Stephen King
jako Richard Bachman
Chudszy
Stephen King, mistrz współczesnej literatury grozy, w latach 1977-1984 opublikował kilka powieści pod pseudo...
2 downloads
8 Views
Stephen King
jako Richard Bachman
Chudszy
Stephen King, mistrz współczesnej literatury grozy, w latach 1977-1984 opublikował kilka powieści pod pseudonimem Richard Bachman. Były to: Kuge, Wielki marsz, Roadwork, Uciekinier oraz Chud-szy. Wywołał tym spore zamieszanie wśród krytyków i czytelników. Zdarzały się nawet zabawne nieporozumienia - jeden z recenzentów wychwalał Richarda Bachmana, na jego tle krytykując Stephe-na Kinga... Dziś, kiedy twórczość autora Lśnienia nie wywołuje już kontrowersji, jest czytany chętnie zarówno jako Stephen King, jak i Richard Bachman.
W Chudszym, podobnie jak w innych jego powieściach, następuje genialne zderzenie uładzonej, bezpiecznej powszedniości z mrożącą krew w żyłach grozą, a prawdopodobieństwo sytuacji i psychologia postaci jak zwykle budzą podziw.
Rozdział 1
- Chudszy - zaszeptał stary Cygan z gnijącym nosem do Williama Hallecka, w momencie kiedy on i jego żona Heidi opuszczali gmach sądu. Tylko to jedno słowo przesłane wraz z ciepłym, przesyconym duszącą słodyczą oddechem. - Chudszy. - I zanim Halleck zdążył się odsunąć, stary Cygan wyciągnął rękę i dotknął zgiętym palcem jego policzka. Równocześnie rozchylił usta jak brzegi rany, ukazując parę poczerniałych pieńków zębów oraz czamozielone dziąsła. Język przesuwał się pomiędzy nimi, a potem dotknął jego uśmiechniętych, gorzkich ust. - Chudszy.
Wspomnienie to powróciło do Billy^go Hallecka bardzo wyraźnie, kiedy o siódmej rano stanął na wadze z ręcznikiem przewiązanym wokół bioder. Z dołu dochodził przyjemny zapach bekonu i jajek. Zawsze musiał się nieznacznie pochylić, aby odczytać wskazanie wagi. No... teraz nachylił się trochę bardziej niż nieznacznie, a ściśle mówiąc, dość sporo. Był potężnym mężczyzną, zbyt potężnym, jak mawiał dr Houston.
"Pamiętaj, Billy - rzekł do niego Houston przy okazji ostatnich badań - mężczyzna w twoim wieku, wpływowy, wkracza do krainy zawału w wieku trzydziestu ośmiu lat. Powinieneś trochę schudnąć".
Ale tym razem wieści były pomyślne. Zrzucił trzy funty - z 249 do 246.
No... ostatnim razem, kiedy odważył się stanąć na wadze i spojrzeć na podziałkę, wskazówka zatrzymała się na 251, ale był wówczas w spodniach i miał w kieszeniach trochę drobnych, nie wspominając już o kluczach i szwajcarskim scyzoryku. A poza tym ta waga w łazience na górze nie jest zbyt dokładna, zawsze wskazuje za dużo. Był o tym święcie przekonany.
Z okresu dzieciństwa w Nowym Jorku zapamiętał słowa o Cyganach mających dar przepowiadania przyszłości. Może to był dowód? Spróbował się roześmiać, ale zdobył się jedynie na pogodniejszy wyraz twarzy. Jeszcze za wcześnie na żarty z Cyganów. Przeżyte lata uświadomiły mu, iż wraz z upływem czasu wszystko się wyjaśnia. Teraz jednak na myśl o Cyganach czuł dziwne ssanie w żołądku i w głębi serca miał nadzieję, że już nigdy w życiu nie spotka żadnego z nich. Od tej pory będzie unikał jak ognia chiromantów i plansz Ouija umożliwiających porozumiewanie się z duchami. Jeżeli to prawda.
- Billy? - Głos dochodził z dołu.
- Idę!
