojrzenia, nieświadomie wypina pierś, wyciąga szyję i by zaspokoić ciekawość innych, wystawia na pokaz swe uśmiechnięte usta, zaciekawiona: kim jesteście wy, ci, którym się podobam, i kim jestem ja sama? O szóstej docierają wreszcie po kolejnym shoppingu do hotelu. Ciotka odkryła jeszcze całą masę drobiazgów, których brakowało Christine. Teraz życzliwa fundatorka, której oszałamiająca przemiana podopiecznej – od przygnębienia do euforii – sprawia nieustającą radość, trąca ją lekko w rękę: – A teraz mogłabyś zdjąć ze mnie jeden trudny obowiązek! Masz dość odwagi? – Christine śmieje się. Co tutaj może być trudne? W tym błogim świecie wszystko zdaje się zabawą. – Nie, nie wyobrażaj sobie wszystkiego aż tak różowo. Udasz się bowiem do jaskini lwa i spróbujesz ostrożnie oderwać wuja od bakarata. Ostrożnie, mówię ci to od razu, bo jeśli tylko ktoś mu w tym przeszkadza, potrafi naprawdę grubiańsko odburknąć. Ale nie wolno mi ustąpić, lekarz nakazał, żeby co najmniej na godzinę przed jedzeniem zażywał swoje tabletki, i w końcu – dość już tego hazardu w dusznym pokoju, codziennie od czwartej do szóstej. Na pierwszym piętrze, w pokoju sto dwanaście, to jest apartament mister Vornemanna z wielkiego koncernu spirytusowego. Zapukasz tam tylko i powiesz mu, że przyszłaś na moją prośbę, a on już sam będzie wszystko wiedział. Może najpierw coś ci odburknie – ale nie, tobie tego nie zrobi! Przed tobą jeszcze ma respekt. Christine nie jest tym zbytnio zachwycona, ale spełnia polecenie. Skoro wujek lubi grać, dlaczego właśnie ona ma mu w tym przeszkadzać! Nie ma jednak odwagi się sprzeciwić, puka więc cicho do drzwi. Panowie, jeden po drugim, podnoszą wzrok znad rozstawionego kwadratowego stołu, który ma na zielonym suknie dziwaczne romby i liczby: młode dziewczęta rzadko,
zdaje się, tu zaglądają. Wuj, najpierw zaskoczony, zaczyna się głośno śmiać. – Oh, I see, Claire dobrze cię wytresowała! I niecnie cię wykorzystuje! Panowie, oto moja siostrzenica! Żona przysyła ją, abym zakończył grę; proponuję więc (wyciąga przy tym zegarek), byśmy skończyli dokładnie za dziesięć minut. Pozwolisz nam na to? – Christine uśmiecha się niepewnie. – No dobrze, biorę to na siebie – mówi Anthony z godnością, chcąc pokazać pozostałym panom swój autorytet. – A teraz cisza! Siadaj tu obok i przynieś mi szczęście, bo dzisiaj mi go potrzeba. – Christine, onieśmielona, przysiada z tyłu za wujem. Nie rozumie nic z tego, co się tu dzieje. Jeden z panów trzyma w ręku śmieszną rzecz podobną do płaskich saneczek albo do szufelki i wyciąga z niej karty, potem pada jakieś hasło i okrągłe celuloidowe znaczki – białe, czerwone, zielone i żółte, zmiatane od czasu do czasu grabkami, wędrują raz w tę, raz w inną stronę. Nudne to właściwie, myśli Christine; tacy bogaci, eleganccy panowie grają o takie okrągłe znaczki, jakie to śmieszne; jest jednak dumna, że może tu siedzieć, w cieniu wujka, obok tych mężczyzn, z pewnością bardzo wpływowych, widać to po ich wielkich pierścieniach z diamentami, złotych ołówkach, zdecydowanych rysach twarzy i po ich wyrazistej mimice, także po dłoniach, gdy się na nie patrzy, ma się wrażenie, że podczas posiedzeń potrafią nimi walić w stół niczym młotem; Christine z szacunkiem przygląda się każdemu z nich, nie zważa wcale na grę, której nie rozumie, robi więc wielkie oczy, kiedy wuj nagle odwraca się do niej i pyta: – Mam go wziąć? – Christine zrozumiała tyle, że jeden z panów trzyma bank i że gra przeciw innym, a więc stawka jest wysoka. Czy ma przytaknąć? Najchętniej wzięłaby teraz głęboki wdech i krzyknęła: „Nie, na miłość boską, nie!”, żeby tylko nie brać za nic odpowiedzialności. Ale wstydzi się, że mogliby ją wziąć za tchórza, bąka więc niepewnie: „tak”. – Dobrze – żartuje wuj – na twoją odpowiedzialność. A potem podzielimy się zyskiem. – Niezrozumiała gra zaczyna się znowu od rozdania kart, Christine niczego nie
pojmuje, czuje jednak, że wuj wygrywa. Jego ruchy stają się teraz bardziej zwinne, a z gardła wydobywa się dziwny chichot, wydaje się niezwykle zadowolony. Wreszcie przekazuje karty następnemu graczowi i zwraca się do niej: – Wspaniale się spisałaś. No i teraz trzeba się sumiennie podzielić, proszę, oto twój udział. – Odejmuje ze swej sterty kilka żetonów, dwa żółte, trzy czerwone i jeden biały: Christine, śmiejąc się, odbiera je z rąk wuja, o niczym przy tym nie myśląc. – Jeszcze pięć minut – upomina ich pan, przed którym leży zegar. – Jazda, jazda, nie zasłaniać się zmęczeniem. – Pięć minut szybko mija, wszyscy wstają ze swoich miejsc, przesuwają i wymieniają między sobą żetony. Christine odkłada swoje na stół i udaje się skromnie w stronę drzwi. Na to wuj woła: – A twoje żetony? – Wraca zatem do niego, niczego nie rozumiejąc. – Musisz je teraz wymienić. – Nadal nic z tego nie rozumie, wuj prowadzi ją więc do jednego z panów, który taksuje okiem żetony i mówi „dwieście pięćdziesiąt pięć”, a potem kładzie przed nią dwa stufrankowe banknoty, jeden pięćdziesięciofrankowy, a także jedną z tych ciężkich srebrnych monet. Zaskoczona Christine wpatruje się w obce pieniądze na zielonym suknie i spogląda niepewnie na wuja. – No, weź je wreszcie – mówi wuj niemal rozzłoszczony – to przecież twoja część! A teraz pora na nas, powinniśmy być punktualni! Przestraszona Christine trzyma banknoty i srebrnego talara w odrętwiałych dłoniach. Ciągle nie może w to uwierzyć. Już na górze, w pokoju, raz po raz przypatruje się osłupiałym wzrokiem tęczowym prostokątnym papierkom, które niczym śnieg wpadły jej same w ręce. Dwieście pięćdziesiąt pięć franków, przelicza szybko, to okrągłe trzysta pięćdziesiąt szylingów – cztery miesiące, jedną trzecią roku musi pracować na poczcie, żeby zarobić aż tyle pieniędzy, siedzieć w urzędzie, punktualnie od ósmej do dwunastej, od drugiej do szóstej, gdy tymczasem tu w dziesięć minut spływają jej bez trudu same do ręki. Czy to możliwe i czy sprawiedliwe? Niewyobrażalne! Banknoty
szeleszczą jednak w palcach jak prawdziwe, są ważne i należą do niej, wujek to przecież mówił, jej, jej nowemu ja, temu, co w nim nowe i niepojęte. Szeleszczące banknoty, nigdy jeszcze nie mogła powiedzieć, że ma taką kwotę na własność. Targają nią teraz sprzeczne uczucia, dreszcz podniecenia przechodzi jej po plecach, czuje to strach, to rozkosz, kiedy bojaźliwie i zarazem ostrożnie zamyka i chowa szeleszczące banknoty w kuferku, tak jakby pochodziły z kradzieży. Zupełnie nie potrafi w swym sumieniu pojąć tej dwuznaczności, bo gdy u nich w domu ciężkie, ciemne, niklowane monety są oszczędnie i skrupulatnie zbierane jedna do drugiej, tutaj tak lekkomyślnie sfruwają komuś do ręki; nagły dreszcz strachu, jakby przed jakimś występkiem, miesza i niepokoi jej zmysły, burzy najgłębsze, nieświadome pokłady uczuć, coś w niej domaga się wyjaśnienia, ale nie ma czasu, musi się ubrać, dobrać suknię, jedną z owych trzech drogocennych, i zbiec na dół, do sali jadalnej, żeby znowu poczuć, przeżywać, upajać się, zanurzyć w tym ogniście pięknym marnotrawnym żywiole. W nazwisku tkwi tajemnicza siła przemiany: jest jak pierścień na palcu, który z początku zdaje się tylko przypadkowo i bez zobowiązań założony, ale zanim do świadomości dotrze jego magiczna moc, wrasta do środka, pod skórę, i włącza się losowo do duchowej egzystencji człowieka. Przez pierwsze dni gdy słyszy swe nowe nazwisko, von Boolen, Christine denerwuje się w głębi duszy (Ach, nie rozpoznaliście mnie jeszcze! Gdybyście tylko poznali prawdę!). Ale potem obnosi je lekkomyślnie niczym maskę na balu. I szybko zapomina o tym nieplanowanym oszustwie, oszukuje samą siebie i wkrótce staje się tym, kim chciałaby się wydawać. To, co z początku ją zawstydzało, gdy zwracano się do niej jak do bogatej cudzoziemki, po jednym dniu stało się już przyjemną podnietą, a po kolejnych dwóch, trzech było już całkiem oczywiste. Kiedy jeden z panów pyta ją o imię, „Christine” (w domu mówią
do niej Christl) wydaje się jej w zestawieniu z pożyczonym tytułem za mało dźwięczne, odpowiada więc zuchwale: „Christiane”, i tak teraz mówi się o niej przy wszystkich stołach, w całym hotelu: „Christiane von Boolen”. Tak ją przedstawiają i tak za jej przyzwoleniem pozdrawiają, a ona, bez najmniejszego oporu, przyzwyczaja się do nowego nazwiska, jak przedtem do pokoju o łagodnych barwach i lśniących meblach, do luksusu i beztroskiego hotelowego życia, do oczywistości posiadania pieniędzy i utkanej z setek innych szczegółów odurzającej przemiany. Gdyby ktoś wtajemniczony nazwał ją teraz panną Hoflehner, przestraszyłaby się i niczym lunatyczka rzuciła podczas snu w dół z kalenicy, tak całkowicie zrosło się z nią to nowe nazwisko, tak bardzo była przeświadczona, że stała się kimś innym i jest właśnie tą osobą. Ależ czy rzeczywiście po tych ledwie kilku dniach nie stała się kimś innym, czy wysokogórskie alpejskie powietrze nie wtłoczyło w jej żyły innego ciśnienia, a bogatsze i obfitsze pożywienie nie zdążyło już mocniej zabarwić jej krwi? Niezaprzeczalnie Christiane von Boolen wygląda inaczej, młodziej i bardziej rześko niż jej siostrzany Kopciuszek, asystentka pocztowa Christine Hoflehner, jest właściwie do niej niepodobna. Górskie słońce przydało bladej, szarawej skórze nieco indiańskiego brązu, mięśnie mocniej napinają kark, wraz z nowymi sukniami zmienił się jej chód, swobodniej porusza kończynami, miękko i zmysłowo kołysze biodrami, a z każdego jej kroku emanuje coraz to większa pewność siebie. Ciągłe hasanie po dworze zadziwiająco odświeżyło ciało, taniec uczynił je giętkim, a nowo odkryta niespodziewana siła, owo poczucie, że jest się młodym, chce być wciąż poddawana kolejnym próbom, bowiem w targanej westchnieniami piersi coraz goręcej bije serce, Christine stale czuje musującą w niej, huczącą i burzącą się, rozciągającą i napinającą nową, obcą wielką żądzę, która elektryzuje ją aż po koniuszki palców. Siedzieć spokojnie w miejscu, oddawać
się nieśpiesznym czynnościom, to nagle dla niej zbyt trudne, ciągle się musi przemieszczać, swawolić, pędzić niczym wiatr przez wszystkie pokoje, stale czymś zajęta, stale poganiana wielką ciekawością, dopiero była tu, a już jest tam, wpada, wypada, w górę, w dół, nigdy nie idzie schodek za schodkiem, lecz pokonuje po trzy stopnie na raz, jakby stale się bała, że coś ją ominie, jakby stale napędzał ją jakiś wewnętrzny motor. Jej ręce, jej palce muszą ciągle kogoś lub czegoś dotykać, czuje tak przemożną chęć zabawy, czułości, okazywania wdzięczności; czasami zupełnie niespodziewanie musi wyciągnąć ramiona i udać ziewanie, żeby nie roześmiać się na głos albo nie krzyknąć. Jej gwałtowna młodzieńcza radość wyzwala energię, która natychmiast udziela się innym: kto się tylko z nią zetknie, tego od razu wciąga wir głośnych swawoli. Z miejsca, gdzie siedzi, dobiegają hałas i radosny śmiech, które nie pozostawiają nikogo obojętnym, każda rozmowa, jeśli tylko ona, zawsze kipiąca radością, zawsze gotowa do psikusów, się do niej włączy, nabiera pogodnego i dźwięcznego tonu i nie tylko ciotka oraz wuj, lecz także całkiem obcy goście obserwują życzliwie jej niepowstrzymany zachwyt. Niczym wrzucony przez okno kamień wpada do hotelowego hallu, a za nią, pchnięte z wielką siłą, kręcą się jeszcze ciągle obrotowe drzwi; małego boja, który powinien je zatrzymać, uderza żartobliwie rękawiczką w ramię, jednym ruchem zrywa czapkę z głowy, drugim ściąga z siebie sweter, wszystko ją ciśnie, wszystko krępuje gwałtowne ruchy. Potem niespeszona staje przed lustrem, by doprowadzić się do porządku: raz, dwa wygładza sukienkę, potrząsa rozwichrzoną grzywką, gotowe, koniec przygotowań, i jeszcze dość rozczochrana, z policzkami ogorzałymi od wiatru zmierza prosto do stołu – zna już tu wszystkich – aby rozpocząć kolejną opowieść. Zawsze ma coś do opowiedzenia, zawsze coś właśnie przeżyła, zawsze było cudownie, wspaniale, nie do opisania, wszystko napawa ją bezgranicznym podziwem i nawet najbardziej nieuważny obserwator widzi, że owa przepełniona
nadmiarem wdzięczności osoba nie może jej udźwignąć, nie darowując jej innym. Nie może przejść obok psa, by go nie pogłaskać, każde dziecko bierze na kolana, by je ucałować w policzek, dla każdej służącej, dla każdego kelnera znajduje szybko miłe słówko. Jeśli ktoś siedzi osowiały bądź obojętny, zaraz śpieszy go rozruszać dobrodusznym dowcipem, podziwia każdą suknię, każdy pierścionek, każdy aparat fotograficzny, każde etui na papierosy, wszystko bierze do ręki i ogląda z zachwytem. Śmieje się z każdego żartu, każdą potrawę uważa za wyborną, każdego człowieka za dobrego, każdą rozmowę za zajmującą: wszystko, wszystko jest tu wspaniałe, w tym jedynym, wyjątkowym świecie. Trudno jest się oprzeć jej żywiołowej energii, każdy, kto z nią przebywa, bezwiednie poddaje się radosnemu zapałowi, nawet zrzędliwa radczyni rozczula się, obserwując ją ze swego fotela przez lornetkę, portier pozdrawia szczególnie uprzejmie, usztywnieni kelnerzy troskliwie podsuwają krzesła, i zwłaszcza starsi, bardziej surowi ludzie cieszą się z jej tak wielkiej serdeczności i wesołości. Mimo że kręcą głową na niektóre przejawy naiwności i życzliwości, Christine wszędzie napotyka serdeczne, zapraszające spojrzenia, i po trzech, czterech dniach wszyscy po ostatniego pikolaka i boja podzielają zdanie lorda Elkinsa, że ta panna von Boolen jest czarującym, serdecznym stworzeniem, a charming girl. A ona, widząc tę życzliwość w spojrzeniach, cieszy się nie tylko tym, że wolno jej tu przebywać, ale także, że jest tu tak dobrze widziana i dzięki owemu powszechnemu uznaniu rozpiera ją jeszcze większe szczęście. Pośród wszystkich hotelowych gości największe zainteresowanie okazuje jej i najbardziej zabiega o jej względy ów mężczyzna, po którym najmniej by się spodziewała czy oczekiwała takich honorów, generał Elkins. Z nieśmiałością swego wieku, delikatną i wzruszającą niepewnością mężczyzny, który dawno już przekroczył niebezpieczną pięćdziesiątkę, ciągle szuka dyskretnej
sposobności, żeby znaleźć się w jej pobliżu. Ciotka zauważa nawet, że zaczął się ubierać w jaśniejsze, młodzieńcze kolory, wybiera barwne krawaty, gotowa jest stwierdzić (może się myli?), że jego białe skronie, oczywiście w sztuczny sposób, znowu stały się ciemne. Podejrzanie często, pod przeróżnymi pretekstami, zachodzi do stołu ciotki, przesyła obu paniom – by nie było to zbyt czytelne – codziennie kwiaty do pokoju, przynosi Christine książki, niemieckie, specjalnie dla niej zakupione, przede wszystkim o zdobywaniu Matterhornu, tylko dlatego, że kiedyś przypadkiem spytała podczas rozmowy, kim byli pierwsi śmiałkowie, oraz o tybetańskiej ekspedycji Svena Hedina. Któregoś przedpołudnia, gdy nagły deszcz udaremnia jakąkolwiek wycieczkę, siada z Christine w kącie sali i pokazuje jej fotografie: swego domu, ogrodu, swoich psów. Jest to osobliwie wysoki zamek, być może jeszcze z czasów normańskich. Bluszcz pnie się po okrągłych strażniczych wieżach, zdjęcia wnętrz pokazują przestronne sale ze staroświeckimi kominkami, z oprawionymi w ramki fotografiami rodziny, modelami statków i ciężkich transatlantyków; pewnie ponuro jest tam samemu zimą, myśli Christine, i wtedy, jakby odgadywał jej myśli, wskazuje na sforę myśliwskich psów i mówi: – Gdybym ich nie miał, byłbym tam teraz całkiem sam. – Pierwsza aluzja do śmierci żony, do śmierci syna. Przechodzi ją lekki dreszcz, kiedy widzi, jak omiata ją szybko trwożliwym wzrokiem (po czym natychmiast powraca do fotografii): dlaczego mi to mówi, dlaczego pokazuje mi to wszystko, dlaczego tak dziwnie zalękniony pyta, czy dobrze bym się czuła w takim angielskim domu, czy ten bogaty, elegancki pan chce w ten sposób zasugerować... nie, nie ważyłaby się nawet o czymś takim pomyśleć. Zbyt niedoświadczona nie może pojąć, że ów lord, ów generał, który zdaje się tak nieprzystępny, tak oddalony od jej świata, z ową nieśmiałością starego mężczyzny, który nie wie, czy w ogóle się jeszcze liczy, i który płonie ze wstydu, że zaloty mogą go ośmieszyć, czeka na jakikolwiek,
najmniejszy znak, na jedno zachęcające słowo; ale jakże ona ma zrozumieć tę nieśmiałość, gdy sama nie ma odwagi uwierzyć w siebie? Owe aluzje odbiera jako oznakę szczególnej sympatii, równie strwożona, co uszczęśliwiona, nie ma odwagi w nie uwierzyć, gdy on tymczasem męczy się, by właściwie odczytać jej zmieszane pokrętne odpowiedzi. Po takich spotkaniach we dwoje wychodzi zawsze bardzo poruszona, czasami zdaje się jej, że w trwożnych, ukradkowych spojrzeniach rozpoznaje prawdziwą adorację, potem jednak zbija ją z tropu jego chłodne, oficjalne zachowanie (stary mężczyzna nagle znowu się wycofuje, a ona tego nie rozumie). Trzeba by się zastanowić: czego on ode mnie chce i czy to w ogóle możliwe? Trzeba by całkiem spokojnie to przemyśleć, wszystko dokładnie obmyślić. Ale jak i kiedy o tym myśleć, jak się zastanawiać, gdy nie ma na to czasu. Ledwie się pokaże w hallu, a już obok niej zjawia się ktoś z wesołej drużyny i porywa z sobą: na przejażdżkę, fotografowanie, zabawy, pogawędki, tańce, i zaraz robi się wielkie zamieszanie. Cały dzień wszystko się kręci wokół bezproduktywnej ruchliwości, zawsze można oddać się jakimś sportom, popalić, połasuchować, pośmiać się, bez oporów mknie za nimi, kiedy tylko któryś z tych młodzieńców zawoła pannę von Boolen, bo jakżeby powiedzieć im „nie” i dlaczego, są tacy serdeczni, młodzi i świeży, chłopcy i dziewczęta, nigdy przedtem nie znała takiej młodzieży, zawsze beztroskiej i rozbrykanej, zawsze inaczej, pięknie ubranej, zawsze z żartem na ustach, z pieniędzmi w ręku, i stale z nowymi pomysłami na kolejne przyjemności; wystarczy tylko usiąść z nimi, a już gramofon przygrywa do tańca albo auto zaprasza na przejażdżkę, wciskają się po pięć, sześć osób w jeden samochód, wszyscy młodzi, przytuleni jedno do drugiego bardziej niż w objęciach i pędzą przed siebie sześćdziesiąt, osiemdziesiąt, sto kilometrów na godzinę, aż cierpnie skóra na głowie. Albo wysiadują w barze z nogą założoną na nogę, sączą zimne drinki z papierosem w ustach, leniuchują niedbale i na luzie, nie
zadając sobie żadnego trudu, i wysłuchują przeróżnych ładnych, pikantnych dykteryjek, a słucha się ich tak lekko i tak cudownie działają na człowieka, że niejako inhaluje z nich do płuc orzeźwiającą radość życia. Czasami naturalnie czuje, że owo ciepło rozchodzi się jej we krwi niczym błyskawica, szczególnie wieczorem w tańcu, albo kiedy w ciemności jeden z tych gibkich chłopców mocniej na nią napiera: tu także poza koleżeństwem w grę wchodzą zaloty, ale inne, bardziej jawne, śmielsze, cielesne, takie, które nienawykłą do nich Christine czasami przerażają, jak na przykład wtedy, kiedy czuje w ciemnym samochodzie, że czyjaś obcesowa ręka głaszcze jej kolano albo podczas spaceru czulej chwyta pod ramię. Jednak inne dziewczęta, Amerykanka i Niemka z Mannheimu, tolerują to wszystko bez złości i co najwyżej zbyt śmiałe zapędy kwitują koleżeńskim klapsem, czemu miałaby się opędzać, w końcu przyjemnie jest widzieć, jak inżynier coraz ostrzej nastaje albo jak ten mały Amerykanin chciałby ją zwabić na spacer w stronę lasu. Nie przystaje na to, ale jednak z pewną nieznaną dumą czuje, że jest pożądana, co daje jej nową pewność, że jej ciepłe, nagie, nienaruszone ciało pod suknią jest czymś, co mężczyźni chcieliby czuć, i czego chcieliby dotykać, czym chcieliby się rozkoszować. Głęboko pod skórą odbiera to wszystko tak, jakby była na leciutkim rauszu, po spożyciu nieznanych, odurzających esencji, oblegana stale przez tak wielu bajecznie eleganckich mężczyzn, już na samą myśl o tej adoracji dostaje zawrotu głowy i w pewnej chwili, potrząsając samą sobą, przerażona pyta: „Kim jestem? Kim ja właściwie jestem?”. „Kimże ja jestem? I co oni wszyscy we mnie widzą?” Z coraz nowym zdziwieniem zapytuje samą siebie dzień w dzień. Codziennie docierają do niej nowe oznaki zainteresowania. Ledwie się obudzi, a już służąca wnosi do pokoju kwiaty od lorda Elkinsa. Wczoraj ciotka podarowała jej skórzaną torebkę i uroczy malutki złoty zegarek na rękę. Śląscy magnaci, Trenkwitzowie, zaprosili ją do swej posiadłości, niski Amerykanin wetknął jej
potajemnie do skórzanej torebki małą złotą zapalniczkę, którą się tak zachwycała. Bardziej serdeczna niż własna siostra jest ta mała Niemka z Mannheimu, przynosi jej nocą do pokoju na górze czekoladowe cukierki i gawędzą aż do północy. Inżynier tańczy prawie wyłącznie z nią, każdego dnia kłębią się wokół nowi ludzie, a wszyscy są mili i pełni respektu dla niej, wystarczy, że się pokaże na sali czy w hotelu, i już ktoś przy niej jest, by zaprosić ją do samochodu, do baru, do tańca, do jakiejś gry czy zabawy, ani na chwilę nie zostawią jej samej, nie pozwolą zmarnować ani godziny, nie dadzą się znudzić. A ona ciągle się pyta zadziwiona: Kimże ja jestem? Lata całe ludzie mijali mnie na ulicy i nikt nie zwracał uwagi na moją twarz, od lat siedzę na wsi i nikt mi niczego nie podarował ani o mnie nie spytał. Czy dlatego, że wszyscy tam są tacy biedni, czy nędza czyni ich tak zmęczonymi i nieufnymi, czy może nagle we mnie samej pojawiło się coś, co było tam zawsze, a nie było tego widać, bo nie mogło wydostać się na zewnątrz? Czy byłam naprawdę piękniejsza, niżbym się odważyła być, mądrzejsza i bardziej atrakcyjna, i nie miałam tylko odwagi, żeby w to uwierzyć? Kim jestem, kim właściwie jestem? Ciągle się zastanawia w krótkich chwilach, kiedy ludzie zostawiają ją samą, i wtedy wydarza się coś osobliwego, czego sama nie pojmuje: pewność przeradza się ponownie w niepewność. Przez pierwsze dni była tylko zdziwiona i zaskoczona, że wszyscy ci obcy, szykowni, eleganccy i czarujący ludzie biorą ją za swoją. Teraz jednak, kiedy czuje, że się im tak szczególnie podoba i bardziej niż inne, bardziej niż owa rudoblond, tak bajecznie ubrana Amerykanka, bardziej niż owa dowcipna, wesoła, piekielnie mądra Niemka, przyciąga ich uwagę, wzbudza sympatię, zainteresowanie i ciekawość wszystkich tych mężczyzn, znowu zaczyna się niepokoić. Czego ode mnie chcą?, zastanawia się i w ich obecności czuje się coraz bardziej niespokojna. Bo dziwna to rzecz. W domu nigdy nie zajmowała się tymi młodymi mężczyznami, wcześniej nie wywoływali w niej niepokoju. Nigdy
żadna myśl, skryta, zmysłowa, nie poruszyła jej przy tych topornych prowincjuszach z niezdarnymi łapami, którym tylko piwo mogło czasami ująć nieco ciężaru, z tymi prostackimi, zamieniającymi się zaraz w grubiańskie, żartami i bezczelnym obłapywaniem. Budzili w niej jedynie odrazę, niczym zwierzęta, kiedy czasami, podchmieleni, wychodzili z gospody, cmokając w jej stronę, albo kiedy zalecali się do niej w urzędzie, prawiąc lepkie komplementy. Ale tu ci młodzi mężczyźni, zawsze starannie ogoleni, z wypielęgnowanymi dłońmi, potrafiący tak łatwo i wesoło powiedzieć w swej zręcznej manierze nawet najbardziej niebezpieczne rzeczy i umiejący w przelotnym dotyku nadać swym palcom wielką czułość, budzą w niej czasami jakiś nowy rodzaj ciekawości i niepokoju. Do jej własnego śmiechu wkrada się obcy ton i nagle przejmuje ją dziwny strach. W tym pozornie wyłącznie koleżeńskim towarzystwie doświadcza jakiegoś niepokoju, szczególnie w obecności jednego z nich, inżyniera, który tak wyraźnie na nią nastaje i się do niej umizguje, czuje coś w rodzaju lekkiego, ale pełnego pożądania zawrotu głowy. Na szczęście rzadko jest z nim zupełnie sama, najczęściej są przy tym jeszcze dwie czy trzy kobiety, w ich obecności jest bardziej pewna siebie. Czasami, będąc w opałach, obserwuje je ukradkiem, czy potrafią się lepiej bronić, i chcąc nie chcąc, uczy się od nich wszelkiego rodzaju wyrafinowanych wybiegów, nieszczerej irytacji albo wesołkowatego przymykania oka na niektóre fizyczne śmiałości, a przede wszystkim sztuki przerwania wszystkiego w porę, kiedy niebezpieczeństwo jest zbyt blisko. Lecz także, gdy nie jest z mężczyznami, wyczuwa podobną atmosferę, szczególnie kiedy gawędzi z tą młodą Niemką z Mannheimu, która z nieznaną jej zupełnie otwartością wypowiada się na najbardziej drażliwe tematy. Studiuje chemię, mądra i przebiegła, beztroska, zmysłowa, ale w decydującym momencie jednak opanowana, przygląda się wnikliwie
wszystkiemu dookoła swoimi czarnymi oczyma. Od niej Christine dowiaduje się o wszystkich aferach w hotelu, że ta mała, jaskrawo wymalowana osóbka z rozjaśnionymi włosami wcale nie jest córką francuskiego bankiera, za którą ten ją podaje, lecz jego kochanką, wprawdzie mieszkają w dwóch pokojach, ale nocą... Ona sama słyszała to na własne uszy zza ściany... I że Amerykanka miała na statku romans z jakimś niemieckim gwiazdorem, był to zakład trzech koleżanek, która z nich go zdobędzie, i że niemiecki major jest homoseksualistą, boj obsługujący windę niejedno miał do opowiedzenia służącej; jak o czymś całkiem naturalnym, oczywistym, bez cienia oburzenia dziewiętnastoletnia panienka w lekkim tonie pogawędki przedstawia dwudziestoośmioletniej Christine całą chronique scandaleuse. A Christine, która się wstydzi, że swym zdziwieniem zdradzi brak doświadczenia, przysłuchuje się temu z ciekawością i tylko czasami spogląda ukradkiem na żywotną młodą pannicę z czymś w rodzaju nieopisanego podziwu; to małe, drobne ciałko, myśli, musiało już także zaznać niejednego, o czym ja nawet nie mam pojęcia, inaczej nie mogłaby tak pewnie i z takim zrozumieniem o tym mówić, i na myśl o tym, o tych wszystkich rzeczach, mimowolnie czuje niepokój. To tak, jakby w jej skórze otworzyło się tysiąc nowych malutkich porów i wessało w siebie nagle całe ciepło, tak czasami parzy ją skóra i w tańcu zaczyna się jej kręcić w głowie. „Co się ze mną dzieje?”, zastanawia się, ciekawość w niej sprawia, że zaczyna poznawać, kim jest, i odkrywszy nowy świat, odkrywa teraz samą siebie. I znowu, niczym mgnienie oka, mijają trzy, cztery dni i cały szalony tydzień. W jadalni w oczekiwaniu na dinner siedzi przy stole wraz z żoną opancerzony smokingiem Anthony i burczy. „No, tym razem mam już naprawdę dość tej niepunktualności. Jeden raz, well, może się zdarzyć każdemu. Ale włóczyć się gdzieś cały dzień i kazać jeszcze na siebie czekać, to już niegrzeczność. Do
diabła, co też właściwie ona sobie myśli! – Claire uspokaja. – Mój Boże, o co ci chodzi. Oni wszyscy dzisiaj są tacy, nic się na to nie poradzi, wychowanie powojenne, widzą tylko swoją młodość i przyjemności. Ale Anthony, rozgniewany, uderza widelcem o stół: – Do diabła z tymi ciągłymi przyjemnościami. Ja też kiedyś byłem młody i nie chodziłem wcale na postronku, ale na taką niegrzeczność nie mógłbym sobie pozwolić, nie mógłbym sobie na to pozwolić. Przez te dwie godziny na dzień, kiedy twoja panna siostrzenica godzi się nas zaszczycić swym towarzystwem, ma być punktualna. I to, wypraszam sobie, powiem jej wreszcie dobitnie!, żeby nie przywlekała każdego wieczoru tej bandy chłopaków i dziewuch do naszego stołu: co mnie obchodzi ten Niemiec o byczym karku, z wygoloną jak u więźnia głową, charczący jak cesarz Wilhelm, albo ten żydowski aplikant ze swymi ironicznymi zarozumialstwami, albo ta podfruwajka z Mannheimu, która wygląda jak wypożyczona z baru. Nie mogę nawet przeczytać gazety, ciągle ten szum, stukot, hałasy: jak mogło do tego dojść, że muszę się dostosować do rozbrykanej smarkuli. Dziś wieczorem wypraszam sobie, chcę mieć święty spokój i jeśli ktoś z tej głośnej bandy przysiądzie się do mojego stołu, poprzewracam wszystkie kieliszki. – Claire nie sprzeciwia się jawnie, wie, że nic to dobrego, kiedy na jego czole pulsują niebieskie żyłki; irytuje ją, że właściwie musi przyznać mu rację. Z początku ona sama była właśnie tą osobą, która popchnęła Christine ku uciechom, sprawiało jej radość, kiedy widziała, jak zręcznie i umiejętnie jej modelka dopasowała się do nowych toalet; z własnej młodości zachowała jeszcze mętne wspomnienie zachwytu, kiedy po raz pierwszy mogła się elegancko wyszykować i pójść ze swym protektorem na kolację do Sachera. Ale faktycznie, w tych ostatnich dwóch dniach Christine przebrała wszelką miarę: jak każdy upojony widzi tylko siebie i goni za zabawą, nie zauważa na przykład, że wieczorami stary człowiek zwiesza już sennie głowę, nie zauważa nawet wtedy, kiedy ciotka
usilnie upomina: – Chodźmy, już późno – wtedy na sekundę zamiera w swym szaleństwie. – Tak, oczywiście, ciociu, ale obiecałam jeszcze ten jeden jedyny taniec. – A już w następnej sekundzie o wszystkim zapomina, nie zauważa nawet, że wujowi zbrzydło czekanie i wstał od stołu, nie mówiąc jej dobranoc, wcale o tym nie myśli, że mógłby być zły; i w ogóle, że ktoś w tym cudownym świecie może być zły i obrażony! To dla niej aż niepojęte, że nie wszyscy płoną z zachwytu, nie każdy pała żądzą i gorączką swawoli, przyjemności, w tym zapędzeniu traci równowagę. Pierwszy raz, po dwudziestu ośmiu latach odkrywa samą siebie i to odkrycie jest do tego stopnia oszałamiające, że zapomina o wszystkich poza sobą. Także teraz w wielkim ferworze wpada do jadalni jak nakręcony bączek, ściągając po drodze bez żenady rękawiczki (któż mógłby mieć tu komuś coś za złe?), mijając obu młodych Amerykanów, rzuca im ze śmiechem „halo” (nauczyła się niejednego) i pruje w poprzek sali prosto ku ciotce, którą obejmuje czule od tyłu i całuje w policzek. Dopiero potem małe przerażenie: – Och, wy już zaczęliście? Przepraszam!... Mówiłam przecież im obu, Percy’emu i Edwinowi, że nie dojadą tym swoim nędznym fordem do hotelu w czterdzieści minut, nawet gdyby wcisnęli gaz do deski! Ale mi nie wierzyli!... Kelner, można już podawać, od razu dwa dania, żebym was dogoniła... no więc inżynier sam prowadził, jeździ wspaniale, ale od razu zauważyłam, że to stare pudło nie wyciągnie więcej niż osiemdziesiątkę, no, ale rolls-royce lorda Elkinsa to co innego, a jakie ma resory... poza tym, prawdę mówiąc, może stało się tak dlatego, że i ja trochę próbowałam prowadzić, Edwin naturalnie siedział tuż obok... to nic takiego, całkiem łatwa ta czarodziejska sztuczka... a potem jako pierwszego przewiozę ciebie, wujku, odważysz się przecież, prawda... ale, wujku, co ci jest? Chyba nie jesteś na mnie zły za to drobne spóźnienie, nieprawdaż?... Przysięgam, to nie była moja wina, od razu im powiedziałam, nie dojadą w czterdzieści minut...
można tylko liczyć na siebie... wyśmienity jest ten pasztet i jakże chce się po tym pić!... Ach, nie do wiary, jak dobrze mi tu u was. Jutro po południu znowu ruszają aż do Landeck, ale od razu im powiedziałam, że nie pojadę, bo przecież muszę także z wami trochę pospacerować, no ale rzeczywiście trudno tu o spokój... Wszystko to jak trzask i migotanie ognia przeskakującego po wyschniętym drewnie. Dopiero po jakimś czasie, kiedy całkiem wyczerpana trochę się zacina, Christine zauważa, że jej snute z pasją opowieści napotykają chłodne i uparte milczenie. Wuj wpatruje się tępo w koszyk na owoce, jakby leżące tam pomarańcze interesowały go bardziej niż cała ta paplanina, ciotka nerwowo bawi się sztućcami. Nikt nie mówi ani słowa. – Nie jesteś chyba rozgniewany, wuju, tak serio rozgniewany? – pyta zaniepokojona Christine. – Nie, ale skończ wreszcie – odburkuje jej wuj. Mówi to z taką irytacją, że Claire robi się przykro, bo Christine natychmiast milknie i siedzi jak skarcone małe dziecko. Nie ma odwagi podnieść wzroku, rozcięte na pół jabłko kładzie lękliwie na talerzu i zaczynają jej drżeć usta. Ciotka szybko wkracza do akcji; żeby skierować gdzie indziej jej uwagę, zwraca się do Christine i pyta: – Czy słyszałaś coś o Mary? Masz jakieś dobre wieści z domu? Już dawno miałam cię o to zapytać. – Christine blednie jeszcze bardziej, czuje, że zaczyna się trząść na całym ciele. Na Boga, wcale o tym nie pomyślała! Jest tu od tygodnia i nie zauważyła nawet, że od tygodnia nie ma żadnej poczty, to znaczy, czasami przez krótką chwilę dziwiła się temu i ciągle sobie obiecywała, że napisze, ale zawsze było coś nowego. Teraz to zaniedbanie jest jak cios w serce. – Nie potrafię sobie tego wytłumaczyć, nie dostałam dotąd ani jednego listu. Czy to możliwe, żeby zginął po drodze? – Teraz także twarz ciotki wydłuża się i robi surowa. – To dziwne – mówi – bardzo dziwne. Ale może jest tak dlatego, że znają cię tu jako miss van Boolen i listy dla Christine Hoflehner leżą nieodebrane u portiera. Nie pytałaś go o to? – Nie –
cicho szepcze zdruzgotana Christine. Pamięta wyraźnie, że trzy czy cztery razy, właściwie każdego dnia, chciała o to spytać, ale zawsze działo się coś nowego i ciągle o tym zapominała. – Przepraszam cię, ciociu, tylko na chwilę. – Wstaje gwałtownie od stołu. – Zaraz sprawdzę. Anthony odkłada gazetę, wszystko słyszał. Ze złością patrzy za znikającą Christine. – Coś takiego! Matka ciężko chora, sama nam o tym opowiadała, a ona nic, nawet o nią nie spyta, tylko gania całymi dniami! Widzisz teraz, czy nie miałem racji. – Rzeczywiście, nie do wiary – wzdycha ciotka – żeby przez osiem dni ani razu o nią nie spytać, a przecież wie, co jest Mary. A z początku tak bardzo martwiła się o matkę, że aż mnie wzruszyła, opowiadała mi ze łzami w oczach, jak okropnie się czuje, zostawiając ją samą w domu. Niewiarygodne, jak się zmieniła. Christine wraca, ale już jakoś inaczej, małymi, drobnymi kroczkami, zdezorientowana i zawstydzona. Nieśmiało przysiada na rozłożystym fotelu, najchętniej skuliłaby się w sobie, jak przed zasłużonym klapsem. Faktycznie, trzy listy i dwie kartki pocztowe czekały na odbiór u portiera, każdego dnia Fuchsthaler ze wzruszającą troską słał jej dokładne informacje, a ona – jak kamień ciąży jej to na sumieniu – ona tylko raz, jedyny raz nasmarowała coś szybko na pocztówce z Celeriny. Ani razu nie zajrzała do pięknie wykaligrafowanej mapki, do planu czule wyrysowanego przez dobrego, niezawodnego przyjaciela, nie wyjęła nawet tego małego upominku z walizki, ponieważ podświadomie chciała zapomnieć o Christine Hoflehner, o swoim wcześniejszym, swoim innym ja, zostawić je za sobą, zapomnieć o matce, siostrze, przyjacielu. – No i co – pyta ciotka, ponieważ widzi, że Christine trzyma w drżącej ręce nieotwarte listy – nie chcesz ich przeczytać? – Tak, tak, zaraz – mruczy Christine. Posłusznie rozrywa koperty i nie zważając na daty, przebiega wzrokiem po wyraźnym, starannym piśmie Fuchsthalera: „Dzisiaj, dzięki
Bogu, jest trochę lepiej”, czyta w pierwszym, w innym zaś: „Ponieważ obiecałem pod słowem honoru, czcigodna Panno Hoflehner, uczciwie informować panią o zdrowiu jej zacnej matki, muszę niestety donieść, że wczorajszy dzień nie upłynął nam bez troski o nią. Poruszenie z powodu Pani wyjazdu
wywołało
niegroźne
stany
podenerwowania...”.
Christine
pośpiesznie kartkuje kolejne listy. „Zastrzyk spowodował pewne uspokojenie i mamy nadzieję na znaczną poprawę, chociaż niebezpieczeństwa kolejnego ataku nie można całkowicie wykluczyć”. – No i co? – pyta ciotka, która widzi, że Christine jest wzburzona. – Jak czuje się matka? – Całkiem nieźle, całkiem nieźle – odpowiada wielce zmieszana – to znaczy, mama miała znowu jakieś dolegliwości, ale już minęły i śle pozdrowienia, a siostra prosi także, bym ucałowała ciocię w rękę i bardzo podziękowała. – Ale nie wierzy w to, co mówi. Dlaczego matka nie napisała sama ani jednej linijki, myśli nerwowo, czy nie powinnam raczej zatelegrafować albo spróbować połączyć się z pocztą, moja zastępczyni na pewno wie o wszystkim. W każdym razie muszę natychmiast napisać, to rzeczywiście skandal, że jeszcze tego nie zrobiłam. Nie ma odwagi podnieść oczu, ze strachu, że może napotkać uważny wzrok ciotki. – Tak, dobrze będzie, jeśli napiszesz do nich coś więcej – mówi ciotka, jakby odgadła jej myśli – i od nas obojga dołącz serdeczne pozdrowienia. A przy okazji, my także nigdzie dzisiaj nie pójdziemy, tylko od razu na górę do pokoju, Anthony jest zbyt zmęczony tym codziennym wysiadywaniem. Wczoraj w ogóle nie mógł zasnąć, a przyjechał tu w końcu na odpoczynek. – Christine wyczuwa ukryty w tym zarzut. Ze strachu kurczy się jej serce. Zawstydzona zwraca się do starego mężczyzny. – Wujku, proszę, nie miej mi tego za złe, nie miałam pojęcia, że tak to ciebie męczy. – Starszy pan, jeszcze obrażony, ale też poruszony jej pokornym tonem, mruczy, odpierając te sugestie. – Ależ, co tam. My, starzy, zawsze źle śpimy. Od czasu do czasu lubię trochę pobyć w tym rozgardiaszu, ale nie
codziennie. I w końcu teraz już nas nie potrzebujesz, masz własne towarzystwo. – Nie, w żadnym razie, idę z wami. – Stara się pomóc wejść starszemu panu do windy i prowadzi go tak troskliwie i czule, że niechęć ciotki stopniowo topnieje. – Powinnaś zrozumieć, kochana Christine, nie chcemy ci psuć przyjemności – mówi, gdy mkną dwa piętra wyżej – ale tobie również dobrze zrobi, kiedy się raz dobrze wyśpisz, bo inaczej możesz się przemęczyć i cały odpoczynek pójdzie na marne. Na pewno nie zaszkodzi, jeśli raz zrobisz przerwę w tej gonitwie. Zostań dzisiaj w pokoju i napisz listy, mówiąc szczerze, nie przystoi, żebyś się zawsze sama szwendała z tymi ludźmi, a poza tym nie wszystkimi jestem zachwycona. Wolałabym cię widzieć z generałem Elkinsem, a nie z tymi młodymi „nie wiadomo co”. Uwierz mi, lepiej będzie, jak zostaniesz dzisiaj na górze. – Tak, obiecuję ci, ciociu – mówi Christine całkiem ulegle. – Masz rację, wiem o tym. Tylko że było tak... sama nie wiem... przez te dni byłam taka skołowana i zaganiana, może to powietrze i wszystko inne. Ale sama się cieszę, że będę mogła spokojnie pomyśleć i napisać listy. Zaraz pójdę do siebie, wierz mi. Dobranoc! Ma rację, myśli Christine, otwierając swój pokój, chce tylko mojego dobra. Rzeczywiście, nie powinnam była tak dać się popędzać, po co ta gonitwa, mam przecież jeszcze czas, osiem, dziewięć dni, i w końcu, jeśli zamelduję, że jestem chora, i poproszę telegraficznie o przedłużenie urlopu, co mi zrobią, przecież nigdy nie miałam wakacji i przez te lata nie opuściłam ani jednego dnia. Na pewno mi uwierzą tam w dyrekcji, a zastępczyni tylko się ucieszy. To cudowne, jak tu spokojnie, w tym pięknym pokoju, nie dobiega tu żaden hałas, będzie można w końcu w ciszy porozmyślać, wszystkiemu się przyjrzeć. Tak, i te książki, które pożyczył mi lord Elkins, muszę je wreszcie
przeczytać – nie, najpierw listy, przyszłam tu przecież po to, by je napisać. To skandal, osiem dni i ani słowa do matki, do siostry, do życzliwego Fuchsthalera, do mojej zastępczyni też powinnam wysłać jakąś widokówkę, tak przecież należy, a i dzieciom siostry także jedną obiecałam. I co jeszcze obiecywałam, co jeszcze – o, Boże, zupełnie zapomniałam, co i komu. Ach tak, inżynierowi, że jutro z samego rana pójdziemy razem na wycieczkę. Nie, w żadnym przypadku we dwoje, nie z nim, a poza tym – jutro muszę przecież pobyć z wujkiem i ciotką, nie, nie pójdę więcej z nim sama... Ale właściwie powinnam to odwołać, szybko zbiec na dół, żeby jutro nie czekał na próżno... nie, przecież obiecałam ciotce, że tu zostanę... Poza tym mogę to powiedzieć portierowi przez telefon, niech mu powtórzy... przez telefon, tak, tak będzie najlepiej. Nie, ale przecież... Jak to będzie wyglądało, pomyślą w końcu, że jestem chora albo że mam areszt domowy, i cała nasza banda będzie się ze mnie śmiała. Poślę mu najlepiej na dół kilka słów, ha, tak zrobię i od razu dołączę inne listy, żeby portier nadał je rano na poczcie... Do diabła... Gdzież jest ten papier listowy?... Nie, coś takiego, teczka jest pusta, w tak eleganckim hotelu nie powinno się to zdarzyć... po prostu pusta... Można przecież zadzwonić, służąca natychmiast przyniesie go na górę... ale czy naprawdę można jeszcze dzwonić, teraz, po dziewiątej, kto wie, może już wszyscy tam śpią, i może będzie to dziwnie wyglądało, żeby tak tarabanić z powodu kilku kartek papieru... najlepiej będzie, jak sama wyskoczę na dół i wezmę z salonu... Żebym tylko nie wpadła na Edwina... Ciotka ma rację, nie powinnam go zbyt blisko do siebie dopuszczać... Czy także z innymi pozwala sobie na to, co robił dzisiaj po południu w aucie... po całych kolanach, nie mogę zrozumieć, jak mogłam na to pozwolić... powinnam się była odsunąć i mu zabronić... znam go przecież dopiero kilka dni. Ale byłam całkiem jak sparaliżowana... to straszne, że człowiek nagle staje się słaby, zupełnie bezwolny, godzi się, by go tak dotykać... nigdy przedtem nie potrafiłabym
sobie nawet wyobrazić, że mogą mnie aż tak opuścić siły... Czy inne kobiety też takie są... Nie, tego żadna nigdy ci nie powie, choć tak grubiańsko się czasami wyrażają, opowiadają tak szalone rzeczy... Powinnam była jednak coś zrobić, bo gotów jeszcze pomyśleć, że każdemu pozwalam się tak dotykać... albo jeszcze sobie ubzdura, że to lubię... jakie to było okropne, te mrówki na całej skórze, aż po palce u stóp... jeśli robi to jakiejś młodej dziewczynie, rozumiem, że mogłaby to lubić – i jak mi dziś na zakrętach przyciskał nagle ramię, straszne, jak... tak smukłe ma palce, nigdy nie widziałam u żadnego mężczyzny tak po kobiecemu wypielęgnowanych paznokci, a jednak – kiedy cię chwyci, czujesz się jak w żelaznej obręczy... czy rzeczywiście robi to każdej... Pewnie każdej... muszę faktycznie to zaobserwować, kiedy będzie tańczył... Straszne, że nie mam o niczym pojęcia, każda inna w moim wieku dobrze się zna na tych rzeczach i umiałaby sobie wywalczyć szacunek... Ale nie, czy Karla nie mówiła, że drzwi są tu w ruchu przez całą noc… muszę je zaraz zaryglować. Gdyby były ze mną szczere i nie wymigiwały się, skacząc z tematu na temat, gdyby było wiadomo, jak one to robią i czy je także to tak bierze i zniewala... Mnie samej nic takiego nigdy się nie przydarzyło! No, może raz, przed dwoma laty, kiedy jakiś elegancki pan zagadnął mnie na Währinger Strasse, wyglądał podobnie, też był wysoki i sprężysty... nic by się przecież nie stało, zjadłabym tylko z nim kolację... wszyscy w końcu się tak poznają. Ale wtedy się bałam, że przyjdę za późno do domu... całe życie czułam ten głupi strach i zawsze miałam wzgląd na innych, na wszystkich dookoła... i na tym schodzi mi czas i przybywa tylko zmarszczek pod oczami... Inne, inne były mądrzejsze, lepiej się na tym rozumiały... Doprawdy, czy oprócz mnie jest jeszcze jakaś dziewczyna, która siedzi samotnie w pokoju, gdy na dole jest tak wesoło i tak jasno... tylko dlatego że wuj jest zmęczony... Żadna by nie usiedziała tak wczesnym wieczorem... która to właściwie godzina... dopiero dziewiąta, dziewiąta... na
pewno nie zasnę... wykluczone... tak mi naraz gorąco... Trzeba by otworzyć okno... Jakże przyjemnie jest poczuć chłód na odsłoniętych ramionach... powinnam uważać, żeby się nie przeziębić... Ach, co tam, zawsze te głupie obawy, zawsze ta ostrożność, ostrożność... I co się z tego ma... ach, jak cudownie czuje się to powietrze przez cienką sukienkę, jakby było się zupełnie nagą... po co właściwie włożyłam i dla kogo tę piękną sukienkę... skoro nikt mnie w niej nie zobaczy, bo będę tkwiła w pokoju... Czy nie powinnam zbiec szybko na dół? Muszę przecież przynieść papier listowy, albo właściwie... mogłabym tam, w salonie, napisać te listy... Przecież naprawdę to nic takiego... Brrr, ale zrobiło się zimno, lepiej zamknąć okno: zlodowaciałam także w środku... i mam tak siedzieć w fotelu?... To nie ma sensu! Pobiegnę na dół, od razu się rozgrzeję... Ale jeśli zobaczy mnie Elkins i powie o tym rano ciotce albo komu innemu?... Ach, co tam... powiem, że niosłam listy do portiera... nie będzie mogła na to nic powiedzieć... nie, nie zostanę na dole, napiszę tylko jeden, dwa listy, a potem natychmiast wrócę do pokoju... Gdzie płaszcz? Ależ nie, po co mi płaszcz? Zaraz przecież wrócę, tylko jeszcze kwiaty, nie, te są od Elkinsa... Ale, co tam, wszystko jedno, te pasują. Może zajrzeć jeszcze z ostrożności pod drzwi ciotki, sprawdzić, czy śpi... Nonsens, po co? Nie jestem przecież małą dziewczynką... Ciągle ten głupi strach! Nie potrzebuję pozwolenia, by zbiec na trzy minuty. A więc, naprzód... I pędem po schodach zbiega bojaźliwie w takim pośpiechu, jakby chciała przegonić samą siebie i nadrobić to opóźnienie. Rzeczywiście, udaje się jej niepostrzeżenie przemknąć przez kipiącą od ludzi i tańców salę i przedostać do salonu. Pierwszy list już napisany, drugi także zaraz będzie ukończony. Wtedy właśnie czuje na ramieniu czyjąś rękę. – Areszt! Ale jest pani wyrafinowana, żeby się tutaj tak skrywać, gdy ja od godziny obchodzę wszystkie kąty, szukam panny von Boolen, wypytuję
wszędzie, i już się ze mnie śmieją, a pani siedzi tu sobie tutaj niczym przyczajony w życie zajączek. Ale koniec z tym! Ruszajmy! – Wysoki, szczupły mężczyzna stoi za jej plecami, i Christine znowu aż po koniuszki nerwów czuje ów złowieszczy dotyk. Uśmiecha się blado, jest zaskoczona i równocześnie zachwycona tym, że wystarczyło pół godziny, by się aż tak za nią stęsknił. Mimo to ma dość siły, żeby się bronić. – Nie, dzisiaj nie wolno mi tańczyć, nie mogę. Powinnam jeszcze dokończyć listy, bo muszą pójść rannym pociągiem. A poza tym obiecałam, że wieczorem będę u siebie. Nie, to wykluczone, nie mogę. Ciotka byłaby zła, że jeszcze raz zeszłam na dół. – Zwierzenia zawsze są niebezpieczne, bo ujawnienie obcemu jakiejś tajemnicy potęguje tę obcość. Człowiek oddaje innej osobie coś z siebie, dając jej tym samym przewagę. I faktycznie, przewiercające ją na wylot, pożądliwe spojrzenie zamienia się natychmiast w poufałe: – Aha, a więc się nawiało. Bez pozwolenia. No, bez obaw, ja pani nie wydam, ja nie... Ale teraz, kiedy schodziłem nogi przez godzinę, nie wypuszczę pani tak łatwo, nie ma mowy. Jeśli się powiedziało A, trzeba także powiedzieć B, jeśli zeszła już pani bez pozwolenia, to musi pani bez pozwolenia zostać z nami. – Co panu przychodzi do głowy! To niemożliwe! Ciotka przecież także może zejść na dół. Nie, to wykluczone! – No dobrze, zaraz sprawdzimy, czy cioteczka już śpi. Wie pani, które są jej okna? – Tak, dlaczego? – To bardzo proste, jeśli będą ciemne, to znaczy, że ciotka już śpi. A kto rozebrany leży już w łóżku, ten nie ubierze się z powrotem, ot tak, sam z siebie, żeby zobaczyć, czy dziecina jest grzeczna. Mój Boże, jakże często urywaliśmy się na politechnice ze stancji, podprowadziwszy wcześniej klucz od mieszkania i bramy, i potem w skarpetkach zbiegaliśmy po schodach na dół. I każdy taki wieczór zawsze był po stokroć weselszy niż te za oficjalnym pozwoleniem. A więc sprawdźmy to! – Christine chcąc nie chcąc się uśmiecha; jakże łatwo, jak lekko wszystko
samo się rozwiązało, jak szybko zniknęły wszelkie trudności! Niesforność jak u małej dziewczynki kusi, by zrobić głupków ze swych zbyt surowych strażników. Byle tylko nie za szybko się zgodzić, myśli. – Wykluczone, nie mogę przecież tak wyjść na ten chłód. Nie wzięłam z sobą płaszcza! – Chwileczkę, mamy tu coś w zastępstwie – mówi inżynier, podrywa się natychmiast i biegnie do szatni po własny, wiszący w niej ulster, modny wełniany płaszcz. – Załatwione! Wkładamy! Ale przecież nie powinnam... myśli Christine, jednak zbyt długo się nie zastanawia, co powinna właściwie zrobić, bo on wkłada jej już jedną rękę do rękawa, opierać się teraz nadal byłoby dziecinne, tak więc ze śmiechem i z szelmowską radością zawija się w cudze męskie ubranie. – Nie, nie głównymi drzwiami – szepcze inżynier z uśmieszkiem na twarzy, podążając za jej opatulonymi plecami – tędy, bocznym wyjściem, zaraz urządzimy pani ciotce paradę pod oknem. – Ale naprawdę, tylko na chwilę – godzi się Christine, jednak ledwie znaleźli się w ciemności, czuje, że on, jakby w tej sytuacji było to oczywiste, wsuwa jej rękę pod ramię. – No, gdzie są te okna? – Tam po lewej, na drugim piętrze, ten narożny pokój z balkonem. – Hurra! Ciemno, zupełnie ciemno! Ani krztyny światła, śpią w najlepsze! A więc teraz ja przejmuję dowództwo! Wracamy na salę! – Nie, za żadną cenę! Bo jeśli zobaczy mnie tam lord Elkins albo ktoś inny, od razu powie im o tym jutro rano, a oni i tak są już na mnie bardzo źli... Nie, wracam na górę! – No to chodźmy gdzie indziej, do baru w St. Moritz. W dziesięć minut jesteśmy samochodem na miejscu, nikt tam pani nie zna i nikt niczego nie wypaple. – Co pan sobie wyobraża! Cóż to za pomysł! Jeśli ktoś zobaczy, że wsiadam z panem do samochodu, cały hotel przez dobre dwa tygodnie nie będzie o niczym innym rozprawiał. – O to proszę się nie martwić i zostawić to mnie. Ma się rozumieć, że nie wsiądzie pani oficjalnie przed hotelem, gdzie
dyrekcja kazała postawić czternaście lamp łukowych. Pójdzie pani tą leśną dróżką jakieś czterdzieści kroków, aż znajdzie się w bezpiecznym cieniu, a ja za minutę będę tam autem, no i w piętnaście będziemy na miejscu. Załatwione! Umowa stoi! Christine nie może się nadziwić, jak łatwo wszystko się samo układa. Jej opór zamienia się już prawie w przyzwolenie. – Jakże prosto to sobie pan przedstawia. – Prosto czy nie, ale tak musi być i tak zrobimy. Biegnę zapalić samochód. A pani może już tymczasem ruszać przed siebie. – A kiedy wrócimy? – jeszcze raz, teraz już słabszym głosem, Christine próbuje oponować. – Najpóźniej o północy. – Daje mi pan słowo honoru? – Słowo honoru! Słowo honoru służy damie za poręcz, na której może się wesprzeć, zanim upadnie. – A więc dobrze, zdaję się na pana. – Cały czas ostro po skosie w lewo, aż do drogi, z dala od lamp. Będę tam za minutę! I kiedy rusza we wskazanym kierunku (dlaczego właściwie go posłuchałam?), przychodzi jej na myśl: nie powinnam właściwie... nie powinnam... ale nie wie już, czego nie powinna była zrobić, nie może sobie jednak także przypomnieć, co właściwie powinna była uczynić, bo tak wciągnęła ją ta nowa zabawa. Opatulona w płaszcz obcego mężczyzny niczym Indianin skrada się potajemnie w ciemnościach, kolejny raz, kolejny już raz zostawia za sobą swe poprzednie życie, znowu przeobrażając się w nową postać, inną niż ta, za jaką się do tej pory uważała. Czeka tylko chwilę w cieniu lasu, zaraz wyłaniają się dwa świecące paluchy, które obmacują pobocza szosy, rozjarzony reflektor rzuca srebrną smugę między
sosny, kierowca najwyraźniej właśnie ją wypatrzył, bo wyłącza mocne, ostre światła i zatrzymuje na trzeszczącym żwirze tuż obok niej czarny masywny samochód. Teraz, równie dyskretnie, gasną światła w środku i jedynie prędkościomierz swym niebieskim blaskiem wycina malutkie kolorowe kółko w mroku. Tak bardzo po jeszcze niedawnym zalewie światła razi ją ta nagła ciemność, że nie jest w stanie niczego odróżnić, ale oto otwierają się drzwi i z samochodu wysuwa się ręka, pomaga jej wsiąść i zatrzaskuje z powrotem klamkę, upiornie szybkie to wszystko, zawirowane niczym w kinie; zanim Christine zdąży odetchnąć albo coś powiedzieć, auto znowu ostro rusza przed siebie i w czasie pierwszego szarpnięcia, które rzuca ją mimowolnie do tyłu, czuje, że jest już w objęciach i że jest obściskiwana. Chce się bronić, wskazuje zlękniona na plecy szofera, który nieruchomy niczym góra siedzi przed nimi milcząco za kierownicą, wstydzi się bliskości tego świadka, ale jednocześnie właśnie dzięki niemu czuje się zabezpieczona przed tym ostatecznym. Mężczyzna obok niej milczy. Czuje tylko jego gorący, mocny uścisk, jego dłonie na jej rękach, potem na ramionach, na piersiach, i władcze, obce, gwałtowne usta, które szukają jej ust i wreszcie, gorące i mocne, rozwierają coraz to słabiej zaciskane wargi. Nieświadomie chciała i spodziewała się tego wszystkiego – gwałtownych objęć, gonitwy dzikich pocałunków na szyi, ramionach i policzkach, raz tu, raz tam, gorących, wypalonych na drżącej skórze znamion; konieczność zachowania ciszy w obecności świadka potęguje tylko upojenie tą płomienną grą. Z zamkniętymi oczyma, zbyt bezwolna, żeby się bronić, daje wysysać sobie z ust ciche westchnienia i jęki, całym naprężonym drżącym ciałem rozkoszuje się żądzą własnych warg. Wszystko to trwa nie wiedzieć jak długo, gdzieś poza przestrzenią i czasem, i kończy się dopiero wtedy, kiedy szofer daje wyraźny ostrzegawczy sygnał klaksonem, a auto wjeżdża na oświetloną ulicę i zatrzymuje się przed barem jakiegoś wielkiego hotelu.
