Ty tuł ory ginału: An Ember in the Ashes Ilustracje oraz projekt okładki: Tomasz Maroński Redakcja: Jacek Ring Redakcja techniczna: Karolina Bendykowska Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski Korekta: Maria Śleszyńska, Dorota Wojciechowska Copy right © 2015 Sabaa Tahir All rights reserved. © for the Polish translation by MUZA SA, Warszawa 2015 ISBN 978-83-287-0126-7 Wy dawnictwo Akurat Warszawa 2015 Wy danie I
Mój duch jest silniejszy od mojego strachu. Kashi, dziękuję za tę naukę.
Spis treści CZĘŚĆ I NOCNY NALOT I: Laia II: Elias III: Laia IV: Elias V: Laia VI: Elias VII: Laia VIII: Elias IX: Laia X: Elias XI: Laia XII: Elias XIII: Laia CZĘŚĆ II PRÓBY XIV: Elias XV: Laia XVI: Elias SIEDEM DNI PÓŹNIEJ XVII: Laia XVIII: Elias XIX: Laia XX: Elias XXI: Laia XXII: Elias XXIII: Laia XXIV: Elias XXV: Laia XXVI: Elias XXVII: Laia XXVIII: Elias XXIX: Laia XXX: Elias
XXXI: Laia XXXII: Elias XXXIII: Laia XXXIV: Elias XXXV: Laia XXXVI: Elias XXXVII: Laia XXXVIII: Elias XXXIX: Laia XL: Elias XLI: Laia XLII: Elias XLIII: Laia XLIV: Elias CZĘŚĆ III CIAŁO I DUSZA XLV: Laia XLVI: Elias XLVII: Laia XLVIII: Elias XLIX: Laia L: Elias PODZIĘKOWANIA
CZĘŚĆ I NOCNY NALOT
I: Laia Mój starszy brat dociera do domu ciemną nocą, kiedy nawet duchy śpią. Śmierdzi żelazem, węglem i kuźnią. Śmierdzi wrogiem. Przeciska swoje ciało stracha na wróble przez okno, bosą stopą bezgłośnie stąpa po trzcinowej podściółce. Do środka wpada podmuch gorącego pusty nnego wiatru, poruszając zasłonami. Szkicownik brata spada na podłogę, on nogą wpy cha go pod łóżko, jakby to by ł wąż. Gdzie by łeś, Darin? – w my ślach mam odwagę zadać to py tanie, a on ufa mi na ty le, by odpowiedzieć. Dlaczego wciąż znikasz? Kiedy dziadek i babcia cię potrzebują? Kiedy ja ciebie potrzebuję? Co noc od blisko dwóch lat chciałam go o to zapy tać. Co noc brakowało mi odwagi. Z rodzeństwa został mi ty lko on. Nie chcę, żeby przestał ze mną rozmawiać jak z wszy stkimi inny mi. Tej nocy jednak jest inaczej. Wiem, co jest w jego szkicowniku. I wiem, co to oznacza. – Powinnaś dawno spać. – Jego szept przery wa moje rozmy ślania. Po naszej matce Darin odziedziczy ł szósty zmy sł do wy kry wania pułapek. Siadam na łóżku, gdy on zapala lampę. Nie ma sensu udawać, że śpię. – Jest po godzinie policy jnej, przeszły już trzy patrole. Martwiłam się. – Potrafię unikać patroli, Laio. Mam to przećwiczone. – Opiera brodę na krawędzi łóżka i uśmiecha się słodkim uśmieszkiem mamy. Znam to spojrzenie – posy ła mi je, gdy budzę się ze złego snu albo zaczy na brakować nam mąki. Mówi: „Wszy stko będzie w porządku”. Darin sięga po książkę przy mojej poduszce. – Nocne zgromadzenie – odczy tuje ty tuł. – Brzmi groźnie. O czy m? – Dopiero ją zaczęłam. Jest o dżinnie, który … – Ury wam. Spry tne. Bardzo spry tne. On lubi słuchać tak bardzo, jak ja lubię opowiadać. – Daj spokój. Gdzie by łeś? Dziadek miał dziś kilkunastu pacjentów. A ja ciebie zastępowałam, bo on w pojedy nkę nie da rady obsłuży ć ty lu osób. Przez co babcia sama musiała pakować do słoików dżemy dla kupca. No i nie zdąży ła. Teraz kupiec nam nie zapłaci, w zimie będziemy głodowali… dlaczego ciebie to nie obchodzi? Dodaję to wszy stko w my ślach. Uśmiech zniknął już z twarzy Darina. – Medy cy na to nie moja działka – odpowiada. – Dziadek o ty m wie. Chcę ustąpić, ale my ślę o zgarbiony ch plecach dziadka dziś rano. My ślę o szkicowniku. – Dziadkowie na tobie polegają. Przy najmniej z nimi porozmawiaj. Od miesięcy na to liczą. Czekam, aż powie mi, że nic nie rozumiem. Że mam zostawić go w spokoju. Ale on ty lko kręci głową, kładzie się na łóżku i zamy ka oczy na znak, że nie chce mu się odpowiadać. – Widziałam twoje ry sunki – mówię mimowolnie, a Darin podry wa się z nagle sposępniałą twarzą. – Nie szperałam w twoich rzeczach – zapewniam. – Jedna z kartek by ła luźna i wy sunęła
się, kiedy zmieniałam podściółkę. – Powiedziałaś dziadkowi i babci? Widzieli? – Nie, ale… – Laia, posłuchaj. – Do diabła, nie chcę tego słuchać. Nie chcę słuchać jego wy mówek. – To, co widziałaś, jest niebezpieczne. Nikomu nie wolno ci o ty m mówić. Pod żadny m pozorem. Nie chodzi ty lko o moje ży cie. Są inni… – Czy ty pracujesz dla Imperium, Darinie? Jesteś na ich żołdzie? Milczy. Wy daje mi się, że dostrzegam odpowiedź w jego oczach, i robi mi się niedobrze. Mój brat zdrajcą? Sługusem Imperium? Gdy by magazy nował zboże, sprzedawał książki albo uczy ł dzieci czy tać, zrozumiałaby m. By łaby m dumna, że robi to, na co sama nie mam odwagi. Imperium prześladuje, więzi i zabija ludzi za takie „zbrodnie”, ale w uczeniu sześciolatki liter nie ma nic złego – w każdy m razie nie dla nas, Scholarów. To jednak, co zrobił Darin, jest chore. To zdrada. – Imperium zamordowało naszy ch rodziców – szepczę. – Naszą siostrę. Chcę krzy czeć, ale słowa więzną mi w gardle. Imperium Wojańskie podbiło ziemie Scholarów pięć stuleci temu i od tego czasu nie robią nic poza gnębieniem i uciskaniem nas. Niegdy ś Cesarstwo Scholarów szczy ciło się najznakomitszy mi uniwersy tetami i bibliotekami świata. Dzisiaj większość nas nie potrafi odróżnić szkoły od zbrojowni. – Jak mogłeś przejść na stronę Imperium? Jak mogłeś, Darinie? – Laio, nie jest tak, jak my ślisz. Wszy stko ci wy tłumaczę, ale… Ury wa nagle, gestem nakazując mi milczenie, gdy proszę o obiecane wy jaśnienie. Wzrokiem wskazuje na okno. Sły szę chrapanie dziadka, babcię przewracającą się na drugi bok, gruchanie pierwszego gołębia. Znajome, domowe odgłosy. Ale Darin sły szy coś jeszcze. Krew odpły wa mu z twarzy, w jego oczach pojawia się lęk. – Laia – mówi. – Nalot. – Ale jeżeli pracujesz dla Imperium… – To dlaczego żołnierze robią nalot na nasz dom? – dodaję w my ślach. – Nie pracuję – odpowiada. Wy daje się spokojny, spokojniejszy ode mnie. – Ukry j szkicownik. To jego szukają. Dlatego tu przy szli. Potem wy biega z pomieszczenia, a ja zostaję sama. Nogi mam jak z waty, ręce jakby zdrewniałe. Pospiesz się, Laio! Zwy kle naloty przeprowadzane są w dzień. Żołnierze chcą, żeby matki i dzieci wszy stko widziały. Żeby ojcowie i bracia patrzy li, jak aresztowani są ich sąsiedzi. Ale nocne naloty są gorsze. To te, przy który ch Imperium nie chce mieć świadków. Zastanawiam się, czy to się dzieje naprawdę. Czy może to koszmar senny. To prawda, Laio. Działaj. Wy stawiam rękę za okno i upuszczam szkicownik na ży wopłot. Marna to kry jówka, ale nie mam czasu szukać lepszej. Do pokoju, kuśty kając, wkracza babcia. Jej dłonie, tak spokojne, kiedy miesza dżem albo zaplata mi warkocze, teraz trzepoczą niczy m ptasie skrzy dła, dając mi znaki,
by m się pospieszy ła. Wy ciąga mnie do przedpokoju. Darin stoi z dziadkiem przy ty lny ch drzwiach. Siwe włosy dziadka są potargane, a ubranie pomięte, lecz pokry ta zmarszczkami twarz jest w pełni przy tomna. Mówi coś półgłosem do mojego brata, a potem wręcza mu największy z noży kuchenny ch babci. Nie wiem, po co to robi. W zetknięciu z serrańskimi klingami żołnierzy jego ostrze trzaśnie jak paty k. – Ty i Darin wy jdźcie ty łem – mówi babcia, wodząc wzrokiem od okna do okna. – Nie otoczy li jeszcze domu. Nie. Nie. Nie. – Babciu – szepczę, poty kając się, kiedy popy cha mnie ku Darinowi. – Schowajcie się we wschodniej części dzielnicy … – Ury wa nagle, wpatrując się we frontowe okno. Za wy tarty mi zasłonami dostrzegam bły sk pły nnej srebrzy stej twarzy. Czuję skurcz w żołądku. – Maska – mówi babcia. – Przy prowadzili Maskę. Uciekaj, Laio. Zanim on tutaj wejdzie. – A ty ? I dziadek? – My ich zatrzy mamy. – Wy py cha mnie delikatnie za próg. – Dochowaj tajemnicy, kochanie. Słuchaj Darina. On się tobą zaopiekuje. Idź. Smukły cień mojego brata pada na mnie, a on chwy ta moją dłoń, gdy drzwi zamy kają się za nami. Przy garbiony wtapia się w ciepłą noc, stąpając bezgłośnie po piasku ze spokojem, którego mu zazdroszczę. Chociaż mam siedemnaście lat i potrafię panować nad lękiem, to ściskam jego dłoń, jakby to by ła jedy na solidna rzecz na świecie. „Nie pracuję dla nich” – powiedział Darin. A więc dla kogo? W jakiś sposób znalazł się na ty le blisko kuźni Serry, by nary sować ze szczegółami proces produkcji najcenniejszego surowca Imperium: niełamliwy ch zakrzy wiony ch szabel, które potrafią przeciąć trzech ludzi naraz. Pięćset lat temu Scholarzy ulegli najazdowi Imperium Wojańskiego, bo nasze szable nie wy trzy my wały konkurencji z ich wy ższej jakości stalą. Od tego czasu nie nauczy liśmy się nic na temat hutnictwa żelaza. Imperium strzeże swoich sekretów tak, jak skąpiec złota. Każdy niepotrafiący wy tłumaczy ć swojej obecności w pobliżu kuźni – Scholar czy Wojanin – ry zy kuje głowę. Jeżeli Darin nie trzy ma z Imperium, jak udało mu się przeniknąć w pobliże kuźni? I jak Imperium dowiedziało się o jego szkicowniku? Z drugiej strony domu pięść wali w drzwi. Szurają buciory, szczęka stal. Rozglądam się w popłochu, spodziewając się zobaczy ć srebrne zbroje i czerwone płaszcze legionistów Imperium, ale na podwórzu panuje spokój. Mimo rześkiego nocnego powietrza pot spły wa mi po karku. W oddali sły chać grzmot bębnów z Czarnego Klifu, bazy Masek. Dźwięk sprawia, że mój lęk materializuje się w postaci twardego dźgania w żołądku. Imperium nie wy sy ła ty ch srebrzy stolicy ch monstrów na by le misję. Ponownie rozlega się walenie do drzwi. – W imieniu Imperium – mówi poiry towany głos – żądam otwarcia ty ch drzwi. Darin i ja zasty gamy nieruchomo. – To nie brzmi jak głos Maski – szepcze mój brat. Maski mówią cicho, słowami, które tną
niczy m ostrza. W czasie gdy legionista waliłby do drzwi, Maska by łby już w środku, siekąc na kawałki każdego, kto znalazłby się na jego drodze. Napoty kam wzrok Darina i wiem, że oboje my ślimy o ty m samy m. Jeżeli Maski nie ma z żołnierzami przy frontowy ch drzwiach, to gdzie jest? – Nie bój się, Laio – mówi Darin. – Nie pozwolę, żeby coś ci się stało. Chcę mu wierzy ć, ale strach jest jak fala, która podcina nogi i wciąga mnie w otchłań. My ślę o dwójce ludzi, którzy mieszkali po sąsiedzku: trzy ty godnie temu zostali aresztowani po nalocie i sprzedani w niewolę. „Przemy tnicy książek” – brzmiał oficjalny zarzut. Pięć dni potem jednemu z najstarszy ch pacjentów dziadka, dziewięćdziesięciotrzy letniemu panu, który ledwo chodził, poderżnięto gardło we własny m domu. „Współpraca z ruchem oporu”. Co żołnierze zrobią z dziadkiem i babcią? Uwiężą ich? Oddadzą w niewolę? Zabiją? Docieramy do ty lnej bramy. Darin wspina się na palce, by podnieść haczy k, kiedy jakiś szmer na ulicy sprawia, że nieruchomieje. Podmuch wiatru podnosi tuman kurzu. Darin zasłania mnie. Kurczowo zaciska dłoń na rękojeści noża, gdy brama otwiera się, skrzy piąc. Ciarki przebiegają mi po grzbiecie. Wy glądam na ulicę ponad ramieniem brata. Ale tam nie ma nic poza piaskiem, podmuchami wiatru i pozamy kany mi okiennicami w sąsiednich domach. Oddy cham z ulgą i wy chodzę przed Darina. W ty m samy m momencie Maska wy łania się z ciemności i przechodzi przez bramę.
II: Elias Dezerter będzie martwy, zanim wstanie dzień. Szlak jego ucieczki wije się niczy m trop rannego jelenia po piaszczy sty ch katakumbach Serry. Tunele go załatwiły. Zby t tu duszno, zby t blisko czai się odór zgnilizny i śmierci. Ślad ma ponad godzinę, gdy nań natrafiam. Strażnicy podchwy cili już trop nieszczęśnika. Jeżeli los będzie mu sprzy jał, umrze w trakcie pogoni. W przeciwny m razie… Nie myśl o tym. Schowaj plecak. I zwijaj się stąd. Czaszki trzeszczą, kiedy wpy cham plecak, w który m mam prowiant, do kry pty w ścianie. Helena zmy łaby mi głowę, gdy by wiedziała, jak traktuję umarły ch. Z drugiej strony, gdy dowie się, dlaczego właściwie tu jestem, świętokradztwo będzie moim najmniejszy m problemem. Nie dowie się. A potem będzie już za późno. Mam wy rzuty sumienia, ale staram się o nich nie my śleć. Helena jest najsilniejszą osobą, jaką znam. Da sobie radę beze mnie. Chy ba po raz setny oglądam się za siebie. W tunelu panuje spokój. Żołnierze pobiegli za dezerterem. Ale bezpieczeństwo to złudzenie, któremu nigdy nie ulegam. Pospiesznie układam kości z powrotem przed kry ptą, by zatrzeć ślad swojej obecności, i nasłuchuję ludzkich odgłosów. Jeszcze ty lko jeden dzień. Jeden dzień paranoi, ukry wania się i kłamstwa. Jeden dzień do ukończenia szkoły. Potem będę wolny. Gdy układam czaszki, powietrze porusza się, przeciąga, niczy m niedźwiedź budzący się ze snu zimowego. Przez cuchnący oddech tunelu przebijają się zapachy trawy i śniegu. Mam dwie sekundy, by odsunąć się od kry pty i uklęknąć, udając, że badam jakiś trop. Ona już stoi nade mną. – Eliasie? Co ty tu robisz? – Nie sły szałaś? Ścigamy dezertera. – Wpatruję się w piaszczy ste podłoże. Moja twarz, ukry ta za srebrną maską sięgającą od czoła po szczękę, powinna by ć niewidoczna, lecz Helena Aquilla i ja spędziliśmy razem niemal każdy dzień z czternastu lat naszej edukacji w Akademii Wojskowej Czarnego Klifu; nie zdziwiłby m się, gdy by potrafiła czy tać w moich my ślach. Bezszelestnie staje przede mną i patrzę w jej oczy, jasnoniebieskie jak ciepłe wody wokół wy sp południowy ch. Maska, osobna i obca, skry wa moje oblicze i uczucia. Maska Heleny przy lega do jej twarzy niczy m druga skóra i widzę, jak dziewczy na lekko marszczy brew, gdy spogląda na mnie. Spokojnie, Eliasie, powtarzam sobie. Po prostu szukasz dezertera. – Tędy nie szedł – mówi Helena. Przeciąga dłonią po włosach, spleciony ch jak zawsze w ciasny, przy pominający koronę blond kok. – Dex wziął kompanię posiłkową z północnej wieży i ruszy li tunelem Wschodniej Odnogi. My ślisz, że go znajdą? Posiłkowi, chociaż nie tak dobrze wy szkoleni jak legioniści i niemogący równać się z Maskami, to wciąż bezlitośni tropiciele. – Jasne, że tak. – Nie udaje mi się ukry ć gory czy w głosie i Helena przy gląda mi się uważnie. – Cholerny tchórz – dodaję. – A ty dlaczego nie śpisz? Nie miałaś służby dziś rano. – Dopilnowałem tego.
– Te cholerne bębny. – Helena rozgląda się po tunelu. – Wszy stkich obudziły. Bębny. Oczy wiście. „Dezerter – zagrzmiały w trakcie psiej wachty. – Alarm dla wszy stkich oddziałów”. Helena najwy raźniej postanowiła przy łączy ć się do pościgu. Dex, mój dowódca, powiedział jej, w którą stronę poszedłem. Nie widział w ty m nic podejrzanego. – My ślałem, że może dezerter skierował się tutaj. – Odwracam się od ukry tego plecaka i spoglądam w głąb innego tunelu. – Najwy raźniej się my liłem. Powinienem dołączy ć do Dexa i reszty. – Trudno mi to przy znać, ale zwy kle się nie my lisz. – Helena patrzy na mnie z ukosa i uśmiecha się. Znowu ogarniają mnie wy rzuty sumienia, czuję nieprzy jemne ssanie w żołądku. Będzie wściekła, kiedy dowie się, co zrobiłem. Nigdy mi nie wy baczy. Nieważne. Stało się. Teraz nie ma już odwrotu. Helena wprawną ręką bada ślady na piasku. – Nigdy wcześniej nie by łam w ty m tunelu. Kropla potu spły wa mi po karku. Ignoruję ją. – Gorąco tu i śmierdzi – mówię. – Jak we wszy stkich pozostały ch. – „Chodźmy ” – mam ochotę dodać, ale wiem, że zabrzmiałoby to jak przy znanie się do winy. Zakładam ręce na piersi i w milczeniu opieram się o ścianę katakumby. „Pole bitwy to moja świąty nia” – powtarzam w my ślach słowa, który ch nauczy ł mnie dziadek, gdy miałem sześć lat. Mówi, że działają na umy sł tak jak osełka na klingę. „Czubek miecza jest moim kapłanem. Taniec śmierci moją modlitwą. Kończący cios wy zwoleniem”. Helena spogląda na ślady moich stóp na piasku, potem na kry ptę, gdzie ukry łem plecak, na spiętrzone czaszki. Coś podejrzewa i atmosfera robi się nagle gęsta. Do diaska. Muszę odwrócić jej uwagę. Gdy ona spogląda to na kry ptę, to na mnie, wiodę leniwy m spojrzeniem po jej ciele. Paru cali brakuje jej do sześciu stóp wzrostu – jest o pół głowy niższa ode mnie. W akademii poza nią są sami faceci; szczupła, muskularna, w obcisły m czarny m stroju, który noszą wszy scy uczniowie, zawsze przy ciągała spojrzenia. Ale nie moje. Zby t długo się znamy. No już, zauważ moje spojrzenie. Zauważ, że obmacuję cię oczami, i zrób z ty m coś. Gdy napoty kam jej spojrzenie, bezczelny jak mary narz świeżo po powrocie do portu, ona otwiera usta, jakby chciała wpić się w moje. Potem spogląda z powrotem na kry ptę. Jeżeli widzi plecak i domy śla się, co zamierzam, to już po mnie. Może jej się to nie podobać, ale według prawa Imperium ma obowiązek na mnie donieść, a ona nigdy w ży ciu nie złamała prawa. – Eliasie… Przy gotowuję w my ślach kłamstwo. „Potrzebowałem paru dni dla siebie. Żeby przemy śleć pewne sprawy. Nie chciałem zawracać ci ty m głowy ”. BUM-BUM-bum-BUM. Bębny. Mimowolnie rozszy frowuję wiadomość, jaką przekazują. „Dezerter schwy tany. Zbiórka na główny m dziedzińcu”. Czuję żal. Miałem nikłą nadzieję, że dezerter zdoła przy najmniej wy dostać się z miasta.
– To nie trwało długo – mówię. – Chodźmy. Kieruję się do głównego tunelu. Helena idzie za mną, tak jak się spodziewałem. Prędzej wy kłułaby sobie oko, niż nie wy konała bezpośredniego rozkazu. Helena to prawdziwa żołnierka, wierniejsza Imperium niż własnej matce. Jak każda przy szła Maska poważnie traktuje motto akademii: „Obowiązek aż po śmierć”. Ciekaw jestem, co powiedziałaby, gdy by zorientowała się, co robiłem w tunelach. Co pomy ślałaby o mojej nienawiści do Imperium. Co zrobiłaby, gdy by dowiedziała się, że jej najbliższy kumpel zamierza zdezerterować.
III: Laia Maska niespiesznie przechodzi przez bramę, wielkie ręce zwisają mu po bokach. Dziwna metalowa maska, od której wzięło się przezwisko, przy lega mu ściśle do twarzy niczy m srebrna farba, ujawniając ry sy, od cienkich brwi po wy stające kości policzkowe. Powleczona miedzią zbroja układa się na mięśniach, podkreślając fizy czną siłę wojownika. Podmuch wiatru unosi czarny płaszcz i Maska rozgląda się po podwórzu, jakby zjawił się tu na przy jęcie w plenerze. Potem taksuje mnie wzrokiem i gadzio obojętne spojrzenie jego jasny ch oczu nieruchomieje na mojej twarzy. – Ładna jesteś – stwierdza. Skubię wy tarty rąbek nocnej sukienki, żałując, że nie mam na sobie długiej, bezkształtnej spódnicy, którą noszę za dnia. Maska nawet nie drgnie. Jego twarz jest nieprzenikniona. Ale i tak domy ślam się, co mu chodzi po głowie. Darin staje przede mną i spogląda na ogrodzenie, jakby zastanawiał się, czy zdoła wy starczająco szy bko do niego doskoczy ć. – Jestem sam, chłopcze. – Maska przemawia do Darina z kompletną obojętnością. – Moi towarzy sze są w twoim domu. Możesz uciekać, jeżeli chcesz. – Odsuwa się od bramy. – Ale nalegam, żeby ś zostawił dziewczy nę. Darin podnosi nóż. – Bardzo ry cersko – mówi Maska. Potem uderza, srebrno-miedziany grom bijący z jasnego nieba. Zanim zdążę wy puścić powietrze z płuc, mój brat leży na ziemi, przy gwożdżony kolanem. Nóż upada na piasek. Wy daję okrzy k, samotny w nocnej ciszy. Sekundę później czubek klingi doty ka mojego gardła. Nawet nie zauważy łam, jak doby ł szabli. – Cisza – mówi. – Ręce do góry. I do środka. Jedną ręką trzy ma Darina za kark, drugą, w której dzierży szablę, popy cha mnie naprzód. Mój brat uty ka, ma krew na twarzy i oszołomiony wzrok. Kiedy wy ry wa się niczy m ry ba na haczy ku, Maska ściska go mocniej. Ty lne drzwi otwierają się i staje w nich legionista w czerwony m płaszczu. – Dom zabezpieczony, dowódco. Maska popy cha ku niemu Darina. – Zwiąż go. Jest silny. Potem chwy ta mnie za włosy i wy kręca, aż krzy czę z bólu. – Hmm. – Pochy la głowę ku mojemu uchu i przeszy wa mnie dreszcz, a przerażenie ściska mi gardło. – Zawsze lubiłem brunetki. Zastanawiam się, czy ma siostrę, żonę, kobietę. Ale nawet jeśli, to nie ma to znaczenia. Dla niego nie jestem członkiem czy jejś rodziny, ale rzeczą, którą należy ujarzmić, wy korzy stać
i porzucić. Ciągnie mnie kory tarzem do pokoju od frontu, tak jak my śliwy wlecze zdoby cz. Walcz, mówię sobie. Walcz. Moje żałosne próby stawienia oporu powodują jednak ty lko, że on zaciska uchwy t i ból przeszy wa mi czaszkę. Wiotczeję i pozwalam się prowadzić. We frontowy m pokoju legioniści stoją ramię w ramię pośród poprzewracany ch mebli i potłuczony ch słoików dżemu. Nie będzie pieniędzy od handlarza. Ty le dni spędzony ch nad parujący mi garnkami, pośród klejącego się do skóry i włosów zapachu moreli i cy namonu. Ty le słoików, sparzony ch wrzątkiem, wy suszony ch, napełniony ch i zamknięty ch. Bezuży teczne. Wszy stkie bezuży teczne. Światło jest zapalone, babcia i dziadek klęczą na podłodze z rękami związany mi na plecach. Żołnierz trzy mający Darina popy cha go na podłogę koło nich. – Czy mam związać dziewczy nę? – py ta inny, doty kając sznura przy troczonego do pasa, ale Maska zostawia mnie między dwoma zwalisty mi legionistami. – Ona nie będzie sprawiać kłopotów – mówi, świdrując mnie wzrokiem. – Prawda? – Potrząsam głową i zapadam się w sobie, nienawidząc własnego tchórzostwa. Doty kam maminej bransoletki, którą noszę na bicepsie, przesuwając palcami po znajomy m wzorze, by znaleźć w sobie siłę. Nic z tego. Mama by walczy ła. Prędzej zginęłaby, niż zgodziła się na to upokorzenie. Ale nie mogę zmusić się do działania. Paraliżuje mnie strach. Do pokoju wchodzi legionista, wy gląda na zdenerwowanego. – Nie ma go, dowódco. Maska spogląda na mojego brata. – Gdzie szkicownik? – py ta. Darin patrzy prosto przed siebie, milczy. Oddy cha cicho i miarowo i nie wy gląda już na oszołomionego. Sprawia wrażenie niemal spokojnego. Maska wy konuje drobny gest. Jeden z legionistów chwy ta babcię za kark i przy ciska do ściany. Babcia przy gry za wargę, jej oczy lśnią błękitem. Darin chce wstać, ale inny z żołnierzy go przy trzy muje. Maska podnosi z podłogi odłamek szkła z jednego z roztrzaskany ch słoików. Próbuje dżemu, wy suwając języ k niczy m wąż. – Szkoda, że to wszy stko się zmarnuje. – Przeciąga krawędzią odłamka po twarzy babci. – Musiałaś by ć kiedy ś piękna. Takie oczy. – Odwraca się do Darina. – Mam jedno z nich wy kłuć? – Jest pod oknem sy pialni. W ży wopłocie – mówię szeptem, ale żołnierze sły szą. Maska kiwa głową i jeden z legionistów znika w kory tarzu. Darin nie patrzy na mnie, ale wy czuwam jego trwogę. Dlaczego kazałeś mi go ukry ć? – chcę krzy czeć. – Dlaczego przy niosłeś to cholerstwo do domu? Legionista wraca ze szkicownikiem. Sekundy zdają się wlec w nieskończoność, a jedy ny m odgłosem w pomieszczeniu jest szelest kartek przewracany ch przez Maskę. Jeżeli ta, którą ja znalazłam, by ła reprezentaty wna, to wiem, co zobaczy : noże, szable, pochwy, kuźnie, formuły, instrukcje – rzeczy, który ch żaden Scholar nie powinien wiedzieć, a ty m bardziej uwieczniać na papierze. – Jak dostałeś się do dzielnicy zbrojeniowej, chłopcze? – Maska podnosi wzrok znad szkicownika. – Ruch oporu przekupił jakiegoś robotnika, żeby cię wpuścił? Tłumię chlipnięcie. Z jednej strony odczuwam ulgę, że Darin nie jest zdrajcą. Z drugiej mam ochotę skrzy czeć go za lekkomy ślność. Karą za współpracę z ruchem oporu jest śmierć.
– Sam się tam dostałem – odpowiada mój brat. – Ruch oporu nie miał z ty m nic wspólnego. – Wczoraj po godzinie policy jnej widziano cię wchodzącego do katakumb – Maska mówi niemal znudzony m głosem – w towarzy stwie znany ch scholarskich buntowników. – Wczoraj on by ł w domu przed zgaszeniem latarni – odzy wa się dziadek i dziwnie jest sły szeć kłamstwo z jego ust. Ale nie ma to znaczenia. Maska nie spuszcza wzroku z Darina. Bez mrugnięcia okiem czy ta z jego twarzy jak z książki. – Ty ch buntowników aresztowano dzisiaj rano – ciągnie Maska. – Jeden z nich przed śmiercią podał twoje nazwisko. Co robiłeś w ich towarzy stwie? – Śledzili mnie. – Darin mówi tak spokojnie. Jakby miał to przećwiczone. Jakby w ogóle się nie bał. – Nie znałem ich. – A jednak wiedzieli o twoim szkicowniku. Powiedzieli mi o nim. Skąd wiedzieli? Czego od ciebie chcieli? – Nie mam pojęcia. Maska wbija odłamek w miękką skórę pod okiem babci i jej nozdrza się rozszerzają. Strużka krwi spły wa po policzku. Darin gwałtownie nabiera powietrza, to jedy na oznaka napięcia. – Chcieli szkicownik. Odmówiłem. Przy sięgam. – A ich kry jówka? – Nie widziałem. Zawiązali mi oczy. By liśmy w katakumbach. – Gdzie w katakumbach? – Nie widziałem. Zawiązali mi oczy. Maska przy gląda mu się przez długą chwilę. Nie wiem, jak Darin potrafi zachować spokój pod ciężarem tego spojrzenia. – Jesteś przy gotowany. – W jego głosie pojawia się cień zaskoczenia. – Proste plecy. Głęboki oddech. Te same odpowiedzi na różne py tania. Kto cię szkolił, chłopcze? Kiedy Darin nie odpowiada, Maska wzrusza ramionami. – Parę ty godni w ciemnicy rozwiąże ci języ k. – Wy mieniamy z babcią zaniepokojone spojrzenia. Jeżeli Darina zamkną w więzieniu, nigdy więcej go nie zobaczy my. Ty godniami będą go przesłuchiwać, a potem sprzedadzą w niewolę albo zabiją. – To jeszcze dziecko – cedzi powoli dziadek, jakby przemawiał do zdenerwowanego pacjenta. – Proszę… Bły ska stal i dziadek pada jak rażony gromem. Maska porusza się tak szy bko, że nie rozumiem, co się stało. Pojmuję dopiero wtedy, kiedy babcia rzuca się naprzód. Z jej ust wy doby wa się przenikliwy, wy rażający czy sty ból okrzy k, który sprawia, że osuwam się na kolana. Dziadek. O bogowie, ty lko nie dziadek. W my ślach składam serię przy rzeczeń. Nigdy więcej nie będę nieposłuszna, nie zrobię nic złego, nie będę narzekać na swoją pracę, jeżeli ty lko dziadek przeży je. Lecz babcia rwie włosy z głowy i zawodzi, a gdy by dziadek ży ł, nie pozwoliłby jej tego ciągnąć. Nie zniósłby tego. Spokój Darina pry ska, na jego twarzy pojawia się przerażenie, które przenika mnie do szpiku kości. Babcia wstaje i robi chwiejny krok ku Masce. Ten wy ciąga rękę, jakby chciał położy ć jej dłoń
na ramieniu. Ostatnią rzeczą, jaką widzę w oczach babci, jest lęk. Potem Maska wy konuje pojedy nczy ruch nadgarstkiem i na jej szy i pojawia się cienka czerwona linia, grubiejącą i czerwieniejąca, gdy babcia upada. Jej ciało uderza głucho o podłogę, oczy są wciąż otwarte i lśnią od łez, a krew cieknie po szy i na dy wanik, który utkały śmy razem w zimie. – Dowódco – mówi jeden z legionistów. – Godzina do świtu. – Zabierzcie chłopaka. – Maska nie spogląda drugi raz na babcię. – Dom spalić. Na te słowa zwraca się ku mnie, a ja mam ochotę zniknąć jak cień blaknący na ścianie. Ży czę sobie tego mocniej niż czegokolwiek w ży ciu, choć wiem, jakie to głupie. Żołnierze uśmiechają się porozumiewawczo, gdy Maska robi krok w moją stronę. Patrzy mi prosto w oczy, wy czuwając mój strach niczy m kobra paraliżująca wzrokiem ofiarę. Nie, proszę, nie. Chcę zniknąć. Maska mruga oczami, cień uczucia przemy ka przez jego oblicze, nie wiem, czy to zaskoczenie, czy wstrząs. Nieważne. Bo w ty m samy m momencie Darin podry wa się z podłogi. Gdy ja tchórzy łam, on zdąży ł poluzować sobie więzy. Wy ciągając przed siebie ręce niczy m szpony, naciera na Maskę. Gniew dodaje mu sił i przez sekundę jest uderzająco podobny do naszej matki, z rozwiany mi włosami barwy miodu, blaskiem w oczach i ustami wy gięty mi w dzikim gry masie. Maska cofa się w kałużę krwi, jaka zebrała się koło głowy babci, a Darin dopada go, przewraca i zaczy na okładać pięściami. Legioniści najpierw ty lko patrzą z niedowierzaniem, potem otrząsają się i postępują naprzód, krzy cząc i klnąc. Lecz zanim zdążą go obezwładnić, Darin wy ciąga szty let zza pasa Maski. – Laio! – woła mój brat. – Uciekaj… Nie uciekaj, Laio, Pomóż mu. Walcz. My ślę jednak o zimny m, okrutny m wzroku Maski. „Zawsze lubiłem brunetki”. Zgwałci mnie. A potem zabije. Wzdry gam się i wy cofuję do przedpokoju. Nikt mnie nie zatrzy muje. Nikt nie zauważa. – Laio! – Pełen pasji krzy k człowieka w potrzasku. Kazał mi uciekać, ale gdy by m ja tak krzy knęła, wróciłby po mnie. Nigdy nie zostawiłby mnie samej. Zatrzy muję się. Pomóż mu, Laio, nakazuje mi głos w głowie. No już. I drugi głos, bardziej natarczy wy, mocniejszy. Nie zdołasz go ocalić. Rób, co mówi. Uciekaj. Kątem oka zauważam płomień i czuję zapach dy mu. Jeden z legionistów podpalił dom. Ogień pochłonie go w ciągu kilku minut. – Zwiążcie go porządnie ty m razem i do celi z nim. – Maska podnosi się, masując sobie szczękę. Widząc mnie wy cofującą się kory tarzem, robi się dziwnie spokojny. Z wahaniem patrzę mu w oczy, a on przekrzy wia głowę. – Uciekaj, mała – mówi. Mój brat wciąż się opiera, a jego krzy ki palą mnie do ży wego. Wiem, że będę je sły szała o każdej godzinie każdego dnia, dopóki nie umrę albo nie naprawię tego, co się stało. Wiem to. A jednak uciekam. ***
Ciasne uliczki i piaszczy ste placy ki dzielnicy scholarskiej nikną, gdy je mijam, niczy m sceneria sennego koszmaru. Z każdy m krokiem głos w głowie nakazuje mi zawrócić i pomóc Darinowi. Ale z każdy m krokiem staje się to mniej prawdopodobne, aż w końcu w ogóle przestaje by ć możliwe, i jedy ny m słowem, jakie kołacze mi się po głowie, jest „uciekać”. Żołnierze ścigają mnie, ale ja wy chowałam się pośród ty ch niskich gliniany ch budy nków i szy bko gubię moich prześladowców. Wstaje świt, zwalniam kroku i już nie biegnę, ty lko błąkam się po ulicach. Dokąd iść? Co robić? Potrzebuję planu, ale nie wiem, od czego zacząć. Kto może mi pomóc, pocieszy ć mnie? Sąsiedzi, bojąc się o własne ży cie, odprawią mnie z kwitkiem. Moi bliscy nie ży ją albo siedzą w więzieniu. Moja najlepsza przy jaciółka, Zara, zniknęła po nalocie na jej dom w zeszły m roku, a inni moi przy jaciele mają własne problemy. Jestem sama. Gdy wstaje słońce, znajduję się w pusty m budy nku w najstarszej części dzielnicy, wy patroszonej konstrukcji, która przy cupnęła niczy m ranne zwierzę pośród labiry ntu popadający ch w ruinę domostw. Smród gnijący ch śmieci unosi się w powietrzu. Kulę się w rogu pomieszczenia. Warkocz mi się rozplątał i włosy mam w nieładzie. Czerwone ściegi na rąbku sukienki, które babcia naszy ła mi na siedemnaste urodziny, są podarte. Chciała wprowadzić trochę koloru do mojej bezbarwnej garderoby. By ł to jeden z niewielu prezentów, na jakich ofiarowanie mogła sobie pozwolić. A teraz nie ży je. Tak jak dziadek. Jak moi rodzice i siostra. I Darin. Pojmany. Zabrany do więzienia, gdzie kto wie, co mu zrobią. Ży cie składa się z wielu momentów, które nic nie znaczą. A potem jednego dnia nadchodzi chwila, która wpły wa na wszy stkie dalsze wy darzenia. Gdy Darin zawołał – to by ła taka chwila. By ł to sprawdzian odwagi i mocy. A ja go oblałam. „Laio! Uciekaj!”. Dlaczego go posłuchałam? Powinnam zostać. Powinnam coś zrobić. Jęczę i łapię się za głowę. Wciąż sły szę jego krzy k. Gdzie on teraz jest? Czy zaczęli go już przesłuchiwać? Będzie się zastanawiał, co się ze mną stało. Będzie się zastanawiał, jak jego siostra mogła go zostawić. Jakieś poruszenie w półmroku zwraca moją uwagę i włosy na karku stają mi dęba. Szczur? Wrona? Cienie przemieszczają się, a pośrodku dostrzegam parę złowrogich oczu. Wkrótce dołączają do nich kolejne, nienawistne, zwężone w szparki. „Halucy nacje – sły szę w głowie głos dziadka stawiającego diagnozę. – Efekt szoku”. Czy są to halucy nacje, czy nie, cienie wy dają się realne. Ich oczy lśnią blaskiem miniaturowy ch słońc, a one krążą wokół mnie jak hieny, coraz bardziej ośmielone. „Widziały śmy – sy czą. – Znamy twoją słabość. On umrze przez ciebie”. – Nie – odpowiadam szeptem. Ale mają rację. Zostawiłam Darina. Porzuciłam go. Nie ma znaczenia, że kazał mi uciekać. Jak mogłam zachować się tak tchórzliwie? Doty kam bransoletki na ramieniu, ale to ty lko pogarsza sprawę. Mama przechy trzy łaby Maskę. Uratowałaby Darina, babcię i dziadka. Nawet babcia by ła odważniejsza ode mnie. Babcia, z jej kruchy m ciałem i ognisty m wzrokiem. Z kręgosłupem ze stali. Po niej ten ogień odziedziczy ła mama, a po mamie Darin. Ale nie ja.
„Uciekaj, mała”. Cienie są coraz bliżej, więc zaciskam powieki w nadziei, że znikną. Skupiam się na my ślach tłukący ch mi się po głowie, próbując je okiełznać. W oddali sły chać krzy ki i tupot butów. Jeżeli żołnierze wciąż mnie szukają, to nie jestem tu bezpieczna. Może niech mnie znajdą i zrobią, co mają zrobić. Porzuciłam bliskiego członka rodziny. Zasługuję na karę. Lecz ten sam insty nkt, który kazał mi uciekać przed Maską, teraz sprawia, że zry wam się na równe nogi. Wy chodzę na ulicę i gubię się w gęstniejący m tłumie. Niektórzy przechodnie przy glądają mi się, jedni nieufnie, inni z sy mpatią. Większość jednak nie patrzy w ogóle. Zaczy nam się zastanawiać, ile razy ja mijałam na ulicy kogoś, kto uciekał, czy j cały świat właśnie się rozpadł. Zatrzy muję się, by odsapnąć w wąskiej uliczce śliskiej od nieczy stości. Na drugim końcu dzielnicy w niebo bije słup czarnego dy mu. To płonie mój dom. Dżemy babci, lekarstwa dziadka, ry sunki Darina, moje książki. Wszy stko, czy m jestem. Nie wszystko, Laio. Jest jeszcze Darin. Pośrodku uliczki w odległości kilku kroków dostrzegam kratkę ściekową. Jak wszy stkie do niej podobne w dzielnicy prowadzi do katakumb Serry : siedziby szkieletów, duchów, szczurów, złodziei… i zapewne scholarskiego ruchu oporu. Czy Darin dla nich szpiegował? Czy to ruch oporu wy słał go do dzielnicy zbrojeniowej? To jedy ne logiczne wy tłumaczenie bez względu na to, co Darin powiedział Masce. Chodzą pogłoski, że konspiratorzy działają coraz śmielej, rekrutując nie ty lko Scholarów, lecz także mieszkańców leżącego na północy wolnego państwa zwanego Morzą oraz Plemieńców, który ch pusty nne tery torium jest protektoratem Imperium. Dziadek i babcia nigdy otwarcie nie rozmawiali przy mnie o ruchu oporu. Ale późno w nocy sły szałam, jak szepczą o ty m, że rebelianci zaatakowali siły Imperium i uwolnili scholarskich więźniów. O bojownikach atakujący ch karawany prowadzone przez merkatorów, członków kupieckiej kasty Imperium, albo organizujący ch zamachy na ilustrian, przedstawicieli imperialnej klasy wy ższej. Ty lko rebelianci opierają się najeźdźcom. Chociaż trudno uchwy tni, są jedy ną bronią, jaką ma-my. Jeżeli ktoś jest w stanie przeniknąć do zbrojowni, to oni. Uświadamiam sobie, że ruch oporu może mi pomóc. Mój dom został spalony, a dziadek i babcia zabici dlatego, że dwaj członkowie podziemia podali nazwisko Darina władzom. Jeżeli trafię do właściwy ch ludzi i wy jaśnię im, co się stało, mogą pomóc mi uwolnić Darina – nie ty lko dlatego, że są mi to winni, lecz także dlatego, że obowiązuje ich izzat, pradawny scholarski kodeks honorowy. Przy wódcy ruchu oporu to najlepsi ze Scholarów, najodważniejsi. Rodzice wpoili mi to, kiedy jeszcze ży li. Jeżeli poproszę o pomoc, podziemie nie odmówi. Podchodzę do kratki. Nigdy nie by łam w katakumbach Serry. Wiją się pod cały m miastem, setki mil tuneli i pieczar, niektóre pełne kości nagromadzony ch przez stulecia. Dzisiaj nie grzebie się już tam ludzi, a nawet władze nie znają wszy stkich odnóg i rozgałęzień. Jeżeli potężne Imperium nie jest w stanie wy tropić rebeliantów, to jak ja ich znajdę? Będę szukać do skutku. Podnoszę kratkę i wpatruję się w czeluść. Muszę tam zejść. Muszę dotrzeć do członków ruchu oporu. W przeciwny m razie mój brat nie ma szans. Jeżeli ich nie znajdę i nie nakłonię, żeby mi pomogli, nigdy więcej go nie zobaczę.
IV: Elias Gdy docieramy z Heleną na dziedziniec szkoły, niemal wszy scy z trzech ty sięcy uczniów stoją już w szeregu. Do świtu została godzina, ale nikt nie wy gląda na zaspanego. Panuje raczej nastrój oży wienia. Ostatnim razem, gdy ktoś zdezerterował, na dziedzińcu leżał śnieg. Wszy scy wiedzą, co się wy darzy. Mimowolnie zaciskam pięści. Nie chcę tego oglądać. Jak każdy znalazłem się tutaj w wieku sześciu lat i w ciągu czternastu, jakie upły nęły od tego czasu, widziałem niezliczone przy kłady wy mierzania kary. Moje własne plecy są świadectwem brutalności panujący ch tu zwy czajów. Ale dezerterzy są zawsze najgorsi. Jestem cały spięty, ale spuszczam wzrok i przy bieram obojętną minę. Nauczy ciele, zwani tu centurionami, będą nas obserwować. Zwrócić na siebie ich uwagę, gdy tak niewiele brakuje mi do ucieczki, by łoby niewy baczalny m błędem. Helena i ja mijamy najmłodszy ch uczniów, cztery klasy bezmaskich juniorów, którzy będą widzieć wszy stko najwy raźniej. Najmłodsi mają zaledwie siedem lat. Najstarsi blisko jedenaście. Juniorzy spuszczają wzrok, gdy ich mijamy ; nie wolno im się nawet odzy wać do uczniów wy ższy ch klas. Stoją wy prężeni jak struna, z szablami na plecach pod przepisowy m kątem czterdziestu pięciu stopni, w wy glansowany ch butach, z kamienny mi twarzami. Nawet najmłodsi z nich zdąży li już zapamiętać najważniejsze przy kazanie Czarnego Klifu: słuchaj, podporządkowuj się i trzy maj gębę na kłódkę. Za juniorami jest wolna przestrzeń na cześć piątaków, którzy nie wrócili. W wieku jedenastu lat piątoklasiści wy rzucani są – bez odzieży, prowiantu czy broni – poza mury szkoły, w dzikie ostępy Imperium, gdzie muszą przeży ć na własną rękę cztery kolejne lata. Ci, który m to się uda, wracają do Czarnego Klifu, otrzy mują maski i spędzają kolejne cztery lata jako kadeci, a potem jeszcze dwa jako Czaszki. Helena i ja należy my do starszy ch Czaszek – kończy my ostatni rok szkolenia. Centurioni, z biczami w dłoniach, przy glądają się nam spod okalający ch dziedziniec arkad, oczekując na przy by cie komendantki szkoły. Stoją nieruchomo jak posągi, maski już dawno zrosły się z ich twarzami, na który ch nie widnieją żadne emocje. Doty kam własnej maski, żałując, że nie mogę ściągnąć jej choćby na minutę. Tak jak koledzy i koleżanki z klasy, dostałem ją w dniu pasowania na kadeta, w wieku czternastu lat. Jednak – ku zdziwieniu Heleny – gładkie pły nne srebro nie przy rosło mi do twarzy tak jak pozostały m. By ć może dlatego, że zdejmuję to cholerstwo, kiedy ty lko nikt nie patrzy. Nienawidzę maski od dnia, kiedy augur – kapłan Imperium – podał mi ją w wy łożony m aksamitem pudełku. Nienawidzę tego, jak lgnie do mnie niczy m jakiś pasoży t. Tego, jak wciska mi się w twarz i klei do skóry. Jestem jedy ny m uczniem w szkole, któremu maska jeszcze nie przy rosła – co moi wrogowie lubią podkreślać. Ostatnio jednak przeszła do kontrataku, mikroskopijny mi wy pustkami wgry zając mi się w skórę na karku. Dostaję od tego ciarek, czuję, jakby m nie by ł już sobą. Jakby m nigdy już nie miał by ć sobą.
– Weturiusie! – woła do mnie Demetrius, chudy, jasnowłosy szef plutonu Heleny, gdy dołączamy do pozostały ch starszy ch Czaszek. – Kto to jest? Kim jest dezerter? – Nie mam pojęcia. Dex i posiłkowi go schwy tali. – Rozglądam się za swoim porucznikiem, ale jeszcze go nie ma. – Podobno to jeden z juniorów. – Demetrius spogląda na poplamiony krwią pręgierz stojący u podnóża wieży dzwonniczej. – Czwartoklasista. Wy mieniamy z Heleną spojrzenia. Młodszy brat Demetriusa również próbował zdezerterować w czwartej klasie, mając zaledwie dziesięć lat. Zanim legioniści sprowadzili go przed oblicze komendantki, wy trzy mał za bramą trzy godziny – nieprzeciętne osiągnięcie. – Może to by ł ktoś z Czaszek? – Helena rozgląda się po rzędach starszy ch uczniów, próbując dostrzec, czy któregoś brakuje. – Może Markus – mówi ze śmiechem Faris, jasnowłosy dry blas z mojego plutonu. – Albo Zak. Niestety. Markus, o ciemnej karnacji i żółty ch oczach, stoi w pierwszy m rzędzie ze swoim bratem bliźniakiem Zakiem; ten ostatni, urodzony jako drugi, jest niższy i szczuplejszy, ale równie złośliwy. „Wąż i Ropucha” – nazy wa ich Helena. Maska Zaka musi jeszcze przy rosnąć wokół oczu, ale Markusowa przy lega tak ściśle, że wszy stkie ry sy jego twarzy – nawet mocno skośne brwi – są pod nią widoczne. Gdy by Markus próbował ją teraz zdjąć, ściągnąłby sobie połowę twarzy. Co wy szłoby mu właściwie na dobre. Jakby wy czuwając jej wzrok, Markus odwraca się i posy ła jej obleśne spojrzenie, które sprawia, że świerzbi mnie, żeby go udusić. Żadny ch gwałtowny ch ruchów, upominam sam siebie. Nic, co zostałoby zauważone. Zmuszam się, by patrzeć w inną stronę. Niewątpliwie zwróciłby m na siebie uwagę, gdy by m rzucił się na Markusa na oczach całej szkoły. Helena zauważa spojrzenie Markusa. Jej dłonie zaciskają się w pięści, ale zanim zdąży nauczy ć „Węża” moresu, na plac wkracza dy żurny. – Baczność! Trzy ty siące ciał wy pręża się, trzy ty siące par butów stuka obcasami, trzy ty siące karków prostuje się jakby pociągnięty ch sznurkiem lalkarza. Panuje taka cisza, że sły chać by łoby ziewnięcie muchy. Nie sły szy my jednak nadejścia komendantki Akademii Wojskowej Czarnego Klifu; wy czuwamy jej kroki, tak jak wy czuwa się nadciągającą burzę. Komendantka stąpa bezszelestnie, wy łaniając się spod arkad niczy m ry ś z drągowiny. Ubrana jest cała na czarno, od obcisłej kurtki mundurowej po buty ze stalowy mi czubkami. Blond włosy związane ma jak zawsze w szty wny węzeł na karku. Jest jedną ży jącą Maską-kobietą – przy najmniej do jutra, kiedy Helena do niej dołączy. W odróżnieniu jednak od Heleny od komendantki bije śmiertelny chłód, jakby jej szare oczy i szklana twarz zostały wy cięte z lodu. – Wprowadzić oskarżonego – mówi. Dwóch legionistów wy łania się zza wieży, prowadząc drobną, wiotką postać. Demetrius tężeje. Plotki by ły prawdziwe – to czwartoklasista, ma nie więcej niż dziesięć lat. Krew spły wa mu po twarzy, wsiąkając w czarny kołnierzy k munduru. Gdy żołnierze rzucają go u stóp komendantki, chłopiec się nie porusza.
Komendantka spogląda na dezertera, ale jej srebrna twarz niczego nie zdradza. Zaciska dłoń na wy konanej z twardego drewna sinoczarnej szpicrucie z ćwiekami. Nie wy jmuje jej zza pasa. Jeszcze nie. – Czwartoklasista Falkonius Barrius. – Jej głos jest miękki, niemal łagodny. – Porzuciłeś przy dzielone ci stanowisko bez zamiaru powrotu. Wy tłumacz się. – Nie mam wy tłumaczenia, pani komendantko. – Wy powiada słowa, które wszy scy znamy na pamięć, jedy ne dopuszczalne w Czarny m Klifie, kiedy spieprzy ło się sprawę na amen. Nie jest mi łatwo zachować kamienną twarz i obojętny wzrok. Barrius ma ponieść karę za przestępstwo, które popełnię w ciągu najbliższy ch trzy dziestu sześciu godzin. Za dwa dni mogę stać na jego miejscu. Zakrwawiony. Złamany. – Zapy tajmy o zdanie twoich kolegów. – Komendantka zwraca spojrzenie na nas i jest to jak podmuch zimnego górskiego wiatru. – Czy uczeń Barrius winien jest zdrady ? – Tak jest! – Wściekle entuzjasty czny okrzy k sprawia, że drżą mury. – Legioniści – mówi komendantka. – Pod pręgierz z nim. Ry k tłumu otrzeźwia Barriusa i kiedy legioniści przy wiązują go do pręgierza, zaczy na wić się i wy ry wać. Czwartoklasiści, z który mi razem pocił się i cierpiał, tupią obcasami o bruk i wy rzucają pięści w powietrze. W rzędzie przede mną Markus krzy czy, ogarnięty uniesieniem. Wpatruje się w komendantkę jak w boską istotę. Czuję na sobie czy jś wzrok. Centurion po lewej przy gląda mi się. „Nic, co zostałoby zauważone”. Podnoszę lewą dłoń zaciśniętą w pięść i krzy czę razem z pozostały mi, nienawidząc samego siebie. Komendantka wy ciąga szpicrutę zza pasa, głaszcząc ją niczy m kochanka. Potem spuszcza ją z impetem na plecy Barriusa. Jego sapnięcie odbija się echem po dziedzińcu i wszy scy uczniowie nagle milkną, zjednoczeni w krótkiej chwili współczucia. Ży cie w Czarny m Klifie reguluje ty le przepisów, że nie da się ich nie złamać przy najmniej kilka razy. Każdy z nas stał pod ty m pręgierzem. Wszy scy znamy ból, jaki zadaje szpicruta komendantki. Cisza nie trwa długo. Barrius wrzeszczy, a uczniowie wy ją, szy dząc z niego. Markus jest najgłośniejszy, prakty cznie się opluwa. Faris pomrukuje z aprobatą. Nawet Demetrius wy dusza z siebie okrzy k czy dwa, chociaż spogląda nieobecny m wzrokiem. Obok mnie Helena skanduje wraz z inny mi, ale w jej głosie nie ma radości, jedy nie smutek. Reguły Czarnego Klifu wy magają, by potępiła zdradę dezertera. Więc to robi. Komendantka zdaje się nieświadoma wrzawy, skupiona na ty m, co robi. Podnosi i opuszcza rękę z gracją tancerki. Obchodzi Barriusa dookoła, robiąc przerwę po każdy m uderzeniu, niewątpliwie zastanawiając się, jak sprawić, żeby następne by ło jeszcze boleśniejsze. Po dwudziestu pięciu chlaśnięciach szpicrutą chwy ta Barriusa za zwiotczały kark i obraca twarzą do obecny ch. – Spójrz na nich – mówi. – Spójrz na towarzy szy, który ch zdradziłeś. Barrius rozgląda się, szukając wzrokiem kogoś, kto choć trochę ulituje się nad nim. Naiwny. Wpatruję się w ziemię. Tłum wrzeszczy i szpicruta znowu idzie w ruch. I jeszcze raz. Barrius pada na jasne kamienne pły ty, wokół niego poszerza się kałuża krwi. Powieki mu drgają. Mam nadzieję, że stracił przy tomność. Że już nic nie czuje.
Zmuszam się, by patrzeć. Dlatego właśnie się stąd zabierasz, Eliasie, my ślę. Żeby już nigdy więcej nie musieć w ty m uczestniczy ć. Z ust Barriusa wy doby wa się chrapliwe jęknięcie. Komendantka opuszcza ramię i na dziedzińcu zapada cisza. Widzę, jak niedoszły dezerter oddy cha. Wdech. Wy dech. A potem nic. Nikt się nie odzy wa. Wstaje dzień, promienie słońca ry sują niebo nad czarną wieżą niczy m zakrwawione palce, nadając wszy stkiemu czerwonawy odcień. Komendantka wy ciera szpicrutę o mundur Barriusa i zaty ka ją z powrotem za pas. – Zabierzcie go na wy dmy – nakazuje legionistom. – Niech sępy się nim zajmą. – Potem przy gląda się nam. – Obowiązek aż po śmierć. Kto zdradzi Imperium, będzie schwy tany i ukarany. Rozejść się. Dziedziniec stopniowo pustoszeje. Dex, który schwy tał dezertera, wy chodzi bez słowa, ze zbolałą twarzą. Faris spieszy za nim, bez wątpienia po to, by poklepać go po plecach i zaproponować, żeby zapomnieli o smutkach w burdelu. Demetrius jest pogrążony w my ślach, wiem, że rozpamiętuje, jak dwa lata temu musiał oglądać egzekucję własnego brata. Przez wiele godzin nie będzie chciał z nikim rozmawiać. Pozostali uczniowie szy bko opuszczają dziedziniec, komentując to, co zaszło. – …ty lko trzy dzieści uderzeń, co za mięczak… – …jęczał jak baba… – Eliasie. – Głos Heleny jest delikatny, podobnie jak doty k jej dłoni na moim ramieniu. – Chodź. Komendantka cię zobaczy. Ma rację. Wszy scy wy chodzą. Ja też powinienem. Ale nie mogę. Nikt nie patrzy na zakrwawione ciało Barriusa. To zdrajca. Jest niczy m. Ale ktoś powinien zostać. Ktoś powinien go opłakać, choćby przez chwilę. – Eliasie – powtarza Helena, ty m razem natarczy wiej. – Ruszaj się. Zaraz ktoś zauważy. – To zajmie mi chwilę – odpowiadam. – Idź. Chce mnie przekony wać, ale jesteśmy na widoku, a ja nie zamierzam ustąpić. Odchodzi, rzucając mi ostatnie spojrzenie. Gdy znika, podnoszę wzrok na obserwującą mnie komendantkę. Krzy żujemy spojrzenia i po raz setny uderza mnie, jak bardzo się od siebie różnimy. Ja mam czarne włosy, ona blond. Moja skóra jest jasnobrązowa, jej kredowobiała. Jej usta zawsze wy gięte są w gry masie dezaprobaty, podczas gdy ja wy glądam na rozbawionego nawet wówczas, gdy wcale mi nie do śmiechu. Ja mam szerokie bary i dobrze ponad sześć stóp wzrostu, podczas gdy ona jest zwodniczo szczupła, drobniejsza od przeciętnej Scholarki. A jednak każdy, kto na nas spojrzy, pozna, kim dla siebie jesteśmy. Mam po niej wy stające kości policzkowe i jasnoszare oczy. Po niej, mojej matce, odziedziczy łem też insty nkt i szy bkość, które sprawiają, że w ciągu ostatnich dwudziestu lat nikt w Czarny m Klifie nie miał lepszy ch wy ników ode mnie. „Matka”. To niefortunne określenie. Słowo „matka” sugeruje troskliwość, opiekę, miłość. A nie porzucenie dziecka na pusty ni kilka godzin po porodzie. Nie lata milczenia i zawziętej nienawiści. Moja rodzicielka nauczy ła mnie wielu rzeczy. Między inny mi samokontroli. Opanowuję wzbierającą we mnie furię i obrzy dzenie, wy zby wając się wszelkich emocji. Ona marszczy brwi, wy krzy wia wargi w lekkim gry masie i palcami muska dziwny błękitnawy tatuaż, który ma na szy i.
Spodziewam się, że podejdzie i zażąda wy jaśnień, dlaczego wciąż tu jestem i mierzę ją wzrokiem. Ale nie robi tego. Przy gląda mi się jeszcze przez chwilę, a potem odwraca się i znika pomiędzy arkadami. Dzwon na wieży wy bija szóstą i huczą werble. „Zbiórka w stołówce”. Legioniści zabierają zwłoki Barriusa. Dziedziniec jest cichy i pusty, jeżeli nie liczy ć mnie wpatrującego się w kałużę czerwieni znaczącą miejsce, gdzie jeszcze niedawno leżał Barrius. Krew w ży łach mrozi mi świadomość, że jeżeli będę nieostrożny, skończę jak on.
V: Laia Cisza katakumb jest rozległa jak bezksięży cowa noc i równie niesamowita. Co nie oznacza, że tunele są puste; gdy ty lko schodzę na dół, szczur ociera się o moje bose stopy, a przezroczy sty pająk wielkości pięści opuszcza się na nici cal od mojej twarzy. Gry zę się w dłoń, żeby nie krzy knąć. Ocal Darina. Znajdź ruch oporu. Ocal Darina. Znajdź ruch oporu. Czasami szepczę te słowa, częściej jednak powtarzam je w my ślach. To one pchają mnie naprzód i chronią przed szarpiący m umy sł lękiem. Nie jestem pewna, czego właściwie szukam. Obozu? Kry jówki? Ludzkich śladów? Ponieważ większość garnizonów Imperium usy tuowana jest na wschód od dzielnicy, kieruję się na zachód. Nawet w tej ciemnicy jestem w stanie nieomy lnie wskazać, gdzie słońce wschodzi i gdzie zachodzi, gdzie leży stolica Imperium na północy, Antium, i jego główny port na południu, Navium. Tę umiejętność mam, od kiedy sięgam pamięcią. W dziecięcy ch latach, gdy Serra powinna by ła wy dawać mi się bezkresna, zawsze potrafiłam znaleźć właściwą drogę. To dodaje mi otuchy – przy najmniej nie będę kręcić się w kółko. Przez jakiś czas światło sączy się do tuneli przez kratki nad moją głową, rozjaśniając podłogę wątły m blaskiem. Przy ciskam się do ścian usiany ch kry ptami, tłumiąc obrzy dzenie wy wołane odorem próchniejący ch kości. Kry pta to dobra kry jówka, jeżeli napatoczy się patrol. Kości to ty lko kości, powtarzam sobie, a z ręki patrolu zginiesz. Za dnia łatwiej mi odpy chać od siebie wątpliwości i wierzy ć, że w końcu trafię na ruch oporu. Błąkam się jednak godzinami, światło w końcu gaśnie i mrok zapada niczy m kurty na. Wraz z nim pojawia się lęk, jak rzeka, która wy lała z kory ta. Każdy głuchy odgłos wy daje się zwiastować obecność żołnierzy, każde skrobanie szczurzą hordę. Katakumby połknęły mnie tak, jak wąż poły ka my sz. Drżę, wiedząc, że mam tu mniej więcej takie szanse przeży cia jak my sz. Ocal Darina. Znajdź ruch oporu. Żołądek mam ściśnięty z głodu, w gardle mi zaschło. Kiedy w oddali zauważam migotliwe światło pochodni, niczy m ćma mam ochotę podąży ć ku niemu. Pochodnie znaczą jednak tery torium Imperium, a strzegący tuneli żołnierze posiłkowi to najczęściej plebejusze, przedstawiciele najniższej kasty społecznej. Nie chcę my śleć o ty m, co mi zrobią, jeżeli wpadnę w ich łapy. Czuję się jak wy lęknione ścigane zwierzę i tak właśnie Imperium mnie postrzega – tak postrzega wszy stkich Scholarów. Imperator mówi, że jesteśmy wolny m ludem ży jący m pod jego dobrotliwy m panowaniem, ale to bzdura. Nie mamy prawa mieć żadnego majątku ani chodzić do szkoły, a za najmniejsze przewinienie grozi nam sprzedanie w niewolę. Żaden inny lud nie jest tak prześladowany. Plemieńcy cieszą się ochroną na mocy traktatu; po inwazji przy jęli zwierzchnictwo Imperium w zamian za swobodę poruszania się. Morzan chroni położenie geograficzne oraz fakt, że eksportują ogromne ilości przy praw, mięsa i żelaza. W Imperium ty lko Scholarów traktuje się jak śmieci.