Ubierając się, zauważył z niesmakiem, że pomimo spadku wagi o trzy funty spodnie nadal są za ciasne. Obecnie miał w pasie 42 cale. Rzucił palenie dokładnie o 12.01 w Nowy Rok, ale zapłacił za to wysoką cenę. Naprawdę zbyt wysoką. Zszedł na dół niekompletnie ubrany, z rozpiętym kołnierzykiem i krawatem owiniętym wokół szyi. Linda, jego czternastoletnia córka, wyszła właśnie z pokoju, zamiatając frywolnie spódnicą i wymachując końskim ogonem, który tego ranka przewiązała seksownie atłasową wstążką. Pod pachą trzymała książki. W drugiej ręce miała dwa puszyste pompony - cheerieaderek - znak przynależności do drużyny, i wymachiwała nimi od niechcenia.
- Cześć, tato!
- Miłego dnia. Lin.
Usiadł przy stole i wziął do ręki "The Wali Street Joumal".
- Kochany-powiedziała Heidi.
- Najdroższa - rzekł wytwornie i odłożył gazetę obok obrotowej tacy.
Postawiła przed nim śniadanie - dymiącą górę jajecznicy, angielskie bułeczki na maśle z rodzynkami, pięć plasterków kruchego wiejskiego bekonu. Dobre jedzenie. Usiadła naprzeciw niego w kąciku śniadaniowym i zapaliła vantage'a. Styczeń i luty przeżyli w napięciu - za wiele "dyskusji", które wprawdzie zapobiegały gwałtownym kłótniom, ale zamieniły ich noce w samotną udrękę. W końcu jednak odnaleźli spokój: ona przestała narzekać na jego nadwagę, a on nie wymawiał jej, że za dużo pali. Ta ugoda sprawiła, że wiosna minęła im całkiem znośnie. Poza tym sprzyjały im okoliczności. Na przykład Halleck dostał awans i przystąpił do spółki Greely, Penschley i Kinder. Matka Heidi w końcu spełniła swoją groźbę i powróciła do Wirginii. Linde przyjęto wreszcie do drużyny cheerleaderek, co okazało się wielkim błogosławieństwem dla Bil-ly'ego - był bowiem bliski załamania nerwowego wobec ciągłych histerii Lin. Wszystko układało się wspaniale.
I wtedy w mieście pojawili się Cyganie.
Chudszy - rzeki stary Cygan. Co, do diabła, działo się z jego nosem? Syfilis? Rak? A może coś jeszcze bardziej złowrogiego, na przykład trąd? A propos, dlaczego nie przestaniesz o tym myśleć? Dlaczego to wciąż nie daje ci spokoju?
- Nie możesz przestać o tym myśleć, prawda? - odezwała się nagle Heidi, tak nagle, że Halleck omal nie zerwał się z krzesła.
- Billy, to nie była twoja wina. Tak orzekł sędzia.
- Nie myślałem o tym.
- No to o czym myślałeś?
- O "Joumalu" - odparł. - Piszą, że w tym kwartale znów odnotowano spadek liczby przedsiębiorstw budowlanych.
Nie jego wina. Racja, tak orzekł sędzia. Sędzia Rossington. Dla przyjaciół - Cary.
Dla przyjaciół takich jak ja - pomyślał Halleck. Rozegrałem ze starym Carym Rossingtonem sporo partyjek golfa. Dobrze o tym wiesz, Heidi. Na naszym sylwestrowym przyjęciu przed dwoma laty, w roku, w którym sporo myślałem o rzuceniu palenia, ale nie mogłem się na to zdobyć, kto złapał cię za twe śliczne cycki podczas tradycyjnych noworocznych pocałunków? Jak myślisz, kto? Wielkie nieba,
nie pamiętasz? To był stary dobry Cary Rossington we własnej osobie!
Tak. Poczciwy Cary Rossington, przed którego obliczem Billy Halleck wygrał ponad tuzin spraw municypalnych. Dobry stary Cary Rossington, z którym Billy grywał czasem w pokera, w klubie, i który nie wycofał się, kiedy jego dobry kumpel od golfa i kart, Billy Halleck (Cary czasami klepał go po plecach i wrzeszczał: "Jak się masz, stary byku!") stanął przed nim w sądzie, nie, aby rozstrzygnąć jakiś aspekt prawa, ale pod zarzutem zabójstwa: przejechania człowieka.