Zmieszana i zawstydzona wysiada, lekko się zataczając, i w pośpiechu poprawia pogniecioną suknię, poczochrane w czasie pocałunków włosy. Czy wszyscy od razu zwrócą na nią uwagę? Nie, nikt w tym pogrążonym w półmroku i pełnym ludzi barze się jej nie przygląda, uprzejmie prowadzą ją do stołu. Uświadamia sobie wtedy coś nowego – jaką nieprzeniknioną tajemnicą może być życie kobiety, jak po mistrzowsku maska towarzyskich konwenansów potrafi przykryć nawet takie namiętne wzburzenie. Nigdy nie sądziła, że byłaby w stanie, rozpalona jeszcze pocałunkami, tak poprawnie, spokojnie, stosownie i chłodno siedzieć obok niego i konwersować z jego starannie odprasowanym gorsem, podczas gdy jeszcze dwie minuty temu czuła na swoich jego usta, stykające się z jej własnymi jego twarde zęby i wyginała ciało pod jego natarczywym dotykiem, a teraz nikt niczego zupełnie by się nie domyślił. Ile kobiet przede mną też tak się maskowało, myśli z przerażeniem, ile spośród tych, które znałam z domu i ze wsi. Wszystkie one używały życia, robiły to wiele, wiele, może setki razy, po kryjomu i otwarcie, gdy tymczasem ja, prostoduszna i głupia, za przykład stawiałam sobie ich powściągliwość. Nagle pod stołem czuje, jak jego kolano przysuwa się do niej porozumiewawczo. Natychmiast przenosi na niego wzrok i jakby po raz pierwszy widzi jego surową, opaloną i energiczną twarz, władcze usta pod niewielkimi wąsami, czuje, jak pytająco wwiercają się w nią jego oczy. Mimo woli wszystko to rozpala w niej dumę. Ten silny, tak męski mężczyzna chce mnie, tylko mnie i nikt o tym nie wie, tylko ja. – Zatańczymy? – pyta ją. – Tak – odpowiada mu natychmiast, ale w tej chwili owo „tak” znaczy coś więcej. Po raz pierwszy taniec jej nie wystarcza, a obejmowanie jest tylko niecierpliwym przedsmakiem bardziej namiętnych, niecofających się przed niczym uścisków; musi się więc kontrolować, by tego tak wyraźnie nie okazywać. Zachłannie wypija jeden, dwa koktajle, usta płoną pocałunkami, tymi
poprzednimi i tymi, których nadal pożąda. Nie wytrzymuje w końcu tego siedzenia pośród ludzi. – Musimy wracać – mówi. – Jak sobie życzysz. – Po raz pierwszy słyszy, jak mówi do niej „ty”, i odbiera to niczym lekkie pchnięcie w serce, a potem, ma się rozumieć, wsiadając do samochodu, pada mu w ramiona. Teraz między pocałunki wdzierają się również natarczywe namowy. Ma przyjść do niego, tylko na godzinę, jej pokój jest na tym samym piętrze, nikt z personelu już nie czuwa. Pochłania te zaklęcia, które ją prażą niczym żywy ogień. Mam jeszcze czas, żeby się obronić, myśli gorączkowo, a tymczasem daje się unieść owej gorącej fali. Nie mówi nic, nie odpowiada, z lubością przyjmuje te natarczywe słowa, które po raz pierwszy słyszy od mężczyzny. Auto zatrzymuje się w tym samym miejscu, gdzie przedtem wsiadła. Kiedy opuszcza samochód, plecy szofera nadal są nieporuszone. Wraca samotnie do hotelu, lampy przed wejściem już wygaszono, przemyka szybko przez hall; na pewno zaraz za nią podąży, już słyszy, jak lekkim, sportowym krokiem pokonuje po trzy schody na raz i jest tuż-tuż. Zaraz mnie dogoni, myśli, i nagle ogarnia ją przemożny, szalony strach. Zaczyna biec, ciągle jeszcze jest przed nim: jednym susem dopada swych drzwi i zasuwa rygiel. A potem rzuca się na fotel i ciężko dysząc, myśli z zadowoleniem: jestem uratowana! Uratowana, uratowana! Drży jeszcze na całym ciele: jedna minuta i byłoby za późno, to okropne, nagle stałam się tak niepewna, tak podatna i tak słaba, że każdy mógłby mnie w tamtej chwili posiąść, czegoś takiego nigdy przedtem nie zaznałam. A przecież byłam już taka pewna siebie – to okropne, jak coś takiego może wzburzyć i zdenerwować! Całe szczęście, że miałam dość siły, żeby w porę dobiec przed nim do drzwi, Bóg jeden wie, co by się jeszcze mogło stać. W ciemności wygładza pośpiesznie ubranie, serce łomocze niczym młot.
Ale gdy potem z zamkniętymi oczyma leży w łóżku i wtula się całą sobą w ciepłą kołdrę, drży jeszcze długo od ustępującego powoli podniecenia. Bzdura, dlaczego właściwie tak bardzo się tego boję. Dwadzieścia osiem lat i co? Nadal mam się oszczędzać i bronić, ciągle czekać i ociągać się, i bać nie wiadomo czego. Dlaczego i dla kogo tak się oszczędzam? Ojciec oszczędzał i matka, i ja, wszyscyśmy skąpili w tych okropnych latach, gdy tymczasem inni żyli pełną parą: nigdy nie miałam do niczego odwagi, i kto mi to teraz wynagrodzi? Naraz człowiek się starzeje i więdnie, a potem umiera, zanim cokolwiek poznał, zanim czegokolwiek zaznał, niczego nie wiedząc, a potem rodzi się i znowu zaczyna ubogie, ograniczone życie, gdy tymczasem tutaj, tutaj jest wszystko i należy tylko z tego korzystać, a ja co? Ja się boję i zamykam, i oszczędzam niczym jakiś podlotek, tchórz, tchórz i głupia. Bez sensu, bez sensu? Czy nie powinnam jednak odsunąć tego rygla, może by... nie, nie, nie dzisiaj. Będę tu przecież jeszcze jakieś osiem, może czternaście dni, a to cudowny, nieskończony czas! Nie, nie będę już więcej taka głupia, taka tchórzliwa, teraz trzeba brać ku sobie wszystko, wszystkim się rozkoszować, wszystkim, wszystkim... I z uśmiechem na ustach, z rozwartymi ramionami, rozchyliwszy jak do pocałunku wargi, zasypia, nie wiedząc, że to jej ostatni dzień, jej ostatnia noc w tym świecie bogaczy. Kto ufa uczuciom, ten niewiele widzi: szczęśliwi są złymi psychologami. Tylko człowiek niespokojny napręża do ostatecznych granic wszystkie swoje zmysły, lęk przed niebezpieczeństwem czyni go mądrzejszym niż naturalna mądrość. A dla kogoś tutaj pobyt Christine, czego ona sama nawet nie przeczuwała, oznaczał od pewnego czasu niepokój i zagrożenie. Owa pannica z Mannheimu, umiejąca szybko i logicznie myśleć i przejawiająca żarliwą chęć do wspólnych pogawędek, co Christine w swej naiwności brała za
przyjaźń, była rozwścieczona ponad wszelką miarę jej towarzyskim tryumfem. Zanim tu przyjechała owa siostrzenica Amerykanów, to z nią inżynier zawzięcie flirtował i słał w jej stronę całkiem poważne, kto wie, może nawet matrymonialne aluzje. Do najważniejszego jednak nie doszło, być może do decydującej rozmowy zabrakło ledwie kilku dni i odpowiedniego momentu; ale wtedy właśnie zjawiła się tu ona, niezbyt mile widziana nowa atrakcja, bowiem od tej chwili całe zainteresowanie inżyniera w sposób oczywisty skupiło się na Christine, czy to za sprawą dobrego nazwiska, czy nimbu bogactwa, co umiał docenić zdolny rachmistrz, czy może dzięki emanującej od niej pogodzie ducha, porywom szczęśliwości, którą roztaczała wokół; w każdym razie owa pannica z Mannheimu tak to widziała, obserwując wszystko z wyrachowaniem i dystansem, z dziecinną jeszcze zazdrością szkolnej koleżanki, a równocześnie z goryczą doświadczonej kobiety. Inżynier tańczył prawie wyłącznie z Christine, przesiadywał co wieczór przy stole van Boolenów, najwyższy więc czas pociągnąć za lejce, żeby go nie stracić, uznała rywalka. Zmysłem szpiega wzburzona pannica dawno już wyczuła, że w entuzjazmie Christine kryje się coś osobliwego, co odstaje od towarzystwa, i podczas gdy inni z sympatią poddawali się urokowi jej nieposkromionej radości, ona próbowała zgłębić ową tajemnicę. Tropienie rozpoczęła od systematycznego pogłębiania zażyłości. Podczas spacerów brała coraz czulej Christine pod ramię i opowiadała jej o swych bardziej lub mniej prawdziwych intymnych sprawach, tylko po to, żeby z rywalki wyciągnąć coś kompromitującego. Odwiedzała wieczorami prostoduszną dziewczynę w pokoju, przysiadała się do niej na łóżku, głaskała po ramieniu, a Christine, ze swoją potrzebą uszczęśliwiania całego świata, na owo serdeczne koleżeństwo odpowiadała z wdzięcznością i zachwytem, bez zastanowienia udzielając odpowiedzi na wszystkie pytania, także te
podstępne, omijała jedynie instynktownie takie, które zbytnio zbliżały się do jej największej tajemnicy, kiedy Carla pytała na przykład, ile mają w domu służących i w ilu pokojach mieszkają, częściowo zgodnie z prawdą odpowiadała, że teraz z powodu choroby matki mieszkają z dala od wszystkiego, na wsi, wcześniej było oczywiście inaczej. Jednak kierująca się złymi zamiarami wścibska rywalka coraz skuteczniej polowała na różne małe niezręczności i wkrótce odkryła ów słaby punkt. A mianowicie to, że nowa nieznajoma, która iskrzącymi się sukniami, perłami oraz aurą bogactwa miała przyćmić ją w oczach Edwina, pochodzi właściwie z niższych warstw i z ubogiego domu. Kilka razy niechcący Christine skompromitowała się w towarzystwie, nie wiedząc, że podczas gry w polo jeździ się konno, albo kiedy okazało się, że nie zna marek najpopularniejszych perfum takich jak Coty czy Houbigant, nie odróżnia tańszych od drogich samochodów, nigdy nie była na wyścigach; dziesięć czy dwadzieścia wpadek pokazało, że źle się orientuje w światowej masonerii. Także pod względem wykształcenia odstawała żałośnie od studentki chemii; żadnego gimnazjum, obcych języków, nawet, jak wyznała jej szczerze, owej odrobiny angielskiego, której nauczyła się w szkole, dawno już zapomniała. Nie, coś jest nie tak z tą elegancką panną von Boolen; trzeba tylko głębiej wbić klin, z całą więc mocą swej dziecinnie mądrej zazdrości mała intrygantka przystąpiła do zadania ciosu. Wreszcie (całe dwa dni musiała plotkować, podsłuchiwać i podpatrywać) dostała broń do ręki. Fryzjerki, jak to w tym zawodzie, lubią paplać; kiedy ręce pracują, usta rzadko milczą. Fertyczna madame Duvernois, której zakład był równocześnie miejscem wymiany wszelkich nowinek, roześmiała się tylko dźwięcznie, kiedy podczas mycia głowy Carla spytała ją o Christine. „Ah, la nièce de Madame van Boolen – śmiech toczył się dalej niczym wodny tusz – ah, elle était bien drôle à voir quand elle arrivait ici”; z fryzurą wiejskiej
dziewczyny, grubym warkoczem okręconym wokół głowy i szpilkami do włosów, grubymi, metalowymi, nie wiedziała, że w Europie jeszcze się produkuje takie okropieństwa, dwie powinna mieć gdzieś w szufladzie, zatrzymała je sobie jako historyczną ciekawostkę. Był to ważny trop, mała łajdaczka z iście sportową wytrwałością szła nim dalej. Jako następną zmusiła swym sprytem do wyznań pokojówkę z piętra Christine i już wkrótce wszystko z niej wydobyła: Christine przyjechała z malutkim wiklinowym kuferkiem, a wszystkie suknie i bieliznę kupiła jej tu w wielkim pośpiechu albo pożyczyła pani van Boolen. Aż po parasolkę z rogową rączką Carla dowiedziała się każdego szczegółu dzięki sprytnemu i sowicie okraszonemu napiwkami przepytywaniu. A ponieważ wiedziony złą wolą człowiek zawsze ma szczęście, przez przypadek znalazła się tam, gdzie Christine dowiadywała się właśnie o listy na nazwisko Hoflehner, i dzięki sprytnemu, zadanemu niby mimochodem pytaniu znalazła nagle zaskakujące wyjaśnienie. Takie, że Christine wcale nie nazywa się van Boolen. To już aż nadto wystarczyło. Proch był, teraz należało tylko właściwie poprowadzić lont. W hallu, niczym na posterunku kontrolnym, z lornetką w ręku, co było jej bronią, tkwiła w dzień i w nocy pani radczyni Strodtmann, wdowa po sławnym chirurgu. Jej fotel na kółkach (stara dama uległa paraliżowi) był niezaprzeczalnie najlepszym punktem zwiadowczym, dostarczającym wszelkich towarzyskich nowinek, i przede wszystkim najwyższą instancją, wyrokującą, co jest dopuszczalne, a co nie; owa militarna wywiadownia dzień i noc, z fanatyczną precyzją, brała udział w tajnej wojnie wszystkich ze wszystkimi. Tu właśnie przysiadła się Carla, żeby szybko i zręcznie zdeponować swój kosztowny fracht, uczyniła to naturalnie w, zdawałoby się, jak najbardziej przyjaznej formie: co za urocza osóbka z tej panny von Boolen (tak się ją tylko tutaj nazywa), rzeczywiście, nie można zupełnie po niej poznać, że pochodzi z nizin. To właściwie
wspaniałe ze strony pani van Boolen, że w swojej dobroci tę wiejską dziewuchę, czy kim też ona jest, podaje za swą siostrzenicę i przebiera we własne suknie, kreując na szlachetną osobę, a potem pozwala jej żeglować pod fałszywą banderą. Tak, tak, Amerykanie w sprawach pochodzenia myślą jednak bardziej demokratycznie i bardziej są wspaniałomyślni niż my, zacofani Europejczycy, dla których ciągle jeszcze, tak jak dla nas tutaj, liczy się dobre towarzystwo (radczyni niczym żądny walki kogut wysuwa głowę), gdzie wymaga się nie tylko strojów i pieniędzy, ale także wykształcenia i pochodzenia. Oczywiście nie omieszkała pominąć zabawnego opisu wiejskiego parasola i nie zapomniała powierzyć wywiadowczyni, we właściwe ręce, każdego śmiesznego detalu. Jeszcze tego samego ranka owa opowiedziana przez Carlę historia krąży po całym hotelu, i jak każda plotka czy toczący się z impetem rzeczny kamień zbiera po drodze wszelki brud i szlam. Niektórzy mówili, że Amerykanie często tak robią, i by szczególnie zirytować arystokratów, gotowi są nawet złapać pierwszą z brzegu stenotypistkę, by zrobić z niej milionerkę, jest nawet o tym jakaś sztuka teatralna; inni argumentowali, że to pewnie kochanka starego pana van Boolena albo jego żony, krótko mówiąc, wszystko szło gładko, i kiedy wieczorem, niczego nie przeczuwając, Christine odbywała eskapadę z inżynierem, stała się głównym tematem rozmów w całym hotelu. Oczywiście każdy, by nie być uważanym za głupca, twierdził, że dostrzegł w niej setki podejrzanych rzeczy, nikt nie chciał wyjść na naiwnego. A ponieważ pamięć chętnie usługuje woli, każdy obracał w śmieszność jakiś szczegół, który jeszcze wczoraj go w niej zachwycał, i kiedy ona, opatuliwszy swym szczęściem młode, gorące ciało i we śnie rozwarłszy w uśmiechu usta, oszukiwała jeszcze siebie samą, wszyscy już dawno wiedzieli o jej niewinnym, niezaplanowanym oszustwie.
Plotka zawsze jako ostatniego dosięga tego, kogo dotyczy. Christine nie czuje, że w owo przedpołudnie kroczy pomiędzy buchającymi ogniem szpalerami, z wwiercającymi się i szyderczymi spojrzeniami na plecach. Prostodusznie przysiada w najbardziej niebezpiecznym miejscu, obok pani radczyni, nie zauważając nawet, jakimi to złośliwymi pytaniami – wszyscy dookoła nadstawiają uszu – sonduje ją owa stara dama. Nie przeczuwając w niej wroga, całuje uprzejmie białowłosą kobietę w rękę, zanim z ciotką i wujem wyruszy na umówiony spacer. Lekki przymilny uśmieszek, z jakim poszczególni goście odpowiadają na pozdrowienie, nadal nie zwraca jej uwagi, dlaczego ludzie nie mieliby być weseli? Kiedy patrzy na podstępnych wrogów, z jej beztroskich oczu bije czysta radość, lekka niczym płomień, i ogarniająca całą salę błoga wiara w dobro świata. Także ciotka z początku niczego nie zauważa; jednakże tego przedpołudnia jej uwagę zaprząta coś nieprzyjemnego, nie wie, czemu to przypisać – w hotelu mieszka para posiadaczy ziemskich ze Śląska, pan i pani von Trenkwitz, którzy zadają się wyłącznie z arystokracją i klasą wyższą, ucinając bezlitośnie wszelkie kontakty z mieszczaństwem. Dla van Boolenów uczynili wyjątek, po pierwsze dlatego, że ci są Amerykanami (samo to jest pewnym rodzajem szlachectwa), a mimo to nie Żydami, być może jednak również dlatego, że jutro ma tu przybyć ich drugi syn, Harro, którego majątek ugina się pod ciężarem mocno zadłużonej hipoteki, tak więc znajomość z dziedziczką amerykańskiej fortuny nie byłaby zupełnie bezcelowa. Na to przedpołudnie byli umówieni o dziesiątej z panią van Boolen na wspólny spacer, jednakże nagle (kiedy dotarła do nich informacja z tajnego biura wywiadowczego pani radczyni), o wpół do dziesiątej, wysyłają portiera i bez żadnego tłumaczenia odwołują spotkanie. I co dziwne, zamiast przeprosić za tę późną odmowę i się z niej wytłumaczyć, w południe kłaniają się tylko sztywno, przechodząc obok stołu van Boolenów. – To osobliwe – pani van
Boolen, wręcz chorobliwie wyczulona na wszelkie towarzyskie niuanse, od razu zwraca na to uwagę: – Czyżbyśmy ich obrazili? Co się mogło stać? – I ponownie coś przedziwnego: po obiedzie, kiedy Anthony znowu ucina sobie poobiednią drzemkę, a Christine pisze listy w salonie, nikt w hallu się do niej nie zbliża. A przecież Kinsleyowie czy inni znajomi regularnie przysiadali się na pogawędkę, tym razem jednak, jakby się umówili, wszyscy zostają przy swoich stołach, a ona całkiem opuszczona siedzi samotnie w fotelu, osobliwie tym poruszona, że stronią od niej przyjaciele, a nadęty Trenkwitz nawet się nie usprawiedliwił. Wreszcie ktoś do niej się zbliża, ale i ten inaczej niż zazwyczaj, podchodzi na sztywnych nogach, zakłopotany, w poważnym nastroju, to lord Elkins. Dziwnie zmieszany skrywa wzrok za zaczerwienionymi, zmęczonymi powiekami, gdy na ogół zawsze tak otwarcie i prosto patrzy innym w oczy, o co mu chodzi? Kłania się prawie ceremonialnie: – Czy wolno mi będzie się przysiąść do pani? – Ależ oczywiście, drogi lordzie. Jakże może pan o to pytać? Znowu się zdziwiła. Lord tak nienaturalnie się zachowuje, przygląda starannie czubkom swoich butów, rozpina surdut, wygładza zagniecenia; dziwne to wszystko, dziwne. Co mu jest, myśli Claire, zachowuje się tak, jakby zaraz miał wygłosić uroczystą mowę. Wreszcie stary mężczyzna unosi ciężkie powieki nad jasnymi, wyrazistymi oczyma, i rzeczywiście bije z nich taki blask, jakby do pomieszczenia wdarł się nagle snop światła albo rozbłysł miecz. – Proszę mnie posłuchać, dear mistress Boolen, chciałbym omówić z panią pewne prywatne sprawy, nikt nas tu nie słyszy. Proszę mi jednak pozwolić na całkowitą szczerość. Zastanawiałem się cały czas, jak mam to pani zasugerować, ale w poważnych sprawach sugestie nie mają sensu. Drażliwe i prywatne kwestie trzeba traktować dwukrotnie ostrzej i całkiem wprost.
A więc... wydaje mi się, że moim obowiązkiem, jako przyjaciela, jest być z panią całkowicie szczerym. Czy zechce mi pani na to pozwolić? – Ależ oczywiście. Jednakże staremu mężczyźnie zdaje się to wcale nie ułatwiać sprawy, zwleka chwilę, wyciąga w tym czasie fajkę z kieszeni i napycha ją niezdarnie tytoniem. Czy to ze starości, czy ze wzruszenia – dziwnie drżą mu przy tym palce. Wreszcie podnosi głowę i mówi jasno: – To, co chcę pani powiedzieć, dotyczy miss Christiane. Znowu zwleka. Pani van Boolen ponownie odczuwa lekki strach. Czy rzeczywiście ten prawie siedemdziesięcioletni mężczyzna myśli o tym poważnie... Już dawno zauważyła, że Christine bardzo go zajmuje, czy faktycznie może to zajść aż tak daleko... Ale właśnie wtedy lord Elkins podnosi oczy i przypatrując się jej uważnie i przenikliwie, pyta: – Czy panna Christiane to rzeczywiście pani siostrzenica? Pani van Boolen gotowa się obrazić. – Oczywiście. – I czy naprawdę nazywa się van Boolen? Teraz pani van Boolen jest poważnie zmieszana. – Nie, nie... to przecież moja siostrzenica, a nie mojego męża, córka mojej siostry z Wiednia... ale, bardzo pana proszę, lordzie, ma pan przecież wobec nas przyjacielskie zamiary, nieprawdaż? Co więc ma znaczyć owo pytanie? Lord w zmieszaniu zagląda w głąb fajki, zdaje się, że niezwykle go interesuje, czy tytoń równomiernie się pali, upycha go, zakłopotany, palcem. Dopiero potem, kuląc się w sobie i prawie nie rozchylając wąskich warg, mówi, jakby przemawiał do fajki: – Bo, bo... pojawiły się tu nagle dziwne plotki, że jakoby... no i uważałem za mój przyjacielski obowiązek, żeby zbadać tę sprawę. Po tym, kiedy mi pani powiedziała, że to państwa siostrzenica, cała ta gadanina nie ma już dla mnie znaczenia. Od razu byłem
przekonany, że miss Christiane nie byłaby zdolna mówić nieprawdy, tylko że, no... że ludzie opowiadają tu takie dziwne rzeczy. Pani van Boolen czuje, że blednie, drżą jej kolana. – Co... proszę być ze mną szczerym... co mówią ludzie? Fajka rozżarza się powoli, widać czerwone kółeczko. – No, wie pani przecież, ten rodzaj towarzystwa, które właściwie wcale nim nie jest, traktuje wszystko bardziej rygorystycznie niż to prawdziwe. Na przykład ten nadęty bufon Trenkwitz odbiera jako osobistą obrazę, kiedy siądzie przy stole z kimś, kto nie jest ze szlachty i do tego nie ma pieniędzy, zdaje się, że to on i jego żona najgłośniej się wydzierali, że zadrwiła sobie pani z nich, przebierając biedną dziewczynę z mieszczańskiej rodziny w swoje stroje i przedstawiając ją im pod fałszywym nazwiskiem jako damę, tak jakby ten zakuty łeb w ogóle wiedział, co to prawdziwa dama. Nie muszę chyba podkreślać, że mój wielki respekt i wielka... bardzo wielka... prawdziwa sympatia, którą darzę miss Christiane, nie zmniejszyły się ani odrobinę, dlatego że faktycznie pochodzi ze... ze skromnego domu... być może nie miałaby wcale tego cudownego daru okazywania wdzięczności i radości, jeśliby była rozpuszczona luksusem, tak jak ci tutejsi próżniacy. Ja osobiście nie widzę w tym absolutnie nic złego, że w swojej dobroci obdarowała ją pani swoimi strojami, wprost przeciwnie, i jeśli w ogóle pytałem, czy wszystko to prawda, to wyłącznie dlatego, żeby móc ukręcić łeb tej podłej gadaninie. Pani van Boolen strach podchodzi do gardła, musi zrobić trzy wdechy, zanim znajdzie siłę, żeby mu spokojnie odpowiedzieć. – Nie mam żadnego powodu, drogi lordzie, by przemilczeć przed panem cokolwiek na temat pochodzenia Christine. Mój szwagier był bardzo znaczącym i jednym z najbardziej szanowanych, najbogatszych kupców w Wiedniu (tu ogromnie przesadziła), jednakże, jak wielu przyzwoitych
ludzi, stracił majątek w czasie wojny, rodzinie niełatwo było przeżyć. Uważali, że uczciwiej będzie pracować, niż pozwolić, byśmy ich wspierali, tak więc Christine jest dzisiaj w służbie państwowej, pracuje w post office, mam nadzieję, że nie jest to hańbą. Lord Elkins podnosi na nią z uśmiechem oczy, nie kuli się już więcej w sobie: odczuł wyraźną ulgę. – Pyta pani o to kogoś, kto sam czterdzieści lat był w służbie państwowej. Jeśli to hańba, to w takim razie ją podzielam. Ale skoro wszystko już sobie wyjaśniliśmy, musimy teraz także wszystko jasno obmyślić. Od razu wiedziałem, że te podstępne zjadliwości są niegodziwą gadaniną, bo jedną z niewielu zalet starości jest to, że człowiek rzadko się myli co do ludzi. Musimy wziąć rzeczy takimi, jakie są: obawiam się, że miss Christiane nie znajduje się teraz w łatwej sytuacji, nie ma nikogo bardziej żądnego zemsty, bardziej podstępnego niż to maluczkie towarzystwo, które tak bardzo chciałoby być wielkim. Taki nadęty łajdak jak ten Trenkwitz przez następnych dziesięć lat nie wybaczy sobie, że był uprzejmy wobec urzędniczki pocztowej, takiemu staremu tumanowi bardziej to doskwiera niż chory ząb. W przypadku pozostałych też nie wykluczyłbym, że mogliby sobie pozwolić wobec pani siostrzenicy na różne nietakty, a już na pewno na chłód i nieuprzejmość. Chętnie bym temu przeszkodził, bo z pewnością zauważyła to pani, cenię pani siostrzenicę zupełnie wyjątkowo... zupełnie wyjątkowo, i byłbym szczęśliwy, gdybym mógł pomóc oszczędzić jej, tak cudownie niewinnej, rozczarowania. Lord Elkins milknie. I kiedy się zamyśla, nagle jego twarz znowu starzeje się i szarzeje. – Czy zawsze będę mógł jej strzec, tego... nie mogę obiecać. To zależy... to zależy od okoliczności. Życzyłbym sobie jednak móc państwu okazać, że bardziej ją poważam niż tę bogatą hołotę i że ten, kto się dopuści afrontu
wobec panny Christiane, będzie miał ze mną do czynienia. Jest taki rodzaj żartów, którego nie toleruję, i dopóki tu będę, wszyscy ci państwo muszą się mieć na baczności. Nagle, zdecydowany i wyprężony, wstaje takim, jakim go pani van Boolen nigdy nie widziała. – Czy pozwoli pani – pyta oficjalnym tonem – że zaproszę pani siostrzenicę na przejażdżkę autem? – Ależ oczywiście. Generał kłania się i oddala – zdumiona pani van Boolen patrzy za nim, jak z policzkami zaczerwienionymi niczym od silnego wiatru, z rękoma zaciśniętymi w pięści zmierza w stronę salonu: o co mu chodzi, zastanawia się oszołomiona. Christine pisze listy i nie słyszy, kiedy nadchodzi. Generał widzi jedynie tył głowy, jasne, piękne włosy nad pochylonym karkiem piszącej, i sylwetkę, które po wielu, wielu latach rozbudziły w nim znowu pożądanie. Biedne dziecko, myśli, takie beztroskie, nie wie o niczym, ale z pewnością kiedyś cię zaatakują i nie będzie cię można ochronić. Delikatnie dotyka jej ramienia, Christine zdziwiona podnosi oczy i natychmiast z respektem powstaje z miejsca: od pierwszej chwili zawsze odczuwała, absolutnie zawsze, potrzebę okazywania szacunku temu nadzwyczajnemu człowiekowi. Generał stara się usilnie, żeby na jego zaciśniętych ustach pojawił się uśmiech: – Przychodzę dzisiaj, kochana panno Christiane, z pewną prośbą. Źle się czuję, mam bóle głowy od wczesnego ranka, nie mogę czytać, nie mogę spać. Pomyślałem więc sobie, że może dobrze zrobi mi świeże powietrze, wycieczka autem, a z pewnością najlepiej by mi przy tym zrobiło, gdyby zechciała mi pani dotrzymać towarzystwa. Dostałem już pozwolenie od pani czcigodnej ciotki, bym mógł to pani zaproponować. Gdyby zatem zechciała pani? – Ależ tak, naturalnie... To dla mnie przecież tylko wielka... radość, wielki
honor... – Chodźmy zatem. Ceremonialnie ofiarowuje jej ramię. Dziwi i zawstydza ją to nieco, ale jakżeby miała odmówić takiego zaszczytu! Zdecydowanym krokiem, trzymając ją mocno pod rękę, lord Elkins obchodzi z nią powoli cały hall. Wszystkim po kolei rzuca gwałtowne, ostre spojrzenie, co nigdy przedtem nie było w jego zwyczaju; taka postawa to jednoznaczne ostrzeżenie: nie ważcie się jej ruszyć! Przyjazny i uprzejmy, na ogół przemykał niczym cień pośród innych, ledwie przez nich zauważany, teraz jednak wpatruje się wyzywająco w każdą źrenicę. Wszyscy pojmują natychmiast, z czego wynika ta demonstracja, prowadzenie pod rękę i ostentacyjna rewerencja. Radczyni zamarła z poczuciem winy, Kinsleyowie niczym
porażeni
kłaniają
się,
gdy
stary,
niestrwożony
paladyn
o śnieżnobiałych włosach wkracza z lodowatym spojrzeniem do sali wraz z młodą dziewczyną, ona dumna i szczęśliwa, nieprzeczuwająca niczego złego, on z zaciśniętymi wojowniczo ustami, jakby stał na czele swego pułku i miał dowodzić atakiem na kryjącego się w okopach wroga. Przed drzwiami hotelu, kiedy oboje wychodzą, stoi przypadkowo Trenkwitz; kłania się odruchowo. Lord Elkins umyślnie patrzy gdzieś w bok i jakby miał sięgnąć nakrycia głowy, unosi do góry rękę, a potem natychmiast znowu ją opuszcza; tak jak odpowiada się na pozdrowienie kelnerowi. Nieopisana pogarda kryje się w tym geście; taki wyrachowany cios. Potem puszcza ramię Christine, otwiera osobiście drzwi i unosi kapelusz, pomagając równocześnie swej damie wsiąść do auta: jest to dokładnie ten sam gest, z jakim swego czasu pomógł wsiąść do samochodu synowej króla Anglii podczas jej wizyty w Afryce Południowej. Pani van Boolen jest tą dyskretną informacją lorda Elkinsa znacznie bardziej przerażona, niż dała to po sobie poznać, ponieważ niczego nie przeczuwając,
dotknął w niej najczulszego miejsca. Głęboko, w mrocznych pokładach świadomości, wyparty na siłę z pamięci, w owym gładkim i śliskim obszarze, do którego własne ja niechętnie i z trwogą odważa się zejść, drzemie w owej, dawno już mieszczańskiej i banalnej, Claire van Boolen wieloletni niewygasły lęk, który czasem budzi się nocą i mąci jej sen: strach przed odkryciem jej własnej przeszłości. Kiedy bowiem przed trzydziestu laty wydalona podstępem z Europy Klara poznała swego van Boolena, zabrakło jej odwagi, żeby zwierzyć się temu rzetelnemu, ale trochę filisterskiemu mieszczaninowi, jakie to żałosne pochodzenie ma ów kapitalik, który wniosła do ich małżeństwa. Twardo obstawała przy łgarstwie, że owe dwa tysiące dolarów odziedziczyła po dziadku, a naiwnie zakochany mąż ani przez minutę nie wątpił
w
prawdziwość
tej
informacji.
Przy
jego
flegmatycznej
prostoduszności nie można się było obawiać niczego złego, ale im bardziej Claire stawała się mieszczką, tym bardziej potęgowało się w niej poczucie zagrożenia i lęk na myśl, że jakiś głupi przypadek, jakieś nieoczekiwane spotkanie czy anonimowy list mogłyby wydobyć na światło dzienne jej prawdziwą historię. Dlatego przez całe lata z przemyślnym uporem unikała możliwości spotkania rodaków. Kiedy mąż chciał jej przedstawić swego wiedeńskiego partnera w interesach, broniła się, choć ledwie znała angielski, wzbraniała się rozmawiać po niemiecku. Z własną rodziną raptownie urwała wszelką korespondencję, przy ważniejszych okazjach wysyłając co najwyżej zwięzły telegram. Ale strach nie malał, wprost przeciwnie, rósł wraz z awansem do warstwy mieszczańskiej, i im bardziej dopasowywała się do surowych amerykańskich obyczajów, tym bardziej nerwowy stawał się ów lęk, że jakaś przelotna plotka może poruszyć żarzące się pod popiołem zło i wzniecić ogień. Wystarczało, żeby któryś z gości powiedział przy stole, że mieszkał dłuższy czas w Wiedniu, a już nie spała całą noc, tak mocno paliła ją ta iskra w sercu. Potem przyszła wojna, która wszystko to, co przedtem,
jednym ruchem zepchnęła w mityczny, niewyobrażalnie odległy czas. Gazety, magazyny z tamtej epoki zbutwiały, ludzie mieli tam inne troski i inne tematy do rozmów; wszystko minęło, poszło w zapomnienie. Tak jak odłamek, który stopniowo wrasta w tkankę ciała i sprawia ból jeszcze tylko przy zmianie pogody, niewyczuwalny już tak bardzo i obcy w ciepłym ciele – tak ona zapomniała o drażliwym epizodzie z przeszłości, oddając się beztroskiemu szczęściu i zdrowym obowiązkom; matka dwóch krzepkich synów, pomagająca okazjonalnie mężowi w interesach, należała do wielce poważanego i szanowanego w całym mieście towarzystwa filantropijnego, jako zastępczyni prezesa stowarzyszenia zajmującego się zwolnionymi z więzienia, i wreszcie mogła zrealizować swoje ambicje we własnym, nowym, chętnie odwiedzanym przez najlepsze rodziny domu. Decydującą rolę w odzyskaniu spokoju odegrało jednak to, że z czasem sama całkiem zapomniała o tamtym epizodzie. Ludzka pamięć jest przekupna, nagina się zgodnie z naszymi życzeniami, a chęć wyparcia wszystkiego, co wrogie, powoli, acz skutecznie zaczyna okazywać swą oczyszczającą moc; Klara, panienka od przymiarek, odeszła wreszcie w niepamięć, a narodziła się wzorowa małżonka handlującego bawełną maklera, pani van Boolen. Tak bardzo nie zważała już na tamten epizod, że przybywszy do Europy, natychmiast napisała do siostry z prośbą o spotkanie. Teraz jednak, dowiedziawszy się, że z taką niepojętą dla niej złośliwością szpieguje się pochodzenie jej siostrzenicy, obawiała się tego, co jeszcze może się zdarzyć, i że sprawdzając ubogą krewną, wypytają równocześnie o jej pochodzenie i zajmą nią samą? Strach jest krzywym zwierciadłem, dzięki jego wyolbrzymionej mocy każde najbardziej przypadkowe zdarzenie urasta do koszmarnych rozmiarów i staje się karykaturalnie jednoznaczne, a raz podbechtana
fantazja
podąża
za
najbardziej
szalonymi
i nieprawdopodobnymi podpowiedziami. To, co najbardziej absurdalne,
wydaje się nagle prawdopodobne; z przerażeniem przychodzi jej do głowy, że w hotelu, przy sąsiednim stole, siedzi jakiś starszy pan z Wiednia, dyrektor banku handlowego, ma siedemdziesiąt, może osiemdziesiąt lat, nazywa się Löwy, i nagle zdaje sobie przypominać, że żona jej zmarłego protektora także była z domu Löwy. A jeśli była to jego siostra albo kuzynka! Jakże łatwo ten stary mężczyzna (a starcy bardzo lubią rozprawiać o skandalach z czasów swej młodości!) mógłby jakąkolwiek aluzją wmieszać się w tę gadaninę. Claire nagle czuje zimny pot na skroniach, bo strach nadal pracuje z całą precyzją i podsuwa myśl, że ów stary pan Löwy jest nad wyraz podobny do żony jej protektora, ma te same mięsiste wargi, ten sam ostry, garbaty nos – w halucynacyjnej gorączce strachu wydaje się jej nawet, że to bez wątpienia brat tamtej i że oczywiście zaraz ją rozpozna, a potem z detalami odgrzeje ową starą historię – nektar i ambrozję dla Kinsleyów, a następnego dnia Anthony dostanie anonimowy list, który jednym ruchem zniweczy trzydzieści lat ich harmonijnego małżeńskiego pożycia. Claire musi przytrzymać się poręczy, przez sekundę myśli, że straci przytomność; potem, nagle zdeterminowana, z nową energią zrywa się z fotela. Dużo wysiłku kosztuje ją to, by przejść obok stołu Kinsleyów, pozdrawiając ich przy tym życzliwie. Całkiem uprzejmie jej odpowiadają owym stereotypowym uśmiechem, jakim zazwyczaj witają się Amerykanie, czego ona sama także już dawno bezwiednie się nauczyła. Ale obłęd strachu podpowiada jej, że tym razem ów uśmiech był nieco inny, ironiczny, złośliwy, wszystkowiedzący, podstępny, nawet spojrzenia obsługujących windy chłopców wydają się jej nagle nieprzyjemne i nieprzyjemna jest także przypadkowo ją mijająca bez pozdrowienia pokojówka: całkiem wyczerpana, jakby brnęła przez głęboki śnieg, chowa się szybko za swoimi drzwiami. Jej małżonek Anthony wstał już po poobiedniej sjeście i ze skrzyżowanymi szelkami, rozpiętym kołnierzykiem i zagniecionymi jeszcze od leżenia
policzkami zaczesuje przed lustrem włosy. – Anthony, musimy o czymś porozmawiać – mówi Claire, ledwie łapiąc oddech. – No, co takiego? – Anthony przeciąga trochę pomady po grzebieniu, by nakreślić geometryczny przedziałek. – Skończ już, proszę – niecierpliwi się Claire, nie mogąc dłużej wytrzymać. – Musimy się nad tym spokojnie zastanowić. To coś bardzo nieprzyjemnego. Flegmatyczny, od
dawna
już
przyzwyczajony
do
żywiołowego
temperamentu żony i raczej nieskłonny, by się gorączkować po takim zagajeniu, małżonek ciągle jeszcze nie odwraca się od lustra. – Mam nadzieję, że to nic złego. Chyba nie depesza od Dicka albo Alvina?
– Nie, ale skończże wreszcie! Ubrać możesz się później. – No więc? – Anthony odkłada w końcu grzebień i siada posłusznie w fotelu. – Co się dzieje? – Stało się coś okropnego. Christine musiała być nieostrożna albo zrobić coś głupiego, bo wszystko wyszło na jaw i cały hotel o tym mówi. – Tak, a co wyszło na jaw? – No, to z sukienkami... To, że nosi moje stroje, że przyjechała tu jak sklepowa ekspedientka, a my ubraliśmy ją od stóp do głów i że przedstawialiśmy ją jako porządną pannę, ludzie wygadują najróżniejsze rzeczy... Teraz już wiesz, dlaczego Trenkwitzowie nas skreślili... naturalnie są wściekli, bo coś tam sobie zaplanowali w sprawie syna i uważają, że ich nabraliśmy. Jesteśmy teraz skompromitowani przed całym hotelem. Jakąś głupotę musiało palnąć to gapowate stworzenie! Mój Boże, co za wstyd! – Jak to, wstyd? Wszyscy Amerykanie mają ubogich krewnych. Nie chciałbym brać pod lupę kuzynów Guggenheimów, a już na pewno nie rodziny Rosky, tych z Rosenstocków z Kowna; założę się, że ci także wyglądają całkiem inaczej. Nie rozumiem, dlaczego ma być wstydem to, że przyzwoicie ją ubraliśmy. – Bo... bo... – Claire w zdenerwowaniu mówi coraz głośniej – przecież mają rację, że ktoś taki tu nie pasuje, nie pasuje do tego towarzystwa... To znaczy, ktoś, kto... kto nie umie się tak zachować, żeby nie było po nim widać, skąd pochodzi... To jej wina... Gdyby się tak nie rzucała w oczy, nikt by tego nie zauważył, gdyby nadal była taka skromna jak z początku... Ale nie, ciągle to tu, to tam, zawsze gotowa, zawsze najszybsza, do wszystkich musi zagadać, we wszystko się wmieszać, we wszystkim uczestniczyć, wszędzie pierwsza. Z każdym za pan brat... nie dziw, że ludzie w końcu pytają, kim ona właściwie jest i skąd, a teraz... teraz skandal gotowy. Wszyscy o tym mówią i się z nas naśmiewają... rozgadują okropne rzeczy.