A zatem przeciwstaw się Imperium, sły szę w my ślach głos Darina. Ocal mnie. Znajdź ruch oporu. Mrok do tego stopnia spowalnia moje kroki, że wlokę się noga za nogą. Tunel zwęża się, ściany napierają coraz ciaśniej. Pot cieknie mi po karku i drżę na cały m ciele – źle się czuję w ciasny ch przestrzeniach. Moje głośne sapanie odbija się echem. Gdzieś w oddali spada kropla wody. Ile duchów nawiedza to miejsce? Ile złośliwy ch dusz pałęta się po ty ch tunelach? Daj spokój, Laio. Duchy nie istnieją. Jako dziecko potrafiłam godzinami słuchać plemieńskich opowieści o mity czny ch postaciach: o Panu Nocy i jego dżinnach, o ifry tach, ghulach i zjawach. Czasem moty wy z ty ch opowieści przenikały do moich snów. To Darin uspokajał mnie wtedy. Scholarzy w odróżnieniu od Plemieńców nie są przesądni, a Darin zawsze cechował się zdrowy m scepty cy zmem. „Nie ma żadny ch duchów, Laio”. Sły szę jego głos w głowie i zamy kam oczy, wy obrażając sobie, że mój brat stoi obok, pozwalając czerpać otuchę ze swojej stałej obecności. „Ani zjaw. Nic takiego nie istnieje”. Doty kam bransolety na ramieniu jak zawsze wtedy, kiedy muszę by ć silna. Ozdoba jest niemal czarna od paty ny, ale to dobrze; nie rzuca się w oczy. Palcem przeciągam po linearny m wzorze wy ry ty m w srebrze, znany m mi tak dobrze, że widzę go w snach. Mama dała mi tę bransoletę, gdy widziały śmy się po raz ostatni – miałam wtedy pięć lat. To jedno z niewielu wy raźny ch wspomnień z nią związany ch – cy namonowy zapach jej włosów i bły sk w oczach barwy sztormowego morza. „Przechowaj ją dla mnie, córeczko. Ty lko przez ty dzień. Do mojego powrotu”. Co powiedziałaby dzisiaj, gdy by wiedziała, że przechowałam bransoletę, ale nie uratowałam jej jedy nego sy na? Że ocaliłam własny kark, poświęcając brata? Napraw to. Ocal Darina. Znajdź ruch oporu. Puszczam bransoletę i wznawiam powolny marsz. Niedługo potem sły szę pierwsze dźwięki za plecami. Szept. Szelest kroków. Na granicy sły szalności. Zby t ciche na żołnierzy. Zby t ukradkowe na ruch oporu. Maska? Serce wali mi jak młot i odwracam się, próbując przeniknąć wzrokiem ciemność. Maski poruszają się w takim mroku równie swobodnie, jak zjawy. Czekam, zamarłszy, lecz w katakumbach znowu panuje grobowa cisza. Nie poruszam się. Nie oddy cham. Nic nie sły szę. Szczur. To ty lko szczur. By ć może naprawdę duży … Gdy odważam się zrobić kolejny krok, czuję woń skóry i dy mu – ludzki zapach. Opadam na kolana i szukam czegoś – kamienia, kija, kości – by obronić się przed nieznany m. Wtedy krzesiwo uderza o krzemień, rozlega się sy k i chwilę później rozbły skuje pochodnia. Stoję, zasłaniając twarz dłońmi, mając wrażenie, że ogień pulsuje mi pod powiekami. Kiedy zmuszam się, by otworzy ć oczy, widzę otaczającą mnie grupę zakapturzony ch postaci celujący ch do mnie z łuków. – Kim jesteś? – py ta jedna z postaci, wy stępując naprzód. Chociaż głos ma chłodny i bezbarwny jak legionista, nie ma w nim oddechu i intonacji charaktery sty cznej dla Wojan. Jego nagie ramiona są szczupłe i muskularne, a on sam porusza się z gracją. W jednej ręce trzy ma nóż, który wy daje się przedłużeniem jego ciała, a w drugiej pochodnię. Próbuję napotkać jego spojrzenie, ale oczy ma skry te pod kapturem. – Mów. – Ja… – Po ty lu godzinach ciszy słowa więzną mi w gardle. – Szukam… Dlaczego nie pomy ślałam o ty m wcześniej? Nie mogę powiedzieć im, że szukam ruchu oporu.
Nikt przy zdrowy ch zmy słach nie powiedziałby czegoś takiego na głos. – Sprawdźcie ją – mówi ten z nożem, kiedy milknę. Inna postać, szczupła i kobieca, zarzuca łuk na plecy. Jej twarz spowija głęboki cień. Wy gląda na zby t drobną jak na Wojankę, a jej skóra nie ma ciemnej karnacji charaktery sty cznej dla Morzan. To najpewniej Scholarka albo Plemienka. By ć może zdołam się z nią dogadać. – Proszę – mówię. – Pozwólcie mi… – Cisza – odpowiada mężczy zna, który odezwał się pierwszy. – Sano, znalazłaś coś? Sana. Scholarskie imię, proste i krótkie. Gdy by by ła Wojanką, nazy wałaby się Agrippina Cassius albo Chry silla Aroman, koniecznie coś długiego i pompaty cznego. Ale to, że jest Scholarką, nie oznacza, że nic mi nie grozi. Sły szałam pogłoski o bandy tach Scholarach czający ch się w katakumbach, rabujący ch i zwy kle mordujący ch przy padkowe ofiary. Sana przeciąga dłońmi po moich ramionach i nogach. – Bransoletka – mówi. – Może by ć srebrna. Trudno powiedzieć. – Tego nie oddam! – Odsuwam się gwałtownie, a łuki złodziei, które zdąży ły opaść, podnoszą się bły skawicznie. – Proszę, zostawcie mnie. Jestem Scholarką. Jestem jedną z was. – No już, załatw to – mówi mężczy zna. Daje znak pozostały m i zaczy nają się wy cofy wać. – Przy kro mi. – Sana wzdy cha, ale w jej dłoni pojawia się nóż. Cofam się o krok. – Nie. Proszę. – Splatam palce dłoni, by ukry ć ich drżenie. – To od mojej matki. Jedy na pamiątka rodzinna, jaka mi została. Sana opuszcza nóż, lecz wtedy przy wódca bandy woła ją i widząc jej wahanie, podchodzi do nas. W ty m samy m momencie jeden z jego ludzi rzuca: – Keenanie, uwaga. Patrol posiłkowy ch. – W pary i rozproszy ć się. – Mężczy zna nazwany Keenanem opuszcza pochodnię. – Jeżeli pójdą za nami, nie naprowadźcie ich na bazę albo sam się z wami rozprawię. Sano, bierz tę bransoletę i znikamy. – Nie możemy jej tak zostawić – odpowiada Sana. – Znajdą ją. Wiesz, co z nią zrobią. – To nie nasz problem. Sana się nie porusza, a Keenan wty ka jej pochodnię w dłoń. Gdy łapie mnie za ramię, Sana staje pomiędzy nami. – To prawda, że potrzebujemy srebra – mówi. – Ale nie od rodaków. Zostaw ją. Do naszy ch uszu dociera echo głosów, które niewątpliwe należą do imperialny ch żołnierzy. Nie dostrzegli jeszcze światła, ale to kwestia kilku sekund. – Do diaska, Sano. – Keenan próbuje ją obejść, ale ona odpy cha go z zaskakującą siłą, a kaptur zsuwa jej się z głowy. Kiedy blask pochodni pada na jej twarz, ze zdziwienia aż sapię. Nie dlatego że jest starsza, niż my ślałam, ani z powodu jej gwałtowności, ale dlatego, że na jej szy i dostrzegam tatuaż przedstawiający uniesioną pięść na tle płomienia. Poniżej napis: „Izzat”. – Ty … wy jesteście… – Nie potrafię wy krztusić z siebie słowa. Keenan też patrzy na jej tatuaż i klnie pod nosem. – No i klops – mówi do Sany. – Teraz nie możemy jej zostawić. Jeżeli powie im, że nas widziała, zatopią tunele, żeby nas dopaść.
Wprawny m ruchem Keenan gasi pochodnię, chwy ta mnie za ramię i ciągnie za sobą. Gdy zderzam się z jego twardy mi plecami, ogląda się za siebie i widzę jego gniewny wzrok. Czuję też jego zapach, przenikliwy, dy mny. – Przepraszam… – Cicho bądź i patrz, jak idziesz. – Jest bliżej, niż my ślałam, jego oddech tuż przy moim uchu. – Albo dam ci po głowie i zostawię w którejś z kry pt. A teraz ruszaj się. – Przy gry zam wargę i podążam za nim, próbując nie my śleć o groźbie, a w zamian skupić się na tatuażu Sany. Izzat. To w stary m języ ku rei, który m Scholarzy mówili przed inwazją, zanim Wojanie zmusili wszy stkich do przejścia na serrański. Słowo to ma wiele znaczeń: siła, honor, duma. Lecz mniej więcej od stu lat oznacza przede wszy stkim: wolność. To nie banda złodziei. To ruch oporu.
VI: Elias Krzy k Barriusa huczy mi w głowie jeszcze przez wiele godzin. Widzę, jak chłopak upada, sły szę jego ostatni oddech, czuję zapach krwi na kamienny ch pły tach. Zwy kle coś takiego nie porusza mnie aż tak bardzo. Kostucha to tutaj dobra znajoma. W Czarny m Klifie każdy się o nią otarł. Ale śmierć Barriusa to coś innego. Przez resztę dnia jestem podenerwowany i roztargniony. Mój nastrój nie pozostaje niezauważony. W drodze na szkolenie z grupą starszy ch Czaszek zdaję sobie sprawę, że Faris po raz trzeci zadaje mi to samo py tanie. – Wy glądasz, jakby twoja ulubiona kurwa złapała sy fa – mówi, kiedy mruczę przeprosiny pod nosem. – Co się z tobą dzieje? – Nic. – Zby t późno zdaję sobie sprawę, jak gniewnie brzmi mój głos, zupełnie nieodpowiednio dla Czaszki w przeddzień ukończenia szkoły. Powinienem by ć podekscy towany, pełen oczekiwania. Faris i Dex wy mieniają scepty czne spojrzenia, a ja hamuję się, żeby nie zakląć. – Na pewno? – Dex to służbista. Od początku taki by ł. Za każdy m razem, kiedy na mnie patrzy, wiem, że zastanawia się, dlaczego maska nie przy rosła mi jeszcze do twarzy. „Odwal się” – mam wtedy ochotę powiedzieć. Potem przy pominam sobie, że to nie wścibstwo. Dex jest moim przy jacielem i szczerze się o mnie martwi. – Dzisiaj rano – mówi – w trakcie chłosty by łeś… – Hej, zostawcie tego biedaka. – Helena posy ła uśmiech Dexowi i Farisowi i niedbale mnie obejmuje. Wchodzimy do zbrojowni, a ona wskazuje na stojak z szablami. – Eliasie, wy bierz sobie broń. Wy zy wam cię, do trzech razy sztuka. Odwraca się i mówi coś cicho do pozostały ch, gdy odchodzę. Zdejmuję ze stojaka tępą szablę ćwiczebną i sprawdzam, czy dobrze leży w dłoni. Chwilę później Helena staje obok mnie. – Co im powiedziałaś? – py tam. – Że dziadek się ciebie czepia. Kiwam głową. Najlepsze kłamstwa to te najbliższe prawdy. Dziadek jest Maską i tak jak większość Masek zadowala go wy łącznie perfekcja. – Dzięki. – Proszę bardzo. Ty też coś dla mnie zrób: weź się w garść. – Krzy żuje ręce na piersiach, gdy marszczę brwi. – Dex to szef twojego plutonu, a ty nie pogratulowałeś mu schwy tania dezertera. Zauważy ł to. Wszy scy w plutonie zauważy li. Podczas chłosty my ślami by łeś gdzie indziej… – Jeżeli sugerujesz, że nie łaknąłem krwi dziesięciolatka, to potwierdzam. Jej oczy rozszerzają się i wiem, że – chociaż nigdy tego nie przy zna – w jakimś stopniu zgadza się ze mną. – Markus widział, że zostałeś potem na dziedzińcu. On i Zak mówią wszy stkim, że najwy raźniej uznałeś karę za zby t surową. Wzruszam ramionami. Nic mnie obchodzi, co Wąż i Ropucha rozpowiadają.
– Nie bądź idiotą. Markus z radością utrąciłby spadkobiercę rodu Veturiusów na dzień przed rozdaniem dy plomów. – Wy mienia moje nazwisko, jedno z najstarszy ch i najznamienitszy ch w cały m Imperium. – Prakty cznie oskarża cię o podżeganie do buntu. – Robi to cały czas. – Ale ty m razem nie bez podstaw. Przy glądam się jej uważnie i przez pełną napięcia chwilę my ślę, że wie wszy stko. Lecz na jej twarzy nie maluje się gniew ani potępienie. Jedy nie troska. Wy licza moje grzechy na palcach. – Jesteś szefem druży ny, która ma służbę, ale nie ty łapiesz Barriusa. Robi to za ciebie szef twojego plutonu, a ty mu nie gratulujesz. Z trudem ukry wasz dezaprobatę, kiedy dezerter zostaje ukarany. Nie wspominając już o ty m, że jutro kończy my naukę, a twoja maska wciąż nie przy rosła. Czeka na odpowiedź, a kiedy jej nie udzielam, wzdy cha. – Przecież nie jesteś głupi i zdajesz sobie sprawę, jak to wszy stko wy gląda, Eliasie. Jeżeli Markus doniesie na ciebie Czarnej Gwardii, mogą uznać za stosowne złoży ć ci wizy tę. Czuję ukłucie niepokoju. Zadaniem Czarnej Gwardii jest pilnowanie lojalności sił zbrojny ch. Noszą odznakę w kształcie ptaka, a ich przy wódca po wy borze rezy gnuje z imienia i nazwiska i odtąd znany jest wy łącznie jako Kruk Krwi. Jest prawą ręką imperatora i drugą najpotężniejszą osobą w państwie. Obecny Kruk ma zwy czaj najpierw torturować, a dopiero potem zadawać py tania. Wizy ta ty ch odziany ch w czarne zbroje sukinsy nów sprawi, że na parę ty godni wy ląduję w infirmerii. Cały mój plan spełznie na niczy m. Próbuję nie patrzeć na Helenę. Z pewnością przy jemnie jest móc tak ślepo wierzy ć we wszy stko, co mówią władze Imperium. Dlaczego ja nie mogę by ć taki jak ona – taki jak wszy scy ? Bo porzuciła mnie matka? Bo spędziłem sześć lat wśród Plemieńców, którzy nauczy li mnie miłosierdzia i współczucia zamiast brutalności i nienawiści? Bo towarzy szami moich dziecięcy ch zabaw by li Plemieńcy, Morzanie i Scholarzy, a nie wojańscy ilustrianie? Helena podaje mi szablę. – Dostosuj się – mówi. – Proszę, Eliasie. Jeszcze ty lko jeden dzień. Jutro będziemy wolni. Jasne. Wolni, by wstąpić na służbę Imperium i spędzić ży cie, prowadząc ludzi na śmierć w niekończący ch się wojnach graniczny ch z Barbary jczy kami. Ci z nas, którzy nie zostaną wy słani na rubieże, otrzy mają przy dział do miast, gdzie będą ścigać członków ruchu oporu i morzańskich szpiegów. O tak, będziemy wolni. Wolni, by sławić imperatora. Wolni, by gwałcić i zabijać. Ciekawe, że to wcale nie wy daje się wolnością. Nic nie mówię. Helena ma rację. Zwracam na siebie uwagę, a w Czarny m Klifie nie ma to najmniejszego sensu. Najdrobniejsze podejrzenie o wy wrotowe poglądy sprawia, że pozostali uczniowie zaczy nają krąży ć wokół ciebie niczy m wy głodniałe rekiny. Przez resztę dnia robię wszy stko, by zachowy wać się jak Maska w ostatnim dniu szkoły – pewny siebie, ostry, gwałtowny. Czuję, jakby m pokry wał się brudem. Gdy wieczorem wracam do swojej przy pominającej celę kwatery, by nacieszy ć się kilkoma minutami wolnego, zdzieram maskę z twarzy i rzucam ją na pry czę, wzdy chając, gdy pły nny metal puszcza. Widząc własne odbicie w wy polerowanej powierzchni maski, krzy wię się. Nawet
w połączeniu z gęsty mi czarny mi rzęsami, z który ch tak lubią wy śmiewać się Faris i Dex, moje oczy są do tego stopnia oczami mojej matki, że ich nienawidzę. Nie wiem, kim jest mój ojciec, teraz już mnie to nie obchodzi, ale po raz setny żałuję, że przy najmniej nie odziedziczy łem po nim oczu. Gdy ucieknę z Imperium, przestanie to mieć znaczenie. Ludzie, patrząc na moje oczy, będą my śleć: „Wojanin”, a nie: „sy n komendantki szkoły ”. Wielu Wojan mieszka na południu: kupcy, najemnicy, rzemieślnicy. Będę jedny m z setek podobny ch ludzi. Dzwon na wieży wy bija ósmą. Dwanaście godzin do promocji. Trzy naście do zakończenia ceremonii. Kolejna godzina na odbieranie gratulacji. Veturiusowie to znamienity ród i dziadek będzie chciał, żeby m uścisnął dziesiątki dłoni. W końcu jednak się wy mówię, a wtedy … Wolność. Nareszcie. Żaden uczeń nie zdezerterował jeszcze po otrzy maniu dy plomu. Po co miałby to robić? To przed piekłem Czarnego Klifu próbują uciekać. Potem dostajemy własny oddział, własne misje. Zdoby wamy pieniądze, pozy cję, szacunek. Nawet najniżej urodzony plebejusz może ożenić się z ary stokratką, jeżeli zostanie Maską. Nikt przy zdrowy ch zmy słach nie rezy gnowałby z tego wszy stkiego, zwłaszcza po ty lu latach szkolenia. Dlatego właśnie jutro jest idealny dzień na ucieczkę. Kolejne dwa będą pasmem bankietów, imprez, balów i fet. Moje zniknięcie pozostanie niezauważone przez wiele godzin. Uznają, że leżę pijany u któregoś z kumpli. Przed oczami mam tunel prowadzący spod mojej kwatery do katakumb Serry. Trzy miesiące zajęło mi wy kopanie go. Kolejne dwa jego umocnienie i zamaskowanie. I jeszcze dwa spędzone na planowaniu trasy przez katakumby i poza miasto. Siedem miesięcy bezsenny ch nocy, oglądania się za siebie, udawanej normalności. Jeżeli zdołam uciec, to znaczy, że by ło warto. Biją bębny ogłaszające początek bankietu z okazji rozdania dy plomów. Chwilę później rozlega się pukanie do drzwi. Cholera. Miałem spotkać się z Heleną pod koszarami, a nawet nie jestem jeszcze ubrany. Helena puka ponownie. – Eliasie, zostaw podkręcanie rzęs i wy chodź. Jesteśmy spóźnieni. – Zaczekaj – mówię. Gdy zaczy nam się ubierać, drzwi otwierają się i Helena wchodzi do środka. Rumieni się na widok mojej nagości i odwraca wzrok. Podnoszę brew. Widziała mnie gołego dziesiątki razy – rannego, chorego czy wy czerpanego po okrutnej gimnasty ce zarządzonej przez komendantkę szkoły. Powinna przewrócić oczami, rzucić mi podkoszulek i już. – Pospiesz się, dobrze? – mówi, by przerwać niezręczną ciszę, jaka zapadła. Zdejmuję mundur z wieszaka i szy bko zapinam guziki, lekko zniesmaczony jej zachowaniem. – Chłopaki już poszły. Powiedzieli, że przy trzy mają nam miejsca. Bezwiednie doty ka tatuażu Czarnego Klifu, który – jak każdy uczeń – nosi na karku. To czarne „karo” o wy gięty ch ściankach tatuuje się wszy stkim w dniu przy jęcia do szkoły. Helena przeszła tę operację lepiej niż większość z nas, zachowując stoicki spokój, podczas gdy reszta jęczała. Augurowie nigdy nie wy jaśnili, dlaczego do szkoły przy jmowana jest ty lko jedna osoba płci żeńskiej na pokolenie. Helena też tego nie wie. O cokolwiek chodzi, jest jasne, że wy bór nie by ł przy padkowy. Helena może by ć tu jedy ną dziewczy ną, ale nie bez powodu ma trzecią najlepszą średnią w klasie. I nie bez powodu tutejsze łobuzy wcześnie nauczy ły się jej nie zaczepiać. Jest
inteligentna, szy bka i bezwzględna. Teraz, w czarny m mundurze, z przy pominający m koronę jasny m warkoczem zapleciony m wokół głowy, jest piękna jak pierwszy śnieg. Obserwuję, jak doty ka szy i, jak oblizuje wargi. Ciekaw jestem, jak by to by ło pocałować te usta, przy cisnąć ją do okna i przy tulić się, wy ciągnąć spinki z jej włosów, poczuć ich miękkość pod palcami. – Eliasie? Zdaję sobie sprawę, że się zagapiłem. Snucie fantazji na temat najlepszej przy jaciółki. Żałosne. – Przepraszam. Jestem… po prostu zmęczony. Chodźmy. Helena rzuca mi dziwne spojrzenie i wskazuje na maskę na łóżku. – Tego nie bierzesz? – Jasne. – Chodzenie bez maski to poważne wy kroczenie. Od pasowania na kadeta nikogo z Czaszek nie widziałem z odsłoniętą twarzą. Podobnie żaden z nich, poza Heleną, nie miał okazji oglądać mnie bez maski. Zakładam poły skliwe ustrojstwo, starając się nie zadrżeć, kiedy przy lega mi do twarzy. Jeszcze jeden dzień. Potem zrzucę ją na zawsze. Gdy wy chodzimy z koszar, grzmią bębny obwieszczające zachód słońca. Błękitne niebo purpurowieje, robi się chłodniej. Wieczorne cienie sprawiają, że budy nki wy dają się większe niż w rzeczy wistości. Wzrokiem staram się przeniknąć półmrok, dostrzec ewentualne niebezpieczeństwo – nawy k z lat, kiedy jako piątak musiałem radzić sobie poza szkołą. Przez krótką chwilę mam uczucie, jakby cienie patrzy ły na mnie. Potem wrażenie znika. – My ślisz, że augurowie będą na ceremonii? – py ta Helena. Nie, chcę odpowiedzieć. Nasi świątobliwi starcy mają lepsze rzeczy do roboty, na przy kład mieszkanie w jaskiniach i wróżenie z baranich wnętrzności. – Wątpię – odpowiadam. – Domy ślam się, że przez pięćset lat może się to znudzić. – Mówi to bez cienia ironii, a ja krzy wię się, sły sząc takie głupstwo. Jak ktoś tak inteligentny jak Helena może wierzy ć, że augurowie są nieśmiertelni? Z drugiej strony nie jest w tej wierze odosobniona. Wojanie wierzą, że moc augurów pochodzi od duchów zmarły ch, które w nich zamieszkują. Zwłaszcza Maski czczą augurów, bo to oni decy dują, które wojańskie dzieci zostaną przy jęte do Czarnego Klifu. To augurowie wręczają nam maski. Uczy się nas też, że to augurowie zbudowali Czarny Klif w ciągu jednego dnia pięćset lat temu. Ty ch czerwonookich sukinsy nów jest zaledwie czternastu, ale kiedy pojawiają się publicznie, co zdarza się rzadko, wszy scy oddają im cześć. Wielu dy gnitarzy Imperium – generałowie, Kruk Krwi, nawet sam imperator – pielgrzy muje co roku do górskiej świąty ni augurów, by prosić ich o radę w sprawach wagi państwowej. I chociaż każdy, kto ma odrobinę oleju w głowie, powinien wiedzieć, że to zgraja szarlatanów, to w Imperium sławieni są nie ty lko jako nieśmiertelni, lecz także jako wróże i telepaci. Szanuję Helenę, lecz w ty m punkcie się nie zgadzamy. W wojańskich mitach jest ty le samo prawdy co w plemieńskich baśniach o dżinnach i Panu Nocy. Dziadek jest jedny m z niewielu, którzy nie wierzą w brednie o augurach, i powtarzam w my ślach jego mantrę. „Pole bitwy to moja świąty nia. Czubek miecza jest moim kapłanem.
Taniec śmierci moją modlitwą. Kończący cios wy zwoleniem”. To wszy stko, czego potrzebuję. Udaje mi się nic nie powiedzieć, ale kosztem sporego wy siłku woli. Nie uchodzi to uwagi Heleny. – Eliasie – mówi.– Jestem z ciebie dumna. – Brzmi to dziwnie oficjalnie. – Wiem, że by ło ci ciężko. Twoja matka… – Rozgląda się i ścisza głos. Komendantka wszędzie ma swoich szpiegów. – Twoja matka by ła wobec ciebie surowsza niż wobec reszty z nas. Ale pokazałeś jej. Ciężko pracowałeś. Postępowałeś słusznie. Mówi to tak szczerze, że przez moment mam wątpliwości. Za dwa dni nie będzie już tak my śleć. Będzie mnie nienawidzić. Pamiętaj o Barriusie. Pamiętaj, jak masz się zachowy wać po promocji. Szturcham ją w ramię. – A cóż to za senty mentalna gadka? Próbujesz mnie poderwać? – Zapomnij, warchlaku. – Wy mierza mi kuksańca w bok. – Po prostu chciałam by ć miła. Mój śmiech jest fałszy wie serdeczny. Wyślą cię, byś mnie wytropiła, kiedy ucieknę. Ciebie i innych, tych, których nazywam braćmi. Docieramy do stołówki, gdzie panuje nieopisany harmider – śmiech, głośne przechwałki i rechot trzech ty sięcy młody ch mężczy zn w ostatnim dniu przed wakacjami albo ukończeniem szkoły. W obecności komendantki nigdy nie jest tak głośno, więc rozluźniam się nieco, zadowolony, że nie muszę jej oglądać. Helena ciągnie mnie do jednego z długich stołów, gdzie Faris zabawia towarzy stwo opowieściami o ostatniej eskapadzie do burdeli nad rzeką. Nawet Demetrius, wciąż rozpamiętujący śmierć brata, uśmiecha się półgębkiem. Faris szczerzy zęby, spoglądając na nas znacząco. – Nie spieszy liście się – mówi. – Elias robił się na bóstwo specjalnie dla ciebie. – Helena przepy cha się obok zwalistego Farisa i siadamy. – Musiałam siłą odciągać go od lustra. Towarzy stwo przy stole wiwatuje, a Leander, jeden z żołnierzy z plutonu Heleny, prosi Farisa, by ten dokończy ł opowieść. Obok mnie Dex sprzecza się z podporucznikiem Tristasem. Ten ostatni to poważny ciemnowłosy chłopak o zwodniczo niewinny m spojrzeniu błękitny ch oczu, na bicepsie wy tatuowane ma imię swojej narzeczonej, Aelii. Tristas pochy la się do przodu. – Imperator dobiega siedemdziesiątki, a nie ma sy nów. To może by ć ten rok. Rok, w który m augurowie wy biorą nowego imperatora. Nową dy nastię. Rozmawiałem o ty m z Aelią… – Co roku ktoś my śli, że to jest właśnie ten rok. – Dex przewraca oczami. – I co roku okazuje się, że wcale nie. Eliasie, powiedz mu. Wy jaśnij Tristasowi, że jest idiotą. – Tristasie, jesteś idiotą. – Ale augurowie mówią… Pry cham pod nosem, a Helena rzuca mi ostre spojrzenie. Nie wy chy laj się ze swoimi wątpliwościami, Eliasie. Zajmuję się nakładaniem jedzenia na dwa talerze, z który ch jeden podaję Helenie. – Proszę. Skosztuj paszy.
– A co to w ogóle jest? – Wskazuje na papkę na talerzu i wącha. – Krowi placek? – Bez narzekania – upomina ją Faris, mówiąc z pełny mi ustami. – Żałujcie piątaków. Oni muszą do tego wracać po czterech latach beztroskiego łupienia chłopskich domostw. – Raczej juniorów – wtrąca Demetrius. – Wy obrażacie sobie spędzenie tu kolejny ch dwunastu czy trzy nastu lat? Większość obecny ch na sali juniorów zaśmiewa się i rechoce razem z pozostały mi, ale niektórzy przy glądają się nam tak, jak głodne lisy mogły by spoglądać na lwa – zazdroszcząc nam tego, co mamy. Wy obrażam sobie, że połowy z nich nie ma, że śmiech cichnie, połowa ciał jest zimna. To właśnie wy darzy się przez lata samotności i bólu, które ich czekają. Stawią temu czoło, ży jąc albo umierając, potakując albo wierzgając. Zwy kle to ci ostatni pierwsi idą do piachu. – Nie przejmują się zby tnio losem Barriusa – mówię, zanim zdążę ugry źć się w języ k. Kątem oka widzę, jak Helena szty wnieje. Dex marszczy brwi z dezaprobatą, zaczy na coś mówić, ale ury wa w pół zdania i przy stole zapada cisza. – A dlaczego niby mieliby się przejmować? – odzy wa się Markus, który siedzi z Zakiem przy sąsiednim stole. – Gnojek dostał to, na co zasłuży ł. Szkoda ty lko, że tak szy bko wy zionął ducha, bo za krótko cierpiał. – Nikt cię nie py tał o zdanie, Markusie – mówi Helena. – A dzieciak i tak nie ży je. – Szczęściarz z niego. – Faris nabiera ły żkę strawy i pozwala, by zawartość spły nęła z powrotem na miskę. – Przy najmniej nie musi już jeść tego świństwa. Rozlega się chichot i przy stole znowu podnosi się gwar rozmów. Lecz Markus wy czuł już okazję do awantury i widać, że na ty m nie poprzestanie. Zak spogląda na Helenę i mruczy coś pod nosem do brata. Markus ignoruje go, wpatrując się we mnie wzrokiem hieny. – Dzisiejsza egzekucja wy raźnie tobą wstrząsnęła, Eliasie Veturiusie. Czy żby ten zdrajca by ł twoim kumplem? – Odwal się, Markusie. – Sam też spędzałeś ostatnio sporo czasu w katakumbach, nieprawdaż? – A cóż to niby ma znaczy ć? – Helena chwy ta za broń, a Faris kładzie jej rękę na ramieniu. Markus nie zwraca na nią uwagi. – Czy żby ś zamierzał dać drapaka, Eliasie? Powoli podnoszę głowę. On zgaduje. Ty lko zgaduje. Nie może wiedzieć. By łem ostrożny, co w Czarny m Klifie oznacza „paranoidalnie ostrożny ”. Przy obu stołach zapada cisza. Zaprzecz, Eliasie. Oni czekają. – Dziś rano twoja druży na miała dy żur, prawda? – mówi Markus. – Powinieneś by ł się cieszy ć ze śmierci tego zdrajcy. Sam powinieneś by ł go przy prowadzić. Powiedz, że na to zasłuży ł. Powiedz, że Barrius dostał to, na co zasłuży ł. To powinno by ć łatwe. Ale moje usta się nie otwierają. Słowa nie pły ną. Barrius nie zasłuży ł na śmiertelną chłostę. By ł dzieckiem, chłopcem, który tak bardzo bał się zostać w Czarny m Klifie, że podjął najwy ższe ry zy ko, by uciec. Cisza gęstnieje. Kilku centurionów przy główny m stole podnosi wzrok. Markus wstaje energicznie i atmosfera w sali robi się pełna zaciekawienia i oczekiwania.
Sukinsy n. – Czy to dlatego maska wciąż nie przy rosła ci do twarzy ? – py ta. – Dlatego że nie jesteś jedny m z nas? Powiedz to, Veturiusie. Powiedz, że zdrajca zasłuży ł na swój los. – Eliasie – szepcze Helena. W jej oczach jest prośba. Zrób to. Jeszcze tylko jeden dzień. – On… – Powiedz to, Eliasie. Niczego to nie zmieni, jeżeli nie powiesz. – Zasłuży ł na to, co dostał. Chłodno patrzę Markusowi prosto w oczy, a on szczerzy zęby tak, jakby wiedział, ile wy siłku kosztowały mnie te słowa. – Tak trudno by ło, bastardzie? Czuję ulgę, kiedy mnie obraża. Daje mi to powód, którego tak bardzo potrzebowałem. Ruszam na niego z zaciśnięty mi pięściami. Jednak moi przy jaciele spodziewali się tego. Faris, Demetrius i Helena podry wają się i przy trzy mują mnie, iry tująca ludzka ściana, która nie pozwala mi zetrzeć tego cholernego uśmieszku z twarzy Markusa. – Nie, Eliasie – upomina mnie Helena. – Komendantka każe cię wy chłostać za wszczęcie bójki. Markus nie jest tego wart. – Ten sukinsy n… – To określenie pasuje akurat do ciebie – odcina się Markus. – Ja wiem, kim jest mój ojciec. Nie wy chowali mnie śmierdzący wielbłądzim łajnem Plemieńcy. – Ty plebejski śmieciu… – Uczniowie! – Centurion Szabel staje przy naszy m stole. – Czy jest jakiś problem? – Nie, centurionie – odpowiada Helena. – Idź, Eliasie – rzuca cicho. – Idź się przewietrzy ć. Ja się ty m zajmę. Krew wciąż się we mnie gotuje. Przeciskam się przez drzwi stołówki i bezwiednie kieruję na główny dziedziniec. Jak, do cholery, Markus domy ślił się, że zamierzam zdezerterować? Jak dużo wie? Z pewnością niewiele, bo w przeciwny m razie już wezwano by mnie na dy wanik. Niech go diabli. Jestem blisko. Tak blisko. Chodzę w kółko po dziedzińcu, próbując się uspokoić. Pusty nny upał zelżał, a nisko nad hory zontem wisi sierp księży ca, wąski i czerwony jak uśmiech kanibala. W tle lśnią światła Serry, dziesiątki ty sięcy lamp olejowy ch niknący ch wśród ogromu otaczającej miasto ciemnej pusty ni. Od południowej strony pióropusze dy mu przesłaniają lśniącą wstęgę rzeki. Powietrze wy pełnia zapach stali i kuźni, jak zawsze w mieście znany m wy łącznie z żołnierki i produkcji broni. Chciałby m znać Serrę wcześniej, kiedy by ła stolicą Cesarstwa Scholarskiego. W owy ch czasach imponujące gmachy miasta by ły bibliotekami i uniwersy tetami, a nie koszarami i salami gimnasty czny mi. Ulicę Aojdów wy pełniały sceny i teatry, a nie targowisko broni, gdzie rozprawia się wy łącznie o wojnie i śmierci. To głupie marzenie, jak pragnienie latania. Przy całej swej biegłości w astronomii, architekturze i matematy ce, Scholarzy padli pod naciskiem Imperium. Uroda Serry dawno przeminęła. Dzisiaj to wojańskie miasto. W górze lśni rozgwieżdżone niebo. W głębi ducha rozumiem, że to jest piękno, ale nie umiem się nim cieszy ć tak, jak wtedy gdy by łem mały m chłopcem. Kiedy wspinałem się na drzewa, by
znaleźć się bliżej gwiazd, przekonany, że dzięki temu lepiej je zobaczę. Mój świat składał się wówczas z piasku, nieba i miłości plemienia Saif, które uratowało mnie przed śmiercią. Wtedy wszy stko by ło inaczej. – Wszy stko się zmienia, Eliasie Veturiusie. Nie jesteś już chłopcem, lecz mężczy zną, dźwigający m na barkach męskie brzemię i stojący m przed męskim wy borem. Trzy mam w ręku nóż, chociaż nie przy pominam sobie, żeby m go wy ciągał. Przy kładam go do gardła stojącego obok mnie zakapturzonego mężczy zny. Dzięki latom szkolenia moja dłoń nie drgnie ani o milimetr, ale przez głowę przelatują mi my śli. Skąd on się wziął? Przy siągłby m, że jeszcze przed chwilą go tu nie by ło. – Kim jesteś? Ściąga kaptur i już mam odpowiedź. To augur.
VII: Laia Biegniemy przez katakumby, Keenan przodem, Sana obok mnie. Uznawszy, że wy starczająco odsadziliśmy się od patrolu, Keenan zwalnia kroku i warknięciem nakazuje Sanie, by zawiązała mi oczy. Szorstkość jego tonu sprawia, że się wzdry gam. Ty m stał się ruch oporu? Zbieraniną rzezimieszków i złodziei? Jak to się stało? Zaledwie przed dwunastoma laty rebelianci by li u szczy tu potęgi, układali się z Plemieńcami i królem Morzy. Ży li według kodeksu honorowego izzat, walcząc o wolność, chroniąc niewinny ch, ponad wszy stko ceniąc lojalność wobec własnego narodu. Czy ruch oporu pamięta jeszcze o ty ch wartościach? A jeżeli tak, to czy mi pomogą? Czy są w stanie mi pomóc? Nie dasz im wyboru. Znowu głos Darina, pewnego siebie i silnego, jak wtedy, kiedy uczy ł mnie chodzić po drzewach, jak wtedy, kiedy uczy ł mnie czy tać. – Jesteśmy na miejscu – szepcze Sana po marszu, który zdawał się trwać godzinami. Sły szę serię pukań, a potem skrzy pnięcie otwierany ch drzwi. Sana prowadzi mnie naprzód i owiewa mnie chłodne powietrze, po zaduchu katakumb świeże jak wiosna. Blask wciska się pod opaskę zasłaniającą mi oczy. Czuję zapach ty toniu i przy pomina mi się ojciec palący fajkę i ry sujący dla mnie fantasty czne stwory. Co by powiedział, gdy by zobaczy ł mnie teraz, w kry jówce ruchu oporu? Sły szę szmer głosów. Ciepłe palce doty kają moich włosów i chwilę później opaska spada. Stoi za mną Keenan. – Sano – mówi. – Daj jej trochę liści neemu i zabierz stąd. – Zwraca się do kolejnej podwładnej, dziewczy ny parę lat starszej ode mnie, która czerwieni się na to. – Gdzie jest Mazen? Czy Radż i Navid już się zgłosili? – Co to są liście neemu? – py tam Sanę, upewniwszy się, że Keenan nas nie usły szy. Nie znam tej nazwy, a z większością ziół miałam do czy nienia dzięki dziadkowi. – To opiat. Sprawi, że zapomnisz ostatnich parę godzin. – Widząc moje wielkie oczy, Sana potrząsa głową. – Nie podam ci ich. W każdy m razie jeszcze nie teraz. Siadaj. Musisz doprowadzić się do porządku. W pieczarze, w której się znajdujemy, panuje półmrok i trudno zorientować się co do jej rozmiarów. Tu i tam bły szczą dające błękitne światło lampiony, zwy kle spoty kane ty lko w najlepszy ch ilustriańskich dzielnicach, a pomiędzy nimi płoną smolne łuczy wa. Świeże powietrze wpada przez otwory w sklepieniu. Widać gwiazdy, co oznacza, że musiałam spędzić w katakumbach niemal cały dzień. – Wietrznie tu. – Sana ściąga opończę, a jej krótkie ciemne włosy sterczą jak u mokrego ptaka. – Ale to dom. – Sano, wróciłaś. – Podchodzi do nas przy sadzisty brunet, przy glądając mi się z ciekawością. – Witaj, Tariku. Natknęliśmy się na patrol. Po drodze zgarnęliśmy ją. Znajdziesz jej coś do
jedzenia? – Tarik znika, a Sana daje mi znak, by m usiadła na ławie, ignorując dziesiątki spojrzeń kierujący ch się w naszą stronę. Jest tu mniej więcej ty le samo kobiet co mężczy zn, większość w ciemny ch, obcisły ch ubraniach, obwieszeni szablami i szty letami, jakby w każdej chwili spodziewali się ataku. Jedni ostrzą broń, drudzy warzą strawę nad ogniem. Kilku starszy ch mężczy zn pali fajkę. Na pry czach wzdłuż ścian śpią ludzie. Rozglądając się, odgarniam kosmy k z czoła. Sana mruży oczy i przy gląda mi się uważnie. – Wy glądasz znajomo – mówi. Pozwalam włosom opaść z powrotem. Sana jest na ty le dojrzała, że jej staż w ruchu oporu może by ć całkiem długi. Mogła znać moich rodziców. – Sprzedawałam dżemy babci na ry nku. – Jasne. – Wciąż mi się przy gląda. – Mieszkasz w dzielnicy ? Dlaczego…? – Dlaczego ona wciąż tu jest? – Keenan, który rozprawiał o czy mś z grupą bojowników w kącie, podchodzi do nas, ściągając kaptur. Jest dużo młodszy, niż my ślałam, bliższy wiekiem mnie niż Sanie – co by ć może wy jaśnia, dlaczego ona jeży się na dźwięk jego głosu. Czoło i oczy przesłania mu grzy wa ciemnorudy ch włosów, przy samej skórze niemal czarny ch. Jest ty lko trochę wy ższy ode mnie, ale smukły i silny, o regularny ch, przy jemny ch dla oka ry sach Scholara. Do tego rudawy zarost i piegi na nosie. Tak jak pozostali bojownicy jest uzbrojony po zęby, prawie jak Maska. Uświadamiam sobie, że się na niego zapatrzy łam, i odwracam wzrok, czując, że się rumienię. Nagle rozumiem spojrzenia, jakie posy łają mu co młodsze dziewczy ny. – Ona nie może tu zostać – mówi. – Zabierz ją stąd, Sano. Już. Tarik wraca i sły sząc słowa Keenana, z trzaskiem odstawia talerz z jedzeniem na stół za moimi plecami. – Nie będziesz jej mówił, co ma robić. Sana nie jest jakąś świeżo upieczoną rekrutką, to przy wódczy ni naszej frakcji, a ty … – Tariku. – Sana kładzie mu dłoń na ramieniu, ale spojrzenie, który m mierzy Keenana, jest ciężkie jak kamień. – Chciałam ją nakarmić i dowiedzieć się, co robiła w tunelach. – Szukałam was – wtrącam szy bko. – Ruchu oporu. Potrzebuję waszej pomocy. Mojego brata aresztowali dziś rano… – Nie możemy ci pomóc – odpowiada Keenan. – Sami cienko przędziemy. – Ale… – Nie. Możemy. Ci. Pomóc – mówi wolno jak do dziecka. By ć może jeszcze parę dni temu chłód w jego oczach kazałby mi zamilknąć. Ale nie dzisiaj. Nie teraz, kiedy Darin mnie potrzebuje. – Nie ty tu rządzisz – odpowiadam. – Jestem zastępcą dowódcy. To wy ższa funkcja, niż się spodziewałam. Ale i tak nie dość wy soka. Odgarniam włosy z czoła i wstaję. – A zatem nie od ciebie zależy, czy mam zostać, czy nie. Decy zja należy do dowódcy. – Staram się, że-by zabrzmiało to odważnie, ale nie wiem, co zrobię, gdy Keenan odrzuci moją argumentację. Może zacznę błagać.
Uśmiech Sany jest ostry jak szty let. – Ona ma rację. Keenan podchodzi i staje na ty le blisko mnie, że czuję się niezręcznie. Pachnie cy try ną, wiatrem i czy mś dy mny m, może drewnem cedrowy m. Mierzy mnie wzrokiem od stóp do głów i by łoby to bezwsty dne spojrzenie, gdy by nie wy raz lekkiego zdziwienia na jego twarzy, jakby patrzy ł na coś nie do końca zrozumiałego. Jego oczy stanowią mroczną tajemnicę, trudno powiedzieć, czy są czarne, brązowe czy niebieskie. Mam wrażenie, że jego wzrok przenika mnie na wy lot, aż po moją słabą, tchórzliwą duszę. Krzy żuję ręce na piersiach i patrzę gdzie indziej, wsty dząc się swojej podartej sukienki, brudu, skaleczeń, nieładu. – Niezwy kła bransoleta. – Wy ciąga dłoń, by jej dotknąć. Czubek jego palca muska moje ramię, przeszy wa mnie dreszcz, odsuwam się. On nie reaguje. – Taka spaty nowana, że mógłby m jej nie zauważy ć. To srebro, prawda? – Nie ukradłam jej, jeżeli o to ci chodzi. – Jestem obolała i kręci mi się w głowie, ale zaciskam pięści, jednocześnie gniewna i przestraszona. – A jeżeli chcesz mi ją zabrać, to będziesz musiał mnie zabić. Spokojnie wy trzy muje mój wzrok i mam nadzieję, że nie postanowi trzy mać mnie za słowo. Oboje wiemy, że zabicie mnie nie by łoby szczególnie trudne. – Domy ślam się – mówi. – Jak masz na imię? – Laia. – Nie py ta o nazwisko; Scholarzy rzadko je noszą. Sana spogląda na nas z lekkim rozbawieniem. – Pójdę po Maze… – Nie. – Keenan już odchodzi. – Ja go znajdę. Siadam z powrotem, a Sana nie przestaje na mnie zerkać, próbując zgadnąć, dlaczego moja twarz wy daje się jej znajoma. Gdy by zobaczy ła Darina, wiedziałaby od razu. On jest wy kapaną mamą – a ona by ła kimś, kogo się nie zapomina. Ojciec to co innego – zawsze z ty łu, ry sujący, planujący, rozmy ślający. Po nim mam niesforne czarne włosy i złote oczy, wy stające kości policzkowe i pełne, nieskore do uśmiechu usta. W dzielnicy nikt nie znał moich rodziców. Nikt nie przy glądał się Darinowi ani mnie. Ale tutaj to co innego. Powinnam by ła się domy ślić. Patrzę na tatuaż Sany i aż robi mi się gorąco na widok pięści i płomienia. Mama miała taki sam nad sercem. Tata miesiącami cy zelował projekt, aż wreszcie przeniósł go za pomocą igły na jej skórę. Sana dostrzega mój wzrok. – Kiedy robiłam sobie ten tatuaż, ruch oporu by ł czy mś inny m niż dzisiaj – wy jaśnia, nie czekając na moje py tanie. – By liśmy lepsi. Ale to się zmieniło. Nasz przy wódca, Mazen, stwierdził, że musimy działać śmielej, przejąć inicjaty wę. Większość młody ch bojowników, szkolony ch przez niego, podziela ten pogląd. Jest jasne, że niezby t ją to uszczęśliwia. Czekam, aż powie więcej, kiedy otwierają się drzwi i do pieczary wkracza Keenan w towarzy stwie kulejącego mężczy zny o siwy ch włosach. – Laio – mówi Keenan. – To jest Mazen. Jest… – …przy wódcą ruchu oporu. – Znam jego imię z dzieciństwa, kiedy często wy mieniali je rodzice. I znam jego twarz, bo listy gończe wiszą w cały m mieście.
– A ty jesteś naszą dzisiejszą sierotą. – Podchodzi do mnie, gestem każąc mi siadać, kiedy wstaję, by go powitać. W zębach trzy ma fajkę i jego twarz ginie częściowo w kłębach dy mu. Tatuaż ruchu oporu, spłowiały, lecz wciąż widoczny poniżej gardła, przy pomina sinozielony cień. – Czego od nas oczekujesz? – W nocy by ł nalot na nasz dom. Maska i żołnierze aresztowali mojego brata Darina. – Uważnie przy glądam się twarzy Mazena, lecz ten nie zdradza w żaden sposób, by imię coś mu mówiło. – Pomóżcie mi go uwolnić. – Nie zajmujemy się poszukiwaniem zaginiony ch. – Mazen zwraca się do Keenana: – Nie marnuj więcej mojego czasu. Próbuję stłumić desperację. – Darin nie zaginął. Poza ty m nie aresztowano by go, gdy by nie pańscy ludzie. Mazen się odwraca. – Moi ludzie? – Dwaj bojownicy ruchu oporu zostali schwy tani i na torturach podali jego imię. Gdy Mazen spogląda na Keenana py tający m wzrokiem, ten wy daje się zmieszany. – Radż i Navid – odpowiada po chwili. – Nowi rekruci. Mówili, że mają na oku coś dużego. Eran znalazł ich ciała dziś rano w zachodniej części dzielnicy scholarskiej. Dowiedziałem się parę minut temu. Mazen klnie pod nosem i odwraca się do mnie. – Dlaczego moi ludzie mieliby podawać nazwisko twojego brata władzom? Skąd go znali? Jeżeli Mazen nie wie nic o szkicowniku, to ode mnie się nie dowie. Sama nie do końca rozumiem, o co tu chodzi. – Nie mam pojęcia – odpowiadam. – Może chcieli go zwerbować. Może by li kumplami. W każdy m razie to przez nich imperialni trafili do nas. Maska, który ich zabił, przy szedł wczoraj w nocy po Darina. Zabił… – Głos więźnie mi gardle, ale przeły kam ślinę i ciągnę dalej: – Zabił moich dziadków. Zabrał Darina do więzienia. Z powodu pańskich ludzi. Mazen py ka w zadumie fajkę, przy gląda mi się, a potem potrząsa głową. – Szczerze ci współczuję. Ale nie możemy ci pomóc. – Jesteście mi to winni – protestuję. – Pańscy ludzie zaczęli sy pać… – I zapłacili za to głową. To chy ba wy starczy. – Obojętnieje. – Gdy by śmy mieli pomagać każdemu aresztowanemu Scholarowi, nie zajmowaliby śmy się niczy m inny m. Może gdy by ś by ła jedną z nas… – Wzrusza ramionami. – Ale nie jesteś. – A co z izzat, kodeksem honorowy m? – Chwy tam go za ramię, ale wy ry wa się, a w jego oczach bły ska gniew. – Macie obowiązek go przestrzegać. Pomagać każdemu, kto… – Kodeks stosuje się ty lko do nas samy ch. Członków ruchu oporu. Ich rodzin. Ty ch, którzy poświęcili wszy stko dla naszego przetrwania. Keenanie, daj jej neemu. Keenan chwy ta mnie za ramię i nie puszcza, gdy próbuję uwolnić się z uścisku. – Czekajcie! – wołam. – Nie możecie tego zrobić. – Drugi bojownik podchodzi, żeby mnie przy trzy mać. – Nie rozumiecie. Jeżeli nie wy dostanę go z więzienia, wezmą go na tortury, a potem sprzedadzą albo zabiją. On jest wszy stkim, co mam – nie mam nikogo więcej! Mazen się nie zatrzy muje.
VIII: Elias Białka oczu augura są demonicznie czerwone, odcinają się wy raźnie od kruczoczarny ch tęczówek. Skóra jego kościstej twarzy jest naciągnięta jak człowiek rozpostarty na łożu tortur. Jest bezbarwna jak przezroczy ste pająki zamieszkujące katakumby Serry, ty lko oczy są inne. – Denerwujesz się, Eliasie? – Odsuwa nóż od gardła. – Dlaczego? Nie powinieneś się mnie bać. Jestem ty lko mieszkający m w jaskini szarlatanem. Wróżący m z baranich wnętrzności, tak? Na bogów. Nie wierzę własny m uszom. Skąd on zna moje my śli? Co jeszcze wie? I dlaczego w ogóle tu jest? – To by ł żart – odpowiadam pospiesznie. – Głupi, głupi żart… – A twój plan dezercji? To też żart? Czuję ucisk w gardle. Chaoty czne my śli przelatują mi przez głowę. Skąd on wie? Kto mu powiedział? Zabiję ich. – Duchy naszy ch wy stępków pragną zemsty – mówi augur. – Ale cena będzie wy soka. Cena… Chwilę trwa, zanim pojmę. A więc mam zapłacić za to, co planowałem zrobić. Nagle robi mi się zimno i przy pominam sobie smród i zaduch więzienia Kauf, gdzie Imperium wy sy ła zdrajców, by cierpieli najokrutniejsze tortury. Przy pominam sobie szpicrutę komendantki i krew Barriusa na kamienny ch pły tach pod pręgierzem. Czuję przy pły w adrenaliny, żołnierski insty nkt podpowiada mi, żeby zaatakować augura, pozby ć się zagrożenia. Ale zdrowy rozsądek przeważa. Augurów otacza się takim szacunkiem, że zabicie go nie wchodzi w grę. Próbuję odwrotnej takty ki. – Rozumiem – odpowiadam. – Pokornie przy jmę karę, którą uznacie za… – Nie jestem tu po to, by cię karać. Zresztą twoja przy szłość będzie karą wy starczającą. Powiedz mi, Eliasie, dlaczego tu jesteś. Dlaczego jesteś w Czarny m Klifie? – By wy pełniać wolę imperatora. – Wy powiadałem te słowa ty le razy, że znam je lepiej niż własne imię. – By zwalczać zagrożenia wewnętrzne i zewnętrzne. By chronić Imperium. Augur zwraca się ku wieży dzwonniczej. Słowa wy ry te na fasadzie są tak znajome, że prawie ich już nie zauważam. „Spośród zaprawionej w bojach młodzieży powstanie Zapowiedziany. Najpotężniejszy Imperator, bicz na naszy ch wrogów, dowódca najstraszniejszej armii. I Imperium zostanie scalone”. – Przepowiednia, Eliasie – mówi augur. – Przy szłość, którą augurowie ujrzeli w wizjach. To dlatego zbudowaliśmy tę szkołę. Dlatego ty tu jesteś. Znasz tę historię? Historia Czarnego Klifu by ła pierwszą rzeczą, jakiej nauczy łem się po przy by ciu tutaj. Pięćset lat temu wojownik imieniem Taius zjednoczy ł zwaśnione klany wojańskie i napadł od północy na Cesarstwo Scholarskie, zajmując większość konty nentu. Przy brał ty tuł imperatora i ustanowił dy nastię. Nazy wano go Zamaskowany m od niesamowitej srebrnej maski, którą nosił, by siać postrach wśród wrogów.
Jednak augurowie, już wtedy uważani za święty ch, ujrzeli w wizjach, że linia Taiusa któregoś dnia wy gaśnie. Tego dnia wy biorą nowego imperatora, poddawszy kandy data serii egzaminów zwany ch Próbami, sprawdzający ch jego zdolności fizy czne i umy słowe. Z oczy wisty ch powodów Taius nie by ł zachwy cony tą przepowiednią, najwy raźniej jednak augurowie zagrozili, że uduszą go baranim jelitem, bo nie pisnął ani słowa, kiedy wznieśli Czarny Klif i zaczęli kształcić kolejne roczniki uczniów. Minęło pięćset lat i oto jesteśmy, zamaskowani tak samo jak Taius I, czekając, aż linia tego starego diabła wy gaśnie i który ś z nas zostanie nowy m imperatorem. Niespecjalnie mnie to obchodzi. Pokolenia Masek szkoliły się, służy ły i umierały, a żadne Próby nigdy się nie odby ły. Czarny Klif by ć może zbudowano po to, by wy chować przy szłego imperatora, ale dzisiaj akademia to po prostu fabry ka żołnierzy, najlepszy ch, jakich ma Imperium. – Znam – odpowiadam na py tanie augura. Ale nie wierzę w ani jedno jej słowo – dodaję w my ślach – bo to ty lko stek bzdur. – Ani stek, ani bzdur, obawiam się – mówi augur trzeźwo. Nagle oddy chanie staje się trudniejsze. Od tak dawna się nie bałem, że potrzebowałem chwili, by rozpoznać to uczucie. – A więc jednak potraficie czy tać w my ślach. – To bardzo upraszczające ujęcie bardzo złożonego zagadnienia. Ale tak, potrafimy. Zatem wie wszy stko. Zna mój plan ucieczki, moje nadzieje, wie, kogo i czego nienawidzę. Wie wszy stko. Nikt mnie nie zdradził. Zdradziłem się sam. – To dobry plan, Eliasie – potwierdza augur. – Prakty cznie niezawodny. Jeżeli chcesz go zrealizować, nie będę ci przeszkadzał. To pułapka, my ślę gorączkowo. Patrzę jednak na augura i widzę, że mówi prawdę. Co to za gra? Od jak dawna augurowie wiedzą o ty m, że chcę zdezerterować? – Od miesięcy. Ale dopiero kiedy dziś rano ukry łeś prowiant w tunelu, zrozumieliśmy, że jesteś zdecy dowany. Musieliśmy z tobą porozmawiać. – Wskazuje na ścieżkę prowadzącą do wschodniej baszty. – Przejdźmy się. Zby t jestem odrętwiały, by protestować. Jeżeli nie próbuje uniemożliwić mi dezercji, to czego chce? Co miał na my śli, mówiąc, że moja przy szłość będzie wy starczającą karą? Chce mi powiedzieć, że zostanę schwy tany ? Gdy dochodzimy do baszty, strażnicy odwracają się i odchodzą, jakby wy kony wali niemy rozkaz. Jesteśmy z augurem sami, wokół rozciągają się pociemniałe wy dmy, a w tle majaczy masy w Gór Serrańskich. – Gdy sły szę twoje my śli – mówi augur – przy pomina mi się Taius I. Miał żołnierkę we krwi, tak jak ty. I podobnie jak ty zmagał się z przeznaczeniem. – Augur uśmiecha się, widząc moje niedowierzanie. – Tak, znałem Taiusa. Znałem jego przodków. Jesteśmy tu od ty siąca lat, Eliasie. Wy braliśmy Taiusa, by stworzy ł Imperium, tak jak pięćset lat później wy braliśmy ciebie, by ś mu służy ł. Niemożliwe, my ślę. Logiko, wy łącz się. Jeżeli on potrafi czy tać w my ślach, to dlaczego nie miałby by ć nieśmiertelny ? Czy to oznacza, że cała ta gadanina o ich opętaniu przez duchy to prawda? Gdy by Helena mogła mnie teraz widzieć, ale miałaby uży wanie.
Przy glądam się augurowi kątem oka. Jego twarz wy daje mi się dziwnie znajoma. – Nazy wam się Kain, Eliasie. To ja cię tu sprowadziłem. Wy brałem cię. Raczej skazałeś. Próbuję nie my śleć o owy m chmurny m poranku, kiedy zgłosiło się po mnie Imperium, ale to wspomnienie wciąż mnie prześladuje. Żołnierze otaczający nasz dom, wy ciągający mnie z łóżka. Mamie Rila, moja macocha, wrzeszcząca na nich, dopóki nie odciągną jej moi bracia. Mój przy rodni brat Shan, przecierający zaspane oczy, nierozumiejący, py tający, kiedy wrócę. I ten człowiek – ta istota – prowadzący mnie ku czekający m wierzchowcom. Zaledwie parę słów wy jaśnienia. „Zostałeś wy brany. Pójdziesz ze mną”. Wtedy augur wy dawał mi się większy, groźniejszy. Dzisiaj sięga mi do ramienia i wy gląda tak, jakby mocniejszy podmuch wiatru mógł go zabić. – Domy ślam się, że przez ten czas wy braliście ty siące chłopców – mówię tonem pełny m szacunku. – Ty m się zajmujecie, nieprawdaż? – Ale to ciebie pamiętam najlepiej. Augurowie śnią przy szłość: wszy stkie możliwości, wszy stkie rozwiązania. A ty pojawiasz się w każdy m ze snów. Srebrna nić wpleciona w ciemny gobelin. – A ja my ślałem, że wy ciągnęliście moje imię z kapelusza. – Wy słuchaj mnie, Eliasie Veturiusie. – Augur puszcza moją uwagę mimo uszu i chociaż nie podnosi wcale głosu, jego słowa dźwięczą twardo jak żelazo. – Przepowiednia mówi prawdę. Prawdę, którą wkrótce poznasz. Pragniesz uciec. Porzucić służbę. Nie zdołasz jednak uciec przed przeznaczeniem. – Przeznaczeniem? – Gorzko się śmieję. – Jakim przeznaczeniem? Wszy stko tutaj kręci się wokół krwi i przemocy. Po jutrzejszy m dy plomie nic się nie zmieni. Kolejne misje i codzienna brutalność stopniowo zmęczą mnie, aż nic nie zostanie z chłopca, którego augurowie wy brali czternaście lat temu. Może jest to rodzaj przeznaczenia. Ale nie taki, jakiego sam by m sobie ży czy ł. – Ży cie nie zawsze toczy się tak, jak to sobie wy obrażamy – mówi Kain. – Eliasie, jesteś żarzący m się węglem w popiele. Będziesz strzelał iskrami i palił, siał spustoszenie i niszczy ł. Nie możesz tego zmienić. Nie możesz powstrzy mać. – Ale ja nie chcę… – Nie ma znaczenia, czego chcesz. Jutro musisz dokonać wy boru. Pomiędzy dezercją i obowiązkiem. Pomiędzy przeznaczeniem i ucieczką przed nim. Jeżeli zdezerterujesz, augurowie nie będą cię powstrzy my wać. Uciekniesz. Opuścisz Imperium. Będziesz ży ł. Ale nie znajdziesz w ty m ukojenia. Wrogowie będą cię prześladować. Mrok opanuje twoje serce i staniesz się ty m wszy stkim, czego nienawidzisz – wcieleniem zła, okrucieństwa, bezduszności. Wewnętrzna ciemność będzie cię więzić równie skutecznie, jakby ś by ł zamknięty w celi. Podchodzi bliżej, a jego wzrok jest bezlitosny. – Jeżeli jednak zostaniesz, jeżeli spełnisz obowiązek, zy skasz szansę ostatecznego zerwania więzi między sobą i Imperium. Szansę zdoby cia wielkości, o jakiej ci się nie śniło. Szansę osiągnięcia prawdziwej wolności – ciała i duszy. – Co masz na my śli, mówiąc o spełnieniu obowiązku? Jakiego obowiązku? – Kiedy nadejdzie czas, będziesz wiedział, Eliasie. Zaufaj mi. – Jak mogę wam zaufać, skoro nie wy jaśniacie, co macie na my śli? Jaki obowiązek? Pierwsza misja? Druga? Ilu Scholarów będę musiał zamęczy ć? Ile zła popełnić, zanim stanę się wolny ?
Patrząc mi prosto w oczy, augur cofa się o krok, potem o jeszcze jeden. – Kiedy będę mógł porzucić Imperium? Za miesiąc? Za rok? Kainie! Znika tak szy bko jak gwiazda o brzasku. Sięgam, by go zatrzy mać, zmusić do wy jaśnień. Ale chwy tam ty lko powietrze.
IX: Laia Keenan ciągnie mnie ku wy jściu, a ja zwisam bezwładnie, czując, że brakuje mi tchu. Jego usta poruszają się, ale nie sły szę, co mówi. Sły szę ty lko krzy ki Darina odbijające się echem w mojej głowie. Nigdy więcej nie zobaczę brata. Imperium sprzeda go, jeżeli będzie miał szczęście, albo po prostu zabije. Tak czy owak, nic na to nie poradzę. Powiedz im, Laio, szepcze głos Darina w mojej głowie. Powiedz im, kim jesteś. Zabiją mnie, odpowiadam w my ślach. Nie wiem, czy mogę im ufać. Zginę, jeżeli im nie powiesz. Nie pozwól mi umrzeć, Laio. – Tatuaż na twoim karku – wołam do odchodzącego Mazena. – Pięść i płomień. Zrobił ci go mój ojciec. By łeś drugą osobą, której go wy tatuował, po mojej matce. Mazen się zatrzy muje. – Miał na imię Jahan. Nazy wałeś go Porucznikiem. Moja siostra miała na imię Lis. Nazy wałeś ją Lwiczką. Moja… – Głos mi się załamuje. Mazen odwraca się, ma zaciśnięte szczęki. – Moja matka miała na imię Mirra. Nazy wałeś – nazy waliście – ją Lwicą. Przy wódczy nią. Szefową ruchu oporu. Keenan puszcza mnie tak szy bko, jakby moja skóra stała się nagle lodowato zimna. Stęknięcie Sany odbija się echem w jaskini. Teraz już wie, dlaczego wy dawałam się jej znajoma. Niespokojnie spoglądam na ich zaskoczone twarze. Moich rodziców zdradził ktoś z organizacji. Dziadkowie nigdy nie dowiedzieli się kto. Mazen milczy. Proszę, niech nie okaże się zdrajcą. Niech będzie jedny m z dobry ch. Gdy by babcia mnie teraz widziała, udusiłaby mnie. Przez całe ży cie utrzy my wałam tożsamość moich rodziców w tajemnicy. Ujawniwszy ją, czuję się pusta. Co dalej? Wszy scy ci bojownicy – a wielu z nich walczy ło pod komendą moich rodziców – wiedzą teraz, czy im jestem dzieckiem. Będą oczekiwali ode mnie odwagi i chary zmy mojej matki. Inteligencji i opanowania ojca. Ale to nie ja. – Służy łeś ramię w ramię z moimi rodzicami przez dwadzieścia lat – mówię do Mazena. – Najpierw w Morzy, a potem tutaj, w rejonie Serry. Wstąpiłeś do organizacji mniej więcej w ty m samy m czasie co moja matka. Awansowałeś razem z nią i moim ojcem. By łeś numerem trzy. Keenan spogląda to na Mazena, to na mnie, jego twarz jest nieruchoma. Obecni w jaskini bojownicy porzucają swoje doty chczasowe zajęcia i gromadzą się wokół nas, poszeptując do siebie. – Mirra i Jahan mieli jedno dziecko. – Mazen kuśty ka w moją stronę. Przy gląda się moim włosom, oczom, ustom, szukając w pamięci, porównując. – Córkę, która zginęła razem z nimi.