A kiedy Cary Rossington nie wycofał się, to jak sądzicie, dzieci, kto był w stanie się z nim zmierzyć? Kto w całym mieście Fairview mógł mu zagrozić? Nikt. Otóż to, nikt. No bo kim oni byli w gruncie rzeczy? Zwyczajną bandą brudnych Cyganów. Im prędzej wyjechali Z miasta w dalszą drogę w swoich starych zdezelowanych półcięza-rówkach z naklejkami NRA na tylnych zderzakach, im prędzej zobaczyliśmy tyły wykonanych przez nich własnoręcznie bud, furgonów i pojazdów kempingowych, tym lepiej... Im szybciej, tym...
Chudszy...
- Pieprzysz. - Heidi zaciągnęła się papierosem. - Przecież za dobrze cię znam. Ten artykuł w ogóle cię nie interesuje.
Billy przypuszczał, że ona nie da się oszukać. Jej twarz była nazbyt blada. Wyglądała na swój wiek (miała trzydzieści pięć lat), co nieczęsto się zdarzało. Pobrali się bardzo, bardzo młodo, a on wciąż jeszcze pamiętał komiwojażera, który przyszedł do ich domu, oferując nowy model odkurzacza, dokładnie w dzień po ich trzeciej rocznicy ślubu. Spojrzał na dwudziestodwuletnią Heidi Halleck i spytał uprzejmie: "Czy twoja mama jest w domu, kochanie?"
- Mimo to jak dotąd apetyt mi dopisuje - stwierdził i była to szczera prawda. Strach czy nie strach, spustoszył talerz z jajecznicą, a po bekonie nie było już wkrótce ani śladu. Wypił pół szklanki soku pomarańczowego i obdarzył żonę szczerym uśmiechem godnym starego Billy'ego Hallecka. Próbowała odpowiedzieć mu tym samym, ale zastygła w półuśmiechu. Wyobraził sobie ją ze znaczkiem:
"Mój uśmiech jest chwilowo zawieszony".
Sięgnął przez stół i ujął ją za rękę.
- Heidi, już wszystko w porządku. A nawet jeżeli nie, to i tak mamy to za sobą.
- Wiem, że tak. Wiem.
- CzyLinda?...
- Nie. Już nie. Ona mówi... Mówi, że jej przyjaciółki bardzo jej pomogły.
Po tym zdarzeniu przez prawie tydzień ich córka przeżywała trudny okres. Wracała ze szkoły do domu zapłakana albo bliska histerii. Przestała jeść. Bardzo pobladła. Halleck, nie chcąc zareagować zbyt ostro, udał się na spotkanie z jej nauczycielką, wicedyrek-torką i ulubienicą Lindy, panną Nearing, uczącą wychowania fizycznego i prowadzącą zajęcia cheerleaderek. Ustalił (tak, to był dobry prawniczy zwrot), że była szykanowana w tak bezceremonialny i niewybredny sposób, na jaki stać młodzież licealną. Z uwagi na okoliczności było to zaiste niesmaczne, ale czegóż można się spodziewać po grupie nastolatków, dla których głupie dowcipy były szczytem inteligencji i polotu?
Zabrał Linde na długi spacer. Lantem Drive była okolona rzędem wytwornych, ustawionych z dala od ulicy domów, których wartość zaczynała się od siedemdziesięciu pięciu tysięcy dolarów i sięgała dwustu (sauna i basen wewnątrz domu), nim jeszcze zdążyłeś się zapisać do klubu "Country" na końcu ulicy.
Linda miała na sobie swoje stare madrasowe szorty, które były przetarte wzdłuż jednego ze szwów, a jej nogi - jak zauważył Halleck - były niezwykle zgrabne, długie i smukłe; poprzez rozdarcie w szortach widać było skrawek jej żółtych, bawełnianych majteczek. Poczuł w głębi duszy coś, co stanowiło przedziwną mieszankę smutku i przerażenia. Dziewczyna dorastała. Przypuszczał, że celowo włożyła te szorty, które były za małe i nieludzko znoszone, ponieważ kojarzyły się jej z przyjemnym dzieciństwem, kiedy tata nie zasiadał na ławie oskarżonych podczas wytoczonego przeciwko niemu procesu (niezależnie od tego, jak pozorny miałby to być proces, to sędzią był stary kumpel od gry w golfa i pokerowego stolika, Cary Rossington, który łapał twoją żonę za cycki), a dzieciaki
nie tłoczyły się wokół ciebie podczas przerwy w meczu piłkarskim czy w czasie lunchu i nie pytały, ile punktów zebrał twój tata za przejechanie tej staruszki.