Anthony śmieje się głośno i szczerze: – Pozwól im gadać... mnie to obojętne. To dobra dziewczyna, ja mimo wszystko ją lubię. A czy jest biedna, czy bogata, nic nikomu do tego. Od nikogo tu nie pożyczyłem ani jednego grosza i gwiżdżę na to, czy mają nas za szlachetnych, czy nie. Jeśli komuś coś w nas się nie podoba, to niech nas zostawi w spokoju. – Ale mnie to nie jest obojętne, mnie nie. Głos Claire, czego ona sama nie zauważa, jest coraz ostrzejszy: – Nie pozwolę, by mnie pomawiali, mówili, że ich nabierałam, przedstawiając im jakąś biedną dziewczynę jako księżniczkę. Nie pozwolę na to, by ten cham Trenkwitz, zaproszony przez nas, wysyłał portiera, zamiast samemu się usprawiedliwić. Nie, nie będę czekać, aż ludzie całkiem się od nas odwrócą, nie jest mi to do niczego potrzebne. Przyjechałam tu, na Boga, dla własnej przyjemności, a nie żeby się szarpać i denerwować. Nie zniosę tego. – A więc – ziewa ukradkiem Anthony, zasłaniając ręką usta – co chcesz zrobić? – Wyjechać! – Jak to? – Zazwyczaj ociężały, zrywa się odruchowo z miejsca, jakby ktoś nastąpił mu boleśnie na palce. – Tak, wyjechać, i to jeszcze jutro z rana. Mylą się, jeśli myślą, że urządzę im teatr i będę składała jakieś wyjaśnienia, tłumaczyła, co i dlaczego, a na koniec jeszcze ich przepraszała. Musieliby to być inni państwo, a nie Trenkwitzowie i ta cała reszta. To towarzystwo tutaj i tak mi nie odpowiada, poza lordem Elkinsem wszystko ludzie przeciętni, przypadkowi, nudni, hałaśliwi, którym nie pozwolę wycierać sobie mną gęby. Poza tym nie czuję się tu, na dwóch tysiącach metrów, dobrze, jestem podenerwowana, nie mogę nocą spać, ty naturalnie tego nie zauważasz, bo kładziesz się i od razu zasypiasz, chciałabym choć przez tydzień mieć takie nerwy jak ty! Jesteśmy tu już trzy tygodnie – wystarczy aż nadto! A co się tyczy dziewczyny, to
z nawiązką spełniliśmy nasz obowiązek wobec Mary. Zaprosiliśmy ją, zabawiła się, odpoczęła, nawet za bardzo, a teraz koniec. Nie mogę sobie nic zarzucić. – Tak, ale dokąd... dokąd chcesz teraz tak nagle wyjechać? – Do Interlaken! Tam powietrze nie jest tak ostre, no i spotkamy Linseyów, z którymi tak dobrze się nam gawędziło na statku. To naprawdę mili ludzie, inni niż tutejsza rozwrzeszczana hałastra, jeszcze przedwczoraj pisali, byśmy koniecznie do nich przyjechali. Jeśli wyjedziemy jutro z rana, to na dinner będziemy już z nimi. Anthony nieco się opiera. – Zawsze wszystko tak nagle! Czy musimy już jutro wyjeżdżać? Przecież mamy jeszcze dużo czasu! Wnet się jednak poddaje. Zawsze się poddaje, z wieloletniego doświadczenia wie, że Claire, jeśli czegoś naprawdę chce, niezawodnie przeprowadzi swą wolę, a wszelki opór jest tylko marnowaniem czasu. Poza tym wszystko mu jedno. Dla ludzi, którym dobrze jest z samymi sobą, otoczenie nie odgrywa takiej roli; czy będzie grał w pokera z Linseyami, czy z Guggenheimami albo czy góra za oknem nazywa się Schwarzhorn, czy Wetterhorn, a hotel Palace, czy też Astoria, temu staremu flegmatykowi jest to w zasadzie obojętne, nie chciałby tylko żadnych kłótni. Nie walczy więc dłużej, przysłuchuje się cierpliwie, gdy jego małżonka dzwoni do portiera, by dać mu wskazówki, z rozbawieniem obserwuje, jak pośpiesznie i gorączkowo wyciąga walizki i w niepojętym pośpiechu składa ubrania, gdy on tymczasem zapala fajkę, idzie na swoją partię kart i kiedy je miesza i tasuje, nie myśli już wcale o wyjeździe oraz swojej żonie, a tym bardziej o Christine. I gdy tymczasem bliscy i dalsi znajomi podniecają się nawzajem, wymieniając między sobą plotki na temat jej przyjazdu i konieczności opuszczenia hotelu, przed pobłyskującym mosiądzami szarym automobilem lorda Elkinsa rozstępuje się wietrzny błękit górskich przełęczy, kiedy gładko
i zręcznie pokonują śnieżne zakręty i zjeżdżają do Dolnej Engadyny: SchulsTarasp jest już blisko. Zapraszając ją teraz, lord Elkins chciał w jakimś sensie wziąć ją publicznie pod własne skrzydła, by po krótkiej przejażdżce odwieźć z powrotem do hotelu; kiedy jednak teraz rozparta wygodnie obok niego na siedzeniu paple o czymś wesoło, a w jej beztroskich oczach odbija się niebo, wydaje mu się, że to bezsensowne, skracać jej i sobie ten miły czas, każe więc szoferowi jechać dalej i dalej. Byle tylko za prędko nie wracać, i tak niechybnie odpowiednio szybko o wszystkim się dowie, myśli starszy pan, głaszcząc przy tym z nieprzepartą czułością jej rękę. Właściwie trzeba by ostrzec w porę, ostrożnie przygotować na to, co może ją spotkać ze strony tego towarzystwa, aby nie odczuła tak boleśnie ich nagłego chłodu. Od czasu do czasu próbuje więc wtrącić jakąś aluzję o złośliwym charakterze radczyni i ostrzega dyskretnie przed jej młodą przyjaciółką z Niemiec, ale Christine w młodzieńczej niezachwianej wierze w ludzi broni, naiwna, swych najbardziej zagorzałych wrogów; tak wzruszająco dobra i z taką sympatią odnosi się przecież do wszystkich ta stara radczyni, a ta mannheimska znajoma, lord na pewno nawet się tego nie domyśla, potrafi być taka mądra, taka wesoła i zabawna, ale z pewnością przy nim brakuje jej śmiałości. I w ogóle wszyscy ludzie tutaj są tak cudowni, pogodni i dla niej życzliwi, że naprawdę, czasami się wstydzi, bo na to nie zasługuje. Starszy pan spuszcza wzrok i wpatruje się w szpikulec laski. Od wojny ma surowy osąd ludzi, narodów, wszystkich uznaje za samolubnych i bez wyobraźni, skoro dopuszczali się takiej niesprawiedliwości wobec innych. Zaczerpnięty za młodu z wykładów Johna Stuarta Milla oraz jego uczniów idealizm, który kazał im wierzyć w moralne posłannictwo ludzkości oraz duchową wyższość białej rasy, poległ ostatecznie w krwawych bagnach Ypres i w kamieniołomach Soissons (tam gdzie zginął jego syn). Brzydzi się polityką, towarzyski chłód klubu wprawia go w zakłopotanie, odstręcza
teatralność oficjalnych bankietów; od śmierci syna unika nowych znajomości; jego własne pokolenie irytuje go zawziętością, z jaką nie chce uznać prawdy i nie potrafi się przestawić oraz wyciągnąć właściwych wniosków z najnowszej historii, w młodszym pokoleniu zaś denerwuje go bezczelne, lekkomyślne zarozumialstwo. Jednak u tej dziewczyny widzi na nowo wiarę i ową prostoduszną, prawdziwą wdzięczność choćby za to, że jest się młodym, w jej obecności zrozumiał, że nieufność, której wobec życia nabyła jedna generacja, dla kolejnej na szczęście jest już niezrozumiała, i że z każdą nową młodością wszystko zaczyna się od nowa. Jakże cudownie potrafi ona jeszcze okazywać wdzięczność z powodu najmniejszej nawet błahostki, jest nią zachwycony i równocześnie budzi się w nim, mocniej niż kiedykolwiek i prawie boleśnie, usilne życzenie, żeby odrobinę tego cudownego ciepła móc zabrać do swego życia, a może nawet związać je na dobre z sobą. Mógłbym ją jeszcze przez kilka lat chronić, myśli, może wtedy nigdy nie poznałaby, albo dopiero znacznie później, podłości tego świata, który płaszczy się przed jakimś nazwiskiem, a biednych zgniata obcasem. Ach – obserwuje ją z boku: jak z ustami otwartymi niczym u dziecka wsysa cudownie szumiące powietrze i zamyka przy tym oczy – jeszcze tylko kilka lat młodości, to by mi wystarczyło. I kiedy teraz znowu, zwrócona z wdzięczności ku niemu, wesoło szczebiocze, stary mężczyzna słucha jej jednym uchem, bo naszła go nagle odwaga; rozważa, w jaki sposób, w tej ostatniej chwili, należałoby się zabrać do zalotów. W Schuls-Tarasp piją herbatę. Potem na jakiejś ławce przy promenadzie przystępuje ostrożnie i okrężną drogą do działania. Mówi, że ma dwie siostrzenice, mniej więcej w jej wieku, mieszkają w Oksfordzie, mogłaby tam, zakładając, że chciałaby przyjechać do Anglii, zamieszkać; byłaby to wielka radość, gdyby mógł ją do nich zaprosić, i jeśli jego, starego człowieka, obecność nie byłaby dla niej ciężarem, byłby szczęśliwy, gdyby mógł jej
pokazać Londyn. Nie wie jednak naturalnie, czy mogłaby się w ogóle zdecydować, żeby opuścić Austrię i przyjechać do Anglii, czy nic nie wiąże jej z domem – to znaczy, chodzi o to, czy wewnętrznie ją wiąże. Pytanie jest jednoznaczne. Ale Christiane w swym żywiołowym zachwycie go nie rozumie. O nie, bardzo chętnie, chciałaby zobaczyć świat, a Anglia musi być piękna, tyle słyszała o Oksfordzie i tamtejszych regatach, nie ma drugiego kraju, gdzie sport sprawiałby ludziom taką radość, gdzie bycie młodym musi być tak cudowne. Twarz starszego pana spochmurniała. Christiane nie powiedziała o nim ani słowa. Myślała tylko o sobie, o swej własnej młodości. Znowu go całkiem opuszcza odwaga. Nie, myśli, to byłoby przestępstwo, zamknąć młodą osobę, która tak bardzo cieszy się swoją młodością, w starym zamku, ze starym mężem. Nie, nie wolno dopuścić do tego, by dostał kosza, by się ośmieszył. Musisz się pożegnać z tą myślą, starcze! Twój czas minął! Za późno! – Czy nie powinniśmy już wracać? – nagle pyta ją zmienionym głosem. – Obawiam się, że szanowna pani ciotka już się martwi. – Dobrze – odpowiada Christine i dodaje z zachwytem: – Ach, było tak pięknie, wszystko tu jest tak osobliwie piękne. W samochodzie siada obok niej i więcej się nie odzywa, stary mężczyzna smutny z jej powodu, zasmucony sobą. Ale Christine nie domyśla się, co się teraz z nim dzieje ani co z nią samą się stanie, uradowana wpatruje się w krajobraz za szybą, rozgrzana krew pulsuje wesoło w ogorzałych od wiatru policzkach. Kiedy docierają do hotelu, słychać właśnie uderzenie gongu. Christine z wdzięcznością ściska rękę zacnemu panu i biegnie na górę, żeby się przebrać: idzie jej to teraz jak z płatka. Przez pierwsze dni szykowanie toalety za każdym razem oznaczało strach, wysiłek i zmartwienie, ale również
rozkoszną zabawę. Podziwiała w lustrze wciąż od nowa to wystrojone, zaskakujące stworzenie, w jakie się przemieniła. Teraz wydaje się jej oczywiste, że co wieczór jest piękna, elegancka i wystrojona. Wystarczy kilka ruchów, a suknia już obleka wyprężoną pierś, spływa kolorowo i lekko w dół, jedno wprawne pociągnięcie warg czerwoną szminką, potrząśnięcie głową i włosy przywrócone są do porządku, tylko zarzucić szal i jest gotowa, tak oczywiste to teraz dla niej, żyje w pożyczonym luksusie, jakby był jej własny! Jeszcze jedno spojrzenie przez ramię do lustra: tak, dobrze! Zadowolona! I pędzi do ciotki, by ruszyć wraz z nią na kolację. Ale już w drzwiach przystaje zdumiona: rozgardiasz, pokój prawie opróżniony, na wpół zapełnione kufry rozłożone na fotelach, rzucone na łóżko i stół kapelusze, buty i inne części garderoby, niemiłosierny bałagan w tym zazwyczaj drobiazgowo uporządkowanym pomieszczeniu. Ciotka, w szlafroku, klęczy właśnie na opornej walizie, żeby ją zamknąć. – Co... co tu się dzieje? – dziwi się Christine. Ciotka celowo nie podnosi wzroku, czerwona na twarzy, nadal przyciska zaciekle walizę i głośno sapiąc, stara się równocześnie dać odpowiedź: – Wyjeżdżamy... och, co za przeklęta walizka!... Możesz przycisnąć... Wyjeżdżamy. – Tak, kiedy?... Dlaczego? – Christine otwiera usta, nie może ruszyć ręką ni nogą. Ciotka wali jeszcze raz w zamek, walizka wreszcie się zamyka. Podnosi się, sapiąc. – Tak, właściwie szkoda, mnie samej tego żal, moja droga! Ale od początku mówiłam, że Anthony nie wytrzyma tej wysokości. To nie dla starych ludzi. Dziś po południu znowu miał atak astmy. – O mój Boże! – Christine rzuca się na powitanie starego mężczyzny, który niczego nie przeczuwając, wychodzi właśnie z pokoju obok. W panicznym strachu, trzęsąc się ze wzburzenia, obejmuje go z niezwykłą czułością: – Jak
się czujesz, wujku? Mam nadzieję, że już lepiej! Mój Boże, niczego się nie domyślałam, przecież gdybym wiedziała, nie wybrałabym się nigdzie! Ale naprawdę, słowo honoru, znowu, jak zawsze, wyglądasz dobrze; prawda, że już się dobrze czujesz? Przygląda się mu zakłopotana, jej przerażenie jest prawdziwe i szczere. Zapomniała zupełnie o sobie. Nie pojęła jeszcze, że ona także ma wyjechać. Wie tylko, że ten stary, dobroduszny mężczyzna jest chory, tylko to pojęła. Jej przerażenie dotyczy jego, a nie jej samej. Anthony, zdrowy, flegmatyczny jak zawsze do tej pory, stoi niemiło poruszony tym, w jaki sposób Christine okazuje mu szczere oddanie i swój strach o niego. Dopiero po chwili pojmuje, w jaką okropną komedię został wmieszany. – Ależ kochane dziecko – burczy (do diabła, dlaczego Claire wszystko spycha na mnie!) – twoja ciotka, znasz ją przecież, jak zwykle przesadza. Czuję się całkiem dobrze i gdyby to ode mnie zależało, na pewno byśmy tu zostali. – I by odreagować irytację, jaką odczuwa z powodu niezrozumiałego dlań kłamstwa żony, dodaje nieomal niegrzecznie: – Claire, zostaw wreszcie to przeklęte pakowanie, mamy na to jeszcze dużo czasu. Powinniśmy przecież ostatni wieczór z tym dobrym dzieckiem spędzić jakoś miło. – Claire mimo to krząta się nadal i nie odzywa; widocznie boi się niewygodnych pytań, Anthony z kolei (musi się sama z tego wykaraskać, ja jej tego nie ułatwię) wygląda zapamiętale przez okno. Pomiędzy tymi dwojgiem stoi w opustoszałym pokoju niczym uciążliwa zawalidroga milcząca, oszołomiona Christine. Zaszło tu coś, czuje, coś, czego ona nie rozumie. Błysk pioruna już był, teraz czeka z bijącym sercem na grzmot, a ten wciąż jeszcze nie nadchodzi, a przecież musi uderzyć. Nie ma odwagi o nic zapytać, nie ma odwagi myśleć, czuje wszystkimi nerwami, że stało się coś złego. Czyżby się pokłócili? Jakieś złe wieści z Nowego Jorku? Może coś zaszło na giełdzie albo
w interesach, może krach bankowy, czyta się przecież teraz o tym każdego dnia w gazetach? A może wujek naprawdę miał atak i chce to przemilczeć, by ją oszczędzić? Dlaczego każą mi tak sterczeć, co ja mam z tym wspólnego? Ale nadal nic, tylko zawzięte milczenie i niepotrzebna krzątanina ciotki oraz niespokojne kroki wujka, który chodzi w tę i z powrotem po pokoju, a w niej samej głośno dudni i boleśnie kłuje serce. Wreszcie – zbawienie! – pukanie do drzwi. Do pokoju wkracza kelner, za nim drugi z białym obrusem. Ku jej zdumieniu uprzątają ze stołu popielnicę i zaczynają go bardzo starannie nakrywać. – Wiesz – ciotka zaczyna się wreszcie tłumaczyć – Anthony myślał, że będzie jednak lepiej, jeśli dziś wieczorem zjemy tu na górze, w pokoju. Nienawidzę tych kłopotliwych pożegnań z różnymi ludźmi i wypytywania, dokąd, na ile, a poza tym spakowałam już prawie wszystkie moje rzeczy, smoking Anthony’ego także jest w kufrze. No i, nieprawdaż, będziemy mogli tu sobie posiedzieć razem w ciszy i miłej atmosferze. Kelnerzy wtaczają stolik na kółkach i serwują jedzenie z podgrzewanych niklowanych półmisków. Kiedy już pójdą, każę sobie wreszcie wszystko wytłumaczyć, myśli Christine, zalękniona obserwuje uważnie twarze tych obojga: wujek pochyla się głęboko nad talerzem i operuje zawzięcie sztućcami, a ciotka wydaje się blada i zażenowana. Wreszcie zaczyna: – Dziwisz się zapewne, Christine, że tak szybko podjęliśmy decyzję! Ale u nas tam wszystko odbywa się very quick, to jedna z kilku dobrych rzeczy, jakich człowiek uczy się w Ameryce. Nie należy za długo przeciągać tego, na co nie ma się naprawdę ochoty. Jeśli interes nie idzie, zarzuca się go i zaczyna nowy, jeśli człowiek źle się gdzieś czuje, pakuje walizki i jedzie gdzie indziej. Właściwie nie chciałam ci tego wcale mówić, bo tak cudownie się bawiłaś, my oboje już od dawna nie czuliśmy się tu dobrze, ja cały czas źle sypiam, a Anthony w ogóle nie znosi tego wysokogórskiego, rozrzedzonego
powietrza. Przypadkowo nadszedł akurat dziś telegram od naszych przyjaciół z Interlaken i od razu byliśmy zdecydowani, pojedziemy tam przypuszczalnie tylko na kilka dni, a potem jeszcze do Aix-les-Bains. Tak, u nas, rozumiem, że to cię zaskoczyło, wszystko odbywa się very quick. Zwiesza głowę nad talerzem; byle tylko nie spojrzeć na ciotkę! Jest coś takiego w tonie jej głosu, w tej ożywionej gadaninie, co sprawia Christine udrękę, każde słowo pełne jest fałszywej determinacji i sztucznie ożywione. Czuje, że coś się musi za tym kryć. Na pewno na tym się nie skończy, i rzeczywiście: – Oczywiście najlepiej by było, gdybyś mogła pojechać z nami – ciągnie ciotka, odrywając w tym samym czasie skrzydełko pulardy. – Ale Interlaken, jak sądzę, nie przypadłoby ci do gustu, to nie jest miejsce dla młodych ludzi, trzeba by się zastanowić, czy takie jeżdżenie tu i tam przez te kilka dni, kiedy masz jeszcze urlop, rzeczywiście na to przeznaczyć, czy przez to cały wypoczynek nie pójdzie na marne. Cudownie tu wypoczęłaś, wspaniale ci zrobiło to świeże, rześkie powietrze, tak, zawsze mówiłam, dla młodych ludzi nie ma nic lepszego niż wysokie góry, Dicky i Alvin też kiedyś powinni tu przyjechać, jedynie dla takich starych, zużytych, spracowanych serc Engadyna jest do niczego. A więc, jak mówię, bardzo byśmy się naturalnie cieszyli, Anthony już tak do ciebie przywykł, ale z drugiej strony to znowu siedem godzin w jedną i siedem w drugą stronę, to dla ciebie zbyt dużo, a w końcu przecież w następnym roku znowu przyjedziemy. Ale oczywiście, jeśli chcesz jeszcze do Interlaken... – Nie, nie – mówi Christine, albo raczej mówią za nią jej usta, tak jak w narkozie, kiedy się dalej automatycznie odlicza, podczas gdy świadomość dawno już zamarła. – Ja także sądzę, że lepiej zrobisz, jadąc od razu do domu, jest stąd cudownie wygodny pociąg, pytałam o to portiera, około siódmej rano, będziesz więc już nocą w Salzburgu, a pojutrze w domu. Mogę sobie
wyobrazić, jak się mama ucieszy, że jesteś taka opalona, rześka i młoda, rzeczywiście wspaniale wyglądasz, i najlepiej zrobisz, jeśli dowieziesz tę opaleniznę i dobrą formę jak najszybciej do domu. – Tak, tak – cichuteńko spływają Christine z ust te sylaby. Dlaczego właściwie jeszcze tu siedzi? Oni oboje chcą się jej pozbyć, jak najszybciej ją odprawić. Ale dlaczego? Musiało się jednak coś wydarzyć. Je mechanicznie dalej, w każdym kęsie czuje gorzki smak hyzopu i wie, że musi coś powiedzieć, coś zabawnego, byle tylko nie pokazać, że z bólu pieką ją oczy, a gardło ściska się ze złości, coś rzeczowego, chłodnego i obojętnego! Wreszcie przychodzi jej to do głowy. – Zaraz odniosę ci twoje sukienki, ciociu, żebyśmy mogły je od razu zapakować. – I już wstaje od stołu. Ale ciotka popycha ją delikatnie na krzesło. – Daj spokój, dziecko, masz jeszcze czas. Trzecią walizkę spakuję dopiero jutro. Zostaw wszystko w pokoju, pokojówka mi to przyniesie. – A potem w nagłym zawstydzeniu dodaje: – I przy okazji, wiesz, jedną sukienkę, tę czerwoną, możesz zatrzymać, ja jej już doprawdy nie potrzebuję, a na ciebie tak pasuje, i naturalnie wszystkie drobiazgi, sweter, bieliznę, ma się rozumieć. Jedynie te dwie pozostałe wieczorowe toalety są mi jeszcze potrzebne do Aix-les-Bains, bo tam, tam niesłychanie dużo się dzieje, a poza tym wszystkim mówiono mi, że to cudowny hotel, i Anthony, mam nadzieję, będzie się tam dobrze czuł, ciepłe kąpiele i dużo łagodniejsze powietrze, i... – Ciotka mówi i mówi. Najtrudniejsze zostało już załatwione. Uświadomiła łagodnie Christine, że jutro wyjeżdża. Teraz wszystko znowu gładko się toczy swoim torem, ciotka, coraz to weselsza, snuje prześmiewcze opowieści o hotelach i podróżach, o Ameryce, a Christine, otępiała, siedzi potulnie, wyczerpana nerwowo tą krzykliwą, sztucznie obojętną lawiną słów. Żeby tylko już się skończyło. Wykorzystuje w końcu krótką pauzę. – Nie chcę wam więcej zabierać czasu. Wujek powinien odpocząć, a ty też, ciociu, pewnie
jesteś zmęczona pakowaniem. Czy mogłabym ci jeszcze w czymś pomóc? – Nie, nie. – Ciotka także podnosi się z miejsca. – Tych kilka rzeczy spakuję z łatwością sama. Ale dla ciebie też będzie lepiej, jeśli dzisiaj się wcześniej położysz. Musisz przecież, tak myślę, wstać już o szóstej. Nie będziesz nam chyba miała za złe, że cię nie odprowadzimy na dworzec, prawda? – Nie, nie, ciociu, to byłaby już prawdziwa przesada – odpowiada Christine monotonnym głosem i wpatruje się w podłogę. – I napiszesz mi, co się dzieje u Mary, napiszesz do mnie zaraz po powrocie, jak tylko przyjedziesz, prawda? I jak już mówiłam, w następnym roku znowu się zobaczymy. – Tak, tak – mówi Christine. Dzięki Bogu, zaraz będzie mogła pójść, jeszcze tylko całus dla wujka, który jest dziwnie zmieszany, całus dla cioci, i już idzie, jak najszybciej, jak najszybciej! – w stronę drzwi. Ale wtedy, w ostatniej chwili, trzyma już rękę na klamce, ciotka dopada ją w pośpiechu. I znowu (to już ostatni cios) serce tłucze się ze strachu w piersi: – Ale teraz – mówi wyraźnie podniecona – naprawdę pójdziesz prosto do pokoju, musisz się wyspać i odpocząć. Nie zejdziesz chyba na dół, bo wiesz, wtedy... wtedy... wtedy jutro rano wszyscy przyjdą się tu z nami żegnać... a my bardzo tego nie lubimy... Lepiej po prostu wyjechać bez tych długich ceregieli, a potem napisać do tych osób parę kartek... nie znoszę tego dawania kwiatów i... odprowadzania. A więc, nieprawdaż, nie zejdziesz już na dół, tylko prosto do łóżka... obiecujesz? – Tak, tak, naturalnie – odpowiada Christine resztką sił i zamyka za sobą drzwi. Dopiero po wielu tygodniach przypomina sobie, że żegnając się z nimi, zapomniała podziękować obojgu choćby jednym słowem. Ledwie znalazła się za drzwiami, opuszczają ją z trudem zebrane siły. Niczym zastrzelone zwierzę, które stawia kilka chwiejnych kroków i tylko dzięki
temu ruchowi trzyma się jeszcze na nogach, zanim padnie bezwładne na ziemię, tak ona wlecze się, opierając rękoma o ścianę, do swego pokoju; tam pada na fotel, odrętwiała, zziębnięta, zastygła w bezruchu. Nie rozumie, co się stało. W skamieniałych skroniach czuje tylko ból podstępnie zadanego ciosu, nie wie jednak, kto go zadał. Coś z nią, coś wbrew niej się stało. Wypędzają ją, ale nie wie dlaczego. Zbiera wszystkie siły, żeby to przemyśleć. Ale mózg między rozpalonymi skrońmi nadal jest jak ogłuszony. Zamarł, stężał i nie odpowiada. I to samo stężenie wokół niej, jest jak w szklanym sarkofagu, straszniejszym niż wilgotna czarna trumna, bo z szyderczą jasnością błyszczy jaskrawym światłem, oślepiając luksusem, prześmiewczo wygodny, cichy, okrutnie cichy, gdy tymczasem w niej tłucze się pytanie, które woła o odpowiedź: „Co takiego zrobiłam? Dlaczego mnie stąd wypędzają?”. Nie do zniesienia jest ten chaos myśli, tępy ból w środku, jakby cały ten przepastny dom z jego czterystoma gośćmi, kamiennymi ścianami, belkami i olbrzymim dachem leżał jej na piersi, a przy tym owo jaskrawozimne światło, zapraszające do urlopu i wypoczynku meble, do snu łóżko z kwiecistą kołdrą, lustra do uszczęśliwionych spojrzeń; czuje, że gdyby musiała tu dłużej zostać, na tym fotelu boleści, zamarzłaby całkiem albo nagle, w dzikiej furii, powybijałaby szyby, albo tak krzyczała, wyła, płakała, że pobudziłaby wszystkich śpiących. Uciec! Wydostać się stąd! Tylko, tylko... sama nie wie jak. Wie tylko tyle, że trzeba uciekać, uciekać, żeby nie zadusić się w tej potwornej próżni, w tej strasznej ciszy. I nagle, nie wiedząc czemu, zrywa się z miejsca i wypada na korytarz; otwarte drzwi kołyszą się za plecami, a mosiądz i szkło w elektrycznym świetle odbijają zupełnie bez sensu jedno w drugim swój blask. Zbiega schodami na dół niczym lunatyczka. Tapety, obrazy, sprzęty, schody,
światła, goście, kelnerzy, służące, rzeczy i twarze, wszystkie nijakie, jak zjawy prześlizgują się obok. Parę osób podnosi zdumiony wzrok, ktoś ją pozdrawia, dziwi się, że ona tego nie zauważa. Ale jej oczy są tak zamglone, nie wie, co widzi, dokąd zmierza i czego chce, tylko nogi z niewytłumaczalną zręcznością śpieszą w dół po schodach. Mechanizm, który zazwyczaj rozsądnie zawiadywał jej czynami, został nagle wyłączony, nie ma żadnego celu, chce tylko biec przed siebie, przed siebie, poganiana przez jakiś bezimienny, bezsensowny strach. Zatrzymuje się nagle przed wejściem do sali; coś się w niej budzi, jakieś wspomnienie, że tu się siedzi, tańczy, śmieje, dowcipkuje, i natychmiast usiłuje zadać sobie pytanie: „Po co ja tu...? Po co ja tu przyszłam?”. I wtedy traci poczucie przestrzeni. Naraz nie jest w stanie ruszyć się z miejsca, i gdy tak stoi, ściany nagle zaczynają się chwiać, dywan przesuwa, żyrandole kreślą dziwne elipsy. „Zaraz upadnę – myśli – podłoga usuwa mi się spod nóg”. Instynktownie chwyta jeszcze za jakąś portierę i łapie równowagę. Ale siły uszły już z kończyn. Nie może się poruszyć do przodu ani się wycofać. Z martwym, wytężonym wzrokiem, oparta całym ciężarem ciała o ścianę, stoi z przymkniętymi oczyma, ciężko dysząc, i nie wie, co dalej. W tejże chwili natyka się na nią niemiecki inżynier, miał przynieść z pokoju fotografie, by je pokazać pewnej damie, ale właśnie spostrzegł w kącie jakąś postać, zamarłą i jednocześnie ciężko dyszącą, z otwartymi, ale niewidzącymi oczyma, dziwacznie przypartą do ściany; w pierwszym momencie jej nie rozpoznaje. Ale wnet jego głos nabiera zadowolonego, swawolnego tonu. – To tu pani jest! Dlaczego nie na sali? A może śledzi tu pani jakieś tajemnice? I dlaczego... ale... co się stało... Co pani jest? – Wpatruje się w nią zaskoczony. Już przy pierwszych słowach Christine wzdryga się i drży na całym ciele dokładnie tak jak lunatyczka, w którą nagły
krzyk godzi niczym strzała. Brwi ze strachu uniesione ku górze nadają jej spojrzeniu czegoś rozdzierającego i konwulsyjnego, unosi rękę do twarzy, jakby chciała się zasłonić przed uderzeniem. – Co pani jest? Źle się pani czuje? – Bierze ją pod ramię, a jest to najwyższy czas, bo Christine dziwnie się chwieje. Nagle robi jej się ciemno przed oczyma. Ale kiedy czuje jego ramię, ludzki ciepły dotyk, od razu zaczyna gorączkowo dygotać. – Muszę z panem pomówić... natychmiast... ale nie tutaj... nie przy innych... Na osobności. – Nie wie, co mu chce powiedzieć, ważne tylko, żeby mówić, z kimś porozmawiać, żeby się wykrzyczeć. Inżynier, nieco speszony i stropiony przeraźliwym tonem jej zazwyczaj tak spokojnego głosu, myśli: pewnie jest chora, wsadzono ją do łóżka, dlatego nie zeszła na dół, wstała potajemnie, chyba ma gorączkę, widać to po błyszczących oczach. Albo ma atak histerii, niejednego już się doświadczało z kobietami; w każdym razie najpierw należy uspokajać, uspokajać, nie dać poznać, że ma ją za chorą, udawać, że wszystko w porządku. – Ależ z wielką chęcią, z wielką chęcią, moja panno – przemawia do niej jak do dziecka – tylko może (lepiej, żeby nas nie widziano), może wyjdziemy parę kroczków przed hotel... na świeże powietrze... Na pewno dobrze to pani zrobi... Ta sala tutaj zawsze jest tak okropnie przegrzana... Najpierw tylko uspokoić, uspokoić, myśli, i kiedy bierze ją za rękę, łapie, jakby przypadkowo, za przegub dłoni, by sprawdzić, czy ma gorączkę. Nie, ręka jest lodowata. Dziwne, myśli z coraz większym zakłopotaniem, osobliwa sprawa. Przed hotelem lampy wyrzucają ku górze rozmigotane jaskrawe światło, po lewej chowa się w cieniu czarny las. Tam wczoraj na niego czekała, teraz zdaje się, że było to przed tysiącami lat, ani jedna komórka w niej nie drgnie
na to wspomnienie. Bierze ją pod rękę i prowadzi prosto w tamtą stronę (byle szybciej znaleźć się w ciemnościach, kto wie, co się z nią stało), a ona bezwolnie daje się prowadzić. Najpierw trzeba odwrócić jej uwagę, postanawia inżynier, mówić o całkiem obojętnych rzeczach, nie wdawać się w żadne pertraktacje, tylko trochę pogawędzić, to najlepiej uspokaja. – Prawda, że tu jest dużo przyjemniej... proszę tylko zarzucić mój płaszcz... ach, co za cudowna noc... widzi pani te gwiazdy... właściwie to nonsens, że siedzimy cały czas w hotelu. – Ale drżąca nie słucha go wcale. Co jej tam gwiazdy, co noc, tylko w siebie, w siebie samą się teraz wsłuchuje, w swoje latami tłamszone, uciskane, uciśnione ja, które teraz nagle w wielkim bólu się w niej burzy i rozsadza pierś. I naraz, a dzieje się to poza jej wolą, chwyta go gniewnie za ramię. – Wyjeżdżamy... jutro wyjeżdżamy... na zawsze... nigdy więcej tu nie wrócę, nigdy... niech pan posłucha, nigdy... nie, ja tego nie zniosę... nigdy... nigdy. – Bredzi w gorączce, boi się inżynier, jakże trzęsie się na całym ciele, jest chora, muszę natychmiast zawiadomić lekarza. Ale ona, jak oszalała, wczepia się w jego ramię. – Ale dlaczego, nie wiem dlaczego... dlaczego muszę tak nagle wyjeżdżać... musiało się coś stać... a ja nie wiem co. W południe oboje byli dla mnie jeszcze tacy dobrzy i nie mówili o tym ani słowem, a wieczorem... wieczorem mi powiedzieli, że muszę rano wyjechać... jutro, jutro z rana... natychmiast, a ja nie wiem, dlaczego... dlaczego muszę tak nagle jechać... wyjechać... tak nagle... tak jak wyrzuca się za okno coś, czego się już nie potrzebuje, tak jak... nie wiem co, nie wiem... nie rozumiem... coś musiało się stać. Ach tak, myśli inżynier. Nagle wszystko jest jasne. Dopiero co powtórzono mu plotki o van Boolenach i mimowolnie ogarnia go przestrach; mało brakowało, aby poprosił ją o rękę! Ale teraz pojmuje, wuj i ciotka odsyłają ubogą na łeb, na szyję, żeby nie ściągała na nich dalszych nieprzyjemności.
Bomba eksplodowała! Teraz tylko bardziej się w to nie wdawać, podjął szybko decyzję. Odwrócić jej uwagę! Odwrócić uwagę! Usiłuje przywołać kilka ogólników, że przecież to nic ostatecznego, może jej krewni jeszcze to przemyślą, i że w przyszłym roku... Ale Christine wcale nie słucha, nie myśli wcale, chce tylko, chaotycznie, gwałtownie, na cały głos, tupiąc nogami, wykrzyczeć swój ból, złość bezbronnego dziecka. – Ale ja nie chcę! Nie chcę... Nie chcę teraz wracać do domu... po co mam tam wracać, więcej tego nie zniosę... nie mogę... ja tam tonę... zwariuję... przysięgam panu, nie mogę, nie mogę i nie chcę... Niech mi pan pomoże... Niech mi pan pomoże! To krzyk tonącego, przeraźliwy i na wpół już zduszony, bo głos teraz nagle więźnie i tak okropnie wstrząsają nią spazmy i wybuchy płaczu, inżynier odczuwa te gwałtowne podrygi na własnym ciele. – Nie – prosi, wbrew sobie wielce poruszony. – Nie wolno, nie wolno płakać! Tak płakać! – I żeby ją uspokoić, jego ramię samo przyciąga Christine, która poddaje się i odrętwiała, całym swym ciężarem przywiera do jego piersi. Ale to, że się w niego wtula, to nie objaw pożądania, lecz skrajnego wyczerpania, takie zmęczenie bez nazwy. Chce tylko oprzeć się o żywego człowieka, czyjaś ręka gładzi ją po włosach, i wie, że nie jest tak okropnie, tak beznadziejnie sama i całkiem wykluczona. Łkanie powoli słabnie, elektryzujące wybuchy i spazmy przeradzają się w cichy płacz. Dla mężczyzny jest to osobliwe. Stoi nagle, wprawdzie w cieniu lasu, a mimo to tylko dwadzieścia kroków od hotelu (w każdej chwili może ich ktoś zobaczyć, ktoś może nadejść), i trzyma w ramionach młodą, łkającą dziewczynę, czuje ciepły ciężar jej bezbronnych piersi. Wreszcie bierze w nim górę litość, a litość mężczyzny nad cierpiącą kobietą oznacza zawsze, mimo woli, czułość. Muszę ją tylko uspokoić, tylko uspokoić! Drugą dłonią (bo ona ciągle jeszcze, żeby nie upaść, trzyma się jego ręki), jakby magnetyzując,
gładzi ją po głowie. I by uciszyć łkanie, pochyla się i całuje jej włosy, potem skronie i w końcu łkające usta. Wtedy nagle wyrywa się z niej coś niedorzecznego. W rozgorączkowaniu potrząsa nim niczym drzewem. – Niech mnie pan zabierze, niech mnie pan zabierze... pojedźmy... dokąd pan chce... dokąd chcesz... byle dalej stąd i na zawsze... żeby tylko nie wracać do domu... Ja tego nie zniosę... Dokądkolwiek, byle nie do domu... Wszystko, tylko nie to... Dokąd pan chce, na tak długo, jak pan chce... Byle dalej, dalej! Zabierz mnie z sobą! Inżynier wpada w przerażenie. Przerwać, trzeba to przerwać, myśli rzeczowo, zaraz, szybko i energicznie. Jakoś ją uspokoić, odprowadzić do hotelu, bo inaczej sprawy przybiorą nieprzyjemny obrót. – Tak, dziecko – mówi. – Oczywiście, dziecko... nie należy jednak niczego przyśpieszać... wszystko jeszcze omówimy. Proszę, niech się pani do jutra zastanowi... może pani krewni zmienią jeszcze decyzję i będzie im przykro... jutro wszystko zobaczymy w lepszych barwach. – Ale ona znowu się trzęsie i napiera: – Nie, nie jutro, nie jutro! Jutro ma mnie tu nie być, mam wyjechać z samego rana... Wypychają mnie... jak... jak przesyłkę pocztową, szybko, jak najprędzej, wysyłają ekspresową spedycją... A ja nie dam się tak odesłać... Nie dam... – I chwytając go mocniej: – Niech mnie pan ze sobą weźmie... natychmiast... od razu... niech mi pan pomoże... Ja... ja tego dłużej nie zniosę! Trzeba temu położyć kres, postanawia inżynier. Byle się w to nie wdawać. Dziewczyna nie jest przy zdrowych zmysłach, nie wie, co mówi. – Tak, tak, tak, moje dziecko – gładzi ją po włosach – oczywiście, rozumiem przecież... omówimy to wszystko teraz, w środku, nie tutaj, tu nie wolno pani dłużej stać... Mogłaby się pani przeziębić... bez płaszcza, w cienkiej sukience... Chodźmy, wracajmy do hotelu i siądźmy na sali... – Zdejmuje przy tym ostrożnie swoją rękę z jej ramienia. – Chodźmy więc, dziecko.
Christine wpatruje się w niego oniemiała. Łkanie raptownie ucichło. Nie słyszała niczego i nie pojęła, co do niej mówi. Ale pośród bezbrzeżnej rozpaczy jej nieświadome, wstrząsane spazmami ciało poczuło, że ciepłe ramię cofa się od niej bojaźliwie. Ciało pierwsze pojęło to, co dopiero teraz rozpoznaje instynkt, a po nim z przerażeniem mózg, to, że mężczyzna się wycofuje, że jest tchórzliwy, ostrożny i boi się wszystko to tutaj porzucić. Christine budzi się ze swego upojenia, wystarczył ten jeden impuls, i już zwraca się do niego krótko i ostro: – Dziękuję. Dziękuję, pójdę już sama. Proszę mi wybaczyć, przez chwilę nie całkiem dobrze się czułam, ciotka ma rację, to górskie powietrze niezbyt mi służy. Inżynier chce coś powiedzieć. Ale ona, nie zajmując się już nim, rusza zdecydowanym krokiem. Byle nie widzieć więcej tej twarzy, nikogo więcej nie widzieć, nikogo, uciec, uciec, uciec stąd, nie upokarzać się już przed żadnym z tych zarozumiałych, tchórzliwych bogaczy, uciec, uciec, uciec, niczego więcej od nich nie brać, nie pozwolić się obdarować, nie dać się zwodzić, nigdy już się nie zdradzić, przed nikim, nikomu, uciec, uciec, uciec, wolałaby zdechnąć, sczeznąć w kącie. I kiedy przemierza ów ubóstwiany budynek, ukochaną salę, omijając ludzi niczym uszminkowane, malowane kamienie, czuje już tylko jedno: nienawiść, nienawiść do każdego z nich, każdego z tu obecnych, do nich wszystkich. Przez całą noc Christine nieruchomo siedzi na krześle przy stole. Jej myśli krążą uparcie wokół jednego odczucia, że wszystko dobiegło już końca. Nie jest to jakiś wyraźny, uchwytny ból, jedynie otępienie; tkwiąc w nim, boleśnie czuje, że coś zaszło, gdzieś na innym poziomie jej świadomości, tak jak przy operacji pomimo zmęczenia czuje się palący nóż, który rozkrawa ciało. Bo kiedy oniemiała wpatruje się w stół pustymi niczym wypalone dziury oczyma, dzieje się coś, czego porażona świadomość nie rozumie,
a mianowicie, ta nowa, ta inna istota, sprawczyni owych dziewięciu cudownych dni, owa nierzeczywista, a jednak prawdziwa panna von Boolen właśnie w niej umiera. Jeszcze siedzi w pokoju tej drugiej, w ciele tej drugiej, z jej perłami wokół sztywnej szyi, z ostrym karminem na ustach, jeszcze z ramion spływa ulubiona, zwiewna jak ważka, wieczorowa suknia, ale jest już obca i przerażająca niczym całun zakrywający zmarłego. Już nie należy do niej, nic tu nie jest jej, nic z tego innego, tego wyższego, tego pogodnego świata już do niej nie należy, wszystko znowu jest obce i pożyczone tak jak pierwszego dnia. Obok białe, gładko zaścielone puchową kołdrą łóżko, sama miękkość i ciepło, ale nie kładzie się na nie: już do niej nie należy. Wokół błyszczą meble, niemo oddycha puszysty dywan, ale nic tutaj, mosiądz, jedwab i szkło, nie jest już jej, także rękawiczka na ręce i perły na szyi – wszystko to należy do tej drugiej, do jej uśmierconego sobowtóra, Christiane von Boolen, którą ona już nie jest, równocześnie jednak nią będąc. Wciąż próbuje odwrócić uwagę od tamtej drugiej, od swego sztucznego ja, i myśleć o tym prawdziwym, zmusza się, by przypomnieć sobie matkę, była chora, może już nie żyje, ale im gwałtowniej w tę stronę kieruje swe uczucia, tym mniej sprawia jej to bólu albo zmartwienia, jedno jedyne uczucie przyćmiewa wszystkie inne – gniew, głuchy, szarpiący, bezsilny gniew, od którego nie potrafi się wyzwolić, zamknięty w niej, kipi, bezbrzeżny gniew – nie wie na kogo, na ciotkę, na matkę, na los, gniew człowieka, którego spotkała niesprawiedliwość. Udręczona dusza wie tylko tyle, że coś jej odebrano i że musi opuścić owo uskrzydlone beztroskie ja i wejść w czołgającą się po ziemi poczwarę; wie, że coś bezpowrotnie dobiegło końca. Siedzi tak przez całą noc na twardym krześle, zakuta w pancerz gniewu. Przez wyściełane drzwi nie słyszy żadnych przejawów życia, beztroskich oddechów śpiących ludzi, miłosnych jęków kochanków, westchnień chorych, niespokojnego dreptania niemogących zasnąć, przez zamknięte szklane drzwi
na balkon nie słyszy wiatru, który już zaczął swój poranny obchód wokół śpiącego hotelu, czuje tylko siebie, swoją samotność w tym pokoju, w tym budynku, we wszechświecie, kawałek oddychającego, drżącego mięsa, jeszcze ciepłego niczym oderwany palec, niedorzecznego i bezsilnego. Takie mocne obumieranie od wewnątrz, odmrażanie i zamarzanie kawałek po kawałku, siedzi tak zmartwiała, jakby wsłuchiwała się w samą siebie, gdy tymczasem łomoczące gorące serce von Boolen przestanie w niej bić. Po tej wieczności nadchodzi poranek. Na korytarzu słychać szczotki służących, na dole ogrodnik grabi żwir: nieodwołalnie zaczyna się prawdziwy dzień, koniec, podróż. Trzeba się pakować, jechać, być tą drugą, asystentką pocztową Christine Hoflehner z Klein-Reifling, zapomnieć o tamtej, której oddech jak mgiełka osnuwał owe utracone cudowności. Podnosząc się z miejsca, Christine czuje dopiero teraz sztywność we wszystkich członkach i obezwładniające zmęczenie ciała: cztery kroki w stronę szafy są jak podróż przez kontynenty. Z trudem, zdrętwiałe przeguby nie mają siły, otwiera drzwi garderoby i przerażona zamiera: niczym wisielec, blady, pobielały i skręcony, dynda tam spódnica z KleinReifling, obok znienawidzona bluzka, w której tu przyjechała: kiedy jej palce zdejmują ją z wieszaka, Christine przechodzą ciarki odrazy, z jaką dotyka się czegoś w stanie rozkładu: musi powrócić do ciała zmarłej osoby o nazwisku Hoflehner! Ale nie ma wyboru! Zrywa z siebie wieczorową suknię, lekka zsuwa się z jej bioder niczym śliski papier i sztuka po sztuce składa inne ubrania, bieliznę, sweter, sznur pereł, owych dziesięć czy dwadzieścia cudownych rzeczy, które wzięła we władanie: tylko to, co niezaprzeczalnie jest prezentem, zabiera z sobą, garstkę rzeczy, które łatwo mieszczą się w biednym wiklinowym kuferku. I już jest spakowana. Gotowe! Sprawdza raz jeszcze wszystko, rozglądając się wokół siebie. Na łóżku leżą wieczorowe suknie, buty do tańca, pasek, różowa koszulka, sweter,
rękawiczki, tak wymieszane ze sobą, jakby za sprawą wybuchu owa fantasmagoryczna istota, panna von Boolen, została rozszarpana na setki części. Christine, drżąca z odrazy, wpatruje się w resztki fantomu, którym była. Potem rozgląda się, czy nie zapomniała o czymś, co do niej nie należy. Ale tu nic nie jest jej: w tym łóżku spać będą inni, inni przez to okno oglądać będą złoty pejzaż albo przeglądać się w tych kryształowych lustrach, ale już nie ona! To nie pożegnanie, to raczej śmierć. Korytarze jeszcze są opustoszałe, kiedy z małym starym kuferkiem w ręku wychodzi z pokoju. Machinalnie zmierza ku oficjalnym schodom. Jednak teraz, w biednej sukience, czuje się tak, jakby ona, Christine Hoflehner, nie miała już prawa schodzić tymi wyściełanymi dywanem i obramowanymi mosiądzem stopniami po wielkopańskich schodach: w lęku wybiera te kręcone, żelazne, obok klozetu, które są przeznaczone wyłącznie dla służby. Na dole, w szarym mroku, w uprzątniętym do połowy hallu z niedowierzaniem zrywa się z drzemki na krześle nocny portier. A któż to taki? Jakaś dziewczyna, dość skromnie, czy raczej wręcz biednie ubrana, z nędznym kuferkiem w ręku, wyraźnie zawstydzona przemyka w stronę głównego wyjścia, nie odmeldowawszy przedtem u niego. Hola! Zrywa się prędko z miejsca i z groźną miną zagradza przed nią ramionami obrotowe drzwi. – Dokąd to się pani wybiera? – Na pociąg o siódmej. – Portier patrzy zdumiony: po raz pierwszy mu się zdarza, żeby gość w tym hotelu, do tego kobieta, sam chciał nieść na dworzec swoją walizkę. Natychmiast wietrzy w tym coś złego i pyta: – Czy wolno mi... czy wolno mi spytać o numer pani pokoju? Dopiero teraz Christine pojmuje. Ach tak, on uważa, że się tu bezprawnie zakradłam – ale czy w końcu nie ma racji? Czymże tu jestem? Jednak owo podejrzenie wcale jej nie drażni, wprost przeciwnie, znajduje w nim nawet
złośliwą satysfakcję, że na koniec traktują ją tu jeszcze pejczami i maltretują poniżaniem. Obrzydźcie mi to wszystko wreszcie, im bardziej, tym lepiej! Z całym spokojem odpowiada: – Zajmowałam tu pokój numer dwieście osiemdziesiąt sześć na rachunek mojego wuja, Anthony’ego van Boolena z pokoju dwieście osiemdziesiąt jeden, Christine Hoflehner. – Jedną chwilę. – Portier ustępuje sprzed drzwi, ale nie spuszcza podejrzanej (Christine czuje to) z oka, żeby mu się nagle nie wymknęła, kiedy będzie sprawdzał w książce. Jednak naraz zmienia gwałtownie ton; kłania się nerwowo i wielce uprzejmie mówi: – Och, łaskawa panienko, och, proszę mi wybaczyć, właśnie widzę, bagażowy został zawiadomiony o pani wyjeździe... myślałem tylko, ponieważ jeszcze tak wcześnie... no, ale... łaskawa panienko, nie będzie przecież pani sama niosła walizki, samochód przywiezie ją na dwadzieścia minut przed odjazdem pociągu. Proszę pofatygować się do sali śniadaniowej, łaskawa panienka ma jeszcze dość czasu, żeby spożyć śniadanie. – Nie, nie, niczego więcej tu nie chcę. Adieu! Christine wychodzi, nie oglądając się na zdumionego, zagapionego w jej plecy portiera, który kiwając głową, siada z powrotem za swoim pulpitem. Niczego więcej tu nie chcę. Te słowa dobrze jej robią. Niczego i od nikogo. Z walizką w jednej ręce, parasolką w drugiej, z oczyma uporczywie wlepionymi w drogę zmierza na dworzec. W górach już jaśnieje, chmury kłębią się niespokojnie, za chwilę wyłoni się błękit, ów boski, tak uwielbiany bezimienny, gencjanowy błękit nad Engadyną, ale chorobliwie zgarbiona Christine wpatruje się tylko w drogę: niczego więcej nie widzieć, niczego więcej nie brać w prezencie, od nikogo, nawet od Boga. Na nic więcej nie rzucać spojrzenia, nie dać sobie przypominać, że od teraz już na wieczność te góry będą dla innych, dla innych te miejsca rozrywki i zabawa, hotele i lustrzane pokoje, grzmoty lawin, oddech lasu, nic z tego już nie będzie dla
niej, nigdy więcej, nigdy więcej! Odwraca wzrok, omiatając nim korty tenisowe, gdzie – wie to dobrze – opaleni na brąz, w białych powiewnych strojach, z papierosem w ustach będą inni dzisiaj wystawiać dumnie na pokaz swe lekkie, zwinne kończyny; musi przemknąć się jeszcze obok pozamykanych sklepów z tysiącem kosztowności (także dla innych! dla innych!), obok hoteli, bazarów i cukierni, wyminąć je w swym tanim prochowcu, ze starą parasolką, byle szybciej dostać się na dworzec, na dworzec. Byle dalej, dalej. Niczego więcej nie widzieć, niczego nie wspominać. Na dworcu chowa się w poczekalni trzeciej klasy: tu, w owej odwiecznej trzeciej klasie, jednakiej wszędzie na świecie, z jej niewyściełanymi ławkami, biedną obojętnością, czuje się już prawie jak w domu, i dopiero kiedy na peron wtacza się pociąg, wybiega pośpiesznie: nikt nie powinien jej widzieć, nikt poznać. Ale wtedy – czy to nie halucynacja? – słyszy nagle swe nazwisko: Hoflehner! Hoflehner! Ktoś wykrzykuje (czy to możliwe!) jej, tak znienawidzone, nazwisko, chodząc wzdłuż pociągu. Zadrżała. Czy na pożegnanie chcą tu jeszcze z niej zadrwić? Ale wołanie wyraźnie się powtarza, Christine wychyla się więc przez okno: a tam portier wymachuje telegramem w ręku. – Panienka musi wybaczyć, przyszło to już wczoraj wieczorem, ale nocny portier nie wiedział, dokąd się z tym udać, a on dopiero teraz się dowiedział, że panienka wyjeżdża. Christine czyta: „Nagłe pogorszenie, natychmiast wracać, Fuchsthaler”. I wtedy pociąg rusza... i już jest po wszystkim, po wszystkim. Każda materia zawiera w sobie pewien wymiar napięcia, którego nie da się już bardziej przekroczyć, woda ma swój punkt wrzenia, metal topnienia, żywiołom duszy również nie uda się ominąć tego niepodważalnego prawa. Radość może osiągnąć taki stopień, po którym nie będzie już odczuwalna, to
samo dotyczy bólu, zwątpienia, przygnębienia, wstrętu i lęku. Wypełnione po brzegi wnętrze nie wchłonie już ani jednej kropli świata więcej. Zgodnie z tym prawem Christine, czytając ów telegram, nie odczuwa najmniejszego bólu. Wyższa świadomość podpowiada jej wprawdzie wyraźnie: przecież powinnam się była przestraszyć, przelęknąć, zmartwić, ale mimo że włączył się w ten proces trzeźwy rozum, nie funkcjonuje uczucie: nie przyjmuje owej informacji do wiadomości, nie odpowiada. To tak jak gdy lekarz kłuje obumarłą nogę: chory widzi igłę, wie dobrze, że jest ostra i rozżarzona i że teraz, kiedy wchodzi w ciało, powinno go natychmiast zaboleć, okropnie zaboleć, i spina się już cały, by w porywie bólu zewrzeć wszystkie mięśnie. Ale rozżarzona igła wchodzi coraz głębiej, a nerw, obumarły,
dalej
milczy,
i
wtedy
sparaliżowany
zauważa
nagle
z przerażeniem, że tam, w dole ciała, ma coś, co zupełnie jest pozbawione czucia, i że nosi we własnym ciepłym ciele cząstkę śmierci. Takie samo przerażenie swą obojętnością czuje teraz Christine, kiedy raz po raz przebiega wzrokiem słowa telegramu. Matka jest chora i z pewnością nie ma nadziei na poprawę, w przeciwnym razie oni, tacy oszczędni, nie ważyliby się wydać tyle pieniędzy na telegram. Może nawet już nie żyje, co jest całkiem prawdopodobne. Ale kiedy o tym rozmyśla (a jeszcze wczoraj taka myśl mogłaby ją załamać), nie zadrży jej nawet palec u ręki, a ów mięsień, który wyciska łzy spod powieki, nie włączył swej pompy. Zastygła zupełnie, a owo stężenie przenosi się z niej na wszystko dookoła. Nie wie, że koła pociągu pod jej stopami pędzą z rytmicznym stukotem ani że naprzeciw na drewnianej ławce mężczyźni o rumianych policzkach jedzą kiełbasę i się śmieją albo że za oknem wyrastają co chwila nowe skały, by potem skulić się w małe barwne pagórki i moczyć swe odnóża w białej górskiej kipieli spienionego mleka – wszystkie te widoki, które podczas pierwszej podróży zdawały się jej wielce żywotnymi tworami, stoją teraz zastygłe przed jej zmartwiałym
wzrokiem. Dopiero przy kontroli paszportów na granicy, kiedy rozbawiony celnik lekko nią potrząsa, do ciała powraca czucie: wie, że powinna wypić coś ciepłego. Coś, co choć trochę rozmrozi ową straszną, zamarzniętą bryłę lodu, co rozluźni ściśniętą, nabrzmiałą krtań, by wreszcie znowu można było odetchnąć i głęboko wzdychając, wreszcie wszystko z siebie wyrzucić. Idzie do bufetu, wypija szklankę gorącej herbaty z rumem, który szybko podgrzewa krew, wnet ożywiając obumarłe komórki mózgu: znowu może myśleć i od razu przychodzi jej do głowy, że musi wysłać telegram do domu, aby zapowiedzieć swój przyjazd. Tu w prawo, zaraz za rogiem, mówi portier, i że tak, tak, ma jeszcze dużo czasu. Szuka okienka. Szyba jest spuszczona. Puka. Ktoś w środku człapie powoli i niechętnie się do niej zbliża, szybka podzwaniając, podnosi się. – Czego sobie pani życzy? – pyta ponura szara twarz w okularach. Christine nie może jej od razu odpowiedzieć, tak jest przestraszona. Bo ta koścista, podstarzała stara panna z mętnym wzrokiem za szkłami w drucianej oprawie i z pergaminowymi palcami, którymi podaje jej teraz machinalnie formularz, wydaje się Christine nią samą za dziesięć, dwadzieścia lat, diabelskie zwierciadło ukazuje jej ją samą jako upiora w postaci asystentki pocztowej; ledwie pisze, tak bardzo drży jej ręka. To ja, taka będę, wzdryga się co chwila i co chwila zezuje w stronę zasuszonej obcej kobiety, która cierpliwie pochylając się nad pulpitem, czeka z ołówkiem w ręku – och – Christine dobrze zna te gesty i te nudne minuty oraz to, jak z każdą z nich się obumiera, żeby potem bezużytecznie stać się starą, nieszczęśliwą i zużytą tak jak ten lustrzany upiór. Na trzęsących się nogach wlecze się z powrotem do pociągu. Zimny pot perli się jej na czole, zupełnie jak komuś, kto we śnie zobaczył siebie w trumnie i obudził się, krzycząc z przerażenia. W Sankt Pölten, zmęczona po nieprzespanej nocy, ledwie wywleka z pociągu obolałe kończyny, ktoś pędzi w poprzek torowiska w jej stronę, mijając
wysiadających podróżnych: to Fuchsthaler, musiał tu czekać przez całą noc. Już po pierwszym spojrzeniu Christine wie wszystko – nauczyciel jest w czarnym surducie i czarnym krawacie, i kiedy teraz podaje mu dłoń, potrząsa nią ze współczuciem, zza okularów bezradnie wpatrują się w nią wzruszone oczy. Christine o nic nie pyta, jego skrępowanie mówi wszystko. Jednak, co dziwne, zupełnie nią to nie wstrząsa. Nie czuje bólu, wzruszenia ani nie jest zaskoczona. Matka umarła. Może to dobrze być umarłym. W pociągu osobowym do Klein-Reifling opowiada jej szczegółowo, z wielkim taktem, o ostatnich godzinach matki. Wygląda na niewyspanego, Christine widzi jego szarą twarz w szarym świetle poranka, zarośniętą i nieogoloną, zakurzone i pomięte ubranie. Codziennie, przez wzgląd na nią, zachodził do jej matki po trzy, cztery razy, czuwał nocami. Wzruszający przyjaciel, myśli w głębi duszy Christine. Gdyby tylko wreszcie skończył, zamilkł, zostawił ją w spokoju, przestał do niej bezustannie przemawiać w swym sentymentalnym, kwiecistym stylu, pokazując żółte, źle zaplombowane zęby; przepełnia ją fizyczna odraza do tego wcześniej tak miłego jej mężczyzny, odraza, której się wstydzi i na próżno usiłuje się pozbyć, odraza, która ma smak żółci w ustach. Mimo że nie chce porównywać, porównuje go jednak z mężczyznami w hotelu, ze szczupłymi, opalonymi, zdrowymi i gładkimi w mowie kawalerami o wypielęgnowanych dłoniach, w świetnie skrojonych surdutach, i z pewną złośliwą ciekawością przygląda się zabawnym szczegółom jego żałobnej kreacji, specjalnie włożonemu w tym celu czarnemu wytartemu na łokciach surdutowi, czarnemu tandetnemu krawatowi do taniej brudnej koszuli. A wszystko to nieznośnie drobnomieszczańskie, żałośnie śmieszny wydaje się jej naraz ten odziany na czarno chudy człowieczek, wiejski nauczyciel o bladych, odstających uszach, z nierówno rozczesanym przedziałkiem w rzadkich włosach, zaczerwienionymi jasnoniebieskimi
oczyma za drucianą oprawką okularów, mysią, pergaminową twarzą nad pogniecionym, pożółkłym celuloidowym kołnierzykiem. I taki ktoś chciałby... chciałby... Nigdy w życiu, myśli, nigdy! Niemożnością byłoby dać mu się dotknąć, poddać mało wyszukanej, niewiele wartej, lękliwej czułości tego przebierańca jako kandydata do ołtarza, wykluczone! Już na samą myśl robi się jej niedobrze i dusi ją w gardle, tak jakby miała zwymiotować. – Co pani jest? – przerywa swą przemowę zatroskany Fuchsthaler. Spostrzegł, że jej ciało przeszył nagły dreszcz. – Nic... nic... myślę tylko, że jestem zbyt zmęczona. Nie mogę teraz rozmawiać. Ani niczego słuchać! Christine opiera się o ławkę i zamyka oczy. Od razu czuje się lepiej, kiedy tylko nie musi na niego patrzeć, słuchać pocieszającego, miękkiego i przez swe uniżenie tak nieznośnego głosu. Co za wstyd, myśli, przecież on dla mnie jest taki dobry, taki ofiarny. Nie mogę jednak już na niego patrzeć, znosić go dalej, nie mogę! Nigdy więcej takich ludzi, takich mężczyzn! Nigdy! Dość! Ksiądz szybko odmawia litanię nad otwartym grobem, bo z nieba leje się gęsty deszcz. Grabarze, z łopatami w ręku, w glinie po kostki, niecierpliwie przestępują z nogi na nogę. Ulewa przybiera na sile, ksiądz mówi coraz szybciej, wreszcie jest już po wszystkim i czternaścioro ludzi, którzy odprowadzali starą kobietę na przykościelny cmentarz, nieomal biegiem powraca w milczeniu do wsi. Christine jest teraz przerażona samą sobą, bo podczas całej ceremonii zamiast być wstrząśnięta, nie mogła o niczym innym myśleć, jak tylko o zupełnych błahostkach: że nie założyła kaloszy, bo kiedy w zeszłym roku chciała je sobie kupić, matka powiedziała, że nie ma takiej potrzeby, przecież może jej pożyczyć swoje. Że postawiony do góry kołnierz w płaszczu Fuchsthalera jest wystrzępiony i przetarty. Że jej szwagier Franz bardzo przytył i sapie niczym astmatyk podczas szybszego marszu, że parasol
bratowej jest rozdarty i trzeba by go na nowo pokryć. Że sklepowa nie przysłała wieńca, tylko kilka podwiędłych i powiązanych drutem kwiatów ze swego ogródka. Że piekarz Herdlitschka w czasie jej nieobecności kazał zrobić nową tablicę – wszystko to okropne, małostkowe i nieistotne problemy świata maluczkich, do jakiego znowu została zepchnięta, które teraz wwiercają się w nią swym ostrzem tak boleśnie, że traci poczucie prawdziwego, głębokiego bólu. Przed jej mieszkaniem żałobnicy żegnają się i rozpostarłszy znowu parasole, biegną ubłoceni, teraz już na łeb, na szyję, w stronę swoich domów: tylko siostra, szwagier, wdowa po jej bracie oraz stolarz, którego tymczasem poślubiła, idą w ślad za nią po trzeszczących schodach na górę. W pokoju są tylko cztery siedzenia, a ich jest pięcioro: tak więc Christine ustępuje miejsca innym. Nieprzyjemne, ciasne i ponure jest to przytłaczające pomieszczenie. Wilgocią i stęchlizną pachną wiszące mokre płaszcze i ociekające parasole, w szyby bębni deszcz, puste i szare stoi w cieniu łóżko zmarłej. Nikt się nie odzywa. Christine, zakłopotana, mówi: – Ale kawy chyba się napijecie? – Tak, Christl – mówi szwagier – coś gorącego dobrze by nam zrobiło. Ale musiałabyś się pośpieszyć, bo nie będziemy tu długo, o piątej mamy pociąg. – I westchnąwszy głęboko, wkłada do ust virginię. Dobroduszny, jowialny magistracki urzędnik, który jako intendent już w wojsku wyhodował sobie przedwcześnie brzuszek i w czasie pokoju jeszcze gorliwiej go zapuszcza, wszędzie czuje się nieswojo, chyba że jest w zarękawkach lub u siebie w domu; dzisiaj podczas pogrzebu z trudem starał się zachowywać zbolałą minę żałobnika i trzymać się prosto, teraz rozpina czarny żałobny surdut, w którym wygląda, jakby był w przebraniu, i rozpiera się wygodnie w fotelu: – Mądrze zrobiliśmy, że nie wzięliśmy z sobą dzieci – mówi. – Nelly wprawdzie uważała, że należałoby je zabrać i że koniecznie muszą być na
pogrzebie babci, ale ja od razu powiedziałem, że nie należy im pokazywać czegoś tak smutnego, one przecież jeszcze tego nie pojmują. A poza tym strasznie drogo by to w końcu wyszło, taka podróż w obie strony to masa pieniędzy, zwłaszcza w obecnych czasach... Christine kręci zawzięcie korbką młynka do kawy. Minęło zaledwie pięć godzin, odkąd jest tu z powrotem, a już dziesięć razy słyszała owe przeklęte i znienawidzone słowa: „za drogo”. Fuchsthaler twierdził, że „za drogo” było sprowadzać ordynatora ze szpitala w Sankt Pölten, zwłaszcza że i tak nic by nie pomógł, szwagierka mówiła to samo o krzyżu nagrobnym, nie warto zamawiać z kamienia, bo „za drogi”, siostra dokładnie to samo powiedziała o mszach żałobnych, a teraz szwagier mówi to o podróżowaniu. Spływają nieprzerwanie wszystkim z ust, siąpią niczym deszcz z rynny za oknem, wypłukując przy tym wszelką radość. Teraz już codziennie będą tak płynąć i dudnić: za drogo, za drogo, za drogo! Trzęsie się ze złości i wyładowuje ją zaciekle na trzeszczącym młynku: nie wracać do pokoju, nie iść do nich, niczego nie słyszeć, niczego nie widzieć! Tamci tymczasem spokojnie obsiedli stół i czekając na kawę, usiłują rozmawiać. Mężczyzna, który ożenił się z wdową po jej bracie, jest właścicielem małej stolarni w Wiedniu, siedzi skromnie, lekko zgarbiony pośród nowych krewnych, on jeden nie znał zmarłej kobiety; rozmowa z trudem i powoli toczy się od pytania do pytania, od jednej do drugiej odpowiedzi, zamierając od czasu do czasu, jakby potykała się co chwila o jakieś kamienie. Wreszcie jest już kawa, Christine stawia na stół cztery filiżanki – więcej nie ma, a potem wraca pod okno. Zakłopotanie i skrępowanie tych czworga, owo dziwnie uparte milczenie, które niezdarnie maskuje ich główny zamysł, zupełnie ją przytłacza. Przeczuwa i wie dobrze, co zaraz nastąpi, już w sieni, zanim weszli, widziała, że każde z nich wzięło z sobą po dwa puste plecaki, czuje, co się wydarzy, i obrzydzenie sznuruje jej gardło.
Wreszcie szwagier przymilnie się odzywa: – Co za pech, taka ulewa! A Nelly, zapominalska, jak to ona, nie wzięła nawet parasolki. Może byłoby najprościej, gdybyś dała jej tę po matce! Chyba że sama jej potrzebujesz? – Nie – odpowiada Christine spod okna i drży. Już się zaczyna, zaraz naprawdę się zacznie; byle tylko szybko, jak najszybciej! – A tak w ogóle – włącza się siostra, zupełnie jakby się umówili – czy nie byłoby najmądrzej, gdybyśmy już teraz podzielili się rzeczami po matce? Kto wie, kiedy znowu wszyscy czworo się tu spotkamy, Franz ma tak strasznie dużo pracy, a i pan (zwraca się do stolarza) na pewno też. Przyjeżdżać tu tylko po to jeszcze raz zupełnie się nie opłaca, bo znowu trzeba będzie wydać spore pieniądze. Myślę więc, że najlepiej podzielić się od razu, zgadzasz się, Christl? – Ależ naturalnie – jej głos staje się nagle surowy. – Proszę tylko, byście to podzielili wyłącznie między sobą! Wszyscy macie dzieci i wam bardziej niż mnie przydadzą się rzeczy po matce, ja nie potrzebuję niczego i niczego nie wezmę; dzielcie to między siebie. Otwiera szafę, wyjmuje kilka znoszonych sukienek, kładzie je (na ciasnym stryszku trudno o inne miejsce) na łóżku zmarłej (które jeszcze wczoraj było ciepłe!). Nie ma tego dużo, trochę pościeli, stare futro z lisa, pocerowany płaszcz, pled, laska z rączką z kości słoniowej, wenecka broszka z mozaiką, obrączka, mały srebrny zegarek z łańcuszkiem, różaniec i emaliowany medalion z Mariazell, do tego pończochy, buty, filcowe pantofle, bielizna, stary wachlarz, pomięty kapelusz i sfatygowany modlitewnik. O niczym nie zapomina, przecież starsza kobieta miała tego tak niewiele, nie pomija żadnego z wysłużonych sprzętów z lombardu, a potem z powrotem szybko odwraca się do okna i znowu wpatruje w deszcz za szybą. Słyszy, jak za jej plecami obie kobiety ściszonym głosem próbują oszacować każdą z tych rzeczy i podzielić się nimi. Siostra to, co przypadło jej w udziale, odkłada po
prawej stronie łóżka zmarłej, bratowa swoje rzeczy kładzie po lewej, a w środku, niczym niewidzialna granica, pozostaje wolne miejsce. Christine ciężko oddycha pod oknem. Chociaż mówią tak cicho, jak się tylko da, zdaje się słyszeć, jak wszystko oceniają i się przy tym targują; mimo że jest zwrócona plecami do łóżka zmarłej, widzi ich palce i do jej kipiącego gniewu miesza się powoli litość. Jakże one są biedne, jak żałośnie biedne, mimo że nawet się tego nie domyślają. Dzielą się tym, czego inni nie tknęliby nawet czubkiem buta; starą flanelą, znoszonym obuwiem, i te łachmany mają dla nich jeszcze jakąś wartość! Cóż one wiedzą o świecie, jakie mają o nim pojęcie! Może jednak lepiej wcale o tym nie wiedzieć, że jest się takim biednym, tak strasznie, tak rozpaczliwie biednym i pożałowania godnym! Szwagier zbliża się do niej: – Ależ Christl, wszystko po sprawiedliwości, nie może tak być, byś ty niczego nie wzięła. Musisz sobie przecież zatrzymać coś jako pamiątkę po matce, może zegarek albo przynajmniej łańcuszek. – Nie – mówi hardo – ja niczego nie chcę i nie wezmę niczego. Wy macie dzieci i dla was te rzeczy mają jakieś znaczenie. Mnie tego nie potrzeba, niczego w ogóle mi już nie potrzeba. I gdy się odwraca, jest po wszystkim, bratowa i siostra, każda swoją część, zapakowały i poupychały w przywiezionych plecakach – dopiero teraz dokonał się prawdziwy pochówek. Cała czwórka stoi pośrodku pokoju, są skrępowani i nieco zażenowani; chociaż radzi, że tak szybko i zgodnie załatwili wstydliwe interesy, czują się jakoś nieswojo. Przed odjazdem pociągu należałoby jeszcze powiedzieć coś uroczystego, aby zatuszować to niemiłe wspomnienie po prowadzonych targach albo, jak to w rodzinie, trochę porozmawiać. Wreszcie szwagier sobie o tym przypomina i pyta: – No, Christl, niczego jeszcze nam nie opowiedziałaś. Jak było w tej Szwajcarii? – Bardzo pięknie – cedzi przez zęby Christine. – Wierzę ci – wzdycha szwagier – kto z nas nie chciałby tam kiedyś
pojechać i w ogóle trochę popodróżować! Ale z żoną i dwójką dzieci nie można na to sobie pozwolić, bo ileż musiałoby to kosztować, a już na pewno nie do takich wykwintnych miejsc. Ile kosztował tam w waszym hotelu jeden dzień? – Nie wiem. – Christine oddycha resztką sił. Czuje, że zaraz puszczą jej nerwy. Żeby tylko ich już tu nie było, żeby sobie wreszcie poszli! Franz na szczęście spogląda na zegarek. – Halo, wychodzimy, bo inaczej spóźnimy się na pociąg. I Christine, proszę cię, żadnych zbędnych grzeczności, nie musisz nas w taką pogodę odprowadzać. Zostań w domu, a potem najlepiej przyjedź kiedyś do nas, do Wiednia! Teraz, kiedy matka nie żyje, musimy się trzymać razem! – Tak, tak – odpowiada zniecierpliwionym, obcym głosem i odprowadza ich jedynie do drzwi. Drewniane schody trzeszczą pod ciężkimi krokami, każdy dźwiga coś na ramieniu albo taszczy w rękach. Nareszcie sobie poszli. I ledwie przekroczyli próg domu, Christine zdecydowanym ruchem szeroko rozwiera okno. Dusi ją ten zapach, zastygłe wyziewy papierosowego dymu, marnego jedzenia, mokrych ubrań, owa woń grozy i trwogi, zapach starej, cierpiącej kobiety, okropny zapach biedy. To straszne, że musi tu mieszkać! Po co i dla kogo? Po co ma tu oddychać dzień w dzień, wiedząc, że gdzie indziej jest inny, prawdziwy świat i że w niej samej mieszka inny człowiek, który niczym zaczadzony dusi się teraz tymi wyziewami. Drży i dygocze. Jednym susem dopada łóżka i rzuca się na nie w ubraniu, i żeby się nie rozszlochać z bezsilnej, palącej nienawiści, gryzie poduszki. Bo naraz wszystkiego i wszystkich nienawidzi, siebie samej i innych, bogactwa i biedy, i tego całego ciężkiego, nieznośnego, niezrozumiałego życia. – Nadęta, głupia dziewucha. – Sklepikarz Michael Pointner z takim hukiem zatrzaskuje za sobą drzwi, że mało nie pękną. – To, na co sobie pozwala ta bezczelna osoba, jest wprost niesłychane. Co za złośliwe babsko!
