Sylvain Reynard Raven Florencji oraz moimCzytelnikom z wdzięcznością PROLOG Maj 2013 Florencja, Włochy Na szczycie kopuły katedry Brunelleschiego, w c...
52 downloads
50 Views
2MB Size
Sylvain Reynard
Raven
Florencji oraz moim Czytelnikom z wdzięcznością
PROLOG Maj 2013 Florencja, Włochy Na szczycie kopuły katedry Brunelleschiego, w cieniu złotej kuli zwieńczonej krzyżem stała samotna postać. Jej czarny strój wtapiał się w zapadającą ciemność, przez co ów ktoś był niewidoczny dla ludzi w dole. To nie znaczy, że w ogóle mogliby go zobaczyć. Z jego punktu obserwacyjnego wyglądali jak mrówki. Zresztą dla niego byli mrówkami, irytującymi, lecz niezbędnymi w jego mieście. Florencja należała do niego od blisko siedmiuset lat. Kiedy był na miejscu, właśnie tutaj spędzał chwile tuż przed zachodem słońca. Obserwował swoje królestwo z iście lucyferyczną pychą. Było dziełem jego rąk, owocem jego pracy i tutaj twardo, bez litości sprawował władzę. Jego niemałą siłę zwiększały jeszcze inteligencja i cierpliwość. Upływały stulecia, a on ciągle pozostawał taki sam. Czas był luksusem, który posiadał w wielkiej obfitości; nigdy też żadnej zemsty nie dokonywał pospiesznie. Minęło ponad sto lat, od kiedy zrabowano mu kilka najcenniejszych skarbów. Cierpliwie czekał, aż ponownie gdzieś się pojawią – i tak też się stało. Tej nocy
odzyskał ilustracje. Z powrotem trafiły do jego prywatnych zbiorów; skomplikowane zabezpieczenia Galerii Uffizi były dla niego tylko niewiele znaczącą przeszkodą. Teraz stał, triumfując, na tle coraz ciemniejszego nieba, jak książę z rodu Medyceuszy, i obserwował panoramę Florencji. Powietrze było przesycone gorącem, podczas gdy on rozmyślał nad losem tych, którzy odpowiadali za kradzież jego ilustracji. Dwa lata temu rozważał, czy ich zlikwidować, ale zniechęcił go męczący proces przygotowywania morderstw. Potem był zajęty wojną, która się wywiązała pomiędzy podziemnymi światami Florencji i Wenecji. Ostatecznie ją wygrał i zaanektował Wenecję razem z jej wszystkimi terytoriami. W końcu jego zdobycz wróciła do Florencji. Teraz nastała pora zemsty. Miał dość czasu, żeby zaplanować zabójstwa; stał więc spokojnie i napawał się własnym sukcesem, kiedy z nieba zaczął padać ciepły, uporczywy deszcz. Mrówki w dole rozbiegły się w poszukiwaniu schronienia. Już po chwili na ulicach nie było żywej duszy. Mocniej przycisnął do boku trzymany pod pachą futerał – zdawał sobie sprawę, że ilustracje muszą się znaleźć w jakimś suchym miejscu. W mgnieniu oka zjechał po rudych dachówkach do niższej części katedry, zeskoczył na ziemię i pędem przebiegł przez plac. Już po paru chwilach wspinał się na dach przyległego starego gmachu – Arciconfraternita della Misericordia. Swego
czasu służył w Arciconfraternita, wypełniał ich misję miłosierdzia, którego wtedy nie uważał za życiową przeszkodę. Ale już od tysiąc dwieście siedemdziesiątego czwartego roku zapomniał, co to miłosierdzie. Od czasu, kiedy zmienił postać, to pojęcie nigdy nawet nie pojawiło się w jego świadomości. Kilka godzin później pędził przez dachy, umykając przed kroplami deszczu. Spieszył się do Mostu Złotników. Poczuł zapach krwi. Woń dochodziła z różnych źródeł, ale ta jedna, która przyciągnęła jego uwagę, była młoda i niezwykle słodka. Wskrzesiła w nim dawno zapomniane wspomnienia, obrazy miłości i straty. W ciemnościach poruszały się też inne potwory. Zbiegały się ze wszystkich stron miasta do miejsca, w którym z ziemi wołała niewinna krew. Zmienił kierunek i ruszył jeszcze prędzej w stronę mostu Trójcy Świętej. Jego czarna sylwetka rysowała się niewyraźnie na tle nocnego nieba, kiedy skakał z jednego dachu na drugi. Gdy tak pędził, myślał: kto dopadnie jej pierwszy?
ROZDZIAŁ 1 W sobotę, o wpół do drugiej w nocy ulice Florencji były niemal opustoszałe. Niemal. Kręciło się paru turystów, miejscowych szukających rozrywki i kilku bezdomnych żebraków. Była tam też Raven Wood – kulejąc, szła wolno nierówną uliczką, która prowadzi od Galerii Uffizi do mostu Trójcy Świętej. Wracała z imprezy z kolegami z galerii – jak głupia odrzuciła propozycję, że podrzucą ją do domu. Patrick chciał jej pomóc, bo jej vespa była w naprawie; Raven jednak wiedziała, że wolałby nie wychodzić teraz z mieszkania Giny. Już od paru miesięcy podkochiwał się w niej w tajemnicy, a tego wieczoru miał nadzieję nareszcie zwrócić na siebie jej uwagę. Choćby trochę. Raven nie miała serca rozdzielać ewentualnych kochanków. Chociaż już się pogodziła z myślą, że miłość nie jest dla niej, czerpała skrytą przyjemność z miłosnych relacji innych, zwłaszcza swoich przyjaciół. Właśnie dlatego się uparła, że sama wróci do domu, i teraz szła, podpierając się laską, w kierunku swojego mieszkanka przy placu Świętego Ducha, po drugiej stronie rzeki. Nie zdawała sobie sprawy, że jej decyzja – odmowa
skorzystania z podwiezienia do domu – będzie mieć tak daleko idące konsekwencje dla niej i dla jej przyjaciół. Koledzy błędnie zakładali, że utyka już od urodzenia, i z grzeczności nie zwracali uwagi na jej kalectwo. Była im za to wdzięczna, bo utykanie wiązało się z jej mrocznym sekretem, o którym nie miała ochoty opowiadać. Nie uważała siebie za kalekę: w myślach oceniała się jako lekko niepełnosprawna. Prawą nogę miała odrobinę krótszą od lewej, a stopę lekko zwróconą na zewnątrz pod trochę nienaturalnym kątem. Nie mogła biegać, a kiedy szła, patrzyło się na to z przykrością. Starała się, żeby przynajmniej jej laska, z którą się nie rozstawała, była atrakcyjna: sama ozdobiła ją żartobliwymi rysunkami. Ze śmiechem nazywała tę laskę swoim chłopakiem i nawet nadała jej imię: Henry. Z pewnością wiele kobiet bałoby się chodzić po ulicach Florencji późno w nocy, ale nie Raven. Rzadko zwracała na siebie uwagę, jeśli nie liczyć nieeleganckich, nachalnych spojrzeń na jej nogę. Co więcej, ludzie często wpadali na nią albo ją potrącali, zupełnie jakby była przezroczysta. Tylko taki kontakt miała z ludzkimi ciałami. Prawdopodobnie wpływał na to jej wygląd. Najgrzeczniejszy mógłby określić jej kształty jako rubensowskie – oczywiście pod warunkiem, że dopatrzyłby się ich pod zawsze zbyt obszernymi ubraniami. Dla oczu współczesnych była za tęga. Tę nadwagę optycznie zwiększały jeszcze workowate ciuchy,
a podniszczone tenisówki nie dodawały ani centymetra do jej metra sześćdziesięciu pięciu wzrostu. Włosy miała ciemne, niemal tak czarne jak skrzydła kruka[1], niedbale związane w koński ogon, który – gdy szła – lekko podskakiwał z tyłu. W porównaniu z mnóstwem atrakcyjnych i eleganckich mieszkanek Florencji można ją było uznać za brzydką. Ale oczy miała naprawdę piękne: wielkie, głęboko osadzone, a ich zieleń przywodziła na myśl absynt. Niestety, nikt nigdy nie zadawał sobie trudu, żeby przyjrzeć się jej oczom, w dodatku przesłoniętym szkłami okularów w przesadnie dużych, czarnych oprawkach. Co nie znaczy, że Raven dobrze by się czuła, gdyby ktoś się jej przyglądał. Kiedy już dochodziła ulicą Lungarno Acciaiuoli do mostu Trójcy Świętej, była zła, że nie wzięła ze sobą parasolki. Uporczywy deszcz oczyścił ulice i most z przechodniów, ale nie był aż tak ulewny, żeby ją przemoczyć do suchej nitki. Postanowiła więc nie szukać schronienia i po prostu kuśtykała dalej, jak zawsze – wytrwale, z determinacją. Zauważyła, że trzech podejrzanych typków wchodzi na most od strony Via de Tornabuoni. Deszcz ich nie odstraszał: szli chwiejnie, rozmawiali głośno i chrapliwie. Widok pijanych mężczyzn w centrum miasta nie był niczym nadzwyczajnym, ale Raven na wszelki wypadek zwolniła kroku. Wiedziała aż za dobrze, jak
nieprzewidywalni potrafią być tacy ludzie. Mocniej przycisnęła do piersi swój stary, znoszony plecaczek i weszła na most. I w tym momencie zobaczyła Angela. Był bezdomnym, który żebrał dniami i nocami. Raven często go spotykała w drodze do galerii i z powrotem. Zawsze przystawała, żeby się przywitać, i dawała mu kilka monet albo coś do jedzenia. Czuła, że coś ich łączy, bo też chodził o lasce. Był upośledzony umysłowo, przez co jeszcze bardziej mu współczuła. Raven przeskakiwała wzrokiem od Angela do pijaków. Nagle przeszył ją okropny lęk. – Dobry wieczór, przyjaciele! – Pozdrowienie Angela przeniknęło mokre ciemności. – Parę groszy… proszę! Ton radosnej nadziei w jego głosie sprawił, że Raven aż ścisnęło w dołku. Znała okrutny los takiej nadziei, kiedy jest skierowana w złą stronę. Pokuśtykała prędzej, z oczami utkwionymi w żebraku, modląc się w duchu, żeby tylko się nie potknąć i nie upaść. Już prawie dotarła do mostu, kiedy Angelo z wrzaskiem wyrzucił ręce w górę. Najwyższy z mężczyzn właśnie zaczął na niego sikać. Angelo próbował się odsunąć, ale pijak podchodził coraz bliżej. Dwaj pozostali ryczeli ze śmiechu. Ta scena wcale nie zaskoczyła Raven.
Angelo był bezdomny, brudny, kaleki i niezdarny. Każda z tych cech mogła rozbudzić okrucieństwo we florentyńczykach, w dodatku pijanych. Czuła, jak w jej gardle rodzi się krzyk protestu. Ale nie otworzyła ust. Powinna interweniować. Wiedziała o tym. Jeżeli porządni ludzie przechodzą obojętnie, bez słowa – zło ma okazję rozkwitnąć. Szła dalej. Była zmęczona po długim dniu pracy i wieczornej imprezie u Giny. Bardzo chciała już wrócić do swojego małego, spokojnego mieszkania przy placu Świętego Ducha. Słyszała jednak krzyki Angelo, a także rechot i przekleństwa napastników. Największy z nich przestał sikać i teraz zamaszyście zapinał dżinsy. Nagle, ni stąd, ni zowąd podniósł nogę i kopnął Angela w żebra. Biedak krzyknął z bólu i osunął się na ziemię. Raven stanęła. Drugi z pijaków przyłączył się do kompana – kopał i przeklinał Angela, nie zważając na jego głośne jęki. Z ust bezdomnego popłynęła krew, biedak skręcał się z bólu. – Dość! W uszach Raven rozbrzmiał donośny krzyk, po
włosku. Natychmiast poczuła radość, że ktoś, obojętne kto, przyszedł bezdomnemu z pomocą. Jej radość jednak przeszła w przerażenie, bo mężczyźni znieruchomieli i zaczęli gapić się w jej stronę. – Dość… – powtórzyła już o wiele spokojniej. Obwiesie wymienili spojrzenia, a ten największy powiedział coś drwiąco do swoich kompanów, po czym ruszył w jej stronę. Kiedy podszedł blisko, Raven mogła wyraźnie dostrzec, że facet ma szerokie bary, jest wysoki, z ogoloną głową, o ciemnych oczach. Powstrzymała się, żeby nie uciec. – Wynocha. – Mężczyzna lekceważąco machnął ręką. Zielone oczy Raven spojrzały poza niego, tam gdzie leżał zwinięty w kłębek Angelo. – Pozwólcie mi mu pomóc. Krwawi. Łysol zerknął przez ramię na swoich kolesiów. Jakby na przekór jeden z nich kopnął Angela w brzuch. Krzyki przyjaciela długo rozbrzmiewały jej w uszach, w końcu zapadła cisza. Facet odwrócił się do niej z powrotem z drapieżnym uśmiechem. Palcem wskazał w kierunku, z którego szła. – Spadaj. Właściwie powinna podejść do Angela, ale ostatecznie zrezygnowała. Tak czy owak, nie mogła przejść przez most
i dotrzeć do domu. Łysy blokował drogę. Niepewnym krokiem zaczęła się wycofywać. Facet podszedł bliżej. Wymachiwał rękami i pociągał prawą nogą, przedrzeźniając jej krok. Jeden z jego kumpli ryknął coś, co zabrzmiało jak „Quasimodo”. Raven pohamowała chęć, żeby im powiedzieć, że są potworami. Starała się odejść jak najszybciej. Usłyszała za sobą pospieszne kroki. Koledzy Łysego zostawili Angela i ruszyli za nią. Usłyszała komentarz jednego, jaka jest brzydka, za brzydka na to, żeby ją przelecieć. Pozostali parsknęli śmiechem. Jeden z nich zauważył, że przecież można by ją bzykać od tyłu. Wtedy nie będą musieli oglądać jej twarzy. Raven kuśtykała jeszcze szybciej, bez skutku rozglądała się choćby za jednym przechodniem. Ale nad rzeką Arno było zupełnie pusto. – Nie tak szybko! – Sarkazm jednego znów wywołał śmiech całej grupki. – Chodź, zabaw się z nami! – wrzasnął któryś z nich. – Chyba tego chce… Raven jeszcze bardziej przyspieszyła, mimo to już po chwili ją dopadli i otoczyli jak stado wilków zranionego jelenia. – Co teraz? – spytał najmniejszy, spoglądając na
kumpli. – Teraz się zabawimy. – Łysy, najwyraźniej ich przywódca, uśmiechnął się do Raven. Wyrwał jej laskę z ręki i rzucił na ziemię. Inny zerwał jej plecak z ramienia. – Oddawaj! – Starała się odzyskać swoją własność. Drań z radosnym okrzykiem rzucił plecak koledze, nad jej głową. Odwróciła się i chciała złapać plecak, ale znowu szybko przerzucili go nad nią. Bawili się tak parę minut, drażnili się z nią i kpili, chociaż błagała, żeby już przestali. Oczywiście o tym nie wiedzieli, ale w plecaku miała paszport i inne ważne dokumenty. Nie mogła biec. Nie była w stanie – nie przy jej kalectwie. A jeżeli się schyli po laskę, złapią ją i jeszcze wrzucą do Arno. Zrezygnowana, wywinęła się i pokuśtykała jak najdalej od napastników, znowu w stronę Mostu Złotników. Jeden z łobuzów rzucił jej plecak na bok. – Łapcie ją! Próbowała iść szybciej, ale już kuśtykała najprędzej, jak mogła. Łysy mężczyzna szedł trzy kroki za nią. Wystraszona, zerknęła przez ramię. W tym momencie czubkiem buta zahaczyła o szczelinę na drodze i się potknęła. Gdy usiłowała utrzymać równowagę, poczuła
ostry ból w całym ciele. Łysy złapał ją od tyłu za włosy. Krzyknęła, kiedy jej ściągnął gumkę z końskiego ogona. Długie, czarne pasma rozsypały się na ramiona. Facet podniósł ją na nogi za włosy, okręcając je sobie wokół dłoni. Próbowała się rozejrzeć, szukała jakiejś drogi ucieczki albo kogoś, kto mógłby jej pomóc, ale już po paru sekundach napastnik ciągnął ją przez ulicę w kierunku alejki tak wąskiej, że jej szerokość można by wymierzyć rozłożonymi rękami. Celowo znów się potknęła i poleciała do przodu. Łysy zaklął i ją puścił. Chlipiąc, po raz drugi upadła na kolana; ręce miała podrapane, z ranek sączyła się krew. Poczuła smród w nozdrzach. Zapewne używano tej alejki jako toalety. Zakasłała, żeby nie zwymiotować. Łysy chwycił ją za ramię i pociągnął głębiej w alejkę. – Wstawaj! – warknął. Raven próbowała się wyrwać, ale ją przytrzymał. Wykręcała się, aż w końcu kopnęła go z całej siły. Potem szybko zaczęła się gramolić na nogi. Nagle mężczyzna zawisł nad nią, złapał ją za ręce i odwrócił twarzą do siebie. Potężny cios pięścią złamał jej nos i stłukł okulary. Buchnęła krew, duże krople tryskały na ziemię.
Zawyła z bólu. Zerwała z twarzy stłuczone szkła. Z oczu strumieniem popłynęły jej łzy, starała się oddychać ustami. Mężczyzna poderwał ją na nogi. Ciągnąc za włosy, rzucił nią o ścianę. Raven zobaczyła wszystkie gwiazdy, ból rozrywał jej czaszkę. Świat wirował… potem stopniowo zwalniał, gdy dwaj pozostali pijacy przygnietli ją do ściany. Przywódca stanął za nią i zaczął jej zadzierać koszulę. Szorstkie ręce sięgały coraz wyżej po nagiej skórze, aż dotarły do stanika. Ścisnął jej piersi i ordynarnie zakpił. Kumple wyraźnie go zachęcali, ale Raven już nie rozumiała, co mówią. Miała wrażenie, że tonie. W głowie jej dudniło, nie mogła złapać tchu, starała się nie udławić krwią, która zalewała jej gardło. Mężczyzna rozsunął rozporek i przycisnął się do niej od tyłu. Sięgał do jej paska. Szybkim ruchem rozpiął jej dżinsy. Walczyła, ale jego ręka już się wślizgnęła do majtek… – Przestań! Proszę. Proszę… ***
Do uszu Księcia doszły krzyki jakiejś dziewczyny – niewyraźne, pełne rozpaczy. Wyczuł na odległość, że nadchodzi porucznik Lorenzo i Gregor, jego asystent. Reszta jego ludzi też była niedaleko. Książę przyspieszył kroku, ponieważ nie chciał z nikim dzielić źródła najsłodszej z woni, jaką poczuł od stuleci. Ten zapach wydawał mu się niemal znajomy – na tyle, że jego już i tak wzmożone pragnienie wzrosło dwukrotnie przez tę tęsknotę. Na którą bynajmniej nie miał ochoty sobie pozwolić. Spryt i rozwaga służyły mu dotąd doskonale: dzięki nim potrafił przeżyć, podczas gdy innych już dawno odesłano do wszelkich możliwych pośmiertnych okropności, na jakie w końcu i on zasłużył. Postępował niezwykle ostrożnie i właśnie dlatego się zatrzymał na samej krawędzi dachu, skąd popatrzył w dół. Wąziutką alejkę pod nim słabo oświetlała pojedyncza latarnia. Zdołał dojrzeć, jak trzech facetów trzyma dziewczynę – jeden usiłował ją brać od tyłu: rozporek miał rozpięty, a sztywny członek ocierał się o ciało nieszczęsnej ofiary. Kumple go zachęcali, przygniatając przy tym dziewczynę do ściany, jakby ją krzyżowali. Ta symbolika zrobiła na nim wrażenie. Książę mógłby bez trudu wyrwać ofiarę z rąk napastników, uprowadzić ją i przenieść do innej ciemnej alejki, żeby tam wyssać z niej wszystko, co cenne. Na chwilę przymknął oczy i głęboko odetchnął, ogarnięty wspomnieniem półnagiej kobiety leżącej pod kamiennym
murem: ciało miała poranione, niewinność odebraną; jej krew wołała do niego z ziemi. Zemsta… Apetyt na pokarm zastąpiło inne, większe pragnienie, to przez stulecia karmione bez przerwy gniewem i żalem. Kiedy zeskakiwał z dachu, wypadły mu z rąk ilustracje, które tak bardzo chronił przed kradzieżą. – Co, u… – Zanim mężczyzna skończył zdanie, był już martwy: głowa odpadła mu od ciała i niedbale potoczyła się w bok jak piłka. Drugi puścił kobietę i próbował uciekać, ale Książę z łatwością go złapał i kilkoma zwinnymi ruchami też posłał do piekła. Kiedy się odwrócił po swoją nagrodę, zobaczył, że dziewczyna upadła na ziemię; powietrze było aż ciężkie od słodkiego zapachu jej krwi. Wyglądała na nieprzytomną: powieki miała zamknięte, twarz zmaltretowaną… – Cassita vulneratus[2] – szepnął, przykucając obok niej. Otworzyła wielkie, zielone oczy i patrzyła na niego poprzez krople deszczu. – Dziewczyna… Co za rozczarowanie! – Ciszę przerwał głos kobiecy. – Szkoda! Wydawało mi się, że to zapach dziecka. Książę się odwrócił do czworga swoich poddanych,
którzy stali w pobliżu. Byli to: Aoibhe, wysoka kobieta z długimi, rudymi włosami, oraz Maximilian, Lorenzo i Gregor. Wszyscy mieli blade twarze i głodnym wzrokiem spoglądali na Raven, przedtem jednak skłonili się przed swoim Księciem. – Jakim cudem dotąd nie zauważyłam takiego smakołyku? Gdybym ją wywąchała na ulicy, już bym ją miała! – Aoibhe podsunęła się bliżej, posturę miała wytworną, wręcz królewską. – Chodźcie. Jest dostatecznie dorosła, żeby starczyło dla nas wszystkich. Nie piłam tak słodkiej krwi od czasu, kiedy popróbowałam angielskich dzieci. – Nie – odezwał się cicho Książę. Poruszał się niemal niewidocznie, teraz stał pomiędzy dziewczyną a resztą. – Ależ, Książę, z pewnością nam nie odmówisz. – Największy z mężczyzn, Maximilian, wskazał rozrzucone części ciał trzech zabitych. – Tamci są nieżywi i śmierdzą przemocą. – Obok mostu leży jeszcze jedno niezniszczone ciało. To sobie możecie wziąć z pocałowaniem ręki. Ale do tej dziewczyny tylko ja mam prawo. – Głos Księcia brzmiał spokojnie, choć kryły się w nim stalowe dźwięki. – Twoja zdobycz to prawie zwłoki – parsknęła Aoibhe. – Słyszę, jak serce nierówno jej bije. W odpowiedzi na te słowa Książę odwrócił się do Raven. Oczy znów miała zamknięte i z trudem oddychała.
– A co to za bałagan?! – wykrzyknął Gregor po włosku, ale z lekkim akcentem rosyjskim. Wysunął się o krok do przodu, uważnie obejrzał ciała napastników dziewczyny i podszedł niebezpiecznie blisko do ich ofiary. Z gardła Księcia wydobył się groźny pomruk. Rosjanin błyskawicznie się zatrzymał. – Wybacz, mój panie. – Ostrożnie się cofnął. – Nie miałem na myśli nic złego… z całym szacunkiem. – Rozejrzyj się po okolicy, Gregor. Jeżeli nikt nie chce tamtego ciała, usuń je. Młody asystent rzucił się w kierunku ulicy. – Nawet dzikie zwierzę nie miałoby ochoty na ich krew. Wszyscy spojrzeli na Maximiliana, który stał i gapił się na okaleczone szczątki mężczyzn. Potem przeniósł wzrok na swojego dowódcę i przymrużył oczy. – Myślałem, że Książę nigdy nie zabija dla sportu. – Cave[3], Maximilian… – W tonie Księcia zabrzmiała groźba. – Czyżbyś podważał sens tego zabójstwa? – Lorenzo, porucznik Księcia, wystąpił naprzód. Powietrze zrobiło się ciężkie od napięcia. Cała grupka wpatrywała się w Maximiliana, oczekując odpowiedzi. A on spoglądał błękitnymi, zamyślonymi oczami to na Księcia, to na krwawiącą dziewczynę i z powrotem.
– Skoro Książę nigdy nie zabija dla sportu, to dlaczego ci ludzie nie żyją, co? Przecież mógł ją z łatwością wykraść. – Dosyć! – zawołała niecierpliwie Aoibhe. – Ona umiera, a my tylko marnujemy czas! – Przecież to właśnie Książę ustanowił prawa przeciwko bezmyślnym zabójstwom. – Teraz Maximilian zrobił krok do przodu. Jego wzrok niemal niedostrzegalnie przebiegł po Lorenzu i zatrzymał się na Księciu. Aoibhe stanęła przed nim; jej wysoka sylwetka wydawała się bardzo smukła przy jego potężnym ciele. – Czyżbyś wyzywał Księcia naszego miasta z tego powodu? Oszalałeś! Maximilian wykonał taki ruch, jakby chciał ją odsunąć na bok. Ruda błyskawicznie chwyciła jego lewą rękę i wykręciła na plecy tak, że bark wyłamał się z trzaskiem. – Nigdy więcej się nie waż podnosić na mnie ręki. Inaczej ją stracisz. – Rzuciła go na kolana i postawiła mu na karku stopę w aksamitnym bucie. Dryblas zgrzytnął zębami. – Czy ktoś mógłby mi zdjąć z pleców tę wściekłą harpię? – Aoibhe… – Głos Księcia był cichy, ale rozkazujący. – Chciałam się tylko upewnić, że ten pruski żołdak
rozumie, o czym mówię. Bo jego włoski jest naprawdę bardzo słaby. – Zjeżdżaj ze mnie, żałosna dziwko! – warczał Maximilian, starając się ją zrzucić z siebie. – Ależ z prawdziwą przyjemnością. – Aoibhe uwolniła towarzysza, obrzucając go stekiem irlandzkich przekleństw i wieloma groźbami. Max wstał i zaczął wpychać bark na właściwe miejsce: jęczał i wykręcał sobie ramię. – Ponieważ jestem, jak się okazuje, jedynym zainteresowanym prawami tego miasta, wycofuję wyzwanie. – Tu przerwał, jakby czekał, że ktoś się odezwie. Ale wszyscy milczeli. – Nareszcie – westchnęła Aoibhe i z powrotem zwróciła się do Księcia, który stał plecami oparty o mur, tuż przy swojej zdobyczy. – Twoja wyjątkowa krew zaraz wyda ostatnie tchnienie. Jeżeli to ma być ona, musisz już zaczynać. Podzielisz się? Pod wpływem nagłego impulsu Książę chwycił dziewczynę w ramiona i jednym susem skoczył na dach. Swoich poddanych zostawił za sobą.
ROZDZIAŁ 2 Cassita vulneratus… Raven ocknęła się nagle. Usłyszała jakiś obcy głos, który szeptał jej do ucha. Oczywiście w malutkiej sypialni oprócz niej nie było nikogo. Nie mogła sobie przypomnieć, czy ten ktoś mówił po włosku, czy po angielsku… Wydawało się jej, że ani tak, ani tak, ale w końcu to przecież sen. Czasem jej się zdarzało śnić jakieś słowa po łacinie. Zmrużyła oczy, oślepiona słońcem. Zasłony w oknach sypialni były odsunięte. Dziwne, pomyślała, co nie znaczy, że jakoś szczególnie się tym przejęła. Miała bardzo niesamowity sen, ale zapamiętała z niego tylko krąg wirujących emocji i barw. Była artystką, więc zdarzało się jej myśleć i śnić w kolorze. Co jednak zupełnie niezwykłe, jej pamięć, zazwyczaj ostra jak brzytwa, tym razem zawiodła. Ziewając, opuściła nogi z łóżka – wąskiego, pojedynczego, co świadczyło o tym, że jest samotna – i ruszyła po laptopa. Otworzyła folder „Muzyka” i zaczęła odsłuchiwać swój ulubiony album zespołu Mumford & Sons. Kiedy weszła do łazienki, nie zadała sobie trudu, żeby spojrzeć w lustro nad umywalką. Było małe, odbijało tylko
to, co miała najlepszego: twarz, ale i tak unikała patrzenia w nie. Gdy tylko się umyła, poszła do malutkiej kuchni i zaczęła szykować poranną kawę. Miała wrażenie, że jest sobota albo niedziela, choć równocześnie doskonale sobie zdawała sprawę, że musi iść do pracy. Wiedziona nagłą obawą, zajrzała do sypialni. Kiedy dostrzegła swój plecak obok małego stolika, którego używała jako biurka, odetchnęła z ulgą. Przy kawie, jak to miała w zwyczaju, chciała sprawdzić skrzynkę e-mailową. Sięgnęła przez blat kuchenny po laptopa. Wtedy zauważyła, że coś się zmieniło. Już wcześniej powinna zwrócić uwagę na staroświecką koszulę nocną, którą miała na sobie: z pewnością nie należała do niej. Ale zamiast na koszuli skupiła się na tym, co było widać spod spodu. Jej prawa stopa, zawsze przecież wykręcona, teraz stała symetrycznie obok lewej – a tak przecież nie było już ponad dziesięć lat! Zamarła. Dotychczas nie mogła przejść bez laski z sypialni do łazienki czy do kuchni. Ani ustać na obu nogach bez bólu. A jednak przed chwilą właśnie to zrobiła. Raven omal nie upadła z wrażenia. Z przejęciem podnosiła swoją dotychczas kaleką stopę i próbowała kręcić nią w kostce. Potem powtórzyła ten sam ruch lewą
nogą. I jedna, i druga poruszała się z zupełną łatwością i bez odrobiny bólu. Raven przeszła do sypialni i z powrotem. Wstrzymała oddech i podskoczyła. Z szeroko rozpostartymi ramionami skakała w miejscu – jeszcze i jeszcze raz – z szaleńczym entuzjazmem, że oto zrobiła coś, co się wydawało niemożliwe. Najwyraźniej stał się cud! Raven, co prawda, nie wierzyła w cuda ani w ogóle w żadnego boga czy bogów, którzy mogliby czegoś podobnego dokonać. Zamknęła oczy, próbowała przypomnieć sobie cokolwiek z poprzedniej nocy – coś, co byłoby kluczem do tej nagłej, a tak bardzo dla niej ważnej odmiany. Nie pamiętała jednak niczego – poza tym głosem, szepczącym jej słowa, których też nie umiała odtworzyć. Chyba po prostu jeszcze ciągle śpię. Jakby chcąc sprawdzić tę hipotezę, wysunęła do tyłu nogę i wykonała arabeskę – dość chwiejną, ale zawsze. Stała tak najdłużej jak mogła i rozkoszowała się wspomnieniami, choć jej mięśnie ledwo pamiętały te ruchy. Kiedy w końcu straciła równowagę i stanęła na obu nogach, niemal szlochała. Prawa stopa i noga wreszcie robiły to, co chciała. Uszkodzenia, których doznała tamtej strasznej, strasznej nocy, zostały uleczone!
Ekspres do kawy zaczął szumieć i parskać na kuchence, więc popędziła wyłączyć gaz. Otworzyła małą lodówkę i wyciągnęła karton mleka. Zerknęła na datę ważności. Szeroko otworzyła oczy. Obracała karton w rękach i kilkakrotnie odczytywała drobny druczek. Zamrugała, sprawdziła, czy ma na nosie okulary. Nie miała. Bez okularów nie była przecież w stanie odczytać napisów drukowanych na etykiecie! Tymczasem dzisiaj widziała je bardzo wyraźnie. To przecież się nie mogło wydarzyć. To na pewno urojenia. Postawiła mleko na blacie i pobiegła do łazienki. Aż wrzasnęła, kiedy w lustrze zobaczyła odbicie jakiejś nieznajomej twarzy. Ta dziewczyna naprzeciwko miała długie, błyszczące, czarne włosy. Oczy barwy lśniącej zieleni dominowały w owalnej twarzy o wysokich kościach policzkowych. Takie twarze zasługują na portrety, pomyślała Raven. Prawdę mówiąc, ta przypominała jej twarz aktorki Vivien Leigh. Odskoczyła z przerażeniem. Osoba w lustrze zrobiła to samo. Odwróciła się w prawo.
Dziewczyna w lustrze też się odwróciła. Chwilę trwało, zanim Raven zrozumiała wreszcie, że to po prostu jej odbicie. Zdumiona, zaczęła dotykać swojej twarzy, kości policzkowych, ust z pełną dolną wargą… Raven przecież wiedziała, jak wygląda: brzydka, gruba, ze zdeformowaną, niesprawną nogą. Tak czy inaczej, stała się piękną, młodą kobietą z dwiema całkiem zdrowymi nogami. Halucynacje? Ale… przecież moje zmysły są chyba w porządku. Słyszę, widzę, czuję dotyk, zapachy. Czyżby jej wcześniejszy wygląd i kalectwo to był jakiś senny koszmar? Wyszła na korytarz i zajrzała do swojej sypialni, ozdobionej oprawionymi w ramy reprodukcjami Wiosny i Narodzin Wenus Botticellego. Obrazy wisiały obok fotografii rodzinnych. Z półek regału patrzyły na nią podobizny jej samej i siostry Carolyn, które potwierdzały poprzedni wygląd Raven. Nie wierzyła w cuda, w zjawiska nadprzyrodzone, w nic, czego nie można by potwierdzić naukowo. To jednak musiały być halucynacje. Innego wytłumaczenia nie widziała. Próbowała odtworzyć w głowie, co robiła poprzedniego dnia. Pamiętała, że poszła do pracy, ale zupełnie sobie nie mogła przypomnieć, co się działo
później. Czyżby była pod wpływem narkotyków? Może gdyby wróciła do pracy, koledzy by jej pomogli. Gdyby była chora, zaprowadziliby ją do lekarza. Ale gdyby była po narkotykach…? Ściągnęła przez głowę koszulę nocną i przez chwilę sprawdzała materiał. Chyba to była bawełna – kiedyś biała, ale teraz pożółkła. Wycięcie szyi ozdobione delikatną koronką i różową wypłowiałą wstążką. Z przodu, od szyi do pasa, biegł rząd ozdobnych perłowych guziczków. Krótko mówiąc, ta koszula nie tylko nie należała do Raven, ale wyglądała jak strój z zeszłego wieku. Dziewczyna nago podeszła do lustra. Po drodze zabrała z kuchni mały stołek i stanęła na nim. Dotychczas nigdy nie oglądała siebie bez ubrania. Starannie unikała tego widoku. Ale teraz przeklinała fakt, że ma tylko tak małe lustro. Jej skóra była kremowa, doskonała, nieskażona plamkami czy rozstępami. Piersi, o wiele jędrniejsze, tkwiły uniesione wysoko. Talia osy, łagodnie zaokrąglone biodra. Odwróciła się na stołku tak, żeby lepiej obejrzeć uda i pośladki. Co jak co, ale nie dostrzegła nawet małego cellulitu. Nie wiem, czym mnie nafaszerowali, ale to musiał być bardzo mocny narkotyk. Zaniepokojona, że być może została zaatakowana,
dokładnie obejrzała całe ciało w poszukiwaniu jakichkolwiek śladów… Niczego nie znalazła. Ostrożnie rozstawiła nogi i wsunęła ręce między uda, żeby sprawdzić, czy jakieś miejsce nie jest zbyt czułe. Ale kiedy wszystko się okazało w jak najlepszym porządku, wydała głębokie westchnienie ulgi. Oczywiście, skoro mam halucynacje dotyczące własnego wyglądu, może też mi się tylko zdawać, że nie padłam ofiarą przemocy… Zastanowiła się jednak, czy każdy z urojeniami rozumuje tak rozsądnie, ale znów przypisała to zjawisko narkotykowi, który jej bez wątpienia podano. Zarzuciła na siebie szlafrok, chociaż był już o wiele za duży na jej obecną figurę, i wzięła telefon komórkowy; niestety był rozładowany. Podeszła do biurka, żeby go podłączyć do ładowarki. Spojrzała na ekran laptopa i zorientowała się, że jest poniedziałkowy ranek. Nie miała pojęcia, jakim cudem tak doszczętnie zapomniała o tym, co się działo przez cały weekend, ale na razie musiała przejrzeć pocztę i pospieszyć się, jeśli chciała zdążyć do pracy w Galerii Uffizi na ósmą. Przełknęła kawę i ubrała się: włożyła stare spodnie do ćwiczeń jogi i koszulkę – jedyne rzeczy w jej i tak dość ubogiej garderobie, które na nią teraz pasowały. W pośpiechu umyła zęby i wyszczotkowała włosy, wyłączyła muzykę i wcisnęła do plecaka komórkę
z ładowarką. Próbowała znaleźć swoje ulubione tenisówki, ale już po paru chwilach dała temu spokój i wskoczyła w wygodne czarne pantofle, wrzucone kiedyś niedbale do szafy. Tenisówek postanowiła poszukać później pod łóżkiem. Dlatego nie zobaczyła nieznanego jej pudełka, ukrytego właśnie tam, gdzie spała. Kiedy zamknęła drzwi do mieszkania i wyszła na korytarz, zobaczyła Dolcezzę, kota sąsiadów. – Buongiorno, Dolcezza! – Uśmiechnęła się do futrzaka i wyciągnęła rękę, żeby ją pogłaskać. Kotka się jednak cofnęła, fuknęła i wygięła grzbiet w łuk. – Dolcezza! Co ci się stało? – Raven przykucnęła i znów spróbowała się zbliżyć do zwierzęcia, ono jednak nadal prychało, sztywno machając ogonem, i nawet wysunęło pazury. W tym momencie signora Lidia Di Fabio otworzyła drzwi i zaczęła wołać swoją pupilkę. Kotka przebiegła pod jej nogami i wpadła do mieszkania, jakby ją sam diabeł gonił. – Dzień dobry. – Raven pomachała sąsiadce, zastanawiając się, jak kobieta zareaguje na zmianę jej wyglądu. – Dzień dobry, kochanie. – Lidia odpowiedziała
uśmiechem. – Jak się pani dzisiaj czuje? Kobieta potarła skronie. – Och, trochę zmęczona. Już od kilku dni nie jestem w zbyt dobrej formie. Raven podeszła bliżej. – Może w czymś pomóc? – O, nie trzeba. Bruno niedługo przyjdzie. Chyba najlepiej, jak się położę. Miłego dnia. Raven pomachała jej na pożegnanie i zbiegła po schodach. Dziwne, Lidia najwyraźniej nie zauważyła jej nowej, szczuplejszej figury. Może dlatego, że nie miała na nosie okularów… Jednak jeszcze bardziej zaskoczyła Raven nagła zmiana humoru kotki. Zawsze były z Dolcezzą w bardzo serdecznych stosunkach, często ją karmiła i pieściła. Traktowały się po przyjacielsku. Zazwyczaj Raven schodziła z drugiego piętra jak żółw, powoli, podparta laską. Dzisiaj niemal sfrunęła. Wspaniale było się poruszać bez dźwigania nadmiernej wagi i bez bólu, którego dotąd stale doświadczała. Niewiele myśląc, przebiegła całą drogę od mieszkania przy placu Świętego Ducha przez most Trójcy Świętej… I nagle się zatrzymała. Tam gdzie zawsze siadywał bezdomny Angelo, nie
było nikogo. Chwilę się rozglądała – może po prostu zmienił miejsce? Nigdzie go jednak nie dostrzegła. Zniknęły też rzeczy, które zwykle układał przy sobie w jednym, ulubionym miejscu. Poczuła jakby ukłucie w karku. Od kiedy mieszkała przy placu, Angelo zawsze rano i wieczorem był tu, przy moście. Zanotowała w myślach, żeby po pracy wstąpić do misji franciszkańskiej, którą czasami odwiedzał, i dowiedzieć się o niego. Zerknęła na zegarek: już za parę minut powinna być na swoim stanowisku pracy, pobiegła więc w kierunku Uffizi, zostało jej do pokonania mniej więcej półtora kilometra. Kiedy czuła, jak jej stopy uderzają o chodnik, jak wibrują łydki i kolana – miała ochotę uściskać siebie samą! Lekki wiaterek pieścił jej policzki, głaskał włosy, rozrzucone na ramionach i plecaku. Czuła się silniejsza, odważniejsza, bardziej ufna. Czuła się tak, jakby jej podarowano niemal nowe życie. Z każdym krokiem coraz mniej się przejmowała tym, co mogło spowodować tak radykalną zmianę jej dotychczasowego złego losu. Dlatego nie zauważyła tajemniczej postaci, która za nią podążała od samego domu. To był najszczęśliwszy ranek w jej życiu.
ROZDZIAŁ 3 Książę wchodził po schodach do swojej sypialni w Palazzo Riccardi, rodowym pałacu Medyceuszy. Zwrócił zranioną dziewczynę jej światu. Teraz wracał do swojego. Cóż to był za świat… ponury, ciemny, niszczycielski. Kiedy przestępował próg komnaty, kątem oka zauważył swoje odbicie w lustrze i odrzucił z czoła kilka niesfornych kosmyków jasnych włosów. Nigdy się sobie długo nie przypatrywał, chociaż teraz miał ciało o wiele atrakcyjniejsze niż za życia. „Kłamliwy wdzięk i marne jest piękno…”[4] Zabawne, że ciągle jeszcze potrafi cytować Pismo. Zabawne, że on, niegdyś sługa Boży, znajduje się teraz pośród wrogów Chrystusa. Zmarszczył czoło na myśl o zielonych oczach, cudownej twarzy… Odsunął od siebie ten obraz. Nierozważnie się wmieszał w sprawy ludzi, a to wszystko z powodu wspomnień sprzed stuleci. Z powodu innej pięknej twarzy, innych urzekających oczu. Pocierał dłońmi twarz. Jego ciało nigdy nie czuło zmęczenia, ale umysł potrzebował wypoczynku. Ten ranek pragnął spędzić jedynie na spokojnej medytacji. Ale to nie
było możliwe. Kiedy tylko wszedł do pałacu, wyczuł zapach Aoibhe. Już po chwili dostrzegł ją za sobą. – Ukrywałeś się… – odezwała się do swojego byłego kochanka po angielsku, obracając się na bok w wielkim łożu. Zupełnie nie dbała, żeby czymś nakryć nagie ciało. Miała parę cnót. Ale wśród nich nie było cnoty skromności. Świt dopiero zaczynał rozjaśniać horyzont. Za parę godzin jego skowronek – już niezraniony – obudzi się u siebie w mieszkaniu. W tym momencie jednak Książę zmusił się, żeby zapomnieć o dziewczynie, i spragnionym okiem obrzucił nagie kształty Aoibhe, jej pełne, twarde piersi i długie, kuszące, rude włosy. Oblizał wargi. – Dzień dobry. Skąd wiedziałaś, że tu będę? – Domyśliłam się. Ostatnio przez parę dni tkwiłeś w tej swojej niedostępnej fortecy. Wiedziałam, że w końcu wyjdziesz się jakoś pożywić. A potem na pewno pojawisz się tutaj. – Zdawało mi się, że zmieniłem zamki w drzwiach. – Zaciągnął czarne zasłony na oknach. Robił to dla jej wygody, nie dla swojej. Choć inni o tym nie wiedzieli, on się nie bał światła słońca. Aoibhe oparła głowę na ręce; wyglądała teraz zupełnie jak postać z renesansowego obrazu.
– Zmieniłeś. Ale pofatygowałam się do muzeum i przekonałam jednego ze służących, żeby mi pozwolił wejść na górę. Przyszłabym do ciebie do twojej fortecy, ale nie potrafię przenikać przez bramy. Książę udał, że nie widzi jej wydętych warg. Zmrużył szare oczy. – Ten służący nie żyje? – Ależ skąd! Może jest tylko trochę… niedysponowany. – Chwyciła poduszkę i cisnęła nią w Księcia. – Nie zabijałabym przecież kogoś z twoich ludzi! No, przynajmniej nie bez pytania. Zaklął i odrzucił poduszkę. W pamięci miał teraz zielonooką dziewczynę, skuloną w alejce, i to, jak Aoibhe go błagała, żeby się z nią podzielił tą „wyjątkową potrawą”. To wspomnienie i towarzyszące mu emocje sprawiły, że poczuł się niezręcznie. Odwrócił się do Aoibhe tyłem. – Służących łatwo zastąpić innymi, ale to staje się kłopotliwe, jeśli trzeba zatrudniać nowych za każdym razem, kiedy nasz gość poczuje głód. Aoibhe chwilę milczała, widząc, jak po jego twarzy przemknął wyraz zakłopotania. – Dawniej nigdy się nimi nie przejmowałeś. Pamiętam przecież, jak pozabijałeś ich wszystkich po prostu dla kaprysu.
Książę pozostawił ten komentarz bez odpowiedzi. Minął starą szafę przy łóżku. – Nie miewam kaprysów. Zabiłem ich, bo miałem powód, zapewniam. Służący są jak ubrania. Trzymam je, dopóki mi służą. A kiedy przestają być użyteczne, pozbywam się ich. Może należałoby powiedzieć, że opłakuję utratę ładnego stroju. Ale służącego? Nie aż tak. Zdjął czarny surdut i go odwiesił, po czym usiadł na krześle i zabrał się do ściągania długich butów. Aoibhe go obserwowała. – Właśnie to w tobie uważam za dziwne. Z jednej strony jesteś z nas najbardziej ludzki, ale z drugiej strony… najmniej. – To z całą pewnością był komplement – powiedział drwiąco. – Jesteś naszym Księciem, ale nikt nie wie, jak pilnujesz bezpieczeństwa swojej fortecy ani kto cię na Księcia mianował. – Ściszyła głos. – Nawet ja nie mam pojęcia, kiedy cię tu przyniesiono, chociaż przypuszczam, że parę stuleci przede mną. – To było pytanie? – odezwał się szorstkim tonem. Zaczął ustawiać buty obok kufra, żeby uniknąć jej badawczego wzroku. Zniżyła głos do miękkiego, kuszącego szeptu. – Jesteśmy kochankami. Opowiedz mi swoje
sekrety… Spojrzał na nią ostro. – Nie jesteśmy kochankami, Aoibhe. Po prostu od czasu do czasu spółkujemy. – Dla podkreślenia swoich słów, podniósł się i zdjął koszulę. Przymknęła oczy, głęboko wciągnęła jego zapach, który rozniósł się po komnacie. – Wczoraj wieczorem zabiłeś dwóch mężczyzn, ale karmiłeś się krwią tylko jednego. Czuję czyjąś krew na tobie, lecz nie w tobie. – Jakiś głupek mnie zaskoczył, kiedy się pożywiałem. Szeroko otworzyła oczy. – Więc dlaczego się nie cieszyć z deseru? – Tracisz zmysł węchu. Nie lubię smaku gwałcicieli. – Wyjął z kieszeni srebrny męski zegarek marki Baume & Mercier i rzucił jej. Schwyciła go i w świetle lampy z zachwytem podziwiała elegancką prostotę przedmiotu, po czym odłożyła zegarek na stolik nocny. – Szkoda, że to ty go wykończyłeś; przecież nic cię nie obchodzą sprawy ludzi. Ja bym się postarała, żeby pocierpiał. – Cierpiał dostatecznie. – Szare oczy Księcia zabłysły. – Byłabyś zadowolona. Błagał o życie, spowiadał mi się z najtajniejszych grzechów. Nawet się… no, wiesz…
ubrudził. – Książę ukazał w uśmiechu piękne białe zęby. – Powiedział, że jest profesorem Paccianim. – To ród Paccianich spłodził jakiegoś profesora? Nie do wiary! Pacciani to było nazwisko słynnego seryjnego zabójcy, który przez całe dziesięciolecia grasował we Florencji. Naturalnie ludzie nie wiedzieli, że do liczby przypisywanych temu mordercy ofiar przyczyniła się sama Aoibhe i inne istoty jej rodzaju. – Zabiłeś gwałciciela. W zeszłym tygodniu wykończyłeś trzech gości tylko po to, żeby się nakarmić dziewczyną. Zachowałeś się bardzo dziwnie. Skąd to nagłe zainteresowanie ludźmi? Pozwalałeś draniowi gnębić miasto wiele lat! Książę zdejmował skarpetki. – Wtrącam się, kiedy to leży w moim interesie. Aoibhe obróciła się na brzuch, odsłoniła gładkie plecy i pośladki. Przerzuciła włosy przez ramię. – To nie było w twoim interesie tak rozerwać na kawałki ludzi w alejce i zostawić ich szczątki, żeby zgniły. Książę spojrzał na nią uważnie. – Gregor pozbył się ciał. – Mogłeś ich wystraszyć albo zastosować kontrolę umysłów. – Patrzyła na niego z ciekawością. – Zresztą nie tylko Max uznał twoje postępowanie za dziwne. Mówiono
o tym w gronie członków Consilium. Wpatrywał się w nią zimnym, wręcz przerażającym wzrokiem. – Jeżeli Maximilian ma ochotę na rozmowę, wie chyba, gdzie mnie znaleźć. Tyle że koniec tej rozmowy pewnie by mu się nie spodobał. Aoibhe zadrżała i odwróciła wzrok. – Ja oczywiście stanęłam w twojej obronie. Zrobiłabym wszystko, żeby zapewnić bezpieczeństwo tej dziewczynie, nawet gdyby to oznaczało, że trzeba załatwić facetów. Była znakomita… A oni zamierzali to zmarnować. Książę wstał i w milczeniu zaczął z brzękiem pozbywać się skórzanego pasa. Aoibhe, obserwując go, bawiła się prześcieradłem. – Jak smakowała? Zwinął pasek, ostrożnie odłożył go na półkę w szafie. – O, ja nigdy nie jestem w pełni nasycony. Znowu się zaśmiała. – Powinieneś sobie wziąć kochankę, jakąś ludzką istotę, pieszczotkę, która będzie zaspokajała twoje potrzeby… dzienne i nocne. W Teatro jest wiele pięknych kobiet. I mężczyzn. Mógłbyś sobie wybrać. Ukrywając grymas niechęci, zamknął drzwi szafy.
Mięśnie jego nagiej piersi i ramion prężyły się przy każdym ruchu; Aoibhe, zachwycona, co chwila oblizywała wargi. – Odkąd cię znam, nigdy nie miałeś żadnej kobiety, w każdym razie tak na dłużej. Czemu? Nieznacznie poruszył głową, przeszywając swoją towarzyszkę wzrokiem. – Nie sposób się radować wdziękami ludzi przez dłuższy czas. Brak im wytrzymałości. Zresztą miałem ciebie. – No, niezbyt często. Przycisnął pięść do szafy i zagryzł zęby. – Przecież niecały miesiąc temu wzięłaś sobie nowego, ludzkiego kochanka. Gdzie jest dzisiaj? Nago i na klęczkach ściera kurze w twoim pałacu? Aoibhe znowu się obróciła na wznak. Tym razem demonstrowała biust, wpatrzona w ozdobny baldachim nad głową. – Ludzkim kochankom brak wytrzymałości. W ciągu tygodnia zamęczyłam go prawie na śmierć. Poza tym od czasu do czasu musi spać. – Ano tak… Ludzie muszą spać. – Książę ściągnął czarne spodnie i rzucił je na poręcz krzesła. – Więc korzystałaś z jego wdzięków przez noc, a teraz przyszłaś korzystać z moich… w dzień. To bardzo pochlebne.
Odwróciła do niego twarz. – Nam nic nie dorówna. A ty… zawsze byłeś… usłużny. – Jej ciemne oczy wędrowały po jego umięśnionej, szczupłej sylwetce, żeby w końcu spocząć na pośladkach. – Założę się, że kiedy jeszcze byłeś człowiekiem, nie brakowało ci kobiecego towarzystwa. Wokół twojego domu z pewnością kręcił się bez przerwy tłum słodkich, młodych dziewic, które błagały, żebyś je uwiódł. Książę tym razem odwrócił się tak gwałtownie, że niemal niezauważalnie, i po prostu wgniótł ją spojrzeniem w łóżko. – Cave, Aoibhe! – warknął. Podniosła ręce. – Wybacz. Zapomniałam, że byłeś księdzem. – Nie byłem żadnym księdzem – parsknął. Przeszedł przez sypialnię, uderzył pięściami w materac i pochylił się nad nią. – Byłem w nowicjacie. Chcesz gadać cały dzień czy weszłaś do mojego łóżka z jakimś innym zamiarem? Wyciągnęła rękę i objęła go w pasie – miękko, zmysłowo. – Jesteś we Florencji dużo dłużej niż my wszyscy i bardzo pilnie strzeżesz swojej przeszłości. Nie wiem o tobie prawie nic… Obrzucił ją gorącym spojrzeniem.
– Wydawało mi się, że wiesz wystarczająco dużo, żeby pójść ze mną do łóżka. Zjawiłaś się w moim domu, zdjęłaś ubranie i wślizgnęłaś mi się pomiędzy prześcieradła. Czy wobec tego możemy przejść do rzeczy? – Jedną chwileczkę, Książę. – Rzuciła mu łagodny uśmiech. – Byłeś sługą Kościoła. Żyłeś w czasach, w których kobiety powinny zachowywać dziewictwo aż do ślubu. Być może się z tym godziłeś. Powiedz mi, dlaczego wobec tego nie masz teraz małżonki? Książę wyswobodził się z jej objęć. – Bardzo niewiele dam naszego rodzaju przetrwało zmianę osobowości z nietkniętym dziewictwem. – I ja kiedyś byłam dziewicą – Aoibhe mówiła niemal rzewnie. – Zanim ojciec nie znieważył jednego z angielskich lordów. Ten, kto mnie zmienił w istotę naszego rodzaju, zdziwił się, kiedy mnie wziął. On też cenił dziewice, ale źle odczytał mój zapach. – Na pewno miałaś inne zalety … Przymrużyła oczy, próbowała odczytać wyraz jego twarzy. Pokręciła głową. – Nie masz kochanki wśród ludzi, żadnych schadzek w Teatro, żadnej małżonki… Jasne, że jesteś zły i potrzebujesz czegoś, co ci przyniesie ulgę. Mężczyźni nie mogą żyć samą krwią. – Skoro tak dobrze się orientujesz co do moich potrzeb seksualnych, najlepiej, żebyś sama coś z tym zrobiła
– odparł szorstko Książę. – Jeżeli nie przestaniesz gadać, chyba będę musiał coś ci włożyć do ust, żebyś zamilkła. – Ja tylko próbuję pomóc. Przecież jesteśmy przyjaciółmi, prawda? Po tylu latach? – Z promiennym uśmiechem Aoibhe się przesunęła, żeby zrobić mu miejsce obok siebie. Jednym szybkim ruchem pozbył się bielizny. Stał teraz nagi i dumny: jego wzniesiony członek był skierowany w jej stronę. Zacisnął pięści tak mocno, że naprężyły mu się ścięgna ramion. – Przyjaciółmi? Nie. Ale z pewnością zawsze byłaś moją mile widzianą sojuszniczką. – Przebiegł wzrokiem jej całe ciało i zatrzymał się na piersiach. Z westchnieniem zwróciła oczy ku niebu. – Przypuszczam, że po Angliku nie mogę się spodziewać niczego więcej. Chwała Bogu, przestałam zabijać twoich rodaków już w dziewiętnastym wieku. – Dość tego. – W ułamku sekundy Książę znalazł się nad nią. – Nareszcie… – szepnęła, wtulając czerwone wargi w jego szyję. Ręce kochanka wędrowały po bokach jej ciała, wciskały się w aksamitną skórę. Zamruczała jak kot pod tym dotykiem i przysunęła prawą pierś do jego rozchylonych, spragnionych ust.
Lizał okrężnymi ruchami jej sutek, zanim go ugryzł. Wygięła się w łuk i podała mu drugą pierś. Powtórzył ruch, po czym zamknął usta i zaczął ssać. Jęczała, rzucając głową na boki. Uniósł jej udo i położył je na swoim biodrze, zanim w nią wszedł. Kiedy się zaczął poruszać, wydała krótki okrzyk rozkoszy. Ich stosunek był ognisty i gwałtowny – jak u wszystkich istot ich rodzaju. Książę, bardzo silny, utrzymywał się nad nią tylko na jednej ręce, drugą nadal ją pieścił. Aoibhe uniosła biodra, odpowiadała na jego ruchy. Potem przetoczyła się nad niego. Z okrzykiem triumfu, z głową odrzuconą do tyłu ujeżdżała go jak jeździec konia. Jego ręce błądziły po jej rozkołysanych piersiach; po chwili usiadł i zamiast palcami, pieścił ją ustami. Aoibhe westchnieniami rozkoszy dawała znać, jak jej przyjemnie. Chciała ucałować jego usta, ale ją uniósł, wyskoczył z łóżka i przycisnął ją plecami do ściany. Znów spróbowała go pocałować w usta, ale i tym razem ją odtrącił. Wodził wargami po jej szyi od góry do dołu. Wyczuł, że kochanka zaczyna odczuwać maksymalną rozkosz, więc wbił się w nią jeszcze głębiej. Jak zwykle u nich, jej orgazm trwał kilka minut. Kiedy skończyła, wciągnęła Księcia z powrotem na
łóżko i znów go dosiadła. Poruszała się tak szybko, że jej ciało wręcz wzbudzało lekki wiatr. Z okrzykiem wbił się w jej biodra ostatni raz i spłynął w nią gęstym potokiem. Aoibhe jęknęła i z obnażonymi zębami schyliła się do jego szyi. Ale błyskawicznie przewrócił ją na plecy i wcisnął jej ramiona w poduszkę nad głową. Ciało jeszcze drżało mu z rozkoszy, oddech jednak już się uspokoił. – Nie! – warknął; jego szare oczy płonęły gniewem. Nie miała innej możliwości, jak tylko skinąć głową; nadal się poruszał w jej wnętrzu. Byli niemal równego wzrostu i mniej więcej tej samej wagi, tyle że on był starszy i o wiele potężniejszy. Z łatwością mógłby ją wykończyć i pozbyć się ciała, na przykład potajemnie je spalić. Nikt by się o tym nigdy nie dowiedział. Ze wstrzymanym oddechem wpatrywała się w niego szeroko otwartymi, przerażonymi oczami. Kiedy już był wyczerpany, zwiesił głowę, jego loki opadły na jej piersi. – Pozwól mi zostać twoją małżonką – szepnęła; jej łono jeszcze ciągle drżało, nadal czuła wewnątrz fale rozkoszy. – Razem będziemy rządzili Florencją. Pij mnie, a ja będę piła ciebie… Odchyliła głowę, żeby odsłonić szyję i puls tętniący
tuż pod skórą. Książę pomału rozchylił powieki, jak szarooki smok. Warknął. – Proszę… – błagała. Oderwał się od niej i nago podszedł do szafy. Usiadła na łóżku. Drżącą ręką wachlowała gardło. – Czego się boisz, najdroższy? Tej więzi, jaka powstaje po wymianie krwi? Spiorunował ją wzrokiem. – Nie używaj określeń, których nie rozumiesz. Jedną z niewielu rzeczy, które w tobie zawsze podziwiałem, jest prostolinijność. Aoibhe zacisnęła wargi bez słowa. Książę wyjął z szafy czyste czarne ubranie i znów zbliżył się do łóżka. – Masz ten pałac do dyspozycji do zachodu słońca. Wydam służbie odpowiednie polecenia. Pamiętaj, żebyś stąd odeszła ze wszystkim, co twoje. Patrzyła na niego uważnie; jej rude włosy tworzyły czerwoną chmurę loków wokół owalnej twarzy. – Myślałam, że w ciągu ostatnich stuleci posunęliśmy się trochę dalej… Myliłam się. Zacisnął zęby. – Nie kłam. Wszystko, co robisz, dobrze sobie
przemyślałaś. – Nie przeczę, ale w tym wypadku wyświadczam ci przysługę. Wygraliśmy wojnę z Wenecjanami, ale jak długo potrwa ten pokój? A co z zamachem na twoje życie? Do tej pory nie odkryliśmy, kto pomógł Wenecjanom naruszyć nasze granice. Musisz mieć małżonkę, choćby tylko po to, żeby umocnić i zabezpieczyć swoją pozycję. A ja jestem jedną z twoich najdawniejszych przyjaciółek. To mnie powinieneś wybrać. Obserwował wyraz jej twarzy z rosnącą wrogością. Aoibhe odrzuciła pościel i stanęła przed nim. – Musisz myśleć o przyszłości. Ile masz lat? Kto wie, jak długo żyłeś przed… – Dość – przerwał jej Książę. – Sama mówiłaś, że nie często ze sobą współżyjemy, ale to była jednak czysta gra. Do dzisiaj. – Chwilę podziwiał jej ciało, kremowy odcień skóry, łagodne krzywizny kształtów i długie nogi. Pokręcił głową. – To przedstawienie jest zbędne. Gdybym cię spotkał na ulicy, moja odpowiedź brzmiałaby tak samo. Jesteśmy sojusznikami i kochankami, Aoibhe, ale nie przyjaciółmi. A od tej chwili będziemy już tylko tym pierwszym. Nie przychodź tu więcej. – Z tymi słowami wyszedł z pokoju.
ROZDZIAŁ 4 Kiedy Raven była już blisko Galerii Uffizi, ze zdumieniem zobaczyła wokół muzeum kordon policji. Kilku oficerów stało na straży przy taśmach ogradzających teren, podczas gdy karabinierzy, w charakterystycznych granatowych mundurach, chodzili po dziedzińcu w kształcie litery „U”. Mężczyźni w ciemnych garniturach stali grupkami w pobliżu wejścia do galerii i dyskutowali. Wokół zagrodzonego terenu tłoczyli się dziennikarze z niemal całego świata i zasypywali policjantów gradem pytań po włosku i angielsku. Stało się coś strasznego. Słynne ilustracje Botticellego, kopie rysunków do Boskiej komedii Dantego – zniknęły. Raven zakryła usta, poczuła, że żołądek podchodzi jej do gardła. – Permesso[5]… – zabrzmiał męski głos i ktoś się spróbował przecisnąć obok Raven. Odwróciła się i zobaczyła Patricka Wonga, jednego z kolegów z galerii. – Patrick! – Dotknęła jego ramienia. Jego ciemne oczy w kształcie migdałów badawczo
oceniały jej twarz. – My się znamy? Przeszła na angielski. – To ja. Chłopak przypatrywał się, zdziwiony; przypomniała sobie, że jej wygląd przecież bardzo się zmienił. – Jestem Raven. Strząsnął jej rękę ze swojego ramienia i spojrzał przenikliwie. – Co pani wie o Raven? – To ja, przysięgam! – Wyciągnęła z plecaka swój identyfikator z Uffizi i mu pokazała. Wyszarpnął jej plakietkę z ręki i przysunął twarz do jej twarzy. – Skąd pani to wzięła? – syknął. – Gdzie ona jest? – Ależ, Patrick, to ja! Nie pamiętasz? Pracuję w zespole konserwatorów profesora Urbana. Zacisnął palce na jej identyfikatorze. – Każdy zna zespół profesora Urbana. To niczego nie dowodzi. Rozejrzała się bezradnie, próbowała znaleźć jakiś sposób, żeby udowodnić swoją tożsamość. Natknęła się wzrokiem na krawędź Loggii dei Lanzi i jej dach, niemal niewidoczny z tego miejsca.
– O, zobacz. Jedliśmy lunch na tamtym tarasie. Opowiadałeś mi, jak w dzieciństwie wychowywała cię babcia w Richmond Hill… i że prowadziła restaurację. Że kiedy miałeś dziesięć lat, twojego psa, który się wabił Magnus, przejechał samochód. Chłopak otworzył szeroko oczy. – Skąd pani o tym wszystkim wie? – No przecież od ciebie! Nie tolerujesz laktozy, urodziłeś się w Toronto, kochasz się w Ginie. To ja, Patrick, przysięgam! – Wyciągnęła do niego rękę. – Zobacz, to mój zegarek. Zerknął na jej przegub, na stary, zniszczony zegarek marki Swatch. Z łatwością go rozpoznał. Spojrzał jej w oczy. – Skąd mogę wiedzieć, że pani nie porwała Raven i nie ukradła jej zegarka? Z rozpaczą przewróciła oczami. – Co ty wygadujesz?! Kto chciałby mnie porywać? Nie jestem nikim ważnym. – Nieprawda! – Spojrzał na nią dzikim wzrokiem. – Raven jest dla mnie naprawdę kimś! Jest dla mnie bardzo ważna! Milczała, starała się opanować nerwy, żeby się skupić i znaleźć coś, co potwierdzi, że ona to ona. – Pamiętasz, jak zgubiłeś zdjęcia rentgenowskie
Wiosny Botticellego? I jak wypytywał o nie dottore Vitali? To ja je włożyłam do najniższej szuflady twojego biurka. Patrick pokręcił głową. – Nie zgubiłem żadnych zdjęć. Uśmiechnęła się łagodnie. – Ależ tak, zgubiłeś. Zostawiłeś je w czytelni archiwum. Znalazłam je tam i schowałam w twoim biurku, żebyś nie miał kłopotów. Gapił się na nią z niedowierzaniem połączonym z fascynacją. – Nikomu o tym nie powiedziałem… – Wiem. Szok stopniowo ustępował miejsca zamyśleniu. – Raven? – wyszeptał, wpatrzony w nią. Skinęła głową. Dotknął jej twarzy. – Co ty z sobą zrobiłaś? Odwróciła się, nie mogąc znieść jego wzroku. Szybko opuścił rękę, bo zauważył, że ściągnęli na siebie uwagę jednego z karabinierów – mężczyzna przyglądał im się zza okularów przeciwsłonecznych. – Musimy stąd odejść. – Patrick poprowadził Raven za ramię. – Gdzie twoja laska? – Już jej nie potrzebuję.
– To nie jest śmieszne. – Chłopak obrzucił ją wściekłym spojrzeniem. Uniosła swoją już zdrową nogę i szybko zademonstrowała kilka ruchów. – Cholera… – stęknął, podnosząc brwi. – Co tu się, u diabła, dzieje? Zanim zdążyła odpowiedzieć, oficer karabinierów ruszył w ich stronę. Patrick pociągnął ją za róg budynku, gdzie nie było ich widać. Kiedy odeszli parę metrów, Raven stanęła. – A co z pracą? Spóźnimy się. Chłopak oddał jej identyfikator. – I tak się codziennie spóźniam przez tę policję. Musimy przechodzić specjalną kontrolę, zanim nas wpuszczą do środka. – A teraz, ta policja, to z powodu ilustracji? Spojrzał na nią podejrzliwie. – No jasne. – Kiedy je skradziono? Milczał. Po chwili przetarł oczy. – Niech to szlag… – Co? Odetchnął głośno. – Gdybyś miała jakieś kłopoty, powiedziałabyś mi,
co? – Nie mam żadnych kłopotów… – Kpisz sobie? Jestem twoim najlepszym kumplem, a wcale cię nie poznałem. – Znowu zaklął. – I już nie używasz laski. I zniknęłaś bez śladu dosłownie zaraz po największej kradzieży w historii Galerii Uffizi. – Co takiego?! – Raven aż krzyknęła i ze zdumienia upuściła plecak. – Ciii…! – Patrick obrzucił ją wściekłym spojrzeniem. – Chcesz, żeby się zleciała chmara karabinierów i nie wiadomo ilu agentów Interpolu? Cicho bądź! Szybko się cofnął i zerknął w stronę Uffizi, po czym pociągnął ją za sobą dalej, w kierunku Mostu Złotników. – A ta kradzież? Kiedy to się stało? – spytała Raven, nadal oszołomiona wiadomością. – Tej nocy, kiedy balowaliśmy u Giny. Przycisnęła rękę do czoła. Przypomniała sobie tę imprezę. Pamiętała rozmowę z Patrickiem. Proponował, że odwiezie ją do domu. Ale potem… cała reszta wieczoru była jedną wielką mgławicą. Zmrużyła oczy, oślepiona słońcem. – Jak złodzieje się przedostali przez systemy zabezpieczeń? – Nie wiadomo. Żaden alarm nie zadziałał. Policja nie znalazła nawet jednego odcisku palca! Agenci ze służb
specjalnych uważają, że to musiał zrobić ktoś z wewnątrz, dlatego wszystkich nas przesłuchiwali; mnie chyba ze trzy razy. – Ale… kto mógł coś takiego zrobić? Każdy z nas jest poza podejrzeniem… Spojrzał na nią ostrożnie. – Raven, oni ciebie szukają. Zniknęłaś na cały tydzień i nikt nie wiedział, gdzie się podziewasz. – Cały tydzień?! – pisnęła z szeroko otwartymi oczami. – Impreza u Giny była siedemnastego. Dzisiaj jest dwudziesty siódmy. W ubiegłym tygodniu nie przychodziłaś do pracy. Myśleliśmy, że zachorowałaś. Wysyłałem ci e-maile i SMS-y, a profesor Urbano nawet dzwonił do ciebie na komórkę, ale nie odpowiadałaś. Zacząłem się naprawdę mocno martwić, więc razem z Giną wpadliśmy do ciebie we środę. Twoja sąsiadka mówiła, że cię nie widziała od kilku dni. Zawiadomiliśmy policję i konsulat amerykański, że zniknęłaś. Zanim Raven zdążyła cokolwiek wyjaśnić, nagle pojawił się przed nimi oficer karabinierów z dwoma kolegami. – Pan pracuje w muzeum? – zwrócił się surowo do Patricka. Chłopak prześlizgnął spojrzeniem po przyjaciółce.
– Tak. – Proszę o identyfikator. – Oficer wyciągnął rękę. Patrick podał mu plakietkę ze swoimi danymi z Galerii Uffizi. Mężczyzna obejrzał ją dokładnie i oddał właścicielowi. Potem zainteresował się Raven. – A pani? Kiwnęła głową i wręczyła swój identyfikator. Policjant spojrzał na fotografię, na Raven. Zdjął okulary przeciwsłoneczne, złożył je i schował do kieszeni munduru. Znowu na nią popatrzył. – Nie wygląda pani tak jak na zdjęciu. Wzruszyła ramionami. – Ale to ja. Przypatrywał się jej z namysłem, po czym zwrócił spojrzenie na Patricka, który teraz przestępował z nogi na nogę. – Zna pan tę panią? – spytał go oficer. Patrick się zawahał, serce Raven zaczęło walić jak młot. Kolega podszedł do niej bliżej. – Tak, pracujemy razem. Raven starała się nie rozkleić wobec takiego wsparcia
ze strony przyjaciela. Oficer znów skupił na niej uwagę. – Z identyfikatora wynika, że pracuje pani dla Opificio delle Pietre Dure[6]. – Zgadza się. Ale oddelegowano mnie do Uffizi i to też jest napisane na identyfikatorze. – Wskazała mu odpowiednie miejsce na plakietce, którą ciągle trzymał. – Dottore Wood, pójdzie pani ze mną. – To Amerykanka – wtrącił się Patrick. – Nie możecie jej tak po prostu zabrać. Przez chwilę oficer mierzył chłopaka wzrokiem. – My jej nie zabieramy. Będziemy jej po prostu towarzyszyli na posterunek policji, żeby z nią porozmawiać tak samo, jak rozmawialiśmy ze wszystkimi innymi pracownikami Uffizi. Patrick złapał przyjaciółkę za rękę i przytrzymał. – Rozmawiał pan z nami na miejscu, w galerii, nie na posterunku! Ona nigdzie z panem nie pójdzie. – To nie przesłuchanie ani aresztowanie, po prostu zbieramy informacje. Jestem pewien, że dottore Wood zechce nam pomóc w śledztwie. – Tu oficer rzucił Raven ostre spojrzenie. Zamrugała, nie wiedziała, co powiedzieć. Patrick nie ustępował, nadal mocno trzymał jej rękę.
Funkcjonariusz zaklął, wyciągnął identyfikator z wewnętrznej kieszeni marynarki i podetknął Patrickowi przed nos. – Jestem Sergio Batelli, ispettore karabinierów. Ta pani nie ma paszportu dyplomatycznego, a jej nazwisko widnieje na liście pracowników Uffizi. Zgodnie z kodeksem prawa cywilnego Włoch mogę od niej wymagać złożenia zeznań na posterunku policji bez powiadamiania kogokolwiek, a zwłaszcza Amerykanów. Capisce?[7] A może pan chce zostać przesłuchany razem z nią, signor Wong? Jesteście kochankami? Od jak dawna się znacie? Patrick zaklął i postąpił krok do przodu, ale wtedy wtrąciła się Raven – położyła mu dłoń na ręce. – Wszystko będzie w porządku. Po prostu tam pójdę i odpowiem na pytania. Ale proszę cię, powiedz profesorowi Urbanowi o tym, co się stało. Będzie na mnie czekał w laboratorium konserwacji. Patrick spojrzał wyzywająco na oficera. – Powiadomię o wszystkim dottore Vitalego, dyrektora Uffizi, a także konsulat amerykański. I podam pana nazwisko, ispettore Batelli. Funkcjonariusz tylko wzruszył ramionami. – Dottore… – Zrobił gest w stronę ulicy, gdzie właśnie pod krawężnik podjechał radiowóz z włączonymi kogutami.
Patrick ścisnął rękę Raven, po czym co sił w nogach pobiegł do Galerii Uffizi. – Tędy – polecił szorstko Batelli i razem ze swoimi ludźmi poprowadził Raven do auta.
ROZDZIAŁ 5 – Muszę panią poinformować, że to nie jest przesłuchanie. Nie została pani też aresztowana. Rozmawiamy z panią w związku z kradzieżą dzieł sztuki z Uffizi, ponieważ pani pracuje dla galerii. Cała rozmowa będzie nagrywana na wideo. Dottore Wood, gdzie pani była w piątek, siedemnastego maja? Batelli siedział naprzeciwko niej w małym pokoju przesłuchań na posterunku florenckiej policji. Jego ciemne oczy patrzyły bystro i przenikliwie. Przed nim leżały akta w zamkniętej teczce. Nawet nie robił notatek. Po prostu obserwował. Inny mężczyzna – w ciemnym garniturze – stał za nim, po jego lewej ręce. Przedstawiono go jako Alessandra Savolę, agenta Interpolu z Rzymu. Stał z rękami skrzyżowanymi na piersi i też uważnie przyglądał się Raven. Czuła się jak próbka oglądana pod mikroskopem. Przez chwilę rozważała swoje możliwości. Także wpatrzona w agentów, zastanawiała się nad swoim kłopotliwym położeniem. Kochała swoją pracę. Kochała Uffizi. Chciała zrobić wszystko, co możliwe, żeby pomóc policji znaleźć tego, kto ukradł ilustracje. Ale w związku z tym musiała teraz
odpowiedzieć oficerowi na bardzo niewygodne i być może ryzykowne pytania. – Od rana jak zwykle byłam w pracy. W laboratorium konserwacji. Pod koniec dnia w kilka osób wybraliśmy się na imprezę do koleżanki. – Której? – Giny Molinari. Pracuje w archiwum. – A potem? Dokąd pani poszła? Skupiła wzrok na jakiejś plamie na ścianie, nad jego ramieniem. Bardzo chciała sobie przypomnieć. – Do domu. Ispettore Batelli pochylił się do przodu. – Która to była godzina? – Spojrzał jej prosto w oczy. – Nie przypominam sobie… Reszta towarzystwa jeszcze się bawiła. Pożegnałam się z Patrickiem i Giną i poszłam do domu. – Sama? – Tak, sama. – Mieszka pani z kimś? Ktoś widział, jak pani wraca? – Mieszkam sama… i nie, nikt mnie nie widział. – Ma pani kochanka? Chłopaka? A może dziewczynę? – Nie. – Skrzyżowała ręce na piersi. – Kiedy po raz pierwszy pani usłyszała o kradzieży? – Głos inspektora był obojętny. Zbyt obojętny.
– Dzisiaj rano, jak szłam do pracy. Oczy agenta się zwęziły. – A co z gazetami? Radiem? Telewizją? – Gazet nie kupuję, a telewizora nie mam. Czasami rano włączam radio na BBC, ale obudziłam się późno, dlatego dziś nie słuchałam. Spieszyłam się. – A dlaczego miała pani przy sobie paszport i inne ważne dokumenty? Nie boi się pani złodziei? – Batelli wskazał na te przedmioty, leżały na biurku obok jej identyfikatora. – Mój stary paszport tracił ważność. Zaniosłam go kiedyś do konsulatu, ale kazali mi przedstawić zaświadczenie, że legalnie pracuję we Włoszech. Musiałam zapomnieć wyjąć to wszystko z plecaka. – Ale imię w pani dokumentach nie zgadza się z pani imieniem na identyfikatorze… Zacisnęła zęby. – Mam na imię Raven. – Ale to nie jest imię z paszportu. Bo imię z mojego paszportu nie żyje, pomyślała. Starała się robić wrażenie spokojnej; złożyła ręce na kolanach. – W Ameryce to normalne, że ludzie używają pseudonimów.
– Skąd konkretnie pani pochodzi? – Z New Hampshire. – Jak wynika z akt, studiowała pani na Uniwersytecie Barry[8] i na Nowojorskim. – Zgadza się. – Od jak dawna jest pani we Włoszech? – We Florencji mieszkałam rok, gdy robiłam magisterkę na Uniwersytecie Nowojorskim. Potem, trzy lata temu, wróciłam tu, żeby napisać pracę doktorską. A kiedy w zeszłym roku obroniłam doktorat, profesor Urbano zatrudnił mnie u siebie do pracy w Opificio. Batelli przymrużył oczy. – Myślałem, że profesor Urbano pracuje w Uffizi. – Pracuje, ale tylko na umowie. W Opificio prowadzi laboratorium, to słynny na cały świat instytut konserwacji. Profesora zaangażowano w Uffizi do pracy nad pojedynczym projektem. Razem z zespołem. A ja jestem członkiem tego zespołu. – Ma pani tytuł doktora historii sztuki i konserwacji zabytków? Raven poruszyła się niespokojnie. – I z rekonstrukcji. Szkoliłam się w obu dziedzinach, ale doktorat robiłam właśnie z rekonstrukcji. – Ciekawe – westchnął. – Jak się robi taką rekonstrukcję?
– Zaczynamy od badań naukowych nad danym dziełem sztuki. W Twierdzy Świętego Jana Chrzciciela[9] mamy laboratorium, tam pracujemy za pomocą mikroskopów, spektrofotometrii, aparatów rentgenowskich. Czasami używamy fotografii w promieniach ultrafioletowych albo podczerwonych. Poza tym prowadzimy prace archiwalne, analizując poprzednie próby rekonstrukcji i konserwacji w kontekście nowoczesnych zdobyczy nauki. Inspektor przerwał jej: – Pani robi to wszystko? – Ja… pomagam, jeżeli trzeba, ale głównie zdejmuję warstwy werniksu z obrazu, tak żebyśmy mogli się dostać do farby pod spodem. Wtedy, kiedy ktoś bardziej z tym obeznany ode mnie wykryje jakieś pęknięcia czy łuszczenia się oryginalnej farby, nakładam przezroczysty werniks na dzieło sztuki, żeby je zabezpieczyć. Batelli kiwnął głową. – Profesor Urbano utrzymuje, że nie było pani w pracy cały tydzień i że nie dała pani znaku życia. Gdzie pani była? – W domu… Tak przypuszczam. – Przypuszcza pani? Ale pani nie wie? – Głos oficera już nie brzmiał obojętnie. Milczała. Naprawdę nie wiedziała, co powiedzieć.
– Często się pani zdarza znikać z pracy na tydzień, a potem nie pamiętać, co się z panią działo? – Nie. – Nieświadomie wbiła paznokcie w dłoń. – Gdzie pani była? – Nie pamiętam. Batelli wymienił spojrzenia z agentem Savolą. – Gdzie pani była wczoraj? – Nie wiem. – Ale pamięta pani, jak wracała z tej imprezy? Raven przymknęła oczy, usiłując cokolwiek sobie przypomnieć. – Pamiętam, jak się żegnałam z Patrickiem i jak wychodziłam z przyjęcia u Giny. I pamiętam, że wracałam do domu. – Otworzyła oczy. – To tyle. – Proszę mi powiedzieć, dottore Wood… piła pani? Wzruszyła ramionami. – Wypiłam kieliszek wina z kolegami. Ale nie, właściwie nie piłam. – A… narkotyki? – Narkotyki? – Zesztywniała. – Bierze pani jakieś narkotyki albo lekarstwa? – Czasami leki przeciwbólowe ze względu na nogę, ale kupuję je na receptę.
Spojrzenie Battellego powędrowało ku jej nodze. – Wzięła pani kiedyś za dużo? – Nie. – Złożyła dłonie, żeby ich nie wykręcać. – A inne środki odurzające? Kokaina, marihuana, ecstasy? – Nie używam ich. – Proszę mówić prawdę. – Spojrzał na nią ostro. – Idzie pani na imprezę. Opuszcza tydzień pracy. I jakimś cudem podczas pani nieobecności ktoś okrada Uffizi. Niech pani powie, co się rzeczywiście wydarzyło! Dla własnego dobra. – Już powiedziałam. Nie pamiętam. – Jeżeli pani kłamie, to może się dla pani źle skończyć. Proszę mi wierzyć. – Przybrał już bardzo surowy ton. – Ależ ja mówię prawdę! – Podniosła głos tak, że obaj agenci aż drgnęli. Inspektor przysunął się bliżej. – Gdzie pani była przez cały zeszły tydzień? – Nie mam pojęcia. – A wczoraj? – Nie pamiętam. Walnął pięścią w stół. – Gdzie pani była zeszłej nocy? Przed oczami tańczyły jej zamglone barwne kręgi, na
dodatek słyszała jakiś cichy szept… Nagle poczuła ostry ból w tyle głowy. Zamknęła oczy. – Dottore Wood? – nalegał. Nie odpowiedziała. – Signorina? – powiedział nieco głośniej. – Możliwe, że byłam odurzona – szepnęła, kiedy ból w głowie się uspokoił. Zaczęła wachlować się dłonią. – Odurzona? – powtórzył. Opuściła rękę. – Może ktoś mi podał jakiś narkotyk… – Dlaczego pani tak sądzi? – odezwał się Savola po raz pierwszy; głos miał cichy i chropowaty. Spojrzała na niego. – Nie pamiętam, co działo się wczoraj. Nie pamiętam nic, co było po tym, kiedy już wyszłam z imprezy u Giny. Nie wypiłam dużo, trochę wina. Może ktoś mi dodał czegoś do kieliszka? Batelli gestem przywołał agenta Savolę i szepnął mu coś do ucha. Tamten kiwnął głową i wyszedł. Inspektor położył rękę na jednej z teczek. – Więc nie przypomina sobie pani niczego z zeszłego tygodnia? Niczego w ogóle? – Nie, niewiele, prawie nic.
– Może coś panią boli? Ma pani nudności? Potarła dłonią tył głowy. – Przed chwilą zabolała mnie głowa. Ale nudności nie czuję. Obserwował ją w milczeniu. – Co pani robi dla profesora Urbana? – odezwał się w końcu. – Już powiedziałam. Współpracuję przy realizacji jego projektu rekonstrukcji. – Rekonstrukcji czego? – Narodzin Wenus Botticellego. Inspektor skinął głową. – Więc jest pani ekspertem od dzieł Botticellego? Pokręciła się na krześle. – Nie takim jak profesor Urbano. To on był odpowiedzialny za słynną rekonstrukcję Wiosny. Razem z Umbertem Baldinim. Batelli patrzył na nią tępym wzrokiem. Nazwisko słynnego historyka sztuki i konserwatora nic mu nie mówiło. – Można jednak uznać, że pani dużo wie o Botticellim i jego pracach? – Tak. Wiem także, że kradzież wielkiego dzieła sztuki jest zbrodnią przeciwko ludzkości. – Lekko podkreśliła
swoje ostatnie słowa. Inspektor ściągnął brwi. – To dość niezwykły i radykalny pogląd. – Nie w środowisku ludzi, którzy poświęcają całe życie, żeby zabezpieczyć i ochronić wielkie dzieła sztuki. Dlatego właśnie przyjechałam do Florencji. Batelli zmarszczył czoło. – Te ilustracje to były kopie. Tym razem Raven pochyliła się w jego stronę. – Te kopie – powtórzyła z naciskiem – to wszystko, co mamy. Cały zestaw oryginałów zaginął. A kopie były naprawdę piękne. – Mamy? – podchwycił policjant, przechylając głowę. – Co za „my”? Raven poczuła, że jej policzki płoną. – Ludzkość. I ktokolwiek je ukradł, ukradł je nam wszystkim. Chociaż przypuszczam, że najbardziej są tym zmartwieni Emersonowie… Może z wyjątkiem dottore Vitalego. – A Emersonowie to…? – Mecenasi sztuki, którzy nam wypożyczyli te ilustracje: profesor Gabriel Emerson oraz jego żona. Zdaje się, że mieszkają w Bostonie. – Zna ich pani?
– Właściwie nie. Sponsorują też sierociniec, w którym pracuję jako wolontariuszka, ale osobiście nigdy ich nie poznałam. Inspektor otworzył teczkę i wyjął z niej plik spiętych razem wydruków. Popchnął je w stronę Raven. – To lista nazwisk. Jeżeli pani zna kogoś z tej listy, proszę mi powiedzieć. Wzięła kartki i zaczęła je przeglądać. Po chwili spojrzała na inspektora. – Tak, znam niektóre nazwiska. To sponsorzy Galerii Uffizi. Ale osobiście nigdy nie miałam z nimi kontaktu. – Z nikim? – Cóż, ja pracuję w laboratorium. Tacy ludzie się z nami nie stykają. – Odłożyła plik z powrotem na biurko. – To znaczy… zna pani te wszystkie nazwiska czy tylko niektóre z nich? – Tylko niektóre. Batelli zdjął skuwkę z pióra i położył je przed Raven. – Proszę zaznaczyć te nazwiska, które pani rozpoznaje. Ściągnęła brwi, ale zrobiła to, o co prosił: postawiła znaczek mniej więcej przy jednej trzeciej nazwisk z listy. Wydawało się, że Batelli zwraca mało uwagi na to, co przesłuchiwana robi, ale kiedy skończyła, odłożył tylko kartki na bok. Z teczki wyjął tym razem jedną kartkę
i podsunął Raven. – Proszę przeczytać. Wzięła kartkę. Najpierw zauważyła, że to z pewnością jest fotokopia jakiegoś rękopisu. Charakter pisma staroświecki. Nawet mocno staroświecki. Pismo wyraźne, eleganckie i bardzo, bardzo piękne. Samo w sobie dzieło sztuki. Gdy się bliżej przyjrzała, stwierdziła, że tekst jest po łacinie. Nagle rzuciło jej się w oczy pewne określenie: „Cassita vulneratus”. – Co to takiego? – spytał podejrzliwie Batelli i pochylił się do przodu. – Nic nie mówiłam. – Proszę mi to przeczytać. – To po łacinie. – Spojrzała na niego ze zdziwieniem. – Wiem. Proszę to przeczytać po łacinie, a potem przetłumaczyć na włoski. Raven wzięła się do odczytywania. – Non furtum facies, Mihi vindictam ego retribuam. – Zerknęła na oficera. – Non rubare. La vendetta è mia; io ricompensèro. „Nie będziesz kradł. Zemsta jest moja. Ja odpłacę”. – Odłożyła kartkę na biurko. – Dlaczego mi pan pokazuje fragment łacińskiego rękopisu Biblii? – A dlaczego pani uważa, że to fragment rękopisu Biblii? – wypalił pytaniem na pytanie.
– Nie jestem paleografem, ale potrafię rozpoznać średniowieczne pismo. Ten tekst brzmi jak biblijny… – Wie pani, co oznacza? – przerwał jej niecierpliwie. – Nie. – Ciekawe. – Schował z powrotem kartkę, zamknął teczkę z aktami i położył na nej dłoń. – Co mi pani może powiedzieć na temat systemu zabezpieczeń w galerii? – Niewiele. Jestem po prostu konserwatorem dzieł sztuki. – Wskazała na swój identyfikator, leżący przed inspektorem na biurku. – Mam dostęp do niektórych sal, kiedy galeria jest otwarta. Nie znam kodów zabezpieczających budynek ani tych do poszczególnych pomieszczeń wystawowych. W ogóle się nie orientuję, jakiego systemu zabezpieczeń używa się w galerii. To ścisła tajemnica. – Czy pani identyfikator otwiera tę salę, w której trzymano ilustracje Botticellego? Pokręciła głową. – Mam dostęp tylko do tych pomieszczeń, które są związane z moją pracą. Do archiwum, do pokoi, w których rekonstruuje się prace, i do biura, w którym pracuję z kolegami. – A klucze? – Większość drzwi można otworzyć kartą. Tylko
niektóre ze starszych pomieszczeń i korytarz Vasari są zamykane na klucz. Ale ja tych kluczy nie mam. A gdyby nawet. Nie mogłabym wejść do budynku po zamknięciu. – Ale często pracuje pani po godzinach. – Czasami profesor Urbano prosi konserwatorów, żeby pracowali do późna, zwłaszcza jeśli pracujemy nad czymś szczególnie delikatnym albo wrażliwym na upływ czasu. Ale wtedy galerii się nie zamyka. W każdym razie laboratorium jest otwarte. Jeśli przychodzimy po godzinach, wpuszcza nas ochrona, a kiedy skończymy, eskortuje nas do wyjścia. Inspektor odchylił się w krześle. Patrzył na nią tak intensywnie, że aż odwróciła wzrok. – Czy siedemnastego maja pracowała pani po godzinach? – Nie. Pracuję tylko nad konserwacją Narodzin Wenus. Robimy całkowitą rekonstrukcję, więc obraz nie może być wystawiany. Pracujemy w normalnych godzinach, chyba że profesor Urbano poprosi, żebyśmy zostali dłużej. Ale już od paru miesięcy tego nie robi. – Pani twarz nie jest podobna ani do twarzy na identyfikatorze, ani w paszporcie. – Wskazał na dokumenty leżące obok. – Rozumiem, że pani zdjęcie do nowego paszportu było robione niedawno? – To prawda. – Poprawiła się niespokojnie na krześle. – Ale nie wygląda na takie. W pani aktach
zaznaczono, że jest pani niepełnosprawna. Z tymi słowami spojrzał na jej prawą nogę, częściowo ukrytą za biurkiem, po czym podniósł wzrok. – Nie wygląda pani na niepełnosprawną. – Właściwie powinno być napisane „kaleka”. – Raven się wyprostowała. – Ale i tak już nią nie jestem. – Proszę mi to wyjaśnić. Zacisnęła wargi. – Nie potrafię. Uniósł brwi zdziwiony. – Słucham? – Nie mogę. – Bezradnie podniosła ręce. – Nie mam pojęcia, co się stało. Już panu o tym mówiłam. Rozległo się pukanie do drzwi. Wszedł agent Savola. Szepnął coś Batellemu, a ten wydał się rozczarowany. Zamienili kilka cichych słów – niestety Raven ich nie dosłyszała. Następnie agent Savola zajął swoje wcześniejsze miejsce po lewej stronie Batellego i skrzyżował ręce na piersi. Batelli wziął długopis i zaczął nim stukać w wierzch teczki. – Była pani u lekarza? Zaprzeczyła. – Skoro pani myśli, że ktoś jej podał narkotyki, dlaczego pani nie zgłosiła się do szpitala?
– Czułam się dobrze. Denerwowałam się tylko, że nie zdążę na czas do pracy. Batelli się skrzywił. – Utrata pamięci, radykalna zmiana wyglądu, tajemnicze odzyskanie zdolności chodzenia… a pani się boi spóźnić do pracy! – Zaklął kilkakrotnie, stukając długopisem w biurko. Raven przycisnęła rękę do czoła. – Możemy panią zawieźć do szpitala – odezwał się cicho agent Savola po angielsku. Pokręciła głową. – Muszę się zobaczyć z profesorem Urbanem. Nie chcę stracić pracy. – Głośno przełknęła ślinę. – Mam własną lekarkę. Umówię się do niej na wizytę. Agent Savola przytaknął współczująco. – Pani lekarka to chirurg plastyczny? – Nie – ucięła zdecydowanie. – Bo tylko chirurg plastyczny, i to wyjątkowo utalentowany, mógłby panią zmienić z takiej – tu wskazał jej identyfikator – w taką! – Zbliżył palec do jej twarzy. – Próbuje mnie pan obrazić? – fuknęła. – Chodzi pani do psychiatry, signorina? – Jasne, że nie! – parsknęła. – A pan, agencie Savola? Pan chodzi do psychiatry?
Agent zbliżył się do niej o krok i zaklął. Batelli powstrzymał go, chwytając za ręce. – To na nic. – Popatrzył ostro na Raven i swojego pomocnika. Wskazała na teczkę z aktami. – Jeżeli ma pan moje referencje z pracy, znajdzie pan tam zaświadczenia o niekaralności. A także opinię biegłego psychiatry. – Rzuciła okiem w kierunku Savoli. – Co ważniejsze, poświęcam życie ratowaniu dzieł sztuki i zabezpieczaniu ich dla przyszłych pokoleń. Ci, co kradną dzieła sztuki, to niemal najgorsi z najgorszych. Odbierają ludzkości coś, co jest piękne, i w dodatku ukrywają to przed światem. Batelli patrzył na nią, zaciekawiony. – A kto, pani zdaniem, jest najgorszy? – Ci, którzy wykorzystują seksualnie dzieci. Batelli i Savola wyglądali na zupełnie zaskoczonych jej słowami, ale szybko się otrząsnęli. Batelli wziął jej identyfikator, paszport i pozostałe dokumenty. Przyjrzał się im z bliska, po czym oddał Raven. Sięgnęła po swoje rzeczy, a on je przez chwilę przytrzymał, jakby chciał ją uwięzić. – Może pani iść, ale przedtem pobierzemy odciski palców. Po prostu chcemy potwierdzić pani tożsamość, ponieważ pani wygląd niezupełnie się zgadza ze zdjęciami w dokumentach. Oficer odprowadzi panią potem do Uffizi.
Ale muszę uprzedzić, signorina Wood, że będziemy chcieli jeszcze z panią porozmawiać. I nalegam na to, aby nie opuszczała pani Florencji. Gdyby chciała pani wyjechać z Włoch, uprzedzam, że powiadomiliśmy służby graniczne. – Spojrzał na Savolę, potem znów na nią. – Dla pani własnego dobra radzę skontaktować się z lekarzem. Raven odebrała od niego swoje rzeczy i pospiesznie opuściła pokój, zostawiając za sobą otwarte drzwi.
ROZDZIAŁ 6 Kiedy Raven dotarła w końcu do Uffizi, poszła najpierw zrobić u ochrony skan swoich odcisków palców; inaczej by jej nie wpuścili. Po tej poniżającej czynności skierowała się do pomieszczenia, gdzie pracowała z wieloma innymi osobami. Pozdrowiła kolegów sztywnym machnięciem ręki i powlokła się do swojego biurka w oddalonym kącie. Padła na krzesło i rozejrzała się po pozbawionym okien pokoju. Wokół aż szumiało od rozmów i dzwoniących telefonów. Koledzy spoglądali na nią w milczeniu. Liczna grupka zebrała się nieopodal jej biurka. Wszyscy się zastanawiali, kim jest, niektórzy prosili, żeby pokazała swój identyfikator. Musiała wezwać ochroniarzy, żeby poświadczyli jej tożsamość. Po tym wszystkim koledzy jednak nadal zerkali w jej stronę, a z ich twarzy można było wiele wyczytać: od zaskoczenia po krytykę. Aż skóra jej cierpła pod badawczymi spojrzeniami. Na blacie biurka leżała sterta wiadomości: najnowsza była od Patricka z prośbą o przesłanie e-maila z informacją, kiedy przyjdzie. Ale Raven nie zajęła się wiadomościami, tylko siedziała z głową opartą na rękach. Miała kłopot.
Czuła ból, kiedy się uszczypnęła – to nie był senny koszmar. Za dużo niewiarygodnych i niewytłumaczalnych wydarzeń. Pierwsze – nagłe samoistne wyleczenie z kalectwa. Drugie – spadek wagi i radykalna zmiana wyglądu. Do tego tygodniowa nieobecność oraz zanik pamięci. Nie wykluczała, że jej osobowość też uległa pewnego rodzaju wyostrzeniu. Nie pamiętała, kiedy ostatni raz gniewała się na kogoś czy była nieuprzejma. Zawsze się szczyciła swoim taktem i opanowaniem. Tymczasem na posterunku policji… Wzrok Raven padł na ulotkę, którą wiele miesięcy temu położyła na biurku. Były na niej informacje o ilustracjach Botticellego, a rozdawano ją osobom zwiedzającym galerię. Podniosła kartkę i spojrzała na tekst. Bez słowa wrzuciła swój plecak do jednej z szuflad biurka i zamknęła ją na klucz. Zaczepiony na smyczy identyfikator włożyła na szyję, a niemal zupełnie rozładowaną komórkę ścisnęła w tej samej ręce co ulotkę. W milczeniu westchnęła. Miała na sobie dresowe spodnie, w których – choć bardzo ponętnie uwydatniały jej pośladki – brakowało kieszeni. Powinna teraz pójść do laboratorium konserwacji i zacząć pracować, ale zamiast tego ruszyła w przeciwnym kierunku, tam gdzie przedtem wystawiano ilustracje. Sala
wystawowa otoczona była kordonem policji, korytarz – pusty. Ściany pomieszczenia zostały pomalowane jaskrawoniebieskim kolorem, aby ilustracje rysowane piórkiem i atramentem lepiej się eksponowały. Stał tam też szereg gablotek. Trzymano w nich dzieła sztuki, żeby je chronić przed zwiedzającymi, którzy lubią wszystkiego dotykać, i przed działaniem atmosfery. Raven przejrzała teraz puste gabloty i zauważyła, że ze wszystkich, zarówno z tych wzdłuż ścian, jak i znajdujących się na podłodze, zdjęto odciski palców… W rogu stało rusztowanie aż do sufitu. Wyglądało na to, że także z tej konstrukcji i z białego – choć usianego szarymi i czarnymi śladami kurzu – sklepienia pobrano odciski… Zaczęła czytać opis wystawy wydrukowany na ulotce. Tak jak wspomniał ispettore Batelli, to były kopie. Botticelli wykonał sto rysunków do Boskiej komedii Dantego dla Lorenza di Pierfrancesco de’ Medici, który był też właścicielem obrazu Wiosna. Na nieszczęście osiem z ilustracji przepadło. Kilka oryginałów miał Watykan, pozostałe zaś znajdowały się w muzeach w Berlinie. Kolekcja Emersonów była kompletna. Co prawda to tylko kopie, ale cała setka. Już sam ten fakt czynił ten zbiór bezcennym… Oczywiście Galeria Uffizi była bardziej niż zachwycona, mogąc je wystawić. Pobierano nawet
specjalną opłatę za wejście na tę wystawę, a zebrane fundusze przekazano na projekty konserwacyjne prowadzone przez zespół Raven i profesora Urbana. Ilustracje wypożyczono latem dwa tysiące jedenastego roku, czyli dwa lata temu. Raven dobrze zapamiętała ten moment, bo w tym czasie kończyła pisać pracę doktorską w Opificio. Wcześniej nikt nie wiedział o kolekcji Emersonów. Raven przeprowadziła wtedy amatorskie dochodzenie na ten temat, ale niczego nie odkryła. W przypadku tak ważnych dzieł sztuki brak jakichkolwiek reprodukcji czy w ogóle informacji był zaskakujący. Dottore Vitali przygotował relację dotyczącą pochodzenia ilustracji, przytoczoną zresztą w ulotce, ale dane musiały pochodzić wprost od Emersonów, bo Raven nigdzie nie znalazła niezależnego potwierdzenia przytoczonych faktów. Uznała, że to dziwne. Według ulotki ilustracje zostały wykonane w szesnastym wieku, prawdopodobnie przez ucznia Botticellego. W jakiś sposób w dziewiętnastym wieku znalazły się w posiadaniu pewnej szwajcarskiej rodziny, która wiele lat temu sprzedała je prywatnie profesorowi Emersonowi. Losy ilustracji od szesnastego do dziewiętnastego wieku były całkowicie nieznane. Oczywiście ani ta
szwajcarska rodzina, ani profesor Emerson nie spieszyli się z ujawnieniem istnienia dzieł i podaniem tego do publicznej wiadomości. Mówiło się, że to pani Emerson w końcu przekonała męża, żeby udostępnił je całemu światu. A teraz gdzieś przepadły, pomyślała Raven. Patrzyła na puste gabloty i czuła, jak łzy napływają jej do oczu. Już miała iść do laboratorium, gdy zobaczyła SMS-a w swoim telefonie. Od Patricka. Gdzie jesteś? Szybko odpisała: Sala wystawowa Czekała na odpowiedź, ale bez skutku. Przejrzała wiadomości przesłane jej w ciągu zeszłego tygodnia: zauważyła, że zarówno Patrick, jak i Gina wysyłali do niej SMS-y i że coraz mocniej się niepokoili. Poza tym znalazła jeszcze kilka wiadomości i nieodebranych połączeń. Z westchnieniem rzuciła ostatnie smutne spojrzenie na puste gabloty i wyszła. W korytarzu dostrzegła Patricka. Szedł jej naprzeciwko. – Jak ci poszło z policją? – Twarz miał zatroskaną. – Nie najlepiej. Zaklął. – Chodź ze mną.
