STEPHEN KING
BASTION
(THE STAND)
TŁUMACZYŁ ROBERT LIPSKI
Wydanie oryginalne: 1993
Wydanie polskie: 2000
Dla Tabby
Mrocznego kufra
pełnego cudów Na
zew...
7 downloads
15 Views
STEPHEN KING
BASTION
(THE STAND)
TŁUMACZYŁ ROBERT LIPSKI
Wydanie oryginalne: 1993
Wydanie polskie: 2000
Dla Tabby
Mrocznego kufra
pełnego cudów Na
zewnątrz ulica płonie
ogarnięta walcem
śmierci Pomiędzy
światem realnym a ułudą
A poeci tu, na dole
Nie piszą nic – zupełnie
Po prostu czekają na uboczu na dalszy ciąg
wydarzeń
I nagle, gdzieś pośród nocy
Odnajdują swą doniosłą chwilę
Próbują wtedy stworzyć bastion uczciwości
Ale ranni skręcają się z bólu
Nawet nie martwi
Dziś wieczorem w Krainie Dżungli
Bruce Springsteen
To oczywiste, że nie mogła iść dalej!
Drzwi były otwarte i wdarł się wiatr
Zgasły świece a potem znikły
Zasłony uniosły się wysoko i wtedy pojawił
się ON,
Powiedział: – Nie bój się
Podejdź, Mary.
I strach ją opuścił
I podbiegła do niego
A potem wzbił się w powietrze...
Wzięła go za rękę...
– Chodź, Mary
Nie obawiaj się śniwiarza!
Blue Oyster Cult
Co to za czar?
Co to za czar?
Co to za czar?
Country Joe and the Fish
KRĄG SIĘ OTWIERA
Potrzebujemy pomocy, zauważył Poeta
Edward Dorn
– Sally.
Mruknięcie.
– Obudź się, Sally.
Głośne mruknięcie:
– Zooostaw mnie!
Potrząsnął nią mocniej.
– Obudź się. Musisz się obudzić!
Charlie.
Głos Charliego. Wołał ją. Od jak dawna?
Sally wysunęła się z objęć snu.
Najpierw spojrzała na zegarek na nocnym stoliku; kwadrans
po drugiej w nocy. Charliego nie powinno tu być – powinien być
teraz w pracy, na nocnej zmianie. A potem po raz pierwszy
przyjrzała mu się uważniej i coś w jej wnętrzu drgnęło –
ogarnęło ją jakieś dziwne uczucie.
Jej mąż był śmiertelnie blady. Miał błędny wzrok. Oczy
wychodziły mu z orbit. W jednej ręce trzymał kluczyki od
samochodu. Drugą w dalszym ciągu nią tarmosił, pomimo że
miała otwarte oczy. Zupełnie jakby nie zauważył, że się
obudziła.
– Charlie, o co chodzi? Co się stało?
Sprawiał wrażenie jakby nie wiedział, co ma powiedzieć.
Jego jabłko Adama daremnie podrygiwało w górę i w dół, ale
jedynym słyszalnym odgłosem jaki rozlegał się wewnątrz
niewielkiego, służbowego bungalowu, było tykanie zegara.
– Pali się? – spytała. To była jedyna rzecz jaka przyszła
jej na myśl, a która mogłaby doprowadzić go do takiego
stanu. Wiedziała, że jego rodzice zginęli podczas pożaru
domu.
– W pewnym sensie – odparł. – W pewnym sensie to
coś o wiele gorszego. Musisz się ubrać kochanie. Zabierz
małą LaVon. Musimy się stąd zrywać.
– Dlaczego? – spytała, wstając z łóżka. Ogarnął ją
paniczny strach.
Coś było nie w porządku.
To było niczym senny koszmar.
– Gdzie? Powinniśmy wyjść na podwórze na tyłach
domu?
Ale wiedziała, że nie chodziło mu o wyjście na podwórze.