– Nie. – Tak długo nosiłam to w sobie, że mam wątpliwości, czy mówić dalej. Ale muszę. To jedy ny sposób, żeby coś zmienić. – Rodzice odeszli z organizacji, kiedy Lis miała cztery lata. Miał się urodzić Darin. Chcieli normalnego ży cia dla swoich dzieci. Zniknęli. Bez śladu. Urodził się Darin. Dwa lata później przy szłam na świat ja. Ty mczasem Imperium odnosiło sukcesy w walce z ruchem oporu. Organizacja trzeszczała w szwach. Rodzice nie mogli biernie się temu przy glądać. Chcieli walczy ć. Lis miała już ty le lat, że mogła iść z nimi. Ale ja i Darin by liśmy za mali. Zostawili nas pod opieką rodziców matki. Darin miał sześć lat, ja cztery. Zginęli rok później. – Ciekawie opowiadasz, dziewczy no – mówi Mazen. – Ale Mirra nie miała rodziców. By ła sierotą tak jak ja. Jak Jahan. – Nie opowiadam bajek. – Mówię cicho, żeby ukry ć drżenie w głosie. – Mama opuściła dom w wieku szesnastu lat. Dziadkowie by li temu przeciwni. Zerwała z nimi wszelki kontakt. O ty m, że w ogóle ży je, dowiedzieli się, kiedy zapukała do ich drzwi, prosząc, żeby przy jęli Darina i mnie. – Nie jesteś taka jak ona. Czuję się, jakby dał mi w twarz. Wiem o ty m, mam ochotę powiedzieć. Płakałam i trzęsłam się, zamiast stanąć i walczy ć. Zostawiłam Darina, zamiast umrzeć w jego obronie. Jestem słaba, ona taka nie by ła. – Mazenie – szepcze Sana, jakby bała się, że zniknę, jeżeli podniesie głos. – Spójrz na nią. Ma oczy Jahana, jego włosy. Wszy stko ma po nim. – Przy sięgam, że to prawda. Ta bransoleta… – Podnoszę rękę, a ona lśni w półmroku jaskini. – Należała do niej. Dała mi ją na ty dzień przed swoim aresztowaniem. – Zastanawiałem się, co z nią zrobiła. – Twarz Mazena mięknie, a w jego oczach zapala się blask wspomnień. – Dostała ją od Jahana, kiedy się pobierali. Zawsze ją nosiła. Dlaczego nie zgłosiłaś się do nas wcześniej? Wy szkoliliby śmy cię tak, jak ona by tego chciała. Sam sobie odpowiada, zanim zdążę się odezwać. – Zdrajca – mówi. – Dziadkowie nie wiedzieli, komu mogą ufać. Postanowili nie ufać nikomu. – Teraz nie ży ją, twój brat jest w więzieniu, a ty chcesz, żeby śmy ci pomogli. – Wty ka fajkę z powrotem między zęby. – Musimy jej pomóc. – Sana staje obok mnie i kładzie mi rękę na ramieniu. – To nasz obowiązek. Ona jest jedną z nas. Tarik staje za mną i zauważam, że bojownicy podzielili się na dwie grupy. Ci popierający Mazena mają mniej więcej ty le lat co Keenan. Ci zgromadzeni wokół Sany są starsi. Tarik nazwał ją przy wódczy nią frakcji. Teraz rozumiem, co miał na my śli: ruch oporu jest podzielony. Sana przewodzi starszy m bojownikom. Mazen ma za sobą ty ch młodszy ch – i jest szefem organizacji jako całości. Wielu z ty ch starszy ch popatruje na mnie, by ć może chcąc ocenić, czy jestem podobna do rodziców. Nie winię ich. Mama i tata by li największy mi przy wódcami ruchu oporu w jego pięciusetletniej historii. Potem zostali zdradzeni. Schwy tani. Poddani torturom. Zabici wraz z Lis, moją siostrą. Ruch oporu osłabł i nigdy nie odzy skał dawnej siły. – Jeżeli sy n Lwicy potrzebuje naszej pomocy, to musimy jej udzielić – mówi Sana do zgromadzony ch wokół niej bojowników. – Ile razy uratowała ci ży cie, Mazenie? Ile razy ocaliła nas wszy stkich?
Nagle wszy scy zaczy nają mówić jeden przez drugiego. – Pamiętam, jak podpalaliśmy tamte koszary … – Miała taki wzrok, że przenikał człowieka na wy lot… – Kiedy ś widziałem, jak sama pogoniła cały patrol, by ła nieustraszona… Ja też mogłaby m coś o niej opowiedzieć. Że chciała nas zostawić. Chciała porzucić nas, żeby skupić się na walce, ale ojciec jej nie pozwolił. Kiedy się kłócili, Lis zabierała mnie i Darina do lasu i śpiewała nam, żeby śmy ich nie sły szeli. To moje pierwsze wspomnienie – Lis śpiewająca piosenkę, podczas gdy Lwica szaleje kilka kroków dalej. Po ty m, jak rodzice zostawili nas u dziadków, długie ty godnie trwało, zanim odzy skałam spokój i przy zwy czaiłam się do ży cia z ludźmi, którzy zdawali się siebie kochać. Nic z tego nie mówię, splatam ty lko palce, podczas gdy oni opowiadają swoje historie. Wiem, że chcą, żeby m by ła dzielna i czarująca jak mama. Żeby m słuchała równie uważnie jak ojciec. Jeżeli dowiedzą się, jaka naprawdę jestem, wy rzucą mnie bez gadania. Organizacja nie toleruje mięczaków. – Laio. – Mazen podnosi głos i wszy scy cichną. – Nie mamy ty lu ludzi, żeby napaść na więzienie. Ry zy kowaliby śmy zby t wiele. Nie mam szansy zaprotestować, bo wtrąca się Sana. – Lwica zrobiłaby to dla ciebie bez zastanowienia. – Musimy obalić Imperium – mówi jasnowłosy chłopak stojący za Mazenem. – A nie tracić czas na ratowanie czy jegoś brata. – Nie zostawiamy naszy ch na pastwę wroga! – My będziemy przelewać krew – woła kolejny z popleczników Mazena – po to, żeby ście wy, starzy, mogli przy pisać sobie zwy cięstwo! Tarik postępuje naprzód z pociemniałą twarzą. – Chciałeś powiedzieć, kiedy my będziemy planowali i czy nili przy gotowania, żeby ście wy, młodzi głupcy, nie wpadli z zasadzkę… – Dosy ć, dosy ć! – Mazen podnosi ręce. Sana odciąga Tarika, a pozostali milkną. – Nie znajdziemy rozwiązania, krzy cząc na siebie wzajemnie. Keenanie, odszukaj Haidara i przy prowadź go do mojej kwatery. Sano, weź Erana i dołączcie do nas. Podejmiemy decy zję w wąskim gronie. Sana wy chodzi, lecz Keenan ani drgnie. Rumienię się pod jego spojrzeniem, nie wiedząc, co powiedzieć. W półmroku jego oczy wy dają się niemal czarne. – Teraz widzę – mruczy jakby do siebie. – Niesamowite, że prawie to przegapiłem. Nie mógł znać moich rodziców. Nie wy gląda na wiele starszego ode mnie. Ciekawa jestem, od jak dawna działa w ruchu oporu, ale zanim zdążę zapy tać, znika w tunelach. Kilka godzin później, kiedy zdąży łam coś przełknąć i udać, że drzemię na twardej jak kamień pry czy, kiedy zgasły gwiazdy i wstało słońce, jedne z drzwi do jaskini się otwierają. Do środka wkracza Mazen, za nim Keenan, Sana i dwóch młody ch mężczy zn. Kuśty kając, Mazen podchodzi do stołu, przy który m siedzi Tarik, i daje znak, żeby m podeszła. Próbuję wy czy tać coś z twarzy Sany, ale jest nieprzenikniona. Pozostali bojownicy gromadzą się wokół nas, równie jak ja ciekawi, jaka zapadła decy zja.
– Laio – mówi Mazen. – Keenan uważa, że powinnaś zostać tu z nami. Bezpieczna. – W jego słowach pobrzmiewa pogarda. Tarik spogląda py tająco na Keenana. – Tutaj będzie sprawiać mniej kłopotów. – W oczach rudowłosego bojownika pojawia się bły sk. – Uwolnienie jej brata będzie kosztować ży cie ludzi, dobry ch ludzi… – Ury wa, napotkawszy wzrok Mazena, i zaciska zęby. Chociaż tak naprawdę go nie znam, sprawia mi przy krość, że tak gwałtownie wy stępuje przeciwko mnie. Co ja mu zrobiłam? – To będzie kosztować ży cie ludzi – potwierdza Mazen. – Dlatego postanowiłem, że jeżeli Laia chce naszej pomocy, musi dać nam coś w zamian. – Bojownicy obu frakcji przy glądają mu się nieufnie. Mazen zwraca się ku mnie. – Pomożemy ci, jeżeli ty pomożesz nam. – Co niby miałaby m zrobić? – Umiesz gotować, prawda? – py ta Mazen. – I sprzątać? Strzy c, prasować… – Robić my dło, zmy wać, handlować – tak. Ta charaktery sty ka pasuje właściwie do każdej mieszkanki dzielnicy. – Potrafisz też czy tać – ciągnie Mazen. Kiedy zaczy nam zaprzeczać, kręci głową. – Niech diabli wezmą reguły Imperium. Zapomnij, że znałem twoich rodziców. – Co to wszy stko ma wspólnego z pomaganiem wam? – Uwolnimy twojego brata, jeżeli będziesz dla nas szpiegować. Milknę na chwilę, chociaż jestem zaciekawiona. Tego się nie spodziewałam. – Kogo mam szpiegować? – Komendantkę Akademii Wojskowej Czarnego Klifu.
X: Elias Rano wlokę się do stołówki niczy m kadet na pierwszy m w ży ciu kacu, przeklinając palące słońce. Krótki sen zepsuł mi znajomy koszmar, w który m idę przez cuchnące, usiane zwłokami pole bitwy. Krzy ki ranny ch przeszy wają powietrze i skądś wiem, że to ja jestem winny bólu i cierpienia, że oni polegli z mojej ręki. Nie najlepszy początek dnia. Zwłaszcza ostatniego dnia szkoły. Wpadam na Helenę, kiedy ta wy chodzi ze stołówki z Dexem, Farisem i Tristasem. Ignorując moje protesty, wciska mi do ręki suchara ze śniadania i ciągnie mnie za sobą. – Jesteśmy spóźnieni. – Jej słowa niemal zagłusza huk bębnów wzy wający ch wszy stkich abiturientów do zbrojowni, gdzie mamy pobrać paradne zbroje przy sługujące Maskom. – Demetrius i Leander już poszli. Helena paple o ty m, jak ekscy tująco będzie założy ć paradną zbroję. Słucham jej jedny m uchem, potakując, kiedy trzeba, i wy krzy kując w odpowiednich momentach. Przez cały czas my ślę o słowach Kaina. „Uciekniesz. Opuścisz Imperium. Będziesz ży ł. Ale nie znajdziesz w ty m ukojenia”. Czy ufam augurowi? By ć może chce mnie wciągnąć w pułapkę w nadziei, że jeżeli będę Maską wy starczająco długo, to w końcu uznam, że wolę żołnierkę od wy gnania. Wiem, jak lśnią oczy komendantki, kiedy chłoszcze ucznia, jak dziadek chwali się, ilu ludzi zabił. To moja rodzina, jestem krwią z ich krwi. A jeżeli tak samo jak oni pragnę wojny, chwały i władzy, ty lko jeszcze o ty m nie wiem? Czy nauczy łby m się cieszy ć z by cia Maską? Augur odczy tał moje my śli. Czy dostrzegł we mnie zło, na które ja sam jestem ślepy ? Z drugiej strony wy dawał się przekonany, że nawet jeżeli zdezerteruję, to spotka mnie ten sam los. „Mrok opanuje twoje serce i staniesz się ty m wszy stkim, czego nienawidzisz”. A więc mam do wy boru zostać i by ć zły m człowiekiem albo uciec i by ć zły m człowiekiem. Pięknie. W połowie drogi do zbrojowni Helena zauważa wreszcie moje milczenie, moje pomięte ubranie i przekrwione oczy. – Wszy stko w porządku? – py ta. – Jasne. – Kiepsko wy glądasz. – Miałem ciężką noc. – Co się wy darzy ło? Faris zostawia Dexa i Tristasa i czeka na nas. – Daj mu spokój, Heleno. Nie widzisz, że jest wy kończony ? Wy mknąłeś się do doków, żeby trochę poświętować, co, Eliasie? – Wielką łapą klepie mnie po plecach i śmieje się donośnie. – Mogłeś zaprosić kumpla. – Nie bądź obrzy dliwy – mówi Helena.
– A ty nie bądź taka święta. Wy wiązuje się sprzeczka, podczas której Faris stara się zakrzy czeć Helenę kry ty kującą korzy stanie z usług prosty tutek, a Dex argumentuje, że opuszczenie terenu akademii w celu odwiedzenia burdelu nie jest ściśle zakazane. Tristas wskazuje na tatuaż z imieniem narzeczonej i deklaruje neutralność. Helena raz po raz spogląda na mnie. Wie, że nie by wam w dokach. Unikam jej wzroku. Oczekuje wy jaśnień, ale od czego miałby m niby zacząć? „Wiesz, Heleno, chciałem wczoraj zdezerterować, ale pojawił się ten cholerny augur i teraz…” Gdy docieramy do zbrojowni, kłębi się tam tłum uczniów, w który m znikają Faris i Dex. Nigdy nie widziałem starszy ch Czaszek tak szczęśliwy ch. Od wolności dzieli ich zaledwie parę minut i wszy scy się uśmiechają. Chłopcy, z który m na co dzień ledwo zamieniam słowo, pozdrawiają mnie, poklepują po plecach, żartują ze mną. – Eliasie, Heleno! – woła nas Leander; ma skrzy wiony nos, po ty m, jak złamała mu go Helena. Obok niego stoi Demetrius, ponury jak zawsze. Zastanawiam się, czy w ogóle odczuwa dzisiaj jakąkolwiek radość. Może po prostu ogarnia go ulga, że opuszcza miejsce, gdzie musiał patrzeć na śmierć własnego brata. Widząc Helenę, Leander bezwiednie przy gładza dłonią włosy – które zawsze sterczą niesfornie na wszy stkie strony bez względu na to, jak krótko je przy cina. Próbuję stłumić uśmiech. Od dawna ma oko na Helenę, chociaż się do tego nie przy znaje. – Zbrojmistrz już was wy wołał, więc wzięliśmy wasze rzeczy. – Leander wskazuje na leżące obok niego zbroje i broń. Helena sięga po zbroję gestem pełny m nabożeństwa, trzy mając napierśnik pod światło, zachwy cając się karem – sy mbolem Czarnego Klifu wy tłoczony m na tarczy. Ciasno przy legająca do ciała zbroja to dzieło kuźni Telumana – jednej z najstarszy ch w Imperium – i niewiele jest ostrzy, które mogą ją przebić. Prezent od akademii na pożegnanie. Nałoży wszy zbroję, przy pasuję uzbrojenie: szable i szty lety z serrańskiej stali, ostre jak brzy twa i eleganckie w porównaniu z treningową bronią, której uży waliśmy do tej pory. Ostatni element to czarna pelery na zapinana na łańcuszek. Skończy wszy, podnoszę wzrok i widzę, że Helena gapi się na mnie. – Co jest? – py tam. Jej spojrzenie jest tak natarczy we, że patrzę w dół, my śląc, że nałoży łem napierśnik ty ł na przód. Ale nie, wszy stko jest w porządku. Helena podchodzi bliżej i poprawia mi pelery nę, a jej smukłe palce muskają moją szy ję. – By ła krzy wo – wy jaśnia, po czy m nakłada hełm. – Jak wy glądam? Jeżeli augurowie zaprojektowali moją zbroję tak, by podkreślała muskulaturę, to jej uwy pukla przede wszy stkim urodę. – Wy glądasz jak… – Jak bogini wojny, my ślę. Jak hury sa, która zstąpiła na ziemię, żeby powalić nas wszy stkich na kolana. Do diaska, co jest ze mną nie tak? – Jak Maska – mówię. Helena śmieje się, śmiechem dziewczęcy m i niedorzecznie kokietery jny m, zwracając uwagę pozostały ch: Leandra, który gwałtownie odwraca wzrok i drapie się w zakłopotaniu po nosie, kiedy napoty kam jego spojrzenie, Farisa, która szczerzy zęby i mruczy coś do Dexa. Zak też patrzy w naszą stronę, a na jego twarzy tęsknota miesza się ze zdziwieniem. Wtedy widzę Markusa, który przy gląda się bratu patrzącemu na Helenę. – Spójrzcie ty lko, chłopcy – mówi Markus. – Dziwka w zbroi.
Zaczy nam doby wać szabli, kiedy Helena kładzie mi dłoń na ramieniu, ale w jej oczach bły ska gniew. To moja sprawa, zdaje się mówić. Nie twoja. – Idź do diabła, Markusie. – Helena sięga po pelery nę i narzuca ją. Markus podchodzi bliżej, obmacując ją wzrokiem, od razu wiadomo, o czy m my śli. – Zbroja nie pasuje do ciebie, Heleno Aquilla – mówi. – Wolałby m cię w sukience. Albo w negliżu. – Delikatnie owija sobie kosmy k jej włosów wokół palca, a potem szarpnięciem przy ciąga jej twarz do swojej. Trwa sekundę, zanim zdam sobie sprawę, że warknięcie, które przecina powietrze, wy szło z mojego gardła. Jestem o krok od Markusa i zamierzam się na niego, kiedy dwóch jego przy dupasów, Thaddius i Julius, chwy ta mnie od ty łu i wy kręca mi ręce. Demetrius jest przy nas i wbija łokieć w twarz Thaddiusa, lecz Julius kopie go w plecy i Demetrius pada. Bły ska stal i Helena przy stawia Markusowi nóż do gardła, a drugi do pachwiny. – Puść moje włosy – mówi – albo pozbawię cię męskości. Markus puszcza jasny kosmy k i szepcze jej coś do ucha. Helena traci pewność siebie i kiedy ręka z nożem przy jego gardle wiotczeje, Markus chwy ta jej twarz w dłonie i całuje. Jestem tak zdegustowany, że przez chwilę mogę ty lko gapić się i powstrzy my wać mdłości. Potem Helena wy daje zduszony okrzy k, a ja wy ry wam się Thaddiusowi i Juliusowi. Odpy cham Markusa od Heleny i zaczy nam okładać go pięściami po twarzy. Markus śmieje się pomiędzy moimi ciosami, a Helena nerwowo ociera usta. Leander, który też ma ochotę przy łoży ć Wężowi, próbuje mnie odciągnąć. Za moimi plecami Demetrius wstał i szarpie się z Juliusem, ten jednak obala go na ziemię. Faris, który jest potężnej postury, wy biega z tłumu i cały m ciężarem wpada na Juliusa, nokautując go niczy m by k przebijający się przez ogrodzenie. Kątem oka widzę tatuaż Tristasa, gdzieś majaczy mi ciemna skóra Dexa, i zaczy na się regularna bijaty ka. Nagle ktoś sy czy : – Komendantka! – Faris i Julius zry wają się na równe nogi. Odsuwam się od Markusa, a Helena przestaje wy cierać sobie usta. Wąż prostuje się powoli, jego oczy giną pośród opuchlizny. Moja matka przeciska się przez tłum Czaszek, kierując się prosto na nas. – Veturius, Aquilla – cedzi nasze nazwiska przez zęby. – Co tu się dzieje? – Nic, pani komendantko – odpowiadamy jednocześnie. Patrzę w dal, tak jak mnie nauczono, a jej zimny wzrok wwierca się we mnie niczy m czubek tępego noża. Markus uśmiecha się perfidnie, a ja zaciskam zęby. Jeżeli Helena dostanie chłostę z powodu jego zachowania, to poczekam z dezercją, żeby go zabić. – Zostało ty lko parę minut do ósmego dzwonu – zwraca się komendantka do wszy stkich obecny ch. – Doprowadzicie się do porządku i zgłosicie pod amfiteatrem. Jeszcze jeden taki incy dent, a winni zostaną niezwłocznie wy słani do Kauf. Zrozumiano? – Tak jest! Zbrojownia szy bko pustoszeje. Jako piątacy wszy scy odby liśmy pół roku służby wartowniczej w Kauf, daleko na północy. Żaden z nas nie zary zy kuje powrotu tam w roli więźnia z powodu czegoś tak głupiego jak kłótnia w dniu ukończenia szkoły. – Wszy stko w porządku? – py tam Helenę, gdy komendantka jest już wy starczająco daleko.
– Mam ochotę sprawić sobie nową twarz, taką, której nigdy nie doty kał ten wieprz. – Po prostu potrzebujesz kogoś innego, żeby cię całował – mówię, zanim zdaję sobie sprawę, jak to brzmi. – To znaczy … nie żeby m się zgłaszał na ochotnika. Ja… – Jasne, rozumiem. – Helena przewraca oczami. Szczęki jej drgają i żałuję, że tak głupio wy skoczy łem z ty m całowaniem. – A w ogóle to dzięki – mówi. – Za to, że mu przy łoży łeś. – Zabiłby m go, gdy by nie komendantka. Patrzy na mnie ciepło i już mam ją zapy tać, co Markus powiedział jej wtedy na ucho, kiedy nagle pojawia się Zak. Drapie się po czole i zwalnia, jakby miał nam coś do zakomunikowania, ale rzucam mu mordercze spojrzenie i odchodzi. Kiedy kilka minut później Helena i ja dołączamy do starszy ch Czaszek zebrany ch przed wejściem do amfiteatru, kłótnia w zbrojowni zostaje zapomniana. Wkraczamy do amfiteatru pośród aplauzu członków rodzin, pozostały ch uczniów, urzędników miejskich, wy słanników imperatora oraz gwardii honorowej w postaci blisko dwustu legionistów. Napoty kam wzrok Heleny i widzę, że my śli to samo co ja. To niesamowite by ć wreszcie tutaj, na pły cie, zamiast ciągle przy glądać się z try bun. Niebo nad głową jest kry ształowo czy ste, bez ani jednej chmurki od hory zontu po hory zont. Koronę stadionu przy ozdabiają flagi, czerwonozłoty proporzec dy nastii Taiusów łopoce na wietrze obok przedstawiającego karo na czarny m tle sztandaru akademii. Mój dziadek, generał Quin Veturius, głowa rodu, siedzi w ocienionej loży w pierwszy m rzędzie. Otacza go około pięćdziesięciorga najbliższy ch krewny ch – bracia, siostry, siostrzenice, bratankowie. Nie muszę widzieć jego oczu, by zdawać sobie sprawę, że przy gląda mi się uważnie, sprawdzając, czy szabla wisi pod przepisowy m kątem, oceniając, jak leży na mnie zbroja. Kiedy przy jęto mnie do szkoły, dziadek spojrzał mi w oczy i rozpoznał w nich oczy swojej córki. Przy jął mnie pod swój dach, kiedy matka mnie porzuciła. Musiała by ć wściekła, że przeży łem, kiedy sądziła, że pozby ła się mnie na dobre. Każdą przepustkę spędzałem, ćwicząc z dziadkiem, znosząc bicie i surową dy scy plinę, lecz w zamian zy skując wy raźną przewagę nad kolegami z klasy. Wiedział, że będę tej przewagi potrzebował. Rzadko który z uczniów akademii pochodzi z nieformalnego związku, a żaden nigdy nie wy chowy wał się wśród Plemieńców. To sprawiło, że by łem przedmiotem ciekawości… i drwin. Jeżeli jednak ktokolwiek śmiał traktować mnie z góry z powodu mojego pochodzenia, dziadek szy bko pokazy wał mu jego miejsce – zwy kle za pomocą czubka szabli – i mnie nauczy ł robić to samo. Potrafi by ć równie bezduszny jak jego córka, lecz to mój jedy ny krewny, który traktuje mnie jak członka rodziny. Chociaż przepisy tego nie wy magają, salutuję mu i czuję saty sfakcję, kiedy odpowiada mi skinieniem głowy. Po serii ćwiczeń musztrowy ch abiturienci maszerują ku drewniany m ławom pośrodku pły ty, doby wają szabel i trzy mają je wy soko nad głową. Daje się sły szeć niski szum, narastający stopniowo do grzmotu, jakby nad amfiteatrem rozpętała się burza. To pozostali uczniowie tupią ry tmicznie i pohukują z mieszaniną dumy i zazdrości. Helena i Leander, stojący obok mnie, nie potrafią opanować uśmiechu zadowolenia. Pomimo hałasu w mojej głowie panuje cisza. Dziwna, nieskończenie cicha, nieskończenie głośna, a w środku zamknięty ja, powtarzający raz po raz to samo py tanie. Uciekać? Dezerterować? Gdzieś w oddali, jakby m by ł pod wodą, sły szę głos komendantki nakazującej nam
schować broń i usiąść. Wy głasza z podwy ższenia lakoniczne przemówienie, a kiedy nadchodzi czas złożenia przy sięgi, wszy scy wstają, więc ja także. Po głowie nie przestaje mi się tłuc py tanie: zostać czy uciekać? Zostać czy uciekać? Moja usta, jak sądzę, poruszają się razem z ustami pozostały ch, kiedy przy sięgają przelewać krew i oddać ży cie za Imperium. Komendantka ogłasza nas absolwentami i to radosny okrzy k świeżo upieczony ch Masek, naturalny i pełen ulgi, wy ry wa mnie z rozmy ślań. Faris zry wa szkolną tarczę i wy rzuca ją w powietrze. Pozostali robią to samo. Tarcze lśnią w słońcu niczy m stado srebrny ch ptaków. Rodziny skandują nazwiska absolwentów. Rodzice i siostry Heleny wołają: – Aquilla! Rodzina Farisa woła: – Candelan! Sły szę: „Vissan!”, „Tulius!”, „Galerius!”. Potem jeden okrzy k wznosi się ponad pozostałe: – Veturius! Veturius! – Dziadek stoi w loży, za nim reszta rodziny, przy pominając wszy stkim, że wśród dzisiejszy ch absolwentów jest przedstawiciel jednego z najpotężniejszy ch rodów w państwie. Napoty kam jego wzrok i ty m razem nie ma w nim kry ty ki, jedy nie szczera duma. Uśmiecha się do mnie, biel jego wilczy ch zębów odcina się od srebrzy stej maski, a ja odpowiadam uśmiechem, lecz potem czuję zakłopotanie i odwracam wzrok. Nie będzie się uśmiechał, jeżeli zdezerteruję. – Eliasie! – Helena, z bły szczący mi oczami, zarzuca mi ręce na szy ję. – Udało nam się! Jesteśmy … W ty m samy m momencie zauważamy augurów i Helena opuszcza ręce. Nigdy nie widziałem wszy stkich czternastu razem i czuję ukłucie niepokoju. Co oni tu robią? Z odrzucony mi do ty łu kapturami, ukazujący mi ich mroczne ry sy, prowadzeni przez Kaina, stąpają po murawie niczy m duchy i ustawiają się w półokręgu wokół podwy ższenia. Radosne okrzy ki tłumu przechodzą w py tający szum. Moja matka przy gląda się augurom, jej dłoń spoczy wa swobodnie na rękojeści szabli. Gdy Kain wchodzi na podwy ższenie, ustępuje mu miejsca, jakby się go spodziewała. Kain podnosi dłoń i tłum ucisza się momentalnie. Wątły i bezbarwny, z miejsca, w który m siedzę, przy pomina ducha. Lecz kiedy otwiera usta, jego głos wy pełnia amfiteatr z mocą, która sprawia, że wszy scy mimowolnie się prostujemy. – Spośród zaprawionej w bojach młodzieży powstanie Zapowiedziany – mówi. – Najpotężniejszy imperator, bicz na naszy ch wrogów, dowódca najstraszniejszej armii. I Imperium zostanie scalone. Tak przepowiedzieliśmy pięćset lat temu, wy bierając z drżącej ziemi kamienie do budowy tej szkoły. I tak oto przepowiednia się spełni. Linia cesarza Taiusa XXI wy gaśnie. Podnosi się niemal buntowniczy szmer. Gdy by ktokolwiek inny zakwestionował ciągłość dy nastii, zapewne by go zabito. Legioniści z gwardii honorowej stoją najeżeni, z dłońmi na szablach, lecz jedno spojrzenie Kaina sprawia, że kulą się niczy m skarcone psy. – Taius XXI nie będzie miał męskiego potomka – ciągnie augur. – Jego śmierć oznaczać będzie upadek Imperium, chy ba że zostanie wy brany nowy imperator-wojownik. Taius I, założy ciel dy nastii i twórca Imperium, by ł największy m bohaterem swoich czasów. Poddany został wielu
próbom, zanim uznano, że nadaje się do rządzenia. Lud Imperium oczekuje tego samego od nowego władcy. Na bogów, na płonące niebiosa. Tristas triumfalnie trąca Dexa, który stoi z otwarty mi ze zdumienia ustami. Wszy scy wiemy, co Kain zaraz powie. Ale i tak nie wierzę własny m uszom. – Nadszedł zatem czas Prób. Amfiteatr eksploduje. Tak to w każdy m razie brzmi, bo nigdy nie sły szałem równie głośnego ry ku. – Mówiłem ci! – wrzeszczy Tristas do Dexa, który wy gląda, jakby ktoś zdzielił go w głowę młotem. – Kto? Kto? – wy dziera się Leander. Markus rechoce z zadowoleniem, które sprawia, że mam ochotę go zabić. Helena, z oczami wielkimi jak spodki, zakry wa usta, oniemiała. Kain ponownie podnosi dłoń i zapada cisza jak makiem zasiał. – Zbliża się czas Prób – mówi. – Przy szłość Imperium wy maga, by nowy władca by ł w szczy towej formie, tak jak Taius, kiedy obejmował tron. Dlatego zwracamy się ku zaprawionej w bojach młodzieży, ku naszy m świeżo upieczony m Maskom. Jednak nie wszy scy będą walczy ć o ten wielki honor. Ty lko najlepsi z absolwentów, najsilniejsi, są tego warci. Ty lko czworo. Jeden z tej czwórki aspirantów wy łoni się jako Zapowiedziany. Jeden złoży przy sięgę na wierność i zostanie Krukiem Krwi. Pozostali dwaj zginą jak liście na wietrze. To też już widzieliśmy. Czuję, jak krew zaczy na pulsować mi w skroniach. – Elias Veturius, Markus Farrar, Helena Aquilla, Zachariasz Farrar. – Wy mienia nas według kolejności w rankingu najlepszy ch uczniów. – Wstańcie i wy stąpcie naprzód. W amfiteatrze panuje kompletna cisza. Wstaję, odrętwiały, unikając py tający ch spojrzeń przy jaciół, nie patrząc na wy szczerzoną w uśmiechu gębę Markusa, na niepewnego Zaka. „Pole bitwy to moja świąty nia. Czubek miecza jest moim kapłanem. Pole bitwy …” Helena stoi prosto, jakby kij połknęła, ale spogląda na mnie, na Kaina, na komendantkę. W pierwszej chwili my ślę, że strach ją obleciał. Potem spostrzegam jej bły szczący wzrok, spręży sty krok. Gdy ja i Helena by liśmy w piątej klasie, pojmała nas grupa Barbary jczy ków, która udała się na łupieżczy wy pad. Mnie spętali niczy m ofiarną kozę, ale Helenie zawiązali ty lko ręce ły kiem i posadzili ją na koniku, zakładając, że jest niegroźna. Tej nocy udusiła ły kiem trzech z napastników, a pozostały m trzem złamała kark goły mi rękami. „Zawsze mnie lekceważą” – powiedziała potem odrobinę zdziwiona. To fakt. Nawet ja czasem popełniam ten błąd. Teraz uświadamiam sobie, że Helena wcale nie ma pietra. Ona jest w euforii. Ona tego chce. Idziemy zby t krótko. Mija zaledwie kilka sekund i już stoję przed Kainem razem z pozostały mi. – By ć wy brany m na aspiranta w Próbach to największy zaszczy t, jaki Imperium ma do zaoferowania. – Kain wodzi po nas wzrokiem, lecz najdłużej jego spojrzenie zdaje się spoczy wać na mnie. – W zamian za ten dar augurowie wy magają przy sięgi: że jako aspiranci nie wy cofacie się przed wy łonieniem zwy cięzcy. Karą za złamanie tej przy sięgi jest śmierć. – Nie traktujcie tej przy sięgi lekko. Jeżeli chcecie, może wrócić na miejsce. Pozostaniecie Maskami, ciesząc się szacunkiem i czcią przy należną nosicielom tego ty tułu. Zastąpi was kto inny. Ostatecznie to wasz wy bór.
„Wasz wy bór”. Przeszy wa mnie dreszcz. „Jutro musisz dokonać wy boru. Pomiędzy dezercją i obowiązkiem. Pomiędzy przeznaczeniem i ucieczką przed nim”. Kainowi nie chodzi o mój obowiązek jako Maski. Chce, żeby m wy brał między Próbami i dezercją. Ty podstępny czerwonooki diable. Moim celem jest uwolnić się od Imperium. Ale jak mam znaleźć wolność, jeżeli wezmę udział w Próbach? Jeżeli wy gram i zostanę imperatorem, będę uwiązany na całe ży cie. Jeżeli zajmę drugie miejsce, będę musiał złoży ć przy sięgę na wierność i zostanę Krukiem Krwi. Albo zginę jak liść na wietrze, co w augurskim slangu oznacza po prostu mogiłę. Nie słuchaj go, my ślę. Uciekaj. Jutro będziesz daleko stąd. Kain przy gląda się Markusowi z przekrzy wioną głową, jakby słuchał niedostępnego nam głosu. – Markusie Farrarze. Jesteś gotów. – Nie jest to py tanie. Markus klęka i doby wa szabli, podnosząc ją ku augurowi, a jego oczy bły szczą dziwnie triumfalny m blaskiem, jakby już ogłoszono go imperatorem. – Powtarzaj za mną – mówi Kain. – Ja, Markus Farrar, przy sięgam na krew przodków, na cześć własną i rodu Farrarów, że poświęcę się Próbom, aż zostanie wy łoniony zwy cięzca albo sam padnę trupem. Markus powtarza słowa przy sięgi, a jego głos odbija się echem w ciszy amfiteatru. Kain zamy ka jego dłonie na ostrzu szabli, aż zaczy na kapać krew. Chwilę później Helena przy klęka, podaje szablę i składa przy sięgę; jej słowa brzmią czy sto jak dzwon o świcie. Augur zwraca się ku Zakowi, który długo spogląda na brata, zanim skinie głową i klęknie do przy sięgi. Nagle z całej czwórki zostałem już ty lko ja i Kain stoi przede mną, oczekując decy zji. Waham się, zupełnie jak Zak. Wracają do mnie jego słowa: „Pojawiasz się w każdy m ze snów. Srebrna nić wpleciona w ciemny gobelin”. Czy moim przeznaczeniem jest zostać imperatorem? Jak miałoby to prowadzić do wolności? Nie mam pragnienia rządzić – sama idea mnie odrzuca. Z drugiej strony moja przy szłość jako dezertera też nie jest pociągająca. „Staniesz się ty m wszy stkim, czego nienawidzisz – wcieleniem zła, okrucieństwa, bezduszności”. Czy ufam Kainowi, kiedy mówi, że znajdę wolność, jeżeli poddam się Próbom? W Czarny m Klifie uczy my się szeregować ludzi: cy wil, bojownik, nieprzy jaciel, sojusznik, informator, zdrajca. Na tej podstawie podejmujemy dalsze decy zje. Augur pozostaje jednak dla mnie zagadką. Nie znam jego moty wów, jego pragnień. Mam ty lko insty nkt, który podpowiada mi, że – w tej przy najmniej kwestii – Kain nie kłamał. Bez względu na to, czy jego przepowiednia jest prawdziwa, czy nie, on wierzy w jej prawdziwość. A ponieważ insty nkt podpowiada mi – choć z wahaniem – by mu zaufać, jest ty lko jedna decy zja, którą mogę podjąć. Nie spuszczając wzroku z Kaina, opadam na kolana, wy ciągam szablę i przesuwam ostrzem po wnętrzu dłoni. Krew kapie na podwy ższenie. – Ja, Elias Veturius, przy sięgam na krew przodków…
XI: Laia Komendantka Akademii Wojskowej Czarnego Klifu. Moja ciekawość nagle słabnie. W Czarny m Klifie Imperium szkoli Maski – zabójców takich jak ten, który zabił moich dziadków i zabrał mi brata. Szkoła – skupisko surowy ch budy nków otoczony ch czarny m granitowy m murem – rozsiadła się niczy m wielki sęp na wzgórzach na wschód od Serry. Nikt nie wie, co się dzieje za ty m murem, ilu ich jest, ilu zostaje wy brany ch. Co roku akademię opuszcza kolejny rocznik Masek – młody ch, okrutny ch, morderczy ch. Dla Scholara – a zwłaszcza Scholarki – Czarny Klif to najgorsze miejsce w mieście. – …straciła osobistą niewolnicę – kończy przerwaną my śl Mazen. – Dziewczy na rzuciła się ze skały ty dzień temu – dodaje Keenan, wy trzy mując spojrzenie dowódcy. – To już trzecie samobójstwo w ty m roku. – Cicho – mówi Mazen. – Nie będę cię okłamy wał, Laio. Ta kobieta jest nieprzy jemna… – Nieprzy jemna? To istna wariatka – przery wa mu Keenan. – Nazy wają ją Jędzą z Czarnego Klifu. Nie przeży jesz tego. Misja nie ma szans. Mazen wali pięścią w stół. Keenan ani drgnie. – Jeżeli nie potrafisz trzy mać gęby na kłódkę – warczy Mazen – to wy jdź. Tarik przy gląda się im z rozdziawiony mi ustami. Sana popatruje w zamy śleniu na Keenana. Inni też się gapią i mam wrażenie, że ci dwaj nie kłócą się zby t często. Keenan odsuwa krzesło i wstaje od stołu, by wmieszać się w tłum pomrukujący ch postaci stojący ch za plecami Mazena. – Idealnie nadajesz się do tej roli, Laio – mówi Mazen. – Posiadłaś umiejętności, jakich komendantka oczekuje od osobistej służącej. Będzie przekonana, że jesteś analfabetką. A my potrafimy wprowadzić cię do środka. – A jeżeli dowiedzą się, kim jestem? – Czeka cię śmierć. – Mazen patrzy mi prosto w oczy i w jakimś gorzkim sensie jestem mu wdzięczna za tę szczerość. – Wszy scy szpiedzy, jakich wy słaliśmy do Czarnego Klifu, zostali wy kry ci i zgładzeni. To nie jest misja dla lękliwy ch. Chce mi się śmiać. Nie mógłby znaleźć gorszej kandy datki. – Niespecjalnie ją reklamujecie – zauważam. – Nie muszę jej reklamować – odpowiada. – My możemy znaleźć i odbić twojego brata. Ty możesz by ć naszy mi oczami i uszami w Czarny m Klifie. To prosta wy miana. – Ufacie mi na ty le? – py tam. – Przecież wcale mnie nie znacie. – Znałem twoich rodziców. To mi wy starczy. – Mazenie – mówi Tarik. – To jeszcze dziecko. Z pewnością nie potrzebujemy … – Wspomniała o kodeksie honorowy m – odpowiada Mazen. – Ale izzat oznacza coś więcej niż wolność. Coś więcej niż honor. Oznacza odwagę. Konieczność sprawdzenia się. – On ma rację – mówię. Jeżeli ci ludzie mają mi pomóc, nie mogą uważać mnie za tchórza.
Kątem oka widzę Keenana, który przy gląda mi się z drugiego końca pomieszczenia, jego włosy lśniące czerwienią niczy m płomień pochodni. Nie chce, żeby m zgodziła się na tę misję, bo nie chce ry zy kować ży cia swoich ludzi dla uwolnienia Darina. Doty kam bransolety na ramieniu. Bądź dzielna, Laio. Zwracam się do Mazena. – Jeżeli to zrobię, znajdziecie Darina? Odbijecie go z więzienia? – Masz moje słowo. Nietrudno będzie go znaleźć. To nie gruba ry ba, żeby mieli go wieźć do Kauf. – Mazen pry cha, ale wzmianka o niesławny m więzieniu na północy sprawia, że przeszy wa mnie dreszcz. Przesłuchujący m w Kauf przy świeca jeden cel: więzień ma przed śmiercią maksy malnie cierpieć. Zginęli tam moi rodzice. Zginęła tam też moja siostra, wtedy zaledwie dwunastoletnia. – Gdy będziesz składała pierwszy raport – mówi Mazen – ja powinienem już wiedzieć, gdzie jest Darin. Kiedy twoja misja dobiegnie końca, odbijemy go. – A potem? – Uwolnimy ciebie. Możemy zaaranżować to tak, żeby wy glądało na samobójstwo, wtedy nikt nie będzie cię szukał. Jeżeli chcesz, możesz się do nas przy łączy ć. Albo pomożemy wam obojgu przedostać się do Morzy. Morza. Wolny kraj. Wszy stko oddałaby m, żeby się tam znaleźć, bez Wojan, bez Masek, bez Imperium. Ale najpierw muszę przeży ć misję szpiegowską. Muszę przeży ć w Czarny m Klifie. Keenan wy gląda na nieprzekonanego. Lecz pozostali bojownicy kiwają głowami. To izzat, zdają się mówić. Milczę, jakby m się zastanawiała, ale tak naprawdę wiem, że to jedy ny sposób, żeby uratować Darina. – Dobrze, zrobię to. – Świetnie. – Mazen nie wy daje się zaskoczony i zastanawiam się, czy od początku wiedział, że się zgodzę. – Twoim prowadzący m będzie Keenan – mówi nieco głośniej. Na te słowa twarz tamtego ciemnieje jeszcze bardziej, jeżeli to w ogóle możliwe. Zaciska usta, jakby chciał się powstrzy mać przed powiedzeniem czegoś. – Dziewczy na ma pokaleczone dłonie i stopy – ciągnie Mazen. – Opatrz ją, Keenanie, i powiedz jej wszy stko, co musi wiedzieć. Jeszcze dzisiaj wy rusza do Czarnego Klifu. Wy chodzi z sali, otoczony wianuszkiem zwolenników. Tarik klepie mnie po ramieniu i ży czy powodzenia. Jego ludzie zasy pują mnie radami: nigdy otwarcie nie kontaktuj się ze swoim prowadzący m. Nie ufaj nikomu. Chcą dobrze, ale jest to tak przy tłaczające, że kiedy Keenan przeciska się po mnie przez tłum, niemal czuję ulgę. Niemal. Wzrokiem pokazuje na stół w kącie jaskini i odchodzi, nie czekając na mnie. Bły sk światła niedaleko stołu okazuje się źródełkiem. Keenan napełnia wodą dwie miski i dosy puje do nich czegoś, w czy m rozpoznaję sproszkowany korzeń tanu. Jedną stawia na stole, drugą na podłodze. My ję ręce i nogi, czując delikatne szczy panie, gdy woda z dodatkiem dezy nfekującego proszku wnika w otarcia i skaleczenia, który ch nabawiłam się w katakumbach. Keenan przy gląda mi się w milczeniu. Wsty d mi, że woda tak szy bko robi się czarna od brudu – ale potem karcę się za takie my śli.
Skończy wszy, siadam przy stole. Keenan siada naprzeciwko mnie i ujmuje moje dłonie. Spodziewam się szorstkości, ale jego palce okazują się może nie całkiem delikatne, ale i nie twarde. Gdy ogląda moje rany, przy chodzą mi do głowy dziesiątki py tań, które mogłaby m mu zadać, a przez które wy szłaby m na osobę dziecinną i małostkową, a nie silną i odważną. Dlaczego mnie nie lubisz? Co ja ci zrobiłam? – Nie powinnaś tego robić – mówi, wcierając maść znieczulającą w szczególnie głębokie skaleczenie. – Chodzi mi o misję. Już wcześniej dałeś to do zrozumienia, ośle. – Nie zawiodę Mazena. Zrobię, co do mnie należy. – Jasne, spróbujesz. – Jego obcesowość doty ka mnie, ale w ty m momencie powinno by ć już jasne, że facet we mnie nie wierzy. – Ta kobieta to sady stka. Ostatnia dziewczy na, którą tam posłaliśmy … – My ślisz, że chcę tam jechać?! – wy bucham. Keenan spogląda na mnie zaskoczony. – Nie mam wy boru. Muszę to zrobić, jeżeli chcę ocalić jedy ną pozostałą przy ży ciu bliską mi osobę. Więc po prostu… – „Zamknij się”, chcę powiedzieć. – Więc po prostu nie utrudniaj. Przez jego twarz przemy ka wy raz lekkiego zakłopotania i przy gląda mi się z odrobinę mniejszą pogardą. – Hm… przepraszam. Wy powiada te słowa z wahaniem, ale lepsze takie przeprosiny niż żadne. Kiwam głową i zauważam, że jego oczy nie są niebieskie ani zielone, ale ciemnokasztanowe. Dostrzegasz kolor jego oczu, Laio. To znaczy, że się w nie wpatrujesz. Przestań natychmiast. Czuję zapach maści i kręcę nosem. – Uży wasz ostrożnia do tej mieszanki? – py tam. Gdy wzrusza ramionami, sięgam po miseczkę z maścią i wącham ponownie. – Następny m razem uży j jagód zi. Nie będzie tak śmierdziało. Keenan unosi rudą brew i bandażuje mi palec. – Widzę, że znasz się na lekarstwach. Uży teczna wiedza. Twoi rodzice by li lekarzami? – Dziadek. – Wspomnienie o nim sprawia mi ból i milczę przez dłuższą chwilę. – Półtora roku temu zaczął mnie formalnie uczy ć. Wcześniej pomagałam mu przy gotowy wać składniki. – Lubisz to? Leczenie? – Jest to jakiś zawód. – Większość wolny ch Scholarów wy konuje najgorsze prace – są parobkami, sprzątaczami, dokerami – ciężka robota za marne grosze. – Cieszę się, że go mam. Jako dziecko chciałam jednak by ć kehanni, plemieńską opowiadaczką bajek. Uśmiecha się niemal niewidocznie. To niewiele, ale jego twarz zmienia się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, a mnie się robi lżej na duszy. – Opowiadaczką bajek? – powtarza. – Nie mów mi, że wierzy sz w te wszy stkie baśnie o dżinnach, zjawach i upiorach pory wający ch dzieci nocą. – Nie. – My ślę o nocny m nalocie na nasz dom. O Masce. Uczucie lekkości znika. – Nie muszę wierzy ć w siły nadprzy rodzone, kiedy są gorsze rzeczy, które można spotkać nocą. Milknie i to jego nagłe milczenie sprawia, że podnoszę wzrok i patrzę mu prosto w oczy. Jestem wstrząśnięta ty m, co tam widzę: bolesną wiedzę, gorzkie zrozumienie cierpienia, które znam tak dobrze. Oto ktoś, kto ma historię równie tragiczną jak moja. Może tragiczniejszą. Potem jego ry sy tężeją i wraca do bandażowania.
– Racja – mówi. – Posłuchaj uważnie. Dzisiaj w Czarny m Klifie odby ła się doroczna uroczy stość promocji absolwentów. Dowiedzieliśmy się jednak, że by ła wy jątkowa. Opowiada mi o Próbach i o czwórce aspirantów. Potem informuje mnie o moim zadaniu. – Musimy wiedzieć trzy rzeczy. Na czy m polega każda z Prób, gdzie się odby wa i kiedy. Musimy to wiedzieć przed faktem, nie po. Py tania cisną mi się na usta, ale siedzę cicho, wiedząc, że zabrzmią głupio. – Ile czasu tam spędzę? – mówię wreszcie. Keenan wzrusza ramionami i kończy bandażować mi dłonie. – O Próbach wiemy ty le co nic. Nie sądzę jednak, żeby miały trwać dłużej niż kilka ty godni, może miesiąc. – My ślisz, że Darin wy trwa do tego czasu? Keenan nie odpowiada. *** Kilka godzin później, wczesny m wieczorem, znajduję się w domu w dzielnicy obcokrajowców z Keenanem i Saną. Stoimy przed starszy m Plemieńcem, odziany m w charaktery sty czne dla swego ludu luźne szaty, który bardziej przy pomina dobrego wujka niż członka ruchu oporu. Gdy Sana wy jaśnia, czego chcemy, Plemieniec spogląda na mnie mnie i krzy żuje ręce na piersiach. – To niemożliwe – odpowiada po serrańsku z silny m akcentem. – Komendantka pożre ją ży wcem. Keenan spogląda porozumiewawczo na Sanę, jakby chciał powiedzieć: „A nie mówiłem?”. – Wy baczcie – mówi Sana do Plemieńca – czy możemy … – Wskazuje na ażurowe drzwi prowadzące do drugiego pokoju. Chowają się za nimi i chociaż Sana mówi zby t cicho, żeby m cokolwiek sły szała, widzę, że kiepsko jej idzie, bo Plemieniec kręci głową. – Nie uda jej się – mówię. Keenan stoi obojętnie oparty o ścianę. – Spokojnie, przekona go. Nie bez powodu jest przy wódczy nią frakcji. – Szkoda, że nie mogę jej jakoś pomóc. – Spróbuj wy glądać na odważniejszą. – Tak jak ty ? – Stoję pod ścianą z obojętną miną i wpatruję się w dal. Keenan uśmiecha się przelotnie. To sprawia, że jego twarz młodnieje. Doty kam bosą stopą grubego plemieńskiego dy wanu w hipnoty zujące wzory. Wokół leżą poduszki wy szy wane maleńkimi lusterkami, a z sufitu zwieszają się lampy z barwionego szkła, chwy tając ostatnie promienie słońca. – Kiedy ś Darin i ja przy szliśmy do takiego domu sprzedać dżemy babci. – Doty kam jednej z lamp. – Zapy tałam go, dlaczego Plemieńcy mają wszędzie lustra, a on powiedział… – Wspomnienie jest tak wy raźne, a tęsknota za bratem, za dziadkami, tak dojmująca, że milknę. „Plemieńcy wierzą, że lustro chroni przed złem” – powiedział tamtego dnia Darin. Wy jął szkicownik i w oczekiwaniu na gospodarza zaczął ry sować, dokumentując cechy sty lowe wnętrza szy bkimi pociągnięciami węgla. „Twierdzą, że dżinny i zjawy nie są w stanie znieść własnego
widoku”. Potem odpowiedział jeszcze na kilkanaście moich py tań ze swoją ty pową pewnością siebie. Zastanawiałam się, skąd ty le wie. Dzisiaj już rozumiem – zawsze więcej słuchał, niż się odzy wał; obserwował, uczy ł się. Pod ty m względem by ł jak dziadek. Ból w mojej piersi wzmaga się i nagle czuję, że pieką mnie oczy. – Będzie lepiej – mówi Keenan. Podnoszę wzrok i widzę cień smutku na jego twarzy, niemal w tej samej chwili zastąpiony przez znajomy już chłód. – Nigdy ich nie zapomnisz, nawet po wielu latach. Ale nadejdzie dzień, kiedy przez całą minutę nie będziesz czuła bólu. Potem przez godzinę. Przez cały dzień. Tak naprawdę to wszy stko, o co można prosić. – Ścisza głos. – Rany się zagoją. Obiecuję. Odwraca wzrok i spogląda w dal, ale jestem mu wdzięczna, bo po raz pierwszy od nocnego nalotu czuję się mniej samotna. Chwilę później Sana i Plemieniec wracają do pokoju. – Na pewno tego chcesz? – py ta mnie Plemieniec. Kiwam głową, nie ufając własnemu głosowi. Wzdy cha. – A więc dobrze. – Zwraca się do Sany i Keenana. – Pożegnajcie się. Jeżeli zabiorę ją teraz, znajdzie się w szkole przed zmierzchem. – Dasz sobie radę. – Sana przy tula mnie i zastanawiam się, czy próbuje przekonać mnie czy siebie. – Jesteś córką Lwicy. A Lwica zawsze dawała sobie radę. Do czasu, my ślę. Spuszczam wzrok, żeby ukry ć wątpliwości. Sana wy chodzi i staje przede mną Keenan. Krzy żuję ręce na piersiach, żeby nie pomy ślał, że ma mnie uściskać. Ale on wcale mnie nie doty ka. Przekrzy wia głowę i przy kłada pięść do serca – salut ruchu oporu. – Wolność albo śmierć – mówi, po czy m znika. *** Pół godziny później zmierzch zapada nad miastem, a ja maszeruję z Plemieńcem przez dzielnicę merkatorów, gdzie mieszkają najbogatsi przedstawiciele wojańskiej kasty kupieckiej. Zatrzy mujemy się przed zdobną kutą bramą domu handlarza niewolników. Plemieniec sprawdza moje kajdany, jego beżowa szata szeleści cicho, kiedy obchodzi mnie dookoła. Zaciskam zabandażowane dłonie, żeby przestały drżeć, ale Plemieniec delikatnie rozwiera mi palce. – Handlarze niewolników znają się na kłamstwach jak pająk na łapaniu much – mówi. – Twój strach jest dobry. Dodaje ci autenty czności. Ale pamiętaj: nie odzy waj się. Gorliwie potakuję. I tak jestem zby t przestraszona, żeby cokolwiek mówić. „Ten handlarz jest wy łączny m dostawcą niewolników do Czarnego Klifu – wy jaśnił mi Keenan w drodze do domu Plemieńca. – Całe miesiące zajęło naszy m ludziom zdoby cie jego zaufania. Jeżeli nie wy bierze cię dla komendantki, twoja misja spali na panewce”. Wpuszczają nas przez bramę i chwilę później handlarz obchodzi mnie wkoło, pocąc się w upale. Jest wy soki jak Plemieniec, ale dwa razy grubszy, guziki złotej brokatowej koszuli rozchodzą mu się na wielkim brzuchu. – Nieźle. – Pstry ka palcami i z głębin domostwa wy łania się niewolnica niosąca tacę z napojami. Handlarz opróżnia szklanicę, celowo nie proponując nic Plemieńcowi. – W burdelu
dobrze za nią zapłacą. – Ale nie więcej niż sto marek – mówi Plemieniec swoim melody jny m akcentem. – A ja potrzebuję dwustu. Handlarz pry cha i mam ochotę go udusić. Na ocieniony ch drzewami ulicach dzielnicy szemrzą fontanny i gną się w ukłonach scholarscy niewolnicy. Dom handlarza to kiczowaty miszmasz łuków, kolumn i dziedzińców. Dwieście srebrny ch marek to dla niego ty le co nic. Więcej pewnie wy dał na gipsowe lwy strzegące wejścia. – Miałem nadzieję sprzedać ją jako pomoc domową – ciągnie Plemieniec. – Sły szałem, że szukasz kogoś takiego. – To prawda – przy znaje handlarz. – Komendantka naciska mnie od wielu dni. Suka zabija jedną służącą po drugiej. Charakter ma jak żmija. – Przy gląda mi się jak hodowca jałówce, a ja wstrzy muję oddech. Potem kręci głową. – Za drobna, za młoda, za ładna. Nie przetrwa ty godnia, a ja będę miał ambaras z szukaniem następnej. Dam ci za nią sto i sprzedam do przy by tku madame Moh w dokach. Plemieniec zaczy na się pocić. Mazen kazał mu za wszelką cenę umieścić mnie w Czarny m Klifie. Jeżeli jednak nagle obniży cenę, handlarz nabierze podejrzeń. Jeżeli sprzeda mnie do burdelu, ruch oporu będzie musiał mnie stamtąd wy ciągnąć – a nie wiadomo, ile to potrwa. Jeżeli nie sprzeda mnie w ogóle, nie zdołam ocalić Darina. Zrób coś, Laio – dodaje mi odwagi Głos Darina. – Albo będzie po mnie. – Potrafię dobrze prasować, panie – mówię, zanim zdążę ugry źć się w języ k. Plemieniec otwiera usta ze zdziwienia, a handlarz przy gląda mi się, jakby m by ła szczurem, który nagle zaczął tańczy ć. – Potrafię też gotować. I sprzątać, i trefić włosy … – dodaję cichnący m głosem. – By łaby ze mnie dobra gosposia. Handlarz przy gląda mi się z góry i zaczy nam żałować, że w ogóle się odezwałam. Potem jego oczy rozszerzają się i pojawia się w nich bły sk rozbawienia. – Boisz się pracy w zamtuzie, dziewczy no? Niepotrzebnie, to uczciwe zajęcie. – Znowu obchodzi mnie wkoło, po czy m zadziera mi brodę do góry, aż patrzę w jego gadzio zielone oczy. – Powiedziałaś, że potrafisz strzy c i prasować? A umiesz targować się i radzić sobie na ry nku? – Tak, panie. – Czy tać oczy wiście nie umiesz. Czy potrafisz liczy ć? Oczy wiście, że potrafię liczy ć. Czy tać też umiem, ty spaślaku, my ślę. – Tak, panie. Potrafię liczy ć. – Będzie musiała nauczy ć się trzy mać języ k za zębami – mówi handlarz. – A ja muszę odjąć koszt my cia. Nie mogę posłać jej do Czarnego Klifu w ty m stanie. – Zastanawia się przez chwilę. – Dam ci za nią sto pięćdziesiąt srebrny ch marek. – Zawsze mogę zaoferować ją komuś z ilustrian – sugeruje Plemieniec. – Pod cały m ty m brudem kry je się dobrze wy glądająca dziewczy na. Z pewnością dobrze mi za nią zapłacą. Handlarz mruży oczy. Zastanawiam się, czy Plemieniec nie przesadził. No już, skąpcze, my ślę. Dorzuć te parę marek więcej. Handlarz wy ciąga pękatą sakiewkę. Z trudem opanowuję westchnienie ulgi. – A zatem sto osiemdziesiąt. I ani marki więcej. Rozkuj ją.
Niecałą godzinę później jadę kry ty m wozem do Czarnego Klifu. Na przegubach mam szerokie srebrne obręcze oznaczające, że jestem niewolnicą, a na szy i obrożę z łańcuchem, który m przy kuto mnie do uchwy tu w ścianie wozu. Skóra wciąż piecze mnie po ty m, jak wy szorowały mnie dwie dziewki łaziebne, a włosy mam związane w boleśnie ciasny kok. Moja czarna jedwabna suknia z obcisłą górą i dołem w rombowy wzór to najpiękniejszy strój, jaki kiedy kolwiek na sobie miałam. Nienawidzę jej od pierwszego wejrzenia. Mijają minuty. We wnętrzu wozu panuje kompletna ciemność. Takimi wozami imperialni wy wożą dzieci zabrane Scholarom, często zaledwie dwu- czy trzy letnie. Nikt nie wie, co się z nimi potem dzieje. Dlatego nazy wają te pojazdy „duchowozami”. Nie myśl o takich rzeczach, napomina mnie Darin w my ślach. Skup się na zadaniu. Na tym, jak mnie uratować. Gdy raz jeszcze przy pominam sobie instrukcje przekazane mi przez Keenana, wóz zaczy na się wspinać, poruszając się w niemiłosiernie wolny m tempie. Upał jest nie do zniesienia i żeby nie zemdleć, skupiam się na wspomnieniu sy tuacji sprzed trzech dni: dziadek wty kający palec do słoika z dżemem i babcia grożąca mu ły żeczką. Ich brak sprawia mi fizy czny ból. Tęsknię za głośny m śmiechem dziadka i opowieściami babci. I jakże tęsknię za bratem. Za jego żartami i ry sunkami, i ty m, jak wszy stko zdaje się wiedzieć. Ży cie bez niego jest nie ty le puste, ile przerażające. Od tak dawna by ł moim przewodnikiem, opiekunem i najlepszy m przy jacielem, że nie wiem, co mam robić bez niego. Dręczy mnie my śl, że mógłby cierpieć. Czy siedzi teraz zamknięty w celi? Torturują go? W rogu wozu porusza się nagle coś ciemnego. Chcę, żeby to by ło zwierzę, my sz albo – a niech tam – nawet szczur. Potem jednak stwór zwraca na mnie oczy, jasne i drapieżne. To jedna z tych rzeczy. Jeden z cieni z tamtej nocy. Wariuję. Zwy czajnie wariuję. Zamy kam oczy, pragnąc, by stwór zniknął. Kiedy nie znika, zamierzam się nań drżący mi dłońmi. – Laio… – Odejdź. Nie jesteś prawdziwy. Stwór podchodzi bliżej. Nie krzy cz, Laio, mówię do siebie, przy gry zając wargi. Nie krzy cz. – Twój brat cierpi, Laio. – Każde słowo wy powiada powoli i wy raźnie, jakby chciał się upewnić, że żadne mi nie umknie. – Wojanie zadają mu ból powoli i z przy jemnością. – Nie. Jesteś ty lko w mojej głowie. Jego śmiech jest jak brzęk tłuczonego szkła. – Jestem realny jak śmierć, Laio. Jak połamane kości i niewierne siostry, i nienawistne Maski. – Jesteś złudzeniem. Jesteś… moim poczuciem winy. – Chwy tam się za bransoletę na ramieniu. Stwór uśmiecha się drapieżnie i teraz jest już zaledwie stopę ode mnie. Wtedy jednak wóz zatrzy muje się i cienista istota rzuca mi ostatnie złowrogie spojrzenie, a potem znika z niezadowolony m sy knięciem. Kilka sekund później drzwi otwierają się i widzę przed sobą masy wne mury Czarnego Klifu; ich potęga sprawia, że naty chmiast zapominam o halucy nacji. – Nie podnoś wzroku. – Handlarz odpina łańcuch, a ja przy glądam się brukowi. – Nie odzy waj
się niepy tana do pani komendantki. Nie patrz jej w oczy – skazy wała niewolników na chłostę za mniejsze przewinienia. Gdy wy znaczy ci zadanie, wy konaj je szy bko i dokładnie. Przez pierwszy ch kilka ty godni da ci niezły wy cisk, ale potem będziesz jej za to wdzięczna – im więcej blizn, ty m rzadziej będą cię gwałcić starsi uczniowie. Ostatnia niewolnica przeży ła dwa ty godnie – ciągnie handlarz, nieświadom mojego rosnącego przerażenia. – Pani komendantka nie by ła zadowolona. To oczy wiście moja wina, powinienem by ł dziewczy nę ostrzec. Zdaje się, że odbiło jej, kiedy komendantka ją napiętnowała. Rzuciła się ze skał w przepaść. Nie rób przy padkiem tego samego. – Spogląda na mnie surowo jak rodzic napominający niesforne dziecko. – Bo pani komendantka pomy śli, że przy sy łam jej towar niskiej jakości. Kiwa głową strażnikom przy wejściu i ciągnie mnie za łańcuch, jakby m by ła psem. Wlokę się za nim. Gwałt… bicie… piętnowanie… Nie dam rady, Darinie. Nie mam szans. Opanowuje mnie insty nktowna chęć ucieczki, tak przemożna, że zwalniam, staję i odsuwam się od handlarza. W żołądku czuję skurcz i mam wrażenie, że zaraz zwy miotuję. Jednak handlarz pociąga mocno za łańcuch i chcąc nie chcąc, podejmuję marsz. Nie ma dokąd uciekać, zdaję sobie sprawę, gdy przekraczamy żelazną bramę i wchodzimy na dziedziniec. Nie ma dokąd uciekać. I nie ma innego sposobu, żeby ocalić Darina. Jestem teraz w środku. Nie ma już odwrotu.