Wziął ją za rękę i zaprowadził na tylną klatkę schodową. Weszli po schodach na drugie piętro i schowali się w dyskretnym miejscu. Skrzyżował ręce na piersi, stając blisko Raven. – Co ci powiedzieli? – Zadawali mnóstwo pytań. Są podejrzliwi, a to, że nie mogłam odpowiedzieć na niektóre pytania, sprawiło, że wyglądałam na winną. – Potarła oczy. – Nie mam pojęcia, gdzie byłam przez ten tydzień. Pamięć mi się całkiem pochrzaniła. – W ogóle nie pamiętasz poprzedniego tygodnia? – Chłopak pokręcił głową z niepokojem. – Niczego od wyjścia z imprezy u Giny. Może ktoś mi czegoś dosypał… – Unikała jego wzroku, wpatrując się we własne stopy. – Niemożliwe. – Jego głos brzmiał zdecydowanie. – Ja robiłem drinki. Pamiętasz? Znam wszystkich, którzy tam byli. Nikt nie mógłby ci niczego dosypać. – To dlaczego nic nie pamiętam? – Nie wiem. – Jego ciemne brwi zbiegły się w jedną linię. – Dottore Vitali chce się z tobą widzieć. – Co? Patrick wskazał głową w kierunku gabinetu dyrektora. – Ma na oku wszystko, co się wiąże ze śledztwem, włącznie z twoim przesłuchaniem. No i dopiero co
przyjechali Emersonowie. Widziałem, jak policja ich wprowadza. Raven jęknęła. Oczywiście, że Emersonowie bardzo się przejęli kradzieżą. Do tego profesor Gabriel Emerson słusznie miał reputację odrobinę, powiedzmy, nieprzewidywalnego. Patrick ciągnął: – Powiedziałem profesorowi Urbanowi, że wróciłaś, ale nie wspomniałem nic o policji. Chce cię widzieć, jak już wyjdziesz od Vitalego. – Wolałabym, żeby mnie nikt nie oglądał. Znów zmarszczył czoło. – No właśnie. Już drugi raz mówisz coś takiego. Przestań. Martwię się o ciebie, podobnie jak Urbano. Przez cały tydzień zastanawialiśmy się, gdzie przepadłaś. Raven przygryzła policzek. – Może wy też powinniście mnie podejrzewać. Ja nawet sama siebie podejrzewam. Podszedł jeszcze o krok bliżej i się pochylił. – Tylko mi znów nie wyjeżdżaj z takimi tekstami. Pamiętasz, jak było z Amandą Knox[10]? Raven zadrżała. – Taaak… – Ona twierdzi, że jest niewinna. Może mówi prawdę.
Ale została zatrzymana przez włoską policję. I zanim dochodzenie się zakończy, każdy i tak będzie uważał ją za winną. A w przypadku oskarżenia kryminalnego konsulat amerykański ci nie pomoże. Więc nie dawaj policji żadnej broni przeciwko sobie. – Patrick ze współczuciem ścisnął jej ramię. – Lepiej już idź. Vitali chce cię jak najszybciej zobaczyć. – Pewnie mnie zawiesi, co? Twarz Patricka stężała. – Nie wiem. Ale musi być jakieś rozsądne wytłumaczenie tego, co się stało. Dojdziemy do tego, obiecuję! Posłała mu niewyraźny uśmiech, po czym przeszła kilka kroków do biura dottore Vitalego. Zapukała dwa razy i czekała. Drzwi otworzył wysoki, przystojny mężczyzna z ciemnymi włosami i przenikliwymi niebieskimi oczami. W białej koszuli i dżinsach, brązowych, skórzanych pantoflach. Miał zdecydowanie swobodny strój i wygląd. – Tak? – Za to wyraz twarzy i głos nieprzyjazne. – Dzień dobry. Dottore Vitali chciał mnie widzieć – odparła Raven grzecznie po włosku. Otworzył drzwi szerzej. Raven dostrzegła Vitalego – siedział za biurkiem i rozmawiał z młodą kobietą, która trzymała na kolanach dziecko.
– Co pan rozumie przez to, że nie ma tam żadnych pieprzonych odcisków palców? – Mężczyzna, Raven przypuszczała, że to profesor Emerson, przemknął obok niej i stanął naprzeciwko dyrektora. – Gabrielu… – Kobieta, prawdopodobnie jego żona, patrzyła to na profesora, to na trzymane przez siebie dziecko. – Przepraszam cię, kochanie – powiedział skruszony Emerson. Położył rękę na główce maleństwa. – Miałem na myśli „nieuszkodzonych odcisków palców”. Jego żona uśmiechnęła się lekko. Niemowlę zaczęło marudzić i ciągnąć matkę za sukienkę. Zwinęło pulchniutką dłoń w piąstkę i zaczęło ją ssać, przedtem jednak wydało dźwięk, który dla Raven brzmiał jak skrzeczenie. Pani Emerson posłała gospodarzowi przepraszające spojrzenie. – Chyba jest głodna… Gabriel oparł rękę na jej ramieniu. – Vitali, czy znajdzie się gdzieś tutaj jakiś spokojny pokoik, gdzie Julianne mogłaby nakarmić Clare? – Oczywiście! – odparł Vitali z uśmiechem, przyzywając gestem Raven. – A pani…? Raven milczała chwilę, zawstydzona. – Raven Wood, dottore.
Dyrektor spojrzał na nią z niedowierzaniem. Niepewnie przestąpiła z nogi na nogę. Tymczasem Vitali popatrzył na swoich gości, starając się otrząsnąć z szoku. – Panno Wood – zwrócił się do niej po angielsku – proszę zaprowadzić panią Emerson do sali konferencyjnej. Potem niech pani tu wróci. Chciałbym z panią porozmawiać. – Oczywiście. – Raven spróbowała się uśmiechnąć, choć głos i postawa dyrektora były przeraźliwie chłodne. – Dziękuję. – Pani Emerson wstała. Jedną ręką przytrzymywała dziecko, a drugą próbowała podnieść jednocześnie torebkę i dużą torbę podróżną. Raven wskazała kierunek. – Proszę tędy. Profesor podniósł torebkę i torbę, zawiesił je obie na ramieniu kobiety, po czym pogłaskał córeczkę, a żonę ucałował. Raven odwróciła wzrok, kiedy uścisnął żonę, zanim się odsunął, żeby dać jej przejść. – Wracaj, jak tylko będziesz gotowa, kochanie – rzucił jeszcze z uśmiechem. Pani Emerson skinęła głową, po czym zwróciła się do Raven po angielsku: – Dziękuję pani. Próbowałam nakarmić Clare rano,
w hotelu, ale nie chciała jeść. Obawiam się, że nas wszystkich zmęczył ten lot samolotem. – To dla mnie nie kłopot. Sala konferencyjna jest blisko i nikt tam pani nie będzie przeszkadzał. – Raven wskazała kierunek na prawo i wyszły z biura, rozmawiając po angielsku. Pani Emerson miała na sobie prostą, czarną szmizjerkę i czarne espadryle, związane szerokimi wstążkami wokół kostek i zgrabnych łydek. Włosy brązowe, długie do ramion, z jasnozłotymi refleksami, duże piwne oczy. Była drobna, wyglądała młodo i atrakcyjnie. Przy niej Raven się czuła wielka i niemodna, zresztą jak zawsze w towarzystwie szczupłej i pięknej osoby. Zupełnie zapomniała o ogromnej przemianie swojego wyglądu. – Mogę wziąć pani rzeczy, pani Emerson? Kobieta się roześmiała. – Mów mi Julia. Chyba jesteśmy w podobnym wieku. – Mam prawie trzydzieści lat – wyjąkała Raven. – A ja będę mieć trzydzieści już za parę lat. Więc proszę, zwracaj się do mnie po imieniu. Byłabym bardzo wdzięczna, gdybyś mogła wziąć ode mnie tę torbę z pieluszkami. Raven przytrzymała Clare jedną ręką, kiedy ściągała Julii torbę z ramienia.
Nie spodziewała się, że torba będzie aż tak ciężka, więc omal jej nie upuściła: złapała ją dopiero w ostatniej chwili. – Przepraszam, powinnam cię uprzedzić! – Julia zrobiła ruch, jakby chciała pomóc, ale Raven ją powstrzymała i wzięła torbę w obie ręce. – Gabriel chce być przygotowany na każdą ewentualność, dlatego powkładał tam mnóstwo rzeczy, jak nie patrzyłam. Musiałabym mieć jeden wózek dla Clare, a drugi na tę torbę. – Zaśmiała się. – Właściwie mnie też by się przydał wózek. Podróż z niemowlęciem jest trudniejsza, niż myślałam. – Zatrzymaliście się państwo gdzieś w pobliżu? – Tak, w Gallery Hotel Art. – Julia się rozpromieniła. – Będziemy tu przez tydzień, potem jedziemy do Umbrii. Jest z nami matka chrzestna Clare. – To miłe. – Raven właściwie nie wiedziała, co powiedzieć. – Kradzież naprawdę nas zmartwiła – zwierzyła się Julia, tuląc dziecko. – Te ilustracje były dla nas czymś więcej niż tylko dziełami sztuki. Mają wartość sentymentalną. Kiedy zadzwonił dottore Vitali i powiedział, że je skradziono… – Przytuliła się do główki Clare, jakby chciała ukryć wyraz twarzy. – Tak mi przykro… – wyszeptała Raven. – Gabriel ma nadzieję je odzyskać, ale nie wiem, czy
to w ogóle możliwe. Przypuszczam, że jedyne, co można zrobić, to się modlić. Raven powstrzymała się, żeby nie parsknąć śmiechem. Modlitwa nigdy jej w niczym nie pomogła, ale postanowiła o tym teraz nie wspominać. – Możliwe, że ilustracje skradziono już kiedyś, i w ten sposób trafiły do rodziny, która je sprzedała mężowi. – Julia westchnęła. – Ale tego chyba nigdy się już nie dowiemy. Raven zaciekawiła ta uwaga – tekst w ulotce dottore Vitalego nie wykluczał takiej możliwości. Zdecydowała jednak nie podejmować tematu. – Policja robi wszystko, co może. Mam nadzieję, że je znajdą. – Też mam taką nadzieję. – Julia zerknęła na Raven z zainteresowaniem. – Masz amerykański akcent. – Jestem z New Hampshire. Ale mieszkałam na Florydzie tak długo, że chyba straciłam akcent ze wschodniego wybrzeża. – A ja pochodzę z Pensylwanii, ale z mężem osiedliliśmy się w Cambridge – odparła z uśmiechem Julia. – Chociaż nie sądzę, że ktokolwiek by stwierdził, że mówię jak ludzie z Bostonu. W której części galerii pracujesz? – Zajmuję się konserwacją i rekonstrukcją. Jestem w zespole, który odnawia Narodziny Wenus.
Julia spojrzała na nią ciemnymi oczami. – To jeden z moich ulubionych obrazów. Przypuszczam, że nie pozwalacie gościom oglądać waszej pracy? Obiecuję nie przeszkadzać… – O, jestem pewna, że dottore Vitali może to jakoś załatwić. Z przyjemnością bym ci pokazała, co robimy, ale to zależy od profesora Urbana. To on pracował nad konserwacją Wiosny pod kierunkiem Umberta Baldiniego. – To też jeden z moich ulubionych obrazów. Zawsze uwielbiałam Botticellego… – W głosie Julii zabrzmiała tęsknota. – Dlatego tak bardzo chciałam wypożyczyć te ilustracje. Zależało nam, żeby inni też mogli je zobaczyć. Raven spojrzała jej prosto w twarz. – Muszę przyznać, że byłam bardzo szczęśliwa, gdy się u nas pojawiły! Przyglądałam się im niemal codziennie. Wszyscy tak się cieszyliśmy, kiedy z mężem postanowiliście przedłużyć wystawę o kilka miesięcy! – Dziękuję. – Uśmiech Julii zgasł. – Niestety czuję się winna. To ja przekonałam Gabriela, żeby pozwolił galerii dalej wystawiać ilustracje, kiedy przyjedziemy na urlop z Clare. A teraz przepadły… – Tak mi przykro… – Mnie też. Raven spojrzała na nią z ciekawością. – Ty i profesor Emerson jesteście na urlopie? Razem?
Też jesteś profesorem? Pokręciła głową. – Piszę pracę doktorską na temat Dantego. – Na jakiej uczelni? Julia się uśmiechnęła. – Na Harvardzie. – Profesor Emerson jest specjalistą od Dantego, prawda? – Tak. Matka chrzestna Clare też jest specjalistką od Dantego, na emeryturze. Najwyraźniej do opieki nad jednym niemowlęciem trzeba aż trojga specjalistów od Dantego… Raven roześmiała się i otworzyła drzwi do sali. Przepuściła Julię przodem i włączyła napis nad drzwiami, informujący, że trwa konferencja. – Nikt tu ci nie będzie przeszkadzał. Potrzebujesz czegoś? – Położyła torbę z pieluszkami na długim stole, który zajmował niemal cały pokój. Julia szybko usiadła i zaczęła szperać w torbie. Wyjęła dużą butelkę wody gazowanej. – Jeśli masz szklankę, byłoby wspaniale… Staram się pić jak najwięcej wody, kiedy karmię. – Wyciągnęła z torebki iPhone’a i położyła przed sobą. – Jeśli będę czegoś potrzebowała, zadzwonię do Gabriela. Raven przyniosła szklankę z jednej z szafek
i wręczyła Julii. Spojrzała na dziecko – miało wielkie, niebieskie oczy jak ojciec i gęste, choć delikatne, ciemne włoski. – Ile ma teraz Clare? – Prawie dziewięć miesięcy. Urodziła się w zeszłym roku we wrześniu. Raven delikatnie dotknęła główki dziecka. – Jest piękna. – Dziękuję; bardziej podobna do taty. Ale wszyscy mówią, że ma moje usta. Masz dzieci? – Nie – odparła krótko Raven i przeniosła wzrok z maleństwa na matkę. – Jakby coś, jestem w gabinecie dottore Vitalego. Julia nalała wody do szklanki. – Damy sobie radę. Raven ściszyła głos. – Mam nadzieję, że ilustracje się znajdą… Kobieta spojrzała na nią. – I ja mam taką nadzieję. Już mówiłam, że ta cała sytuacja… że dla nas to znacznie więcej niż tylko utrata dzieła sztuki. – Spojrzała na swoją córeczkę. – To tak, jakbyśmy stracili kogoś z rodziny. Raven kiwnęła głową i wyszła z sali konferencyjnej, zamykając za sobą drzwi.
Pani Emerson okazała się inna, niż przypuszczała. Młodsza i o wiele milsza od tych wszystkich ważnych sponsorów i mecenasów sztuki, którzy czasami odwiedzali galerię. Raven zrobiło się przykro na wspomnienie smutnego wyrazu twarzy Julii, kiedy mówiły o utracie ilustracji. Wyglądało na to, że Emersonowie naprawdę je kochali. A teraz je stracili. Kiedy podeszła do gabinetu dottore Vitalego, spostrzegła, że drzwi są otwarte. Profesor Emerson mówił coś donośnie po włosku, jego głos słychać było w całym korytarzu. – A więc karabinierzy przesłuchali wszystkich miejscowych mecenasów sztuki i starali się porozmawiać z każdym, kto brał udział w uroczystym otwarciu wystawy. A co myślą o Williamie Yorku? – O kim? – spytał dottore Vitali, najwyraźniej zdezorientowany. – O tym młodym człowieku, który zaczepił mnie podczas otwarcia. Zwróciłem panu na niego uwagę, a pan mi powiedział, że to tutejszy samotnik, który ofiarował znaczną kwotę na rzecz galerii, żeby dostać zaproszenie na otwarcie. – Nie znam nikogo o tym nazwisku. Raven podeszła bliżej. Starała się jednak nie rzucać w oczy.
– Massimo, rozpoznałeś tego mężczyznę i sprawdziłeś jego nazwisko. Pamiętasz? Jest niższy ode mnie, ma około metra osiemdziesięciu wzrostu, blondyn. Anglik, chyba z Oksfordu. Mówiłeś coś na temat jego patronatu nad rekonstrukcją pałacu Medyceuszy. – Gabrielu, mój drogi! Zapewniam cię, że nie znam nikogo, kto się nazywa William York! Dał się słyszeć szelest przeglądanych papierów. – Proszę, oto lista gości zaproszonych na wernisaż. Nie ma tu takiego nazwiska. A już na pewno nie wiem nic o powiązaniach tego Anglika z pałacem Medyceuszy. Ten zabytek jest własnością prowincji. To oni finansują jego rekonstrukcję razem z wybranymi włoskimi sponsorami. Profesor Emerson zaklął pod nosem, a Raven usłyszała stuk przewracanego krzesła. Bez zastanowienia stanęła w drzwiach. – Dottore Vitali? Patrzyła niepewnie to na administratora galerii, to na profesora, który z zaciśniętymi pięściami stał nad przewróconym krzesłem. – Signorina… – Vitali zaprosił ją gestem, po czym znów zwrócił się do Gabriela: – Przyjacielu, proszę cię, zachowaj spokój. Idź do żony i dziecka i pozwól, że ja będę się martwił tym wszystkim. – Ale to ja się martwię tym wszystkim, Massimo! Ktoś
ukradł coś, co ma dla mnie wielką wartość – cedził przez zaciśnięte zęby. – Odszukanie tych ilustracji jest od dzisiaj moją życiową misją. I przysięgam ci, że spotkałem Williama Yorka. Wtedy, na wystawie, zachowywał się bardzo dziwnie, a potem obaj o tym rozmawialiśmy. Ty i ja! Wydawał się niezwykle poruszony kwestią ilustracji, a chociaż jest młody, sprawiał wrażenie bardzo bogatego faceta. Ktoś musi ponownie przejrzeć listę darczyńców i sprawdzić jego dotację. Powiedziałeś mi wtedy, że zasilił galerię kwotą kilku tysięcy euro. – Profesor oparł pięści na biurku Vitalego i pochylił się w jego stronę. – A jeżeli ty albo karabinierzy tego nie sprawdzicie, osobiście wynajmę ludzi, którzy przeprowadzą niezależne śledztwo! Mężczyźni patrzyli sobie w oczy dłuższą chwilę. Raven kręciła się niespokojnie i spoglądała za siebie, w stronę otwartych drzwi. Najchętniej by stąd uciekła. – Va bene – odezwał się wreszcie Vitali, gestem żegnając przyjaciela. – Porozmawiaj z ispettore Batellim. On prowadzi tę sprawę. – Dziękuję. – Profesor Emerson się wyprostował i już bez słowa wyszedł z gabinetu. Raven czekała, a tymczasem Vitali przymknął powieki i pochylił się nad biurkiem; wyglądało to tak, jakby się modlił. W końcu otworzył oczy i wskazał krzesło. – Signorina Wood, proszę mi wyjaśnić taką nagłą
zmianę w pani wyglądzie. I opowiedzieć, gdzie pani była przez cały ubiegły tydzień. Raven usiadła, wzięła głęboki wdech i zaczęła swoją opowieść. *** Raven opuściła gabinet Vitalego pogrążona w myślach. Nie zawiesił jej. Zdecydowanym tonem zadawał pytania na temat jej wyglądu, nieobecności, wreszcie rozmowy z policją. Kiedy słuchał, jego początkowo chłodna postawa trochę się ocieplała, a gdy kończyli rozmowę, Raven sądziła, że go przekonała – przede wszystkim o tym, że nie ma nic wspólnego z kradzieżą. Odesłał ją do pracy, poinformował też, że tygodniową nieobecność odliczą jej z urlopu. Ulżyło jej, kiedy sobie uświadomiła, że nie zostanie zawieszona ani zwolniona. Szła przez salę, rozmyślając nad oryginalnymi ilustracjami Botticellego do Boskiej komedii. Zrobił je na zamówienie Lorenza di Pierfrancesco de’ Medici, który był też właścicielem obrazu Wiosna. Ciekawe, czy złodzieje o tym wiedzieli. Czy są jakoś szczególnie zafascynowani Botticellim, czy po prostu skorzystali z okazji… Wyobraziła sobie grupę zatwardziałych
kryminalistów, którzy byle jak wrzucają bezcenne ilustracje do plastikowych toreb i upychają zdobycz w plecakach. Z pewnością nie traktowali właściwie tych dzieł sztuki. Nie byliby w stanie ich zabezpieczyć. Pewnie porozkładali je na jakimś kuchennym stole i teraz jedzą na nich śniadanie… Aż zadygotała na myśl o kroplach mleka czy kawy, o tym, jak rujnują piękny tusz i niezwykłe, lśniące barwy. Ci złodzieje na pewno palą papierosy… Może strzepują popiół na twarze Dantego i Beatrycze… Dupki. Gdyby kochali Botticellego, byłoby zrozumiałe, czemu ukradli właśnie te ilustracje. Obraz Wiosna był tak ciężki i duży, że trzeba by całego zastępu ludzi i specjalistycznego sprzętu, żeby go zdjąć ze ściany w Uffizi. Złodzieje najprawdopodobniej nie wiedzieli, że płótno z Narodzinami Wenus zostało na czas konserwacji przeniesione do laboratorium na niższym piętrze. Było zabezpieczone, ale nie aż tak dokładnie jak sale wystawowe. Zresztą, podobnie jak Wiosna, obraz był duży i ciężki, więc musiałoby go wynosić kilku mężczyzn. Nikt nie dałby rady ot tak wyrzucić go przez okno. Z tymi myślami Raven nagle znalazła się przed wejściem do Sali Botticellego. Natychmiast podeszła do miejsca, gdzie wisiała Wiosna. Pomieszczenie wyglądało wyjątkowo
niesymetrycznie. Wielkie, imponujące dzieło było zazwyczaj równoważone przez obraz Narodziny Wenus, jednak ten został zdjęty niemal rok temu, a upłynie jeszcze co najmniej kilka miesięcy, zanim wróci na swoje miejsce. Raven podeszła bliżej malowidła: jej wzrok padł na samotną postać po lewej stronie. Przypatrywała się namalowanemu mężczyźnie, jego dłoniom, mięśniom, kształtowi ramion i pięknej skórze. Podziwiała jego pierś i szyję, w końcu także twarz. Miał jasne oczy, prosty nos, pełne wargi i długie włosy. Coś w tych włosach się jej nie spodobało: jak gdyby nie pasowały do reszty postaci. Ale ta twarz… Usłyszała głos, coś szeptał jej do ucha, nie mogła jednak rozróżnić słów. Odwróciła się szybko. Nikt za nią nie stał. Przymknęła oczy i skupiła uwagę na oddechu, starała się ze wszystkich sił powstrzymać ogarniający ją niepokój. Rzuciła ostatnie spojrzenie na Merkurego i ruszyła do drzwi. Musiała się przygotować do rozmowy z profesorem Urbanem.
ROZDZIAŁ 7 Po zmroku Aoibhe siedziała w Teatro i piła ze szklanki zaprojektowanej specjalnie tak, aby napój pozostawał płynny i gorący. Teatro – tajny klub w centrum miasta. Książę założył go w siedemnastym wieku, wówczas był to rodzaj salonu czy miejsca spotkań. W miarę upływu czasu zmienił się w coś… o charakterze bynajmniej nie intelektualnym. Obecnie jego właścicielem było Consilium Florencji, które ukrywało posiadanie takiego lokalu pod szyldem jakiejś szwajcarskiej korporacji. Florencja i inne tajne księstwa europejskie powstały wcześniej niż starożytny Rzym. Władcy cieni starali się umieścić całą nadprzyrodzoną społeczność wewnątrz określonych granic, zazwyczaj w dużych miastach. W średniowieczu ich księstwa na terenie Włoch były podporządkowane najwyższej władzy Króla w Rzymie. Wewnątrz granic Florencji władzę absolutną sprawował Książę. Był na tyle mądry, że ustanowił Consilium, czyli radę kierującą księstwem, i ogłosił się jej honorowym członkiem. Consilium funkcjonowało na zasadzie dworu. Miało prawo karać lub wyrzucać poza granice tych, którzy łamali ustalone zasady. Poza tym nadzorowało organizację społeczności z zaświatów i chroniło ją, zwłaszcza przed najazdami ludności z obcych
miast czy terytoriów. Kiedy Teatro znudziło się Księciu, kontrolę nad nim powierzył Consilium; odtąd w tym miejscu można się było rozerwać i pożywić ze smakiem. Klub składał się z przestronnej sali z parkietem do tańca oraz baru; po obu stronach stały stoliki i niskie kanapy. Ściany i sufit czarne i czerwono-fioletowe, światło zmysłowe i przyćmione, miękkie obicia mebli w kolorze aksamitnej czerni lub czerwieni. W drugim końcu sali znajdowała się scena, zasłaniały ją ciężkie, czerwone kotary. Na ścianach wisiały duże, płaskie ekrany, na których cyklicznie wyświetlano dzieła sztuki z różnych epok – wszystkie o treści pogańskiej, często seksualnej. Z pomieszczenia, niczym pajęcza sieć, rozchodziły się liczne kręte korytarze – wiodły do pomieszczeń prywatnych. Pająkami tej sieci byli mieszkańcy podziemnego świata – z wyjątkiem Księcia. On od lat nie przekraczał progu klubu. Co innego Aoibhe. Tutaj mogła podleczyć zranioną dumę i spokojnie się zastanowić, co zrobić, żeby Książę zmienił zdanie. Jej ciemne oczy prześlizgiwały się po tańczących postaciach; pogrążona w rozmyślaniach, nie słyszała nawet głośnego dudnienia muzyki. Przedstawiciele jej rodzaju byli wyczuleni na dźwięki, ona też zawsze uważała rozrywkową, barbarzyńską muzykę za dysonans. To co
puszczał DJ pociągało ludzi. Aoibhe wolałaby utwory irlandzkich minstreli, nie była jednak w stanie przekonać DJ-a, żeby zagrał coś w jej guście. Postanowiła, że następnym razem przyjdzie z zatyczkami w uszach. W barze podawano alkohol, dostępne też były darmowe narkotyki. Pijanymi i odurzonymi ofiarami łatwiej manipulować; prościej je zmylić. Niestety te wszystkie substancje bardzo psuły smak. Starsi i potężniejsi unikali ich używania: woleli raczej zwodzić, kusić lub hipnotyzować swoją zdobycz niż odurzać ją jakimiś środkami. Kilka par i niewielkich grupek zabawiało się seksualnie na kanapach. Dla istot takich jak Aoibhe seks i krew szły w parze, co oznaczało, że uciechom cielesnym towarzyszyło zdrowe opilstwo. Węchem wyczuwała rozmaite rodzaje krwi: ten zapach uderzał do głowy i wytrącał z równowagi. Patrzyła na zabawy gości ze znudzoną obojętnością. Wszystko to już widziała, a teraz tym bardziej nic jej nie interesowało. Odbywanie stosunków płciowych i spełnianie niektórych erotycznych zachcianek było możliwe tylko w prywatnych pokojach ze względu na wrażliwość i obyczaje społeczne niektórych gości. Ludzie byli tutaj potrzebni, dlatego schodzili się tu tłumnie każdej nocy, bez lęku. Aoibhe nie dbała o to, co inni robią ze swoimi ludzkimi pieszczotkami ani ze sobą nawzajem. Jako jeden
z sześciu członków Consilium musiała trzymać się zwyczajów Teatro i pilnować, żeby przestrzegano zasad: Żadnych zabójstw. Żadnych transformacji. Pożywianie musi odbywać się za obopólną zgodą, ale wolno: kontrolować umysł, wykorzystywać alkohol i narkotyki. Ten ostatni przepis dla wielu stanowił zagadkę, ale służył do utrzymania kuszącej atmosfery. Ludzie nie chcieliby tu przychodzić i oferować siebie noc w noc, gdyby zobaczyli, że ktoś inny, taki jak oni, leży przygnieciony do ziemi, jest gwałcony albo wysysa się z niego całą krew. Na niektórych kontrola umysłów w ogóle nie działała. Ludzi o silnej osobowości nie można było do niczego nakłonić, podobnie jak szczególnie pobożnych albo tych, którzy noszą talizmany. Ale przedstawicieli dwóch ostatnich typów nie wpuszczono by do lokalu, nawet gdyby o to błagali. Aoibhe westchnęła. Te przepisy musiał wymyślić sam Książę, mimo swojej niechęci do klubu. Trochę zalatywały jego powściągliwością, panowaniem nad sobą, a także człowiekiem, który czaił się tuż pod powierzchnią jego skóry. Uśmiechnęła się. Tamtego ranka pozwolił, żeby rządziło nim ciało. To
były dla niej najcudowniejsze chwile, kiedy Książę – zazwyczaj skryty, ostrożny, opanowany – dawał i odczuwał rozkosz. Był wspaniały. Był potężny. Był… niebezpieczny. Pragnęła go. Okazał się znakomitym kochankiem, mimo że gardził długotrwałymi romansami. Aoibhe czuła do niego ogromny pociąg, a nawet pewne przywiązanie. Jeszcze bardziej pragnęła jego miasta. Gdyby byli małżonkami, mogliby wspólnie panować, a kiedy jego czas się skończy, ona przejęłaby pełnię władzy… Wysączyła resztę napoju i dała znak jednej z kelnerek, żeby przyniosła następny. Starała się w miarę możliwości unikać André – barmana i menedżera klubu. Miał chorobę krwi, która sprawiała, że był idealnym pośrednikiem między istotami takimi jak ona a ludźmi. Nikt by go nie tknął – może z wyjątkiem dzikich, bo zapach jego krwi wywoływał mdłości. Z trudem mogła sobie wyobrazić, jak okropnie musiała smakować. W tym momencie o stopy Aoibhe potknęła się jakaś dziewczyna. – Litości… – wyszeptała błagalnym tonem, podnosząc pełne lęku niebieskie oczy. Aoibhe odstawiła napój. Uniosła podbródek dziewczyny, zauważyła krew w kąciku jej ust; krew spływała też z szyi. Dziewczyna
trzęsła się ze strachu. – Litości! – powtarzała. – Nie chcę umierać… Aoibhe przymknęła oczy i głęboko wciągnęła powietrze. Ludzie nie zdawali sobie sprawy, jak bardzo ich działania i uczucia wpływają na zapach. Istoty z rodzaju Aoibhe umiały tak samo jak pies węchem wyczuć gniew lub strach człowieka albo wywęszyć chorobę. A nawet potrafiły wyczuć charakter danej osoby. Niektóre zbrodnie – na przykład gwałt lub morderstwo – sprawiały, że ci, którzy je popełnili, stawali się odrażający, natomiast porządni ludzie pachnieli pięknie, a smakowali wyśmienicie. Dziewczyna pachniała całkiem dobrze. Nie wyjątkowo, jak ta, którą znalazł Książę, ale naprawdę kusząco. Była czysta i z pewnością smaczna. Aoibhe ciekawiło, co tę uczciwą istotę sprowokowało do przyjścia w takie miejsce. Czyjaś wielka ręka chwyciła dziewczynę za jasne, kręcone włosy i szarpnęła jej głowę w tył. – Zapłacisz za to! – Litości! – krzyknęła znowu dziewczyna, obejmując rękoma kostki Aoibhe. – Proszę… Aoibhe rzuciła Maximilianowi niecierpliwe spojrzenie.
– Jeśli masz zamiar łamać przepisy, rób to gdzie indziej. Inaczej będę musiała napisać o tym raport. – Chrzań się, Aoibhe! Ja też jestem członkiem Consilium. To nie twoja sprawa. Szarpnął dziewczynę za nogę, a ta zaczęła histerycznie wrzeszczeć, rzucać się na wszystkie strony i pełznąć w stronę kolan Aoibhe. Aoibhe skrzywiła się, widząc, że zaczyna im się przyglądać grupa ciekawskich ludzi i ich nie-ludzkich partnerów. – Co to za sceny? Zrób z nią porządek albo pozwól jej odejść. – Nie, nie! – darła się dziewczyna jeszcze głośniej. Maximiliana zaczęło w końcu bawić to całe przedstawienie. Objął swoją ofiarę od tyłu w pasie, przyciągnął do siebie i pocierał członkiem o jej pośladki. Przysunął usta do rany na jej szyi, wysunął język i zlizał krew jak pies. Aoibhe warknęła ze złością i wyciągnęła palec, zmuszając dziewczynę, żeby spojrzała jej w oczy. – Milczeć! – rozkazała. Blondynka przestała się szarpać, mimo że mężczyzna nadal atakował jej szyję. Szeroko otwarte oczy skierowała na Aoibhe, a ta zaczęła przemawiać uspokajająco: – Nie masz się czego bać. Już nie. Spójrz mi w oczy
i skoncentruj się na moim głosie. To ja jestem teraz twoją panią. Dziewczyna niemal niedostrzegalnie skinęła głową. – Oddychaj głęboko i wsłuchuj się w rytm swojego serca. Wiesz, że bije coraz wolniej? Taaak… Dobra dziewczynka. – Przestań! – Max podniósł głowę, przyciskając ofiarę coraz mocniej. – Za późno – stwierdziła Aoibhe. Nie przerywała kontaktu wzrokowego. – Mówiłam ci, żebyś z nią zrobił porządek… – Ręką dała znak ochroniarzom przy drzwiach. Max ryknął z gniewu i spróbował odciągnąć dziewczynę. Przeszkodzili mu dwaj potężni goryle. Byli kimś w rodzaju służby bezpieczeństwa klubu; należeli do tego samego rodzaju co on i Aoibhe. Ta mrugnęła, a dziewczyna zamknęła oczy i bezwładnie opadła w ramionach Maxa. – Tomas, Francesco! Bądźcie łaskawi odprowadzić sir Maximiliana do wyjścia. Złamał przepisy! – Aoibhe spojrzała na Maxa z niesmakiem. – Nie możesz tego zrobić! Nie możesz mnie stąd wyrzucić! – Pochylił się do przodu, ale Aoibhe zagrodziła mu drogę ręką. – Jeszcze krok, a sama cię stąd wyrzucę, osobiście! Jestem od ciebie starsza co najmniej o sto lat. Naprawdę
chcesz ze mną rywalizować? Max parsknął szyderczo, ale się nie ruszył. Wiedział dobrze, że istoty nadprzyrodzone mają tym większą moc, im są starsze. Aoibhe też o tym wiedziała, a jej siła i sprawność były wszystkim dobrze znane… Miała prawo go zabić, gdyby zechciała. Jednak nie na terenie miasta – w każdym razie nie bez powodu. Większy z ochroniarzy zerknął na nieprzytomną dziewczynę. – A co z nią? – Może ją sobie wziąć. – Aoibhe lekceważąco machnęła ręką. Max aż szarpnął głową z zaskoczenia. Aoibhe uśmiechnęła się leniwie. – Możesz ją uznać za prezent pożegnalny. Nie masz prawa tu więcej przychodzić. Jeśli wrócisz, zawiadomię o tym Consilium, a wtedy stracisz swoją pozycję. Max splunął w jej stronę, ale zwinnie odchyliła się i jego ślina wylądowała na ścianie za jej plecami. Odwróciła się i posłała mu długi, leniwy uśmiech. – Ciesz się swoim daniem na wynos. Max wziął nieprzytomną dziewczynę na ręce, a ochroniarze wyprowadzili go z klubu. Goście, którzy przerwali zabawę, żeby obserwować starcie między dwoma nadprzyrodzonymi istotami, czym
prędzej zajęli się swoimi sprawami. Aoibhe wygładziła suknię i zamówiła następnego drinka. Spory z Maxem i innymi męskimi osobnikami jej rodzaju były wyczerpujące. Dlaczego, u diabła, nie potrafią trzymać się zasad? Książę nigdy nie urządzał takich publicznych przedstawień, nawet jak zdarzyło mu się natrafić na wyjątkowo smakowity okaz. Najzwyczajniej w świecie zabierał sobie ofiarę, pożywiał się nią w samotności, potem dyskretnie pozbywał się ciała – osobiście albo zlecał to Gregorowi. – Wydajesz się spragniona towarzystwa – odezwał się czyjś łagodny głos tuż przy jej uchu. – Ibarra… Uśmiechnęła się ciepło do wysokiego Baska, który się nad nią pochylał. Ucałował ją w oba policzki i dał znak kelnerce, żeby im przyniosła napój. – Jak się dzisiaj miewa nasza urocza Aoibhe…? – Przysiadł obok na kanapie i położył jej rękę na ramieniu. – W tej chwili… zirytowana. Dopiero co musiałam wyrzucić z klubu Maxa – odparła z teatralnym westchnieniem. – Pewien jestem, że na to zasłużył… – Oczywiście. Bezczelny głupek. Kiedy podano im napoje, stuknęli się kieliszkami
i wypili… Ibarra odstawił kieliszek na sąsiedni stolik. – Jeżeli chcemy się pozbyć takich kłopotliwych gości jak Max, będziemy musieli przyjąć więcej nowych… – Po prostu musisz go zabić, i tyle. – Nie na terenie miasta… – Mrugnął, a ona parsknęła śmiechem. – Wobec tego zabierz go za miasto. Dam ci wszystko, czego tylko zechcesz, jeżeli mi pomożesz się go pozbyć. W ciągu ostatnich tygodni miałam z nim aż dwa starcia. – Wszystko, czego tylko zechcę…? – Jego ręka powędrowała ku szyi Aoibhe. Pochyliła się w jego stronę. – W ramach rozsądku. Chociaż… jestem w zbyt złym humorze, żeby ci w tej chwili dawać carte blanche. Rzucił jej głodne spojrzenie. – Będę pamiętał. Plotka głosi, że Max ma kłopoty z Księciem. – Kłopoty z Księciem oznaczają kłopoty ze mną… – odpowiedziała ostrym tonem. – Szkoda… spóźniłem się. – Ibarra uśmiechnął się smutno. – Wcale się nie spóźniłeś. – Pocałowała go namiętnie i natychmiast odepchnęła, zanim zdążył zareagować. – Jak
tam patrole? Stęknął, ocierając usta wierzchem dłoni. – Błagam, nie rób mi czegoś takiego! Spójrz, jak ja teraz wyglądam… – Wskazał na swoje krocze. – Mogę ci załatwić pełen serwis za każdym razem, jak będziemy rozmawiali… – Tu Aoibhe spojrzała w stronę siedzącej nieopodal grupki dziewczyn. Ibarra chwycił ją za nadgarstek. – Wolałbym, żebyś to ty… – Za stara jestem, żeby klękać w publicznym miejscu. – Rzuciła mu lodowate spojrzenie i cofnęła rękę. – Kto tu mówi o klękaniu? Siądź tylko tutaj, a sprawię ci przyjemność… – namawiał, wskazując na swoją męskość. Przez chwilę przypatrywała się jego walorom. Istotnie, Ibarra był całkiem atrakcyjny… A Książę nigdy się nie przejmował jej romansami. – Może… innym razem. – Oblizała wargi. – Powiedz mi o patrolach. – Trzymam cię za słowo! – Powiedz, proszę. Znowu stęknął i wymamrotał jakieś baskijskie przekleństwo. – Patrole dobrze się spisują. Nasze granice są
bezpieczne. Uniosła brew. Ibarra zmarszczył czoło. – O co ci chodzi? Mówię prawdę. – Parę dni temu jakiś dziki przemknął się przez twoje patrole. Pierre się na niego natknął, ale ten potwór mu umknął. – Pojedynczy wypadek. Już na niego polujemy i na pewno niedługo zostanie złapany. – Słyszałam pogłoski, że kilku dzikich zaczęło się zbierać w grupy… Nie spieszyłabym się tak z wojną przeciwko nim. To po prostu zwierzęta. Ibarra się zaśmiał. – Z całym szacunkiem, Aoibhe, my też jesteśmy zwierzętami… – Niezupełnie. – Pociągnęła nosem. – Oto, co się wydarzyło dwa lata temu. Książę musiał walczyć sam, żeby pokonać grupę zabójców. Napadli na niego pod hotelem. Ibarra zachichotał. – Książę jest już bardzo stary. Potrafi sobie poradzić. – Nawet bardzo starego można pokonać, jeżeli rzuci się na niego całe stado dzikich! – Przez chwilę patrzyła przed siebie niewidzącym wzrokiem. – Jak myślisz, ile on może mieć lat?
– Jestem we Florencji krócej od ciebie. To raczej ty powinnaś wiedzieć. Z ciekawością zajrzała mu w oczy. – A może spróbowałbyś zgadnąć? Ibarra przeczesał palcami gęstą, kruczą czuprynę. – Nawet gdybym nic nie wiedział o jego historii, domyśliłbym się, że jest stary, choćby z jego siły i dyscypliny. Ci starzy muszą mieć co najmniej z siedemset lat… Czytałem gdzieś, że nadano mu tytuł w czternastym wieku, w czasach czarnej śmierci. Już wtedy musiał mieć co najmniej dwieście pięćdziesiąt lat, skoro otrzymał tytuł księcia. Czyli teraz… jakkolwiek by liczyć, miałby około ośmiuset sześćdziesięciu pięciu. – Jego czas powoli dobiega końca – szepnęła. – Nie byłbym taki pewien. Nie widzę żadnych oznak szaleństwa. Czyżbyś …? – Nie, ale mówiono mi, że szaleństwo zakrada się bardzo powoli. Ibarra machnął ręką. – Jeżeli to naprawdę jest klątwa, to jak mogłaby dotykać nas wszystkich? Czyżby oni znali nas wszystkich i rzucali klątwę na każdego, indywidualnie? Aoibhe zadrżała, jak zawsze, gdy ktoś wspomniał o ich wrogach. – Nie mów o nich…
– Jak chcesz. Ale nie sądzę, żeby byli tak potężni, jak się uważa. – A jak tam w Wenecji? – zmieniła temat. – Wenecjanie robią wrażenie niezwykle miłych, biorąc pod uwagę ich historię. Twierdzą, że wolą być pod władzą naszego Księcia niż Marcusa. Uważają, że to tyran. – Może i tak, ale niezwykle inteligentny tyran. Nie mogę pojąć, dlaczego znając potęgę naszego Księcia, próbował dokonać zamachu tak niezdarnie. Ibarra wzruszył ramionami. – Cóż, nasze miasto jest przedmiotem wielkiego pożądania. A Marcus chciał rozszerzyć swoje terytorium. – Rzymianin nigdy by na to nie pozwolił. – Kto wie, czy Rzymianin w ogóle jeszcze istnieje. A nawet jeżeli, musiałby mieć grubo ponad tysiąc lat. Myślę, że już dawno temu został unicestwiony, tylko jego imię nadal żyje: po prostu o kimś przy władzy mówi się „Rzymianin”, żeby trzymać całe towarzystwo w ryzach. Aoibhe przyglądała mu się przez chwilę, żeby ocenić, czy mówi poważnie. Potem się roześmiała. – To twoje wymysły. – Nigdy nie widziałem nikogo ani nawet nie słyszałem o nikim, kto spotkał Rzymianina. To po prostu fikcyjne imię kogoś, kto sprawuje kontrolę nad całym Królestwem Włoch.
Uśmiechnęła się. – Mieszkam tu już od dawien dawna. Gdyby Rzymianina zdetronizowano, ta wieść dotarłaby do mnie. Przyjmijmy po prostu, że mamy inne zdanie na ten temat. – Od spotkania Pierre’a z dzikim myślałem o tym, żeby zwołać zebranie. Trzeba wzmocnić partole graniczne i zabezpieczyć się przed takimi najazdami. A to oznacza, że potrzebujemy nowych rekrutów na niższe szczeble. Musimy promować młodych. – Ibarra pogłaskał palcem policzek Aoibhe. – Nie rozumiem, dlaczego nie jesteś zastępczynią Księcia. Przewróciła oczami. – Bo Lorenzo Wspaniały jest Medyceuszem. Urodził się tutaj niedługo po tym, jak ja się zjawiłam. – Wobec tego Książę jest głupcem. – Nie będę się z tym spierać. Ibarra podniósł kieliszek. – Twoje zdrowie, Aoibhe. Obyś żyła wiecznie. Ona też uniosła swój. – Obym żyła jeszcze dłużej!
ROZDZIAŁ 8 Stół kuchenny Raven był zawalony kawałkami węgli do rysowania, gumkami, temperówkami, wacikami i papierami. Dwa palce prawej ręki miała czarne od rozcierania węgla; oglądała swój najnowszy szkic, w zamyśleniu gryząc ołówek. Skończyła właśnie portret mężczyzny o znękanym spojrzeniu i kanciastej żuchwie. Krótkie włosy niedbale spadały mu na czoło, częściowo zakrywając zmarszczki nad gęstymi brwiami. Nos miał prosty, usta pełne, bez uśmiechu. Czegoś brakowało w wyrazie jego twarzy… Raven nie wiedziała czego… Po koszmarnym dniu w pracy poszła do sierocińca, w którym pracowała jako wolontariuszka. Dzieci i pracownicy byli oczywiście zdziwieni zmianą jej wyglądu. Tłumaczyła to skutkami drakońskiej diety i fizjoterapii. Raven zwierzyła się Elenie, zaprzyjaźnionej asystentce dyrektora sierocińca, ze swoich kłopotów w galerii. Przyjaciółka bardzo się zaniepokoiła i dała jej namiary na prawnika – jednego ze swoich licznych kuzynów. Raven schowała kartkę do kieszeni i obiecała się z nim skontaktować jeszcze przed kolejną rozmową
z policją. Potem poszła do misji franciszkanów poszukać Angela. Nie było go tam. Nikt go nie widział już od wielu dni. Przekonywała dyrektora misji, żeby niezwłocznie zawiadomił policję – słusznie uznała, że sama nie powinna tego robić. Potem wróciła do domu. Jej mieszkanie było małe, jednopokojowe, z widokiem na plac Świętego Ducha. Okna z zielonymi okiennicami otwierały się wprost na plac, ukazując wspaniały widok na centralną fontannę i pobliski kościół. W ciemnym aneksie kuchennym, przy ścianie stał prosty stół z czterema krzesłami, natomiast blat i różne urządzenia ciągnęły się wzdłuż pozostałych dwóch ścian. Raven gotowała dobrze, choć przeważnie proste i lekkie potrawy, ze względu na swoją wagę. Jej upodobanie do makaronów, sera i słodyczy w połączeniu z niepełnosprawnością sprawiało, że odchudzenie się było niemal niemożliwe. W zasadzie już się z tym pogodziła, podobnie jak ze spokojną rezygnacją myślała o swojej samotności… Wieczorem zauważyła, że spiżarnia i mała lodówka są prawie puste. Powinna była zrobić jakieś zakupy po pracy, cóż… miała wtedy inne, ważniejsze sprawy… Kiedy siadała do skromnej kolacji: makaronu z pesto ze słoika i talerzyka przywiędłej zielonej sałaty,
dochodziła dziewiąta. Otworzyła chianti, nalała sobie pełną szklankę, po czym zakorkowała butelkę. Porzeczkowy kolor wina trochę ją rozchmurzył, ale jedzenie ledwie skubnęła. Martwiła się wszystkim: tym, że posądzono ją o kradzież ilustracji, że nagle tak bardzo się zmieniła i że zniknął Angelo. Sprzątnęła ze stołu i rozłożyła na nim przybory do rysunku. Koniecznie chciała zrobić portret Angela. Coś ją jednak zatrzymało. Ręka jej zastygła, jakby nie chciała powierzyć jego wizerunku potomności. Jak gdyby to był grzech wobec nadziei, takie zdegradowanie człowieka tylko do rysunku… Dlatego włączyła muzykę i zabrała się do szkicowania twarzy nieznajomego. Kiedy skończyła, nalała sobie drugą szklankę wina. W ogóle nie zawracała sobie głowy stertą brudnych naczyń w zlewie. To było niezwykłe, bo zawsze zmywała zaraz po posiłku. Tego wieczoru jednak czuła raczej potrzebę pokrzepienia się niż utrzymania czystości. Sączyła zatem wino i jeszcze raz spojrzała na swój szkic. Twarz przystojna i symetryczna, z wysokimi kośćmi policzkowymi. Tę niemal kobiecą urodę równoważyły męski zarys podbródka i gęste brwi. Dostrzegała pewne podobieństwo do młodego Stinga, ale w każdym razie nie znała tego mężczyzny z portretu. Nie miała pojęcia, gdzie widziała tę twarz i dlaczego uznała, że koniecznie musi wykonać taki rysunek.
Czasami muzy przemawiały do niej w nieznanych językach i nie wiedziała, o co im chodzi… Była zadowolona ze szkicu, chociaż wiedziała, że mu czegoś brakuje. Pod wpływem chwilowego kaprysu podpisała swoje dzieło, dodała datę i umieściła je na toaletce przy łóżku. I wtedy – jakby jedna z muz szepnęła jej do ucha – otworzyła laptopa, zauważyła, że jest już po jedenastej, i wpisała w wyszukiwarce: „William York”. Znalazła kilka wpisów, w tym historię dziesięciolatka, który zamordował małą dziewczynkę. Raven zadrżała ze zgrozy i pominęła ten link. Przebiegła wzrokiem kilka stron wyników, nic jednak nie zwróciło jej uwagi. Oczywiście, jeżeli ten William York mieszkał we Florencji, wcale nie musiał być znaną postacią. Mogło o nim w ogóle nie być żadnej wzmianki w internecie. Szybko dopiła wino, starając się przypomnieć sobie, co profesor Emerson mówił doktorowi Vitalemu. Określił Williama Yorka jako samotnika, który złożył dotację na rzecz odrestaurowania pałacu Medyceuszy. Kiedy Raven weszła na stronę pałacu, odkryła, że poważniejsze restauracje zostały przeprowadzone już dawno temu. Przede wszystkim w roku tysiąc osiemset czterdziestym dziewiątym, kiedy budynek został przejęty przez władze prowincji. Dodatkowe prace trwały w okresie
od roku tysiąc dziewięćset jedenastego do dwudziestego dziewiątego. Ostatnie modyfikacje zaczęły się w tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym drugim roku. Mało więc prawdopodobne, a wręcz niemożliwe, żeby William York finansował prace restauracyjne przed rokiem tysiąc dziewięćset dwudziestym dziewiątym. To zaś by oznaczało, że należał do grona fundatorów prac przeprowadzonych w tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym drugim roku. W tym czasie doktor Vitali pracował już w Galerii Uffizi. Z pewnością znał wszystkich ważniejszych ludzi w mieście. A skoro nie rozpoznał nazwiska, Emerson musiał się pomylić. Ale z drugiej strony, profesor mówił z takim przekonaniem. I naprawdę się oburzył, gdy Vitali stwierdził, że nie zna żadnego Yorka. Co jeszcze dziwniejsze, profesor mówił o Williamie Yorku jako o mecenasie Galerii Uffizi. Tymczasem Raven była pewna, że tego nazwiska nie widziała na liście, którą tego samego dnia pokazywał jej ispettore Batelli. Do pałacu było niedaleko. Dosłownie kilka kroków od katedry przy via Cavour. W ciągu półtorej godziny mogła pójść tam spacerkiem, rozejrzeć się i wrócić do łóżka. Oczywiście lepiej by było zrobić to w dzień, no, może po pracy, ale gdyby w ciągu dnia poszła do pałacu, niepotrzebnie zwróciłaby na siebie uwagę. Może udałoby się porozmawiać z kimś z ochrony
o mecenasach tego gmachu, myślała, wkładając bluzę z kapturem. O tak późnej porze strażnik raczej nie powinien być zajęty, a niewykluczone, że będzie nawet znudzony. W Galerii Uffizi ochroniarze są kopalnią informacji, poza tym Raven zawsze uważała ich za wyjątkowo rozmownych, o ile ktoś zadał sobie trud i się do nich odezwał. Pewnie nabrała takiej odwagi przez tę drugą szklankę wina. A może po prostu dręczyło ją dziwne poczucie, że nie zaśnie, dopóki czegoś jeszcze nie zrobi. W każdym razie, niezależnie od przyczyny, wyszła szybko z mieszkania z plecakiem, w nadziei, że odkryje coś, co jej pomoże wywołać uśmiech na twarzy dottore Vitalego. Mimo późnej pory ulice były pełne przechodniów i ludzi poumawianych na spotkania. Na placu minęła kilka młodych małżeństw z dziećmi w wózkach. Zawsze ją dziwiło, że rodzice we Florencji tak późno kładą swoje pociechy do łóżek. Przy moście wzięła głęboki wdech i ruszyła naprzód biegiem. Tak samo jak rano każdy krok sprawiał jej ogromną radość: całe ciało tryskało szczęściem. Pochłonięta tym nowym doświadczeniem, nie zauważyła mężczyzny na czarnej vespie, który za nią jechał. Był ubrany na czarno, miał kask na głowie i ciemne okulary. Dobiegła aż do katedry. Obrzuciła wzrokiem budowlę
z czerwoną dachówką. Nie mogła o tym wiedzieć, ale Książę, który prawie każdy zachód słońca spędzał na szczycie tego gmachu, dzisiejszego wieczoru zaniechał swojej rutyny. Spędzał te godziny na innych, o wiele ważniejszych zajęciach. Podwójne wrota pałacu oczywiście były o tej porze zamknięte. Kiedy Raven spojrzała w górę, dostrzegła światła w oknach na piętrze. Ktoś tam pracował, nawet o tak późnej godzinie. Nagle skręciła w via de’ Gori, ciągnącą się wzdłuż zewnętrznego muru pałacu. Było tam tylne wejście: drewniane drzwi osadzone głęboko w pięknie wykutym kamiennym łuku. Przy wrotach znajdowały się duże, żelazne pierścienie; Raven uznała, że kiedyś pewnie przywiązywano do nich konie. Po prawej stronie łuku na ścianie pałacu wisiała niewielka, biała kostka. Raven ją rozpoznała: to element systemu zabezpieczeń. Z pewnością ktoś pilnujący budynku monitorował także to wejście. Zadanie mu kilku pytań zajmie ledwie chwilę. Nacisnęła dzwonek i czekała. Czekała. Miała wrażenie, że czeka cały wiek, przyglądając się przechodniom i nielicznym samochodom. Nie spostrzegła czarnej vespy za rogiem ani jej kierowcy, który sprawdzał swoją komórkę. Nie widziała także tajemniczej postaci
spoglądającej na nią ze szczytu budynku po przeciwnej stronie ulicy. Zrezygnowana, chciała już zawrócić, kiedy usłyszała głos z domofonu: – Słucham, pani w jakiej sprawie? Nachyliła się bliżej głośnika. – Dobry wieczór. – Słucham, w jakiej sprawie… – powtórzył głos obojętnie. – Przepraszam, że zawracam głowę – wyjąkała, zastanawiając się, co właściwie powinna powiedzieć. – Chciałam tu przyjść w ciągu dnia, ale się spóźniłam. Szukam… hmmm… Signor William York. Może mi pan powiedzieć, jak się z nim skontaktować? Czekała na odpowiedź, żałowała, że wymieniła to nazwisko. Ale było już za późno na dyskrecję. W duchu się zastanawiała, jak wytłumaczyć, dlaczego zamierza się zobaczyć z Williamem Yorkiem. Głośnik nie zadał jednak tego pytania. Właściwie nie zadał już żadnego pytania. Nastała długa, ciężka cisza. – Chwileczkę. Raven była zaskoczona. Miała nikłą nadzieję, że uda jej się uzyskać jakieś informacje, choćby szczątkowe, od któregoś ze strażników. Nie spodziewała się, że imię
i nazwisko „William York” coś im powie, a tym bardziej, że umożliwią jej kontakt z tym człowiekiem… Czyżby profesor Emerson jednak miał rację i William York rzeczywiście był jednym z mecenasów pałacu? A skoro Emerson dowiedział się o Williamie Yorku od Vitalego, czemu ten się do tego nie przyznawał? Raven naprawdę się zdenerwowała. Jeżeli William York faktycznie istnieje i stara się chronić swoją tożsamość, co pomyśli o tym, że jakaś dziewczyna tu przychodzi i o niego pyta? A co, jeżeli jest jakoś powiązany z kradzieżą w Uffizi? Cofnęła się ostrożnie o kilka kroków i rozejrzała, sprawdzając, czy w pobliżu nie ma nikogo podejrzanego. Chyba była sama. Uznała, że bezpieczniej odejść stamtąd, i to szybko. Kiedy się poruszyła, kątem oka dostrzegła małą, czarną kamerę – urządzenie, skierowane prosto na nią, stało na szczycie kamiennego łuku bramy… Świetnie. Teraz już wiedzą, jak wyglądam. Głośnik się włączył. Raven aż odskoczyła. – Nie ma tu nikogo o tym nazwisku. Proszę odejść. – Tym razem mówił ktoś inny. Głos miał, co prawda, bardziej melodyjny, ale też zdecydowanie mniej przyjazny. Podeszła do domofonu. – Serdecznie przepraszam, nie miałam zamiaru
przeszkadzać, chciałam tylko… Głos natychmiast jej przerwał: – Proszę natychmiast odejść. Nie trzeba było jej tego powtarzać dwa razy. Co sił w nogach popędziła w kierunku katedry. Czarna vespa zawróciła i pojechała w przeciwną stronę. Raven była zbyt przejęta, żeby zwrócić uwagę na mężczyznę na skuterze i na fakt, że kiedy mijała katedrę, ruszył za nią. Oczywiście nie zdawała sobie także sprawy, że przyciągnęła uwagę pewnej zdecydowanie nie-ludzkiej postaci, która nadal tkwiła na szczycie budynku.
ROZDZIAŁ 9 Kiedy Raven dotarła do domu, serce jej biło jak młot. Była pewna, że wydarzyło się coś ważnego, i bardzo obawiała się konsekwencji. Otworzyła drzwi mieszkania i pstryknęła włącznik na ścianie. Bez skutku. Zaklęła i zamknęła za sobą drzwi, po czym po omacku przekręciła klucz. Rzuciła plecak na podłogę. Trzymając się ściany, przedostała się do łazienki i tam spróbowała włączyć światło. Nic z tego. Mamrocząc pod nosem, jak to wygarnie gospodarzowi, kiedy go spotka, poczłapała do sypialni. Właśnie miała przejść przez próg, kiedy się natknęła na coś, co podejrzanie przypominało ludzkie nogi. Zamachała ramionami, ale zanim uderzyła o podłogę, w locie złapały ją czyjeś silne ręce. Kiedy tylko intruz jej dotknął, wrzasnęła i szarpnęła się w tył tak, że upadła na plecy. W słabym świetle sączącym się z okien sypialni dostrzegła sylwetkę postaci czającej się przy drzwiach. Zaczęła się cofać na półleżąco, trochę jak krab, w kierunku jedynego wyjścia. Czuła, że ten ktoś idzie za nią. Dotarła do drzwi
wejściowych. – Jeżeli jeszcze raz krzykniesz, uciszę cię – rozległ się w ciemności miękki jak jedwab, rozgniewany męski głos. – Czego chcesz? – Raven próbowała mówić spokojnie. – Żebyś odpowiedziała mi na kilka pytań. Usiądź. Usłyszała coś, prawdopodobnie szuranie krzesła po podłodze, i poczuła dotyk na swoim udzie. Próbowała wymacać plecak i sięgnąć po telefon komórkowy. Niestety, nie miała szans. Zresztą ten ktoś na pewno by jej zabrał komórkę. Serce na chwilę przestało jej bić. – Czy to… ty wyłączyłeś światło? – Nie dawaj mi powodów, żeby zrobić ci krzywdę! Z impetem intruz postawił krzesło na podłodze, jakby chciał podkreślić to, co powiedział. Przeraziła się. Mogłaby zawołać o pomoc, ale najbliższa sąsiadka Lidia miała słaby słuch, a teraz z pewnością już spała. Zresztą jak zwykle skutery i inne pojazdy robiły tyle hałasu na placu, że wątpliwe, czy ktokolwiek usłyszałby jej krzyki. – Czekam – mruknęła. Mężczyzna, kimkolwiek był, miał młody głos, ale jego
płynny włoski brzmiał nieco staroświecko. Powoli wstała, niepewnie podpierając się o krzesło, po czym usiadła. – Nie mam pieniędzy. – Pytanie brzmi, czy masz rozum. – Poruszył się za nią. Odwróciła się w stronę jego głosu. – Kim jesteś? I czego chcesz? – Ja tu zadaję pytania. Co robiłaś w pałacu Medyceuszy? Poczuła ucisk w brzuchu. Pewnie szedł za nią, może ją nawet widział przy pałacu. W każdym razie biegł bardzo szybko… a może czymś jechał, skoro dotarł tu pierwszy. Ciekawe, dlaczego nie chce się pokazać. – Ty głupia dziewczyno! Nie nadużywaj mojej cierpliwości. – W jego tonie pobrzmiewała groźba. Odetchnęła głęboko, starając się nie okazywać zdenerwowania. – To była pomyłka. Nie powinnam tam iść. – Czego szukałaś? – Kogoś, kto pracuje w pałacu. Pomyślałam, że mogę tam wstąpić. – W nocy? Po godzinach? – dopytywał natrętnie. Zmusiła się do śmiechu, który jednak zabrzmiał
bardziej jak zduszony kaszel. – Głupie, co? To była pomyłka. – Kogo szukałaś? Zawahała się, a wtedy mężczyzna przysunął twarz blisko jej twarzy. Poczuła jego zapach – mieszaninę cytrusów i lasu. Całkiem przyjemny. – Williama Yorka. Niezależnie od tego, czy nieznajomemu coś mówiło to imię i nazwisko, czy nie, nie dał nic po sobie poznać. – Dziwnie się nazywa jak na Włocha… – teraz mówił zupełnie gawędziarskim tonem. – To twój przyjaciel? – Nie. Nigdy go nie spotkałam. – Więc dlaczego go tam szukałaś? – Bez powodu. Ciężka dłoń spoczęła na jej ramieniu. – Nie przyjmuję takiej odpowiedzi. Ręka się lekko poruszyła, a Raven zacisnęła usta, żeby nie krzyknąć. Poczuła znany sobie niepokój. Panicznie się bała, że gdy intruz już pozna odpowiedź, na której mu zależy, może ją zgwałcić albo zabić. Pomyślała o swojej młodszej siostrze Carolyn i o tym, że nie będzie mogła powiedzieć jej ostatni raz, jak bardzo ją kocha…
Nacisk jego ręki stał się silniejszy. – Hm… pracuję w Uffizi i… – Wiem o tym – przerwał. – Wiesz? – powtórzyła. – Wiem dużo rzeczy. Mów dalej. Drgnęła w ciemnościach, zdziwiona, dlaczego nagle jego głos wydał się jej znajomy. To nie agent Savola ani ispettore Batelli, tego była pewna… Ale gdzieś, w zakamarkach pamięci… W każdym razie wiedziała, że już kiedyś słyszała ten ton. Nie mogła sobie jednak za nic przypomnieć kiedy. – W pracy dotarła do mnie informacja, że ten człowiek jest jakoś powiązany z pałacem Medyceuszy. Tylko tyle usłyszałam. Zdjął rękę z jej ramienia. Nadstawiła uszu, wyczulona na każdy ruch. Mężczyzna pochylił się nad nią i nosem dotknął jej szyi. To delikatne muśnięcie sprawiło, że aż podskoczyła: nos miał tak samo zimny jak rękę… Powoli, głęboko wdychał jej zapach. Odchyliła się, rozpaczliwie próbując opanować mdłości, które nagłą falą podeszły jej do gardła. Mężczyzna coś wymamrotał i cofnął się, jakby wyczuł odrażający zapach. – Wiem, kiedy kłamiesz. Co jeszcze usłyszałaś?
– Eee… no… to, że ten York darował kiedyś pieniądze dla Galerii Uffizi, żeby dostać zaproszenie na otwarcie specjalnej wystawy… To było parę lat temu. – Kto to mówił? Brak odpowiedzi spowodował, że intruz dotknął palcem jej karku, potem przeciągnął palcem po szyi. Raven się skuliła z przerażenia. – Pewien człowiek… profesor Emerson. Nie widziałam, do kogo to mówi. Przytknął usta do jej ucha. – Postaraj się! – Emerson mówił to do dottore Vitalego. – Vitali? Jesteś pewna? – Mężczyzna znieruchomiał. – Tak. – Wspominałaś komuś o tej rozmowie? Przyjacielowi? A może karabinierom? – Nie. Intruz przez chwilę milczał. Raven czekała, co też za chwilę ten nieproszony gość zrobi. Ale nie zrobił nic. Nie poruszył się. Nie westchnął. Nie słyszała nawet jego oddechu. Zastanawiała się, czy może użyć krzesła jako broni, na przykład rzucić nim w intruza. Zyskałaby dość czasu, żeby
przedostać się do drzwi. Ale z pewnością był od niej szybszy i gdyby nie trafiła, nie obszedłby się z nią łagodnie. Zaszurała stopami, zastanawiając się, czy facet się poruszy. Wtedy usłyszała jego głos tuż obok siebie. – Chodziłaś dzisiaj do sierocińca i do misji. Po co? Zamarła. – Śledziłeś mnie? – Odpowiadaj. I nie kłam. – Czasami pracuję w tym sierocińcu po godzinach. Mój znajomy, bezdomny, ostatnio zniknął. Poszłam do misji franciszkanów sprawdzić, czy tam jest. Ale go nie zastałam. – Bezdomny? – Jeden z tych, którzy siedzą przy moście Trójcy Świętej, po tamtej stronie rzeki. Kaleka, tak jak ja. Usłyszała, że mężczyzna odrobinę się poruszył. – To znaczy… byłam kaleką. Ale już nie jestem. – Czy Fratrum Minorum[11] go widzieli? – Fratrum Minorum? – powtórzyła. – Franciszkanie! – wyjaśnił niecierpliwie. – Nie, nie widzieli go. Obawiam się, że coś mu się stało.
– Zależy ci na takiej pokrace? – W głosie intruza brzmiało niedowierzanie. Raven się nastroszyła. – Nie nazywaj go tak. I… owszem, zależy mi na nim. Ludzie go w zasadzie nie dostrzegają. A niektórzy, tak jak ty, tylko go wyśmiewają. Ale to wspaniały człowiek. – Przypuszczam, że zależy ci także na sierotach? – zauważył z nutką kpiny. Zmarszczyła czoło. – Naturalnie. – I gdyby ktoś zaatakował twojego wspaniałego bezdomnego i próbował go zabić, interweniowałabyś? Zawahała się. – Bałabym się, ale z pewnością nie potrafiłabym stać bezczynnie. Wołałabym o pomoc. Burknął coś, jakby odpowiedź mu się nie spodobała. – Nie mogłabym nie zrobić nic – powtórzyła, choć na ostatnim słowie jej głos się załamał. Czuła, że wraca dawne wspomnienie, ale z uporem odsuwała tę myśl. Wtedy usłyszała coś… jakby przybysz zabrzęczał drobnymi w kieszeni. – Gdybyś miała wybierać pomiędzy sprawiedliwością a łaską, co byś wybrała? – Łaskę… – szepnęła.
– A gdybyś znalazła się twarzą w twarz z tymi ludźmi, którzy napadli na twojego bezdomnego, też okazałabyś im łaskę? Zawahała się. Przybysz parsknął śmiechem. – Tego się spodziewałem. Nawet najbardziej wielkoduszny chce łaski tylko dla tych, którzy na to zasługują. – Nikt nie zasługuje na łaskę. Łaską jest właśnie to, że okazuje się ją komuś, kto na nią nie zasługuje. Mężczyzna długo milczał; przez chwilę Raven nawet myślała, że może wyszedł. Spojrzała za siebie, próbując dojrzeć jego sylwetkę w ciemnościach. – No i co ja mam z tobą zrobić? – odezwał się w końcu łagodnie. – Po prostu mnie zostaw. Odpowiedziałam ci na pytania. Nic więcej nie wiem. – Popełniłem wielki błąd, jeśli chodzi o ciebie. Teraz wygląda na to, że muszę za niego zapłacić. – Ton głosu mężczyzny zmienił się, stał się niski, przepełniony bólem rezygnacji. – Proszę, zostaw mnie – powtórzyła. – Nie narobię ci kłopotów. – Obawiam się, że kłopot nie tkwi w tym, co robisz. Kłopot w tym, czym jesteś. Westchnął i Raven usłyszała taki odgłos, jakby
przecierał twarz. – Wyjedź z Florencji i nigdy tu nie wracaj. – Ale… tu jest przecież mój dom – zaprotestowała. – Moje życie. Mam tu przyjaciół. – Przyjaciele nie mają znaczenia, jeżeli siedzisz w więzieniu albo jesteś martwa – parsknął. – Martwa? – Spięła się, szykując do ucieczki. – Ściągnęłaś na siebie uwagę grupy o wiele groźniejszej niż carabinieri. W tej chwili jesteś bezpieczna. Zaczną na ciebie polować dopiero, kiedy się zorientują, kim jesteś. – Ale ja nie zabrałam tych ilustracji, przysięgam! Intruz roześmiał się ponuro. – Ich niewiele obchodzi sztuka, zapewniam cię! O, nie… Ich zainteresowanie tobą ma charakter osobisty. Raven aż zamurowało. – Dlaczego? – wyjąkała po chwili. – Im mniej będziesz wiedzieć, tym lepiej. – Naprawdę nie rozumiem, czego mogliby ode mnie chcieć. Nie jestem nikim szczególnym. – I tu się mylisz. – Intruz chwycił ją za nadgarstek i wyciągnął jej rękę z ciemności, jakby to był nisko wiszący owoc. Przyłożył dwa palce do miejsca, gdzie tętni puls, i nacisnął.
W głowie Raven rozbłysła wizja: oto ona sama, na szpitalnym łóżku z rurką, przez którą wlewa się krew w jej ciało… Tyle że krew płynąca przez rurkę jest czarna… Z krzykiem zerwała się na nogi. Chwyciła krzesło i cisnęła nim w kierunku głosu, po czym rzuciła się w stronę, gdzie – jak sądziła – są drzwi. Ale ledwie zrobiła dwa kroki, złapał ją od tyłu. Walczyła, kopała i wrzeszczała, ale ramiona miał jak stalowe obręcze. Przyciągnął ją do siebie i podniósł tak, że nogi zawisły jej w powietrzu. – Milcz! – syknął. Serce Raven zaczęło bić nieregularnie. Próbowała złapać oddech, ale napastnik ściskał ją za mocno. – Nie… mogę… oddychać… – zdołała wyjąkać, szarpiąc się rozpaczliwie. Trochę poluźnił uścisk, ale nadal trzymał ją w powietrzu. Głębokimi haustami łapała powietrze, próbowała czym prędzej ocenić własne położenie. Nie była lekka, nawet teraz, w nowej postaci. On jednak trzymał ją nad podłogą, jakby była lalką! Do tego wydawało się, że robi to bez wysiłku. – Jestem tu, żeby ci pomóc – wyszeptał. – A ty tak mi się odwdzięczasz? – Wdarłeś się do mojego mieszkania! Trzymasz mnie
wbrew mojej woli! – Przeciągnęła paznokciami po jego ramionach, ale poczuła tylko materiał, coś jak wełnę garnituru. – Tamci by cię zabili. Tyle że przedtem jeszcze zabawiliby się z tobą. – Skąd o nich tyle wiesz? – Bo jestem jednym z nich… Znieruchomiała. Serce jej podskoczyło i zaczęło głośno bić w piersi. Zastanawiała się, czy nieznajomy ma zamiar ją zabić… Zaklął i rzucił ją gwałtownie na inne krzesło, które potem przysunął po podłodze do ściany. Pochylił się nad nią. Jego głos przeszedł w złowieszczy szept. – Wierz mi albo nie, ale jestem twoim sojusznikiem. A teraz siedź cicho, spokojnie, bo inaczej cię im zostawię! Rozumiesz? Skinęła głową, znowu zabrakło jej tchu. – Dobrze. W tym momencie zdała sobie sprawę, że napastnik musi świetnie widzieć w ciemności. – Masz noktowizor? – Ja sam jestem ciemnością… Zadrżała. Usłyszała, jak intruz zaczyna chodzić po
kuchni. – Nawet jeżeli ci się uda umknąć tamtym, nadal nie będziesz bezpieczna. Carabinieri szukają kozła ofiarnego, a ty się do tego doskonale nadajesz. Objęła się rękoma w pasie. – Nie zabrałam tych ilustracji. Nie wiem, co się ze mną działo w zeszłym tygodniu. Myślę, że ktoś mnie próbuje wrobić… Przerwał jej. – Mogę ci dać dość pieniędzy, żebyś wróciła do domu. Wyjedź z miasta pociągiem i kieruj się na południe. Wsiądź na statek do Grecji. Służby graniczne w Pireusie nie przeprowadzają zbyt szczegółowej kontroli. Stamtąd będziesz mogła odlecieć do Ameryki. Musisz opuścić Florencję w ciągu dwóch tygodni. Do tego czasu będziesz bezpieczna w tym mieszkaniu, tylko nie wychodź w nocy na żadne spacery! Siedziała dalej w milczeniu. – Dlaczego…? – Po trosze dlatego, że beznadziejny z ciebie detektyw. Ktoś szedł za tobą do pałacu, a teraz siedzi koło fontanny i cię obserwuje. A po trosze… bo tamci mogą na ciebie zwrócić uwagę. Nie wróży to tobie nic dobrego. Nie odpowiedziała – wyjazd absolutnie nie wchodził w grę.
Usłyszała, że czymś zabrzęczał i zbliżył się do niej o kilka kroków. – Widzę, że jesteś uparta… A może nie tylko…? Owinął jej szyję czymś chłodnym, metalowym. Sięgnęła ręką i wyczuła pomiędzy piersiami metalowy krucyfiks, zawieszony na łańcuszku. – Co to takiego? – Relikwia. Od tej chwili musisz ją stale nosić. Nigdy nie zdejmuj. – Myślałam, że będę bezpieczna, jeśli wyjadę z Florencji. – Oni są także w Ameryce. Puściła krzyż, opadł jej na pierś. – Ciekawe, jakim cudem głupi przesąd ma mnie uchronić przed mafią. Intruz wydał z siebie gardłowy dźwięk. Chwycił za łańcuszek. – Durne ludzkie istoty! Nie zasługują na to, żeby w ogóle żyć! Zaraz zabiorę swój podarunek i nie będę ci więcej sprawiał kłopotu. W panice złapała go za rękę. – Nie, proszę! Chcę go mieć. Zacisnął dłoń na łańcuszku, aż ten napiął się na jej szyi.
– Może kiedy będziesz miała czas, żeby się zastanowić nad swoją sytuacją, okażesz więcej wdzięczności… – Dziękuję – rzuciła szybko. – Ta relikwia zapewni ci ochronę przed tymi, którzy mogliby cię zabić. Albo zrobić ci coś jeszcze gorszego. – Ale… czy mnie ochroni przed tobą? – Chętnie cofnęłaby to, co przed chwilą jej się wymknęło. Puścił łańcuszek. – Ta relikwia na mnie nie działa. Lepiej, żebyś o tym pamiętała, jeżeli cię podkusi, żeby rozmawiać z policją o pałacu i naszym spotkaniu. – Ton jego głosu stał się ostry. – Lepiej, żebyś nie miała we mnie wroga! Zacisnęła zęby. – Nic im nie powiem. Obiecuję. – Daję ci dwa tygodnie. A potem, jeżeli nadal tu będziesz, odpowiesz mi za to. Skinęła głową. Znowu coś mruknął, ale już chyba przestał się na nią gniewać. – Będę tego żałować. Za późno jednak, by cokolwiek cofnąć. Poczuła, jak dłonią obejmuje jej policzek. Dotyk był lekki, zaskakująco łagodny. – Piękno przemija. Zjawia się jak wiatr… i znika.
Pamiętaj o tym. – Kciukiem pogładził jej twarz. – Bądź zdrowa, Jane. Zanim Raven zdążyła zareagować na dźwięk swojego prawdziwego imienia, nieznajomy ruszył biegiem. Słyszała echo jego kroków w mieszkaniu, a potem skrzypnięcie otwieranego okna… Po kilku sekundach włączyło się światło.
ROZDZIAŁ 10 Książę stał na tarasie Gallery Hotel Art, zdenerwowany i zły. Ten wieczór nie upłynął mu zgodnie z planem. Musiał złożyć rewizytę jednej ze swoich ostatnich – i to poważnych – pomyłek. Zresztą ta pomyłka okazała się jeszcze bardziej atrakcyjna, niż zapamiętał. Cassita vulneratus. Teraz ona została wyleczona, a on stał się wrażliwy i słaby. Gdy przyrzekała, że dochowa tajemnicy, w jej głosie słyszał prawdę, ale wiedział przecież, jak łatwo oszukać te ludzkie istoty. Miała zbyt silny umysł, żeby go kontrolować bez nakarmienia jej własną krwią. A on po prostu nie chciał zrobić z dziewczyny swojej niewolnicy. Co by było, gdyby Maximilian albo Aoibhe na nią trafili… Aż zadrżał na tę myśl. Zapach Jane został zamaskowany tym, czym ją nakarmił, żeby uratować jej życie. Jednak już niedługo znów zacznie być rozpoznawalna. Obdarował ją jednym ze swoich bezcennych skarbów, ale wiedział, że to mogłoby równie łatwo przyciągnąć uwagę, jak wzbudzić wstręt. Zatem musiał odgrywać rolę jej anioła stróża do chwili, kiedy dziewczyna wyjedzie z miasta. Tyle że powinien się trzymać na odległość.
Przed oczami znowu stanęła mu wizja zakrwawionej, zniewolonej dziewczyny. Jeszcze raz postanowił temu zapobiec. Jakiekolwiek miał zobowiązania wobec Cassity, pozostawał problem Emersonów i Vitalego. Emerson otrzymał coś, co wiele lat temu skradziono z domu Księcia; w dodatku wystawił kolekcję na widok publiczny, czym go obraził i zwrócił uwagę całego świata na te ilustracje. Z kolei Vitali współpracował przy wystawianiu kolekcji w mieście, które przecież należało do Księcia. Ale umysł Vitalego był podatny na wpływy, zatem łatwo się udało wymazać mu z pamięci pewne fragmenty z otwarcia wystawy. Książę nie widział powodu odbierać mu życia pomimo jego związków z Emersonami. Kontrolowanie umysłu dyrektora Galerii Uffizi niewątpliwie było korzystne dla Księcia. Pozostawał problem Emersonów. Należało wymazać Williama Yorka z ich pamięci, tak samo z jakichkolwiek powiązań z Galerią Uffizi i kradzieżą ilustracji. Niestety, umysł Emersona nie dał się kontrolować, podobnie jak umysł jego żony. Wobec tego Emersona trzeba zabić, a jego żonę doprowadzić do stanu, w którym straci pamięć… Drzwi dzielące taras od ich pokoju hotelowego były szeroko otwarte, pewnie dlatego, że bardzo pragnęli
świeżego powietrza. Książę wślizgnął się do ciemnego pomieszczenia. Łóżko stało zaledwie parę kroków od drzwi tarasowych. Emerson leżał na boku, zwrócony tyłem. Książę przymknął oczy i głęboko wciągnął powietrze. Zapach Emersona był charakterystyczny, a jednak od ich ostatniego spotkania trochę się zmienił. Teraz zresztą był o wiele bardziej pociągający niż przedtem… Książę się zastanawiał, co mogło spowodować tak szybkie polepszenie. W tym momencie wychwycił woń dwóch innych istot ludzkich: jeden nowy i przyjemny, drugi znany i zdecydowanie niemiły. Zapach pani Emerson zmienił się od czasu, kiedy ostatni raz ją spotkał. Stał się zdecydowanie słodszy, ale gdzieś pod nim kryła się lekka nuta choroby. Wszystkie problemy zdrowotne, które miała, ciągle istniały. Jednak wyglądała na zdrową. Widział jej ciało wyciągnięte na materacu, zwrócone w kierunku męża, w stronę jego objęć. Księciu przyszło nagle na myśl, że on sam nigdy z nikim nie spał w takiej pozycji, która wyrażała spokojną ufność, mającą źródło w zażyłości i uczuciu. Nigdy nie chciał takiej bliskości z Aoibhe. Tym bardziej z innymi… Ogarnęła go zazdrość i poczuł gniew. W takiej chwili dałby wszystko, żeby tylko mieć żonę i dziecko… Ale tę
możliwość dawno mu odebrano. Obnażył zęby, a z jego piersi wydobył się charkot. Emerson miał chyba dosyć bogactw. Dlaczego jeszcze kradł? Książę zbliżył się do łóżka i nagle, ku swojemu zaskoczeniu, dostrzegł jakiś mebelek po drugiej stronie materaca. W środku, pod różowym kocem spało dziecko. To ono było źródłem tego nowego, tak słodkiego zapachu. Książę wzdrygnął się tak jak czasem ludzie na widok cielęciny na talerzu. Stał w nogach łóżka i patrzył na rodziców. Żona Emersona wydzielała lekką, kwiatową woń, niemal maskującą odór choroby. Chociaż podziwiał cnoty, które wzmacniały zapach tej kobiety, uznał go za przesłodzony. Czuł nieprzeparte pragnienie, aby zakosztować krwi swojej kruczowłosej piękności. A raczej tego, czym była jej krew, zanim ją sam skaził. W tej chwili na pewno pachniała tylko dawną arogancją i ciemnością – jej prawdziwy zapach zniknął pod tą maską. Jednak to, czego najbardziej pożądał, to jej żywy umysł i szlachetna dusza. Jane była kimś, z kim mógłby rozmawiać o sztuce i pięknie… Mogłaby być towarzyszką i kochanką zarazem. Nastroszył się na wspomnienie słów Aoibhe. Stanowczo za długo żył samotnie. A właśnie dopiero co
przekonywał tę dziewczynę, której tak pragnął, żeby uciekła z miasta; teraz z pewnością będzie już zawsze samotny. – Sprawiedliwość i łaska… – wyszeptał. Gabriel się poruszył na łóżku, więc Książę umknął na balkon. Widział, jak Emerson siada i rozgląda się po pokoju, potem sięga do lampki przy łóżku. Książę się przesunął, żeby profesor go nie zobaczył. Przez kilka chwil czekał. Tymczasem Emerson chodził po pokoju. Mrucząc pod nosem przekleństwa, zamknął drzwi na balkon od środka. Cóż, zamknięte drzwi nie były dla Księcia żadną przeszkodą. Jednak istnienie i obecność dziecka zmieniły jego plany. Stojąc w cieniu, przypominał sobie pierwsze spotkanie z Emersonami. Pamiętał, jakie wrażenie zrobiły na nim cnoty jego żony – tak duże, że już wówczas postanowił jej nie zabijać. Z kolei Gabriela niewątpliwie czekała egzekucja. Fakt, że przywłaszczył sobie cudzą rzecz, oznaczał wyrok śmierci. Książę próbował się zmusić, żeby podejść do drzwi, ale bez skutku – nogi odmawiały mu posłuszeństwa. Ze zdumieniem odkrył, że nie może zabić Emersona w obecności jego dziecka, chociaż ono było jeszcze niemowlęciem.
Coś się z nim stało. Coś się zmieniło. Może to wpływ Jane? Weszła w jego życie jak koń trojański i wniosła ze sobą… łaskę. Nienawidził łaski, która dla niego oznaczała słabość. Ale jak inaczej miał wytłumaczyć nagłą zmianę swojego serca? Przed chwilą nie mógł znieść myśli o zabiciu niemowlęcia ani jego chorej matki, teraz zaś nie był w stanie zrobić paru kroków, żeby pozbawić życia ojca tego dziecka! Emerson zasłużył, po stokroć zasłużył na śmierć, jeśli nie z powodu grzechu kradzieży, to za swoją pychę, przez którą jego krew była nadal kwaśna i ostra. No, i pozostawała jeszcze sprawa Williama Yorka. Książę nie miał zamiaru tolerować własnej słabości. Nigdy nie wybaczy Gabrielowi Emersonowi. Kiedy opadł na ziemię, powiedział sobie, że oszczędzi życie żonie Emersona i ich dziecku, po prostu ukryje swoją tożsamość za pomocą innych środków. Poczeka… i zabije Emersona po tym, jak Cassita wyjedzie z miasta, gdy już się nie będzie więcej obawiał pełnego odrazy spojrzenia jej zielonych oczu. A łaska… Niech ją szlag trafi!
ROZDZIAŁ 11 Tuż przed wschodem słońca Raven usiadła na łóżku, poduszkę wsunęła sobie pod plecy. Jej całe mieszkanie tonęło w świetle żarówek. Drzwi i okna były pozamykane, żaluzje szczelnie zatrzaśnięte. Tuż przy niej siedział stary, pluszowy łoś, którego miała od dzieciństwa. Wyglądał tak, jakby trzymał przy niej wartę. Spała dziś, ale niedługo. W jej umyśle kłębiły się strach i niepokój i nie dawały spać spokojnie. Kiedy oprzytomniała po szoku poprzedniej nocy, zaczęła rozważać, czy nie skontaktować się z policją. Jednak gdy spojrzała przez okno na plac, zmieniła zdanie. W pobliżu czaił się mężczyzna, dokładnie tak jak jej mówił nocny intruz. Nie miała pojęcia, kim jest ów człowiek tkwiący przed jej mieszkaniem. Równie dobrze mógł być wspólnikiem intruza. Nie, nie będzie zwracać na siebie jego uwagi tym, że wezwie policję. Nocny intruz – kimkolwiek był – zachowywał się tak, jakby ją znał, a już na pewno cały dzień śledził jej kroki. Wiedział, że Raven pracuje dla Uffizi. Wiedział, że ją przesłuchiwali karabinierzy. A także, że tego dnia była w sierocińcu i misji franciszkanów. Jakimś cudem dowiedział się też o jej wizycie
w pałacu. Tyle że nie była pewna, czy sam tam był, czy po prostu ktoś go o tym poinformował. W każdym razie musiał gnać samochodem albo skuterem, żeby zyskać cenne minuty, pierwszy dostać się do jej mieszkania, wyłączyć prąd i zaczekać na nią. Wyszedł z jej mieszkania na pierwszym piętrze przez okno sypialni. Zakładała, że wszedł tam tą samą drogą. Może uprawiał wspinaczkę po skałkach – to by wyjaśniało, że był w stanie wspiąć się po murze i z powrotem zejść bez szwanku. Zawsze, wychodząc z domu, zamykała okna. Ale tego ranka była tak roztargniona, że mogła zapomnieć. Nigdy już nie popełni podobnego błędu. Przymknęła oczy i starała się odtworzyć głos intruza. Był co prawda znajomy, ale nie potrafiła go zidentyfikować. Mogła jednak sobie przypomnieć jego zapach. Starczy tego dobrego. Co ja powiem policji? Żeby aresztowali podejrzanego i pozwolili mi go powąchać? Otworzyła oczy. Jej wzrok padł na komodę. Nie było na niej szkicu, który zrobiła wieczorem; widocznie nieznajomy musiał go zabrać. Ale po co? Laptop i kilka drobnych błyskotek były na swoim miejscu, jakby nie zadał sobie trudu, żeby je ukraść. Przyczyna mogła być prozaiczna. Może ukradł szkic, żeby zdobyć odciski palców? Ale jej rysunki raczej mu się
nie przydadzą. Zeszłego ranka Patrick mówił, że śledczy nie znaleźli w sali wystawowej żadnych odcisków. Pod ścianą, obok komody stała jej laska. Nie pamiętała, żeby tam była zeszłego wieczoru, ale możliwe, że jej po prostu nie zauważyła. Czemu nocny intruz miałby ruszać jej laskę? W dodatku zostawił jej prezenty. Na kuchennym stole położył plik banknotów euro. Kiedy oprzytomniała na tyle, żeby je policzyć, okazało się, że było tam kilka tysięcy. Dał jej też coś jeszcze. Raven wzięła do ręki krzyż wiszący na jej piersi. Wydawał się zrobiony ze złota: metal był cienki, a z przeciwnej strony wyklepany tak, żeby uformować wypukłą postać Jezusa. Kompozycja była prymitywna, rysy twarzy Chrystusa ledwie rozpoznawalne, co ją naprowadziło na myśl, że krzyż pochodzi z czasów przed epoką odrodzenia: prawdopodobnie był średniowieczny. Każde ramię krucyfiksu było zakończone podwójnym pierścieniem, jakby po to, żeby do nich coś przymocować. Złoty łańcuszek, na którym wisiał, robił wrażenie o wiele nowszego niż sam krzyż; chyba też był ze złota. Niewiele wiedziała o relikwiach. Na Uniwersytecie Barry na Florydzie zdobyła licencjat w dziedzinie edukacji katolickiej. Poza tym był też pewien ksiądz, ojciec Kavanaugh, który pomógł jej i Carolyn, kiedy się znalazły
w tarapatach. Miłość i szacunek, którymi go darzyła, nie wpłynęły jednak na jej wiarę: Raven z pewnością nie myślała, że w tym kawałku metalu mogła się kryć jakaś moc, niezależnie od kształtu, który mu nadano przy wykuwaniu. Nie potrafiła sobie wyobrazić, żeby nocny intruz mógł wierzyć, że ten kawałek złota miałby ją chronić przed tajemniczymi „tamtymi” – kimkolwiek byli. Noszenie tego krzyża, tak na wszelki wypadek, nie zaszkodzi. Może to działa, bo tamci się go boją, a nie z powodu jakichś tajemniczych mocy. I tak nie wyjadę z Florencji. Nie po tym, kiedy tak ciężko pracowałam, żeby tu sobie urządzić życie. Nic mnie nie obchodzi, co on mówi… Naciągnęła koc na ramiona. Intruz był przerażający i zadziwiająco silny. Jego rozkaz, żeby wyjechała z miasta, był jednoznaczny. Nie wiedziała jednak, dlaczego termin dwóch tygodni miał takie znaczenie. Może on ma jakieś swoje dojście w policji i wie, co się dzieje w trakcie śledztwa? Znał nazwisko dottore Vitalego, chociaż kiedy je usłyszał, wydawał się zaskoczony. Ale najbardziej zainteresowała go postać Williama Yorka. Raven uznała to za zagadkowe. I to, co mówił. Franciszkanów nazywał Fratrum
Minorum, co, jak się dowiedziała z internetu, było łacińską nazwą tego zakonu. I ostrzegał ją przed wychodzeniem po zmroku. Raven nie mogła sobie wyobrazić, co to ostrzeżenie znaczyło i dlaczego – skoro chciał, żeby wyjechała – wręczył jej relikwię. Ten prezent był bardzo dziwny. A zaraz potem nastrój mu się kompletnie zmienił i dotknął jej tak delikatnie… I – co jeszcze bardziej zagadkowe – nazwał ją „Jane”. Prawdziwe imię Raven widniało tylko w paszporcie, w zezwoleniu na pracę i w permesso di soggiorno, czyli formularzu zezwolenia na pobyt. Każdy z tych dokumentów miała jednak cały czas w plecaku. Nocny intruz poznał jej prawdziwe imię, ale z pewnością nie szperał w tym celu w jej rzeczach! Jej prawdziwe imię widniało też w umowie o pracę, było więc prawdopodobne, że usłyszał je w Uffizi. Raven jednak odrzuciła tę możliwość. Przecież każdy w galerii nazywał ją jej przybranym imieniem, które umieszczono nawet na jej karcie identyfikacyjnej. Nikt jej nie znał jako „Jane” od czasu, kiedy skończyła dwanaście lat. Wobec tego on albo ma jakiś związek z galerią, albo z policją. Jej prawdziwe imię znali Batelli i Savola. Widzieli jednak identyfikator z Uffizi i słyszeli, że wszyscy nazywają ją Raven.
Intruz sprawiał wrażenie kogoś, kto się stara trzymać z daleka od policji, nieważne, z jakiego powodu. Z pewnością nie mógł poznać jej imienia od żadnego z jej znajomych. W każdym razie jej znajomych we Włoszech. Na Florydzie… to inna historia. Nagle przeniknęło ją przerażenie. A co, jeżeli rozmawiał z… Nie miała odwagi dokończyć tej myśli. Rozważanie takiej możliwości nie miało sensu. Floryda była daleko, równie daleko, jak jakikolwiek ślad jej dawnego życia. Nawet na dyplomach widniało jej przybrane imię. Znalazłby je, nadal powkładane do plastikowych koszulek, gdyby otworzył dolną szufladę w jej komodzie. Odsunęła poduszkę i koc, stanęła na środku sypialni i przeprowadziła dokładną analizę otoczenia. Szuflady komody były pozamykane, podobnie drzwi do garderoby. Nie wyglądało na to, żeby czegoś brakowało z wyjątkiem szkicu i… Wzrok Raven spoczął na stoliku nocnym, na którym z reguły leżało kilka jej ulubionych książek. Zauważyła, że tom dzieł wybranych Edgara Allana Poe wyciągnięto ze spodu stosu i ułożono na wierzchu. W ten sposób powieść z cyklu Opowieści z Narnii: Lew, czarownica i stara szafa Clive’a Staplesa Lewisa znalazła się pod spodem. Znowu jej przyszło na myśl, że być może, w chwili
roztargnienia, sama przełożyła książkę. Nie wpadło jej do głowy, żeby spytać, co też nocny intruz mógłby mieć przeciwko lwom, czarownicom czy starym szafom… Zafrasowana, przetarła oczy. W pracy musiała się stawić dopiero za kilka godzin, była jednak zbyt przygnębiona, żeby wrócić do łóżka. Z westchnieniem rezygnacji usiadła przy biurku i otworzyła laptopa. Sprawdziła e-maile, których na ogół nie przeglądała. Kiedy się zalogowała, znalazła niemało wiadomości, w tym jedną od siostry: Cześć, Rave, próbowałam cię łapać na Skypie, ale nigdy nie odpowiadasz. Czy mnie unikasz? Ślub Mamy był wspaniały. Żałuj, że cię na nim nie było. Stephen jest naprawdę miły. Był chirurgiem plastycznym, zanim przeszedł na emeryturę. Razem z Mamą przenieśli się ostatnio do wielkiego domu nad oceanem. Raven przerwała na chwilę czytanie i przewróciła oczami. Nie odpowiadałaś na wiadomości od Mamy, więc za moim pośrednictwem prosi, żebyś przyjechała do domu na swoje urodziny. Zapłaci za Twój bilet, mieszkać możesz u mnie i Dana. Pisałam Ci już, że zamieszkaliśmy razem? Bo nie pamiętam.
Mama chce, żebyś poznała Stephena i jego dzieciaki. Są starsze od nas, po ślubie i już mają własne dzieci. Jego syn jest lekarzem, a córka dentystką. Przyjedź do nas z wizytą. Tęsknimy za Tobą. Moglibyśmy spędzić 4 Lipca i Twoje urodziny razem, w ten sam weekend, a ja bym ci pokazała wszystkie ważne i fajne miejsca w Miami. Nie widziałyście się z Mamą tyle lat, że chyba już czas zapomnieć o przeszłości. Bardzo lubię Stephena, bo dzięki niemu Mama jest szczęśliwa. I myślę, że i ty go polubisz. Daj mu tylko szansę. Dan chce mnie zabrać do Europy w naszą drugą rocznicę poznania się. Mam nadzieję, że uda się nam przyjechać pod koniec czerwca. Naturalnie, zatrzymamy się w hotelu, ale chciałabym bardzo móc cię odwiedzić, jak będziemy we Florencji. Aha! Co się stało z tym facetem, w którym się podkochiwałaś? Nie pamiętam, jak miał na imię. Czy kiedykolwiek poszłaś z nim na randkę? Do zobaczenia niedługo. Całusy Cara XO
Raven odwróciła się plecami do komputera, starając się pohamować chęć wysłania krótkiej, gniewnej odpowiedzi. Kochała siostrę bardziej niż kogokolwiek na świecie, ale obie miały diametralnie inne życie. Carolyn była o siedem lat młodsza, więc nie pamiętała ani ojca, ani szczęśliwego życia, jakie ich rodzina wiodła, kiedy mieszkali jeszcze w New Hampshire. A już na pewno nie pamiętała wypadku… Raven musiała się przez chwilę zastanowić nad tym, jak określić wydarzenie, które spowodowało jej kalectwo. Napięła mięśnie stóp pod biurkiem, przypominając sobie w ten sposób, że jakkolwiek by to nazwała, skutki tego zdarzenia minęły. Już sam ten fakt sprawiał, że jej nastawienie do matki trochę się poprawiło – ale tylko trochę. Kiedy Carolyn była już dostatecznie dorosła, Raven jej opowiedziała o tym, co się stało. Trzeba przyznać, że siostra wysłuchała jej bardzo uważnie. Ale jej wspomnienia tak kompletnie się nie zgadzały z ocenami Raven, że chyba nie bardzo w nie chciała uwierzyć. Prawdę mówiąc, Raven uznała, że luki w pamięci Carolyn nie są niczym złym, zatem już nie wracała do tematu. Milczała – nawet wtedy kiedy matka przedstawiała swoją wersję wydarzeń.
Nie chciała jednak matki widzieć ani z nią rozmawiać, nawet pozostawać z nią w jednym pokoju, dopóki ona nie wyzna prawdy. A to oznaczało, że nie widziała się z matką od chwili wyjazdu z domu na uczelnię jakieś dziesięć lat temu. A co do pytania Carolyn o dawną sympatię, Bruno, który był wnukiem jej sąsiadki… No cóż, skończyło się na niczym. Zresztą już prawie zapomniała o nim i o całej tej historii, zwłaszcza w obliczu wczorajszych wydarzeń. Cześć, Cara, miło było przeczytać dwa słowa od Ciebie. Zastanowię się nad podróżą do Miami, ale jeżeli do tego dojdzie, sama zapłacę za podróż. I nie zobaczę się z Mamą. Ona wie dlaczego. Nie ma sensu tego roztrząsać. Co do Twojej wizyty, byłoby wspaniale Cię zobaczyć. Ale ostatnio mam mnóstwo spraw. Porozmawiamy o tym później, dobrze? Jestem zawalona robotą. Kocham Cię Rave Wysłała e-maila i zamknęła laptopa, nie zadając sobie trudu choćby przejrzenia pozostałych wiadomości. Poszła do łazienki, odsuwając na bok myśli o swojej kłopotliwej rodzinie.
Zastanawiała się, czemu jakaś nieznana grupa „innych” raptem się nią zaczęła interesować. Nie miała zamiaru porzucać wszystkiego, na co tak ciężko zapracowała – tylko dlatego, że jakiś tajemniczy kryminalista, powiązany z tajemniczym stowarzyszeniem, kazał jej wyjechać z miasta. Nastroszyła się na wspomnienie tego, co nocny intruz powiedział o jej talentach detektywistycznych. Planowała podwoić starania w prowadzeniu dochodzenia w sprawie Williama Yorka i pałacu Medyceuszy, a może nawet znaleźć coś, co przekona policję o jej niewinności w sprawie rabunku w Galerii Uffizi. Szorując zęby, obmyślała plan. Plik euro wcisnęła na razie do pudełka po butach; później je przeznaczy na dotację dla misji franciszkanów. Wypluła pastę i popatrzyła w lustro. Ciągle trudno jej było pogodzić się z tym, że atrakcyjna młoda kobieta, patrząca na nią z odbicia, to ona sama. Jej spojrzenie padło na relikwię, wiszącą na szyi. Miała zamiar schować ją pod ubraniem. Wymruczała pod nosem nieliczne przekleństwa, które znała, i poszła się ubierać.
ROZDZIAŁ 12 – Mówię ci, że teraz jest pora! – Maximilian podniósł głos. Jego imponująca postać poruszyła się do przodu w ciemnościach rzednących przed świtem. On i jego towarzysz stali na szczycie pałacu Vecchio i zażarcie się kłócili. Rozmówca Maxa podniósł rękę, żeby go powstrzymać. – Cierpliwości. – Już wystarczająco długo byliśmy cierpliwi. Dzisiaj go zabijemy! Jego towarzysz westchnął dramatycznie. – Niczego się nie nauczyłeś od Wenecjan? Trzeba kogoś więcej niż my, żeby go pokonać, zwłaszcza że razem z nim jest jeden z tamtych. Maximilian wyciągnął miecz. – Nie jesteśmy już tacy młodzi. A kto mówi, że oni będą go bronić? Pewnie tak samo jak my chcieliby przejąć władzę… – I właśnie dlatego musimy ufać swoim sojusznikom. To nie czas na pośpiech, zwłaszcza kiedy zaczynasz tracić cierpliwość. Robisz się nierozważny, Max, a nie wolno ci być takim, jeśli chcesz walczyć z Księciem. On jest potężniejszy, niż sobie możesz wyobrazić.