Jeszcze nigdy nie widziała Charliego równie przerażonego.
Wzięła głęboki oddech, jednak nie wyczuła dymu ani
spalenizny.
– Sally, kochanie, o nic nie pytaj. Musimy się stąd
wynieść. Wyjechać. Daleko stąd. Po prostu zabierz małą i
ubierz ją.
– Ale czy... czy mamy dostatecznie dużo czasu bym
mogła spakować trochę rzeczy?
Jej słowa sprawiły, że znieruchomiał. Zupełnie jakby zbiła go
z pantałyku. Miała wrażenie, że jej strach sięgnął zenitu, ale
najwidoczniej się myliła. Uświadomiła sobie nagle że to, co
uważała za przerażenie było czystą paniką.
Przesunął drżącą dłonią po włosach i odparł:
– Nie wiem. Będę musiał sprawdzić kierunek wiatru.
Wyszedł, pozostawiając ją z tym dziwacznym
stwierdzeniem, które nic dla niej nie znaczyło. Była zziębnięta,
przerażona i zdezorientowana, a do tego bosa i ubrana jedynie
w krótką nocną koszulkę. Zupełnie jakby stracił rozum. Co
mogło mieć wspólnego sprawdzanie kierunku wiatru z tym czy
miała czas na spakowanie paru walizek? I co oznaczało
określenie: „daleko”? Reno?
Vegas? Salt Lake City? I...
Przyłożyła dłoń do szyi i wtem, przyszła jej do głowy całkiem
nowa myśl.
DEZERCJA. Wyjazd w środku nocy oznaczał, że Charlie
zamierzał ZDEZERTEROWAĆ.
SAMOWOLNE ODDALENIE.
Weszła do małego pokoiku dziecinnego i przez chwilę stała
nieruchomo, niezdecydowana, patrząc na śpiące dziecko
otulone różowym kocykiem.
Wciąż jeszcze miała słabą nadzieję, że to jedynie koszmarny
sen, bardziej wyrazisty niż inne. Ale to minie, a ona obudzi się,
jak zwykle o siódmej rano, nakarmi małą i sama coś przekąsi,
poogląda pierwszą godzinę programu „Today”, a potem, kiedy
Charlie o ósmej wróci z nocnej zmiany w północnej wieży
Rezerwatu, usmaży mu jajecznicę. Za dwa tygodnie znów
wróci na dzienną zmianę, przestanie się dziwnie zachowywać,
a kiedy ponownie zacznie spędzać noce u jej boku, nie będzie
już miewała równie szalonych snów jak ten i...
– Pospieszże się! – syknął, pozbawiając ją wszelkiej nadziei.
– Mamy niewiele czasu. Tylko tyle aby zgarnąć trochę
najpotrzebniejszych rzeczy. Ale na miłość Boską, kobieto,
jeżeli ją kochasz – wskazał na leżące w łóżeczku dziecko –
ubierz ją!
Kaszlnął nerwowo, zasłaniając usta dłonią. Zaczął wyrzucać
rzeczy z szuflad komody i upychać je bezładnie do paru starych
walizek.
Sally obudziła małą LaVon, próbując ją uspokoić, najlepiej
jak tylko potrafiła. Trzyletnie dziecko było zdziwione i
zaskoczone faktem, iż obudzono je w środku nocy, a kiedy
Sally ubrała ją w majteczki, bluzeczkę i kombinezon, zaczęła
płakać.
Płacz dziecka przeraził ją bardziej niż kiedykolwiek.
Skojarzyła to z innymi przypadkami, kiedy mała LaVon,
zazwyczaj aniołek, płakała w nocy jak bóbr. Przyczyny były
różne – wysypka, ząbkowanie, krup, kolka. Strach powoli
zmieniał się w gniew, kiedy zobaczyła, że Charlie prawie
biegiem wpadł do pokoju, niosąc dwa naręcza jej bielizny.