- Chyba rozumiesz, ze to był wypadek, Undo. Kiwa głową, nie patrząc na niego. - Tak, tato.
- Wyszła spomiędzy dwóch samochodów, nie oglądając się na boki. Nie miałem dość czasu, aby zahamować; absolutnie. Nie było szans.
- Tatusiu, nie chcę tego słuchać.
- Wiem, że nie chcesz. A ja nie chcę o tym mówić, ale zamęczają cię w szkole.
Patrzy na niego bojaźliwie. - Tatusiu ty chyba nie...
- Poszedłem do twojej szkoły? Tak. Poszedłem. Wczoraj po południu. Po 15.30, nie było już dzieciaków. W każdym razie nie widziałem żadnego. Nikt się o tym nie dowie.
Uspokaja się trochę.
- Słyszałem, że niektórzy zachowywali się wobec ciebie dosyć ostro. Przykro mi z tego powodu.
- Nie było tak źle - mówi, biorąc go za rękę. Jej twarz z młodzieńczym trądzikiem zdradzała inną historię. Tamci rzeczywiście się nie patyczkowali. Aresztowanie któregoś z rodziców niełatwo jest zatuszować, nawet Judy Blume (choć kiedyś zapewne jej się to uda).
- Słyszałem też, że dobrze sobie radziłaś - mówi Billy - Nie zrobiłaś z tego wielkiej afery i nie dałaś po sobie poznać, że tak cię krzywdzą.
- Tak, wiem-mówi ponuro.
- Panna Nearing powiedziała, że była z ciebie naprawdę dumna - mówi. Drobne kłamstwo. Nauczycielka nie użyła tych słów, aczkolwiek mówiła o Undzie w samych superlatywach. To wiele znaczy dla Billa Hallecka, prawie tyle samo, co dla jego córki. Wybieg okazuje się skuteczny. Jej oczy rozjaśniają się i po raz pierwszy spogląda na ojca.
- Tak powiedziała?
10
- Tak powiedziała - potwierdza Halleck. Kłamstwo łatwo przechodzi mu przez gardło i jest przekonujące. Dlaczego nie? Jeszcze nie tak dawno kłamał jak najęty.
Linda ściska jego dłoń i uśmiecha się do niego z wdzięcznością.
- Już niedługo dadzą ci spokój. Lin. Znajdą sobie inny obiekt. Jakaś dziewczyna zajdzie w ciążę albo nauczyciel załamie się nerwowo, albo jakiś chłopak wpadnie na handlu trawą lub kokainą. A ty zostaniesz odsunięta. Wiesz, o co mi chodzi?
Zarzuca mu ramiona na szyję i obejmuje z całych sił. Uznaje, że dziewczyna jest jeszcze bardzo dziecinna, a trochę kłamstwa nikomu nie zaszkodzi. - Kocham cię, tato - mówi.
- Ja też cię kocham. Lin. Obejmuje ją i nagle ktoś włącza olbrzymi wzmacniacz stereo w samym środku jego mózgu i znowu słyszy potworny podwójny łoskot. Pierwszy, gdy przedni zderzak jego oidsa uderza starą Cygankę w jasnoczerwonej chustce na głowie, drugi, gdy olbrzymie przednie koła przetaczają się po jej ciele. Heidi krzyczy. A jej dłoń zsuwa się z Hallecka.
Halleck obejmuje swoją córkę mocniej, czując, że na całym ciele drży.
Jeszcze jajek? - spytała Heidi, przerywając jego rozmyśla
nia.
- Nie. Nie, dziękuję. - Spojrzał na swój czysty talerz z poczuciem winy. Niezależnie od tego, jak kiepsko miały się sprawy, jeszcze nigdy się nie zdarzyło, żeby cierpiał na bezsenność albo brak apetytu.
- Jesteś pewien, że?...
- Nic mi nie jest? - Uśmiechnął się. - Ani mnie, ani tobie. I Lindzie też nie. Jak powiadają w mydlanych operach, koszmar się skończył. Czy możemy powrócić do naszego codziennego życia?
- To wspaniały pomysł. - Tym razem obdarzyła go równie promiennym uśmiechem i zaraz wyglądała na niespełna trzydziestoletnią, tryskającą radością kobietę. - Chcesz resztę bekonu? Zostały dwa plasterki.
