Dla Marion
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Przez trzy godziny przygotowywałem pierwsze zdanie, zanim odważyłem się ją zagadnąć: Victoria nie należy do kobiet, które nie czują się urażone, gdy zaczepi je obcy mężczyzna. Początek odegra kluczową rolę: będę miał tylko to jedno zdanie, jedno spojrzenie, żeby mi wybaczyła i zatrzymała się. Właśnie kupiłem ogromnego pluszaka i jego długi zakrzywiony ogon wystający z plastykowej torby, do której wpakowała go kasjerka, kojarzył się ze znakiem zapytania ze sztucznego futra. Żałowałem, że nie ustaliłem nazwy zwierzęcia (bo Vivienne z pewnością zapyta: „A co to takiego? Popatrz, jaki ma gruby ogon! I takie śliczne wąsy! Dotknij!”), ale nie przyszło mi do głowy, żeby zadać to pytanie sprzedawczyni. Wszedłem na ruchome schody, by zjechać na poziom zero, na parking, gdzie zostawiłem samochód. Vivienne to
młodsza z moich dwóch córek, tego wieczoru mieliśmy obchodzić jej piąte urodziny. Jak nazywa się zwierzę, które niosę? To nie bóbr ani świstak, ani łasica, ani szop pracz, ale coś pokrewnego, można zakładać, że żyje na stałym lądzie, lecz nie stroni od kąpieli. Czy śpi w głębi ziemi jak kret, czy też chowa się w krzakach jak królik, czy wczepia w gałęzie drzewa jak wiewiórka? Rozchylam torbę, by sprawdzić, czy ma łapy zakończone płetwami, czy pazurami. Zjechałem schodami na poziom zero, ruszam główną alejką, kiedy moją uwagę przyciąga czyjaś sylwetka. Przed sklepem z ubraniami stoi odwrócona do mnie tyłem kobieta i ogląda stroje na wystawie. Podoba mi się ona sama, atmosfera, którą wokół siebie roztacza, prostota jej ubioru, to, jak stoi wyprostowana. Promienieje królewskim blaskiem. Zatrzymuję się i patrzę na nią. Emanuje z niej władza. Od dawna już nie pociągała mnie tak bardzo żadna przypadkowo spotkana kobieta. Przechadza się wzdłuż wystawy i znowu przystaje. Zamożność i elegancja. Obserwując odbicie jej twarzy, mam wrażenie, że się nie spieszy. Ciężkie falujące włosy. Korpulentna, z obfitym biustem. Widzę jej pytający wzrok. Chyba jest mniej więcej mojego wzrostu, ma trochę powyżej metra
osiemdziesięciu. Po raz kolejny patrzy na zegarek z bransoletką. Obojętnie, a zarazem szczegółowo ogląda – przynajmniej tak sugeruje jej na przemian poirytowany i rozmarzony wzrok – minimalistyczną sukienkę wieczorową na bezgłowym manekinie. Czyżby była z kimś umówiona? Znacznie później opowiedziała mi, jak było naprawdę i jakie powody sprawiły, że tego dnia błąkała się w okolicy sklepu z ubraniami. Podobają mi się jej zaokrąglone wydatne łydki naprężone dzięki butom na niskich obcasach. Dzięki nim staje się obiektem erotycznym: ich widok sprawia, że mam ochotę się z nią kochać. Odchodzi od wystawy z telefonem przy uchu. Raczej słucha, niż mówi. Nic nie pozwala mi odgadnąć, czy to rozmowa służbowa, czy zdania, które słyszy, sprawiają jej przykrość, czy przyjemność, czy osoba, z którą rozmawia, to mężczyzna czy kobieta. Może odsłuchuje pocztę głosową. Widzę, jak wolno podąża w moją stronę, zamyślona i zaabsorbowana – i w momencie nieuchronnego, wydawałoby się, zderzenia, w odpowiedzi na mój wyraz twarzy, na mój wzrok, na zainteresowanie jej osobą, które sprawiło, że znieruchomiałem w niemym zachwycie, obrzuca mnie żywym spojrzeniem, w którym odkrywam
błysk zdziwienia i dyskretnej aprobaty. Odwracam się w nadziei, że też się odwróci i uśmiechnie. Ale widzę, że dalej cicho sunie po posadzce z płytek, jakby popychała ją do przodu pełna napięcia koncentracja, która najwyraźniej może przesądzić o wszystkim. Zastanawiałem się, co zrobić. Byłem wstrząśnięty, że kobieta, którą sam zauważyłem zaledwie kilka minut wcześniej, rzuciła mi niebudzące wątpliwości porozumiewawcze spojrzenie. Odczytałem je jako błyskawiczną reakcję na moją obecność, zobaczyłem w jej oczach jakby błysk zaskoczenia i wdzięczności; tak jakbym poznał ją dzień wcześniej na jakimś zebraniu, a ona zdziwiła się, że tak szybko ma przyjemność spotkać mnie przypadkowo w miejscu publicznym. Ponieważ jednak byłem pewien, że mnie nie zna, wnosiłem z tego, że rozpoznała we mnie kogoś, kto odpowiada jej gustom, a może nawet niektórym najgłębiej skrywanym upodobaniom. Czy poszedłbym za tą nieznajomą, gdyby na jej twarzy nie pojawił się niemal nieświadomy błysk aprobaty? Kiedyś bez wahania zaczepiałem na ulicy kobiety, które mi się podobały, ale odzwyczaiłem się od tego przed tak wieloma laty, że wydawało mi się nie do pomyślenia, bym mógł się tak zachować w tych
okolicznościach, innymi słowy w stosunku do kobiety poza zasięgiem, która, jak zakładałem, z zasady nie pozwala naprzykrzać się nieznajomym. Co w takim razie? Co się stało? Z jakiego powodu postanowiłem ją śledzić? Uchyliły się przede mną drzwi do innego świata. Zobaczyłem, że w jej życiu odbija się moje. Ten błysk przypominał długą podróż we dwoje we wzajemnej bliskości. Nic bardziej nie porusza niż wewnętrzny pejzaż dostrzeżony w czyimś zdziwionym spojrzeniu. Poszedłem za nią do kawiarni, gdzie obserwowałem ją przez godzinę. Zdjęła buty, siedziała do mnie plecami, lekko odwrócona, przed nią leżała gazeta i dwie książki, które świadczyły o znajomości angielskiego, francuskiego i niemieckiego. Podziwiałem jej stopy, które szalenie mi się podobały, bez przerwy kartkowała książki i przeglądała Frankfurter Allgemeine Zeitung. Co mógłbym jej powiedzieć? Wyglądała na zdenerwowaną i zniecierpliwioną, patrzyła badawczo przez szyby na galerię handlową, obawiałem się, że intymność naszego spotkania zakłóci jakaś osoba trzecia; mężczyzna, któremu pomacha ręką, a on usiądzie koło niej, przepraszając za spóźnienie.
Pochłonięta odległymi i z pewnością niesłychanie ważnymi sprawami, próbowała wyprostować palcami u nóg leżące na boku sandały, nieświadoma, że stała się przedmiotem mojej nerwowej uwagi, pisała SMS-y. Wsadziłem rękę do kieszeni spodni i zacząłem się pieścić. Widziałem ją z profilu, gdy obracała głowę, przez szybę lustrując galerię handlową. Podobała mi się jej sukienka z długimi rękawami uszyta z tak eterycznego muślinu, że klimatyzator wprawiał w drżenie jej brzegi. Podobała mi się delikatność, z jaką zastygały jej palce, jakby zasypiały za każdym razem, gdy zamyślona przestawała nimi ruszać. Żałowałem, że widziałem jej twarz tylko przez chwilę i nie zarejestrowałem jej bardziej namacalnej rzeczywistości aniżeli ten uchwycony niezapomniany błysk. Kostki, stopy, nadgarstki, palce, paznokcie, podbródek czy włosy, zaznajomiłem się z jej ciałem po kawałeczku, zanim nawet dowiedziałem się, kim jest, zanim zobaczyłem jej uśmiech i usłyszałem tembr głosu; po godzinnej obserwacji byłbym w stanie rozpoznać jej palec wskazujący czy koniuszki uszu wśród tysiąca innych, ale nie wiedziałem, jak żyje jej twarz, nie znałem jej mimiki ani zwykłego wyrazu. Miałem nadzieję, że pewnego dnia
z uśmiechem powiem sobie i jej, że zawsze będę miał nad nią godzinę przewagi. Raptownie wstała, postanawiając opuścić kawiarnię, i zebrała swoje rzeczy. Potem pociągnęła mnie za sobą w niekończącą się wędrówkę. Oświadczyłem pracownikom, że muszę wyjść wcześniej niż zwykle, ale mogą się ze mną kontaktować w pilnych sprawach. Ponieważ moja praca polega na rozwiązywaniu problemów, gdy tylko się pojawiają, a na budowach nieustannie zdarzają się nieprzewidziane trudności, sprawy pilne stały się moim chlebem powszednim – postrzegam upływający czas jak odliczanie przed wybuchem kolejnych bomb z opóźnionym zapłonem, których rozbrojenie należy do moich obowiązków. Nie miałem odwagi spojrzeć na smartfon BlackBerry w trybie wyciszonym, którego od godziny nie wyjmowałem z kieszeni, bo wiedziałem, że z pewnością przybyło w nim konfliktów do rozstrzygnięcia, spraw do rozwiązania, próśb o pomoc od kolegów czy o usunięcie przeszkód. Poinformowałem jedynie asystentkę, że wieczorem będziemy obchodzić urodziny Vivienne i mam ostatnią szansę, by kupić jej jakiś wystrzałowy prezent. – Dlaczego wystrzałowy? – spytała.
– Ale możesz do mnie dzwonić – mówiłem dalej – nie przejmuj się, łącz ze mną, kogo uznasz za stosowne. – Odpowiedz na moje pytanie, dlaczego wystrzałowy? – Nie wiem, tak po prostu, żeby zrekompensować jej... Wiesz, teraz raczej rzadko bywam w domu... – Teraz? – przerwała mi Caroline. – Chcesz chyba powiedzieć: od wielu miesięcy! Jestem pewna, że córki nie widziały twojej twarzy od miesięcy! – Tak, zgadza się, od miesięcy. – A gdy cię widzą, to cię nie poznają, bo jesteś przemęczony, pewnie biorą cię za gościa z Darty’ego od naprawy pralek! – No właśnie, za faceta od Darty’ego, dlatego dziś wrócę do domu o godzinie, o której zgodnie z tradycją rodziny z radością zasiadają do wspólnego posiłku, i przyniosę wystrzałowy prezent... – Więc uciekaj i spędź miły wieczór... Postaram się nie zostawiać ci zbyt wielu wiadomości na smartfonie... i stawić czoło wszystkim, którym przyjdzie ochota zepsuć ci wieczór... – I zakończyła: – Nie zapominaj, że córki nie potrzebują wystrzałowych prezentów od ciebie,
żeby wiedzieć, że je kochasz... Spojrzałem na Caroline z sympatią. – Dziękuję, jesteś wspaniała, też życzę ci miłego wieczoru... – I zamykając drzwi, posłałem jej całusa. Czy zdobędę się na odwagę, by odezwać się do tak dystyngowanej kobiety? Czekałem na okazję, która pozwoli mi ją zagadnąć bez obawy, że uzna to za brak szacunku. „Przepraszam, zechce mi pani wybaczyć, ale upuściła pani apaszkę. – Ach, rzeczywiście, bardzo dziękuję. – Bardzo proszę. – Naprawdę dziękuję, jestem do niej bardzo przywiązana. – I słusznie, jest bardzo ładna”. Powinienem dać jej szansę, by czuła się usprawiedliwiona, że wysłuchała bez żadnych uników mojego pierwszego zdania, a potem, by zaspokoiła moją ciekawość, o której bez wątpienia będą świadczyć następne słowa: „Na apaszce tyle jest koni, podobają się pani? To znaczy lubi pani konie, jeździ pani konno?”. Wiedziałem, że muszę dać jej możliwość ratowania pozorów zarówno w jej oczach, jak i w moich. Ale nie upuściła apaszki. Najgorsze było to, że udała się na sam koniec galerii handlowej do kręgielni, gdzie wypożyczyła buty i najwyraźniej zaczęła przygotowywać się do gry. Również podszedłem do lady (używając
argumentów z gatunku zabobonów sportowych, udało mi się przekonać recepcjonistkę, aby nie przydzielała mi sąsiedniego toru, trzynastego, a zapisała mnie raczej na tor ósmy), po czym usiadłem na pomarańczowym plastykowym krzesełku, skąd mogłem obserwować nieznajomą, która rzucała pierwsze kule. Ile przyjdzie mi czekać, zanim będę miał okazję się do niej odezwać? Czy podejść do niej na sali, czy raczej gdy wróci do galerii handlowej? Niewiele brakowało, żebym porzucił śledztwo w momencie, gdy kładłem buty na ladzie wypożyczalni, niewiele brakowało, żebym w chwili, gdy zadawałem sobie te pytania, udał się szybkim krokiem do wyjścia z uczuciem skruchy. Miałbym opuścić urodziny Vivienne, bo jakaś nieznajoma odpowiedziała na moje spojrzenie porozumiewawczym błyskiem w oku? Mimo rozlegających się w mojej głowie sygnałów alarmowych nie mogłem wyrwać się z oczarowania, w które wprawił mnie widok tej kobiety. Zastanawiałem się nad zdaniem, które mógłbym do niej powiedzieć. „Przepraszam, zechce mi pani wybaczyć, proszę mi wierzyć, zaczepianie nieznajomych nie leży w moich zwyczajach...” „Zechce mi pani wybaczyć, ale gdybym wyznał
pani, że właśnie poświęcam piąte urodziny córki, z pewnością spojrzałaby pani łaskawszym okiem na moje zachowanie...” „Przepraszam... proszę pani... z pewnością mnie pani odtrąci... ale chciałem pani powiedzieć...” Która to godzina? Od dłuższego czasu nie odważyłem się spojrzeć na zegarek. Miałem świadomość, że na własne życzenie znalazłem się w sytuacji, której nie dało się wytłumaczyć żadną racjonalną analizą. Okoliczności rzuciły mnie w strefę olśnienia, w której czułem się bliższy pewnej prawdy wewnętrznej (spróbuję ją zdefiniować nieco dalej), mimo to nie ulegało kwestii, że zachowuję się absurdalnie. Straciłem dwie godziny zwiedziony złudnym spojrzeniem, co można jedynie uznać za żałosne, zwłaszcza jeżeli na końcu usłyszy się w najlepszym razie: „To naprawdę miłe z pana strony... jestem pod wrażeniem... przyjemnie słuchać pana komplementów, ale wie pan... z przykrością muszę sprawić panu zawód... jestem mężatką z dwójką dzieci... do widzenia... miłego wieczoru...”. Czy seks z kobietą, która urzekła wyglądem, może być usprawiedliwieniem dla całkowitego poddania się nieco naiwnym emocjom wywołanym pożądaniem, innymi słowy, czy szedłbym za tą kobietą przez trzy godziny, gdyby
stawką była wyłącznie miłość fizyczna? W końcu wmówiłem sobie, że czeka na mnie coś niesłychanie istotnego – to przeczucie rozświetlało mnie od wewnątrz z intensywnością rozpalonej do białości intuicji. Coś wydarzyło się w jej wzroku – jakby wypowiedziała spontanicznie zdanie, któremu towarzyszył pewien ton, smak, kolory, faktura, intonacja i kierunek – i to właśnie uchyliło przede mną drzwi do innego świata. Mogłem bez problemu zrezygnować z tego ciała, z tej obecności, z pożądania do tej kobiety i chęci pocałowania jej warg, wystarczyłoby wstać i udać się do wyjścia, lecz nie tylko nie chciałem wyrzec się tego innego świata, który błysnął w jej oczach, ale w dodatku obawiałem się, że będę później żałował tej decyzji i powtarzał sobie przez całe lata, że to spotkanie zmieniłoby moje życie (żałowanie całymi latami jest w moim stylu). To, jak otaczający mnie gracze rzucali kule, stanowiło odzwierciedlenie ich nastroju bądź stanu ducha, wyrażało wdzięk, strach, radość, dumę, dobry humor czy nonszalancję (na przykład młoda dziewczyna na sąsiednim torze poruszała się tak niezgrabnie, że jej gesty zdawały się zmanierowane, niemal artystyczne: ta cecha była bardzo ujmująca) i zastanawiałem się, jaką alegorię mogłaby uosabiać moja nieznajoma.
Wtedy właśnie zaczęła grać – z zadziwiającą płynnością. Odnosiło się wrażenie, że żadna z kul się nie toczy, obserwowałem, jak suną w ciszy, jakby zastygły w nieruchomej medytacji, i dopiero kiedy uderzały w kręgle z niezrównaną siłą i zdawało się, że nie da się rzucać bardziej prosto ani szybciej, ani siać większego zniszczenia, kiedy kula strącała cel, a nie kiedy przybierała postać tajemniczego domniemania, ujawniała się siła przepełniająca tę kobietę w chwili, gdy czarna kula odrywała się od jej ręki. To było absolutnie niewiarygodne; pieściłem opuszkami palców chłód metalowej balustrady, podziwiając coś, co przywodziło na myśl alegorię jednocześnie orgazmu, uderzenia piorunem, nieokiełznanej pasji i dominacji. Wróciła do krzesełka, na którym położyła swoje rzeczy. Widziałem ją niemal z przodu, jej twarz poczerwieniała, wbijała w podłogę surowy wzrok, wycierała ręce papierowym ręcznikiem. Czułem, że wysiłek wypłukał z niej złość; była jak wybuch, światło, zemsta i ironia. Co taka kobieta ubrana jak prawniczka robiła w kręgielni pośród rozbawionych nastolatek? Odważyłem się spojrzeć na zegarek: była dwudziesta pierwsza trzydzieści. Rzuciłem okiem na smartfon: miałem dwadzieścia sześć
nieodebranych połączeń, osiemnaście wiadomości w poczcie głosowej i prawie sześćdziesiąt maili. Zdziwiłem się, że moja żona zostawiła tylko dwie wiadomości, pierwszą wkrótce po moim wyjściu z pracy, a drugą w momencie, gdy mieliśmy razem usiąść do stołu. Musiałem czekać jeszcze dodatkową godzinę, żeby z nią porozmawiać. Co przez ten czas robiłem? Patrzyłem, jak moja nieznajoma rzuca kule i strąca rzędy kręgli. Podskakiwałem w miejscu, żeby się rozgrzać – miałem wrażenie, że w sali jest zimno. Zrezygnowałem z pomysłu wypicia czegoś w pobliskim barze, bo stamtąd gorzej widziałbym spektakl w jej wykonaniu niż z miejsca, w którym się obecnie znajdowałem. Usiadła koło mnie jakaś dziewczynka i wreszcie zadzwoniłem do Sylvie, żeby wyjaśnić przyczyny swojej nieobecności i ucałować Vivienne i Salomé. Wcisnąłem klawisz z numerem jeden. Pod jedynką zapisałem numer do domu, a pod szóstką komórkę Sylvie. Zresztą ona właśnie odebrała wreszcie telefon. – To ja – powiedziałem. – A, cześć, poczekaj sekundę. Usłyszałem, że moje córki się kłócą. Sylvie pogodziła je, zwracając się do jednej i drugiej spokojnym, stanowczym głosem.
– Tak, uf, już w porządku! – stwierdziła, biorąc ponownie do ręki słuchawkę. – Co ty robisz? Dlaczego jeszcze nie wróciłeś? – Zatrzymali mnie przy wieżowcu. – Dzwoniłam na budowę o osiemnastej trzydzieści. Caroline powiedziała, że poszedłeś po prezent dla Vivienne. – Nie widziałem się z nią już potem. Nawet nie odsłuchałem dwóch wiadomości, które mi zostawiłaś. – Chciałam wiedzieć, czy mamy na ciebie czekać z kolacją. Byliśmy głodni i Vivienne się niecierpliwiła. – Wszystko się udało? Sprawiają wrażenie trochę podekscytowanych... kłócą się? – Wszystko się udało, były bardzo grzeczne, ależ nas Salomé rozśmieszyła! Niezły z niej numer, gdy się postara, jaka ona potrafi być zabawna! – Ty w każdym razie wyglądasz na osobę w świetnym humorze. – Mam rausza. – Co piłaś? – Jak zaczęła udawać siostrę, która się maluje przed wyjściem na tańce! Nawet Vivienne pokładała się ze śmiechu... a Frédéric o mało nie pękł! – Frédéric? To Deneuve’owie też byli? Kurde,
czegoś tu nie rozumiem, przyszli na urodziny Vivienne? – Mówiłam ci o tym wczoraj wieczorem, Davidzie. – Jak to? Mówiłaś mi wczoraj, że Deneuve’owie przyjdą na kolację, że na urodzinach Vivienne będzie Frédéric? O kurde... – Mówiłam ci wczoraj, że zaprosiłam Deneuve’ów z córką na kolację. Vivienne chciała, żeby na jej urodzinach była Carla. Zaproponowałam jej rodzicom, żeby przyszli razem, mówiłam ci wczoraj, że wpadłam na taki pomysł i Deneuve’owie się zgodzili. Zresztą co by to zmieniło, gdybyś nawet pamiętał, że Deneuve’owie przychodzą na kolację, w kontekście tego problemu na budowie? – Pewnie się świetnie bawiliście. Nic nie mówili? – Na jaki temat? – Że odwołałem swój udział. – Nie odwołałeś swojego udziału. Czekaliśmy na ciebie, a ty nie przyszedłeś. To delikatna różnica. – Zgoda, nie przyszedłem. Nic nie mówili o mojej nieobecności? – A co niby mieli powiedzieć? Czekaliśmy na ciebie, próbowaliśmy się do ciebie dodzwonić, ale
nie odbierałeś. – A Vivienne? – Co Vivienne? – Nic nie mówiła? Nie skomentowała tego, że jej kolacja urodzinowa odbywa się beze mnie, bez prezentu ode mnie? Nic nie powiedziała, nie domagała się mojej obecności? – Chciałbyś, żeby się domagała, żeby się rozpłakała? – Ależ skąd! Pytam tylko, czy wszystko się udało, czy miło spędziła wieczór urodzinowy. – Więc odpowiadam ci, że wszystko się udało, Vivienne dobrze się bawiła na swoich urodzinach, Salomé również i Deneuve’owie też. – Pokłóciły się? Słyszałem przed chwilą krzyki, słyszałem, że krzyczą, kłóciły się? – Dzień był długi, a jutro idą do szkoły, Carla zasnęła na kanapie, kazałam Vivienne kłaść się spać. – Chciałbym powiedzieć jej dobranoc. – Zaczekaj, jest w kuchni z Christine. Vivienne, tatuś dzwoni, chciałby ci coś powiedzieć. Nie chcesz z nim rozmawiać? Tylko chwileczkę, pocałujesz go, powiesz dobranoc, do jutra... Nie? Nie chcesz? Jesteś pewna? – Po chwili: – Nie chce, jest wykończona, położę ją spać. Vivienne, przecież to twój tatuś, posyłasz mu całusa? Posyłasz mu
całuska na wielkim latającym dywanie? Mówisz mu, że go kochasz? Kiwa głową, tak, kiwa głową, kocha cię i przesyła ci całusy na latającym dywanie. Stoi koło mnie i przesyła ci wielkie mokre całusy. – Powiedz, że ją całuję i że ją kocham. – Całuje cię. Tata cię całuje. Mówi, żebym ci powiedziała, że cię kocha i cię całuje. – Bardzo. Powiedz jej, że kocham ją bardzo... bardzo, a nawet jeszcze więcej... – Davidzie, co ci jest? – Tak naprawdę macie to gdzieś, wszystko wam jedno. – O co ci chodzi, co nam wszystko jedno? – Czy jestem, czy mnie nie ma. – Ależ Davidzie, co ty opowiadasz, co za cyrk tu odstawiasz? – Ledwie dostrzegacie moją nieobecność. Powtarzałem sobie, że to prawdziwa tragedia, że nie ma mnie na urodzinach Vivienne! A co się okazuje? Niemal tego nie zauważono. Wystarczy upewnić się przez telefon, że Davida rzeczywiście nie będzie, i można zająć się czymś innym, czyli usiąść do stołu. – O której wrócisz? Długo czasu ci jeszcze zejdzie przy tym wieżowcu? – Nie wiem, o której wrócę.
– Chciałbyś, żebyśmy płakały za tobą, przestały żyć? Ciągle cię nie ma, musimy się jakoś zorganizować, żeby znosić twoją nieobecność! Dlaczego nie wrócisz, żeby położyć spać dziewczynki? – Nie mogę. Nie mogę nic obiecać. Nie wiem, o której będę w stanie wrócić. – Więc tym gorzej dla ciebie. Będę musiała kończyć, Vivienne na mnie czeka, rozłączymy się? – Jak chcesz... Kończmy. – Rozłączam się. Całuję cię. Pójdę położyć Vivienne. – Całuję cię. Pozdrów ode mnie Deneuve’ów. Rozłączyłem się. Schowałem smartfon do kieszeni marynarki. Widziałem, jak moja nieznajoma, pochylona do przodu, odzyskuje oddech. Zebrała swoje rzeczy i ruszyła w stronę wyjścia. Staliśmy w kolejce po odbiór butów. Za mną ustawiły się trzy Amerykanki, które hałaśliwie rozmawiały, nawoływały na wysokich tonach mężczyzn czekających w kolejce kilka metrów przed nimi. Moja nieznajoma odwróciła się wyraźnie poirytowana i nasze spojrzenia się spotkały. Na chwilę znieruchomiała zdumiona, ujrzawszy, że za nią stoję, a potem na jej wargach pojawił się uśmiech mający pokryć obopólne
zmieszanie. Uśmiech wskazywał na to, że przypominała sobie, iż widziała mnie w galerii handlowej. Nie przyjęła na powrót pozycji, jaką zajmowała wcześniej, zanim odwróciła się w stronę krzyków. Ustawiła się do mnie lekko półprofilem, jakby mój wzrok na jej twarzy, a zwłaszcza świadomość tego wzroku (bo odpowiedź na moje spojrzenie mogłaby być poczytana za śmiałość, z której być może pewnego dnia przyszłoby się jej tłumaczyć) pozwalała jej przedłużyć poczucie, że łączy nas jakiś choćby bardzo wątły związek. Wydawało mi się, że to, iż ona mi się tak pokazuje, a ja na nią patrzę, sprawia jej przyjemność, wykazała na tyle taktu, by nie dać mi odczuć, iż naruszam podstawowe zasady dobrego wychowania (wystarczyłoby tylko jedno jej spojrzenie, aby mi to zasygnalizować), kiedy zacząłem się w nią wpatrywać. Posuwaliśmy się w stronę lady. Serce biło mi w piersi jak oszalałe, a nogi miałem jak z waty. Siwowłosa starsza pani przed nami chciała porozmawiać z trzema Amerykankami, nie wrzeszcząc do nich, wobec czego zaproponowała mojej nieznajomej, by zamieniły się miejscami, na co ta odmówiła grzecznie, aczkolwiek tym bardziej stanowczo, że propozycja padła cztery razy.
Z radością odgadywałem powód, dla którego okazała się równie nieprzejednana: nie chciała w najmniejszym choćby stopniu zaburzyć harmonijnego porządku, w jakim ułożyły się razem nasze ciała i twarze. Uznałem tę odmowę za zadziwiająco szczerą i bezpośrednią, poniekąd za wyznanie, a w każdym razie za niemal całkowite zaniechanie środków ostrożności, aby ukryć przede mną swoje zainteresowanie, co przyprawiło mnie o zawrót głowy. Siwowłosa staruszka nie skłoni nas do rezygnacji z odczuć, którymi bliskość naszych ciał pozwala nam się dzielić – to właśnie do mnie mówiła. I dalej przesuwaliśmy się do przodu w kolejce, nie zaburzając architektury naszego sąsiedztwa. Jedynie ledwie dostrzegalny uśmiech świadczył o porozumieniu dwóch ciał w zsynchronizowanym ruchu. Odebraliśmy obuwie. Postanowiłem oddalić się nieco, aby się przekonała, jakiego rodzaju uczuć dozna, gdy zniknę, nie próbując nawiązać z nią kontaktu. Myślałem sobie, że gdy w końcu do niej podejdę, ukłucie strachu – namiastka bólu, jaki ściska nam serce wobec tego co nieodwracalne – może zachęci ją do złamania zasad i pozwolenia nieznajomemu, by się do niej odezwał. Przyznaję, że przez tę krótką chwilę kierowała mną zimna
strategia. Szedłem za nią przez galerię handlową, ale tylko trzydzieści metrów; gdybym odezwał się do niej za późno, mogłaby podejrzewać, że nasze ponowne spotkanie nie wynika ze zbiegu okoliczności, tylko z tego, że ją śledziłem, i to – co mogłoby zaniepokoić ją jeszcze bardziej – przez trzy godziny. Podążałem za nią, stopniowo skracając dystans. Odnosiłem wrażenie, że odgłos moich podeszew dociera bezpośrednio do jej myśli, obawiałem się, że się ich wystraszy; a może ucieszyłaby się, odgadując, że jestem za nią. Przyspieszyłem kroku, chcąc ją wyprzedzić, ale jedynie na tyle, aby móc zwrócić się do niej z ukosa, nie zmuszając jej zbytnio do odwracania głowy, a przede wszystkim nie atakując frontalnie; obawa przed popełnieniem błędu dyktowała te subtelne uwagi resztce rozsądku, którą pozostawiło mi oszołomienie. I w momencie, gdy wystarczyłoby jej lekko nachylić głowę, by wysłuchać mojego pierwszego zdania, zobaczyłem, że zwraca twarz w moją stronę. Gdybym w tym właśnie momencie, onieśmielony perspektywą udziału w moim życiu kobiety z taką klasą, zrezygnował z zaczepienia jej; gdybym powiedział: „Przepraszam, bardzo mi przykro, pomyliłem panią z kimś”, a potem
poszedł sobie i wrócił do domu; gdybym wiedział, że odezwanie się do niej skieruje moje życie na niekoniecznie pożądane dla mnie tory, Victoria nie zginęłaby w niespełna rok po naszym poznaniu. Nadal by żyła. A ja nie mieszkałbym na odludziu, w przydrożnym hotelu w La Creuse, z dala od Sylvie i dzieci, rozpamiętując swoją winę. Nie zniszczyłaby mnie rola odegrana w tym dramacie ani będące jej wynikiem zatrzymanie na czterdzieści osiem godzin. Twarz, spojrzenia i litość Christophe’a Kellera nie paliłyby mojego sumienia niczym żrąca obsesja. Jednakże twarz Victorii zwróciła się ku mojej twarzy i zatonąłem w jej zdziwionym spojrzeniu. – Przepraszam. Proszę pani. Z pewnością mnie pani odtrąci. Ale chciałem to pani powiedzieć. I będzie pani miała rację. Chciałbym zaznaczyć, że nie mam w zwyczaju zaczepiać nieznajomych w centrach handlowych. Odzywka bez ładu i składu. Czy zwolniła i niemal się zatrzymała, by lepiej śledzić bieg moich myśli? Byłem zaskoczony, iż tak koślawymi zdaniami tak szybko skłoniłem ją, by przystanęła. – No więc przedtem, gdy natknąłem się na panią w galerii handlowej, pamięta pani? Wyczytałem w jej oczach uśmiech. Prostactwem byłoby oczekiwać od niej wyraźniejszej
odpowiedzi. Poczułem, że zaraz znów ruszy do przodu. Byliśmy oboje zdenerwowani. – Więc przez te trzy godziny, które minęły od tamtego czasu, kilkakrotnie o pani myślałem. Szczerze mówiąc, nie przestawałem o pani myśleć. Doszedłem do wniosku, że powinienem był panią zaczepić. Miałem sobie za złe, że nie starczyło mi odwagi, by to zrobić. Dlatego gdy znowu panią spotkałem, pomyślałem sobie, że tym razem zachowam się tak, by potem nie żałować. Kto wie, do czego może doprowadzić żal. Jak zmienia się z czasem. Uśmiechnęła się do mnie z pobłażaniem. Zauważyłem małe piegi wokół oczu. Chwilami w jej wzroku nieświadomie błyskało pragnienie i niedowierzanie, jakie dostrzegłem, gdy otarliśmy się o siebie, ale czułem, że stara się panować nad mimiką, która mogłaby zdradzić jej myśli; pragnienie zachowania dystansu wyrażało się w neutralności uważnego słuchacza, wydawało mi się, że nieznajoma chce się skoncentrować, zebrać dane, sprawdzić trafność swojego pierwszego wrażenia, zachować godność własną i szacunek innych; albo potraktować ten pierwszy kontakt z taką samą nieco chłodną powagą, z jaką sam do niego podchodziłem. Bo nie byłem pewien, czy strach nie odziera moich spojrzeń z wszelkich
uczuć. – W gruncie rzeczy z jakiego powodu mielibyśmy odmawiać sobie i kobiecie, którą uważamy za piękną, myślę tu o nieznajomej kobiecie, przyjemności poinformowania jej o tym? Widzę, że się pani uśmiecha. Uważa pani, że jestem śmieszny. – Ależ skąd. Słucham pana z wielką uwagą. – Podobnie jak mijany obraz, który uderza nas swoim pięknem. Wystarczy sekunda, by czyjaś twarz pozostawiła tak trwałe wspomnienie, jak... nie wiem, pięciogodzinna opera... Rozumie pani, co mam na myśli? – Wydaje mi się, że pana komplementy są mocno przesadzone. Albo jest pan mistrzem w sztuce zaczepiania kobiet. I muszę przyznać, że to niezwykle skuteczna technika, czego dowodzi fakt, że słucham pana, nie ruszając się z miejsca, i jestem gotowa słuchać dalej. – Nie mam żadnej techniki. Jest pani pierwszą kobietą od lat, którą zaczepiam. Patrzy na mnie uważnie. Próbuje zinterpretować mój wyraz twarzy. – Chce pani usłyszeć prawdę? Po raz drugi nie spotkaliśmy się w kolejce, tylko wtedy, gdy wchodziła pani do kręgielni. Nie wiedziałem, jak się do pani odezwać w takim miejscu, gdzie
pewnie roi się od zawodowych podrywaczy. Jestem winny, przyznaję się, winny, bo dość długo na panią patrzyłem. Posyłam jej porozumiewawczy uśmiech. Przygląda mi się podejrzliwie. Mówię dalej, nie pozwalając jej przemyśleć moich słów. – Dość długo patrzyłem, jak rzuca pani kule. – Nie ma pan nic innego do roboty, jak chodzić za nieznajomymi do kręgielni? – pyta ostro. – Nie znoszę świadomości, że ktoś mnie obserwuje. – Byłem zachwycony. Była pani olśniewająca. – Zdecydowanie łatwo popada pan w emfazę. – Muszę znaleźć w sobie siłę, żeby do pani mówić. Emfaza jest formą energii. Nie wyobraża pani sobie, jakiej odwagi wymagało ode mnie zaczepienie pani. – Nie odpowiedział pan na moje pytanie. – Które? – Co robi pan normalnie przez całe dnie. – Proszę zgadnąć. – Nie wiem. Wygląda mi pan na intelektualistę. To znaczy niezależnie od tego, że ma pan skłonność do przesady i dużo wolnego czasu. Użył pan słowa „roić się”. Jest pan kimś w rodzaju dziennikarza. Albo profesorem filozofii. Albo psychoanalitykiem. A może pisze pan sztuki teatralne. Jest pan scenarzystą filmowym.
– Nie, skąd. Choć nie do końca się pani myli. W tym sposobie postrzegania mnie jest odrobina prawdy. Ale wykonywany przeze mnie zawód nie ma w sobie nic, a raczej już nic z zawodu artystycznego. To praca w dużym stopniu umysłowa, liczy się w niej czynnik ludzki i materia, natomiast nie ma w sobie już nic ze sztuki. – Żałuje pan tego? – Czego? Że mój zawód przestał być sztuką? Czasami żałuję. Ale nie mam czasu na takie dywagacje. – Nie powiedział mi pan, o jaki zawód chodzi. – Jestem architektem. – Jest pan pierwszym architektem, którego w życiu poznałam. – Teraz jestem kierownikiem budowy. Planuję i koordynuję prace wszystkich podwykonawców. Jestem dyrygentem. Może moglibyśmy pójść gdzieś razem czegoś się napić? – Przykro mi, jestem umówiona. Innym razem. – Jest pani pewna? Tylko na chwilę. Zajmie nam to dwadzieścia minut. – Spotkamy się kiedy indziej. Jutro wyjeżdżam, ale za niecały miesiąc znowu przyjadę. Pracuje pan w Paryżu? – A pani nie?
– Ja pracuję w Londynie. Ale bardzo dużo podróżuję. – Widzi pani, ile czasu tracimy, rozmawiając na stojąco, w przejściu, nie sądzi pani, że moglibyśmy udać się w jakieś przyjemniejsze miejsce? Zaparkowałem niedaleko. Czułem, że się waha; pożerała mnie wzrokiem. Gdybym tylko nalegał, dałaby mi się porwać; gdyby tylko nasze spojrzenia spotkały się na kilka dodatkowych sekund, uczucia pokonałyby rozum. Zgodziłaby się, powiedziałaby: zgoda. Twarz jej drżała; widziałem, że jest skłonna w taki czy inny sposób wykręcić się od umówionego spotkania. Jednakże późna pora, urodziny Vivienne, czekający być może na mój powrót Deneuve’owie, wszystko to przekonało mnie, by odłożyć na kiedy indziej chwilę, którą nieznajoma gotowa była mi poświęcić: „Rozumiem, niech się pani nie przejmuje, spotkamy się innym razem” – powiedziałem w końcu. Podała mi swoją wizytówkę, którą zręcznie wyjęła z zewnętrznej kieszonki torebki, a ja uważnie przeczytałem kilka widniejących na niej słów: „Victoria de Winter, Executive Vice President” z nazwą firmy, nad którą widniało brzydkie logo. – Z uwagi na obowiązki służbowe często przyjeżdżam do Paryża.
– Co to za firma? – Na początku była perłą brytyjskiego przemysłu. Obecnie to międzynarodowa korporacja, głównie amerykańska, działająca w niemal dwudziestu krajach. – Co znaczy „executive vice president”? – Dyrektor do spraw zasobów ludzkich na świat. Muszę już iść. Jak się pan nazywa? – Nie mam przy sobie wizytówek. David Kolski. – Niech pan do mnie zadzwoni. Albo wyśle mi maila. Wyjeżdżam jutro rano. Ale powtarzam, niedługo znów przyjadę. – Wybieram się do Londynu za jakieś dwa tygodnie. Mówię to pani tylko tak na wszelki wypadek. – Za dwa tygodnie. To znaczy dwudziestego września. Prawdopodobnie będę wtedy na miejscu. Niech mi pan prześle mailem daty, żebym mogła to panu potwierdzić. W każdym razie spotkamy się w Paryżu albo w Londynie. Uśmiecha się do mnie. Patrzy mi głęboko w oczy. Przedłużająca się chwila milczenia. I wypowiada to niesłychane zdanie: „I zobaczymy, czy ta iskra nadal będzie się tlić”.
ROZDZIAŁ DRUGI
Kierowałem się zasadą, by nigdy nie spotykać się po raz drugi z kobietą, z którą pozwoliłem sobie na seks – albo po prostu na bliskość fizyczną. Działałem w całkowitej anonimowości, byłem jak włamywacz, zachowywałem się z kocią powściągliwością, podejmując najdalej idące środki ostrożności: rozbierałem kobietę z pełnym zachwytu i pragnienia zapałem złodzieja, który zapuszcza się z latarką w ręce w ciemności nieznanego domu w nadziei, że trafi tam na dzieło mistrza, klejnoty, sejf, po czym bezszelestnie się ulatniałem, starając się nie zostawić żadnych śladów włamania – i każde z tych spotkań wpisywało się w moje wspomnienia jako jedyna w swoim rodzaju chwila, która mogła nigdy się nie zdarzyć. Sądziłem, że pozamałżeńskie doświadczenie erotyczne nie może pociągnąć za sobą żadnych konsekwencji, jeżeli pozostanie
czymś ściśle punktowym i ograniczy się w ten sposób jedynie do wspomnienia wyrytego w pamięci tych, którzy je przeżyli, podczas gdy recydywa tworzy prostą przecinającą te dwa punkty, ukierunkowuje i nadaje znaczenie czemuś, co było zaledwie jednostką poetycką w zawieszeniu, wtedy zaś pojawia się początek narracji, a więc wymiar moralny, pojęcie zdrady lub niewierności. Nigdy nie odstąpiłem od tej zasady ostrożności i uczciwości moralnej (tak, uczciwości moralnej, prawości, kładę nacisk na tę kwestię), odkąd zamieszkałem z Sylvie; przeżywałem tego rodzaju doświadczenia wyłącznie z nieznajomymi zaczepionymi na ulicy, nigdy nie pozwoliłem sobie na uwodzenie kobiet ze swojego środowiska zawodowego, kręgu towarzyskiego czy miasta, w którym mieszkam, aby definitywnie zapobiec wszelkiemu ryzyku komplikacji i wplątania się w niebezpieczną sytuację. Cechą łączącą kobiety, które w ostatnich latach dały się skusić i przystały na te randki, było to, że nie należały do wybitnie pięknych, a raczej większość mężczyzn uważała je za przeciętne. Szybkość, z jaką podejmowały decyzję, zależała w dużej mierze od siły ich pożądania i łatwiej było mi wywołać u nich nieprzemyślany impuls, jeżeli
wpadły w zachwyt, uznawszy, że zainteresował się nimi z wrodzoną mu delikatnością mężczyzna inny od pozostałych. Atencja, skrupuły, uprzejmość, które cechowały moje potoczyste zdania, oddziaływały na ich wyobraźnię niczym zaklęcia; nie były przyzwyczajone, by traktowano je jak księżniczki, w przeciwieństwie do urodziwych kobiet nawykłych do zabiegających o ich względy mężczyzn, odkąd stały się nastolatkami. (Poza tym zawsze od ładnych kobiet wolałem przeciętne, u których podniecał mnie jakiś szczegół lub coś, co emanowało z ich obecności. Jakiś skarb, kamień szlachetny pośród ich banalności zaczynał lśnić jakby tylko dla mnie, na przykład ładne stopy, miodowa skóra lub wyraz oczu, i stawał się niezrównanym doświadczeniem erotycznym. Nie wiem, jak to wyrazić, lecz ich banalność potęgowała pożądanie, które potrafił wywołać jeden z elementów ich osoby.) Często ich skromne pochodzenie społeczne ułatwiało sprawę; nigdy nie chodziło o przedstawicielki klasy średniej czy kobiety na wysokich stanowiskach, ale o studentki, sekretarki, asystentki handlowe, sprzedawczynie z perfumerii czy z galerii handlowych. Victoria była pierwszą kobietą o takiej pozycji społecznej, którą zaczepiałem, onieśmielała mnie, żyła
w wyższych sferach biznesu, a jej siła nabywcza znacznie przerastała moją. Muszę przyznać, że większość tych przygód okazywała się rozczarowująca właśnie z powodu, który czynił je możliwymi z moralnego punktu widzenia: brakowało czasu, by miały szansę się rozwinąć i stać interesującymi, a zwłaszcza bym zdołał wyzbyć się nieśmiałości. W większości przypadków w momencie, gdy wchodziłem w te kobiety, nie miałem już erekcji albo zdecydowanie słabła po kilku minutach obiecującego stosunku. Z jakiej przyczyny? Czasami ogarniał mnie nieoczekiwany wstręt do ciał, które pod wpływem nieodpartego pożądania dosłownie zgarniałem z ulicy. Albo zgubne myśli rodzące się w najdawniejszych pokładach pamięci szybko podważały moją pewność i mąciły spokój, który zaczynał mnie ogarniać pod wpływem odczuwanej przyjemności. Obawiałem się, że nie będę w stanie dać tym dziewczynom rozkoszy, na którą chyba liczyły zwiedzione moimi popisami oratorskimi w celu ich uwiedzenia, zaczynałem bowiem nagle podejrzewać, że moją postawę w łóżku uznają za beznadziejną. Albo z kolei sytuacja, w której wykonywałem pospieszne ruchy frykcyjne, wydawała mi się naraz absurdalna, zabójcza, przerażająco smutna; myślałem sobie, że
musiałem się znaleźć w prawdziwie niepokojącym stanie nędzy afektywnej, skoro jestem zmuszony żebrać w ten sposób, na chybcika, o okruchy miłości i pocieszenia u tak banalnej istoty, która wylądowała naga na materacu w dwugwiazdkowym hotelu. Mój umysł zalewała nie do końca uświadomiona rozpacz, która w rzeczywistości zawiodła mnie do tego pokoju, a jednocześnie usiłowałem się kochać z nieznanym ciałem, które objawiało mi się nagle w całej swej samotności, niesłychanej kruchości i bezbronności, ludzkie jak metafizyczna cząstka. Czy położenie się na niespecjalnie atrakcyjnej studentce zaczepionej na ulicy przed dwoma godzinami nie jest najżałośniejszą rzeczą, jaką może sobie wyobrazić żonaty mężczyzna, ojciec dwojga dzieci, kierownik budowy szpitala czy gimnazjum? Czułem, że żadna rozkosz nie może narodzić się w podbrzuszu kobiety w wyniku tak nagłego, samowolnego, mechanicznego spółkowania dwóch ciał, które nic o sobie nie wiedzą. Wyobrażałem sobie niesmak, który wreszcie zacznie wyzierać spod jej wstydu, odgadywałem ogarniające ją wyrzuty sumienia, nienawidziłem własnej zręczności, która pozwoliła mi zaciągnąć ją do tak podłego hotelu wbrew jej interesom, wbrew jej wewnętrznej urodzie, aby jakiś straceniec,
posługując się nią, dał ujście swoim popędom. Wyjmowałem z wnętrza młodej kobiety sflaczały lepki kawałek ciała, uśmiechałem się, składałem na jej wargach króciutki pocałunek w formie przeprosin, rzucałem się na prześcieradło i przywierałem do niej. Pieściłem ją, doprowadzałem do rozkoszy językiem (z każdą porażką nabierałem coraz większej wprawy w tej dziedzinie), ona starała się ożywić mój członek wargami, ale w końcu się ubierała i wychodziła z pokoju bez słowa (odstraszał ją mój lodowaty dystans, którego celem było jak najszybsze pozbycie się jej, leżałem z zamkniętymi oczami, słyszałem, jak się ubiera, i podnosiłem powieki dopiero na dźwięk zamykanych drzwi), zostawiając mnie w łóżku przytłoczonego wyrzutami sumienia. Te chwile pozostawiały po sobie poczucie pomyłki i niesmaku, ale także odkupienia, jakby udało mi się uwolnić od trywialności, która od kilku dni władała moimi myślami. Teraz spieszyłem ku Sylvie, pokonując w odwrotnym kierunku proces ucieczki, zmieniały się perspektywy, biegłem do rodziny z pośpiechem nieśmiałego kochanka. Moja żona znowu była uosobieniem pożądania, spełnienia i harmonii, zastępując złudne tajemnice szerokiego świata i spotykane w nim przelotnie młode kobiety,
oświetlone jak wystawy bożonarodzeniowe jedynie przez to, że pozostawały dalekie i nieosiągalne. Większość tych doświadczeń uświadamiała mi, że w ostatecznym rozrachunku nie życie małżeńskie stanowi rozczarowującą rzeczywistość (jak miałem słabość przypuszczać w regularnych odstępach czasu, wyobrażając sobie, iż tak ograniczona egzystencja pozbawia mnie fantastycznych rozkoszy, niesłychanych przeżyć, naprawdę niepowtarzalnych odczuć), lecz te cudowne przez krótki moment dziewczyny, które zaczepiałem na ulicy. Przesadzam: zdarzało się, że łączyły mnie z nimi momenty wzruszającej słodyczy. Moja pamięć usiana jest tymi zawieszonymi chwilami (w większości przypadków imiona młodych kobiet zatarły się w mojej pamięci, ale zachowałem w niej dość wyraźne wyobrażenie ich wyglądu, może wiązać się z nim jakiś zapach, gest, postawa, zarys piersi, dotyk skóry) niczym gwiazdami, których światło jest tak sugestywne, że gdy przywołuję je we wspomnieniach, każda kojarzy mi się z konkretnym okresem mojego życia, kontekstem, porą roku lub nastrojem. Była ruda, właśnie skończyliśmy się kochać, nie wiedziałem, czy miała orgazm, nagle mi opadł w samym środku stosunku, byłem na siebie wściekły. „Nie
martw się, nie szkodzi, było bardzo fajnie” – powtarzała ze zbijającym z tropu, pełnym dobroci pobłażaniem. Rozmawialiśmy przytuleni do siebie, dotykając swoich palców. Listopad; godzina osiemnasta; podobały mi się jej paznokcie; słyszeliśmy padające na szyby krople deszczu, była ciemna głęboka noc pełna mokrych świateł, mgły i wilgotnej łagodności, wiatru i suchych liści deptanych na chodnikach. Chciałem, żeby ta chwila nigdy się nie skończyła, żeby niczym enklawa chroniła moje szalone słabości przez długie lata, żebym nie musiał się ruszać, wychodzić z tego łóżka. Miała na imię Aurélie. Ulicą przejechał autobus; ponad zakorkowanymi jezdniami rozbrzmiewały dźwięki klaksonów jak krzyki ptaków w puszczy. Gdy przed dwoma godzinami weszliśmy do pokoju, nie zapaliliśmy światła i teraz jedynie blask lamp ulicznych pozwalał naszym ciałom wyłonić się z ciemności. Zasnęliśmy; obudziła mnie pocałunkami. – Jest po dziewiątej, zasnęliśmy, nie musisz wracać do domu? Poprosiłem, żeby opowiedziała mi o swoim życiu, delikatnie pieściłem jej piersi; nie myśleliśmy już o tym, żeby się kochać, zrozumieliśmy, że nie po to jesteśmy w tym pokoju.
– Dochodzi północ, muszę iść – powiedziała w końcu z westchnieniem. – Dobrze, idź, zmykaj. – Wyskoczyła z łóżka, patrzyłem z czułością, jak się ubiera. – Wiesz, Aurélie, uwielbiam twoje ciało. Na chwilę przerwała ubieranie i spojrzała na mnie z pełnym zakłopotania i wdzięczności uśmiechem. – Po raz pierwszy mężczyzna patrzy na mnie w ten sposób, to dziwne wrażenie. – Uwielbiam twoje ciało, uważam, że jesteś piękna, mógłbym patrzeć na ciebie bez przerwy miesiącami i latami. – Zwariowałeś, trafiłam na wariata. – Nie mylisz się. – A poza tym jestem za gruba, patrz na ten tyłek, na te uda, jestem paskudna. – Ależ skąd, wcale nie jesteś paskudna. Skończyła wiązać sznurówki, potem w kurtce, w czerwonym szaliku owiniętym na szyi pochyliła się nad moją twarzą, abyśmy mogli wymienić długi pocałunek. – Proszę, to mój numer telefonu – powiedziała mi na ucho. – Chciałabym, żebyśmy się znów spotkali, zadzwoń, jeśli chcesz. Po czym wyszła. Mimo że nie podjąłem w tym względzie żadnej
decyzji i nie umiałem też sobie do końca tego wytłumaczyć, minęło pięć lat, odkąd po raz ostatni przekonałem jakąś nieznajomą, żeby poszła ze mną do hotelu. Moje pożądanie osłabło, nie miałem już czasu włóczyć się po ulicach, sądzę, że z wiekiem zaczęło mi brakować śmiałości, odwagi i determinacji, jakich wymagało przygotowanie tego rodzaju skoków. Zawsze mówi się o pożarze zmysłów po czterdziestce, ale pragnienie uwodzenia znikło u mnie przed pięcioma laty, w wieku trzydziestu siedmiu lat, i już się nie pojawiło. A Victoria? Oprócz tego, że mi się podobała, co mnie skłoniło w tym przypadku do zaczepienia jej i czego oczekiwałem po tym spotkaniu? Miałem ją zabrać do czterogwiazdkowego hotelu na jedyną randkę o charakterze seksualnym? Czy pomijając fakt, że byłem żonaty i kochałem żonę (po prostu nie mogłem sobie wyobrazić życia bez niej), przyszło mi do głowy, że mogę się zakochać? Nie chciałem mieć kochanki ani komplikować sobie życia, dając się ponieść namiętności. Gdyby przez ostatnie godziny ktoś mnie śledził i dokładnie obserwował, i zobaczył, jak podchodzę do Victorii, i patrzył, jak ze sobą rozmawiamy pośród tłumu; gdyby ten ktoś, kto widział, jak Victoria daje mi wizytówkę, a ja oglądam ją
z zachwytem, poszedł za mną do samochodu, pytając, czy może koło mnie usiąść; gdyby ten ktoś siedzący koło mnie, gdy wracałem do domu w euforii, w jaką wprawiło mnie to cudowne spotkanie, rozmarzony, ze sztywnym członkiem, bębniąc w kierownicę pięściami; gdyby ten ktoś, siedząc koło mnie i patrząc na drogę przez przednią szybę, poprosił, bym mu wyjaśnił, dlaczego śledziłem i zaczepiłem tę kobietę, miałbym wielkie kłopoty z udzieleniem mu racjonalnej odpowiedzi: „To spotkanie zdaje się dawać panu wiele szczęścia, czy byłby pan w stanie powiedzieć mi, co się na nie składa?”. Zastanawiałbym się przed długie minuty, patrząc przez przednią szybę na autostradę A11, którą jechałem. „Pyta pan, co się składa na to szczęście? – zwróciłbym się do siedzącego obok. – No właśnie, co byśmy w nim znaleźli, gdybyśmy mogli je otworzyć jak sejf albo wpuścić do środka miniaturową kamerę jak do brzucha chorego”, jechałem dość szybko lewym pasem z włączonym migaczem, „Ale przede wszystkim chciałbym wiedzieć, co to szczęście ma na celu, na co patrzy, w którą stronę, chciałbym się dowiedzieć, czy pan wie, dokąd to szczęście może pana doprowadzić”, ruch odbywał się płynnie, o dwudziestej drugiej z reguły nie ma na tej trasie wielu samochodów
i pomyślałem sobie, że przy odrobinie szczęścia zastanę jeszcze po powrocie Deneuve’ów. Długo bym się zastanawiał, zanim odpowiedziałbym, że wiem, jakiego rodzaju szczęście mnie ogarnia, lecz trudno byłoby mi je opisać, „Dlaczego to szczęście miałoby mnie dokądś zaprowadzić? Czy szczęście nie może być po prostu stanem, atmosferą, która przepełnia myśli, ciało, żyły, nadaje rzeczywistości szczególny rys, jakby nagle świat nas oklaskiwał, zapraszał na wielki bal wydany na naszą cześć przez niebo, drzewa, światło, noc, chociaż dziś wieczorem trochę siąpi i horyzont przesłaniają ciężkie chmury?” Obróciłbym głowę w stronę siedzącego koło mnie i powiedziałbym, że wolę nie zadawać sobie żadnych pytań i nie psuć szczęścia, które dała mi wsunięta do kieszeni marynarki mała wizytówka z numerem telefonu, londyńskim adresem, nazwiskiem otoczonym tak tajemniczą aurą. Spytałbym siedzącego obok, z jakiego powodu jego zdaniem należałoby się zastanowić nad celowością mojego zachowania. „Zdaje pan sobie sprawę z ryzyka, jakie wiąże się z takim zachowaniem, prawda? – odpowiedziałby mi. – Co pan chce przez to powiedzieć, o jakim ryzyku pan mówi? – O takim, że człowiek wplącze się w niebezpieczną sytuację, obudzi się nagle w klatce z lwami, czego tak naprawdę nie chciał
i nie przewidział, a naraził się na to, gdyż dał dowód wielkiej hipokryzji albo, jeśli pan woli, właśnie dlatego, że nie chciał się zastanowić, dokąd zmierza, gdy było to jeszcze możliwe”. Właśnie wyprzedziłem ciężarówkę, zaczęło padać, włączyłem wycieraczki. „Nie będzie panu przeszkadzać, jeśli puszczę jakąś muzykę? – Ależ skąd, bardzo proszę”, włączyłem odtwarzacz CD, wybierając od razu klawisz numer 3, zabrzmiały dźwięki fortepianu. „Co to jest? – spytałby mnie ten ktoś siedzący obok. – Ostatnie utwory fortepianowe Ferenca Liszta, bez przerwy ich słucham, uważam, że są poruszające”. Słuchałem muzyki w milczeniu przez kilka minut. Pomyślałem sobie, że jedynym sposobem na wyjaśnienie mojego postępowania byłoby opisanie uczucia, jakie towarzyszyło mi od końca sierpnia – tylko ono pozwalało zrozumieć, dlaczego postanowiłem nie dopuścić, by Victoria się ulotniła. Tego, co się zdarzyło, nie można analizować jedynie pod kątem celowości. Nie podlegało oczywiście dyskusji, że w którymś momencie będę musiał zastanowić się nad swoimi intencjami, a później nad czynami. „Z tego punktu widzenia mogę jedynie przyznać panu rację”, ale na razie wolałem się delektować oczarowaniem, którego źródłem było niedawne magiczne,
cudowne spotkanie. W mocno przygnębiającej rzeczywistości (w galerii handlowej po wyjściu ze sklepu z zabawkami, gdy po wyczerpującym dniu przemierzałem podziemny parking) zdarzyło się coś, co wprawiło w drżenie najgłębsze struny mojej wyobraźni. Już od pewnego czasu miałem wrażenie, że wędruję wzdłuż posępnego, wysokiego, niekończącego się muru, który zasłania mi światło, i czułem się trochę tak, jakby dzięki pojawieniu się Victorii powstał w nim mały wyłom i przez tę szparę dało się dojrzeć blisko, w zasięgu ręki, po drugiej stronie muru przestrzeń, w której, jak sądziłem, mogę zniknąć. Doskonale znałem ogarniające mnie właśnie pragnienie, wiedziałem, że jego przedmiotem jest ten nieuchwytny inny świat, który, odkąd pamiętam, jawił mi się w marzeniach, „Tak się składa, że od kilku dni żyłem nadzieją, że otworzy się przede mną rzeczywistość i zdążę przejść na drugą stronę, zanim się za mną zamknie”. Dosłownie owładnęła mną intuicja, że coś się może wydarzyć – i ta nadzieja wystarczała, żebym czuł się szczęśliwy, przepełniała mój umysł jak piosenka, która nagle opanowała moje myśli, obsesyjna piosenka sprawiająca mi wielką przyjemność. W samochodzie rozległby się gromki śmiech,
obróciłbym głowę w stronę siedzącego obok mnie. „Ależ o czym pan mówi? – spytałby, próbując opanować wesołość. – Nic z tego nie rozumiem, to naprawdę komiczne, ludzie w pana wieku nie wierzą już w bajki! Jakiego typu miejsce ma pan na myśli, mówiąc o nieuchwytnym innym świecie?” Odpowiedziałbym, że to wszystko jest bardzo mgliste („Nawet dla mnie”) i że ten inny świat nie ma nazwy. „Wiem tylko, że zawsze pobłyskiwał w moich marzeniach jak obietnica spełnienia i pocieszenia. Czasami myślę, że moim jedynym pragnieniem jest opuszczenie rzeczywistości, choć nie wiem, co to dokładnie oznacza”. Ten inny świat zawsze istniał wyłącznie dzięki przeczuciu, że któregoś dnia znajdę miejsce, gdzie będę mógł się schronić, a jego personifikacją w moich snach była spotkana przypadkowo kobieta. Chodziło o pojawiające się nieregularnie przeczucie o różnej intensywności, w zależności od nastroju i pory roku, ale od wczesnej młodości byłem przywiązany – bez wątpienia zbyt mocno – do poetyckiej aury, która je otaczała. Z pewnością błogość, jaką ten stan oczekiwania wlewał w moje życie wewnętrzne, kazała mi nieraz sądzić, że był on sam w sobie tym enigmatycznym miejscem, które wskazywał – może nadzieja ucieczki miała jedynie uczynić moje życie znośnym, pozwolić mi
przetrwać towarzyszące mu zmęczenie, napięcia, smutek i wszystkie rozczarowania. Zresztą w tych rzadkich chwilach, gdy przestawałem w to wierzyć, w tych rzadkich chwilach, gdy traciłem przekonanie, że coś, co zaraz się zdarzy, pozwoli mi się wymknąć z ciasnoty istnienia, zmuszony byłem przyznać (i podzielić się tym z lekarzem), że cierpię na depresję (a on przepisywał mi prozac). Muszę jednak coś zaznaczyć, mianowicie że to oczekiwanie na rychłe przełomowe zdarzenie sprawiało, iż tak naprawdę nigdy nie uznawałem swojego życia za nieudane. „Rozumie pan, co mam na myśli? – spytałbym tego kogoś siedzącego obok. – Nie twierdzę, że moje życie mi się nie podoba wyłącznie dlatego, że mogę liczyć, iż zdarzy się coś, co głęboko je zmieni i uczyni mniej nieznośnym. Jestem zadowolony z życia, bo przepełnia je marzenie, że coś wkrótce zmieni jego bieg, jakaś kobieta, cud, spotkanie, niesłychana propozycja zawodowa, nieoczekiwane wydarzenie albo genialny pomysł, który zrodzi się w moim mózgu. Podoba mi się właśnie t o marzenie, gdy podoba mi się moje życie. Oto zabawny paradoks, nie uważa pan?” Pewnie należę do tych, których nazywa się marzycielami, chociaż mój zawód wpisuje mnie w najbardziej bezkompromisową rzeczywistość, zmusza do
odgrywania na co dzień osoby zorganizowanej i pragmatycznej, nadzwyczaj konkretnej i skupionej na materii w przeciwieństwie do tego, ku czemu przeważnie ciągnie marzyciela. Jestem pewien, że w przypadku wielu osób jest podobnie: bylibyśmy zaskoczeni, odkrywając strategie, jakie zmuszona jest opracowywać większość ludzi (i bajki, którymi muszą karmić własną wyobraźnię, nie licząc wyobraźni swoich dzieci), aby się nie załamać, aby z zapałem wstawać na dźwięk budzika, aby znieść to, co znoszą, i aby nie zabiły ich przeżywane z tego powodu upokorzenia – i w ten sposób przekonalibyśmy się ostatecznie, że egzystencja jest tylko ponurym ćwiczeniem przetrwania. Właśnie to wszystko zacząłbym wyjaśniać temu komuś, kto siedziałby koło mnie, aby był w stanie pojąć moje zachowanie w galerii handlowej, a na zakończenie oświadczyłbym: „Opowiem panu pewną historię, która przydarzyła mi się dawno temu. Może ona pozwoli panu zrozumieć, dlaczego bez chwili namysłu podszedłem do tej kobiety”. Zjechałem z autostrady w Rambouillet. Od domu dzieliło mnie już zaledwie kilka kilometrów. Miałem dziewiętnaście lat, studiowałem architekturę, od roku byłem z Sylvie (która nadal mieszkała u rodziców), wynajmowałem
siedmiometrowy pokój na Saint-Germain-desPrés. Wracałem z kolacji, na której sporo wypiłem, zbliżała się chyba pierwsza, wśliznąłem się właśnie do łóżka, gdy nagle dopadła mnie przemożna potrzeba skorzystania z toalety, z pewnością z powodu marnej jakości spożytych indyjskich potraw. Zawsze uważałem za niesamowite, iż punkt wyjścia tej przełomowej historii stanowi tak pożałowania godne zdarzenie. W tamtym czasie, zaledwie rok po opuszczeniu rodzinnego domu, nie uwolniłem się jeszcze od niektórych poleceń matki (wracałem na każdy weekend do rodziców, żeby się umyć, odeprać i otrzymać pieniądze na życie), dlatego też spałem w piżamie, co w przypadku osoby dorosłej studiującej w Paryżu zakrawa na niepojęty dla mnie absurd, ale ów anachronizm odcisnął niezatarty ślad na historii, którą przeżyłem. Włożyłem na to śmieszne nocne przebranie spodnie i trencz, a potem udałem się do toalety publicznej położonej przy bulwarze Saint-Germain niedaleko mojej kamienicy, niemal na rogu rue du Bac. Nie mogłem zmusić się do korzystania z toalety urządzonej na piętrze, na którym mieściły się służbówki, i wypróżniać się w kucki, zwisając odrętwiały z powodu skurczów nad cementowym otworem (musiałem trzymać się
ściany, by nie polecieć do tyłu), więc przyzwyczaiłem się do załatwiania potrzeb fizjologicznych na zewnątrz jak pies. Wracałem do domu, gdy przechodząca przez rue du Bac młoda kobieta szepnęła w momencie, gdy mieliśmy się minąć, „Jaki piękny chłopiec”, nie zatrzymując się ani nawet nie odwracając (co mogłem sprawdzić, patrząc na jej oddalającą się tajemniczą sylwetkę z głową otoczoną aureolą puszystych włosów w kolorze brązu). Stawałem się wtedy dorosły, powoli zacierały się stygmaty okresu dojrzewania, zaczynałem rozumieć, że niektóre kobiety mogą uważać mnie za przystojnego lub w swoim guście, niemniej nie wyobrażałem sobie, że mógłbym spodobać się już teraz tak wyjątkowej kobiecie. Trzy czynniki powstrzymały mnie od udania się za nią w pościg, mimo że rzucone przez nią zdanie upoważniało mnie do odezwania się do niej: po pierwsze nieśmiałość w stosunku do kobiet, po drugie fakt, że nieznajoma nie odwróciła się, aby uśmiechem potwierdzić komplement, po trzecie mój groteskowy strój pogromcy zwierząt ukryty pod wierzchnim ubraniem. Nawet gdyby dała mi się zaczepić, a następnie pozwoliła, bym dotrzymał jej towarzystwa, musiałbym zadowolić się przemierzaniem ulic u jej boku, zakrywając szyję
kołnierzem trencza. Co mógłbym jej odpowiedzieć, nie ośmieszając się, gdyby nalegała, byśmy poszli się czegoś napić do jednego z barów otwartych jeszcze przy Saint-Germain-des-Prés? A pomijając to – czy gdybym był normalnie ubrany, miałbym odwagę ją dogonić? Co niby miałbym jej powiedzieć? Co powiedzieć pięknej kobiecie, która patrząc przeciągle, szeptem wyznaje: „Jaki piękny chłopiec”, co odpowiedzieć na takie zdanie, żeby nie wyjść na kogoś, kto czeka na gratyfikację? Nawet dziś, zaprawiony w bojach, bogatszy o doświadczenia dwudziestu trzech lat, które minęły od tamtej nocy, nie wiem, jak powinienem był się zachować ani jakie zdanie miałbym do niej wypowiedzieć – chyba żeby przyjąć, iż najwłaściwszą w tej sytuacji reakcją byłaby skrajna niezręczność (wyrażająca się potokiem oderwanych od siebie słów, urywanymi zdaniami, wahaniami i westchnieniami). Kobieta musiałaby wtedy zdobyć się na dokończenie nieopatrznego być może komplementu, który się jej wymknął, i dodać po krótkim milczeniu: „No już, zabieram pana ze sobą”, czego nie zrobiła (nie zadała sobie nawet trudu, by się odwrócić). Przekroczyłem wtedy próg mansardy, gorzko żałując, że uciekłem (wąska spirala schodów skłoniła mnie do zgubnych rozważań, w których
z każdym stopniem, z każdym piętrem pogrążałem się coraz bardziej), rozwścieczony ubóstwem swojego talentu poetyckiego. Pozwalam zjawiskowej kobiecie, która rzuca mi na ulicy „Co za piękny chłopiec”, zniknąć w mroku i nawet nie próbuję jej odpowiedzieć? Wtedy właśnie w porywie złości walnąłem pięścią w ścianę (przez moment bałem się, że połamałem sobie palce), po czym doszedłem do wniosku, że muszę wyruszyć na poszukiwania – z powodu wysokich obcasów poruszała się w ciemnościach nocy z powolnością procesji. Zdjąłem piżamę, włożyłem ubrania, które nawinęły mi się pod rękę, zbiegłem jak najszybciej się dało po kręconych schodach i pognałem w to miejsce, gdzie musnęły się nasze życia. Pomyślałem, że z powodu wielkiej ilości wypitego mocnego białego indyjskiego alkoholu zarówno nieznajoma, która wypowiedziała te słowa, jak i samo zdanie, które do mnie dotarło, mogły równie dobrze w ogóle nie istnieć. Ruszyłem pędem w kierunku, w którym się udała, szedłem długimi krokami w górę bulwaru Saint-Germain, chodnik przesuwał mi się bardzo szybko przed oczami, a jednocześnie na przemian po prawej i lewej stronie migały czubki moich butów, biegłem jak we śnie, ignorując nielicznych mijanych przechodniów, po czym raptownie się
zatrzymałem. Przez kilka sekund stałem nieruchomo bezradny i zdyszany. Co robić? Może skręciła w którąś boczną ulicę? Gdyby cały czas szła bulwarem, szybkość, z jaką posuwałem się w stronę mojego wyobrażenia o niej, pozwoliłaby mi ją już dawno dogonić i wtedy bym się do niej odezwał. Co bym jej powiedział? Nie wiedziałem. Pod wpływem impulsu postanowiłem pójść rue Saint-Guillaume i kierować się w moich poszukiwaniach ku Sekwanie. Tego rodzaju nocną romantyczną kobietę musiały kusić ciemne, kołyszące się metafizyczne wody pełne połyskliwych odbić. Biegłem środkiem rue SaintGuillaume aż do rue de l’Université, w którą skręciłem w prawo, aby dotrzeć do rue des SaintsPères i dalej biec w dół, w stronę rzeki. Zdarza mi się myśleć, że moje wspomnienia z tej pogoni pochodzą ze snu, który mógł mi się przyśnić za czasów studenckich, a nie są wydarzeniami, które naprawdę przeżyłem. Nieraz tuż przed zaśnięciem zaczynamy biec ciemnym korytarzem i dziś nie mogę stwierdzić z całą stanowczością, że nie goniłem tej nieznajomej w onirycznym mieście, w krótkometrażowym filmie zapadania w sen. Biegłem od dawna, nie czując wcale zmęczenia, jak piłka rzucona przez dziecko w korytarzu, szare ściany ulic przesuwały się po obu stronach mojej
twarzy i dokładnie w momencie, gdy dobiegłem do rue des Saints-Pères i zatrzymałem się, aby przeczesać czujnym okiem okolicę, stanąłem z nią twarzą w twarz. Pojawiłem się na rogu tych dwóch ulic chwilkę przed tym, zanim skręciła, i tym sposobem znalazłem się na linii jej wzroku rozchełstany i zaczerwieniony, z rozwianym włosem pędzący niczym oszalały pocisk, ona dalej szła naprzód, a ja obróciłem głowę w jej kierunku dokładnie w momencie, kiedy znalazła się naprzeciw mnie. Jej twarz pojawiła się raptownie przede mną (w zbliżeniu) jak obraz, który na moich oczach (w mojej wyobraźni) rozpostarła noc (jak najpiękniejszy sen). Stała przede mną niczym portret fotograficzny. Uśmiechnęła się do mnie. Uważałem ją za zjawiskową. Drżała jak osika. Oddychałem w szalonym tempie. Czułem się zmieszany, że zaskoczyła mnie, gdy goniłem ją jak barbarzyńca, wolałbym uchodzić za zamyślonego spacerowicza, który przypadkowo spotkał ją po raz drugi, „Coś podobnego, pani tutaj, co za dziwny zbieg okoliczności...”, ale mój stan nie pozostawiał żadnych wątpliwości co do tego, że szukałem jej w ciemnościach nocy równie zapamiętale, jak młoda kobieta przetrząsa zawartość torebki, próbując znaleźć szminkę. Nie odzywałem się. Nie przychodziło mi do głowy żadne zdanie. Zresztą to,
że zaskoczyła mnie, gdy się za nią uganiałem, zwalniało mnie z konieczności wypowiedzenia pierwszego zdania, to ona powinna się odezwać. Odwróciła się akurat w chwili, gdy pojawiła się taksówka, podniosła rękę, samochód się zatrzymał i wsiedliśmy. „Dobry wieczór”, powiedziała do kierowcy, po czym podała mu adres, którego nie zapamiętałem (w następnych tygodniach przychodziły mi do głowy nazwy różnych ulic, wmawiałem sobie, że je wtedy usłyszałem); natomiast pamiętam, że na pytanie kierowcy odparła, iż dom, w którym mieliśmy spędzić noc, znajduje się w dziewiątej dzielnicy. Znalazłem się w mieszkaniu, które zdawało się nie mieć granic. Wyjaśniła mi na schodach, że właściciel wyłączył prąd i zapomniał powiedzieć jej, gdzie jest włącznik, dlatego zapalimy świece. „Przyzna pan, że nie jest to pozbawione uroku”, podsumowała, wkładając klucz do zamka (nie śmiałem jej zadać żadnego pytania na temat informacji, które mi właśnie przekazała, to znaczy właściciela, charakteru ich związku i przyczyn zamieszkania w tym miejscu). Po zapaleniu świec srebrną zapalniczką, którą wyjęła z kieszeni torebki (nie zdejmując letniego płaszcza), ruszyliśmy przed siebie. Ciemność podkreślała odczucie, jakie wywoływało we mnie to
mieszkanie, które stawało się wielkie niczym las, w miarę jak zagłębialiśmy się w jego zakamarki. Zdawało się, że korytarze nie przecinają mieszkania, a wręcz przeciwnie, wiodą w głąb jego nocnej materii, prowadząc do jej serca. Nieznajoma szła przede mną bez słowa, otwierając ciężkie drzwi, wyprzedzając mnie w czeluściach cieni i bezruchu. Wreszcie dotarliśmy do jakiegoś pomieszczenia. „Jesteśmy na miejscu, proszę, niech pan wejdzie”, ostrożnie wszedłem do środka w delikatnym blasku świecznika, który chronił mnie przed osaczającą nocą. Po kilku minutach (w miarę jak kobieta zapalała porozstawiane w różnych miejscach świece) wydało mi się, że pomieszczenie może odgrywać zarówno rolę gabinetu, salonu, biblioteki, sali do muzykowania, jak i sypialni, ale prawdopodobnie spełniało wszystkie te funkcje, a nieznajoma oddawała się tu równolegle różnym zajęciom. „Niech pan siada, gdzie się panu podoba”, powiedziała, wskazując palcem różne możliwości: dwie kanapy, szezlong, sofę pod ścianą i kącik z kilkoma fotelami. Wybrałem miejsce na samotnej kanapie, licząc, że brak sąsiadującego z nią miejsca do siedzenia zmusi kobietę, by usiadła koło mnie (kanapa była wystarczająco duża, byśmy mogli na niej rozmawiać, nie dotykając się, okazało się, że w ten
właśnie sposób mieliśmy spędzić noc). – Przyniosę panu coś do picia, czy ma pan jakieś preferencje, jeśli chodzi o alkohol? – usłyszałem. – Raczej biały alkohol, dżin, wódka, coś w tym rodzaju, jeśli można – odpowiedziałem, myśląc, że z uwagi na stan upojenia, w jakim się znajdowałem, lepiej nie mieszać trunków i pozostać przy tym, który już nieźle dał mi się we znaki. – Mam Bombay Sapphire, tequilę, wódkę... – W takim razie dżin z Bombaju, dobrze się składa. – Uśmiechnąłem się do niej. Wróciła po kilku chwilach z butelką i dwoma szklankami i usiadła koło mnie na kanapie. – Pana zdrowie – powiedziała, nalawszy nam dżinu, podnosząc połyskujący płyn na wysokość prawego oka. – Za nasze spotkanie – odpowiedziałem, naśladując ją. – Za to cudowne spotkanie – dodałem. To, co się potem wydarzyło, pozostawiło w mojej pamięci szczególnie żywe wrażenia, ilekroć jednak próbowałem ponownie przeżyć w myślach tę chaotyczną dziurawą noc (a starałem się to zrobić przez wiele tygodni), moje wysiłki odtworzeniowe przerywało nagłe pojawienie się w pamięci tego dojmującego momentu, gdy następnego dnia,
około osiemnastej, obudziłem się w ubraniu we własnym łóżku. Szczegóły tej nocy zachowały się nie dzięki wspomnieniom, które zapadłyby mi na zawsze w pamięć (wypływając z jasnej świadomości poprzedzającej moment, gdy urwał mi się film), ale dzięki reminiscencjom, które przepełniały mój umysł, gdy obudziłem się w mansardzie wiele godzin później – nie wiedząc, co się stało ani też w jaki sposób udało mi się wrócić do domu. Jestem prawie pewien, żeśmy się nie kochali. Nie rozmawialiśmy również, dlatego nie poznałem tożsamości tej młodej kobiety – imienia, nazwiska, zawodu czy miasta, w którym na stałe mieszkała. Myślę, że przez cały czas była w spódnicy, a ja w spodniach (chyba że doszło do jakichś bardziej drastycznych wydarzeń w tym okresie, który zniknął z mej pamięci), natomiast ocieraliśmy się o siebie, zachwycała mnie miękka świeżość jej piersi i brzucha na mojej skórze. Pamiętam nasze wargi, które się smakowały, jej palce u nóg między moimi zębami. Jej wzrok miał oczywistość twierdzenia matematycznego, uważałem, że jest złożony, ale jego głębia dawała mi poczucie, że zanurzam się w bardzo delikatną, łagodną, niemal cielesną materię jak aksamit, zielony aksamit. Widzę w pamięci jej bezbrzeżny uśmiech,
nieruchomy, w którym momentami pobłyskiwał smutek. Była, wydaje mi się, kilkoma kobietami jednocześnie, była żywa, poważna, tragiczna, wesoła, władcza i dziecinna, lecz może nadmiar alkoholu i stany, przez które kolejno przechodziliśmy, wywołały to wrażenie odrębnych jednostek stopionych później w jedną przez moją pamięć. Uwielbiałem kształt jej paznokci. Moje palce gubiły się w puszystej materii jej włosów. Niepokoi mnie, iż przeżyłem te chwile w ciemności mieszkania pozbawionego prądu i muszę przezwyciężać mroki amnezji, by je sobie przypomnieć: noc zdawała się coraz bardziej nieprzenikniona i obrazy w mojej pamięci otacza równie wszechogarniający mrok. Widzę, jak nieznajoma wstaje i oddala się ode mnie trochę pijanym, acz eleganckim tanecznym krokiem, za którym przepadam, z wdziękiem woltyżerki utrzymującej równowagę na galopującej klaczy. Pamiętam, że zachwycił mnie sposób, w jaki jej sylwetka poruszała się po pokoju, boso, uświadomiłem sobie bowiem, że buty nie mają żadnego wpływu na jej roztańczoną zmysłowość. Widzę, jak zaczyna grać na pianinie, patrzę, jak porusza palcami melancholijna, z nagim biustem. Jej piersi drżą między ramionami, biel ciała odcina się od pogrążonego w mroku pianina, ale
blask czarnej politury nawiązuje do połyskujących warg, błyszczących oczu, intymności wilgotnej być może, przynajmniej taką mam nadzieję. Nie odrywa ode mnie wzroku, gdy gra. Pianino wydaje się mokre, jej oczy wydają się mokre, spływa ze mnie kroplami szczęście i emocje. Gdzie jesteśmy? Do kogo należy to mieszkanie? Pamiętam, że wielokrotnie stawiałem sobie to pytanie, lecz nie przyszło mi do głowy, by zadać je na głos, bo nie wiedziałem, że począwszy od następnego dnia, przez wiele lat będę próbował przypomnieć sobie adres, który podała kierowcy, odtworzyć obraz kościoła czy zabytku, który być może dostrzegłem przez szyby samochodu, odnaleźć ulicę, w którą wjechała taksówka, zanim wysiedliśmy. Jeszcze dziś, gdy spaceruję po południowej części dziewiątej dzielnicy, zdarza mi się raptownie doświadczać szczególnych stanów emocjonalnych: nagle zalewa mnie fala optymizmu albo na kilka sekund ogarnia bezsensowne uczucie szczęścia, albo mój umysł pogrąża się w dziwnie gęstej, przesyconej historią atmosferze przywodzącej na myśl stary, nieco mroczny pałac, jakbym podświadomie wyczuwał bliskość tego budynku. Dzięki temu z biegiem lat udało mi się wreszcie wytyczyć obszar, na którym z całą pewnością spędziłem tamtą utraconą noc: w okolicy kościoła
Świętej Trójcy, do tej dzielnicy zawsze prowadzą mnie moje pragnienia, gdy spaceruję lub wybieram się wieczorem do restauracji, jakby przyciągała moją wyobraźnię niczym magnes. Na podobnej zasadzie dziesięć lat później rozpoznałem, będąc u znajomego, muzyczne frazy, które nieznajoma grała, a konkretnie ostatnie utwory fortepianowe skomponowane przez Ferenca Liszta (ostatnio zacząłem na nowo ich słuchać). Ale dlaczego tyle piłem? Dlatego że ona piła? Dlatego że chciała, żebym pił i stracił po niej ślad, by ta wspólna noc pozostała niczym zawieszona w przeszłości kaplica? Czy piłem, by zapomnieć o strachu? (kochałem się wcześniej może dwa albo trzy razy). Widzę ją, jak gra oparta o pianino, pochylając się nad białymi palcami, które kładzie metodycznie na krótką chwilę na klawiszach. Słucham w wielkim skupieniu wykonywanych utworów, zauważam, że tracą gęstość, rośnie w nich napięcie, stają się coraz bardziej nagie, przerażająco powolne. Potem wszystko się rozsypuje, niektóre obrazy giną, widzę, jak przewracam ją na łóżko, jak delikatnie gryzę jej sutki, słyszę w uszach śmiech, dość dźwięczny śmiech, ale te obrazy są niekompletne, jakby podziurawione, niewyraźne, szalone, wypalone przez alkohol i stan upojenia, i cały ten
zamęt raptownie ustępuje wraz z pojawieniem się ścian mojego pokoju, gdy otwieram oczy następnego dnia po południu. Nie mam pojęcia, co się stało. Czy wróciłem sam do domu, czy powierzyła mnie opiece taksówkarza, czy sam pokonałem siedem pięter stromych schodów, zanim runąłem na łóżko? Dlaczego nie zasnąłem u niej, wtulony w jej ciało? Czyżbym okazał się chamski bądź odrażający i zmusił ją, by mnie wyrzuciła? Próbowałem wmówić sobie, że miała opory, by zasnąć obok nieznajomego, ale umówiła się ze mną nazajutrz po południu, a ja po powrocie do domu znieczuliłem się do końca alkoholem. Mogła o tym świadczyć pusta butelka znaleziona na drugi dzień na wykładzinie w moim pokoju i z jej właśnie powodu wielokrotnie zadawałem sobie pytanie, czy ta noc mi się nie przyśniła. Ostatecznie doszedłem do wniosku, że nawet jeżeli ją przeżyłem, to, co po niej pozostało, całkowicie upodabnia ją do snu: to samo oszałamiające piękno, te same przebłyski idealizmu, ta sama cudowna prostota, ta sama rozpaczliwa niemożność powrotu. Podobnie jak w przypadku snu nie szukam szczegółów tej historii w pamięci, lecz w wyobraźni (wiem, że ta historia nieodwracalnie ją naznaczyła), w warstwie
istotniejszej od wspomnień, bardziej intymnej i uniwersalnej, skąpanej w atmosferze mitu. To, że ta nieco dziwna historia odcisnęła na mnie równie zniewalające piętno w wieku, gdy czekałem na olśnienie, na jakiś znak, który wskaże mi kierunek, wyjaśnia z pewnością znaczenie, jakiego nabrała z czasem, i wpływ, jaki nieustannie wywierać będzie na mój stosunek do rzeczywistości. Tę właśnie historię opowiedziałbym siedzącemu obok, by uzmysłowić mu, co poruszyło we mnie pojawienie się Victorii. Zajechałem pod dom, wyłączyłem silnik, zgasiłem światła, dostrzegłem w drzwiach balkonowych sylwetkę Sylvie. Obróciłbym się do siedzącego obok i powiedziałbym, że tamta noc na zawsze mnie naznaczyła, nigdy nie przestałem sobie wyobrażać, że możliwe jest jakieś jej zakończenie (w postaci podobnego zdarzenia stanowiącego współczesne odbicie tamtego cudu), i co roku w okolicach jej rocznicy, 12 września, echo tej nocy narasta. „Od końca sierpnia do połowy października to wspomnienie wywołuje we mnie jasne przekonanie, które przenika mnie od stóp do głów, że wkrótce coś się zdarzy. Coś niespodziewanie szczypie mnie w brzuch, w żyły, i te uszczypnięcia rozchodzą się po moim ciele jak
dziwne promienie”. Usłyszałem delikatnie uderzający w szybę samochodu paznokieć, odwróciłem się w stronę tego odgłosu i zobaczyłem pochyloną ku mnie Sylvie, która uśmiechała się pytająco. – Co robisz sam w samochodzie od dziesięciu minut? – spytała przez wąski otwór, gdy trochę opuściłem szybę sterowaną elektronicznie. – Nic, zamyśliłem się... – odpowiedziałem, całując ją w usta. – Zamyśliłeś się? A o czym to myślałeś? – O niczym specjalnym, o kłopotach w pracy, miałem ciężki dzień. Wysiadłem z samochodu, weszliśmy do domu, położyłem torbę na fotelu. Runąłem na kanapę. – Powiedz mi lepiej, jak się udały urodziny. Miło było? – Tak, było naprawdę miło. Spędziliśmy uroczy wieczór. – A Deneuve’owie dawno wyszli? – Nie wiem dokładnie, jakieś pół godziny temu. – I co u nich słychać, wszystko w porządku? – Tak, wydaje mi się, że wszystko dobrze, bawiliśmy się świetnie. – Zaraz wracam – powiedziałem do Sylvie. – Zajmie mi to minutkę. – I zamknąłem się w toalecie, gdzie zacząłem się pieścić, wyobrażając
sobie ciało niedawno spotkanej nieznajomej. Zdejmowałem jej bluzkę, ściskałem piersi przez czarną koronkę stanika, widziałem, jak idzie przede mną przez galerię handlową, zaczęła dotykać mojego członka, rozpiąłem jej stanik, odkrywałem piersi, uważałem, że są cudowne, jędrne i brunatne, zacząłem ssać jej sutki, kochałem się z nią, czułem jej łydki na swoich biodrach, jęczała, a mnie to podniecało, miałem orgazm, spuściłem się na rękę, starałem się nie robić za dużo hałasu, słyszałem, jak Sylvie sprząta ze stołu i mija drzwi do toalety w drodze do kuchni. Victoria leżała na prześcieradle szczęśliwa, wyczerpana, mój wilgotny członek przywierał do jej nogi, oderwałem kawałek papieru toaletowego z rolki wiszącej nas ścianie, wytarłem penis, mój wzrok padł na okładkę tygodnika, „Spadek cen nieruchomości”, włożyłem spodnie, spuściłem wodę, wyszedłem z toalety, poszedłem do łazienki umyć sobie ręce, miałem czerwoną, nieco przekrwioną twarz. W korytarzu minąłem się z Sylvie wracającą z jadalni ze stosem talerzyków deserowych, na pierwszym leżały resztki tortu urodzinowego; pięć świeczek zsuniętych było do rogu, srebrne widelczyki krzyżowały się na górze białego kremu i rozgniecionych truskawek.
– A jaki prezent kupiłeś Vivienne, bo w końcu mi nie powiedziałeś, co to jest? – spytała Sylvie. To zdanie mnie poraziło. Grom z jasnego nieba przeszył mi ciało i uderzył w sam środek ziemi, skąd jego ciepło rozchodziło się wzdłuż mojego kręgosłupa. Zostawiłem gdzieś pluszaka dla Vivienne, ale nie wiedziałem, w którym momencie ani gdzie. Czy zapomniałem go w kręgielni, w kawiarni, w galerii handlowej w czasie rozmowy z Victorią? – Pluszaka, wielkiego pluszaka, zwierzę. – Ach, to świetnie, a jakie to zwierzę? – Nie wiem, zapomniałem zapytać, nie znam go. Olbrzymie zwierzę z pazurami, grubym ogonem, brązowo-czarne, bardzo ładne. – A gdzie ono jest? – U mnie w samochodzie. – Idź po nie, powinna zobaczyć prezent, jak tylko się obudzi, było jej smutno, że cię nie ma i nie dostanie od ciebie prezentu, obiecałam, że będzie leżał koło jej łóżka, jak się obudzi. – Pójdę po niego rano. – Nie, proszę cię, idź teraz. – Mówię, że pójdę rano. – Obiecałam jej, że będzie leżał koło łóżka, jak się obudzi. – Byliśmy teraz w kuchni. Napełniłem szklankę wodą z kranu i wypiłem duszkiem. –
Naprawdę jesteś nieznośny, jak się postarasz, pójdę po niego, gdzie są kluczyki do samochodu? – Na komodzie przy wejściu. Ale zastanawiam się, czy nie zostawiłem pluszaka w biurze. Sylvie wyszła z kuchni, nie słysząc ostatniego zdania. Otwarłem lodówkę, zastanawiając się, co mógłbym zjeść.
ROZDZIAŁ TRZECI
Dziwiłem się, że jestem tak wyluzowany. Dzielący nas duży, uroczyście nakryty kwadratowy stół podkreślał wagę nadchodzącego momentu, kiedy to po zakończeniu kolacji będziemy mogli się objąć. Gdybym chciał wziąć ją za rękę, musiałbym się pochylić i wyciągnąć ramię, a nasze palce spotkałyby się na dywanie sennych kwiatów, między dwoma lichtarzami w centrum stołu. Victorię bawiła ta przypominająca ciężką próbę sytuacja, której nie przewidziała, wybierając restaurację tej klasy – sugerowały mi to jej roziskrzone oczy patrzące na mnie z daleka ponad obrusem. Często się uśmiechałem, jakby moimi wargami kierował niepowstrzymany odruch, a co istotniejsze, te uśmiechy były szersze i bardziej promienne niż zwykle. Czułem, że twarz mi się zmieniła. Moje życie nie upłynęło pod znakiem takich
spotkań z kobietami należącymi do tej kategorii – mówiłem już o tym. Obawy, jakie z tego powodu żywiłem, nie osłabiły radości, która mnie opanowała na jej widok w holu mojego hotelu, gdy wychodziłem z windy, stała tyłem do mnie koło marmurowej kolumny i patrzyła w stronę szyb. Szedłem do niej z bijącym sercem, już upojony zapowiadającym się wieczorem, szczęśliwy, że jej obecność wywołuje we mnie taki sam efekt jak wtedy przed sklepem z ubraniami, toteż gdy podała mi rękę, zdecydowałem się pocałować ją w policzek. Wspominała, że zarezerwowała stolik w znanej w dzielnicy restauracji, „W eleganckim modnym lokalu, nigdy tam nie byłam, ale opowiadali mi o niej znajomi”, odpowiedziałem, że to znakomicie, szliśmy ulicami tuż koło siebie, wolno, jak spacerowicze, którzy znają się od dawna. Ta bliskość wydawała mi się tym bardziej fascynująca, że wynikała z piętnastominutowej rozmowy i wymiany kilku maili – innymi słowy z niczego szczególnie solidnego. Przyspieszenie, jakiego z naszej inicjatywy nabierał początek związku, przyprawiało mnie o zawrót głowy; ta świadomość zamykała nas w oddzielnej przestrzeni, w której rozbrzmiewało echo naszego pożądania, lecz towarzyszyła mu atmosfera niepewności podtrzymywanej przez pełną wahań
rozmowę i obawę, że nasze zachowania okażą się niewłaściwe. Wiedzieliśmy, że wylądujemy w jednym łóżku, udawaliśmy jednak, że nie mamy o tym pojęcia. Wykazałem się inicjatywą i pierwszy wysłałem mail nazajutrz po naszym spotkaniu. Ponieważ Victoria natrząsała się z mojej skłonności do emfazy, postanowiłem popaść w liryczność i przesadną uczuciowość – to moja wada, do której chętnie się przyznaję. W pierwszym mailu zapewniłem ją, że nasza piętnastominutowa rozmowa była jak „oczarowanie”. Wspominałem o trzech poznanych tego dnia kobietach, „z których każda była równie poruszająca”: o nieznajomej spotkanej w galerii handlowej, wojowniczce ciskającej ciężkie czarne kule i młodej kobiecie, z którą rozmawiałem. Wyznałem, że zapragnąłem ją poznać w ciągu tej godziny przewagi, jaką nad nią zyskałem, „i proszę mi wierzyć, że potrzebowałem tyle czasu, by zebrać się na odwagę i podejść do pani”. Trzecia kobieta pozwoliła mi się podziwiać „w bliskości tête-à-tête, widziałem jej spojrzenia, uśmiechy i małe piegi wokół oczu” i spodobała mi się jeszcze bardziej od pozostałych. „Z jakiego powodu?” Po pierwsze dlatego, że zdecydowała się spełnić życzenie, które narodziło się we mnie dwukrotnie, w tak różny
sposób, za sprawą jej poprzedniczek. Dodałem: „Dwie pierwsze kazały mi się obawiać, że zostanę odprawiony, a ta trzecia mnie nie odprawiła: jak mógłbym nie żywić za to dla niej dozgonnej wdzięczności?”. Wyraziłem nadzieję, że nie zmieniła zdania i nie żałuje, że dała się zaczepić nieznajomemu, i nie postanowiła „przekreślić perspektyw, jakie otwierał przed nami ten śmiały czyn”. Potwierdziłem daty pobytu w Londynie, prosząc o informację, czy będzie wtedy na miejscu, czy też powinniśmy zaplanować spotkanie w Paryżu. Kończyłem, pytając, czy może mi polecić jakiś hotel, „bo standardowy trzygwiazdkowy hotel w nudnej dzielnicy, w którym zwykle się zatrzymuję, działa na mnie przygnębiająco”. Gdy tylko wysłałem mail, zacząłem żałować, że postawiłem sprawy tak jasno. Podjąłem nierozważne ryzyko; choćby nawet oczarowała ją wykwintność epistolarna rodem z innej epoki, trywialna i zarozumiała wymowa tej wiadomości z pewnością urągać będzie wrażliwości, jaką okazała, zgadzając się wręczyć mi wizytówkę. Od tak dawna marzyłem, że przeżyję taką chwilę, a tymczasem swoim obelżywie demonstracyjnym zachowaniem zaprzepaściłem właśnie szanse na przyszłość; nie będzie mogła odpowiedzieć na te
zdania, aby nie wydać się kobietą szukającą przygód bądź patrzącą na nie łaskawym okiem. Byłem na szczycie wieżowca, gdy następnego dnia odebrałem jej odpowiedź na smartfonie. Niedowierzanie, jakie budziła we mnie jej śmiałość, wprawiało mnie w oszołomienie rosnące z każdą kolejną lekturą jej maila. Żadna kobieta nigdy nie odpowiedziała na moje pożądanie, równie stanowczo zapewniając o własnym – jak równy z równym, patrząc mi prosto w oczy – i ta postawa mnie urzekła. Na wstępie dziękowała, że „ponownie objąłem leadership” i pozwoliłem jej „po prostu odpowiedzieć”. Czy żałuję? „Jeszcze nie...” Uważała, że do odważnych świat należy, i kierując się tą zasadą, twierdziła, że zarówno ja wykażę się odwagą, jak i ona, przyjmując moją propozycję ponownego spotkania w Londynie z końcem września, „byśmy mieli trochę czasu dla siebie...”. Niepokoiło ją jednak to „nakładanie się na siebie trzech kobiet”, które niby zaobserwowałem. „Co u diabła pan widział? Albo co widział pan oczyma wyobraźni?” Podsumowała, pisząc: „Jestem trochę zmieszana...”. A na zakończenie te kilka linijek, które zwaliły mnie z nóg: „Pozwoliłam sobie poprosić swoją asystentkę, by zarezerwowała Panu hotel. Korzystamy ze specjalnej ceny
promocyjnej dla firm, 150 euro za pokój (proszę wypełnić załączone formularze, zwłaszcza jeżeli zamierza Pan przyjechać po 18.00). Hotel mieści się blisko mojego biura, dzięki czemu wymknę się z niego i nie będę tracić czasu w koszmarnych londyńskich korkach. Niech Pan po prostu napisze, o której będzie Pan wolny, dla mnie 18.30–19.00 jest OK”. Cóż za radość! Już sama myśl, że Victoria zareagowała na mój mail, wykazując się jakąś inicjatywą, budziła moje zmieszanie, ale to, że interesowała się tak intymną kwestią jak mój nocleg, tak mocno związaną z moim ciałem jak łóżko, na którym będę spał, i wreszcie że kobieta z taką pozycją utożsamia się z wirtualną kochanką, prosząc asystentkę o zarezerwowanie pokoju, w którym się ze mną spotka, czyniło to zmieszanie kolosalnym. „Byśmy mieli trochę czasu dla siebie...”: czy mogłem sobie wyobrazić bardziej erotyczne zdanie w ustach nieznajomej? Nie zapominając o podniecającym nawiązaniu do momentu, w którym będzie się mogła „wymknąć” z biura, żeby spotkać się ze mną w hotelu „i nie tracić czasu” niczym sekretna kochanka... Precyzyjne zakończenie akapitu „dla mnie 18.30– 19.00 jest OK” niedwuznacznie podkreślało erotyczny wymiar tego maila. Bo zadziwiająco
wczesna pora wskazywała, że Victoria musi wygospodarować dla mnie dość długi przedział czasowy, a pewnie zwykle zarządzała swoim czasem wyjątkowo oszczędnie, podobnie jak wszyscy zajmujący stanowiska menadżerskie. Czy ktoś widział, żeby dyrektorka HR w korporacji przemysłowej zatrudniającej 12 000 pracowników na świecie wychodziła z biura koło osiemnastej w innym celu niż po to, by zabrać syna do pediatry? Wnosiłem z tego, że spotkanie ze mną jest dla Victorii równie ważne jak troska o potomstwo dla dyrektorki HR będącej matką – z tą olbrzymią różnicą, że w jednym wypadku chodziło o obowiązek wobec samej siebie, własnego ciała i wyobraźni miłosnej, a w drugim wobec ideału macierzyństwa. – Skąd te trzy kobiety? Czy wydałam się panu tak różna od dwóch pozostałych, kiedy się odezwałam? Obawiam się, że ma pan o mnie fałszywe wyobrażenie. Zapewniam pana, że nie powinien mnie pan idealizować. Zamówiliśmy ostrygi i białe wino. Victoria postanowiła jeść mało („Nie jestem głodna”, powiedziała z uśmiechem, zamykając kartę), co uznałem za dobry znak: przypuszczałem, że kiszki skręca jej niespokojne pożądanie. Połowa butelki wina już zniknęła, a działanie wzmacniały dwa
kieliszki szampana wypite w restauracyjnym barze. – Nie może mi pani w tym przeszkodzić. Spędzamy ze sobą ten wieczór właśnie dlatego, że panią... jak to powiedzieć? Jest pani dla mnie uosobieniem czegoś bardzo konkretnego. Śledziłem panią i podszedłem do pani nie tylko z pobudek fizycznych, spodobała mi się nie tylko pani twarz czy wygląd. Gdyby zaczepiało się wszystkie kobiety, które nam się podobają... Victoria patrzy na mnie podejrzliwie, marszcząc brwi. – Dlaczego? – pyta. – Tak wiele ciał i mijanych kobiet robi na panu wrażenie, gdy idzie pan ulicą? – Mówiłem ogólnie. Mam tak wyrobiony gust, że niewiele kobiet przyciąga moją uwagę. Interesuje mnie zadziwiająco ograniczona liczba kobiet. Spogląda na mnie z pełną rozbawienia czułością. Właśnie wlewam sobie między wargi sok z muszli ostrygi, gdy słyszę: – A to coś konkretnego, jeśli wolno mi nalegać, to co to jest? Odkładam muszlę ostrygi na talerz i wycieram usta serwetką. – Trudno powiedzieć. Gdybym twierdził, że to kobieta ze szczytów władzy, byłoby to zbytnie uproszczenie. Kobieta wyemancypowana,
ambitna, inteligentna, która wie, czego chce, budzi respekt. Zawsze pociągały mnie kobiety, które nie pozwalają mężczyznom nad sobą zapanować. Fascynują mnie. Podziwiam je. Potrafią rozbudzić we mnie marzenia. – Potrafią rozbudzić w panu marzenia... Ma pan na myśli kobietę, która ma tak ściśnięty żołądek, że nie jest w stanie nawet przełknąć cholernej ostrygi? – Victoria unosi kieliszek na wysokość prawego oka, jakby miał to być znak interpunkcyjny kończący jej wyznanie, znak wymyślony pod wpływem alkoholu, coś w rodzaju przecinka z wykrzyknikiem, po czym przysuwa wino do ust. Czy byłaby równie odważna, gdyby nie dzielił nas duży kwadratowy stół? Uśmiecham się, po czym dodaję: – Powiedziałem za dużo, Victorio. Zresztą wiem, mówię za dużo, niedługo cała tajemniczość naszego spotkania się ulotni. Myślę, że za dużo wypiłem. – Rzeczywistość nie jest taka piękna. Zapewniam pana, że nikt mnie tak nie postrzega, a w każdym razie mój widok nie dostarcza nikomu równej przyjemności, wystarczy zapytać związki zawodowe, żeby się o tym przekonać... Ja też jestem pijana...
– Skąd pani wie, że zażarta walka, jaką z panią toczą, nie budzi w nich podziwu? Może na innej płaszczyźnie jest pani, jako kobieta na szczytach władzy albo po prostu kobieta, przedmiotem erotycznych fantazji? – Byłabym tym mocno zaskoczona. Ale myli się pan w podstawowym punkcie, nie chodzi o zażartą walkę ze mną. Zjawił się pierwszy kelner i zabrał nasze talerze i sztućce, potem przyszedł drugi i przejechał po obrusie mechanicznym srebrnym odkurzaczem, trzeci wręczył nam karty deserów. Victoria zatrzymuje go przy stoliku gestem. – One minute – mówi. – Co pan zamawia? – pyta mnie, przeglądając kartę. – Chce się pan zastanowić czy zamówimy coś od razu? – A co pani zamawia? – Myślę, że zamówię... melbę... – Jest pani naprawdę łakoma. Ja chyba mus czekoladowy. – Więc zamówmy od razu – mówi, zamykając kartę. – So, we’ll have a peach melba and a chocolate mousse. Thank you. – I małą butelkę wody gazowanej. – And half a bottle of sparkling water. Kelner zabiera karty i odchodzi. Victoria kładzie podbródek na złączonych dłoniach i patrzy na
mnie z powagą. – Chciałem pani powiedzieć, a raczej potwierdzić, wydaje mi się, że nadszedł odpowiedni moment, że jestem człowiekiem lewicy. Wierzę w ideały i zasady, mam oczekiwania, irytuje mnie to, co irytuje lewicowców. Cechuje mnie nawet pewna naiwność. – I uśmiecham się porozumiewawczo do Victorii, która odpowiada z udawanym pełnym niesmaku grymasem: – Pewno nie umknęło pana uwadze, że jestem prawicowa – mówi równie fałszywie poważnym tonem. – Identyfikuję się z prawicą... liberalną... wyznającą zasady kapitalizmu i gospodarki wolnorynkowej... Rozumie się samo przez się, że głoszę to wszem wobec. Podnoszę do ust kieliszek białego wina, odstawiam go na stół i patrzę na Victorię, udając, że mi przykro. – Będzie to stanowiło problem w naszych relacjach. – Chyba że uda mi się, a taki mam zamiar, zmienić pana poglądy. – Naprawdę? A jak zamierza pani tego dokonać? – Siłą argumentów. Davidzie, doprawdy, jak taki inteligentny facet jak pan może być w dzisiejszych czasach lewicowcem, rozczarowuje
mnie pan... – Mało prawdopodobne, żebym został liberałem. – Więc niech mi pan wytłumaczy swój pociąg do kobiet ze szczytów władzy... Niech mi pan wyjaśni, co pan robi przy tym stole w eleganckiej restauracji w Londynie, w towarzystwie dyrektorki HR globalnej korporacji o kapitale głównie amerykańskim i powiązanej w dodatku z funduszem emerytalnym... Chyba pomylił pan drzwi! – To rzeczywiście dość dziwne. Jeżeli nadal będziemy pałali irracjonalną chęcią poznania, odkryje pani u mnie kilka złożonych cech podobnego rodzaju... – W istocie wygląda pan na kogoś o skomplikowanym charakterze. Wyczuwa się w panu pewną wrażliwość, wyrafinowanie. Przepraszam, mam nadzieję, że pana nie uraziłam! – Ależ skąd, jestem dumny z tej wrażliwości. – Mnie osobiście szalenie się podoba. Natychmiast uderzyło mnie u pana właśnie to połączenie siły i delikatności. Mówi do pana specjalistka od rekrutacji, powinien pan docenić tę opinię! – Doceniam ją, Victorio... – Nie mogłabym prowadzić takiej rozmowy
z żadnym facetem z mojego środowiska zawodowego z wyjątkiem szefa, który jest niezwykle błyskotliwym, kulturalnym mężczyzną, miłośnikiem opery, rozumie pan, o co mi chodzi... Z innymi trudno wyjść poza fury, świńskie dowcipy, wyniki sportowe i najnowsze gadżety elektroniczne. Mimo to lubię ich. Sądzę, że oni też w końcu zaczęli mnie doceniać. Udało mi się, pukam w niemalowane, owinąć ich sobie wokół palca, ale za jaką cenę! – Co pani chce przez to powiedzieć? – Przed chwilą rozmawialiśmy o idealizacji, a gdyby miał pan okazję widzieć mnie z nimi choćby przez trzy minuty... Muszę czynić ustępstwa na rzecz tych samców, być ugodowa. Nie ma innego wyjścia, jeżeli chcę się wkupić w łaski facetów, którzy mogliby mi utrudniać życie, na przykład dyrektorów fabryk. Więc nie jestem zbyt wymagająca, jeśli chodzi o poziom rozmowy, nieraz wyrażam się równie dosadnie jak oni, zdarza mi się jeździć na mecze piłkarskie na stare stadiony do Polski, uspokaja ich myśl, że jestem w ich zasięgu! Właśnie do tego sprowadzają się niektóre moje podróże do fabryk! – Dużo pani podróżuje? – Bez przerwy. – Ale jak sobie radzą te... bo mówiłem przed
chwilą, że podziwiam kobiety, które osiągają sukces zawodowy. To znaczy zajmują równorzędne stanowiska z mężczyznami. Zresztą byłby już najwyższy czas... – Nie musi pan tego mówić – przerywa mi Victoria. – No właśnie, jak sobie radzą, gdy mają dzieci? Czy te, które są matkami, mogą wykonywać pani pracę w taki sam sposób, na tych samych warunkach, nie ponosząc przy tym konsekwencji? Czy pani na przykład mogłaby zajmować to stanowisko, gdyby miała pani dzieci? Victoria patrzy na mnie przez jakiś czas w milczeniu. – To kwestia organizacji. Wystarczy podjąć właściwe kroki. Sądzę, że problem życia rodzinnego jest fałszywym problemem. Kobiety, które uważają, że dzieci są hamulcem dla ich kariery, po prostu nie mają ochoty się rozwijać. Jestem głęboko przekonana, że zawsze można sobie jakoś poradzić, gdy się czegoś naprawdę chce, w tym pełnić odpowiedzialną funkcję w firmie. Nie mam nic więcej do powiedzenia na ten temat... zresztą widzę, że nadchodzi deser... poza tym, że każdy może wybrać sobie życie. Korzystam z chwili milczenia wywołanej pojawieniem się kelnera (który z drobiazgową
precyzją kładzie przed nami talerzyki), by wymienić z Victorią wymowne spojrzenia. Kelner nalewa nam do szklanek odrobinę wody gazowanej, stawia butelkę na obrusie, pyta, czy chcemy zamówić coś jeszcze („No, thank you” – odpowiada Victoria, uśmiechając się), po czym odchodzi. – Pana mus czekoladowy wygląda apetycznie. – A więc mogłaby pani zajmować to stanowisko, gdyby miała pani dzieci... – Potwierdzam, że jest naprawdę wyśmienity. Czy w środowisku architektów spotyka się kobiety? – Nie obracam się już w środowisku architektów. – Dlaczego? Z jakiego powodu przestał pan być architektem? Przepraszam, zapomniałam, jak się nazywa zawód, który pan wykonuje. Victoria podnosi łyżeczkę do ust. – Kierownik budowy. – Co sprawiło, że zdecydował się pan zostać kierownikiem budowy? – Wygląda pani na zaskoczoną. Rozczarowuje panią, że można porzucić taki elegancki zawód jak zawód architekta i wybrać hałas i pył pośród robotników? – Zapomina pan, że pracuję w przemyśle
i jestem kobietą działającą w terenie. Darzę szacunkiem nie tylko projektantów i pracowników biurowych. – Czyżbym dał się ponieść stereotypom? Wybaczy pani, wydawało mi się, że dostrzegam... – Przypomina mi pan moich przyjaciół związkowców... którzy zawsze dopatrują się w moich pytaniach nutki ironii albo nieczystych intencji... Dzięki temu będę wiedziała, jak wyprowadzić pana z równowagi! Victoria wybucha śmiechem. Patrzę na nią surowo. – Chętnie w to uwierzę. Wyobrażam sobie, że pani doświadczenie w tej dziedzinie nie zna granic. – No już, niech się pan uśmiechnie, droczę się z panem! Wiadomo, że cechą charakterystyczną lewicy jest kompletny brak poczucia humoru, gdy tylko idzie o politykę! – Łatwo żartować, kiedy się panuje nad światem. Victoria przygląda mi się ze zdumieniem. Rzucam okiem na łyżeczkę wiszącą w powietrzu na wysokości jej twarzy. Leży na niej duży kawałek melby. – Zalicza się pan do uciskanych? Davidzie, doprawdy, niech pan na mnie popatrzy,
naprawdę uważa się pan za ciemiężonego? – Proszę nie dać się zwieść pozorom, mój los nie jest tak godny pozazdroszczenia, jak można by sądzić. Aczkolwiek muszę przyznać, że ma pani rację, nie mam poczucia humoru w kwestii polityki. Nawet w tak romantycznym otoczeniu, w towarzystwie takiej kobiety jak pani. – Ale to właśnie mi się u pana podoba, proszę się nie zmieniać, tak rzadko się to spotyka. Dostrzegłam na pierwszy rzut oka, że jest pan idealistą. – Często ludzie się dziwią, że porzuciłem architekturę na rzecz budownictwa. Znałem takich, których ten zwrot rozczarował. – Długo był pan architektem? Niech mi pan opowie, chcę o panu wiedzieć wszystko. – Siedem lat. Zaczynałem w dużej pracowni... – Chce pan spróbować? – Tak, chętnie. Moje wargi zamykają się na łyżeczce, którą podaje mi wyciągniętą ręką, prostuję się i delektuję kawałkiem melby, wpatrując się w Victorię przez kilka sekund: mam wrażenie, że jej wzrok rozpływa mi się w ustach i przenika podniebienie. – Wyśmienite... – mówię, uśmiechając się. – Na to wygląda... – odpowiada z błyskiem
rozbawienia w oczach. – Na czym to ja skończyłem... Jestem trochę speszony... – Powiedział pan, że zaczynał... – A tak. Potem zatrudniłem się w mniejszej pracowni, dla której nadzorowałem budowy. Uwielbiałem to: cieszyłem się, że w konfrontacji z rzeczywistością mogę śledzić własne projekty aż do ich oddania do użytku. Victoria degustuje melbę. Patrzę, jak łyżeczka wsuwa się delikatnie między jej wargi. – Architekci niespecjalnie znają się na budowach, a ja zdobyłem w tej dziedzinie pokaźne doświadczenie. Wtedy wygrałem konkurs. Znaczy to trochę bardziej skomplikowane. Dokładnie rzecz biorąc, to był konkurs na koncepcję architektoniczną, którego efektem miało być zlecenie. Pracowałem nad tym wieczorami, po powrocie z biura. – I wygrał pan, gratulacje! – Widzi pani, robię olbrzymie postępy, jedynie przez moment podejrzewałem panią o ironię... – Podoba mi się sposób, w jaki się pan uśmiecha, gdy z rozkoszą przyznaje się pan do winy... – mówi Victoria tonem, który przyprawia mnie o dreszcze. – A więc dostał pan zlecenie, z którego musiał się wywiązać...
– Zwolniłem się z pracy i założyłem własną pracownię. Ale ponieważ miałem tylko jeden projekt i niewielkie pole do popisu, wymyśliłem zawód polegający na tym, że proponowałem architektom, iż będę za nich nadzorował budowę. Umawiałem się z nimi i mówiłem: „Powierza mi pan nadzór nad budową i zamyka pan oczy. Gdy je pan otworzy, budynek będzie już stał”. Miałem podwójną specjalizację, byłem architektem i kierownikiem budowy, to rzadko spotykany profil zawodowy, budzi zaufanie. Zlecano mi więc nadzór, ta działalność pozostawiała mi sporo wolnego czasu, który mogłem poświęcić na własne projekty architektoniczne. Victoria właśnie skończyła melbę. Widzę ślady jej łyżeczki na ściankach szklanego pucharka. – A jakiego budynku dotyczył ten konkurs, który pan wygrał? – Domów kinetycznych. – Przepraszam, czego? Jakich domów, jak pan to powiedział? – Nic, to nic takiego, niech się pani tym nie przejmuje, to przeszłość... – Nie, niech pan mi powie, jakich domów? Please, umknęło mi to słowo, chcę o panu wiedzieć wszystko! – Gdyby stół nie był tak szeroki, nad czym Victoria zdaje się ubolewać, obrzucając
oskarżycielskim wzrokiem wielki obrus dzielący nasze ciała, jestem pewien, że wzięłaby mnie za rękę. Unosi łodygę jednego z leżących na stole kwiatów i zaczyna obracać nim jak śmigłem koło mojej prawej ręki. – Proszę, niech pan mi odpowie, co to za domy pan zaprojektował... Roślina obraca się zapamiętale, z podobnym uporem, z jakim wpatruje się we mnie Victoria (płatki uderzają w obrus z delikatną, sprężystą, ale niepohamowaną energią), chwytam kwiatek i głaskam kciukiem żółty aksamit słupka. Słyszę, jak Victoria pyta: „Naprawdę nie chce mi pan nic powiedzieć?”. Ciągniemy kwiatek z równą siłą, ona za ścięty i szpiczasty, a ja za kolorowy rozwinięty koniec. Przez dłuższą chwilę milczymy, patrząc sobie w oczy; mój członek stwardniał. Na moment ustępuję, puszczam łodygę i moja ręka przesuwa się po obrusie w stronę kieliszków. Wreszcie mówię: – Domy kinetyczne. Zaprojektowałem rewolucyjne mieszkania. – Co pan rozumie przez rewolucyjne? – Patrzę na Victorię i nie odpowiadam. Gwałtownie pociąga za łodygę. Uśmiecham się do niej, nie reaguję, gdy kilka razy jakby w błagalnym geście ciągnie za łodygę. – Davidzie, nie ma pan ochoty o tym rozmawiać? Mam wrażenie, że zmuszam pana do
czegoś wbrew pana woli... Proszę mi koniecznie powiedzieć, jeżeli woli pan, żebyśmy rozmawiali o czymś innym. – Ależ skąd. Lubię milczeć, patrząc na panią, uwielbiam na panią patrzeć, uważam, że jest pani piękna. – Victoria uśmiecha się do mnie i odrobinę spuszcza głowę, słysząc to zdanie. Puszczam kwiat, wpatrując się w jej oczy: czuję coś dziwnego w żołądku. – Dobrze, opowiem pani, ale krótko. Chodziło o parcelę o zmiennej geometrii. Mówiąc w uproszczeniu, około trzydziestu domów zbudowanych na szynach, na obwodzie o trochę nieregularnym owalnym kształcie. Domy mogły się poruszać jak wagony po torach. W pierwszy piątek każdego miesiąca w samo południe wprawiało się je w ruch i wolno przesuwały się przez cztery godziny, żeby znaleźć się w nowym miejscu... – To niesamowity pomysł... – Mieszkańcy zmieniali otoczenie, położenie. Nie było prywatnych ogrodów, tylko podzielony na działki park pozwalający zachować względną prywatność. Wspólnota zatrudniała architekta krajobrazu i ekipę ogrodników, którzy dbali o całość. Chodziło o podróż w krajobrazie w dziewięciu odsłonach, dziewięciu obrazach. O możliwość zmiany położenia i przeżywania
wrażeń, których każde z nich dostarczało. – Chce pan przez to powiedzieć, że salon ma wystawę wschodnią, a po sześciu miesiącach zachodnią? – pyta Victoria, pytająco obracając kwiatkiem. – Zgadza się. Poza tym ogrody dziewięciu działek radykalnie się od siebie różniły. Co dziewięć miesięcy mieszkańcy wracaliby do tego samego krajobrazu, ale niezupełnie o tej samej porze roku ze względu na przesunięcie w czasie. – To bardzo piękny pomysł, niesłychanie mi się podoba, pasuje do pana! – Projekt przyjęto z wielkim entuzjazmem. Krytycy architektury określali go mianem rewolucyjnego. Inżynierowie opracowali szalenie wyszukane sposoby rozwiązania problemu przesuwania się domów. Ale osiedle nigdy nie powstało. – Dlaczego? Jaka szkoda! Co się stało? – Mer miasta został ministrem. A to on nas wspierał. Musiał zrezygnować z funkcji mera na rzecz ważnego ministerstwa. – Przerywam. Victoria z czułością popycha kwiat w moją stronę. – Nie miał pan szczęścia... – Takie jest życie... Gdy został ministrem, przestał się interesować projektem. – Victoria delikatnie wyjmuje kwiatek spomiędzy moich
palców i głaska mi dłoń płatkami. – Nadal szukałem zleceń na nadzór autorski. Aż pewnego dnia szef jednej z paryskich pracowni powiedział OK, zatrudnimy pana jako kierownika budowy, ale wyłącznie na umowę o pracę. Praca na etat oznaczała, że muszę zlikwidować swoją firmę. Innymi słowy zrezygnować z architektury. – I co? Długo się pan wahał? – Przez tydzień zastanawiałem się, co zrobić. To szczególnego rodzaju doświadczenie, znaleźć się na rozdrożu i mieć tego świadomość. – I w końcu się pan zgodził. – Wiem, że może się to wydać dziwne, ale nie podjąłem decyzji aż do dnia, kiedy odbywało się spotkanie, nie byłem w stanie po prostu. Kiedy usiadłem naprzeciw dyrektora pracowni, architekta, a on spytał mnie, czy coś postanowiłem, spojrzałem na niego bez słowa... Victorio, nie wiem, czy pani w to uwierzy albo to zrozumie: naprawdę nie wiedziałem, co mu odpowiem. Victoria dotyka kwiatkiem mojego nadgarstka; płatki przekazują mi lekkie kaligraficzne drgania, które rozchodzą się wzdłuż przedramienia. Niewiele brakowało, a opowiedziałbym wtedy Victorii, że w tamtym okresie Sylvie była w ciąży z naszym pierwszym dzieckiem. Ponieważ nie była
w stanie pracować czy wręcz wyobrazić sobie, że miałaby podjąć jakąkolwiek działalność zawodową (z przyczyn, o których opowiem później), to ja musiałem zaspokoić potrzeby naszej rodziny. Skoro rodzina miała się powiększyć, rodziło się pytanie, czy mogę zaufać sobie na tyle, by podjąć ryzyko utrzymania firmy i czekać, aż przyniesie mi dochody. Jest niemal pewne, że gdybym był kawalerem, zostałbym na swoim; byłbym na tyle szalony, by wierzyć, że mogę się wybić i zostać architektem. Ale miałem tak wielką ochotę spędzić noc z Victorią, że bałem się tego wieczoru wspominać o Sylvie wbrew temu, co miałem zwyczaj robić w podobnych okolicznościach. – O czym pan myśli? – pyta Victoria. – Przepraszam, o niczym szczególnym, powiem pani kiedy indziej. Wie pani równie dobrze jak ja, że w życiu nie zawsze robi się to, co się chce, skręcamy w lewo, gdy tymczasem marzymy, by skręcić w prawo, ale boimy się drogi w prawo, marzymy o niej, ale wiemy, że jest nieco ryzykowna, budzi masę znaków zapytania... więc ostatecznie skręcamy w lewo, uznawszy, że mimo wszystko ta droga też ma pewien urok, zawsze można znaleźć jakieś pozytywne strony, gdy tylko człowiek zada sobie trud, by je przeanalizować...
Jeszcze sekundę przed dokonaniem wyboru możemy nie wiedzieć, zupełnie nie wiedzieć , jaką decyzję podejmiemy... Właśnie o tym myślałem... – I skręcił pan w lewo – przerywa mi Victoria. – Przyjął pan propozycję dyrektora pracowni, mimo że marzył pan o utrzymaniu własnej firmy. – Powiedziałem: zgoda, przyjmuję pana warunki, zdziwiło mnie to, ta zgoda wystrzeliła mi z mózgu jak rakieta, miałem wrażenie, że widzę się z zewnątrz, zobaczyłem, jak wyskakuję z własnego życia i biegnę do tego faceta. A w dodatku stwierdziłem, że nie żałuję swojej decyzji, pamiętam dziwne uczucie w żołądku, uczucie pełni. Jak wtedy, gdy poznaje się kogoś, kto będzie dla nas ważny, gdy przypieczętowuje się jakaś relacja, która okaże się długotrwała, gdy człowiek odkrywa, że osoba, w której jest zakochany, też jest w nim zakochana, kiedy mówimy sobie tak. – Victoria chce się wtrącić, lecz ja mówię dalej. – Nie chodziło tylko o to, ale można powiedzieć, że określiłem się poniekąd pod wpływem wyrazu twarzy tego faceta. Kiedy spytał, jaką decyzję podjąłem, i czekał na moją odpowiedź, patrzyłem na jego twarz... ta twarz się przede mną otwierała, była moim nowym życiem, moją ostoją, zrozumiałem, że z tym człowiekiem nie może
spotkać mnie nic złego... będzie mnie chronił. Natomiast on był przekonany, że pozyskał dla swojej pracowni wielki talent... zresztą przyszłość przyznała mu rację... To śmieszne, pewnie trudno to zrozumieć, patrząc z zewnątrz, nie wiem, czy zachowałbym się tak samo, gdybym miał mu dać odpowiedź przez telefon. Ale może jego głos odegrałby tę samą rolę co jego twarz... – Odnoszę wrażenie, że pan żałuje... – W żadnym razie. Nigdy się nad tym nie zastanawiam. Uwielbiam swoją pracę. Tylko nasza dzisiejsza rozmowa... – Co nasza dzisiejsza rozmowa? – No cóż, sprawia, że przedstawiam to w takim świetle, jako porażkę. Ale w rzeczywistości moje życie zawodowe, chociaż bardzo trudne, często brutalne i nadzwyczaj stresujące, stres staje się coraz trudniejszy do zniesienia... cieszę się, że wykonuję ten zawód. Nie skończę deseru – stwierdzam, kładąc na obrusie srebrną łyżeczkę. – I po dziesięciu latach porzucił pan tego architekta? – Ale oczywiście ma pani rację, Victorio. – Rację w czym? – Kiedy mówi pani o goryczy i żalu. Właściwie nigdy się nad tym nie zastanawiam, ale jeżeli uzmysławiam to sobie i dokładnie analizuję,
wtedy tak, czuję żal i pewną gorycz. Żałuję, że nie jestem architektem, ale wypieram tę prawdę, zatapiam ją, duszę, pracując po dwanaście godzin dziennie. Wystarczy taka rozmowa jak dzisiaj... za którą pani dziękuję, bo dowiaduję się z niej czegoś o sobie. Victoria uśmiecha się do mnie czule. Nie jest to przelotny uśmiech, lecz zdecydowany, inteligentny, pełen słów i myśli, tak długi, jak długie zdanie pocieszenia. – Napije się pan kawy? – pyta. – Chętnie. Ale raczej bez kofeiny. – Nie może pan spać po kawie? Ja też nie mogę spać po kawie, dziś jednak zamówię espresso. Udaję, że nie zrozumiałem albo nie dosłyszałem. Gdyby jednak pozostawały jeszcze jakiekolwiek wątpliwości co do dalszego ciągu tej kolacji i zamiarów Victorii, ta odważna uwaga by je rozwiała. – Dla kogo pan teraz pracuje? – Dla firmy wyspecjalizowanej w inżynierii i wykonawstwie technicznym. Działamy na rzecz tych, którzy finansują budowy, to znaczy inwestorów... Victoria odwraca się, szuka wzrokiem kelnera, nie widzi go, znowu spogląda na mnie. – Nigdy nie udało mi się zapamiętać, jaka jest
dokładnie różnica między wykonawcą a inwestorem! – Inwestorem nazywa się tego, kto finansuje budowę, na przykład dewelopera, a wykonawcą firmę budowlaną, która ma ten budynek postawić. Przyzna pani, że w oparciu o te definicje dość prosto zrozumieć te dwa pojęcia... – Niech pan się nie waży kpić sobie ze mnie. – Nie kpię z pani. A ja znajduję się między jednym a drugim, mam za zadanie doprowadzić do tego, by budynek oddano w terminie, nie przekraczając ustalonej ceny i przestrzegając norm jakości. Jeżeli dwunastego października deweloper ma odebrać budynek, za który ma zapłacić pięćdziesiąt milionów euro, muszę zadbać o to, żeby budynek spełniał normy jakości, został oddany dwunastego października i żeby jego ogólny koszt zamknął się w granicach pięćdziesięciu milionów euro. Rzadko się zdarza, żeby nie przekroczono terminu i budżetu. Moja praca polega na tym, żeby okiełznać dwa dzikie konie, jakimi są czas i pieniądze, więc staram się je ujarzmić, wywierając potężną presję na całej budowie: cisnę każdą głowę, każde ramię na każdym piętrze w każdym momencie. Rozumie pani? Sprawdzam, czy prac firmy malarskiej nie opóźni firma elektryczna, która nie skończyła
kłaść kabli pod podwieszanym sufitem. Wydaje się, że to bzdura, gdy się tak o tym mówi, ale to podstawa. I mógłbym podać setki takich przykładów. Koordynuję, antycypuję, rozmawiam z przedstawicielami wszystkich branż, decyduję, że pozostaną na budowie, wymieniam ich na innych jak reżyser w teatrze, a raczej kierownik rewii. Muszę rozumieć problemy, na jakie mogą napotkać, i pomóc im je rozwiązać, nawet gdy sobie tego nie życzą, bo często ludzie wpadają w kłopoty po uszy, ale nie chcą, by pomóc im z nich wyjść, wolą dać sobie radę sami albo zdechnąć. Wysyłam do nich inżynierów. Zamykam w jednej sali na dwie godziny osoby, które od miesięcy się ignorują, i zmuszam, żeby wyjaśniły sobie wszystko w cztery oczy. – Przy jakim budynku pan teraz pracuje? Do naszego stolika podchodzi kelner, pytając, czy chcemy zamówić coś jeszcze. Prosimy o dwa espresso i rachunek, Victoria zaznacza, że jej espresso ma być mocne, „In fact, I’m sorry – dodaje, przywoławszy go ponownie – I would like a double expresso, strong, short, thank you”, po czym wraca do naszej intymnej rozmowy. – Pracuję przy Uranus Tower, to jeden z wieżowców w La Défense, może pani o nim słyszała... – Victoria pochyliła głowę, jakaś myśl
ciśnie jej się na usta; jej twarz wyraża jednocześnie czułość, zdziwienie, wdzięczność i niedowierzanie. Wygląda, jakby gdzieś odpłynęła: w jej oczach błyska coś na kształt rozmarzenia, które kojarzy się z cukierkiem obracanym pod językiem. Słyszę, jak szepcze: – Nie wiem, nie sądzę, ale ta nazwa chyba coś mi mówi... – Dużo pisali o tym w prasie, to będzie najwyższy wieżowiec we Francji, jeżeli uda nam się go zbudować... – Dlaczego pan tak mówi? – Tak sobie... Bo to trudny budynek. Doszliśmy do trzydziestego piętra, zostało nam jeszcze dwadzieścia i mamy dwa miesiące opóźnienia. To potężne opóźnienie. A w żadnym wypadku nie wchodzi w grę, żeby Uranus Tower nie oddać w terminie. Tak to już jest, działam w absolutnie bezkompromisowym systemie, mogę pani któregoś dnia wytłumaczyć dlaczego. Muszę postarać się nadgonić opóźnienie, licząc, że nie pojawią się nowe trudności i że te dwa miesiące nie zamienią się w trzy, cztery, pięć, w przeciwnym razie moja sytuacja będzie naprawdę nie do pozazdroszczenia. Przeżywałem już takie piekło, chodziło wtedy o krótszy okres i mniej porażającą stawkę, a moje życie przypominało dom, który
stanął w płomieniach. Wybucham śmiechem, podnosząc do ust kieliszek białego wina. – Nie rozumiem, mówi pan o piekle, o porażającej stawce, co pan chce przez to powiedzieć? – Mam na myśli gigantyczne pieniądze. Jeżeli inwestor oznajmi tym, którym sprzedał wieżowiec, że Uranus zostanie oddany z opóźnieniem, to łatwo sobie wyobrazić ich wściekłość, konsekwencje prawne, kary umowne, presję, pod jaką będziemy pracowali... to znaczy w ostatecznym rozrachunku chodzi o mnie... Bo jedyną osobą, która jest w stanie jakoś temu zaradzić, to znaczy podjąć konkretne kroki, pominąwszy listy polecone i wyrzekania, i osiągnąć namacalne efekty, trochę przyspieszyć budowę wieżowca, jest ten, kto od szóstej rano do dziewiątej wieczór kieruje budową, zna tajniki budynku i wszystkie firmy, które przy nim pracują, ich szefów, sytuację finansową, możliwości zwiększenia mocy przerobowych i większego zaangażowania się w pracę. A więc to na mnie wywierać będą tę gigantyczną presję, ja sam, na własnych barkach, będę dźwigał najwyższy wieżowiec we Francji. Stanę się czarną owcą dla grupy znaczących osobistości
ukrywających się w cieniu anonimowości międzynarodowej finansjery, będę zatruwał im sen i życie ich doradcom... – O kim pan mówi? – O wszystkich tych, którzy mają odebrać budynek w konkretnym terminie i nie przewidywali, że zaczną go użytkować z półrocznym poślizgiem. Dwie trzecie wieżowca kupił na swoją siedzibę bank (z tymi gośćmi nie ma problemu, to przedstawiciele instytucji, są szalenie wymagający, ale znam ich, są w porządku), a pozostałą jedną trzecią inwestorzy pragnący bardziej lub mniej zachować anonimowość. Większość z nich jest mi obca, ich tożsamość otacza się wielką tajemnicą. W każdym razie wolałbym nie mieć nic wspólnego z tymi, którzy działają wyłącznie w celach spekulacyjnych. Natomiast gdy mi się powiedzie, nikt nie wpadnie na pomysł, żeby przyjść mi pogratulować, wszyscy uznają, że Uranus Tower wyrósł jak dmuchawiec... – Victoria wybucha śmiechem i uderza mnie w dłoń płatkami. Kelner stawia na stoliku kawy i podaje mi rachunek. Victoria woła ze zdumieniem: – Przesadza pan, gdy pan tak mówi! Niech pan przestanie, Davidzie! Jestem pewna, że pan przesadza!