– No, no, co się stało, po co zaraz te nerwy? – uspokaja go uśmiechnięty od ucha do ucha piekarz Herdlitschka, który czeka na niego przed pocztą. – Czy ktoś cię pogryzł? – Nie, no naprawdę! Co za bezczelność! Takiej łajdaczki jak ta nigdzie indziej się nie zobaczy. Za każdym razem czepia się o coś innego. Raz to, raz tamto jej nie pasuje. Byle tylko nas dręczyć, a jaka jest opryskliwa. Przedwczoraj nie pasowało jej, że przekaz do paczki świec wypisałem kopiowym ołówkiem zamiast atramentem, a dzisiaj mi powiada, że w ogóle nie przyjmie paczki, bo jest źle zapakowana, i że nie ma takiego obowiązku, bo to ona ponosi odpowiedzialność. Do chrzanu z tym wszystkim, ależ mi odpowiedzialność! Wszystko, byle tylko się wywyższyć, klnę się na moją duszę, że z tysiąc paczek już stąd wysyłałem, kiedy ta gęś z tym bezczelnym dziobem paprała się jeszcze w pieluchach. A jaki ton teraz przybiera, jak z góry i jakim to poprawnym, uczonym językiem przemawia, żeby tylko nam pokazać, że przy niej jesteśmy gówno warci. Co ona sobie wyobraża, że kogo ma przed sobą? Mam już tego dosyć. Przede mną nie będzie takiej strugać! Grubemu Herdlitschce na tę złość sklepikarza bije z oczu radość. – No, a może miała tylko ochotę na takiego szykownego jak ty chłopaka. U tych starych panien nikt się na tym nie wyzna. Może jej się podobasz i dlatego tak cię nęka. – Nie rób sobie ze mnie głupich żartów – burczy sklepikarz – nie jestem wobec tego jedyny, z kim chciałaby sobie podochocić. Nie dalej jak wczoraj mówił mi administrator fabryki, jak na niego nakrzyczała tylko dlatego, że chciał sobie trochę z nią pożartować. „Nie życzę sobie, ja tu pracuję”, tak jakby był jakimś pucybutem. Chyba diabeł w nią wstąpił i coś się z nią stało. Możesz mi jednak wierzyć, że ja już go z niej wypędzę. Będzie musiała zmienić ton, kiedy do mnie mówi, albo jeszcze się doigra, nawet gdybym miał pójść pieszo do dyrekcji w Wiedniu.
Poczciwy Pointner ma rację, z ich asystentką pocztową Christine Hoflehner coś się stało, cała wieś wie o tym od dwóch tygodni. Najpierw nikt nic nie mówił, mój Boże, matka umarła biednej dziewczynie, myślano z początku, tak bardzo musiało ją to dotknąć. Ksiądz przychodził dwa razy, żeby ją pocieszać, Fuchsthaler każdego dnia pytał, w czym może jej pomóc, sąsiadka chciała zachodzić do niej wieczorem, żeby nie była samotna, gospodyni ze Złotego Wołu nawet oferowała jej u siebie pokój z wiktem i utrzymaniem, żeby sama nie musiała się ze wszystkim borykać. Ale ona nie raczyła nawet odpowiedzieć i każdy czuł od razu, że chce się go jak najszybciej pozbyć. Z asystentką pocztową Hoflehner coś się stało, nie jeździ już każdego tygodnia, tak jak przedtem, na zebrania towarzystwa śpiewaczego, mówi, że ma chrypę. Od trzech tygodni nie chodzi do kościoła, ani razu nie zamówiła nawet mszy za matkę. Fuchsthalerowi, który chciał czytać jej na głos, oświadczyła, że boli ją głowa, a kiedy proponuje jej spacer, mówi, że jest zmęczona. Nikt się już do niej nie zbliża, kiedy robi zakupy, zachowuje się tak, jakby miał jej zaraz uciec pociąg, i nie zamienia z nikim ani słowa, a na poczcie, znana przedtem z tego, że taka uprzejma i pomocna, teraz jest wiecznie nieżyczliwa, opryskliwa i wszystkim dokucza. Coś się z nią stało, sama o tym wie. Jakby ktoś we śnie wpuścił jej do oczu krople goryczy, kwasu i zła, tak teraz postrzega świat, wszystko naraz wydaje się okropne, złe i wrogie, odkąd złym i wrogim je widzi. Z rozgoryczeniem zaczyna każdy dzień. Jej pierwsze spojrzenie, ledwie się obudzi, trafia na krzywe, przeżarte dymem belki mansardy. Wszystkiego tu w tym pomieszczeniu głęboko nienawidzi – starego łóżka, ciężkiej kołdry, wyplatanego fotela, umywalni, dzbana z naderwanym uchem, wytartej tapety, drewnianej podłogi, najchętniej zamknęłaby znowu oczy i zapadła się w ciemność. Ale budzik na to nie pozwala, dzwoni tak przeraźliwie, że huczy w uszach. Wstaje zła, ze złością się ubiera, ze złością wkłada znoszoną
bieliznę i okropną czarną sukienkę. Widzi, że pod rękawem materiał się rozdarł, ale co tam. Nie szuka igły, by go zacerować. Po co, dla kogo? Dla tych wiejskich pokrak i tak zawsze nawet zbyt dobrze jest ubrana. Byle dalej, byle szybciej wydostać się z tego okropnego pokoju i rzucić pędem na pocztę. Ale i urząd pocztowy nie jest już tym samym, co przedtem – obojętnym miejscem, w którym godziny przetaczały się bez najmniejszego szmeru niczym na kółkach. Kiedy przekręca klucz i wchodzi do okropnego, wypełnionego ciszą pokoju, który zdaje się tylko na nią czyhać, za każdym razem przypomina się jej film, który widziała przed rokiem. Dożywocie, taki ma tytuł, twardy, nieprzystępny więzienny strażnik, z brodą zakrywającą pół twarzy, prowadzi w asyście dwóch policjantów do zimnej, okratowanej celi więźnia, słabowitego, zastraszonego chłopca. Dreszcz wtedy przebiegł jej po plecach, jak wszystkim na sali, i teraz znowu go czuje, bo przecież sama jest tym strażnikiem i więźniem w jednej osobie. Po raz pierwszy widzi, że tu także okna są zakratowane, po raz pierwszy w pobielonych, zimnych ścianach urzędu czuje się jak w więzieniu. Wszystko zyskuje teraz nowe znaczenie: po raz tysięczny patrzy na krzesło, na którym zawsze siedzi, tysięczny raz widzi poplamiony atramentem stół, gdzie kładzie papiery, tysięczny raz szklaną szybkę, podciągniętą dziś na początku dyżuru po raz tysięczny do góry. I po raz pierwszy zauważa, że zegar wcale nie porusza się do przodu, lecz chodzi w koło, od dwunastki do jedynki, od jedynki do dwójki i tak dalej, aż znowu przesunie się do dwunastki, zawsze tą samą drogą, nie postępując ani kroku dalej, zawsze z początkiem każdego dyżuru na nowo nakręcany, nigdy nie ma wolnego, uwięziony zawsze w tej samej kwadratowej brązowej obudowie. I kiedy Christine o ósmej rano siada na krześle, jest już zmęczona – ale nie z jakiegoś wysiłku czy od załatwienia sprawy, lecz od razu czuje się zmęczona na myśl o tym, co zaraz nastąpi, ciągle te same twarze, te same pytania, te same ruchy, te same pieniądze.
Dokładnie po kwadransie listonosz Andreas Hinterfellner, siwowłosy, ale zawsze w dobrym humorze, przynosi jej do sortowania pocztę. Przedtem robiła to mechanicznie, teraz długo przygląda się listom i widokówkom, szczególnie tym, które są adresowane do hrabiny Gütersheim i do jej pałacu. Hrabina ma trzy córki, jedna jest zamężna z włoskim baronem, pozostałe dwie hrabianki są niezamężne i jeżdżą często po świecie. Ostatnio przysłały kartki z Sorrento, niebieskie morze wrzyna się fantazyjnym łukiem w głąb lądu. Adres Hôtel de Rome. Christine próbuje sobie wyobrazić hotel i szuka go na kartce. Pokój zaznaczony przez hrabiankę jest pośrodku, wokół ogrody i lśniąca biel, szerokie tarasy, otoczone szpalerami pomarańczowych drzewek. Mimo woli musi pomyśleć o tym, jak to może być, kiedy od niebieskiego morza powiewa lekkim chłodem, a z nagrzanych za dnia kamieni emanuje ciepło, och, pójść by tam wieczorem z... Jednak trzeba dalej sortować pocztę. O, list z Paryża! Natychmiast wie, że pisze go do ojca ta..., no ta, o której opowiada się tyle złego. Miała romans z jakimś żydowskim potentatem naftowym, potem była gdzieś fordanserką, a może nawet robiła jeszcze coś gorszego, teraz podobno znowu ma kogoś; faktycznie, list jest z hotelu Maurice, na najbardziej wykwintnym papierze listowym. Ze złością odrzuca go na bok. Potem przychodzi pora na druki. Kilka z nich, przeznaczonych dla hrabiny Gütersheim, przetrzyma trochę. „Die Dame”, „Die Elegante Welt” i inne bogate w zdjęcia magazyny mody – nic nie szkodzi, jeśli hrabina dostanie je dopiero z popołudniową pocztą. Kiedy w urzędzie panuje spokój, wyciąga z kopert owe pisma i je przegląda, ogląda suknie, podobizny filmowych aktorów i arystokratów, starannie wypielęgnowane posiadłości angielskich lordów, auta sławnych artystów. Ich zapach wdziera się w jej nozdrza zupełnie jak perfumy, przywołuje w pamięci wszystkie te postaci, z ciekawością patrzy na kobiety w wieczorowych sukniach i nieomal pożera wzrokiem mężczyzn, ich wypielęgnowane,
wygładzone luksusem albo promieniejące inteligencją twarze i wtedy drżą jej nerwowo palce; raz odkłada na miejsce zeszyty, to znowu je wyjmuje, i gdy patrzy na świat, który zarazem jest jej bliski i obcy, ciekawość i nienawiść, pożądanie i zazdrość mieszają się w niej z sobą. Za każdym razem wzdryga się z przerażenia, kiedy w aurę tych uwodzicielskich obrazów wkracza nagle brutalnie jakiś chłop w ciężkich buciorach, z fajką zakleszczoną w ustach i z zaspanymi krowimi oczyma, stając przed okienkiem, żąda kilku znaczków, wtedy całkiem mimo woli zdarza się, że sztorcuje go jakimś niegrzecznym słowem. – Nie umie pan czytać? Tu nie wolno palić! – rzuca w dobroduszną, zaskoczoną twarz albo wykrzykuje inną nieuprzejmość. Często nawet tego nie zauważa, tak jakby kierował nią nieświadomy odruch i chciała na tym jednym człowieku zemścić się za całą ohydę i podłość świata. Potem się tego wstydzi. Cóż oni mogą na to poradzić, ci biedni ludzie, że są tacy szpetni i nieokrzesani, myśli, tacy brudni od pracy, unurzani w wiejskim błocie, ja niczym przecież się od nich nie różnię, jestem jak oni. Ale złość tak bardzo miesza się z rozpaczą, że często wbrew jej woli ta pierwsza bierze górę. Zgodnie z odwiecznym prawem oddziaływania siły trzeba jakoś zmniejszyć ciśnienie, a ona może uczynić to tylko z tego jednego jedynego miejsca, zza swojego żałosnego pulpitu, wyładować je na innych, wykorzystując tę odrobinę sprawowanej władzy. Tam, w wielkim, innym świecie, gdy ją adorowano i była pożądana, czuła, że jej życie coś znaczy, tu, kiedy nie jest zła i kiedy nie wykorzystuje tej cząstki władzy, jaką wyznaczono jej w urzędzie, stara się nie zwracać na siebie uwagi. To niecne, niegodziwe i niskie, żeby tak się wynosić nad tych niczego nieświadomych poczciwców, wie o tym dobrze, ale zawsze dzięki czynionemu złu uwalnia się z niej na sekundę jakaś cząstka gniewu. Całkiem głęboko schowany tkwi w niej ten gniew, i gdy nie może go wyładować na ludziach, obraca się przeciwko martwym przedmiotom. Nitka nie pozwala się
nawlec, natychmiast ją urywa, szuflada nie zamyka się od razu – z hukiem wpycha ją siłą do szafy, dyrekcja przysłała niewłaściwe konsygnacje – zamiast napisać grzeczny list, oburzona pisze wielce nieuprzejme pismo. Połączenie telefoniczne nie działa od razu – grozi koleżance, że zaraz złoży na nią skargę; to żałosne, wie o tym i obserwuje ze zgrozą własną przemianę. Jednak nie potrafi inaczej, musi swą nienawiść pokazać światu, inaczej chybaby się nią udławiła. Ledwie skończy urzędowanie, od razu ucieka do swego pokoju. Przedtem, jeśli matka jeszcze spała, spacerowała często przez pół godziny albo gawędziła ze sklepikarką, bawiła się z dziećmi sąsiadki, teraz zatrzaskuje za sobą drzwi i zamyka się w czterech ścianach ze swoją wrogością, żeby nie szczekać już na ludzi jak rozdrażniony pies. Nie może patrzeć na ulicę i wiecznie te same domy, napisy i twarze. Śmieszne wydają się jej wiejskie baby w szerokich perkalowych spódnicach, z upiętymi do góry tłustymi włosami, niezgrabnymi, zaobrączkowanymi dłońmi, nieznośni sapiący mężczyźni z wielkimi brzuchami, a najokropniejsi z nich wszystkich – chłopcy, którzy smarują sobie włosy pomadą, chcąc wyglądać po miastowemu, nie może także znieść wiejskiej gospody, gdzie zawsze pachnie piwem i śmierdzącym dymem, a także jędrnej dziewuchy o czerwonych policzkach, która nie broni się przed zmysłowym obmacywaniem i pikantnymi żartami podleśniczego albo wachmistrza żandarmerii. Woli się zamknąć w pokoju, nie zapala jednak światła, by nie patrzeć na znienawidzone przedmioty. Siedzi w milczeniu i rozmyśla, stale o tym samym. Przypomina sobie wszystko z zadziwiającą siłą i wyrazistością, cisną się jej na myśl niezliczone szczegóły, których przedtem w natłoku nie dostrzegała ani nie doświadczała. Pamięta każde słowo, każdy widok, wspomina każdą potrawę, jaką jadła, i zadziwiająco wyraźnie pamięta jej smak, czuje wino, czuje likier na wargach. Uprzytamnia sobie lekkość
jedwabnej sukni na nagich ramionach i miękkość białego łóżka. Niezliczona ilość spraw przychodzi jej do głowy: pamięta, jak ów mały Anglik tak uparcie za nią podążał korytarzem, a wieczorem zatrzymywał się pod jej drzwiami, pamięta, jak dziewczyna z Mannheimu czule wodziła koniuszkami palców po jej ramieniu, i nagle znowu przenika ją ich elektryzująca moc, od której pali ją skóra, zaraz potem przypomina sobie, że słyszała, iż kobiety także mogą się w sobie zakochiwać. Podlicza każdą sekundę, każdy dzień, godzina po godzinie, i dopiero teraz wie, w ile niewykorzystanych i zaskakujących możliwości obfitowały owe dni. Każdego wieczoru siedzi w ciszy, milczy i w marzeniach przenosi się w tamten czas, taki, jakim był, wiedząc równocześnie, że już minął, i mimo że wcale tego nie chce, to jednak to wie. Kiedy słychać pukanie do drzwi – Fuchsthaler często próbuje ją pocieszać – nie rusza się z miejsca, wstrzymuje oddech do chwili, gdy znowu usłyszy kroki na trzeszczących schodach, marzenia są jedynym, co jej pozostało, i nie chce z nikim się tym dzielić. Umęczona, idzie do łóżka i wzdryga się za każdym razem, czując chłodną wilgoć, z jaką pościel przyjmuje jej wydelikaconą skórę. Kładzie na kołdrę sukienki albo płaszcz, tak bardzo trzęsie się z zimna. Zasypia późno, ale nie śni się jej nic dobrego, sny są zawsze podszyte lękiem i zawsze gdzieś w nich jeździ, mknie autem po górach, szybko, coraz szybciej, wspina się ku szczytom, to znowu spada w dół, towarzyszy temu nieodłączny strach, boi się upadku, a równocześnie rozkoszuje szybkością, za każdym razem jest obok niej jakiś mężczyzna, Niemiec albo jeszcze ktoś inny, kto trzyma ją w ramionach. Naraz z przerażeniem czuje, że siedzi obok niego naga, i w tej samej chwili pełno wokół niej śmiejących się ludzi, motor nagle gaśnie, krzyczy więc, żeby coś zrobił, niechaj kręci korbą, szybko, szybciej, mocno, mocniej, i gdy silnik wreszcie zaskakuje, słyszy skowyt pracującego motoru i w tej samej chwili w dole brzucha czuje pchnięcie oraz jawną, przemożną rozkosz, jakby
szybowała nad polami w głąb ciemnego lasu, nie jest już naga, a on przyciska ją do siebie, mocno, coraz mocniej, że aż jęczy, myśląc, że będzie musiała mu ulec. Budzi się wtedy osłabiona, wyczerpana, z ociężałymi członkami i widzi mansardę, zadymione, wyżarte przez korniki skośne belki stropu ze zwisającymi pajęczynami i umęczona, nieprzytomna leży tak długo, aż nie zadźwięczy budzik, nieubłagany herold, który każe szybciej oddychać, podnosi się więc ze znienawidzonego łóżka, wkłada znienawidzoną, starą sukienkę i wchodzi w nowy, znienawidzony dzień. Przez cztery tygodnie tkwi w tym okropnym, chorobliwym stanie podrażnienia, w gwałtownej, złej samotności. Wie, że dłużej tak nie może być, zasób snów już jest wyczerpany, każda nowo przeżywana sekunda przypomina o tym, że to, co przeszłe, nie dodaje siły. Zmęczona, wyczerpana, z wiecznym bólem w skroniach wychodzi do pracy i przysypiając, wykonuje na wpół świadomie swoje obowiązki. Wieczorem sen znowu ją zawodzi, a nerwy nie mogą się uspokoić w ciszy czworokątnej mansardowej trumny, bo tak gorące w zimnym łóżku jest jej własne ciało. Nie może tego dłużej wytrzymać. Nieznośne staje się pragnienie, by choć raz z innego okna zobaczyć coś innego niż ten wstrętny szyld gospody Pod Złotym Wołem, móc spać w innym łóżku, przeżyć coś nowego, przez parę godzin być znowu kimś innym. Dopada ją to znienacka: wyciąga z szuflady dwa stufrankowe banknoty, które zostały jej jeszcze z wygranej wuja, wkłada swą najlepszą sukienkę, najlepsze buty i w sobotę zaraz po pracy biegnie na dworzec, kupuje bilet do Wiednia. Nie wie, dlaczego jedzie do miasta, nie wie dokładnie, czego chce. Byle być jak najdalej, daleko od wioski, od pracy, oderwać się od siebie samej, od osoby, która skazana jest, by tu być. Poczuć toczące się pod nią koła, zobaczyć znowu światła i innych, weselszych, eleganckich ludzi. Zdać się znowu, choć raz, na przypadek, zamiast tkwić tu nadal niczym drobny kamyk
w ulicznym bruku. Choć raz się stąd ruszyć, poczuć świat i siebie samą, być inną niż ta, którą jest. Kiedy przyjeżdża do Wiednia, jest siódma wieczór, szybko zostawia walizkę w małym hotelu przy Mariahilfer Strasse i wpada do fryzjera, zanim ten opuści żaluzje. To, co ją tak natrętnie popycha, to przymus powtórzenia tamtych czynności, by być znów tą drugą, i szalona, obłędna nadzieja, że za sprawą pary zręcznych rąk oraz odrobiny różu może stać się tym, kim była. Znowu czuje ciepły dreszcz i pieszczące jej włosy zwinne dłonie, wprawny ołówek obrysowuje na bladej, zmęczonej twarzy tamte wcześniejsze, niegdyś tak pożądane i tak całowane usta, odrobina koloru ożywia policzki, a ciemny puder wyczarowuje wspomnienie engadyńskiej opalenizny. Kiedy spowita w wonne opary podnosi się z miejsca, znowu czuje w nogach dawną siłę. Wyprostowana jak struna, o wiele bardziej pewna siebie, idzie w dół ulicy. Gdyby nie ta sukienka, myśli, może mogłaby znowu być panną von Boolen. Wrześniowy wieczór świeci resztkami światła, jak dobrze jest maszerować w tym lekkim chłodzie, z pewnym podnieceniem zauważa, że od czasu do czasu mierzą ją życzliwe spojrzenia. Jeszcze żyję, wzdycha z ulgą, a więc jeszcze jestem. Czasami przystaje przed jakąś wystawą, ogląda futra, suknie, pantofle, a jej pałające oczy odbijają się w zwierciadlanych szybach. Może by tak jeszcze raz, myśli: ma znowu na to odwagę. Przemierza Mariahilfer Strasse, potem Ring, coraz bardziej jaśnieją jej oczy na widok beztrosko gawędzących i spacerujących tu ludzi, niektórzy czynią to z prawdziwym wdziękiem. Niczym się nie różnią, myśli, dzieli ich tylko od siebie niewielka przestrzeń powietrza. Gdzieś tam są niewidzialne schody, po których trzeba się wspiąć, postawić jeden jedyny krok. Zatrzymuje się obok opery, pewnie zaraz zacznie się przedstawienie, bo na podjazd wjeżdżają auta, niebieskie, zielone, czarne, lśnią szkłem i błyszczą lakierem, stojący obok wejścia służący w liberii natychmiast je odstawia. Christine wchodzi do hallu, chce obejrzeć
gości. Dziwne, myśli, tyle pisze się w gazetach o wiedeńskiej kulturze, o wrażliwej na sztukę wiedeńskiej publiczności i o operach, które tu powstawały, a ja mając dwadzieścia osiem lat i spędziwszy tu całe życie, pierwszy raz się tutaj znalazłam, i do tego jedynie na zewnątrz, tylko w przedsionku. Z dwóch milionów ledwie sto tysięcy ogląda ten budynek, inni czytają o nim w gazetach, każą sobie o nim opowiadać albo oglądają go na zdjęciach i nigdy nie będą mogli wejść do środka. Zatem kim są ci inni? Z niepokojem i wzburzeniem przygląda się kobietom. Nie, nie są wcale piękniejsze, niż ja wtedy byłam, nie chodzą lżej ani swobodniej, niż ja wtedy się poruszałam, mają tylko lepsze stroje i niewidoczną aureolę pewności siebie. Uczynić jeden, tylko jeden jedyny krok po schodach, wejść razem z nimi do środka, przejść marmurowymi stopniami do loży tego złotego przybytku muzyki, dotrzeć do sfery beztroski i radości. Dźwięczy sygnalny dzwonek, ostatni goście, zdejmując po drodze płaszcze, śpieszą ku szatniom, hall znowu zaczyna pustoszeć. Teraz tam się wszystko zaczyna, a tu kończy, i znowu pośrodku, między owymi dwiema przestrzeniami, wyrasta niewidzialna ściana. Christine idzie dalej. Nad Ringiem niczym białe księżyce kołyszą się latarnie, korso jest jeszcze pełne ludzi. Christine włóczy się między nimi, spaceruje bez celu po Ringu. Zatrzymuje się przy jakimś wielkim hotelu, jakby ściągnął ją w tę stronę niewidzialny magnes. Właśnie podjeżdża auto i wysypują się chłopcy w liberiach, zabierają walizki i torbę jakiejś damy o nieco orientalnym wyglądzie, wprawione w ruch obrotowe drzwi pochłaniają ich wszystkich. Christine nie może iść dalej, te drzwi wciągają ją niczym lej, pragnie nieodparcie choć na minutę zobaczyć znowu ten wytęskniony świat. Wejdę do środka, cóż może mnie spotkać, jeśli spytam portiera, czy pani von Boolen z Nowego Jorku już przyjechała, przecież mogłoby tak rzeczywiście być. Byle tylko rzucić jedno jedyne spojrzenie, przypomnieć sobie na nowo,
przypomnieć sobie lepiej tamten świat, znowu przez sekundę być tą drugą. Wchodzi do środka, portier głośno rozprawia z nowo przybyłą damą, może więc bez przeszkód przejść przez cały hall i przyjrzeć się wszystkiemu, w fotelach siedzą, paląc papierosy, panowie w dobrze skrojonych, eleganckich podróżnych ubraniach albo w smokingach i lekkich lakierowanych pantoflach. W którejś z nisz rozsiadło się całe towarzystwo, trzy młode kobiety, które głośno po francusku przemawiają do dwóch młodzieńców i raz po raz wybuchają radosnym, swobodnym śmiechem, ową muzyką beztroskich ludzi, która upaja ich samych. W głębi hallu czeka na gości restauracja – wielka sala z marmurowymi kolumnami. Wyfraczeni kelnerzy trzymają wartę u drzwi. Mogłabym przecież wejść i zjeść tu kolację, myśli Christine i mimo woli dotyka skórzanej torby, sprawdza, czy jest w niej portfel z dwoma stufrankowymi banknotami i siedemdziesięcioma szylingami, które zabrała na drogę. Mogłabym coś zjeść, ile może to kosztować? Och, zasiąść jeszcze raz w takiej sali, być obsługiwanym, poważanym, podziwianym, rozpieszczanym, a do tego muzyka, tak, także tu ją słychać, dobiega ze środka, lekka i przytłumiona. Ale dawny strach powraca znowu. Nie ma na sobie sukni, owego talizmanu, który otwiera takie drzwi. Czuje się niepewnie, i tu nagle piętrzy się przed nią ta niewidzialna ściana, magiczny pentagram strachu, którego nie waży się przekroczyć. Drżą jej ramiona, pośpiesznie, jakby w ucieczce, opuszcza hotel. Nikt na nią nie spojrzał, nikt nie zatrzymywał, pozostaje niezauważona, co czyni ją jeszcze słabszą, niż zanim tu weszła. I znowu dalej ulicami. Dokąd iść? Po co właściwie tu przyszłam? Ulice stopniowo się przerzedzają i pustoszeją, mija ją pośpiesznym krokiem kilka osób, widać chcą zdążyć na kolację. Pójdę coś zjeść, myśli Christine, wejdę do pierwszej lepszej gospody, a nie do tak wykwintnej restauracji, gdzie każdy będzie na mnie patrzył, lepiej pójść gdziekolwiek, gdzie jest jasno i gdzie są
ludzie. Wreszcie ją znajduje i wchodzi do środka. Kelner przynosi jej coś do jedzenia, przeżuwa jakieś potrawy obojętnie i nerwowo. I po to tu przyjechałam?, myśli. Co ja tutaj robię? Nudno jest tak siedzieć i wpatrywać się w białą serwetę. Nie można przecież ciągle jeść i stale coś zamawiać, trzeba wreszcie kiedyś wstać i ruszyć dalej. Ale dokąd? Dopiero dziewiąta. Gazeciarz – mile widziane urozmaicenie – podchodzi do stołu i proponuje wieczorną prasę, kupuje dwa, trzy tytuły, nie po to, by je czytać, lecz aby tylko na nie popatrzeć i udawać, że jest czymś zajęta i że na kogoś czeka. Obojętnie przegląda wiadomości. Co ją to wszystko może obchodzić – trudności z utworzeniem rządu, morderstwo rabunkowe w Berlinie, ogłoszenia giełdowe albo plotki na temat pewnej śpiewaczki i rozważania, czy w tej operze zostanie, czy też nie i czy będzie co roku śpiewała dwadzieścia, czy też siedemdziesiąt razy – przecież i tak nigdy jej nie usłyszę. Zamierza odłożyć gazetę, kiedy nagle rzuca się jej w oczy wydrukowany grubymi literami tytuł rubryki „Rozrywka” na ostatniej stronie, a w niej: Dokąd dziś wybierzemy się wieczorem? A poniżej: Zabawy, teatr, lokale taneczne i bary. Bierze nerwowo gazetę do ręki i czyta: Muzyka taneczna: Cafe Oxford, Siostry Freddi w Carltonbar, Węgierska kapela cygańska, Murzyński jazzband, otwarte do trzeciej rano. Miejsce spotkań najlepszego wiedeńskiego towarzystwa. Raz jeszcze rozerwać ten nieznośny pancerz na piersi, być tam, gdzie inni się bawią, tańczą, gdzie się odprężają! Wybiera jeden, dwa lokale, oba, jak każe to sobie objaśnić kelnerowi, są niedaleko stąd. Zostawia w szatni płaszcz, czuje się teraz lżej, od kiedy spadła z niej ta okropna powłoka, na dole rozbrzmiewa szybka, gwałtowna, rytmiczna muzyka, schodzi więc po schodach do baru. Co za rozczarowanie, jest jeszcze do połowy pusty. W orkiestrze bębni kilku chłopców w białych marynarkach, jakby siłą chcieli poderwać do tańca tych nielicznych gości, którzy siedzą niepewni przy swych stolikach, w końcu uległa im tylko jedna jedyna para –
najprawdopodobniej zawodowy fordanser, z lekko podmalowanymi czarnym tuszem rzęsami i z nieco zbyt starannie ułożoną fryzurą, środkiem kwadratowego podium prowadzi w tańcu ze zbyt sztucznym afektem w tę i z powrotem barową damę, jedną z tych pozbawionych wszelkiego animo. Na dwadzieścia stołów jakieś czternaście czy może piętnaście jest wolnych. Przy jednym siedzą trzy kobiety, bez wątpienia na służbie, jedna ma farbowane popielate włosy, druga w czarnej sukni z obcisłą marynarką, która wygląda niczym smoking, jest wystylizowana na mężczyznę, trzecia to pulchna Żydówka z dużym biustem, powoli sącząca whisky przez słomkę. Wszystkie trzy przyglądają się jej dziwnie i taksują ją wzrokiem, a potem zaczynają się cicho śmiać i coś szeptać, doświadczonym dzięki wieloletniej służbie wzrokiem widzą w niej początkującą konkurentkę albo prowincjuszkę. Rozproszeni przy stolikach panowie przyjechali tu prawdopodobnie w interesach, są niestarannie ogoleni i osowiali, czekają na coś, co wyrwałoby ich z apatii, siedzą rozparci za stołami, popijają kawę albo zamawiają kieliszeczek wódki. Wszedłszy tam, Christine czuje się jak ktoś, kto schodząc po schodach, trafia nagle stopą w próżnię. Najchętniej zawróciłaby natychmiast, ale kelner rzuca się z pełnym zaangażowaniem na nowego gościa, pyta, gdzie łaskawa panienka raczy zająć miejsce, tak więc siada gdziekolwiek i jak inni w tym niewesołym przybytku uciech czeka na coś, co powinno nadejść, a nie nadchodzi. Raz jeden z panów (faktycznie, przedstawiciel jakiejś praskiej manufaktury) podniósł się ociężale od swego stołu i trochę pokręcił się z nią w tańcu, by potem jednak odstawić ją znowu na miejsce: widać na więcej nie miał odwagi ani ochoty, pewnie wyczuł u tej dziwnej kobiety owo „pół na pół” – śmiałe postanowienie i wahanie, zdecydowanie i niechęć – i uznał ten przypadek (skoro rano musi o szóstej trzydzieści udać się pośpiesznym w dalszą podróż do Agramu) za nazbyt skomplikowany. Christine jednak siedzi tu jeszcze godzinę. Dwóch nowo
przybyłych panów dosiada się tymczasem do pozostałych dam, toczą konwersację, teraz tylko ona jest sama. Wściekła, rozzłoszczona i zrezygnowana wzywa nagle kelnera, płaci i odprowadzana przez pozostałych zaciekawionymi spojrzeniami, wychodzi. Znowu na ulicy. Jest noc. Idzie i nie wie dokąd. Wszystko jej jedno. Nic już nie ma znaczenia, gdyby ją teraz pojmano i wrzucono do dunajskiego kanału, jeśli auto, które w ostatniej chwili hamuje przed przechodniem, gdy ten nieostrożnie przechodzi przez ulicę, by ją przejechało – wszystko jest jej obojętne. Naraz zauważa, że jakiś strażnik dziwnie się jej przygląda i ma już ruszyć w jej stronę, tak jakby chciał o coś zapytać, przychodzi jej na myśl, że mogą ją brać za jedną z owych kobiet, które wolno wychodzą z cienia i zagadują mężczyzn. Idzie więc dalej, coraz dalej. Lepiej będzie, jeśli zaraz wrócę do domu, co mam tu do roboty, czego tu właściwie szukam? Nagle słyszy za sobą kroki. Obok niej sunie już jakiś cień, właściciel cienia dogania ją, zagląda prosto w twarz. – No nie, panienka naprawdę zamierza już iść do domu? – Christine nie odpowiada. Jednak on nie odstępuje jej ani na krok, zaczyna mówić, jest natarczywy i wesoły, mimo woli sprawia jej to przyjemność. Czy nie chciałaby jeszcze gdzieś pójść? – Nie, w żadnym razie. – Ależ tak, któż o tej porze idzie do domu? Tylko do kawiarni! – W końcu się poddaje, tylko po to, żeby nie być sama. To całkiem miły człowiek, urzędnik bankowy, jak sam o sobie mówi, ale z pewnością żonaty, myśli Christine. Rzeczywiście, ma na palcu obrączkę. No, wszystko jedno, niczego przecież od niego nie chce, nie chce tylko być sama, pozwala, by opowiedział jej kilka dowcipów, których można słuchać jednym uchem albo wcale. Czasami na niego spoziera: nie jest już młody, pod oczyma ma zmarszczki, wygląda na przepracowanego, zagonionego i jest wymięty, pognieciony tak jak jego garnitur. Ale całkiem miło coś opowiada. Christine po raz pierwszy znowu rozmawia z jakimś człowiekiem, albo raczej pozwala mu do siebie mówić,
choć wie, że nie o to jej chodziło. Jego wesołość sprawia jej na swój sposób ból. Wprawdzie niektóre rzeczy, o jakich mężczyzna rozprawia, są zabawne, ale Christine czuje, że gardło trawi jej gorycz i powoli ogarnia ją nienawiść do tego obcego człowieka, który jest radosny i beztroski, gdy ona tymczasem kipi ze złości. Gdy wychodzą z kawiarni, wsuwa jej rękę pod ramię i mocno do siebie przyciska. Jest to ten sam gest, jaki tamten wtedy uczynił przed hotelem, jednak podniecenie, które w niej obudził, nie pochodzi od tego idącego obok niej niewysokiego i gadatliwego faceta, lecz od tamtego, na wspomnienie o nim. Naraz ogarnia ją lęk. Mogłaby przecież jedynie ze złości ulec w końcu temu obcemu mężczyźnie i z niecierpliwości oddać się komuś, kogo wcale nie chce, tak więc, kiedy obok przejeżdża taksówka, wyrywa nagle rękę spod ramienia zdumionego mężczyzny, podnosi ją do góry i wskakuje do samochodu. Potem leży jeszcze długo, nie mogąc zasnąć w obcym pokoju, i słucha, jak za oknem toczą się koła, jeżdżą samochody. Skończyło się, nie może tam powrócić, przeniknąć niewidzialnej ściany, wzdycha więc wzburzona w bezsenną noc i nie wie, czego dotyczą te westchnienia. Również niedzielne przedpołudnie dłuży się jak męcząca bezsenna noc. Większość sklepów jest tego dnia zamknięta i trzyma swoje przynęty ukryte za opuszczonymi żaluzjami. Tak więc, żeby zabić czas, Christine siada w jakiejś kawiarni i przegląda gazety. Nie wie już, na co się tak przedtem cieszyła, zapomniała, dlaczego przyjechała do Wiednia, gdzie nikt na nią nie czeka i gdzie nikt jej nie chce. Przychodzi jej na myśl, że powinna odwiedzić siostrę i szwagra, obiecała im to i przecież tak się należy. Najlepiej będzie, jeśli pójdzie tam zaraz po posiłku, w żadnym wypadku wcześniej, inaczej mogliby pomyśleć, że robi to z powodu obiadu. Siostra jest taka samolubna, odkąd ma dzieci, myśli tylko o sobie i oszczędza na każdym kąsku. Do tego
czasu ma jeszcze jakieś dwie, trzy godziny, podąża więc Ringiem, zdając się na traf, i zauważa, że galeria malarstwa jest dziś za darmo; przemierza obojętnie sale, przysiada na jednej z obitych aksamitem ławek, przygląda się ludziom, znowu się przechadza, a potem jeszcze idzie do parku. Kiedy wreszcie o drugiej przychodzi od szwagrostwa, jest tak zmęczona, jakby brnęła w głębokim śniegu. Już przed bramą natyka się na całą rodzinę, szwagier, siostra, dwoje dzieci, wszyscy w niedzielnych ubraniach i wszyscy (dobrze jej to robi) są jej przybyciem szczerze uradowani. – No, coś takiego, taka niespodzianka! Już w zeszłym tygodniu mówiłem Nelly, że powinniśmy do ciebie napisać, dlaczego się nie pokazujesz, naprawdę powinnaś była przyjść do nas na obiad, ale teraz, prawda, pójdziesz razem z nami? Chcemy jechać do Schönbrunn, żeby pokazać dzieciom zwierzaki, a poza tym piękny dziś mamy dzień! – Chętnie – mówi Christine. – Jak dobrze jest mieć jakikolwiek cel, być razem z ludźmi. Szwagier bierze ją pod ramię i opowiada przeróżne historie, gdy siostra tymczasem prowadzi dzieci. Usta na szerokiej, dobrodusznej twarzy się nie zamykają, szwagier przyjaźnie głaszcze ją po ramieniu. Dobrze mu się wiedzie, widać to po nim z daleka, jest zadowolony i z tego stanu czerpie całkiem naiwną radość. Nie doszli jeszcze do tramwaju, a już zawierzył jej swą wielką tajemnicę, jutro zostanie wybrany na przewodniczącego w swym okręgu partyjnym, to mu się należy, był już przecież mężem zaufania, ledwie wrócił z wojny, i jeśli wszystko dobrze się potoczy i pokonają czarnych, wejdzie także do następnej rady gminy. Christine idzie u boku szwagra i uprzejmie mu się przysłuchuje. Zawsze, odkąd go pamięta, był bardzo sympatyczny, ten prosty niewysoki mężczyzna, który się cieszy z rzeczy małych, jest dobry, ujmujący, łatwowierny i ufny. Rozumie kolegów, którzy chcą go wybrać na ten skromny urząd, naprawdę na to zasługuje. Jednak kiedy teraz ukradkiem się przygląda temu niedużemu, ciężkawemu mężczyźnie o rumianych policzkach, z tłustą fałdą
pod brodą oraz trzęsącym się przy każdym kroku brzuszkiem, z prawdziwym przerażeniem myśli o swojej siostrze: jak ona może z takim... Ja nie mogłabym tego znieść, nie pozwoliłabym się tknąć takiemu mężczyźnie. Dobrze jednak jest teraz być z nim w ten jasny dzień i pośród tylu ludzi. Przed ogrodzeniem menażerii Franz staje się takim samym dzieckiem jak jego dzieci. Christine w duchu myśli z zazdrością: jakże ja bym chciała umieć znowu się cieszyć takimi drobiazgami, a nie dręczyć tym, co niemożliwe. Wreszcie o piątej (dzieci muszą wcześnie pójść do łóżka) zapada decyzja o odwrocie. Najpierw upychają chłopców w zatłoczonym przy niedzieli wagonie, potem sami wciskają się do tramwaju i stłoczeni słuchają pośpiesznego stukotu i zgrzytania kół. Christine mimo woli zaczyna wspominać: lustrzaną karoserię, błyszczącą w porannym świetle czystością, żywiczny aromat i owiewający skronie wiatr, miękkie siedzenia i przemykający za oknem krajobraz. Przymyka oczy i buja wśród tego ścisku w innej sferze. Jak długo to trwa, nie wie. Nagle szwagier stuka ją ponaglająco w ramię: – Musimy wysiadać, ale zajdziesz chyba do nas przed pociągiem na kawę? Zaczekaj, ja pójdę pierwszy, żeby zrobić wam miejsce. Przesuwa się do przodu i mały, tłusty, masywny, taki, jaki jest, rozpycha się łokciami, torując sobie z powodzeniem wąskie przejście pomiędzy cofającymi się przed nim niechętnie brzuchami, ramionami i plecami. Jest już prawie przy drzwiach, kiedy nagle wybucha awantura. – Niech pan nie wali tak innych w żołądek, łachudro jedna – krzyczy na niego oburzony i zły, chudy, wysoki mężczyzna w haweloku. – Kto, kto tu jest łachudrą? Państwo to chyba słyszeli, prawda? – unosi się cholerycznie szwagier. – Kto jest łachudrą? – Chudy mężczyzna w haweloku z trudem wyswobadza się z zakleszczenia, wszyscy się temu przypatrują. I gdy ma się już zacząć słowna potyczka, szwagrowi nagle mija cała złość: –
Ferdinand? No nie! Coś takiego! Mało brakowało, a zrobiłbym ci awanturę! – Ten drugi, także zdziwiony, wybucha śmiechem. I naraz obaj podają sobie ręce i patrzą w oczy. Nie mogą się od siebie oderwać, aż konduktor musi ich upomnieć: – Jeśli chcą panowie wysiąść, to proszę, ale szybko! Nie mamy czasu. – Musisz tu koniecznie wysiąść razem z nami, mieszkamy tuż obok, nie, no coś takiego! No, chodź już, chodź! – Szczupły wysoki mężczyzna ma teraz rozpromienioną twarz. Kładzie rękę na ramieniu szwagra. – Z wielką chęcią, Franzl, jasne, idę z tobą! – Wysiadają. Na przystanku szwagier musi na chwilę przystanąć, żeby obetrzeć chustką twarz, od wzburzenia podczas nieoczekiwanej konfrontacji świeci się jak wysmarowana tłuszczem. – No nie, coś takiego! Że też się jeszcze spotkaliśmy w życiu, często się zastanawiałem, gdzie teraz możesz być, i za każdym razem obiecywałem sobie, że wreszcie napiszę do tamtego hotelu i zapytam o ciebie. Ale wiesz przecież, jak to jest, potem się zapomina i przekłada wszystko na później. A teraz jesteś tu nagle znowu, nie, no coś takiego! Tak się cieszę! Nieznajomy stoi naprzeciw niego, on także się cieszy, widać to po lekkim drżeniu ust. Tyle tylko, że jako młodszy, jest bardziej opanowany. – No, no, daj już temu spokój, Franzl, przecież ci wierzę! – mówi i pochylając się, klepie niedużego mężczyznę po ramieniu: – Ale teraz przedstaw mnie damom, jedna z nich to pewnie Nelly, twoja żona, o której mi zawsze opowiadałeś. – Naturalnie, naturalnie, poczekaj tylko, tak bardzo jestem tym wszystkim zaskoczony. Nie, naprawdę, tak bardzo się cieszę, Ferdinandzie! – A potem zwraca się do reszty: – Pamiętasz przecież, Ferdinand Farrner, ten, o którym ci opowiadałem. Dwa lata byliśmy tam razem, w tych samych barakach na Syberii. Jedyny, naprawdę, no, Ferdinand, pamiętasz przecież, Nelly, jedyny przyzwoity gość pośród tych rusińskich i serbskich lumpów, z jakimi nas razem upchnęli, z którym można było porozmawiać i na nim polegać. No, coś takiego! Ale zaraz, wejdźmy do nas na górę, jestem tak
okropnie wszystkiego ciekaw. No, coś takiego! Gdyby mi ktoś powiedział, że dziś spotka mnie taka radość! A przecież wystarczyłoby, bym wsiadł do następnego tramwaju i nigdy byśmy się może już nie spotkali. Christine jeszcze nigdy nie widziała łagodnego, ciężkawego szwagra tak energicznym i ożywionym, biegiem rzuca się schodami, jako pierwszego wpycha do mieszkania swego przyjaciela, który ze spokojem i pobłażliwym uśmiechem na twarzy przyjmuje kolejne wybuchy zachwytu byłego kolegi. – No, rozbierz się, rozgość, usiądź o tu, w fotelu. Nelly da nam kawę, sznapsa i papierosy, no, pozwól, niech ci się przyjrzę! Młodszy to ty już nie jesteś, a także diabelnie chudy. Trzeba by cię właściwie porządnie podkarmić. – Nieznajomy pozwala dobrodusznie, by mu się przyglądano, dziecinna radość przyjaciela sprawia mu wyraźną przyjemność. Głębokie, ściągnięte fałdki na twarzy i na wypukłym czole oraz na ostro rzeźbionych policzkach powoli się wygładzają. Christine także mu się przygląda, starając się sobie przypomnieć jeden z obrazów, który widziała dzisiaj w galerii, portret mnicha pędzla jakiegoś hiszpańskiego malarza, nie pamięta już jego nazwiska, tylko taką samą, ascetyczną, kościstą i prawie pozbawioną ciała twarz z napiętymi nozdrzami. Nieznajomy dobrodusznie poklepuje szwagra po ramieniu. – Z pewnością masz rację, nadal po prostu powinniśmy się tym dzielić, tak jak przedtem konserwami, mógłbyś odstąpić mi trochę sadełka, bo i tak ci go nie zabraknie, twoja żona, mam nadzieję, także nie będzie miała nic przeciwko temu. – Ale teraz opowiadaj, Ferdinandzie! Płonę z ciekawości: wtedy kiedy ci z Czerwonego Krzyża mnie zabrali w pierwszym rzucie, ty z pozostałymi siedemdziesięcioma miałeś do nas dojechać nazajutrz. Dobre dwa dni siedzieliśmy jeszcze potem na austriackiej granicy. Zabrakło węgla dla pociągów. I dwa dni, każdej godziny, czekałem, kiedy wreszcie dojedziesz,
dziesięć, dwadzieścia razy chodziliśmy do zawiadowcy stacji, żeby telegrafował, ale panował wielki rozgardiasz i dopiero po dwóch dobach ruszyliśmy dalej, jazda od czeskiej granicy do Wiednia zajęła nam siedemnaście godzin. A ty, co się wtedy z wami działo? – No, mógłbyś sobie siedzieć jeszcze przez dwa lata na tej tam granicy i czekać na nas, mieliście po prostu szczęście, a nas spotkał marny koniec. Pół godziny po waszym odjeździe zaczęły napływać telegramy, że wszystkie linie kolejowe zostały wysadzone przez czeskich legionistów, zabrano nas więc z powrotem na Syberię. To nie były żarty, ale nie za bardzo się przejęliśmy. Myśleliśmy, że potrwa to jakieś osiem, czternaście dni, góra miesiąc. Ale że będą to aż dwa lata, tego nikt wtedy by nie pomyślał, zaledwie dwunastu z nas dożyło końca. Czerwoni, biali, wojenna zawierucha, dookoła wojna, to do przodu, to znowu z powrotem, raz w jedną, to znowu w drugą stronę, a my jak te ziarna w worku. Wydostał nas stamtąd dopiero w roku tysiąc dziewięćset dwudziestym pierwszym Czerwony Krzyż przez Finlandię: tak, mój drogi, przeszło się przez to wszystko, rozumiesz teraz chyba, że od tego sadełka się nie nabiera. – Co za pech, słyszysz, Nelly! Zaledwie pół godziny. A ja o niczym nie wiedziałem. Nie miałem najmniejszego pojęcia, że musieliście tam zostać, w tym gównie, zwłaszcza ty! Zwłaszcza ty! I co wtedy robiłeś przez te całe dwa lata? – Mój drogi, jeśli miałbym ci to dokładnie opowiedzieć, zabrakłoby nam dzisiaj dnia. Sądzę, że robiłem wszystko to, co człowiek może w ogóle robić. Pomagałem przy sianokosach, przy budowie fabryki, roznosiłem gazety, waliłem w maszynę do pisania i przez czternaście dni walczyłem, kiedy czerwoni stanęli przed naszym miastem, a gdy weszli, wyżebrałem u chłopów schronienie. No, lepiej o tym nie mówmy; kiedy dzisiaj się nad tym zastanawiam, sam nie rozumiem, jak to jest, że mogę tu teraz siedzieć i palić
papierosa. Szwagier jest okropnie podniecony. – Nie, no coś takiego! Coś takiego! Człowiek nawet nie wie, jakie miał szczęście, kiedy pomyślę, że dwa lata moglibyście być tu jeszcze sami, ty i dzieci, to nie do pomyślenia, że człowieka tak dzielnego jak ty spotkał taki los. Nie, no coś takiego! Coś takiego! Bogu niech będą dzięki, że przynajmniej nie postradałeś rozumu, właściwie przy całym tym pechu miałeś jednak szczęście, że nic ci się nie stało. Przybysz bierze w palce żarzącego się papierosa i rozgniata go ze złością w popielniczce. Jego twarz nagle się chmurzy. – Tak, miałem, że tak powiem, szczęście, nic mi się nie stało, nic zupełnie, albo prawie nic, tylko, o tu, złamałem sobie dwa palce, w dodatku ostatniego dnia, tak, miałem, można rzec, szczęście. Tylko trochę mi się dostało. Było to ostatniego dnia, nie wytrzymywaliśmy już, ta resztka, która została, stłoczona w jednej kwaterze, opróżnialiśmy jeszcze na dworcu wagon ze zboża, byle tylko być jak najdalej stamtąd, wyjechać jak najdalej, w siedemdziesięciu zamiast przepisowych czterdziestu w jednym wagonie, jeden przy drugim. Nie można się było nawet obrócić, no nie mogę tego opowiedzieć w obecności pań, co się działo, kiedy ktoś musiał za potrzebą. Jednak jechaliśmy i człowiek z tego się cieszył. Na jakiejś kolejnej stacji dołączyło jeszcze dwudziestu. Okładali się kolbami, kto ma wejść pierwszy, i popychali się, jeszcze jeden i jeden, chociaż zadeptano już pięciu czy sześciu, i jechaliśmy tak przez siedem godzin, jak przyśrubowani do siebie, a do tego te jęki, krzyki, rzężenie, pot i smród. Ja stałem twarzą do ściany, ręce złożyłem przed sobą, żeby nie docisnęli mi klatki piersiowej do twardego drewna, złamałem przy tym dwa palce, naderwałem ścięgno, sześć godzin tak stałem, bez grama powietrza w płucach, na wpół uduszony. Na następnej stacji było już lepiej, bo wyrzucono pięciu zmarłych, dwóch zadeptanych, trzech uduszonych, i tak
jechaliśmy do wieczora. Miałem, można powiedzieć, szczęście, wyszedłem z tego tylko z naderwanym ścięgnem i dwoma złamanymi palcami, to drobiazg. Podnosi rękę i pokazuje: trzeci palec jest sztywny i nie można go zgiąć. – To drobiazg, prawda, jeden jedyny palec po wojnie światowej i czterech latach Syberii. Nie sposób uwierzyć, jaką różnicę robi taki jeden obumarły w żywej dłoni. Nie można nią rysować, jeśli się chce być architektem, nie można pisać na maszynie w biurze, nie można się zabrać do niczego cięższego. Co za łajdak z takiego ścięgna, cienkie niby kreseczka, a na tej nitce wisi cała kariera. To tak jakby w szkicu budynku pomylić się o jeden milimetr, taki drobiazg, a zapada się cały dom. Franz jest wstrząśnięty, ciągle powtarza swoje bezsilne i bezradne: – Nie, to niesłychane! Nie, to niesłychane! – Widać, że najchętniej głaskałby go teraz po ręce; także kobiety spoważniały i z zainteresowaniem przyglądają się nieznajomemu. W końcu szwagier bierze się w garść i prosi: – No dobrze, opowiadaj dalej, co robiłeś potem, kiedy już tu wróciłeś? – To, co ci zawsze mówiłem. Chciałem dalej studiować na politechnice, powiązać zerwaną nić, mając dwadzieścia pięć lat zasiąść znowu w szkolnej ławie, z której wstałem jako dziewiętnastolatek. Mógłbym przecież w końcu nauczyć się rysować lewą ręką, ale i tu znowu coś stanęło na przeszkodzie, także błahostka. – Co, co tym razem? – Tak jest po prostu urządzony ten świat, że studia sporo kosztują, a mnie tego drobiazgu właśnie zabrakło, ach, zawsze te błahostki! – No ale jakże to tak? Przecież wy zawsze mieliście pieniądze, dom w Merano, ziemia, gospodarstwo i trafika, sklepy... i... Przecież mi to opowiadałeś... a do tego babka, która całe życie oszczędzała i nie oddałaby nikomu guzika, spała w zimnym pokoju, bo żal jej było drzazgi i papieru na
podpałkę. Co się z nią stało? – Tak, tak, nadal ma piękny ogród i piękny dom, prawie jak pałac. Właśnie wracałem tramwajem z Lainzu, z domu opieki, gdzie z wielkim trudem zgodzili się ją przyjąć. A do tego ma jeszcze pieniądze, całą ich stertę, wypchaną nimi po brzegi kasetę. W środku jest dwieście tysięcy koron w starych, dobrych banknotach, każdy po tysiąc. Za dnia trzyma je w szafie, a nocą pod łóżkiem. Wszyscy lekarze się śmieją, a dozorcy strugają sobie z niej żarty. Dwieście tysięcy koron! Jako dobra Austriaczka wszystko sprzedała, winnice, gospodarstwo, trafikę, ponieważ nie chciała zostać Włoszką, i wszystko zainwestowała w nowe, nowiusieńkie banknoty, każdy po tysiąc szylingów, które z taką pompą narodziły się podczas wojny. No i teraz chowa je w kasetce pod łóżkiem, przysięgając, że kiedyś znowu będą coś warte, bo niemożliwe jest, by coś, co kiedyś było dwudziestoma, dwudziestoma pięcioma hektarami i pięknym domem z kamienia, z dobrymi, starymi, odziedziczonymi po przodkach meblami, i pięćdziesięcioma albo czterdziestoma latami pracy, że wszystko to na zawsze będzie niczym. Tak, biedaczka, mając teraz siedemdziesiąt pięć lat, nie pojmuje niczego. Ciągle jeszcze wierzy w kochanego, dobrego Boga i jego ziemską sprawiedliwość. Ferdinand wyciąga z kieszeni fajkę, nabija ją gwałtownie i zaczyna się mocno zaciągać. Christine od razu czuje, że kryje się za tym gniew. Ta zimna, twarda, szydercza postawa i ta wściekłość są jej dobrze znane, sprawia jej to nawet radość, gdy odkrywa bratnią duszę. Siostra, poirytowana, rozgląda się na boki. Widać, że wzmaga się w niej wyraźna niechęć do tego mężczyzny, który nie oglądając się na innych, zakopcił dymem cały pokój, owinąwszy sobie przedtem wokół palca jej męża. Drażni ją, że małżonek płaszczy się przed tym źle ubranym, wrogo do wszystkiego nastawionym, co wnosi z aury wokół niego, i naładowanym duchem buntu człowiekiem, który teraz wrzuca kamienie do jej uporządkowanego rodzinnego ogródka. Franz jak
oszołomiony przygląda się wciąż prostodusznie, choć i z niejakim przerażeniem swemu koledze, i duka ciągle to samo: – Nie, no coś takiego, coś takiego! – Potrzebuje trochę czasu, by się opanować, i znowu zaczyna wszystko od nowa: – No dobrze, a potem? Powiedz wreszcie, co robiłeś potem? – Rozmaite rzeczy, to tu, to tam. Z początku myślałem, że jeśli zarobię coś od czasu do czasu, to wystarczy, by kontynuować studia, ale nigdy na nie nie starczało, najwyżej na codzienną strawę. Tak, Franz, mój drogi, ani w bankach, ani w urzędach, ani w interesach nie czekano na mężczyzn, którzy dwie zimy z rzędu trwonili czas na urlopie na Syberii, a potem wracali bez połowy dłoni. Wszędzie tylko: „Bardzo żałuję, żałuję, ale...”, wszędzie już siedzieli inni, z grubymi tyłkami i zdrowymi palcami, a ja wszędzie dzięki temu „drobiazgowi”, którego się tymczasem dorobiłem, byłem w rezerwie. – Ale powinieneś mieć prawo do renty inwalidzkiej, jesteś przecież niezdolny do pracy, czy też nie w pełni zdolny, powinieneś dostawać zapomogę, masz do niej prawo. – Tak uważasz? Ja również właściwie jestem tego zdania. Uważam także, że państwo ma jakiś obowiązek, by pomóc temu, kto stracił dom, winnicę i jeden z palców oraz bitych sześć lat. Ale, mój drogi, w Austrii wszystkie drogi są kręte, ja również sądziłem, że wystarczy, bym do nich poszedł, do urzędu do spraw inwalidów, i powiedział im, że służyłem tu i tam, a potem pokazał mój palec. Ale nie, musiałem przedstawić dowody, że owych obrażeń doznałem na wojnie albo że są jej skutkiem. A to nie takie proste, zważywszy na to, że wojna skończyła się w tysiąc dziewięćset osiemnastym roku, a to wszystko stało się w tysiąc dziewięćset dwudziestym pierwszym, i to w okolicznościach, których nikt nie protokołował. Może by to w końcu nawet jakoś przeszło. Jednak wtedy owi panowie dokonali wielkiego odkrycia: tak, Franz, tu się zdziwisz, a mianowicie takiego, że wcale nie jestem obywatelem
austriackim. Wedle świadectwa chrztu urodziłem się i zostałem zapisany w starostwie w Merano i by móc stać się obywatelem Austrii, musiałbym w porę się za tym opowiedzieć. Tak więc wszystko diabli wzięli! – Tak, ale dlaczego... dlaczego rzeczywiście nie optowałeś za tym? – Do cholery, teraz ty także pytasz mnie równie głupio jak oni. Tak jakby tam, w krytych słomą chatach i syberyjskich barakach plakatowano w roku tysiąc dziewięćset dziewiętnastym ściany niemiecko-austriackim dziennikiem urzędowym. Mój drogi, w naszej tatarskiej wiosce nie wiedzieliśmy nawet, czy Wiedeń przypadkiem nie leży już w Czechach albo we Włoszech, i było nam to cholernie obojętne, martwiliśmy się tylko, gdzie by dostać kawałek chleba i pozbyć się wszy z kożucha, albo czy po pięciu godzinach marszu uda się nam zdobyć odrobinę podpałki lub szczyptę tabaki. Bardzo to miłe: powinienem był wtedy optować za Austrią. No ale w końcu dano mi przynajmniej jakiś szmatławy papier, gdzie napisano, że prawdopodobnie „w znaczeniu artykułu 65 jak również artykułu 71 i 74 traktatu pokojowego z Saint-Germain z 10 września 1919 roku” jestem obywatelem austriackim. Ale odsprzedam ci ten świstek za paczkę egipskich papierosów, bo w żadnym z urzędów nie dostałem dzięki niemu ani halerza. Teraz Franz się ożywił. Poczuł się nagle lepiej, bo myśli, że mógłby pomóc. – No więc, ja ci to załatwię, możesz na mnie polegać. Dopniemy swego. Jeśli ktoś, to właśnie ja mogę zaświadczyć o twojej służbie wojskowej, znam posłów z mojej partii, już oni przetrą mi drogę, no i z magistratu dostaniesz poręczenie, ach, damy radę, możesz na to liczyć. – Dzięki, drogi przyjacielu, za jadło i napitek! Ale nie zrobię już ani kroku. Mam tego dosyć, nie wiesz przecież, jakie to papiery musiałem dla nich ściągać, z wojska, cywilne, z magistratu, z włoskiego poselstwa, zaświadczenia o braku środków do życia i sam już nie wiem, jakie jeszcze papierowe gówno. Na znaczki i porto wydałem więcej, niż żebrak uzbiera
przez cały rok, i schodziłem nogi, aż poszło mi to w serce. Byłem w urzędzie kanclerskim, w ministerstwie wojny, na policji, w magistracie, nie ma drzwi, do których by mnie nie odesłano, schodów, po których bym nie chodził w dół i do góry, spluwaczki, do której bym nie spluwał. Nie, mój drogi, wolałbym zdechnąć, niż jeszcze raz łazić jak osioł od urzędu do urzędu. Franz patrzy na niego z przerażeniem, jakby tamten nakrył go na jakiejś niegodziwości. Uwiera go własne dobre samopoczucie, jakby poczuł się winny. Przysuwa się bliżej: – No to co teraz robisz? – Rozmaite rzeczy. Co się akurat nadarzy. Na razie jestem nadzorcą technicznym na budowie we Floridsdorfie, takim ni to architektem, ni to stróżem. Bardzo marnie wszakże opłacanym, będą mnie trzymać, dopóki budowa się nie skończy albo firma nie splajtuje. Wtedy znajdę znowu coś innego, o to się nie martwię. Wszystko, o czym ci tam opowiadałem, na naszej drewnianej pryczy, o byciu architektem i budowaniu mostów, wszystkie te marzenia poszły precz! Czasu, który przedrzemałem tam za kolczastym drutem, który przepaliłem i strwoniłem, już nie nadrobię. Drzwi do akademii są zamknięte i ich nie otworzę, klucz do nich wtedy, na początku wojny, wytrącili mi z ręki kolbami, leży w syberyjskim błocie. Ale raczej zostawmy to, dolej mi koniaku, pić wódkę i palić to jedyne, czego się na wojnie nauczyłem. Franz posłusznie napełnia mu kieliszek. Drżą mu przy tym ręce. – Nie, no coś takiego! Żebyś ty, taki pracowity, taki mądry i taki dzielny, musiał tak harować. Naprawdę, to hańba, a mógłbym przysiąc, że kto jak kto, ale ty zajdziesz daleko, boś na to zasłużył. No ale to musi się zmienić. Coś się musi wydarzyć. – Musi? No tak, ja też tak myślałem przez całe pięć lat, odkąd tu wróciłem. Ale to jest twardy orzech i nie zawsze spada z drzewa, nawet gdy nim mocno
potrząsnąć. Na świecie także wygląda to trochę inaczej, niż uczyliśmy się ze szkolnych książek: „Bądź zawsze wierny i rzetelny...”. Nie jesteśmy jaszczurkami, którym szybko odrastają ogony, tam gdzie je im wyrwano. Mój drogi, jeśli wycięło się komuś z żywego ciała sześć lat, najlepszych, od osiemnastego do dwudziestego czwartego roku życia, to ten ktoś zostaje na zawsze jakoś kaleką, także wtedy jeśli, jak mówisz, miało się szczęście i wróciło szczęśliwie do domu. Gdy szukam pracy, to nie jestem w lepszym położeniu niż pierwszy z brzegu praktykant albo gimnazjalista wałkoń, a kiedy patrzę w lustro, widzę, że wyglądam, jakbym miał czterdzieści lat. Nie, my przyszliśmy na świat w złym czasie, żaden doktor nie zaleczy tych sześciu lat młodości wyrwanych wprost z ciała. A kto mi to wynagrodzi? Państwo? Ten największy drań i złodziej? Wymień mi tylko jedno spośród tych waszych czterdziestu ministerstw, sprawiedliwości, opieki społecznej, handlu mydłem i powidłem podczas pokoju i wojny, wskaż jedno, które rzeczywiście zajmuje się sprawiedliwością. Pognali nas tam i dęli Marsz Radetzky’ego oraz Boże wspieraj, Boże ochroń, a teraz grają ci co innego. Tak, mój drogi, gdy się patrzy na to z poziomu gówna, świat wcale nie wygląda uroczo. Franz, nadal skonsternowany, zauważa zirytowane spojrzenie żony i wielce speszony zaczyna usprawiedliwiać przyjaciela. – No nie, Ferdl, nie poznaję cię, kiedy teraz tak mówisz. Powinnyście były go wtedy zobaczyć! Najdzielniejszy ze wszystkich, najcierpliwszy, jedyny porządny człowiek pośród tej hołoty. Pamiętam, jak go przywieźli, drobnego chłopaczynę, miał wtedy dziewiętnaście lat. Inni byli piekielnie szczęśliwi, że skończył się już ten zamęt, tylko on trząsł się ze złości, że podczas odwrotu wyciągnięto go prosto z wagonu i że nie może walczyć i umierać za ojczyznę. Pierwszego wieczoru, pamiętam to jeszcze, bo czegoś takiego nigdy przedtem nie widzieliśmy, tak jakby trafił na wojnę prosto od księdza i matki: ukląkł i się
modlił. Kiedy któryś zażartował z cesarza albo z naszego wojska, chciał rzucać się mu do gardła. Taki był! Najporządniejszy z nas, wierzył jeszcze w to wszystko, co było w gazetach albo w rozkazach pułku, a dzisiaj opowiada tu takie rzeczy! Ferdinand przygląda mu się posępnie: – Wiem, że jak dzieciak we wszystko wierzyłem. Ale szybko wybiliście mi to z głowy! Czy nie od razu, już pierwszego dnia, powiedzieliście mi, że to jeden wielki szwindel i że nasi generałowie byli durniami, intendenci kradli niczym sroki, a każdy, kto nie podniósł rąk do góry, to osioł? Ale który z nas dwóch był wtedy głównym bolszewikiem, ja czy ty? Kto, grubasku, wygłaszał przemowy o światowym socjalizmie i o światowej rewolucji? Kto pierwszy złapał za czerwoną flagę i ruszył z nią do obozu oficerów, zrywać im gwiazdki? No, przypomnij sobie, choćby trochę! Kto obok pałacu gubernatora wystąpił przy sowieckim komisarzu z płomienną mową, że ci jeńcy, austriaccy żołnierze, nie są już żołdakami cesarza, lecz żołnierzami światowej rewolucji, i że tylko po to pomaszerują z powrotem do domu, żeby rozbić kapitalistyczny porządek i zbudować kraj ładu oraz sprawiedliwości? I co się dzieje z tym zaprowadzaniem ładu, odkąd z powrotem dostałeś swą ulubioną golonkę i kufel pilznera? Gdzie zrobiliście, panie naczelny socjalisto, jeśli mogę o to posłusznie zapytać, tę waszą światową rewolucję? Nelly zrywa się gwałtownie i zaczyna zajmować naczyniami. Nie kryje już więcej gniewu, że mąż pozwala, by w jego własnym mieszkaniu ten nieznajomy karcił go niczym małego chłopczyka. Christine również zauważa jej gniew, ale o dziwo, poprawia jej to samopoczucie, chciałaby roześmiać się w głos, kiedy widzi, jak szwagier, przyszły szef okręgu, siedzi upokorzony i w końcu, speszony, zaczyna się usprawiedliwiać. – Uczyniliśmy przecież wszystko, co należało. Widzisz chyba, że od razu, już od pierwszego dnia, robiliśmy rewolucję...