XII: Elias Kilka godzin po ceremonii stoimy z dziadkiem w przepastny m foy er i witamy gości przy by wający ch na przy jęcie z okazji mojej promocji. Chociaż Quin Veturius ma siedemdziesiąt siedem lat, kobiety rumienią się, kiedy patrzy im prosto w oczy, a mężczy źni wzdry gają się, kiedy raczy uścisnąć im dłoń. W blasku lamp jego grzy wa siwy ch włosów nabiera złotego odcienia i to, jak góruje nad wszy stkimi, jak skinieniem głowy wita wchodzący ch, każe mi my śleć o sokole obserwujący m świat z wy soka. Gdy wy bija ósma, dom jest pełen gości; obecni są przedstawiciele najlepszy ch ilustriańskich rodów i kilku najbogatszy ch merkatorów. Jedy ni plebejusze to służba. Mojej matki nie zaproszono. – Gratulacje, aspirancie Eliasie Veturiusie. – Wąsaty mężczy zna, który może by ć moim kuzy nem, ściska mi dłoń obiema rękami. – Czy może raczej powinienem powiedzieć: wasza cesarska wy sokość. – Uśmiecha się służalczo do dziadka, który go ignoruje. I tak to trwa przez cały wieczór. Ludzie, który ch imion nie znam, traktują mnie, jakby m by ł ich zaginiony m sy nem, bratem albo kuzy nem. Może połowa z nich to krewni, ale jakoś nigdy wcześniej się do mnie nie przy znawali. Wśród pochlebców przewijają się przy jaciele – Faris, Dex, Tristas, Leander – ale tak naprawdę najbardziej czekam na Helenę. Po przy siędze na murawę wy biegli członkowie rodzin absolwentów i zanim zdąży łem z nią porozmawiać, zniknęła w tłumie. Co ona my śli o Próbach? Czy mamy walczy ć ze sobą o godność imperatora? Czy też współpracować, jak robiliśmy od pierwszego dnia nauki w Czarny m Klifie? Te py tania rodzą kolejne, na przy kład: jak zostanie głową Imperium, którego nienawidzę, ma mi zapewnić „prawdziwą wolność – ciała i duszy ”? Jedno jest pewne: chociaż chcę uciec z Czarnego Klifu, to szkoła jeszcze ze mną nie skończy ła. Zamiast miesiąca wakacji dostaliśmy ty lko dwa dni wolnego. Potem, zgodnie z żądaniem augurów, wszy scy – nawet absolwenci – mają zgłosić się, by obserwować Próby. Gdy Helena dociera w końcu na przy jęcie, ciągnąc za sobą rodziców i siostry, zapominam ją przy witać. Zby t jestem zajęty gapieniem się na nią. Kiedy salutuje dziadkowi, szczupła i lśniąca w paradnej zbroi, jej czarna pelery na lekko powiewa. Srebrne w blasku świec włosy spły wają jej po plecach niczy m rzeka. – Ostrożnie, Heleno – mówię, gdy się zbliża. – Wy glądasz prawie jak dziewczy na. – A ty prawie jak aspirant. – Uśmiecha się, ale nie oczami, i od razu widzę, że coś jest nie tak. Jej wcześniejszy entuzjazm gdzieś wy parował, a ona sama jest roztrzęsiona, jak przed bitwą, o której wie, że jej nie wy gra. – Co się dzieje? – py tam. Próbuje mnie wy minąć, ale łapię ją za rękę i przy trzy muję. Oczy ma gniewne, ale krzy wi usta w wy muszony m uśmiechu i delikatnie uwalnia dłoń. – Nic – odpowiada. – Gdzie jedzenie? Pożarłaby m konia z kopy tami. – Aspirancie Eliasie Veturiusie – grzmi dziadek. – Gubernator Leif Tanalius ży czy sobie
zamienić z tobą słowo. – Lepiej nie każ mu czekać – mówi Helena. – Wy gląda na zdeterminowanego. – Wy ślizguje się, a ja zgrzy tam zębami, gdy dziadek zmusza mnie do przeprowadzenia szty wnej konwersacji z gubernatorem. Po tuzinie równie nudny ch rozmów z przedstawicielami ilustriańskich elit dziadek odwraca się wreszcie od niekończącego się korowodu gości, pociągając mnie za sobą. – Jesteś rozproszony, kiedy nie powinieneś sobie na to pozwalać – mówi. – Ci ludzie mogą by ć bardzo pomocni. – Czy wy grają za mnie Próby ? – Nie bądź głupcem – mówi dziadek z niesmakiem. – Imperator to nie samotna wy spa. Potrzeba ty sięcy do skutecznego rządzenia. Gubernatorzy poszczególny ch prowincji są zobowiązani składać ci sprawozdania, ale na każdy m kroku będą cię oszukiwali i zwodzili, dlatego musisz mieć siatkę szpiegów, żeby trzy mać ich w garści. Scholarski ruch oporu, pograniczni rabusie i co bardziej zbuntowane z Plemion uznają zmianę dy nastii za okazję do narobienia kłopotów. Będziesz potrzebował pełnego wsparcia armii, żeby zdławić ewentualną rewoltę. Mówiąc krótko, będziesz potrzebował ty ch ludzi – jako doradców, ministrów, dy plomatów, generałów, szpiegów. Kiwam w zamy śleniu głową. Spod drzwi prowadzący ch do zatłoczonego ogrodu przy gląda mi się merkatorka w hipnoty zująco skąpej sukni. Jest ładna. Naprawdę ładna. Uśmiecham się do niej. Może po ty m, jak już znajdę Helenę… Dziadek chwy ta mnie za ramię i prowadzi w drugą stronę. – Słuchaj, co mówię, chłopcze. Bębny zaniosły wiadomość o Próbach imperatorowi dziś rano. Szpiedzy donoszą mi, że zaraz potem opuścił stolicę. On i większość jego dworu będą tu w ciągu kilku ty godni – również Kruk Krwi, jeżeli pragnie zachować głowę. – Widząc moje zdziwienie, dziadek pry cha. – My ślałeś, że Taiusowie poddadzą się bez walki? – Ależ imperator oddaje augurom niemal boską cześć. Odwiedza ich co roku. – No właśnie. A teraz oni zwrócili się przeciw niemu, grożąc obaleniem dy nastii. Będzie walczy ł, możesz by ć tego pewny. – Dziadek mruży oczy. – Jeżeli chcesz wy grać, to czas otrzeźwieć. Zby t wiele czasu straciłem, naprawiając po tobie szkody. Bracia Farrarowie opowiadają na prawo i lewo, że wczoraj prawie pozwoliłeś uciec dezerterowi, że twoja nieprzy rastająca maska to oznaka braku lojalności. Twoje szczęście, że Kruk jest na północy. Zdąży łby już wtrącić cię do ciemnicy. Czarna Gwardia zgodziła się nie interweniować, kiedy przy pomniałem im, że Farrarowie to plebejska hołota, a ty pochodzisz z najznamienitszego rodu Imperium. Słuchasz mnie? – Jasne. – Udaję oburzonego, ale ponieważ jedny m okiem zerkam na przy stojną merkatorkę, a drugim wy glądam Heleny, dziadek nie jest przekonany. – Chciałem znaleźć Helenę… – Nie pozwól, żeby ta dziewczy na zawróciła ci w głowie – napomina surowo dziadek. – W ogóle nie rozumiem, jak mogła zostać aspirantką. Wojsko to nie miejsce dla kobiet. – To jedna z najlepszy ch wojowniczek w szkole. – Na te słowa dziadek tak silnie uderza pięścią w stolik przy drzwiach, że stojąca na nim waza spada i tłucze się. Merkatorka wy daje żałosny okrzy k i czmy cha. Dziadek nawet nie mrugnie okiem. – Bzdury – oświadcza. – Nie mów mi, że ży wisz wobec niej jakieś uczucia. – Dziadku… – Ona należy do Imperium. Chociaż przy puszczam, że gdy by ś został imperatorem, mógłby ś
mianować ją Krukiem Krwi i poślubić. Pochodzi z zacnej ilustriańskiej rodziny, mieliby ście więc przy namniej gromadkę… – Dziadku, przestań. – Nie da się jednak ukry ć, że na my śl o robieniu dzieci z Heleną czuję dziwne ciepło na karku. – Nie my ślę o niej w ten sposób… Ona jest… Dziadek unosi srebrną brew, podczas gdy ja jąkam się jak głupiec. Uczniowie w Czarny m Klifie mają niewielkie szanse na kontakt cielesny z kobietami, chy ba że zgwałcą niewolnicę albo zapłacą prosty tutce, ale to mnie nigdy nie interesowało. Na wakacjach pojawiają się różne możliwości – ale wakacje są raz na rok. Helena to dziewczy na, ładna dziewczy na, a ja spędzam w jej towarzy stwie większość czasu. Oczy wiście, że my ślałem o niej w ten sposób. Ale to nic nie znaczy. – Ona jest towarzy szką broni, dziadku – mówię. – Czy mógłby ś kochać drugiego żołnierza tak, jak kochałeś babcię? – Moi koledzy nie by li wy sokimi blondy nkami. – Czy to już wszy stko? Chciałby m się trochę rozerwać z okazji otrzy mania dy plomu. – Jeszcze jedno. – Dziadek znika i wraca po chwili, niosąc podłużny pakunek owinięty w czarny jedwab. – To dla ciebie – mówi. – Miałem ci je dać, kiedy zostaniesz głową rodu, ale teraz bardziej ci się przy dadzą. Odwijam materiał i prawie padam z wrażenia. – Na bogów. – Mam przed sobą zestaw finezy jnie zdobiony ch szabel, które zapewne nie mają sobie równy ch w cały m Imperium. – To dzieło kuźni Telumana. – Dziadka obecnego właściciela. By ł dobry m człowiekiem. Dobry m przy jacielem. Z rodu Telumanów od stuleci pochodzą najlepsi kowale i płatnerze w Imperium. Obecna manufaktura co roku przez kilka miesięcy wy kuwa z serrańskiej stali zbroje dla Masek. Lecz szabla od Telumana – prawdziwa szabla od Telumana, zdolna odciąć pięć głów naraz – powstaje raz na kilka lat albo i rzadziej. – Nie mogę ich przy jąć – mówię. Próbuję oddać szable, lecz dziadek przy tracza mi je do pleców w miejsce moich własny ch. – To odpowiedni dar dla imperatora – mówi. – Dopilnuj, żeby nań zapracować. Zawsze zwy cięzcy. – Zawsze zwy cięzcy – powtarzam rodową dewizę Veturiusów, a dziadek odchodzi, by zająć się gośćmi. Wciąż zaskoczony podarunkiem ruszam do namiotu z jedzeniem w nadziei, że znajdę tam Helenę. Co chwila ktoś coś do mnie mówi. Ktoś wty ka mi do ręki talerz z pieczony m mięsem. Ktoś inny kielich wina. Dwóch starszy ch jegomościów użala się nad faktem, że Prób nie ogłoszono za ich czasów, a grupa ilustriańskich generałów omawia kwestię władzy cesarskiej przy ciszony mi głosami, jakby szpiedzy Taiusa mogli ich usły szeć. Nikt nie śmie wy powiadać się o augurach inaczej niż z najwy ższy m szacunkiem. Wreszcie udaje mi się przedrzeć przez tłum. Heleny nigdzie nie widać, ale spostrzegam jej siostry, Hannę i Liwię, przy glądające się znudzonemu Farisowi. – Eliasie! – woła Faris i fakt, że nie traktuje mnie z tą samą uniżonością co inni, sprawia mi ulgę. – Musisz mnie przedstawić. – Zerka znacząco na grupkę odziany ch w jedwabie i obwieszony ch biżuterią ilustriańskich córek, który ch część przy gląda mi się niepokojąco żarłoczny m wzrokiem. Kilka z ty ch dziewcząt znam blisko – na ty le blisko, by wiedzieć, że ich szepty nie zwiastują nic dobrego.
– Farisie, jesteś Maską. Nie potrzebujesz, by cię przedstawiano. Po prostu idź i je zagadnij. A jeżeli jesteś aż taki nieśmiały, weź ze sobą Dexa albo Demetriusa. Widziałeś może Helenę? Ignoruje py tanie. – Demetrius nie przy szedł. Zapewne dlatego, że zabawa stoi w sprzeczności z jego kodeksem moralny m. A Dex jest pijany. Raz w ży ciu wreszcie się rozluźnił, chwała bogom. – A Tristas? – Zajęty narzeczoną. – Faris wskazuje ku stołowi, gdzie siedzi Tristas ze swoją ładną, czarnowłosą Aelią. Wy gląda na szczęśliwszego niż przez cały ostatni rok. – A Leander wy znał miłość Helenie. – Znowu? – Znowu. Kazała mu spadać, zanim drugi raz złamie mu nos, a on odszedł szukać ukojenia w ogrodzie na ty łach z jakąś rudą. Ty jesteś moją ostatnią nadzieją. – Faris przy gląda się ilustriankom pożądliwie. – Jeżeli uświadomimy im, że będziesz imperatorem, powinno nam się udać wy rwać po dwie na głowę. – Jest to jakaś my śl. – Przez chwilę rzeczy wiście ją rozważam, ale przy pominam sobie o Helenie. – Muszę jednak znaleźć pannę Aquillę. W ty m momencie Helena wchodzi do namiotu i zatrzy muje się przy grupie ilustrianek, gdy któraś z nich ją zagaduje. Helena przy staje i szepcze jej do ucha coś takiego, że tamta rozdziawia usta ze zdziwienia. Helena odwraca się na pięcie i wy chodzi. – Muszę złapać Helenę – mówię do Farisa, który zauważy ł Hannę i Liwię i uśmiecha się do nich zachęcająco, ręką przy lizując włosy. – Nie upij się za bardzo – napominam go. – A jeżeli nie chcesz się obudzić bez przy rodzenia, to lepiej trzy maj się z dala od ty ch dwóch. To siostrzy czki Heleny. Faris momentalnie poważnieje i wy biega z namiotu. Ja spieszę za Heleną, która kieruje się przez ogród w stronę szopy za domem. Światło imprezy już tu nie dociera i musi mi wy starczy ć blask gwiazd. Dopijam wino i jedną ręką trzy mając talerz z jedzeniem, wspinam się na dach szopy, a stamtąd na dach domu. – Mogłaś wy brać mniej kłopotliwe miejsce, Heleno. – Przy najmniej jest tu spokojnie – odpowiada. – I widać rzekę. Przy niosłeś trochę dla mnie? – Odczep się. Na pewno objadłaś się, kiedy ja musiałem ględzić z ty mi wy pomadowany mi durniami. – Mama mówi, że jestem za chuda. – Nabija plaster mięsa na czubek szty letu. – A tak w ogóle to co zajęło ci ty le czasu? Kokietowanie tamtego stadka dziewic? Przy pominam sobie rozmowę z dziadkiem i zapada niezręczna cisza. Helena i ja nigdy nie poruszamy tematu dziewczy n. Z Farisem, Dexem i inny mi droczy się z powodu ich rzekomy ch flirtów, ale nie ze mną. Nigdy ze mną. – Ja… tego… – Czy uwierzy łby ś, że Lavinia Tanalia miała czelność mnie zapy tać, czy kiedy kolwiek o niej wspominałeś? Mało brakowało, a wbiłaby m jej szpikulec od szaszły ka prosto w brzuch. – W głosie Heleny pojawia się lekkie napięcie, a ja odchrząkuję. – Co jej powiedziałaś? – Że wy krzy kujesz jej imię za każdy m razem, kiedy zaży wasz rozkoszy w dokach. Od razu się
zamknęła. Wy bucham śmiechem, rozumiejąc teraz, skąd wzięła się przerażona mina Lavinii. Helena też się uśmiecha, ale jej oczy są smutne. Nagle sprawia wrażenie samotnej. Gdy próbuję pochwy cić jej spojrzenie, odwraca wzrok. O cokolwiek chodzi, nie jest gotowa mi o ty m powiedzieć. – Co zrobisz, jeżeli wy grasz Próby ? – py tam. – Co zmienisz? – Ty wy grasz, Eliasie. A ja zostanę twoim Krukiem Krwi. – Mówi z takim przekonaniem, jakby wy powiadała jakąś starą prawdę, jakby mówiła mi, jaki kolor ma niebo. Potem jednak wzrusza ramionami i odwraca wzrok. – Gdy by m jednak wy grała, zmieniłaby m wszy stko. Rozwinęła handel z południem, wprowadziła kobiety do armii, nawiązała stosunki z Morzanami. I zrobiłaby m coś ze Scholarami. – Masz na my śli ruch oporu? – Nie. To, co dzieje się w dzielnicy. Naloty. Egzekucje. To nie… – Wiem, że chce powiedzieć, że to nie w porządku, ale to oznaczałoby podżeganie do buntu. – Wiele można naprawić – mówi w końcu i spogląda na mnie cokolwiek wy zy wająco, a ja unoszę brwi. Nigdy nie przy puszczałem, że sy mpaty zuje ze Scholarami. Jeszcze bardziej ją za to lubię. – A ty ? – py ta. – Co ty by ś zrobił? – My ślę, że to samo co ty. – Nie mogę jej powiedzieć, że nie zamierzam rządzić. Nie zrozumiałaby. – Może po prostu oddałby m sprawy w twoje ręce, a sam spędzał czas w haremie. – Bądź poważny. – Jestem. – Szczerzę zęby. – Imperator posiada harem, nieprawdaż? To właściwie jedy ny powód, dla którego złoży łem przy sięgę… – Na te słowa Helena próbuje zepchnąć mnie z dachu, a ja błagam o litość. – To nie jest śmieszne. – Mówi, jakby by ła co najmniej centurionem, a ja próbuję przy brać poważny wy raz twarzy. – Tu chodzi o nasze ży cie. Obiecaj mi, że będziesz walczy ł, żeby zwy cięży ć. Że dasz z siebie wszy stko. – Chwy ta mnie za ramię. – Obiecaj! – No dobrze, na bogów! To by ł ty lko żart. Oczy wiście, że będę walczy ł, żeby zwy cięży ć. Nie zamierzam umrzeć, to pewne. Ale co z tobą? Nie chcesz zasiąść na tronie? Potrząsa gwałtownie głową. – Lepiej nadaję się na Kruka Krwi. I nie chcę współzawodniczy ć z tobą, Eliasie. Jeżeli staniemy przeciwko sobie, pozwolimy wy grać Markusowi i Zakowi. – Heleno… – Ponownie chcę ją zapy tać, co jest nie tak, w nadziei, że cała ta gadka o trzy maniu się razem skłoni ją do zwierzeń. Ale ona nie daje mi szansy. – Eliasie! – Jej oczy rozszerzają się, gdy zauważa szable, które mam przy troczone na plecach. – To klingi od Telumana? Potwierdzam, a ona jest wy raźnie zazdrosna. Przez chwilę milczy my, delektując się widokiem gwiazd i nasłuchując odgłosów nocy. Przy glądam się jej szczupłej sy lwetce. Kim miałaby by ć, jeżeli nie Maską? Trudno mi wy obrazić ją sobie jako przeciętną ilustriankę, szukającą dobrej partii, chadzającą na przy jęcia i pozwalającą się uwodzić odpowiednio wy soko urodzony m mężczy znom. Ale to chy ba nie ma znaczenia. Kimkolwiek mieliśmy by ć – lekarzami czy polity kami, prawnikami czy architektami – zostało to nam zabrane, przemielone i wrzucone do kotła
z napisem „Czarny Klif”. – Co się dzieje, Heleno? – py tam. – Nie obrażaj mnie udawaniem, że nie wiesz, o czy m mówię. – Po prostu denerwuję się w związku z Próbami – odpowiada bez najmniejszego wahania. Patrzy mi prosto w oczy, spojrzenie ma czy ste i jasne, lekko przekrzy wia głowę. Każdy inny by jej uwierzy ł. Ale ja ją znam i od razu wiem, że kłamie. W kolejny m przebły sku, zrodzony m ze świadomości, która daje o sobie znać ty lko późną nocą, kiedy umy sł błądzi swobodnie, zdaję sobie sprawę z czegoś jeszcze. To nie jest zwy kłe kłamstwo. To kłamstwo pełne gniewu, druzgocące. Wzdy cha, widząc moją minę. – Daj spokój, Eliasie. – A więc jest coś, co… – Dobrze – ucina. – Powiem ci, co mnie gnębi, jeżeli ty powiesz mi, co robiłeś wczoraj rano w tunelach. Jestem tak zaskoczony, że muszę odwrócić wzrok. – Mówiłem ci, że… – Tak. Mówiłeś, że szukałeś dezertera. A ja mówię, że u mnie wszy stko w porządku. Tak więc mamy sprawę wy jaśnioną. – W jej głosie jest nieprzy jemnie ostry ton, do którego nie jestem przy zwy czajony. – Nie ma o czy m gadać. Patrzy na mnie z nieufnością, której dotąd nie znałem. Co ukry wasz, Eliasie? – zdaje się py tać. Helena to mistrzy ni wy ciągania sekretów. Jej lojalność i cierpliwość sprawiają, że człowiek ma ochotę się jej zwierzać. Wie na przy kład, że przemy cam prześcieradła dla juniorów, żeby nie dostali w skórę za moczenie się w nocy. Wie, że co miesiąc piszę do macochy i przy rodniego brata. Wie, że wrzuciłem kiedy ś Markusowi do łóżka wiadro krowiego łajna. Śmiała się potem przez ty dzień. Teraz jednak nie wie ty lu rzeczy. Że nienawidzę Imperium. Że desperacko pragnę się od niego uwolnić. Nie jesteśmy już dzieciakami śmiejący mi się ze wspólny ch sekretów. To już przeszłość. W końcu nie odpowiadam na jej py tanie. Ona nie odpowiada na moje. Siedzimy bez słów, spoglądając na miasto, na rzekę, na pusty nię w oddali, a to, co niewy powiedziane, zawisa między nami niczy m ciężka zasłona.
XIII: Laia Pomimo ostrzeżeń handlarza, żeby m nie podnosiła wzroku, przy glądam się szkole z niezdrową ciekawością. Mrok nocy zlewa się z szarością kamieni i nie potrafię już powiedzieć, gdzie kończą się cienie, a zaczy nają budy nki. Blask lamp o niebieskich płomieniach sprawia, że nawet piaszczy ste place szkoleniowe robią niesamowite wrażenie. W oddali wznosi się potężny amfiteatr, jego kolumny i łuki lśnią w świetle księży ca. Uczniowie mają wolne i w złowrogiej ciszy sły chać ty lko szuranie moich sandałów. Ży wopłoty przy cięte są równo jak pod sznurek, a ścieżki wy łożone kostką bez najmniejszej szpary. Nie ma tu jednak klombów ani pnączy, ani ławek do odpoczy nku. – Nie rozglądać się na boki – warczy handlarz. – Spuścić wzrok. Kierujemy się ku budy nkowi, który niczy m czarna ropucha przy cupnął na krawędzi urwiska na południowy m krańcu kompleksu. Tak jak pozostałe wzniesiony został z ponurego, czarnego granitu. Dom komendantki. W dole rozpościera się morze wy dm, pozbawione ży cia i bezlitośnie surowe. W oddali majaczą błękitnawo poszarpane szczy ty Gór Serrańskich. Drobniutka posługaczka otwiera drzwi wejściowe. Pierwszą rzeczą, jaką zauważam, jest opaska, jaką nosi na oku. „Przez pierwszy ch kilka ty godni da ci niezły wy cisk” – mówił handlarz. Czy mnie też wy jmie oko? Nieważne. Doty kam bransolety na ramieniu. To dla Darina. Wszy stko dla Darina. Wewnątrz jest ciemno jak w lochu, blask nieliczny ch świec ginie pośród czarny ch kamienny ch ścian. Rozglądam się, zerkając na proste, niemal ascety czne umeblowanie jadalni i salonu, kiedy handlarz chwy ta mnie za włosy i szarpie tak mocno, jakby chciał mi złamać kark. W jego dłoni pojawia się nóż, którego czubek przy ty ka do moich powiek. Posługaczka się wzdry ga. – Jeszcze raz się rozejrzy sz, a sam wy kłuję ci oczy – dy szy mi prosto w twarz. – Zrozumiałaś? Oczy napełniają mi się łzami i kiedy kiwam pospiesznie głową, puszcza mnie. – I przestań się mazać – dodaje, kiedy posługaczka prowadzi nas na górę. – Pani komendantka prędzej przebije cię szablą, niż będzie zajmować się płaksą, a ja nie po to wy dawałem sto osiemdziesiąt marek, żeby rzucać twoje ciało sępom na pożarcie. Posługaczka prowadzi nas do drzwi na końcu kory tarza, wy gładza niewidzialne zagniecenie na nieskazitelnie gładkiej czarnej sukience i puka cicho. Głos każe nam wejść. Gdy handlarz otwiera drzwi, kątem oka dostrzegam okno z ciężkimi zasłonami, biurko i ścianę pełną ręcznie ry sowany ch twarzy. Potem przy pominam sobie o nożu i wbijam wzrok w podłogę. – Długo to trwało – mówi miękki głos. – Proszę o wy baczenie, pani komendantko – kaja się handlarz. – Mój dostawca… – Cisza. Handlarz przeły ka ślinę. Splata dłonie i pociera nimi nerwowo. Ja stoję całkowicie nieruchomo. Czy komendantka mi się przy gląda? Ocenia mnie? Staram się wy glądać na zrezy gnowaną i posłuszną, tak jak Wojanie lubią widzieć Scholarów.
Sekundę później stoi przede mną, a ja aż podskakuję zaskoczona ty m, jak bezszelestnie się do mnie zbliży ła. Jest drobniejsza, niż się spodziewałam – niższa ode mnie i smukła jak trzcina. Niemal delikatna. Gdy by nie maska, można by ją wziąć za dziecko. Mundur ma idealnie wy prasowany, nogawki spodni wpuszczone w wy glansowane do perfekcji czarne buty. Każdy guzik czarnej koszuli lśni jak oczy węża. – Spójrz na mnie – mówi. Podnoszę wzrok i jestem jak sparaliżowana. Patrzenie na jej twarz przy pomina patrzenie na płaską, gładką powierzchnię nagrobka. W jej szary ch oczach nie ma ani krzty współczucia, w zamaskowanej twarzy ani śladu ży czliwości. Po lewej stronie szy i pnie się spłowiały tatuaż w kształcie spirali. – Jak się nazy wasz, dziewczy no? – Laia. Głowa odskakuje mi na bok, a policzek piecze, zanim zdążę zdać sobie sprawę, że mnie uderzy ła. Łzy napły wają mi do oczu i wbijam paznokcie w uda, żeby powstrzy mać się przed ucieczką. – Zła odpowiedź – informuje mnie komendantka. – Nie masz imienia. Nie masz tożsamości. Jesteś niewolnicą. Niczy m więcej. I niczy m więcej nie będziesz. – Odwraca się do handlarza, by omówić zapłatę. Twarz wciąż mnie piecze, gdy handlarz odczepia łańcuch. Wy chodząc, przy staje na chwilę. – Czy mogę pani pogratulować, pani komendantko? – Czego? – Ogłoszenia aspirantów. Mówi o ty m całe miasto. Pani sy n… – Wy jść – mówi komendantka. Odwraca się plecami do handlarza, który szy bko znika, i kieruje swe spojrzenie na mnie. To coś urodziło dziecko? Jakiegoż demona powiła? Drżę, mając nadzieję, że nigdy się nie dowiem. Cisza przedłuża się, a ja stoję kompletnie nieruchomo, bojąc się choćby mrugnąć. Dwie minuty z komendantką i już mnie zastraszy ła. – Niewolnico – mówi. – Spójrz na ścianę za mną. Podnoszę wzrok i teraz już rozumiem. Ściana zawieszona jest portretami pamięciowy mi mężczy zn i kobiet, stary ch i młody ch. Są ich dziesiątki, rząd za rzędem. „Szpieg”; „Scholarski złodziej”; „Poplecznik ruchu oporu”… „Nagroda: 250 marek”; „1000 marek”… – To twarze bojowników ruchu oporu, który ch schwy tałam, wsadziłam do więzienia i zlikwidowałam, większość, zanim zostałam komendantką tej szkoły. Niektóry ch potem. Papierowy cmentarz. Ta kobieta jest chora. Odwracam wzrok. – Powiem ci coś, co mówię każdemu niewolnikowi, który pojawia się w Czarny m Klifie. Ruch oporu próbował zainstalować tu swoich szpiegów niezliczoną ilość razy. Zawsze się o ty m dowiady wałam. Jeżeli pracujesz dla nich, jeżeli spróbujesz się z nimi kontaktować czy choćby my śleć o ty m – przejrzę cię i zniszczę. Patrz. Robię, co każe, próbując zignorować twarze, sprawić, by obrazy i litery rozmazały się i stały nieczy telne. Są jednak dwie twarze, które nie chcą zniknąć. Twarze, który ch – choćby nie wiem jak nieudolnie by ły oddane – nie potrafiłaby m zignorować. Szok ogarnia mnie stopniowo, jakby
moje ciało z nim walczy ło. Jakby m nie chciała uwierzy ć w to, co widzą moje oczy. „Mirra i Jahan z Serry. Przy wódcy ruchu oporu. Najwy ższy priory tet. Poszukiwani ży wi lub martwi. Nagroda: 10000 marek”. Dziadkowie nigdy mi nie mówili, kto zabił moich rodziców. „Maska – odpowiadali. – Czy to ważne, kto się za nią kry ł?”. Teraz już wiem. Oto kobieta, która zmiażdży ła ich swy m podkuty m buciorem, która rzuciła ruch oporu na kolana, zabijając najlepszy ch przy wódców w jego historii. Jak tego dokonała? Jak, skoro moi rodzice by li takimi mistrzami konspiracji, że mało kto wiedział, jak wy glądają, nie mówiąc już o ty m, jak ich znaleźć? Zdrajca. Ktoś, kto przy siągł posłuszeństwo tej kobiecie. Kto cieszy ł się zaufaniem moich rodziców. Czy Mazen wiedział, że posy ła mnie prosto w objęcia morderczy ni moich rodziców? Wy gląda na człowieka surowego, ale niekoniecznie okrutnego. – Jeżeli mi podpadniesz – komendantka spogląda na mnie bezlitosny m wzrokiem – dołączy sz do twarzy na tej ścianie. Zrozumiano? Odry wam wzrok od podobizn rodziców i kiwam głową, starając się opanować drżenie. – Zrozumiano – odpowiadam zduszony m szeptem. – Świetnie. – Podchodzi do drzwi i pociąga za sznurek. Chwilę później pojawia się jednooka dziewczy na, która ma mnie odprowadzić na dół. Komendantka zamy ka za mną drzwi, a ja czuję wzbierający gniew. Mam ochotę się odwrócić i ją zaatakować. Chcę na nią wrzeszczeć. „Zabiłaś moją matką, która miała serce lwicy, i moją siostrę, która śmiała się jak deszcz, i mojego ojca, który kilkoma pociągnięciami pióra potrafił uchwy cić prawdę. Odebrałaś ich mnie. Odebrałaś ich światu”. Ale nie odwracam się. Znowu sły szę głos Darina. Uratuj mnie, Laio. Pamiętaj, po co tu jesteś. Żeby szpiegować. Na bogów. W gabinecie komendantki nie zauważy łam nic poza „ścianą śmierci”. Następny m razem będę musiała lepiej się rozejrzeć. Nikt nie wie, że umiem czy tać. Samo zerknięcie na papiery na jej biurku może okazać się uży teczne. Jestem tak pogrążona w my ślach, że ledwie sły szę szept towarzy szącej mi dziewczy ny. – Jak się czujesz? Jest ty lko trochę niższa ode mnie, ale wy daje mi się jakaś mała, paty kowato chuda w za dużej sukience, z twarzą ściągniętą i przestraszoną jak u wy głodniałej my szy. Chociaż wiem, że to okrutne, mam ochotę zapy tać ją, jak straciła oko. – Nic mi nie jest – odpowiadam. – Ale chy ba nie przemówiłam do jej dobrej strony. – Ona nie ma dobrej strony. To jasne. – Jak się nazy wasz? – Ja… nie mam imienia – odpowiada dziewczy na. – Nikt z nas nie ma. Bezwiednie doty ka opaski na oku, a mnie się nagle robi niedobrze. Czy właśnie to się jej przy trafiło? Podała komuś swoje imię i wy kłuto jej oko? – Uważaj – mówi cicho. – Komendantka wiele widzi. Wiele wie. – Przy spiesza, wy suwając się przede mnie, jakby uciekała przed słowami, które właśnie wy powiedziała. – Chodź, mam
zaprowadzić cię do kucharki. Kierujemy się do kuchni i gdy ty lko wchodzimy do środka, czuję się lepiej. To przestronne, ciepłe i widne pomieszczenie z wielkim paleniskiem, piecem w rogu i drewniany m stołem roboczy m pośrodku. Z sufitu zwieszają się sznury suszonej papry ki. Wzdłuż ściany ciągnie się półka z przy prawami, a w powietrzu unosi się zapach cy try ny i kardamonu. Gdy by nie rozmiary tego pomieszczenia, pomy ślałaby m, że jestem w kuchni u babci. W zlewie piętrzą się brudne naczy nia, a na kuchni gotuje się czajnik wody. Ktoś wy łoży ł tacę z babeczkami i konfiturą. Drobna siwowłosa kobieta w sukni w rombowy wzór, takiej samej jak moja, stoi przy blacie ty łem do nas i sieka cebulę. W głębi znajdują się siatkowe drzwi prowadzące na zewnątrz. – Kucharko – mówi dziewczy na. – To jest… – Podkuchenna – przery wa jej kobieta, nie odwracając się. Głos ma dziwny, chrapliwy, jakby by ła chora. – Czy godzinę temu nie kazałam ci pozmy wać ty ch naczy ń? – Dziewczy na nie ma czasu zaprotestować. – Przestań się guzdrać i bierz się do roboty – warczy tamta. – Albo pójdziesz spać o pusty m żołądku, a ja nie będę czuła nawet cienia skruchy. Kiedy dziewczy na chwy ta fartuch, kucharka odwraca się, a ja z trudem tłumię okrzy k na widok jej pokiereszowanej twarzy. Grube czerwone pręgi biegną od czoła przez policzki, usta i podbródek, aż po wy soki kołnierz czarnej sukni. Wy gląda to tak, jakby zaatakowało ją dzikie zwierzę, a ona miała nieszczęście przeży ć. Ty lko jej ciemne oczy o barwie agatu pozostały nietknięte. – Kto… – Przy gląda mi się, dziwnie znieruchomiała. Potem bez słowa odwraca się na pięcie i wy chodzi ty lny mi drzwiami. Patrzę bezradnie na jej pomocnicę. – Nie chciałam się gapić – mówię. – Kucharko? – Dziewczy na podchodzi do drzwi i uchy la je odrobinę. – Kucharko? Gdy odpowiedź nie nadchodzi, dziewczy na spogląda na mnie i z powrotem na drzwi. Czajnik na kuchni zaczy na gwizdać. – Zaraz będą dzwonić na dziewiątą. – Splata nerwowo dłonie. – Czas wieczornej herbaty pani komendantki. Ty masz ją zanieść, ale jeżeli się spóźnisz… ona… – Ona co? – Będzie wściekła. – Na jej twarzy maluje się wy raz iście zwierzęcego przerażenia. – Słusznie – mówię. Jej lęk jest zaraźliwy i pospiesznie zalewam wrzątkiem stojący na tacy kubek. – Jaką pije? Z cukrem? Śmietanką? – Ze śmietanką. – Podbiega do szafki i wy ciąga cebrzy k z pokry wką, rozlewając mleko. – Och! – Proszę. – Biorę od niej cebrzy k i zbieram ły żeczką śmietankę, starając się zachować spokój. – Widzisz? Gotowe, jeszcze ty lko zetrę… – Nie ma czasu. – Wciska mi tacę do ręki i popy cha w stronę kory tarza. – Proszę, pospiesz się. Już prawie… Dzwon zaczy na bić. – Idź – mówi dziewczy na. – Musisz zdąży ć przed dziewiąty m dzwonem! Schody są strome, a ja idę za szy bko. Taca chwieje się i w ostatniej chwili łapię naczy nie ze śmietanką, zanim ły żeczka z brzękiem upadnie na ziemię. Dzwon dzwoni po raz dziewiąty i zapada
cisza. Uspokój się, Laio, mówię sobie. To śmieszne. Komendantka zapewne nie zauważy, jeżeli spóźnię się pięć sekund, ale zwróci uwagę na bałagan na tacy. Trzy mając tacę jedną ręką, podnoszę ły żeczkę i jeszcze wy gładzam sobie fartuch przed podejściem do drzwi. Drzwi otwierają się, kiedy chcę zapukać. Taca zostaje mi wy rwana z rąk, a kubek z gorącą herbatą roztrzaskuje się na ścianie. Wciąż stoję z rozdziawiony mi ustami, kiedy ona wciąga mnie do środka. – Odwróć się – mówi. Drżąc na cały m ciele, zwracam się ku drzwiom. Nie sły szę świstu, dopóki uderzenie szpicruty nie spada mi na plecy. Osuwam się na kolana. Dostaję jeszcze trzy razy, a potem czuję jej rękę we włosach. Skowy czę, gdy przy ciąga moją twarz do swojej, aż policzkami niemal doty kam srebrnej maski. Zaciskam zęby z bólu i powstrzy muję łzy, przy pominając sobie słowa handlarza niewolników: „Prędzej przebije cię szablą, niż będzie zajmować się płaksą”. – Nie toleruję opieszałości – mówi dziwnie spokojnie. – To ma się więcej nie powtórzy ć. – Tak jest. – Mówię nie głośniej, niż mówiła podkuchenna. Szept mniej boli. Komendantka mnie puszcza. – Posprzątaj w kory tarzu. Jutro zgłosisz się o szósty m dzwonie. Wy mija mnie i po dłuższej chwili trzaskają frontowe drzwi. Ręka mi drży, gdy podnoszę tacę. Ty lko cztery razy, a czuję się, jakby rozdarto mi skórę do ży wego i posy pano solą. Krew cieknie mi po plecach. Chcę by ć logiczna, prakty czna, tak jak dziadek nauczy ł mnie przy obchodzeniu się z ranami. „Odetnij górę sukni. Oczy ść rany oczarem i zrób okład z kurkumy. Zabandażuj i zmieniaj opatrunki dwa razy dziennie”. Ale gdzie znajdę koszulę? – my ślę. Oczar? Jak opatrzę sobie rany na plecach? Dla Darina. Dla Darina. Dla Darina. A jeżeli on nie ży je? A jeżeli bojownicy ruchu oporu nie zdołają go odnaleźć? Czy zgodziłam się przejść przez piekło nadaremnie? Nie. Jeżeli zacznę my śleć w ten sposób, to nie przetrwam nocy, nie mówiąc o ty godniach szpiegowania komendantki. Zbieram odłamki porcelany, gdy sły szę szelest. Podnoszę wzrok, kuląc się w obawie, że to znowu ona, ale to ty lko podkuchenna. Klęka obok mnie i bez słowa wy ciera ścierką rozlaną herbatę. Gdy jej dziękuję, zadziera głowę jak przestraszona sarna. Kończy wy cierać i oddala się pospiesznie. Kiedy wracam do kuchni, nikogo tam nie ma. Wkładam tacę do zlewu i osuwam się na ławę przy stole, kry jąc twarz w dłoniach. Zby t jestem odrętwiała, żeby płakać. Przy chodzi mi do głowy, że drzwi w gabinecie komendantki pewnie wciąż są otwarte, papiery porozrzucane, widoczne dla każdego, kto ma odwagę spojrzeć. Jej tu nie ma, Laio. Idź i sprawdź, czego zdołasz się dowiedzieć. Darin tak by zrobił. Uznałby to za idealną okazję do zdobycia informacji dla ruchu oporu. Ale ja nie jestem Darinem. W ty m momencie nie potrafię my śleć o swoim tajny m zadaniu, o ty m, że nie jestem niewolnicą, ale szpiegiem. Mogę my śleć ty lko o piekącej skórze na plecach
i strużkach krwi. „Nie przeży jesz tego. Misja nie ma szans” – powiedział Keenan. Doty kam czołem blatu i zamy kam oczy, starając się zapomnieć o bólu. Miał rację. Na bogów, miał rację.
CZĘŚĆ II PRÓBY
XIV: Elias Dwa dni wolnego mijają bły skawicznie i już toczy my się z powrotem do Czarnego Klifu hebanowy m powozem, a dziadek zasy puje mnie radami. Przez cały pierwszy dzień zapoznawał mnie z głowami rozmaity ch wpły wowy ch rodów, a przez cały drugi karcił za to, że nie zawiązałem ty lu sojuszy, ile trzeba. Kiedy powiedziałem mu, że chciałem odwiedzić Helenę, prawie dostał apopleksji. „Ta dziewczy na mąci ci w głowie! Czy nie potrafisz rozpoznać sy reny, kiedy masz ją przed oczami?” Tłumię śmiech, przy pominając to sobie teraz i wy obrażając minę Heleny, gdy by wiedziała, jak ją nazwano. Trochę żal mi dziadka. Jest legendą, generałem, który wy grał ty le bitew, że nikt już ich nie liczy. Żołnierze wielbili go nie ty lko za odwagę i spry t, lecz także za niesamowitą umiejętność unikania śmierci nawet w najbardziej niesprzy jający ch okolicznościach. Ma jednak siedemdziesiąt siedem lat i już dawno przestał prowadzić ludzi do boju. Pewnie dlatego ma takiego hopla na punkcie Prób. Tak czy owak, jego rady mają sens. Muszę przy gotować się do Prób, a to oznacza zdoby cie więcej informacji na ich temat. Miałem nadzieję, że augurowie powiedzą coś więcej, by ć może nawet opiszą, czego mogą spodziewać się aspiranci. Przekopałem jednak bibliotekę dziadka i nic nie znalazłem. – Do diaska, słuchaj mnie. – Dziadek kopie mnie stalowy m czubkiem buta, a ja chwy tam się fotela, kiedy ból przeszy wa mi nogę. – Czy zarejestrowałeś chociaż jedno słowo z tego, co powiedziałem? – Próby są sprawdzianem mojej siły charakteru i ducha walki. Mogę nie wiedzieć, czego się spodziewać, ale i tak muszę by ć przy gotowany. Muszę przełamać własną słabość, wy korzy stując słabe punkty inny ch. Przede wszy stkim muszę pamiętać, że Veturiusowie… – Zawsze zwy cięscy. – Mówimy to razem i dziadek z aprobatą kiwa głową, podczas gdy ja próbuję ukry ć zniecierpliwienie. Znowu walka. Znowu przemoc. Chcę uciec z Imperium, a jednak jestem tu, gdzie jestem. „Prawdziwa wolność – ciała i duszy ”. O to walczę, przy pominam sobie. Nie o władzę. Nie o potęgę. O wolność. – Ciekaw jestem, co o ty m wszy stkim my śli twoja matka – zastanawia się dziadek. – Z pewnością nie będzie mnie fawory zowała. – To prawda. Ale wie, że masz największe szanse na wy graną. Dom Keris wiele zy skuje, jeżeli poprze właściwego aspiranta. I wiele traci, jeżeli postawi nie na tego, co trzeba. – Dziadek wy gląda w zamy śleniu przez okno powozu. – Sły szałem dziwne plotki na temat mojej córki. Rzeczy, które niegdy ś skwitowałby m śmiechem. Zrobi wszy stko, żeby ś nie wy grał. Tego możesz by ć pewien. Kiedy docieramy do Czarnego Klifu pośród tuzina inny ch powozów, dziadek miażdży mi dłoń w uścisku.
– Nie zawiedziesz rodu Veturiusów – oznajmia. – Nie zawiedziesz mnie. – Krzy wiąc się nieco, zastanawiam się, czy mój uścisk dłoni będzie kiedy kolwiek równie miażdżący. Helena znajduje mnie, gdy dziadek odjeżdża. – Ponieważ wszy scy są z powrotem, żeby oglądać Próby, kolejny rocznik juniorów zjawi się dopiero po zakończeniu zmagań. – Pozdrawia Demetriusa wy siadającego z ojcowskiego powozu kilka kroków od nas. – Mieszkamy tam, gdzie wcześniej. Plan zajęć pozostaje bez zmian, ty le że zamiast retory ki i historii mamy dodatkową służbę wartowniczą na murach. – Mimo że jesteśmy pełnoprawny mi Maskami? – To nie ja ustalam reguły – mówi Helena. – Chodź, bo spóźnimy się na lekcję fechtunku. Przeciskamy się przez tłum studentów do głównej bramy. – Dowiedziałaś się czegokolwiek na temat Prób? – py tam. Ktoś klepie mnie po plecach, ale ignoruję go. Pewnie jakiś kadet spieszący się na zajęcia. – Niczego – odpowiada Helena. – A przesiedziałam całą noc w bibliotece ojca. – Ja też. – Do diaska. Stary Aquillus jest jury stą, w jego bibliotece jest wszy stko, od specjalisty czny ch ksiąg prawniczy ch po stare scholarskie traktaty matematy czne. Razem z moim dziadkiem zgromadzili w swoich zbiorach wszy stkie najważniejsze pozy cje. Nie ma sensu szukać gdzie indziej. – Powinniśmy sprawdzić… Co jest, do cholery ? Ktoś natarczy wie klepie mnie po plecach, więc odwracam się, zamierzając powiedzieć kadetowi, żeby się odczepił, ale zamiast kadeta widzę niewolnicę spoglądającą na mnie spod niemożliwie długich rzęs. Kiedy patrzę w jej ciemnozłote oczy, zalewa mnie fala gorąca. Na moment zapominam, jak się nazy wam. Nigdy wcześniej jej nie widziałem, bo z pewnością by m zapamiętał. Chociaż jak wszy stkie służące w Czarny m Klifie nosi ciężkie srebrne bransolety i wy soki kok na głowie, nie wy gląda na niewolnicę. Suknia leży na niej jak ulał, opinając krągłości, które przy ciągają niejedno spojrzenie. Pełny ch warg i prostego, ładnego nosa pozazdrościłaby jej większość dziewcząt, nie ty lko Scholarek. Gapię się na nią, zdaję sobie sprawę, że się gapię, i każę sobie przestać, a jednak gapię się dalej. Oddech mi się załamuje, a zdradzieckie ciało rusza naprzód, aż dzieli nas zaledwie kilka cali. – As-aspirancie Eliasie Veturiusie. To, jak wy powiada moje imię – jak coś, czego należy się bać – otrzeźwia mnie. Weź się w garść, chłopie, my ślę. Odsuwam się o krok, wściekły na siebie, kiedy widzę przerażenie w jej oczach. – O co chodzi? – py tam. – Pani… pani komendantka wzy wa pana i aspirantkę Helenę Aquilla do siebie na godzinę szóstą. – Na szóstą? – Helena przeciska się obok strażników, potrącając dwóch juniorów, który ch sumiennie przeprasza. – Jesteśmy spóźnieni. Dlaczego nie powiadomiłaś nas wcześniej? Dziewczy na idzie za nami, zby t przestraszona, żeby stanąć bliżej. – By ł taki tłok, że nie mogłam was znaleźć… Helena ucisza ją gestem. – Ona nas zabije. Z pewnością chodzi o Próby, Eliasie. Może augurowie coś jej powiedzieli. – Przy spiesza kroku, najwy raźniej wciąż wierząc, że zdołamy dotrzeć na miejsce na czas.
– A więc zaczy nają się Próby ? – py ta dziewczy na, a potem zasłania usta dłonią. – Przepraszam – szepcze. – Ja ty lko… – Nic się nie stało. – Nie uśmiecham się. To by ją ty lko wy straszy ło. Dla niewolnicy uśmiech Maski zwy kle nie wróży nic dobrego. – Sam jestem ciekaw. Jak się nazy wasz? – Niewolnica – odpowiada z wahaniem. No tak. Moja matka zdąży ła już pozbawić ją imienia. – Służy sz u pani komendantki? Chcę, żeby zaprzeczy ła. Żeby powiedziała, że wrobiono ją w to przy padkowo. Że pracuje w kuchni albo izbie chory ch, gdzie niewolnice nie mają szram, blizn ani sińców. Ona jednak potakuje. Nie pozwól, żeby moja matka cię złamała, my ślę. Nasze spojrzenia się krzy żują i znowu czuję to intensy wne gorąco nisko w brzuchu. Nie bądź słaba. Walcz. Uciekaj. Podmuch wiatru sprawia, że kosmy k włosów opada jej na czoło. Na jej twarzy maluje się buntowniczy wy raz, kiedy mi się przy gląda, i przez moment widzę w jej oczach własne pragnienie ucieczki. To coś, czego nigdy dotąd nie zauważy łem u innego studenta, nie mówiąc już o scholarskiej niewolnicy. Przez krótką chwilę czuję się mniej samotny. Potem jednak ona spuszcza wzrok, a ja dziwię się własnej naiwności. Ta dziewczy na nie potrafi walczy ć. Nie potrafi uciec. Nie z Czarnego Klifu. Uśmiecham się smutno; przy najmniej pod ty m względem jesteśmy do siebie bardziej podobni, niż sobie wy obraża. – Od kiedy tu jesteś? – py tam. – Od trzech dni, panie… – Jestem Elias Veturius. Stąpa ostrożnie, delikatnie – musiała dostać baty od mojej matki. A jednak nie garbi się i nie powłóczy nogami jak inne niewolnice. Jej wy prostowana postawa i gracja, z jaką się porusza, mówią o niej więcej, niż powiedziały by słowa. Założę się o wszy stko, że urodziła się wolna. Nie zdaje sobie też sprawy z własnej urody – albo z kłopotów, jakich przy sporzy jej ona w miejscu takim jak Czarny Klif. Wiatr znowu rozwiewa jej włosy i czuję jej zapach – słodki, owocowy. – Czy mogę ci coś poradzić? Podnosi na mnie niespokojny wzrok. Przy najmniej jest nieufna. – W tej chwili… – zwracasz na siebie uwagę każdego samca w promieniu mili – …odstajesz od reszty – mówię. – Jest ciepło, ale powinnaś nałoży ć pelery nę albo kaptur, żeby wtopić się w tłum. Kiwa głową, ale w jej oczach czai się podejrzliwość. Krzy żuje ręce na piersiach i zostaje w ty le. Nie rozmawiam z nią więcej. Gdy docieramy do gabinetu matki, Markus i Zak już tam siedzą, obaj w pełny m ry nsztunku bojowy m. Milkną, gdy wchodzimy, i widać wy raźnie, że rozmawiali o nas. Ignorując Helenę i mnie, komendantka Czarnego Klifu odwraca się od okna, przez które wy glądała na pusty nię, przy wołuje gestem niewolnicę i bije ją na odlew w twarz, tak że tamtej krew cieknie z ust. – Powiedziałam „o szósty m dzwonie”. Ogarnia mnie gniew i komendantka to wy czuwa. – Tak, Veturius? – Zaciska wargi i przekrzy wia głowę, jakby chciała powiedzieć: „Chcesz się wtrącić i ściągnąć na siebie mój gniew?”.
Helena daje mi kuksańca, ja, wściekły, milczę. – Wy jdź – mówi matka do drżącej dziewczy ny. – Aquilla, Veturius, siadać. Markus przy gląda się wy chodzącej z lubieżną miną. Mam ochotę wy pchnąć ją szy bciej z pomieszczenia, a jemu wy kłuć oczy. Zak ty mczasem zerka ukradkiem na Helenę. Jest blady i ma worki pod oczami. Ciekaw jestem, jak on i Markus spędzili wolny czas. Pomagając ojcu plebejuszowi w kuźni? Odwiedzając krewny ch? Obmy ślając sposoby unieszkodliwienia mnie i Heleny ? – Augurowie zajmują się obecnie czy m inny m – na twarzy mojej matki pojawia się dziwny uśmiech – dlatego ja mam podać wam szczegóły doty czące Prób. Proszę. – Przesuwa w naszą stronę kawałek pergaminu, a my nachy lamy się, żeby odczy tać tekst. Czworo ich jest, i czterech szukamy cech: Odwagi, by z najgłębszymi lękami się zmierzyć, Sprytu, by nieprzyjaciół przechytrzyć, Siły rąk, umysłu i serca, Lojalności, co duszę łamie. – To przepowiednia. W najbliższy ch dniach zrozumiecie jej znaczenie. – Komendantka ponownie odwraca się od okna, z dłońmi spleciony mi z ty łu. Obserwuję jej odbicie, poiry towany samozadowoleniem, które od niej bije. – Augurowie zaplanują i ocenią poszczególne Próby. Ponieważ jednak celem ty ch zmagań jest eliminacja słabeuszy, zaproponowałam naszy m święty m mężom, by ście na czas Prób pozostali w Czarny m Klifie. Zgodzili się. Tłumię pry chnięcie. Jasne, że się zgodzili. Wiedzą, że to miejsce to piekło, a chcą, żeby Próby by ły jak najtrudniejsze. – Nakazałam centurionom, by przy spieszy li tempo waszego szkolenia. Nie mam wpły wu na wasze zachowanie w trakcie samy ch zmagań. Jednak poza Próbami wciąż podlegacie moim przepisom i moim karom. – Zaczy na krąży ć po pomieszczeniu, a jej wzrok, w który m czai się groźba chłosty i jeszcze gorszy ch rzeczy, pada na mnie. – Jeżeli wy gracie Próbę, otrzy macie od augurów rodzaj nagrody. Jeżeli przejdziecie Próbę, ale nie wy gracie, nagrodą jest wasze ży cie. Jeżeli nie ukończy cie Próby, zostaniecie straceni. – Odczekuje chwilę, by znaczenie ty ch słów w pełni do nas dotarło. – Aspirant, który wy gra dwie Próby, zostanie ogłoszony zwy cięzcą. Zdoby wca drugiego miejsca, z jedną wy graną Próbą na koncie, otrzy ma ty tuł Kruka Krwi. Pozostali zginą. Nie ma możliwości remisu. Augurowie kazali mi podkreślić, że w trakcie Prób obowiązują zasady uczciwej ry walizacji. Żadnego oszukiwania, sabotażu czy matactw. Zerkam na Markusa. Dla niego zakaz oszukiwania to jak zakaz oddy chania. – A co z cesarzem Taiusem? – py ta Markus. – Co z urzędujący m Krukiem Krwi? Z Czarną Gwardią? Dy nastia Taiusów nie ustąpi ot tak. – Taius zaatakuje w odwecie. – Komendantka przechodzi obok, a mnie nieprzy jemnie swędzi kark. – Wy jechał z Antium z rodziną i kieruje się na południe, żeby nie dopuścić do odby cia się Prób. Lecz augurowie podzielili się jeszcze jedną przepowiednią: Cierpliwy bluszcz oplata i dusi potężny dąb. Droga staje się jasna przed samym końcem. – Co to ma znaczy ć? – py ta Markus. – Że to, co zrobi cesarz, to nie nasza sprawa. Co do Kruka Krwi i Czarnej Gwardii, więzy lojalności łączą ich z Imperium – nie z Taiusem. Pierwsi przy sięgną wierność nowej dy nastii.
– Kiedy zaczy nają się Próby ? – py ta Helena. – Mogą zacząć się w każdej chwili. – Moja matka wreszcie siada i splata dłonie z zamy śloną miną. – Mogą też przy brać dowolną formę. Musicie by ć przy gotowani od momentu, gdy opuścicie to pomieszczenie. – Jeżeli mogą przy brać dowolną formę – Zak odzy wa się po raz pierwszy – to jak mamy się przy gotować? I skąd będziemy wiedzieli, że się zaczęły ? – Będziecie wiedzieli – odpowiada komendantka. – Ale… – Będziecie wiedzieli. – Mierzy go wzrokiem i Zak milknie. – Jeszcze jakieś py tania? – Nie czeka na odpowiedź. – Możecie odejść. Salutujemy i wy chodzimy. Nie chcąc znaleźć się plecami do Węża i Ropuchy, przepuszczam ich przodem, ale zaraz tego żałuję. W cieniu przy schodach stoi niewolnica i Markus, przechodząc obok, chwy ta ją i przy ciąga do siebie. Ona wije się w jego uścisku, próbując się uwolnić. Markus nachy la się i szepcze jej coś do ucha. Sięgam po szablę, ale Helena chwy ta mnie za ramię. – Komendantka – rzuca ostrzegawczy m szeptem. Moja matka obserwuje nas z progu gabinetu, z rękami założony mi na piersiach. – To jej niewolnica – mówi Helena. – Nie bądź głupi, nie wtrącaj się. – Nie powstrzy masz go? – zwracam się do matki cicho. – To niewolnica – odpowiada komendantka, jakby to wszy stko wy jaśniało. – Otrzy ma dziesięć batów za niekompetencję. Jeżeli chcesz jej pomóc, to może weźmiesz jej karę na siebie? – Oczy wiście, że nie, pani komendantko. – Helena wbija mi paznokcie w ramię i odpowiada za mnie, wiedząc, że jeszcze chwila, a zarobię na chłostę. Popy cha mnie naprzód. – Daj spokój – mówi. – Nie warto. Nie musi nic wy jaśniać. Imperium nie ry zy kuje w kwestii lojalności Masek. Jeżeli rozniesie się, że wziąłem baty za scholarską niewolnicę, będę miał Czarną Gwardię na karku. Markus śmieje się, puszcza dziewczy nę i zbiega za Zakiem po schodach. Ona, z zaczerwienioną szy ją, z trudem chwy ta powietrze. Pomóż jej, Eliasie, my ślę. Ale nie mogę. Helena ma rację. Ry zy ko kary jest zby t wielkie. Helena idzie kory tarzem, spoglądając na mnie znacząco. „Ruszaj”. Dziewczy na kuli się, gdy przechodzimy obok. Zniesmaczony ignoruję ją, jakby by ła kupką śmiecia. Czuję się jak człowiek bez serca, zostawiając ją na pastwę mojej matki. Czuję się jak Maska. *** Tej nocy mam sny o podróżach, wy pełnione szeptami i sy kami. Wiatr krąży mi wokół głowy niczy m sęp, w dłoniach czuję nienaturalne gorąco. Próbuję się obudzić, kiedy niepokój zamienia się w koszmar, ale ty lko zasy piam głębiej, aż wreszcie nie ma już nic poza duszący m, palący m światłem. Gdy otwieram oczy, pierwsze, co zauważam, to twardy grunt pod sobą. Potem, że jest on gorący. Aż parzy. Drżącą dłonią osłaniam oczy przed słońcem i rozglądam się po otaczający m mnie pustkowiu. Samotny chlebowiec rośnie parę kroków ode mnie. Daleko na zachodzie lśni tafla rozległego
zbiornika wodnego. Powietrze cuchnie; jest to odór padliny, zgniły ch jaj i męskiego akademika w lecie. Tak tu pusto i blado, jakby m znajdował się na odległy m, martwy m księży cu. Mięśnie bolą mnie, jak gdy by m leżał w tej samej pozy cji od wielu godzin. Ból mówi mi, że to nie sen. Pomału wstaję; samotna sy lwetka na bezkresny m pustkowiu. Wy gląda na to, że zaczęły się Próby.
XV: Laia Świt majaczy dopiero na hory zoncie, kiedy kuśty kam do pokoi komendantki. Ona sama siedzi przy toaletce i przegląda się w lustrze. Łóżko, jak każdego ranka, wy gląda na nietknięte. Zastanawiam się, kiedy ona śpi. Czy w ogóle śpi. Ubrana jest w luźną czarną szatę, która łagodzi wy raz pogardy na jej zamaskowanej twarzy. Po raz pierwszy oglądam ją bez munduru. Szata zsuwa się z ramienia i widzę, że tatuaż na szy i to część misternej litery „A” wy konanej ciemny m atramentem na jej skórze. Jestem tu już dziesięć dni i nie dowiedziałam się niczego, co mogłoby mi pomóc ocalić Darina, nauczy łam się jednak prasować mundur w pięć minut, nosić ciężką tacę po schodach z obolały mi od razów plecami i siedzieć tak cicho, że zapominam o własny m istnieniu. Keenan przedstawił mi założenia misji jedy nie pobieżnie. Mam zebrać informacje na temat Prób, a ruch oporu skontaktuje się ze mną, kiedy wy jdę po sprawunki do miasta. „To może nam zająć trzy dni – powiedział. – Albo dziesięć. Bądź gotowa złoży ć raport za każdy m razem, kiedy opuszczasz szkołę. I nigdy nas nie szukaj”. Wtedy powstrzy małam się przed zadaniem mu tuzina py tań. Na przy kład, jak mam zdoby ć informacje, na który ch im zależy. Jak nie dać się złapać na gorący m uczy nku. Teraz za to płacę. Teraz nie chcę, żeby ruch oporu się ze mną skontaktował. Nie chcę, żeby dowiedzieli się, jaki kiepski ze mnie szpieg. W ty le głowy cichnie głos Darina: Znajdź coś, Laio. Znajdź coś, co mnie ocali. Pospiesz się. Nie, mówi inny, silniejszy głos. Przy czaj się. Nie szpieguj, aż zy skasz pewność, że nie zostaniesz złapana. Którego głosu mam posłuchać? Szpiega czy niewolnicy ? Wojowniczki czy tchórza? Sądziłam, że odpowiedzi na takie py tania będą proste. Ale nie wiedziałam wtedy, czy m jest prawdziwy strach. Ty mczasem ostrożnie obchodzę komendantkę, stawiam tacę ze śniadaniem, zabieram wieczorną herbatę, wy kładam mundur. Nie patrz na mnie. Nie patrz na mnie. Moje prośby zdają się działać. Komendantka zachowuje się, jakby m nie istniała. Gdy odsłaniam okna, pierwsze promienie słońca oświetlają pokój. Przy staję, by spojrzeć na pustkowie widoczne za szy bą, mile szepczący ch wy dm, pofalowany ch niczy m morze w wietrzny poranek. Na chwilę gubię się w ich pięknie. Potem rozlegają się werble, budząc szkołę i pół miasta. – Niewolnico. – Zniecierpliwienie komendantki sprawia, że ruszam, zanim powie kolejne słowo. – Moje włosy. Wy jmując z szuflady szczotkę i spinki, zerkam ukradkiem na swoje odbicie w lustrze. Siniaki po zeszłoty godniowy m starciu z aspirantem Markusem powoli znikają, a rany po dziesięciu batach, jakie następnie otrzy małam, zabliźniły się. Zastąpiły je inne. Trzy baty w nogi za odrobinę kurzu na spódnicy. Cztery w nadgarstki za niedokończenie jej szy cia i cerowania. Oko podbite przez wściekłego Czaszkę.