Max zaklął i wywinął mieczem w powietrzu. – Nie zgadzam się! – Więc jesteś głupcem. Nawet ja nie wiem dokładnie, jak jest potężny. I nie mam zamiaru się dowiadywać, tylko po to, żeby stracić głowę! – Więc musimy czekać, aż skończy te swoje tysiąc lat? – Nie bądź aż takim pesymistą. Popełniłem błąd, działając w zmowie z Wenecjanami. Teraz sobie szykuję innych, silniejszych partnerów. To zawsze będą albo dzicy, albo myśliwi. Max schował miecz do pochwy. – Teraz to ty mówisz głupstwa. Dzikich się nie da kontrolować. I dlaczego chciałbyś pracować z myśliwymi? Jego towarzysz uśmiechnął się leniwie. – Książę jest bardzo stary. Myśliwi byliby zachwyceni, mogąc zdobyć jego krew. Prawdopodobnie zgodziliby się podpisać traktat, że opuszczą miasto, bylebyśmy im go dostarczyli. Nasze granice ostatnio zrobiły się nieszczelne. Jeżeli przedostanie się tu grupa dzikich, zaczną siać spustoszenie. Wtedy Consilium wyznaczy Księcia, żeby się z nimi rozprawił. Nie wspomnę już o tym, że nasz szlachetny Książę ostatnio popełnił kilka błędów – błędów, które naraziły go na ujawnienie. Max oparł ciężką dłoń na głowicy miecza.
– W Consilium jest pełno jego sojuszników. – I rywali, którzy wiedzą, że jego panowanie nie będzie trwać wiecznie. Brak im tylko przywódcy, który będzie chciał go zrzucić z tronu… No i motywu. – Cierpliwości, Max. Już niedługo to miasto będzie nasze!
ROZDZIAŁ 13 Raven westchnęła, siadając przy komputerze w archiwum Galerii Uffizi. Została zdegradowana. Profesor Urbano chętnie przyjął ją z powrotem po tygodniowej nieobecności, ale się nie zgodził, żeby nadal pracowała przy konserwacji Narodzin Wenus. Być może w ten sposób okazał swój sceptycyzm wobec jej nowego wyglądu – mimo że potwierdziła swoją tożsamość odciskami palców. Wczoraj zrobiono z niej kogoś w rodzaju gońca, a dzisiaj odesłano do szefowej archiwum i kazano wykonywać jej polecenia. Na krześle Raven w laboratorium konserwacji siedziała już jakaś inna dziewczyna i jej pędzelkami starannie pokrywała ochronnym werniksem powierzchnię arcydzieła Botticellego. Profesor Urbano zapewnił Raven, że poprosi ją o nakładanie drugiej i trzeciej warstwy, kiedy docent z Berlina, panna Anja Pahlsmeier, skończy kłaść pierwszą. Nie wypadało przerywać jej pracy, którą rozpoczęła pod nieobecność Raven. W każdym razie tak powiedział. Raven starała się ze wszystkich sił ukryć rozżalenie. Bez skutku. Szefowa archiwum zleciła jej uporządkowanie
drukowanych i odręcznych raportów, zrobionych przez zespół, który restaurował Narodziny Wenus. Potem miała skanować drukowane raporty i odesłać wszystkie cyfrowe pliki Patrickowi, żeby mógł je wprowadzić do bazy danych archiwum. Archiwistka poinformowała Raven, że ma się zaznajomić z plikami na temat restaurowania Wiosny i zrobić nowe według tego samego systemu. Raven przeglądała właśnie radiogramy Wiosny, kiedy coś zwróciło jej uwagę. Radiogramy, czyli fotografie robione aparatem rentgenowskim, ujawniały szczegóły obrazu niewidoczne gołym okiem. W tym przypadku uwagę Raven zwróciły radiogramy ukazujące pentimenti, czyli linie konturowe sylwetek, które Botticelli rysował przed przystąpieniem do malowania obrazu. Kiedy powiększyła radiogram postaci Merkurego, zauważyła coś zaskakującego. Otóż Botticelli początkowo narysował go z krótszymi włosami. Już wcześniej Raven spędziła wiele godzin na studiowaniu Wiosny i jej restaurowaniu, zanim zaczęła pracować nad Narodzinami Wenus. Nikt nigdy dotąd nie skomentował tej szczególnej zmiany w wyglądzie Merkurego ani tego, czemu Botticelli później przedłużył mu włosy.
Zaskoczona Raven kliknęła na kolejny plik, przedstawiający reflektogram, czyli zdjęcie tego samego fragmentu w podczerwieni. Na reflektogramie można było rozróżnić kolejne warstwy farby. Było oczywiste, że Botticelli nie tylko zmienił Merkuremu długość włosów, lecz także ich kolor, przyciemniając kędziory boga. Merkury był początkowo blondynem! Wyprostowała się na krześle, wpatrzona w ekran komputera. Jej odkrycie nie miało właściwie wielkiego znaczenia. Artyści w ogóle, a Botticelli w szczególności, w trakcie pracy często wprowadzali zmiany w swoich obrazach. Niemniej wszystkie inne zmiany w stosunku do początkowego szkicu Wiosny zostały uwzględnione w raportach zespołu konserwacyjnego. Za to Raven nie potrafiła sobie przypomnieć żadnej wzmianki na temat zmian w kolorze i długości włosów Merkurego. Zdziwiona, przejrzała dokładnie jeszcze kilka odręcznych dokumentów, przygotowanych przez zespół. Zajęło to trochę czasu, ale potwierdziło jej podejrzenia. Wyglądało na to, że nikt nie zauważył zmiany włosów Merkurego, co było naprawdę bardzo zaskakujące, biorąc pod uwagę fakt, że porównanie radiogramów dobitnie wykazywało taką zmianę. Pogrążona w myślach, otworzyła plik cyfrowej kopii ukończonego już obrazu i powiększyła go, zwracając
uwagę na głowę i ramiona Merkurego. Potem przeskoczyła na radiogram. Próbowała sobie wyobrazić, jak też Merkury mógł wyglądać z krótszymi i jasnymi włosami. Takie odkrycia mogą pomóc historykowi sztuki w karierze. Ale wiedziała, że zanim napisze pracę ogłaszającą światu to odkrycie, musi przestudiować jeszcze dokładniej wszystkie raporty. Poza tym powinna się upewnić, że nikt inny dotychczas nie pisał na ten temat. Zerknęła przez ramię, żeby sprawdzić, czy nikt nie patrzy. Później ukradkiem wyciągnęła z plecaka pendrive’a i błyskawicznie skopiowała obrazy istotne dla sprawy. Z trudem hamowała pobudzenie, kołysząc nogą. Ledwie wsunęła pendrive’a do zamykanej na suwak kieszonki plecaka, kiedy poczuła czyjąś rękę na ramieniu. – Dobrze się czujesz? – spytał po angielsku męski głos. Podskoczyła na krześle i głośno zaklęła. – Cisza… – syknęła archiwistka zza swojego biurka po przeciwnej stronie sali. Rzuciła spojrzenie sponad okularów, zsuniętych na czubek nosa. Raven potulnie kiwnęła głową, po czym popatrzyła w górę – prosto w pełne winy oczy swojego przyjaciela Patricka, który bezgłośnie wypowiedział: „Przepraszam”.
– Co tu robisz? – szepnęła i szybko zamknęła plik, który miała otwarty na komputerze. – Chciałem cię spytać o to samo… – Wskazał głową na ekran komputera. Raven zerknęła na archiwistkę, potem na kolegę. – To być może nic ważnego… Twarz Patricka wyrażała upór. – Gina chce, żebyś przyszła dzisiaj do nas na kolację. – Więc to już oficjalne? Mam przyjść „do was”? Patrick wyszczerzył zęby w uśmiechu. – Taaak… – Cieszę się twoim szczęściem. Z chęcią bym zjadła z wami, ale po pracy muszę jeszcze zabrać stąd parę rzeczy. – Nic nie szkodzi. Masz swoją vespę? – Czeka na mnie w warsztacie. – Podwiozę cię tam po pracy, a potem się spotkamy u Giny. Okej? – Dzięki… – Uśmiechnęła się. Patrick wziął jakąś kartkę i nabazgrał na niej kilka słów. Podsunął kartkę Raven, po czym wrócił do swojego biurka. Spojrzała na wiadomość: „Zapomniałaś o kamerach”. – Cholera! – mruknęła ze złością.
Zgniotła i wsunęła kartkę do plecaka. Rozejrzała się, starając się nie okazywać zainteresowania kamerami, istotnie rozmieszczonymi w czterech kątach sali. Była tak przejęta swoim niepotwierdzonym odkryciem, że całkiem o nich zapomniała. Teraz już galeria miała dowód na przenoszenie przez nią bez zezwolenia służbowych danych na prywatny nośnik. To było poważne przewinienie. A biorąc pod uwagę ostatnie okoliczności, wątpiła, żeby dottore Vitali potraktował ją łagodnie. Obejrzała się na Patricka, który pokręcił głową. Wyglądał na równie zaniepokojonego, jak ona. Wziął swój telefon i zaczął pisać. Po paru sekundach jej komórka dała znać o odebraniu SMS-a. Co robisz? Szybko odpowiedziała: Zapomniałam o kamerach. Usłyszała, jak Patrick w drugim końcu pokoju fuknął z dezaprobatą. Raven spojrzała z kolei na archiwistkę, ale ta się wydawała pochłonięta pracą. Telefon Raven znowu zapikał. Musisz być uważniejsza.
Przyznała mu rację. Właśnie miała napisać pełną skruchy odpowiedź, kiedy zadzwonił telefon na biurku szefowej archiwum. Odwróciła się powoli. Archiwistka potakiwała, jakby zgadzała się na coś. Kiedy skończyła krótką rozmowę, machnęła ręką w stronę Raven. Ta wolno podeszła do jej biurka. – Dottore Vitali prosi panią do siebie. Teraz. – Głos szefowej był pełen energii. – Proszę zanotować, w którym miejscu pani przerwała pracę i wylogować się z komputera. No to mam naprawdę poważne kłopoty. Raven aż zazgrzytała zębami, wracając do swojego biurka. Wylogowała się kilkoma kliknięciami. Wzięła czystą kartkę i spisała to, co robiła tego ranka. Potem chwyciła swój plecak i odniosła kartkę szefowej. – Raven, zaczekaj! – zawołał Patrick. Poszedł za nią w stronę drzwi. – Daj mi swojego pendrive’a – szepnął i wyciągnął rękę. – Co takiego? – Zrób to tak, żeby nas widzieli… – Oczami wskazał kamerę wyraźnie ustawioną na drzwi.
Pokręciła głową. – Wpakujesz się w kłopoty. – A ty już je masz. – Podniósł rękę wyżej. Raven zerknęła na archiwistkę, która patrzyła na nich z ciekawością. – To twoja praca, Patrick… – Praca, którą mam, bo ty ochroniłaś mi tyłek, jak zapomniałem wprowadzić pliki z radiogramami. Teraz jesteśmy kwita. – Machnął jej ręką przed nosem. – Daj mi tego pendrive’a. Wymamrotała jakieś przekleństwo i odsunęła zamek w plecaku. Wyciągnęła i podała przyjacielowi urządzenie. – Dzięki, naprawdę jestem ci wdzięczny. – Mówił głośno, nawet zbyt głośno, bo archiwistka znowu musiała go uciszyć. Pochylił się i szepnął Raven do ucha: – Powiedz Vitalemu, że to ja cię poprosiłem o skopiowanie tych plików. A jeżeli skonfiskują pendrive’a, pomogę ci jakoś inaczej dotrzeć do tych plików. – Mam nadzieję, że wiesz, co robisz. – Rzuciła mu pełne niepokoju spojrzenie, po czym wyszła z archiwum. – Ja też mam nadzieję – dodał cicho i się skrzywił. *** Raven wchodziła po schodach na piętro, rozmyślając nad jakimś sensownym wyjaśnieniem, które by nie
obciążało Patricka. Ale nic jej nie przychodziło do głowy. Nie mogła nawet wspomnieć o Williamie Yorku i jego związkach z pałacem Medyceuszy. Nigdy nie pozwoliłaby skrzywdzić kogoś, kogo lubiła. To było sensem jej istnienia. Popełniła błąd i musi ponieść za niego odpowiedzialność, nawet jeżeli przez to straci stanowisko w galerii. Właśnie wygłosiła w myślach krótkie, podnoszące na duchu przemówienie i zbliżała się do gabinetu Vitalego, kiedy usłyszała donośny głos kobiecy – odbijał się echem po korytarzu: – Co za bzdury! Nim się urodziłeś, ja już chodziłam po ulicach Florencji. Clare i mnie nic się nie stanie przez tych parę godzin. Stanęła przed otwartymi drzwiami. Dłonie jej spotniały. Wytarła je o dresowe spodnie. – Katherine, to miasto nie jest bezpieczne. – W tonie profesora Emersona brzmiała rozpacz. – Nigdy w to nie uwierzę! – brzmiała odpowiedź. Raven wzięła głęboki wdech i zastukała. – Proszę! – zawołał Vitali po włosku. Weszła do środka. Zastała oboje Emersonów i starszą panią o krótkich, siwych włosach i błyszczących, szaroniebieskich oczach. Kobieta popychała wózek, w którym siedziała Clare; mała, zajęta zabawą pluszowym
królikiem, zupełnie nie zwracała uwagi na napiętą sytuację między dorosłymi. – Julianne może się przejść, ty w spokoju omówisz swoją sytuację z doktorem Vitalim, a ja i tak zabiorę dziecko na spacer. Jest taki piękny dzień. Mała potrzebuje świeżego powietrza. – Starsza pani obróciła wózek i skierowała się do drzwi. – Nie! – huknął Emerson. Wszyscy na niego spojrzeli. Jego szafirowe oczy błyskały spoza szkieł w czarnych oprawkach, ręce zaciskały się w pięści, wyraz twarzy wzbudzał strach. Profesor Emerson jednak nie był rozgniewany, chociaż przybrał taką postawę. Raven przyjrzała mu się uważnie i ze zdziwieniem dostrzegła w jego wzroku… lęk. – Katherine, to niebezpieczne! Nie zniosę tego, żebyście ty, Clare czy Julianne zniknęły mi choć na chwilę z oczu! – Spojrzał na żonę i zwrócił się do niej: – Ty możesz się przejść. Ale Katherine i Clare muszą zostać w galerii. Żona ujęła go pod ramię, a profesor rozluźnił pięści i się odprężył. Ale tylko nieznacznie. – W porządku, Gabrielu. Teraz jesteśmy bezpieczne. – Uśmiechnęła się do niego, ale nie odpowiedział jej tym
samym. – I ty też zostaniesz. Raven znowu wytarła dłonie w spodnie i spuściła oczy. Przypadkiem trafiła na coś, czego nie rozumiała: na prywatną rozmowę opiekuńczego męża i ojca z rodziną. Poczuła się dziwnie wzruszona jego zaangażowaniem. Nią nikt się nie przejmował już od tak dawna. Od tak dawna nie miała już ojca… – Możemy przecież pospacerować po galerii. – Kobieta o imieniu Katherine zwróciła się teraz do doktora Vitalego. – Może mógłby nam pan załatwić przewodnika? Czy się na to zgodzisz, Gabrielu? Jej ton wyraźnie wskazywał na rozdrażnienie, ale z pewnością nie miała zamiaru się spierać z profesorem. Raven podniosła wzrok i zobaczyła, że Emerson spokojnie przytakuje. – Więc załatwione. A teraz, gdybyś był tak dobry i znalazł nam przewodnika, zabiorę Clare na spacer. – Katherine rzuciła doktorowi Vitalemu wyczekujące spojrzenie, jakby był raczej stróżem, a nie dyrektorem Galerii Uffizi. Wyglądało to niemal tak, jakby Katherine za chwilę miała zacząć niecierpliwie postukiwać swoją konserwatywnie obutą stopą…
Vitali wypchnął Raven naprzód. – Pani Emerson chciałaby zwiedzić laboratorium konserwacji. Proszę z nią pójść na dół i przedstawić profesorowi Urbanowi. Oczekuje jej. Raven aż zamrugała. Oczy Vitalego się zwęziły. – Panno Wood? Powoli przestawała się martwić, że wezwano ją do gabinetu dyrektora, ponieważ bez pozwolenia skopiowała dokumenty. Odchrząknęła. – Zwiedzanie? Ależ tak, oczywiście. Oczywiście. Dziękuję. Przerwała, zastanawiając się, czy doktor zaraz poruszy sprawę pendrive’a albo wspomni coś na temat rabunku. Zastanowiła się też, czy wiadomość o jej wizycie w pałacu Medyceuszy wczoraj o północy jakoś do niego dotarła. Vitali siadł na krześle i podniósł słuchawkę telefonu, prosząc, żeby asystentka przysłała mu do gabinetu któregoś z ochroniarzy, ponieważ pewien ważny gość potrzebuje eskorty. Julia ucałowała męża, poklepała go po ramieniu, po czym wzięła torebkę i podeszła do Raven. Gabriel śledził ruchy żony z zainteresowaniem; jego długie palce ponownie się zacisnęły w pięści.
Skinieniem Vitali dał Raven znak do odejścia, oznajmiając, że za chwilę przyjdzie ochroniarz, który oprowadzi Katherine. Raven nie miała zamiaru zwlekać, więc czym prędzej wyprowadziła Julię na korytarz. Tamta szła za nią, lekko kulejąc. Raven przystanęła. – Coś ci się stało, Julio? – Właściwie nic… Tylko, kiedy rodziłam Clare, zrobili mi znieczulenie zewnątrzoponowe. Od tego czasu mam problemy z nerwami w nodze i stopie. Tak jest do dzisiaj. – Zmuszała się do uśmiechu, ale wyglądała na zatroskaną. Raven podeszła bliżej i zauważyła, że Julia nosi płaskie, wygodne obuwie. – Może poprosiłabym o wózek inwalidzki? – Aż tak źle nie jest. Tyle że dzisiaj mam zdrętwiałą stopę, dlatego trudno mi chodzić. – Tak mi przykro… – rzekła Raven ze współczuciem. – Kiedyś złamałam nogę. Też mam uszkodzony nerw. Teraz mnie boli przy każdej zmianie pogody. – To przykre – stwierdziła Julia i spróbowała iść powoli dalej. – Mam szczęście, bo noga mi dokucza tylko okresowo. Powiedziano mi, że to powinno w końcu minąć. – Wsiądźmy do windy – zaproponowała Raven
i wskazała drzwi w głębi korytarza. – Wiem, że dopiero teraz o to proszę, ale bardzo chciałabym zobaczyć prace konserwatorskie, zanim stąd wyjedziemy – powiedziała Julia ściszonym głosem, ponieważ mijały właśnie jakichś ludzi. – Nie ma sprawy. – Raven spojrzała na nią kątem oka. – Wydawało mi się, że macie zostać we Florencji kilka tygodni? – Zmieniliśmy plany. – Julia spoważniała. – Dziś po południu wymeldujemy się z hotelu i jedziemy wprost do Umbrii. – Umbria jest piękna… – rzuciła Raven z roztargnieniem. Jej myśli krążyły teraz wokół tego, co się wydarzyło dziś w archiwum. Możliwe, że ochrona nic nie zauważyła. Może bez powodu wciągnęła w to Patricka… Ale musiała go ostrzec. – Słyszałaś plotki, że w Gallery Hotel Art straszy? – Głos Julii przerwał rozmyślania Raven. Odwróciła głowę i spojrzała Julii w oczy. – Straszy? Nie. Tyle że zawsze uważałam za dziwne, że w ich restauracji się podaje japońskie jedzenie, ale o tym, że tam straszy, nigdy nie słyszałam. Czemu pytasz? Julia się bawiła paskiem od torebki. – To pewnie zabrzmi dziwnie, ale mój mąż uważa, że
w hotelu jest jakiś duch. Właśnie dlatego wyjeżdżamy. Raven uniosła wysoko brwi. – Duch? Dlaczego tak myśli? – Ostatniej nocy się obudził, pewny, że w naszym pokoju ktoś jest. Nie mógł nikogo zobaczyć, ale czuł jakąś mroczną obecność… Serce Raven załomotało. – Czy ktoś się włamał? – Chyba nie. Nic nie zginęło, poza tym mąż nikogo nie widział. Ale wyraźnie czuł czyjąś obecność, poza tym drzwi od balkonu zostały otwarte. – Julia wsunęła długie pasma włosów za uszy. – Gdyby to był ktokolwiek inny, a nie Gabriel, zlekceważyłabym to. Ale on już przedtem widział – i wyczuwał – jakieś niezwykłe rzeczy. Raven ugryzła się w język. Rozpaczliwie pragnęła spytać Julię, o jakich niezwykłych rzeczach wspomniała. Ale była ona przecież ważnym donatorem, poza tym ledwie się znały… Nie chciała, żeby Julia uznała ją za wścibską. – Nie wierzę w duchy. Ale możliwe, że ktoś się dostał do waszego pokoju w hotelu. W tym mieście jest pełno złodziejaszków, a jak sama wiesz, ten hotel z reguły ściąga zamożnych gości. – Tak… Myślę, że to możliwe. – Przykro mi o tym mówić, ale się zastanawiam, czy
rabunek w Galerii Uffizi może mieć jakiś związek z tym, co się wydarzyło u was w hotelu. Wsiadały właśnie do windy. Julia spojrzała na Raven. – Dlaczego tak sądzisz? – Bo wasze nazwisko jest związane z galerią. Jeżeli ktoś odkrył waszą obecność w mieście, może przypuszczać, że macie ze sobą kosztowności albo dzieła sztuki… – To możliwe. Nie mam ochoty zostawać w tym pokoju, nawet jeżeli to było jedynie włamanie. Smutno mi tylko, bo już kiedyś mieszkaliśmy w tym samym pokoju… – W głosie Julii zabrzmiała nuta tęsknoty. – A czy twój mąż powiedział doktorowi Vitalemu o włamaniu? – Tak. Ale o duchu nie wspominał nikomu. Mówił po prostu, że niepokoi go kwestia bezpieczeństwa w tym hotelu i przytoczył ostatnie raporty w gazecie o zaginionych ludziach i o ciałach znalezionych nad rzeką. – Julia aż zadrżała. – Wolałabym, żeby mi tego nie powiedział. Raven bawiła się identyfikatorem wiszącym na szyi, powstrzymując chęć dotknięcia relikwii, którą miała pod koszulką. – Nie słyszałam nigdy o żadnych ciałach. – Wczoraj był o tym artykuł w „La Nazione”. Nad
brzegami Arno znaleziono kilka ciał. Ale policja nie podała dotychczas żadnych szczegółów. – Mężczyzn czy kobiet? – Myśli Raven pobiegły natychmiast do Angela. – Mężczyzn. – Julia podeszła o krok. – Nic ci nie jest? Tak nagle zbladłaś. – Nie, wszystko w porządku. Przykro mi o tym wspominać, ale ponieważ i tak wyjeżdżacie z Florencji, muszę powiedzieć, że w mieście już od dziesiątków lat grasuje jakiś seryjny morderca. Mam nadzieję, że nie wrócił tu ostatnio! – Wyszła z windy i przytrzymała drzwi dla Julii. – Myślałam, że go złapali… – Julia wyszła za nią na korytarz. – Ja też tak sądziłam. – Nasz wyjazd do Umbrii wypada w złym momencie. Myślimy o adoptowaniu małej dziewczynki z sierocińca franciszkanów i powinniśmy spędzić z nią trochę czasu. Raven stanęła. – Jestem tam wolontariuszką. Która to dziewczynka? Julia uśmiechnęła się szeroko. – Maria. Ma pięć lat. Serce Raven podskoczyło. – Znam ją! Chcecie ją adoptować?
– Myślimy o tym. Ale nie możemy wystąpić o adopcję, zanim nie miną trzy lata od naszego ślubu, czyli dopiero w styczniu. Do tego czasu chcemy ją poznać i żeby ona poznała nas. Kiedy spotkaliśmy ją pierwszy raz dwa lata temu, w ogóle nie mówiła. Ale teraz przechodzi specjalną terapię i już mówi. – Pomagam młodszym dzieciom w nauce liter i cyfr. Z nią też pracuję. Julia położyła rękę na ramieniu Raven. – Bardzo ci za to dziękuję! Maria naprawdę się różni od innych dziewczynek, które też poznaliśmy dwa lata temu. Raven nie wiedziała, jak zareagować na te słowa. Przełknęła ślinę, próbując się pozbyć guli w gardle. – Nie ma za co… – wykrztusiła. Julia uśmiechnęła się szeroko i podążyła za nią korytarzem do wielkiego laboratorium konserwacji. Zanim tam weszły, Raven przystanęła. Miała wrażenie, że powinna wspomnieć o nocnym intruzie, który się wdarł do jej mieszkania, ale obawiała się konsekwencji. Niemniej jednak Julia miała dziecko. Co będzie, jeśli ten intruz wtargnie do nich, nawet kiedy będą w Umbrii, i zrobi im krzywdę? Odchrząknęła. – Mam nadzieję, że nie ma żadnego związku
pomiędzy tym, co się zdarzyło w hotelu, a tutejszym rabunkiem. Ale musisz być ostrożna… nawet w Umbrii. Ten, kto ukradł ilustracje, zrobił to, nie pozostawiając żadnych śladów. O ile wiem, policja nie ma żadnych podejrzanych. Proszę cię, uważaj! – Będę ostrożna. – Julia rzuciła jej spojrzenie pełne uznania i weszły do laboratorium. *** Poranek nadszedł i minął. Raven nadal pracowała w archiwum i nikt nie wspominał o jej pendrivie. W gruncie rzeczy szefowa archiwum niezwykle skwapliwie pozwoliła jej na wyjście w porze lunchu na wizytę u lekarza. Lekarka Raven była zdumiona jej nagłą przemianą. Zaplanowała dla niej szereg zdjęć rentgenowskich, żeby sprawdzić, co się stało z jej nogą. Pobrała próbki krwi i moczu do testów na obecność narkotyków. Ostrzegła ją jednak, że nawet jeżeli ktoś jej podał narkotyki, może ich już nie być w organizmie. Zależy, kiedy i co jej podano. Rohypnol na przykład może być wykazany w badaniu moczu najwyżej w ciągu sześćdziesięciu godzin od podania. Kiedy już ją prześwietlono i pobrano próbki, zjadła szybki lunch w kawiarence, po czym wróciła do galerii. Przy wejściu z prawdziwą niechęcią dostrzegła
inspektora Batellego. Zerknął na zegarek, po czym odwrócił się do niej z więcej niż odrobiną niesmaku. – Taki długi lunch, signorina? – spytał pogardliwie. – Pracuję teraz w archiwum i szefowa mi pozwoliła załatwić kilka spraw. Przemknęła obok niego z udawaną uprzejmością, cały czas czując na sobie jego spojrzenie. *** Praca w archiwum nie była zbyt ciekawa. Kiedy stali w korytarzu poza zasięgiem kamer, Patrick oddał Raven pendrive’a. Schowała go do plecaka. – Piękne żelastwo. – Wskazał krzyż na jej szyi. Raven zerknęła na relikwię. Zupełnie zapomniała, że ją ma na sobie. – Ach, to… – Wzięła krucyfiks do ręki i przypatrywała mu się przez chwilę. Przyjaciel rzucił jej pytające spojrzenie. – Mogę? – Pewnie. Obejrzał krzyż z bliska, patrząc na wypukłą postać pod światło, padające z jednego z okien. – Jest naprawdę stare. Skąd to masz? – Od przyjaciela.
Oddał jej krzyż. – To musi być prawdziwy przyjaciel. To mi wygląda na muzealny okaz. Raven schowała łańcuszek pod koszulkę. Patrick ściszył głos. – Chyba karabinierzy nie powinni go zobaczyć… – A dlaczego? – Najprawdopodobniej by go skonfiskowali i przesłali zdjęcie do bazy danych Interpolu, próbując dowieść, że jest kradziony. – Nie jest kradziony! – W jej głosie zabrzmiało oburzenie. – A skoro o tym mowa… W tym momencie obok nich przeszedł ispettore Batelli wraz z agentem Savolą. Obaj panowie obrzucili ich długim spojrzeniem, zanim zniknęli w głębi korytarza. Patrick pokręcił głową. – Postaraj się nie rzucać w oczy, dobrze? Porozmawiamy na spokojnie dziś wieczorem, u Giny. Raven posłała mu nieśmiały uśmiech. – Dziękuję… Rozburzył jej włosy. – Kiedy poznam tego twojego chłopaka, który ci daje w prezencie takie muzealne dzieła?
Przewróciła oczami. – Na pewno tuż po tym, kiedy sama go poznam. Chłopak roześmiał się i razem wrócili do archiwum. *** Po pracy pojechali do warsztatu odebrać vespę Raven. Później Patrick poszedł do Giny, zaś Raven do jednego z centrów handlowych w pobliżu katedry. Przy moście Trójcy Świętej można było kupić produkty marek Prada czy Salvatore Ferragamo, ale stypendium Raven nie zapewniało aż takiego budżetu. Już od dwóch dni nosiła stare, zniszczone spodnie dresowe, bo żadne z dawnych ubrań teraz na nią nie pasowało. Musiała sobie kupić coś nowego do pracy, poza tym bieliznę i piżamę. Było to bardziej podniecające, niż sobie mogła wyobrazić. Do tej pory Raven nie cierpiała zakupów. Przyczyniały się do tego jej waga oraz europejski system rozmiarów. Trudno jej było znaleźć coś, co by na nią pasowało, a kiedy już się jej udało, to zawsze ponad jej budżet. Nie tak jak teraz. Dzięki mniejszemu rozmiarowi mogła kupować ubrania wywieszone w sklepie i szybko wydała kilkaset euro na podstawowe rzeczy. Kupiła nawet kilka sztuk
bielizny. W efekcie tego zakupowego szaleństwa była ubrana w czarną, lnianą, letnią sukienkę, bladożółty, zapinany sweterek, czarne sandałki na koturnach i niezwykle atrakcyjną, różową bieliznę. Kupiła nawet wielkie, czarne okulary przeciwsłoneczne. Stare rzeczy wyrzuciła do śmieci. Pod sukienką i sweterkiem nie mogła ukryć relikwii tak łatwo jak przedtem pod bluzką zapinaną pod szyję. Przez chwilę myślała o schowaniu krzyża do plecaka, ale intruz przecież nalegał, żeby go stale nosiła. Biorąc pod uwagę dziwne wydarzenia, które spotkały Emersonów, a także raporty o znalezieniu ciał nad brzegiem Arno, zdecydowała, że słuchanie czyichś przesądów nikomu nie powinno zaszkodzić. Kupiła kwiecistą, jedwabną apaszkę i owinęła nią szyję, żeby ukryć łańcuszek i krzyż, w nadziei, że nikt ich nie zauważy. Czując się bardzo szykownie i z większą wiarą w siebie, niż kiedykolwiek w życiu, kupiła też coś do jedzenia i butelkę wina na kolację. Po zostawieniu wszystkich zakupów w mieszkaniu wsiadła na skuter i pojechała do Giny, spodziewając się spędzić spokojny, relaksujący wieczór z przyjaciółmi. ***
Kiedy wyszła z domu znajomych, było już po jedenastej. Kolację przedłużyły drinki i deser, poza tym wieczorne rozmowy i muzyka… Tymczasem niebiosa się otwarły i spadł deszcz. Jak zwykle, na śliskich ulicach pozostało niewielu przechodniów i nieliczne pojazdy. Wszyscy, którzy mogli, pochowali się w domach. W każdym razie tak to wyglądało. Raven była zadowolona, że pod siedzeniem vespy miała schowany długi płaszcz przeciwdeszczowy. Włożyła go, krzywiąc się z powodu każdej kropli moczącej jej nowe sandałki. Kiedy dojechała na plac Świętego Ducha, zauważyła, że jest tam pusto. Zazwyczaj klienci siedzieli przed barem naprzeciwko jej mieszkania albo w jednej z kawiarenek. Sam plac był zwykle pełen młodych ludzi – kilka amerykańskich uniwersytetów prowadziło programy zagraniczne i studenci mieszkali w pobliżu. Ale ponieważ porządnie lało, pustka na placu nie była niczym zaskakującym. Raven zaparkowała vespę i właśnie chowała kask w skrytce pod siedzeniem, kiedy coś usłyszała. Dźwięk był dziwny. Coś pomiędzy pomrukiem a rykiem. Odwróciła się i zobaczyła, że w odległym końcu placu coś się porusza. Padający gęsto deszcz w pewnym stopniu zamazywał
widok, poza tym i tak było już ciemno. Mimo to zauważyła coś wielkiego i czarnego… coś, co się poruszało w jej kierunku. Kiedy to coś było już blisko, Raven uznała, że jest za wielkie na psa. Stwór poruszał się szybko, tworząc niewyraźną plamę. Odwróciła się i chciała uciekać, ale jej sandałki się ślizgały na bruku. Upadła na twarde podłoże. Kiedy doszła do siebie, zobaczyła, że zwierzę – teraz biegnące na dwóch nogach – rzuca się na nią. Jego pomruki i ryki niosły się echem po placu. Próbowała wstać, ale nowe pantofle się ślizgały. Słyszała, jak zwierzę się zbliża, słyszała ciężkie kroki… Poderwała się na nogi i już miała wpaść do budynku, kiedy upuściła klucze. – Cholera! Pochyliła się, żeby je podnieść, i w tej chwili stwór ryknął.
ROZDZIAŁ 14 Spodziewała się najgorszego. Podejrzewała, że to coś – cokolwiek to było – rzuci się teraz na nią. Zerknęła na relikwię wiszącą na szyi. Nie miała czasu, żeby sobie pozwolić na jakieś „A nie mówiłam?” skierowane do nieobecnego teraz intruza. Te idiotyczne przesądy ani jej, ani nikomu nigdy nie przyniosły nic dobrego. A w tej chwili z pewnością jej nie pomogą. Zebrała siły, szykując się na uderzenie. Wiedziała, że jest za ślisko, żeby uciekać. Nic nie mogę zrobić. Zaraz mnie zabije. Słyszała jakieś szuranie i ślizganie się, jakby ktoś się gwałtownie zatrzymał. Odwróciła głowę właśnie w chwili, kiedy ciemny stwór stanął najwyżej o metr, półtora od niej. Ryczał i wyciągał łapska w jej stronę, ale nogi miał jakby przygwożdżone do bruku. – Zabierzcie stąd to cholerne coś! Zabierzcie to! – krzyknęła po włosku. Mimo zacinającego deszczu dostrzegła, że napastnik ma ludzką postać. Był ubrany w ciemne, brudne łachmany, włosy miał długie i pozlepiane w strąki. Kiedy się
poruszył, do jej nozdrzy wdarł się paskudny smród, jakby ten człowiek się nie mył od bardzo, bardzo dawna. Najwyraźniej widziała jego oczy. Były bardzo ciemne, tak jakby tęczówki zajmowały całe oko, nie pozostawiając miejsca na białka, co mu nadawało dziwny, jakby owadzi wygląd. Kiedy otworzył usta, ukazał parę długich kłów pomiędzy połamanymi, zżółkłymi zębami. Chciała uciekać, ale te śmieszne pantofelki znów poślizgnęły się na bruku i runęła na plecy. Potwór rzucał teraz jakieś ohydne przekleństwa, wymachując rękami i kiwając się w tył i w przód. Ale nadal pozostawał od niej w pewnej odległości. – Ty dziwko… Zabieraj stąd to cholerne paskudztwo! – wrzeszczał wściekle. – Urwę ci głowę! Spuszczę z ciebie całą krew! A zanim umrzesz, zgwałcę cię! Zabieraj to! Raven się cofnęła, zwiększając odległość między nim a sobą. Potwór dalej wymyślał jej bez ładu i składu. Zaczął teraz wykrzykiwać bluźnierstwa i wulgaryzmy po łacinie, co częściowo rozumiała. Mówił o kimś, o jakimś mężczyźnie jako o pedofilu i zboczeńcu. Powiedział też, że i ona jest zboczoną dziwką i że zaraz ją zabije. Ale – co zadziwiające i niemożliwe do wytłumaczenia – nie podchodził do niej bliżej. Kiwał się, ryczał jak lew w klatce i szczerzył zęby. Raven się wyprostowała i już miała biec do domu,
kiedy usłyszała czyjeś kroki. Ktoś szedł od strony kościoła po prawej stronie ulicy. – Policja! – zawołał męski głos. – Ręce na głowę! Raven zobaczyła, że mężczyzna w czerni biegnie w ich kierunku i celuje z broni do szaleńca. Było ciemno i ciągle padało, więc nie rozpoznała rysów policjanta. Szaleniec nagle skoczył i wybił kopniakiem broń z ręki funkcjonariusza. Chwycił policjanta za włosy, szarpnął jego głową w tył i odsłonił szyję. Pochylił się nad nią… Raven usłyszała dźwięk rozdzieranego ciała. Trysnęła krew. Odwróciła się z obrzydzeniem na widok potwora, który przykładał usta do rany na szyi policjanta… Nie oglądając się za siebie, ślizgiem trafiła jakoś do drzwi swojej kamienicy; ręce jej się trzęsły, gdy próbowała je otworzyć. Zatrzasnęła za sobą drzwi do budynku i wdrapała się po schodach najszybciej, jak tylko mogła. Dopiero kiedy już znalazła się w swoim mieszkaniu i pozapalała wszystkie światła, upadła na podłogę, ściskając w ręku złoty krzyż wiszący na szyi. *** Aoibhe powietrze.
przymknęła
oczy
i wciągnęła
nosem
– Krew… – Rozchyliła wargi, pokazując kły. – Chodźmy, Ibarro. Pachnie fantastycznie. Razem skakali z dachu na dach, ścigając się z miejsca, w którym przedtem rozmawiali – pod Loggią w pobliżu Galerii Uffizi – żeby dotrzeć na plac przed bazyliką Świętego Ducha. Kiedy się znaleźli na ulicy i przeszli przez most, Aoibhe się zatrzymała. – Czujesz ten zapach? – Złapała Ibarrę za rękę w padającym deszczu. Wciągnął nosem powietrze i twarz mu się zmieniła. – Dziki… – Szybko! – krzyknęła. Oboje wskoczyli na dach najbliższego budynku i dalej biegli po dachach. Kiedy przybyli na plac, stanęli i się rozejrzeli. Z łatwością rozpoznali dzikiego. Właśnie się pożywiał jakąś ludzką istotą, doskonale widoczny z domów. Na podstawie siły jego zapachu wywnioskowali, że wypił już temu człowiekowi prawie całą krew. – Jakim cudem się przedostał przez patrole? – Aoibhe obrzuciła towarzysza wściekłym spojrzeniem. – To musi być ten, o którym mówił Pierre. Rozejrzała się po oknach mieszkań w domach otaczających plac z obu stron. W wielu z nich paliło się światło.
– Z pewnością ktoś go zobaczył. – Już za późno się o to martwić. Za dużo świadków. – Ibarra zerknął w jej stronę. – Możesz powiedzieć, ile ma lat? Zmarszczyła nos. – Nie jest na tyle stary, żeby stanowił wyzwanie. Możemy to załatwić, jeżeli jest tylko jeden. Czy dostatecznie ufasz swoim patrolom? – Mam do nich absolutne zaufanie – stwierdził, patrząc jej w oczy. – Dobrze. Wobec tego ja go zajdę od przodu, a ty od tyłu. Zaatakujemy i wciągniemy go w boczną uliczkę. Mrugnęli do siebie i Ibarra popędził po dachach, żeby zajść dzikiego od tyłu, a tymczasem Aoibhe lekko wylądowała na bruku placu. Powoli się zbliżyła do potwora. Wiedziała, że dzicy są nieprzewidywalni, a przy tym silni. Byli włóczęgami napadającymi na czarownice, żyjącymi i polującymi poza miastami. Wielu było szaleńcami, zachowywali się jak zwierzęta, choć niektórzy z nich przejawiali pozostałości racjonalnego działania. Kiedy tylko stopy Aoibhe dotknęły ziemi, ruszyła biegiem w kierunku dzikiego. Może ją zobaczył, może tylko wyczuł węchem, ale natychmiast porzucił swoją ofiarę. Zawarczał ubabranymi
krwią ustami i odsłonił zęby, gotując się do skoku. Aoibhe skręciła, ale potwór był szybszy. Zaatakował ją błyskawicznie, wyciągając palce zagięte jak szpony w stronę jej głowy. Przefrunęła ponad jego ramieniem, co zaskoczyło potwora. Oparła mu kolano na plecach i obiema rękami złapała go za włosy. Skręciła mu kark z głośnym chrupnięciem, a potem oderwała dzikiemu głowę od ciała i rzuciła ją na ziemię. Potwór się jeszcze ruszał, ręce i nogi mu febrycznie drżały. Z szyi płynęła czarna krew. Aoibhe ostrożnie wzięła głowę, uważając, żeby jej nie ugryzły szczękające nadal kły. Skrzywiła się z obrzydzeniem, bo powietrze wypełnił potworny odór. – Ja to chciałem zrobić. – U jej boku pojawił się Ibarra. Roześmiała się. – Może następnym razem. Tylko będziesz musiał być szybszy. Potrząsnęła głową trzymaną za włosy, jak kot potrząsa myszą. Wtedy nareszcie oczy potwora się zamknęły i członki przestały dygotać. – Cóż to za ohydne plugastwo… – Odrzuciła głowę i podgarnęła suknię, żeby dokładnie wytrzeć ręce o białą halkę. – I ten smród… Wielkie piekła!
Ibarra zakaszlał, jakby potakując. – I co teraz? – Ty weź tego człowieka, a ja wezmę potwora i jego głowę. Spotkamy się w tamtym zaułku. – Wskazała głową przeciwną stronę placu. Ibarra zrobił to, co mu poleciła. Zagarnął człowieka i jego broń i zarzucił sobie na ramię. Pobiegł w deszczu w stronę zaułka, następnie upuścił cały swój ładunek na ziemię. Z kieszeni mężczyzny coś wypadło. Był to czarny, skórzany portfel. Ibarra o mało go nie wyrzucił. Drobne pieniądze go nie interesowały. Kiedy jednak podniósł portfel, zauważył coś, co sprawiło, że się zatrzymał. – Co to? – Aoibhe z ciekawością spojrzała mu przez ramię. Wskazał legitymację w portfelu. – Interpol. – Do jasnej cholery! – Aoibhe kopnęła bezgłowe ciało potwora. – Nie tylko wlazł potajemnie do naszego miasta, ale jeszcze się publicznie pożywiał krwią jakiegoś cholernego policjanta! Ibarra rzucił portfel na ziemię. – Co teraz? Spojrzała na niego ze złością brązowymi oczami.
– Co teraz? Powiem ci, co teraz! Ty i te twoje całe patrole graniczne staniecie natychmiast przed Consilium. A jeżeli nie wytłumaczycie, dlaczego ktoś naruszył nasze granice, sama zabiję tylu z was, ilu… Ibarra cofnął się o krok i podniósł ręce. – Uspokój się, Aoibhe. Najpierw sprawdźmy, co się wydarzyło, zanim w to włączymy Consilium. – Za późno! Ludzie już pewnie informują policję o tym, co widzieli, włącznie z naszym małym udziałem! Ten stwór rozlał krew na ziemię. Za parę minut plac będzie pełen glin. Rozumiesz, co to znaczy? Opuścił ręce. Jego czarne oczy zwęziły się niebezpiecznie. – Nie traktuj mnie jak idiotę, Aoibhe. Doskonale wiem, co to oznacza. Rzuciła mu wściekłe spojrzenie. – Wobec tego pomóż mi posprzątać cały ten bałagan, zanim się tu zjawią. Ibarra zaklął i zrobił, co kazała.
ROZDZIAŁ 15 Książę był niespokojny. Sieć jego szpiegów mu doniosła, że Emersonowie wyjechali z miasta do Umbrii. W zasadzie ich wyjazd niewiele znaczył. Na całym świecie nie było takiego miejsca, do którego by nie dotarł, tyle że jedne miejsca mogły być mniej wygodne od innych. Umbria nie była niewygodna. Musi tylko poprosić Księżnę tamtego regionu o pozwolenie na polowanie na jej terenie, ale przecież od lat pozostawali w bardzo dobrych stosunkach. Wątpił, żeby mu odmówiła. Możliwe, że w zamian poprosi go o przysługę seksualną, bo tak już w przeszłości się zdarzało. Była piękna i bardzo pociągająca, ale Książę jakoś obojętnie podchodził do takiej możliwości: jego myśli zaprzątała dziewczyna o kruczoczarnych włosach i wielkich, zielonych oczach… Szukanie zemsty na profesorze musi poczekać. Trzeba się zająć pilniejszymi sprawami. Obserwował tę dziewczynę z daleka w nadziei, że go posłucha i ucieknie stąd. Nie zrobiła tego.
Poszła do pracy. Była też u lekarza. Wyszła na zakupy. Książę zaklął. No tak, dał jej dwa tygodnie, ale to było ustępstwo. Potrzebowała odpowiedniej motywacji. Musiała zrozumieć, że grozi jej prawdziwe niebezpieczeństwo. Pożywiał się właśnie w swojej willi, popijając ludzką krew z jednego z rzadkich butelkowanych roczników, przygotowanych już setki lat temu. Była to jedna z jego tajemnic. Od lat spożywał krew starszych, krew, którą ostrożnie wydobywał i przechował albo zdobył rozmaitymi sposobami. To, że oszczędnie nie zużywał od razu całej krwi starych istot, procentowało za każdym kolejnym drinkiem. Czuł, jak mu wracają siły, wyostrza się intelekt, a zmysły się wyczulają. Spożywanie krwi, co prawda, zaspokajało jedno pragnienie, ale wzbudzało inne. Tego wieczoru potrzebował kobiety, ludzkiej istoty, młodej i pięknej. Chciał całować jej usta i wedrzeć się w jej wnętrze. Chciał jej patrzeć w oczy i widzieć w nich zaufanie, nie paniczny strach. Chciał pozwolić jej zasnąć w swoich ramionach, tulić ją tak samo jak Emerson swoją żonę… Pragnął Cassity. Z wielu powodów nie mógł jej teraz mieć. To znaczyło, że musi się udać na poszukiwanie jakiejś namiastki.
W deszczowy wieczór, kiedy ulice świeciły pustkami, trudno o kobietę, która spełniałaby jego wymagania. Dlatego też znalazł się przed Teatro, w miejscu, gdzie nie był już od ponad stu lat. Kiedy wszedł do klubu, ci, co go rozpoznali, zamilkli. Został powitany entuzjastycznie, chociaż ostrożnie przez barmana i przez swoich obywateli – kłaniali mu się z szacunkiem, ustępując miejsca. Grała muzyka. Książę się skrzywił. Sprzęt nagłaśniający deformował dźwięki. Nie były ładne. Ani przyjemne. Właściwie taka muzyka go niecierpliwiła i denerwowała. Na szczęście ludzkie istoty nie zwracały na niego uwagi. Dla nich był po prostu jednym z wielu. Przystojny, to prawda, ale ani tak potężny, ani tak wielki jak niektórzy z innych. Zajął jedno z oferowanych mu miejsc, wziął kielich grzanej krwi i siedział w milczeniu, obserwując tłum. Skoro nie mógł mieć Cassity, przynajmniej posiądzie istotę wyglądającą podobnie. Chociaż wątpił, żeby któraś z nich pachniała równie słodko. W ciągu paru minut wypatrzył ciemnowłosą dziewczynę o oliwkowej cerze; miała talię osy i jasnoniebieskie oczy. Wystarczająco podobna. – Dobry wieczór, panie.
Rozmyślania Księcia przerwała jakaś kobieta, pochylona przed nim w ukłonie. Ubrana w czerwony atłas, włosy o barwie piasku, wysoko upięte, odsłonięte jasne ramiona i wytworna szyja. Choć był zły, że mu przeszkodziła, opanował irytację i skinął jej głową, odstawiając napój na bok. – Czym mogę służyć, panie? – Jej jasnoorzechowe oczy wpatrywały się w niego uważnie. Odpowiedział przenikliwym spojrzeniem. – Służyć…? Jak? – Jak tylko sobie życzysz, panie. – Uklękła przed nim i położyła mu ręce na kolanach. Rozplótł jej włosy i owinął sobie wokół nadgarstka. – Jak masz na imię? – Swietłana, panie. – Szukała jego wzroku, zgody na coś. Ale wyraz twarzy Księcia się nie zmienił. – Ile masz lat? – Przeszłam przemianę pięćdziesiąt lat temu, panie. Przyjechałam tu wtedy z Rosji. – W oczekiwaniu rozchyliła czerwone wargi. – Nowicjuszka… – mruknął. Puścił włosy i odsunął jej ręce od siebie. – Wstań. Zrobiła, co kazał, ale dostrzegł w jej twarzy
zaskoczenie. Niecierpliwie szarpnął mankiety swojej czarnej koszuli. – Ponieważ jesteś nowicjuszką, wybaczę ci twoją zuchwałość. Ale na przyszłość pamiętaj, że to ja jestem myśliwym, a nie zwierzyną. – Jego szare oczy zwęziły się niebezpiecznie. Opuściła głowę. – Proszę mi wybaczyć. Pańska obecność tutaj to wielki zaszczyt. Chciałam tylko okazać swój szacunek. Sceptycznie uniósł brew. – Niektórzy członkowie Consilium z pewnością docenią twoją… hojność – powiedział. – Nie wszyscy z nas są tacy sami. Jeżeli chcesz osiągnąć wiek starczy, będziesz o tym pamiętała. Ruchem głowy dał jej znak, żeby odeszła. Skłoniła się ponownie i wycofała, znikając w tłumie. Książę się zachmurzył. Nie zawsze się tak zachowywał. Tuż po przeistoczeniu po prostu nurzał się w cielesnych przyjemnościach. Ale łańcuchy noszone za życia trudno mu było zrzucić. Krępowały go nawet teraz. Być może on jedyny spośród istot swojego gatunku miewał skrupuły pod względem seksualnym. Bardzo się starał je ukryć, właśnie dlatego między
innymi unikał Teatro niemal jak zarazy. Aoibhe mówiła prawdę. Miał możność wyboru, jest przecież Księciem. Ale pragnął kobiety, istoty ludzkiej, a nie sukkuba[12]. Potarł twarz. Chyba powinien wrócić do domu. Ale dom był pełen wspomnień o Cassicie, o jej poranionym ciele, niebezpiecznie bliskim śmierci. Aby o niej zapomnieć, należało znaleźć inne miejsce. W piersi zaczął mu wzbierać gniew. Jednym haustem wypił do dna, zdecydowany zaspokoić swoje pragnienia. Rozejrzał się w tłumie i w końcu wypatrzył tamtą ciemnowłosą, młodą kobietę, którą wcześniej podziwiał. Z pewnością warta była małego grzechu… Wstał i poprawił rękawy marynarki. Wpatrzony w swoją wybrankę, skierował się w jej stronę. Rozstępowali się przed nim zarówno ludzie, jak i istoty nadprzyrodzone. Wkrótce się znalazł na samym środku parkietu do tańca. Stała do niego plecami. Pochylił się i ustami musnął jej ucho. – Dobry wieczór. Zadrżała. – Cześć. Odwrócił jej głowę i natychmiast poczuł rozczarowanie. Jej rysy twarzy bardzo się różniły od tych Jane. Ta dziewczyna wyglądała może nawet piękniej, ale
fakt, że nie była tą, której naprawdę pragnął, zdecydowanie pomniejszał jej atrakcyjność. Bardzo. Książę przymknął oczy i ją powąchał. Zapach miała pociągający. Poza tym była chętna. Serce jej przyspieszyło, podobnie oddech, kiedy tylko ich spojrzenia się spotkały. Książę położył jej rękę na biodrze i przyciągnął ją do siebie. Nie zwracając uwagi na dudniącą muzykę, zaczął się kołysać razem z nią własnym, zmysłowym rytmem. Podniosła ręce i wetknęła je pod klapy marynarki, przesuwała po jego torsie różowymi, smukłymi palcami. – Jesteś bardzo silny. Uprawiasz sport? – Podniosła głos tak, żeby ją słyszał, chociaż nie musiała. Miał doskonały słuch. – Coś w tym sensie. Co cię tu sprowadziło? – Uśmiechnął się, widząc jej reakcję. Oddała mu uśmiech i przysunęła się bliżej. – Przyszłam poszukać… przyjemności. Nacisnął silniej jej biodro. – I znalazłaś? Skinęła głową. Objął ją w pasie tak, że ich biodra przylgnęły do siebie. Piersi dziewczyny ocierały się o jego klatkę. Poczuł przypływ pożądania.
– Podobasz mi się. Uśmiechnęła się szeroko. – Dziękuję, ty mnie też. Roześmiał się, ona się przyłączyła. Odrzucił jej włosy z ramion i palcem dotknął policzka. Potem przysunął wargi do jej szyi. Natychmiast usłyszał bicie jej serca, odgłos krwi pompowanej w żyłach. Zdjęła ręce z jego torsu i delikatnie pogładziła włosy. Potarł nosem jej gardło i ucałował je z przejęciem, uważając, żeby zęby nie skaleczyły skóry. Na to będzie jeszcze dość czasu. Satysfakcja zawsze bywa słodsza, kiedy się ją odwleka. A on się szczycił tym, że jest mistrzem dawania satysfakcji. Westchnęła w jego ramionach. Nadal ją całował, zadowolony z jej jęków zachwytu. Kiedy jednak zapach jej pożądania stał się za mocny, odsunął się. Otworzyła oczy. – Dlaczego przestałeś? Przesunął kciukiem po jej dolnej wardze. – Chcę być jedynym, który słyszy twoje krzyki, kiedy będę cię smakował… Przygryzła mu palec; oczy jej zalśniły.
– Tak… proszę! Wziął ją za rękę. – Chodź. Poprowadził dziewczynę w stronę jednego z bocznych pokojów. Młody ochroniarz skłonił się Księciu i odsunął, robiąc im przejście. W tej chwili ktoś się poruszył i stanął naprzeciw ich dwojga. – Lorenzo… – Książę skinął głową swojemu zastępcy i mocniej ujął dłoń kobiety. Lorenzo był Włochem i dalekim kuzynem rodu Medyceuszy. Urodził się w szesnastym wieku, a przeistoczył dwadzieścia lat po tym, jak przyszedł na świat. Miał ciemne, kręcone włosy spadające na ramiona, a oczy jasnobrązowe. Był mniej więcej wzrostu Księcia, ale o wiele młodszy, a także o wiele mniej potężny. – Wybacz, że się wtrącam. – Oczy Lorenza na chwilę pobiegły ku partnerce Księcia. – Ale sytuacja wymaga twojej uwagi. Książę rzucił przekleństwo. – Czy to nie może poczekać? Lorenzo uniósł dłoń, w której trzymał telefon komórkowy. – Obawiam się, że nie. Książę się zachmurzył. Pogardzał tymi urządzeniami.
Nie wolno było ich wnosić do Teatro z powodów bezpieczeństwa. Skoro jednak Lorenzo używał komórki, coś się musiało wydarzyć. Odwrócił się do ochroniarza. – Odprowadź panią do jednego z pokoi i pilnuj, żeby jej nikt nie przeszkadzał. Ujął jej dłoń i ucałował. – Za chwileczkę będę z tobą. W pokoju znajdziesz napoje. Proszę, poczekaj na mnie i czuj się jak u siebie. Uśmiechnęła się do niego i skinęła głową, po czym poszła za ochroniarzem. Książę obserwował łagodną krzywiznę jej pleców, kiedy tak szła i kołysała biodrami, opiętymi błękitną suknią. – Co jest aż tak ważne, że przerywasz mi rozrywkę? – Książę zwrócił rozgniewany wzrok na Lorenza. – Pewne wydarzenie na placu Świętego Ducha. Słysząc tę nazwę Książę zamarł. Cassita… – Co za wydarzenie? – Proponuję przejść z tą rozmową w bardziej dyskretne miejsce. Książę ruszył ze złością do wyjścia z klubu.
Rozpychał i ludzi, i swoich, kiedy przechodził przez parkiet. Otworzył drzwi i wyszedł na uliczkę. Padało. Lorenzo, który był tuż za nim, ostrożnie zamknął drzwi. – To poufna rozmowa – wyjaśnił ochroniarzowi przy wejściu. Ten skinął głową i oddalił się w drugi koniec uliczki. – Co się stało? – spytał cicho Książę, stając z rękami na biodrach. – Na placu pokazał się dziki. Zabił agenta Interpolu. Książę zacisnął wargi. – Świadkowie? – Podobno niewielu. Na szczęście dla nas agent był po cywilnemu. – Inne ofiary? – Tylko ten dziki. Ibarra i Aoibhe go zabili i przy pomocy kilku nowicjuszy uprzątnęli ciała i miejsce zdarzenia. – A co ze strażami granicznymi? Lorenzo pokręcił głową. – Nikt nie raportował o jakichkolwiek naruszeniach granic. Książę się skrzywił. – Natychmiast podwoić patrole na granicy i zwołać
zebranie Consilium zaraz po wschodzie słońca! – Miejscowa policja dostała wezwanie. Są już na miejscu zbrodni, ale nasz kontakt opóźnia przesłuchania. – A dokładnie co raportowano? – Świadkowie widzieli mężczyznę w czerni, groził jakiejś kobiecie. Uciekła do jednego z okolicznych budynków. Wtedy on zaatakował kogoś innego i go zabił. Były też raporty na temat Ibarry i Aoibhe, ale te w tajemniczy sposób zniknęły. – Lorenzo się uśmiechnął. Książę zastanawiał się przez chwilę. – A ta kobieta, której groził dziki? – Tak jak powiedziałem. Brwi Księcia złączyły się w jedną kreskę. – Dlaczego przeżyła? – Świadkowie twierdzili, że dziki się do niej nie zbliżył. Musiała mieć na sobie talizman. Książę potarł z namysłem podbródek. – Mamy nazwiska świadków? – Tak. – Nie możemy wymazać tego wydarzenia bez wzbudzania większych podejrzeń. Nasze kontakty muszą brać udział w przesłuchaniach. Przypomnij im, żeby sprawdzali aparaty fotograficzne i komórki, czy są jakieś zdjęcia. Mogą zmienić raporty, jeżeli zajdzie trzeba.
Lorenzo się skłonił. – Tak, panie. A ta kobieta? Książę zmusił się do zachowania obojętności. – Skoro nosi jakiś talizman, nikt się do niej zbliży. Osobiście to zbadam. Porucznik spojrzał na niego z zainteresowaniem. – A co z zabitym agentem? – Prawdopodobnie Aoibhe już spaliła ciało. Powiedz naszemu kontaktowi, żeby zwrócił uwagę wszystkich na śledztwo w sprawie zaginionego, które na pewno zostanie wszczęte, a także, żeby umieścił dowód, który powiąże to wydarzenie z przestępczością zorganizowaną. To będzie dostatecznie wiarygodne. Raport świadka i dowód fizyczny powinny sugerować atak nożem, a nie wysysanie. A gdyby jakiś niesforny świadek musiał zniknąć… – Tu rzucił Lorenzowi wiele mówiące spojrzenie. – A ta druga kobieta? – Jaka druga kobieta? – Ta, którą zostawiłeś w klubie. – Lorenzo wskazał drzwi. Książę był zaskoczony. Kompletnie o niej zapomniał. – Dowiedz się jej imienia i adresu i poproś, by jeden z ochroniarzy ją odprowadził do domu. Nie wolno, żeby ktokolwiek jej dotykał. – Jak sobie życzysz.
Książę odprawił porucznika i kazał strażnikowi wrócić na dawne miejsce. Sam pobiegł w kierunku placu Świętego Ducha tak szybko, jakby go ścigały wszystkie moce piekielne.
ROZDZIAŁ 16 Z doświadczenia Księcia wynikało, że zbiegi okoliczności zdarzają się nader rzadko. Dlatego właśnie tak pędził w stronę mieszkania Jane. Oczywiście było możliwe, że to jakaś inna kobieta dzięki talizmanowi uszła łapom dzikiego. Możliwe też, że zginął jakiś inny policjant, nie ten, który ją śledził. Chciał być pewien, że dziewczyna jest bezpieczna, chociaż się bardzo starał ukrywać swoje posunięcia. Nie chciał kierować większej uwagi na jej osobę, a już na pewno nie chciał, żeby było wiadomo, że pewne relikwie na niego nie działają. Maximilian i jego sojusznicy mogliby uznać taktykę Księcia za szaloną i niepotrzebną. Istniał jednak powód, dla którego jego zgromadzeniu udało się przetrwać tak długo. Był powód, dla którego jego władza była bezpieczna, podczas gdy inne podobne grupy na całym świecie były zagrożone, a nawet już zostały unicestwione. On swoje sekrety trzymał w sekrecie. Ludzie nie mogli walczyć z tym, o czym nie wiedzieli. A już z pewnością nie mogli werbować nieprzyjaciół jego grupy bez wiedzy zgromadzenia. Kiedyś był czas, gdy on i inne istoty jego rodzaju byli znani w Europie i nie żyli potajemnie. Potem przyszła
czarna śmierć i zatruła tak potrzebne im pożywienie. Liczba jego braci zmalała, niektórzy zginęli z głodu i osłabienia, inni wyjechali z Europy do krajów niedotkniętych zarazą… Wtedy pojawiła się Kuria. Próbowała wykorzenić ich z ziemi i dlatego toczyła z nimi wojnę. Kiedy wojna się skończyła, żadna ze stron nie wygrała, chociaż obydwie ogłosiły swoje zwycięstwo. Niewygodny rozejm, zawarty pomiędzy europejskimi zgromadzeniami, tak zwanymi kowenami, a Kurią zakładał, że koweny będą istnieć w podziemiu, w tajnych, mrocznych stowarzyszeniach. Każde pojawienie się publicznie stawało się niebezpieczne. Wraz z początkiem epoki oświecenia i triumfu nauki nad zjawiskami nadprzyrodzonymi pierwsze relacje osobiste na temat tych stworzeń stały się opowiadaniami, a z opowiadań – mitami. Kuria dbała o to, by strzec ludzi przed tym, co istniało ukryte pośród nich – chyba że ją sprowokowano. A koweny robiły, co się da, by nie prowokować zwracaniem na siebie uwagi. W ten sposób Książę zazdrośnie strzegł swojego miasta, gotów nawet zabijać w obronie jego bezpieczeństwa. Ten dziki i świadkowie jego obecności zagrażali jego światu, jak również każdy, kto umknął przed dzikim. Jak na przykład… Cassita. Rozglądał się po placu z budynku sąsiadującego z jej
mieszkaniem. Mógł wybrać lepszy punkt obserwacyjny, na przykład ten na pobliskim kościele. Ale mimo że był w stanie chodzić po świętym terenie, nie mógłby tego zrobić bez uszczerbku dla siebie samego. Miał zwyczaj unikania bólu, chociaż ten codziennie mu towarzyszył, kiedy się wspinał na szczyt katedry Brunelleschiego. Zresztą odwiedzał katedrę wyłącznie przed zachodem słońca i zbudzeniem się swoich braci. Z tego punktu obserwacyjnego mógł widzieć policję. Otoczyła kordonem przestrzeń przed domem Jane i ustawiła namioty chroniące miejsce zbrodni przed deszczem. Zobaczył, jak jeden z oficerów prowadzi czarną vespę w kierunku namiotu. Pojazd wydał mu się znajomy. Kryjąc się w cieniu, opadł na ziemię z tyłu budynku i poszedł w kierunku mieszkania Raven. Otworzył tylne drzwi wejściowe i wślizgnął się do środka, kryjąc się przed deszczem. Klatka schodowa była oświetlona, ale pusta. Strząsnął krople deszczu ze swoich blond włosów i twarzy i wstrzymał oddech. Kobieta w mieszkaniu sąsiadującym z Jane chorowała na raka. Już wcześniej to wyczuł po zapachu: był bardzo nieprzyjemny. Nie miał ochoty go wdychać ponownie. Kiedy się rozejrzał po klatce schodowej, pomyślał o odcięciu prądu do mieszkania Jane. Szczerze mówiąc, w równym stopniu chciał i nie
chciał z nią rozmawiać. Chciał z niej wykrzesać trochę zdrowego rozsądku i zmusić ją do opuszczenia miasta. Ale równocześnie pragnął ją zapewnić, że jest tu bezpieczna i że nie przekazał policji żadnych informacji. A żadnego z tych celów nie udałoby się osiągnąć, nie rozmawiając z nią i – co przyznawał ze skruchą – bez jej wystraszenia. Kiedy ratował jej życie, tamtej nocy ponad tydzień temu, nie miał pojęcia, że to wpłynie na jego życie i że będzie zmuszony przyjść do niej kolejny raz. Powinna była wyjechać z miasta. Dla własnego bezpieczeństwa i dla ratowania jego władzy powinna była natychmiast uciec z Florencji i nigdy już tu nie wracać. W jednej chwili odciął dopływ prądu do jej mieszkania i otworzył drzwi, żeby wślizgnąć się do środka. Przeszedł przez kuchnię, naumyślnie wydając kilka głuchych dźwięków. Chciał jej dać znać o swoim przybyciu, tyle że delikatnie, tak żeby jej nie wystraszyć. Ale jak się zorientował po biciu jej serca i po oddechu, nie spała. Kiedy szedł w stronę sypialni, poruszyła się. – Jesteś ranna? – spytał po włosku. Wiedział, że nie. Czuł oczywiście zapach jej krwi, ale przytłumiony. Nie mogła mieć żadnych ran, nic też nie wskazywało na łzy.
Jego Cassita nie mogła płakać. Był z tego dumny. Przystanął na chwilę i słuchał, jak się stara oddychać tak spokojnie, jak tylko można. Ale nadaremnie. Wszedł do jej pokoju. Kiedy tylko przekroczył próg, wypadła zza drzwi i rzuciła czymś w stronę jego kolan. Odskoczył. Zaklęła ze złości, że nie trafiła, chwiejąc się na nogach. Kiedy wylądował, złapał coś, co się okazało jej laską, i złamał ją z głośnym trzaskiem. Rzucił oba kawałki przez pokój, nie zwracając uwagi, że z hukiem uderzyły o ścianę. Potem ją przyciągnął do siebie, tak że ich piersi się spotkały. Przez chwilę tylko na nią patrzył. To, że ją trzymał w ramionach, przyprawiało go niemal o szaleństwo, podobnie jak jej wielkie, zielone oczy. – Puść mnie! – Zaczęła się szarpać, odpychać od niego. – Przyszedłem sprawdzić, czy nie jesteś ranna. No cóż, z pewnością nie jesteś. – Powiedziałam, puść! – krzyknęła, kopiąc go i odpychając z całej siły. Z głośnym przekleństwem przytulił ją jeszcze mocniej i uniósł w górę.
Byli teraz blisko, bardzo blisko siebie. Czuł jej oddech na twarzy, a gdyby się przysunął jeszcze o parę centymetrów, mógłby dotknąć jej warg. Jakby wiedziony instynktem przysunął usta do jej ust. – Wróciłeś… – zdołała wyjąkać, oddychając gwałtownie. – Tak, Jane. – Sprawiasz mi ból. Książę spojrzał na jej ponętne usta. Postawił ją na nogi i rozluźnił uścisk, ale nie wypuścił jej z objęć. Otoczył ją ramionami, przyciskając się do niej całym ciałem: od barków po uda. Odrzucił jej włosy z twarzy. Odwróciła głowę. – Nie dotykaj mnie. Teraz ją uwolnił. Próbowała się od niego odsunąć tak daleko, jak tylko to było możliwe. Nie mogąc się zorientować w ciemności, potknęła się i upadła. Książę patrzył z przerażeniem, jak jej czoło zderza się z metalową ramą łóżka. Zapach jej krwi przesycił powietrze. Krzyknęła z bólu. Natychmiast znalazł się przy niej i przykucnął obok.
– Daj, zobaczę… Raven nie odpowiadała, trzymając się ręką za zranione czoło. Odsunął jej palce i zaklął. – Nie ruszaj się. Wyciągnął z kieszeni chusteczkę i poszedł do łazienki, gdzie ją zmoczył zimną wodą. Kiedy wrócił, Raven nadal siedziała oszołomiona na podłodze. – To powinno pomóc. – Przyłożył jej chustkę do czoła. Skrzywiła się pod wpływem zimnego okładu. – Uderzyłam się w głowę. – Wiem. – Wiesz, że nie każdy potrafi widzieć w ciemności. – Zerknęła w jego stronę. – Zaczynam sobie z tego zdawać sprawę. Złapał się na tym, że wdycha jej zapach. Nie był szczególnie kuszący. Jej własny, słodki zapach krwi zmieszał się z krwią tamtych… starych, którą jej przetoczył. Nigdy nie uważał ich zapachu za pociągający. – Wyzdrowiejesz szybciej niż zwykle, ale jutro będziesz jeszcze miała ranę. – A dlaczego wyzdrowieję szybciej? Zacisnął usta. – Masz chyba ważniejsze problemy niż ten.
– Moje zdrowie to dla mnie ważny problem. Powiedz, dlaczego mam wyzdrowieć szybciej? – Wyjedź z tego miasta, wtedy ci powiem. Wziął chusteczkę, żeby sprawdzić skaleczenie, i pokręcił głową. Serce jej zaczęło teraz wolniej bić i oddech się wyrównał, ale nadal czuła strach. Pod oczami miała ciemne obwódki. Wyglądała na bardzo zmęczoną. – Nie chciałem, żeby to wszystko się wydarzyło – powiedział cicho. – Nic mi nie będzie. – Próbowała odsunąć jego rękę, ale jej nie pozwalał, przyciskając okład do rany. – Możesz mieć bliznę. – I tak oto stracę szansę zdobycia tytułu Miss America… – Co takiego? Westchnęła. – Nieważne. – Wprawiasz mnie w zakłopotanie… – szepnął bardziej do siebie niż do niej. Drugą ręką lekko dotknął jej twarzy i przeciągnął po linii kości policzkowych. Raven była zaskoczona, jak bardzo ten gest poprawił
jej nastrój. Tłumaczyła sobie, że uderzenie w głowę ją oszołomiło i że w tym dotknięciu nie ma nic szczególnego. Mógł to być każdy – ot, miłosierny samarytanin, który jej przyszedł z pomocą. Nagle pomógł jej wstać i skierował ją w stronę łóżka. Kiedy usiadła, poprawił jej pozycję tak, żeby mogła sobie przyłożyć chustkę do czoła. – Tego wieczoru na placu coś się wydarzyło. Widziałaś to? – Starał się mówić obojętnym tonem. Zadrżała. – Tak… – Bałaś się? Serce jej zabiło mocniej, co uznał za potwierdzenie. – Masz zamiar mnie zabić? – wyszeptała. Uniósł kąciki ust w górę. – Gdybym cię chciał zabić, już byś nie żyła. I nie zadawałbym sobie trudu dawania ci tej relikwii. Ani mojej chusteczki… którą zresztą możesz zatrzymać. Raven zdjęła mokry materiał z czoła i obracała go w palcach. Nie mogła go zobaczyć, ale mogła wyczuć. Wydał jej się lniany. Przyłożyła z powrotem chustkę do skaleczenia. – Czy człowiek, który zabił tamtego drugiego, to właśnie ten, przed którym mnie ostrzegałeś?
– To nie był człowiek… – Odpowiedź Księcia przyszła błyskawicznie. – I nie, nie spodziewałem się, że któryś z tych stworów się dostanie do mojego miasta. – Twojego miasta? – No, po prostu do miasta – poprawił się szybko. – Skoro to nie był człowiek, co to było? – My ich nazywamy dzikimi. Jak sama widziałaś, są niebezpieczni. – Jest ich więcej? – Tak, ale staramy się ich trzymać poza obszarem miasta. Tamten w jakiś sposób się przedostał przez granicę. – Ale to nie przed tym stworzeniem mnie ostrzegałeś. Książę zacisnął zęby. – Nie. Całe jej ciało zalała teraz adrenalina. Wyczuwał to i słyszał, jak jej serce zaczyna szybciej bić. – To był kanibal – powiedziała w końcu. – W pewnym sensie. – On zobaczył mnie pierwszy. Dlaczego więc nie zaatakował? Książę ściągnął brwi. – Myślałem, że to oczywiste. Z powodu tego, co nosisz na szyi.
Raven zdjęła chusteczkę z rany. – Bzdura! – Niewiedza! – przerwał jej ze złością. – Wy, współcześni ludzie, macie własną wersję mrocznego średniowiecza: po prostu odrzucacie wszystko, czego nie rozumiecie. Skoro to nie relikwia go powstrzymała, to co, u diabła? Raven gwałtownie zamknęła usta – nie miała pojęcia, co powiedzieć. Książę się trochę uspokoił i zniżył głos. – Boli cię? – Nic mi nie jest. – Powiedzmy. Grozi ci niebezpieczeństwo, rzeczywiście wielkie niebezpieczeństwo! Dziś wieczorem widziałaś, jak dziki się pożywia człowiekiem, i nie wpadłaś w histerię… – W jego głosie zabrzmiała nutka podziwu. – Zaczynam sądzić, że jesteś odważna. Odwróciła się, wzięła poduszkę i przytuliła ją do piersi. – Dlaczego tu jesteś? Uśmiech zgasł na twarzy Księcia. – Już powiedziałem: przyszedłem zobaczyć, czy u ciebie wszystko w porządku. – Ale dlaczego?
– A czy to ważne? – Teraz już mówił chłodno. – I dlaczego mi ciągle wyłączasz prąd? – A dlaczego ty mnie nie posłuchałaś i nie wyjechałaś stąd? – parsknął. – Dałeś mi termin: dwa tygodnie. Miałam nadzieję, że dotrzymasz słowa. – To było jeszcze, zanim dziki zabił tego policjanta przed twoim domem. Jakie straszne rzeczy muszą się jeszcze wydarzyć, żebyś się zdecydowała opuścić miasto? Tym razem to on stracił cierpliwość. Odwrócił się do niej tyłem i skierował do drzwi. Raven zaczęła się trząść. – To… był… policjant? – Tak mi powiedziano. Możliwe, że ten sam, który cię śledził od wczoraj, ale nie jestem pewny. Raven mocniej przytuliła do siebie poduszkę. – Widział, jak tamten ryczał na mnie. Przybiegł mi pomóc. – Jak to policjant – burknął Książę. Skierowała pełen pogardy wzrok w jego stronę. – Ciebie to nie obchodzi, prawda? Nie obchodzi cię, że zginął, próbując mnie ratować? – Nie, nie obchodzi. Ta pomoc była niepotrzebna. Ja cię chroniłem swoją relikwią.
– Dlaczego? – No właśnie, dlaczego? – mruknął sam do siebie. – Musi być jakiś powód. – Odwróciła się w stronę okna z zasuniętymi żaluzjami. – Nie mam żadnych pieniędzy. Niczego cennego. Czego ty ode mnie chcesz? Przez myśl Księcia przemknęło kilka wersji odpowiedzi. Ale nie zamierzał ich brać pod uwagę. Albo ich… wyznać. Podszedł do łóżka i odezwał się już łagodniejszym tonem: – Może mnie urzekły twoje zielone oczy… Raven zamrugała w ciemności. – Teraz już wiem, że kłamiesz. Dlaczego mi nie powiesz, kim jesteś i czego naprawdę chcesz? Wzrok Księcia spoczął na niej tak gwałtownie, że niemal to poczuła. – Chcę, żebyś wyjechała z tego miasta. – Wygląda na to, że doskonale się orientujesz, co się dzieje we Florencji. W zeszłym tygodniu przydarzył mi się pewien wypadek. Straciłam pamięć i… różne rzeczy się zmieniły. – Wiem o tym – odparł cicho. – Powiedz mi, co się wtedy stało! – Odłożyła poduszkę i przesunęła się na brzeg łóżka. – Proszę!
Zacisnął mocno zęby. – Nie. – Mam prawo wiedzieć. Musisz mi to zdradzić! – Wyraz jej twarzy sprawił, że Księcia aż skręciło w środku. – Obiecaj mi, że wyjedziesz z tego miasta, a ja ci powiem o wszystkim, co chcesz wiedzieć. Przysiadła na kolanach. – Skoro mam tę relikwię i ona najwyraźniej działa, dlaczego muszę wyjechać? – Oszalałaś? – burknął. – Czy ten człowiek, który zaatakował policjanta, zabił też pozostałych? Książę zdrętwiał. – Jakich pozostałych? – Gazeta „La Nazione” podała wiadomość o ciałach trzech mężczyzn, znalezionych w dole rzeki. Oczy Księcia się zwęziły. – Kiedy? – Wiadomość się ukazała dzisiaj rano, ale nie miałam okazji przeczytać tego artykułu. Przemknął w drugi koniec pokoju, w głowie mu wirowało. Nie wiedział nic o tych ciałach i jego wściekłość, że został zaskoczony, była wprost
bezgraniczna. Usłyszała, że się poruszył, i też się przesunęła na łóżku. – Czemu nie pójdziesz z tym na policję? Interpol jest w mieście, bo bada rabunek w Galerii Uffizi. Dlaczego nie przekazać całej sprawy w ręce policji? – Bo nie mogę. – Dlaczego nie możesz? – Nie próbuj mi radzić w sprawach, których nie rozumiesz! Niewystraszona jego gniewem, Raven ciągnęła: – Ich sprawy tam nie przekażesz, ale wystąpisz przeciw nim, żeby mnie chronić? Dlaczego miałabym ci wierzyć? – Nie musisz mi wierzyć. – Jego głos zniżył się do pomruku. – Po prostu wyjedź z miasta. – Dałeś mi relikwię, żeby pomóc. Ostrzegłeś przed niebezpieczeństwem. Dziś wieczorem usłyszałeś o dzikim i przyszedłeś tu zobaczyć, czy nic mi nie jest. Najwyraźniej nie chcesz, żeby mi się coś stało. Jeżeli jesteś tak potężny, że wiesz, co się dzieje w mieście, musisz być też na tyle potężny, żeby mnie ochronić. Proszę cię, nie każ mi wyjeżdżać – wyszeptała. – To jedyne miejsce, w którym się czułam szczęśliwa. Milczał przez chwilę. Przymknął oczy i potarł czoło.
W końcu się odezwał: – Dawno temu i ja tu przybyłem, szukając szczęścia. – I znalazłeś je? – Nie. – A ja tak! – Ton głosu Raven potwierdzał prawdziwość jej słów. – Wyjechałam ze Stanów, żeby zacząć nowe życie. Jeżeli mnie tam znowu odeślesz, nie będę miała już nic! Książę przypatrywał jej się w ciemności – jej uniesionej w górę twarzy z kremową cerą i pięknymi rysami, jej długim, ciemnym włosom. Była piękna, inteligentna, a przy tym odważna. W jego piersi zaczęło rosnąć coś w rodzaju podziwu. Potrząsnął głową. Nie przyszedł tu, żeby ją podziwiać. Każdy związek z nią mógł prowadzić wyłącznie w ciemność… Gwałtownie zmienił temat. – Znasz mit o Kupidynie i Psyche? – A co to ma wspólnego…? – Głos się jej załamał. – Ucz się na błędach Psyche i zrób to, co ci mówię. – A więc ty masz być Kupidynem? Podszedł bliżej i zniżył głos do szeptu. – Jestem potworem kryjącym się w ciemności. – Wątpię, żeby potwór wręczał przedmioty religijne
dziewicom w potrzebie… – W razie gdybyś tego nie zauważyła, niezupełnie ci to wręczyłem. Niech ci pomaga w powrotnej podróży do Ameryki. – Leży w mojej szafie, w pudełku po butach. Nie potrzebuję go. – Będziesz potrzebowała. Podniosła ręce. – To wszystko musi mieć jakieś zupełnie rozsądne wytłumaczenie. Tamten człowiek, który zabił policjanta, był chyba obłąkany. Nie wypada mówić o nim „dziki”. A ty i „tamci inni” stanowicie część jakiegoś gangu kryminalistów. Z pewnością. – W jej głosie zabrzmiała nutka nadziei. – Twoja odmowa wyjazdu jest nawet zabawna, niestety rzeczywistości nie da się zmienić. – Książę złożył ręce na piersiach. – Jestem ci naprawdę wdzięczna za pomoc. Nie wiem, dlaczego tego mężczyznę miał powstrzymać krzyż na mojej szyi, ale się cieszę, że tak było. On mógł mnie zabić. Ale mylisz się co do niebezpieczeństwa. Mówię ci, że nie jestem nikim ważnym. Pracuję sobie w galerii, wychodzę czasem ze znajomymi, rysuję i maluję. Nie znam tajemnic państwowych i nie mam dostępu do systemu bezpieczeństwa w galerii. Ot, zwykła, nudna, przeciętna pracownica naukowa po doktoracie. I tyle.
– Nie zgadzam się z tobą. Ale już tu jestem za długo. Jeżeli to, co się dzisiaj stało, nie przekonało cię do wyjazdu, niewiele mogę zrobić. Ostrzegałem cię dwukrotnie. A to, co się potem wydarzy, to na twoją odpowiedzialność… – mówił chłodno. – Nigdzie się nie ruszę z Florencji. Zmienił się na twarzy. – Nawet gdyby to cię miało kosztować życie? Raven zwróciła się ku niemu z zawziętą miną. – Nie dojdzie do tego. – Bardzo dobrze! Książę zaklął i rozłożył obie ręce w geście bezradności. – Innocens ego sum a sanguine[13]… Opuścił dłonie i ruszył do drzwi. – Kiedy przyjdziesz mnie błagać o pomoc, przypomnę ci tę chwilę! Wtedy od ciebie czegoś zażądam! A ty mi to dasz! – Nie przyjdę do ciebie, a już z pewnością nie będę o nic błagać! – odezwała się z przekonaniem. Odwrócił się i stanął obok jej łóżka. – Przyjdziesz. – Pogłaskał jej policzek wierzchem dłoni. – Nie masz pojęcia, co zdziałałaś. Chwilę się rozkoszował dotykiem jej skóry i pięknem
oczu. Kiedy światło się znów zapaliło, Raven była sama.
ROZDZIAŁ 17 Pod Florencją znajduje się rozległa sieć tuneli, tajnych przejść i katakumb. Tych dróg używają obywatele świata podziemnego, zwłaszcza w ciągu dnia, kiedy nie mogą przemieszczać się na powierzchni. Centralnym punktem podziemia jest Wielka Sala, która znajduje się bezpośrednio pod pałacem Medyceuszy. To w niej odbywają się zebrania Consilium i inne oficjalne wydarzenia państwowe. Jej kamienne ściany są obwieszone gobelinami i obrazami przedstawiającymi historię miasta. Poza tym stoi tam kilka zbroi rycerskich, wisi szereg mieczy i innych rodzajów broni. Sala jest ciemna. Świat podziemny nie ma podłączonej elektryczności, dlatego na ścianach wiszą płonące pochodnie, a ogromną przestrzeń oświetlają ponadto kunsztowne, metalowe kandelabry. Co interesujące, w tunelach zupełnie nie ma szczurów. Na twarzach zgromadzonych kładły się migoczące cienie. – Otwieram dzisiejsze zebranie Consilium. – Lorenzo uderzył w ziemię długą laską, ozdobioną na szczycie rzeźbioną, złotą lilią. Na jego słowa pozostałych pięciu członków Consilium
się podniosło i zasiadło w wysokich, drewnianych fotelach, obitych czerwonym aksamitem. Siedzenia były ustawione po trzy, zwrócone z obu stron frontem do głównej nawy, którą biegł długi, czerwony, aksamitny chodnik. W parę chwil później przez wielkie, podwójne drzwi wszedł Książę: jego czarny, aksamitny płaszcz płynął za nim. Kroczył główną nawą do wielkiego, złotego tronu, stojącego na podwyższeniu. Nie wyglądał na zadowolonego. Podczas gdy członkowie Consilium ubrani byli w oficjalne stroje z epoki odrodzenia, z pelerynami z czerwonego aksamitu, ubiór Księcia był współczesny – z wyjątkiem peleryny. Jak zawsze nosił się na czarno. Na jego wejście członkowie rady wstali i skłonili mu się, gdy zasiadał na tronie. Podziękował im niecierpliwym ruchem ręki, wskazał, żeby usiedli, po czym się zwrócił do swojego porucznika: – Opróżnij galerię. Przeproś w moim imieniu obywateli i zadbaj, żeby im podano poczęstunek. Lorenzo znów się ukłonił, starając się ukryć niezadowolenie. Szybko polecił wartownikom eskortować obywateli przy wychodzeniu z sali. Potem szeptem dał instrukcje Gregorowi, asystentowi Księcia, w sprawie poczęstunku. Trzymanie istot ludzkich w rezerwie podczas zebrań
rady należało do zwyczaju, na wypadek gdyby ktoś zgłodniał… (Wydaje się, że członkowie Consilium musieli tym razem zrezygnować z cateringu). Książę obrzucił członków rady spojrzeniem pełnym chłodnego dystansu; jego przenikliwe, szare oczy spoglądały po kolei na każdego. Członkowie siedzieli w kolejności rangi: Lorenzo na honorowym miejscu po prawej ręce Księcia; Niccolò, słynny florentyńczyk, który za swojego ludzkiego życia był kanclerzem miasta, obok Lorenza. Po prawej stronie Niccolò siedziała Aoibhe. Po drugiej stronie nawy, po lewej od Księcia, zajmowali miejsca: Maximilian, Pierre i Ibarra. – Jest szereg ważnych tematów, które muszą tu zostać przedstawione – mówił Książę ożywionym tonem. – Wszystkie sprawy bieżące omówimy na następnym zebraniu. Aoibhe! Wstała na jego rozkaz. – Tak, panie. – Powiedz mi o tym dzikim. Brązowe oczy Aoibhe spoczęły na postaci Ibarry. Wymienili spojrzenia. – Zeszłej nocy Ibarra i ja natrafiliśmy na dzikiego przy placu Świętego Ducha.
Reszta członków rady milczała mimo tego oświadczenia. Ta wiadomość już zdążyła dotrzeć do ich uszu. – Proszę, opowiedzcie, co widzieliście… po prostu na użytek członków rady. – Książę surowo spojrzał w skupieniu na Ibarrę. – Dziki zabił na placu człowieka. Kiedy się zbliżyliśmy, zaatakował. Urwałam mu głowę i zabraliśmy jego ciało i ciało tego człowieka poza miasto, żeby je spalić. – Pierre! – Książę zwrócił się do członka Consilium, który się zajmował wywiadem wśród ludzi. Francuz wstał i się ukłonił. – Tak, mój Książę? – A co z policją? – Ten zabity człowiek był agentem Interpolu, śledzącym jakąś kobietę. Powiedziano mi, że obserwował ją w związku z kradzieżą w Galerii Uffizi. Wśród członków Consilium rozległ się szmer. – I? – ponaglał Książę. – Śledztwo jest teraz nastawione na przestępczość zorganizowaną, zgodnie z naszą sugestią, że policjant został uderzony nożem na placu, a jego ciało zaginęło. Policja chce przesłuchać tę kobietę i sprawdzić, czy ma jakieś informacje na temat zniknięcia agenta.
Książę słuchał uważnie jego relacji. – Usuń tę kobietę z danych policyjnych i skieruj ich uwagę na Rosjan. W ostatnich latach zrobili się bardziej aroganccy i nadziani. Byłoby zabawne patrzeć, jak ze sobą walczą… Wojna pomiędzy mafią a Rosjanami z pewnością odwróci uwagę policji od naszych spraw. A co ze świadkami ludźmi? – Wszystkich przesłuchano, panie. Wszystkie raporty wskazują na atak nożem. A tymi, którzy się opierali praniu mózgu, już się zajęliśmy. – Jesteś pewien? Pierre wyglądał na zmieszanego. – Oczywiście, panie. – Tu nie ma miejsca na żaden błąd – ostrzegł go tamten. – Z pewnością nie, panie. – Jest jasne, że tego kłopotu można było uniknąć, gdyby dziki się nie przedostał do miasta. – Tu Książę spojrzał na Ibarrę, po czym znowu się zwrócił do Pierre’a: – Czy mam rozumieć, że dziki, którego się pozbyła Aoibhe, to ten sam, którego widzieliście tamtej nocy? – Nie mogę tego potwierdzić, panie. Oczywiście nie było żadnych innych raportów na temat dzikich na terenie miasta ani też innych niewyjaśnionych zabójstw. Książę uniósł brwi.
– Żadnych? W gazecie dziś donoszą o ciałach trzech mężczyzn znalezionych nad rzeką. O co tu chodzi? Błękitne oczy Pierre’a szeroko się otwarły. – Trzy ciała? – powtórzył. Książę tylko kiwnął głową. – Wybacz, panie. Nic o tym nie wiem. Porozmawiam zaraz z naszymi kontaktami i ustalę, co wiadomo na ten temat. – Skoro nie wiesz o tym, co się dzieje w policji, Pierre, trzeba powiedzieć, że sytuacja nie jest wesoła. – Natychmiast naprawię ten błąd i sprawdzę nasze kontakty. – Pierre się skłonił i wrócił na miejsce. – A mój porucznik? Lorenzo, wiedziałeś o tych ciałach? Lorenzo wstał i przybrał postawę skruszonego. – Nie, mój Książę. Książę prychnął z frustracji. – Czy wobec takich błędów mam rozwiązać radę? Członkowie Consilium poruszyli się niespokojnie na swoich fotelach. Książę zwrócił się teraz do szefa bezpieczeństwa: – Ibarro! Co zrobiono w celu zlokalizowania dzikiego, którego widział Pierre? Bask się podniósł z poważną miną.
– Zwiększyliśmy liczbę patroli. Poza tym zorganizowaliśmy przeszukanie miasta i katakumb. Żadnego dzikiego nie znaleziono, co oznacza, że ten, którego załatwiliśmy, to ten sam, którego widział Pierre. – Wygodny wniosek. Co z naszymi granicami? – Rozmawiałem już ze wszystkimi, którzy zeszłej nocy mieli służbę. Nie było żadnych oznak pojawienia się dzikich ani żadnego dowodu naruszenia granic. Ten dziki musiał się ukrywać gdzieś w mieście. Prawdopodobnie ciała, o których Książę mówił, to jego sprawka. – Prawdopodobnie. – Wyraz twarzy Księcia się zmienił. Spojrzał piorunującym wzrokiem. – No, jako Consilium wszyscy okazaliście wielką niedbałość! Znowu się zwrócił do Ibarry: – Podczas rządów twojego poprzednika zdarzyło się, że nasze granice naruszyli Wenecjanie. Cóż… jego popioły w tej chwili użyźniają jakieś pole… A teraz granicę naruszył co najmniej jeden dziki, a twoje patrole nic o tym nie wiedzą! Ibarra zacisnął pięści. – Z całym szacunkiem, to chyba zbyt pochopny wniosek, panie. Nie wiemy, czy dziki przedostał się przez granicę. Po szczegółowym śledztwie mógłbym… – Niczego byś nie mógł! – parsknął Książę. – Jesteś zwolniony ze służby i ze swojego stanowiska w Consilium.
Pozostali członkowie rady zaczęli szemrać i spoglądać na siebie nawzajem. – Cisza! – syknął Książę. – Nasze przetrwanie zależy od naszego bezpieczeństwa. Z powodu błędu Ibarry miasto jest w tej chwili zagrożone. Pieczę nad granicami i patrolami przejmie Niccolò, będzie się tym zajmował niezależnie od swoich obowiązków szefa wywiadu. Wykonać natychmiast! Florentyńczyk wstał. Książę zwrócił się do niego: – Chcę, żeby patroli było więcej, chcę, żeby miały zmienne terminy warty i żądam codziennych sprawozdań. Uważaj, żebym się nie rozczarował. Niccolò się ukłonił. – Tak jest, Książę. Władca nadal wykrzykiwał polecenia: – Maximilian! Masz podwoić starania przy ćwiczeniu nowicjuszy! Aoibhe! Zajmij się tym, żeby jak najwięcej ludzi uległo transformacji! Musi nas być więcej! Pierre! Oczekuję pełnego śledztwa w sprawie ciał znalezionych nad rzeką! – Wskazał brodą w jego kierunku. – Masz zamiar mnie zastąpić kimś innym z powodu jednego dzikiego? – Ibarra podszedł o krok do Księcia. – Możliwe, że był gdzieś w mieście już od dziesiątków lat. A może to jeden z nas, tylko zwariował? – Więc go rozpoznałeś? – zakpił Książę.
Ibarra nie odpowiedział. Jego twarz wyrażała w tej chwili bezgraniczną wściekłość. – To nie był nikt z nas – odparła szybko Aoibhe. – To był starszy dziki. Nie wyobrażam sobie, żeby mógł długo przebywać w mieście. Znajdowalibyśmy wówczas sterty trupów! Ibarra rzucił Aoibhe jakieś baskijskie przekleństwo, starając się ją jak najmocniej obrazić. – Dosyć tego! – warknął Książę. – Ibarro z Euskaldunak! Jesteś od tej chwili wygnany z miasta Florencja! Aoibhe i Niccolò! Wyprowadźcie Ibarrę z pomieszczeń rady i pozostańcie z nim aż do zachodu słońca. Weźcie ze sobą specjalny oddział straży i odprowadźcie Ibarrę do granicy. Gdyby się opierał, zabijcie go. Książę pożegnał ich machnięciem ręki i zwrócił się do Lorenza: – Dopilnuj, żeby wygnanie Ibarry zostało ogłoszone wśród obywateli i żeby ściśle go przestrzegano. Niccolò i Aoibhe spojrzeli na siebie i otoczyli Ibarrę z dwóch stron. – Nie było żadnego naruszenia granic… – cedził Ibarra przez zęby. – Słyszałbym o tym. Zawiadomiono by mnie. Książę już nie zadał sobie trudu, żeby popatrzeć w jego stronę.
– Gdybyś wrócił, zostaniesz stracony. Ibarra zaklął. – Nasze granice są bezpieczne. Patrole tego pilnują, sam ich uczyłem. Jeżeli ten dziki przybył z zewnątrz, ktoś mu musiał pomóc wejść do miasta! – To niedorzeczne – stwierdziła Aoibhe. – Kto mógłby zrobić coś takiego? Ibarra rzucił jej twarde spojrzenie. – Ten informator z Wenecji. Nigdy nie odkryjemy, kto sprzedał plany naszego systemu zabezpieczeń. On musi być nadal w mieście i próbuje tu siać spustoszenie. Jak inaczej ten dziki prześlizgnąłby się przez patrole? – Wygodne tłumaczenie – skomentował Lorenzo. – Możesz nam przedstawić dowody? – Nie, ale będę mógł. Książę podniósł rękę. – Ibarro! Miałeś całe dwa lata, żeby znaleźć zdrajcę. Śledziłeś wszystkich, którzy wiedzieli o słabościach naszego systemu zabezpieczeń, a mimo to nie potrafiłeś wykryć, kto zdradził. Nie wierzę, że zdołasz go namierzyć… Już nie. Straciłem do ciebie zaufanie… Zawiodłeś mnie i masz szczęście, że pozwalam ci opuścić księstwo z głową na szyi! Precz z moich oczu! – Książę skinął na Niccolò i Aoibhe, którzy ruszyli z Ibarrą do drzwi.
Bask klął, kiedy go wyprowadzano, i wykrzykiwał obelgi pod adresem Księcia i Consilium. W połowie drogi nawą skoczył do najbliższej ściany i ściągnął miecz z haka. Wymachując nim, popędził w stronę tronu. Książę zerwał się błyskawicznie. – Jeszcze krok, a to będzie twój ostatni… Ibarra zlekceważył ostrzeżenie i postąpił ku niemu, podnosząc ostrze. Lorenzo porwał inny miecz z najbliższego haka i rzucił go Księciu. Tamten go schwycił, strząsnął pelerynę z ramion i podniósł broń wysoko, akurat w chwili kiedy Ibarra celował w jego głowę. Metal uderzył o metal tak głośno, że szczęk odbił się echem po sali. Rozgorzała walka dwóch istot nadprzyrodzonych. Książę miał przewagę, gdy stał na podwyższeniu. Ale zbiegł po schodach, zadając cios za ciosem. Ibarra był silny, ale najwyraźniej nie dorastał Księciu do pięt. Wymierzał kolejne pchnięcia w odsłonięte miejsca, ale Książę z łatwością odpierał każdy atak. Nagle Ibarra ciął mieczem w nogi przeciwnika, ten podskoczył i zrobił salto w przód. Zanim Ibarra się zorientował, miecz ze świstem przeciął powietrze i odrąbał
mu głowę – spadła i potoczyła się po posadzce… W końcu się zatrzymała u stóp Aoibhe, która westchnęła, wpatrzona w oczy niedawnego kochanka. Książę podniósł zakrwawiony miecz, tak żeby wszyscy go zobaczyli, i wbił głęboko w kamień u swoich stóp. – Niech to będzie przestrogą dla zdrajców. Wrócił na podwyższenie, sięgnął po pelerynę, wytarł nią ręce i znów ją odrzucił. – Lorenzo, weź głowę tego zdrajcy i zatknij na pice. Pokaż ją mieszkańcom, niech się przypatrzą. Maximilian! Ty i Pierre wyniesiecie ciało z miasta i spalicie. – Książę spojrzał na każdego z pozostałych członków rady z osobna. – Następny, który mnie zdradzi, nie umrze tak szybko…
ROZDZIAŁ 18 Raven wierzyła w naukę, w świadectwo zmysłów, w potęgę ludzkiego rozumu i w prawdziwość własnych spostrzeżeń. Nie wierzyła w religię, w święte pisma, w świat nadprzyrodzony ani w życie pozagrobowe. Właśnie dlatego była przekonana, że nocny intruz należał do jakiegoś gangu, a tak zwany dziki był kimś chorym umysłowo, kto potrzebuje pomocy. Po trzech dniach rana na jej czole już się zagoiła, pozostała jedynie jasna, błyszcząca blizna. Raven nadal próbowała sobie stworzyć właściwe, naukowe wytłumaczenie zarówno tego, jak też faktu, że ze ściany jej sypialni – niczym rzutka z tarczy – wystaje kawałek metalu. Na tyle znała zasady Newtona, aby stwierdzić, że intruz musiał dysponować niewiarygodną siłą, skoro cisnął jej laską tak mocno, że przebił gips. Ale żeby wbić laskę kilkanaście centymetrów w kamień… Pewnie zażywał sterydy. A co z jego słowami, które powiedział do niej po łacinie? „Nie jestem winny krwi tego Sprawiedliwego”. Nie miała pojęcia, co by to mogło oznaczać, ale z pewnością ją przeraziło. Wystraszyła ją także własna
reakcja na to, jak delikatnie dotykał jej twarzy. Kiedy spuściła nogi z łóżka, wzdrygnęła się. Zrozumiała, że będzie musiała ożywić swoje życie towarzyskie. Skoro czuje się tak samotna, że dotyk nieznajomego sprawił jej prawdziwą przyjemność, musi rozpaczliwie potrzebować kontaktu z ludźmi. A jednak było w nim coś jeszcze… Bardzo szczerze zaniepokoił się jej ranką na czole. Skoro tak się o nią martwił, że przyszedł aż tutaj sprawdzić, czy nic jej nie jest po wydarzeniu na placu, z pewnością nie mógł być bandytą pozbawionym serca! Podziwiał moje oczy. W ciągu całego życia Raven rzadko słyszała komplementy na temat swojego wyglądu. W związku z tym zdawała sobie sprawę, że komplementowi, którym ją obdarzył nocny intruz, nadaje większą wagę, niż należy. Na szczęście tego wieczoru umówiła się na spotkanie. Bruno był wnukiem Lidii di Fabio. Mniej więcej wzrostu Raven, ciemne, falujące włosy, wielkie, brązowe oczy. Atletycznie zbudowany, inteligentny – Raven w sekrecie trochę się w nim podkochiwała niemal od pierwszego wejrzenia… Dlatego właśnie siostra tak jej dokuczała, wspominając o nim. Systematycznie odwiedzał babkę, zazwyczaj wpadał na szybkie śniadanie przed pracą. Aż do zeszłego dnia zawsze zachowywał się wobec Raven uprzejmie, ale
z dystansem, choć jego babcia ciągle próbowała ich zeswatać. Kiedy jednak zobaczył Raven w czwartkowy wieczór, gdy wychodziła z mieszkania, po prostu jej nie poznał. Przedstawiła mu się – ponownie – a on wpatrywał się w nią z otwartymi ustami. Jego ciemne oczy wędrowały w górę i w dół po jej nowej, żółtej, letniej sukience. Był zachwycony tym, co zobaczył, i nie omieszkał jej o tym powiedzieć. Już po chwili mu obiecała, że w piątek wieczorem pójdzie z nim do japońskiej restauracji na sushi, a on całował jej policzki i mamrotał, jaki jest zadowolony, że w końcu ją bliżej pozna. Raven wysłała e-maila do siostry z informacją o tym zaskakującym zwrocie wydarzeń i ucieszyła ją pełna entuzjazmu odpowiedź Carolyn. Naturalnie nie zdradziła, że zmianę zachowania Bruna przyspieszyła jej fizyczna metamorfoza. Nie miała ochoty przedstawiać Bruna jako człowieka płytkiego. Nawet jeżeli chce ze mną pójść na randkę tylko dlatego, że teraz jestem ładna, to w porządku. Należy mi się od życia trochę szczęścia! Postawiła nogi na podłodze i aż się skuliła – od prawej stopy w górę przeniknął ją ostry ból. Usiadła z powrotem na łóżku. Ból nieco zelżał, ale nie ustąpił. Mogła poruszać nogą, choć była ona jednak trochę sztywna. Pochyliła się i zaczęła masować napięte mięśnie
od kolana w dół, aż do kostki. Przyjrzała się dokładniej skórze na nodze. Blizna, którą tam miała od lat, od dnia wypadku, znów się pojawiła. Och… była może mniej widoczna niż przedtem, jasna i lśniąca. Ale Raven dałaby głowę, że szramy nie było widać wczoraj ani też żadnego innego dnia od poniedziałku, kiedy się obudziła – bez blizny. Coś ścisnęło jej żołądek, zwłaszcza kiedy porównała tę bliznę z nową na czole. Nie, to nie złudzenie. Uszczypnęła się w ramię, żeby się o tym przekonać. Sięgnęła po telefon komórkowy i szybko przejrzała swoje zdjęcia, które sobie sama zrobiła w tym tygodniu. Porównując zdjęcia z nogą, znalazła znaczną różnicę. Blizna znowu się pojawiła, a stopa zaczęła się trochę wykręcać. Mimo to nadal wyglądały lepiej niż za czasów kalectwa. Odłożyła komórkę, spuściła obie nogi z łóżka i znów wstała. Okazało się, że może chodzić, nie kulejąc, ale pierwszych parę kroków sprawiło jej ból. Kiedy spojrzała w lustro w łazience, widok ją zaskoczył. Twarz trochę pełniejsza, włosy nie tak lśniące, a pod oczami ciemne podkówki. Wyglądała tak, jakby zupełnie nie dbała o siebie. I znowu zmiany w jej wyglądzie w porównaniu z wczoraj okazały się zasadnicze, chociaż nadal prezentowała się lepiej niż przed metamorfozą.