– Rewolucję? Pozwolisz mi chyba na jeszcze jednego papierosa, żebym mógł na nią nadmuchać, na tę waszą rewolucję mięczaków. Odwróciliście firmowy szyld c.k. i pomalowaliście go na nowo, a resztę posłusznie, z należytym respektem zostawiliście po staremu, to, co było na górze, znowu jest na górze, co na dole, znowu na dole, nie odważyliście się porządnie walnąć pięścią, wywinąć niczego na drugą stronę. Jeśli coś zrobiliście, to przedstawienie rodem z Nestroya, a nie rewolucję. Ferdinand wstaje, chodzi gorączkowo po pokoju, by nagle stanąć przed Franzem. – Nie zrozum mnie źle, nie jestem z Die Rote Fahne. Aż zbyt dokładnie widziałem, czym jest wojna domowa, i gdyby mi nawet wypalono oczy, nie mógłbym tego zapomnieć. Kiedy Sowieci kolejny raz zajmowali wieś, trzy razy przechodziła z rąk czerwonych do rąk białych, ściągnięto nas wszystkich, byśmy pogrzebali zwłoki. Własnymi rękoma je zakopywałem, spalone, rozszarpane trupy, dzieci, niewiasty i konie, wszystko z sobą przemieszane, zgroza i smród; od tej pory wiem, co to wojna domowa, i nawet gdybym miał pewność, że za jej sprawą sprowadzę na ziemię wieczną sprawiedliwość, a przedtem musiałbym się tak rozprawiać z żywymi ludźmi, nigdy nie wziąłbym w niej udziału. Nic już mnie to nie obchodzi, nie interesuje, nie opowiadam się więcej ani za bolszewikami, ani przeciwko nim, nie jestem już komunistą i nie jestem kapitalistą, wszystko mi jedno, interesuje mnie tylko człowiek, ten, którym jestem, a państwo, któremu chciałbym służyć, to moja praca. To, czy następna generacja będzie szczęśliwa dzięki temu czy innemu systemowi, komunistycznemu, faszystowskiemu czy socjalistycznemu, jest mi całkowicie obojętne, co mnie to obchodzi, jak żyje, jak będzie żyła, jedyne, o co się martwię, to jak ułożyć sobie wreszcie moje pokancerowane życie i doprowadzić do końca to, dla czego się urodziłem. Gdy dotrę wreszcie tam, gdzie chciałbym być, mając czas, żeby głębiej odetchnąć, to może, po uporządkowaniu własnego życia,
będę czasami po kolacji rozmyślał, jak uporządkować świat. Jednak najpierw muszę wiedzieć, na czym teraz stoję; wy macie czas, by troszczyć się o inne sprawy, a ja mam go tylko tyle, by zająć się własnymi. Franz chce uczynić jakiś gest. – Ależ nie, Franz, nie mówię tego przeciwko tobie. Wiem, że jesteś dobrym człowiekiem, znam cię przecież od podszewki, wiem, że gdybyś tylko mógł, ograbiłbyś dla mnie bank narodowy i zrobił mnie ministrem. Wiem, że masz dobre serce, ale to jednak nasza wina, zbrodnią było, że będąc tak prostoduszni, tak łatwowierni, pozwalaliśmy, żeby inni robili z nami, co tylko chcieli. Nie, mój drogi, ja już z tym skończyłem. Nie dam się więcej nabierać, że inni mają gorzej, nie dam sobie wmawiać, że miałem „szczęście”, bo uszedłem z życiem i nie chodzę o kuli. Nie dam sobie wmówić, że wystarczy oddychać i mieć coś do jedzenia i że dzięki temu wszystko jest w porządku. W nic już nie uwierzę, w żadnego Boga i żadne państwo, w żaden sens świata, w nic, dopóki nie poczuję, że doszedłem swych praw, mego prawa do życia, i dopóki go nie dostanę, będę mówił, że mnie okradziono i oszukano. Nie odpuszczę, dopóki nie poczuję, że żyję prawdziwym życiem, a nie odpadkami, tym, co inni wyrzucą albo wyrzygają. Możesz to zrozumieć? – Tak. Wszyscy naraz podnieśli wzrok. Ktoś głośno i z zapałem wypowiedział „tak”. Christine widzi, że patrzą na nią, i robi się czerwona. Wie tylko, że pomyślała owo „tak” i czuła je mocno w głębi duszy; nie zdawała sobie jednak sprawy, że wyrwało się jej ono z ust. Siedzi teraz zażenowana, w centrum rozbudzonej nagle ciekawości. Zapada milczenie. Nelly jednak w tej samej chwili podrywa się na nogi. Ma wreszcie okazję, żeby wyładować złość. – Po co zabierasz głos? Jakbyś coś z tego rozumiała albo jakbyś miała kiedykolwiek do czynienia z wojną!
Pokój nagle płonie od emocji. Christine też jest rada, że może okazać gniew. – Nie, niczego! Zupełnie niczego nie rozumiem! Tyle tylko, że przez nią zeszliśmy na psy. Że obie miałyśmy brata, ale ty może o tym zapomniałaś, i jak ojciec staczał się na dno, i wszystko... wszystko. – Ale nie ty, tobie nigdy niczego nie brakowało, masz dobrą posadę i powinnaś być zadowolona. – Tak, powinnam być zadowolona. Powinnam jeszcze dziękować, że mogę siedzieć w tej okropnej dziurze. Ale tobie, zdaje się, nie za bardzo się tam podobało, bo jedynie od wielkiego dzwonu przyjeżdżałaś do matki. Wszystko to prawda, co mówił pan Farrner. Latami nas okradano i nic nie dawano, ani chwili spokoju, radości, żadnego urlopu, wypoczynku. – Tak, żadnego urlopu! Przyjeżdża ze Szwajcarii, z najlepszego hotelu, i jeszcze się skarży. – Ja nigdy nikomu się nie skarżyłam, za to słuchałam twojego biadolenia przez całą wojnę. A z tą Szwajcarią... No, właśnie dlatego, że to widziałam, mogę zabierać głos. Dopiero teraz wiem, co... co nam zabrano... jak okaleczono nasze życie... co ja... Nagle traci pewność siebie, czuje, że obcy mężczyzna przygląda się jej wnikliwie i jest poruszony. Speszona czuje, że może zanadto się zdradziła, i łagodzi swój ton: – Nie chciałabym się naturalnie porównywać, inni oczywiście znacznie więcej przeżyli. Jednak każdy z nas ma tego dość, każdy na swoją miarę. Nigdy niczego nie mówiłam, nigdy nie byłam nikomu ciężarem, nigdy się nie skarżyłam. Ale kiedy mi mówisz... – Spokój, dzieci! Tylko bez kłótni – wtrąca się Franz. – Po co wam to, nas czworo niczego nie naprawi. Żadnej polityki, bo wtedy ludzie zawsze są przeciwko sobie. Mówmy lepiej o czymś innym i przede wszystkim nie psujcie mi radości. Nie wiecie nawet, jak jestem rad, że Ferdinand znowu jest
obok mnie, nawet jeśli tak złorzeczy i daje mi burę, mimo wszystko się cieszę. Znowu panuje pokój między tymi paroma osobami i jak po burzy uspokaja się atmosfera. Przez chwilę wszyscy rozkoszują się tą ciszą i odprężeniem, potem Ferdinand podnosi się z fotela: – Muszę już iść, zawołaj mi tu jednak twoich chłopców, chciałbym jeszcze trochę na nich popatrzeć. Przyprowadzono dzieci, przyglądają się zaciekawione i zdumione obcemu mężczyźnie. – To jest Roderich, urodził się jeszcze przed wojną. Opowiadałeś mi o nim. A ten drugi, ten ładniutki, że tak powiem posthumus, jak ma na imię? – Joachim. – Joachim! Czy nie miał się właściwie inaczej nazywać? – Franz wpada w przerażenie. – Mój Boże, Ferdl. Całkiem o tym zapomniałem. Pomyśl tylko, Nelly, że też mi to wypadło z głowy, obiecaliśmy sobie, że jeśli kiedyś wrócimy i będziemy mieli dzieci, to każdy z nas poprosi tego drugiego, by został ich ojcem chrzestnym. Całkiem o tym zapomniałem. Chyba nie masz mi tego za złe? – Mój drogi, sądzę, że my dwaj nigdy nie możemy być na siebie źli. Gdybyśmy chcieli się pokłócić, mieliśmy na to wystarczająco dużo czasu. Ale widzisz, właśnie o to chodzi, że wszyscy zapominają o czasie, i na tym to polega. Ale może tak jest lepiej. – Głaszcze dziecko po włosach, a jego oczy nabierają łagodnego blasku. – Może moje imię nie przyniosłoby mu szczęścia. Teraz jest już całkiem spokojny. Od spotkania z dzieckiem obudziło się w jego twarzy coś dziecięcego. Rozpogodzony i bez zniecierpliwienia podchodzi do żony Franza: – Proszę nie brać mi tego za złe... Wiem, że nie jestem miłym gościem, i zdążyłem zauważyć, że nie cieszy pani specjalnie to, jak rozmawiam z Franzem. Jednak jeśli kiedyś, przez całe dwa lata, iskało się
sobie nawzajem wszy na głowie i jeden golił drugiego, jeśli jadło się z tego samego koryta i leżało w tym samym gnoju, to naprawdę byłoby fałszem, gdybyśmy teraz się przed sobą hamowali i elegancko do siebie przemawiali. Kiedy spotyka się dawnego druha, powraca także tamten język, i jeśli trochę na niego nakrzyczałem, to tylko dlatego, że odrobinę coś mnie na chwilę zirytowało. Ale on wie i ja wiem, że nigdy do końca się nie rozstaniemy. I tylko panią chciałbym prosić o wybaczenie, rozumiem, że się pani ucieszy, gdy znowu znajdę się na schodach. Daję słowo, że to rozumiem. Nelly skrywa złość. Powiedział dokładnie to, o czym myślała. – Nie, nie, zawsze kiedy pan przyjdzie, będę się cieszyła, a jemu wyjdzie to tylko na dobre, że będzie miał przy sobie kogoś takiego. Proszę przyjść do nas którejś niedzieli na obiad, sprawi pan nam wszystkim radość. Jednak owa „radość” brzmi jakoś bezdźwięcznie i niezbyt szczerze, także ręka, którą mu podaje, jest chłodna i obca. Potem Ferdinand żegna się bez słowa z Christine, która tylko przez sekundę czuje na sobie jego oczy, zaciekawione i ciepłe, potem mężczyzna zmierza do drzwi, a Franz za nim. – Odprowadzę cię jeszcze do bramy. Ledwie znaleźli się za progiem, Nelly rzuca się gwałtownie do otwierania okien. – Tak zadymili pokój, że można się udusić – mówi przepraszająco do Christine i stuka pełną popielnicą o blaszany parapet, co brzmi równie ostro i przeraźliwie jak jej głos. Christine wie, jak rozumieć ten gest. Rozwierając na oścież okna, Nelly chce się pozbyć wszystkiego, co pochodzi od tego człowieka. Niczym obca przygląda się siostrze: jaka twarda się teraz zrobiła, jaka wymizerowana i chuda, a przecież kiedyś była taka powabna i żwawa. Wszystko to z zachłanności, uczepiła się męża jako źródła pieniędzy. Nawet przyjacielowi nie chce oddać jego najmniejszej cząstki. Musi być cały jej,
pracować potulnie niczym poddany i oszczędzać, żeby już wkrótce mogła być żoną szefa okręgu. Po raz pierwszy w życiu swej siostrze, której zawsze podporządkowywała się z pełnym szacunkiem, przygląda się z pogardą i nienawiścią, ponieważ ta nie rozumie tylko tego, czego nie chce zrozumieć. Na szczęście powraca Franz. Znowu w pokoju zalega złowroga, męcząca cisza. Zbliża się niepewnie w stronę kobiet. Drobnymi krokami, na miękkich nogach, tak jakby wstępował na niepewny grunt. – Długo tam sobie z nim postałeś, co? A ja mam się może cieszyć, że teraz pewnie częściej będzie mnie spotykała ta przyjemność. Ktoś, kto jest na dole, chętnie pnie się do góry kosztem innych. Franz przystaje przerażony. – Ależ Nelly... co ci przychodzi do głowy, nie wiesz nawet, jaki to człowiek. Gdyby chciał tu przyjść, żeby coś dostać, dawno by już przyszedł. Znał przecież mój adres z urzędowego wykazu. Czy nie rozumiesz, że właśnie dlatego nie przychodził, iż źle mu się wiedzie? A przecież wie, że oddałbym mu wszystko, czego tylko potrzebuje. – Tak, hojny to ty jesteś, gdy idzie o takich ludzi. Jeśli chodzi o mnie, możesz się z nim spotykać, nie wzbraniam ci tego. Ale nie tu, w domu, dziś mi już wystarczyło, zobacz, o tu, tę dziurę, którą wypalił papierosem, i popatrz na podłogę, nawet kamaszy ten twój przyjaciel nie czyści i trzeba po nim zamiatać. No ale jeśli sprawia ci to przyjemność, nie będę ci przeszkadzała. Christine zaciska dłonie, wstydzi się za siostrę, wstydzi się za szwagra, który stoi skruszony i próbuje coś tłumaczyć, przemawiając do niewzruszonych pleców swej żony. Powietrze gęstnieje nie do wytrzymania. Wstaje. – Teraz i ja muszę już iść, nie zdążę inaczej na pociąg, wybaczcie, że tak długo wam przeszkadzałam. – Ależ wcale – mówi siostra. – Niedługo przyjedź znowu.
Mówi to takim tonem, jakim życzy się komuś obcemu dobrego dnia albo miłego wieczoru. Coś obcego wyrosło między nimi, jedna nienawidzi u drugiej buntu, a ta druga wygodnictwa pierwszej. Kiedy Christine idzie po schodach, ogarnia ją nagle niejasne przeczucie, że na dole będzie czekał ów nieznajomy. Na próżno próbuje odrzucić tę myśl, spojrzał na nią tylko przelotnie, zaciekawiony, i nie przemówił do niej ani słowem – nie wie wcale, czy życzyłaby sobie takiego spotkania, czy też nie, ale owa myśl trzyma się jej z dziwną mocą i kiedy zstępuje na dół, wwierca się w nią coraz głębiej z każdym schodkiem. Nie jest więc właściwie wcale zaskoczona, kiedy na dole, ledwie wyszła z bramy, widzi na ulicy szary hawelok i z niespokojną, onieśmieloną twarzą staje przed nią nieznajomy. – Proszę mi wybaczyć, panienko, że czekałem na panią – mówi naraz jakimś innym, jakby drugim głosem, nieśmiały, speszony, powściągliwie skonfundowany, a nie jak przedtem twardy, energiczny i bojowy – ale cały czas się martwiłem, czy pani... siostra nie jest na panią aby rozgniewana... Dlatego że gdy tak obcesowo rozmawiałem z Franzlem i pani... pani przyznała mi rację... Jest mi samemu przykro, że tak ostro się do niego zabrałem... Wiem, że to nie wypada, kiedy się przychodzi do obcego domu i przy obcych ludziach, daję jednak słowo, że nie miałem niczego złego na myśli, przeciwnie... Franz, taki dobry, dzielny, jest wspaniałym przyjacielem, na wskroś dobrym człowiekiem, jakich się prawie nie spotyka... Doprawdy, tak mnie to poruszyło, kiedy zobaczyłem go nagle przed sobą, że rzuciłbym się mu na szyję albo bym go ucałował czy jakoś inaczej okazał mu swą radość, tak jak on okazał mi swoją... Ale, musi to pani zrozumieć, żenowałem się... żenowałem przed panią i jej siostrą, bo dziwnie to wygląda, kiedy jest się sentymentalnym przy innych... dlatego że się wstydziłem, właśnie tylko
dlatego tak głupio zbuntowałem się przeciw niemu... nic na to nie poradzę, naprawdę nic na to nie mogę poradzić. Ale poniosło mnie wbrew mej woli, kiedy siedział tak przede mną krągły i uradowany swym wspaniałym kałdunem, swą filiżanką kawy oraz własnym gramofonem, i musiałem trochę mu podokuczać... Pani nie znała go takim, jaki wtedy był, najbardziej szalony ze wszystkich, od rana do wieczora nie mówił o niczym innym jak tylko o rewolucji, o natarciu i robieniu porządku, a teraz, kiedy zobaczyłem go takiego potulnego, ospałego i pulchnego, tak zadowolonego ze wszystkiego, z żony, z dzieci, ze swej partii, z mieszkania w domu komunalnym, z kwiatkami na balkonie, takiego pokornego i drobnomieszczańskiego... coś mnie podkusiło, żeby go trochę podrażnić i poszczypać, a pani siostra naturalnie myślała, że mu tego zazdroszczę, bo ma tak dobrze... Ale przysięgam pani, tylko się ucieszyłem, że dobrze mu się wiedzie, i jeśli odrobinę go zbeształem... to dlatego... to właśnie dlatego, że miałem wielką ochotę, by poklepać go po ramieniu, wziąć pod rękę albo pogłaskać po brzuszku, mojego Franzla, ale wstydziłem się to zrobić przy pani... Christine musi się uśmiechnąć. Rozumie wszystko, także ową chęć, by jej poczciwego grubego szwagra dobrodusznie, acz nieco szyderczo poklepać po brzuszku. – Ależ nie – mówi, by go uspokoić – od razu to zrozumiałam. Było to rzeczywiście nieco krępujące, kiedy on okazywał panu tak żywiołowo swoją radość, najchętniej nosiłby pana na rękach, rozumiem, że można się wtedy czuć zażenowanym. – Cieszy... cieszy mnie, że pani to mówi. Pani siostra niczego nie zauważyła albo raczej zauważyła, że kiedy tylko mnie zobaczył, natychmiast stał się jakiś inny... Jakim go nie znała i od którego nigdy się nie dowiedziała, że z czasów, kiedy we dwóch, niczym dwaj więźniowie, byliśmy razem w jednej celi, zamknięci tam dzień i noc, noc i dzień, wiemy o sobie to, czego własna
żona nie wie, i że gdybym tylko chciał, do wszystkiego mógłbym go namówić, a on mnie. Wyczuła to jednak, chociaż chciałem to skryć i udawałem, że bierze mnie złość albo że mu zazdroszczę... może to prawda, że kipi we mnie złość... ale nie zazdrość, nikomu niczego nie zazdroszczę, to znaczy, mam na myśli taką zazdrość, kiedy mógłbym powiedzieć, że chciałbym, aby to mnie dobrze się wiodło, a inni niechby mieli źle... Nie zazdroszczę nikomu radości, tylko naturalnie... nic na to nie poradzę, nikt na to nic nie poradzi, że czasami sobie mówi, widząc, że inni umościli się jak w wacie... dlaczego ja nie mogę także mieć... Proszę mnie dobrze zrozumieć... Nie chodzi mi o to, dlaczego inni, a nie ja... tylko dlaczego ja również... Christine mimo woli przystaje. Mężczyzna obok niej mówi dokładnie to, o czym sama myślała, cały czas myśli. Zupełnie precyzyjnie wypowiedział jej własne niejasno odczuwane myśli. Nikomu niczego nie zabierać, ale także mieć prawo do swej cząstki życia, nie zostawać zawsze za zamkniętymi drzwiami na dworze, z nogami w śniegu, kiedy inni siedzą w środku. Źle to zrozumiał, kiedy się zatrzymała, myśli, że Christine ma już dość jego towarzystwa i chce się pożegnać. Stoi przed nią niezdecydowany i robi ruch, jakby miał sięgnąć do kapelusza. Obejmując wzrokiem całą jego sylwetkę, Christine śledzi ten gest, który odrywa się od niego, a potem gwałtownie przenosi spojrzenie na jego marne, znoszone buty, niewyprasowane i wystrzępione u dołu spodnie, rozumie, że tego stojącego przed nią energicznego człowieka jedynie liche ubranie i nędza czynią tak niepewnym. W tej samej sekundzie widzi siebie samą przed hotelem i czuje to samo drżenie w swej niosącej kuferek ręce, rozumie jego niepewność, tak dobrze, jakby znalazła się w jego ciele. I natychmiast czuje potrzebę, żeby mu, to znaczy sobie samej w tym człowieku, przyjść z pomocą. – Muszę już iść na dworzec – mówi i z pewną dumą spostrzega, że się tym przestraszył. – Ale jeśli chciałby mi pan towarzyszyć...
– Och, oczywiście, z największą przyjemnością. – I w tym nagle uszczęśliwionym, zaskoczonym i znowu ożywionym głosie na powrót jest coś takiego, co sprawia jej przyjemność. Idzie u jej boku, ale nadal się usprawiedliwia. – Ta moja głupota mnie irytuje, nie powinienem był tego robić. Nie wolno mi było wygadywać takich rzeczy i tak się bez sensu wymądrzać przy pani siostrze, to przecież jego żona, a ja dla niej jestem całkiem obcy. Należałoby najpierw zapytać o dzieci, czy mają dobre cenzurki, do której klasy chodzą i w ogóle o coś, co dotyczy ich obojga. Ale mnie akurat coś takiego naszło, kiedy go zobaczyłem, że o wszystkim zapomniałem, nagle poczułem się tak dobrze i ciepło, bo to w końcu jedyny człowiek, który coś o mnie wie i mnie rozumie... nie, żebyśmy do siebie pasowali... On jest całkiem inny niż ja, lepszy, porządniejszy... jednak z zupełnie innego świata, nie pojmuje nic z tego, czego teraz chcę, a właściwie chciałbym... A jednak to właśnie nas dwóch coś z sobą zetknęło, przez dwa lata dzień w dzień i noc w noc, z dala od świata, jak na jakiejś wyspie... Niczego przypuszczalnie z tych rzeczy, które mnie obchodzą, nie mógłbym mu objaśnić, ale to jednak on chciałby lepiej je zrozumieć niż kto inny. Nie potrzebowaliśmy wcale ze sobą rozmawiać, musieliśmy tylko usiąść naprzeciwko siebie. W chwili kiedy wszedłem do pokoju, wiedziałem już wszystko o nim, pewnie więcej niż on sam o sobie, a on z kolei... i dlatego był taki zmieszany, tak jakbym go na czymś przyłapał i wstydził się... nie wiem czego, może swego brzuszka albo że stał się takim porządnym obywatelem... Dla mnie w tej chwili był jednak znowu tamtym i nie było już żony, nie było pani, obaj chętnie byśmy się was pozbyli, żeby tylko rozmawiać, całą noc byśmy sobie opowiadali, tak, naturalnie, pani siostra od razu to wyczuła, ale jednak odkąd on wie, że tu jestem, i ja wiem, że on tu jest, obu nam jest raźniej, bo obaj czujemy, że jeśli któregoś z nas coś zgnębi, będzie miał kogoś, do kogo można pójść i się przed nim wygadać.
Bo inni, nie, pani tego nie pojmie, a ja być może nie potrafię tego dobrze wyjaśnić, jednak odkąd znowu od sześciu lat jestem w całkiem innym świecie, czuję się tak, jakbym powrócił z księżyca. Jacyś obcy są mi ci ludzie, z którymi wcześniej tu żyłem. Kiedy siedzę z krewnymi lub babką przy stole, nie wiem, o czym z nimi rozmawiać, nie rozumiem, z czego się cieszą, i wszystko wydaje mi się obce, a to, co robią, pozbawione sensu. To tak... jakby ktoś na ulicy patrzył przez szklaną ścianę na tańce w kawiarni i nie słyszał muzyki. Nie wie, dlaczego wszyscy obracają się do taktu, którego nie słychać, i dlaczego mają tak rozanielone miny. Nie pojmuje w nich czegoś, a oni w nim, uważają zapewne, że im zazdrości albo że jest zły, a przecież dzieje się tak tylko dlatego, że ich nie rozumie, a oni jego też nie... To tak jakby się mówiło innym językiem i chciało czego innego niż oni... Proszę mi jednak wybaczyć, że tak sobie szemrzę, wszystko to bez sensu, ale wcale nie żądam, by pani to zrozumiała. Christine przystaje znowu i przyjrzawszy się mu, mówi: – Myli się pan, bardzo dobrze rozumiem, o co panu chodzi. Rozumiem każde pańskie słowo. To znaczy... jeszcze przed rokiem, przed kilkoma miesiącami nie rozumiałabym tego być może, ale teraz, odkąd wróciłam... Rozmyśla się jednak i w ostatniej chwili wycofuje. Mało brakowało, a opowiedziałaby wszystko temu obcemu mężczyźnie. Zmienia więc natychmiast ton: – Ach, muszę panu coś jeszcze powiedzieć, wcale nie idę prosto na dworzec, ale do hotelu, żeby odebrać walizkę. Jestem tu już bowiem od wczorajszego wieczoru, a nie tak jak myśleli, że od dzisiaj rano... Nie chciałam tego mówić siostrze, bo obraziłaby się, że nie przenocowałam u nich, ale nie lubię nikomu być ciężarem, chciałabym zatem poprosić... jeśli spotka pan mojego szwagra, proszę mu o tym nie mówić. – Ależ oczywiście. Natychmiast czuje jego radość, jest jej wdzięczny, że obdarzyła go
zaufaniem. Odbierają razem walizkę, chce ją nieść, ale ona nie pozwala. – Nie, nie z pańską ręką, sam pan przecież mówił... – Milknie jednak, widzi bowiem jego zażenowanie. Nie powinnam była tego mówić, myśli, ani okazywać mu, że pamiętam, iż ma jakieś trudności. Tak więc daje mu ponieść walizkę. Na dworcu okazuje się, że do odjazdu pociągu osobowego są jeszcze trzy kwadranse, siadają więc w poczekalni i zaczynają pogawędkę. Rozmawiają rzeczowo, o jej szwagrze, o urzędzie pocztowym, o sytuacji politycznej w Austrii, o sprawach błahych i mniej ważnych. Nie ma między nimi żadnej zażyłości, ale wszystko jest jasne i klarowne i dziewczyna z przyjemnością zauważa jego dystans i przenikliwą inteligencję. W końcu nadchodzi pora, Christine wstaje i mówi: – Chyba muszę już iść. On także wstaje, lękliwie, co, a także i to, że wyraźnie trudno mu przerwać rozmowę, bardzo ją ujmuje i poprawia zarazem nastrój. Dziś wieczorem będzie zupełnie sam, myśli i równocześnie z pewną dumą czuje, że znowu całkiem nieoczekiwanie pojawił się człowiek, który o nią zabiega, a ona, zagubiona istota, asystentka pocztowa, zatrudniona, by sprzedawać znaczki, stemplować telegramy i przełączać rozmowy, jest dla niego kimś i czymś innym. Jego zmartwiona twarz budzi w niej nagle litość, i jakby sobie o tym przypomniała, rzuca: – Właściwie mogłabym pojechać późniejszym pociągiem. O dziesiątej dwadzieścia jest następny, moglibyśmy więc pójść jeszcze na spacer i gdzieś niedaleko na kolację... To znaczy, jeśli nie ma pan innych planów... I wypowiadając te słowa, cieszy się nieoczekiwaną radością, która bije z jego pojaśniałych oczu i rozpromienia mu twarz, po czym następuje radosny okrzyk: – Och, żadnych, nawet najmniejszych! Zostawiają walizkę w dworcowej przechowalni i przez jakiś czas chodzą bez celu najpierw po zaułkach, a potem ulicami. Niebieska mgła gasi powoli wrześniowy wieczór, latarnie między domami kołyszą się niczym małe białe
księżyce. Idą wolno spacerowym krokiem, jedno obok drugiego, i wiodą błahą, spacerową pogawędkę. W jakiejś podmiejskiej dzielnicy odkrywają niedużą tanią gospodę, gdzie o tej porze można jeszcze usiąść z tyłu domu, na podwórzu, w jednej z małych altanek, których prześwitujące i porośnięte bluszczem sztuczne ściany oddzielają od siebie stoły. Jest się tam samemu, choć pośród ludzi, widzianym przez innych, a mimo to niepodsłuchiwanym; oboje cieszą się, gdy udaje się znaleźć taki wolny kąt w ogrodzie. Dookoła podwórza wznoszą się domy, z otwartego okna dobiega trzask gramofonu i dźwięki walca, przy stolikach obok słychać śmiech i widać wygodnie rozpartych na krzesłach pojedynczych gości, a na każdym stole, niczym szklany kwiat, stoi świecznik, który przyciąga do siebie bzyczące małe czarne owady. Przyjemny chłód. Ferdinand zdjął kapelusz, a ponieważ siedzi naprzeciwko Christine, dziewczyna całkiem wyraźnie widzi jego oświetloną łagodnym światłem świecy twarz: po tyrolsku hardą, z wyrzeźbionymi jak w drewnie, wystającymi kośćmi, małymi bruzdkami i zmarszczkami wokół ust i w kącikach oczu, spiętą, surową, a przy tym jakby sfatygowaną. Jednak za tą pierwszą, jak i za uniesionym w gniewie głosem kryje się jakieś drugie, inne oblicze, które widać, gdy tylko pojawi się uśmiech i wygładzą zmarszczki, a w oczach to, co odpychające, ustępuje miejsca pewnej łagodności. Twarz Ferdinanda zmienia się nagle w coś tak chłopięco łagodnego, prawie w ufną i delikatną twarz dziecka. Christine przychodzi mimo woli na myśl, że takim znał go szwagier, że taki musiał wtedy być. Podczas rozmowy oba te oblicza stale się ze sobą przedziwnie mieszają. Wystarczy, żeby uniósł brwi albo cierpko ściągnął usta, natychmiast pojawiają się na jego twarzy cienie, tak jakby ciemna chmura przesłoniła nagle zieleń łąki. To dziwne, myśli Christine, jak to możliwe, żeby w tym jednym człowieku było dwóch ludzi. Potem przypomina sobie własną przemianę i zapomniane lustro, które teraz, gdzieś tam, w nie do pomyślenia
oddalonym pokoju, służy innym ludziom. Kelner przynosi zamówione proste dania oraz dwa kieliszki wina z Gumpoldskirchen. Ferdinand bierze do ręki swój i kierując na nią spojrzenie, podnosi go, żeby wznieść toast. Ale gdy się prostuje, by unieść kieliszek wyżej, słychać cichy suchy trzask. To obluzowany guzik odrywa się od surduta i kręcąc się złośliwie w koło, toczy się po stole, zanim spadnie na ziemię. Ten błahy incydent sprawia, że Ferdinand natychmiast znowu smutnieje. Usiłuje złapać i schować guzik, ale gdy zauważa, iż ten mały wypadek nie uszedł jej uwagi, znowu się peszy, jest chmurny i zmieszany. Christine stara się nie patrzeć w tamtą stronę. Ten drobny incydent, który świadczy o jego bezradności, bardzo ją porusza. Nikt o nim nie myśli, nikt się o niego nie troszczy! Instynktownie spostrzegła od razu, że nie dba o niego żadna
kobieta.
Już
wcześniej
zauważyła
doświadczonym
okiem
niewyszczotkowany kapelusz i duże kłaki kurzu na wstążce, również wypchane, pogniecione, niewyprasowane spodnie nie uszły jej uwagi, jednakże mając za sobą podobne przeżycia, rozumie jego skrępowanie. – Proszę go po prostu podnieść – mówi. – Noszę zawsze w torebce igłę i nici, bo w takiej jak nasza sytuacji trzeba ze wszystkim umieć sobie samemu poradzić, zaraz go panu przyszyję. – Ależ nie – opiera się wystraszony. Mimo to schyla się posłusznie, żeby podnieść ze żwiru uciekającego zdrajcę, potem jednak, niepewny i niechętny, chowa go w zaciśniętej dłoni. – Nie, nie – chce się usprawiedliwić – każę to zrobić u siebie w domu. I gdy Christine nastaje znowu, raptem wybucha: – Nie, nie i jeszcze raz nie! – zapinając równocześnie w pośpiechu pozostałe dwa guziki surduta. Christine nie namawia go więcej. Widzi, że jest zawstydzony. Nagle coś się między nimi psuje, i kiedy patrzy na jego zaciśnięte usta, wie, że zaraz powie jej coś niemiłego. Tak bardzo się wstydzi, że pewnie będzie nawet
niegrzeczny. I rzeczywiście, zaczyna się. Kuli się jakoś tak w sobie i spogląda na nią wyzywającym wzrokiem. – Wiem, że nie jestem porządnie ubrany, nie wiedziałem jednak, że ktoś mnie będzie dzisiaj oglądał, a na wizytę w domu opieki taki strój był w sam raz. Gdybym wiedział, ubrałbym się lepiej, chociaż... nie, to nieprawda! Mówiąc szczerze, nie mam pieniędzy, by się przyzwoicie ubrać, nie mam ich tyle, ile na to trzeba, a czasami trzeba kupić wszystko naraz. Kupuję nowe buty, a tu potrzebny jest także kapelusz, kupuję kapelusz, a tu surdut jest już wyświechtany, i tak dalej, już nie starcza na wszystko. Czy to moja wina, czy nie, jest mi to całkowicie obojętne. Proszę więc przyjąć do wiadomości, że jestem źle ubrany. Christine porusza ustami, ale zanim zdoła coś powiedzieć, już jej przerywa: – Proszę tylko mnie nie pocieszać, z góry wiem, co pani mi powie, że bieda to nie wstyd. Ale to nieprawda. Kiedy nie można jej skryć, przynosi wstyd, i nic się na to nie poradzi, człowiek wstydzi się jej tak samo jak wtedy, kiedy zrobi plamę na czyimś obrusie. Zasłużona czy nie, uczciwa czy nikczemna, bieda zawsze cuchnie. Tak, cuchnie, cuchnie tak, jak może cuchnąć pokój w suterenie, która ma okna na ciasne podwórko, albo tak jak niezmieniane dostatecznie często ubrania. Człowiek sam ją czuje, jakby śmierdział gnojem. I nie da się jej pozbyć. Niewiele pomoże, że się założy nowy kapelusz, to tak, jakby wypłukać usta, gdy smród tymczasem bierze się z żołądka i przez usta jedynie wychodzi. Ciągnie się za człowiekiem i każdy go od niego natychmiast poczuje, wystarczy, że go tylko przelotnie muśnie albo na niego spojrzy. Wyczuła to od razu pani siostra, znam ja te tak nieprzyjemne spojrzenia kobiet, kiedy patrzą na poszarpany mankiet, wiem, że krępuje on także innych, ale do diabła, człowiek sam się nim jeszcze bardziej krępuje. Nie da się tego porzucić, nie można od tego uciec, co najwyżej można się upić, na tym przecież... – Ferdinand chwyta w tym
momencie za kieliszek i demonstracyjnie szybko i energicznie go opróżnia – na tym przecież polega ten cały wielki problem społeczny, że stosunkowo częściej sięgają po alkohol tak zwane klasy niższe. To problem, nad którym dobrodziejki hrabiny z towarzystw filantropijnych łamią sobie głowy w czasie swych herbatek. Przez te kilka minut, kilka godzin nie czuć, że jest się ciężarem dla innych i dla samego siebie. Wiem, że nie jest to specjalnym zaszczytem, być widzianym w towarzystwie kogoś w takim ubraniu, ale mnie również nie sprawia to przyjemności. Jeśli się pani wstydzi, proszę mi to powiedzieć, tylko bez żadnych uprzejmości i żadnego współczucia! – Odsuwa krzesło, w powietrzu wisi groźba, że zaraz wstanie. Christine szybko kładzie mu rękę na ramieniu. – Nie tak głośno! Co to obchodzi tamtych ludzi? Proszę się bliżej przysunąć. Usłuchał. Buta natychmiast zmienia się w płochliwość. Christine stara się ukryć współczucie. – Po co pan tak siebie zadręcza i chce także mnie dręczyć? Przecież to wszystko nonsens. Czy ma mnie pan naprawdę za, jak się to mówi, tak zwaną damę? Gdybym nią była, nie zrozumiałabym ani słowa z tego, co mi pan teraz powiedział, i wzięłabym pana za rozdrażnionego, niesprawiedliwego i pełnego nienawiści człowieka. Ale ja to wszystko rozumiem i chcę panu powiedzieć dlaczego. Niech się pan bliżej przysunie, ci ludzie tutaj nie powinni tego słyszeć. Opowiada mu o podróży, wszystko opowiada: o goryczy, wstydzie, zachwycie, o swojej przemianie; znajduje w tym podnietę, że po raz pierwszy może opowiedzieć o swoim oszołomieniu bogactwem, i czuje także tę inną, złą i masochistyczną żądzę, by mu powiedzieć, że kiedy opuszczała hotel, portier wziął ją za złodziejkę, tylko dlatego, że sama niosła walizkę i miała na sobie nędzne, brzydkie ubranie. Ferdinand siedzi w ciszy oniemiały, drżą mu tylko i co chwila ściągają się nozdrza. Christine czuje, że pochłania każde jej słowo. Rozumie ją, tak jak ona go rozumie, solidarny z nią w gniewie
i poczuciu wykluczenia. A skoro otworzyła tamę, nie może jej już zamknąć. Opowiada o sobie więcej, niż właściwie chce, nienawiść do wsi, złość z powodu straconych lat szukają ujścia w przedstawianych mu obrazach. Przed nikim do tej pory tak bardzo się nie otworzyła. Siedzi oniemiały, nie patrzy na nią. Coraz bardziej kuli się w sobie. – Proszę mi wybaczyć – mówi w końcu, jakby wydostał się z otchłani – że tak głupio panią zbeształem. Najchętniej sam bym siebie za to pobił, że zawsze jestem taki głupi, taki zły i agresywny, jakby pierwsza lepsza osoba, którą spotkam na swej drodze, była wszystkiemu winna. I jakby dotyczyło to wyłącznie
mnie.
A
przecież
wiem,
że
jestem
tylko
jednym
z wielomilionowego legionu. Każdego ranka, kiedy idę do pracy, widzę innych, jak niewyspani, otępiali i z bladymi twarzami wynurzają się z bram domów i człapią, jakby szli do roboty, której nie chcą i nie kochają, i która wcale ich nie obchodzi, potem wieczorem widzę ich w tramwajach, jak wracają, z ołowiem w oczach, ołowiem w nogach, wszyscy bez sensu umordowani, albo i z sensem, tyle tylko, że go nie rozumieją. Jednak oni wszyscy nie widzą, nie wierzą w nią i nie odczuwają równie mocno jak ja tej koszmarnej bezsensowności. Dla nich postęp oznacza dodatkowe dziesięć szylingów na miesiąc albo kiedy będą inaczej ich tytułować, kiedy dostaną nowy stempelek, wieczorami chodzą na zebrania i dają sobie wmawiać, że kapitalizm już się kończy i że socjalizm podbije świat, jeszcze tylko jedna, dwie dekady i wszystkiemu dadzą radę, ale ja nie jestem tak cierpliwy. Nie mogę czekać ani dziesięciu, ani dwudziestu lat. Mam swoje trzydzieści, z tego jedenaście już poszło na marne. Pomimo trzydziestu lat nadal nie wiem, kim jestem, nie wiem, co to świat, niczego innego nie widziałem, tylko brud, krew i pot. Nie robiłem niczego, jedynie czekałem, czekałem i czekałem. Dłużej tego nie wytrzymam, nie mogę tak tkwić stale na dnie i wystawać pod drzwiami, to mnie doprowadza do szału, do choroby, czuję, że tylko zdzieram
buty i tracę czas, będąc zawsze jedynie czyimś pomocnikiem, kiedy dobrze wiem, że umiem nie mniej niż architekt, który mną komenderuje, rozumiem tyle samo, co ci na górze, i mam te same płuca, tę samą krew, a wszystko dlatego, że za późno się przyszło; spadło się z wozu i nie można go już dogonić, nieważne jak długo by się za nim pędziło. Wiedząc, że wszystkiemu dam radę, uczyłem się niejednego, chyba nie jestem głupi, byłem pierwszy w gimnazjum, w przyklasztornej szkole, całkiem niezły w muzyce, a poza tym u pewnego zakonnika z Owernii uczyłem się francuskiego. Nie mam jednak fortepianu i nie mogę grać, więc szybko wszystkiego zapomnę, nie mam nikogo, z kim mógłbym rozmawiać po francusku, to także zapomnę. Przez dwa lata uczyłem się przyzwoicie zawodu inżyniera, gdy tymczasem inni studenci obijali się po swych korporacjach, potem w niewoli pracowałem na syberyjskim ziąbie, w błocie, a mimo to ani o krok nie posunąłem się do przodu. Potrzebowałem zaledwie jednego roku, tak jak potrzeba rozbiegu, żeby skończyć... Po tym roku byłbym już na górze, nie wiem gdzie, nie wiem jak, wiem tylko, że umiałbym zacisnąć zęby i napiąć muskuły, uczyć się po dziesięć, po czternaście godzin, potem tylko jeszcze kilka podobnych lat i byłbym jak inni, zmęczony, zadowolony, pogodzony z sobą i mógłbym powiedzieć: załatwione! Już mam to za sobą! Ale dziś jeszcze nie mogę, dziś ich wszystkich, tych zadowolonych, nienawidzę, drażnią mnie tak bardzo, że muszę zaciskać w kieszeni pięści, żeby nie wtłoczyć im z powrotem do brzucha tego ich zadowolenia. Proszę spojrzeć na tych trzech obok. Denerwują mnie, odkąd z panią rozmawiam, nie wiem dlaczego, może im zazdroszczę, że tak głupio się weselą, zadowoleni. Niech pani popatrzy, oni, jeden jest pewnie subiektem w jakimś sklepie bławatnym, cały dzień zdejmuje z półek bele materiału, plotąc, że to „najnowsza moda”, metr kosztuje szylinga osiemdziesiąt, prawdziwy angielski towar, służy latami, po czym znowu odrzuca belę na górę i wyciąga nową, potem jeszcze jedną,
jeszcze inną, nową, a na koniec trochę pasmanterii i frędzli, wieczorem wraca do domu, myśląc, że żyje; albo tamci dwaj, jeden pewnie pracuje na cle albo w kasie oszczędnościowej i cały dzień sumuje cyfry, liczby, setki tysięcy, miliony liczb, odsetki, odsetki z odsetek, debet, kredyt, nie wiedząc czyj, kto go płaci i spłaca, kto jest komu winien i dlaczego, kto jest jego posiadaczem i dlaczego, nie wie nic, a wieczorem, wracając do domu, także myśli, że żyje; a ten trzeci, gdzie też może on pracować, nie wiem, może w magistracie albo i gdzie indziej, ale widzę po koszuli, że on także cały dzień wypisuje papiery, jeden po drugim, przy tym samym drewnianym stole, tą samą wprawną ręką. Ale skoro dzisiaj niedziela, wtarli we włosy pomadę i wpisali zadowolenie na twarze. Byli już na meczu piłki nożnej albo na wyścigach, czy może u jakiegoś dziewczęcia, teraz sobie o tym opowiadają, jeden przed drugim się przechwala, jaki to jest mądry, sprytny, pracowity, niech pani posłucha, jak się śmieją, całą gębą, bez żadnego skrępowania, wielce z siebie radzi, istne maszyny na niedzielnym urlopie, wypożyczane do roboty ścierwa, proszę tylko posłuchać, jak się śmieją i jak najedzeni hasają, niczym biedne, spuszczone z łańcucha psy, myślą, że świat należy do nich; mógłbym dać im za to w twarz. Oddycha ciężko. – Wiem, że to nie ma sensu, zawsze bije się tego niewłaściwego, zawsze dostaje się niewinnym. Wiem, że to biedacy, ale wcale nie są głupi, robią, co najmądrzejsze: godzą się na swój los. Dają się otępiać, bo wtedy człowiek niczego nie czuje, ale mnie, głupca, aż świerzbi, by każdego z tych maluczkich i zadowolonych z siebie zdzielić w pysk, przepędzić ich z siebie samego, być może tylko po to, by również dostać się do sfory i nie być już tak samotnym, sam na sam z sobą. Wiem, że to głupie, wiem, że sobie szkodzę, ale nie potrafię inaczej, od owych jedenastu lat przepełnia mnie nienawiść, która dusi za gardło i podchodzi do ust. Zanim się uleje, gdziekolwiek bym był, biegnę natychmiast szybko do domu albo do
biblioteki publicznej. Czytanie mnie jednak już nie cieszy. Te dzisiejsze powieści nic mnie nie obchodzą. Historyjki, jak Hans zdobywa Gretę, a Greta Hansa i jak Paula zdradza Johanna, a Johann Paulę, od których chce mi się rzygać, książki o wojnie, tej nikt nie musi mi opowiadać, ale żeby się uczyć, na to także właściwie nie mam już siły, odkąd wiem, że nic mi to nie da, tak więc stoję w miejscu, nie posiadając akademickiego stempelka, bo nie mam pieniędzy, a ponieważ nie mam pieniędzy i do nich nie dojdę, tylko rośnie we mnie złość, i sam za sobą, jak za jakimś niebezpiecznym zwierzęciem, zatrzaskuję drzwi. Nic tak nie rozwściecza jak to, że jest się bezbronnym wobec czegoś, czego nie można pojąć, czegoś, co ustanowił człowiek, ale nie jeden, konkretny, któremu można by się rzucić do gardła. Nasz Franzl o tym wie. Wystarczy, że mu przypomnę, jak czasami, leżąc nocą na podłodze w naszym baraku, drapaliśmy ziemię, wyliśmy z wściekłości i w głupim szale tłukliśmy butelki, i jak się zastanawialiśmy, czyby nie zakatrupić siekierą biednego Nikolaja, poczciwego strażnika, który dobroduszny i cichy, był właściwie naszym przyjacielem, tylko dlatego, że on jeden z tych wszystkich, którzy nas trzymali pod kluczem, był w naszym zasięgu, tylko dlatego. Tak, teraz pani rozumie, czyż nie, dlaczego mnie tak wzięło, gdy zobaczyłem Franzla. Nie pamiętałem zupełnie, jak to jest, gdy ktoś potrafi pojąć, o co chodzi, a przy nim od razu się to wie; on mnie rozumie, tak jak teraz pani. Christine podnosi głowę, czując na sobie jego wzrok. Ale wtedy on znowu się zawstydza. – Proszę mi wybaczyć – mówi tamtym miękkim, wystraszonym, cichym głosem, który dziwnie kontrastuje z tym poprzednim, twardym, agresywnym, przepełnionym złością tonem – proszę mi wybaczyć, nie powinienem był mówić tak dużo o sobie, wiem, że to niegrzeczne. Ale chyba przez cały miesiąc, wziąwszy wszystko razem, z nikim nie rozmawiałem tak długo jak z panią.