Komendantka otwiera list leżący na toaletce. Gdy zaczesuję jej włosy, trzy ma głowę nieruchomo, kompletnie mnie ignorując. Na chwilę zamieram, spoglądając na pergamin. Ona nic nie zauważa. Jasne, że nie. Scholarzy nie czy tają – tak w każdy m razie zakłada. Szy bko rozczesuję jej włosy szczotką. Spójrz na list, Laio. Głos Darina w mojej głowie. Zobacz, co w nim jest. Ona zauważy. Ukarze mnie. Nie wie, że umiesz czytać. Pomyśli, że po prostu gapisz się na nieznane ci znaki. Przeły kam ślinę. Powinnam spojrzeć. Jestem tu od dziesięciu dni, a na koncie mam ty lko siniaki i rany. Gdy ruch oporu zażąda ode mnie raportu, nic nie będę dla nich miała. Co się wtedy stanie z Darinem? Raz po raz zerkam w lustro, by upewnić się, że komendantka pogrążona jest w lekturze. Wreszcie odważam się spuścić wzrok. „…zby t niebezpiecznie na południu, a komendantka nie jest godna zaufania. Doradzam powrót do Antium. Jeżeli musisz, panie, jechać na południe, to z niewielkim oddziałem…” Komendantka zmienia pozy cję, a ja szy bko odwracam wzrok, przerażona, że moje zachowanie by ło zby t oczy wiste. Ona jednak czy ta dalej, ry zy kuję więc zapuszczenie kolejnego żurawia. To już druga strona listu. „…sojusznicy porzucają dom Taiusów niczy m szczury uciekające przed pożarem. Dowiedziałem się, że komendantka planuje…” Nie dowiaduję się jednak, co komendantka planuje, bo w ty m momencie podnoszę wzrok. Ona obserwuje mnie w lustrze. – Te znaki… są piękne – mówię zduszony m szeptem, upuszczając jedną ze spinek. Schy lam się, by ją podnieść, korzy stając z cenny ch sekund, żeby opanować panikę. Dostanę chłostę za przeczy tanie czegoś, co nawet nie ma sensu. Dlaczego pozwoliłam złapać się na gorący m uczy nku? Dlaczego nie by łam ostrożniejsza? – Słów nie rozumiem – dodaję. – Nie. – W jej oczach pojawia się bły sk i przez chwilę my ślę, że mnie przedrzeźnia. – Tacy jak wy nie potrzebują czy tać. – Sprawdza fry zurę. – Prawa strona jest za nisko. Popraw. Chociaż mam ochotę rozpłakać się z ulgi, zachowuję kamienną twarz i wpinam kolejną spinkę w jej jedwabiste włosy. – Jak długo tu jesteś, niewolnico? – Dziesięć dni, proszę pani. – Zaprzy jaźniłaś się z kimś? W jej ustach py tanie brzmi tak absurdalnie, że niemal wy bucham śmiechem. Przy jaciele? W Czarny m Klifie? Podkuchenna boi się ze mną rozmawiać, a kucharka ty lko wy daje polecenia. Pozostali niewolnicy mieszkają i pracują w główny m kompleksie. Są milczący i odlegli – zawsze sami, zawsze nieufni. – Jesteś tu na całe ży cie, dziewczy no – mówi komendantka, przeglądając się w lustrze. – Może powinnaś poznać ludzi, z który mi przy jdzie ci je dzielić. Proszę. – Podaje mi dwa zapieczętowane listy. – Ten z czerwoną pieczęcią zanieś na pocztę, a ten z czarną doręcz Spiro Telumanowi. Nie wracaj bez odpowiedzi. Nie mam śmiałości py tać, kim jest Spiro Teluman i jak mam go znaleźć. Za py tania dostaje się w twarz. Biorę listy i czy m prędzej wy cofuję się z sy pialni, by uniknąć jakiegoś
nieoczekiwanego ataku. Zamknąwszy za sobą drzwi, oddy cham z ulgą. Dzięki bogom, że ta kobieta jest zby t arogancka, by podejrzewać, że jej scholarska służąca potrafi czy tać. Idąc kory tarzem, spoglądam na pierwszy list i z wrażenia niemal go upuszczam. Jest adresowany do cesarza Taiusa. O czy m ona koresponduje z Taiusem? O Próbach? Sprawdzam pieczęć. Jest jeszcze miękka i puszcza bez trudu. Sły szę jakiś szmer za sobą i odwracając się, upuszczam list. Jestem pewna, że to komendantka. Jednak w kory tarzu jest pusto. Podnoszę list i chowam go do kieszeni. Wy daje się ży wy, jak wąż czy pająk, którego postanowiłam oswoić. Ponownie sięgam do pieczęci, ale zabieram dłoń. To zby t niebezpieczne. Muszę jednak dać coś ruchowi oporu. Codziennie, gdy wy chodzę po sprawunki dla swojej właścicielki, boję się, że z cienia wy łoni się Keenan i zażąda raportu. Gdy się nie pojawia, jest to jak odroczenie egzekucji. W końcu zabraknie mi czasu. Muszę się przebrać, ruszam więc do pomieszczenia służący ch zaraz obok kuchni. Mój pokój, tak jak pokoje podkuchennej i kucharki, to ciemna nora o niskim wejściu przesłonięty m kawałkiem szmaty. W środku jest dość miejsca ty lko na sznurkową pry czę i skrzy nkę służącą za stolik. Za ścianą sły szę kucharkę i pomocnicę. Ta ostatnia okazała mi przy najmniej trochę serca. Kilka razy pomogła mi w pracy, a pod koniec pierwszego dnia, gdy my ślałam, że zemdleję z bólu po chłoście, jaką otrzy małam, ujrzałam ją wy my kającą się z mojego pokoiku. W środku zastałam leczniczą szałwię i kubek znieczulającego naparu. Ale jej wsparcie na ty m się kończy. Py tałam ją i kucharkę o różne rzeczy, zagajałam o pogodzie, skarży łam się na komendantkę. Bez odzewu. Jestem przekonana, że gdy by m wkroczy ła do kuchni całkiem naga, gdacząc jak kura, też nie usły szałaby m od nich ani słowa. Nie chcę znowu odbić się od ściany ich milczenia, ale ktoś musi mi powiedzieć, kim jest Spiro Teluman i jak go znaleźć. Gdy wchodzę do kuchni, obie siedzą i grzeją się przy piecu. Obiad już się gotuje. Ślinka cieknie mi do ust i tęsknię za jedzeniem babci. Nigdy nie by ło go wiele, ale za to przy rządzone z miłością, która, jak dziś wiem, zamienia prosty posiłek w ucztę. Tutaj odży wiamy się resztkami, które zostawi komendantka, i bez względu na to, jak jestem głodna, zawsze smakują jak trociny. Podkuchenna podnosi wzrok na powitanie, podczas gdy kucharka nie zwraca na mnie uwagi. Staje na rozchwierutany m zy delku, by sięgnąć po sznur czosnku. Wy gląda, jakby miała spaść, ale gdy proponuję jej pomocną dłoń, rzuca mi nienawistne spojrzenie. Ręce mi opadają i stoję przez chwilę niepewna. – Czy … czy możecie mi powiedzieć, gdzie znajdę Spiro Telumana? Cisza. – Słuchajcie – mówię. – Wiem, że jestem tu nowa, ale pani komendantka kazała mi zawierać przy jaźnie. My ślałam, że… Kucharka odwraca się bardzo powoli w moją stronę. Twarz ma szarą, jakby by ła chora. – Przy jaźnie. – To pierwsze słowo, jakie od niej sły szę, które nie jest poleceniem. Kręci głową i idzie z czosnkiem do stołu. Jej gniew, gdy go obiera i sieka, jest niemal namacalny. Nie wiem, co takiego jej zrobiłam, ale teraz mi już nie pomoże. Wzdy cham i wy chodzę z kuchni. Muszę zapy tać kogoś innego o Spiro Telumana. – To płatnerz – rozlega się szept za moimi plecami. To pomocnica, wy szła za mną. Ogląda się
za siebie w obawie, że kucharka może ją usły szeć. – Znajdziesz go nad rzeką, w dzielnicy zbrojeniowej. – Odwraca się szy bko, gotowa odejść, i to właśnie sprawia, że się do niej odzy wam. Od dziesięciu dni nie rozmawiałam z normalny m człowiekiem; cały czas powtarzam ty lko: „tak, proszę pani”, „nie, proszę pani”. – Jestem Laia – przedstawiam się. Dziewczy na zamiera. – Laia. – Obraca słowo w ustach. – Ja… jestem Izzi. Uśmiecham się po raz pierwszy od nocnego nalotu na dom dziadków. Prawie zapomniałam już dźwięk własnego imienia. Izzi spogląda w stronę pokoi komendantki. – Komendantka chce, żeby ś zawierała przy jaźnie po to, by wy korzy stać twoich przy jaciół przeciwko tobie – szepcze. – Dlatego kucharka się gniewa. Kręcę głową – nic nie rozumiem. – W ten sposób nas kontroluje. – Izzi doty ka przepaski na oko. – To dlatego kucharka wy konuje bez szemrania każde jej polecenie. Podobnie jak wszy scy pozostali niewolnicy w Czarny m Klifie. Jeżeli zrobisz coś nie tak, nie zawsze ukarze ciebie. Czasem kogoś, na kim ci zależy. – Mówi tak cicho, że muszę przy sunąć się bliżej. – Jeżeli chcesz się z kimś zaprzy jaźnić, to tak, żeby ona o ty m nie wiedziała. Niech to będzie sekretna przy jaźń. Znika z powrotem w kuchni, szy bka jak kot w nocy. Wy chodzę na pocztę, ale nie mogę przestać my śleć o ty m, co mi powiedziała. Jeżeli komendantka jest na ty le zwy rodniała, by wy korzy sty wać przy jaźnie niewolników przeciwko nim, to nic dziwnego, że Izzi i kucharka są nieufne. Czy to w ten sposób Izzi straciła oko? Czy stąd wzięły się blizny kucharki? Komendantka nie ukarała mnie jeszcze w żaden trwały sposób – ale to ty lko kwestia czasu. List do cesarza zaczy na mi nagle ciąży ć w kieszeni i zamy kam wokół niego dłoń. Czy się ośmielę? Im szy bciej zdobędę informacje, ty m szy bciej ruch oporu będzie mógł uwolnić Darina i ty m szy bciej opuszczę to straszne miejsce. Rozmy ślam w ten sposób przez całą drogę do głównej bramy. Odziani w skórzane zbroje strażnicy, którzy zwy kle uwielbiają dokuczać niewolnikom, ty m razem ledwie mnie zauważają. Przy glądają się dwóm jeźdźcom zdążający m do szkoły. Korzy stam z okazji i wy my kam się cichcem. Chociaż jest wcześnie rano, już zrobiło się gorąco i pocę się pod pelery ną, którą polubiłam nosić. Za każdy m razem, gdy ją wkładam, my ślę o aspirancie Veturiusie, o ogniu, jaki płonął w jego oczach, gdy wtedy mnie zaczepił, o jego zapachu, oszałamiająco czy sty m i męskim. My ślę o jego słowach, wy powiedziany ch niemal z namy słem: „Czy mogę ci coś poradzić?”. Nie wiem, czego się spodziewałam po sy nu komendantki. Że będzie kimś takim jak Markus Farrar, który tak mnie uścisnął, że miałam siniaki na szy i przez ty dzień? Kimś takim jak Helena Aquilla, która traktuje mnie jak śmieć? W każdy m razie my ślałam, że przy najmniej z wy glądu będzie przy pominał matkę – jasnowłosą, szczupłą i lodowato zimną. On jednak ma czarne włosy i złocistą skórę, i chociaż jego oczy są szare jak oczy matki, to nie ma w nich śladu ty powej dla większości Masek pogardy. Gdy na krótką, elektry zującą chwilę nasze spojrzenia się skrzy żowały, ujrzałam w jego wzroku radość ży cia i pociągającą witalność. Ujrzałam ogień i pragnienie, a serce zabiło mi mocniej. I ta jego maska. Zupełnie nie przy rosła mu do twarzy. Czy to oznaka słabości? To niemożliwe – wciąż sły szę, że jest najlepszy m żołnierzem w Czarny m Klifie.
Przestań, Laio. Przestań o nim my śleć. Jeżeli cię zaczepia, to z pewnością w niecny ch zamiarach. Jeżeli w jego oczach płonie ogień, to jest to ogień przemocy i żądzy. To Maska. Oni wszy scy są tacy sami. Schodzę z wzniesienia, mijam dzielnicę ilustriańską i docieram do placu Straceń, gdzie znajduje się największy targ w mieście oraz jedna z dwóch poczt. Szubienice są puste, ale przecież dzień dopiero się zaczął. Darin nary sował je kiedy ś, łącznie z wisielcami. Babcia zobaczy ła ry sunek i zadrżała. „Spal go” – powiedziała. Darin skinął głową, ale w nocy przy łapałam go, jak dalej nad nim pracuje. „To żeby nie zapomnieć, Laio – powiedział cicho. – Nie mogę go zniszczy ć”. Upał sprawia, że przechodnie ruszają się jak muchy w smole. Muszę przeciskać się i rozpy chać łokciami, co powoduje sarkanie przekupniów i iry tację handlarza niewolników o ostry ch ry sach, który wy mierza mi kuksańca. Uskakując przed lekty ką oznaczoną sy mbolem ilustriańskiego rodu, zauważam pocztę kilkadziesiąt kroków dalej. Zwalniam i ponownie wy macuję w kieszeni list do cesarza. Gdy go nadam, nigdy więcej go nie zobaczę. – Torby, torebki, sakwy ! Wy szy wane jedwabiem! Muszę otworzy ć ten list. Muszę mieć coś dla ruchu oporu. Ale gdzie mam to zrobić, nie zwracając na siebie uwagi? Za który mś ze straganów? W cieniu między dwoma namiotami? – Najlepsza skóra i okucia! Pieczęć puści bez problemu, ale nikt nie może mnie potrącić. Jeżeli papier się rozedrze albo pieczęć rozmaże, komendantka pewnie utnie mi rękę. Albo głowę. – Torby, torebki, sakwy ! Wy szy wane jedwabiem! Sprzedawca jest tuż za moimi plecami i już mam mu coś powiedzieć, kiedy wy czuwam zapach cedru i oglądam się za siebie, by ujrzeć półnagiego Scholara o muskularny m i spocony m torsie. Spod czarnego kapelusza wy sy pują się rude loki. Przeży wam wstrząs. To Keenan. Patrzy mi prosto w oczy i dalej zachwalając towar, wskazuje nieznaczny m gestem na jedną z boczny ch uliczek. Idę tam, nie wiedząc, czego się spodziewać. Co mam mu powiedzieć? Nic dla niego nie mam – żadny ch tropów, żadny ch informacji. Od początku we mnie wątpił, a teraz się to potwierdzi. Uliczkę otaczają zakurzone czteropiętrowe kamienice, a odgłosy targowiska stopniowo nikną. Keenana nigdzie nie widać, ale kobieta w łachmanach odkleja się od muru i do mnie podchodzi. Przy glądam się jej podejrzliwie, dopóki nie podniesie głowy. Pod szopą brudny ch włosów rozpoznaję Sanę. „Chodź za mną” – mówi bezgłośnie. Chcę zapy tać o Darina, ale ona już oddala się pospiesznie. Mijamy kolejne przecznice, aż docieramy na skraj uliczki szewców, niemal milę od placu Straceń. Sły chać tu rozmowy szewców, a w powietrzu unosi się zapach skóry, taniny i barwników. My ślę, że pójdziemy w głąb uliczki, ale Sana skręca w wąską przestrzeń między dwoma budy nkami. Schodzimy po schodach tak czarny ch, jakby znajdowały się wewnątrz komina. Keenan otwiera drzwi, zanim Sana zdąży zapukać. Skórzane torby zamienił na czarną koszulę i noże, w które by ł uzbrojony, gdy go poznałam. Rudy lok opada mu na czoło, kiedy przy gląda mi się uważnie, zwracając szczególną uwagę na moje sińce. – My ślałam, że może ktoś ją śledzi – mówi Sana, ściągając przebranie. – Ale nie. – Mazen czeka. – Keenan kładzie mi rękę na plecach, by skierować mnie w stronę wąskiego
kory tarza. Podskakuję z bólu – rany są jeszcze świeże. On rzuca mi kose spojrzenie i chy ba chce coś powiedzieć, ale ty lko opuszcza niezgrabnie dłoń, marszcząc lekko czoło, i prowadzi nas do pomieszczenia w głębi kory tarza. Mazen siedzi za stołem, samotna świeca rzuca blask na jego pooraną zmarszczkami twarz. – Cóż, Laio. – Unosi siwe brwi. – Co masz dla mnie? – Czy możesz mi najpierw opowiedzieć o Darinie? Co z nim? – Wreszcie mogę zadać py tanie, które dręczy mnie od półtora ty godnia. – Twój brat ży je, Laio. Oddy cham z ulgą, kamień spadł mi z serca. – Ale nie mogę zdradzić nic więcej, dopóki nie powiesz mi, co dla mnie masz. Zawarliśmy umowę. – Pozwól jej przy najmniej usiąść. – Sana podsuwa mi krzesło i gdy ty lko na nim siadam, Mazen pochy la się naprzód. – Czas nam się kończy – mówi. – Czegokolwiek się dowiedziałaś, potrzebujemy tego. – Próby zaczęły się około ty godnia temu. – Próbuję powiązać te strzępki informacji, jakie mam. Nie jestem gotowa wręczy ć mu listu – jeszcze nie. Jeżeli złamie pieczęć albo rozerwie papier, będzie po mnie. – Wtedy zniknęli aspiranci. Jest ich czworo. Są to… – Wiemy to wszy stko – przery wa mi Mazen. – Gdzie ich zabrano? Kiedy kończy się Próba? Kiedy zaczy na się następna? – Dowiedzieliśmy się, że dwójka aspirantów powróciła dzisiaj – wtrąca Keenan. – Całkiem niedawno. Jakieś pół godziny temu. Przy pominam sobie strażników przy bramie przy glądający ch się z zaciekawieniem dwóm jeźdźcom. Ależ jesteś głupia, pomy ślałam. Gdy by m posłuchała, o czy m mówią, by ć może dowiedziałaby m się, którzy z aspirantów przeży li próbę. Miałaby m dla Mazena coś wartościowego. – Nie wiem. Jest… ciężko. – Zdaję sobie sprawę, jak żałośnie to brzmi, i nienawidzę siebie za to. – Komendantka zamordowała moich rodziców. Na ścianie ma portrety wszy stkich rebeliantów, jakich schwy tała. Oni tam są… ich twarze… Sana wy bałusza na mnie oczy i nawet Keenan wy daje się poruszony, jego obojętność nagle znika. Zastanawiam się, dlaczego mówię to Mazenowi. Chy ba dlatego, że w głębi ducha ciekawa jestem, czy wiedział, że komendantka ma na sumieniu moich rodziców – czy wiedział i mimo wszy stko mnie tam posłał. – Nie wiedziałem – odpowiada, wy czuwając moje nieme py tanie. – Ale to jeszcze jeden powód, dla którego ta misja musi się powieść. – Chcę tego bardziej niż ktokolwiek, ale nie mogę się dostać do jej biura. Ona nigdy nie ma gości, więc nie mogę podsłuchiwać… Mazen podnosi dłoń. – Co konkretnie wiesz? Przez chwilę mam ochotę skłamać. Czy tałam setki opowieści o bohaterach i ich przy godach – cóż w ty m złego, jeśli wy my ślę history jkę i przedstawię ją jako fakt? Ale nie mogę. Nie, kiedy ruch oporu pokłada we mnie zaufanie. – Ja… nic. – Mazen przy gląda mi się z niedowierzaniem, a ja, zawsty dzona, wbijam wzrok
w podłogę. Sięgam po list, ale jeszcze go nie wy ciągam. To zby t ry zy kowne. Może da mi kolejną szansę. Może spróbuję jeszcze raz. – Co właściwie robiłaś przez cały ten czas? – Sądząc po ty m, jak wy gląda, próbowała nie dać się zabić – mówi Keenan. Zerka na mnie i nie wiem, czy mnie broni czy obraża. – By łem lojalny wobec Lwicy – oznajmia Mazen. – Ale nie mogę tracić czasu na pomaganie komuś, kto nie chce pomóc mnie. – Mazenie, na bogów. – Sana wy gląda na przerażoną. – Spójrz na tę biedną dziewczy nę… – Tak. – Mazen przy gląda się siniakom na mojej szy i. – Spójrzcie na nią. Jest w kiepskim stanie. Zadanie okazało się zby t trudne. Pomy liłem się, Laio. My ślałem, że zary zy kujesz. Że jesteś bardziej podobna do swojej matki. To mnie upokarza bardziej niż policzek wy mierzony przez komendantkę. Oczy wiście ma rację. W ogóle nie jestem taka jak matka. Przede wszy stkim ona nigdy nie znalazłaby się w takiej sy tuacji. – A zatem wy dostaniemy cię stamtąd. – Mazen wzrusza ramionami i wstaje. – To koniec. – Chwileczkę… – Mazen nie może mnie teraz porzucić, bo będzie po Darinie. Z wahaniem wy ciągam list, który wręczy ła mi komendantka. – Mam to. List od komendantki do cesarza. Pomy ślałam, że może was zainteresować. – Dlaczego od razu nie powiedziałaś? – Bierze kopertę i chcę mu powiedzieć, żeby obchodził się z nią ostrożnie. Ale uprzedza mnie Sana, a Mazen zerka na nią z iry tacją, po czy m delikatnie rozprostowuje kartkę. Chwilę później znowu ogarnia mnie przy gnębienie. Mazen rzuca list na stół. – To bezuży teczne – mówi. – Spójrz. Wasza Cesarska Mość, wydam niezbędne polecenia. Zawsze wierna, Komendantka Keris Veturia – Nie odrzucaj mnie, proszę – mówię, kiedy Mazen z niesmakiem potrząsa głową. – Darin nie ma nikogo innego. Znałeś moich rodziców. Błagam, pomy śl o nich. Nie chcieliby, żeby ich jedy ny sy n zginął dlatego, że ty odmówiłeś pomocy. – Próbuję pomóc. – Mazen jest nieustępliwy i coś w jego postawie i twardy m wzroku przy pomina mi matkę. Rozumiem teraz, dlaczego jest przy wódcą ruchu oporu. – Ale ty musisz pomóc mnie. Odbicie twojego brata będzie kosztowało nie ty lko ży cie ludzi. Narazimy na niebezpieczeństwo samą organizację. Jeżeli nasi bojownicy zostaną schwy tani, ry zy kujemy, że na torturach wy jawią istotne informacje. Rzucam na szalę wszy stko, by ci pomóc, Laio. – Splata ręce na piersiach. – Spraw, żeby by ło warto. – Obiecuję. Proszę o jeszcze jedną szansę. Przez chwilę przy gląda mi się nieruchomy m wzrokiem, po czy m zerka na Sanę, która kiwa głową, i na Keenana, który wzrusza ramionami w wieloznaczny m geście. – Jedna szansa – oznajmia Mazen. – Zawiedź mnie jeszcze raz, a będzie po wszy stkim. Keenanie, odprowadź ją.
XVI: Elias SIEDEM DNI PÓŹNIEJ Wielkie Pustkowie. To tutaj zostawili mnie augurowie, na tej solnej pusty ni ciągnącej się setkami mil, gdzie monotonię krajobrazu przełamują jedy nie gniewnie rozdziawione czarne rozpadliny i czasem karłowate drzewo. Blady księży c wisi nade mną jak coś zapomnianego. Idzie ku pełni, tak jak wczoraj, co oznacza, że w jakiś sposób augurowie przetransportowali mnie na odległość trzy stu mil w ciągu jednej nocy. Wczoraj o tej porze wracałem powozem dziadka do Czarnego Klifu. Mój szty let wbity jest w ziemię pod drzewem; przy trzy muje kawałek pergaminu z wiadomością. Chowam szty let za pas – tutaj to sprawa ży cia i śmierci. Wiadomość zapisana jest nieznaną mi ręką. Próba odwagi: Wieża dzwonnicza. Zmierzch siódmego dnia. Wszy stko jasne. Jeżeli dzisiaj jest dzień pierwszy, to mam jeszcze sześć na dotarcie do wieży albo augurowie zabiją mnie za oblanie Próby. Powietrze jest tak suche, że pali mnie w nozdrza. Oblizuję wargi, już spragnione, i przy kucam w wątły m cieniu drzewa, by zastanowić się nad sy tuacją. Ostry zapach siarki unoszący się w powietrzu świadczy o ty m, że lśniąca plama błękitu na zachód ode mnie to jezioro Vitan. To jedy ny akwen na ty m pustkowiu, kompletnie zasolony i dla mnie bezuży teczny. Moja droga prowadzi na wschód przez pasmo Gór Serrańskich. Dwa dni, by dotrzeć do gór. Kolejne dwa, by osiągnąć Przełęcz Wędrowca, jedy ne przejście. Dzień na pokonanie przełęczy i dzień na zejście do Serry. Dokładnie sześć dni, jeżeli wszy stko pójdzie zgodnie z planem. Coś za łatwo. Przy pominam sobie proroctwo, które dała nam do przeczy tania moja matka. „Odwagi, by z najgłębszy mi lękami się zmierzy ć”. Są ludzie, którzy boją się pusty ni. Ja do nich nie należę. A więc musi chodzić o coś innego. Coś, co jeszcze się nie ujawniło. Odry wam pasy tkaniny z koszuli i obwiązuję sobie nogi. Mam na sobie ty lko to, w czy m zasnąłem – mundur i szty let. Nagle jestem wdzięczny, że by łem zby t wy czerpany po lekcji fechtunku, by rozebrać się do snu. Podróżowanie po Wielkim Pustkowiu nago by łoby piekłem szczególnego rodzaju. Wkrótce słońce kry je się za hory zontem i szy bko robi się chłodno. Czas na mnie. Ruszam
truchtem ze wzrokiem skierowany m w dal. Po blisko mili twarz owiewa mi bry za, która, jak mi się zdaje, niesie zapach dy mu i śmierci. Zapach niknie, ale niepokój pozostaje. Jakie są moje lęki? My ślę intensy wnie, ale nic nie przy chodzi mi do głowy. Większość studentów Czarnego Klifu czegoś się boi, ale ty lko do czasu. Gdy by liśmy juniorami, komendantka kazała Helenie raz po raz spuszczać się po linie ze skał, aż ty lko zaciśnięte szczęki świadczy ły o stanie umy słu tej ostatniej. W ty m samy m roku zmusiła Farisa, by trzy mał tarantulę tak, jak trzy ma się chomika czy żółwia, i zapowiedziała mu, że jeżeli pająk zdechnie, on podzieli jego los. Musi by ć coś, czego się boję. Zamknięte przestrzenie? Ciemności? Jeżeli nie będę znał własny ch lęków, mogę zostać zaskoczony. Północ przy chodzi i mija, a pusty nia wokół mnie wciąż jest cicha i bezludna. Pokonałem dy stans blisko dwudziestu mil i w gardle zupełnie mi zaschło. Zlizuję pot z rąk, wiedząc, że soli potrzebuję w takim samy m stopniu jak wody. Wilgoć pomaga, ale ty lko na chwilę. Skupiam się na bolący ch nogach. Ból jest czy mś, z czy m umiem sobie radzić. Pragnienie może doprowadzić człowieka do szaleństwa. Wkrótce potem pokonuję niewielkie wzniesienie i dostrzegam coś dziwnego przed sobą: migotliwe światło, jakby księży c odbijał się w tafli jeziora. Ty le że tu nie ma żadnego jeziora. Zwalniam kroku i chwy tam szty let. Potem nagle sły szę głos. Najpierw jest to ty lko nikły szept, niczy m podmuch wiatru, szelest brzmiący jak echo moich kroków na spękanej ziemi. Potem jednak staje się bliższy, wy raźniejszy. Eliasie. Eliasie. Przede mną wznosi się pagórek i gdy docieram na szczy t, wiatr przy biera na sile, niosąc ze sobą charaktery sty czny odór wojny – krwi, odchodów i zgnilizny. W dole rozciąga się pole bitwy, a właściwie pobojowisko, bo nie toczy się tu już żadna bitwa. Wszy scy nie ży ją. Blask księży ca odbija się od zbroi poległy ch. To jest to światło, które widziałem wcześniej. Dziwne to pobojowisko, niepodobne do żadnego, jakie miałem okazję oglądać. Nikt nie jęczy ani nie błaga o pomoc. Barbary jczy cy z pogranicza leżą obok wojańskich żołnierzy. Zauważam zwłoki kogoś, kto wy gląda na plemieńskiego kupca, w otoczeniu mniejszy ch ciał – jego rodziny. Co to za miejsce? Dlaczego Plemieniec miałby walczy ć z Wojanami i Barbary jczy kami na takim zadupiu? – Eliasie. Dźwięk mojego imienia pośród panującej ciszy sprawia, że prawie wy skakuję ze skóry i zanim zdążę pomy śleć, przy kładam szty let do szy i mówiącego. To barbary jski chłopiec, ma nie więcej niż trzy naście lat. Twarz ma pomalowaną na niebiesko, a ciało pokry te geometry czny mi tatuażami ty powy mi dla jego grupy etnicznej. Poznaję go mimo półmroku. Poznałby m go wszędzie. To moja pierwsza ofiara. Kieruję wzrok na ziejącą ranę w jego brzuchu, ranę, którą zadałem mu przed dziewięciu laty. Ranę, której on zdaje się nie zauważać. Opuszczam rękę i odsuwam się. To niemożliwe. Chłopiec nie ży je. Co oznacza, że to wszy stko – pobojowisko, smród, Pustkowie – musi by ć
senny m koszmarem. Szczy pię się w ramię, by się obudzić. Chłopiec przekrzy wia głowę. Szczy pię się ponownie. Biorę szty let i nacinam sobie skórę na dłoni. Krew cieknie na ziemię. Chłopiec ani drgnie. Nie mogę się obudzić. „Odwagi, by z najgłębszy mi lękami się zmierzy ć”. – Mama lamentowała i wy ry wała sobie włosy z głowy przez trzy dni po mojej śmierci – mówi moja pierwsza ofiara. – Przez następne pięć lat nie odezwała się ani słowem. – Ma głos nastolatka, który właśnie przeszedł mutację. – By łem jej jedy ny m dzieckiem – dodaje, jakby tonem wy jaśnienia. – Ja… przy kro mi… Chłopiec wzrusza ramionami i odchodzi, dając mi znak, by m szedł za nim. Nie chcę iść, ale ściska mi ramię lodowatą dłonią i ciągnie za sobą z zaskakującą siłą. Gdy mijamy pierwsze ciało, spoglądam w dół. Robi mi się niedobrze. Rozpoznaję te twarze. Zabiłem ich wszy stkich. Gdy idę, szepczą mi sekrety do głowy … Moja żona była brzemienna… Byłem pewien, że cię zabiję… Mój ojciec przysiągł zemstę, ale sam umarł… Zaty kam uszy dłońmi. Chłopiec jednak widzi to i nieubłaganie odciąga je swoimi oślizgły mi palcami. – Chodź – mówi. – Jest ich więcej. Potrząsam głową. Wiem dokładnie, ilu ludzi zabiłem, kiedy zginęli, jak, gdzie. Na pobojowisku jest o wiele więcej niż dwadzieścia jeden ciał. Nie mogłem zabić ich wszy stkich. Idziemy dalej i widzę twarze, który ch nie znam. Czuję coś w rodzaju ulgi, bo to muszą by ć czy jeś grzechy, czy jś mrok. – Twoje ofiary – mówi chłopiec, zdaje się sły szeć moje my śli. – Wszy stkie twoje. Przeszłe. Przy szłe. Wszy stkie tutaj. Wszy stkie z twojej ręki. Dłonie mi się pocą i czuję zawroty głowy. – Ja… ja nie… – Na pobojowisku leży z pięćset ciał. Jakże mógłby m by ć odpowiedzialny za śmierć ty lu ludzi? Spuszczam wzrok. Na lewo ode mnie leży jasnowłosy Maska i robi mi się niedobrze, bo tak się składa, że go znam. To Demetrius. – Nie. – Schy lam się, by nim potrząsnąć. – Demetriusie. Obudź się. Wstawaj. – Nie sły szy cię – mówi chłopiec. – Nie ży je. Obok Demetriusa leży Leander, z jasny mi włosami poplamiony mi krwią, która spły wa mu po garbaty m nosie i brodzie. Kilka kroków dalej – Ennis, kolejny członek plutonu Heleny. W ty m momencie zauważam muskularne ciało z burzą siwy ch włosów. Dziadek? – Nie. Nie. – To jedy na możliwa reakcja na to, co widzę, bo coś tak strasznego nie ma prawa istnieć. Pochy lam się nad kolejny m ciałem – złotookiej niewolnicy, którą właśnie poznałem. Ma poderżnięte gardło. Włosy w nieładzie, rozrzucone na wszy stkie strony. Leży z otwarty mi oczami, niegdy ś barwy jasnego złota, teraz martwego słońca. My ślę o jej odurzający m zapachu, owocowy m, słodkim, ciepły m. Odwracam się do mojej pierwszej ofiary. – To są moi przy jaciele, krewni. Ludzie, który ch znam. Nie skrzy wdziłby m ich.
– Ty ich zabiłeś – nie ustępuje chłopiec, a pewność w jego głosie mrozi mi krew w ży łach. Czy ty m właśnie będę? Masowy m mordercą? Obudź się, Eliasie. Obudź się. Nie mogę jednak się obudzić, bo nie śpię. Augurowie w jakiś sposób oży wili ten koszmar, rozpostarli mi go przed oczami. – Jak mam to zatrzy mać? Muszę to zatrzy mać. – To już się stało – odpowiada chłopiec. – To twoje przeznaczenie, tak jest zapisane. – Nie. – Wy mijam go. Pobojowisko musi się kiedy ś skończy ć. Pokonam je, pójdę dalej pusty nią, wy dostanę się stąd. Gdy jednak docieram do jego krawędzi, ziemia się trzęsie i znowu mam je w całości przed sobą. Krajobraz w tle się zmienił, a więc rzeczy wiście idę przez pusty nię. – Możesz sobie iść. – Bezcielesny szept mojej ofiary szemrze mi w uchu i wzdry gam się gwałtownie. – Możesz nawet dotrzeć do gór. Ale dopóki nie pokonasz lęku, martwi pozostaną z tobą. To złudzenie, Eliasie. Czary augurów. Nie ustawaj, aż znajdziesz drogę wyjścia. Zmuszam się, by iść dalej w kierunku Gór Serrańskich, ale za każdy m razem gdy docieram do krańca pobojowiska, ziemia trzęsie się i znowu widzę przed sobą setki ciał. Coraz trudniej jest mi je ignorować. Zwalniam kroku i wlokę się noga za nogą. Niektóre ciała mijam kilkakrotnie, aż ich twarze zapadają mi w pamięć. Niebo jaśnieje i wstaje świt. Drugi dzień. Idź na wschód, Eliasie. Na rozgrzany m pobojowisku panuje zaduch. Nad głową krążą mi chmary much i sępy. Krzy czę i atakuję ptaki szty letem, ale nie mogę się od nich opędzić. Chcę umrzeć z pragnienia albo głodu, ale żadnej z ty ch rzeczy nie czuję w ty m miejscu. Naliczy łem pięćset trzy dzieści dziewięć ciał. Nie zabiję tak wielu – mówię sobie. Nie zabiję. Gdy tak sobie to wmawiam, podstępny głos w mojej głowie wy daje z siebie chichot. Jesteś Maską – mówi. – Oczywiście, że zabijesz tak wielu. I jeszcze więcej. Odpędzam tę my śl, pragnąc z cały ch sił uciec z pobojowiska. Ale nie mogę. Niebo ciemnieje, wstaje księży c. Nie potrafię opuścić tego miejsca. Znowu świt. To już trzeci dzień. My śl pojawia się w mojej głowie, ale nie bardzo rozumiem jej znaczenie. Miałem coś zrobić. By ć gdzieś. Spoglądam w prawo, ku górom. Tam. Mam iść tam. Zmuszam ciało, by skręciło w tamtą stronę. Czasem mówię coś do ty ch, który ch zabiłem. Sły szę w głowie ich szeptane odpowiedzi – nie oskarżenia, lecz nadzieje, pragnienia. Wolałby m, żeby mnie przeklinali. Gorzej jest słuchać o wszy stkim, co by się wy darzy ło, gdy by m ich nie zabił. Na wschód. Eliasie, kieruj się na wschód. To jedy na logiczna my śl, jaka przy chodzi mi do głowy. Czasem jednak, zagubiony w koszmarze mojej przy szłości, zapominam o ty m, żeby iść na wschód. Włóczę się od ciała do ciała, błagając ty ch, który ch pozbawiłem ży cia, o przebaczenie. Ciemność. Świt. Czwarty dzień. Wkrótce potem piąty. Ale po co liczę dni? Dni nie mają znaczenia. Jestem w piekle. Piekle, które sam stworzy łem, ponieważ jestem zły. Zły jak moja matka. Zły jak każdy nosiciel Maski, przez całe ży cie karmiący się krwią i łzami swoich ofiar. Stopy mi krwawią, a wargi mam spękane od wiatru. Niebo jest w dole. Ziemia nade mną. Przez głowę przelatują mi wspomnienia – Mamie Rila ucząca mnie zapisy wać moje plemieńskie imię; piekący ból, kiedy bicz centuriona po raz pierwszy dosięga moich pleców; północne
pustkowie, gdy siedzieliśmy z Heleną, obserwując niesamowitą grę świateł na niebie. Poty kam się o ciało i upadam na ziemię. Impet uderzenia sprawia, że coś sobie uświadamiam. Góry. Wschód. Próba. To jest Próba. Ta my śl jest jak wy dostawanie się z ruchomy ch piasków. To jest Próba, a ja muszę ją przetrwać. Większość ludzi na pobojowisku wcale nie jest martwa – niedawno ich widziałem. To jest sprawdzian – mojego charakteru, mojej siły – a to oznacza, że musi by ć coś konkretnego, co mam zrobić, żeby się stąd wy dostać. „Dopóki nie pokonasz lęku, martwi pozostaną z tobą”. Sły szę dźwięk. Mam wrażenie, że po raz pierwszy od wielu dni. Na skraju pobojowiska stoi postać, lśniąca niczy m fatamorgana. Znowu moja pierwsza ofiara? Idę ku niej chwiejnie, lecz kiedy dochodzę, padam na kolana. Bo to nie jest moja pierwsza ofiara. To Helena, pokaleczona i zakrwawiona, z włosami w nieładzie, patrzy na mnie pozbawiony m wy razu wzrokiem. – Nie – skrzeczę. – Nie Helena. Nie Helena. Nie Helena. Powtarzam te słowa niczy m wariat, bo ty le one zostały w mi głowie. Duch Heleny podchodzi bliżej. – Eliasie. – Na bogów, jej głos. Chrapliwy, udręczony. Tak realny. – Eliasie, to ja. Helena. Helena tutaj? Kolejna moja ofiara? Nie, nie zabiję swojej najlepszej przyjaciółki. To fakt, nie życzenie. Nie zabiję jej. W ty m momencie zdaję sobie sprawę, że nie mogę bać się czegoś, jeżeli to coś nie ma szans się ziścić. Ta wiedza uwalnia mnie wreszcie od lęku, który zżera mnie od kilku dni. – Nie zabiję cię – mówię. – Przy sięgam. Przy sięgam na krew i kości. I tamty ch też nie zabiję. Nie. Pobojowisko znika, smród znika, martwi znikają, jakby nigdy nie istnieli. Jakby to wszy stko działo się wy łącznie w mojej głowie. Przede mną, na wy ciągnięcie ręki, piętrzą się góry, ku który m zmierzam od pięciu dni, ich pofałdowane grzbiety przy wodzą na my śl linie plemieńskiej kaligrafii. – Eliasie? Duch Heleny wciąż tu jest. Przez chwilę nic nie rozumiem. Ona sięga do mojej twarzy, a ja odsuwam się insty nktownie, spodziewając się lodowatego doty ku zjawy. Ale jej dłoń jest ciepła. – Helena? Przy tula mnie, głaszcze po głowie, szepcząc, że ży ję, że ona ży je, że nic nam nie jest, że mnie znalazła. Obejmuję ją w pasie i przy ciskam twarz do jej brzucha. I po raz pierwszy od dziewięciu lat zaczy nam płakać. *** – Mamy ty lko dwa dni na powrót. – To pierwsze słowa, jakie Helena wy powiada po ty m, gdy przeprowadziła mnie przez wzgórza do górskiej jaskini. Nic nie mówię. Nie jestem jeszcze gotowy, by mówić. Na ogniu piecze się lis i zapach sprawia, że cieknie mi ślina. Zapadła noc i sły chać odległy grzmot. Od Pustkowia ciągną ciemne
chmury, bły skawice rozdzierają niebo i leje się z niego rzęsisty deszcz. – Zobaczy łam cię około południa. – Dorzuca do ognia. – Ale zejście z góry zajęło mi kilka godzin. Z początku my ślałam, że to jakieś zwierzę. Potem słońce zalśniło na masce. – Spogląda na ścianę deszczu. – Wy glądałeś kiepsko. – Skąd wiedziałaś, że to nie Markus? – py tam chrapliwie. Zaschło mi w gardle i pociągam kolejny ły k z trzcinowego bukłaka, jaki sporządziła. – Albo Zak? – Potrafię odróżnić ciebie od pary gadzin. Poza ty m Markus boi się wody. Augurowie nie umieściliby go na pusty ni. A Zak nienawidzi zamknięty ch przestrzeni, więc zapewne jest teraz gdzieś pod ziemią. Masz. Jedz. Żuję powoli, przy glądając się jej przez cały czas. Jej włosy, zwy kle lśniące, są zmatowiałe, srebrny poły sk zniknął. Cała jest zakrwawiona i pokaleczona. – Co ty widziałeś, Eliasie? Szedłeś w stronę gór, ale ciągle upadałeś, chwy tając dłońmi powietrze. Mówiłeś o… zabijaniu mnie. Potrząsam głową. Próba jeszcze się nie skończy ła i muszę zapomnieć wszy stko, co widziałem, jeżeli mam ją przetrwać. – Gdzie cię zostawili? – py tam. Helena zakłada ręce na piersiach i kuli się, jej oczy stają się prawie niewidoczne. – Na północny m zachodzie. W górach. W gnieździe sępa skalnego. Przestaję jeść. Sęp skalny to ogromne ptaszy sko o czterocalowy ch szponach i rozpiętości skrzy deł dochodzącej do dwudziestu stóp. Składa jaja wielkości ludzkiej głowy, a pisklaki znane są ze swojej krwiożerczości. Co jednak najgorsze z punktu widzenia Heleny, sęp skalny buduje gniazda w chmurach, na najbardziej niedostępny ch szczy tach. Helena nie musi mi nic wy jaśniać. Trzęsła się godzinami po ty m, jak komendantka kazała jej wspinać się po skałach. Augurowie rzecz jasna o ty m wiedzą. Skradli tę informację z jej świadomości, tak jak złodziej zry wa śliwkę z drzewa. – Jak udało ci się stamtąd wy dostać? – Miałam szczęście. Matki nie by ło w gnieździe, a pisklaki dopiero wy kluwały się z jaj. Ale nawet w ty m stadium by ły niebezpieczne. Podciąga koszulę, by pokazać pooraną dziobami skórę na brzuchu. – Wy skoczy łam z gniazda i wy lądowałam na skalnej półce dziesięć stóp niżej. Nie zdawałam sobie sprawy, jak wy soko jestem. Ale nie to by ło najgorsze. Wciąż widziałam… – Ury wa i uświadamiam sobie, że augurowie musieli zafundować jej jakąś koszmarną halucy nację, odpowiednik mojego pobojowiska. Jaki koszmar musiała znosić na wy sokości wieluset stóp, kiedy od śmierci dzieliło ją zaledwie kilka cali skały ? – Augurowie to chorzy ludzie – mówię. – Nie wierzę, że mogli… – Robią to, co muszą, Eliasie. Konfrontują nas z naszy mi lękami. Chcą znaleźć najsilniejszego, pamiętasz? Najdzielniejszego. Musimy im zaufać. Zamy ka oczy i drży. Podchodzę bliżej i kładę dłonie na jej ramionach, by ją uspokoić. Kiedy podnosi na mnie wzrok, zdaję sobie sprawę z ciepła jej ciała, z jej fizy cznej bliskości. Ma piękne usta, zauważam mimowolnie, z górną wargą pełniejszą od dolnej. Patrzę jej w oczy przez jeden inty mny, nieskończony moment. Pochy la się ku mnie, rozchy la wargi. Ogarnia mnie gwałtowne pożądanie, ale zaraz potem odzy wa się dzwonek alarmowy. Kiepski pomy sł. Beznadziejny. To
twoja najlepsza przy jaciółka. Przestań. Opuszczam ręce i wy cofuję się pospiesznie, próbując nie zwracać uwagi na jej nagły rumieniec. Bły ska oczami – nie wiem, czy to gniew, czy zakłopotanie. – Tak czy owak – mówi – jakoś zlazłam i doszłam do wniosku, że pójdę grzbietem do przełęczy. Najkrótsza droga z powrotem. Na drugim końcu jest strażnica. Możemy przeprawić się przez rzekę i uzupełnić zapasy, a przy najmniej załatwić sobie czy stą odzież. – Wskazuje na swój poszarpany, zakrwawiony mundur. – Nie żeby m narzekała. Podnosi na mnie py tający wzrok. – Zostawili cię na Pustkowiu, ale… – Ty nie boisz się pusty ni, bo tam się wy chowałeś, dopowiadam w my ślach. – Nie ma sensu o ty m my śleć – mówię. Potem milczy my, a kiedy ogień dogasa, Helena mówi, że kładzie się spać. Lecz chociaż wczołguje się w stertę liści, wiem, że nie zazna snu. Wciąż kurczowo trzy ma się swojej półki skalnej, tak jak ja błąkam się po pobojowisku. *** Rano oboje mamy zapuchnięte oczy i jesteśmy wy czerpani, ale wy ruszamy sporo przed świtem. Musimy dzisiaj dotrzeć do przełęczy, jeżeli do jutra do zachodu słońca mamy znaleźć się w Czarny m Klifie. Nie rozmawiamy – nie musimy. Podróżowanie z Heleną jest jak nałożenie ulubionej koszuli. Jako piątacy spędzaliśmy cały czas razem i insty nktownie wracamy do tamty ch schematów, ze mną na szpicy i z nią w ariergardzie. Burza odsuwa się na północ, odsłaniając czy ste niebo. Powietrze jest kry ształowo przejrzy ste, lecz za pięknem krajobrazu kry ją się zwalone drzewa i wy my te przez wodę ścieżki, zdradliwe zbocza pełne błota i rumoszu. W powietrzu czuje się napięcie. Znowu mam wrażenie, że coś czai się przed nami. Coś nieznanego. Nie robimy postojów. Cały czas rozglądamy się w poszukiwaniu niedźwiedzi, ry siów, zbłąkany ch my śliwy ch – wszelkich istot, które mogły by nazwać góry swoim domem. Po południu wspinamy się na zbocze prowadzące ku przełęczy, piętnaście mil przez las z widokami na upstrzone błękitem szczy ty Gór Serrańskich. Przełęcz wy daje się niemal łagodna, porośnięta drzewami, lekko pofałdowana, z kwietną łąką lśniącą złoto tu i tam. Wy mieniamy z Heleną spojrzenia. Oboje to czujemy. Cokolwiek ma się wy darzy ć, nastąpi to wkrótce. Gdy zagłębiamy się w las, poczucie zagrożenia narasta i kątem oka dostrzegam jakiś ruch w gęstwinie. Helena spogląda na mnie. Ona też to zauważy ła. Raz po raz zmieniamy kierunek marszu i idziemy na przełaj, co spowalnia nasze tempo, ale utrudnia ewentualną zasadzkę. O zmierzchu wciąż jeszcze nie pokonaliśmy przełęczy i musimy wrócić na szlak, by dalej iść w świetle księży ca. Słońce właśnie zaszło i w lesie zapada cisza. Ostrzegam Helenę okrzy kiem i mam zaledwie ułamek sekundy, by wy ciągnąć nóż, kiedy spośród drzew wy skakuje ciemna postać. Nie wiem, czego się spodziewać. Armii ty ch, który ch zabiłem, nadciągający ch z zemstą? Jakiejś mrocznej istoty wy czarowanej przez augurów? Czegoś, co sprawi, że strach przeniknie mnie do szpiku kości. Czegoś, co będzie sprawdzianem
mojej odwagi. Nie spodziewam się Maski. Nie spodziewam się wbitego we mnie lodowato zimnego wzroku Zaka. Helena w ty le krzy czy i sły szę odgłos dwóch ciał walący ch się na ziemię. Odwracam się i widzę atakującego ją Markusa. Helena jest przerażona jego widokiem i nie robi nic, by się obronić, gdy on przy gważdża jej ręce, śmiejąc się jak wtedy, kiedy ją pocałował. – Heleno! – Na dźwięk mojego głosu Helena budzi się z odrętwienia i uderza Markusa, wy ry wając się z jego uścisku. Zak dopada mnie i zaczy na okładać pięściami po głowie, karku. Walczy brawurowo, niemal gorączkowo, i łatwo unikam jego ataku. Zachodzę go od ty łu, biorąc zamach nożem. On obraca się, by zrobić unik, i naciera ponownie, z zębami obnażony mi jak u psa. Daję nura pod jego ramię i wbijam mu szty let w bok. Gorąca krew opry skuje mi dłoń. Wy szarpuję ostrze, a Zak jęczy i odstępuje chwiejnie. Przy ciskając rękę do boku, wy cofuje się w gęstwinę, wołając brata. Markus śmiga w las za bratem, szy bki niczy m wąż. Na jego udzie kwitnie plama krwi i czuję przy pły w saty sfakcji. A więc Helena zdołała go trafić. Rzucam się w pościg, ślepy na wszy stko inne, ogarnięty szałem bojowy m. Jakby z oddali sły szę wołający mnie głos Heleny. W przodzie Markus dołącza do Zaka i ruszają razem naprzód, nieświadomi, jak blisko jestem. – Do diabła, Zak! – mówi Markus. – Komendantka kazała nam ich wy kończy ć, zanim opuszczą przełęcz, a ty uciekasz w krzaki jak przestraszona małolata… – Dźgnął mnie, nie widzisz? – sapie Zak. – A ona nie powiedziała nam, że będziemy mieli do czy nienia z obojgiem naraz. – Eliasie! Ledwie sły szę wołanie Heleny. Jestem oszołomiony treścią rozmowy Markusa i Zaka. To, że moja matka jest z nimi w zmowie, nie dziwi mnie. Ale nie rozumiem, skąd wiedziała, że będziemy szli przez przełęcz. – Musimy ich załatwić. – Cień Markusa odwraca się, a ja sięgam po nóż. Potem Zak chwy ta go za ramię. – Zmy wajmy się stąd – mówi. – Inaczej nie zdąży my na czas. Zostaw ich. Chodźmy. Mam ochotę ruszy ć ich tropem i wy doby ć z nich odpowiedzi na dręczące mnie py tania. Ale Helena woła znowu, słaby m głosem. Może by ć ranna. Znalazłszy się z powrotem na polanie, widzę ją skuloną na ziemi, z głową odchy loną na bok. Jedna ręka zwisa jej bezwładnie, a drugą trzy ma się za ramię, próbując zatamować krwawienie. Dobiegam do niej dwoma susami, drąc to, co pozostało z mojej koszuli, przy ciskam tampon do rany. Ona szarpie głową i wy daje niemal zwierzęcy jęk. – Już dobrze, Heleno – mówię. Ręce mi się trzęsą, a głos w głowie wrzeszczy, że nie, że to niedobrze, że moja najlepsza przy jaciółka wkrótce umrze. – Wy zdrowiejesz. Zaraz się tobą zajmę. – Chwy tam manierkę. Muszę oczy ścić i opatrzy ć ranę. – Opowiedz mi, co się stało. – Zaskoczy ł mnie. Nie zdąży łam się ruszy ć. Widziałam… widziałam go na górze. By ł… on i ja… – Wstrząsa nią dreszcz i teraz już rozumiem. Ja na pusty ni widziałam wojnę i śmierć. Helena zobaczy ła Markusa. – Jego dłonie… wszędzie… – Zaciska powieki i podkurcza nogi w obronny m geście. Zabiję go, my ślę spokojnie, jakby m decy dował, które buty włoży ć rano. Jeżeli ona umrze – on też.
– Nie możesz pozwolić im wy grać. Jeżeli wy grają… – mówi Helena gorączkowo. – Walcz, Eliasie. Musisz walczy ć. Musisz wy grać. Rozcinam materiał jej koszuli i przez chwilę cieszę się miękkim doty kiem jej skóry. Uformował się ciemny strup i prawie nie widzę rany, ale czuję ciepło krwi, która spły wa mi na dłoń. Helena chwy ta mnie za ramię zdrową ręką, gdy ja leję wodę na ranę. Robię opatrunek z resztek swojej koszuli i kilku pasków materiału z jej munduru. Po chwili jej dłoń wiotczeje – Helena zemdlała. Pomimo zmęczenia zaczy nam zry wać pnącza z drzewa, by sporządzić nosidło. Helena nie może iść, więc będę musiał zanieść ją do Czarnego Klifu. Przez głowę przelatują mi my śli. Farrarowie zasadzili się na nas na rozkaz komendantki. Nic dziwnego, że taka by ła z siebie zadowolona. Planowała ten atak. Ale skąd wiedziała, że tu będziemy ? Nie trzeba by ć geniuszem, by się tego domy ślić. Jeżeli wiedziała, że augurowie zostawią mnie na Pustkowiu, a Helenę w krainie sępów, to wiedziała też, że nasza droga powrotna prowadzić musi przez przełęcz. Ale jeżeli powiedziała o ty m Markusowi i Zakowi, to znaczy, że oni grali nieuczciwie, a tego augurowie wy raźnie zabronili. Augurowie muszą wiedzieć, co się wy darzy ło. Dlaczego nie zareagowali? Gdy nosidło jest gotowe, ładuję do niego Helenę. Skórę ma bladą i trzęsie się z zimna. Czuje się lekka. Zby t lekka. Augurowie po raz kolejny wy wołali we mnie lęk, którego się nie spodziewałem. Helena umiera. Nie wiedziałem, jak straszne będzie to uczucie, bo jeszcze nigdy nie by ła mi tak bliska. Nabieram wątpliwości – nie zdążę dotrzeć do Czarnego Klifu przed zachodem słońca; lekarz nie zdoła jej uratować; umrze w drodze. Przestań, Eliasie. Ruszaj. Po latach forsowny ch marszów po pusty ni niesienie Heleny nie jest dla mnie problemem. Chociaż jest noc, poruszam się szy bko. Muszę opuścić góry, zdoby ć łódź w strażnicy rzecznej i popły nąć do Serry. Sporo czasu zmitręży łem na robieniu nosidła i Markus z Zakiem będą mieli nade mną przewagę. Nawet jeżeli nie zatrzy mam się aż do Serry, wcale nie jest powiedziane, że dotrę do wieży dzwonniczej przez zachodem słońca. Niebo blednie i poszarpane górskie szczy ty wy łaniają się z mroku. Dzień trwa już jakiś czas, gdy przekraczam przełęcz. W dole, niczy m dobrze najedzony py ton, wije się rzeka Rei. Widać liczne barki i łodzie, a w oddali na wschodzie, na drugim brzegu, miasto Serra, jego ciemnobrązowe mury imponują nawet z tej odległości. W powietrzu śmierdzi dy mem; kolumna czerni pnie się ku niebu. Chociaż nie widzę stąd strażnicy, wiem z niezachwianą pewnością, że Farrarowie już tam by li. Że spalili ją razem z hangarem na łodzie. Zbiegam pędem na dół, ale kiedy docieram na miejsce, zamiast strażnicy widzę ty lko okopcone zgliszcza. Hangar na łodzie zawalił się, a załoga zniknęła – zapewne na rozkaz braci Farrarów. Zdejmuję Helenę z pleców. Od wstrząsów otworzy ła jej się rana. Plecy mam usmarowane krwią. – Heleno? – Przy klękam i delikatnie klepię ją w policzek. – Heleno! – Jej powieki nawet nie drgną. Nie odzy skała przy tomności, a skóra wokół rany jest zaczerwieniona i rozpalona. Wdało się zakażenie.
Patrzę kamienny m wzrokiem na resztki strażnicy, pragnąc, by pojawiła się jakaś łódź. Jakakolwiek. Tratwa. Szalupa. Dłubanka. Cokolwiek. Ale oczy wiście nie ma nic. Do zachodu została najwy żej godzina. Jeżeli nie przedostanę się na drugą stronę rzeki, będzie po nas. Co dziwne, w głowie sły szę głos matki, zimny i bezlitosny. „Nic nie jest niemożliwe”. Mówiła nam to setki razy – gdy wracaliśmy zmordowani po ćwiczeniach albo padaliśmy z niewy spania. Zawsze żądała więcej. Więcej, niż sądziliśmy, że jesteśmy w stanie z siebie dać. „Znajdźcie sposób, by wy konać zadanie, które wam wy znaczy łam – mówiła – albo umrzy jcie, próbując. Wasz wy bór”. Zmęczenie jest przejściowe. Ból jest przejściowy. Ale Helena umiera, bo nie znalazłem sposobu, by dostarczy ć ją na miejsce – to jest nieodwracalne. Zauważam dy miącą belkę do połowy zanurzoną w wodzie. Nada się. Spy cham ją do rzeki, gdzie zdaje się tonąć, ale po chwili wy pły wa na powierzchnię. Ostrożnie kładę na niej Helenę i przy traczam ją, by się nie zsunęła. Potem jedną ręką chwy tam belkę i zaczy nam pły nąć ku najbliższej łodzi, jakby goniły mnie wszy stkie demony świata. O tej porze na rzece jest już pustawo. Kieruję się ku merkatorskiej jednostce, która koły sze się pośrodku nurtu. Załoga nie zauważa mnie, a kiedy jestem już przy drabince prowadzącej na pokład, odcinam Helenę od belki. Moja przy jaciółka tonie niemal naty chmiast. Jedną ręką chwy tam śliską linę, a drugą Helenę; zarzucam ją sobie na ramię i wspinam się po drabince na pokład. Siwowłosy Wojanin o żołnierskiej postawie – zapewne kapitan – nadzoruje grupę plebejuszów i scholarskich niewolników przeładowujący ch skrzy nie z towarami. – Jestem aspirant Elias Veturius z Czarnego Klifu – mówię beznamiętny m tonem. – Rekwiruję tę jednostkę. Mężczy zna mruga i przy gląda nam się uważnie: para Masek, kobieta tak zakrwawiona, jakby ją torturowano, mężczy zna prakty cznie nagi, z ty godniowy m zarostem, potarganą czupry ną i szaleństwem w oczach. Najwy raźniej jednak odsłuży ł swoje w wojańskiej armii, bo po krótkiej chwili kiwa głową. – Jestem do dy spozy cji, lordzie Veturiusie. – A zatem do Serry. Jak najszy bciej. Wy daje rozkazy wioślarzom i nie mija minuta, jak żeglujemy ku miastu. Spoglądam smętnie na zachodzące słońce, mając nadzieję, że zwolni choć trochę. Zostało mi nie więcej niż pół godziny, a będę jeszcze musiał przebić się przez zatłoczoną dzielnicę portową. Ry zy kuję wiele. Zby t wiele. Helena jęczy i delikatnie umieszczam ją na pokładzie. Pomimo chłodnego powietrza poci się obficie, a jej skóra jest biała jak papier. Otwiera na moment oczy. – Czy wy glądam aż tak źle? – py ta szeptem, widząc moją minę. – W gruncie rzeczy lepiej. Do twarzy ci z ty m wizerunkiem dzikiej kobiety z lasu. Uśmiecha się słodko, ale zaraz poważnieje. – Eliasie, nie pozwól mi umrzeć. Jeżeli ja umrę, ty … – Nic nie mów, Heleno. Odpoczy waj. – Nie mogę umrzeć. Augur powiedział, że jeżeli przeży ję, to… – Sza…
Zamy ka oczy, a ja niecierpliwie przy glądam się pirsom Serry, wciąż oddalony m o dobre pół mili; pełno tam mary narzy, żołnierzy, koni i wozów. Chciałby m, żeby śmy pły nęli szy bciej, ale niewolnicy wiosłują jak szaleni; kapitan stoi nad nimi z batem. Zanim łódź przy bija do nabrzeża, kapitan spuszcza trap, zatrzy muje legionistę wartownika i rekwiruje jego konia. Przy najmniej raz wdzięczny jestem za surowość wojańskiej dy scy pliny. – Powodzenia, lordzie Veturiusie – mówi. Dziękuję mu i sadowię Helenę na koniu. Opada na szy ję zwierzęcia, ale nie mam czasu, by coś z ty m zrobić. Wskakuję na wierzchowca i ściskam go kolanami, wbijając wzrok w słońce wiszące nad samy m hory zontem. W pędzie mijam gapiący ch się plebejuszów, pomrukujący ch gniewnie posiłkowy ch, kupieckie kramy. Galopuję główną arterią miasta, przez rzednące tłumy na placu Straceń, wreszcie po brukowany ch uliczkach dzielnicy ilustriańskiej. Rumak gna naprzód, nie zważając na nic; przewracam przekupnia ze straganem, ale jestem w takim szale, że nie zwracam na to uwagi. Głowa Heleny podskakuje jak u marionetki. – Trzy maj się, Heleno – szepczę do niej. – Już prawie jesteśmy. Wpadamy na plac targowy, rozpędzając tłum niewolników, a potem skręcamy ostro w lewo. Czarny Klif wy rasta przed nami, jakby właśnie wy łonił się spod ziemi. Twarze strażników przy bramie są rozmazane, gdy mijamy ich w pełny m galopie. Słońce opada coraz niżej. Jeszcze nie, mówię mu. Jeszcze chwila. – Wio! – popędzam konia, ściskając jego boki. – Szy bciej! Mijamy plac defilad, kawałek pod górę i jesteśmy na główny m dziedzińcu. Wieża dzwonnicza wy rasta kilka kroków przede mną. Zatrzy muję konia i zeskakuję na ziemię. Komendantka stoi przy wieży, jej twarz jest ściągnięta – z gniewu czy nerwów, nie potrafię powiedzieć. Obok niej Kain z dwiema augurkami. Przy glądają mi się z niemy m zainteresowaniem, jakby m prezentował średnio ciekawą cy rkową sztuczkę. Okrzy k rozdziera powietrze. Na dziedzińcu zgromadziły się setki ludzi: uczniowie, centurioni, rodziny – w ty m rodzina Heleny. Jej matka opada na kolana, porażona widokiem zakrwawionej córki. Siostry Heleny, Hanna i Liwia, również klękają, ale ojciec, pan Aquillus, zachowuje kamienną twarz. Obok niego stoi mój dziadek w mundurze galowy m. Wy gląda jak by k przed szarżą, a na jego twarzy maluje się duma. Biorę Helenę na ręce i idę ku wieży. Dziedziniec nigdy nie wy dawał mi się tak rozległy, nawet wtedy, kiedy setki razy musieliśmy biegać z jednego końca na drugi w letnim skwarze. Ciało niemal odmawia mi posłuszeństwa. Mam ochotę położy ć się na ziemi i spać przez ty dzień. Stawiam jednak ostatnich kilka kroków, kładę Helenę przy wieży i wy ciągam dłoń, by dotknąć kamienia. Chwilę później bębny obwieszczają zachód słońca. Tłum wiwatuje. Nie jestem pewien, kto zaczął. Faris? Dex? Może nawet dziadek. Od ry ku setek gardeł zdają się drżeć mury. Na pewno sły chać to w mieście. – Veturius! Veturius! Veturius! – Lekarza! – wrzeszczę do stojącego najbliżej kadeta, który wiwatuje razem z pozostały mi. Nieruchomieje i gapi się na mnie. – Już! Biegnij! – Heleno – szepczę. – Trzy maj się. Jest nieruchoma jak lalka. Przy kładam dłoń do jej zimnego policzka i ry suję kółko kciukiem.
Ani drgnie. Nie oddy cha. A kiedy przy kładam palce do jej gardła, by namacać puls, nic nie czuję.