– Sądzi pani, że przyjdą mi wręczyć kopertę z kilkoma miłymi sercu banknotami, aby podziękować, że przez cztery lata pracowałem po dwanaście godzin dziennie? Za to jeżeli oddanie wieżowca się opóźni, na budowie pojawi się cała masa osób, których nikt mi wcześniej nie przedstawi, z identyfikatorami „gość” wpiętymi w klapy prążkowanych marynarek, Rosjanie, Chińczycy, biznesmeni z tłumaczami, prawnicy, doradcy... zobaczę, jak zbliżają się do mnie drobnym kroczkiem, aby dyskretnie uzyskać nieoficjalne informacje, wiadomości z pierwszej ręki... a z kolei moi szefowie zabronią mi mówić komukolwiek prawdę, każą mi zachować prywatne przewidywania dla siebie... Wyobraża sobie pani tę sytuację?... Victoria patrzy na mnie z niedowierzaniem z filiżanką w ręce. – A z czego wynika opóźnienie, o którym pan mówi? – Z problemów technicznych, na jakie napotkaliśmy. Uranus Tower to budynek o skomplikowanej strukturze, największą trudność stanowi budowa wsporników. – Victoria przełknęła łyk espresso i natychmiast się skrzywiła. Odstawia filiżankę na stół, wzdrygając się. Pytam: – Jest mocna? Może to nierozważne
pić coś takiego. – Mało powiedziane. Chce pan spróbować? Przyjdę dać jej panu skosztować, niech się pan nie rusza, mam już dość tego dużego oficjalnego stołu, a zwłaszcza rośliny, którą muszę się posługiwać, żeby się z panem porozumieć. – Victoria wstaje z filiżanką, ja też podnoszę się z miejsca, żeby odsunąć dla niej krzesło po mojej lewej stronie. – Ach, wreszcie, tak jest znacznie lepiej, bardzo panu dziękuję! Wróćmy do miejsca, w którym przerwaliśmy, czy chce pan skosztować tego nektaru, tego magicznego napoju? – Wyjmuję filiżankę spomiędzy jej palców i przełykam czarną, cierpką, wojowniczą, ciężką jak atrament noc błyszczącą między porcelanowymi ściankami. Prawa stopa Victorii kołysze się miękko przed moimi oczami, wzdłuż białego obrusa, strasznie mnie podnieca, nasze spotkanie nabiera teraz niemal nieprzyzwoitej z uwagi na miejsce intymności. Waham się, czy nie pogłaskać jej kuszącej kostki, której wahadłowy ruch przypomina błagalną prośbę skierowaną do moich palców. – Uważam, że jest znacznie lepiej, gdy siedzi pan obok mnie – mówi z szerokim uśmiechem. – Opowiadał mi pan o wspornikach... – Mocna ta kawa – stwierdzam, oddając Victorii filiżankę. – Tak, miałem pani wyjaśnić, ale teraz
nie będzie to łatwe... – Niech się pan skoncentruje, trzeba zamknąć ten rozdział. – Chce pani, żebyśmy teraz wyszli? – Chcę poznać zakończenie. Już mówiłam, chcę o panu wiedzieć wszystko. – Więc będę się spieszył. Musi pani wiedzieć, że Uranus przypomina trochę błyskawicę. – Trzonkiem łyżeczki rysuję profil budynku na białym obrusie. – W istocie wygląda dość agresywnie. – Zna pani ten znak ostrzegający przed niebezpieczeństwem porażenia prądem... to coś w tym stylu, z tym że gigantyczne, trójwymiarowe, betonowe, wystawione na widok publiczny. Uranus Tower będzie jak ostrzeżenie, znak alarmowy, ale także jak alegoria momentu, gdy sami padniemy porażeni własnym gromem... – Gdy co zrobimy ? – przerywa mi Victoria ze zdziwieniem na twarzy. – Gdy sami porazimy się piorunem tak w sensie dosłownym, jak i przenośnym... Niech pani spróbuje sobie wyobrazić siłę uderzenia wieżowca liczącego dwieście trzydzieści metrów, dwieście pięćdziesiąt z kopułą, widocznego z Pól Elizejskich czy Tuileries, z place des Ternes, z Ile de la Cité i bulwarów, gigantycznej błyskawicy na paryskim
niebie. Nie mówię o karze boskiej, Uranus nie ma wymiaru religijnego, a jedynie polityczny, ewentualnie metafizyczny, widzę, że się pani uśmiecha, uważa pani, że jestem śmieszny. Ale obstaję przy swoim, najwyższy budynek we Francji ostatecznie uosabiać będzie podjęte przez nas, mam nadzieję, że już niedługo, kolektywne zobowiązania, niechże się pani przestanie wreszcie śmiać, wobec... – Sami porazimy się piorunem? – przerywa mi Victoria z ironią. – Dlaczego mielibyśmy sami porazić się pior unem? – dodaje, marszcząc nosek i krzywiąc się jak aktorki amerykańskie w serialach telewizyjnych. – Z powodu głupoty naszego świata, ucieczki do przodu. Victoria nie powstrzymuje już śmiechu, jaki wywołały moje słowa. – Co za apokaliptyczna wizja! My God, potwierdzam, naprawdę jest pan człowiekiem lewicy! Odpowiadam jej ze śmiertelną powagą: – Byłem pewien, że się pani ze mną nie zgodzi. – Popieram pana w kwestii ekologii i ratowania ziemi. Ale co do reszty, to wiem doskonale, dokąd pan zmierza... Męczą mnie teksty o zagrożeniach liberalizmu, szkodach, jakie wyrządza, cynizmie
czy barbarzyństwie jego zwolenników. Nikomu nie udało się jeszcze udowodnić, że kapitalizm nie jest jedynym systemem zdolnym do produkcji dóbr. Czy marzy pan o powrocie złotego wieku komunizmu? – Niech pani nie udaje, że nie rozumie. Nie o to mi chodzi, i dobrze pani o tym wie. Victoria rysuje na obrusie olbrzymiego dolara, po czym niedbale rzuca łyżeczkę. Pyta: – Intryguje mnie jedna sprawa. Jak architektom udało się sprzedać ten projekt kapitalistom, którzy go finansują? – Zorganizowano konkurs międzynarodowy. Przedstawili budynek jako obiekt o abstrakcyjnym kształcie, który ewentualnie może przypominać piorun, mam na myśli błyskawicę w letnią noc... – Myślę, że ten pana wieżowiec będzie się raczej kojarzył z choinką – mówi Victoria, wskazując resztki mojego rysunku wyrytego w obrusie. – Codziennie świętujemy Boże Narodzenie dzięki towarom wyprodukowanym przez gospodarkę liberalną i wolny rynek. Wspaniałe prezenty pod drzewkiem! Dziękujemy ci, Święty Mikołaju! Dziękujemy ci, gospodarko liberalna, za wszystkie piękne prezenty, które przynosisz nam w swoim worku! – Victoria kreśli na obrusie choinkę w uproszczeniu, dodaje bombki i łańcuchy, potem
nieco dalej zaczyna rysować masywnego bałwanka. Pytam: – Przypuszczam, że mówiąc o prezentach pod choinką, miała pani na myśli premie, akcje pracownicze, gigantyczne odprawy i tym podobne? – Naprawdę jest pan bardzo zabawny. Mówiłam o tworzonych miejscach pracy, dzięki którym pracownicy najemni tacy jak pan mogą wyżywić rodziny, jechać na wakacje i sfinansować studia swoich dzieci. – Nie wiem, jak pani dziękować. Śliczny ten bałwanek. – Ja pana zapraszam, żeby podziękować za fatygę. W świecie, w którym oboje chcemy żyć, w którym kobiety mają tyle samo władzy co mężczyźni, nie widzę powodu, żeby nie uregulować rachunku. Victoria zapłaciła, wyszliśmy, na dworze zrobiło się chłodniej. Błąkaliśmy się w ciemnościach nocy, kierując się w rozmarzeniu urokiem mijanych ulic, tajemniczych perspektyw, kępy drzew w blasku latarni (trzeba przyznać, że dzielnica była naprawdę przyjemna), ale w rzeczywistości usiłowałem sterować ku okolicy, w której, jak sądziłem, znajduje się mój hotel. Victoria pytała: „Pójdziemy tędy?”, a ja udawałem wahanie, „Tak, czemu nie, a zresztą nie, chodźmy raczej tą ulicą,
dobrze?”. I Victoria się zgadzała, „Jeżeli tak pan woli”. Przyszło mi do głowy, że może chce, byśmy się zgubili, za pomocą tej strategii pragnąc odepchnąć w głęboką noc chwilę, kiedy będzie musiała jasno się opowiedzieć. Wydawała mi się bardziej ofensywna w kilku momentach w trakcie kolacji niż teraz, gdy miałem wrażenie, że odpływa w pełen obaw brak zdecydowania. Nie mieliśmy odwagi wziąć się za ręce, szliśmy obok siebie, muskając się, zastanawiałem się, czy wątpi w odczuwane do mnie pożądanie, czy łatwość, z jaką mi ulega, podważa jej zasady i opinię o sobie; a może usztywniająca moje ciało, pełna oczekiwania powściągliwość sprawiała, iż prześladujący mnie lęk, że się jej nie spodobam, uznawała za obojętność, tak że przypominaliśmy oboje coś niematerialnego w zawieszeniu, niezdolni byliśmy stać się dla siebie nawzajem czymś namacalnym. Powtarzałem sobie, że z pewnością rozsądniej byłoby nie robić nic. Czy mam komplikować sobie życie, ryzykując, że ta noc mi się spodoba i będę pragnął kolejnych? Z drugiej strony, czy mam pewność, że wystarczająco mocno pożądam tej kobiety, czy mam gwarancję, że sprostam jej drapieżności, dam jej oczekiwaną rozkosz? Spędziłem wieczór, wodząc zagubionym wzrokiem
po długiej szczelinie wyłaniającej się z odważnie rozpiętej bluzki, a przez jej przezroczystość dostrzegałem cienką koronkę stanika; urzekła mnie głębia tej bruzdy, nie przestawała się otwierać i zamykać w zależności od tego, czy Victoria pochylała się do przodu, czuła i ufna, czy wręcz przeciwnie, prostowała się pełna gniewu. Niemniej przez cały wieczór prześladowała mnie myśl, że przestanie mi się podobać, gdy się rozbierze. Co zrobię, gdy się okaże, że Victoria jest pozbawiona czaru? Jej ciało należało do tych, których odkrycie może wywołać poruszenie albo odwrotnie, w sekundzie sprawić, że zniknie złudzenie rozkoszy, jaką wywołało. Coś jeszcze dręczyło mnie przez całą kolację, a mianowicie prowincjonalna, konserwatywna, tchnąca katolicyzmem aura, która otaczała ciało Victorii i jej twarz z bogatych dzielnic, szerokie biodra matki i eleganckie buty, ubranie, mieszczańską fryzurę. Czy będę w stanie to znieść? Czy ta ideologiczna egzotyka okaże się ekscytująca? Kiedy tuż przed zapłaceniem rachunku Victoria wstała i udała się do toalety, przez całą restaurację śledziłem wzrokiem jej niezrównane biodra i mogłem zweryfikować swoje pragnienie kochania się z tą klasyczną upajającą kobietą, poddania się fascynacji, jaką budziła
w mojej wyobraźni, podporządkowania się jej królewskim życzeniom, oddania się jej w niewolę. Oczywiście, że mi się podobała; podziwiałem ją; jej przynależność do elit robiła na mnie wrażenie; jej kobiecość mnie urzekała; świadomość, że jest zamożna, pociągała; budziła we mnie marzenia. A w końcu ten niegdysiejszy posmak, który na początku mi przeszkadzał, zaczął mnie podniecać, elektryzowała mnie perspektywa sprofanowania tej nobliwej aury pocałunkami, miałem ochotę rozwiązać palcami jej kody i symbole, wprowadzić w nią odrobinę potu i pieszczot. Nigdy nie miałem równie złożonej erekcji wynikającej z pożądania, w którym łączyły się tak sprzeczne uczucia. Jej zielone, żarzące się iskierkami inteligencji oczy, powab jej piersi, zachwyt, w jaki wprawiały mnie przetykane rudymi odblaskami brązowe włosy, wszystko to dodawało pikanterii jej autorytarnym poglądom politycznym (które były dla mnie nieznośne) czy wynikającej z jej stanowiska arogancji, jaką przejawiała w pewnych kwestiach, wszystko to, wyjęte z kontekstu, po prostu by mnie odstręczało. Dla mnie prawdziwa Victoria była właśnie połączeniem tych różnych ocen, a pociąg, jaki odczuwałem do tej kobiety, karmił się ich przeciwieństwem. Wydało mi się, gdy tak szedłem ulicami Londynu u jej boku, że erekcja,
która utrudniała mi poruszanie się, nigdy się nie skończy. – Davidzie, chciałabym poznać powody pana milczenia. Rozmyśla pan nad czymś? – Czy rozmyślam? Uważa pani, tylko niech mi się pani dobrze przyjrzy, uważa pani, że wyglądam na kogoś, kto myśli? Victoria zatrzymuje się i patrzy na mnie. Mówi: – Nie wiem. Może trochę. Wygląda pan na kogoś, kto trochę myśli. – A pani? Czy pani rozmyśla? – Tak, przyznaję, że rozmyślam. – Proszę spojrzeć na tę czarującą uliczkę. Przejdźmy na drugą stronę, skręcimy w nią. – Jest pan pewien? Gdzie idziemy? – Tam gdzie zawiodą nas ulice i noc. Proszę uważać na taksówkę. – A czy wie pan, o czym myślę? – Mniej więcej to sobie wyobrażam, zastanawia się pani. – Zadaję sobie kilka pytań. Zresztą może pan też zadaje sobie te pytania i możemy połączyć wysiłki, żeby wspólnie na nie odpowiedzieć. – To rzeczywiście prawdopodobne, że zadajemy sobie te same pytania. W każdym razie to możliwe. – Co pan chce przez to powiedzieć? Dlaczego
raczej możliwe niż prawdopodobne. – W tego rodzaju okolicznościach można rozważać różne pytania. – Aha. – Victorio! – Co? – Jakie pytania sobie pani zadaje? – Zastanawiam się, o czym pan myśli. Zastanawiam się, jakie są pana zamiary. Zastanawiam się, co zrobimy. Nagle stanąłem. Victoria zatrzymuje się za późno i odwraca się, żeby mnie słuchać. – Czy uważa pani zadawanie sobie tych pytań i wypowiadanie ich na głos za potrzebne i pożądane? Naprawdę jest pani szczera i nie wie pani, jak na nie odpowiemy? – Ruszam naprzód, kończąc zdanie, i doganiam Victorię, którą pociągam za sobą, przytulając się do niej. Czule łapie mnie za ramię. – Staję się na powrót małą dziewczynką, debiutantką. Czuję się głupia, ten wieczór mnie onieśmiela. Nie wiem, co powinniśmy zrobić. Nie wiem, gdzie jest pana hotel. – Czyżbyśmy się zgubili? – Victoria puszcza moje ramię i odsuwa się. Patrzę na nią i oświadczam: – Powiem pani, co zrobimy. A przede wszystkim wskażę pani, gdzie jest nasz
hotel. – Nasz hotel? – Nasz hotel. – No więc gdzie jest? – Za panią. – Victoria odwraca się i ogląda budynek, przed którym się zatrzymaliśmy. Na jej twarzy pojawia się szeroki, pełen szczęścia uśmiech, który trwa. Stoimy bardzo blisko siebie. Pochylam się, żeby ją pocałować, w ostatnim momencie Victoria odwraca głowę i muskam wargami kąciki jej warg. – Niech pan się uspokoi – mówi. – Co pan robi? – Obejmuje mnie, przyciskam do jej bioder swój sztywny członek. Poszliśmy na górę, nie rozmawiając ani się nie całując. Wchodząc do pokoju, zapaliłem światło, Victoria zrobiła parę kroków, zobaczyłem, że upuściła torebkę w nogach łóżka. Odłożyłem na biurko klucz, jakieś drobne, smartfon, widziałem, że Victoria ogląda wystrój pokoju odwrócona do mnie plecami, jakby oderwana od tego co nieuchronne. Z daleka przypatrywała się meblom i przedmiotom, jej wzrok prześlizgiwał się po obrazach wiszących na ścianach, ale wydawało mi się, że tak naprawdę schroniła się w przestrzeni oczekiwania; jej świadomość chłonęła odbicie tego, co pokój mówił jej o wszystkim, co tu zajdzie, od
miejsca, w którym stała w pobliżu zasłon, gdzie, jak czuła, do niej podejdę, aż do szerokiego, białego, rozpościerającego się po jej lewej stronie łóżka z różą na poduszce, gdzie – o czym wiedziała – zaprowadzą nas pieszczoty. Zaciągnięte gęste, nieprzezroczyste, intymnie oświetlone jedyną lampką zasłony z surowego jedwabiu, na których tle odcinała się jej sylwetka, podkreślały dramaturgię chwili; byliśmy w środku zacisznej kostki zawieszonej w ciemnościach nocy. Victoria wreszcie się odwróciła zdziwiona, że nic nie słyszy, i zobaczyła, że obserwuję ją z drugiego końca pokoju z uśmiechem na ustach. Jej twarz potwierdzała to, co dała mi do zrozumienia jej drżąca sylwetka; to samo skrępowanie, które na ulicy przesunęło mój pocałunek na skraj jej warg, kazało jej wzrokowi błądzić po wykładzinie i meblach. Patrzyła z ukosa, niewyraźnie, poziomo, taki wzrok towarzyszy czasem niejasnemu lękowi, pełnemu wątpliwości rozmarzeniu, początkom wyrzutów sumienia. Każda chwila przeżywana przez Victorię rozciągała się, jej spojrzenia jednocześnie wydłużały się w czasie i przestrzeni, pojawiający się uśmiech znikał dopiero po pewnym czasie. Słychać było jadące ulicą samochody, ale wydawało się, że ten odgłos oddalił się w wyniku
tego samego zaburzenia, które spowalniało gesty, myśli, słowa cisnące się Victorii na usta, lecz ostatecznie przemilczane. Trudno było mi uwierzyć, że świadomym celem wahania całej jej istoty nie jest podniesienie temperatury erotycznej tego oczekiwania. Podszedłem do niej, stanowczo ująłem jej twarz w obie ręce i ustawiłem kąt jej nachylenia, tak jakby to był projektor albo ruchoma lampa, żeby skierować jej wzrok na mnie. Odnalazłem iskierkę, która zabłysła w jej zielonych oczach, gdy spotkałem ją w galerii handlowej. Sposób, w jaki kierujące jej twarzą moje palce zachęcały, by spojrzała prawdzie w oczy, cechowała powaga, a nawet pewna emfaza. Zmuszałem Victorię, żeby stawiła czoło mojemu spojrzeniu, i sam się zmuszałem, by zatonąć w jej oczach. Płonąca w nas iskra nie gasła, czułem, że głowa Victorii chce się wyswobodzić z moich palców, pod wpływem tych przeszywających się spojrzeń napięcie w naszych ciałach narastało z taką gwałtownością, jakby chwila zatrzymała się w czasie i w momencie, w którym napięcie miało osiągnąć paroksyzm, Victoria eksplodowała mi między palcami. Jej usta przywarły do moich, słyszałem trzask szwów, Victoria z wściekłością pożerała moje
wargi, próbując mnie rozebrać. Musiała uspokajać palce na każdej dziurce od guzika u mojej koszuli, uwijały się niczym insekty wokół przeszkód do pokonania, widziałem, jak drżą z niecierpliwości. Gdy w końcu zdjęła mi buty, gdy cisnęła moją koszulę na zasłony, gdy na siłę, zdecydowanymi pionowymi ruchami oswobodziła moje nogi ze spodni, opamiętała się olśniewająca, zdyszana. Widziałem, jak kuca, kładzie mi ręce na torsie i wolno nimi porusza; po moim rozpalonym ciele przebiegały dreszcze. Nagle przerwała, wpatrywałem się w nią, lśniące krople potu, które spływały jej po skroniach, przecinały rozżarzoną do białości chwilę uspokojenia niczym kryształowe biedronki. Czekałem napięty, umęczony, aż dłonie Victorii znowu zaczną powoli schodzić w stronę gumki moich slipów, pulsowanie pożądania odliczało ciężkie sekundy tej chwili zawieszenia, nieznośnej przerwy. Jej ręce znów zaczęły się poruszać, Victoria obserwowała je, gdy przyciśnięte do mojej piersi schodziły coraz niżej w świetle jej spojrzenia, zamknąłem oczy, przesuwały się coraz szybciej w stronę mojego brzucha. Potem Victoria się wycofała i nie czułem już nic, zostałem sam, czekałem kilka sekund w ciemności zamkniętych powiek, ale nie wróciła. Nagle zrobiło się zimno; poczucie przemijania
wprawiło mnie w smutek. Otwarłem oczy i zobaczyłem przed sobą Victorię z uśmiechem na ustach. Cofnęła się, mówiąc do mnie: „Patrz”, i zaczęła się rozbierać, wolno, metodycznie rozpinając bluzkę. Rzuciła ją na moją koszulę zwiniętą w kłębek pod zasłonami z surowego jedwabiu, zamek od spódnicy zatrzeszczał pod jej paznokciami jak motorówka na spokojnym morzu, nie przestawaliśmy się w siebie wpatrywać, zdawało się, że na jej ustach rysuje się lekki wojowniczy uśmiech, jej spódnica dołączyła do moich spodni niedaleko drzwi do łazienki. Victoria stała w szpilkach, z gołymi nogami, w staniku i w majtkach. Miałem przed sobą naprawdę gigantyczne, harmonijne ciało o doskonałych proporcjach, jej biodra mógłby sobie wyobrazić artysta, chcąc przedstawić zjawiskową boginię; przywodziła na myśl posąg w parku zamkowym. Chciałem się do niej zbliżyć, ale zabroniła mi, rzucając „Czekaj”, które nie dopuszczało żadnego kompromisu, teraz w jej wzroku malowała się ta sama surowość co kilka chwil wcześniej na jej wargach; pewnie podniecało ją, że patrzę na jej ciało. Mój członek w stanie erekcji pulsował w slipach, nigdy nie miałem do czynienia z nikim o podobnym ciele, miękkim
i jędrnym, mięsistym i metalicznym, rozłożystym, lecz bez grama nadwagi – przeciwstawiającym się przez tę majestatyczną wielkość kameralnej muzyce większości ładnych ciał, jakie się spotyka. „Popatrz – powiedziała. – Popatrz na moje piersi, pokażę ci je, mam nadzieję, że ci się spodobają, są twoje, ofiarowuję ci je”, i jej piersi wyłoniły się przede mną jak zjawisko naturalne przedstawiane w zwolnionym tempie w filmie dokumentalnym. Podziwiałem ciężkie piersi w kształcie gruszek, wspaniałe, uważałem, że są wspaniałe, idealnie zarysowane, wydawało mi się, że nigdy nie widziałem równie okrągłych otoczek przypominających monety. Victoria spoważniała, trzymała ręce lekko odsunięte od bioder, zapraszała mnie, bym przebiegł wzrokiem jej ciało, zatrzymał się na jego najbardziej intymnych okolicach, spijał rozkosz, jaką budziło ich podziwianie. Czułem, że drży pod wpływem tego jawnego oglądania, mój wzrok inkwizytora, niczym miech dmuchający na żar, sprawiał, że jej rozpalone ciało zalewały fale gorąca; myślałem, że przeżyje orgazm tylko pod wpływem mojego wzroku. Zdjąłem slipy, Victoria poszła w moje ślady, podobnie jak ja tracąc równowagę pod wpływem emocji, widziałem, jak stara się powstrzymać
uśmiech, który łagodził powagę jej twarzy, kiedy rzuciła majtki na moją bieliznę. Spodobał mi się ten ukradkowy uśmiech, w którym znajdowałem potwierdzenie, że oboje znamy dokładne proporcje gry scenicznej, sprytu i fantazji w erotycznym równaniu tej nocy. Podniosłem na nią wzrok, żeby posłać jej taki sam porozumiewawczy uśmiech, ale jej uśmiech już zniknął. Miałem wzwód, mój członek sterczał w półmroku, Victoria długo na niego patrzyła, podobnie jak ja patrzyłem wcześniej przez kilka minut na jej piersi, mur bioder i posągowe uda. Jej wzrok, w którym gęstniało pożądanie, sprawiał mi taką rozkosz, jakby to były jej palce albo wargi. Pomyślałem sobie, że gdyby inna kobieta równie zachłannie obserwowała mój penis z daleka, niechybnie doprowadziłaby do radykalnego skrócenia tego doświadczenia, które zakończyłoby się niemal natychmiastowym sflaczeniem; zwinąłby się z nieśmiałości. A stało się coś odwrotnego – koncentrując się całą sobą na tak wrażliwym narządzie, Victoria podkreślała jego pewność siebie i niecierpliwość, a może nawet niesłychaną piracką radość, przy tej kobiecie działo się coś, czego nie mogłem uznać za zwyczajne. Zbliżyłem się, objąłem ją, przycisnąłem jej ciało do swojego najmocniej, jak potrafiłem, i pocałowałem ją
w usta. Kochaliśmy się przez pięć godzin. Ja, z natury bojaźliwy, zawsze pełen obaw przed rozczarowaniem drugiej strony, rzuciłem się na to łóżko bez lęku, wolny od wszelkiego niepokoju, dając się ponieść nierozważnemu upojeniu. Przeżyłem Victorię jak głęboki ciemny las, przez który wędrowałem, nie wiedząc, dokąd zmierzam, pośród krzewów, paproci, pod wielkimi drżącymi drzewami, z dala od utartych ścieżek. Słyszałem jakieś odgłosy, czułem zapachy, wilgoć, widziałem kałuże, sylwetki, które odsuwały się na bok, wierzchołki drzew górujące nad naszymi ciałami. Nie myślałem o niczym, pozwalałem się prowadzić naszym igraszkom, przeżywałem chwile spełnienia i zadziwienia, euforii i onieśmielenia, a potem momenty łaski, w których Victoria uśmiechała się do mnie nieprzytomna i szczęśliwa, jakby leżała na polanie. Z naturalnością, której nie powstrzymywała pruderia, następowały po sobie rozmaite pozycje podpowiadane przez nasze ciała. Leżałem na Victorii lub ona na mnie: moje pięty opierały się o krawędź łóżka i widziałem, jak jej pierś faluje pod wpływem moich ruchów. Brałem ją od tyłu, a ona gryzła poduszkę. Zapędziliśmy się na biurko. Wziąłem ją w toalecie, gdy poszła się
wysikać. Zaciągnęła mnie pod wielkie lustro, każąc mi patrzyć, jak jej wargi pożerają mój członek; Victoria zażądała, żebym ją tam wziął od tyłu, wpatrywała się w siebie, pomstując na mnie, „Patrz, patrz na siebie, gdy się ze mną kochasz... Patrz, jaką mi dajesz rozkosz, jesteś twardy, będę szczytować”. Jej wzrok słał błyskawice, błagała mnie, wczepiała się w moje ramiona, jakby miała ją porwać fala. Słyszałem jej krzyk, widziałem, jak przez jej ciało przebiegają wyładowania elektryczne, prężyło się jakby pod wpływem mocnych ukąszeń. Czasami Victoria leżała wyprężona przez kilka sekund, szczytująca, w bolesnym paroksyzmie, a jej przerażone palce próbowały złapać coś, co musiało narodzić się w nocy – jak samotnie wystająca z wody ręka topielca, która usiłuje chwycić wyimaginowaną żerdź, a potem znika. Nie wierzyłem własnym oczom. Nigdy nie byłem pewien, czy udało mi się doprowadzić kobietę do orgazmu, Sylvie zawsze trzymała w sekrecie efekty naszych łóżkowych igraszek, a Victoria na moich pełnych niedowierzania oczach wydawała się prowadzić bezlitosną walkę – jakby orgazm ją niszczył, wyrzucał z niej samej albo ściągał na dno.
Nasze ciała ciśnięte na łóżko w zamęcie końca przypominającego eksplozję zbliżały się do siebie po omacku, nie zmieniając początkowego położenia, i z tej przyczyny układały się w dziwne figury: twarz na kostce, kolano na torsie, włosy rozsypane na kręgosłupie. Victoria wiła się jeszcze przez długie minuty w ostatnich krótkich skurczach, wyczerpana, z rozpalonym wzrokiem; kosmyki mokrych włosów przykleiły jej się do twarzy; lekki uśmiech szaleństwa nie schodził z jej warg, „Ty łajdaku – mówiła z westchnieniem agonii – zabijesz mnie”. Potrzebowała trochę czasu, żeby się uspokoić, przytulała się do mnie, obejmowaliśmy się. Zwierzaliśmy się sobie. Oglądaliśmy się z wielkim obiektywizmem, jak lekarze badający objawy lub sprawdzający funkcjonowanie jakiegoś stawu. Ponieważ nie miałem orgazmu, wystarczył pocałunek, by rozmowę przerwała nowa pieszczota; kochaliśmy się długo. Victoria powiedziała mi, że urodziła się w Barcelonie, jej matka była Angielką, a ojciec Niemcem; wychowała się we Francji, stąd jej doskonały francuski. Z powodu korzeni rodzinnych zawsze czuła się prawdziwą ekspatką: pracowała w Chinach, Singapurze, Niemczech, a teraz w Londynie. Czy mieszkała wcześniej
w tym mieście, zanim zaczęła tam pracować? Nigdy. Od jak dawna zajmuje stanowisko dyrektorki HR? Od dwóch lat. Czy jest absolwentką jakiejś szkoły handlu i zarządzania? – Ależ skąd. Studiowałam filozofię na Sorbonie. Mam doktorat z filozofii – wyznała z uśmiechem. – Jeśli chcesz, mogę ci opowiedzieć o Kierkegaardzie. Leżałem na plecach, obejmując Victorię, głowę trzymała na moim ramieniu, wodziła palcem po moim torsie, rysując na nim tajemnicze figury. Rozmawialiśmy, nie mogąc patrzeć sobie w oczy, w naszych szeptach była uśpiona powolność. Studiując moje palce („Bardzo mi się podobają twoje ręce” – wyznała), powiedziała, jak bardzo wydałem jej się przystojny, gdy dwukrotnie spotkaliśmy się w galerii handlowej. – Dlaczego dwukrotnie? Czy widziałaś mnie już wcześniej, zanim nasze spojrzenia się skrzyżowały? – Tak, ale nie odwróciłeś się do mnie. Od razu cię zauważyłam, byłeś jak zraniony anioł, z dala od innych i od tłumu... Uderzyło mnie twoje podobieństwo do aktora Joaquina Phoenixa, nie wiem, czy ktoś ci to już mówił... – Bez przerwy to słyszę. – Uwielbiam tego aktora.
– Ja też. Ślepy tor należy do moich ulubionych filmów. – Do moich też. Krótko mówiąc, tego dnia byłam smutna, naprawdę smutna, a to, że cię spotkałam, że dostrzegłam twoją twarz, sprawiło mi jeszcze większy ból... Miałam już wcześniej wrażenie, że stoję na skraju przepaści... a gdy cię zobaczyłam, poczułam się kompletnie dobita... pomyślałam, że runęłam już w przepaść i roztrzaskam się na ziemi! – Rzeczywiście wyczułem w tobie jakieś napięcie. Pomyślałem, że ktoś cię zranił, rozzłościł cię. – Nie mogę ci teraz wyjaśnić dlaczego, to dłuższa opowieść. Ale nagle zaczęłam się bać starości... Przeżywałam typowy dla kobiet atak paniki! – Z powodu, który wolisz zachować dla siebie... – Właśnie, z powodu, który wolę zachować dla siebie. Powtarzałam sobie, że mam czterdzieści dwa lata i zostało mi zaledwie kilka miesięcy, żeby kogoś uwieść. Straciłam pewność siebie, zaczęłam wątpić w swój wygląd i wrażenie, jakie może robić na mężczyznach. Widząc, jak obojętnie przedzierasz się przez tłum, pomyślałam sobie, że ten moment już nadszedł, że tacy faceci jak ty nawet na mnie nie spojrzą. Chciało mi się płakać,
kiedy minąłeś mnie, nie dostrzegając! – Victoria wybucha śmiechem, ściskając moje palce, które z czułością całuje. Odpowiadam: – Ale kiedy nasze spojrzenia wreszcie się spotkały, chyba nie posądzałaś mnie o obojętność... – To prawda, z tym że wtedy zmartwiło mnie to jeszcze bardziej. Zastanawiałam się, z jakiego powodu nigdy nie spotykam takich facetów w swoim środowisku. Dlaczego to zawsze musi się zdarzać na ulicy, w pociągu, a nigdy na koktajlu, na który jestem zaproszona. Trudno w to uwierzyć, jak wyjaśnić to przekleństwo? Byłam zrozpaczona, gdy zniknąłeś... – Ja myślałem to samo. – Kobiety nie mają możliwości, co jest bardzo niesprawiedliwe, zaczepiania mężczyzn, którzy im się podobają. – Powinnaś była się odwrócić. Wiedz, że ja się odwróciłem. Gdybyś to zrobiła, podszedłbym do ciebie. – Więc moje odwrócenie się byłoby równoznaczne z zaczepieniem cię... – Można to tak określić. – Właśnie dlatego oparłam się tej pokusie. Kobieta nie ma prawa oglądać się za facetem,
nawet jeżeli umiera z chęci, by to zrobić... – Wydaje mi się, że się uśmiechnęła, wypowiadając ostatnie zdanie. Mówi dalej: – Wyobrażasz sobie, co czułam, kiedy zdałam sobie sprawę, że stoisz za mną w kolejce do szatni w kręgielni? To było straszne, musiałam walczyć z pragnieniem pożarcia cię wzrokiem, moje rozbiegane oczy krążyły wokół twojej twarzy, nie wiedząc, gdzie spocząć, bałam się, że uznasz mnie za wariatkę! – Paznokieć Victorii rysuje na moim torsie kółeczka jak guziki na mundurze oficerskim. Odpowiadam: – Nic nie zauważyłem. – To naprawdę nie było przyjemne, wpatrywałeś się we mnie, czułam się jak mangusta przed wężem, który ją hipnotyzuje. A gdy amerykańska emerytka zaproponowała, żebyśmy się zamieniły miejscami... – Pamiętam, właśnie wtedy po raz pierwszy pomyślałem, że ci się podobam... – Spławiłam ją, chciałam się delektować uczuciami, przedłużyć tę chwilę zaskoczenia. To śmieszne, miałam wrażenie, że znajduję się w dziwnym stanie, jestem zarazem szalona i krucha, nie wiedziałam, jak sobie z tym poradzić... Omijałam twój wzrok, nadal się zastanawiam, jakim cudem mi się udawało, bałam się, że odkryjesz, do jakiego stanu mnie
doprowadziłeś, zerkałam na twoje ubranie, ręce, buty, a także na twoją twarz, gdy widziałam, że odwracasz głowę. Bardzo mi się podobało, jak jesteś ubrany, uważałam, że jesteś wyrafinowany, w twoim wyglądzie było coś wyszukanego, to dość rzadko spotykane u mężczyzn. Zastanawiałam się, czy nie jesteś gejem. – Wzięłaś mnie za geja? – Zdecydowałam, że jesteś gejem. Przystojny i męski, a zarazem delikatny, pomyślałam sobie, ten gość jest gejem. I uspokoiło mnie to. Jako gej byłeś mniej niebezpieczny. Jeżeli jesteś gejem, nie mam się nad czym zastanawiać. Nachylam się, by pocałować Victorię w czoło. Podnosi głowę, domagając się kolejnego pocałunku, tym razem w usta, całuję ją. – A potem? Co sobie myślałaś, gdy cię zaczepiłem? – Usłyszałam za sobą zbliżające się kroki, zobaczyłam na swojej wysokości cień, który miał mnie zaraz wyprzedzić, i wtedy się do mnie odezwałeś. Zatrzymałam się, wysłuchałam cię, twoje zdania były piękne, bardzo mi się podobała ta historia z pięciogodzinną operą. Pulsowało mi w uszach, z trudem powstrzymywałam uśmiech, który coraz bardziej cisnął mi się na usta. Podziwiałam odwagę, którą musiałeś się wykazać,
żeby do mnie podejść. – Spodziewałem się egzekucji. – Długa cisza. Zamykam oczy. Dobrze mi. Mam wrażenie, że mógłbym zasnąć przy dźwięku jej głosu, kołysany tym doskonałym opowiadaniem. Słyszę, jak Victoria szepcze mi do ucha: – Dobrze, że się bałeś, widziałam, że jesteś przerażony. Gdybym nie wyczuła, że jesteś prawie pewien, iż natrafisz na mur, nigdy nie pozwoliłabym ci się odezwać, nawet gdybyś mi się podobał. Natomiast gdy powiedziałeś, że mnie śledziłeś, że nasze spotkanie w szatni nie było przypadkowe... pomyślałam, że jesteś łowcą przygód i całymi dniami włóczysz się po ulicach w celu zaspokojenia własnych potrzeb. Miałam ci za złe, że wprowadziłeś mnie w błąd. – Przecież ci wyjaśniłem, że zabrakło mi czasu... – Wiem, słuchałam, jak się usprawiedliwiasz... i powoli narastał we mnie jakby odruch buntu, zaczęłam się zastanawiać, jakim prawem ci nie wierzę i mam o tobie tak negatywną opinię. Zrozumiałam, że buduję mechanizmy obronne. Najpierw wmówiłam sobie, że jesteś gejem, później postrzegałam cię jako maniaka seksualnego i co jeszcze? Prawda jest taka, że pogrążyłeś mnie w stanie, którego nigdy wcześniej nie doświadczyłam.
– Mów dalej. Dziwnie jest przeżywać tę scenę widzianą twoimi oczami. Słucham cię z zamkniętymi powiekami i czuję, jakbym był w twoim ciele, twarzą w twarz z nieznajomym, który mnie zaczepia... – Te pytania kolejno rodziły mi się w głowie, gdy do mnie mówiłeś. Wiedziałam, że za pomocą fałszywych argumentów próbuję oprzeć się twojemu urokowi. Mój splot słoneczny promieniował, pierś przeszywały mi błyskawice, miałam wrażenie, że szkielet mam z ciała, podbrzusze zalewała mi fala gorąca. Drżałam, pociłam się, nie byłam w stanie mówić. Poczułam się żywa i tak beznadziejna, że chciało mi się płakać. – Zapytałem cię, czy moglibyśmy pójść się czegoś napić. Nie pamiętam zdania, które wówczas padło. „Może moglibyśmy pójść gdzieś razem czegoś się napić?” – Victoria wybucha ciepłym, bardzo łagodnym śmiechem, słysząc, jak wypowiadam to zdanie z tą samą nieśmiałością co wtedy w galerii handlowej. Powtarzam je: „Może moglibyśmy pójść gdzieś razem czegoś się napić?”. – Coś w tym stylu, wypowiedziane bardzo ostrożnie, to wzbudziło moje zaufanie. Niezależnie od dobrego wychowania, które nie pozwala mi przyjmować tego typu zaproszeń, miałam ważne
spotkanie służbowe. Wahałam się, byłam gotowa spóźnić się dwadzieścia minut i poczułam, że zaraz ustąpię. Ale ostatecznie się opanowałam, powiedziałam „nie” i spodobało mi się, że nie nalegasz. – Spytałem cię, czy moglibyśmy się spotkać w najbliższych dniach w Londynie lub w Paryżu. Dałaś mi swoją wizytówkę. – Patrzyłam na ciebie, płonęłam w środku, miałam ochotę się z tobą kochać. Prowadziliśmy kulturalną rozmowę, wymienialiśmy pełne szacunku zdania, ale wyczuwałam, że za słowami kryje się bardziej prymitywny, zwierzęcy język, który mnie przerażał, wzbudzał zbyt silne emocje, zwłaszcza w odniesieniu do nieznajomego spotkanego w miejscu publicznym. Więc przyjęłam twoją propozycję ponownego spotkania, powiedziałam „zgoda”, zadając sobie na głos pytanie, czy iskierka między nami nadal będzie się tlić. Uznałam potem, że chyba kompletnie zwariowałam, skoro wypowiedziałam je głośno. „I zobaczymy, czy ta iskra nadal będzie się tlić!” Do nieznajomego! Tak jasna deklaracja wygłoszona do faceta, który właśnie mnie poderwał! Przestałam być sobą, bez przerwy się zastanawiałam, co sobie o mnie pomyślałeś, gdy usłyszałeś to zdanie!
– Dla mnie to było jak cud. Zwykle kobiety nie mówią takich rzeczy. Pomyślałem, że dzięki tobie poczułem się jak w bajce. – Bałam się, że uznasz mnie za dziwkę. – Wprost przeciwnie, uznałem cię za czarodziejkę. Jedynie kobieta nieosiągalna, naprawdę nadzwyczajna może wypowiedzieć takie zdanie do mężczyzny, który właśnie ją zaczepił. – Mówię z zamkniętymi oczami. Mam jakby głębokie poczucie nieskończoności. Słyszę nieliczne samochody jadące ulicą, spłuczkę w sąsiednim pokoju, delikatnie zamykające się od czasu do czasu nocne tajemnicze drzwi. – Zdecydowanie nie jestem dziwką. – Nigdy w to nie wątpiłem, Victorio. – Mam nadzieję, że nigdy w to nie wątpiłeś! – Więc po co zadajesz sobie to pytanie? – Bo tak łatwo dałam się przekonać, żeby dać ci swoją wizytówkę. Następnego dnia, na wpół śpiąc mimo lodowatego prysznica w Eurostarze wyjeżdżającym z Paryża o siódmej trzynaście, dręczyło mnie, że pozwoliłam się zaczepić łowcy przygód, a zresztą, daj mi skończyć, nie przerywaj mi... – OK, mów dalej, ja ci coś powiem później. – Dziękuję, to, co chcę powiedzieć, jest ważne, nie chciałabym, żebyś zaczął sobie wyobrażać, że
często odczuwam tego typu pociąg. Wtedy w galerii handlowej mogłeś mnie pocałować, kochalibyśmy się tego samego wieczoru, a może nawet godzinę później, gdybym poszła się z tobą czegoś napić: zabrałabym cię do swojego pokoju i rzuciłabym się na ciebie. Ta pewność mnie przerażała, to było kompletnie do mnie niepodobne. Miałam ochotę tylko na jedno, od naszej rozmowy w galerii handlowej myślałam tylko o tym, żebyś mnie wziął, chciałam zobaczyć twój członek i ssać go. Byłam zbulwersowana konsekwencjami, jakie mogło pociągnąć za sobą coś, co nie było niczym innym jak idiotyczną fantazją hormonalną, oskarżałam się, że jestem słaba i bezbronna, nie wolno dać się tak ponieść na widok nieznajomego, nie mogłam znieść myśli, że byłam skłonna odwołać spotkanie służbowe! A jednocześnie gdzieś w głębi cichy głosik szeptał mi: „Why not?”. Dzień wcześniej żaden z mężczyzn obecnych na kolacji nie potrafił mi dostarczyć jednej setnej doznań, które ty wzbudziłeś we mnie w niecałe dziesięć minut swoim ciałem, słowami, gestami, spojrzeniem, gdy staliśmy pośród przechodniów. Nie wiedziałam, co się ze mną dzieje, przerażało mnie to i zachwycało. Rozumiesz, Davidzie? Powtarzałam sobie: „Przyznaj się! Przyznaj się wreszcie, Victorio!
Przyznaj, że ci się podoba, że topniejesz przy nim jak wosk, że sieje w tobie spustoszenie! Przyznaj się! Przyznaj się do tego! Przyznaj się więc! I niech to się skończy!”. I przyznawałam się, mówiłam „Przyznaję się”, „Tak, przyznaję się, sieje we mnie spustoszenie”. Więc skąd brała się ta niepewność i udręka? Chodzi o to, że zawsze chcę wiedzieć, dokąd zmierzam, jestem kobietą racjonalną, lubię, żeby wszystko było zorganizowane, nie bez powodu jestem dyrektorką HR! Lubię planować, organizować, przewidywać, nie znoszę, aby decydował za mnie przypadek. Lubię, gdy wszystko jest jasne. Lubię, gdy wydarzenia można wytłumaczyć, poprzeć argumentami, uzasadnić. – Długie milczenie. Głaszczę kciukiem ramię Victorii. Jej głowa ciągle spoczywa na moim ramieniu, a zdania płyną tuż przy moim uchu łagodne i intymne. – Powtarzałam sobie, że trafiłam do jednej z tych ckliwych powieści, które znajduję nieraz w Eurostarze, mogłabym pomyśleć, że to miłość od pierwszego wejrzenia, ale jestem zbyt racjonalna, by zgodzić się coś takiego poczuć, by nie kontrolować wydarzeń. Byłam zła, bo wilgotniałam jak szalona, przejeżdżałam ręką między udami, patrzyłam na krajobraz przesuwający się za oknem Eurostaru, powtarzając sobie, że moja postawa nie ma
sensu... a jednocześnie mogłabym doprowadzić się do orgazmu, przez kilka sekund pocierając sobie krocze. To nie byłam ja. Coś takiego było do mnie niepodobne. – Wiem, wierzę ci, sądzę, że mam wystarczające doświadczenie, żeby to wychwycić. – Mówisz o swoim doświadczeniu łowcy przygód? – Victoria zdaje się wypowiadać to zdanie z powagą. Otwieram oczy i przesuwam się w prawo, żeby widzieć jej twarz. Stwierdzam: – Mówię o moim doświadczeniu z kobietami. Tak się składa, że w wieku czterdziestu dwóch lat mam niejakie doświadczenie, jeśli chodzi o kobiety! – Przepraszam, prześladuje mnie ten lęk, boję się, że jestem dla ciebie tylko upolowaną zwierzyną. Dobrze, że mnie zaczepiłeś, i dobrze, że dałam się złapać. Jeżeli coś jest pewne, to właśnie to, że mieliśmy oboje rację, dając się ponieść. Która godzina? – Dziesięć po piątej. – Muszę iść, wracam do domu. – Dziesięć po piąt ej wracasz do domu? Dlaczego? Nie chcesz ze mną zostać, spróbować się przespać kilka godzin? – Muszę się przebrać. Nie wzięłam ubrań na
zmianę. – I co z tego? Kupisz sobie majtki w pierwszym lepszym markecie. Zostań ze mną, chcę zasnąć w twoich ramionach... – Nie mogę, Davidzie, naprawdę. Nie mogę pójść do biura w tych samych ubraniach co wczoraj. Nie mogę przyjść do pracy dwa dni pod rząd identycznie ubrana. – Coś takiego! A to czemu? Dziwny zwyczaj! – Nigdy czegoś podobnego nie robię. Dyrektorka HR nie może się zjawić w biurze dzień po dniu w tym samym stroju, nie proś mnie, żebym ci wyjaśniła dlaczego, tak już jest. – Victoria składa pocałunek na moich wargach i ze śmiechem wyskakuje z łóżka. – Jednego jestem pewna, a mianowicie że mój staff, moje asystentki natychmiast by się domyśliły, że spędziłam noc z mężczyzną! – Po czym zamyka się w łazience. Słyszę wodę lejącą się po drugiej stronie drzwi. Mój wzrok błąka się w ciemności, nasze rzeczy leżą porozrzucane po całym pokoju, prześcieradła zerwane są z łóżka. Widzę na biurku porzuconą przez Victorię poduszkę; na wykładzinie walają się trzy buteleczki po szampanie wypitym prosto z nich przez nasze całujące się usta; otaczają je wilgotne plamy; pikowana kapa dopasowana do zasłon z surowego jedwabiu spoczywa rzucona
przy ścianie. Zaczynam się robić senny. Moja bogini nowoczesnych czasów mydli się w plusku wody, podśpiewując arie operowe. Szukam wzrokiem jej szpilek, sztywnego kostiumu, koronkowego stanika. Ta noc napawa mnie wielkim niedowierzaniem, najszczerszą wdzięcznością i najsłodszym szczęściem. I nagle rozumiem wszystko, to przypomina olśnienie, pojmuję przyczynę mojej cudownej obecności w tym hotelu. Łatwość, z jaką Victoria dała się przekonać, by dać mi wizytówkę; bolesna sytuacja, w której, jak wynikało z jej zwierzeń, znalazła się w dniu naszego poznania wskutek jakiegoś przykrego wydarzenia; jej długa deklaracja na temat tego, że nie jest kobietą łatwą, że nie wolno jej źle oceniać; jej zwyczaj organizowania wszystkiego, planowania wydarzeń; wreszcie paniczny strach, jaki odczuwała po przekroczeniu czterdziestego drugiego roku życia; wszystkie te rozmaite dane nagle się połączyły, odsłaniając przede mną krystaliczną prawdę: Victoria chciała mieć dziecko. Ten pomysł nie wydał mi się znowu taki zły, wyobraziłem sobie nawet, że mógłbym dać jej ten zaskakujący prezent, szczytować w niej. Na jej
nieszczęście nie dość, że ani kropla nasienia nie popłynęła z mojego członka przez te kilka godzin, które spędziliśmy w swoich objęciach, to jeszcze nigdy się już nie zobaczymy: zgodnie ze swoimi zasadami rano zniknę na zawsze.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Zanim w wieku lat osiemnastu przeprowadziłem się do Paryża, gdzie postanowiłem studiować architekturę, nie zdołałem uwieść żadnej z trzech dziewczyn, w których byłem zakochany w ciągu pięciu ostatnich lat. Jedna tylko, stosunkowo banalna, z Alzacji, za sprawą niewytłumaczalnego impulsu rzuciła mi się w objęcia na wakacjach dwa lata wcześniej (to, dlaczego właśnie ona jedna, a nie inna zainteresowała się mną, pozostało dla mnie zagadką; była blondynką z krótkimi włosami; spędziłem sierpień, całując ją wieczorami na plaży, nie mając odwagi pogłaskać jej piersi ani wsadzić palców pod gumkę majtek), ale mimo postępów, o jakich moim zdaniem świadczył ten wyczyn, moja samotność się nie zmniejszyła. Od dawna byłem przekonany, że muszę opuścić przedmieścia i wyrwać się z okowów pracy i dyscypliny, w jakie zakuł mnie
ojciec, i poznać osoby, które potrafią mnie docenić; myślałem sobie, że będą miały bogatsze życie wewnętrzne i wykażą się większą otwartością umysłu niż wszystkie te, z którymi od lat utrzymywałem kontakty, a nade wszystko odkryją we mnie mniej wycofanego i zalęknionego chłopca od żyjącego w rodzinnym domu. Ta perspektywa nigdy nie przestała mnie uspokajać i zawsze stanowiła przedmiot długich sentymentalnych marzeń. Mój ojciec sam zbudował dom, w którym mieszkaliśmy (przez cztery lata poświęcał na to niemal cały wolny czas, zajmowaliśmy wówczas dwupokojowe mieszkanie na zdewastowanym osiedlu), przy drodze wylotowej ze zwyczajnego miasteczka. Ojciec urodził się w Polsce, w wieku ośmiu lat przyjechał z rodzicami do Francji i został murarzem wzorem większości mężczyzn ze swojej rodziny. Przez wiele lat pracował jako niewykwalifikowany robotnik (często dla pośredników), potem zatrudniono go w średniej wielkości firmie budowlanej, gdzie został dostrzeżony ze względu na osobowość, kompetencje zawodowe i umiejętność kierowania ludźmi. Spośród ogółu śmiertelników wyróżniała go twarz w stylu Burta Lancastera; jego posępność sprawiała, że natychmiast zyskiwał autorytet
u wszystkich, którzy mieli z nim do czynienia (był do tego stopnia wymagający, co zawsze uznawałem za chorobliwe, że ocierało się to o mobbing i przemoc), jego szef zatem szybko zrozumiał, jak może wykorzystać te cechy dla siebie. Ojciec szedł w górę w hierarchii, aż został brygadzistą, po czym sam założył firmę. Moi rodzice poznali się na początku lat sześćdziesiątych na balu z okazji 14 lipca w miasteczku na południowym zachodzie, gdzie mój ojciec, który pracował przy budowie gimnazjum w Tuluzie, przyjechał na dwudniowy urlop (zatrzymał się u rodziców pochodzącego z tamtej okolicy robotnika, z którym pracował). Urzekła go uroda mojej matki. Większość zdjęć z tego okresu potwierdza jej podobieństwo do Grace Kelly (proszę mi wybaczyć, jeżeli idealizuję to, co może było jedynie ładną twarzą) i jak mówi legenda rodzinna, przez tłum przeszedł szmer, gdy zagrano „wolne” i obcy przybysz, który przyciągał ciekawość wszystkich młodych dziewcząt, zdobył się na odwagę i podszedł do najładniejszej (siedzącej na krześle barowym pod platanem), żeby zaprosić ją do tańca. Nikt nie wątpił, że poprosi ją do tego tańca. Kiedy zakończył się trzeci wolny kawałek, a moja matka dała do zrozumienia partnerowi, że trzy tańce wystarczą,
i wróciła pod platan, rozległa się burza oklasków. Ojciec niebawem do niej dołączył, przynosząc białe wino, po które poszedł do baru, i wszyscy stuknęli się kieliszkami (towarzyszył im kolega ojca, który potem został moim ojcem chrzestnym, i najlepsza przyjaciółka mojej matki, która została matką chrzestną mojej siostry). Burt Lancaster odprowadził Grace Kelly pod dom (rzecz jasna mieszkała z rodzicami), gdzie tę decydującą noc zakończył namiętny pocałunek w stylu hollywoodzkim, przynajmniej tak sobie to wyobrażam. Nazajutrz ojciec został przedstawiony rodzicom dziewczyny i spotykali się w każdy weekend aż do ślubu, który nastąpił po jedenastu miesiącach. Nie sposób zliczyć, ile razy dzieci narodzone z tego związku domagały się, by rodzice opowiadali im ze szczegółami o tej lipcowej nocy i balu. Ojciec, jakby mówił o astronomii, zawsze podkreślał, że wydarzenia zdawały się następować po sobie dokładnie tak, by mogły się spełnić zamiary, które zrodziły się w jego umyśle za sprawą promiennej obecności mojej matki (ich przypadkowe ciała rzucone w tę piękną letnią noc pod platany skierowała ku sobie mechanika, której precyzja nie podlegała dyskusji), ale kładł również nacisk na pieczołowitość, z jaką
pokierował swoimi sprawami. Bawi mnie myśl, że początkiem ich związku rządziła zasada, którą mój ojciec zawsze przedkładał ponad wszystkie inne (gdy tymczasem z natury jest tak obca sferze miłości), to jest zamiłowanie do robienia wszystkiego porządnie, do rzeczy stałych, namacalnych, zadań wykonywanych niezależnie od nastroju do końca, a nie w przybliżeniu. „Tłum zamilkł, to było niewiarygodne, ludzie przerwali rozmowy, wszyscy czuli, że dzieje się coś niesamowitego”, mówił mój chrzestny, gdy ojciec ze stoickim spokojem streszczał tę historię. „A kiedy usłyszałem oklaski po ostatnim tańcu, byłem pewien, że się z nią ożenię. Nie ma już nic więcej do dodania, drogie dzieci. Może tylko to, że gdy zobaczyłem jej twarz, pojąłem, dlaczego przeznaczenie zawiodło mnie do tej zapyziałej wiochy... i wtedy... i wtedy zrobiłem to, co zwykle robię w pracy na budowie, czyli harowałem, przykładałem się, uruchamiając szare komórki”, opowiadał ten autorytarny człowiek, który w przeciwieństwie do swojego syna nie był ani romantyczny, ani sentymentalny, ani skłonny do wrażliwości czy introspekcji. My z siostrą, uspokojeni świadomością, że nasze przyjście na świat jest efektem matematycznej nocy pozbawionej wszelkiej przypadkowości, szczęśliwi,
mając żywy dowód, że z uwagi na metodyczne działania ojca historia naszych rodziców nie mogłaby potoczyć się inaczej (zdradzono nam przy tej okazji, że nie mogliśmy się nie narodzić: ta przyjemna dla ucha prawda wywoływała na naszych twarzach łagodny, pełen zachwytu, częściowo bezzębny uśmiech), przez całe dzieciństwo domagaliśmy się opowieści o tym spotkaniu, mimo że powtarzano ją, wprowadzając jedynie bardzo niewielkie zmiany. Najbardziej fascynowała nas z pewnością bezsprzeczna uroda dwójki bohaterów. Ojciec łączył nad parującym talerzem środkowe palce i kciuki obu rąk w niemal idealny okrąg i mówił: – Wasza matka miała tak wąską talię, że mogłem ją objąć dłońmi, o tak! – Chyba żartujesz! – dziwiłem się. – Mama była taka szczupła, że przechodziła przez taką dziurę? – Ale to niemożliwe, to jakieś bzdury... – jęczała siostra. – Jak niby kobieca talia... – Każdy widzi, że jesteś taka gruba, że nie zmieściłabyś się do tej dziury, nawet jak miałaś pięć lat! – Ależ przysięgam wam, że to prawda – zarzekał się ojciec. – Pedał! – odcinała mi się siostra. – Skończony idiota!
– Tak, to prawda, tata ma rację, byłam wtedy chuda – mówiła cicho matka. – Nie chuda, szczupła – poprawiał ojciec. – Szczupła, doskonała, jak modelka! Zdecydowanie najpiękniejsza w całej wsi! Niestety, o ile grecki nos i wykrój niebieskich oczu zachowały ślady dawnego wdzięku, o tyle twarz mojej matki straciła urok. Pod koniec mojego dzieciństwa nikt, kto nie znał matki jako młodej dziewczyny, nie mógł podejrzewać, że była kiedyś olśniewająca. Ja sam musiałem to sprawdzić, wygrzebując z pięknego albumu olbrzymie zdjęcia ślubne, co w wieku uczniowskim, cierpiąc na dziwaczny kompleks Edypa, czyniłem wielokrotnie: spod szeleszczących bibułek wyłaniała się młoda kobieta niezwykłej urody. Pochylałem się z czcią nad świętymi odbitkami, szczególnie nad tą, na której lekko zgięta nad stołem, uśmiechnięta, z długopisem w ręku, składa podpis w księdze małżeństw w merostwie. Wyglądała, jakby przeszył ją błysk zdumienia: jej umysł opromieniło jakieś wewnętrzne światło, wywołując na jej twarzy nierzeczywisty uśmiech, który sprawiał, że była pełna wdzięku, a zarazem oszołomiona. Oddając się bez reszty, moja matka na tym zdjęciu czeka, co jej przyniesie przyszłość: otwiera się szeroko, by
przyjąć szczęście, którego z całego serca pragnie, ale jego abstrakcyjność na razie ją oślepia. Krótko mówiąc, jest szczęśliwa. Albo nie wie, dokąd zmierza. Jednego jest pewna: życie oddali ją od tego, co zna. Pojawił się mężczyzna: zabiera ją daleko stąd. Nigdy nie umykała mej uwagi myśl o dziecku obecna w tym ulotnym uśmiechu: moja obecność. Na odbitkach odnajdywałem pierwotny blask jej miłości do mnie. Na fotografii matka szuka mnie w myślach: ten niepewny uśmiech kieruje wyłącznie do mnie. W końcu jednak to wszystko zwiędło, ustępując miejsca twarzy chłostanej rezygnacją. Przejrzyste wody jej urody zmętniały, jakby żyjące przy mulistym dnie ciężkie ryby, pływając w jej umyśle, wzbiły cząsteczki błota, które nie chciały opaść, albo na tej samej zasadzie co woda w niebieskim wiadrze, nad którym wykręcała szmatę, robiła się szarobura. Przywołałem te dwa obrazy, aby wyjaśnić szczególny rodzaj zniszczenia tej kobiety wynikający z dziwnej kombinacji dyscypliny i niedbalstwa, surowości i zaniechania, stałości i wycofania. Jej blask zmatowiał pod wpływem życia w zamknięciu, braku perspektyw i zachwytu, całkowitego zniknięcia marzeń. Słowa takie jak przyjemność, pragnienie, plany przestały istnieć. Wszelka chęć podobania się została
stłumiona, matka opuszczała dom tylko, by udać się na zakupy do pobliskiego hipermarketu, a dziękujące jej kasjerki były jedynymi osobami, z którymi utrzymywała stałe kontakty – ojciec wzdrygał się na samą myśli o możliwości nawiązania z kimś bliższych relacji. Widziałem, jak matka pogrąża się w smutku życia pozbawionego widoków na przyszłość, spełniając jedynie obowiązki, jakie narzucał jej status kobiety zajmującej się domem (a Bóg jeden wie, ile wyrzeczeń zawierała bezkompromisowa definicja tego statusu wyznawana przez ojca), stąd ponuro unoszące się w jej umyśle lepkie ryby denne, o których wspomniałem wcześniej. W tamtym właśnie okresie narodził się we mnie lęk, który wzbudza we mnie idea kobiety zajmującej się domem. Matka przestała się uśmiechać, wszelka nieprzewidziana sytuacja lub radosna propozycja z naszej strony wywoływała łzawe protesty albo napawała ją niechęcią, której nie byliśmy w stanie przezwyciężyć (niezmiennie była przeciw). Jakby mówiła nam, że już tak dawno zrezygnowała z przyjemności w życiu, iż straciła do nich zamiłowanie i chęć. Lody w kawiarnianym ogródku w parne letnie popołudnie? Nie widziała sensu, by zgadzać się na ten ekstrawagancki pomysł. „Wracamy do domu”. Niewiele było
rzeczy, których nie uznawała za zbyteczne. W końcu jej wygląd upodobnił się do tych ponurych myśli. W przeciwieństwie do matki, lata, praca i bezsenne noce przysparzały mojemu ojcu urody, utrwalała ją walka z przeciwnościami losu czy zły humor, dzięki czemu nie straciła swojego blasku. Dziwiłem się, że tak olśniewający rodzice mogli wydać na świat tak banalne nastolatki. Moja siostra była do tego stopnia pozbawiona wdzięku, że przez całe lata naśmiewałem się z jej wyglądu – mówiłem, że genetyka zakpiła sobie z niej, obdarzając ją najbardziej wyrazistymi cechami naszego ojca: nosem, uszami, sylwetką, owłosieniem, a siostra reagowała na to niesłychanie agresywnymi obelgami, „Pedał, ciota, obciągacz, wyglądasz jak dziewczyna!” i tym podobnymi, rzucając we mnie widelcami. Nie byłem tak brzydki jak ona, ale banalny, a moja twarz mogła budzić pewno równie umiarkowany zachwyt jak moja introwertyczna osobowość; tak jak mnie było trudno zaistnieć w oczach innych, tak moja twarz pozostawała jakby pogrążona w sobie, ukryta we własnych rysach. Niemniej wystając godzinami przed toaletką rodziców, usiłowałem się przekonać, że nie jestem tak beznadziejnie zwyczajny, jak mogłem się obawiać;
w ukrytych aspektach swojej twarzy próbowałem wychwycić oznaki domniemanej urody, która może się objawić później. Jako nastolatek sądziłem, że jedynym ratunkiem może być dla mnie spotkanie z boską kobietą, która postanowi wziąć mnie pod swoje skrzydła i chronić, lecz jak zainteresować tego rodzaju kobietę swoją osobą (choćbym był największym architektem czasów nowoczesnych), skoro moja twarz nadal kryje się w sobie, nie promieniejąc najmniejszym choćby blaskiem? W niektóre dni, patrząc pod określonym kątem, w pewnych okolicznościach przestawałem się martwić swoim wyglądem: udawało mi się znaleźć w sobie niejaki urok. Metamorfozę mógł wywołać nieśmiały uśmiech posłany mi zza uchylonych drzwi; lub najwyższa ocena za zadanie z matematyki, której pogratulował mi nauczyciel; pamiętam te dni pełne chwały, gdy moją twarz zdawała się opromieniać dostojna arogancja. Ale te przyjemne odczucia, jakimi czasem napawały mnie moje rysy, gdy długo się w nie wpatrywałem, wcale nie świadczyły o prawdziwej urodzie: chodziło o cechy fikcyjne, utajone, niedokończone, których ulotną wspaniałość dostrzegałem jako jedyny. Tak długo jednak przyglądałem się swojej twarzy, śledziłem jej drgania, osądzałem i analizowałem jej przemiany (obserwowałem
swoje odbicie jak malarz studiujący płótno, nad którym pracuje; z jego badawczego spojrzenia zrodzi się mała plamka, którą pędzel zostawi na obrazie; na podobnej zasadzie odpowiedzią na moje marzenie o korzystniejszym wyglądzie była zmiana cech, które w moim mniemaniu da się udoskonalić), tak długo angażowałem się psychicznie w swoją twarz, aż wreszcie osiągnąłem wyznaczony cel: zaczęło się zmieniać spojrzenie innych. Gdy miałem mniej więcej dwadzieścia osiem lat, pod wpływem moich pragnień, zachęt i żądań kobiece pierwiastki rozkwitły na mojej twarzy, w złagodzonej, jakby niepewnej formie zabarwiając wdziękiem to, co małodusznie przekazał mi ojciec. Dziedzictwo to najpierw upodobniło mnie do marionetki, uproszczone rysy nadały mi groteskowy osłupiały wygląd, po czym obdarzyło mnie płytką powierzchownością specjalisty do spraw materiałów biurowych – gdy wszedłem w wiek dorosły, wyglądałem na osobę stworzoną do wypełniania zamówień. Zabawne zresztą, w jaki sposób zmutowała we mnie robotnicza szorstkość ojca, zawierając swoisty kompromis z sektorem usług, obrazując upadek ideału męskości, któremu towarzyszył w społeczeństwie rozwój tego sektora. (Aczkolwiek
sądząc po nocy spędzonej w wieku dziewiętnastu lat z nieznajomą, która rzuciła mi na ulicy zaklęcie: „Jaki piękny chłopiec”, w mojej twarzy musiało być już coś pociągającego, przynajmniej w ciemności paryskiej ulicy). Jedynie siłą woli sprawiłem, że pomiędzy dwudziestym ósmym i czterdziestym drugim rokiem życia w moich rysach rozkwitł pierwiastek kobiecy. Widziałem, jak zmieniają się proporcje, niektóre szczegóły się wyostrzały i zaczynały dominować nad innymi, stawały się ozdobą. Młodzieńcza uroda matki zaczęła opromieniać moją twarz, niektóre delikatne cechy, jakie w niej dostrzegałem, rozwinęły się, utrwaliło się wywierane przeze mnie wrażenie, zabrzmiała muzyka, która urzekała wdzięczne słuchaczki. Im więcej wyrafinowania nabierała moja twarz, tym wyżej ceniły ją kobiety, pozwalały jej się zwieść, dawały mi to do zrozumienia. I tym sposobem, gdy dobiegałem czterdziestki, spełniło się moje najgorętsze marzenie, by podobać się kobietom. To znaczy by mogło się zdarzyć, że kobieta obejrzy się za mną na ulicy. Pragnąłem tego, pracowałem nad tym, osiągnąłem to: coś niewiarygodnego. (Chciałbym zaznaczyć, że po tragedii wszystko to zniknęło; kiedy dzisiaj dostrzegam swoją twarz w jednym z dwóch luster
w pokoju hotelowym, za każdym razem stopień jej spustoszenia wywołuje we mnie przerażenie.) Dzięki wrażeniu, jakie czasem udało mi się na kimś wywrzeć, zdarzały mi się rzecz jasna wybryki z udziałem ciał spotkanych na ulicy (wspominałem nieco wcześniej o tym aspekcie mojego życia erotycznego), nigdy natomiast nie starałem się w praktyce wykorzystać iskierek pożądania, gdy sypały nimi kobiety, które mi imponowały. Rzucałem im krótkie porozumiewawcze uśmiechy (w stylu: jestem zajęty, ale jest pani czarująca), a nadzieje, jakie wzbudzały we mnie te reakcje, wzmacniały pewność, że pewnego pięknego dnia jakaś nietuzinkowa kobieta zamieni moje życie w powieść. W ten oto sposób droga mojej twarzy poprzez różne etapy transformacji doprowadziła do dnia, w którym po raz pierwszy odważyłem się uczynić decydujący krok i zaczepić Victorię. Ten pierwszy, a zarazem ostatni raz okazał się dla mnie zgubny, jakby ścieżka, którą obrałem, pracując usilnie nad swoimi rysami, była od samego początku ponura i śmiercionośna. Przepraszam, że poświęcam tyle miejsca biografii swojej twarzy (a nie mam przecież czasu do stracenia; jednak wydaje mi się, że tragedia, w którą dałem się wciągnąć, ma swe źródła
w takiej masie czynników, że trudno mi odsunąć na bok nawet najbardziej żałosne z nich, nie poddając ich wcześniej drobiazgowej analizie), ale ten narcyzm jest naczelnym wątkiem mojego dojrzewania. Nie chcę szukać dla siebie usprawiedliwień, niemniej szaleńcze wymagania ojca z pewnością skłoniły mnie do zainteresowania się własną twarzą, w której widziałem zarówno ranę wymagającą leczenia, jak i obietnicę lepszej przyszłości, podobnie jak w tamtym okresie postrzegałem siebie jednocześnie jako przeszkodę do pokonania i plan do realizacji – marzyłem, by zostać architektem, wiedząc zarazem, że to będzie trudne. Skrajna surowość ojca nie pozostawiła mi innego wyboru, jak tylko próbować cenić się jak najwyżej (i proporcjonalnie do szaleństwa, z jakim mnie dręczył), w szczególności starając się złagodzić konflikt między mną a moją twarzą. Innymi słowy chodziło o to, byśmy obaj nie spoglądali na mnie bacznym, wiecznie krytycznym wzrokiem i żebym mógł przynajmniej uśmierzyć ból zadawanych mi ran, uspokajając się w myślach. Ale przypuszczam, że ów narcyzm był także konsekwencją bolesnego odrzucenia mojej osoby przez młode dziewczyny z przyczyn niewątpliwie związanych z moim wyglądem, nieśmiałością i gnębiącymi mnie kompleksami –
a także z osamotnieniem wynikającym z opinii zdyscyplinowanego, nijakiego nastolatka, jaką sobie wyrobiłem. Co do tej ostatniej kwestii (i żeby zamknąć tę sprawę), zdarzało mi się niespodziewanie dostrzec wzrok, który zdawał mi się przychylny; niektóre dziewczęta mogły sądzić, że ostatecznie nie jestem taki zły i że z pewnością spędziłyby w moim towarzystwie przyjemne chwile (w szczególności wszystkie te kobiety, których krytyczny osąd nie pozostawiał suchej nitki na większości mężczyzn), ale te wibracje nie przekraczały nigdy stadium dwuznacznego spojrzenia: mój ledwie dostrzegalny brak popularności wystarczał, by zbyt dużą bliskość ze mną uczynić problematyczną. Właśnie nade mną ojciec sprawował władzę z największym nieprzejednaniem. Wymagał ode mnie bezwzględnego posłuszeństwa, ciągłej dyscypliny, wzorowego zachowania, wyjątkowych wyników. Nie znosił najmniejszego odstępstwa od tych norm, najdrobniejszego przejawu roztrzepania, najlżejszego zaniedbania – byłem pod nieustanną presją, także w niedziele i w czasie wakacji. Musiałem z własnej inicjatywy pożyczać wielką liczbę książek z biblioteki i poszerzać swoją wiedzę ogólną (historia Francji, nauka, literatura, historia sztuki itd.), a ojciec
sprawdzał, czy przyswoiłem sobie ich treść, surowo mnie odpytując. Sformułowanie bez przerwy powracające w jego wypowiedziach: „z własnej inicjatywy” było kluczowym elementem systemu doskonalenia, któremu miałem się podporządkować. „Niczego nie osiągniesz, jeżeli nie wyjdzie to od ciebie, z twojej własnej inicjatywy! Do niczego w życiu nie dojdziesz, jeżeli ograniczysz się do słuchania i wykonywania rozkazów!”, wrzeszczał przy rodzinnym stole, gdy tymczasem trudno byłoby mi poprawić średnią ocen. A zatem nie tylko wynikami w szkole miałem mu udowodnić, że jestem zdecydowany pójść na studia i kontynuować naukę, ale także swoją postawą, inicjatywami podejmowanymi w celu doskonalenia się, wypowiadanymi przeze mnie zdaniami, wyrazem twarzy. Popadł na moim tle w chorobę, która rozwinęła się w jakiejś ohydnej części jego mózgu i pogłębiając się z miesiąca na miesiąc, czyniła coraz mniej rozsądnymi wymagania dyktowane troską o moją przyszłość; wydawało mi się, że oszalał. Mógłbym uznać tę sytuację za niepozbawioną pewnego uroku (tym bardziej że wynikała z tak pochlebnej oceny moich zdolności: choć byłem dla niego źródłem bezustannych rozczarowań, ojciec przynajmniej wychwalał mój potencjał), gdyby jej
tradycyjnym dopełnieniem nie była pewna przemoc psychiczna łącząca się czasem ze znęcaniem cielesnym przy użyciu pasa, co wprawiało go w taką rozpacz, że mnie potem przepraszał. Aby usprawiedliwić poświęcenia, których ode mnie oczekiwano, ojciec przywoływał jednocześnie historię polskiej klasy robotniczej, starania, jakich dołożył on i jego rodzice, aby wspiąć się po szczeblach drabiny społecznej, a wreszcie obowiązek moralny, jaki ta scheda jego zdaniem nakładała na mnie. Ludzie cierpieli przez wieki, ciężko pracując, ciemiężeni przez możnych tego świata. Moi dziadkowie cierpieli przez dziesiątki lat, ciężko pracując, ciemiężeni przez możnych tego świata. On, mój ojciec, cierpiał całymi latami, ciężko pracując, ciemiężony przez możnych tego świata. Owszem, stał się trochę bardziej możny niż kiedykolwiek którykolwiek z jego przodków, ale mimo wszystko napotykał na niezliczone przeszkody. „Widzisz, jakie to trudne?! Chcesz mieć tak gówniane życie i masę problemów? No już, odpowiadaj! Odpowiedz, do cholery, zamiast udawać głuchego i chować głowę w talerzu!”, darł się, gdy wracałem do domu z oceną szesnaście na dwadzieścia[1]. A więc przez wzgląd na te straszliwe wielowiekowe cierpienia rodziny moim
obowiązkiem wobec niej było zakończyć proces wyzwalania się z kajdan niewolnictwa – w istocie ojcu chodziło o to, żeby zająć miejsce po stronie ciemiężycieli. „Cierpieliśmy, pracowali, walczyli, żeby do tego dojść; przyzwoitość wymaga, żebyś teraz ty zaangażował się ze wszystkich, wyraźnie mówię: ze sił w tę walkę, WSZYSTKICH by wreszcie znaleźć się po stronie tych, którzy sprawują władzę” – to z grubsza słyszałem niemal codziennie przez cały okres dorastania. I aby przekonać ojca, że w najdrobniejszych szczegółach przyswoiłem sobie najwyższy cel, który powinien mi przyświecać, miałem dążyć do skrajnej samotności i przyjąć ją z dumą, ponieważ świadczyła będzie o mojej wyższości: przecież w którymś momencie będę musiał odciąć się od mas, by móc je ciemiężyć, więc lepiej zrobić to już teraz, powtarzał. – Będziesz miał dość czasu, by znaleźć sobie przyjaciół, gdy będziesz dorosły. Tracisz czas z tymi tępakami. Nie będziesz marnował sił i energii, zadając się z nimi albo wdając się w amory z tymi kretynkami! Jak ta... jakżeż ona ma na imię... no ta, kurde, pomóżcie mi... ta pryszczata brunetka, co to wygląda na idiotkę... przyszła tu w którąś sobotę dwa razy, cholera! – niecierpliwił się ojciec.
– Przestań, zostaw go w spokoju, już się z nią zresztą nie spotyka – mówiła matka, kładąc mi rękę na dłoni. – Véronique! – wrzasnęła siostra, żeby mi dokopać. – Chodzi ci o Véronique! Chętnie by ją przeleciał, ale ona nie jest aż taka głupia, nie ma się co dziwić, że nie chciała dać dupy temu pedałowi! – Idiotka! Zamknij się! Spójrz lepiej na swój łeb jak sklep! – Véronique, no właśnie, o tę mi szło! – żołądkował się ojciec. – Chłopcze, jak mogłeś! Ależ takich Véronique, takich Véronique, tysiąc razy lepszych Véronique będziesz miał na pęczki, gdy będziesz starszy! Pod warunkiem że dziś dasz z siebie wszystko! O tak! Jedynie pod warunkiem, że cały swój czas dziś, a nie jutro, teraz, a nie w żaden inny dzień, natychmiast, a nie wtedy gdy będzie za późno, poświęcisz na naukę! Na pracę! Na dążenie do sukcesu! Na koncentrację! Jakieś tam Véronique! Też mi coś, Véronique! Ależ mój drogi wielbicielu Véronique, będziesz miał dziesięć razy lepsze, gdy osiągniesz sukces! Warto poczekać! Uwierz mi, mój chłopcze, że warto dziś odpuścić! W szóstej[2] klasie kochałem się w Isabelle. W czwartej w Dominique. W drugiej próbowałem
chodzić z Véronique. W ostatniej klasie kochałem się w Marie. Z tego co wiem, żadna z nich czterech mnie nie kochała ani nie pragnęła. Perspektywa opuszczenia przedmieścia zawsze przynosiła mi ukojenie (słodka była dziewczyna z falującymi włosami, która przed snem tańczyła mi pod powiekami), tak że gdy tylko miałem maturę w kieszeni, chcąc jak najszybciej wejść do tego skomplikowanego cudownego pałacu, jakim było dla mnie dorosłe życie, zamieszkałem w Paryżu upojony niczym ten, kto rusza na podbój przeznaczenia. Powtarzałem sobie, że z czasem moje nadzieje zmienią się w szczęście, zalety okrzepną, a ja stanę się dojrzałym mężczyzną. Dziwne, przez całe moje nastoletnie życie czas z powodu niemal zastygłej w bezruchu powolności, z jaką upływał, był dla mnie czymś nienawistnym; potem stał się moim wrogiem numer jeden (na budowach czas ma wymiar prawny, finansowy, jest czynnikiem konfliktogennym, rozżarzoną do białości materią); gdy będę dobiegał sześćdziesiątki, bez wątpienia zdawać mi się będzie, że czas mija z oburzającą szybkością; krótko mówiąc, przeważnie oceniam czas jedynie pod kątem jego szkodliwości i uciążliwości, lecz kiedy przyjechałem do Paryża, postrzegałem go jako okoliczność równie korzystną jak rzeka, która
płynąc, użyźnia pobliską ziemię. Miałem rozwinąć skrzydła: lata zamienią ołów w złoto. Byłem szczęśliwy, budząc się każdego ranka, oddychałem olbrzymim niebem miasta przez okno dachowe mansardy. Przestrzeń, która rozpościerała się ponad dachami (nieraz zachmurzona, wzburzona; albo spokojna jak beton chodnika; albo różowa, nierzeczywista, lekka niczym jedwabna chustka lecąca na wietrze itd.), pozwalała mi wierzyć, że wzniosę się na wyżyny, ale także zaskoczę samego siebie, zboczę z drogi, przeciwstawię się sobie, pozwolę przypadkowi zburzyć zbyt sztywne ramy, tak jak to niebo w nieruchomym kadrze, w identycznym otoczeniu, z tymi samymi antenami i tymi samymi kominami codziennie zdawało się nieść ze sobą inny nastrój, inne doświadczenia, pokusy i stany ducha. Nigdy nie zapomnę tamtego pełnego lęku, ambicji, marzeń, obaw, chęci i ciekawości okresu w swoim życiu. Opuszczałem więzienie dzieciństwa i wkraczałem w przestrzeń wolności, do olśniewającego pałacu, antycypacji raju: przeciwieństwa raju utraconego. Liczyłem na to całym sercem: raj otwierał się przede mną, żeby wynagrodzić moje zasługi (jakąż słodką naiwnością jest wiara w zasługi...), jak ludzie zostali pozbawieni raju z własnej winy, tak otaczający mnie świat powoli będzie się zmieniał
dla mnie w raj, w miarę jak będę się rozwijał; na razie wydawał się w stosunku do mnie nieco obojętny z wyjątkiem rzadkich przebłysków, które czasem dostrzegałem, i właśnie ich miałem chciwie poszukiwać przez te wszystkie lata (nadal w pewnym sensie ich poszukuję), aby sprawdzić, czy świat zaczął zdawać sobie sprawę z mojego istnienia. Pamiętam, że naprawdę miałem to poczucie, gdy po raz pierwszy zasnąłem w wynajętej służbówce: należałem teraz do absolutnie gigantycznej, nocnej, niezgłębionej rzeczywistości, która mnie otaczała, tętniącej życiem, tajemniczej, pełnej olśniewających kobiet i sekretów, miłosnych spotkań, listów wsuwanych pod drzwi i sylwetek przemykających po ulicach, wszystkiego tego, co było przedmiotem teorii rozważanych przeze mnie z zamkniętymi powiekami na granicy snu. Słyszałem nieraz przez ścianę po drugiej stronie łóżka, jak moja sąsiadka bierze prysznic, rozmawia z kolegą, pijąc wino, cicho słucha symfonii. Miała na imię Anne-Sophie, jej pradziadek zbudował ten dom pod koniec XIX wieku, ale do rodziny należało już tylko duże mieszkanie na czwartym piętrze (zajmowała je jej babcia z gosposią), małe mieszkanie, z którego sama korzystała, oraz służbówka, którą się
opiekowała w zamian za czynsz. Dzięki AnneSophie wprowadziłem się właśnie do tej służbówki i również dzięki niej poznałem Sylvie. Ojciec w końcu się zgodził, bym przeniósł się do Paryża (zamiast podróżować tam i z powrotem pociągiem, co by mnie wykończyło), pod warunkiem że czynsz nie przekroczy trzystu franków: „Rób, co chcesz, ale musisz się zmieścić w tej cenie”, powiedział, więc z początkiem lipca udałem się do Paryża, by sprawdzić, czy na tablicach ogłoszeń w miejscach, których listę sporządziłem, nie wiszą oferty wynajmu. Postanowiłem rozpocząć poszukiwania od szkoły architektury, do której się zapisałem, przy rue Jacques-Callot w szóstej dzielnicy. Właśnie stanąłem przed tablicą ogłoszeń, kiedy kciuk z polakierowanym na czerwono paznokciem wbił w nią pinezkę na wysokości mojej twarzy. Ponieważ zdołałem dostrzec słowa PILNIE SŁUŻBÓWKA DO WYNAJĘCIA i, zanim paznokieć znikł z różowego brystolu, rzuciłem się na właścicielkę palca: – Niech pani poczeka, biorę ją! I młoda kobieta przycisnęła do piersi opaloną dłoń, której pomalowany na czerwono kciuk właśnie nadał kierunek mojemu życiu (nie wiedziałem o tym jeszcze, ale nigdy określenie „palec boży” nie miało tak jasnego sensu jak
w tym dniu), żeby pokazać, jak bardzo ją przeraziłem. – Przestraszył mnie pan – powiedziała, odsuwając się. Miałem przed sobą młodą, chyba w moim wieku, wysoką, mocno zbudowaną kobietę z wydatnym nosem i gęstymi włosami blond. Była ubrana w szykowny stylowy uniform, w którym zawsze ją widywałem: mokasyny, męska koszula z podniesionym kołnierzykiem, sznur pereł, apaszka z Hermèsa i granatowy kardigan. Zmierzyła mnie wzrokiem. Poczułem, że mój skromny wygląd chłopaka z przedmieścia wywiera niekorzystne wrażenie; ale z drugiej strony wzrok, jakim na nią patrzyłem, łagodny wyraz twarzy i wyszukany sposób wyrażania się przechylały szalę na moją korzyść. – Jak to, bierze ją pan? – spytała z niedowierzaniem. – Nie chce pan obejrzeć? Nie chce pan, żebym powiedziała coś więcej? Nie przeczytał pan do końca ogłoszenia... Marszczyła brwi; odwróciła dłonie wnętrzem do góry. Nie zauważyłem jeszcze wtedy młodej kobiety, która towarzyszyła mojej rozmówczyni, a przecież stała tuż za nią, wpatrując się we mnie. – Nie muszę wiedzieć nic więcej. Szukam służbówki, ta będzie mi odpowiadać. – Krótka
chwila ciszy. – Ważne, żebym mieszkał w Paryżu – dodałem. Dziewczyna, z którą rozmawiałem, patrzyła na mnie z wahaniem przez kilka sekund, po czym zapytała: – Co pan studiuje...? – A potem dodała: – Może przejdziemy na ty, jesteśmy w tym samym wieku... – Zgoda, mówmy sobie ty, nie mam nic przeciwko temu – odparłem, czerwieniąc się. – Co studiujesz? Jesteś w tej szkole? Wówczas mój wzrok spoczął na nieśmiałej twarzy jej wycofanej koleżanki pochłoniętej studiowaniem mojej twarzy; poczułem, jak coś wbija mi się w brzuch, było to przeszywające uczucie, jakby wciągała mnie z zawrotną szybkością jakaś spirala; po raz pierwszy kobiecy wzrok wpatrywał się we mnie badawczo w ten sposób, z przychylną intensywnością, bez oporu; później przez długie godziny w najgłębszych czeluściach swojego ciała czułem świetlny punkt, jakby promienistą gwiazdę. – W październiku zaczynam pierwszy rok architektury – odpowiedziałem, jąkając się (zrobiłem się purpurowy). – Chcę zostać architektem. Młoda właścicielka służbówki, która zdawała się
głośno myśleć, „Dobrze, świetnie, to znakomicie”, zaczęła poprawiać kąt nachylenia krzywo zawieszonego kawałka brystolu. Ten machinalny ruch miał pewnie dać jej krótką chwilę na zastanowienie się nad tym, co było dla niej transakcją handlową, którą należy przeprowadzić rozsądnie, nie rzucając się impulsywnie na pierwszego chętnego; później zrozumiałem, że nie wybierała wyłącznie lokatora (który miał być wypłacalny i punktualny), ale także najbliższego sąsiada (spokojnego i pilnego). Wówczas zaczepiła ją jakaś studentka: – Przepraszam, widzę, że to pani wywiesiła to ogłoszenie? Moja rozmówczyni oderwała palce od kawałka brystolu jak oparzona. – W istocie – odparła niemiłym tonem. – To się dobrze składa – mówiła dalej studentka, śmiejąc się i składając ręce na wysokości szyi. – Jestem zainteresowana tą służbówką! Właśnie miałam zapisać pani numer telefonu! – Ale obawiam się, że jest już zajęta. Właśnie ją wynajęłam. – Mogę chyba zapisać pani numer, nigdy nic nie wiadomo. – Nie sądzę, aby było to konieczne – odpowiedziała stanowczo młoda właścicielka
służbówki. – Mówię pani, że już ją wynajęłam. I zobaczyłem, że gwałtownym gestem zrywa ogłoszenie, pozostawiając na tablicy samotną pinezkę ozdobioną różową kryzą o postrzępionych brzegach. Szliśmy około dziesięciu minut (nie otwarłem ust przez całą drogę, odpowiadając krótko na dwa proste pytania zadane przez dziewczynę; jej koleżanka też się nie odzywała) i dopiero gdy weszliśmy do pokoju, zapytałem o cenę. Miejsce wprawiło mnie w zachwyt, spodobał mi się widok na dachy i zapach ścian, który uznałem za bardzo paryski, jakby historyczny, równie święty i zniewalający jak zapach kościoła. Kiedy przemierzałem pomieszczenie i głaskałem w rozmarzeniu starą mahoniową komodę, pomyślałem, że nie znam wysokości czynszu. Moje uniesienie zmącił lęk, nie przestawałem odsuwać od siebie chwili, w której zadam to pytanie, dręczyły mnie złe przeczucia, bałem się, że zaleję się łzami, jeżeli transakcja nie dojdzie do skutku. – A czynsz? – odezwałem się w końcu i ogarnęło mnie irracjonalne przerażenie. – Proszę? – zapytała młoda kobieta, która nie zrozumiała wymamrotanego zdania. – Czynsz – powtórzyłem. – Ile wynosi czynsz? – Czterysta franków miesięcznie – odparła ze
zdziwieniem. – Ojej, to niedobrze, przepraszam, powinienem był... – oświadczyłem, unikając jej wzroku (obawiałem się ujrzeć w nim iskierki nienawiści; sądziłem, że okaże mi miażdżącą pogardę, że cała jej istota stanie się milczącą zniewagą). – C o powinieneś był? – zapytała. – Co powinieneś był zrobić? – Spytać o cenę wcześniej. Ale to dlatego... tak się ucieszyłem... poniósł mnie entuzjazm, przepraszam... A ta studentka... pani ją... a ona mogła, powinna pani była... Dwie stojące obok siebie dziewczyny patrzyły na mnie z wyrazem niemocy na twarzach; w oczach koleżanki szala czułości przechylała się wyraźnie na moją stronę, jej wzrok zdawał się odzwierciedlać całą masę odczuć, które uznawałem za przychylne dla siebie. – Co, to za drogo? – zapytała wreszcie właścicielka. – Ile możesz zapłacić? – Trzysta franków. Może trochę więcej, choć z trudem, powiedzmy trzysta pięćdziesiąt, oszczędzając z kieszonkowego. Ale chyba nie, nie da się, trudno, bardzo mi przykro... Dziewczyna odwróciła się do koleżanki, potem popatrzyła na mnie i znowu na koleżankę. – Naprawdę bardzo mi przykro, nie wiem, co
zrobić, żebyś... napiszę nowe ogłoszenie, sam pójdę je powiesić, nie martw się... bez problemów znajdziesz nowego lokatora... Podczas gdy wyrzucałem z siebie te urywane, tłumione wstydem zdania, dziewczyny wymieniały spojrzenia, miałem wrażenie, że porozumiewają się ze sobą myślami, zdawało mi się, że pierwsza tłumaczy drugiej, iż na jej miejscu by się zgodziła, że trzeba mi obniżyć czynsz. Taktownie (zważywszy na stopień intymności tej wymiany zdań) podszedłem do okrągłego okna w przeżartej przez robaki ramie i otwarłem jedną połowę w kształcie półksiężyca, aby popatrzyć na olbrzymie błękitne tego dnia niebo ponad morzem dachów, a dziewczyny zaczęły szeptać do siebie, idąc w stronę otwartych drzwi wejściowych, francuska flaga powiewała nad szczytem jednego z zabytkowych budynków ozdobionego posągami. Pięknie wyglądało to falowanie szarych dachów, tysiące anten i kominów, przelatywały mewy, których pojedyncze krzyki słyszałem nad budynkiem; było blisko do rzeki. Szepty za moimi plecami szybko umilkły, nie wątpiłem, że odpowiedź będzie dla mnie pozytywna; zamykając skrzydło w kształcie półksiężyca („Niech pan nie zamyka, trochę przewietrzymy, w pokoju cuchnie stęchlizną” – usłyszałem za plecami), poczułem, że
zdobyłem służbówkę, ale również że może się z tego narodzić jakaś historia miłosna. Zapomniałem zaznaczyć, że tego dnia było ciepło, naprawdę bardzo ciepło; pociłem się w nylonowej koszuli. Podszedłem do młodej kobiety (spojrzałem również z wdzięcznością na jej koleżankę, która spuściła wzrok, z uśmiechem przyznając się do winy), a ona powiedziała: – Zgadzam się na trzysta franków. Wolę dobrego lokatora za trzysta franków niż złego za czterysta! – Tamta dziewczyna nie wyglądała mi na złą lokatorkę. Jest pani pewna, że może pani tak po prostu zrezygnować... – zaryzykowałem. – Co?! Z tej wiedźmy? Żmii? – To zdanie wymknęło się jakby przez nieuwagę z ust koleżanki. Obróciliśmy się do niej obydwoje, przycisnęła dłoń do ust, żeby ukryć cisnący się jej na wargi śmiech, i przez pięć rozsuniętych palców powiedziała: – Przepraszam, wybaczcie mi, naprawdę nie wiem, co mi się stało. – Przedstawiam ci Sylvie – oświadczyła właścicielka służbówki, śmiejąc się – znamy się od przedszkola. Możesz jej podziękować, bardzo nalegała, żebym wynajęła ci ten pokój... – Ależ co ty opowiadasz! Wcale nie! Powiedziałam ci tylko...
– Przestań, wszystko w porządku, Sylvie. Cieszę się z tego wyboru, dobrze, że się włączyłaś i przekonałaś mnie – odparła łagodnie właścicielka. – Ja mam na imię Anne-Sophie – dodała, znowu obracając się do mnie. – Mieszkam obok. To znaczy, tuż za ścianą. Huzar opatrzony przymiotnikiem stendhalowski to pierwsze określenie, jakie przyszłoby mi do głowy, gdybym miał opisać Sylvie w czasie, kiedy ją poznałem, lub wyjaśnić, co mnie najbardziej w niej rozczulało. Nie chodzi o to, że miała jakieś szczególnie męskie ciało: była taka sama jak wiele innych ubolewających nad swoim wyglądem kobiet, z wyraźnie zarysowanymi biodrami, dość ciężkimi piersiami, nogami, które jej zdaniem mogłyby być szczuplejsze, a pośladki mniej masywne. Natomiast podobnie jak bohaterki Marivaux, które zmuszone do przebierania się za mężczyzn zdają się tym słodsze, że starają się mówić grubym głosem i puszyć jak pretensjonalne ptaki, Sylvie dawała się poznać, naśladując jakby męską postawę. Odnosiłem to wrażenie, także gdy nosiła kobiece stroje, chociaż niczego nie lubiła tak bardzo jak odzieży męskiej (by nie powiedzieć: o charakterze militarnym), skórzanych oficerek, płaszczy z paskiem, spodni do jazdy konnej, kapeluszy z szerokim rondem, torby myśliwskiej
przewieszonej przez ramię czy błękitnego golfu przypominającego kołnierz gipsowy na szyi autorytarnego generała. Jej naturalna figlarność, iskrzący się pomysłami wzrok, udawane surowe miny kończące się wybuchami śmiechu, skłonność do wypowiadania jakby mimochodem tego jedynego zdania, którego nie należało mówić (widziałem, jak na oczach wszystkich skacze z okna), postawy urągające powszechnemu poczuciu dobrego smaku, które, o czym doskonale wiedziała, drażniły, lecz udawała, że nie jest w stanie się powstrzymać (z powodu tego zachowania nieraz odsądzano ją od czci i wiary, a ponieważ ja chciałem wpisywać się w normę i zyskać sympatię jak największej liczby osób, ta postawa w najwyższym stopniu mnie irytowała, często miałem do niej o to pretensje), krótko mówiąc, ani ta brawura, ani hałaśliwy, nieposkromiony charakter nie psuły w żadnej mierze mojego wrażenia, że pod płaszczykiem męskiego przebrania skrywa się kruchość kobiety. Tak się składa, że ten efekt wzmacniała jej twarz, którą można było postrzegać jako nieudaną naturalną, można by rzec, próbę przerobienia przyjemnej kobiecej twarzy w twarz mężczyzny: Sylvie mogłaby być naprawdę ładna, gdyby pewne zniekształcenia, może późniejsze od
ukształtowania się fizjonomii, nie nadały jej rysom lekko niewdzięcznego, surowego charakteru sprawiającego, że otaczała ją wspomniana przeze mnie aura męskości. Odstające nieproporcjonalne uszy dawały jej spojrzeniom wyraz brawury czy uporu. Głowę powiększały gęste, puszyste, krótkie czarne włosy, a kosmyk opadający między brwi zakrywał wydatne czoło. Zbyt blisko siebie osadzone oczy wyostrzały twarz, przez co prezentowała minę osoby zaabsorbowanej, gotowej stawić czoło niebezpieczeństwom. Jej wąski nos zdawał się marszczyć na końcu jakby pod wpływem oburzenia, które lada chwila mogło się przerodzić w wyzwanie na pojedynek. Górna warga, której zarys przywodził na myśl mewę z rozwiniętymi skrzydłami, wywoływała identyczne wrażenie estetyczne jak cienki wąsik. Wreszcie w jej ponurym wzroku, w którym pod przejrzystą mgiełką lekkości gęstniały pełne nieraz powagi i dramatyzmu cienie, błyszczała czasem surowość. Naprawdę postrzegałem Sylvie jako stendhalowskiego huzara z młodzieńczą miną, lecz kobiety o twarzy przywodzącej na myśl Fabrycego Del Dongo nie zaliczają się do grona tych, których wdzięk i zalety budzą zachwyt mężczyzn – Sylvie nie cieszyła się specjalnym powodzeniem. Ja natomiast uznawałem, że
z powodu zazębiania się płci emanuje z niej coś wzruszającego, co wkrótce mnie urzekło, mimo że kompletnie nie odpowiadała obrazowi kobiety moich marzeń. Ale właśnie z uwagi na te drobne skazy urody, czyli na to, co miała najbardziej osobistego, Sylvie umiała mnie rozczulić. A poza tym była pierwszą znaną mi kobietą, która obdarzyła mnie prawdziwym zainteresowaniem; pierwszą kobietą, która się we mnie zakochała; a o tym marzyłem od dawna. Wydaje mi się, że niektóre z powyższych zdań opisujących jej portret pozwalają dostrzec symptomy choroby, która później rozwinęła się u Sylvie. Czy można przeczuwać, czytając te linijki, co przydarzy jej się dwa lata później, jeżeli nie dysponuje się żadnymi informacjami o historii mojej żony? Czy mając tyle lat, ile miałem wtedy, gdy ją poznałem, użyłbym tych samych słów, napisałbym te same zdania, chcąc o niej opowiedzieć? Po chwili zastanowienia (myślałem o tym właśnie, patrząc na widok za oknem hotelowego pokoju) mogę zapewnić, że w wieku osiemnastu lat opisałbym właśnie tak jej wzrok, stan ducha i sposób bycia, w którym, jak wiem, dało się już wyczuć coś odmiennego, co przyciągało moją uwagę, mimo że w tamtym czasie nie byłbym w stanie określić, o co chodzi. Szczególne
wrażenie, jakie Sylvie wywierała, nie podlegało dyskusji (było nawet momentami dziwnie irytujące), wywoływało u niektórych osób zażenowanie, oburzenie, działało odpychająco. Jeśli chodzi o mnie, zrozumiałem dwa lata później, że pośród masy rzeczy, które przeszkadzały mi w Sylvie, zafascynowała mnie właśnie jej choroba, jeszcze zanim zdałem sobie sprawę z jej istnienia – ponury wzrok, niepokojąca fantazja, coś niczym pomruk bitewny dobiegający nocą z oddali (przepraszam za ten banał, ale jest on wymowny), skryty za podejrzaną, irytującą euforią. Zachowania, które uznawałem za tak tajemnicze i pociągające, za przeciwwagę dla pewnej banalności i normalnego nastroju, okazały się wówczas tym, czym naprawdę były: objawami choroby. Sylvie byłą córką podpułkownika sił lądowych, a jej brat właśnie zaciągnął się jako zwykły żołnierz (wkrótce miał jechać walczyć do Czadu, gdzie Francja postanowiła wysłać wojsko). Ze względu na moją hierarchię wartości i poglądy ideologiczne (w tym także stosunek do polityki) nic nie napawało mnie równym wstrętem i przerażeniem, którego nijak nie dało się złagodzić, nie było nic straszniejszego ani bardziej odrażającego, niż być wojskowym: sam ten fakt
wprowadzał mnie w stan oburzenia, któremu trudno mi było nie dać wyrazu – nie miałem zresztą najmniejszego zamiaru zachowywać tych wrogich uczuć dla siebie, choćby ich ujawnienie miało boleśnie zranić Sylvie. Z wielkim wysiłkiem udawało mi się przezwyciężyć własne sekciarstwo i tolerować odmienne poglądy u osób, z którymi utrzymywałem kontakty (na przykład byłem w stanie pogodzić się z tym, że jeden z kolegów z klasy nienawidzi doktryny Le Corbusiera), lecz fizyczna obecność oficera, to, że mam do czynienia z oficerem, że słyszę, jak oficer wychwala życie w wojsku, dla mnie było nie do zniesienia i zdołałem to przetrwać jedynie dzięki dyplomacji, jakiej wymagało życie w społeczeństwie – ale tylko częściowo, przez krótki czas i kosztem olbrzymiego wysiłku. Przez pierwsze dwa lata, gdy bywałem na obiadach w domu rodziców Sylvie, wysiłek wkładany w przezwyciężenie odrazy pogrążał mnie na bezdechu w stanie niemego wyczerpania, którego wrogość nie mogła umknąć uwadze kogoś tak obytego w kwestiach wojennych jak oficer sił lądowych, nawet przy jego ogólnej tępocie. Jako idealista, człowiek wrażliwy, nienawidzący władzy, uważałem, że już sam związek z córką oficera jest sprawą skomplikowaną, a co dopiero
z córką darzącą swojego ojca oficera uwielbieniem. Kiedy po dwóch kieliszkach saint-emilliona porzucałem dyplomatyczną rezerwę, byłem w stanie utrzymywać w obecności ojca Sylvie, że wrażliwość jest bez wątpienia jedną z najpiękniejszych zalet, jakie można odnaleźć w człowieku. Przez cały posiłek dokładaliśmy obaj wszelkich starań, aby omijać kwestie sporne; wobec braku ostrych zdań, którymi moglibyśmy się posiekać, rzucaliśmy sobie krótkie poirytowane spojrzenia pełne awersji, jaką do siebie pałaliśmy. Po czym gdy na stole pojawiała się tarta jabłkowa, czuliśmy się w obowiązku potwierdzić swoją tożsamość i unicestwić przeciwnika. Kiedy tylko wygłaszałem to zdanie („W przeciwieństwie do tego, co pan zdaje się myśleć, ja uważam, że wrażliwość jest bez wątpienia jedną z najpiękniejszych zalet, jakie można odnaleźć w człowieku”), na jego twarz wypływały radość, ironia, niecierpliwość, rozkosz towarzysząca pewności, że mnie zniszczy, nozdrza zaczynały mu drgać, wargi błyszczały, wzrok patrzył łapczywie, szyja się wydłużała, unosząc w górę słowiczą głowę; obracała się ona na boki, przenosząc wzrok z twarzy córki na twarz żony, aby się upewnić, że nie umknie ich uwagi sposób, w jaki młody człowiek, który wylądował przy ich stole, zostanie
wkrótce unicestwiony. Ja z kolei, kipiący buntem, który oficer wywoływał w całej mej istocie, odczuwałem tę samą męską chęć, by go zabić gołymi rękami, dać się ponieść najbardziej prymitywnym instynktom, zetrzeć się z nim mięsień w mięsień w najbardziej bestialskiej walce. – Jeszcze kawałek ciasta? – pytała mnie matka Sylvie, żeby odwrócić naszą uwagę. (Uważałem, że jest równie głupia jak jej mąż, chroniła mnie jednak, gdy się ze mną droczył; miała tę zaletę, że starała się załagodzić sytuację i osłabić tarcia. Ale tylko do momentu, gdy rozpoczynał się pojedynek, niezmiennie zażarty, choć nie do pierwszej krwi, pojedynek, w którym każdy z nas z przyjemnością dawał do zrozumienia drugiemu, że uważa go za śmiesznego. Wtedy matka Sylvie się usztywniała i oburzona ostatecznie stawała po stronie ustalonego porządku.) Wargi ojca Sylvie robiły się coraz wilgotniejsze od śliny, rytmicznie potrząsał głową, dając tym samym do zrozumienia, że nie może się doczekać, by roznieść mnie na strzępy. – Bardzo proszę, jest doskonałe, czy pani sama piekła to ciasto piaskowe? – odpowiadałem matce Sylvie, podając talerzyk. – Chwileczkę... – wtrącał się ojciec Sylvie, przerywając żonie uniesioną ręką. – Poczekaj,
kochanie, to, co mówi nasz przyjaciel, jest bardzo interesujące. Niech mi pan powie, młody człowieku – ciągnął, próbując powstrzymać straszliwy śmiech, od którego już wilgotniały mu oczy. – Jeżeli dobrze zrozumiałem pana słowa... – Słowicza głowa nie przestawała się obracać, wzrok przesuwał się z córki na żonę, podpułkownik liczył, że ogarnie je taka sama wesołość. – Ale jeżeli tak się nieszczęśliwie składa, że źle zrozumiałem... to się czasami zdarza... proszę koniecznie mnie poprawić... – dodawał, z wielkim trudem starając się nie zalać mnie falą gromkiego potwornego śmiechu – niech mnie pan poprawi, jeżeli niewłaściwie coś zrozumiałem... – Przestań, zostaw go w spokoju – włączała się matka Sylvie. – Mówi pan, że czym jest wrażliwość? – pytał, krzywiąc się. – Jedną z najpiękniejszych zalet, jakie można odnaleźć w człowieku? To właśnie chce mi pan powiedzieć? – A więc smakuje panu moje ciasto piaskowe – kontynuowała matka Sylvie, nie zwracając najmniejszej uwagi na słowa męża. – Owszem, sama je upiekłam. To moja specjalność. Jeśli pan chce, nauczę Sylvie je piec. Dzięki temu, jak już się pobierzecie... – Mamo! Proszę cię, przestań!
– To właśnie powiedziałem – odpowiadałem ojcu Sylvie. – Wrażliwość pozwala przenikliwie odczytywać rzeczywistość... nie dać się zwieść pozorom... dostrzegać szczegóły, jakich nikt inny nie widzi... prawdy, jakich wszyscy ci, którzy chełpią się zajmowanym stanowiskiem, władzą, poczuciem dominacji, nie mogą nawet... Jeżeli nie ma pan nic przeciwko temu, powiem panu, co naprawdę myślę... – Ależ bardzo proszę, słucham pana – odpowiadał ojciec Sylvie, machając przed sobą ręką. – No więc myślę, że z powodu dominacji... i władzy... które moim zdaniem cechują pana stosunek do rzeczywistości... To zrozumiałe, jest pan oficerem... – Tak, i co dalej? – niecierpliwił się ojciec Sylvie. – Dokąd pan zmierza? – No więc umyka panu połowa tej rzeczywistości. Ale siłą rzeczy nawet pan tego nie podejrzewa. – Tak miałem czelność mówić ojcu Sylvie na zakończenie. Zapadała raptem cisza; czuło się, jak niedziela zatrzęsła się w posadach. – Już dobrze, wystarczy, zostaw go w spokoju, idź sobie zapalić cygaro na balkonie – włączała się matka Sylvie, uprzedzając pełną urazy odpowiedź,
która cisnęła się na usta jej męża. Ten odwracał się do żony: – Jak to: zostaw go w spokoju?! Tego jeszcze brakowało! Przypominam ci, kochanie, że żyjemy w demokracji! I jeżeli ten rozkoszny młody człowiek ma prawo mówić, co mu ślina na język przyniesie, ja mam prawo mu odpowiedzieć! – Za każdym razem, gdy używał tego wyrażenia o bardzo mocnej konotacji, mówiąc o rozkosznym młodym człowieku, widziałem ohydną ironię malującą się na jego twarzy. – Tak być nie może! W imię czego mamy się ciągle płaszczyć? Nie odzywać się, nie reagować? To właśnie prowadzi społeczeństwo do upadku, a nasze wartości, nasze wartości!... Wykluczone! – oburzał się, rzucając na obrus zwiniętą w kulkę serwetkę. Z jego twarzy znikał wszelki ślad wesołości, słowa przenikała powaga, wykraczaliśmy poza granice żartu w rodzinnym gronie i gładko wkraczaliśmy na teren polityki. – Nie możesz chyba prosić mnie, właśnie mnie – podkreślał, bębniąc męskim palcem w krawat – bym nie reagował na takie zdanie wypowiedziane przy tym stole, pod moim dachem? – Ale w sumie co takiego jest w tym zdaniu? – pytała Sylvie nieco zażenowana obrotem sprawy. – To po prostu taka sama opinia jak każda inna!
Nie będziemy z tego robić afery! – No, to znaczy, ja bym nie nazwał tego opinią... – rzucałem odważnie, lecz nikt mnie nie słuchał. – Osobiście uważam... – No właśnie! – przerywał mi ojciec Sylvie. – To, co powiedział nasz przyjaciel, nie jest prawdą, ale opinią. A zatem ja mam prawo wyrazić opinię przeciwną. Bo pewnie wiecie, skoro z taką przyjemnością sprzymierzacie się przeciwko mnie... – Nikt nie sprzymierza się przeciwko tobie – poprawiała matka Sylvie. – A mimochodem muszę przyznać, że wcale mnie nie dziwi, że popieracie naszego przyjaciela. Bo opinia wyrażona przez tego rozkosznego młodego człowieka jest opinią, którą można by określić mianem... jak by to powiedzieć... jak by to powiedzieć, jednocześnie nikomu nie uwłaczając... – mówił, udając, że głęboko się zastanawia (a w rzeczywistości chciał mnie poniżyć w najbardziej dojmujący sposób, dając do zrozumienia, że trudno scharakteryzować moją wypowiedź bez użycia słów, które uważa za obelżywe). – Opinią, którą można by nazwać kobiecą? Tak, można by to ująć w ten sposób, że opinia wyrażona przez tego czarującego młodego człowieka jest opinią wybitnie kobiecą. – Ojciec
Sylvie rzucał mi zgryźliwe, sardoniczne spojrzenia. – Jest zatem całkowicie logiczne, że kobiety stają po jego stronie. Ale ja uważam, że jeżeli mężczyźni zaczną teraz wynosić pod niebiosa wrażliwość... Mam tu na myśli nas, mężczyzn , którzy walczą od tysiącleci! Od epoki kamienia łupanego! Z zarazą! Ze straszliwą zarazą! Czułostkowości! Tak zwanej kobiecej delikatności! To mamy przechlapane, moje dzieci! Jeżeli mężczyźni zaczną wynosić pod niebiosa wrażliwość, TO MAMY PRZECHLAPANE! I wygłosiwszy to końcowe zdanie, które dawało mu poczucie, że wygrał bitwę, wychodził samotnie na balkon wypalić cygaro. Matka Sylvie na króciutką chwilę czule kładła rękę na mojej dłoni (jakby chciała mi powiedzieć: ach, ci ojcowie, niełatwo im zaakceptować, że córka odejdzie z kimś obcym...), po czym wstawała, żeby posprzątać ze stołu, „Napije się pan kawy, Davidzie?”, podczas gdy Sylvie stawała za moim krzesłem i obejmowała mnie wpół. Przez szybę zamkniętych drzwi balkonowych widać było opartego o kutą żelazną balustradę, odwróconego plecami ojca Sylvie, który w zamyśleniu patrzył na ulicę, paląc cygaro. Mój błąd z pewnością polegał na tym, że zadręczałem Sylvie, chcąc, by znienawidziła to,
czego uosobieniem byli dla mnie jej rodzice. A przecież nikt nie kazał mi z nimi żyć, mogłem podejść do tych spraw z humorem i dystansem albo zmienić obiekt zainteresowań; tymczasem wymagałem, by w imię miłości do mnie wyrzekła się miłości do rodziców, nie dopuszczałem do siebie myśli, że można pogodzić ze sobą uczucia, które postrzegałem jako zupełnie przeciwstawne – fakt, że jej się to udawało, odbierałem jako uwłaczający i świadczący o olbrzymim nieporozumieniu, jakby Sylvie nie wiedziała, kim jestem, i nie mogła zrozumieć, kim zostanę. W swojej naiwności oczekiwałem, że przyzna, iż jej życie opiera się na żałosnych wartościach, oczekiwałem, że mi podziękuje za to, iż otwarłem jej oczy, że powie: tak, masz rację, jak mogłam, całe szczęście, że cię spotkałam! „Twój ojciec jest zaledwie podpułkownikiem! Gdyby przynajmniej był generałem, można by zrozumieć, że mu odbiło i zachowuje się tak, jakby przed chwilą rozmawiał z Napoleonem! Ale ta oferma jest tylko podpułkownikiem! Kurde, ja chyba śnię! Ten niedorajda... powinnaś zdawać sobie z tego sprawę, Sylvie!... Ten niedorajda jest zaledwie podpułkownikiem! – Masz rację, są zarozumiali i śmieszni. Nie zdajesz sobie sprawy, co to za katorga, musieć rozmawiać z tymi
kretynami! I co rano oglądać ich mordy! Nie wyobrażasz sobie, co to za męka! To straszne, mam tego dość, jak przez osiemnaście lat mogłam znosić ich obecność i ich mordy, te mordy notabli z podwójnym podbródkiem, nalane pyski z poczuciem wyższości! Davidzie, wydobądź mnie z tej kloaki, która cuchnie śmiercią, medalami, złotymi epoletami, starym stęchłym futrem!” Jak łatwo było to sobie wyobrazić. Sylvie nigdy tak się nie wyrażała o swoich rodzicach, natomiast regularnie słyszała takie słowa z moich ust w najróżniejszych, bardziej lub mniej wyrafinowanych wariantach – a moje ataki jedynie ją raniły, czyniły nieznośnymi nieporozumienia, które z mojej winy drążyły jej umysł. Kiedy poznałem Sylvie, jej ojciec pracował w jakimś biurze w Ministerstwie Obrony w La Défense, a dwa lata później opuścił Paryż i objął dowództwo bazy wojskowej w M., około trzech godziny drogi od Paryża. Zajmowali mieszkanie służbowe na tyłach teatru Châtelet, przy rue Bertin-Poirée, niedaleko bulwarów – z balkonu widać było statki spacerowe pływające po Sekwanie. Odwiedzałem tam Sylvie kilka razy w tygodniu, przez większość czasu uczyliśmy się w jej pokoju, ja na łóżku, ona przy biurku. Jej
matka serwowała nam przekąski (tak określała to, co u moich rodziców nazywano po prostu podwieczorkiem), a w niektóre dni, aby nie przerywać naszego skupienia kolacją, przynosiła nam na tacy przyjemne dla oka potrawy. Sylvie była w klasie przygotowawczej do HEC[3] w liceum Hélène-Boucher w dwudziestej dzielnicy. Trudny program, konieczność opanowania olbrzymiej ilości wiedzy, stres związany z egzaminem wstępnym niespecjalnie sprzyjały początkom związku (choć Sylvie postanowiła filozoficznie podejść do tych dwóch lat i nie wpadać w panikę), tym bardziej że jej rodzice sprawowali ścisłą kontrolę nad naszymi poczynaniami. Kochaliśmy się więc jak dwoje więźniów zamkniętych w tym samym areszcie, na mocy milczącej umowy nieco później miał przyjść czas, byśmy żyli pełnią naszego związku, w szczególności w wymiarze seksualnym czy choćby jako para, która uwalnia się spod wszelkiej jurysdykcji zewnętrznej i staje się niezależna. Przez te dwa pierwsze lata w czasie trzech naszych wspólnych pobytów w domu w Bretanii, kiedy to jej rodzice zaprosili mnie do siebie, musiałem spać w pokoju, który znajdował się na innym piętrze niż pokój Sylvie. Ona też wolałaby zasnąć w moich objęciach, ale surowo poleciła mi,
bym nie łamał zaleceń rodziców, próbując wśliznąć się niepostrzeżenie do jej pokoju w środku nocy i wymknąć z niego w pierwszych promieniach słońca zgodnie ze zwyczajem, o którym jej opowiedziałem, opisywanym w licznych wielkich osiemnastowiecznych powieściach. – Bo twoja rodzina żyje trochę jak w osiemnastym wieku! Jak można w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym czwartym roku nie zgadzać się, żeby osiemnastoletnia córka spała w jednym łóżku z takim chłopakiem jak ja, kurde, wierzyć się nie chce! Nie jestem przecież bandytą! Twój ojciec chyba nie myśli, że cię zgwałcę! – Sylvie się nie śmiała: wpatrywała się we mnie z przerażeniem. – No co, co jest grane? – spytałem. Odpowiedziała, że gdyby jej ojciec natknął się na mnie błąkającego się w nocy po korytarzach, naprawdę przyjąłby to bardzo źle. „Usilnie cię o to proszę”, mówiła z powagą. (Gdy w ten sposób marszczyła brwi, upodabniała się do stendhalowskiego huzara. I widziałem, jak spod tych min wypływa kroplami jej wrażliwość niczym niematerialne łzy.) „Mówię poważnie. Nie próbuj przychodzić do mojego pokoju dziś w nocy. To by wywołało dramat”. Dzięki barierom ochronnym, jakimi ten
człowiek otaczał córkę (należy do nich zaliczyć demonstracyjne okazywanie żarliwych uczuć, zapewne w celu zrelatywizowania w moich oczach miłości, którą, jak naiwnie wierzyłem, Sylvie pałała do mnie; czule ją obejmował, a spojrzenia, jakie mi rzucał, zdawały się oznaczać: „Widzi pan, w dniu, w którym będzie pana kochała tak bardzo jak mnie, równie niezniszczalną miłością, będziemy mieli o czym rozmawiać”), miałem wspaniałą wymówkę, żeby trzymać się z dala od możliwości przejścia do czynów. Perspektywa kochania się z Sylvie nie tylko napawała mnie przerażeniem, ale także wprowadzała w tę sferę mojej psychiki, w której nie istniałem. Całymi latami marzyłem o kobiecych narządach, uznawałem je za cel najwyższy mojego dorastania, podniosłem je do rangi sacrum i ikony proporcjonalnie do rozpaczliwego pożądania, jakie do nich czułem. Problem polega na tym, że gdy ktoś całymi latami uważa coś za niewyobrażalne, to kiedy wyobrazi sobie, że jest w obecności tego czegoś, sam staje się natychmiast niewyobrażalny – znikałem z własnej świadomości, ilekroć zastanawiałem się, jak to będzie, gdy będę uprawiał seks ze swoją dziewczyną. Rzecz jasna widziałem dziesiątki narządów kobiecych na rozkładówkach magazynów, ale myśl, że
naprawdę zobaczę konkretne narządy konkretnej kobiety, budziła we mnie równie absolutne niedowierzanie jak myśl, że naprawdę zobaczę twarz François Mitterranda, spotykając się z nim sam na sam nad rycinami Witruwiusza – było to takie samo poczucie całkowitego nieprawdopodobieństwa i przewidywanego oszołomienia, w szczególności z powodu transcendentalnego charakteru i niewspółmierności dwóch obiektów, o których mowa: narządów płciowych Sylvie i twarzy prezydenta Republiki Francuskiej. W każdym razie, jak można wywnioskować z absurdalności tego porównania (lecz gwarantuję, że doskonale spełnia ono swoją funkcję: wiernie odtwarza mój absurdalny stan ducha w tamtym okresie), od przejrzystej naturalnej seksualności dzieliły mnie całe lata świetlne. Ale za to, jak wcześniej wspominałem, nie musiałem zbytnio rozmyślać na ten temat: miałem cudowną wymówkę, nieustanna czujność jej rodziców dawała nam komfort, jaki niosą ze sobą stosunki platoniczne. Tych kilka miesięcy upłynęło nam na mglistej granicy między dzieciństwem a dorosłością, kiedy to wślizgujemy się w pozory relacji miłosnej, nie konsumując związku ani nawet nie pozwalając sobie na nagość. Dziś pewnie na takim etapie są
mniej więcej czternastolatki; ja zaś miałem lat osiemnaście. Kiedy spotykaliśmy się w moim pokoju, obecność jej przyjaciółki z dzieciństwa po drugiej stronie ściany zniechęcała nas do zdejmowania ubrań, cudaczna wymówka, by nie podejmować żadnych działań. Moment, kiedy będziemy się kochać, ciągle się odwlekał, nasza relacja owijała się wokół własnej osi jak fala, która zbliża się do brzegu, ale nigdy się nie rozbija; to pewnie doświadczenie cechujące młody wiek, bardzo piękne, pełne nieustannych zawrotów głowy. Później zrozumiałem, że odwlekanie wszystkiego w czasie było jednym z charakterystycznych dla mnie dziwactw, odwlekanie jest odruchem idealisty, musiałem z nim długo walczyć, aby wykorzenić je z siebie. Odkładanie na jutro, powtarzanie, że jeszcze czas, że wciąż nie nadeszły najbardziej sprzyjające warunki, zakładanie, że lepiej trochę poczekać, zanim zrobi się to czy tamto, pokona taką czy inną przeszkodę, zastanowi nad taką czy inną kwestią, zmierzy z jakimś onieśmielającym wyzwaniem – przez długi czas żyłem bezustanną projekcją w przyszłość, co pociągało za sobą dziwną ucieczkę przed wszystkim co praktyczne i konkretne, a z drugiej strony wyostrzoną relację ze światem
zewnętrznym w sferze emocjonalnej i zmysłowej, niezwiązanej z podejmowaniem decyzji. Takie postępowanie wynika z postawy, którą można by określić mianem umysłowej, a zakłada ona, że życie jest w mniejszym stopniu tym, co przeżywamy każdego dnia, wstając rano, bardziej zaś wyobrażeniem o tym. Wszyscy, którzy żyją marzeniami, z lubością postrzegają je jako coś, co niczym absolut opromienia ich umysł, a oczywiście można jedynie odwlekać moment, kiedy wyruszy się na podbój absolutu, ponieważ z samej jego definicji wynika, że sytuuje się poza wszelkimi okolicznościami. Dopiero desakralizując życie, widząc je bardziej przyziemnym (zamiast uświęcać rzeczywistość i oczekiwać, iż przyniesie wydarzenia, które będą echem sacrum), postrzegając egzystencję jako sumę przypadków, wysiłków, incydentów, zamiarów, układów, kompromisów, zdrad czy wypadkową gry sił – dopiero wówczas można postanowić, że niczego już nie będzie się odkładać, i zacząć żyć, rzucić się w paszczę lwa i walczyć. Zrozumienie tego zabrało mi całe lata. Z uwagi na intensywność i niesłychaną świeżość wydarzeń, które przeżywałem, mam wrażenie, że ten okres trwał długie lata. Wszystko było dla mnie nowe, naprawdę wszystko; nie tylko to, że
mieszkałem w Paryżu w służbówce wiszącej na szczycie budynku, ale i to, że miałem dziewczynę, chodziłem na zajęcia z architektury do kipiącej energią szkoły, odkrywałem kolejne pory roku w wielkim mieście, rodziły się we mnie nieznane pragnienia. Delektowaliśmy się uczuciami, jakich dostarczał nam ten związek, poznawaliśmy, co znaczy nie być już samotnym, czuć spokój, mieć kogoś, o kim można myśleć, z kim można rozmawiać, zwierzyć mu się ze swoich wątpliwości i smutków, wąchać czyjąś skórę, drżeć na myśl o czyimś nagim ciele poddającym się przyszłym pieszczotom... Kiedy uczyłem się w pokoju Sylvie, wynagradzaliśmy sobie wysiłki regularnymi pocałunkami (podnosiłem się z łóżka i stawałem za krzesłem, kładąc jej ręce na ramionach; i Sylvie odwracała głowę, aby przycisnąć swoje wargi do moich ust, po czym znowu wyciągałem się na łóżku). Umawialiśmy się w kawiarniach, gdzie rozmawialiśmy, muskając się palcami. Pozwalaliśmy sobie na spacery po Paryżu, trzymając się za ręce. Opowiadałem jej, jak Charles Garnier ostatecznie wygrał konkurs na projekt opery (mimo że ówcześni komentatorzy obstawiali, że przegra), okazując obrzydliwą służalczość cesarzowi – za pomocą przerobionego w ostatniej chwili rysunku. Każdy pod
warunkiem, że poświęci temu wystarczająco dużo uwagi, jest w stanie stwierdzić, że kształt kopuły to w istocie odwzorowanie korony cesarskiej (wyjaśniałem Sylvie, pokazując palcem widoczny z avenue de l’Opéra szczyt budynku), dzięki czemu tożsamość zleceniodawcy wpisywała się wizualnie w paryski pejzaż. W ten sposób Charles Garnier, przedstawiając projekt znacznie bardziej zręczny pod względem politycznym niż jego konkurenci („Chociaż najgorszy pod względem architektonicznym”), wygrał konkurs – i dalej szliśmy w dół avenue de l’Opéra w przenikliwym lutowym chłodzie. Sylvie, która z wyraźną przyjemnością słuchała moich anegdot, bez przerwy powtarzała, że zostanę „niesłychanie wybitnym architektem”. Twierdziła, że wyczuła to już w pierwszej sekundzie naszej znajomości, zobaczyła w moich oczach, w których nieustannie powstają fascynujące skomplikowane światy. „Mogłabym całymi godzinami patrzeć w głębię twoich oczu... zatapiać się w twoim wzroku – mówiła, lekko przebiegając palcami po moich łukach brwiowych. – Zawsze tam w środku coś się dzieje... myśli mieszają się z uczuciami... odczucia łączą się z kalkulacją... widać marzenia, którym towarzyszą formy... struktury... pragnienia... wizje”. Czasem Sylvie wyrażała się w ten sposób,
była niewątpliwie szczególną kobietą – choć często uznawałem, że jej wypowiedzi, romantyczne wzloty, nieco płaskie żarty cechują rozczarowująca niedbałość i ogromna prostota. Stanowiliśmy parę od jakichś ośmiu miesięcy, gdy Sylvie odkryła przede mną swoje ciało w trakcie tygodniowych wakacji w Prowansji w domu rodziców Anne-Sophie. Nie kochaliśmy się, przez sześć dni pieściliśmy się nieśmiało, pamiętam tę przełomową chwilę, gdy palce Sylvie zacisnęły się na moim członku; przez ten króciutki moment miałem wrażenie, że dotknąłem absolutu. Natomiast nie pamiętam wcale, kiedy wreszcie kochaliśmy się po raz pierwszy (to zresztą ciekawe, że wymazałem z pamięci tak istotne zdarzenie), ale sądzę, że czekałem kilka miesięcy, zanim zdobyłem się na odwagę, by się ośmieszyć, próbując wejść w Sylvie. Przypominam sobie, że kiedy w okolicy 20 września, dwa miesiące po tym tygodniu w Prowansji, spotkałem na ulicy nieznajomą, która rzuciła mi „Jaki piękny chłopiec” (po czym zaciągnęła mnie w ciemności mieszkania), uważałem się za chłopaka bez dużego doświadczenia. Sylvie nie była do końca w moim typie, lecz nikt nie żądał ode mnie, bym spędził z nią resztę życia czy podejmował ostateczną decyzję co do naszej
wspólnej przyszłości. Dobrze nam było ze sobą. Doskonale odpowiadała oczekiwaniom mężczyzny, którym byłem w t amtym okresie. Przeżywaliśmy nasz związek, nie stawiając sobie żadnych pytań. Zdarzało mi się marzyć o wspaniałej przyszłości. Może zostanę sławnym architektem albo pewnego dnia zdarzy się coś przełomowego, co radykalnie zmieni moje życie. Ta nadzieja przypominała trochę zapach pozostawiony przez wydarzenie, które by mnie wyprzedzało, a ja musiałbym je dogonić. Ale trzeba przyznać, że w tym marzeniu towarzyszyła mi inna kobieta (a może ta inna kobieta stanowiła wydarzenie, które miałem dogonić). Wiedziałem również, iż aby doścignąć to wydarzenie, muszę biec szybko, nie tracić czasu i nie pomylić kierunku. Kilka tygodni przed ujawnieniem się choroby Sylvie powiedziała mi któregoś wieczoru, gdy wcześniej w niej szczytowałem, że nie przestaje myśleć o swoim ojcu, kiedy się kochamy. Jest w pokoju i patrzy na nią, jego obecność wywołuje w niej blokadę, nie udaje jej się odwrócić tego wzroku, który nie pozwala jej oddać mi się do końca. – Twój ojciec? – spytałem. – Twój ojciec patrzy, jak się kochamy?