Christine wpatruje się najpierw w klosz lampy przed sobą, światło lekko drży, zimny wiatr podbija płomień ku górze i wtedy jego niebieskie sercowate wnętrze bucha nagle wąskim językiem. A potem mówi: – Ja także. Czas jakiś nic nie mówią, nieoczekiwanie bolesna rozmowa wyczerpała ich oboje. Przy stołach obok wygaszają lampy, w wychodzących na podwórze oknach jest już ciemno, gramofon zamilkł. Kelner często znacząco kręci się obok. Uprząta sąsiednie stoły i dopiero teraz Christine przypomina sobie o czasie. – Chyba muszę już iść – mówi – o dziesiątej dwadzieścia odchodzi mój ostatni pociąg, a która to godzina? On patrzy na nią ze złością, ale tylko przez chwilę, potem zaczyna się uśmiechać. – Widzi pani, już się poprawiłem – mówi nieomal wesoło. – Gdyby spytała mnie pani o to godzinę temu, od razu rzuciłby się na panią ten wściekły kundel we mnie, ale teraz mogę to pani powiedzieć, niczym memu dobremu koledze Franzlowi: zastawiłem zegarek. Nie tyle z powodu pieniędzy, bo mowa tu o pięknym zegarku, złoto z brylantami. Mój ojciec dostał go kiedyś na polowaniu, na którym był także arcyksiążę, za to, że sam wystarał się o prowiant i zarządzał kuchnią, ale pani to przecież zrozumie, pani przecież wszystko rozumie, kiedy na budowie wyciągnie się, ot tak, z kieszeni, taki złoty zegarek z brylantami, to człowiek wygląda jak Murzyn we fraku. Poza tym tam, gdzie mieszkam, dziwnie czułbym się z takim zegarkiem, nie chciałem go jednak sprzedawać, bo w pewnym sensie jest to moja żelazna racja. A więc tylko go zastawiłem. Uśmiecha się, jakby dokonał czegoś wielkiego. – Widzi pani, przecież opowiedziałem to pani całkiem spokojnie, znaczy się, robię postępy. Atmosfera między nimi znowu jest czysta niczym powietrze po deszczu. Minęło nerwowe napięcie, nadchodzi zwyczajne zmęczenie. Nie obserwują
już siebie nawzajem tak ostrożnie i lękliwie, ale ufają jedno drugiemu. Pojawiło się między nimi coś w rodzaju przyjaźni i spokoju. Wracają w stronę dworca, dobrze jest tak teraz iść ulicami, mrok dorysował tymczasem domom zaciekawione ciemne oczy, zimny kamień znowu zieje chłodem. Im jednak bliżej są celu, tym bardziej nerwowe i pośpieszne stają się ich kroki: nad delikatną, ściśle uplecioną tkanką ich wspólnoty połyskuje już miecz – pożegnanie. Christine kupuje bilet. Kiedy się odwraca, widzi jego twarz. Nagle znowu jest całkiem inna, od chmurnego czoła po oczy kładą się cienie, blask wdzięczności, który przedtem tak ją uszczęśliwił, zgasł; myśląc, że nie jest w tej chwili obserwowany, Ferdinand ściąga jednym ruchem poły haweloka, jakby przeszył go chłód. Ogarnia ją współczucie: – Niedługo znowu przyjadę – mówi – prawdopodobnie już w następną niedzielę. I jeśli miałby pan wtedy czas... – Ja zawsze mam czas. To jedyne, co mam, i to w nadmiarze, ale nie chciałbym... Nie chciałbym... – jąka. – Czego by pan nie chciał? – Nie chciałbym... to znaczy... nie chciałbym, żeby pani z mego powodu się trudziła... Była pani dla mnie taka dobra... wiem, że przebywanie ze mną to żadna przyjemność... Ale może już w pociągu albo nazajutrz powie pani sobie, po cóż mam się pochylać nad czyimś biadoleniem, wiem, bo ja tak samo przysłuchuję się, jestem poruszony, gdy ktoś mi opowiada o czymś ciężkim w swoim życiu, ale potem, kiedy się oddali, mówię sobie: do diabła, po co kładzie mi na barki swoje troski, każdy przecież ma dość własnych... Czy nie mam więc racji, że się pani zmusza albo myśli sobie, takiemu trzeba pomóc, ale ja sam położę temu kres... Christine odwraca głowę. Nie może znieść, kiedy tak sam siebie katuje. To dla niej udręka. Ale on znowu źle ją zrozumiał. Myśli, że jest obrażona,
i natychmiast ów drugi, chłopięcy głos zastępuje tamten wzburzony, gniewny ton. – To znaczy, naturalnie... bardzo bym się ucieszył... tylko na wszelki wypadek... chciałem powiedzieć... Jąka się całkiem onieśmielony i próbuje patrzeć na nią, robiąc dziecinną, zakłopotaną minę, z jaką prosi się o wybaczenie. A ona pojmuje, skąd się bierze to jąkanie, rozumie, że ten twardy, prawdziwie przygnieciony własnym wstydem mężczyzna chce ją prosić, żeby znów tu przyjechała, ale nie ma odwagi. Coś wzbiera w niej gwałtownie, matczyne ciepło i litość zarazem, potrzeba pocieszenia tego rozzłoszczonego, upokorzonego człowieka, wsparcia jego hardej dumy jakimś gestem, jakimś słowem. Najchętniej pogładziłaby go po głowie albo powiedziała: „Mały głuptas z pana”, ale boi się, skoro tak łatwo go urazić. Zmieszana mówi: – Przykro mi, ale naprawdę już muszę iść. – Jest pani przykro... Naprawdę jest pani przykro? – pyta zadziornie i patrzy na nią, jakby czegoś chciał, jednak w jego bezradnej postawie jest rezygnacja samotnego człowieka, będzie tak stał samotnie w hali, odgadła to już teraz, i patrzył z rozczarowaniem na pociąg, który zabierze ją w dal, sam w mieście, sam na świecie, Christine widzi, że cały ciężar jego uczucia spoczywa na niej. Do głębi przemawia to do niej jako do człowieka, jako do kobiety, pierwszy raz czuje się znowu pożądana, nikt do tej pory jeszcze jej tak nie pożądał, sprawdzona w swej kobiecości. Cudownie jest się czuć tak kochaną, nagle budzi się w niej pragnienie, żeby wynagrodzić mu to pożądanie. Zapada w niej postanowienie, szybkie niczym błyskawica i szybsze od myśli. Tak jak nagły zryw albo szarpnięcie. Odwraca się, podchodzi do niego i mówi, pozornie przy tym się zastanawiając (choć podświadomie podjęła już decyzję): – Mogłabym... Mogłabym właściwie zostać tu z panem i wrócić rannym pociągiem o piątej trzydzieści, zdążyłabym wtedy na ten głupi dyżur.
Przypatruje się jej osłupiały. Nigdy nie myślała, że oczy mogą tak szybko nabrać blasku. To tak jakby w ciemnym pokoju rozbłysła nagle zapałka, wszystko pojaśniało i ożyło na tej twarzy. Zrozumiał, wszystko pojął w błysku intuicji uczucia. Szybko zdobywa się na odwagę i chwyta ją za ramię. – Tak – mówi, zaklina – tak, proszę tu zostać, proszę zostać... Christine nie wzbrania się, gdy trzymając jej rękę, ciągnie ją za sobą. Ciepła i mocna jest ta męska dłoń, trzęsie się i drży z radości, a owo drżenie mimo woli przenika całe jej ciało. Nie pyta, dokąd idą, po co pytać, wszystko jedno, już się zdecydowała. Oddała się w jego ręce, dobrowolnie, rozkoszuje się teraz tym oddaniem. Wszystko w niej się uspokoiło i równocześnie wyłączyło, wola, myślenie, nie zastanawia się, czy kocha tego mężczyznę, którego ledwie zna, czy chce jego męskości, rozkoszuje się jedynie własnym wyzwoleniem, nieodpowiedzialnością tego uczucia, żądzą odprężenia. Nie martwi się, co się teraz stanie, czuje tylko ramię, które ją prowadzi, i daje się mu wieść, bezwolna niczym dryfujące na wodzie drewno, od szalonego biegu kręci się jej w głowie i czuje przemożną żądzę upadku. Chwilami zamyka oczy, żeby pełniej poczuć, że ktoś ją prowadzi, że ktoś jej pożąda. Potem jeszcze raz chwila skrępowania. Zatrzymuje się znów onieśmielony. – Tak bardzo... tak bardzo bym chciał zaprosić panią do siebie... ale... to niemożliwe... nie mieszkam sam... trzeba przechodzić przez sąsiedni pokój... możemy pójść gdzie indziej... do jakiegoś hotelu... nie, nie do tego, gdzie pani wczoraj... możemy przecież... – Tak – mówi „tak” i nie wie po co. Słowo „hotel” nie budzi w niej lęku, lecz dodaje nowego blasku. Jak zza chmur wyłania się lśniący pokój, politurowane meble, pojawia szumiąca w uszach cisza nocy i potężny oddech Engadyny. – Tak – mówi „tak” wyśnionej, posłusznej miłości.
Znowu się zagłębiają w coraz węższe uliczki. On nie wydaje się zbyt pewny siebie, przygląda się trwożliwie domom. Wreszcie w małym ukrytym zaułku dostrzega jakieś ćmiące światło i podświetloną tablicę. Kieruje ją niepostrzeżenie w tamtą stronę, a ona się nie wzbrania. Potem przekraczają drzwi, wiodące jakby do mrocznego szybu. Wchodzą na korytarz, pewnie rozmyślnie oświetlony tylko jedną matową żarówką. Brudny, umorusany portier, w samej koszuli, bez surduta, wychodzi do nich zza szklanych drzwi. Obaj mężczyźni szepczą coś między sobą, jakby dobijali zakazanego interesu. I już dźwięczy coś cicho, przechodząc z ręki do ręki, pieniądze albo klucz. Christine, sama w na poły ciemnym korytarzu, niewypowiedzianie rozczarowana tą żałosną norą wpatruje się tymczasem w złuszczoną ścianę. Stara się o tym nie myśleć, jednak z przemożną siłą powraca wspomnienie tamtego hotelu (samo to słowo je przywołuje), błyszczące szyby, chłodne, zalewające wszystko dookoła światło, bogactwo i wygoda. – Numer dziewięć – portier trąbi na cały głos i równie głośno dodaje – na pierwszym piętrze. – Tak jakby chciał, żeby usłyszał go ktoś na górze. Ferdinand podchodzi do niej i bierze jej rękę. – Czy nie można by jednak... – Patrzy na niego błagalnie, nie wiedząc, co chciała powiedzieć. Jednak spostrzegł już w jej oczach przerażenie i chęć ucieczki. – Nie, one wszystkie są takie... Nie znam właściwie innego, nie znam. Potem bierze ją pod ramię i wspiera, gdy wchodzą po schodach na górę. Jest to konieczne, ponieważ Christine czuje się tak, jakby ktoś nożem podciął jej kolana i każde ścięgno było sparaliżowane. Jedne z drzwi są otwarte. Wychodzi z nich pokojówka, również brudna i z zaspaną twarzą: – Proszę zaczekać, zaraz przyniosę ręczniki. Wchodzą do środka, szybko zamykają za sobą drzwi. Przerażająco ciasny
prostokąt z jednym oknem i jednym jedynym krzesłem, wieszakiem na ubrania i umywalnią, ma oprócz tego celowo okropne, jakby wiedziało, że jest
tu
jedynym
ważnym
meblem,
szerokie
rozesłane
łóżko.
Niewypowiedzianie bezwstydne i świadome własnej przydatności wypełnia sobą prawie cały ciasny czworobok. Nie można go wyminąć, nie można przejść obok, nie można nie zauważyć. W dusznym, kwaśnym powietrzu zawisła zimna woń papierosów, taniego mydła i jeszcze czegoś, co wydziela kwaśny i cierpki zapach. Christine mimo woli zaciska wargi, żeby tym nie oddychać. Potem boi się, że naraz zrobi się jej słabo z odrazy i obrzydzenia. Rzuca się do okna i rozwarłszy jedno ze skrzydeł, głęboko wdycha chłodne, świeże i niezużyte powietrze, które napływa do środka. Ktoś cicho puka do drzwi. Christine wzdryga się ze strachu, ale to tylko pokojówka, przynosi świeże ręczniki i kładzie je na umywalni. Kiedy w oświetlonym pokoju widzi kobietę przy otwartym oknie, z niejakim lękiem w głosie mówi: – Proszę potem zaciągnąć zasłony – i grzecznie wychodzi z pokoju. Christine ciągle jeszcze stoi przy oknie, to „potem” bardzo ją dotknęło, a więc po to chodzi się do takich domów w bocznych uliczkach, do tych śmierdzących nor; tylko po to. Może – nagle przeraża ją ta myśl – Ferdinand mógł sądzić, że ona także tylko dlatego tu przyszła, tylko dlatego. Chociaż nie widzi jej twarzy, z uporem zwróconej ku ulicy, patrząc na jej napięty i wychylony do przodu profil, spostrzega, jak bardzo drżą jej ramiona, i rozumie jej przerażenie. Zbliża się do niej delikatnie, boi się, by nie urazić jej żadnym słowem, najpierw głaszcze czule po ramieniu, potem ręka wędruje coraz niżej, aż napotyka jej dłoń i zimne, drżące palce. Christine wie, czuje, że chce ją tylko uspokoić. – Proszę mi wybaczyć – mówi, nie odwracając się do niego – nagle zakręciło mi się w głowie. Zaraz będzie lepiej. Tylko jeszcze trochę świeżego powietrza... to dlatego, że...
Mimo woli chce mu właściwie wyznać: to dlatego, że po raz pierwszy widzę taki dom, taki pokój. Zagryza jednak wargi, po co on ma to wiedzieć. Nagle się odwraca, zamyka okno i rozkazuje: – Niech pan zgasi światło! On przekręca kontakt i w tej samej chwili nastaje noc, zaciera kontury wszystkiego. Najgorsze minęło, łóżko już nie zdaje się tak bezwstydnie czekać, lecz roztopione w przestrzeni, połyskuje tylko niepewnie swą bielą. Jednak przerażenie zostaje. Naraz w ciszy słychać jakieś szmery, trzaski, wzdychania, śmiechy, skrzypienie, odgłos bosych stóp i dobiegający skądś szum wody. Czuje, że dom pełen jest cudzej rozwiązłej lubieżności i że służy wyłącznie parzeniu się. Jak podstępny mróz warstwa po warstwie przenika ją coraz większa groza. Z początku dreszcz odrazy przeszywa tylko skórę, potem atakuje kończyny, sprawia, że drętwieją, teraz musi się zbliżać do mózgu, być blisko serca, zdaje sobie bowiem sprawę, że nie jest w stanie myśleć, niczego nie czuje, wszystko jest jej obojętne, bez sensu i obce, także obcy oddech obcego mężczyzny, który tak blisko niej stoi. Na szczęście jest czuły i na nic nie nastaje, pociąga ją tylko w dół; ubrani, w milczeniu siadają obok siebie na brzegu łóżka, jego ręka przez materiał rękawa głaszcze ją wciąż po ramieniu i po gołej dłoni. Cierpliwie czeka, sprawdza, czy opadł w niej strach, czy zelżało przerażenie, które tak ją zmroziło. I ta jego pokora, to jego oddanie chwytają Christine za serce. Kiedy ją wreszcie obejmuje, już się przed niczym nie broni. Jednak nawet najgorętsze i najbardziej namiętne uściski nie potrafią całkiem skruszyć przerażenia. Mróz siedzi zbyt głęboko, by można było do niego dotrzeć. Coś w niej nie chce odtajać, nie potrafi się upoić, stawia opór. I kiedy on zdejmuje z niej ubranie, a ona czuje jego mocne, ciepłe, rozpalone nagie ciało, musi równocześnie myśleć o obcym i wilgotnym jak mokra gąbka prześcieradle. Mimo że obsypywana czułościami, sama sobie wydaje się
zbrukana tym ubóstwem i tą biedą dookoła, pośród której wszystko to się dzieje. Drży cała, i kiedy on ją przyciąga, czuje, że chciałaby w tej samej chwili uciec, nie od tego rozpalonego człowieka, ale stąd, z tego domu, gdzie ludzie parzą się za pieniądze niczym zwierzęta – szybko, szybciej, następny proszę, i gdzie biedni sprzedają swoje ciało kolejnemu gościowi niczym znaczek pocztowy albo gazetę, którą zaraz się wyrzuci. Czuje ucisk w płucach, ciężkie, gęste, wilgotne, zastałe powietrze, opary obcych ciał, obcych uniesień, obcej żądzy. Wstydzi się, lecz nie tego, że się teraz oddaje, ale że to, co uroczyste, odbywa się właśnie tutaj, gdzie wszystko jest takie okropne i tak haniebne. Nerwy napinają się coraz mocniej i stawiają opór. I naraz z jej ust wyrywa się jęk, zduszone łkanie, rozgoryczona i zawiedziona płacze, ciche spazmy wstrząsają jej nagim ciałem. Ferdinand leży obok i ów szloch rezonuje w jego ciele. Odbiera to jako wyrzut. Aby ją uspokoić, głaszcze wciąż jej ramię, nie waży się na żadne słowo. Christine dostrzega, jak bardzo jest zrozpaczony. – Nie martw się o mnie – mówi – to tylko takie głupie dreszcze. Zaraz miną, wszystko to dlatego... – Znowu milknie i tylko głęboko oddycha. – Daj spokój, nic na to nie poradzisz. On milczy i także wszystko rozumie. Pojmuje jej zawód, jej wielkie fizyczne zmęczenie. Wstydzi się jednak wyznać prawdę, że nie szukał lepszego hotelu i nie wziął lepszego pokoju, ponieważ wszystkiego razem ma nie więcej niż osiem szylingów, i że zastanawiał się nawet, czy nie oddać portierowi sygnetu, gdyby mu nie starczyło pieniędzy. Nie potrafi jednak i nie chce teraz o tym mówić, woli milczeć i czekać, czeka cierpliwie, pokornie, bez słowa, żeby puściło wreszcie to drżenie. Wyostrzonymi, przewrażliwionymi zmysłami Christine słyszy ciągle odgłosy zza ściany, z góry, z dołu, z korytarza dochodzą kroki, śmiech, kasłanie i jęki. W pokoju obok musi być ktoś podpity, jakiś mężczyzna co
chwila się tam wydziera i zaraz potem słychać plask nagiego ciała oraz dławiący się od śmiechu, ordynarny głos kobiety. Nie może tego znieść, a słyszy to coraz głośniej, im bardziej zawzięcie milczy jedyny nieobojętny jej tu człowiek. Ogarnia ją nagle strach i zwraca się do niego: – Proszę cię, mów! Coś mi opowiadaj. Bylebym nie słyszała tego tam zza ściany, och, jak tu jest okropnie. Co za straszny dom, nie wiem dlaczego, ale tak się tu wszystkiego boję, proszę cię, mów, opowiedz mi coś, tylko żebym... żebym tego nie słyszała... Och, jak tu strasznie! – Tak – wzdycha Ferdinand – to okropne, wstydzę się, że cię tutaj przyprowadziłem. Nie powinienem był tego robić... ale sam nie byłem tego świadom. Głaszcze, delikatnie pieści jej ciało i robi się jej od tego tak błogo i ciepło. Lecz nie zabija to w niej strachu, który nadal co chwila nią wstrząsa. Nie wie sama, dlaczego tak drży i przed czym się broni. Stara się je powstrzymywać, to drżenie kończyn, stara się wciąż nie wzdrygać z obrzydzenia do wilgotnego łóżka i do lubieżnej paplaniny za ścianą, do tego całego okropnego domu, ale na próżno. Jej ciałem wciąż wstrząsają nowe dreszcze. Ferdinand nachyla się do niej: – Uwierz mi, rozumiem, jakie to dla ciebie musi być straszne. Sam to kiedyś przeżyłem... akurat gdy byłem pierwszy raz z kobietą... tego się nie zapomina. To było wtedy, kiedy poszedłem do pułku i zaraz potem do niewoli, nie znałem tego jeszcze, a inni, także twój szwagier, ciągle ze mnie szydzili... „Prawiczek”, wołali za mną zawsze, nie wiem, czy to ze złości, czy z rozpaczy, ale ciągle ze mną o tym rozmawiali... O niczym innym nie potrafili mówić, dzień i noc, ciągle tylko gadali o babach, opowiadali o tej, o tamtej, o owej, i jak z nią było, każdy opowiadał to po sto razy, znało się już to na pamięć. I mieli obrazki albo rysowali je na ścianach, okropne obrazki, takie jak rysują jeńcy w niewoli. Brzydziło mnie, kiedy tego słuchałem, a jednak, a jednak, naturalnie...
miałem już dziewiętnaście, dwadzieścia lat, a coś takiego podnieca i męczy. Potem przyszła rewolucja i przewieziono nas dalej, na Syberię, twojego szwagra wówczas już nie było, zagnano nas tam niczym stado owiec, i któregoś wieczoru dosiadł się do nas właśnie pewien żołnierz... Powinien nas właściwie pilnować, ale dokąd moglibyśmy tam uciec?... Troszczył się o nas i nas lubił... jeszcze dzisiaj widzę tę szeroką, jakby spod młota twarz z mięsistym kartoflanym nosem, szerokimi, poczciwymi, rozciągniętymi ustami... Tak, co to właściwie chciałem powiedzieć... Aha, któregoś wieczoru dosiadł się do mnie i po bratersku spytał, jak długo już nie miałem kobiety... Wstydziłem się naturalnie powiedzieć, że „jeszcze nigdy”... Każdy mężczyzna się wstydzi (i każda kobieta, pomyślała Christine), tak więc powiedziałem: „Ze dwa lata”. „Boże moj!”, rozdziawił w przerażeniu usta, jeszcze dzisiaj to widzę, jak się biedak przestraszył... Zaraz bliżej się do mnie przysunął i głaskał niczym owieczkę: „Och, biedaku, biedaku... Rozchorujesz się jeszcze...”. I kiedy mnie tak głaskał, widziałem, jak nad czymś rozmyśla. Myślenie, stawianie myśli jedna obok drugiej to dla tępego, ociężałego Siergieja był ciężki wysiłek, większy, niżby miał unieść pień drzewa do góry. Zrobił się czerwony na twarzy, a oczy zapadły mu się do środka. Wreszcie powiada: „Poczekaj no, braciszku, już ja to załatwię. Znajdę ci jakąś. Dużo ich tu na wsi, żon tych, co na wojnie, i wdów, zaprowadzę cię nocą do jednej takiej. Wiem, że mi nie zwiejesz”. Nie powiedziałem „tak”, nie powiedziałem „nie”, nie miałem ochoty, nie czułem potrzeby... bo cóż by to mogło być... głupia, nieokrzesana, wiejska baba, a jednak... poczuć chociaż raz to ciepło, połączyć się z drugim człowiekiem... Tylko dlatego, by nie być aż tak przeraźliwie samotnym, tylko... nie wiem, czy ty to rozumiesz?... – Tak – wzdycha Christine – rozumiem. – I rzeczywiście, przyszedł wieczorem do naszego baraku. Zagwizdał cicho, tak jak się umówiliśmy, w ciemnościach stała obok niego jakaś kobieta, gruba
i mała, tłuste, niczym wysmarowane olejem, włosy pod kolorową chustką. „To on – powiedział do niej Siergiej. – Chcesz go?” Mała skośnooka kobieta spojrzała na mnie srogo. Potem odpowiedziała: „Tak”. Poszliśmy kawałek we troje, on nam towarzyszył. „Jak daleko tu go zaciągnęli, biedaka – powiedziała z żalem do Siergieja. – I nigdy żadnej kobiety, ciągle tylko pośród mężczyzn, biedak... Och, och, och”. Zabrzmiało to szczerze i z głębi duszy, ciepło i dobrze było tego słuchać. Zrozumiałem, że bierze mnie do siebie z litości, a nie z miłości. „Zastrzelili mi męża – powiedziała potem – a wielki był jak jesion i silny jak młody niedźwiedź. Nigdy nie pił i nigdy mnie nie bił, był najlepszy z całej wsi, a teraz mieszkam sama z dziećmi i z teściową, o Boże, jakaż ona dla nas niedobra”. Poszedłem z nią do jej domu... biała, kryta słomą chałupa o maleńkich, pozamykanych okienkach, i kiedy mnie wciągnęła za rękę do środka, w twarz uderzył mnie dym. Gęste i gorące było tam powietrze, niczym trujące wyziewy kopalni. Ciągnęła mnie dalej, na piecu było legowisko, miałem się tam wspiąć; nagle coś się poruszyło, przeraziłem się. „To dzieciaki” – powiedziała, by mnie uspokoić. Wtedy dopiero poczułem, że izba jest pełna obcych oddechów. Naraz ktoś zakasłał, ale znowu uspokoiła mój lęk: „Babka, jest chora, pali ją w piersiach”. Wszystkie te oddechy i smród w tym pomieszczeniu, nie wiem, czy oprócz mnie było tam pięć, sześć czy ile osób, sprawiły, że zamarło mi serce. I było to okropne, niewypowiedzianie okropne, że gdy zabiorę się do tego z tą kobietą, obok będą leżały dzieci i nie wiem, czy jej, czy jego matka. Nie rozumiała, dlaczego się ociągam, i ukucnęła obok. Rozbierała mnie z rozrzewnieniem, zdjęła buty, delikatnie i czule ściągnęła marynarkę, głaszcząc mnie przy tym po skórze niczym małe dziecko, była wzruszająco dobra... potem, powoli, przyciągnęła mnie do siebie pożądliwie. Miała miękkie, ciepłe, wielkie piersi, niczym świeżo upieczone bochny, czułe usta, które cicho ssały moje, i pokorne, poddańcze ruchy... Była wzruszająca,
naprawdę ją polubiłem, byłem jej wdzięczny, ale paraliżował mnie strach. Nie mogłem znieść, kiedy dziecko się poruszało we śnie, kiedy babka, chora, jęczała, i zanim na dobre zaczęło świtać, uciekłem... tak piekielnie bałem się spojrzenia dzieci, chorych oczu staruchy... ta z pewnością uznałaby to za normalne, że mężczyzna leży przy kobiecie, ale... nie mogłem... nie mogłem, uciekłem. Odprowadziła mnie przed bramę, pokornie jak domowe zwierzę ze wzruszającym oddaniem pokazała mi, że od teraz należy do mnie, zaprowadziła mnie jeszcze do obory, udoiła mi mleka, ciepłego i świeżego, dała chleba na drogę i fajkę, musiała być po jej mężu, i potem spytała jeszcze, nie, poprosiła... była to pokorna i pełna szacunku prośba: „Ale przyjdziesz dziś w nocy znowu?”. Jednak nigdy już więcej nie przyszedłem, straszne wydało mi się wspomnienie tej chaty pełnej dymu, z dziećmi, babką i robactwem, które pełzało po ziemi... A przy tym byłem jej wdzięczny, do dzisiaj myślę o niej z czymś w rodzaju miłości... pamiętam, jak doiła dla mnie z krowich wymion mleko, jak dała mi chleb, jak oddała mi swoje ciało... I wiem, obraziłem ją, bo więcej do niej nie poszedłem... I inni także... oni tego nie rozumieli... A tak mi wszyscy jej zazdrościli, tak biedni, tak samotni, że nawet tego mi zazdrościli. Co dzień postanawiałem, dzisiaj do niej pójdę, ale za każdym razem... – Na Boga – woła Christine – co to? – Podrywa się na łóżku i nasłuchuje. – Nic takiego – chce ją uspokoić. Jednak sam się przestraszył. Za drzwiami naraz coś się dzieje, słychać głośne rozmowy, hałasy, wołanie, straszny harmider, ktoś krzyczy, ktoś się śmieje, ktoś wydaje jakieś rozkazy. Coś się tu wydarzyło. – Zaczekaj! – mówi do niej i wyskakuje z łóżka. W minutę narzuca na siebie ubranie, stoi pod drzwiami i nasłuchuje: – Zobaczę, co się stało. Coś się stało. Tak jak śpiący zrywa się nagle z nocnego koszmaru, jęcząc,
krzycząc i dysząc, tak niewytłumaczalne okrzyki i obce dźwięki burzą naraz spokój w szemrzącej do tej pory cicho hotelowej spelunce. Dzwonki, stukanie, bieganie po schodach na dół, do góry, brzęczenie telefonu, dreptanie po korytarzu, dzwoniące szyby w oknach. Ktoś woła, ktoś mówi, o coś wypytuje, a wszystko to naraz, słychać obce głosy, nienależące do tego przybytku, obce knykcie walą do drzwi, stukają mocne, głośne kroki w miejsce tamtych miękkich i nieobutych. Coś się stało. Jakaś kobieta wrzeszczy niczym dzika, mężczyźni głośno się kłócą, wielce wzburzeni, coś się przewraca, to krzesło, na dworze hałasuje automobil. Cały hotel się wzdryga i burzy, Christine słyszy nad sobą szybkie kroki, w pokoju obok przestraszony pijak rozmawia głośno ze swą przyjaciółką, po prawej i lewej słychać suwanie krzesłami, trzask zamka, od piwnicy po dach brzęczy cały ten ciasny dom, każda komórka w plastrze pokoi tego ludzkiego ula. Ferdinand wraca blady i zdenerwowany, dwie ostre zmarszczki rysują mu się po obu stronach ust. Trzęsie się z oburzenia. – O co chodzi? – pyta go Christine, znowu skulona na łóżku. Kiedy zapalił światło, zamarła z przerażenia, jeszcze prawie goła podciąga mimowolnie kołdrę. – To niccc takiego! – syczy przez zęby. – Kontrolują hotel. – Kto? – Policja! – A do nas też przyjdą? – Może, chyba tak. Ale nie bój się. – Czy mogą coś nam zrobić?... Dlatego że jestem z tobą?... – Nie, nie bój się, mam legitymację, a poza tym zameldowałem się jak trzeba na dole, nie bój się, ja się tym wszystkim zajmę. Znam to jeszcze z czasów pensjonatu dla mężczyzn na Favoriten, gdzie mieszkałem, to tylko formalność... Jednak... – znowu szarzeje mu twarz i nabiera ostrych
konturów – jednak takie formalności dotyczą tylko nas. Czasami przy tym skręcą kark jakiemuś biedakowi. Tylko takich jak my tropią w nocy, tylko nas przepędzają niczym psy... Ale nie bój się, ja to wszystko załatwię, tylko... tylko się ubierz... – Zgaś światło. Ciągle jeszcze się wstydzi, zbiera siły, żeby włożyć na siebie tych kilka lekkich rzeczy. Czuje w kończynach ołów. Potem znowu siadają na łóżku, z Christine uszły resztki sił. Od pierwszej sekundy bała się w tym okropnym domu, że nadciągnie tu jakaś straszna burza, no i nadeszła. Co chwila z dołu słychać pukanie. Obchodzą teraz parter, pokój po pokoju. Za każdym razem, kiedy cudzy kułak wali w twarde drewno, czuje pchnięcie prosto w wystraszone serce. Ferdinand, siedząc obok, głaszcze jej ręce. – To moja wina, wybacz mi, proszę. Powinienem był o tym pomyśleć, ale... nie znałem innego miejsca i chciałem... tak bardzo chciałem być z tobą. Wybacz mi. Głaszcze co chwila jej ręce, ciągle jeszcze są zimne i drżą od wstrząsających ciałem dreszczy. – Nie bój się – uspokaja – nic ci nie mogą zrobić. A jeśli... jeśli któryś z tych przeklętych kundli będzie wobec ciebie grubiański, to ja już im pokażę. Tak łatwo im ze mną nie pójdzie, nie po to leżało się w gównie przez cztery lata, żeby szykanowali człowieka tacy nocni stróże w mundurach, już ja im niejedno wygarnę! – Nie – prosi go wylękniona, gdy widzi, że majstruje coś za plecami przy kaburze rewolweru. – Zaklinam cię, uspokój się. Jeśli choć trochę mnie lubisz, zachowaj spokój, wolałabym już... – ale nie może dokończyć. Teraz kroki słychać na schodach. Zdają się całkiem blisko. Ich pokój jest trzeci z kolei, a już od pierwszego dobiega stukanie. Wstrzymują oddech, przez cienkie drzwi słychać każdy dźwięk. W pierwszym pokoju poszło
szybko, teraz są obok. Stuk, stuk, stuk, trzykrotne uderzenie w drewno, i teraz, gdy ktoś obok rozwiera drzwi i mocno podchmielonym głosem wykrzykuje: „Nie macie niczego innego do roboty, niż dręczyć w nocy porządnych ludzi? Zajmijcie się lepiej łapaniem morderców i rabusiów!”. Niski głos żąda srogo: „Pańska legitymacja!”. Potem ciszej o coś pyta. „To moja narzeczona, tak jest, moja narzeczona – odpowiada głośno i wyzywająco podchmielony głos. – Mogę to udowodnić. Już dwa lata chodzimy z sobą”. To zdaje się wystarczać, drzwi obok gwałtownie się zamykają. Teraz muszą przyjść do nich. Tylko cztery, pięć kroków oddziela od siebie kolejne drzwi, już tu idą, tup, tup, tup... Christine zamiera serce. Potem rozlega się pukanie. Ferdinand rusza spokojnie na spotkanie z inspektorem policji, ten jednak zatrzymuje się dyskretnie na progu. Właściwie ma całkiem miłą twarz, okrągłą, szeroką, z małym kokieteryjnym wąsikiem, jedynie nazbyt ciasny kołnierz munduru zdaje się pompować do niej za dużo krwi. Można by go sobie wyobrazić w cywilu, w samej koszuli, jak rozmarzony kołysze głową, słuchając rzewnej piosnki, teraz jednak ściąga groźnie brwi i mówi: – Czy ma pan przy sobie dokumenty? – Ferdinand zbliża się do niego: – Proszę, i jeśli pan sobie życzy, proszę bardzo, tu są jeszcze moje papiery wojskowe. Ten, kto je ma, nie dziwi się wcale, że może go spotykać tyle plugastwa, bo jest już do tego przyzwyczajony. – Inspektor udaje, że nie słyszy ostrego tonu, porównuje legitymację z kartą meldunkową, potem obrzuca krótkim spojrzeniem Christine, która siedzi skulona na krześle z odwróconą głową niczym na ławie oskarżonych. Ścisza głos: – Czy pan zna osobiście tę panią... to znaczy... czy zna ją pan dłużej? – widać, że chce mu ułatwić sytuację. – Tak – odpowiada Ferdinand. Komisarz dziękuje mu, salutuje i chce się oddalić. Ferdinand trzęsie się ze złości, widząc skuloną Christine, poniżoną i wykupioną z opresji tylko za jego poręczeniem, rusza za
nim. – Chciałbym tylko spytać, czy... czy takie nocne kontrole przeprowadza się także w Bristolu lub innych hotelach przy Ringu, czy tylko tu? Inspektor robi kwaśną, służbową minę i odpowiada wymijająco: – Nie muszę udzielać panu żadnych informacji, wykonuję tylko swoje obowiązki. Niech się pan raczej cieszy, że nie przyjrzałem się sprawie dokładniej, mogłoby przecież tak być, że dane na karcie meldunkowej, które dotyczą pańskiej żony – tu podkreślił to słowo – nie całkiem są zgodne z prawdą. Ferdinand zagryza wargi, dusi go w gardle z oburzenia, zakłada ręce do tyłu i ściska dłonie, żeby nie zdzielić urzędnika państwowego w twarz, ale komisarz zdaje się przyzwyczajony do tego rodzaju wybuchów i nie zaszczycając go już nawet spojrzeniem, spokojnie zamyka za sobą drzwi. Ferdinand zamiera w miejscu i gapiąc się na drzwi, o mało nie eksploduje ze złości. Potem dopiero przypomina sobie o Christine, która bardziej wisi, niż siedzi na swym krześle. Wygląda, jakby zamarła ze strachu i nie wróciła jeszcze do siebie. Bez słowa głaszcze ją po ramieniu. – No, widzisz, nawet nie zapytał o twoje nazwisko... To naprawdę tylko formalność... tyle że takimi formalnościami uprzykrzają innym życie i wyprowadzają z równowagi. Osiem dni temu czytałem, teraz sobie przypominam, że jakaś kobieta rzuciła się z okna, ponieważ się bała, że zaprowadzą ją na policję i matka mogłaby się o wszystkim dowiedzieć albo... albo że będą ją badać, czy nie ma choroby wenerycznej... Wolała więc skoczyć, z trzeciego piętra... Czytałem o tym w gazecie jakieś dwie linijki, całe dwie linijki tekstu... Bo to naprawdę błahostka, po co nas rozpieszczać pisaniem... będzie za to mieć przynajmniej własny grób, a nie, jak wcześniej, zbiorową mogiłę, już się przyzwyczailiśmy.... dziesięć tysięcy zmarłych każdego dnia, czym jest przy tym jeden człowiek, zwłaszcza jeśli to ktoś jak my, jeden z nas, i można sobie wobec niego na wszystko pozwolić. Tak,
w dobrych hotelach ci sami salutują tylko i przysyłają detektywów, żeby nie ukradziono paniom biżuterii, nikt tam u tak zwanego zwyczajnego obywatela nie węszy nocą w pokoju. – Ale ja przecież nie mam się czego wstydzić! – Christine kuli się w sobie jeszcze bardziej. Bezwiednie przypomina sobie, co mówiła jej ta mała Niemka z Mannheimu... Za każdymi drzwiami, każdej nocy coś się dzieje. Przypomina sobie śnieżnobiałe szerokie łóżka i poranne światło, drzwi jakby z gumy, zamykające się lekko i bezszelestnie, puszyste dywany i wazony z kwiatami przy łóżku. Tam wszystko mogło być takie piękne, dobre i beztroskie, podczas gdy tu... Wzdryga się z obrzydzenia. On stoi obok i w rozpaczy powtarza bez żadnego sensu: – Uspokój się, uspokój, uspokój. Już po wszystkim. – Jej zimne ciało drży znowu pod jego ręką. Coś w niej pękło i rozkołysało nerwy, jak wtedy gdy zerwie się zbyt mocno naprężona lina. Nie słucha, co do niej mówi, nasłuchuje tylko powtarzającego się pukania, które podąża od drzwi do drzwi, od jednego człowieka do drugiego. W hotelu ciągle panuje strach. Są już na górnym piętrze. Pukanie nagle staje się głośniejsze. Coraz to bardziej gwałtowne. „Otwierać! W imię prawa, otwierać!” Wsłuchują się oboje w chwilową ciszę. Zaraz jednak znowu słychać łomot na górze, już nie pukają kostkami palców, lecz walą pięściami. Głuchy, twardy odgłos niesie się od obcych drzwi w dół, do wszystkich pokoi i do wszystkich serc. „Otwierać, otwierać!” – ryczy rozkazująco głos na górze. Najwyraźniej ktoś się tam przed tym wzbrania. Raptem rozlega się gwizd, słychać nowe kroki na schodach, wbiegają na górę, teraz cztery, sześć, osiem pięści wali do drzwi. „Otwierać! Natychmiast otwierać!” Potem nagle cały dom przeszywa huk, suchy, przeciągły trzask rozłupywanego drewna, a po nim krzyk kobiety, rozdzierający i ostry, tak jak się krzyczy w największym strachu, tnie niczym nóż wszystko dookoła. Słychać przewracane krzesła, ktoś walczy z kimś, potem jak worki wypełnione kamieniami przewracają się ciała, w mózg
wwierca się tępo coraz bardziej rozpaczliwy krzyk. Oboje słuchają tego, tak jakby się to teraz z nimi działo. On jest mężczyzną, który walczy tam zaciekle na górze ze stróżami porządku, a ona półnagą kobietą, która wściekle wrzeszczy ze złości, przytrzymywana za przegub ręki wprawnym policyjnym chwytem, wije się i krzyczy. Naraz krzyk staje się przeraźliwie wyraźny: „Nigdzie nie pójdę, nie pójdę!”, łka i wyje, pieniąc się ze złości. Potem nagle słychać brzęk szyby, chyba ją rozbiła albo ktoś ją na nią pchnął niczym zapędzone w kąt dzikie zwierzę. Teraz (czują to oboje) musieli ją schwytać, we dwóch, trzech, i chcą gdzieś ciągnąć. Chyba się rzuciła na podłogę, bo słychać wierzganie i głośne dyszenie, które przeszywa na wskroś wszystkie ściany. A teraz, teraz ją ciągną po korytarzu, schodami na dół, i coraz to słabiej, coraz bardziej zduszony brzmi ten falset strachu i wołanie: „Nigdzie nie pójdę, nie pójdę! Puśćcie mnie! Na pomoc!”. Wreszcie są na dole. Automobil grzeje się, ją upchnięto w środku. Schwytano zwierzę do worka. Znowu robi się cicho, znacznie ciszej niż przedtem. Przerażenie niczym wielka chmura zawisło nad domem. Ferdinand próbuje wziąć Christine w ramiona, podnosi z krzesła i całuje w zimne czoło. Lecz ona leży w jego objęciach niczym topielica, wiotka, spocona i nieżywa. Całuje ją. Ale jej usta są suche, nie można ich rozbudzić. Próbuje ją posadzić na łóżku, ale bezsilna, wyczerpana i roztrzęsiona osuwa się na dół. Pochyla się nad nią, gładzi ją po włosach. Wreszcie Christine otwiera oczy: – Uciekajmy stąd! – szepcze. – Zabierz mnie stąd, więcej tu nie wytrzymam, nie wytrzymam ani sekundy dłużej! – I nagle, w histerycznym wybuchu, pada przed nim na kolana: – Zabierz mnie stąd, proszę, jak najdalej od tego przeklętego miejsca! Usiłuje ją uspokoić. – Dziecko, a dokąd... jest dopiero po trzeciej, a twój pociąg odchodzi o piątej trzydzieści. Dokąd mielibyśmy pójść, czy nie wolałabyś odpocząć?
– Nie, nie, nie! – rzuca błędne spojrzenie na pogniecioną pościel. – Byle dalej, byle jak najdalej stąd! I nigdy więcej... nigdy więcej... tak, dokądkolwiek... ale tu nigdy więcej!... Jest jej posłuszny. W portierni nad plikiem kart meldunkowych pochyla się jeszcze jeden z policjantów, coś notuje. Posyła im krótkie, ostre jak cięcie spojrzenie, od którego Christine znowu się chwieje i Ferdinand musi ją podtrzymać. Komisarz zaraz jednak wraca do papierów, a ona, gdy tylko czuje ulicę, powietrze i wolność, oddycha z ulgą, jakby na nowo darowano jej życie. Dzień się jeszcze nie zaczął. Zmęczone nocą latarnie dogasają niemrawo. Wszystko zdaje się zmęczone, ulice swą pustką, domy swym uśpieniem, sklepy zamkniętymi drzwiami, a tych kilkoro przemykających ludzi własnymi ciałami; konie, spuściwszy łby, ciągną na targ ciężkawym truchtem długie chłopskie furmanki z warzywami, kiedy przejść obok, snuje się za nimi dobrą chwilę kwaśny zapach wilgoci, potem na trotuarze dudnią wozy z mlekiem, cynowe konwie z łoskotem obijają się o siebie i znowu jest cicho, szaro i ponuro. Niewiele jest ludzi, chłopcy z piekarni, czyściciele kanałów i inni bliżej nieokreśleni robotnicy z cieniami pod zaspanymi oczyma, szare i wyblakłe, zmęczone twarze, smętna mieszanina braku snu oraz zniechęcenia, oboje także czują ową nieprzychylność śpiącego miasta do żywych i żywych do śpiącego miasta. Idą bez słowa, w milczeniu i mroku, w stronę dworca. Będzie tam można usiąść, odpocząć w czterech ścianach: w tej ojczyźnie pozbawionych ojczyzny. W poczekalni siadają w kącie, na ławkach leżą mężczyźni, kobiety, mają przy sobie różne paczki, śpią z otwartymi ustami i sami wyglądają niczym wymięte, przez los rzucone w próżnię pakunki. Zza okien słychać od czasu do czasu złowrogie odgłosy – sapanie, świsty i jęki – przetaczanie parowozów
i sprawdzanie rozgrzanych kotłów. Potem znowu na dworze panuje cisza. – Nie myśl już o tym – mówi on – nic się nie stało, następnym razem postaram się, by się nam to nie przytrafiło. Czuję, że mimo woli masz do mnie żal, a to przecież nie jest moja wina. – Tak – mówi Christine, patrząc przed siebie – wiem, wiem... Nie ma w tym wcale twojej winy. Ale kto jest temu winien? Dlaczego to zawsze na nas spada? Przecież nic takiego nie zrobiłam, nikomu nic nie zrobiłam, ale gdzie postawię krok, od razu to mnie spotyka. Nigdy w życiu nie żądałam wiele, raz tylko pojechałam na urlop, raz tylko chciałam żyć tak dobrze jak inni, wesoło i beztrosko, przez osiem, czternaście dni, i wtedy wydarzyło się to z moją matką... I... – naraz milknie. Próbuje ją uspokoić: – Ależ, dziecko, co takiego się stało, pomyśl tylko rozsądnie... szukali kogoś i sprawdzali jedynie personalia, to był przecież przypadek. – Wiem, wiem. Tylko przypadek. Ale to, co się tam działo... ty tego nie zrozumiesz, nie, Ferdinandzie, ty tego nie zrozumiesz, do tego trzeba być kobietą. Ty nie wiesz, jak to jest, kiedy w młodej dziewczynie, już od dziecka, jeszcze zanim to zrozumie, drzemie takie marzenie, marzy, jak to będzie, kiedy pewnego razu zostanie sam na sam z mężczyzną, którego kocha... Wszystkie o tym marzą... choć nie wiadomo, jak to jest i jak się to odbędzie, nie można sobie samej tego wyobrazić, nawet jeśli przyjaciółki tyle już o tym opowiadały. Ale za każdym razem każda kobieta, każda, odmalowuje to sobie tak odświętnie... jako coś pięknego... najpiękniejszego w jej życiu... Tak jakby, nie umiem ci tego dokładnie powiedzieć, jakby to było coś, po co się właściwie żyje... jakby miało cię to wynieść ponad cały ten bezsens... Przez całe lata, całe lata marzy się o tym i odmalowuje sobie... nie, właściwie wcale się sobie tego nie odmalowuje, woli się tego nie wymyślać, i przecież nie może, marzy się tylko o tym jak o czymś pięknym, tak całkiem, całkiem
mgliście, tak jak... a potem, potem odbywa się to... tak okropnie, tak koszmarnie, tak strasznie... Nie, tego nie można zrozumieć, kiedy ktoś nam to zniszczy, bo tego, tego nikt nam potem nie zastąpi, jeśli już sczezło, zostało zbrukane... Głaszcze ją po ręce, lecz ona, nie zważając na niego, wpatruje się tylko w brudną sień. – I pomyśleć, że to tylko sprawa pieniędzy, brudnych, podłych, nikczemnych pieniędzy. Trochę pieniędzy, wystarczyłyby dwa banknoty, żeby było przyjemnie, można by gdzieś wyjechać, gdziekolwiek, autem... Wszystko jedno gdzie, byleby nikt za tobą nie chodził, byłbyś sam i wolny... Ach, jakby to było pięknie, gdyby można się od wszystkiego uwolnić, ty także... Także ty byłbyś inny, nie byłbyś wtedy taki roztrzęsiony, taki przybity... Ale tacy jak my muszą się chować niczym psy w obcej stajni, z której przepędza się je pejczem... Ach, nie miałam pojęcia, że może to być takie okropne. – I kiedy podnosi wzrok i spogląda mu w twarz, dodaje szybko: – Wiem, wiem, ty nic na to nie poradzisz, ja mam to chyba w sobie... ten strach... Musisz jednak zrozumieć, co mnie tak strasznie dotknęło. Daj mi odrobinę czasu, to zaraz przejdzie... – Ale przyjedziesz... przyjedziesz tu znowu? Strach w jego głosie dobrze jej robi. Są to pierwsze ciepłe słowa. – Tak – mówi – przyjadę, możesz być tego pewny. W następną niedzielę, tylko... wiesz... proszę cię, tylko... – Tak – westchnął – rozumiem, rozumiem. Pojechała. Ferdinand wstępuje do bufetu i wychyla pośpiesznie kilka kieliszków, jest tak wysuszony, że wódka niczym ogień spływa mu do gardła. Znowu może poruszać kończynami, idzie ulicą, szybko, coraz szybciej, kołysze ramionami, jakby szukał niewidocznego wroga, któremu trzeba przyłożyć. Ludzie, zdziwieni, oglądają się za nim; także na budowie zwraca
na siebie uwagę, z jaką złością odnosi się dzisiaj do innych, jak uszczypliwie, na ogół tak skromny, odparowuje każde pytanie. A ona siedzi na poczcie, jak zawsze cicha, przygnębiona, milcząca i jakby czegoś wyczekująca. I jeśli pomyślą jedno o drugim, to nie z uniesieniem ani z miłością, lecz z pewnym rodzajem wzruszenia. Nie tak jak myśli się o ukochanej osobie, lecz o towarzyszu w nieszczęściu. Po tym pierwszym spotkaniu Christine jeździ co niedziela do Wiednia. To jedyny dzień, kiedy ma wolne, a letni urlop jest już wykorzystany. Dobrze się oboje rozumieją. Jednak na namiętną, żarliwą, płomienną i pełną nadziei miłość nie mają już siły, są zbyt zmęczeni, zbyt rozczarowani, szczęśliwi jedynie, że znaleźli wreszcie kogoś, przed kim mogą się otworzyć. Przez cały tydzień oszczędzają na tę niedzielę. Odkładają pieniądze, bo ten jeden, wolny od kieratu, dzień chcą spędzić razem, pójść do gospody, do kawiarni, do kina, nie licząc, nie rachując bez przerwy, wydać parę szylingów. I przez cały tydzień oszczędzają również słowa i uczucia, myśląc, co sobie nawzajem opowiedzą, i cieszą się na wszystko, co się im przytrafi, bo jest ktoś, kto ich wysłucha ze współczuciem i ze zrozumieniem. A to po miesiącach wyczekiwania znaczy dla obojga wiele, niecierpliwie czekają na swe małe szczęście poniedziałek, wtorek, środę i bardziej gorączkowo przez czwartek, piątek i sobotę. Nadal odnoszą się do siebie z pewną powściągliwością. Nie wypowiadają słów, jakie na ogół zakochanym lekko spływają z ust: nie mówią o ślubie ani o wspólnym życiu po wsze czasy – wszystko to tak nierzeczywiste i dalekie, naprawdę jeszcze się nie zaczęło. Christine przyjeżdża zazwyczaj około dziewiątej (nie chce sobotniego wieczoru spędzać w Wiedniu, za drogo jest brać pokój dla niej samej, a nadal boi się wspólnej nocy, jeszcze nie przezwyciężyła tamtego lęku). On czeka na nią na dworcu, chodzą ulicami, siadają na ławkach w Volksgarten, jeżdżą kolejką za miasto,
zjadają tam obiad, włóczą się po lesie. Jest tak pięknie, nie mogą przestać przypatrywać się sobie z wdzięcznością, kiedy siedzą naprzeciwko siebie. Są szczęśliwi, gdy mogą iść razem przez łąkę i cieszyć się tymi drobnymi urokami życia, jakie się wszystkim, nawet najbiedniejszym, należą: jesiennym błękitnym niebem w złotym wrześniowym słońcu, paroma kwiatkami i swym wolnym, odświętnie spędzonym dniem. Już to znaczy dla nich wiele, i z cierpliwością właściwą zaprawionym w czekaniu, skromnym ludziom, cieszą się na to z tygodnia na tydzień. W ostatnią październikową niedzielę jesień opada z sił, nie jest już taka dobra dla ludzi, posyła na ulice silny wiatr, a na niebo chmury, deszcz pada od rana do wieczora, i nagle czują się na tym świecie obcy i niepotrzebni. Nie mogą się włóczyć przez cały dzień ulicami w lekkich płaszczach i bez parasola, a przesiadywać w zatłoczonych kawiarniach przy wspólnych stołach, gdy tylko czasami na znak poufałości można poczuć kolano tej drugiej osoby, ale nie można z nią porozmawiać przy obcych, nie wiedzieć, dokąd się udać, i traktować ten czas, cenny czas, jak jakiś koszmar, to wszystko nie ma sensu. Wiedzą oboje, czego im potrzeba. Tak śmiesznie mało – pokoiku, niedużego własnego pomieszczenia, brakuje im trzech, czterech metrów, żeby się odciąć od świata, czterech ścian, które by tego dnia tylko do nich należały. Czują ów bezsens – kazać dwóm młodym pożądającym siebie i spragnionym ciałom, by przez cały dzień chodziły w mokrych ubraniach albo wysiadywały na krzesłach w przepełnionych publicznych miejscach, jednak aby wykupić raz jeszcze na jedną wspólną noc takie pomieszczenie, nie mają odwagi. Najprościej byłoby, gdyby Ferdinand wynajął pokój, gdzie ona mogłaby go odwiedzać. Ale zarabia zaledwie sto siedemdziesiąt szylingów i mieszka u jakiejś starej kobiety, gdzie musi przechodzić przez jej pokój, by dojść do swej małej klitki, której w dodatku nie może wypowiedzieć, bo przez te miesiące, kiedy był bez pracy, gospodyni z własnej
woli i z pełnym zaufaniem odroczyła mu opłacanie czynszu i wiktu, zalega jej jeszcze dwieście szylingów, które oddaje co miesiąc w ratach, tak więc przed upływem kwartału nie ma nadziei na wyrównanie długu. Nie mówi tego jednak i nie tłumaczy Christine, mimo zażyłości ciągle się wstydzi pokazać jej swą skrajną nędzę i przyznać się do długów. Ona zaś domyśla się, że to kłopoty pieniężne nie pozwalają mu się stamtąd wyprowadzić i wynająć pokoju. Chętnie zaoferowałaby mu pieniądze, ale kobieta w niej boi się, że go zrani, chcąc sobie kupić możliwość bliskości i swobodnego, niczym nieskrępowanego przebywania z nim sam na sam. Tak więc nic mu o tym nie mówi i siedzą przygnębieni w zadymionym lokalu, spoglądają co chwila w okno, żeby sprawdzić, czy deszcz zmieni zamiar i przestanie padać. Nigdy do tej pory nie czuli oboje tak dobitnie owej niewymiernej siły pieniądza, potężnej, gdy go nie brakuje, jednak dopiero gdy go nie ma, pokazującej swoją prawdziwą moc, boskość wolności, jaką daje, i własne diaboliczne szyderstwo, kiedy zmusza do rezygnacji. Christine targa wściekłość i rozgoryczenie, kiedy przy pierwszym zmroku widzą zapalające się za oknami światła, i w środku, za złotym poblaskiem na zasłonach, domyślają się setek, tysięcy ludzi, a każdy bezpieczny i wolny, ze swą kobietą, której pożąda, gdy tymczasem oni, bezdomni, snują się bez celu ulicami – groza, jaką w naturze ma tylko morze, w którym można umrzeć z pragnienia. Tu jasne i ciepłe pokoje, z miękkimi łóżkami i ciszą, zamknięte przed obcymi, dziesiątki, setki tysięcy, być może są ich nawet niezliczone ilości, niezamieszkałych, nieużywanych przez nikogo, gdy oni tymczasem nie mają niczego, gdzie choć na chwilę mogliby się wziąć w ramiona i połączyć usta, co ugasiłoby ich szalone pragnienie i gniew na ten bezsens, nie pozostaje więc im nic innego, jak tylko się okłamywać, że nie będzie tak wiecznie, oboje zaczynają kłamać. Czyta z nią w kawiarni oferty pracy, zapisuje i mówi, że ma wspaniałe widoki na wspaniałą posadę. Jakiś jego przyjaciel,
kolega z wojny, chce go zatrudnić w sekretariacie wielkiej firmy budowlanej, będzie tam zarabiał tak duże pieniądze, że mógłby nadrobić studia na politechnice i sam zostać architektem; ona mu z kolei opowiada – i nie jest to kłamstwo – że złożyła podanie w dyrekcji, by przeniesiono ją do Wiednia, i że poszła do swego wuja, który ma tam protekcję. Za jakieś osiem, czternaście dni dostanie z pewnością dobre wieści. Ale nie mówi, że faktycznie przyjechała do wuja któregoś dnia wieczorem, kiedy on się tego nie spodziewał. O wpół do dziewiątej zadzwoniła do drzwi, gdy najpierw się upewniła pod otwartym oknem, że wszyscy są w domu, potem w korytarzu słyszała jeszcze pobrzękiwanie talerzy, w końcu wuj wyszedł do niej nieco zdenerwowany, jaka szkoda, że przyszła akurat dzisiaj, kiedy jej ciotka i kuzyni wyjechali (po płaszczach w hallu widziała, że to nieprawda), a on ma właśnie na kolacji dwóch przyjaciół, w przeciwnym razie zaprosiłby ją do środka, ale może jest coś, w czym mógłby jej pomóc. Kiedy się z całą uwagą przysłuchiwał, odpowiedziała mu: „Tak, pewnie tak” i poczuła wyraźnie, że się boi, iż przyszła do niego po pieniądze, oraz marzy, by się jej szybko pozbyć. Jednak nie mówi tego Ferdinandowi, po co odbierać mu nadzieję, gdy sam nie ma żadnej. Nie opowiada również, że kupiła los, po którym, jak wszyscy biedacy, oczekuje cudu. Woli go okłamywać, że napisała do ciotki, czy pomogłaby jej w znalezieniu pracy albo czy nie chciałaby jej wziąć do Ameryki, wtedy zabrałaby go z sobą i załatwiła mu posadę, potrzebują tam przecież takich pracowitych ludzi. On przysłuchuje się temu i w nic nie wierzy, tak jak ona jemu. I siedzą tak dalej, deszcz zmył im radość z twarzy, oczy pociemniały wraz ze wczesnym zmrokiem, zdają sobie sprawę ze swej beznadziei. Potem znowu mówią o świętach Bożego Narodzenia i o święcie narodowym, będzie miała wtedy dwawolne dni i pojadą gdzieś razem, ale to dopiero w listopadzie, w grudniu, do tego czasu mają przed sobą jeszcze dużo, dużo jałowych, beznadziejnych dni.