XVII: Laia Sana i Mazen wspinają się po schodach i znikają na górze, a Keenan wy prowadza mnie z piwnicy. Spodziewam się szy bkiego pożegnania, ale on daje mi znak, by m szła za nim. Skręcamy w zarośniętą chaszczami boczną uliczkę, która jest pusta, jeżeli nie liczy ć gromadki dzieci przy kucnięty ch nad jakimś skarbem. Rozbiegają się na nasz widok. Zerkam na rudowłosego bojownika; przy gląda mi się tak intensy wnie, że robi mi się gorąco. – Cierpiałaś – mówi. – Nic mi nie jest – odpowiadam. Niech nie my śli, że jestem słaba. I tak stąpam po cienkim lodzie. – Liczy się ty lko Darin. Reszta to… – Wzruszam ramionami. Keenan przekrzy wia głowę i przeciąga kciukiem po ledwie już widoczny ch siniakach na mojej szy i. Potem chwy ta mnie za przegub i przy gląda się krwawy m wy broczy nom, jakie zostawiła komendantka. Jego dłonie są delikatne niczy m płomień świecy i gorąco, które odczuwam w piersiach, rozlewa się na kręgosłup, dociera do czubków palców. Puls mi przy spiesza i zabieram dłoń, zdenerwowana własną reakcją. – To wszy stko jej robota? – Nie ma się czy przejmować – odpowiadam ostrzej, niż zamierzałam. Jego wzrok staje się chłodniejszy, a ja mięknę. – Dam sobie radę – mówię. – Tu chodzi o ży cie Darina. Chciałaby m ty lko wiedzieć… – Czy jest blisko. Czy nic mu nie jest. Czy cierpi. – Darin jest wciąż w mieście. By łem przy ty m, jak nasz człowiek składał raport. – Keenan prowadzi mnie w głąb uliczki. – Ale… nie jest w najlepszy m stanie. Zajęli się nim. Cios w brzuch by łby łagodniejszy. Nie muszę py tać, kim są „oni”. Wiem dobrze – przesłuchujący, Maski. – Posłuchaj – mówi Keenan. – Od razu widać, że nie znasz się na szpiegowaniu. Oto kilka podstawowy ch zasad. Plotkuj z pozostały mi niewolnikami – będziesz zaskoczona ty m, jak wiele wiedzą. Staraj się by ć zawsze zajęta – cerowaniem, szorowaniem, zamiataniem. Im bardziej będziesz zajęta, ty m mniejsza szansa, że ktoś zakwestionuje twoją obecność – gdziekolwiek będziesz. Gdy nadarzy się okazja zdoby cia cenny ch informacji, wy korzy staj ją. Ale zawsze miej plan ewakuacji. Ubranie, które masz na sobie, jest w porządku – pomaga ci zlać się z otoczeniem. Ale poruszasz się jak kobieta wolna. Jeżeli ja to spostrzegłem, to inni też. Powłócz nogami, zgarb się. Zachowuj się jak ktoś przy gnębiony. Złamany. – Dlaczego próbujesz mi pomóc? – py tam. – Nie chciałeś ry zy kować ludzkiego ży cia, by ocalić mojego brata. Keenan odwraca wzrok. – Moi rodzice też nie ży ją – mówi. – Cała moja rodzina. Od dawna. – Rzuca mi szy bkie, niemal gniewne spojrzenie i przez ułamek sekundy widzę ich w jego oczach, jego nieży jący ch bliskich, przebły ski rudy ch włosów i piegów. Miał braci? Siostry ? By ł najstarszy z rodzeństwa? Najmłodszy ? Chcę zapy tać, ale ma posępną minę. – Wciąż uważam, że twoja misja jest pozbawiona sensu – mówi. – Co nie oznacza, że nie
rozumiem, dlaczego się jej podjęłaś. I wcale nie chcę, żeby ś poniosła porażkę. – Doty ka pięścią serca i wy ciąga ku mnie dłoń. – Wolność albo śmierć – mruczy. – Wolność albo śmierć. – Ściskam jego dłoń, czując każdy jej mięsień. Od dziesięciu dni doty kano mnie co najwy żej, żeby skrzy wdzić. Jakże tęsknię za przy jazny m doty kiem babci głaszczącej mnie po głowie, Darina siłującego się ze mną na rękę i udającego, że przegry wa, dziadka ściskającego moje ramię na dobranoc. Nie chcę, żeby Keenan puścił moją dłoń. Trzy ma ją jeszcze przez chwilę, tak jakby to wiedział. Potem jednak odwraca się i odchodzi, zostaję sama na pustej ulicy, a w palcach wciąż czuję mrowienie. *** Oddawszy na poczcie pierwszy list komendantki, kieruję kroki w zady mione uliczki niedaleko portu. Serrańskie lata są zawsze gorące, ale w dzielnicy zbrojeniowej upał jest iście morderczy. Panuje tu niesamowity rozgardiasz; bardziej tu tłoczno i gwarno niż na ry nku w dzień targowy. Snopy iskier try skają spod młotów wielkich jak moja głowa, paleniska żarzą się krwistą czerwienią, co kilka kroków biją w niebo kłęby pary, gdy hartowana jest kolejna szabla. Płatnerze wy krzy kują polecenia, a pomocnicy spieszą je wy konać. Setki miechów skrzy pią niczy m okręty podczas sztormu. Gdy ty lko wkraczam na teren dzielnicy, zatrzy muje mnie pluton legionistów; chcą wiedzieć, co tu robię. Pokazuję im list od komendantki, a potem sprzeczam się z nimi przez dziesięć minut, przekonując, że jest autenty czny. W końcu niechętnie pozwalają mi iść. Zastanawiam się, jak Darin zdołał się tu dostać, i to nie raz, lecz dzień po dniu. „Zajęli się nim” – powiedział Keenan. Jak długo zdoła wy trzy mać tortury ? Z pewnością dłużej niż ja. Mając piętnaście lat, Darin spadł z drzewa, kiedy próbował ry sować Scholarów pracujący ch w wojańskim sadzie. Wrócił do domu z otwarty m złamaniem nadgarstka, a ja wrzasnęłam i prawie zemdlałam. „Nic się nie stało – powiedział. – Dziadek to nastawi. Znajdź go, a potem pobiegnij do sadu po mój notatnik. Upuściłem go, a nie chciałby m, żeby ktoś go zabrał”. Mój brat ma żelazną wolę naszej matki. Jeżeli ktokolwiek zdoła przetrwać wojańskie tortury, to właśnie on. Idąc, czuję lekkie szarpnięcie u rąbka spódnicy. Spoglądam w dół, sądząc, że ktoś ją przy deptał, ale w zamian dostrzegam ty lko cień smy rgający szy bko po kocich łbach. Czuję dreszcz na plecach i sły szę okrutny chichot. Dostaję gęsiej skórki – ten śmiech skierowany by ł do mnie. Jestem tego pewna. Zaniepokojona przy spieszam kroku i po chwili udaje mi się przekonać starszego plebejusza, by zaprowadził mnie do kuźni Telumana. Znajduję ją w jednej z boczny ch uliczek, oznaczoną kutą literą „T” przy mocowaną do drzwi. Tutaj akurat panuje cisza. Pukam, lecz nikt nie odpowiada. Co teraz? Wchodzić do środka, ry zy kując, że rozgniewam gospodarza, czy wracać do komendantki bez odpowiedzi, której wy raźnie zażądała? Wy bór nie jest trudny. Drzwi otwierają się na przedpokój. Przedziela go zakurzony kontuar, za który m stoją dziesiątki przeszklony ch gablot; z ty łu są kolejne, węższe drzwi. Sama kuźnia znajduje się w duży m pomieszczeniu po prawej, zimna i pusta, miechy nieruchome. Na kowadle leży młot, ale
pozostałe narzędzia wiszą na kołkach na ścianie. Coś uderza mnie w ty m pomieszczeniu. Przy pomina mi inne, ale nie potrafię sobie uświadomić jakie. Przez rząd wy soko umieszczony ch okien wpada wątły blask, oświetlając drobiny kurzu, które wzbiłam, wchodząc. Miejsce sprawia wrażenie opuszczonego, co wprawia mnie w zaniepokojenie. Jak mam zanieść odpowiedź, skoro kowala tu nie ma? Światło odbija się od szklany ch gablot i moją uwagę przy ciągają wy stawione w nich szable. Są po mistrzowsku wy kute, z misterny mi ozdobny mi detalami, od głowicy, przez jelec, po wy cy zelowane ostrze. Zaintry gowana ich pięknem podchodzę bliżej. Coś mi przy pominają, tak jak całe pomieszczenie – coś ważnego, coś, co ma znaczenie. A potem nagle rozumiem. List komendantki wy pada mi ze zdrętwiałej dłoni. Już wiem. Darin nary sował te właśnie szable. Tę kuźnię. Ten młot i to kowadło. Ty le czasu spędziłam, zastanawiając się, jak go uratować, że niemal zapomniałam o ry sunkach, od który ch wszy stko się zaczęło. A teraz stoję przed ty m, co przedstawiają. – Coś się stało, panienko? W wąskich ty lny ch drzwiach stoi Wojanin przy pominający bardziej pirata rzecznego niż kowala. Głowę ma wy goloną i cały jest w kolczy kch – sześć kolczy ków w każdy m uchu, po jedny m w nosie, brwiach i ustach. Wielobarwne tatuaże – ośmioramienne gwiazdy, kiście winogron, młot i kowadło, ptak, kobiece oczy, waga – pokry wają jego ręce od nadgarstków po ramiona, znikając pod skórzaną kamizelką. Nie może by ć więcej niż piętnaście lat starszy ode mnie. Jak większość Wojan jest wy soki i umięśniony, ale szczupły, bez tuszy, której spodziewałaby m się po kowalu. Czy to jego podglądał Darin? – Kim pan jest? – Jestem tak wy trącona z równowagi, że zapominam, że to Wojanin. Mężczy zna unosi brew, jakby chciał powiedzieć: „Ja? A kim, u diabła, ty jesteś?”. – To moja pracownia – odpowiada. – Jestem Spiro Teluman. Oczywiście, że to on, ty głupia. Wy ciągam list od komendantki, mając nadzieję, że zapisze moją niefortunną uwagę na karb naiwności. Czy ta list, ale nic nie mówi. – Kazano mi przy nieść odpowiedź. – Nie jestem zainteresowany. – Podnosi wzrok. – Powiedz jej, że nie jestem zainteresowany. – Potem wraca na zaplecze. Przy glądam mu się niepewnie. Czy wie, że mojego brata uwięziono za szpiegowanie w jego kuźni? – my ślę. Czy widział ry sunki Darina? Czy zawsze jest tu tak pusto? Czy właśnie to umożliwiło Darinowi dostanie się do środka? Próbuję to wszy stko rozwikłać, kiedy nagle czuję niepokojący dreszcz na plecach, niczy m chciwy doty k palców ducha. – Laio. Przy drzwiach gęstnieje cień, niczy m plama rozlanego atramentu. Nabiera kształtu, pojawiają się bły szczące szparki oczu, a ja zaczy nam się pocić. Dlaczego tutaj? Dlaczego teraz? Dlaczego nie potrafię zapanować nad wy tworami własnego umy słu? Dlaczego nie potrafię sprawić, by zniknęły ? – Laio. – Cień podnosi się i nabiera ludzkiego kształtu. Pojawiają się kontury i barwy, a głos brzmi tak znajomo i autenty cznie, jakby to mój brat stał przede mną we własnej osobie. – Dlaczego mnie zostawiłaś, Laio?
– Darin? – Zapominam, że to halucy nacja, że stoję w wojańskiej kuźni, parę kroków od kowala o morderczy m wy glądzie. Zjawa przekrzy wia głowę dokładnie tak, jak zwy kł robić to Darin. – Torturują mnie, Laio. To nie Darin. To wy twór mojego umy słu. Poczucie winy, lęk. Głos zmienia się, nawarstwia, jakby trzech Darinów naraz mówiło do mnie. Blask w oczach fałszy wego Darina gaśnie równie szy bko jak słońce w burzę, a jego źrenice zamieniają się w czarne dziury, jakby całe jego ciało wy pełniał cień. – Nie przeżyję tego, Laio. To boli. Zjawa wy ciąga dłoń, by chwy cić mnie za ramię, i przeszy wa mnie przenikliwy chłód. Wy daję okrzy k, zanim zdołam się powstrzy mać, i ręka zjawy opada. Wy czuwam za sobą czy jąś obecność i odwracam się, by ujrzeć Spiro Telumana dzierżącego najpiękniejszą szablę, jaką kiedy kolwiek widziałam. Odsuwa mnie delikatnie na bok i celuje szablą w zjawę. Tak jakby ją widział. Jakby ją sły szał. – Zgiń, przepadnij – mówi. Zjawa puchnie, chichocze, a potem się rozpada; po chwili jest już ty lko gromadką cieni, raniący ch moje uszy okrutny m śmiechem przy pominający m chrzęst lodowy ch odłamków. – Mamy chłopaka w swojej władzy. Nasi bracia podgryzają jego duszę. Wkrótce postrada zmysły i będzie gotowy. Wtedy nadejdzie czas uczty. Spiro opuszcza szablę. Cienie wrzeszczą, co brzmi, jakby na podłodze rozsy py wano gwoździe. Przeciskają się pod drzwiami niczy m szczury uciekające przed powodzią. Kilka sekund później znikają. – Pan… je widzi – mówię. – My ślałam, że są ty lko w mojej głowie. My ślałam, że wariuję. – Nazy wamy je ghulami – mówi Teluman. – Ale… – Siedemnaście lat scholarskiego pragmaty zmu buntuje się przeciwko realności istot, które podobno są ty lko legendą. – Ale ghule nie istnieją. – Są równie realne jak ty czy ja. Opuściły nasz świat na jakiś czas. Ale teraz wróciły. Nie każdy je widzi. Karmią się smutkiem, żalem i odorem krwi. – Rozgląda się po kuźni. – Podoba im się tutaj. Kieruje na mnie spojrzenie swoich jasnozielony ch oczu, uważne i nieufne. – Zmieniłem zdanie. Powiedz komendantce, że rozważę jej prośbę. Niech przy śle plany. Ty je dostarczy sz. *** Przez głowę przebiegają mi dziesiątki my śli. Dlaczego Darin ry sował kuźnię Telumana? Jak dostał się do środka? Dlaczego Teluman widzi ghule? Czy widział też zjawę-Darina? Czy Darin umiera? Jeżeli ghule istnieją, to czy dżinny też? Dotarłszy do Czarnego Klifu, rzucam się w wir pracy, zatracając się w pastowaniu podłóg i szorowaniu wanien, by zapomnieć o my ślach kłębiący ch mi się w głowie. Jest wieczór, a komendantka jeszcze nie wróciła. Kieruję się do kuchni, cała pachnąca pastą do podłóg, z głową bolącą od grzmotu bębnów, które biją przez cały dzień.
Izzi, zajęta składaniem ręczników, ry zy kuje spojrzenie w moją stronę. Gdy się uśmiecham, odpowiada lekkim wy gięciem warg. Kucharka my je blaty na noc, ignorując mnie jak zwy kle. My ślę o ty m, co poradził mi Keenan: plotkować, znajdować sobie zajęcia. Biorę koszy k z szy ciem i siadam przy stole. Spoglądając na Izzi i kucharkę, zastanawiam się nagle, czy nie są spokrewnione. Przechy lają głowę w ten sam sposób, obie są drobne i mają jasne włosy. Istnieje pomiędzy nimi ciche porozumienie, które sprawia, że z całego serca tęsknię za babcią. Kucharka udaje się w końcu na spoczy nek i w kuchni zapada cisza. Gdzieś w mieście mój brat cierpi w wojańskim więzieniu. Musisz zdobyć informacje, Laio. Musisz dać coś ruchowi oporu. Weź Izzi na spytki. – Legioniści tak głośno dzisiaj wiwatowali – mówię, nie podnosząc wzroku. Izzi chrząka przy jaźnie. – I uczniowie też. Ciekawe dlaczego. – Gdy nie odpowiada, zmieniam pozy cję, a ona zerka na mnie przez ramię. – Chodzi o Próby. – Na moment odry wa się od ręczników. – Bracia Farrarowie wrócili dziś rano. Aquilla i Veturius ledwie zdąży li. Zostaliby zabici, gdy by zjawili się dosłownie kilka sekund później. Jeszcze nigdy nie by ła taka rozmowna i muszę uważać, żeby nie dać po sobie nic poznać. – Skąd wiesz to wszy stko? – py tam. – Cała szkoła o ty m mówi. – Ścisza głos, a ja przy suwam się odrobinę bliżej. – Nawet niewolnicy. Nie bardzo są inne tematy, chy ba że chcesz rozmawiać o ty m, kto ma jakie siniaki. Chichoczę i czuję się dziwnie, nieswojo, jakby m żartowała na pogrzebie. Izzi jednak uśmiecha się i wrażenie mija. Bębny znowu zaczy nają bić i chociaż Izzi nie przery wa pracy, widzę, że słucha. – Rozumiesz bębny – mówię. – Zwy kle wy dają rozkazy. „Pluton Niebieski zgłosi się na wachtę”. „Wszy scy kadeci do zbrojowni”. I tak dalej. Teraz nakazują przeszukanie tuneli we wschodniej części miasta. – Spogląda na równiutki stos ręczników. Kosmy k włosów opada jej na twarz i wy gląda jeszcze młodziej niż zwy kle. – Gdy pobędziesz tu trochę, nauczy sz się je rozumieć. Kiedy trawię ten niepokojący fakt, drzwi frontowe zamy kają się z trzaskiem. Obie podskakujemy. – Niewolnico. – To komendantka. – Na górę. Wy mieniamy spojrzenia i z zaskoczeniem stwierdzam, że serce wali mi nieprzy jemnie szy bko. Wchodząc po schodach, czuję narastający ucisk w gardle. Nie wiem dlaczego. Komendantka wzy wa mnie co wieczór, by m zabrała rzeczy do prania i upięła jej włosy na noc. Dzisiaj jest tak samo, Laio, powtarzam sobie. Gdy wchodzę do pokoju, ona stoi przy toaletce, przesuwając nóż nad płomieniem świecy. – Przy niosłaś odpowiedź od płatnerza? Powtarzam to, co przekazał mi Teluman, a komendantka przy gląda mi się z chłodny m zainteresowaniem. To najbardziej emocjonalna reakcja, jaką dotąd u niej widziałam. – Spiro nie przy jął nowego zlecenia od lat. Musiałaś przy paść mu do gustu. – Sposób, w jaki to mówi, sprawia, że wstrząsa mną dreszcz. Wy próbowuje ostrość noża na czubku palca, a potem ściera kropelkę krwi. – Dlaczego go otworzy łaś?
– Słucham? – List – mówi. – Otworzy łaś go. Dlaczego? – Staje przede mną i gdy by ucieczka miała jakikolwiek sens, już by mnie tu nie by ło. Mnę rąbek sukni w dłoniach. Komendantka przekrzy wia głowę, oczekując odpowiedzi, jakby naprawdę by ła ciekawa, jakby m rzeczy wiście mogła powiedzieć coś, co by ją zadowoliło. – To by ł przy padek. Ręka mi się ześlizgnęła… i złamałam pieczęć. – Nie umiesz czy tać – mówi. – Więc nie widzę powodu, dla którego miałaby ś go otwierać celowo. Chy ba że jesteś szpiegiem, który chce zdradzić moje sekrety ruchowi oporu. – Jej usta wy ginają się w czy mś, co zasługiwałoby na miano uśmiechu, gdy by nie by ło tak pozbawione radości. – Ja nie… ja… – Jak dowiedziała się o liście? My ślę o szmerze, który usły szałam w kory tarzu, gdy rano wy chodziłam z jej pokoju. Czy widziała, jak manipuluję przy liście? Czy na poczcie zauważy li naruszoną pieczęć? Teraz to już nieważne. Przy pominam sobie ostrzeżenie Izzi. „Komendantka wiele widzi. Wiele wie”. Rozlega się pukanie do drzwi i na rozkaz komendantki do środka wchodzą dwaj legioniści. – Przy trzy majcie ją – mówi. Legioniści chwy tają mnie i już wiem, po co jej ten nóż. – Nie, proszę, nie… – Cisza. – Wy powiada to słowo przeciągle jak imię kochanka. Żołnierze przy gważdżają mnie do krzesła, ich ręce są ciężkie jak kajdany, kolanami przy trzy mują moje nogi. Ich twarze nic nie zdradzają. – Normalnie za taką bezczelność wy jęłaby m ci oko – mówi komendantka zamy ślony m głosem. – Albo odjęła dłoń. Ale nie sądzę, by ś oszpecona spodobała się Spiro Telumanowi. Masz szczęście, że chcę, żeby wy kuł mi szablę. Masz szczęście, że on chce posmakować ciebie. Jej wzrok pada na moją pierś, na gładką skórę nad sercem. – Proszę – mówię. – To by ła pomy łka. Przy suwa się bliżej, jej usta są blisko moich, jej martwe oczy przez krótką chwilę jarzą się blaskiem furii. – Głupia dziewucho – szepcze. – Jeszcze się nie nauczy łaś? Ja nie toleruję pomy łek. Knebluje mi usta, a potem nóż wrzy na mi się w skórę. Prowadzi go wolno, tak wolno. Zapach przy palonej skóry uderza mnie w nozdrza i sły szę własne błagania o litość, potem łkanie, a później wrzask. Darin. Darin. Myśl o Darinie. Nie mogę jednak my śleć o swoim bracie. Otępiała od bólu, nie potrafię nawet przy pomnieć sobie jego twarzy.
XVIII: Elias Helena ży je. Nie może by ć martwa. Przeży ła inicjację, dzicz, poty czki graniczne, chłosty. Jest nie do pomy ślenia, żeby miała umrzeć teraz, i to z ręki kogoś tak podłego jak Markus. Moje wewnętrzne dziecko, z którego istnienia nie zdawałem sobie dotąd sprawy, wy je z wściekłości. Tłum na dziedzińcu postępuje naprzód. Uczniowie wy ciągają szy je, by przy jrzeć się Helenie. Lodowata twarz mojej matki znika mi z widoku. – Ocknij się, Heleno! – wołam, ignorując napierający ch gapiów. – Proszę. Nie ży je, my ślę. Nie dała rady. Przez sekundę, która zdaje się ciągnąć w nieskończoność, trzy mam ją, odrętwiały. Nie ży je. – Z drogi, do diaska. – Głos dziadka dobiega jakby z oddali, ale po chwili jest już przy mnie. Patrzę na niego, wstrząśnięty. Zaledwie kilka dni temu widziałem jego zwłoki na pobojowisku. Jest jednak tutaj, cały i zdrowy. Przy kłada dłoń do gardła Heleny. – Ży je – mówi. – Ledwie. Zróbcie przejście! – Wy ciąga szablę i tłum ustępuje. – Dawajcie tu lekarza! Nosze! Ruszać się! – Augur – wy krztuszam. – Gdzie jest augur? – Jakby na zawołanie pojawia się Kain. Przekazuję Helenę dziadkowi, starając się nie rzucić augurowi do gardła za to, co nam zgotował. – Potrafisz uzdrawiać – mówię przez zaciśnięte zęby. – Ocal ją. Dopóki jeszcze ży je. – Rozumiem twój gniew, Eliasie. Czujesz ból, żal… – Jego słowa są jak niekończące się krakanie wron. – Powiedzieliście: żadnego oszukiwania. – Spokojnie, Eliasie. Nie przegraj sprawy. Nie teraz. – Ale Farrarowie oszukiwali. Wiedzieli, że będziemy na przełęczy. Zasadzili się na nas. – Umy sły augurów są połączone. Gdy by któreś z nas pomogło Markusowi i Zakowi, pozostali wiedzieliby o ty m. Waszego położenia nikt nie znał. – Nawet moja matka? – Nawet ona – odpowiada Kain po chwili milczenia, które jest wy mowne. – Zajrzeliście jej do głowy ? – py ta dziadek. – Jesteście absolutnie pewni, że nie wiedziała, gdzie jest Elias? – Czy tanie w my ślach to nie to samo co czy tanie książki, generale. Wy maga długich lat studiów… – A więc potraficie czy tać w jej my ślach czy nie? – Keris Veturia chadza mroczny mi ścieżkami. Ciemność spowija ją, ukry wając przed naszy m wzrokiem. – A więc nie potraficie – kwituje dziadek sucho. – Jeżeli nie potraficie czy tać w jej my ślach – mówię – to skąd wiecie, że nie pomogła Markusowi i Zakowi oszukiwać? Odczy taliście ich my śli? – Nie uważamy za konieczne… – Rozważcie rzecz ponownie – przery wam mu. – Moja najlepsza przy jaciółka umiera, bo te
skurwy sy ny zamy dliły wam oczy. – Cy reno – mówi Kain do jednej z augurek. – Ustabilizuj stan Aquilli i odizoluj Farrarów. Nikt nie może ich widzieć. – Zwraca się do mnie. – Jeżeli to, co mówisz, jest prawdą, to równowaga została zachwiana i musimy ją przy wrócić. Uratujemy ją od śmierci. Ale jeżeli nie będziecie w stanie udowodnić, że Markus i Zachariasz oszukiwali, zmuszeni będziemy zostawić aspirantkę Aquillę własnemu losowi. Kiwam szty wno głową, lecz w my ślach krzy czę: Ty idioto! Ty głupi, odrażający demonie! Pozwalasz ty m krety nom wy grać! Pozwalasz, żeby morderstwo uszło im na sucho! Dziadek, dziwnie milczący, idzie ze mną do izby chory ch. Drzwi otwierają się i staje w nich komendantka. – Ostrzegasz swoich sługusów, Keris? – Dziadek nachy la się nad córką, wy dy mając pogardliwie wargi. – Nie wiem, co masz na my śli. – Jesteś zdrajczy nią własnego rodu, dziewczy no – mówi jedy ny człowiek w Imperium na ty le odważny, by nazwać moją matkę dziewczy ną. – Nie my śl, że o ty m zapomnę. – Ty wy brałeś swojego fawory ta, generale. – Jej wzrok kieruje się ku mnie i dostrzegam w nim bły sk czy stej nienawiści. – Ja wy brałam swojego. Zostawia nas przy drzwiach. Dziadek odprowadza ją wzrokiem i wiele dałby m, żeby znać jego my śli. Co widzi, kiedy na nią patrzy ? Małą dziewczy nkę, którą by ła? Bezduszną kreaturę, którą się stała? Czy wie, dlaczego jest właśnie taka? Czy obserwował jej przemianę? – Nie lekceważ jej, Eliasie – mówi. – Ona nie zwy kła przegry wać.
XIX: Laia Gdy otwieram oczy, widzę nad sobą niski sufit. Nie pamiętam momentu, kiedy straciłam przy tomność. Mogło to by ć kilka minut albo kilka godzin temu. Przez zasłonę w drzwiach dostrzegam skrawek nieba, które wy gląda, jakby nie mogło się zdecy dować, czy jest noc, czy ranek. Wspieram się na łokciu, tłumiąc jęk. Ból jest wszechogarniający, tak dotkliwy, jakby towarzy szy ł mi od zawsze. Nie patrzę na ranę. Nie muszę. Patrzy łam na komendantkę, kiedy wy cinała grube, precy zy jne „K” na moim ciele, od obojczy ka do miejsca nad sercem. Napiętnowała mnie. Oznakowała jako swoją własność. To znamię będę nosić do końca ży cia. Oczyść i opatrz ranę. Wracaj do pracy. Nie daj jej okazji, by cię znowu skrzywdziła. Zasłona podnosi się i do środka wślizguje się Izzi. Siada na końcu mojej pry czy, tak drobna, że nie musi się wcale schy lać, żeby nie uderzy ć głową w sufit. – Już prawie świt. – Odruchowo sięga do opaski na oku, ale powstrzy muje się i wplata palce w materiał bluzki. – Legioniści przy prowadzili cię wieczorem. – Jest taka paskudna. – Nienawidzę siebie za te słowa. Jesteś słaba, Leio. Jesteś taka słaba. Matka miała czterocalową bliznę po ranie zadanej przez legionistę. Ojciec miał na plecach ślady po smaganiu biczem, nigdy nie powiedział, jak i kiedy powstały. Oboje dumnie się z nimi obnosili, by ły dowodem ich umiejętności przeży cia. Bądź silna jak oni, Laio. Bądź dzielna. Nie jestem dzielna. Jestem słaba i aż mnie mdli, kiedy udaję, że jest inaczej. – Mogło by ć gorzej. – Izzi unosi dłoń do pustego oczodołu. – To by ła pierwsza kara, jaka mnie spotkała. – Jak… kiedy …? – O, bogowie, nie ma delikatnego sposobu, żeby o to zapy tać. Milknę. – Miesiąc po ty m, kiedy tu się pojawiłam. Kucharka próbowała otruć komendantkę. – Izzi bawi się przepaską na oku. – Miałam wtedy chy ba pięć lat. To by ło ponad dziesięć lat temu. Komendantka wy czuła truciznę, Maski są w ty m wy szkolone. Kucharki nie tknęła nawet palcem. Podeszła do mnie z rozżarzony m pogrzebaczem i kazała jej patrzeć. Pamiętam, że chwilę przed ty m, błagałam w my ślach, żeby się ktoś pojawił. Moja matka? Ojciec? Ktoś, kto by ją powstrzy mał. Ktoś, kto by mnie stamtąd zabrał. Potem, pamiętam, marzy łam już ty lko o ty m, żeby umrzeć. Miała pięć lat. Po raz pierwszy dociera do mnie, że Izzi jest niewolnicą niemal całe swoje ży cie. To, przez co ja przechodzę od jedenastu dni, ją spoty ka od lat. – Potem kucharka mną się zajęła. Zna się na lekach. Tej nocy chciała zabandażować ci ranę, ale… nie pozwoliłaś się do siebie zbliży ć. Przy pominam sobie, jak legionista wrzuca moje bezwładne ciało do kuchni. Czuję delikatny doty k dłoni, sły szę przy ciszone głosy. Bronię się resztkami sił, bojąc się, że znów ktoś chce mnie skrzy wdzić. Ciszę przery wa echo poranny ch bębnów. Chwilę później sły szę dobiegający z kory tarza głos kucharki, py tającej Izzi, czy już się obudziłam.
– Pani komendantka chce, żeby ś przy niosła jej piasek z wy dm do szorowania ciała – odzy wa się Izzi. – Później masz zanieść dokumenty Spiro Telumanowi. Ale najpierw pozwól, żeby kucharka cię opatrzy ła. – Nie. – Widząc moją gwałtowną reakcję, Izzi podry wa się na równe nogi. Po ty lu latach spędzony ch z komendantką też reagowałaby m nerwowo. – Pani komendantka potrzebuje piasku do porannej kąpieli. Nie chcę, żeby mnie ukarała za spóźnienie. Izzi kiwa ze zrozumieniem głową, wręcza mi koszy k na piasek i pospiesznie odchodzi. Podnoszę się, świat wiruje mi przed oczami. Owijam chustę wokół szy i, zasłaniając literę K, i chwiejny m krokiem wy chodzę z pokoju. Każdy krok sprawia mi ból, doty k chusty drażni ranę, kręci mi się w głowie i czuję mdłości. Z niechęcią przy pominam sobie pełne determinacji skupienie na twarzy komendantki, kiedy cięła moją skórę. Jest koneserką bólu, tak jak inni są koneserami wina. Poświęciła mi swój cenny czas. Z nieznośną powolnością kieruję się na ty ły domu. Nim dotrę do ścieżki prowadzącej w dół klifu na wy dmy, zaczy nam drżeć. Ogarnia mnie rozpacz. Jak mam pomóc Darinowi, skoro nie mogę nawet chodzić? Jak mam szpiegować, skoro każda próba jest karana w taki sposób? Nie ocalisz go, ponieważ nie przeżyjesz w domu komendantki. Wątpliwości, niczy m płożące się, dławiące pędy bluszczu zakradają się podstępnie do mojej głowy. To będzie koniec – twój i twojej rodziny. Zginiecie jak wielu innych wcześniej. Ścieżka wije się i kluczy, zdradliwa jak ruchome piaski. Gorący wiatr smaga moją twarz i wy ciska z oczu łzy, tak że w końcu nie widzę, dokąd idę. U podnóża urwiska upadam na piasek. Echo niesie po pustkowiu mój szloch, ale nie dbam o to. Nikt mnie tu nie usły szy. Ży cie w dzielnicy Scholarów nigdy nie by ło łatwe. Czasem by ło straszne, jak wtedy gdy zabrano moją przy jaciółkę Zarę, albo kiedy zasy pialiśmy z Darinem, a w brzuchach burczało nam z głodu. Jak wszy scy Scholarzy, nauczy łam się spuszczać wzrok w obecności Wojan, ale przy najmniej nie musiałam giąć się przed nimi w ukłonach i padać na kolana. Przy najmniej moje ży cie by ło wolne od tej udręki, od oczekiwania na jeszcze większy ból. Babcia i dziadek chronili mnie bardziej, niż zdawałam sobie z tego sprawę. By ł jeszcze Darin, który wy dawał mi się tak wielki, że aż nieśmiertelny niczy m gwiazdy. Wszy stko przepadło. Już ich nie ma. Nie ma Lis z jej wesoły mi oczami, które widzę do tej pory tak wy raźnie, że trudno mi uwierzy ć, iż minęło już dwanaście lat od jej śmierci. Moich rodziców, którzy chcieli dać Scholarom wolność, a dali się zabić. Odeszli wszy scy i pozostawili mnie tu samą. Z piasków wy łaniają się cienie i zaczy nają mnie otaczać. To ghule. „Karmią się smutkiem i żalem oraz odorem krwi”. Jeden z nich tak przeraźliwie krzy czy, że upuszczam koszy k. Dźwięk jest dziwnie znajomy. – Litości! – wy śmiewają się piskliwy mi głosami. – Błagam o litość! Zasłaniam dłońmi uszy, w ich głosach rozpoznaję swój głos, kiedy błagałam komendantkę. Skąd wiedziały ? Jak mogły mnie sły szeć? Cienie krążą wokół, chichocząc. Jeden, odważniejszy od pozostały ch, gry zie mnie poły skujący mi zębami w nogę. – Przestańcie! – krzy czę, czując na skórze mroźny doty k. – Przestańcie! Przestańcie! – przedrzeźniają mnie ghule z głośny m rechotem. Gdy by m miała szablę, nóż, coś, czy m mogłaby m je odstraszy ć, tak jak to zrobił Spiro
Teluman. Nie mam niczego, próbuję więc niezdarnie odejść, ale wpadam prosto na ścianę. Tak mi się przy najmniej wy daje. Mija chwila, nim uświadamiam sobie, że to ty lko człowiek. Wy soki, barczy sty i umięśniony jak lampart. Odskakuję i tracę równowagę, ale podtrzy mują mnie dwie wielkie dłonie. Podnoszę wzrok i zamieram w bezruchu na widok znajomy ch, jasnoszary ch oczu.
XX: Elias Następnego dnia po Próbie budzę się przed świtem, otumaniony jeszcze środkiem nasenny m, który mi podano. Jestem ogolony i czy sty ; ktoś przebrał mnie w świeży mundur. – Eliasie. – Z mroku pokoju wy łania się sy lwetka Kaina. Na jego twarzy znać zmęczenie, jakby nie spał całą noc. Uniesioną dłonią powstrzy muje potok py tań. – Aspirantka Aquilla jest w dobry ch rękach lekarza z Czarnego Klifu – uspokaja mnie. – Jeśli ma przeży ć, przeży je. Augurowie nie będą się wtrącać, ponieważ nie znaleźliśmy niczego, co wskazy wałoby na to, że Farrarowie spiskowali. Zwy cięzcą pierwszej Próby ogłosiliśmy Markusa. Otrzy mał w nagrodę szty let i… – Co? – Wrócił pierwszy … – Dlatego że oszukiwał. Otwierają się drzwi i wchodzi, uty kając, Zak. Sięgam po szablę, którą dziadek zostawił u wezgłowia mojego łóżka. Zamierzam się na gadzinę, ale Kain staje pomiędzy nami. Zry wam się z łóżka i wkładam szy bko buty, nie będę się wy legiwał, kiedy ten pies jest koło mnie. Kain kieruje wy prostowany palec w kierunku Zaka. – Chcesz coś powiedzieć. – Powinniście ją uzdrowić. – Na szy i Zaka pojawiają się nabrzmiałe ży ły, potrząsa głową jak pies po kąpieli. – Przestań! – mówi do augura. – Przestań grzebać mi w głowie. Po prostu ją ulecz. – Masz wy rzuty sumienia, gnojku? – Próbuję ominąć Kaina, ale augur powstrzy muje mnie zaskakująco zręcznie. – Nie twierdzę, że oszukiwaliśmy. – Zak rzuca szy bkie spojrzenie Kainowi. – Mówię ty lko, że powinniście ją uzdrowić. Kain utkwił wzrok w Zaku i znieruchomiał. Atmosfera zgęstniała. Augur czy ta mu w my ślach. Czuję to. – Ty i Markus odnaleźliście się. – Kain marszczy brwi. – Doprowadził was do siebie… to nie by ł jeden z augurów. Ani pani komendant. – Augur zamy ka oczy, jakby chciał się bardziej skupić, po chwili je otwiera. – I co? – py tam. – Co zobaczy łeś? – Dość, żeby mieć pewność, że augurowie muszą uzdrowić aspirantkę Aquillę. Ale za mało, żeby by ć przekonany m, że Farrarowie dopuścili się oszustwa. – Dlaczego nie zajrzy sz po prostu do umy słu Zaka, tak jak to robisz u inny ch…? – Nasza moc jest ograniczona. Nie potrafimy wniknąć do umy słu ludzi, którzy nauczy li się przed ty m bronić. Przy glądam się badawczo Zakowi. Skąd, do diabła, wie, jak nie dopuszczać augurów do swoich my śli?
– Obaj macie godzinę na opuszczenie terenu szkoły – odzy wa się Kain. – Poinformuję panią komendant, że zwolniłem was dzisiaj z obowiązków. Idźcie na spacer, na ry nek, do burdelu. Nie obchodzi mnie to. I nie wracajcie do akademii przed wieczorem. Nie wchodźcie też do izby chory ch. Zrozumiano? – Dlaczego mamy opuścić szkołę? – Zak wzrusza ramionami. – Ponieważ twoje my śli, Zachariaszu, są pełne bólu. A w twoich, Veturiusie, zemsta pobrzmiewa z taką mocą, że nie sły szę niczego innego. Niczego, co pozwoliłoby mi zrobić to, co musi zostać zrobione, żeby uleczy ć aspirantkę Aquillę. Idźcie już. Kain odsuwa się na bok, a Zak i ja z ociąganiem wy chodzimy z pokoju. Zak próbuje mi uciec, ale mam mnóstwo py tań i nie pozwolę mu wy winąć się od odpowiedzi. Doganiam go. – Skąd wiedzieliście, gdzie jesteśmy ? Skąd wiedziała to komendantka? – Ona ma swoje sposoby. – Jakie sposoby ? Co pokazałeś Kainowi? Co zrobiłeś, że nie dopuściłeś go do swoich my śli? Zak! – Ciągnę go za ramię. Zak obraca się w moją stronę. Strząsa moją dłoń, ale nie odchodzi. – Wszy stkie te opowieści Plemieńców o dżinnach i ifry tach, ghulach i zjawach to nie bzdury, Veturiusie. Ani mity. Te stworzenia istnieją naprawdę. Przy chodzą tutaj. Chronią ją. – A co ona cię obchodzi? Twój brat dokuczał jej przez lata, a ty nigdy nie próbowałeś go powstrzy mać. Zak wbija wzrok w piasek na pusty m o tej porze placu szkoleniowy m. – Wiesz, co jest najgorsze? – odzy wa się cicho. – By łem bliski tego, żeby go na zawsze zostawić. Uwolnić się wreszcie od niego. Nie to spodziewałem się usły szeć. Odkąd znaleźliśmy się w Czarny m Klifie, Markus i Zak by li nierozłączni. Młodszy z Farrarów zdawał się bliższy swojemu bratu niż własny cień tamtego. – Jeśli chcesz się od niego uwolnić, to dlaczego spełniasz wszy stkie jego kapry sy ? Dlaczego się nie zbuntujesz? – Jesteśmy razem już tak długo. – Zak kręci głową. Wy raz jego twarzy, w miejscu, gdzie maska jeszcze nie przy rosła, pozostaje nieodgadniony. – Nie wiem, kim by łby m bez niego. Rusza w kierunku bramy wy jściowej. Nie idę za nim. Muszę ochłonąć. Udaję się w stronę wschodniej baszty, zapinam uprząż i spuszczam się po linie na wy dmy. Piasek wiruje dookoła mnie. Czuję zamęt w głowie. Brnę wzdłuż podnóża urwiska, wpatrzony we wschodzące na pobladły m hory zoncie słońce. Zry wa się wiatr, gorący i natarczy wy. Na piasku pojawiają się dziwne kształty, tańczące i wirujące postacie oży wione wiatrem. W powietrzu pły ną jakieś szepty, wy daje mi się, że sły szę czy jś śmiech. „Te stworzenia istnieją naprawdę. Przy chodzą tutaj”. Czy żby Zak próbował powiedzieć mi coś o następnej Próbie? Czy żby sugerował, że moja matka zadaje się z demonami? Czy w taki właśnie sposób pokrzy żowała plany moje i Heleny ? Wmawiam sobie, że to śmieszne. Wierzy ć w moc augurów to jedno. Ale w dżinny ognia i zemsty ? Ifry ty powiązane z ży wiołami jak wiatr, woda czy piasek? Może Zak zwy czajnie się załamał po pierwszej Próbie? Mamie Rila często opowiadała historie o jasnowidzu. By ła u Plemieńców Kehanni, opowiadaczką bajek. Sy pała opowieściami jak z rękawa. Część ty ch legend zapadła mi w pamięć na lata: o Zwiastunie Nocy i jego nienawiści do Scholarów, o umiejętnościach ifry tów budzenia w ludziach ukry tej magii, o żądny ch dusz ghulach, karmiący ch się bólem jak sępy padliną.
Ale to by ły ty lko opowieści. Wiatr niesie do moich uszu odgłos rozpaczliwego szlochu. W pierwszej chwili biorę to za wy twór wy obraźni i łajam się za to, że uwierzy łem w bajania Zaka. Ale szlochanie staje się głośniejsze. Przede mną, na krętej ścieżce prowadzącej w górę urwiska do domu komendantki, stoi jakaś skulona postać. To młoda niewolnica o złoty ch oczach. Ta, której Markus o mało nie udusił. Ta sama, którą widziałem bez ży cia w swoim śnie. Jedną ręką trzy ma się za głowę, a drugą macha w powietrzu, mamrocząc coś pośród łkań. Chwieje się na nogach, przewraca na ziemię i wstaje z mozołem. Nie ma wątpliwości, że nie czuje się dobrze i potrzebuje pomocy. Zwalniam i zastanawiam się, czy nie zawrócić. Błądzę my ślami po polu bitewny m ze swojego koszmaru i przy pominam sobie niezbity fakt – to z mojej ręki wszy scy zginęli. Trzymaj się od niej z daleka, Eliasie, sły szę ostrzegawczy głos. To nie twoja sprawa. Ale dlaczego miałby m się trzy mać z daleka? Pole bitwy by ło wizją mojej przy szłości wy wołaną przez augurów. Może powinienem pokazać draniom, że nie zamierzam walczy ć o taką przy szłość. Że takiej przy szłości nie akceptuję. Stoję przed dziewczy ną jak głupiec. Kiedy Markus ją poturbował, patrzy łem i nic nie zrobiłem. Potrzebowała wtedy pomocy, a ja jej nie udzieliłem. Drugi raz nie powtórzę tego błędu. Bez wahania podchodzę bliżej.
XXI: Laia To sy n komendantki, Veturius. Skąd się tu wziął? Odpy cham go gwałtownie i zaraz tego żałuję. Zwy czajny student Akademii Czarnego Klifu pobiłby mnie, gdy by m dotknęła go bez pozwolenia. A to nie jest zwy czajny student ty lko aspirant i sy n komendantki. Muszę się stąd zabierać. Pora wracać do domu. Ale niemoc, której doświadczam od samego rana, nie chce ustąpić i upadam na piasek kilka kroków od niego, zlana potem, czując mdłości. Infekcja. Poznaję objawy. Powinnam by ła pozwolić kucharce, żeby opatrzy ła mi ranę. – Z kim rozmawiałaś? – py ta Veturius. – Z n-n-nikim, panie aspirancie. – „Nie każdy je widzi”, mówił o ghulach Teluman. Wy nika z tego, że Veturius ich nie widzi. – Wy glądasz okropnie – mówi. – Chodź do cienia. – Piasek. Muszę zanieść na górę, bo ona… ona… – Usiądź. – To nie jest prośba. Podnosi mój koszy k, bierze mnie za rękę, prowadzi do cienia pod urwiskiem i sadza na niewielkim głazie. Zerkam na niego ukradkiem. Patrzy przed siebie na odległy hory zont, a w jego masce odbija się światło poranka niczy m promienie słońca w wodzie. Nawet z odległości kilku kroków wszy stko w nim emanuje brutalnością, od krótkich czarny ch włosów po wielkie ręce i fakt, że każdy jego mięsień jest wy ćwiczony do perfekcji. Bandaże, który mi ma obwiązane przedramiona i zadrapania na dłoniach oraz twarzy, nadają mu jeszcze bardziej bezwzględny wy gląd. Ma ty lko jedną sztukę broni, szty let zatknięty za pas. Ale jest przecież Maską. Nie potrzebuje broni, bo sam jest maszy ną do zabijania. Nie sięgam mu nawet do ramienia. Próbuję odsunąć się dalej od niego, ale moje ciało jest zby t ociężałe. – Jak masz na imię? Nie przedstawiłaś się. – Napełnia koszy k piaskiem, nie patrząc na mnie. Przy pominam sobie chwilę, kiedy komendantka zadała mi to samo py tanie, a potem uderzy ła za szczerą odpowiedź. – Nie-niewolnica. Milczy przez chwilę. – Powiedz, jak masz naprawdę na imię. Wy powiedział te słowa łagodnie, ale i tak brzmią jak rozkaz. – Laia. – Laia – powtarza. – Co ona ci zrobiła? Dziwne, że Maska potrafi mówić tak łagodnie, a głębokie dudnienie bary tonu daje poczucie bezpieczeństwa. Mogłaby m zamknąć oczy i nie domy śliłaby m się, że rozmawiam z Maską. Nie mogę jednak dać się zwieść jego głosowi. On jest jej sy nem. Jeśli okazuje troskę, to ma w ty m swój cel, i na pewno nie chodzi o moje dobro.
Powoli zsuwam z szy i chustę. Kiedy dostrzega literę K, jego wzrok twardnieje i przez chwilę widzę w jego spojrzeniu smutek i wściekłość. Podry guję nerwowo, kiedy znów się odzy wa. – Mogę? – Unosi dłoń, czuję, jak palcami gładzi skórę naokoło rany. – Masz rozpaloną skórę. – Podnosi koszy k z piaskiem. – Rana nie wy gląda dobrze. Wy maga opatrzenia. – Wiem – odpowiadam. – Pani komendant zaży czy ła sobie piasku, a ja nie miałam czasu, żeby … – Twarz Veturiusa faluje przez chwilę, a ja czuję się dziwnie lekka. Stoi tak blisko mnie, że czuję ciepło jego ciała. Otacza mnie zapach goździków i deszczu. Zamy kam oczy, żeby przestało mi się kręcić w głowie, ale to nie pomaga. Obejmuje mnie ramionami i stanowczo, choć delikatnie, bierze na ręce. – Puść mnie! – Odzy skuję siły i odpy cham go od siebie. Co on wyprawia? Dokąd mnie zabiera? – A jak zamierzasz wdrapać się na szczy t urwiska? – py ta. Stawia wielkie kroki i bez wy siłku kroczy po wijącej się ścieżce. – Przecież ledwo stoisz na nogach. Czy on naprawdę myśli, że jestem taka głupia, żeby przyjąć jego „pomoc”? To intryga, którą uknuł razem z matką. Czekają mnie kolejne kary. Muszę mu uciec. Uderza mnie jednak kolejna fala zawrotów głowy i obejmuję go mocniej za szy ję. Jeśli będę go mocno trzy mała, nie zdoła zrzucić mnie na wy dmy. Mój wzrok pada na jego obandażowane ręce i przy pominam sobie, że wczoraj skończy ła się pierwsza Próba. Veturius dostrzega moje spojrzenie. – To ty lko zadrapania – mówi. – W ramach pierwszej Próby augurowie zostawili mnie na środku Wielkiego Pustkowia. Po kilku dniach spędzony ch bez wody zacząłem częściej się przewracać. – Zostawili cię na Pustkowiu? – Drżę na samą my śl. Każdy sły szał o ty m miejscu. Przy nim ziemie Plemieńców są wspaniały m rejonem do zamieszkania. – I udało ci się przeży ć? A przy najmniej ostrzegli cię? – Lubią robić niespodzianki. Choć czuję się tak źle, jego słowa nie uchodzą mojej uwagi. Skoro aspiranci nie wiedzieli, co może się wy darzy ć podczas Prób, to jak ja miałaby m się tego dowiedzieć? – Pani komendant nie wie, wobec jakich wy zwań staniecie? – Dlaczego zadaję mu tyle pytań? Nie mam prawa. Przez tę ranę mam przyćmiony umysł. Ale jeśli nawet moja ciekawość niepokoi Veturiusa, nie mówi tego. – Może wie. Nieważne. Nawet jeśli wie, nie powie mi. Matka nie chce, żeby jej syn zwyciężył? Zastanawiam się, jak też może wy glądać ten ich dziwaczny związek. Ale zaraz przy pominam sobie, że oni są przecież Wojanami. A Wojanie są inni. Veturius dociera na szczy t urwiska, pochy la głowę, przechodząc pod rozwieszony mi na sznurach, powiewający mi na wietrze ubraniami i wchodzi do kory tarza dla niewolników. Zanosi mnie do kuchni i sadza na ławie przy stole. Na ten widok szorująca podłogę Izzi wy puszcza z rąk szczotkę i szeroko otwiera usta ze zdumienia. Spojrzenie kucharki pada na moją ranę i kobieta kręci głową. – Podkuchenna, zanieś piasek na górę – rozkazuje kucharka. – Jeśli pani komendantka zapy ta o niewolnicę, powiedz jej, że zachorowała i ja się nią zajmuję, żeby mogła wrócić do pracy.
Izzi bez szemrania chwy ta koszy k i znika. Znów czuję falę mdłości i muszę na chwilę pochy lić głowę. – W ranę Lai wdało się zakażenie – odzy wa się Veturius, kiedy Izzi wy chodzi. – Masz wy war z krwiowca? Jeśli nawet kucharkę zaskoczy ło to, że sy n komendantki zna moje imię, to tego nie okazała. – Krwiowiec jest zby t cenny dla takich jak my. Mam ty lko brązowy korzeń. Mogę jeszcze przy rządzić napar z dzikich kwiatów. Veturius marszczy czoło i wy daje kucharce takie same polecenia, jakie mogłaby usły szeć z ust dziadka. Napar z dzikich kwiatów trzy razy dziennie, wy war z brązowego korzenia do oczy szczenia rany i żadny ch bandaży. – Znajdę trochę krwiowca i przy niosę ci jutro – zwraca się do mnie. – Obiecuję. Wy zdrowiejesz. Kucharka zna się na lekach. Kiwam głową i niepewna, czy powinnam mu dziękować, czekam, aż wy jawi prawdziwe powody tego, że mi pomaga. Ale on nie mówi nic więcej, najwy raźniej usaty sfakcjonowany moją reakcją. Wsuwa ręce do kieszeni i wy chodzi ty lny mi drzwiami. Kucharka przeszukuje nerwowo zawartość szafek kuchenny ch i kilka minut później trzy mam w dłoniach kubek parującego naparu. Wy pijam zawartość, a wtedy ona siada przy mnie i zbliża naznaczoną bliznami twarz. Wpatruję się w te blizny, ale wcale nie wy dają mi się już groteskowe. Czy dlatego, że nawy kłam do ich widoku? A może dlatego, że sama zostałam oszpecona? – Kim jest Darin? – py ta kucharka. Jej szafirowe oczy lśnią i przez krótką chwilę wy dają się znajome. – Przy zy wałaś w nocy jego imię. Dzięki naparowi przestaję czuć zawroty głowy i przy siadam na ławie. – To mój brat. – Teraz rozumiem. – Kucharka nasącza kawałek gazy wy warem z brązowego korzenia i przy kłada go do rany. Krzy wię się z bólu i ściskam palcami krawędź ławy. – I jest w ruchu oporu? – Skąd… – Skąd miałabyś to wiedzieć? Prawie w porę gry zę się w języ k. Kucharka zauważa moje potknięcie i nie odpuszcza. – Nietrudno zgadnąć. Widziałam setki niewolników, którzy pojawiali się i znikali. Członkowie ruchu oporu są inni. Nigdy nie sprawiają wrażenia złamany ch. A przy najmniej na początku. Mają… nadzieję. – Pogardliwie krzy wi usta, jakby mówiła o jakiejś bandzie chory ch przestępców, a nie o swoich. – Nie jestem rebeliantką – odzy wam się i zaraz żałuję swoich słów. Darin twierdzi, że kiedy kłamię, zaczy nam mówić piskliwie, a kucharka sprawia wrażenie spostrzegawczej. Fakty cznie, od razu podejrzliwie mruży oczy. – Masz mnie za głupią, dziewucho? Zdajesz sobie sprawę, w co się pakujesz? Komendantka cię przejrzy. Będzie cię torturować, a potem zabije. Później ukarze wszy stkich, którzy jej zdaniem przy jaźnili się z tobą. Chodzi o Izzi, podkuchenną. – Nie robię nic złe… – By ła tu kiedy ś taka kobieta – przery wa mi. – Przy łączy ła się do ruchu oporu. Nauczy ła się przy rządzać takie mikstury, że powietrze przemieniało się w ogień, a kamień zamieniał w py ł. Ale w końcu przesadziła. Zaczęła robić dla rebeliantów rzeczy, o jakich jej się nie śniło. Komendantka
przy łapała ją na ty m, tak jak wielu inny ch wcześniej. Naznaczy ła nożem i trwale pokiereszowała twarz. Kazała poły kać rozżarzone węgle i uszkodziła jej struny głosowe. A potem zrobiła z niej niewolnicę. Przedtem zabiwszy wszy stkich, który ch ta kobieta znała. Wszy stkich, który ch kochała. Och, nie. Teraz stało się jasne, skąd u niej te blizny. Kucharka ty lko kiwa głową, widząc rodzące się na mojej twarzy przerażenie. – Straciłam wszy stko. Rodzinę, wolność, wszy stko w imię tego, co nigdy nie miało szansy się rozpocząć. – Ale… – Zanim tu się pojawiłaś, ruch oporu przy słał chłopca, Zaina. Miał zostać ogrodnikiem. Powiedzieli ci, co się z nim stało? Powstrzy muję się przed pokręceniem głową, zamiast tego zakładam ręce na piersiach. Ale ona nie zważa na moje milczenie. Nie, ona nie ma podejrzeń wobec mnie. Ona wie. – To by ło dwa lata temu. Komendantka go rozszy frowała. Przez wiele dni torturowała go w lochach pod akademią. Zdarzało się, że nocami sły szały śmy jego krzy ki. Kiedy się z nim w końcu rozprawiła, zebrała wszy stkich pozostały ch niewolników w Czarny m Klifie. Chciała wiedzieć, kto się z nim przy jaźnił. Chciała dać nam lekcję, że nie warto zostać zdrajcą. – Kucharka utkwiła we mnie bezlitosne spojrzenie. – Zabiła troje niewolników, zanim uznała, że do wszy stkich dotarło przesłanie. Na szczęście ostrzegłam wcześniej Izzi, żeby trzy mała się z dala od chłopca. I na szczęście Izzi mnie posłuchała. Kucharka sprząta ze stołu naczy nia i upy cha je w szafkach. Bierze do ręki rzeźniczy tasak i rąbie nim krwisty połeć mięsa leżący na pieńku. – Nie rozumiem, dlaczego uciekłaś z domu i przy łączy łaś się do ty ch drani rebeliantów. – Wy rzuca z siebie słowa, a każde ma wagę kamienia. – Nie obchodzi mnie to. Powiedz im, że rezy gnujesz. Poproś o inną misję, gdzieś, gdzie nikogo przy okazji nie skrzy wdzisz. W przeciwny m razie umrzesz, i ty lko bogowie wiedzą, co stanie się z pozostały mi. – Wy machuje mi przed nosem tasakiem, a ja wciskam się z przerażenia w oparcie krzesła. – Czy tego pragniesz? Śmierci? Tego, by Izzi torturowano? – Gdy mówi, pochy la się w moją stronę, opry skuje mnie śliną. Ostrze tasaka znajduje się teraz blisko mojej twarzy. – Naprawdę tego pragniesz? – Nie uciekłam z domu! – wy bucham. Widzę martwe ciało dziadka, bły szczące źrenice babci, młócące powietrze ramiona Darina. – Nie miałam zamiaru wstępować do ruchu oporu. Moi dziadkowie… Przy szły Maski… Gry zę się w języ k. Milcz, Laio. Spoglądam gniewnie na starą kobietę, nic dziwnego, że odpowiada mi równie gniewny m spojrzeniem. – Wy znaj mi, dlaczego naprawdę dołączy łaś do rebeliantów – odzy wa się – a ja obiecuję, że nikomu nie zdradzę twojego sekretu. Jeśli jednak mnie zlekceważy sz, powiem tej bezwzględnej jędzy na górze, kim jesteś. – Odkłada tasak na pieniek, siada obok mnie i czeka. Niech ją diabli. Jeśli powiem jej o nalocie i o ty m, co wy darzy ło się później, może mimo wszy stko mnie zdradzić. Jeśli jednak nie powiem nic, na pewno bez wahania pójdzie do komendantki. Jest wy starczająco obłąkana, żeby to zrobić. Nie mam wy boru. Opowiadam o ty m, co wy darzy ło się tamtej nocy, a ona milczy, nawet się nie poruszy. Kiedy kończę, mam podpuchnięte oczy, ty mczasem okaleczona twarz kucharki nie wy raża niczego. Ocieram rękawem policzki.
– Darin wy lądował w więzieniu. Jest ty lko kwestią czasu, kiedy zakatują go na śmierć albo sprzedadzą jako niewolnika. Muszę go stamtąd wy dostać. Ale nie zdołam zrobić tego sama. Rebelianci obiecali, że jeśli będę dla nich szpiegować, pomogą mi. – Wstaję niepewnie. – Możesz mnie straszy ć, że oddasz moją duszę samemu Zwiastunowi Nocy. Ale ja się nie boję. Darin jest moją jedy ną rodziną. Muszę go uratować. Kucharka nic nie mówi. Mija minuta, dochodzę do wniosku, że o mnie zapomniała. Ale kiedy podchodzę do drzwi, odzy wa się: – Twoja matka miała na imię Mirra. – Obracam gwałtownie głowę. Kucharka przy patruje mi się uważnie. – Nie jesteś do niej podobna. Jestem tak zaskoczona, że nie próbuję nawet zaprzeczać. Kucharka musi by ć po siedemdziesiątce. Kiedy moi rodzice dowodzili ruchem oporu, miała około sześćdziesięciu lat. Jak naprawdę się nazy wała? Jaką pełniła funkcję? – Znałaś moją matkę? – Czy znałam? Tak, znałam ją. Ale zawsze bardziej lubiłam t-twojego ojca. – Odchrząkuje i kręci z poiry towaniem głową. Dziwne. Wcześniej się nie jąkała. – Uroczy człowiek. I m-mądry. N-nie tak jak t-twoja m-m-matka. – Moja matka by ła Lwicą… – Twoja matka… szkoda gadać. – Kucharka pry cha. – By ła prawdziwą egoistką. Lwica… – Krzy wi się, gdy wy powiada to słowo. – To z jej powodu tu jestem. – Dy szy ciężko, ale nie zamierza przery wać swojej ty rady. – Lwica, ruch oporu i ich wielkie plany. Zdrajcy. Kłamcy. G-głupcy. – Wstaje i sięga po tasak. – Nie ufaj im. – Nie mam wy boru – odpowiadam. – Muszę. – Wy korzy stają cię. – Drżą jej ręce, chwy ta się kuchennego blatu. I wy rzuca z siebie kilka ostatnich słów. – Oni t-ty lko b-biorą. A p-potem rzucą cię na pożarcie wilkom. Pamiętaj, ostrzegłam cię.
XXII: Elias Dokładnie o północy, w pełnej zbroi, obwieszony bronią, wracam do Czarnego Klifu. Po Próbie Odwagi nie chcę, żeby mnie przy łapano bez butów, ze szty letem jako jedy ny m narzędziem do obrony. Bardzo chciałby m wiedzieć, czy z Heleną jest wszy stko w porządku, ale tłumię w sobie chęć udania się do izby chory ch. Kain polecił, żeby trzy mać się stamtąd z dala, nie zamierzam z nim dy skutować. Szty wno maszeruję obok strażników w bramie, mając nadzieję, że nie natknę się na matkę. Pewnie warknąłby m na jej widok, przecież wiem, że to z powodu jej intry g Helena mało nie zginęła. Poza ty m widziałem, co zrobiła dziś rano tamtej niewolnicy. Kiedy zobaczy łem wy ciętą w skórze Lai literę K, zacisnąłem pięści, wy obrażając sobie przez chwilę, że zadaję taki sam ból komendantce. Przekonałabyś się, wiedźmo, jak to jest. Jednocześnie chciałem zapaść się pod ziemię ze wsty du przed Laią. Przecież z kobietą, która to zrobiła, łączą mnie więzy krwi. W połowie jestem nią. A moja reakcja – żądza brutalnego odwetu – stanowi tego najlepszy dowód. Nie jestem taki jak ona. A może jestem? Wracam pamięcią do pola bitwy z sennego koszmaru. Pięciuset trzy dziestu dziewięciu ciał. Nawet komendantce niełatwo by łoby zabić ty lu ludzi. Jeśli augurowie się nie my lili, nie jestem taki jak matka. Jestem gorszy. „Staniesz się ty m, czego tak bardzo nienawidzisz”, powiedział Kain, kiedy chciałem uciec z akademii. Ale dlaczego porzucenie maski miałoby mnie uczy nić człowiekiem gorszy m od tego, którego widziałem na polu bitwy ? Zatopiony w my ślach idę do swojego pokoju i nie dostrzegam niczego niezwy kłego w kwaterach zajmowany ch przez Czaszki. Dopiero po chwili to do mnie dociera. Leander nie chrapie, a Demetrius nie wy powiada przez sen imienia brata. Drzwi Farisa nie są jak zwy kle lekko uchy lone. Koszary są opuszczone. Sięgam po szablę. Nie sły szę żadnego dźwięku prócz skwierczenia lamp oliwny ch zawieszony ch na ścianach z poczerniałej cegły. I wtedy, jedna po drugiej, lampy gasną. Spod drzwi na końcu kory tarza wy doby wa się szary dy m. W jednej chwili zdaję sobie sprawę, co się dzieje. Rozpoczęła się druga Próba, Próba Spry tu. – Uważaj! – Sły szę krzy k za swoimi plecami. Helena, ży wa, w pełni uzbrojona, wpada do kory tarza. Mam ochotę ją uściskać, ale zamiast tego rzucam się na podłogę. Tam, gdzie przed chwilą by ła moja szy ja, przelatuje ze świstem seria ostry ch jak brzy twa stalowy ch gwiazdek. Zaraz potem z dy mu wy łania się trzech napastników. Są zwinni i szy bcy, ciała i twarze mają owinięte pogrzebowy mi pasami czarnej tkaniny. Nie zdąży łem jeszcze stanąć pewnie na nogach, a już ostrze szabli jednego z asasy nów jest przy moim gardle. Obracam się w miejscu, chcąc podciąć mu nogę, ale moja stopa trafia w powietrze.
Dziwne, przed chwilą tu stał… Tuż przy mnie Helena wy machuje swoją szablą, broniąc się przed napastnikiem starający m się wepchnąć ją w obłok dy mu. – Dobry wieczór, Eliasie! – woła, przekrzy kując zgrzy t metalu. Napoty kam jej spojrzenie, uśmiecha się do mnie promiennie. – Tęskniłeś? Brakuje mi tchu, żeby odpowiedzieć. Pozostali dwaj napastnicy podbiegają do mnie i chociaż walczę dwiema szablami naraz, nie mogę zdoby ć przewagi. Wreszcie szabla trzy mana w lewej ręce sięga celu i jej ostrze zatapia się w piersi napastnika. Ogarnia mnie uczucie triumfu i żądza krwi. Postać napastnika zaczy na migotać i znika. Zamieram w bezruchu, nie mogę uwierzy ć w to, co widziałem. Drugi napastnik wy korzy stuje moje zaskoczenie i wpy cha mnie w obłok dy mu. Czuję się tak, jakby wrzucono mnie do najmroczniejszej, najciemniejszej groty w cały m Imperium. Próbuję namacać coś przed sobą, ale ręce mam jak z ołowiu i po chwili padam na ziemię. Rzucona przez kogoś stalowa gwiazdka przecina ze świstem powietrze i rani mnie w ramię. Moje szable uderzają ze szczękiem o kamienną posadzkę kory tarza. Sły szę krzy k Heleny, przy tłumiony, jakby docierał do mnie przez wodę. Trucizna. Ta my śl wy ry wa mnie z odrętwienia. Dym jest trujący. Resztką świadomości szukam swoich szabel i wy pełzam z mroku. Kilka haustów świeżego powietrza sprawia, że odzy skuję w pełni świadomość. Helena znikła. Wpatruję się w kłąb dy mu, szukając jej tam, ale wtedy ponownie pojawia się napastnik. Robię szy bki unik przed cięciem szabli. Chcę chwy cić asasy na wpół i powalić na ziemię, ale kiedy moja skóra sty ka się z jego skórą, przeszy wa mnie potworne zimno. Gwałtowny m ruchem odry wam rękę od jego ciała. Czuję, jakby m zanurzy ł dłoń w śnieżnej zaspie. Postać napastnika znów migocze i znika, by pojawić się kilka kroków dalej. To nie są istoty ludzkie, dociera do mnie w końcu. Przy pominam sobie ostrzeżenia Zaka. Te stworzenia istnieją naprawdę. Na bogów. A ja my ślałem, że on sfiksował. Jak to możliwe? Jak augurowie… Napastnik zbliża się do mnie, więc odkładam te wszy stkie py tania na później. Nieważne teraz, jak to coś tu się dostało. Jak to coś zabić – oto jest py tanie, na które muszę znaleźć odpowiedź. Dostrzegam jakiś srebrzy sty odblask. To dłoń Heleny w srebrzy stej rękawicy na posadzce. Helena próbuje wy dostać się z trującego obłoku. Wy ciągam ją, ale jest zby t oszołomiona, by ustać na nogach, przerzucam ją więc sobie przez ramię i biegnę w głąb kory tarza. Kiedy jestem już dostatecznie daleko, kładę Helenę na posadzce i odwracam się w kierunku przeciwników. Jest ich trzech, poruszają się zby t szy bko, żeby m zdąży ł odeprzeć atak. Nie mija pół minuty, a mam kilka pły tkich cięć na twarzy i jedno głębsze na lewy m ramieniu. – Aquilla! – wy krzy kuję. Helena z trudem się podnosi. – Może by ś mi pomogła? Helena sięga po szablę i rusza do ataku na dwóch napastników. – To są zjawy, Eliasie! – krzy czy. – Krwawiące, płonące zjawy. Niech to piekło pochłonie. Nas, Maski, szkolono w posługiwaniu się szablą i kijem, uczono walczy ć goły mi rękami, na koniu i na łodzi, z zasłonięty mi oczami i skuty ch łańcuchami, bez snu, bez jedzenia. Ale nigdy nie szkolono nas do walki z czy mś, co nie powinno istnieć.