Ramiączka biustonoszy unosiły się za nim niczym wstęgi
noworocznych serpentyn.
Wrzucił je do jednej z walizek i zatrzasnął wieko. Rąbek jej
najlepszej halki wystawał na zewnątrz i mogła się założyć, że
materiał został rozerwany.
– O co chodzi? – krzyknęła, a podniesiony ton jej głosu
sprawił, że dziecko, które jeszcze przed chwilą pochlipywało
cichutko, na nowo wybuchnęło płaczem. – Czyś ty oszalał?
Charlie, wyślą za nami żołnierzy! śOŁNIERZY!
– Nie wyślą. Nie dzisiejszej nocy – powiedział i pewność w
jego głosie wprawiła ją w jeszcze większe zdenerwowanie. –
Sęk w tym słodziutka, że jak szybko nie weźmiemy dupy w
troki, to w ogóle nie wydostaniemy się z bazy. Właściwie nie
mam pojęcia, jak to się stało, że zdołałem opuścić wieżę.
Chyba coś się gdzieś spieprzyło. W sumie, dlaczego by nie?
Wszystko inne spieprzyło się równo.
Mówiąc to, wybuchnął przeciągłym, obłąkańczym
śmiechem, który wystraszył ją bardziej niż wszystko, co zrobił
do tej pory.
– Dziecko ubrane? To dobrze. Wrzuć parę jej ubranek do
drugiej walizki. Resztę spakuj do niebieskiej torby podróżnej.
Jest w szafie. Zrób to i wynośmy się stąd. Wydaje mi się, że
mamy szansę. Dzięki Bogu wiatr wieje ze wschodu na zachód.
Ponownie kaszlnął w dłoń.
– Tatusiu! – zawołała stanowczo mała LaVon, unosząc do
góry rączki. – Chcę tatusia!
Pewno! Chcę na konika, tatusiu! Na konika! Pewno!
– Nie teraz – rzekł Charlie i zniknął w kuchni.
W chwilę potem Sally usłyszała brzęk naczyń. Wybierał jej
oszczędności z niebieskiej wazy stojącej na górnej półce.
Jakieś trzydzieści, czterdzieści dolarów, które zdołała odłożyć.
JEJ OSZCZĘDNOŚCI. A więc sprawa była poważna.
Cokolwiek to było, sprawa musiała być naprawdę poważna.
Mała, której tatuś odmówił przejażdżki „na koniku”, choć
przecież bardzo rzadko – jeżeli w ogóle kiedykolwiek jej czegoś
odmawiał – ponownie zaczęła płakać.
Sally z trudem zdołała ubrać małą w cienką kurteczkę, a
potem bezładnie wrzuciła większość jej ubranek do torby.
Pomysł dokładania czegokolwiek do drugiej walizki wydał się
idiotyczny – walizka po prostu by pękła. Musiała przydusić ją
kolanem aby zatrzasnąć zamki. Uświadomiła sobie, że
dziękuje Bogu, iż mała LaVon była na tyle duża, że nie trzeba
było martwić się o pieluchy.
Charlie wrócił do sypialni i tym razem rzeczywiście biegł. W
dalszym ciągu wpychał pomięte banknoty jedno i
pięciodolarowe do przedniej kieszeni „suntanów”. Sally wzięła
małą na ręce. LaVon była już na dobre obudzona i mogła iść
sama, ale Sally chciała czuć ją w swoich ramionach. Pochyliła
się i podniosła torbę podróżną.
– Dokąd idziemy tatusiu? – spytała mała LaVon –
Spałam.
– Dziecko może spać w samochodzie – rzekł Charlie,
biorąc dwie walizki.
Rąbek wystającej z walizki halki zatrzepotał gwałtownie.
Jego oczy wciąż wydawały się mętne, jak gdyby zapatrzone
gdzieś w dal. W umyśle Sally zaczęła świtać pewna myśl,
przeradzająca się wolno w pewność.