– Nie mogę przestać o nim myśleć, zastanawiać się, co on o mnie myśli, widząc, że się z tobą kocham. Nie wiem, co robić... Sylvie wybuchnęła płaczem, byłem kompletnie zaskoczony, objąłem ją i przytulałem do siebie przez kilka minut. Dochodziłem do wniosku, że Sylvie nie tylko nie będzie mnie chronić, ale uczyni mnie bardziej bezbronnym. Podziwiała mnie, spodziewała się, że dokonam rzeczy wielkich, lecz nie zastanawiała się, czy jej rozwój, jej potencjalne sukcesy zawodowe nie dałyby mi poczucia większej wolności, większej wiary w siebie, większego poczucia bezpieczeństwa. Pomimo że chciała skończyć szkołę handlową, nie była znowu taka ambitna; ten brak równowagi sprawiał, że musiałbym zapewnić ewentualnej rodzinie utrzymanie, wszystko spoczęłoby na moich barkach. Czy jednak – przy założeniu, że znalazłbym na to siłę (choć po tym, co przeżyłem, mieszkając z moim ojcem, myślę, iż byłbym w stanie sprostać każdej sytuacji) – chciałbym, by całą moją energię pochłonął lęk związany z odpowiedzialnością za rodzinę? Ilekroć zadawałem sobie to pytanie, moja odpowiedź była negatywna. Tak bardzo bałem się życia, że od wczesnej
młodości obsesyjnie pragnąłem poznać kobietę, której status da mi poczucie bezpieczeństwa w cieniu portu otoczonego wysokim murem. Dziwnie mieszały się we mnie wiara i przerażenie, zapał i defetyzm. Raz widziałem siebie jako uznanego architekta, innym razem wprost przeciwnie, jako sfrustrowanego pracownika najemnego przepełnionego goryczą z powodu przegranego życia; wiedziałem, że pewne okoliczności mogą wynieść mnie na szczyty błyskotliwej kariery, ale równie dobrze mogę się pogrążyć w szarości zwyczajnej ponurej egzystencji; instynkt podpowiadał mi zresztą, że to, czy zwiążę się z Sylvie, nie pozostanie bez wpływu na kierunek, jaki ostatecznie obierze mój los. Godzinami chodziłem ulicami, roztrząsając to, próbując przeanalizować sytuację i określić swoje pragnienia. Pamiętam, że postrzegałem młodość jako miejsce przecięcia się różnych korytarzy; żaden z nich widziany z zewnątrz nie różnił się od pozostałych; wydawało się nawet, że nie było żadnego widocznego korytarza, tylko duża otwarta przestrzeń. Te korytarze jednak naprawdę istniały i każdy z nich prowadził do innego życia: chodziło o to, żeby się nie pomylić. Żyłem w tym stanie ducha, w zawieszeniu, na skrzyżowaniu różnych dróg przeznaczenia, gdy
Sylvie nagle zachorowała nieco ponad dwa lata po naszym pierwszym spotkaniu, mniej więcej w połowie września. Mam dziwne wrażenie, kiedy posuwam się tak w półmroku pamięci aż do granicy, jaką stanowi to wydarzenie. Zmierzając równym krokiem do jądra własnej młodości, wyglądam w swoim odczuciu jak aktor, który pogrąża się w ciemnej czeluści sceny, a publiczność przez długie minuty śledzi go wzrokiem. Człowiek, który sobie przypomina, wyposażony jest tylko w latarkę z trudem rozświetlającą otaczający go mrok. Publiczność widzi, jak się oddala w gęstych ciemnościach, a jego postać nie napotyka na żaden mur ani nie znika do końca, jakby w czasie odpływu szedł po plaży w środku nocy. W ten sposób z niepokojem, jaki może wywołać tego rodzaju odkrycie, widz powoli zdaje sobie sprawę z tego, że scena jest nieograniczoną przestrzenią, teatr, w którym siedzi, jest mózgiem aktora, a ciemność, w której widzi oddalającą się postać wyobrażającą w istocie jego świadomość, jest w rzeczywistości jego własną pamięcią – stwierdza zresztą, że od kilku minut myśli o własnej przeszłości. Siedząc nieruchomo w fotelu widza, twarzą do smaganych deszczem ciemnych okien pokoju hotelowego, patrzę, jak oddalam się w mrok teatru, a na pierwszym
planie, w świetle reflektorów, na wysuszonej letnim słońcem ziemi w lesie leży ciało Victorii omiatane niebieskimi wiązkami świateł radiowozów. Myślę, że wyjaśnieniem dla ciała Victorii może być jedynie ciało Sylvie leżące na pierwszym planie na tej samej scenie dwadzieścia dwa lata wcześniej. Myślę, że prosta, przemyślana, dziwnie logiczna ślepa ścieżka prowadziła mnie od momentu, gdy Sylvie runęła na terakotę w swojej mansardzie, do momentu, gdy owczarek niemiecki jakiegoś spacerowicza znalazł Victorię w lesie w Sénart. Co się stało? Do czego sprowadza się moje życie? Chciałbym dostrzec sedno swoich myśli dokładnie w chwili, gdy doszło do wydarzenia, o którym piszę. Chciałbym wiedzieć, kim byłem tuż przed tym, nim moje życie nagle obrało taki kierunek. Chciałbym odgadnąć, kim być może bym się stał, gdyby incydent, o którym opowiem, się nie zdarzył. Była połowa września, od naszego pierwszego pocałunku minęły dwa lata. Sylvie dostała się do skromnej szkoły handlowej i właśnie zaczęła czterotygodniowy staż w centrali towarzystwa ubezpieczeniowego. Latem jej rodzice opuścili Paryż (ojciec objął dowództwo bazy wojskowej
w M.), a Sylvie odziedziczyła służbówkę po chłopaku, którego poznała w szkole przygotowawczej (chłopak wyprowadził się do innej, nieco większej, z prysznicem, na tym samym piętrze), w kamienicy na rogu rue d’Assas i rue de Vaugirard w samym centrum szóstej dzielnicy, naprzeciwko Instytutu Katolickiego. Sąsiedztwo tego kolegi zwiększało atrakcyjność mansardy; wyznała mi, że bałaby się życia z dala od rodziców w kamienicy, w której nikogo by nie znała. Tego dnia umówiliśmy się u niej koło osiemnastej. Kiedy przyszedłem, Sylvie oświadczyła, że ma ochotę kupić sobie coś do ubrania. – Kiedy, teraz? – spytałem zdziwiony. – Tak, natychmiast, przed zamknięciem sklepów. Chodź, wychodzimy, jedźmy tam. – A dokąd mamy jechać? – Na rue d’Alésia, do sklepu Cacharel, pospiesz się, jest już dziesięć po szóstej, trzeba tam jechać metrem. Byłem zaskoczony, że Sylvie nie może się oprzeć tak nagłej pokusie (nie należała do kokietek ani kobiet kapryśnych), a zwłaszcza że ta pokusa ogarnia ją niecałą godzinę przed zamknięciem sklepów.
– Naprawdę masz ochotę tam jechać? Naprawdę chcesz, żebyśmy szli tam dzisiaj? Jest już późno! Nie zdążymy! Nalegała, wyglądała olśniewająco, pognaliśmy do metra. Ponieważ chwilami biegliśmy, żeby jak najszybciej dotrzeć do sklepu, a w dodatku podniecenie rychłymi zakupami podsycało jej wyobraźnię, dopiero po pewnym czasie zdałem sobie sprawę, że zachowuje się dziwnie. – Chcę czerwoną sukienkę! – śpiewała, biegnąc. – Spodnie w kratkę! Czarny kapelusz do płaszcza! Sylvie wirowała jak płyta wokół osi drzew, trzymając się jedną ręką pnia (słyszałem, że śpiewa piosenkę z tej płyty na 45 obrotów), ruszała sprintem w połowie zdania, większość przebieżek kończyła się sekwencją, w której, przybierając postać małej dziewczynki, grała w klasy, skacząc na wyimaginowane pola. – Co się z tobą dzisiaj dzieje, Sylvie? Dlaczego jesteś taka podniecona? Co się dziś wydarzyło i wprawiło cię w taki stan? – Widziałem, jak przesuwa się na jednej nodze z klasy do klasy. – Jak to, dlaczego coś miałoby mi być, ależ jestem całkiem normalna! – odpowiedziała. – Widzisz, że jestem w dobrym humorze! Nie mam prawa być w dobrym humorze?
Próbowałem traktować jej najdziwaczniejsze zachowania jako wynik zwykłej popołudniowej ekscytacji, ale niektóre wydawały mi się tak niezwykłe, że zacząłem się zastanawiać, czy moją dziewczyną nie owładnęła jakaś wewnętrzna siła, która wymyka jej się spod kontroli – stąd odczuwane momentami wrażenie, że straciłem z nią kontakt; zdawało mi się, że rozmawiam z małą dziewczynką. Gdy znaleźliśmy się w sklepie, Sylvie zamknęła się w kabinie, żeby przymierzyć zdjęte z wieszaków ubrania – wypowiadałem się na temat każdej sztuki. Czułem, że ponieważ nie zostało jej wiele czasu na zakupy, ogarnia ją coraz większa nerwowość; wahała się, nie była zadowolona z wyboru, w każdym skomponowanym przez nią zestawie czegoś brakowało. Podszedł sprzedawca i poinformował mnie, że do zamknięcia kas zostało tylko dziesięć minut i musimy się pospieszyć. „W porządku, jeszcze moment, robię się na bóstwo!” – oznajmiła Sylvie z kabiny, w której, jak można się było domyślić, nie przestawała się nerwowo ruszać. „Muszę się zrobić na bóstwo! Trzeba ozdobić to ciało!” Wrzeszczała. Słychać było pełen wściekłości chichot. Uśmiechnąłem się. Sprzedawca oddalił się bez słowa.
Zasłonka cały czas się rozsuwała i zasuwała, odsłaniając coraz bardziej kwieciste sceny. Sylvie włożyła spodnie, nie zdejmując tych, które mierzyła wcześniej. Pokazała mi się w swetrze naciągniętym na sukienkę, którą włożyła kilka minut wcześniej, nie ściągając spodni. „Sylvie, co robisz, w co ty się bawisz?” W tym przebraniu zaczęła się przechadzać po sklepie, po czym wróciła do kabiny obładowana dziesiątkami ubrań zdjętych jakby przypadkowo, jak leci, bez oglądania. Młody człowiek znowu do mnie podszedł przysłany przez dwie sprzedawczynie, które w milczeniu obserwowały tę scenę sparaliżowane tym samym, co powstrzymywało je przed zrobieniem Sylvie awantury za pozostawiony bałagan: strachem przed nieznanym. Dwie kobiety wpatrywały się w nią, trzymając się z boku, wycofane (jedna obgryzała paznokcie), gapiły się jak na wypadek na autostradzie; zresztą właśnie widząc, w jaki sposób sprzedawczynie nas obserwują, zacząłem nabierać pewności, że dzieje się coś nienormalnego. „Proszę pana – oświadczył sprzedawca. – Nie wydaje mi się możliwe, by pańska przyjaciółka zdążyła przymierzyć te wszystkie ubrania w czasie, jaki pozostał nam do zamknięcia sklepu. Może powinni państwo przyjść
w inny dzień, na spokojnie, gdy warunki będą bardziej sprzyjające, nie sądzi pan?” Uśmiechał się, nalegając jednocześnie; miałem przekonać Sylvie, żeby grzecznie wyszła za mną na ulicę. Usłyszeliśmy dźwięk rozsuwanej zasłony. Sylvie dodała nowe ubrania do wszystkich tych, które miała już na sobie, widzieliśmy jej twarz w obwódce z różowego swetra, który włożyła na głowę, owijając się nim niczym welonem zakonnym, jej talię ściskały spodnie zawiązane na brzuchu (na poczwórny nerwowy węzeł, który zdawał się dusić z bólu), stała przed nami nieruchomo, czekając na werdykt co do zalet tej dziwnej kombinacji. – Sylvie... – powiedziałem. Zdawało się, że mnie nie widzi i istnieje wyłącznie jako wystawiona na pokaz tekstylna rzeźba. – I jak? – spytała, patrząc w jakiś punkt sklepu ponad moim ramieniem. – Jak ci się podoba? – Sylvie, jak co mi się podoba? – Proszę pana... – zaczął sprzedawca, czułem, że się wzdryga, stojąc koło mnie. – Jak to co, przecież widzisz! – zdenerwowała się, opuszczając na mnie wzrok i mocno tupiąc w podłogę. – Jesteś ślepy czy co? – Wyglądasz absolutnie wspaniale. Ale musimy już iść. Niedługo zamykają sklep.
– Za cztery minuty – potwierdził sprzedawca, patrząc na zegarek. Stukot zasłony na karniszu niczym smagnięcie biczem przerwał tę zniechęcającą uwagę młodego człowieka: Sylvie zniknęła z naszego pola widzenia. Przekonałem ją, żeby kupiła tylko spodnie i sukienkę. – A płaszcz ci się nie podoba? – Podoba mi się, zresztą sam nie wiem, przyjdziemy tu kiedy indziej. Chodź, pospiesz się, czekają na nas. Podeszliśmy do kasy, zostawiając w kabinie niewyobrażalny bałagan, stosy wymieszanych ubrań. – Dwieście siedemdziesiąt sześć franków – powiedziała młoda kasjerka. Sylvie osiem razy przystępowała do wypisania czeku, zanim udało jej się to zrobić poprawnie, siedem poprzednich wylądowało w formie confetti na ladzie. We czwórkę patrzyliśmy, jak walczy z długopisem, którym niezdarnie bazgrała po papierze. Albo myliła się, wypisując kwotę słownie, albo cyfry nie odpowiadały kwocie („Przepraszam panią – zwracała się do niej kasjerka. – Zamieniła pani szóstkę z siódemką, napisała pani 267 zamiast 276...”), albo robiła
błędy w nazwie beneficjenta, albo w jego miejsce wpisywała datę dzienną. Wpadała w złość i tłumiła ją, ilekroć się zorientowała, gdzie popełniła błąd, ale jakby się nieustannie rozdwajając, z wielkim spokojem, opanowana i dystyngowana, przepraszała kasjerkę. „Proszę mi wybaczyć, mój Boże, chyba straciłam głowę!” – mówiła nieco urażonym tonem roztrzepanej mieszczki. Zachowanie Sylvie oscylowało między rozgorączkowaniem wściekłej uczennicy (która starannie targa nieudane rysunki) a pozorami grzeczności z innej epoki. Właśnie to popadanie z jednej skrajności w drugą w ułamku sekundy, z równą gwałtownością, bez amortyzatora w postaci przełącznika, było najbardziej przerażające: obsługa sklepu patrzyła na nią z niezdrową fascynacją. Po powrocie do domu Sylvie opowiedziała mi, że przez całe popołudnie kochała się z chłopakiem spotkanym na ulicy. – Kochałaś się z jakimś chłopakiem? Dzisiaj? Ależ co ty opowiadasz! – Mówię prawdę. Dziś po południu. Ma na imię Christophe. Rozmawialiśmy na ulicy. Powiedziałam mu, że mam straszną ochotę się z nim kochać. Przyszedł tu. Było bardzo fajnie. – Kiedy?
– Dziś po południu. – Nie byłaś w pracy? Przecież jesteś na stażu... – Nie wróciłam tam po obiedzie. Przyszłam tutaj. Około piętnastej. Wyszedł o siedemnastej. Ma na imię Christophe. – Spotkasz się z nim znowu? Podobało ci się? – Powinnam zobaczyć się z nim jutro. Mam nadzieję, że o mnie nie zapomni. Byłam zachwycona. – Zostawisz mnie? – Ale dlaczego miałabym cię zostawić, kochanie? – Nie wiem... Mówisz, że spotykasz się z innym chłopakiem... To mimo wszystko trochę dziwne... – Tak? Ja tak nie uważam. Jest uroczy. Spotkam się z nim jutro po południu. Ma na imię Christophe. Nie mogłem uwierzyć w tę historię – chyba że Sylvie znalazła się w stanie jeszcze większego zagubienia niż w sklepie. Niezależnie od wszystkiego, pomijając, jak bardzo raniło mnie to wyznanie, myśl, że kochała się z nieznajomym, budziła we mnie dziwne podniecenie – dostałem wzwodu, przyszło mi do głowy, że mógłbym zjawić się nazajutrz, żeby ich szpiegować i słuchać, jak Sylvie zaznaje rozkoszy z innym. Ale ta nieznośna myśl tak dobrze wpisywała się w nienormalność tego wieczoru, że uznałem ją za coś w rodzaju
skutku ubocznego wydarzeń: kiedy wszystko wróci do normy, moje myśli też wrócą do normy. Sylvie wyrażała się teraz z precyzją, która niepokoiła mnie jeszcze bardziej niż jej wcześniejsze rozgorączkowanie – do tego stopnia, że przełamując opory, zadzwoniłem w końcu do jej rodziców, żeby poinformować ich, że z córką dzieje się coś dziwnego. – Co chce pan przez to powiedzieć? – spytała jej matka. – Nie wiem. Jest dziwna. Nie poznaję jej. Powinni państwo przyjechać. – O jedenastej w nocy? Niech mi pan ją da. – Nie chce. – Jak to, nie chce? – Mówi, że nie chce z nikim rozmawiać. – Żąda pan, żebyśmy przyjechali w środku nocy do Paryża, bo moja córka przestała się do pana odzywać? – Zrobią państwo, co państwo uważają, mówię tylko, że nie jest w normalnym stanie... – Daję panu męża – przerwała mi. Trochę później Sylvie osunęła się na ziemię, jakby skończyła jej się wytrzymałość. Położyłem ją na łóżku, uśmiechnęła się do mnie, wziąłem ją za rękę. – Chcesz, żebym kogoś wezwał?
Potakująco skinęła głową, zadzwoniłem na pogotowie. – A zawiadomiłeś moich rodziców, powiedziałeś im, że zemdlałam? – Przyjadą. Rozmawiałem z twoim ojcem. Będą tu za dwie, trzy godziny. – Niewiele się zmienił od przedszkola – powiedziała Sylvie po kilku minutach milczenia. – O kim mówisz? – O Christophie. – Znasz go? – No oczywiście, że go znam! – wykrzyknęła, śmiejąc się. – Chyba nie wyobrażasz sobie, że podrywam nieznajomych na ulicy, żeby kochać się z nimi w tym pokoju! – Sylvie śmiała się mechanicznie, trochę jak silnik, który pracuje na zwolnionych obrotach, lecz nie może się zatrzymać. Zgasiłem wszystkie światła z wyjątkiem lampki na kominku; w pokoju panował mrok. – Nie powiedziałaś mi, że go znasz. – Tak mi się wydawało. To ja go rozpoznałam. Powiedział, że go z kimś mylę, że nie jest tym, za kogo go uważam, ale ja wiem, że on kłamie – mruknęła, marszcząc brwi. – Twierdzi nawet, że nie ma na imię Christophe. Ale ja wiem, że to on. W przeciwnym razie nie zgodziłby się ze mną
kochać przez całe popołudnie. – Niektóre zdania wypowiadała konspiracyjnym szeptem. Potem dodała: – Nie wiem, dlaczego nie chce się przyznać, że to on. Chodziliśmy do jednej g r upy w przedszkolu w Paimpol. Dlaczego miałabym się z nim przespać, gdyby to nie był Christophe, mój narzeczony z czasów, gdy miałam cztery lata? Albo, albo. Albo Sylvie wyobrażała sobie, że spędziła popołudnie z chłopakiem zaczepionym na ulicy i w takim razie opowiadała brednie, albo rzeczywiście spędziła popołudnie z Christophe’em, którego – o czym była przekonana – znała z przedszkola, mimo że sam zainteresowany temu zaprzeczał, i w takim razie straciła kontrolę nad swoimi czynami. W obu przypadkach sytuacja była problematyczna i mocno niepokojąca, starałem się dowiedzieć czegoś więcej na ten temat, czekając na lekarza, ale żadna z odpowiedzi Sylvie nie pozwoliła mi uznać jednej z wersji za bardziej prawdopodobną. Powtórzyła tylko, że ma się znowu spotkać z tym chłopakiem nazajutrz o piętnastej, nie zdołałem jednak ustalić, czy to prawda, czy też Sylvie wymyśliła sobie to spotkanie. Sylvie oświadczyła lekarzowi, że nie śpi od tygodnia, co udało jej się przede mną ukryć, mimo
że dwie poprzednie noce spędziliśmy razem w łóżku. Przez całą wizytę nie przestawała mówić, starała się minimalizować objawy, o których poinformowałem lekarza. „Wszystko w porządku, już mi przeszło, to drobiazg, to był tylko żart, mówię przecież, że czuję się świetnie, zastanawiam się, po co poświęcamy temu tyle czasu, to nie ma absolutnie żadnego sensu” – powtarzała nieustannie, a ja czułem, że ten nieprzerwany słowotok pozwala jej trzymać nas na dystans od jej psychiki, unikać pytań. „Śliczną ma pan walizeczkę, uwielbiam stare walizeczki lekarskie, mój dziadek miał taką samą, całkiem popękaną z miedzianymi zamkami! Nie chciałbyś mi kupić takiej na urodziny, widuje się je na pchlim targu! A gdzie pan kupił tę torbę, och, jaka jestem głupia, przecież pan jest lekarzem, pewnie dostał ją pan w prezencie, gdy zrobił pan dyplom! Mój dziadek wcale nie był lekarzem, tylko pułkownikiem, pułkownikiem sił lądowych” – powiedziała Sylvie, ze śmiechem przykładając rękę do skroni, jakby salutowała. „Nie wiem, skąd ją miał, ani nawet co się z nią stało, muszę spytać matki. Ale co tam, odbiegamy od tematu, jest pan lekarzem, przyszedł pan tu, żeby sprawdzić, czy wszystko w porządku, sądzę, że jest pan uspokojony!” Sylvie nie zdawała sobie sprawy, że
ten atak logorei, którego w żadnym razie nie można było uznać za banalną gadaninę wywołaną okolicznościami (mimo że najwyraźniej za taki miał jej zdaniem uchodzić: Sylvie starała się wyglądać na beztroską), potwierdzał niepokojący charakter jej zachowania. Tracąc nadzieję, że zdoła przebić tę słowną zbroję, lekarz wreszcie przepisał jej Lexomil. – Jest pani w stanie ogólnego wyczerpania, co wynika z bezsenności. Powinna się pani wyspać, odpocząć, potrzebuje pani snu. Jeżeli będzie pani spać, wszystko wróci do normy. – Tak jest, panie generale. Pańskie życzenie jest dla mnie rozkazem! – Do widzenia pani – zakończył, dając mi znak, abym poszedł za nim. Odprowadziłem go do schodów, poprosił, żebym dokładnie opowiedział, co się zdarzyło po południu, wydawało się, że nie bagatelizuje swojego spotkania z Sylvie. – Wygląda pan na zaniepokojonego, czy to coś poważnego? – spytałem. – Proszę mi najpierw opowiedzieć, co się dokładnie stało – odparł. Opowiedziałem mu, co przeszedłem z Sylvie w sklepie z ubraniami, ale też o tym, co mówiła na temat chłopaka zaczepionego na ulicy.
– Powiedziała mi, że kochali się przez całe popołudnie. Nie wiem, czy ta historia jest prawdziwa. W każdym razie jest nieprawdopodobna, a więc niepokojąca. – Powinien pan zachować wzmożoną czujność przez najbliższe dni. – Z jakiego powodu? Dlaczego pan... – To może być początek schizofrenii. Nie wie pan, czy miała już podobne epizody? – Nie, nie sądzę, nigdy o tym nie wspominała. – Trudno w tych warunkach postawić diagnozę. Ale trzeba się upewnić, czy to nie atak schizofrenii. Występują u niej niektóre objawy. W tym wieku tego rodzaju choroby mogą się ujawnić – dodał, zapisując jakieś nazwisko na wizytówce. Drżałem na całym ciele; nawet stojący przede mną lekarz przyznawał, że przerosło go to, co spotkało mnie tej nocy; postawił nogę na wyższym stopniu, żeby oprzeć wizytówkę na kolanie; pisał; poczułem straszliwe przerażenie i samotność. – Proszę zadzwonić do tego lekarza i powołać się na mnie – powiedział, podając mi wizytówkę. – To psychiatra. Dziś mogę jej tylko przepisać leki, które pozwolą jej zasnąć. Ale naprawdę powinna się zgłosić do specjalisty. Liczę na pana. Niech pan nie zostawia jej w tym stanie, nie podejmując żadnych kroków, nawet jeżeli jutro
wydawać się będzie, że wszystko wróciło do normy – zakończył, ruszając w dół po kręconych schodach. Całkowita nieprzenikniona noc zamknęła się za tą postacią, którą wchłonęła spirala schodów. Byłem załamany, nie miałem odwagi krzyknąć za nim, żeby mnie nie zostawiał, usłyszałem, jak przeszklone drzwi zamykają się na parterze. Wróciłem do Sylvie, którą przekonałem, by wśliznęła się do łóżka. Kiedy przyjechali jej rodzice (było chyba koło drugiej w nocy), Sylvie wreszcie zasnęła. Nie chciałem, żeby ją budzili, mimo nalegań jej ojca, który wolał sam stwierdzić, czy stan jego córki zgadza się z moim opisem. – Musi się wyspać. Jest wyczerpana. Zobaczą się z nią państwo jutro. – Ta historia kupy się nie trzyma – denerwował się. – Co pan rozumie przez słowo dziwna? – Stan skrajnego podniecenia. Irracjonalne zachowanie. Na przykład poszliśmy... – Nie chcę już tego słuchać. Opowiada pan bzdury. Wszystko to jest wytworem pana wyobraźni. Sylvie potrzebuje kontaktu z rodzicami. Rozumie pan, nie przyzwyczaiła się jeszcze do życia w samotności, z dala od nas, po prostu jest trochę wystraszona, wytrącona
z rytmu. Prześpimy się tutaj, żona na łóżku, a ja na fotelu. Próbowałem podzielić się z nimi niepokojem lekarza o zdrowie psychiczne ich córki (oczywiście nie wypowiadając słowa schizofrenia); powiedziałem, że zaleca nam czujność. – Dał mi namiary na specjalistę – zakończyłem, pokazując im wizytówkę. – Chce pan powiedzieć: na psychiatrę! Chce pan wysłać moją córkę do psychiatr y! – wykrzyknął ojciec Sylvie szyderczym tonem. – Tylko dlatego, że zalecił to panu jakiś konował! Lekarze na nocnych dyżurach nie nadają się do niczego, niechby się zajęli prostytutkami i ćpunami! Pojawiłem się tam następnego dnia rano, mniej więcej dwadzieścia minut przed wyjściem Sylvie do pracy, i stwierdziłem, że zebrała wątłe siły, jakie jej jeszcze zostały, by uspokoić rodziców. Okazywała wzorową czułość, była pełna życia i rozbawiona, jej matka mogła co najwyżej dostrzec zmęczenie na jej twarzy, „Nie najlepiej wyglądasz, kochanie, musisz przyjechać do nas odpocząć w najbliższy weekend, pobyt na wsi dobrze ci zrobi”, nie zauważając nawet, że Sylvie zakuła się w zbroję obojętności. Zdawałem sobie sprawę, że mamy przed sobą jedynie obraz za
szybą; Sylvie stała się po tej nocy kompletnie niewrażliwa. Odpowiadała na zadawane przez matkę pytania, była w stanie prowadzić krótkie rozmowy z rodzicami, podporządkowała się rytualnym uściskom, których domagał się ojciec (chcąc dać mi odczuć, jakie ma wspaniałe podejście do córki), ale tak gładko, że jej zachowania wydawały mi się równie pozbawione pierwiastka ludzkiego jak salon, który Sylvie by opuściła: jeżeli w ogóle byłem czegoś pewien, to wyłącznie tego, że już jej tu nie ma. – Chcesz, żebym cię odprowadził do biura? – spytałem. – Nie ma takiej potrzeby, kochanie, już idę, pędzę, do zobaczenia, tato, do zobaczenia, mamo, widzimy się wieczorem, kochanie! – I Sylvie uciekła. Wyraźnie widać było, że po raz pierwszy od przyjazdu rodzice uznali ten pośpiech za zaskakujący, lecz ich pragnienie, by nie zastanawiać się dłużej nad niczym, co mogłoby wzbudzić niepokój, odwróciło ich uwagę od tego sygnału; zabrali swoje rzeczy i opuścili pokój jakby nigdy nic. Wydało mi się oczywiste, że nie ma potrzeby odprowadzać Sylvie, nie można narzucać się osobie, która opuściła siebie, ta okoliczność
upodobniłaby mnie do pudelka. Zamierzałem zadzwonić do niej z rana do biura, żeby się upewnić, czy wszystko w porządku. Zresztą nie do końca porzuciłem pomysł, by sprawdzić, czy o piętnastej Sylvie spotka się w domu z tym nieznajomym, z którym rzekomo była umówiona. Kiedy około jedenastej zadzwoniłem do niej do biura z budki telefonicznej przy rue JacquesCallot, młoda kobieta, którą spytałem, czy mógłbym rozmawiać z Sylvie, oznajmiła, że nie przyszła do pracy. – Co? Sylvie nie przyszła?! – powtórzyłem z paniką w głosie. – A uprzedziła państwa o tym? Rozmawiała pani z nią przez telefon? – Dlaczego zadaje mi pan te pytania? Kim pan jest, czy chodzi o sprawy osobiste? – Jestem jej przyjacielem. Rozstałem się z nią za piętnaście dziewiąta, miała iść do pracy. Jest pani pewna, że do nikogo nie dzwoniła?... Kurde, to niewiar ygodne – mruknąłem do siebie. – Z tego co wiem, to nie. Niech pan posłucha, robi pan wrażenie zdenerwowanego, nie wiem, co jest grane... – powiedziała młoda kobieta z wahaniem. – Ale chodzi o to... – O co? Co pani chce powiedzieć? – To znaczy pana przyjaciółka... – Tak? Co z nią?
– Nie, nic, nic takiego – wycofała się moja rozmówczyni wyraźnie speszona. – Coś zaczęła pani mówić, bardzo proszę, niech pani dokończy. – Nie wiem, jak z panem o tym rozmawiać ani czy powinnam to robić, to delikatna sprawa. – Jestem jej chłopakiem. Niepokoję się. Sylvie nie czuje się dobrze. Może to coś poważnego. Jeżeli jest mi pani w stanie coś powiedzieć na ten temat, powinna pani to zrobić, to ważne... – Niech pan posłucha, no więc, jak by to panu powiedzieć... Sylvie wydawała nam się w ostatnich dniach, szczególnie wczoraj... robiła trochę dziwne rzeczy... – Jakie na przykład? – Na przykład w stołówce brała dziesięć deserów i nic innego i dzióbała je. Albo całe przedpołudnie robiła setki odbitek na ksero. – Setki odbitek? – Poprosiłam ją o skserowanie trzech umów. Ponieważ miałam zebranie, nie mogłam jej przerwać, na moim biurku i na podłodze piętrzyły się odbitki, stosy odbitek, zużyła cały zapas papieru. – Rozumiem – odpowiedziałem zduszonym głosem. Miałem wielkie trudności z mówieniem, bałem się, że wybuchnę płaczem przy każdym
wypowiadanym słowie; oszczędzałem zdania. – Jeżeli Sylvie się pojawi, bardzo proszę, niech jej pani powie, że dzwoniłem, że przyjdę po nią wieczorem, zadzwonię do pani później, żeby się dowiedzieć, jak sprawy wyglądają. Kobieta wykazała się niesłychanym taktem. Nie zadała mi ani jednego dociekliwego pytania. Mówiła miłe rzeczy, na które odpowiadałem wibrującym milczeniem. Zapewniła, że mogę do niej dzwonić tak często, jak uznam za konieczne. Wtedy z tej samej kabiny zadzwoniłem do mojej matki, żeby jej opowiedzieć, co się zdarzyło w nocy. Okazało się, że też próbowała się ze mną skontaktować, by zrelacjonować mi rozmowę, jaką odbyła przed godziną z Sylvie, która wypowiadała się niespójnie i tajemniczo. – Co się stało, pokłóciliście się? Była nie do poznania... – Potem ci powiem. Co ci mówiła, czy wiesz, gdzie wtedy była? – Powiedziała, że mnie kocha, że jestem osobą, którą kocha najbardziej na świecie. W kółko powtarzała te same zdania, chciała mi powiedzieć, że mnie ubóstwia, zanim wyjedzie w podróż. Odparłam, że nie wiedziałam, że wybiera się w podróż, spytałam, gdzie jedzie, a ona odparła: wyjeżdżam w długą podróż,
spytałam: gdzie jedziesz, a ona odpowiedziała: wyjeżdżam w bardzo długą podróż, pamiętam to wyrażenie: w bardzo długą podróż... Więc zapytałam: ale w jaką podróż, dokąd, kiedy, gdzie wyjeżdżasz? – I co? Co ci powiedziała? – To nie było jasne, mówiła o kolorze czerwonym, bez przerwy powtarzała „kolor czerwony, kolor czerwony”, wydawało mi się, że musi coś odnaleźć... coś, co może zgubiła... jakiegoś ptaka? – Ptaka? – To nie było jasne. – Mówiła o ptaku? Kurde... to niewiarygodne... I co dalej? – Mówiła o przestrzeni, którą musi przemierzyć, nie do końca zrozumiałam, „przestrzeń, którą muszę pokonać”, to było mętne. Nie wiedziała, czy wróci z tej podróży, i dlatego do mnie dzwoniła, żebym wiedziała, że zawsze mnie ubóstwiała, że była szczęśliwa, mogąc mnie poznać. – Mówiła w czasie przeszłym? Jesteś pewna, że powiedziała „byłam”, że coś „było” i tego typu rzeczy? – Słuchaj, nie wiem, tak mi się wydaje, to było naprawdę dziwne... Ale co się dzieje z Sylvie? Płakałem, opierając czoło o aparat telefoniczny.
Usłyszałem odgłos szklanych drzwi, odwróciłem się, człowiek, który czekał cierpliwie (a raczej niecierpliwie), na widok strumieni łez płynących mi po policzkach przepraszająco machnął ręką, dając do zrozumienia, że mogę kontynuować rozmowę, zobaczyłem, jak się oddala. Wtedy opowiedziałem matce, co wydarzyło się dzień wcześniej, co powiedział mi lekarz. – Co mam zrobić, mamo? Gdzie teraz jest Sylvie? Dlaczego, kurde, puściłem ją samą dziś rano? A jej rodzice... kretyni... nic nie zauważyli! Co za kretyni, wierzyć się nie chce! Na pierwszy rzut oka było widać, że źle się czuje! Na pierwszy rzut oka było widać, że umrze! I już miała kompletny odlot, gdy widziałem ją dziś rano! Trzeba było zareagować! Zatrzymać ją siłą! Wezwać lekarza! Zadzwonić po pogotowie! To myśmy ją zabili i tyle! A jej rodzice nic, tylko „kochana” i „słodziutka”, „kiepsko wyglądasz”, „musisz przyjechać na wieś, odpocząć”, tak, kurde, nie można! – Nie byłem już w stanie mówić, tak bardzo zgęstniała mi ślina, czułem się, jakbym miał w ustach purée, moja czkawka odbijała się o szyby słowami mokrymi od łez i śliny; szlochałem, uderzając czołem w metalowy aparat. – Nie martw się – mówiła matka. – Wszystko będzie dobrze, niby co miałoby jej się stać? Będę
czekać, aż znów zadzwoni, a wtedy przysięgam, powiem, żeby się nie ruszała z miejsca, i dam ci znać, gdzie jest. Wracaj do siebie, nie ruszaj się z domu, zadzwonię do ciebie, spiesz się. Płakałem; milczałem; stałem nieruchomo z zamkniętymi oczami, oparty o telefon; nie chciałem robić nic innego, tylko słuchać głosu matki. – Davidzie, co ty robisz, dlaczego nic nie mówisz? Pospiesz się, wracaj do domu, może do ciebie też dzwoniła, może zostawiła jakąś wiadomość, kto wie? Weź się w garść, zadzwonię do ciebie, jak tylko się czegoś dowiem. No już, synu, idź, dzwonię do ciebie za dwadzieścia minut. Czekałem w swojej służbówce. Matka dzwoniła do mnie co godzinę, żeby się dowiedzieć, czy mam jakieś nowe wiadomości. Zadręczałem młodą kobietę, z którą rozmawiałem rano, dzwoniąc do niej trzy razy, w końcu podałem jej swój numer telefonu, żeby mogła mnie zawiadomić, gdyby Sylvie dała znak życia. Te kilka godzin spędzonych w oczekiwaniu na pojawienie się Sylvie należy do najstraszniejszych, jakie w ogóle przeżyłem. Gdy przemierzałem nerwowym krokiem siedem metrów kwadratowych służbówki, nie wiedziałem, że najgorsze czeka mnie dopiero po wydarzeniach,
które się właśnie rozgrywały. Moja matka pierwsza dowiedziała się czegoś nowego po południu. Sylvie znaleziono na końcowej stacji metra przy Porte de Clignancourt w stanie kompletnego zagubienia. Zeszła na tory i dotarła ciemnym tunelem do miejsca, gdzie składy zjeżdżają na noc, krążyła jak duch między wagonami, zbierała kruszywo, wkładała je do kieszeni, a potem rzucała nim w beczkę ze zużytym olejem – ten odgłos sprawił, że ją zauważono. Na widok stanu otępienia błąkającej się dziewczyny pracownik, który do niej podszedł, uznał za rozsądne powiadomić pogotowie, gdy tymczasem równie dobrze mógł ją odprowadzić do wyjścia. Zemdlała w jego ramionach, zanim nadeszła pomoc, i pogotowie zawiozło ją na izbę przyjęć szpitala Fernand-Widal, gdzie, jak dowiedziałem się później, kierowano narkomanów znalezionych na ulicy; podejrzewano, że Sylvie jest pod wpływem środków odurzających. Nigdy nie ustaliliśmy, co robiła od momentu, gdy się ze mną rozstała, do momentu, gdy wchodząc na szyny metra, upojona obrazami i rozkazami, które z pewnością płynęły do jej umysłu, została zatrzymana przez mechanika metra. Co dziwne – później przekonało mnie to, że zawładnąłem jej myślami (i dlatego oskarżałem się, że to ja
wywołałem ten atak, głównie przez swoje zachowanie, podszyte arogancją ambicje, wyrażaną nieświadomie powściągliwość, z jaką podchodziłem do naszej wspólnej przyszłości) – gdy przyjmowano ją do szpitala, Sylvie podała policji nazwisko i numer telefonu mojej matki. Poprosiłem ją, żeby zechciała jak najszybciej zawiadomić rodziców Sylvie (którzy już wrócili do M.; nie miałem siły do nich dzwonić) i udałem się do szpitala Fernand-Widal, gdzie upłynęła cała wieczność, zanim pielęgniarka mnie do niej zaprowadziła. Sylvie pojawiła się na końcu długiego korytarza przed drzwiami do swojej sali. Czas potrzebny na pokonanie tej odległości pozwolił mi stwierdzić, że nie wygląda na przybitą – w miarę jak się do niej zbliżałem, zauważałem wręcz, że zachowuje się tak, jakby odniosła niebywały sukces. Słysząc stukot klapek pielęgniarki na płytkach, obróciła do nas głowę. – Ach, wreszcie zjawił się mój książę z bajki! Czas już najwyższy zająć się małą Sylvie! Jak się czujesz, mój drogi? – Wyszła mi na spotkanie, po czym chwyciła mnie za brodę. – Wyglądasz na smutnego! – Roześmiała się, obracając moją twarz. – Czy coś budzi twój niepokój? Czyżbym t o ja, mój drogi, tak bardzo budziła twój niepokój?
– Trochę się dzisiaj o ciebie martwiłem, Sylvie – powiedziałem, gdy klepała mnie po policzku. – Dlaczego zniknęłaś? Gdzie się podziewałaś? – Opowiadanie o tym, co dziś robiłam, byłoby zbyt długie i nieco nużące. Ale to było cudowne, tak, mogę powiedzieć, że doświadczenie, które przeżyłam... bo wyobraź sobie, chodź... zadaj sobie trud i przestąp próg tego pokoju, usiądźmy na łóżku... I Sylvie rozpoczęła namiętny monolog z zapałem o niebo przerastającym ten z poprzedniej nocy, kiedy to chciała słowotokiem usidlić lekarza, który przyszedł ją zbadać. Uważałem, że jest olśniewająca, była zniewalająco piękna, widziałem, jak idzie korytarzem, nie tyle z wdziękiem aktorki (bo nie grała, do niczego się nie zmuszała, była naturalna), ile roztaczając wokół aurę osoby niezwykłej. To było oszałamiające: zachowując dokładnie te same parametry co wczoraj, ten sam wygląd, tę samą inteligencję, temperament i doświadczenie, jakby za sprawą precyzyjnego zabiegu chirurgicznego we wnętrzu mózgu uwolniona od wszelkich zahamowań Sylvie wreszcie osiągnęła pełnię swoich możliwości – wydawało się, że ta młoda kobieta, która jeszcze wczoraj nie mogła się pogodzić z własnym wyglądem, dziś pozbyła się
zanieczyszczeń, które zwykle nie pozwalały, by emanowało z niej więcej niż 30 procent wewnętrznego światła jak ze wszystkich, dokładnie jak ze wszystkich, dlatego właśnie ta niesamowita metamorfoza mnie fascynowała. Sylvie stała się kimś innym – stała się sobą. Odkrywałem, że uwalniając całość swojej istoty, zyskiwała zdumiewającą moc erotyczną. Próbowałem wypytać ją o jej stan wewnętrzny. Czy czuje się dobrze? Czy sądzi, że mogłaby wyjść już dziś wieczorem? Niepokoiło mnie, że przez dwadzieścia minut, jakie spędziłem w jej towarzystwie, ani raz nie przerwała monologu; zresztą mimo zachwytu, w jaki mnie wprawiała, zaczął mnie ogarniać niejasny lęk. Sylvie nie odpowiadała na pytania, zdawała się uciekać od tego, co mówiłem, jak statek próbujący się wymknąć ze strefy tajfunu. Zaczęła recytować wiersze, rozpoznałem Statek pijany Arthura Rimbauda po intonacji jej niskiego głosu, który niósł się echem po korytarzu. Poruszała się nieustannie i z wdziękiem, jak księżniczka. Najdziwniejsze było to, że po dziesięciu minutach zaczęła deklamować jakiś tekst po niemiecku – w końcu zdradziła, że to proza Goethego. – Znasz na pamięć teksty Goethego?!
– Cierpienia młodego Wertera. – Znasz na pamięć fragmenty Cierpień młodego Wertera po niemiecku? – Cierpienia młodej Sylvie! – To coś nowego... Podobno z niemieckiego jesteś beznadziejna... – Ależ mój drogi – zaczęła mówić melodyjnym tonem ze słodyczą w głosie. – Wyobrażasz sobie, że mnie znasz, zaszufladkowałeś mnie raz na zawsze jako dzielną dziewczynę. Ale pozwól zwrócić sobie na coś uwagę: mylisz się, sądząc, że mnie zgłębiłeś! – wykrzyknęła, śmiejąc się ciepło, bez cienia agresji. – Wielu rzeczy nie wiesz, wyobraź sobie, i bez wątpienia miło byłoby ci je odkryć... gdybyś tylko zadał sobie ten trud... gdybyś odczuwał chęć, żebym cię zadziwiła... tak jak teraz, o ile się nie mylę. Wychodzisz jednak z założenia, że nic nie może się we mnie zmienić tak, by cię urzec... Wstydzisz się mnie, nigdy nie pozwalasz mi się odezwać w obecności innych, ciągle się boisz, że cię ośmieszę, bo powiem coś głupiego, bo popełnię jakąś gafę, bo spod mojej wesołości przebije wulgarność, bo nie będę umiała się oprzeć jakiejś prowokacji! – Nie wierzyłem własnym uszom: to, co mówiła Sylvie, było w stu procentach prawdą, lecz zaskakiwało mnie, że wyraża te trafne odczucia radosnym tonem, bez
cienia goryczy, nie robiąc mi żadnych wyrzutów. – Kocham cię, ubóstwiam, chcę z tobą żyć. Jeżeli czegoś jestem pewna, to tego, że będziesz jedyną miłością mojego życia. – Sylvie patrzyła na mnie: zmiażdżyła mnie z wyżyn piedestału inteligencji i urody, po czym się oddaliła, a z jej ust wylewał się potok niemieckich słów. Lekarz, który mnie przyjął, wspomniał o szczególnie ostrym epizodzie maniakalnodepresyjnym. Stwierdził, że nie mogą zostawić jej w tym szpitalu i zostanie przeniesiona do szpitala Sainte-Anne. – Wyśle ją pan do Sainte-Anne? – wymamrotałem. – Ale... to jest szpital psychiatryczny! Wyśle pan Sylvie do szpitala psychiatrycznego? – Nie może tu zostać, nie ma powodu, by tu dłużej przebywała. Równocześnie nierozsądnie byłoby pozwolić jej wrócić do domu. Nadal rozmawiałem z lekarzem (któremu zadawałem pytania na temat psychozy maniakalno-depresyjnej, bo o tej chorobie usłyszałem po raz pierwszy), gdy wreszcie zjawili się rodzice Sylvie. Po kilku zdaniach wypowiedzianych przez lekarza matka Sylvie przerwała mu, waląc z hukiem dłonią w biurko. – Natychmiast pan przestanie, w naszej
rodzinie nie ma wariatów, nigdy ich nie było, to nie ma z nami nic wspólnego. Lekarz wydawał się zdziwiony. Usłyszałem, jak mówi: – Po pierwsze, droga pani, kto mówi o szaleństwie? – Chce pan umieścić moją córkę w Sainte-Anne! Powtarzam panu, że w naszej rodzinie nie ma wariatów! – Po drugie – kontynuował lekarz, przekrzykując matkę Sylvie – nie należy stawiać problemu w tych kategoriach. Nie chodzi mi o to, żeby państwa oskarżać ani szukać winnego. – A powinien pan – włączył się ojciec Sylvie znaczącym tonem, kiwając głową. Lekarz spojrzał na niego: – Co chce pan przez to powiedzieć? – Chcę przez to powiedzieć, że moja żona ma rację, w naszej rodzinie nie ma wariatów, wszyscy jesteśmy całkowicie zrównoważeni psychicznie. Pewnie pan nie wie, że jestem podpułkownikiem sił lądowych i dowódcą bazy wojskowej... – Nie wątpię, że zarówno pan, jak i żona... – I słusznie pan nie wątpi. Piastowałem odpowiedzialne stanowiska w Ministerstwie Obrony... – Nie widzę związku. Do czego pan zmierza?
– Jeżeli będzie mi pan ciągle przerywał, trudno nam się będzie porozumieć. – Więc słucham pana – rzekł lekarz, rzucając mi krótkie spojrzenie. – Ponieważ, powtarzam, nie ma... i nigdy nie było w mojej rodzinie żadnego wariata... żadnego zboczeńca... żadnego chorego psychicznie... ani nawet żadnego dziwaka, nigdy, chciałbym stanowczo to podkreślić... Zresztą – kontynuował ojciec Sylvie po krótkiej przerwie (otarł sobie czoło białą chusteczką wyjętą z kieszeni kurtki) – ponieważ naszej córce w przeszłości nigdy nie zdarzały się takie rzeczy... ponieważ nasza córka zawsze była zdrowa, rozsądna, zrównoważona... ponieważ jest w dodatku dobrze wychowana, ponieważ myśli, jak by to powiedzieć... nor malnie, nie usiłuje się wyróżniać ani być or yginalna... przyczyny zła nie należy szukać u nas ani nawet u niej... – Ani nawet u niej? – przerwał mu lekarz. – Ani nawet u niej, tak jest, dobrze pan usłyszał. – A gdzie w takim razie pana zdaniem należałoby szukać przyczyn zła? – spytał lekarz, znowu rzucając mi spojrzenie, jakby chciał mnie ochronić przed zbliżającym się ciosem. – Nie trzeba daleko szukać, niech mi pan wierzy
– ciągnął ojciec Sylvie, wskazując mnie niedbale ruchem podbródka. – Co pan chce przez to powiedzieć, drogi panie? – znowu spytał go lekarz. – Mam nadzieję, że będziemy mieli okazję odbyć na ten temat rozmowę w cztery oczy i wtedy będę mógł rozwinąć swoją myśl. Ale, krótko mówiąc, to on doprowadza ją do szaleństwa, niszczy ją... Moja córka w żadnym razie nie potrzebuje psychiatry ani pobytu w szpitalu Sainte-Anne, wbrew temu, co zdaje się pan myśleć. Spójrzmy na sprawę logicznie i racjonalnie... wiem, że nie należy to do mocnych stron ludzi takich jak pan czy ten chłopiec... ale może zechce pan dzisiaj, w drodze wyjątku, wykonać pewien wysiłek... Moja córka nie potrzebuje żadnej pomocy psychiatrycznej, bo nie jest wariatką... – A jeżeli jest, to dlatego, że się nią stała i nie jest to absolutnie nasza wina, ta sprawa nie ma z nami nic wspólnego – włączyła się matka Sylvie nieznoszącym sprzeciwu tonem, wprawiając w rezonans skrzynię biurka za pomocą swojej obrączki. – No właśnie – kontynuował jej mąż. – W konsekwencji najskuteczniejszym sposobem rozwiązania problemu nie będzie zamykanie mojej córki...
– Naraża się pan nawet na poważne kłopoty, mój mąż ma znajomości w ministerstwie... – wpadła mężowi w słowo matka Sylvie. – Bo chce pan ją zamknąć, jeśli dobrze zrozumiałem, prawda? Dziś wieczorem zabieramy córkę do domu. Kiedy nazajutrz odwiedziłem Sylvie w szpitalu Sainte-Anne, zaprowadzono mnie do sali i zobaczyłem ją siedzącą nieruchomo na taborecie, nafaszerowaną neuroleptykami, spustoszoną przez pożar, z którego ocalała właśnie jej psychika, odniosłem wrażenie, że widzę ją po wielu miesiącach rozłąki, jakby wróciła z tej bardzo długiej podróży, którą dzień wcześniej zapowiadała mojej matce. Jej ciało zdawał się przygniatać olbrzymi ciężar. Mówiła jak mała dziewczynka, słuchała z taką naiwnością, że trzeba było traktować ją z łagodnością i prostotą jak dziecko, marszczyła brwi, potrząsając głową za każdym razem, gdy docierało do niej zdanie, którego nie mogła rozgryźć, wyglądała tak, jakby oddawała mi je wzrokiem niczym orzech, prosząc, bym zmiażdżył jego łupinę. Przez chwilę nawet obawiałem się, że zacznie się bawić na podłodze; ale zeszła z taboretu, żeby podnieść pantofel, który zsunął jej się ze stopy.
Sylvie nie miała świadomości miejsca, gdzieśmy byli, nie zachowała żadnych wspomnień o wydarzeniach dnia poprzedniego, które zawiodły ją do szpitala Fernand-Widal. W sali rozbrzmiewały krzyki, jacyś ludzie powtarzali bez przerwy tę samą enigmatyczną sekwencję, w świetle padającym z okien błąkali się z powolnością zwierząt trzymanych od urodzenia w niewoli. Pomarszczona kobieta z wargami obwiedzionymi zaschniętym mlekiem bez przerwy podchodziła do nas i szeptała to samo wyznanie. Inni się nie ruszali, ich pusty wzrok mieszał się z jasnością jadalni, jakby powietrze mieszało się z powietrzem, woda z wodą, wieczny żal z takim samym wiecznym żalem – niepokoiło mnie, że moja dziewczyna niczym się nie różni od osób tkwiących nieruchomo na krzesłach, w większości w dojrzałym wieku lub starszych, jakby już było wiadomo, że spędzi życie w tym miejscu zaprojektowanym dla nieostrożnych, którzy pozwolili domyślić się społeczeństwu, że w metrze nie są w stanie oprzeć się sile przyciągania tuneli. Jej zastygła obecność mroziła mi krew w żyłach, zaczął ogarniać mnie lęk połączony z przerażeniem – widok Sylvie w takim stanie rozbijał mnie, postrzegałem ją jako sprowadzoną niemal do zera, bezbronną i poniżoną, ogłupioną
neuroleptykami, skuloną w ohydnym, śmiesznym bawełnianym szlafroku. Nie stawiała mi żadnych pytań na temat długości czy powodów swojego pobytu w szpitalu, zadowalała się uśmiechem, automatycznym uśmiechem, a jej twarz przywodziła na myśl starą kobietę, która podchodziła do nas i bez przerwy powtarzała to samo bezsensowne zdanie – byłem wręcz zdziwiony, że Sylvie nie jest bezzębna. Z niewielu zdań, jakie próbowała wypowiedzieć, zrozumiałem, że ma kłopoty z mówieniem, że lekarstwa nie pozwalają słowom tworzyć się w jej ustach, a może nawet w myślach. Usiłowałem wtłoczyć do jej wyobraźni jak najwięcej obrazów (mówiłem, że pojedziemy odpocząć do domu jej rodziców w Bretanii; opowiadałem, jak będziemy razem spacerować wzdłuż kanału), ale odpowiadała mi tylko czasem ruchem głowy i uśmiechała się bez związku; momentami stwierdzałem, że traktuje z kompletną obojętnością zarówno moją obecność, jak i to, że coś nas łączy. Pożegnałem się z nią, ledwie mi odpowiedziała, a kiedy odchodziłem, nie udało mi się sprawić, by obróciła się w stronę drzwi, do których się kierowałem. Przypominała rzeźbę z zaokrąglonymi plecami ukrytą w tanim stroju domowym, który zaczął się kudlić, gdy tylko
opuścił fabrykę. Dowiedziałem się od psychiatry, który mnie przyjął, że psychoza maniakalno-depresyjna zawsze ma nawroty; że o ile Sylvie wyjdzie ze stanu, w którym ją widziałem, o tyle muszę liczyć się z tym, że z pewnością do tego stanu powróci. – Kiedy? – spytałem. – Często będzie się to zdarzać? – W takim czy innym momencie. Może za pół roku, może za dziesięć lat, nikt nie jest w stanie przewidzieć ani częstotliwości nawrotów choroby, ani ostrości objawów. Może mieć łagodne kryzysy... albo wprost przeciwnie, bardzo poważne... jak ten, szczególnie silny, który pana przyjaciółka właśnie przeszła. Ten sam psychiatra poinformował mnie, że ojciec Sylvie załatwił jej przyjęcie do szpitala wojskowego Val-de-Grâce, jak tylko zwolni się pokój, „Najdalej jutro po południu”. Dowiedziałem się, że jej rodzice nie chcieli zostać dłużej w szpitalu Sainte-Anne, ograniczyli się do przyniesienia kilku rzeczy (pantofli i szlafroka w kratkę, w których ją widziałem) i spotkali się z córką jedynie na krótko, a potem ze wstydem uciekli. Ledwie Sylvie przewieziono do szpitala Val-deGrâce, przepisane jej neuroleptyki wywołały tak
silną reakcję alergiczną, że zapadła w śpiączkę. Znowu dowiedziałem się o tym od mojej matki, która zadzwoniła do mnie do szkoły, a konkretnie do sekretariatu, gdy matka Sylvie poinformowała ją o tym tragicznym zdarzeniu. Przyniesiono mi do sali kartkę, na której widniały słowa: „Matka Davida Kolskiego prosi PILNIE o telefon”, a słowo „pilnie” podkreślono nerwowym ruchem. W tej samej budce co ostatnio, przy rue Jacques-Callot, usłyszałem, jak moja matka, wzruszona, ale pełna nadziei, oznajmia mi drżącym, a zarazem stanowczym głosem (aby wesprzeć mnie z całej mocy w tej ciężkiej próbie, jaką zwiastował): – Posłuchaj, Davidzie, muszę ci coś powiedzieć... Mam złą wiadomość... – Natychmiast wpadłem w panikę, uderzyłem pięścią w szybę wpatrzony w budynek szkoły. – Będziesz musiał, choć nie ma powodu do paniki, trudno się z tym pogodzić, tylko się nie martw... – Co, co się stało? Zorientowali się, że zwariowała? Odeślą ją do Sainte-Anne? Zamkną ją na zawsze, nigdy stamtąd nie wyjdzie? – Ależ skąd, uspokój się, posłuchaj mnie. Okazało się, że ma alergię, jest uczulona na lekarstwa, to się zdarza bardzo rzadko. – I co? Co się stało? – Od rana jest w śpiączce.
– Jak to, co... co ty mówisz, jest w śpiączce? Ale co ty... w śpiączce... ale kurde, śpiączka to coś strasznie poważnego! – Powinna raczej z tego wyjść, tak powiedzieli lekarze. – Nie, no nie, śpiączka, śpiączka! Ludzie przypominają warzywa! Co ty mi tu opowiadasz! – Nie zawsze... Zwróć uwagę, nie zawsze... Można przebywać w śpiączce jeden dzień i wyjść z niej bez uszczerbku... – powiedziała matka najłagodniejszym, najbardziej uspokajającym głosem. – Masa ludzi zapada w śpiączkę na bardzo krótki czas, to się często zdarza... Na przykład pan Morandini, gdy potrącił go samochód... był przez dwa dni w śpiączce, a potem wyzdrowiał i dalej jeździ na rowerze po zakupy. – Często jak często, ale kurde... A w dodatku mówisz raczej, że powinna raczej z tego wyjść! R aczej! – W ciągu dnia dowiemy się czegoś więcej, może obudzi się po południu, nie martw się. W każdym razie możesz ją odwiedzić, matka Sylvie powiedziała, że możesz ją odwiedzić, ale dopiero pod koniec dnia, późnym popołudniem, koło siedemnastej, zostawili twoje nazwisko strażnikowi. Musisz podać na bramie swoje nazwisko, to szpital wojskowy, nie można tam
wejść ot tak, podobno jest pilnie strzeżony. – Kurde, to, co się dzieje od dwóch dni, to jakieś szaleństwo! – Nie martw się, Sylvie z tego wyjdzie. Zadzwoń do mnie, jeżeli będziesz potrzebował wsparcia. Jeśli chcesz, pójdę z tobą do szpitala. Jakby sytuacja sama w sobie nie była już dość przerażająca, na oddział reanimacji szpitala Valde-Grâce wchodzi się przez wejście do izby przyjęć znajdujące się na tyłach budynku. Szedłem drogą okrążającą budynek (i już z tego powodu czułem, że prowadzi do piekła cierpienia i strzaskanych ciał) i wchodziłem do szpitala przez podjazd, na którym zatrzymują się karetki, żeby wynieść przywiezione w nich osoby – zawsze się bałem, że przez nieuwagę mój wzrok padnie na jakiś straszny detal, którego nie powinienem zobaczyć. Ten oświetlony neonówkami garaż nie stanowił jeszcze części szpitala, ale też nie do końca należał do świata zewnętrznego, przechodziłem przez to puste wejście z uczuciem, że przemierzam sferę pośrednią między życiem a śmiercią, szczęściem i nieszczęściem, fartem i pechem, światem, w którym to coś jeszcze się nie zdarzyło, i tym, w którym właśnie się zdarzyło – było to równie przejmujące i przerażające jak huk helikoptera, oślepiające wejście stanowiło w moich oczach
jakby materializację sekundy, w której moja matka oznajmiła mi, że Sylvie zapadła w śpiączkę. Ilekroć szedłem tamtędy, miałem nie tylko wrażenie, że wchodzę do szpitala, gdzie leży Sylvie, ale że wnikam w głąb własnego nieszczęścia: sam przypominałem to tragiczne wejście na tyłach budynku. Zresztą przez te pięć dni, gdy Sylvie była w śpiączce, moje pojawienie się tam kilka razy zbiegło się w czasie z przybyciem ofiary wypadku, którą pospiesznie i bardzo ostrożnie wwożono do środka (i jak w lustrzanym odbiciu rozpoznawałem powagę swojej sytuacji w przeszywającym pośpiechu, z jakim rozgrywała się ta scena, odnosiłem wrażenie, że jestem zarazem karetką, ofiarą wypadku, urazem i lekarzem dla siebie samego), krzątano się wokół noszy tak gorączkowo, jakby nieszczęśnik mógł zejść na środku korytarza, a ja czekałem, by pielęgniarka zaprowadziła mnie do małego pomieszczenia, w którym miałem przywdziać aseptyczny strój – ranny, który być może umrze, odjeżdżał na wózku w biel budynku, czułem się samotny, żaden przyjaciel nie mógł towarzyszyć mi w tej próbie ani ukoić mojego lęku; pośród uwijającego się personelu, nieprzejmującego się moim cierpieniem, ubranego w białe drewniaki i bluzy z długimi
przypadkowymi śladami po długopisie w okolicach kieszeni, trawił mnie jakby indywidualny pożar. Gdy w małym pomieszczeniu, w którym w końcu mnie zamykano, włożyłem wręczone mi ubranie ochronne, z elektronicznego świata nieprzytomnych wyłaniała się pielęgniarka („Dzień dobry, jest pan gotów, mogę pana zaprowadzić na miejsce?”) i wprowadzała mnie do sali, w której leżeli rzędem śpiący oddzieleni od siebie parawanami. Panowała tu religijna atmosfera, sygnały dźwiękowe wydawane przez sprzęt (podłączony do białych ciał, które dostrzegałem w boksach) nadawały tempo bezgłośnemu requiem – wydawało mi się, że w tej sali leżą wyłącznie umarli od dawna opłakiwani. Ja byłem ubrany jak kościelny (kapcie, spodnie, bluza, rękawiczki, czepek i zielona maska) i gdyby Sylvie nie spała, mogłaby mnie rozpoznać wyłącznie po oczach. Dowiedziałem się, że wystąpiła u niej reakcja alergiczna zwana „złośliwym zespołem poneuroleptycznym” i z powodu ostrej formy, jaką u niej przybrała, Sylvie może nigdy nie wyjść ze śpiączki. Prawdopodobieństwo, że się z tego wykaraska, wynosiło dwa do trzech (jej szansę przeżycia oceniano na 65 procent), ale mnie dręczyła odwrotność tej różnicy procentowej:
w każdej sekundzie tych pięciu dni niepewności, w każdym miejscu przestrzeni wypełnionej krzykiem, w którym zastygała moja bezsenność, miałem w uszach wyłącznie to olbrzymie 35 procent, przy których Sylvie umierała. Gdy się nad tym zastanowić, ten odsetek jest po prostu olbrzymi: trzy młode dwudziestoletnie kobiety piją herbatę: po jej wypiciu jedna z nich musi umrzeć – ten właśnie rodzaj arytmetyki wyjaśniał moje cierpienia. A więc gdy wejdę przez jedne z trojga drzwi, przed którymi czekaliśmy, aż się obudzi (albo nie obudzi), może za kilka dni uścisnę lodowatą dłoń mojej dziewczyny i pogłaskam martwe ciało jedynej kobiety, z którą przeżywałem miłość. Mówiłem do niej przez długie minuty, próbowałem wypowiadać zdania, które, skrząc się diamentowym blaskiem, mogłyby rozświetlić jej wyobraźnię i nagle wyrwać jej myśli ze snu – tak jak rankiem w domu rodziców Anne-Sophie budziło mnie słońce, które ogrzewało mi twarz, a jego promienie przenikały przez moje powieki. Czy będę w stanie dostatecznie mocno, do samej głębi swojego jestestwa uwierzyć w każde z szeptanych do niej zdań, aby ich obraz przeniknął przez powieki odizolowanej Sylvie? Byłem zdecydowany gruntownie przemyśleć swoją
relację z nią, „odtąd będę okazywał jej wspaniałomyślność”, powtarzałem sobie, ściskając jej palce, i przestanę bronić się dla zasady przed wizjami, których echa nieraz pobrzmiewały w jej zdaniach (na przykład ilekroć padało słowo „dziecko”, w tle majaczyło słowo „ślub”; ilekroć wspominała o wynajęciu we dwójkę małego mieszkania lub o podróży, w którą moglibyśmy się wybrać – „Za kilka lat”, zawsze dodawała – robiłem uniki, jeżyłem się, nie zgadzałem, by ograniczały mnie projekty inne niż podyktowane moimi pragnieniami czy moim długofalowym interesem), ściskałem jej dłoń, uroczyście prosiłem o wybaczenie, mówiłem, że moja nieufność świadczyła wyłącznie o obawach przed światem i słabościach, które odkrywałem w sobie w przebłysku zdrowego rozsądku – „A nie w tobie”, mówiłem do siebie z wielką siłą, licząc, że ta myśl przeniknie do jej mózgu, „nie w tobie...”. Całowałem jej palce, światło mojej miłości płynęło strumieniami przez ciemną celę, w której Sylvie spoczywała spowita gęstą ciemnością, na co wskazywały jej nieruchome rysy. Słońce moich zdań wpadało do jej uszu, tworzyłem tylko dla niej, szepcząc, klimat radosnej wiejskiej sielanki, pośród moich słów słychać było ptaki, ich szczebiot kojarzył się
z pełnym obietnic letnim porankiem. „Mamy tylko dwadzieścia lat, całe życie przed sobą, dlaczego mielibyśmy się bać? Sylvie, posłuchaj mnie, mówię do ciebie, dlaczego doprowadzamy się do tego stanu? Czy nie spędzimy życia razem? Mówię ci dziś stanowczo: już się mnie nie pozbędziesz! Więc po co miałabyś tkwić w tym niepotrzebnym śnie?”, ale czy ptaki, które wymyślałem, aby ją zachwycić, czy słońce, które kierowałem na jej twarz, będą miały wystarczającą siłę, aby przebić skórę powiek nieobecnej? „Słyszysz mnie? Powiedz, Sylvie, słyszysz mnie? – szeptałem jej do ucha. – To ja, David, jestem tu, wróć, czekam na ciebie”. Sylvie się nie ruszała, z nosa i gardła wystawały jej rurki, żywiła ją wbita w przedramię kroplówka. Z powodu tego sprzętu nie mogłem się zdecydować, czy wygląda jak pogrążona w zwykłym śnie (oddychała spokojnie), czy też stan śpiączki nadaje utracie świadomości jakiś szczególny charakter, co wyjaśniałoby niepokój, jakim napawała mnie jej twarz. Wydawało mi się, że maluje się na niej uczucie lekkiego niezadowolenia, jakby Sylvie zastygła sparaliżowana jakąś myślą; mógłbym ją porównać do śpiącego uwięzionego w jakiejś scenie ze snu, który nagle zastygł niczym metro w tunelu. Szczerze mówiąc, czasami ta zmieniona przez
chorobę twarz budziła we mnie niesmak. To, że Sylvie być może umiera, czyniło ją dla mnie jakby obcą, równie odległą jak nieznajoma. Peszyła mnie bezwstydność, z jaką grymas niezadowolenia malował się stale na jej twarzy, mimo że na nią patrzyłem, jakby pokazywała mi coś, czego jako jej chłopak nie powinienem widzieć, ukrytą stronę najbardziej rażącej intymności (jak wydalony z odbytu kał). To wszystko wypełniało moją wyobraźnię poczuciem końca człowieczeństwa, powtarzałem sobie, że już nigdy nie będę mógł jej całować ani kochać się z nią, nie myśląc o śmierci lub nie przypominając sobie jej twarzy na szpitalnym łóżku (tym bardziej że widać było na niej pewne podobieństwo przywodzące na myśl moment orgazmu). Ale te myśli, które były pewnie niezbędne, by wyrzucić z siebie lęk, znikały równie szybko, jak się pojawiły – i moja miłość do Sylvie brała górę. Opowiadałem jej o dzieciach, które będziemy mieli, o domu z ogrodem, który kupimy (Sylvie nie znosiła życia w mieszkaniu, wspominała o tym wielokrotnie, a ja uwielbiałem zamęt wielkich miast i marzyłem, że pewnego dnia zamieszkam w Nowym Jorku...). „Ile chcesz mieć dzieci, kochanie? Dwójkę, trójkę, czwórkę? Zgadzam się na piątkę”. Żadnej odpowiedzi; tylko drgania respiratorów; nieuchronne tempo
requiem. Słyszałem szczęk narzędzi na metalowych tackach; kółka wózków na kafelkach podłogi; klapki pielęgniarki z Martyniki uderzające o podeszwy jej stóp. Nic nie napawało mnie takim lękiem jak to dźwiękowe otoczenie szpitala (w połączeniu z otoczeniem zapachowym; wokół nas unosiła się odrażająca woń spotęgowana panującym w sali upałem), te odgłosy stanowiły kwintesencję atmosfery, która otacza agonię – tak jak szum fal, krzyki mew, śmiech bawiących się dzieci składają się na atmosferę, w której pogrąża się nasz umysł, gdy z zamkniętymi oczami wyciągamy się na plaży. Jednak poza miarowym pikaniem aparatury dyktowanym przez regulatory (rozlegającym się równie regularnie i z taką samą obojętnością, z jaką maszyneria oceanu zdaje się wypuszczać fale) nad częstotliwością i natężeniem różnych odgłosów, które czasami do mnie dochodziły, zdecydowanie górowała cisza. „Sylvie, słyszysz mnie? Zgadzam się na piątkę dzieci, trzy dziewczynki i dwóch chłopców! Chyba że... znam cię, o tak, znam cię! – mówiłem cicho, próbując się roześmiać. (Nie sądziłem dotąd, że mógłbym wybuchnąć śmiechem; ale może w ostatecznym rozrachunku wybuchnięcie demonstracyjnym, przerywanym długim śmiechem, od którego
trząsłbym się na krześle, okazałoby się najskuteczniejszym rozwiązaniem, żeby obudzić Sylvie i kilku innych spośród jej towarzyszy niedoli?) – Ach, znam cię, byłabyś do tego zdolna! O tak, byłabyś w stanie mi to zrobić! – ciągnąłem, próbując uruchomić mechanizm szaleńczego śmiechu, jakbym w zimowy poranek odpalał silnik samochodu, który kompletnie się wychłodził – byłabyś zdolna, gdybym zgodził się na piątkę dzieci, chcieć pięciu chłopców! Mówię OK, zgadzam się na piątkę dzieci, a ty mi odpowiadasz: chcę mieć piątkę chłopców! Mój romantyczny żołnierzyku, to do ciebie podobne, mogłabyś chcieć urodzić cały szwadron! Mieć pięciu chłopców, sześciu mężczyzn w domu tylko dla siebie!” Ściskałem jej palce, opisując twarz pierwszego huzarskiego dzidziusia, który nam się urodzi, określałem, które cechy twarzy będzie miał po ojcu, a co z dumą odziedziczy po matce. „Najważniejsze, żeby miał twój mały nosek, moje oczy, które tak ci się podobają... ale musi mieć twoje uszy... wiesz, że ubóstwiam twoje uszy, absolutnie niczego nie trzeba się w życiu bać, gdy ma się takie uszy! Chciałbym, żeby miał twoje czoło, twoje szerokie, pełne inteligencji czoło... masa tam miejsca, można tam wiele włożyć – mówiłem, przejeżdżając lekko palcami po jej
dużym wypukłym czole – marzenia... pragnienia... myśli... pomysły... wspomnienia... miłość... ambicję... Pomożesz mi zostać architektem, postaramy się o to we dwójkę! Wiesz, może mi się nie udać, jeśli mi w tym trochę nie pomożesz... Z tobą, z tym czołem, z tak pięknymi rzeczami, które od dawna tam wkładasz, zdziałamy cuda! – mówiłem, kładąc głowę na jej brzuchu. – Nie sądzisz? Powiedz, Sylvie, nie sądzisz?” Sylvie mi nie odpowiadała. Widziałem, jak oddycha, nie słuchając mnie, obojętna, niezdecydowana. Przychodziłem każdego popołudnia. Przestałem spać, lęk palił mi żołądek i pierś, biegunki prowadziły mnie do najróżniejszych toalet. Miałem wrażenie, że ktoś wyżera mi łyżeczką mózg. Przerażony myślą, że Sylvie może umrzeć, wykorzeniłem wszelki inny strach. Czułem, że jestem niesłychanie odporny, a zwłaszcza z całkowitą obojętnością traktowałem siebie. Pamiętam, że w niektóre wieczory przechodziłem przez ulicę, nie patrząc niemal, czy nie nadjeżdżają samochody. Kiedy wychodziłem z oddziału reanimacji, za każdym razem nie wiedziałem, dokąd pójść ani co zrobić. Byłem zagubiony we własnym życiu jak
w obcym mieście, bez punktów odniesienia, które pomogłyby mi się odnaleźć, bez innych pragnień niż to, by Sylvie się obudziła i wybaczyła mi. Mogłem usiąść gdzieś na ławce i siedzieć długo, nie zdając sobie z tego sprawy. Właściwie przestałem jeść. W trakcie drugiej nocy spędzanej przez Sylvie w szpitalu Val-de-Grâce zmieniliśmy czas na zimowy. Kiedy wyszedłem po trzeciej wizycie, nie tylko było ciemniej niż poprzedniego dnia, ale wkrótce zapadła noc. Pamiętam, że szedłem bulwarem, i z wdzięcznością przyjąłem tę zmianę; byłem szczęśliwy, iż nad miastem roztacza się mniej beztroska atmosfera, jakby złagodzona, bardziej poetycka i sprzyjająca refleksji, atmosfera, w której zdawało mi się, że wyczuwam coś tajemniczego, co mnie chroniło. Tego wieczoru po raz pierwszy jesień jawiła mi się jako przestrzeń, w której łagodność życia wewnętrznego może przynieść mi ukojenie – i dać mi poczucie istnienia idealnego świata, do którego powinienem dążyć. Tego wieczoru i w kolejne miałem wrażenie, że widzę, jak otwiera się przede mną przyszłość; byłem niemal szczęśliwy, przemierzając godzinami odnawiające się noce. Patrzę na zegarek, jest czwarta dwadzieścia rano, w hotelu panuje idealna cisza, zastanawiam
się, czy nie jestem jego jedynym klientem. Moja twarz odbija się w szybach, ciemność, w której pogrąża się mój wzrok, wywołuje we mnie podobne odczucia jak cienie gromadzące się w teatrze na skraju sceny, otaczające kosmiczną nocą przemierzających je aktorów i historie, które przywołują w naszej pamięci. Oglądam się w tej mieszaninie nocy psychicznej i odbić. Za mną świeci się tylko jedna lampa, przez cały czas piję whisky i palę papierosy. Nie wiem, od jak dawna zagłębiam się w gęstą materię nocy, próbując odnaleźć dokładny stan, w którym się spalałem, gdy Sylvie tkwiła w śpiączce, ale wydaje mi się, iż zdołałem odtworzyć w swoim wnętrzu dokładną barwę pewnych uczuć, które przez te pięć dni towarzyszyły moim modlitwom i rosnącemu przerażeniu. Twarz Sylvie jest teraz w zasięgu moich palców, stapia się na szybie z bladym odblaskiem mojej twarzy, widzę, jak oddycha, może z większą nawet ostrością niż wtedy, gdy widziałem ją naprawdę między dwoma parawanami w szpitalu Val-de-Grâce dwadzieścia dwa lata temu. Moje obecne cierpienie nie jest mniej silne ani mniej niewypowiedzianie straszne niż to, które dręczyło mnie, gdy się bałem, że Sylvie nie przeżyje śpiączki. To ten sam ból naznaczony
śmiercią i poczuciem winy, przerażeniem i smutkiem, samotnością i nieuchronnym zerwaniem z innymi, ze światem, z życiem sprzed dramatu. Różnica między tymi dwoma stanami jest taka, że dziś przytłaczającego mnie bólu nie może zmniejszyć żadna nadzieja: Victoria nigdy nie wyjdzie z ciemności, w których pogrążyła się z mojej winy (a moje córki nigdy nie przebaczą mi zła, które im wyrządziłem, ani nie wykreślą z pamięci czynu ojca), podczas gdy wtedy przez pięć dni mogłem powtarzać sobie, że nieobecność Sylvie jest być może chwilowa. Zapalam papierosa, pozwalając myślom błądzić w ciemności pokrywającej powierzchnię szyb. Sylvie jest podłączona do maszyn wydających dźwięki, na ich ekranach przesuwają się zarysy gór. Gdyby ktoś spojrzał uważnie na jej twarz, mógłby pomyśleć, że koncentruje się na poszukiwaniach, których bezowocność ją przeraża, jakby Sylvie miała wszelkie podstawy, by obawiać się katastrofy, i starała się odkryć, o jaką katastrofę chodzi, kiedy i gdzie nadejdzie. Jej umysłem owładnęła intuicja, która każe jej przypomnieć sobie to, co jeszcze się nie zdarzyło: grymas wykrzywiający jej rysy świadczy o tym, że jej mózg nie jest w stanie przejść tej próby. Albo może czuje się jak uwięziona w metrze stojącym
w tunelu, zamknięta w jedynym abstrakcyjnym oślepiającym obrazie, który musi zrozumieć, by móc z niego uciec – aby zażegnać to, czego wstrząsającą przepowiednią zdaje się być ten nieruchomy obraz. Wiem teraz, jakie wydarzenie odbijało się przedwczesnym echem na twarzy Sylvie. Obraz, który starała się zrozumieć we śnie, objawił się jej świadomości po dwudziestu dwóch latach, wdzierając się do jej życia z taką przemocą, że nikt z nas do końca się z tego nie otrząsnął: obraz policjantów, którzy wkraczają do naszego domu o szóstej rano, żeby na oczach córek przeprowadzić gruntowną rewizję (również w ich pokoju), po czym ładują mnie skutego do nieoznakowanego samochodu w obecności zgromadzonych na ulicy sąsiadów. Zakrzepła twarz Sylvie nakłada się na stan nieruchomego bólu, w którym przed trzema miesiącami zastygło nasze życie pod wpływem ówczesnych wydarzeń. W ciemnościach śpiączki Sylvie z pewnością chętnie zobaczyłaby ten hotel w Creuse, tonący w mroku pokoik, mężczyznę, który przekonuje się, że nie będzie miał odwagi pokazać się na oczy córkom – chętnie by to zobaczyła, zanim zdecydowała, że obiecujący David Kolski jest naprawdę mężczyzną, z którym chce spędzić życie.
A przecież pewne przesłanki pozwalały jej się domyślić, że miłość tego młodego człowieka nie będzie równie trwała jak jej miłość do niego. „Dlaczego on nie kocha mnie tak bardzo, jak ja kocham jego?” – ten niepokój w końcu zamienił się w obsesję, zdawałem sobie z tego sprawę, mimo że usiłowała ukryć przede mną jego mechanizm. W miarę jak kolejne przesłanki utwierdzały ją w przekonaniu, że zostanie kiedyś porzucona, popadała w chorobę maniakalno-depresyjną (myślę, że tak właśnie było), tym bardziej że od początku nasz związek cechował podstawowy rozdźwięk między nami: ponieważ wiedziała, że nie jest w stanie dostarczyć mi szczególnie wyszukanej strawy duchowej, obawiała się, że na dłuższą metę nie będzie mogła stanowić pożywki dla moich uczuć ani dla mojej wyobraźni, romantyczności, pragnienia życia pełnego olśnień i sukcesów – i jestem pewien, że to wszystko podpowiadała Sylvie intuicja, może przeczuwała nawet, że nasza miłość zakończy się katastrofą, jeżeli przypadkiem uda jej się mnie zatrzymać... A więc czy gdybym mógł wedrzeć się do jej mózgu w ciągu tych pięciu dni, gdybym mógł oświetlić go latarką, odkryłbym ten właśnie widok: pogrążonego w półmroku pokoju hotelowego i siedzącego w fotelu przed ciemnymi szybami
załamanego mężczyzny pijanego bólem i whisky? Czy teraz, w tym właśnie momencie, znajduję się w nocnej materii śpiączki, w której pogrążona była Sylvie dwadzieścia dwa lata temu? Wszystko wygląda tak nierealnie, ten pokój przypominający wyimaginowane miejsce, odosobnienie, otaczająca mnie bezkresna ciemność, padający na pola deszcz, las tworzący jakby ciemną masę w głębi krajobrazu, spływające po szybach krople, które pozostawiają zygzakowate ślady na twarzy mojej żony przebijającej spod mojej twarzy, może jestem tylko myślą, która narodziła się w 1985 roku w mózgu pogrążonej w śpiączce młodej dziewczyny, podłączonej do maszyn za pomocą rurek i przewodów elektrycznych. Pociągam tęgi łyk whisky – gdybym tak mógł nie istnieć, być tylko wizją dziewczyny, którą przeraża myśl, że nie jest dość kochana, gdyby tak Sylvie mogła się obudzić i koszmar by zniknął... gdybym tak mógł rozpłynąć się w momencie, kiedy ta dziewczyna się obudzi... gdybym tak mógł odzyskać swoje życie sprzed dramatu, sprzed śmierci Victorii, sprzed mojego zatrzymania, sprzed Christophe’a Kellera, sprzed ukazania się mojej podobizny w gazetach... Czy można sobie wyobrazić większą mękę od tej, w której twoja żona, dzieci, krewni, koledzy
dowiadują się z telewizji o istnieniu „oficjalnej” kochanki w związku z jej zamordowaniem i odkrywają jej twarz, tożsamość i biografię, a na koniec dowiadują się o niechlubnej roli, jaką odegrałeś w jej zniknięciu? Czy jest coś gorszego niż poczucie odpowiedzialności za czyjąś śmierć, choć społeczeństwo uznało cię za niewinnego pod względem karnym, wypuściło na wolność i odsyła do domu, patrząc na ciebie wzrokiem, którego nie można zapomnieć (myślę o twarzy Christophe’ a Kellera, gdy zatrzymanie dobiegło końca: „Jest pan wolny, do widzenia, powodzenia na przyszłość”), wzrokiem, z którego przebija skrywane potępienie, równie ostre jak czubek wbitej w przedramię igły? Ciskam o ścianę szklankę, która tłucze się na tysiąc kawałków, pozostawiając ślady na kwiatowych motywach tapety. Idę do łazienki, zapalam plafonierę, przeglądam się w lustrze, długo myjąc ręce. Nigdy nie pozwoliłem sobie na rozważania o tym, jak mogłoby wyglądać moje życie, gdyby Sylvie nie zapadła w śpiączkę. Cała moja przyszłość rozegrała się w ciągu tych pięciu dni, kiedy ją odwiedzałem, kiedy znalazłem się w sytuacji, w której składałem coś na kształt
świętych obietnic. Gdy się nad tym zastanowić, rzadko zdarzają się sytuacje, w których wypowiadane zdania stają się bezcenne; zdarza się tak wówczas, gdy poprzez te zdania, poprzez zawarte w nich obietnice, poprzez ofiarę, której są spełnieniem, kupuje się życie ukochanej osoby: gwarancją ich wartości jest ludzkie życie. Wyjście ze śpiączki spowodowało powstanie w psychice uświęconej strefy niepodlegającej żadnym spekulacjom, sfery, do której nie zapuszczała się żadna myśl, chyba że przypadkowo lub wstydliwie – podobnie jak nie dopuszcza się do siebie myśli o śmierci dziecka. W tej strefie zamknięta jest niczym w sejfie kwestia więzów, które nas łączą. Na zawsze pozostałem wierny słowom wypowiedzianym do Sylvie w czasie pięciu dni jej śpiączki. Pewnej nocy, gdy miałem położyć się do łóżka, zadzwonił ojciec Sylvie, by mi powiedzieć, że chce się ze mną bardzo pilnie zobaczyć. Słysząc, jak brzmią w jego ustach te słowa, pomyślałem sobie, że pewnie upajał się godzinami żywioną do mnie nienawiścią; wyczuwałem wstręt, z jakim obdarzał mnie choćby dźwiękiem swojego głosu czy przyjmował do wiadomości jakiekolwiek słowo wychodzące z moich ust. – Chce pan się ze mną widzieć... – odparłem
nieufnie. – Ma mi pan coś szczególnego do powiedzenia? – Nie mam ci nic szczególnego do powiedzenia. Nie ja powinienem opowiedzieć o tym, co się naprawdę stało i sprawiło, że dziś moja córka jest w śpiączce. Ojciec Sylvie zmagał się z nieopisanym bólem, wysiłek, jaki musiał wkładać w to, by się nie załamać, napinał wypowiadane przez niego zdania jak struny fortepianu, słyszałem, jak poruszają w jego głosie dziwną kombinację napięcia i drżenia, agresji i smutku, siły i kruchości. – Nie rozumiem, do czego pan zmierza... Sądzę, że lepiej będzie zakończyć... – Nie rozumiesz, do czego zmierzam! – przerwał mi głosem, w którym pełen nienawiści śmiech łączył się z szeptem szaleńca. – Wydaje mi się, że najwyższy już czas, żebyśmy odbyli prawdziwą męską rozmowę. – Nie rozumiem, o czym pan chce rozmawiać. Nie wiem, co ma pan na myśli, mówiąc o męskiej rozmowie. – Rozmowę dwóch mężczyzn – powiedział tym samym tonem, powstrzymując emocje, ale z siłą w głosie, która wydała mi się pomnożona, jakby nagle podkręcił dźwięk na cały regulator (zacząłem się bać, pomyślałem sobie, że ten facet
wpada w obłęd, otworzył drzwi do swojej psychiki i zdania rezonowały jak odbite od sklepienia katedry). – Skończmy z tą hipokryzją. Przejdźmy wreszcie do sedna. Porozmawiajmy jak dwóch facetów z jajami. Spotkałem się z ojcem Sylvie pół godziny później w kawiarni niedaleko stacji metra Saint-Placide. Usiedliśmy po dwóch stronach stolika przy szybach – on zamówił małe piwo, a ja kieliszek Côtes-du-Rhône. Nasza rozmowa przebiegała chaotycznie, wydawało się tak oczywiste, że donikąd nie prowadzi, iż rozsądniej byłoby zakończyć ją po pierwszych minutach – ale najwyraźniej czuliśmy potrzebę przedłużania tej obelżywej konfrontacji choćby po to, by jak najdalej odsunąć w czasie mękę bezsennych nocy. Nieliczni klienci kawiarni (w większości oparci o bar pijacy) patrzyli na nas pewnie jak na dwóch opadających z sił zapaśników, których starcie zaczyna przypominać ciężką, prostacką, podniecającą walkę wręcz. Nie potrafiłem się oderwać od tego człowieka i od przyjemności, jaką sprawiały mi jego obelgi, nie umiałem położyć kresu hańbie, jaką okrywały nas wzajemne ataki. Nasze słowa były tak ohydne, że ten, który przystępował do kolejnego natarcia, upokarzał się sam, zanim zranił drugiego, nasze zdania
rozszarpywały się wzajemnie, zamiast służyć analizie rzeczywistości zewnętrznej, którą opisywały, wymiana uwag w końcu skoncentrowała się wyłącznie na sobie samej, z rzuconych przed kilkoma minutami obelg bezustannie czerpaliśmy materię do jeszcze większej zajadłości – tym sposobem nasz pojedynek, przedłużając się i niszcząc jednocześnie, stał się jakby sposobem na niekończące się oczekiwanie w sytuacji bez wyjścia, które wykańczało nas od trzech dni: szaleństwo czystego oczekiwania zamykające się niczym koło. Większość pytań stawianych przez ojca Sylvie wbijała się niczym długie sztylety w jego własny brzuch, domagał się od znienawidzonego młodego człowieka skandalicznych wyznań na temat córki, jakby chciał umrzeć, zanim przyjdzie mu przeżyć jej śmierć, i to umrzeć w imię miłości do niej, w wyniku ran zadanych jego poglądom na jej czystość. „Musimy porozmawiać o seksie. Musimy odbyć męską rozmowę – mówił. – Jaka Sylvie jest w łóżku, to znaczy pod względem seksualnym? Żądam odpowiedzi na to pytanie. Czy Sylvie lubi seks, czy też raczej jest nieśmiała i powściągliwa, jak osobiście miałbym skłonność uważać? Jeżeli
chcesz znać prawdę, jestem przekonany, że zbrukałeś moją córkę, że ją upokarzasz, że pieprzysz ją jak dziwkę – mówił ojciec Sylvie z purpurową twarzą, spocony, z drżącymi rękami. – Jak ją bierzesz? Jakie są twoje ulubione pozycje? Wyglądasz na zgorszonego. Nie udawaj niewiniątka, przecież nie pierwszy raz rozmawiasz o tych sprawach z innym mężczyzną. Powtarzam pytanie: jakie są twoje ulubione pozycje, jakie są jej ulubione pozycje? Czy prosiła cię już, żebyś zrobił coś szczególnego? Na przykład co? Ze względu na powagę sytuacji czuję się w obowiązku zadać ci to pytanie wprost i domagać się odpowiedzi – mówił ojciec Sylvie. – Czy sprawia jej to przyjemność, czy doprowadziłeś ją już do orgazmu? – pytał ojciec Sylvie (jego twarz wykrzywiały tiki, przypominała efemeryczne rzeźby, które się pojawiały, gdy wypowiadał pewne słowa, jak na przykład słowo orgazm). – Opowiedz, chcę wiedzieć, bądź precyzyjny, czy ci obciąga, chodzi o to, by poznać prawdę, zrozumieć, co się wydarzyło, to ważne. Czy bierzesz moją córkę od tyłu? Wyobrażam sobie, że wiesz, na czym to polega – mówił, wybuchając śmiechem. – Pieprzysz ją jak dziwkę, jestem pewien, że bierzesz ją od tyłu jak dziwkę, jestem pewien, że ją upokarzasz, pieprząc ją jak sukę, widać to po
twojej minie. To przez ciebie się rozchorowała, przez ciebie zwariowała, z twojej winy moja córka się pogubiła. To ty ją zniszczyłeś, zniszczyłeś ją, bo pieprzysz ją jak wieprz. Jestem pewien, że jedynym wyjściem, jakie znalazła moja córka, by nie musieć już robić z tobą tych świństw, był kompletny odpał – oznajmiał ojciec Sylvie. – Pewnie zastanawiasz się, skąd to wiem. Musisz się zastanawiać, skąd wiem, że jesteś zboczeńcem i świrem. Myślisz sobie, kurwa, niezły jest, nie na darmo jest podpułkownikiem – mówił ojciec Sylvie. – Wiem to, bo znalazłem w pokoju mojej córki pod łóżkiem pisemka pornograficzne. Zatkało cię, co? Pokazujesz mojej córce świerszczyki? Żeby się podniecić, musisz pokazywać mojej córce pisma pornograficzne, zanim ją przelecisz? – pytał ojciec Sylvie, zataczając się z bólu i nienawiści. – Moja żona znalazła w szufladzie w komodzie pasek do pończoch. Każesz zakładać mojej córce pasek do pończoch? Ubierasz ją jak dziwkę, każesz jej wkładać rzeczy dla dziwek, pokazujesz jej te świńskie gazetki, żeby się podniecić, a potem ją pieprzysz? – pytał ojciec Sylvie. – A sodomia? Porozmawiajmy o sodomii. Czy uprawiałeś już z moją córką seks analny? No dalej, jesteśmy w męskim gronie, spójrz mi w oczy, jestem
pewien, że ją rżniesz od tyłu, jestem pewien, że ją rżniesz od tyłu, że wkładasz jej chuja do dupy. Jestem pewien, że coś takiego się stało. Moja żona pierwsza wyraziła takie przypuszczenie. «Ten zboczeniec byłby do tego zdolny, z pewnością doszło do czegoś takiego», to właśnie powiedziała mi żona któregoś ranka i jestem pewien, że ma rację. Uprawiałeś z nią seks analny, zmuszałeś ją do różnych rzeczy, pieprzyłeś tak, jak pieprzy się dziwkę. No już, pogadajmy jak mężczyzna z mężczyzną, odpowiedz mi, czy rżnąłeś już od tyłu moją córkę, moją córeczkę? Odpowiedz mi, albo wybiję ci zęby – groził ojciec Sylvie. – Ale kurwa, miej na tyle jaj i przyznaj, że jesteś ukrytym pedałem – żądał ojciec Sylvie z przerażającym opanowaniem (jakbym miał naprzeciw siebie całą wrogą, nieugiętą, oczekującą armię, powstrzymującą swoją siłę i potencjalnie niszczycielską). – Zgadzasz się ze mną, że można cię uznać za ukrytego pedała? Jesteśmy z żoną tego pewni od pierwszego dnia, nie jesteś nikim innym jak tylko zboczonym pedałem, który nie ma odwagi się do tego przyznać, będzie swoim zboczeniem brukał biedne młode dziewczyny, sprowadzał je z właściwej drogi, niszczył, ty ohydny pedale, łajdaku, nie wiem, dlaczego jeszcze nie skułem ci mordy, nie wybiłem zębów” – rzucał
do mnie ojciec Sylvie. Wreszcie zapłaciliśmy i znaleźliśmy się na chodniku. Nie mogliśmy się od siebie oderwać i wrócić do czekającej nas samotności – woleliśmy się lżyć, niż zmierzyć się z bolesną ciszą. Odpowiadałem metodycznie na jego złorzeczenia, ograniczając się do wypowiadanych spokojnie małostkowych uwag na temat wartości, mentalności, ideologii wojskowych i konserwatywnej burżuazji. „Nic, tylko jakaś poezja, architektura i filozofia – zakończył ojciec Sylvie na odchodnym (ale ledwie wypowiedział to ostatnie zdanie, wrócił do mnie, żeby dodać kolejne albo odpowiedzieć na to, które wyszło z moich ust w odpowiedzi na jego zdanie itd.). – I te wszystkie skomplikowane książki, które bez przerwy ze sobą targasz! A co znowu przywlekłeś dziś wieczorem, w tak dramatycznych okolicznościach, wzywam cię do kawiarni, a ty zjawiasz się z książką w ręce, pokaż mi, pokaż okładkę, Gérard de Nerval, Córki ognia, kurwa, chyba oszalałeś, jak można czytać teksty tego świra Nervala, jak można czytać Nervala w taki dzień jak dziś? Moja córka leży w śpiączce, może tej nocy umrzeć, umawiamy się w kawiarni, żeby odbyć męską rozmowę, a ty przychodzisz na spotkanie z książką Gérarda de Nervala w ręce –
wściekał się ojciec Sylvie (naprawdę pomyślałem wtedy, że mnie uderzy z powodu Nervala; uniósł rękę nad głowę, tak jakby miała ciężko opaść wierzchem na mój policzek). – Przez ciebie moja córka kompletnie zwariowała, zawróciłeś jej w głowie, sama już nie wie, co jest grane, przez ciebie nie wie, gdzie jest rzeczywistość, a gdzie sen, marzenia, iluzja, zakłóciłeś jej postrzeganie rzeczywistości tą całą poezją, ambicjami artystycznymi, przyszłością architekta! Architekt, architektura, sztuka, poezja! – pieklił się, oddalając, ojciec Sylvie. – Popatrz, do czego to wszystko doprowadziło moją córkę, do szpitala Sainte-Anne! Moja córka potrzebuje życia w konkretnym uspokajającym otoczeniu, gdzie rzeczy noszą niezmienne nazwy, gdzie wydarzenia są jasne, gdzie to, co się przeżywa, nie zmienia się z minuty na minutę jak w jakimś wierszu. Nie można żyć życiem, które bez przerwy się rusza jak chmury na niebie, gdzie rzeczywistość zmienia nazwę, formę, treść w każdej sekundzie! – wrzeszczał ojciec Sylvie z odległości dwudziestu metrów, żebym go słyszał. – Moja córka, zanim cię poznała, zanim dała się w to wszystko wciągnąć, stała mocno na ziemi, świat, w którym żyła, był stabilny, racjonalny, niewzruszony, wiedziała, dokąd zmierza, nikt nie mącił jej w głowie, nie
wywracał do góry nogami wszystkich jej wartości!” Oddalał się. Patrzyłem, jak przechodzi przez rue de Rennes. Wrzasnąłem: „Skończony idiota!”. Ojciec Sylvie odwrócił się, wyjął ręce z kieszeni kurtki, widziałem, że waha się, czy do mnie nie wrócić, zacząłem biec w ciemnościach nocy, żeby schronić się w swojej służbówce.
[1] We Francji obowiązuje dwudziestostopniowa
skala ocen (od 1/20 do 20/20). Za polski odpowiednik oceny „bardzo dobrej” uznaje się już notę 15/20. W praktyce bardzo trudno jest uzyskać ocenę powyżej 16 (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki). [2] Odpowiednik polskiej szóstej klasy. Po szóstej klasie następuje piąta, czwarta itd., czyli liczy się je odwrotnie niż w Polsce. [3] École des hautes études commerciales de Paris – jedna z najbardziej renomowanych wyższych szkół ekonomicznych na świecie. O przyjęcie do niej mogą ubiegać się absolwenci dwuletnich szkół przygotowawczych, które funkcjonują przy liceach. Rekrutacja odbywa się w drodze konkursu.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Normalnie, gdybym trzymał się swoich zasad, nigdy nie powinienem był spotkać się znowu z Victorią. Po nocy, którą spędziliśmy razem, kochając się, obudziłem się chyba około dziesiątej trzydzieści. Rozsunąłem zasłony, świeciło słońce, sądząc po rozleniwieniu, z jakim ludzie snuli się po chodnikach, musiało być ciepło; jakiś mężczyzna, niosąc marynarkę w ręce, przechodził na drugą stronę ulicy. Umyłem się, zszedłem zapłacić za pokój i dopiero tuż przed południem usiadłem w hotelowym ogródku. Uczucie szczęścia, które pozostawiła w moim ciele ta nieoczekiwana noc, potęgowała przyjemność wynikająca z wyjścia na ulicę, kiedy dzień na dobre już się zaczął. Upojenie fizyczne może uruchomić naprawdę ciekawe zjawiska w umyśle, który rozpala, sprawiając, że któregoś
ranka taki niewolnik jak ja może dać się zwieść złudzeniu, że jest wolnym od wszelkich obowiązków arystokratą lub osobą obdarzoną tak rzadkimi zdolnościami, że zwalniają ją one od nudnej egzystencji ogółu śmiertelników. Należąc raczej do osób, które budzą się o świcie, żeby się upewnić, czy rzeczywistość nie potoczy się wbrew zasadom zdrowego rozsądku (co, jak zauważyłem, zwykła robić, gdy nie było mnie na miejscu; zresztą na tym właśnie polega zasadniczo moja praca: mam nie dopuścić, by rzeczywistość wypadła z szyn), doceniałem to, że mogę wyjść na światło dzienne o najsłodszej godzinie, jaką można sobie wyobrazić, kiedy wszyscy ci, którzy muszą pracować, są już pochłonięci swoimi zadaniami. Widziałem swoich pobratymców idących ulicami z teczką w ręce, dostrzegałem ich na tylnym siedzeniu taksówki lub za kierownicą samochodu, dwie młode kobiety spacerowały za szybami budynku po drugiej stronie jezdni, rozmawiając przez telefon. Wszyscy ci ludzie budzili we mnie uczucie niejasnej litości z powodu swojej obojętności na piękno świata i dlatego, że w tamtej chwili nie przeżywali niczego olśniewającego. Zapominałem, że następnego dnia będę znowu dokładnie taki sam jak oni, zmuszony do podobnej, o ile nie większej uległości.
Pełna rozkoszy, szalonej rozkoszy noc z kobietą, którą zaspokoiłem kilkakrotnie (sądzę, że po raz pierwszy w całym moim przeszło czterdziestoletnim życiu), nie pozostawała, jak łatwo sobie wyobrazić, bez związku z tym upojeniem. Ogarniająca mnie euforia rozwiała cień, który ostatnio padł na to coś, co jest u mnie tak niestałe, a nazywa się poczuciem własnej wartości. Postrzegałem się z zewnątrz jako indywidualny wartościowy podmiot – gdy tymczasem często czuję się tak, jakbym ugrzązł w sobie niczym w jakiejś miękkiej chłonnej materii, absurdalnie powtarzalnej i monotonnej, przez co staję się sam dla siebie mdły, pozbawiony konturów i wypukłości. Byłem szczęśliwy, mogąc uznać się tego ranka za kogoś tak wyrazistego jak kierownik budowy najwyższego wieżowca we Francji (nie ulega kwestii, gdy się nad tym pięć minut zastanowić, że zajmuję stanowisko, które czyni ze mnie pierwszoplanową postać w świecie budownictwa), co z powodu dobijającego ciężaru każdego kolejnego dnia dawno przestałem już uważać za dowartościowujące. Budząc się tego ranka w pokoju w hotelu Mayfair, miałem wrażenie, że odzyskałem w znacznym stopniu świeżość i prawdę o sobie. Kto powiedział, że zdradzanie współmałżonka
jest rzeczą naganną? Czy uznawanemu za niemoralny czynowi mogą towarzyszyć tak zbawienne skutki także na płaszczyźnie moralnej? Tego ranka skłonny byłbym twierdzić, że tego rodzaju wyskoki, tak piękne, tak cenne, że aż święte – i jak najdalsze od wszelkiej nikczemności i podłości – powinniśmy w pewnych okolicznościach uważać za obowiązek wobec siebie. Od dawna nie czułem się tak dobrze jak wtedy, gdy siedziałem na krześle, pozwalając ciału wspominać kilka przeżytych właśnie godzin, z poczuciem, że pogrążam się w kontemplacji słonecznego krajobrazu po miesiącach zmiennej pogody i zachmurzonego nieba (a przecież gdyby ostatnio postawiono mi to pytanie, odpowiedziałbym, że mam się raczej dobrze, „Nieźle, bywało gorzej”, dodałbym nawet). To, co przeżyłem z Victorią, otaczała już magnetyczna aura, nie uświęcił tego jeszcze żaden dystans czasowy, ale wiedziałem, że ta noc pozostanie jedną z najbardziej istotnych w moim życiu; wiedziałem, że będę regularnie grzał się w cieple tych obrazów, aby nabrać sił czy przypomnieć sobie, kim jestem. Tym bardziej że już nigdy nie zobaczę tej kobiety – ograniczy się do miejsca w mojej pamięci jako ikona seksu i nienasycenia, czyste pojęcie kobiety ostrej i rozpalonej.
Widziałem ciemnozielone latarnie, ceglane elewacje z białymi oknami, kabinę telefoniczną, mały ruch na ulicy i licznych przechodniów na chodnikach. Po drugiej stronie ulicy był sklep z antykami, taki jak lubię, pełen mebli, rzeźb, obrazów, luster. Pomyślałem, że pójdę go zwiedzić, jak tylko coś zjem. Na śniadanie było już za późno, a trochę za wcześnie na pierwszy serwis lunchu, kelner przeprosił mnie, że nie jest w stanie podać mi jajecznicy, o której marzyłem – musiałem zadowolić się obrzydliwą kawą z kilkoma kostkami cukru. Czułem się trochę osłabiony fizycznie: nie tylko spałem zaledwie trzy godziny (długo nie mogłem zasnąć po wyjściu Victorii), lecz poprzedniego wieczoru poprzestałem na piętnastu ostrygach i ledwie napoczętym musie czekoladowym. Padające na Londyn złote metaforyczne światło zdawało się odbijać moje szczęście w przestrzeni miejskiej. Ta jasność nadawała szczególny wymiar mijającym mnie osobom, jakby każda z nich doszła do najdalszego punktu siebie i miała właśnie odkryć szalenie ważną prawdę o swoim losie. Ale ci wszyscy, którzy przesuwali się przed moimi oczami i mieli wkrótce się odrodzić, nie wiedzieli o tym, a moje szczęście sprawiało, że dostrzegałem
to za nich; miałem ochotę ruszyć chodnikiem, by podzielić się z każdym głębią uczucia istnienia, wyrazić pewność, że każdego może spotkać to, co właśnie wydarzyło się w moim życiu – wystarczy tylko przestać się zamykać w sobie, nie być dłużej ślepym i zalęknionym, rozglądnąć się dookoła i otworzyć na innych. „Spójrzcie, patrzcie na to światło, ktoś zaczarował świat, korzystajcie z tego, obudźcie się, można być szczęśliwym i dawać sobie nawzajem szczęście, sam przeżyłem to tej nocy, spędziłem w ramionach jednej z was absolutnie niezapomnianą noc, jedną z najważniejszych nocy w historii ludzkości... Żyjcie, koniecznie trzeba na nowo zacząć żyć!” – miałem ochotę szeptać wszystkim kobietom, które mnie mijały. Nie przestawałem szczypać sobie członka, w jego wnętrzu niczym w kadzi utrzymywała się wybuchowa mieszanka rozkoszy i żalu – bo nie szczytowałem, doznawana rozkosz nie zamieniła się w orgazm, wszystko było jeszcze w środku jak duch, który błaga na klęczkach. Myślałem sobie, że będę musiał pójść masturbować się do toalety hotelowej, zanim wybiorę się na spacer (w przeciwnym razie nie będę mógł się na niczym skoncentrować, a w szczególności na żadnym z dzieł sztuki, które pójdę obejrzeć w muzeum). Wtedy właśnie dostałem SMS od Victorii, która
pytała mnie, czy się obudziłem. Pisała, że spędziła ze mną niezapomnianą noc. Kolejny SMS nadszedł kilka chwil później, oznajmiała mi, że to wspaniałe jesienne światło wprawia ją w doskonały humor: cieszy się na myśl o spacerze w przerwie na lunch. Zamknąłem drugą wiadomość od Victorii i poprosiłem kelnera o drugą obrzydliwą kawę, próbowałem co prawda zamówić podwójne espresso, ale zostałem poinformowany, że o tej porze nikt z obsługi nie jest w stanie uruchomić ekspresu. Zastanawiałem się, co robić, wahałem się, mój Eurostar opuszczał Londyn późnym popołudniem, nie miałem już ochoty na wycieczkę do British Museum, może pójdę przejść się po parku albo zwiedzę Tate Modern przebudowaną przez Herzoga i de Meurona. Wziąłem telefon i zacząłem odpowiadać na dwie wiadomości od Victorii. I tak oto w życiu można dać się sprowadzić na drogę, której się nie widzi. Człowiek robi kilka kroków, które uznaje za niegroźne, nie zdając sobie sprawy, że tworzą drogę, nie rozumiejąc, że pierwszy uczyniony krok zawsze prowadzi w jakimś kierunku. Gdy mnożą się wystukiwane na klawiaturze smartfona SMS-y, gdy płyną zdania i odpowiedzi, wywołując na twarzy
uśmiech zamyślenia, widzi się przed sobą jedynie pustkę nieznanego i dziewiczą przestrzeń tego, co się jeszcze nie zdarzyło; w rzeczywistości dostrzega się jedynie własną energię. Wystarczyłoby się odwrócić, żeby ocenić pokonany dystans, stosunkowo odległy od punktu wyjścia; wtedy stałoby się natychmiast oczywiste, że trudno będzie wrócić do sytuacji początkowej, chyba że kosztem niezłomnego wysiłku, podejmując drastyczną decyzję lub wyrzekając się siebie. Kiedy byłem dzieckiem, dawałem się czasem unosić morzu daleko od plaży na dmuchanym pontonie popychanym wiatrem – patrzyłem na bezmiar nieba, słuchając chlupotu fal o kauczuk. Bezkresny błękit, który mnie pochłaniał, znosił koncepcję czasu ludzkiego i czynił mnie kawałkiem wieczności łagodnie kołysanym niepewnym ruchem morza. Przypadkowość falowania była wyrazem samotności naszej planety w nieskończoności kosmosu; huśtające mnie fale dawały mi pewność, że człowiek nie ma wpływu na prawa fizyczne rządzące materią; nie było nic ludzkiego w niebie, w którym się zatapiałem, byłem sam, nawet zasada życia ludzkiego opuszczała moje myśli, słyszałem, jak maszyneria wszechświata odbija się o gumowy
kadłub, chlup, chlup, chlup, niczym lodowate przypadkowe tykanie, ironiczne i nieprzewidywalne. Kiedy musiałem unieść głowę (po upływie, jak dziś przypuszczam, długich minut), orientowałem się, że mistral przerażająco oddalił moją łódkę od brzegu, o czym nie mogłem się w żaden sposób przekonać w czasie długiego dialogu z nieruchomym niebem. Jeżeli przyjrzałem się uważnie plaży (letnicy nie byli więksi od owadów), dostrzegałem moją matkę stojącą w wodzie, widziałem, jak energicznie do mnie macha, nakazując powrót, a jej gesty wyrażały zarazem głęboki pesymizm. Wpadała w panikę, widząc, jak jej dziecko daje się wciągnąć abstrakcji obojętnego horyzontu. Strażniczka gestykulująca na brzegu: oto obraz, który powraca do mnie, gdy myślę o tym, co może nas spotkać, kiedy dajemy się nieść z dala od własnego życia, błądząc myślą w przestrzeni równie bezkresnej jak niebo bez punktów odniesienia. Wylegując się w cieple beztroskiego marzenia, rządzeni prawami miłosnego porywu, mamy ochotę zapomnieć o świecie, mamy ochotę słuchać wyłącznie zegara własnego przeznaczenia uderzającego o kadłub sytuacji równie cudownej, jak prastarej: mężczyzna poznaje kobietę, pragną się, uwodzą, chcą się ze sobą kochać, są jak
kołyszące naszą łódką małe fale, od których nas mdli. W ten sposób po ryzykownej wymianie SMS-ów, w których kolejno była mowa o ogródku, pocałunkach, smacznych potrawach i spacerach po Londynie w porze obiadowej, w końcu odczytałem wezwanie: „Nie ruszaj się stamtąd, idę do ciebie, będę za piętnaście minut”, i nie miałem najmniejszej ochoty zniechęcać Victorii, aby do mnie dołączyła, „OK, nie ruszam się, na razie”, odpisałem, aż mnie samego zaskoczyła ta błyskawiczna odpowiedź (wiedziałem, że to „OK” radykalnie naruszyło wszystkie podjęte przeze mnie postanowienia, jak również moją najcenniejszą zasadę). I już, stało się, zobaczyłem, jak koperta z moją wiadomością ulatuje na skrzydłach z ekranu, to, czego miałem uniknąć, właśnie się stało, oddalałem się od brzegu, patrząc na bezkresne niebo. Gdybym wtedy oprzytomniał, ujrzałbym siebie na brzegu niczym uosobienie przerażonej dezaprobaty machającej rękami i każącej mi wracać; ale nie chciałem przyjąć do wiadomości, że właśnie tworzy się nowa sytuacja (podobnie jak wtedy, gdy jako dziecko lubiłem się upajać beztroską, odsuwając w czasie moment, w którym sprawdzę swoje położenie w stosunku do brzegu). Znowu dostałem wzwodu, miałem ochotę
poczuć pod palcami ciężką pierś Victorii, miałem ochotę zobaczyć jej nogi w świetle dnia, miałem ochotę mieć na nią ochotę, widząc jej łydki pośród innych nóg. Miałem ochotę sprawdzić wrażenie, jakie wywiera jej twarz, przypominałem sobie, jak jej wargi zaciskały się na moim członku. Chciałem jej powiedzieć, że nasza noc była najpiękniejszą nocą, jaką przeżyłem; chciałem zobaczyć jej wilgotne oczy wpatrzone w moją twarz, gdy odbijać się w nich będzie to wyznanie. Zacząłem jej już potrzebować. Victoria zjawiła się wspaniała i zjawiskowa w czarnych szpilach na cienkich obcasach, w pończochach w kolorze cielistym. Usiadła naprzeciwko mnie, szeroko się uśmiechając, nie całując mnie, kładąc swoją rękę na mojej dłoni. Próbowaliśmy rozmawiać, ale nasze ciała odleciały już w przestrzeń wyznań niedostępnych dla języka; wszystkie zdania, jakie byliśmy w stanie wypowiedzieć, przywodziły na myśl podróżnych, którzy spóźnili się na pociąg i rozczarowani patrzą na pusty peron... – Przepraszam, co ty... Pytałeś mnie o coś... – Ja? Pytasz mnie czy ja cię – odpowiadałem z uśmiechem. – Tak, czy ty mnie, przed chwilą. Chyba tak. Co mówiłeś?
Nasze spojrzenia nakładały się na siebie, byliśmy niczym dwa lustrzane odbicia, widziałem jej twarz jak wyobrażenie, w którym się zatapiałem, zagłębiałem się w ten obraz, jak człowiek pogrąża się w bezkresnych myślach. – Co ci mówiłem? Kiedy? – Teraz przed chwilką, przed momentem – mówiła. – Przestań! Zapomniałeś? Czułem pod stołem kolano Victorii, poruszało się i napierało na moje, dawało mi do zrozumienia, że pragnie rzucić mi się w ramiona – jej wzrok wyrażał to samo w nieco bardziej przejrzystym języku niż ten, którym władało kolano, jej kolano, a także nasze mózgi. – Chodźmy, nie wytrzymam dłużej, muszę cię pocałować – powiedziała wreszcie. – Musimy się koniecznie kochać. – Gdzie niby mielibyśmy pójść? Do ciebie? – Nie, nie ma czasu... – Patrzyła na zegarek, zastanawiając się. – Za trzy kwadranse mam spotkanie... Mogę się ewentualnie trochę spóźnić, wystarczy, że uprzedzę asystentkę... – Podniosła głowę z uśmiechem, który powoli rozjaśnił jej twarz, gdy skończyła zdanie. – Myślę, że wynajmę pokój. Pójdziemy kochać się do pokoju, teraz, zaraz, chodźmy, weź swoje rzeczy, chodź ze mną. Victoria udała się do recepcji – czekałem na nią
w holu, stojąc z boku, nie odrywając od niej oczu. Byłem świadomy, że przeżywam wzruszająco piękną chwilę, nie chciało mi się wierzyć, że coś takiego może mnie spotkać, zwłaszcza z kobietą, która oparta o ladę, lekko wyginając biodra, właśnie odbierała kartę kredytową i wkładała ją do torebki, miałem ochotę wbić członek między jej pośladki, mocno trzymając ją za biodra, stojąc za nią przy ścianie, wąchając jej rozpuszczone włosy – byłem niemal zmuszony powtarzać to sobie, żeby w to uwierzyć; poznałem kobietę, która jest w stanie ulec nakazom pożądania, wynajmując z własnej inicjatywy pokój na pół godziny w czterogwiazdkowym hotelu. Siła, jaka z niej emanowała, odbijała się przez moment na twarzy recepcjonisty, gdy podawał jej dokumenty (pewnie popatrzyła na niego z erotycznym błyskiem niecierpliwości w oku: widziałem Victorię jedynie od tyłu, z daleka, olśniony tą niesłychaną sceną), jednocześnie w stronę recepcji zmierzała młoda blondynka w towarzystwie masywnego mężczyzny, a Victoria bezlitośnie przyćmiewała czar tej efemerycznej sylfidy – nigdy, w żadnym z moich najbardziej odrealnionych snów nie przyszłoby mi do głowy, że pewnego dnia rozegra się taka scena. Victoria odrywa się od lady i w ostatniej chwili omija korpulentnego mężczyznę,
na którego o mało nie wpadła, widzę, jak jej wargi układają się w słowa „Excuse me”, i wraca do mnie ze zmieszaniem malującym się na twarzy. Zauważam, że jest speszona, zakładam, że po raz pierwszy wynajmuje pokój w hotelu w porze lunchu, bez walizki, na określony czas – i w dodatku nie dało się ukryć celu, w jakim to robi, przed recepcjonistą, który rejestrował jej dane. – Wszystkie pokoje są zajęte, musiałam mu wytłumaczyć, że jest nam potrzebny na krótko... Myślę, że się zaczerwieniłam, gdy zrozumiał, dlaczego chcę koniecznie wynająć pokój... – zwierza mi się Victoria, biorąc mnie za ramię. Kierujemy się do wind, słyszę już tylko pomruki zmieszane z uśmiechami radości. – Mój Boże, co się ze mną dzieje, widzisz, do czego z twojego powodu jestem zdolna... – To wspaniale... Victorio, zapewniam cię, uważam, że to wspaniale – mówię, naciskając przycisk wzywający windę. – Ale jak to zrobiłaś, skoro hotel... – Wzięłam apartament. – Apartament? Będziemy mieli apartament? – A co, żyje się tylko raz! To był jedyny wolny pokój, choć pod warunkiem, że zwolnimy go do wieczora. Nie wiedziałam, gdzie się podziać, gdy mówiłam: tak, dobrze, nawet przed piętnastą, jeśli
pan sobie życzy... – Victoria zaczyna się śmiać, kładąc mi głowę na ramieniu. – Gdybyś widział jego wzrok, kiedy to powiedziałam... – I wpadamy do windy. – Piąte piętro, szybko! – mówi, patrząc na numer pokoju na karcie. Drzwi się zamykają, a ja równocześnie wsuwam język między wargi Victorii, jej ręka pieści mnie w kroczu, gdy po przejechaniu pięciu pięter drzwi windy się otwierają równie cicho i delikatnie, jak jej palce dotykają materiału. Byłem głodny, kręciło mi się w głowie, nie stanął mi. Victoria obsypała moje ciało deszczem słodyczy z minibaru, zjedliśmy batoniki czekoladowe, krakersy z serem, próbowała ożywić mój członek ustami, ale bez powodzenia. Zresztą teraz, gdy okazałem słabość, ogarnął mnie strach przed porażką, co niweczyło wszelkie nadzieje na odrodzenie; powtarzałem sobie, że powinienem był ograniczyć się do wspomnień z tej jednej nocy. Doprowadziłem Victorię do orgazmu językiem (miała jedwabiste włosy łonowe, z jasnymi refleksami; jasnoróżowe wargi, wystającą łechtaczkę, którą więziłem między zębami, a ona to uwielbiała, dusiła się, ściskając moje nadgarstki, krzyczała na samym końcu, chowając twarz w poduszkę), potem ubraliśmy się, trzydzieści minut już dawno minęło; z pewnością
zbliżaliśmy się do sześćdziesięciu. – Zobaczymy się jeszcze? – spytała. – Naprawdę sądzisz, że jest o co pytać?... – zdziwiłem się. Victoria uśmiechnęła się do mnie, wkładając pończochy. – Tak, masz rację – odparła. Patrzyłem, jak obciąga spódnicę na imponujących biodrach, zapina ją na płaskim brzuchu, obraca kolistym ruchem, żeby dobrze leżała. – Chciałbym, żebyś zapomniała... Naprawdę bardzo mi... – powiedziałem, pokazując Victorii opakowania po słodyczach leżące na pościeli. – Uwielbiam cię – odpowiedziała, głaskając mnie po ramieniu. – To normalne, kochaliśmy się całą noc, mówisz mi, że nic nie jadłeś... Szczerze mówiąc, uznałabym cię za maszynę, gdybyś dziś... – Kiedy znowu będziesz w Paryżu? – przerwałem jej. Wychodziliśmy właśnie z pokoju, zatrzasnąłem za sobą drzwi, szliśmy korytarzem. – Nie wiem, wkrótce, dam ci znać. Wyjeżdżam za tydzień do Hongkongu, skorzystam z tego, żeby skoczyć do Wietnamu, może do Bombaju, potem wracam do Londynu. – Właściwie cały czas jesteś w podróży... – Będę w Paryżu na sto procent czwartego
listopada. Może wcześniej, ale na sto procent czwartego listopada. Nacisnąłem na klawisz, żeby wezwać windę. Patrzyłem, jak Victoria do mnie mówi, odzyskała aurę bizneswoman, poczułem, że myślami jest już bardziej na swoim zebraniu niż przy mnie. – Czwartego listopada? Zapiszę tę datę. – Może wcześniej, dam ci znać. Ale na pewno czwartego listopada, bo mam szalenie ważne zebranie ze związkami w sprawie zamknięcia zakładów w Lotaryngii, może być ostro. Co się dzieje z tą windą? – zirytowała się, naciskając raz za razem migający klawisz. – Czeka mnie ciężki dzień, może to nie jest idealna okazja, żebyśmy się spotkali, obawiam się, że będę trochę wykończona. Ale nie wiem, czy będę miała siłę oprzeć się chęci spędzenia z tobą wieczoru... – zakończyła z przewrotnym uśmiechem. Wyszliśmy, Victoria poinformowała portiera, że chce zamówić taksówkę. Pogłaskała mnie po policzku, mówiąc: „Trzymaj się ciepło”, cmoknęliśmy się, wsiadła do taksówki. Dostrzegłem jej twarz, gdy podawała adres kierowcy, potem, gdy samochód ruszał, obróciła się do mnie, z ręką uniesioną uśmiechając się zza połyskującej szyby. Zobaczyłem osobę obcą, która żegna mnie
konwencjonalnym ruchem dłoni w drodze na spotkanie. Zraniła mnie prędkość, z jaką taksówka ruszyła ulicą. Zauważyłem, że w tamtej chwili Victoria nie patrzyła na mnie, tylko w przeciwną stronę, aby sprawdzić, czy jest duży ruch. Gdy karoseria rozpłynęła się w ruchu ulicznym, ogarnęło mnie dojmujące uczucie lęku i samotności. Usiadłem w hotelowym ogródku, by zjeść obiad. Zniknięcie Victorii gwałtownie przyćmiło moje poranne szczęście. Światło londyńskiej eskapady docierało teraz do mnie jakby zza ażurowych okiennic. Zaczęła mnie ogarniać bolesna tęsknota. Nie mogłem po prostu znieść uczucia oddzielenia od tego, co właśnie przeżyłem. Chciałem wszystko zacząć raz jeszcze, z równą intensywnością. Czułem w ustach smak Victorii, zapach jej ciała unosił się w powietrzu, czułem czubek jej łechtaczki na końcu języka, jej twarz pojawiała się bez przerwy w moich myślach. Ciągle widziałem na nowo sylwetkę Victorii opartej o ladę recepcji; ciągle widziałem ją na czworakach przed wielkim lustrem z gęstymi ciemnymi włosami przylepionymi do twarzy; ciągle widziałem Victorię bawiącą się łodygą
kwiatka po drugiej stronie białego obrusa poprzedniego wieczoru w restauracji, na jej twarzy jaśniał uśmiech niczym odbicie płatków, których dotykałem; ciągle widziałem kwadratowe łóżko, gdzie jak motyle mnożyły się opakowania po słodyczach, którymi mnie karmiła naga, klęcząc na materacu; ciągle urzekało mnie piękno tych obrazów, cierpiałem, będąc teraz poza ich blaskiem, zmuszony delektować się nimi z daleka, jakbym patrzył na wyspę z pokładu statku. Nie chciałem wracać do własnego życia, tylko zadzwonić do Victorii, żebyśmy spędzili razem jeszcze jeden wieczór, dodatkową noc; chciałem zostać jeszcze trochę z dala od rzeczywistości, nie śpieszyć się z opuszczaniem terytorium, które odkryłem, wcisnąwszy się przez wyciętą przez Victorię szparę w korze mojego życia; chciałem znów się w nią niepostrzeżenie wśliznąć i pozostać tam aż do następnego dnia. Ale wydawało się to niemożliwe, chyba że kompletnie by mi odbiło; choć właściwie dlaczego nie? Nie potrafiłem określić uczuć, jakie we mnie wzbudzała; słabo ją znałem, różnił nas styl życia, nie podobały mi się niektóre aspekty jej osobowości. Miałem jedynie pewność, że ta kobieta przeniosła mnie do miejsca, którego mi teraz w życiu brakowało.
Do stolika podszedł kelner, by zapytać, czy jestem gotów złożyć zamówienie. Podniosłem na niego wzrok, w którym musiał malować się wielki smutek, i poprosiłem o udko kurczaka z purée ziemniaczanym. – Something to drink? – Water, sparkling water. And a beer. – W milczeniu patrzyłem w ziemię, kelner się nie ruszał, w końcu zapytałem: – What kind of beer do you have? – Carlsberg, kronenberg... – Carlsberg – przerwałem. Kelner zabrał drugi talerz i przynależne do niego sztućce, jakbym został wdowcem w czasie, który upłynął od momentu, gdy usiadłem przy tym stole, do momentu, gdy podszedł do mnie, by przyjąć zamówienie; z namaszczeniem i taktem zabrał rzeczy nieboszczyka. – Very well, sir – powiedział, kłaniając się z powagą, po czym zapytał mężczyznę, który kończył posiłek przy sąsiednim stole, czy wszystko w porządku. Myślałem, że się rozpłaczę, pojawiła się jedna łza, tylko jedna, której pozwoliłem spłynąć do warg; a potem zebrałem ją językiem. Nie spodziewałem się, że będę tak cierpiał, sądziłem wręcz, iż jeszcze przez kilka tygodni będę
odczuwał zbawienne skutki pobytu w Londynie, że mnie wzmocnią. Ból dopadł mnie nagle, jakby przydarzył mi się wypadek na ulicy; potrąciła mnie taksówka, w której odjeżdżała Victoria. Przez cały obiad usiłowałem uporządkować myśli, by odsunąć lęk. Pod jakim kątem powinienem przeanalizować sytuację, żeby nie była już problematyczna, ale sprzyjała dobremu samopoczuciu, bym mógł uznać ją za korzystną, zachęcającą? Przywodziło to trochę na myśl prezent, który nam właśnie ofiarowano i trzeba znaleźć dla niego możliwie najlepsze miejsce w mieszkaniu; musiałem określić, jakie miejsce zajmie w moich myślach, w mojej wyobraźni to, co od wczoraj przeżyłem. Pomyślałem, że powinienem kontynuować korespondencję SMS-ową z Victorią do mojego powrotu do Paryża. Może po prostu pragnąłem, by moje ciało przeniesiono do ojczyzny z mniejszą brutalnością, nie w tej obojętnej ciszy. Londyn jest miastem, które zawsze wydawało mi się wrogie, zbyt rozległe i niezrozumiałe, słabo je znałem; fakt, że zostałem tam porzucony, nie umniejszał mojego niepokoju, a wprost przeciwnie, podkreślał jego skutki. Gdy wysiądę na Gare du Nord, nie będę już potrzebował Victorii; wrócę do normalnego życia bez żadnych rozterek.