Co mówiła ta cholerna przepowiednia? „Spry tu, by nieprzy jaciół przechy trzy ć”. Więc istnieje jakiś sposób, żeby ich zabić. Muszą mieć jakiś słaby punkt. A ja muszę go znaleźć. Atak Lemoklesa. Dziadek opracował ten sposób walki. Seria ataków na całe ciało przeciwnika, która pozwoli poznać jego słabe punkty. Atakuję głowę, potem nogi, ręce i tułów. Szty let, który ciskam w pierś zjawy, przelatuje przez nią i spada z brzękiem na posadzkę. Zjawa nawet nie próbowała się bronić przed szty letem, zasłoniła natomiast dłonią swoje gardło. Za moimi plecami Helena woła o pomoc, bo dwie kolejne zjawy ruszy ły do ataku. Jedna z nich unosi wy soko szty let, który zamierza wbić Helenie w serce, ale zanim zdąży to zrobić, tnę ją szablą w szy ję. Głowa zjawy spada na ziemię, a ja krzy wię się, sły sząc nieziemski krzy k odbijający się echem w kory tarzu. Chwilę później głowa i pozostała część ciała zjawy znika. – Uważaj, z lewej! – woła Helena. Nie oglądając się, tnę szerokim łukiem na lewo. Na moim nadgarstku zaciskają się palce i czuję przeszy wające, obezwładniające zimno. Na szczęście moja szabla trafia w cel, obca dłoń znika i rozlega się kolejny upiorny wrzask. Pozostaje już ty lko jeden napastnik. – Powinieneś uciekać – zwraca się do niego Helena. – Zaraz będziesz martwy. Zjawa spogląda to na Helenę, to na mnie i w końcu rusza do ataku na moją towarzy szkę. Wszy scy mnie lekceważą. Nawet zjawy, jak się okazuje. Helena, lekko jak tancerka, pochy la się, unikając ciosu, i jedny m czy sty m cięciem pozbawia zjawę głowy. Zjawa znika, obłok dy mu się rozprasza, a w budy nku zapada cisza. Zupełnie jakby przez ostatni kwadrans nic się tu nie działo. – To by ło… – Nagle oczy Heleny otwierają się szeroko. Nie musi nic mówić, rzucam się w bok i odwracam. Tuż obok mojej twarzy przeszy wa powietrze z głośny m świstem nóż. – To Markus – mówi Helena. – Dopadnę go. – Zaczekaj, idiotko! To może by ć pułapka! Ale już zamknęły się za nią drzwi, sły szę brzęk stali ścierający ch się szabel, a potem chrzęst kości trafiony ch zaciśniętą pięścią. Wy biegam z budy nku i widzę Helenę nacierającą na Markusa, który zasłania dłonią zakrwawiony nos. Helena mruży z wściekłością oczy i po raz pierwszy widzę ją taką, jak muszą ją postrzegać inni – brutalną, nieposkromioną. Maskę. Chcę jej pomóc, ale mimo to cofam się i rozglądam wokół, próbując coś dostrzec w ciemnościach. Jeśli Markus jest tutaj, to Zak musi by ć niedaleko. – Już wy zdrowiałaś, Aquillo? – Markus markuje cios szablą z lewej, a kiedy Helena zasłania się, uśmiecha się szeroko. – Ty i ja mamy kilka niezałatwiony ch spraw. – Taksuje wzrokiem jej kształty. – Wiesz, co mnie zawsze ciekawiło? Czy gwałcenie cię by łoby ty m samy m, co walka z tobą. Te smukłe mięśnie, ta ukry ta energia… Helena wy prowadza sierpowy i Markus ląduje na plecach, a z jego ust pły nie strużka krwi. Helana przy deptuje stopą rękojeść jego szabli i doty ka ostrzem swojej jego gardła. – Ty śmierdzący skurwy sy nu – sy czy. – To, że raz udało ci się w lesie, nie oznacza, że nie mogłaby m cię z zamknięty mi oczami wy patroszy ć. Ale Markus nie wy gląda na przejętego ostrzem szabli przy swoim gardle i uśmiecha się do niej złośliwie.
– Jesteś moja, Aquilla. Należy sz do mnie, oboje o ty m wiemy. Augurowie mi to powiedzieli. Zaoszczędź sobie kłopotów i przy łącz się do mnie. Helena blednie na twarzy. W jej wzroku czai się mroczna, wy nikająca z bezradności wściekłość, taka, jaką odczuwamy, gdy mamy związane ręce i nóż przy stawiony do gardła. Ty lko że to przecież ona trzy ma w dłoni broń. Co, na bogów, z nią się dzieje? – Nigdy. – Ton jej głosu nie jest tak ostry jak szabla, którą dzierży, i dobrze o ty m wie. Drżą jej ręce. – Nigdy, Markusie. Moją uwagę zwraca jakiś cień skradający się za budy nkiem. Idę w tamty m kierunku i w połowie drogi poznaję jasnobrązowe włosy Zaka. Dostrzegam też tnącą powietrze strzałę. – Padnij, Heleno! Helena rzuca się na ziemię, a strzała przelatuje nad jej ramieniem. Zdaję sobie sprawę, że wcale nie groziło jej niebezpieczeństwo, przy najmniej nie ze strony Zaka. Nawet ślepy na jedno oko junior ze złamaną ręką nie chy biłby z takiej odległości. To krótkie zamieszanie jest wszy stkim, czego Markusowi potrzeba. Boję się, że zaatakuje Helenę, ale on zry wa się na równe nogi i, wciąż ironicznie uśmiechnięty, znika w ciemnościach, a za nim Zak. – Co to, do diabła, miało by ć?! – wy dzieram się na Helenę. – Mogłaś mu wy pruć flaki, a tobie głos więźnie w gardle? Co on za bzdury opowiadał? – Nie mamy teraz na to czasu – odpowiada Helena zduszony m głosem. – Musimy się skry ć. Augurowie próbują nas zabić. – Tak jakby m nie wiedział… – Nie, Eliasie, na ty m właśnie polega Druga Próba, że augurowie będą starali się nas zabić. Kain powiedział mi o ty m, kiedy mnie uzdrowił. Próba potrwa do świtu. Musimy by ć dość spry tni, żeby ustrzec się przed zabójcami, kimkolwiek czy czy mkolwiek będą. – W takim razie potrzebujemy schronienia – mówię. – Tutaj dosięgnie nas choćby strzała. W katakumbach jest ciemno, nic nie widać, a koszary są zby t ciasne. – Tam. – Helena wskazuje wschodnią basztę, z której widać wy dmy. – Legioniści, którzy ją obsadzają, wy stawiają warty przy wejściu, poza ty m to jest dobre miejsce do walki. Skradając się pod ścianami, nie wy chodząc z cienia, docieramy do baszty. O tej porze na zewnątrz nie ma żadnego studenta ani centuriona. Czarny Klif spowija cisza i odnoszę wrażenie, że mówię nienaturalnie głośno. Zaczy nam szeptać. – Cieszę się, że nic ci nie jest. – Martwiłeś się o mnie, prawda? – Oczy wiście, że się martwiłem. My ślałem, że umarłaś. Gdy by coś ci się stało… – Nie mogłem znieść takiej my śli. Patrzę Helenie prosto w oczy, ale kiedy nasze spojrzenia się spoty kają, ona odwraca wzrok. – Tak, nic dziwnego, że się martwiłeś. Sły szałam, że to ty zaniosłeś mnie całą we krwi do dzwonnicy. – Owszem. To nie by ło nic przy jemnego. Poza ty m cuchnęłaś. – Jestem twoją dłużniczką, Veturiusie. – W jej oczach widzę teraz łagodność i szy bko przy wołuję się do porządku. Nie mogę w takiej chwili widzieć w niej dziewczy ny. – Kain opowiedział mi o wszy stkim, co dla mnie zrobiłeś od chwili, w której zaatakował mnie Markus.
Chciałaby m, żeby ś wiedział… – Ty postąpiłaby ś tak samo – przery wam jej szorstko i jestem zadowolony, widząc, jak jej ciało szty wnieje, a w oczach pojawia się lód. Lepszy lód niż ciepło. Lepsza siła niż słabość. Pomiędzy Heleną a mną narosło dużo niedopowiedzeń – to, co czuję, widząc jej nagą skórę, czy jej dziwne zakłopotanie, kiedy mówię, że się o nią martwiłem… Przy jaźnimy się, tak zwy czajnie, od lat i nie wiem, co to może oznaczać. Wiem ty lko, że teraz nie czas zastanawiać się nad ty m. Teraz musimy przeży ć Drugą Próbę. Ona też musi to rozumieć; daje mi znać, żeby m prowadził, i podchodząc do baszty, nie mówimy już ani słowa. Stoimy pod basztą i pozwalam sobie na chwilę odpoczy nku. Baszta wznosi się na skraju urwiska. Na dole, ku wschodowi, rozciąga się piaszczy sta pusty nia, na zachód od baszty jest akademia. Mury obronne Czarnego Klifu biegną na północ i południe. Kiedy znajdziemy się na szczy cie baszty, zdołamy wy patrzeć każde niebezpieczeństwo. Jesteśmy już w połowie wewnętrzny ch schodów prowadzący ch na szczy t wieży, kiedy czuję, że idąca za mną Helena zwolniła. – Eliasie. – W jej głosie sły szę ostrzeżenie i doby wam oby dwu szabel, bo ty lko one mogą mnie ocalić. W dole sły szy my krzy ki, na górze też. Nagle klatkę schodową wy pełnia świst strzał i stukot kroków. Z góry zbiega oddział legionistów i przez chwilę czuję się zdezorientowany. Legioniści są przeciwko nam. – Legioniści! – wy krzy kuje Helena. – Odstąpić! Chcę jej powiedzieć, żeby sobie niepotrzebnie nie zdzierała gardła. Nie mam wątpliwości, że augurowie powiedzieli legionistom, iż tej nocy to my jesteśmy wrogami i trzeba nas zabić. A niech to. „Spry tu, by nieprzy jaciół przechy trzy ć”. Powinniśmy by li przewidzieć, że każdy może by ć naszy m wrogiem. – Plecami do siebie, Heleno! W jednej chwili opiera się plecami o moje plecy. Ja walczę z żołnierzami zbiegający mi ze szczy tu wieży, a ona odpiera atak nacierający ch z dołu. Mój zapał bojowy rośnie, ale trzy mam go na wodzy, staram się ranić, nie zabijać. Znam część ty ch mężczy zn. Nie mogę ich tak po prostu zaszlachtować. – Szlag by to, Eliasie! – woła Helena. Jeden z raniony ch przeze mnie legionistów wy mija mnie i trafia w rękojeść szabli Heleny. – Walcz! To Wojanie, a nie tchórzliwa barbary jska hałastra. Helena pokonuje trzech żołnierzy z dołu i dwóch z góry, ale pojawia się ich coraz więcej. Muszę oczy ścić schody, w przeciwny m razie nie dotrzemy na szczy t. Ty lko tak zdołamy uniknąć śmierci. Budzę w sobie ducha bojowego i wy machując szablami, ruszam naprzód. Jedna tonie we wnętrznościach jakiegoś legionisty, druga podcina innemu gardło. Schody są wąskie, zby t wąskie dla dwóch szabli, chowam więc jedną do pochwy i doby wam szty let, by zaraz zatopić go w nerce trzeciego legionisty i w sercu czwartego. Mija kilka sekund i droga na szczy t jest wolna. Wbiegamy z Heleną po schodach, ale na górze czekają na nas kolejni żołnierze. Zamierzasz zabić ich wszystkich, Eliasie? Ilu jeszcze dopiszesz do swojej listy? Jest tam już czterech. Jeszcze dziesięciu? Piętnastu? Zupełnie jak twoja matka. Szybki jak ona. Bezwzględny jak ona. Jak nigdy wcześniej zasty gam w trakcie walki w bezruchu, a panowanie nad moim ciałem
przejmuje serce. Helena krzy czy, wiruje, zadaje śmiertelne ciosy, broni się, a ja zwy czajnie stoję w miejscu. Potem jest już za późno na walkę, bo rzuca się na mnie jakiś olbrzy m z wy stającą szczęką i ramionami niczy m konary drzewa. – Veturiusie! – woła Helena. – Z północy nadciągają kolejni żołnierze. Wielkolud wgniata moją twarz w ścianę baszty z taką siłą, jakby chciał zmiażdży ć mi czaszkę. Dodatkowo dociska mnie kolanem, więc nie mogę nawet drgnąć. Przez chwilę podziwiam jego technikę walki. Kiedy zrozumiał, że nie dorównuje mi umiejętnościami, wy korzy stał zaskoczenie i swoją masy wną posturę. Mój podziw gaśnie, kiedy przed oczami zaczy nam widzieć gwiazdy. Przebiegłość! Wykorzystaj swój spryt! Na spry t jest już jednak za późno. Nie powinienem by ł dać się zaskoczy ć. Gdy by m ciął wielkoluda szablą w pierś, zanim wpadłem w jego łapy … Helena odry wa się od atakujący ch ją żołnierzy, żeby mi pomóc. Szarpie mnie za pasek, chcąc uwolnić z żelaznego uścisku, ale wielkolud ją odpy cha. Ciągnie mnie wzdłuż parapetu muru obronnego do prześwitu i próbuje wy pchnąć na zewnątrz. Trzy ma mnie teraz za kark jak szmacianą lalkę, a w dole majaczą wy dmy. Pod moimi stopami rozwiera paszczę sześćset stóp wy głodniałej pustki. Za plecami mojego prześladowcy całe morze legionistów próbuje obalić na ziemię Helenę, która wije się jak kot złapany w sieć i plujący na wszy stkie strony. „Zawsze zwy cięscy ”. Sły szę w głowie słowa dziadka. „Zawsze zwy cięscy ”. Próbuję się uwolnić, wpijam palce w ścięgna na ramionach żołnierza. – Postawiłem na ciebie. – Wielkolud sprawia wrażenie szczerze zbolałego – Ale rozkaz to rozkaz. Rozwiera palce i puszcza mnie. Spadanie trwa całą wieczność i ani chwili zarazem. Serce podchodzi mi do gardła, żołądek wy wraca się na drugą stronę, czuję gwałtowny wstrząs i… już nie spadam. Nie jestem też martwy. Moje ciało huśta się na linie doczepionej do pasa. Helena, kiedy ciągnęła mnie za pas, musiała doczepić linę. Teraz trzy ma jej drugi koniec. A to oznacza, że kiedy żołnierze przerzucą ją przez blanki, a ja będę nadal wisiał jak otępiały pająk, oboje polecimy w dół. Koły szę się na linie, próbując zbliży ć do ściany urwiska i znaleźć jakiś wy stęp skalny, którego mógłby m się uchwy cić. Lina ma trzy dzieści stóp długości, wiszę więc tuż pod basztą, gdzie ściany urwiska nie są gładkie. Trzy stopy ode mnie sterczy granitowa półka. Wdrapuję się na nią w ostatniej chwili. Nad moją głową rozlega się krzy k, a po nim wali się na mnie moja przy jaciółka. Zapieram się nogami i chwy tam mocno linę, ale o mało sam nie spadam z półki skalnej ściągnięty ciężarem Heleny. – Trzy mam cię! – wołam, dobrze wiedząc, jak musi by ć przerażona, gdy tak wisi nad przepaścią. Kiedy wciągam ją na półkę, ma szeroko otwarte z przerażenia oczy i cała drży konwulsy jnie. Ledwie się oboje mieścimy na półce i Helena dla pewności chwy ta się kurczowo moich ramion. – Już dobrze, Heleno. – Stukam butem w skalny wy stęp. – Widzisz, mamy pod nogami litą skałę. – Kiwa lekko głową wtuloną w moje ramię, obejmuje mnie kurczowo, zupełnie nie jak Helena. Nawet przez nasze zbroje czuję jej krągłości. Czuję też moty le w swoim brzuchu. Równie
świadoma naszej bliskości jak ja, Helena się wierci. To nieoczekiwane napięcie między nami sprawia, że zalewa mnie fala gorąca. Skup się, Eliasie. Odry wam się od niej gwałtownie, kiedy strzała uderza w skałę obok nas. Zostaliśmy dostrzeżeni. – Jesteśmy łatwy m celem na tej półce – mówię, odwiązując linę od swojego i jej paska. – Przy wiąż ją do strzały, ty lko mocno. – Wręczam jej zwój. Kiedy ona wiąże supeł, ja sięgam po łuk i rozglądam się za uprzężą. Dostrzegam jedną, wisi w odległości trzy dziestu stóp. Na taki dy stans mogę strzelać z łuku z zamknięty mi oczami. Ty le że legioniści zaczy nają wciągać uprząż na wieżę. Helena wręcza mi strzałę. Unoszę łuk, napinam cięciwę, strzelam. I chy biam. – Niech to szlag! – Legioniści wciągnęli już uprząż, jest poza zasięgiem. Teraz wciągają kolejne, obwiązują się nimi i zaczy nają spuszczać w dół urwiska. – Eliasie… – Helena o mało nie spada z półki, próbując uniknąć trafienia strzałą wy puszczoną przez jednego z żołnierzy. – Musimy się stąd wy dostać. – Też doszedłem do takiego wniosku, dziękuję. – Sam ledwie unikam trafienia. – Jeśli masz jakiś genialny plan, może zechcesz się nim podzielić. Helena zabiera mi łuk, mierzy i chwilę później jeden ze spuszczający ch się po ścianie urwiska legionistów zwisa bezwładnie w uprzęży. Helena ciągnie za linę, następnie wy pina ciało martwego żołnierza. Staram się nie sły szeć głuchego uderzenia zwłok o wy dmy w dole. Chwy tam uprząż i przy pinam się. Będę musiał sprowadzić Helenę na dół. – Eliasie… – szepcze, widząc, co zamierzam zrobić. – Ja… nie mogę… – Możesz. Nie pozwolę ci spaść. Obiecuję. Silny m szarpnięciem sprawdzam, czy uprząż jest dobrze umocowana. Mam nadzieję, że utrzy ma dwie Maski w pełny m ry nsztunku. – Usiądź mi na barana. – Chwy tam ją za podbródek i zmuszam do spojrzenia mi w oczy. – I zwiąż nas razem, tak jak wcześniej. Obejmij mnie w pasie nogami. I nie puszczaj, dopóki nie wy lądujemy na piasku. Wy konuje skrupulatnie moje polecenia, wtula twarz w moją szy ję. Czuję jej krótki, ury wany oddech. – Żeby śmy ty lko nie spadli, żeby śmy nie spadli… – Sły szę jej cichy głos. Z wieży wy puszczono strzałę, która zmierza wprost w naszy m kierunku. Legioniści w uprzężach zbliżają się coraz bardziej. Wy ciągają szable i tną powietrze tuż obok nas. Sięgam po broń, ale rezy gnuję. Muszę trzy mać liny. – Odgoń ich, Heleno. Helena zaciska mocniej uda wokół mojego pasa, sięga po łuk i wy puszcza jedną za drugą strzały w kierunku napastników. Robi to z szy bkością bły skawicy i sły chać następujące po sobie krzy ki agonii. Zjeżdżamy na linie, a strzały wy puszczane ze szczy tu wieży odbijają się od zbroi, nie czy niąc nam żadnej krzy wdy. Ze wszy stkich sił napinam mięśnie, żeby nasza podróż w dół przebiegała w miarę stabilnie. Jeszcze trochę… już blisko… Nagle czuję w lewy m udzie przeszy wający ból. Tracę kontrolę i kolejne pięćdziesiąt stóp spadamy jak kamień. Helena ściska mnie mocniej, a z jej gardła wy doby wa się krzy k, zwy kły
krzy k przerażonej dziewczy ny. – Veturiusie! – Przepraszam – mamroczę, chwy tając mocniej liny. – Trafili mnie. Są blisko? – Nie. – Helena odchy la głowę i lustruje gładką ścianę urwiska. – Wracają na górę. Czuję nagły niepokój. Nie ma powodu, żeby żołnierze zaprzestali ataku. Chy ba że… wiedzą, iż ktoś inny dokończy za nich robotę. Wpatruję się w oddalone od nas jeszcze o sześćdziesiąt kroków wy dmy, ale nikogo tam nie widzę. Nagły podmuch wiatru od pusty ni rzuca nas na skały i o mało nie tracę po raz kolejny panowania nad linami. Helena krzy czy i mocniej obejmuje mnie ramionami. W nodze czuję piekący ból, ale nie zważam na niego. To ty lko draśnięcie. Przez chwilę wy daje mi się, że sły szę salwę gardłowego, szy derczego śmiechu. – Eliasie. – Helena wpatruje się w pusty nię i wiem, co chce powiedzieć, zanim zdąży otworzy ć usta. – Tam coś jest… Nagły, nienaturalny powiew wiatru pory wa jej słowa. Popuszczam linę i spadamy szy bciej. Jednak nie dość szy bko. Kolejny gwałtowny podmuch wy ry wa mi linę z rąk, spowalniając nasze spadanie. Piasek z wy dm unosi się, wirując, i formuje się, ku mojemu zdumieniu, w ludzkie kształty z wy ciągnięty mi ku nam ramionami i pusty mi oczodołami. – Co to jest? – Helena traci opanowanie i bezskutecznie tnie szablą powietrze. To nie są istoty ani ludzkie, ani nam przyjazne. Augurowie już raz wy słali przeciwko nam siły nadprzy rodzone. Nietrudno zgadnąć, że mogli postąpić w ten sposób jeszcze raz. Sięgam dłońmi po bezwładnie zwisające liny. Nagle zranione udo rozry wa potworny ból. Spoglądam na nogę, a to uformowana z piasku ręka wpy cha strzałę głębiej w moje ciało. W powietrzu rozbrzmiewa ponownie głośny śmiech, kiedy odłamuję wy stający fragment strzały. Gdy by została przeciągnięta przez udo na wy lot, kulałby m do końca ży cia. Piasek smaga moją twarz, wgry za się w skórę i po chwili przeistacza się w kolejnego stwora. Ten zwisa nad nami jak miniaturowa góra i choć jego ry sy są nieostre, to udaje mi się rozpoznać uśmiechnięty wilczy py sk. Tłumię uczucie niedowierzania i próbuję przy pomnieć sobie opowieści Mamie Rila. Mieliśmy już do czy nienia ze zjawami, ale to coś jest wielkie i nie przy pomina ghula. Ifry ty z kolei są nieśmiałe, za to dżinny gwałtowne i bezwzględne… – To jest dżinn! – Próbuję przekrzy czeć wiatr. Piaskowy stwór śmieje się z zadowoleniem, jakby m robił głupie miny. Dżinny zginęły, aspirancie. Jego krzy k jest jak północny wiatr. Zbliża swój py sk i mruży oczy. Za nim rodzą się z piasku jego bracia, tańczą na wietrze i robią fikołki ze zręcznością akrobatów. Wasz gatunek zniszczył je dawno temu w wielkiej wojnie. Jam jest Rowan Złoty Wicher, król piaskowych ifrytów. Zabiorę wam dusze. – Dlaczego król ifry tów miałby się zajmować marny mi istotami ludzkimi? – Helena gra na czas, a ja w pośpiechu rozplątuję liny. Marnymi istotami ludzkimi! Ifry ty za plecami króla ry czą ze śmiechu. Jesteście aspirantami. Wasze kroki odbijają się echem w piaskach i gwiazdach. Zdobycie takich dusz będzie dla nas wielkim zaszczytem. Będziecie mi służyć.
– O czy m on mówi? – py ta mnie przy ciszony m głosem Helena. – Nie mam pojęcia – odpowiadam. – Zajmij go czy mś. – Dlaczego chcesz z nas zrobić niewolników, skoro możemy służy ć ci dobrowolnie? – py ta Helena. Głupia dziewczyno! W tym ciele wasze dusze są bezużyteczne. Muszę je obudzić i poskromić. Tylko wtedy będziecie mi służyć. Tylko wtedy… Jego głos ginie w szumie wiatru, kiedy zjeżdżamy niżej. Ifry ty skrzeczą i ruszają za nami w pogoń, otaczają nas i oślepiają, wy ry wają mi ponownie liny z rąk. Brać ich, rozkazuje swojej kohorcie Rowan. Ifry ty wdzierają się pomiędzy nas. Uścisk Heleny słabnie. Inne wy ry wają jej z dłoni szablę i zdejmują łuk z pleców. Skrzeczą radośnie, kiedy broń spada na wy dmy. Jeden z ifry tów przecina kawałkiem skały linę. Doby wam szabli i tnę stwora w nadziei, że go zabiję. Ifry t wy je z bólu albo ze złości, tego nie wiem. Próbuję odciąć mu głowę, ale stwór czmy cha w górę z obrzy dliwy m rechotem. Myśl, Eliasie! Zabójcze cienie miały swój słaby punkt. Ifry ty też muszą taki mieć. Pamiętam, że Mamie Rila opowiadała historie o ifry tach, ale nie mogę sobie żadnej przy pomnieć. – Ach! – Helena puszcza moją szy ję, teraz obejmuje mnie ty lko nogami. Ifry ty zawodzą i podwajają wy siłki, żeby nas rozdzielić. Rowan kładzie dłonie na policzkach Heleny i ściska je, a jej twarz rozjaśnia nieziemskie złote światło. Jest moja! – woła ifry t. – Moja, moja, moja. Lina pęka. Z rany na moim udzie sączy się krew. Ifry ty odry wają Helenę ode mnie, a ja dostrzegam niszę w ścianie urwiska, która prowadzi aż do podnóża klifu, gdzie piętrzą się wy dmy. Oczami wy obraźni widzę twarz Mamie Rila siedzącej przy ognisku i recy tującej: Ifryt, ifryt z wiatru, zabijesz go stalą. Ifryt, ifryt z morza, rozpal ogień, a uleci. Ifryt, ifryt z piasku, śpiewu nie zniesie. Zamachuję się szablą na ifry ta, który przecina liny, wy ry wam Helenę z łap demonów i wpy cham ją do zagłębienia w skale, nie zważając na jej krzy ki. – Śpiewaj, Heleno! Śpiewaj! Helena otwiera usta, nie wiem, czy do krzy ku, czy do śpiewu, ponieważ lina poddaje się w końcu, a ja lecę w dół. Nad głową widzę jeszcze pobladłą twarz Heleny. Po chwili świat wokół milknie i bieleje, i nie wiem już nic.
XXIII: Laia Po wy jściu wciąż jestem wstrząśnięta ostrzeżeniem kucharki. Znajduje mnie Izzi i wręcza plik papierów, zamówienie komendantki, które mam zanieść Telumanowi. – Zaproponowałam, że sama je zaniosę – mówi – ale jej się ten pomy sł nie spodobał. Nikt nie zwraca na mnie uwagi, kiedy idę przez Serrę do kuźni Telumana. Nikt nie widzi ukry tego pod pelery ną krwawego znaku w kształcie litery K. Z trudem powłóczę nogami, ale widzę, że nie jestem jedy ną niewolnicą, której zrobiono krzy wdę. Niektóre mają siniaki, inne pręgi po uderzeniu pejczem, a jeszcze inne idą zgarbione, jakby bolało je coś w środku, lub kuleją. Idąc przez dzielnicę ilustrian, mijam dużą przeszkloną wy stawę z siodłami i uprzężami. Zatrzy muję się przed nią na chwilę zaskoczona własny m odbiciem w szy bie, widokiem udręczonego stworzenia o podkrążony ch oczach. Skórę mam mokrą od potu, po części z powodu gorączki, po części z powodu straszliwego upału. Bluzka lepi mi się do ciała, spódnica marszczy się i plącze wokół nóg. To dla Darina. Idę dalej. Ty cierpisz, ale on znacznie bardziej. Gdy zbliżam się do zbrojowni, zwalniam. Przy pominam sobie słowa komendantki z poprzedniego wieczoru. „Masz szczęście, że chcę, żeby wy kuł mi szablę. Masz szczęście, że on chce posmakować ciebie”. Kręcę się w pobliżu drzwi kuźni przez kilka minut, nim wejdę. Teluman na pewno nie będzie chciał się do mnie zbliży ć, kiedy moja skóra ma kolor serwatki i jestem spocona jak my sz. W pracowni panuje taka sama cisza jak w dniu, kiedy znalazłam się tu po raz pierwszy, ale płatnerz jest w środku. Wiem to. Rzeczy wiście, nie mija kilka sekund, odkąd otworzy łam drzwi, i sły szę odgłos kroków. Teluman wy chodzi z pomieszczenia na zapleczu. Obrzuca mnie krótkim spojrzeniem i znika. Wraca po kilku sekundach z kubkiem zimnej wody i krzesłem. Padam na krzesło i opróżniam kubek, nie pomy ślawszy nawet o ty m, że woda może by ć zatruta. W kuźni panuje chłód, woda jest zimna i rozgorączkowane drżenie mojego ciała na chwilę ustaje. I wtedy Spiro Teluman mija mnie i podchodzi do drzwi wejściowy ch. Zamy ka je. Wstaję powoli, trzy mając w wy ciągniętej ręce kubek jak prezent, propozy cję wy miany – ja mu oddam jego kubek, a on w zamian nie skrzy wdzi mnie, ty lko otworzy drzwi i pozwoli mi wy jść. Bierze kubek z mojej ręki, a ja żałuję, że go nie zatrzy małam; mogłaby m go stłuc i wy korzy stać do obrony. Teluman przy gląda się kubkowi. – Kogo widziałaś, kiedy pojawiły się ghule? Py tanie jest tak nieoczekiwane, że wy jawiam mu prawdę. – Swojego brata.
Wpatruje się uważnie w moją twarz, ma ściągnięte brwi, jakby coś rozważał, podejmował jakąś decy zję. – Więc jesteś jego siostrą – odzy wa się w końcu. – Laia. Darin często o tobie opowiadał. – O… opowiadał… – Dlaczego Darin rozmawiał z tym człowiekiem o mnie? Dlaczego w ogóle rozmawiał z tym człowiekiem? – Zabawne. – Teluman opiera się plecami o blat stołu. – Imperium od dawna próbowało zmusić mnie do zatrudnienia czeladnika, ale ja nie spotkałem żadnego godnego uwagi, dopóki nie przy łapałem Darina na szpiegowaniu mnie. – Górne okiennice w oknach są otwarte, widzę balkon sąsiedniego budy nku, a na nim pełno skrzy nek. – Zamierzałem przekazać go w ręce oddziałów pomocniczy ch. Ale wtedy zobaczy łem jego szkicownik. – Kręci głową, nie musi niczego tłumaczy ć. – W ry sunkach Darina jest ty le ży cia, że wy starczy, zdawałoby się, sięgnąć ręką i zdjąć je z kartki papieru. – Ry sował nie ty lko wnętrze mojej kuźni. Sam też projektował broń. Wy my ślał takie rzeczy, które ja widziałem ty lko w snach. Zaproponowałem, żeby został moim uczniem, chociaż spodziewałem się, że ucieknie i nigdy więcej go nie zobaczę. – Ale on nie uciekł – szepczę. Nie uciekł, to nie w sty lu Darina. – Nie. Wszedł do kuźni, rozejrzał się. By ł ostrożny, owszem. Ale nie wy straszony. Nigdy nie widziałem, żeby twój brat się bał. Odczuwał strach, jestem tego pewny. Ale skupiał swoją uwagę nie na ty m, że coś może się nie udać, ty lko na ty m, jak zrobić, żeby się udało. – Imperium uznało, że należał do ruchu oporu – zauważam. – A ty mczasem on cały czas pracował dla Wojan? Jeśli to prawda, to dlaczego jeszcze siedzi w więzieniu? Dlaczego go stamtąd nie wy dostałeś? – Sądzisz, że Imperium pozwoli, żeby jakiś Scholar poznał jego sekrety ? On nie pracował dla Imperium. Pracował dla mnie. A moje drogi i drogi Imperium rozeszły się już dawno temu. Robię dla nich ty le, że nie spoty kają mnie z ich strony przy krości. Głównie zbroje. Do czasu pojawienia się Darina przez siedem lat nie zrobiłem ani jednej prawdziwej szabli Telumana. – Ale… w jego szkicowniku by ły ry sunki szabli… – Ten przeklęty szkicownik – pry cha Spiro. – Mówiłem, żeby trzy mał go tutaj, ale on nie słuchał. Teraz jest w rękach imperialny ch i nie ma sposobu, by go odzy skać. – Zapisy wał w nim wzory i formuły – mówię. – Instrukcje. Rzeczy … rzeczy, który ch nie powinien wiedzieć. – By ł moim uczniem. Nauczy łem go wy twarzać broń. Dobrą broń. Broń Telumana. Ale nie dla Imperium. Przeły kam głośno ślinę, kiedy dociera do mnie sens ty ch słów. Choćby Scholarzy przy gotowali powstanie najlepiej, zawsze kończy ło się zbrojny m starciem, z którego Wojanie wy chodzili zwy cięsko. – Chciałeś, żeby robił broń dla Scholarów? – To byłoby zdradą. Spiro kiwa głową, a ja nie mogę uwierzy ć. To jakiś podstęp, tak jak z Veturiusem dziś rano. Teluman musiał zaplanować to z komendantką, chcąc przekonać się o mojej lojalności. – Jeśli fakty cznie pracowałeś z moim bratem, ktoś mógł was podejrzeć. Przecież pracują tu też inni ludzie. Niewolnicy, pomocnicy … – Jestem Teluman kowal. Jeśli nie liczy ć ucznia, pracuję sam, tak jak moi przodkowie. To dlatego nigdy nie złapano twojego brata i mnie. Chciałby m pomóc Darinowi. Ale nie mogę. Maski, które pojmały Darina, rozpoznały w jego szkicach moje dzieła. Już dwukrotnie mnie w tej sprawie przesłuchiwano. Jeśli Imperium zorientuje się, że wziąłem twojego brata na ucznia,
zabiją go. Następnie zabiją mnie, a teraz jestem dla Scholarów jedy ną szansą na zerwanie pęt. – Współpracowałeś z ruchem oporu? – Nie – odpowiada Spiro. – Darin im nie ufał. Starał się trzy mać z dala od bojowników. Ale korzy stał z tuneli, żeby tu dotrzeć, i kilka ty godni temu dwóch rebeliantów zauważy ło, jak opuszcza zbrojownię. Pomy śleli, że kolaboruje z Wojanami. Aby uniknąć śmierci z ich ręki, musiał im pokazać swój szkicownik. – Spiro westchnął. – Oni, oczy wiście, chcieli, żeby się do nich przy łączy ł. Nie zamierzali dać mu spokoju. Z drugiej strony, dobrze się stało. Dzięki ty m kontaktom z ruchem oporu obaj wciąż jeszcze ży jemy. Dopóki Imperium będzie przekonane, że Darin zna sekrety rebeliantów, będą go trzy mać w więzieniu. – Ale przecież kiedy Maski wpadły do naszego domu, powiedział im, że nie należy do ruchu oporu. – Ty powa odpowiedź. Imperium wie, że prawdziwy rebeliant będzie się wy pierał związków z ruchem oporu przez kilka dni, może nawet ty godni, zanim wreszcie się przy zna. Przy gotowaliśmy się na to. Nauczy łem go, jak przeży ć w więzieniu i przetrwać przesłuchania. Dopóki trzy mają go tu, w Serze, a nie w Kauf, jest bezpieczny. Jak długo, pomy ślałam. Boję się przerwać Telumanowi, ale jeszcze bardziej boję się dalej go słuchać. Jeśli mówi prawdę, to im więcej się dowiem, w ty m większy m znajdę się niebezpieczeństwie. – Pani komendantka oczekuje odpowiedzi. Przy śle mnie po nią za kilka dni. Proszę. – Laio, zaczekaj… Ale ja wciskam mu do ręki papiery, podbiegam do drzwi i przekręcam klucz. Mógłby mnie z łatwością dogonić, ale nie robi tego. Patrzy, jak oddalam się w pośpiechu alejką. Kiedy skręcam za róg domu, wy daje mi się, że sły szę przekleństwo padające z jego ust. *** W nocy przewracam się niespokojnie na łóżku w swoim ciasny m pokoiku. Ściany i sufit są tak blisko, że nie mogę oddy chać, sznury, z który ch wy konany jest siennik, wpijają mi się w plecy. Świeża rana pali ży wy m ogniem, a w uszach wciąż pobrzmiewają mi słowa Telumana. Serrańska stal jest podstawą potęgi Imperium. Żaden Wojanin nie zdradziłby tajemnicy jej wy twarzania Scholarom. Mimo to zapewnienia Telumana wy dają się prawdziwe. Kiedy mówił o Darinie, scharaktery zował go bardzo trafnie – jego sposób my ślenia, jego ry sunki. A Darin, tak jak Spiro, powiedział, że nie współpracuje ani z Wojanami, ani z ruchem oporu. Wszy stko do siebie pasuje. Oprócz tego, że Darin, którego ja znałam, nie by ł zainteresowany rebelią. A może by ł? Przy wołuję z pamięci wspomnienia: milczenie Darina, kiedy dziadek opowiadał nam, jak składał połamane kości dziecku pobitemu przez żołnierzy oddziałów posiłkowy ch. Darina wy chodzącego z zaciśnięty mi pięściami z pokoju, w który m babcia i dziadek rozmawiali na temat najnowszy ch ataków Wojan. Darina zajętego ry sowaniem scholarskiej kobiety wzdry gającej się na widok Masek i dzieci walczący ch o leżące w ry nsztoku zgniłe jabłko. Brałam wtedy milczenie brata za oznakę jego wy obcowania. Ale zapewne niosło mu ono pociechę. Może to by ł dla niego jedy ny sposób, by zapanować nad oburzeniem na widok tego, co się dzieje z jego pobraty mcami. Kiedy w końcu zasy piam, w moim śnie pojawia się ostrzeżenie kucharki przed ruchem oporu.
Widzę komendantkę zadającą mi kolejne rany. Za każdy m razem ma jednak inną twarz. Najpierw Mazena, potem Keenana, wreszcie Telumana i kucharki. Budzę się, zachły stuję ciemnością i z trudem łapię oddech, próbuję rozepchnąć ściany swojego pokoiku. Wy skakuję z łóżka, biegnę kory tarzem i wy padam na podwórze z ty łu domu, z trudem łapiąc ustami zimne nocne powietrze. Jest po północy i chmury przesłaniają księży c zbliżający się do pełni. Za kilka dni rozpocznie się Święto Księży ca, kiedy Scholarowie czczą największy w roku księży c. W ty m roku babcia i ja miały śmy rozdawać ciastka i wy pieki. A Darin miał tańczy ć, dopóki nogi nie odmówią mu posłuszeństwa. W świetle księży ca złowrogie gmaszy ska Czarnego Klifu wy dają się niemal piękne, a czerń granitu łagodnieje i przy biera niebieskawy odcień. W akademii jak zwy kle panuje niesamowita cisza. Nigdy nie bałam się nocy, nawet jako dziecko, ale noce w Czarny m Klifie są inne, nabrzmiałe ciszą, która zdaje się ży wą istotą. Spoglądam w górę, na zawieszone nisko na niebie gwiazdy, i wy daje mi się, że widzę nieskończoność. W ich zimny m spojrzeniu czuję się taka mała. Całe piękno gwiazd jest niczy m, kiedy ży cie na ziemi jest tak podłe. Zwy kle nie my ślę w taki sposób. Darin i ja spędziliśmy mnóstwo nocy na dachu domu naszy ch dziadków, wy patrując Wielkiej Rzeki, Łucznika, Szermierza. Obserwowaliśmy spadające gwiazdy, a kto pierwszy taką dostrzegł, wy powiadał ży czenie. Darin widział w nocy dobrze jak kot i to ja zawsze by łam przy łapy wana na kradzieży brzoskwiń z sadu sąsiada albo oblaniu zimną wodą koszuli babci. Teraz Darin nie może patrzeć na gwiazdy. Jest zamknięty w celi w labiry ncie serrańskiego więzienia. Nigdy już nie zobaczy gwiazd, jeśli nie dam ruchowi oporu tego, czego chcą. W apartamencie komendantki zapala się światło. Jestem zaskoczona, że jeszcze nie śpi. Z otwartego okna, w który m powiewają zasłony, dobiegają głosy. Nie jest sama. Przy pominam sobie słowa Telumana. „Nigdy nie widziałem, żeby twój brat się bał. Odczuwał strach, jestem tego pewny. Ale skupiał swoją uwagę nie na ty m, że coś może się nie udać, ty lko na ty m, co zrobić, żeby się udało”. Przy oknie komendantki jest stary, zniszczony treliaż z uschłą winoroślą. Potrząsam treliażem – chy bocze się, ale można się na niego wspiąć. Pewnie nie mówi nic ważnego. Pewnie rozmawia z jakimś studentem. Ty lko dlaczego miałaby się spoty kać ze studentem o północy ? A nie za dnia? Wy chłoszcze cię, podpowiada mi strach. Wy łupi ci oko. Utnie dłoń. Ale by łam już przecież biczowana, bita i duszona, a mimo to przeży łam. Krojono moją skórę gorący m nożem, a mimo to przeży łam. Darin nie poddawał się lękom. Jeśli mam go ocalić, nie mogę pozwolić, żeby strach nade mną zapanował. Wiem, że moja odwaga będzie maleć, im dłużej będę się zastanawiać, chwy tam się więc poprzeczki treliażu i zaczy nam wspinać. Przy pomina mi się rada Keenana. „Zawsze musisz mieć plan odwrotu”. Krzy wię się. Teraz za późno na opracowanie planu. Każde skrzy pnięcie sandałów brzmi w moich uszach jak detonacja. Głośny trzask sprawia, że zamiera mi serce, przez minutę stoję jak sparaliżowana i wreszcie uświadamiam sobie, że to
treliaż jęknął pod moim ciężarem. Kiedy docieram na szczy t, nadal nie sły szę komendantki. Parapet znajduje się półtorej stopy ode mnie, po lewej stronie. Trzy stopy pod parapetem wy kruszy ł się kawałek kamienia, tworząc idealne oparcie dla stóp. Biorę głęboki wdech, chwy tam się parapetu i zawisam na nim. Moja stopa rozpaczliwie skrobie gładką ścianę, aż wreszcie znajduje oparcie. Ty lko wy trzy maj, błagam kamień pod swoją stopą. Nie wy krusz się. Rana na piersi znów się otworzy ła, staram się nie zauważać kapiącej krwi. Głowę mam na wy sokości okna komendantki. Jeśli się przez nie wy chy li, będzie po mnie. Nie myśl o tym, podpowiada mi Darin. Słuchaj. Z okna dobiegają mnie ury wane słowa wy powiadane przez komendantkę. Nadstawiam ucha. – …przy będzie z całą świtą, mój panie, Zwiastunie Nocy. Będą wszy scy : jego doradcy, Kruk Krwi, Czarna Gwardia, a także większość przedstawicieli dy nastii Taiusów. – W głosie komendantki sły szę wiernopoddańcze tony i to jest dla mnie zupełną nowością. – Upewnij się, Keris. Taius musi pojawić się po Trzeciej Próbie, w przeciwny m razie nasz plan spali na panewce. Usły szawszy drugi głos, o mało nie spadam na ziemię. Jest głęboki i aksamitny, to nie ty le głos, ile wrażenie dźwiękowe. Jest jak burza i wiatr, i tańczące na wietrze liście. Jak korzenie wy sy sające soki z głębi ziemi i jak blade, ślepe stworzenia ży jące pod ziemią. Jest jednak w ty m głosie coś złego, z gruntu fałszy wego. Choć nigdy wcześniej nie sły szałam tego głosu, czuję, że zaczy nam drżeć, i przez chwilę mam ochotę skoczy ć w dół, by leby znaleźć się dalej od niego. Laio, sły szę Darina. Bądź dzielna. Zerkam do środka i dostrzegam spowitą mrokiem postać stojącą w rogu komnaty. Postać wy gląda jak zwy czajny, średniego wzrostu mężczy zna w pelery nie. Wiem jednak, że to nie jest zwy czajny mężczy zna. U jego stóp krążą i wiją się cienie, jakby chciały na siebie zwrócić jego uwagę. Ghule. Kiedy postać obraca się w stronę komendantki, wzdry gam się, ponieważ ciemność pod jego kapturem nie ma nic wspólnego z ludzkim światem. Jego wąskie jak szparki oczy płoną niczy m słońca przepełnione odwieczną wrogością. Postać porusza się, a ja cofam gwałtownie głowę. Zwiastun Nocy, przebiega mi przez my śl. Nazwała go Zwiastunem Nocy. – Mamy inny problem, mój panie – odzy wa się komendantka. – Augurowie podejrzewają, że wpły wam na bieg wy darzeń. Moje… instrumenty nie są tak subtelne, jak na to liczy łam. – Niech podejrzewają – uspokaja ją stwór. – Jeśli będziesz chronić umy sł i będziemy dalej uczy li Farrarów, żeby chronili swoje umy sły, augurowie niczego się nie dowiedzą. Chociaż zastanawiam się, czy wy brałaś odpowiednich aspirantów, Keris. Spartaczy li już drugą pułapkę, a przecież powiedziałem im wszy stko, czego potrzebowali do wy kończenia Aquilli i Veturiusa. – Nie by ło wy boru. Veturius jest zby t uparty, a Aquilla zby t wobec niego lojalna. – W takim razie Markus musi zwy cięży ć, a ja muszę nad nim panować – mówi cień. – Jeśli nawet będzie to ktoś inny – głos komendantki jest pełen wątpliwości, choć nie przy puszczałam, że jest zdolna do wy rażania takich emocji – na przy kład Veturius, możesz go potem zabić i przy jąć jego formę… – Zmiana formy nie jest taka prosta. Poza ty m nie jestem mordercą zabijający m ty ch, którzy
są cierniem w twoim boku. – On nie jest cierniem… – Jeśli chcesz, żeby twój sy n umarł, zabij go sama. Ale nie powinno to mieć wpły wu na zadanie, które ci zleciłem. Jeśli nie potrafisz go wy konać, nasza współpraca wkrótce się zakończy. – Pozostały dwie Próby, mój panie. – Komendantka mówi spokojnie, ale w jej głosie można wy czuć skry wany gniew. – Jeśli obie odbędą się tutaj, jestem pewna, że… – Masz mało czasu. – Trzy naście dni to dużo… – A jeśli twoje sposoby na sabotowanie Trzeciej Próby zawiodą? Czwarta Próba będzie dzień później. Za dwa ty godnie, Keris, będziesz miała nowego imperatora. Postaraj się, żeby by ła to odpowiednia osoba. – Nie zawiodę cię, mój panie. – Oczy wiście, że nie zawiedziesz, Keris. Nigdy dotąd mnie nie zawiodłaś. Na dowód mojego zaufania do ciebie przy noszę ci kolejny prezent. Szelest, dźwięk rozry wanego papieru i głośny głęboki wdech. – Coś, co możesz dodać do tego tatuażu – mówi gość komendantki. – Mogę? – Nie – szepcze komendantka. – Nie, on jest mój. – Jak sobie ży czy sz. Chodź. Odprowadź mnie do bramy. Chwilę później okno zamy ka się z trzaskiem i gaśnie światło, a ja o mało nie spadam na ziemię. Sły szę jeszcze odgłos zamy kany ch drzwi i zapada cisza. Cała drżę. Nareszcie, nareszcie. Mam coś wartościowego dla ruchu oporu. To jeszcze nie wszy stko, co chcieliby wiedzieć, ale może wy starczy ć, żeby zaspokoić żądanie Mazena i zy skać trochę czasu. Z jednej strony rozpiera mnie radość, a z drugiej wciąż my ślę o postaci, którą komendantka nazy wała Zwiastunem Nocy. Któż to taki? Scholarzy z zasady nie wierzą w siły nadprzy rodzone. Scepty cy zm to pozostałość naszego dawnego zamiłowania do książek i większość nas pozostaje scepty czna. Dżinny, ifry ty, ghule, zjawy – ty ch pełno jest w mitach i legendach Plemieńców. Oży wające cienie to ty lko złudzenie. A człowiek cień z głosem jak z piekła – na to też musi się znaleźć jakieś wy tłumaczenie. Ty lko jakie? Przecież on istnieje naprawdę. Tak jak naprawdę istnieją ghule. Nagły pory w wiatru od pusty ni wprawia w drżenie treliaż i za chwilę może mnie strącić na ziemię. Uznaję w końcu, że im mniej wiem o ty m stworzeniu, ty m lepiej dla mnie. Liczy się ty lko to, że zdoby łam potrzebne informacje. Sięgam stopą do treliażu, ale cofam ją szy bko, kiedy pojawia się kolejny podmuch wiatru. Treliaż trzeszczy, skrzy pi i ku mojemu przerażeniu przewraca się z głuchy m łoskotem na ziemię. Teraz pozostaje mi czekać, aż pojawi się i znajdzie mnie kucharka albo Izzi. Chwilę później sły szę odgłos sandałów na kamieniach podwórka. Z kory tarza dla służby wy łania się Izzi z zarzucony m na ramiona szalem. Spogląda na leżący treliaż, następnie zadziera głowę. Na mój widok rozdziawia szeroko usta ze zdziwienia, bez słowa przy stawia treliaż do ściany i patrzy, jak schodzę. Staję przed nią i w pośpiechu staram się wy my ślić jakieś tłumaczenie, ale żadne, które mi przy chodzi do głowy, nie ma sensu. Izzi odzy wa się pierwsza.
– Chcę, żeby ś wiedziała, że to, co robisz, moim zdaniem wy maga odwagi. Naprawdę. – Wy rzuca z siebie słowa jedny m tchem, jakby gromadziła je od dawna, czekając na tę chwilę. – Wiem o nalocie na twój dom, o twojej rodzinie i ruchu oporu. Nie szpiegowałam cię, przy sięgam. Ale gdy dziś rano niosłam piasek, przy pomniałam sobie, że zostawiłam na kuchennej pły cie żelazko, żeby się rozgrzało. Kiedy wróciłam, żeby je zdjąć, rozmawiałaś z kucharką, a ja nie chciałam wam przeszkadzać. W każdy m razie pomy ślałam, że mogłaby m ci pomóc. Dużo wiem. Jestem w Czarny m Klifie od zawsze. Odbiera mi na chwilę mowę. Mam ją błagać, żeby nikomu o ty m nie mówiła? Mam by ć na nią zła za podsłuchiwanie? Wiem jedno – nie mogę przy jąć jej oferty pomocy. To jest zby t ry zy kowne. Zanim zdążę się odezwać, ona skry wa dłonie pod szalem i kręci głową. – Nieważne. – Sprawia wrażenie takiej samotnej; całe lata, całe ży cie samotności. – To by ł głupi pomy sł. Przepraszam. – To wcale nie jest głupie – odpowiadam. – Ty lko niebezpieczne. Nie chcę, żeby stała ci się krzy wda. Jeśli komendantka się dowie, zabije nas obie. – Może to by łoby lepsze od doty chczasowego ży cia. Przy najmniej umarłaby m, wiedząc, że zrobiłam coś poży tecznego. – Nie mogę ci na to pozwolić, Izzi. – Moja odmowa rani ją i czuję się z ty m okropnie. Ale nie jestem tak zdesperowana, żeby narażać jej ży cie na niebezpieczeństwo. – Przepraszam. – Jasne. – Izzi zamy ka się z powrotem w swojej skorupie. – Nieważne. Zapomnij o ty m… Podjęłam właściwą decy zję. Wiem o ty m. Ale kiedy Izzi odchodzi, samotna i nieszczęśliwa, nie mogę znieść my śli, że to z mojego powodu tak się czuje. *** Chociaż proszę kucharkę, żeby mi zlecała załatwianie różny ch spraw, dzięki czemu mogę by ć codziennie na ry nku, nie mam żadny ch wiadomości od ruchu oporu. Aż wreszcie, trzeciego dnia po podsłuchaniu rozmowy komendantki, kiedy przeciskam się przez tłum w dzielnicy posłańców, czy jaś ręka obejmuje mnie w pasie. Insty nktownie próbuję uderzy ć łokciem i ukarać w ten sposób osobę, która pozwoliła sobie na taką poufałość, ale druga dłoń chwy ta mnie za ramię. – Laio – szepcze mi do ucha niski głos. Głos Keenana. Dostaję gęsiej skórki, czując jego znajomy zapach. Keenan puszcza moją rękę, za to zaciska palce na nadgarstku. Mam ochotę go odepchnąć i krzy knąć, żeby mnie nie doty kał, ale w ty m samy m czasie przebiega mi dreszcz wzdłuż kręgosłupa. – Nie odwracaj się – szepcze. – Komendantka posłała za tobą człowieka. Przeciska się właśnie przez tłum. Nie możemy teraz ry zy kować spotkania. Masz coś dla nas? Unoszę do twarzy list komendantki i zaczy nam się nim wachlować z nadzieją, że zasłonię w ten sposób poruszające się usta. – Mam. – Cała drżę z podniecenia, ale wy czuwam w Keenanie jakieś napięcie. Kiedy odwracam się w jego kierunku, ostrzegawczo ściska mój nadgarstek, ale i tak dostrzegam jego ponurą minę. Po mojej euforii nie ma już śladu. Coś złego musiało się stać. – Czy z Darinem wszy stko w porządku? – szepczę. – Czy on… – Nie jestem w stanie
dokończy ć. Strach ściska mi gardło. – Jest w celi śmierci, tu, w Serze, w Centralny m Więzieniu. – Keenan mówi łagodnie, tak jak mówił dziadek, kiedy miał do przekazania pacjentom najgorsze wiadomości. – Ma zostać stracony. Tracę dech. Nie sły szę nawoły wań urzędników, nie czuję popy chający ch mnie rąk ani zapachu potu tłumu. Stracony. Zabity. Martwy. Darin umrze. – Mamy jeszcze czas. – Ku mojemu zaskoczeniu, jego słowa brzmią szczerze. Moi rodzice też nie ży ją, powiedział, kiedy ostatnio go widziałam. Cała moja rodzina. On wie, czy m będzie dla mnie egzekucja Darina. By ć może ty lko on mnie rozumie. – Egzekucja ma się odby ć po wy znaczeniu nowego imperatora. Pozostało jeszcze trochę czasu. My lisz się, my ślę. Za dwa ty godnie, powiedział człowiek cień, będziesz miała nowego imperatora. Mój brat nie ma już czasu. Pozostały mu dwa ty godnie. Muszę powiedzieć to Keenanowi, ale kiedy się odwracam, spostrzegam legionistę stojącego w wejściu do biura posłańców, który mi się uważnie przy gląda. To człowiek posłany za mną przez komendantkę. – Mazena nie będzie jutro w mieście. – Keenan pochy la się, jakby coś upuścił na ziemię. Ja, pamiętając o człowieku komendantki, patrzę prosto przed siebie. – Ale pojutrze, jeśli zdołasz wy jść do miasta i zgubisz ogon… – Nie – mruczę pod nosem, znów wachlując się listem. – Dziś wieczorem. Wieczorem wy jdę jeszcze raz. Kiedy ona będzie spała. Ona nigdy nie wy chodzi ze swojego apartamentu przed świtem. Wy mknę się. I znajdę cię. – W nocy jest zby t dużo patroli. Jest Święto Księży ca… – Patrole będą się interesować grupkami hulaków – uspokajam go. – Nie zwrócą uwagi na samotną niewolnicę. Proszę cię, Keenan. Muszę porozmawiać z Mazenem. Mam informacje. Jeśli zdołam je przekazać Mazenowi, on wy dobędzie Darina z więzienia przed egzekucją. – Dobrze. – Keenan zerka mimochodem na obserwującego mnie legionistę. – Idź na Święto Księży ca. Znajdę cię tam. Chwilę później już go nie ma. Wręczam list posłańcowi i płacę za przesy łkę. Po kilku sekundach jestem już na zewnątrz i obserwuję tłum spieszący na ry nek. Czy informacje, które zdobyłam, okażą się wystarczające, żeby ocalić brata? Czy uda mi się przekonać Mazena, żeby wydostał Darina z więzienia już teraz? Na pewno się uda, przekonuję samą siebie. Musi się udać. Nie jestem gotowa oglądać śmierci swojego brata. Dzisiaj wieczorem przekonam Mazena, żeby uwolnił Darina. A sama pozostanę niewolnicą, póki nie zdobędę potrzebny ch mu informacji. Dam słowo ruchowi oporu. Zrobię wszy stko, co każą. Ale po kolei. Jak mam się niepostrzeżenie wy mknąć z Czarnego Klifu?
XXIV: Elias Śpiew jest jak rzeka pły nąca w moich pełny ch bólu snach, cichy i słodki. Przy wołuje wspomnienia niemal już zatarte w pamięci o ży ciu, które wiodłem, nim trafiłem do Czarnego Klifu. Obity jedwabiem karawan toczący się przez pusty nię Plemieńców. Moi towarzy sze zabaw szalejący w oazach, ich śmiech dźwięczny jak dzwon. Idę w cieniu palm dakty lowy ch z Mamie Rilą; jej głos brzmi jednostajnie jak szum ży cia na otaczającej nas pusty ni. Ale kiedy śpiew cichnie, senne marzenie znika, pojawiają się koszmary. Koszmary przekształcają się w czarną otchłań bólu, a ból dręczy mnie niczy m mściwy brat bliźniak. Otwierają się przede mną wrota ciemności, chwy ta mnie za kark jakaś dłoń i próbuje wciągnąć do środka. I wtedy znów rozpoczy na się śpiew, nić ży cia w nieskończonej czerni, a ja chwy tam ją i trzy mam z cały ch sił. *** Wraca mi świadomość, ale mam zawroty głowy, jakby m wchodził we własne ciało po wielu latach. Spodziewam się bólu, ty mczasem moje kończy ny poruszają się sprawnie, siadam więc na łóżku. Za oknem zapalono właśnie latarnie. Wiem, że jestem w izbie chory ch, bo jest to jedy ne miejsce w Czarny m Klifie, gdzie są białe ściany. Pokój jest pusty, jeśli nie liczy ć łóżka, na który m siedzę, małego stolika i prostego drewnianego krzesła, na który m drzemie teraz Helena. Wy gląda okropnie, ma posiniaczoną i podrapaną twarz. – Eliasie! – Otwiera oczy, usły szawszy, że się poruszy łem. – Dzięki wam, bogowie. Dwa dni by łeś nieprzy tomny. – Przy pomnij mi, co się stało. – Zaschło mi w gardle; skrzeczę, zamiast mówić, boli mnie głowa. Coś się stało na urwisku. Coś dziwnego… Helena nalewa mi ze stojącego na stole dzbanka wody do szklanki. – Podczas Drugiej Próby, kiedy zsuwaliśmy się z klifu, zaatakowały nas ifry ty. – Jeden z nich przeciął linę. – Przy pominam sobie. – Ale potem… – Wepchnąłeś mnie do zagłębienia, ale sam nie zamierzałeś tam się skry ć. – Helena spogląda na mnie gniewnie, ale jej ręce drżą, kiedy podaje mi wodę. – A potem poleciałeś w dół jak kamień. Po drodze uderzy łeś głową o skałę. Zginąłby ś, ale zatrzy mała cię łącząca nas lina. Śpiewałam najgłośniej, jak mogłam, póki nie wy płoszy łam ostatniego ifry ta. Następnie spuściłam cię na sam dół urwiska i ukry łam w niewielkiej jaskini otoczonej krzewami szarłatu. To by ł całkiem niezły fort. Łatwy do obrony. – Musiałaś walczy ć? Znowu? – Augurowie próbowali nas zabić jeszcze czterokrotnie. Skorpiony to by ł drobiazg, ale żmija mało cię nie dopadła. Potem pojawiły się zjawy – małe wstrętne bękarty, nie takie jak w bajkach.