Całkiem tak jakby jej fizyczną przemianę cofnięto, ale niezupełnie. Przyszykowała się do pracy. Zrobiła sobie kąpiel z ulubionym mydłem różanym, umyła i wysuszyła włosy. Z trudem się wbiła w nową, zieloną sukienkę – lniany materiał zanadto obciskał jej znów lekko wystający brzuch i trochę szersze biodra. Zastanowiła się, jakim cudem ubranie w szafie się skurczyło. Albo też… jakim cudem w ciągu paru godzin utyła tak, że ma okrągły brzuszek. Jeżeli ktoś w ten sposób próbuje mi wmówić, że zwariowałam, to robi to cholernie dobrze. No, w każdym razie fotografie nie kłamią. Miała swoje zdjęcia z dawniejszych czasów, zanim jeszcze straciła pamięć, miała kilka późniejszych autoportretów, a ostatnio pstryknęła trochę fotek po swojej metamorfozie. Nie było wątpliwości. Zmieniła się. Ból nogi można by wytłumaczyć przemęczeniem. Może to wina ćwiczeń. Ale przecież ponowne pojawienie się blizny trudno w ten sposób wyjaśnić! Raven nie potrafiła logicznie i naukowo wytłumaczyć tego, co się wydarzyło dzisiejszego poranka, więc postanowiła to zignorować, tyle że przy śniadaniu wzięła dwie tabletki przeciwbólowe. Na znak pogardy dla przesądów w ogóle, a przesądów nocnego intruza w szczególności zdjęła z szyi relikwię
i włożyła ją do plecaka. Na chwilę przymknęła powieki, starając się uchwycić jakieś zauważalne różnice we własnym ciele i w uczuciach. Otworzyła oczy. Czuła się tą samą Raven co przed momentem. Jednak nie chciała zostawiać relikwii w domu, zwłaszcza że za każdym razem, kiedy zamykała oczy, widziała tego dzikiego, który stał tak blisko niej i przeklinał. Biorąc pod uwagę ciała znalezione w pobliżu rzeki Arno i tutaj, na jej placu, potrzebowała wszystkiego, co mogłoby jej pomóc. Zabrała więc relikwię do pracy, schowaną w plecaku. Cały dzień spędziła w archiwum, kończyła nudne zadania, starając się nie zwracać na siebie niczyjej uwagi. Zadzwoniła lekarka – poinformowała, że badanie jej krwi nie dało rozstrzygnięcia, ponieważ próbka została skażona co najmniej dwiema obcymi substancjami nieokreślonego pochodzenia. W ten sposób została zaprzepaszczona ostatnia szansa, żeby sprawdzić, czy została czymś odurzona. Lekarka przepraszała w imieniu laboratorium, które z pewnością popełniło jakiś skandaliczny błąd i doprowadziło do skażenia próbki. Powiedziała jednak, że się nie opłaca powtarzać badania. Z prześwietleniami była jeszcze inna sprawa. Zdjęcia, które otrzymała, niewątpliwie należały do innego pacjenta, ponieważ nie wykazywały żadnego śladu złamania nogi sprzed kilkunastu lat. W tym przypadku sugerowała, żeby Raven zrobiła sobie rentgen jeszcze raz.
Wymówiła się nawałem pracy. Obiecała, że się tym zajmie, kiedy będzie mieć mniej roboty w galerii. Nie chciało jej się wyjaśniać, że uszkodzenia po wypadku może się nagle cofnęły. Oczywiście wolała, żeby lekarka nie badała jej nogi, bo zobaczyłaby, że blizna, której we wtorek nie było, znowu się stała widoczna. Cieszyła się, że dzięki pracy może się oderwać od tych wszystkich dziwacznych i niewytłumaczalnych wypadków, które wywoływały zamęt w jej głowie. Całe popołudnie zestawiała pliki w cyfrowej bazie danych, od czasu do czasu spoglądając na obraz Wiosna. Miała ochotę spytać profesora Urbana, który pracował nad konserwacją tego dzieła, czy się zorientował, że wygląd Merkurego został zmieniony. Ale ponieważ w tej chwili nie była mile widziana w laboratorium, zrezygnowała. Przez jakiś czas dokładnie oglądała postaci Kupidyna i Wenus, przypominając sobie uwagi nocnego intruza na temat Kupidyna i Psyche. Zgodnie z greckim mitem Zefir, unoszący się w gaju pomarańczowym po prawej stronie obrazu Wiosna, pomógł Psyche, kiedy była w rozpaczy. „Jestem potworem kryjącym się w ciemnościach”, szeptał intruz. Zastanowiła się przez chwilę, czy nie był podobny do Zefira. Raven swego czasu studiowała grecką i rzymską
mitologię. To bardzo jej pomagało w zrozumieniu obrazów Botticellego. Wiedziała na przykład, że rodzice Merkurego to Maja i Jowisz, Atlas zaś był jego dziadkiem. Chloris natomiast została zgwałcona przez Zefira, który jednak potem pożałował swojej napastliwości i ożenił się z nią, a przy tym nadał jej imię Flora. Owidiusz, który opisał tę historię w swoim dziele Fasti, cytuje Florę, która nie miała do Zefira żadnych zastrzeżeń w łóżku, co oznaczało, że po poprzednich brutalnych działaniach złagodniał i stał się dobrym małżonkiem. Raven zastanawiała się, czy nocny intruz mógł być właśnie taki: mężczyzna, który dokonuje aktów przemocy, a potem ich żałuje. Przyjrzała się twarzy Zefira i zadrżała na wspomnienie delikatnego dotyku intruza… Zamknęła przeglądane okno i szybko się zalogowała do poczty. Przebiegła wzrokiem po tematach kilku wiadomości, nie otwierając ich, i znalazła e-maila od ojca Jacka Kavanaugha. Kochana Raven, mam nadzieję, że zastaję Cię w zdrowiu. Przeniesiono mnie do Rzymu pierwszego lipca. To długa, jezuicka historia. Krótko mówiąc, musiałem zrezygnować ze swojego stanowiska w Covenant House w stanie Orlando. Nie przejmuj się tym, zostawiam Dom w dobrych rękach i spodziewam się dalej im pomagać
w każdy sposób, w jaki będę mógł. Mam nadzieję odwiedzić Florencję i posłuchać o Twoich sukcesach w Galerii Uffizi. Jak się miewa Twoja siostra? A jak matka? Pamiętam o Tobie i Twojej rodzinie w swoich modlitwach; modlę się, żebyście wszyscy znaleźli spokój, przebaczenie i nadzieję na niezmierną miłość Bożą. o. Jack Raven usiadła z powrotem na krześle. Tego e-maila się nie spodziewała. Znała ojca Kavanaugha od lat. Bardzo pomógł jej i siostrze, kiedy się znalazły w trudnej sytuacji. Później pomagał jej się dostać na Uniwersytet Barry, znalazł pieniądze na stypendium dla niej, na opłacenie czesnego i mieszkania. Nawet teraz, tyle lat po jej dyplomie, ciągle się starał jej pomagać, modląc się do Boga, w którego Raven przecież nie wierzyła. Był świętym człowiekiem. Pobożnym i dobrym. Pracował w Kalkucie z Matką Teresą, zakładał sierocińce i szkoły w Ugandzie. Ale, co najważniejsze, był jedynym człowiekiem w życiu Raven, który jej nigdy nie zawiódł. Wiedziała z całą pewnością, że gdyby się znalazła w kłopotach
i przyszła z tym do niego, zrobiłby wszystko, co w jego mocy, żeby jej pomóc, i nie oczekiwałby niczego w zamian. Ciekawa była, co też by powiedział na widok jej zmienionego wyglądu. A także jaki cudowny skutek by przypisał jej doświadczeniu związanemu z noszeniem relikwii… Chociaż go szanowała, a nawet kochała, nie oczekiwała takiej rozmowy. Minie trochę czasu, zanim ojciec się urządzi w Rzymie i zdoła się wybrać w podróż. Będzie musiała wypracować w sobie odwagę słuchania go bez wyrzucania z siebie cynicznych i obraźliwych uwag. Westchnęła na samą myśl o tym. – Nie wyglądasz za dobrze. Głos Patricka wyrwał ją z zamyślenia. Kolega stał przy jej biurku w archiwum z zaniepokojoną miną. – Serdeczne dzięki. – Skrzywiła się. – Nie w tym sensie to powiedziałem. – Patrick dotknął jej ramienia. – Jesteś chora? Pokręciła głową. – Te cienie… – Wskazał na fioletowe obwódki jej oczu. – Czy nie spałaś? – Właściwie nie. – Popatrzyła w kierunku szefowej archiwum, potem znów na przyjaciela. – Nie mogę tu o tym mówić.
– Rozumiem. Muszę zrobić kilka fotokopii i skorzystać ze skanera. Pewnie będę potrzebował pomocy. Pójdziesz ze mną? – A co z archiwistką? – Porozmawiam z nią. Zaczekaj. Patrick podszedł do biurka szefowej. Raven szybko pozamykała kolejne okna i na wszelki wypadek się wylogowała. Szefowa spojrzała w jej stronę z powściągliwym uśmiechem. – Więc o co chodzi? – spytał Patrick, kiedy szli korytarzem do pokoju z kserografami. – Zeszłej nocy na moim placu był bandycki napad. Patrick się zatrzymał. – Co takiego? Nic ci nie jest? – Nie, wszystko w porządku. Sprawca mnie nie złapał, dopadł kogoś innego. Ale wszystko widziałam. Patrick pokręcił głową. – Zaczynam myśleć, że to miasto nie jest już tak bezpieczne jak dawniej. – Święta prawda. Szli dalej; nagle Patrick zwrócił uwagę na jej stopę. – Kulejesz? – Trochę. Nogę mam dziś zdrętwiałą.
– Potrzebujesz laski? – Chyba nie. Patrick wyglądał na zdziwionego. – Myślałem, że z twoją nogą już jest lepiej. – Jest lepiej. – Raven wyprostowała nogę i aż zacisnęła zęby, tak ją zabolało. – Oglądałeś kiedykolwiek zdjęcia rentgenowskie postaci Merkurego z Wiosny? – Niezbyt dokładnie. Dlaczego pytasz? – Wygląda na to, że Botticelli zmienił Merkuremu włosy. Patrick spojrzał na nią ze zdziwieniem. – Zmienił? W jakim sensie? – Początkowo Merkury miał krótkie, jasne włosy. Pod tą postacią kryje się ktoś inny. Duch. – Nie przypominam sobie, żebym coś o tym słyszał. – Ani ja. Dlatego zapisałam te pliki na pendrivie. Chciałam je obejrzeć w domu. – I obejrzałaś? – Przeniosłam je na swojego laptopa, ale jakość nie jest wystarczająco dobra. Mimo to można zobaczyć tego ducha. Patrick zagwizdał. – Całkiem nieprawdopodobne odkrycie. Jakim cudem nikt tego dotąd nie dostrzegł?
– Nie wiem. Może to ja się mylę. Muszę o to spytać profesora Urbana. Weszli do pokoju z ksero i zamknęli za sobą drzwi. Patrick szybko zrobił fotokopie i mogli dalej rozmawiać. – Jak ci się pracuje w archiwum? Raven opuściła ramiona. – Nienadzwyczajnie. Mam nadzieję, że Urbano pozwoli mi wrócić już w poniedziałek. Powiedział, że mój powrót do laboratorium zależy od tego, co dzisiaj zrobi moja zastępczyni. Patrick wymruczał jakieś przekleństwo. – A co z Vitalim? Pokręciła głową. – W tym tygodniu robię u niego za niewolnika. – Nie wiedziałem, że we Włoszech są niewolnicy… Raven tylko przewróciła oczami. *** Wracając do archiwum, wdrapali się po schodach na piętro i weszli do sali Botticellego. Patrick chciał się dokładniej przypatrzyć obrazowi Wiosna. – Nie mogę sobie wyobrazić, czemu Botticelli miałby zmieniać te włosy… Do postaci Merkurego podobno pozował Lorenzo, jeden z Medyceuszy. A on na pewno
miał długie, ciemne włosy. – Podszedł bliżej do malowidła. – Może jakiś inny sponsor zamówił ten obraz, a potem nie zapłacił? Takie rzeczy się zdarzają… – Raven złapała się na tym, że patrzy w stronę postaci Zefira, w drugi koniec obrazu. – Możliwe. Wątpię, żeby Botticelli w ogóle się zabierał do malowania bez dużej zaliczki i umowy. Podejrzewam, że mógł się pokłócić z tym kimś, kto go zamówił jako pierwszy. Raven przytaknęła. Żadne z nich nie zauważyło ispettore Batellego – stał w drzwiach sali i przypatrywał się im z uwagą.
ROZDZIAŁ 19 Kiedy Raven wychodziła po pracy z Uffizi, czekał już na nią Bruno, wytwornie ubrany w szary garnitur i niebieski krawat. Była zmęczona i bolały ją nogi. Odsunęła jednak wszystkie te zmartwienia od siebie i podeszła do niego z plecakiem na ramieniu i wysoko uniesioną głową. Powitał ją uśmiechem. Ale kiedy podeszła bliżej, uśmiech zniknął mu z twarzy. Raven umyślnie przesunęła ręką po bliźnie na czole, po czym zacisnęła dłoń w pięść i ją opuściła. Najwyraźniej zauważył zmianę w jej wyglądzie. Robił wrażenie zaskoczonego, a nawet rozczarowanego. – Hallo! – Ucałował ją w oba policzki i dotknął blizny. – Co się stało? – Upadłam, ale już jest dobrze. A jak ty się miewasz? – Dobrze. A twoja laska? Nie potrzebujesz jej czasem? – Zerknął na jej nogi i natychmiast dostrzegł bliznę. – Nie. – Niepewnie przestąpiła z nogi na nogę. Wyszczerzył zęby w uśmiechu. – Wspaniale pachniesz. Jak róże. – To mydło Jo Malone. Przysyła mi je siostra.
Bruno przymknął oczy i głęboko wciągnął powietrze. – Fantastyczne. – Jak się ma twoja babcia? Dawno jej nie widziałam. Otworzył oczy. – Ostatnio nie czuje się dobrze. Całymi dniami leży w łóżku i nie je. Jest z nią teraz moja matka. – Przykro mi… Zawsze była dla mnie taka miła. Kiedy wprowadziłam się do tego mieszkania, zlitowała się nade mną i uczyła mnie gotować. Jeżeli mogłabym coś dla niej zrobić, daj mi znać. – Dzięki. – Rzucił jej ciepłe spojrzenie. – A co byś powiedziała na drinka w Muzeum Gucci, przed kolacją? – Z przyjemnością. Wziął ją za rękę i przeszli przez Piazza della Signoria do muzeum mody Gucciego, które się wyróżniało barem na wolnym powietrzu pod parasolami. Usiedli na wygodnych ławeczkach i popijali białe, perliste prosecco. Raven opowiadała o swojej pracy w laboratorium konserwacji. Jeżeli nawet Bruno był rozczarowany jej wyglądem, dobrze to ukrywał. Niemniej Raven czuła się nieswojo. Było jej przykro, że poprzednio nie zwracał na nią uwagi. A teraz jeszcze to, jak uśmiech zniknął mu z twarzy, kiedy podeszła! Oczywiście jego reakcje miały dla niej wielką wagę, ponieważ podziwiała go z daleka już od dawna, pewna
zresztą, że nigdy go nie zdobędzie. Wzbudzenie zainteresowania, a potem jego utrata były bolesne. Niemniej Raven zaczęła powoli przygotowywać się na taką możliwość. Ich rozmowa była beztroska i taka pozostała nadal, kiedy szli w kierunku niedalekiego Gallery Hotel Art. Jego restauracja Fusion serwowała najlepsze sushi w mieście. Choć Raven wielokrotnie mijała ten hotel, nigdy dotąd nie była w środku. Poczuła dreszczyk emocji. Pewnie dlatego zapomniała, że budynek, do którego właśnie wchodzili, był tym, w którym profesor Emerson wyczuwał coś, co nazwał „duchem”. *** Przy kolacji Bruno był czarujący i troskliwy. Nie zanudzał jej opowiadaniami o swojej pracy w banku Monte dei Paschi di Siena. Nie skupiał się też na znanym obojgu temacie jego babki, chociaż przyznawał, że próbowała ich ze sobą zeswatać od czasu, gdy Raven przeniosła się do mieszkania obok. Nie. Rozmowa przede wszystkim dotyczyła Raven. Bruno zadawał jej pytania i słuchał odpowiedzi. Śmiał się z jej dowcipów i okazywał współczucie, gdy powiedziała coś smutnego. Poprosili o kilka dań i jedli je wspólnie; do tego Bruno zamówił bardzo drogie wino: Brunello di Montalcino.
Krótko mówiąc, była to najlepsza randka w życiu Raven. A zarazem najgorsza. Bruno nie spytał, czy chciałaby obejrzeć jego mieszkanie ani czy chciałaby go zaprosić do siebie na noc… Zamiast tego zaproponował spacer po centrum, zanim odprowadzi ją do domu. To była ich pierwsza randka i Raven pewnie nie spędziłaby z nim nocy. Mimo to uznała brak jego inicjatywy za skutek niezadowolenia z jej wyglądu. Kiedy już po kolacji wędrowali ulicami miasta, trzymał ją co prawda za rękę, ale bardzo lekko, jakby niedbale. Raven natomiast zachwycała się jego urodą i postawą dżentelmena. Nie myślała nawet o ukłuciach bólu w łydce i kostce. Nie myślała też o swojej chwilowej degradacji w Uffizi ani o dziwnym odkryciu zmian dokonanych w obrazie Wiosna, nie myślała też o dzikich czy o tajemniczych intruzach; zapomniała nawet o relikwii, leżącej na dnie jej plecaka. Na tle nocnego nieba podziwiali wspaniale oświetlone Duomo, czyli Katedrę Matki Boskiej Kwietnej, i tak jak turyści usiedli na schodach prowadzących do świątyni. Rozmawiali o zbliżającym się lecie i o niezwykłych imprezach, jakie miasto zamierzało urządzić w tym roku. Była już prawie północ, gdy Bruno zaproponował, że odprowadzi ją do domu. Kiedy weszli w pustą uliczkę,
zdjął jej z ramienia plecak i położył go na ziemi u jej stóp. A potem zaczął ją obracać w kółko, wiele razy, jakby tańczyli. Już na drugim końcu zaułka wziął ją w ramiona. Szepnął kilka słów o tym, jak bardzo było mu miło w jej towarzystwie. Odpowiedziała podobnie. Bruno uśmiechnął się, patrząc na jej usta. Pochylił się ku niej… Raven przymknęła oczy. Poczuła, jak jego nos trąca o jej nos. Mamrotał coś o jej kuszących wargach. W pobliżu rozległ się cichy chichot. Bruno cofnął się i rozejrzał. Nagle zobaczył stojącego przy wejściu do zaułka wielkiego, dziwnie ubranego mężczyznę. Zasłonił sobą Raven. – To nie jej usta mnie kuszą… Mężczyzna wyglądał jak niedźwiedź. Miał długie włosy i wielką brodę. Zamknął oczy i zaczął węszyć. Potem utkwił oczy w Raven. – Kim są twoi mistrzowie? – Chodźmy! – Bruno złapał Raven za rękę i szybko odciągnął ją jak najdalej od mężczyzny, w stronę plecaka, upewniając się, że osłania ją własnym ciałem przed nieznajomym.
Ledwie to jednak zrobił, mężczyzna jakimś cudem przeleciał nad ich głowami i wylądował tuż przed Raven, zagradzając im drogę. Raven zerknęła na plecak, zdając sobie sprawę, że napastnik odciął jej dostęp do niego. Spoglądał na nią. – Och, czyżbyś chciała sięgnąć po to, co masz w torbie? – Wskazał za siebie. – Śmiało, idź i weź to. Kiedy Bruno znów próbował ją odciągnąć, mężczyzna zbliżył się jeszcze o krok. – Zadałem pytanie! – Popatrzył ze złością na Raven, a jego ton był ostry. – Masz w sobie trzy różne rodzaje krwi. Podaj nazwiska swoich mistrzów! – Nie mam żadnego mistrza… Wyszczerzył w uśmiechu pożółkłe, rzadkie zęby. – Tak jak myślałem. Nikt nie byłby na tyle szalony, żeby być twoim mistrzem i pozwolić ci nosić talizman. Po tych słowach skoczył naprzód. Bruno spostrzegł to i odepchnął Raven na bok. Przewróciła się i upadła na plecy. Mężczyzna złapał Bruna za marynarkę i wyrzucił w powietrze. Uliczkę wypełnił krzyk bólu, gdy chłopak uderzył o mur i ześlizgnął się po nim. Z rany na skroni zaczęła mu płynąć krew.
Zupełnie zapominając o relikwii, Raven rzuciła się do niego. – Wstawaj! Objęła go w pasie i zdołała postawić na nogi. Chwiał się i przewracał na nią. Krew poplamiła cienkie ramiączko jej letniej sukienki i skórę na ramieniu. Mężczyzna zrobił dwa długie kroki w ich stronę i znów pochwycił Bruna, po czym rzucił nim o mur. Tym razem chłopak upadł i leżał nieruchomo. – Idę po pomoc! – zawołała Raven, chociaż nie była pewna, czy Bruno ją słyszy. Próbowała podbiec w stronę plecaka, ale mężczyzna znowu zagrodził jej drogę. Błyskawicznie się odwróciła i zaczęła pędzić w przeciwnym kierunku. Ale ledwie zrobiła trzy kroki, napastnik złapał ją za ramię i szarpnął w tył. Miała wrażenie, że wyrywa jej rękę ze stawu. Aż zawyła z bólu. – Teraz jesteś moja! – Okręcił ją. – Jestem głodny! Raven wyciągnęła wolną rękę i zaczęła odpychać go od siebie, próbując się wyswobodzić. – Wygląda na to, że ostatnio nie jesteś w stanie postępować według przepisów, Max. Czyżbyś naprawdę urządzał sobie polowanie na ulubione stworzonko kogoś innego? Raven odwróciła się i ujrzała piękną, rudowłosą
kobietę, stojącą pomiędzy nimi a jej plecakiem. Pojawienie się kobiety musiało zaskoczyć napastnika, bo puścił Raven. Zatoczyła się, próbując od niego odsunąć. Kiedy odzyskała równowagę, zaczęła biec najszybciej, jak mogła, jak najdalej od ich obojga. – Nie wtrącaj się! – warknął Max do rudowłosej. Stanęła tuż przed nim. – Jako członek Consilium jestem zobowiązana pilnować przestrzegania prawa. Ty również. Nie zdradziłam twojej tajemnicy Nikt nie wie, co stało się wtedy w Teatro. Ale nie myślę ukrywać tego, co zrobiłeś tutaj! Max rzucił się ku niej, była jednak szybsza. Wskoczyła na ścianę jednego z domów, wdrapała się na górę i zniknęła mu z oczu. Max zaklął i rzucił się w pogoń za swoją ofiarą. To krótkie opóźnienie dało Raven parę bezcennych sekund na ucieczkę w inny zaułek: zdołała się wymknąć swojemu prześladowcy. Pobiegła w stronę katedry, nie bacząc na przeszywający ból w łydce i kostce. W jej uszach zabrzmiały odgłosy pomruków i ciężkich kroków: straszny mężczyzna zbliżał się do niej z niezwykłą szybkością. Stanął jednak o kilka stóp od niej. Wpatrywał się w nią z wściekłością. O dziwo, cienie nie przesłoniły jej widoku
tego, co się działo. Z daleka dostrzegła jakiś ruch. Rudowłosa zeskoczyła z jednego z budynków za mężczyzną i z gracją opadła na ziemię. Raven przyglądała się temu, zahipnotyzowana siłą i wyglądem tej pary. Miała wrażenie, jakby widziała ich już przedtem… Może we śnie? – Wynoś się stąd, dziwko! – wrzasnął mężczyzna. Raven wcisnęła się w kąt. Starała się zniknąć im z oczu. Mimo to oboje nadal patrzyli w jej stronę. – Och, to urocze! Teraz ją zgubiłeś, Max! – Rudowłosa zaczęła klaskać. Podniosła rękę, jakby pozdrawiając Raven. – Twoi mistrzowie, kimkolwiek są, dobrze cię wyuczyli. Chociaż ciekawe, dlaczego pozwolili ci zbliżyć się do talizmanu. Co o tym sądzisz, Max? Czyżby była małym, niegrzecznym stworzonkiem? Odwagę Raven umocniło to, że wciąż powoływali się na relikwię. Jednocześnie zastanowiła ją wzmianka o jakichś mistrzach. Po plecach przebiegł jej zimny dreszcz strachu. Czyżby ta para miała jakieś związki z kręgami handlarzy ludźmi… i czy, być może, ona nie przypominała im kogoś, kogo trzymają w niewoli? Rozejrzała się dokładnie po deptaku w nadziei, że znajdzie kogoś, kto jej pomoże.
Ale w pobliżu nie było nikogo. Dla ludzi zgromadzonych przy katedrze nie była widoczna. Nie miała przy sobie nawet komórki, która została w plecaku. – Powiedz swoim mistrzom, że ten łotr, to Maximilian. Już oni będą wiedzieli, co z nim zrobić! – Rudowłosa znów się roześmiała. Nie odwracając się, Max podniósł swoją niedźwiedzią rękę i machnął nią w stronę głowy kobiety. Ta szybko się schyliła. Zgięta w pół, uderzyła go pięścią w nerki. – Masz szczęście, Max, że nie ma tu jej mistrzów! Ona jest własnością jakichś dwóch najstarszych! Już stąd czuję ich zapach. Max ryknął z gniewu i znowu ruszył ku kobiecie, jakby chciał stanąć z nią do walki. Nagle usłyszeli syreny dobiegające z daleka. Mężczyzna zaklął i splunął w stronę Raven, po czym odfrunął na pobliski dom. Szybko wspiął się na dach i zniknął. Kobieta uniosła materiał sukni i pobiegła na tyły katerdy, gdzie również zniknęła. Raven oparła się o zewnętrzny mur świątyni i odetchnęła z ulgą. Wycie syren oznaczało, że pomoc jest już w drodze. Miała też nadzieję, że Bruno żyje. Wyszła z cienia
i pobiegła w stronę zaułka. Nagle przed katedrą pojawił się ogromny motocykl marki Triumph. Zahamował po wielkim łuku z piskiem opon i odciął jej drogę. – Wsiadaj! – krzyknął do niej kierowca po włosku.
ROZDZIAŁ 20 Motocyklista był w czarnej, skórzanej kurtce, czarnych dżinsach i czarnych, wysokich butach. Kask, który nosił, miał nieprzejrzystą osłonę twarzy, także czarną. Raven pomyślała, że może to policjant, wyznaczony do jej śledzenia. Ale teraz nie zaprzątała sobie tym głowy. Okrążyła go – po to, żeby wrócić do Bruna. – Musimy jechać. Już! – krzyknął kierowca. Raven przyspieszyła, walcząc z bólem nogi, gdy usłyszała zbliżające się prędko syreny. Kiedy dotarła do zaułka, ujrzała Bruna leżącego na ziemi. Widziała krew na jego twarzy i ciemną kałużę na bruku pod głową. Nie ruszał się. Samochód policyjny wjechał w zaułek o kilka stóp za nią, za nim karetka. Już chciała podbiec do leżącego, kiedy czyjaś ręka chwyciła ją w talii i odciągnęła w tył. Motocyklista przycisnął ją do boku i mocno trzymał, mimo że próbowała go kopać i krzyczeć. Był bardzo silny, ale mimo to trudno mu było prowadzić jedną ręką, drugą trzymając wyrywającą się
dziewczynę. Musiał przystanąć przy katedrze. – Gdyby policja cię zobaczyła, aresztowaliby cię… – syknął spod kasku. – Czy tego chcesz? – Nic przecież nie zrobiłam! Zaatakował nas jakiś mężczyzna. – Nie uwierzą ci. Masz na ubraniu krew tego chłopaka. – Motocyklista wskazał na jej sukienkę. – Powinnam mu pomóc! – Znowu próbowała się wyrwać. – Muszę zabrać swój plecak! Złapał ją za ręce: jego palce w rękawiczkach mocno zacisnęły się na jej nadgarstkach. – Jane, natychmiast wsiadaj na motocykl. Na dźwięk swojego dawnego imienia zamilkła. Pod kaskiem nie widziała jego twarzy. A ponieważ głos też był stłumiony, nie mogła przysiąc, że jest to już dobrze jej znany nocny intruz. Jednak żaden policjant nie kazałby jej unikać kolegów, a już z pewnością nikt nie znał jej prawdziwego imienia. Zanim zdążyła odpowiedzieć, kierowca poprawił kask i posadził Raven za sobą. Sięgnął po jej ręce, ale oparła się, łapiąc się za prawe ramię. – Jesteś zraniona? – Odwrócił się na siodełku. – Ten mężczyzna, który nas zaatakował, wyrwał mi ramię. – Raven, skrzywiona z bólu, rozcierała obolałą rękę. – Nastawię ci je, kiedy już będziesz bezpieczna.
– Czy jesteś intruzem z mojego mieszkania? – Oczywiście – parsknął. – A kto inny mógłby ci pomóc? – Pozwól mi odejść. Muszę pomóc przyjacielowi. – Siedząc w celi więziennej, nie będziesz mogła mu pomóc. Nagle Raven przyszła na myśl Amanda Knox. Wiedziała, że być może będzie później żałować swojej decyzji, ale wzięła głęboki oddech i objęła intruza w pasie. – Trzymaj się! – rozkazał. Motor skoczył do przodu tak szybko, że niemal się wywrócili. Kierowca podjechał do katedry i ostro skręcił w lewo, okrążając świątynię. Ryk syren jeszcze głośniej przeszył powietrze, gdy nadjechał kolejny samochód policyjny, dotychczas parkujący na pobliskiej ulicy. Raven zamknęła oczy, gdy motor mknął wśród natłoku pojazdów, przejeżdżając na czerwonym świetle, i tylko o włos mijał pieszych. Za nim jechał wóz policyjny, potem dołączył jeszcze jeden. Nagle motocykl przeciął jeden z wielkich mostów łączących brzegi Arno, po czym ruszył krętą drogą prowadzącą na plac Michała Anioła. Drzewa i domy jedynie migały im przed oczami, kiedy pokonywali kolejne
zakręty. Raven zrobiło się niedobrze, ale kierowca nie zwalniał. Minęli placyk i po pokonaniu ostrego zakrętu zdołali na chwilę zgubić policję. Motocyklista skierował się w stronę jakiegoś ukrytego podjazdu i wjechał na kolejne wzgórze, znikając pościgowi z oczu. Odgłos syren słychać było raz z oddali, raz wydawał się przybliżać. Wóz policyjny ominął podjazd i pojechał dalej główną drogą. Raven ze wszystkich sił starała się nie zwymiotować, przełykając ślinę. Teraz kierowca zwolnił i przyspieszał jedynie, biorąc kilka zakrętów. W końcu zatrzymał się przed wysoką, metalową bramą. Nacisnął kilka guzików i brama się otworzyła. Zamknęła się za nimi, gdy wjechał do środka. Ruszył wybrukowanym podjazdem obok drzew i czegoś, co wyglądało jak sad owocowy. Zahamował przed wolno stojącym garażem na trzy pojazdy. Raven trzymała się tak mocno kierowcy, że nie mogła go puścić. Musiał oderwać jej palce od swojej kurtki. – Do środka. Już! – Wskazał ruchem głowy wielką, podobną do pałacyku willę, widoczną dzięki oświetleniu
ogrodu i podjazdu. – Ambrogio się tobą zajmie. Pomógł Raven zejść z motocykla i ściągnął jej kask. – Ma zranione prawe ramię i bark. Obejrzyj ją – powiedział do mężczyzny krążącego w pobliżu. Potem odwrócił się i zatoczył maszynę do garażu. – Proszę, signorina. – Mężczyzna zwany Ambrogio wskazał wyłożoną kamieniami ścieżkę przez ogród, prowadzącą do tylnego wejścia. Zrobiła jeden niepewny krok… i zwymiotowała chyba całą kolację na nieskazitelnie lśniące buty i nogawki garnituru Ambrogia.
ROZDZIAŁ 21 Ambrogio nie powiedział ani słowa, nawet gdy Raven zabrudziła mu nogi i stopy. Objął ją tylko w pasie i podtrzymał. Wydawało jej się, że nigdy nie przestanie wymiotować. W końcu nie mogła już więcej. – Przepraszam… – wyjąkała i otarła usta drżącą ręką. – Signorina, proszę wejść do środka – mówił łagodnie, zbyt łagodnie, tak jakby ślady krwi na jej skórze i wymioty nie tylko nie były zaskakujące, ale wręcz całkowicie normalne. Spojrzała na niego z ciekawością. Był mniej więcej jej wzrostu, szpakowaty i ciemnooki. Wyglądał na sześćdziesięciolatka. Był starannie ubrany w dobrze skrojony, ciemny garnitur. W jego wyglądzie było coś niepokojącego, nie potrafiła jednak określić co. Oderwała oczy od jego kamiennej twarzy i spojrzała w kierunku garażu. – Mój przyjaciel Bruno jest ranny. Muszę do niego dotrzeć. – Wszystko zostanie załatwione. – Ambrogio zręcznie skierował ją w stronę willi. – Nie mam swojej komórki. Ani portfela. Mój plecak
został w tej uliczce, w której leży Bruno… – Tędy, proszę. Raven zwróciła się w stronę garażu w nadziei, że zobaczy swojego wybawcę. – Ale… – Najlepiej dla pani będzie wejść do domu – przerwał jej Ambrogio tonem ostrzeżenia. Rzuciła ostatnie, daremne spojrzenie i posłusznie ruszyła do tylnego wejścia, choć czuła, jak trzęsą jej się nogi. Zaprowadził ją przez nowoczesną kuchnię, w której znajdował się stół, a także przez wielką, bogatą jadalnię do olbrzymiego holu głównego. Na piętro wiodła szeroka, drewniana klatka schodowa, oświetlona wielkim, antycznym żyrandolem. Było to prawdziwe, godne uwagi dzieło sztuki. Ściany były pomalowane na ciemnoczerwony kolor i obwieszone obrazami olejnymi o rozmaitych rozmiarach i rodzajach kompozycji, w dodatku wszystkie były za szkłem. Raven przyglądała się wystrojowi z otwartymi ustami, mrucząc pod nosem jakieś przekleństwa. Całe lata studiowała sztukę odrodzenia i konserwację dzieł sztuki. Wisząca tu kolekcja składała się z prac pochodzących z tego właśnie okresu, których jednak nigdy
nie widziała. Obrazy Rafaela, Botticellego, Caravaggia, a także coś, co wyglądało zupełnie jak dzieło Michała Anioła, ale teraz mogła je podziwiać w ozdobnych ramach, w prywatnej kolekcji. Podniosła drżący palec i wskazała średniej wielkości obraz na przeciwległej ścianie. – Czy to jest… To nie może być… Czy to…? – wyjąkała. – Michał Anioł, tak. Adam i Ewa przed upadkiem – odpowiedziała siwowłosa kobieta, ubrana elegancko w granatową suknię i żakiet, która energicznie przemierzała salę. – Ale przecież… Michał Anioł podobno ukończył tylko jeden obraz, a ten jest w Uffizi. No i jego jedna niedokończona praca znajduje się w Galerii Narodowej w Londynie. Kobieta nie zwróciła uwagi na słowa Raven. – Jestem Lucia. – Raven – wymamrotała, podchodząc bliżej, żeby lepiej obejrzeć rzekomego Michała Anioła. – Myślałam, że nazywasz się Jane. Jane Wood. – Lucia poszła za nią, marszcząc czoło. Raven nadal wpatrywała się w obraz. Obejrzała go też z boku, starając się odróżnić pociągnięcia pędzla. – To ten porywacz nazywa mnie Jane, ale mam na imię
Raven. Oboje służący wydawali się zaskoczeni jej uwagami, ale ich nie skomentowali. Ambrogio powiadomił Lucię o kontuzji Raven. Skłonił się, obiecując, że dowie się czegoś o stanie Bruna i postara się odnaleźć jej plecak, po czym zniknął w jadalni. Lucia wskazała schody. – Twój pokój jest na górze. – Ten obraz… – zdołała powiedzieć Raven, nadal skupiona tylko na nim. – Jak się tu znalazł? – Stanowi część ogromnej kolekcji lorda Williama. Ale najlepsze prace są tam. Wskazała głową w stronę zamkniętych podwójnych drzwi po lewej stronie od klatki schodowej. Raven niechętnie oderwała wzrok od obrazu i spojrzała na zamknięte drzwi. Potrząsnęła głową, jakby chcąc uporządkować myśli. – Powiedziała pani „lord William”? – szepnęła. – William York? – Naturalnie. – Lucia znów wyglądała na zdziwioną. – Ten porywacz to William York? – Nic nie wiem o żadnym porywaczu. Lord William York to dżentelmen, właściciel tej posiadłości. To on cię tu
przywiózł. – Lucia podeszła o krok bliżej, uważnie patrząc na Raven. – Poślę po doktora. – Nie, nic mi nie jest. Mam tylko lekką… chorobę lokomocyjną. – Z zakłopotaniem otarła usta. – Może mi pani powiedzieć, czy lord William ostatnio zdobył coś… w stylu Botticellego? Na przykład… komplet ilustracji? – Krwawisz. – Lucia najwyraźniej zignorowała pytanie Raven i wskazała na krew, zaschniętą na jej ramieniu i sukience. – Nie, to krew Bruna. Mojego przyjaciela. – Raven powstrzymała łzy. – Boję się, że on nie żyje. Muszę go zobaczyć. – Ambrogio się tym zajmie. Raven popatrzyła podejrzliwie na Lucię, zastanawiając się, dlaczego powtarza jakby na pamięć uwagę wygłoszoną już wcześniej przez jej porywacza… – Naprawdę muszę tam iść. Gdyby pani mi mogła wezwać taksówkę, zaraz sobie pójdę. – Jest już po pierwszej. Jego Lordowska Mość życzyłby sobie, żebyś się umyła i wypoczęła. – Wyraz twarzy Lucii wskazywał, że nie dopuszcza sprzeciwu. Raven ruszyła w stronę drzwi frontowych, które były niedaleko. – Nie chcę nadużywać niczyjej uprzejmości. Była pani bardzo miła.
– Stać! – Gładka uprzejmość Lucii na chwilę zniknęła, a jej spojrzenie było teraz zimne jak lód. – Rozkazy Jego Lordowskiej Mości zawsze muszą być wykonywane. – Chcę tylko wrócić do domu – wyszeptała Raven. Jak na zawołanie pojawił się Ambrogio. Stanął w drzwiach, skutecznie blokując Raven drogę ucieczki. Spoglądała to na niego, to na Lucię. – Musi pani być posłuszna Jego Lordowskiej Mości. – Z tymi słowy Lucia wskazała klatkę schodową. – Oczekiwał pani powrotu. – Mojego powrotu? Ja przecież tu nigdy przedtem nie byłam! – Tędy, proszę. – Lucia ponownie zignorowała słowa Raven. Ruszyła w stronę schodów. Raven podniosła ukradkiem prawą stopę, próbowała wykalkulować, czy zdołałaby prześcignąć Lucię i Ambrogia i umknąć tylnymi drzwiami. Oczywiście porywacz z pewnością był na zewnątrz i ruszyłby za nią w pościg. Nie chciała nawet myśleć o tym, co by zrobił, gdyby ją złapał. Zmusiła się do sztucznego uśmiechu i ruszyła za Lucią na piętro. – Prysznic i odpoczynek to chyba dobry pomysł. Dziękuję.
Wyjątkowo chłodny stosunek Lucii do niej cokolwiek się ocieplił, kiedy wprowadziła Raven na górę. Poszły w głąb długim korytarzem i zatrzymały się przed wysokimi, drewnianymi drzwiami. – Tu, proszę. Otworzyła drzwi. Podobnie jak reszta domu, i ta sypialnia miała ciemną podłogę z twardego drzewa, pokrytą pieczołowicie utkanymi, antycznymi dywanami. Masywne łoże z czterema kolumnami było przykryte baldachimem z aksamitu barwy czerwonego wina, stało pośrodku ściany po lewej stronie. Ściany były pomalowane kolorami pasującymi do zasłon, całe pozostałe umeblowanie pokoju było z ciemnego, polerowanego drewna – z wyjątkiem obszernej kanapy, która stała obok czegoś, co wyglądało, jak wejście do łazienki. Kanapa była pokryta takim samym aksamitem barwy wina. Leżała na niej poduszka ze złocistego adamaszku. Kiedy Raven przekroczyła próg, poczuła ukłucie w tyle głowy. W jakiś sposób to wnętrze wydało jej się znajome. Nie zwracając uwagi na Lucię, podeszła do łóżka. Zauważyła, że w jego nogach leży biały szlafrok z tureckiej bawełny, a obok stoi para pantofelków nocnych. Błękitna, jedwabna koszulka nocna leżała na
kołdrze pokrytej złocistym adamaszkiem. – Jeżeli pani usiądzie, obejrzę pani ramię. – Lucia wskazała kanapę i Raven posłusznie usiadła na brzegu. I w tym momencie zobaczyła ten obraz. Duży obraz olejny za szkłem wisiał na ścianie naprzeciw drzwi – i dlatego był ukryty przed wzrokiem wchodzącego do pokoju zasłonami łoża. Raven odwróciła się w prawo i wyciągnęła szyję, żeby lepiej go obejrzeć. Kompozycja była podobna – niemal identyczna – jak w Wiośnie, tyle że mniejsza. Trzy różnice były wyraźnie widoczne: w tej wersji brakowało postaci Flory, Merkury i Zefir zaś mieli zdecydowanie inny wygląd niż postaci z Galerii Uffizi. Merkury miał szare oczy i wieniec krótkich, jasnych włosów. Patrząc na jego twarz, Raven pomyślała natychmiast o rysunku, który zrobiła kilka dni temu. O tym rysunku, który w tak tajemniczy sposób zniknął po pierwszej wizycie intruza w jej mieszkaniu. Z kolei Zefir miał na sobie błękitną szatę, a jego twarz i ciało miały zdecydowanie kolor ludzkiej skóry, może tylko odrobinę jaśniejszy od innych postaci. On także miał jasne włosy. Raven wpatrywała się na przemian w Zefira, potem
w Merkurego. Te dwie postaci były tu niemal identyczne, z jednym wyjątkiem, mianowicie Zefir miał bledszą skórę i bardziej umięśnione ciało. Poza tym rysy jego twarzy były delikatniejsze, co go czyniło piękniejszym od Merkurego. Ktokolwiek namalował ten obraz, z pewnością do postaci Merkurego i Zefira wykorzystał tego samego modela. I ta twarz wydawała jej się znajoma. Jej zakłopotanie zwiększał jeszcze fakt, że krótkie blond włosy Merkurego ogromnie przypominały zarys postaci, który odkryła na zdjęciu rentgenowskim Wiosny Botticellego. Wyglądało to zupełnie tak, jakby Botticelli zobaczył ten obraz, skopiował wygląd Merkurego, a potem, już tworząc reprodukcję, zmienił kolor włosów Merkurego z blond na ciemnobrązowe. Raven poczuła zawroty głowy. – Powinna pani usiąść. – Lucia przyprowadziła ją z powrotem na kanapę i zaczęła badać jej prawe ramię. – Nie rozumiem… – mruczała Raven z oczami ciągle wlepionymi w obraz. – Ramię nie jest przemieszczone. Przyłożyć pani lód? Raven podniosła wzrok na Lucię, która podejrzliwie ją obserwowała. Potrząsnęła głową. Próbowała zachować spokój, ale w głowie miała gonitwę myśli. Skąd William York może mieć reprodukcję Wiosny, o której nigdy nie słyszałam? I czy to może być
reprodukcja, skoro oryginalna postać Merkurego Botticellego pasuje właśnie do tego tutaj? – Mogę pani zrobić gorącą kąpiel, a może woli pani prysznic? Albo… może lepiej zaczekać, aż coś pani zje… Przyniosę herbatę i grzankę. Raven znowu zwróciła uwagę na Lucię. – Powinnam się przede wszystkim rozebrać z tych… No wie pani, zapach… – Głos jej się załamał. – Zaraz wracam. – Lucia wskazała długą wstęgę, zwisającą z sufitu po prawej stronie łóżka. – Gdyby mnie pani potrzebowała, proszę pociągnąć za ten sznur. Raven kiwnęła głową, po czym znów skupiła się na obrazie Kiedy Lucia znajdowała się już przy drzwiach, Raven spytała: – To dla mnie przygotowała pani ten pokój? – Jego Lordowska Mość chciał, żeby pani zamieszkała tu, w tym pokoju. Po tych słowach Lucia zniknęła za drzwiami.
ROZDZIAŁ 22 Choć Raven z przyjemnością skorzystałaby z okazji, żeby obejrzeć fałszywą Wiosnę i rzekomego Michała Anioła w spokoju i bez pośpiechu, nie miała zamiaru przedkładać swojej pasji dla sztuki nad własne bezpieczeństwo. Nie miała też ochoty na spędzenie nocy w pokoju Jego Lordowskiej Mości. Była wystarczająco bystra, by zdawać sobie sprawę, że z ucieczką musi poczekać na odpowiednią chwilę. Służba porywacza była kłopotliwie lojalna. Po krótkiej konfrontacji na dole z Lucią i Ambrogiem, Raven stwierdziła, że najlepszą strategią będzie chwilowe posłuszeństwo. Plecak oddano jej bez telefonu komórkowego i bez relikwii. Uznała, że nie będzie się upierać przy tej sprawie, i postanowiła spróbować wymknąć się z domu, gdy wszyscy już pójdą spać. Z ulgą przyjęła wiadomość, że Bruno żyje. Powiedziano jej, że jest teraz w śpiączce farmakologicznej w szpitalu, a lekarze czekają, aż obrzęk mózgu się zmniejszy. Było za wcześnie, żeby wyrokować, czy przeżyje. Na wieść o tym Raven się rozpłakała. Ale wylewała
łzy pod prysznicem, gdzie nikt nie mógł jej usłyszeć. Kiedy Raven była w łazience, Lucia czekała na nią w sypialni, jakby stała na straży. Raven umyła włosy i ciało łagodnym płynnym mydłem florentyńskim, pachnącym cytryną. Znalazła je w ozdobnym pudełku na toalecie i rozpoznała zapach: tak właśnie pachniał jej nocny intruz. Ponieważ nie było żadnego innego, nie musiała się przejmować, czy może przypadkiem nie należy ono do niego. Po wysuszeniu włosów i przebraniu się w jedwabną koszulkę nocną i pluszowy szlafrok kąpielowy, posłusznie wypiła herbatkę miętową, przełknęła suchą grzankę i dwie aspiryny. Udała, że jest ogromnie zmęczona i oznajmiła Lucii, że zaraz idzie do łóżka. Na szczęście gospodyni wyszła, życząc jej dobrej nocy. Raven zamknęła dokładnie drzwi sypialni od wewnątrz. O czwartej nad ranem cichutko podeszła do szafy. Rozebrała się z koszulki nocnej i wciągnęła jakąś zieloną sukienkę, która okazała się idealnie na nią pasować. Pochyliła się, żeby założyć czarne, płaskie baleriny i zatrzymała się nagle. Poczuła niepokój. Obok kilku par pantofli i butów, które chyba na nią pasowały, spostrzegła własne tenisówki. Wzięła jeden but i obejrzała go dokładnie. Były to czarne adidasy, które
nosiła właściwie codziennie – i których nie mogła znaleźć od dnia przyjęcia u Giny. Dlaczego porywacz ukradł moje tenisówki? Podniosła drugi but i obracała go w rękach. Na podeszwie dostrzegła kilka rdzawych plamek. Poczuła mdłości na myśl, że miała czyjąś krew na swoich butach. Schowała tenisówki do plecaka i wsunęła na nogi czarne baleriny. O plamki krwi będzie się martwić później. Narzuciła plecak na zdrowe ramię i skradając się, ruszyła ciemnym korytarzem do schodów. Planowała jak najszybciej i najciszej wymknąć się z rezydencji, a potem pójść w dół wzgórza, nad Arno, nawet gdyby to miało potrwać wiele godzin. Potem wejść do jakiegoś hotelu, pożyczyć telefon i zadzwonić na policję. W jej pokoju nie było telefonu. Właściwie w całym domu nie zauważyła ani jednego. Ispettore Batelli będzie na pewno zadowolony, że zlokalizowała Williama Yorka i że oglądała jego wielką, tajną kolekcję dzieł sztuki. Co prawda skradzionych ilustracji nie dostrzegła, ale biorąc pod uwagę jak wielkie skarby ukrywał, możliwe, że i one do niego trafiły. Możliwe też, że i inne dzieła z jego kolekcji pochodziły z kradzieży. W każdym razie zdobyła
dość informacji, żeby skierować podejrzenia policji tam, gdzie należy, czyli na lorda Williama Yorka. Powoli zeszła po schodach, starając się nie robić hałasu. Foyer, podobnie jak korytarz, tonęło w ciemnościach, chociaż przez szybę we frontowych drzwiach widać było światła przed willą. Gdy dotarła na parter, zauważyła, że drzwi prowadzące do pokoju, gdzie znajdowała się największa części kolekcji Williama, są otwarte. Ciekawość zwyciężyła. Jeśli zdoła zobaczyć na własne oczy skradzione ilustracje Botticellego, jej świadectwo będzie miało o wiele większą wartość. Cichutko podeszła do wejścia. Sala była kompletnie ciemna. Oparła się ręką o drzwi i zajrzała do środka, chcąc przyzwyczaić oczy do mroku. – Psyche się obudziła… – dobiegł do niej głos z wnętrza pokoju. Odskoczyła w tył. – Byłem zdziwiony, że tak długo czekałaś z próbą ucieczki – ciągnął nadal porywacz po włosku. Raven odwróciła się i chciała uciekać. – Na twoim miejscu bym tego nie robił. Zatrzymała się. Na razie bolało ją tylko ramię i noga. Ale wiedziała, że nie ucieknie przed nim, gdy jej stopa jest
w takim stanie. Ta świadomość odebrała jej odwagę. – Już i tak jestem na ciebie wściekły – mówił dalej. – Nie irytuj mnie jeszcze bardziej. Wracaj do środka. Już. – Dlaczego miałbyś być na mnie wściekły? To przecież ja jestem osobą, którą porwano! – Raven silniej przytrzymała plecak. – Ty jesteś osobą, którą uratowano! Zostałabyś oskarżona o usiłowanie morderstwa i już teraz gniłabyś w więzieniu, gdybym cię nie wywiózł z miejsca zbrodni. Powinienem jeszcze dodać, że posterunek policji jest bardzo niedaleko stąd, w razie gdybyś wolała ich towarzystwo… Raven prychnęła. Nie chciała mieć nic wspólnego z policją. Wyglądało na to, że w tej chwili jedynym wyjściem było wysłuchanie porywacza. Uniosła podbródek i przeszła przez drzwi. Sala wydawała się wielka, choć nie mogła tego stwierdzić z całą pewnością – podobnie jak foyer, tonęła w mroku. Porywacz miał nad nią przewagę, ponieważ widział w ciemności. Zrobiła niepewny krok naprzód i się zatrzymała. – A więc to ty jesteś William York? – W pewnym sensie.
– To znaczy w jakim? – Używam tego nazwiska… w pewnych kręgach. York to miejsce, skąd pochodzę, a nie nazwisko. – Wobec tego jak się nazywasz? – Naprawdę chcesz tracić czas na te nic nieznaczące pytania? – W jego głosie zabrzmiała niecierpliwość. – Dla mnie nie są bez znaczenia. – Zarzuciła plecak wyżej na ramię. – Chciałabym iść do domu… Proszę! Możesz wezwać taksówkę? Roześmiał się. To nie był wesoły śmiech. – Czy sądzisz, że zadałem sobie tyle trudu tylko po to, żeby następnie odesłać cię taksówką do domu? Raczej nie… Poczuła, że serce zaczyna jej szybciej bić. – Policjanci prowadzący śledztwo w sprawie rabunku w Uffizi już cię szukają. Jeżeli mi pozwolisz odejść, do twoich przestępstw nie dołożą porwania. – Porwanie to najmniejsze z moich zmartwień. A już na pewno nie twoje. Zesztywniała. – Sprowadziłeś mnie tutaj. Musiałeś jakoś zaplanować swoje ujawnienie. Dlaczego nie chcesz mi pokazać twarzy? – Och, Psyche! „Czujesz ty, jakie ci grozi niebezpieczeństwo? Harcuje jeszcze z daleka los
i wygraża, ale jeśli strzec się okrutnie nie będziesz, wkrótce wręcz uderzy… najgorsza zaś z tych zasadzek to ta, że namawiać cię będą, byś chciała zobaczyć moje oblicze, które – jak ci to nieraz mówiłem – jeśli ujrzysz, to nigdy go już nie ujrzysz”[14]. – Cytujesz Apulejusza? – spytała z niedowierzaniem. – Wydało mi się to na miejscu. Psyche nie była zadowolona z tego, co miała, i nie chciała robić tego, co jej polecono. Raven się wyprostowała. – Nie jestem pieskiem, któremu się każe siadać albo stać! – Niewątpliwie – przytaknął sucho. – Poza tym Psyche kochała Kupidyna. Chciała poznać tego, którego pokochała. Wydawało się, że porywacz się przysunął bliżej. – Ona była ludzką istotą, która się zakochała w bogu. – Czyżbyś mówił, że jesteś bogiem? – Czyżbyś mówiła, że się we mnie kochasz? – Tym razem wyraźnie kpił. – Przypuszczam, że kochasz się w tym chłopcu, który leży teraz w szpitalu. Raven się wzdrygnęła. – Znam lepsze rozrywki niż zakochiwanie się w mężczyźnie, którego pociągają tylko piękne kobiety.
– Skoro go pociągają piękne kobiety, ergo[15] ty musisz go pociągać. Skrzywiła się. – To wcale nie jest śmieszne. – Wkrótce się przekonasz, że nigdy nie bywam zabawny. Czy powiedział ci, że nie jesteś piękna? Pokręciła się niepewnie. – Może nie tak dosłownie. Znam go już od jakiegoś czasu, a zwrócił na mnie uwagę dopiero, gdy mój wygląd się zmienił. – Skoro jest aż tak głupi, żeby uważać, że piękno tkwi w skórze, a nie w sercu, to mam nadzieję, że niedługo umrze i uwolni świat od swojej głupoty. – Jak możesz! To mój przyjaciel! – Znów zrobiła na ślepo krok do przodu. – Z pewnością powinnaś przemyśleć sposób, w jaki dobierasz sobie przyjaciół. W tym momencie uwagę Raven zwrócił odgłos zapalanej zapałki. Odwróciła się i zobaczyła zapalony pojedynczy świecznik. Znajdował się na stole pośrodku pokoju obok wielkiego fotela w kolorze burgunda. Za stołem stał mężczyzna. Raven utkwiła w nim spojrzenie.
Kiedy odzyskała panowanie nad sobą, zamrugała parę razy, żeby przyzwyczaić oczy do słabego światła. Mężczyzna był młodszy, niż się spodziewała. Zbliżała się do trzydziestki, a on mógł być kilka lat młodszy od niej. Miał blond włosy i szare oczy, twarz pociągającą, nawet piękną, o pełnych wargach i prostym nosie. Trudno było powiedzieć coś więcej o jego wyglądzie, bo nosił się na czarno, a w pokoju nadal było ciemno, ale był chyba średniego wzrostu i budowy. Raven już wiedziała, że to ubranie kryje mięśnie o wiele silniejsze, niż można by sądzić po jego wyglądzie. Wpatrywała się w tę twarz… Nagle w ustach poczuła dziwną suchość. Z trudem usiłowała przełknąć ślinę. To był ów tajemniczy mężczyzna, którego portret naszkicowała w tym tygodniu. Domyśliła się, że właśnie dlatego ukradł jej ten szkic. Powachlowała się dłonią i znowu spróbowała przełknąć ślinę. Twarz porywacza była jej znana – i to nie tylko dlatego, że go narysowała. Był niezwykle podobny zarówno do postaci Merkurego, jak i do Zefira z obrazu na piętrze. Zachodziła w głowę, jak też jest to możliwe. – Usiądź… – przemówił mężczyzna po angielsku z brytyjskim akcentem, wskazując pusty w tej chwili fotel.
Coś w jego angielszczyźnie poruszyło jej wspomnienia. Usiadła na fotelu, kładąc plecak na kolanach. William wskazał butelkę wina i szklankę na stole. – Może byś się napiła? Pokręciła głową i podniosła na niego wzrok. Miał na sobie czarną koszulę z rozpiętymi od góry dwoma guziczkami. Zdjął już długie buty do jazdy na motorze; teraz miał na nogach czarne półbuty. Z jakiegoś powodu rękawy koszuli podwinął do łokci, dzięki czemu można było podziwiać jego muskularne przedramiona i bladą skórę, leciutko przyćmioną delikatnymi, jasnymi włoskami. Mówiąc krótko, był najbardziej pociągającym mężczyzną, jakiego kiedykolwiek widziała. – Mamy zacząć dyskusję, czy może wolałabyś najpierw obejrzeć moją kolekcję? Z dumą wskazał ściany pokoju, w którym się znajdowali. Co prawda w świetle pojedynczej świecy trudno było zobaczyć wszystkie prace, ale Raven starała się je jak najdokładniej obejrzeć. Na ścianach wisiały obrazy z epoki odrodzenia, a marmurowe rzeźby z tego samego okresu poustawiane były w różnych punktach pokoju. Na przeciwległej ścianie, dosłownie na wprost od
Raven, wisiała… kolekcja ilustracji za szkłem. Raven odłożyła plecak na bok i podeszła tam. Jej podejrzenia były słuszne. To on miał zaginione ilustracje Botticellego, w dodatku bezwstydnie trzymał je na widoku! – Ukradłeś je – wydyszała. – Z całą pewnością nie! – prychnął w odpowiedzi. Odwróciła się do niego. – Kwestia nazewnictwa. Wynająłeś kogoś, żeby to zrobił. Wskazał ręką na witrynę z ilustracjami. – To mnie je ukradziono, wiele lat temu. Teraz po prostu je odebrałem. – Dottore Vitali mówił, że od wielu pokoleń należały do jakiejś szwajcarskiej rodziny, od której kupił je dopiero Emerson. Oczy Williama zwęziły się. – To długa historia i nie mam ochoty jej opowiadać. Usiądź. Raven uparcie tkwiła na miejscu. – W jaki sposób twoi ludzie potrafili pokonać wszystkie zabezpieczenia? Wykonał taki ruch, jakby chciał zlekceważyć jej pytanie.
– Przestań marnować mój czas na drobiazgi. Powiedz lepiej, dlaczego nie nosisz relikwii, którą ci dałem. – Przecież ci mówiłam, że nie wierzę w to badziewie. – To badziewie, jak to głupio raczyłaś nazwać, mogłoby uratować twojego ślicznego chłopczyka przed ciężką raną. Teraz on leży w szpitalu, i to z twojej winy. W dodatku policja znalazła twój plecak tuż przy jego ciele i jesteś teraz dla nich bardzo interesującą osobą! – Chyba za bardzo wierzysz w magię nieożywionych przedmiotów – rzekła, zerkając na swoją torbę. – Skoro jestem dla nich taka interesująca, to w jaki sposób odzyskałeś mój plecak? – Łapówką i groźbami… Chciałbym zauważyć, że jestem już zmęczony zużywaniem dla ciebie całej mojej siły… Mówił przekonująco, tak że Raven mu uwierzyła. Zamilkła na chwilę. William w duchu pomyślał, że do opiekowania się tą dziewczyną będzie jeszcze musiał zużyć wiele energii. Teraz przyglądał się jej spod przymrużonych powiek. – Ostrzegałem cię przed wychodzeniem z domu po zmroku. Dziś wieczorem zwróciłaś na siebie uwagę Maximiliana i tylko dzięki cudownej mocy sanktuarium udało ci się uciec. – Co masz na myśli, mówiąc „sanktuarium”? Nie wchodziłam przecież do kościoła.
– A jak myślisz, skąd pochodzi skuteczność sanktuarium? Ze świętości ziemi, na której stoi! Ty stałaś na świętej ziemi, dlatego nie mogli cię dosięgnąć. – Skąd wiesz, że było ich wielu? Skrzywił się. – To moje zadanie wiedzieć, co się dzieje w mieście, zwłaszcza jeżeli to dotyczy ciebie. Raven głośno prychnęła. – Nie prosiłam cię o pomoc. Nawet cię nie znam. William zbliżył się do niej. – Spotkaliśmy się już przedtem. Po prostu tego nie pamiętasz. – Powinnam pamiętać… – wymamrotała, czując, że policzki zaczynają ją palić. William zauważył jej reakcję. Przechylił głowę na bok, jakby uznał to za ciekawe. – Uważasz, że jestem przystojny? – Może i jestem niepełnosprawna fizycznie, ale wzrok mam dobry – prychnęła w odpowiedzi. Przez twarz Williama przemknął cień gniewu. – Nikt nigdy tak do mnie nie mówi jak ty! Nikt, kto chce zachować głowę na szyi. Policzki Raven znowu zapłonęły. Starała się unikać jego wzroku.
– Nie chciałam być niegrzeczna. Miałam kłopoty, a ty mi pomogłeś. Dziękuję ci. Odrzuciła pasmo długich, czarnych włosów do tyłu. – Jestem wrażliwa na punkcie swojego kalectwa. Wzrok Williama padł na jej prawą nogę. – Boli cię? – Tylko trochę… Taki tępy ból. – Wyciągnęła przed siebie stopę i pokręciła kostką, jakby miała nadzieję, że ten ruch zmniejszy ból. Niestety. – Zaczekaj chwilę. – Popatrzyła mu z bliska w oczy. – Skąd wiesz, którą nogę mam chorą? – Dobre pytanie. – Rzucił jej porozumiewawcze spojrzenie. – Odpowiesz mi na nie? – Może… Już miała zamiar powiedzieć coś obraźliwego, ale się powstrzymała. Spróbowała przybrać pojednawczą postawę. – Ten mężczyzna, o którym mówiłeś… ten Maximilian spytał mnie, kto jest moim mistrzem. I powiedział coś o krwi. – Mogę ci to wytłumaczyć – odparł spokojnie William. – A jeśli mnie grzecznie zapytasz, dlaczego
straciłaś pamięć, również ci to powiem. Spojrzał na nią wyczekująco. Podeszła bliżej. – Pytam cię grzecznie: proszę, powiedz mi, co się stało? Niemal wariowałam, próbując to zrozumieć. – Jak sobie życzysz… – Wsunął ręce do kieszeni. Chwilę milczał, jakby się zastanawiał, od czego zacząć. – Tydzień temu po zmroku… byłem w centrum miasta. Tam natknąłem się na młodą kobietę, którą napadło trzech mężczyzn. Pobili ją i zaciągnęli w boczną uliczkę, żeby ją zgwałcić. Zdarzało mi się już dawniej oglądać podobne sceny, ale nie zwracałem na nie uwagi. Spojrzała na niego krytycznie. Zauważył to i odpowiedział: – Uwalnianie świata od takich potworów nie jest moim zadaniem. Ale to było coś innego. Wiedziałem, że ta kobieta jest dobra. Wiedziałem, że nie ma łatwego życia, ale jest dzielna. Później miałem też odkryć, że zaatakowali ją, ponieważ interweniowała, będąc świadkiem ataku na jakiegoś bezdomnego. Raven poczuła przenikliwy ból w tyle głowy. Ból był tak silny, a jego pojawienie się tak nagłe, że nie zauważyła nic niezwykłego w tym, iż William mówił o swoich spostrzeżeniach co do niej. Potem jednak zdała sobie z tego
sprawę. Nagle usłyszała szybkie, pewne kroki. Stanął o pół metra od niej. – Nic ci nie jest? Potarła kark. – Głowa mnie boli. – Chodź tu. – Wziął ją pod ramię i pomógł jej dojść do fotela. – Napijesz się? – Nie. – Usiadła. – I co się stało z tą dziewczyną? – Była umierająca. Rozbili jej głowę o mur tak, że uszkodzili mózg. Żołądek podjechał jej do gardła. – Czy… czy ją zgwałcili? – szepnęła. – Pozabijałem ich, zanim zdążyli to zrobić. Po twarzy Raven przemknął wyraz przerażenia. – Ty… ich… zabiłeś? – Tak. – Dlaczego nie wezwałeś policji? – Nie potrzebuję policji. – Nie musiałeś ich zabijać… – Jej głos się łamał. Oczy Williama zalśniły zimnym, stalowym blaskiem. – Czyżbyś wolała, żebym ich zostawił? Aż znajdą kolejną ofiarę? Kolejną kobietę? Kolejnego bezdomnego?
A może dziecko? – No nie… Ale śmierć to ostateczność. – W pewnych wypadkach. – Rzucił jej wymowne spojrzenie. Wiedziała z pewnością, że chodzi o coś więcej, o wiele więcej, coś, czego jej nie mówił. Czuła, że to, co – jak sądziła – wie, wymyka jej się z rąk… jak lina, której się dotychczas trzymała. Patrzyła na niego szeroko otwartymi oczami. – Jakim cudem śmierć może nie być ostateczna? – Nie czas teraz na zagadnienia teologiczne. William podszedł do niej i znowu zawrócił. – Kiedy patrzyłem na tę konającą kobietę, musiałem podjąć decyzję. Mógłbym jej pozwolić umrzeć, mógłbym przyspieszyć jej śmierć… Mógłbym ją też uratować. Myślałem nawet o tym, żeby skrócić jej cierpienia. – Zatrzymał się. – Nie mogłem tego zrobić. Nie uczyniła nic, czym mogłaby zasłużyć na taki los… Jej śmierć byłaby tragedią. Wobec tego przyniosłem ją tutaj, do swojego domu. Jeszcze chwila, a umarłaby mi na rękach. Nie było czasu na wzywanie lekarza, zresztą wątpię, czy mógłby jej pomóc. Wobec tego zrobiłem to, co mogłem. Raven zadrżała. – To znaczy… co? William zwrócił się twarzą do ilustracji, tak że
widziała tylko jego plecy, szerokie barki i wąskie biodra. Był spokojny, jakby odpowiedź na jej pytanie odczytywał z rysunków przedstawiających Dantego i Beatrycze. – Zastosowałem alchemię. Raven gapiła się na jego plecy. – Coś takiego jak zamiana metalu w złoto? – Niezupełnie. To wymagało czasu i zachodu, ale ta dziewczyna wyzdrowiała. Stała się moim gościem. Zająłem się nią. Myłem ją, ubierałem, karmiłem… – Po tych słowach zwrócił się w stronę Raven. – Wiesz, co to znaczy gościnność? Zasady gościnności? Spuściła wzrok na kolana. – Hmmm… chyba to jest u Homera. Filoksenia, czyli przyjaźń wobec gościa – słowem, gościnność wobec kogoś, kto jest daleko od domu: tak gospodarz powinien traktować wszystkich, którzy u niego się pojawią. – Trzymała się poręczy fotela tak mocno, że kostki jej palców zbielały. – A ponieważ ty jesteś moim gospodarzem, powinieneś mnie ochraniać i strzec mojego bezpieczeństwa. Oczy Williama zdawały się świecić w ciemności. – Dokładnie tak. Przeczesał jasne włosy palcami, odrzucając pasma z czoła. – A co się stało z nią… z tamtym twoim gościem?
– Wierciła się na krześle. William zagłębił ręce w kieszeniach. – Przywróciłem ją do życia. Ponieważ była ranna w głowę, jej pamięć szwankowała. Byłem przekonany, że nie będzie pamiętała ani mnie, ani ataku… Myślałem, że tak będzie najlepiej. Jej ciało wyzdrowiało, a zanik pamięci pomógł też wyleczyć jej duszę. – Nie ma czegoś takiego jak dusza. – Możesz to nazwać umysłem – mruknął. – W każdym razie miałem nadzieję, że dzięki mojemu dobremu uczynkowi przeżyje swoje życie… i to będzie koniec. – Ale nie był… – podsunęła mu Raven, nadal ściskając poręcze fotela. – Nie. Ta kobieta zaczęła zwracać na siebie uwagę – zainteresowanie, które mogło doprowadzić do mnie. Próbowałem to powstrzymać, ale była uparta. Raven zamrugała. – Ale jak… – Idąc do pałacu Medyceuszy i pytając o moje nazwisko. – Ależ to był tylko zbieg okoliczności! Twoje nazwisko wspomniał profesor Emerson. Gdybym nie opuściła tygodnia w pracy, policja by mnie nie przesłuchiwała. A wtedy nie szukałabym cię, podejrzewając, że możesz mieć coś wspólnego
z rabunkiem. Oczy Williama zaświeciły gniewnie, ale Raven się tym nie przejęła. – Tak, obrabowałeś Galerię Uffizi, ukradłeś bezcenne dzieła sztuki! To właśnie spowodowało ten cały bałagan. Nie ja. William podniósł wzrok na sufit i mówił: – Oto doskonały przykład krnąbrności tej młodej kobiety. Nie będzie słuchała, nie będzie zważała na cudze rady… – Podniósł ręce, jakby w rozpaczy. – Co powinieniem zrobić? Powiedz mi! Czy mam ją zabić i tym samym złamać klasyczną zasadę gościnności? A może powinienem próbować ją przekonać? Znowu? Raven wstrzymała oddech. Podszedł do niej, wyraz jego twarz był teraz pełen wściekłości. – Kazałem ci wyjechać z miasta. Odmówiłaś. – Włamałeś się mi do mieszkania. Nie powiedziałeś, kim jesteś. Byłoby nielogiczne, gdybym cię posłuchała. Pochylił się nad nią, przeszywając ją spojrzeniem szarych oczu. – Dałem ci coś dla ochrony, ale nazwałaś to badziewiem. Dziś wieczorem zwróciłaś uwagę dwóch istot, które widziały mnie z tobą po ataku. To tylko kwestia czasu, kiedy się zorientują, że nie pozwoliłem ci wtedy
umrzeć. A wtedy wszystkim rozpowiedzą o moim dobrym uczynku, o mojej słabości! – O jakiej słabości? – szepnęła, nie mogąc odwrócić od niego wzroku. – Ta słabość to… ty. – Podniósł rękę i dotknął jej policzka. Nie zwróciła uwagi na to dotknięcie, zerknęła jedynie w stronę drzwi. Czuła taką panikę, jakby znalazła się na krawędzi urwiska. W każdej chwili jej gospodarz może ją zrzucić w przepaść. A tymczasem nie była w stanie uciekać. Kręciło jej się w głowie, zastanawiała się, co się stanie, jeśli na przykład chwyci tę świecę… Czy powinna go okaleczyć, gdyby pomogło jej to uciec? Czy będzie miała odwagę rzucić świecznikiem w któryś z obrazów i zniszczyć bezcenne dzieło sztuki? William dostrzegł jej reakcję. Opuścił rękę. – Co mogę dla ciebie zrobić, Jane? Znowu spojrzeli sobie w oczy. William wydawał się walczyć ze sobą. – Czy mam dowieść, że nie mam honoru, zabijając własnego gościa? – Powiedziałeś, że jestem twoją słabością… – Przy ostatnim słowie jej głos się załamał. Drżała na całym ciele. – Bo nią jesteś.
Odchrząknęła. – Jeżeli mnie zabijesz, wszystkie twoje starania spełzną na niczym. Oczy Williama zwęziły się niedostrzegalnie. Raven podniosła palec i dotknęła blizny na swoim czole. – Powiedziałeś, że nie odpowiadasz za to, co się wydarzyło – rzekła dociekliwie. – Starłeś mi krew z czoła własną chusteczką. Zerknął na jej bliznę. – Proszę – błagała, wiedząc, że od tego zależy jej życie. – Jeżeli to, co mi opowiedziałeś, jest prawdą, ocaliłeś mnie od śmierci i gwałtu. Czy teraz, po tym wszystkim, mnie zabijesz? Przymknął na chwilę oczy. – Cassita vulneratus – wyszeptał. Na dźwięk tych słów w głowie Raven stłoczyły się obrazy. Widziała twarz Williama, twarze mężczyzny i kobiety, którzy ścigali ją aż do katedry… Zobaczyła siebie samą w ciemnym zaułku; ręce miała pokryte krwią. Zobaczyła siebie w pokoju Williama, leżącą na łóżku; stał nad nią, a jego twarz wyrażała takie cierpienie… Słyszała jego głos: mamrotał coś po angielsku i po łacinie. – Zraniony skowronek – przetłumaczyła i podniosła na niego spojrzenie. Wargi Williama wygięły się w półuśmiechu.
– Zraniony skowronek o wielkich, zielonych oczach i irytującej, choć dzielnej duszy. Odwróciła od niego wzrok, próbując przetrawić obrazy, jakie przed chwilą widziała. Zaczynała sobie przypominać, co się z nią działo. Może William był hipnotyzerem albo mistrzem siły sugestii? Co zdumiewające, wspomnienia pasowały do jego opowieści. Objęła się rękami w pasie, starając się opanować strach i przemyśleć to wszystko. – Tamtego wieczoru poszłam na przyjęcie – zastanawiała się głośno. – Nie mogłam sobie przypomnieć, co się stało potem. – Miałaś uszkodzony mózg. Spojrzała mu w oczy. – Czy dlatego w szafie na górze znalazłam swoje tenisówki? Skinął głową twierdząco. – Reszta twojego ubrania była kompletnie zniszczona, cała pobrudzona krwią. Ścisnęło ją w żołądku. – A ten bezdomny, o którym wspomniałeś, czy to był Angelo? Ten, co zawsze siedział przy moście Trójcy Świętej? – Nie wiem, jak się nazywał, ale właśnie tam znaleźli jego ciało.
Oczy Raven napełniły się łzami. – Nigdy nie zrobił nikomu najmniejszej krzywdy. Jedynie rysował postaci aniołów i prosił ludzi o jałmużnę. William obserwował jej reakcję; w sercu rodziło mu się nowe, nieznane uczucie. – Z tego, co wywnioskowałem, zobaczyłaś, że napadli tego bezdomnego, i wtrąciłaś się. Dlatego zwrócili się przeciwko tobie. Jesteś szlachetna, ale kompletnie brak ci rozsądku. – A co powinnam była zrobić? Stać obok i się przyglądać? – Jej zielone oczy zapłonęły. Wskazał jej plecak. – Masz telefon komórkowy. Dlaczego go nie użyłaś? – Nie pamiętam. Chyba myślałam, że nie ma czasu na czekanie na policję. – Dokładnie… – Spojrzał na nią wymownie. Zmieniła temat. – Czy odzyskam pamięć? – Nie wiem – odparł poważnie. – Może to łaska, że nic nie pamiętasz. Odruchowo przytaknęła. Po chwili coś jej przyszło na myśl. – Przedtem stwierdziłeś, że wiedziałeś, że jestem dobra… i dlatego się wtrąciłeś. Na jakiej podstawie
możesz ocenić, czy ktoś jest dobry, tylko na niego patrząc? – To umiejętność, którą zdobywa się z czasem… a ja go miałem aż za dużo. – Nie mogę być od ciebie dużo starsza. Czy to część twojej alchemii? – spytała ostrożnie. Stał w niedbałej, zbyt niedbałej pozie. – Może to i rodzaj alchemii… Ale przede wszystkim ocenia się rzecz, opierając się na spostrzeżeniach. Znam doskonale twój charakter, nawet kiedy leżysz umierająca. Odwróciła się. Żołądek podchodził jej do gardła. – Co mi podałeś, żeby ocalić mi życie? William już otwierał usta, żeby odpowiedzieć, ale się powstrzymał. Zauważył jej napięcie, ciągle jeszcze wilgotne oczy, wreszcie zajadłość, z jaką ściskała poręcze fotela. – Myślę, że jak na jeden wieczór wystarczy – stwierdził spokojnie. – Idź do łóżka. Skończymy tę rozmowę jutro. – Ale chcę wiedzieć coś o tej alchemii. Chcę wiedzieć, dlaczego moje rany tak szybko się zagoiły. – Wskazała na czoło. Bardzo delikatnie dotknął jej blizny. – To tragedia – odparł wieloznacznie. W jego głosie usłyszała o wiele więcej niż tylko opis jej rany. Jego oczy, twarz… sposób, w jaki pieszczotliwie
jej dotykał… Zaczynała wierzyć, że nie chce jej skrzywdzić. Cofnął rękę. – Dałem ci coś na wyleczenie ran, ale zmiana stanu zdrowia twojej nogi była tylko chwilowa. Teraz już zaczyna ustępować. Twarz Raven wyrażała przerażenie. – Chwilowa? – Chyba że kurację się powtórzy – dodał. – A moje uszkodzenie mózgu też powróci? Czy umrę? – pytała. Jej serce biło szybciej. Przesunął dłonią po jej szyi, pod włosami. – Spójrz na mnie – rozkazał ostrym tonem, zupełnie niepasującym do delikatności jego dotyku. Przysunął twarz do jej twarzy. – Śmiertelne rany są wyleczone. Ale twój wygląd i stara rana nogi wrócą do dawnego stanu, może z pewnymi małymi zmianami. Patrzyła na jego usta. – Jak to jest możliwe? – A jak to jest, że jakaś relikwia powstrzymuje dzikie zwierzę, a święta ziemia nie dopuszcza do ciebie Maximiliana i Aoibhe? Zmieniła temat. – Jesteś mordercą…
Nawet nie mrugnął. – Zgadza się. – I złodziejem. Puścił jej szyję i się wyprostował. – Jeżeli chodzi ci o te ilustracje, tylko je odzyskałem. – Ale przyszedłeś sprawdzić, w jakim byłam stanie, po tym gdy ten policjant został zabity. Przytaknął. – I przyszedłeś do mnie tej nocy, bo się bałeś, że coś mi grozi. A teraz odkrywam, że ratując mi życie, zabiłeś trzech ludzi, chociaż mnie nawet nie znałeś – mówiła, patrząc na niego z zaciekawieniem. Objął jej twarz palcami. – Ależ ja cię znam. Wiem, że mieszkasz sama i masz niewielu przyjaciół. Że chodzisz z laską, bo masz chorą kostkę. Wiem, że płakałaś po bezdomnym i ryzykowałaś życie, żeby go ratować. Wiem, że mimo spokoju i prostoty twojego trybu życia byłaś szczęśliwsza we Florencji niż gdziekolwiek indziej. – Przeciągnął palcem po jej policzku, a potem po linii szczęki. – Jesteś moją największą cnotą i największą słabością. – Zacisnął wargi, pochylając się ku niej. W piersi czuł zarazem udrękę i pożądanie. Jego usta dotknęły jej warg; po chwili pocałunek stał się mocniejszy i głębszy. Jęknął i przesunął dłonią po jej pięknej szyi,
a ona mu się poddała. Wargi miał bardziej zmysłowe i miększe, niż przypuszczała. I całował ją z gwałtownością człowieka potępionego… Nagle się cofnął. – Dobranoc, Cassita. – To był rozkaz, nie sugestia. Odwrócił się i odszedł w głąb pokoju, w stronę ilustracji Botticellego. Chciała mu zadać wiele pytań. Dlaczego ją całował? Dlaczego zmienił zdanie i przestał? Jakie lekarstwo ją wyleczyło? Wyraźnie pogorszył mu się nastrój. Był teraz zirytowany, może nawet zły; nie ufała mu. Ta nieufność wystarczyła, żeby posłuchać jego rozkazu i odłożyć na razie ucieczkę. Teraz miała zbyt wiele pytań bez odpowiedzi. Bez słowa podniosła swój plecak i wyszła z pokoju. Dotknęła swoich ust z ciekawością.
ROZDZIAŁ 23 William poszedł wprost do biblioteki i zamknął za sobą drzwi od wewnątrz. Półki z książkami sięgały od podłogi do sklepionego kopułą sufitu. Za pomocą ruchomej metalowej drabinki można się było poruszać po całym pomieszczeniu, co ułatwiało dostęp nawet do najwyższych półek. Co nie znaczy, że jemu taka drabinka była potrzebna. Przez ogromne tafle okien widać było księżyc i migoczące gwiazdy. Rok za rokiem, stulecie za stuleciem wpatrywał się w to samo niebo. Odpowiadało zawsze tak samo: pięknem i zimną obojętnością. Zupełnie jak Bóg. Aż warknął na tę myśl. Nie on sobie wybrał takie życie; zmuszono go. To tyle, jeśli chodzi o sprawiedliwość, która rządzi wszechświatem. Dante był głupi, wierząc w takie mity. Niektórzy z nas zostali potępieni za czyny innych i strąceni do piekła bez własnej winy. Rzadko oddawał się takim rozmyślaniom. Rozpalały w nim gniew i sprawdzały jego charakter. Tego wieczoru nie mógł ich odsunąć od siebie. Służył Bogu, nawet po tym, kiedy Bóg mu odebrał
jego największy skarb. I to w tak pokrętny, chory sposób. A potem Bóg znowu mu coś odebrał. Dwukrotnie widział, jak dobroć znikała z tego świata, obserwował odpływające życie. I dwukrotnie nie był w stanie tego powstrzymać. Za trzecim razem, kiedy się natknął na Cassitę, miał już moc działania. Mógł coś zrobić. I właśnie zrobił to coś. Dosyć ciekawy był fakt, że dobroć Cassity nie była chłodna ani obojętna, co wyraźnie było widać po jej – spóźnionej – reakcji na jego pocałunek. Na samą myśl zrobiło mu się gorąco. Usiadł za drewnianym biurkiem i otworzył środkową szufladę, po czym wyjął z niej małe, czarne, aksamitne pudełeczko. Otworzył je. Spoza szkła spojrzała na niego śliczna twarz. Ta twarz należała do kobiety, młodej i czystej, z wielkimi, błękitnymi oczami i bogactwem długich, rudoblond loków. William wspomniał swój gniew, od tak dawna skrywany, kiedy głaskał policzek dziewczyny na portrecie. Wspomniał te setki lat rozpaczy i beznadziei, które przetrwał, aż do tej nocy, kiedy znalazł tę dziewczynę o zielonych oczach, leżącą bezwładnie w zaułku.
Myśląc o jej twarzy, zamknął pudełko i odłożył na miejsce, po czym zatrzasnął szufladę. *** Następnego ranka Raven obudziła się późno. Kręciła się i przewracała przez większość nocy, rozmyślając i martwiąc się. Na stoliku nocnym znalazła kartkę, informującą, że ma zadzwonić po Lucię, która przyniesie jej śniadanie. Kartka sama w sobie nie była niczym nadzwyczajnym. Nadzwyczajne było to, że Raven musiała mocno przymrużyć oczy, żeby móc odczytać eleganckie pismo Lucii. Serce prawie jej stanęło, kiedy zdała sobie sprawę, że jej wzrok, podobnie jak inne zmiany w jej ciele, z powrotem stał się taki, jaki był przedtem, zanim William ją ocalił. O ile rzeczywiście ją ocalił… W jasnym świetle dnia jeszcze raz przemyślała to, co jej opowiedział. Twierdził, że miała uszkodzoną głowę, ale oprócz jednego czy dwóch ataków bólu głowy i zaniku pamięci nie było na to żadnych dowodów. Naturalnie, zmiana jej fizycznego wyglądu była czymś bardzo dziwnym. Ciekawa była, jak też William był w stanie wywołać coś takiego.
William. To imię, podobnie jak on sam, było zwodnicze. Jego pociągająca powierzchowność i wytworne imię maskowały kryminalistę, skłonnego do przemocy. Ten mężczyzna, który ją wczoraj w nocy całował… Jeśli chodzi o pocałunki, jej doświadczenie było niewielkie, ale rozpoznała jego umiejętności w tej dziedzinie. Temu rozpoznaniu towarzyszyła chłodna fala poczucia winy. William był przystojny i potrafił być czarujący. Z pewnością jej pomógł, i to niejeden raz. Ale był złodziejem dzieł sztuki, a więc zaliczał się do niemal najniższego rodzaju ludzi! A ja mu pozwoliłam się całować… Wmawiała sobie, że go nie odepchnęła, bo była zdenerwowana. Była wtedy przerażona! Przecież nie mógł jej pociągać pierwszy lepszy kryminalista… Dokładniej mówiąc, nie pozwoliłaby sobie na to, żeby pociągał ją jakiś zbrodniarz. Nieważne jaki. Włożyła szlafrok na powitanie Lucii i z zachwytem przyjęła fakt, że kobieta zostawiła jej śniadanie na balkonie. Cieszyła się, że na tacy leżały również dwie aspiryny, bo noga i kostka bardzo ją bolały. Jeżeli dolegliwości jeszcze się pogorszą, będzie musiała zacząć brać
z powrotem przepisane jej środki przeciwbólowe. Westchnęła na samą myśl o tym. Rozkoszując się południowym słońcem, myślała o wszystkim, co się wydarzyło poprzedniego wieczoru. Za kradzieżą ilustracji z Galerii Uffizi stał William York. Czy do niego należały kiedyś w przeszłości, czy nie, nie wiedziała. W każdym razie na pewno jego wersja była sprzeczna z tą, jaką przedstawili państwo Emersonowie. W dodatku William wydawał się o wiele za młody na to, żeby być poważnym kolekcjonerem dzieł sztuki. Kolekcja, którą zgromadził na parterze tej rezydencji, mogła rywalizować ze zbiorami wielu muzeów, jeżeli nie pod względem ilości, to jakości; Raven była więc przekonana, że musiała być gromadzona przez dziesiątki, a może nawet setki lat przez jego rodzinę. Ponieważ profesor Emerson wymienił już nazwisko Williama jako ewentualnego podejrzanego, było więcej niż prawdopodobne, że go śledzono. A wiedząc, że jest winien, nie rozumiała, dlaczego nie uciekł z miasta i nie wrócił do Anglii. Spojrzała na swój na wpół zjedzony słodki rogalik. Nagle straciła apetyt. William twierdził, że uratował jej życie i że w tym celu kogoś zabił. Chociaż może i w tym wypadku kłamał. Nie potrafiła sobie wytłumaczyć tych dziwacznych obrazów, krążących w jej świadomości: widoku
mrocznego zaułka i krwi na twarzach mężczyzny i kobiety, których widziała zeszłej nocy. Poza tym faktem było, że naszkicowała twarz Williama, zanim ją zobaczyła. Czyli musiała go widzieć już przedtem. Naturalnie nie mogła się zgodzić na to, żeby zabijał w jej obronie. Ale rozumiała, że jej relacja z miejsca zdarzenia byłaby zbyt fantastyczna, by policjanci w nią uwierzyli. Już miała z nimi dość kłopotów. Mogłaby próbować przekonać Williama, żeby oddał ilustracje, tak żeby każdy mógł je oglądać, a nie, żeby były trzymane w ukryciu w jego prywatnej willi. Jednak biorąc pod uwagę jego stosunek i to, jak mówił o kolekcji, to zadanie nie należałoby do łatwych. Na stół padł cień. – Dzień dobry – przywitał ją William. – Dobrze spałaś? – Było mi trudno zasnąć. – Ściągnęła mocniej poły szlafroka. – Zjesz ze mną? – Już jadłem. – Cofnął się przed słońcem z powrotem do sypialni i stanął w drzwiach. Zaskoczył ją ten ruch. – Nie chcesz posiedzieć na słońcu? – Niespecjalnie – odparł poważnie. Wskazała na jego bladą cerę.
– Boisz się, bo możesz się łatwo oparzyć? – Nie czuję się dobrze w słońcu, więc staram się go unikać. Smakuje ci śniadanie? – Tak, dziękuję. Nie czuła się zbyt szczególnie, jedząc w jego obecności, zwłaszcza że zauważyła, iż w ciągu nocy jej talia wyraźnie stała się pełniejsza. Odsunęła tacę na bok i piła kawę, przypatrując się rozległym ogrodom i drzewom na tyłach willi. – Masz piękny dom. – Dziękuję. Przesunęła się na krześle i przyjrzała mu się. Ubranie miał nieskazitelne i czyste, chociaż nosił chyba tę samą czarną koszulę i dżinsy co wczoraj wieczorem. Doszła do wniosku, że po prostu włożył nowe rzeczy, podobne do wczorajszych. – Zawsze się ubierasz na czarno? Wydawał się zaskoczony tym pytaniem. – Ach… tak! – Jest taki gorący i słoneczny dzień. Nie jest ci za ciepło? – Właściwie nie. – Wyraźnie zesztywniał. Jego bliskość przypomniała jej o pocałunku, który wymienili zeszłej nocy. Przypomniała też sobie, że musiał
przekonać samego siebie, żeby jej nie zabić. Teraz była pora na wyplątanie się z tej sytuacji. – Bardzo ci dziękuję za gościnność i przyjście mi z pomocą wczoraj wieczorem. Ale naprawdę powinnam już iść. Chciałabym odwiedzić Bruna w szpitalu. – Odstawiła filiżankę na tacę i obdarzyła Williama uśmiechem, który go powinien rozbroić. – Obawiam się, że nie mogę pozwolić ci odejść. Przeniknął ją niepokój. – Dlaczego nie? – Musimy odbyć dłuższą rozmowę. Zostawię cię teraz, żebyś się ubrała. Czekam na dole. Masz na to godzinę. Patrzyła za nim, kiedy szedł przez sypialnię do drzwi, wyprostowany, jakby kij połknął. – Nie chcę czekać! – zawołała za nim. – Porozmawiajmy teraz! William zatrzymał się, potem odwrócił. Nie wyglądał na zadowolonego. – Nie możemy rozmawiać tutaj. – Bo? Znów odwrócił się tak szybko, że niemal tego nie zauważyła. – Bo kiedy jesteś tak blisko mojego łóżka, przypomina mi się to wszystko, co powinienem z tobą robić…
Szczęka jej opadła. Odzyskanie kontroli nad sobą zajęło Williamowi chwilę: zmusił ciało do posłuszeństwa umysłowi. – Ubierz się i zejdź na dół. Znowu ruszył do drzwi, otworzył je i głośno za sobą zatrzasnął. Raven siedziała nadal, osłupiała. Nie była przyzwyczajona do zainteresowania mężczyzn. Najczęściej traktowali ją jak coś w rodzaju tapety albo mebla. W czasie studiów miała dwóch chłopaków. Pierwszy był czuły, ale niezbyt namiętny. Drugi był po prostu obłudny. Żaden z nich nigdy nie patrzył na nią tak jak przed chwilą William, nawet w najbardziej intymnych, tajemnych chwilach. William na nią patrzył i pragnął jej. Wiedział przecież, że nie nosi numeru zero i nie jest filigranowa. Niemniej pragnął jej, chciał ją mieć w łóżku. Próbowała pogodzić jego wyraz nieokiełznanej żądzy z czułością, z którą ją wczorajszej nocy całował. I ze sposobem, w jaki ją nazywał… Cassita. Nie zna nawet mojego prawdziwego imienia. Miała dość rozsądku, żeby przerwać swoje spekulacje na temat pożądania Williama i jego prawdopodobnych talentów miłosnych. Nie była aż tak osamotniona
i zrozpaczona, żeby przehandlować szacunek dla siebie samej (i swojego imienia) za jedno popołudnie przyjemności! Nie mówiąc o tym, że był kryminalistą. Musiała przypomnieć sobie o tym fakcie. Pozostawała też sprawa jego gniewu. Wyglądał, jakby złościł się sam na siebie za to, że jej pragnie. Zastanawiała się, czy irytował się, bo zburzyła jego dobrze zorganizowane życie kryminalisty, czy też z innego powodu. Pewnie miał do siebie pretensje, że interesuje się właśnie nią, wiedząc, że jest tyle wspaniałych florentynek gotowych do wzięcia. Postanowiła się nad tym nie zastanawiać. Już od dawna przestała wierzyć, że wszystkie zagadki wszechświata da się rozwiązać. Niektóre z nich nie mają rozwiązania; podejrzewała, że właśnie życie Williama było jedną z nich. Cóż – wewnętrzna walka kryminalisty to nie jej zmartwienie. Z trudem podeszła do szafy. Kiedy przeglądała wieszaki i półki pełne ubrań, zauważyła, że wszystkie rzeczy były w kilku rozmiarach: od tego, jaki na nią pasował kilka dni temu, do takiego, jaki nosiła, zanim straciła pamięć. Albo więc przygotował dla niej te ubrania, kiedy ratował jej życie, albo też przewidział, że Raven wróci do
większego rozmiaru. Nie wiedziała, co myśleć o każdej z tych możliwości. Wybrała letnią sukienkę malinowego koloru, mając na uwadze kontrast z zielenią oczu; do tego biały, zapinany sweterek i parę prostych sandałów bez obcasów. W końcu zamknęła się w wielkiej łazience, żeby tam się wyszykować. *** Kiedy Raven zeszła na parter, Lucia już czekała. Zaprowadziła ją do sali w głębi korytarza, którą nazwała biblioteką, po czym zostawiła ją w towarzystwie Williama. Raven uznała, że określenie „biblioteka” nie oddawało tego, co tam zobaczyła. Sala była większa niż centralne archiwum w Galerii Uffizi. Z otwartymi ustami wpatrywała się w księgi, obracając się w kółko, kiedy próbowała ogarnąć tę bogatą i różnorodną kolekcję. Była zdumiona, że ktoś tak młody mógł zgromadzić tak ogromną bibliotekę. Wiele by dała, żeby móc spędzić tu mnóstwo godzin, szperając po półkach. William stał w głębi pomieszczenia przed wielkim oknem, sięgającym od podłogi niemal do szklanej kopuły sufitu, wychodzącym na ogród. Nie odwrócił się. W sali było słychać muzykę: był to jeden z koncertów fortepianowych Rachmaninowa. Raven zorientowała się, że muzyka dochodzi znikąd i zewsząd zarazem. Rozejrzała
się, szukając wokół jej źródła, ale go nie znalazła. Starając się nie kuleć, podeszła do fotela przed biurkiem i usiadła, z trudem powstrzymując jęk. – Boli cię? – spytał, nadal patrząc w okno. – Trochę… Ale aspiryna mi pomaga. Odwrócił się do niej. – Mogę sprawić, że ból minie. – Jak? – Alchemia… Zmarszczyła nos. – A ta alchemia? Do czego prowadzi? – Przygotuje cię do tego, że twój wszechświat się rozszerzy, Jane. Zesztywniała na dźwięk swojego dawnego imienia. William oparł się biodrem o wielkie biurko i skrzyżował ręce na piersi. – Zeszłej nocy powiedziałaś, że nie ma niczego takiego jak dusza. Ale twój brak wiary nie ma wpływu na rzeczywistość. – Twoje wierzenia, aczkolwiek fantastyczne, jednak nie stworzą rzeczywistości. William spojrzał na nią ostro. – Twoja ignorancja może cię zabić.
– Więc mnie oświeć – rzekła, naśladując jego postawę. – Mówiłeś zagadkami i używałeś ezoterycznych określeń. Teraz przyszedł czas na prawdę. Kim jesteś i w co jesteś zamieszany? Dlaczego mi także to zagraża? Szare oczy Williama zapłonęły. – Widziałaś na własne oczy tego dzikiego. A zeszłej nocy spotkałaś Maximiliana. Każdy z nich był w stanie w ciągu kilku minut wyssać z ciebie całą krew. – Myślałam, że Florencja jest raczej bezpieczna w nocy. Teraz będę uważniejsza. – Musisz przestać być tak cholernie dogmatyczna; otwórz wreszcie oczy! – parsknął William. – Nosiłaś relikwię, więc dziki nie mógł do ciebie podejść. Uciekłaś na świętą ziemię, więc Maximilian nie mógł cię dogonić. Czyż to nie są twarde dowody na istnienie czegoś, co jest nadprzyrodzone? Raven już otwierała usta, żeby zaprzeczyć, ale jakoś nie była w stanie sformułować inteligentnej odpowiedzi. William pokręcił głową. – Użyj rozumu. Użyj swoich umiejętności obserwowania. Nie stali tak z dala od ciebie z własnej woli! Byli do tego zmuszeni! Jakiego dowodu jeszcze potrzebujesz? – Zgoda, nie ruszyli mnie. Pytanie – dlaczego? Może i jest coś w tej twojej wierze w relikwie i w potęgę sanktuarium… Ale może to był po prostu efekt placebo?
William odsunął się od biurka i warknął. Raven wyprostowała się w fotelu. Dźwięk, jaki wydobył się z jego gardła, był jednoznaczny: warczał, jak zwierzę. Nie wiedziała, co począć z tym odkryciem. William przysunął się bliżej. – Twoja noga została wyleczona – chwilowo; twój wygląd się zmienił. Masz na to jakieś naukowe wytłumaczenie? – Nie mam. Niech pan posłucha, panie York! Chyba zasługuję na prawdę! Przydarzyło mi się coś dziwnego. Moja pamięć szwankuje. Niech mi pan tylko powie, co pan mi dał, żebym mogła pójść z tym do lekarza. – Lekarz nie wiedziałby, co z tobą zrobić. Pobrał ci przecież krew, zbadał ją i odkrył, że zawiera substancje całkowicie obce ludzkiej biologii. Raven aż podskoczyła, najwidoczniej roztrzęsiona tym, co powiedział. Przypomniała sobie uwagi lekarki o badaniu jej krwi i o niekompetencji laboratorium. Mówił, że laboratorium skaziło próbkę jej krwi… – Co mi dałeś? – wyszeptała. – Zadajesz nieodpowiednie pytanie. Powinnaś była spytać, kim jestem. Zacisnęła usta. – Wiem, kim jesteś. Jesteś złodziejem, który ukradł
ilustracje z Uffizi. – Jak już mówiłem, nie ukradłem ich. To one zostały skradzione mnie… przedtem. – Dottore Vitali mówił, że już od dziewiętnastego wieku należały do jakiejś szwajcarskiej rodziny. William przechylił głowę na bok. – A od kogo one tam trafiły? Wzruszyła ramionami. – Nie mam pojęcia. – No właśnie. Zjawiły się w Szwajcarii znikąd, sto lat po tym, kiedy zostały ukradzione mnie! – Sto lat? – Roześmiała się. – Ale w takim razie ty musiałbyś… – Tak. Przewróciła oczami z niedowierzaniem. – Jaki masz związek z pałacem Medyceuszy? – Nie twój interes. – Kim jest artysta, który namalował ten obraz na górze w twoim pokoju? William zatrzymał się i wręcz wcisnął ją w fotel tak ostrym wzrokiem, że niemal to czuła. – Dobrze wiesz, co to za artysta. – Nigdy przedtem nie widziałam tego obrazu.
– Widziałaś go wtedy, kiedy cię tu przyniosłem, żeby ratować ci życie! Ten artysta to oczywiście Botticelli. – Niemożliwe. – Czemu? – Z powodu Merkurego i Zefira. Ich twarze… – Przerwała, zmieszana. – To nie jest niemożliwe. Użyj swoich umiejętności wnioskowania! – Znam… znam wszystkie dzieła Botticellego. A tego obrazu nigdy przedtem nie widziałam. Uśmiechnął się. – To dlatego, że posiadam go od lat i nigdy nikomu nie pokazuję. – Od jak dawna go masz? Zacisnął szczęki. – Od dnia, kiedy został namalowany. Roześmiała się drwiąco. – Dobry kawał! Botticelli umarł w tysiąc pięćset dziesiątym roku. – O mały włos, a umarłby wcześniej. Kiedy odkryłem, że namalował moją podobiznę, postanowiłem go zabić. Ale zaproponował mi parę rzeczy i… zmieniłem zdanie. Raven wstała i zaczęła iść w stronę drzwi. – Nie uważam twoich urojeń za śmieszne. Uważam je
za żałosne. Potrzebujesz pomocy… A ja muszę wrócić do domu. William przeskoczył obok niej i stanął w drzwiach, blokując jej drogę. Wstrząśnięta, szeroko otworzyła oczy. – Jak to zrobiłeś? – Jestem szybki. Odsunął się od drzwi i podszedł do niej z dumą. Cofnęła się i podniosła rękę, jakby chciała go od siebie odepchnąć. – Jesteś niezrównoważony. Pozwól mi odejść. Podszedł do niej zdecydowanym krokiem. – Jeżeli pozwolę ci odejść, wszystkie moje usiłowania obrócą się wniwecz! Ktoś taki jak Max rzuci się na ciebie i cię zabije! Albo jeszcze gorzej… Zamarła. – Na przykład… co? Zatrzymał się. Ich stopy niemal się dotykały. – Na przykład będzie się zabawiał, aż się tobą znuży. William był teraz tak blisko, że czuła jego oddech na twarzy. Skupiła uwagę na drzwiach, nie chcąc się rozpraszać jego bliskością. Nagle coś ją olśniło.