Takie założenie pozwalało mi widzieć wszystko jedynie w mdłym świetle. Pomyślałem, że może trzeba się pozbyć okiennic, które zatrzasnęły się gwałtownie nad moją londyńską wycieczką wraz z odjazdem Victorii. Mogę na przykład uznać, że nic nie ogranicza mojego pożądania, nie ma zamkniętej przestrzeni przyćmionej lękiem – że przeciwnie, otwiera się przede mną wielka przyszłość, w którą mogę się rzucić, sytuacja, w którą mogę się zaangażować, początek jakiejś relacji. Zdejmowałem właśnie kurze mięso z udka, gdy przyszła mi do głowy ta druga hipoteza. Ogarnęła mnie radość, po czym natychmiast znikła pod nawałem katastroficznych rozważań. Nie wchodziło w grę, żebym dał się wciągnąć w związek uczuciowy z tą kobietą. Musiałem się temu oprzeć, to było konieczne, wiedziałem o tym. Podniosłem do ust szklankę z piwem. Biznesmen, który siedział przy sąsiednim stole, opuścił ogródek, uśmiechając się do mnie. A może, nie likwidując całkowicie wszelkich ograniczeń, zdołam od czasu do czasu otworzyć te okiennice i wpuścić do swojego życia urok nieprzewidzianego, powiew romantyzmu? Czy będę w stanie to zrobić, nie popadając w koszmar podwójnego życia, nie obdarzając Victorii
uczuciami, które mogłyby stać się dla niej uciążliwe? Zorientowałem się, że jedynym sposobem wykrzesania z siebie odrobiny radości będzie spotkanie się z nią po raz ostatni. Cieszyłem się na myśl, że zobaczę się z Victorią na początku listopada w jakimś paryskim hotelu, o zmierzchu, po kryjomu, gdy jesienny deszcz padać będzie na przechodniów. Ciężkie obicia, wystudiowany półmrok, kominek, a nad nim lustro, nasze ciała na wielkim łóżku; odciągnę zasłony, żeby pośród świateł nocy zobaczyć skorupy parasoli, skośne smugi kropli będą lśniły w blasku latarni. Będziemy się kochać poza światem, w sekrecie, zawieszeni w pragnieniu, by stać się niewidzialni; schronimy się w niebudzącym podejrzeń zakątku wielkiego miasta, oderwani od naszej rzeczywistości zawodowej i rodzinnej. Postrzegałem nas jak parę włamywaczy, którzy okradli sejf w mieszkaniu w eleganckiej dzielnicy, po czym ukryli się w luksusowym hotelu, gdzie pieszczą się pośród diamentów i błyszczących kamieni szlachetnych. Te godziny zdawały się tym piękniejsze, że byłyby rzadkie, ulotne, niebezpieczne, wykradzione tym, którzy nie znoszą świadomości, iż są oszukiwani: małżonce i szefom. Victoria uosabiała jakby marzenie
o czarodziejce, która zjawia się cudownym zrządzeniem losu, spełniając gorące pragnienie, by być oglądanym, wychwalanym, pocieszanym i idealizowanym, po czym znika na nie wiadomo jak długo. To właśnie w niej dostrzegłem, gdy trafiłem na nią w galerii handlowej. W ostatnich godzinach również objawiła mi się w tej promiennej aurze wyobrażeń. Minęła mnie, idąc chodnikiem, blada kobieta, która mi się spodobała, typowa Brytyjka w wysokich sznurowanych butach. Trudno mi było wyobrazić sobie siebie w roli regularnego kochanka; zakłada ona stałą więź z kobietą, która nas zauroczyła, ciągłe kontakty, opracowywanie skomplikowanych kłamstw; zarówno szczerość, jak i rozdwojenie; nie widziałem się z ciężarem dodatkowego życia na barkach. Czy Victoria w ogóle zgodziłaby się na taki epizodyczny tajny układ z mężczyzną, który, jak się okaże, nie jest wolny? Jak zareaguje na moje wyznanie, gdy zrozumie, że kochała się z żonatym facetem? Taka kobieta jak Victoria nigdy się nie zgodzi, by nasze spotkania ograniczyły się do dyskretnych schadzek w hotelach. Właśnie podnosiłem szklankę do ust, gdy przypomniałem sobie podejrzenie, które przyszło
mi na myśl tego ranka: Victoria chce mieć dziecko. Ta myśl wywietrzała mi z głowy, kiedy przed chwilą poszliśmy na górę do pokoju. Uśmiechnąłem się, zdając sobie sprawę, że zapłodnienie przeze mnie kosztowało ją już horrendalnie drogą kolację i apartament w czterogwiazdkowym hotelu: nie dostała w zamian ani kropli nasienia. Musiała mnie nienawidzić; z pewnością będzie się zastanawiała nad sensownością wyboru takiego ogiera. Podniosłem rękę, żeby wezwać kelnera. Miałem ochotę na podwójne mocne espresso. Spędziłem popołudnie, włócząc się, nie miałem ochoty na nic, czekałem, aż minie czas. Zacząłem wysyłać maile, mimo że poinformowałem współpracowników, iż dla rozrywki zostanę w Londynie dzień dłużej. „Biorę dzień urlopu, nie spodziewajcie się ode mnie żadnych wiadomości”, powiedziałem asystentce w euforii wyjazdu. „Świetnie, najwyższy czas, wreszcie będziemy mieli chwilę oddechu!”, odpowiedziała Caroline, odwzajemniając mój uśmiech. A teraz sam zacząłem pytać o sprawy, które pozostały w zawieszeniu. Świadomość, że mogę poczuć reakcję ludzką po drugiej stronie smartfona, była trochę jak możliwość złapania się boi, gdy odpłynie się daleko od brzegu; przez kilka
minut głaskałem delikatny mokry plastyk, który unosił się na falach, i zakończyłem tę wymianę, gdy w odpowiedzi na swoją ostatnią wiadomość dostałem sympatyczny e-mail od Caroline: „Do jutra, miłego dnia w Londynie”. Poszedłem położyć się w Hyde Parku. Skurcze skręcały mi żołądek. Brak wiadomości od Victorii doprowadzał mnie do rozpaczy, pewnie rozmyłem się gdzieś pośród jej rozlicznych zajęć. Próbowałem zachować rozsądek, wiedziałem, że jest na zebraniu i ma dużo pracy, ale nie mogłem odpędzić myśli, że na wspomnienie o mnie ogarniają ją teraz wątpliwości. Znowu zacząłem myśleć o celu, który przed dwoma dniami na nadzwyczajnym zebraniu wyznaczyli mi szefowie. Trzeba postarać się nadrobić opóźnienie w budowie wieżowca, i to jak najszybciej, żeby w miarę możliwości zyskać rezerwę czasową, czyli „bardzo znaczące wyprzedzenie, które w przyszłości będziemy mogli wykorzystać, jeśli rozumie pan, co mam na myśli, Davidzie”, zakończył prezes firmy deweloperskiej (trzeciej na świecie w rankingach). Zadrżałem na wspomnienie tego zdania – a zatem wystarczyło, by Victoria wróciła tam, skąd przyszła, żeby na nowo z całą siłą wyłoniło się to,
co przez stosunkowo krótki czas miała może jedynie przesłonić jej obecność: potworne trudności wiążące się z realizacją tego celu. Ten sam człowiek powiedział, bym bez wahania sięgnął po wszelkie możliwe środki, aby przezwyciężyć trudności, pod warunkiem że nie wpłynie to na budżet projektu: „Chciałbym, żeby sprawa była jasna. To dwumiesięczne opóźnienie musi się zmniejszyć. Ale niech mi pan potem nie opowiada, że kosztowało nas to ileś tam setek tysięcy euro... Czy wyraziłem się jasno? Zgadzamy się w tej kwestii? Do zobaczenia, powodzenia, niech pan omówi szczegóły z Danielem i JeanemFrançois” – mruknął, wstając (podniósł rękę do ucha na znak, że czeka na telefon, patrząc na Jeana-François, a ten krótko skinął głową, przymykając powieki, aby wykazać się stanowczością i uspokoić prezesa), po czym wyszedł. Daniel i Jean-François to moi bezpośredni przełożeni; o ile to oni są prawdziwymi szefami, o tyle ja działam na miejscu, w końcu więc wszyscy zwracają się do mnie, gdy w zaciszu wielkiego gabinetu przy avenue Montaigne zapadną już teoretycznie trafne decyzje. Oznaczało to naturalnie, że wspomniane środki ograniczać się będą wyłącznie do moich własnych zasobów, takich jak moja
energia, moje opinie, moja wyobraźnia, mój upór, moja siła przekonywania, moje brygady, które będę musiał motywować, moja siła i najbardziej ukryte rezerwy życiowe sprawiające, że bije ludzkie serce, przy czym te rezerwy będę musiał niedługo zwielokrotnić, by tętniła życiem kolosalna machina, jaką jest budowa pięćdziesięciopiętrowego wieżowca, który nie chce wyłonić się z ziemi zgodnie z ustalonym harmonogramem. Wyrwałem zębami źdźbło trawy, żułem je, z zamkniętymi oczami miażdżyłem włókna, smak trawy mieszał mi się w ustach z cierpkim głębokim smakiem Victorii, który przenikał mój oddech gorzki jak lekarstwo. Następnego dnia, tak jak przypuszczałem, czułem się znakomicie: zachowałem z pobytu w Londynie odrealnione wspaniałe wspomnienia. Obrazy połączone z uczuciem rozkoszy poruszały się w całym moim ciele jak stado rzadkich ptaków; miały miękki puch; biły skrzydłami, pieszcząc mi brzuch. Po powrocie do Paryża rozumiałem, że mój lęk poprzedniego dnia był konsekwencją brutalnego rozstania: ledwie spotkałem się z Victorią, a już musiałem się z nią pożegnać. Tamten dzień zaczął się od burzliwego spotkania, podczas którego wyróżniłem się elokwencją dalece wykraczającą poza to, do czego
zwykle jestem zdolny. Po spotkaniu podszedł do mnie Dominique, żeby pogratulować mi wystąpienia, pytał, skąd u mnie nagle taka pewność siebie i dyplomacja. „Waliłeś w nich jak w bęben i kadziłeś im w tym samym zdaniu, kurde... jak to zrobiłeś?” Spojrzałem na niego z uśmiechem, właśnie wsunąłem 50 centymów do szpary w automacie do kawy, tamtego ranka pragnąłem postawić Uranusa w takim tempie, by całe środowisko zawodowe mówiło, że Davida Kolskiego należy odtąd uważać za najlepszego kierownika budowy w całej Europie – w takim byłem nastroju. – Mam swoje sekrety – odparłem, wyciągając z maszyny kubek espresso. – Chcesz kawę? – Nie, dziękuję... Przed spotkaniem myślałem, że nigdy nie uda się pogodzić tych dwóch facetów, że ten konflikt będzie zatruwał nam życie... Ale kurde, jak ci się udało ich zneutralizować? – Może pewnego dnia zdradzę ci swój sekret w zamian za coś... – Ty draniu, to cały ty, w zamian za coś... – W każdym razie jestem w pełni formy. Wiedziałem dokładnie, skąd bierze się ta siła: jej źródłem była obecność Victorii w moich myślach, a zwłaszcza radość, jaka ogarniała mnie za każdym razem, gdy z zaskoczeniem
uświadamiałem sobie, że może się znowu zobaczymy 4 listopada – czyste upojenie, które niczym flesz rozpalało moją wyobraźnię w najbardziej nieoczekiwanych momentach. Dlatego po lunchu, siedząc na zewnętrznych schodach prowadzących na trzy piętra budynku z prefabrykatów, w którym mieściły się biura wykonawcy (postawionym na pustym placu w sąsiedztwie hotelu, betonowego parkingu i budynków biurowych, jakieś sto metrów od Uranus Tower), zapragnąłem okazać wdzięczność Victorii za te przypływy szczęścia. Siedząc na powlekanym galwanicznie metalu, zimnym z powodu październikowych spadków temperatur, pod wpływem impulsu napisałem na laptopie tych kilka linijek: Jacyż banalni, zdyscyplinowani, przegrani i ulegli (niczym luksusowi niewolnicy) wydali mi się wszyscy ludzie, którzy wczoraj wieczorem otaczali mnie w Eurostarze! Widać, że niczego nie przeżywają, pozwalają życiu płynąć przez rzeczywistość jak wodzie lejącej się do zlewu z odkręconego kranu. Wszyscy pracowali, czytali dokumenty, wysyłali maile, przeglądali notatki, podkreślali zdania markerami, obliczali prowizje, moi sąsiedzi byli pochłonięci tabelami w Excelu wyświetlającymi się na ekranach, zapoznawali się
z dokumentami handlowymi ze zdjęciami nieznanych mi przedmiotów (siedzący obok mężczyzna oglądał na komputerze metalowe przedmioty o abstrakcyjnej formie, pomyślałem sobie, że muszą to być części elektrowni jądrowej), podczas gdy ja nie byłem w stanie robić nic innego, tylko myśleć o Tobie, o Twojej szparce, o Twoich oczach, Twoich piersiach, Twoich rękach, wargach, uszach, nadgarstkach (o wszystkich tych częściach ciała z krwi i kości, które umożliwiają funkcjonowanie centralce zaopatrującej mnie teraz w pożądanie), z trudem się powstrzymywałem, żeby się nie pieścić, mój członek stwardniał... obrazy z naszej nocy nieustannie przesuwały mi się w głowie z równą i niezmienną intensywnością jak krajobraz za szybą. Zdaję sobie sprawę, że czas mija, piszę ten długi, nieco liryczny mail na laptopie (mam tylko nadzieję, że nie uznasz za śmieszne, iż wyrażam bez cenzury uczucia, jakie może budzić wspomnienie kobiety w mężczyźnie, który za nią tęskni), jestem tak bardzo z Tobą, że zapomniałem o istnieniu budowy, za trzy minuty mam zebranie i muszę się spieszyć... Zakończę, pisząc, że jestem zdumiony niespodzianką, jaką Twoje ciało sprawiło mojemu. Tego samego wieczoru koło północy, gdy miałem się kłaść spać, dostałem odpowiedź od Victorii.
Usiadłem na kanapie w salonie, żeby ją przeczytać: Mam wreszcie trochę czasu w tym szaleńczym dniu, żeby dać upust emocjom, które wywołał Twój e-mail. Prowadzę do piątku seminarium dla przedstawicieli zespołów HR z całego świata. Program jest intensywny. Wyobraź sobie, jaki to był dla mnie szok, gdy zobaczyłam Twój mail wyświetlający się na smartfonie w kompletnym oderwaniu od tego, co właśnie robiłam. Przeczytałam go zachłannie w pierwszej przerwie, niemal słaniając się na nogach. Nagle ogarnęło mnie pożąda nie jak paląca konieczność. Wszystko mieszało mi się w gło wie: nasz wieczór, kieliszki szampana, rozkosz kochania się z Tobą i pragnienie tego jeszcze, jeszcze i jeszcze za każdym razem, gdy o tym myślę. Jest 22.30, leżę wygodnie w łóżku wśród poduszek. Spę dziłam dzień, cały ten niezmierzony czas, powstrzymując chęć, by natychmiast odpowiedzieć na Twoje słowa, czułam się, jakbym była zakładniczką swojej roli głównej szefowej... Wyobrażasz to sobie, musiałam się zajmować dwudziestoma dyrektorkami HR, które przyjechały z całego świata na pro wadzone przeze mnie trzydniowe seminarium. Myśli bez ładnie kłębią mi się w głowie, powinieneś uznać to za dowód siły
mojego pożądania, pożaru zmysłów, radości, że wresz cie mam trochę czasu, by powiedzieć Ci: chcę jeszcze, jeszcze, jeszcze... Napisałem do Victorii dość długi e-mail, który kończył się w ten sposób: Szalenie podobało mi się to, co dane mi było u Ciebie odkryć w naszej intymności, i sposób, w jaki ta nieznajoma kobieta ofiarowała mi swoje ciało i wzięła moje. Jest nam ze sobą tak dobrze, że zdumiewa mnie, iż wyczuliśmy się natychmiast, instynktownie w galerii handlowej pośród tłumu. Napiszę dalszy ciąg tego maila trochę później, bo mam Ci jeszcze wiele do powiedzenia. Całuję Cię czule. Victoria ograniczyła się następnego dnia do dosyć krótkiej odpowiedzi, pomyślałem, że pewnie w ten piątek jest bardzo zajęta z powodu seminarium. Wróciłem do domu dość późno, usłyszałem w samochodzie, że zapowiadają słońce na weekend; mimo to zaczęło kropić, więc włączyłem wycieraczki. Cieszyłem się, że będę mógł poświęcić trochę czasu córkom. W sobotę pojechaliśmy do lasu w Fontainebleau pochodzić po skałkach i zbierać kasztany. Włożyliśmy kalosze, bardzo lubię spacerować
jesienią po suchych liściach i wilgotnej trawie; w pewnej chwili Vivienne zapuściła się w tak gigantyczne paprocie, że cała skryła się w liściach, spacerowała pod nimi jak w krypcie, a ja nie wiedziałem, gdzie jest; udawaliśmy z Sylvie, że się martwimy, gdy usłyszeliśmy wybuch śmiechu, którego nie udało jej się opanować. Salomé postanowiła pójść ze mną po południu do wypożyczalni wideo, Sylvie miała ochotę na komedię, której początek moglibyśmy obejrzeć z córkami. Nie mogłem się zdecydować, wodziliśmy wzrokiem po półkach, czasem sięgaliśmy po jakieś pudełko, czytaliśmy tekst na okładce i pokazywaliśmy sobie ilustracje. – Jestem pewien, że to dobry film – powiedziałem. – Nie, już ustaliliśmy, przed chwilą zdecydowaliśmy, że weźmiemy Czarnoksiężnika z krainy Oz. Nie będziesz się zachowywał jak mama! – Co masz na myśli? – Wiesz dobrze, co mam na myśli. Nie umie wybierać... przez dwadzieścia minut waha się między dwoma rzeczami... – Nie, możesz być spokojna, w żadnym razie nie zacznę się tak zachowywać, bo moje życie zawodowe zamieniłoby się w piekło... O, zobacz, to
arcydzieło kinematografii. – Podaję DVD Salomé, która bierze je, ogląda, oddaje mi. – Dlaczego twoje życie zamieniłoby się w piekło, gdybyś był taki jak mama? – Z tego prostego powodu, że mój zawód polega na podejmowaniu dziesięciu decyzji na minutę. Więc gdybym nie wiedział, co robić ani co wybrać za każdym razem, gdy pojawia się jakiś problem... I gdybym musiał spędzać nad tym dwadzieścia minut, to sama możesz sobie wyobrazić! Często muszę podjąć decyzję, jeszcze zanim dotrze do mnie pytanie, to się nazywa antycypacja... To znaczy, że w idealnej sytuacji mam dwadzieścia minut przewagi nad pytaniami... – Tak? W każdym razie nie dziś – mówi Salomé z ironią w głosie. – Najwyraźniej na budowie idzie mi nieco lepiej... Ale dlaczego o tym mówisz? – O czym? – O mamie... że potrzebuje dwudziestu minut... – Bo jest coraz gorzej. – Nie, nie wydaje mi się, naprawdę. – A ja ci mówię, że jest coraz gorzej. Nie wiem, ale myślę, że skończy... Czekam na dalszy ciąg zdania, patrząc na profil Salomé, ona jednak milczy. W trakcie naszej rozmowy z roztargnieniem wodzi palcem po
powierzchni wyłożonych na półkach DVD, widzę, jak obrysowuje paznokciem kontury twarzy, wypełnia skojarzeniami litery tytułów wypisane na pudełkach czy kreśli tajemnicze esy-floresy. – Że jak skończy? – Nie wiem. – Przestań jeździć palcem, popatrz na mnie... – Salomé podnosi na mnie wzrok. – Jak to nie wiesz? – Nie wiem, co się w końcu stanie, ale się boję i tyle. Dalej błądzimy wzrokiem po ścianie. Milczymy przez kilka minut. – A to? – pytam córki. – Myślisz, że to dobry film? – Pokazuję jej DVD, kręci przecząco głową. – Dobrze, zgoda, mam do ciebie zaufanie, myślałem, że może być dobry – mówię, odkładając pudełko na półkę. – Dlaczego mówisz, że to się źle skończy? Zawsze miała kłopot z wybieraniem, często się waha, dobrze, zgadzam się z tym, i co?... To część jej charakteru, stanowi jej urok... – Też mi urok, co ty w ogóle mówisz... – stwierdza Salomé, bębniąc rytmicznie dwoma palcami po czole Nicole Kidman. – Od razu widać, że nigdy nie byłeś z nią w Carrefourze. To nie do zniesienia, wykańcza mnie to, mam tego dość... – Niepotrzebnie się martwisz, Salomé.
– Mam wrażenie, że robię zakupy z wariatką. Bez przerwy bierze jakieś rzeczy, potem zmienia zdanie, wraca, odkłada je na półki... – Chyba trochę przesadzasz, co? – Wcale nie. Któregoś dnia... – Mama czuje się dobrze. Mówię ci, że czuje się dobrze. Popatrz, weźmiemy ten film. – Coś ty, chyba zwariowałeś, nie ten! – Dlaczego, to zły film? – Nie o to chodzi! To dobry film, nawet całkiem niezły! Tylko że widziałam go już kilka razy, tak samo jak... no nie wiem... dwadzieścia milionów F rancuzów! – Ja go nie widziałem. Jestem jedynym Francuzem, który go nie widział. Miałem ochotę obejrzeć go dziś wieczorem. Właśnie tego filmu szukałem. Ale najwyraźniej jesteś przeciw... Usiedliśmy we czwórkę w sypialni po kolacji, żeby obejrzeć Czarnoksiężnika z krainy Oz. Vivienne swoim zwyczajem usadowiła się w środku, chciała wtulić się w ciało mężczyzny i w ciało kobiety, czuć z jednej strony moje włosy na udach, a z drugiej miękkość matki, Salomé natomiast wyciągnęła się w nogach w poprzek łóżka na brzuchu, opierając się na łokciach. Sylvie się zdziwiła, że wróciliśmy z Czarnoksiężnikiem z krainy Oz, skoro domagała się
bezpretensjonalnej komedii; podkreśliłem, że takie było życzenie Salomé, które wydało mi się rozsądne, a poza tym dzieci będą mogły oglądnąć ten film w całości, a nie tylko pierwsze dwadzieścia minut. Nie opuszczała mnie polondyńska euforia i córki szybko zrozumiały, jakie mogą z tego wyciągnąć korzyści; podbiegły do mnie, żebym je przytulił, „Tatusiu, tatusiu, dziękujemy!”, gdy tylko zacząłem negocjacje z ich matką, która w pierwszej chwili sprzeciwiła się mojemu pomysłowi: „Są zmęczone, miały ciężki tydzień, muszą wypocząć”, werdykt ten został przyjęty serią podskoków u mojego boku, musiałem wtulić się w Sylvie, niosąc ładunek radosnych ciał, abyśmy mogli stworzyć poczwórny blok. „Dobrze, zgoda – skapitulowała Sylvie w obliczu powszechnego dobrego humoru – ale tylko dlatego, że wy mnie o to prosicie”. I tak, wygodnie rozparci na poduszkach ułożonych pod plecami, (z wyjątkiem Salomé, której profil błyskał w ciemności w świetle ekranu), obejrzeliśmy Czarnoksiężnika z krainy Oz, czasami westchnienia zachwytu Vivienne były jak białe ptaki wzlatujące znad stawu w świetle księżyca. W mojej głowie przez cały wieczór na kadry z filmu nakładały się obrazy ciała Victorii w moich ramionach, czułem się, jakbym czerpał
równocześnie z dwóch źródeł, z których jedno było ciągłe, płynne, dopracowane, a drugie fragmentaryczne, powtarzające się, obsesyjne. To drugie, rozbryzgane źródło pożądania i wspomnień, bardziej przypominało wyobrażenie o kinie aniżeli pierwsze, należące do klasyki kina lat czterdziestych, przemierzające nasz wieczór z tą samą niezmienną prędkością pociągu. Dopiero następnego dnia dostałem wiadomość od Victorii. Obudziłem się późno, skosiłem trawnik, zmieniłem wtyczkę w lampce i zacząłem czytać książkę, o której wiele pisano w prasie. Vivienne tak bardzo nalegała, że wreszcie się poddałem i poszedłem z nią do parku (gdzie miała nadzieję spotkać chłopca, w którym, jak przypuszczałem, była zakochana; zważywszy na moją sytuację, trudno mi było nie chcieć zaspokoić jej pragnień w tej materii), gdzie siedząc na ławce, zauważyłem, że obserwuje wejście do parku, bez końca zsuwając się po srebrnej pochylni zjeżdżalni; bo chłopca, którego chciała zobaczyć, nie było. Rozmawiałem kilka minut z ojcem dziewczynki, którą Vivienne znała, pracował w branży informatycznej, pytał mnie o moją pracę. O istnieniu Uranus Tower dowiedział się od córki (Vivienne opowiadała komu popadnie, że jej tatuś buduje najwyższy, najbardziej skomplikowany,
najbardziej pokrzywiony wieżowiec na świecie: „betonową błyskawicę”), ale także z reportażu telewizyjnego, który oglądała cała masa ludzi – przez kilka dni po tym, jak pokazano go w dzienniku o dwudziestej na France 2, często mnie o to zagadywano (bo w tym reportażu przez moment widać było moją twarz w czasie jednozdaniowej wypowiedzi na temat problemów ze wspornikami: „Jeżeli uda nam się zbudować ten wieżowiec... będziemy mogli powiedzieć, że daliśmy radę, choć nie było lekko... ale często zastanawiam się, czy naprawdę staniemy na wysokości zadania”, zakończyłem, wybuchając śmiechem, bo w tamtym okresie dowartościowywało mnie podkreślanie złożoności budynku: myślałem, że bez problemu sobie z tym poradzimy. Teraz, gdy mieliśmy zgryz, to zdanie ponuro dźwięczało mi w uszach). „To piękny budynek, ale niech mi pan powie, z tego co słyszałem, niełatwo go zbudować, oj, niełatwo!”, wykrzyknął miły człowiek, który dotrzymywał mi towarzystwa. I w tej właśnie chwili, około osiemnastej, zawibrował mój BlackBerry, wyjąłem go z kieszeni płaszcza i zobaczyłem, że Victoria przysłała mi mail z załącznikiem. Sam mail zawierał tylko słowa: „Myśl Victorii na niedzielę”. Obróciłem się do rozmówcy (który właśnie
wspomniał coś o wspornikach Uranusa) i przeprosiłem go na chwilę („To coś pilnego... Widzi pan, nawet w niedzielę... – Oczywiście, nie ma sprawy, pogadamy później”, odpowiedział), i przesiadłem się na sąsiednią ławkę. „Vivienne! – krzyknąłem. – Siedzę tu, na tej ławce, nie niepokój się!” Uśmiechała się do mnie przez chwilę, po czym wróciła do budowania zamku, który jako jedyny w całej piaskownicy był wyższy niż szerszy. Kucała na płasko ustawionych stopach, uważałem, że jest rozkoszna, próbowała wygładzić rękami powierzchnię budowli o podłużnym kształcie, która mogła się kojarzyć z erotycznym gadżetem, ale była prawdopodobnie tym, przy czym jej bohaterski tata spędzał z dala od swej córeczki lwią część dnia. Dobrze nam było w tym parku, ciepło, panowało łagodne światło, na ekranie wyświetlił się załącznik, który otwarłem. Zauważyłem, że jego nagłówek brzmiał SPRAWOZDANIE Z ZEBRANIA. Zaznaczam już teraz, że ta nazwa stanowiła znak rozpoznawczy większości tekstów, które dostawałem od niej później (bo niedługo Victoria zaczęła mi przysyłać spontanicznie długie fragmenty swojego pamiętnika), co świadczy o tym, że używała szablonu firmowego dyrektorki
HR do swoich prywatnych zapisków: szablonu SPRAWOZDANIE Z ZEBRANIA. Robiła to bez wątpienia ze względów praktycznych albo chciała ukryć najbardziej sekretne myśli pod pozorami dokumentu oficjalnego, ale ten zwyczaj wywierał dziwne wrażenie: czytając, nigdy nie można było pozbyć się myśli, że te słowa napisała dyrektorka HR dużej korporacji przemysłowej działającej w blisko dwudziestu krajach, i zrozumiałem dość szybko, że Victoria też nigdy o tym nie zapomina, żyła intensywnie, nieustająco postrzegając się w ten właśnie sposób, i może także dlatego okazywała się tak zdecydowana w sferze relacji miłosnych: wiedziała dokładnie, czego chce, i nie rozumiała, z jakiego powodu miałaby nie podchodzić do swoich kobiecych pragnień równie stanowczo jak do swoich projektów zawodowych. Tytuł SPRAWOZDANIE Z ZEBRANIA w nagłówku zawsze będzie oznaczał dla mnie rzecz następującą: jej życie prywatne było tak bardzo związane z życiem zawodowym, czas i przestrzeń przeznaczone na każdą z tych sfer tak bardzo zazębiały się ze sobą, mieszały, wymieniały, było jej tak bardzo trudno odróżnić kobietę prywatną od potężnej bizneswoman, jej zawód tak bardzo wymagał łączenia psychiki z techniką, szczerości z wyrachowaniem, ludzkiej
prawdy z firmowym kłamstwem, że te dwa bieguny stapiały się, tworząc jednostkę: jednostkę, jaką była Victoria de Winter. Będę to czuł podczas każdego spotkania: z jednej strony kobieta prywatna, z drugiej dyrektorka HR Kiloffera oraz Victoria de Winter będąca zlepkiem ich obu: zdecydowana, mobilna, namiętna i ognista kobieta władzy. Ona właśnie powaliła mnie na kolana w galerii handlowej, to z nią zjadłem kolację i spędziłem noc, to ona prowadziła negocjacje ze związkami, to ją trzymać będę w ramionach, ilekroć przyjedzie do Paryża, żeby się ze mną spotkać. SPRAWOZDANIE Z ZEBRANIA Temat: Niedziela 16 października Od: Ja Do: Może Ty Niedziela, piękny, słoneczny październikowy dzień. Właśnie skończyłam swój homework, słońce zalewa kuchnię, w której przed chwilą usiadłam. Jestem cudownie zmęczona, pływałam dziś rano ponad godzinę, moje mięśnie są jeszcze ciepłe i drżące, uwielbiam to uczucie. Mała poranna kawa, batonik czekoladowy w zębach (przyznaję, że jestem łakoma), w tle Wesele Figara. Przygotowuję się do opery, której wysłucham w najbliższą sobotę w Paryżu.
Przerwałem lekturę, żeby sprawdzić, gdzie jest Vivienne. Byłem zaskoczony, że Victoria pisze o operze, którą ma za kilka dni zobaczyć w Paryżu: mówiła, że nie wybiera się do Francji przed 4 listopada. Lepiej mi się słucha muzyki, gdy przychodzę do opery, mając na świeżo w pamięci libretto, melodie i perypetie bohaterów. Niektóre arie znam niemal na pamięć, trzeba przyznać, że Mozart towarzyszy mi od wczesnego dzieciństwa, to stary kumpel i od zeszłego tygodnia słucham tej opery na okrągło. Teraz, gdy budowa wieży została ukończona, Vivienne wspinała się po szczeblach metalowej klatki. A więc Victoria słuchała w niedzielę w swoim mieszkaniu oper Mozarta, a wcześniej ćwiczyła w superszpanerskim klubie sportowym, do którego uczęszczał kwiat londyńskiej socjety. Nigdy nie byłem w operze: moim zdaniem jeżeli jakieś kryterium pozwala przyporządkować ludzi do klasy społecznej, z której pochodzą, i do poziomu kulturalnego środowiska, w którym dorastali, to właśnie muzyka klasyczna. Z tego względu nie było obojętne, że Victoria postanowiła rozpocząć pierwszy list, który mi wysłała, od opisu swoich muzycznych zainteresowań. Niezależnie od
tego, czy podejmując tę inicjatywę, uświadamiała sobie jej ewentualny wydźwięk w oczach takiego mężczyzny jak ja, wytyczała tym samym pewne terytorium, zaznaczała różnicę i określała tożsamość – i w istocie nic tak nie pasowało do rzeczywistej władzy, jaką sprawowała Victoria, jak słuchanie w domu Wesela Figara: nie tylko wywodziła się z wyższych sfer, ale cieszyła się też przywilejem zasiadania w zarządzie korporacji notowanej na giełdzie (co w przypadku dyrektorki HR nie jest regułą, jak miała mi już okazję wyjaśnić) i naturalną koleją rzeczy uczenie się na pamięć słuchanych od dzieciństwa arii operowych sprawiało jej przyjemność, to było logiczne, całość wydawała mi się równie spójna, wręcz niepodważalnie doskonała pod względem plastycznym. Ta demonstracja wyższości mogłaby mnie upokorzyć (i rzeczywiście w pierwszym momencie poczułem się wykluczony z naturalnej scenerii tego idyllicznego obrazka, gdyż wiedziałem, jak bardzo odbiega od tego, co pozwala mi docenić moja kultura), lecz było coś niesłychanie delikatnego w staraniach Victorii, by przedstawić mi swój prywatny świat: miałem wrażenie, że chce mnie do niego przyjąć, że otwiera przede mną swoją prywatność, tak jak oddała mi swoje ciało – i moje upojenie było tym
większe, iż rzeczywistość, w której żyła, wydawała się tak oddalona od mojej, równie niedosiężna i tajemnicza jak góra wyłaniająca się z mgły. Wyobrażałem sobie Victorię w dresie lub w negliżu snującą się po mieszkaniu z filiżanką kawy w dłoni. Wyobrażałem sobie ogromne jasne miejsce, w którym współczesne meble sąsiadują z antykami, osiemnastowiecznymi obrazami; loft w fabryce przebudowanej przez architekta nad brzegiem Tamizy. Chrupała czekoladowy batonik, podśpiewując arie, których właśnie nauczyła się na pamięć, opadała na skórzaną sofę i zrzucała pantofle na wygładzony cement. Vivienne próbowała odebrać swoją łopatkę chłopczykowi, który ją sobie pożyczył, gdy wspinała się po drabinkach, trzymali ją z dwóch stron z niezłomną determinacją i ciągnęli, poczułem, że chłopczyk zaraz się rozpłacze. – Vivienne! – krzyknąłem. – Zostaw mu łopatkę, masz grabki, odda ci ją! – Ale tatusiu! To nie jego łopatka, tylko moja, i jest mi potrzebna! – Za chwilkę ci ją odda, weź grabki. Bądź dla niego miła, daj spokój. – I zobaczyłem, jak moja Vivienne zostawia chłopcu łopatkę. Spuściłem wzrok na ekran i czytałem od miejsca, w którym przerwałem lekturę:
Zaraz wpadnę do biura i przygotuję papiery, żeby mój team mógł kontynuować pracę w czasie moich podróży w tym tygodniu. Wiem, że skorzystam z tego, żeby wysłać Ci ten tekst. Odgaduję i analizuję Twoje milczenie w ten weekend, to mi odpowiada i podkreśla, jak bardzo jesteś dla mnie obcy, nie wiem o Tobie nic. Przestałem czytać, podniosłem głowę, mój wzrok spoczął na Vivienne kucającej na środku piaskownicy. Właśnie wyrównywała czubek babki, którą zrobiła wiaderkiem. Fala uderzeniowa wywołana przez zdanie, które właśnie przeczytałem, jeszcze nie przeszła, docierała do wszystkich moich organów, wzbudzając szczególne cudowne uczucie w najróżniejszych, najsubtelniejszych odcieniach szczęścia i przyjemności. Victoria odgadła, że jestem żonaty, odgadła, że mam dzieci, być może odgadła, że będę czytał jej list, siedząc w parku, patrząc z rozczuleniem na swoją młodszą córkę kucającą w piaskownicy. I mówiła mi spokojnie, w jednym zdaniu, równie zaskakująco naturalnie, jak rozebrała się na moich oczach podczas naszej pierwszej nocy w Londynie, że ta rzeczywistość, którą „analizuje”, nie stanowi dla niej żadnego problemu: ona ją akceptuje.
Taką właśnie głęboką wymowę miał tekst, który do mnie napisała i wysłała pod dziwnym tytułem SPRAWOZDANIE Z ZEBRANIA: akceptuje mnie takim, jaki jestem. Skończyłem lekturę jej listu: „Poznanie nowej osoby i odkrycie nieznanego świata z tym wszystkim, co będziemy mogli w nim polubić i zrozumieć, i z tym, czego nie da się zaakceptować, zawsze onieśmiela”. Podniosłem głowę. Jakiś zgrzyt: jest coś, czego nie będzie mogła zaakceptować, lecz co? Czego nie będzie w stanie zaakceptować, jeżeli może zaakceptować, że jestem żonaty? „Zastanawiam się też, jak dalece dopuszczę Cię do siebie, jak dalece będę mogła się przed Tobą odsłonić. Trochę śmiesznie mówić o «odsłanianiu», gdy kilka dni temu staliśmy przed sobą więcej niż nadzy... Ale ta nagość to nagość ciał, odegrała podobną rolę jak dwa przyciągające się pożądliwie magnesy, a jak będzie z tą drugą nagością, nagością duchową?” Tak kończył się list od Victorii, zapisałem go w folderze, który utworzyłem przy tej okazji i nazwałem „Iskra.doc” – ten właśnie folder mam teraz przed oczyma, czytając raz jeszcze listy, które dostawałem przez jedenaście miesięcy. Wstałem z ławki, żeby podejść do Vivienne, wstaję z krzesła i podchodzę do okna, by popatrzeć na
krajobraz, przestało padać, zaraz zapadnie noc, zaczynam być trochę głodny. Vivienne podnosi na mnie wzrok. – Idziemy? – pytam. – Dobrze, tato – odpowiada. – Ale jeszcze przyjdziemy? – Jak tylko będziesz chciała, kochanie. – Uwielbiam chodzić z tobą do parku – dodaje z czułością w głosie. – Ja też bardzo lubię tu z tobą przychodzić. Bardzo przyjemnie spędziłem czas, przyjdziemy tu znowu, jak tylko będziesz chciała – zakończyłem, kucając, żeby ją pocałować. Vivienne zebrała swoje rzeczy, pomogłem jej znaleźć łopatkę, chłopczyk zostawił ją na ławce, na której siedziała jego mama (ale poszli sobie, gdy czytałem list od Victorii: nie widziałem, jak odchodzą), wyszliśmy z parku, zaparkowałem dość blisko, usadziłem Vivienne na foteliku dziecięcym z tyłu i wróciliśmy do domu, gdzie, jak pamiętam, unosił się zapach sztuki mięsa ugotowanej przez Sylvie. Płaczę, deszcz przestał padać i zamiast kropli, które płynęły przez cały dzień po szybach pokoju hotelowego, płyną teraz łzy, płaczę na myśl, że nie widziałem Vivienne od trzech miesięcy i nie wiem, kiedy zbiorę się na odwagę, żeby znowu przed nią stanąć – stałem się
potworem, czuję się taki wstrętny. Odsuwam się od okna, biorę płaszcz, wychodzę z pokoju, zatrzaskuję za sobą drzwi i idę na dół. Pytam właścicielkę hotelu, czy wie, gdzie mógłbym zjeść sztukę mięsa, opieram się końcami palców o brzeg lady, za którą siedzi na krześle, nieco niżej, przed komputerem. – Sztukę mięsa? – pyta ze zdziwieniem. – Tak, właśnie, sztukę mięsa. – Sztuka mięsa, sztuka mięsa, sztuka mięsa – powtarza w zamyśleniu, zasłaniając ręką usta. – No nie wiem, nic mi nie przychodzi do głowy, może w Guéret? Albo w Aubusson? Raczej w restauracji Lion d’Or w Aubusson. – Spróbuję pojechać do Aubusson, ma pani rację, to bardzo dobry pomysł. Przygląda mi się uważnie przez kilka sekund. – Wszystko w porządku? To znaczy... Przepraszam... Mam wrażenie... – Że co? – pytam. Nie odpowiada. Wobec długiego, pełnego zakłopotania milczenia, któremu towarzyszy delikatny uśmiech, sonduję: – Dlaczego mnie pani o to pyta? Wyglądam na osobę, która się źle czuje? – Tego nie powiedziałam... – odpowiada z sympatią, wychodząc zza lady. Stoimy naprzeciw siebie bez słowa; obserwuje
mnie w milczeniu, z życzliwością. Mieszkam w hotelu od trzech miesięcy, płacę pod koniec tygodnia banknotami o nominale pięciuset euro, które wyjmuję z walizeczki schowanej pod ubraniami w szafie w pokoju, pewnie intryguje ją mój niewytłumaczalny pobyt. Ten hotel to właściwie gustownie urządzony zajazd, w którym zazwyczaj zatrzymują się na weekend mieszkańcy miast: moja obecność tu jest tym bardziej niezwykła, że nadzwyczajnie się przeciąga, że jestem jedynym klientem i spędzam większość dnia zamknięty w pokoju. Pierwszego wieczoru, gdy właścicielka spytała, jak długo zamierzam zostać, odpowiedziałem: „Kilka dni, powiem pani, zobaczymy”, po czym uporczywie zachowywałem tak lodowaty dystans, że tylko ją zniechęcał do jakichkolwiek prób nawiązania rozmowy. Dopiero niedawno zaczęliśmy zamieniać kilka słów i po raz pierwszy właścicielka zwróciła się do mnie równie bezpośrednio, poruszając tak prywatny temat jak mój stan psychiczny. Prawdę mówiąc, ponieważ moją twarz pokazano w telewizji i w niektórych wysokonakładowych gazetach (kiedy odkryto ciało Victorii i ta straszna zbrodnia stała się wspaniałą pożywką dla mediów: dziennikarze relacjonowali ją z niekłamaną przyjemnością), przerażała mnie myśl, że ktoś nagle mnie rozpozna, a luki w jego
pamięci i skrót myślowy sprawią, iż podejrzewać będzie, że ponoszę większą odpowiedzialność, aniżeli faktycznie było (albo doda do niej prawdziwie niezdrową otoczkę, która emanowała z całej tej historii), toteż zrobiłem wszystko, żeby nie znaleźć się w sytuacji zmuszającej mnie do wyjaśniania właścicielom, dlaczego schroniłem się w jednym z ich pokoi – w tym, do którego klucz zdobił drewniany breloczek w kształcie dzika. – Ma pan zaczerwienione oczy. Można by przysiąc... – łagodnie mówi właścicielka. Widzę, że waha się, czy mówić dalej. – Że płakałem? – Uśmiecha się i przytakuje. – Rzeczywiście płakałem. Ale teraz już mi lepiej, dlatego mam ochotę na sztukę mięsa. Pewnie wszystko się ułoży, zawsze z czasem wszystko się układa, proszę się nie martwić – mówię, oddalając się. – W każdym razie... – dodaje, gdy idę w stronę drzwi. Odwracam się. – W każdym razie, gdyby pan czegokolwiek potrzebował, to zapewniam... – nie kończy zdania. Jej oczy są czarne jak noc, głębokie, świetliste, przywodzą na myśl sierść wilka na starym obrazie, czarną sierść z jasnymi odblaskami. – To miło z pani strony, będę o tym pamiętał – odpowiadam.
Od tamtej październikowej niedzieli utrzymywaliśmy regularne kontakty mailowe i SMS-owe. Wtedy właśnie któregoś ranka Victoria poinformowała mnie, że następnego dnia przyjeżdża do Paryża na konferencję na temat zasobów ludzkich, postanowiła, że zostanie na noc, zamiast wracać tego samego dnia, czy mam ochotę się z nią zobaczyć, czy możemy zaplanować kolację, pójść na drinka, spotkać się gdzieś na chwilę. W odpowiedzi wysłałem jej z pewnym zakłopotaniem wiadomość, która mimo wszystko nie przekreślała szans na spotkanie („Informujesz mnie za późno! Wiesz chyba, że zajmuję ważne stanowiska i bardzo jestem zajęty. A mówiąc serio, nie wiem, czy będę mógł się uwolnić od jutrzejszych zobowiązań, zaproszono mnie na inaugurację biurowca przy avenue Kléber, architektowi bardzo zależy, żebym był, moja firma nadzorowała budowę, to dla mnie ważne. Spróbuję wyjść trochę wcześniej, żeby zobaczyć się z Tobą przed inauguracją...”), przyczyną mojej reakcji była konieczność udziału w tej uroczystości ze względu na moją karierę zawodową, a przede wszystkim brak zdecydowania, który nagle i niespodziewanie wywołał we mnie przyjazd Victorii: nie wiedziałem, czy chcę, by dręczące
mnie od wielu dni pragnienie ponownego spotkania z nią zamieniło się w zdarzenie, do którego dojdzie już nazajutrz, nie wiedziałem, czy jestem gotów konkretnie zaangażować się w tę historię, która zdawała się zamykać nade mną jak pokrywka. Kiedy planowane spotkanie było oddalone w czasie, delektowałem się przyjemnościami, jakie zapowiadało, perspektywa takiego wieczoru czyniła mnie szczęśliwym, sprawiała, że w pewnych okolicznościach odnajdywałem w sobie zbawienną siłę i waleczność: na budowie doszło do wielu incydentów, podczas których nie wykazałbym się taką energią, gdybym nie wiedział, że jest przy mnie Victoria. Ale teraz, gdy miała się wkrótce zjawić, a ja musiałem zdecydować, czy się spotkamy, wpadłem w panikę, chęć ponownego zobaczenia jej rozmywała się, chętnie bym odłożył ten wieczór o tydzień i znowu marzył, znowu czekał, znowu wymieniał z nią pełne niecierpliwości maile. Nazajutrz jednak, mając świadomość, że wystarczy wysłać z telefonu „OK”, bym mógł trzymać jej ciało w ramionach i widzieć, jak jej promienny uśmiech zamyka się na moim członku, a ona patrzy mi w oczy (w pracy nie byłem w stanie się skoncentrować, kiedy koledzy mówili
do mnie, musiałem prosić ich, by powtarzali większość zdań; na budowie wszędzie panował hałas, a ja się darłem: „Co, co powiedziałeś? – Mówię! Mówiłem! Szalunek! Szalunek jest przegniły! Nie możemy go zostawić! Trzeba go położyć od nowa! – OK! Dobrze! Poproś Dominique’a, żeby zamówił nowy szalunek!”), pomyślałem, że mógłbym się spotkać z Victorią przed inauguracją, która z pewnością się przedłuży, w najgorszym razie dołączyć potem do przyjaciół na kolacji w wąskim gronie w pobliskiej restauracji. Wysoko ceniłem osobę, która nadzorowała przebudowę, znałem też projektanta, bardzo renomowanego architekta, kilkakrotnie pracowałem przy budynkach, których był autorem. Schlebiało mi, że jego asystentka dzwoniła przed dwoma dniami, aby powiedzieć mi, że jej szef liczy na moją obecność; świadomość, iż tyle ważnych osób pragnie widzieć mnie tego wieczoru, czyniła go szczególnie cennym, jawiła mi się niczym zwiastun szczęścia i wprawiała mnie w doskonały humor. Wysłałem więc do Victorii SMS, oznajmiając, że możemy się zobaczyć późnym południem, spytała, gdzie chcę, żebyśmy się spotkali, odpisałem, że nie wiem, odpowiedziała „Też coś...”, wysłałem SMS w formie wyliczanki, w którym pozostawiałem jej
wybór między kawiarnią, parkiem, Luwrem i jej hotelem, może sama zadecydować, zgodnie z własnym życzeniem. Kilka godzin spędzonych razem w jej pokoju w Concorde Saint-Lazare upłynęło w bajkowej atmosferze, którą później rzadko udawało mi się poczuć. Ponieważ Victoria zdawała się nienasycona, a jej ciało pociągało mnie coraz bardziej (strasznie podniecała mnie rozkosz, jaką najwyraźniej jej sprawiałem), gdy tylko przerywaliśmy, natychmiast mieliśmy ochotę zacząć na nowo, i zaczynaliśmy. Czas płynął, powstrzymując swój bieg, czułem, jak błyszczy wokół mnie niczym materia z kamieni szlachetnych i złotych monet wypełniająca skrzynię, w której ukryto nasze ciała. Każda sekunda zdawała się szmaragdem, perłą, drobiną złota w drogocennej warstwie czasu, która chroniła nas przed światem zewnętrznym: atmosferę tego pokoju wypełniał czas, czas niemal nieruchomy, rozżarzony do białości. Zachodziło tu więcej zjawisk fizycznych, psychicznych i sensorycznych, niż normalnie jest to możliwe. Czekano na mnie, odbywała się uroczystość, na której nie mogło mnie zabraknąć, nie wchodziło w grę, żebym z niej zrezygnował, miałem to
szczęście, że światowej sławy architekt nalegał, bym wziął udział w inauguracji budynku jego autorstwa, a ja zamiast ruszyć tam w te pędy, nie mogłem przestać się kochać. Im później się robiło, na co wskazywały nasze zegarki, tym mniej możliwy wydawał mi się udział w inauguracji czy w kolacji potem i co dziwne, w końcu całkowicie zmienił się mój punkt widzenia, znaczenie tego, z czego rezygnowałem, czyniło cennym powód tej rezygnacji, przestała mnie niepokoić myśl, że stracę to wydarzenie, ponieważ przeżywałem inne, które wydawało mi się tak piękne, że uzasadniało zepchnięcie na dalszy plan tego pierwszego. Czasami myślałem o osobach, z którymi powinienem być właśnie w tamtej chwili, i uznawałem, że z pewnością pragnęłyby zaznać takiego szczęścia i kochać się namiętnie w paryskim hotelu. Słysząc przenikliwe krzyki dobywające się z ust Victorii, wyobrażałem sobie, że wielki architekt cieszyłby się, że przeżywam tak piękne chwile, byłby dumny, że w naszej niesprzyjającej oczarowaniu rzeczywistości udało mi się znaleźć tak rzadko spotykaną enklawę. Jego wpatrzony we mnie wzrok estety podkreślałby wagę tego jedynego w swoim rodzaju momentu, który właśnie przeżywałem. Z powodu podwójnych szyb w pokoju panowała
absolutna cisza. Ilekroć rozsuwałem zasłony, byłem zaskoczony, widząc na zewnątrz gorączkowy ruch: mieliśmy przed oczami w dole całe miasto pozbawione dźwięku. Przechodnie podążali w stronę dworca, żeby się nie spóźnić na pociąg, karoserie samochodów tkwiły uwięzione w korkach, ludzie szli na kolację, wchodzili do restauracji przed hotelem, budynki rozświetlała cała masa neonów. Kiedy znudziło mi się już patrzenie na ulicę, odwracałem się, pozwalając zasłonom opaść na szyby, i widziałem leżącą na łóżku Victorię, jędrną i gigantyczną, równie oszałamiającą jak arcydzieło sztuki starożytnej, a ona wyciągnęła do mnie rękę, mówiąc: – Jesteś piękny, podobają mi się twoje pośladki, chciałabym niemal wejść w ciebie, gdy cię tak widzę... – Przestań, Victorio... – Zaczynasz się mnie bać! Ależ nie, nie niepokój się, nie zgwałcę cię! No już, chodź, kochaj się ze mną, mam na to straszną ochotę... Kochaliśmy się wielokrotnie przez stosunkowo długi czas, po czym Victoria zaproponowała, byśmy zjedli kolację w pokoju. Ostatecznie zrezygnowałem z pójścia na inaugurację; pogodziłem się z tym. Dochodziła chyba dwudziesta druga, byliśmy
oboje nadzy, pościel rozrzucona, nasze ubrania leżały w całym pokoju, właśnie wezwaliśmy room service, żeby coś zamówić. – Victorio, chciałem ci coś powiedzieć, to dla mnie ważne, mam sobie za złe, że mówię ci o tym dopiero teraz. Może to nie najszczęśliwszy moment, ale nigdy nie nadchodzi szczęśliwy moment, gdy ma się wyznać coś takiego, więc lepiej zrobić to teraz. – Victoria spojrzała na mnie wyczekująco, zachęcając, bym mówił dalej. – Chciałem ci powiedzieć, że jestem żonaty, że nie jestem wolny. Mam dwójkę dzieci, dwie córki, jedna ma pięć lat, a druga trzynaście. Jestem z żoną od dwudziestu jeden lat. – Domyślałam się. – Domyślałaś się? – Faceci tacy jak ty nie są wolni. – Mógłbym być rozwiedziony. Być chwilowo wolny, po rozwodzie. – Sam widzisz, że tak nie jest. W każdym razie byłam przekonana, że masz dzieci. Niezależnie od tego, czy jesteś wolny, czy nie, wiedziałam, że w grę wchodzą dzieci. – Domyśliłaś się tego w pierwszy weekend z powodu mojego milczenia? – Pomyślałam sobie, że jesteś z rodziną, z żoną i z dziećmi, więc choćby z zasady ciężko ci będzie
ze mną korespondować. – Nie myliłaś się. – Jednak te same zasady nie przeszkodziły ci korespondować ze mną w kolejny weekend. – Nie będziesz mi chyba czynić z tego powodu zarzutów! – Ależ skąd, dalej zdradzaj ze mną żonę, nie mam nic przeciwko temu. – Nie zdradzam żony. – Nie zdradzasz żony? A niby co robisz? – Nie wiem, ale jej nie zdradzam. Przeżywam coś innego, coś więcej, ale pozostaję jej wierny. Nie znoszę słowa zdradzać. Wyrażenie „zdradzać żonę” uważam za okropne. – Może po prostu dlatego, że okropnie jest zdradzać żonę? Wyrażenie samo w sobie ci się nie podoba? – Uważasz, że to okropne, zdradzać żonę? – Wyobrażam sobie, że to okropne odkryć, że jest się zdradzanym, że mężczyzna, z którym się żyje, ma kochankę. Ufam, że twoja żona nigdy nie odkryje, że masz kochankę. – Ale ja nie mam kochanki, Victorio. Mylisz się, myśląc, że mam kochankę. – Więc kim ja jestem, jeśli nie twoją kochanką leżącą z tobą nago na tym łóżku? – Spotykamy się, leżymy razem na łóżku,
uprawiamy seks, wysyłamy sobie wiadomości, decydujemy, czy się widzimy, czy nie, umawiamy się, żeby się dotykać, patrzeć na siebie, możemy w każdej chwili to przerwać, może zresztą postanowimy, trudno wyobrazić sobie wspanialszy wieczór, że to zakończymy, że pozostaną nam te wspomnienia. Zresztą powtarzałem to sobie przez cały wieczór i dlatego chciałem, żeby był tak piękny, i zrobiłem wszystko, by ci się tak bardzo podobał, bo to jest ostatni wieczór, który spędzamy razem. Nie jestem facetem, który, jak to określiłaś, zdradza żonę, i mam tym mniejszą ochotę ją zdradzać, gdy kobieta, z którą ją zdradzam, posługuje się tym wyrażeniem. – Więc cofam te słowa. Zwykle jestem zbyt dumna, mam zbyt duże poczucie własnej godności, by wycofać się z czegoś, co powiedziałam. Ale jeśli chcesz, dziś odszczekam wyrażenie „zdradzać żonę”. – Dziękuję ci, nie wiem jednak, czy to w czymkolwiek zmieni fakt, że to bez wątpienia ostatni wieczór, który spędzamy razem. – Nie potrafię wyczuć, czy mówisz serio. – Sam nie wiem. Może mówię poważnie. Tak sądzę. – Będzie, jak zechcesz, nie mam prawa ci nic narzucać. Rozumiem, co masz na myśli, jestem
szczęśliwa, że spędziłam te wszystkie godziny z mężczyzną, który tak się wysławia. Jesteś kimś pięknym, to piękno jest w tobie. Mam ochotę, żeby to dalej trwało, powinieneś o tym wiedzieć. – Ja też mam ochotę, żeby to dalej trwało. Ale nie chcę, żebyś została moją kochanką. Chciałbym, żeby to było coś innego. – Coś innego, czyli co? – Coś jak ten wieczór. Coś w zawieszeniu. Coś uczuciowego i fizycznego, co nie odbywałoby się w rzeczywistości, tylko w naszej psychice, w naszej wyobraźni. Żeby każde spotkanie było jak sen, z którego będziemy się budzili i wracali do naszego życia. A sen nie ma żadnego wpływu na realne życie, pozostaje jedynie wspomnieniem i wzbogaca nas o coś, o coś bardzo cennego, czego za nic na świecie nie chcielibyśmy stracić. Opowiadam bzdury, to żałosne, wybacz mi. Właśnie z tego powodu nie powinienem mieć kochanki. – Podobasz mi się. Dziwny z ciebie chłopiec, ale podobasz mi się. – Ty też mi się podobasz. Odkąd cię poznałem, moja siła i pewność siebie wzrosły co najmniej o czterdzieści procent. – Gdybym mogła być równie skuteczna w odniesieniu do dwunastu tysięcy osób, które mi
podlegają, gdyby mój zbawienny wpływ sprawił, że siła i pewność siebie każdej z nich by wzrosła o co najmniej czterdzieści procent, wyobrażasz sobie, jak by podskoczyła wartość akcji Kiloffera? – I wartość twoich akcji... – Obsypałabym cię prezentami. – Już ty sama jesteś cudownym prezentem. – Chciałabym ci zadać jedno pytanie. Domyślam się, jaką usłyszę odpowiedź, ale mimo wszystko je zadam: czy jestem pierwszą kobietą, z którą utrzymujesz... – Zdarza mi się to po raz pierwszy. Wiem, że patrząc z daleka, nie wydaje się to bardzo wiarygodne, ale zapewniam cię... – Że to prawda – przerywa mi Victoria. – Że to prawda. Zgadza się. Nie będę próbował ci wmówić, że dochowałem wierności żonie przez dwadzieścia jeden lat. To prawda, miewałem przygody erotyczne... – Mam nadzieję, że używałeś prezerwatyw! – drgnęła Victoria. – Oczywiście, że używałem prezerwatyw. – Jak mogę mieć pewność, skoro przy mnie ich nie używasz? – Mówię ci, Victorio, że zawsze ich używałem. Jeśli mi nie ufasz, wezwijmy room service, żeby oprócz dorady dla ciebie i żeberek dla mnie, które
z pewnością zaraz przyniosą... Zresztą może powinniśmy się ubrać... – Masz rację, nie mogę nago przyjmować gościa z obsługi! – Wystarczy, że go poprosisz o paczkę prezerwatyw. Kiedy wezmę cię znowu po kolacji, będziesz czuła się bezpieczna. – I wtedy może będziesz miał orgazm. – I wtedy może będę miał orgazm. – To dlatego nie masz orgazmu? – Nie sądzę. Praktyczniej byłoby ci odpowiedzieć, że to dlatego, ale wcale tak nie jest. – W takim razie dlaczego nie szczytujesz? – Nie wiem. – Zwykle szczytujesz? – Rzadko. To znaczy z nieznajomymi rzadko. – Nie podniecam cię wystarczająco? – Jak możesz mówić coś podobnego, skoro kochałem się z tobą przez cały wieczór? – Doprowadzę cię do orgazmu. Zobaczysz, że doprowadzę cię do orgazmu. – Jestem tego pewien. Osobiście wcale się tym nie martwię. Przecież kochamy się dopiero po raz drugi, Victorio. – Możesz szczytować we mnie, Davidzie. Bardzo bym chciała, żebyś szczytował we mnie. – Skąd mam wiedzieć, że bierzesz pigułki?
– Naprawdę sądzisz, że w moim wieku chciałabym mieć z tobą dziecko? Bez twojej wiedzy? – Żartowałem. Aczkolwiek gdybyś chciała mieć dziecko, to znaczy tylko dla siebie, to byłby ostatni moment i zrobiłabyś to bez mojej wiedzy. – Czyli gdybyś mnie zapłodnił, zniknęłabym? – Ja też tak postępuję z kobietami, zwykle znikam, gdy uda mi się osiągnąć to, czego chciałem. Ktoś zapukał do drzwi, kiedy to mówiłem, Victoria wstała, żeby pójść do łazienki, naciągnąłem na siebie kołdrę i przykryłem się nią w całości. Zobaczyłem, jak Victoria w grubym białym płaszczu kąpielowym idzie boso po czerwonej wykładzinie w kwiaty w stronę drzwi i otwiera na oścież. Do pokoju wszedł mężczyzna w liberii, pchając wielki wózek na kółkach, na którym na białym obrusie leżały nasze dwa dania przykryte srebrnymi kopułami, butelka wybranego przez Victorię grand cru, kieliszki i sztućce. Mężczyzna podniósł dwa skrzydła stołu, dzięki czemu prezentował się okazale, i zasiedliśmy po obu jego stronach, ubrałem się, a Victoria została w płaszczu kąpielowym. W czasie kolacji Victoria wyznała, że w dniu, kiedyśmy się poznali, była umówiona
z mężczyzną, który nie przyszedł – czekała na niego jakiś czas tam, gdzie spoczął na niej mój wzrok. Nie mogła się do niego dodzwonić, zostawiła mu kilka wiadomości, a w ostatniej oznajmiła, że czeka do dwudziestej w kawiarni w galerii handlowej. Straciwszy nadzieję, że się pojawi, udała się do kręgielni, żeby wyładować wzbierającą w niej złość. – Byłam naprawdę w dziwnym stanie. Ale ta partia kręgli dobrze mi zrobiła. – Gdzie nauczyłaś się grać? Uznałem, że jesteś świetna, byłem pod wrażeniem. – Gdy byłam młodsza, miałam wtedy mniej więcej dwadzieścia dwa lata, chodziłyśmy z koleżanką podrywać facetów do kręgielni w piątkowe wieczory. Lubię grać w kręgle, mam do tego talent. – A kim był ten facet? Dlaczego to spotkanie było takie szczególne? – Naprawdę chcesz, żebyśmy o tym dziś rozmawiali? – Dlaczego nie? Powiedziałem ci przecież, że jestem żonaty. – Masz rację. Ale jestem bardziej powściągliwa od ciebie. – Nie sądzę. Może mniej odważna. – Zerwaliśmy ze sobą kilka dni wcześniej.
A mówiąc precyzyjnie, odbyliśmy dyskusję na temat naszego związku, on postawił warunki, które mi nie odpowiadały, powiedziałam mu to, odrzekł, że w takim razie musimy się rozstać, stwierdziłam: dobrze, rozstańmy się. Nie zgadzam się na warunki, które próbujesz mi narzucić, więc się rozstajemy. I zerwaliśmy. – A jakie to były warunki, jeśli wolno zapytać? – Wolno ci pytać o wszystko, a mnie wolno nie odpowiadać. Zgodziłam się powiedzieć ci to na twoją prośbę, ale niektóre szczegóły muszą jeszcze przez pewien czas pozostać w cieniu. – To wino jest naprawdę przednie, próbowałaś? – Jeszcze nie – odpowiada Victoria, biorąc kieliszek i podnosząc go w moją stronę. Unoszę swój, spotykają się w dźwięku naszych uśmiechniętych spojrzeń i lekko uderzającego o siebie kryształu. – Za ten wieczór, za nasze spotkanie, za magię tych chwil – mówię. – Za przypadek, za zbawienne skutki przypadku i przeznaczenia – odpowiada Victoria lirycznie. – Rzeczywiście, jest przednie – potwierdza po kilku sekundach, smakując łyk pod językiem. – Wybrałam Château Haut-Brion z dziewięćdziesiątego piątego. – Chyba zwariowałaś...
– Wydawało mi się, że pierwszy z naszych paryskich wieczorów wart jest przedniego wina. Zwłaszcza jeśli ma to być wieczór ostatni. – Uważam, że wino znakomicie współgra z naszymi ciałami, z zapachem twojej skóry, z głosem, którym odzywasz się do mnie, gdy szczytujesz, z ciszą tego pokoju, z atmosferą październikowych ciemności panujących na zewnątrz, kiedy rozsuwam zasłony i widzę wszystkie te światła. Jest mocne i o bogatym aromacie. Victoria patrzy na mnie z uśmiechem na ustach, z widelcem lekko uniesionym nad doradą. Biel jej płaszcza podkreśla złotawą skórę i piegi. Chroniący jej nagie ciało strój domowy, na który opadły jej idealnie przycięte włosy, zadziwiająco skraca dystans między kobietą prywatną a kobietą władzy. Skończywszy kroić żeberka wołowe, pytam: – Jeżeli zerwaliście ze sobą, to dlaczego umówiliście się w galerii handlowej? Dlaczego właśnie tam, w dodatku przed sklepem z ubraniami? To dziwne miejsce na umawianie się... – Miał być w tamtej okolicy w porze, w której chciałam się z nim spotkać. W tej galerii jest sklep, gdzie kupuję sporo rzeczy. Lubił chodzić ze
mną po sklepach, towarzyszyć mi w czasie zakupów, wyrażać swoją opinię... Uwielbiał dawać mi bieliznę. – Ja też lubię towarzyszyć kobietom, gdy robią zakupy. Bielizna mnie nie interesuje, ale lubię ubrania. – Więc wybierzemy się kiedyś na zakupy. Masz gust, zawsze jesteś bardzo elegancki. To zresztą dziwne w przypadku gościa pracującego na budowie. – Nie widzę związku, wielu moich kolegów ubiera się tak jak ja. – Zgadzam się z tobą, opowiadam głupoty – przerywa mi Victoria. – Wybacz. Natomiast tamten facet to była prawdziwa katastrofa, ubierał się beznadziejnie, a był przekonany, że jest niesłychanie elegancki. – A kim jest z zawodu? – Matematykiem. Dość znanym w swojej dziedzinie. – I dlaczego mieliście się ponownie spotkać? – Spodziewałam się tego pytania. – Naturalnie, dobre sobie! Chyba nie sądzisz, że będziemy dalej rozmawiać, a ja nie zapytam cię o powód tego spotkania, które w dodatku sama wyznaczyłaś, podczas gdy rozstaliście się kilka dni wcześniej? To wręcz jedyne pytanie, jakie się
nasuwa... – Żeby mu powiedzieć, że się zgadzam. – Na co się zgadzasz? Że przyjmujesz jego warunki? – Że przyjmuję jego warunki. – Dlaczego zmieniłaś zdanie i postanowiłaś... – Rzecz jasna po to, by go nie stracić. Żeby wrócił, zgodził się ze mną zostać. Nie miałam ochoty być sama. – Co oznacza, że w ostatecznym rozrachunku warunki, które postawił, były mimo wszystko możliwe do przyjęcia. – Nie. Ale w końcu uznałam, że mogłyby być do przyjęcia, gdy smutek we mnie zaczął górować nad awersją, jaką mnie napawały, a raczej nad oporami, jakie wywoływała we mnie konieczność podporządkowania się im, i to na zawsze. To znaczy, że te warunki przestaną być okazjonalne, a staną się zasadą naszego związku. A on tego właśnie chciał. – Z tego długiego i nieco zagmatwanego zdania wnoszę, że twój przyjaciel narzucał ci coś, co zdarzało ci się akceptować, a zdarzało ci się to akceptować, ponieważ być może ci się podobało, przynajmniej w pewnych okolicznościach, ale nie chciałaś, by stało się to zwyczajem i zasadą w waszych relacjach.
– Jesteś bardzo inteligentny. – Pozostaje nam wyjaśnić, co narzucał ci ten człowiek. – I co mi się podobało. – I co ci się podobało. – Powiem ci kiedy indziej, obiecuję. W każdym razie on nie przyszedł, zostawiłam mu cztery czy pięć wiadomości, gdy na niego czekałam, a potem ty do mnie podszedłeś, dałeś mi swój numer telefonu, zrozumiałam, że zostaniemy kochankami. I gdy zadzwonił do mnie trzy godziny później, by przeprosić, że nie zjawił się na spotkaniu, spytał, jaką to dobrą nowinę chciałam mu oznajmić (bo w ostatniej wiadomości było, że mam mu do powiedzenia coś miłego, co z pewnością sprawi mu radość), odparłam, że poznałam kogoś. Wyglądał na zaskoczonego. Mężczyznę? Co ty opowiadasz? Mężczyznę, od pierwszego wejrzenia się w nim zakochałam, więc nie mamy sobie nic więcej do powiedzenia. Ale kiedy, kiedy go poznałaś? Gdy czekałam na ciebie, odpowiedziałam. Czekałam na ciebie i inny mężczyzna zobaczył, jak czekam, spodobałam mu się, uznał, że to oburzające, iż ktoś wystawia do wiatru taką kobietę, zagadnął mnie, nie chcę cię już więcej widzieć. Oznajmił, że mi nie wierzy, że to trochę grubymi nićmi szyte. Tak bardzo go
przekonywałam, że w końcu mi uwierzył, stwierdził, że przyjmie mnie z powrotem, gdy ten wulgarny uliczny podrywacz mnie rzuci, odpowiedziałam, że jeżeli czegoś jestem pewna, to tego, że mój związek z tym facetem będzie trwały. Ach tak, a po czym to poznajesz, spytał, śmiejąc się. Po jego spojrzeniu, odparłam, a co takiego jest w jego spojrzeniu, zapytał, jest łagodne, szczere, głębokie, robię na nim wrażenie, stara mi się podobać, oznajmiłam. Po raz pierwszy od piętnastu lat ktoś popatrzył na mnie w ten sposób. Może trochę przeszarżowałam, bo mimo wszystko spędziłam z Laurentem kilka lat, ale mówiłam to szczerze. – Nie mieszkaliście razem? – Żyliśmy w dwóch różnych miejscach. Od tamtego czasu nie przestaje do mnie dzwonić, zostawia mi całe gigabajty wiadomości. Znowu próbuje mnie podbić. Chciałby, żebyśmy chodzili we trójkę. – Jak reagujesz na te wiadomości? – Pozostawiam je bez odpowiedzi. – To wprost niewiarygodna historia. Zastąpiłaś jednego kochanka drugim niemal natychmiast, bez żadnej przerwy. Umawiasz się ze swoim byłym, by mu powiedzieć, że chcesz do niego wrócić, on wystawia cię do wiatru, a gdy na niego
czekasz, spotykasz tego, który go zastąpi. Ten ciąg wydarzeń daje mi do myślenia. – To prawda, niesamowite. Życie może czynić cuda, jeśli tylko się postara. – W tej kwestii całkowicie się z tobą zgadzam – mówię do Victorii, przysuwając kieliszek do jej kieliszka i stukając się z nią. – Za nasze miłości – odpowiada Victoria. – Za nasz ostatni wieczór. – Łajdak – odcina się Victoria z uśmiechem, który ma być zjadliwy. Następnego dnia, gdy dostałem od Victorii tekst, w którym opisywała popołudnie poprzedzające nasz wspólny wieczór, a potem szczęście, jakie ten wieczór jej dał, napisałem: Moja droga, bardzo droga Victorio, jaki piękny wydał mi się ten spontaniczny tekst, który właśnie od Ciebie dostałem! Dobrze, że wysłałaś mi go w takiej formie, niczego nie poprawiając. Podoba mi się jego szalona, nieco wymięta faktura, pełna szczęścia i uniesień, co sprawia, że przypomina trochę Victorię, którą zostawiłem na progu pokoju po tej pełnej miłości, inteligencji i wzajem nego zrozumienia przerwie w codzienności. Wysłałem Ci dziś rano SMS o tym, jak zachwycił mnie nasz wczorajszy wieczór
w Concorde Saint-Lazare. Nie napisałem Ci nato miast, że dzień wcześniej postanowiłem, że nie zobaczę się z Tobą w Paryżu, i dopiero rano (a może nawet trochę póź niej) w dniu Twojego przyjazdu uległem pragnieniu, by Cię ujrzeć. Tak bardzo podoba mi się Twój opis chwil poprzedzających nasze spotkanie, idealnie współgra ze sposobem, w jaki ja mógłbym to zrobić. Tak bardzo chciałbym zawsze wywoływać w Tobie ten stan podniecenia i lęku, niecierpli wości i emocji przy każdym naszym spotkaniu, każdym wy kradzionym wieczorze, tak bardzo chciałbym, by spotkania naszych ciał i umysłów, pełne wrażliwości i zmysłowości, za wsze dawały Ci to, co dały Ci tego dnia... Lubię wyobrażać sobie, jak wychodzisz w połowie seminarium, błąkasz się po bulwarach, przygotowujesz się psychicznie, wątpisz we mnie, oglądasz wystawy w Galeries Lafayette, boisz się swojego ciała, rozkoszujesz odrealnioną jesienią, myślisz, drżysz, nie masz już ochoty, obawiasz się rozczarowania, czekasz na mój telefon. Nie wiesz nawet, jak bardzo i z jakich konkretnych powodów opis tej wędrówki współgra z moją psychiką. Przy pominałaś tego dnia kobietę, którą mógłbym sobie wymyślić i opisać w szczegółach, jakbyś narodziła się w mojej wyobraź ni. Czy naprawdę rozumiesz,
co staram się Ci powiedzieć? Nie przestaję czuć fascynacji, kochając się z Tobą, całując Cię, liżąc, to niesamowite, że Twoje ciało i Twoja twarz nadal robią na mnie takie wrażenie. Nie pamiętam, abym kiedykol wiek kochał się równie długo, nie czując najmniejszej ochoty, by przerwać. Jest coś oczywistego w tym, jak moje ciało roz kwita w zetknięciu z Twoim ciałem, wpasowując się w nie, nie wiem, jak opisać tę oczywistość pozbawioną wątpliwości, obaw, szpanu, niewczesnych ambicji... A dziś, Victorio, ocze kuję z niecierpliwością na nasze spotkanie w Paryżu 4 listo pada, a potem, jeżeli Twoje plany nie ulegną zmianie, 17, by się kochać z Tobą, znowu kochać się z Tobą i dalej kochać się z Tobą z taką samą pasją jak podczas dwóch poprzednich spotkań, które pozwoliły mi poznać Cię trochę lepiej i pragnąć jeszcze bardziej. Upajam się myślą, że do mnie należysz, że jesteś moja, że jesteś moją Victorią. Cudowny paradoks w for mie postscriptum: świadomość, że do kogoś należymy, zwraca nam samych siebie.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Wszystko toczyło się teraz tak, jakby kilka dni poprzedzających tamten wieczór miało służyć za wzorzec pierwszych miesięcy naszego związku. Victoria dodała mi sił, stała się źródłem zauroczenia dla mojej wyobraźni (wydawało mi się wręcz, że nigdy nie byłem tak szczęśliwy jak od czasu, gdy ją poznałem), ale czułem to ze szczególną intensywnością z oddalenia, w napięciu wywołanym brakiem i nieobecnością, w naszych kontaktach, które ograniczały się najczęściej do rozmów telefonicznych i spontanicznie wysyłanych wiadomości. Tak więc, podobnie jak w dniu poprzedzającym spotkanie w Concorde SaintLazare, nieraz nie byłem w stanie podchodzić do naszych sporadycznych randek spokojnie: nie tylko z powodu ewentualnego poczucia winy (co dziwne, nie wywoływała go nasza korespondencja czy rozmowy telefoniczne, mimo że ich treść
i częstotliwość pogłębiała zdecydowanie zaangażowanie uczuciowe i uzależnienie), lecz także z powodu oporów, które trudno byłoby mi wyjaśnić, mógłbym je co najwyżej porównać do mechanicznego działania czegoś w rodzaju wewnętrznego rezystora: coś trudnego do zdefiniowania tarło o koło mojego pożądania lub uruchamiało tajemniczy pedał hamulca za każdym razem, gdy mój umysł starał się nabrać ochoty na spotkanie mające nastąpić za kilka godzin. Jeszcze dzień wcześniej cieszyłem się na myśl o nadchodzącym wieczorze, perspektywa ujrzenia Victorii tak dobrze wpisywała się w pejzaż naszej codziennej, pełnej tęsknoty korespondencji, że napawała mnie taką radością jak wiadomości od Victorii. Ale następnego ranka termin spotkania odcinał się nieco wyraźniej na tle naszych zwykłych relacji; a w godzinach poprzedzających spotkanie stawało się ono coraz groźniejsze, płoszyło pożądanie, jak pożar lasu zmusza do ucieczki dzikie zwierzęta, czasem szedłem na nie, straciwszy ochotę, by je przeżyć lub zmierzyć się z konkretnym wyzwaniem, jakie się z nim wiązało. Na początku byłem w stanie przełamać ten opór w trzy minuty i odczuwać taką siłę przyciągania, jakbyśmy się rozstali poprzedniego dnia; a te kilka godzin, przez które
się kochaliśmy, miało w sobie coś z magii. Jednakże wraz z upływem miesięcy przezwyciężanie tej przeszkody wymagało ode mnie coraz bardziej uciążliwych wysiłków z przyczyn, które później staną się wyraźniejsze. W tyglu tego interesującego paradoksu narodzi się tragedia, w którą z dość niezdrowych pobudek dam się wciągnąć. Na początku, gdy Victoria była w Londynie czy w podróży, ta stała więź dawała mi poczucie własnej wartości właściwe wybrańcom i dzięki temu przez pierwsze miesiące stawiałem czoło rzeczywistości na budowie z nieco większą spontanicznością i pewnością siebie, jakbym był wyższy o kilka centymetrów, a świat zewnętrzny lepiej dostosowany do mojej miary. Nie chodziło o to, że musiałem zmienić proporcje, by sprostać problemom zawodowym (zawsze cieszyłem się opinią doskonałego kierownika budowy), lecz okazało się, że ta konkretna budowa wymaga nieco więcej szaleństwa, pasji, dystansu i beztroski, niż leży w mojej naturze – a to właśnie, niezależnie od permanentnej euforii, zaczęła sączyć do mojego umysłu ta dziwna substancja psychiczna zaszczepiona przez Victorię. Harmonogram przewidywał, że budynek
w stanie surowym powstanie do 20 grudnia, co oznaczało, że w tym dniu Uranus Tower będzie stał, jego wierzchołek będzie stanowił najwyższy punkt na niebie La Défense, a potem przystąpimy do prac wykończeniowych. Podczas zebrania z udziałem prezesa firmy deweloperskiej, które odbyło się na początku września, argumentowałem, iż z powodu dwumiesięcznego opóźnienia trudno będzie utrzymać termin 20 grudnia, ale zrobimy wszystko, by zamknąć stan surowy w rozsądnym terminie. – Rozsądnym: to ciekawe słowo – zauważył ironicznie prezes. – Jaki termin mógłby nam pan dziś rozsądnie zaproponować? – Nie wiem, trudno powiedzieć. Jeśli uznamy, że na tym etapie nie chodzi już o to, by nadrobić opóźnienie, tylko zapobiec temu, żeby się nie zwiększyło, moglibyśmy się zobowiązać, że zakończymy stan surowy... nie wiem... koło dwudziestego lutego. Dzięki temu... – Sądziłem, że już dawno zrozumiał pan, że to wykluczone – przerwał mi. – Wiem, to była hipoteza. Po prostu wymieniam różne hipotezy. – Ale nigdy nie było mowy o rozważaniu takiej hipotezy – stwierdził sucho Jean-François, mój bezpośredni przełożony, jakby chciał się bronić.
– Licząc, że firmy realizujące stan surowy budynku nie napotkają na nowe trudności i że dwudziesty lutego nie zamieni się w dwudziesty marca – dodałem, żeby dać mu odczuć, jak bardzo niewłaściwa była jego uwaga. Po krótkiej przerwie stwierdziłem: – Ale zgadzam się, żebyśmy nie rozważali powiększenia się opóźnienia ani nawet jego utrzymania na tym samym poziomie. Spójrzmy na sytuację z optymizmem. – Znaleźliśmy się w punkcie krytycznym, więc dziwi mnie, że wspomina pan o czymś tak mętnym jak optymizm – stwierdził z sarkazmem prezes. Zwracał się do mnie tonem, który nie był przykry, lecz coraz bardziej zjadliwy: chciał zmusić mnie, znanego ze skrupułów, do odejścia od zdroworozsądkowych zasad, do rozważenia utopijnego, czyli lukratywnego terminu; marzył, abym mu powiedział w przypływie szaleństwa, że oddamy skończony wieżowiec 20 grudnia. Po kilkuminutowej przerwie prezes podjął wątek, patrząc mi prosto w oczy: – Nie chodzi o to, by wykazywać się optymizmem czy przeciwnie, pesymizmem, ani o to, by uskarżać się na zmęczenie, wahać się, palić świece albo trzymać kciuki. Chodzi o to, by wykazać się realizmem, skutecznością, determinacją, uczestniczyć w decydującym procesie, umieć przewidywać
problemy. Zna pan listę tych zalet równie dobrze jak ja. Chodzi o poprawę wydajności brygad, osiągnięcie celów. – W takim razie chyba zgodzimy się co do tego, że skoro nie wydaje się realne zakończenie prac do dwudziestego grudnia... – Jak najbardziej – odparł niecierpliwie JeanFrançois. – Wobec tego – kontynuowałem – naszym celem może być zmniejszenie dwumiesięcznego opóźnienia o dwa tygodnie, to znaczy zamknięcie stanu surowego na początku lutego. Na przykład 5 lutego. – Proponuję, abyśmy spróbowali skrócić je o miesiąc. Żeby opóźnienie nie wynosiło już dwa miesiące, ale miesiąc. – Trzeba mimo wszystko być realistą – rzekł Jean-François. – Szczerze mówiąc, zgadzam się z Davidem, wcześniej niż na początku lutego... – Mimo wszystko spróbujmy. Spróbujmy skończyć stan surowy do dwudziestego stycznia. Zgadza się pan na tę datę? – spytał prezes. Jean-François spojrzał na mnie przez stół konferencyjny, w odpowiedzi na jego pytający wzrok kiwnąłem głową. – Spróbujemy – odparł wówczas. – Potwierdza pan, że to możliwe? – spytał mnie
prezes, obracając się do mnie. – W każdym razie może pan liczyć na mnie i na moich budowlańców, wszyscy zaangażują się w dwustu procentach. Nie będziemy szczędzić czasu, trudu, energii. Będziemy walczyć. Do tego się zobowiązuję. Mogłem dodać: „A co do reszty, niech się dzieje, co chce”, ale się powstrzymałem. – Tego się po panu spodziewałem – powiedział prezes, wstając. – Niech pan nadrobi opóźnienie, a nawet zamknie stan surowy ze znaczącym wyprzedzeniem... bardzo znaczącym wyprzedzeniem, które w przyszłości będziemy mogli wykorzystać, jeśli rozumie pan, co mam na myśli, Davidzie. Proszę sięgnąć w tym celu po wszelkie środki, którymi pan dysponuje, łącznie z groźbą konsekwencji prawnych i kar umownych dla firmy budowlanej. Liczę, że nie będzie się pan z nimi patyczkował, niech pan śle listy polecone, trzeba ich też wystraszyć – dodał, zwracając się do Jeana-François. A potem znowu do mnie rzekł: – Niech pan nie popuści François Gallowi, niech cały czas czuje pański oddech na karku, a jeśli będzie potrzebował wsparcia, by zmotywować swoją załogę, niech mu pan je da. Niech pan stoi za nim albo u jego boku, albo opowie się przeciw niemu w zależności od okoliczności. Żądam od
pana, Davidzie, żeby François Gall zakończył stan surowy 20 stycznia: niech pan nie odpuszcza. Ale uwaga, ma to pozostać bez wpływu na budżet. Powtarzam, to nie może w najmniejszym stopniu wpłynąć na budżet. Chciałbym postawić sprawy jasno. Opóźnienie koniecznie trzeba nadrobić, ale niech mi pan potem nie opowiada, że kosztowało to nie wiem ile setek tysięcy euro... Czy to jasne? Zgadzamy się w tej kwestii? Do zobaczenia, powodzenia, opuszczam panów, proszę uzgodnić szczegóły z Danielem i Jeanem-François – mruknął, wstając, po czym wyszedł. Ludzie sprawujący władzę zrozumieli, że rzadko się mylą, zakładając, iż na zbyt ambitne cele narzucane z pełną świadomością ich współpracownicy reagują tak usłużnie, że cele te stają się realistyczne. Nie dlatego, że są realistyczne, nie dlatego, że posłuszni ludzie uważają, iż mogą się stać realistyczne, lecz po prostu dlatego, że w końcu je osiągają – kosztem zdrowia, snu, spokoju i rozmaitych poświęceń trudnych do oszacowania w średniej perspektywie czasu, w szczególności na płaszczyźnie rodzinnej. Nierealistyczność celu wcale nie stanowi przeszkody, by nie próbować go narzucić: oto doktryna, która zawsze mnie oburzała i oburzyła również wtedy jak za każdym
innym razem. W Londynie, na trawniku w Hyde Parku, kiedy wyrywałem źdźbła trawy zębami, znowu poczułem lęk i gorycz właśnie na wspomnienie tego zebrania. Pamiętam, że w dniu, w którym się odbyło, mieliśmy do zbudowania jeszcze dwadzieścia dwa piętra; zakończenie stanu surowego do 20 stycznia oznaczało, że przez cztery miesiące powinniśmy wznosić jedno piętro w osiem dni, podczas gdy najbardziej prawdopodobne tempo wynosiło raczej jedno piętro w dziesięć dni i tym sposobem skończylibyśmy pracę 5 lutego, jak sugerowałem na wstępie. Jednakże z powodu całej masy oczywistych przyczyn nie braliśmy pod uwagę faktu, iż przy tego typu budynku trudno z naukową precyzją przewidzieć tempo budowy. Ponieważ wieżowiec miał nieregularny profil, każda nowa strefa stanowiła jakby odrębny przypadek; nie mogliśmy planować przyszłości, odwołując się do doświadczeń znanych nam z niższych poziomów. Na przykład dwa pierwsze wsporniki przysporzyły nam wielkich trudności, gdy tymczasem trzeci udało się zbudować bez specjalnego oporu: przyspieszenie prac było równie nieprzewidywalne jak opóźnienia, musieliśmy poruszać się po
omacku niczym starożytne statki płynące we mgle w nadziei, że nie napotkają na żadną przeszkodę. A zatem, pomyślałem sobie na początku września, gdy wychodziłem z zebrania, czując gulę w żołądku, może z tymi dwudziestoma piętrami będzie podobnie jak z ostatnim wspornikiem, może będziemy budować je z zawrotną szybkością, może uda nam się utrzymać piekielne tempo jednego piętra w osiem dni? Starałem się to sobie wmówić, schodząc na parking podziemny przy avenue Montaigne, ale szczerze mówiąc, wątpiłem w to. Żałowałem, że dałem sobie narzucić tak straszne warunki podyktowane troską dewelopera o zachowanie marży. Bo jeżeli nie odda wieżowca w terminie, narazi się na kary umowne wobec tych, którym go sprzedał, czyli wielkiego banku i masy inwestorów. A kary umowne mogły być kolosalne. Pamiętam, że byłem właśnie w takim stanie ducha, gdy spotkałem Victorię w galerii handlowej: od zebrania do dnia, kiedy to mój wzrok rozpalił w jej oczach iskrę, która nas połączyła, minęło dwadzieścia dni, a zbudowaliśmy zaledwie dwa piętra (zbyt długo trwałoby wyjaśnianie, z jakich powodów budowa na tym etapie stanęła w miejscu). Szybko można było obliczyć, że jeśli dalej będziemy się posuwali
w niedopuszczalnym tempie dwóch pięter w dwadzieścia dni, zejdzie nam siedem i pół miesiąca, nim zakończymy stan surowy, deweloper do tego czasu znajdzie się w stanie takiego napięcia nerwowego i psychicznej agresji, że wolałem sobie tego nie wyobrażać, a całe rozwścieczone szefostwo odbije to sobie na mnie. Stało się coś całkiem odwrotnego: piekło miało nadejść później, kiedy zakończymy stan surowy i przystąpimy do prac wykończeniowych. Natomiast cztery miesiące, jakie nastąpiły po spotkaniu z Victorią, okazały się jednymi z najbardziej intensywnych w mojej karierze: towarzyszyłem końcowi robót konstrukcyjnych niczym kompozytor kończący symfonię, w transie, niesiony szalonym wybuchem energii, natchnienia, ufności, siły fizycznej i twórczego zapału. Budowa była tak skomplikowana, że najlepszym sposobem, by się z nią zmierzyć, było nieustanne poczucie, że jest się ponad jej przypadkowym przebiegiem i nie można dać się zwieść żadnym zdradzieckim niepokojom. Właśnie obserwacja sposobu życia Victorii pozwoliła mi to sobie uprzytomnić (jak być jednocześnie wewnątrz i ponad, wszędzie i nigdzie, innymi słowy, jak nigdy nie dopuszczać, by cokolwiek nas
dotknęło; później wrócę szerzej do tego fundamentalnego aspektu jej osobowości), a siła, którą mi dawała, pomogła mi zastosować tę zasadę w odniesieniu do siebie. Trzeba szczególnej siły, aby nie stać się więźniem kłopotów. Zwykły fakt, że udało mi się tak bardzo uzależnić Victorię od siebie, jak sam się od niej uzależniłem, podpowiadał mi, że odtąd wszystko w moim życiu jest możliwe: tak wielkie uznanie w oczach tej kobiety czyniło mnie odpornym na wszelkie ciosy. Nie sądzę, by należało tu mówić o miłości (a jeśli mi się wydawało, że chodzi o miłość, to tylko przelotnie, w chwilach ekstazy, gdy ogarniało mnie szczęście, bo myślałem o Victorii bądź trzymałem ją w ramionach), natomiast uczucia, jakie we mnie wzbudzała, upodabniały do namiętności to, że przeistaczałem się pod ich wpływem. Funkcjonowałem na nieco bardziej osłonecznionym poziomie niż zazwyczaj, i to lekkie podwyższenie zmieniło w znacznej mierze mój stosunek do rzeczywistości: miałem jednocześnie większy dystans, większe rozeznanie i więcej polotu, niż gdy razem z innymi dreptałem w błocie, a dodatkowo poczucie wyższości w połączeniu z szampańskim humorem pozwoliło uczynić równie wyważony temperament jak mój
zdolnym do szaleństwa, jakiego wymagało kierowanie tak szeroko zakrojonym projektem, szaleństwa z nutą ostrożności, dokładności i trzeźwości, ale mimo wszystko szaleństwa, niezaprzeczalnego szaleństwa. Przez pierwsze miesiące budowa nie tylko wydawała mi się bardziej znośna, lecz uznawałem ją też za znacznie bardziej ekscytującą. Kontakty z Victorią zaostrzały we mnie zamiłowanie do ryzyka, walki, przezwyciężania przeszkód i przeciwności, innymi słowy wolę zwycięstwa – która różni się dość znacząco od pogoni za sukcesem. Pochłaniały mnie energia, pasja i radość, niecierpliwość, by pokonać przeszkody, przebyć kolejne etapy, skończyć wieżowiec; niecierpliwie czekałem na kolejną wiadomość od Victorii; na jej kolejny uśmiech telefoniczny; żyłem zachłannością, euforią, łakomstwem; odżywałem w dosłownym tego słowa znaczeniu. Kiedy wracałem do domu, jechałem znacznie szybciej niż zwykle, pozwalałem sobie nawet na bicie rekordów prędkości na autostradzie; miałem świadomość, że opuszczam powłokę zwykłego człowieka, tak jak poczwarka staje się motylem. Miałem ochotę się bić i udowodnić, że jestem zdolny stawić czoło najtrudniejszej nawet sytuacji kryzysowej. Byłem jak wojownik, który chce
pokazać swojej wybrance, że zdołał podbić sąsiednią prowincję. Zapominałem, że życie motyli trwa krótko; ale w tamtym czasie nie było miejsca na tego rodzaju refleksję. Z François Gallem, dyrektorem projektu ds. struktury, konstrukcji stalowej, robót murarskich i ziemnych, innymi słowy robót budowlanych; z José Delacruzem, szefem grupy wykonawczej, czyli doświadczonym, wiecznie niezadowolonym i poirytowanym szorstkim Portugalczykiem, który kierował brygadzistami i robotnikami; z Olivierem Bergerem, odpowiedzialnym za stan surowy, jednym z inżynierów, którzy zaprojektowali deskowanie ślizgowe z całym oprzyrządowaniem; wreszcie z moim przyjacielem Dominikiem Mercadorem stworzyliśmy w końcu silną grupę, która nigdy jeszcze nie była taka zwarta: byliśmy nierozdzielni. Połączyliśmy siły, by pokonać przeszkody i niezłomnie kroczyć do przodu, aż urzeczywistni się obraz, który stał się naszym celem: będziemy pić szampana 20 stycznia na szczycie ukończonego wieżowca. Niemniej przekonanie naszych kolegów do tego mało realnego terminu nie było prostą sprawą. Wszyscy ci, którzy pracują w sektorze budowlanym, przynajmniej raz w karierze
zawodowej spotkali się z sytuacją, gdy panuje powszechne zniechęcenie, brygadom narzuca się tak ambitne cele, że w końcu ludzie nabierają wewnętrznego przekonania, że się nie uda: kapitulują w milczeniu, powoli ogarniają ich ociężałość i rezygnacja. W takim klimacie ogólnego przybicia może się zdarzyć, że komuś, kto nigdy nie rozłożył rąk, uda się wpoić innym przekonanie, że nie wolno się poddawać – w ten właśnie sposób, dzięki determinacji jednego człowieka, który staje się przewodnikiem wskazującym światełko w tunelu, koniec końców na budowę może powrócić zapał, a trudności uznawane za nieprzezwyciężone mogą zostać pokonane. Jedyną osobą, która się nie załamała po wrześniowym spotkaniu, był François Gall. Wspominałem już, że mnie tamto zebranie podcięło skrzydła, stąd popołudnie spędzone na kolanach w Hyde Parku; a José Delacruz mamrotał cały dzień, że nie można być szybszym od światła. „Wkurzają mnie ci idioci, niechby włożyli kombinezony i przyszli na budowę nam pomóc, niechby wspięli się na deskowanie, toby zobaczyli, czy da się przyspieszyć tempo! Przyspieszyć tempo, przyspieszyć tempo, niech się odwalą z tym przyspieszaniem tempa!” Podobnie
jak José Delacruz, większość współpracowników François Galla nie mogła się powstrzymać, by nie dać upustu swojemu obrzydzeniu, by nie powtarzać, że tym wszystkim „technokratom” „odjebało”, że to naprawdę „ohydne”, że muszą się podporządkować równie piekielnym warunkom, podczas gdy „kapitaliści”, którzy im je narzucili, tylko nabijają sobie kabzę; mówili, że nie da się zakończyć prac w tak krótkim terminie, gdy bez przerwy pojawiają się nowe komplikacje spowalniające tempo budowy. Nawet szefowie François Galla przestali mu wierzyć, bez przerwy obwiniali go o przyszłe kary umowne, które będą musieli zapłacić z powodu opóźnienia, a on tymczasem usiłował wykazać, że będzie w stanie zakończyć stan surowy tak jak ustalono, 20 stycznia, „Może nawet osiemnastego”, dodawał nieraz z pewnością siebie. Na twarzy jego przełożonych malowała się irytacja: „François, powtarzasz nam to od początku... Od miesięcy mówisz, że nadrobisz opóźnienie. Co mamy teraz zrobić? Może masz w zanadrzu jakieś magiczne zaklęcie, żeby nam się wreszcie udało?”. Pięćdziesięcioletni François Gall nie był w ciemię bity, spędził życie na wylewaniu betonu i stawianiu budynków; jemu właśnie zawdzięczamy kilka najpiękniejszych wieżowców
w La Défense; znał swój zawód i w żadnym stopniu nie ponosił winy za opóźnienia w zamknięciu stanu surowego Uranusa wynikające w znacznej mierze z błędów w planie realizacji. Mimo to na próżno tłumaczył, dlaczego w różnych momentach tempo prac uległo spowolnieniu; na próżno metodycznie wyjaśniał każde opóźnienie, podając argumenty nie do odparcia; na próżno tłumaczył, że nie ma żadnego powodu, by pojawiły się nowe przeszkody – jego słowa natrafiały na lodowaty mur: „Musisz nam wytłumaczyć, chyba czegoś nie zrozumieliśmy. Jak zamierzasz to zrobić, za pomocą magii? Jakim cudem miałbyś dotrzymać zobowiązań, które nigdy nie były tak wyśrubowane, skoro wszystkie projekcje, jakie pokazujesz nam od dwóch lat, okazały się niewiarygodne?”. Prezes oświadczał: „François, przekroczenie terminu dwudziestego stycznia nie wchodzi w grę. Zaraz ci to wyjaśnię: jeżeli dotrzymamy tego terminu, może unikniemy kar umownych... W każdym razie prowadzę negocjacje w tym kierunku... Rozumiesz? Ale jeżeli przekroczysz termin... jeżeli przekroczysz datę dwudziestego stycznia... jeżeli skończysz czternastego marca... jeżeli na przykład skończysz czternastego marca albo dwudziestego drugiego kwietnia... będzie to kosztować firmę setki tysięcy
euro. Rozumiesz? Będzie to kosztować firmę setki tysięcy euro. I wtedy, wierz mi, posypią się gromy. Na ciebie, na mnie, na nas, na wszystkich. Prawdziwe gromy”. A François Gall odpowiadał: „Nie, teraz jestem pewien, będzie dobrze, wszyscy pracują pełną parą”, a jego szef na to: „Nie rozśmieszaj mnie, wystarczy przejść się po budowie, żeby się zorientować, że już nikt w to nie wierzy”, a François Gall zapewniał z niezachwianą wiarą: „Stracili trochę motywację, wiem, sam widziałem, wyprowadzę ich jednak na prostą”, prezes milczał przez kilka sekund, „OK, przyjąłem to do wiadomości, w porządku, mam pewne wątpliwości, ale przyjmuję do wiadomości twoją determinację, naprawdę w twoim interesie leży, by dotrzymać tym razem słowa, naprawdę w twoim interesie, kurwa, tym razem bez jaj” i François Gall odpowiadał bez mrugnięcia okiem: „Jestem pewien, że mam rację, zdążymy”, jego szefowie patrzyli z powątpiewaniem, jego brygady pracowały na budowie na pół gwizdka, a gdyby ktoś pojawił się w pokoju i powiedział: „Znalazłem prawdziwą perłę, kogoś, kto wyciągnie nas z kłopotów, to Amerykanin, nigdy w życiu nie przekroczył żadnego terminu”, François Gall zostałby wylany w ciągu minuty. Nadal się zastanawiam, jakim cudem François
Gall się nie załamał, pracował pod tak ogromną presją, że musiał się czuć jak orzech, na którym zaciskają się szczęki obcęgów. Na wielkich budowach człowiek poddany jest ciężkiej próbie; nierzadko ludzie słabną, pękają, rezygnują, nagle chorują lub popełniają samobójstwo. Może się zdarzyć, że rano kogoś wzywają i każą mu opuścić budowę: nie ma wyboru, po godzinie jest już w samochodzie w drodze do siedziby firmy, by porozmawiać w kadrach o przeniesieniu. Spotykałem się z tym dość często, w szczególności w przypadku przedsięwzięć, w których w grę wchodziły poważne kwoty; zresztą tak właśnie na placu budowy Uranus Tower zjawił się mój przyjaciel Dominique Mercador: zastąpił słabego faceta o zmiennych nastrojach, który nie stanął na wysokości zadania. Gdy François Gall mówił swoim współpracownikom, że nadszedł ostatni moment, by rzutem na taśmę wykonali nadludzki wysiłek, odpowiadali: „Po co? I tak się nie uda, nie zdążymy” i François Gall musiał ich oczarowywać, zaprzeczać, przekonywać, argumentować, musiał przekazać swoją pewność wszystkim osobom, które z nim pracowały, tchnąć życie w brygadzistów, kierowników robót, w każdego z robotników pracujących na budowie.
W tym stadium samotności, kiedy ktoś niesie na swoich barkach kolosalne wyzwanie, a inercja całego otoczenia naraża go na klęskę, trzeba nie tylko być dobrej myśli, ale także wierzyć. Trudno sobie wyobrazić, jak bardzo czasami istotna jest na budowie wiara. Z François Gallem organizowaliśmy zebrania, na których godzinami przekonywaliśmy innych. Wyjaśniałem załamanym, zniechęconym ludziom siedzącym na krzesłach, że jedynym sposobem, by nie paść ofiarą budynku, jest dotrzymanie terminu 20 stycznia. „Pokażcie im, że jesteście do tego zdolni! Powiedzcie wszystkim tym, którymi gardzicie, odwalcie się, powiedzcie im, żeby się odwalili, ale nie tak, żeby wina była po waszej stronie, to by było naprawdę idiotyczne! Słuchajcie, kurwa, chyba nie podetniecie gałęzi, na której siedzicie, oddając budynek dwunastego maja! Idźcie na całość! Pokażcie im, do czego jesteście zdolni! Wbrew temu, co się wam wydaje, pójście na całość, by oddać Uranusa w terminie, nie będzie oznaczało, że jesteście im posłuszni! Wręcz przeciwnie! Wręcz przeciwnie, do kurwy nędzy! Chodzi o to, żebyśmy byli dumni, żebyśmy nie musieli niczego im zawdzięczać! To nasz wieżowiec, to my budujemy go własnymi rękami!
Naszymi rękami! Teraz jest nieźle, mamy październik, jest jeszcze dość ciepło, ale za dwa miesiące będzie koniec grudnia, początek stycznia! Kiedy przyjdziemy na początku stycznia na budowę, dwieście dwadzieścia metrów nad ziemią, kiedy będziemy... no, będę dla was miły, nie chcę was dobijać, kiedy będziemy na czterdziestym szóstym piętrze... czyli praktycznie na samej górze, do końca zostaną nam cztery piętra, a jaka wtedy będzie temperatura? Minus sześć? O szóstej rano na górze, dwieście metrów nad ziemią na początku stycznia, minus sześć, minus siedem, czasem minus dziesięć? Będzie ciemno, a wy w świetle reflektorów skończycie wieżowiec własnymi rękami! Własnymi rękami, kurwa, w ciemności, przy minus ośmiu! To wy któregoś dnia postawicie wiechę! I wtedy zadzwonimy do tych pajaców, zadzwonimy do nich z komórki i powiemy im: gotowe. I chcecie, żeby nam odebrano tę chwilę? Chcecie, żeby ci goście, ci cholerni technokraci, zgodzicie się, żeby pozbawili was tej chwili, gdy będziecie mogli im powiedzieć: gotowe, skończyliśmy, oddaliśmy wieżowiec na czas – w podtekście: mamy cię gdzieś, jesteśmy najlepsi, pa, pozdrowienia dla żony? A jeśli o to chodzi, to potwierdzam, że nie przyjdą wam podziękować, nie dadzą wam dodatkowej kasy.
Jeżeli o to chcecie mnie zapytać, to odpowiadam od razu, że nie. Nie, powtarzam, że nie, nie zobaczycie nawet z daleka żadnego banknotu ani nie usłyszycie podziękowań, ani nie będzie żadnej premii. Gdyby to ewentualnie miałoby was zachęcić do pracy, to mówię wyraźnie: możecie zostać w domu, idźcie na zwolnienie, a ja was zastąpię. Tak to już jest, na takim świecie żyjemy, ledwie rzucą dziękuję, ledwie na was spojrzą. Przyjadą sprawdzić we czwórkę lub w piątkę, wyjadą na samą górę, stwierdzą, że wieżowiec jest skończony, rzeczywiście są na pięćdziesiątym piętrze, pogratulują sobie nawzajem, z pewnością pogratulują sobie tego niesłychanego sukcesu i pięknego budynku, a potem odjadą. Po dwóch dniach znowu się pojawią w towarzystwie prezesa banku z całym orszakiem, z dwoma lub trzema osobami, rzecznikiem prasowym i specjalnym doradcą do spraw nieruchomości, naszymi szefami. Żadnemu z was nie uściśnie dłoni ani na przykład prezes banku, ani prezes firmy deweloperskiej, są ponad to, są jak gwiazdy, oślepią was swoim światłem. Ale czy to wystarczające powody, by nie dać z siebie wszystkiego? Czy ich pogarda jest waszym zdaniem wystarczającym powodem, żeby nie starać się ze wszystkich sił, harując jak woły,
zakończyć stan surowy dwudziestego stycznia? Czy ktoś z was odpowiada twierdząco na to pytanie? Dobrze, tym lepiej, dobrze wiedzieć. Bo jest dokładnie na odwrót! Do tego chcę dojść od dziesięciu dni i to wam uzmysłowić. Do tego od dziesięciu dni zmierzają moje kazania, do tego momentu, w którym wreszcie zrozumiecie, że jest dokładnie na odwrót! Bo niezależnie od tego, co będziemy robić, tych gości i nas zawsze będzie dzielić bariera, podobnie jak ich system i nasz system, po prostu system i naszą codzienność, ich życie i nasze, ich wymagania i naszą dumę, ich abstrakcyjne projekty i rzeczywistość materialną naszych, ich cholerne konta bankowe i nasze cholerne debety, właśnie dlatego, że zawsze dzielić nas będzie ta granica, co mówię, ta przepaść, musimy być perfekcyjni, musimy być w porządku, niezawodni jak prawdziwi zawodowcy, którzy nie mają sobie nic do zarzucenia, rozumiecie? Żebyśmy byli dumni, że pokonaliśmy samych siebie, pokonaliśmy czas, materię, ich mentalność! To dla nas samych powinniśmy dać z siebie wszystko! To jest nasz wieżowiec! Kiedy będziecie już starzy i jadąc autostradą w stronę Wersalu, zobaczycie tę niesamowitą błyskawicę na niebie La Défense, powiecie wnukom: widzicie ten wieżowiec, tam, tę wielką błyskawicę, to ja ją
zbudowałem, dawno temu. I chciałbym, żebyście mogli powiedzieć swoim wnukom za czterdzieści lat, że to jedno z najważniejszych wspomnień w waszej karierze, może najpiękniejsze ze wszystkich. Jestem tu dzisiaj tylko dlatego, żebyście mogli to właśnie powiedzieć za czterdzieści lat. A nie: widzisz tam ten wieżowiec, mój mały, to dziadek go zbudował, o mało nie przypłaciłem tego życiem, to był koszmar, najgorsze wspomnienie w całym moim życiu zawodowym, skończyliśmy pracę z rocznym opóźnieniem”. Wtedy właśnie w ciągu kilku zaledwie dni zaczęły dziać się cuda. Opór materii zniknął, robotnicy nabrali wprawy, sytuacja się odblokowała i wieżowiec zaczął piąć się jak za skinieniem czarodziejskiej różdżki. Przyspieszenie budowy tak skomplikowanego wieżowca wymaga zduszenia w zarodku myśli o porażce, osiągnięcia podobnego poziomu determinacji jak wtedy, gdy chce się zniszczyć przeciwnika. Wystarczyło popatrzyć na robotników, na brygadzistów, jak nimi kierują, by to zrozumieć, starali się podporządkować czas materii, walczyli o utrzymanie w ryzach czynnika, który czasem wydaje się nieuchwytny, ale kiedy się nad nim zapanuje, nieraz można zobaczyć, jak
ginie: ten szyderczy czas, który nie poddaje się działaniu, hamuje je, spowalnia postępy człowieka i rozciąga harmonogram. Robotnikom udało się zamienić czas na metry sześcienne wylewanego betonu, na rosnące ściany, na wznoszące się kolejno piętra i sprawić, że te dwa czynniki idealnie się na siebie nakładały: zbudowana materia odpowiadała upływającemu czasowi, a czas nie mijał bezużytecznie, błądząc, kpiąc z ludzkiej bezsilności, zwisając jak flaga w bezwietrzny dzień. Dzięki wysiłkom robotników czas napięty był maksymalnie: z tego napięcia w maksymalnym tempie wyłaniał się budynek. Nieraz nawet mieliśmy wrażenie, że powstało nieco więcej materii, niż było czasu na jej wyprodukowanie: w takich właśnie okolicznościach mówi się o „elastycznym czasie”. Zdarza się, że osoby połączone tym samym pragnieniem w końcu stają się jedną całością, jedną energią, prawdziwą int eligencją: wówczas zaczyna się dziać coś, co uznawano za nieprawdopodobne, wydawało się niemożliwe, a naraz coś zaczyna funkcjonować – wystarczy zobaczyć to raz w życiu, aby zrozumieć fascynujące piękno tego zjawiska. Obserwowałem właśnie narodziny tej osmozy, przechadzałem się po budowie i myślałem sobie: „Kurde, jak oni to
robią? Warunki są potworne, to nie ma prawa się udać, jak to się dzieje, co sprawia, że maszyna działa, kręci się, jej siła potężnieje, pokonuje wszelkie przeszkody?”. To, co wyłaniało się na niebie dzięki ludziom odmienionym wskutek nieopisanego wysiłku, nie było już wyłącznie budynkiem, ale marzeniem, odbiciem pragnień, wytworem umysłów, wyrazem głębokiego uczucia, które ich łączyło. Wyczuwało się to, nadawali kształt czemuś, co istniało już w ich mózgu, zdawało się wychodzić nie tyle spod ich rąk, ile z wyobraźni. Jak dziecko, które rysuje dom, leżąc na podłodze w swoim pokoju, albo stawia budynek z klocków. Przykładali się do pracy, koncentrowali się na obrazie budynku wyrytym w pamięci i ten obraz rósł w rzeczywistości dzień po dniu, piętro po piętrze, z żelaza i z betonu, jak powolna, lecz wierna nagroda. W tamtych dniach myślałem o Victorii bezustannie. Czułem, że jestem kimś niepowtarzalnym i ważnym. Nawet gdy Victoria miała naradę albo była zajęta, zawsze starała się reagować na moje SMSy, pisząc choćby parę słów albo przesyłając mi lakoniczne emotikony; świadczące o jej obecności uśmiechy wystarczały, by dodać mi odwagi. Ja: „Tęsknię za Tobą, chciałem Ci coś
powiedzieć, ale nie odbierasz telefonu, gdzie jesteś?”. 8.32 Ona: „Sorry, mam już zebranie ze swoim staffem. Wokół mnie siedzi dwadzieścia osób. Ja też za Tobą tęsknię”. 8.34 Ja: „Jestem na szczycie wieżowca, właśnie stawiamy czterdzieste czwarte piętro, stoję dwieście dwadzieścia metrów nad ziemią, na skraju przepaści, jest piękna pogoda, błękitne niebo, to zachwycające. Od trzech dni posuwamy się do przodu w szalonym tempie, to prawdziwy cud, nie mogę w to uwierzyć, chciałbym, żebyś to zobaczyła. Zapragnąłem podzielić się z Tobą swoją euforią, nigdy w życiu nie widziałem, by robotnicy pracowali tak szybko i z taką determinacją jak od zeszłego tygodnia. Unosi nas potężny wiatr i po raz pierwszy czuję, że wygramy”. 8.40 Ona: „Nie mogę tyle pisać. Ale BRAWO! UWIELBIAM CIĘ!”. 8.41 Ja: „Ale to dzięki TOBIE, Victorio. Gdybym Cię nie poznał, sprawy na budowie wyglądałyby znacznie gorzej”. 8.45 Ona: „Coś takiego? Skąd ten dziwny pomysł?! Why? : –))”. 8.52 Ja: „Muszę kończyć, porozmawiamy wieczorem?”. 8.55 Ona: „Dziś nie, wyjeżdżam do Niemiec z szefem,
nie będę ani przez moment sama, chyba że późno. Raczej jutro rano”. 8.58 Ja: „Tak, racja, zapomniałem, że wyjeżdżasz. OK. Całuję Cię czule, Victorio”. 8.59 Ona: „Ja Ciebie też”. 9.00. W pewnym momencie, gdy wszystko zaczęło naprawdę dobrze się układać, byliśmy jak załoga transatlantyku, która prowadzi w wyścigu, rozpierała nas tym większa energia, iż tempo budowy przyspieszało, jakby samo się nakręcało; zbliżając się do szczytu, stawaliśmy się coraz szybsi i bardziej niecierpliwi. Tym sposobem zakończyliśmy stan surowy nie dwudziestego stycznia, ale piątego, z dwutygodniowym wyprzedzeniem w stosunku do harmonogramu. Tak więc po zakończeniu robót budowlanych opóźnienie na budowie zmniejszyło się z dwóch miesięcy do trzech tygodni. Myślę nieraz, że być może wszystko potoczyłoby się tak samo, gdyby dyrygent prowadzący budowę Uranusa nie poznał Victorii, gdyby przez cztery miesiące nie szprycował się tą czystą heroiną, myślę nieraz, że pewnie wystarczyłaby sama determinacja François Galla, by porwać brygady. Być może, trudno powiedzieć, lecz w sumie mniejsza o to, bo tak się zdarzyło, że budowa przeżywała swój złoty wiek w tym samym okresie,
w którym ja przeżywałem zauroczenie w życiu prywatnym. Dwa wydarzenia nałożyły się na siebie, jakby sobie nawzajem zawdzięczały piękno swojego istnienia, jakby Victoria zawdzięczała część swojej urody powodzeniu budowy, a budowa część swojego powodzenia urodzie Victorii. Jak w bajkach wystarczyło jedno skinienie jej magicznej różdżki, by zniknęły trudności, a wieżowiec wyłonił się z ziemi z równą łatwością jak grzyb w jesienną noc. Z tego powodu za każdym razem, gdy zastanawiałem się nad naszą relacją, dochodziłem do wniosku, że ryzykowna byłaby zmiana choćby jednego parametru tej delikatnej równowagi między moim życiem prywatnym, energią moich brygad i rytmem budowy. Proces mógł jeszcze przyhamować, a tempo budowy spaść do jednego piętra w osiem czy nawet dziesięć dni zamiast siedmiu przewidzianych w harmonogramie i sześciu dni, do których doszliśmy w wyniku ciągłego przyspieszania. To, co się działo, było magiczne, kruche i wspaniałe, byłem szczęśliwy w życiu jako mężczyzna i w życiu zawodowym, trzeba wytrzymać cztery miesiące w piekielnym rytmie i wygramy ten etap, po czym z wiarą przejdziemy do kolejnego: wykończenia budynku, gdzie tym razem będę na pierwszej linii.
Poniekąd zadecydowałem, że wycofam się, gdy nasz związek osiągnie apogeum wyznaczone przez szczyt wieżowca, który Victoria pozwoliła mi zbudować, stojąc u mego boku. Wyjedziemy na górę w dniu, kiedy zakończymy stan surowy, otworzę butelkę szampana, będziemy się całować, może nawet zapalę piecyk i będziemy się kochać pod niebem La Défense, zupełnie sami, na platformie otwartej na cztery wiatry, i zobaczymy gwiazdy przez wychodzące na bezkres prostokąty, jakbyśmy byli na szczycie latarni. Następnego dnia miałem zamiar wytłumaczyć Victorii, że chciałbym zakończyć nasz związek i zniknąć z jej życia. Taki właśnie scenariusz układałem sobie w odpowiedzi za każdym razem, gdy moje sumienie dręczyły pełne lęku pytania – i to zakończenie stało się w końcu dla mnie czymś dorozumianym (był to także sposób, by uniknąć odpowiedzialności i odwlec decyzję, miałem tego świadomość). Na razie postanowiłem przeżyć w pełni te kilka miesięcy, które nam pozostały, tym bardziej że na budowie przeobrażały się one w cudowną epopeję: być może po raz pierwszy w całym swoim życiu postrzegałem się jako bohater, a Victoria świetnie wiedziała, jak pogłębić to wrażenie. Kiedy spotkaliśmy się w galerii handlowej, zastanawiała się w mojej
obecności, czy iskra, która zabłysła w naszych oczach, przetrwa do następnego spotkania: trzeba przyznać, że nigdy nie znikła, już od kilku tygodni stawiała opór wobec nieuchronnej perspektywy natychmiastowego zgaśnięcia, oboje zatopiliśmy się w niesamowitej jej intensywności – i lubiłem sobie powtarzać, że gdy będę zniszczonym dziewięćdziesięciopięcioletnim staruszkiem przysypiającym na fotelu, z pewnością będę wspominał z głębokim poruszeniem, a może nawet złudzeniem erekcji ten czteromiesięczny pożar. Iskra, która odtwarza się w każdej sekundzie swego teoretycznego wygasania, to coś, co nazywa się potocznie cudem. Kiedy mieliśmy się spotkać, umawialiśmy się w barze w jej hotelu i wypijaliśmy jedną lub dwie lampki szampana, po czym szliśmy do pokoju. Rozmawialiśmy o tym, co właśnie robiliśmy (opowiadałem o postępach prac na budowie, a Victoria o wyczerpujących bataliach związkowych, które musiała toczyć w Lotaryngii), siedziała w fotelu naprzeciw mnie, dzieliła nas niska ława, na niej stały miseczki z krakersami między naszymi kieliszkami, z których dna unosiły się bąbelki pękające na powierzchni. Twarz Victorii była twarzą czterdziestodwuletniej kobiety piastującej
odpowiedzialną funkcję, z daleka wyglądała na niesłychanie poważną, wręcz ponurą. Gdy wchodząc do baru, orientowałem się, że już przyszła (czytała dokumenty, robiła notatki, rozmawiała przez telefon), czasem trudno mi było uzmysłowić sobie, że właśnie z nią się umówiłem. Zawsze dostrzegalny był rozdźwięk między wspomnieniem naszych ostatnich czułych uścisków, wymienianymi SMS-ami i sztywnością tej wypracowanej, budzącej szacunek, niemal sztucznej postaci, która, jak się wyczuwało, walczyła cały dzień o szalenie trudne sprawy. Pierwiastek kobiecy rozmywał się w mocno skodyfikowanej, nienacechowanej płciowo postawie menadżera międzynarodowej korporacji: gdy obserwowało się ją bez jej wiedzy w bezosobowej atmosferze baru hotelowego, wywierała podobne wrażenie jak niemal każdy przedstawiciel kadry kierowniczej wysokiego szczebla (niezależnie od płci, kraju pochodzenia czy sektora działalności), jaką spotyka się w wagonach pierwszej klasy pociągu Eurostar. To właśnie widziałem, gdy mój wzrok spoczywał na jej zmęczonej twarzy, na którą moja nagle odkryta obecność przywoływała uśmiech. Siadałem zawsze trochę zdenerwowany i zaczynaliśmy rozmawiać. Potrzebowałem czasu,
żeby się przyzwyczaić. Nieraz sądziłem, że nie zdołam pójść z nią do pokoju, że nie da się już zmniejszyć dystansu dzielącego teraz te dwie postaci: pragmatyczną, przyciężką, skuteczną, nie do końca seksowną kobietę od ognistej kochanki, z którą miałem poprzednio do czynienia. Musieliśmy wypić jedną lub dwie lampki szampana, żebym w śladach tej pierwszej, powoli odchodzącej w cień, mógł dostrzec tę drugą. Kiedy wchodziliśmy do pokoju i całowałem ją, zdzierała ze mnie ubranie i wreszcie byliśmy nadzy; kiedy wchodziłem w nią i godziny upływały nam na miłości, pojawiała się przede mną inna twarz: twarz nastolatki. W intymności, jaką daje taka bliskość fizyczna, a zwłaszcza w wyniku całkowitego obnażenia psychicznego jej rysy, skóra, spojrzenia i blask twarzy przywodziły na myśl szesnastoletnią dziewczynę. Victoria zawsze obficie się pociła, a krople spływające po jej rozpromienionej twarzy przypominały mi rosę na płatkach kwiatu, bo jej skóra miała wówczas aksamit róży, była łagodna i młodzieńcza, dziewicza, odnowiona: widziałem Victorię jakby zachwyconą odkryciem miłości i mężczyzny. Ta nowa twarz, dopiero co rozkwitła, miała w sobie coś niewytłumaczalnie pierwotnego:
gdy z uniesieniem brałem piękną, pełną światła i słodyczy nastolatkę, byłem przekonany, że kocham się z Victorią z jej własnych wspomnień, w jej wzroku dało się wyczytać jakby świadomość ryzyka związanego z miłością fizyczną (i ufność, jaką okazuje kobieta w wieku lat szesnastu mężczyźnie, który pozbawia ją cnoty: coś jakby spojrzenie dziewicy, która oddaje się, wiedząc, co robi) i za każdym razem miałem sobie za złe, że postrzegałem Victorię jako zepsutą przez pieniądze kobietę z wyższych sfer przesiąkniętą toksycznymi ideami, spędzającą czas na zaspokajaniu wymagań nienasyconego akcjonariatu. Sądzę, że nigdy nie spotkałem kobiety, która byłaby w stanie ukazać tak różne oblicza w zależności od kąta, pod jakim się na nią patrzyło, odległości czy sytuacji. Victoria miała dosłownie kilka twarzy, których nic ze sobą nie łączyło, przenikały wiek i stanowiska, wyobrażenia i terytoria, a ja uznawałem tę zdolność za nadprzyrodzoną, nadprzyrodzoną i fascynującą. Nade wszystko podobała mi się twarz, którą odzyskiwała za sprawą moich pocałunków, jakby obmyta deszczem, rozpromieniona, dziwnie czysta, równie krystaliczna jak przejaśnienie po wielogodzinnej ulewie: jak chwilowe i złudne
narodziny nowego wieku. Właśnie ta plastyczność nastolatki przykuwała mnie na długie godziny do naszego łóżka i sprawiała, że wracałem do domu w środku nocy, mając na swoje jedyne usprawiedliwienie nieprawdopodobne, za to zagmatwane i czasochłonne rozmowy z inżynierami na budowie na temat problemów wymagających natychmiastowego rozwiązania. Wieczorem, siedząc w biurze, wysłałem do Victorii SMS: „Chciałbym dać Ci coś, czego nigdy nie dał Ci żaden mężczyzna. Ty mi to już dałaś”. Wszyscy już dawno wyszli, a ja pozwalałem łagodnie opaść całodziennemu napięciu jak ogniowi dogasającemu w kominku. Można też uznać, że podobnie jak samolot dalekiego zasięgu, który rozpoczyna podejście do lądowania pół godziny wcześniej, nim jego koła dotkną płyty lotniska, moje problemy zawodowe zaczęły schodzić na pas życia rodzinnego: potrzebowałem więcej czasu, niż trwała droga do domu, by przygotować się do ról ojca i męża, które miałem na nowo odgrywać tuż po przestąpieniu progu, podczas gdy, dziwnym trafem, rola kochanka była bezpośrednio powiązana z rolą kierownika budowy – stanowiły jakby swoje lustrzane odbicia. Zgasiłem światła w biurze i udałem się na parking; w momencie, gdy nacisnąłem pilota, aby
uruchomić centralny zamek, ogarnęło mnie poczucie szczęścia. Ruszyłem i uciekłem z monumentalnej dzielnicy La Défense, jadąc węzłem autostradowym, nad którym górowała ciemna, przytłaczająca masa budynków i wieżowców, a potem dalej, do domu, słuchając na cały regulator pierwszego albumu Arctic Monkeys. Stałem na czerwonym świetle na wjeździe do miasteczka, w którym mieszkam, gdy postanowiłem sprawdzić, czy Victoria nie odpowiedziała mi mailowo. W istocie, posłużyła się dla wygody mailem i dzięki temu przeczytałem następujący list: Mój najdroższy Davidzie, jestem wreszcie sama, leżę w łóżku, mimo że jest dopiero 21.30, ze stosem książek i gazet. Ale oczywiście wzięłam ze sobą smartfon z Twoim dziwnym SMS-em: „Chciałbym dać Ci coś, czego nigdy nie dał Ci żaden mężczyzna. Ty mi to już dałaś”. Co Ci dałam? To dla mnie tajemnica. Naprawdę chcia łabym wiedzieć, delektować się tym, zdać sobie sprawę ze znaczenia tego czegoś. Czy dałam Ci coś, czego nigdy nie do stałeś? Sposób, w jaki Cię kocham (nie sądzę), moje maile, sposób, w jaki opowiadam o nas, zwierzam Ci się ze swoich kobiecych myśli? Jak widzisz, Twój króciutki SMS
sprawił, że zagłębiłam się w rozważaniach. Nie taki był przekaz mojego enigmatycznego SMSa, ale prawdą jest, że w tamtym okresie Victoria zaczęła mi wysyłać fragmenty swojego pamiętnika zatytułowane SPRAWOZDANIE Z ZEBRANIA, w których opisywała nasze spotkania, i te pliki wprawiały mnie w tym większe zmieszanie, iż nie odnosiłem wrażenia, by pisząc, zakładała, że mi je potem wyśle: wydawały mi się naprawdę intymne, prawdziwe, absolutnie szczere. Dowodził tego moim zdaniem fakt, że snuła refleksje na mój temat, a jej teksty nie były pozbawione pewnego krytycyzmu czy wręcz niepokoju w odniesieniu do naszych relacji. I tak po naszym spotkaniu, które miało miejsce kilka dni później, dostałem następujący dokument: SPRAWOZDANIE Z ZEBRANIA Temat: Poniedziałek, 7 listopada Od: Ja Do: Może Ty Kiedy zeszłam na dół, siedział już w barze, w tym sa mym miejscu co ostatnio. Byłam trochę bardziej pewna siebie i odprężona, bo w ostatnich dniach kilka razy rozmawiali śmy przez telefon, co pozwoliło nam się nieco lepiej poznać i odkryć...
krótko mówiąc, cieszyłam się tym, co właśnie przeżywałam. Natomiast David wydał mi się poirytowany i zakłopotany moją obecnością, bywało już tak wielokrotnie, odkąd się znamy. Zaczął mi opowiadać o budowie, zdawał się spięty i zdenerwowany, jakby się zastanawiał, co tu robi. Jego uniesienia i samotne monologi nie przestają mnie intry gować... Zamówiliśmy dwie lampki różowego szampana, po tem dwie kolejne, które przerwał telefon, co wcale mi się nie spodobało... od jego żony! Potem oznajmił, że nie może spędzić ze mną całego wieczoru, jak wcześniej planowaliśmy. Nagle wziął swoje rzeczy i, tak jak ostatnio, w pierw szej chwili nie wiedziałam, co zamierza zrobić, przez mo ment sądziłam, że chce wyjść, ale wcale nie, czas nas gonił, więc David pragnął, byśmy go wykorzystali. Skierowałam się do wind, trzymając go pod rękę, po czym zamknęliśmy się w pokoju. Zastanawiam się, co za pierwotna siła rzuca mnie w jego ramiona, ta sama siła, która rozpaliła mój splot sło neczny w galerii handlowej, gdy odezwał się do mnie po raz pierwszy. Potem rozstanie. Szedł na podziemny parking po sa mochód, postanowiłam się nie odwracać, gdy oddalaliśmy się od siebie, wiem, że czekał, aby po
raz ostatni pomachać mi ręką. Mówi, że musi wracać do żony, która źle się czuje, że tego wieczoru nie ma wyjścia i że mi wszystko wytłumaczy. Podejrzewam, że lekko ściemnia, nie do końca wierzę w tę hi storię... takie mam niewytłumaczalne irracjonalne wrażenie wypływające z samych trzewi. Jest 20.40, jeżeli się pospieszę, zdążę jeszcze do Opery na film. Spacer w chłodnym listopadowym zmierzchu tylko tro chę mnie uspokaja. Jestem wściekła, że bez sensu zorganizo wałam swój przyjazd dzień wcześniej, a on zostawił mnie, wykręcając się lipną, niezręczną wymówką. Co takiego dzieje się jego żonie, że zachowuje się jak mała dziewczynka? Uspokajam się bardziej przed wspaniałymi wystawa mi Printemps Haussmann i Galeries Lafayette, frywolność kobiety, która lubi się podobać, jest zawsze dla mnie łatwym pocieszeniem... Potem znowu wpadam w szał z powodu podrywacza, który zaczepia mnie, mówiąc, że jestem piękna i dziwna... Czy nie widzi, że jestem wściekła? Mógłby oka zać mi trochę szacunku! Wreszcie, trochę zawstydzona, kupuję bilet na amery kański kicz, którego tytułu nie mam odwagi wyznać.