– Był jakiś wypadek? – wyszeptała. – Jezus, Maria,
Józefie Święty! Zdarzył się wypadek, zgadza się? Wypadek.
TAM.
– Układałem właśnie pasjansa – powiedział. – Uniosłem
wzrok i nagle zobaczyłem, że cyfry zegara zmieniły się z
zielonych na czerwone. Włączyłem monitor. Sally, okazało
się, że oni wszyscy... – Przerwał, spojrzał w oczy małej
LaVon, które pomimo iż rozszerzone i zaczerwienione od
łez, pełne były zaciekawienia. – Oni wszyscy tam, na dole
NIE śYJĄ – dodał – oprócz jednego, może dwóch, ale do tej
pory oni też już na pewno wyzionęli ducha.
– Co to znaczy „nie szyją”, tatusiu? – spytała mała
LaVon.
– Nieważne, kochanie – powiedziała Sally. Miała
wrażenie jakby jej głos dochodził z głębi przepastnego
kanionu.
Charlie przełknął ślinę. Coś strzyknęło mu w gardle.
– Kiedy zapalają się czerwone cyfry, wszystko powinno
być automatycznie zablokowane. Mają tam komputer firmy
Chubb, który zarządza całym tym miejscem, dzięki czemu
powinno ono być maksymalnie zabezpieczone. Zobaczyłem
co było na monitorze i natychmiast wybiegłem z
pomieszczenia. Bałem się, że drzwi przetną mnie na pół.
Powinny zostać zamknięte w momencie gdy włączył się
alarm, a nie wiem od jak dawna palił się wskaźnik zanim
uniosłem wzrok i zauważyłem co się dzieje. Ale nim
usłyszałem szczęk zamykanych automatycznie drzwi, byłem
już prawie na parkingu. Prawdopodobnie, gdybym uniósł
wzrok trzydzieści sekund później, siedziałbym teraz w
pomieszczeniu kontrolnym wieży, jak owad w butelce.
– Co to jest? Co się...
– Nie wiem i NIE CHCĘ wiedzieć. Wiem tylko tyle, że to
coś ZABIŁO ich błyskawicznie. Jeżeli chcą mnie dostać,
będą musieli mnie złapać. Fakt, płacą mi dodatek za
ryzykowną pracę, ale nie dość duży żebym miał tu zostawać.
Wiatr wieje na zachód. Pojedziemy na wschód. Chodź. Czas
ruszać w drogę.
Sally w dalszym ciągu na wpół zaspana, z wrażeniem jakby
utkwiła w samym sercu jakiegoś upiornego, nie kończącego się
koszmaru, wyszła na podjazd, gdzie, rdzewiejąc spokojnie
pośród kalifornijskiej, pustynnej nocy stał ich piętnastoletni
chevy.
Charlie wrzucił walizki do bagażnika, a torbę podróżną na
tylne siedzenie. Sally stała przez chwilę przy drzwiach od
strony pasażera i, trzymając dziecko w ramionach, spoglądała
na bungalow, w którym spędzili ostatnie cztery lata.
Uświadomiła sobie, że kiedy się tu wprowadzili mała LaVon
rosła wewnątrz jej ciała, a wszystkie przejażdżki „na koniku”
były jeszcze przed nią.
– No chodź! – powiedział. – Wsiadaj, kobieto!
Zrobiła, co kazał. Wycofał wóz, przez moment snop światła
z reflektorów chevy omiótł ścianę domku. Ich refleksy w
szybach wyglądały jak ślepia ogromnej, drapieżnej bestii.
Pochylił się nad kierownicą w pełnym skupieniu. W świetle
bijącym z urządzeń znajdujących się na desce rozdzielczej,
jego twarz wydawała się bardzo spięta i zmęczona.