Mamią się tak słowami, w głębi duszy nie mamiąc się wcale, oboje wiedzą, jak to bardzo wątpliwe, skoro – mimo że chcą być sami – siedzą nadal w tym hałaśliwym miejscu pośród ludzi i ściszonym głosem mówią sobie jakieś kłamstwa, podczas gdy ich ciała i dusze tęsknią tylko do prawdy i do pełnej bliskości. – W następną niedzielę z pewnością będzie pięknie – mówi Christine – nie może przecież wiecznie padać. – Tak, na pewno będzie pięknie – odpowiada jej Ferdinand. Jednak oboje nie potrafią się już cieszyć, wiedzą, że zbliża się zima, wróg bezdomnych, i wiedzą, że nie czeka ich nic lepszego. Od niedzieli do niedzieli czekają, żeby wydarzył się jakiś cud, ale cud się nie wydarza, chodzą więc tylko jedno obok drugiego, spożywają razem posiłki i rozmawiają ze sobą, ale to przebywanie razem staje się powoli bardziej męką aniżeli radością. Kilka razy kłócą się i wiedzą, że to nie wzajemna złość, lecz złość na ów bezsens, i że się mu poddali, wstydzą się go potem jedno przed drugim; przez cały tydzień cieszą się na ten wspólny dzień, a w niedzielny wieczór zawsze czują, że w ich życiu jest coś fałszywego i niedorzecznego. Bieda niemal całkowicie dusi namiętność ich uczucia, chcą być razem, równocześnie nie mogąc tego znieść. Pewnego ponurego listopadowego dnia, przez byle jak wymyte szyby urzędu przedziera się właśnie matowe południowe światło, Christine siedzi przy pulpicie i liczy. Krucho jest z jej finansami, pensja nie wystarcza, odkąd co niedziela jeździ do Wiednia; bilet kolejowy, kawiarnie, tramwaj, obiad, jakieś drobnostki, sumuje to wszystko. Podarła podczas wsiadania do wagonu parasolkę, zgubiła rękawiczkę i w końcu (jest przecież kobietą) kupiła sobie na spotkania z przyjacielem kilka drobiazgów, nową bluzkę, parę lepszych butów. Rachunki wykazują deficyt, nie jest zbyt duży, wszystkiego dwanaście szylingów, można by go pokryć z powodzeniem resztką przywiezionych ze Szwajcarii franków, zastanawia się jednak, czy zdoła dłużej jeździć co
niedziela do miasta, nie biorąc zaliczki albo nie zaciągając długów. Wiedziona swym mieszczańskim, dziedziczonym po trzech pokoleniach instynktem, boi się jednak zarówno jednego, jak i drugiego. Siedzi i rozmyśla: co teraz będzie? Z ostatniej podróży przed dwoma dniami – znowu strasznie padało i była zawierucha, cały czas siedzieli w kawiarniach, przystawali pod daszkami domów, schronili się nawet w kościele – przywiozła przemoczone, pogniecione ubrania oraz bezgraniczne zmęczenie i smutek. Ferdinand był dziwnie roztrzęsiony, pewnie miał jakieś kłopoty na budowie albo nawet jeszcze coś innego, bo był niemal opryskliwy i niemiły. Czasami mijało pół godziny, zanim wypowiedział jakieś słowo, chodzili w milczeniu, jakby skłóceni, jedno obok drugiego. Usiłuje odgadnąć, co go mogło wprawić w taki zły nastrój. Czy było to rozczarowanie, że wciąż nie potrafiła się przełamać, by pójść z nim raz jeszcze do tego strasznego hotelu, czy też jakieś bolesne wspomnienie, które może wyprowadzić z równowagi, czy jedynie ta okropna pogoda i rozpacz, że błądzą bez planu i celu, od lokalu do lokalu, a może owa wykańczająca psychicznie i fizycznie bezdomność, która ich spotkania pozbawia wszelkiego sensu i radości? Coś między nimi, czuje to teraz, zaczyna gasnąć; nie przyjaźń, nie koleżeństwo, lecz jakaś inna siła zaczyna się prawie jednocześnie w nich obojgu dopalać: nie mają już odwagi, by oszukiwać siebie nawzajem jakimiś nadziejami. Z początku ogarnął ich obłęd, chcieli pomagać jedno drugiemu, udowadniać sobie, że z impasu biedy można znaleźć jakieś wyjście, teraz sami już w to nie wierzą, a zima, zły wróg, zbliża się i okrywa wszystko mokrym płaszczem. Christine nie wie już, skąd czerpać nadzieję. W lewej szufladzie biurka leży wypełniona maszynowym pismem kartka, wczoraj otrzymała ją od dyrekcji poczty w Wiedniu: „W odpowiedzi na Pani podanie z dnia 17.9.1926 zmuszeni jesteśmy poinformować, że przeniesienie do wiedeńskiego rejonu pocztowego, o co Pani w swoim piśmie wnosi, jest obecnie niemożliwe,
ponieważ zgodnie z rozporządzeniem ministerialnym w sprawie zatrudnienia urzędników państwowych z 1794 roku nie przewiduje się zwiększenia liczby stanowisk w wiedeńskich urzędach pocztowych, a obecnie wszystkie stanowiska są obsadzone”. Nie spodziewała się niczego innego, radca być może już interweniował w jej sprawie, a może zapomniał: w każdym razie tylko on mógłby pomóc. Poza nim nie ma nikogo, co oznacza, że musi tu zostać, jeszcze rok, pięć lat, może i całe życie; nie ma sensu ten cały świat. Siedzi jeszcze z ołówkiem w ręku, zastanawia się, czy o tym opowiedzieć Ferdinandowi. Dziwne, nigdy nie zapytał, co się stało z jej podaniem, przypuszczalnie i tak w nie nie wierzył. Nie, lepiej mu tego nie mówić, sam się wszystkiego domyśli, jeśli nie będzie do tego wracała. Mogłoby mu to jedynie sprawić ból. Nie ma więc sensu. Nic, nic już nie ma sensu. Otwierają się drzwi. Christine prostuje się instynktownie i porządkuje na biurku pocztowe formularze, to taki mechaniczny odruch, ilekroć ktoś wchodzi do urzędu, pomaga jej oderwać się od marzeń. Natychmiast jednak zauważa, że drzwi otwierają się inaczej niż zwykle, tak jakoś dziwnie nieśmiało i ostrożnie, podczas gdy chłopi rozwierają je zawsze z hałasem, jakby wkraczali do obory, i potem z głośnym zgrzytem zatrzaskują je za sobą. Tym razem zdaje się je otwierać, bardzo powoli, słaby powiew wiatru, skrzypią tylko zawiasy; mimowolnie z ciekawości spogląda przez szybkę i w tej samej chwili zamiera z przerażenia. Za szklaną ścianą stoi przed nią człowiek, którego najmniej by się tutaj spodziewała: Ferdinand. Jest tak zaskoczona, że ze zdumienia opada jej szczęka, i nie jest to wcale miłe zaskoczenie. Nieraz już proponował, żeby oszczędziła sobie trudu i nie przyjeżdżała do Wiednia, on przecież także może ją odwiedzić. Jednak zawsze się przed tym broniła, być może ze wstydu przed pokazaniem się w tej ciasnej, wysłużonej pocztowej salce, we własnoręcznie uszytym
fartuchu, być może z kobiecej próżności, z duchowego wstydu. Może także ze strachu przed językami sąsiadów; co powie na to właścicielka gospody obok albo jej sąsiadka, gdy zobaczą ją gdzieś w lesie z przybyszem z Wiednia, albo Fuchsthaler, ten pewnie byłby obrażony. Teraz jednak Ferdinand już tu jest i z pewnością nic dobrego się za tym nie kryje. – No co, dziwisz się? Nie spodziewałaś się czegoś takiego? – Miało to zabrzmieć pogodnie, ale z gardła wydobywa mu się suche skrzypienie, jakby obracał się w nim w środku twardy dyszel. – Co... co się stało?... – pyta przerażona. – Nic. A co miałoby się stać. Miałem właśnie wolne i pomyślałem sobie, pojedź wreszcie! No, nie cieszysz się? – Tak, tak – jąka się przestraszona. Ferdinand rozgląda się dookoła. – A więc to jest twoje królestwo? Sala recepcyjna w Schönbrunn jest piękniejsza i bardziej szlachetna, ale bądź co bądź jesteś tu sama i nie masz nad sobą żadnego paszy. A to dużo! Nie odpowiada mu i zastanawia się gorączkowo: czego też może od niej chcieć. – Nie masz przerwy obiadowej? Pomyślałem sobie, że moglibyśmy się w południe przejść i trochę porozmawiać. Christine spogląda na zegar. Jest właśnie za kwadrans dwunasta. – Jeszcze nie, ale zaraz... Tylko... tylko, sądzę, że... byłoby lepiej... Lepiej, żebyśmy nie wychodzili razem; nie wiesz, jak tu jest, kiedy zobaczą cię z kimś, zaraz będą pytać, sklepikarz, kobiety, każdy chciałby wiedzieć, kto to był, ten, z kim szłam; a ja nie lubię kłamać. Lepiej będzie, jak pójdziesz pierwszy, najpierw od razu w prawo, drogą do plebanii, na pewno trafisz, dojdziesz nią pod wzgórze. Droga krzyżowa, na pewno jej nie przeoczysz, zaczyna się tam wspinać do kościoła Świętego Michała na szczycie.Na skraju lasu jest taki wielki krzyż, zauważysz go od razu, kiedy wyjdziesz ze wsi,
a przed nim stoją ławki dla pielgrzymów, tam na mnie zaczekaj. W południe nikogo tam nie ma, wszyscy wtedy jedzą obiad. A poza tym nikt w tym miejscu nie zwróci uwagi na obcego, tam na mnie zaczekasz, dobrze? Przyjdę jakieś pięć minut po tobie i będziemy mieli czas do drugiej. – Dobrze – zgadza się Ferdinand. – Dam sobie radę, bądź zdrowa. Nie domyka za sobą drzwi, jego oschły, zwięzły ton nie daje jej spokoju. Coś się musiało stać. Nie przyjechał tu przecież bez powodu, powinien być jeszcze w pracy. A poza tym – taka podróż kosztuje... sześć szylingów i drugie tyle z powrotem. Musi mieć jakiś powód. Opuszcza szklane okienko, ręce tak jej drżą, że ledwie może przekręcić klucz, żeby zamknąć drzwi. Kolana są jak z ołowiu. – A dokąd to? – pyta pyskata Huberowa, która właśnie wraca z pola i widzi, że asystentka dzisiaj wyjątkowo podczas przerwy obiadowej zmierza w stronę lasu. – Na spacer – odpowiada jej Christine. Z każdego kroku trzeba się tłumaczyć, każdej sekundy jest się pilnowanym. Coraz bardziej się pogrąża w swoim strachu, ostatnie kroki na drodze pokonuje prawie biegiem. Ferdinand siedzi na kamiennej ławce przed krzyżem. W górze nad nim Chrystus Boleściwy szybuje z wykrzywionymi od gwoździ rękoma, głowa w cierniowej koronie zwisa na bok w tragicznej pokorze. Sylwetka Ferdinanda, który siedzi na kamiennej ławce u stóp nienaturalnie wielkiego krucyfiksu, zdaje się również należeć do tego tragicznego obrazu. Głowa pochylona smętnie ku ziemi, zastygłe ciało, w wielkim skupieniu oddaje się intensywnym rozmyślaniom, jedną ręką wwiercając głęboko w ziemię patyk. Z początku nie słyszy, że nadchodzi Christine, potem się wzdryga, zabiera patyk, odwraca się i patrzy na nią, ale nie z ciekawością, radością czy czułością. – A więc już jesteś – mówi tylko. – Siadaj zatem, nikogo tu nie ma.
Strach podchodzi jej aż do gardła, nie może się już dłużej opanować. – No, powiedz wreszcie, co, co się stało? – Nic – odpowiada i patrzy przed siebie. – Co miało się stać? – Nie męcz mnie, proszę. Widzę po tobie, że musiało się coś stać, skoro masz dziś wolne. – Wolne, tak, właściwie masz rację. Rzeczywiście, jestem już właściwie wolny.
– Jak to... chyba ci nie wymówiono? On śmieje się złowieszczo. – Wymówiono, nie, właściwie nie, nie można chyba tego nazwać wymówieniem. To jedynie koniec. Koniec budowy. – Jak to koniec, powiedz mi nareszcie, co to znaczy, jak to koniec?... – Koniec to koniec. Firma splajtowała, a pan inwestor zniknął. Kombinator, mówią teraz, oszust, a jeszcze przedwczoraj był łaskawym panem. Już w sobotę coś mi się nie zgadzało, długo telefonował, to tu, to tam, aż wreszcie przywieźli pieniądze dla robotników, a nam zapłacił tylko połowę: pomyłka w wyliczeniach, tak to nazwał, prokurent podobno mu powiedział, że za mało podjęli, resztę uzupełnią od razu w poniedziałek. No ale w poniedziałek nie uzupełnili, we wtorek i w środę także nie, a dzisiaj koniec, pan wyjechał, budowę na razie wstrzymano, tak więc ktoś taki jak ja może sobie nareszcie pozwolić na luksus spacerowania. Wpatruje się w niego bez słowa. To, co ją najbardziej przeraża, to drwina i spokój, z jakim o tym mówi. – Tak, ale przecież zgodnie z prawem wypłacą ci jeszcze odprawę? Roześmiał się tylko. – Tak, tak, wierzę, w prawie jest coś takiego, ale zobaczymy. Teraz nie ostał się tam nawet znaczek pocztowy, kredyt hipoteczny roztrwoniony, nawet maszyny do pisania są pod zastawem. Ale możemy poczekać, mamy przecież czas. – I co... co będziesz teraz robił? Ferdinand patrzy przed siebie, nie odpowiada. Grzebie znowu patykiem w ziemi. Bardzo zmyślnie wydłubuje z niej kamyk za kamykiem i układa je jeden na drugim. Christine wydaje się to okropne. – No powiedzże... co... co teraz zamierzasz... co będziesz robił? – Co będę robił? – Znowu śmieje się tym dziwnym, krótkim śmiechem. – No, a co się robi w takich przypadkach? Rzucę się na moje konto w banku. Będę żył z „oszczędności”. Nie wiem wprawdzie jeszcze jak. Potem, po
sześciu tygodniach, będzie mi przypuszczalnie wolno skorzystać z owej błogosławionej w naszej republice instytucji, która zwie się pomocą dla bezrobotnych. Będę próbował żyć, tak jak żyje właśnie trzysta tysięcy innych w naszym błogosławionym naddunajskim państwie. A jeśli owa próba się nie powiedzie, to po prostu zdechnę. – Nonsens. – Jego zimny spokój doprowadza ją do szału. – Nie mów takich bzdur! Jak można wszystko tak czarno widzieć. Człowiek jak ty... znajdziesz przecież jakąś posadę, sto do jednego. On podrywa się nagle i rzuca patyk na ziemię. – Ale ja już nie chcę żadnej posady! Mam dość! To słowo doprowadza mnie do szału, od jedenastu lat stale jestem raz tu, raz tam zatrudniany, zawsze przy czymś innym, przy czymś, a nie w czymś. Cztery lata pracowałem w fabryce śmierci, a potem w innych fabrykach i interesach. Zawsze harowałem zgodnie z cudzą wolą, nigdy własną, i zawsze na koniec ten sam gwizdek: Wynocha! Starczy! Gdzie indziej! I znowu wszystko od nowa, ciągle od nowa! Ale więcej nie mogę. Mam dosyć, niczego już nie chcę! Christine robi ruch, jakby chciała mu przerwać, ale on nie dopuszcza jej do słowa. – Już więcej nie mogę, Christine, uwierz mi, mam tego dość, więcej nie mogę, przysięgam, nie mogę. Wolę zdechnąć, niżbym miał jeszcze raz iść do pośredniaka i niczym żebrak stać w dwuszeregu i czekać na jeden, a potem jeszcze na inny świstek. I potem biegać piętro w górę, piętro w dół, składać pisma, na które nikt nie odpowiada, i oferty, które rankiem, zgniecione w kulki, zamiatacz wyrzuca wraz z innymi śmieciami. Nie, nie zniosę więcej tego pieskiego bytowania i wystawania w przedpokojach, żeby wreszcie zostać wpuszczonym do jakiegoś pomniejszego urzędniczyny, który udaje pana i patrzy na człowieka z owym wyuczonym, chłodnym i obojętnym uśmieszkiem, tylko po to, bym natychmiast zrozumiał, że może mieć takich
setki, ale robi łaskę, jeśli jednego wysłucha. I później czuć to drżenie serca, za każdym razem od nowa, kiedy któryś z nich niedbale wertuje papiery i ogląda świadectwa, jakby miał na nie napluć, a potem mówi: „Wciągnę pana na listę rezerwową, może jutro zajrzy pan tu znowu”. No i nazajutrz idzie się tam znowu, na próżno, pojutrze to samo, aż wreszcie człowiek gdzieś się zaczepi, jest zatrudniony, a potem znowu odstawiony na bok. Nie, więcej tego nie zniosę. Dużo znosiłem, w podartych butach ze zdartymi podeszwami po siedem godzin maszerowałem po rosyjskich polnych drogach, żłopałem wodę z kałuży i niosłem na plecach trzy karabiny maszynowe, w niewoli żebrałem o chleb i grzebałem ludzi, dawałem się lać pijanemu strażnikowi. Czyściłem buty całej kompanii i sprzedawałem świńskie fotografie, żeby tylko mieć żarcie na trzy dni, wszystko robiłem i wszystko znosiłem, ponieważ wierzyłem, że kiedyś się to skończy, kiedyś dostanie się jakąś posadę, pokona pierwszy, pokona drugi stopień. Ale zawsze się spada. Teraz doszedłem już do tego, że raczej bym kogoś zabił, zastrzelił, niżbym miał o coś u niego żebrać. Dziś już nie mogę. Nie mogę się więcej obijać po przedpokojach i wystawać w urzędach zatrudnienia. Mam już trzydzieści lat, nie mogę tego więcej robić. Christine potrząsa nim. Bezmiernie mu współczuje, ale nie chce dać mu tego odczuć, jednak on i tak niczego nie zauważa, zupełnie jakby dziecko trzęsło drzewem, które pozostaje niewzruszone, tak on zastygł w skorupie swej rozpaczy. – No, wiesz już teraz, ale nie bój się, nie przyjechałem, żeby tu biadolić. Nie chcę litości. Zachowaj ją dla innych, może im się na coś przyda. Mnie już nie. Przyjechałem ci powiedzieć adieu. Nie ma sensu tego dłużej ciągnąć. Nie mogę dopuścić, bym był na twoim garnuszku, mam jeszcze swoją dumę. Wolę umrzeć z głodu! Lepiej rozstać się w przyzwoitości i nie ładować jedno drugiemu własnych ciężarów na plecy. To właśnie chciałem ci powiedzieć
i jeszcze za wszystko podziękować... – Ależ Ferdinandzie! – Chwyta go mocniej. Wiesza się na nim z impetem, aż drży na całym ciele: – Ferdinandzie, Ferdinandzie, Ferdinandzie! – Nie może znaleźć innego słowa. Nie potrafi niczego powiedzieć, w swym bezsensownym strachu i bezradności tylko wciąż, od nowa, powtarza jego imię. – No, powiedz uczciwie, czy to ma jakiś sens? Czy nie jest ci samej przykro, kiedy tacy ubrudzeni chodzimy po ulicach, wysiadujemy w kawiarniach i jedno drugiemu nie może pomóc, tylko okłamujemy siebie nawzajem? Ile ma to jeszcze trwać, na co mamy czekać? Ja mam już trzydzieści lat i nigdy jeszcze nie mogłem robić tego, co bym chciał. Zawsze tylko zatrudniany, odstawiany, z każdym miesiącem robię się o rok starszy. Niczego na tym świecie nie widziałem, nie miałem niczego więcej z życia niż tylko to, że zawsze wierzyłem: no, teraz nareszcie, teraz się zacznie! Ale dziś już wiem, nic już się nie zdarzy, nie nadejdzie nic dobrego. Jestem skończony, nie wejdę więcej pod żadną górę. Komuś takiemu najlepiej zejść z drogi... Wiem, nikomu to dobrze nie robi, twoja siostra od razu to wyczuła i stanęła przed Franzlem, żebym nie porwał go w ramiona i nie pociągnął z sobą, a ciebie też mógłbym tylko tak porwać. To nie ma żadnego sensu. Skończmy więc z tym chociaż przyzwoicie, jak dobrzy druhowie. – Tak, ale... Co zamierzasz zrobić? Nie odpowiada. Nadal patrzy się tępo przed siebie, głuchy na wszystko, czeka. Spogląda w dół i zamiera z przerażenia. Ferdinand ściska w dłoni kij i ostrym końcem wywierca przed sobą w ziemi małą dziurę. I w tę dziurę uporczywie się teraz wpatruje, jakby chciał się w nią rzucić, jakby ona wsysała go w siebie. Naraz Christine wszystko rozumie, nagle wszystko jest jasne.
– Nie chcesz chyba... – Tak – odpowiada spokojnie Ferdinand – tak, to jedyne rozsądne rozwiązanie, mam już dość. Nie mam ochoty zaczynać od nowa, chcę z tym skończyć, na tyle mi jeszcze wystarczy odwagi. Czterech z nas zrobiło to już tam. Wszystko poszło bardzo szybko, widziałem potem ich twarze, zadowolone, spokojne i jasne. To nic trudnego. Łatwiej to zrobić, niż tak dalej żyć! Ciągle jeszcze, odkąd go objęła, wisi na nim, ale nagle drętwieją jej ręce, puszcza go więc i nic już nie mówi. – Czy ty tego nie rozumiesz? – pyta Ferdinand i spokojnie podnosi na nią wzrok. – Jesteś chyba ze mną szczera? Christine chwilę się zastanawia, a potem mówi wprost: – Ja również od trzech dni cały czas o tym myślę. Tylko nie odważyłam się sobie tego tak jasno przedstawić. Masz rację, to jest bez sensu. Spogląda na nią niepewnie, i tak jakby nie mógł opanować rozpaczliwej pokusy, pyta: – Ty też byś?...? – Tak, razem z tobą. Wypowiedziała to tak spokojnie i zdecydowanie, jakby chodziło o spacer. – Sama nie mam odwagi, nie wiem... nie myślałam jeszcze jak, inaczej pewnie dawno bym to zrobiła. – Zrobiłabyś to... – jąka uszczęśliwiony i bierze ją za ręce. – Tak – mówi Christine całkiem spokojnie – kiedy będziesz chciał, ale razem. Nie ma żadnego sensu okłamywać cię dalej. Nie dostałam zgody na przeniesienie do Wiednia, a tu na tej wsi i tak na pewno sczeznę. Lepiej więc szybko niż tak powoli. A do Ameryki nie napisałam wcale. Wiem, że mi nie pomogą, przysłaliby dziesięć, dwadzieścia dolarów: co to da? Lepiej to szybko zrobić, niż się tak męczyć, masz rację! Przygląda się jej długo. Nigdy jeszcze nie patrzył na nią tak pożądliwie.
Jego surowa twarz nie jest już spięta, zza chmurnych oczu przebija się coraz bardziej widoczny cień uśmiechu. Głaszcze ją po ręce. – Nie myślałem, że... że będziesz chciała pójść ze mną aż tak daleko. Teraz jest mi o wiele lżej, bo martwiłem się o ciebie. Siedzą tak ze splecionymi dłońmi. Gdyby ktoś teraz przechodził obok, pomyślałby, że to para zakochanych, która właśnie po słowie, właśnie zaręczona, wspięła się po tej drodze, żeby owe zaręczyny powtórzyć pod krzyżem. Nigdy tak beztrosko, tak swobodnie nie siedzieli obok siebie. I po raz pierwszy są pewni swych uczuć i wspólnej przyszłości. I gdy tak siedząc długo ze splecionymi rękoma, patrzą na siebie z błogim zadowoleniem i pewnością na twarzach, ona ze spokojem pyta: – Jak... jak chcesz to zrobić? Ferdinand sięga do tylnej kieszeni i wyciąga z niej wojskowy rewolwer. W wypolerowanej lufie odbija się listopadowe słońce. Ta broń wcale nie wydaje jej się groźna. – W skroń – mówi. – Nie trzeba się bać, mam pewną rękę, nie zadrży mi wcale... A potem sobie w serce. To wojskowy rewolwer najcięższego kalibru, można być go pewnym. Zanim posłyszą we wsi te dwa strzały, będzie po wszystkim. Niczego się nie bój. Christine przygląda się rewolwerowi, spokojnie, bez emocji, z rzeczową ciekawością. Potem podnosi głowę. Przed nią, trzy metry dalej, przed kamienną ławką, na której siedzą, wznosi się wielki krzyż z ciemnego drewna z Chrystusem Boleściwym. – Nie tutaj – mówi w pośpiechu – nie tutaj i nie teraz. Bo... Patrzy na niego, a jej ręka chwyta go przy tym goręcej niż on ją. – Chciałabym, żebyśmy przedtem jeszcze raz z sobą byli... naprawdę z sobą, bez strachu i grozy... Całą noc... może powinno się sobie jeszcze coś powiedzieć... na koniec, to, czego w życiu nigdy się nie mówi... A potem... chciałabym raz jeden być z tobą, tak całkiem, przez całą noc... Niech potem
znajdą nas rano razem. – Tak – mówi. – Masz rację, trzeba wziąć jeszcze to, co najlepsze z życia, zanim się je porzuci. Wybacz, że o tym nie pomyślałem. Siedzą znowu w milczeniu, a wokół cicho szemrze lekki wiatr. Czują miękkie, błogie i ciepłe słońce na sobie. Pięknie jest tak siedzieć. Być wesołym i w cudowny sposób pozbawionym trosk. I wtedy w dole, na kościelnej wieży bije jeden, drugi i trzeci raz dzwon. Christine wzdryga się przerażona. – Kwadrans po drugiej! Jasny uśmiech rozświetla mu twarz. – Widzisz, tacy jesteśmy. Jesteś dzielna i nie boisz się umrzeć. Ale boisz się spóźnić do pracy. Już takimi niewolnikami jesteśmy, mamy to we krwi. Czas rzeczywiście uwolnić się od tego bezsensu. Naprawdę chcesz tam jeszcze iść? – Tak – mówi Christine – tak będzie lepiej. Chciałabym przedtem wszystko uporządkować. To głupie, ale nie wiem... lżej mi potem będzie, jeśli wszystko zostawię w porządku i napiszę kilka listów. A poza tym... jeśli będę tam dzisiaj do szóstej wieczorem, to nikt niczego się nie domyśli i nie będzie mnie szukał. A wieczorem pojedziemy do Krems, do Sankt Pölten albo do Wiednia. Mam jeszcze trochę pieniędzy na dobry pokój, zjemy kolację i raz pożyjemy tak, jak chcemy... musi być tylko pięknie, całkiem pięknie, a jutro rano, jeśli nas potem znajdą, wszystko nam już będzie obojętne. Odbierzesz mnie zatem o szóstej, teraz już mi wszystko jedno, czy jeśli mnie zobaczą, będą coś mówić, a niech myślą, co chcą... Potem zamknę drzwi za sobą i za wszystkim innym, za wszystkim... Wtedy już będę wolna... wtedy będziemy naprawdę wolni. Spogląda co chwila na nią, to jej nieoczekiwane zdecydowanie bardzo go uszczęśliwia. – Dobrze – mówi – przyjdę o szóstej. Do tego czasu pospaceruję i jeszcze raz pooglądam sobie świat. A więc: do zobaczenia.
Wesoło i lekko jak nigdy dotąd zbiega pośpiesznie w dół po drodze krzyżowej i jeszcze raz ogląda się za siebie. Ferdinand stoi w miejscu i patrzy za nią, potem wyciąga chusteczkę i macha do niej: – Do zobaczenia! Do zobaczenia! Christine wraca do urzędu. Nagle wszystko jest łatwe. Już nie wydają się jej tak złowrogie wszystkie te sprzęty, biurko, krzesło, pulpit, waga, telefon i stosy papieru. Nie drwią sobie niemo i złośliwie: „Po tysiąckroć, tysiąckroć, tysiąckroć razy będziesz to jeszcze robiła”, bo wie, że drzwi stoją otworem, tylko jeden krok i będzie wolna. Co za cudowny spokój zagościł w niej nagle, błogi spokój, jak gdy nad łąkę nadciąga wieczór i rzuca na nią pierwsze lekkie cienie. Wszystko tak łatwo jej teraz przychodzi, niczym podczas zabawy. Pisze kilka listów, do siostry, do urzędu, do Fuchsthalera, by się z nimi pożegnać, i dziwi się sama, że tak czytelne jest jej pismo, tak równo zaczyna każdą linijkę, dokładnie jedna pod drugą, i dba o kaligraficzny odstęp pomiędzy jednym a drugim słowem. Staranne jak w szkolnych pracach domowych, a napisane mechanicznie. I stale przy tym do urzędu przychodzą ludzie, nadają listy, żądają łączenia rozmów, piętrzą przed nią paczki, wpłacają pieniądze. Z niezwykłą starannością i uprzejmością załatwia każdego. Podświadomie czuje taką potrzebę, niechaj ci obcy, obojętni jej ludzie, Thomas, stara Huberowa, podleśniczy, pomocnik sklepikarza i żona rzeźnika, niechaj oni wszyscy zachowają o niej przyjemne wspomnienie: taki ostatni, mały przejaw kobiecej próżności. Uśmiecha się tylko i gdy ktoś mówi jej: „Do widzenia”, odpowiada w dwójnasób serdecznie: „Do widzenia!”, ponieważ wszystko w niej oddycha już innym powietrzem, wie, że zaraz będzie zbawiona. Potem odrabia różne zaległości, liczy, rachuje, porządkuje: nigdy jej pulpit nie był tak wysprzątany, usuwa nawet atramentowe plamy i poprawia na ścianie
kalendarz – jej następczyni nie powinna się na nic skarżyć. Nikt nie powinien mieć się na co skarżyć, dopiero wtedy będzie zadowolona. Skoro robi porządek w swym życiu, tu także wszystko powinna zostawić w porządku. Pracuje tak ochoczo, tak sprawnie i starannie doprowadza wszystko do ładu, że nie czuje, jak płynie czas, i naprawdę jest zaskoczona, gdy nagle otwierają się drzwi. – Czy rzeczywiście jest już szósta? Mój Boże, wcale tego nie zauważyłam. Jeszcze dziesięć, dwadzieścia minut, i już skończę, bo zrozum, bardzo bym chciała zostawić wszystko bez zarzutu. Jeszcze tylko podsumowanie, a potem kasa, i już należę do ciebie. Ferdinand chce zaczekać na nią na zewnątrz. – Ależ nie, siadaj tu w środku, spuszczę tylko żaluzje na okna, ale jeśli nawet zobaczą, jak stąd wychodzimy, teraz nie ma to już żadnego znaczenia, jutro i tak się o nas więcej dowiedzą. – Jutro – uśmiechnął się Ferdinand. – Cieszę się, że nie będzie żadnego jutra. Przynajmniej dla nas. Cudowny był ten spacer, niebo, kolory, las; hmm, całkiem niezłym architektem był dobry stary Bóg, niezbyt nowoczesnym, ale wszakże lepszym, niżbym ja kiedykolwiek był. Prowadzi go do świętego pomieszczenia za szybką, do którego nie miał przedtem wstępu żaden obcy. – Nie mogę ci zaproponować nawet krzesła, nasza republika nie jest aż tak wspaniałomyślna, ale siadaj na parapecie i zapal sobie papierosa, za dziesięć minut skończę – wzdycha głęboko – skończę to wszystko. Dodaje do siebie kolumnę po kolumnie. Idzie jej to łatwo i sprawnie. Potem dla porównania wyjmuje z kasy czarną torbę podobną do dud i sprawdza, czy wszystko się zgadza. Układa na biurku obok siebie osobno pięcio-, dziesięcio-, stu- i tysiącszylingowe banknoty, zwilża palec na gąbce i wyuczonym, wprawnym ruchem przerzuca niebieskie papierki. Robi to szybko
i mechanicznie, dziesięć, dwadzieścia, trzydzieści, czterdzieści, pięćdziesiąt, sześćdziesiąt, od czasu do czasu pośpiesznie notuje ołówkiem w księgach sumę, jaką dają po podliczeniu poszczególne nominały, jest już niecierpliwa, a trzeba jeszcze sprawdzić stan gotówki i wszystko odkreślić ołówkiem, by wreszcie pociągnąć ostatnią zbawienną kreskę. Nagle słyszy obok siebie czyjś mocny, choć tłumiony oddech, podnosi więc głowę. To Ferdinand, musiał cicho wstać i przejść przez pokój. Teraz stoi tuż obok niej i patrzy przez ramię. – Co się stało? – pyta przestraszona. – Pozwolisz – mówi ochrypłym głosem, jakby zaschło mu w gardle – pozwolisz, że wezmę jeden z nich na chwilę do ręki? Od tak dawna nie widziałem tysiąca szylingów w jednym papierku, nigdy w życiu nie miałem przy sobie takich pieniędzy. Ujmuje w palce jeden z banknotów, ostrożnie, jakby było to coś kruchego. Christine widzi, jak drży mu ręka. Co mu jest? Tak dziwnie wpatruje się w niebieski papierek, ściąga nozdrza, a w jego oczach pojawia się dziwny blask. – Tyle pieniędzy... zawsze masz tu tyle pieniędzy? – Tak, naturalnie, dzisiaj jest ich nawet mało, jedenaście tysięcy pięćset siedemdziesiąt szylingów. Ale pod koniec kwartału, kiedy właściciele winnic wpłacają podatki albo gdy fabryka przesyła pensje dla swych robotników, jest tego często ze czterdzieści, pięćdziesiąt albo i sześćdziesiąt tysięcy; raz nawet było osiemdziesiąt. Ferdinand gapi się na pulpit. Ręce chowa za siebie, jakby się czegoś lękał. – I nie jest ci... nie jest ci nieswojo, kiedy masz przed sobą tyle pieniędzy? Nie boisz się? – Bać się? A czego? Urząd przecież okratowany, popatrz, grube, żelazne pręty, a w pobliżu sklepikarz, na górze mieszka koszykarz, usłyszeliby
przecież, gdyby ktoś się tutaj włamał. No, a wieczorem zawsze są już w torbie, nie, nic się im tu nie stanie. – Ja bym się bał – mówi z naciskiem Ferdinand. – Nonsens. Czego? – Samego siebie. Christine podnosi głowę i widzi, że Ferdinand ma na wpół otwarte usta i patrzy gdzieś w bok, potem zaczyna chodzić w tę i z powrotem po pokoju. – Nie, ja nie zniósłbym tego ani przez godzinę, nie mógłbym normalnie oddychać obok takich pieniędzy. Ciągle bym liczył, weź taki tysiąc, jedna prostokątna kartka, głupi papierek, ale gdybym go stąd zabrał i schował do kieszeni, to byłbym wolny trzy miesiące, pół roku, rok i mógłbym robić, co chcę, żyć własnym życiem, a z tym, co tu, ile mówiłaś? jedenaście tysięcy pięćset siedemdziesiąt szylingów? moglibyśmy żyć dwa, trzy lata, zobaczyć świat i naprawdę cieszyć się każdą minutą, nie jak do tej pory żyliśmy, lecz naprawdę jak ludzie, jakimi się urodziliśmy, moglibyśmy pozwolić odrodzić się im w nas i nie być tak przygwożdżonymi. Jeden ruch, wystarczy napiąć tylko owe pięć mięśni i w nogi, i na wolność! Nie, ja bym tego nie zniósł, oszalałbym chyba, patrząc na nie, mając je tak blisko, czując ich zapach i dotyk, wiedząc, że należą do tego strasznego dziwoląga, państwa, do czegoś, co nie musi żyć i oddychać, niczego nie chce i niczego nie wie, do tego najgłupszego wymysłu ludzkości, który miażdży ludzi. Na pewno bym oszalał... Zamykałbym się na noc tylko po to, żeby nie wziąć klucza, nie otworzyć tej szuflady, a ty umiałaś z tym żyć! Nigdy o tym nie myślałaś? – Nie – mówi, całkiem już wystraszona. – Nigdy nie przyszło mi to do głowy. – No to państwo miało szczęście! Łobuz zawsze ma takie myśli. Ale zbieraj się już – mówi to prawie ze złością. – Zabierz stąd wreszcie te pieniądze. Nie mogę na nie patrzeć!
Christine szybko zamyka szufladę. Teraz i jej drżą palce. Ruszają w stronę stacji. Jest już ciemno, zaglądają do rozświetlonych okien, ludzie siedzą przy kolacji, i gdy przechodzą obok ostatniego z nich, ich uszu dobiega ciche, rytmiczne mamrotanie – wieczorna modlitwa. On nic nie mówi, ona milczy, tak jakby nie byli tu sami. Owa myśl, niczym cień, nie odstępuje ich na krok. Czują ją przed sobą, za sobą, w sobie, i gdy mimowolnie przyspieszają, skręcają w bok i schodzą z drogi, ona podąża za nimi. Za ostatnimi domami wchodzą nagle w ciemność. Niebo jest tu jaśniejsze aniżeli ziemia, z jasnego szklanego tła wyrzyna się czarny kontur alei. Jak poparzone palce ciemne szkielety drzew chwytają bezlistnymi gałęziami nieruchome powietrze. Drogą, w obie strony, idą chłopi, przejeżdżają furmanki, ich ciężkie koła bardziej słychać, niż widać, z ciemności dobiegają kroki – tu nie są sami. – Czy przez pola nie prowadzi jakaś inna droga do dworca? Taka, gdzie się nikogo nie spotka? – Tak, jest taka – odpowiada Christine – o tu, w prawo. Ucieszyła się, że się do niej odezwał i że będzie mogła oderwać się na minutę od myśli, która, niemo i uparcie, prześladuje ją, odkąd wyszli z urzędu, i na każdym kroku rzuca za nią swój niebezpieczny cień. Ferdinand przez jakiś czas idzie obok w milczeniu, jakby o niej zapomniał. Nie dotyka nawet jej ręki. Nagle, jakby coś go wyrwało gwałtownie z zadumy, pyta: – Sądzisz, że pod koniec miesiąca mogłabyś mieć wszystkiego razem ze trzydzieści tysięcy? Christine pojmuje natychmiast, co mógł mieć na myśli, zbiera się jednak w sobie, i by nie dać po sobie niczego poznać, odpowiada lakonicznie: – Tak, tak sądzę. – I gdyby jeszcze opóźnić przekazy... Gdybyś jeszcze na kilka dni
przytrzymała podatki czy co tam innego, to, znam ja tę moją Austrię, tu nikt niczego tak ostro nie kontroluje, ile mogłabyś wtedy uzbierać? Christine zastanawia się. – Czterdzieści tysięcy z pewnością. Może nawet pięćdziesiąt... Ale dlaczego?... Przerywa jej niemal szorstko: – Dobrze wiesz dlaczego! Nie waży się mu sprzeciwić. Ma rację, ona dobrze wie dlaczego. Idą w ciszy i milczeniu, gdzieś w niedalekim stawie jak rozszalałe kumkają żaby, nagle prawie ją boli ten chrapliwy, szyderczy rechot. Ferdinand znowu staje. – Nie ma powodu, byśmy się okłamywali. Sprawa jest piekielnie poważna i dotyczy nas obojga, tak więc od każdego z nas wymaga piekielnej szczerości. Zastanówmy się nad tym wspólnie, spokojnie i bez niedomówień. Zapala papierosa. Christine przez chwilę widzi w białym świetle jego spiętą twarz. – No więc się zastanówmy, jeszcze dzisiaj byliśmy zdecydowani, by z tym wszystkim skończyć, chcieliśmy, jak to ładnie nazywają w gazetach „uciec od życia”. Ale to przecież nieprawda. Nie chcieliśmy od niego uciekać, ani ty, ani ja. Chcieliśmy się tylko wydostać z naszego zmarnowanego losu i nie widzieliśmy innego wyjścia. To nie od życia chcieliśmy uciec, ale od naszej biedy, od tej głupiej, okropnej, nieznośnej i nieuchronnej biedy. Tylko od niej. I sądziliśmy, że rewolwer będzie tą ostatnią i jedyną słuszną drogą. Źle jednak to widzieliśmy. Teraz oboje wiemy, że jest jeszcze przynajmniej jedna, inna droga, mniej skrajna. Zachodzi jednak pytanie, czy mamy odwagę nią pójść i jak to zrobić? Christine milczy, on zaciąga się papierosem. – Trzeba rozważyć to w zupełnym spokoju i jak najbardziej rzeczowo, jako zadanie rachunkowe... Naturalnie, nie będę cię oszukiwał. Mówię otwarcie, że będzie się to wiązało z większą prawdopodobnie odwagą niż tamta sprawa. Tamto było łatwe. Jedno pociągnięcie palcem, trzeba tylko napiąć jeden mięsień, błysk i załatwione. Ta druga droga, ponieważ dłuższa, jest
trudniejsza. Tu napięcie trwa nie jedną sekundę, ale całymi tygodniami albo miesiącami, a do tego trzeba się nieustannie kryć i chować. Nieznane zawsze trudniej przetrzymać niż to, co wiadome, tak jak łatwiej jest znieść wielki, ale krótki strach niż długi i nieuchwytny. Trzeba się zatem zastanowić, czy ma się na to dość siły, czy będzie się umiało wytrzymać takie napięcie i czy w ogóle chce się to robić. Czy skończyć łatwo i szybko z życiem, czy raz jeszcze zacząć wszystko od nowa. Oto moje wątpliwości. Rusza znowu przed siebie, ona mechanicznie podąża za nim. Właściwie idą za nią same kolana, bo w swej bezsilności całe myślenie ogranicza wyłącznie do czekania na jego kolejne słowo, na to, co jej powie. Nie ma siły samodzielnie myśleć. Wszystko w niej jest śmiertelnie porażone i bezwolne. Znowu przystanął. – Nie zrozum mnie źle. Nie mam żadnych moralnych rozterek, wobec państwa czuję się z nich całkowicie zwolniony. Bowiem dokonało ono na nas wszystkich, na całym naszym pokoleniu, tak niesłychanych zbrodni, że mamy prawo do wszystkiego. My, stracone pokolenie, możemy mu szkodzić, ile tylko chcemy, to, co mu wyrządzimy, będzie tylko zadośćuczynieniem za straty. Kradzież? A kto mnie do tego przyuczył, jak nie ono samo, wtedy na wojnie nazywano to rekwizycją albo ekspropriacją czy też egzekucją praw, jak pisano o tym w traktacie pokojowym. Jeśli oszukujemy, to komu mamy za tę sztuczkę dziękować, jak nie państwu, które nas tak wychowało, w czternaście dni zamieniając oszczędności trzech pokoleń w gówno, wyłudzając łąki, domy i pola, będące od setek lat w rękach jednego rodu? Jeśli nawet kogoś zamorduję, to kto mnie do tego przysposobił drylem i tresurą? Sześć miesięcy w koszarach, a potem lata na froncie! Na Boga, nasz proces przeciwko państwu zapowiada się świetnie, wygramy go we wszystkich instancjach, ono nigdy nie zdoła nam wyrównać niesłychanych krzywd, oddać tego, co zabrało. Moralne zobowiązania wobec państwa, coś takiego istniało w poprzednich stuleciach,
kiedy było ono dobrotliwym opiekunem, oszczędnym, przyzwoitym i prawym. Teraz, kiedy postąpiło z nami niczym łotr, mamy wszelkie prawa, żeby mu odpłacić tym samym. Mam rację? Rozumiesz? Nie mam najmniejszych skrupułów i sądzę, że ty także nie powinnaś ich mieć, skoro zamierzamy jedynie wziąć rewanż za nas samych, skoro ja tylko wezmę swą inwalidzką rentę, która całkowicie słusznie mi się należy, a której chwalebna władza mi odmawia, teraz więc sam ją sobie wezmę, i do tego jeszcze to, co mojemu i twojemu ojcu ukradziono w pieniądzach, w odebranym nam i nam podobnym prawie do życia. Nie, przysięgam, moje sumienie jest tak samo niewzruszone, jak państwu obojętne jest nasze życie, nasze umieranie i nasze zdychanie, i zaręczam, nie przybędzie mu żaden, nawet najmniejszy biedak, jeśli ukradniemy setkę, tysiąc czy dziesięć tysięcy takich niebieskich papierków, nie odczuje tego bardziej niż łąka, kiedy krowa zeżre z niej kilka źdźbeł trawy. Tak więc wcale mnie to nie martwi i sądzę, że gdybym państwu ukradł dziesięć milionów, spałbym równie dobrze jak dyrektor banku albo jak generał, który przegrał trzydzieści bitew. Myślę tylko o nas, o tobie i o mnie. Nie możemy uczynić niczego bez namysłu, jak piętnastoletni ekspedient, który zwędzi z kasy dziesięć szylingów i roztrwoni je w godzinę, a potem nie wie, po co i dlaczego to zrobił. Na takie eksperymenty jesteśmy za starzy. Mamy w ręku jeszcze tylko dwie karty, jedną albo drugą. Taką decyzję trzeba przemyśleć. Rusza znowu przed siebie, żeby się uspokoić. Christine wie, że Ferdinand skupił się na myśleniu i równocześnie przechodzą ją ciarki, że tak spokojnie i logicznie o tym mówi. Nigdy jeszcze tak mocno nie czuła jego przewagi i swego dlań oddania. – A więc, Christine, powoli, krok po kroku. Bez gwałtownych zrywów przy podejmowaniu decyzji. Bez fałszywych nadziei i bez fantazjowania. Zastanówmy się. Jeśli dzisiaj skończymy ze sobą, pozbędziemy się
wszystkiego. Szast-prast i życie jest za nami, właściwie cudowna to myśl, zawsze będę pamiętał naszego nauczyciela z gimnazjum, jak pouczał, że jedyną przewagą człowieka nad zwierzęciem jest to, że może umrzeć, kiedy zechce, a nie tylko wtedy, kiedy musi. Być może jest to jedyna wolność, jaką człowiek posiada niezmiennie i zawsze, wolność porzucenia życia. Ale my oboje jesteśmy jeszcze młodzi, i zaiste nie wiemy, co chcemy porzucić. Odrzucamy właściwie tylko życie, jakiego nie chcieliśmy, jakie negujemy, a być może jest jeszcze jakieś inne, na które moglibyśmy przystać. Z pieniędzmi wszystko jest inne, ja przynajmniej w to wierzę i ty też. Dopóki jeszcze w coś wierzymy – rozumiesz mnie? – to „nie” wobec życia nie jest całkiem prawdziwe, chcemy zniszczyć coś, czego nie mamy prawa niszczyć, a mianowicie owo jeszcze nieprzeżyte życie w nas i być może jakieś wspaniałe, nowe możliwości. A może dzięki garści pieniędzy mogłoby coś ze mnie rzeczywiście być, coś, co tkwi w środku i równocześnie wcale tego tam nie ma, a jednak jest, coś, co nie może się stamtąd wydostać, co ginie jak źdźbło, które teraz urwałem, właśnie dlatego, że je urwałem. Coś, co jeszcze mogłoby we mnie urosnąć, a ty? Ty mogłabyś mieć jeszcze dzieci... Nigdy nie wiadomo... I właśnie dlatego, że nie wiadomo, to jest takie cudowne... Prawda, że mnie rozumiesz, to znaczy... Takiego życia, jakie mamy za sobą, tego mozołu z tygodnia na tydzień, od urlopu do urlopu nie warto ciągnąć dalej. Ale może, może dałoby się jeszcze coś z nim zrobić, trzeba tylko odwagi, więcej odwagi niż przy tamtym drugim. Ale ostatecznie, jeśli coś pójdzie nie tak, zawsze pozostaje rewolwer. Nie myślisz więc, że... że kiedy pieniądze same wciskają się do ręki, powinno się je po prostu wziąć? – Tak, ale... Ale dokąd potem się z nimi udać? – Za granicę. Znam języki, francuski nawet bardzo dobrze, rosyjski doskonale, trochę także angielski, a innych można się nauczyć. – Tak, ale... Będą przecież nas ścigać, nie sądzisz, że nas znajdą?
– Tego nie wiem, nikt tego nie może wiedzieć. Być może, a nawet prawdopodobnie: tak, ale równie dobrze: nie. Sądzę, że zależy to bardziej od tego, czy będziemy umieli wszystko przetrwać, będziemy dostatecznie mądrzy, dostatecznie czujni i ostrożni, czy właściwie sobie wszystko przemyślimy. Ale naturalnie wiąże się z tym niezwykłe napięcie. Nie będzie to z pewnością dobre życie, może w obławie i wiecznej ucieczce. Nie mogę ci dać żadnej podpowiedzi, sama powinnaś wiedzieć, czy starczy ci odwagi. Christine się zastanawia. Trudno tak od razu to wszystko przemyśleć. Po chwili mówi: – Sama nie miałabym odwagi. Jestem kobietą, dla siebie nie byłabym na to gotowa, ale dla kogoś innego tak, z kimś drugim mogę to zrobić. Dla nas dwojga, dla ciebie mogę wszystko. Jeśli więc chcesz... Przyśpiesza kroku. – No właśnie, ja także nie wiem, czy tego chcę. Mówisz, że ze mną będzie ci łatwiej. Mnie z kolei łatwiej byłoby zrobić to samemu. Wiedziałbym wtedy, co jest stawką: zmarnowane, okaleczone życie; dobrze, do diabła z nim! Ale boję się ciebie w to wciągać, sama o niczym takim nawet nie myślałaś, to mój pomysł. Nie chcę cię w nic mieszać, do niczego nakłaniać, i jeśli zechcesz coś zrobić, musisz to zrobić sama z siebie, a nie z mojego powodu. Już zza drzew przezierają światła. Kończy się polna droga, zaraz pewnie dotrą na dworzec. Christine ciągle jeszcze idzie niczym ogłuszona. – Ale... jak chcesz to zrobić? – pyta bojaźliwie. – Nie pojmuję tego zupełnie. Dokąd potem z tym pójdziemy? Ciągle czytam w gazetach, że zawsze łapią takich ludzi. Jak to sobie wyobrażasz? – Nie zdążyłem się jeszcze nawet nad tym zastanowić. Przeceniasz mnie. Taki pomysł ma się w sekundę, ale tylko głupcy chcą go równie szybko przeprowadzić. Dlatego zawsze zostają schwytani. Są dwa rodzaje zbrodni, potocznie nazywa się je przestępstwami, te spontaniczne i takie, które są
wykalkulowane i przemyślane. Te spontaniczne są może piękniejsze, ale najczęściej nieudane. Tak postępują drobni subiekci, sięgają do kasy po podręczną gotówkę i potem jadą na wyścigi, myśląc, że wygrają i szef niczego nie zauważy, wszyscy oni wierzą w cuda, a ja wiem, że my, całkiem sami, we dwoje, zmierzymy się z niesamowitą organizacją, którą budowano przez całe stulecia i która uosabia inteligencję oraz doświadczenie tysięcy pojedynczych szpicli i psów gończych, wiem, że pojedynczy detektyw jest głupkiem i ja jestem sto razy od niego mądrzejszy, bystrzejszy, ale oni mają doświadczenie, oni mają system. Jeśli my, widzisz, mówię jeszcze „jeśli”, jeśli więc się zdecydujemy, odważymy na ten skok, to nie mam tu na myśli jakiejś nieostrożnej dziecinady. Co nagle, to po diable. Taki plan musi być przemyślany w najdrobniejszych szczegółach i trzeba wziąć pod uwagę każdą możliwość. To rachunek prawdopodobieństwa. Pozwól zatem, byśmy wszystko dokładnie przemyśleli, i przyjedź w niedzielę do Wiednia, wtedy podejmiemy decyzję, nie dzisiaj. Ferdinand staje. Naraz jego głos znowu łagodnieje. Znowu jest to ten drugi, nieśmiały, dziecięcy, który Christine tak w nim kocha. – Czy to nie dziwne, dzisiaj po południu, kiedy wróciłaś na pocztę, poszedłem na spacer. Obejrzałem sobie świat, myśląc, że jest to ten ostatni raz. Był tam, piękny i jasny, pełen ciepłego, słonecznego żywiołu, i ja też tam byłem, dość jeszcze młody, świeży i żywotny. Podsumowałem wszystko i zastanowiłem się, co właściwie zdziałałem na tym świecie, ale odpowiedź była gorzka. To smutne, że sam z siebie właściwie niczego nie zrobiłem ani samodzielnie nie myślałem. W szkole myślałem i uczyłem się tak, jak chcieli tego nauczyciele. Na wojnie wykonywałem różne ruchy i kroki zawsze na komendę, w niewoli śniłem stale tylko o jednym: żeby się stamtąd wydostać, i byłem tą całkowitą bezczynnością zmęczony, a potem zawsze harowałem na innych, bez sensu i celu, za odrobinę jedzenia i by móc opłacić powietrze,
które wciągałem do nosa. Teraz po raz pierwszy, przez trzy dni, do niedzieli, będę rozmyślał o czymś, co dotyczy mnie samego, a także ciebie; właściwie na to się cieszę. Wiesz, chciałbym, byśmy wszystko skonstruowali tak, jak buduje się most, gdzie każdy gwóźdź i każda śruba muszą być na swoim miejscu i milimetr w tę lub we w tę może zniweczyć wszelkie zasady statyki. Chciałbym zbudować to tak, żeby potem trzymało się latami. Wiem, to wielka odpowiedzialność, ale po raz pierwszy jest to odpowiedzialność za mnie i za ciebie, a nie taka gówniana odpowiedzialność jak w wojsku albo w fabryce, gdzie jest się zerem doczepionym do jakiejś cyfry, której samemu się nie zna. Czy to zrobimy, czy nie, jeszcze się zobaczy, ale móc teraz obmyślać, przemyśleć wszystko do ostatniego wariantu to czysta radość, na którą już wcale nie liczyłem. Jak dobrze, że jednak przyjechałem dziś do ciebie. Dworzec jest już całkiem blisko, można rozróżnić poszczególne światła. Zatrzymują się znowu. – Lepiej, żebyś mnie nie odprowadzała. Pół godziny temu było mi jeszcze obojętne, czy nas zobaczą razem. Teraz jednak nie wolno, żeby cię tu ktoś ze mną zobaczył, to część – śmieje się – część naszego planu. Nikt nie może się domyślić, że masz pomocnika, mój rysopis źle posłużyłby sprawie. Tak, Christine, teraz musimy o wszystkim myśleć, nie będzie to łatwe, powiedziałem ci od razu, że tamto byłoby łatwiejsze. Ale z drugiej strony ani ja, ani ty nie wiemy naprawdę, co to znaczy żyć. Nigdy nie widziałem morza, nie byłem za granicą. Nie wiedziałem, czym jest życie, w którym nie trzeba się przy każdej rzeczy nieustannie zastanawiać, ile kosztuje, nie, my nigdy nie byliśmy wolni. A chyba tylko wtedy wiadomo, ile warte jest to, co się nazywa życiem. Czekaj więc spokojnie, nie zadręczaj się, ja to opracuję aż do najmniejszego szczegółu, nawet na piśmie, a potem wszystko wspólnie przestudiujemy, punkt po punkcie, i rozważymy wszystkie za i przeciw. I wtedy dopiero podejmiemy decyzję. Zgoda?