Przez cały dzień Sylvie wysyłała mi SMS-y, z których przebijał niepokój, po czym zadzwoniła, by mnie poinformować, że się boi: prosiła, żebym wrócił jak najszybciej, jak tylko skończy się kolacja (powiedziałem jej, że muszę spędzić wieczór z przedsiębiorcą, który obchodzi urodziny). Czułem od kilku dni, jak jej lęk rośnie, słychać go było w przytłumionym głosie przypominającym nasiąknięte wodą płótno albo przytrzymywany rękami dzwon, którego dźwięk wydaje się uwięziony. Mogło się zdarzyć, tak jak każdemu, że odczuwała niepokój bez wyraźnej przyczyny, ale przerażały mnie oznaki wrażliwości, których nie dostrzegałem w zachowaniu Sylvie już od wielu lat. Co się dzieje? Gdy wróciłem do domu, zostawiwszy Victorię pod dworcem Saint-Lazare, stwierdziłem, że Sylvie jest zwyczajnie zaniepokojona, przejęta codziennymi drobiazgami, przygnębiona ciążącą jej na psychice złą sławą listopada – ostatecznie wszystko wyglądało tak, jakby się dowiedziała, że spotykam się z kochanką, i chciała mi zrobić psikusa. Ulżyło mi, że zastałem ją w znacznie mniej dramatycznym stanie, niż się obawiałem, słysząc jej głos przez telefon, lecz zdenerwowałem się i oświadczyłem, że z jej powodu musiałem skrócić ważną dla mojej kariery zawodowej
kolację. „Przecież pracujesz po dziesięć godzin dziennie! – odparła Sylvie. – Czy dziesięć godzin dziennie nie wystarczy, żeby osiągnąć to, co się chce? Jak to możliwe, skoro spędzasz całe życie na budowie, jakim cudem jedna kolacja może mieć fundamentalne znaczenie dla twojej kariery zawodowej?” Sylvie nie mówiła tego agresywnym tonem: wygłaszała zwykłą uwagę przygaszonym, ledwie słyszalnym głosem zwinięta w kłębek pod grubym kocem w szkocką kratę na kanapie w salonie, ze wzrokiem wpatrzonym w obrazy przesuwające się bez dźwięku na telewizyjnym ekranie: szare miasto w kolorze cementu, ziemia pokryta kamieniami i pyłem, równie zakurzeni ludzie patrolujący z bronią na ramieniu; na kolejnym obrazie dzieci rzucały kamieniami w spokojnych żołnierzy ukrytych za kępami drutów kolczastych; wszędzie na wszystkich obrazach był ten sam kurz, te same kamienie, ta sama ziemia bez asfaltu; ta sama naturalna, opustoszała, prażona bezlitosnym słońcem ziemia jak w Biblii. Znowu przeniosłem wzrok na Sylvie i powiedziałem, że to nie takie proste i że powinniśmy iść spać. „Jutro wszystko się ułoży – stwierdziłem. – Przynajmniej jeśli chodzi o nas” – poprawiłem się, wskazując obrazy na ekranie. Po otrzymaniu kilkustronicowego pliku na
temat skróconego wieczoru odpowiedziałem Victorii, zapewniając, że sprawozdania z zebrań zawsze bardzo mocno działają na moją wyobraźnię: „Niesłychanie mnie wzruszają, podniecają, schlebiają mi, ale także nieco zbijają z tropu. Obiecuję, że spróbuję się poprawić w paru problematycznych kwestiach, które mi sygnalizujesz – odpisałem. – Postaram się zwłaszcza ograniczyć swoje monologi: czasami, to prawda, ukrywam nieśmiałość pod płaszczykiem słów, i ten płaszczyk może niekiedy przybrać nadmierne proporcje, lecz obiecuję Ci, że wszystko się ułoży i że odtąd będziemy spędzali mniej czasu na rozmowach, a więcej na miłości”. Jeśli chodzi o podejrzenie, że zostawiłem ją na lodzie, podając lipną wymówkę, obiecałem Victorii, że następnym razem wytłumaczę jej powód mojego pośpiechu: „Moja żona w przeszłości była bardzo chora, mam na myśli chorobę psychiczną. Teraz jest dobrze, nie powtórzyło się to już od wielu lat. Ilekroć jednak dociera do mnie jakiś sygnał, niepokoję się bardziej, a w dodatku szybciej, niż powinienem: wystarczy, aby się poskarżyła, że się boi, albo żebym sam to wyczuł, a natychmiast wzmagam czujność lub trochę się martwię. Tego wieczoru, gdy do mnie zadzwoniła, wyznaję, naprawdę wpadłem w panikę: bardzo Cię za to przepraszam.
Zwłaszcza że nic takiego jej nie było: miałem do niej o to wielkie pretensje, a nawet, jeśli mam być do końca szczery, od dwóch dni jestem na nią obrażony”. Zakończyłem tę wiadomość, pisząc Victorii, że jest mi bardzo droga, myślę o niej nieustannie, nie mogę się doczekać kolejnego spotkania. Tak zresztą kończyłem większość wiadomości, które do niej wysyłałem. Któregoś wieczoru, gdy właśnie skończyliśmy się kochać (to było, wydaje mi się, nasze trzecie spotkanie w Paryżu, 14 listopada, a może kolejne, nie pamiętam), wyglądałem na zewnątrz, rozchylając ciężkie zasłony, nadal nie miałem orgazmu i przypomniałem sobie, jak przyszło mi do głowy, że Victoria chce mieć dziecko. Szyld kawiarni Mollard ciągnął się kursywą przez elewację przeciwległego budynku, z pewnością równie wygłodniali jak ja ludzie otwierali drzwi do restauracji, innych widziałem przez szybę, jedli owoce morza. Byłem nagi, trząsłem się, przesiąkając panującym na zewnątrz chłodem, chyba dochodziła dziesiąta, a poza zielonymi oliwkami towarzyszącymi dwóm lampkom szampana, które wypiliśmy, zanim udaliśmy się do pokoju, nic nie jedliśmy. Wróciłem do łóżka, do Victorii, która nie odrywała ode mnie wzroku, uklęknąłem przed nią, ująłem w dłonie jej stopę
i spytałem, czy jest głodna. Odpowiedziała, że tak, że od ośmiogodzinnych negocjacji ze związkami ssie ją w żołądku; zjadła tylko lekką kanapkę z tuńczykiem. – Na co masz ochotę? – pytam. – Chcesz, żebyśmy poszli do Mollarda czy żebyśmy zjedli kolację w pokoju, tak jak ostatnio? – Nie wiem. Ile masz czasu? – Powinienem wyjść koło północy, jakoś tak. Nie mogę wrócić do domu po pierwszej, miałbym z tym problem. – W takim razie lepiej zjedzmy tutaj, tak jest prościej i bardziej intymnie, poza tym kuchnia jest niezła. Trochę mi się nie chce ubierać i wychodzić, jest tak zimno... A dzięki temu znowu będziemy mogli się kochać – dodaje, figlarnie poruszając stopą w moich dłoniach. – Naprawdę jesteś nienasycona, Victorio. – To ty sprawiasz, że jestem nienasycona... Przy tobie bez przerwy mam ochotę, wystarczy, żebym na ciebie spojrzała, a już cię pragnę... Uśmiecha się szeroko, uśmiech pozostaje długo na jej twarzy, jednocześnie podkreślony przez jej rysy i pełen zamyślenia w środku, jak lustro odbijające jej pożądanie. Patrzę na nią kilka chwil w milczeniu, po czym pytam: – Dlaczego nie masz dzieci? To świadomy
wybór? Postanowiłaś, że nie będziesz miała dzieci, czy tak jakoś wyszło? – Dlaczego zadajesz mi to pytanie właśnie tu i teraz? – Przepraszam, może to zabrzmiało brutalnie, wykazałem się brakiem taktu... – Nie, niespecjalnie, po prostu pytanie jest dziwne, trochę ni przypiął, ni przyłatał... – Nie wiem, przyszło mi do głowy, gdy patrzyłem przez okno. Zastanawiałem się, jak to się stało, że taka kobieta jak ty nie ma męża i dzieci. Dla mnie to żaden problem, uważam, że znakomicie się składa, ale to się raczej nieczęsto zdarza... – Skąd wiesz, że nie mam dzieci ani męża? – Jak to? – Kto ci powiedział, że nie mam dzieci ani męża? – Przepraszam, nie rozumiem, co masz na myśli. – To, że nigdy ci nie mówiłam, że nie mam dzieci ani męża. – Nie wiem, do czego zmierzasz. Nigdy nie mówiłaś mi też, że masz dzieci ani że jesteś z jakimś mężczyzną. – Ależ Davidzie, nigdy nie zadałeś mi tego pytania. Nigdy nie spytałeś, czy mam dzieci ani
czy jestem mężatką... – Jak to, co ty wygadujesz, oczywiście, że zadałem ci to pytanie! Może nie dosłownie, ale to było oczywiste! – Potem, po krótkim milczeniu, jako że Victoria się nie odzywa, mówię dalej: – Chcesz przez to powiedzieć, że masz dzieci, że jesteś mężatką? Victoria patrzy na mnie z uśmiechem i znowu zaczyna poruszać stopą między moimi palcami, gwałtownie, jakby chciała mnie pocieszyć, rozśmieszyć. – Szkoda, że nie widzisz swojej miny – mówi. – Co, o co chodzi? Jakiej znowu miny? – Pomarszczone czoło, kompletna panika! – Przepraszam, ale mówisz mi mniej więcej... – przerywam i patrzę na Victorię: na jej twarzy widnieje szeroki, promienny, kpiarski, prowokacyjny uśmiech jak lśniący szyld kawiarni Mollard na ścianie budynku po drugiej stronie ulicy. Myślałem, że dokończy rozpoczęte przeze mnie zdanie, lecz tak się nie dzieje. Najwyraźniej Victoria postanowiła zmusić mnie, bym wydzierał jej kolejne wyznania, uciekając się do uporczywej speleologii. Wreszcie pytam: – Masz dzieci? – Czwórkę. – Czwórkę dzieci? – Cztery córki. Cztery cudowne dziewczynki.
Szesnastoletnią, czternastoletnią i dziewięcioletnie bliźniaczki. Wszystkie bardzo ładne, żywe, inteligentne. Jestem tylko ich marnym pierwowzorem. – Wciskasz mi kit... – Wcale nie. Myślę sobie, że może zdradzi mi wszystkie swoje sekrety naraz, widzę jednak, że uparcie milczy. Nie wygląda na to, by bała się mojej reakcji: bawi się raczej, widząc, jak szukam po omacku, i dlatego nie chce mnie naprowadzić. Śmieszy ją moje zmieszanie, jakby ta historia budziła we mnie dziecinny strach. Mówię wreszcie: – Victorio... – Słowu „Victorio”, które właśnie wypowiedziałem, towarzyszy natarczywy, trochę autorytarny wzrok: te trzy sylaby dźwięczą w ciemności jak nazwa czegoś, co staje się dla mnie coraz bardziej nieuchwytne, idei, organizacji, której skomplikowane meandry będę stopniowo odkrywał. – Victorio, naprawdę masz cztery córki? – Najwyraźniej mi nie wierzysz. Po każdej replice mija pewien czas, myśli biegną ostrożnie, jakby pokonywały schody i odkrywały coraz rozleglejszy pejzaż, w miarę jak wznoszą się coraz wyżej. – A ojciec?
– Co: ojciec... – No, nie wiem... chodzi mi o ojca... – Chcesz powiedzieć: mój mąż? – To ty jesteś mężatką? – Oczywiście, że jestem mężatką! Za kogo ty mnie masz? Sądzisz może, że w moim środowisku, a tym bardziej w środowisku mojego męża, w rodzinie de Wint erów, można mieć cztery córki, nie będąc mężatką? Powiedziała „w rodzinie de Winterów” z nadąsaną, karykaturalną miną: podejrzewam, że przedrzeźnia kogoś, kogo nie znosi (może starą, niesympatyczną, napuszoną teściową). Gdyby zmyśliła na poczekaniu, w przypływie wyobraźni, nieprawdopodobną historię, żeby mnie nabrać, zwracałaby się do mnie równie figlarnym tonem, miałaby w oczach takie same iskierki, obracałaby stopą w moich dłoniach z równym rozbawieniem, jakby chciała przez to powiedzieć, naśladując wyliczankę: „I co, mówię prawdę czy nie? Kłamię czy nie? Jestem mężatką czy nie?”. Obserwuję z powagą jej twarz, próbując ustalić, jak się sprawy mają. – A gdzie jest twój mąż? – W Paryżu. – W Paryżu? Chcesz powiedzieć, że jesteście w separacji?
– W żadnym wypadku. Jesteśmy małżeństwem i żyjemy jak mąż z żoną. Wszystko jest w najlepszym porządku, tylko on pracuje w Paryżu, a ja w Londynie. Spotykamy się co drugi weekend w Londynie lub w Paryżu. – Twój mąż mieszka w Paryżu, a my... Wynajmujesz pokój w hotelu, podczas gdy masz z mężem mieszkanie w Paryżu? – Jak widzisz. – Ale... twój mąż... przepraszam, czegoś tu nie rozumiem. Wie, że dziś jesteś w Paryżu? – Victoria mierzy mnie wzrokiem z politowaniem, jakby pytanie, które do niej dotarło, było tak głupie, że z trudem mieści się w głowie. – Naturalnie, że nie – mówi. – W przeciwnym razie jak bym mogła... – Oczywiście. Przepraszam. W przeciwnym razie jak byś mogła... – Oczywiście. – I nie boisz się, że się dowie, że jesteś w Paryżu? – Jak miałby się dowiedzieć? – Nie wiem, mógłby cię spotkać na ulicy, zadzwonić do twojej asystentki... Gdyby nie mógł się do ciebie dodzwonić na komórkę, mógłby zatelefonować do twojej asystentki, a ona by mu powiedziała, że jesteś w Paryżu...
– Nigdy nie dzwoni do mojej asystentki. – A jeżeli zadzwoni do córek? – Dzwoni do nich co wieczór. – Więc mąż i córki myślą, że w jakim niby mieście spędzasz tę noc? – Powiedziałam im, że zatrzymam się we Frankfurcie. Wszyscy myślą, że jestem w Niemczech i siedzę nad papierami dotyczącymi potwornie skomplikowanej fuzji. Szczerze mówiąc, znacznie lepiej nam tutaj – mówi Victoria z szerokim uśmiechem, który coraz trudniej jej powstrzymać (mam wrażenie, że na widok mojej rosnącej powagi wybuchnie w końcu niepohamowanym śmiechem). – Więc wszystko w porządku. – Tak, wszystko w porządku. Długie milczenie. Próbuję sobie wyobrazić tę sytuację, ale im dłużej nad tym myślę, tym trudniej mi uznać, że nie ma w niej nic dziwnego – ostatecznie nie chodzi o nic innego, jak tylko o wynajęcie pokoju w hotelu i spędzenie w nim nocy. Nie przeszkadza mi, że Victoria okłamuje męża (sam postępuję podobnie z Sylvie), natomiast nie daje mi spokoju, że może spać w mieście, w którym on mieszka, wmawiając mu, że jest we Frankfurcie. Kłamstwo geograficzne, nie wiem właściwie dlaczego, nie
wydaje mi się nieszkodliwym naruszeniem norm, a dokładniej mówiąc, czuję, że będę potrzebował czasu, by w pełni ocenić jego znaczenie, jakby wiązało się z jakimś aspektem tożsamości. Odnoszę wrażenie, iż aby umieścić swoje ciało w sercu tak kompletnej nieprawdy, trzeba wcześniej złamać podstawowy zakaz – ale w chwili, gdy odkrywam te fakty, nie jestem w stanie określić, o jaki zakaz chodzi: wiem tylko, że trudno byłoby mi wmówić Sylvie, że spędzam noc w Londynie, gdybym miał zostać w Paryżu. Rzecz jasna w ostatecznym rozrachunku kłamstwo Victorii nie jest gorsze od większości tych, do jakich skłania nas życie (jest tylko bardziej zuchwałe, nieco bardziej ryzykowne), wydaje mi się jednak, że jest również czymś więcej, że wykracza poza swoją funkcję utylitarną, potwierdzając niejasno, że osoba, która kłamie, sama jest kłamstwem. W istocie mistyfikacja, dzięki której nagie ciało Victorii leży przede mną bez wiedzy jej męża, nie świadczy wyłącznie o strategii, jaką obrała, by móc spędzić czas w moim towarzystwie, lecz także o łatwości, z jaką rozmija się z prawdą. Ta łatwość stanowi pewną przestrzeń, przestrzeń jej życia, jej życie jest fikcją obejmującą cały świat rzeczywisty – najwyższą mistyfikacją, która wynika z jej pragnień
nieustająco sprowadzanych do mogących je zaspokoić dóbr. Victoria jest jednocześnie w Paryżu i we Frankfurcie, naprawdę znajduje się we Frankfurcie w tym samym czasie co w Paryżu (jutro rano odbędzie długą rozmowę telefoniczną z każdą z czterech córek, opisze im niemieckie niebo i kolację spożytą poprzedniego wieczoru w hałaśliwej tawernie), Victoria posiada zdolność wznoszenia się ponad niewygodne prawdy, wymyślając inne, sytuujące się nieco wyżej, tam, gdzie funkcjonuje po przejściu metamorfozy – jak bogini o nieograniczonej władzy. Rozumiem to: głaszczę właśnie kostki kobiety, dla której wszystko jest możliwe, i naraz uznaję tę sytuację za niesłychanie stymulującą, upajającą, wyzwalającą, jakbyśmy w tym jej wzlocie mogli sobie pozwolić na wszystko i jakby już niczego nigdy nie można nam zabronić. Jednak równocześnie ta fascynacja wzbudza w mojej wyobraźni nieodłączny strach, podobnie jak śmigła samolotu na płycie lotniska: niematerialne koło w zawieszeniu bardzo pięknie się prezentuje (myślimy, że to dzięki temu śmigłu wzniesiemy się do nieba: moc Victorii pozwoli mi poszybować do upragnionego szczęścia), ale wystarczy zbliżyć do niego rękę, by poszatkowały ją łopaty śmigła. Podobnie jest z leżącą na łóżku Victorią: mam
przeczucie, że mój sceptyczny umysł w żadnym wypadku nie powinien się angażować w uosabianą przez nią fikcję, złudzenie płynności wynika z bardzo szybkiego, kojarzącego się ze śmigłem kolistego wirowania ostrych przekonań. – Musisz czuć się chyba mimo wszystko dziwnie w pokoju hotelowym, skoro mieszkasz jedną nogą w Paryżu? – A ty czujesz się dziwnie? – Ja wracam na noc do domu: wyjdę za godzinę i wrócę do siebie. – Oznacza to tylko, że radzę sobie lepiej niż ty. Gdybyś miał więcej inwencji, moglibyśmy spędzić noc w objęciach. Mam bardziej poetycką wizję egzystencji, to wszystko – mówi złośliwie. Myślę sobie, że ma rację. Ostatecznie zorganizowała to tak, żebyśmy widywali się w możliwie jak najlepszych warunkach, co świadczy o skłonnościach poetyckich, a dokładniej romantycznych, których nie można jej odmówić. – A gdy się nie spotykamy, a ty przyjeżdżasz do Paryża, to gdzie śpisz? – U męża, to znaczy u nas w domu. – To nie jest jasne. To twój dom czy męża? – Nasz prawdziwy dom i wszystkie nasze rzeczy są w Londynie. Mamy mieszkanie w Paryżu, które ze względu na pracę zajmuje mój mąż. To sytuacja
tymczasowa. – A czym się zajmuje twój mąż? – Jest wiolonczelistą. – Wiolonczelistą? – Tak, wiolonczelistą. Nagrał kilka płyt i występował jako solista z wielkimi orkiestrami. Jest nawet znany. Cieszy się szacunkiem w środowisku muzycznym. Moje ciało przeszywa cienkie ostrze, przez krótką chwilę czuję palącą zazdrość, gdy szpic tej informacji dociera do mojego mózgu. Nawet gdybym wiedział, że Victoria jest mężatką, nigdy nie przyszłoby mi do głowy, że może być żoną wiolonczelisty: coraz trudniej mi ją pojąć, im częściej ją widuję, tym bardziej mnie zaskakuje, pomijając fakt, iż status jej męża jest dla mnie powodem do frustracji (jest renomowanym artystą, podczas gdy ja zrezygnowałem z ambitnych planów związanych z architekturą: zrobiłem to, co zrobiłby ten mężczyzna, gdyby ulegając pesymistycznej wizji własnych możliwości lub życia, został nauczycielem gry na wiolonczeli w jakiejś szkole muzycznej). Mimo sprzecznych, szokujących dla mnie informacji, a może z powodu tego zamętu, czuję, że zapalił mi się w głębi punkcik, o którego istnieniu doskonale wiem, a w dodatku rozumiem
jego znaczenie: żarzący się punkcik przywiązania czy wręcz miłości. Wiem, że w tym miejscu rodzi się miłość, gdy w ogóle się rodzi. Przeważnie tam właśnie wszystko się zaczyna. Ta gwiazdka miga przez kilka sekund, po czym czuję, że całkiem gaśnie, a w każdym razie przygasa. – Co ci jest? – pyta Victoria. Nic nie odpowiadam. Z zamkniętymi oczami pieszczę wewnętrzną stronę jej uda. Słyszę, jak Victoria mówi: – Uwielbiam, jak to robisz, dobrze mi, nie przerywaj... W końcu otwieram oczy i długo jej się przyglądam. Pytam: – Dobrze ci się układa z mężem? – A tobie z żoną? Wybucham śmiechem i całuję stopę Victorii. – Punkt dla ciebie... Nie, chciałem powiedzieć... trudno mi ocenić... – O co chodzi, co ci trudno ocenić? – Czy jesteście, czy wasze małżeństwo... – Czy przeżywamy kryzys? Czy odczuwamy potrzebę, by spojrzeć na nasz związek z dystansu, dokonać podsumowania? O to pytasz? Uśmiecham się do niej i ze wstydu chowam na moment twarz za jej udem, po czym wyznaję: – Tak, o tego typu rzeczy.
– Dobrze, w takim razie ci powiem: nigdy nie opuszczę męża. Kocham go i jest ojcem moich czterech córek. To wyjątkowy człowiek, szanuję go i jestem z niego dumna, podziwiam go dziś tak samo jak dwadzieścia lat temu, gdy go poznałam. – Ze mną jest podobnie, ja też nigdy nie zostawię żony. Nie wiem, czy ją podziwiam, pewnie budzi we mnie inne, ale równie ważne uczucia. Rozstanie nie wchodzi w grę. – Więc wszystko jest w najlepszym porządku, nad czym w takim razie rozdzierać szaty? – Ależ nikt nad niczym nie rozdziera szat... – Wydaje mi się, że trochę tak. Wyglądasz na przejętego tym, czego się właśnie dowiedziałeś. – Nie, jestem po prostu przejęty, że dowiaduję się o tym dopiero teraz. – A jaka to różnica, że dowiadujesz się o tym dopiero teraz? – Nie wiem, mogłaś mi powiedzieć wcześniej, nie? Co ci stało na przeszkodzie? Victoria nie odpowiada. W końcu mówi: – Po co opowiadać, tłumaczyć, obciążać teraźniejszość? Ta informacja nie była nam potrzebna do szczęścia w tamten wieczór, więc po co miałam ryzykować, że naruszę równowagę, rozwodząc się nad swoim codziennym życiem? – Ostatnio w tym samym hotelu trochę
idiotycznie się wyrwałem i wyznałem, że jestem żonaty i mam dzieci, nie zareagowałaś, a mogłaś wtedy odpowiedzieć, że ty też... – I co by to zmieniło? – Absolutnie nic, tylko w normalnych relacjach, w uczciwych relacjach międzyludzkich pewne rzeczy się mówi. Powiem więcej, pewne rzeczy są tak istotne, że nie można się powstrzymać, by o nich nie mówić. – Może są tak istotne, że można także zrobić odwrotnie: postanowić je zataić. – Tak właśnie było? – Skądże! – Wybucha śmiechem. – Skądże! Patrzę przez chwilę, jak się śmieje, potem pytam: – W takim razie dlaczego nic mi nie powiedziałaś? – Czy naprawdę tak bardzo ci przeszkadza, że jestem mężatką? – A kim był ten mężczyzna, o którym mi ostatnio opowiadałaś? Masz jednego kochanka za drugim? – Victoria patrzy na mnie w milczeniu. Jej twarz nie wyraża żadnych uczuć, ani radości, ani lęku, ani paniki: czeka, żeby usłyszeć wszystko, co mam do powiedzenia. – Czy twój mąż wie, że masz jeden romans za drugim? – Nie mam jednego romansu za drugim.
– Nie miałaś kochanka, zanim mnie poznałaś? W dniu, kiedyśmy się poznali... – Tak jakoś wyszło. Nie szukałam nowego kochanka, żeby zastąpić poprzedniego. – Choć, jak przypuszczam, odpowiadało ci, że nie będzie przerwy między końcem poprzedniego romansu a początkiem nowego... – Co za przenikliwość! A co mi tam, tak, przyznaję, wolę, żeby nie było przerw. – To znaczy, że odstręcza cię myśl, że mogłabyś żyć z mężem i nie mieć kochanka? – Ależ skąd. Gdybym miała już nie mieć kochanka, pogodziłabym się z tym, że go nie mam. – Ostatnio mówiłaś mi coś całkiem innego. Nagle Victoria robi wrażenie zagubionej: jakiś cień na chwilę przesłania jej wzrok. Pyta: – A co ci mówiłam ostatnio? – Że postanowiłaś wrócić do kochanka i przyjąć warunki, które chciał ci narzucić. Żeby nie być sama. – Victoria odwraca wzrok. Zaczyna zdradzać oznaki znużenia: czuję jej chłód. – Nie odpowiedziałaś na moje pytanie. – Które? – pyta z westchnieniem. – Czuję się jak na przesłuchaniu... – Czy zawarliście z mężem coś w rodzaju układu? Wiesz, jak robią niektóre małżeństwa: obie strony zachowują wolność...
– Wcale nie, żadnego układu nie mamy. – Domyśla się, że masz kochanków? – Spadłby z krzesła! – odpowiada Victoria, wybuchając śmiechem. – Postrzega mnie jako matkę swoich dzieci, uczciwą kobietę, która ślubowała mu wierność. Wie, że go podziwiam, nie jest w stanie sobie wyobrazić, że mógłby mi się spodobać inny mężczyzna. Stąd kompletny brak zazdrości, co daje mi nieco większą swobodę działania, niż gdyby bez przerwy mnie pilnował. – Mówisz, że postrzega cię jako matkę swoich dzieci... – Nigdy specjalnie nie interesował go seks. – Nie uprawiacie seksu? – Oczywiście, że tak, ale to ja wykazuję się inicjatywą. On umiarkowanie lubi seks, mógłby się bez niego obejść. Może również z tego powodu nie jest zazdrosny. – Co chcesz przez to powiedzieć? – Nie myśli wiele o seksie, nie postrzega mnie jako kobietę, która mogłaby budzić pożądanie. Wie, że jestem atrakcyjna, ale nie wyobraża sobie, jak bardzo wzrok mężczyzn, w przeciwieństwie do jego wzroku, może mieć podtekst seksualny, ekstremalny, zwierzęcy... i jaki ogień może nieraz rozpalić ten wzrok w kobiecie... Zaczyna mi stawać.
– Jak tego słucham, mam ochotę się z tobą kochać. – To chodź... – Nie, poczekaj, chciałbym cię jeszcze o coś zapytać. – A ty często kochasz się z żoną? – pyta Victoria z uśmiechem. – Niezbyt często. Ale lubię się z nią kochać. Podoba mi się. – Więc dlaczego rzadko się kochacie? – Nie powiedziałem, że rzadko, tylko niezbyt często. – OK, niezbyt często... – Pożądania nie mierzy się wyłącznie częstotliwością stosunków. Nieustannie pragnę swojej żony, na przykład zdarza mi się pieścić się, wyobrażając sobie, że się z nią kocham... a mimo to może nie dziać się między nami nic w sensie seksualnym przez stosunkowo długi czas. To też bardzo mocne i piękne uczucie, zamykać w sobie pożądanie, trzymać je w głębi siebie jak skarb. Nie wiem, jak ci to wytłumaczyć. Dla mnie kochanie się z kimś nie dowodzi niczego, podobnie jak niekochanie się. Sądzę, że liczą się wyobrażenia, jakie budzi kobieta, małżeństwo. Gdy umiera świat wyobrażeń, umiera związek. W tym świecie oddziaływanie erotyczne współmałżonka może być
niesłychanie silne, nie przekładając się mimo to na czyny: nie to się liczy. Moja żona nadal mnie inspiruje, wzrusza, jej ciało nadal opowiada mi historie... – Chyba rozumiem. – Wynika to też z tego, że życie schodzi nam na działaniu: jesteśmy przecież jak posłuszni żołnierze. Więc wieczorem, po powrocie do domu, człowiek niekoniecznie ma ochotę dalej się podporządkowywać, choćby własnemu pożądaniu czy urokowi kobiecego ciała. Czasem woli się odprężyć, zadowolić patrzeniem na osobę, z którą żyje, pomyśleć, że jest piękna i że ją kocha, skryć się w jej ramionach. – Traktujesz miłość jak pańszczyznę? To oryginalne podejście... – Nie traktuję miłości jak pańszczyzny, aczkolwiek chwilami się zastanawiam... – Czy to pańszczyzna? Zmuszasz się? Kiedy kochasz się ze mną godzinami, czujesz się tak, jakbyś wchodził na rusztowanie, żeby zbudować kolejne piętro wieżowca? – I Victoria wybucha śmiechem. – Wcale nie – odpowiadam. – Ale teraz jestem głodny i gdybyś poprosiła mnie, żebyśmy się kochali, zamiast zamówić coś do jedzenia, to tak, kochałbym się z tobą tak, jakbym odrabiał
pańszczyznę! – Mam nadzieję, że wpadłbyś na pomysł, żeby mi odmówić: Victorio, jestem głodny, nie będę się kochał! – Ale nie zawsze łatwo ci się oprzeć ani przeszkodzić pożądaniu zapanować nad wolą... – Victoria wygląda na zamyśloną. Dlatego mówię dalej: – Jak długo ten, który zostawił cię, kiedyśmy się poznali, był twoim kochankiem? – Dwa i pół roku. Myślałam, że jesteś głodny? – Dwa i pół roku! – Co cię tak dziwi? – Że możesz mieć kochanka przez tak długi czas. Mnie się to nigdy nie zdarzyło. – No właśnie... Znam mężczyzn i ich płomienne deklaracje... – Nigdy nie mówiłem, że nie miałem kochanek. Natomiast nigdy nie zdarzyło mi się, bym z jakąś kobietą spotkał się więcej niż dwa razy. – Victoria patrzy na mnie bez słowa. – A przed nim, przed tym kochankiem, ilu ich miałaś? – Niemal żadnego. Nic ważnego. To był przypadek, że cię spotkałam i nowy kochanek tak szybko zajął miejsce poprzedniego. Nie wyobrażaj sobie... – Absolutnie nic sobie nie wyobrażam. Jak sama widzisz, moja wyobraźnia jest dość ograniczona:
niczego się nie domyśliłem. Zresztą jestem pewnie łatwowierny, przyjmując tę wersję wydarzeń: prawdopodobnie przez cały czas miałaś kochanków, od samego początku małżeństwa. Victoria bierze jadłospis ze stolika nocnego. – Mówiłam ci, że nie. Co chcesz zamówić? – To co ostatnio, chateaubrianda w sosie béarnaise. – A ja doradę z grilla. – Dlatego nie zostałaś ze mną do rana w hotelu i utrzymywałaś, że musisz się przebrać, że dyrektorka HR nie może się pojawić w biurze dwa dni z rzędu w tym samym ubraniu? – Nie przestaję się dziwić, że w to uwierzyłeś! – mówi Victoria ze śmiechem. – Musiałam wrócić, zanim obudzą się moje córki, nie udało mi się znaleźć lepszej wymówki jak ta z przebieraniem się... Dobrze, wezwę room service. Napijemy się przedniego wina. Trzeba uczcić te wyznania! Pewnego dnia, w porze lunchu, gdy rozmawialiśmy przez telefon, Victoria oświadczyła, że zaplanowane na następny dzień rano zebranie zostało odwołane i ma zupełnie wolne przedpołudnie. „Co w życiu dyrektorki HR zdarza się wyjątkowo”. Johanna, jej asystentka, nie zaczęła jeszcze umawiać w tych godzinach zaległych spotkań, które trzeba było jakoś
wcisnąć. – Mam kwadrans, zanim wróci z lunchu, co robisz jutro rano? – pyta mnie nagle Victoria. Odpowiadam, że będę na budowie, ale już mam wzwód: odgadłem, do czego zmierza, i zaczynam delikatnie się pieścić przez wełnianą tkaninę spodni. Właśnie skończyłem lunch: na biurku leży papierowe opakowanie po kanapce, zwinięta w kulkę papierowa serwetka i niedopita puszka piwa 1664. Moi współpracownicy poszli na kawę do Valmy; powiedziałem, że dołączę do nich później. – Sądzisz, że mógłbyś? – pyta Victoria jedwabistym głosem. – Co mógłbym? Wygospodarować czas, żeby się z tobą zobaczyć? – Właśnie. Żebyśmy się kochali jak szaleni przez godzinę jutro przed południem. Powiem Johannie, że w tym czasie umówiłam się na ważne spotkanie z kimś tam, nie wiem, na przykład z notariuszem, podejmijmy decyzję teraz, spontanicznie, nie zastanawiając się. – O której możesz być w Paryżu? – Mogę wsiąść w Eurostar, który przyjeżdża o dziesiątej siedemnaście. Zarezerwuję pokój w hotelu Terminus Nord i będę na ciebie czekać w łóżku o wpół do jedenastej. Wrócę Eurostarem,
który wyjeżdża o dwunastej trzynaście, i będę w Londynie około trzynastej trzydzieści, mam ważne spotkanie o czternastej. Trochę się spóźnię, ale to nie szkodzi. – Jesteś szalona... – Chyba nie będziesz się skarżył? Znasz wiele kobiet, które postanawiają spędzić pięć godzin przed południem w Eurostarze, żeby się kochać przez półtorej godziny? – Nie, nie znam żadnej kobiety, która byłaby do tego zdolna. Zaplanuję wszystko tak, żeby być w hotelu Terminus Nord od wpół do jedenastej do dwunastej. Załatwię z Dominikiem, żebym nie musiał być wtedy na budowie. Victoria zaczyna piać z radości, mówi, że to wspaniale, że jest szczęśliwa i że życie to szaleństwo, te słowa wpadają mi do ucha jak kulki bilardowe popychane przez falującą linię melodyczną. Przerywam ten występ: – Fajnie być kapitalistą... Jak się nad tym głębiej zastanowić, masz życie jak w Madrycie... – Nie musisz mi tego mówić! – Jeśli mam być szczery, zadaję sobie pytanie, czy w ostatecznym rozrachunku więcej przyjemności nie niosą ze sobą twoje wartości... – Wreszcie to przyznajesz! Mówiłam ci, że pod moim wpływem zmienisz się w liberała! Sam
widzisz, że w dzisiejszych czasach lewicowość jest synonimem głupoty i kompletnego zacofania! Jak można z uporem trzymać się sztywnych zasad z czasów Matuzalema?! – Z pewnością nie zacofania. Wszystko zależy od tego, o czym się mówi. – Jaką radość daje ci lewica? Jakie upojenie ci obiecuje poza rewolucją, która w dodatku nigdy nie nadejdzie? A ja... sam widzisz! To konkret! I w dodatku natychmiast! – Nie ulega wątpliwości, że życie bogatych ludzi, takich jak ty, sprzyja przyjemnościom: prawdziwi libertyni identyfikują się dziś z pewnością z prawicą. Erotyzm zmienił swoje poglądy polityczne: zaczynam być o tym przekonany. – Tak samo uważam. W latach siedemdziesiątych seks był po stronie hipisów, w latach dwutysięcznych jest po stronie dyrektorek HR! Wierz mi, Davidzie, to informacja na wagę złota, to prawda! Odkryłeś pilnie strzeżoną wielką tajemnicę! – Nie posuwałbym się aż tak daleko. Ale to fascynujące, że jesteś zdolna przyjechać z Londynu do Paryża w środku tygodnia, żeby się kochać przez czas trwania filmu w kinie. Strasznie mnie to podnieca. – Ładnie powiedziane. To prawda, że nasze
jutrzejsze spotkanie potrwa tyle co film. Dwa dni później dostałem od Victorii mail pod tradycyjnym tytułem SPRAWOZDANIE Z ZEBRANIA, w którym opisywała nasze spotkanie w starym majestatycznym hotelu Terminus Nord wznoszącym się naprzeciw Gare du Nord niczym prom z ciosanych kamieni. Pisze w tym mailu, że krążyła w kółko „jak pantera” w pokoju 548, w którym na mnie czekała. Jej zdaniem po raz pierwszy pominęliśmy etap rozmowy w przyciemnionym barze nad różowym szampanem, który uderza do głowy, i rzuciliśmy się na siebie łapczywie. A ściślej mówiąc – poprawia w następnym zdaniu – ona rzuciła się łapczywie na mnie. Wyczuła we mnie pewien dystans, niechęć, by całkowicie się oddać, jakbym był bardziej skupiony na sobie niż na radości z naszego spotkania: „Ma wątpliwości?” – zastanawiała się, widząc, że jestem „taki zamyślony, trochę oporny”. Rozważała, czy nie powinniśmy byli dać sobie nieco czasu, zanim rzuciliśmy się na seks, jakby to było Kilimandżaro, które za wszelką cenę trzeba zdobyć. To w każdym razie sobie pomyślała, gdy nieco później, leżąc przy mnie, słuchała opowieści o napaści, której padłem ofiarą pod koniec sierpnia przed bankomatem w dwudziestej
dzielnicy, około drugiej w nocy. Zauważyła, iż w naturalny sposób przy okazji tego opowiadania dawaliśmy sobie na nowo czas na odkrywanie siebie: „Czas jest sprawą podstawową. Ale jak znaleźć czas w tym życiu o wielu obliczach, w którym wszystko dzieje się w coraz bardziej przyspieszających i zwielokrotniających się czasoprzestrzeniach?”. Pisze, że gdy opowiadałem jej o tej napaści, patrzyła na mnie, odkrywała mnie, widziała nakładający się obraz małego chłopca, którym byłem kiedyś, na przerwie w szkole, i dorosłego, któremu zdarzyła się ta przygoda. Wyobraziła sobie nieco niezdarne, nieśmiałe dziecko o ujmującej twarzy, ciemnych jak drewno włosach, oczach ocienionych bardzo długimi rzęsami, delikatnego bladego chłopca, uosobienie łagodności. Pisze, że spytała mnie, czy dokuczano mi na przerwach, gdy byłem mały, potwierdziłem i Victoria pomyślała wówczas, że przyjęłaby mnie do swojej bandy i nikt nie śmiałby podnieść na mnie małego palca: broniłaby mnie pazurami. Powiedziała wtedy, że popełniłem błąd, nie broniąc się przed trzema napastnikami, którzy zmusili mnie do wyciągnięcia dużej sumy pieniędzy z bankomatu, oświadczyła, że w takich okolicznościach ona by się broniła i nikt nie może jej niczego ukraść, nie wyrywając jej tego siłą i nie
ryzykując, iż mocno oberwie, stwierdziłem, że to idiotyczne dać się zmasakrować z powodu trzystu euro, Victoria odparła, że w życiu trzeba zasłużyć na szacunek i nigdy nie podporządkowywać się woli innych ludzi, odrzekłem, że wobec trzech bandytów uzbrojonych w noże w środku nocy nie można zrobić nic innego, jak tylko się poddać, zaoponowała, że wcale nie, trzeba stawić opór, to kwestia zasad, a ja przerwałem tę rozmowę, w którą brnęliśmy, stwierdzając, że najwyraźniej nie wyznajemy tych samych zasad. Victoria zakończyła akapit słowami: „Trochę go zdenerwowałam, hm... trochę przegięłam, to prawda...”. Victoria wyznaje następnie, że aby nigdy tego nie zapomnieć, chce koniecznie opisać olśnienie, jakim było ostatnie pół godziny, jakby nasze ciała odnalazły idealny rytm. Stał mu mocno i był twardy, byłam na nim, nagle zalała nas fala rozkoszy, ogarniając od stóp do głów... Jak wytłumaczyć tę szczególną podróż, a jednocześnie pewność, że nie mogłoby się to odbyć bez niego, bez jego obecności, bez jego pieszczot? Czując, że jestem tak gorąca i wilgotna, znienacka na zwał mnie dziwką, mówiąc, że lubię to i jestem prawdziwą dziwką. Mieszanina niepokoju i strachu, wstydu
i oburzenia. Nie spodobało mi się, że tak mnie nazwał, gdy moja rozkosz osiągała punkt szczytowy, koncentrowałam się na naszym rytmie, na moim drżącym z rozkoszy ciele. W tamtej chwili oddawałam się tak całkowicie i byłam tak uczciwa, że lepiej zniosłabym szalone, bezsensowne albo pełne miłości słowa czy jego jęk rozkoszy niż tak brutalne słowo jak dziwka. Czy wzbudzam strach? Powiedział, że jestem nienasy cona, że wydaje się, iż nigdy nie mam dość... ale jak mam nie być nienasycona, skoro najdrobniejsze muśnięcie doprowadza mnie do tego stanu? Zabolało mnie to słowo wypowiedziane w chwili, gdy oddawałam mu się bez reszty, a jednocześnie w sposób absolutnie perwersyjny podnieciło mnie. Zresztą wyczuł, że mnie zranił, zapytał, czy to słowo mnie razi, od powiedziałam, że tak i że uważam je w tym kontekście za nie na miejscu, a wtedy ten drań zapytał, dlaczego w takim razie zaczęłam robić się jeszcze bardziej wilgotna, gdy usłyszałam, jak mówi mi je na ucho. My God, co za nikczemnik, jak mógł coś takiego powiedzieć! Miał rację! David patrzył mi z uśmiechem w oczy, a ja ujeżdżałam go metodycznie (nie przestawałam poruszać się na jego członku), powtórzył, że odkąd nazwał mnie dziwką, zaczęła się prawdziwa po wódź...
Uważam jeden z kolejnych akapitów za szalenie istotny dla zrozumienia naszego związku: Ale nie czuję się w pełni zaspokojona... nadal nie rozumiem, w jaki sposób on szczytuje, jaki mechanizm uruchamia jego rozkosz, jaki jest do niej Klucz? Sam tego nie wiedziałem, i to właśnie stanowiło mój problem w relacjach z Victorią: nie udawało mi się odnaleźć mechanizmu czy Klucza, aby przeżyć rozkosz. Victoria podniecała mnie, mój stojący członek był namacalnym dowodem jej uroku, lecz nie udawało mi się rozpalić wyobraźni do tego stopnia, by wywołała orgazm. Krajobraz, w którym próbowałem go osiągnąć, był gładki i pozbawiony wcięć, jakbym wspinał się po metalowej ścianie: moja rozkosz nie mogła się wznieść do majaczącego na szczycie światła, pozostawała na poziomie płytek podłogowych. Nigdy bym nie pomyślał, że coś podobnego może się przytrafić mężczyźnie, zawsze sądziłem, że dwoma zagrożeniami związanymi z męską seksualnością są impotencja i przedwczesny wytrysk (gdyby ktoś opowiedział mi o istnieniu tej przeszkody, zdziwiłbym się, że nie dotyczy wyłącznie kobiet), a oto związek z Victorią
uświadamiał mi, że mężczyzna także może się spotkać z tym problemem. Niemożność odnalezienia drogi do rozkoszy przypomina trochę przebywanie w zamkniętym, całkiem pustym pomieszczeniu, które stale się powiększa, w miarę jak umysł koncentruje się na przedmiocie swoich poszukiwań. Albo inaczej: to przypominało poszukiwanie liny, która pociągnęłaby mnie ku rozkoszy; tą liną mogła być myśl, obraz, wyobrażenie, jęki Victorii, odczucie, któremu początek dałby jakiś szczegół jej ciała; ale nic nie działało; żadna myśl, na której zatrzymywał się mój umysł, nie była w stanie wprawić mnie w ruch; kochałem się z Victorią, nie widząc w pobliżu liny; i gdy wreszcie wydawało mi się, że ją znalazłem i zaczynałem się w nią wczepiać, odkrywałem po kilku sekundach, że do niczego nie jest przywiązana, tylko smętnie zwisa. Na próżno otwierałem się na spektakl, jakim była szczytująca Victoria, na próżno wpatrywałem się w jej obfite piersi, słuchałem jej krzyków, podziwiałem małe stopy, biodra greckiej rzeźby czy twarz nastolatki przeniesionej do wyższych sfer gorącej namiętności – mój stojący członek i związane z nim pragnienie psychiczne przywodziły na myśl człowieka szukającego złudnego źródła wody na pustyni.
Kiedy brałam prysznic, podszedł do mnie. Mój pociąg odjeż dżał za dwadzieścia minut, spieszyłam się, stał mu tak wspa niale, że poskarżył się, że zostawiam go w takim stanie. Na moje polecenie zaczął się przede mną pieścić. Obserwowałam jego ruchy, robił to bardzo delikatnie i powoli, było w tym coś kobiecego, tuż poniżej żołędzi, drob ny, stanowczy i delikatny ruch skoncentrowany na jednym malutkim punkciku... i wtedy, patrząc, jak to robi, zrozu miałam: on potrzebuje Czasu. Cudowne odkrycie: może w przeciwieństwie do oficjalnego mężowskiego, małżeńskie go Czasu ukrywanie się, pośpiech i tajemnica nie pozwalają mu osiągnąć orgazmu; może ten mężczyzna szczytuje jedynie w bezpiecznym zaciszu spokojnego Czasu. Victoria kończy sprawozdanie z zebrania, pisząc, że samo wspomnienie tej półtorej godziny spędzonej ze mną w hotelu Terminus Nord wywołuje w jej brzuchu pełen tęsknoty ból. Chciałaby, żebyśmy mieli dla siebie więcej czasu. Czasu i spokoju. W trakcie naszych kolejnych spotkań i rozmów (gdy wracałem wieczorem samochodem do domu, włączałem zestaw głośnomówiący i przeważnie rozmawialiśmy długo) Victoria pozwoliła mi
odkryć duże fragmenty swojej przeszłości. Bez protestu poddawała się tym przesłuchaniom, pozornie wykazując się dobrą wolą (żadne ze stawianych przeze mnie pytań nigdy nie budziło w niej najmniejszego oporu), ale czułem nieraz, że nie mówi prawdy albo z łatwością omija temat – musiałem bardzo nalegać lub unaocznić jej sprzeczności, żeby przyparta do muru zechciała mi je wyjaśnić. Obie strony z wielką lekkością traktowały to odsłanianie tajemnic; to, że Victoria nie dawała się tak łatwo z nich odrzeć, stanowiło część gry, bo w końcu wydało nam się oczywiste, że jej przeszłość jest może bogatsza, niż mogłem się spodziewać, gdy ją poznałem, i znacznie bogatsza niż moja. – Zastanawia mnie jedno, to dla mnie prawdziwa zagadka – zacząłem któregoś dnia. – Pewnie uznasz to za naiwność, ale dla mnie to ważne pytanie. – Byliśmy tego wieczoru w pokoju w Hôtel du Louvre, którego okna wychodzą na Palais-Royal. – Słucham cię – odpowiada Victoria, z góry kpiąc z mojej naiwności. – Jak brzmi to pytanie, które sobie zadajesz? – Jak taka kobieta jak ty, która wyrosła w zamożnym, konserwatywnym, religijnym środowisku...
– Które wyznaje określone zasady, to chcesz powiedzieć? – Właśnie. Twój mąż wzbudza szacunek, ufa ci, jak się domyślam, jest człowiekiem wrażliwym, może trochę słabym. Wspominałaś kilka razy o teściowej, kimś w rodzaju przerażającej księżnej mieszkającej w zamku... – Nigdy mnie nie zaakceptowała, bo rzekomo pochodzę z mniej szlachetnej rodziny. Ale wiesz, co ich najbardziej bulwersuje, w tym mojego męża? – Nie, powiedz mi. Tylko nie próbuj uciekać od tematu, już ja cię znam. – Nie uciekam od tematu, wrócimy do niego. Pozwalam sobie tylko na dygresję, która, jak sądzę, zainteresuje cię, skoro uważasz się za feministę. – Naprawdę jestem feministą. W przeciwnym razie nie byłbym tu z tobą w tym pokoju. – Wiem. Więc słuchaj, mają mi za złe, że ich nie potrzebuję, że jestem niezależna. Gdyby mój mąż żył samotnie, utrzymywałaby go matka. Mąż ma znacznie mniejsze dochody niż ja, nawet gdy wydaje płytę, koncertuje lub dostaje jakąś nagrodę... Nie do końca mu się podoba, że to ja utrzymuję rodzinę, godzi to w jego koncepcję roli ojca i męża, ma pretensje do siebie, że nie dorasta
do własnego ideału męskości: chciałby wyżywić nas dzięki sztuce, mogę to zrozumieć. Tematem tabu w naszym domu są pieniądze, moje stanowisko, awanse: nie mogę powiedzieć mężowi, że dostałam podwyżkę czy tyle a tyle akcji pracowniczych, że mój szef postanowił rozszerzyć moje uprawnienia, boby pomyślał, że chcę pokazać mu swoją wyższość... może po prostu nie podoba mu się mój sukces. To kwestia mentalności, mężczyzna nie może znieść myśli, że jego żona odnosi sukcesy. Mój mąż, choć jest hop do przodu, nie może się wyzbyć pewnych nawyków myślowych: nie wie, jak poradzić sobie z tym prostym faktem, że mam władzę, zarabiam dużo pieniędzy i bez przerwy zgłaszają się do mnie headhunterzy z całego świata. – Nigdy nie będę w stanie zrozumieć tego rodzaju postawy. – To ja płacę praktycznie za wszystko, ale nikt nie powinien tego głośno mówić, to temat tabu, mój mąż stale wypiera to ze świadomości: ponieważ ta rzeczywistość pozostaje niewypowiedziana, dobrze się nam układa. Natomiast w oczach rodziny mojego męża jestem tym, co nowoczesny świat może wydać najgorszego, choć powody takiego poglądu są niekoniecznie takie jak u kogoś równie lewicowego
jak ty: ich zdaniem wykazałam się prostactwem, chcąc zastąpić męża na płaszczyźnie symbolicznej i materialnej, postrzegają mnie jak dziwkę, która zaprzedała się systemowi, kierując się wyłącznie żądzą zysku, z nudów i w proteście przeciw konwenansom, żeby wzbudzić zainteresowanie, zrobić z siebie widowisko. Moja kariera zawodowa wzbudza zażenowanie, jakbym w każdej chwili mogła to zacząć rozgrywać, a oni bronili się przed tą ewentualną groźbą, jakby samo moje pojawienie się było żądaniem, które czują się w obowiązku natychmiast odrzucić, podczas gdy, rzecz jasna, jak się domyślasz, nie zgłaszam pod ich adresem żadnych żądań: to, co robię, robię dla siebie. Nie wiem, jak ci to wyjaśnić, zarzuca mi się w domyśle, że złapałam męża w pułapkę, stając się z biegiem lat, ku ich rozpaczy, kobietą władzy, gdy tymczasem mój mąż poślubił nieszkodliwą studentkę. Stając się tym, kim się stałam, okazałam mężowi brak szacunku, zachowałam się wobec niego nietaktownie. To po prostu dowód złego smaku. Jestem dowodem złego smaku mojego męża, który ma przecież dobry smak, więc cała wina leży po mojej stronie. – Dolewasz wody na mój młyn. – Chyba mówi się lać: leję wodę na twój młyn. – Potwierdzasz, że żyjesz w całkowicie
skodyfikowanym świecie, który nie zezwala na najmniejsze odstępstwo od rządzących nim zasad, a zgodnie z pierwszą z nich głową rodziny jest mąż. Podeptałaś już tę pierwszą zasadę: robiłaś, co ci się żywnie podoba. Jest jeszcze inna zasada... – Chyba zaczynam rozumieć, do czego zmierzasz. – No właśnie. W jakim momencie kobieta z twojego środowiska podejmuje decyzję, żeby wziąć sobie kochanka. W jakim momencie taka kobieta jak ty, od której żąda się wierności mężowi, zaczyna go okłamywać. Nigdy nie widziałem, jak naprawdę funkcjonuje ten mechanizm, nigdy kobieta z twojego środowiska nie popełniła ze mną cudzołóstwa. Chwila, kiedy świadomość kobiety rozpala decyzja, że ofiaruje swoje święte ciało innemu mężczyźnie niż jej mąż, jest dla mnie czymś, czego nie jestem sobie w stanie wyobrazić. Chciałbym, żebyś opisała mi tę chwilę. – Zadałeś mi to pytanie już kilka razy, wiesz? – Ale nigdy nie odpowiedziałaś na nie jasno. Omijasz je, uśmiechasz się, mówisz o czymś innym, nie odpowiadasz jednak na nie. – Zadajesz sobie tyle trudu, żeby ujrzeć iskierkę prawdy, to zasługuje na nagrodę. – Victoria bierze mój członek w dłonie i zaczyna go wolno pieścić.
Przerywam jej: – Dziękuję, że z taką wrażliwością podchodzisz do moich wysiłków zmierzających do ustalenia, kim jesteś. Ale proszę cię, odpowiedz na moje pytanie, zamiast próbować mnie przekupić. Victoria wybucha śmiechem, lecz nie cofa ręki z mojego penisa. Mówi: – W dodatku lepiej zrozumiałam twoje pytanie, gdy sformułowałeś je w ten sposób, podczas gdy wcześniej wydało mi się ono przejawem czystej ciekawości dotyczącej mojego życia małżeńskiego. – Więc możesz mi opowiedzieć? – Rozczaruję cię. Powinieneś poprosić inną konserwatystkę, żeby opisała ci ten mechanizm: żeby zobaczyć, jak naprawdę działa, usłyszeć, jak skrzypi niczym kogucik na dachu w oszołomionej wyobraźni. – Nie rozumiem. Co chcesz przez to powiedzieć? – Stało się coś odwrotnego, to decyzja, że poślubię mojego męża, rozpaliła któregoś dnia świadomość wolnej kobiety. – Uprawiasz gierki słowne, powinienem był się tego spodziewać. Robisz tak za każdym razem, gdy jakieś pytanie wprawia cię w zakłopotanie, żonglujesz pojęciami, bawisz się ideami, wszystko migota. Robisz tak, że wszystko się w sobie odbija. – Wcale nie, posłuchaj mnie. Rozumiem, co
masz na myśli: kobieta, która nigdy nie zdradziła męża, nie może go zdradzić, a jeżeli już, to jest to bolesne, wiąże się z wydarciem z siebie czegoś bardzo intymnego. Gdybym znalazła się w sytuacji, w której mogłabym zadać sobie pytanie, czy zdradzę swojego męża, może pozostałabym mu wierna. Uczciwie mówiąc, nie sądzę, by mi się to udało, ale mniejsza o to, takie pytanie nigdy nie powstało w mojej głowie. – Obawiam się, że nie nadążam. – Zdradzałam swojego męża, już kiedy zaczęliśmy się sobie podobać, nadal go zdradzałam, kiedy mi się oświadczył i potem, kiedyśmy się pobrali. Mój mąż udał się do mera i do księdza z kobietą, która go zdradzała. – Co masz na myśli? Opowiedz to dokładniej, bądź bardziej precyzyjna, mówisz za szybko. – Kończyłam pierwszy rok studiów doktoranckich, byłam na stażu w AFP, interesowało mnie dziennikarstwo. Poznałam tam trzydziestopięcioletniego mężczyznę, który został moim kochankiem, kochaliśmy się raz czy dwa razy w tygodniu. Nie byliśmy w sobie zakochani: to był pociąg fizyczny i seks. W tamtym okresie poznałam męża przez przyjaciół na jakiejś imprezie, zafascynował mnie, bo skończył konserwatorium z pierwszą nagrodą i zaczynał
koncertować, miał nawet nagrać płytę. Zadzwonił do mnie po kilku dniach i zaproponował spotkanie, zaprosił mnie do La Tour d’Argent, odprowadził do domu, na pożegnanie pocałował w rękę. Widywaliśmy się tak przez kilka tygodni, pisał do mnie przepiękne listy, któregoś wieczoru pod bramą wejściową pocałował mnie w usta. Bardzo mi się to podobało, chciałam się z nim kochać, spytałam, czy zechce wejść na górę napić się czegoś. Odmówił z uśmiechem, po czym się oddalił. Byłam bardzo podniecona, pamiętam, że masturbowałam się po przyjściu do domu. Myślę nawet, że tego wieczoru... tak, jestem tego pewna, ale nie mam odwagi ci się przyznać... – Mów, skoro doszliśmy już do tego miejsca... – Zadzwoniłam do swojego kochanka i spędziłam u niego noc, tak bardzo chciałam się kochać. – Na razie tego nie skomentuję. Mów dalej. – Śmieszysz mnie. Dwa dni później mój przyszły mąż zaprasza mnie na kolację, mówi, że zamierza zadzwonić do mojego ojca, żeby poprosić go o moją rękę: pragnie wiedzieć, co o tym myślę. Natychmiast przyjmuję jego oświadczyny, mówię, że się zgadzam. Pobraliśmy się w czerwcu, trochę ponad pół roku po tym, jak się poznaliśmy. Czekaliśmy na noc poślubną, żeby się kochać,
połączyliśmy się węzłem małżeńskim jak za starych dobrych czasów, byliśmy dla siebie dziewiczy. – A z twoich doświadczeń wynika, że kochał się już wcześniej z kobietą? – Nie wiem i nigdy nie poruszałam z nim tego tematu. – Pewne jest to, że twój mąż poślubił kobietę, która, jak sam stwierdził, była zdolna wyjść za niego, nie śpiąc z nim wcześniej. Ma to bardzo silną wymowę na płaszczyźnie symbolicznej. Natychmiast zaliczył cię do kategorii kobiet poważnych, nie budziło to dla niego żadnych wątpliwości. – Właśnie. I miałam tego świadomość. – Więc jak to się stało, że zaczęłaś go zdradzać? – Zapytaj dowolną kobietę, każda ci powie, że godząc się na warunek, jaki mi postawił, składałam mu wielki dar. Za sprawą dziwnego paradoksu byliśmy kwita: był moim dłużnikiem z uwagi na moje poświęcenie, a w zamian za nie miałam pełną swobodę, by zachowywać się zgodnie z własną wolą aż do dnia ślubu. Ponieważ nie utrzymywałam z nim stosunków seksualnych, nie zdradzałam go, sypiając z dawnym kochankiem. Mój nauczyciel z podstawówki zawsze mówił, że można dodawać jabłka do jabłek,
ale nie jabłka do gruszek. – A po ślubie? – Od czasu do czasu dzwoniliśmy do siebie i szliśmy na drinka, ale seks był dla nas czymś tak naturalnym, że z trudem opieraliśmy się pokusie: nie znajdowaliśmy żadnego racjonalnego argumentu, by przezwyciężyć chęć wskoczenia do taksówki i udania się do jego mieszkania... nie był nim w żadnym razie argument wierności: wprost przeciwnie, pozostaliśmy wierni czemuś bardzo pięknemu, co mijający czas czynił jeszcze bardziej uświęconym, podobnie jak małżeństwo. W końcu ten człowiek poznał kobietę, ożenił się z nią i potem nie chciał, żebyśmy się dalej spotykali. – I zostałaś na lodzie. – No właśnie, zostałam na lodzie. – Śmiejesz się, ale dokładnie tak było. Zostałaś bez kochanka, który mógłby cię zaspokoić. Więc znalazłaś sobie innego. – Na nowego kochanka musiałam czekać piętnaście lat. Dopóki w moim życiu nie pojawił się Laurent. – Nie wierzę ci. A ten koszykarz, o którym wspomniałaś kiedyś przez nieuwagę? – Nie wspomniałam o nim przez nieuwagę. Wiedziałam, co robię, gdy opowiadałam ci o tym mężczyźnie.
– Więc był twoim kochankiem. – Spałam z nim tylko raz. Patrzę na Victorię z szerokim uśmiechem. – Tylko raz? Dlaczego tylko raz? – Nie odpowiada. – Opowiedz, chcę wiedzieć... – Zaczynam głaskać ją po wewnętrznej stronie ud, posuwając się wolno w górę. – No śmiało, Victorio, nie każ się prosić, opowiedz mi o swoim kochanku koszykarzu. – Czego chciałbyś się dowiedzieć? – Dlaczego spotkałaś się z nim tylko raz. – Z tego samego powodu, który sprawia, że ty spotykasz się tylko raz ze swoimi kochankami. – Nie rozumiem, dlaczego nie chcesz mi opowiedzieć o swoich kochankach. Wiem, czuję, że było ich wielu. Obiecuję ci, że nie będę zbulwersowany. – Może kiedyś ci powiem. Nie teraz. – A więc przyznajesz, że coś przede mną ukrywasz. – Niczego nie przyznaję. To tylko twoja wyobraźnia. – Przecież właśnie powiedziałaś... Niczego więcej się nie dowiedziałem tamtego wieczoru, bo moje palce, które przesuwały się w górę uda, dotarły do jej szparki i kochaliśmy się aż do momentu, gdy musieliśmy się rozstać.
Kontynuowaliśmy jednak tę rozmowę kilkakrotnie przez telefon i w czasie kolejnych spotkań. – Przyznałaś mi się prawie do tego tamtego wieczoru, gdy wychodziliśmy z restauracji. Pieściłem ramiona Victorii, stojąc za nią, patrząc na nas w lustrze wiszącym nad komodą w apartamencie Hôtel du Louvre. – Do czego się przyznałam? – Że zdradziłaś męża, zanim pojawił się Laurent, a potem ja. Dałaś mi to wyraźnie do zrozumienia. – Miałam romans z tym koszykarzem, o tak. Nie spałam z nim tylko raz, o nie. Był moim pierwszym kochankiem przez dość długi czas, jakieś pół roku. – Wreszcie się przyznajesz. Uwielbiam, jak opowiadasz mi o swoim życiu. Czuję, że to niewyczerpany temat, trochę tak jakbym wchodził do lasu i stawiał w nim pierwsze kroki. Słyszę odgłosy zwierząt, dziwne krzyki na wierzchołkach drzew. Nie wiem, czy ten las jest głęboki, stary, ale tak sądzę. Nie wiem, czy ten las jest niebezpieczny, czy zwierzęta, które w nim żyją, są agresywne, ale boję się ich. Jednocześnie nie mogę się powstrzymać, by nie iść naprzód, z tego prostego powodu, że ciągle dajesz mi dostrzec sekret, który mi wyjawisz, wyznanie, fragment
prawdy, którą przede mną odsłonisz. Mówię, patrząc na jej twarz na tafli lustra: nadal stoję za nią, ściskam jej piersi przez jedwab bluzki. Odwraca się wolno, staje tyłem do lustra, składa pocałunek na moich wargach. Całujemy się przez kilka minut, z języczkiem, jakbyśmy wstrzymywali oddech. Potem Victoria przerywa, przygląda mi się łagodnie i zaczyna mówić: – Był pierwszym z moich kochanków. – Jak go poznałaś? – Przez koleżankę pracującą w dziale PR wielkiej firmy, która była wtedy głównym sponsorem francuskiej reprezentacji koszykówki, koleżanka zaprosiła mnie na mecz do Bercy, poszłyśmy do szatni w trzeciej przerwie, spodobał mi się jeden z zawodników, a ja jemu. – Tak po prostu, w szatni? – To było niesamowite przeżycie, pot, mięśnie, wszystkie te olbrzymie ciała, wygrali mecz. Powiedziałam do koleżanki: „Jak to, przecież nie pójdziemy do szatni, nie będziemy naruszać ich prywatności!”. Ale okazuje się, że za kulisami stadionu po meczu jest tłum ludzi, a my miałyśmy identyfikatory. Weszłam do szatni i mój wzrok padł na twarz mężczyzny: to stało się błyskawicznie. Miał nagi tors, był w samych slipach, wlepialiśmy w siebie wzrok przez kilka
sekund wśród hałasu, krzyków, w bałaganie panującym w szatni po meczu, moja koleżanka wszystko widziała. – I co dalej? – Kochaliśmy się przez całą noc. – I spotkaliście się znowu. – Spotkaliśmy się znowu, zostaliśmy kochankami i trwało to pół roku. Kochaliśmy się regularnie, raz czy dwa razy w tygodniu, pracowałam wtedy w Paryżu. Zdarzało mi się nawet wymyślać różne preteksty, by jeździć za nim, gdy reprezentacja Francji grała za granicą, podróżowałam mniej niż teraz, organizacja tych fikcyjnych delegacji była dość skomplikowana, wynajmowałam pokój w tym samym hotelu, w którym spała reprezentacja, a on przychodził do mnie w środku nocy. – A dlaczego przestaliście się spotykać? – Któregoś ranka zadzwoniła do mnie jego żona, mówiąc, że wie, iż jestem jego kochanką, prosiła, żebym zniknęła, zost awiła ich w spokoju. Uwielbiam to wyrażenie: „zostawić ich w spokoju”. Mężczyźni są takimi tchórzami, lepiej, żeby nie zostali zdemaskowani. Dopóki żona o niczym nie wie, wszystko jest w porządku, przyjmują postawę heroiczną. Ale jeżeli ich nakryje, udają ofiary, utrzymują, że to kochanka ich napastuje...
– Kiedy to było? – Trzy lata temu – odpowiada Victoria bez chwili namysłu. – Mniej więcej trzy lata, trzy i pół roku temu. – Tuż przed Laurentem. Widzę, że ta uwaga wprawia ją w zakłopotanie: na jej twarzy maluje się zmieszanie, Victoria odrywa się od komody i kładzie na łóżku. Dołączam do niej i mówię: – Nie przeszkadza mi, że jesteś kobietą, która od dwudziestu lat ma jednego kochanka za drugim. Natomiast nie mogę zrozumieć, dlaczego przedstawiłaś mi się jako chodząca cnotliwość. – Tak? – Pamiętasz, w Londynie wczesnym rankiem powiedziałaś mi, że nigdy wcześniej nie odczuwałaś równie nieodpartego pożądania do nieznajomego, a zwłaszcza nigdy mu nie uległaś. Twierdziłaś, że to do ciebie niepodobne i następnego dnia czułaś się znieważona... – Przerywam na chwilę, po czym mówię dalej: – Opisywałaś się jako upokorzona. Nazwałaś mnie nawet łowcą kobiet... – Bo nim jesteś – przerywa mi Victoria. – Nie możesz zaprzeczyć, że mnie upolowałeś, że byłam dla ciebie zdobyczą. – Nieprawda. Spodobałaś mi się, chciałem cię
poznać, to drobna różnica. – Wypatrzyłeś mnie, zaczepiłeś, zostałam upolowana. To coś, co zawsze mi przeszkadzało. Zresztą nadal mi przeszkadza. – Właśnie to trudno zrozumieć. Dlaczego nie chcesz przyznać, że nie jesteś chodzącą cnotliwością, że miałaś wielu kochanków? Może zdarzało ci się nawet polować na mężczyzn: być myśliwym, a nie zdobyczą. – Po prostu dlatego, że to nieprawda. Nie jestem taka. Miałam tych dwóch kochanków, a potem ciebie, powiedzmy, że jestem kobietą lubiącą ryzyko i tyle. O ile lubiłem, przyznaję, wypytywać Victorię o jej przeszłość, o tyle ona bardzo rzadko stawiała mi intymne pytania – podziwiałem zresztą jej zdolność do korzystania z chwili i nieprzejmowania się tłem naszych spotkań: nie istniało dla niej pojęcie świata zewnętrznego, jedynym, co wydawało się ją we mnie interesować, gdy spotykaliśmy się w hotelowym barze, była moja obecność, pożerała mnie wówczas wzrokiem (chyba że na mojej twarzy rysował się niepokój: wówczas pytała z wielką troską o powód mojego niezadowolenia). Pamiętam jednak, że któregoś dnia Victoria oświadczyła, iż teraz przyszła jej kolej na zadawanie pytań: miałem jej obiecać, że
nie będę się przed tym uchylał. Ta scena rozgrywała się w Concorde Saint-Lazare, od kilku godzin lało jak z cebra, siedzieliśmy w barze hotelowym, pijąc szampana. Spojrzałem Victorii w oczy: – Chcesz zadawać mi pytania? Czego chcesz się dowiedzieć? – Na przykład jak poznałeś swoją żonę. Czym się zajmuje. Z jakiego środowiska pochodzi. Chcę wiedzieć o twoim życiu tyle samo, ile ty wiesz o moim, z czego niedawno zdałam sobie sprawę, to jest ogromnie dużo. – To długa historia, trudno ją wyjaśnić. Nie wiem, czy będziemy mogli... – Czy będziemy mieli czas? – przerywa mi Victoria, patrząc na zegarek. – Spotkaliśmy się wcześnie, jest dopiero dziewiętnasta, a dokładnie dziewiętnasta dziesięć, pada, nie będziemy wychodzić, wyobrażam sobie, że mamy czas do północy... – mówi przebiegłym tonem. – Tak sobie wyobrażam – odpowiadam. – Jesteś dyskretny, zawsze zazdrośnie strzeżesz przede mną swojego życia prywatnego. Dziś postanowiłam się zbuntować! – wykrzykuje dźwięcznym głosem. – Dziś chcę się dowiedzieć wszystkiego! – Ciszej, Victorio. Przestań się tak głośno śmiać,
wszyscy na nas patrzą. – No to co, co z tego, boisz się, że uznają nas za cudzołożną parę czy że rozpozna cię jakiś znajomy? – Nie, tylko mi to przeszkadza, czuję się zakłopotany, kiedy zwracam na siebie uwagę. – Mój Boże, jaki ty potrafisz być poważny i sztywny, gdy się postarasz! Ja dziś jestem w dobrym humorze, dlatego chcę cię rozebrać na czynniki pierwsze – mówi Victoria, pochylając się nad stołem i wbijając mi rękę w brzuch. Niespecjalnie lubię, gdy jest w takim nastroju, nie znoszę, gdy dorośli pod pretekstem, że mieli ciężki dzień i chcą wyrzucić z siebie problemy, naśladują ekscytację swoich dzieci. Victoria wyczuła, że nie życzę sobie, by obmacywała mnie przy ludziach, więc wyprostowała się i przybrała poważną minę (ale widzę, że ta powaga jest udawana), tak że w końcu, w obliczu jej dziecięcej radości, uśmiecham się do niej. Wyciągam rękę, którą Victoria ściska w swojej dłoni. Mówi: – Do tego stopnia brak ci poczucia humoru, że nie znosisz, gdy próbuję żartować: po twojej minie można by pomyśleć, że to, co robię, jest w złym guście albo niszczy poetyckość twojego życia wewnętrznego. Kiedy próbuję być odrobinę zabawna, powygłupiać się trochę, zawsze
wywołuję w tobie natychmiastową reakcję wycofania. Żeby nie powiedzieć: niesmak. – Moja żona przed laty zarzucała mi to samo. – A teraz już nie? Wybucham śmiechem i w końcu wyznaję: – Chyba tak często miałem do niej o to pretensje, że zabiłem w niej wszelką ochotę do żartów! Victoria też zaczyna się śmiać. – Dobrze – ciągnie. – Sądzę, że zrobiliśmy wielki krok naprzód. Widzisz, dobrze jest czasem porozmawiać o tobie... Na czym to stanęliśmy? – Nie wiem, myślę, że chciałaś zapytać o moje życie... – Czy zawsze pociągał cię ten sam typ kobiet? Czy też twoje gusta się zmieniły? – Zdradzę ci pewną tajemnicę: sądzę, że z powodu środowiska, w którym się wychowałem, moim najdawniejszym marzeniem erotycznym jest to, że trafiam pod opiekę kobiety z wyższych sfer. Jako nastolatek masturbowałem się pewnie setki razy, kochając się z kobietą taką jak ty w czterogwiazdkowym hotelu albo w cieniu sztukaterii w mieszkaniu w eleganckiej dzielnicy. To śmieszne, nigdy tego nie skojarzyłem, dziś przyszło mi to po raz pierwszy do głowy... ale pamiętam młodą kobietę z czasopism, miała na
imię Patty. – Przerywam i przyglądam się badawczo twarzy Victorii. Mamrotam: – To niesamowite. Victoria patrzy na mnie ze zdziwieniem, nie rozumiejąc, co mi się stało. – Co... uważasz za... – To byłaś ty. – Kto, ta młoda kobieta? – Ty jesteś Patty, spotkałem Patty, musiałem czekać do czterdziestki, żeby wreszcie kochać się z kobietą, której zdjęcia wypełniały moje nastoletnie marzenia! – Kompletnie zwariowałeś. A jak wyglądała ta twoja Patty? – Dokładnie tak jak ty: wyglądała tak samo. Patty była dla mnie ideałem kobiety, pragnąłem nie tylko się z nią kochać, ale także z nią żyć. Kiedy się onanizowałem, wyobrażałem sobie, że wszystkie te sfotografowane kobiety są moją żoną: byliśmy małżeństwem, mieliśmy dzieci. Podniecał mnie seks małżeński, a nie marzenia o przelatywaniu na plaży dziewczyny poderwanej w dyskotece. Odpowiadasz co do joty ideałowi dojrzałej kobiety, masz wspaniałe puszyste ciało Patty, konserwatywne ciało, które się poślubia. Pamiętam, że Patty nosiła sznur pereł, który opadał jej na nieco przyciężkie piersi... twoje są
znacznie ładniejsze, są doskonałe. Piersi Patty były jakby zniszczone zbyt częstym karmieniem: to mnie podniecało. Jesteś inkarnacją moich fantazji erotycznych z początku okresu dojrzewania, marzeń o mieszczańskiej małżonce. Masz jej ciało i twarz. – O cholera, to niesłychane – mówi Victoria z ironią. – A co dla ciebie oznacza pojęcie: kobieta z wyższych sfer, którą się poślubia? Chętnie poznałabym twoją definicję. – Dyskretny, niemal przygaszony urok, który trzeba, wyrażając się kolokwialnie, odkurzyć, żeby odkryć jego blask, jakby to był przedmiot zakopany w ziemi. To ciało stworzone do prokreacji, chodzenia na mszę, dawania rozkoszy: trzeba przecież od czasu do czasu uprawiać miłość, jeżeli chce się mieć dzieci. – Moje słowa wywołują uśmiech na twarzy Victorii. Przerysowuję obraz, czyniąc go jeszcze bardziej satyrycznym. – Doskonała równowaga między mądrością i seksem. Lubię widoczne na twarzy i ciele nakładanie się na siebie tych dwóch wymiarów: seks i prokreacja, penetracja i poród, przyjemność i obowiązek, światło i dyskrecja, przekraczanie reguł i ich respektowanie, dziwka i matka, lubię to również u kobiet, które nie mają lub nigdy nie będą miały dzieci, jedno z drugim nie ma nic
wspólnego... W samej istocie matki jest już pewne rozdwojenie, którego subtelna transpozycja to seksualność: matka jest czuła i stanowcza, giętka i sztywna, ugodowa i surowa, nieraz autorytarna. Zresztą ta macierzyńska twarz, gdy istnieje, pojawia się pierwsza, przed tą drugą: można uznać kobietę, którą się spotyka, za zwykłą kobietę, a potem czasem zdarza się, że pod przezroczystą twarzą matki pojawia się druga twarz, twarz kobiety seksualnej... U ciebie nieustannie dostrzegam opozycję tych dwóch wymiarów, to coś, co cię w znacznym stopniu identyfikuje. Nie wszystkie kobiety, ani oczywiście nie wszystkie matki, mają tę twarz, trzeba jej szukać, odnajduje się ją raz na jakiś czas, częściej u kobiet z wyższych sfer... Zresztą dość łatwo to zrozumieć, bo to środowisko troszczy się bardziej niż wiele innych o właściwą równowagę: matka nie ma wyższości nad kobietą ani kobieta nad matką, równoważą się w fascynującym paradoksie. Dziwka i matka w tej samej twarzy: to stereotyp, ale wyobrażenia erotyczne zawsze opierają się na stereotypach. Ten strasznie mnie podnieca, gdy patrzę na twoją twarz, staje mi. – Nie wiem, jak powinnam to odebrać! – Jak hymn pochwalny. Mężczyznom podobają się nie tylko konwencjonalnie seksowne
dziewczyny z seksownych reklam: erotyzm matki z wyższych sfer, a w dodatku zdecydowanej, inteligentnej kobiety władzy, jest dla mnie jak bomba neutronowa. Uwielbiam twoją twarz: podnieca mnie. Nieczęsto zdarza się, by twarz podniecała. By twarz kobiety podniecała tak samo jak jej piersi czy tyłek. – Moja twarz podnieca cię bardziej niż moja cipka? – W pewien sposób. Nieraz, gdy przychodzę do tego baru i dostrzegam cię z daleka, a ty czytasz jakieś dokumenty, widzę jedynie nieco surową twarz kobiety, która despotycznie rządzi, organizuje, wychowuje swoje dzieci, zwalnia całe masy robotników. Nie mogę odnaleźć pożądania, które mnie tu przywiodło, i mam ochotę uciec. – Mścisz się, bo przed chwilą zarzuciłam ci brak poczucia humoru, to żałosne – mówi Victoria ze śmiechem. – Ale gdy tylko usiądę przed tobą, dwa obrazy dopasowują się do siebie, obraz matki i obraz kobiety, tworząc razem twoją twarz. Naprawdę przypomina to trójwymiarowy obraz. Potem, kiedy się kochamy, w pewnym momencie młodniejesz o dwadzieścia pięć lat: jesteś szesnastolatką. – Mówiłeś mi to już kilka razy. – Jakbyś była różnymi osobami i sama nie
wiedziała, czy jesteś raczej tą kobietą, czy inną. Ciągle przesuwają mi się przed oczyma nieznajome, powtarzające się nieznajome w postaci kobiety, która nosi twoje nazwisko. – A z jakiego środowiska wywodzi się twoja żona? – Z kręgów wojskowych, z klasy średniej. Z tego co najgorsze w klasie średniej: ci ludzie postrzegają się jako arystokraci z powodu kodów i tradycji wojskowych. – Chyba niespecjalnie lubisz swoich teściów. Zresztą podobnie jak ja! – Może tak właśnie wygląda historia naszego spotkania. Jesteśmy kochani przez małżonków, ale znienawidzeni przez teściów, więc jakaś część nas czuje, że ma prawo poszukać gdzie indziej tej małej dawki miłości, której jesteśmy pozbawieni. Victoria zdecydowanie jest w znakomitym humorze, bo znowu wybucha śmiechem. – Nigdy nie analizowałam naszego związku pod tym kątem, ale w sumie masz rację, tak właśnie jest! Przynajmniej jeśli chodzi o mnie! Potem opowiadam Victorii o swoim spotkaniu z Sylvie i o dwóch pierwszych latach naszej znajomości, nie ukrywam, że nie była dokładnie tą osobą, o której wcześniej marzyłem, przyznaję, że w tamtym okresie sądziłem, iż może później
spotkam kobietę swojego życia. Wyjaśniam Victorii, że rozmyślałem o tej idealnej istocie jak o bohaterce powieści, którą właśnie skończyło się czytać: jak o kimś konkretnym i zarazem nienamacalnym. „Wystarczająco żywym i inspirującym, by o niej żarliwie marzyć, ale niedostatecznie realistycznym, bym mógł rozpoznać tę kobietę, gdybym ją spotkał na ulicy”. Innymi słowy wyobrażenie kobiety idealnej było tak ulotne, że nie mogło stanowić przeszkody w mojej relacji z Sylvie. „Ta kobieta, o której nieraz marzyłem, widząc braki Sylvie, nigdy się nie pojawiała... A ponieważ się nie pojawiała, byłem nadal z Sylvie...” Victoria spogląda na mnie tak, jakby przeszło jej przez myśl, że to ona jest być może tą wymarzoną kobietą. Pyta mnie: – Przez ponad dwadzieścia lat nie spotkałeś kobiety swoich marzeń i zostałeś z żoną z rozsądku? – To nieco bardziej skomplikowana sprawa. Po pierwsze źle mnie zrozumiałaś, nie poślubiłem Sylvie z rozsądku, bez przesady. Ale głównie chodzi o to, że wydarzyło się coś, co sprawiło, że przestałem sobie zadawać to pytanie: nie wolno mi już było czekać na kobietę idealną. Opowiadam Victorii o ataku Sylvie, o jej pobycie w szpitalu Val-de-Grâce, alergii na neuroleptyki
i późniejszej śpiączce, opisuję te pięć dni, kiedy ją odwiedzałem i mówiłem do niej, gdy spała. Opowiadam Victorii o spotkaniu wyznaczonym przez ojca Sylvie, o jego oskarżeniach pod moim adresem. Victoria jest poruszona: widzę, jak ociera łzę spływającą po policzku. Protestuję, mówiąc, że nie powinna płakać, bo to piękna historia i dobrze się kończy: dowodem na to jest dwójka dzieci, które narodziły się z naszego związku. Victoria odpowiada, że to musi być straszne widzieć ukochaną osobę pogrążoną we śnie, który może okazać się nieodwracalny. „Tym bardziej że byłeś w ostrym konflikcie z jej ojcem i być może to było najtrudniejsze, przynajmniej tak mi się wydaje”, dodaje. Odpowiadam, że śpiączka zakończyła się pewnego ranka, gdy Sylvie się obudziła, ale częściowo straciła mowę i umiejętność pisania, wypowiadała się z wielką trudnością i pisała do mnie pocztówki, które wyglądały tak, jakby ich autorem był uczeń pierwszej klasy; poza tym miała kłopoty z poruszaniem się. Przeniesiono ją w Val-de-Grâce do pokoju wychodzącego na bulwar Port-Royal, spędziła tam około trzech tygodni, odwiedzałem ją, starając się unikać jej rodziców. Sylvie właściwie nie mówiła, a ja uśmiechałem się tylko, ściskając jej dłoń, czasami czytałem jej opowiadania Edgara Allana Poe lub
wiersze Henriego Michaux. Opowiadam Victorii o pierwszym spacerze, który pozwolono odbyć Sylvie, gdy obudziła się ze śpiączki, chodziliśmy przez kwadrans po szpitalnych ogrodach w stylu francuskim, poruszała się wolno, trzymałem ją za ramię, spacerowaliśmy pośród masy rekonwalescentów, którzy podobnie jak my chcieli skorzystać ze słońca, spod płaszczy i kurtek wystawały piżamy i koszule nocne, niektóre osoby jeździły na wózkach inwalidzkich, inne ciągnęły kroplówkę zawieszoną na lekkiej metalowej ramie z kółeczkami. Pamiętam, że ten spacer był dla mnie trochę przykry, wydawało mi się, że z powodu gwałtownej kłótni z jej ojcem nie ma mowy, bym mógł zostać z Sylvie. Właściwie podjąłem decyzję, że zerwę z nią, jak tylko wróci do zdrowia, jak tylko rodzice odbiorą ją ze szpitala. Ogólnie rzecz biorąc, uważałem, że nie wypada zrywać z dziewczyną, która nie jest w stanie mówić ani pisać, a w konsekwencji bronić się, wyrazić swojej złości czy dezaprobaty. „Nie kochałeś jej już? – pyta Victoria. – Twierdziłeś przed chwilą, że gdy była w śpiączce, mówiłeś jej, że ją kochasz...” Odpowiadam, że nie wiem. „Przypominam ci, że miałem zaledwie dwadzieścia lat. Właściwie dawałem się nieść wydarzeniom, sam nie wiedziałem, co naprawdę czuję...”
Odnosiłem wrażenie, że moje uczucia do Sylvie wzmocniło zagrożenie, przez te pięć dni uznawałem lęk przed jej śmiercią za równie intensywne uczucie miłosne jak to, które odczuwa osoba porzucona. „Sylvie porzucała mnie, umierając, a nie dlatego, że tak postanowiła, było to zatem coś jeszcze gorszego, jeszcze bardziej gwałtownego i rozpaczliwego, przypominało wielką namiętność”, ale gdy tylko się okazało, że Sylvie jest uratowana, poczułem się w dziwny sposób zwolniony z wszelkich obowiązków uczuciowych wobec niej. W ciągu tych pięciu dni przy jej łóżku ofiarowałem wszystko, co miałem, oddałem całą swoją istotę, byle przeżyła: przeżyła, a ja czułem się jak martwy, ogarnęła mnie wielka pustka, która zdawała się unicestwiać moją wrażliwość. Sylvie miał odebrać ojciec, wszystko wróci do normy, historia różowego kartonika zniknie z naszej pamięci jak nieszczęśliwy błąd, który podpułkownik z przyjemnością naprawi: nadszedł czas, by nasze losy się rozłączyły. – To przejmująca historia – mówi Victoria. – Muszę przyznać, że tak. Ale zobaczysz, to dopiero początek. – Masz ochotę na jeszcze jedną lampkę szampana? – Tak, z przyjemnością.
Opowiadam wówczas Victorii, że po pobycie w szpitalu Sylvie zamieszkała u rodziców: z powodu urazów spowodowanych śpiączką wróci na studia dopiero po dość długim okresie rehabilitacji. Powiedziałem Sylvie tuż przed jej wyjściem z Val-de-Grâce: „Do zobaczenia, będę cię odwiedzał, zadzwoń do mnie”, lecz wiedziałem, że jej rodzice się nie zgodzą, byśmy się spotykali. „Zresztą, jak ci mówiłem, chciałem z nią zerwać: ale trudno zostawić kogoś po takich przejściach, zwłaszcza gdy nie wyszedł z nich bez szwanku i nie jest w stanie się wypowiedzieć”. Faktycznie, dowiedziałem się później, że gdy tylko Sylvie przyjechała do domu, wyraziła życzenie, abym spędził u nich weekend, czemu rodzice stanowczo się sprzeciwili, oświadczając, że nie chcą o mnie więcej słyszeć. Przez dwa lata była ode mnie uzależniona i przez to uzależnienie zagubiła się w mrokach świata, który nie był jej światem, toteż teraz, gdy dzięki Bogu wróciła do światła rozsądnego życia, w którym wychowali ją rodzice, szczęśliwi, że mogą ją przyjąć pod swój dach na czas rekonwalescencji, powinna z tego skorzystać i zacząć wszystko od zera. „Zobaczysz, skarbie, za jakiś czas ten chłopak będzie dla ciebie tylko bardzo złym wspomnieniem. Gdy później poznasz normalnego mężczyznę, będziesz się zastanawiała,
jak mogłaś popełnić taki błąd: będzie ci równie trudno zrozumieć, co mogło cię przykuć na dwa lata do tego niebezpiecznego chłopca, jak nam trudno było go przez te dwa lata zaakceptować. Wolelibyśmy, by inaczej wyszło na nasze, byśmy wcześniej się zorientowali, ile zła ci wyrządził. Nie dziwi nas bardzo, że wasz związek zakończył się tak tragicznie. Zrobimy wszystko, by ten gnojek znowu nie naraził cię na niebezpieczeństwo. Będziemy cię chronić przed tobą samą i przed uczuciami, które do niego żywisz. Zostaw to nam, zaufaj nam, wiemy, co jest dobre dla naszej córki: jesteś nieświadoma, jak bardzo ci szkodzi jego wpływ na ciebie”. Sylvie słuchała kompletnie załamana, nie mogąc im odpowiedzieć. Próbowała dopasować do siebie słowa, lecz matka natychmiast jej przerywała, mówiąc, że nie powinna tracić sił na dyskusje na ten temat. Sylvie w końcu zrozumiała, że gdy była w śpiączce, zaszło coś strasznego między mną a jej ojcem. Próbowała sobie wyobrazić, jak mogliśmy się posunąć do czegoś podobnego: nigdy nie bagatelizowała dzielących nas różnic, natomiast nie rozumiała, jakim sposobem tak poważne wydarzenie mogło stać się tłem, na którym doszło do starcia: jakiego powodu do kłótni mógł dostarczyć jej sen dwóm
mężczyznom, dla których jego zakończenie było najistotniejsze? Któregoś wieczoru Sylvie spróbowała do mnie zadzwonić, odebrałem i usłyszałem słaby głosik: „Mówi Sylvie”, i już samo to trudno było jej wymówić. Nasza rozmowa trwała kilka minut i nie mogło paść w niej nic istotnego: Sylvie nie była w stanie zadać mi pytania, które cisnęło jej się na usta (ale odgadłem, o jakie pytanie chodzi: pragnęła wiedzieć, czy dalej chcę z nią być, czy też zdecydowałem się podporządkować rozkazom wydanym, jak przypuszczała, przez jej rodziców), lecz uznałem, że przyzwoitość wymaga, by nie powiadamiać jej o mojej decyzji przez telefon. Zapewniłem, że zobaczymy się po zakończeniu jej rekonwalescencji, gdy będzie w stanie wrócić do Paryża. Powiedziałem, że będę na nią czekał, i rozłączyłem się, gdy Sylvie bełkotliwie starała się życzyć mi dobrej nocy. Pojawiła się u mnie parę dni po tej krótkiej rozmowie telefonicznej, siedziała na plecaku pod drzwiami, gdy wróciłem po całym dniu zajęć z uczelni. „Sylvie! Co ty tu robisz?” Śmiała się, wyglądała na uszczęśliwioną, zrozumiałem, że uciekła od rodziców: cieszyła się z podjętej decyzji (nigdy tak bardzo nie przypominała huzara jak w tych okolicznościach godnych powieści
przygodowej). Próbowała mi wyjaśnić, co się stało: rezygnowała z odnalezienia niektórych słów po kilku sekundach poszukiwania z oczyma wzniesionymi, jakby za pomocą wzroku chciała dotrzeć do wnętrza pamięci, wzruszała ramionami, po czym kontynuowała opowieść, każde zdanie stanowiło jakby wyraz olbrzymiej radości z powodu ucieczki. Rozmawialiśmy przez dłuższą część nocy: szło nam bardzo wolno, trudność sprawiało jej nawet poruszanie wargami, chodzenie i wykonywanie jakichkolwiek ruchów, zastanawiałem się, jakim cudem dotarła na dworzec, żeby wsiąść do pociągu, a potem do metra. Zrozumiałem, że udało jej się wspiąć do ciężarówki, która dostarczała do koszar żywność: kierowca uległ urokowi tej przebojowej dziewczyny i w końcu podporządkował się jej teatralnym rozkazom. Aby ukryć przed nim swoje problemy z mówieniem, rzuciła do niego, śmiejąc się, jakby to była zabawa: „Na dworzec! Szybko! Naprzód! Na dworzec!”, ukradła matce pieniądze, żeby zapłacić za pociąg i metro. Wczesnym rankiem stało się jasne, że Sylvie nigdy się mnie nie wyrzeknie: wolała nie zobaczyć więcej swoich rodziców, niż się ze mną rozstać. Poza tym mówiła, że nigdy im nie wybaczy, iż wykorzystali jej śpiączkę, aby się ze mną rozprawić – to, co
mieli czelność zrobić, było jej zdaniem podłe i potworne. Wytłumaczyłem Sylvie, że nie jest to właściwy moment na podejmowanie ostatecznych decyzji, że sytuacja na pewno się uspokoi, że idiotyzmem byłoby zrywanie stosunków z rodzicami. Ale jeśli chce, może zamieszkać u moich rodziców, którzy z radością ją przyjmą – obawiałem się, że ojciec Sylvie brutalnie wparuje do mnie do domu, by zabrać córkę, i źle się to skończy. Zadzwoniłem do niego, żeby się nie niepokoił, uznał, że to ja namówiłem córkę do ucieczki z koszar, próbowałem wtrącić mimo jego wrzasków kilka zdań, które mogłyby wpłynąć na nich uspokajająco: Sylvie się z nimi spotka, gdy upewni się co do kroków, jakie mogliby podjąć w stosunku do mnie, oświadczyłem, że jest w bezpiecznym miejscu i mogą spać spokojnie („U mnie jej nie ma – powiedziałem w końcu jej ojcu. – Wyważanie drzwi do mojego mieszkania na nic się zda, Sylvie jest u naszych wspólnych przyjaciół”), jej ojciec zagroził, że zawiadomi prokuraturę o uprowadzeniu córki, ale Sylvie była pełnoletnia. Nazajutrz napisała do rodziców kartkę następującej treści: „Wszystko w porządku. Chcę zostać z Davidem. Jeżeli się na to nie zgadzacie, trudno. Ucałowania”. Dowiedziałem się o tym, jak już wrzuciła ją do skrzynki przy rue du
Bac, w przeciwnym razie przekonałbym Sylvie, by nie stawiała rodziców tak brutalnie pod murem, nie pozostawiając im żadnej furtki. Sylvie pamiętała niektóre zdania wypowiedziane przeze mnie, gdy była w śpiączce, a raczej nocą pamięć odkrywała przed jej świadomością słowa, które podyktował mi ból, o czym nie wiedziała. Przez kilka kolejnych poranków po przebudzeniu opowiadała mi swoje sny, w których mówiłem, powtarzała mi wszystko, a ja się zorientowałem, że to były moje zwierzenia szeptane jej na ucho przez pięć dni śpiączki, zwłaszcza pragnienie posiadania z nią dzieci i obawa, że urodzi samych chłopców i żadnej dziewczynki. Sylvie pytała, czy składałem wszystkie te obietnice szczerze, czy tylko po to, żeby się obudziła, odpowiadałem, że tak, że moje słowa były szczere. – I rzeczywiście były, nie dało się temu zaprzeczyć – mówię do Victorii. Byliśmy jakby swoim lustrzanym odbiciem: moje obietnice odzwierciedlały dokładnie pragnienia, jakie Sylvie zdawała się odczuwać, a ona była tak osłabiona, tak bardzo przywodziła na myśl nieme błaganie, że odnosiłem wrażenie, iż jej pragnienia domagają się od złożonych jej obietnic tego, co im się słusznie należy. Miałem
olbrzymie trudności z wyrobieniem sobie zdania na temat własnych uczuć, ponieważ ból, jaki sprawiał mi widok Sylvie w tym stanie, smutek, współczucie czy wręcz litość, jaką we mnie wzbudzała, mieszały się z czułością i wspomnieniem dwóch lat, które razem przeżyliśmy, tworząc coś, co z daleka mogło przypominać miłość, ale z czego zdawałem sobie sprawę, było może tylko złudzeniem. A moje młodzieńcze ideały i kobieta, o której zawsze marzyłem? Może była nią Sylvie, może Sylvie wzmocniona przez to doświadczenie (czasami tak myślałem: wydarzenia wzbogaciły ją wewnętrznie, zmieniła się pod tym względem), a może nie. Wtedy właśnie rodzice Sylvie, nie mogąc znieść afrontu, jakim było złamanie przez córkę zakazu i przekroczenie bariery, którą między nami wznieśli, postawili jej ultimatum. Mieliśmy do czynienia ze stanowczymi ludźmi: z wojskowym rygorem. Postanowiła wbrew ich woli ułożyć sobie życie z mężczyzną, który obraził jej ojca, napisali więc do niej list, w którym wzywali ją, by opowiedziała się po jednej ze stron. Jeżeli Sylvie postanowi zostać ze mną, musi liczyć się z tym, że więcej ich nie zobaczy, wyrzekną się córki na zawsze, chyba że wróci do nich i pokaja się, a wcześniej ze mną zerwie. Nie wiedziałem o tym
liście, gdy Sylvie go dostała, dopiero po wielu latach usłyszałem o straszliwym szantażu i o heroicznej odpowiedzi Sylvie (gdyby mi o tym wtedy powiedziała, doradziłbym jej, żeby nie wdawała się w dyskusję i przeczekała). Absurdalna była ta strategia ojca Sylvie postrzegającego życie jako nieustanną grę sił prowadzoną przez tych, którzy mają prawo narzucać swoją wolę: formalnie przywoływał ją do porządku, wysłał do niej list, grożąc przykładną karą, na wypadek gdyby Sylvie nie chciała się podporządkować. Jej rodzice pewnie sobie wyobrażali, że ich córka zadrży ze strachu przed tą ofensywą i wycofa się: taki atak można przypuścić jedynie, gdy jest się pewnym, że zakończy się zwycięstwem nad tymi, którzy są jego celem (w przeciwnym razie wiąże się ze zbyt dużym ryzykiem). Sylvie stawiła im czoło, nie ustąpiła, podobno rodzice ponowili propozycję ugody trochę później. Sylvie po raz drugi odmówiła, zerwanie zostało przypieczętowane, obie strony oświadczyły, że więcej się nie zobaczą, i więcej się nie zobaczyły. – Nigdy więcej? – pyta Victoria. – Co za niesamowita historia... – Sylvie mówiła nieraz, że spotkają się znowu po przyjściu na świat naszego pierwszego dziecka.
Pragnęła tego. Nie zamknęła kompletnie przed nimi drzwi. – I co, dzieci niczego nie załatwiły? – Jej rodzice zginęli w wypadku samochodowym. – Oj... – Zginęli, zanim mogła dać im do potrzymania nasze pierwsze dziecko. – Rozumiem, co masz na myśli... to straszne... – Pamiętasz Asterixa i Kleopatrę? – Czytałam to dawno temu... – W pewnym momencie za Asterixem i jego przyjaciółmi zamykają się drzwi do piramidy. Kiedy zginęli jej rodzice, za mną zamknęły się ciężkie drzwi. Zostałem zamknięty z Sylvie w historii naszego związku jak we wnętrzu piramidy. Właściwie w czym mi to przeszkadza, nic nie świadczy o tym, że nie tam właśnie chciałbym ułożyć sobie życie. Natomiast pewne jest to, że nigdy nie będę mógł opuścić piramidy. – Dlatego powiedziałeś mi, gdy oznajmiłam, że jestem mężatką i nigdy nie odejdę od męża, że ty też nigdy nie zostawisz żony. – Sylvie wybrała mnie, zrywając stosunki z rodzicami, a oni zginęli, zanim mogła się z nimi pogodzić: niosę na barkach ogromny ciężar odpowiedzialności za całe jej życie. Sylvie jest
bardzo delikatna. Nieustannie tańczy nad przepaścią. Ciągle się boję, że spadnie. – Że gdzie spadnie? Victoria zaczyna się śmiać. – To nie jest śmieszne... – Wybacz mi, to z nerwów, przepraszam, nie wiem, co się ze mną dzieje... I zamiast posłuchać własnych poleceń, przykłada rękę do warg, aby ukryć przede mną uśmiech, widzę w jej oczach fale wesołości, w których pobłyskują błagalne iskierki: nie powinienem mieć jej za złe tego niestosownego ataku śmiechu. – Nie rozumiem, co w tej historii cię śmieszy... – Ja też nie – odpowiada. – To pewnie dlatego, że jest smutna, to straszne. – Victoria dalej śmieje się w najlepsze, patrzę na nią, czekając, aż to minie. W końcu odzyskuje spokój, tusz spływa jej po policzkach, próbuje zetrzeć go serwetką z herbem Concorde Saint-Lazare. – Och, przepraszam. Ale gdy coś takiego mnie dopada, bardzo trudno mi się powstrzymać. – Nic nie szkodzi. – Powiedziałeś: ciągle się boję, że spadnie, a ponieważ mówiłeś przedtem o Asterixie, pomyślałam: wpadnie do kociołka z magicznym napojem, jak Obelix, rozumiesz? Jakby twoja żona
wpadała do kotła. To wszystko, nic więcej, wybacz mi. Wpatruję się przez kilka sekund w twarz Victorii. – Jestem głodny, pójdziemy coś zjeść? – Zgoda – odpowiada. – Może do Mollarda? – Świetny pomysł, mam ochotę na ostrygi. – Postawię ci homara. – Znakomicie. – Daj mi minutę, zaraz wracam. – I Victoria wychodzi z baru z torebką w ręce, udając się do toalety. Przechadzamy się w okolicy Opery. Victoria, która rano miała zebranie w Paryżu, wynajęła na popołudnie pokój w Grand Hôtel. Udało mi się wyrwać z budowy wystarczająco wcześnie, byśmy mogli się spotkać koło siedemnastej w Café de la Paix, gdzie wypiliśmy filiżankę herbaty, po czym poszliśmy na spacer. Wyznaję jej, gdy idziemy w dół avenue de l’Opéra: – Czasami myślę, że powinienem się z tobą rozstać. Ale to niemożliwe, dajesz mi szczęście, jesteś energią, która każdego ranka wpada do mojego życia, gdy otwieram oczy i myślę o tobie. Jesteś moją pierwszą myślą dnia. Myślę o tobie, a dopiero później o całej reszcie: o żonie śpiącej
u mojego boku, o moich dzieciach, o Uranusie. – Miło, że mi to mówisz. – To prawda. Nie byłbym w stanie zmusić swojego ciała do niezbędnego wysiłku, żeby wieżowiec ujrzał światło dzienne, gdyby nie ty. Chcę, żebyś o tym wiedziała. Idziemy w milczeniu. – Więc, o ile dobrze zrozumiałam, opuścisz mnie, jak skończysz budowę wieżowca. – Może. – Wiem o tym. – Czasami myślę, że tak trzeba będzie zrobić. Ale boję się, że bez ciebie moje życie na powrót stanie się nieco puste. Tak jakby zawieszono nade mną wielki kryształowy żyrandol, a pewnego dnia ktoś go zdjął i zastąpił gołą żarówką w oprawce. – Goła żarówka w oprawce. Uwielbiam twoje metafory. – Tak poniekąd wygląda życie, gdy znika marzenie, prawda? Nie mówię o swojej żonie i córkach, ubóstwiam je, ale twoja obecność rzuca na nie nowe światło: jakoś bardziej kocham swoje życie rodzinne, odkąd toczy się w blasku tego wielkiego żyrandola. – Nie zadawajmy sobie teraz żadnych pytań. Korzystajmy z chwili. – Masz rację, zobaczymy.
Idziemy do sklepu z butami, o którym kilkakrotnie jej opowiadałem: uwielbiam wysokie obcasy, Victoria ma cudowne stopy, chciała iść ze mną do tego sklepu i kupić sobie buty, które będą mi się podobały. Pokazuję jej jeden z modeli na wystawie. – Na przykład te bardzo mi się podobają. – Są wspaniałe. – W tych też byłoby ci ładnie. – Nie wiem, są trochę... – Trochę co? – Ekstrawaganckie. – Może są, ale te pierwsze wcale nie. To zwykłe szpilki, czarne, lakierowane, na wysokim obcasie. – Nigdy nie chodziłam na tak wysokich obcasach. Są bardzo cienkie. Nie wiem, czy dam radę! Wchodzimy do środka. Victora przymierza kilka par. Przechadza się po sklepie, oglądając stopy w lustrach. Stoję obok sprzedawczyni, która szepce mi do ucha: „W tych wygląda naprawdę świetnie”. Zyskując dzięki obcasom kilka centymetrów, ciało Victorii w obcisłym, dość poważnym, podkreślającym biodra kostiumie w kolorze écru emanuje władzą, która onieśmiela. Dostrzegam nasadę jej dużych palców na skraju czarnej skóry, uwypuklone podbicie, Victoria
zmierza w naszą stronę z królewską godnością, wolno i pewnie, z wdziękiem, jest teraz o kilka centymetrów wyższa ode mnie, czuję wzwód. Zwraca się do mnie, patrząc mi prosto w oczy z uśmiechem na ustach: – Więc które najbardziej ci się podobają? – Te. Czarne lakierowane czółenka. Zdają się zaprojektowane dla twoich nóg. Patrzę, jak spaceruje po sklepie, jej zjawiskowe ciało robi teraz niesłychane wrażenie. – Poza tym, co mnie dziwi, chodzi mi się w nich bez problemu – dodaje Victoria, oddalając się. – Wręcz podoba mi się, że jestem taka wysoka. Pytam sprzedawczynię o wysokość obcasa. – Dwanaście centymetrów – odpowiada. – Mamy też model Pigalle z dziesięciocentymetrowym obcasem, ale nie jest równie ładny. – A buty, w których przyszła? – Mają sześć centymetrów – odpowiada sprzedawczyni. Mówię do Victorii: – Jak na kobietę, która utrzymuje, że nigdy w życiu nie chodziła na naprawdę wysokich obcasach, radzisz sobie po królewsku... Victoria podchodzi do sprzedawczyni i mówi: – Biorę je.
– Świetnie, chce pani jeszcze oglądnąć jakąś inną parę? – Nie, dziękuję, dzisiaj to będzie wszystko, ale myślę, że jeszcze tu przyjdziemy – dodaje Victoria, patrząc na mnie z błyskiem w oku. Sprzedawczyni prowadzi nas do kasy, pakuje czółenka, kładzie na szafce papierową torbę z cennym pudełkiem w środku, bierze kartę, którą podaje jej Victoria, „Dziękuję pani”, mówi, Victoria wprowadza kod, odbiera kartę i paragon, biorę papierową torbę leżącą na szafce, po czym wychodzimy. „Do widzenia państwu”, mówi sprzedawczyni, zamykając za nami przeszklone drzwi. Po kilku krokach skręcamy we wspaniały zadaszony pasaż po prawej stronie. Victoria bierze mnie pod ramię, potem staje, patrzę jej w oczy, a ona całuje mnie przeciągle w usta, po czym mówi: – Dziękuję, Davidzie. Bez ciebie nigdy nie odważyłabym się kupić sobie butów w tym stylu. – Świetnie w nich wyglądasz. – To było naprawdę podniecające doświadczenie... Prawdę mówiąc, jestem cała wilgotna od chodzenia w tych butach przed tobą i tą młodą dziewczyną. Chętnie zabrałabym ją z nami, jeśli mam być szczera! – I wybucha śmiechem, ruszając przed siebie.
Mówię do niej: – Zgadzam się z tobą, w twoim sposobie chodzenia na wysokich obcasach było coś naprawdę erotycznego, jakbyś była naga. Jesteś piękna, te buty dodają ci blasku, stajesz się kimś w rodzaju bogini lub konia trojańskiego... – Konia trojańskiego? Co za dziwny pomysł! – Czymś, co robi wrażenie, i jeśli pojawia się gdzieś, budzi szacunek, czymś, co darzy się czcią... – A jaką armię kryje w sobie ten koń trojański? – Dobrze wiesz, co w sobie kryje. Zresztą niebawem sprawdzimy – mówię do Victorii, podnosząc na wysokość jej oczu papierową torbę z drogocennym pudełkiem. – Wiesz, którędy pójść, aby trafić do Grand Hôtel? – Tak, to proste, do Opery trzeba iść tędy. – Dziwne, z każdym z kochanków odkrywam nowe fantazje erotyczne, nowe rytuały. W twoim przypadku to buty. Dla Laurenta to były przebrania. Ale już wolę twój odlot z butami, nie jest to równie ekstremalne. – Co rozumiesz przez przebrania, coście właściwie robili? – Uwielbiał inscenizacje, pakował mnie w sytuacje, które wcześniej przygotowywał. – To znaczy? Podaj jakiś przykład.
– Uwielbiał bawić się w nieznajomego. Umawiał się ze mną na rogu ulicy o określonej godzinie na chodniku, nie w kawiarni, tylko na chodniku. Zjawiałam się na przykład na miejscu i widziałam, że czeka tam oparty o ścianę nieznajomy mężczyzna z brodą i długimi włosami: Laurent się przebrał. Miał na sobie ubranie nie w swoim stylu, duże metalowe okulary inne niż zwykle i tak dalej. Zaczepiał mnie tak, jak zaczepiłby mnie nieznajomy, jak ty mnie zaczepiłeś w galerii handlowej, i odgrywaliśmy scenkę. Odpowiadałam, żeby zostawił mnie w spokoju i odsuwałam się kilka metrów dalej. Po chwili znowu do mnie podchodził, więc ostro go spławiałam. Oddalałam się na dobre, czułam, że za mną idzie, czasami porzucał pogoń, ale dziwnym trafem znowu pojawiał się po jakichś dziesięciu minutach, wychodząc z bramy. Nie wiedziałam, jakim cudem mnie wyprzedził, ostrzegałam, że jeśli nie przestanie mnie śledzić, zawiadomię policję. Chowałam się w kawiarni, siadał przy stoliku obok i zaczynał mnie podrywać w niewyszukany sposób, mówił, że poczuł od pierwszego spojrzenia, że mam na niego ochotę. Grałam niewiniątko. Uwielbiał, jak grałam niewiniątko. Mówił do mnie wulgarne słowa. Gdy mnie już poderwał, proponował, żebyśmy poszli do
łaźni tureckiej w tej dzielnicy, zgadzałam się. Spotykaliśmy się w łaźni otoczeni przez mężczyzn, na ich oczach głaskał mi delikatnie piersi, nikt nie miał prawa mnie dotknąć, wszyscy tylko patrzyli. Potem szliśmy się kochać do podłego hotelu, uwielbialiśmy dwugwiazdkowe hotele z wielkimi karaluchami, które wszędzie biegały, brał mnie w tym swoim przebraniu. – Często to robiliście? – Bardzo regularnie. – Za każdym razem wymyślał nową historię? – Owszem, za każdym razem nowy scenariusz, nowe miejsca. Problem w tym, że gdy relacja miłosna opiera się na tego rodzaju szaleństwach, istnieje ryzyko, że za każdym razem trzeba się będzie posunąć jeszcze dalej, żeby to nadal działało, żeby te spotkania nie stały się śmieszne albo nie zmieniły się we własną parodię, albo po prostu dalej spełniały swoją rolę i zaspokajały nas, trzeba było bez przerwy wymyślać je na nowo, piąć się i pokonywać kolejne etapy. To spirala, która zachęca do przezwyciężenia frustracji wynikającej nieuchronnie z powtarzania tych samych scen, rozumiesz? Inaczej niż w przypadku klasycznej seksualności, w której intensywność wypływa ze szczerości i zaangażowania, te sceny były kompletnie sztuczne. Gdy się gra, to się gra,
i gra się aż do końca, rozumiesz? Może się tak zdarzyć, że spirala gry mimo woli cię wciąga, a ja chciałam się wymknąć z tej spirali, gdy opuściłam Laurenta. Zostawiłam go właśnie dlatego. Nie rozumiałem, że Victoria czyni mi wyznania o fundamentalnym znaczeniu, bo opowiadała o tym wszystkim bardzo naturalnie: uznałem je za zwykłe banalne zdania nacechowane według mnie nieco konwencjonalną przesadą (wszyscy lubią podkreślać znaczenie swoich wspomnień, zwłaszcza gdy pragną poruszyć słuchacza) i nie wyobrażałem sobie, że odzwierciedlają one dokładnie to, co znaczą, gdyby przeanalizować ich niczym nieskażone natychmiastowe oddziaływanie na wyobraźnię słuchacza. Powinienem był uchwycić ich prawdziwość w sekundzie, w której zabrzmiały, zamiast słuchać ich z pewnym opóźnieniem (co się często zdarza w przypadku ulotnych, prowadzonych w roztargnieniu rozmów), uznając je za subiektywne wizje tego, co opisują, za sposób mówienia. Zdania, które wypowiedziała, nie były sposobem mówienia wyrażały prawdę, której nie byłem zdolny wychwycić. Zadowoliłem się pytaniem: – Co chcesz przez to powiedzieć? – Nic, tylko to, że miałam dość tej sztuczności.
Musiałam z tym skończyć, zacząć coś nowego. – I po chwili: – Nie mogę się na przykład doczekać, kiedy wreszcie ujrzysz mnie nagą w tych wspaniałych butach i zobaczę, jak ci staje. Dziś włożyłam pończochy, cieliste pończochy, w twoim ulubionym kolorze... Zamknęliśmy się w wynajętym przez Victorię pokoju w Grand Hôtel z cudownym widokiem na pałac Garnier. Kochaliśmy się, była naga w samych szpilkach, prawie szczytowałem, zjedliśmy kolację w pokoju. Przez zamknięte okno podziwiałem oświetloną Operę w nocy: pełen zachwyt. Victoria zdjęła szpilki, ale nie zostawiła ich na podłodze jak pospolite przedmioty, tylko ułożyła niczym relikwie na biurku. Od czasu do czasu nawiązywała do nich. – Chciałabym kupić sobie następne – zakończyła wreszcie. – Pójdziesz ze mną? – Naturalnie. – Może uda nam się uwieść śliczną sprzedawczynię! Wyszedłem tuż po północy i pojechałem do domu. Jakiś czas później jem z Dominikiem lunch w restauracji Valmy w dzielnicy La Défense, gdzie lubimy się spotykać. Ponieważ mieści się niedaleko biur budowy, pełni poniekąd rolę naszej
stołówki; gdy jest ładna pogoda, uroku dodaje jej wielki ogródek na betonowej płycie La Défense, gdzie można wypić kawę i zapalić papierosa. Kelnerka, która obsługuje w Valmy, właśnie postawiła przed nami talerze z przystawkami, gdy zawibrował mój BlackBerry: dostałem SMS. Jak tylko usiedliśmy, Dominique zaczął opowiadać o swoich problemach uczuciowych; podejrzewam, że od dwóch dni domagał się tego lunchu, żeby móc się podzielić swoimi obawami z uważnym słuchaczem. Dominique ma problem – marzy mianowicie, aby się zakochać: odkąd zostawił żonę, jego jedyną obsesją jest pragnienie, aby ułożyć sobie na nowo życie z kimś innym. Od miesięcy powtarzam, że dziwi mnie, iż niemal czterdziestoletni mężczyzna, który już trzykrotnie był żonaty, nie chce użyć życia; zdumiewa mnie, że woli założyć czwartą rodzinę, niż mieć romanse, skakać z kwiatka na kwiatek. Z kolejnych małżeństw urodziła mu się piątka dzieci, najmłodsze miało zaledwie cztery miesiące, gdy w zeszłym roku ku ogólnemu zaskoczeniu opuścił jego matkę. Uczucia Dominique’ a zaczęły słabnąć, kiedy urósł jej brzuch (ale bez związku z tym faktem: podobały mu się cztery poprzednie ciąże, lubił kochać się z żonami, gdy spodziewały się dziecka), a te dziewięć miesięcy trwało aż nadto
długo, by przestał do niej odczuwać cokolwiek. Niemniej odczekał cztery miesiące po porodzie, jak wymagała przyzwoitość, zanim oznajmił młodej mamie, że odchodzi. Sam uznał cztery miesiące za rozsądny okres, jakiego wymaga przyzwoitość: mówiłem, że moim zdaniem to trochę za krótko, że powinien zdobyć się na drobny wysiłek i zostać z żoną co najmniej rok. Ale Dominique nie chciał ustąpić: był nieugięty i koniecznie musiał odejść. Decyzja o rozstaniu wprawiła matkę Alexandre’a w tym większe osłupienie, że to Dominique nalegał na dziecko (w wieku czterdziestu lat, będąc matką dziewczynki, chętnie obeszłaby się bez kolejnego dziecka, zwłaszcza gdyby wiedziała, że niecałe dwanaście miesięcy później zostanie sama z niemowlęciem), widok tej kobiety zdruzgotanej tym, co ją spotkało, budził lęk: nie mogła się z tego otrząsnąć. Od tamtego czasu Dominique uparcie szukał młodej kobiety, z którą mógłby na nowo ułożyć sobie życie. I właśnie jedna z niedawno poznanych, z którą, jak przez jakiś czas sądził, mógłby wiązać długofalowe plany, dostarczyła mu kilka razy pod rząd okazji, by zaczął o tym wątpić i stawiać sobie poważne pytania. To właśnie mi opowiadał (byliśmy na samym wstępie), gdy Sylvie przysłała mi SMS.
– Przepraszam, to moja żona, sprawdzę, o co chodzi – mówię do Dominique’a. Czytam SMS, który mi przysłała: „Jestem w Carrefourze, nie wiem, jakie kupić mięso, na co masz ochotę?”. Odpowiadam: „Wszystko jedno, kup, co chcesz”, wysyłam SMS, po czym zwracam się do Dominique’a: – Przepraszam, przerwałem ci, to była moja żona. Co mówiłeś? – To, co zamówiłem, jest doskonałe. A tobie jak smakuje? – Całkiem niezłe. Byłem głodny, to przedpołudnie mnie wykończyło. Ale chłopcy dzisiaj złapali rytm, myślę, że jutro skończymy piętro: z dwudniowym wyprzedzeniem. – Rozpiera cię taka energia, to niesamowite. Nie wiem, co ci się stało, ale od jakiegoś czasu robisz wrażenie, jakbyś góry przenosił. Jestem w szoku. Jeżeli od dziś, czyli od dwudziestego trzeciego listopada, będziemy dalej pracować w takim tempie, to możemy skończyć stan surowy przed terminem, koło dziesiątego stycznia. Przygotowałem symulację, pokażę ci. To naprawdę zaskakujące. – Nie chcę przejechać się na tym budynku. Postanowiłem, że to ja go wykończę, a nie on mnie – mówię, podnosząc do ust widelec, po czym orientuję się, że Sylvie odpowiedziała na mój SMS.
Otwieram: „Proszę Cię, żebyś coś wybrał, bo sama nie jestem w stanie. Bądź tak miły i zlituj się”. Piszę: „Kup żeberka wołowe. Całuję Cię” i wysyłam wiadomość. Mówię do Dominique’a: – Przepraszam, ale musiałem jej odpowiedzieć. A co z tą twoją nową dziewczyną, przestało się wam układać? – Kompletnie jej odbija. Jednego dnia jest dobrze, mówi, że mnie kocha, chce się ze mną zobaczyć, spędzamy razem noc. A następnego dnia, nie rozumiem dlaczego, jest obrażona, twierdzi, że nie możemy się spotkać, i cały dzień siedzi w domu z córką. – To ona ma córkę? Nie mówiłeś mi, że ma dziecko. Och, przepraszam, dostałem kolejną wiadomość od żony. – Ależ mówiłem, przypomnij sobie, mówiłem ci, że się rozwiodła i ma ośmioletnią córkę – odpowiada Dominique, gdy otwieram wiadomość od Sylvie: „Nie wiem, co się dziś ze mną dzieje, nie mogę wyjść z tego sklepu. Jestem tu już od dwóch godzin, a koszyk jest pusty”. Dominique pyta: – Co jest, co się dzieje, coś się stało? – Nie, wszystko gra, to moja żona, poczekaj, naprawdę muszę jej odpowiedzieć. – Piszę: „To nic, nie martw się, weź dużą sałatę fryzyjską, żeberka wołowe i wracaj do domu. W sobotę zrobimy
razem zakupy. Mam zebranie, spróbuję wcześniej wrócić do domu, kocham Cię, całuję”, potem wysyłam wiadomość. Zwracam się do Dominique’a: – I co z tego? Może po prostu chce czasem pobyć sama z córką w domu? – Może. Ale to zawsze ma w sobie coś z zemsty, kary, jest w tym jakaś agresja, trudno mi to zrozumieć. Jakby chciała, żebym za coś zapłacił, tylko nie wiem za co. – Tak, to dziwne. – Jest strasznie nerwowa, nigdy nie widziałem czegoś podobnego. Któregoś dnia wpadłem na pomysł, żeby z okazji jej urodzin zaprosić ją do wystrzałowego hotelu przy Palais-Royal, Hôtel du Louvre, nie wiem, czy znasz ten hotel... – No tak, z nazwy – odpowiadam, czerwieniąc się trochę. Zaskoczył mnie ten zbieg okoliczności: niewiele brakowało, żebym wpadł na Dominique’a w windzie Hôtel du Louvre, ja w towarzystwie wszechwładnej dyrektorki do spraw zasobów ludzkich (która z całą pewnością jest o dwie głowy wyższa od mojego przyjaciela), a on zrośnięty z delikatną, nerwową i podejrzliwą młodą dziewczyną, ale jednocześnie przypuszczam, że scena, którą zaraz mi opowie, rozegrała się w sobotni wieczór. Sylvie odpowiedziała mi, czytam SMS: „Dziękuję, to miło
z Twojej strony, całe szczęście, że Cię mam, wracam do domu, kocham Cię, widzimy się wieczorem”, odpisuję, wysyłając jej uśmiechniętą buźkę mrugającą okiem. Dominique czeka, aż mój wzrok znowu spocznie na nim, i mówi dalej: – Zjedliśmy kolację w Café Ruc, to taka restauracja z klasą tuż obok, potem poszliśmy do pokoju, wspaniały widok na Komedię Francuską, naprawdę, wykosztowałem się dla niej, kazałem nawet przynieść do pokoju butelkę szampana. Widzisz, nie jestem miliarderem, tylko zwyczajnie pracuję, ale zachowałem się z klasą! Kochaliśmy się przez całą noc, było super, naprawdę bez zarzutu: jak miesiąc miodowy. Następnego dnia rano biorę prysznic i słyszę wrzaski. Wychodzę: leży na łóżku i czyta SMS-y na moim smartfonie. Rzuca mi telefon w twarz, popatrz, mam tu ślad – i Dominique pokazuje dość głębokie czerwone rozcięcie z zaschniętą krwią na lewej skroni. – Znalazła wiadomość, w której napisałem do jednej dziewczyny: ssę twoje piersi. – Ssę twoje piersi? Wysyłasz do kobiet SMS-y, w których piszesz, że ssiesz im piersi? – No dobra, zgadzam się, to trochę żenujący tekst, ale musiałem być nawalony. Ta dziewczyna się za mną ugania, nigdy do niczego między nami
nie doszło, nieraz w nocy wysyła do mnie pieprzne wiadomości. Odpowiedziałem jej i tyle. – I co dalej? – Nie dało się przemówić jej do rozumu. Darła się przez trzy godziny. Przez trzy godziny! Wyobrażasz sobie?! Z powodu SMS-a, w którym piszę do jakiejś kompletnie nieznaczącej dziewczyny: ssę ci piersi! – Między nami mówiąc, Dominique, uważam, że ten tekst: ssę ci piersi, był naprawdę kiepski. Sam bym się darł. – Proszę cię, przestań. Płacę za luksusowy pokój w Hôtel du Louvre, kurde, wiesz, ile kosztuje pokój w Hôtel du Louvre? – Przypuszczam, że dużo. – Powiedz ile. – Nie, przestań, wystarczy, zrozumiałem: dużo. I co, uspokoiłeś ją? – I wtedy mój BlackBerry raz jeszcze wibruje: nowy SMS. – To znowu twoja żona, odbierz, nie przejmuj się mną, odpowiedz – mówi sympatycznie Dominique w momencie, gdy pojawia się kelnerka. – Skończyli panowie? Mogę zabrać talerze? – pyta. – Tak, proszę, ja skończyłem – mówię, otwierając wiadomość, którą, jak się okazuje, przesłała mi Victoria.
– Och, coś takiego, widzę, że dziś nie byli panowie głodni! – Oszczędzam siły na duszone mięso po prowansalsku, a poza tym mam kłopoty z żoną... Bez przerwy wysyła mi SMS-y... – Ach, te kobiety, gdy się człowiek nimi nie zajmuje, zawsze traci apetyt! – oznajmia kelnerka, odchodząc z talerzami. Otwieram SMS: „Odbierz mail! To pilne!”, co skłania mnie do otwarcia skrzynki, a Dominique robi to samo i sprawdza maile, które przyszły na jego smartfon. Wiem, że Victoria jest w Ho Chi Minie, gdzie miała się spotkać z zespołami HR, i dziś wyjeżdża z Wietnamu do Bangkoku. Unoszę się w powietrzu, ten kraj jest prawdziwym rajem. Opuściłam właśnie salon masażu z młodą koleżanką, każdą z nas masował mężczyzna, to było tak mocne przeżycie, że gdy się skończyło, chciałam, żeby doprowadził mnie do or gazmu, dziewczyna, z którą tam byłam, powiedziała, że to było widać po wymianie naszych spojrzeń, kiedy przerwał. Powiedziała, że nie zdawałam sobie z tego sprawy, ale bez przerwy jęczałam, gdy mnie masował. Miałam ochotę, żeby dotknął mojej szparki, byłam cała mokra w środku, myślałam o Tobie, sądzę, że gdybym była sama, postarałabym się, żeby doprowadził mnie do
orgazmu palcami, zdarłabym z niego przepaskę i wzięłabym w dłonie jego członek. Ale to było nie możliwe z uwagi na współpracownicę. Widzisz, do jakiego stanu mnie doprowadzasz, wszystko z powodu naszego spo tkania w Hôtel du Louvre przed trzema dniami w szpilkach Louboutina. Zabrałam je tutaj, podobają mi się, wszyscy na mnie patrzą. Tęsknię za Tobą, chyba pójdę się masturbować do toalety w tej kawiarni, tak bardzo jestem wilgotna z po wodu wyćwiczonych dłoni masażysty. Chcę jeszcze, jeszcze pieszczot! Całuję Cię... Odkładam telefon na stół i patrzę na swojego przyjaciela Dominique’a, który po kilku chwilach zagaduje: – Co się dzieje? Coś się stało? Nie najlepiej wyglądasz. To znowu twoja żona? – Nie, nic takiego, w porządku. – Widzę, że coś cię dręczy, o co chodzi? – Tak, to moja żona, ale wszystko będzie dobrze. W tym momencie pojawia się kelnerka i stawia przed nami talerze: duszone mięso dla mnie i stek z frytkami dla Dominique’a. W milczeniu posypuję danie pieprzem, a potem solą. Dominique wyciąga rękę: podaję mu solniczkę. Moje mięso paruje. Długa wiadomość od Victorii wprawiła mnie w smutek, poczułem gorycz i beznadziejną
zazdrość. W sumie to banalna, nieco stereotypowa fantazja, z której mi się zwierza, na próżno powtarzam sobie, że chciała wciągnąć mnie w erotyczny odpał i jest to dowód, niepodważalny dowód, że to na mnie miała ochotę, lecz nie udaje mi się pozbyć myśli, że przed godziną Victoria czuła pożądanie do innego mężczyzny: chciała, żeby ją przeleciał. Pałam chęcią, by ponownie przeczytać mail w smartfonie, który leży po prawej stronie dymiącego talerza (jego zawartość, której spróbowałem, jest wyśmienita; gratuluję kelnerce, gdy przychodzi zapytać, jak nam smakuje: „Naprawdę pyszne, proszę to od nas przekazać szefowi kuchni!”), ale nie mam odwagi. Oczami wyobraźni widzę wymianę spojrzeń między Victorią i masażystą (w których jej koleżanka dostrzegła pożądanie), pragnienie Victorii, by położyć rękę na członku tego mężczyzny, zachęcić go, by zbliżył się do szparki i dał jej rozkosz. Widzę, jak palce Azjaty wsuwają się w intymność Victorii, widzę jej dłonie wczepione w ramiona masażysty, gdy patrzę na leżące na talerzu kawałki marchewki i mięsa, które przypomina mi brązowy aksamit. Te wrażenia i obrazy są dla mnie trudne do zniesienia, czuję, jak krążą w moim ciele, w myślach, płynach ustrojowych niczym
przedmioty, które by tam wprowadzono: to obce ciała, grudki, nieprzyjemne nieczystości, przykrości. Jednocześnie erekcja, która pojawiła się, gdy czytałem list od Victorii, nie osłabła, mięso, które jem, i twarz Dominique’a, na którą od czasu do czasu w milczeniu zerkam z udawanym zainteresowaniem, nie wystarczyły, by ją zakończyć: staje mi na sztorc, mój ból na ślepo odtwarza obraz nagiej gorącej Victorii rozłożonej pod palcami młodego człowieka, który ją dotyka, zabawia się jej nerwami i zakazanymi strefami jej ciała. Nagle w obliczu niszczycielskiej konkurencji w postaci tego masażysty wydaje mi się, że jestem jednym z bardzo licznych osobników mogących ją zaspokoić: czuję się, jakbym był jednym penisem pośród wielu. Po dłuższej chwili Dominique pyta: – Chcesz do niej zadzwonić? – Nie, przepraszam, w porządku. – Naprawdę, jeżeli się o nią niepokoisz, powinieneś... Przerywam mu: – A co zamierzasz zrobić z tą swoją nerwową dziewczyną? – Nie wiem, waham się, podoba mi się. – Nie widzę tego. Naprawdę, Dominique, nie widzę tego: odpuść. – Z drugiej strony...