– Jeżeli brama bazy jest zamknięta, spróbuję się przez
nią przebić.
I rzeczywiście miał taki zamiar.
Sally poczuła nagle, że miękną jej kolana.
Okazało się jednak, że tak desperackie rozwiązanie nie było
konieczne. Brama bazy była otwarta. Jeden ze strażników
pochylał głowę nad jakimś czasopismem. Nie zauważyła
drugiego. Być może przebywał teraz w głównej kwaterze. To
była zewnętrzna część bazy – konwencjonalny magazyn
pojazdów wojskowych. Tych mężczyzn nie interesowało, co
działo się w sercu kompleksu.
„Uniosłem wzrok i nagle zobaczyłem, że cyfry zegara
zmieniły się z zielonych na czerwone”.
Zadrżała i położyła dłoń na jego nodze. Mała LaVon
ponownie usnęła. Charlie poklepał ją lekko po ręce i
powiedział:
– Będzie dobrze, kochanie.
O świcie, przemierzając terytorium Nevady, w dalszym ciągu
podążali na wschód, a Charliego męczył dokuczliwy, silny
kaszel.
KSIĘGA PIERWSZA
KAPITAN TRIPS
16 CZERWCA – 4 LIPCA, 1990
Zadzwoniłem do lekarza
Mówię: Doktorze,
proszę. Cały się
trzęsę, dygoczę i kręcę
Powiedz mi, co to
może być?
Czy to jakaś nowa choroba?
The Sylvers
Mała, czy możesz polubić
swojego faceta? To
porządny gość
Mała, czy możesz polubić swojego
faceta?
Larry Underwood
ROZDZIAŁ 1
Należąca do Texaco stacja Hapscomba mieściła się przy
drodze numer 93 na północ od Arnette, mieściny gdzie „diabeł
mówi dobranoc”, leżącej o sto mil od Houston. Dziś wieczorem
byli tam sami stali bywalcy, którzy, siedząc przy kasie, popijali
piwo, prowadzili leniwe pogawędki i patrzyli na muchy
wlatujące do ogromnego, podświetlanego neonu firmy.
Była to stacja Billa Hapscomba, toteż tamci odnosili się do
niego z szacunkiem, pomimo iż był zupełnym kretynem.
Oczekiwaliby takiego samego poważania, gdyby spotkanie
miało miejsce w ich pracy. Tyle tylko, że wszyscy byli
bezrobotni. W Arnette nastały ciężkie czasy. W 1980 roku
miasto miało dwa zakłady przemysłowe – fabrykę produkującą
wyroby papierowe (głównie na pikniki i rodzinne przyjęcia) i
wytwórnię kalkulatorów. Obecnie fabrykę wyrobów
papierowych zamknięto na cztery spusty, a wytwórni
kalkulatorów też nie wiodło się najlepiej – okazało się, że dużo
tańsze produkowano na Tajwanie, podobnie jak rzecz się miała
z przenośnymi telewizorami i radiami tranzystorowymi.
Norman Bruett i Tommy Wannamaker pracowali niegdyś w
zakładzie wyrobów papierowych; obecnie żyli z pomocy opieki
społecznej, gdyż już od dawna nie przysługiwał im zasiłek dla
bezrobotnych. Henry Carmichael i Stu Redman pracowali w
wytwórni kalkulatorów, ale rzadko przepracowywali więcej niż
trzydzieści godzin tygodniowo. Victor Palfrey był na emeryturze
i palił ohydnie cuchnące skręty – jedyne papierosy na jakie
mógł sobie teraz pozwolić.
– Mówię wam – powiedział Hap, opierając dłonie na
kolanach i pochylając się do przodu – powinni olać całą tę
inflację. Pal licho dług narodowy. Mamy prasy i papier.
Wydrukowałoby się pięćdziesiąt milionów banknotów
tysiącdolarowych i puściło je w obieg.