11
- Nie - odparł, myśląc, w jaki sposób jego spodnie trzymały się na miękkiej talii (Jakiej talii? - ha! ha!, odezwał się w jego myślach mały i nieznośny Don Rickles - ostatnim razem miałeś talię gdzieś w 1978, ty zakuta pało) i jak musiał wciągać brzuch, aby zapiąć pasek. Potem pomyślał o wadze i powiedział: - Zjem jeden. Straciłem trzy funty.
Podeszła do kuchenki pomimo jego odmowy. Czasami zna mnie tak dobrze, że to mnie przeraża - pomyślał. Obejrzała się.
- A więc nadal o tym myślisz.
- Nie myślę - odparł rozdrażniony. - Czy człowiek nie może stracić w spokoju trzech funtów? Mówisz o mnie, jakbym był... .. .chudszy .. .trochę mniej muskularny. - I znowu przyłapała go na rozmyślaniu o tym starym Cyganie. Cholera! I ten wyżarty nos, i to przerażające uczucie, w chwili gdy staruch przesuwał dłonią po jego policzku - na moment przed tym, jak zareagował i odskoczył w bok, tak jak odskakiwałbyś od pająka albo brzęczącego kłębowiska robactwa gnieżdżącego się pod przegniłym pniem drzewa.
Przyniosła mu plasterek bekonu i pocałowała go w skroń.
- Przepraszam. Rób tak dalej i zrzucaj wagę. Ale jeżeli to ci się nie uda, pamiętaj o słowach pana Rogersa... "Lubię cię takim, jaki jesteś". - Skończyli w zgrabnym unisono.
Spojrzał na gazetę leżącą obok tacy, ale to było po prostu zbyt przygnębiające. Wstał, wyszedł na zewnątrz i znalazł na kwietniku egzemplarz "New York Timesa". Dzieciak zawsze go tam rzucał, nigdy nie dostarczał regularnie gazet, zwłaszcza pod koniec tygodnia, i nigdy nie pamiętał nazwiska Billy'ego. Billy niejednokrotnie zastanawiał się, czy to możliwe, żeby dwunastolatek stał się ofiarą choroby Alzheimera.
Zabrał gazetę do domu, otworzył na stronie z wiadomościami sportowymi i zabrał się do pałaszowania bekonu. Czytał właśnie nowinki ze świata boksu, gdy Heidi przyniosła mu kolejną porcję angielskich bułeczek złocących się od stopionego masła. Halleck zjadł je wszystkie, nie wiedząc nawet, że to robi.
Rozdział 2
Sprawa wlokła się od ponad trzech lat, a Halleck spodziewał się, że proces w tej lub innej formie jeszcze się pociągnie przez następne kilka zim, aż tu zgoła nieoczekiwanie zakończył się z chwilą podpisania ugody pomiędzy stronami i ustalenia wysokości odszkodowania. Podczas przerwy w rozprawie doszło do porozumienia, a proponowana suma okazała się kompletnie oszałamiająca. Halleck bezzwłocznie polecił powodowi - fabrykantowi farb z Schenectady - i swemu klientowi, aby podpisali formularz porozumienia w pokoju sędziowskim. Adwokat powoda przyglądał się teraz ze zrozumiałą konsternacją i niedowierzaniem, podczas gdy jego klient, przewodniczący spółki "Szczęśliwa Farba", nabazgrał swoje nazwisko na kopiach formularza; kiedy notariusz potwierdzał podpisem prawdziwość każdej z kopii i pochylał nieznacznie głowę, jego łysa czaszka połyskiwała łagodnie. Billy usiadł spokojnie, złożywszy dłonie, i czuł się tak, jakby wygrał los na nowojorskiej loterii. Do lunchu było już po wszystkim - prócz sporego rozgłosu.
Billy poszedł wraz z klientem do 0'Lunneya i zamówił szklaneczkę chivas dla klienta i martini dla siebie, a potem zadzwonił do Heidi.
- Mohonk - powiedział, kiedy podniosła słuchawkę. Był to znajdujący się w pobliżu Nowego Jorku kurort, gdzie spędzili miesiąc miodowy - prezent od rodziców Heidi - dawno, dawno temu. Oboje pokochali to miejsce i od tej pory już dwukrotnie spędzali tam wakacje.
- Co?