– Gdyby chodziło ci o romans, seks, zabawę, to dlaczego nie. Ale szukasz wielkiej miłości, wspólnego życia, nie wydaje mi się, żeby ta dziewczyna odpowiadała twoim pragnieniom. Chyba że szukasz relacji pełnej niepokoju, permanentnego konfliktu. Na twoim miejscu odpuściłbym: uciekaj, póki czas, takie jest moje zdanie. Widzę, że Dominique zastanawia się nad moimi słowami, energicznie potakuje głową, przeżuwając stek, jednocześnie niektóre ruchy głowy delikatnie negują tę ogólną aprobatę, jakby chciał zaznaczyć, że to wszystko nie jest takie proste i że ta dziewczyna ma pewne zalety. W końcu mówi, lecz tym razem wyraża to słowami: – Nie wiesz nawet, jak bardzo ci zazdroszczę, że znalazłeś kobietę swojego życia, że jesteś szczęśliwy w małżeństwie, że tworzycie nierozłączną parę. Jesteś dla mnie wzorem, uważam to za wspaniałe. Moje życie jest klęską, marzyłem o tym, żeby spędzić trzydzieści lat z tą samą kobietą, ale okazywało się to niemożliwe: za każdym razem po jakimś czasie zdawałem sobie sprawę, że się pomyliłem – kończy Dominique, wbijając wzrok w mój sos, jakby zazdrościł mi nawet delikatnego ciemnego, niemal brunatnego koloru dania stanowiącego jakby metaforę
małżeńskiej jedwabistości, o której marzył. Nagle podnosi głowę. – Nigdy nie miałeś pokusy, żeby sprawdzić, jak jest z kimś innym? Nigdy nie masz wątpliwości? Czy nie powstrzymujesz się nieraz, by nie pójść za jakąś kobietą, to znaczy nie przespać się z nowo poznaną kobietą, która ci się spodobała? Wyobrażam sobie, że zdarza ci się spotykać kobiety, które ci się podobają, które uważasz za atrakcyjne... – Tak, oczywiście, zdarza mi się. – I co? – To znaczy? – David! Przestań udawać niewiniątko! Rozumiesz, o czym mówię! – Nie twierdzę, że w ciągu dwudziestu dwóch lat nigdy nie zdarzyło mi się ulec pokusie... Tylko Dominique, niech to zostanie między nami... Nigdy o tym nie opowiadam... – Oczywiście – odpowiada Dominique. – Za kogo ty mnie masz?! – Ale nie zdarzyło mi się mieć kochankę, o tym nie ma mowy, to zasada, której nigdy nie naruszyłem. Można ulec wdziękom kobiety, dlaczego nie, choć rzadko się to zdarza, ale tylko raz. Jestem szczęśliwy ze swoją żoną. Nie chcę jej zostawić ani ryzykować, że stanie się coś, co mogłoby zagrozić naszemu małżeństwu.
– Wiesz, powiem ci coś w tajemnicy. Właśnie znowu zadźwięczał mój BlackBerry, rzucam okiem na ekran: nowa wiadomość od Victorii. Zwracam się do Dominique’a, podnosząc telefon: – Mów dalej, słucham cię, sprawdzę tylko, o co jej chodzi. Nie najlepiej ostatnio się czuje... – Tak mi się wydawało – odpowiada Dominique. Victoria ogranicza się do słów: „I co, jesteś pod wrażeniem? Zastanawiamy się z dyrektorką HR na Wietnam, czy tam nie wrócić. Mój masażysta był naprawdę szalenie seksowny, mam niesamowitą ochotę się kochać, nawet nie możesz sobie tego wyobrazić. Jeżeli nie odpowiesz na mój mail, będę zmuszona wrócić do masażysty, żeby się mną zajął. W każdym razie wszystko Ci opowiem...”. Wychodzę ze skrzynki odbiorczej i podnoszę wzrok na Dominique’a, który właśnie wyznaje mi, że nigdy nie kochał się z kobietą swoich marzeń. – Jak to, nigdy nie kochałeś się z kobietą swoich marzeń? – pytam, tonąc w śmieciach, w których pogrążył się mój umysł, gdy przeczytałem ostatnią wiadomość od Victorii: w irytacji, urażonej dumie, niezadowoleniu, smutku i upokorzeniu. A zwłaszcza w przekonaniu – które w tamtym czasie występowało sporadycznie, lecz z czasem
zaczęło narastać – że ona wiedzie urozmaicone, luksusowe, niczym nieograniczone i pełne rozrywek życie, podczas gdy ja jestem uwiązany u stóp wieżowca. Victoria z radością korzysta z najprzyjemniejszych aspektów współczesnej rzeczywistości, a ja skazany jestem na ograniczenia, które ta sama rzeczywistość narzuca większości z nas w celu zwiększenia bogactwa, jakie z jej funkcjonowania czerpie stosunkowo niewielka liczba osób. Widząc, jak Victoria działa, rozumiałem, że globalizacja dała początek nowym stylom życia, których nie widzimy zbyt dobrze, bo poruszamy się na niższym poziomie, jakby nad nami dobudowano dodatkowe piętro i grupa starannie wybranych ludzi, bez przerwy przenosząc się z jednego kraju do drugiego, kieruje z niego maszyną planetarną: znajdują się na terytorium, na którym w wyniku zniknięcia granic stosunek do rzeczywistości opiera się na mobilności, nieustannym przenikaniu się sfery osobistej i zawodowej, prywatnej i społecznej, przyjemności i pracy, gratyfikacji i wydajności, głównie z powodu różnicy czasu czy rzekomych wyrzeczeń, na które muszą przystać (a tak naprawdę uwielbiają to). Owemu zazębianiu się połączonemu z wynagrodzeniem tak wysokim, że zdawać by się mogło, iż ich życie stanowi brzemię,
towarzyszy oczywiście wiele przywilejów (znacznie przewyższających niedogodności): postrzegałem życie Victorii jako tak godne pozazdroszczenia, jak tylko można sobie wyobrazić, mimo że nie ulegało kwestii, iż bardzo dużo pracuje (ale ja też bardzo dużo pracowałem, jednak nie licząc około dwudziestu bloczków obiadowych, system, na który harowałem, nie dawał mi prawa do żadnych prezentów w postaci przyjemnych doznań ani żadnego pocieszenia w przeciwieństwie do tego, co było codziennie udziałem mojej potężnej kochanki). A zatem nie byłem wyłącznie zazdrosny o wietnamskiego masażystę, lecz o okoliczności pozwalające Victorii drżeć w jego dłoniach – i te dwa uczucia mieszały się, budząc we mnie szczególnie wyrafinowany żal, równie wyszukany jak całe jej życie. Nigdy nie jest miło przyznawać się do uczuć małostkowych, muszę jednak przyznać, że odczuwałem nutę goryczy i zaczynałem zazdrościć Victorii jej życia – siedząc w restauracji w La Défense, pośród sekretarek i kierowników biur, miałem poczucie, że jestem kozłem ofiarnym. Dominique odpowiada mi: – Nie będę wchodził w szczegóły, ale wydaje mi się, że od dzieciństwa, powiedzmy od wczesnej młodości, jest się wrażliwym na pewien typ kobiet,
coś bardzo dokładnie określonego. Powiedzmy, wymyślam tu: ciemnoskóra Azjatka, maleńka, drobniutka, wąska w biodrach jak chłopak, za to z ogromnymi piersiami i burzą kręconych włosów wielką jak grzywa. Taka w stylu Grace Jones. Pamiętasz Grace Jones? – Pamiętam ją ogoloną. Miała włosy przypominające grzywę? – Może ją z kimś mylę. – Ale to, co mi właśnie opisałeś, to twój ideał? Czy to tylko był przykład? – Obiecasz mi coś? – No? – Że nigdy o tym nikomu nie powiesz. Jestem w tych sprawach bardzo dyskretny. – Obiecuję, że nigdy nikomu o tym nie powiem. – Dobrze, przyznaję, to jest właśnie w ogólnych zarysach mój absolutny ideał. Nieraz spotyka się takie na ulicy, ale rzadko. Zdarza mi się widzieć je w telewizji, grają role nic nieznaczących pielęgniarek w serialach amerykańskich. – I co w związku z tym? – Co w związku z tym? Czy ty uważasz, że to normalne, że przez ponad czterdzieści lat życia nie udało mi się ani razu trzymać w ramionach takiej dziewczyny? Wspaniale jest żyć na ziemi, nie skarżę się, to niebywałe szczęście. Ale szczerze
mówiąc, jaki to ma sens, urodzić się i przeżyć całe życie, jeżeli nie było ci dane coś tak prostego, co jest dla ciebie czymś kluczowym? Zastanów się nad tym ze mną przez trzy minuty, skup się, a zrozumiesz, że to naprawdę przerażające... Coś, o czym marzysz, odkąd skończyłeś szesnaście lat! Masz teraz trochę ponad czterdziestkę, a tego, o czym marzysz od szesnastego roku życia, czegoś tak prostego... nie chodzi mi przecież o to, żeby polecieć na Księżyc... tego czegoś nigdy nie przeżyłeś. Nigdy nie trzymałem w objęciach ciemnoskórej, długowłosej, drobnej Azjatki z olbrzymimi piersiami, takiej, jak opisałem ci przed chwilą. I z tego powodu na półmetku życia ogarnia mnie, przyznam ci się, głęboki smutek, prawdziwe rozczarowanie... jeszcze trochę, a przestanę wierzyć w cokolwiek... Czasami rano, gdy wstaję, płakać mi się chce na myśl o tym, że pewnie umrę, zanim spełni się to proste życzenie, które wydaje się osiągalne dla każdego: spotkać kobietę, o której zawsze marzyłem. Naiwnie wierzyłem, że ponieważ tak ciężko pracuję, że... no nie wiem, tak bardzo się staram, żeby wszystko robić porządnie, żeby odgrywać narzuconą mi rolę, naiwnie wierzyłem, że przynajmniej to będzie mi dane. Jeżeli się tak nie stanie, zaręczam ci, że zamknę oczy z goryczą w sercu. Ostatni promyk
światła, który zobaczę, gdy będę odchodził, gdy na zawsze zamknę oczy, będzie jak ostatni łyk goryczy: cały świat sprowadzi się do tej jedynej łzy goryczy, mojej ciemnoskórej Azjatki, która nigdy nie stanęła na mojej drodze. Kurde, David, gówno to wszystko warte... przepraszam, nie wiem, co się ze mną dzieje – mówi Dominique, ocierając palcem łezkę, która pojawiła się pod prawym okiem. Poklepuję go czule po ramieniu i mówię: – Uwielbiam twoje liryczne odloty, Dominique. – Jestem zmęczony. Przepraszam, to ta kurewska budowa, wszystkim nam odwali, jak dalej każą nam tak pracować. Popatrz, w jakim stanie jestem pod koniec listopada. Ach, kurde, cholera by to wzięła... – Jakoś to będzie, nie martw się, trzymam rękę na pulsie. – No ale słuchaj, David, czy z tą kobietą idealną nie mam racji, czy to nie smutne? – Ależ masz rację, Dominique, słusznie się denerwujesz, to jest smutne. Masz ochotę na kawę? – Tak, na podwójne espresso. A ty już spotkałeś kobietę swoich marzeń? To znaczy pod względem fizycznym. – Nie mam w głowie portretu pamięciowego takiej kobiety. To byłaby raczej pewna myśl,
istota. Jeżeli miałbym opisać słowami kobietę moich marzeń, nie mówiłbym o wyglądzie, a raczej o pewnej koncepcji. – A jaka to koncepcja? – Pozwolisz, że zachowam ją dla siebie. To tajemnica.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Ostatniej nocy wyrwało mnie ze snu łomotanie do drzwi. Ten koszmar śni mi się co drugą noc od trzech miesięcy: usiadłem zlany potem w ciemności pokoju hotelowego, tak jak usiadłem w ciemności w łóżku obok Sylvie tego ranka, gdy naprawdę usłyszałem walenie do drzwi, poszedłem do łazienki wypić szklankę wody, podczas gdy tamtego dnia, zdziwiony, że ktoś może tak hałasować o tak wczesnej godzinie, udałem się w kierunku tego łoskotu, aby dociec jego przyczyny. Było koło szóstej rano (mój budzik dzwoni o szóstej piętnaście, ale ponieważ bardzo źle spałem, budziłem się z wielkimi problemami), zastanawiałem się, z jakiej przyczyny ktoś z takim samozaparciem atakuje moje drzwi: może coś się zdarzyło u sąsiadów, na przykład ktoś miał zawał; albo w naszej dzielnicy doszło do wypadku
drogowego; a może to sen, lecz to przypuszczenie malało, w miarę jak zbliżałem się do źródła hałasu, usiłując wyrwać się z objęć snu. Podszedłem ostrożnie i wówczas usłyszałem: „Otwierać, policja!”, odsunąłem zamki i ludzka fala przygwoździła mnie do ściany w przedpokoju. Poprzedniej nocy przerażony tym koszmarem bardziej niż zwykle nie miałem ochoty kłaść się z powrotem do łóżka po wypiciu szklanki wody w łazience. Jest trzecia dwadzieścia, schodzę na dół, starając się zachowywać jak najciszej, a gdy otwieram drzwi do salonu, trafiam na właścicielkę hotelu, która siedzi w szlafroku na podwiniętej nodze i czyta książkę: założyła okulary. Podnosi głowę, słysząc odgłos otwieranych drzwi, i uśmiecha się do mnie, podchodzę bliżej i cicho śmiejemy się z niespodziewanego spotkania, wskazuje mi kanapę stojącą naprzeciwko fotela, na którym siedzi, po drugiej stronie niskiego stolika. Zapaliła w piecu na drewno, płomienie są piękne, wznoszą się pionowo za wypukłą szybą. – Co się panu stało? – pyta. – Nie może pan zasnąć? – Nie, nie w tym rzecz, świetnie mi się spało. Ale obudził mnie koszmar, naprawdę straszny koszmar. To znaczy ciągle ten sam, ktoś puka do moich drzwi... a raczej usiłuje je wyważyć...
i potrzebuję kilku sekund, żeby zdać sobie sprawę, że nie chodzi o drzwi do mojego pokoju hotelowego. To samo śni mi się co drugą noc od trzech miesięcy. – Wiem – odpowiada właścicielka. – A skąd pani wie? – Mieszkamy tuż nad panem, słyszymy, jak pan wrzeszczy. Mój mąż chciałby, żebym przeniosła pana gdzie indziej, ale ma pan duży pokój, okna wychodzą na las. Ponieważ przebywa pan tu już od dłuższego czasu – mówi z porozumiewawczym uśmiechem – uważam, że śmiesznie byłoby dawać panu gorszy pokój... Więc pana nocne wrzaski denerwują mojego męża! – Próbuje odtworzyć wściekłość męża, akcentując spółgłoski gardłowe i mrużąc oczy. Odpowiadam jej rozbawiony: – Proszę go przeprosić w moim imieniu. – Wiem, kim pan jest. Patrzę na nią w milczeniu przez kilka sekund. – Jak to wie pani, kim jestem... – Widziałam pana zdjęcie w dzienniku, gdy to się zdarzyło. Uderzyła mnie pana twarz, zastanawiałam się, jak ktoś z takim wyglądem mógł się wplątać w równie ohydną historię. Instynktownie stanęłam po pana stronie, kiedy o tym przeczytałam, nie wiem do końca dlaczego.
Pomyślałam sobie: biedny człowiek... Czy ktoś panu już mówił, że jest pan podobny do Joaquina Phoenixa? Pana twarz jest twarzą człowieka, który nie zasługuje na to, by być zamieszanym w taką historię. – Nie podzielam pani zdania. Jestem winny, zasłużyłem na to, co mnie spotkało. To ja jestem ohydny i beznadziejny, a nie kobieta, którą zamordowano. Za późno dotarło do mnie, że była wyjątkowa, jestem winny, bo zrozumiałem tę kobietę dopiero po jej śmierci i wtedy odkryłem, jaki utraciłem skarb. Nie umiałem jej ochronić, oślepiły mnie przesądy na różne tematy, jakaś gorycz i uraza. Kiedy umarła, zdałem sobie sprawę z jej wielkości i z własnej małości. – Postrzegam pana jako idealistę. – Wszyscy zawsze postrzegają mnie jako idealistę, ale prawda jest taka, że bardzo łatwo mieć utarte poglądy, bronić politycznie poprawnych opinii i ślizgać się po ziemi, wmawiając innym, że leci się do gwiazd... I po co to wszystko? Żeby powiedzieć, że lepiej by było, gdyby świat był lepszy, życie piękniejsze, a ludzie się szanowali? To śmieszne. Piękno rodzi się w chwili, wymyśla się je, będąc wolnym, a Victoria wymyślała piękno, które trzeba było umieć chwytać w locie... A idealista jest kimś powolnym,
by nie powiedzieć: ciężkim, to ktoś, kto się nie zmienia, jest niczym maksymy wyryte w kamieniu... – Przepraszam, ale to mimo wszystko lepiej, niż być łajdakiem czy cynikiem... – Zgoda, choć jeszcze lepiej być kimś takim jak Victoria: tak złożonym, że wymyka się wszelkim kategoriom, co sprawia, że nie rozumieją go ani ci, którzy patrzą na niego okiem idealisty właśnie, ani ci, którzy patrzą na niego okiem cynika. Trzeba byłoby wymyślić nowe spojrzenie lub odnaleźć dziewicze spojrzenie, niemal spojrzenie dziecka, żeby zrozumieć złożoność Victorii. Umarła z powodu mojego idealizmu, który mógłby być, jeżeli o mnie chodzi, wyszukaną wersją głupoty. To odrzucenie przestrzeni: mój idealizm zamyka w sześcianie maleńki kawałeczek nieskończoności i każe mi utrzymywać, że ta ograniczona przestrzeń jest wzorcowa, geometryczna, cywilizowana (niech pani to nazwie wedle uznania, jest noc, chce mi się spać), co sugeruje, że przestrzeń pozostająca na zewnątrz jest niemoralna, że to bezkształtna niedoskonała przestrzeń bezprawia, mówię tu o możliwościach, które otwierają się przed człowiekiem, gdy nie boi się żyć. Victoria uczyniła z tej przestrzeni własne terytorium i była zdolna odnaleźć inny idealizm,
nie ten zakrzepły w pewnych ideach, ale oparty na chwili, pragnieniach, szybkości, ryzyku, przygodzie, ruchu, energii, przeobrażeniach. – Jak na człowieka, który dopiero co obudził się z koszmarnego snu, mówi pan o niej naprawdę nieźle. – Żadna w tym moja zasługa, odkąd do pani przyjechałem, myślę wyłącznie o tym, powtarzam sobie wszystkie te zdania przez cały dzień od trzech miesięcy. Victoria wznosiła się ponad wszelkie podziały, to zdarza się tak rzadko, że gdy spotyka się tego rodzaju osobę i nie da się przypisać jej pudełka, które nie składałoby się z kawałków wszystkich pudełek i zarazem nie byłoby żadnym z nich w całości, człowiek trafia na mur: nasza ciasnota umysłowa rozbija się o tę konceptualną zagadkę. Zmienność Victorii zadawała mi gwałt, rozumiem dziś, że będąc z nią, w końcu chciałem się zemścić za wolność, w której żyła i której sam nie byłem w stanie udźwignąć... Byłem tylko niewolnikiem, niewolnikiem innych, swoich szefów, systemu, a nade wszystko niewolnikiem samego siebie i tego, co nazywa pani idealizmem, nie przestawałem jej krytykować, kwestionować jej uczciwości, powtarzać jej, że jest dwulicowa, zawsze miałem jej coś do zarzucenia: była dla mnie o wiele za szybka, upokarzała mnie
tak, jak czułby się upokorzony ktoś, kto musiałby biec na sto metrów obok Bena Johnsona. Może to bardziej realistyczna metafora niż ta, którą posłużyłem się przed chwilą, Victoria akceptowała, rozumiała, zamieszkiwała, wykorzystywała naszą rzeczywistość z taką samą łatwością, z jaką Ben Johnson zamieszkiwał czasoprzestrzeń stu metrów. A ja przypominałem śmiesznego żółwia, który z trudem niesie skorupę swojego idealizmu, rozumie pani, co mam na myśli? – Nie zrozumiałam wszystkiego, ale najwyraźniej pana zezłościłam! – wykrzykuje właścicielka hotelu, śmiejąc się. – Obiecuję, że w pana obecności nie użyję już nigdy słowa idealista. – Moje zasady często służyły mi do odrzucania tego co inne, do określania tego, co bez przerwy zmienia miejsce i formę, co jest ruchome i żywe. Mój idealizm często był podszyty zazdrością, urazą, stanowił sposób dyskwalifikowania tych, którzy są wolni. Widzi pani, jestem uczciwy, na tym polega zaleta tragedii: wszystko trzeba przemyśleć na nowo, począwszy od siebie, spogląda się na siebie przenikliwym wzrokiem. Już najwyższy czas, skoro mam czterdzieści dwa lata.
– To minie. Odzyska pan szacunek do siebie. To chyba normalne po tym, co się panu przytrafiło, nie uważa pan? – pyta z sympatią. – Nie sądzę, by moje spojrzenie się zmieniło, chyba że sam głęboko bym się zmienił... Ale na razie nie mam na to siły, ograniczam się do refleksji nad tym, co się stało przed trzema miesiącami. To znacznie gorsze, niż gdybym w porywie uniesienia zabił tę kobietę własnymi rękami. Ponoszę winę, bo nie zrobiłem nic, byłem tylko sobą, dlatego właśnie zginęła. Nie mogę się oskarżać o choćby sekundę morderczego szału. Myślę czasem, że lepiej byłoby wylądować w więzieniu i móc wyrzucać sobie chwilę szaleństwa: prosiłbym społeczeństwo o wybaczenie, odsiadując karę. Popełniłbym błąd, odpokutowałbym za niego, reszta byłaby ocalona. Ale to niemożliwe: oskarżam całe swoje jestestwo o spowodowanie śmierci tej kobiety. Powinienem był w bardzo konkretnym momencie zareagować w pewien sposób, a nie zrobiłem tego i odtąd jestem tym, czego tamtego dnia nie zrobiłem, bądź odwrotnie: to, czego tego dnia nie zrobiłem, jest mną. Policjant, z którym spędziłem czterdzieści osiem godzin zatrzymania, zwolnił mnie, spoglądając takim wzrokiem, że nie da się go zapomnieć. Nie mogę od siebie oderwać jego
wzroku. – Rozumiem, co ma pan na myśli, ale myli się pan... – Nie może pani rozumieć. Nikt nie może zrozumieć czegoś podobnego. Wstaję i podchodzę do starej mapy wiszącej na ścianie. Szukam wzrokiem miasteczka na południowym zachodzie, gdzie 14 lipca poznali się moi rodzice i gdzie mieszka jeszcze moja babcia. Na myśl o niej łzy napływają mi do oczu: wolałbym, żeby nie żyła, niż dowiedziała się, jak nisko upadł jej jedyny wnuk. Całymi dniami przypominam sobie głównie sceny z czterdziestoośmiogodzinnego zatrzymania, jakby bombardowały mnie przypadkowe oślepiające obrazy. Ten czas wyznacza z jednej strony chwila, w której zobaczyłem, jak Victoria wsiada do furgonetki w towarzystwie dwóch mężczyzn, a z drugiej spojrzenie Christophe’a Kellera w chwili mojego zwolnienia. Między tymi dwoma momentami właśnie w śmierci Victorii zostałem uwięziony, skuty, wyciągnięty z domu bez słowa wyjaśnienia, w śmierci Victorii byłem trzymany w zamknięciu, bez snu, załamany i pragnący umrzeć, przesłuchiwał mnie przez czterdzieści osiem godzin mężczyzna, którego wzrok wytrzymywałem
z tym większym trudem, że jego starające się zrozumieć oczy napełniały mnie wstydem: jego inteligencja pogłębiała tragedię, którą przeżywałem na jego oczach. Kiedy tamtego ranka dotarłem do drzwi wejściowych, usłyszałem wrzaski: „Policja, otwierać!” i głośne walenie w drzwi. Otwarłem je i do środka wpadło chyba z dziesięciu policjantów, trzech od razu przyparło mnie do ściany i unieruchomiło. Zobaczyłem, jak spokojniej, jakby pozostawał nieco z tyłu, podchodzi do mnie mężczyzna w cywilnym ubraniu, z rękami w kieszeniach kurtki i w czapce na czubku głowy. Przysunął do mnie twarz, przez kilka sekund patrzył mi głęboko w oczy, podczas gdy nieokreślona liczba policjantów – czułem to, słysząc dochodzący hałas – rozpierzchła się po wszystkich pomieszczeniach na dole i szła po schodach na górę. Dość przystojny, posępny czarnooki mężczyzna w cywilu, który przykleił się do mnie, emanował uderzającą siłą wewnętrzną, ale wyczułem w nim natychmiast niezaprzeczalną przenikliwość, coś subtelnego, co pewnie pozwalało mu ocenić sytuację z większym rozsądkiem niż komuś, kto używa siły tylko do wyważania drzwi, zdecydowany wydobyć pożądane zeznania metodą zastraszenia.
Zrozumiałem później, że ten policjant już w pierwszej chwili nabrał przekonania, że nie jestem winnym w nieskończenie ponurej sprawie, która była przyczyną jego wtargnięcia do mojego domu – i w naszym wzroku mignęło coś, po czym, można by powiedzieć: „Rozpoznaliśmy się”, jakby rozpoznał we mnie człowieka, który mógłby stać mu się bliski, z którym z pewnością miałby ochotę porozmawiać po przyjacielsku na imprezie, a ja odczuwałem dokładnie to samo, podczas gdy czyjeś ręce przyciskały mnie do ściany i pochylała się nade mną ta wspaniała, nieogolona, męska i delikatna twarz, gdy zobaczyłem ten głęboki wzrok, w którym dostrzegłem iskierkę porozumienia. Potem jego wzrok na powrót stwardniał, jak przystało na policjanta, który wkracza do podejrzanego o straszliwe morderstwo. Nie rozumiałem powodu fikcji, która właśnie wdarła się do mojego życia. Ale nagle mnie olśniło: Victoria nie dała znaku życia, odkąd zostawiłem ją po południu poprzedniego dnia w okolicy dworca Saint-Lazare z dwoma mężczyznami, za którymi chciała iść – nie licząc telefonu trzy kwadranse później, kiedy prosiła mnie, bym do nich dołączył, lecz odmówiłem. Czy Victorii coś się stało? Potem pomyślałem o aktówce z pieniędzmi,
którą wręczono mi kilka dni wcześniej i której z niewiadomych przyczyn policja mogła szukać, wydała mi się mało realistyczna. Zresztą wydarzenia nadal toczyły się w takim tempie, że nie byłem w stanie myśleć: trawiony nieznanym bólem, przypominałem nagi odbiornik rejestrujący przerażenie upływających gorących minut. Poproszono Sylvie, by wstała z łóżka i stanęła w drzwiach salonu, podano jej szlafrok, po który znacznie młodszy policjant udał się do łazienki. Vivienne i Salomé, przyprowadzone na parter, rzuciły się z płaczem w ramiona matki, a ona obejmowała je, klęcząc i także płacząc. Jakby koniecznie trzeba było mnie zastraszyć, tuż obok po obu stronach stali, niemal przywierając do mnie, dwaj mężczyźni, którzy, co czułem wyraźnie, unieszkodliwiliby mnie przy najmniejszej oznace nieposłuszeństwa. Gdyby Sylvie nie była równie zdruzgotana tym, co wydawało się nam niewytłumaczalną katastrofą, pewnie spojrzałaby na mnie pytająco, próbując ustalić, o co chodzi albo czy mam klucz do rozwiązania tej zagadki. Ale patrzyła na mnie z przerażeniem i błaganiem, przyglądała mi się załamana przez łzy – w dodatku dwaj policjanci, którzy poszli po moje córki, ustanowili jakby niepisaną granicę między naszymi dwoma
grupami, symbolizującą niemożność jakiegokolwiek zbliżenia. Istniała teraz jasna bezwzględna cezura między moim wcześniejszym i późniejszym życiem: między żoną, która trzymała w objęciach moje córki, i tym mężczyzną, którego właśnie kształtowało wtargnięcie policjantów. Stałem się nowym mężczyzną i rzeczywiście nigdy więcej nie zobaczyłem już Sylvie ani moich dzieci, jakby ci dwaj strażnicy wytyczyli linię, która nigdy nie zostanie zatarta. Gdy wpatruję się w ciemny las przez czarne szyby mojego pokoju, zatapiam się we wzroku Christophe’ a Kellera: staram się odkryć, co zrobiła ze mną śmierć Victorii. Pod sam koniec zatrzymania, gdy mieliśmy się już rozstać, w jego wzroku odmalowało się na moment dość złożone uczucie zdające się nadawać nazwę temu, kim się stałem, nazwę, którą odtąd przez długie noce staram się określić, nazwę, co do której jestem jedynie pewien, że składa się na nią w straszliwie dużej części poczucie winy i wstydu, chciałbym, żeby ta część zniknęła. Badam w ciemnościach nocy wzrok Christophe’a Kellera, czuję się brudny i chciałbym, żeby ten wzrok mnie oczyścił, obmył, rozgrzeszył i pokochał. W zeszłym tygodniu dwukrotnie czekałem na niego wieczorem pod Regionalnym Wydziałem
Policji Kryminalnej w Wersalu, żeby z nim porozmawiać, zobaczyć jego twarz. Ale nie widziałem, jak wychodził, nie wiem, czy zdobyłbym się na odwagę, by do niego podejść i zaryzykować, że mnie odprawi. Dlaczego on? Dlaczego właśnie ten człowiek? Z pewnością z powodu tych czterdziestu ośmiu godzin, w trakcie których otwarłem się przed nim na oścież, jak nigdy wcześniej przed nikim, w samym sercu piekła, jakim była śmierć Victorii. Mimo dość precyzyjnych wskazówek, jakie przekazałem policji, żaden winny nie został jeszcze wtedy zatrzymany (dwóch mężczyzn odnaleziono pod sam koniec mojego aresztowania; natychmiast przyznali się do winy, oczyszczając mnie z wszelkiego udziału w tym dramacie), Christophe Keller dysponował całością elektronicznego pamiętnika Victorii znalezionego w jej smartfonie, czytał mi jego długie fragmenty i przesłuchiwał mnie, próbował zrozumieć charakter naszego związku, jego rolę w naszym życiu, starał się odtworzyć złożoną krętą drogę, która doprowadziła nas do tak skrajnej sytuacji. Odpowiadałem na każde pytanie Christophe’ a Kellera z największą precyzją, na jaką było mnie stać: nie tylko zwierzałem się komuś po raz pierwszy, ale mogłem się zdobyć na tak szczere
wyznania wyłącznie tamtego dnia, gdy okoliczności zmusiły mnie do odsłonienia osobistych szczegółów przed wlepionym we mnie wzrokiem tego mężczyzny. Zdałem sobie sprawę, że nawet Sylvie nie wiedziała, kim jestem: żyła od ponad dwudziestu lat z kimś obcym, kto nigdy jej się nie zwierzał, kto zawsze zachowywał wobec innych i wobec niej pewną powściągliwość, mylące pozory. Te czterdzieści osiem godzin były wydarzeniem, które sprawiło, że moja prywatność eksplodowała na cudzych oczach: opowiadałem o swoim dzieciństwie i pracy, o swoich kompleksach i lękach, o Sylvie i jej chorobie. Słuchał mnie, czasami przerywał, żebym mu coś bliżej wyjaśnił, albo przestawiał mnie na tory swojego przesłuchania. Próbował ustalić, czy w jakiejś mierze nie popchnąłem Victorii w ramiona dwóch mężczyzn, którzy zabrali ją za jej zgodą, z pewnością próbował sprawdzić, czy nie można postawić mi zarzutu nieumyślnego zabójstwa lub nieudzielenia pomocy osobie będącej w niebezpieczeństwie. Wiedział, że nie zabiłem Victorii, lecz nie miał na to dowodu: czekaliśmy obaj, siedząc naprzeciw siebie, zamknięci w przestrzeni czterdziestu ośmiu godzin, poza czasem, poza światem, poza wszelką wyobrażalną rzeczywistością (jakby cała moja zagubiona,
przerażona świadomość nie mogła się wyrwać z koszmarnego snu i odnaleźć z niego wyjścia: szukałem wyjścia w czarnych oczach Christophe’ a Kellera, które spoglądały na mnie badawczo), czekaliśmy na zatrzymanie dwóch mężczyzn. Gdy jego koledzy przeszukiwali zakamarki mojego domu, Christophe Keller podchodził do mnie kilkakrotnie i wypowiadał zdania w stylu: „Przestań się wygłupiać, dobrze wiesz, dlaczego tu jesteśmy. Lepiej byłoby dla ciebie, gdybyś nam od razu wszystko opowiedział, zaoszczędzilibyśmy na czasie”. W pewnym momencie policjant wracający z garażu rzucił na podłogę walizkę pełną gotówki. Otwarli ją przede mną. – O, coś podobnego, co za odkrycie... Ile jest w tej walizce? – spytał Christophe Keller. – Około stu pięćdziesięciu tysięcy euro. – A skąd pochodzi ta suma? Czy możesz mi wytłumaczyć, co robi w twoim garażu taka ilość pieniędzy w gotówce? – To jest... związane z moją pracą. – Zajmujesz się nielegalnym handlem? – Ależ skąd. Pracuję w sektorze budowlanym. – Nikt w dzisiejszych czasach nie trzyma w domu stu pięćdziesięciu tysięcy euro, chyba że prowadzi nielegalny handel. Będziesz się
tłumaczył później czy wolisz od razu? – Dlatego tu jesteście? Z powodu tych pieniędzy? – Gdybym miał ci udzielić rady, skoro będziemy musieli spędzić razem kilka godzin, powiedziałbym, żebyś nie zadawał mi pytań, tylko na nie odpowiadał. – To prowizja. Prowizja związana z moją pracą. – Chcesz powiedzieć: łapówka. – Można to tak określić. – A gdybyś miał to określić bardziej szczegółowo... – To pieniądze, które dano mi, żebym zgodził się zrobić coś, co nie było oczywiste, ale jest zgodne z prawem. – Mówiłem z trudem, czułem, że brutalna obecność dziesięciu ludzi w moim domu odebrała mi siły. Christophe Keller, którzy czekał na ciąg dalszy, zapytał: – Ach tak, a co takiego miałeś zrobić? – Pracować wolniej. – I zwaliłem się na ziemię, zanim dwaj ludzie, którzy mnie pilnowali, mogli mi w tym przeszkodzić. Zacząłem wrzeszczeć przez łzy: – Możecie wreszcie powiedzieć, co tu robicie i co się stało?! Dlaczego mi tego nie mówicie?! Co ja takiego zrobiłem?! O co mnie oskarżacie?! Ja nic nie zrobiłem! – Doskonale wiesz, co się stało. Czekam tylko,
żebyś sam mi o tym opowiedział, będziemy ci za to wdzięczni. – Chodzi o te pieniądze? – spytałem wstrząsany łkaniem. – Jeżeli o to wam chodzi, możecie je sobie zabrać, nie chcę ich, mam gdzieś tę kasę, mam już dość życia na tym zgniłym świecie! Wszędzie nic tylko sprzedajność! – Co? Jaka sprzedajność? Chcesz powiedzieć, że jesteś skorumpowany? – Nie, to, to wszystko! – powiedziałem, wskazując palcem pliki banknotów. – Zmuszono mnie do przyjęcia tych pieniędzy! Grożono przykrymi konsekwencjami, jeżeli ich nie wezmę! A wy, zamiast ścigać tych łajdaków, którzy mi je wcisnęli, zatrzymujecie mnie o szóstej rano w obecności moich córek! Żeby wszystko zniszczyć! Wtedy Christophe Keller zaczął wrzeszczeć z dosłownie niewyobrażalną agresją w głosie: – Stul wreszcie mordę i przestań jęczeć! Wydaje ci się może, że po tym, coś wczoraj zrobił, gnoju, będziesz nam tu odstawiał panienkę, która się skarży na zgniliznę? Stul pysk i gadaj, co wiesz! Doskonale rozumiesz, o czym mówię! Po tej wstawce powalającej jak tsunami zapanowała absolutna cisza (policjanci przestali chodzić po domu, znieruchomieli w różnych miejscach strategicznych), cisza, w której łkania
Vivienne i Salomé dochodzące zza drzwi sypialni łamały mi dosłownie serce. A ponieważ w ogłuszeniu nic nie odpowiedziałem, Keller mruknął: – Kto powiedział, że przyszliśmy z powodu pieniędzy? Patrzyłem na niego w milczeniu. Wreszcie zaryzykowałem. – Więc nie chodzi wam o te pieniądze? W takim razie w czym rzecz? – Później się dowiesz – odpowiedział zadziwiająco łagodnie Christophe Keller, jakby właśnie się zorientował, że nie mam pojęcia, dlaczego się zjawili. – Najpierw cię przesłuchamy. Powiesz nam, gdzie byłeś wczoraj późnym popołudniem. No już, zabieramy go. – Mogę się zobaczyć z żoną i z córkami? – spytałem Christophe’a Kellera, gdy skuwał mnie jeden z policjantów. Odpowiedź brzmiała: „Nie. Zobaczysz się z nimi później, kiedy się przyznasz, sam dobrze wiesz do czego”. Na podłogę przede mną rzucono moje wczorajsze ubrania, które jeden z policjantów przyniósł z sypialni, ubrałem się, po czym wyszliśmy z domu. Na ulicy stało chyba z pięć czy sześć samochodów policyjnych zaparkowanych w różne
strony. Wszyscy sąsiedzi wyszli na dwór i stali albo na ulicy przed moim domem, albo we własnych drzwiach, albo wyglądali przez okna. Mój wzrok przesunął się po kilku znajomych twarzach, które obserwowały mnie z taką miną, że zdawały się nieznajome, a może to sytuacja tak bardzo odbiegająca od znanych mi realiów sprawiała, że świat rzeczywisty wydawał mi się chwilowo nie do poznania. Wepchnięto mnie do samochodu, a potem na sygnale, który się rozlegał, ilekroć zbliżaliśmy się do skrzyżowania lub do korka, pomknęliśmy z dużą prędkością do Regionalnego Wydziału Policji Kryminalnej w Wersalu. Odwracam się, właścicielka hotelu patrzy na mnie, dotykam palcem punktu na wielkiej mapie Francji wiszącej na ścianie i mówię: – Dzisiaj to mieścina, której nie można znaleźć na żadnej mapie tego formatu. Ale kiedy drukowano tę mapę, miasteczko musiało być dość duże, bo wypisana jest tu jego nazwa, znalazłem je. – O czym pan mówi? – pyta, podchodząc bliżej. – O miasteczku, z którego wywodzi się moja rodzina, tam mój ojciec poznał moją matkę. Spędzałem w nim wszystkie wakacje od urodzenia do osiemnastego roku życia. Moja babcia nadal
tam mieszka, ma dziś, zaraz, zaraz, urodziła się w tysiąc dziewięćset dziewiętnastym... – Osiemdziesiąt siedem lat – wtrąca właścicielka hotelu. – A gdzie jest to miasteczko? W jakim regionie? – Tu, gdzie trzymam palec, proszę spojrzeć, na południowym zachodzie. – Nigdy tam nie byłam – mówi, przysuwając się do mnie blisko, żeby lepiej zobaczyć cienką krętą rzeczkę, koło której widnieje nazwa miasteczka. – Ładnie tam? – Bardzo ładnie – odpowiadam, cofając palec. Stoimy naprzeciw siebie. Hotelarka przybliża twarz do mojej i składa na moich ustach pocałunek, tak po prostu, delikatnie. Nie protestuję: przyjmuję ten pocałunek bez żadnej reakcji. Uśmiecha się do mnie. Mówi, że mąż od niej odejdzie. – Jak to? Co pani opowiada. – Nie kocha mnie już, ma tego dość: ma dość mnie, swojego życia, wsi, bycia hotelarzem! – To pewien kłopot dla hotelarza. – Nie on jest hotelarzem, tylko ja. Kłócimy się od miesięcy. Nie tak głośno jak pan, gdy śnią się panu koszmary, ale mimo wszystko. Składa na moich wargach drugi pocałunek, na
który również nie reaguję. Zaplotła ręce za moimi plecami: nasze twarze znajdują się bardzo blisko siebie. – Jestem człowiekiem martwym. Nie należy ode mnie niczego oczekiwać. Nigdy już nie odżyję. – W obecnej chwili niczego od pana nie oczekuję. Cieszę się, że mieszka pan w moim hotelu, w dużym pokoju, którego okna wychodzą na las. Może pan tu zostać tak długo, jak długo będzie chciał, także gdy pana walizka całkowicie opróżni się z pieniędzy, aczkolwiek pozostał panu jeszcze pewien zapas – mówi z tak naturalnym uśmiechem, że natychmiast opada ze mnie złość, która właśnie miała mnie zalać. Zadowalam się chłodną odpowiedzią: – Widzę, że zna pani mój pokój w najdrobniejszych szczegółach. – Jakim tonem pan to mówi! – wykrzykuje. – Tak naprawdę natknęłam się na nią przypadkiem któregoś dnia, gdy sprzątaczka miała grypę. Jak zobaczyłam tę walizeczkę ukrytą pod kocem, nie mogłam się powstrzymać. Będę się cieszyła, jeżeli zostanie pan tu jeszcze długo. – Nie będzie pani musiała sprzedać hotelu, jak mąż od pani odejdzie? – Hotel należy do mnie. Otwarła go moja babka w latach pięćdziesiątych. Mój mąż był
przedstawicielem handlowym, sypiał tu regularnie, aż wreszcie został. – Ja chyba też wyjadę. – Kiedy? – Nie wiem. – Jak pan chce. Ale może pan też zostać, zapominając o moich dwóch pocałunkach. – Uśmiecham się do niej. Po krótkim milczeniu dodaje: – Niech pan wraca do łóżka, dochodzi piąta. Jak obiecywaliśmy sobie od miesięcy, François Gall, José Delacruz, Dominique i ja świętowaliśmy zakończenie stanu surowego, otwierając butelkę szampana na szczycie wieżowca, we własnym gronie, prywatnie, wieczorem 5 lutego, niezależnie od imprezy przewidzianej nieco później, by podziękować brygadom za ich niesłychane zaangażowanie. Chciałem zaprosić Victorię na budowę i świętować w jej objęciach pocałunkami apogeum naszego związku, kochalibyśmy się po raz ostatni na najwyższej platformie wieżowca w porywach wiatru, w całkowitej ciemności pośród gwiazd, ale nie było jej w Paryżu ani nawet w Europie w momencie, gdy ta ceremonia pożegnalna mogłaby się odbyć, a poza tym nie miałem już ochoty, by tak radykalnie zakończyć nasz związek,
mimo że wcześniej to planowałem. Zadzwoniłem do niej pewnego dnia, gdy stałem przy barze w Valmy, a ona usiłowała się przespać w VIPowskim saloniku na lotnisku w jednym z krajów Ameryki Łacińskiej, nie pamiętam już w którym. Wyjaśniłem jej, że posunęliśmy się za daleko, że nasza relacja zmieniła się w obsesję, która może okazać się dla nas groźna, powiedziałem, że nie możemy nadal przesyłać sobie codziennie, tak kompulsywnie, równie oszałamiającej liczby SMSów, jak narkomani na głodzie. Victoria nie odpowiadała, słyszałem jej oddech, oznajmiłem, że szaleństwo, w którym żyjemy od miesięcy, nie może stać się podstawą trwałego związku, że w końcu nas pochłonie. W ostatnich tygodniach nasza płomienna namiętność połączyła się z oszałamiającą energią, którą musiałem się wykazać, chcąc zakończyć stan surowy wieżowca, podwójne spalanie okazało się zresztą niesłychanie owocne na obu frontach, pasji miłosnej i wyzwań zawodowych (dlatego właśnie te cztery miesiące trwale wryją mi się w pamięć jako najbardziej heroiczny okres w całym moim życiu), ale nie jestem w stanie na dłuższą metę spełniać takich wymogów i być równie dyspozycyjnym, tłumaczyłem Victorii. Wówczas, przerywając mój monolog, spytała, co proponuję,
a ja odpowiedziałem, że musimy się uspokoić, zmniejszyć napięcie, nabrać dystansu, oświadczyłem, że nas poniosło, zaraz stracimy panowanie nad naszymi relacjami i jeżeli dalej będzie to szło w tym tempie, oszalejemy. „To dla mnie za dużo, nie nadążam, nie mogę ci tak wiele dawać, potrzebuję przerwy”, stwierdziłem. Victoria zaczęła się śmiać, uznała, że opowiadam bzdury, odparłem, że nie mam już tyle energii, by kontynuować związek, który z każdym dniem prowadzi nas dalej, wymaga, byśmy co dzień angażowali się jeszcze bardziej. Victoria odrzekła, że przesadzam, odparłem, że nie uświadamia sobie, jak bardzo jesteśmy nawzajem obecni w swoim życiu, „Czy zdajesz sobie sprawę, że pierwsze, co robię rano, to zamykam się w toalecie, by przeczytać wiadomości, które mam nadzieję, wysłałaś do mnie, gdy spałem, i życzyć ci miłego dnia, a ostatnią rzeczą, jaką robię przed pójściem spać, niezależnie od tego, gdzie się znajdujesz, jest wysłanie ci trzech SMS-ów, żeby życzyć ci dobrej nocy albo miłego wieczoru? Czy zdajesz sobie sprawę, że między tymi dwoma momentami codziennie przesyłamy sobie po piętnaście, dwadzieścia, trzydzieści SMS-ów? Czy masz świadomość, że jeżeli nie mam od ciebie wiadomości przez kilka godzin, chyba że wiem, że
jesteś w samolocie, zaczynam się niepokoić, odczuwać lęk, myśleć, że nie żyjesz, że miałaś wypadek, albo chwyta mnie zazdrość, bo podejrzewam, że uległaś urokowi jakiegoś mężczyzny, który poderwał cię na lotnisku? Nie zaprzeczaj, z tobą jest podobnie, wiesz dokładnie, że to prawda: to autentyczne uzależnienie. Czy nie ma w tym pewnej przesady, czy to rozsądnie żyć, sprawdzając co dziesięć minut telefon, żeby zobaczyć, czy nie przyszła wiadomość, czy nikt nie dzwonił? Przecież ja jestem kierownikiem budowy najwyższego wieżowca we Francji, a ty dyrektorką HR na świat Kiloffera! Powinniśmy się zajmować znacznie poważniejszymi sprawami, a nie popadać w fiksacje w stylu nastolatków!” Mówiłem dalej, wyjaśniając Victorii, że zakończyłem stan surowy i budowa Uranus Tower spocznie teraz niemal całkowicie na moich barkach: kilka nadchodzących miesięcy będzie ode mnie wymagać znacznie bardziej złożonego i drobiazgowego zaangażowania niż dotychczas, a oprócz tego moi przełożeni będą wywierali na mnie gigantyczną presję, bym dotrzymał nierealistycznego moim zdaniem terminu oddania budynku do użytku. „Dołożymy wszelkich starań, by David Kolski stał się czynnikiem chemicznym, który sprawi, że budynek wchłonie więcej operacji
technicznych, niż to teoretycznie możliwe – powiedziałem Victorii, między dwoma łykami espresso, opierając się łokciami o bar w Valmy. – Pamiętasz, jak w szkole na chemii uczono cię, że w przyrodzie nic nie ginie, najwyżej zmienia postać? Że substancja, która znika w tygielku podgrzewanym nad palnikiem Bunsena, w rzeczywistości przekształca się w energię? No właśnie, w tym przypadku jest podobnie, poświęcą mnie, żeby dotrzymać terminu oddania wieżowca, Uranus będzie probówką, w której przekształcę się w energię pozwalającą przyspieszyć jego wykończenie. Gdy wieżowiec będzie skończony, zostanie ze mnie jedynie coś w rodzaju osadu, popiołu, spalę się całkowicie. To nic wielkiego, można poświęcić takiego człowieka jak ja w imię tak poważnych zobowiązań finansowych i uważać to za słuszne. Kimże ja jestem wobec tego banku i jego oczekiwań?”, zakończyłem, dodając, że to wszystko wydaje mi się nie do pogodzenia z namiętnym pełnoetatowym romansem. Usłyszałem parsknięcie śmiechem, śmiechem jakby wzmocnionym, bardziej dźwięcznym w promieniach słońca Ameryki Łacińskiej, gdzie Victoria czekała na lot, wysłuchując litanii moich skarg. Sam zacząłem się śmiać z nieco przesadnego liryzmu, z którym opisałem czekającą
mnie próbę, i przyznałem, że jestem żałosny. „Ale rozumiesz, co mam na myśli. Potrzebuję spokoju, koncentracji, pewności siebie i bezruchu”. Gdy z nią rozmawiałem, czułem skurcze w żołądku, jakby czyjeś ręce ugniatały mi brzuch jak ciasto: bałem się, że Victoria powie: „OK, rozumiem, będzie tak, jak chcesz, ale dla mnie to koniec” i rozłączy się. Załamywała mnie perspektywa zerwania, a z kolei perspektywa kontynuowania związku w tym samym stylu co przez ostatnie miesiące napawała mnie lękiem. Idealnie by było, gdyby Victoria stanowiła osłodę mojego życia, nie zajmując go w całości, gdyby zmniejszyła moją samotność, nie każąc mi za sobą tęsknić z powodu przesadnej zachłanności naszych relacji: by nie była ani zbyt bliska, ani zbyt daleka; ani zbyt absorbująca, ani obojętna; byśmy kochali się raz na jakiś czas, gdy będzie w Paryżu. Nie ma potrzeby podkreślać niewątpliwie żałosnego charakteru tego wewnętrznego żądania: mówi ono samo za siebie. Jednakże w tego typu okolicznościach pytanie o najlepsze rozwiązanie może pozostać wyłącznie bez odpowiedzi: nie istnieje idealny stan, którego można by żądać, gdy chodzi o miejsce, jakie kochanka powinna zajmować w życiu mężczyzny lub kochanek w życiu kobiety, chyba że trafi się na osobę, która
po prostu odpowiada temu, czego oczekuje się od tego rodzaju związku. A w przypadku Victorii tak nie było: prosiłem, by dostosowała swój charakter, dopasowała się do moich potrzeb, dała się oswoić, lecz to było sprzeczne z jej najgłębszymi odczuciami. Victoria odparła, że jeśli takie są moje oczekiwania, to zgadza się, żebyśmy nabrali dystansu („Najwyraźniej właściwie nie mam wyboru” – dodała mimo wszystko), ale nie wiedziała, czy będzie w stanie to znieść, nie miała pewności, czy spokojne wyważone relacje, których się domagałem, będą mogły ją zadowolić. – Możliwe, że po jakimś czasie moje uczucia osłabną – wyjaśniła. – Będę miała mniejszą ochotę się z tobą widywać. Jeżeli będziemy się rzadziej kontaktować, jeżeli przystopujemy, mogę zacząć o tobie zapominać. To ryzyko, na które się narażamy. – Skąd wiesz, na jakie ryzyko się narażamy? Jeszcze nawet nie podjęliśmy próby, a ty już wiesz, jak to się skończy, zakładasz, że twoje uczucia wygasną! Jakby ich intensywność była uzależniona od liczby przesyłanych SMS-ów! Jeżeli będę rzadziej do ciebie dzwonił, przestaniesz o mnie myśleć i zaczniesz się rozglądać za facetami? Jak możesz mówić, że
istnieje ryzyko, iż o mnie zapomnisz, jeżeli będziemy wysyłać do siebie trochę mniej SMS-ów? Czy nasz związek sprowadza się tylko do tego? Nie ma w nim nic głębszego, żadnej konieczności, to tylko rodzaj uzależnienia opartego na nieustannych kontaktach? Musimy podtrzymywać nasz związek przez cały dzień, bo w przeciwnym razie umrze? Szczerze mówiąc, nieraz myślę, że w dniu, kiedy nie zdołam zaspokoić twoich potrzeb, bezceremonialnie mnie rzucisz i poszukasz sobie innego faceta zdolnego dać ci to, czego pragniesz... – Ależ co ty wygadujesz... Nigdy nic podobnego nie przyszło mi do głowy... – Mówię prawdę. A wygląda ona tak, że nie jesteś sentymentalna ani tym bardziej romantyczna: jesteś po prostu pragmatyczna, także w życiu uczuciowym. Jeżeli nie będziesz mogła mnie już konsumować albo mieć do swojej dyspozycji, przestanę cię interesować. Na tym polega zło naszych czasów: ludzie chcą mieć wszystko pod ręką, cały czas, natychmiast, niezależnie od miejsca i okoliczności. Przy pierwszej przerwie w zaopatrzeniu zmieniają dostawcę. Nie potrafią już być sami ze sobą: potrzebują ciągłych rozrywek. Czasy kobiet skłonnych do kontemplacji się skończyły...
– Czy to, co mówię, nie wydaje ci się naturalne? Nie boisz się, że jak oddalimy się od siebie, staniemy się dla siebie mniej ważni? Co z oczu, to z serca! To nie ja wymyśliłam tę maksymę, a poza tym nie obowiązuje ona od wczoraj! Napisałem do Victorii tego samego wieczoru: Magia naszego spotkania przetrwa jedynie, jeżeli nadamy naszym relacjom bardziej osobisty charakter, jeżeli towarzy szyć im będzie tajemniczość, cisza i spokój, niewypowiedziane myśli i marzenia trzymane w sekrecie. Moglibyśmy częściej porozumiewać się mailem, który nie działa zgodnie z zasadą natychmiastowości, nie wymusza gorączkowej i kompulsyw nej wymiany zdań, pozostawia czas na refleksję, dopuszcza możliwość późniejszej odpowiedzi. Dalej będziemy się wi dywać w Paryżu, pewnie czasem w Londynie, może gdzie indziej, z dala od tych dwóch miast, jeżeli nadarzy się taka okazja i postanowimy z niej spontanicznie skorzystać. Nie zapomniałem o Twojej propozycji, żebym wybrał w Two im harmonogramie na najbliższe miesiące kraj, w którym chciałbym spędzić z Tobą kilka dni, a Ty przyślesz mi tego samego dnia bilet lotniczy; trudno to będzie zorganizować, ale ten pomysł budzi moje marzenia i często o tym myślę, otwieram harmonogram i wyobrażam nas sobie
w hotelu w Rio, w Szanghaju, w Chicago... Te kilka tygodni, które przeżyliśmy, niesłychanie dużo mi dały, mam wrażenie, że rozwinąłem się pod wieloma względami, tak, mogę to w ten sposób wyrazić, więc dlaczego mielibyśmy to dzisiaj zakoń czyć? To byłby absurd, choć czasem trudno mi określić, dokąd doprowadzi nas ten związek i jak trwale pogodzić go z moim życiem rodzinnym. Powinniśmy zdobyć się na wymyślenie czegoś jedynego w swoim rodzaju, co nie przypominałoby ni czego, co znamy, i dawało nam tyle samo dumy co przyjemności... Po kilku dniach dostałem od Victorii list w Wordzie w szablonie SPRAWOZDANIE Z ZEBRANIA, jakim zwykle posługiwała się do pisania pamiętnika. Przeczytałem w nim, że moja propozycja dawkowania sobie spotkań wydała jej się najpierw karą i bardzo ciężko było jej się temu podporządkować, telefon parzył ją w palce. Pisała, że całkowicie się ze mną zgadza na poziomie intelektualnym, ale buntuje się całym swoim jestestwem, rozumie mój sposób myślenia i reakcję na ekscesy ostatnich tygodni, lecz jednocześnie czuje się spragniona i ciągle chce więcej... Prosiła, abym wczuł się w nią i spróbował zrozumieć jej punkt widzenia: czuje się tak, jakby znajdowała się blisko obfitego źródła, z którego
czerpała przez długie tygodnie – aż tu nagle każę jej pić po kropelce. Pisała dalej: Czy już zapomniałeś, jak byliśmy w stanie rozpalać się coraz bardziej na odległość? Przyznaję, że czasami nasza nadko munikacja była zbyt intensywna i too much. Zastanawiam się, co mi odbiło, że wysłałam Ci bezpośrednio strony z moje go elektronicznego pamiętnika i odsłoniłam się tak całkowicie, natychmiastowo. A moje wietnamskie wyznania... Byłam szalona! Tak jak mówisz, trochę prywatności, niewypowie dzianych myśli nie jest niczym złym: trzeba to sobie dawko wać, zgadzam się z Tobą... Ale muszę Ci wyznać, Davidzie, że odwyk jest czymś strasznym, naprawdę strasznym, nie wiem, czy będę mogła to znieść. Po jakichś dziesięciu dniach, gdy nasze kontakty sprowadzały się już tylko do długich maili, w jednym z nich długo i szczegółowo Victoria opowiadała o imprezie w Londynie zorganizowanej poprzedniego wieczoru przez francuskich ekspatów, wspominała o przeciążonym harmonogramie zajęć i o stającej przed nią konieczności „zmieszczenia trzydziestu sześciu godzin w jednym dniu liczącym ich zaledwie dwadzieścia cztery”, informowała mnie,
że przyjeżdża na weekend do Paryża i cieszy się, że w towarzystwie męża pójdzie do Opéra Bastille w sobotni wieczór, pisała, że zaplanowała brunch w Marly w niedzielny ranek z przyjacielem z dzieciństwa, a na samym końcu tego długiego maila stanowiącego beznamiętną wyliczankę jej planów znajdował się akapit, który przez swoją beznamiętność zdawał się wynikać z wcześniejszych niemal nudnych opisów (podczas gdy w rzeczywistości treść tego akapitu była po prostu przerażająca): „Powoli kojący czas wygładza nierówności. Co będzie potem? Powoli wymyka mi się z rąk nić intensywności, która cechowała nasze spotkanie i jego szaleństwo. Odwyk, którego się obawiałam, przynosi skutki, uważam, że to szkoda. Ale o to Ci chodziło, prawda?”. Przez czterdzieści osiem godzin nie mogłem się wyprostować z powodu skurczów ściskających mi żołądek; zrobił się tak twardy, jakby do mojego ciała wlano beton; byłem w stanie chodzić wyłącznie pochylony. Powiedziałem Caroline, że musiałem zjeść jakieś świństwo w restauracji i nie mogę ruszyć się zza biurka; poszła do apteki po spasfon, a Dominique zastępował mnie na budowie przez dwa dni, gdy byłem przykuty do krzesła. Nie ulegało kwestii, że ten akapit na
końcu maila zapowiadał, że to kres naszej historii, że uczucia Victorii zaczynają blednąć. Tak jak przypuszczałem, ona potrzebowała w relacjach miłosnych natychmiastowości, energii, podniecenia i ekscentryczności w nieustannym zmysłowym przyspieszeniu. Dlatego nasz związek przestał ją interesować, a jego zakończenie widocznie nie sprawiało jej cierpienia: wyszła z niego, jak wychodzi się z domu, i widziałem, jak zmierza teraz ku nowym przygodom. Kiedy dostałem ten mail, wieczorem zamknąłem się w łazience, żeby dać upust łzom nagromadzonym we mnie w ciągu ostatnich godzin: łkałem jak niepocieszone dziecko osierocone przez wszystkie uczucia, które towarzyszyły mi od wielu miesięcy i z którymi już przyzwyczaiłem się żyć. Znowu zostałem w życiu sam, zdany na siebie, bez wsparcia, bez oczarowania, bez obietnic, które za sprawą Victorii bulgotały mi w głowie jak bąbelki szampana, bez zapału, jakiego dodawała mi jej obecność, ilekroć musiałem zdobyć się na znaczny wysiłek, którego wynik był niepewny. Z mojego życia zniknął strach, kiedy zjawiła się w nim Victoria, teraz, gdy z niego odeszła, powracał. Nienawidziłem myśli, że nie będę już drżał z radości, jakby poraził mnie prąd, słysząc
w kieszeni dźwięk SMS-a; czułem smutek, uświadamiając sobie, że będę musiał się obejść bez cudownej niespodzianki odkrywania po przebudzeniu, że przesłała mi dwanaście wiadomości; nie chciałem rezygnować z uroku naszych rozmów telefonicznych, gdy wieczorem wracałem samochodem do domu. Ból rozstania rozświetlały jedynie magiczne chwile, które pozostawiły nasze spotkania w mojej pamięci, błyszczało w niej wiele z nich, nie przestawałem się katować ich spontanicznym wyliczaniem: czułem w głowie smak i gęstość krwi. Nie wiedziałem, że można postrzegać w myślach smak krwi. Ale nie ulegało wątpliwości: moja wyobraźnia krwawiła. Postanowiłem nie odpowiadać Victorii na ten akapit, zanim nie będę dokładnie wiedział, jaką przyjmę postawę: czy zaakceptuję zerwanie, czy je odrzucę. Czułem w sobie wyłącznie ból, i to niesłabnący. Większość rozmówców dawała mi do zrozumienia, że mizernie wyglądam, słychać to było zwłaszcza po głosie, który stał się ciężki, bezbarwny, przytłumiony. Pewnego ranka rozpłakałem się w obecności Dominique’a, nagle, jakbym wpadł do dziury. Wstał i objął mnie. „Już w porządku – powiedziałem. – Widzisz, już po wszystkim.
Zapomnij, co widziałeś”. Na trzeci dzień się złamałem, zadzwoniłem do Victorii, żeby wyznać, iż to oddalenie sprawia mi straszny ból. „Jak mogliśmy do tego doprowadzić?”, spytałem. Victoria odpowiedziała, że ten dystans nie podoba jej się tak samo jak mnie, „Może cierpię jeszcze bardziej niż ty, co możesz o tym wiedzieć?”, oświadczyła nawet, lecz sytuacja nie pozwalała jej błagać, bym wrócił. Odparłem, że to dziwne kierować się w takich okolicznościach dumą, że jestem zdruzgotany tą sytuacją, nie mogę już prawie chodzić, tak bardzo boli mnie brzuch, a gdyby to było konieczne, mógłbym ją błagać i ukorzyć się przed nią bez żadnego problemu. Victoria odparła sucho: – Ja jestem inna. – Ale jak w podobnych okolicznościach udaje ci się nad sobą panować, pokonywać ból? – Moja duma nigdy nie słabnie. – Nawet gdy ktoś cię zrani? – Nawet gdy ktoś mnie zrani. – Tak naprawdę jesteś zimna, niczego nie czujesz. Miałem rację, gdy ci powiedziałem, że potrzebujesz mężczyzny tylko po to, by móc go konsumować. Twoi kochankowie są wymienni. – A ty potrzebujesz tylko czyjejś obecności w życiu, jesteś niewiele lepszy. Twoje powody to
twoja sprawa, moje dotyczą wyłącznie mnie. – Mówisz, że potrzebuję w życiu czyjejś obecności. W tym przypadku chodzi może o coś więcej niż obecność, nie uważasz? Nie wydaje ci się to oczywiste teraz, gdy widzisz, co się dzieje, nawet jeżeli nie chcę nazywać tego słowami? – Zawsze zabranialiśmy sobie używać tych słów. Zawsze milcząco zgadzaliśmy się, że będziemy się bronić przed takim rozwojem wypadków. Nie widzę powodu, byśmy dziś mieli to zmieniać. – Bo jesteś w stanie nad wszystkim doskonale panować, nawet nad własnymi uczuciami? Jeżeli postanowisz, że nie dasz się ponieść, to nie dasz się ponieść? – W każdym razie próbuję. Wznoszę mury. Bronię się. Nie mam ochoty wysadzać wszystkiego w powietrze pod pretekstem, że pewnego ranka uległam sentymentalnej słabości. – Ale nie jesteś trochę uzależniona od naszego związku? – Jestem z pewnością trochę silniejsza od ciebie, trochę bardziej zdecydowana. I może trochę lepiej uzbrojona? – Dzięki doświadczeniu? – Bardzo śmieszne... – Więc co robimy, ciągniemy to dalej? – Nie ja postanowiłam z tym skończyć.
– Od samego początku tej rozmowy chcesz mnie zranić. – Nie wiem, dlaczego to mówisz. – Jesteś lodowata, nie wyglądasz na szczęśliwą, że dzwonię. Zdążyłaś już, zaledwie w ciągu dziesięciu dni, oderwać się ode mnie, uważam, że to okrucieństwo... – Musiałam jakoś zareagować! Myślałeś może, że będę potulnie znosić twoją decyzję i dam się pogrążyć? To znaczy, że mnie nie znasz. – Ale nie musiałaś aż tak się bronić, żeby o mnie zapomnieć! – Każdy ma własny styl – odpowiedziała Victoria. Długie milczenie. Nie zareagowałem na jej ostatnią replikę, a ona nie kontynuowała: jakbyśmy się w ciszy mocowali. To ja przegrałem i w końcu zapytałem: – Co w takim razie zrobimy? – Ty zadajesz mi to pytanie? – Przestań, nie wydaje mi się, żebyś ty też miała jasność, Victorio! Odnoszę wrażenie, że minęły wieki, odkąd kontaktowaliśmy się ostatnio! – Jeżeli chcesz to ciągnąć, zgadzam się. Ale nie akceptuję twoich ograniczeń, zakazu SMS-ów, rzadszych kontaktów. Jeżeli się decydujemy, to idziemy na całego! Nie będziemy się przecież
oszczędzać po czterdziestce! – Dobrze, zgoda, postaram się nad tym lepiej zapanować, niech będzie po staremu. – Co masz na myśli, mówiąc: postaram się nad tym lepiej zapanować? – Postaram się zmniejszyć swoje uzależnienie. Musisz wiedzieć jedno, a mianowicie, że zrobię wszystko, naprawdę wszystko, jeżeli wrócimy do tego, co było, żeby móc się od ciebie oderwać, powiedzieć ci pewnego dnia, że to koniec. Póki co, OK, przeżywajmy to na całego. – To przynajmniej jest jasne. Ale wyobraź sobie, że wolę tę sytuację od propozycji, którą złożyłeś mi ostatnio. Zgoda, postaraj się, aby mniej ci na mnie zależało, rób, co możesz, postaraj się mieć siłę, by zerwać. Ja będę chciała ci w tym przeszkodzić. Jeszcze bardziej cię od siebie uzależnić... W ten sposób nasze relacje powróciły do dawnego rytmu i toczyły się w myśl tych samych nierozsądnych zasad co przedtem, odkąd się poznaliśmy. Pewnego wieczoru, gdy wracałem do domu samochodem i rozmawialiśmy przez telefon, Victoria oświadczyła, że ma mi coś ważnego do powiedzenia: „Masz kwadrans, żebyśmy o tym porozmawiali, czy wolisz umówić się na jutro?”. Byłem zaskoczony uroczystym tonem, jakim
domagała się tej rozmowy. Odparłem, że mam mniej więcej pół godziny, a zatem dość czasu, żeby, jeżeli sobie życzy, powiedziała mi, o co chodzi. Victoria oznajmiła wówczas, że właśnie wyszła z zebrania z dyrektorem generalnym swojej firmy, który poinformował ją, iż zamierza powierzyć jej projekty dotyczące nieruchomości należących do grupy, odeszła bowiem osoba zajmująca się nimi dotąd. Ponieważ w pierwszej kolejności chodziło o renowację głównej siedziby Kiloffera, Peter Dollan nie widział powodu, by nie powierzyć kierowania tą operacją dyrektorce do spraw zasobów ludzkich, tym bardziej że jego zdaniem wyczucie Victorii predysponuje ją do tego rodzaju zadań – w szczególności do kontaktów z architektami. „Przysięgam ci, że mi to powiedział! Miałam ochotę się roześmiać! Zastanawiam się, jak udało mi się opanować!”, oświadczyła Victoria, wybuchając śmiechem, gdy ja tymczasem patrzyłem na asfalt autostrady znikający pod kołami samochodu, zastanawiając się, dokąd zaprowadzą nas te słowa. A więc powierzono jej nadzór nad renowacją głównej siedziby, a potem rozbudowę fabryki we Francji i kolejnej w Niemczech. Rzecz jasna te zadania wykraczały poza zakres jej obowiązków, ale jednocześnie dały się z nimi logicznie powiązać, bo
chodziło o zaprojektowanie przestrzeni do pracy dla zatrudnionych w Kilofferze (zresztą właśnie z tego powodu zwracano się do niej wielokrotnie, gdy opracowywano specyfikację zamówienia dla architektów), jej szef dodał, że niezależnie od wszystkiego i tak włączono by ją ponownie w ten proces choćby ze względu na uprawnienia rad pracowniczych w kwestii miejsca pracy, „Więc równie dobrze może się pani tym zająć sama”, zakończył. Victoria odpowiedziała, że z uwagi na dodatkowe obciążenie, jakie stanowić będzie dla niej nadzór nad tymi sprawami, bez wątpienia trzeba będzie przewidzieć... „Oczywiście – przerwał dyrektor generalny. – Rozumie się samo przez się, że otrzyma pani wynagrodzenie adekwatne do dodatkowych obowiązków, możemy o tym porozmawiać, kiedy tylko będzie pani sobie życzyć. Będzie pani mogła nawet zatrudnić jedną czy dwie osoby oprócz dotychczasowej asystentki”. Victoria odpowiedziała, że nie to miała na myśli, „ale dziękuję panu za zainteresowanie tymi kwestiami”, dodała. Szef spytał, co chciała powiedzieć, a Victoria poinformowała go, że jeśli ma prowadzić te sprawy, chce się zajmować nimi w całości, od A do Z, a nie tylko aspektami logistycznymi, funkcjonalnymi i administracyjnymi. „Chciałabym włączyć się
w proces decyzyjny. Jeżeli ma mi to zająć więcej czasu, niech przynajmniej będzie interesujące i konstruktywne na płaszczyźnie profesjonalnej”, miała odwagę mu powiedzieć. Nieco zaskoczony Peter Dollan zapytał, co przez to rozumie: „Wyglądał na zdziwionego, że się tego domagam”, oświadczyła Victoria, gdy ja tymczasem jechałem prawym pasem dość wolno, uważnie wsłuchując się w każde jej słowo, nie rozumiejąc, do czego zmierza. Najwyraźniej nie chodziło o to, żeby mi opowiedzieć anegdotę: chciała zdradzić mi coś, co dotyczyło mnie bezpośrednio. „Wyobrażał sobie chyba na początku, że powierzy mi uciążliwy aspekt tego projektu, a dla siebie zachowa stronę artystyczną, wszystko to co fajne i naprawdę cool! Uwierz mi, że zapędziłam tego cwaniaka w kozi róg! Gdybyś widział, jak z nim negocjowałam, byłbyś ze mnie dumny!” Victoria oświadczyła szefowi, że chce uczestniczyć w wyłanianiu architektów i ściśle współpracować z tymi, którzy zostaną wybrani. „Uważam to za pasjonujące także z punktu widzenia zasobów ludzkich. Chcę przez to powiedzieć, że nie kieruje mną wyłącznie ciekawość natury ogólnej”, powiedziała dyrektorowi generalnemu Kiloffera. A jemu najwyraźniej spodobała się przenikliwość i zaangażowanie Victorii. Odpowiedział, że zgadza
się na wszystko, jest zresztą zbyt zajęty, aby pilotować te sprawy z bliska, ma do niej pełne zaufanie, jeśli chodzi o wybór kompetentnych zespołów. „Kompletnie się nie znam na architekturze – dodał. – I mógłbym popełnić błąd w ocenie!” Victoria odparła, że ją z kolei architektura zawsze pasjonowała i może się nawet pochwalić, że trochę się na niej zna. „To wspaniale! – odparł jej szef. – A zatem będę się czuł mniej samotny, analizując projekty i podejmując decyzje”. Prosił ją jedynie, by zorganizowała spotkanie z przedstawicielami pracowni architektonicznych, z którymi chciałaby nawiązać współpracę, żeby mógł poznać architektów i styl ich dotychczasowych projektów. „Chodzi tylko o dwugodzinną rozmowę, żeby się dowiedzieć, z czym kojarzy im się nasza firma i jak widzą jej siedzibę, co mieliby ochotę zrobić, sama pani rozumie. Żeby ostatecznie można dokonać w pełni świadomego wyboru”, powiedział. Program realizacji trzech projektów opracowała osoba, która dotychczas się nimi zajmowała, a zatem najbardziej techniczny aspekt prac przygotowawczych był już zamknięty, teraz należało tylko wyłonić pracownie, które mogłyby porządnie przeprowadzić renowację siedziby Kiloffera, „Uwzględniając nie tylko charakter
planowanych prac, ale także związane z nimi pomysły, na przykład w kwestii stylu, materiałów, doboru kolorów”, dodał. Pozostawiał do jej decyzji, czy należy zorganizować coś w rodzaju konkursu z udziałem kilku kandydatów, nie miał poglądu w tej kwestii, miała sama rozstrzygnąć. „Trzeba się zastanowić, czy te trzy projekty zlecić jednej ekipie, czy kilku, może nawet trzem różnym, nie podjąłem na razie żadnej decyzji, proszę to też przemyśleć”, powiedział Peter Dollan. Miał nadzieję, że nowe obowiązki będą dla niej źródłem przyjemności, pewną formą nagrody: tego przynajmniej mógł jej życzyć z uwagi na ciężkie próby, na jakie wystawiały ją zmagania ze związkami zawodowymi w Zagłębiu Lotaryńskim. Korzystając z okazji, chciał raz jeszcze podkreślić, jak bardzo się cieszy, mogąc polegać na tak wyjątkowej kobiecie w tak różnorodnych odtąd kwestiach, jak zamknięcie fabryki i wystrój przyszłego gabinetu dyrektora generalnego! Peter Dollan miał zwyczaj kończyć spotkania nutą humorystyczną, aby pokazać, jak bardzo jest wyluzowanym szefem. – I co o tym myślisz? – spytała Victoria. – Jak to, co o tym myślę? Myślę, że ten facet ma całkowitą rację, uznając cię za wyjątkową kobietę. – Nie, chodziło mi o...
– Myślę także, iż zadanie, które ci powierzył, jest pasjonujące. Jesteś teraz inwestorem, Victorio! – Chodziło mi o to, czy cię to interesuje. Prowadziłem, było ciemno, właśnie wyprzedzałem ciężarówkę, zjechałem na prawy pas, żeby móc się skupić. – Jak to? Nie rozumiem, co masz na myśli. Jak to, czy mnie interesuje? – Czy chciałbyś być projektantem tego czegoś, architektem? Zająć się renowacją siedziby Kiloffera, a potem rozbudową dwóch fabryk? – Co ty opowiadasz... – Posłuchaj, bez przerwy o tym myślę, to może się udać, byłoby genialnie! – Ale Victorio, co może się udać? – Żebyś wrócił do zawodu! – Przestań wygadywać bzdury, porozmawiajmy o czymś innym. Nie chcę prowadzić czczych rozmów na ten temat. – To nie są czcze rozmowy. Posłuchaj, dam ci szczegółowe programy, przyjedziesz na jeden dzień do Londynu i pokażę ci siedzibę, mogę nawet zorganizować ci zwiedzanie fabryki we Francji. Po powrocie do Paryża bierzesz miesiąc urlopu, opracowujesz projekt, robisz parę szkiców... Potem organizuję spotkanie z Peterem,
przedstawiam cię, wyjaśniasz mu, co chcesz zrobić... a ja już się postaram, żeby wybrał ciebie. Wtedy podpiszemy z tobą umowę, Kiloffer zobowiąże się zlecić ci projekt siedziby i rozbudowy dwóch fabryk, ty złożysz wymówienie i stworzysz pracownię. Byłem oszołomiony. Właśnie zjechałem z autostrady i skręciłem na parking przy stacji benzynowej. Zatrzymałem się i zgasiłem silnik. – To niemożliwe, nie może się udać. Naprawdę jestem wzruszony, ale ten pomysł jest całkowicie nierealny... – A niby dlaczego? – Dlatego! – Dlatego że co? Davidzie, to wspaniale, znowu będziesz architektem! Czy nie to od niepamiętnych czasów było twoim największym marzeniem? – Oczywiście, że tak! – No więc? W czym problem? – Chodzi o to, że... – No o co? – O to, że twój szef nigdy nie zgodzi się powierzyć takich projektów gościowi, który nie ma pracowni i był architektem piętnaście lat temu! Zastanów się! Wróć na ziemię! Natychmiast się domyśli, że jestem twoim kochankiem i że chcesz
mnie wkręcić do tej roboty! Victorio, będzie żądał gwarancji! Zapyta mnie, jakie są moje dokonania jako architekta, czym się w ostatnich latach zajmowałem! Poprosi o moje CV! – Niekoniecznie. Ponieważ darzy mnie zaufaniem i podobają mu się śmiałe pomysły, to kwestia temperamentu, mogę przedstawić mu tę sprawę z osobistego punktu widzenia. Na przykład mogę mu powiedzieć, że poznałam cię u przyjaciół, że wszyscy są przekonani o twoich olbrzymich zdolnościach, że właśnie zakładasz pracownię i że mam ochotę dać ci szansę. Jestem pewna, że masz talent, jesteś osobą o niespotykanej głębi... Często powtarzam sobie, że przypominasz kogoś w rodzaju zapoznanego geniusza... – Przestań, to śmieszne! Victorio, proszę cię! – Ja naprawdę tak myślę. Dlatego sądzę, że będę w stanie przekonać Petera, żeby zawarł umowę z kimś takim jak ty, nawet jeżeli nie wpisujesz się w schemat i można uznać twoją kandydaturę za nietypową. – Więc mówisz zupełnie serio... – Nie neguję, że sprawa jest delikatna. Jeżeli pozostawisz Peterowi wybór, automatycznie zatrudni raczej renomowanego architekta ze znaną pracownią niż choćby najbardziej
utalentowanego kierownika budowy, który z tej okazji stworzy własną pracownię. Ale Peter jest zdolny do podejmowania najbardziej nieoczekiwanych decyzji, to ktoś, kogo da się oczarować, porwać magią słów i koncepcji, możesz na nim naprawdę wywrzeć silne wrażenie i powie mi, że chce z tobą pracować. To kulturalny człowiek, wielbiciel opery, ktoś w rodzaju estety, jesteście do siebie podobni. Byłbyś zatem, jeśli wszystko się uda, kaprysem księcia, na tym polega moja strategia. A poza tym mógłbyś się zająć nadzorem nad budową. Wziąłbyś więc całość: projekt architektoniczny i nadzór wykonawczy. To powinno chyba wystarczyć do założenia pracowni? – Tak, oczywiście. Mogę bez problemu założyć zespół i stworzyć małą strukturę, aby się zająć tymi trzema projektami. – A potem dzięki referencjom znajdziesz nowych klientów i dalej pójdzie jak z płatka! Później będę mogła się chwalić, że pierwsza zaufałam słynnemu Davidowi Kolskiemu! – Victorio, widzę, że naprawdę już to sobie wyobrażasz... – Chodzi tylko o to, żebyś przedstawił mu zarys projektu, podczas gdy pozostałe zespoły, które będziemy przesłuchiwać, jedynie wytłumaczą,
czym się zajmują. Musisz naprawdę zachwycić Petera swoją inteligencją i pomysłami. Niekoniecznie wymaga to olbrzymiej pracy przygotowawczej, powinieneś się tylko chwilę zastanowić i nakreślić pewne kierunki, przedstawić kilka rysunków, na których Peter będzie się mógł oprzeć, żeby cię przepytać i poznać. Powiem ci, jak się do tego zabrać. Nie odpowiadałem. Chodziłem wzdłuż samochodu po żwirze, na którym rozpościerała się plama z oleju, obok niej leżała wypłowiała, kompletnie zgnieciona puszka po piwie. Kopałem kamyki, starając się nie tupać zbytnio po asfalcie. Trochę dalej światła stacji benzynowej rozjaśniały ciemność. Miałem ochotę krzyczeć z radości: moje usta otwierały się szeroko w regularnych odstępach czasu, jakby miał się z nich wydobyć krzyk, lecz na zewnątrz wydostawały się tylko myśli, euforyczne myśli. – Nic nie odpowiadasz? – Zastanawiam się. – Nie jesteś zadowolony? – Jestem bardzo zadowolony. Dziękuję ci, Victorio. – Kiedy masz skończyć wieżowiec? – Powinienem go skończyć w listopadzie. Ale moim zdaniem będzie to raczej styczeń. Względnie
luty. – Dobrze, w takim razie złożysz wymówienie we wrześniu. Mamy gdzieś to, że nie skończysz wieżowca! Tym razem to nie ty się poświęcisz! Skończą go bez ciebie i tym gorzej dla nich! – Chcesz, żebym założył firmę jeszcze w tym roku? – A dlaczego nie? W przyszłym tygodniu zorganizuję ci wizytę w Londynie, przez dwa miesiące będziesz pracował, spotkamy się kilka razy w Paryżu, żeby o tym porozmawiać, i gdy uznamy, że jesteś gotowy, pod koniec kwietnia albo z początkiem maja umówię spotkanie z Peterem. Wtedy złożysz wymówienie, zarejestrujesz pracownię i we wrześniu będziemy operacyjni. Czy życie nie jest piękne? Faktycznie, po kilku dniach asystentka Victorii przesłała mi bilet na Eurostar i udałem się do Londynu, żeby zwiedzić siedzibę Kiloffera. Victoria przyjęła mnie w swoim obszernym dyrektorskim gabinecie, musiałem poczekać kwadrans w sekretariacie, aż, jak mi powiedziano, zakończy bardzo ważną rozmowę telefoniczną. „Mrs de Winter wants to apologize for this delay. Do you want a cup of coffee or something?”, spytała młoda kobieta, gdy zacząłem przeglądać raport roczny Kiloffera leżący na niskim stoliku
pośród broszur poświęconych różnym produktom grupy. „Ah, Mister Kolski, here you are, I’m sorry, come in, come in”, powiedziała nieco później Victoria, pojawiając się w sekretariacie, aby uścisnąć mi dłoń, po czym wprowadziła mnie do olbrzymiego eleganckiego biura, z którego roztaczał się absolutnie wspaniały widok na Londyn. Dziwnie było mieć do czynienia z Victorią wykonującą swoje obowiązki, a zwłaszcza widzieć, jak zachowuje się w stosunku do mnie, jakbym był zwykłym usługodawcą: rzekomo spotkaliśmy się na kolacji u wspólnych przyjaciół i znaliśmy się słabo. Tego ranka Victoria przedstawiła mnie jako architekta, który zajmuje stanowisko kierownika budowy najwyższego wieżowca we Francji, „Uranus Tower w dzielnicy La Défense, zaprojektowanego zresztą przez zespół z Londynu”, co zawsze zaznaczała, po czym dodawała, że niedługo założę własną pracownię. Młoda kobieta zaproszona przez Victorię na to spotkanie, pewnie dlatego, by nadać mu bardziej oficjalny charakter, była asystentką osoby, która dotychczas zajmowała się nieruchomościami i właśnie opuściła spółkę. Nazywała się Irina Rachline, była z pochodzenia Rosjanką, ale mimo bezsprzecznej urody miała w sobie coś z drobiazgowej uciążliwej uczennicy, co
przejawiało się w jej postawie, ilekroć wypowiadała jakieś zdanie lub gdy jej orzechowe oczy spoczywały na mojej twarzy. Najwyraźniej bardzo poważnie traktowała rolę, jaką Victoria miała jej powierzyć w związku z realizacją tych trzech projektów architektonicznych (z pewnością nigdy nie poruszono z nią tej kwestii bezpośrednio, odkąd została podwładną Victorii, skazując ją na snucie niejasnych hipotez), tak że wyczuwałem w niej od pierwszej minuty ledwie skrywaną niechęć wobec mnie: jakby to nieformalne spotkanie z jednym z prywatnych znajomych nie świadczyło najlepiej o podejściu takiej nowicjuszki jak Victoria do poważnej roli inwestora albo wręcz przeciwnie, jakby Victoria przedstawiła jej to spotkanie jako kurtuazyjną formalność, na którą była zmuszona się zgodzić, bo ze względów towarzyskich nie wypadało jej odmówić. Irina Rachline mierzyła mnie podejrzliwym, nieco pobłażliwym wzrokiem, a w dodatku starała się sprawiać wrażenie, że mnie nie ceni lub że nie podoba jej się, iż Victoria zgodziła się mnie przyjąć; może próbowała dać mi do zrozumienia, że ani przez sekundę nie uwierzy w maskaradę, jaką było to spotkanie. Kilkakrotnie pomyślałem sobie, że każe mi płacić za to, co w rzeczywistości zarzucała Victorii, ale nie mogła
jej tego powiedzieć wprost: pozycja tej młodej kobiety w hierarchii nie pozwalała jej sprzeciwić się planom dyrektorki HR ani spowolnić ich realizacji, stawiając zbytni opór. W konsekwencji, choć jej sceptycyzm skierowany był wyłącznie pod moim adresem, przekraczał mimo wszystko to, na co mogła sobie pozwolić jako asystentka (to, jakim cudem bez najmniejszych przeszkód mogła się posuwać tak daleko, stanowiło dla mnie wielką tajemnicę), chyba że Irina Rachline sądziła, iż tuż przed spotkaniem, z uwagi na jego nieistotny towarzyski charakter, dostała od samej Victorii milczącą zgodę, by się nie przemęczać – widać po tym, w jakich domysłach się gubiłem pod wpływem zachowania tej młodej kobiety (gdy jednocześnie odpowiadałem na pytania, które na pozór poważna Victoria udawała, że mi stawia, a asystentka zapisywała w notesie każde wypowiadane przeze mnie zdanie). Z powodu tej kobiety i jej zaciętej miny wyszedłem ze spotkania w przekonaniu, że to wszystko zostało zaaranżowane, że właśnie uczestniczyłem w przedstawieniu wyreżyserowanym przez dyrektorkę HR na świat Kiloffera, mimo że nikt ani przez sekundę nie dał się nabrać na tę maskaradę – pod koniec rozmowy asystentka z nieskrywanym niesmakiem wręczyła mi nawet
wizytówkę (bo Victoria oznajmiła, że odtąd wszelkie moje kontakty z Kilofferem przechodzić będą przez Irinę Rachline). Jeżeli to wszystko nie było całkowitą mistyfikacją, dlaczego Victorii nie oburzyło zachowanie asystentki? Tymczasem nie tylko nie zwróciła na nie uwagi ani słowem nie zareagowała, ale jeszcze wydawało się, że kompletnie jej to nie obchodzi, co równało się z przekazaniem mnie w ręce nieuczciwej osoby, chyba że już wcześniej ustalono, iż nie będzie odgrywała w kontaktach ze mną żadnej roli. Przez dłuższy czas po tym spotkaniu myślałem sobie zdenerwowany i trochę przestraszony, że coś poszło nie tak, lecz nie wiedziałem, czy to wrażenie nie wynika z prostego faktu, że skoro musieliśmy ukrywać przed rozmówcami prawdziwy charakter naszego związku, cała ta rozmowa była jedynie maskaradą: siedząc za stołem, nie tylko odegraliśmy znakomitą farsę, ale też bardzo nas to ubawiło. Ilekroć asystentka wpatrywała się w czarny tusz długopisu, którym zapisywała każde moje słowo na kratkowanym papierze w notesie leżącym przed nią na stole konferencyjnym, Victoria uśmiechała się do mnie przewrotnie, niecierpliwie mrugała okiem albo zwalała z nóg poważnym spojrzeniem świadczącym o sile jej pożądania. Odgrywaliśmy
przed tą kobietą radosne i szatańskie, dowcipne i owocne zebranie, jakby przez cały czas opromieniała nas duma z faktu, że umiemy pracować z zapałem i lekkością, przy czym Irinie Rachline być może nie umknął przesadnie wyszukany charakter naszych odpowiedzi, który wykluczał ją w dość nieprzyjemny sposób z naszego wspólnictwa, a w dodatku nadawał zbyt lekki ton całej rozmowie, co później sobie gorzko wyrzucałem – bo dawanie mojej kochance do zrozumienia, że to tylko zabawa, nie leżało w moim interesie, skoro przyjechałem do Londynu z przyczyn, które uznawałem za poważne. Gdy wracałem do Paryża kołysany szybkością Eurostaru, w pociągu przyszło mi nawet do głowy, że może jej opinia uwodzicielki nie stanowi już dla nikogo w Kilofferze tajemnicy, być może większość jej współpracowników uznała za oczywiste, że to spotkanie nie było niczym innym jak wstępem do ceremonii, która odbędzie się kilka godzin później w pokoju hotelowym (tym bardziej że mój atrakcyjny wygląd wydał się podejrzany, wyczułem to). Ale jednocześnie z tymi dziwnymi podejrzeniami mieszała się rzeczywistość sfinansowanego przez Kiloffera oficjalnego pasjonującego spotkania, pod którego koniec Irina Rachline wręczyła mi wszystkie programy
przygotowane dla pracowni architektonicznych, dzięki czemu w następnych dniach udało mi się uspokoić: uznałem, że wrażenie mistyfikacji, które wzbudziło mój lęk, wynikało może wyłącznie z wrogiej postawy asystentki, rozbawienia Victorii i okłamywania co do naszych relacji wszystkich osób spotkanych tego ranka. Po wizycie w siedzibie firmy Victoria oznajmiła, że ma coś do załatwienia w pobliżu biura, i zaproponowała, żebym jej towarzyszył, jeśli nie mam innych planów, a potem zjemy szybki lunch. Zgodziłem się, zeszliśmy na podziemny parking, wsiedliśmy do należącego do Victorii olbrzymiego czarnego szesnastocylindrowego SUV- a ze skórzaną tapicerką, po czym pomknęliśmy ulicami Londynu. – Widzę, że pani dyrektor HR Kiloffera niczego sobie nie odmawia – zwróciłem się sarkastycznie do Victorii. – Czy właśnie po to, by móc kupować sobie takie maszyny, musicie zamykać fabryki? – Przestań, nie mów tak, mam słabość do samochodów! To nie moja wina, że uwielbiam wielkie bryki! Jest piękny, nie? Widziałeś? Mam go od czterech dni, jest nowiusieńki! Upajałem się jazdą z Victorią, która prowadziła zbyt szpanerski samochód z wielką zręcznością i pazurem, bardzo szybko, ale nie ujawniałem tych
odczuć, bo się ich trochę wstydziłem. Patrzyłem na jej profil, rzucała od czasu do czasu okiem na jedno z trzech lusterek wstecznych (a czasem na moją twarz: wtedy się do mnie uśmiechała), przyspieszała, gdy dostrzegała wolne miejsce, w które mogłaby się wcisnąć, a nawet ostro startowała na światłach, jeżeli była pierwsza. – Uważam, że jesteś piękna, gdy prowadzisz. – To miło, że tak mówisz. Czasami faceci podrywają mnie w korkach. Więc co myślisz o tym spotkaniu? – Myślę, że projekt jest pasjonujący, można tu zrobić naprawdę świetne rzeczy. Ale zaniepokoiła mnie trochę postawa twojej asystentki. – Tak? A dlaczego? – Jest dziwna. Dobrze ją znasz? – Bardzo słabo. Pracuję z nią od zeszłego tygodnia. Wolałbyś, żebyśmy nie korzystali z jej pośrednictwa? – Nie wiem. A co ty o tym myślisz? – Poprosiłam Irinę o udział w spotkaniu, żeby wprowadzić cię oficjalnie do firmy. Ale jeżeli masz z nią problem, możemy dalej pracować we dwójkę i kontaktować się bezpośrednio. – Chyba tak bym wolał. Ta dziewczyna mnie nie lubi, zachowuje się wobec mnie wrogo, będzie mi wszystko utrudniać, to oczywiste. Myślę, że za
żadne skarby świata nie chciałaby, żebym to ja został wybrany. – Nie widzę powodu, poza tym ona nie ma żadnej władzy, ale jeżeli wolisz nie mieć z nią żadnych kontaktów, nie ma sprawy: będziemy dalej pracować we dwójkę. Chcesz zobaczyć mój dom? – Może to błąd. Może powinno to iść tak, jak mówiłaś, oficjalnie, normalnymi kanałami. Victorio, proszę cię, nie zechciałabyś mi pomóc w rozwiązaniu tej kwestii? – Zrobisz, jak zechcesz, to nieważne, nie ma żadnego znaczenia. No więc jak, chcesz zobaczyć mój dom? – Twój dom? – Tak, chcesz go zwiedzić? – Nie wiem, to zależy, czy to daleko stąd. – Nie, całkiem blisko. – Victorio, jaką decyzję podejmujemy w sprawie Iriny, powiedz mi... – Słuchaj, odpuść to, porozmawiam o tobie bezpośrednio z Peterem. Zresztą twój przypadek jest nietypowy, niech zostanie taki do końca. Masz rację: zapomnijmy o tej dziewczynie, poproszę, żeby zajęła się oficjalnymi pracowniami. Nie powinnam była jej zapraszać na to supertajne spotkanie...
– Dlaczego mówisz o nim supertajne? – Nie, tak sobie! – A więc będą oficjalni kandydaci, to znaczy pracownie architektoniczne, a do tego ja? To ryzykowna sprawa, bo przecież Irina... Victorio, czy z jednej strony będą oficjalne projekty, a z drugiej strony ja całkiem sam? – Ty będziesz na szczególnych prawach: potajemnie będzie cię bronić szara eminencja szefa. Czego mógłbyś więcej chcieć? – Mam nadzieję, że to się uda. Chcę, żeby mnie wybrano. Wolałbym o tym nie marzyć, gdybym był na z góry straconych pozycjach. – Dobrze, masz ochotę zobaczyć mój dom czy nie? – Tak, dlaczego nie, ale gdzie on jest? – No wreszcie, miałam już dość jeżdżenia w kółko! Dojechaliśmy! – oświadczyła Victoria, zatrzymując SUV- a przed eleganckim białym budynkiem przy długiej ulicy mieszkalnej. – Wysiadka! – dodała, śmiejąc się. Potem, gdy wkładała klucz do zamka w drzwiach wejściowych, dodała: – Nie martw się, to mój projekt. Peter ma do mnie zaufanie, zajmę się wszystkim. Zgoda? – OK, zgoda! – Proszę w takim razie łaskawie wejść,
przyjacielu... Nigdy nie wyobrażałem sobie, że dom Victorii będzie umeblowany i urządzony w takim stylu: fotele klubowe, wentylatory na suficie, skóry pantery i bawole łby wiszące na ścianach, wypchany krokodyl, meble rattanowe, drewniany globus, ściany w kolorze beżowym i wszędzie przedmioty przywiezione z podróży czy różnych pobytów zagranicznych. Czułem się dziwnie, odkrywając dopiero teraz miejsce, w którym mieszka Victoria, gdy tymczasem widywaliśmy się już niemal od pięciu miesięcy: zwiedzając jej przestrzeń życiową, lepiej poznawałem, kim jest, niż kochając się z nią – co naturalnie było odczuciem fałszywym, ale w tym właśnie przekonaniu wkrótce utwierdził mnie wystrój jej domu. Gdy oprowadzała mnie po kolejnych pomieszczeniach, jakby powoli otwierała się między nami olbrzymia przepaść, tym bardziej kłopotliwa, że nie była czymś niematerialnym (w przeciwieństwie na przykład do naszych sporów politycznych czy ideologicznych), lecz namacalnym, obiektywnym i wpisanym w przestrzeń. Nie podobał mi się ten wyraźnie neokolonialny wystrój, w którym wszystko zmierzało w jednym kierunku: miałem wrażenie, że jestem w domu handlarza niewolnikami
mieszkającego w Afryce w XIX wieku (co w przypadku dyrektorki HR na świat miało pewien smaczek). – Jestem pod wrażeniem, czuję się jak w kolonialnych Indiach lub w Afryce. Nie wiedziałem, że tak pasjonuje cię safari... Wszystkie te strzelby, skóry zwierząt, rogi... – Widziałeś? Uwielbiam ten styl, to ja go stworzyłam pod wpływem swoich podróży. Początkowo mieszkaliśmy wśród mebli mojego męża, czułam się jak w salonie markizy de Pompadour! To było straszne, nie znosiłam tego! – Można się spodziewać, że zaraz pojawi się tu oswojony szympans albo czarna pantera na smyczy... Czy nie znalazłby się tu jakiś boy, który przyniósłby mi oranżadę? – Kpisz ze mnie! Ty łajdaku! Nienawidzę cię! – Ależ skąd, uważam, że to porywające. Gdybyś widziała, jak jest u mnie, absolutnie żadnego stylu, żadnego kierunku... – A teraz patrz, przygotuj się na szok, na coś, co nie ma sobie równego, schronienie bogini, patrz... – powiedziała Victoria, otwierając drzwi do olbrzymiego trójkątnego pomieszczenia z czterema oknami na pierwszym piętrze: sypialni rodziców. – I co o tym powiesz? Robi wrażenie, nie? Wszedłem do pokoju, w którym królowało
rzeźbione łóżko z ciemnego drewna z baldachimem w stylu orientalnym, z białym tiulowym stożkiem, który opadał z sufitu po obu stronach konstrukcji. Victoria otwarła drzwi do łazienki całkowicie umeblowanej rattanem, z zasłonami w drobne kwiatki w oknach. Na kafelkach pod dwoma wiszącymi na ścianie płaszczami kąpielowymi zauważyłem dwie pary klapek: jedną damską, jedną męską, mój urażony wzrok na kilka chwil zatrzymał się na klapkach męża Victorii, dostrzegłem odciśnięte na plastyku ślady jego palców u nóg. Usłyszałem za plecami głos dochodzący od drzwi: „Chodź!”, Victoria wzięła mnie za rękę i zaciągnęła do łóżka, na które mnie przewróciła i rzuciła się na mnie. Kiedy zaczęła mnie rozbierać, całując w usta, powiedziałem: – Victorio, nie myślisz chyba, że będziemy się kochać w twojej sypialni, w twoim łożu małżeńskim? Chyba oszalałaś! – W moim łożu małżeńskim! Ty to masz określenia! A po co tu, twoim zdaniem, przyszliśmy? Żeby wypić filiżankę herbaty? – Jeśli o mnie chodzi, mógłby być darjeeling. – Lepiej kochaj się ze mną, łajdaku, świnio, nienawidzę cię – odparła Victoria, pożerając moje wargi, bym nie mógł mówić. – Chcesz, żebym cię wziął jak lew czy raczej jak
pantera? – Victoria zaczęła mnie bić, przewróciłem ją na łóżko obok siebie, zanurzyłem rękę w jej szparce: była dosłownie cała mokra. – Prawda jest taka, że podnieca mnie kochanie się z tobą w łożu małżeńskim. Wezmę cię jak sukę w twojej własnej sypialni. – Tak, chodź, pospiesz się, już nie mogę. Kochaliśmy się z Victorią aż do momentu, gdy niezaspokojony musiałem pędzić na Saint-Pancras Station, by złapać Eurostar: Victoria zawiozła mnie pędem do centrum Londynu, w pobliże swojego biura, gdzie udało mi się złapać taksówkę. Pieściłem się w toalecie Eurostaru, wyobrażając sobie ciało Sylvie (szczytowałem na stojąco do metalowej umywalki), i dopiero gdy wyczerpany usiadłem na swoim miejscu, wróciłem myślą do tego, co zdarzyło się w tym dniu: do dziwnego porannego spotkania i zasadzki, jaką zastawiła na mnie Victoria, bym kochał się z nią w łożu małżeńskim. W końcu zdrzemnąłem się z poczuciem, że czegoś nie udało mi się rozwiązać, jakbym napotkał na jakiś problem albo miał kłopoty. Tymczasem nie powinienem był mieć żadnego problemu, a wprost przeciwnie, przekonanie, że wykonałem – mówię tu o wizycie w siedzibie Kiloffera – coś konstruktywnego. Był koniec lutego i wszystko zdawało się układać jak
najlepiej dla Davida Kolskiego. Spotkaliśmy się wcześnie, koło osiemnastej, w barze Grand Hôtel koło Palais Garnier: Victoria wybrała to miejsce, ponieważ tego wieczoru o dziewiętnastej trzydzieści miała iść na operę, a konkretnie na Wesele Figara wystawiane przez znanego ze swojego radykalizmu dramaturga, o którym część jej przyjaciół wyrażała się bardzo niepochlebnie. „Podobno recytatywy bełkocze pijany kloszard, który czołga się po scenie, mój Boże, ponieważ jednak kupiliśmy bilety w ramach abonamentu, pójdziemy mimo wszystko to zobaczyć. Ale szczerze mówiąc, obawiam się najgorszego, niczego nie nienawidzę bardziej niż ludzi, którym się wydaje, że mają prawo szkodzić muzyce, obnosząc się ze swoją miernością”, powiedziała Victoria (lecz te rozważania dalece wykraczały poza moje kompetencje: słuchałem jej lamentów, nie odpowiadając ani nie potakując, nie interesował mnie ten temat, podejrzewałem ją jednak o dość konserwatywne, żeby nie powiedzieć reakcyjne gusta, jeśli chodzi o operę). Victoria przyjechała rano do Paryża na spotkanie robocze z francuskimi prawnikami Kiloffera, bo następnego dnia miała decydujące posiedzenie ze związkami. Ponieważ od dawna planowała, że tego wieczoru pójdzie na operę z grupą osób
posiadających abonament, w tym z mężem, miała spać nie w hotelu, tylko w swoim paryskim mieszkaniu; co, odkąd mnie poznała, praktycznie się nie zdarzało poza weekendami (dziwiło mnie zresztą, że jej mąż nigdy się nie zastanawia, z jakich przyczyn Victoria przestała przyjeżdżać do Paryża w tygodniu w sprawach zawodowych, nie licząc podróży w obie strony w ciągu jednego dnia lub krótkich pobytów między – jak zdarzało jej się wmawiać rodzinie – dwoma podróżami zagranicznymi, podczas gdy naprawdę spała w Hôtel du Louvre albo Concorde Saint-Lazare, gdzie kochaliśmy się przez cały wieczór). Otwarłem i położyłem na podłodze ciężką spiętą dokumentację, którą ze sobą przyniosłem, i odsunąwszy nasze filiżanki z herbatą na kraj blatu, porozkładałem na niskim stoliku przed Victorią szkice w ołówku, które chciałem jej pokazać, a także kilka rysunków; parę z nich, kolorowych, było dość udanych i miało prawdziwy wymiar estetyczny, w szczególności te największe. Victorię zdziwiła ilość leżących na stole dokumentów świadczących o znacznym nakładzie pracy. – Zacznijmy od dołu. Zastanawiałem się poważnie nad holem, wejściem i panoramiczną restauracją na drugim piętrze, to stanowiło
właściwie punkt wyjścia. Nie chcę, żeby siedziba Kiloffera, tak jak obecnie ze względu na lustrzane szyby, sprawiała wrażenie nieprzejrzystego świata, pragnę, aby budynek otwierał się na miasto i pochłaniał jego energię, aby istniała ciągła wymiana. Przekonasz się zaraz, że mój projekt polega na zastąpieniu wszystkich przeszklonych otworów przyjaźniejszym szkłem, ale także na pokryciu wschodniej, zachodniej i południowej elewacji drugą warstwą, która ma je chronić od słońca. Właściwie popatrz, powinienem był zacząć raczej od tego rysunku, spójrz, nakładam na budynek pokrywę ze specjalnego szkła, co umożliwia bardzo znaczącą oszczędność energii. – Czy to możliwe? Czy położenie tej drugiej warstwy jest realistyczne bez drastycznego zwiększenia kosztów? – Nie będę przed tobą ukrywał, że to poważna inwestycja, choć niesłychanie opłacalna w średniej perspektywie czasowej. Musiałbym zlecić dokładne wyliczenia, ale moim zdaniem dzięki oszczędnościom energii wyszlibyście na swoje pod względem finansowym w okresie kilku lat, najwyżej piętnastu. Aby dać ci pewne wyobrażenie, zużycie energii w tradycyjnych biurowcach sytuuje się przeważnie na poziomie
czterystu kilowatogodzin na metr kwadratowy rocznie. Zużycie na przykład w Uranus Tower, który jest budynkiem energooszczędnym, będzie sięgać mniej więcej stu kilowatogodzin. Gwarantuję, że tutaj przy zastosowaniu proponowanego przeze mnie systemu zużycie wyniesie około siedemdziesięciu kilowatogodzin. – W istocie, różnica jest kolosalna. – Można to zresztą stosunkowo szybko sprawdzić, korzystając z usług biura konstrukcyjnego. Po upływie danego okresu inwestycja się zamortyzuje, a koszty funkcjonowania budynku będzie można podzielić przez pięć. A to w czasach niepewności co do przyszłych kosztów energii naprawdę się liczy. Poza tym w wyniku inteligentnej renowacji, wpisującej się w cel ratowania planety, siedziba Kiloffera zbliży się do norm dla budynków energooszczędnych i będziesz to mogła wykorzystać w celach wizerunkowych: będziecie mogli się pochwalić, że wydaliście sporo pieniędzy i wprowadziliście innowacyjną technologię, aby siedziba spółki była ekologiczna i przyjazna dla środowiska. Dzięki tej renowacji będziecie uchodzić za firmę troszczącą się o zrównoważony rozwój. – Ta kwestia bardzo mnie interesuje. Musisz
wiedzieć, że należymy do branży przemysłowej, która z definicji generuje duże zanieczyszczenia, emituje ogromną ilość CO2. To dla nas bardzo istotne móc powiedzieć, że szanujemy środowisko, przejmujemy się ekologią. Brawo, to superpomysł, bardzo ważny punkt. – Cieszę się, że moja praca ci się podoba, Victorio – powiedziałem z uśmiechem. – A więc każde pomieszczenie będzie wyposażone w niezależny system klimatyzacji, a zainstalowane na elewacji okiennice umożliwią połączenie wnętrz ze światem zewnętrznym, co pozwoli filtrować powietrze nie w sposób globalny, jak to przeważnie się odbywa, ale lokalny, indywidualny. Powietrze jest filtrowane przez pierwszą warstwę, a potem rozprowadzane między tą warstwą i elewacją... zrobiłem mały szkic, o, ten tu, który wyjaśnia tę zasadę, popatrz... a indywidualne okiennice, które widzisz na tym rysunku, pozwalają na cyrkulację przefiltrowanego powietrza wewnątrz budynku. Można więc powiedzieć, że to budynek, który oddycha. – A po co się to robi? – Łącząc ten system z tradycyjną klimatyzacją, będzie można łagodnie, a zarazem wygodnie ustawić temperaturę w środku, dostosować ją do
potrzeb każdego, do okoliczności, do różnic temperatur w dzień i w nocy, chodzi o tego rodzaju rzeczy. Okazuje się, że indywidualne zdolności adaptacyjne umożliwiają najbardziej znaczącą oszczędność energii. – Nie wiedziałam, coś podobnego. O, Laurent tu jest. – Laurent... Twój były kochanek? – Naturalnie! A niby kto inny? – Co on tu robi? Widział cię? – Tak, widział nas... Jestem pewna, że wie, że to ty. – Jak to wie, że to ja? – Powiedziałam mu o nas. – To znaczy, że się z nim spotykasz? – Dzwoni od czasu do czasu, żeby się dowiedzieć, co u mnie słychać. Odkąd się dowiedział, że jestem z tobą, jest trochę zazdrosny, chciałby, żebyśmy się spotkali... – I co ty na to? – Nic, mówię, że jest już za późno i że powinien był o tym pomyśleć, gdy był jeszcze na to czas. Przypominam mu, że kiedy mieliśmy się ostatnio zobaczyć, wystawił mnie do wiatru. – Który to? – Bądź dyskretny... – Przestań, możesz chyba mi go pokazać!
– Dobrze, ale bądź dyskretny. – Jakbym zazwyczaj nie był... – To ten przy wejściu, przy stoliku z prawej strony, siedzi bokiem, ten w brązowej marynarce. – W aksamitnej marynarce? – Owszem. – To przebranie czy normalnie tak się ubiera? – Davidzie, jesteś głupi... Nie jesteśmy już kochankami, przestał się przebierać, ma na sobie zwyczajną marynarkę matematyka, którą nosi od lat, ze śladami kredy na mankietach i czternastoma identycznymi ołówkami wystającymi z kieszeni. Nigdy nie pojęłam, dlaczego ciągle spaceruje z tymi ołówkami. Dobrze, na czym to skończyliśmy... – Mówiliśmy o oszczędnościach energii. – Dziwne, że widzi nas razem. Cieszę się, że mogę z niego zakpić, pokazując się z tobą – mówi Victoria, trzęsąc się ze śmiechu. – Nie przestaje na mnie patrzeć, zorientował się... – Rozchoruje się od tego, będzie mi bez przerwy przysyłał SMS-y... – A więc wracając do holu, o którym mówiłem na samym początku, to znaczy... szukam go... jest... chodzi o ten rysunek... – Rysunek naprawdę jest wspaniały: budynek
widziany z ulicy nocą, to niesamowite. Widzisz, właśnie tego rodzaju dokument może się spodobać Peterowi. Bardzo poetycki, bardzo przemyślany, pokazuje całą głębię refleksji... Ale jak zdołałeś to wszystko przygotować w tak krótkim czasie? – Widziałaś?! Nieźle, co? – Jestem pod wrażeniem... Położyłem rękę na jej dłoni, uścisnąłem ją, uśmiechnęliśmy się do siebie. Podniosłem wzrok: Laurent patrzył na nas. Mówiłem dalej: – Aby budynek nie sprawiał wrażenia zamkniętego świata, który broni się przed niepożądanym wzrokiem albo ma swoje sekrety, przy renowacji trzech pierwszych pięter, całego tego obszaru tutaj, używam niezwykle przejrzystego szkła. A więc będzie można zobaczyć z ulicy, że na drugim piętrze znajduje się restauracja zakładowa, co moim zdaniem nadaje budynkowi ludzki, niemal prywatny charakter, to kluczowy aspekt mojego projektu. A potem tutaj, pomysł, z którego jestem niezwykle dumny, wpadłem na niego kiedyś wieczorem, wracając do domu samochodem... – To faktycznie niewiarygodne... Nie sądziłam, że tak bardzo dopracujesz swoje pomysły... – Przez ostatnie dwa tygodnie niewiele spałem, a haruję jak wół na budowie, w dodatku
okoliczności są teraz raczej niesprzyjające. Powiesz mi, że pewnie właśnie dlatego, że na budowie można dostać cholery, uciekam wieczorami w pracę, która pozwala mi marzyć... W ostatnim czasie spędzałem w domu nocą długie godziny na rysowaniu, gdy moja żona spała. Prawdę mówiąc, ten projekt bardzo mnie ekscytuje, inspiruje, nie przestaję o nim myśleć i dopracowywać to, co już wymyśliłem. Victorio, mam nadzieję, że spodoba się Peterowi: czuję, że jestem w stanie wykonać doskonałą robotę, taką jak renomowana pracownia. – Cieszę się, że tak bardzo się w to zaangażowałeś... – Victoria urywa, mam wrażenie, że zawisła w środku swojej myśli. Patrzę na nią pytająco: spuszcza wzrok. Przysuwam się do niej, unoszę jej podbródek i składam pocałunek na wargach. Zerkam na stół przy wejściu: Laurent odwraca wzrok. Pytam Victorię: – Tak? Ale? Nie wiem... wyglądasz tak, jakbyś chciała mi coś powiedzieć... – Nie, nic – szepce Victoria. I zaraz dodaje: – Ale wynik jest tak niepewny, tyle zależy od przypadku, boję się, widząc, jak bardzo się w to zaangażowałeś... Nie jestem pewna, czy to się uda, Davidzie...
– Gra jednak warta jest świeczki, nie? Trzeba wiedzieć, czego się chce, nie? Mnie ten projekt zachwyca, chcę koniecznie dostać ten kontrakt i założyć pracownię. Moją jedyną bronią jest mózg, wyobraźnia, pomysły, które przyjdą mi do głowy. Nic nie zastąpi dobrego pomysłu, na który inni nie wpadli, mimo że bardzo by chcieli... – To dobrze, cieszę się, że tak bierzesz sobie ten projekt do serca. Opowiem Peterowi o twojej motywacji. – No więc kiedyś wieczorem wpadłem na pomysł, który szalenie mi się spodobał, patrz, lepiej to widać na tym rysunku. Widzisz tu, pod moim palcem, punkt centralny budynku... tam gdzie są windy... dochodzący do szczytu budynku? Ponieważ teraz dzięki przezroczystym szybom będzie widoczny z zewnątrz, zwłaszcza trzy najniższe kondygnacje, przykryję go złoconą, lekko połyskliwą powłoką, żeby odbijały się w niej światła miasta, ulica, piesi, przejeżdżające autobusy. Ludzie z sąsiednich budynków zobaczą odbicie miasta w ściankach szybu windy siedziby Kiloffera. Już zapisałem sobie to wszystko. Powiem twojemu szefowi, że między budynkiem a jego otoczeniem miejskim, Londynem, będzie zachodziła nieustanna interakcja, jakby siedziba firmy Kiloffer, zamiast zamykać się w sobie,
patrzyła na miasto, myślała o mieście, marzyła o mieście i o wszystkich, którzy w nim żyją. To spółka notowana na giełdzie, ma akcjonariuszy, jest transparentna, zwrócona na zewnątrz, powinna odzwierciedlać niepokój tych, którzy jej zaufali i postanowili wspierać jej rozwój. Złoty kolor i odblaskowość kręgosłupa budynku wskazują, że działania Kiloffera generują zyski: trudno o lepszy symbol tego, czym powinno być nowoczesne, odpowiedzialne, przejrzyste, notowane na giełdzie przedsiębiorstwo, które stara się szanować swoich akcjonariuszy. Victoria wybucha śmiechem: zaczynam śmiać się razem z nią. Potem mówi: – Ja chyba śnię, uszom nie wierzę! Ty, człowiek lewicy, zaczynasz służyć doktrynie liberalnej i przemawiać w naszym imieniu? Davidzie, powinieneś znienawidzić siebie, stajesz się kolaborantem! – Nieźle, co? Widzisz, jak to się pięknie kręci, przynamniej pod względem koncepcyjnym? Doprawdy, Victorio, przyznaj sama! Płacicie setki tysięcy euro firmom PR-owskim, które przedkładają wam idiotyczne rekomendacje! Czy dostałaś już kiedyś coś równie przemyślanego, dopracowanego? Gdzie w dodatku punktem wyjścia jest projekt architektoniczny? Daję ci
architekturę, która myśli, komunikuje, przemawia! – Nie mam żadnych zastrzeżeń, to niesłychanie błyskotliwe. – Victoria znowu zaczyna się śmiać i patrzy na mnie z wielką czułością. Dodaje: – Nie wiedziałam, że będziesz zdolny ot, tak wczuć się w nasz sposób myślenia i wykorzystać go od wewnątrz... – Wciągnęło mnie to. Jeżeli ma mi to pomóc w założeniu własnej pracowni, jestem gotów na wszelkie kompromisy... – Ty sprzedawczyku, oportunisto – mówi Victoria, śmiejąc się. – Krytykujesz nas, a sam jesteś jeszcze gorszy! Naprawdę zastanawiam się, dlaczego wyznajesz lewicowe poglądy... Wówczas właśnie zobaczyłem, że zmienia się wyraz twarzy Victorii zwróconej w stronę stolika Laurenta. Potem jej wzrok znowu spoczął na mnie: uśmiechnęła się. Ale poczułem, że ten uśmiech jest trochę jak ptak, który przypadkowo usiadł na gałęzi gotowy znowu odlecieć – w żadnym stopniu nie pasował do warg, na których się pojawił. – Co się stało? Na co patrzyłaś? – Nie, na nic, w porządku. – Kim jest ten mężczyzna, który właśnie wszedł?
– Nikt, w porządku, wszystko dobrze. – Jak uważasz, ale mimo wszystko masz dziwną minę. – Po kilku sekundach zapytałem: – Dobrze, to kiedy spotykamy się z Peterem? – Teraz wydaje mi się to trochę skomplikowane, jest zajęty niesłychanie ważnym, ściśle tajnym projektem o kluczowym znaczeniu dla grupy. Nawet mnie trudno się do niego dostać. Zresztą pamiętaj, mówiliśmy o końcu kwietnia, początku maja, a mamy dopiero trzydziesty marca... – Ale skoro jestem gotowy, może lepiej przyspieszmy spotkanie? – Która godzina? Patrzę na zegarek, potem znowu spoglądam na Victorię, która zbladła, trochę drży. – Za piętnaście siódma. – Przysuwam dłoń, żeby wziąć ją za rękę, lecz gwałtownie ją cofa i zagłębia się w fotel jak najdalej ode mnie. Mówię: – W porządku, jak chcesz. – Będę musiała się z tobą pożegnać, Davidzie. – Dlaczego? Co masz do zrobienia? – Muszę podejść do stolika Laurenta. – Mówiłaś, że jesteś umówiona z przyjaciółmi piętnaście po siódmej na schodach Opery Garnier, to dwie minuty stąd... – Zgadza się, ale tak się składa, że troje spośród nich, co za zbieg okoliczności, siedzi przy stoliku
koło wejścia i będę musiała do nich dołączyć. Nie mogę wyjść z tego baru z tobą, to wykluczone. Musisz pozwolić mi przesiąść się do stolika przy wejściu. – Laurent jest jednym z tych, z którymi idziesz dziś na operę? – Victoria wpatruje się we mnie. – Mówiłaś, że będzie twój mąż, nic z tego nie rozumiem... Wciśnięta w oparcie fotela, obserwując mnie z daleka, Victoria widzi, jak stopniowo zaczynam pojmować sytuację. – Mężczyzna, który właśnie wszedł, przywitał się z Laurentem i usiadł przy jego stoliku, to... to twój mąż? – Victoria nadal nie odpowiada. – Znają się? Kurde, nic z tego nie rozumiem... Twój mąż i Laurent chodzą razem do opery? Wydaje mi się, że cię o coś zapytałem, chciałbym, żebyś zadała sobie trochę trudu i odpowiedziała mi. Znają się? Są przyjaciółmi? W milczeniu patrzę na twarz Victorii pytającym natarczywym wzrokiem. Wówczas mówi przygaszonym głosem z nutką niezadowolenia: – Porozmawiajmy o czymś innym. – Nie będziemy rozmawiać o czymś innym. Twoja obecna sytuacja, o ile dobrze rozumiem, nie pozwala ci wybierać tematów rozmowy. Jeżeli nie odpowiesz na moje pytanie, pójdę im je zadać.
– Laurent jest najlepszym przyjacielem mojego męża. – Od dawna się znają? – Od dzieciństwa. Patrzę na Victorię z osłupieniem. – Facet, który się przebierał, przypinał sobie sztuczną brodę i zabierał cię do łaźni tureckiej, żeby macać ci piersi w obecności brandzlujących się facetów... po czym przelatywał cię w nędznych hotelach, wśród karaluchów, jest najlepszym przyjacielem twojego męża? Widujesz się w towarzystwie męża z facetem, od którego, jak mi mówiłaś, odeszłaś, bo się bałaś, że w waszych szaleństwach posuniecie się za daleko? Może także jadacie kolacje z jego żoną, we czwórkę? Macie wspólny karnet do Opery, a może jeździcie razem na wakacje w lecie, całymi rodzinami, z dziećmi? Jak udawało wam się odnaleźć w tym podwójnym życiu? – Bez najmniejszego problemu, jeżeli to chciałeś wiedzieć. Przerasta mnie to, co właśnie odkryłem: jest fascynujące. Nie chodzi już o różnicę gustów czy poglądów, nie chodzi wyłącznie o to, że nie odpowiada mi mentalność czy styl życia Victorii: mam naprzeciw siebie rodzaj mutanta o cudownej, niemal nieludzkiej zdolności dostosowywania się
do najbardziej skrajnych sytuacji. – Nie brak temu pikanterii... A zatem, podsumowując, mamy w tym barze: Victorię, jej męża, jej obecnego kochanka, jej poprzedniego kochanka i zarazem, jak się okazuje, najlepszego przyjaciela jej męża. I domyślam się, że tleniona blondynka jest żoną Laurenta... Wszyscy rówrównocześnie w tym samym akwarium po drodze do Palais Garnier, na szczęście możesz liczyć na wsparcie byłego kochanka, który pomoże ci wyjść z tarapatów. Właściwie nie powinno cię spotkać nic przykrego, chyba żeby mi poważnie odbiło. To znaczy, że wstałbym i podszedł do tego stolika, żeby im wytłumaczyć, kim jestem, i powiedzieć Laurentowi, że wiem, kim on jest. Victoria mierzy mnie wzrokiem bez słowa, ale przez krótką chwilę czułem w jej spojrzeniu nienawiść. – Jakie to robi na tobie wrażenie, gdy widzisz swój system z zewnątrz, masz go przed oczyma? – Jak to, mój system? – Tak, twój system, ja nazywam to systemem, niczym innym jak systemem: niemożność wyobrażenia sobie życia bez co najmniej jednego kochanka. Dziś jestem pewien, widzę ten system jak na dłoni, to namacalna rzeczywistość: nie potrafisz żyć jednym życiem, musisz mieć ich
kilka, a w dodatku nigdy się ze sobą nie krzyżują. Twarz Victorii na moment się rozjaśnia, jakby moje zdanie niczym promień słońca przebijający spomiędzy dwóch chmur przyniosło jej na kilka sekund światło. Mówi: – Nigdy nie patrzyłam na to pod tym kątem, ale masz rację: w pewnym sensie tak, to jest system. Zawsze sądziłam, że to przypadek, iż nigdy nie zostałam bez kochanka, zawsze powtarzałam sobie, że to zbieg okoliczności i nic na to nie poradzę. Tymczasem nie, okazuje się, że masz rację. Bez kochanka bym zginęła. Zawsze starałam się mieć kochanka, ale nigdy nie byłam tego świadoma. To śmieszne, co mówisz. Tak, to jest system. – Chcesz wiedzieć, co mnie najbardziej fascynuje? Odkąd zjawił się jej mąż, Victoria zmieniła się nie do poznania, nigdy nie widziałem jej równie przestraszonej, niemal uległej, wciśniętej w zagłębienie fotela: przypomina dziewczynkę. Reaguje na moje pytania dopiero po kilku sekundach, a jej reakcje są nie tyle odpowiedziami, ile sposobem, by odepchnąć mnie z dala od swojego ciała, trzymać na dystans. Tego wieczoru zdałem sobie sprawę, jak bardzo Victoria szanuje swojego męża. Słyszę, jak szepce:
– Tak, powiedz, co cię fascynuje. – Że Laurent nadal nie powiedział twojemu mężowi, że tu jesteś. Wygląda to tak, jakby nikt cię nie widział, on cię chroni, chroni też siebie, łączy nas we trójkę forma solidarności, którą ja osobiście uważam za dość ohydną. Ta sytuacja mi nie odpowiada, absolutnie się w niej nie widzę. Jakby sztucznie przeniesiono mnie w rzeczywistość, w której nie ma dla mnie miejsca, a jej twórcami jesteście wy z Laurentem. To wasz świat, wasze otoczenie, wasza mentalność, nie mam z tym nic wspólnego. Uważam, że to ohydne, perwersyjne. – Nie możesz tego zrozumieć, Davidzie. Nigdy nie będziesz w stanie nas zrozumieć. Victoria nie podniosła głosu, ale te dwa ciężkie szybkie zdania uderzyły mnie z wielką siłą. Czuję się nimi zraniony: słowo „nas” wbiło mi się w myśli jak pocisk w mięsień. – Jak to: nas? Dlaczego mówisz: „Nigdy nie będziesz w stanie nas zrozumieć”? – Bo postrzegasz rzeczywistość z poziomu parteru, nie wznosząc się na wyżyny ducha. Nigdy nie uważaliśmy, że dotyczą nas zakazy moralne ani że mogą nas ograniczać: chętnie wam je zostawiamy, bo wy potrzebujecie punktów odniesienia. Posunę się nawet dalej: mieliśmy
świadomość, że należymy do pewnego rodzaju arystokracji, do osób, które potrafią czerpać rozkosz z przeżywania niezwykłych, niesłychanie mocnych sytuacji, poza wszelkimi normami. Istnieją mężczyźni, aczkolwiek bardzo nieliczni, z którymi można się wyzbyć konwencjonalnych zachowań, i Laurent do nich należy. Większość ludzi się boi, narzucają sobie ograniczenia. Ty najwyraźniej wolisz trzymać się norm. Brak ci odwagi. Victoria zwraca się do mnie zimno, cichym i spokojnym głosem, zdawać by się mogło, że chce mnie zniszczyć. (Ktoś siedzący trochę dalej i obserwujący z roztargnieniem jej twarz nie domyśliłby się wcale, że Victoria właśnie wdeptuje mnie w ziemię: po jej twarzy błąka się lekki uśmiech, który można by uznać za coś w rodzaju miłosnego rozmarzenia, ale w rzeczywistości to uśmiech pogardy wywołany wypowiadanymi słowami: nawet spokój towarzyszący jej słowom jest obraźliwy.) Fascynuje mnie to, jak Victoria odwróciła właśnie stosunek sił, przypierając mnie do muru mojego moralizatorskiego przemówienia. Schwytana w pułapkę oskarżenia, które zacząłem formułować pod jej adresem, broni się, atakując: wyłącza mnie ze wspólnictwa wiążącego ją z Laurentem, żeby pogrążyć mnie w mojej małości.