Palfrey, który do 1984 roku był maszynistą, jako jedyny
spośród obecnych miał dość ikry i szacunku względem siebie
aby wyrazić sprzeciw wobec ewidentnie idiotycznych
stwierdzeń Hapa. Teraz, rolując w palcach kolejnego,
cuchnącego jak stare skarpety skręta, oznajmił:
– Tym sposobem nigdzie nie zajdziemy. Byłoby zupełnie jak
w Richmond w dwóch ostatnich latach wojny secesyjnej. Kiedy
miałeś ochotę na piernika, płaciłeś piekarzowi konfederackiego
dolara, a on wycinał ci należny kawałek. Wielkości dolarówki.
Wiecie, forsa to tylko papier.
– Wiem, że niektórzy się z tobą nie zgadzają – powiedział z
goryczą Hap. – Mam dług wobec tych ludzi. A oni zaczynają
być pod tym względem coraz bardziej drażliwi.
Stuart Redman, który był najprawdopodobniej najbardziej
cichym mężczyzną w Arnette, siedział na popękanym
plastikowym krześle typu Woolco z puszką pabsta w dłoni i
wyglądał przez ogromne okno budynku stacji benzynowej. Stu
znał smak biedy. Dorastał w tym mieście. Był synem dentysty;
ojciec zmarł kiedy Stu miał siedem lat, pozostawiając żonę i
dwoje dzieci oprócz Stu.
Jego matka dostała pracę w Red Ball Truck Stop na
przedmieściach Arnette – Stu mógłby z tego miejsca zobaczyć
ów budynek, gdyby Red Ball nie spłonął doszczętnie w 1979
roku. Matka zarabiała dostatecznie dużo, by cała czwórka
miała co zjeść, ale nic poza tym. Mając dziewięć lat, Stu
poszedł do pracy – najpierw do Roga Tuckera, właściciela Red
Ball, gdzie pomagał po zajęciach szkolnych rozładowywać
ciężarówki za trzydzieści pięć centów na godzinę, a następnie
do pobliskiego Braintree, gdzie, aby móc harować do utraty sił
po dwadzieścia godzin tygodniowo, musiał zawyżyć swój wiek.
Teraz kiedy słuchał jak Hap i Vic Palfrey kłócą się na temat
pieniędzy i tajemniczego sposobu w jaki wyparowały,
przypomniał sobie pierwszy okres pracy w rzeźni i swoje dłonie
krwawiące od nie kończącego się ciągania ciężkich wózków
załadowanych skórami i wnętrznościami. Próbował zataić to
przed matką, ale domyśliła się wszystkiego w niecały tydzień.
Popłakała nieco nad ich losem, jednak nie należała do kobiet,
które często i łatwo roniły łzy. Nie poprosiła go aby rzucił pracę.
Wiedziała, jak przedstawiała się ich sytuacja. Była realistką.
Po części jego milczenie wynikało z faktu, że nigdy nie miał
przyjaciół, albo nie miał dla nich czasu. Dla niego istniały tylko
szkoła i praca.
Jego najmłodszy brat, Dev, zmarł na zapalenie płuc w tym
samym roku, w którym Stu zaczął pracować w rzeźni. Stu nigdy
nie otrząsnął się z tego do końca. Przypuszczał, że dręczyło go
poczucie winy. Najbardziej kochał Deva... ale jego śmierć
oznaczała, że było o jedną gębę mniej do wykarmienia.
W liceum odkrył futbol i to dodało jego matce otuchy, mimo
że musiał przez to zmniejszyć liczbę godzin pracy.
– Graj – powiedziała. – Jeżeli możesz w jakiś sposób się stąd
wydostać, to właśnie dzięki futbolowi, Stuart. Graj! Pamiętaj o
Eddiem Warfieldzie.