– Tak – Christine odpowiada zdecydowanym i pewnym głosem. Dni do niedzieli są nie do wytrzymania. Pierwszy raz boi się siebie samej, boi się ludzi, boi rzeczy. Otwieranie kasy każdego rana, branie do ręki banknotów staje się dla niej prawdziwą męką. Do kogo należą? Do niej czy do państwa? Czy są tam wszystkie? I ciągle, od nowa, przelicza niebieskie papierki, i nic się jej nie zgadza. Bo albo zadrży jej ręka, albo myli się podczas dodawania. Utraciła całkowicie pewność siebie, a z nią naturalną swobodę. Podświadome poczucie niepewności sprawia, że wpada w popłoch: wmawia sobie, że wszyscy widzą, co planuje, czytają w jej myślach i zauważają rozterkę, wszyscy ją obserwują i wszyscy szpiegują. Na próżno przemawia sobie do rozsądku: przecież to absurd. Przecież niczego nie zrobiłam. Przecież niczego nie zrobiliśmy. Wszystko jest w porządku, każdy banknot leży jeszcze w szafie, rachunek się zgadza co do cyfry, sprostałabym każdej kontroli. Mimo to nie wytrzymuje spojrzeń i gdy zadzwoni telefon, kuli się w sobie i musi użyć wielkiej siły, żeby ruszyć ręką, podnieść słuchawkę do ucha. Tak więc kiedy nagle w piątkowy poranek, podzwaniając bagnetem, wchodzi ciężkim krokiem żandarm, robi się jej ciemno przed oczyma, obiema rękami chwyta się stołu, jakby nie chciała dać się od niego oderwać, ale ten, z przylepioną do ust virginią, chce jedynie przelać pieniądze, comiesięczne alimenty dla dziewczyny, z którą ma nieślubne dziecko, i dobrodusznie, acz cierpko żartuje, że za tę krótką przyjemność ma przez tyle lat długi. Jednak ona nie potrafi się roześmiać, drżącą ręką podpisuje przekaz, poświadczając dokonanie płatności. Może odetchnąć dopiero, kiedy zatrzaskują się za nim drzwi, i sięgnąwszy jednym ruchem do szuflady, przekonuje się, że są w niej jeszcze pieniądze – trzydzieści dwa tysiące siedemset dwanaście szylingów i czterdzieści groszy, dokładnie tyle, ile na arkuszu rozliczeniowym. Nocą nie może spać, a jeśli śpi, ma okropne sny, ponieważ myśl jest zawsze straszniejsza niż czyn, a to, co nie zaszło,
wzbudza zawsze większy niepokójniż to, co już się wydarzyło. W niedzielny poranek Ferdinand czeka na nią na dworcu. Mierzy ją uważnie wzrokiem. – Biedactwo! Jak ty źle wyglądasz, widać, że jesteś umęczona. Bałaś się, prawda? Od początku się tego obawiałem. Może to błąd, że ci od razu to powiedziałem. Ale niedługo będzie już po wszystkim, dzisiaj zadecydujemy, czy to zrobimy, czy nie! Patrzy na niego z boku. Ma promienne oczy, zadziwiająco żwawe ruchy, utraciły dawną ociężałość i robią wrażenie dziwnie swobodnych. Dostrzegł to spojrzenie. – Tak, mam się nieźle. Od tygodni, od miesięcy nie czułem się tak dobrze jak przez te trzy dni, właściwie dopiero teraz wiem, jak wspaniale jest coś dla samego siebie obmyślać... a nie, jak zawsze, mieć tylko do czynienia z małym fragmentem całości, z czymś, co człowieka w ogóle nie obchodzi, jak dobrze jest budować od fundamentów aż po dach coś wyłącznie dla siebie. Niechby to był tylko zamek z powietrza i niechby po godzinie miał się nawet rozpaść. Może go zdmuchniesz jednym słowem, a może go zburzymy razem. Ale bądź co bądź była to dla mnie jakaś praca i sprawiła mi radość. Piekielnie to zabawne, kiedy trzeba wszystko do najmniejszego szczegółu przemyśleć, opracować plan kampanii przeciw całej armii, przeciw państwu, policji, gazetom, przeciw wszystkim ziemskim mocom, pozwolić na manewry własnym myślom, dopiero teraz mam właściwie ochotę na prawdziwą wojnę. Najwyżej nas zwyciężą, robią to już w końcu dostatecznie długo. No ale zaraz wszystko zobaczysz! Opuszczają dworzec. Mgła otula domy szarym mrozem, z posępnymi minami stoją i czekają tragarze i posługacze. Wszystko tchnie wilgocią, chłód zmienia każde słowo w obłoczek pary koło ust. Świat został pozbawiony ciepła. Ferdinand bierze ją szybko pod ramię, żeby przeprowadzić między automobilami na drugą stronę ulicy, i czuje wtedy, jak się nerwowo wzdryga
pod jego dotykiem. – O co chodzi, co ci jest? – Nic – mówi Christine. – Jestem tylko taka wystraszona przez te ostatnie dni. Wystarczy, żeby ktoś mnie zawołał, a już wydaje mi się, że mnie obserwuje, że każdy myśli o tym samym, co ja. Wiem, że jest to tylko głupi strach, ale czuję się tak, jakbym miała wszystko wypisane na czole i każdy mógł to z niego odczytać, a ludzie na wsi wiedzą o wszystkim i już za mną węszą. Kiedy w pociągu leśniczy zapytał: „Po co jedzie pani do Wiednia?”, tak się zaczerwieniłam, że zaczął się śmiać, i byłam z tego rada. Lepiej, żeby pomyślał sobie to niż tamto drugie. Ale powiedz mi, Ferdinandzie – przytula się nagle do niego – że nie będzie przecież tak zawsze, jeśli... jeśli to zrobimy? Bo nie miałabym na to, czuję to już teraz, dostatecznie dużo siły. Mogłabym nie wytrzymać, gdybym miała tak żyć w ciągłym strachu i bać się każdego człowieka, nie mogąc spać z trwogi, że zaraz zapukają do drzwi. Prawda, że nie będzie tak zawsze? – Nie – mówi Ferdinand – nie sądzę. Tak jest tylko tutaj, tu gdzie wciąż żyjesz jako ta, którą byłaś. Kiedy jednak wreszcie znajdziesz się gdzie indziej, inaczej ubrana, pod innym nazwiskiem, w innym świecie, zapomnisz o tamtej sobie. Sama mi przecież opowiadałaś, że raz już byłaś kimś całkiem innym. Niebezpieczne byłoby tylko, jeślibyś to, co chcemy uczynić, robiła z ciężkim sumieniem. Jeśli masz poczucie, że okradając wraz ze mną tego wielkiego złodzieja, państwo, dopuszczasz się niesprawiedliwości, wtedy rzeczywiście marnie to wygląda i ja się z tego wycofuję. Jeśli o mnie chodzi, czuję się całkowicie w prawie. Wiem, że wyrządzono mi krzywdę i ryzykuję własną skórą we własnej sprawie, a nie dla jakiejś wojny o martwą ideę, dla wizji państwa Habsburgów albo Europy Środkowej, czy też innej politycznej konstrukcji, która mnie nic nie obchodzi. Jednak, jak mówię, nic jeszcze nie zostało zdecydowane, przecież dopiero, jak się to mówi, bawimy się tą myślą,
a podczas takiej zabawy trzeba być wesołym. Głowa do góry, wiem przecież, że potrafisz być dzielna. Christine głęboko oddycha. – Sądzę, że wytrzymam niejedno, masz rację, a poza tym wiem, że nie mamy nic do stracenia. Przetrzymałam już sporo, ale tylko to jest takie ciężkie przez tę niepewność. Jednak kiedy już się dokona, możesz na mnie w pełni polegać. Prowadzi ją dalej przez miasto. – Dokąd idziemy? – pyta ona. On się uśmiecha. – To osobliwe, cała ta rzecz nie kosztowała mnie właściwie żadnego wysiłku, sprawiało mi radość, że mogę przemyśleć wszystkie możliwości, jak uciec, jak się chować, zabezpieczać, i sądzę, że naprawdę wykombinowałem każdy szczegół, mogę spokojnie powiedzieć, że wszystko się zgadza, wszystko do siebie pasuje. Wyliczyłem wszystko, dziecinnie łatwo było to poukładać, jak mamy żyć i jak się bronić, kiedy wreszcie będziemy mieli pieniądze, ale jednego nie umiałem – znaleźć miejsca, czterech ścian, pokoju, gdzie moglibyśmy teraz spokojnie omówić całą sprawę. Zobaczyłem znowu, że łatwiej jest przeżyć dziesięć lat z pieniędzmi niż jeden jedyny dzień bez nich – uśmiecha się do niej prawie z dumą – uwierz, trudniej było, niż zaplanować całą tę przygodę, znaleźć dla nas teraz cztery ściany, gdzie nikt by nas nie usłyszał ani nie zobaczył. Przemyślałem wszystkie możliwości. Wyjechać na wieś jest za zimno, w hotelu może nas usłyszeć ktoś z pokoju obok, a poza tym wiem, wiem to dobrze, że byłabyś tam jednak niespokojna i roztrzęsiona, a przecież potrzebujemy jasności. W gospodzie, jeśli będzie akurat pusta, obserwują cię kelnerzy, na dworze, siadając gdziekolwiek w taki ziąb, zwrócimy na siebie uwagę, tak, Christine, nie do wiary, ale gdy się nie ma pieniędzy, trudno być naprawdę samemu w tym milionowym mieście. Rozważałem najbardziej szalone pomysły, zastanawiałem się nawet, czy nie powinniśmy się wspiąć na wieżę Świętego Szczepana. Przy takiej mglistej pogodzie nikt tam nie
wejdzie, ale zdecydowałem, że to zbyt absurdalne. W końcu wybrałem strażnika, który pracuje na naszej przerwanej budowie. Jest tam taki drewniany domek, barak z żelaznym piecykiem, stołem i chyba tylko jednym krzesłem. Dobrze znam tego człowieka, nakłamałem mu ile wlezie o jakiejś eleganckiej polskiej damie, którą znam z wojny i która mieszka z mężem w Sacherze i jest zbyt wytworna i znana, żeby się mogła ze mną pokazać na ulicy. Wyobrażasz sobie, jak się głupi dziwował, i oczywiście za honor poczytał sobie, że może mi się przysłużyć. Znamy się długo, dwa razy pomogłem mu wykaraskać się z tarapatów. Położy klucz w umówionym miejscu, pod deską, i zostawi mi swoją legitymację, żebyśmy byli kryci w najgorszym przypadku, a także w piecu, obiecał, napali jeszcze z rana. Będziemy tam sami, niezbyt to wygodne miejsce, ale przecież chodzi o lepszą przyszłość, tak więc zakradniemy się na jakieś dwie godziny do tej psiej budy. Nikt nas tam nie usłyszy, nikt nas tam nie zobaczy. Będziemy mogli w spokoju podjąć decyzję. Plac budowy, na skraju Floridsdorfu, okala płot, jest całkowicie wymarły, niedokończona budowla straszy setką ślepych okiennych oczodołów, dookoła beznadziejna pustka, beczki ze smołą, taczki, pryzmy cementu i cegieł, porozrzucane na rozmiękłym gruncie, walają się w wielkim chaosie, tak jakby nagle jakiś żywioł ustał w czynionym przez siebie zamęcie; a nad tym wszystkim panuje niezwykła, jak na miejsce pracy, cisza. Klucz leży pod deską, mokra mgła dobrze ich osłania. Ferdinand otwiera drewniany baraczek, i rzeczywiście – jest napalone, ciepło i miło pachnie drewnem. Zamyka za sobą drzwi i dorzuca do pieca kilka bierwion. – Jeśli ktoś by przyszedł, natychmiast wrzucę papiery do ognia i nic się nie stanie, nie bój się, a poza tym na pewno nikt tu się nie pojawi, nikt nas nie usłyszy, jesteśmy sami. Christine stoi niepewnie w obcym miejscu, wszystko wokół wydaje się jej
nieprawdziwe, jedyne, co rzeczywiste, to ten mężczyzna obok niej. Ferdinand wyciąga z teczki kilka arkuszy papieru, rozkłada je i mówi: – Usiądź, proszę, i wysłuchaj mnie uważnie. To jest plan tej całej sprawy, opracowałem go w każdym szczególe, przepisywałem ze trzy, cztery, pięć razy i sądzę, że teraz wszystko będzie jasne. Proszę cię, abyś go jak najuważniej przestudiowała, punkt po punkcie, jeśli coś wyda ci się złe, spisz, zawsze ołówkiem, po prawej stronie, swoje pytania albo wątpliwości, potem razem to obgadamy. Gra idzie o dużą stawkę, nic nie może być więc improwizowane. Na początek jednak coś, czego nie ma w projekcie, a co możemy omówić tylko razem, bo dotyczy jedynie nas. A więc jeśli zrobimy to razem, ty i ja, staniemy się wtedy jednakowo winni, chociaż boję się, że zgodnie z prawem to ty będziesz uważana za właściwego sprawcę. Będziesz odpowiadała za to wszystko jako urzędniczka, będą cię ścigali, tropili, będziesz uważana przez własną rodzinę, przez ludzi za przestępcę, gdy o mnie tymczasem, dopóki nie ujmą nas obojga, nikt nie będzie wiedział, że jestem twoim wspólnikiem i podżegaczem. Twój wkład jest zatem większy. Ty masz posadę, która zapewnia ci chleb i emeryturę po koniec twych dni, a ja nie mam niczego. Ryzykuję więc w sensie prawnym znacznie mniej, i również... jak to wyrazić... powiedzmy, że wobec Boga. Nasz udział jest zatem nierówny. Ty narażasz się na większe niebezpieczeństwo, moim obowiązkiem jest ci o tym powiedzieć i cię ostrzec... – Zauważył, że spuściła wzrok. – Musiałem ci to tak ostro przedstawić i dalej nie będę przemilczał żadnego niebezpieczeństwa. Najważniejsze, że to, co zrobisz, co my zrobimy, jest nieodwracalne. Nie ma powrotu. Nawet jeśli potem, dzięki tym pieniądzom, dorobimy się milionów i pięciokrotnie wynagrodzimy straty, nigdy nie będziesz mogła tu wrócić i nie będzie dla ciebie pardonu. Przez to, co zrobimy, zostaniemy wykluczeni raz na zawsze z szeregów ludzi statecznych,
uczciwych, spolegliwych obywateli, i przez całe życie będziemy w niebezpieczeństwie. Powinnaś o tym wiedzieć. Nawet jeśli będziemy się bardzo strzec, to zawsze za sprawą jakiegoś przypadku, nieobliczalnego i nie do przewidzenia, możemy z cudownej beztroski przenieść się prosto do więzienia i okryć tym, co ludzie nazywają hańbą. Przy takim kroku nie ma żadnej pewności, nie będziemy bezpieczni, nawet jeśli się znajdziemy hen, daleko, za granicą, ani dziś, ani jutro, ani nigdy. Musisz na to spojrzeć tak, jak podczas pojedynku patrzy się na broń przeciwnika. Kula może cię minąć, ale może też trafić, bo staniesz przed pistoletem. Znowu przerywa i stara się pochwycić jej spojrzenie. Potem patrzy w ziemię i widać, że leżąca na stole ręka ani mu drgnie. – Zatem jeszcze raz, nie chcę ci robić fałszywych nadziei. Nie ma żadnej pewności, żadnej, także dla mnie. Jeśli się odważymy na to razem, nie powinno to wcale znaczyć, że do końca życia jesteśmy na siebie skazani. Zrobimy to, aby stać się wolnymi, by móc swobodnie żyć, może któregoś dnia będziemy także chcieli uwolnić się od siebie nawzajem. Może nawet niedługo. Nie mogę za siebie ręczyć, nie wiem, jaki jestem, a tym bardziej, jaki się stanę, kiedy zaznam już tej wolności. Być może ów niepokój, jaki mam dziś w sobie, wynika tylko z tego, że chce się ze mnie uwolnić, a może już we mnie zostanie albo nawet urośnie. Nie znamy się jeszcze tak dobrze, byliśmy razem zawsze tylko po kilka godzin, szaleństwem byłoby twierdzić, że możemy i chcemy ze sobą być wiecznie. Mogę ci jedynie obiecać, że będę dobrym kompanem – w takim sensie, że nigdy cię nie zdradzę i nigdy nie będę próbował zmuszać do czegoś, czego sama nie zechcesz. Jeśli zechcesz ode mnie odejść, nie będę cię zatrzymywał. Nie mogę ci jednak obiecać, że z tobą zostanę. Niczego w ogóle nie mogę obiecać. Ani że uda się nam ta sprawa, ani że będziesz potem szczęśliwa, beztroska, a nawet, że zostaniemy razem – niczego ci nie obiecuję. Jednym słowem, nie namawiam cię, wprost
przeciwnie, ostrzegam przed wszystkim: bo twoja sytuacja jest znacznie bardziej niekorzystna, to ty będziesz uważana za sprawczynię, poza tym jako kobieta jesteś bardziej zależna od innych. Odważasz się na wiele, przerażająco wiele, nie chciałbym cię do tego nakłaniać. Nie namawiam. Przeczytaj, proszę, plan, zastanów się dobrze i potem podejmij decyzję, ale jak mówię: musisz wiedzieć, że taka decyzja jest nieodwracalna. Kładzie przed nią kartkę. – Czytaj to, proszę, z jak największą nieufnością, z największą czujnością, tak jakby ktoś nakłaniał cię do kiepskiego interesu i przedkładał marny kontrakt. Ja sobie tymczasem pochodzę na zewnątrz i jeszcze raz pooglądam budowę. Nie chcę tu przy tym być. Nie powinnaś mieć wrażenia, że przytłaczam cię swoją obecnością. Wstaje i wychodzi, nie patrząc na nią. Przed Christine leżą kartki zapisane czytelnym pismem i złożone w foliał. Musi odczekać kilka minut, tak mocno wali jej serce, i zaczyna czytać. Manuskrypt jest starannie napisany i spięty na brzegach niczym akta z dawniejszych stuleci. Nad każdym z rozdziałów jest tytuł podkreślony czerwonym ołówkiem: I. Przeprowadzenie właściwego czynu II. Zacieranie śladów III. Zachowanie za granicą i dalsze plany IV. Zachowanie w przypadku niepowodzenia albo wpadki V. Podsumowanie Pierwszy rozdział „Przeprowadzenie właściwego czynu” dzieli się, tak jak i inne, na dalsze podrozdziały. Każdy z działów, oznaczony literami a, b i c, jest tak przejrzysty, jakby był to jakiś wykład. Christine bierze kartki do ręki i czyta wszystko od pierwszej strony aż po sam koniec.
I. Przeprowadzenie właściwego czynu a) Wybór dnia: Jako dzień wykonania czynu w rachubę wchodzi oczywiście jedynie dzień poprzedzający niedzielę albo święto. Dzięki temu odkrycie manka zostanie opóźnione co najmniej o dwadzieścia cztery godziny i tym samym zyskamy dodatkowy czas – konieczny do ucieczki. Ponieważ urząd zamyka się o godzinie szóstej, stwarza to możliwość podróży nocnym pociągiem pośpiesznym do Szwajcarii albo do Francji, przy czym dodatkową zaletę stanowi wcześnie zapadający listopadowy zmrok, co daje nam kolejną przewagę. Listopad jest najgorszą porą na podróże, z pewnością niemal można więc oczekiwać, że podczas przejazdu przez Austrię będzie się samemu w przedziale, tak więc kiedy zostaną o tym powiadomione gazety, zabraknie świadków, którzy mogliby dostarczyć naszych rysopisów. Szczególnie
korzystny
byłby
zatem
termin
dziesiątego
listopada,
w przeddzień (poczta jest wtedy nieczynna) święta narodowego, ponieważ można by wtedy dotrzeć za granicę w normalny roboczy dzień, co z kolei ma tę zaletę, że udałoby się niepostrzeżenie dokonać pierwszych zakupów oraz zmian w naszym wyglądzie. Można by także w ten sposób dość istotnie i niezauważenie odsunąć w czasie termin odprowadzenia przychodów, tak by zebrać do tego czasu możliwie jak najwięcej pieniędzy. b) Wyjazd: Każde z nas musi oczywiście wyjechać osobno. Bilety wykupimy, każde swój, tylko na krótkie trasy, do Linzu, potem z Linzu do Innsbrucku albo do granicy, a na granicy najdalej do Zurychu. Ty powinnaś kupić bilet, o ile to możliwe, już kilka dni wcześniej, albo może lepiej będzie, jeśli ja ci go kupię, żeby kasjer, który bez wątpienia cię zna, nie był w stanie niczego zeznać na temat kierunku, w jakim się udałaś. Co do innych wybiegów i zacierania śladów, patrz rozdział II. Ja wsiądę w Wiedniu, ty w Sankt Pölten, ale przez całą noc, na terenie Austrii, nie zamienimy z sobą
ani słowa. Jest to bardzo ważne z uwagi na dalsze poszukiwania, żeby nikt się nie dowiedział, że czynu tego dokonałaś z czyjąś pomocą, ponieważ potem w czasie pościgu skupią się wyłącznie na twoim nazwisku i na twojej osobie i nie będą tropić małżeństwa, za jakie się od razu za granicą podamy. Także wobec konduktorów i kolejarzy, dopóki nie będziemy już daleko za granicą, nie wolno pokazywać, choćby w najmniejszym stopniu, że się znamy. Z wyjątkiem kontroli granicznej, ponieważ wtedy będziemy się legitymować wspólnym paszportem. c) Dokumenty: Najwłaściwiej byłoby oczywiście, żebyśmy oprócz naszych prawdziwych paszportów załatwili także fałszywe. Na to jednak nie ma czasu. Możemy się o nie postarać za granicą. Oczywiste jest to, że na żadnej z granic nie może się pojawić nazwisko Hoflehner, ja natomiast bez obaw mogę się posługiwać moim prawdziwym, jako że niepodejrzanym. Zrobię więc w swoim paszporcie małe poprawki, wklejając doń twoją fotografię i dopisując twoje nazwisko. Stempel z kauczuku zrobię sobie sam, uczyłem się kiedyś drzeworytnictwa. Poza tym (już to sprawdziłem) przy pomocy jednej kreseczki potrafię tak zmienić „F” w swym nazwisku, że można je będzie odczytać jako „Karrner” i jako takie mogą je zapisać, w przypadku, który uważam jednak za wykluczony (patrz rozdział II), w całkiem innej rubryce. Mój paszport będzie naszym wspólnym dokumentem, męża i żony, do czasu aż potem w jakimś portowym mieście postaramy się o inne, naprawdę fałszywe. Za dwa, trzy lata, jeśli do tego czasu wystarczy nam pieniędzy, zdobędziemy je bez większych trudności. d) Przewóz pieniędzy: Jeśli to tylko możliwe, w ostatnich dniach przed wyjazdem musisz poczynić przygotowania, żeby zebrać jak największe nominały, banknoty po tysiąc i dziesięć tysięcy szylingów, by się nimi nie obciążać. Pięćdziesiąt do dwustu banknotów (w zależności od tego, czy będą to tysiące, czy setki) włożysz podczas podróży częściowo do walizki,
a częściowo do torby, i w razie czego zaszyjesz w kapeluszu, co dla celów prostej rewizji celnej, jaką się teraz praktykuje na granicy, naturalnie wystarczy. Niektóre z banknotów wymienię po drodze na dworcu w Zurychu i Bazylei, żebyśmy do Francji przyjechali już z obcymi pieniędzmi i nie musieli na miejscu wymieniać na pierwsze ważne wydatki zbyt dużej sumy w austriackiej walucie. e) Pierwszy cel ucieczki: Proponuję Paryż. Ma tę zaletę, że łatwo dotrzeć do niego jednym pociągiem, możemy tam być już szesnaście godzin wcześniej, zanim wszystko odkryją, i pewnie dwadzieścia cztery przed pierwszym listem gończym, co pozwoli nam dokonać całkowitej zmiany wyglądu względem rysopisu (to będzie dotyczyło tylko ciebie). Ja mówię biegle po francusku, tak więc będziemy mogli unikać typowych dla obcokrajowców miejsc i udać się niezauważenie do jakiegoś hotelu na przedmieściu. Paryż ma tę zaletę, że płynie nim nieprawdopodobny strumień podróżnych, co prawie niemożliwym czyni nadzór nad pojedynczymi ludźmi, także meldunek, z tego, co opowiadali
mi
przyjaciele,
prowadzi
się
tam
wielce
niedbale,
w przeciwieństwie do Niemiec, gdzie dozorcy, tak jak cały ten naród, są z natury wścibscy i niezwykle dokładni. Poza tym niemieckie gazety zamieszczą przypuszczalnie znacznie więcej szczegółowych informacji o rabunku na austriackiej poczcie niż francuskie. Jednak zanim dotrą tu pierwsze wiadomości, nas już w Paryżu przypuszczalnie nie będzie (rozdział III). II. Zacieranie śladów Najważniejsze jest to, by utrudniać i kierować na fałszywą drogę policyjne dochodzenie, każdy niewłaściwy trop opóźnia pościg, a rysopis po kilku dniach pójdzie w kraju, nie mówiąc już o zagranicy, w całkowite zapomnienie. Ważne jest więc, aby od razu, na samym początku,
uprzytomnić sobie wszelkie możliwe kroki policji i w porę podjąć stosowne działania. Władze rozpoczną jak zwykle poszukiwania w trzech kierunkach, przeprowadzą: 1) dokładną rewizję w domu, 2) przesłuchanie wszystkich znajomych, 3) poszukiwania w celu znalezienia innych biorących udział w przestępstwie osób. Nie wystarczy zatem zniszczyć w domu wszystkie papiery, lecz trzeba także podjąć przeciwne niż w śledztwie kroki, aby zmylić tropy i zepchnąć poszukiwania na fałszywe tory. W związku z tym należy: a) Wnieść podanie o wizę: Po każdym przestępstwie policja natychmiast rozpoczyna dochodzenie od wszystkich możliwych konsulatów, sprawdza, czy danej osobie, w tym przypadku na literę „H”, nie wydawano wizy. Ponieważ prosiłem o wizę francuską, ale nie do paszportu pani H., lecz dla siebie samego (informacje na temat mojej osoby – rozdział V), nie należy, przynajmniej na razie, brać tego pod uwagę; powinni zadowolić się tym, że do paszportu pani H. nie wstawiono żadnej wizy. Ponieważ chcielibyśmy pokierować ich jednak na wschód, wystąpię z twoim paszportem o wizę rumuńską, co naturalnie sprawi, że dochodzenie ograniczy się najpierw do Rumunii i w ogóle Bałkanów. b) Aby utwierdzić ich w tym założeniu, dobrze by było, gdybyś w przeddzień święta wysłała na poste restante dworca w Bukareszcie telegram do niejakiego Branco Riczitscha: „Przyjadę jutro po południu z całym bagażem, czekaj na stacji”. Można z całą pewnością założyć, że policja zrewiduje wszystkie nadawane z twojego urzędu depesze oraz przeprowadzane tam rozmowy telefoniczne i natychmiast się przy tym natknie na ową podejrzaną w najwyższym stopniu wiadomość, która każe założyć, że po pierwsze: znaleźli już wspólnika, a po drugie: znają kierunek ucieczki. c) Aby utwierdzić ich dodatkowo w tym ważnym dla nas błędnym
mniemaniu, napiszę do ciebie zniekształconym pismem długi list, który potem podrzesz starannie na małe kawałki i wrzucisz do kosza. Policja kryminalna na pewno sprawdzi śmieci i złoży wszystko w całość, w ten sposób umocnią się dodatkowo w swych fałszywych podejrzeniach. d) Na dzień przed wyjazdem będziesz musiała spróbować dowiedzieć się dyskretnie, czy są bilety bezpośrednio do Bukaresztu, i spytać o cenę. Nie ulega wątpliwości, że kasjer dworcowy zgłosi się jako świadek i tym samym kolejny raz przyczyni do zmylenia pościgu. e) Aby mnie, a podróżujesz i będziesz zameldowana jako moja małżonka, całkowicie wyłączyć z tej kombinacji, pozostaje mi jeszcze załatwić jedną drobnostkę: o ile wiem, nie widziano nas nigdy razem, i właściwie poza twoim szwagrem nikt nie wie, że się znamy. Aby wywieść go w pole, udam się do niego jeszcze dzisiaj i się z nim pożegnam. Powiem, że dostałem wreszcie odpowiednią posadę w Niemczech i że wyjeżdżam. Także mojej gospodyni spłacę resztę czynszu i pokażę telegram. Ponieważ zniknę osiem dni wcześniej, zestawienie nas w parę będzie całkowicie wykluczone. III. Zachowanie za granicą i dalsze plany Dokładnie można będzie to ustalić dopiero na miejscu, poniżej jedynie ogólne założenia: a) Wygląd: Naszym ubraniem, zachowaniem, ekwipunkiem musimy naśladować raczej zamożnych przedstawicieli klasy średniej, ponieważ ci najmniej zwracają na siebie uwagę. Ani zbytnio elegancki, ani zanadto biedny, będę się podawał za kogoś z tej klasy, kogo najmniej się podejrzewa, że mógłby być powiązany z aferami pieniężnymi: będę udawał malarza. Kupię w Paryżu małą sztalugę, składane krzesełko, płótno, paletę, żeby wszędzie, dokąd się udamy, moja profesja już na pierwszy rzut oka była oczywista i wszelkie dodatkowe pytania zbędne. W dodatku we Francji przez
cały rok plączą się po wszystkich romantycznych zaułkach tysiące malarzy. Nie rzucają się w oczy i od razu wzbudzają sympatię, jaką na ogół darzy się dziwnych, nieszkodliwych ludzi. b) Ubranie: Dopasowane stosownie do powyższego. Jedwabna lub lniana marynarka, podkreślająca nieco artystyczny styl, reszta całkiem niepozorna. Ty jako moja pomocnica będziesz nosiła za mną kasetę z farbami i aparat Kodaka. Takich osób się nie pyta, po co i dlaczego, nie dziwi się, że wyszukują małe, ukryte gniazdka, również ich obcy akcent nie zwraca uwagi. c) Język: To sprawa największej wagi, żebyśmy, o ile to możliwe, rozmawiali z sobą tylko wtedy, gdy nikogo przy tym nie będzie. Musimy w każdym razie zrobić wszystko, by nie zauważono, że mówimy po niemiecku. Najlepiej będzie, jeśli do komunikowania się z sobą przy ludziach wybierzemy ten dziecięcy wybieg, dodając „be” przed każdą kolejną sylabą, co nie tylko uniemożliwi cudzoziemcom zrozumienie czegokolwiek, ale także odgadnięcie, w jakim mówimy języku. W hotelach, jeśli to możliwe, trzeba będzie brać zawsze narożne pokoje albo takie, gdzie nie można niczego podsłuchać z pokoju obok. d) Zmiana miejsca pobytu: Częsta zmiana miejsca pobytu jest wskazana ze względu na to, że po pewnym czasie może nas objąć obowiązek podatkowy albo jakieś inne urzędowe ograniczenia, które wprawdzie nie będą miały nic wspólnego z naszą sprawą, ale mogą ściągnąć na nas nieprzyjemności. Dziesięć do czternastu dni, a w mniejszych miejscowościach cztery tygodnie – to właściwy okres, także dlatego, że przeszkodzi to zawieraniu gruntowniejszych znajomości z obsługą hotelową. e) Pieniądze: Pieniądze musimy oboje stale nosić przy sobie, dopóki nie znajdziemy jakiejś skrytki w banku, co przynajmniej przez pierwsze miesiące nie byłoby bezpieczne. Oczywiście nie należy ich nosić w portfelu, jawnie, lecz wszyte we wnętrze buta, w kapelusz lub ubranie, tak by podczas
przypadkowej wizyty albo przy jakimś nieprzewidywalnym, nieszczęśliwym zdarzeniu znalezienie większej ilości austriackich pieniędzy ani na chwilę nie wzbudziło podejrzeń. Wymiany należy dokonywać powoli i ostrożnie, zawsze w większych miastach, w Paryżu, Monte Carlo, Nicei, nigdy w małych miasteczkach. f) Znajomości: Jeśli to możliwe, należy unikać wszelkich znajomości, przynajmniej z początku, dopóki nie załatwimy sobie w jakiś sposób nowych papierów (w miastach portowych powinno to być łatwe) i będziemy mogli opuścić Francję, żeby przenieść się do Niemiec lub do dowolnego innego kraju. g) Cele i plany co do dalszego życia: Przedwcześnie i zbytecznie jest je teraz ustalać. Według moich dotychczasowych wyliczeń posiadana suma starczy nam na przeciętne, niezwracające uwagi życie przez cztery do pięciu lat, kiedy to będzie musiał się rozstrzygnąć nasz dalszy los. Należy możliwie jak najwcześniej zaniechać wielce ryzykownego noszenia przy sobie całej gotówki i zastąpić to jej zdeponowaniem, co jednakże będzie mogło nastąpić dopiero wówczas, gdy odkryjemy całkiem bezpieczne i niezwracające uwagi możliwości. Początkowo konieczna będzie bezwzględna ostrożność, bezwzględna dyskrecja i stała samokontrola, za jakieś pół roku będziemy mogli bez przeszkód się poruszać, wszelkie, oczywiste w tej sytuacji, listy gończe odejdą już wtedy w niepamięć. Ten czas należy wykorzystać do polepszania znajomości języków i systematycznej pracy nad zmianą charakteru pisma oraz do pokonywania poczucia obcości i niepewności. Należy zdobywać pewne nowe umiejętności, które umożliwią potem zmianę stylu życia i znalezienie zajęcia. IV. Zachowanie w przypadku niepowodzenia albo wpadki Przy tego rodzaju przedsięwzięciu, które opiera się na tylu niewiadomych, od
samego początku należy się liczyć z niepowodzeniem. Kiedy i gdzie mogą zaistnieć niebezpieczne sytuacje, tego nie da się z góry wyliczyć, trzeba więc zawsze, po każdym takim przypadku, wspólnie się naradzić i ustalić, jak sprostać kolejnym. Teraz należy tylko przyjąć pewne podstawowe zasady: a) Jeśli w podróży lub podczas częstej zmiany adresów zostaniemy przez jakikolwiek przypadek albo nieporozumienie z sobą rozłączeni, każde z nas musi natychmiast się udać do miejscowości, gdzie ostatnio razem spędziliśmy noc, i będzie czekać na dworcu albo wyśle wiadomość na poste restante tamtejszego głównego urzędu pocztowego. b) Gdyby jakimś nieszczęśliwym zrządzeniem natrafiono na nasz trop i mielibyśmy zostać aresztowani, musimy z góry przewidzieć właściwe kroki i wiedzieć, jakie są tego ostateczne konsekwencje. Ja będę miał stale rewolwer w kieszeni i zawsze będę go kładł przy łóżku. Tobie przygotuję na wszelki wypadek truciznę, cyjankali, ukryjesz ją dyskretnie w puderniczce i będziesz ją mogła wszędzie mieć przy sobie. Z tym poczuciem, że jesteśmy dobrze przygotowani, by o każdym czasie przeprowadzić podjętą wcześniej decyzję, będziemy w każdej chwili czuli, że lepiej panujemy nad swoim życiem. Ja w każdym razie jestem całkowicie zdecydowany, żeby kolejny raz nie wylądować za drutem kolczastym albo za zakratowanymi oknami. Jeśliby natomiast pod nieobecność jednego z nas któreś zostało aresztowane, wtedy ta druga osoba podejmuje ustalony wcześniej obowiązek natychmiastowej ucieczki. Byłoby to największym błędem, gdyby z fałszywego sentymentalizmu stawiła się ona sama na policję, żeby podzielić los towarzysza, ponieważ pojedyncza osoba jest zawsze mniej obciążona i łatwiej jej podczas zwykłych przesłuchań wyprzeć się wszystkiego. Poza tym ten, kto zostanie na wolności, będzie miał możliwość niesienia pomocy temu drugiemu, zacierania śladów, przekazywania wiadomości i ewentualnie pomocy w ucieczce. Szaleństwem byłoby rezygnować dobrowolnie
z wolności, dla której przecież się to zrobiło. W końcu na samobójstwo zawsze jest jeszcze dużo czasu. V. Podsumowanie Podejmujemy to ryzykowne przedsięwzięcie, kładąc na szali własne życie, aby móc swobodnie żyć, przynajmniej przez jakiś czas. Do reguł owej swobody zalicza się również wolność we wzajemnych relacjach. Jeśli jednemu z nas z subiektywnych lub obiektywnych powodów zacznie ciążyć wspólne życie albo okaże się ono nie do zniesienia, to powinien sprawę postawić jasno i się odłączyć. Każde z nas podejmuje tę decyzję z własnej woli, bez przymusu, bez wywieranego nań nacisku i każde odpowiada tylko przed sobą, przeto drugiemu nie może z tego uczynić zarzutu. Tak jak podzielimy się od razu między sobą pieniędzmi, aby każde z nas było wolne, tak też od pierwszej minuty każde bierze na siebie wszelkie konsekwencje, dzieląc wspólnie niebezpieczeństwo i odpowiedzialność. Odpowiadamy za to, jak w tej nowej przyszłości ukształtujemy nasze życie, ale będzie to odpowiedzialność przed samym sobą, ważne, byśmy w każdej chwili wiedzieli, że nie wyrządzamy niesprawiedliwości ani państwu, ani nam samym, lecz że robimy jedynie to, co w naszej sytuacji jest właściwe i naturalne. Porywanie się na takie niebezpieczeństwo z nieczystym sumieniem byłoby zupełnie bez sensu. Tylko jeśli każde z nas, niezależnie od tego drugiego, dojdzie po dojrzałej rozwadze do przekonania, że ta droga jest jedyna i słuszna, będziemy mogli i wolno nam będzie nią podążyć. Christine odkłada kartki i podnosi głowę. Ferdinand już wrócił i pali papierosa. – Przeczytaj wszystko jeszcze raz – żąda. Słucha go, i dopiero gdy znowu kończy czytać, on pyta: – Czy wszystko jest jasne i zrozumiałe? – Tak.
– Czy niczego ci tam nie brakuje? – Nie, sądzę, że pomyślałeś o wszystkim. – O wszystkim? Nie... – uśmiechnął się – ...o czymś na pewno zapomniałem. – O czym? – Gdybym to wiedział. Zawsze w każdym planie, każdym przestępstwie czegoś brakuje, zawsze puszcza jakiś nadpruty szew, nie wiadomo tylko nigdy z góry gdzie i kiedy. Każdy przestępca, nawet ten najbardziej wyrafinowany, prawie zawsze popełni jakiś drobny błąd. Sprzątnie wszystkie papiery, ale zostawi na miejscu swój paszport, rozważy wszelkie przeciwności, tylko nie dostrzeże tej najbardziej widocznej i oczywistej. Zawsze ktoś o czymś zapomni. I prawdopodobnie ja także zapomniałem o czymś najważniejszym. Jej głos zdradza wielkie zaskoczenie. – Myślisz... myślisz, że to nie wystarczy...? – Nie wiem. Wiem tylko, że będzie ciężko. To drugie byłoby łatwiejsze. Prawie zawsze coś się nie udaje, gdy człowiek buntuje się przeciw własnemu prawu, i nie mam tu na myśli paragrafów ani znajomości kodeksów, konstytucji albo policji. Z tym można by sobie poradzić. Ale każdy ma swój wewnętrzny imperatyw: jeden idzie do góry, drugi na dół, kto ma się wspiąć, ten się wespnie, a kto ma spaść, ten spadnie. Mnie do tej pory nic się nie udawało. Tobie do dzisiaj też nic się nie udało, może już teraz wszystko przeciw nam się sprzysięgło, co prawdopodobne, i pójdziemy na dno. Gdybyś mnie o to spytała, to powiedziałbym ci uczciwie, że nie wierzę, bym mógł kiedyś być całkiem szczęśliwy, może to do mnie w ogóle zupełnie nie pasuje, zadowoli mnie jednak miesiąc, rok lub dwa. Jeśli się na to porwiemy, to nie zrobię tego z myślą o jakimś szczęśliwym zakończeniu, o sobie z siwymi włosami i o przytulnym domu w zieleni, lecz raczej o kilku zaledwie
tygodniach, kilku miesiącach, paru latach bez rewolweru, który teraz musimy z sobą zabrać. Patrzy na niego ze spokojem. – Dziękuję ci, Ferdinandzie, że jesteś taki szczery. Gdybyś mówił o tym z zachwytem, nie mogłabym ci zaufać. Ja także nie sądzę, żeby się nam to na dłużej udało. Zawsze, ilekroć się na chwilę wyswobodziłam, coś ściągało mnie z powrotem w dół. Pewnie na próżno się na to porywamy i nie ma to sensu. Jednak nie zrobić tego i dalej tak żyć, byłoby jeszcze bardziej bezsensowne. Nie widzę innej możliwości. A więc możesz na mnie liczyć. Ferdinand przygląda się jej uważnie, ze spokojem, ale bez radości. – To nieodwołalne? – Tak. – W środę, dziesiątego, o szóstej? Wytrzymuje jego spojrzenie i podaje mu rękę. – Tak.
Ferdinand i Christine – zakochani z niedokończonej powieści Dziewczyna z poczty, przypominają nieco Stefana Zweiga oraz jego drugą żonę. Gdy młodzi rozważają dobre strony samobójczej śmierci, posługują się argumentami ludzi „o jasnych umysłach”. Tylko jeden mały krok dzieli ich wtedy od pisarza, który z własnej woli cicho pożegna się z życiem, mając u boku wierną do końca kobietę. Otruje się w hotelowym łóżku na emigracji w Ameryce Południowej 23 lutego 1942 roku.
Motyw samobójstwa pojawia się u Zweiga niejeden raz. Jest obecny między innymi w noweli Strach, jednak tam kobieta, która zdradziła męża i pragnie wymierzyć sobie karę, w ostatniej chwili unika śmierci uratowana przez wyrozumiałego mężczyznę. Za każdym razem Zweig pokazuje samobójstwo jako akt tyleż nieuchronny i wyzwalający, co zależny od nastroju i łatwy do udaremnienia. Wieczór przed planowaną śmiercią daje Ferdinandowi i Christine poczucie niewysłowionej swobody i pozwala doświadczyć cudowności obcej ludziom nieznającym chwili własnego końca. Gdy jednak śmierć przestaje się wydawać jedynym wyjściem, do głosu dochodzi potrzeba trwania dalej, wbrew swoiście pojętemu zdrowemu rozsądkowi i trochę na przekór temu, co Zweig zaplanował dla samego siebie. Samobójczy zamysł niczego nie kończy, lecz staje się epizodem w drodze donikąd. Być może właśnie taki układ zdarzeń najlepiej pokazuje, że utwór Dziewczyna z poczty nie powstał od razu, lecz był efektem kompozycyjnych roszad. Zweig zaczął pisać tę powieść w 1931 roku, a po trzyletniej przerwie powrócił do niej podczas pobytu w Anglii, gdzie znalazł się ze swoją nową, bardzo młodą towarzyszką życia i zarazem sekretarką – Lotte Altmann. Już wtedy jego los był chyba przesądzony, choć zapewne pisarz wciąż jeszcze liczył na odmianę, którą na jakiś czas obdarował swojego powieściowego bohatera. Koleje losu Ferdinanda – człowieka okaleczonego przez doświadczenie pierwszej wojny światowej i szukającego dla siebie wyjścia po tej lub po tamtej stronie – mogą uchodzić za daleką analogię do życia Zweiga także dlatego, że obu naznaczyło rozczarowanie i trwałe zniechęcenie do wszystkich pozornie stabilnych struktur społecznych, które miały ich chronić. Wprawdzie pisarza uznano za niezdolnego do służby wojskowej, więc proste porównanie byłoby tu nie na miejscu, ale jego samobójczą śmierć z całą pewnością należy rozumieć jako ostateczną
konsekwencję okrucieństw drugiej wojny światowej. Na jednym z często reprodukowanych zdjęć widać Zweiga w wieku około dwudziestu sześciu lat. Stoi na trawie, z ręką wspartą na biodrze, ma już swój charakterystyczny wąs, włosy zaczesane na bok, z nienagannym przedziałkiem, pod garniturem widać nieodzowną kamizelkę i krawat. Zweig zawsze ubierał się starannie i stosownie do okazji, dlatego na zdjęciach i drzeworytach nie sposób ujrzeć go inaczej niż w stroju dżentelmena. Na fotografiach wygląda zazwyczaj na osobę uprzejmą, jakby nieco zawstydzoną, chwilami zagubioną. Łatwiej to zrozumieć, wiedząc, że odkąd stał się „człowiekiem bez kraju”, jak sam siebie nazwał, wyraźnie pozbawionym werwy uciekinierem, łagodność stała się drugim obliczem jego bezsilności. Pisarz Hermann Kesten powiedział kiedyś, że Zweiga można nazwać „synem szczęścia”, bo umarł jak filozof. Na początku życia rzeczywiście był wybrańcem fortuny, gdyż urodził się 28 listopada 1881 roku w rodzinie wiedeńskiego milionera i świat stał przed nim otworem. Paradoksalnie jednak właśnie to pochodzenie sprowadziło na niego przekleństwo, gdy zaczęto prześladować Żydów. Zweig zaznał najpierw dostatku i uznania, a potem odrzucenia przez pogrążoną w mrokach nazizmu Austrię końca lat trzydziestych. W tym sensie przeszedł drogę podobną do doświadczenia tytułowej bohaterki Dziewczyny z poczty, tyle że inaczej zareagował na obojętność świata wobec takich jak on. Pisarz w młodości niejeden raz zetknął się ze środowiskiem beztroskich ignorantów, które na krótką chwilę połknęło także Christine, a potem wypluło jak bezwartościowy odpad. Owe doświadczenia wpłynęły na jego późniejszą krytykę pod adresem tej grupy społecznej. Na początku 1918 roku Zweig przebywał w St. Moritz, górskim ośrodku dla zamożnych turystów, gdzie wywołała w nim zażenowanie lekkomyślność ludzi bogatych –
obojętnych na los świata i zadufanych w sobie hedonistów. Swoje obserwacje przedstawi potem ze szczegółami w jednym z zaangażowanych felietonów w wiedeńskiej gazecie „Neue Freie Presse”. Równie gorliwie jak psychoanalizą grup społecznych zajmował się Zweig psychologią jednostek i konstrukcją postaci literackich w tekstach innych autorów. Hermann Kesten napisał o pewnym ciekawym spotkaniu w Londynie, kiedy to pisarz wytknął mu błąd w jego nowej powieści. Kesten wybrał bowiem na głównego bohatera postać antypatyczną, co Zweig uznał za rzecz przesądzającą o klęsce książki na rynku. Można zatem podejrzewać, że podczas pracy nad Dziewczyną z poczty sam chciał wywołać u czytelnika nie tyle współczucie i litość, ile zrozumienie i sympatię dla bohaterów. Dlatego tolerował ich dłużej, niż podpowiadał to zdrowy rozsądek. Zapewne z tej samej przyczyny potraktował ich lepiej niż samego siebie, gdy na końcu podarował im ulotną nadzieję i łut szczęścia. Szkoda tylko, że nie miał tyle wyrozumiałości dla własnej osoby. W latach trzydziestych dał się poznać jako czarnowidz, a może był po prostu kimś, kto wie więcej, bo przecież na własne oczy widział, jak upadała Austria, a wraz z nią cała Europa. Zanim jednak stracił wiarę w lepszą przyszłość, nie miał w sobie nic z melancholika. Wręcz przeciwnie – za młodu nie wystarczały mu wakacyjne wyjazdy z rodzicami do szwajcarskich kurortów, bo wciąż pożądał świata, przygód za horyzontem, nowych krajobrazów i spotkań z przedstawicielami innych kultur. Szybko wyjechał z Austrii do Berlina, a wkrótce, dzięki udanym publikacjom, stać go było na podróże po całym świecie. W wieku dwudziestu trzech lat obronił doktorat. Niedługo potem zaczął pisywać o francuskich poetach, wydał wiersze i zbiór nowel. Przemierzał kontynent, zawierając liczne znajomości z artystami. Widział siebie nie tylko w roli pisarza, lecz także autorytetu moralnego, dlatego działał na rzecz pojednania
narodów, pisywał wraz z innymi intelektualistami petycje w tej sprawie. Przypadła mu do gustu rola symbolicznego pośrednika między kulturami, którą realizował także jako tłumacz. Jeździł więc po Europie, Ameryce Południowej i Północnej, po Indiach. Był nawet w Chinach i w Afryce. W czasie tych wojaży poznał takich twórców jak Maksim Gorki, George Bernard Shaw, Romain Rolland, intelektualistów w rodzaju Alberta Schweitzera czy Sigmunda Freuda. Na pogrzebie ojca psychoanalizy wygłosił nawet mowę pożegnalną. Uchodził za wielbiciela teorii marzeń sennych, którą zwalczano w kraju jego pochodzenia. Podobnie jak Sigmund Freud, także Austriak, był Żydem i zarazem kosmopolitą, nieumiejącym pogodzić się z prześladowaniem swojego narodu. Już w 1917 roku pokazał w dramacie Jeremiasz Jerozolimę jako symboliczną ojczyznę wszystkich takich tułaczy, miasto, w którym będą mogli się kiedyś schronić. Paradoksalnie Zweig, obywatel świata, nie zdoła się jednak odnaleźć, kiedy trafi na jego antypody, między innych uciekinierów z podzielonej i skażonej rasizmem Europy. We wspomnieniach pisał o wojnie jak o końcu wszystkiego, co ludzkości udało się dotychczas osiągnąć. W jednym z krótkich tekstów napisanych na przekór nastrojom militarystycznym domagał się pokoju za wszelką cenę, bez względu na polityczne realia, w imię utopijnej Paneuropy. Taki kontynent mógłby przemierzać bez lęku i kontynuować swoją misję. Droga po równi pochyłej zaczęła się dla niego około 1933 roku, gdy ten dotąd energiczny, dobrze zarabiający i uzdolniony pisarz doświadczył odrzucenia ze strony własnego państwa. Wkrótce miał zaznać nie tyle przyjemności z podróży po świecie, ile samotności tułacza, który nie ma dokąd wrócić. Wtedy postarzał się i posmutniał, a sens życia przestał być dla niego tak oczywisty jak dawniej. Zbiegło się to w czasie z pracą nad Dziewczyną z poczty i pozostawiło w tekście bolesny ślad.
Jak pisał w liście do Alfreda Kubina 4 maja 1936 roku, wyjeżdżając do Londynu, zabrał ze sobą trzysta albo czterysta książek, resztę sprzedał i udał się na „kamienną pustynię” – do stolicy Wielkiej Brytanii, z zamiarem dalszej podróży do Ameryki Południowej. Co ciekawe, w swoim wielkim studium o Balzacu Zweig nie omieszkał wskazać ważkich chwil w życiu pisarza, gdy ten chciał opuścić Paryż i wyruszyć do Brazylii. Wyjazd na drugą półkulę był więc w pewnym sensie spełnieniem zamysłu Francuza. Tego właśnie pisarza cenił Zweig najwyżej i dlatego do końca życia pracował nad jego biografią. Musiał widzieć w dziele Balzaca wzorce konstrukcyjne dla własnych tekstów. Gdyby cofnąć się w czasie zaledwie o dziesięć lat, obraz pisarza byłby zupełnie inny – pogodny, niemalże triumfalny. W 1923 roku po raz pierwszy sfilmowano jego nowelę Paląca tajemnica. Potem filmowcy powtórzą to przedsięwzięcie jeszcze czterokrotnie, z tym samym tekstem. Łącznie powstanie około pięćdziesięciu filmów na podstawie jego dzieł, co skłoni Austriaków do zorganizowania w Salzburgu w 1992 roku festiwalu filmowego poświęconego związkom Zweiga z kinem. Ciekawa historia wiąże się z ekranizacją Dziewczyny z poczty. Wraz z Bertholdem Viertelem Zweig pracował nad scenariuszem w lecie 1940 roku. Opowiadał wówczas reżyserowi o austriackiej urzędniczce pocztowej (w późniejszym filmie Marie) defraudującej pieniądze, aby zapewnić młodemu kompozytorowi jeden rok artystycznej niezależności i spokoju. Zarówno pisany przez obu twórców tekst, jak i jego adaptacja różniły się znacząco od powieści, która pozostała niedokończona, nawet kiedy skomponowany z jej motywów film Das gestohlene Jahr (Skradziony rok) w reżyserii Wilfrieda Franza trafił w 1950 roku na ekrany kin. Opatrzono go informacją, że powstał nie według powieści, lecz na podstawie nieopublikowanej noweli Zweiga i Viertela, a scenariusz napisał ostatecznie sam reżyser wraz z Waltherem von Hollanderem.
Zweig nie miał ostatniego zdania, gdy doszło do ekranizacji Dziewczyny z poczty, ale też nie był już sobą – dawnym pogodnym odtwórcą życia, który wszystkie zmysły i całą uwagę potrafił skoncentrować na dziele. O takich chwilach mówił w Tajemnicy artystycznej twórczości, sugerując, że poeta zatraca się wówczas całkowicie w słowach, dlatego zwykle nie potrafi opowiedzieć o samym akcie pisania. Nie jest jego świadkiem, lecz wewnętrznym, samotnym uczestnikiem. Jeśli jednak fikcja przenika do życia, łatwo pomylić zakończenia. Zupełnie inaczej sprawy miały się na początku kariery Zweiga, kiedy autor Dziewczyny z poczty żył i tworzył w gwarnych centrach europejskich metropolii, na przykład w Wiedniu czy Salzburgu. Mógł obserwować powstawanie literatury z zewnątrz, czemu dawał wyraz w licznych esejach. Dojrzewał twórczo w środowisku wiedeńskim, gdzie sukcesy odnosili tacy giganci jak Rainer Maria Rilke czy Hugo von Hofmannsthal. Był od nich młodszy, podziwiał ich dokonania, w końcu poznał każdego z nich osobiście i niebawem sam stał się jedną z najbardziej znaczących postaci wiedeńskiego kręgu literackiego. Czerpał wówczas dużo radości z życia, co podkreślał w Świecie wczorajszym, gdy pisał o dobrej, lekkiej i beztroskiej egzystencji w starym Wiedniu. Już wtedy nie był jednak tylko biernym konsumentem przyjemności, ale także – jak o nim mówiono – „psychologiem z pasji”, który zwykł prześwietlać zbiorową duszę społeczeństwa, psyche wielkich twórców i wreszcie własną. Wciąż rozważał przy tym działania wyprzedzające i recepty na przyszłość. Jak zapamiętał jego przyjaciel Franz Werfel, Zweig wypowiedział kiedyś następującą myśl o śmierci: „Lepiej o rok za wcześnie niż o dzień za późno”. Ten scenariusz zrealizował potem z pełną konsekwencją. We wspomnieniu o Zweigu Werfel nie napisał jednak o nieszczęśliwym losie pisarza i jego rozpaczliwym czynie, lecz postąpił odwrotnie. Zestawił
moc ludzkiego ducha z absurdalną decyzją o samounicestwieniu. Podkreślił, że pośród wszelkich żywych istot na tym świecie tylko człowiek jest zdolny do autodestrukcji. Po tych słowach Werfel odróżnił przyjaciela od masy „stu tysięcy” corocznych samobójców, dodając: „W przypadku Stefana Zweiga jest inaczej. Przynajmniej gdy otrzymałem tę wstrząsającą wiadomość, miałem niejasne przeczucie, że w jego czynie skrywa się jakaś tajemna wielkość”. Usprawiedliwieniem niepojętej decyzji było nieznośne moralne cierpienie, którego zaznał, w oczach Werfela, ten jeden z bardzo nielicznych wówczas prawdziwych pacyfistów. Swój pogląd na świat Zweig wykładał nie tylko w utworach prozatorskich. Tworzył dziś już prawie niegrywane dramaty, a także lirykę, dzięki której w ogóle odnalazł się w przestrzeni publicznej jako pisarz. Kiedy w 1933 roku nagrywano go w szwajcarskim radio, na tym jedynym znanym dziś zapisie jego głosu można usłyszeć Zweiga czytającego nie prozę czy dramat, lecz własne wiersze. Twórczość Zweiga cenili zwłaszcza młodzi czytelnicy, którzy odnajdowali w jego bohaterach samych siebie, pełnych lęku przed demonami przeszłości, zagubionych w obliczu niepewnego jutra, a zarazem wciąż skłonnych uwierzyć, że kolejny dzień przyniesie poprawę losu. W tym duchu Zweig pisywał swoje nowele i tę złudną nadzieję dał także bohaterom Dziewczyny z poczty. Z równym zapałem jak fikcję tworzył biografie Balzaca, Kleista, Nietzschego czy Hölderlina. Własny los opisał w ostatniej książce, którą nazwał „Wspomnieniami Europejczyka”, a która ukazała się pod tytułem Świat wczorajszy. Sześćdziesięcioletni Zweig był już wówczas zmęczony i czuł się zwyczajnie stary, ale próbował nie okazywać tego w tekstach. Mistrzowską Nowelę szachową napisał przecież w ostatnim roku życia, a mimo to była równie dramatyczna i pełna wewnętrznego napięcia jak wcześniejsze
Strach czy Amok. Zweig pisał swoje teksty z niezwykłą lekkością, sprawnie i (z paroma wyjątkami) szybko, co uczyniło go podejrzanym w oczach niektórych germanistów. Wielki sukces wśród publiczności nakazywał im zaliczać go do grona autorów popularnych, rozrywkowych. Woleli widzieć w nim raczej obiekt uwielbienia przeciętnego czytelnika aniżeli wyrafinowanego
intelektualisty,
co
było
sporym
i
krzywdzącym
uproszczeniem. Wprawdzie Zweig różnił się warsztatowo od twórców pokroju Arthura Schnitzlera, ale nie oznacza to, że szedł na łatwiznę. Po prostu nie miał takiego poczucia humoru jak inni pisarze jego czasów. Nie był też skory do kompromisów w kwestii swojej twórczej niezależności. Co więcej, niejedna czy-telniczka mogłaby uznać go za męskiego szowinistę, który chętnie pisywał o kobietach gotowych poświęcić się dla mężczyzn, nawet gdyby miało to oznaczać popełnienie samobójstwa. Podobnie jest w przypadku Dziewczyny z poczty, chociaż właściwie do dzisiaj nie wiadomo, jak dalece główna postać kobieca miała sprostać temu wizerunkowi, a jak bardzo go podważyć. Być może owa niejasność wynika z faktu, że Zweig nie uważał tego tekstu za materiał gotowy do publikacji. Późniejszy druk powieści dokonał się trochę wbrew zamierzeniom autora. Już w trakcie pracy nad Marią Stuart Zweig pisał do Klausa Manna o swoim przekonaniu, że nie należy wydawać żadnych dyspozycji w sprawie książek, które pozostają fragmentami. To niedokończenie ciążyło zresztą na dalszych losach manuskryptu. Zweig określił go mianem Postfräuleingeschichte, czyli „Historią panienki z poczty”, lecz sprawy tytułu nigdy ostatecznie nie rozstrzygnął. Czterdzieści lat po jego śmierci pierwsze wydanie powieści w 1982 roku z woli wydawcy ukazało się jako Rausch der Verwandlung, czyli „Odurzenie przemianą”. Polski tytuł jest zatem bliższy zamysłowi autora, co nie oznacza, że tak właśnie Zweig zatytułowałby dokończone dzieło.
Kłopot z Dziewczyną z poczty polega na rozchwianiu intencji pisarza i stworzonych przez niego postaci. Gdy para bohaterów postanawia umrzeć i spływa na nią błogostan nieznany ludziom pełnym lęku przed kolejnym dniem, w głowach Ferdinanda i Christine rodzi się inny plan na przyszłość i wtedy niepokój powraca ze zdwojoną siłą. To sprawia, że właśnie w tym miejscu cała powieść mogłaby zacząć się od nowa, a przerwana narracja wytrąca bezradnego czytelnika z równowagi. Może zresztą na tym polega siła i urok niedokończonych powieści? W 2012 roku, po siedemdziesięciu latach od samobójstwa Zweiga, Izraelska Biblioteka Narodowa umieściła w sieci jego pożegnalny list do przyjaciół. Jerozolimskie archiwum Zweiga otrzymało oryginał od żydowskiego lekarza pod koniec lat dziewięćdziesiątych i czekało z taką formą upublicznienia tekstu ponad dekadę. List był oczywiście znany i reprodukowany w książkach o Zweigu, jednak dopiero teraz trafił do masowego odbiorcy i przypomniał wszystkim o samym pisarzu i o tym jak odszedł. W swoim tekście Zweig powołuje się na wolną wolę i jasny umysł, co przypomina nieco postawę bohaterów Dziewczyny z poczty w chwili, gdy ma się rozstrzygnąć ich los. Potem dziękuje Brazylii za gościnę i pisze o upadku Austrii oraz Europy, o ich samounicestwieniu na oczach świata. Wyczerpany tułaczką postanawia odejść we „właściwej” chwili. Pozdrawia przyjaciół, życząc im, aby po nocy ujrzeli jeszcze kiedyś jutrzenkę, po czym żegna się z nimi w pełni świadomy swojej „niecierpliwości”. Kończy list szybko, bez zbędnej zwłoki, jak gdyby nie chciał dać się wyprzedzić innym, o czym nie omieszka wspomnieć w ostatnich zdaniach. Nie okazuje zwątpienia, bo dzieli to doświadczenie z drugą Christine, kobietą gotową na śmierć. Jak napisał po latach Ernst Feder, dawny redaktor „Berliner Tageblatt” i w ostatnim roku życia Zweiga jego sąsiad w Petrópolis, nigdy nie doszłoby do tego samobójstwa, gdyby to pierwsza żona pisarza, Friderike, była wtedy
u jego boku. Przez lata potrafiła z nim żyć mimo jego nadwrażliwości i niespokojnego ducha. Łagodziła depresyjne nastroje Zweiga i tolerowała przejawy twórczych rozterek podczas pracy nad kolejnymi książkami. O swoich melancholijnych stanach i jej dobroczynnym wpływie pisał Zweig do żony tuż przed rozstaniem w 1937 roku, prosząc o wybaczenie i zarazem wyrażając nadzieję, że Friderike zachowa go w pamięci jako bliskiego przyjaciela. Już wtedy podkreślał, że najlepsze czasy nieodwracalnie minęły. Mimo licznych perypetii życiowych i kłopotów z ukończeniem niektórych tekstów Zweig zdołał zachować grono wiernych odbiorców swoich dzieł po dziś dzień. Także polskiemu czytelnikowi jego twórczość jest znana od lat. Przekład powieści Niecierpliwość serca ukazał się jeszcze przed wojną, wspomnienia Świat wczorajszy trafiły na rynek książki pod koniec lat pięćdziesiątych, a znakomitą literaturę biograficzną, taką jak Balzac czy Maria Antonina, wciąż wznawiają renomowane krajowe wydawnictwa. Dzięki przekładowi Karoliny Niedenthal polski czytelnik otrzymał nie tylko kolejny tekst literacki Zweiga, lecz także świadectwo jego najgłębszych wewnętrznych rozterek i dramatu niedokończonego życia. TOMASZ MAŁYSZEK
Przekład: Karolina Niedenthal Redaktor serii: Karolina Iwaszkiewicz Redakcja: Donata Lam Korekta: Małgorzata Kuśnierz, Katarzyna Pawłowska Redakcja techniczna: Anna Hegman Projekt i logo serii: Sylwia Grządzka i Jacek Szewczyk Opracowanie graficzne okładki i stron tytułowych: Jacek Szewczyk Fotografia wykorzystana na I stronie okładki: © Jill Battaglia/Arcangel Images Fotografia autora: © Williams Verlag Wydawnictwo W.A.B. 02-386 Warszawa, ul. Usypiskowa 5 tel./fax (22) 646 01 74, 646 01 75, 646 05 10, 646 05 11
[email protected] www.wab.com.pl Druk i oprawa: Toruńskie Zakłady Graficzne ZAPOLEX Sp. z o.o. ISBN 978-83-7747-638-3