– Handlujesz ludźmi! – wykrzyknęła, patrząc mu w oczy. – I sprzedajesz ich jako niewolników… seksualnych niewolników! Wyraz twarzy Williama z gniewnego zmienił się nagle w rozbawiony. – No… niezupełnie. – A kto inny trzyma ludzi jak zabawki? – rzuciła gniewnie. – Ci, co się nimi karmią. – Karmią? – Zaczęła się cofać, wpatrzona w Williama. – Jesteś kanibalem! – Raczej nie. Jestem wampirem.
ROZDZIAŁ 24 Gdyby czas można było mierzyć ziarnkami piasku przelatującymi przez klepsydrę, starczyłoby go do zbudowania małego zamku na jej dnie… Tyle czasu zajęło Raven uzmysłowienie sobie, co William oświadczył i zareagowanie na to. – Jesteś chory. (Biorąc pod uwagę niezwykłość jego wyznania, trudno jej było zdobyć się na lepszą odpowiedź). – Nie, nie jestem. – William był najwyraźniej zirytowany. – Czuję się doskonale. – Wydaje mi się, że kanibalizm zalicza się do chorób psychicznych. Nie myślę tego lekceważyć, bo z pewnością potrzebujesz pomocy. I dietetyka. Nie próbowała być śmieszna, ale złapała się na nerwowym chichocie. William nie wyglądał na zadowolonego. Przeszedł obok niej i stanął za biurkiem, po czym otworzył jedną z bocznych szuflad. Powinna była wykorzystać tę okazję i uciec z biblioteki, ale była ciekawa, dlaczego to robi. Do chwili, kiedy zdała sobie sprawę, że wyjął z szuflady… sztylet. Był staroświecki i bardzo duży, ze złotą rękojeścią.
– A to… na co? – Zaczęła się cofać. – Mam zamiar rzucić wyzwanie twoim poglądom na to, co nadprzyrodzone. Radziłbym ci zostać. Będziesz chciała to zobaczyć. W dalszym ciągu cofała się w stronę drzwi, cały czas wpatrzona w niego. Podszedł do jednej z półek i wyjął z niej wielki, ciężki wolumin. Zauważyła, że to egzemplarz Boskiej komedii Dantego. Położył książkę pośrodku biurka. Zerknął w stronę Raven. Muzyka stała się głośniejsza. Raven odnalazła gałkę drzwi, przekręciła ją, chcąc wyjść. Niestety gałka się nie poruszyła. Spróbowała znowu. Drzwi były zamknięte. – Jane! – zawołał do niej. Była bliska walenia w drzwi i wołania Lucii, kiedy zobaczyła, że William kładzie lewą rękę na książce. Cały czas patrząc na nią, podniósł sztylet i wbił go sobie w rękę. Wrzasnęła. – Och, matko! O rany… Co ty wyprawiasz?! Ani przez chwilę nie myślała o własnym bezpieczeństwie, rzuciła się naprzód, nie zwracając uwagi
na ból nogi. Zobaczyła czarny płyn, wydobywający się z rany w jego ręce. Czy to może być krew? – Spokojnie, Williamie. Wszystko będzie dobrze… To tylko skaleczenie – kłamała, ściągając z ramion biały sweterek. – Zabierzemy cię do szpitala. – Próbowała owinąć swetrem sztylet, który nadal sterczał z jego ręki i przybijał mu dłoń do ciężkiej księgi. Twarz Williama nic nie wyrażała. Nie krzyczał. Nawet nie drgnął. Odsunął jej sweterek i silnym szarpnięciem wyrwał sztylet. Raven zrobiło się niedobrze od towarzyszącego temu dźwięku. – O mój Boże! Dlaczego to zrobiłeś? Wykrwawisz się na śmierć! – Próbowała owinąć mu dłoń swetrem. Znowu odsunął ją od siebie. Palcami ściągnął z ręki czarną substancję i podsunął jej przed oczy. Ręka była przebita na wylot, a otwór taki, że można było przez niego spojrzeć. Musiał tym sztyletem roztrzaskać sobie kość… A może ominął kości? Nie była pewna. Rzuciła sweter na ziemię. – Do diabła! William obszedł biurko i stanął przed nią.
– Teraz patrz uważnie – powiedział złowrogo. Rana zaczęła się zmniejszać. Raven widziała, jak na otworze formuje się mleczna powłoka. Na tę powłokę – dosłownie w oczach – narastały ścięgna i skóra. Poruszył ręką i pokazał jej całą, z przodu i z tyłu. Rana zniknęła. Raven była niemal pewna, że to złudzenie. Chwyciła jego dłoń i przypatrzyła się jej z bliska. Przesunęła palcem po skórze. Normalna, żywa dłoń, nie proteza. Nie było nawet blizny. Na biurku leżała księga z dużym, głębokim nacięciem. Raven spojrzała na Williama. – Jak to zrobiłeś? – Jeżeli chcesz, powtórzymy ten eksperyment. Mógłbym to zrobić tysiąc razy, a rezultat będzie zawsze ten sam. Nie jestem człowiekiem, tylko wampirem. Podbiegła do wyjścia. Przeciął jej drogę. Podniósł ręce do góry. – Jane… Cofnęła się do metalowej drabinki i wdrapała na jej szczyt. – Pomocy! Pomocy! – krzyczała. – Nikt ci nie przyjdzie z pomocą. Lucia, Ambrogio i wszyscy inni robią tylko to, co ja im każę, bez wyjątku.
– William stanął pod drabinką. Był wyraźnie niezadowolony. – Zejdź, zanim spadniesz! – Nie podchodź do mnie! – Sięgnęła ręką i z jednej z półek wyjęła bardzo ciężki atlas. – Sard! – zaklął, rzucając poplamioną krwią chustkę na ziemię obok jej swetra. – Rozumiem, że takie wiadomości mogą szokować, zwłaszcza biorąc pod uwagę twoje poglądy. Ale musisz pamiętać, że tylko ci pomagałem. – Pozwól mi odejść. Wyprostował się. – Nie mogę. – Na pewno możesz. Nic ci przecież nie zrobiłam. Po prostu sobie pójdę. William przypatrywał jej się chwilę, jakby z namysłem. – Pomyślałaś, że jestem ludożercą, a mimo to przybiegłaś mi z pomocą. Byłaś nawet gotowa poświęcić swój biały sweter, żeby opatrzyć moją ranę… – Na litość boską, przecież krwawiłeś! To oczywiste, że próbowałam cię ratować. – Wcale nie takie oczywiste. W ciągu paru stuleci mało kto kiwnął palcem, żeby mi pomóc. A nawet jeśli to robili, to zawsze mieli jakiś plan… Nie tylko mnie zaskoczyłaś, ale zrobiłaś na mnie wrażenie. A to nie takie
łatwe. – Podszedł do pobliskiego stolika i wlał do pucharka ciemnopurpurowy napój. – Powinnaś się napić. – Podniósł kielich. – Nie, nie chcę. – Przełożyła atlas z ręki do ręki. – Powinnam stąd wyjść. A już na pewno być jak najdalej od ciebie. – Wreszcie zaczynasz mówić z sensem. Podszedł do drabinki. Ruchy miał niespieszne, nawet leniwe. Położył rękę na poręczy. – Jeżeli zejdziesz z tej gałązki, ptaszku, powiem ci coś więcej. – W tobie jest cały tłum chorych ludzi! – Powiem wprost: nie jesteśmy ludźmi. Jesteśmy wampirami. – Jak zwał, tak zwał… Uśmiechnął się, ukazując szereg białych, prostych zębów. – Spotkałaś już kilka wampirów, w tym mnie. Zdziwiła się. – Kogo? – Dzikiego. A potem Maximiliana i Aoibhe. – Kto to jest Aoibhe? – Ta kobieta, która cię ścigała do katedry. – Więc jest was troje?
William zacisnął usta. – „Nasze imię jest Legion, bo jest nas wielu”[16]. – Jak wielu? – spytała z szeroko otwartymi oczami. – Istniejemy wszędzie, na całym świecie, na ogół w skupiskach miejskich. Niektórzy z nas żyją jako dzicy, samotnie, przeważnie na wsiach. Mocno chwyciła poręcz drabinki. – Widziałam, jak ten dziki zabił policjanta. Czy ty zrobiłeś to tak samo? – Nie. Dzicy tracą rozum i żyją jak zwierzęta. My, cywilizowani, żywimy się ludźmi, ale staramy się ich nie zabijać. Są dla nas odnawialnym źródłem pokarmu. – Jak drzewa… – zauważyła cicho. – To znaczy? Przymknęła oczy. – Ten dziki mówił, że jestem dziwką pedofila. I mówił, że mnie będzie pieprzył, aż umrę… Czy jesteś pedofilem? Podniosła powieki i spostrzegła, że wyraz twarzy Williama się zmienia. Przemknęła po niej fala wściekłości. Z rykiem podniósł butelkę wina i rzucił nią w ciężkie, drewniane drzwi. Szkło się rozbiło, szyjka utkwiła w drewnie. Raven przycisnęła atlas do piersi i z całej siły
przytrzymała się poręczy. William tarł twarz rękoma. Po chwili milczenia zwrócił się do Raven: – Nie miałem pojęcia, że ten stwór do ciebie mówił. Mam nadzieję, że już nigdy żadnego nie spotkasz, ale gdyby, pamiętaj, że nie wolno ci słuchać tego, co plecie. To bezrozumne istoty, całkowicie ogarnięte ciemnością… – Ogarnięte ciemnością? Poruszył nogą. – Odrobina ciemności nas pobudza. Ale w wypadku dzikich ciemność ich całkowicie opanowuje, a skutek jest taki, jak widziałaś… z tym policjantem. Ale są spostrzegawczy. Tamten zorientował się, że masz przy sobie relikwię, musiał się domyślić, od kogo ją dostałaś, dlatego tak przeklinał jej poprzedniego właściciela i ciebie. – Więc dałeś mi relikwię jakiegoś pedofila? – Żadnego pedofila – warknął William, odsłaniając zęby. – On był święty. Tylko dziki mógł sugerować coś podobnego! Raven aż się skurczyła na widok takiego gniewu. Ale po chwili ciekawość zwyciężyła. – Jaki to był święty? William wskazał fotel, na którym przedtem siedziała. – Zejdź i usiądź, zanim spadniesz. – A kiedy nawet nie drgnęła, ciągnął: – Nie będę się zbliżał, zostanę tu, przy
drzwiach. – Nie ruszę się, dopóki nie usłyszę, co mi wtedy dałeś. Zrobił to, co zapowiedział, ostrożnie omijając odłamki szkła i kałuże chianti przy drzwiach. – Po to, żeby ci uratować życie, napoiłem cię krwią wampira. – Ty… Co zrobiłeś?! – wykrzyknęła. Podniósł ręce, jakby chciał ją uspokoić. – Ta krew ma pewne właściwości, które pomagają utrzymać ludzką istotę przy życiu. – Niemożliwe… – Zachwiała się i przełożyła atlas do drugiej ręki. – To jakiś koszmar… Zanim sobie zdała sprawę z tego, co się dzieje, William już był przy niej. Dosłownie przefrunął przez pokój i wspiął się na drabinkę. Wyjął opasły tom z jej drżącej ręki i odstawił z powrotem na półkę. – Cassita… – mówił zdecydowanie, obejmując ją w talii. – Zostań ze mną. Spojrzała mu w oczy. – Nie widziałam, żebyś się poruszył. Jak to zrobiłeś? – Szybkość i zwinność to nasze dwie główne umiejętności. Teraz zejdź. Próbowała go odepchnąć, ale bez skutku. – Popatrz na mnie. – Kiedy to zrobiła, zaczął mówić
cicho: – Nie zrobię ci krzywdy. Przysięgam… przysięgam na tę relikwię. Głos i wyraz jego twarzy były szczere. Naturalnie był przesądny i wierzył w tę całą relikwię, niezależnie od tego, czy miała jakąś moc, czy nie. Czy mógłby naumyślnie kłamać, kiedy na nią przysięgał? Nie była pewna. Zastanowiła się nad swoimi możliwościami i doszła do wniosku, że nie może w nieskończoność tkwić na tej drabince. Jedynym wyjściem stąd były drzwi. No cóż, w każdym razie, jeżeli zejdzie z drabinki, będzie bliżej wyjścia… William wziął ją za rękę i cierpliwie zaprowadził do fotela. – Wypij to. To ci pomoże uspokoić nerwy. – Wręczył jej kielich z resztką chianti. Spojrzała na zawartość. – Ale to nie jest krew, prawda? Wydawał się urażony. – Naturalnie, że nie. To wino. Zanim wypiła, powąchała płyn. Wino było smaczne, ale ledwie go skosztowała. Zamknęła oczy, jakby chciała, żeby alkohol dał jej siłę. – Zawsze myślałam, że wampiry powinny być zimne. – Podała mu kielich, który odstawił na biurko. – Twoja
skóra jest może chłodniejsza od mojej, ale nie nazwałabym jej zimną. – Część mitów o nas propagowali nasi wrogowie. A niektóre sami rozgłaszaliśmy, w nadziei, że pomieszamy im szyki. – Nie mogę sobie wyobrazić, żeby Bram Stoker[17] był czyimś wrogiem. – Pewnie dlatego, że rozpowiadał to wszystko za solidną opłatą. Przyjrzała się jego ustom. – Nie masz kłów. Zmarszczył czoło. – Mamy wystarczająco ostre zęby, zapewniam cię. – A zatem… macie wrogów? – Każdy drapieżca staje się łupem… czegoś. – A ty czego? – Nie czego, tylko kogo. Ale to opowiadanie na kiedy indziej – zauważył niecierpliwie. – Wyglądasz jak człowiek. – Bo kiedyś byłem człowiekiem. Teraz moje ciało zostało udoskonalone. Jestem szybszy, silniejszy i się nie starzeję. Nadal jem i oddycham, ale na przykład mogę wytrzymać bardzo długo bez powietrza. I jak zauważyłaś, szybko zdrowieję.
Podniosła ręce, po czym je opuściła na kolana. – Jak to możliwe? – Mylisz się, sądząc, że to, co nadprzyrodzone, istnieje bez powodu. Tak nie jest. Taka istota też musi przestrzegać pewnych przepisów, postępować zgodnie z pewnymi wzorcami. Słowem, nadprzyrodzone właściwości wampirów pochodzą z ciemności. Przetarła oczy. – Wytłumaczenia metafizyczne są zbyteczne. Skoro nie jesteś istotą ludzką, dlaczego wyglądasz jak człowiek? Dlaczego nie masz jakiegoś innego rodzaju ciała? – A dlaczego hostia zachowuje swoje właściwości fizyczne po akcie przeistoczenia w czasie Mszy? – spytał, znowu zniecierpliwiony. Skrzywiła się. – Podczas lekcji katechizmu nic mi nikt nie mówił o przeistaczaniu się człowieka w wampira, ale widocznie mój katecheta był konserwatystą… – zauważyła. Rysy Williama złagodniały, uśmiechnął się. A potem się nagle roześmiał. – Od dawna się nie śmiałem – rzekł, obrzucając ją spojrzeniem pełnym zachwytu. Starała się bardzo, żeby teraz nie przewrócić oczami. Nagle przyszło jej na myśl coś groźnego… coś strasznego.
Spytała z niepokojem: – Dałeś mi krew wampira… więc może ja teraz też się stanę wampirem? – Nie, od tego się nim nie staniesz. Dałem ci krew pobraną od dwóch wampirów, którzy już nie żyją. Żeby się stać wampirem, musiałabyś dostać krew żywego. – Myślałam, że wampiry są nieśmiertelne. – Niezupełnie. – Jak można je zabić? Uśmiech zniknął z twarzy Williama. – O takich sprawach nie rozmawiamy. – Ten mężczyzna, który do mnie podszedł zeszłej nocy… on użył określenia „mistrzowie”. O czym mówił? William mruknął coś pod nosem. – Nadal masz w sobie krew wampira. Max musiał sądzić, że zostałaś złapana przez dwa wampiry, że byłaś ich pieszczoszką i że w nagrodę pozwolili ci pić ich krew. – Ładna nagroda! – Wykrzywiła usta z niesmakiem. – Tak, kiedy umierasz! – odparł szorstko. – Krew wampira odwraca proces starzenia się i zmienia naturę: właśnie dlatego zmienił się twój wygląd, a rana na głowie się zagoiła. Nogę miałaś chorą już od dawna, dlatego ta dolegliwość powraca. Im starsza rana, tym większej ilości krwi potrzeba, żeby ją wyleczyć, a poza tym zmiana może nie przyjąć się na stałe. W jaki sposób złamałaś nogę?
– To historia na kiedy indziej – odparła równie szorstko, po czym skupiła uwagę na własnych rękach, leżących na kolanach. – Więc moja noga znów będzie tak chora, jak była przedtem? – Tak. Żeby ją wyleczyć na stałe, musiałabyś się stać wampirem. Ale mogłabyś ją leczyć co pewien czas, przyjmując nowe porcje krwi wampira. Wyraz jego twarzy znowu się zmienił. Był teraz zamyślony, dociekliwy. Zrobiło się jej szkoda. Tak się cieszyła zmianą swojego wyglądu. Tym, że była ładna i szczupła. A co najważniejsze, cieszyła się, że ma sprawną nogę, która nie boli. Cieszyło ją to tak bardzo, że niemal była gotowa prosić Williama, żeby jej dał cokolwiek, byle ją wyleczyć. Kiedy sobie z tego zdała sprawę, zrobiło jej się zimno. – Co się stało temu mężczyźnie, który zaatakował Bruna? – Maximilian nie jest mężczyzną. Nic mu się nie stało. Na pewno teraz odpoczywa u siebie. Wampiry nie mogą żyć na słońcu. – Ale ty możesz. Stałeś w słońcu, kiedy wszedłeś do mojego pokoju. Pochylił się do przodu i zniżył głos. – To wyjątek, o którym lepiej zapomnij. Odwróciła głowę, unikając jego spojrzenia.
– A Bruno? Jaki jest jego stan? – nalegała. – Jego stan się nie zmienia. Lekarze nie wiedzą, czy z tego wyjdzie. – Chcę go zobaczyć. – Obawiam się, że nie mogę ci pozwolić stąd odejść. Dla twojego bezpieczeństwa. Wstała, wystraszona. – Ale ja przecież muszę iść do domu. Muszę zobaczyć Bruna. Przyjrzał się jej. – Kilka razy cię prosiłem, żebyś opuściła miasto. Odmówiłaś. Ostrzegłem cię, że będziesz mnie musiała poprosić o pomoc. I teraz jesteś tutaj. – To ty mnie tu przywiozłeś! – Żeby ci uratować życie. – Wyciągnął i skrzyżował swoje długie nogi. – Tyle razy proponowałem ci pomoc, a ty ją stale odrzucałaś. Mogłaś opuścić miasto, ale tego nie zrobiłaś. – Wyjeżdżać z miasta, bo tak mi radził nieznajomy, który się włamał do mojego mieszkania? To dla mnie nierozsądne. – Ostrzegałem cię w dobrej wierze. Nie posłuchałaś. Teraz zwróciłaś na siebie uwagę moich dwojga towarzyszy. Ergo – weszłaś w mój świat, czy sobie z tego zdawałaś sprawę, czy nie.
– A co to oznacza? Wyprostował się dumnie. – To oznacza, Jane, że zaoferuję ci swoją opiekę. A ty w zamian dasz mi to, czego chcę. – A co to takiego? Rzucił jej zmysłowe spojrzenie. – Ty.
ROZDZIAŁ 25 – Przepraszam? – Raven nie była pewna, czy dobrze usłyszała. Wyraz twarzy Williama był niedwuznaczny, wzrokiem wodził po jej ciele. – Ostrzegłem cię, że to wszystko robię za pewną cenę. Ta cena to ty. Mieszkając tu, będziesz bezpieczna. Jeżeli zechcesz, mogę ci nadal podawać krew, żeby twoja noga była zdrowa. Poza tym mam największą na świecie kolekcję dzieł sztuki odrodzenia. Większość z nich nigdy nie była restaurowana. Dam ci wolną rękę, będziesz miała dostęp do całej kolekcji, będziesz ją konserwowała. Urządzę dla ciebie nawet specjalne laboratorium, o, tam na zewnątrz. – Wskazał ręką ogrody za oknem biblioteki. – Miałabym tu mieszkać jako twój prywatny konserwator sztuki? Wargi mu drgnęły. – Mam inne, bardziej osobiste oczekiwania co do ciebie. – Seks? – zapytała głośniej niż zwykle. – Naturalnie. – Dlaczego? Wydawał się zaskoczony tym pytaniem. Objął jej
twarz palcami, jego wzrok złagodniał. – Bo mnie interesujesz. Minęło już tyle, tyle lat od czasu, kiedy ktoś mnie zainteresował. Nie potrafiłaby udawać, że jej się nie podoba jego łagodny głos czy sposób, w jaki ją dotykał, jakby naprawdę ją uważał za atrakcyjną. Nie znała go na tyle, żeby wiedzieć, czy kłamie, czy nie. Może to tylko jakaś okrutna gra w wielkiej walce, w której ona jest tylko pionkiem. Ale jego pocałunek zeszłego wieczoru był szczery. Jednak Raven już przedtem tyle razy okłamywano, że teraz nie ufała nawet własnym odczuciom. Chciałaby być bardziej obyta z zainteresowaniem mężczyzn jej osobą. Może wówczas nie czułaby się tak poruszona. Taka wrażliwa. – Czy seks dla wampirów oznacza to samo? – spytała, odchylając się do tyłu. Ręka mu opadła, zmarszczył czoło. – To samo co… co? – To samo co wtedy, kiedy byłeś człowiekiem. – Nie umiem powiedzieć – odparł chłodno. Widać było, że nie miał ochoty na dalsze pytania, zatem zdecydowała nie wykorzystywać dwuznaczności jego stwierdzenia. Postanowiła jednak, że spyta go o to później.
Przesuwał kciukiem po dolnej wardze. – Kiedy wampir się poi krwią ludzkiej istoty, ogarnia go przemożne pragnienie stosunku płciowego. Seks i pożywianie się są nierozłączne, niemal zawsze. Zmarszczyła nos z obrzydzeniem. – Czy bywa tak, że wampiry uprawiają seks między sobą? – W pewnych wypadkach. – Czy wtedy też się nawzajem karmią krwią? – Czasami; ale wampiry, żeby zachować zdrowie, potrzebują krwi ludzi. Raven postanowiła skupić uwagę Williama na odpowiedziach na jej pytania; chciała zyskać na czasie i opracować plan ucieczki. Starała się wyglądać na zaciekawioną. – A dlaczego wampir miałby się karmić krwią innego wampira? – To wiąże je ze sobą. Zawarcie takiego związku może mieć polityczne albo doraźne przyczyny. Krew starszego wampira może wzmocnić młodszego. – A ty… jesteś z kimś w takim związku? – Nie. – Nagle się od niej odwrócił. – Muszę ci wyjawić, że kiedy wampir bierze sobie ludzką istotę za kochanka, to przeżycie całkiem opanowuje tego człowieka i powstaje w nim uzależnienie. Zdarza się, że człowiek
błaga, żeby także uczynić go wampirem. Ale bywa i tak, że wampir zrywa związek i zabija człowieka. Przerwał, obserwując jej reakcję. Szczęka jej opadła, patrzyła na niego z przerażeniem. Postanowił zatem się wytłumaczyć. – Powinnaś wiedzieć, że ja jestem, jak to mówią, stary… To znaczy jestem wampirem już od wielu stuleci. Jestem potężniejszy niż inni, mam także o wiele większą władzę i panuję nad sobą. Kiedy będę pił… ciebie, nie zrobię ci krzywdy. Ze mną będziesz bezpieczna. Roześmiała się gorzko. – Bezpieczna? Nic, co do tej pory powiedziałeś, nie sprawiło, żebym czuła się bezpieczna. I dziękuję za zaproszenie, ale nie jestem zainteresowana uprawianiem z tobą seksu. Uśmiechnął się leniwym, zmysłowym uśmiechem. – Mówisz jedno, ale twoje ciało mówi coś innego. Bicie twojego serca staje się szybsze, kiedy cię dotykam, i wstrzymujesz wtedy oddech. Twoje źrenice się rozszerzają, a skóra robi się ciepła. Ktoś mógłby pomyśleć, że jesteś podniecona. Raven poczuła, że policzki jej płoną. – Nic nie poradzę na biologię. – Ani ja – odparł, podchodząc bliżej. – Czy wszystkie wampiry są mizoginistami? Nie
miałam o tym pojęcia. Uniósł brwi. – Wcale nie jestem mizoginistą. W gruncie rzeczy jestem wielkim wielbicielem kobiet. Po prostu stwierdzam to, co twoje ciało już rozpoznaje: że cię pociągam. – Znajdź sobie innego konserwatora dzieł sztuki na przekąskę. Zbliżył się, patrząc jej prosto w oczy. – Nie masz pojęcia o rozkoszy, jaką ci jestem w stanie dać. Wiele kobiet błagałoby choćby o jedną noc ze mną. Wzrok Raven zatrzymał się na jego ustach. William oblizał wargi. Pokręciła głową, jakby się chciała otrząsnąć z tego… – Potem nie powinnaś mieć żadnych trudności ze znalezieniem chętnego partnera. A teraz, proszę, wybacz… Stanął naprzeciw niej. – W ciągu paru dni te dwa rodzaje krwi, które ci zaaplikowałem, znikną z twojego organizmu i będę mógł się rozkoszować twoją prawdziwą krwią. Czekam na to już od jakiegoś czasu. – Ty… ty byś pił moją krew? Lekko się uśmiechnął. – Wampiry zazwyczaj tak robią. – Wolałabym umrzeć!
– Co takiego? – rzucił ostro, a nawet z niedowierzaniem. – Ukradłeś ilustracje z Uffizi, a teraz porwałeś mnie. Nie obchodzi mnie, kim jesteś. Nie mam zamiaru zostawać z tobą jako seksualna niewolnica ani jako źródło twoich drinków, ani jako nic innego. Skrzywił się. – Nie byłabyś niewolnicą. Byłabyś książęcym przywilejem. – Powiedziałeś, że podlegałabym twojej kontroli. – Powiedziałem, że zwykle tak bywa. Teraz już powinnaś wiedzieć, że jesteś kimś zupełnie niezwykłym. W gruncie rzeczy myślę, że jesteś wystarczająco stanowcza, żeby zachować pewien stopień samodzielności… pomimo ścisłego związku seksualnego ze mną. – Pewien stopień samodzielności to nie wolność. – To jest wolność… kiedy się jest moją kochanką. – Wyciągnął rękę i przesunął nią po jej obojczykach. – Wolność radowania się rozkoszą, którą ci dam. Wolność pozostawienia za sobą wszystkich trosk i skupienia się tylko na przeżywaniu uroków erotyki. – To nie jest żadna zachęta – zaprotestowała z zaciśniętymi zębami. – Raczej się zabiję, niż dam ci się dotknąć wbrew mojej woli.
Rzucił na nią okiem. – Nie jestem gwałcicielem. – Już to mówiłeś. – Obroniłem cię przed zgwałceniem i zabiłem w tym celu trzech mężczyzn – syknął. – Może tylko dlatego, że sam chciałeś dokończyć dzieła. – Cave! – ostrzegł ją. Był niebezpiecznie blisko utraty cierpliwości, ale wielkim wysiłkiem zdołał się opanować. Zacisnął tylko szczęki. – Mogłabyś się pożegnać z życiem tylko po to, żeby tego uniknąć? Uniosła dumnie podbródek. – Tak! – A wiesz, co się dzieje z samobójcami po śmierci? Wzruszyła ramionami. – Zasypiają i nigdy już się nie budzą. – Nie, to nieprawda. Samobójstwo to najgorsze, co może zrobić człowiek. Nie powinnaś nawet o tym myśleć. Spojrzał jej głęboko w oczy. – Mówisz, że tego nie chcesz, a ja wyraźnie widziałem, jak się rumienisz. Chcesz, żebym cię dotykał. Chcesz być ze mną w łóżku.
– Nie! – odparła wyzywająco. – Przekonaj mnie. – Szare oczy przesunęły się po jej ustach. Był od niej oddalony dosłownie o włos, ale jej nie dotknął. Jego usta były tuż-tuż… Czekała. Za chwilę ją pocałuje… Nie zrobił tego. Wzięła głęboki oddech. Nie ruszył się. – Cassita… – szepnął. Ruch jego ust sprawił, że ich wargi się dotknęły, jednak tylko na sekundę. Ale już po chwili poczuła jego usta na swoich. Całował ją. Ręką gładził jej długie włosy, palcami obejmował kark. Przytulił ją do siebie tak, że ich ciała się zetknęły. Wtedy jego pocałunek spowolniał. Przesuwał leniwie wargami po jej ustach, jakby odległość pomiędzy nimi była nieskończenie wielka, jakby miał na to nieskończenie dużo czasu… Nie odepchnęła go, ale i nie oddała mu pocałunku. Nieruchoma jak posąg tkwiła w jego objęciach. Nagle jego wargi się cofnęły. Otworzyła oczy i ujrzała, że William patrzy na drzwi. – Ktoś nam zamierza przeszkodzić. – Przeszkodzić?
Zaledwie wymówiła to słowo, usłyszała pukanie. – Wejść! – zawołał William. Rozległ się szczęk otwieranych drzwi. Pojawił się Ambrogio. – Proszę wybaczyć, panie. Przyszła jakaś pilna wiadomość. – Połóż na stole. Jeśli nawet Ambrogio był zaskoczony odłamkami szkła i plamami wina, po których musiał przejść, żeby podejść do bocznego stolika, doskonale to ukrył. Położył białą kopertę obok pustego kieliszka Raven. – Czy coś jeszcze, panie? – spytał, nie patrząc na Raven. Zwracał się wyłącznie do Williama. – Nie. To wszystko. Ambrogio się ukłonił i zniknął za drzwiami. William puścił Raven i podszedł do stolika. Rozerwał kopertę i przeczytał treść listu. – Sard! – zaklął, wciskając list z powrotem do koperty. – Co to znaczy? – To znaczy „pieprzyć”. – Po jakiemu? – Po angielsku. – Rzucił kopertę na stół. – Miałem nadzieję spędzić ten dzień z tobą. Pechowo dla nas obojga
przeszkadza nam interes. Później dokończymy rozmowę. Tymczasem ta willa jest całkowicie do twojej dyspozycji. Lucia ci przygotuje posiłki i dopilnuje, żebyś miała wszystko, co potrzeba. Kiedy wrócę, przyjdę do ciebie… Tyle że to może się przeciągnąć nawet do jutra. Skinął jej głową i skierował się do drzwi. Poszła za nim. – Zaczekaj… A co się stanie z Brunem? Ściągnął brwi. – Dlaczego nie przestajesz o nim wspominać? – Bo… jego babcia jest moją sąsiadką. No i on może umrzeć… z mojego powodu. Odpowiedział zimno: – Nie musisz się o nią martwić. Jest chora na raka i niedługo umrze. – Co takiego? – wychrypiała. – Kiedy byłem w twoim mieszkaniu, na korytarzu poczułem zapach kogoś chorego na raka. W zaawansowanym stadium. – Jakim cudem mogłeś poczuć zapach raka? Zacisnął wargi. – To jedna z naszych umiejętności. Potrafimy wyczuć chorobę. A także śmierć. Oparła się o poręcz fotela.
– Dlaczego Bruno mi nic nie powiedział? – Możliwe, że o tym nie wie. W jej ciele nie wyczułem żadnych lekarstw. Może nie chciała się leczyć. – A ty… mógłbyś jej pomóc? – Mógłbym, ale tego nie zrobię – odparł rzeczowo. – Dlaczego? – I tak się już podłożyłem, używając krwi wampira, żeby ci pomóc. Nie zamierzam tego znowu robić. – Ale… gdybym cię poprosiła, żebyś jej pomógł? Mięśnie jego szczęki się poruszyły. – Powiedziałbym „nie”. Krew może i wyleczyłaby jej raka, ale musiałbym jej ją dawać w tak wielkich ilościach, że w końcu byłaby o wiele, wiele młodsza, niż jest. To by przyciągnęło zbyt wielką uwagę. – A może mógłbyś jej dać tylko trochę, po prostu, żeby jej ulżyć w cierpieniu? – Jedyne, co jej pomoże, to śmierć. Raven wydała jęk. – Proszę! – Nie wtrącamy się w życie ludzi. Ty byłaś wyjątkiem. – Patrzył na nią stalowym wzrokiem. Po chwili odwrócił się od niej i ujął gałkę drzwi. Gwałtownie przełknęła ślinę, z oczu trysnęły jej łzy. – William! Zaczekaj! – Odchrząknęła. – A gdybym
cię błagała? Nadal stał do niej plecami. – To nie zmieni mojej odpowiedzi. – Próbowałam ochronić Carę – szepnęła. – Nie udało mi się. Teraz się odwrócił. – Kto to jest Cara? – Nie mam zamiaru patrzeć, jak dzieje się coś złego, i nic nie robić! Głośno wypuścił powietrze. – Nie zbawisz świata, to nie twoje zadanie. Pozwól ludziom ratować się samym. Znowu jęknęła rozpaczliwie. – Jeżeli to, co mówiłeś o relikwii, jest prawdą, to Bruno został ranny z mojej winy. Gdybym ją nosiła, nikt by na nas nie napadł. – Teraz już za późno na żale. – Znowu sięgnął do klamki. – Wcale nie! – Podeszła do niego. – Powiedziałeś, że przyjdę do ciebie i będę błagała o pomoc. – Uniosła brodę. – Myślałam, że duma mi na to nie pozwoli. Ale się myliłam. Błagam cię o życie Bruna i jego babci. Nadal uparcie tkwił przy drzwiach. – Nie.
– Proszę cię, William! Proszę! Odetchnął. – Może trudno to zrozumieć, ale staramy się nie zwracać na siebie uwagi. A ty mnie prosisz, żebym się ujawnił. – Zostanę z tobą… Spojrzał na nią zaskoczony. – Co? – Jeżeli wyleczysz Bruna i pomożesz jego babci, zostanę z tobą. Będę pracować nad twoją kolekcją. Mogę nawet robić… te inne rzeczy… ostatecznie. Proszę cię tylko, żebyś mnie nie zmuszał. Patrzył na nią w milczeniu. – Błagam – powtórzyła po raz kolejny. – Pomóż im. Stał nieruchomo tak długo, że Raven się zlękła, czy nie wpadł w trans. Bezradnie opuściła ręce. Spojrzał na nie, potem na jej twarz. – Będziesz ze mną, aż ci pozwolę odejść… A to może potrwać dziesiątki lat. Przytaknęła. – Ale nie pomogę twojej sąsiadce. Za duże ryzyko. Tylko chłopcu. – Musisz pomóc obojgu. Rzucił jej ostre spojrzenie.
– Nie zamierzam marnować swojej bezcennej kolekcji krwi dla jakiejś staruszki. Natomiast mogę coś zrobić, żeby uratować jego życie. Choć o całkowitym wyleczeniu nie ma mowy. Raven rozważała te możliwości – były tak ograniczone. Nagle jego twarz zaczęła się zmieniać. Dziewczyna przelękła się, że William całkowicie się wycofa. – No dobrze – powiedziała z rezygnacją. Podszedł do niej, potłuczone szkło chrzęściło pod jego butami. – Zrezygnowałabyś z własnego życia, ze swojego stanowiska w galerii w zamian za pomoc dla tego głupiego chłopaka? On cię właściwie wcale nie zna! Po policzku Raven spłynęła łza. – Nie chcę, żeby umarł, skoro wiem, że mogłabym zrobić coś, żeby temu zapobiec. Prychnął, rozzłoszczony. – On nie jest ciebie wart! Sama mówiłaś, że nigdy na ciebie nie zwracał uwagi, że to się zmieniło dopiero, jak zmieniłaś wygląd! Otarła oczy wierzchem dłoni. – Nigdy mi nie pozwolisz odejść. Przynajmniej teraz okaż trochę dobrej woli. Ujął jej twarz w dłonie.
– Czy ty rozumiesz, co mi proponujesz? Przymknęła oczy. – Tak. Nie ruszał się dłuższą chwilę. – Zawstydzasz mnie – mruknął. Uniosła powieki. Wtedy przesunął ustami po jej ustach. – Już od bardzo dawna nie czułem wstydu. Na jego twarzy malowała się teraz niepewność. Raven się zlękła, że odrzuci jej ofertę. Wiedziona impulsem, przysunęła się, żeby go pocałować. Był zaskoczony, ale nie protestował: musnął jej usta zamkniętymi wargami, nie chciał przerywać tej chwili bliskości. Kiedy przyjął jej pocałunek, zachwiała się i chwyciła go za ramiona, żeby nie stracić równowagi. Wtedy on, z Raven w objęciach, śmignął przez pokój, aż się oparła o półkę z książkami. Mimo to ich usta pozostały złączone. Wsunął rękę pomiędzy jej głowę a półkę, żeby się nie uderzyła. Zorientowała się, dlaczego to zrobił, i otworzyła usta. Natychmiast zaczął językiem pieścić jej wargi. Smakował je i lizał niespiesznie, nie starał się jednak dostać do środka. Kciukiem gładził jej podbródek, całował ją i kusił,
chciał, żeby odpowiedziała tym samym. Wsunęła język do jego ust. Były chłodne. Ruchy miał leniwe, ale zdecydowane. Kiedy się cofnęła, jeszcze raz delikatnie ją pocałował i przycisnął czoło do jej czoła. Zaczekał, aż otworzy oczy, dopiero wtedy spytał: – Czy wiesz, jaka to niezwykle rzadka rzecz poświęcić się dla kogoś? Wiesz, jaka jesteś wspaniała? Spuściła głowę. Sprzedawała samą siebie w niewolę, nie zbawiała świata. Bawił się jej włosami. – Naciesz swoje oczy moją kolekcją dzieł sztuki. Postaram się wrócić do ciebie jeszcze tej nocy. Nadal patrzyła w podłogę. Ucałował ją i wyszedł. Usłyszała odgłos otwieranych i zamykanych drzwi. Opadła na najniższy szczebel drabinki i ukryła twarz w dłoniach. Jej czarne włosy opadły naprzód, rozsypały się trochę po ramionach i plecach malinowej sukienki. Nie płakała. Ale jej serce krwawiło. Na jej chwałę trzeba przyznać, że odłożyła na bok myśli o sobie i własnym losie i skupiła się na swojej sąsiadce Lidii. Lubiła ją. A staruszka teraz tak bardzo chorowała… Raven westchnęła z rozpaczą.
ROZDZIAŁ 26 William był o trzy kroki od biblioteki, kiedy sobie zdał sprawę, że zapomniał o liście, który mu przyniósł Ambrogio. Wrócił więc po niego do biblioteki. Kiedy tylko wszedł do pokoju, zobaczył Jane skuloną na szczeblu drabinki, z twarzą w dłoniach. Ramiona jej się trzęsły. Płakała. Coś go ścisnęło w piersi. Nie wątpił, że jest jej ciężko. Sama przecież mówiła, że opuściła Amerykę i przyjechała do Florencji, żeby znaleźć szczęście. I powiedziała, że je znalazła! Teraz je porzucała tylko po to, żeby uratować życie przyjaciół. A on nawet się na to nie zgodził. Obiecał tylko, że pomoże chłopcu. Ucisk w sercu stawał się coraz silniejszy, wręcz bolesny. Nie znał dotąd takiego uczucia. Wziął list i schował go do kieszeni marynarki. Chciał zostawić dziewczynę samą z jej łzami. Spojrzał na podłogę, leżały tam dwie rzeczy: jej prosty, biały sweter i jego chustka. Sweter nie był już nieskazitelny. Podobnie jak na chustce, widniały na nim czarne plamy krwi wampira. Jego wzrok powędrował ku właścicielce okrycia – wyglądała jak jedno wielkie nieszczęście.
Rozdrażnił go ten widok. I to bardzo. Już od tak dawna nie zajmował się uczuciami ludzi. Po transformacji w wampira stracił wiele ludzkich emocji i wspomnień. Pamiętał jednak stratę. Pamiętał ból, kiedy niepokoił się o kogoś, kogo kochał, chociaż potem w ciągu tylu setek lat nie udało mu się pokochać nikogo. Prawdę mówiąc, sądził, że on i wszystkie istoty jego rodzaju nie są zdolne do miłości. Choć nie wiedział zbyt dobrze, co to empatia, w tym momencie, kiedy widział, jak ta piękna i dzielna Cassita płacze z powodu swoich przyjaciół, doznał właśnie takiego uczucia. A może płakała też nad sobą… Teraz już potrafił rozpoznać główną cechę jej charakteru. Cassita była opiekunką. Tacy ludzie niezwykle mocno troszczą się o innych – o bezdomnych czy sąsiadów. Są gotowi zrobić wszystko, byle tylko im pomóc. Nawet poświęcić siebie. Początkowo nie zdawał sobie sprawy z tej jej cechy, ale gdy tylko przyszło mu to do głowy, wiedział, że tak jest naprawdę. Wiedział też, że ta cecha sięga w niej bardzo głęboko, aż do rdzenia jestestwa. Pod tym względem – jak też pod kilkoma innymi – przypominała mu kobietę, której portret tak pieczołowicie przechowywał w biurku. Zawiódł
ją wiele, wiele lat temu, a ona za to zapłaciła najwyższą cenę… Żal i gniew Williama wobec tego, co się z nią stało, skłoniły go, żeby zrobić wyjątek i ocalić życie Cassity. Wziął tego zranionego skowronka, manipulował tym, co ją czyniło szlachetną i dobrą – i po co? Dla własnych, samolubnych celów? Dla seksu? Patrzył na biały sweter, którego użyła jako opatrunku, żeby zatamować krwawienie. Wcale się nie przejmowała, że pobrudzi sobie ubranie. Przyszła mu z pomocą, choć wiedziała, że jest wampirem. A teraz siedziała w bibliotece i płakała, bo ją zmusił do przehandlowania siebie samej za życie przyjaciół. Gardził sobą. – Cassita… – wyszeptał. Kiedy podniosła głowę, spodziewał się, że będzie miała mokre policzki, ale były tylko czerwone, ze śladami po łzach. Jej zielone oczy błyszczały, wyglądała żałośnie. Ból w jego piersi się nasilił. – Zmieniłem zdanie. – Nie! – zawołała z przerażeniem. Zsunęła się z drabinki i stanęła przed nim. – Proszę, nie łam danego słowa! Błagam! Pokręcił głową i podniósł rękę, jakby chciał ją uspokoić.
– Postanowiłem, że ci pozwolę odejść. – Nie możesz! Umówiliśmy się! Powiedziałeś, że mu pomożesz. – Powiedziałem. – Utkwił w niej wzrok z wyrazem, jak mu się wydawało, prawdziwej szczerości. – Dotrzymam obietnicy i pomogę temu chłopcu. A także polecę Ambrogiowi znaleźć pomoc medyczną dla twojej sąsiadki. Tyle mogę dla niej zrobić. Raven podejrzliwie przymrużyła oczy. – A gdzie tkwi haczyk? Znów pokręcił głową. – Nie ma żadnego haczyka. Daję ci to w prezencie. – Przywiozłeś mnie tu jako swojego więźnia. A teraz zamierzasz pozwolić mi odejść i dajesz to, o co cię prosiłam? Nie wierzę ci. – Objęła się rękoma w pasie. Zamyślił się. – Zawstydziłaś mnie, kiedy mi oddałaś siebie w zamian za życie innych. Staram się odzyskać honor. Spojrzała sceptycznie, bez słowa. Dotknął ręką jej twarzy. – Ptak w klatce nigdy nie jest tak piękny jak ptak na wolności, skowronku. Dość już miałaś ran. Nie mam zamiaru zadać ci choćby jednej więcej. – Ukłonił się sztywno i ruszył do wyjścia.
Chwyciła go za ramię. – Więc mogę wrócić do domu? Spojrzał na miejsce na ramieniu, gdzie go trzymała, potem w jej pełne nadziei oczy. Ta nadzieja piekła go jak piętno wypalone na skórze. – Najbezpieczniejsza będziesz tutaj, ze mną. Ale nie chcę cię zatrzymywać. Puściła jego ramię i zakryła ręką usta. Całe jej ciało wyrażało ulgę. Ostrzegawczo podniósł palec. – Ale musisz mi coś obiecać. – Co takiego? – Że się zgodzisz, żebym cię chronił. Zapewniam cię, to dla twojego bezpieczeństwa. – Pod warunkiem, że będę mogła pójść do domu. Opuścił rękę. – Kiedy wrócę, przedstawię cię swoim braciom. Otworzyła usta, żeby zaprotestować, ale jej przerwał. – Maximilian i Aoibhe już cię widzieli. Jeżeli zobaczą po raz drugi, to cię zabiorą. Ale jeśli powiem, że jesteś pod moją ochroną, i podejmę na miejscu odpowiednie środki, nikt się nie odważy ciebie tknąć. Dopiero wtedy zostaniesz przeze mnie odstawiona do domu. – Wolałabym teraz…
Zrobił surową minę. – Mój warunek jest niepodważalny. Albo się zgodzisz, albo wszystko zostaje po staremu. – Zgadzam się – odparła pospiesznie. – Dobrze. – Odrzucił kosmyk, który jej opadał na twarz. W oczach miał smutek. – Baw się dobrze, Jane. – Ruszył do drzwi. Zrobił już parę kroków, kiedy zawołała: – Mam na imię Raven!
ROZDZIAŁ 27 Wizja świata Raven uległa przemianie. To było, myślała, jak przejście z geocentrycznego widzenia wszechświata na heliocentryczny. Oprócz tego jej heliocentryczny wszechświat zawierał teraz istoty nadprzyrodzone, które w ciągu paru minut leczą się z ran zadanych nożem i karmią istotami ludzkimi. Doświadczyła najróżniejszych uczuć: strachu, ciekawości, ulgi, gniewu… a nawet, w pewnych chwilach, pożądania. Kiedy William ją wreszcie opuścił, była zupełnie wyczerpana. Poszła na górę do sypialni właściciela, zwinęła się w kłębek na łóżku i po paru minutach już spała. Kiedy się obudziła, czuła się o wiele lepiej. William obiecał, że pozwoli jej odejść, a także przyrzekł ochronę przed innymi wampirami. Kiedyś już ją chronił, ale teraz się niepokoiła, jak to będzie wyglądało. Przedstawił już plan spotkania z Maximilianem i Aoibhe. Pomysł tej oficjalnej prezentacji nie przypadł jej do gustu. Musiała przyznać, że William ją pociąga. Jego oczy, wygląd, usta… Był przystojny i miał jakiś zniewalający urok. Całował z takim zaangażowaniem, że niemal wierzyła, że czuje do niej coś więcej niż tylko pociąg
fizyczny. Niemal. Ostatecznie zmienił przecież zdanie. To naprawdę jej wielkie zwycięstwo. Czuła ulgę, że może się skupić na kolekcji dzieł sztuki, a nie na tym, co się wydarzyło między nią a Williamem, i na nadchodzącym niebezpieczeństwie spotkania z jego towarzyszami. Po zjedzeniu lunchu poprosiła Lucię i Ambrogia o pomoc w dokładnym obejrzeniu dwóch dzieł sztuki: obrazu Michała Anioła we frontowym holu i wersji Wiosny w sypialni. Zdjęli oba obrazy ze ścian i ostrożnie ustawili w jadalni na stole przykrytym białym obrusem. Raven starała się dotykać obrazów tylko w bawełnianych, białych rękawiczkach, usłużnie przygotowanych przez Ambrogia. Zbadała każdy centymetr pracy za pomocą lupy, dyktując opis każdego uszkodzenia lub przetarcia Lucii, która skrzętnie wszystko notowała. Bez zbadania wieku obrazu przy użyciu bardziej skomplikowanych urządzeń niż te, którymi dysponowała w willi, mogła się jedynie domyślać daty powstania każdego z nich. W jej ocenie obie prace były oryginalne. Jak bardzo chciałaby zasięgnąć opinii profesora Urbana, zwłaszcza w sprawie rzekomego obrazu Michała
Anioła! Gdyby się okazał autentyczny, ta praca mogłaby zmienić obraz historii sztuki! Powszechnie sądzono, że Michał Anioł w ciągu całego życia namalował tylko jeden obraz. Szkicował kredą i tuszem i malował na drewnie, ale przede wszystkim zajmował się rzeźbą – i oczywiście freskiem na suficie Kaplicy Sykstyńskiej. W ciągu tego popołudnia Raven próbowała od czasu do czasu wciągnąć do rozmowy Lucię lub Ambrogia. Oboje byli uprzejmi, ale oschli i całkiem pozbawieni radości życia. Zadawała im pytania na temat Williama, ale większość jej starań spotykało się albo z milczeniem, albo ze zmianą tematu. Służący odnosili się z wielkim szacunkiem do jego przynależności do arystokracji brytyjskiej i miłości do miasta Florencja. Unikali nawet cienia niestosowności. Była ciekawa, czy coś wiedzą o jego nadprzyrodzonych działaniach. Podejrzewała, że musieli uczestniczyć w programie szkoleniowym w stylu Stepford[18]. W każdym razie była pewna, że służący Williama nigdy nie zdradzą żadnego z jego sekretów, a poza tym zawsze, ale to zawsze wykonają jego wszystkie rozkazy.
ROZDZIAŁ 28 O dziesiątej wieczorem tego samego dnia Raven i William siedzieli w czarnym mercedesie, prowadzonym przez wielkiego mężczyznę o imieniu Luka. Szyby były przyciemnione, co ich chroniło przed spojrzeniami ciekawskich. Kiedy przed dwiema godzinami William wrócił do willi, polecił Raven włożyć czarny strój, który miał zakrywać jej tyle ciała, ile się tylko da. Spytany o przyczynę, cierpliwie wyjaśnił, że zabiera ją na spotkanie z kilkoma osobnikami tego samego rodzaju co on. To wyjaśnienie niewiele jej dało, bo już przedtem o tym wiedziała. Była wystraszona, ale starała się jakoś trzymać, przypominając sobie, że po tym spotkaniu William ją odwiezie do domu. Chociaż była wdzięczna za obiecaną wolność, martwiła się, że już nie zobaczy jego kolekcji. Miała nadzieję, że będzie mogła tam wrócić, zbadać dzieła i może przeprowadzić konserwację jakichś prac. A ponadto… cóż, właściciel kolekcji też budził niemałe zainteresowanie. Liczyła na to, że może w bardziej sprzyjających okolicznościach opowie jej coś o życiu w czasach odrodzenia.
Taka możliwość szalenie ją intrygowała. Kiedy jechali krętą drogą w stronę miasta, wygładziła czarną, jedwabną sukienkę. Na nogach miała czarne pończochy, a stopy w przesadnie kosztownych, czarnych pantoflach na obcasie, pochodzących od znanego projektanta. William nalegał, żeby koniecznie zakryła szyję, zatem Lucia wręczyła jej wytworną apaszkę od Hermèsa o klasycznym wzorze, którą Raven dokładnie otuliła sobie szyję. Zaczynała odnosić wrażenie, że Jego Lordowska Mość ma obsesję na punkcie czarnego koloru. Była więc niemal całkowicie okryta – z wyjątkiem twarzy i dłoni. Nerwowo skubała skórki przy paznokciach, nie mogła usiedzieć spokojnie. W pewnej chwili wziął jej dłoń w swoją. – Przepraszam… – Rzuciła mu zawstydzony uśmiech. – Trochę się denerwuję. – Reagujesz zupełnie prawidłowo. Podoba ci się ta suknia? – Bardzo, dziękuję ci, Williamie. Uśmiechnął się. – Pięknie wyglądasz. Uścisnęła jego rękę w podziękowaniu, ale mu nie uwierzyła. Materiał był śliczny, ale suknia za bardzo ją
opinała. Chociaż Raven dostała od Lucii bieliznę wyszczuplającą, wiedziała, że brzuch, biodra i pośladki za bardzo wystają, a krój i materiał tylko to podkreślają. Picie krwi chyba musi Williamowi źle wpływać na wzrok. – Lucia mówiła, że to ty wybrałeś tę kreację. – Tak, kupiła ją według moich instrukcji. – Przyglądał się jej twarzy, a potem figurze. Obrzucił jej nogi pełnym podziwu spojrzeniem. – Lubię się otaczać pięknem. Powstrzymała chęć zakpienia z jego słów. – Dziwi mnie, że wampiry jeżdżą samochodami. Albo motocyklami. – Zerknęła na niego kątem oka. – Ten samochód zapewnia dość duże bezpieczeństwo. A co do motocykla… lubię szybkość. – Uśmiechnął się zwycięsko. – A zatem, piękna Jane, dlaczego powiedziałaś, że masz na imię Raven? Raven… kruk. Kruki to padlinożercy. Żywią się ścierwem. Odwróciła wzrok do okna. – Nieważne. Tak mam na imię. Pociągnął ją za rękę. – Powiedz, dlaczego chcesz, żeby cię nazywać Raven. – Bo… kruki są inteligentne. I niezależne. – Przerwała na chwilę. – Potrafią przeżyć katastrofę. William głaskał kciukiem wierzch jej dłoni.
– A ty… co ty musiałaś przeżyć, mała Raven? Ton jego głosu, niski i dociekliwy, sprawił, że znów mu spojrzała w oczy. Nie krył zainteresowania. Tak jakby jej odpowiedź była dla niego istotna. – Nie chcę o tym mówić. Zwłaszcza dziś wieczorem. – Wyplątała się z jego uścisku. Odruchowo popatrzyła na swoją prawą nogę. Przeniósł wzrok w to samo miejsce. Zmarszczył czoło. – Coś sprawiło, że jesteś silna. Ludziom to zazwyczaj daje krew wampira, ale przypuszczam, że ty z natury jesteś niezwykle wytrzymała. Powiedz mi, kto to Cara? – Moja siostra – szepnęła. – I ja miałem siostrę. Zerknęła na niego z zaciekawieniem. – Starszą czy młodszą? – Młodszą. Ja byłem najstarszy. Było nas sześcioro; czterech chłopców i dwie dziewczynki. – Zawsze chciałam mieć brata. – Nie miałyście więcej rodzeństwa? Pokręciła głową. Wpatrywał się w nią z nieprzeniknionym wyrazem twarzy. Pod wpływem tego spojrzenia zdenerwowała się jeszcze bardziej. Odgarnęła włosy za uszy. – Przestań się na mnie tak gapić.
– Dlaczego? Lubię podziwiać piękno. – No właśnie! – fuknęła. – I już od bardzo dawna nie widziałem nikogo równie urzekającego, jak ty. Ale jesteś skowronkiem, a nie krukiem. – Ubrałeś mnie w rzeczy warte fortunę. – Umyślnie zmieniła temat. – Zatrzymaj je na wszelki wypadek. Chciała się z nim spierać, ale stwierdziła, że to bez sensu. – Czy cię niepokoi to, że jesteś blisko mnie? Wydawał się zmieszany. – Niepokoi? Co? – Czy sprawia, że jesteś… głodny? Przy ostatnim słowie niemal się skrzywiła. Nie chciała nawet myśleć o jego zwyczajach żywieniowych. – Już jadłem. Twoja prawdziwa krew jest teraz zamaskowana krwią, którą ci zaaplikowałem tydzień temu. Ale za parę dni… – Jego głos sugestywnie się zniżył. Popatrzyła na niego ze wstrętem. – To nie boli, kiedy się to robi ostrożnie. – William przysunął twarz do jej twarzy. – Wziąłbym cię do łóżka i zajęlibyśmy się wszelkimi rozkoszami zmysłowymi, jakich doznają kochankowie. Dotykałbym cię, smakował,
dawał ci rozkosz… Wampiry mogą się kochać godzinami. Mogę ci obiecać najwspanialszą rozkosz w życiu. I tylko wtedy, kiedy będziesz spazmowała z rozkoszy, będę się tobą karmił. To by było naprawdę erotyczne. Na dźwięk jego słów i ruchu pięknych, zmysłowych warg Raven poczuła gorąco. Zamknęła oczy, żeby od siebie odsunąć magnetyczny pociąg jego ust i sposób, w jaki wymawiał słowa „spazmować” i „erotyczne”. Samochód zjechał ze wzgórza i skręcił. Raven wyjrzała. – Dokąd jedziemy? William sposępniał. – Jedziemy do szpitala. Twojemu chłopakowi zrobiło się gorzej. Muszę go zaraz zobaczyć. – Będziesz mógł mu pomóc? – Tak, ale dam mu tylko tyle krwi, żeby nie umarł. Dzięki temu zyskam czas, żeby mu złożyć kolejną wizytę. Gdy jestem w szpitalu, narażam się na zdemaskowanie. – Dziękuję ci. – Spojrzała mu w oczy, żeby zobaczył, że jest szczera. – Nie ma za co. Kiedy ja będę w szpitalu, zaczekasz tutaj z Luką. W żadnym wypadku nie wolno ci wysiadać z samochodu. Zrozumiałaś? – A co, jeżeli Luka „zaśnie razem z rybami”[19]? – próbowała zażartować.
Nie udało jej się. Brwi Williama zbiegły się na czole. – O czym mówisz? Chwilę oceniała sytuację. Nie wyglądał na rozbawionego. – To cytat z Ojca chrzestnego. Widać, że nie zrozumiał. – No wiesz… ten film? Odchrząknął. – Dla mnie film to… banał. Raven się roześmiała. – Oczywiście. Ale kiedyś powinieneś obejrzeć Ojca chrzestnego. To chyba najlepszy film, jaki kiedykolwiek zrobiono, oprócz Casablanki. – A będziesz te filmy oglądała ze mną? Zaskoczyło ją to. – A chciałbyś? Pogłaskał palcami jej przegub. – Mogę sobie wyobrazić parę przyjemniejszych rzeczy niż wieczór w twoim towarzystwie spędzony na oglądaniu filmów… Przyglądała się jego palcom i temu, co robił. Wrażenie było niewiarygodne.
– Dobrze, ale mam warunek. Przerwał pieszczotę. – Jaki? – Że mi pozwolisz zbadać twoją kolekcję. Zmarszczył czoło. – To znaczy? – Chciałabym obejrzeć wszystko, co masz, i zbadać stan każdej pracy. Wtedy ci będę mogła powiedzieć, co trzeba zrobić, żeby je zakonserwować. – A w zamian za tę pracę, która potrwa dość długo, biorąc pod uwagę rozmiary mojej kolekcji, będziesz ze mną oglądała filmy? Zmarszczyła czoło tak samo jak on. – Daj mi słowo, że nie będziesz próbował mnie zatrzymać siłą. Chcę być wolna. – Przecież już ci je dałem – odparł, urażony. Poprawił mankiety czarnej koszuli. Raven zauważyła, że spinki były w kształcie lilii i chyba ze złota. – Załatwię ci to, będziesz miała dostęp do mojej willi. – Rzucił jej gorące spojrzenie. – Może z czasem zapragniesz mojego towarzystwa również z innych powodów. – Takiej propozycji z pewnością nie odmówię – mruknęła, odwracając się z powrotem do okna.
– Jakiej? – Nieważne. Jeżeli nawet miał ochotę ją skarcić, chyba się rozmyślił. – Po wizycie w szpitalu zawiozę cię na spotkanie z moimi. Nie spodziewają się ciebie. Niezależnie od tego, co się będzie działo, zachowuj się tak, jakby wszystko, co zostanie powiedziane czy zrobione, było dla ciebie naturalne. Teraz Raven się zlękła. Jego słowa sprawiły, że ścisnęło ją w żołądku. Palcem podniósł jej podbródek, przechylając głowę, żeby móc jej spojrzeć w oczy. – Mam zamiar cię zabrać do świata podziemnego, Persefono[20]. Będziesz dzielna? Przełknęła ślinę. – Chyba tak. – Wiem, że tak. – Zaryzykował uśmiech i przesunął kciukiem po jej dolnej wardze. – Jest jeszcze jedna, ostatnia rzecz. Rzuciła mu pytające spojrzenie. Jego szare oczy zalśniły, kiedy włożył kciuk do ust i polizał. – Musisz udawać, że ostatnie dwadzieścia cztery godziny spędziłaś ze mną w łóżku, szalejąc z rozkoszy.
*** Raven bała się towarzyszy Williama; miała nadzieję, że nie będzie musiała być świadkiem szaleństwa karmienia się ludzką krwią albo innych koszmarnych rzeczy. Bardzo wątpiła, czy zdoła w takich okolicznościach zachować odwagę. W szpitalu William był raczej krótko. Potem jej powiedział, że udało mu się wślizgnąć do pokoju, gdzie leży Bruno, i podać mu trochę krwi wampira, tyle żeby ustabilizować jego stan. Jego kontakt w szpitalu będzie go informował na bieżąco, co się dzieje. Kiedy mercedes zbliżał się już do centrum, William wydobył z kieszeni długą wstęgę czarnego jedwabiu i kazał Raven odwrócić się tyłem. Spojrzała, przestraszona, na opaskę. – Po co to? – Opaska na oczy pomoże ci łatwiej przejść przez to wszystko. – Nie uważam, żeby w jakiejkolwiek sytuacji było mi łatwiej z zawiązanymi oczami – odparła nieufnie. Owinął opaskę wokół palców. – Zabieram cię w miejsce, którego nie powinnaś oglądać. To cię ochroni i pozwoli zachować spokój. Siedziała wpatrzona w czarny pas materiału.
Przechylił głowę, wsłuchany w coraz szybszy rytm jej serca i płytki oddech. Czuł niepokój na jej skórze. Położył opaskę na kolanie, wziął ją za ramiona i przyciągnął do siebie. – Raven… Dźwięk jej prawdziwego imienia poruszył ją. Spojrzała mu w oczy. – Chcę, żebyś była odważna i spokojna. Ta opaska ci pomoże. Jeżeli jej nie włożysz, będę musiał użyć kontroli umysłu. – Kontroli umysłu? – powtórzyła. – Wampiry potrafią manipulować ludźmi, ale w wypadku silnych osobowości to się nie udaje. Dlatego wątpię, czy zadziała w twoim przypadku. Ale jeżeli nie będziesz współpracować, musiałbym spróbować… – To coś w rodzaju Jedi mind trick? – Machnęła ręką. – „To nie tych droidów szukasz”[21]… Skrzywił się. – Mogłabyś przestać sobie pozwalać na non sequitur[22]? To, co mamy zaraz zrobić, jest naprawdę niebezpieczne. Nie mam zamiaru skończyć jako nieboszczyk, kiedy coś pójdzie nie tak, jak trzeba. – Cytowałam tylko Gwiezdne wojny. Chciałam zażartować. – Wampirów nie pociąga komedia. A teraz: założysz
tę opaskę czy nie? – Szybko przechodził od niecierpliwości do gniewu. – Założę. – Odwróciła się. Zakrył jej opaską oczy i zawiązał z tyłu. Potem położył jej rękę na ramieniu. – Bądź dzielna, Raven. Bynajmniej nie czuła się dzielna, ale nie miała innego wyjścia, tylko grać taką rolę. Skupiła się na oddechu, starając się oddychać głęboko i równo. Przez chwilę czuła, że jeszcze jadą, po czym wóz skręcił i chyba wjechał do jakiegoś budynku. Wkrótce po tym stanął. William pomógł jej wysiąść z samochodu i podał ramię, wprowadzając do środka. Posadzka pod nogami wydawała się kamienna, co dowodziło, że się znaleźli w jednym ze starszych budynków Florencji. Raven ciekawa była, czy to może pałac Medyceuszy… William prowadził ją korytarzami, potem w dół po krętych schodach, które się zdawały nie mieć końca. Była niemal pewna, że schodzą do środka ziemi. Kiedy w końcu się znaleźli na dole, przeszli przez drzwi, a potem długim korytarzem. Słyszała głosy mężczyzn i kobiet, ale nie dzieci. Chwytała uchem fragmenty rozmów w różnych językach; niektórych nie potrafiła zidentyfikować. Słyszała też śmiech i bez wątpienia jęki ludzi
uprawiających seks. Czuła, jak jej policzki się czerwienią. Zastanawiała się, czy ten „podziemny świat” nie jest w rzeczywistości jakimś seksklubem wampirów. Zastanawiała się też, czy erotyczne jęki i odgłosy wydawali ludzie, mężczyźni i kobiety, którzy w momencie rozkoszy pozwalali pić wampirom swoją krew. – Teraz uważaj… – szepnął William. Ścisnął jej dłoń, po czym znów ją ujął pod ramię. Wzięła głęboki oddech, starając się nie drżeć. Otaczające ich powietrze było wilgotne i pachniało pleśnią. Zakaszlała. – Bądź dzielna i milcz, niezależnie od tego, co usłyszysz – szepnął William, mocniej obejmując jej ramię. Ścisnęło ją w żołądku. Drzwi się otworzyły i weszli do jakiejś wielkiej sali, a może teatru. Słyszała echo metalu uderzającego o metal, a także chrząkania i dzikie wrzaski. Powoli uniosła podbródek. Mimo starań Williama opaska na jej oczach się przesunęła. Nie zakrywała teraz małego skrawka twarzy po prawej stronie nosa. Kiedy Raven poruszyła głową, mogła coś zobaczyć. A to, co zobaczyła, oszołomiło ją. Stała na balkonie wychodzącym na ogromną
przestrzeń przypominającą stadion. Na posadzce pod nią walczyli ze sobą mężczyźni i kobiety. Niektórzy mieli broń, inni stosowali wschodnie sztuki walki. Mimo że Raven ze wszystkich sił starała się nie poruszyć, widziała ludzi skaczących z ziemi i latających w powietrzu. Widziała, jak doznawali ran, które wydawały jej się śmiertelne, niemniej ofiary były nadal zdrowe i całe. Zaklęła. – Cicho! – William znowu ścisnął jej ramię. To, co widziała, było nieprawdopodobne. Przeczyło sile ciążenia. Przeczyło wszystkiemu, w co wierzyła, jeśli idzie o ludzkie możliwości. A przy tym potwierdzało to, w co już uwierzyła – że William i istoty jego rodzaju, kimkolwiek byli, nie byli ludźmi. Poprowadził ją przez drzwi do korytarza. Był ciemny, oświetlony tylko pochodniami zatkniętymi na ścianach. Kiedy tak szli, Raven zauważyła, że cały świat podziemi był wyciosany z kamienia. Docierały do niej odległe głosy, nikt ich jednak nie mijał. Stanęli i Raven usłyszała, jak się otwierają jakieś drzwi. William ją wprowadził do niewielkiego, ciemnego pokoju. Usłyszała trzask zapalanej zapałki i poczuła zapach
dymu. Gdzieś niedaleko dostrzegła słabe światło. Musiał zapalić świecę. – Postaraj się uspokoić. Raven odetchnęła głęboko. Usłyszała otwieranie butelki i bulgot nalewanego płynu. Wsunął jej do ręki jakiś zimny, gładki przedmiot i zacisnął na nim jej palce. – To vin santo. Pij powoli, ale do dna. To cię odpręży. Przysunęła kielich do nosa i powąchała wino deserowe. Potem podniosła naczynie do ust i wypiła. – Tutaj nie wolno przychodzić ludziom, chyba że są pod kontrolą umysłową i przeznaczeni do jedzenia. Musisz udawać, że bardzo pragniesz być moją niewolnicą. Nie wolno ci wyjawić, co widziałaś. Inaczej będę musiał uciszyć tego skowronka, którego teraz tak podziwiam.
ROZDZIAŁ 29 – Co to wszystko znaczy? Dlaczego nas tutaj zwołano? Aoibhe weszła do sali narad w pałacu Medyceuszy. Była w fatalnym humorze. Pierre wzruszył ramionami. – Nikt tego nie wie. Rozkaz wydał sam Książę, a on nie znosi spóźnień. – Ale w jakim celu? – To pytanie skierowała do Lorenza. Pokręcił głową. – Przyszło coś z sieci ludzkiego wywiadu, ale raport trafił wprost do Księcia. Ja go nie widziałem. Aoibhe zmarszczyła czoło. – To wbrew przepisom. Jesteś jego zastępcą. Lorenzo otworzył już usta, żeby wyrazić swoje zdanie, ale niemal natychmiast je zamknął. – Gdzie Max? – Rozejrzała się po przestronnym pomieszczeniu. – Dostał wezwanie. – Lorenzo zajął miejsce z przodu, u boku trzymał laskę rady miejskiej. Aoibhe podeszła do Niccolò, który już usiadł. – Są jakieś kłopoty z patrolami?
– Żadnych. Wszystko idzie zgodnie z planem – odparł raczej nieprzyjaźnie. Powoli zaklaskała. – Chciałbyś zachować głowę, Nick? – Na razie mam ją na karku. – Na razie… – mruknęła. – Perché la fortuna è donna, et’è necessario, volendola tenere sotto, batterla et urtarla[23] – stwierdził drwiąco Niccolò. Skrzywiła się i groźnie ruszyła naprzód. – Już minęło przeszło pięćset lat, a ty ciągle wyrzucasz z siebie te śmieszne brednie? Pokażę ci, co to znaczy być pobitym, ty żałosny kretynie… – Aoibhe! – ostro zwrócił jej uwagę Lorenzo. – Przestań zrażać do siebie pana Machiavellego. Otworzyła usta, żeby zaprotestować, ale w tym momencie wszedł Max, a za nim Gregor. Aoibhe niechętnie zajęła miejsce, przedtem jednak rzuciła parę wyzwisk w stronę Niccolò. – Otwieram spotkanie Consilium. – Lorenzo stuknął laską w podłogę. Członkowie Consilium stali, gdy wkroczył Książę. Kiedy tylko dostrzegli przy jego boku dziewczynę, z ich gardeł wydobył się pomruk. Cała piątka wampirów
wdychała jej odurzający zapach, zwracając się w jej kierunku z głodem w oczach.
ROZDZIAŁ 30 Jedyne, co Raven mogła teraz zrobić, to iść dalej. Ból nogi dokuczał, ale starała się nie kuleć. Szła powoli na wysokich obcasach po kamiennej posadzce, czując się jak kotka na gorącym dachu. William trzymał ją pod rękę, ale jego bliskość nie zmniejszała strachu. Miała wrażenie, że otaczają ją zwierzęce warczenia i pomruki, które odbijały się echem od ścian wielkiego pomieszczenia. W krótkiej chwili rozpaczy pomyślała, że być może William przywiódł ją tutaj na śmierć. Kiedy podprowadził ją naprzód, dojrzała po prawej krzesło i dwie pary stóp w męskich butach. Ustawił ją na wprost nich, obok stopni. Puścił ją. Musiała zwalczyć pokusę, żeby poszukać jego ramienia. Serce Raven zabiło gwałtownie na myśl, że ją opuścił. Na plecach czuła czyjeś palące spojrzenie. Czuła też bliskość dwóch mężczyzn, stali za nią. Zamknęła oczy zakryte opaską. Nie chciała okazać żadnej reakcji. – Zaistniała sytuacja, która wymaga naszej uwagi. – W myśli Raven wdarł się rozkazujący głos Williama.
Mówił po włosku. Zwróciła głowę w jego stronę. – Po pierwsze, mam dla was wiadomość. Wziąłem sobie pieszczotkę. – Przerwał, jakby wskazywał na nią. – Nikomu nie wolno się do niej odzywać, zbliżać ani jej dotykać! Tę wiadomość należy także przekazać plebsowi. Żadnych wyjątków! Raven usłyszała jakiś ruch po swojej lewej stronie. – Proszę mi wybaczyć, mój Książę. Przykro mi o tym przypominać, ale ludzie nie mają wstępu do świata podziemnego, z wyjątkiem Teatro, chyba że stanowią część posiłku. – Głos mężczyzny był pełen szacunku, choć stanowczy. – Tak, Niccolò, doskonale znam te zasady. Sam je przecież ustanowiłem – odparł chłodno William. Na to Raven nie była przygotowana. Lucia i Ambrogio zwracali się do niego jak do lorda. Tutaj nazywano go Księciem. Teraz jednak musiała się powstrzymać od jakichkolwiek uwag, choć w jej głowie kłębiło się mnóstwo pytań. William ciągnął dalej: – Jak widzicie, przedsięwziąłem odpowiednie środki ostrożności. Chciałbym, abyście wiedzieli, że ta wizyta nie byłaby konieczna, gdyby nie Maximilian. Uszy Raven wypełnił szmer głosów.
– Maximilian zbliżył się do mojej pieszczotki, mówił do niej i chciał ją sobie przywłaszczyć. Poza tym słyszałem, że odzywała się do niej także Aoibhe. – Ton Williama stał się lodowaty. – Wybacz, panie. Nie miałam pojęcia, że jest twoja. – Głos kobiecy, młody i przyjemny, zabrzmiał w uszach Raven jak muzyka. Rozpoznała go… To głos z zeszłej nocy. – Czy należy zakładać, że ta pieszczotka zawsze będzie w twoim towarzystwie, Książę? – wtrącił się młodszy z mężczyzn. – Mam przyjemność zapewnić jej nieco swobody, Lorenzo. Jestem zajęty sprawami państwowymi i nie mogę spędzać czasu wyłącznie w łóżku. Chichoty. Raven poczuła uderzenie gorąca. – Ale będzie nosiła twój znak? – spytał Lorenzo. – Naturalnie. A żeby uniknąć nieporozumień, chciałbym jej też wręczyć to. Usłyszała zbliżające się kroki. – Uklęknij – rozkazał William; stał niecałe pół metra od niej. Pomacała w powietrzu rękami, jak ślepiec, po czym opadła na kolana. Kamienna posadzka była twarda i wilgotna.
Uniósł jej prawą rękę i wsunął coś chłodnego na przegub. Spod opaski dostrzegła, że to bransoleta, złożona z trzech splecionych ze sobą złotych sznurów. Pośrodku bransolety tkwiła złota lilia. Raven zauważyła, że ten kwiat pasuje do spinek Williama. – Jak długo będzie nosiła ten symbol księstwa, jest moja. Każdy, kto by się wtrącił do tego, co moje, zostanie unicestwiony. – Przerwał dla większego efektu. – Przypomnijcie sobie los Ibarry. Delikatnie, niezwykle dyskretnie dotknął jej ręki. Raven poczuła ulgę. Musi się o mnie martwić. – Możesz wstać! – polecił znowu. Podniosła się ostrożnie. Usłyszała, jak William odchodzi. – Nie możesz już być pieszczotką nikogo innego. Raven rozpoznała niski, chropowaty głos kogoś, kto zaatakował Bruna. Poczuła dreszcz na plecach, kiedy się zorientowała, że ten mężczyzna stoi tuż za nią. Walczyła z chęcią, żeby się od niego odsunąć. – Wytłumacz się! – krzyknął Lorenzo. – Spotkałem tę małą zeszłej nocy. Miała w sobie dwa inne rodzaje krwi oprócz własnej. To znaczy, że ktoś ją posiada. – Spokój! – warknął William.
W sali zaległa cisza. Raven wsłuchiwała się w każdy dźwięk. – Było dwóch innych, tak. Unicestwiłem ich – odpowiedział niecierpliwie William. – Miała talizman. Jak potrafiłeś sobie wziąć pieszczotkę z amuletem? W olbrzymiej sali rozległ się szmer. – Doprawdy dopisało mi szczęście, Maximilianie, że pozbawiłeś moją pieszczotkę talizmanu: dzięki temu mogłem ją porwać. A ponieważ zgładziłem jej poprzednich mistrzów, należy do mnie. Chyba że zamierzasz walczyć o nią ze mną… – Odczekał chwilę, po czym podniósł głos. – Czy ktoś ma jeszcze jakieś zastrzeżenia? Na ścianach wisi wystarczająca liczba mieczy, żeby załatwić każdego z was! Cisza. – A teraz dość marnowania czasu. Załatwmy sprawy, żebym mógł się nacieszyć swoją nową pieszczotką. Nikt się nie odezwał, więc William ciągnął: – Uważam twoje zachowanie za nieodpowiednie, Maximilianie. Niech to będzie ostatni raz. Raven usłyszała ruch za sobą, ale nie wiedziała, co to takiego. – Skoro nie ma więcej pytań, kontynuujmy. Gregor, odprowadź moją pieszczotkę do bocznego pokoju.
Zamknij drzwi i stań na warcie. Każdego, kto się zbliży, zabij! Rozumiesz? – Tak, panie. Raven poczuła, jak ktoś delikatnie ujmuje jej łokieć. Odwrócił ją i poprowadził po stopniach, po czym oboje wyszli. Usłyszała, jak się otwierają kolejne drzwi. Gregor wprowadził ją do środka i usadził na fotelu. Potem się wycofał. Drzwi się zatrzasnęły. Dopiero wtedy pozwoliła, żeby tak długo powstrzymywany strach zawładnął nią całkowicie.
ROZDZIAŁ 31 – Dostałem po południu wiadomość z ludzkiej sieci wywiadowczej. Podobno dziś rano tuż za granicami miasta zauważono grupę myśliwych. Na to oświadczenie Księcia Consilium zareagowało szmerem w sali narad. – Sieć ich przechwyciła, kiedy próbowali wejść do miasta. Zostali przesłuchani i unicestwieni. Niestety, byli tylko częścią większej grupy, której kilku członków przedostało się do miasta z drugiej strony. – Należeli do Kurii, milordzie? – spytał Niccolò. – Nie. Członkowie Consilium zgodnie westchnęli z ulgą. Książę podniósł ręce. – Ci, którzy stanowili część ludzkich patroli, dziś zostali zniszczeni, ponieśli karę za swój błąd. Poza tym wysłałem na tamten świat ich kierownictwo. Zastąpili ich inni, a szefostwo sieci zapewniło mnie, że podobny błąd już się nie powtórzy. Ale skoro myśliwi są w mieście, nikt nie jest bezpieczny. Lorenzo, dopilnuj, żeby dowiedział się o tym cały plebs! Niccolò, zabierz Maxa, Aoibhe i swoje najlepsze patrole. Przeszukajcie miasto: budynek po budynku! Chcę zniszczyć myśliwych, ale dwóch zachowajcie. Osobiście ich przesłucham.
Lorenzo i Niccolò skłonili się posłusznie. – Książę, nadeszła wiadomość przez kuriera od Księżnej Umbrii. – Lorenzo wydobył spod płaszcza staroświecką kopertę, zapieczętowaną lakiem. Książę złamał pieczęć i otworzył list. Kiedy przejrzał jego treść, skinął na członków rady. – Księżna przesyła pozdrowienia. Informuje, że wszystko jest w porządku, a nasze przymierze pozostaje nienaruszone. – Włożył z powrotem kartkę do koperty i wsunął do wewnętrznej kieszeni marynarki, nie zwracając uwagi na kpiące spojrzenia obecnych. – Niccolò i Lorenzo! Chcę, żeby miasto było niedostępne. Armia ma być w gotowości. Możliwe, że ten atak myśliwych jest tylko wstępem do jakiegoś większego najazdu. Książę wstał, a wraz z nim inni członkowie rady, którzy się skłonili, gdy zszedł z tronu i ruszył przez salę. Zanim dotarł do drzwi, Aoibhe chwyciła go za łokieć. – Można na słowo, Książę? Odwrócił się i spojrzał jej uważnie w twarz. Wydawała się spokojna, nawet zaciekawiona. Na pozór zadowolony, wskazał miejsce w rogu i poszedł za nią. – Widzę, że posłuchałeś mojej rady. – Uśmiechnęła się, ale tylko ustami. Zesztywniał.
– Ta dziewczyna to rozrywka, a nie związek. – Wobec tego w twoim łóżku znajdzie się miejsce również dla mnie! W odpowiedzi tylko zmierzył ja spojrzeniem. Przechyliła głowę, obserwując go. – Och, niewątpliwie minie jakiś czas, zanim się znużysz swoją nową pieszczotką. Ale potrafię być cierpliwa. Czy jej umysł jest pod kontrolą? Nie mogłam się zorientować. – Do czego zmierzasz? Odrzuciła w tył długie, rude loki. – Zapach twojej pieszczotki jest zamaskowany. Czyżby była dziewicą? Aż zgrzytnął zębami. – Uważaj dziś wieczorem, Aoibhe. Myśliwi mogą cię uznać za istotę, której nie sposób się oprzeć. – Przypuszczam, że to oznacza, że nie była. – Przytknęła palec do ust, jakby głęboko zamyślona. – A skoro nie dziewica, dziwię się, że sobie nią zawracasz głowę. Powiedz: słodka była? Oczy Księcia zalśniły niebezpiecznie. Już miał odejść, kiedy jego uwagę zwróciło coś ponad jej ramieniem. Pozostali członkowie rady patrzyli w ich stronę z ogromnym zaciekawieniem. Znowu przeniósł na nią wzrok. Wprawnie, ze swobodą
uniósł prawą rękę i przesunął kciukiem po jej wargach. Ze zdziwienia szeroko otworzyła czarne oczy, po czym zaczęła ssać jego palec. – To moja pieszczotka. Nic więcej. – Ucałował ją gwałtownie, na co odpowiedziała równie namiętnym pocałunkiem, przygryzając jego dolną wargę. Odsunął się z niezadowoleniem i podniósł rękę do ust. Na szczęście nie ugryzła go do krwi. Aoibhe mrugnęła do niego. – Cieszę się, że się rozumiemy. Wiesz, gdzie mnie znaleźć, kiedy już się znużysz swoją zabawką. – Odwróciła się, żeby dołączyć do pozostałych członków rady, ale odchodząc, jeszcze rzuciła przez ramię: – Będę czekała.
ROZDZIAŁ 32 Jakimś cudem wejście po spiralnych schodach wydawało się o wiele dłuższe niż zejście. Raven przylgnęła do boku Williama. Pragnęła jak najszybciej opuścić ten dziwaczny, podziemny świat, który Książę zamieszkiwał. Zamieszkiwał. Zastanowiło ją to określenie. William nie tylko zamieszkiwał podziemny świat, on nim rządził. A sądząc po szacunku w głosach, jego poddani czuli przed nim duży respekt. Przedtem myślała o nim jak o jednym z wampirów, a nie jak o przywódcy. Jeśli dawniej się go bała, teraz bała się trzy razy bardziej. Jestem jego pieszczotką. Skuliła się. To określenie, podobnie jak sam status, było poniżające. Gdyby się nie obawiała o swoje życie, zaprotestowałaby. Głośno! Jej wiara w prawa natury i to, co fizycznie możliwe, teraz osłabła, została niemal zniweczona. Za dużo zobaczyła i usłyszała, zarówno nad, jak też pod tajemniczymi schodami. No i ten sposób zachowania kobiet i mężczyzn! Zastanawiała się, dlaczego wampiry nie przejęły władzy nad światem… Potknęła się i poczuła żelazny uścisk Williama na
swoim prawym łokciu. – Wytrzymaj jeszcze trochę – wyszeptał. Nie wiedziała, czy pozostali ich widzą. W każdym razie nie słyszała żadnych innych kroków na schodach. Serce biło jej bardzo szybko. Raczej wyłącznie pod wpływem adrenaliny kroczyła w miarę pewnie, mimo butów na wysokich obcasach. William nic nie mówił, tylko objął ją w talii. To dotknięcie sprawiło Raven przyjemność. – Jeszcze kilka minut. Już minęli drzwi i szli długimi korytarzami. William pomógł jej wsiąść do auta i usiadł obok, po czym zdjął jej z oczu opaskę i wsunął ją do kieszeni marynarki. Jechali ulicami miasta. Odetchnęła z ulgą. Wyraz twarzy Williama wyrażał czujność i troskę. – Istnieje ryzyko, że moi towarzysze podążą za nami, ale przy bramie willi zostaną zatrzymani. Nie mogą wejść na teren mojej posiadłości. – Dlaczego? – wychrypiała. Poczuła suchość w ustach. William wziął od Luki butelkę wody, otworzył ją i podał Raven. Podziękowała i zaczęła pić. – Powiedzmy, że na terenie mojej posiadłości są pewne rzeczy, które uniemożliwiają innym sprawianie mi
kłopotu. – Nie przyznałeś się, że jesteś księciem. – Ten tytuł łączy się z moją funkcją – odparł. Patrzył, jak pije spragniona: butelka była już w połowie pusta. – Wampira, który panuje nad księstwem, nazywa się Księciem. Dlatego ja jestem Księciem Florencji. – A od jak dawna? – Od czternastego wieku. Raven się zakrztusiła i oblała sobie sukienkę. Kaszlała i parskała, na co William patrzył bezradnie. – Nic ci nie jest? Co mogę zrobić? Machnięciem odepchnęła jego rękę i nadal kaszlała, usiłując usunąć wodę z gardła. – Luka, zatrzymaj! – rozkazał William. – Nie… – zdołała powiedzieć i kaszlała dalej. – Nic mi nie jest. – Nie wygląda na to. – Objął ją ramieniem. Kaszlnęła jeszcze kilka razy. – Już dobrze. Ostrożnie upiła łyk, potem zrobiła głęboki wdech i wydech. – W porządku, naprawdę? – Ściągnął jasne brwi. – O wiele lepiej, dziękuję. – Musisz bardziej uważać.
– Nie zdawałam sobie sprawy, że picie wody, podczas gdy ty mówisz, jest takie niebezpieczne. – Zerknęła na niego. – Skoro zostałeś księciem w czternastym wieku, musiałeś się urodzić jeszcze wcześniej… Skinął głową. – O ile wcześniej? – Nie zdradzam swojego wieku… z różnych powodów. Zmarszczyła czoło. – Jakich powodów? Jego spojrzenie wyraźnie mówiło, że temat skończony. – A jak można się stać księciem? – Zwykle pozbywając się poprzedniego – odparł niedbale… zbyt niedbale. Raven ścięła się krew w żyłach. – Nigdy nie zniszczyłem nikogo, kto by na to nie zasłużył. Pamiętaj o tym, zanim mnie potępisz. – Zdjął rękę z jej ramienia; patrzył na ciemniejący krajobraz miasta. Raven piła nadal. Nie wiedziała, co odpowiedzieć. William był najwyraźniej nieprzyzwyczajony do tego, żeby usprawiedliwiać swoje postępowanie. Od chwili, kiedy został Księciem, nie musiał tego robić. Jednak teraz, kiedy się tłumaczył tej dziewczynie siedzącej obok niego,
poczuł coś nowego, nieznanego. Odsunął na razie od siebie to uczucie. Nie miał ochoty tego rozważać. – Byłaś dzisiaj wieczorem bardzo dzielna. Chciałbym cię jakoś nagrodzić, pokazać ci pewne cudowne rzeczy w tym mieście, ale w pobliżu mogą być myśliwi… Musimy z tym poczekać. Odstawiła pustą butelkę. – Kto byłby na tyle szalony, żeby polować na ciebie? – Są takie dwie grupy. Ta jest słabsza. Niektórzy z tych słabszych polują dla sportu, ale większość robi to, żeby zdobyć krew. – Krew wampirów? – Zamożni ludzie używają jej do leczenia, ale też do walki ze starzeniem się. Trudno nas zabić, dlatego nasza krew to rzadkość. Jest bardzo kosztowna. Tak cenna, że myśliwi czasem polują na dzikich. – Ich krew ma podobne właściwości? – Krew dzikich wywołuje szaleństwo. Przełknęła ślinę. – Więc jeśli ktoś myśli, że przyjmuje krew wampira, a to krew dzikiego, może popaść w obłęd? – Dziki czerpie swoją siłę z krwi. A ktokolwiek ją bierze, przyjmie w siebie ciemność. – Przez moment siedział zapatrzony w dal, jakby się nad czymś zastanawiał. – To przypomina opętanie – dodał w końcu.
Rozcierała skronie, bo poczuła nagły ból głowy. Najwyraźniej jej ciało miało trudności z ogarnięciem tych wszystkich rewelacji. – Więc gdyby tamten dziki mnie wtedy ugryzł, oszalałabym? – Jeśli przekazałby ci dostatecznie dużą ilość krwi, to tak. Przymknęła oczy, starała się pohamować natłok wrażeń. Serce jej waliło w piersi i czuła, jak jej ciało robi się lepkie od zimnego potu. Wziął jej rękę w swoją dłoń. – Niedobrze ci? – Nie wiem… – Luka, zatrzymaj. Kierowca posłusznie zwolnił i wjechał w boczną uliczkę. William pochylił się troskliwie nad Raven. – Jeżeli kiedyś uczyłaś się katechizmu, wiesz na pewno o aniołach, diabłach i innych nadprzyrodzonych sprawach. – Przestałam wierzyć w te głupoty, jak miałam dwanaście lat. – Dlaczego? Zamiast odpowiedzi odchyliła głowę na oparcie
i głęboko oddychała z zamkniętymi oczami. – Skoro kiedyś w to wierzyłaś, możesz znów uwierzyć. Dołącz tylko wampiry i dzikich do aniołów i diabłów. – Twierdzisz, że anioły i diabły istnieją? – Niewątpliwie. Zaklęła. Przysunął się bliżej. – Dzicy zabijają, ale nie kaleczą. Gdyby któryś cię zaatakował, byłabyś martwa w kilka sekund. Dopiero potem pożywiłby się twoją krwią. Wampiry wolą swoje pożywienie… żywe. – Dziwne, ale jakoś mnie to nie pociesza. Przyciągnął ją do siebie i zniżył głos. – Staraj się czerpać pocieszenie z wiedzy o tym, że jesteś pod opieką najpotężniejszego wampira w Królestwie Włoch… z wyjątkiem Rzymianina. Otworzyła oczy. – Kim jest Rzymianin? – To władca Księstwa Rzymu. Od czasów starożytnych uważa się za króla wszystkich księstw, na które teraz się składają Włochy. – Jest potężniejszy niż ty? – O wiele potężniejszy.
Raven głośno wypuściła powietrze. – A twoja potęga… skąd się bierze? Nawinął na palec pukiel jej włosów. – Nie tak szybko, Dalilo[24]… Nie jestem taki skory do wyjawiania wszystkich swoich tajemnic. – Nie wiedziałam, że wampiry uczęszczały na religię do szkółki niedzielnej… Uśmiech zniknął z twarzy Williama. – Im mniej powiemy na ten temat, tym lepiej. Co nie znaczy, że mój staż mnie chroni. Wyczuła gniew. Tak jakby sączył się z jego skóry i wypełniał cały samochód. Ale to nie na nią Książę się gniewał. – Lucia już spakowała twoje rzeczy i Ambrogio przeniósł je z willi do ciebie do mieszkania. Gdyby czegoś brakowało, powiedz mu tylko, a natychmiast ci to dostarczy. – Ale te rzeczy w willi nie są moje. Przyjechałam tam tylko z tym… – Wskazała plecak na podłodze. – Te ubrania zostały kupione dla ciebie. – Nie musiałeś tego robić. – Policzki zaróżowiły jej się ze wstydu. – Zresztą niektóre nie będą pasowały. – Utrata wagi to jeden z pechowych efektów ubocznych zażycia krwi wampira. Już niedługo wrócisz do dawnej, pięknej figury.
Zastygła z otwartymi ustami. Zamierzała zaprotestować, a przynajmniej poprosić o wyjaśnienie, ale on ciągnął dalej: – Ambrogio musiał zabrać relikwię z mieszkania przed twoim powrotem. Natychmiast zwrócił jej uwagę na kolejny temat. – Wziąłeś ją z powrotem, pamiętasz? Była w moim plecaku tej nocy, kiedy Bruno został zaatakowany. – Zostawiłem inną w twoim mieszkaniu wtedy, kiedy cię tam odprowadziłem. – Nie widziałam jej. – Leżała schowana pod łóżkiem. Myślałem, że cię już nigdy więcej nie zobaczę, więc przyniosłem tę relikwię, żeby cię chroniła. Spojrzała z zainteresowaniem. – To bardzo… ładnie z twojej strony. A dlaczego ją zabierasz z powrotem? – Bo moi bracia będą się tobą interesować. Znajdą twoje mieszkanie. Do tego czasu relikwia musi stamtąd zniknąć. I nie będę ci zwracał tej, którą przedtem dałem. – Ale… dlaczego? – Przecież masz być moją pieszczotką. A relikwie odstraszają istoty mojego rodzaju – odpowiedział ostro.
– Ciebie nie odstraszyła… Przeszył ją wzrokiem groźnym i chłodnym, tak że odruchowo się odsunęła. – Nie musisz się obawiać, na pewno nic nikomu nie powiem. Spojrzał ostrzegawczo. – Mam nadzieję … dla twojego dobra. – To znaczy, że pieszczotki wampirów nie powinny posiadać relikwii, bo te mogłyby odstraszyć ich mistrzów… wampirów. – Właśnie. – A Maximilian? Wiedział, że mam relikwię w plecaku. Jestem pewna. – O Maxa się nie martw – uciął William. – Aha… Więc twoi bracia nie wiedzą, że relikwia nie działa na ciebie… – Popatrzyła na Williama jakby innym, świeżym spojrzeniem. – Dlaczego to trzymasz w tajemnicy? Nie chcesz, żeby wiedzieli, jaki jesteś potężny? – Władza jest najpotężniejsza, gdy się ją ukrywa. – Zachmurzył się. – Okej – szepnęła. – Już ci lepiej? – Mhm.
William zwrócił się do kierowcy: – Luka, możemy ruszać. W niezręcznym milczeniu przejechali przez most na Arno. William siedział z rękami na kolanach. Palcami stukał w spodnie. Raven miała wrażenie, że Książę się czymś niepokoi, a może po prostu niecierpliwi. Odezwał się dopiero, gdy już byli blisko placu Świętego Ducha i mieszkania Raven. – Obiecałem pomóc temu chłopcu i będę to robił, aż wyzdrowieje. Poza tym postaram się zmniejszyć cierpienia twojej sąsiadki. – Dziękuję. – Głębia twoich uczuć w stosunku do bliskich ludzi naprawdę mnie zaskoczyła. – Przerwał. Przypatrywał się budynkom na placu. – Rzadko mi się to zdarza. Jego uwaga raczej nie wymagała odpowiedzi, więc Raven milczała. Schyliła się i wzięła plecak. Luka zaparkował w pobliżu jej domu i natychmiast wysiadł. Zamknął drzwiczki, stanął za autem, czekał. – Zdaję sobie sprawę, że twoja chęć pozostania ze mną wynikała z tego, że pragnęłaś pomóc swoim przyjaciołom. Mam jednak nadzieję, że… Przerwał, ale w jego głosie usłyszała tęsknotę. – Masz nadzieję, że…? – powtórzyła. Próbowała mu
spojrzeć w oczy. – Nic. – Nadal patrzył na ulicę. – Na nic nie mam nadziei, bo nadzieja jest bez sensu. Raven zaczęła się bawić plecakiem. – Brak nadziei to rozpacz. – Nie rób mi wykładu na temat rozpaczy – parsknął. Raven wykręcała sobie palce. – Przepraszam… – szepnęła potulnie. Odwrócił się i ujął ją pod brodę. – Ty jesteś jedynym promykiem nadziei, jaki ujrzałem od tysiąc dwieście siedemdziesiątego czwartego roku. Jesteś jedyną, dzięki której serce mi znowu zabiło. Przez chwilę Raven widziała w jego oczach coś o wiele głębszego niż pożądanie. Nie miała pojęcia, co to może być, ale to dostrzegła i odczuła: jakby między nimi coś zaiskrzyło. Jego usta dotknęły jej warg, próbował je rozchylić językiem. Przyjęła pocałunek. Odrzucił plecak i przyciągnął Raven do siebie. Nadal ją całował. Sięgnął do jej szyi. Kilkoma szybkimi ruchami rozwiązał węzeł apaszki. Jego wargi powędrowały w odsłonięte miejsce. Gwałtownie otworzyła oczy. Lekko szczypał wargami jej skórę, potem dotykał
językiem. Powtarzał tę czynność raz po raz, a jej serce waliło w piersi jak oszalałe. Fala gorąca rozlała się po jej brzuchu i niżej. Raven niepewnie dotknęła jego włosów, odgarnęła je palcami do tyłu. Jego wargi nadal muskały jej gardło. Zaczął ssać. Z trudem chwytała powietrze. Nacisk jego ust złagodniał. Delikatnie całował ślad na jej szyi: język lekko trzepotał po skórze. Kilka razy ucałował wgłębienie na przodzie szyi, po czym znowu dotknął ust. – Czy to było… ugryzienie? – wyszeptała. Cofnął się. – Nie. Dotknęła szyi. Skóra nie była rozcięta. Spojrzała na swoją dłoń, nie dostrzegła krwi. Schylił się po apaszkę, która spadła, i położył Raven na kolanach. – Nigdy bym nie pił twojej krwi, chyba że sama mi to zaofiarujesz. – Ale… przecież wampiry właśnie tak robią? – Nie kuś mnie! – rzucił chłodno. – Nie rozumiem. – Pokręciła głową. – Czego nie rozumiesz?
– Jak możesz być taki srogi, a przy tym tak całować… Uśmiechnął się i objął ją ramieniem. – Jestem starszy niż początki psychologii, Cassita. Nie potrafię ci przedstawić autoanalizy. Nieśmiało oparła głowę na jego ramieniu, a on jakby z wdzięcznością objął ją drugą ręką w talii. – Wiem, że jesteś groźny – wyznała. – Ale wiem też z całą pewnością, że żyję wyłącznie dzięki tobie i… jestem ci wdzięczna. – Wdzięczność… Dobre i to na początek – mruknął. – Babcia Bruna była dla mnie bardzo dobra, kiedy przyjechałam do Florencji. Dziękuję, że jej pomożesz i uratujesz chłopaka. Kiwnął głową, wtulony w jej włosy. Położyła mu dłoń na piersi, blisko serca. – Mogę cię o coś spytać? – Oczywiście. Nie obiecuję, że odpowiem, ale pytaj śmiało. – Kiedy byliśmy tam, razem z twoimi braćmi, usłyszałam, jak ktoś mówił o jakimś znaku. O co chodziło? – Skoro jesteś moją pieszczotką, już do tej pory musiałbym się napić twojej krwi. – Wskazał jej szyję. – Widzieliby wtedy więcej niż tylko siniak. Od tej chwili musisz zakrywać szyję, ilekroć wyjdziesz z domu.
– W porządku. Lubię apaszki. – Możesz tę zatrzymać. Lucia kupi sobie inną. Podniosła głowę. – Nie będzie chciała jej mieć z powrotem? – Nie, jeżeli powiem, że tak ma być. Raven uznała, że nie ma sensu się spierać. Postara się jednak później oddać tę apaszkę Lucii. William spojrzał w kierunku jej mieszkania. Najwyraźniej niechętnie. – W mojej willi byłabyś bezpieczniejsza. Jak już mówiłem, wampiry nie mogą przekroczyć granic mojej posiadłości, a strażnicy nie wpuszczają tam ludzi. Ale obiecałem, że odwiozę cię do domu, więc proszę bardzo. Dzisiaj w nocy polujemy na myśliwych. Kiedy już się ich pozbędziemy, będziesz miała więcej swobody. Ale do tego czasu wyznaczam Lukę, żeby cię pilnował. Pójdzie też za tobą w poniedziałek rano do pracy i będzie w pobliżu przez cały dzień. – Czy to naprawdę konieczne? – Ci myśliwi to ludzie. Jeżeli się dowiedzą, że mam pieszczotkę, mogą postanowić, że cię wykorzystają. – Czekaj… Co takiego? – Wysunęła mu się z objęć. – Jakim cudem ludzie mogą na ciebie polować? – Mają broń i różne narzędzia. Poza tym potrafią używać podstępu… i właśnie dlatego musisz być ostrożna.