Eddie Warfield był lokalnym bohaterem. Pochodził z jeszcze
biedniejszej rodziny niż Stu i okrył się chwałą jako quarterback
okręgowej licealnej drużyny futbolowej, po czym wyjechał do
Teksasu na stypendium sportowe i przez dziesięć lat grał w
drużynie Green Bay Packers, głównie jako quarterback, ale
kilkakrotnie stawał nawet na pozycji rozgrywającego. Eddie był
teraz właścicielem sieci barów szybkiej obsługi na zachodzie i
południowym zachodzie, a w Arnette stał się niemal legendą.
W Arnette, kiedy mówiłeś „sukces” miałeś na myśli Eddiego
Warfielda.
Stu nie grał jako quarterback i nie był również Warfieldem.
Mimo to, w liceum doszedł do wniosku, że warto byłoby
wywalczyć sportowe stypendium... a potem pojawiły się różne
uczelniane programy i opiekun wydziałowy opowiedział mu o
NDEA.
Matka Stu zachorowała i nie mogła już pracować. Rak. Na
dwa miesiące przed ukończeniem przez Stu liceum umarła,
pozostawiając opiece Stuarta jego brata, Bryce’a.
Stu zrezygnował ze sportowego stypendium i podjął pracę w
wytwórni kalkulatorów. Ale to właśnie Bryce’owi się udało.
Odniósł sukces. Był teraz w Minnesocie, gdzie pracował dla
IBM jako analityk systemów komputerowych. Nie pisywał
często, a ostatni raz widzieli się na pogrzebie żony Stu, która
zmarła na tę samą chorobę, co jego matka – na raka. Przyszło
mu na myśl, że Bryce być może również nosi swój krzyż... i że
może przepełnia go poczucie winy wynikające z faktu, iż jego
brat zmienił się w jeszcze jednego swojskiego chłopaka w
dogorywającym teksańskim miasteczku, spędzającego dni w
fabryce kalkulatorów a wieczory u Hapa albo w Indian Head
przy kuflu piwa marki Lone Star.
Małżeństwo było dla niego najlepszym okresem, a trwało
jedynie osiemnaście miesięcy. Łono jego młodej żony wydało
na świat jedno, posępne i złośliwe dziecko. To było cztery lata
temu. Od tej pory myślał tylko o opuszczeniu Arnette w
poszukiwaniu czegoś lepszego, jednak nie pozwalało mu na to
jego małomiasteczkowe myślenie, znajome miejsca i twarze.
Był w Arnette powszechnie lubiany, a Vic Palfrey obdarzył go
kiedyś prawdziwym komplementem, nazywając „Starym
Twardzielem”. Kiedy Vic i Hap zakończyli dysputę, wciąż
jeszcze zmierzchało, ale okolica tonęła już pośród głębokich
cieni. Teraz szosą numer 93 nie przejeżdżało wiele wozów,
skutkiem czego Hap miał sporo nie zapłaconych rachunków.
Ale oto właśnie zbliżał się jakiś samochód. Stu go zauważył.
Wciąż był jeszcze ćwierć mili stąd, ostatnie promienie
zachodzącego słońca rzucały słabe refleksy na chromowane,
nie pokryte kurzem części wozu.
Stu miał wyśmienity wzrok, rozpoznał starego chevroleta
rocznik być może 75. Chevy, bez włączonych świateł, jadący z
prędkością nie większą niż piętnaście mil na godzinę, sunął
ostrym zygzakiem. Nikt prócz Stu jeszcze go nie zauważył.
– Powiedzmy, że masz zastaw hipoteczny na tę stację –
ciągnął Vic – i powiedzmy, że spłacasz go po pięćdziesiąt
dolarów miesięcznie...
– Dużo więcej stary. Dużo więcej.
– No dobra, ale załóżmy, że spłacasz miesięcznie po
pięć dych. A teraz powiedzmy, że rząd poszedł ci na rękę i
wydrukował dla ciebie całą ciężarówkę szmalu. Gdyby tak
się stało, jestem p...