- Mohonk -powtórzył. - Jeśli nie chcesz jechać, to poproszę Jillian z biura.
- Co to, to nie! O co chodzi, Billy?
- Chcesz jechać czy nie?
- Oczywiście, że chcę. Na ten weekend?
- Jutro, jeżeli zdołasz nakłonić panią Bean, żeby przyszła zająć się Lindą, upewnisz się, że pranie jest zrobione i że za sprawą
13
telewizji żadne gorszące sceny nie będą miały miejsca w naszym domu. I jeżeli...
Ale pisk Heidi zagłuszył go na chwilę.
- A twoja sprawa, Billy! Opary farby, załamanie nerwowe, epizod psychotyczny i...
- Caniey chce iść na ugodę. Prawdę mówiąc, jest już po sprawie. Po czternastu latach bzdurnych obrad i długich prawniczych wywodów prowadzących donikąd, twój mąż zdołał przechylić szalę na stronę pozytywnych bohaterów. Czysto, rozstrzygająco i raz na zawsze. Sprawa Canieya została załatwiona, a ja jestem u szczytu szczęścia.
- Billy! Boże! - Znów pisnęła, tym razem tak głośno, że w słuchawce przeraźliwie zaskrzeczało. Billy, uśmiechając się, odsunął ją od ucha.
- Hę dostał ten twój facet?
Billy podał jej sumę i tym razem musiał odsunąć słuchawkę od ucha na co najmniej pięć sekund.
- Jak sądzisz, czy Linda wytrzyma pięć dni bez nas?
- Jeżeli mogła wytrzymać do pierwszej, oglądając HBO ostatniej nocy i przez cały czas gadać z tą Georgią Deever o chłopakach i zajadać się czekoladkami. Chyba żartujesz! Jak sądzisz, Billy, czy będzie bardzo zimno? Chcesz, żebym zapakowała twój zielony wełniany sweter? Wolisz ciepłą parkę czy kurtkę z denimu? A może obie? Czy?...
Powiedział, żeby sama zdecydowała, i wrócił do klienta, który zdołał się już uporać z połową zawartości szklaneczki chivasa i miał wyraźną ochotę na opowiadanie głupawych dowcipów. Sprawiał wrażenie lekko nieprzytomnego. Halleck wypił swoje martini i jednym uchem wysłuchał serii standardowych dowcipów o cieślach i restauracjach, ale myślami był już gdzie indziej. Ta sprawa mogła mieć daleko idące konsekwencje - było jeszcze za wcześnie, by przewidzieć, jak to zmieni bieg jego kariery, ale czas wszystko pokaże. Może być całkiem nieźle, skoro wielkie firmy zaczną teraz działać niczym instytucje charytatywne. To mogło oznaczać, że...
Pierwsze uderzenie rzuca Heidi do przodu i przez chwile ściska
14
go mocniej. Prawie nie zdaje sobie sprawy z bólu, który przeszywa mu krocze. Uderzenie jest silne; jej pas bezpieczeństwa zatrzaskuje się automatycznie. Krew tryska w górę, trzy krople wielkości dziesię-ciocentówek padają na szybę wozu jak czerwony deszcz. Wszystko dzieje się tak szybko, nie ma nawet czasu na krzyk. Świadomość tego wypadku nadejdzie dopiero za chwilę, w momencie powtórnego uderzenia, a potem...
Przełknął resztę martini jednym łykiem. Łzy nabiegły mu do oczu.
- Nic panu nie jest? - spytał klient David Duganfield.
- Nie. I to niewiarygodne! - rzekł Billy i ponad stołem wyciągnął rękę do swego klienta. - Gratulacje, Davidzie. - Nie będzie myślał o wypadku, nie będzie myślał o Cyganie z gnijącym nosem. Był uczciwym facetem, a potwierdzał to mocny uścisk dłoni Dugan-fieldaijego zmęczony, z lekka fałszywy uśmiech.
- Dziękuję ci, człowieku - rzekł Duganfield. - Bardzo dziękuję. - Nagle pochylił się nad stołem i niezdarnie objął Billy'ego. Ten odwzajemnił uścisk. Ale gdy ramiona Davida Duganfielda owinęły się wokół jego szyi, a jedna z dłoni prześlizgnęła się po jego policzku, to znów przypomniał mu się dziwny, pieszczotliwy...