– Myślisz, że przyjdą po mnie? – Możliwe. Ale większość wampirów nie dałaby się wywabić z kryjówki, żeby ratować pieszczotkę, są one zbyt łatwo dostępne. Skuliła się. – Ty nie, Cassita. Ty nie jesteś łatwo dostępna, zapewniam cię. – Ucałował ją lekko. – Ale lepiej dla ciebie, jeśli zachowam tę tajemnicę. Zresztą wątpię, żeby myśliwi zasadzili się akurat na mnie. Jeżeli są rozsądni, wiedzą, że łatwiej im dopaść młodsze wampiry – nowicjuszy, jak ich nazywamy. Problem w tym, że młoda krew jest o wiele słabsza niż stara, dlatego starsze wampiry mają wyższą cenę. – Żyjesz w dziwacznym świecie. – Nie jest bardziej dziwaczny niż twój. Tyle że w moim każdy jest draniem. Przed oczami Williama przebiegły stulecia zdrady i braku zaufania. Mimo że szanował swoje Consilium i w pewnych okolicznościach na nim polegał, nie ufał jego członkom. Nie. Ta dziewczyna w jego ramionach to jedyna istota od lat, której był gotów zaufać. Tymczasem nie potrafił nawet się zmusić, żeby wyjawić jej kilka ze swoich mniej ważnych tajemnic. Raven pokręciła prawą stopą, starając się zmniejszyć ból w kostce. Przyszło jej do głowy, że poziom adrenaliny
w jej organizmie musiał opaść. – Czy… gdybym cię poprosiła, żebyś wyleczył moją nogę, użyłbyś do tego swojej krwi? Znieruchomiał. – Nie. – Nadal ją trzymał w ramionach, ale już patrzył gdzieś w dal. Miała ochotę drążyć temat, zasypać Williama pytaniami, ale ostatecznie zrezygnowała. I tak już tego wieczoru raz się na nią rozgniewał. Była wdzięczna, że chciał pomóc, a w dodatku pozwolił jej wrócić do domu. Wolała nie robić nic, przez co mógłby zmienić zdanie. Wypuścił ją z objęć. – Już czas. Luka pójdzie z tobą i sprawdzi, czy w swoim domu jesteś bezpieczna. Potem zastąpi go strażnik, będzie stał po drugiej stronie placu i obserwował mieszkanie. A jutro rano Luka odprowadzi cię do Uffizi. – Dziękuję. – Uśmiechnęła się słabo i podniosła swój plecak. – No nie! Żadnych sprzeciwów? Ani protestów? – William spojrzał na nią ciekawie. – Zabrałeś mnie do świata, w którym, nawet z opaską na oczach, czułam potęgę i pragnienia otaczających mnie istot. A potem mi powiedziałeś, że ludzie pewnego rodzaju na ciebie polują i mogą użyć mnie jako przynęty. Rozumiem, że wobec tego potrzebuję jak najlepszej
ochrony. Ujął jej dłoń i pocałował. – „Noe wypuścił kruka, który wylatywał i zaraz wracał, dopóki nie wyschła woda na ziemi”[25]. Jeżeli mogę mieć nadzieję, będę ją miał, że i ty do mnie wrócisz. Dobranoc, Cassita. – Dobranoc. – Starała się ukryć zaskoczenie tą uwagą i delikatnością, z jaką złożył pocałunek na jej ręce. Kiedy wysiadła z auta, ze zdziwieniem poczuła, jakby coś utraciła.
ROZDZIAŁ 33 Tuż przed wschodem słońca William siedział za biurkiem. Ponownie odczytywał list, który tego wieczoru przekazał mu Lorenzo. Jego Lordowska Mość, Książę Florencji, zasyłam pozdrowienia. Z prawdziwą radością odebraliśmy Pańskie poselstwo. Jak zawsze, Księstwo Umbrii wyraża naszą serdeczną przyjaźń dla potężnego Księstwa Florencji. Deklarujemy naszą trwałą wierność naszemu wspólnemu, wielkiemu i doniosłemu sojuszowi. Ludzie, o których nas pytaliście, istotnie przebywają na naszym terytorium. Jest ich czworo: dorosły samiec, dwie dorosłe samice i jedno dziecko – samiczka. W dniu, kiedy piszemy ten list, zamieszkują w domu w pobliżu Todi. Byłoby dla nas zaszczytem doręczenie Wam tych ludzi – jako prezentu. Lub też, jeżeli wolicie, zajmiemy się nimi w sposób, w jaki będziecie sobie życzyli, i przekażemy Wam ich szczątki. Jeżeli obie te możliwości Wam nie odpowiadają, macie nasze pozwolenie na wejście na teren Umbrii w celu ich schwytania. Prosimy jednak, byście byli tak dobrzy i uprzedzili nas zawczasu o swojej wizycie, gdyż chcielibyśmy Was powitać w sposób należny osobie tak
wysokiej rangi. Nie pragniemy niczego z wyjątkiem możliwości godnego przyjęcia Was u siebie, poza tym będziecie wówczas mogli zaoszczędzić kilka dni. Z wielką przyjemnością wspominamy Waszą poprzednią wizytę. Pozostaję Waszą lojalną sojuszniczką Simonetta Księżna Umbrii William rzucił pergamin na biurko. Od czasu, kiedy napisał do Simonetty z prośbą, żeby zezwoliła schwytać na jej terenie Gabriela Emersona, sytuacja mocno się skomplikowała. Nie zapomniał o Emersonie. Znał jednak przepisy dotyczące nielegalnego wstępu na obce terytorium i nie miał zamiaru ryzykować wojny z jedną z najważniejszych sojuszniczek z powodu zwykłego złodzieja. W tej chwili, kiedy już miał przyrzeczenie Simonetty, mógł działać szybko, zabić Emersona i tego samego wieczoru wrócić do własnego księstwa. Nie mógł jednak
opuścić miasta, skoro opanowali je myśliwi. No i nie mógł opuścić Raven – teraz, kiedy już poznał słodycz jej ust. Jej ust… Jego plan, żeby zrobić z niej swoją kochankę, niestety się nie powiódł. Chociaż naprawdę już od setek lat nikogo nie pokochał, czuł coś do tej dziewczyny – i to uczucie stawało się coraz intensywniejsze. Miał nadzieję, że będą mogli pogłębić swój wzajemny pociąg i że ta więź między nimi rozkwitnie i się zacieśni. Jakże się omylił! Jej przerażenie po tym, co jej oświadczył, i następnie zaofiarowanie mu siebie w zamian za przysługę niezmiernie go zaskoczyło. Wiedział, że daleko mu do szlachetności, ale tym razem szczycił się dokonaniem czegoś szlachetnego – tylko ten jeden raz. Wypuścił ją. Nie miał jednak zamiaru odstąpić od pierwotnego planu, czyli od jej uwiedzenia. W rzeczywistości jego pożądanie gwałtownie wzrosło. A kiedy w końcu będzie ją miał w łóżku… Oderwał się od własnych wizji. Musiał oczyścić umysł poprzez medytację i odpoczynek – w ciągu dnia, kiedy świeci słońce. W każdym razie do zachodu: wtedy będzie mógł się wdrapać na szczyt katedry i rozkoszować
widokiem swojego miasta. To prawda, że potrafiłby się poruszać w pełnym słońcu, ale nie uważał tego za przyjemne. Tak jak wszystkie wampiry, w ciągu dnia powinien odpocząć fizycznie i umysłowo, żeby móc myśleć jasno. Wśród wampirów istniało przekonanie, że ci, którzy zaniedbują codzienne dokładne oczyszczanie umysłu, popadają w szaleństwo – przytłacza ich coś w rodzaju ciężaru nieśmiertelności, który sprawia, że rozum zawodzi. A William jako Książę musiał działać racjonalnie. Jego miasto nawiedziła plaga myśliwych. Udało im się zmylić ekipę wywiadowczą i zamordować dwóch nowicjuszy przy stacji Santa Maria Novella, wysączyć z nich krew i rzucić bezgłowe szczątki na szyny. Zgodnie ze swoim zwyczajem myśliwi zabrali głowy ofiar. Kiedy głowa wampira zostanie w pobliżu reszty ciała, obie części mogą się z powrotem połączyć i wówczas wampir zmartwychwstaje. Myśliwi wiedzieli, że dostaną wyższą cenę za krew wampira, kiedy ją sprzedadzą razem z głową i w ten sposób udowodnią jej autentyczność. William aż zadrżał na myśl, co mogliby zrobić z Raven, gdyby się o niej dowiedzieli. Właśnie dlatego chciał zmylić ekipę poszukiwawczą Aoibhe i innych, że Raven jest bezpiecznie ukryta w jego willi i czeka tam na niego w łóżku.
Miał nadzieję, że mu uwierzyli.
ROZDZIAŁ 34 W poniedziałek rano Raven stała w sypialni, ze wzrokiem wbitym w swoją laskę. Ten okropny przedmiot pojawił się tam, kiedy wróciła do domu po wizycie Ambrogia. Tego ranka patrzyła na laskę z prawdziwą nienawiścią. Już wyglądała niemal tak samo jak dawniej. Kalectwo wróciło. Waga ciała się zwiększyła – teraz Raven miała, powiedzmy, o jeden rozmiar mniej niż dawniej. Nikt już nie pomyślałby nawet, że dopiero co przeszła cudowną przemianę. Była zła na siebie, że tak ją uszczęśliwiło to krótkie „piękno” i tak zmartwiła jego utrata. Nigdy nie uważała się za osobę płytką, raczej miała do wszystkiego stosunek stoicki. Najwyraźniej nie znała samej siebie tak dobrze, jak sądziła. Była też na siebie zła, że nienawidzi swojego kalectwa. Wykuśtykała dziś rano z łóżka dopiero wtedy, kiedy zaczęła myśleć, jak poprosić Williama o krew wampira, aby wyleczyć chorą nogę. Nawet próba rozważenia tego pomysłu ją podłamywała. Wiedziała o tym, że kalectwo wynosi ją ponad osoby
bez widocznych oznak ułomności. Jednak w jej pojęciu wszyscy ludzie byli w jakimś sensie kalekami – fizycznie, społecznie, umysłowo, moralnie… i tak dalej. Uważała, że należy się pogodzić z prawdą o samej sobie – a może nawet polubić siebie. Według niej to właściwy sposób traktowania kalectwa: nie należy się go wypierać ani ukrywać, czy – nie daj Boże – starać się go pozbyć. Dlatego teraz z pogardą patrzyła w lustro w łazience na swoje smutne oczy i zgnębiony wyraz twarzy. Wyrażały ten sam smutek, który widziała u innych, kiedy jej współczuli. Gardziła litością i towarzyszącym temu brakiem nadziei. Przypomniała sobie, że William nie nalegał, żeby brała krew wampira. Wspomniał coś na ten temat, ale zostawił jej możliwość wyboru. Zresztą jemu najwyraźniej jej kalectwo nie przeszkadzało. Przeważnie odnosiła wrażenie, jakby to uchodziło jego uwadze. Może dlatego, że tak ją dziwnie pociągał, teraz nawet bardziej, kiedy ją wypuścił i w dodatku obiecał pomóc Brunowi i Lidii. Pokuśtykała po laskę i chwyciła ją, jakby to był miecz. Przysięgała sobie, że zaakceptuje siebie taką, jaka jest, i więcej nie będzie się łudzić myślą o wyleczeniu. Laska była nowa, czarna i o wiele wygodniejsza niż poprzednie, a zwłaszcza ta ostatnia, która ciągle wystawała ze ściany.
Postanowiła, że tak jej się podoba i nie będzie nic zmieniać. Chociaż nie była pewna, co sądzić o tym, że William podarował jej nową garderobę, czuła dla niego wdzięczność za śliczne ubrania. Rzeczy pewnie wybierała Lucia; w dodatku przysłała chyba tylko te w większym rozmiarze, bo większość na Raven pasowała, nawet dwie pary dizajnerskich dżinsów. Dzisiaj włożyła granatową sukienkę z pasującym do niej sweterkiem i proste, płaskie pantofle pod kolor. Posłusznie otuliła szyję apaszką i włożyła bransoletę, podarowaną jej przez Williama. Zastanawiała się, czy bransoleta ma jakieś związki historyczne z Florencją, czy to coś, co po prostu zdobył podczas swojego długiego, tajemniczego życia. Księciem Florencji został w czternastym wieku, ale wspomniał też coś o utraceniu nadziei w tysiąc dwieście siedemdziesiątym czwartym roku. Nie miała już czasu szukać w internecie tej daty i sprawdzić, czy wtedy zdarzyło się coś ważnego; postanowiła, że to zrobi później. Wzięła nowe okulary do czytania ze stolika nocnego. Stare chyba zgubiła w dniu przyjęcia u Giny. Nie mogła ich potem znaleźć. Na szczęście Ambrogio zastąpił je nowymi – w dodatku w eleganckich oprawkach Prady. Wetknęła okulary do futerału i podeszła do stołu w kuchni. Tam znalazła nowego iPhone’a. Ambrogio
zostawił go razem z pudełkiem i wiadomością, że informacje zapisane na jej starym telefonie zostały przeniesione do nowego. Dołączył też kontakt do siebie, Lucii i Luki. Co znaczące, nie podał ani imienia Williama, ani numeru do niego. Najwidoczniej wampiry nie korzystają z komórek, wywnioskowała. Pewnie używają gołębi pocztowych. Niestety wszystkie zdjęcia Raven, które sobie zrobiła w nowym wcieleniu, zostały usunięte. Nie miała więc już żadnego dowodu, że jej noga na jakiś czas wyzdrowiała. Ktoś wykasował te zdjęcia umyślnie, stwierdziła. Sama z pewnością tego nie zrobiła. Zastanawiała się, dlaczego William miałby to zrobić. Może, żeby ją chronić? A może ochraniał w ten sposób siebie? Z pewnością sobie nie życzył, żeby zachowała zmieniony wygląd. Może rzeczywiście pociągała go taka, jaka była… Zgodnie z obietnicą na dole czekał na nią Luka. Wysoki, postawny – miał ze dwa metry wzrostu i ważył ponad sto dwadzieścia kilo. Poza tym był bardzo oszczędny w słowach. Kiedy ją zobaczył, ruszył przed nią do wyjścia i zaprowadził do mercedesa zaparkowanego za rogiem. Podczas krótkiej jazdy do Galerii Uffizi Raven co i raz poprawiała apaszkę na szyi. Teraz już zakryła malinkę,
którą jej zostawił William. Starała się nie myśleć o tym, jak wspaniale się czuła w jego ramionach i z jaką zmysłową przyjemnością dawała mu się całować w szyję. Westchnęła. Kiedy się żegnali, nie wspomniał ani słowem o ich następnym spotkaniu. Zresztą ona też nie wyznaczyła daty, kiedy ewentualnie obejrzą razem film. Mieszkanie wydało jej się niemal spartańskie i puste w porównaniu z bogatymi wnętrzami jego willi. Doprawdy, w jej życiu nastąpił zaskakujący przewrót: wyglądało na to, że na następną randkę pójdzie z księciem wampirów! *** – Nic ci nie jest? Kiedy tylko Raven weszła do pomieszczenia, które dzieliła z kilkoma kolegami, przywitał ją zatroskany głos Patricka. Pozostali schodzili się powoli, rozmawiali przy biurkach przed rozpocząciem dnia pracy. Pokuśtykała, opierając się na lasce, do swojego stanowiska. – Nie, czuję się doskonale. – Znowu chodzisz z laską… Wzruszyła ramionami. – Chyba ta nowa kuracja, której spróbowałam,
zawiodła. – Nic nie wspominałaś o żadnej kuracji. Wydawało mi się, że noga wyzdrowiała sama… wtedy, kiedy zniknęłaś. Schyliła się i położyła plecak na podłodze. – Nie chcę o tym mówić. – W porządku – odparł Patrick raczej bez przekonania. Podszedł do niej, wziął ją za rękę i przyjrzał się przegubowi. – A to? Co to takiego? Próbowała wyrwać dłoń, ale na próżno: zdążył zobaczyć bransoletę. – Prezent. – Od kogo? – Och, po prostu od przyjaciela – rzuciła beztrosko. – Od tego samego, który ci w zeszłym tygodniu dał inny muzealny klejnot? – Dalej ją trzymał za rękę. – To złoto, Raven. Jak myślisz, ile jest warte? – Słuchaj, Patrick! Poznałam kogoś, kto jest… kolekcjonerem. Po prostu mi pożycza takie rzeczy… ot tak, dla zabawy. To nic ważnego. – Okej, okej. – Chłopak obronnie uniósł ręce. – Już przestaję być taki wścibski. Ale ty… powinnaś zrozumieć, że to wygląda… podejrzanie. Znikasz na tydzień, potem pojawiasz się jako zupełnie inna osoba. Tydzień później wracasz do dawnego wyglądu, ale nosisz jakieś kosztowne prezenty. I nie mówię tu o rzeczach, jakie każdy dupek
może kupić u Tiffany’ego. Mówię o klejnotach z epoki średniowiecza i odrodzenia! Raven łamała sobie głowę, żeby znaleźć jakieś wiarygodne kłamstwo. W końcu rzuciła mu konspiracyjny uśmieszek. – Dobra. Poznałam kogoś. Jest jeszcze za wcześnie, więc wolałabym za dużo mówić… Ma pieniądze i lubi je wydawać. – To ten, który dał ci złoty krzyż? Rozejrzała się po pomieszczeniu, jakby chciała być pewna, że nikt ich nie usłyszy. – Tak. Dopiero co się poznaliśmy. – Wydawało mi się, że zaczynasz chodzić z Brunem… – Wycofał się… – odparła, wykręcając sobie palce. Wyraz twarzy Patricka się zmienił. – Tak mi przykro… – Dziękuję – wymamrotała. – Ale poznałaś kogoś innego i jest dobrze. Czym on się zajmuje? – Hmm… rzadkimi rocznikami trunków. Chłopak się uśmiechnął. – Aha… Jeżeli ma coś ekstra, załatw mi butelkę. Gina uwielbia takie rzeczy, a tanie nie są! Kiwnęła głową bez przekonania.
Patrick usiadł na brzegu jej biurka. – Niestety mam dla ciebie przykrą wiadomość… – Jaką? – Kiedy szedłem dziś do pracy, zatrzymał mnie szef ochrony. Mocno ścisnęła laskę. – Dlaczego? – Zobaczył na nagraniu, jak mi dawałaś pendrive’a w archiwum. – O, nie! Ale nic ci nie zrobił? – Nie, w porządku. Na szczęście miałem w kieszeni podobny pendrive, pełen różnych plików zbieranych do projektu, nad którym pracuję. Pokazałem mu go i wytłumaczyłem, że mi po prostu pomagałaś. Sprawdził to z archiwistką, a ona potwierdziła, że miałem zgodę na kopiowanie tych dokumentów, i na tym się skończyło. Archiwistka co prawda trochę się zdziwiła, kiedy wspomnieliśmy o tobie, ale cię wytłumaczyłem. – Bardzo dziękuję. – Raven oparła się o krzesło. – Naprawdę cię za to przepraszam. Jestem ci winna przysługę. Znowu. – Nie ma sprawy. Odkryłaś jeszcze coś z tych plików? – Nie miałam okazji nad tym popracować. Wiem, że Botticelli zmienił włosy w postaci Merkurego i zrobił jeszcze kilka innych dobrze udokumentowanych zmian.
Ale w zeszły weekend byłam dość zajęta, więc… Patrick uśmiechnął się domyślnie. – Zajęta ze swoim kolekcjonerem rzadkich roczników? – Może… – Unikała jego spojrzenia. – Dobrze. Cieszę się, że z kimś chodzisz i nieźle się bawisz. Na koniec mam dla ciebie dobrą wiadomość. Przed paroma minutami zajrzał tu profesor Urbano. Chce, żebyś wróciła do laboratorium konserwacji. Ja mam przekazać szefowej archiwum, że już nie będziesz dla niej pracować. – Naprawdę? – Raven omal nie klasnęła z radości. – Mogę tam iść już teraz? – Powiedział, żebyś przyszła od razu. – Dziękuję. – Posłała mu szeroki uśmiech, a on odpowiedział tym samym i zeskoczył z biurka. Szybko spakowała plecak, zapięła go i wstała ostrożnie, opierając się na lasce. Przeszła do garderoby w głębi pokoju i zabrała płaszcz, który starannie przewiesiła sobie przez ramię. Patrick kroczył za nią. – Kiedy już wyszedłem z biura ochrony, pobiegłem wprost do inspektora Batellego – oznajmił, wkładając ręce do kieszeni. – Co powiedział? – Że agent Interpolu, wyznaczony do pracy z nim,
w zeszłym tygodniu zaginął bez wieści. Zatrzymała się. – Kiedy? – Tej nocy, jak byłaś na kolacji z Giną i ze mną. – Agent Savola… – wyszeptała. – Mhm. Właśnie tak się nazywał. Drżąc, oparła się o najbliższe drzwi. Nie miała pojęcia, że to Savola ją śledził tamtej nocy, kiedy pojawił się dziki. Ani że właśnie on poświęcił swoje życie, próbując ją ratować. Zrobiło jej się niedobrze. – Nic ci nie jest? – Patrick z niepokojem spojrzał jej w twarz. – Chyba nic… A dlaczego inspektor ci o tym mówił? Wzruszył ramionami. – Widziałem, jak kilka minut temu rozmawiał z dottore Vitalim. Nie wyglądali na zadowolonych… – Wskazał podbródkiem jej przegub. – Na miłość boską, schowaj to. Chyba nie chcesz się narazić na podejrzenia, teraz, kiedy inspektor się tu kręci? Raven naciągnęła rękaw swetra na bransoletę. – Dzięki, Patrick. Będę uważała. Powoli, ale pewnym krokiem przeszła przez pokój, potem na korytarz i do laboratorium; zastanawiała się,
o czym mogli rozmawiać Batelli i Vitali? Kiedy już sięgała do klamki, zatrzymała się. Jeżeli to Savolę zamordował dziki, miejscowa policja z pewnością znalazła jego skuter w pobliżu jej mieszkania. Możliwe też, że są świadkowie, że ktoś widział ją, agenta i dzikiego… Nie wiedziała, co zrobić. To, że zwróciła na siebie uwagę Batellego w związku z kradzieżą ilustracji, było już dostatecznie niekorzystne. Tym bardziej nie chciała, żeby wiązał jej osobę z morderstwem agenta Savoli! Pozostawała też sprawa ataku na Bruna, którą William, jak twierdził, sam się zajął. Ale czy się zajął naprawdę? Zastanawiała się, czy zadzwonić do Ambrogia i przekazać wiadomość Williamowi, ale w końcu zdecydowała, że tego nie zrobi. Spóźniłaby się do pracy, a wolała już nie martwić profesora Urbana. W tej chwili William prawdopodobnie spał z dala od światła słonecznego. *** Cały ranek spędziła w świecie Botticellego, mozolnie pokrywając werniksem Narodziny Wenus. Profesor Urbano uznał, że Anja, jej zastępczyni, nie poczyniła właściwych postępów. Jakość jej pracy także
pozostawiała wiele do życzenia. Dlatego po prostu przeniósł ją do pracy nad innym projektem. Raven współczuła Anji i starała się powściągnąć radość z powrotu do laboratorium. Mimo to z nieskrywaną przyjemnością zasiadła na wysokim stołku i powoli, dokładnie konserwowała jedno z największych dzieł sztuki na świecie. – Dottore… Usłyszała ten głos, ale jak przez mgłę. Pracowała akurat nad postacią Zefira, zachwycając się różnicami w zobrazowaniu jego tutaj i na innym dziele, na wersji Wiosny w kolekcji Williama. Usłyszała czyjeś kroki i lekkie odchrząknięcie. Odwróciła się. Profesor Urbano stał za nią i się uśmiechał. – Można zerknąć? – spytał. – Naturalnie. Odłożyła narzędzia i posłusznie zsunęła się ze stołka. Wskazała fragment, nad którym pracowała. Zdjęła okulary i zdenerwowana, czekała na ocenę. Profesor usiadł na jej miejscu i za pomocą różnych lup i innych narzędzi sprawdzał konserwatorskie postępy. Po chwili wstał, wyraźnie zadowolony. – Precyzyjna robota. Dziękuję pani. – Bardzo mi miło. – Myślę, że to odpowiednia godzina na lunch.
Rozejrzała się: rzeczywiście, koledzy już wyszli na przerwę. – Profesorze, mogłabym jeszcze pana o coś spytać? – Certo! – Wskazał krzesła stojące nieopodal. Usiedli. – Czy kiedy pan pracował nad konserwacją Wiosny, zauważył pan coś szczególnego? Chodzi mi o włosy Merkurego? Wydawał się zdziwiony. – To znaczy…? – Mam na myśli ślady zmian w ich kolorze i długości. Urbano przez moment patrzył w przestrzeń, jakby przywołując w pamięci widok obrazu. – Były jakieś niewielkie zmiany przy końcach jego włosów, o ile pamiętam, ale nie w kolorze ani w długości! A czemu pani pyta? – Zdaje mi się, że zobaczyłam coś na jednym ze zdjęć rentgenowskich, co sugerowało, że Botticelli zmienił kolor włosów Merkurego. Urbano się uśmiechnął. – Niemożliwe. Przeglądaliśmy te zdjęcia bardzo, ale to bardzo dokładnie. A wszystko to, co znaleźliśmy, zostało udokumentowane i opublikowane. – Och… – Skinęła głową. – Mam też parę innych
pytań, jeżeli można. Gestem pozwolił jej mówić dalej. – Czy wie pan coś o innej wersji Wiosny, namalowanej przez Botticellego być może wcześniejszej niż ta tutaj? Podrapał się w brodę. – Istnieją studia poszczególnych postaci… no i szkice. – Ale nie cały obraz? – Nie. Dlaczego pytasz? – Hmm… Kiedy myślałam, że zobaczyłam zmiany we włosach Merkurego, zastanawiałam się, czy Botticelli wcześniej nie namalował jakiejś wersji. – Podniosła swoje nowe okulary. – Ale tak tylko gdybałam. – Oczywiście. – Profesor posłał jej uśmiech, przeprosił i wyszedł na lunch. Patrzyła za nim, roztrząsając przebieg ich rozmowy. Rozważała relację Williama o tym, jak zdobył swoją Wiosnę; przypuszczała, że właśnie dlatego nikt o niej nigdy nie słyszał. Nie mogła jednak zrozumieć, dlaczego nikt nie zauważył zmiany we włosach Merkurego na obrazie w Uffizi. Różnica była wyraźnie widoczna. Raven wiedziała, że się nie myli. Ostatnio twoja pamięć szwankowała. Nie pamiętasz nawet, co się stało tej nocy, kiedy miałaś wypadek, napomniała się w duchu.
Przyszło jej do głowy, że być może za dezorientacją Urbana stoi William… tak jak stał za tyloma dziwacznymi wydarzeniami. Skoro profesor pracował nad konserwacją Wiosny, powinien dostrzec tę zmianę! Być może, kiedy to robił, William odpowiednio zmodyfikował jego pamięć… Ale dlaczego nie zniszczył tych danych? Na to pytanie nie potrafiła odpowiedzieć, była jednak zdecydowana go o to spytać. Potrzeba rozmowy z Williamem przypomniała jej o tym, co wcześniej mówił Patrick na temat agenta Savoli i ispettore Batellego. Podeszła do plecaka i wydobyła nowy telefon. Zadzwoniła do Ambrogia. – Dzień dobry, miss Wood – przywitał ją po angielsku. – W czym mogę pomóc? Zmieszała się. – Hmm… hallo, Ambrogio. Chciałabym rozmawiać z Williamem. – Niestety nie wolno mi teraz przeszkadzać Jego Lordowskiej Mości. Ale może ja byłbym w czymś pomocny? – Przekazałbyś mu wiadomość? To pilne. – Oczywiście. Milczała chwilę. – Proszę, powiedz mu, że ten mężczyzna zaatakowany wtedy na moich oczach w nocy na placu to agent Interpolu,
niejaki Savola. Pracował razem z carabinieri przy śledztwie w sprawie kradzieży w Uffizi. – Jej głos stał się natarczywy. – William powinien się o tym jak najprędzej dowiedzieć! Policja mnie nie niepokoiła, ale pewien oficer rozmawiał z moim kolegą. A ponieważ tego agenta napadnięto w pobliżu miejsca, gdzie mieszkam, boję się, że połączą te sprawy i zaczną mnie śledzić. – Proszę się nie obawiać, signorina. Dopilnuję, żeby pani wiadomość dotarła do lorda. Czy Luka jest z panią? – Chyba czeka na zewnątrz, przy wejściu do galerii. – W razie kłopotów proszę pójść do niego. On panią tu przywiezie. – Dobrze, dziękuję. – Czy coś jeszcze? – Nie, Ambrogio. To wszystko. – Zatem do widzenia, signorina. – Do widzenia. Rozłączyła się i popatrzyła uważnie na komórkę. Sprawdziła wiadomości, ale nie pojawiło się nic ważnego. Teraz nie mogła zrobić wiele więcej. Podniosła plecak i ciężkim krokiem ruszyła do drzwi, wsparta na lasce. W tym momencie dostrzegła ispettore Batellego – szedł naprzeciwko niej.
– Czy pani widziała, jak zaatakowano agenta Savolę? – spytał po włosku. – Co takiego? – Postanowiła grać na zwłokę. – Przed chwilą powiedziała pani, że go widziała. Co takiego pani widziała? Zmarszczyła czoło. – Chyba źle pan zrozumiał mój angielski. Nic takiego nie widziałam. Batelli zaklął pod nosem. – Dobrze słyszałem. Doskonale znam angielski. Pod pani domem znaleziono skuter Savoli. – Naprawdę? To dziwne… – Zmusiła się do uśmiechu. – Ojej, spóźnię się na lunch. Pan wybaczy, ale… – Kto to jest William? – przerwał jej. – Nie mam pojęcia. – Dzwoniła pani i chciała rozmawiać z Williamem. William… jaki? – Przyjaciel rodziny – wyjaśniła z uśmiechem. – Naprawdę muszę lecieć. Próbowała przejść obok niego, ale zagrodził jej drogę. – William York? Starała się ukryć fakt, że rozpoznała to nazwisko, ale jej się nie udało, biorąc pod uwagę triumfującą minę Batellego.
– Gdzie on jest? – Nie wiem, o kim pan mówi. – Wyminęła go i pokuśtykała dalej. – Dlaczego nie wezwała pani policji? Dlaczego pani o tym nas nie poinformowała? – Bo nic nie widziałam – rzuciła przez ramię. – Oficerom śledczym powiedziano, że agent Savola śledził panią po pani godzinach pracy. Kiedy znaleźli jego skuter, powinni panią przesłuchać, to część procedury. Dlaczego tego nie zrobili? Nawet się nie odwróciła. – Pan mnie prześladuje. Jeżeli mnie pan nie zostawi w spokoju, pójdę do dottore Vitalego! – I co mu pani powie? Przypadkiem usłyszałem, że była pani świadkiem zbrodni. – Świadkiem zbrodni? Bzdura. Batelli znowu stanął przed nią. – Widziałem raporty policji. Nie ma tam pani nazwiska. Dlaczego? – Nie mam pojęcia, o czym pan w ogóle mówi. Nadal szła w stronę drzwi, rozpaczliwie pragnęła się od niego uwolnić. – Ktoś panią ochrania! – wołał za nią. – Dowiem się kto! A wtedy zostanie pani przesłuchana!
Przyspieszyła kroku. – Ale tym razem przez prokuratora! Opuściła laboratorium i skierowała się do damskiej toalety. Oparta o ścianę, zamknęła mocno oczy i starała się uspokoić. Miała kłopoty. *** Kiedy Raven wyszła z toalety, nie zauważyła już Batellego. Wysłała SMS-a do Ambrogia, żeby się nie doigrać nieszczęścia kolejną rozmową przez telefon. Odpisał w sześciu słowach: Jego Lordowska Mość się tym zajmie. Ta wiadomość tylko trochę poprawiła jej humor. Raven była zanadto wzburzona, żeby zjeść lunch, poszła więc na piętro galerii. Minęła salę Botticellego, żeby spojrzeć na Świętą Rodzinę Michała Anioła. Stanęła z tyłu, żeby pozwolić innym osobom podziwiać tę pracę. Starała się uspokoić i skupić na Maryi i Dzieciątku w ujęciu wspaniałego artysty. Przebiegała oczami postacie, fałdy materii, wreszcie mężczyzn w tle. Kiedy się oderwała od kontemplacji obrazu, przerwa na lunch już dobiegała końca. Czuła się teraz o wiele lepiej.
Wielka sztuka potrafi uspokoić i nasycić serce człowieka. Po tym umysłowym odpoczynku Raven wróciła do laboratorium, zadowolona, że może się zatracić w pracy konserwatora, że w każdym pociągnięciu pędzlem znajduje ukojenie. Wreszcie nastał czas powrotu do domu. Zostawiła fartuch w szatni i pomału poszła tam, gdzie czekał na nią Luka. Odwiózł ją na plac Świętego Ducha i odprowadził aż do drzwi mieszkania. Zanim pozwolił jej wejść, przeszukał pokój, wreszcie skinął na nią, a sam zszedł po schodach. Najwyraźniej był typem człowieka oszczędnego w słowach. Sprawdziła wiadomości, e-maile i SMS-y w telefonie, ale nic nie znalazła. Wyglądało na to, że wszyscy znajomi byli czymś zajęci. Mieszkanie wydawało się jej małe i w jakiś sposób smutne. Spędziła cudowny dzień, obcując z przepięknym dziełem sztuki, a teraz czuła się niezmiernie samotna. Jakby jej świat zmienił się z różnobarwnego, renesansowego obrazu w ciemną, ponurą pracę mistrza z Holandii. Otworzyła laptopa i puściła muzykę grupy Mumford & Sons. Trochę się rozchmurzyła. Przebrała się w czarną koszulkę i dżinsy, złotą bransoletę odłożyła na stolik nocny i zjadła skromną kolację.
Po kieliszku wina poszła do łóżka, włożyła okulary i wzięła do ręki książkę Lew, czarownica i stara szafa. W siódmym rozdziale jedna z postaci ostrzega innych przed istotami, które niegdyś były ludźmi – albo zdawało się, że nimi są – ale już nie mają z nimi zbyt wiele wspólnego. Bohater ten sugeruje, że w razie spotkania takiej istoty powinno się użyć toporów. Jeszcze raz przeczytała poprzedni rozdział. Przekartkowała całą książkę aż do tego miejsca. Teraz to zdanie nabrało nowego znaczenia. Myśliwi wysłani w celu zabijania wampirów i zdobywania ich krwi. Gdyby polowali na ludzi, cały świat chciałby ich powstrzymać. Ludobójstwo. Czystka etniczna. Zastanowiła się, czy podobne kategorie stosowane są tylko do ludzi, czy też można by je odnieść także do innych gatunków istot. A co z Williamem? Skoro do przeżycia potrzebuje ludzkiej krwi, ale nie zabija tych, którymi się karmi, czy powinno się go zniszczyć? Albo pozbawić jedynego źródła pożywienia? Pociągał ją. Wyratował z niejednej opresji. Nie nawykła do tego, żeby ktoś ją chronił, w każdym razie od czasu, kiedy umarł ojciec. Ani matka, ani siostra nigdy tego nie robiły…
To, że zajął się nią jakiś tajemniczy wampir – w dodatku sam wiele ryzykując – a matka ani razu nie czuła takiej potrzeby, raniło ją do głębi. Nawet teraz, kiedy tak się rozglądała po swoim pustym mieszkanku, pragnęła, żeby z nią tutaj był. Pragnęła móc mu powiedzieć, jak ważna jest dla niej jego troska o nią. Już od tak dawna była samotna i samodzielna! A przecież miło mieć kogoś, komu można powierzyć swoje zmartwienia. Kiedy jej dotykał, robił to naprawdę delikatnie. A całował z niesłychaną namiętnością. Raven rozważała seks z wampirem, a także – co mniej prawdopodobne – miłość. Zaczęła się piosenka Awake my Soul. Raven odłożyła okulary na stolik i wpatrzona w sufit, wsłuchiwała się w treść. William wierzył w duchy. Zastanawiała się, czy rzeczywiście istnieją… A także czy wampiry mają dusze. – Skąd ta smutna mina? – Ach! – krzyknęła i rzuciła się w stronę okna. William stał oparty o ramę drzwi, w czarnej koszuli i czarnych dżinsach, z rękoma skrzyżowanymi na piersi. Chichotał pod nosem. – Nie chciałem cię przestraszyć. Przyciskała ręce do piersi, starając się uspokoić, żeby
serce biło trochę wolniej. – Wystraszyłeś mnie, i to okropnie. Co tutaj robisz? Zmarszczył czoło. – Przyszedłem cię zobaczyć. To chyba jasne. Znowu opadła na poduszkę i zamknęła oczy. – Nie mogłeś użyć dzwonka? Przez ciebie dostałam ataku serca. Stanął obok łóżka i pochylił się nad nią, przysuwając ucho do jej piersi. – Serce masz w najlepszym porządku: mocne i zdrowe. – Bardzo śmieszne – odburknęła. Zamknęła książkę i odłożyła na stolik. – Jakim cudem się tu dostałeś? – Magia… Obróciła się na bok i spojrzała na niego, oparta na łokciu. – Następnym razem po prostu zapukaj, okej? Uśmiech zgasł na jego twarzy. – To mi coś przypomina. Nie wpuszczaj nikogo do mieszkania, zwłaszcza jeżeli ten ktoś chciałby być zaproszony. – Dlaczego? – Wampiry muszą być zaproszone do domu, inaczej nie mogą przekroczyć progu.
– Kiedy mnie tu pierwszy raz przyniosłeś, wszedłeś niezaproszony. – Przecież mnie zaprosiłaś… tylko po prostu tego nie pamiętasz. – Rzucił jej znaczący uśmiech. – W dodatku przepisy bywają elastyczne, jeżeli chodzi o mnie. – Dlaczego? – Nie wiem. Uniosła brwi. Wzruszył ramionami. – Naprawdę nie wiem, dlaczego tak się dzieje. Możliwe, że to dotyczy także innych, ale jak dotąd jestem jedyną znaną mi istotą, która może nieco naginać przepisy. – Musi być jakieś wytłumaczenie. – Naturalnie. – Rozstawił szeroko ręce i obrócił się. – Może byś chciała mnie zbadać? Znaleźć jakieś naukowe wyjaśnienie? Przewróciła oczami, starając się nie badać jego zgrabnych pośladków. – Dlaczego tu jesteś? Opuścił ręce. – Jestem źle widziany? – Jesteś mile widziany… Tyle że to nieoczekiwana wizyta. Podszedł do łóżka.
– Przyszedłem ci coś ofiarować. – Co takiego? – To. – Objął jej biodra i zbliżył usta do jej ust. Podobnie jak jego obecność, pocałunek był bez ostrzeżenia. Całował najpierw lekko, ale kiedy odpowiedziała, stał się bardziej natarczywy. Położyła mu rękę na piersi, a potem na ramionach, rozkoszując się ich siłą. Czuła jego muskuły, jego potęgę, wreszcie łączące ich wzajemne przyciąganie. Kiedy otworzyła usta, dotknął ich językiem. Mruknął z uznaniem i przechylił głowę. Przez chwilę pieścił jej wargi, po czym sam rozchylił swoje, tak że i ona wsunęła język do jego ust. Rozkoszowała się ich smakiem i sposobem, w jaki się poruszał: niespiesznie, skupiony jakby wyłącznie na pieszczocie języka i warg. Przewróciła się na plecy, a on opadł na nią. Już od bardzo dawna Raven nie znajdowała się w tak kompromitującej pozycji. Jej ręce błądziły po jego plecach, piersi dotykały jego torsu. Czuła udem jego wzrastające pożądanie. Nagle się podniósł i oparł na rękach. Ucałował kącik jej ust. Oczy mu błyszczały; sprawiał wrażenie bardzo zadowolonego z siebie. Ale Raven dostrzegła też w nim żal. – Nie mogę zostać… – wychrypiał, przesuwając nosem po jej twarzy.
– Dlaczego nie? Znowu ją ucałował: ten pocałunek aż palił, był tak gorący, że palce jej stóp się podkurczyły. – A chciałabyś, żebym został? Odwróciła głowę od jego gorącego, intensywnego spojrzenia. – Skoro mnie prosisz, żebym został, zostanę. – Obrócił się na bok i oparł rękę na jej brzuchu. – Wiesz, ciągle szukamy myśliwych. Patrole oczekują mojej pomocy… Zerknęła na niego z ukosa. – Zostawiłeś poszukiwania, żeby mnie pocałować? Uniósł brzeg jej koszulki i wsunął rękę pod spód, gładząc nagie ciało – tam i z powrotem, tam i z powrotem… – Masz jakieś zastrzeżenia? Pokręciła głową. William nadal ją gładził lekko wzdłuż talii. – Opowiedz, co się dzisiaj działo w Uffizi. Nakryła jego rękę swoją, hamując jej ruchy. Kiedy tak dotykał, trudno jej było zebrać myśli. Opowiedziała o swojej rozmowie z Patrickiem i z Batellim. Wyjaśniła, że zagroził jej oficjalnym przesłuchaniem. – Nie przejmuj się tym – uspokoił ją William,
ściskając jej biodro. – Słyszał, jak rozmawiałam przez telefon z Ambrogiem o agencie Savoli. Jeżeli pójdzie do prokuratora i wezwą mnie na przesłuchanie, przepadłam. – W Uffizi jest ochroniarz, który należy do nas. Nagranie twojego spotkania z Batellim pokazał tego popołudnia dyrektorowi Uffizi. Mnie też wysłał jedną kopię. Kamery ochrony nie rejestrują dźwięku, ale to, co zobaczyłem, jest ogromnie szkodliwe dla inspektora. Zaczepił cię, krzyczał na ciebie i próbował zabronić ci odejść. Dyrektor zgłosił to jego przełożonym i już zabrano go z galerii. Raven była zaskoczona. – Nikt w pracy o tym nie wspomniał. – Ponieważ śledztwo w Uffizi nadal trwa, jestem pewien, że to są delikatne sprawy. – Przysunął swoją twarz do niej. – Kiedy ci obiecałem, że cię będę chronił, mówiłem poważnie. Nikt, żaden człowiek ani wampir, nie może cię straszyć czy zrobić ci krzywdy. Ucałowała go, pieszcząc przy tym jego włosy. – Dziękuję! – Inspektor w dalszym ciągu prowadzi śledztwo, ale otrzymał rozkaz trzymania się od ciebie z daleka i udzielono mu oficjalnej nagany. W tej chwili policja nie może już cię przesłuchiwać w sprawie zniknięcia agenta Interpolu, nawet gdyby miała na to ochotę. – Pociągnął
lekko kosmyk jej czarnych włosów. – Rezultat jest lepszy, niż się spodziewałem. Raven impulsywnie objęła go ramionami i wtuliła twarz w zagłębienie w jego szyi. Był trochę zaskoczony taką reakcją, ale się otrząsnął i objął jej plecy. – A to za co? – Za to, że mi pomogłeś. Zawsze musiałam polegać tylko na sobie. – Bardzo chcę ci pomagać, właściwie we wszystkim. Powiedz tylko słowo. – Chciał mnie zastraszyć – szepnęła. Zaczynała nabierać śmiałości… chyba dlatego, że był tak blisko. Objął ją jeszcze mocniej. – Chciałbym to zobaczyć. Ale ty nie ustąpiłaś, prawda? – Nie zdawałam sobie sprawy, że ten człowiek, którego zabił dziki, to agent Savola. Nie widziałam go zbyt dobrze. Przysunął wargi do jej szyi. – Uhm… I rozmawiałam z profesorem Urbanem o konserwacji Wiosny. Nie zwracał uwagi na jej słowa, tylko nadal całował jej szyję. – Kiedy byłam w archiwum, zauważyłam, że Botticelli zmienił Merkuremu kolor i długość włosów.
– Kazałem mu to zrobić – mruknął William z ustami przy jej skórze. Chwilę trwało, zanim to dotarło do Raven. – Bo…? – Bo próbował mnie namalować jako jedną z postaci. Dlatego mu poleciłem zmienić rysy twarzy i włosy. – Merkury dalej jest do ciebie podobny. – Możliwe. Ale Zefir – nie. Znowu ją pocałował, tym razem we wcięcie przy podstawie gardła. – Ale dlaczego Urbano nie wie, co jest na tych zdjęciach rentgenowskich? Przecież pracował nad konserwacją tego obrazu razem z Baldinim! – Pewnie dlatego, że zastosowałem kontrolę umysłu, aby odpowiednio zmienić jego pamięć. – Ty to zrobiłeś? – Odsunęła się, żeby na niego spojrzeć. – Jasne. – Zmarszczył czoło. – Ich zainteresowanie Merkurym mogłoby wywołać jakieś pytania. Byłem znany, bo bywałem czasami w Uffizi. Nie chciałem, żeby mnie rozpoznali. – A w jaki sposób się dostałeś do galerii… tej nocy, kiedy zabrałeś ilustracje? – Oj, nie zadawaj mi takich pytań. – Skubnął ustami jej skórę.
– Nie mogę się powstrzymać. Cały czas mnie to niepokoi. Odsunął się i rzucił jej ostre spojrzenie. – Ukradziono mi je. Byłem ich właścicielem, od czasu gdy Botticelli je ukończył. Nie miałem dotąd pojęcia, gdzie są, aż się objawiły w Uffizi ponad sto lat po tym, kiedy zniknęły z mojego domu. – Zaczekaj chwilę… Powiedziałeś, że Botticelli je ukończył? – Naturalnie. – Wydawał się trochę rozgniewany. – Ale… to są przecież kopie, kopie zrobione przez jednego z jego uczniów! Oryginały są w Bibliotece Watykańskiej i w muzeach w Berlinie! Na wargach Williama zamajaczył cień uśmiechu. – Nie. To ilustracje w Rzymie i w Berlinie są kopiami. Ja posiadam oryginały. – Do diabła… – Raven aż zakryła rękami usta. Teraz to William się śmiał. – W czasach odrodzenia interesowałem się sprawami ludzi. Były wtedy ogromne innowacje: w architekturze, w nauce, malarstwie i rzeźbie. Od czasu do czasu obracałem się w ludzkim towarzystwie. Botticelli słyszał pogłoski o mojej prawdziwej naturze i postanowił to zilustrować w oryginalnej wersji Wiosny. Pojawiłem się na niej jako Merkury i jako Zefir. Modelką do postaci Chloris
była istota ludzka – pewna kobieta, zakochana we mnie. Ona też posłużyła za model do drugiej z trzech Gracji. Kiedy odkryłem to, co zrobił, wściekłem się i chciałem go zabić. Błagał o życie i w zamian dał mi ten obraz, na którym mnie namalował – a poza tym zbiór ilustracji do Boskiej komedii Dantego. Zgodziłem się. Kopie zrobił dużo później. Raven opuściła rękę. – Więc zakochała się w tobie jakaś kobieta? Ludzka istota? – Tak – odparł lakonicznie. – Co się z nią stało? Aż zazgrzytał zębami. – Weszła na dzwonnicę Giotta przy katedrze i skoczyła. – Wielki Boże! Dlaczego? – Bo zakochała się w potworze. – William zniżył głos, jego oczy przybrały stalową barwę. – A ty? Czy ją kochałeś? – Nie. Poczuła przenikliwy ból w całym ciele. Niewiele jest rzeczy bardziej tragicznych niż miłość bez wzajemności. Jak łatwo było sobie wyobrazić młodą kobietę z epoki odrodzenia, owładniętą miłością do Williama, która wreszcie odkrywa, że to wampir…
– Tak mi przykro… – Mnie też tak było. – Przewrócił się na plecy i złożył ręce na piersiach. – A czy ona była… twoją pieszczotką? – Nie. Nie była pewna, co ma zrobić z tą wiadomością. Jakiekolwiek stosunki łączyły Williama z tą kobietą, po wielu stuleciach nadal cierpiał z powodu jej śmierci. Przyglądała mu się i nagle poczuła coś przerażającego. Już wielokrotnie mówił niepokojące rzeczy, ale teraz nagle przyszło jej na myśl kilka z nich, tworząc obraz, który jej się bynajmniej nie podobał. Postanowiła zmienić temat rozmowy. – Jesteś głodny? Tym razem to on uniósł brwi ze zdziwieniem. Wpatrywał się bezwstydnie w jej szyję. – Miałam na myśli jedzenie – wyjaśniła. – Ludzkie jedzenie. A może wino? – Mógłbym wypić kieliszek wina… ale nasze ciała nie trawią ludzkiego jedzenia. Zrobiła gest, jakby chciała się wydostać z łóżka, ale ją powstrzymał, chwytając w pół. – Boli cię? – Nie… – odparła, unikając jego spojrzenia.
– To dlaczego jesteś smutna? – Nie jestem. Oczy Williama się zwęziły. – Ależ jesteś. Widzę to, słyszę, a co najważniejsze – czuję to węchem. O co chodzi? Wykrzywiła się. – I nie kłam! – ostrzegł ją, tym razem poważnie. Spojrzała na niego. – Jadłeś coś, zanim tu przyszedłeś? – Oczywiście. – Ile razy dziennie jadacie? – Zależy… Stare wampiry mogą przyjmować pokarm raz dziennie. Nowicjusze muszą to robić o wiele częściej. Ja przyjmuję pokarm w zależności od humoru, raz albo dwa razy w ciągu dnia. To zależy od tego, czym dysponuję i jaki mam apetyt. – Uśmiechnął się leniwie. – Zawsze byłem znany ze zdrowego apetytu. – I za każdym razem, kiedy przyjmujecie pokarm, uprawiacie seks? Uśmiech zniknął z jego twarzy. – Dlaczego mówisz to takim tonem? – Nie mówię żadnym tonem! Próbowała się od niego odwrócić, ale zawisł nad nią i niejako zamknął w klatce własnego ciała. Oczy miał
zwężone. – Jak to nie? Twój głos brzmiał, jakbyś była wytrącona z równowagi. – Już nic więcej nie powiem – fuknęła. – To normalne, że wampir, męski czy żeński, uprawia seks podczas przyjmowania pokarmu. Ja jednak staram się być trochę bardziej wyrafinowany. Spojrzała na niego z zaciekawieniem. – Więc ty nie uprawiasz seksu za każdym razem, kiedy przyjmujesz pokarm? – Dlaczego cię to tak interesuje? – Bez powodu. Mogę teraz wstać? – Wskazała na trzymające ją ramiona. – Cassita… – Potarł nosem o jej nos. – Jesteś zazdrosna? – Jasne, że nie! Zdobył się na uśmiech. – Wobec tego czemu pytasz o moje seksualne schadzki? – Powiedziałeś, że mnie pragniesz. Byłam ciekawa, czy może zakładasz harem. – Takie rzeczy mnie nie interesują. W odpowiedzi mruknęła: – Jestem przekonana, że mógłbyś sobie znaleźć taką,
która nie potrzebuje laski. Przycisnął się do niej biodrami. – Czyżbyś rozważała możliwość odbycia ze mną stosunku seksualnego? Zaczerwieniła się. – Skądże, tylko próbuję sobie wyobrazić, jaką grę prowadzisz. – To nie żadna gra. Jak ci już przecież powiedziałem, jesteś pierwszą kobietą, która zwróciła moją uwagę… od bardzo długiego czasu. Pochylił się i mocno ją ucałował. Odgarnął jej włosy na bok i lekko pogładził szyję, z góry na dół. Kiedy się odsunął, nadal miała zamknięte oczy. – Twoje piękno jest ucztą dla oczu… i dla zmysłów. Teraz uniosła powieki. – Nie cierpię, kiedy mężczyźni kłamią. – Spójrz na mnie! – rozkazał szorstko. Ich oczy się spotkały. – Nie mam powodu, żeby kłamać. Choć to prawda, że pochlebstwo jest środkiem do uwodzenia, w twoim wypadku nie muszę tego robić. Uważam, że jesteś piękna. Jeżeli chcesz, żebym ci wyleczył nogę, zrobię to. Ale przestań wreszcie zgrywać zazdrosną kochankę! Nie jestem ci winien żadnych wyjaśnień ani wierności, chyba
że się zgodzisz być moją. Przewrócił się na bok i podniósł z łóżka, po czym stanął przy biurku. Usiadła i przyglądała mu się. Robił wrażenie nieszczęśliwego. – Wampiry są wierne swoim pieszczotkom? – Nie. – A ty? – Nigdy nie miałem pieszczotki – wyznał. – Nigdy? – To prawda. – Spojrzał na nią w zamyśleniu. – Mogę tylko domniemywać, że twoja reakcja wiąże się częściowo z moją historią, z Allegrą, młodą kobietą, która się zabiła. To przykra sprawa. Może kiedyś ci o niej opowiem. A na razie jeszcze raz powtórzę to, co już mówiłem: nie jesteś moją pieszczotką, a gdyby między nami coś się rozwinęło, to byłoby dla nas tylko powodem do radości i rozkoszy. Oglądała sobie paznokcie, unikając jego wzroku. W końcu wyrzucił ręce w górę w geście rozpaczy. – Dlaczego mi nie mówisz, co naprawdę czujesz? – Myślę, że za tobą tęskniłam – wybuchła. – Kiedy po pobycie u ciebie wróciłam do domu, mieszkanie mi się wydało takie… puste. William się uśmiechnął, tym razem nie tylko ustami. – Tęskniłaś za mną?
Spojrzała na łóżko. – Właściwie kim ja jestem? Porwałeś mnie, groziłeś, że zrobisz ze mnie swoją niewolnicę seksualną, a tymczasem to ja tęsknię za tobą? Chyba muszę mieć jakieś poważne problemy. Twarz Williama pociemniała. – Czy to naprawdę takie straszne: szukać mojego towarzystwa? Czy jestem aż tak odrażający, że sobą gardzisz za to, że pragniesz mnie znowu zobaczyć? – Bo to nie jest całkiem naturalne. Jesteś wampirem. – Równie dobrze mogę być człowiekiem. Nie karmię się tobą. – Tu obrzucił głodnym spojrzeniem jej odkryte gardło. – A jeżeli wierność ma jakieś znaczenie, to ci mogę powiedzieć, że obecnie nie współżyję seksualnie z żadną kobietą: ani wampirem, ani człowiekiem. Próbowała nie zwracać uwagi na siłę uczucia, które w niej wzbierało. Jednak nie było to możliwe… Znowu usiadł obok niej na łóżku. – Oboje czujemy do siebie pociąg. Możemy dać sobie nawzajem dużo przyjemności. Proszę, spędź ze mną noc, tylko raz, a zobaczysz, jak nam będzie cudownie! – Przesunął palcem po jej policzku. – To będzie najwspanialszy wieczór w twoim życiu, przysięgam! Przymknęła oczy i poddała się jego dotykowi. Muzyka się zmieniła: laptop zaczął teraz grać
piosenkę śpiewaną przez Madeleine Peyroux Dance me to the end of love. – To mi się podoba… – szepnął, całując jej szyję. – Nigdy nie słuchałem nowoczesnej muzyki… Zsunął w dół wycięcie koszulki, tak że niemal dotknął wypukłości jej piersi. Złapała go za rękę. – Naprawdę jesteś pewien, że te ilustracje, które masz, to oryginały? – Tak. – Brwi mu się zbiegły z irytacji. – Zapomnij o tym. Teraz jedynym dziełem sztuki, które mnie interesuje, jesteś ty. Zbliżył usta do jej gardła. Wiedziała, że walczy w przegranej sprawie. Jego dotknięcie było lekkie, ale zmysłowe i pozostawiało na ciele jakby ślad płomienia. Nikt nigdy nie sprawił, żeby czuła coś takiego. Miała wrażenie, że odsuwa od niej jej postanowienie, stopniowo, po trochu, ale tak, że wkrótce nic z niego nie zostanie. – Musisz je oddać. William podniósł głowę. – Mowy nie ma. – Masz tyle pięknych rzeczy – mówiła cicho. – Nie chcesz się nimi z nikim dzielić? – Nie. Poza tym wolałbym o tym nie mówić, teraz,
kiedy próbuję cię uwieść… – Czyli… to, co teraz robisz? – To właśnie jest „taniec miłości”. Mężczyźni i kobiety robią to od stuleci. A jak myślisz, co teraz robimy? – Nikt nigdy nie patrzył na mnie z… pożądaniem. – Ostatnie słowo wymówiła z trudem, zawstydzona. – To dlatego, że ludzie to płytkie i nierozumne istoty. – Uniósł brwi, jakby czekając na jej protest. Ale Raven patrzyła na własne dłonie, ściskające koc. – Ty nie masz na myśli miłości… tylko seks. Zmarszczył czoło. – Nie jestem zdolny do miłości, Cassita. Żaden wampir nie jest do niej zdolny. – Podniósł rękę i przesunął po jej włosach. – Ale jestem zdolny do czułości… tak sądzę… w każdym razie w stosunku do ciebie. Czy to nie dosyć? Zwalczyła w sobie chęć skrzywienia się. Możliwe, że właśnie tymi słowami William zwracał się – setki lat temu – do tamtej kobiety, która potem skoczyła z dzwonnicy… Widocznie dla niej to nie było wystarczające. Dotąd Raven zawsze odnosiła się do miłości sceptycznie, uważając, że nie pojawi się w jej życiu. Ze smutkiem stwierdziła, że to, co William jej zaoferował, to
najlepsze, co mogłaby dostać… Przesunęła się w górę łóżka, odsuwając od niego. – Nie mówmy o miłości, dobrze? To śmieszne, przecież właściwie ledwie się znamy. Twarz Williama stężała, ale nie zaprotestował. – A czy seks mógłby nas ze sobą związać? – spytała. – Związać nas? – Kiedyś wspomniałeś coś o tym, że wampiry wiążą się ze sobą. Pokręcił głową. – Taki związek następuje tylko poprzez spożywanie krwi. – Och… – Akt miłosny jednoczy dwie osoby, chyba że obie strony nie chcą, żeby tak było. – Więc to jest to, co chcesz zrobić? Uprawiałbyś ze mną seks, ale nie chciałbyś, żeby to nas do siebie zbliżyło? – Nigdy tak nie mówiłem! – Oczy mu dziwnie zalśniły. Raven nie miała ochoty dalej drążyć tematu. – Wracając do ilustracji, to skoro są oryginalne, dlaczego ich nie chcesz pokazać całemu światu? Tak jak to zrobili Emersonowie? William wstał i oparł ręce na biodrach.
– Nie wspominaj nawet imienia tych złodziei. Okradli mnie i teraz za to zapłacą! W tej chwili Raven była niemal wdzięczna Williamowi za to, że się rozzłościł. Było jej o wiele łatwiej sobie radzić z tym niż z jego dłońmi na jej ciele… Ale tę odpowiedź uznała za niepokojącą. – Mówisz o tym człowieku, o jego żonie i dziecku. Chyba im nie chcesz zrobić krzywdy? Wyraz twarzy Williama się nie zmienił. – Przecież… sto lat temu Emersonów jeszcze nie było na świecie – nalegała. – To nie oni wdarli się do twojego domu. – To nie jest wytłumaczenie. – Są młodym małżeństwem, mają malutkiego dzidziusia. Nie znam profesora, ale rozmawiałam z jego żoną. Mówiła mi, że mają zamiar adoptować dziecko z sierocińca franciszkanów. W oczach Williama coś zamigotało, ale milczał. – Naprawdę! Chcą adoptować małą dziewczynkę specjalnej troski… Wiem, bo jestem wolontariuszką w tym sierocińcu. Znam tę małą Marię. Nikt nie chciał jej adoptować. Jeżeli zabijesz Emersonów, ta dziewczynka już nigdy nie znajdzie rodziny. William zacisnął szczęki. – To nie moja sprawa. Nie mogę tolerować
złodziejstwa. Gdyby moi bracia się dowiedzieli, że im darowałem, osłabi się mój autorytet. – A czy nie możesz umocnić swojego autorytetu jakoś inaczej? Na przykład znaleźć tego, kto ci je ukradł pierwszy? – Hmm… mam pewne podejrzenia. – Więc zostaw Emersonów w spokoju… – Nigdy! – odparł wyniośle i ruszył w stronę drzwi sypialni. – William! – zawołała za nim. – Muszę ci coś powiedzieć. – Mów! – rzucił chłodno, ale w oczach zabłysło mu zaciekawienie. – Myślę, że to oczywiste, że cię pociągam. I ja… – szukała słów – ja też czuję coś do ciebie. – Podniosła rękę. – Nie miłość. W ogóle nie wiem, czy miłość jest czymś dla mnie… Ale jeżeli skrzywdzisz Emersonów, cokolwiek jest między nami, skończy się. Nie mogę się zgodzić na karanie niewinnego za czyjąś winę, a już zwłaszcza na krzywdzenie matki i dziecka! – Już zdecydowałem, że nie skrzywdzę jego rodziny – odparł poważnie. – Ale Emerson zatrzymał kradzioną rzecz. Trudno go nazwać niewinnym. Ściągnęła brwi. – Czy przypuszczasz, że ten, kto mu sprzedawał te
ilustracje, wyjawił, że są kradzione? Ta szwajcarska rodzina pewnie nawet jeszcze nie istniała, kiedy ci ukradli ten skarb! – Chcę tylko sprawiedliwości. – Ale w tej swojej sprawiedliwości nie zapominaj o miłosierdziu… Z niewyjaśnionych przyczyn William spojrzał w stronę kuchni, a później znów na Raven. Nie powiedział ani słowa. – A skoro planujesz skrzywdzić profesora Emersona, zabierz to z powrotem. – Wzięła ze stolika złotą bransoletę i mu wręczyła. – Nie chcę tego. Spojrzał na nią wilkiem. – To dla twojej ochrony. – Której już więcej nie chcę. – Przecież bardzo jej chciałaś… jeszcze parę minut temu – odparł gorzko. – Widzę, że z dużą wprawą zwracasz prezenty od mężczyzn. – Żadni mężczyźni nie dawali mi nigdy prezentów. – Nie zależy mi na zemście na matce i dziecku. – Podparł się pod boki, w oczach mu lśniły iskierki gniewu. – Moim celem jest Emerson. – Czy ty nie rozumiesz, William? – Specjalnie ściszyła głos. – Jeżeli go zabijesz, zniszczysz zarazem jego rodzinę. A ja dobrze wiem, co to znaczy dorastać bez ojca. Po tym,
kiedy umarł, zaczęły się nam wydarzać różne… no, okropne rzeczy. Proszę, nie rób tego Julii i Clare! Zaskoczyła go. – Znasz ich imiona? – Tak, poznałam je. I polubiłam. Julia jest dobra i miła, a Clare to przepiękne dziecko… I ty chcesz skazać tę piękność na życie w cierpieniu? Patrzył na nią bez wyrazu. Zerknął na złotą bransoletę, ale jej nie wziął. Jego szare oczy spoczęły na Raven. – Bądź zdrowa, Jane. Wszystkiego dobrego. – Zaczekaj! – Zdołała zejść z łóżka i stanąć, kiedy szedł do drzwi. Pospiesznie złapała laskę i poszła za nim korytarzem. – William, poczekaj na mnie, nie mogę iść tak szybko! Ale zanim dotarła do kuchni, już go nie było. W tajemniczy sposób drzwi wejściowe nadal były zamknięte od wewnątrz. Wzięła kuchenne krzesło i usiadła. Chciało się jej płakać. Nie spodziewała się tego wieczoru jego wizyty ani tego, że jej serce podskoczy, gdy go zobaczy. Nie przypuszczała, że będzie czuła w jego objęciach ogromne ciepło i pożądanie ani że poczuje takie emocje, kiedy ją będzie całował. Nie sądziła, że ją pożegna. Patrzyła na bransoletę, którą nadal trzymała w ręku,
z poczuciem utraty czegoś ważnego. William nie był przyjacielem ani kochankiem. Był kimś innym – kimś, kogo nie potrafiła nazwać. To Zefir, ukryty w cieniu. Było mu żal Psyche, więc jej pomógł, a potem zniknął. Niewylane łzy paliły jej oczy. Jesteś samolubna, mówiła jej świadomość. Płaczesz za kimś, kto nawet nie jest przyjacielem, a tymczasem los całej rodziny jest zagrożony! To wystarczyło, żeby pohamować łzy. Emersonom groziło niebezpieczeństwo. Wątpiła co prawda, żeby ich ścigał już tej nocy, kiedy w jego mieście grasują myśliwi. Miał ważniejsze problemy. Musisz ich ostrzec. Ale jak? Uznała, że nie ma sensu pisanie listu do Julii, w dodatku z wiadomością, że ona i jej mąż rozgniewali wampira, Księcia Florencji. Pomyśleliby, że jest wariatką i prawdopodobnie przekonaliby doktora Vitalego, żeby zwolnił ją z pracy w galerii i wsadził do szpitala. A jednak musiała coś zrobić. Jeżeli nie uda jej się ostrzec Emersonów, jedynym rozwiązaniem będzie przekonać Williama, żeby zmienił decyzję. Jednak po jego ostatnich słowach wątpiła, czy to możliwe. Tym razem już nie mogła mu ofiarować w zamian
siebie samej. Musiałaby wymyślić coś innego, żeby go przekonać. Nalała sobie duży kieliszek wina i sączyła je, starając się wymyślić jakiś plan. On już więcej do niej nie przyjdzie. Skończył z nią. Wobec tego to ona będzie musiała pójść do niego.
ROZDZIAŁ 35 Dwie godziny później ispettore Batelli stał po drugiej stronie placu i patrzył na światła w mieszkaniu Raven Wood. Nie był w tym odosobniony. W pobliskiej kafejce siedział jakiś mężczyzna i palił papierosa, wlepiając uważne spojrzenie zarówno w mieszkanie Raven, jak i w inspektora. Bez wiedzy jednego i drugiego na dachu stał jakiś wampir i z zainteresowaniem obserwował wszystkich wchodzących i wychodzących z budynku naprzeciwko. Kiedy światła w mieszkaniu Raven zgasły, wampir skoczył dachami w kierunku katedry, za nim zaś pobiegła grupa myśliwych, polujących na niego z ziemi. Zauważył ruch na dole i ze zdwojoną szybkością pognał w przeciwnym kierunku. Myśliwi przegrupowali się (niektórzy na motocyklach) i podążyli za nim. W tym momencie jeden z polujących, leżąc na ziemi, wycelował łuk w stronę nieba. Czekał na zdobycz. Kiedy wampir się pokazał, napięty łuk wyrzucił strzałę i trafił w cel. Rozległ się odgłos rozrywanego ciała i krzyk umierającego. Wampir został trafiony w powietrzu i spadł na ziemię, jak Ikar.
Zanim się zdołał podnieść, otoczyli go pozostali myśliwi, czym prędzej rozsypując dookoła niego sól. Teraz był w pułapce. Z rany na piersi płynęła czarna krew, strzała przebiła mu serce. Podniósł rękę, żeby wyrwać drzewce, kiedy jeden z myśliwych polał go wodą święconą. Wampir krzyknął z bólu: woda przeżerała mu ciało jak kwas. Od tyłu podeszli do niego dwaj myśliwi i zarzucili mu pętlę na szyję. Włączyli mechanizm zaciskający i się odsunęli. W uliczce rozeszło się echem głośne kliknięcie. Wampir podniósł ręce, usiłując zedrzeć z szyi metalowy sznur, ale było już za późno. Mechanizm się zaciskał coraz bardziej, wreszcie z przerażającym, groteskowym dźwiękiem głowa wampira odpadła od ciała. Myśliwi błyskawicznie ją chwycili i odciągnęli od ciała na jak największą odległość, po czym przystąpili do pracy. W niecałe pół godziny z ciała wysączyli całą krew, a zwłoki porzucili. Pobieżna obserwacja ciała wampira, a następnie szybki test krwi wskazywały, że nie był bynajmniej nowicjuszem. Myśliwi wznieśli zwycięskie okrzyki. Wraz z ostatnim krzykiem triumfu porwali głowę i opuścili miejsce zbrodni, dumni z sukcesu i spragnieni napaści na kolejny cel.
ROZDZIAŁ 36 William był rozgniewany. Opuścił mieszkanie Raven po tym, kiedy zakończyła sprawy między nimi, i natychmiast poleciał do Teatro. Tak! Trzymał ją w ramionach. Dziękowała mu, że znów jej przyszedł z pomocą. Tym razem zaczął w jej objęciach odczuwać ufność. Rozmawiali nawet o seksie. Jej żarliwość rozpaliła w nim płomień nadziei, mimo że się starał być bardzo ostrożny. A teraz chciała wszystko odrzucić. I dlaczego? Dla jakiegoś pysznego, aroganckiego złodzieja! Zgodził się oszczędzić życie żony i dziecka Emersona. Zresztą myślał o tym już wtedy, gdy opuszczał ich pokój w hotelu. Ale dla Raven to nie było dosyć. Ją zadowoliłoby chyba dopiero zbawienie całego świata! Wyskoczył w powietrze i lekko wylądował na dachu budynku obok Teatro. Na otaczających dachach było pusto. Wampiry – młode i stare – albo były w klubie, albo się bawiły gdzieś indziej. Był rad, że nikogo nie ma. Jak mógłby wytłumaczyć
braciom, że musi przyjmować pokarm w Teatro, skoro ma taką znakomitą pieszczotkę w domu? Pieszczotkę z długimi, jedwabistymi włosami i miękką skórą, pachnącą różami. Pieszczotkę, która strzegła własnego ciała, jakby nosiła pas cnoty… Burknął coś i potarł policzki. Raven nie była żadną pieszczotką, a on nie tylko dlatego był rozgniewany, że próbowała ocalić Emersona. Był zły, bo go odrzuciła, jakby ich związek był tak słaby i łatwy do zerwania. Pozwolił sobie mieć nadzieję, choć wiedział, że była daremna. Rozpaliła się w nim i równie szybko zgasła. I już nie znajdzie się przy Raven, żeby ją ponownie rozniecić. Zeskoczył na ziemię i stanął przed bocznym wejściem do Teatro, w małej uliczce. Potężny ochroniarz groźnie ruszył w stronę przybysza, ale stanął, kiedy wyczuł Księcia. Ukłonił się. – Czym mogę służyć, panie? – Niczym na razie… – William odesłał go ruchem ręki. Jakaś taksówka zatrzymała się przy wejściu w bocznej uliczce. Jak na zawołanie drzwi klubu się otworzyły i wyszła z nich młoda kobieta. Była średniej budowy i wzrostu,
oczy miała duże, niemal czarne. Jej ciemne włosy pasowały do skóry o miedzianym odcieniu. Kobieta odezwała się do ochroniarza po hiszpańsku. Była szczuplejsza, niż lubił, ale chętnie wchłaniał jej zapach: korzenny posmak jej krwi czuł niemal na końcu języka. – Dobry wieczór – zwrócił się do niej po włosku. Zmarszczyła czoło i spojrzała wokół. Na widok Williama mile się uśmiechnęła. – Dobry wieczór – odpowiedziała po hiszpańsku. Odwróciła się, jakby chciała pójść do taksówki. W tym momencie William zagrodził jej drogę. – Mogę cię odprowadzić do domu? – Mam taksówkę. – Przejdę się z tobą. – Popatrzył jej głęboko w oczy. To oczywiście była próba. Czy się odwróci, czy też spojrzy na niego? Spojrzała – i to z uśmiechem. Pozwolił, żeby jego głód jeszcze wzrósł. Polecił ochroniarzowi odprawić taksówkę. Podał ramię młodej damie i odprowadził ją w boczną ulicę. – Jak ci na imię? – spytał. – Ana. – Ana… – powtórzył, jakby chcąc sprawdzić, jak to
zabrzmi w jego ustach. Nie spytała go o imię. A może nawet chciała, ale nie dał jej okazji. Szybko ją wciągnął w kolejny zaułek i przycisnął plecami do muru. Nie całował jej w usta, jak to zwykle robił. Zamknął oczy i natychmiast sięgnął do jej szyi. Jęknęła, kiedy językiem smakował jej skórę; rękoma chwyciła jego bicepsy. Ocierała się o niego; piersi miała jędrne i wysoko osadzone. Oparł rękę na jej talii, pochylił się ku niej, po czym palcem zaczął pieścić sutki. Kiedy już jęczała i podniosła nogę, by ją oprzeć na jego biodrze, zapuścił zęby w jej gardło. Krzyczała, kiedy pił z wściekłością, dokładnie obliczając ilość łyków. Za dużo – a kobieta zemdleje. Pił szybko, ale delektował się każdym łykiem. Krew miała lekką, słodką, podobnie jak ciało, z delikatnym korzennym posmakiem, wskazującym na lekkomyślność… Kiedy już przyjął maksimum pokarmu, ostrożnie oblizał ranę. Wtedy ścisnęła jego ręce i przeżyła rozkosz. Zaczekał, aż przestanie drżeć i ostrożnie się wyplątał z jej objęć. Mruczała coś i próbowała go całować, ale trzymał ją na odległość ramienia i odprowadził z powrotem do ochroniarza. Dał tej młodej kobiecie rozkosz, a sam się nią nasycił, ale nie czuł radości. Właściwie teraz czuł jeszcze większy
głód – głód krwi, głód seksu, głód nadziei… Przetarł oczy, starając się wyrzucić z myśli obraz Raven. To, że nie mógł przeżyć rozkoszy podczas zwykłego aktu przyjmowania pokarmu, nie wróżyło dobrze. Polecił ochroniarzowi odesłać dziewczynę taksówką i natychmiast potem wtopił się w ciemności. Czuł się pusty i skłócony sam ze sobą.
ROZDZIAŁ 37 Raven wygięła głowę do tyłu, eksponując szyję, kiedy wargi Williama zamknęły się na jej piersi. Jego ciało – nawet usta – były zimniejsze od jej. Szczególnie podniecający był dotyk jego języka w intymnych miejscach ciała. Oboje byli nadzy. William siedział na łóżku, oparty plecami o zagłówek. Ona usiadła na nim okrakiem, podczas gdy on, obejmując ją rękoma w talii, rytmicznymi ruchami przyciągał do siebie. Był już w niej. Na widok tej wygiętej szyi aż jęknął, puścił jej pierś i przywarł ustami do gardła. Poruszała się na nim w górę i w dół. Była już blisko: w dole brzucha poczuła znajome napięcie… Całował jej szyję, ssał i skubał wargami. Jej sutki ocierały się o jego gładką pierś, wargi pieściły ciało… – Cassita… – Zębami lekko pociągnął płatek jej ucha. – Nie pozwolę, żeby takie piękno kiedykolwiek umarło… Jeszcze jeden gwałtowny ruch bioder – i poczuła rozkosz. Z jej ust wypłynęły nieskładne słowa. Warknął i zapuścił zęby w jej szyję, przecinając skórę i arterię, aż krew zaczęła mu spływać do ust. Ssał i ssał,
a jej orgazm osiągał szczyt, kiedy coraz szybciej się poruszał między jej udami. Kiedy krew napływała do jej mózgu w ilości zmniejszonej do połowy, czuła ogromne oszołomienie. Ale to uczucie tylko wzmagało rozkosz i sprawiało, że chciała, aby trwało nadal, jak fala, która się nie załamuje. Była jakby zawieszona w czasie, w spazmach najwyższej ekstazy, podczas gdy on pił – gorąca krew spływała falą do jego gardła. Była coraz bardziej nieprzytomna. Nadal czuła rozkosz w całym ciele, ale zaczęła się od niego jakby oddzielać: traciła zdolność odczuwania. Wiotkim ruchem podniosła rękę i usiłowała go odepchnąć od siebie, ale odsunął jej ramię na bok. Szeroko otwarła oczy i zaczęła krzyczeć, błagając, żeby przestał. Ciało jej znieruchomiało, przeniknął je ostry ból, tak wielki, że przytłumił rozkosz. Oczy uciekły jej w głąb czaszki, poczuła, że nic nie waży; zarówno ból, jak rozkosz zniknęły. Kiedy w końcu opadła w jego ramiona, ułożył ją na łóżku i podniósł głowę z okrwawionymi wargami, żeby ją pocałować. – Wybacz – wyszeptał. – Nie mogłem się powstrzymać. Nie miała siły, żeby odpowiedzieć. Poczuła, że ogarnia ją ciemność, jej serce jakby się zająknęło…
i w końcu stanęło.
ROZDZIAŁ 38 Stwierdzenie, że ten koszmar senny wytrącił Raven z równowagi, zdecydowanie byłoby niedostateczne. Resztę nocy przespała niespokojnie, budząc się co chwila, tak że w końcu koło czwartej nad ranem dała za wygraną i wstała. Wysłała kilka krótkich e-maili do Cary i do ojca Kavanaugha, informując, że zobaczy ich z przyjemnością u siebie w lecie. Skłamała siostrze, że Bruno nie przyszedł na randkę. Miała nadzieję, że Cara nie będzie więcej drążyć tego tematu. O szóstej rano nadal było o wiele za wcześnie, żeby się szykować do pracy, zatem Raven rozpięła papier do rysunków i ułożyła węgle na stole kuchennym. Zaczęła szkicować zaginiony obraz Michała Anioła, który wisiał w rezydencji Williama. Trudno jej było to narysować z pamięci, choć pamięć Raven (o ile nie leczyła się z grożącej śmiercią rany głowy) była doskonała. Mimo to uznała, że warto spróbować, ponieważ raczej niemożliwe, żeby kiedykolwiek znowu zobaczyła ten obraz. Półtorej godziny później miała już narysowane sylwetki Adama i Ewy, bardzo zbliżone do postaci namalowanych przez Michała Anioła.
Ale, co wydawać by się mogło niepokojące, zupełnie nieświadomie, nadała postaciom rysy swoje i Williama. Zdenerwowana, wepchnęła papier i węgle do plecaka i poszła do łazienki umyć ręce. Potem zgniotła rysunek. Z pewnością nie pomógł jej uciec od myśli o Williamie. Wampir był przystojny… to prawda. Ale też groźny. Całował jak anioł. Albo raczej – pomyślała Raven – jak całowałby anioł, gdyby robił takie rzeczy. Ale był też okrutny. Jej podświadomość wkładała mu w usta interesujące słowa: „Nie pozwolę, żeby takie piękno kiedykolwiek umarło…”. Ale przecież William pozwoliłby umrzeć piękności… Więcej, sam by taką śmierć spowodował, zabijając profesora Emersona. Wybrała na strój do pracy parę czarnych spodni i zieloną bluzkę i ubierała się apatycznie. Włosy upięła w niski kok nad karkiem i wzięła okulary ze stolika nocnego, gdzie leżały obok bransolety od Williama. Nie zabrał jej. Kiedy tak patrzyła na złoto, na kwiat lilii w centrum klejnotu, wydało się jej, że zwrócenie mu podarunku może być pretekstem do odwiedzin. A wtedy będzie mogła z nim pomówić o Emersonach. Słabym pretekstem… ale tylko taki miała. Włożyła bransoletę na rękę, owinęła szyję
apaszką i wyszła z mieszkania. Kiedy zamknęła drzwi, na półpiętrze zobaczyła jakąś kobietą, która wyraźnie chciała wejść do mieszkania Lidii. Kobieta była bardzo podobna do Bruna, miała takie same ciemne włosy i oczy. – Dzień dobry – przywitała się z nią dziewczyna. – Jestem Raven. Kobieta ją rozpoznała. – Jestem Graziella, matka Bruna. – Ee… słyszałam, że Bruno jest w szpitalu. Jak się czuje? Graziella posmutniała. – Ktoś na niego napadł niedawno w nocy. Ale już jest dużo lepiej. Myślimy, że jutro będzie mógł wrócić do domu. Raven odetchnęła z ulgą. – To dobra wiadomość. A jak się miewa Lidia? – Nie za dobrze. Ale ma przyjechać do niej specjalista z Rzymu. Zbada ją. – Wskazała głową mieszkanie Lidii. – Ona… odmawiała leczenia. Dopiero kiedy usłyszała, że jej przypadek zwrócił uwagę jakiegoś znanego onkologa, zdecydowała, że tego lekarza przyjmie i da się zbadać. Ta wiadomość uradowała Raven. – Jak się cieszę! Nie wiedziałam wcale, że jest chora. Tak mi przykro, że jej wcześniej nie próbowałam pomóc! – Może wejdziesz do niej? Tylko się przywitać?
– Naturalnie. Dyskretnie zerknęła na zegarek. O, miała jeszcze mnóstwo czasu. Kiedy weszły do mieszkania, kocica Dolcezza rzuciła się do drzwi. Raven odskoczyła, nie wiedząc, że kotka tak zareaguje na jej widok. W zeszłym tygodniu tylko na nią prychała… Kot jednak chyba zapomniał o złym humorze i zaczął się ocierać o jej nogi. Schyliła się, żeby go popieścić i usłyszała gardłowe mruczenie. – Mamo, masz gościa! – zawołała Graziella. Lidia była już po siedemdziesiątce, nieduża i okrągła, z kręconymi, siwymi włosami i mądrymi, ciemnymi oczami. Siedziała na kanapie w saloniku i oglądała telewizję. Na widok Raven uśmiechnęła się serdecznie. – Witaj, kochanie. – Przywołała ją ręką i poklepała miejsce na kanapie obok siebie. Raven usiadła, plecak odłożyła na podłogę. – Tak mi przykro… Dowiedziałam się, że jest pani chora… – Nic mi nie jest, to po prostu starość. Jak tam randka z moim wnukiem? – Och… – Raven pokręciła się niepewnie na kanapie. – No cóż… Bruno nie przyszedł. – Naprawdę? – Lidia zmarszczyła brwi. – To do niego
niepodobne. Mówił mi, jak bardzo się na to szykuje… Będę z nim musiała pomówić. Ale… wiesz, że miał wypadek? – Tak, słyszałam. Ogromnie mi przykro. – Już mu lepiej. A teraz co byś zjadła na śniadanie? – Lidia już się chciała podnieść, ale Raven ją powstrzymała. – To ja pani powinnam przygotować śniadanie. – Na razie jeszcze potrafię sama. Jak dotąd nie umarłam. Raven rzuciła Grazielli spojrzenie pełne niepokoju, tamta jednak przewróciła tylko oczami i spojrzała w sufit. – Właśnie się wybieram do pracy w Uffizi. Może zjemy razem śniadanie któregoś innego dnia? – Kiedy tylko zechcesz. Wystarczy, że zapukasz. Byle nie we środę, bo wtedy spodziewam się wizyty doktora z Rzymu. Raven ścisnęła z uśmiechem rękę sąsiadki. – Dobrze. Zobaczymy się niedługo. Gdyby pani czegoś potrzebowała, proszę mi dać znać. Jestem tuż obok. Uściskała Lidię i pożegnała się z Graziellą, z całego serca życząc im, żeby specjalista znalazł sposób, jak pomóc sąsiadce. ***
Po wyjściu z mieszkania Lidii Raven przeżyła wielkie zaskoczenie na widok Luki, stojącego na korytarzu jej domu. Była pewna, że William odwoła jej opiekuna po tym, co zaszło poprzedniej nocy. Nie zadała sobie trudu, żeby zapytać o Williama; dobrze wiedziała, że Luka i tak nie odpowie. Jego Lordowska Mość świetnie wyszkolił swoją służbę: zawsze działała zgodnie z rozkazem. Luka był człowiekiem. I o ile Raven się orientowała, całą służbę Williama stanowili ludzie. Choć początkowo nie potrafiła dostrzec różnicy pomiędzy człowiekiem a wampirem, teraz to było łatwe. Wampiry miały o wiele bledszą skórę, były silniejsze i fizycznie dużo bardziej imponujące od ludzi. Niemniej poczuła powiew niebezpieczeństwa i zagrożenia. Kiedy wychodziła z domu pod opieką Luki, nie spostrzegła, że z drugiej strony placu patrzy na nią ispettore Batelli. Nie zauważyła także, że pojechał za jej mercedesem, trzymając się od niego w pewnej odległości. Dzień spędziła spokojnie, ale pracowicie, na konserwacji obrazu Narodziny Wenus. Patrick i Gina podeszli i zaprosili ją na lunch. Cała trójka udała się do pobliskiej osterii[26] po przeciwnej stronie Piazza Signoria. Po pracy Luka odwiózł Raven do domu. Przygotowała
sobie skromną kolację. Połowę zapakowała, żeby zanieść sąsiadce. Lidia była naprawdę wdzięczna za ten poczęstunek i poprosiła, żeby Raven została u niej jeszcze na szklaneczkę wina. Zaraz po zachodzie słońca Raven pożegnała się z sąsiadką i wyszła na ulicę. Włożyła kask na głowę, wsiadła na skuter i pojechała w stronę placu Michała Anioła. Emersonowie mieli naprawdę mało czasu. Nie miała pojęcia, jak długo myśliwi mają zamiar pozostawać w mieście… Nie wiedziała też, kiedy William planuje zaatakować profesora. Była zdecydowana się z nim spotkać i jeszcze raz spróbować go odwieść od tego postanowienia. Kiedy już była blisko willi, usłyszała głos z głośnika przy bramie. A przecież jeszcze nie zdążyła nic powiedzieć o swoim przybyciu… – W jakiej sprawie? – Hmmm… Tu Raven. Raven Wood. Chcę się zobaczyć z Jego Lordowską Mością. – Jego Lordowskiej Mości nie ma w domu. Rozpoznała głos Ambrogia. Potraktował ją chłodno. – Mogłabym wejść i zaczekać? Naprawdę muszę go zobaczyć.
Nastąpiła długa przerwa. Skoro Ambrogio nie odpowiadał, postanowiła zmienić taktykę. Podniosła rękę i zademonstrowała złotą bransoletę przed kamerą monitoringu. – Jego Lordowska Mość kazał mi to zwrócić – skłamała. – A jego rozkazy muszą zawsze być wykonywane! Aż zagryzła wargę, żeby nie parsknąć śmiechem. To było naprawdę zbyt zabawne… – Chwileczkę. Zaczekała. Po chwili wysoka, metalowa brama się otworzyła i wpuściła ją do środka. Raven była w szoku, że jej strategia tak świetnie się powiodła. Podjechała na skuterze do potrójnego garażu i zaparkowała przed nim. Kask schowała pod siedzeniem vespy. Wzięła laskę i poszła przez ogród do drzwi. Ambrogio powitał ją i skierował do kuchni, do Lucii. – Ach, to panna Wood. Proszę usiąść. – Lucia wskazała stół kuchenny, przy którym sama już siedziała przed talerzem z owocami i serami oraz butelką czerwonego wina. Wskazała pustą szklankę ze słowami: – Mogę…? – Bardzo proszę. – Raven starała się nie bębnić palcami po stole, patrząc, jak służąca rozlewa wino.
– Jego Lordowskiej Mości nie ma. – Lucia zakorkowała butelkę i odstawiła na bok, po czym przysunęła gościowi pełną szklankę. – Właściwie nie oczekujemy jego powrotu dziś wieczorem. – Czemu nie? – Czasami nocuje w swojej drugiej rezydencji. Tam spędził poprzednią noc i chyba dzisiaj też tam zostanie – mówiła Lucia z dobrze kontrolowanym wyrazem twarzy. Raven odniosła wrażenie, że jest wiele, bardzo wiele rzeczy, których Lucia jej nie mówi… W dodatku nie oznaczało to nic dobrego. – Mogę na niego zaczekać? – Nie radziłabym. Jak już powiedziałam, nie spodziewamy się go dzisiaj. – Lucia spojrzała znacząco na przegub ręki Raven. Dziewczyna zdjęła bransoletę. – Będę wdzięczna, jeżeli to oddasz Jego Lordowskiej Mości. – Oczywiście. – Lucia wzięła bransoletę. – A czy… mogłabym jeszcze raz obejrzeć Wiosnę? Kazał mi przygotować raport przed konserwacją, ale pewną część obrazu muszę obejrzeć jeszcze raz. Lucia się uśmiechnęła. – Proszę wypić wino, a kiedy pani skończy,
zaprowadzę ją na górę. Chciałaby pani, żeby zdjąć obraz ze ściany? Raven pokręciła głową. Lucia wskazała dzwonek. – Kiedy pani skończy, proszę zadzwonić. – Wycofała się z ukłonem i zostawiła Raven samą. Pijąc wino i nerwowo skubiąc owoce i sery, Raven doszła do wniosku, że z Ambrogiem, Lucią i Luką dzieje się coś niedobrego. Wydawało się, że czegoś im brakuje, oczywiście nie chodziło o poczucie humoru. To, jak bezmyślnie wykonywali polecenia Williama… William, kiedy ją zabierał na spotkanie z innymi wampirami, wspominał o kontroli umysłu. Może służący też znajdowali się pod takim wpływem i dlatego ją tu bez sprzeciwu wpuścili, kiedy się powołała na jego rozkazy? Kiedy już doszła do tego doniosłego wniosku i dopiła szklankę rzeczywiście doskonałego wina, zadzwoniła. Lucia odprowadziła ją na górę do sypialni pana. Pokój był, jak zwykle, nieskazitelny. Łóżko miało świeżą pościel i wyglądało, jakby nikt na nim nie spał. Lucia poleciła jej zadzwonić, gdyby tylko czegoś potrzebowała, i zamknęła za sobą drzwi. Raven uważnie obejrzała pokój, szukając czegoś, co mogłoby jej dać klucz do miejsca pobytu Williama.
Niczego takiego nie znalazła. Całkiem możliwe – rozumowała – że był w pałacu Medyceuszy. Biorąc jednak pod uwagę to, co się wydarzyło, kiedy go ostatni raz szukała, postanowiła, że tam nie pójdzie. W końcu kiedyś będzie musiał wrócić do swojej willi. Niestety Raven nie mogła czekać całymi dniami. Następnego ranka będzie musiała znów być w pracy, w Uffizi. Co za bałagan… Żeby usprawiedliwić kłamstwo, jakie powiedziała Lucii, postanowiła zbadać obraz. Telefonem zrobiła kilka jego zdjęć, zwłaszcza postaci Merkurego, Chloris i Zefira. Następnie usiadła i zaczęła je analizować. Oglądanie Williama jako Zefira nią wstrząsnęło, zwłaszcza od kiedy znała historię powstania obrazu. Dokładnie się przypatrzyła rysom Chloris. Trudno jednak było je odczytać, bo głowę miała odwróconą. Jeżeli to, co mówił William, było prawdą, ta kobieta, która się w nim zakochała, posłużyła jako model do postaci Chloris i do środkowej z trzech Gracji. W tej chwili Raven ujrzała obraz w zupełnie nowym świetle. Pod dobroczynną dłonią Wenus Amor kierował strzałę
prosto w środkową Grację, już wpatrzoną miłośnie w Merkurego. Merkury zaś, zajęty mieszaniem chmur swoim kaduceuszem, stał odwrócony do Gracji tyłem. Po prawej stronie obrazu Zefir unosił się w powietrzu w gaju pomarańczowym, trzymając Chloris. Z jej ust wypływały kwiaty, symbol płodności jego oddechu. Bez postaci Flory, która pojawiła się w innej wersji Wiosny, praca Botticellego stawała się mroczną alegorią. Oglądając obraz od lewej do prawej i zastępując osoby z czasów odrodzenia ich klasycznymi odpowiednikami, Botticelli opowiedział tu historię Allegry, która szaleńczo zakochała się w pięknym, ale obojętnym Williamie Yorku. W konsekwencji został on przedstawiony jako potwór; porwał ją i posiadł, ale od niego uciekła. I w końcu sama się zabiła. Raven wpatrywała się w obraz szeroko otwartymi oczami. Już nie wydawał jej się pogodny ani piękny. Nie, to były sportretowane okrucieństwo i rozpacz. A on ma ten obraz u siebie przez ponad pięćset lat. Niewątpliwie codziennie na niego patrzył, czując się być może winnym wobec tej kobiety, która go kochała, ale zabiła się, gdy odkryła, kim był naprawdę. Nic dziwnego, że nigdy nie miał pieszczotki! Pewnie się bał, że to się może tak samo skończyć. Oczywiście, o ile w ogóle miewał jakieś skrupuły…
Właściwie była pewna, że William potrafił odczuwać wyrzuty sumienia i miał poczucie winy; dowiódł tego swoją reakcją, kiedy go zawstydziła. Wstyd, niepołączony z poczuciem winy i wyrzutami sumienia, byłby pusty. Właściwie nie byłby wtedy wstydem. Spojrzała ze smutkiem na drugą Grację. Cóż za tragiczny koniec. Zastanawiała się, co nocni goście Williama myśleli o tym obrazie – jeżeli w ogóle opowiedział komuś jego ponurą historię. Zmarszczyła nos. Starała się nie zastanawiać nad tym, ilu takich nocnych gości mógł mieć przez te setki lat. Na samą myśl zrobiło jej się niedobrze. Rozsunęła zasłony i otworzyła drzwi na balkon, wpuszczając do pokoju nocne powietrze. Odetchnęła głęboko, wpatrzona w gwiazdy i mrugający nad nią księżyc. Kiedy miasto okrywała noc, William ze swoimi braćmi mógł swobodnie chodzić po ulicach. Myśliwi pewnie już wyszli na polowanie. Cóż, miała nadzieję, że William jest bezpieczny… Wróciła do obrazu i otworzyła plecak: wydobyła z niego czysty papier i węgle; wszystko to rozłożyła na podłodze. Położyła się na brzuchu. W tej pozycji było jej
wygodniej, niż na siedząco. Zgięta w pół nad kartką, i zaczęła szkicować postać drugiej Gracji. Po chwili była już całkiem pochłonięta grą światła i cienia, czerni i szarości. Jej palce zwinnie biegały po papierze. Rysowała, cieniowała, poprawiała rysunek palcami, aż całkiem poczerniały. Po kilku godzinach z dumą spojrzała na gotowy duży szkic. Podpisała się u dołu strony, jak miała w zwyczaju, i poszła do łazienki umyć ręce. Kiedy zerknęła na zegarek, stwierdziła, że jest już po północy. William się nie pojawił. A co będzie, jeżeli wróci w ciągu godziny? Mogłaby poczekać jeszcze godzinę, zwłaszcza że chciała pomóc Emersonom. Siadła na łóżku i przeciągnęła się. Łóżko było wygodne, a jej ciało już zaczęło przykro odczuwać skutki leżenia na twardej podłodze. Po paru chwilach położyła się, tuląc do poduszki. Już za moment zapadła w sen. *** Raven poczuła na twarzy powiew świeżego powietrza. Otworzyła oczy, zmieszana. Leżała w łóżku Williama,
w jego pokoju pogrążonym w ciemnościach. Ten lekki powiew napływał od otwartych drzwi balkonowych, poruszając zasłonami po obu stronach. Raven się przewróciła na bok i dostrzegła jakąś postać, stojącą w drzwiach. Sylwetkę przysłaniało trochę jasne światło dochodzące z ogrodu. Stała oparta o ramę drzwi, ręce miała skrzyżowane na piersi i patrzyła na nią. – Budzi się… – mruknął. Raven usiadła. – Przepraszam! Nie przypuszczałam, że zasnę… – Co ty tu robisz, oprócz tego, że szkicujesz mój obraz? – rzucił ostro. – Przyszłam cię zobaczyć. Gdzie byłeś? Uśmiechnął się. To nie był wesoły uśmiech. – „Przemierzałem ziemię i wędrowałem po niej”[27]. Przetarła oczy. – Nigdy nie zrozumiem, jakim cudem wampir zna Pismo Święte. – Pewnie dlatego, że je studiował, zanim został wampirem. – Podszedł do niej szybkim, zdecydowanym krokiem. – Co robisz w moim łóżku? Przecież dałaś mi wyraźnie do zrozumienia, że cokolwiek było między nami, skończyło się!
– Martwiłam się o Emersonów. – Naturalnie – parsknął. – Raven: zbawczyni świata! Przypuszczam, że ktoś inny to potwierdzi. Wracaj do łóżka. Wyjdziesz stąd po śniadaniu. Skierował się do drzwi. Serce Raven zamarło. – Nie jesteś zmęczony?! – zawołała za nim. Stanął, ale się nie odwrócił. – Nie potrafimy spać. – To musi być bardzo męczące nie móc się uwolnić od trudów dnia. – Umysł musi wypocząć, jeżeli się nie chce zwariować. Ale mamy na to inne sposoby. – Odwrócił się twarzą do niej; jego głos brzmiał złowróżbnie. – A ty? Co robisz, żeby zregenerować umysł? – Medytuję. Raven rozejrzała się po pokoju. – Gdzie? Wskazał brodą łóżko. – Tam. – Och… Przesunęła kołdrę i prześcieradła na pustą prawą stronę, tam gdzie leżała poduszka. – Wobec tego chodź!
Przyjrzał się jej z przymrużonymi oczami. – Kusisz mnie? – Nie, ale mi przykro, że zajęłam twoje miejsce. Jakoś się zmieścimy. Podszedł do prawej strony łóżka. Ani na chwilę nie spuszczał wzroku z Raven. Położył rękę na materacu, rzucając jej wyzywające spojrzenie. Kiedy się nie cofnęła, usiadł na brzegu. Ściągnął buty i położył się na boku, plecami do niej. Ona też zdjęła pantofle i ułożyła się… twarzą do jego pleców. – Lucia wręczyła mi twój prezent – odezwał się nieprzyjaźnie. – Williamie – mruknęła – przepraszam… Nie gniewaj się. – Jesteś najbardziej irytującą istotą, jaką spotkałem w ciągu siedmiuset lat, spośród ludzi i wampirów razem wziętych! To coś znaczy, zwłaszcza że znam też Aoibhe… Raven nastroszyła się na dźwięk tego imienia, ale próbowała to ukryć. – Powiedziałeś, że poczułeś wstyd, kiedy ci zaofiarowałam siebie w zamian za życie Bruna. Proszę, nie gniewaj się na mnie za to, że próbuję ocalić rodzinę i znaleźć dom dla małej, samotnej dziewczynki. Pociągnął nosem, ale się nie odezwał. Przysunęła się
bliżej. – Złapałeś tych myśliwych? – Nie. Dziś wieczorem dorwali jednego z moich braci. Używają teraz nowej broni. Nie wiedzieliśmy o tym. – Tak mi przykro… Czy ten wampir był twoim przyjacielem? – Nie mam przyjaciół. To wbrew mojej naturze. – Przepraszam – powtórzyła. Sięgnęła drżącą ręką w jego stronę i oparła ją na jego ramieniu. Nie otrząsnął się, ale też w żaden inny sposób nie zareagował. – Williamie… co się stało z ciałem Angela? – Angela? – Odwrócił się do niej. – No, bezdomnego, który zginął tej nocy, kiedy zostałam napadnięta. Obrócił się na plecy i patrzył na baldachim nad łóżkiem. – Jego ciało zostało wyniesione z miasta i spalone. Zawsze tak robimy z zabitymi. Serce Raven się ścisnęło. – Czy… jest jakiś grób? Jakieś miejsce, gdzie mogłabym na przykład zanieść kwiaty? – Nie chciałabyś odwiedzać tego miejsca. Cuchnie śmiercią.
– Może… położyłabym mu kwiaty przy moście, tam gdzie zawsze siedział… Głośno westchnął, jakby jej słowa go denerwowały. Znowu dotknęła jego ramienia. – Gdzie mnie wtedy znalazłeś? Wtedy kiedy mnie zaatakowano? – W zaułku w pobliżu mostu Trójcy Świętej. Te potwory cię tam zaciągnęły. Dlaczego pytasz? – Bo nadal nic nie pamiętam. Wszystko zasnuwa mgła… – Bądź wdzięczna za tę niewielką łaskę – mruknął. – Dopóki się nie pozbędziemy myśliwych, nie będę się zajmować Emersonami. Ale nie obiecuję, że w przyszłości… – Zwrócił się do niej twarzą. – Masz jakiś dzień czy dwa, żeby zmanipulować kogoś oprócz mnie… – Wcale tobą nie manipuluję. Odwołuję się do lepszej strony twojej natury. – Lepszej strony mojej natury! – parsknął z goryczą. – Nie ma niczego takiego. Czy ty tego nie rozumiesz? – Ale przecież miałeś dla mnie współczucie, kiedy ci ludzie chcieli mnie zgwałcić i zamordować! Kto z was miał lepszą naturę? – Porównujesz potwora z innym potworem, a takie porównania nie wnoszą nic dobrego… Pokręciła głową.
– Potwory nie mogą być bohaterami. Spojrzał na nią, zdziwiony, jakby jej uwaga go zaskoczyła. Zaraz jednak się opanował. – Dlaczego z takim uporem chcesz ratować człowieka, którego nawet nie znasz? Emerson to pyszałek i arogant! Widziałem go, jak demonstruje swoją kolekcję ilustracji, jakby był samym Dantem, który nagle wstał z martwych! Zmarszczyła czoło. – Nie lubisz Dantego? – Ten człowiek był po prostu nieprzewidywalnym egoistą, który ganiał za zamężną kobietą, zaniedbując własną żonę i rodzinę! Raven aż otworzyła usta. – Znałeś go czy tylko masz o nim takie zdanie? – Znałem go. Znałem też Beatrycze. Była urocza. I o wiele za mądra na to, żeby rzucać męża dla tego maniaka. – Nie myślałam, że ją próbował namówić, aby opuściła męża. W La Vita Nuova[28] mówi o niej jak o kimś w rodzaju muzy. – Gdyby się zgodziła na jego awanse, cudzołożyłby z nią na środku mostu Trójcy Świętej! Nie bądź śmieszna. – Przysunął się, żeby ją lepiej widzieć. – Powtarzam pytanie. Dlaczego tak uparcie chcesz pomóc Emersonom? Odwróciła wzrok.
– Mówiłam ci już. To niesprawiedliwe zabijać go za to, że kupił te ilustracje w dobrej wierze, nie wiedząc, że są kradzione. Poza tym się martwię, co się stanie z jego żoną i dzieckiem, jeżeli go zamordujesz. Wzrok Williama wędrował po jej ciele aż do nóg, schowanych pod kołdrą. – Mówiłaś, że kiedy umarł twój ojciec, coś ci się stało. Co to było? Odwróciła się do niego tyłem. Patrzyła na drzwi balkonowe. – Nie chcę o tym mówić. William zastanawiał się chwilę nad jej odpowiedzią i doszedł do wniosku, że naprawdę chciałby poznać tę historię. (Nie miał czasu zadać sobie pytania, dlaczego interesuje go jej przeszłość. Odpowiedź by go niewątpliwie zaskoczyła). – Taka jest cena. Ty mi opowiesz o swojej rodzinie, a ja oszczędzę Emersona. – Nie wierzę. – Słowo daję. Całkowicie oszczędzę Emersonów pod warunkiem, że odpowiesz na moje pytanie. – Tak po prostu? – spytała z niedowierzaniem. – Nie tak po prostu. Zbliża się czas konfrontacji: mojej i Emersona. To będzie moja satysfakcja. Ale go nie zabiję.