Nic nie odpowiadam, rozumiem, co ma na myśli. Miażdży mnie całą swoją potęgą. Siedzę w milczeniu na fotelu, błądząc wzrokiem po rozrzuconych na stole rysunkach: widzę je do góry nogami, bo wszystkie odwrócone są w stronę Victorii. – Ludzie pospolici nie są w stanie robić tego rodzaju rzeczy ani ich rozumieć, a niektórzy nawet tolerować, tym gorzej dla nich, jeśli przerasta ich to z każdej strony, ale na litość, niech mi nikt nie prawi kazań: nie mam obowiązku się przed nikim usprawiedliwiać ze swoich czynów. Nie zmusisz mnie, żebym powiedziała, iż czuję się winna. Przeżyłam z Laurentem coś wspaniałego, życzę ci, abyś kiedyś przeżył z jakąś kobietą tak niewiarygodnie piękne chwile jak te, które przeżyłam z Laurentem w ramach tej skandalicznej transgresji norm, jak to postrzegasz – stwierdziła sardonicznie Victoria z okrucieństwem i lekceważeniem w głosie, próbując naśladować mimiką i intonacją twarz osoby oburzonej, naiwnej i trochę głupiej. – Dlaczego tak do mnie mówisz? Ranisz mnie, w taki sposób się wyrażając. Nie musisz robić mi przykrości. – Nie robię ci przykrości. To ty powiedziałeś, że jestem ohydna. Nie mogę tego zrozumieć: nie
jestem ohydna. – Cofam słowo „ohydna”. Wybacz mi. Chciałem po prostu zaznaczyć, że źle się czuję, znalazłszy się nagle w takiej sytuacji, ale mniejsza o to. Rozumiem, co masz na myśli. Nie byłbym w stanie tak żyć, rozumiem to jednak i nie potępiam cię. Zazdroszczę wam nawet, że jesteście zdolni do takiej wolności. – Znakomicie. Dziękuję. W takim razie wybacz mi. – Tymczasem ja stoję na skraju przepaści: jesteś zdolna do wszystkiego, sam już nie wiem, kim jesteś, gdzie się znajdujesz, kiedy mówisz prawdę. Jak mam być pewien, że nie masz dwóch kochanków? Skąd mam wiedzieć, że w rzeczywistości nie wróciłaś do Laurenta? Właśnie zademonstrowałaś mi swoją wyjątkową zdolność do fragmentacji, ukrywania prawdy. Nie uważam tej zdolności za bulwersującą, ale budzi we mnie lęk, obawiam się, że padnę jej ofiarą... Chlubisz się zdolnością do życia ponad wszelkimi normami moralnymi, a jednocześnie zapewniasz, że zawsze mówisz mi prawdę: jak mam ci wierzyć? Nigdy, w żadnym momencie, niezależnie od tematu, nie będę miał pewności, czy mówisz prawdę. Od dzisiaj to po prostu niemożliwe. – Victoria nie odpowiada. – Widzisz, kiedyśmy się
poznali, każde z nas funkcjonowało w jakimś systemie. Mój system polegał na tym, że od czasu do czasu, stosunkowo rzadko miewałem kochanki i z każdą spotykałem się tylko raz. Twój system polegał na posiadaniu kochanka stale, aby nie została przerwana ciągłość. Mogłem narzucić ci własny system, zniknąć po nocy spędzonej z tobą w Londynie, ale to ty wciągnęłaś mnie do swojego systemu i funkcjonuję teraz po raz pierwszy w życiu w cudzym systemie. Mam to sobie nieraz za złe, o czym wiesz: próbowałem kilkakrotnie się z niego wyrwać. Zawsze różnymi sposobami udawało ci się mnie zatrzymać. A teraz, gdy czuję się uwięziony w tym systemie... – Nikt cię nie zmusza, żebyś w nim pozostał, nie rozumiem, dlaczego używasz słowa „uwięziony”... – Sam się w nim uwięziłem, bo uzależniłem się od ciebie, bo cię potrzebuję... I odkrywam, że ten system czyni mnie teoretycznie jednym elementem z wielu... – Co ty opowiadasz... – Nie wiem, w imię czego miałabyś sobie odmówić poszerzania pola swoich doświadczeń bez mojej wiedzy. Powtarzam sobie naiwnie, że to, co widzę, stanowi twoje rzeczywiste życie, ale może to tylko część szerszej rzeczywistości, która jest przede mną ukrywana... może twoje życie różni się
od moich wyobrażeń? Może znajduję się dokładnie w tej samej sytuacji co twój mąż, tylko na pierwszym piętrze, podczas gdy on został na parterze? Nade mną, na drugim piętrze, jest może inny mężczyzna, o którego istnieniu nie mam pojęcia, i on wie na ten temat trochę więcej niż ja i twój mąż, bo wie o istnieniu moim i twojego męża? Może jest jeszcze kolejny na trzecim piętrze? Albo jakaś kobieta? Albo dzielisz swoje życie na mieszkania i jest nas wielu, i nie wiemy o sobie, podczas gdy jesteśmy sąsiadami z tego samego piętra? – Brednie, Davidzie, bredzisz... Przysięgam, że jesteś sam, że w moim życiu nie ma nikogo innego... – Nie, nie bredzę, pociągam tylko za sznurki twojego systemu, jak najbardziej logicznie się da. Powtarzam ci, że nie jestem zbulwersowany, nie wydaję żadnego osądu moralnego wbrew temu, co przed chwilą myślałaś. Drżę, to wszystko. Twój system każe mi bać się o siebie. – Nie musisz się trząść ze strachu. Daję słowo, że jestem ci wierna. – To nie jest kwestia wierności, możesz sypiać, z kim chcesz, gdzie chcesz, gdy wyjeżdżasz, mam to gdzieś. To kwestia ukrytej rzeczywistości. Twoja rzeczywistość jest pewną konstrukcją, a ja
widzę być może tylko tę jej część, która dotyczy mnie bezpośrednio... Odrzucam zasadę tej fragmentarycznej wizji, chcę cię oglądać panoptycznie: chciałbym nadzorować najdrobniejsze zakątki twojej rzeczywistości. – Absolutnie niczego przed tobą nie ukrywam. – Uwierzyłbym w to wczoraj rano. I odkryłbym dziś wieczorem, że to fałsz. – Victoria nie odpowiada: to, co właśnie oznajmiłem, odbiera jej głos. Mówię dalej: – Obiecaj mi jedno, Victorio, w zamian za to, że dałem ci się wciągnąć do twojego systemu... – Słucham cię. – Że będziesz po prostu mówiła mi prawdę. Powiesz mi, czy jestem numerem dwa, czy numerem trzy. Powiesz, czy podczas takiej a takiej podróży spędziłaś noc z mężczyzną. Chcę mieć pewność, że nie kłamiesz. Ze względu na to, co o tobie teraz wiem, najdrobniejsze kłamstwo byłoby dla mnie nie do zniesienia. Odtąd wszystko między nami musi być przejrzyste, to warunek konieczny, w przeciwnym razie nie będzie możliwe żadne zaufanie. – Przyrzekam ci to. Teraz już naprawdę musimy się pożegnać, przykro mi. Victoria wezwała kelnera i zapłaciła za naszą herbatę. Schowałem rysunki do ciężkiej
dokumentacji, wstaliśmy, pomogłem Victorii włożyć płaszcz, nasze spojrzenia się skrzyżowały, gdy odwróciła się do mnie, żeby go zapiąć: patrzyła jednocześnie czułym, rozczarowanym, zaniepokojonym i niepewnym wzrokiem. Powiedziała: – Wyjdziemy, raczej idąc wzdłuż baru, tym sposobem ominiemy ich stolik szerszym łukiem. – Wyglądasz naprawdę na przerażoną. Boisz się? – Trochę. Muszę przyznać, że sytuacja napawa mnie lękiem. Skierowaliśmy się w stronę lady i okrążyliśmy ją, żeby wyjść z baru, i gdy znaleźliśmy się na wysokości stolika, na linii wzroku tych, którzy go zajmowali, nagle się zatrzymałem; odwróciłem się, żeby spojrzeć Victorii w oczy; na jej twarzy malowała się panika. Powiedziałem do niej wolno, spokojnie, z rozkoszą, z uśmiechem na ustach (z uśmiechem, który było mi równie przyjemnie smakować jak łyżeczkę płynnej czekolady): – Wpadasz w panikę, Victorio? Coś jest nie tak? Chyba nie zemdlejesz tu na oczach wszystkich, nie byłby to dobry moment... – Davidzie, co ty robisz? – odparła Victoria przez zęby, ale starając się wyglądać tak naturalnie, jak się tylko dało (rozziew między siłą
jej doznań a koniecznością przybrania serdecznej miny był straszny). – Co robię, droga Victorio? Pytasz mnie, chciałabyś wiedzieć, co robię? – Przede wszystkim chciałabym, żebyś natychmiast przerwał tę gównianą grę. Chodź, pospiesz się, wychodzimy stąd, odprowadzę cię do holu. – Powiem ci, co właśnie robię, najdroższa: pozwalam ci zachować twarz. Bo podam ci rękę – powiedziałem, wyciągając do niej dłoń – i będę ją ściskał kilka chwil ostentacyjnie jak uniżony, trochę lepki i godny pogardy usługodawca, któremu zależy na zawarciu umowy – oznajmiłem, trzymając dłoń Victorii w swojej dłoni wzorem przedstawicieli działów handlowych, którzy składają nam wizyty w Uranus Tower i zachwalają swój sprzęt. – Widzisz, Victorio, będę mówił do ciebie coś w stylu: naprawdę, cieszę się, że mogłem panią poznać, to prawdziwa przyjemność mieć do czynienia z osobą, która słucha z takim zainteresowaniem (czy zauważyłaś, że wlepili w nas wzrok i obserwują nas uważnie, twój mąż też?), a szczególnie miło mi, że spodobała się pani moja koncepcja modernizacji. Czy sądzi pani, że w miarę szybko będzie pani mogła się do mnie odezwać
i wyznaczyć datę spotkania w Londynie? – Yyy, dość szybko, tak, tak sądzę – odparła Victoria. – Dobrze, znakomicie. Cieszę się, że będę mógł poznać Petera Dollana i przedstawić mu swoje pomysły. A przede wszystkim chciałbym powtórzyć jeszcze raz, że gdyby potrzebowała pani dodatkowych rysunków albo chciała, żebym zaczął myśleć o fabryce w Lotaryngii, jestem gotów poświęcić czas, żeby ją zwiedzić i w jak najkrótszym terminie przedstawić pani wstępny projekt – rzekłem do Victorii z miną człowieka, który wypowiada tego typu frazesy. – Widzisz, po tej małej scence będziesz mogła przysiąść się do nich bez problemu bez konieczności usprawiedliwiania się, uczyniłem sytuację niegroźną; wystarczy, że im powiesz: ależ on jest męczący, nie uda mi się go już pozbyć, to niewydarzony architekt, który usiłuje wepchnąć mi pewien projekt. A teraz pozostaje mi tylko życzyć ci miłego wieczoru w operze. – Ja tobie też życzę miłego wieczoru. Nie wiem, jak ci dziękować. Przyślę ci SMS-a po spektaklu. – Baw się dobrze. Puściłem rękę Victorii, wyszedłem z baru Grand Hôtel i wróciłem na swoje przedmieście. Kilka dni później dostałem mail od Victorii, która
pojechała do RPA na tygodniowy Road Show. Najpierw pracowała w Johannesburgu z zespołem do spraw zasobów ludzkich, potem zwiedzała fabryki w różnych miejscach w kraju. Aktualnie przebywała w Port Elisabeth, który miała opuścić późnym popołudniem, aby z kilkoma współpracownikami wyruszyć na weekend do Gorah Elephant Camp: mieli zwiedzać rezerwat i uczestniczyć w safari. Hotel, w którym się zatrzymała, znajdował się w absolutnie wspaniałym domu kolonialnym, wszystko było w drewnie, umeblowano go z niesłychanym smakiem (czytając ten tekst, natychmiast wyobraziłem sobie wnętrze przypominające jej londyński dom): „Mam wrażenie, że przebywam u starej ciotki o nieco klasycznych gustach, ale jednocześnie lubiącej przygody, ciotki, która do opowiedzenia ma masę historii. Pachnie tu pastą do podłogi. Wystrój łączy ciemne lakierowane drewno i tkaniny etniczne w tonach brunatno-beżowych”, pisała. Poprzedniego wieczoru przyjechała o dość późnej porze, tak że restauracja była już zamknięta; przywitał ją „młody człowiek o zapierającym dech wyglądzie”, który zaproponował, że poszuka czegoś do jedzenia w lodówce w kuchni. Zaniósł jej torbę do pokoju, po czym oświadczył, że będzie
mógł podać jej kolację w jednym z salonów na parterze; prosił, by dała mu pół godziny. Pokój Victorii był wspaniały: łoże z baldachimem, wielki balkon wychodzący na przepiękny ogród tropikalny, przestronna łazienka z oryginalną wanną na lwich łapach, w której długo się wylegiwała, po czym zeszła do jednego z salonów na parterze, aby spałaszować wiktuały, które młody człowiek uprzejmie przygotował na srebrnym półmisku (trochę wędliny, pieczony ser, owoce, resztki ciast); piła wodę gazowaną i czerwone wino, młodzieniec regularnie przychodził, aby się upewnić, czy niczego jej nie brakuje. Victoria pisała: „Był wysoki, atletycznie zbudowany i przystojny, diabeł by się mu nie oparł. Patrzył łagodnie i sympatycznie mnie podrywał. Najgorsze było to, że ujął mnie jego wdzięk. Pewnie miał jakieś dwadzieścia sześć lat”. Ten wspaniały dom miał w sobie coś dziwnego, co uderzało ją i zbijało z tropu, ale potrzebowała trochę czasu, by to rozgryźć, tym bardziej że nie wiedziała, jaki wpływ na to odczucie ma urok młodego mężczyzny, który ją obsługiwał – ja też zaczynałem uznawać tekst, który właśnie odkrywałem, za dziwny, ciągle na nowo czytałem te kilka słów zarówno sprawiających mi ból, jak
i rozkosz, zupełnie jak w dniu, gdy opisała mi scenę u masażysty. „Najgorsze było to, że ujął mnie jego wdzięk”. Zrozumiała powód swojego niepokoju, dopiero gdy młody człowiek sam go jej wyjawił: w budynku poza Victorią i nim nie było zupełnie nikogo. Kiedy to powiedział, zobaczyła w jego wzroku aluzję, która nie mogła być bardziej wyrazista: mogą się więc zabawiać bez problemu... „Ta wiadomość dosłownie zwaliła mnie z nóg”, pisała Victoria. Sytuacja była tym bardziej niepokojąca, że młodzieniec wpatrywał się w nią, coraz mniej ukrywając swoje zamiary: „Pociłam się, czułam, że jestem czerwona, bałam się, że odgadnie, iż mi się podoba, i podejmie jakąś inicjatywę”. Zaczął się rodzić we mnie smutek i bolesna zazdrość, lecz zachłannie czytałem tekst Victorii, wolno, by nie posuwać się za szybko, by nie dojść za wcześnie do zakończenia, którego się obawiałem – niemniej licząc, że niedługo zaspokoi ono moje rosnące podniecenie: broniąc się przed tą nieznośną myślą, miałem równocześnie nadzieję, że Victoria poszła za głosem pożądania i że jej mail zakończy opis rozkoszy, jaką dał jej ten chłopak. Ale wiedziałem, że ten koniec zada mi straszliwy ból. Victoria próbowała odwrócić uwagę młodego człowieka, mówiąc o tym, że dom jest piękny,
pytała o jego historię, chciała się dowiedzieć, kiedy został zbudowany, do kogo należał, od jak dawna jest tu hotel itd. Chłopak zaproponował, że ją po nim oprowadzi, chodzili od sypialni do sypialni, pokazał jej najpiękniejsze pokoje, a także salony na różnych piętrach, mail wydawał się bez końca, podobnie jak stawiane sobie przez Victorię pytania o to, jak się zachowa, gdy nadejdzie nieuchronny moment, w którym młody człowiek przejdzie do ofensywy. I tym sposobem znaleźli się w końcu we dwójkę na balkonie jednej z sypialni, w świetle księżyca w ciepłą noc, i patrzyli na tropikalny ogród. Młody człowiek położył rękę na balustradzie, dotykając łokcia Victorii, jego skóra muskała jej skórę, czuła, że on oddycha coraz szybciej, patrzyła na niego z lekkim uśmiechem, nie poruszyła się, stali połączeni ze sobą elektryzującym dotykiem skóry przez kilka sekund, „Minuta w zawieszeniu”, pisała Victoria. Gdyby przycisnęła swoją skórę do jego skóry, gdyby nie cofnęła się ani nie odsunęła, ich noc nieodwracalnie przeszłaby na drugą stronę, tłumaczyła mi w liście; zresztą zaczął się nad nią pochylać... „Och, straszliwa pokusa, rozkoszna chwila, gdy wszystko zależało ode mnie”, czytałem zachłannie na ekranie smartfona w nieprawdopodobnym stanie podniecenia,
z twardym członkiem, na skraju rozkoszy. „Oparłam się”, pisała Victoria od nowej linijki. Oderwała koniuszek lewego łokcia od kawałeczka skóry, do którego był przyklejony; młody człowiek grzecznie przeprosił, jakby się jej narzucał; życzyła mu dobrej nocy, po czym „rozgorączkowana i niecierpliwa” (dwa słowa, od których przez dwa dni krwawiło mi serce) zamknęła się w sypialni, później przez jakiś czas miotała się na łóżku naga, nie mogąc zasnąć, „odczuwając niejasny żal z powodu przeklętego rozsądku” (to zdanie niczym bezlitosna strzała boleśnie wbiło się we mnie obok dwóch wcześniejszych ran), w końcu wstała i otwarła na oścież wychodzące na ogród drzwi balkonowe, mając nadzieję ukoić zmysły. Chciała wziąć jabłko z patery z owocami i jej ręka trafiła na leżącego tam banana, „pięknego, długiego, twardego, lekko zakrzywionego banana...”, pisała Victoria, wyszła na balkon i zaczęła wkładać sobie banana do pochwy, świeżość owocu kontrastowała z ciepłem jej wnętrza. Victoria pisała, że myślała o moim członku, który tak znakomicie w nią wchodzi i doprowadza ją do rozkoszy. Ciągnęła: „Marzyłam, że David zjawił się nagle przy mnie pośród afrykańskiej nocy, w tle słychać było dziwne hałasy. Stał za mną, przyciskając mnie do
siebie, chwycił banana, zaczął przesuwać go we wnętrzu mojej pochwy, podczas gdy czułam jego stojący członek, który chciał wejść we mnie inną drogą, analnie. Ta myśl przerażała mnie i podobała mi się, czyniła rozkosz dawaną przez banana jeszcze cudowniejszą... w oczekiwaniu na inną, która odbywać się będzie w bólu i radości... Straciwszy równowagę, upadłam na łóżko, jęcząc z rozkoszy fizycznej i ulgi, gryząc prześcieradła, żeby młody człowiek mnie nie usłyszał. Żebyś wiedział, Davidzie, jak szczytowałam...”. Chociaż ten tekst, zatytułowany SPRAWOZDANIE Z ZEBRANIA, wyglądał jak fragment z pamiętnika, a w konsekwencji miał uchodzić za prawdziwy opis przeżytego doświadczenia (nie było powodu, by Victoria mijała się z prawdą w tekstach przeznaczonych do własnych archiwów, chyba że była do tego stopnia perwersyjna, iż zamierzała mi je przesłać, licząc, że opinia o ich autentyczności pozwoli jej jako prawdziwe przedstawić zafałszowane wersje przeżytych wydarzeń, do których nie mogła się przyznać), trudno mi było uwierzyć, że Victoria oparła się pokusie: „Co ci przeszkodziło w przejściu do czynów? Nie rozumiem, co cię powstrzymało, dlaczego nie kochałaś się z tym chłopcem, który cię pociągał, nikt by się o tym nie
dowiedział”, powiedziałem, gdy rozmawiałem z nią przez telefon kilka godzin po przeczytaniu maila. Victoria odpowiedziała, że to mimo wszystko dziwne, iż podejrzewam, że uległa młodemu człowiekowi, skoro zadała sobie tyle trudu, by opisać mi swoją walkę ze straszliwym pożądaniem. – Miałaś na to ochotę? – zapytałem. – Miałaś ochotę się z nim kochać? – Oczywiście, że chciałam, by mnie wziął, ale byłam grzeczna. To na ciebie miałam ochotę, ciebie mi brakowało, chciałam, żebyś się ze mną kochał, brakowało mi twojego penisa i dlatego o mało nie uległam przystojniakowi, który znajdował się tuż obok mnie w pustym domu. Bo myśl o tobie towarzyszy mi wszędzie i sprawia, że cały czas mam ochotę się kochać. Ten mężczyzna byłby jedynie pocieszeniem. – Więc powinnaś była to zrobić... dać się pieprzyć przez całą noc temu autentycznemu samcowi... a potem byś mi opowiedziała. – Tego właśnie chciałbyś? Żebym uległa pokusie? Co ty opowiadasz? – Wolałbym to niż kłamstwo. Gdybyś opowiedziała mi ze szczegółami o waszej nocy, pomyślałbym, że to prawda, że tak się to właśnie odbyło. A w tej sytuacji mam wątpliwości, jestem
zazdrosny, bo myślę, że być może uległaś pokusie i ukrywasz to przede mną, żebym nie cierpiał. – Czy podnieciłoby cię, gdybym kochała się z tym chłopcem i zaczęła ci o tym opowiadać? – Czy to by mnie podnieciło? – spytałem Victorię stropiony, że nagle zadaje mi tak intymne pytanie. – Tak, czy staje ci na myśl o tym, że pieprzy mnie ktoś inny, a ja ci o tym opowiadam? – Nie wiem, myśl o tym sprawia mi ból, ale sądzę, że trochę mnie podnieca, tak. – Stawał ci, gdy czytałeś mój mail? – Trochę. – Chciałbyś, żebym uprawiała seks z kimś innym i opowiadała ci o tym? – Tak, tak sądzę, może. Ale głównie dlatego, że to doświadczenie dowiodłoby mi, że postanowiłaś niczego przede mną nie ukrywać, że jesteś wobec mnie uczciwa. To, czego się dowiedziałem tamtego wieczoru w barze Grand Hôtel, naprawdę wywołało we mnie traumę, nie przestaję o tym myśleć i powtarzać sobie, że mną manipulujesz. Jestem prawie pewien, że kochałaś się z tym gościem; gdybyś mi o tym opowiedziała, mógłbym w pewien sposób skorzystać z twojego systemu. Często myślę sobie, że jestem tylko jednym z elementów pośród wielu. Nie chcę paść ofiarą twojego stylu życia.
We fragmencie pamiętnika, który dostałem kilka dni później (w pierwszej chwili zastanawiałem się, z jakiego powodu mi go przesłała; były to trzy strony nudnego moim zdaniem opisu końca jej pobytu w RPA), trafiłem na ciąg akapitów dotyczących naszej rozmowy telefonicznej, którą właśnie zrelacjonowałem. Głębokie znaczenie tych linijek miałem odkryć dopiero po kilku miesiącach; wtedy sądziłem jedynie, że Victoria nie do końca zrozumiała, co miałem na myśli, domagając się, by opowiadała mi o swoich eskapadach seksualnych; chodziło mi o to, by zabezpieczyć się przed nieograniczoną wolnością Victorii i postarać, żeby nie korzystała z niej moim kosztem. Nie po raz pierwszy czyniła dyskretne aluzje do perwersyjności swoich kochanków (myślę o tym, co mi powiedziała po wyjściu ze sklepu z butami na temat spirali, w którą wciągnął ją Laurent, i próbowała dać mi do zrozumienia, że musiała od niego odejść, by się chronić; zresztą wracała do tego w tym mailu), ale nie czułem, by dotyczyła mnie ta „perwersyjność”, o której mówiła w odniesieniu do mnie czy w ogóle do swoich kochanków, tak że podobnie jak kiedyś wcześniej moje uszy nie wychwyciły powagi jej słów, teraz moje oczy prześliznęły się po tych zdaniach jak po kanciastej rzeczywistości, która,
o dziwo, nie raniła ich, bo mój wzrok i sens jej zdań były na razie sobie całkiem obce – dopiero gdy kilka miesięcy później na tej drażliwej materii spoczęła moja ręka, a nie moje oczy, poczułem jej cudowne niebezpieczne nierówności. W tym momencie byłbym się stał równie „perwersyjny”, jak jej pozostali kochankowie w jej towarzystwie – i w tamtym momencie odkryłem, że ta „perwersyjność” rzeczywiście zawsze we mnie była. Chodziło o te kilka akapitów: To, że do mnie dzwoni i czuję, że moja nieobecność zaczyna mu się dłużyć, sprawia mi wielką przyjemność, a jednocze śnie opowiadał straszne rzeczy, nad którymi powinnam się bez wątpienia dłużej zatrzymać. Na przykład mówił, że się mnie boi, chce, żeby poderwał mnie jakiś inny facet, żeby ten facet się ze mną kochał całą noc, a potem żebym mu to wszyst ko opisała ze szczegółami... żebym go nie opętała, żebym nim nie manipulowała... Dziwne i zaskakujące... Przypomina mi to tę perwersję, przed którą uciekłam wykończona od Laurenta. Jak przerwać ten zaklęty krąg, który najwyraźniej za myka się na nowo? Czy perwersyjność jest jedynym celem, jedyną cechą równoległych namiętności?
Czy kobiety w moim wieku skazane są na facetów, którzy znudzeni życiem w wieloletnim związku chcą zre alizować do końca swoje fantazje erotyczne? Tego się obawiam... Nie chciałam tego słuchać, nie chciałam reagować... Jak może mówić mi takie rzeczy, całować mnie tak, jak potrafi, tak bardzo mnie pragnąć i jednocześnie grozić mi tym całym destrukcyjnym szaleństwem? To takie stresujące... Zastanowię się nad tym, muszę się nad tym dokładnie zastanowić. Czy to poważna propozycja? Czy to reakcja na to, co się stało w zeszłym tygodniu w Grand Hôtel, rodzaj zemsty za sytuację, jaką kazałam mu znosić wbrew własnej woli? Bez przerwy wysyłałam mu wiadomości, pisząc, że tamtego wieczoru był nadzwyczajny, wspaniały, zachował niesamowitą zimną krew i dał dowód wspaniałomyślności, jak prawdziwy rycerz. W tym wielkim białym łożu, w któ rym nie udaje mi się zasnąć, myślę sobie, że tego pamiętne go wieczoru, gdy tyle osób, nie wiedząc o sobie, zebrało się w tym samym miejscu, poczułam, że ktoś mnie chroni. Udało się, wreszcie zdefiniowałam to dziwne uczucie, które dopadło mnie tam, gdy trzymał mnie za rękę, patrząc mi w oczy: jego spojrzenie mówiło „jestem spokojny”, „nie
uciekam”, „mam czas”... i poczułam, że mężczyzna, który nagle zaangażował się w tę sytuację, chroni mnie, nie zostawił mnie, rzucając „no to pa, radź sobie sama”, do czego miał przecież pełne prawo. Muszę przyznać, że pokazał wielką klasę. Potem fragment dziennika ciągnął się dalej, Victoria snuła w nim rozważania na temat tego, co, jak zakładała, zdołała zrozumieć z funkcjonowania społeczeństwa południowoafrykańskiego. W każdym razie pewne było to, że odkąd dostałem od Victorii mail opisujący noc spędzoną w domu kolonialnym, pieściłem się codziennie aż do orgazmu, wyobrażając ją sobie w ramionach młodego człowieka, który ją oczarował. Czy to właśnie nazywała moją perwersyjnością? Ale w takim razie z jakiego powodu przesłała mi opis tego doświadczenia? Odtąd w moim umyśle istniały dwie wspaniałe sceny, które narodziły się w nim spontanicznie pod wpływem Victorii, ich płomiennej bohaterki, i stały się matrycami niewyczerpanych fantazji erotycznych. Punktem wyjścia była zawsze sekunda wahania: ta, w której wzrok masażysty napotkał na jej błagalny wzrok, i ta, w której młody człowiek poczuł, że łokieć Victorii dotyka jego dłoni – i począwszy od tych momentów
wyjściowych, rozwijały się fikcyjne opowieści. Victoria brała rękę masażysty, przykładała ją do swojego sromu, opierała łokieć o dłoń młodego mężczyzny; masażysta zanurzał rękę w wilgotnej szparce Victorii, młody człowiek całował Victorię w same usta. Nieco później masażysta doprowadzał ją do rozkoszy palcami, podczas gdy młody człowiek kładł się na niej i wchodził w nią. Jakieś dwa tygodnie po otrzymaniu tej opowieści wyjechałem z Sylvie na tydzień do Florencji i Sieny na ferie wielkanocne (zostawiliśmy dzieci u mojej siostry w towarzystwie kuzynów). Nie licząc moich pobytów w Londynie, nie opuszczałem Paryża od ubiegłego lata, a w dodatku nie pozwoliłem sobie na ani jeden dzień odpoczynku, nawet między świętami i Nowym Rokiem, głównie ze względu na termin zakończenia stanu surowego wieżowca. Czułem, że jestem wykończony, miałem coraz więcej niewykorzystanego urlopu, pomyślałem, że to jedyny moment przed ostatnią prostą, żeby się wyrwać na kilka dni. Zapytałem Sylvie, gdzie miałaby ochotę pojechać ze mną w podróż dla zakochanych, odpowiedziała, że zawsze marzyła, by poznać Toskanię, więc zorganizowałem romantyczną wycieczkę do Włoch. Mimo problemów na budowie był to okres,
w którym, jak pamiętam, byłem szczęśliwy. Czułem, że żyję projektem, który powierzyła mi Victoria, bez przerwy do niego wracałem, by go udoskonalać, przygotowywać nowe rysunki: co wieczór po powrocie do domu zamykałem się w gabinecie i pracowałem, pisałem teksty, uzasadniałem swoje propozycje; im bardziej dopracowany był projekt, tym bardziej rosło moje przekonanie, że Peter Dollan nie będzie mógł go odrzucić. W chwilach euforii (podtrzymywanej przez coraz częstsze i coraz bardziej optymistyczne rozmowy z Victorią na temat mojej kandydatury i jej szans powodzenia) powtarzałem sobie, że żadna konkurująca ze mną pracownia nie jest równie zaawansowana, jeśli chodzi o analizę programu, i nie przedłoży równie przekonującego projektu jak mój: w wieku czterdziestu dwóch lat mojemu talentowi wreszcie zostanie oddana sprawiedliwość. I tak znowu zacząłem marzyć, znowu byłem w podobnym nastroju jak wtedy, gdy przyjechałem do Paryża i naiwnie widziałem przed sobą wielką przyszłość. Florencja i Siena, gdzie nigdy wcześniej nie byłem, wprawiły mnie w zachwyt. Cieszyłem się, dzieląc z Sylvie uczucia, jakie budziły w nas arcydzieła, które oglądaliśmy, stojąc obok siebie ze splecionymi dłońmi w muzeach i kościołach, albo
pofalowane krajobrazy, które mijaliśmy, jadąc samochodem. Pogoda była piękna, praktycznie codziennie jadaliśmy obiady w ogródkach trattorii. Postanowiłem zostawić smartfon w Paryżu i dzwonić co dwa dni do Caroline, aby się upewnić, że na budowie nie doszło do żadnej katastrofy. Uprzedziłem zatem Victorię, że nie będziemy mogli przesyłać sobie SMS-ów i maili, co z uwagi na sytuację bardziej mi odpowiadało. W przeddzień mojego wyjazdu powiedziała, że ma odbyć rozmowę na mój temat z Peterem Dollanem we środę, to jest w samym środku mojego pobytu we Włoszech, więc kazałem jej przyrzec, że wyśle mi mail, w którym zrelacjonuje reakcję szefa, tak żebym mógł się wszystkiego dowiedzieć, jak tylko wrócę do domu w niedzielę wieczorem. Ponieważ ani przez chwilę nie wątpiłem, że reakcja Petera Dollana będzie pozytywna, myślałem o powrocie z urlopu z takim samym podnieceniem, z jakim perspektywa wyjazdu zelektryzowała moją wyobraźnię. A między tymi dwoma momentami miałem wspaniałości toskańskie, błękitne niebo, kościoły, ołtarze, kręte aleje wysadzane cyprysami, freski Masaccia na ścianach kaplicy Brancaccich. Od dawna nie widziałem równie szczęśliwej Sylvie. Czułem się w niej zakochany, podobała mi
się, kupiłem jej buty, które wypatrzyła u Sergia Rossiego. Kochaliśmy się co wieczór; nigdy wcześniej nie zdarzyło nam się kochać równie często przez tyle dni. Miałem na nią ochotę, ona miała ochotę na mnie, było nam dobrze, hotele, które zarezerwowałem, były raczej luksusowe i wygodne. I każdego ranka w toalecie masturbowałem się aż do orgazmu, myśląc o Victorii, kochając się z Victorią, wyobrażając sobie Victorię nie tylko w ramionach młodego południowoafrykańskiego atlety, ale – po nitce do kłębka – kochającą się w mojej obecności w pokoju hotelu Concorde Saint-Lazare z nieznajomym znalezionym przez Internet. W ten sposób zaczął się rodzić dość wyszukany mechanizm fantazji, który stał się podstawą do moich porannych seansów masturbacji w toalecie lub pod prysznicem w hotelach we Florencji czy w Sienie. Wyszukiwałem w Internecie mężczyznę, który, jak sądziłem, wyglądał podobnie jak ten jej południowoafrykański mięśniak. Umawiałem się z nim w Concorde Saint-Lazare o konkretnej godzinie, miał odebrać w recepcji kopertę z kluczem do naszego pokoju, prosiłem, by zjawił się o określonej godzinie, nie hałasował i rozebrał się natychmiast po wejściu: mówiłem mu, że żona
nic nie wie i chcę jej zrobić niespodziankę. Mniej więcej dwadzieścia minut przed ustaloną godziną zaczynałem się kochać z Victorią, zawiązawszy jej oczy, wszystko było dokładnie wyliczone. Brałem ją jak zawsze, ale w trakcie naszych zabaw pytałem, czy nie chciałaby mieć w łóżku młodego południowoafrykańskiego mięśniaka, czy nie chciałaby go dotknąć. Victoria mówiła, że tak, chciałaby pieścić jego mięśnie i zobaczyć członek, i wówczas młodzieniec, który rozebrał się po wejściu do pokoju, podchodził wolniutko do łóżka, zapraszałem go wzrokiem, by do nas dołączył, klękał przy głowie Victorii pełen podziwu, już z erekcją, „Chciałabyś, by jakiś mężczyzna dotykał ci piersi, gdy będę z tobą uprawiał seks?”, odpowiadała „tak”, wzdychając, i wówczas młody człowiek zaczynał pieścić piersi Victorii, drgała przy pierwszym dotyku jego palców, mruczałem jej do ucha, że nic jej nie grozi, ma się odprężyć, to będzie przyjemne. Mężczyzna dotykał jej brzucha, piersi, pieścił jej nogi, Victoria zaczynała wilgotnieć jeszcze bardziej, widziałem, że szuka palcami członka nieznajomego. Często miałem wytrysk, zanim jeszcze młody człowiek zdążył ją posiąść. Ale czasem wytrzymywałem dostatecznie długo, aż w końcu ulegał jej błaganiom i brał ją na moich oczach.
Wydawało mi się, że orgazmy Victorii są dwa razy intensywniejsze niż zazwyczaj. W kolejnych tygodniach wiele razy się pieściłem, wyobrażając sobie sytuacje, kiedy to nasze dwie całujące się twarze dopuszczają do swojej intymności członek mężczyzny, który Victoria wkłada sobie w końcu do ust, o kilka centymetrów od moich warg. Pewien obraz pojawiał się regularnie: brałem Victorię od tyłu, podtrzymywałem jej klatkę piersiową prosto, chwyciwszy ją mocno za piersi, przed nami stał nagi mężczyzna z erekcją, jego członek muskał nasze twarze, dotykał twarzy Victorii, czasami odbijał się od mojego policzka, a ona drażniła żołądź zębami. Kiedy wróciłem do Paryża, rzuciłem się na smartfon, lecz na próżno szukałem wiadomości od Victorii informującej mnie o przebiegu spotkania z Peterem Dollanem wśród wielu innych, które postanowiła do mnie wysłać. Była wiadomość ze środy 22 kwietnia, w której opowiadała mi o wieczorze w Covent Garden – ale bez najdrobniejszej nawet aluzji do spotkania ani postscriptum na temat jego ewentualnego odwołania. Gdy dodzwoniłem się do Victorii następnego ranka, poinformowała mnie, że spotkanie zostało
przeniesione i trzeba teraz wyznaczyć nową datę z asystentką Petera Dollana. Zajmie się tym w najbliższych dniach.
ROZDZIAŁ ÓSMY
Następnego dnia po Święcie Pracy zostaliśmy przyjęci przy avenue Montaigne przez prezesa firmy deweloperskiej. Pamiętam tę ironiczną zbieżność dat. Mieliśmy siedem tygodni opóźnienia w stosunku do pierwotnego harmonogramu: nie tylko zmarnowaliśmy czas, jaki zyskaliśmy dzięki szybszemu zakończeniu stanu surowego (przypominam, że na początku lutego opóźnienie nie przekraczało trzech tygodni, stąd euforia, strzelające w ciemności korki szampana, lecące ku gwiazdom na szczycie wzniesionego wieżowca), ale ostatnio pojawiły się trudności, które spowolniły pracę: firma malarska została postawiona w stan likwidacji, a dystrybutor prądu podłączył siłę z dwumiesięcznym poślizgiem. Ponieważ od kilku tygodni nie byliśmy w stanie przedstawić bankowi zgodnej z harmonogramem
liczby wykończonych pięter (aby jego eksperci mogli przeprowadzić inspekcję i przekazać nam listę usterek), bank wszczął coś, co przypominało przygotowania do złożenia powództwa. „Dostajemy listy polecone, w których jest mowa o przekroczeniu terminów lub o dużej liczbie usterek na ukończonych już piętrach – zaczął prezes. – Teraz rzecz jasna te pisma są bardzo grzeczne, na razie zawierają jedynie uwagi, ale nie możemy dać się zwieść: dział prawny banku jest już w blokach startowych, przygotowują dokumenty, nie przepuszczą nam, jeżeli nie oddamy budynku w ustalonym terminie. Inaczej mówiąc, jesteśmy już w fazie przedprocesowej. To bardzo poważna sprawa, zwłaszcza że zaczynają chodzić słuchy, iż opóźnienie... podobno może sięgnąć trzech, wręcz czterech miesięcy, to bezwzględnie wykluczone”, zakończył prezes. Spotkanie 2 maja było bliźniaczo podobne do tego, które odbyło się 6 września w tych samych pomieszczeniach, lecz różniło się od niego jednym aspektem, który z pewnością nie pojawił się poprzednio wyłącznie dlatego, że mocniej miał nas przytłoczyć za drugim razem: aspektem finansowym w oszałamiającej skali. Rzecz jasna we wrześniu prezes wspominał już o groźbie kar umownych, ale stan surowy stanowił zaledwie
pierwszy etap procesu budowlanego, który miał trwać wiele miesięcy (termin był odległy, a obawę przed niemożnością dotrzymania go rozwiewała mglista nadzieja, że jutro będzie lepiej), podczas gdy teraz byliśmy na ostatniej prostej: rozpoczęło się odliczanie końcowe, brzeg było już widać gołym okiem, toczyły się prace wykończeniowe, niedługo nadejdzie ich kres i zabrzmi werdykt, którego nie da się zafałszować: albo skończymy w terminie, albo nie skończymy w terminie; albo opóźnienie będzie możliwe do przyjęcia, albo nie; albo deweloperowi uda się wynegocjować z bankiem rozsądny poziom kar umownych, albo wielkość opóźnienia nie pozwoli mu nawet tego rozważać. Kontrakt przewidywał, że firma deweloperska zapłaci ogółowi inwestorów kwotę 150 000 euro za każdy dzień opóźnienia, a jeżeli przekroczy ono sześć tygodni – 230 000 euro za każdy kolejny dzień. Łatwo to było obliczyć, czego szef firmy deweloperskiej, patrząc mi prosto w oczy, nie omieszkał zrobić w naszej obecności przy użyciu kalkulatora: „Daje nam to – mówił, kładąc palce na klawiszach – jeżeli wykażę się optymizmem i założę trzymiesięczne opóźnienie... Widzi pan, postanowiłem być dla pana miły... A więc wychodzi mi... że kary umowne wyniosą osiemnaście milionów euro”.
Osiemnaście milionów euro. Oto kwota, której ciężar w grobowej ciszy przygniótł wykonawców zebranych w sali konferencyjnej. Nikt nie śmiał komentować wyniku tych obliczeń. Prezes nie musiał wskazywać mnie wzrokiem, aby złożyć na moich barkach ciężar, który mnie już przytłaczał. Ja sam postrzegałem się od kilku tygodni jako rozżarzona do białości inkarnacja prac wykończeniowych, jakby wznoszenie budynku stanowiło fazę przygotowawczą mojego procesu, w którym werdykt zapadnie w dniu oddania wieżowca do użytku i będzie dotyczył w pierwszej kolejności właśnie mnie: zostanę oszczędzony lub unicestwiony. Gdy myślę dziś o tym na nowo, dochodzę do wniosku, że ponieważ mój stosunek do rzeczywistości cechowało zawsze poczucie odpowiedzialności, problemy, które powinny były pozostać na płaszczyźnie czysto zawodowej, pochłonęły mnie całkowicie: pozwoliłem, by wieżowiec mnie wessał i byśmy stanowili jedno. Dlaczego aż tak przejąłem się odrazą, którą napawała dewelopera hipoteza dużego opóźnienia? Jakie właściwie ma znaczenie, że nawalę przy projekcie raz na dwadzieścia lat?
Zdawało się, że te osiemnaście milionów euro zagnieździło się w mojej wyobraźni jak wielki koszmar, a ja miałem się ich pozbyć za pomocą środków, które pozostawały wyłącznie w mojej gestii, aby w planowanym dniu prezes banku mógł przeciąć czerwoną wstęgę i aby nikt się nie domyślił, w jakich bólach rodził się wieżowiec. Deweloper będzie mógł uścisnąć dłoń prezesa wśród oklasków gości zgromadzonych na inauguracji, budynek zostanie oddany w terminie i dwaj mężczyźni pogratulują sobie publicznie sukcesu – a ja, anonimowa postać w tłumie, będę tym, którego siły życiowe stopniowo pochłaniane umożliwiły doprowadzenie tej operacji do szczęśliwego końca. Od obsesji, jaką stała się dla mnie data oddania wieżowca, mogło mnie uwolnić jedynie spotkanie z Peterem Dollanem i jego zgoda na powierzenie mi trzech projektów. Wtedy porzuciłbym Uranus, założył własną pracownię i poszybował ku przeznaczeniu, stał się innym człowiekiem. Ale odpowiedź od Victorii nie nadchodziła, nie mogłem się doczekać wyznaczenia daty rozmowy z Peterem Dollanem, odwlekanie terminu podkreślało mój niepokój i w końcu zacząłem postrzegać męczarnie związane z budową wieżowca jako zrządzenie losu, którego byłem
więźniem. Powtórzywszy kilkakrotnie, że to opóźnienie będzie go kosztować osiemnaście milionów euro, prezes zwrócił się do Jeana-François, mojego bezpośredniego przełożonego, a ten zapewnił: – Postaramy się, zrobimy wszystko, aby nadrobić to opóźnienie. David robi co może na miejscu, by wykonawcy dali z siebie wszystko... Spojrzenia zebranych spoczęły wówczas na mnie. Wszedłem Jeanowi-François w słowo, patrząc prezesowi prosto w oczy: – Zgadza się. Podjąłem różne kroki, by zwiększyć wydajność pracy na budowie, szybciej rozwiązywać problemy, uzyskiwać lepsze wyniki, osiągnąć lepszą synchronizację podwykonawców. – Na przykład jakie pan podjął kroki? – Na przykład oprócz tradycyjnej odprawy na budowie w czwartki rano organizuję zebrania w środę rano, są one jednocześnie odprawą, na której zagrzewam do boju, ale i okazją do stawiania istotnych pytań i szukania rozwiązań. Nie można już ograniczać się do tradycyjnych odpraw budowlanych, trzeba porzucić rutynę i ogłosić coś, co przypomina stan wyjątkowy: te środowe zebrania pozwalają mi wpoić ludziom przekonanie, że mamy do czynienia z sytuacją kryzysową, domagać się, by wszyscy zaangażowali
się w stopniu wykraczającym poza ich możliwości fizyczne, umysłowe i finansowe. Obecnie panuje atmosfera... No cóż, lepiej powiem to od razu: nie uda się nam, opóźnienie jest tak duże, że zdołamy je nadrobić wyłącznie za cenę wyjątkowej, chciałoby się powiedzieć nadludzkiej, nadzwyczajnej mobilizacji wszystkich uczestniczących w budowie osób niezależnie od ich poziomu w hierarchii. Tak jak było w przypadku stanu surowego, tylko w jeszcze większym stopniu: sytuacja jest obecnie gorsza niż wtedy, gdy mieliśmy trudności z zamknięciem stanu surowego. Firmy muszą przysłać na budowę więcej ludzi i lepiej nimi zarządzać... – Rozśmiesza mnie pan – przerwał mi prezes. – Mówiliśmy im już tysiąc razy, że muszą zwiększyć liczbę pracowników. – To nie powód, by im tego nie powtarzać. Będę im to powtarzał tyle razy, ile będzie trzeba, w każdą środę rano, póki Uranus Tower nie zostanie oddany. – Czy jest pan pewien, że te środowe spotkania nie są stratą czasu, że ta mania zebrań jest najlepszym rozwiązaniem? – To nie jest mania zebrań. Te spotkania pozwalają nam ustalić pewne rzeczy, skoordynować działania, przypomnieć priorytety.
Przekazuję wtedy ważne informacje. Rozmawiam z nimi, motywuję ich, straszę, skłaniam do ujawnienia problemów. Mimo że do terminu oddania Uranusa pozostało zaledwie kilka miesięcy, niektórzy nadal pracują na pół gwizdka, nie spieszą się, ukrywają problemy, zachowują się, jakby nie było kłopotów. Tych muszę złapać i nie wypuszczać z garści. – Ma rację – włączył się Jean-François. – Kiedyś uczestniczyłem przez pół godziny w takim spotkaniu, to bardzo użyteczne, wyjaśnia się masę kwestii. – Nie przekonuje mnie to – przerwał mu prezes. – Trzeba podjąć radykalne kroki, nie może tak dalej być, to musi się zmienić! Nie wiem, czy zdajecie sobie sprawę, na miłość boską! Osiemnaście milionów euro! Obudźcie się! Trzeba koniecznie, powtarzam: koniecznie radykalnie zmniejszyć, by nie powiedzieć: nadrobić to opóźnienie! Uprzedzam was, jeżeli w nadchodzących tygodniach nic się nie zmieni, trup będzie się ścielił gęsto! Polecą głowy, ostrzegam, ta sytuacja nie może trwać! Panowie, bierzcie się do pracy, wkrótce znów o tym porozmawiamy, życzę wszystkim miłego dnia. Kiedy wyszedłem z zebrania, natychmiast zadzwoniłem do Victorii.
– Chyba nie jesteś w najlepszym nastroju, co się dzieje? – pyta. – Wychodzę z zebrania z deweloperem Uranusa. Cisnął nas, groził, ma nas za leserów. Jestem wykończony, pracuję po jedenaście godzin dziennie, to ja mam na głowie całą tę budowę. A gdy siedzę naprzeciwko tego faceta i on na mnie patrzy, mam wrażenie, że jestem jak piórko, nic niewart w jego oczach. – Nie daj mu się! Powinieneś się postawić! Znam tych technokratów jak zły szeląg! Żeby zyskać ich szacunek, trzeba pokazać im siłę! – Nie daję im się. Przedstawiłem swoje argumenty. – Zaczynasz mnie wkurzać! – woła Victoria, śmiejąc się (sądząc po jej wesołości, najwyraźniej nie rozumiała, o jaką stawkę chodzi ani jak wielkie jest moje przerażenie). – Jeżeli opóźnienie się utrzyma – ciągnę – a taki scenariusz wydaje się obecnie najbardziej realistyczny, ale dobrze... możemy jeszcze mieć nadzieję, że uda się nam wyjść na prostą i skończyć w terminie... – Ależ naturalnie! To oczywiste, że skończycie w terminie! – Nie dadzą mi spokoju, będą mnie potwornie cisnąć. To za dużo na jednego człowieka, nie wiem,
jak to wytrzymam. Grozi nam osiemnaście milionów euro kar umownych... – Aj – przerywa mi Victoria – zaczynam rozumieć ich niepokój. Nie chciałabym się znaleźć na ich miejscu! – Ale uda mi się, daję słowo, że mi się uda. To sprawa honoru, nie jestem w stanie znieść myśli, że mógłbym coś zawalić, choćbym miał się rozchorować albo umrzeć z wyczerpania. Nie odpuszczę tego. – Jestem pewna, że sobie poradzisz. – Gdybym jesienią miał założyć pracownię, chciałbym zostawić po sobie budowę w nieco lepszym stanie, uzdrowić sytuację. – Wolę, jak tak mówisz, i wolę wyobrażać sobie ciebie w takim nastroju. Nie podoba mi się, gdy jesteś taki jak przed chwilą, gdy robisz wrażenie przegranego i defetysty. – Przegranego i defetysty! Jak możesz mówić coś podobnego! Wkurza mnie to, Victorio. Nigdy nie mam prawa się poskarżyć, nawet przez trzy minuty, mimo że znalazłem się w piekielnie trudnej sytuacji: powinienem znosić ją z uśmiechem, udawać, że wszystko jest w porządku, to nieludzkie. Nie jestem przegrany, udowodnię to wszystkim, nie popadam też w depresję...
– Wiem – przerywa mi Victoria. – Mówiłam tylko, że wolę, jak wykazujesz się zdecydowaniem, niż jak zachowujesz się, jakbyś był na z góry przegranej pozycji. Co teraz robisz? – Wracam do La Défense. Mam spotkanie z bankiem na temat likwidacji usterek. – Likwidacji usterek? A co to takiego? – Jesteś inwestorem, więc powinnaś wiedzieć, na czym polega likwidacja usterek! – Wytłumacz mi, zamiast mnie pouczać. Ty też jesteś trochę wkurzający. – Klient zwiedza budynek i zapisuje wszystkie wady, jakie zauważy, wszystko to, co nie działa albo jest niezgodne z jego życzeniami. To właśnie są usterki. Firmy muszą je usunąć, żeby klient mógł następnie dokonać odbioru likwidacji usterek. Jednym z problemów związanych z budową Uranusa są usterki na skończonych piętrach: jest ich kilka tysięcy, a ta liczba rośnie w miarę postępu prac. Jest ich tak dużo, że gdyby firmy postanowiły się skupić wyłącznie na ich usuwaniu, nie mogłyby się zajmować wykończeniem budynku. To szaleństwo: nie tylko budujemy dwustutrzydziestometrowy, pięćdziesięciopiętrowy wieżowiec i mamy kłopot z ukończeniem go w terminie, to jeszcze dochodzi do tego dodatkowe obciążenie w postaci tysięcy
detali. Jest w tym pewna przesada, gigantomania w obie strony, dotyczy tego co wielkie i tego co małe. Z jednej strony mamy do wykończenia dziewięćdziesiąt tysięcy metrów kwadratowych, a z drugiej dziesiątki tysięcy usterek. Wiesz, to trochę jak rój szarańczy obsiadający plony: tysiące usterek zalewają naszą rzeczywistość, pożerają naszą energię, całe dnie pracy, nerwy naszych brygad, to jakiś obłęd. – Ale jakie to są na przykład usterki? – Jedna wyszczerbiona płytka ceramiczna w damskiej toalecie na trzydziestym drugim poziomie od strony południowej. Czarna smuga przy listwie podłogowej w rogu na białej ścianie, która właśnie została pomalowana, na osiemnastym piętrze. Tego rodzaju drobiazgi pomnożone przez kilka tysięcy. – Czy bank zatrudnia kogoś, kto to sprawdza? – Kogoś, kto to sprawdza? Chyba żartujesz! Mają chyba dziesięcioosobowy zespół, który zajmuje się tylko tym, analizuje najdrobniejsze detale w budynku, zgłasza najmniejszą wadę! Kiedyś przechadzałem się po wieżowcu w towarzystwie osoby odpowiedzialnej za nieruchomości w banku. Rozumiemy się dobrze, ceni naszą robotę, szanuje nas, wie, ile energii wkładamy w to, by nadrobić opóźnienie, ale mimo
to wykonuje swoją pracę, jej przełożeni żądają, by niczego nie przepuściła. Rozmawiamy, a ona nagle się zatrzymuje. Odwracam się, pytam, co robi, odpowiada, że słychać pusty dźwięk: jedna płyta wydaje pusty dźwięk. Podchodzę bliżej, a ona tupie w różnych miejscach wykładziny na powierzchni kilku metrów kwadratowych, tap-tap, tap-tap, tip-tip, tap-tap. „Niech pan posłucha – mówi. – Brzmi głucho, robi tip-tip, wydaje inny odgłos, dlaczego?” Odpowiadam, że to nie szkodzi. Ale ona się upiera, mówi, że to nie jest normalne, że trzeba to naprawić. Patrzę jej w oczy, sugeruję, żebyśmy ze względu na powagę sytuacji nie zagłębiali się w tak nieistotne szczegóły, na co oznajmia mi, że każdy szczegół jest ważny, że żąda doskonałego wieżowca. Mówię jej, że jak tak dalej pójdzie, to oddamy go za pięć lat, odpowiada, tym gorzej dla was, zapłacicie kary umowne za pięć lat. Woła jednego z chłopaków, którzy z nią przyszli, i na moich oczach, tak jakby chciała mi pokazać, że niczego nie odpuści i stosunek sił przemawia zdecydowanie na jej korzyść, prosi, by zapisał, że ten kawałek wykładziny wydaje głuchy dźwięk. Zaczyna nawet wyrzucać podwładnemu, że nie zauważył tego w czasie inspekcji. Na co chłopak proponuje, że skontroluje całe piętro, by sprawdzić, czy inne płyty nie robią tip-tip zamiast
tap-tap, ona stwierdza, że to doskonały pomysł, on dodaje, że może to zrobić na wszystkich piętrach, ona uznaje, że istotnie, należałoby to zrobić. Trudno w to uwierzyć, ale przysięgam, że to prawda: spotkałem tego chłopaka kilkakrotnie w następnych dniach w różnych miejscach w budynku, gdy ostukiwał nogą podłogę. – Chyba oszaleli w tym banku... – Rozumiesz, co mam na myśli, mówiąc o roju szarańczy, która mnie pożera. Wieczorem, gdy próbuję zasnąć (przeważnie udaje mi się to dopiero po kilku godzinach), czuję, że mój mózg podgryzają tysiące zdarzeń niezależnych od mojej woli, nie mogę się uspokoić, dalej jestem pochłonięty pracą, mimo że ze wszystkich sił próbuję to przerwać i zasnąć, narzucić sobie ciszę i spokój nocy. Ale mi się to nie udaje: facet dalej przemierza piętra mojego mózgu, opukując stopą wszystkie kawałki wykładziny. A facetów, którzy robią tego typu rzeczy, są setki, zadają mi pytania, wysyłają maile, mówią coś do mnie, słyszę ich głosy w głowie nocą, gdy próbuję zasnąć. – Będę musiała kończyć: czekają na mnie. Przepraszam. – A czy spotkałaś się z Peterem, rozmawiałaś z nim? – Nie, jeszcze nie.
– Miałaś się z nim widzieć wczoraj wieczorem. – Widziałam się z nim, ale w innej sprawie, kompletnie z tym niezwiązanej. Nie był w najlepszym nastroju, żeby przedstawić mu ten temat. Czułam, że to nie jest dobry moment, by o tym rozmawiać. – Zawsze powtarzasz mi to samo. – Nie, po raz pierwszy tak to tłumaczę. – Mamy drugi maja, pokazałem ci pierwsze rysunki trzydziestego marca, wręczyłem całość dokumentacji piętnastego kwietnia, pracowałem nad tym projektem jak szalony, a ty dotąd nie porozmawiałaś z Peterem. Nie rozumiem tego. – Zrobię to. Obiecuję, że zrobię. Wierzę w ten projekt, nie martw się, musisz mi zaufać. Świetnie znam Petera, będę umiała wyczuć, że nadszedł idealny moment, aby z nim porozmawiać i załatwić ci spotkanie z nim. – A Irina? – Co: Irina? – Posuwa się naprzód? – Pomogła mi zrobić wstępną listę pracowni, których projekty nam się podobają, mam się z nią zobaczyć w przyszłym tygodniu, żeby ograniczyć listę do dwóch nazwisk, nie licząc ciebie. Zresztą będę musiała omówić ją z Peterem i wtedy powiem mu o twojej kandydaturze.
– Kiedy to będzie? – Nie wiem. Pojutrze wyjeżdżam na dziesięć dni do Chin, mam nadzieję, że będę mogła to zrobić po powrocie, koło piętnastego maja. Czy nasze jutrzejsze spotkanie jest aktualne? W tym momencie oglądnąłem się za wysoką, rzucającą się w oczy kobietą w tym samym typie co Victoria, ale młodszą, którą właśnie minąłem. Mój wzrok padł wówczas na dwóch mężczyzn, którzy też się zatrzymali: ich uwaga skupiona była na mnie. Spojrzałem najpierw na jednego, potem na drugiego, twarze wydały mi się znajome, byłem pewien, że gdzieś ich już spotkałem (i nagle przypomniałem sobie, że dwa dni wcześniej zajmowali sąsiedni stolik w Valmy, gdzie jadłem lunch z Caroline, której udało się mnie zmusić, bym usiadł i przełknął coś innego niż tradycyjne kanapki). Obydwaj uśmiechnęli się do mnie spokojnie, stojąc nieruchomo w oczekiwaniu, aż ruszę do przodu, by też ruszyć dalej. Najwyraźniej nie przeszkadzało im, że ich zauważyłem; a nawet, sądząc po uśmiechu, który błąkał im się na wargach, ta okoliczność zdawała się ich bawić. Może postanowili się dzisiaj ujawnić lub taki otrzymali rozkaz? Ich nieukrywana obecność stanowiła jakieś przesłanie, choć nie byłem w stanie go zrozumieć. Dwaj masywni mężczyźni,
niemal platynowi blondyni o różowej cerze, wyglądali zdecydowanie na cudzoziemców. Jak nazywa się takie jawne śledzenie, gdy śledzący się nie ukrywają? Czy to operacja zastraszania? Środek nadzoru? Serce waliło mi w piersi. Moje milczenie zniecierpliwiło Victorię. – David, jesteś tam, dlaczego nic nie mówisz? Ruszyłem naprzód i odpowiedziałem: – Tak, przepraszam, co mówiłaś? – Czy dalej się widzimy jutro wieczorem? – Tak, oczywiście, zarezerwowałem dla ciebie wieczór. – Wynajęłam pokój w nowym hotelu, wpadłam na pewien pomysł, to niespodzianka. Proponuję, żebyśmy się spotkali w barze hotelu Le Meurice przy rue de Rivoli, od strony Tuileries. – Dobrze. O której? – Co się dzieje, Davidzie? Masz dziwny głos. Jakbyś właśnie zakończył sprint, jesteś zdyszany. – Śledzi mnie dwóch facetów. – Jak to: śledzi cię dwóch facetów? Co ty opowiadasz? – Przysięgam ci, idą za mną. Ich twarze nieświadomie wryły mi się w pamięć w ostatnich dniach, teraz zdałem sobie z tego sprawę. Kilka razy zauważyłem, że często jedzie za mną
samochód, audi kombi, nawet któregoś ranka, kiedy wychodziłem do pracy, zobaczyłem go na końcu mojej ulicy, ale pomyślałem, że to zbieg okoliczności. Teraz są tu, na avenue Montaigne, śledzą mnie, to ewidentne. – Davidzie, bzdury opowiadasz, jesteś zmęczony, ta budowa zaczyna ci padać na mózg. – OK, uważasz mnie za wariata. O której się spotykamy? – Będę wolna o osiemnastej. – Nie, trochę później. Mam zebranie o siedemnastej, nie wyrobię się. – W takim razie widzimy się na kolacji... o ósmej? – Zgoda, o ósmej. Zadzwonię do ciebie wieczorem, jak wrócę do domu. – Całuję cię, powodzenia, no to na razie. I uważaj, żeby cię nie dopadli ci dwaj, co cię śledzą! Rozłączyłem się. Zszedłem na parking podziemny po samochód. Po dziesięciu minutach, gdy jechałem w dół avenue de la Grande-Armée w stronę La Défense, zauważyłem w lusterku wstecznym audi kombi, od którego dzieliły mnie trzy samochody. Przed pamiętnym wieczorem 19 czerwca w Buddha Bar spotkałem się z Victorią w Paryżu
3 maja, 10 maja, 21 maja, 1 czerwca i 12 czerwca. Nie udawało mi się umówić na spotkanie z Peterem Dollanem. Za każdym razem, gdy pytałem Victorię, jak się sprawy mają, odpowiadała, żebym się nie martwił, że trzeba się wykazać odrobiną cierpliwości. Podejrzewałem, że Victoria mną manipuluje, utrzymuje przy życiu ten fikcyjny projekt tylko po to, by zaspokoić swoje potrzeby – albo zapewnić sobie dozę fantazji, której wymagało życie dyrektorki HR. Pozwoliła mi poznać swoją przeszłość wystarczająco dobrze, bym powtarzał sobie, że jedno kłamstwo więcej czy mniej nie robi jej różnicy, byle mogła osiągnąć swoje cele miłosne i zawodowe. Z opowiadań o prowadzonych przez nią operacjach odchudzania firmy wnosiłem, że próbuje wmówić związkom zawodowym coś przeciwnego w stosunku do tego, co zamierzała: z jakiego powodu miałaby inaczej postępować ze mną? Nadzieje, które wiązałem z tym spotkaniem, i marzenia, które stanowiły jego stawkę, były dla mnie tak cenne, że nie chciałem, by moje podejrzenia się potwierdziły: naiwnie wierzyłem w jej usprawiedliwienia, nie stawiając ultimatum ani nie domagając się bardziej formalnych zobowiązań. Ilekroć pytałem: „Nie rozumiem, co
się dzieje? Jeżeli się nie udało, jeżeli Peter powiedział nie, to nie ma problemu, domyślałem się, że odpowiedź będzie negatywna. Ale powiedz mi o tym, żebym mógł zamknąć ten rozdział”, Victoria odpowiadała: „Ależ co ty wygadujesz? Skądże znowu! Wierzę w ten projekt! Zgodzi się! Założysz pracownię! To tylko kwestia czasu!”, co stanowiło dla mnie chwilowy dowód jej szczerości. W dniu, kiedy wreszcie miało się odbyć spotkanie, Victoria nie powiedziała mi o nim spontanicznie, to ja musiałem o nie zapytać po mniej więcej dwudziestu minutach rozmowy telefonicznej: „A jak tam zebranie na temat projektów architektonicznych?”, i Victoria odpowiedziała, że asystentka Petera Dollana ma wkrótce do mnie zadzwonić, żeby mnie z nim umówić. – I oznajmiasz mi to w ten sposób? Tylko tyle masz mi do powiedzenia? – zdziwiłem się. – A co niby miałabym ci powiedzieć? Powiedział mi, że poprosił swoją asystentkę, żeby wyznaczyła ci spotkanie. – Przecież to wspaniała wiadomość! A mimo to nie wyglądasz na podnieconą! Nawet nie powiedziałaś mi o tym z własnej inicjatywy, to ja musiałem ci zadać pytanie! – Bo chciałam ci zrobić niespodziankę. Zauważyłem, że kiedy Victoria kłamie, ukrywa
zmieszanie wywołane moimi pytaniami, wypowiadając tak absurdalne zdanie, że zakłóca ono rozmowę, która raptownie się urywa i wobec tego nagłego incydentu problem konfabulacji znika sam z siebie. Kolejną rzeczą, którą zauważyłem, w szczególności w przypadku SMS-ów, było to, że wiadomość po angielsku oznaczała, że Victoria kłamie lub jest niezdecydowana. Jeżeli zadawałem jej pytanie, na które przykro byłoby jej odpowiedzieć negatywnie, pisała: „Why not?” lub „I don’t know”, lub „We will see” czy wręcz „Yes”, co oznaczało „Nie” lub „Nie sądzę”. Jeżeli pytałem: „Kiedy znów przyjedziesz?”, a ona odpowiadała „Tuesday” zamiast „Wtorek”, wiedziałem, że nie przyjedzie, lecz nie ma odwagi mi tego powiedzieć. Ja: „Rozmawiałaś z Peterem, tak jak się umawialiśmy?”. Ona: „Nie. Wyjechał”. Ja: „Szkoda”. Ona: „Sorry”. Ja: „Kiedy wraca?”. Ona: „ W przyszłym tygodniu”. Ja: „Zobaczysz się z nim?”. Ona: „Mamy masę zaplanowanych spotkań”. Ja: „To świetnie! Wreszcie się czegoś dowiemy!”. Ona: „I hope”. Ja: „Ale zorganizujecie spotkanie na ten temat z Iriną?”. Ona: „Of course”. Ja: „Więc wszystko OK”. Ona: „Yes”. Ja: „Co teraz robisz?”. Ona: „Mam spotkanie z prawnikami”. Ja: „Dobrze idzie? Jesteś zadowolona?”. Ona: „Tak. To
na razie”. Victoria się nie domyślała, że tego rodzaju wymiana SMS-ów, jaką właśnie opisałem, była dla mnie zupełnie przejrzysta z powodu nieświadomego tiku, który ją zdradzał. – Chciałaś mi zrobić niespodziankę? Dlatego nie zadzwoniłaś do mnie po rozmowie z Peterem? – Jego asystentka zadzwoni do ciebie jutro i umówi spotkanie. Nie chciałam cię wtajemniczać. – Rozumiem. Więc powiedz, jak zareagował na moje rysunki. – Uznał, że są bardzo piękne. – Naprawdę mu się podobały? – Well... Nie miał czasu, by dokładnie im się przyjrzeć. Opowiadałam mu głównie o tobie, o twoim profilu. Pokazałam mu dokumentację, zdał sobie sprawę, jak wiele pracy w nią włożyłeś. Więc zgodził się z tobą spotkać. – Kiedy? – At the end of July, I think. About. – Dopiero pod koniec lipca?! – Wcześniej nie ma czasu. – Nie chcesz, żebym sam zadzwonił do jego asystentki? Żebym z nią ustalił najlepszą możliwą datę? – Nie, niech ona to zrobi, zadzwoni do ciebie, jest bardzo zajęta.
Kolejne absurdalne zdanie. – Nie można zadzwonić do sekretarki twojego szefa z tego powodu, że jest bardzo zajęta? – Mówię, że ona to zrobi, niech działa po swojemu, trzeba przestrzegać pewnych procedur, it’s much better. Niech działa po swojemu? Przestrzegać procedur? It’s much better? Słuchając Victorii, nie mogłem wyzbyć się wrażenia, że mnie okłamuje: coś brzmiało fałszywie w jej głosie, w słowach, których używała, w obecności tych wszystkich wstawek po angielsku. Starałem się rozbroić mechanizm podejrzeń, mnożąc pytania, aby dać jej możliwość udzielenia mi krystalicznej odpowiedzi, która rozwiałaby mój niepokój. Ale w miarę przedłużania się rozmowy to uczucie rosło: Victoria pogrążała się coraz bardziej. I rzeczywiście na próżno czekałem nazajutrz i w kolejne dni na telefon od asystentki dyrektora generalnego Kiloffera. Ponieważ zgodnie z logiką mój żal narastał, zacząłem odczuwać do Victorii pewną niechęć. Gdy miałem się z nią spotkać w hotelu, coraz mniej chciało mi się tam iść. W godzinach, które poprzedzały nasze
spotkanie, zawsze czułem pewien niejasny opór wewnętrzny, lecz zawsze wystarczał stosunkowo krótki wstęp, by ta niechęć zamieniła się w pożądanie. Od kilku tygodni na sam widok Victorii siedzącej w fotelu w hotelowym barze, jakby burzącej spokój tego świata, opór rósł i zmieniał się w urazę, w uczucie załamania. Stawałem się najbardziej nieznośnym osobnikiem, jakiego można sobie wyobrazić: niewzruszonym i ofensywnym, przypuszczającym frontalne ataki, odrażającym w swoich insynuacjach, postrzegającym świat w czarno-białych barwach. Snułem niekończący się monolog, aby jak najbardziej odsunąć w czasie chwilę, gdy Victoria zaciągnie mnie do pokoju. Gdy już się tam znaleźliśmy, siadałem nieruchomo na krześle ze ściśniętymi kolanami, rękami schowanymi między uda i znowu ciągnąłem monolog w najlepsze, dopóki Victoria nie zwabiła mnie do łóżka, by mnie na nim zgwałcić. Czułem się jak dziwka: miałem świadomość, że się prostytuuję, by dostać projekt, na którym mi zależało. W ciągu dnia byłem niewolnikiem, a przez kilka wieczorów w miesiącu prostytutką. Z pewnością za moimi atakami kryła się chęć złagodzenia złego samopoczucia spowodowanego moim postępowaniem. Oprócz tego, że monologi
pozwalały mi odsunąć w czasie moment, w którym oddam swe ciało Victorii, ich poziom świadczył o moim upadku i niesmaku, jaki w sobie budziłem. Lądowałem w końcu w łóżku rozebrany, przygwożdżony do prześcieradła ciałem Victorii, która egoistycznie bujała się na moim nabrzmiałym członku. Gdy zaczęliśmy się już kochać i chciała, bym poruszał się szybciej, rzeczywiście ją posiadł, bo to lubiła, pieprzyłem ją tak, jak harowałem na budowie – rzetelnie i do utraty tchu, gorączkowo, rozpaczliwie, aż do kresu sił. Nie panowałem już nad sobą. Byłem po drugiej stronie zmęczenia. Oddawałem się Victorii w łóżku tak, jak oddawałem się innym na budowie. Gdybym miał pewność, że ten projekt architektoniczny nigdy nie dojdzie do skutku, natychmiast bym z nią zerwał. Ale nie byłem pewien, czy podejmując tę decyzję, nie popełniłbym olbrzymiego błędu. W pamiętniku, którego fragment Victoria przesłała mi w tamtym okresie pod tradycyjnym tytułem SPRAWOZDANIE Z ZEBRANIA, znajdowały się następujące słowa: Nie mogę przestać o tym myśleć i czuję się niepewnie. Nasze ostatnie spotkania w Paryżu były nieco szczególne, te niekończące się rozmowy,
w czasie których nie przestawał mówić, w czasie których nie przestawaliśmy – bo uparcie mnie prowokuje – spierać się, ścierać, nienawidzić, podkreślać naszych różnic... Kłócimy się od pierwszego dnia o kwestie ideologiczne, to właśnie dodaje pikanterii chimerycznemu zbliżeniu naszych dwóch światów i naszych dwóch osobowości, lecz uważam, że ostatnio te gierki przekroczyły właściwe proporcje. Myślę, że cierpi, widzę, że słania się ze zmęczenia, powoli się kurczy, tak bardzo chciałabym wlać w niego trochę radości, tylko jak to zrobić? Jest to tym trudniejsze, że od pewnego czasu zdziczał, jest jak zwierzę, które nie daje się pogłaskać. Czasami myślę, że ma o coś do mnie pretensje, ale o co? Co takiego mogłam zrobić, że go tak bardzo zirytowało? Kiedy widzę, jak siedzi niczym posąg na krześle i snuje monolog, podczas gdy umie tak dobrze mnie całować, mam ochotę popaść w przeciwną skrajność, przeżywać na całego wszystkie fantazje, które rodzą się we mnie pod wpływem jego ciała i jego sposobu kochania się ze mną, choćbym miała podjąć pewne ryzyko i spalić sobie skrzydła... Zacząłem cierpieć z powodu stylu życia Victorii, jej wolności, przywilejów. Był on dla mnie męką: uwięziony w wieżowcu, którego powiększające się opóźnienie pochłonęło niczym grób całą moją
radość życia, nie mogłem już znieść, że jej życie sprowadza się do jeżdżenia po całym świecie. Nie mogłem się wyzbyć goryczy na myśl o tym, że Victoria jest po stronie tych, którzy stanowią źródło moich problemów. Kiedy ktoś w towarzystwie im podobnych znajduje się na samym szczycie piramidy, a tak było w przypadku Victorii, nikt nie może robić mu trudności, to jemu płacą za robienie innym trudności w postaci narzucanych im wymogów i realizowanych strategii. Doświadczałem tego codziennie na budowie, gdzie z powodu serii decyzji, jakie kierownictwo podjęło przed kilkoma laty, widać było jak na dłoni, że wszystko policzono na styk i dlatego musieliśmy pracować w tak niesprzyjających warunkach – chodzi o decyzje w rodzaju: „Dadzą sobie radę. Skreślmy, nie piszmy trzy lata, tylko dwa i pół roku. Mówię, że zdołają zbudować ten wieżowiec w dwa i pół roku. Dzięki temu będziemy go mogli oddać do użytku pół roku wcześniej... i w dodatku zaoszczędzić na kosztach budowy...”. Czy mogę oskarżać osoby, które kiedyś tak mówiły, zarzucać im brak konsekwencji? Są bezpieczne we własnym świecie, trzymając się pewników, i czekają na oddanie budynku: wszystkie spojrzenia utkwione są we mnie, a nie w nich, a to przecież oni ponoszą
prawdziwą odpowiedzialność. Snując najbardziej toksyczne rozważania, powtarzałem sobie, że Victoria należy do tej samej kasty uprzywilejowanych, którzy nigdy się nad sobą nie zastanawiają, żyją ponad wszelkimi osądami, funkcjonują w sieci, by utrzymać jak najwyżej się da standardy w zakresie wynagrodzeń i stylu życia. Gdy czytam, że premia takiego a takiego prezesa w normalnym roku może wynieść trzy miliony euro, zastanawiam się, co uzasadnia taką hojność – i odpowiedź jest jasna: to norma międzynarodowa, zwyczaj narzucony w obrębie szczególnej klasy przez tych, którzy ją stanowią, solidarnie i globalnie. W zamian za to zobowiązują się zagwarantować przedsiębiorstwu, które zapewnia im te przywileje, maksymalne oszczędności, poprawę wydajności narzędzi przemysłowych, zwiększenie dywidendy wypłacanej akcjonariuszom. Nawet gdy ktoś z tej kadry kierowniczej wykaże się niekompetencją i trzeba się go pozbyć, udaje mu się uzyskać rekompensatę: zamiast rozbić się jak wazon na podłodze swojej klęski, spada na materac w postaci kilku milionów euro. Oczywiście nie ulegało wątpliwości, że Victoria strasznie dużo pracuje, ale w zamian za życie w napięciu system, którego część stanowiła, dawał
jej przyjemne chwile pocieszenia. Kiedy w upojeniu alkoholowym opisywała mi wieczory spędzane w wielkich miastach Azji czy Ameryki Łacińskiej, odczuwałem nieraz gorycz. Na przykład po takim mailu: „Jest ciepło, cudowna noc pełna cykania świerszczy, hotel jest wspaniały, mieści się w dawnym pałacu, jedliśmy kolację w niesamowitym miejscu za miastem. Próbowałam grillowanej szarańczy! Wróciliśmy czymś w rodzaju autorikszy, było wesoło, śmialiśmy się, teraz siedzę nad basenem pokrytym nenufarami w ogrodzie tropikalnym przy hotelu. Zasnę w jedwabnej pościeli, dostałam największy pokój, podobno Mitterrand go uwielbiał. Mam ochotę się kochać, myślę o Tobie, dobranoc...”, miewałem ochotę rzucić smartfonem o ścianę w salonie albo wyczerpany po całym dniu, niezdolny do mniej ogłupiających zajęć, oglądałem idiotyczny program w telewizji. Victoria przyznała mi się, ile zarabia, któregoś wieczoru, gdy nalegałem, by mi powiedziała: 350 000 euro rocznie plus akcje pracownicze, które, gdyby je sprzedała, dałyby 3 miliony euro. Była właścicielką domu w Londynie (o wartości 2 milionów euro) kupionego za własne pieniądze (nie korzystała z majątku rodzinnego męża) po sprzedaży mieszkania, które nabyła kilka lat
wcześniej w Wersalu. Ponieważ zawsze była ekspatką, zawsze znakomicie zarabiała. Wreszcie zapytała mnie: – A ty? Ile zarabiasz? – Ledwie mam odwagę ci powiedzieć. To zarazem strasznie dużo, jeżeli porównam to z pensją robotników, z którymi pracuję... albo z zarobkami znakomitej większości Francuzów... i skandalicznie mało w stosunku do zakresu odpowiedzialności, stresu, w jakim pracuję, zysków, jakie przyniesie niektórym to przedsięwzięcie, jeżeli uda mi się je skutecznie przeprowadzić. Nie dostaję nawet premii, nie przewidziano żadnego dodatkowego wynagrodzenia, jeżeli zdążę na czas. Niezależnie od tego, czy mi się uda czy nie, pod względem finansowym nie ma żadnej różnicy. Jestem jak dobry karny żołnierz, wiedzą, że nie ma sensu mamić mnie żadną dodatkową premią, żebym podjął nierealne wyzwanie... Więc nie są głupi, nie mamią mnie premiami... Nie będę ci tego tłumaczył bardziej szczegółowo, znasz ten system na pamięć... – No dobrze, więc ile? – Pięć i pół tysiąca euro brutto miesięcznie, do tego trzynastka i czternastka. – Proszę? Co? Pięć i pół tysiąca euro
miesięcznie?! – Co daje około... – Zarabiasz tylko pięć i pół tysiąca euro miesięcznie! – Zgadzam się z tobą. Śmieszne jest to, że często, gdy podaję swoje zarobki, jest mi wstyd: albo dlatego, że są za wysokie, albo dlatego, że są za niskie. Pięć i pół tysiąca miesięcznie to bardzo dużo, ale także bardzo mało. Wszystko zależy od rozmówcy. – To bardzo mało. – Ilekroć proszę o podwyżkę, spotykam się z odmową. Gdybym jutro poszedł i zażądał premii, odmówiliby mi, choćby miało to być cztery tysiące euro, tyle, żeby jedynie zafundować wymarzone wakacje żonie i córkom, których praktycznie nie widuję od pół roku. To mnie oburza, zwłaszcza gdy obserwuję twój styl życia, podróże służbowe, które przedłużasz, jadąc na safari lub zatrzymując się w domach kolonialnych... eleganckie restauracje, salony masażu, luksusowe hotele... Wszystkie mile zebrane w czasie podróży służbowych, z których korzystasz z całą rodziną, zabierając dzieci w daleką podróż: ten system mil jest jednym z licznych przykładów waszych przywilejów kastowych. Dlaczego mile kierownictwa nie miałyby być przekazywane do
wspólnej kasy z myślą o tych pracownikach, których nie stać na prawdziwe wakacje? Czy potrzebujesz tych mil, żeby kupić sobie bilety lotnicze, skoro zarabiasz trzysta pięćdziesiąt tysięcy euro rocznie? To właśnie budzi mój niesmak, wszystko zaplanowaliście w gronie własnym, żeby żyło się wam jak najlepiej i żeby nikt się wam nie sprzeciwiał. Dlaczego mile zgromadzone w życiu zawodowym można wykorzystać w życiu prywatnym? Dlaczego nie ofiarujesz mil którejś ze swoich asystentek? Moim zdaniem to klasyczny przypadek sprzeniewierzania majątku spółki... ale stało się to nienaruszalnym zwyczajem. – Skończ z tą demagogią, mam wrażenie, że słyszę Joségo Bové albo nie wiem kogo innego, kto ma skłonność do nadmiernych uproszczeń. Przyzwyczaiłeś mnie do nieco wyższego poziomu refleksji. Babramy się w najbardziej odrażającej poprawności politycznej. – Pijemy różowego szampana w pokoju w Hôtel du Louvre z widokiem na Palais-Royal, wszystko na koszt Kiloffera. Świetnie, uważam, że to super, ale równocześnie jutro jedna z twoich podwładnych odmówi sekretarce podwyżki rzędu stu pięćdziesięciu euro... i właśnie zamykacie fabrykę w Lotaryngii, wyrzucacie na bruk
czterysta osób. – Nie upraszczaj wszystkiego w taki sposób, Davidzie, to zbyt łatwe. – Nie upraszczam. Kiloffer stawia nam butelkę szampana w luksusowym hotelu, zakładając, że na nią zasłużyłaś po całym dniu pracy: spędziłaś osiem godzin, z niezaprzeczalnym talentem stawiając heroicznie czoło trzydziestu zdeterminowanym związkowcom, którzy nie chcą się zgodzić na wydzielenie sektora przemysłu ciężkiego Kiloffera. Przy pomocy rzeszy radców prawnych udało ci się wywieść w pole komisję zakładową: przed chwilą wrzeszczałaś z radości przez telefon, mówiąc mi, że wygrałaś najważniejszą bitwę, że twoja strategia okazała się doskonała, że niczego się nie domyślili. Wrzeszczałaś, że niedługo wygrasz wojnę, że będzie niezła zabawa... – Nie zarzucisz mi chyba, że chciałam ci zrobić przyjemność – chytrze odpowiedziała Victoria, podnosząc do ust kieliszek szampana. – Właśnie dzięki tobie to odkryłem: pod pretekstem, że ktoś musi kierować przedsiębiorstwami, a to dość skomplikowane i wyczerpujące zadanie, wychodzicie z założenia, iż aby robić to porządnie, potrzeba wam komfortu, spokoju, gratyfikacji równie regularnych jak
pieszczot, którymi obsypuje się dziecko. Musicie podróżować pierwszą klasą, by być w formie po wyjściu z samolotu, pić najlepsze wina, spać na doskonałych materacach, zatrzymywać się w hotelach z basenami, odprężać się w przestronnych wannach, w przeciwnym razie będziecie mniej skuteczni, mniej skoncentrowani w czasie spotkań, na których leje się krew, przedsiębiorstwa, którymi zarządzacie, będą gorzej funkcjonowały, ludzie stracą pracę. Spoczywa na was tak wielka odpowiedzialność, że trzeba was rozpieszczać jak gwiazdy filmowe lub charty albo stare delikatne bentleye, których silnik wymaga stałej troski. Nie możecie pojechać metrem na lotnisko, bo moglibyście dostać kataru, ani czekać na samolot z plebsem... zamykacie się w salonikach dla VIP-ów, gdzie wszystko jest za darmo: napoje, jedzenie, międzynarodowa prasa i tak dalej. Tak właśnie jest: dogadaliście się we własnym gronie, by żyło się wam jak najlepiej. – Jesteś małostkowy, zawistny, zazdrosny i tyle. – Wiesz równie dobrze jak ja, że twoje dokonania w Kilofferze byłyby dokładnie takie same, gdyby twoją stopę życiową obniżyć o połowę. Albo gdybyś sama z przyzwoitości, z szacunku dla tych, których wyrzucasz na bruk, z własnej inicjatywy ścięła o połowę koszty funkcjonowania
swojej czarującej osoby. – Jesteś zazdrosny i kropka! – Zgadza się: jestem zazdrosny. Cierpię, bo jestem zmęczony, bo nie okazuje mi się wystarczającej wdzięczności za moje poświęcenia. Czuję, że jestem po złej stronie barykady, przy samej barykadzie, ale po złej stronie. Dowodzi tego fakt, że utrzymujemy ze sobą kontakty, nie jestem robotnikiem... – To nie dowodzi niczego. Bez problemu zabrałabym robotnika do Hôtel du Louvre, żeby się ze mną kochał. Zresztą jeden ze związkowców, z którymi negocjuję... Szczególnej pikanterii dodawał wszystkiemu fakt, że zawód Victorii polegał na ocenianiu potencjału pracowników Kiloffera, lecz nikt oprócz dyrektora generalnego nigdy nie osądzał jej samej, nie wydawał żadnej opinii na temat jej zdolności, dokonań czy sposobu pracy. Ze względu na zajmowane przez nią stanowisko miałem wrażenie, że jest jedyną osobą nigdy nieobserwowaną przez nikogo: jakby pominął ją system nadzoru, którym zarządzała. Kiedyś gdy zapytałem, dlaczego tak dużo podróżuje, odpowiedziała, że musi się regularnie spotykać z zespołami zasobów ludzkich w zagranicznych filiach grupy: ma czuwać nad
ścisłym stosowaniem doktryny Kiloffera w odniesieniu do pewnych kwestii, rekrutacji, wynagrodzeń, premii, wewnętrznego systemu awansów, monitoringu kompetencji, filozofii firmy, ochrony środowiska itd. we wszystkich krajach, w których działa grupa. Korzystała z tego, by odwiedzać fabryki i sprawdzać, czy wszystko jest w porządku: spotykała się z robotnikami, którzy nie wiedzieli, kim jest, i pytała ich o warunki pracy, zdarzało jej się wmieszać w tłum pracowników niższego szczebla w stołówce, by posłuchać, co mówią o firmie i jej kierownictwie, żeby – jak utrzymywała – zaspokoić ich oczekiwania, lepiej poznać ich potrzeby. Ale, jak sama przyznała, był to także sposób, by odkryć to, co ukrywali przed nią dyrektorzy filii, dowiedzieć się o konfliktach osobistych, o których lokalna dyrektorka HR nie uznała za stosowne jej poinformować. Czasami poznawała niewygodną prawdę, uciekając z akwarium, w którym próbowano ją zamknąć (starano się karmić ją w stołówce dla dyrekcji, zabierać do restauracji, nigdy nie zostawiać samej w fabryce): uwielbiała, gdy jej szaleńcze ucieczki wywoływały panikę w dyrekcji filii, którą informowano, że Victoria de Winter zmyliła czujność towarzyszącej jej asystentki i przechadza
się samotnie po zakładzie, rozmawiając ze wszystkimi i wchodząc do różnych pokoi. Kiedy Victoria odwiedzała zagraniczne filie grupy, miała poznawać młodych pracowników wyższego szczebla, którzy ze względu na swój potencjał mogli wejść w przyszłości w skład kierownictwa Kiloffera. Trzeba było już dziś planować stopniową wymianę kadry zarządzającej, starać się, by przypadkiem najlepsi nie odeszli z grupy. Dlatego dyrektorzy naczelni i dyrektorzy HR filii Kiloffera mieli obowiązek informowania Victorii o najbardziej utalentowanych młodych ludziach (którzy wyróżnili się jakimś chwalebnym czy zadziwiającym czynem o dowolnym charakterze, także w życiu prywatnym: na przykład jeżeli jakaś młoda kobieta uratowała tonące w lodowatej rzece dziecko, skacząc do wody, lub po prostu wygrała turniej tenisowy), by mogła ich przesłuchać i wyrobić sobie własną opinię (stąd safari, które zorganizowała w RPA, aby spędzić trochę więcej czasu z kilkorgiem takich młodych nadziei i lepiej poznać tych ludzi). Na tej podstawie mogła zakwalifikować te osoby do kategorii „Młodzi z potencjałem”, potem do kategorii „Top 40”, a następnie „Top 10” – to znaczy zaliczyć do grona dziesięciu osób uznawanych za najcenniejsze dla
grupy. Rzecz jasna w firmie trwała globalna walka, aby się dostać do jednej z trzech kategorii, i tych, którzy do nich należeli, otaczał szczególny prestiż. Można było także z powodu słabych wyników lub rozczarowującej w oczach Victorii czy Petera Dollana postawy zostać wykluczonym z „Top 40” lub z „Top 10”, chociaż należało się do nich przez dziesięć lat. Okazywało się, że pewne osoby źle się starzeją, wyznała mi któregoś dnia Victoria, a nadzieje, które wzbudziły, zaczynają więdnąć jak kwiaty. W obrębie „Top 40” były szczeble, po których nazwiska pięły się lub nie. Na posiedzeniu zarządu, na którym raz w roku decydowano o tych zmianach, największą rolę odgrywali Victoria i Peter Dollan: we dwójkę mogli kierować przeznaczeniem kilkuset osób, przesuwając ich nazwiska w tabeli w Excelu, wpisując w kratki plusy lub minusy. Te osoby akceptowały zasadę zmian i z tego względu przypominały w moich oczach dzieci, dzieci z masą dyplomów, bardzo dobrze opłacane, ale mimo wszystko dzieci. Co roku służby Victorii w centrali organizowały seminarium w zamku w regionie paryskim: zapraszano na nie „młodych z potencjałem” z całego świata, jak również pracowników, którzy wyróżnili się w ostatnim czasie. Oficjalnym celem
seminarium było umacnianie ducha firmy, przypomnienie jej podstawowych wartości, nawiązanie kontaktów przez ludzi z różnych krajów, o różnych zawodach i z różnym doświadczeniem, przekazanie im nowych umiejętności itd. W rzeczywistości te dziesięć dni służyło sprawdzeniu niczym w laboratorium, w oparciu o serię doświadczeń, testów psychologicznych, sytuacji fikcyjnych i gier symulacyjnych, czy te osoby są tak bardzo utalentowane, jak zakładały teamy Victorii. To, że ktoś jest w stanie wywrzeć doskonałe wrażenie na swoim otoczeniu zawodowym (osiągając przy tym świetne wyniki w pracy), nie oznacza, że posiada trwały potencjał odpowiadający oczekiwaniom przedsiębiorstwa: trzeba tego dowieść w sposób nieco głębszy, niż kierując się wyłącznie intuicją. Na przykład codziennie w parku otaczającym zamek organizowano testy pozwalające ocenić poszczególnych kandydatów na podstawie pewnych kryteriów, takich jak: duch pracy zespołowej, zdolność do analitycznego myślenia, potencjał intelektualny, postawa budząca autorytet, wytrzymałość i odporność fizyczna, zdrowy rozsądek, szybkość kojarzenia, poczucie humoru, umiejętność słuchania, zdolność do dedukcji itd. Uczestników dzielono na pięć grup,
każda dostawała instrukcję z opisem pięciu zadań, takich samych dla wszystkich, ale wykonywanych w innej kolejności. Organizatorzy utrzymywali, że chodzi o współzawodnictwo wymagające współpracy osób z całego świata, które się nie znają. W rzeczywistości pięć osób, które na polecenie Victorii krążyły między grupami, robiąc notatki, rejestrując dźwięk i obraz, miało obserwować poszczególnych pracowników, aby zobaczyć, jak zachowują się w określonych sytuacjach. Zauważono, że w każdej grupie spontanicznie wyłania się lider (ostatecznie okazywało się, że nie zawsze on wpada na najlepsze rozwiązania czy przyczynia się do ich wypracowania): był nim ten, kto brał do ręki instrukcję i czytał ją pozostałym, starając się nie wypuszczać jej z rąk przez cały czas trwania testu, choć niektórzy za pomocą bardziej lub mniej zręcznych zabiegów próbowali ją przechwycić, co ukryci za notesami zausznicy Victorii z radością zapisywali. Poprzez głupawe gry plażowe, odtwarzając sytuacje, które w uproszczeniu do złudzenia przypominały te, jakie napotkać można w przedsiębiorstwie, Victoria potrafiła przyporządkować wszystkich tych ludzi do odpowiednik rubryk: pozwalało to natychmiast odkryć ich zalety i wady, ich potencjał
i ograniczenia bez ich wiedzy, bo nie domyślali się nawet, co jest stawką tych gier i zabaw. Byłem przerażony: zdawało mi się, że w tym seminarium dla młodych kadr globalnej gospodarki koncentruje się jak w pigułce wszystko, co na świecie może być najgorszego. – Za nic bym go nie opuściła, uczestniczę w tym co roku, bardzo mnie to bawi. – Jak wyglądają takie testy? – Na przykład układa się na ziemi sznurek, który tworzy okrąg o średnicy pięciu metrów, w środku umieszcza się pustą butelkę, a na jej szyjce surowe jajko, dziesięć osób staje na zewnątrz okręgu, rozdaje się im różne przedmioty, wieszak na ubrania, korkociąg, piłeczkę tenisową, długi sznurek, pudełko spinaczy, taśmę klejącą, rakietę tenisową i tym podobne. Celem zabawy jest to, by przenieść poza okrąg jajko, nie tłukąc go. Muszą się wspólnie zastanowić, jak znaleźć rozwiązanie. Najzabawniejsze jest to, że te spośród pięciu grup, którym udaje się przenieść jajko, nie robią tego w ten sam sposób: niektóre sięgają po proste rozwiązania, inne po skomplikowane czy wręcz wyszukane, jeszcze inne ponoszą porażkę. Próbujemy przeanalizować dlaczego. Zdajemy sobie sprawę, że z reguły za niepowodzenie albo sukces odpowiada w znaczniej
mierze bardzo mała liczba osób, nieraz tylko jedna, która rozbija grupę lub motywuje ją do działania. Wyciągamy z tego pasjonujące wnioski, które, wyobraź sobie, mają wpływ na karierę zawodową naszych młodych kandydatów. Lepiej zdać sobie sprawę teraz, w lesie, niż potem, w prawdziwym życiu, że pokładaliśmy zbyt wielkie nadzieje w młodym zapalczywym Teksańczyku, który w pewnym okresie swojego życia zawodowego wywarł na nas silne wrażenie, ale w dłuższej perspektywie albo na wyższym stanowisku okazałby się zbyt stanowczy, autorytarny, nieodpowiedzialny. Tego typu doświadczenia pozwalają nam zyskać na czasie, sprawdzić hipotezy dotyczące wybranych osób. – Wierzyć się nie chce, że zgadzają się na takie rzeczy – mówiłem do Victorii. – To poniżające. – Nie wiedzą o tym. Nikt im tego nie mówi. – Chyba się domyślają, nie? – Niekoniecznie, nie sądzę. Przedstawiamy im to jako sposób, by się lepiej poznali i lepiej zachowywali w grupie... bo potem są spotkania robocze, każdy dostaje krótki raport, przeprowadzamy z nimi rozmowy indywidualne, w trakcie których mogą się usprawiedliwić i tak dalej. Nasze cele skrywa dość dobrze chwytliwy pretekst, jakim jest rozwój osobisty.
W rzeczywistości widzimy znacznie lepiej, kim są, niż utrzymujemy, dokonujemy znacznie głębszych projekcji... Zresztą jeżeli chcą piąć się w hierarchii, nie mają wyboru. – Te metody są skandaliczne, to urąga ludzkiej godności... – Też coś! Urąga ludzkiej godności! Nie przebierasz w słowach! – Owszem. To naruszenie prywatności. Prawo powinno ograniczać metody poznawania ludzi, których zatrudniacie: powinno wam wystarczyć, że widzicie, jak pracują, możecie oceniać ich na podstawie wyników, nie powinniście mieć prawa obserwować ich poza pracą, uważam za skandaliczne, że wolno wam ich nadzorować, gdy bawią się w lesie. W dodatku nie dajecie im wyboru: wyobrażam sobie, że nie można odmówić. – To by ich w pewnym sensie dyskwalifikowało. – Jeżeli mnie by wezwano, tobym odmówił: chcę, by oceniano mnie na podstawie mojej pracy, tego, jak jestem postrzegany w rzeczywistym życiu. Albo ktoś chce ze mną pracować, albo nie. Powinniście zaufać sobie, pójść za głosem intuicji, pogodzić się z tym, że niektórzy wzbudzą w was zachwyt lub odwrotnie, awersję, i ponosić tego konsekwencje. Boicie się już nawet podejmować ryzyko. W rekrutacji najważniejszy jest czynnik
ludzki, subiektywizm, chodzi o to, by wybrać ludzi, z którymi chce się pracować... a niekoniecznie najbardziej wydajnych, nie zważając na wszelkie inne kryteria. Pozbawiacie świat poezji, postępując w ten sposób, nie chciałbym pracować w takiej firmie jak Kiloffer i myśleć sobie, że aby robić karierę, trzeba się podporządkować odhumanizowanym procesom, które kończą się tym, że dyrektorka HR może cię odrzucić. Wasze metody są równie zimne jak rachunek zysków, co mnie nie dziwi, bo jedynym kryterium oceny, które się liczy, jest to, że pracownik musi przynieść jak najwięcej pieniędzy. Przedsiębiorstwo jest coraz brzydszą rzeczywistością, a twoja opowieść o seminarium jest tego pięknym przykładem. – Czy zamiast wygadywać wszystkie te bzdury, nie wolałbyś przyjść tu do mnie, do łóżka? – Nie teraz, jeszcze minutkę, poczekaj jeszcze trochę, nie zamknęliśmy tej kwestii – mówiłem do Victorii, siedząc na krześle, a ona leniwie kołysała się na łóżku w rozchylonym szlafroku. Kiedy przeczytałem fragmenty jej pamiętnika, w których skarżyła się, że moje monologi i nasze potyczki pozostawiają nam za mało czasu na miłość, odpowiedziałem jej, kończąc list następująco: „Całkowicie się z Tobą zgadzam, za
dużo rozmawialiśmy w czasie naszych ostatnich spotkań, zbyt wiele Ci zarzucałem, miałem Ci za złe rzeczy, które nie mają z Tobą bezpośrednio nic wspólnego... Masz zalety, których nie mają moi oprawcy, w szczególności masz swoje ciało, fantazje, o których mi opowiadasz i które zaczynają mnie intrygować... Jeżeli mnie w nie wciągniesz, z pewnością powoli się podniosę i odzyskam energię. Obiecuję, że postaram się pohamować przypływy goryczy: wolę popaść w przeciwną skrajność, jak mówisz, choćbym miał podjąć pewne ryzyko i spalić sobie skrzydła...”. Onanizowałem się regularnie, wyobrażając sobie, jak kochamy się z nieznajomym wzorowanym na południowoafrykańskim mięśniaku. Ale gdy znalazłem się twarzą w twarz z Victorią, nie udawało mi się pokonać oporu, który nie pozwalał mi się zbliżyć do jej ciała. Czułem się zastygły w swojej urazie, miałem wrażenie, iż rzeczywistość wdeptuje mnie bezpardonowo w ziemię – a Victoria, która wodziła mnie za nos w najobrzydliwszy sposób, odgrywała niepoślednią rolę w tym utrzymującym się stanie ducha. Jej gotowość do fundowania mi kolacji, biletów lotniczych i noclegów we wspaniałych luksusowych hotelach na drugim końcu świata, żeby móc korzystać z mojego ciała, nie stanowiła
dla mnie żadnego pocieszenia. Siedziałem na krześle z nogą założoną na nogę i z kieliszkiem wyśmienitego wina w dłoni i patrzyłem na Victorię, która wyciągnięta na łóżku czekała, aż skończę swoją przemowę, podziwiając kolor Château Margaux 1995, które zamówiła do pokoju, żeby uczcić zgodę na wydzielenie przemysłu ciężkiego wyrwaną związkom tego dnia na burzliwym posiedzeniu komisji zakładowej. – Za przyszły skok akcji Kiloffera! – powiedziała kilka minut wcześniej, podnosząc do mnie swój kieliszek, co było czystą prowokacją. – Za moje akcje pracownicze! – Nie licz, że będę się cieszył z sukcesu twoich podchodów – odpowiedziałem. – Wiesz dobrze, co o tym myślę. Wznoszę toast za odwagę tych, którzy walczyli, niestety na próżno... – Psujesz mi całą radość, to nie fair! Mógłbyś się mimo wszystko cieszyć z sukcesów zawodowych swojej kochanki! W takim razie za naszą miłość – odparła chytrze – mimo że już niemal od dwóch godzin czekam, byś dostrzegł obecność mojego ciała na tym łóżku – zakończyła, wpatrując się w palce u nóg. Od kilku tygodni zarzucałem Victorii, że wprowadza związki w błąd, ukrywając przed nimi
prawdę – może o tym właśnie dyskutowaliśmy najczęściej. Jednak nie trzeba było wykazywać się szczególną przenikliwością, żeby zrozumieć, iż nie mogła postępować inaczej: jeżeli chciała osiągnąć cele, jakie wyznaczył jej zarząd Kiloffera, musiała posuwać się naprzód etapami i jak najdłużej ukrywać przed związkami, bezczelnie je okłamując, prawdziwe zamierzenia firmy, która chciała się pozbyć sektora przemysłu ciężkiego, by skupić się na nowych technologiach. Jednocześnie Victoria zapewniała mnie, że przejmuje się losem robotników, że postępuje w ten sposób, stopniowo odsłaniając przed nimi prawdę, aby chronić ich przed nimi samymi i przed odruchowymi działaniami w zaślepieniu – polegającymi na konsekwentnym sprzeciwianiu się propozycjom kierownictwa. W momencie, gdy zarząd Kiloffera podjął nieodwołalną decyzję o pozbyciu się przemysłu ciężkiego, zadaniem dyrektorki HR było załatwienie, by przebiegło to jak najlepiej zarówno w jej interesie, jak i w interesie robotników: realizowała plany akcjonariuszy, ale w możliwie najkorzystniejszy – jak utrzymywała – sposób dla tych, którzy padli ich ofiarą. Kiedy zarzucałem jej działanie w złej wierze, Victoria mi odpowiadała: „Nie ja podjęłam tę decyzję. Peter zaproponował zarządowi pozbycie
się przemysłu ciężkiego, który osłabia pozycję Kiloffera na rynkach finansowych, przez co jego akcje nie przekraczają średniego poziomu. Przemysł ciężki jest negatywnie postrzegany przez analityków finansowych, którzy radzą inwestorom, by nie angażowali się w ten sektor: akcjonariusze Kiloffera zrozumieli, że jeżeli przedsiębiorstwo zmieni branżę i wejdzie w nowe technologie, akcje pójdą w górę. Więc powiem ci tylko, że skoro ta decyzja już zapadła, lepiej, by robotnicy mieli do czynienia z kimś takim jak ja, ludzkim, kto ich szanuje”. Ponieważ bardzo trudno było mi jej wierzyć i nie uważać, że całą sobą stoi po stronie panujących, ten demagogiczny dyskurs, który sprawiał, że wygrywała na dwóch frontach, budził we mnie oburzenie. Nie tylko robiła w konia robotników, ale utrzymywała, że powinni jej być wdzięczni za mniejsze zło, które udało jej się dla nich wynegocjować: oskarżałem ją o hipokryzję. Pewnie wielką dyrektorką HR można nazwać taką właśnie osobę, która bezustannie miesza wszystkie składniki problemu (trochę jak producent wina umiejętnie łączący różne szczepy), tak aby nie dało się jej jednoznacznie przyporządkować do żadnego obozu ani zbyt łatwo zrozumieć jej strategii: musiała cieszyć się
szacunkiem i być uznawana za wiarygodną tak przez jedną, jak i przez drugą stronę, aby móc manipulować dwoma ścierającymi się obozami. W ostatecznym rozrachunku w ramach gratyfikacji za swoje usługi na rzecz akcjonariuszy otrzyma na koniec roku gruby plik akcji pracowniczych i wyjedzie z rodziną na zalaną słońcem wyspę. Gdy oskarżałem Victorię, że cynicznie niszczy fabryki nieprzynoszące przecież strat, odpowiadała, że wprost przeciwnie, bezustannie próbuje złagodzić krwiożerczość Petera Dollana, który codziennie zarzuca jej, że nie posuwa się naprzód dostatecznie szybko: „I co, de Winter, na jakim etapie są negocjacje? Co pani wyrabia! Nie będziemy tego ciągnąć przez rok! Niech pani uważa na francuskich związkowców, są najgorsi ze wszystkich na świecie, zapędzą panią w kozi róg, trzeba pokazać im siłę! Zamknie pani wreszcie tę fabrykę czy nie? Daję pani dziesięć dni na załatwienie tego problemu albo zajmę się tym osobiście przy pomocy prawników!”, a wszystko dlatego, że starała się zakończyć sprawę uczciwie, nie ulegając niszczycielskiej pasji swojego szefa, który chciałby zamknąć problem, wydając jak najmniej pieniędzy (namawiany do tego przez dyrektora likwidowanej fabryki, który wykazywał
się nadgorliwością wobec dyrektora generalnego w nadziei, że jego zdolności menadżerskie zostaną dostrzeżone i otrzyma awans w macierzystej firmie: kilkakrotnie proponował Peterowi Dollanowi, że przejmie prowadzone przez Victorię negocjacje, twierdząc, że jego metody byłyby nie tylko bardziej skuteczne, ale również mniej kosztowne). – Odpowiadając na twoje oskarżenie – mówiła Victoria – wyjaśniam związkom, iż właśnie dlatego, że Kiloffer generuje zysk, a ta fabryka nie przynosi strat, zaproponujemy im sprawiedliwy plan restrukturyzacji: nie jesteśmy w katastrofalnej sytuacji, nie stoimy na krawędzi bankructwa, zarządu nie przejął syndyk wskazany przez sąd. Ale jednocześnie muszę im dać do zrozumienia, że powinni się wykazać rozsądkiem, nie przeciągać zbytnio struny, że kierujący grupą kapitaliści nie są poetami. Chcę pomóc im wynegocjować jak najlepszy plan restrukturyzacji, pod warunkiem jednak, że będą prowadzić realistyczny dialog; w przeciwnym wypadku nie będę mogła rozmawiać o tym z Peterem... a jeżeli nie będę o tym mogła rozmawiać z Peterem, nie posuniemy się do przodu... a jeżeli nie posuniemy się do przodu, Peter zaostrzy swoje stanowisko.
– Kurde, sprytna jesteś – odpowiadałem. – Obłaskawiasz ich, czarujesz... Udajesz, że ich bronisz przed akcjonariuszami, potrafisz wzbudzić zaufanie związków, gdy tymczasem należysz w stu procentach do obozu tych... To iście diabelska strategia... – Ja nie udaję: działam zgodnie ze swoimi przekonaniami. Podchodzę do problemów w sposób jasny, prosty... nie delikatny, ale i nie złośliwy... W sposób, który dobitnie pokazuje, że w pewnych momentach jest pole do manewru, a w innych go już nie ma. Pokazuję, że mam bezpośrednie przełożenie na szefa, a jeśli decyzje zapadły, to zapadły. Skoro zaś zapadły, to są sprawiedliwe. Mogę niezmordowanie dyskutować, całymi godzinami, wyjaśniając, dlaczego decyzja jest sprawiedliwa. Da się to wykazać. – Nie da się wykazać tego rodzaju rzeczy. Mam poważne wątpliwości, czy możecie się porozumieć co do tego, co jest sprawiedliwe, w odniesieniu do tego, co nazywacie dobrze przeprowadzonym planem restrukturyzacji. Mam poważne wątpliwości, czy wasze koncepcje na ten temat się pokrywają. – Mylisz się. Mam wrażliwość społeczną, naprawdę. Wiesz, jak nazywa mnie Peter, gdy na posiedzeniu zarządu poruszamy kwestię
konfliktów społecznych, a ja proszę o głos? – Nie, powiedz, jak cię nazywa? – Matka Teresa. „Ach, chwileczkę, Matka Teresa prosi o głos! Z pewnością chce zwrócić naszą uwagę na los wdów i sierot!” W ten sposób przedstawia się mnie karykaturalnie w Kilofferze. – Wszystko jest względne. Zawsze jest się Matką Teresą dla kogoś innego, trochę mniej ludzkiego. Dałoby się też znaleźć kogoś bardziej rewolucyjnego ode mnie. – Przedsiębiorstwa decydują się czasem na programy restrukturyzacji, żeby na tym zyskać, żeby zarabiać jeszcze więcej albo uchronić się przed ewentualnym załamaniem rynku... ale to załamanie jest tylko hipotetyczne, w rzeczywistości może stanowić jedynie pretekst. Uważam, że w tym przypadku, nazywam to swoją osobistą etyką, firmy są w stanie zapłacić za działania, które każą znosić pracownikom: to ma określoną cenę, sprawiedliwą cenę. Pozbywanie się tanim kosztem nie jest w moim stylu, nie mam takiej opinii. I właśnie na podstawie tej opinii łowcy głów wynaleźli mnie dla Kiloffera, to właśnie wzięto pod uwagę, zatrudniając mnie. Wyjaśniając, kim jestem, jak funkcjonuję i że to jest mój styl, mój sposób bycia. – Nigdy nie wiem, po której stronie stoisz, jesteś
nieuchwytna. Raz po stronie robotników, kiedy indziej znów po stronie dyrekcji... I cała ta masa pieniędzy, którą ci dają, żebyś wykonywała rozkazy przychodzące z góry... (Mówiąc to, przypomniałem sobie, że kilka tygodni wcześniej, wieczorem, w dniu, kiedy uzyskała zgodę komisji zakładowej na zamknięcie fabryki, roniła łzy do kieliszka z szampanem. – Płaczesz? – zapytałem. – Nie, to nic takiego... – Ale przecież płaczesz... Masz błyszczące oczy, co się dzieje? – To straszne zamykać fabrykę, nie zdajesz sobie z tego sprawy... Maszyny stają, odgłosy fabryki cichną, przestają przyjeżdżać ciężarówki, a wagony z surowcami odjeżdżać, cała działalność znika, ludzie płaczą. Dziś po południu widziałam płaczących robotników, którzy pracowali w tej fabryce od szesnastego roku życia... – A więc nie jesteś kompletnie nieczuła. – Za kogo ty mnie masz? – Sądzę jednocześnie, że to sposób, by rozgrzeszyć się tanim kosztem, to łzy w amerykańskim stylu, natychmiastowe naturalne emocje, którym wszyscy ulegają. Roni się łzy nad losem robotników i oczyszcza własne sumienie... po czym znowu idzie się naprzód
i dalej niszczy. – To straszne, co mówisz, więc postrzegasz mnie jako potwora? – Nie, nie postrzegam cię jako potwora. Ale uważam, że gorzej jest płakać, gdy się zrobiło coś takiego. Przyzwoitość wymaga, byś nie ulegała łatwym emocjom.) Rzeczywistość wyglądała tak, że gdy udało jej się wynegocjować program restrukturyzacji (to znaczy zamknięcie tej fabryki i ograniczenie o połowę produkcji drugiego zakładu położonego w tym samym rejonie), musiała znowu porozumieć się ze związkami (zdołała mimo wszystko przekonać Petera Dollana, żeby dał jej cztery tygodnie wytchnienia: „Litości, Peter, nie mogę jechać tam teraz, zabiją mnie, uduszą! Trzeba trochę odczekać! Please, niech mi pan da chwilę!”), wróciła do związkowców, by oznajmić im, że Kiloffer zamierza wydzielić przemysł ciężki, o czym nigdy wcześniej nie wspominała. Wydzielenie przemysłu ciężkiego oznaczało, że zostanie on wyjęty z Kiloffera w celu stworzenia i wprowadzenia na rynek autonomicznego podmiotu pod inną nazwą. – Ale nie po to, by go sprzedać – dodała Victoria w obecności trzydziestu pięciu osłupiałych związkowców.
Spytali: – Dlaczego wcześniej nam pani o tym nie powiedziała? O co w tym wszystkim chodzi? – Bo decyzję w tej sprawie podjęto teraz – odparła bez zmrużenia oka. – Żeby nas sprzedać, tak? Żebyście się mogli nas pozbyć! Niech się pani przyzna, niech nam pani powie prawdę! Taki macie plan! A więc taki cel wam przyświecał od samego początku! – ryknęli związkowcy. Victoria zaś odparła pewnym głosem: – Ależ skąd, nigdy was nie zostawimy, przysięgam. Należycie do Kiloffera, stanowicie część historii Kiloffera, jesteście wręcz jego historyczną branżą od dwustu lat, więc zostaniecie z nami. – Niech pani nie opowiada bajek! Może myśli pani, że uwierzymy?! Wyobraża sobie, że teraz pani zaufamy? Zawsze to samo, my za to płacimy! Całymi tygodniami powtarzała pani, że drzewo jest chore, że nasza branża może napotkać w nadchodzących latach na poważne trudności, że po to, by ocalić sektor przemysłu ciężkiego w Kilofferze, trzeba obciąć kilka gałęzi, zamknąć jedną fabrykę i ograniczyć moce produkcyjne drugiej, żeby drzewo znowu mogło zakwitnąć w kolejnym roku! Pamięta pani?
– Pamiętam, zgadza się. – Zaufaliśmy pani, w końcu ustąpiliśmy, zgodziliśmy się na obcięcie kilku gałęzi, żeby drzewo na nowo mogło zakwitnąć! A pani oznajmia nam trzy tygodnie później, że odda nasze drzewo szkółce leśnej! – Nigdy nie powiedziałam, że pozbędziemy się przemysłu ciężkiego. Tylko wydzielimy go ze spółki. – Ale skąd ten pomysł, co to za ściema? Myśleliśmy, że na tym koniec, zaufaliśmy pani, a pani przyjeżdża niecały miesiąc później z nowym pomysłem. Coś pani przed nami ukrywa! Nie jest pani z nami uczciwa, to się czuje! Nie ma co próbować nas nabierać! Uprzedzamy: tym razem to się nie uda! – Pracuje pani w pięknym biurze w tych ślicznych butach! Chce pani zarabiać jeszcze więcej, taka jest prawda! Naszym kosztem jak zwykle! Zawsze to samo, zawsze. I ci sami wznoszą toasty! – Daliśmy się pani zmanipulować! Ukrywa pani przed nami swoje zamiary! Coś pani knuje! – Ależ skąd, niczego nie knuję. Wydzielenie firmy to dla was ochrona. – Uprzedzamy, tym razem nie damy się nabrać! Będziemy walczyć aż do końca!
– Mowy nie ma o wydzieleniu przemysłu ciężkiego z Kiloffera ani o zmianie nazwy! Będziemy się do końca nazywać Kiloffer, choćbyśmy mieli umrzeć! Przez ostatnie dwa miesiące Victoria negocjowała więc wydzielenie przemysłu ciężkiego: po zażartej kilkutygodniowej walce we wtorek 12 czerwca udało jej się wreszcie uzyskać opinię komisji zakładowej umożliwiającą rozpoczęcie procesu wydzielenia, stąd przednie wino, które piliśmy. Wiedziała, że następnym etapem będzie poinformowanie związku, że ta filia znalazła już nabywcę: przed miesiącem dyrekcja finansowa Kiloffera nawiązała kontakt z grupą brazylijską, a ta natychmiast złożyła ofertę zakupu filii, która czekała wyłącznie na sukces Victorii, by powstać. Za kilka dni Victoria będzie musiała wyjaśnić pracownikom, że w rzeczywistości ich zakłady zostaną sprzedane Brazylijczykom i że o niczym lepszym nie mogli marzyć. – Ale jak uzasadniasz to, że tak szybko zmieniasz zdanie? Jak możesz się nagle zjawić i powiedzieć coś zupełnie przeciwnego do tego, co przysięgałaś zrobić dwa tygodnie wcześniej? – Powiem im, że Kiloffer jest spółką, która myśli, szybko idzie do przodu...
– Nie, chyba nie będziesz miała odwagi im tego powiedzieć... – Powiem: dziś nie jesteście sektorem kluczowym, a jeżeli jako przemysł ciężki traficie do spółki, dla której będziecie sektorem kluczowym, to znajdziecie się wśród ludzi mówiących waszym językiem, mających tę samą kulturę, przemysł ciężki będzie dla tej spółki priorytetem, a wy nie będziecie musieli się porównywać z sektorem metali szlachetnych i nowych technologii, które są piętnaście tysięcy razy bardziej rentowne i w które obecnie Kiloffer ma zamiar zainwestować, bo pozwalają uzyskać przychody piętnaście razy wyższe od waszych. Ci Brazylijczycy będą was kochać, was, ludzi przemysłu ciężkiego, za to, kim jesteście: ludźmi przemysłu ciężkiego. Kim była ta kobieta? Po której stronie stała? Jak mogła mówić jedno, a po dwóch tygodniach drugie będące kompletnym przeciwieństwem pierwszego? Skąd miała tę zdolność, by zawsze pozostawać nieuchwytną, nigdy nie dać się złapać, nigdy nie czuć się ograniczoną żadnym własnym zobowiązaniem niezależnie od jego charakteru? Brało się to stąd, że ciągle była w ruchu: Victoria muskała rzeczywistość, nigdy się nad nią nie zatrzymując.
W pewnym sensie nie kłamie się, gdy nigdy nie pozostaje się w jednym miejscu. Mówi się komuś jakieś zdanie, a sekundę później myśli się już o czymś innym na drugim końcu świata: w kolejnych dniach nie widzi się na miejscu twarzy, wzroku, rozczarowania osoby, którą się okłamało. Kiedy tkwi się w tym samym miejscu nieruchomo, tak jak ja we wnętrzu Uranus Tower albo jak mnisi w klasztorze, patrzy się prawdzie prosto w twarz, a ona wczepia się w człowieka, trzeba się przed nią rozliczyć i stawić jej czoło, nie oszukując. Przenosząc się, można lawirować, zapomnieć, wymazać z pamięci zło czy złożone obietnice. Gdyby ci, którzy rządzą światem, nie żyli w ciągłym biegu geograficznym czy tylko mentalnym, prawda o tym, co robią, stanęłaby im dojmująco przed oczami: byłaby dla nich nieznośna. System, który stanowił podstawę życia Victorii, polegał na tym, by nigdy nie być w tym samym miejscu, rozpraszać się na wiele działań i projektów i przez to nigdy nie dać się zamknąć w żadnej prawdzie, ale ustanawiać dla siebie w ruchu własną prawdę. Victoria nie odczuwała litości, wyrzutów sumienia, smutku czy obaw, bo topiła je w ruchu i fragmentacji. Prawdą naszej
rzeczywistości jest szybkość, a nie sytuacje lokalne, na które możni tego świata mogą w przelocie rzucić okiem, przemknąć przez nie lub dostrzec je w biegu. Victoria wszędzie czuła się jak w domu, nic jej nie ograniczało, z każdej sytuacji miała wyjście. Jedynie seks mógł powstrzymać jej ucieczkę do przodu. Victoria, jako córka Angielki i Niemca wychowana w znacznej mierze we Francji, która nie była jej ojczyzną, szczyciła się, że jest kobietą międzynarodową, niezakorzenioną nigdzie. Czerpała niewspółmierną dumę z faktu, że mieszkała w różnych krajach na świecie i może przeprowadzić się z córkami z dnia na dzień w dowolne miejsce, aby objąć nowe stanowisko. Wszystkich tych, którzy nigdy nie mieszkali za granicą, uważała za staromodnych i zacofanych, anachronicznych i niezdolnych do korzystania z dobrodziejstw naszej epoki: regularnie zarzucała mi, że jestem „francusko-francuski”, zamknięty we własnym świecie, w kręgu ściśle regionalnych wartości, które są jego podstawą. Być nowoczesnym, zdaniem Victorii, znaczyło nie posiadać swojego kraju. Kiedy ciągnąłem monolog, patrząc na nią leżącą na łóżku, myśli, jakie nasuwały mi się na jej widok, zdawały się pomagać mi w lepszym
zrozumieniu świata, w którym żyję. Ale nie stanowiły dla mnie żadnej pociechy, nie pozwalały znaleźć metody, dzięki której mógłbym lepiej znosić jego ciężar. Wprost przeciwnie: czułem się tak, jakby świat przytłaczał mnie w sposób jeszcze bardziej intymny. Był 19 czerwca, pewnie dochodziła siódma rano, jechałem samochodem na budowę, słuchając France Inter, gdy dostałem SMS od Victorii. Wykorzystałem spowolnienie ruchu na drodze, by go przeczytać: „Siedzę w Eurostarze, jadę szybciutko do Ciebie, otwieram Libération i wydaje mi się, że to nie sen – poświęcono Ci ramkę na stronie 23, podziwiam Cię, to wspaniale, stałeś się bohaterem. Trzeba w to wierzyć, wierzę w Ciebie, zawsze w końcu spełnia się to, czego się naprawdę chce. Nie mogę się już doczekać wieczoru, przede mną ciężki dzień, ale mogę liczyć na nasze spotkanie, które przyniesie mi pociechę”. Osłupiałem: poświęcono mi, jako kierownikowi budowy Uranus Tower, ramkę w Libération. W istocie kilka dni wcześniej na budowie zjawił się jakiś dziennikarz w towarzystwie architektów. Ponieważ opowiedzieli mu, jaką rolę odgrywam w powstawaniu budynku, postanowił ze mną porozmawiać; powiedział, że z pewnością zacytuje moje wypowiedzi w swoim artykule, którego data
publikacji nie była jeszcze znana. Nie mówiłem o tym Victorii, liczyłem, że zrobię jej niespodziankę, jeśli przypadkiem dziennikarz wspomni o mnie w reportażu. Próbowałem dodzwonić się do Victorii, ale nie odebrała. Skorzystałem z kolejnego spowolnienia, by do niej napisać: „Dziękuję, brawo, super! Cieszę się! Nie mogę się doczekać, kiedy to przeczytam”. Zadzwoniłem do Dominique’a, żeby się dowiedzieć, czy jakimś cudem nie jest w pobliżu kiosku, lecz nie odebrał telefonu. Zadzwoniłem do Caroline, żeby poprosić ją o kupienie Libération na dworcu RER-u przy La Défense, też nie odebrała, zostawiłem jej zatem wiadomość, że w Libération ukazał się artykuł na temat Uranusa i podobno poświęcono mi ramkę na stronie 23. Pojechałem inną drogą niż zwykle, zatrzymałem się na obwodnicy przy schodach, wbiegłem na górę, przeskakując po cztery stopnie, i pognałem do kiosku na wielkim placu w centrum La Défense, u stóp wieżowców Société Générale. Wziąłem cztery egzemplarze Libération ze stojaka, skoczyłem do piekarni po croissanty i czekoladowe bułeczki, podskakiwałem jak solista baletu, zbiegłem pędem do obwodnicy, gdzie właśnie policjant wkładał mi mandat pod wycieraczkę; nie udało mi się go przekonać, by
anulował mandat, schowałem go do kieszeni z szerokim uśmiechem, „Nie szkodzi, to będzie drobna ofiara na rzecz tego pięknego dnia!”, oświadczyłem radośnie policjantowi, po czym ruszyłem w dalszą drogę do biura. Gdy dotarłem do kontenerów, w których mieściły się biura nadzoru wykonawczego, spotkałem Dominique’ a idącego z kaskiem w ręku na budowę. – Co to za historia z tą gazetą? – spytał. – Powiedziałeś Caro, że w Libération jest artykuł na temat Uranusa, przeglądnęliśmy całą gazetę dwa razy i nic nie znaleźliśmy. Kto ci to powiedział? Spojrzałem na niego ze zdumieniem. – Ależ Dominique, co ty opowiadasz? Robisz mnie w konia, jest na stronie dwudziestej trzeciej! – Sprawdzałeś? – Wskazał brodą cztery egzemplarze Libération, które trzymałem złożone pod pachą. – Jeszcze nie, dopiero co je kupiłem, zarobiłem mandat. – No to zobacz, ktoś wprowadził cię w błąd. No, czekają na mnie, widzimy się o jedenastej na zebraniu w sprawie wjazdu na parking. Gdy tylko wszedłem do biura, Caroline rzuciła się na mnie, żeby się dowiedzieć, kto mi powiedział, że w Libération jest artykuł na temat
Uranusa. Odpowiedziałem, że najwyraźniej ta osoba nie jest godna zaufania albo ma nieco szczególne poczucie humoru. – Pewnie tak – odpowiedziała Caroline – bo nie ma tam nic. Ani na stronie dwudziestej trzeciej, ani nigdzie indziej. Usiadłem. – Proszę, kupiłem croissanty i bułeczki czekoladowe, częstuj się – powiedziałem, otwierając Libération na biurku. Na stronie 23 natrafiłem na artykuły o koncercie rockowym, spektaklu tanecznym, wystawie sztuki współczesnej, które uzupełnione były kilkoma krótkimi tekstami na różne tematy. Ale nie było niczego o architekturze, niczego o Uranusie ani o mnie. Pewnie wyglądałem na rozczarowanego, Caroline bowiem patrzyła na mnie ze smutkiem, jedząc bułeczkę czekoladową. – To nic, nie przejmuj się, pewnie ten tekst ukaże się kiedy indziej. Wyglądasz na załamanego. David, co ci jest? Ktoś ci powiedział, że w tym artykule jest mowa o tobie? Może przesunęli tekst i wyjdzie jutro? Jeżeli ktoś ci powiedział, że cię cytują, to znaczy, że cię cytują, nie martw się! – Nie, w porządku, nie o to chodzi, to nieporozumienie. Dziękuję, to naprawdę miło
z twojej strony, ale nie sądzę, żeby przytoczyli w tym artykule moją wypowiedź. Uznałem swoje marzenia za rzeczywistość. Źle zrozumiałem pewną wiadomość, miałem zbyt wielką ochotę uwierzyć w to, co zdawała się znaczyć... – Nic z tego nie rozumiem, Davidzie... – Nie szkodzi. No już, skończmy z tym i bierzmy się do pracy, czeka nas kolejny ciężki dzień. Proszę, weź bułeczki, rozdaj je, nie mam na nie ochoty. Caroline uśmiechnęła się do mnie, po czym wyszła z biura. Wysłałem do Victorii następujący SMS: „Trudno nie uznać Twojej wiadomości za żart w nie najlepszym guście, jeszcze raz Ci dziękuję. Nie wiem, jak po czymś takim będziemy mogli spędzić przyjemny wieczór”. Victoria odpowiedziała mi po kilku minutach: „Jestem na spotkaniu z prawnikami. Nic z tego nie rozumiem, o czym ty mówisz????”. Ja: „O artykule w Libération”. Ona: „????”. Ja: „Nie ma o mnie ani słowa na stronie 23. Wmówiłaś mi, że jest o mnie artykuł w gazecie. Wierzyłem w to przez pół godziny. Było wspaniale. Pobiegłem do kiosku. Ale to nieprawda. Nie ma nic na mój temat. Nigdy nikt nie napisze o mnie ani słowa w żadnej gazecie. Żegnaj”. Ona po dwudziestu minutach: „Taki miałam sen! Śniło mi
się, że otwarłam gazetę i znalazłam o Tobie artykuł. To był sen! Pragnę, żeby to się zdarzyło naprawdę! Przeczytaj jeszcze raz, to było jasne!”. Ja: „To wcale nie było jasne. Nie postępuje się tak z ludźmi. Nie igra się tak z ich marzeniami, frustracjami, zawiedzionymi ambicjami. To w złym guście, okrutne, nietaktowne, złośliwe”. Victoria odpowiedziała: „Jaki ty jesteś skomplikowany! Mam teraz co innego do roboty niż zajmować się Twoim stanem ducha. Porozmawiamy o tym wieczorem”. Uznałem za niebywałe, że Victoria nie przeprosiła, że nie jest jej przykro z powodu wywołanego nieporozumienia. Zraniła mnie wysłana z Eurostaru wiadomość, która podkreślała, że moje życie to jedna wielka porażka, czułem się zraniony późniejszymi wydarzeniami w biurze, zraniony lodowatym chłodem, z jakim Victoria przyjęła moje rozczarowanie. Ja: „Nie wiem, czy przyjdę wieczorem”. Victoria nie odpisała. Przeczytałem jeszcze raz pierwszy SMS, który mi wysłała: miała rację, był czuły, jednoznaczny. Ale jednocześnie miałem jej za złe, że to napisała, nie mogłem się pogodzić z rozczarowaniem, jakie we mnie wywołała, ani z goryczą, którą pozostawiło po sobie to nieporozumienie. Ten ciąg
wydarzeń pozwolił mi odkryć następującą rzecz: nie wydało mi się nieprawdopodobne, że poświęcono mi ramkę w dzienniku (a przecież nigdy się nie zdarzyło, żeby najbardziej nawet utalentowany kierownik budowy stał się bohaterem artykułu w gazecie takiej jak Libération), co pokazywało, jak wysoko się cenię i jak bardzo pragnę zyskać uznanie. Moje młodzieńcze ambicje pozostały niezmienne: gdybym zdrapał warstwę służalczości, pod którą je ukryłem przed dwudziestoma laty, moje marzenia nastolatka rozbłysłyby na nowo takim blaskiem jak w tamtym czasie, gdy miałem nadzieję, że się spełnią. Zadzwoniłem do niej w porze obiadowej. Powiedziałem, że uwierzyłem w jej wiadomość, że poinformowałem wszystkich w biurze o artykule, że ośmieszyłem się przed najbliższymi współpracownikami. Jak mogła to napisać, nie domyślając się, jaki wpływ może wywrzeć na moją wyobraźnię? – Rozumiesz, co mam na myśli, czy nie? – Chyba nie będziemy z tego powodu drzeć szat? – Ale mogłabyś mimo wszystko powiedzieć, że ci przykro! – Dlaczego miałoby mi być przykro? Nie powiedziałeś mi, że rozmawiałeś z dziennikarzem
z Libération. Skąd miałam wiedzieć? – Nie o to chodzi! – Davidzie! Chciałam ci tylko zrobić przyjemność. Tak się cieszyłam, że zobaczę się z tobą wieczorem! Myślałam o tobie i nagle ogarnęło mnie uczucie szczęścia, że cię poznałam, uznałam, że jesteś kimś wyjątkowym i że pewnego dnia, otwierając gazetę, trafię na stronę, która będzie ci poświęcona. Chciałam po prostu, żebyś o tym wiedział. Chyba nie będziesz mi z tego powodu robił wyrzutów, to absurd! – Ale to się nigdy nie stanie! Mamiłaś mnie czymś, co nigdy się nie zdarzy! Jak można być równie nietaktownym, równie niezdolnym do empatii i zrozumienia czyjegoś punktu widzenia! Wyrzucasz płatki kwiatów w niebo, rozsypujesz je wokół siebie, bo jesteś wesoła, ale nie zdajesz sobie sprawy, że spadają mi na głowę jak kamienie! Umówiliśmy się na kolację w Buddha Bar przy rue Boissy-d’Anglas koło 20.30. Kiedy przyszedłem, szukałem Victorii przez kilka minut, wreszcie znalazłem ją w oddalonym kącie baru na sofie, w ciemności, niczym sekret, który powinienem odkryć. Gdy podszedłem bliżej, uderzyła mnie siła jej urody. Wstała, żeby mnie pocałować, wyprostowała się
na obcasach szpilek, które kupiła przed kilkoma tygodniami, zachwiała się z powodu wysokości i świadomości, że budzi pożądanie. Jej buty robiły od dołu to, co krótkie odzienie opinające jej biodra robiło od góry: wydłużały jej nogi, czyniąc je jeszcze wspanialszymi. Usiadłem naprzeciw niej na taborecie. Rozpięła bluzkę nieco bardziej niż zwykle i szpara między piersiami była głęboka, apetyczna: tonęły w niej zachłanne spojrzenia przechodzących w pobliżu mężczyzn. Włosy opadały jej zmysłowo po obu stronach twarzy jak okalająca scenę kurtyna, twarz pośrodku niczym tancerka, przejrzysta i rozświetlona, jakby się rozebrała: wyrażała erotyczne myśli Victorii niesłychanie wymownie, emocjonalnie, widocznie. Budziła szalone pożądanie, ale zły humor mi nie przeszedł: uważałem jej urodę za brak przyzwoitości, lekceważenie dla przytłaczających mnie kłopotów. Powiedziałem Victorii, że promienieje. Odparła, że wie o tym, że jest w stanie niewyobrażalnego podniecenia. – Przez cały dzień wpatrywali się we mnie mężczyźni z pożądaniem w oczach. Wyczuli, że mam ochotę się kochać. – Masz rację, emanuje z ciebie coś szczególnego.