Może jestem starszy od powstania psychologii, ale wyobrażam sobie, że wszystko, co ci się w życiu przydarzyło, wywarło na ciebie wpływ. Chciałbym zrozumieć, co, u licha, cię skłania, żeby opiekować się każdym z osobna i wszystkimi razem! – To nieprawda… – Cassita… – Przysunął się do niej ostrożnie. – Jesteś opiekunką. Pytam dlaczego? Nie odpowiedziała mu, ale się też nie odsunęła. Objął ręką jej brzuch. – No więc powiedz, co się stało z twoją nogą – rzekł cicho. – To taka sama historia. Beznadziejna – odparła, bębniąc palcami po materacu. – Opowiem ci ją, ale musisz mi dać słowo, że nie skrzywdzisz Emersonów. Nigdy. – Powiedziałem, że oszczędzę ich życie; tylko tyle mogę ci obiecać. – Williamie, ja… – To już jest ustępstwo, Raven. Nienawidzę tego człowieka. Ton jego głosu wskazywał, że nic więcej od niego nie uzyska. – Dobrze – westchnęła. Zamknęła oczy, chwilę milczała, po czym zaczęła swoją opowieść.
ROZDZIAŁ 39 William czuł, że Raven jest spięta, choć się godziła na jego dotyk. Starał się nie rozpraszać uwagi ciepłem i miękkością jej kształtów ani przyjemnością, jaką znajdował w otulaniu jej sobą. Nigdy przedtem nie trzymał tak żadnej kobiety. Nigdy też nie prosił kobiet, aby powierzyły mu swoje tajemnice, ani nie dzielił ich ukrytych smutków. Raven jednak była inna. Bardzo się starał skupić na tym, co ona mówi, choć przeszkadzał mu w tym jej zapach, już prawie pozbawiony krwi wampira, którą jej kiedyś dał. – Nie jestem ofiarą – oznajmiła cicho, ale zdecydowanie. – Nie opowiadam ci tego, żeby wzbudzić w tobie współczucie. Nie chcę tego wcale. – Zgoda – odparł jej prosto w ucho. Wymamrotała jakieś przekleństwo i niemal pożałowała, że tego od niej zażądał. Niemal – ale nie do końca. – Wszystko się zaczęło, kiedy umarł mój ojciec. Miałam wtedy jedenaście lat, mieszkaliśmy w Portsmouth w stanie New Hampshire. Ojciec pracował jako budowniczy. Pewnego dnia zdarzył się wypadek. Spadł z dachu. – Raven zadrżała. – Oczywiście zginął na
miejscu. Matka zupełnie się załamała. Zostałyśmy same: ona, ja i moja siostra Carolyn. Nazywaliśmy ją Cara. Miała wtedy cztery latka. Kilka miesięcy później wydałyśmy już wszystkie pieniądze z ubezpieczenia ojca. Matka nie radziła sobie bez niego. To zawsze on dbał o remonty domu, płacił rachunki i zajmował się autem. Ona zupełnie się do tego nie nadawała. A nawet jeżeliby potrafiła coś zrobić, była zbyt zrozpaczona, żeby działać. Groziła nam utrata domu. Zabrakło pieniędzy nawet na jedzenie. Wtedy matka zaczęła pracować jako kelnerka w miejscowej restauracji. Tam właśnie poznała tego mężczyznę. Raven zadrżała, a William przysunął się bliżej, jakby chciał osłonić ją niczym tarcza. – On był agentem sprzedaży nieruchomości z Florydy. Oczarował matkę i zaprosił na randkę. Powiedziała, że ma dwie córki. Mówił, że to mu nie przeszkadza, że nawet kocha dzieci – parsknęła. – Zaczęli się spotykać. Niebawem zaszła w ciążę, wtedy się postanowili pobrać i przenieść razem z nami do Orlando na Florydzie. Początkowo wszystko układało się dobrze. Mama była szczęśliwa i spodziewała się dziecka. Cara się cieszyła z nowego taty. – A ty, Cassita? – spytał cicho William. – Byłaś szczęśliwa? – Spokojna. Kiedy tata zginął, musiałam sama wszystko robić: kupować jedzenie, gotować, wreszcie przypominać matce o płaceniu rachunków. Ale po
miesiącu czy dwóch w Orlando zaczęłam zauważać, że mój ojczym jakoś się zmienił. Prawie się do mnie nie odzywał, a kiedy próbowałam go zagadnąć, odpychał mnie od siebie. Rozmawiał tylko z Carą. I przyglądał się jej… bardzo natrętnie. Nie podobało mi się to, jak na nią patrzy. Pewnej nocy wyszłam z pokoju do łazienki i zobaczyłam, jak on wchodzi do jej pokoju. Ruszyłam za nim. Rzucił mi jakieś głupie tłumaczenie, że niby sprawdza, co u Cary, i starał się mnie za wszelką cenę odesłać do łóżka. Ale się nie posłuchałam. Powiedziałam, że się boję ciemności i będę spała w pokoju z siostrą. Kłócił się ze mną, ale nie ruszałam się z miejsca. Był na mnie wściekły, jednak w końcu odpuścił i wrócił do swojej sypialni. Wtedy sobie zdałam sprawę, że się dzieje coś bardzo, ale to bardzo złego. Próbowałam o tym powiedzieć matce, ale mnie nie słuchała. Żyła jak w bajce, szykując się do narodzin dziecka, i nie chciała słuchać tego, co mówiłam. Nie chciała przyjąć do wiadomości, że jej nowy mąż… Zaczęłam odtąd spać z Carą. Ojczym był wściekły. – Czy ciebie próbował jakoś skrzywdzić? – Nie bezpośrednio. Karał mnie bez powodu albo usiłował przekonać matkę, że kradnę… Kilka razy zamykał mnie w pokoju, ale odkryłam, że mogę otwierać drzwi spinką do włosów. – Co to takiego? – Taka metalowa rzecz, kobiety jej czasem używają do upinania włosów – odparła, po czym zmusiła się, żeby
mówić dalej. – Nie sypiałam całymi nocami z obawy o siostrę. Wcześnie się kładłam, ale nastawiałam budzik, tak żeby się obudzić, kiedy matka położy się spać. Zaczęłam mieć kłopoty w szkole, bo zasypiałam na lekcjach. Nauczyciele pytali, co się dzieje w domu, ale ojczym powiedział im tylko, że nocą wymykam się z domu z kolegami. Pewnego razu zasnęłam i nie usłyszałam budzika. A może on go wyłączył, nie wiem… Pobiegłam do pokoju Cary, drzwi były zamknięte od wewnątrz. Ojczym je zamknął. Popędziłam z powrotem do siebie, złapałam spinkę … Kiedy otworzyłam drzwi, zobaczyłam, że siedzi na jej łóżku. Podciągnął nocną koszulkę tak, że Cara była goła aż do szyi. Nie miała na sobie nic pod spodem. Zaczęłam wrzeszczeć, łapać jakieś rzeczy i rzucać w niego. Obciągnął jej koszulę i podszedł do mnie. Kazał mi się zamknąć. – A twoja matka? Gdzie wtedy była? – przerwał William. – W łóżku. Zamknęła drzwi, mimo to musiała mnie słyszeć. Doskonale wiedziała, co się dzieje, ale była tak cholernie bezradna… Nie potrafiła mu się przeciwstawić. William poczuł, jak ramiona Raven sztywnieją, kiedy zacisnęła pięści. – I co potem? – Uderzył mnie. Nawet tego nie poczułam. Starałam się dotrzeć do siostry. Próbowałam do niej podejść na
czworakach, ale mnie złapał. Kopałam, wyrywałam się i krzyczałam, a on wrzeszczał, żebym się zamknęła… Wtedy matka wyszła na korytarz. Walczyłam z ojczymem i darłam się na całe gardło… Wykrzyczałam matce wszystko o tym, co jej mąż robi Carze… Nie ucichłam. Wtedy zepchnął mnie ze schodów. William zdrętwiał. Spojrzała na niego z niepokojem. – Nic ci nie jest? – Nie… – Starał się mówić spokojnie, ze względu na nią. – I co się stało? – Nie pamiętam. Właściwie nie pamiętam nawet tego, jak mnie zepchnął. Pamiętam tylko, jak z nim walczyłam, a potem już sam upadek. Kiedy się ocknęłam, leżałam w szpitalu. Lekarze powiedzieli, że złamałam nogę. Przychodziła jakaś pani z opieki społecznej, a kiedy jej opowiedziałam, co się stało, zabrali siostrę do tymczasowej rodziny zastępczej. William uścisnął ją lekko. – Co to znaczy „rodzina zastępcza”? – Hmm… Widzisz, kiedy dzieciom coś zagraża, państwo czasami ingeruje i odbiera je rodzicom. Rodziny zastępcze opiekują się takimi dzieciakami do czasu, aż znajdzie się dla nich bezpieczne schronienie. – Czyli ci uwierzyli.
– Uwierzyli dowodom: Cara miała ataki histerii i nie chciała mówić o tym, co się stało. Kiedy leżałam w szpitalu, ojczym łgał w żywe oczy na policji. Mówił, że był pijany i że to jakieś nieporozumienie; że się potknęłam i upadłam. Matka wiedziała. Wiedziała i nic nie zrobiła… – szeptała Raven. – Mówiłam jej, że z Carą coś się dzieje. No to odpowiedziała, że kłamię, bo jestem zazdrosna o miłość ojczyma… że próbuję zniszczyć ich małżeństwo. Jest po jego stronie do dziś. – Głęboko odetchnęła. – Tylko ten jeden raz w życiu pragnęłam mieć kogoś, kto by mnie obronił. Ale kiedy nas umieścili w rodzinie zastępczej, już było za późno. William gładził jej chorą nogę, raz po raz dotykając blizny. – Więc to się stało dlatego, że broniłaś siostry? Odsunęła się. – Nie obroniłam jej. Przyszedł, kiedy spałam. I wcale nie jestem pewna, czy to było po raz pierwszy… Nagle przerwała, a William wyczuł słony zapach. Płakała. Schował twarz w jej włosach, nie wiedząc, co zrobić. – Zawiodłam ją… – szlochała. – Miała dopiero pięć lat. Była małym dzieckiem. To moja wina. Skrzywił się. – A ty? Ile lat miałaś wtedy?
– Dwanaście. Odsunął się trochę, żeby móc ją widzieć. – Która dwunastoletnia dziewczynka mogłaby mieć tyle odwagi, żeby stawić czoło dorosłemu mężczyźnie? Z pewnością takich jest niewiele… Otarła oczy. – Nie widzę twojej winy w tym, że pedofil napastował twoją siostrę! Jesteś bohaterką w tej historii, Cassita! – Dlatego zmieniłam imię. Nie mogę słuchać imienia „Jane”, bo wtedy ciągle słyszę jego głos. – Dlatego wybrałaś „Raven”? – Chciałam sama sobie udowodnić, że potrafię być kimś innym. Że umiałabym być dzielna. William przysunął usta do jej ucha. – Ale ty jesteś dzielna, Raven. Bardzo dzielna! Mała dziewczynka, która walczy w obronie siostry… To bohaterstwo. – Nie sądzę… – To ten rodzaj odwagi, jaki miała Joanna d’Arc. Spojrzała na niego. – Znałeś ją? – Nie, przeniosłem się do Florencji pod koniec trzynastego wieku. Od tego czasu jestem tutaj. – Nigdy nie wyjeżdżałeś?
– Rzadko. Od wampirów na moim stanowisku się wymaga, żeby prosiły o pozwolenie na każdą podróż przez terytorium innego księstwa. Uznałem, że to męczące. – Przesunął ustami po jej włosach. – A co z twoją nogą? Nie potrafili jej wyleczyć? Znów się obróciła na bok. – Próbowali, ale nie goiła się prawidłowo. Mogłyśmy korzystać tylko z opieki państwowej. Myślę, że gdybyśmy miały dość pieniędzy na wybitnych chirurgów i liczne operacje, toby się udało. Ale ojczym był wtedy pod kuratelą, a tylko on miał pieniądze. Matce kazano się trzymać od niego z daleka. – I posłuchała? – Tak, żeby móc nas odebrać z powrotem. Kiedy wyszłam ze szpitala, przez kilka miesięcy ja i Cara byłyśmy w rodzinie zastępczej. Ojczyma oskarżono, ale złożył apelację i w końcu dostał wyrok w zawieszeniu. – Głęboko odetchnęła. – Matka straciła dziecko, pewnie na skutek stresu. Nie wiem. W końcu jakoś się urządziła i zaczęła pracować. Wtedy wróciłyśmy do niej do domu. Ale byłyśmy tam tylko tydzień, bo pojawił się ojczym. Zdecydowali, że się przenosimy do Kalifornii. Matka nam oznajmiła, że znów będziemy rodziną. William aż warknął – tuż przy jej uchu. – Wtedy w nocy, gdy poszłyśmy spać, zabrałam siostrę i uciekłyśmy. Ukradłam ojczymowi portfel, żeby za
te pieniądze wrócić z siostrą do rodziny zastępczej. Ale nie wiedziałam, jak tam trafić. Wskoczyłyśmy do autobusu i w końcu zajechałyśmy do jakiejś najgorszej dzielnicy Orlando. Stałyśmy na przystanku i próbowałyśmy sobie wyobrazić, jak się dostać tam, dokąd chciałyśmy. Siostra płakała, a ja chodziłam o kulach, bo noga jeszcze się nie wygoiła. Zaczepił nas jakiś chłopak. Nie budził zaufania, ale nie miałyśmy dokąd pójść, musiałyśmy czekać na autobus. Starał się nas namówić, żebyśmy poszły z nim, że mógłby nam pomóc. Kiedy odmówiłam, chwycił mnie… Walczyłam, uderzyłam go kulą. Wtedy ją złapał i odrzucił daleko. Pomyślałam, że może ma zamiar nas porwać. Nagle, jak spod ziemi, pojawił się jakiś mężczyzna. Był z kobietą. Usłyszeli mój krzyk, więc podeszli zobaczyć, co się dzieje. Wtedy ten chłopak uciekł… Okazało się, że człowiek, który nam pomógł, to kapłan. Spytał, co się stało. Opowiedziałam mu wszystko: o ojczymie, o chorej nodze, o Carze… – Odchrząknęła. – Był kierownikiem domu opieki dla dziewcząt. Kobieta, która mu towarzyszyła, tam pracowała. Chodzili po ulicach, rozdawali jedzenie i starali się przekonać bezdomne dzieci, żeby przyszły do ich schroniska. Zabrali nas i dali bezpieczne miejsce do spania. Nie powiadomili matki. William był zdziwiony. – A powinni? – Zwykle się powiadamia rodziców dzieci, które się zgubiły. Ale ojciec Kavanaugh zatrzymał nas w schronisku
aż do czasu, kiedy znalazł jakiś sposób, żeby nam pomóc. Rano poprosił do siebie przyjaciela, policjanta. Kiedy tamten przyszedł, wezwali naszą opiekunkę społeczną i z powrotem trafiłyśmy do rodziny zastępczej. Do matki wróciłyśmy ponad rok później. Wtedy już ostatecznie się rozstała z ojczymem i przeprowadziła do St. Petersburga. To takie… hmm… inne miasto na Florydzie. – A z nim co się stało? – spytał William z zaciśniętymi pięściami. – Nie wiem. Miał kłopoty z policją, bo nie dotrzymał warunków wyroku i nakazu nieoddalania się z miejsca pobytu. Może poszedł do więzienia, nie wiem dokładnie. Już nigdy o nim nie mówiłyśmy. – A twoja matka? – Mieszkałam z nią, aż dorosłam na tyle, żeby pójść do szkoły średniej. Cały czas utrzymywałam kontakt z ojcem Kavanaughem. Płacił za moje lekcje rysunku, kiedy byłam w szkole. Gdy chciałam iść na Uniwersytet Barry, pomógł mi dostać stypendium. Wtedy wyjechałam z domu, żeby już tam nigdy nie wrócić. – A co z twoją siostrą? Pokręciła się w jego ramionach. – Została z mamą. Już jako nastolatka wpadła w złe towarzystwo. Sypiała z całym mnóstwem mężczyzn… Martwiłam się, podejrzewałam, że to z powodu jej złych przeżyć w dzieciństwie…
– No, a teraz? – Na jakiś czas rzuciła liceum, ale ją przekonałam, żeby tam wróciła. Mieszkałam wtedy w Nowym Jorku, chodziłam na studia. Myślę, że w końcu zrozumiała, że tylko wykształcenie da jej paszport do lepszego życia. Ojciec Kavanaugh pomagał i jej opłacać szkołę, a kiedy zdała ostatni egzamin, została agentem sprzedaży nieruchomości. Teraz chyba dobrze się jej powodzi, poznała miłego chłopaka… Mają mnie odwiedzić tego lata. – Czy ona… już się uporała z przeszłością? – Nie pamięta niczego z tamtej nocy i właściwie przyjęła do wiadomości wersję wydarzeń, którą podała jej matka. – Raven obróciła się na łóżku. – Może to i lepiej, niż żeby przeszłość miała ją stale dręczyć… – A ciebie dręczy? – Codziennie. Milczał przez długą chwilę. – Więc ten ksiądz cię uratował, mimo że nie wierzysz w Boga? – Co to za Bóg, który pozwala maltretować małe dzieci? – odparła cichym, ale ostrym tonem. – Nie musisz mnie przekonywać o niesprawiedliwości Boga. Zgadzam się. Ale jego niesprawiedliwość nie oznacza, że nie istnieje. – Może dla ciebie.
Delikatnie pogłaskał jej włosy. – Płakałaś z powodu siostry, ale nie z powodu siebie samej. Znowu poczuł słony zapach jej łez. – Ona… była tylko dzieckiem – zdołała wyjąkać Raven. – Musiałam jej bronić, to był mój obowiązek! – To był obowiązek twojej matki: to ona powinna bronić was obu. Ale tego nie robiła. – Ramię trzymające Raven zesztywniało. Westchnął głęboko, a kiedy się odezwał, w jego głosie zabrzmiała nuta żalu. – Gdybym wiedział, nie prosiłbym cię, żebyś mi to wszystko opowiedziała. – Och, tyle jest dzieci w gorszej sytuacji niż moja! Właśnie dlatego zostałam wolontariuszką w sierocińcu. William zaklął. Mięśnie jego ciała stężały. – Mam też pretensje do ojca – wyszeptała. – Kocham go i tęsknię za nim, ale gdyby bardziej uważał, nie zginąłby wtedy. A wówczas nic takiego by się nie wydarzyło. – Powinnaś raczej mieć pretensje do tych, którzy na nie naprawdę zasłużyli, do ojczyma i matki! – I mam, Williamie, wierz mi. Właśnie dlatego nie utrzymuję z matką kontaktu. – Wiesz co, Cassita? Posiadam znaczną władzę i więcej niż znaczną fortunę. Użyję jednego i drugiego, żeby wyleczyć twoją nogę: sposobami medycznymi, skoro
tego chcesz. Gdybyś wybrała alchemię, zapraszam: najlepsze roczniki z mojej piwnicy są do twojej dyspozycji. Zwinęła się w kłębek. – Williamie, ja nie… ja nie mogę… – Przemyśl to – przerwał jej. – Nie musisz decydować dzisiaj. Ale, co więcej, oferuję ci… sprawiedliwość. – Sprawiedliwość? – Mówiłaś, że nikt cię nie bronił. Ja to zrobię – odparł głosem, który nabierał przerażających tonów. – Już na to za późno… Odwrócił ją na plecy i pochylił się nad nią. – Nigdy nie jest za późno na sprawiedliwość. Unikała jego wzroku. – Zajmę się każdym, kto cię kiedykolwiek skrzywdził. Wystarczy, że mi powiesz kto. – To nie zmieni przeszłości. Położył jej dłoń na policzku. – Ale uspokoi udręki. – Twoja sprawiedliwość to śmierć… – Nie widzę powodu, dlaczego wyrok śmierci na twoim ojczymie i matce byłby problematyczny… – Ale ja nie chcę, żebyś zabił moją matkę! Słyszysz? – Odwróciła się do niego plecami, zdenerwowana. – Nigdy ci nie dosyć śmierci?
Wzrok Williama palił jej plecy. – Mam dosyć zła, które triumfuje nad dobrem. Mam dosyć niesprawiedliwości, nieodłącznej od wszystkiego we wszechświecie, i istot, ludzkich czy innych, które stoją z boku i nic nie robią! – Raven westchnęła. – To musi być smutne, żyć wiecznie – powiedziała po chwili. – Teraz każdy, kto ci był drogi, już nie żyje. William poruszył się obok niej. – Nikogo nie kochałem, kiedy byłem człowiekiem. – Wobec tego mi cię żal. Miłość, nawet do rodziny czy przyjaciół, jest jak światełko w ciemności. Bez niego już dawno bym się zabiła. Zmarszczył czoło. – Jakaś… niezdrowa ta nasza dyskusja. Raven stłumiła śmiech. – W dodatku z wampirem… To rzeczywiście śmieszne. Spoważniała i spojrzała w górę, na baldachim. – Ale to prawda, Williamie. Naprawdę mi ciebie żal. Nie chciałabym żyć wiecznie – bez końca dźwigać taki ciężar. Chcę tylko spokoju. Nieważne, jaką sprawiedliwość możesz wymierzyć, ja zawsze będę dźwigała na ramionach ten ciężar. I cieszę się, że pewnego dnia zasnę i już nigdy się nie obudzę. Przewróciła się na bok, zwinęła w kłębek, z rękami
wsuniętymi pod poduszkę. Po chwili jej oddech się wyrównał. William wiedział, że zasnęła. Rozpaczliwie potrzebował paru godzin medytacji, po prostu po to, żeby oczyścić umysł i dać mu odpocząć. Ale wciąż myślał o dwunastoletniej dziewczynce walczącej z dorosłym mężczyzną w obronie siostrzyczki i zrzuconej przez niego ze schodów… Widział ją oczami wyobraźni, z czarnymi włosami, leżącą na dole schodów, potłuczoną i połamaną. Cassita vulneratus. Obrończyni. Sięgnął do kieszeni, wyjął złotą bransoletę z symbolem Florencji i wsunął na jej prawy nadgarstek. „Każdy, kto był ci drogi, już nie żyje”… – Nie każdy – wyszeptał i przytulił śpiącą Raven do piersi.
ROZDZIAŁ 40 Chociaż William nie był w stanie medytować, trzymając w ramionach Raven, ze zdziwieniem stwierdził, że ta pozycja go uspokaja i odpręża. Zamknął oczy i odpoczywał, pozwalając myślom dryfować jak żaglowiec na morzu. Czuł się trochę winny, że tak ją potraktował: po pierwsze, pozwalając jej na zrezygnowanie z własnej wolności w zamian za pomoc przyjaciołom, a po drugie, wyciągając z niej jej bolesną historię w zamian za życie Emersona. „Czy nie masz już dosyć śmierci?” – zabrzmiał mu w uszach jej słodki głos. Rzeczywiście miał jej dosyć, to prawda. Kiedy na Florencję spadła plaga czarnej śmierci i musiał grzebać w stosach trupów w poszukiwaniu niezakażonych ciał, żeby znaleźć pożywienie – miał dosyć śmierci. Także wtedy, kiedy stary Książę pozwolił swoim poddanym zabijać bez ograniczeń, w tym dzieci i niemowlęta – wówczas też miał dość śmierci. Więc zabił starego Księcia i przejął po nim władzę we Florencji. Gromadził bogactwa i zaszczyty, spełniał swoje zachcianki i starał się osiągnąć jak najwięcej satysfakcji ze wszystkich swoich postępków.
Brakowało mu jednak nadziei. Brakowało spokoju. Jedynym sposobem, jaki ciągle stosował, było nie myśleć nigdy, ale to nigdy o przyszłości. Raven oczywiście nie mogła wiedzieć, że wampiry nie żyją wiecznie. Że Kuria skazała go na zaledwie tysiącletnie życie. Niemniej biorąc pod uwagę jego wiek, miał jeszcze mnóstwo czasu… Z pewnością ją przeżyje. Ta myśl przeniknęła go jak płomień. Puścił Raven tak delikatnie, jak tylko mógł, zdecydowany jej nie obudzić. Wycofał się do jednego z pokoi gościnnych, gdzie mógł wziąć prysznic i się przebrać. Jego wielki szacunek dla niej wzrósł teraz stukrotnie. I był bardziej niż kiedykolwiek zdeterminowany, żeby ją zdobyć. Musiał po prostu być cierpliwy… A cierpliwości mu nie brakowało. *** – Dzień dobry – rzekł William, patrząc w szeroko otwarte zielone oczy Raven. – Dzień dobry… – odparła z wahaniem. Pochylił się i ją pocałował. – Dobrze spałaś? – spytał z ustami przy jej ustach.
Kiwnęła głową. – Więc o co chodzi? – spytał, siadając na brzegu łóżka. – Nie wiem… – wyznała, unikając jego wzroku. – Przyszłaś tu, żeby się ze mną zobaczyć. Spotkaliśmy się: to było spotkanie naszych umysłów. Emerson jest bezpieczny, a ty się cieszysz moją ochroną. – Wskazał na jej prawy nadgarstek. – Czy to odpowiednie podsumowanie naszych wieczornych działań? Przyjrzała się bransolecie na nadgarstku; po jej ustach błąkał się lekki uśmiech. Potem spojrzała na swojego obrońcę. – Więc nie zrobisz krzywdy profesorowi Emersonowi? – Jeżeli wedrze się do miasta, poniesie konsekwencje. Ale nie skrzywdzę go z powodu ilustracji. Postanowiłem skierować swoją energię w innym kierunku. – Uśmiechnął się prowokacyjnie. – To znaczy… w jakim? – Tutaj. Przysunął usta do jej ust, tym razem od razu starając się dostać do ich wnętrza. Wpuściła go, objęła ręką za szyję i przytuliła się mocniej. Jego wargi naciskały, pożerały ją, kusiły. Palcami obejmował jej talię. Potem jego ręce przesunęły się wyżej, pod bluzkę, ku piersiom. Przesunął nimi po guzikach, po
czym wsunął rękę pod spód, żeby objąć jej pierś. Dłoń miał chłodną. Zamruczała przyzwalająco, kiedy zaczął pieścić jej pierś palcami. Wsunęła mu rękę we włosy, czochrając je. Przechyliła głowę na bok, wnikliwie badając wnętrze jego ust, ich smak i zapach. William jęknął i błyskawicznie się przesunął. Ściągnął okrycie z dolnej części jej ciała i wsunął uda pomiędzy jej nogi, wygięty w łuk nad nią. Ustami zaczął pieścić jej szyję, całując i ssąc ciało za uchem. Jęknęła, a on przesunął wargi ku jej piersiom, rozpinając bluzkę i całując wypukłości nad stanikiem. – Williamie… – szepnęła. Czuła jego podniecenie poprzez ubranie. Zsunął rękę niżej, wreszcie uniósł jej nogę tak, żeby objęła jego udo. – William… – jęczała. Patrzył na nią rozświetlonymi oczami, piękne usta miał rozchylone. – Pozwól, że dam ci rozkosz – wychrypiał, całując ją nieprzytomnie. – Nie mogę – szepnęła słabym głosikiem, jakby sama ze sobą w niezgodzie. – Po tym, co się stało zeszłej nocy, po tym, co ci powiedziałam, nie mogę się pozbierać. – Spędź tę noc ze mną, w moim łóżku.
– Williamie, ja… Podniósł rękę do jej twarzy i dotknął lekko, uspokajająco. – Przyjdź tu dziś wieczorem. – Nie mogę ci obiecać, że będę z tobą spała. – Dlaczego? – Znowu ją pocałował, tym razem delikatnie. – Bo się boję o swoje serce. Uniósł brwi, spojrzał na miejsce pomiędzy jej piersiami i wygiął wargi w półuśmiechu. – Nie o to serce… – Zerknęła na lewą stronę ciała. – Będziesz się ze mnie śmiał… ale to będzie bolało. Wyraz twarzy Williama stał się groźny. – Czy dałem ci jakikolwiek sygnał, że uważam to za śmieszne? – Nie – odszepnęła. – W tej chwili najbardziej chciałbym rozebrać cię do naga i dotknąć językiem miejsca pomiędzy nogami. Spojrzała mu w oczy. Dostrzegła w nich czyste pożądanie. Poczuła, jakby po jej skórze przebiegła iskra elektryczna. William przesunął palcem po dolnej części jej ciała. – Pozwól mi… – Znam siebie. – Umknęła wzrokiem w bok. – Znam
swoje wady i znam swój los. Zawsze będę samotna. – Jak to możliwe? A ja uważam, że musisz być ze mną, w moich ramionach, w moim łóżku… Wlepiła w niego zielone oczy. – Miałam w życiu dwóch mężczyzn, Williamie. Żaden z nich nie sprawił, żebym się czuła tak, jak się czuję w twoich ramionach. Jeżeli to zrobimy, przywiążę się do ciebie. Podniósł jej rękę z bransoletą, którą przesunął. – Przecież już jesteś do mnie przywiązana. – Zaczął całować jej nadgarstek, ssać i pieścić ustami ciało. – Wampiry może i nie mają uczuć, ale ludzie tak. Wiesz o tym. Przerwał na chwilę. – To nieprawda, że wampiry są całkowicie pozbawione uczuć. To zależy od wampira. – A ty? – Ja, owszem, odczuwam brak empatii, jak większości wampirów. Chyba że chodzi o ciebie. Wziął jej rękę i położył sobie na sercu. Poczuła coś, co jej przypominało bicie serca, ale było w tym coś dziwnego. Skurcze wydawały się silniejsze niż u ludzi, tyle że po kilku uderzeniach serce zamierało w bezruchu na parę sekund. – Ty… masz serce.
– Tak mi mówiono… – Nie wiedziałam, że wampirom biją serca. – Nasza krew też musi krążyć, żeby ciało mogło funkcjonować. We krwi jest życie. – Tamtej nocy, kiedy mnie przyprowadziłeś do domu po spotkaniu z wampirami, mówiłeś coś o nadziei. Na co masz nadzieję, Williamie? Zmarszczył czoło. – Że nie zostanę skazany na wieczność w pustce i ciemności. Aż się skuliła, słysząc to. – Taka ci grozi, Williamie? – No, niezupełnie – odparł ostrożnie. – Ta ciemność się czasem rozjaśnia, kiedy jesteś blisko mnie. Cofnęła rękę, a on ją złapał i ucałował wierzch dłoni. – Pachniesz różami… – mówił, głęboko wdychając jej zapach. – Wspaniale… Przycisnął usta do jej ramienia i całował od góry do dołu, leniwie i spokojnie. – To ostrzeżenie – szepnęła. – Serce to przecież też część mojego ciała. Dotknął wgłębienia pomiędzy jej piersiami. – Będę bardzo, ale to bardzo ostrożny… Będę uważał. Patrzyła, jak ten piękny, bez skazy mężczyzna całuje
jej ręce z całkowitym samozaparciem – i znalazła na to odpowiednie słowa. – Przyjdę dzisiaj do ciebie. Ale nie obiecuję, że będę z tobą spać. Uśmiechnął się leniwie. – Lubię wyzwania. Pocałował ją jeszcze raz, uścisnął, jakby płonął na myśl o tej obietnicy, po czym się wycofał. Pomógł jej wstać z łóżka. – Spotkamy się na dole. Patrzyła, jak się oddala, i zastanawiała się, właściwie dlaczego mu się opiera. *** Po śniadaniu William przedstawił jej jeszcze jednego ze swoich ochroniarzy, wysokiego, łysego mężczyznę o wyjątkowo szerokich barach. – Raven, to Marco. – Polo – wypaliła. William i Marco popatrzyli na nią pytająco. Zaczerwieniła się. – Przepraszam. Miło mi cię poznać, Marco. William wskazał na swojego asystenta. – Marco pójdzie dzisiaj z tobą do Uffizi. Po pracy
odstawi cię do mieszkania, żebyś mogła tam zostawić skuter i zabrać swoje rzeczy. Potem cię tutaj przywiezie. – Ale… Dziś po pracy idę do sierocińca. – Niepewnie podniosła swój plecak. – I chciałabym odwiedzić Bruna w szpitalu. William wyglądał na niezadowolonego. – On nie będzie pamiętał czasu, który spędziliście razem. Rana na głowie i krew źle wpływają na pamięć. – Chcę go zobaczyć – powiedziała z uporem. – Doskonale. – Zacisnął wargi, niezadowolony. – Zatem Marco zaprowadzi cię wszędzie, dokąd będziesz chciała. Wczesny wieczór mam dziś zajęty. Interesy. Powiem Lucii, żeby ci przygotowała kolację. – To nie będzie konieczne. Zjem z dziećmi w sierocińcu. Przyjrzał jej się uważnie. – Może dziś wieczorem obejrzymy któryś z twoich filmów? Uśmiechnęła się. – Z przyjemnością. – Dobrze. Powiedz Ambrogiowi, czego potrzebujesz, żeby obejrzeć film. Odprowadził ją do vespy i objął. – Nie musisz się obawiać inspektora. Nie będzie cię
niepokoił. – Dziękuję. Patrzył na nią łakomie. – Czekam na dzisiejszy wieczór. – Ucałował ją mocno. Jeszcze kilka pocałunków, kolejny uścisk – i oto już siedziała na swojej vespie, i zjeżdżała ze wzgórza w stronę Arno; za nią jechał Marco w mercedesie. A o parę samochodów dalej – ispettore Batelli. William wrócił do domu, wezwał Lukę do biblioteki i wręczył mu złożony arkusz papieru. – Chcę, żebyś pojechał na Florydę w Ameryce, do miast Orlando i St. Petersburg. Znajdź wszystko, co można, na temat osób, które ci tu wypisałem. Kontaktuj się ze mną w sprawie dalszych poleceń. Luka rozłożył arkusz, przeczytał, po czym schował do kieszeni marynarki. Ukłonił się i opuścił pokój. William podszedł do okna i zatopiony w myślach, patrzył na swoją posiadłość.
ROZDZIAŁ 41 – Chciałabym się zobaczyć z panem di Fabio – zwróciła się Raven do pielęgniarki w szpitalu na piętrze, gdzie leżał Bruno. – Znajoma czy rodzina? – spytała tamta; nawet nie zadała sobie trudu, żeby oderwać wzrok od komputera. – Znajoma. – Raven przestąpiła z nogi na nogę i nerwowo zerknęła w stronę Marca, który stał parę metrów od niej. Wyglądał dosyć groźnie. Pielęgniarka już miała wskazać Raven drogę, kiedy podeszła do nich znajomo wyglądająca kobieta. – Raven, cześć – przywitała się Graziella, całując dziewczynę w oba policzki. – Witaj, Graziello. – Raven się uśmiechnęła. – Chciałam odwiedzić Bruna. – Świetnie. Ja też dopiero co przyszłam. Chodźmy razem. – Graziella skinęła pielęgniarce i poprowadziła Raven dalej korytarzem. – Jak on się czuje? – spytała dziewczyna. – Myślę, że jutro wróci do domu. Miał wyjść już dzisiaj, ale lekarz jeszcze chciał zaczekać. Na końcu korytarza skręciły w lewo. Graziella zatrzymała się przy drzwiach do trzeciej sali.
– Wejdź, przywitaj się z nim. Poczekam i wejdę później. – Ale… przecież już jesteś. Na pewno przede wszystkim chce zobaczyć ciebie – protestowała Raven; widziała kątem oka idącego za nimi Marca. Ale Graziella tylko ją poklepała po ramieniu i wskazała drzwi. Raven zacisnęła mocno dłoń na lasce i ostrożnie weszła do sali. Bała się tego, co za chwilę zobaczy. Bruno leżał w łóżku i wyglądał zadziwiająco dobrze. Właściwie nie było widać żadnych śladów poprzednich zranień: ani siniaków, ani bandaży, żadnych kabli czy rurek przytwierdzonych do ciała… Wyglądał zdrowiej niż przed wypadkiem, może nawet nieco młodziej. Ciekawa była, czy ktokolwiek inny zauważył te zmiany. – Cześć, Bruno – przywitała go, radośnie machając ręką. Skinął głową. – Dzień dobry. Uśmiech zamarł jej na ustach. – To ja. Raven. Bruno chwilę jej się przyglądał, po czym skupił wzrok na lasce. – Tak, oczywiście. Jesteś sąsiadką mojej babci. Jak się
masz? – Dziękuję, dobrze. – Wskazała na jego łóżko. – A ty? – Niedługo wychodzę do domu. – Skrzywił się. – Mówią, że wyzdrowiałem jakoś cudownie szybko, a ja po prostu chcę, żeby mnie stąd jak najszybciej wypuścili! Głośno przełknęła ślinę. – Słyszałam o twoim wypadku. Tak mi przykro. – Dzięki… Miło, że wpadłaś. Widziałaś ostatnio babcię? – Wczoraj. Staram się do niej zaglądać jak najczęściej. – Dziękuję… Zamilkł, jakby na coś czekał. Chwilę trwało, zanim się zorientowała, że teraz ona powinna coś powiedzieć. Zarumieniła się. On jej po prostu nie pamiętał. Nie patrzył na nią z upragnieniem ani nie pytał, co się z nią dzieje; nie zrobił żadnej z wielu rzeczy, które robił podczas ich jedynego niezwykłego wieczoru. Opanował ją smutek. Zmusiła się, żeby zachować pogodny wyraz twarzy. – No cóż; cieszę się, że się lepiej czujesz. Spotkałam twoją mamę, czeka na korytarzu. Mam jej powiedzieć, żeby weszła? – Proszę. Dzięki, że mnie odwiedziłaś. – Posłał jej powściągliwy uśmiech.
Odpowiedziała tym samym. – Nie ma sprawy. Bądź zdrów, Bruno. Wyszła niepewnie z sali, ciężko opierając się na lasce. – Czeka na ciebie – mruknęła do Grazielli. – Ależ… mogłaś zostać dłużej. Chodź ze mną! – Kobieta chciała ją pociągnąć za sobą, ale Raven pokręciła głową. – Przepraszam, jestem umówiona na kolację. To dobrze, że jest już zdrów i wraca do domu. – Dziękuję. – Graziella znów ucałowała jej policzki i pomachała na pożegnanie. Raven skinęła na Marca i razem weszli do windy. Nie uroniła ani jednej łzy… …aż do chwili, kiedy już została sama.
ROZDZIAŁ 42 – Jak możecie stwierdzić, patrząc na to ciało, myśliwi używają teraz większych strzał; prawdopodobnie posługują się kuszą. – Stefan, lekarz wampirów, pochylał się nad rozległą raną w miejscu serca zabitego. Członkowie Consilium, otaczający stół sekcyjny, coś zamruczeli w odpowiedzi. – Przyczyna śmierci? – spytał Książę. Stefan wskazał kolczaste, metalowe zakończenie. – Ta strzała jest wyposażona w kapsułkę z silną trucizną. Uderzenie zgniata kapsułkę i uwalnia truciznę, która w połączeniu z ciosem zatrzymuje akcję serca. Pozbawiony krążenia krwi wampir słabnie, nie może się poruszać. Rozpoznałem tę truciznę, ale dla potwierdzenia posłałem jeszcze kapsułkę do laboratorium w Szwajcarii. Książę słuchał z ponurą miną. – Jakaś inna broń? – Biorąc pod uwagę miejsce, w którym znaleziono ciało, użyli też soli i wody święconej. Aoibhe głośno zaklęła. – Czy w ogóle nie mają wyobraźni? Książę uciszył ją spojrzeniem. Potem znowu zwrócił się do Stefana:
– Jak się bronić przed strzałami? Lekarz chwilę myślał. – Cóż, możemy zastosować kamizelki i napierśniki. Choć zbroja ogranicza ruchy, zwłaszcza w locie. Ale istnieją też nowsze materiały, których używają rozmaite ludzkie armie. Moglibyśmy je wypróbować, zobaczyć, jak się sprawdzają w wypadku ataku. Książę zwrócił się do Lorenza: – Zdobędziesz takie materiały? Tamten się ukłonił. – Oczywiście, panie. Tyle że na to potrzeba czasu. – Nie mamy czasu. Ściągnij natychmiast wszystko, co możesz, i przetestuj to z Niccolò. Jeżeli próby będą udane, wyposażymy w taki sprzęt ochronny całe księstwo… Tyle że każdy obywatel musi za to zapłacić. – A co z trucizną? – Pierre, stojący przy zwłokach, niepewnie spojrzał na lekarza. Stefan potarł brodę. – Rozpoznałem, że to doksorubicyna. Tego leku ludzie używają do zwalczania raka. – Istnieje jakaś odtrutka? – spytał Książę. – Ludzie przyjmują digitalis, który rozrzedza krew i wzmacnia serce. Ale nigdy nie stosowaliśmy tego dla naszego rodzaju… Po prostu nie było takiej potrzeby. Jesteśmy odporni na ludzkie trucizny.
– Albo myśleliśmy, że jesteśmy – mruknęła Aoibhe. Książę spojrzał na nią, po czym zwrócił się znów do lekarza: – Wobec tego, jakie jest twoje… naukowe… zdanie? Medyk pokręcił głową. – Sama strzała nie wystarczy, żeby powalić kogoś z nas, chyba że rozszarpie serce na kawałki. A w wypadku Matthiasa tak nie było. Również sama trucizna to za mało – zauważył. – Dopiero połączenie tych dwóch broni działa na serce, powodując chwilowy paraliż. A kiedy ofiara już leżała na ziemi, myśliwi użyli wody i soli, żeby uniemożliwić jej wyciągnięcie strzały i uruchomienie naturalnych procesów regeneracji. Wtedy obcięli głowę. – Jaki środek zaradczy? – Wygląda na to, że jedynie unik – odparł lekarz, wskazując ciało Matthiasa. – Gdyby nawet digitalis czy inny środek tego rodzaju mógł zadziałać, musiałby być podany natychmiast. Jeżeli ktoś jest otoczony przez myśliwych, nie ma takiej możliwości. – Chcę mieć odtrutkę – rozkazał Książę. – Przekaż laborantom, że jej pilnie potrzebujemy. Stefan się skłonił. – Naturalnie… Tyle że to naukowcy, a więc ludzie, którzy nie wiedzą nic o prawdziwej naturze swoich pacjentów. Musiałbym dać im krew wampira i jakieś
wyjaśnienie, bardzo silnie działające na wyobraźnię, żeby spróbowali przygotować antidotum. – Wobec tego to właśnie musisz zrobić. Jeżeli koniecznie trzeba, działaj w sieci ludzkiego wywiadu. Gdyby to było nieuniknione, przekonaj ich o konieczności zastosowania kontroli umysłu albo fizycznego wymuszenia na ludziach z laboratorium. – Tak jest, panie. – A kiedy już wyprodukują dla nas odtrutkę, musimy ją na kimś przetestować. – Książę spojrzał w kierunku Maximiliana. – Może zdołasz przekonać paru rekrutów, żeby oddali swoje ciała nauce… Potężny mężczyzna wyszczerzył zęby w uśmiechu. – Z przyjemnością. – Stefan! Sprawy testowania trucizny załatwisz z Maximilianem. Mam mieć raporty, i to jak najszybciej! Jestem przekonany, że nie muszę nikomu przypominać o tym, że trzeba zachować ostrożność. – Położył nacisk na ostatnie słowo. – Matthias został zrzucony z dachu na oczach wielu świadków. Możliwe, że myśliwi zamierzają coś więcej niż tylko polować na krew… – Nie dokończył. Dwoje spośród członków Consilium wymieniło spojrzenia. – A mianowicie…? – odezwała się Aoibhe. – Zmusić nas do otwartej walki, która ściągnie uwagę
Kurii. Słowo „Kuria” wywołało nerwowe poruszenie wśród członków Consilium. Stefan bawił się zegarkiem kieszonkowym, otwierał i zamykał kopertę. – Jako Książę Florencji rozkazuję natychmiast zamknąć Teatro. Cały świat podziemny ma zostać ewakuowany, wszystkie spotkania i zebrania odwołane. Obywatele mają pozostawać w swoich miejscach zamieszkania, a posiłki przyjmować w domach. To dla bezpieczeństwa każdego z nas. Niccolò, teraz, kiedy patrole są pod naszym dowództwem, spodziewam się, że nie będzie już żadnych dalszych wypadków naruszania granic. Dopilnuj tego. Pierre! Ludzka sieć wywiadu ma zlokalizować myśliwych i odnaleźć ich źródła zaopatrzenia. Ktoś na pewno wie, gdzie się chowają. Macie ich namierzyć. Maximilianie, żeby mi nikt nie próbował dalszych konfrontacji, zanim nie będziemy mieć kamizelek ochronnych! – Tak jest, panie! – odpowiedzieli chórem członkowie Consilium i Stefan. – Możecie odejść. – Książę lekko kiwnął głową i wymaszerował z sali obrad; na ramionach czuł ciężar odpowiedzialności za całe księstwo…
ROZDZIAŁ 43 – Mówisz, że to film oparty na powieści? A była napisana po włosku? – Książę pokazał jej z daleka okładkę DVD Ojciec chrzestny. – Nie, po angielsku. – Raven włożyła płytę do odtwarzacza i dała znak Ambrogiowi, żeby włączył projektor. – To mi coś przypomniało. Powiedziałeś, że słowo „sard” jest angielskie. Jednak pod tym hasłem nie znalazłam w słowniku żadnego przekleństwa. Jedynie termin oznaczający kamień półszlachetny… Książę się zwrócił do służącego: – Ambrogio, jeżeli będziemy czegoś potrzebowali, zadzwonimy. – Tak jest, panie. – Sługa ukłonił się i wyszedł z pokoju. Obszerny salon na piętrze willi został przerobiony na kino: w oknach zaciągnięte zasłony, na przeciwległej ścianie wielki ekran. Projektor stał za sofą, na odpowiednio wysokim statywie. Lucia podała już przedtem popcorn i coca-colę. – „Sard” znaczy kamień? Prawda? – Raven usiadła na kanapie i podwinęła pod siebie zdrową nogę. William zajął miejsce obok.
– „Sard” to staroangielskie słowo. Obawiam się, że znam to przekleństwo z czasów swojego ludzkiego życia. Nigdy jakoś mnie nie ciągnęło do nowoczesnych określeń. Podała mu naczynie z popcornem, ale odmówił. – To się je w czasie oglądania filmu. Zajrzał do miski i zmarszczył nos. – Co to takiego? – Kukurydza, uprażona z masłem. Odsunął miskę. – My takich rzeczy nie jadamy. – Może jednak spróbuj… – Podsunęła mu jedno polane masłem ziarno. Obejrzał je z bliska. Powąchał. Wsadził do ust i zaczął żuć. – Niezłe. – Super! Wiedziałam, że ci zasmakuje! – Raven się roześmiała. William wziął z sofy papierową serwetkę i dyskretnie wypluł do niej resztki ziarna. – Po co to zrobiłeś? – Patrzyła na niego tak zdumiona, jakby mu nagle wyrosła druga głowa. – My… nie możemy strawić ludzkiego jedzenia – wytłumaczył. Zwinął chusteczkę w kulkę i odłożył na
bok. – Hmm… no to chyba te M&M-sy zostawię dla siebie… Myślę, że film ci się spodoba. Jest o mafii. Rzucił jej zakłopotane spojrzenie. – Czemu myślisz, że mi się spodoba? Odgarnęła włosy do tyłu. – Bo to świetny film, z doskonałą obsadą. Pierwsza scena nadaje ton całemu filmowi: to takie rozważanie na temat sprawiedliwości. – Zerknęła na niego, po czym skupiła uwagę na drinku. – Myślę, że cię zainteresuje. Przypatrywał się jej chwilę. Potem przymknął powieki i wciągnął głęboko powietrze. Otworzył oczy. – Jesteś niespokojna. – Nie … – Sięgnęła i wzięła sobie garść popcornu. Wyjął jej miskę z rąk i odstawił na sofę. Przysunął się bliżej. Za blisko… – Powiedz mi, co cię martwi… – Położył jej rękę na kolanie. Spięła się. – Nic. – Odsunęła się trochę i dalej żuła popcorn. – Kłamiesz. Wyczuwam to węchem. Uniosła brwi. – Jak możesz wywęszyć kłamstwo? – Skład chemiczny twojego ciała się zmienia
w zależności od nastroju. Niepokoisz się czymś, a kiedy kłamiesz, twój niepokój osiąga szczyt. – Przysunął się bliżej i uniósł jej podbródek. – Ilekroć cię dotykam, spotykam się z taką samą reakcją. – Williamie… – zaprotestowała, odwracając wzrok. Przytulił usta do jej skroni. – Niepokoisz się, że masz pójść ze mną do łóżka? – Musnął wargami jej skórę. Pod wpływem tego dotyku zamknęła oczy. – Mówiłam ci, że dzisiaj nie będę z tobą spała. – Ale przecież już niedługo będziesz się ze mną… kochać, prawda? – Znów ją pocałował, tym razem w czoło. – Czemu nie dzisiaj? Czemu nie teraz? Pochyliła się w jego stronę, ale tylko na chwilę. – Wylejesz mi drinka. Wyjął jej z ręki kieliszek i postawił na tacy, obok popcornu. – Problem rozwiązany – oświadczył. Przytulił ją, całując linię brody. – Jestem ognistym kochankiem. Wszystkie wampiry są takie. Dlatego jednak, że jesteś człowiekiem i że ja… – Odchrząknął. – Zachowam ostrożność. Będziesz mi mówiła, czego chcesz, jak mam to robić, jak łagodnie, jak energicznie… – Wziął jej rękę i przycisnął do uda. – W tym tańcu ja poprowadzę, ale też będę pamiętał o tobie. Ty musisz tylko… czuć.
Raven odnosiła wrażenie, że jej ciało płonie. Wymamrotała jakieś przekleństwo. Dotknął jej policzka palcem wskazującym. – Lubię patrzeć, jak cię podniecam. Czekam z niecierpliwością, żeby zobaczyć twoją twarz, kiedy przeżywasz rozkosz. Powiedz, co cię cieszy? Czego pragniesz? Mojego języka… pomiędzy twoimi udami, w twoich ustach, na twoich piersiach? Czy chcesz wędrować dłońmi po moim ciele, czy raczej trzymać je nad głową? Wolisz być na górze czy pod spodem? A może z boku? Z tyłu? – Ucałował jej ucho. Zerwała się z sofy tak gwałtownie, że niemal upadła. – Dosyć. – Przycisnęła rękę do twarzy, starając się schłodzić rozpaloną skórę. – Dlaczego? – Nie lubię, jak mi ktoś plecie bzdury, a to właśnie tak zabrzmiało. Przestań tak do mnie mówić. William natychmiast się zmienił na twarzy. Wstał. W oczach miał iskry. – O co ci chodzi, Raven? Myślałem, że się porozumieliśmy. Podniosła ręce. – Chcę po prostu spokojnego wieczoru, chcę obejrzeć film. Czy nie moglibyśmy zapomnieć o tych innych rzeczach? Odprężyć się?
Już miał do niej podejść, ale się zatrzymał, widząc, jak bardzo się zdenerwowała. Nie wyglądała na wystraszoną, ale nie była też zadowolona. Wypróbowana strategia uwodzenia zawiodła, a to bardzo uraziło jego dumę. Rysy mu stwardniały. – Pójdziemy razem do łóżka. Przyjmiesz mnie w siebie. To tylko kwestia czasu. – Nie zamierzam o tym rozmawiać. Machnął ręką, zniechęcony. – Dlaczego nie, do diabła? – Czy wampiry przekazują innym swoje choroby intymne? – Jasne, że nie! – Nozdrza mu się rozdęły. – Myślisz, że zrobiłbym ci coś takiego? Że mógłbym cię świadomie czymś zarazić? – Ludzie muszą omówić sprawę chorób, zanim zaczną uprawiać seks. – Ale na wampiry ludzkie choroby nie działają. Nie możemy się nimi zarazić ani przekazać ich innym. O co ci jeszcze chodzi? – Skrzyżował ręce na piersi. Kiedy nie odpowiadała, przymrużył oczy. – To wszystko wymówki. Wyjawisz mi prawdziwy powód, dla którego nie chcesz ze mną pójść do łóżka? – Byłam z wizytą u Bruna – wygadała się niechcący. – Wiem. I co?
– Nie pamiętał mnie. – Ostrzegałem cię przed tym. Krew wampira może spowodować zanik pamięci. Rzuciła wzrokiem na laskę opartą o sofę. – Poszliśmy na randkę. Zjedliśmy razem kolację, dobrze się bawiliśmy. Całował mnie. A dzisiaj był zupełnie obojętny! Ledwie mnie zauważył. – Rzuciła Williamowi niepewne spojrzenie. – Mam już dość tego, że nikt mnie nie dostrzega! Wyraz twarzy Williama złagodniał. – Chodź tutaj… – Nie! Wyciągnął do niej rękę. – Dla mnie nie jesteś niedostrzegalna. Chyba dałem ci to jasno do zrozumienia? Raven popatrzyła na pusty ekran. – Co się z tobą dzieje, kiedy mnie naprawdę widzisz? – Nie rozumiem… – Nie musisz – wymamrotała. – Jesteś piękny. – Chyba zapominasz, że cię pragnę… – Zrobił gest w stronę swojego krocza, gdzie spodnie lekko się poruszyły. – Ogromnie! Długo patrzyła mu w oczy. – Dzisiaj wieczorem nie potrzebuję kochanka.
Potrzebuję kogoś, kto mi okaże przyjaźń. Możesz mi to dać? – Wampiry nie mają przyjaciół – odparł William, cofając się. W jego oczach dostrzegła postanowienie. Próbował jej odmówić. Nagle twarz mu się zmieniła. – Jeżeli takie jest twoje życzenie… – rzekł sztywno i wskazał kanapę. Usiadła. A on tym razem zajął miejsce z dala od niej. Miskę z popcornem postawił pomiędzy nimi i podał Raven drinka. – Dziękuję. Nie odpowiedział. Siedział sztywno, minę miał groźną. Raven wcisnęła przycisk „play” na pilocie. *** William był tak pochłonięty filmem, że nawet nie zauważył, kiedy Raven odstawiła na bok miskę z popcornem. Nie dostrzegł też, że się do niego przysunęła. Podczas sceny, w której Michael przychodzi do swojej pierwszej żony w ich noc poślubną, oparła głowę na ramieniu Williama. W odpowiedzi objął ją – zupełnie odruchowo. Wtuliła się w jego objęcia.
– Czy to niebezpieczne? – spytała. – Czy co jest niebezpieczne? – Spojrzał z góry na jej profil. – Uprawiać seks z wampirem. Znowu skupił uwagę na ekranie. – Być może… – Niebezpieczne dla ciała czy dla serca? Przechylił się i wycisnął pocałunek na jej czole. – Myślałem, że serce jest częścią twojego ciała… – Zerknął na nią i uśmiech zamarł mu na wargach. – Nie potrafię na to odpowiedzieć, Cassita – wyszeptał. Raven spróbowała się skupić na filmie, udając, że jego słowa jej nie zakłopotały. *** W środku nocy Raven obudziła się u boku Williama. Leżeli w jego łóżku. On na wznak, bez koszuli. Ona zwinięta w kłębek. William gładził jej ramiona. W pokoju panowała ciemność. Zasłony w oknach na balkon były zaciągnięte. Tylko spod drzwi wiodących na korytarz sączyła się wąska smuga światła. Raven, mrugając, próbowała dojrzeć w ciemności rysy twarzy Williama. Uśmiechnął się do niej. – Witaj, śliczna.
Ciemność sprawiła, że Raven nabrała odwagi, bo zapomniała, że William przecież widzi w nocy. Przytuliła dłoń do jego twarzy. Jej zielone oczy pociemniały pod wpływem ukrytych emocji. I jakoś tak się stało, że zapragnęła wyrazić te uczucia pieszczotą. Ten pocałunek był w pełni świadomy: najpierw zaczęła skubać ustami jego dolną wargę, potem ją wciągnęła w głąb ust. On dotknął jej szyi i ułożył się tak, żeby pocałunek był głębszy. W pewnym momencie ich języki się zetknęły i… zaiskrzyło! Raven wsunęła nogę pomiędzy jego uda, uniosła się lekko i górną połową ciała opadła na jego pierś. Oparła mu ręce na ramionach, rozkoszując się dotykiem napiętych mięśni pod palcami. Jego język wsuwał się jej do ust, potem cofał, kusząc, żeby zrobiła to samo; równocześnie William głaskał jej plecy aż do miękkiego łuku pośladków. Sprawiało mu to przyjemność, bo z wyraźną rozkoszą ugniatał i przyciskał jej ciało. Raven językiem obwiodła zarys jego warg, po czym zagłębiła się w nich: tam i z powrotem… do środka, na zewnątrz… William działał w skupieniu, ale nie z pośpiechem, jakby pragnął rozkoszować się każdym momentem ich zbliżenia, każdym doznaniem. Wędrował rękami po łagodnych krzywiznach jej pleców, w końcu szarpnięciem podciągnął staroświecką
koszulę nocną wysoko, aż do ud. – Williamie… – szepnęła Raven i przytuliła się do niego całym ciałem. Przetoczył ją na bok i wszeptywał delikatne pocałunki wzdłuż linii jej brody i w dół, w szyję… Odetchnęła chrapliwie. – Proszę cię… nie karm się mną! Nie teraz, kiedy pierwszy raz… Podniósł głowę. W oczach widać było, że walczy ze sobą. W końcu mrugnął powoli, jak kot. – Skoro sobie tego życzysz… Jednym palcem zsunął jej koszulę z ramion, odkrywając jędrne piersi. – Są doskonałe… – Przybliżył do nich usta, lizał i ssał gorliwie. Usta i język miał chłodne. Była zachwycona, kiedy muskał jej sutki, a potem przycisnął do nich usta. Wsunęła mu palce we włosy, masowała skórę. – Mógłbym tak spędzać całe dnie… Ty istotnie jesteś dziełem sztuki. – Podniósł wzrok i znad piersi posłał jej przeciągły, zachwycony uśmiech. I oto znowu Raven zapomniała, że William wszystko wyraźnie widzi: uważała, że po prostu mówi o tym, co czuje dotykiem.
Ucałowała go, pozwalając jego palcom błądzić po swoich plecach i niżej, tam gdzie uda przechodziły w pośladki. Był szczupły i silny, a także – jak jej się zdawało – opanowany, choć z każdą chwilą chyba coraz mniej. – Nie zależy ci na tej koszuli, prawda? – wyszeptał i owinął materiał wokół jej talii. Pokręciła głową. – Przecież jest twoja. – Moja? – Obudziłam się w niej tej nocy, jak mnie odniosłeś do domu. Ty musiałeś mnie w nią ubrać. Błyskawicznie rozdarł materiał na pół i niedbale rzucił na podłogę. – Pewnie należała do którejś z poprzedniczek Lucii. Nigdy bym cię w nic podobnego nie ubrał. – Przyglądał się jej z podziwem. – Kiedy jesteś naga, o wiele bardziej cię pragnę. Ucałował brzeg jej czarnych, koronkowych majtek; nakłonił ją, żeby wyprostowała nogi. Raven przygryzła usta w oczekiwaniu, przypatrując się poprzez ciemności temu pięknemu mężczyźnie, który przed nią klęczy. – Bardzo piękne… – mamrotał, przesuwając palcami po koronce.
Jeden szybki ruch… i majtek już nie było. Raven wstrzymała oddech. Otworzyła szeroko oczy. – Cassita… – odezwał się łagodnie. Położył dłoń na jej sercu. – Serce ci bije o wiele za szybko. Oddychaj. Starała się odetchnąć jak najgłębiej, ale ogarnęła ją fala takiego niepokoju i podniecenia zarazem… William kciukiem głaskał jej skórę pod prawą piersią. – Nie jesteś przecież dziewicą. Więc czemu się tak denerwujesz? – To było już tak dawno… – zdołała wyjąkać ze wstydem. – Ludzie to durnie – stwierdził. – Figurę masz doskonałą, bujną, pociągającą… – Zaczął całować środek jej ciała; zatrzymał się dopiero na kości łonowej. Zamknął oczy i głęboko wciągnął powietrze. – Pachniesz… niewiarygodnie. – Zaczął jej szeptać do ucha: – Będę cię teraz lizać, aż poczujesz rozkosz… a potem wejdę w ciebie… i znowu przeżyjesz rozkosz. Tylko nie zapomnij oddychać… – Odsunął się i objął jej biodra. – Otwórz się. Zrobiła to, o co prosił. A potem… jego usta pomiędzy jej nogami… Raven odchyliła głowę w tył na poduszkę; zamknęła oczy, całkowicie skupiona na niewiarygodnym wrażeniu, jakie w niej wywoływał jego chłodny język w najintymniejszych miejscach. Erotyczne doznania
wzbierały w niej z wyjątkową siłą, gdy potężna postać pomiędzy jej udami tak gorliwie dawała jej rozkosz. Wbiła palce w pościel, z jej gardła wydobywały się jęki. William podniósł na chwilę głowę i z figlarnym uśmiechem obserwował reakcję Raven. Najwyraźniej był zadowolony. Pieścił ją i lizał, szczypał i ssał, wreszcie opadł na nią ustami… Ciało Raven napięło się, szczytowała; potem, zanim się rozpadła na milion kawałeczków, płynęła jakiś czas na fali rozkoszy. Próbowała się odsunąć, ale przyciskał ją ustami i wydobywał jeszcze kolejne, ostatnie drżenia ciała, aż w końcu opadła na pościel. Wtedy William wygiął się w łuk nad nią i wdarł do jej wnętrza. Nadal była rozgrzana i aż się wyprężyła na myśl o tym, co jak sądziła, teraz otrzyma. William zaklął i cofnął się, po czym znowu w nią wszedł, tym razem powoli. Przysunął twarz do jej twarzy tak blisko, że dotykali się nosami. Odgarnął jej włosy z powiek. – Spójrz na mnie – rozkazał. Podniosła wzrok na jego płonące oczy. – Nie myśl… tylko czuj! – Poruszał się w niej nieustannie, tam i z powrotem, z siłą, ale nadal bardzo
wolno. Raven ścisnęła palcami jego biodra, jakby nakłaniając go, żeby przyspieszył. Czuła, jak jego mięśnie się prężą. Pochylił się i wziął w usta jej sutek. Przymknęła oczy, mruczała z zachwytu. Jeszcze kilka ruchów, kilka pocałunków piersi – i znowu przeżyła orgazm. William gładził jej szyję i lizał ciało, delikatnie je ssąc. Przestała zwracać na niego uwagę, cała skupiona na przeżywaniu rozkoszy, która ogarniała jej wnętrze, przenikała ciało. William przyspieszył trochę, ale nie osiągnął jeszcze szczytu rozkoszy. – Czy ty…? – zdołała spytać, nadal rozdygotana po tym niesamowitym doznaniu. – Nie. – Uśmiechnął się do niej ze zrozumieniem i znowu pocałował w szyję. – Ja tak mogę godzinami. Raven czuła, jak rozkosz w niej słabnie. Położyła mu ręce na pośladkach, starając się go zatrzymać. – Powiedziałeś: „godzinami”? – wyrzuciła z siebie bez tchu. – Tak. – Ucałował ją lekko. – Przygotuj się na to. – Potem znowu zaczął się w niej poruszać. Raven się uniosła, żeby go pocałować. – Nic nie mogłoby mnie przygotować na coś takiego – szepnęła mu w usta, oddychając nierówno. – To było
niewiarygodne. Spochmurniał, ale tylko na chwilę. Potem się przetoczył na wznak, pociągając ją na siebie. *** Właśnie ochłonęła po trzecim orgazmie, kiedy znowu ułożył ją pod sobą. Rytm był teraz szybszy. – Oczy! – rozkazał, przytrzymując jej brodę. Spojrzała na Williama, w jego źrenicach zobaczyła rozpacz i pragnienie… Poruszał się gwałtownie, o wiele szybciej, niż mógłby jakikolwiek mężczyzna… Objęła jego pośladki, żeby go mieć jeszcze bliżej przy sobie. Wtedy się wyprężył nad nią: każdy muskuł jego ciała był napięty. Z rykiem zatrzymał się w niej… i wytrysnął. Ssał jej szyję, co wywoływało w ciele Raven jakąś nadzwyczajną, dziwną przyjemność. Jego orgazm trwał o wiele dłużej niż normalny, pulsował w niej i ogarniał ją całą. Kiedy w końcu William otworzył oczy i podniósł głowę, przyjrzał się jej z ciekawością. – Nic ci nie jest? – spytała, dotykając jego twarzy, brody, brwi. Przycisnął wargi do jej ust. – Złowiłaś mnie w swoje sidła, Cassita – szepnął.
– Nigdy nie byłem mniej skory do ucieczki…
ROZDZIAŁ 44 Świt wlewał słoneczne światło do sypialni przez otwarte okno na balkon i opromieniał twarz Raven. Otworzyła oczy, z rozczarowaniem spojrzała na puste miejsce obok. William był wspaniały. Był jak Kupidyn. Jak bóg. Czuły i namiętny – doprawdy, nadzwyczajny kochanek. Nie zasypywał jej pieszczotliwymi słowami ani nie prawił przesadnych komplementów. Ale okazał się czuły i delikatny, a kiedy przeżył orgazm, wydawał się naprawdę wzruszony. Podobała mu się; wierzyła, że przyciągnęła jego uwagę – choćby na ten jeden poranek! Ale nie kochał jej. Na pewno. Zresztą sądząc z tego, co już zdołał jej wyznać, nawet nie byłby w stanie… Sięgnęła ręką do nóg… Miejsce pomiędzy nimi nadal było czułe. Nic dziwnego! Kiedy William się jej zwierzał ze swojej nadzwyczajnej męskości, mówił prawdę. Przeżyła trzy orgazmy na jeden jego, a tylko dlatego tak mało, że się obawiał, by jej nie zrobić krzywdy. Powiedział jednak, że kiedy się do niego przyzwyczai, da jej tych chwil rozkoszy o wiele więcej. Nienasycony wampir.
Przymknęła oczy, ganiąc siebie za te myśli. Ona najlepiej wiedziała, jak to jest się przywiązać – seksualnie czy inaczej – do kogoś, kto tak naprawdę nie kocha. A to, że William nie jest człowiekiem, miało naprawdę niewielkie znaczenie. W brutalnym świetle dnia z pewnością zobaczył „nagą prawdę” o niej – i uciekł. Tak się już przedtem zdarzało. Właśnie dlatego lepiej być samą i akceptować własną samotność pogodnie i rozsądnie. – Mój skowronek się obudził… – Męski głos przerwał jej rozmyślania. Raven tak szybko się odwróciła w stronę balkonu, że aż się zaplątała w prześcieradła. – Dzień dobry. William stał w otwartych drzwiach, bez ubrania. Ręką opierał się o framugę. Jego blada skóra lśniła w słońcu miodowym złotem, pięknie kontrastując z jasnymi oczami i blond włosami. Figurę miał jak uosobienie męskiej doskonałości: każdy mięsień wyraźny i idealny, zwłaszcza na torsie i brzuchu. – Jesteś piękny – wyrwało się Raven. Po prostu upajała się jego urodą. Z uśmiechem opuścił rękę. – A ty śliczna. Zwłaszcza teraz, z tymi rozrzuconymi ciemnymi włosami i różowymi policzkami! Wyglądasz tak
łóżkowo… wspaniale łóżkowo. Uśmiechnęła się z twarzą w pościeli, nie mogła mu spojrzeć w oczy. – Tak się czułam… Trzy razy. – Nie chciałem cię budzić. – Zauważyłam, że wyszedłeś… Skinął głową, patrząc, jak przeplata róg prześcieradła pomiędzy palcami, spuszczając zielone oczy, jakby od jego odpowiedzi zależało życie… – Tuliłem cię przez jakiś czas, ale byłem coraz bardziej niespokojny. Zaczęła sobie wykręcać palce. Odszedł od drzwi. Mogła teraz podziwiać jego ciało nie tylko z przodu. Z symetrią kształtów Williama nie wygrałyby nawet najwspanialsze renesansowe rzeźby! – Nie musisz jeszcze wstawać. Uśmiechnęła się, dziękując. Starała się na niego nie patrzeć. – Czemu jesteś taka cicha? – Brwi Williama się zbiegły. – Ja? – Ty. Dlaczego? – nalegał. Podciągnęła prześcieradło aż po szyję. – Jest przecież tyle kobiet, spośród których mogłeś
wybrać. No i jeszcze ta rudowłosa wampirzyca. Naprawdę prześliczna… Skrzywił się z niesmakiem. – Aoibhe to sojusznik. Nic więcej. Przez chwilę myślała o tym, co powiedział, i zastanawiała się, dlaczego jest taka podejrzliwa. – W porównaniu z innymi wampirami właściwie żyję w celibacie. Nie uprawiam miłości za każdym razem, kiedy się karmię, a spotykam się tylko po starannym wyborze. – Przyglądał się jej, ciekaw reakcji. Patrzyła na niego z równą ciekawością. – Kiedyś powiedziałeś, że nie wiesz, jak porównać seks, kiedy jesteś wampirem, z seksem, gdy byłeś człowiekiem. Kiwnął głową, ale wyglądało na to, że wolałby o tym nie opowiadać… – Co przez to rozumiałeś? – nie odpuszczała. Skrzywił się. – To, że jako człowiek rzadko uprawiałem seks. Aż otworzyła usta. – A ile miałeś lat, kiedy się stałeś wampirem? Odwrócił głowę i patrzył w okno. – Świat był wtedy inny. Ja byłem inny. W czasie transformacji odbywałem… nowicjat w klasztorze
dominikanów. – Byłeś księdzem? – prawie krzyknęła. Przygwoździł ją do łóżka niemiłym spojrzeniem. – Miałem nim zostać. Ale w nowicjacie składa się te same ślubowania. Wymamrotała jakieś przekleństwo. – Nie myślałem o tym wtedy zbyt wiele, ale jasne, że te kajdany, które mnie krępowały, nadal istnieją. Lubię seks, jednak brak umiaru jest dla mnie odrażający. – Nie rozumiem, jak ksiądz… to znaczy człowiek w nowicjacie mógł zostać wampirem. Nie nosiłeś wtedy stale jakichś krzyży czy innych relikwii? – No zobacz! Jacy my jesteśmy do siebie podobni! Oboje nienawidzimy Boga. Ty go nienawidziłaś tak, że zostałaś ateistką, a ja, że aż się stałem przeklętą istotą nadprzyrodzoną. – Nie rozumiem… – Jeżeli nadal będziesz dzieliła ze mną łoże, możliwe, że ci opowiem, jak do tego doszło. Ale nie dzisiaj – odparł i odwrócił się do niej plecami. Odczytała ten sygnał: koniec rozmowy. Ma sobie pójść. Bez słowa przerzuciła nogi przez łóżko, w stronę szafy. Owinęła się prześcieradłem jak togą i pokuśtykała do swojej torby.
– Co robisz? – Ubieram się. Chcę zjeść śniadanie. – Dlaczego? Jeszcze wcześnie. Wyjęła z torby majtki i T-shirt. – Powiedziałeś: „Jeżeli nadal będziesz dzieliła ze mną łoże”. Usłyszałam w twoich słowach żal. Podszedł do niej. – O czym ty mówisz? – Mówię, że jestem zadowolona z tego, co przeżyłam, i nie mam zamiaru się łudzić, że otrzymam jeszcze coś więcej. – Oszalałaś. – Właściwie właśnie odzyskałam rozum. – Rzuciła okiem w jego stronę. – Jeżeli się odsuniesz, ubiorę się, a ty nie będziesz musiał patrzeć… Wyjął jej ubranie z rąk. – A może chciałbym patrzeć? – Żeby się ubawić? – Czym? Wskazała na siebie. – Naprawdę muszę to mówić? Spójrz tylko na mnie! Wbił w nią oczy. – Patrzę.
Jego wzrok był gorący i pełen pożądania. Raven przymknęła powieki. – Piękne jest szczupłe ciało. Wykrzywił się szyderczo. – Szczupłe ciało świadczy o złym stanie zdrowia i słabości. Spojrzała na niego z niedowierzaniem. Odruchowo gładził podbródek. – Zapomniałem o tej stronie natury ludzkiej. Na ogół nie zwracam uwagi na to, jak funkcjonuje wasz świat, chyba że coś lub ktoś mnie szczególne zainteresuje. Na przykład… ty. – Położył jej rękę na udzie. – Kiedy byłem człowiekiem, chude kobiety miały małe szanse przetrwania. Uważano je za chorowite, słabe, a już na pewno nie za piękne. – Nie przeszkadza ci moja waga? Położył rękę na prześcieradle którym się owinęła. – Pozwól mi się sobie przypatrzeć. – Jestem naga. – No właśnie. – Zsunął z niej prześcieradło i łakomie spojrzał na jej piersi. Stał i patrzył na nią z prawdziwym zachwytem. – Jesteś bardzo pociągająca, Raven. Nie podniosła na niego wzroku. Czuła się skrępowana
swoją nagością. Pochyliła się, żeby podnieść prześcieradło, ale złapał ją za rękę i poprowadził przed obraz Wiosny. Stanął za Raven i położył jej ręce na ramionach. – Widzę, że muszę cię o tym przekonać. Przypatrz się przez chwilę temu malowidłu, zwłaszcza kształtom kobiet. – Wiem, jakie są. – Skrzyżowała ręce na piersi. – Jestem konserwatorem sztuki, zapomniałeś o tym? – Może patrzyłaś na nie, ale ich nie widziałaś. Spójrz jeszcze raz. Raven zaczęła oględziny od lewej strony, od postaci Merkurego, a następnie przeszła do trzech Gracji. – Na pewno wyglądają zdrowo. – Obejrzyj dokładnie Gracje, zanim się przyjrzysz Wenus. Pamiętaj że to uosobienia kobiecej urody. – Według Botticellego. William ścisnął ją za ramiona. – Botticelli rozpoznawał piękno, kiedy je dostrzegał. Na przykład zachwycał się Simonettą Vespucci[29], która rzeczywiście była niezwykle pociągająca. Odwróciła głowę. – Wcale nie czuję się przez to lepiej. – Dlatego, że nie zwracasz na nie należytej uwagi. Popatrz na brzuchy tych kobiet.
Zrobiła to. – Są okrągłe. – Są zdrowe! – Objął ją i sięgnął do jej podbrzusza. – Brzuszek mają taki jak twój. – Przysunął usta do jej ucha. – A ich piersi? Był tak blisko, że Raven zadygotała. – Trudno powiedzieć… ale wyglądają na pełne. William rozsunął jej ręce i ujął piersi tak, jakby je ważył w dłoniach. – Twoje są o wiele bujniejsze. O wiele milsze dla moich oczu… rąk, ust. – Pocałował ją w ucho. – A co z ich pośladkami? – Mają niezłe tyły… – Tyły? – No… solidne pośladki. – Hmm… – William zsunął ręce na łuki jej bioder i na uda, po czym dotknął pośladków. – Ty masz wspaniałe, okrągłe pośladki. Uwielbiam je czuć, kiedy… jestem w tobie. – Stanął przed nią. – Innymi słowy, idealne kobiety Botticellego wyglądają jak kobiety, nie jak chłopcy. Są miękkie, o krągłych liniach. Zdrowe i kształtne. Takie kobiety, jak te przedstawione na obrazie, przez stulecia, jeżeli nie przez tysiąclecia, były uważane za piękne. Za mojego życia i jeszcze długo potem stanowiły ideał urody. – Przysunął twarz do jej szyi i wyszeptał:
– Mój ideał się nie zmienił. Raven objęła go bez słowa i całowała, kiedy zanosił ją z powrotem do łóżka.
ROZDZIAŁ 45 – Ktoś ma dzisiaj bardzo dobry humor. – Patrick uśmiechnął się z zadowoleniem na widok Raven siedzącej przy biurku z rozmarzonym wyrazem twarzy. Wpatrywała się w reprodukcję Wiosny, ustawionej jako tapeta na komputerze. – Raven! Obudź się! – Strzelił palcami tak głośno, że aż podskoczyła. Kiedy zobaczyła, kto ją tak wystraszył, odepchnęła go. – Rany, Patrick! Co, u diabła? Roześmiał się. – Dwa razy cię wołałem. – Próbowałam się skoncentrować. – Odwróciła się z powrotem do komputera i wylogowała z systemu. – Na czym, na swojej tapecie? – Bardzo śmieszne… – Skąd taka radość dziś rano? Cieszysz się, że wysiudali Batellego? Raven rozejrzała się niepewnie po sali pełnej kolegów. Na szczęście nikt nie zwracał uwagi na ich rozmowę. – Ciiicho… – Spojrzała na niego z pretensją. Uniósł ręce w geście poddania.
– Przepraszam. – Zbliża się lato. Dlatego jestem szczęśliwa. – Raven chwyciła laskę i ruszyła do szatni po fartuch laboratoryjny. – Jasne. – Patrick poszedł za nią. – Słuchaj, jeżeli ten twój kolekcjoner win jest aż tak dobry, może wybralibyśmy się na podwójną randkę? Gina chciała coś urządzić na twoje urodziny. – To dopiero w lipcu. – No tak, właśnie wtedy chce zrobić imprezę. Ale jeszcze przedtem możemy się przecież gdzieś wybrać. Przyprowadź swojego przyjaciela. – No… nie wiem. – Raven starała się nie wyglądać na zakłopotaną. – Nieważne. Pamiętam, jak to jest na początku… – Znowu się uśmiechnął. Odwzajemniła uśmiech. – No, ty z Giną też jesteście na początku… Zdaje mi się, że nie chodzicie ze sobą dłużej niż od paru tygodni? – Tak, ale mimo wszystko to trochę co innego, bo przedtem się przyjaźniliśmy. A jak ten twój kolekcjoner? Uśmiechnęła się do siebie. – Bardzo dobrze. Dzięki. Patrick pokręcił głową. – A teraz, jak już wiemy, że wszystko gra, powiedz,
kiedy będziesz miała wolne. Możemy razem pójść na kolację albo się spotkać po pracy na drinka. Zdecyduj. – Ruszył do drzwi. – Aha, jeszcze coś: w ciągu paru tygodni planują z powrotem otworzyć salę wystawową. Madryckie Prado zgodziło się wypożyczyć nam kilka prac. Gestem przywołała go znów do siebie. – To znaczy, że zamknęli śledztwo? – Nie. Z tego, co słyszałem, tylko je przełożyli. Vitali nigdy w życiu by się nie zgodził na stratę ilustracji bez śledztwa na wielką skalę. A, i uważaj wieczorem, jak będziesz wychodzić na miasto. Gazety pisały, że grasuje jakiś gang motocyklowy. Zeszłej nocy trafili jakiegoś faceta… z kuszy. – Co?! – Raven opadła szczęka. – Wiem. Śmieszne, nie? BBC podaje, że Brytyjczycy i Amerykanie rezygnują z planów wyjazdu do Florencji tego lata. Kradzież w galerii, ciała znalezione na brzegu rzeki… a teraz znowu ten gang motocyklowy. Tylko o tym się mówi. – Ten gang atakuje przypadkowych ludzi czy na kogoś poluje? Patrick spojrzał na nią pytająco. – Nie mam pojęcia. Były jakieś doniesienia o atakach, ale jak policja przyjeżdżała, ofiar już nie było. – Dzięki, Patrick! Pozdrów Ginę. Dam ci znać
w sprawie tej kolacji. Przyjaciel kiwnął głową i wyszedł do archiwum. Raven krążyło po głowie jedno słowo, kiedy szła do laboratorium. Myśliwi. *** W czasie przerwy na lunch się zastanawiała, czy nie zadzwonić do Ambrogia i nie zostawić wiadomości dla Williama. Nie zrobiła tego jednak. Nie skontaktowała się przez telefon, nie wysłała SMS-a ani e-maila. Jeżeli zaprosiłaby go na kolację ze swoimi przyjaciółmi, z pewnością by odmówił. Zresztą, jak mogłaby przedstawić swojego… wampira? Odpowiedź była krótka i prosta. Nie mogła. *** Nie widziała się z Williamem aż do soboty wieczorem. Cały dzień i całą noc próbował znaleźć myśliwych. Wyjaśnienie było prawdopodobne. Mimo to Raven nie mogła pozbyć się wątpliwości tkwiących jej gdzieś w tyle
głowy. Ciekawe, czy podczas poszukiwań spotkał tę rudowłosą wampirzycę. Ciekawe też, kto mu pozwalał pić swoją krew, skoro od niej tego nie wymagał… Przeklinała samą siebie za tę zazdrość o źródła jego pożywienia. W sobotni wieczór na życzenie Williama włożyła krótką, czarną sukienkę z głębokim dekoltem, eksponującym niemal całe plecy. Sukienka wyglądałaby lepiej z pantoflami na szpilkach, ale że noga wróciła do poprzedniego stanu, Raven nie mogła nosić butów na wysokich obcasach – czuła w nich przejmujący ból. Pieczołowicie szczotkowała i układała długie, czarne włosy. Lekko podkręciła je na końcach. Delikatnie umalowała twarz, podkreśliła naturalną barwę warg i uwydatniła duże, zielone oczy. William powiedział, że chce ją gdzieś zaprosić na ten wieczór, ale żeby była gotowa już przed zachodem słońca. Usłyszała pukanie, więc wyjrzała przez judasza. Marco. Wpuściła go do środka i wzięła torebkę. – Gdzie Jego Lordowska Mość? – W aucie. Marco rozejrzał się po mieszkaniu. Wydawał się zadowolony z tego, co zobaczył – albo raczej, czego nie zobaczył. Uważnie obserwował klatkę schodową, gdy
Raven zamykała drzwi. Kiedy wsiadała do mercedesa, na tylnym siedzeniu ujrzała Williama. – Dobry wieczór… – Przywitał ją gorącym pocałunkiem. Z przyjemnością oddała pieszczotę. Tak za nim tęskniła! – Podoba mi się to… – Jego palce powędrowały do najniższego punktu dekoltu na plecach. – Tak sobie życzyłeś. – Mogłem sobie życzyć, ale włożyć sukienkę mogłaś tylko ty. – Ujął przegub jej ręki i odsunął bransoletę tak, żeby móc dotknąć skóry wargami. – Jesteś olśniewająca. Marco włączył silnik i ruszyli. – To ci nie będzie dzisiaj potrzebne. – William rozwiązał apaszkę zakrywającą jej szyję. Powolnym, zmysłowym ruchem zsuwał jedwab po jej ciele, tak żeby rąbek materiału dotknął piersi. Raven zabrakło tchu. – Dlaczego nie? – Dzisiaj wieczorem nie będziemy w żadnym publicznym miejscu. – Palcem dotknął jej szyi. – Ale będziesz musiała zamknąć oczy. – Czemu? – Wyjrzała przez okno, wystraszona. – Znowu mnie zabierasz pod ziemię?
– Nie. Zaufaj mi. Nie ufała mu. W każdym razie nie całkowicie. Mimo to schowała wątpliwości do kieszeni i posłusznie zamknęła oczy. Słyszała odgłosy przejeżdżających obok samochodów i skuterów. Czuła ruch samochodu, jak przyspiesza i zwalnia. Kilka razy stawał, kilka razy skręcił… Nie miała pojęcia, dokąd jadą. Przez cały czas William głaskał jej dłoń. Nagle się zatrzymali. – Jesteśmy na miejscu. Otworzyła oczy. Byli w jakiejś wąskiej uliczce. Nie mogła rozpoznać budynków po przeciwnej stronie. Marco otworzył drzwiczki, pomógł jej wysiąść, potem podał jej laskę. – Dziękuję. – Wzięła ją od niego i obeszła auto z tyłu. William na nią czekał. – To wszystko, Marco. Zadzwonię, kiedy będziemy chcieli wracać. Służący kiwnął głową i wrócił na miejsce kierowcy. William stanął przed zardzewiałymi, metalowymi drzwiami. Przycisnął kamień w ścianie po lewej stronie. Pojawił się domofon. William wprowadził długi szereg cyfr i Raven usłyszała głośne kliknięcie. Otworzył drzwi i wpuścił ją do środka.
– Co to jest? – spytała, usiłując coś dojrzeć w ciemności przed sobą. – Teatro.
ROZDZIAŁ 46 – Nie wygląda jak teatr. – Raven wytężała wzrok, żeby rozpoznać jakieś cechy pomieszczenia. W tym momencie William włączył światła. Były przyćmione, ale oświetlały długi bar – umieszczony po jednej stronie sali, wyglądał trochę jak scena przed parkietem do tańca. Pod pozostałymi dwiema ścianami stały kanapy, stoliki i krzesła. – To przypomina jakiś klub – stwierdziła Raven i spojrzała z ciekawością na Williama. – Bo to jest klub. – A gdzie goście? – Tego wieczoru jest zamknięty na prywatne zamówienie. – Wskazał jedną z kanap. Raven usiadła. William podszedł do rogu, gdzie znajdowało się stanowisko DJ-a. Po chwili wnętrze wypełniła muzyka. Raven rozpoznała śpiew Madeleine Peyroux[30]. – Myślałam, że nie słuchasz nowoczesnej muzyki! – wykrzyknęła. – Ktoś mnie namówił, żebym rozszerzył swój świat. – Uśmiechnął się i podszedł do niej. – Mogę ci zaproponować drinka?
Spojrzała w kierunku baru. – Macie tutaj ludzkie drinki? – To klub dla wampirów i dla ludzi. Poczuła się zaniepokojona tym odkryciem. – Proszę o czerwone wino. William ukłonił się i cofnął do baru. Wykorzystała tę okazję, żeby się dokładniej przyjrzeć otoczeniu. Na ścianach wisiały płaskie ekrany telewizorów, teraz wszystkie wyłączone. Było też kilkoro drzwi – prowadziły z głównej sali do jakichś nieznanych miejsc. Może to klub taki jak wszystkie? Tyle że obsługiwał wampiry? William podszedł z butelką wina i dwoma kieliszkami na tacy. Nalał Raven i sobie. – Dziś wieczorem będziesz człowiekiem? – spytała, kiedy jej wręczył kieliszek. – Lubię czerwone wino. – Usiadł obok niej na kanapie. Stuknęli się szkłem. Raven spróbowała trunku. Był znakomity. – Często tu przychodzisz? – Wcale – odparł, sącząc wytrawny napój. – Dlaczego? – Dekadencja mnie nudzi. – Jak to? Co się tutaj dzieje?
Pokręcił kieliszkiem. Wyraz twarzy miał wystudiowanie obojętny. – Nic ważnego. Raven ściągnęła brwi. – To zwyczajne pytanie, nie wydzieranie tajemnicy państwowej! Oczy mu błysnęły. – Tajemniczość to zasada, która mnie trzyma przy życiu. – Nie męczy cię ciągłe utrzymywanie tajemnic? Odstawił kieliszek na stół, nic nie odpowiedział. – Odniosłam wrażenie, że twoja tajemniczość znika, kiedy idziemy do łóżka – wypaliła z ostrzeżeniem w zielonych oczach. William próbował ukryć zaskoczenie jej rodzącym się gniewem, ale mu się nie udało. – Nie jestem przyzwyczajony do zwierzania się komukolwiek. Mogę się tylko zgodzić na to, że powinienem ci odpowiedzieć na kilka pytań, w granicach rozsądku. – Rozsiadł się wygodnie i zarzucił ramiona na oparcie kanapy. – Dobrze mi w twoim towarzystwie, Raven. Mam nadzieję, że tobie przy mnie również jest… przyjemnie. – Tak – odparła, zapatrzona w wino. – Bardzo. – Niektórzy ludzie również lubią towarzystwo
wampirów. Są tutaj, żeby im siebie zaofiarować. – W jakim sensie? – W każdym. Podniosła głowę. – A wampiry? – Przychodzą się pożywić, uprawiać seks, patrzeć i dawać się oglądać innym. Raven się rozejrzała. – Czy wampiry przyprowadzają tu swoje… pieszczotki? – Czasami. To miejsce, gdzie można sobie znaleźć pieszczotkę albo ją od kogoś pożyczyć. Raven coś ścisnęło w żołądku. Odstawiła kieliszek. – Cassita… – Podniósł jej rękę i przycisnął do ust. – Spójrz tylko. Kto tu jest? – Tylko my. – No właśnie. W zwykłych okolicznościach nie przyprowadziłbym cię tutaj. – Dlaczego? – Jeżeli się przez chwilę zastanowisz, znajdziesz odpowiedź. Może byśmy zatańczyli? – Wskazał na parkiet. Podniosła laskę. – Przecież nie mogę.
– Boli cię? – Przysunął się bliżej. – Nie. – Więc możesz tańczyć. Wyrwała mu z uścisku swoją dłoń. – Boję się, że stracę równowagę. – Przytrzymam cię. – Naprawdę nie poruszam się zbyt sprawnie. – To będziemy stali w jednym miejscu. Skrzywiła się. – Strasznie apodyktyczny z ciebie wampir, wiesz? Pochylił się do przodu i szepnął jej na ucho: – Tak. Bez dalszych ceregieli wziął ją na ręce jak piórko i zaniósł na środek parkietu. Postawił na ziemi i przyciągnął do siebie. Muzyka nadal płynęła, łagodna, zapraszająca do powolnych ruchów. William przytulił dziewczynę i zaczęli się kołysać… – Nie wiedziałam, że wampiry tańczą. – Nie mogła powstrzymać rozbawienia w głosie. – Potrzebowałem pretekstu, żeby cię dotknąć. – Wcale nie potrzebowałeś. – Naprawdę? – Odchylił się i spojrzał jej w oczy.
Pokręciła głową. Podniósł rękę, żeby pogłaskać jej policzek. – Jeżeli nie czujesz się komfortowo, mogę ci dać trochę krwi wampira, żeby pomóc twojej nodze. Powstrzymała chęć, żeby wyrwać się z jego ramion. Zamiast tego skupiła uwagę na górnym – rozpiętym – guziku jego koszuli. – Przykro mi, że to cię martwi – powiedziała twardo. – Ani trochę. – Zatrzymał się. – Martwię się o ciebie. Wzruszyła ramionami. – Wino mi pomaga. – Skoro dobrze się czujesz… Wrócili do tańca – łagodnie kołysali się w takt muzyki. – Poruszasz się z wdziękiem – zauważył. – Nie bardzo. – Raven się zaczerwieniła. – Jako dziewczynka brałam lekcje tańca… baletu. – Czasami to widać w twoich ruchach. Są eleganckie. Stłumiła śmiech. Od czasu wypadku nikt nigdy jej nie nazywał elegancką. Spojrzała na niego sceptycznie. – Czyżbyś chciał mnie naprawić? Wydawał się zmieszany. – Dlaczego miałbym cię chcieć naprawiać? Nie jesteś popsuta.
Jego odpowiedź przeszyła ją jak sztylet. Raven wlepiła w niego oczy, szukając śladu hipokryzji albo kpiny. – Jakaś część mnie chce przyjąć tę krew, żeby móc z tobą biegać… Czasami mam taką wizję: widzę nas dwoje, jak lecimy ponad dachami. – Może to wcale nie wizja, tylko wspomnienie tego pierwszego razu, kiedy cię przyniosłem do swojej willi – odparł z uśmiechem. – Gdy się już zdecydujesz, że chętnie byś sobie pobiegała, mam do twojej dyspozycji piwnicę pełną najlepszych roczników… – Nie sądzę. – Mogę biegać wystarczająco szybko za nas oboje. – Przytulił usta do jej włosów. Bawiła się guzikiem jego koszuli, wpatrzona w tę zwykłą rzecz, jakby ją fascynowała. – Z kolei inna część mnie uważa, że w ten sposób w pewnym sensie zdradziłabym inne osoby niepełnosprawne. Że przyznałabym, że jestem nie dość dobra. Że moje kalectwo mnie od ciebie oddziela. Przyjrzał się jej poważnie: linii podbródka, spuszczonym oczom, napiętemu ciału… Przez chwilę milczał. Szukał słów, które jej nie zranią. – Nie rozumiem takich rzeczy i nie będę udawał, że rozumiem. Mogę powiedzieć tylko tyle: uważam, że nikt, człowiek czy inna istota, nie jest doskonały. A skoro doskonałość to standard normalności, wszyscy błądzimy.
– To mi się podoba. – Uniosła podbródek. – Zawsze twierdziłam, że każdy jest w jakiś sposób niepełnosprawny. Tyle że moje kalectwo widać gołym okiem. Ale nigdy nie myślałam o innych jak o ułomnych. – Ktoś może uważać wampiryzm za kalectwo. Oczywiście, to przekleństwo. Raven dostrzegła w oczach Williama cień rozpaczy. Znała coś lepszego niż uspokajanie go grzecznymi kłamstewkami. – Tak mi przykro… – Wspięła się na palce i pocałowała go leciutko: ot, muśnięciem warg. Nadal patrzył poważnie. – W wielu sprawach dogadujemy się doskonale. Widzimy się nawzajem takimi, jakimi jesteśmy… – Słowa Williama nie wydały się Raven stwierdzeniem faktu. Raczej opisywał to, na co bardzo liczył. Krzepiąco ścisnęła go za ramiona. – Chyba masz rację, Williamie. Dopóki mogę na tobie polegać, niepotrzebna mi laska. – Więc polegaj na mnie zawsze. – „Zawsze” to bardzo długo… – Ale nie aż tak długo, skoro masz nadzieję zatańczyć sama… Wyczytała w jego twarzy namiętność i pożądanie, wpatrywał się w nią tak intensywnie!
– Pocałuj mnie, Williamie… Pocałuj i udawaj, że tak właśnie myślisz. – Nie muszę udawać. Jego usta dotknęły jej warg. Coś się zmieniło. Raven poczuła to w momencie, kiedy ich usta się spotkały. Jego mur obronny runął: teraz William całował ją już nie tylko zmysłami. Było w nim przywiązanie, pożądanie, stała się ośrodkiem jego uczuć. Objęła go ramionami za szyję, a on podniósł ją leciutko. Odchyliła się w tył z uśmiechem. – Dziękuję ci! – Za co? – Za ten pocałunek. Poczułam go sercem. Przesunął ustami po jej czole. – Zanieś mnie do łóżka – wyszeptała. – Teraz? – Tak. – Jesteś pewna? – Pogładził ją po policzku wierzchem palców. Skinęła głową. Mocniej chwycił ją w ramiona i szybko poszedł w stronę jednego z licznych korytarzy, odchodzących od
głównej sali. Minęli kilka zamkniętych pokojów, aż dotarli do końca korytarza. William otworzył ostatnie drzwi i wszedł do środka. Było ciemno, ale po chwili zapalił świece i porozstawiał je dokoła. Z sali nadal dochodziła muzyka, ale teraz brzmiała jak chóry anielskie bez akompaniamentu instrumentów. – Kto to śpiewa? William podszedł do jednej ze świec, wpatrując się w płomień. Zaczął się bawić, przesuwał palce przez ogień. – Nazywają się Stile Antico. Śpiewają muzykę, która bardziej przypada mi do gustu. – Piękne… A co takiego śpiewają? – Zbiór kompozycji renesansowych na temat Pieśni nad pieśniami ze Starego Testamentu. Raven się rozejrzała: pośrodku pokoju stało łoże okryte czarnymi, atłasowymi prześcieradłami. Ściany były pomalowane na purpurowo, sufit czarny. Całą przeciwległą ścianę zajmowało ogromne lustro, w którym odbijało się łoże. Z powrotem odwróciła się do Williama. – Pieśń nad pieśniami to jedyna część Biblii poświęcona zbliżeniu erotycznemu – zauważyła. – Nie tylko samemu zbliżeniu. „Wprowadź mnie, królu, w twe komnaty! Cieszyć się będziemy i weselić
tobą, i sławić twą miłość nad wino”[31]. – Przepiękne. – Uśmiechnęła się. – To jest o seksie, o uwodzeniu, o pociągu erotycznym, ale także o uczuciu, czułości i grze miłosnej. – Więc o tobie. – Rzuciła mu zalotne spojrzenie. – Ale mam szczęście, że tak myślisz. Raven zaczęła oglądać fotografie erotyczne, którymi obwieszono ściany. Były czarno-białe; niektóre przedstawiały mężczyzn, inne kobiety, ale wszystkie szczególnie eksponowały szyję. – Co to za miejsce? William znowu wpatrywał się w płomień. Jego ramiona wydawały się spięte. – Niektórzy członkowie klubu w tych pokojach uprawiają seks. W miejscach publicznych stosunki płciowe są niedopuszczalne. Zmarszczyła czoło. – Robiłeś to tu kiedyś? – Nigdy przedtem nie uprawiałem seksu w klubie. Uważam, że takie spotkania powinny być intymne. – Stanął w nogach łoża i patrzył na Raven. – Idziemy stąd. – Dlaczego? – To nie jest miejsce dla ciebie. – Pochylił się i zgasił jedną ze świec.
– Czekaj! – Złapała go za ramię. – Przecież jesteśmy tu sami. Gra piękna muzyka. A ja… chcę ciebie. – To łoże ma swoje wspomnienia. – Machnął głową. – Tak samo ściany. – Więc dajmy im nowe. I… dobre. Stanął przed nią, ujął jej twarz w dłonie. – Nie przyprowadziłem cię do Teatro w takim celu. Szukałem po prostu miejsca, w którym będziemy mogli wzajemnie nacieszyć się sobą. – Więc daj mi się nacieszyć… tobą. Uklękła na łóżku i sięgnęła do guzików jego koszuli. Obserwował jej gorliwość z rozbawieniem. – Ciekawe… – Co? – Wyjęła spinki z mankietów i ściągnęła z niego czarną koszulę. Rzuciła ją na podłogę. – Przyzwyczaiłem się, że to ja przejmuję inicjatywę. Przylgnęła ustami do jego torsu. Całowała jego gładką powierzchnię, z przyjemnością wsłuchując się w głębokie oddechy Williama. Otworzyła usta i spróbowała smaku skóry. Tors miał bezwłosy i ładnie umięśniony, podobnie jak cały brzuch. – Nie chcesz, żebym cię dotykała? – Przerwała na chwilę, szukając miejsca, gdzie bije serce.
Zniżył głos. – Tego nie powiedziałem. Gładziła jego szerokie barki, głaskała ramiona, zafascynowana liniami i konturami muskułów, ich siłą… Delikatnie przesunęła ręką po jego brzuchu i złożyła pocałunek tuż powyżej pępka. Wsunął dłonie w jej czarne włosy, długie pasma przesypywały mu się pomiędzy palcami. Dotknęła paska, patrząc Williamowi w oczy. Skinął głową. Rozpięła mu spodnie i zsunęła niżej. Potem usiadła na piętach i przez chwilę podziwiała kształt litery „V” jego bioder. Stał przed nią dumny, nagi… i silnie podniecony. Podniosła wzrok. – Nigdy nie nosisz nic pod spodem? – Nigdy. Objęła palcami jego męskość, zachwycona jej chłodną gładkością. Całując, wzięła go w usta. Owinął sobie jej włosy wokół nadgarstka, a z piersi wydobył mu się grzmiący pomruk. Smak Williama nie przypominał niczego, co znała. To pierwsza rzecz, którą zauważyła. Ciało miał podobne do ludzkiego, tyle że chłodniejsze, a skórę niewątpliwie twardszą. Ale zapach było trudno opisać. Jak dla niej z pewnością nie smakowity, ale lepszy niż zwykłego mężczyzny.
Pieściła go ustami w nadziei, że to mu sprawia przyjemność. Sądząc po takich oznakach, jak dzikie spojrzenie czy ekstatyczne odgłosy, albo choćby po tym jak kurczowo ściskał jej włosy – osiągnęła sukces. Był jednak powściągliwy. Mocno trzymał jej pukle, ale nie ciągnął za nie ani nie szarpał. Nie popychał też jej głowy do dołu. Robił wrażenie, że zupełnie dobrze się czuje, stojąc tak spokojnie i pozwalając jej kontrolować sytuację. – Uwielbiam cię – wyszeptał. – Masz cudowne usta. Ale teraz moja kolej. Z uśmiechem uniosła głowę, bardzo z siebie dumna. William zręcznie rozpiął i odrzucił na bok jej sukienkę. – Ach… – westchnął, gdy znieruchomiał, wpatrzony w jej czarny gorset bez ramiączek. Zmarszczyła brwi. – Nie podoba ci się? – Ależ przeciwnie! Cudowny. – Oglądał ją od góry do dołu, podziwiając każdy centymetr kwadratowy atłasu. – Czerń to mój ulubiony kolor. – O tym nie wiedziałam… – Mrugnęła. Delikatnie popchnął ją w tył, żeby upadła na plecy. Przysunął usta do jej piersi, przez gorset, a jego palce powędrowały pomiędzy uda.
– Dobrze mi… – wymamrotała, ściskając mu rękę w nadgarstku. – Mnie też. Sięgnął do jej pośladków, przesuwał ręką z dołu do góry, jakby po linii stringów. Oblizał wargi. Wprawnym ruchem rozchylił jej nogi i z triumfującą miną zaczął ją pieścić dłonią. Bez ostrzeżenia nagle zerwał z niej gorset. Ujął jej ręce i rozłożył na boki, po czym się nad nią pochylił. Kilka gwałtownych pocałunków, kilka pociągnięć ustami za sutki… i znalazł się wewnątrz niej. Poruszał się powoli, z ustami na jej ustach, a po chwili na piersiach. Uniosła biodra, rozkoszowała się każdym jego ruchem, każdym pchnięciem. – Co czujesz? – spytał z ustami przy jej obojczykach. Całował ich linię od jednego ramienia do drugiego. – Tego się nie da wyrazić słowami. – Uniosła głowę, żeby ucałować jego brwi. Puścił ją, sam położył ręce na jej plecach i przycisnął ją do siebie, wchodząc jeszcze głębiej. Spojrzał jej w oczy i po raz pierwszy dostrzegła w nich niepewność i lęk. Odrzuciła włosy z czoła. – Wszystko w porządku? – Oczywiście, że tak – odparł, tłumiąc jęk. – Sprawiasz, że czuję się ładna.
– Bo taka jesteś. Szlachetna, dzielna i śliczna. Ciało masz takie miękkie, takie… zapraszające. – Jęknął jak na torturach. – Przy tobie mało brakuje, żebym stracił nad sobą kontrolę. – To ją strać. – Nie mogę – wycedził przez zaciśnięte zęby. – Więc się mną nakarm… Zamilkł; ciało mu stężało, a podniecenie aż promieniowało przez skórę. – Jesteś pewna? – Spojrzał z przejęciem na jej uniesione brwi. – Tak, chcę ci to dać. Oddać ci siebie. W jego szarych oczach błysnęło pragnienie, mimo to pozostawał opanowany. – Ale… mogę się przecież nakarmić gdzie indziej, a dzielić się rozkoszą tylko z tobą. – Ofiarowuję ci siebie, bo… bo mi na tobie zależy. Dostrzegł to w jej oczach – głębokie uczucie. Przez chwilę miał ochotę odmówić i jej, i sobie samemu. Ta chwila jednak szybko minęła. – To wszystko zmieni – ostrzegł Raven. – Kiedy raz to zrobisz, będziesz chciała znowu i znowu… A ja, skoro raz spróbuję ciebie, nie będę już chciał nikogo innego. – Proszę cię…
Rzucił jej ostatnie badawcze spojrzenie, po czym ją gorąco ucałował. – Ignosce mihi…[32] – szepnął. Poczuła, jak jego usta, chłodne i silne, wędrują ku jej szyi. Potem poczuła, jak ją liże, jak smakuje językiem. W końcu poczuła jego zęby, ugryzły lekko. Równocześnie poruszał biodrami, wsuwając się w nią coraz głębiej i coraz szybciej… Jeszcze kilka ruchów – i opadła na łoże w ekstazie, obejmując go ramionami i nogami. Nagle tę dziką rozkosz przerwał ostry ból w szyi. Ale zaraz pojawił się cudowny dotyk ust Williama, jego warg i języka, kiedy ją ssał. Orgazm wzmógł się jeszcze, podwoił, rósł tak, że całkiem straciła kontrolę nad sobą. William nadal się w niej poruszał, coraz prędzej, coraz dłuższymi pchnięciami… Cały czas przeżywała szczyt erotycznych uniesień. To było absolutnie obezwładniające przeżycie! W ciągu pięciu pchnięć puścił jej szyję i polizał ranę chłodnym językiem. Kiedy ich oczy się spotkały, Raven zobaczyła, jak William oblizuje wargi. Oczy gorzały mu w świetle świec, poruszał się coraz szybciej i głębiej… W końcu z dzikim okrzykiem pchnął jeszcze raz… i poczuła lekki chłód, który powoli się w niej rozlewał.
William opadł na nią, tuląc twarz do jej szyi.
ROZDZIAŁ 47 Raven miała wrażenie, że płynie w powietrzu na obłoku, a wokoło niej słychać niebiańskie głosy. Nie wiedziała, jak długo tak leży, naga w ramionach Williama. Czuła się dziwnie rozmarzona, jakby pijana. William pieszczotliwie przesuwał palcem po jej kręgosłupie. Na twarzy malował mu się spokój. – Teraz rozumiem, co miałeś na myśli – powiedziała, moszcząc się wygodnie tuż przy jego obnażonej piersi. – Odnośnie do czego? – Uzależnienia. Chcę się znowu z tobą kochać i chcę, żebyś się mną karmił. Zaśmiał się pod nosem i przytulił ją bliżej. – Ja tak samo. Ale mogę ci odebrać tylko pewną ilość krwi w ciągu określonego czasu. Musimy poczekać i sprawdzić, jak twoje ciało reaguje. – To znaczy… czy to nie jest bezpieczne…? Pocałował ją w czoło i przesunął kciukiem po jej policzku. – Raven, nic, co mnie dotyczy, nie jest bezpieczne. Mogę tylko powiedzieć, że będę ze wszystkich sił starał się dawać ci wyłącznie rozkosz. Przytuliła twarz do jego piersi, szczęśliwa jak nigdy
w życiu. – Wiesz, kiedy w mieście już nie będzie myśliwych, z przyjemnością zabiorę cię motocyklem w podróż po okolicy. Roześmiała się trochę nieprzytomnie. – Ciekawe, jak to przeżyję. Ostatnio, jak jechaliśmy motocyklem, trochę mnie zemdliło. – Tym razem będzie inaczej, zapewniam. Jeszcze jeden uścisk, jeszcze jedna pieszczota… i pomógł jej się ubrać. Nogi cały czas tak jej drżały, że nie była w stanie ustać, więc wziął ją w ramiona i niósł, całując co kilka kroków. Wrócili korytarzem do głównej sali. Raven spojrzała na Williama z ciekawością. Czuła, że ktoś się o nią troszczy, i była szczęśliwa. I czuła się z nim połączona czymś więcej niż tylko seks. Te więzy wydawały się silniejsze. Czegoś podobnego nigdy dotąd nie przeżyła. Miała wrażenie, jakby ukąszenie w szyję było źródłem rozkoszy równej orgazmowi. A nawet większej. Jeszcze w tej chwili szumiała jej w żyłach bezgraniczna satysfakcja, wręcz nieziemska euforia. Dziwne, cudowne doznanie. Nie mogła się doczekać, kiedy się powtórzy. Nagle William się zatrzymał. Burknął coś i obnażył zęby.
– Aha! Wreszcie skończyliście! Nie chciałam przerywać, chociaż mnie bardzo kusiło… – rozległ się kobiecy głos. Raven odwróciła głowę. Na jednej z ławek siedziała kobieta wampir, odziana w szatę w renesansowym stylu z ciemnogranatowego aksamitu. Płomiennie rude włosy spływały jej kaskadą na ramiona; twarz miała bladą, doskonałą, oczy pełne iskier. Wzięła drinka z podstawy lustra. – Aoibhe! – rzucił gniewnie William. – Dzisiaj Teatro jest zamknięte. – Przyszłam zobaczyć, co skłoniło Księcia do złamania godzin powrotu do domu. – Spojrzała w stronę Raven. – Chyba znalazłam odpowiedź. Czuję zapach seksu. Napijemy się? William ścisnął mocniej dłoń Raven. – W mieście są myśliwi. Uważaj, jak będziesz wychodziła. Wampirzyca postawiła szklankę na stole przed sobą. – Skoro skończyłeś z pieszczotką, odeślij ją do domu. Możemy wykorzystać czas aż do wschodu słońca. Chyba zostawiłam koszulę w twojej sypialni… Chciałabym ją odzyskać. William wymamrotał jakieś przekleństwo. Mózg Raven pracował powoli, a jednak… dobrze
usłyszała beztroską, bezceremonialną uwagę Aoibhe. Przypomniała sobie – co prawda mętnie – że William określił Aoibhe jako „wyłącznie sojusznika”. Mimo to wszystko w głosie i gestach tej wampirzycy wskazywało, że jej stosunki z Księciem są o wiele bardziej zażyłe. Raven zakryła oczy ręką, jakby chciała ten widok wymazać na zawsze. – O, widzę, że twoja pieszczotka rozumie po angielsku. – Aoibhe zauważyła reakcję Raven. – Musiałam powiedzieć coś, co ją wytrąciło z równowagi. I serce jej bije żywiej. William bez słowa podszedł do baru i delikatnie posadził Raven na krześle. Przysunął sobie telefon, wystukał kilka numerów i odłożył słuchawkę. Przez cały czas Raven próbowała zrozumieć sens tego, co się dzieje; jej umysł pracował ciężko, czuła się tak, jakby brnęła po kostki w błocie… – To zostawiła twoja pieszczotka? – Aoibhe się pochyliła i podniosła laskę Raven. – Zaskakujesz mnie, panie! Marnujesz się dla jakiejś kaleki! Mógłbyś przecież mieć każdą, której byś tylko zapragnął. Naprawdę tak uważam: każdą. – Nie jestem kaleką! – Głos Raven, gniewny i buntowniczy, zaskoczył nawet ją samą. Z wściekłością spojrzała na Aoibhe. William natychmiast stanął pomiędzy dwiema
kobietami. Wpatrywał się w wampirzycę, ale mówił przez ramię do Raven: – Marco już jedzie. Wychodzimy. Nie zdążył wypowiedzieć ostatniego słowa, kiedy Aoibhe rzuciła laską jak oszczepem, celując w głowę rywalki – tyle że William schwycił laskę w locie. Raven nawet nie zauważyła jego ruchu. Było tak, jakby wyrwał tę laskę z powietrza, niczym magik, który wyciąga królika z kapelusza. – To nie był mądry pomysł, Aoibhe – wycedził William pozornie spokojnie. – Znikaj stąd, zanim stracę cierpliwość. – Pardon, panie! Ale twoja mała zasługuje na karę za to, jak się do mnie odezwała! – Aoibhe nastroszyła się jak paw. – Obraziłaś ją, a tym samym mnie. Niby dlaczego miałaby zasługiwać na karę? – odparł ostro. – Daj spokój, kochany. Nie kłóćmy się – odezwała się Aoibhe z przymilnym uśmiechem. – Odeślij swoją pieszczotkę, niech sobie idzie, i spędź tę noc ze mną. Oboje jesteśmy nasyceni… to nam da więcej wigoru. Co prawda tego ostatniego chyba nam nigdy nie brakowało… Raven rzuciła Williamowi potępiające spojrzenie. Aoibhe uniosła brwi. Z największą ciekawością obserwowała Raven i Williama.
– Twoja pieszczotka jest chyba zazdrośnicą! Nie nauczyła się jeszcze, gdzie jej miejsce? – Dość! – huknął William. Machnął laską jak rapierem w kierunku Aoibhe. – Jak wysoko cenisz swoją głowę? – Wybacz ten brak szacunku… – Ukłoniła się bardzo nisko. – Po prostu ta sytuacja… wydała mi się… interesująca. – Skąd wiedziałaś, że tu jestem? – Poszłam do ciebie, do pałacu Medyceuszy. Myślałam, że porozmawiamy. Wyrzucili mnie. Podobno taki dałeś rozkaz. Wyczułam twój zapach w uliczce przy wejściu. – Jakby pod wpływem kaprysu Aoibhe przymknęła oczy i głęboko wciągnęła powietrze. Po jej twarzy przemknął dziwny grymas. William dostrzegł to i zbliżył się do niej z groźną miną. – Cave, Aoibhe! – To ona. – Aoibhe otworzyła oczy. – Ten sam słodki zapach, który znalazłeś nad rzeką. Nie rozpoznałam jej na Consilium, bo wtedy miała nieczystą krew. Raven szybciej zabiło serce. Wampirzyca zbliżyła się o krok. – Chyba jej nie dałeś…? Książę warknął. – Nie potępiam cię. Ona jest – Aoibhe się oblizała
– znakomita. Myślałam, że ją wysączyłeś do końca po tym, jak ją zabrałeś. Jak ci się udało ją utrzymać przy życiu? Była o sekundy od śmierci. Umysł Raven zaczął się rozjaśniać. Poczuła mdłości. Podniosła oczy na Williama. Podszedł do niej i wręczył jej laskę, po czym pociągnął Raven ze sobą do drzwi, żeby się odsunąć od zagrożenia. Aoibhe mówiła dalej: – Ale w jej żyłach nie wyczułam twojej krwi. Musiałeś jej dać czyjąś inną. Czyją? – Nie odpowiedział, więc przechyliła głowę i znów się odezwała: – Dlaczego Książę Florencji miałby ratować smakowitą, ale kaleką ludzką istotę? Ponieważ wyobraża sobie, że się w nim zakochała? Raven aż fuknęła, zszokowana. Wtuliła się w ramiona Williama. Aoibhe cmoknęła. – Biedactwo! Na twoim miejscu trzymałabym ją z daleka od dzwonnic kościelnych… William wyrwał się w jej stronę, rycząc i kłapiąc zębami. Raven przylgnęła do niego jeszcze mocniej. Aoibhe odwróciła się od rozwścieczonego wampira. – Przepraszam po tysiąckroć, Książę! – Podniosła ręce. – Już mnie nie ma. Przylegając plecami do ściany, przesunęła się do
drzwi. Ledwie dotknęła klamki, wyfrunęła na ulicę i zniknęła w mroku. William coś burknął w stronę zamykających się drzwi, cały dygotał z gniewu. Uspokoił się dopiero po dłuższej chwili. Kiedy wyszedł na zewnątrz, Raven się zorientowała, że Marco jeszcze nie przyjechał. A oni zostali otoczeni.
ROZDZIAŁ 48 W jednym końcu uliczki stało pięciu mężczyzn, w drugim – kolejnych pięciu. Wszyscy troje: William, Raven i Aoibhe znaleźli się w pułapce. Mężczyźni byli wysocy, muskularni i uzbrojeni. Jeden z tych po lewej trzymał na smyczy potężnego owczarka niemieckiego. Pies szczekał i się wyrywał; jego pan z trudem utrzymywał go przy sobie. Aoibhe skuliła się pod ścianą naprzeciwko Teatro. Rzucała się z zębami na intruzów, jak zwierzę zapędzone w kąt klatki. Myśliwi, którzy właśnie na niej początkowo skupili uwagę, natychmiast się zwrócili przeciwko Williamowi. Z grupki podniosło się kilka pomruków, kiedy napastnicy się zorientowali, jak cenna postać przed nimi stoi. Aoibhe, korzystając z okazji, że spuścili ją z oka, zaczęła się wspinać po murze na dach. Natychmiast jednak zareagowali krzykiem i ruszyli za wampirzycą. Dwaj podnieśli kusze i wystrzelili. Powietrze wypełnił przenikliwy świst strzał. Jeden z łuczników chybił, ale drugi miał szczęście: jego strzała trafiła Aoibhe w plecy. Wampirzyca wrzasnęła i zaczęła spadać: jej rude włosy falowały na wietrze jak proporzec, a granatowa,
aksamitna suknia przypominała żagiel. – Aoibhe, nie! – krzyknął William. Puścił Raven i wyskoczył wysoko. Kiedy chwycił Aoibhe w ramiona, przypominał czarną chmurę. Łucznicy zaczęli strzelać do obojga: strzały leciały z dwóch kierunków. William jednak z łatwością ich unikał, obracając się i wirując; w końcu wylądował, ostrożnie trzymając Aoibhe przy piersi. Brązowe oczy miała szeroko otwarte, usta też: z trudem chwytała powietrze. – Stop – wychrypiała Raven. Stała oparta ciężko na lasce. Myśliwi natychmiast przenieśli na nią wzrok. Kulejąc, szła na środek uliczki. – Karmicielka! – krzyknął z amerykańskim akcentem jeden z mężczyzn. – Spójrzcie na jej szyję! Raven nie zwróciła uwagi na pogardę w jego głosie. – Stop! Ona jest ranna! Myśliwy się wyszczerzył. – O to właśnie chodzi, głupia dziwko! Rozległy się salwy śmiechu: dla nich ta sytuacja była naprawdę komiczna. Raven za to nie widziała w tym nic zabawnego. Wpatrywała się w tych barbarzyńców, szukając w nich choćby cienia ludzkich uczuć. Ale jedyną taką oznakę
zobaczyła w Williamie, pochylonym nad Aoibhe, z cierpieniem wypisanym na twarzy. Nie spuszczając z oka myśliwych – którzy co prawda zachowywali bezpieczną odległość, ale nadal przejawiali agresję – William posadził Aoibhe. Sięgnął ręką do rany w jej plecach: czarna krew już plamiła granatową suknię. – Przecież oni was nie atakowali. – Raven próbowała przemówić mężczyznom do rozsądku. – Nie powinniście ich zabijać. – Wariatka! – prychnął jeden z facetów. Trzymał krucyfiks i coś, co wyglądało jak butelka wody. – Jasne, że to wariatka! – wybuchnął drugi. – Wariują, kiedy się z nimi pieprzą. Pewnie oboje ją mieli i karmili się jej krwią. – Zabić dziewuchę. Ten rozkaz padł z lewej strony Raven. Wysoki mężczyzna wskazał na nią, wymachując włócznią. Wyraz oczu miał twardy. Był chłodny i obojętny. – Nie możemy sobie pozwolić, żeby zostawić świadków. – Raven, na ziemię! Już! – krzyknął William po włosku. Łucznicy wycelowali broń w Raven akurat wtedy, kiedy William kładł wampirzycę na ziemi. Wyprostował się. W prawej ręce, zbroczonej krwią Aoibhe, trzymał
strzałę. – Już jestem świadkiem – wypaliła Raven. – A wy jesteście bandą morderców. Zjawiliście się tutaj, żeby pozbawiać życia istoty, które nic wam nie zrobiły, tylko dlatego, że możecie sprzedawać ich krew! – Zabić ją – powtórzył dowódca. – Zanim sąsiedzi usłyszą. Raven wyciągnęła przed siebie ręce i podniosła głos. Mówiła po włosku. – Spójrzcie na mnie. Jestem bezbronna. Chcecie z zimną krwią zgładzić bezbronną osobę? – Raven, padnij! Nie zwracała uwagi na ponowny rozkaz Williama, nie troszczyła się o swoje bezpieczeństwo. Nadal stała z wyciągniętymi rękami. Mogła myśleć tylko o tym, żeby chronić Williama i leżące ciało kobiety wampira, która dosłownie przed chwilą zmarła w jego ramionach. – Wszyscy jesteście mordercami! – wołała. Nagle obok niej coś się poruszyło. William rzucił się do jej lewego boku i chwycił pocisk w powietrzu o kilka centymetrów od niej. Błyskawicznie odrzucił strzałę z powrotem w kierunku łucznika i trafił go w pierś. Tamten padł martwy na ziemię. William obrócił się, znalazł po drugiej stronie Raven, wziął strzałę wyjętą z pleców Aoibhe i cisnął w pierś
kolejnego napastnika – trafionemu łucznikowi kusza wypadła z rąk i uderzyła o ziemię, kilka sekund później sam runął martwy. William pchnął Raven w stronę drzwi. – Padnij! Upadła gwałtownie na czworaki, raniąc sobie ręce i kolana. W tym momencie pies się zerwał ze smyczy i popędził prosto na nich. William obrócił się w kółko. Zwierzę ryknęło i skoczyło naprzód, chciało ugryźć Williama w nogę, ale ten szybko chwycił je za pysk i zatrzasnął mu szczęki. Bez trudu podniósł owczarka i odrzucił daleko w uliczkę, gdzie tamten trafił w kolejnego myśliwego i przewrócił go na ziemię. Pies podkulił ogon i zaczął uciekać, skomląc. – Zabić go – rozkazał dowódca, wskazując na Williama. Trzej mężczyźni puścili się biegiem przed siebie, chlapiąc czymś, co wyglądało jak woda. Wysuwali naprzód ręce, w których trzymali krzyże. William zaklął, kiedy płyn mu opryskał twarz. Zamknął oczy i uniósł rękę, jakby się osłaniał. Raven dostrzegła ból na jego twarzy – wystąpiły na niej czerwone plamy, jak od oparzenia. Myślała, że go
polali jakimś kwasem. – Dość! – krzyknęła. – Przestańcie! Myśliwi znów się zbliżyli, między nimi dowódca z pętlą sznura. William nadal miał oczy zamknięte, macał wokół siebie jak ślepiec. Wtedy dowódca grupy zarzucił mu pętlę na szyję. Wampir otarł wodę z twarzy rękawem i otworzył oczy. Ściągnął sobie stryczek i złapał dowódcę za koszulę. Walnął jego głową o głowę innego myśliwego. Obaj osunęli się na ziemię. Raven nie była pewna, czy żyją. William skoczył naprzód, uchylając się przed krzyżami i pustymi naczyniami na wodę, i powtórzył atak – zderzył ze sobą dwóch następnych mężczyzn. Na widok wampira, którego nie pokonała woda święcona ani święte krzyże, pozostali trzej wskoczyli na motocykle i uciekli. William powoli podszedł do ostatniego. Tamten sięgnął po coś, co z wyglądu przypominało sól, i rozsypał to na ziemi wokół nóg Williama, tworząc małą otoczkę. Z przerażeniem zobaczył jednak, że przeciwnik nietknięty przekracza krąg. William chwycił jego głowę i z przerażającym trzaskiem skręcił mu kark. Z pogardą odrzucił ciało na bok.
Spokojnie rozejrzał się, ponownie ocierając zaczerwienioną twarz. Na uliczce leżało teraz mnóstwo ciał, krew tworzyła kałuże. Spojrzał na leżącą bez ruchu Aoibhe. Zaklął po staroangielsku. Potem zerknął w stronę, gdzie uciekli motocykliści, i na Raven, skuloną pod drzwiami. – Próbowałaś mnie ratować – powiedział z podziwem. – Ryzykowałaś życie. Próbowałaś odciągnąć ode mnie ich uwagę i skupić na sobie. Łzy napłynęły jej do oczu. – Nie mogłabym patrzeć, jak cię zabijają. Nagle się rozzłościł. – Żebyś tego nigdy więcej nie robiła! Moja śmierć to najmniejsze z twoich zmartwień. Rozumiesz? – Nie odpowiedziała, więc podszedł i położył Raven ręce na ramionach, brudząc krwią Aoibhe jej ciało i suknię. – Rozumiesz? – powtórzył. – Tak – zdołała wyjąkać, walcząc ze łzami. Odskoczył od niej jak oparzony. – Muszę pójść za nimi. Widzieli, co zrobiłem… to tylko kwestia czasu. Niebawem zawiadomią Kurię. Nie mogę na to pozwolić. Zanim zdążyła zapytać, co to za Kuria, wybiegł z uliczki w kierunku, w którym odjechały motocykle. Raven przycisnęła rękę do ust, ze wszystkich sił
starała się powstrzymać wymioty.
ROZDZIAŁ 49 Raven przechadzała się po sypialni Williama. W końcu się zmęczyła i usiadła. To był wieczór pełen niezwykłych odkryć. Oto odkryła, że istnieją ludzie, którzy z własnej woli, regularnie, w jakimś klubie ofiarowują się wampirom. Wcześniej jednoznacznie uznałaby to za patologię, teraz jednak musiała się nad tym zastanowić… skoro sama chciała się oddać Williamowi. Karmił się jej krwią i to sprawiło jej rozkosz. Stała pośrodku jego sypialni, dotykała palcem ranki na szyi i wspominała tamto doświadczenie. Było tak zmysłowe, tak zachwycające, że pozwoliłaby Williamowi je powtarzać jeszcze wiele razy, być może bez końca. Te pragnienia ją dręczyły. Nad kanapą dostrzegła swoje dwa szkice – twarz Williama, którą narysowała z pamięci, i postać Allegry, jako drugiej Gracji. To William musiał je tam powiesić. Umieszczeni obok siebie William i Allegra stanowili piękną parę. A jednak on jej nie kochał, natomiast ona tak się przeraziła na wieść, że jej ukochany jest wampirem, że popełniła samobójstwo. Raven aż się skuliła na myśl o tym, jak wysoka jest dzwonnica Giotta…
Aoibhe na pewno znała ich historię, bo przecież wspomniała Allegrę, chociaż tylko przelotnie. A teraz też nie żyje. Raven nie czuła po niej żalu, mimo to coś nie dawało jej spokoju… była przecież świadkiem jej śmierci. Tego, jak na nią zapolowano, osaczono ją, w końcu zostawiono na ulicy, żeby tam zgniła. Skoro nawet zwierzęta zasługują na to, żeby je dobrze traktować, czemu odmawiano tego wampirom? Podobnie jak ludzie, były przecież żywymi istotami. Rodzajem zwierząt. Z pewnością odczuwały ból. Wzięła koc z łóżka i owinęła się nim jak całunem. Tego wieczoru było tyle śmierci. Martwych ciał i krwi, i bezsensownych zabójstw. William zmasakrował tak wielu myśliwych… Jeśli miała kiedyś jakiekolwiek wątpliwości co do jego siły i umiejętności, już się ich pozbyła. Był niebezpieczny, śmiertelnie groźny, a w razie potrzeby nie wahał się zabić. Zadrżała na wspomnienie tłumionej wściekłości, jaką w nim wywołali Emersonowie. Wolałaby, żeby William tylko obezwładnił myśliwych albo ich unikał – a nie zabijał. Musiała jednak przyznać, że raczej nie posłuchaliby ostrzeżenia, aby trzymać się z dala od miasta. Weszli do Florencji, żeby zabijać wampiry dla ich krwi, wyposażeni w broń, jak najeźdźcy. Poza tym William bronił siebie, jej i swoich braci.
Z pewnością miał prawo. A teraz nadal nie nadchodził… Możliwe, że go upolowali. Kiedy tylko William zniknął w głębi uliczki, pojawił się Marco. Wysiadł z wozu, kilka minut rozmawiał przez komórkę. Jego zazwyczaj chłodna twarz wyrażała zdenerwowanie. Pomógł jej wsiąść do mercedesa i ruszył pędem do willi, gdzie Lucia i Ambrogio poczęstowali ją jedzeniem i piciem. Nalegali też, żeby wzięła to, co nazwali suplementem diety zawierającym żelazo. Jeszcze ciągle była w szoku. Choć powinna odmówić wzięcia tej tabletki, nie zrobiła tego, popiła ją szklanką wody. Żadnego widocznego efektu. Pewnie to faktycznie tylko suplement diety. Potem wzięła najdłuższy i najgorętszy prysznic w życiu, starając się oczyścić z krwi Aoibhe. Ku jej wielkiemu żalowi woda zmyła też z jej ciała zapach Williama i dowody jego spełnienia… Raven zdjęła szkice znad kanapy i zwinęła je w rulon. Nie mogłaby się położyć do łóżka Williama – tego, które dzielił z Aoibhe. Pewnie jej koszula wisi nadal w szafie. Nie miała odwagi tego sprawdzić. Próbowała przymknąć oczy, ale ciągle miała przed nimi obrazy śmierci. Śmierci… i rudowłosej wampirzycy.
Aoibhe nie tylko była sojuszniczką Williama, lecz także jego kochanką. Leżała z nim w tym łóżku zaledwie parę dni temu. Raven poczuła się zdradzona. Opanował ją smutek i ogarnęła fala mdłości na myśl o tych dwóch nadprzyrodzonych istotach razem… Kiedyś, dawno temu też została zdradzona przez kochanka. Od tamtego czasu nie miała chłopaka. Powiedział, że jest z lepszej gliny niż ona. Sprawił, że się poczuła brzydka, gruba i kaleka. Postanowiła, że już nigdy więcej nie chce się tak czuć. Jej pierwszy chłopak, ten, któremu oddała dziewictwo, był miły. W takim sensie, w jakim miły dla oka może być kolor beżowy – niezbyt interesujący; łatwo o nim zapomnieć. Rozstali się po roku. William wniósł w jej świat żywe barwy, nawet jeśli to tylko czerń i czerwień. I podobało mu się jej ciało – całe. Nie chciał jej „naprawiać”. Rozbudził ją: jej fizyczność i uczucia. Ale zrobił to samo z Aoibhe, przypuszczalnie w ciągu kilku godzin po tym, jak wziął Raven do łóżka. A zatem jego wszystkie słowa i czyny to kłamstwo. Powiedział jej, że jest piękna, ale kiedy miał odpowiedni nastrój, brał sobie do łóżka naprawdę cudowne stworzenie. Sądząc z żalu na jego twarzy tam, w zaułku, zależało mu na wampirzycy. Miała ochotę odłożyć bransoletę na nocny stolik
i wymknąć się tylnymi drzwiami. Zmęczenie i przeżyty wstrząs jednak jej na to nie pozwoliły. Dopiero wtedy się rozpłakała, zatykając usta pięścią.
ROZDZIAŁ 50 William nie wracał. Raven budziła się kilka razy – równocześnie bała się i miała nadzieję, że go zobaczy. Ale się nie pokazał. Była niedziela. Lucia przygotowała obfite śniadanie, jednak Raven tylko je skubnęła. Wypiła kawę i sok pomarańczowy, myśląc cały czas, co powie Williamowi, kiedy ten wróci. Ambrogio zaraportował, że Jego Lordowskiej Mości nic nie jest, tylko zajmuje się interesami. Wyraził życzenie, by Raven się czuła jak u siebie w domu. Ambrogio nie wspomniał nic o tym, kiedy Jego Lordowska Mość wróci. Raven spędziła ten dzień z Lucią. Badała kilka mniejszych dzieł z kolekcji sztuki Williama i robiła notatki na temat miejsc wymagających konserwacji. Słońce zaszło, ale jego nadal nie było. Wtedy zaczęła się denerwować. Chciała wracać do swojego mieszkania, Ambrogio jednak zasugerował, że w willi będzie bezpieczniejsza. Wiedziała, że ta sugestia to tak naprawdę rozkaz Jego Lordowskiej Mości. Chociaż trochę ją to złościło, nie miała wyjścia. Po mieście ciągle buszowali jeszcze trzej myśliwi, którzy w dodatku wiedzieli, jak ona wygląda. Najlepiej pozostać wewnątrz.
Poprosiła, żeby ją ulokowano w jednym z pokoi gościnnych, Lucia jednak odmówiła, twierdząc, że Jego Lordowska Mość wyraźnie życzył sobie mieć ją w swoim pokoju. Raven nie miała siły się spierać, więc znów zwinęła się w kłębek na kanapie. Tuż przed poniedziałkowym świtem zbudziła się… na odgłos kroków Williama. Stanął przy garderobie i niespiesznie, spokojnie się rozbierał. – Wiem, że nie śpisz. Słyszałem, jak zmienia ci się oddech. – Odłożył ubranie i podszedł do niej nagi. Pozwoliła sobie na luksus, żeby podziwiać jego kształty, mimo że teraz budziły w niej ochotę do płaczu. – Gdzie byłeś? Otarł usta wierzchem dłoni. – Polowałem na myśliwych. Na szczęście ich złapałem. Wszystkich. Miejmy nadzieję, że nie zdążyli o niczym poinformować Kurii. W każdym razie w tej chwili miasto jest już od nich wolne. Dlaczego śpisz tutaj? Usiadła, ściągnęła z siebie okrycie i podała jemu. – Musimy porozmawiać – oznajmiła. Zacisnął zęby. – Czy to może poczekać? Jestem jeszcze osłabiony atakiem. Marzę tylko o tym, żeby cię wziąć w ramiona. – Okryj się, proszę.
Wymamrotał jakieś przekleństwo, ale zrobił to, o co prosiła. Spojrzała na jego twarz i złagodniała. – Nic ci nie jest? Skórę miał nadal zaczerwienioną, jakby mocno przypieczoną słońcem. Odwrócił się od niej. – To przejdzie. – Skoro jesteś odporny na relikwie, pomyślałabym, że nie działa na ciebie też woda święcona. Wskazał swoją twarz. – To nic takiego. Gdyby nią polali Aoibhe, woda przeżarłaby jej skórę na wylot. – A dlaczego u ciebie jest inaczej? Brwi mu się zbiegły, wyglądał na zirytowanego. – Może po prostu odpoczniemy? Ostatnie dni były naprawdę trudne. – Zapytałeś, dlaczego nie śpię w twoim łóżku. To z jej powodu. – A co ona, u diabła, ma z tym wspólnego? – Powiedziała, że spała tutaj… że zostawiła swoją koszulę. William zrobił zaskoczoną minę. Nagle po jego pięknych rysach przemknął błysk zrozumienia.
– Ależ ona nigdy mnie tu nie odwiedziła! Ta willa odstrasza wampiry. Owszem, była u mnie, tyle że w innej rezydencji, w pałacu Medyceuszy. Raven zaklęła. – Więc uważasz, że przez to się lepiej poczuję? Mówiłeś, że ona jest tylko sojuszniczką. – Bo tak jest. – Kłamałeś. – Nie kłamałem. Aoibhe jest spragniona władzy i uwielbia manipulować, jednak jest moją sojuszniczką i była nią przez długi, bardzo długi czas. Nie ufam jej, ale to mój najbliższy przyjaciel spośród członków Consilium. Potrzebne mi jej poparcie, kiedy wchodzę do tego gniazda żmij. – Poparcie! – parsknęła Raven. – Spałeś z nią. Uniósł podbródek. – Nie zaprzeczam. Wstała. – Sypiałeś z nią wtedy, kiedy już byłeś ze mną, ty arogancki draniu! – To nieprawda. – William oparł ręce na biodrach. – Przecież wspominała, że zostawiła koszulę u ciebie raptem kilka dni temu. – Pojęcie czasu u Aoibhe jest dość… elastyczne.
– Tak się bronisz?! – zawołała głośno. – Że czas jest elastyczny?! – Nie spałem z nią, kiedy już byliśmy ze sobą. Słowo. – Dlaczego miałabym ci wierzyć? Powiedziałeś, że to twoja sojuszniczka, nawet się nie zająknąłeś na ten temat, że z nią sypiasz. To kłamstwo… przemilczenia. Williama ogarniał coraz większy gniew. Jego oczy ciskały błyskawice. – To, co robisz, to samospełniające się proroctwo. – Nie rozumiem… – Mówisz, że żaden mężczyzna nigdy cię nie pragnął, ale kiedy któryś naprawdę cię pragnie tak bardzo, że gotów jest dla ciebie ryzykować wszystko, ty wmawiasz sobie, że to kłamca. Raven zrobiła parę niepewnych kroków, owinięta długą, czarną koszulą nocną. – Co takiego ryzykujesz? Powiedz! – Nie mogę. – Zamrugał. – Rany, Williamie! Po prostu mi powiedz. Proszę… – błagała. Przeciągnął się. – Są tajemnice, których nie mogę wyjawić. – Dlaczego? Czy może cię kiedykolwiek zdradziłam? Albo zraniłam?
Pokręcił głową. – Więc dlaczego mi nie chcesz powiedzieć? – Nie teraz, Raven. Podniosła ramiona w rozpaczy. – Jesteś jak miasto otoczone murem! Nie wiem, jak się dostać do środka. Nie wiem nawet, jak naprawdę masz na imię i kiedy się urodziłeś. – Na imię mam William. Znowu wyrzuciła w górę ręce, zrozpaczona. – Masz tajne kochanki, takie jak Aoibhe. Karmisz się ludzką krwią, o czym wiem, ale nie od ciebie. Skąd mogę mieć pewność, czy się nie pieprzysz wszędzie, gdzie się da? Zrobił ku niej krok, oczy mu płonęły. – Tego, co przeżywamy razem w łóżku, nie przeżywam z nikim innym. – Dlaczego mam ci wierzyć, skoro kryjesz przede mną tyle sekretów? – Moje sekrety są dla naszego wspólnego bezpieczeństwa. Gdyby się ktoś dowiedział, ile rzeczy już ci wyjawiłem, twoje życie wisiałoby na włosku. Próbowaliby cię wykorzystać, żeby mnie dopaść. – Dawno wyszłam ze strefy bezpieczeństwa. Samo to, że z tobą jestem, to duże ryzyko.
– Niewątpliwie. Właśnie dlatego niech każdy myśli, że jesteś tylko moją pieszczotką. W moim księstwie na pewno istnieje grupa zdrajców. Ale wśród nich również na pewno nie ma Aoibhe. Dlatego potrzebuję jej pomocy. Ściągnęła brwi. – Potrzebujesz czy potrzebowałeś? Odwrócił się do niej. – Muszę ci coś wyjaśnić. Ona… Raven się cofnęła, unikając jego dotyku. – Ona żyje… – wymamrotała, oszołomiona. – Myśliwi zranili ją zatrutą strzałą, ale nie trafili w serce. Zdołałem wyciągnąć grot. Aoibhe wróciła do życia. Poza tym nakarmiłem ją krwią ze swoich zapasów, które trzymam w piwnicy. – Myślałam, że… – Nie żyłaby, gdyby nas tam nie było. Ty ją uratowałaś w równym stopniu jak ja, Raven, bo odwróciłaś od niej uwagę myśliwych. Dałaś jej czas na to, żeby ciało się odnowiło. Ona o tym wie. – Podpowiedz jej, żeby mi przysłała kartkę z podziękowaniem – rzuciła Raven ze złością. William mówił dalej pojednawczym tonem: – Nie sądzę, żeby ci myśliwi trafili na nas przypadkiem. Przypuszczam, że ktoś w moim księstwie ich poinformował, gdzie jesteśmy.
– Ale kto? – Tego jeszcze nie odkryłem. – Więc… to mogła być na przykład Aoibhe! – Gdyby miała jakieś konszachty z myśliwymi, pozwoliliby jej uciec. – Niekoniecznie. – Odwróciła się do Williama. – Kochasz ją? Skrzywił się z niesmakiem. – Jasne, że nie. Ostatni raz, kiedy ją widziałem… powiedzmy, prywatnie, posprzeczaliśmy się i w rezultacie kazałem jej opuścić pałac Medyceuszy i nigdy tam nie wracać. To było na długo przedtem, kiedy cię tu przywiozłem na motocyklu. – Ale na niej polegasz. – Jest najmniej zła spośród milionów złych istot. Raven wyglądała na zaskoczoną. William patrzył na nią uważnie. Widział ból na jej twarzy. Słyszał mocne bicie jej serca i przyspieszony oddech; węchem wyczuwał w niej niepokój. Nie miał jednak pojęcia, jak ją uspokoić. Doprawdy jej reakcja zupełnie go zaskoczyła. Nie potrafił rozładować sytuacji, nie miał takiego doświadczenia. Po prostu tylko stał i patrzył. Raven czekała na jakieś serdeczne słowo, które jednak nie padło. Jej serce ściskały lodowate szpony rozpaczy.
– Wiem, co czułam, kiedy do ciebie strzelili – powiedziała z oczami pełnymi łez. – Myślałam, że cię zabiją. – Cassita… – szepnął i wziął ją w ramiona. Łzy Raven zmoczyły mu pierś, kiedy ją tak trzymał drżącą. – Jesteś najbardziej odważną osobą, jaką kiedykolwiek widziałem… – Głos mu się załamał. Przytulił ją mocniej, jakby nagle dotarło do niego, co oznaczało jej poświęcenie. – Jestem wampirem od tysiąc dwieście siedemdziesiątego czwartego roku i nikt, żaden człowiek nigdy mi nie pospieszył na pomoc, dopiero dzisiaj… Zobaczyłaś potwora i nie chciałaś, żeby śmierć wymazała go z twojej pamięci. Robisz mi zaszczyt… i zdumiewasz mnie. – Pogładził lekko jej włosy, potem obsypał głowę lekkimi pocałunkami. Odsunęła go od siebie. Spojrzał na nią, zmieszany. – Cassita…? – Robię ci zaszczyt… ale mi nie chcesz zaufać. Może lepiej by było spytać: czy mi kiedykolwiek zaufasz? Zmarszczył czoło. – Williamie! Stoję tu i błagam cię o prawdę, nawet najgorszą. Chcę cię poznać. Zacisnął wargi, patrzył jej głęboko w oczy, ale nie odezwał się ani słowem.
Zerknęła na niego niepewnie. – Czy ty mnie kochasz? – Chciał objąć ją jeszcze ciaśniej, ale go zatrzymała. – Odpowiedz. Odezwał się miękkim, spokojnym tonem: – Wampiry nie są zdolne do miłości. Razem z naturą ludzką odbiera im się te uczucia. Jak już mówiłem, zależy mi na tobie. Czuję do ciebie przywiązanie, namiętność i szacunek. Otarła oczy i się odwróciła. – Kocham cię, Williamie. Zastygł, jakby się miał na baczności. – Pociągałeś mnie niemal od samego początku. Sprawiłeś, że zaczęłam zastanawiać się nad sobą, a potem myśleć o tobie. Dlatego właśnie ofiarowałam ci siebie. Chciałam zobaczyć, jak głęboki mógłby być nasz związek. A kiedy pomyślałam, że mogę cię stracić, zrozumiałam, że cię kocham. – Poruszył się, jakby chciał ją znów wziąć w ramiona, ale mu się oparła. – Przez długi czas uważałam, że miłość nie jest dla mnie. Bardzo niewielu mężczyzn i rzadko kiedy zwracało na mnie uwagę. Niemal wszyscy zaraz po bliższym poznaniu się ze mną tworzyli przyjacielskie więzi. Ty odmieniłeś mój umysł. Cały mój świat. Zaczęłam wierzyć, że ktoś mógłby mnie pokochać, że i ja mogłabym tak samo pokochać jego. Zaczęłam mieć nadzieję, Williamie. Ty mi ją dałeś. – Chodź do mnie…
– Nie jestem kaleką – rzuciła wściekle. – Ani niczyją pieszczotką. – Oczywiście, że nie – odparł uspokajająco. – Jesteś moją Raven. – Czy ty nie rozumiesz? Czujesz do mnie tylko przywiązanie. Jestem dla ciebie jedynie zabawką. – Nieprawda! – Czyżby? – Otarła oczy. – Czujesz coś do mnie, ale nie miłość. Mówisz, że mnie nigdy nie pokochasz. Pozostanie mi więc wyłącznie twoje przywiązanie, takie jak do przyjaciela, a może nawet do cierpiącego zwierzęcia, którego ci żal. – Nie mów za mnie – odparł z płonącym wzrokiem. – Nie żal mi ciebie. – Może nie. Ale nigdy nie będę dla ciebie, w twoim świecie niczym więcej niż maskotką, pieszczotką. Nie mogę być tak piękna jak Aoibhe ani mieć doskonałych nóg jak inne kobiety… ale zasługuję na miłość! Patrzyła na niego: jego twarz była teraz maską wyrażającą zmieszanie i niepokój. – Zostanę z tobą tak długo, jak będę żyła – dodała Raven spokojnie. – Ale… czy nie widzisz? Będę nieszczęśliwa. Możliwe, że nigdy nikogo nie pokochasz. Możliwe, że nie potrafisz mnie pokochać. Ale zawsze będę się zastanawiać, czy to przypadkiem nie jest dzień, w którym uznasz, że pragniesz już innej, i porzucisz mnie.
– To się nigdy nie zdarzy – zaprotestował. – Nie wolno ci tak mówić. Nie znasz przyszłości. Ale ja znam swoją, bo znam siebie samą. Jeżeli zostanę z tobą, będę musiała porzucić wszelką nadzieję, że kiedyś ktoś mnie pokocha. Teraz muszę żyć z twoimi tajemnicami i własnymi wątpliwościami, aż w końcu cała nadzieja przepadnie. Jeżeli zostanę z tobą, Williamie, zabijesz moją nadzieję. – Po jej policzkach spłynęły dwie łzy. – Nie pozwolę na to, żeby umarła. – Raven… – wychrypiał. Odchrząknął. – Gdybym mógł kogoś pokochać, to właśnie ciebie. Przymknęła oczy. – Więc twierdzisz, że mnie kochasz, ale ode mnie odchodzisz? – parsknął, rozdrażniony. – Muszę. Zaczął spacerować z zaciśniętymi pięściami tam i z powrotem po pokoju. – Coś kręcisz. Mówisz, że mnie opuszczasz z powodu miłości, ale w rzeczywistości chcesz ode mnie odejść, bo wiesz, kim jestem. Czym jestem… Szeroko otwarła oczy. – Na pewno nie! – Każdy tak reaguje. Psyche nie zważała na ostrzeżenia Kupidyna… i w końcu zaszkodziła im obojgu. – Czy ostrzegałeś mnie, żebym się w tobie nie
zakochała? – wypomniała mu Raven. – Opowiedziałem ci historię Allegry. To powinno być wystarczającym ostrzeżeniem. – Ja nie zamierzam skakać z dzwonnicy, Williamie. Po prostu wyrzucam za burtę własne serce w nadziei, że go zapragniesz. – Pragnę go – syknął. – Pragnę ciebie, wyniosę cię do pozycji małżonki. Zostaniesz księżną mojego ludu. Obsypię cię podarunkami, będziesz miała wszystko, o czym tylko zamarzysz. Posłała mu puste spojrzenie. – Twoja miłość wystarczyłaby mi za wszystko. Nie odpowiedział. Rozejrzał się w rozpaczy, jakby szukał czegoś, co by ją przekonało. – Bardzo mi na tobie zależy. Czy nasz wieczór w Teatro ci tego nie udowodnił? – Tak… kochałeś mnie ciałem – przytaknęła smutno. – Ale nie sercem. – Serce jest przecież częścią mojego ciała – wyszeptał. – Więc mnie kochaj… Spojrzał jej w oczy, po czym się odwrócił. Podszedł do szafy i wydobył naręcze ubrań. – Cóż, skoro chcesz iść, idź. Ale wiedz jedno… – Podszedł do drzwi. – To ty kończysz to, co razem przeżyliśmy. Nie Aoibhe. Ani żadna inna kobieta. A już
z pewnością nie ja. Wyszedł na korytarz, zatrzaskując za sobą drzwi tak mocno, że obrazy i lżejsze sprzęty aż się zatrzęsły. Raven padła na kanapę, ukryła twarz w dłoniach. W niecałe pół godziny później Marco wiózł ją do domu. Szkice i bransoletę zostawiła na nocnym stoliku Williama.
ROZDZIAŁ 51 Raven cierpiała w milczeniu, samotnie. Przyznanie się przed sobą do powodów swojego smutku mogłoby być kłopotliwe – w krótkim czasie jej świat się poszerzył: zasmakowała namiętności i uczucia, zakochała się… tylko po to, by odkryć, że jej miłość nigdy nie będzie odwzajemniona. Próbowała szukać pocieszenia w myśli, że to i tak postęp: dawniej sądziła, że miłość nie jest dla niej, a teraz miała nadzieję, że pewnego dnia jednak może… Nawet jeżeli jej sen się nigdy nie ziści, pozostanie szansa… Próbowała słuchać muzyki. Kiedy pierwszy raz puściła sobie na laptopie utwór White Blank Page grupy Mumford & Sons, zaraz go wyłączyła. Potem jednak wysłuchała kilka razy. Właśnie słuchając tej melodii, doszła do ważnego wniosku, że to, w co William wierzy w sprawach sposobu żywienia i uzależnienia, było błędne. Pragnęła nowych doświadczeń. Pragnęła jego. Jednak pragnienia – seksualne czy inne – nie wystarczały do obalenia jej racji. Nie wystarczały, żeby odrzucić nadzieję i wrócić do niego na kolanach… Uznała to za dowód, że jest silniejsza, niż myślała.
Rzuciła się w wir pracy. Często zgłaszała się do dodatkowych zajęć na ochotnika, brała nadgodziny, ilekroć profesor Urbano o to prosił. Pojechała też na parę dni z Patrickiem i Giną na wycieczkę, zwiedziła Lukkę, Sienę i Pizę. Bywały wieczory, kiedy myślała, że widzi, jak ciemna postać porusza się po przeciwnej stronie ulicy. Bywały i takie, kiedy nieomylnie czuła, że przyszedł do niej do mieszkania, kiedy spała. – Jesteś cieniem na mojej ścianie – szepnęła w ciemność pewnego wieczoru. Ale ciemność milczała. Nie było żadnych oznak istnienia myśliwych: nie znaleziono już martwych ciał ani na ulicach, ani nad rzeką. Walka – jakakolwiek była – księstwa z najeźdźcami została wygrana. Raven ulżyło na myśl, że Książę jest bezpieczny. Mimo to nie pozwoliła sobie na żadne pojednawcze ruchy. Zamiast tego skupiła się na pracy, na przyjaciołach, regularnie też zanosiła kwiaty w ulubione miejsce bezdomnego Angela, przy moście Trójcy Świętej. Miała nadzieję, że śmierć przyniosła mu ukojenie.
ROZDZIAŁ 52 Książę stał wysoko na szczycie wieży Palazzo Vecchio i patrzył w dół, na Galerię Uffizi. Zgromadzili się tam turyści i miejscowi – gawędzili, trzymali się za ręce. Z daleka słychać było muzykę. Na Piazza Signoria tańczyło kilka par. Spochmurniał, kiedy jego wzrok, błądząc od jednej osoby do drugiej, nie wypatrzył tej, której szukał. Starał się przekonać sam siebie, że jego tęsknota jest tylko chwilowa – ot, po prostu skutek seksu i rozkoszy. Jednak nawet zastosowanie najchłodniejszego, najsurowszego rozumowania nie mogło go przekonać, że nic się w nim nie zmieniło, że ona go wcale nie odmieniła. – O czymś rozmyślasz? – usłyszał obok siebie głos Aoibhe. Wyczuł jej zapach sekundę, może dwie wcześniej. Dzięki swojemu zaawansowanemu wiekowi i nadprzyrodzonym umiejętnościom słyszał, jak wampirzyca ląduje na dachu wieży. Nie odwrócił się, pewny swojej oceny jej lojalności i stopnia zagrożenia, zwłaszcza teraz, kiedy uratował jej życie. – Nigdy nie rozmyślam – zaprzeczył zimno i nadal się rozglądał, niestety na próżno. – Więc dlaczego tu siedzisz taki zapatrzony? Ta noc
jest nasza. Znajdzie się pożywienie i trochę sportu, nawet dla kogoś tak ponurego jak ty – zażartowała delikatnie. – Słyszałam, że policja już zaprzestała poszukiwań. Nie mają żadnego dowodu, żadnych nowych hipotez, a za to coraz krótszą listę podejrzanych. Musisz być bardzo zadowolony. – Nie mam pojęcia, o czym mówisz. – Ostatni raz się rozejrzał po placu i zwrócił do Aoibhe. – Słuchaj, mój Książę! Chociaż nigdy nie widziałam twojej ogromnej kolekcji dzieł sztuki, słyszałam wiele pogłosek. Tyle że nie rozumiem, dlaczego postanowiłeś je wykraść z Uffizi właśnie teraz. Przypuszczalnie już zdobyłeś te klejnoty odrodzenia, kiedy razem z Niccolò przebywaliście w towarzystwie Medyceuszy. Pociągnął nosem. – Tak, obracałem się w tych kręgach przez pewien czas. Niccolò miał z nimi napięte stosunki. – Tak, podobno. Czy możliwe, że właśnie dla ciebie napisał Księcia? Spojrzał na nią obojętnie, po czym znowu przeniósł wzrok na dół, na Uffizi. Dostrzegł parę kochanków, siedzieli na stopniach Loggii i całowali się namiętnie. – A gdzie mała pieszczotka Księcia? Co robi dziś wieczorem?
– Nie ma jej – burknął. – Dziwne, że pozwalasz jej schodzić sobie z oczu… Sądząc z tego, jaki byłeś wtedy z nią w Teatro… Otworzył usta, żeby zaprotestować, ale Aoibhe mu przerwała. – Nie zadawaj sobie trudu i nie kłam. Można by niemal przypuszczać, że jesteś w niej zakochany. – Zakochany? – Roześmiał się. – O wiele za mało znasz nas, wampiry. – Ach, mój Książę! Ale ciebie znam aż za dobrze. – Przysunęła się bliżej, żeby dotknąć jego policzka. Uchylił się. – Cóż ty wiesz o miłości? – Na szczęście mało. Postarałam się zapomnieć o swoim ludzkim życiu. Dzięki temu nieśmiertelność jest o wiele łatwiejsza. Ale był pewien chłopiec… – Uśmiechnęła się, rozmarzona. – Po tym jednak jak angielski lord mnie zgwałcił, ten chłopiec już nie chciał ze mną więcej być. – Więc tyle wiesz o miłości? – William oparł się ręką o blanki wieży. – Może ten chłopiec mnie nie kochał. A może ohyda gwałtu zabiła w nim miłość… Byłam za młoda, żeby umieć zgłębić takie tajemnice. – Przechyliła głowę, w zamyśleniu patrząc na Księcia. – Ktoś mógłby
powiedzieć, że my się kochaliśmy, ty i ja. Nasze wspólne wieczory były naprawdę przyjemne. Mnie taka miłość wystarcza. – A mnie nie wystarcza – mruknął, wychylając się z wieży. Stanęła obok niego i zerknęła na całujących się kochanków w Loggii. – Ten rodzaj miłości, który masz na myśli, jest niebezpieczny. Osłabia. Zadowolony, że kobieta w ramionach kochanka tam na dole, to nie Raven, oderwał od niej oczy. – Wszyscy jesteśmy w jakiś sposób słabi. – Więc okaż też względem mnie tę słabość… i uczyń swoją małżonką. Książę aż warknął. – Przecież już znasz moją odpowiedź, Aoibhe. – Ach, ale okoliczności się zmieniły! Oboje wiemy, że są tacy, którzy cię próbują obalić. – Kto taki? – Przysunął się do niej. Po jej twarzy przemknął strach; cofnęła się. – Gdybym wiedziała, tobym ci powiedziała. Przysięgam. Myślę, że zdajesz sobie sprawę, jak bardzo cię uwielbiam, Książę. Zawdzięczam ci życie. A ja spłacam swoje długi, co oznacza, że jestem twoją sojuszniczką, w każdym razie do czasu, aż będziemy kwita.
– Jestem wdzięczny za twoją wierność. – Ukłonił się sztywno. – Podejrzewam, że zdrajcy są tu, pośród nas, inteligentni, przebiegli, chociaż niekoniecznie potężni. Manipulują innymi tak, że tamci robią coś, czego nie powinni: działają w zmowie z Wenecją, chcą cię zgładzić, wykorzystując dzikich do naruszania granic. Zabiłeś Ibarrę, a to prawdopodobnie stanowiło część ich planu. – Skąd pewność, że nie Ibarra zdradził? Nigdy przedtem nie zaniedbywał swoich zadań. – Właśnie. Wzięłam Ibarrę do łóżka i w pewnej… intymnej chwili go wypytałam. Pozostał lojalny. – Więc czemu się nie sprzeciwiłaś jego egzekucji? – Jestem bardzo przywiązana do własnej głowy, mój Książę. I chciałabym ją nadal zachować na karku. William trochę się odprężył. – Z przyjemnością wysłucham wszystkiego, Aoibhe, teraz i w przyszłości. – Przeprowadzę dyskretne dochodzenie i powiadomię cię o wynikach. Myślę, że ktoś z pewnością donosił myśliwym. – Pamiętaj, żebyś nikogo innego nie wtajemniczała. Nie wiemy, ilu ich może być. – Oczywiście. Podejrzewam Maxa, ale on chyba nie jest na tyle bystry, żeby stanąć na czele spisku. Możliwe, że
skontaktowali się z nim Wenecjanie… chociaż i w to wątpię. – Położyła dłoń na rękawie Księcia. – Jeśli nawet masz jakieś słabości, to niewiele. Widziałam, jak walczysz z myśliwymi. Ich broń na ciebie nie działała. Rzucił jej półuśmiech. – Przypuszczam, że twoje postrzeganie mogło być wtedy trochę zaburzone. – Leżałam unieruchomiona, ale nie nieprzytomna. – Patrzyła na niego przez chwilę z wyzwaniem w oczach. – Szczycę się tym, że nigdy nie oceniam innych zbyt nisko. Znam cię już tak długo, ale nawet ja cię nie doceniłam. Uśmiechnął się rozbrajająco. – Jestem stary, Aoibhe. Wiesz o tym. Pokręciła głową. – Poznałam wielu starych, byłam kochanką jednego z nich w Paryżu, zanim tu przybyłam. Nie dałby rady dokonać tego co ty. Ani on, ani żaden z nich. Dlaczego wampir, który posiada taką potęgę, miałby się zadowolić Florencją, skoro mógłby rządzić całą Europą, a nawet obydwiema Amerykami? Wyrwał ramię z jej uścisku. – Może dlatego, że nie jestem tak potężny, jak ci się wydaje. Spojrzała na niego z podziwem. – Stary trik Medyceuszy: udawać skromnego, żeby nie
budzić w nikim gniewu albo zazdrości. Pominął milczeniem tę uwagę, machnął tylko ręką. – Zło rządzi się własną logiką. – Nie spotkałam jeszcze nikogo czyniącego zło, który by tak jak ty chronił niewinnych. – Czysty pragmatyzm. Nauczyliśmy się tego podczas epidemii czarnej śmierci. Gdybyśmy się karmili krwią dzieci, zniszczylibyśmy sobie źródło pożywienia. – Zło nie zwraca uwagi na takie rzeczy; oboje zdajemy sobie z tego sprawę. – Zadrżała i spojrzała przez ramię. – Zresztą to nie o niewinnych chodzi. Skoro dziś wieczorem nie ma tu twojej pieszczotki, może wpadłbyś do mojej rezydencji? Wyglądasz na znużonego i pewnie potrzebujesz rozrywki. – Już nie wrócę do twojego łóżka – burknął. – Jak sobie życzysz. – Rozczochrała sobie włosy. – Jestem pewna, że kiedy będziesz już dostatecznie samotny, znajdziesz do niego drogę. A skoro teraz rozmyślasz, powinieneś sobie przypomnieć historię Fausta, Księcia Sardynii. Wyniósł swoją pieszczotkę do godności małżonki, a wówczas całe księstwo powstało przeciwko niemu i go zniszczyło. Dostarczyli go do Kurii. – Nie zamierzam brać sobie małżonki, Aoibhe. Ty to chyba wiesz najlepiej. – I nie zapomnę o tym.
Skłoniła się bardzo nisko i zeskoczyła ze szczytu gmachu na ulicę poza pałac, po czym zniknęła w ciemności. Książę na przemian zaciskał i rozluźniał pięści, a po chwili z jego gardła wyrwał się w kierunku niebios krzyk rozpaczy.
ROZDZIAŁ 53 Dni się zmieniały w tygodnie, tygodnie w miesiące. Nadszedł lipiec i Gina planowała już, jak urządzić przyjęcie urodzinowe Raven. – Kogo zaprosimy? Siedziała z przyjaciółką w Loggii w pobliżu Uffizi pewnego wieczoru, po pracy. Trzymała pióro nad kartką papieru. – Ciebie z Patrickiem, oczywiście. – A kolegów z laboratorium konserwacji? Raven się uśmiechnęła. – W każdym razie nie profesora Urbana, zresztą nie sądzę, żeby chciał. Myślę, że poza nim wszystkich innych. – Nawet Anję? Raven westchnęła. – To nie jej wina, że mnie nie było przez tydzień i wybrali ją na zastępstwo. Jasne, zaproś ją. – Kogoś jeszcze? Bruna? – Właściwie nawet się nie przyjaźnimy. Podobno teraz się z kimś spotyka, przynajmniej tak twierdzi jego babcia. Gina ścisnęła ze współczuciem Raven za ramię. – Nie masz nikogo innego? Nikogo szczególnego?
Raven udała, że nie rozumie. Odsunęła myśl o Williamie. – Moja siostra i jej chłopak planowali tu przyjechać na krótko, ale odłożyli wizytę na później. Zaprosiłabym sąsiadkę, babcię Bruna, ale akurat przechodzi chemioterapię, więc chyba nie dałaby rady… – Może bym zaprosiła swojego kuzyna Roberta… – zaproponowała niepewnie Gina. – Jasne. Raven zerknęła na listę gości – żałośnie krótką. – Myślę, że byście się nieźle dogadali. Roberto studiuje literaturę na uniwersytecie. Jest bardzo przystojny. – Gina przerwała na chwilę. – I jest niewidomy. Raven przesunęła nogą po stopniu. Czuła się niekomfortowo. – Zgodzisz się, żebym ci go przedstawiła? – Gina uważnie sprawdzała reakcję przyjaciółki. Raven wzruszyła ramionami. – Pewnie. Teraz nie chcę być z nikim. Ale z przyjemnością go poznam. – Na pewno się ucieszy. – Gina szybko zmieniła temat, pytając o menu. Raven jej dawała grzeczne, ale chłodne odpowiedzi. Jej umysł był ciągle zajęty podtekstem sugestii na temat kuzyna.
*** Dopiero po przerwie na lunch, kiedy Raven szła korytarzem Galerii Uffizi, mogła się zastanowić nad uwagą Giny. Może to małostkowe zakładać, że Gina próbuje ją zeswatać ze swoim kuzynem tylko dlatego, że ten nie widzi, a Raven też jest kaleką… Nie mogła się jednak oprzeć myśli, że przyjaciółka, podobnie jak wielu innych, zakładała, że osoby niepełnosprawne mogą się wiązać wyłącznie z innymi niepełnosprawnymi. Zupełnie jakby kalectwo miało określać całą egzystencję człowieka! Jakby ktoś na pierwszy rzut oka w pełni sprawny nie mógł się zainteresować kimś takim jak ona, z widoczną wadą… Już sama myśl ją rozgniewała. Pogrążona w tych rozważaniach, zupełnie nieświadomie zawędrowała na piętro i przepychając się przez tłum turystów, dostała się do sali Botticellego. I oto znów stała przed Wiosną, wpatrzona w postać Merkurego. Jak zawsze, podziwiała go z całego serca. Tym razem jednak jej podziw był zabarwiony smutkiem. Wzrok Raven powędrował ku postaci Zefira, Zefira potwora, polatującego pośród drzew. On dostrzegł jej ka-
lectwo. To on nalegał, że ją wyleczy. Właściwie powiedział nawet, że nigdy nie była popsuta. Podczas ich ostatniej rozmowy uznał zapewne, że Raven go opuszcza z powodu jego własnego kalectwa: wampiryzmu. Stała tak, patrząc nieprzytomnie i wspominając ich inną rozmowę, właśnie na ten temat, wtedy gdy tańczyli w Teatro. Czy to było w porządku – mówić, że wampiryzm to rodzaj kalectwa? Jako osoba niepełnosprawna Raven aż się zjeżyła na to porównanie. Jeżeli jednak jej pogląd na świat jest prawidłowy i nie istnieje istota w pełni normalna – jeżeli wszystkie istoty, ludzkie i inne niż ludzkie, są w jakimś sensie niepełnosprawne – wówczas trzeba przyznać, że William także jest ułomny. To przecież jasne: życie bez umiejętności kochania jest kalectwem. Raven zaczęła podejrzewać, że powinna potraktować Williama z większym współczuciem i większym zrozumieniem – tak jak ona sama chciałaby być traktowana. Współczucie i zrozumienie nie pociągały jednak za sobą rezygnacji z własnych podstawowych potrzeb. Raven potrzebowała miłości. Zasługiwała na nią. Współczucie i zrozumienie całego świata nigdy by tego nie
zastąpiło. Z westchnieniem podeszła bliżej do obrazu. Różnica pomiędzy Wiosną w Uffizi a Wiosną w willi Williama od razu się rzucała w oczy. W wersji w Uffizi Botticelli dodał postać Flory, podczas gdy na obrazie Williama był jedynie Zefir chwytający wystraszoną Chloris. Dzieło Williama nie przedstawiało szczęśliwego końca, być może dlatego, że on sam żadnego nie przeżył. Porwał Allegrę, nie z miłości, tylko z chęci posiadania, a kiedy dziewczyna zrozumiała, kto skradł jej serce – zabiła się. Setki lat później tak samo porwał Raven. Pokochała go, ale nie została z nim. Nie chciała się stać jego Florą. Szczęśliwe zakończenie ciągle się Williamowi wymykało. Niewątpliwie znajdzie kogoś innego – inną Chloris – w osobie Aoibhe albo jakiejś ludzkiej kobiety. Wtedy cały cykl się powtórzy. I tak zawsze. Cóż za żałosna egzystencja – nigdy nikogo nie kochać. Raven przypatrywała się dokładnie obrazowi. Przypatrywała się – sobie. Jej przyszłość wyglądała właściwie prawie tak samo jak przeszłość: wypełniona ciężką, ale satysfakcjonującą
pracą i znajomością z paroma dobrymi przyjaciółmi. Mogą być w niej oczywiście jeszcze inni chłopcy o imieniu Bruno albo Roberto. Ale już nigdy, przenigdy nie będzie innego Williama. Mogłabym do niego wrócić. Na samą myśl o tym serce jej załomotało, a ból w piersi na chwilę zelżał. Opadło ją jednak widmo rozpaczy na myśl, że miałaby spędzić resztę życia z kimś, kto widziałby w niej wyłącznie partnera seksualnego, z którym się dzieli uczucia tylko w pewnym stopniu: ot, taką pieszczotkę. A może to właśnie jest miłość? Seks i przywiązanie? Ale nawet kiedy w myślach wymieniała te dwa słowa, wiedziała, że miłość to coś więcej. To całkowite obnażenie swoich słabości przed kochankiem, ufność, że on lub ona tę słabość zaakceptuje i nie wykorzysta jej, żeby zniszczyć partnera. To ufność powstała na skutek powierzania sobie tajemnic, przy jednoczesnej pewności, że druga strona nie zdradzi… To poświęcenie, świadomość, że można zostać zranionym, a mimo to nadal kochać. To wszystko, na co miała nadzieję, ale czego on jej nie dał. Możliwe, że nie mógł jej tego dać. Możliwe też, że pewnego dnia znajdzie kogoś, kogo zdoła pokochać. W każdym razie wiedziała, że do Williama jednak nie wróci. Szepnęła „żegnaj” postaci Zefira i powoli wyszła
z sali.
ROZDZIAŁ 54 Raven wracała do domu po urodzinowej imprezie. Była już późna noc. Miała na sobie jaskrawozieloną sukienkę, którą sobie sama kupiła. Dekolt eksponował jej obojczyki i odrobinę odsłaniał piersi; spódnica była szeroka i powiewna. Spędziła bardzo miły wieczór. Gina i Patrick urządzili wspaniałe przyjęcie z mnóstwem jedzenia, muzyki i śmiechu. Poznała Roberta. Okazało się, że oboje interesują się literaturą włoską, zwłaszcza pociąga ich dowcip i złośliwość Boccaccia. Dużo o tym rozmawiali. W końcu ruszyła w długą wędrówkę do placu Świętego Ducha. Weszła do mieszkania, zatrzasnęła i zamknęła drzwi na klucz. Plecak rzuciła na podłogę i zapaliła światło. Zajrzała do kuchni i… krzyknęła. Na krześle siedział William i wyraźnie na nią czekał. Jak zwykle cały w czerni. Jego twarz wyrażała lekki niepokój. Raven przycisnęła ręce do piersi. – Co tu robisz? – Odniosłem wrażenie, że dzisiaj są twoje urodziny – odparł z ostrożnym uśmiechem; jego szare oczy patrzyły
badawczo. Oparła się o drzwi. Ciało miała napięte, ręką kurczowo ściskała laskę. – Dlaczego siedzisz po ciemku? Uśmiech zniknął z twarzy Williama. – Zawsze lepiej się czuję w cieniu. – Unikał jej wzroku, chyba niepewny, jak Raven zareaguje. Nieśmiało wsunął dłoń do kieszeni. Jego brak pewności siebie zdumiał Raven. – Przykro mi… – wyszeptała. Naprawdę zrobiło się jej przykro, bardzo przykro z powodu wielu rzeczy, a jedną z ważniejszych była… jego samotność. Słysząc te szczere słowa, podniósł głowę. W jego oczach błysnęła odrobina optymizmu. Raven omal serce nie pękło. Podszedł do niej powoli, z płonącym wzrokiem. Zrobił ruch, jakby chciał dotknąć jej twarzy, ale w ostatniej sekundzie opuścił rękę. – Pasuje ci ta suknia. Pięknie wyglądasz. – Dziękuję. – Mam… prezenty. Spojrzała gniewnie i odsunęła go od siebie, w bezpieczny mrok kuchni.
Zupełnie jakby był instrumentem, który gra wyłącznie jedną nutę! Starał się ją namówić, żeby z nim została, obiecując bogactwa. Teraz znowu powtarzał to samo. Poczuła się obrażona. I zraniona. – Nie interesuje mnie twój majątek. – Proszę… – rzekł niemal błagalnie. Zaskoczona jego tonem, spojrzała mu w twarz. Była przekonana, że pierwszy raz wypowiedział to słowo. Spróbowała złagodzić swoje obronne nastawienie, choćby powierzchownie. – Miło, że pamiętałeś o moich urodzinach. Ale przez to jest mi jeszcze trudniej… – Chyba nie może być nic trudniejszego niż ubiegły miesiąc – odparł z powagą. Wysoko uniosła brew. – Naprawdę tak uważam, Raven. Kiedyś poniosłem stratę, nieobliczalną stratę. Ale ona zbladła wobec utraty ciebie. Wyciągnęła rękę, żeby go zatrzymać. – Williamie, proszę! Ja… – Chcę ci coś pokazać, a dopiero potem dać prezent. Potem już mnie więcej nie zobaczysz. Raven przeszył ból. To, że go widzi, słyszy, to, że w dodatku jej przypomniał o ich rozstaniu, było niemal ponad jej siły.
Wpatrywał się w nią z nadzieją, tłumioną, ale widoczną. Nie potrafiła zgasić w nim tego spojrzenia. – Dobrze – westchnęła z rezygnacją. – Ale nic się nie zmieniło. Musisz to zrozumieć. Podszedł, delikatnie ujął jej rękę i przytulił do serca. – Wszystko się zmieniło – wyszeptał. Jego wzrok był, jak zawsze, skupiony i głęboki. Jednak może faktycznie coś się w nim zmieniło. Coś, czego Raven przedtem nie dostrzegała. – Co się zmieniło, Williamie? Mów! – rzuciła ostro. – Wolałbym to pokazać… – Ucałował jej rękę. – Zostaw laskę. Tej nocy polecisz ze mną. Przytuliła się do jego piersi, klnąc się w duchu za tę reakcję. Po chwili wyszarpnęła z uścisku swoją rękę, oparła laskę o stół kuchenny i poszła za Williamem do sypialni. Objął ją lewym ramieniem, mocno przycisnął do siebie i razem wyfrunęli przez okno sypialni na dach. Stamtąd pobiegł z nią, skacząc z jednego dachu na drugi. Opadł na ziemię tylko po to, żeby przejść przez most Trójcy Świętej. Trzymała się go mocno: szybkość ją oszałamiała, ale równocześnie cieszyła. Lekki nocny wietrzyk rozwiewał jej włosy. Walczyła z nimi, żeby nie leciały jej na twarz
i nie zasłaniały widoku. Wspięli się na budynek w pobliżu mostu i już po chwili znowu lecieli po szczytach dachów. – Dokąd mnie zabierasz? – Jej głos przerwał milczenie. William zatrzymał się na jednym z budynków naprzeciwko dzwonnicy Giotta. – Chcę ci pokazać moje miasto. Rozejrzała się, patrzyła na Florencję, na jej czerwone dachy, na otwarte przestrzenie, na turystów i mieszkańców spacerujących w dole. – Niewiarygodne… – szepnęła. – Będziemy mieć jeszcze lepszy widok z katedry Brunelleschiego. – Wskazał ręką pokaźną budowlę, wznoszącą się nad nimi. Popatrzyła na niego sceptycznie. – To święta ziemia. Spojrzał jej w oczy. – Święta ziemia przeszkadza mi tyle ile słońce. To niewygoda, z którą daję sobie radę. – Więc relikwie ci nie szkodzą? – To niezupełnie prawda. – Dałeś mi relikwię. Dotykałeś jej gołymi rękami. Zawahał się.
– Mam w kolekcji kilka przedmiotów z jednego źródła, które nie wywierają na mnie żadnego złego skutku. Inne, jak na przykład woda święcona, powodują ból fizyczny. Ale ich wpływ na mnie jest niczym w porównaniu z tym, jak oddziałują na moich braci. – Więc dlatego byłeś taki zdenerwowany, kiedy myśliwi machali na ciebie krzyżami? Dlatego, że to sprawia ci ból? – Tak. – Przestąpił z nogi na nogę. – Nie wiedziałem, że to zauważyłaś. – Oczywiście, że zauważyłam, Williamie! Przecież coś dla mnie znaczysz – wyznała bardzo przekonująco. – Naprawdę? Odwróciła się. Poważny i niemal pełen optymizmu ton, jakim to powiedział, rozdzierał jej serce. – Zawsze będziesz coś dla mnie znaczył. Ale prosiłam cię, żebyś podzielił się ze mną swoimi tajemnicami, a ty odmówiłeś. Teraz już za późno. Dotknął jej włosów, owinął kosmyk wokół palca. – Miałaś rację. Tajemnice działają jak mur. Spełniają swoje funkcje w przypadku wszystkich, tylko nie w twoim. W twoim wypadku… nigdy. Nie dał jej okazji do odpowiedzi. Przyciągnął ją do siebie i zeskoczył z nią na ziemię. Kiedy wylądowali, z największą szybkością popędził w miejsce obok
kościoła. Z łatwością wspiął się na ścianę: w ciemnościach wyglądał jak duch, z zieloną plamą na piersi. Raven zamknęła oczy, nie mogła patrzeć, jak bezpieczna ziemia oddala się od niej coraz bardziej i bardziej. W końcu się znaleźli tam, gdzie spędzał każdy zachód słońca, w cieniu złotego globu i krzyża. Ten jeden jedyny raz dzielił się z kimś tym, co dla niego było tak cenne. Stanął za nią, dla bezpieczeństwa trzymał ją w talii. Miała wrażenie, że niby przypadkiem dotyka nosem jej włosów. – Jakie to cudowne – zachwycała się. Sama nie wiedziała, na co najpierw patrzeć. Z tego punktu obserwacyjnego widziała w górze mrugające do nich gwiazdy, w dole maleńkie jak mrówki istoty, aż wreszcie mogła ogarnąć wzrokiem imponujący widok magicznego miasta, które rozciągało się we wszystkich kierunkach. Była w stanie dostrzec plac Michała Anioła i zobaczyć oświetloną kopię Dawida. Jeszcze dalej, za nią, widniało niewielkie wzgórze, gdzie stała willa Williama. – Jesteśmy tak wysoko! – Stąd roztacza się najpiękniejszy widok na całe miasto. Zerknęła w dół, ale szybko podniosła głowę i zamknęła oczy.
William wychwycił jej reakcję – przyspieszone bicie serca i szybszy oddech – czuł, że ogarnia ją niepokój. Mocniej przytulił Raven do piersi. Zbliżył wargi do jej ucha. – Co się stało? Co ci jest? – Mój ojciec… spadł z dachu. Ciało Williama stężało. – Zapomniałem. Ta wycieczka… to nie był najlepszy pomysł. – W jego głosie brzmiała chęć usprawiedliwienia się, ale też nuta rozczarowania. – Czekaj… – Raven chciała jeszcze przez chwilę chłonąć cudowny widok; wiedziała, że już nigdy nic podobnego nie zobaczy. Zatrzymał się ze wzrokiem utkwionym w dzwonnicę Giotta. Wzmocnił uścisk. Mógłby wytrzymać bardzo dużo rzeczy… ale nie utratę tej kobiety. Ta świadomość nadal go dręczyła. – Powinniśmy już iść. Raven odwróciła się ku niemu. – A co, jeżeli ktoś z twoich cię tutaj zobaczy? Przestąpił z nogi na nogę. – Zrozumieliby, że święta ziemia mnie nie odstrasza. Im bardziej potężny się wydaję swoim, tym większa możliwość, że zechcą mnie zabić.
– Więc dlaczego ryzykujesz? Milczał chwilę, jakby dobierał odpowiednie słowa. – Ty wniosłaś w mój świat piękno. Chciałem zrobić to samo dla ciebie, chociażby przez jedną noc. Z ust Raven wydarł się bolesny jęk. Jedynie odległość od ziemi sprawiła, że nie próbowała się wyrwać z jego objęć. – Nie torturuj mnie… – Kiedy to prawda. Od lat uważałem, że moje dni i noce są wypełnione pięknem. Piękne przedmioty, piękne miasto, od czasu do czasu piękne kobiety… A wtedy zjawiłaś się ty i zrozumiałem, że byłem w błędzie. Raven zamknęła oczy. – Musimy stąd odejść. To, że tu stoję z tobą, jest bolesne… i nie chcę cię narażać na niebezpieczeństwo. – Wybacz, że ci sprawiłem ból. Już idziemy. – Ujął jej rękę. – Ale nie myśl o moim bezpieczeństwie. Co mi mogą zrobić? Najcenniejsze i tak już straciłem. – Co takiego? – Ciebie. Pokręciła głową. – Oddałam ci serce, a ty mi je z powrotem wręczyłeś, jakby nic dla ciebie nie znaczyło. – To nie tak – szepnął jej do ucha. – Cenię to i cenię
ciebie. Chyba o tym wiesz. – To bez znaczenia. Nie chcę się skazać na życie w cierpieniu, kochając kogoś, kto mnie nie kocha. – Jesteś jedyną, której pragnę. Raven – co prawda ostrożnie – chciała mu się wyrwać z objęć. – Zanieś mnie do domu. – Tylko chwileczkę, proszę cię na wszystko. Proszę! – Starał się uśmiechnąć. – Nauczyłem się dla ciebie wiersza. Znasz to: „Tymczasem Kupido odzyskał już siły, bo mu się rana całkiem zagoiła, a dłużej już rozłąki ze swoją Psyche znieść nie mogąc, wyfrunął z izdebki, gdzie go więziono, przez wysoko umieszczone okienko. A że to skrzydełka mu odpoczęły i dzięki długiemu odpoczynkowi o wiele chyżej latał, więc do Psyche swojej migiem się dostał”[33]. – Apulejusz… – Tak. – Mówisz zagadkami… – Tylko dlatego, że słowa mnie zawodzą… – Chcesz powiedzieć, że się wyleczyłeś z choroby? – spytała, choć bała się odpowiedzi. – Nie, nie można się wyleczyć z wampiryzmu, uwalnia od niego tylko śmierć. Ale na chłód serca… myślę, że na to jednak jest lekarstwo. – Obrócił ją w ramionach
i spojrzał na nią poważnie. – Na przykład czyjeś gorące, czyste serce. A także dojmujący ból z powodu poniesionej straty. – Trzymał ją mocno rękami w pasie. – Prawie wszystko z czasów, kiedy byłem człowiekiem, zatarło mi się w pamięci. Każdy z naszych ma ten problem. Wspomnienia są przechowywane w mózgu. A kiedy nasza fizjologia się zmienia, zmienia się też mózg. Dlatego właściwie nie mamy do tych wspomnień dostępu. – Dlaczego mi o tym opowiadasz? – Próbuję ci powierzyć swoją tajemnicę. Zamilkła. Wyraźnie wyczuwała jego niepewność i zdenerwowanie. Położyła mu rękę na ramieniu. Ostrożnie splótł palce z jej palcami. – Wszyscy, łącznie z Aoibhe, sądzą, że jestem Anglikiem, ale to nieprawda. Nie jestem Anglosasem. Jestem Normanem. Nazywam się William Malet. Dano mi to imię na cześć mojego przodka, jednego z towarzyszy Wilhelma Zdobywcy w bitwie pod Hastings. Moja rodzina w trzynastym wieku mieszkała w prowincji York. Tam się urodziłem. Mój rodzinny język to francuski Anglonormanów. Byłem najstarszym synem szlacheckiego rodu, zatem przeznaczonym do takiego, a nie innego życia; tymczasem się zakochałem w córce kupca, Eleanor… – Przez chwilę wodził oczyma po mieście w dole. Robił wrażenie wystraszonego. Ścisnęła go mocniej za rękę, zachęcająco. Milczał,
wpatrzony w swoje palce. – No więc… z powodu różnicy naszych stanów… a także dlatego, że ona była z Anglosasów, moja rodzina nie wyrażała zgody na nasze małżeństwo. Ale my, cóż, byliśmy młodzi i zakochani. Uważaliśmy, że te różnice nie mają znaczenia. Postanowiliśmy zlekceważyć zdanie mojego ojca i uciec, żeby się potajemnie pobrać. Umówiliśmy się, że pewnej nocy Eleanor zaczeka na mnie w wyznaczonym miejscu. Ale się nie pojawiła… nigdy. Poszedłem szukać swojej ukochanej i wreszcie, po wielu godzinach znalazłem ją… pod murem. – Zaklął. – Jeszcze żyła, ale ledwie, ledwie. Kiedy szła na spotkanie ze mną, napadła na nią grupa mężczyzn. Nacieszyli się nią… i porzucili. Umarła w moich ramionach. – Strasznie mi przykro… – Raven znów mocno ścisnęła mu dłoń. Wyglądał jak człowiek na torturach. – Była dziewicą, tajemnie zaręczona ze mną. To, jak cierpiała, jak umarła… – Nie dokończył i znowu zaklął. – Powinienem się z nią umówić w domu ojca, a nie zmuszać ją, żeby samotnie wędrowała po ulicach! Albo… pozwolić jej odejść; mogłaby wyjść za mąż za kogoś innego. – Kochałeś ją – przypomniała mu łagodnie Raven. – A z tego, co opowiedziałeś, widać, że ona też cię kochała. Nie mogłeś przewidzieć, że stanie się coś takiego. – Tak czy owak, umarła – odparł William i z trudem
ciągnął swoją opowieść: – Próbowałem pomścić jej śmierć, ale nie mogłem dojść, kto to zrobił. Tymczasem ojciec zaaranżował moje małżeństwo z dziewczyną z innej rodziny normańskiej. Związek polityczno-ekonomiczny, jak zresztą większość małżeństw w tamtych czasach. Nie miałem ochoty na małżeństwo z nikim, a tym bardziej z jakąś rozpieszczoną arystokratką, której w ogóle nie znałem. Wściekły i zrozpaczony, uciekłem od ojca i udałem się do Oksfordu. Tam wkrótce przyjęli mnie do siebie dominikanie. Zacząłem studiować, później wyjechałem do Paryża. – Czy ona… była piękna? Ścisnął jej rękę. – Bardzo. Miała złotorude włosy. Chyba nigdy nie spotkałem żadnej podobnej do niej… Była też dobra i słodka. Zakochałem się w niej po uszy od pierwszego wejrzenia. – Odchrząknął. – Kiedy Eleanor umarła, wiedziałem, że razem z nią umarła też moja zdolność do miłości. Wstąpiłem do nowicjatu dominikanów, złożyłem śluby czystości. Chciałem zostać księdzem. – Spojrzał na Raven z dziwnym ogniem w oczach. – Kiedy cię zobaczyłem tamtej nocy, jak leżałaś pod murem… i tych łajdaków, którzy cię bili, przypomniałaś mi ją… tę piękną, delikatną dziewczynę. Miałaś umrzeć dlatego, że szłaś po ulicy nocą, sama… Nie mogłem do tego dopuścić. Przypadkiem dostrzegli nas moi bracia: Aoibhe i kilka innych wampirów. Twoja krew pachnie wyjątkowo
cudownie, więc jej zapragnęli. Wtedy już wiedziałem, że nie będę się nią karmił. A im powiedziałem, że jesteś moja, i zabrałem cię stamtąd. – Williamie – szepnęła. – Dzięki ci za twoje miłosierdzie! – W moim słowniku chyba nie ma słowa „miłosierdzie”. – A jednak postąpiłeś miłosiernie. Ratując mi życie, uczciłeś jej pamięć. – Może uratowałem ci życie, Cassita, ale tym samym cię straciłem. Rozpaczliwe nuty w jego głosie równocześnie raniły i irytowały Raven. Wyplątała dłoń z jego palców. – Straciłeś mnie tylko dlatego, że mnie nie kochasz. – Mylisz się. – Przyciągnął ją do siebie z poważną miną. – Cały zeszły miesiąc czekałem, rozważając, co bym czuł, gdybyś odeszła. Jeżeli moja zdolność do miłości umarła razem z Eleanor albo wtedy, kiedy się stałem wampirem, byłbym w stanie o tobie zapomnieć. Ale nie mogłem. Co rano, co wieczór myślałem tylko o tobie: o twojej twarzy, twoim uśmiechu, całej twojej istocie… Łapałem się na tym, że się zastanawiam, co teraz robisz, czy jesteś bezpieczna, czy też może się rzucasz z pomocą komuś, kto został zaatakowany. – Ujął jej rękę i ucałował, potem kciukiem przesunął po linii życia. – To imię do ciebie pasuje. Raven: kruk. Piękny, nieustraszony czarny
ptak. Przez całe stulecia żyłem jak w żałobie, ale nic mnie nie doprowadziło do takiej rozpaczy jak to, że cię utraciłem. – Nie ty jeden czułeś się zraniony – odparła. Próbowała pohamować rosnące emocje. – Przebacz mi – poprosił i objął dłonią jej policzek. – Dzisiaj przyszedłem do ciebie, bo nie mógłbym pozwolić, żeby światło mojego życia zgasło… Musiałem cię zobaczyć jeszcze ten jeden, ostatni raz. – Więc mi powiedz… – szepnęła. Zawahał się. – Brakuje mi słów… w każdym języku. – Po prostu to powiedz. – Stanęła na palcach i dotknęła jego twarzy. – Powiedz, co czujesz, Williamie. Odważ się! Zacisnął palce na jej talii i przytulił jej rękę. – Kiedy mówiłem o nadziei, tej nocy, gdy cię zabrałem na Consilium, chodziło mi o nadzieję, że będziesz umiała dostrzec coś ponad bezdusznym kontraktem, który tak głupio chciałem z tobą zawrzeć. Że zostałabyś ze mną i była moja, ponieważ mnie pragniesz… tak samo rozpaczliwie, jak ja pragnę ciebie. Popatrzyła na niego ze smutkiem. – Żyjemy w dwóch różnych światach. – Może potrafilibyśmy stworzyć inny, nowy?
– Za duże ryzyko… Dla ciebie… i dla twojego miasta. Odetchnął głęboko, wpatrzony w Raven. – Co mi tam choćby tysiąc miast, skoro nie mam ciebie? Spojrzała w jego ciemne, zrozpaczone oczy. Nerwowo zaciskał palce wokół jej talii. – Jesteś pewien? – Jeżeli cię stracę, stracę wszystko. Jesteś jedynym dobrem w moim świecie. – Przecież tak długo byłeś samotny. Poniosłeś ogromną stratę. Bardzo mi cię żal – przemawiała miękko. – Rozumiem teraz, dlaczego nie chciałeś mi powierzać swoich tajemnic. Ale miłość nie może być skryta ani jednostronna. – Przecież nie jest! – zaprzeczył żywo. – Więc mi powiedz… Pocałował ją w czoło. – Je t’aime…[34] Smakowała te słowa, tę chwilę, pozwalała, żeby te odwieczne wyrazy wnikały do jej świadomości. Chłonęła wyraz jego twarzy, jego oczu, postawy… Z pewnością mówił poważnie i… nie był pewien, jak ona to przyjmie. Odpowiedziała – przytulając usta do jego ust. Oddał pocałunek namiętnie, ale z szacunkiem; jego
usta gwałtownie łączyły się z jej wargami. W końcu się rozłączyły; teraz stykały się ich czoła. – Nie wiedziałem, co to jest prawdziwa ciemność do czasu, kiedy cię straciłem. – Ale mnie odzyskałeś, Williamie. Ja też cię kocham. Znów ją ucałował, tym razem bardziej pożądliwie, przytulając ją do siebie niemal z całej siły. I nagle, z diabelskim uśmiechem, objął ją mocno ramieniem. – Trzymaj się! – rozkazał. Przylgnęła do niego, zarzucając mu ręce na szyję. – Dokąd mnie zabierasz? – Uczcić naszą wzajemną miłość… cieleśnie. – Ścisnął jej talię. Spojrzała w dół, przerażona. – Chyba nie tutaj…? Roześmiał się. – Z pewnością nie. Nawet ja bym się nie odważył kochać z tobą na świętej ziemi. – Nachylił się i szepnął jej do ucha: – Znam lepsze miejsce… Myślę, że ci się spodoba. Przytrzymał ją w uścisku i zeskoczyli z najwyższej wieży katedry na niższą, a potem zeszli na dół po murze z kamieni.
ROZDZIAŁ 55 Z tarasu na szczycie Loggii dei Lanza widać było Palazzo Vecchio, Galerię Uffizi, wreszcie piękny, obszerny Piazza Signoria. Z daleka widniała też wysoka katedra Brunelleschiego. Raven i William ledwie jednak dostrzegali te wszystkie wspaniałości. Objęci, całowali się namiętnie tuż pod murem. – Nie wierzę, po prostu nie wierzę, że cię trzymam w ramionach… – szeptał Książę, pieszcząc jej szyję. Coś odmruknęła. William muskał językiem jej usta, wsuwał go do wnętrza i wysuwał… Rozkoszował się wzajemnością, gładził skórę Raven i pieścił linię dekoltu. Drżała z pragnienia w oczekiwaniu na to, co się stanie: jej serce i umysł były pełne Williama – tego, który ją naprawdę kochał, ją całą, tak jak ona jego. Starała się wlać swoją miłość i przywiązanie w każde dotknięcie: gładziła jego szerokie barki i muskuły rysujące się pod koszulą, wreszcie zsunęła dłonie niżej, na jego tors. William wydał gardłowy odgłos i przylgnął do jej ust. Burzyła mu włosy, uśmiechając się na tę reakcję. Skubał ustami jej dolną wargę, całował linię brody, tuląc
się do Raven coraz mocniej. – Nie jest ci zimno? – Odsunął się tak, żeby widzieć jej twarz. Uśmiechnęła się szeroko. – W lipcu? Oparł dłoń na murze obok jej bioder. – Ja nie wyczuwam tak bardzo temperatury jak ludzie. Ale te kamienie muszą cię ziębić… – Czuję teraz tylko ciebie… Gwałtownie odchyliła głowę i odsłoniła szyję. William odsunął czarne włosy na bok i zaczął leciutko ssać jej ciało. – Nakarm się mną – szepnęła. Zsunął wargi na jej gardło i całował obojczyk. – Nie. – Dlaczego? Uniósł wzrok. Nawet w półmroku widziała, że targają nim sprzeczne uczucia. – Jesteś doskonała, pragnę cię. Ale to, co przeżywamy dziś razem, to inny rodzaj uczty… – Bawił się jej włosami i patrzył, jak długie, proste, czarne pasma przesypują się mu pomiędzy palcami. – Ale… ja cię kocham. Chcę ci to dać. Ucałował kosmyk jej włosów, puścił. Chwycił ją
w pasie i lekko uniósł. – Pozwól mi, Raven, kochać cię całym sercem. Zamrugała, jakby chciała powstrzymać emocje. Nie było czasu na łzy, nie teraz, kiedy jej ofiarowywał wszystko, czego kiedykolwiek pragnęła. Całowała go, kiedy jego ręka zsuwała się z jej piersi na żebra i niżej, niżej. Wstrzymała oddech, gdy uniósł falbany i położył dłoń na jej udzie. Kolistymi ruchami gładził jej skórę, po czym ścisnął pośladek. Palcem przesunął po górze majtek, dotknął jej między nogami. Jęknęła z przyzwoleniem, kiedy głaskał ją przez jedwab. Nagle majtki zniknęły – a on dalej ją pieścił. Szepnęła mu do ucha: – Proszę… Poruszał ręką między jej udami, jakby usuwał ostatnie bariery… Nagle, z oczyma utkwionymi w jej oczach, ze zwierzęcym okrzykiem wdarł się do jej wnętrza. Objęła go za barki, skupiona na rozkosznym uczuciu, jakiego doznawała. Tym razem poruszał się o wiele szybciej. Uderzał głęboko, unosząc ją i przyciskając. Starała się go wziąć w siebie jak najgłębiej. Przylgnęła do niego. Ich piersi się ocierały o siebie. Mruczał jej coś do ucha. Jej krzyki i jęki go ponaglały. Poruszał się teraz gorączkowo, coraz szybciej, coraz
głębiej… Musiała zamknąć oczy, tak była skupiona na uczuciach, które z niej wydobywał przy każdym ruchu, w każdej chwili, wiodącej ją coraz wyżej i wyżej, ku ekstazie. Objęła go udami, niezdolna wypowiedzieć słowa. Nagle jęknęła i głośno krzyknęła. Jej ciało napięło się w jego ramionach, a on nie ustawał… Dopiero kiedy się rozluźniła, kryjąc twarz w jego szyi, dopiero wtedy pozwolił sobie na spełnienie. Pierwszym słowem, jakie potem wypowiedział, było jej imię. Raven jeszcze ciężko oddychała, serce jej waliło. On, wsłuchany w te nieznane, rytmiczne dźwięki w ciele kochanki, z dumą przyznawał, że tę reakcję zawdzięcza właśnie jemu. Stali przez jakiś czas, który się im wydawał wiekiem: ona – młoda kobieta i on – wampir liczący wiele stuleci. Rozpaczliwie tulili się do siebie na tarasie domu, z którego roztaczał się widok na Uffizi. Byli chyba najbardziej nieprawdopodobnymi kochankami. Im się jednak wydawało, że są naprawdę doskonałą parą. Serce Raven było pełne miłości, umysł miała świeży, ciało – nasycone.
– Teraz, kiedy dałaś mi już swój prezent, ja muszę ci dać swój. – Pogłaskał jej policzek; oczy mu błyszczały. Przyłożyła mu dłoń do piersi, do serca. Czuła dziwny rytm i niemal przerażającą ciszę. – To jedyny prezent, jakiego od ciebie chcę. – To już masz. – Po kolei całował czubki jej palców. – Ale tego drugiego prezentu też zapragniesz, zobaczysz. Poprawił spodnie i wyjął z kieszeni chustkę. Trzymając Raven w pasie, podniósł jej spódnicę i przycisnął chustkę tam… pomiędzy jej udami. Pochyliła się ku niemu i westchnęła. – To właśnie mój prezent – oznajmiła cicho. – Kiedy tak mnie dotykasz, wiem, że kochasz. Ale cieszę się, że znalazłeś słowa… – Kocham cię – szepnął. – Defensor[35]. Uśmiechnęła się z ustami przy jego barku. – To coś nowego. Już nie jestem „rannym skowronkiem”, jestem opiekunką… – Zawsze nią byłaś. – Ucałował jej czoło i dotknął blizny. – Kiedyś powiedziałaś, że nigdy cię nikt nie bronił. – Od dzisiaj ja to będę robił. – Co ty mówisz? – Cofnęła się, zmieszana. Odrzucił chusteczkę. – Przyrzekłem, że dam ci sprawiedliwość. Zawsze
dotrzymuję słowa. Raven ogarnął niepokój. – Williamie… co ty zrobiłeś? Uśmiechnął się leniwie. – Nie zrobiłem, ale zrobię. Chodź… Przyciągnął ją do siebie i oboje wdrapali się na szczyt dachu, gdzie ich ciała się rozpłynęły w nocnym mroku, jak wstęga dymu.
PODZIĘKOWANIA Mam zobowiązania wobec Sandra Botticellego, a także tej z niczym nieporównywalnej przestrzeni, jaką jest Galeria Uffizi. Dziękuję również mieszkańcom Florencji, którzy mnie tak gościnnie przyjęli i byli dla mnie natchnieniem. Umieszczenie laboratorium konserwacji, w którym pracuje Raven, w Galerii Uffizi jest licencją poetycką, ponieważ takie prace były prowadzone w jednym z laboratoriów florenckiego Opificio. Cytaty z utworu Złoty osioł Lucjusza Apulejusza pochodzą z tłumaczenia Williama Adlingtona, wykonanego w ramach Projektu Gutenberg[36]. Dziękuję Kris, która czytała pierwszą wersję powieści i przekazywała mi nieocenione, konstruktywne, choć krytyczne uwagi. Dziękuję także Jennifer i Ninie za ich opinie i wsparcie. Bardzo mi było miło pracować z Cindy Hwang, moim wydawcą. Także wielkie dzięki dla Toma Guida za jego wiedzę i energię. Dziękuję też zespołom adiustacji, grafiki i projektowania, którzy pracowali nad tą książką i jej okładką. Nina Bocci, szefowa marketingu, niestrudzenie zajmowała się promocją mojej prozy i służyła mi pomocą
w obsłudze mediów społecznościowych, co mi pozwoliło na kontakt z czytelnikami. Pracę w jej zespole uważam za wielki zaszczyt. Moje podziękowania niech przyjmą: Elizabeth de Vos, Bee W., Elena, Becca, Ellie, Heidi, Tiffany i Chris – każde z nich za pomoc w swojej dziedzinie. Dziękuję! Chcę też wyrazić wdzięczność za wsparcie firmom: The Muses, Erika, Argyle Empire, a także czytelnikom z całego świata, działającym na portalu SRFans. Chcę wreszcie podziękować swoim Czytelnikom i rodzinie. Wasze ciągłe wsparcie jest dla mnie nieocenione, zwłaszcza że chcemy jeszcze wrócić do Florencji po nowe przygody. SR Ascension, 2014
[1] Raven (ang.) – kruk (wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza i redakcji). [2] Cassita vulneratus (łac.) – ranny skowronek. [3] Cave (łac.) – strzeż się. [4] Księga Przysłów 31,30, Biblia Tysiąclecia. [5] Permesso (wł.) – przepraszam. [6] Opificio delle Pietre Dure (dosł. Warsztat Kamieni Półszlachetnych) – jeden z najbardziej renomowanych instytutów w zakresie renowacji zabytków, podlegający włoskiemu ministerstwu dziedzictwa narodowego. [7] Capisce? (wł.) – Rozumie pan? [8] Uniwersytet Barry uniwersytet na Florydzie.
– prywatny,
katolicki
[9] Fortezza da Basso, oficjalna nazwa: Fortezza San Giovanni Battista, największy XIV-wieczny zabytek Florencji. Dziś najczęściej odbywają się tam konferencje,
wystawy, koncerty. [10] Nawiązanie do głośnej historii z 2007 roku. Amerykanka Amanda Knox i Raffaele Sollecito zostali skazani na wieloletnią karę więzienia za zabójstwo brytyjskiej studentki Meredith Kercher w Perugii. Po wielu procesach i apelacjach Amanda Knox ostatecznie została uniewinniona. [11] Fratrum Minorum, właśc. Ordo Fratrum Minorum (łac.) – Zakon Braci Mniejszych. [12] Sukkub – demon przybierający postać pięknej kobiety. [13] Innocens ego sum a sanguine (łac.) – Nie jestem winny krwi tego Sprawiedliwego (Ewangelia św. Mateusza, 27, 24, Biblia Tysiąclecia). [14] Fragment utworu Metamorfozy albo Złoty Osioł Apulejusza, opr. Mikołaj Szymański. [15] Ergo (łac.) – więc, zatem.
[16] Ewangelia św. Marka 5, 9, Biblia Tysiąclecia. [17] Bram Stoker (1847–1912) – irlandzki autor literatury grozy, m.in. Drakuli. [18] Stepford – określenie oznaczające kogoś tak posłusznego i doskonałego, że przypomina robota. [19] Cytat z filmu Ojciec chrzestny: „Luca Brasi śpi z rybami” – czyli został zabity i wrzucony do morza. [20] Persefona – w mitologii greckiej córka Demeter i Zeusa, porwana przez Hadesa do świata podziemnego, gdzie została jego małżonką. [21] Nawiązanie do Gwiezdnych wojen. [22] Dosł. uwagi bez związku z tym, o czym mowa. [23] Niccolò Machiavelli, Książę, r. XXV: „Szczęście jest jak kobieta, którą trzeba koniecznie bić i dręczyć, aby ją posiąść”. [24] Dalila – postać biblijna, kochanka Samsona, która
przyczyniła się do jego zguby, gdy poznała jego tajemnicę. [25] Księga Rodzaju 8,7, Biblia Tysiąclecia. [26] Osteria – typowa włoska restauracja, zazwyczaj niedroga, serwująca proste dania. [27] Księga Hioba 1,7, Biblia Tysiąclecia. [28] Życie nowe – tomik wierszy Dantego (powstał ok. 1292 roku) poświęconych ukochanej Beatrycze i miłości do niej. [29] Simonetta Vespucci (1453–1476) – florencka szlachcianka, zwana La bella Simonetta, pozowała do postaci Wenus w obrazie Narodziny Wenus Botticellego. [30] Współczesna amerykańska wokalistka jazzowa. [31] Pieśń nad pieśniami 1,4. Biblia Tysiąclecia. [32] Ignosce mihi (łac.) – wybacz mi.
[33] Apulejusz, Metamorfozy albo złoty osioł. [34] „Kocham cię” po francusku. [35] Defensor (łac.) – obrońca, obrończyni. [36] Projekt Gutenberg – inicjatywa polegająca na umieszczeniu w internecie elektronicznych wersji książek papierowych. Polskie tłumaczenie Metamorfozy albo złoty osioł Lucjusza Apulejusza pochodzą właśnie z internetu.