– Chcesz, żebym ci powiedziała co? – Tak, powiedz. – Główna przyczyna jest taka, że widzimy się dziś wieczorem. Ale to także kwestia tych butów. Nie wyobrażasz sobie, co czuję, gdy mam je na sobie i przechadzam się pośród mężczyzn: wydaje mi się, że wszystko staje się jasne, moje ciało stanowi obrazę obyczajności, postrzegam siebie jako drapieżną zajadłą samicę, która chce, by ją posiąść. A jednocześnie nad nimi góruję, przytłaczam ich pożądaniem, jakie do mnie odczuwają, wiedząc, że nie zostanie zaspokojone: w ukryciu przed żoną będą zmuszeni masturbować się w toalecie we własnym mieszkaniu, wyobrażając sobie mnie. Podniecam ich, pożerają mnie wzrokiem, ale pozostaję widowiskiem. Wysokie obcasy chronią mnie, a jednocześnie wystawiają na cudze spojrzenia. Jak scena w teatrze. Patrzyłem na Victorię bez słowa zafascynowany blaskiem jej twarzy, oczarowany nogami, które krzyżowała na moich oczach, nogami, które zakończone były spiczastym czubkiem szpilek podobnych do broni palnej w wyciągniętej ręce. A jednak miałem do niej pretensje, byłem zły, chciałem, żeby zapłaciła za to, co mi zrobiła. Pociągała mnie, lecz miałem ochotę ją zranić.
Zeszliśmy na dół do sali restauracyjnej. Usadzono nas przy stoliku wciśniętym między dwa inne. Zamówiliśmy zestaw sushi i butelkę białego wina. W oświetlonej restauracji Victoria wyglądała nieco mniej tajemniczo, lecz równie pięknie. Irytowało mnie opromieniające ją dobre samopoczucie, chciałem, żeby zainteresowała się moim stanem, posmutniała, uspokoiła mnie, przeprosiła. Podnosiłem do ust sushi, patrząc z przerwami na Victorię. Znowu ją zaatakowałem, chcąc się dowiedzieć, jak mogła mi wysłać tak przykry SMS. Zbyła mnie, co oznaczało, że nie ma sensu rozpamiętywać tego nieszczęsnego zdarzenia, lepiej się bawić, cieszyć, że jesteśmy razem; jest taka szczęśliwa, że spędza ze mną wieczór. Nalegałem, brnąłem w sam środek obszaru, który zamknął właśnie uśmiech Victorii: byłem okropny, powiedziałem, że najwyraźniej nie zdaje sobie sprawy, jak bardzo bezsensowna była ta wiadomość, mówiłem dalej, twierdząc, że nie potrafię jej wybaczyć, że coś między nami pękło i potrzeba jej będzie czasu, by odzyskać mój szacunek. Dodałem, że nawet się nie domyśla, jak bardzo czasem jej brakuje wyczucia psychologicznego, co naprawdę dziwi w przypadku
dyrektorki do spraw zasobów ludzkich. Victoria natychmiast się cofnęła, w jej oczach pojawiły się na moment szare burzowe błyski, jej słowa zabrzmiały ostro jak uderzenie w twarz: „Jeżeli natychmiast nie przestaniesz, jeżeli dodasz jeszcze choćby jedno słowo na ten temat, wstanę i wyjdę”. Wpatrywała się we mnie wzrokiem osoby nieznajomej, jej twarz stała się zimna jak lód, nie łączyła nas już żadna intymna więź: widziałem, że jest gotowa mnie zniszczyć. Drżałem na całym ciele. Dalej jadłem w milczeniu. Kiedy rzuciła te słowa, poczułem, jak rodzi się we mnie tak wielkie poczucie niesprawiedliwości, że o mało nie wstałem od stołu. Powiedziałem, że lepiej będzie, jak się rozstaniemy, że nie widzę dla siebie miejsca w tej historii. „Ten związek nie daje mi już satysfakcji. Nie tego chcę. Nie mogę się odnaleźć. Tym gorzej dla naszych projektów architektonicznych”. Zapłaciła, opuściliśmy restaurację, szliśmy ulicą. Wolny spacer w milczeniu, trochę żałobny z powodu wysokich obcasów i naszego smutku. Po raz ostatni przemierzaliśmy razem Paryż. Szliśmy chodnikiem, nie dotykając się, nieufni, jakby rozdzieliło nas coś bardziej kluczowego od kłótni, jakby między naszymi ciałami zmaterializowały
się już lata oddalenia. Victoria powiedziała: – Wezmę taksówkę. Mam kłopoty z chodzeniem. Podniosła rękę. Zatrzymała się taksówka. Victoria otwarła drzwi. – Pożegnamy się na ulicy, przy samochodzie, czy wsiądziesz ze mną? Spojrzała mi w oczy. Minęło kilka sekund. – Gdzie się zatrzymałaś? – W Hôtel du Louvre. – Odwiozę cię. Położyłem się na łóżku w płaszczu, jakbym był przemarznięty. Mimo że zgodziłem się z nią jechać, atmosfera nadal była napięta, pełna wzajemnej urazy: każde z nas uważało, że ma poważne powody, by żywić pretensje do drugiej strony. Victoria siedziała na skraju łóżka przez długie minuty, nie odzywając się, nawet na mnie nie patrząc. Widziałem ją z profilu, nadal budziła takie samo pożądanie, zaczął mi stawać. Powiedziałem, że popadliśmy w rutynę cudzołóstwa: w naszych relacjach było coś quasimałżeńskiego. „Zawsze odbywa się to tak samo: umawiamy się w hotelowym barze, czasami idziemy do restauracji, udajemy się do twojego pokoju i kochamy się przez dwie godziny,
rozmawiamy, pijemy wino, znowu się kochamy i rozstajemy. Wysyłamy do siebie kilka razy dziennie maile i SMS-y, dzwonimy, mówimy, jak bardzo za sobą tęsknimy, dokładnie tak jak mąż i żona trzy razy w ciągu dnia, zanim spotkają się wieczorem w domu. Niezupełnie tego szukałem, gdy zaczęliśmy się spotykać. Nie potrzebuję drugiego życia w związku, nie potrzebuję drugiej warstwy stabilizacji małżeńskiej, pierwsza w zupełności mi wystarcza. Dotąd poszukiwałem choćby krótkotrwałych kontaktów fizycznych poza małżeństwem, bo pociągało mnie nieznane, chciałem odkrywać ciała, uwodzić kobiety, przeżywać nowe doświadczenia. Uważam, że się powtarzamy: nie ma już różnorodności”. Victoria patrzyła na czubek swojego buta, który rytmicznie kołysał się w powietrzu na końcu nogi założonej na nogę. Powiedziałem, że Laurent świetnie sobie z tym poradził, ich związek nie był rutynowy, a ona pozwoliła, by spełniały się jego fantazje. Przekraczali razem granice, odkrywali nowe terytoria, zamiast dreptać całymi miesiącami w miejscu. Nie widziałem sensu posiadania kochanki, jeżeli odrobina transgresji, która normalnie wpisuje się w zasady cudzołóstwa, nie wiedzie w stronę zakazanych horyzontów.
Dodałem: – Nie rozumiem, dlaczego z Laurentem godziłaś się na tak ekstrawaganckie przeżycia, a ze mną grzecznie ograniczasz się do uprawiania seksu i nie potrzebujesz niczego więcej, jakbym był twoim drugim mężem. – Bo do Laurenta miałam zaufanie, czułam się bezpieczna. Chronił mnie, panował nad moimi porywami, wiedziałam, że wyciągnie mnie na brzeg, że przy nim się nie zagubię. Nie można robić takich rzeczy z byle kim, to zbyt niebezpieczne – powiedziała Victoria, obracając się do mnie. Przyjąłem tę deklarację jak pchnięcie nożem: jej słowa były wystarczająco obraźliwe, aby zabić, wiedziała o tym. W porywie wewnętrznego niepohamowanego buntu, drugiego tego wieczoru, o mało nie wyszedłem z pokoju. Ale to, co właśnie usłyszałem, pozwoliło mi dostrzec tak istotną perspektywę, że się opanowałem: jakaś instancja interweniowała w moim mózgu, żeby zatrzymać zalewającą go falę upokorzenia. Zahamowałem narastający konflikt, który Victoria próbowała wzniecić, zablokowałem emocje, uspokoiłem się, skoncentrowałem, przeczuwając, że w tej chwili rozgrywa się coś naprawdę decydującego. Wziąłem głęboki wdech i powiedziałem do
Victorii poważnym, pełnym szacunku głosem: „Nic nie świadczy o tym, byś nie mogła mi zaufać tak jak jemu. Ale nie można postanowić, że się komuś ufa: ma się zaufanie bądź nie. A więc to ja będę musiał wzbudzić w tobie zaufanie. Spróbuję. I uda mi się”. Zauważyłem, że stopa Victorii spowolniła swoje rytmiczne ruchy. Tymi słowami dawałem do zrozumienia, że możliwe jest inne rozwiązanie niż zerwanie. Pod warunkiem jednak, że Victoria otworzy przede mną przestrzeń, do której mógł wejść Laurent. Mój członek był twardy. Wiedziałem, że niedługo będziemy się kochać i będzie to najbardziej wyjątkowe doświadczenie, jakie kiedykolwiek dane mi będzie przeżyć z kobietą pod względem fizycznym, seksualnym, umysłowym: coś, co za jednym zamachem zmieni nasze wzajemne stosunki, a przede wszystkim nasz stosunek do rzeczywistości. Po dość długim milczeniu spytałem, czy przypomina sobie, że we Włoszech w czasie ferii wielkanocnych sprawiedliwie dzieliłem swoje orgazmy między żonę i kochankę: – Codziennie kochałem się z żoną i codziennie masturbowałem się, myśląc o tobie, zamknięty w łazience.
– Pamiętam – odpowiedziała Victoria. – Podobało mi się to. – Kiedy pieściłem się, myśląc o tobie, wyobrażałem sobie różne historie. Wszystko zaczęło się od opowiadania o twoim pożądaniu do wietnamskiego masażysty... a potem do młodego człowieka z RPA. Zacząłem sobie wyobrażać sytuacje, kiedy to kocham się z tobą w obecności mężczyzny, który stopniowo włącza się w nasze zabawy, zaczyna cię dotykać. Z czasem opracowywałem coraz bardziej wyszukane scenariusze, znajdowałem przez Internet mężczyzn, którzy wchodzili do naszego pokoju, miałaś zawiązane oczy, pytałem cię, jak byś zareagowała, gdyby w naszym łóżku był nieznajomy i na nas patrzył, pytałem, czy chciałabyś dotykać jego członka i wziąć go do ust, odpowiadałaś, że tak, w tym momencie nieznajomy zaczynał pieścić twoje piersi, szukałaś po omacku jego penisa, kochałem się z tobą, a ty zaczynałaś go pieścić. Takie oto historie wymyślałem sobie, gdy się masturbowałem. Nie kochaliśmy się spokojnie, jak małżeństwo: takie konwencjonalne baraszkowanie rezerwowałem dla żony. Victoria odwróciła się do mnie i powiedziała: – Jeżeli tylko może ci to sprawić przyjemność,
chodźmy, zgadzam się. Wstała, zobaczyłem, że wkłada płaszcz, bierze torebkę z fotela i klucz z biurka. W tym czasie wyjąłem penisa ze spodni. Spytałem ją: – Dokąd niby mielibyśmy pójść? – Nie wiem, wszystko jedno. Do sex shopu, kina porno, na parking, gdzie chcesz. Jeżeli tego ci potrzeba, zgadzam się, żeby posiadł mnie przy tobie mężczyzna. Pospiesz się, idziemy. – Nie dziś, jest późno, nie mamy czasu. Usiądź. Victoria rzuciła okiem na erekcję, która wyłaniała się spod mojego płaszcza, zrzuciła swój na wykładzinę, po czym zdjęła spódnicę, bluzkę, stanik, patrzyliśmy sobie prosto w oczy, pieściłem swój członek, ona stała przede mną na dwunastocentymetrowych obcasach naga, jedynie w czarnych pończochach. – Jesteś wspaniała. Nigdy wcześniej nie byłaś równie piękna. Chodź do mnie, mam ochotę się z tobą kochać. Podeszła do łóżka, żeby mnie rozebrać, nie protestowałem, położyła się na mnie, jej płeć wchłonęła moją. – Jest mi tak dobrze, widziałeś, jaka jestem mokra, przez cały dzień myślałam tylko o tym... Mój Boże, dlaczego musimy się rozstawać... – usłyszałem, jak mówi mi do ucha, a potem ugryzła
mnie w nie mocno, aż krzyknąłem. Pomyślałem, że koniuszek ucha musi mi krwawić, brutalnie złapałem Victorię za pośladki i mocno wbiłem członek między jej wargi sromowe, jakbym chciał zadać jej ból. – Mam wrażenie, że chcesz się dziś wieczorem bić, Victorio... Chcesz wojny... Chcesz, żebym cię pieprzył... – Dobrze mi, rób to dalej, nie przestawaj... Uwielbiam, jak bierzesz mnie tak mocno... Po kilku minutach przerwałem. Victoria uniosła się lekko, by spojrzeć mi w oczy. Nasze twarze niemal się dotykały. Jej wargi spoczęły na moich. Znowu zaczęła się poruszać na całej długości mojego członka, od żołędzi do nasady, delikatnie. – Victorio, chciałbym, żebyś mi opowiedziała... – Co mam ci opowiedzieć, kochanie? Dalej przesuwała się po mnie, to było przyjemne, powolne, łagodne, głębokie. – Co robiliście z Laurentem. Nigdy mi o tym tak naprawdę nie opowiadałaś. Dlaczego to było niebezpieczne? – Czy podnieciłoby cię słuchanie o tym, gdzieśmy się pieprzyli i w jaki sposób? – Tak, opowiedz... Victoria kochała się ze mną przez kilka sekund, intensywnie i w milczeniu, bez tchu,
z zamkniętymi oczami, po czym uśmiechnęła się do mnie; potem otwarła oczy, z których sypały się iskry, jej twarz promieniała. Znowu zaczęła mówić, starała się poruszać po całej długości mojego penisa: były to powolne, szerokie, staranne ruchy podkreślone przez jej biodra, które podnosiły się, opadały, podnosiły się, opadały rytmicznie, kiedy mówiła: – Wszystko zaczęło się pewnej nocy, gdy po wyjściu z hotelu zeszliśmy na parking podziemny po jego samochód. Zauważyłam, że strażnik siedzący przy wejściu w przeszklonej budce jest bardzo przystojny. Powiedziałam to Laurentowi i wtedy zapytał, czy mam ochotę na tego chłopca, odparłam, że jest głupi, że wcale nie, po prostu uważam, że jest przystojny i pełen uroku. Gdy dotarliśmy do samochodu, Laurent poprosił, żebym mu zrobiła laskę, podnieciło go, że podoba mi się ten chłopak. Widzisz, to przekleństwo, los uwziął się na mnie, każdy z moich trzech ostatnich kochanków chciał, żeby pieprzył mnie kto inny... Laurent zaczął mnie rozbierać, byłam w staniku, pieściłam jego sztywny członek, zatopił palce w mojej szparce, która była całkiem mokra. – Tak jak dziś czy jeszcze bardziej? – Nie tak jak dzisiaj, Davidzie... Nie można być bardziej podnieconą niż ja w tej chwili...
– A widziałaś, jaki jestem twardy? Mam wrażenie, że członek mi urósł... I co było potem? – Usiadłam mu na kolanach i kochałam się z nim obrócona plecami do kierownicy... Bałam się, że ktoś nas zobaczy, wszędzie były kamery, ktoś mógł przyjść po samochód... A głównie myślałam, że strażnik zacznie się dziwić, że nie wyjeżdżamy z parkingu, mijając jego przeszkloną budkę, zapłaciliśmy, widział, że schodzimy... – I co, przyszedł? – Zobaczyłam go przez szybę od strony pasażera, skierował latarkę na nasze ciała pogrążone w półmroku, snop światła omiatał całą scenę, przesuwając się skokami po mojej twarzy, próbował oświetlić członek Laurenta zanurzający się w mojej pochwie, byłam bez spódnicy. Pożerałam wzrokiem twarz młodego człowieka, który patrzył na mnie z niedowierzaniem, nie robił nic, oświetlał nas tylko latarką przez szybę. Uśmiechnęłam się do niego, gdy zaczęła narastać we mnie rozkosz, snop światła zatrzymał się na moim staniku, zdjęłam go, żeby mógł zobaczyć moje piersi, obróciłam się lekko do niego, aby pozwolić mu oświetlić mój biust, który falował, gdy kochałam się z Laurentem na przednim siedzeniu. Miałam niesamowity orgazm, bo patrzył na mnie ten młody mężczyzna o tak
pięknej twarzy, bo przebiegało po mnie światło jego latarki, które łapczywie zapuszczało się w nasze ciała w poszukiwaniu najbardziej szokujących detali. Laurent szczytował we mnie, krzyknęłam, wbiłam zęby w zagłówek, to było niesamowite, latarka zgasła, strażnik zniknął. – Uwielbiam takie historie, podniecają mnie, dobrze mi, opowiadaj dalej... Po raz pierwszy kocham się z kimś, rozmawiając... – Byliśmy w pokoju hotelowym, Laurent kupił dildo, zobaczyłam, że smaruje je oliwą. Włożył mi je do tyłka, bolało, ale też podniecało. Pieprzył mnie, wsadzając mi dildo w tyłek. Później poprosił, bym opadła na czworaka i wziął mnie od tyłu, nie pytał mnie o zdanie. Dobrze mi było, nigdy wcześniej nie uprawiałam seksu analnego, zawsze odmawiałam, uznawałam to za upokarzające. Bolało mnie, ale sprawiało rozkosz, wchodził coraz głębiej mimo mojego bólu i krzyków, odkryłam, że odbyt też może dać mi orgazm. Kochaliśmy się przez kilka minut w milczeniu. – To dlatego w RPA doprowadziłaś się do orgazmu, wyobrażając sobie, że wkładam ci banana do pochwy i równocześnie uprawiam z tobą seks analny? – Zgadza się. Ale nie całkiem tak przebiegało to
tego wieczoru w mojej wyobraźni. Chcesz usłyszeć prawdę? – Tak, proszę cię. Mówmy sobie wszystko, odkryjmy się całkowicie... – Wyobraziłam sobie, że ten chłopiec wraca do mojego pokoju, a ty jesteś ze mną, kochamy się na łóżku, jestem u góry, tak jak teraz, zgodziłeś się, żeby do nas dołączył. Umierałam z pragnienia, by kochać się z wami dwoma, nie miałam odwagi ci o tym powiedzieć, bałam się, że odmówisz: zgodziłeś się. – Dokładnie tak jak w Toskanii, gdy szczytowałem w hotelowych łazienkach... – Rozbierał się, stawał za mną i brał mnie od tyłu, kiedyśmy się kochali. Tak tego wieczoru doprowadziłam się do orgazmu. Wyobrażając nas sobie we trójkę. Victoria zamilkła, słyszałem, jak jęczy, była coraz bardziej mokra. Wyszeptała mi do ucha: – Zdradzę ci sekret, nawet Laurentowi nigdy o tym nie powiedziałam. Moim największym pragnieniem jest... nigdy tego nie robiłam... aby jeden mężczyzna wszedł w moją pochwę, a drugi w odbyt. Jednocześnie. – Zrobimy to, jeśli chcesz. Ja też mam na to ochotę. Nie wiesz nawet, jak bardzo mnie to podnieca.
– Czuję to, jesteś twardy. – Opowiedz mi jeszcze coś – poprosiłem. – Podniecają mnie te historie. – Poszliśmy do kina porno niedaleko dworca Saint-Lazare, w sali było pełno mężczyzn. Uwielbiam filmy porno, podnieca mnie, gdy widzę ludzi uprawiających seks. Usiadłam Laurentowi na kolanach i zaczęliśmy się pieprzyć w środku sali w niemal pustym rzędzie. Podeszli do nas mężczyźni, wyjęli penisy, zewsząd otaczały nas członki we wzwodzie, onanizowali się, patrząc na nas. Oszalałam na widok tylu fiutów, jeden z tych gości zaczął pieścić mi pośladki, to było niesamowite uczucie, po raz pierwszy z Laurentem posunęliśmy się tak daleko i pozwoliliśmy, by dotykał mnie nieznajomy. Palce tego mężczyzny muskały jądra Laurenta za każdym razem, gdy jego członek zagłębiał się we mnie, ta ręka dotykająca naszych dwóch ciał strasznie mnie podniecała, chciałam, żeby wziął członek Laurenta do ust. Miałam orgazm, to było mocne, moje krzyki mieszały się z wrzaskami kobiety, która szczytowała na ekranie równo ze mną, a ja nie mogłam zobaczyć jej rozkoszy. Wszędzie dookoła widziałam członki we wzwodzie, faceci się onanizowali, napotykałam ich wzrok, podobało mi się, że widzą, jak szczytuję. Laurent
spuścił się we mnie, ubraliśmy się i wyszli. Dalej kochaliśmy się, rozmawiając jednocześnie. Victoria poruszała się coraz szybciej, coraz bardziej jęczała, z powodu przyspieszonego oddechu coraz trudniej było zrozumieć pocięte, przerywane krzykami i westchnieniami zdania, które szeptała mi na ucho. Czasami milkła na kilka sekund w środku opowiadania, po czym mówiła dalej. – Nie robiliście nic poza tym? Nie próbowałaś niczego więcej z tym mężczyzną, który dotykał twoich pośladków i jąder Laurenta? – Nie robiliśmy nic poza tym. Laurent wyciągnął mnie z kina. – Chciałaś zostać dłużej? – Zachowywałam się jak szalona, straciłam głowę, miałam ochotę, żeby wszyscy ci faceci mnie przelecieli. Laurent siłą wywlókł mnie z kina, niemal ciągnąc za włosy. – Dlatego mówiłaś przed chwilą, że mogłaś mu zaufać? Bo nie ustępował wobec twoich błagań, gdy dałaś się ponieść emocjom? – Zgadza się. W tego typu sytuacjach tracę nad sobą kontrolę, byłabym zdolna do wszystkiego, mogłabym pójść za każdym... Jeżeli mój system obronny słabnie... wiesz, ten system obronny, o którym opowiadałam ci kilka razy, głównie
w Londynie... ten system obronny powstrzymał mnie przed przyjęciem twojego zaproszenia na drinka, miałam na ciebie ochotę, mogliśmy pójść pieprzyć się od pierwszej minuty. Kiedy jestem w takim stanie, kiedy daję się ponieść pożądaniu, muszę koniecznie je zaspokoić... Potem, gdy o tym myślę, boję się siebie, dlatego właśnie było tak ważne, bym mogła zaufać Laurentowi: kazałam mu uroczyście przyrzec, że nie pozwoli mi się posunąć za daleko, przekraczałam progi tych miejsc na zimno, na trzeźwo, jedynie gdy zdobyłam pewność, że Laurent nie pozwoli mi dotknąć nikogo. Gdy chodziliśmy do łaźni tureckich i pieścił mi cipkę, piersi w obecności onanizujących się facetów, nie wyobrażasz sobie nawet, jak bardzo chciałam, żeby posiadł mnie na ich oczach i żebyśmy się w końcu wszyscy pieprzyli. – Rozumiem, co masz na myśli. Obiecuję, że będziesz mogła mi zaufać. – Wiem, Davidzie. Umieram z pragnienia, żeby to zrobić, jeszcze bardziej niż z Laurentem... a przede wszystkim chciałabym posunąć się dalej. Chciałabym, żebyśmy razem poszli naprawdę na całość... – Coś podobnego! A dlaczego? – Bo mi się podobasz, bo seks z tobą jest czymś
mocniejszym niż z nim. Przy tobie mam ochotę zaspokoić swoje fantazje, spróbować wszystkiego. Z Laurentem bardziej chodziło o grę, doświadczenie intelektualne, był manipulatorem, matematykiem. – O co on cię prosił, a ty odmówiłaś? Na czym polegała ta prośba, którą ostatecznie postanowiłaś spełnić, żeby do ciebie wrócił, w dniu, kiedy umówiliście się w galerii handlowej? – Chodziło właśnie o to. Ilekroć mieliśmy się udać w takie miejsce, próbował mnie przekonać, żebym posunęła się jeszcze dalej, chciał nawet, żebym miała kochanków, żebym mogła mu o tym opowiadać, gdy będziemy się kochali. To poszło w złą stronę, on chciał, żebyśmy chodzili do darkroomów, żeby mógł przelatywać dziewczyny, a ja miałam mu służyć za naganiaczkę, nie był szczególnie przystojny. Problem z tego rodzaju seksualnością polega na tym, że ciągle chce się więcej: po pewnym czasie nudzisz się, odczuwasz potrzebę zwiększenia dawki, przejścia na kolejny poziom. Zaczęłam się trochę bać. Podejrzewałam, że kocha mnie mniej, coraz mniej mnie pragnie, kompensuje słabnące pożądanie środkami zastępczymi, zabawami, rozrywkami seksualnymi. – A w efekcie trafiasz na kochanka, który
wciąga cię w taką samą spiralę. – To niedokładnie taka sama spirala. Nie było to coś równie istotnego jak w twoim przypadku, nie chodzi tu o zabawę czy rozrywkę seksualną. Mam ochotę pójść na całość, zrobić to z tobą. Ta fantazja zawsze mnie prześladowała, mam ochotę przeżyć ją z właściwą osobą. – To znaczy, że tak naprawdę nigdy z Laurentem nie uprawialiście seksu grupowego? Zadowoliliście się wystawianiem się na widok innych facetów i to wszystko, nigdy nie posunęliście się dalej? – Nigdy nie posunęliśmy się dalej. Popchnąłem Victorię na łóżko, położyłem się na niej, wszedłem w nią. W lustrze wiszącym na ścianie widziałem nad swoimi biodrami jej podniecające nogi w czarnych pończochach wydłużone stylizowanymi szpilkami na cienkich, prawdziwych wysokich obcasach. Kochaliśmy się długo, wolno, dalej się sobie zwierzając, odsłaniając przed sobą swoje tajemne fantazje, wymyślając opowiadania, w których występowaliśmy razem i wzbogacaliśmy je po kolei. Opisywaliśmy sobie rozmaite sceny, przenosiliśmy się w różne miejsca, znajdowaliśmy się gdzieś, skąd widać było nagich mężczyzn siedzących na marmurowych schodach w oparach
sauny. – Wchodząc, zwróciłabyś uwagę na jednego z nich – mówiłem Victorii. – Na mężczyznę, który natychmiast wzbudził moje pożądanie – odpowiadała. – Jak wygląda, opisz mi go, chcę móc go sobie wyobrazić. Kochaliśmy się, patrzyłem na nogi Victorii w lustrze. – Brunet, trochę w typie arabskim, dość mocno owłosiony, umięśniony. Patrzę na niego, uśmiecha się do mnie, opuszczam wzrok na jego członek, widzę, jak rośnie – odpowiadała Victoria, jęcząc. – Naprawdę? Widzi tylko, że na niego patrzysz, i zaczyna mu stawać? – Tak... Ma olbrzymi członek... Jestem trochę przerażona, zastanawiam się, jak we mnie wejdzie... – A co ja w tym czasie robię? – Dotykasz mi piersi, położyłam rękę na twoim członku, pieszczę cię, wkładasz palec do mojej szparki... Victoria szczytowała raz za razem, nigdy nie zaznaliśmy ze sobą tak intensywnej i nieprzerwanej rozkoszy. Słyszeliśmy ludzi rozmawiających w sąsiednim pokoju, oddzielonym od naszego drzwiami wewnętrznymi, które
z pewnością można było otworzyć, gdy jakiś klient potrzebował dwóch pokoi; izolacja nie była idealna. Powiedziałem, że nasi sąsiedzi zapewne mają nas za nienormalnych, nie rozumiałem, dlaczego sami nie zaczęli się kochać, byłem zaskoczony, że słysząc, jak zabawiamy się od dwóch godzin, nie ulegli pokusie. – Tak, masz rację, nie wiem, jak zdołali się powstrzymać, tak bardzo chciałabym usłyszeć, jak inna kobieta szczytuje – odpowiedziała Victoria, gdy poruszałem się w niej. – Chodź, oprę się o drzwi wewnętrzne i tam mnie przelecisz, tym sposobem będą nas słyszeć jeszcze lepiej – dodała. – Super byłoby uprawiać seks we czwórkę przez drzwi, słysząc tylko nawzajem swoje odgłosy, krzyki, westchnienia – rzekłem. Wstałem i wtedy zauważyłem na prześcieradle w miejscu, gdzie znajdowały się pośladki Victorii, dość rozległą plamę wilgoci. Spytałem: – Co to jest? Coś z ciebie wypłynęło? – Było mi tak dobrze, że miałam wytrysk... Nazywa się to kobietą fontanną... – Jesteś kobietą fontanną? – Nie do końca, zdarzyło mi się to cztery czy pięć razy w momentach najwyższej rozkoszy. Przed chwilą, kiedy rozmawialiśmy, kochając się, to było tak silne doznanie, że gdy miałam orgazm,
poczułam, że wypływają ze mnie płyny. – Rób to zawsze, kiedy tylko będziesz miała ochotę. – Ale to coś wyjątkowego, mówię ci, miałam to może cztery czy pięć razy w ciągu dwudziestu lat. Chce mi się pić, która godzina, może byśmy zamówili butelkę szambyśmy zamówili butelkę szampana? – Dwadzieścia po dwunastej. – Ile masz czasu? – Muszę wyjść koło pierwszej. W dodatku zostawiłem samochód przy Madeleine, niedaleko Buddha Bar. – Wezwę room service, musimy uczcić nasze zerwanie – wykrzyknęła Victoria, czołgając się na łóżku, żeby sięgnąć po telefon na stoliku nocnym. – To najpiękniejsze zerwanie w moim życiu! – Zgadzam się. To, co zdarzyło się między nami dzisiaj, jest niesłychane, nie wiesz nawet, jak bardzo jestem szczęśliwy. Mam wrażenie, że po miesiącach wędrówki w tunelu doszliśmy do miejsca, gdzie naprawdę rozgrywa się nasza historia... Kiedy szedłem na podziemny parking po samochód (idąc w dół po betonowych schodach, przypominałem sobie opisaną mi przez Victorię scenę, kiedy to snop światła latarki strażnika
przesuwał się po jej nagich piersiach), wpadłem na dwóch facetów, którzy śledzili mnie od kwietnia (choć zdawało mi się, że ostatnio robią to rzadziej). Stali obok mojego samochodu; na ich widok zwolniłem kroku, po raz pierwszy, odkąd się poznaliśmy, nie znajdowali się za mną, lecz przede mną, i tylko to wzbudziło mój strach: czekali na mnie, ale po co? Zatrzymałem się około dziesięciu metrów przed nimi, jeden podszedł krokiem, który trochę mnie uspokoił, i powiedział z wyraźnym obcym akcentem: – Przepraszamy, że zabieramy panu czas o tak późnej porze, ale chcielibyśmy zamienić z panem dwa słowa, to potrwa bardzo krótko. Potem będzie pan mógł wrócić do domu. Zechce pan pójść ze mną. Drugi mężczyzna otwarł tylne drzwi do audi kombi zaparkowanego równolegle do mojego samochodu i na uprzejme zaproszenie tego, który się do mnie odezwał, wsiadłem do środka. Tam powitał mnie z szacunkiem około czterdziestoletni mężczyzna, który wydał mi się bardzo wyrafinowany. – Dziękuję, że zechciał się pan zgodzić na tę rozmowę, jest późno, będę się skracał – odezwał się. – Będziemy mogli kontynuować ją innym razem, jeżeli zechce pan, byśmy porozmawiali
dłużej lub mogli się lepiej poznać. Choć, jak sądzę, lepiej byłoby zarówno dla pana, jak i dla mnie, by nasze kontakty pozostały jak najbardziej ograniczone. – Kim pan jest? – Gdyby w najbliższych dniach życzył pan sobie, by pewne kwestie zostały doprecyzowane, gdyby miał pan wątpliwości co do tego, jak należy rozumieć to, co panu powiem, proszę się do mnie odezwać. Wystarczy, że zwróci się pan z taką prośbą do jednego z naszych przyjaciół. Ma pan okazję regularnie ich widywać. – Nie odpowiedział pan na moje pytanie. – Jestem prawnikiem. Reprezentuję klienta, który chciałby panu złożyć pewną propozycję. Nie musi pan jej przyjmować, oczywiście dam panu trochę czasu do namysłu, proszę, aby nie miał pan poczucia zagrożenia z powodu kontekstu, w jakim odbywa się nasza rozmowa, nocą, na parkingu podziemnym, w momencie, gdy po rozstaniu z kochanką, z którą spędził pan wieczór... przychodzi pan po samochód, żeby wrócić do żony... Również dlatego chcę to załatwić szybko, miałbym wyrzuty, zatrzymując pana dłużej... – zakończył mój rozmówca z wyrazem twarzy, który zaprzeczał temu, co właśnie powiedział: groził mi. Patrzyłem na niego kilka sekund w milczeniu,
po czym zapytałem: – To trochę dziwny sposób postępowania, nie uważa pan? Zapewnia mnie pan, że nie powinienem czuć się zagrożony, a najwyraźniej zaczyna mnie pan szantażować. – W żadnym wypadku. Żaden z nas nie doniesie na pana żonie. Po prostu przedstawiałem w skrócie sytuację... No chyba że będzie pan na tyle nieostrożny, że powie komuś o tej rozmowie. – O co chodzi? – Podobno obecnie traci pan mnóstwo energii na budowie Uranus Tower, żeby nadrobić opóźnienie. – Można to tak określić. To mój zawód. – Dobrze. Podobno nie szczędzi pan starań i postawił sobie za punkt honoru skończyć budynek w terminie albo z jak najmniejszym opóźnieniem. Szefowie umieją skłonić pana do największych wyrzeczeń: wytęża pan wszystkie siły, aby rzeczywistość na budowie jak najmniej oddalała się od założeń wstępnych i celów, które panu wyznaczono. W niektórych budzi pan podziw, ale w innych, musi pan też wiedzieć, irytację. Nie wytrzyma pan tego, powinien pan pomyśleć o urlopie. Po co starać się powstrzymać naturalny bieg rzeczy? Widzi pan przecież, że opóźnienia na tej budowie są zjawiskiem nieuchronnym, niech pan odpuści, niech wszystko
odbędzie się tak, jak powinno... – Nie rozumiem, do czego pan zmierza. – Mógłby pan pomyśleć raczej o czymś innym, wykorzystać godziny nadliczbowe, wyjechać gdzieś z rodziną. Jesteśmy gotowi pokryć koszty wakacji, pomóc panu zainteresować się czymś innym. – Co pan ma na myśli? – Sto pięćdziesiąt tysięcy euro. – Proszę? – Sto pięćdziesiąt tysięcy euro, żeby się pan rozerwał, spojrzał na życie świeżym okiem, nie spinał się tak strasznie. Niech się pan wyluzuje. Poza wszystkim jakie to ma dla pana osobiście znaczenie, że ten budynek zostanie oddany z opóźnieniem? Nie umrze pan z tego powodu, niech pan korzysta z życia! Czy dostanie pan premię, jeżeli pan zdąży? Ja daję panu premię, jeżeli nie całkiem pan zdąży: nie proszę, żeby budowa zakończyła się klęską ani żeby pan złożył wymówienie, wprost przeciwnie, oczekuję, że Uranus Tower zostanie zbudowany zgodnie z wszelkimi regułami sztuki, ale niech wszystko toczy się naturalną koleją rzeczy, opóźnienie nie wyrządzi nikomu szkody... Ta kobieta, z którą się pan spotyka, robi wrażenie, pięknie dziś wyglądała na tych wysokich obcasach, niech pan się bawi, spędza z nią czas, niech to opóźnienie
przestanie być pana obsesją: niech będzie, co ma być, po co to zmieniać? Opóźnienie na budowie wzrasta? Cóż, niech wzrasta, taka natura budowy! Proponuję jedynie, by był pan mniej skuteczny i sumienny niż zwykle, to nie jest nieuczciwy układ. W tej sekundzie uosabiam to, co jutro rano chciałby pan usłyszeć z ust swojego szefa, niech pan to przyzna. – Kompletnie umyka mi logika pańskiego postępowania. Nie jestem tym zainteresowany, zapukał pan do niewłaściwych drzwi. Proszę, żeby od tej chwili zostawił mnie pan w spokoju – zakończyłem, wysiadając z samochodu. Mężczyzna odrzekł: – Jeżeli logika mojego postępowania nadal będzie panu umykać, z przyjemnością wyjaśnię ją panu w najbliższych dniach... – Niech pan na to nie liczy, moja odpowiedź brzmi: nie. Dobranoc – odparłem, trzaskając drzwiami. Wyminąłem dwóch mężczyzn, którzy stali między audi a moim małym clio. – Przepraszam, dziękuję – powiedziałem, usiadłem za kierownicą i ruszyłem do domu. Na autostradzie A11, gdy słuchałem ostatnich utworów fortepianowych Ferenca Liszta, doszedłem do wniosku, że od momentu, kiedy dostałem SMS od Victorii, do momentu wyjazdu
z podziemnego parkingu przy Madeleine przeżyłem najbardziej intensywny dzień w całym swoim życiu, jakbym przemierzył kolejno kilka krajów, jakbym był kolejno trzema różnymi osobami. Widząc bezwład niektórych firm, pozwoliłem sobie wykonać tablicę, którą zawiesiłem w sali konferencyjnej, z wypisanym na niej słowem ANTYCYPACJA wraz z jego definicją zaczerpniętą ze słownika Petit Robert: „Wyobrażanie sobie lub przeżywanie jakiegoś wydarzenia z wyprzedzeniem, przewidywanie”. To był głos wołającego na puszczy: ludzie niczego nie antycypują, na tym polega nasz duch śródziemnomorski, jutro będzie nowy dzień. Zawsze odnosiłem zwycięstwo na ostatnim etapie budowy, gdy osobiście angażowałem się w pracę w terenie: włożyłem na powrót gumiaki i kask i postanowiłem sam pomóc kierownikom robót pchać wagony, żeby pociąg jechał szybciej. Nie miałem już czasu na wysyłanie listów i czekanie na odpowiedzi, decyzje trzeba było podejmować w danej minucie: wiedziałem, że nie damy rady, jeżeli nie będę spędzał całych dni na natychmiastowym rozwiązywaniu problemów i wyłuskiwaniu po kątach skandalicznych przypadków (lekceważenia pracy, niedostatecznej
liczby pracowników, beztroski wobec wagi stojących przed nami wyzwań). Instynktownie oddzielałem to, co miało znaczenie drugorzędne i powinno zostać odłożone na bok („Kurde, nie zawracaj mi tym głowy, rób co trzeba i nie wkurzaj mnie więcej tymi idiotyzmami”), od tego, co było kluczowe i wymagało analizy („Kurde, no to mamy problem, zwołaj zebranie na popołudnie, musimy to pilnie rozwiązać, postaraj się, powiedz Dominique’owi i Isabelle, żeby przyszli o czwartej, załatwimy to natychmiast”), a jednocześnie trzeba było pilnować, by gromadzące się drobiazgi odłożone na bok nie stały się mimochodem kolejnym problemem, który wybuchnie później. To była kwestia dynamiki, wysokości lotu, średnicy soczewki; gdy chodziłem po budowie i analizowałem sytuację, musiałem określić, z jaką prędkością powinny wirować moje myśli: od tej prędkości zależał stopień analizy i dystans do poszczególnych problemów, tę prędkość należało ciągle intuicyjnie dostosowywać, podobnie jak pogrążony w samotnej pracy kompozytor nieustannie określa na słuch wewnętrzną dynamikę symfonii. Po raz pierwszy odważyłem się w pełni zastosować tę ryzykowną praktykę, jakby Uranus Tower stał się moją własnością,
moim dziełem, czymś, na co mogłem oddziaływać zgodnie z własnym widzimisię. To była jedyna metoda, żeby się z tym uporać. A także najprostszy sposób, by doprowadzić do katastrofy. Dzwonił do mnie szef firmy budowlanej: – Davidzie, mam problem, możesz tu przyjść? – Gdzie jesteś? – Na czternastym od strony południowej. – Już idę. Zjawiałem się na miejscu. Szef firmy mówił: – Popatrz, ten odstęp ma tylko czternaście centymetrów, a powinno być osiemnaście, co mam robić? – Zamurować. – Jak to, zamurować? To niezgodne z przepisami... – Zamuruj, mówię. Wiesz równie dobrze jak ja, że nie ma żadnego ryzyka. – Ale mimo wszystko, no nie wiem... Napiszesz mi to czarno na białym? – O czym ty mówisz? Co niby mam ci napisać? – Żebym zamurował. – A kto ci kazał zamurować? – Ty, przed chwilą. – Jaja sobie robisz? Ja ci kazałem zamurować? – David, przestań się wygłupiać.
– Nikt nie kazał ci zamurować, rozumiesz? Zamurowujesz i tyle. Nie wstrzymasz budowy z powodu takiego drobiazgu. Jutro rano mają się zjawić twoi koledzy od ścian działowych, nie możesz blokować im pracy. – Mam gdzieś kolesi od ścianek działowych. – A ja nie. I radzę ci, żebyś posłuchał mojej rady i też się nimi przejął. – To nie oni oberwą, jeżeli przyczepi się nadzór. – Ani ja, bo jak mam być szczery, to ci powiem, że nie wiedziałem, że tam jest tylko czternaście centymetrów. Tylko tobie się dostanie, jak się przyczepią. Więc przynajmniej zamuruj to porządnie. Jeżeli się naprawdę postarasz, szepnę słówko Dominique’owi na temat twoich kar umownych. O ile się nie mylę, wisisz nam kilka tysięcy euro i chciałbyś, żeby ci to umorzyć, nie? – Kurde, z ciebie naprawdę niezły kawał drania. – Nie jestem draniem, tylko lepiej niż ty rozumiem sytuację. Wszyscy jedziemy na jednym wózku i nie chcę, żebyśmy wpadli pod koła. Rozumiesz, stary? W moim zawodzie cała sztuka polega na umiejętnej ocenie ryzyka: deweloper polecił mi tylko, żeby skończyć jak najszybciej, „przy użyciu wszelkich środków”, uznał za stosowne dodać na ostatnim spotkaniu (a wszyscy wiedzieliśmy, co
w takim momencie może znaczyć pełne niedopowiedzeń zdanie, które właśnie wygłosił). Jednym z celów narad na najwyższym szczeblu w trakcie budowy jest więc zmuszenie firm, rzecz jasna nie mówiąc im tego wprost, by nie przejmowały się zbytnio normami i dostosowały procedury do wymogów harmonogramu. W sytuacjach skrajnych, gdy szefowie wydzwaniają do ciebie trzy razy dziennie, żeby się dowiedzieć, czy prace posuwają się zgodnie z planem, który narzucili ci przed czterema dniami (bo nad nimi znęcali się ich szefowie ze szczytów CAC 40), alternatywą, przed którą staje kierownik budowy, jest albo złożenie wymówienia, powrót do domu i zajmowanie się dziećmi, albo przekonanie firm, że sprostanie najpilniejszym potrzebom, a w tym przypadku przyspieszenie tempa pracy na budowie, jest zadaniem o tak kluczowym znaczeniu, że muszą pogodzić się z faktem, iż kwestia oddania wieżowca spełniającego wszelkie wymogi schodzi na drugi plan, choć w ostatecznym rozrachunku, aby z powodzeniem przejść ciężką próbę w postaci metodycznej inspekcji pracowników banku, wykończenie budynku nie może budzić najmniejszych zastrzeżeń – przynajmniej z pozoru. Z pozor u: to w tym subtelnym niuansie
można dyskretnie upchnąć, żeby zyskać trochę cennego czasu, całą masę niedoróbek, drobnych przekrętów, kombinacji – montuje się podwieszany sufit, dokładnie wiedząc, że pod nim coś nie działa. Ponieważ własnego charakteru nie da się zmienić i zawsze trudno mi było pogodzić się z koniecznością robienia tego typu rzeczy, poświęcałem nieraz swój wolny czas i zmieniałem wydane wcześniej polecenia – następnego dnia, zamiast zrobić sobie przerwę na obiad, prosiłem, by zdjęto sufit i naprawiono to, co nie działało. Mimo zmęczenia i obrzydzenia, jakim napawała mnie bezczelnie cyniczna postawa dewelopera, nie mogłem znieść myśli, że budynek, który kosztował mnie cztery lata życia, może nie być tak nienaganny, jak sobie wymarzyliśmy, bo naruszyliśmy zbyt wiele norm, zalaliśmy betonem zbyt wiele trupów i przybliżeń. Nie tylko pozostało nam wiele pięter do wykończenia. Dominique obliczył, że będziemy potrzebowali jedenastu miesięcy na zlikwidowanie trzydziestu tysięcy usterek wypatrzonych do połowy czerwca, i szefowie niektórych firm nie wiedzieli, jak ugryźć tę przerażającą rzeczywistość. Czasami widywałem ich, jak patrzyli ogłupiali na katastrofalny stan części
budynku, w której mieli pracować, i czułem, że niedługo dopadnie ich bezsilność i zniechęcenie, zwłaszcza jeżeli problemy finansowe zagrażały istnieniu ich firmy. Opóźnienie na budowie Uranus Tower nie pozwalało im przyjmować wystarczającej liczby nowych zleceń, by poprawić płynność finansową, Dominique odpuścił im kary umowne, które powinni nam byli zapłacić, w zamian za zobowiązanie, że nadal będą pracować na budowie, ale nie dostaną ani grosza więcej, dlatego część z nich miała nóż na gardle. 22 czerwca wszystkich szefów firm i kierowników robót wezwano na szóstą rano na osiemnaste piętro wieżowca, na całkiem gołą niewykończoną kondygnację, bez futryn, w świetle poranka. Tamtego dnia była przepiękna pogoda, jasnobłękitne niebo, pierwsze promienie słońca, równie łagodne i naiwne jak twarz dziecka po przebudzeniu, wpadały przez prostokątne otwory. Przez kilka sekund, gdy czekałem na początek zebrania, czułem się, jakbym się znalazł z dala od tego wojennego klimatu: mój umysł przeszyło przenikliwe wrażenie piękna, obudziła się nadzieja na lepsze życie, ale wkrótce rozwiał ją głos mojego szefa, który zabrzmiał uroczyście i autorytarnie w ciszy świeżego poranka: „Witam panów!”.
Nie wiem, kto wpadł na pomysł, aby to spotkanie urządzić w równie onieśmielającej scenerii. Naprzeciw grupy budowlańców stał prezes firmy deweloperskiej, prezes przedsiębiorstwa budowlanego, prezes mojej firmy, moi bezpośredni przełożeni, Dominique, ja i wszyscy nasi najbliżsi współpracownicy: stanowiliśmy dość zwartą masę około dwudziestu osób nienagannie ubranych w czerń lub szarość, przerażającą z uwagi na odsetek grubych ryb z CAC 40 i decydentów najwyższego szczebla. Dwie grupy dzieliło kilka metrów, widziałem, jak na tej pustej przestrzeni w promieniach słonecznych tańczą cząsteczki pyłu; mogłyby tu kląskać słowiki, tak bardzo ta wiosenna przestrzeń zdawała się przynależeć do innego świata wyobrażeń aniżeli ta, w której ścierały się dwie grupy będące ucieleśnieniem naszego świata: z jednej strony decydenci, z drugiej robotnicy i firmy budowlane. Ta druga masa składała się z takiej samej liczby ludzi jak pierwsza, lecz nie była równie zwarta, tylko jakby rozproszona, bardziej roztargniona, więcej tu kaszlano, w ubraniach, postawach, gestach i spojrzeniach dostrzegało się coś mniej wypracowanego, widać było bluzy, dżinsy, pokryte zmarszczkami twarze o cudzoziemskich rysach, było mniej pewności
siebie, całość nie tak nienaganna jak w przypadku pierwszej grupy. Ta opozycja rzucała się w oczy: potężni oskarżali słabych i grozili im w pierwszych promieniach słońca, w godzinie, gdy zwykły odbywać się pojedynki, na piętrze przypominającym łąkę we mgle o świcie. Nieco abstrakcyjny pojedynek na słowa, gdzie raną jest ekonomia. Zwołano to zgromadzenie, by wstrząsnąć szefami firm budowlanych, podkreślić powagę sytuacji spowodowanej opóźnieniem, poinformować, iż nie tylko bank, ale i ogół inwestorów grozi nam sądem. Prezes firmy deweloperskiej mówił wolno, akcentując każde słowo, jakby należało się domyślać, że niektórzy ze słuchaczy na tym popłyną, ton jego wystąpienia zbliżony był do kondolencji. „Chciałbym usłyszeć, co macie do powiedzenia. Chciałbym, abyście mi przedstawili swoją wizję. Chciałbym uzmysłowić sobie, czy macie świadomość sytuacji, w jakiej się znajdujemy: czasem wydaje mi się, że nie zdajecie sobie sprawy z konsekwencji i odpowiedzialności, jaka na was spoczywa. Spoczywa na nas, rzecz jasna, o tym wiecie, ale spoczywa także na was. Spoczywa t akże na was – powtórzył tak wolno, jak tylko można było wypowiedzieć to zdanie, niczym oprawca, któremu sprawia
przyjemność wbijanie drutu w trzewia ofiary. – W tej części, w której się w tej chwili znajdujemy, widzimy stan zaawansowania prac na budowie: sami możecie to ocenić – kontynuował w ciszy na tej olbrzymiej przestrzeni zawalonej drabinami, narzędziami, osłonami, kablami, zwojami waty szklanej. Wzywał do wzmożonego wysiłku i apelował o znaczące zwiększenie liczby pracowników. – Mowy nie ma, by ta sytuacja nie uległa zmianie, mowy nie ma, by opóźnienie nie zmniejszyło się radykalnie w nadchodzących tygodniach. Nie tylko my poniesiemy konsekwencje w przypadku niepowodzenia: obciążę was, was wszystkich, częścią kar umownych, możecie być tego pewni”. Mimo tej nietypowej inicjatywy dewelopera (w ciągu piętnastu lat pracy po raz pierwszy spotkałem się z tym, żeby tak ważne osobistości angażowały się w ten sposób, pragnąc przerwać zastój na budowie) opóźnienie Uranusa dalej rosło. O ile w dniu, w którym odbyło się to zebranie, wynosiło trzy miesiące, to dwa tygodnie później, 10 lipca, zwiększyło się do trzech miesięcy i dwudziestu dni. Przygotowywane przez Dominique’a podsumowania nie pozostawiały wątpliwości i napawały przygnębieniem: właściwie we wszystkich dziedzinach
(infrastruktura, część konstrukcyjna, część architektoniczna, bieżące kondygnacje, zwieńczenie i likwidacja usterek) krzywa rzeczywista oddalała się coraz bardziej od krzywej przewidywanej: w okresie czterech tygodni opóźnienie wzrosło o trzy tygodnie. Nieco światła do mojego życia wnosił wtedy jedynie wzlot w relacjach z Victorią, podniecenie na myśl o tym, że niedługo damy sobie możliwość spełnienia naszych fantazji. Od wieczoru w Buddha Bar i w Hôtel du Louvre spotkaliśmy się dwa razy: długo kochaliśmy się, szepcąc sobie na ucho, co mieliśmy ochotę zrobić. Opowiadałem, ona się zgadzała i rozbudowywała obrazy zrodzone w swojej wyobraźni, zadawała mi pytania, chciała wiedzieć, jak daleko będzie mogła się posunąć, całymi godzinami opisywaliśmy sobie konkretne sceny, w których Victoria brała do ust nieznajomych. Niemniej nie mieliśmy odwagi przejść do czynów, ograniczaliśmy się do uprawiania seksu słownie, obiecując sobie, że następnym razem zapuścimy się dalej. Nigdy wcześniej nie odczuwałem takiej rozkoszy ani nie udało mi się doprowadzić do tego, żeby jakaś kobieta okazywała swoją rozkosz z równą intensywnością. Zmęczenie i zniechęcenie panujące na budowie,
trudności, z jakimi borykali się niektórzy przedsiębiorcy o lekceważącym stosunku do pracy, niekompetencja, obojętność i głupota innych, opór psychiczny, który w różnym stopniu wszyscy musieliśmy pokonać rano, żeby zabrać się do roboty, to właśnie musiałem przezwyciężać w każdą środę, pomstując na czym świat stoi. – W sobotę wyślemy do pracy ekipę sprzątającą, bo potem, w przyszłym tygodniu, na rampie dostawczej nie będzie już kontenera. Dlaczego? Bo budujemy właściwą rampę dostawczą. Wszystko to możemy sobie wyjaśnić spokojnie, powtórzę to trzy razy, jeśli taka będzie potrzeba, to jest przedmiotem dzisiejszego zebrania. Więc nie trujcie mi dupy w przyszłym tygodniu problemami z dostawami, nie zjawiajcie się u mnie co pięć minut, żeby zapytać, co robić. Mamy dziś, czwartek, piątek i sobotę na załatwienie wszystkich problemów. W przyszłym tygodniu nie będzie już można nic dowozić. – Nie możemy załatwić całego zaopatrzenia do piątku! To niemożliwe! – Nie mówiłem, że trzeba dostarczyć wszystko. – W przyszłym tygodniu będę potrzebował dwunastu dużych worków z piaskiem... i około dziesięciu palet kamienia. Kiedy mam to przywieźć? We czwartek i w piątek będą kłaść
ślepą podłogę. – Jest jeszcze sobota. – Sobota, sobota... – Tak, panowie! Mówiłem tydzień temu, że nie będzie możliwości dostaw! – Muszą budować od razu całą rampę? Nie mogą jej robić na dwie raty, żeby połowa była do użytku? – Ma rację, w dwóch ratach! – Jak to, w dwóch ratach? To nie literatura, tylko technika! Jak byś to zrobił w dwóch ratach? Jak położysz izolację w dwóch ratach? Nie wspomnę o betonowej płycie, którą trzeba wylać, ze złączami i tak dalej! O ciężkiej betonowej płycie ochronnej! – No przecież... – No przecież tak jest i już. No przecież gdybyś nie był spóźniony, nie byłoby problemu. Nie zmuszaj mnie, żebym się rozwodził na ten temat, przyjacielu... nie zmuszaj mnie, bym od rana był niemiły... Czas skończyć z tymi wygłupami. – Przerwa. – Teraz porozmawiamy o najłatwiejszym: o sprzątaniu budowy. Wyślemy do budynku ekipę sprzątającą, dzięki temu wszyscy lepiej się zorientują w sytuacji, dlatego jest z nami Fred. W sobotę zorganizujemy wywóz śmieci, skontaktowaliśmy się z Brossardem,
facetem od kontenerów, żeby to zorganizował. Co wywozimy? Zwykłe odpady, mamy tu istny sajgon, wszędzie pełno gruzu. Na poziomie cokołu zostały resztki rusztowania, stoją tam już od trzech miesięcy. Płyta działowa, którą widziałem na S1, nie jest już potrzebna, do kontenera! Servin: zabierz mi te swoje kable i kosze. Jutro złożycie swoje śmieci w kącie z kartką „Do wyrzucenia” przyklejoną taśmą... albo namalujcie na nich wielkie krzyże sprayem, ważne, żeby to było widać, żeby Aziz nie zaczął wyrzucać jak leci. Nie będzie mnie tu w sobotę, uprzedzam. Wyjątkowo w sobotę nie będzie mnie na budowie, będę w domu. Nie zawracajcie mi głowy w poniedziałek rano, mówiąc, że ktoś wam wszystko wyrzucił. Macie trzy dni, żeby umówić się z Azizem i powiedzieć mu dokładnie: „Aziz, to możesz wyrzucić, a to są moje rzeczy, więc tego nie tykaj”, wykorzystajcie ten czas, Aziz jest do waszej dyspozycji. Zrozumiano? Przyszły tydzień musimy rozpocząć w idealnym porządku, musimy zobaczyć, w jakim stanie jest budynek: wszystko ma być wyczyszczone, budowa ma lśnić. OK? Dzięki temu będziemy mogli powiedzieć, że pod koniec czerwca wyszorowaliśmy budynek, wypucowaliśmy go na cacy. Mówię wam, że to się da zrobić, wystarczy się zmobilizować,
zorganizować, wszystko dokładnie przemyśleć. Na pierwszym piętrze José zabrał się za tynki, dobrze, żebyście się tam przeszli, cieszę się, zaczyna to przypominać prace wykończeniowe. W przyszłym tygodniu zaczynamy malować parkingi, więc dla tych, którzy się tam jeszcze szwendają, bo gdzieś się leje albo coś w tym stylu, zabawa się skończyła, załatwcie, co trzeba, i zwijajcie się, w poniedziałek rano nie chcę nikogo widzieć na parkingu, czy to jasne? Pierwszy, którego złapię na parkingu, pójdzie do malowania! W przyszłym tygodniu, mówię, zaczynamy od zera, wychodzimy na prostą. Koniec z grzebaniem się, odtąd Uranus Tower ruszy z kopyta. Pomogę wam pchać ten wózek, ale najpierw trzeba posprzątać, załatwić ostatnie dostawy... No, zrozumiano? Nie ma pytań? Niech nikt mi nie truje dupy w poniedziałek rano! Specjalnie poprosiłem Freda, żeby przyszedł, słucha was, skorzystajcie z tego. A ty, Fred, musisz naprawdę mi pomóc, nie możesz tylko słuchać moich poleceń, musisz koniecznie sam podejmować inicjatywę, żeby pracować skutecznie. Potrzebni nam windziarze, i to w dobrej formie, nie chorzy, a windy muszą jeździć. Słyszysz mnie, Pierrot? Jeżeli wiesz, że jakaś karta piszczy w windzie, to masz ją wymienić teraz, a nie czekać, aż winda
stanie w sobotę, jak ty sobie będziesz spokojnie grillował w domu. Sprawdź karty do wind, nie możemy popełnić błędu, nadszedł moment, w którym musimy to zrobić, i nie wolno nam go przegapić. Zresztą właśnie dlatego proszę elektryków, by byli tak mili i doprowadzili prąd na klatki schodowe, i powiedzieli mi, dlaczego co pięć minut wywala stopki... pewnie gdzieś cieknie albo coś takiego... trzeba też zmienić oświetlenie na kondygnacjach cokołu. Ponieważ w tym tygodniu wszystko musi wyjść na prostą, macie się tym zająć: na niektórych kondygnacjach nie widać zupełnie nic, nie wiadomo, jak w ogóle da się tam funkcjonować. Na tyłach przyszłej sali konferencyjnej można jedynie wyrżnąć łbem o podłogę... panuje tam kompletna ciemność, żeby się poruszać, przydałaby się lampa górnicza. A przecież pół roku temu obiecaliście wzmocnić oświetlenie! Nie wiem, jak tam można pracować, to przekracza moją wyobraźnię. – Przerwa. – Musicie się skupić, zmobilizować, naprawdę wszyscy, bardzo was proszę. Widać koniec, zostało jeszcze tylko kilka miesięcy, zdążymy. Więc dziś przygotowujemy spokojnie, metodycznie pracę na przyszły tydzień... W przyszłym tygodniu ruszamy na całego. – Ale po trzydziestym będzie można znowu
przyjmować dostawy? – A co ci mają dostarczyć? Niepokoisz mnie... – Skrzydła drzwiowe. Mogę je przywieźć dzisiaj, ale wiesz, ile to miejsca zajmuje? – I co z tego? Zawozisz je na S4. Tysiąc razy mówiłem, żebyście korzystali z S4 jako strefy buforowej na składowanie materiałów. Nie zamurowaliśmy ściany, jest bezpośredni dostęp do wyciągu towarowego, ile razy mam to powtarzać? Jak tak dalej pójdzie, to niedługo wyląduję w wariatkowie... – Ale nie da się przewozić drzwi przez... – Dlaczego się nie da? – Bo jedno pudło waży trzysta pięćdziesiąt kilo... – I co z tego? Kurde, to się w pale nie mieści! Podjeżdżasz na dół, rozpakowujesz kartony, przygotowujesz drzwi i wwozi się je pojedynczo! Trudno, inaczej się nie da! Każdy chciałby mieć swój podnośnik, wygodę, czterech gości, wysuwa się samo, rozumiem to! Ale nadchodzi moment, gdy się tak już nie da! Moda się zmienia i nic na to nie poradzimy! Więc teraz trzeba zmienić myślenie. Ponieważ jesteśmy ludźmi inteligentnymi, aż dotąd wszystko szło dobrze, mieliśmy pełen komfort, świetnie zorganizowaną, pięciogwiazdkową, superluksusową budowę! No cóż, przez chwilę będzie trochę gorzej, naprawdę
przykro mi ze względu na was, wrócicie na pewien czas na staromodną wykańczającą budowę... Dlaczego waszym zdaniem niektórzy goście pracują w nocy, dostarczają materiały w nocy? Servin, czwarta rano, trzy zmiany i tak dalej, po co? – A co my robimy twoim zdaniem w nocy? – Zapomniałem o Otisie, przepraszam, to prawda... I Otis... No właśnie, może to jest jakieś rozwiązanie, zastanówcie się nad tym, może trzeba rozważyć zmianę godzin pracy. Zamawiacie dostawę na dziewiątą wieczór, przyjeżdża mała ciężarówka, spokojnie, po cichu, rozładowujemy, nikt nikomu nie przeszkadza... Bo jak tak dalej pójdzie, jak dalej będziecie obstawać przy swoich metodach pracy na luzie, to nie skończymy wieżowca do połowy grudnia! Taka jest prawda! Tak wygląda rzeczywista sytuacja na budowie! My o tym wiemy... a wy zdajecie się to dopiero odkrywać... bo u was nie ma nikogo, kto by robił to, co ja dziś robię... nikt nie organizuje odpraw, i to jest smutne! Projekt Uranus to pewna złożona całość! Wszystko jest ze sobą powiązane, bank, inwestorzy, miasto, radni, komisja bezpieczeństwa, strażacy, zarząd dróg, instytucje polityczne! Więc jak mi mówicie, że macie problemy z workami, bo są za ciężkie, by je nosić,
i dlatego mamy opóźnienie, to ogarnia mnie tylko pusty śmiech... Gdybyście wiedzieli, jak my się męczymy, żeby znaleźć rozwiązania, jak użeramy się z bankiem, z miastem, z naszymi sąsiadami, z instytucjami z La Défense, żeby dostać zgodę na zwiększenie powierzchni u stóp wieżowca, zajęcie kawałka bulwaru... Jeżeli mi nie pomożecie, jeżeli dalej będziecie mnie katować problemami z dużymi workami... a przecież możecie zamówić o połowę mniejsze worki i wozić je taczkami jak kiedyś mój ojciec... to natychmiast możemy przerwać tę dyskusję. Jak widzę, co zaraz zwali nam się na łeb, to przy tym wasze problemy z taczkami i bólem pleców to, szczerze mówiąc, żenada. Brakuje wam motywacji, musicie się naprawdę zmobilizować, znaleźć rozwiązania w starym dobrym stylu, przez miesiąc pracować ręcznie. Wystarczy się zorganizować i wykazać odrobinę dobrej woli... a nie zjawiać się rano z kubkiem kawy w ręku... a potem ochoczo brać się do dzieła, nie zastanawiając się, co się robi... Kiedy na przykład pytam spółkę Labrousse, kiedy i jak będzie kładła przewody wentylacyjne, wpadam w osłupienie. Załatwiłem z firmą Bouygues, która zagospodarowuje teren należący do naszych sąsiadów... tak, ja w piątek załatwiłem możliwość pracy na ich terenie.
Myślicie, że natychmiast się zgodzili? Ależ skąd: musieliśmy pogadać, rzuciłem się na kolana, wyrwałem im pozwolenie siłą. Więc nie ma mowy, żebyśmy zajmowali miejsce i rozkładali nasz kram na bulwarze! Twoi chłopcy, Daniel, wieczorem będą musieli pozamiatać, zostawić po sobie porządek i zjawić się rano, mówiąc grzecznie: „Dzień dobry panom, czy dobrze się panom spało? Dziś będziemy pracować w waszym ogródku, bardzo przepraszamy, ale może się odrobinkę zakurzyć... Niech się panowie nie martwią, wieczorem pięknie posprzątamy, wszędzie będzie porządek. Miłego dnia!”. Tak ma być i już, bo nie mamy wyboru. Więc gdy Labrousse mówi mi, że nie wie, czy będzie gotowy, żebyśmy mogli wwieźć przewody wentylacyjne przez teren tamtej budowy, to ręce mi opadają, sam już nie wiem, co robić, mam ochotę się powiesić... Bo w którymś momencie Bouygues pośle nas na drzewo: nie będą ryzykować, że zniszczymy ich pracę tuż przed terminem oddania, nawet ptakowi nie pozwolą tam usiąść. Nie do wiary, tego właśnie nie jesteście w stanie pojąć. Klientem Bouygues’a jest La Défense... a klientem La Défense jest bank. I kiedy Bouygues pisze list, wysyła go bezpośrednio do pana Autissiera, dyrektora do spraw nieruchomości w banku...
dwustronicowy list o tym, że jesteśmy kretynami... i że z powodu naszych wygłupów nie może skończyć pracy w terminie. Zrozumiałeś? Dotarło do ciebie? Wyobrażasz sobie ten problem? Jeżeli nie dostarczysz przewodów wentylacyjnych, zanim zamkną nam dostęp do swojego terenu, to wszyscy mamy przechlapane, wszystkim się nam do dupy dobiorą. Wszyscy na tej sali się na tym przejadą. Musicie zrozumieć, że za wszystko ponosimy solidarnie odpowiedzialność! Wszyscy tkwimy w tym gównie! Jeżeli któryś pion nie wykona swojej roboty, wieżowiec nie zostanie oddany i wszyscy za to zapłacimy. Wszyscy tkwimy w tym gównie! To właśnie trzeba zrozumieć! Bez przerwy powtarzam wam, że stanowimy jeden zespół! Co to oznacza? To oznacza, że każdy może zablokować pracę kolegi! Czy t o jasne? Czy wszyscy zrozumieli o czym mówię? Jestem zmęczony, bardzo zmęczony... nie mam już sił powtarzać wam po tysiąc razy jednego i tego samego... Musicie mi pomóc, chłopcy, naprawdę musicie mi pomóc. Widzę problemy, daję wam wskazówki, ale wy też musicie się trochę postarać, antycypować, wyprzedzać mnie, odciążyć mnie trochę... Nie mogę bez przerwy myśleć o wszystkim, o wszystkich detalach... Błagam was, miejcie litość, postarajcie się trochę, pomóżcie mi,
żebyśmy z tego wyszli bez strat... Zauważyłem, że jeżeli przestawałem myśleć o budynku, jeżeli mój umysł odrywał się od ogółu istotnych danych, z których składała się rzeczywistość na budowie, jeżeli przestawałem cisnąć, zawiesiwszy czar moich słów na zbyt długo, sytuacja wracała samoczynnie do pierwotnego stanu rozluźnienia i ociężałości. Prawnik, którego poznałem w audi kombi, nie mylił się: wystarczyłaby moja dwudniowa nieobecność, żeby budowę ogarnął bezwład jej własnego gigantyzmu. Budowa Uranus Tower uzależniona była jedynie od mojej całościowej, precyzyjnej, panoramicznej świadomości tego przedsięwzięcia w każdej sekundzie każdego dnia. – O mało się dziś nie popłakałem, słuchając cię, takie to było poruszające – powiedział Dominique w którąś środę (a konkretnie w tę po weekendzie 14 lipca, dokładnie to pamiętam), gdy jedliśmy kanapki przy ladzie w Valmy na stojąco, na chybcika. – Przestań, co ty opowiadasz. – Mówię ci, głos ci drżał, wydobywał się z samych trzewi, nigdy nie słyszałem nikogo, kto by tak mówił... – To dlatego, że jak na nich patrzę, mam ochotę się rozpłakać, bo jestem zniechęcony,
a jednocześnie nie mam innej możliwości, jak tylko iść do przodu i wyjść z tej gównianej sytuacji. Jestem na skraju załamania, Dominique, na skraju kompletnego wyczerpania, załamania. – Jesteś pewien, że nie masz wyboru? – Nie rozumiem, dlaczego muszę o wszystkim myśleć za nich, wszystko im mówić, wszystko powtarzać po tysiąc razy, wszystko sprawdzać, wszystko za nich przewidywać, wszystko im organizować, żeby to szło szybciej i bardziej racjonalnie... Ciągle, bez przerwy, w odniesieniu do wszystkiego, co mają zrobić. Jestem trochę jak rodzice, którzy zamiast trójki dzieci mają ich pięćdziesięcioro i muszą je co rano wyprawiać do szkoły, jest dwadzieścia po ósmej, trzeba już jechać, a dwadzieścioro dwoje jest dalej prawie w piżamach... Zwariuję przez nich, nie radzę sobie, nigdy się z tym nie uporamy, Dominique. Naprawdę nie wiem, jak moglibyśmy się z tym uporać. – Myślę, że po dzisiejszym zebraniu zrozumieli, że sam tego nie udźwigniesz, doprowadziłeś ich do takiego stanu, normalnie ich rozwaliłeś. – Naprawdę? Ale co ja takiego zrobiłem? – Włożyłeś w to całe serce, zobaczyli to, jakbyś rozciął sobie brzuch, żeby pokazać im guz, nigdy nie słyszałem takiej ciszy na sali konferencyjnej.
Nigdy nie widziałem, no może w teatrze, żeby czyjeś słowa, postawa zrobiły tak wielkie wrażenie na innych... Miałem chwilami gęsią skórkę. Sądzę, że niektórzy się wręcz przestraszyli, widząc cię w takim stanie. A właściwie nie sądzę, tylko wiem, mówili mi o tym. – W jakim znowu stanie... Przesadzasz, Dominique. – Zaangażowania, emocji, rozpaczy, wewnętrznego napięcia, trudno to określić. – Chcesz powiedzieć, że zrobiłem z tego tragedię i grałem jak Sarah Bernhardt? – Niewiele ci do niej brakowało. Ja też się boję, Davidzie. Myślę, że powinieneś... – Co, co powinienem... – Odpuścić, wyluzować się. Doprowadzisz się do autentycznego wypalenia zawodowego, jeżeli nie przestaniesz. – Wypalenia zawodowego... jak ty coś powiesz... – Człowiek nie ma prawa doprowadzać się do stanu, w którym widziałem cię przed chwilą. To tylko praca, Davidzie, przyjmij to do wiadomości! Przed chwilą miało się wrażenie, że straciłeś siostrę, że dziecko przyjaciela wpadło pod samochód! Kurde, wróć na ziemię! Co ryzykujesz w najgorszym wypadku? W najgorszym z najgorszych wypadków?
– Że to niepowodzenie zdyskredytuje mnie na zawsze. – Przestań! Wiesz dobrze, że to nieprawda! Wszyscy wiedzą, że dałeś z siebie wszystko, że to nie twoja wina, że mieliśmy za mało czasu i środków! – No właśnie, od pewnego czasu widzę, że podchodzisz do tego... właśnie przez to... – Że jak podchodzę? – Z dystansem. Dlatego muszę zdwoić wysiłki. Zauważyłem, że zaczynasz odpuszczać. To ludzkie, można mieć wszystkiego dość... Wezmę to na siebie, nie martw się... – Chciałem z tobą właśnie o tym porozmawiać. Musimy się zastanowić nad tym we dwójkę, na spokojnie. Miałem właśnie ugryźć kanapkę z szynką, gdy usłyszałem to zdanie. Zdziwiło mnie wyrażenie „na spokojnie” w ustach takiego człowieka jak Dominique. Mój gest zawisł w powietrzu i zapytałem: – Nad czym mamy się zastanowić? – Po czym podniosłem do ust kanapkę. Przeżuwałem, patrząc mu w oczy, on też przełykał swoją, zdawało się, że się waha, zanim mi odpowiedział. Wreszcie oznajmił: – Powinniśmy porozmawiać o tym w bardziej
sprzyjających warunkach, w spokoju, gdy będziemy mieli więcej czasu. Na przykład moglibyśmy razem zjeść kolację. Co robisz dziś wieczorem? – Nie będziemy jeść kolacji, Dominique. Porozmawiamy teraz. Jeżeli masz mi coś do powiedzenia, mów od razu. Jeżeli potrzebujesz czasu, żeby ze mną porozmawiać, zostaniemy tak długo, jak długo będzie trzeba przy tym barze. Jeżeli potrzebujesz całego popołudnia, poświęcę ci całe popołudnie. Chcesz jeszcze jedno piwo? – Chętnie. Zamówiłem dwa kolejne carlsbergi, Dominique się pocił, wyglądał na zmartwionego, z trudem uśmiechał się do mnie, ilekroć nasze spojrzenia się krzyżowały. Kiedy podano nam dwa piwa, podniosłem szklankę i stuknęliśmy się. – Twoje zdrowie, Dominique. – Twoje zdrowie, Davidzie. Nie spuszczałem z niego wzroku, miał piankę na górnej wardze, starł ją dłonią. Wreszcie powiedziałem: – Jeśli dobrze rozumiem, dałeś się złapać na lep pieniędzy. Dominique spojrzał na mnie zmieszany, po czym rzekł: – Masz na myśli prawnika...
– Prawnika z audi, tak. Dominique wahał się, widziałem, jak walczy z uczuciem wstydu, ale czułem też, że łatwo ustąpi ono miejsca olbrzymiej pokusie ucieczki, i rozumiałem to. Dominique miał jedynie problem z tym, że sprawi mi przykrość, porzucając budowę. Wreszcie wyznał: – No tak, postanowiłem przyjąć ich propozycję. – Postanowiłeś ją przyjąć czy ją przyjąłeś? – Przyjąłem ją. – Kiedy? – Dziś rano. Nie odezwałem się. Potem spytałem: – O co w tym wszystkim chodzi? Tobie ile zaproponowali? – Osiemdziesiąt tysięcy. – Dawno się z tobą skontaktowali? – Trochę ponad miesiąc temu. A z tobą? – Mniej więcej w tym samym czasie. W dniu, kiedy myślałem, że napisali o mnie w Libération, pamiętasz? – Tak, bardzo dobrze. Ale nie ustąpiłeś. – I nie mam zamiaru ustępować. Ani pozwolić, żebyś ty ustąpił. – Już za późno, Davidzie. Zgodziłem się, jest już za późno, nie zaryzykuję wycofania się, nie z tymi ludźmi.
– O co w tym wszystkim chodzi, dlaczego proponują nam kasę za porzucenie Uranusa? – Nie proszą nas o porzucenie Uranusa. Nie porzucę tego budynku, Davidzie, w takiej sytuacji z miejsca bym im odmówił: chcą tylko, żebyśmy nie starali się ze wszystkich sił nadrobić opóźnienia, żebyśmy zdjęli nogę z gazu, niech praca toczy się własnym rytmem, to subt elna różnica. – OK, chcą, żebyśmy nie przejmowali się harmonogramem. Dlaczego? – Nie powiedzieli ci? Nie rozumiem... – Wyobraź sobie, że w przeciwieństwie do ciebie nie dałem im czasu na wyjaśnienia. – Ten prawnik reprezentuje zagranicznego inwestora. O ile dobrze zrozumiałem, Rosjanina, choć nie jestem pewien. Facet kupił od dewelopera jedną czwartą wieżowca, inwestując pod wynajem. Ale ponieważ znalazł chętnych dopiero od kwietnia przyszłego roku, a tymczasem musi spłacać kolosalny kredyt... – Opóźnienie jest mu na rękę. – Właśnie, opóźnienie jest mu na rękę. Liczy na kary umowne, które deweloper będzie musiał mu zapłacić, jeżeli opóźnienie się utrzyma. Im bardziej się wydłuży, tym wyższe będą kary, ma nadzieję wygrać na dwóch frontach. Jeżeli Uranus
zostanie oddany z czteromiesięcznym opóźnieniem, wpadnie mu jedna czwarta z dwudziestu milionów euro, to znaczy pięć milionów. Dają mi osiemdziesiąt tysięcy euro, tobie... – Sto pięćdziesiąt tysięcy... – ... a od dewelopera dostaną pięć milionów. – Postanowiłeś zaakceptować ten deal, Dominique? – Na to wygląda. – To znaczy? Co to konkretnie oznacza, w jaki sposób zamierzasz mi rzucać kłody pod nogi, przyjacielu? Spojrzałem Dominique’owi prosto w oczy: odwrócił się do szyb, przez które widać było plac. Potem znowu przeniósł wzrok na mnie i powiedział z zakłopotaniem: – Nie będę ci rzucał kłód pod nogi... Przerwałem mu, podnosząc głos: – Skończ z tą hipokryzją. Dostaniesz osiemdziesiąt kawałków, żeby Uranusa oddano z opóźnieniem, a ja dostanę swoją pensję, żeby oddano go na czas. Nie nazywasz tego rzucaniem kłód pod nogi? – Naprawdę bardzo mi przykro, Davidzie. Ale myślę, że tobie też, chciałbym tak bardzo... – Skracaj się, bardzo proszę, nie mam czasu do
stracenia. Co zrobisz? – Chciałbym z tobą o tym porozmawiać, zaprosić cię na kolację. – Dominique, jestem wykończony, nie męcz mnie, oszczędź mi swoich rozterek i przejdź od razu do rzeczy. – Zamierzam złożyć wniosek urlopowy. Zamierzam wyjechać w piątek po południu... Byłem zdumiony. –W t en piątek? Za dwa dni? – Dominique pokiwał głową. – Na jak długo? – Do września. – Co? Kurde, czy ja dobrze słyszę? Spieprzasz, zostawiasz mnie od połowy lipca do początku września, kiedy kończymy Uranusa? Ty, mój przyjaciel, brat, zwijasz się, gdy tkwimy w gównie po uszy, a ja mam sobie jakoś radzić?! – David... – Co, David! – Zacząłem się denerwować, próbując panować nad siłą głosu. – Nie zostawiam cię, próbuję cię przekonać, zmuszam cię do podjęcia właściwej decyzji, powinieneś zrobić to samo. – No nie, na mózg ci się rzuciło?! – Davidzie, czy jesteś im coś winien? Dlaczego wykonujesz tę robotę? Czy kiedykolwiek ci podziękowali, czy kiedykolwiek naprawdę z tobą
porozmawiali? Czy kiedykolwiek pomyślałeś sobie, że gdy deweloper do ciebie mówi, to zwraca się naprawdę do ciebie, do niesamowitego Davida, który jest w środku? – Nigdy, ale to nie powód, żeby zostawić ten budynek. Nie chcę skończyć tego wieżowca dla pięknych oczu dewelopera, tylko dla siebie, żebym mógł z dumą spojrzeć na siebie w lustrze, bo to mój zawód, kocham ten zawód i chciałem budować wieżowce od szóstego roku życia! – Ale są pewne granice, Davidzie! Oni cię wykończą! Nie zdajesz sobie sprawy, w jakim jesteś stanie! Przypłacisz to życiem! – Doskonale zdaję sobie sprawę ze swojego stanu, to moja rzecz! – Davidzie, nic nie jesteśmy im winni, nigdy nie zrobili nam żadnego prezentu! Myślą wyłącznie o sobie, o swoich akcjach pracowniczych, o swoich dywidendach! Ktoś wręcza mi osiemdziesiąt kawałków, żebym wyjechał na miesiąc wakacji, nie robię nic nieuczciwego: zmywam się. Dobrze się nad tym zastanowiłem i nie widzę absolutnie żadnego powodu, żeby odmówić. – Rozczarowujesz mnie, Dominique. – To nie wszystko. – Jak to? Chcesz mi przekazać jeszcze inne wiadomości w tym stylu?
– Żenię się. – Z kim? – Z Delphine. – Kto to jest Delphine? Ta dziewczyna, którą zabrałeś do Hôtel du Louvre? Uspokoiła się? – Wyjeżdżamy we dwójkę. Najpierw do Nowego Jorku, zarezerwuję pokój w La Plaza, później kupię wielki motor i pojedziemy aż do San Francisco, potem Los Angeles, Góry Skaliste, zawsze o tym marzyłem. Jeżeli nie zrobię tego teraz, to nie zrobię nigdy. Chcielibyśmy wziąć ślub w Las Vegas, przejedziemy przez pustynię Nevada na motorze. Naprawdę nie widzę powodu, żeby... – Dobrze, nie męcz się dłużej, zrozumiałem... – Wyjąłem dwadzieścia euro z kieszeni marynarki i rzuciłem je na ladę, po czym wyszedłem. Gdy się oddalałem, usłyszałem, jak Dominique mówi drżącym głosem: – David, przestań, zostań... Kurde, zrozum mnie... Nie odwróciłem się jednak. Umówiliśmy się około piętnastej w ogródku kawiarnianym w pobliżu kościoła Saint-Augustin, niedaleko Saint-Lazare. Było ciepło, błękitne niebo, trochę wiało; na ulicach panowała atmosfera, którą uwielbiam – jakby miasto przegnało wszystkie osoby, których nie lubi:
między 14 lipca a 15 sierpnia Paryż roztacza swoje wdzięki w wąskim gronie wtajemniczonych, staje się spokojny i bardziej intymny, nieco powolniejszy. To właśnie myślałem sobie, gdy zobaczyłem Victorię wkraczającą do ogródka, w którym czekałem na nią od jakichś dwudziestu minut: wyszła właśnie ze spotkania z prawnikami, którzy doradzali firmie Kiloffer w sprawie Lotaryngii, powiedziała, że to potrwa do piętnastej, a potem będzie wolna, zaproponowałem, żebyśmy się umówili po jej zebraniu, „Nie martw się, jeśli zebranie się przedłuży, poczytam sobie w słońcu, czekając na ciebie jak za dawnych dobrych czasów, gdy byłem na studiach”, powiedziałem przez telefon. Victoria pocałowała mnie w usta i usiadła naprzeciwko, promieniała, wiedząc, że będę należał do niej przez tak długi czas. Miała na sobie lekką sukienkę, która korzystnie podkreślała jej sylwetkę, i sandałki na wysokich obcasach. Położyła na okrągłym stoliku dokumentację projektu lotaryńskiego: finalizowali właśnie sprzedaż filii grupie brazylijskiej, która złożyła ofertę kupna w czasie, gdy Victoria negocjowała ze związkami wydzielenie branży przemysłu ciężkiego. – Jak się udało spotkanie z prawnikami? –
spytałem, gdy usiadła. Obróciła twarz do słońca i zamknęła na moment oczy, kładąc rękę na mojej dłoni i mówiąc jednocześnie: – Ach, mój Boże, jaka piękna pogoda, jak nam tu dobrze... – Potem patrząc na mnie, powiedziała: – Poszło nam dobrze. Wszystko przebiega zgodnie z moimi planami, jestem zadowolona. – Cieszę się niezmiernie z tego powodu – odparłem z ironią. – Już dobrze, nie będziesz chyba znowu zaczynał – przerwała mi, śmiejąc się. – Ale nie rozumiem, jakim cudem ty jesteś wolny wczesnym popołudniem? Myślałam, że masz masę roboty z tym wieżowcem, którego końca nie widać. – Miałem tego dość, wziąłem parę dni urlopu. Uwielbiam Paryż o tej porze roku, patrz, jak jest spokojnie, ma się wrażenie, że to inne miasto. Kiedy byłem na studiach, nie starczało mi pieniędzy, żeby wyjechać, spędzałem lipiec, włócząc się po parkach i nad brzegiem Sekwany, rysowałem w notesach zabytki, a wieczorami czytałem w kawiarnianych ogródkach. Letnie miesiące w Paryżu były najpiękniejszymi, jakie przeżyłem. To śmieszne, bo w tamtym okresie marzyłem o życiu, które uczyni mnie szczęśliwszym.
– W każdym razie musiałeś zrobić sobie przerwę, to było konieczne. Bałam się, że nie zdajesz sobie z tego sprawy, ale zapewniam cię, że padłbyś z wyczerpania albo nie wytrzymałbyś nerwowo. – Spojrzałem na Victorię, nie odpowiadając jej. – Czyli ostatecznie jedziesz na wakacje? Mówiłeś, że to będzie niemożliwe... – Tak mi się do niedawna wydawało. Jutro wybieram się do biura podróży. Mam ochotę wyjechać gdzieś daleko. – Kiedy? – W sierpniu. Napijesz się czegoś? – Mam ochotę na zimne piwno, tak jak ty. Słusznie, że chcesz wyjechać daleko, lepiej będziesz pracował, jeśli na jakiś czas zmienisz otoczenie na bardziej egzotyczne... Co się stało, że zmieniłeś zdanie? – Nic ważnego. Coś mnie zdenerwowało. – Co? Co cię zdenerwowało? – Prezes firmy deweloperskiej. Naprawdę chcesz, żebyśmy o tym rozmawiali? – Dlaczego nie? – Dwa dni temu na korytarzu w mojej firmie natknąłem się na prezesa firmy deweloperskiej. Nie w biurach na budowie, ale w siedzibie spółki w Issy-les-Moulineaux, gdzie byłem umówiony z dyrektorem generalnym. Szliśmy korytarzem
naprzeciw siebie, miałem się zatrzymać, żeby uścisnąć mu dłoń i zamienić z nim kilka słów... – Mówisz o deweloperze? – Tak. Cieszyłem się, że go spotykam i będzie miał okazję powiedzieć mi osobiście, że jest z nas zadowolony. Niedawno udało nam się odwrócić tendencję: rzeczywista krzywa zbliża się coraz bardziej do krzywej przewidywań. – I co się stało? – Minął mnie, nie zatrzymując się ani nie odpowiadając na moje powitanie, spojrzał na mnie chłodno, z nieprzeniknionym wyrazem twarzy, tak jakby się cały przed czymś strasznie powstrzymywał. Wiesz, gdy mijają się dwa pociągi TGV, następuje coś w rodzaju niematerialnej kolizji, jakby zderzenie mas powietrza, bardzo mocne zderzenie, potem przez krótką chwilę widzisz przesuwające się, rozmazane z powodu prędkości okna, a później znowu krajobraz i wolno przepływające łąki. Wtedy zdarzyło się coś podobnego: lodowata twarz zderzająca się z wesołym „dzień dobry”, na które ten facet nie odpowiada, muska mnie, nie zadając sobie trudu, żeby się zatrzymać, grafitowy garnitur przesuwa się przede mną, po czym długi korytarz znowu robi się pusty, a ja stoję ogłupiały, nie rozumiejąc, co się stało.
– Nie znoszę takiego zachowania. Nieustannie przestrzegam kierownictwo Kiloffera przed tego rodzaju błędami. Do naszego stolika podszedł kelner z okrągłą tacą w ręku, żeby się dowiedzieć, co chcielibyśmy zamówić: poprosiliśmy o dwa lane piwa, heinekena dla mnie i leffe’ a dla Victorii. Pogłaskałem jej udo. – Nie pamiętam, na czym skończyłem. – Że stałeś ogłupiały. – No właśnie... Kiedy wszedłem do gabinetu dyrektora generalnego, oświadczył: „Ach, zjawia się pan w dobrym momencie, właśnie wyszedł stąd Garrel, jest wściekły”. Oznajmiłem, że spotkałem go na korytarzu, dyrektor spytał, czy z nim rozmawiałem, odpowiedziałem, że się do mnie nie odezwał. Utkwiłem wzrok w oczach dyrektora, zauważył, że coś jest nie tak, przyglądał mi się, jakbym dostał zawału, z obawą i zdziwieniem. Spytałem, dlaczego Garrel jest na mnie wściekły, po policzkach popłynęły mi łzy... nie łzy dziecka, nie łzy smutku: łzy dorosłego, łzy nienawiści, niewiele brakowało, a zacząłbym demolować gabinet. Dyrektor wyglądał na przestraszonego i szybko dodał: „Niech się pan tym nie przejmuje, przejdzie mu, zobaczył, że krzywa rzeczywista zbliża się do krzywej przewidywań, ale jego
zdaniem niewystarczająco. Najwyraźniej oczekiwał bardziej spektakularnych wyników”. Odparowałem: „Nie podciągnęliśmy krzywej wystarczająco? Jest wściekły, bo uznaje, że mimo naszych wysiłków nie zdarzył się cud, o którym marzył?”. Dyrektor był straszliwie zakłopotany, „To nic takiego, wszystko będzie dobrze, niech pan uzna, że nic nie mówiłem, zapomni o tym i wraca do pracy, dać panu coś na wzmocnienie? Powinienem mieć gdzieś w gabinecie butelkę koniaku, prezent od klienta, niech pan poczeka”, wyszedłem, gdy otwierał metalową szafę, nie zorientował się, wsiadłem do samochodu i postanowiłem wrócić prosto do domu. Pewnie była piąta, nie podjąłem żadnej decyzji, ale jednego byłem pewien, a mianowicie że trzeba mnie będzie błagać, żebym zgodził się wrócić na budowę, zażądam osobistych przeprosin od dewelopera. Siedziałem za kierownicą, dalej płakałem, łzy nieprzerwanie płynęły mi po twarzy, jakby pod wpływem jakiegoś wypadku puścił zawór pod ciśnieniem: wrzeszczałem, że mam gdzieś ten gówniany budynek i że wszyscy mogą zdechnąć. Wtedy w lusterku wstecznym zauważyłem samochód, który już wcześniej kilka razy jechał za mną, właśnie pojawił się daleko z tyłu, zbliżał się do mnie z wielką szybkością na
długich światłach, włączyłem migacz, osłona chłodnicy audi kombi przykleiła mi się do zderzaka, zjechałem na prawy pas i zaraz potem z autostrady. Postanowiłem zatrzymać się na parkingu przy tej samej stacji benzynowej co wtedy, gdy opowiadałaś mi o projektach architektonicznych Kiloffera, pamiętasz? – Doskonale pamiętam. – A na jakim właściwie to jest etapie? Miałem się spotkać z Peterem pod koniec lipca, a mamy już dwudziesty... – Myślę, że termin przesunie się na wrzesień... Peter jest strasznie zajęty... – Chociaż zważywszy na moją obecną sytuację... – Dlaczego tak mówisz? – Tak sobie. – Co zrobiłeś po przyjeździe na parking? – Wysiadłem z samochodu i podszedłem do audi. Jeden z mężczyzn, pasażer, wyszedł mi na spotkanie. Wiesz, wspominałem ci o dwóch facetach, którzy śledzili mnie w maju na ulicy... – Wrócił kelner, niosąc piwa, które postawił na stole. – A więc to nie były urojenia? – spytała Victoria i zwróciła się do kelnera: – Bardzo dziękuję. – To nie były urojenia... Dziękuję... Twoje zdrowie, moja droga, czuła przyjaciółko – dodałem,
podnosząc szklankę. – Bardzo pięknie dziś wyglądasz. – Twoje zdrowie i za twoje wakacje – odparła, po czym wypiła duży łyk piwa, reagując na mój komplement tęsknym spojrzeniem znad szklanki. – Dobrze mi to zrobiło, jest gorąco. – Masz wąsy z piany, poczekaj, zaraz je usunę – powiedziałem, całując ją w usta. – Teraz jest znacznie lepiej. – Czego od ciebie chcieli ci dwaj faceci? – Zaraz się dowiesz. Powiedziałem temu mężczyźnie, że zgadzam się wyjechać na wakacje i chciałbym się spotkać jak najszybciej z jego pracodawcą. Odszedł trochę dalej, w stronę dystrybutorów na stacji, żeby zadzwonić, bawił się, kopiąc żwir czubkiem buta, dokładnie tak jak ja w dniu, kiedy opowiadałaś mi o swoich projektach. Wrócił i oznajmił, że jesteśmy umówieni na tym samym parkingu podziemnym przy Madeleine co za pierwszym razem. – Na co się właściwie zgodziłeś? – Na to, żeby zniknąć w zamian za trochę pieniędzy. Hojny sponsor oferuje mi wspaniałe wakacje, ale pod warunkiem, że wyjadę na nie w sierpniu. – Nic z tego nie rozumiem. – Zaraz się dowiesz, o co chodzi. Pojechaliśmy
na parking podziemny przy Madeleine. Ledwie zaparkowałem samochód, koło mnie zatrzymał się jaguar. Zaproszono mnie na tylne siedzenie, usiadłem obok prawnika, z którym już raz rozmawiałem. Powiedziałem mu, że się namyśliłem i postaram się, żeby Uranus Tower oddano z czteromiesięcznym opóźnieniem. Mężczyzna pogratulował mi decyzji, powiedział, że cieszy się, iż zmieniłem zdanie, i dziwiłby się, gdybym jako jedyny nie kierował się przede wszystkim własnym interesem. Wyznał, że zafascynowała go moja uczciwość. Zaskoczyło go, że rezygnuję z tak wielkiej sumy pieniędzy, aby chronić interesy osób, które myślą wyłącznie o zysku i z pewnością zrobiłyby wszystko, by zgarnąć te sto pięćdziesiąt tysięcy euro, których przyjęcia odmawiałem. „Pana pogarda dla pieniędzy wydała mi się zdumiewająca, nie wiedziałem, czy powinienem pana uznać za kretyna, za bohatera czy kogoś w rodzaju anachronicznego idealisty. Odmówić przyjęcia podobnej sumy, żeby nie zaszkodzić szefom w osiągnięciu obsesyjnych celów...” – Spotkałeś prawnika, który powiedział ci coś takiego? – Odparłem, że mój idealizm okazał się mniej nieskazitelny, niż sądziłem, bo jak sam widzi, nie
opierałem się zbyt długo jego propozycji: w końcu też popadłem w cynizm. Spytałem, czy przyjechał z obiecanymi pieniędzmi. Położył mi na kolanach czarną skórzaną walizkę, którą otwarłem w jego obecności. – Dostałeś pieniądze za oddanie Uranus Tower z opóźnieniem? – Niech to zostanie między nami, Victorio. – Oczywiście, że to zostanie między nami. Ale czy w twojej branży często zdarzają się takie układy? – Mnie coś takiego przytrafia się po raz pierwszy. Wiesz, jestem tak zmęczony, opowiadałaś mi tyle różnych historii, widziałem, jak rozszczepiasz się na tak wiele postaci... – Przerwałem na chwilę. Victoria spojrzała na mnie w milczeniu. Zapytała: – Co w związku z tym? Dokąd zmierzasz? – Przez moment myślałem, że to ty stoisz za tym wszystkim. – Jak to? Za czym? – Pomyślałem sobie, że to Kiloffer jest tajemniczym inwestorem. A wszystko dlatego, że na parkingu Kiloffera koło twojego SUV-a stało audi kombi. – To samochód Petera.
– Wiem, to absurdalne, ale takie miałem skojarzenie, ta historia nie trzyma się kupy nawet przez trzydzieści sekund. Jest jednak ciekawa, bo pokazuje, do jakiego stopnia moje postrzeganie rzeczywistości jest podszyte podejrzeniami: nie wierzę już w to, co widzę. – Nie wierzysz już w to, co widzisz? – Rzeczywistość wydaje mi się taka złudna, nieuchwytna... miałem powiedzieć: nieuczciwa... Jest wypadkową różnych danych, wyzwań, strategii i interesów... nic nigdy nie jest tym, na co wygląda. Przyszła mi do głowy myśl, że poproszono cię, byś postarała się spowolnić moją pracę, odsunęła mnie... – Biedaku!... Naprawdę czas najwyższy, żebyś wyjechał na urlop! – Widzisz, bez przerwy zalecasz mi odpoczynek! – Ależ to absurdalne, Davidzie! – Wiem, że to absurdalne, nigdy nie sądziłem, że to prawda. Mówię ci tylko, że w nic już nie wierzę, mam wrażenie, iż rzeczywistość jest fałszywa, że to iluzja podtrzymywana przez całą masę ludzi, którzy dla własnego interesu manipulują realiami. Gdy mam do czynienia z konkretną sytuacją, sam już nie wiem, gdzie leży prawda i czy samo pojęcie prawdy jest czymś, co może jeszcze mieć sens, kiedy próbuje się
interpretować tę sytuację. Tak jak ty ze swoimi związkami: każda historia, którą im opowiadasz, zawiera historię, którą opowiesz im następnym razem, aż do ostatniej, do samego jądra historii sprzedaży sektora przemysłu ciężkiego. Jedynie zakończenie wiąże się z rzeczywistością, to trochę tak jak wyjście z kina na ulicę po obejrzeniu filmu. Związkowcy budzą się pod kinem na ulicy po długich miesiącach życia w mirażu filmu w trzech odsłonach. Na samym końcu orientują się, że zostali oszukani, sprzedano ich Brazylijczykom. – Dobrze, Davidzie, a może przestaniemy rozmawiać o pracy? – Zawsze wygląda to tak samo, połowę tego, w co wierzymy i co uznajemy za prawdziwe, wymyślili inni, a nieraz my sami... właściwie głównie my sami... Wierzyłem, że deweloper bardzo mnie szanuje, chce mojego dobra, że moje wysiłki zostaną nagrodzone... Wierzyłem, że trzeba dać z siebie wszystko, żeby Uranus Tower został oddany na czas... Wierzyłem, że ten prawnik jest wrogiem moich wartości... Wierzyłem, że we wrześniu założę własną pracownię... Myliłem się na całej linii. – Powiedziałam ci, że jesienią spotkasz się z Peterem. Obiecuję ci to. Muszę przyznać, że ostatnio całkiem straciłam kontrolę nad jego
kalendarzem. No ale to jeszcze nie powód, żeby wątpić w moje słowa. – Nikt nie jest w stanie stwierdzić, kto ma rację, ty czy związki, ani gdzie leży prawda w walce, którą ze sobą toczycie. Czy wprowadziłaś ich w błąd dla ich dobra? Czy sami są w błędzie, odrzucając zmiany? Czy wprost przeciwnie, naprawdę zrobiliście ich na szaro i czekają ich ciężkie chwile? Kto ma rację, a kto się myli? Może nikt... Może to pytanie straciło już rację bytu i nie należy się dłużej zastanawiać, czy ludzie mają rację, czy się mylą, robiąc to, co robią, wierząc w to, w co wierzą. Może liczba sytuacji, w których absurdalna będzie chęć ustalenia, kto ma rację, a kto się myli, będzie wzrastać... Może tak właśnie brzmi definicja naszego liberalnego świata i dlatego tak dobrze go utożsamiasz... Pewnie jestem trochę zmęczony, ale mam wrażenie, że nic już nie rozumiem... że nie wiem, co myśleć o tych wszystkich sprawach, które wiążą się z kwestiami społecznymi, polityką i gospodarką. Tu i teraz nie mogę się zdecydować, czy jesteś straszna czy cudowna, przerażająca czy wspaniała. – Trudno orzec! Ale chciałabym, żebyś uważał mnie za wspaniałą i cudowną... – Teraz, gdy mam te pieniądze w domu, czuję się uspokojony, jakbym zrobił coś właściwego,
jakby to było logiczne zakończenie tych kilku trudnych miesięcy. Nie odczuwam żadnych wyrzutów sumienia, wprost przeciwnie. Czuję się, jakby wreszcie moje wysiłki zostały nagrodzone. Czy nie uważasz, że to dziwne? Co się stało, że zacząłem w ten sposób myśleć? – Tak, to naprawdę zaskakujące... No to co robimy? Gdzie masz ochotę pójść? – Nie wiem. Pragnę cię, bardzo seksownie wyglądasz w tej sukience, wszyscy przechodzący mężczyźni się za tobą oglądają. – Ja też mam ochotę się kochać. – Ciszej dodała: – Chcę, żebyś mnie pieprzył. – Gdzie się zatrzymałaś? – W Concorde Saint-Lazare. Wyjąłem pięćset euro z kieszeni marynarki, odwróciłem się, żeby przywołać gestem kelnera. Victoria wykrzyknęła: – Pięćset euro! My God, widać, że jesteś teraz bogaty! – Dziś wieczorem ja cię zapraszam. Będziemy się kochać, a potem pójdziemy do eleganckiej restauracji. Szliśmy w stronę Concorde Saint-Lazare. Kiedy w pewnym momencie mijaliśmy kino porno, Victoria powiedziała: – O, to tu chodziliśmy z Laurentem.
Zatrzymaliśmy się, spojrzałem jej w oczy, lekko drżała, zaczął mi stawać. Spytałem: – Chcesz, żebyśmy weszli? – Nie wiem... A ty masz ochotę? – Chyba tak. Ale nie musimy... – Mam trochę tremę. – Ja też się trochę boję. To onieśmielające. – Mówimy o tym od tak dawna... – Chodź, idziemy, nic nie będziemy robić, tylko zobaczymy, jak to jest – powiedziałem. – Jeżeli nie będzie się nam podobało, wyjdziemy. Kupiliśmy dwa bilety, weszliśmy, na sali było chyba z piętnastu facetów, siedzieli pojedynczo w różnych miejscach sali. Dźwięk przerywały trzaski, kobiece krzyki rozkoszy były nieco nasycone. Sama kopia była zniszczona, porysowana, wyblakła, film pokazywano pewnie setki razy. Sądząc po ubraniach aktorów, pochodził z lat osiemdziesiątych. Usiedliśmy w środku pustego rzędu. Było duszno i gorąco, dźwięk nastawiony na pełną moc podkreślał wrażenie łaźni parowej, zamknięcia. Zły dubbing sprawiał, że dialogi jakby sztucznie nakładały się na obrazy: ta sama granica, która dzieliła aktorów i publiczność, przebiegała przez sam film, jakby był świadkiem własnego ubóstwa. Na ekranie blondynka robiła komuś laskę.
Położyłem rękę na nodze Victorii i zacząłem pieścić jej skórę, podnosząc materiał sukienki. – Dotknij moich piersi – powiedziała. Pocałowałem ją w usta, wsunąłem palce do jej szparki: była zupełnie mokra. Spytałem: – Chcesz się kochać tutaj czy wolisz, żebyśmy wyszli? – Nie, kochaj się ze mną już teraz, pospieszmy się. – Tu, w obecności tych facetów, którzy na nas patrzą? – Rozbierz mnie, pokaż im moje ciało, chcę być naga, chcę, żeby mnie dotykali... Zdjąłem jej sukienkę, stanik i majtki: była naga. Zewsząd, z przodu, z tyłu, z boków otaczali nas mężczyźni, zbliżali się w ciemności wolno, ostrożnie, żeby nas nie spłoszyć. Victoria wzięła mój członek w palce, widziałem, że jej skóry zaczęły dotykać ręce, najpierw trochę nieśmiało, delikatnie. Ponieważ nie zareagowała na te gesty żadnym ruchem obronnym, ręce stawały się coraz śmielsze, niektóre napotkałem nawet, gdy próbowały się wśliznąć do szparki Victorii, która jęczała mi do ucha. Wsunąłem jej w odbyt palec wskazujący, głęboko, podczas gdy mnie ssała. Wtedy podniosła głowę i powiedziała: „Chodź, kochaj się ze mną, nie wytrzymam dłużej”.
Wziąłem Victorię od tyłu, klęczała na siedzeniu pochylona ku tylnym rzędom, opierając piersi o fotel. Wokół jej twarzy widziałem członki we wzwodzie, mężczyźni, którzy tłoczyli się wokół, onanizowali się, patrząc na nas, moje wargi dotykały jej ucha i szeptałem, gdy jęczała: „Widziałaś, Victorio, wszystkie te członki? Stają im na twój widok, chcą cię pieprzyć. Którego wolisz? Weź w palce ten, który ci się podoba, chcę zobaczyć, jak to robisz”. Victoria chwyciła jakiś członek, dość krótki, ale gruby, masywny, i włożyła go do ust. Wchodziłem w Victorię, patrząc, jak ssie ten nieznajomy członek, moja twarz dotykała jej twarzy, penis mężczyzny znajdował się kilka centymetrów od moich warg, Victoria trzymała go w palcach i połykała, patrzyłem na męskie prącie i pieprzyłem Victorię, czułem, jak wzbiera we mnie rozkosz, wyszedłem przed wytryskiem. Potem patrzyłem, jak Victoria pozwala, by dwaj mężczyźni oddzielili ją od pozostałych, trzymała ich za penisy i namiętnie całowała w usta. Poprosiłem, aby na mnie usiadła, kochaliśmy się, pieściła członki dwóch facetów, których dopuściła do swojej intymności, wybrawszy ich spośród reszty. Miałem orgazm.
Powiedziałem Victorii, że musimy iść. Ssała właśnie członek jednego z dwóch gości, podczas gdy drugi lizał jej szparkę. Siedziała na fotelu z szeroko rozłożonymi udami, z kostkami na oparciu fotela w poprzedzającym rzędzie, jęczała, trzymając w dłoniach głowę mężczyzny, a dość krótki, lecz masywny członek wsuwał się w jej usta i wysuwał z nich. Pochyliłem się i powiedziałem do Victorii: – Chodź, idziemy. Odpowiedziała: – Nie teraz, zlituj się, dopiero zaczęliśmy, poczekaj. – Nie, już. Pospiesz się. – Chwyciłem ją za ramię. – Nigdy nie widziałam równie pięknego fiuta, poczekaj, chcę, żeby mnie pieprzył, nie masz prezerwatyw? – Nie, nie mam prezerwatyw. – Mam ochotę, żeby mnie pieprzył. Proszę cię, nie możesz mi tego zrobić... – Musimy iść. Victorio, nie możemy tu zostać... – Dobrze, chodźmy, ale oni pójdą z nami. – Jacy oni? – Ci dwaj. – Nie opowiadaj bzdur. No już, koniec, ubieraj się.
Szukałem w ciemności ubrania, Victorii, sukienki, stanika i majtek, które jej podałem: rozmawiała właśnie z jednym z dwóch facetów. Wyszła spomiędzy foteli, żeby ubrać się w przejściu, dwaj mężczyźni poszli za nią, poprawiając ubrania, pozostali rozpierzchli się po sali; dołączył do nas jakiś czarnoskóry i stał obok naszej grupy. Jeden z dwóch facetów pomógł Victorii zapiąć zamek błyskawiczny przy sukience, uśmiechnęła się do niego, gdy się odwróciła, potem pocałowała go w usta. Przeciągle spojrzeli sobie w oczy. Czekałem na Victorię w uchylonych drzwiach do sali; miałem jej torebkę i dokumentację projektu lotaryńskiego. Krzyknąłem: – Victoria! Co ty wyrabiasz?! Wtedy jeden z facetów odwrócił się na moment w moją stronę. Wyszliśmy we czwórkę z kina, a za nami, trzymając się nieco z tyłu, podążał czarnoskóry. Gdy znaleźliśmy się na ulicy, dwaj mężczyźni skręcili z Victorią w lewo, nie udawało mi się przyciągnąć jej uwagi, przestała się do mnie odzywać. – Victorio, co ty wyrabiasz? Zostań tu, gdzie idziesz? Gdzie oni cię biorą? Coś im powiedziała? Znaleźliśmy się na podziemnym parkingu.
Doszliśmy do furgonetki, w której mężczyźni usadzili Victorię, po czym sami wsiedli do środka, tak że znalazła się między nimi. Podszedłem do samochodu i powiedziałem do Victorii: – Co ty robisz? Chyba zupełnie zwariowałaś! Wysiadaj! – Jedziesz czy nie? – Nie jadę. Ty też nie jedziesz nigdzie! – Powinnam się była tego domyślić. Wiesz, czego naprawdę nie znoszę? Przerywać w połowie! – Victorio, błagam cię, zostań, wysiądź! – Kurczę, nie wierzę własnym uszom! Naprawdę mnie wkurzasz! Mężczyzna, który znajdował się koło mnie, spytał: – To jak, stary, co robisz? Jedziesz z nami? Odpowiesz coś swojej dziewczynie? Spojrzałem na Victorię zagubionym wzrokiem, przytrzymując ręką drzwi, żeby facet nie mógł ich zamknąć. – Kurczę, naprawdę jesteś głupi – powiedziała. – Zajmie mi to dwie godziny, zadzwonię później. I pochyliła się, by zasunąć drzwi, furgonetka wycofała, a potem bardzo szybko odjechała. Przez długie sekundy, gdy samochód wyjeżdżał na powierzchnię, słyszałem nerwowe jęki opon skrzypiących na asfalcie w tym betonowym
świecie. Koło mnie stał czarnoskóry, wyszedłem z nim z parkingu po schodach. – Szukamy go – powiedział Christophe Keller parę godzin po moim zatrzymaniu. – Przesłuchujemy właśnie pracownika sklepu z telefonami komórkowymi, do którego wszedł, kiedy rozstaliście się na chodniku. Na twoim miejscu liczyłbym, że go odnajdziemy i potwierdzi twoją wersję wydarzeń, zanim złapiemy tych dwóch facetów, o których mówisz. Kompletnie nie rozumiem, dlaczego zapisałeś numery rejestracyjne: jeżeli twojej dziewczynie coś groziło, nie trzeba jej było pozwolić odjechać... jeżeli nic jej nie groziło, to po co zapisywałeś numery? – Wszystko działo się bardzo szybko, nie wiedziałem, jak zareagować... Pokłóciliśmy się trochę... – Ale przecież była niemal od roku twoją kochanką! A tych dwóch facetów dopiero co poznała! Jak możesz mówić, że z powodu kłótni... – Wiem, nie rozumiem, jak mogłem... Dopiero na widok odjeżdżającej furgonetki zacząłem żałować, że z nią nie pojechałem, i odruchowo zapisałem numer, nie bardzo wiem dlaczego. – Znaleźliśmy właściciela, od czterech dni jest w szpitalu, przesłuchujemy go, żeby ustalić, komu mógł pożyczyć ciężarówkę. Na razie chciałbym
zrozumieć jedną rzecz. Jak można pozwolić swojej kochance odjechać z dwoma nieznajomymi? – Mówiłem panu, wszystko rozegrało się bardzo szybko, nie byłem w stanie jej przekonać... – A dlaczego nie pojechałeś z nimi? – Nie wiem. – Bałeś się? – Nie sądzę. – Podrywacie dwóch Polaków w kinie porno przy Saint-Lazare. Na twoich oczach ładują twoją dziewczynę do furgonetki i odjeżdżają. A ty mi mówisz, że się nie bałeś! Że nie dlatego nie wsiadłeś do samochodu? W takim razie czemu z nią nie pojechałeś? – Nie wiem. Nie rozumiem, co się stało. Zachowałem się beznadziejnie, jeśli to chce pan ode mnie usłyszeć. – Niczego nie chcę od ciebie usłyszeć, a jedynie poznać prawdę. Skąd mam wiedzieć, że nie ty zabiłeś tę kobietę wczoraj późnym popołudniem w lesie w Sénart? Skąd mam wiedzieć, że nie zapisałeś numerów rejestracyjnych przypadkowej furgonetki i nie zmyśliłeś tej historii? Spróbujemy odnaleźć kasjera z kina, żeby sprawdzić, czy pamięta, jak wychodziliście wczoraj we czwórkę, a właściwie w piątkę, licząc Murzyna. Ale biorąc pod uwagę, że jest dopiero dziesiąta rano, a tego
rodzaju zakładów tak wcześnie nie otwierają, trzeba będzie jeszcze trochę poczekać. O to właśnie chodzi: jeżeli twoja wersja wydarzeń jest prawdziwa, chciałbym zrozumieć, dlaczego pozwoliłeś jej odjechać, dlaczego zapisałeś numery, dlaczego nie zgłosiłeś się do nas spontanicznie, żeby złożyć zeznanie. Zaoszczędzilibyśmy czas, a kto wie, może nawet byśmy ją uratowali. – Nie wiem. – Nie wiesz, nie wiesz... Lepiej byłoby, gdybyś zadał sobie właściwe pytania wcześniej, zamiast płakać, gdy jest już za późno. Masz tu chusteczki. – Dziękuję. – Często to robiliście? – O czym pan mówi? – Nie udawaj niewiniątka, to irytujące, dobrze wiesz, o czym mówię. – To był pierwszy raz. – Zawsze tak się mówi... Dziwne, zauważyłem, że w tego rodzaju okolicznościach zawsze zdarza się to po raz pierwszy. – Ale w tym przypadku naprawdę tak było. – Załóżmy. To było twoje marzenie, żeby nieznajomi przelatywali ją w kinach porno? – Nasze wspólne. – Przepraszam, nie dosłyszałem, czy możesz
mówić głośniej i przestać na pięć minut płakać? – Nasze wspólne. – I mówisz, że nigdy wcześniej nie robiliście tego aż do wczoraj? – Nie. – Na czym właściwie opierały się wasze relacje? Jak byś je określił? – Była moją kochanką. – Byłeś w niej zakochany? – Nie wiem. – Jak to nie wiesz? – To było skomplikowane. – Co było skomplikowane? – Zrozumienie, czy jestem w niej zakochany. Mam żonę, a ona męża. Obiecaliśmy sobie, że nie będziemy narażać na szwank naszego życia rodzinnego. – No to się wam rzeczywiście udało. – ... – Ona też? – Co też? – Też nie chciała narażać na szwank swojego życia rodzinnego? – Tak. – Więc nie była w tobie zakochana. – Nie sądzę. – Jesteś tego pewien czy nie sądzisz?
– Jestem pewien. – Czego? – Że nie była we mnie zakochana. – Wydaje mi się jednak, że trzeba być naprawdę bardzo zakochanym, by dać się mężczyźnie wplątać w tego rodzaju ryzykowne sytuacje. – Miała na to ochotę, nie zrobiła tego, żeby mi sprawić przyjemność. Najlepszy dowód, że ciągnęła to beze mnie. – Powinieneś był ją chronić. – Zgadzam się. Oskarżcie mnie o nieudzielenie pomocy w niebezpieczeństwie, jeżeli sprawi wam to przyjemność. – Na razie staramy się zyskać pewność, że jej nie zabiłeś. Później zastanowimy się nad nagrodami pocieszenia. Więc czemu tego nie zrobiłeś? – Czego? – Czemu jej nie chroniłeś? – Wszystko stało się za szybko, przerosło mnie to, wykluczyła mnie z ich grona i zwymyślała, to było brutalne. – Czemu pozwoliłeś jej odjechać, skoro to było brutalne? Nie domyślałeś się, że to się może źle skończyć? – Brutalna była ona, jej słowa, nie ci dwaj mężczyźni. Odmówiła, gdy prosiłem, by została, by
mnie posłuchała. Chciała z nimi pojechać. To było brutalne. Stała się kimś innym, przestała być sobą, nie poznawałem jej. Miałem przed oczyma osobę obcą. Nawet wzrok jej się zmienił, głos. Natrafiłem na mur, gdy poprosiłem, żeby z nimi nie jechała. Dlatego nie wsiadłem: nie było dla mnie miejsca, nie potrzebowała mnie. – Nie potrzebowała cię... – Wolała jechać sama, niż nie jechać wcale, miała mi za złe, że przerywam w połowie, tak to odczułem, ona dała mi to tak odczuć. Było w niej jakieś szaleństwo, nic jej nie interesowało poza tym, co w tamtym momencie miała w głowie. – Nie mogę w to uwierzyć. To nieprawdopodobne. – A jednak to prawda. – Nie pasuje to do tego, co przeczytałem w jej pamiętniku. – ... – Z pamiętnika wynika, że była bardzo zakochana. – Nie sądzę. Myli się pan. – Gdy czytam te strony, nie mam wrażenia, że napisała je kobieta, która jest gotowa zwinąć się z dwoma facetami poznanymi w kinie porno przy Saint-Lazare. Ani przez sekundę nie wierzę w twoją historię.
– A jednak tak to się właśnie odbyło. – Utrzymujesz, że nie była w tobie zakochana? – Nigdy mi nie powiedziała ani nie napisała, że mnie kocha. – A ja ci mówię, że była w tobie zakochana do szaleństwa. Więc to dziwne, nie udaje mi się dopasować twojej wersji wydarzeń do tego, co napisała o was, o swoim pragnieniu, by posunąć się dalej. – Mówię panu, że to prawda. Nie mogłem jej zatrzymać. – Dalej utrzymujesz, że nie wiesz, czy ją kochałeś? – Nie wiem, sam już nie wiem, niech pan mnie tym nie męczy. – Nie przestanę cię męczyć. Zamordowano kobietę, znalezione w jej smartfonie SMS-y świadczą o tym, że jesteś ostatnią osobą, która widziała ją żywą. Na razie jesteś jedynym podejrzanym, więc dalej będę zadawał ci pytania, bo twoja wersja wydarzeń mnie nie przekonuje. – ... – Z jej strony, jeżeli może ci to w czymś pomóc, sprawa wygląda dość jasno. Mówię o uczuciach. No nie wiem, na przykład pod datą 16 lipca, dziesięć dni temu, znajduję to, przeczytam ci... „Z każdym dniem ten mężczyzna jest mi droższy,
z każdym dniem nabiera większego znaczenia i zajmuje nieco więcej miejsca w moim życiu. Wiem, że powiedzieliśmy sobie, iż niczego nie należy zmieniać: ja mam swoje życie, on ma swoje, a nasze spotkanie jest tylko jednym wzbogacającym przeżyciem więcej, ale coraz trudniej mi się pogodzić z taką wizją, coraz częściej wyobrażam sobie siebie z Davidem, coraz częściej myślę o tym, żeby zostawić męża i ułożyć sobie z nim życie na nowo”. – Policjant spoglądał mi w oczy. Znowu zacząłem płakać. Potem spytał: – I co ty na to? Nie byłem w stanie odpowiedzieć. Bez słowa patrzył, jak płaczę. Wreszcie wybełkotałem: – Nie wiedziałem. – Mogłeś się postarać dowiedzieć. Mogłeś ją zabrać na kolację do romantycznej restauracji zamiast do kina porno. Może opowiedziałaby ci o swoich uczuciach... – Mówienie o uczuciach nie było w jej stylu. – Albo ten wpis, nowszy, sprzed dwóch dni... „Peter powiedział mi, że przyjmie Davida, ale czuję, że wolałby pracować ze znaną pracownią architektoniczną. Chcąc zyskać na czasie, wmówiłam Davidowi, że Margareth zadzwoni do niego, żeby ustalić datę spotkania, okłamałam go, sądząc, że uda mi się wpłynąć na Petera choćby
w sprawie siedziby spółki. Nie wiem, co robić: albo powiem o tym Davidowi wprost, lecz boję się, że wtedy go stracę, będzie miał do mnie pretensje i odejdzie, boję się, że odkryję, iż jest ze mną nadal wyłącznie ze względu na ten projekt, albo ukryję przed nim, że bardzo trudno mi będzie przekonać Petera, uważam jednak, że to nieuczciwe. Dobrze wiem, że jeśli będę nalegała, Peter zgodzi się przyjąć Davida, ale po co mają obydwaj tracić czas? Na próżno analizuję sytuację na wszystkie strony, zawsze dochodzę do tego samego nierozsądnego, absurdalnego i utopijnego wniosku, z którym jednak nie potrafię walczyć: żebyśmy przeżyli prawdziwą miłość, żebyśmy zburzyli mury i wreszcie mieli odwagę spojrzeć w twarz prawdzie, on musiałby zostawić żonę, a ja męża. Pomogłabym mu założyć pracownię, zarabiam dość, by zaspokoić nasze wspólne potrzeby, i mam wystarczające kontakty w świecie biznesu, żeby postarać się znaleźć mu zlecenia. Mój Boże, mój dzienniczku, jesteś moim jedynym powiernikiem, gdybyś ty wiedział! Tak bardzo chciałabym mu pomóc i uczynić go szczęśliwym, żeby mógł wreszcie rozwinąć skrzydła! Widzę, że jest taki nieszczęśliwy, taki rozczarowany! Wreszcie zostałby architektem, chociaż na początku, wyobrażam sobie, byłoby ciężko, ale dla
nas byłoby to jak drugie życie, nowa młodość... Muszę zdobyć się na odwagę i kiedyś z nim o tym porozmawiać... Może pojutrze, bo zdaje się, że jest szansa, żebyśmy się spotkali dość wcześnie po moim zebraniu z prawnikami... Tyle że jesteśmy rozsądni, dorośli, odpowiedzialni, takich rzeczy się nie robi, nie można proponować czterdziestodwuletniemu żonatemu mężczyźnie z dwójką dzieci, by wszystko rzucił i rozpoczął nowe życie z kobietą, która nigdy nie powiedziała mu, że go kocha, ani razu. A jednocześnie, mój dzienniczku, popatrz, jakie życie jest skomplikowane, nie wiem nawet, czy go kocham. Jestem trochę zagubiona. Czasami myślę sobie, że to kaprys, tak bardzo się od siebie różnimy! Zobaczymy we wrześniu, po wakacjach. Boję się wakacji, mam wrażenie, że stałam się dla męża osobą nieznajomą, podobnie jak on dla mnie: żyjemy oddzielnie przez cały tydzień od tylu miesięcy, przestaliśmy w ogóle uprawiać seks, moje życie zawodowe absolutnie go nie interesuje, co nas jeszcze łączy? Natomiast mój związek z Davidem jest taki intensywny, taki uzależniający...” Kiedy zwolniono mnie po czterdziestu ośmiu godzinach i znalazłem się przed siedzibą policji kryminalnej w Wersalu z czarną skórzaną
walizeczką w ręce, poszedłem wypić podwójne espresso przy barze. Próbowałem się dodzwonić na komórkę Sylvie, ale włączyła się poczta głosowa. Poszedłem do toalety, żeby wyjąć z walizeczki pięćset euro, zapłaciłem za kawę tym właśnie banknotem, by mieć drobne, a potem wziąłem taksówkę i wróciłem do domu. Zadzwoniłem do drzwi, nie miałem kluczy, nikt nie odpowiedział. Obszedłem dom dookoła, żeby sprawdzić, czy jakieś okno lub drzwi są otwarte. Podniosłem kamień z ogródka i wybiłem szybę w kuchni na tyłach domu. Rozległ się alarm, rzuciłem się, by wystukać kod na skrzynce, dźwięk umilkł. Zwaliłem się na kanapę w salonie. Na ziemi leżały dziesiątki papierowych samolotów rozmaitej wielkości, w tym miniaturowe, nie było ich, gdy zabierali mnie policjanci. Wywnioskowałem z tego, że Vivienne pewnie przez długie godziny musiała zajmować się sobą, gdy jej mama nie była w stanie robić nic innego, tylko płakać w sypialni. Kompulsywny charakter tego zajęcia świadczył o szaleństwie, jakie ogarnęło nasze życie. Znowu się rozpłakałem, wstałem, obszedłem dom, nigdzie nie
znalazłem żadnego listu. Ktoś zadzwonił do drzwi. Poszedłem sprawdzić, kto to. Sąsiad, który usłyszał alarm, przyszedł się upewnić, czy wszystko w porządku. Powiedziałem mu, że nie miałem kluczy i musiałem wybić okno w kuchni. – Dlaczego nie przyszedł pan do nas po klucze? Wyznałem, że nie miałem odwagi. Stwierdził, że rozumie. Poinformował mnie, że mówiono o mnie w telewizji, a nawet pisano w gazetach. Spytał, czy zostałem zwolniony. – Myśli pan może, że uciekłem? Nadal płakałem. Podał mi chusteczkę higieniczną. – Nie to miałem na myśli. Zostawię już pana. Wyszedł. Sprawdziłem, czy duża walizka jest dalej w garderobie koło naszej sypialni: nie było jej. Zastanawiałem się, gdzie Sylvie mogła wyjechać. Bałem się tylko jednego, a mianowicie że wrócą, że będę musiał znieść wzrok moich córek, nie będąc na to przygotowany. Musiałem się gdzieś ukryć na jakiś czas, uciec, żeby nikt nie mógł mnie odnaleźć. Miałem ochotę umrzeć.
Chodziłem po domu, nie wiedząc, co robić. Pomyślałem, że później znajdę sposób, by ze sobą skończyć. Musiałem wyjechać, zanim Sylvie wróci z dziećmi. Wrzuciłem kilka rzeczy do torby podróżnej, wziąłem czarną skórzaną walizeczkę, wsiadłem do samochodu i odjechałem. Jechałem na chybił trafił, płacząc. Wybierałem przypadkowe drogi. Zmierzałem instynktownie w jakimś kierunku, chciałem się oddalić od przedmieść Paryża i wjechać jak najdalej w głąb Francji. Mijałem miasta i miasteczka, w których nigdy nie byłem, widziałem na tablicach nazwy takie jak te, które widuje się na spodach talerzy. Jechałem nieprzerwanie przez długie godziny. Wreszcie zapadła noc, nie spałem od czterdziestu ośmiu godzin, zatrzymałem się przed hotelem otynkowanym na różowo. Podświetlony szyld głosił: Hôtel de la Forêt. Wyłączyłem silnik i wysiadłem z samochodu.
Za swą wspaniałomyślną pomoc podziękowania niech zechcą przyjąć: François Noir, Domingos Pereira i Frédéric Ustjanowski; Denis Valode i Jean Pistre, którego Incity Tower stał się źródłem inspiracji dla projektu renowacji siedziby spółki Kiloffer; Vincent Courcelle-Labrousse i policjant „Léon”; Xavier Barral.
System Victorii Spis treści Okładka Karta tytułowa Dedykacja ROZDZIAŁ PIERWSZY ROZDZIAŁ DRUGI ROZDZIAŁ TRZECI ROZDZIAŁ CZWARTY ROZDZIAŁ PIĄTY ROZDZIAŁ SZÓSTY ROZDZIAŁ SIÓDMY ROZDZIAŁ ÓSMY Podziękowania Karta redakcyjna
Tytuł oryginału: LA SYSTEME VICTORIA Copyright © Éric Reinhardt, 2013 Copyright © 2014 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga Copyright © 2014 for the Polish translation by Wydawnictwo Sonia Draga Projekt graficzny okładki: Dariusz Sikora Fotografia na okładce: Daniel Król/123rf.com Redakcja: Bożena Sęk Korekta: Joanna Rodkiewicz, Aneta Iwan ISBN: 978-83-7508-872-4 WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o. o. Pl. Grunwaldzki 8-10, 40-127 Katowice tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28 e-mail:
[email protected] http://www.soniadraga.pl www.facebook.com/wydawnictwoSoniaDraga E-wydanie 2014
Plik ePub przygotowała firma eLib.pl al. Szucha 8, 00-582 Warszawa e-mail:
[email protected] www.eLib.pl