A spróbuj je zabić, to wcale nie takie łatwe. Trzeba je rozgnieść jak robaka. Ale najgorsi by li legioniści. – Helena blednie, w jej głosie nie sły chać już czarnego humoru. – Pojawiali się bez końca. Zabijałam jednego czy dwóch, a w ich miejsce wy rastało czterech kolejny ch. Wdarliby się wszy scy naraz, ale wejście do jaskini by ło zby t wąskie. – Ilu zabiłaś? – Zby t wielu. Ale to by ła kwestia przeży cia, trudno więc, żeby m miała wy rzuty sumienia. „Kwestia przeży cia”. Wracam my ślami do czterech żołnierzy, który ch zabiłem na schodach w baszcie. Powinienem chy ba by ć wdzięczny, że nie musiałem zapisać na swoim koncie więcej ofiar. – O świcie – ciągnie Helena – pojawiła się augurka. Rozkazała legionistom zanieść cię do izby chory ch. Powiedziała, że Markus i Zak też są ranni, a ponieważ ty lko ja nie miałam żadnego draśnięcia, zwy cięży łam w tej Próbie. I podarowała mi to. – Helena odsłania kołnierz tuniki i pokazuje mi poły skującą kolczugę. – Dlaczego nie powiedziałaś wcześniej, że zwy cięży łaś? – Czuję wielką ulgę. Nie wiem, co by m zrobił, gdy by wy grał Markus albo Zak. – I dali ci… kolczugę? – Wy konaną z ży wego metalu – tłumaczy Helena. – Wy kuli ją augurowie, podobnie jak nasze maski. Augurka mówiła, że wy trzy muje uderzenie każdego ostrza, nawet z serrańskiej stali. Przy da się. Bogowie raczą wiedzieć, co jeszcze nas czeka. Kręcę z niedowierzaniem głową. Zjawy, ifry ty, ghule. Bajki Plemieńców oży wają. Nawet mi się nie śniło, że to możliwe. – Augurowie nie odpuszczają, co? – A czego się spodziewałeś? – py ta cicho Helena. – Przecież wy bierają nowego imperatora. To nie by le co. Musisz… musimy im zaufać. – Bierze głęboki wdech i wy rzuca z siebie szy bko. – Kiedy widziałam, jak spadasz, my ślałam, że już po tobie. A ty le rzeczy chciałam ci powiedzieć. – Z wahaniem sięga dłonią do mojej twarzy, jej nieśmiałe spojrzenie przemawia nieznany m mi języ kiem. Nie takim nieznanym, Eliasie. W taki sposób patrzyła na ciebie Lavinia Tanalia. I Ceres Coran. Chwilę przed tym, kiedy je pocałowałeś. Ty m razem jest inaczej. To jest Helena. I cóż z tego? Chcesz się przekonać, jak to jest – pewnie, że chcesz. Im dłużej o ty m my ślę, ty m większą czuję do siebie odrazę. Helena to nie ktoś na szy bki numerek czy jednorazową przy godę. Ona jest moją najlepszą przy jaciółką. Zasługuje na więcej. – Eliasie… – Jej głos pły nie wolno jak letnia bry za. Helena zagry za wargę. Nie, nie pozwól jej. Odsuwam policzek, a ona cofa dłoń, jakby zetknęła się z ogniem. Jej policzki są purpurowe. – Heleno… – Nie przejmuj się. – Wzrusza ramionami, mówi tonem fałszy wie lekkim. – Chy ba po prostu cieszę się, że cię widzę. Tak w ogóle to nie powiedziałeś, jak się czujesz. Ogarnia mnie ulga, że udało mi się uniknąć tej dziwnej rozmowy, i też udaję, że nic się nie stało. – Boli mnie głowa. Czuję się… skołowany. Sły szałem tam… śpiew. Wy obrażasz sobie? – Pewnie ci się śniło. – Helena odwraca z zakłopotaniem wzrok i choć jestem nieco otumaniony, to dostrzegam, że coś ukry wa. Kiedy otwierają się drzwi i wchodzi lekarz, zry wa się
z krzesła i widać wy raźnie, że czuje ulgę z powodu obecności innej osoby w pokoju. – O, Veturiusie – odzy wa się lekarz. – Nareszcie się obudziłeś. – Nigdy go nie lubiłem. Jest chudy m jak szkielet, pompaty czny m durniem, uwielbiający m dy skutować ze zwijający mi się z bólu pacjentami na temat swoich metod leczenia. Szamocze się z bandażem na mojej nodze i w końcu go odwija. Rozdziawiam ze zdziwienia usta. Spodziewałem się krwawej rany, ty mczasem widzę bliznę, która wy gląda, jakby powstała wiele ty godni temu. Kiedy jej doty kam, czuję mrowienie, ale żadnego bólu. – Okłady mojego pomy słu – tłumaczy lekarz. – Uży wałem ich już wielokrotnie, muszę ci wy znać, ale na tobie doprowadziłem ich stosowanie do perfekcji. Teraz lekarz zdejmuje bandaż z mojej głowy. Nawet nie jest poplamiony krwią. Za uchem czuję tępy ból, sięgam tam ręką i namacuję brzeg blizny. Jeśli Helena mówiła prawdę, z taką raną powinienem by ć nieprzy tomny przez kilka ty godni. Ty mczasem zagoiła się w ciągu kilku dni. Cud. Przy glądam się uważnie lekarzowi. Ten zadowolony z siebie worek kości nie mógłby sam dokonać takiego cudu. Zauważam, że Helena ostentacy jnie odwraca ode mnie wzrok. – By ł tu jakiś augur? – py tam lekarza. – Augur? Nie. By łem ty lko ja i prakty kanci. I, oczy wiście, Aquilla. – Rzuca Helenie poiry towane spojrzenie. – Siedziała tu i bez przerwy śpiewała koły sanki. Lekarz wy jmuje z kieszeni flakonik. – To wy war z krwiowca, który złagodzi ból. „Wy war z krwiowca”. Te słowa coś mi przy pominają, ty lko nie wiem co. – Twój mundur jest w szafie – mówi lekarz. – Możesz iść, choć zalecam ostrożność. Powiedziałem pani komendantce, że do jutra nie możesz trenować ani pełnić warty. Kiedy lekarz wy chodzi, zwracam się do Heleny. – Żaden okład na świecie nie wy leczy łby ran tak szy bko. A podobno nie odwiedzał mnie żaden augur. Ty lko ty. – Widocznie rany nie by ły tak poważne, jak sądziłeś. – Heleno, opowiedz mi o ty m śpiewaniu. Otwiera usta, jakby zamierzała coś powiedzieć, ale zaraz rzuca się w kierunku drzwi. Ma pecha, przewidziałem to. Spogląda na mnie gniewnie, kiedy chwy tam ją za rękę. Widzę, że zastanawia się, jak postąpić. Mam z nim walczyć? Ale czy warto? Czekam spokojnie, a ona w końcu ustępuje, wy suwa palce z mojej dłoni i siada z powrotem na krześle. – To zaczęło się w jaskini. Cały czas drżałeś, jakby ś miał jakiś atak. Kiedy śpiewałam żeby odpędzić ifry ty, uspokajałeś się. Na twarz wracał ci rumieniec, rana na głowie przestawała krwawić. Dlatego… dlatego wciąż śpiewałam. Zmęczy ło mnie to… czułam się słabo, jakby m miała gorączkę. – W jej oczach pojawia się panika. – Nie wiem, co to znaczy. Nigdy nie próbowałam korzy stać z pomocy duchów umarły ch. Nie jestem wiedźmą, Eliasie, przy sięgam… – Wiem, Heleno. – Co zrobiłaby moja matka? Nasłałaby na nią Czarną Gwardię? Na pewno nic dobrego. Wojanie wierzą, że siły nadprzy rodzone pochodzą od duchów umarły ch i ty lko augurowie są opętani przez te duchy. Każda inna osoba mająca choćby cząstkę takiej mocy by ła
oskarżana o czary i skazy wana na śmierć. Na twarzy Heleny tańczą wieczorne cienie. Wy gląda teraz tak samo jak wtedy, kiedy Rowan Złoty Wicher złapał ją i opromienił tamty m dziwny m blaskiem. – Mamie Rila opowiadała różne historie – mówię ostrożnie, nie chcąc wy straszy ć Heleny. – Opowiadała o ludziach mający ch dziwne umiejętności, rozbudzone w wy niku kontaktu z siłami nadprzy rodzony mi. Jedni potrafili wy korzy sty wać nadprzy rodzoną moc, inni zmieniali pogodę. Nieliczni potrafili leczy ć głosem. – To niemożliwe. Ty lko augurowie posiadają prawdziwą moc… – Heleno, dwa dni temu walczy liśmy ze zjawami i ifry tami. Kto wie, co jest możliwe, a co nie? By ć może kiedy ifry ty cię dotknęły, coś w tobie obudziły. – Coś dziwnego. – Helena podaje mi mundur. Moje słowa jeszcze bardziej ją zaniepokoiły. – Coś nieludzkiego. Coś… – Coś, co prawdopodobnie ocaliło mi ży cie. Helena ściska silnie moje ramię. – Eliasie, obiecaj, że nikomu nie powiesz. Niech wszy scy my ślą, że lekarz jest cudotwórcą. Proszę. Najpierw muszę sama to zrozumieć. Jeśli pani komendantka się dowie, wezwie Czarną Gwardię… Która spróbuje cię z tego oczyścić. – To będzie nasz sekret – mówię głośno. Helena wy gląda na odrobinę uspokojoną. Kiedy wy chodzimy z izby chory ch, witają mnie okrzy ki radości, gwizdy i poklepy wanie po plecach. Są Faris, Dex, Tristas, Demetrius, Leander. – Wiedziałem, że ci dranie nie dadzą ci rady … – Mamy powód do świętowania, przeszmuglujmy jakąś beczułkę… – Odsuńcie się – komenderuje Helena. – Dajcie mu oddy chać. – Przery wa jej dudnienie bębnów. Wszyscy nowi absolwenci natychmiast na pole ćwiczebne numer jeden, nauka walki. Wiadomość zostaje powtórzona, a towarzy szy jej jęk i przewracanie oczami. – Bądź tak dobry, Eliasie – odzy wa się Faris – kiedy już zwy cięży sz i zostaniesz nowy m suwerenem, zabierz nas stąd, dobrze? – Oj – wtrąca się Helena. – A ja? Co będzie, jeśli to ja zwy ciężę? – Jeśli ty zwy cięży sz, to doki zostaną zamknięte i nie będziemy mieli gdzie się zabawić – mówi Leander, mrugając do mnie. – Jesteś cy mbałem, Leanderze. – Helena jest wściekła. – Nie zamknę doków ty lko dlatego, że nie lubię burdeli… – Leander wy cofuje się, osłaniając dłonią nos. – Przebacz mu, o przenajświętsza aspirantko – intonuje Tristas, iskrzą mu się jego błękitne oczy. – Nie bij go. On jest ty lko biedny m sługą… – Och, odwalcie się wszy scy – denerwuje się Helena. – Wpół do jedenastej, Eliasie! – woła Leander, kiedy cała grupa jest już daleko od nas. – W moim pokoju. Odpowiednio to uczcimy. Aquilla, ty też możesz przy jść, jeśli obiecasz, że nie złamiesz mi nosa. Odkrzy kuję, że na pewno przy jdę, a kiedy znikają mi z oczu, Helena wręcza mi fiolkę.
– Zapomniałeś o wy warze z krwiowca. – Laia! – Nareszcie uświadamiam sobie, jaka my śl dręczy ła mnie wcześniej. Trzy dni temu obiecałem tej niewolnicy lek. Rana musi sprawiać jej straszny ból. Czy sama ją sobie opatrzy ła? Czy kucharka ją oczy ściła? Czy … – Kim jest Laia? – Wy ry wa mnie z zamy ślenia podejrzanie pogodny głos Heleny. – Ona jest… nikim. – Helena mogłaby nie zrozumieć mojej obietnicy danej scholarskiej niewolnicy. – Co jeszcze się działo, kiedy by łem w izbie chory ch? Coś interesującego? Helena rzuca spojrzenie, które mówi, że pozwala mi zmienić temat. – Ruch oporu zastawił pułapkę na Maskę, Daemona Cassiusa, w jego domu. To by ło przerażające. Dziś rano znalazła go żona. Nikt niczego nie sły szał. Ci dranie poczy nają sobie coraz śmielej. I… jest coś jeszcze. – Ścisza głos do szepty. – Mój ojciec sły szał plotkę, że Kruk Krwi nie ży je. Patrzę na nią z niedowierzaniem. – Ruch oporu? Helena kręci przecząco głową. – Wiesz, że imperator jest najwy żej o kilka ty godni drogi od Serry. Zaczął planować atak na Czarny Klif, na nas, aspirantów. Dziadek mnie przed ty m ostrzegał. Mimo to niemiło to sły szeć. – Kiedy Kruk Krwi dowiedział się o planach ataku, chciał zrezy gnować ze stanowiska. Taius go zgładził. – Kruk Krwi nie może zrezy gnować. – Służy się aż do śmierci. Wszy scy o ty m wiedzą. – Prawda jest taka, że Kruk Krwi może zrezy gnować pod warunkiem, że imperator zgodzi się zwolnić go ze stanowiska. Nie wszy scy o ty m wiedzą. Ojciec mówi, że to jakaś dziwna luka prawna. Tak czy owak, jeśli plotka jest prawdziwa, to Kruk Krwi musiał by ć głupcem. Taius nie zwolni przecież swojej prawej ręki, kiedy dy nastia traci władzę. Helena spogląda na mnie, oczkując odpowiedzi, ale ja stoję ty lko z rozdziawiony mi ustami, ponieważ dotarło do mnie coś ważnego, coś, czego do tej pory nie rozumiałem. „Jeżeli spełnisz obowiązek – powiedział augur – zy skasz szansę ostatecznego zerwania więzi między sobą i Imperium”. Wiem, jak to zrobić. Wiem, jak odzy skać wolność. Jeśli wy jdę zwy cięsko z wszy stkich Prób, zostanę imperatorem. Nic prócz śmierci nie może go zwolnić z jego służby dla Imperium. Nie doty czy to jednak Kruka Krwi. „Kruk Krwi może zrezy gnować pod warunkiem, że imperator zgodzi się zwolnić go ze stanowiska”. To nie ja mam zostać zwy cięzcą Prób. Ty lko Helena. Ponieważ jeśli to ona zwy cięży, a ja zostanę Krukiem Krwi, będzie mogła mnie uwolnić. To odkry cie jest ciosem i triumfem jednocześnie. Augurowie powiedzieli, że kto zwy cięży w dwóch Próbach, zostanie imperatorem. Markus i Helena mają na swoim koncie po jedny m zwy cięstwie. To oznacza, że ja muszę zwy cięży ć w następnej Próbie, a Helena w Czwartej. A Markus i Zak muszą umrzeć. – Eliasie? – Tak? – odzy wam się zby t głośno. – Przepraszam. – Helena wy gląda na poiry towaną.
– My ślisz o Lai? – Uwaga na temat scholarskiej niewolnicy jest tak osobliwa, że przez chwilę milczę, a Helena gwałtownie szty wnieje. – W porządku, nie przejmuj się mną – mówi. – Nie wiem ty lko, po co spędziłam dwa dni przy twoim łóżku, śpiewając ci, żeby ś wrócił do ży cia. Przez chwilę nie wiem, co odpowiedzieć. Nie znałem dotąd takiej Heleny. Zachowuje się jak zwy czajna dziewczy na. – Nie, Heleno, to nie tak. Jestem po prostu zmęczony … – Nie ma o czy m mówić – odpowiada. – Muszę iść na wartę. – Aspirancie Veturiusie. – Podbiega do mnie junior z kartką w ręce. Odbieram od niego kartkę, prosząc Helenę, żeby zaczekała. Ale ona nie zważa na moje prośby i choć próbuję się wy tłumaczy ć, odchodzi.
XXV: Laia Kilka godzin po ty m, jak obiecałam Keenanowi, że wy mknę się z Czarnego Klifu, żeby się z nim spotkać, czuję się jak największy głupiec. Wy brzmiał już dziesiąty dzwon. Godzinę temu komendantka zwolniła mnie i zamknęła się w swoim pokoju. Nie wy jdzie z niego aż do świtu, zwłaszcza że doprawiłam jej herbatę liściem kheb – pozbawiony m zapachu i smaku ziołem, które dziadek polecał swoim pacjentom cierpiący m na bezsenność. Kucharka i Izzi śpią w swoich kwaterach. W domu panuje cisza jak w mauzoleum. A ja wciąż siedzę w swoim pokoju i rozmy ślam nad sposobem wy dostania się stąd. Nie mogę tak po prostu wy jść przez bramę pilnowaną przez straże, jest za późno. Niewolnicy na ty le głupi, żeby tego próbować, źle kończą. I zby t wielkie jest ry zy ko, że komendantka dowie się o moich nocny ch eskapadach. Mogę jednak odwrócić uwagę strażników i prześlizgnąć się przez bramę. Przy chodzi mi na my śl pożar, który strawił mój dom w noc nalotu imperialny ch. Nic lepiej nie odwraca uwagi jak ogień. Uzbrojona w hubkę i krzemień wy chodzę cichaczem z pokoju. Twarz zasłaniam luźną czarną chustą, a sukienka z wy sokim kołnierzy kiem i długimi rękawami skry wa bransolety i wciąż niezagojony znak, jakim napiętnowała mnie komendantka. Kory tarz dla służby jest pusty. Podchodzę cicho do drewnianej bramy prowadzącej na teren Czarnego Klifu i otwieram ją. Piszczy głośniej niż zarzy nane prosię. Krzy wię się i czmy cham z powrotem do pokoju, żeby zaczekać, czy ktoś sprawdzi źródło hałasu. Nikt się nim nie zainteresował, wy chodzę więc z pokoju… – Laio? Dokąd się wy bierasz? Podskakuję ze strachu i wy puszczam z rąk krzemień. W ręku pozostaje mi ty lko hubka. – Na bogów, Izzi! – Przepraszam! – Podnosi z posadzki krzemień, jej brązowe oczy patrzą z niedowierzaniem na to, co trzy ma w ręku. – Ty chcesz uciec! – Wcale nie – odpowiadam, ale Izzi patrzy na mnie tak, że zaczy nam się wiercić. – No dobrze. Chciałam się wy mknąć, ale… – Mogę ci pomóc – szepcze Izzi. – Znam takie wy jście z akademii, którego legioniści nie pilnują. – To jest zby t niebezpieczne, Izzi. – Jasne. Oczy wiście. – Wy cofuje się, ale w pewnej chwili przy staje i ściska razem małe dłonie. – Jeśli… jeśli zamierzałaś wzniecić ogień, odwrócić uwagę strażników i wy dostać się przez frontową bramę, to nic z tego. Legioniści poślą do gaszenia pożaru oddziały pomocnicze. Oni nigdy nie pozostawiają bramy niestrzeżonej. Nigdy.
Kiedy to mówi, wiem, że ma rację. Sama powinnam się by ła domy ślić. – Możesz mi powiedzieć o ty m wy jściu? – To ukry ta ścieżka – tłumaczy. – Skalista i trudno ją znaleźć. Przepraszam, ale muszę ci ją pokazać, co oznacza, że muszę pójść z tobą. Nic nie szkodzi. Tak postępują… przy jaciółki. – Słowo „przy jaciółka” wy powiada, jakby to by ł sekret. – Nie twierdzę, że jesteśmy przy jaciółkami – ciągnie w pośpiechu. – To znaczy, nie wiem. Nigdy wcześniej nie miałam… Przyjaciółki. Już ma to powiedzieć, ale odwraca się zakłopotana. – Mam się spotkać z moim szefem. Jeśli pójdziesz ze mną, a komendantka cię przy łapie… – Wtedy mnie ukarze. Może zabije. Wiem o ty m. Ale może to zrobić równie dobrze, jeśli zapomnę wy trzeć kurze w jej pokoju albo jeśli jej spojrzę prosto w oczy. Ży cie z panią komendantką jest jak ży cie z kostuchą. Poza ty m jaki masz wy bór? To znaczy – patrzy na mnie przepraszająco – jak inaczej zamierzasz się stąd wy dostać? Celna uwaga. Nie chcę jej dotknąć. Rok temu straciłam przez Wojan Zarę. Nie zniosłaby m my śli o kolejnej przy jaciółce cierpiącej z ich rąk. Nie chcę też jednak śmierci Darina. Każda zmarnowana przeze mnie sekunda, to sekunda, w której on gnije w więzieniu. Poza ty m przecież jej do niczego nie zmuszam. Izzi chce mi pomóc. Przez my śl przebiega mi cała seria „co, jeśli”. Uciszam wątpliwości. Dla Darina. – Dobrze – decy duję. – Dokąd prowadzi ta ukry ta ścieżka? – Do doków. Tam zamierzałaś pójść? Kręcę głową. – Muszę dotrzeć do dzielnicy Scholarów na Święto Księży ca. Ale mogę pójść naokoło, przez doki. Izzi kiwa głową. – Tędy, Laio. Proszę, niech nie stanie jej się krzywda. Zabiera ze swojego pokoju pelery nę, chwy ta mnie za rękę i ciągnie na ty ły domu.
XXVI: Elias Chociaż lekarz zwolnił mnie z ćwiczeń i warty, mojej matki zdaje się to nie obchodzić. Kartka od niej to polecenie stawienia się na polu ćwiczebny m numer dwa na szkolenie z walki wręcz. Chowam do kieszeni flakonik z krwiowcem – będzie musiał zaczekać – i przez następne dwie godziny próbuję powstrzy mać walecznego centuriona przed zrobieniem ze mnie miazgi. Kiedy przebieram się w czy sty mundur i opuszczam pole ćwiczebne, dzwon wy bija godzinę dziesiątą. Pora pójść na przy jęcie. Chłopcy i Helena będą czekać. Idąc, wkładam ręce do kieszeni. Mam nadzieję, że Helena trochę odpuści, a przy najmniej zapomni, jaka by ła na mnie wcześniej zła. Jeśli chcę, żeby mnie uwolniła od Imperium, powinienem zacząć od tego, żeby przestała mnie nienawidzić. Moje palce doty kają buteleczki z wy warem. Obiecałeś Lai, że jej to dasz, beszta mnie mój wewnętrzny głos. Wiele dni temu. Ale obiecałem też, że pojawię się na przy jęciu w koszarach. Helena i tak jest już na mnie wściekła. Jeśli się dowie, że w środku nocy odwiedzam niewolnicę, nie będzie zadowolona. Zatrzy muję się i zastanawiam. Jeśli załatwię sprawę szy bko, Helena nigdy się nie dowie, gdzie by łem. Dom komendantki tonie w ciemnościach, ale ja mimo wszy stko staram się trzy mać w cieniu. Niewolnicy może już są w łóżkach, ale jeśli moja matka śpi, to ja jestem dżinnem z moczarów. Podkradam się do wejścia dla służby i wtedy sły szę głosy. – Dokąd prowadzi ta ukry ta ścieżka? – poznaję ten szept. To Laia. – Do doków. – To Izzi, pomocnica kuchenna. – Tam zamierzałaś pójść? Słucham jeszcze chwilę i już wiem, że zamierzają wy mknąć się z akademii i przedostać zdradziecką, ukry tą ścieżką do Serry. Ścieżki nie pilnują z tego prostego powodu, że nikt nie jest na ty le głupi, żeby próbować się nią wy mknąć. Razem z Demetriusem sześć miesięcy temu postanowiliśmy dokonać tego bez lin i o mało nie skręciliśmy karków. Dziewczęta czeka ciężka próba. A cud będzie podwójny, jeśli zdołają tamtędy wrócić. Ruszam za nimi, chcę im powiedzieć, że nie warto tak ry zy kować, nawet dla legendarnego Święta Księży ca. Nagle powietrze zaczy na się poruszać. Czuję zapach trawy i śniegu. – No tak – odzy wa się za moimi plecami Helena. – Oto kim jest Laia. Niewolnicą. – Kręci głową z niedowierzaniem. – My ślałam, że jesteś lepszy od pozostały ch, Eliasie. Nigdy nie przy szłoby mi do głowy, że bierzesz sobie do łóżka niewolnicę. – To nie tak, jak my ślisz. – Wzdry gam się, sły sząc własne słowa. Plączę się jak ty powy mężczy zna wy pierający się tego, że zdradził swoją kobietę. Ty le że Helena nie jest moją kobietą. – Laia nie jest… – Uważasz mnie za krety nkę? Albo że jestem ślepa? – W oczach Heleny dostrzegam coś groźnego. – Widziałam, jak na nią patrzy sz. Tamtego dnia, kiedy zaprowadziła nas do domu pani komendantki przed Próbą Odwagi. Jakby by ła wodą, gdy ty właśnie umierałeś z pragnienia. –
Helena bierze się w garść. – Nieważne. Idę naty chmiast do pani komendantki złoży ć na nią i na jej przy jaciółkę meldunek. – Z jakiego powodu? – Jestem zdumiony, widząc, jak bardzo Helena jest rozzłoszczona. – Za wy my kanie się z Czarnego Klifu. – Helena już prawie zgrzy ta zębami. – Za nieliczenie się ze swoją panią, próbę uczestnictwa w obchodach nielegalnego święta… – Heleno, to ty lko dziewczęta. – To niewolnice, Eliasie. Ich jedy ny m zadaniem jest zaspokajanie zachcianek ich pani, a w ty m wy padku, zapewniam cię, ich pani nie by łaby zadowolona. – Ucisz się. – Rozglądam się wokół wy straszony, że ktoś nas usły szy. – Laia jest człowiekiem, Heleno. Czy jąś córką czy siostrą. Gdy by nasi rodzice by li kimś inny m, mogliby śmy znaleźć się w jej położeniu. – Co ty opowiadasz? Mam współczuć Scholarom? Powinnam traktować ich jak równy ch sobie? Podbiliśmy ich. Panujemy teraz nad nimi. Taki jest świat. – Nie wszy stkie podbite ludy stają się niewolnikami. Na Ziemiach Południowy ch Jeziorzanie podbili Bagienników i zasy milowali… – Chy ba postradałeś zmy sły. – Helena patrzy na mnie tak, jakby mi wy rosła druga głowa. – Imperium miało prawo zaanektować tę ziemię. To jest nasza ziemia. Walczy liśmy o nią, umieraliśmy za nią, a teraz mamy zadanie ją utrzy mać. Jeśli ma to oznaczać zniewolenie Scholarów, to trzeba ich zniewolić. Uważaj, Eliasie. Jeśli ktoś usły szy brednie, które opowiadasz, Czarna Gwardia bez wahania wtrąci cię do Kauf. – Co stało się z tą dziewczy ną, która chciała wszy stko zmieniać? – Prawomy ślność Heleny zaczy na mnie iry tować. Sądziłem, że jest inna, lepsza. – Tamtego wieczoru, po zakończeniu nauki, powiedziałaś, że poprawiłaby ś los Scholarów… – Miałam na my śli warunki ży ciowe! Nie zamierzałam ich uwalniać! Eliasie, spójrz ty lko, co ci dranie wy prawiają. Napadają na karawany, mordują niewinny ch ilustrian w ich własny ch łóżkach… – Nie uważasz chy ba Daemona Cassiusa za niewinnego. On by ł Maską… – Ta dziewczy na jest niewolnicą – cedzi przez zaciśnięte zęby Helena. – I pani komendantka zasługuje na to, żeby wiedzieć, co jej niewolnica robi. Nie powiedzieć jej to tak, jakby wspierać wroga. Zamierzam je wy dać. – Nie – mówię z naciskiem. – Nie zrobisz tego. – Moja matka już naznaczy ła piętnem Laię. Już wy łupiła oko Izzi. Wiem, co zrobi, kiedy dowie się, że dziewczęta wy mknęły się z domu. Pozostaną z nich ty lko ochłapy dla padlinożerców. Helena zakłada ręce na piersiach. – Jak zamierzasz mnie powstrzy mać? – Komendantka może by ć zainteresowana twoją zdolnością leczenia ludzi, nie sądzisz? – Czuję się okropnie, szantażując ją, ale wiem, że to jedy ny sposób, żeby ją powstrzy mać. Helena zamiera w bezruchu. W świetle księży ca w pełni niedowierzanie i ból malujące się na jej przesłoniętej maską twarzy są dla mnie niczy m cios w serce. Odsuwa się ode mnie, jakby m cierpiał na jakąś śmiertelną chorobę. – To nie do uwierzenia – mówi. – Po ty m… po ty m wszy stkim… – Jest taka zła, że nie jest w stanie wy krztusić więcej. Ale po chwili prostuje się i zdejmuje z twarzy maskę. Mówi teraz
bezbarwny m, pozbawiony m emocji tonem. – Nie chcę mieć z tobą nic wspólnego. Jeśli zamierzasz zostać zdrajcą, zrobisz to na własny rachunek. Trzy maj się ode mnie z daleka. Na treningach. Na warcie. Podczas Prób. Nie zbliżaj się do mnie. Cholera, Eliasie. Powinienem się z Heleną dogadać, a nie zaogniać nasze stosunki. – Daj spokój, Heleno. – Wy ciągam do niej rękę, ale ona ją odtrąca i znika w ciemnościach. Ogłuszony odprowadzam ją wzrokiem. Na pewno nie chciała źle, wmawiam sobie. Musi ochłonąć. Jutro będzie już my ślała racjonalnie, a wtedy wy tłumaczę jej, dlaczego nie chciałem wy dawać dziewcząt. I przeproszę za szantaż. Krzy wię się. Tak, koniecznie muszę zaczekać do jutra. Jeśli zbliżę się do niej dzisiaj, gotowa mnie wy kastrować. Pozostał problem z Laią i Izzi. Stoję w ciemnościach i zastanawiam się, co zrobić. Martw się o siebie, Eliasie, podszeptuje mi rozsądek. Zostaw te dziewczęta ich losowi. Idź na przy jęcie do Leandra. Upij się. Idioto, sły szę inny głos. Idź za dziewczętami i wy bij im z głowy te szalone pomy sły, zanim zostaną złapane albo zabite. Ruszaj, szy bko. Słucham drugiego głosu. Idę za nimi.
XXVII: Laia Przemy kam się z Izzi przez podwórko. Nerwowo spoglądamy na okna apartamentu komendantki. Panuje w nich ciemność, co, jak mam nadzieję, oznacza, że w końcu poszła spać. – Powiedz – szepcze Izzi – wspinałaś się kiedy ś na drzewo? – Oczy wiście. – W takim razie to będzie dla ciebie betka. Dziesięć minut później stoję na krawędzi skalnego wy stępu o szerokości pół stopy i rzucam Izzi piorunujące spojrzenia. Jakieś trzy sta stóp niżej są wy dmy. Izzi zręcznie przeskakuje od skały do skały jak jakaś krótkowłosa blond małpka. – To wcale nie jest taka betka – sy czę. – I nie ma nic wspólnego ze wspinaniem się po drzewach. Izzi zerka w dół na wy dmy. – Nie sądziłam, że tu jest tak wy soko. Ciężki żółtawy księży c wisi na rozgwieżdżony m niebie nad naszy mi głowami. Jest piękna letnia noc, ciepła, zupełnie bezwietrzna. Ale ponieważ śmierć czeka na jeden nasz fałszy wy krok, nie potrafię się nią cieszy ć. Biorę głęboki wdech i posuwam się o kolejny ch kilka cali, modląc się, żeby jakiś kamień nie usunął mi się spod stóp. Izzi ogląda się na mnie przez ramię. – Nie tam. Nie tam… nie… – Aaa! – Moja stopa osuwa się, na szczęście trafia na twardą skałę trzy cale niżej. – Bądź cicho! – Izzi macha na mnie ręką. – Obudzisz pół akademii! Urwisko jest upstrzone sterczący mi kawałkami skał, który ch część kruszy się przy najlżejszy m doty ku. A nasza ścieżka jest odpowiedniejsza dla wiewiórek niż dla ludzi. Stopa ześlizguje mi się z jakiegoś wy jątkowo kruchego kamienia. Wtulam się cały m ciałem w ścianę urwiska i czekam, aż ustąpią zawroty głowy. Minutę później przy padkowo wkładam palec w otwór będący schronieniem jakiegoś zwierzątka z ostry mi kleszczami, które przebiega szy bko po mojej dłoni i ramieniu. Zagry zam wargi, żeby stłumić krzy k, i potrząsam ramieniem tak energicznie, że otwiera się rana na piersi. Sy czę z bólu. – Chodź, Laio! – woła idąca przodem Izzi. – Jesteśmy już prawie na miejscu. Zmuszam się do kolejnego kroku, starając się nie my śleć o ziejącej za moimi plecami otchłani. Kiedy w końcu docieramy do szerokiej, solidnej ścieżki, mam ochotę pocałować ziemię w podzięce. Przez pobliskie doki toczy się spokojny nurt rzeki, maszty dziesiątek łodzi koły szą się łagodnie niczy m las tańczący ch włóczni. – Widzisz? – mówi Izzi. – Nie by ło tak źle. – Musimy jeszcze wrócić. Izzi nie odpowiada. Wpatruje się uważnie w cienie za moimi plecami. Oglądam się za siebie,
szukam wzrokiem czegoś podejrzanego, nasłuchuję. Ale dociera do mnie jedy nie dźwięk wody uderzającej o burty łodzi. – Przepraszam. – Izzi kręci głową. – Wy dawało mi się… nieważne. Pójdę przodem. W dokach rozbrzmiewa śmiech pijany ch żeglarzy cuchnący ch potem i solą. Damy nocy z oczami jak przy gasłe węgielki kuszą każdego napotkanego przechodnia. Izzi zatrzy muje się, żeby popatrzeć, ale ja ciągnę ją za sobą. Trzy mamy się cienia, starając się nie zwracać na siebie uwagi. Wkrótce pozostawiamy doki za sobą. Zagłębiamy się w miasto, uliczki Serry stają się znajome. Przechodzimy przez mur z gliniany ch cegieł i nareszcie jesteśmy w mojej dzielnicy. Dom. Nigdy wcześniej nie zwracałam uwagi na zapachy dzielnicy, gliny i ziemi, ciepły ch ciał ży jący ch tu zwierząt. Patrzę z zachwy tem na tumanu kurzu tańczące na ulicy w łagodny m blasku księży ca. Gdzieś blisko rozlega się czy jś śmiech, sły chać odgłos zamy kany ch drzwi, płacz dziecka, a w tle jednostajny szum rozmów. To wszy stko jest takie inne od martwej ciszy panującej w Czarny m Klifie. Dom. Tak chciałaby m, żeby to by ła prawda. Ale to nie jest mój dom. Już nie. Zabrano mi mój dom. Został spalony. Idziemy w kierunku placu w centrum dzielnicy, gdzie bawią się w Święto Księży ca. Zsuwam z głowy chustę, rozplatam kok i włosy spadają mi na ramiona. Wy glądam teraz tak samo jak inne młode kobiety. Izzi chłonie widoki jedy ny m okiem. – Nigdy nie widziałam czegoś podobnego – mówi z zachwy tem. – Jak u pięknie. To jest… – Wy jmuję z jej włosów spinki. Zarumieniona chwy ta się dłońmi za głowę, ale ja opuszczam jej ręce. – Ty lko dzisiaj. Musimy się wmieszać w tłum. Chodź. Kiedy przeciskamy się przez rozentuzjazmowany tłum, witają nas serdeczne uśmiechy. Ktoś oferuje nam coś do picia, ktoś nas pozdrawia, ktoś szepcze komplementy, jeszcze ktoś inny prawi je, ku zakłopotaniu Izzi, całkiem głośno. Trudno nie pomy śleć w takiej chwili o Darinie i o ty m, jak lubił to święto. Dwa lata temu włoży ł swoje najlepsze ubranie i zaciągnął nas na plac wy jątkowo wcześnie. By ło to wtedy, kiedy on i babcia wciąż jeszcze potrafili się śmiać razem, kiedy rady dziadka by ły świętością, kiedy nie miał przede mną tajemnic. Przy niósł mi garść ciastek, okrągły ch i żółty ch jak księży c w pełni. Podziwiał lampiony zawieszone tak spry tnie nad ulicami, że wy glądały, jakby pły nęły w powietrzu. Kiedy zaszczebiotały skrzy pce i zadudniły bębny, chwy cił babcię i puścił się z nią w tany, aż straciła dech ze śmiechu. Tegoroczne obchody święta zgromadziły tłumy ludzi, ale gdy wspominam Darina, czuję się rozpaczliwie samotna. Nigdy wcześniej nie my ślałam o pusty ch miejscach podczas Święta Księży ca, wszy stkich ty ch miejscach, gdzie powinni by ć zaginieni i martwi. Co się dzieje z moim bratem w więzieniu, kiedy ja stoję tutaj w ty m rozradowany m tłumie? Jak mogę się śmiać, skoro wiem, że on cierpi? Zerkam na Izzi, na jej rozbawioną minę, i wzdy chając, odsuwam od siebie mroczne my śli. W ty m tłumie muszą by ć ludzie, którzy czują się równie samotni jak ja. Mimo to nikt nie marszczy gniewnie czoła, nie płacze, nie stroi fochów. Każdy umie znaleźć powód do śmiechu. I nadzieję w sercu.
Spostrzegam dawną pacjentkę dziadka i gwałtownie odwracam się do niej plecami, narzucając chustę na głowę. Tłum gęstnieje i łatwo się w nim zgubić, lepiej jednak pozostać nierozpoznaną. – Laio! – Izzi mówi cicho i lekko doty ka mojego ramienia. – Co teraz będziemy robiły ? – Co ty lko chcemy – odpowiadam. – Pewna osoba ma mnie tu odnaleźć. A na razie możemy patrzeć, tańczy ć, jeść. Wmieszajmy się w tłum. – Spoglądam na stojący nieopodal wóz otoczony tłumem ludzi z wy ciągnięty mi rękami. – Izzi, próbowałaś kiedy ś księży cowy ch ciasteczek? Znikam w ludzkiej chmarze i po kilku minutach wy łaniam się z dwoma gorący mi ciasteczkami ociekający mi schłodzony m kremem. Izzi odgry za powoli kawałek, przy my ka oczy i uśmiecha się. Idziemy na parkiet taneczny pełny par: mężów z żonami, ojców z córkami, braci z siostrami, przy jaciół. Przestaję powłóczy ć nogami jak niewolnica i kroczę tak jak dawniej, z wy soko uniesioną głową i wy prostowany mi ramionami. Rana pod sukienką piecze, ale nie zważam na to. Izzi kończy jeść ciastko i patrzy na moje tak łakomie, że jej oddaję. Znajdujemy wolną ławkę i przy glądamy się przez kilka minut tańczący m. W końcu Izzi trąca mnie w bok. – Masz adoratora. – Poły ka ostatni kęs ciastka. – Obok muzy ków. Oglądam się przekonana, że to Keenan, ty mczasem widzę jakiegoś młodego mężczy znę z nieco speszoną miną. Wy daje mi się znajomy. – Znasz go? – py ta Izzi. – Nie – odpowiadam po krótkim namy śle. – Chy ba nie. Młody człowiek jest wy soki jak ty powy Wojanin, ma szerokie barki i opalone ramiona poły skujące złociście w blasku lampionów. Nawet z tej odległości widzę mięśnie brzucha ry sujące się pod jego kamizelką z kapturem. W poprzek piersi biegnie czarny pasek plecaka. Ma zarzucony na głowę kaptur i większa część jego twarzy ginie w cieniu, widzę jednak wy datne kości policzkowe, prosty nos i pełne wargi. Jest uderzająco przy stojny, prawie jak ilustrianin, ale ubranie i mroczny blask oczu zdradzają Plemieńca. Izzi przy patruje się chłopakowi badawczo. – Jesteś pewna, że go nie znasz? Bo wy gląda na to, że on ciebie zna. – Nie, nigdy wcześniej go nie widziałam. – Spojrzenia moje i chłopaka spoty kają się i kiedy się do mnie uśmiecha, policzki oblewa mi rumieniec. Odwracam wzrok, ale moc przy ciągania jego oczu jest tak wielka, że po chwili znów na niego spoglądam. Wciąż na mnie patrzy, stojąc z rękami założony mi na piersiach. Chwilę później czuję czy jąś rękę na ramieniu, zapach drewna cedrowego i wiatru. – Laio! – Zapominam o piękny m młodzieńcu i odwracam głowę do Keenana. Wpatruję się w jego czarne oczy i rude włosy, nie zdając sobie sprawy, że on także mi się przy gląda. Mija kilka chwil i Keenan odchrząkuje. Izzi odsuwa się na wy ciągnięcie ręki i przy gląda mu się z zainteresowaniem. Wcześniej powiedziałam jej, że kiedy pojawi się ktoś z ruchu oporu, ma udawać, że mnie nie zna. Pewnie nie by liby zadowoleni, że koleżanka niewolnica wie wszy stko o mojej misji. – Chodź – mówi Keenan, wskazując miejsce za parkietem taneczny m, pomiędzy dwoma namiotami. Ruszam za nim, a naszy m śladem, dy skretnie i w pewnej odległości, podąża Izzi. – Znalazłaś sposób – zauważa Keenan.
– To by ło… całkiem proste. – Wątpię. Ale grunt, że ci się udało. Dobra robota. Wy glądasz… – Jego oczy szukają mojej twarzy, potem spojrzenie przesuwa się w dół po ciele. Takie spojrzenie innego mężczy zny zasługiwałoby na policzek, jednak jeśli chodzi o Keenana, jest to raczej hołd niż zniewaga. Ale gdzie się podziała jego zwy czajowa powściągliwość i co ją zastąpiło? Zaskoczenie? Podziw? Uśmiecham się do niego niepewnie, a on potrząsa lekko głową, jakby chciał odpędzić od siebie te uczucia. – Czy Sana jest tutaj? – py tam. – Została w bazie. – Widzę, że mięśnie jego ramion są napięte i jest wy raźnie zakłopotany. – Chciała zobaczy ć się z tobą osobiście, ale Mazen nie zgodził się, żeby przy szła. Stoczy li o to całą batalię. Jej frakcja naciska na Mazena, żeby odbił Darina. Ale Mazen… – Odchrząkuje, jakby powiedział kilka słów za dużo, i wskazuje stojący przed nami namiot. – Chodźmy na jego ty ły. Przed namiotem siedzi siwowłosa kobieta Plemieńców i wpatruje się w kry ształową kulę, a dwie scholarskie dziewczęta z powątpiewaniem wy malowany m na twarzach czekają, co im powie. Z jednego boku spory tłumek zgromadził się wokół żonglującego pochodniami, a z drugiego, głosem wznoszący m się i opadający m jak ptak w locie, snuje swoje opowieści Kehanni. – Pospiesz się. – Zaskakuje mnie nagła opry skliwość w głosie Keenana. – On czeka. Kiedy wchodzę do namiotu, Mazen przestaje mówić do dwóch mężczy zn stojący ch po jego bokach. Poznaję ich, widzieliśmy się w jaskini. To jego przy boczni, w podobny m wieku jak Keenan i tak jak on małomówni. Prostuję się, żeby wy dać się wy ższą. Nie chcę czuć się onieśmielona. – Nadal cała i zdrowa – odzy wa się Mazen. – Imponujące. Co dla nas masz? Mówię mu wszy stko, co wiem na temat Prób i przy jazdu imperatora. Nie ujawniam, jak zdoby łam informacje, a Mazen o to nie py ta. Kiedy kończę, nawet Keenan wy gląda na poruszonego. – Wojanie w ciągu niecały ch dwóch ty godni wy biorą nowego imperatora – mówię. – Dlatego powiedziałam Keenanowi, że musimy się dzisiaj spotkać. Nie by ło łatwo wy dostać się z Czarnego Klifu. Zary zy kowałam, ponieważ wiedziałam, że muszę przekazać wam te informacje. To nie jest wszy stko, czego chcecie, ale na pewno teraz uwierzy cie, że wy pełnię swoją misję. Wy dostańcie Darina z więzienia – Mazen marszczy brwi, więc pospiesznie mówię dalej – a ja zostanę w Czarny m Klifie tak długo, jak będzie trzeba. Jeden z przy boczny ch, przy sadzisty jasnowłosy mężczy zna o imieniu, jeśli dobrze pamiętam, Eran, szepcze coś Mazenowi do ucha. W oczach starszego mężczy zny pojawia się na krótko bły sk iry tacji. – Cela śmierci to nie zwy kły blok więzienny, dziewczy no – zwraca się do mnie. – Tam prakty cznie nie da się przeniknąć. Spodziewałem się, że będę miał kilka ty godni na wy dostanie twojego brata z więzienia, i dlatego zgodziłem się to zrobić. Taka akcja wy maga czasu. Trzeba przy gotować mundury i wy posażenie, przekupić strażników. Niecałe dwa ty godnie to… ty le co nic. – To jest możliwe – odzy wa się za moimi plecami Keenan. – Rozmawiałem o ty m z Tarikiem… – Jeśli będę potrzebował twojej opinii albo opinii Tarika – gasi go Mazen – to zapy tam.
Keenan zaciska wargi, a ja oczekuję jego riposty. Ale on ty lko kiwa posłusznie głową. – Brakuje czasu – mówi w zamy śleniu Mazen. – Musieliby śmy zająć całe to cholerne więzienie. Tego nie da się zrobić, chy ba że… – Pociera policzek i kiwa głową. – Mam dla ciebie nowe zadanie. Znajdź mi drogę do Czarnego Klifu, drogę, której nikt inny nie zna. Jeśli to zrobisz, będę mógł wy dostać twojego brata. – Znam taką drogę! – wy krzy kuję z wielką ulgą. – Ukry ta ścieżka, którą tu przy szłam. – Nie. – Mazen gasi mój zapał równie szy bko, jak zdołałam go w sobie rozbudzić. – Potrzebujemy czegoś… innego. – Łatwiejszego do przejścia – wtrąca się Eran – dla dużej grupy ludzi. – Pod Czarny m Klifem są katakumby – przy pomina Mazenowi Keenan. – Część ty ch tuneli musi prowadzić do akademii. – Prawdopodobnie tak. – Mazen odchrząkuje. – Badaliśmy już wcześniej te tunele i nie znaleźliśmy niczego, co dałoby się wy korzy stać. Ale ty, Laio, masz tę przewagę, że będziesz szukać z drugiej strony, z Czarnego Klifu. – Opiera się zaciśnięty mi w pięści dłońmi o stół i pochy la w moją stronę. – Potrzebujemy informacji w miarę szy bko. Najpóźniej w ciągu ty godnia. Poślę Keenana, żeby uprzedził cię o konkretnej dacie. Koniecznie przy jdź na to spotkanie. – Znajdę dla was drogę – zapewniam. Izzi na pewno coś wie. Jeden z tuneli pod Czarny m Klifem musi by ć niestrzeżony. To zadanie, wiem o ty m, jestem w stanie wy konać. – Ale jak przejście do Czarnego Klifu ma wam pomóc w wy doby ciu Darina z celi śmierci? – Dobre py tanie – mówi cicho Keenan. A ja, ku swojemu zdumieniu, widzę w oczach starszego mężczy zny jawną wrogość. – Mam plan. Ty le i ty lko ty le powinniście wiedzieć. – Mazen daje skinieniem głowy znak Keenanowi, który doty ka mojego ramienia i rusza w kierunku wy jścia. Idę za nim. Po raz pierwszy od nalotu Masek na mój dom czuję się lekko, ponieważ wiem, że mogę zrobić to, co zaplanowałam. Przed namiotem trwa pokaz żonglerki. Dostrzegam Izzi w tłumie. Wpatruje się w rozświetlające noc płomienie i bije brawo. Rozbudzona nadzieja przy prawia mnie o zawrót głowy. Widzę jednak, że Keenan przy patruje się tańczący m parom ze zmarszczony m czołem. – Co się stało? – Czy zechcesz… hm… – Przeciąga dłonią po włosach. Chy ba nie widziałam go nigdy tak niespokojnego. – Czy uczy nisz mi ten honor i zatańczy sz ze mną? Nie wiem, czego się spodziewałam, ale na pewno nie tego. Stać mnie ty lko na skinienie głową, a on już prowadzi mnie na parkiet. W drugim końcu przy stojny Plemieniec, który mi się wcześniej przy glądał, tańczy z pełną gracji, roześmianą Plemienką. Muzy cy uderzają w szy bki, ży wiołowy ton. Keenan kładzie jedną rękę na moim biodrze, drugą chwy ta moje palce. Pod jego palcami moja skóra oży wa, jakby rozgrzały ją promienie słońca. Jest trochę szty wny, ale zna kroki. – Jesteś w ty m niezły – chwalę go. Babcia nauczy ła mnie wszy stkich dawny ch tańców. Ciekawa jestem, kto uczy ł Keenana. – Dziwi cię to? Wzruszam ramionami.
– Nie sądziłam, że lubisz tańczy ć. – Fakty cznie, rzadko tańczę. – Wpatruje się we mnie, jakby szukał rozwiązania jakiejś zagadki. – Wiesz, by łem pewny, że po ty godniu będziesz już martwa. Zaskoczy łaś mnie. – Napoty ka moje spojrzenie. – A ja nieczęsto daję się zaskoczy ć. Ciepło jego ciała otula mnie niczy m kokon. Czuję cudowne uniesienie. Ale wtedy on odwraca wzrok, znów staje się zimny jak skała. Tańczy my dalej, ale ja czuję się odrzucona. On jest tylko twoim prowadzącym, Laio. Nikim więcej. – Jeśli to ma poprawić ci humor, też my ślałam, że nie przeży ję ty godnia. – Uśmiecham się, a on odpowiada dziwny m skrzy wieniem ust. Nie pozwala sobie na by cie szczęśliwy m, uświadamiam sobie. – Nadal uważasz, że mi się nie uda? – py tam. – Nic takiego nie mówiłem. – Patrzy mi chwilę w oczy i nagle odwraca wzrok. – Ale nie chciałem ry zy kować ży cia ludzi. I twojego. – Unoszę brwi i patrzę na niego z niedowierzaniem. – Mojego? Po pięciu sekundach znajomości groziłeś, że wrzucisz mnie do kry pty. Szy ja Keenana czerwienieje i wciąż unika mojego wzroku. – Przepraszam. By łem… – Osłem? – podsuwam mu usłużnie. Uśmiecha się nareszcie, oszałamiająco, niestety zby t krótko. Kiwa głową z zawsty dzeniem, ale zaraz poważnieje. – Kiedy mówiłem, że ci się nie uda, próbowałem cię zniechęcić. Nie chciałem, żeby ś trafiła do Czarnego Klifu. – Dlaczego? – Ponieważ znałem twojego ojca. Nie, to nie tak. – Kręci głową. – Ponieważ miałem wobec twojego ojca dług wdzięczności. Zatrzy muję się w miejscu, ale zaraz podejmuję taniec, kiedy ktoś nas popy cha. Dla Keenana jest to sy gnał, że może mówić dalej. – Zabrał mnie z ulicy, kiedy miałem sześć lat. By ła zima, a ja żebrałem. Raczej bez sukcesów. Pewnie kilka godzin później już by m nie ży ł. Twój ojciec zabrał mnie do obozu, ubrał, nakarmił. Dał mi łóżko. Dał mi rodzinę. Nigdy nie zapomnę jego twarzy ani głosu, kiedy poprosił, żeby m z nim poszedł. Tak jakby m to ja wy świadczał mu przy sługę, a nie na odwrót. Uśmiecham się. Fakty cznie, mój ojciec taki by ł. – Kiedy zobaczy łem cię po raz pierwszy, wy dałaś mi się znajoma. Nie wiedziałem skąd, ale musiałem cię znać. Dopiero kiedy powiedziałaś… – Wzrusza ramionami. – Często nie zgadzam się z weteranami – mówi dalej – ale muszę im przy znać rację, nie można zostawić twojego brata w więzieniu, jeśli istnieje choć cień szansy, że można mu pomóc. Zwłaszcza że trafił tam z winy naszy ch ludzi, a twoi rodzice zrobili dla nas tak dużo, że nigdy nie zdołamy się za to odpłacić. Ale wy słanie cię do Czarnego Klifu… – Robi gniewną minę. – To marna zapłata dla twojego ojca. Wiem, dlaczego Mazen to zrobił. Chciał zadowolić obie frakcje, a najlepszy m sposobem by ło powierzenie ci tej misji. Mimo to nadal uważam, że postąpił niewłaściwie. Ty m razem to ja się czerwienię. Nigdy tak ze mną nie rozmawiał i nigdy nie sprawiał wrażenia tak zaangażowanego. – Robię, co mogę, żeby przeży ć – rzucam lekko. – Żeby nie dręczy ły cię wy rzuty sumienia.
– Przeży jesz – zapewnia mnie Keenan. – Każdy z rebeliantów stracił kogoś bliskiego. Dlatego walczy my. Ale ty i ja? My straciliśmy wszy stkich. I wszy stko. Jesteśmy do siebie podobni, Laio. Dlatego możesz mi wierzy ć na słowo, kiedy mówię, że jesteś silna. Znajdziesz to wejście. Wiem, że znajdziesz. Dawno nie sły szałam ty lu ciepły ch słów. Nasze spojrzenia znów się spoty kają, ale ty m razem Keenan nie odwraca wzroku. Wirujemy w tańcu, a świat wokół nas przestaje istnieć. Nie mówię nic, ponieważ panująca między nami cisza jest tak słodka i cudowna. A on, chociaż też nic nie mówi, patrzy na mnie, jego oczy płoną i mówią mi coś, co nie do końca rozumiem. Gdzieś w głębi rodzi się we mnie oszałamiające, przy prawiające o zawrót głowy pragnienie. Chcę, żeby ta bliskość trwała, chcę ją zachować jak najcenniejszy skarb. Ale muzy ka przestaje grać i Keenan wy puszcza mnie z ramion. – Wracaj bezpiecznie – rzuca zdawkowo, jakby mówił do jednego ze swoich bojowników. Dla mnie te słowa są jak zimny pry sznic. Znika w tłumie bez słowa. Muzy cy zaczy nają grać na inną nutę, ludzie ruszają w tan, a ja jak ta głupia patrzę na tłum ludzi, wiedząc, że Keenan nie wróci, choć łudzę się, że będzie inaczej.
XXVIII: Elias Dostać się na Święto Księży ca to dziecinna igraszka. Chowam maskę do kieszeni – moja twarz jest najlepszy m przebraniem – wkładam strój do jazdy konnej i biorę plecak zabrany z wozu Plemieńców. Potem włamuję się do aptekarza i kradnę willadonnę, ziele, którego soki rozszerzają źrenice do tego stopnia, że Wojanin przez godzinę lub dwie wy gląda jak Scholar albo Plemieniec. To łatwe. Po zakropieniu sobie do oczu soku willadonny mieszam się z tłumem świętujący ch Scholarów. Znajduję dwanaście dróg ucieczki, zanim uświadamiam sobie, co robię, i postanawiam trochę się odpręży ć. Mijam stragany z jedzeniem i parkiety taneczne, żonglerów i poły kaczy ognia, akrobatów, bajarki, pieśniarzy i graczy. Muzy cy brzdąkają na oudach i lirach w ry tm radosny ch uderzeń bębnów. Nagle czuję się zdezorientowany i wy chodzę z tłumu. Tak długo nie sły szałem uderzeń bębnów jako muzy ki, że insty nktownie próbuję tłumaczy ć je na słowa rozkazów i jestem zdumiony, że mi się to nie udaje. Kiedy w końcu udaje mi się zapomnieć o bębnach, upajam się kolorami, zapachami i panującą wokół czy stą radością. Nawet jako piątak nigdy nie widziałem czegoś podobnego. Ani u Morzan, ani na pusty ni Plemieńców, ani nawet poza granicami Imperium, gdzie Barbary jczy cy z ciałami pomalowany mi na kolor indy go przez kilka dni i nocy tańczy li w transie w świetle gwiazd. Ogarnia mnie przy jemny spokój. Nikt na mnie nie patrzy z odrazą czy strachem. Nie muszę oglądać się nerwowo za siebie ani zachowy wać kamiennej twarzy. Czuję się wolny. Przez kilka minut kluczę w tłumie ludzi, aż wreszcie docieram do parkietu tanecznego, gdzie dostrzegam Laię i Izzi. Zaskakująco trudno by ło je śledzić. W dokach kilkakrotnie traciłem Laię z oczu, ale kiedy dotarły do dzielnicy, w świetle lampionów znalazłem obie z łatwością. W pierwszej chwili chcę do nich podejść, powiedzieć, kim jestem, i zaciągnąć je z powrotem do Czarnego Klifu. Ale sprawiają wrażenie takich wolny ch, szczęśliwy ch. Nie mam sumienia burzy ć ich szczęścia, zwłaszcza że ich ży cie codzienne jest takie ponure. Dlatego ty lko patrzę. Obie mają na sobie proste czarne sukienki, idealne, kiedy trzeba by ło się wy mknąć z Czarnego Klifu, ale niepasujące do barwny ch przy odziewków tłumu. Izzi rozpuściła włosy, które spadając na twarz, zaskakująco dobrze skry wają przepaskę na oku. Zerkając nieśmiało zza kurty ny włosów, sama stara się pozostać niezauważona. Laia przeciwnie, łatwo ją dostrzec. Zapięta wy soko pod szy ję sukienka opina jej ciało. W świetle lampionów jej skóra lśni barwą ciepłego miodu. Trzy ma wy soko głowę, czarne spadające na ramiona włosy podkreślają smukłość szy i. Pragnę dotknąć jej włosów, poczuć ich zapach, przesunąć po nich dłonią, owinąć je wokół nadgarstka i… Cholera, Veturiusie, hamuj się. Przestań się gapić.
Odry wam od niej spojrzenie i spostrzegam, że nie jestem jedy ny m zapatrzony m w nią człowiekiem. Wielu młody ch mężczy zn w okolicy rzuca w jej kierunku ukradkowe spojrzenia. Ona wy daje się tego nie zauważać, co czy ni ją jeszcze bardziej intry gujący m obiektem zainteresowania. No, proszę, Eliasie, znów się na nią gapisz. Jesteś cymbałem. Ty m razem zostałem zauważony. Patrzy na mnie Izzi. Dziewczy na ma co prawda ty lko jedno oko, ale jestem pewien, że widzi wy starczająco dobrze. Wy noś się stąd, Eliasie, przekonuję samego siebie. Zanim ona się zorientuje, dlaczego wy dajesz jej się taki znajomy. Izzi pochy la się i szepcze coś Lai do ucha. Już mam odejść, kiedy Laia spogląda na mnie. Jej spojrzenie mnie zatrzy muje. Powinienem odwrócić wzrok. Powinienem odejść. Jeśli przy jrzy mi się dobrze, zorientuje się, kim jestem. Jednak nie mogę się poruszy ć. Przez długą, gorącą chwilę pozostajemy bez ruchu, wpatrzeni w siebie. Na bogów, ona jest piękna. Uśmiecham się do niej, jej twarz zalewa rumieniec, a ja czuję się, jakby m odniósł jakiś dziwny triumf. Pragnę poprosić ją do tańca. Chcę doty kać jej skóry, mówić do niej, udawać, że jestem zwy czajny m Plemieńcem, a ona zwy czajną scholarską dziewczy ną. To głupi pomy sł, ostrzega mnie rozum. Rozpozna cię. I cóż z tego? Co zrobi? Wy da mnie? Nie może powiedzieć komendantce, że mnie widziała, nie zdradzając siebie. Wciąż się waham, ty mczasem podchodzi do niej od ty łu jakiś muskularny rudowłosy chłopak. Doty ka jej ramienia, w jego oczach widzę zaborczość, która wcale mi się nie podoba. A Laia patrzy na niego tak, jakby nikogo innego nie by ło w pobliżu. Może znała go, nim została niewolnicą. Może to dla niego wy mknęła się z Czarnego Klifu. Z wielkim niezadowoleniem odwracam wzrok. Chłopak nie wy gląda źle, ale wy daje się zby t ponury. Poza ty m jest ode mnie niższy. Wy raźnie niższy. Przy najmniej o pół głowy. Laia odchodzi z rudowłosy m. Izzi wstaje chwilę później i rusza za nimi. – Wy gląda na to, że ona jest zajęta, chłopcze. – Koły sząc biodrami, podchodzi do mnie Plemienka w jasnozielonej sukience pokry tej mały mi okrągły mi lusterkami. Ciemne włosy ma splecione w setki warkoczy ków. Mówi języ kiem sadhese, uży wany m przez Plemieńców, wśród który ch dorastałem. Z jej śniadą skórą kontrastuje oślepiająca biel zębów, kiedy się uśmiecha. Odwzajemniam uśmiech. – Ja będę musiała ci wy starczy ć – mówi. Nie czekając na odpowiedź, ciągnie mnie na parkiet. Jak na Plemienkę, jej zachowanie jest wy jątkowo śmiałe. Taksuję ją wzrokiem i widzę, że nie jest wcale dziewczy ną, ty lko dorosłą kobietą, kilka lat starszą ode mnie. Przy glądam się jej nieufnie. Większość kobiet Plemieńców w wieku dwudziestu pięciu lat ma już kilkoro dzieci. – Nie masz męża, który utnie mi głowę, widząc, że tańczę z tobą? – odpowiadam w sadhese. – Nie mam. A dlaczego to cię interesuje? – Powoli przesuwa ciepły m palcem po mojej piersi i brzuchu aż do paska. Czerwienię się, chy ba po raz pierwszy od dziesięciu lat. Na nadgarstku nie ma tatuażu, który oznaczałby, że jest zamężna. – Jak masz na imię i z jakiego jesteś plemienia, chłopcze? – py ta. Świetnie tańczy i wy daje się zadowolona, że dotrzy muję jej kroku. – Ily aas. – Nie wy powiadałem swojego plemiennego imienia od lat. Dziadek zwojanizował je
pięć minut po ty m, jak mnie poznał. – Ily aas an-Saif. – Zastanawiam się, czy nie popełniłem błędu. Historia adoptowanego sy na Mamie Rila zabranego do Czarnego Klifu nie jest powszechnie znana, Imperium nakazało plemieniu Saif milczenie. Ale… Plemieńcy lubią gadać. Jeśli nawet kobieta rozpoznała imię, nie dała nic po sobie poznać. – Ja jestem Afy a Ara-Nur – przedstawia się. – Cień i światło – tłumaczę jej imię i nazwę plemienia. – Fascy nujące połączenie. – Bardziej cień, szczerze mówiąc. – Pochy la się ku mnie i żar jej brązowy ch oczu sprawia, że serce zaczy na mi szy bciej bić. – Ale niech to zostanie między nami. Przekrzy wiam głowę i patrzę na nią. Nie spotkałem chy ba nigdy Plemienki tak zmy słowo pewnej siebie. Afy a uśmiecha się tajemniczo i zadaje mi kilka grzecznościowy ch py tań na temat plemienia Saif. Ile ślubów odby ło się w poprzednim miesiącu? Ile dzieci się urodziło? Czy wy bieramy się do Nur na Jesienne Zgromadzenie? Chociaż są to ty powe py tania, jakie zadają kobiety Plemieńców, nie daję się zwieść. Jej proste słowa nie pasują do bijącej z oczu inteligencji. Gdzie jest jej rodzina? Kim ona naprawdę jest? Wy czuwając moją podejrzliwość, Afy a opowiada mi o swoich braciach, handlarzach dy wanów z Nur, którzy przy jechali tu sprzedawać swój towar, zanim zła pogoda uniemożliwi podróż górskimi przełęczami. Kiedy Afy a mówi, ja rozglądam się ukradkiem za jej braćmi. Plemieńcy znani są z tego, że bardzo pilnują swoich niezamężny ch kobiet, a ja nie szukam zaczepki. Ale choć dostrzegam w tłumie wielu Plemieńców, żaden nie jest podobny do Afy i. Tańczy my trzy razy z rzędu. Kiedy kończy się ostatni taniec, Afy a dy ga i daje mi drewnianą monetę ze słońcem na awersie i chmurami na rewersie. – To prezent – mówi – za wspaniały taniec, Ily aasie an-Saif. – Cała przy jemność po mojej stronie – odpowiadam zaskoczony. Te sztony Plemieńców oznaczają specjalne względy, nie są rozdawane na prawo i lewo, a rzadko wręczane przez kobiety. Afy a, jakby czy tała w moich my ślach, staje na palcach. Jest taka niewy soka, że muszę się pochy lić, żeby ją usły szeć. – Jeśli potomek rodu Veturia będzie kiedy kolwiek potrzebował przy sługi, Ily aasie, plemię Nur będzie zaszczy cone, mogąc ci służy ć. – W jednej chwili szty wnieję, ale ona przy kłada do warg dwa palce na znak przy sięgi. – Afy a Ara-Nur nie zdradzi twojego sekretu. Unoszę brew. Poznała mnie po imieniu Ily aas czy widziała mnie w masce, nie wiem. Kimkolwiek jest, nie jest zwy kłą Plemienką. Kiwam głową na znak, że zrozumiałem, jej białe zęby znów bły szczą w uśmiechu. – Ily aasie… – Staje z powrotem na cały ch stopach i przestaje szeptać. – Jak widzę, twoja dama jest już wolna. – Oglądam się przez ramię. Laia wróciła na parkiet taneczny i wpatruje się w oddalającego się rudowłosego. – Musisz poprosić ją do tańca. No, ruszaj! Popy cha mnie lekko i znika, pobrzękując dzwoneczkami zawieszony mi przy kostkach nóg. Wodzę za nią przez chwilę wzrokiem, potem spoglądam w zamy śleniu na monetę i chowam ją do kieszeni. Odwracam się i ruszam w kierunku Lai.
XXIX: Laia – Mogę prosić? My ślami jestem wciąż przy Keenanie i zaskakują mnie słowa Plemieńca. Przez długą chwilę przy glądam mu się w osłupieniu. – Zechcesz zatańczy ć? – Wy ciąga w moją stronę dłoń. Nasunięty nisko na czoło kaptur zasłania oczy, ale jego wargi rozchy lają się w uśmiechu. – Hm… ja… – Skoro już złoży łam meldunek, powinny śmy z Izzi wracać do Czarnego Klifu. Do świtu pozostało jeszcze kilka godzin, ale nie mogę dać się złapać. – Ach. – Chłopak się uśmiecha. – Ten rudy. To twój… mąż? – Co takiego? Nie! – Narzeczony ? – Nie. On nie jest… – Kochanek? – Chłopak unosi znacząco brew. Twarz oblewa mi rumieniec. – To mój… mój przy jaciel. – W takim razie czy m tu się martwić? – Chłopak uśmiecha się szeroko z odrobiną złośliwości, a ja odwzajemniam uśmiech. Zerkam przez ramię na Izzi rozmawiającą z poważnie wy glądający m Scholarem. Śmieje się z tego, co mówi, i nareszcie przestała sięgać ręką do przepaski na oku. Podchwy tuje moje spojrzenie, przenosi wzrok na Plemieńca i porusza znacząco brwiami. A ja znowu się czerwienię. Jeden taniec to nic złego. Możemy zniknąć później. Skrzy pkowie grają skoczną balladę i kiedy kiwam głową, chłopak chwy ta mnie za ręce z taką śmiałością, jakby śmy się znali od lat. Mimo wy sokiego wzrostu i szerokich ramion prowadzi w tańcu z gracją zupełnie niewy muszoną i bardzo zmy słową jednocześnie. Zerkam na niego, okazuje się, że wpatruje się we mnie z lekkim uśmiechem. Tracę dech i zastanawiam się, co powiedzieć. – Nie wy glądasz na Plemieńca. – Tak, to jest wy starczająco neutralny temat. – Prawie nie masz obcego akcentu. – Chociaż oczy ma ciemne jak Scholar, to ry sy twarzy ma ostre. – Ale z wy glądu nie przy pominasz Plemieńca. – Jeśli chcesz, mogę powiedzieć coś w języ ku sadhese. – Zbliża wargi do mojego ucha, a ciepło jego oddechu przy prawia mnie o rozkoszny dreszcz. – Menaya es poolan dila dekanala. Wzdy cham. Nic dziwnego, że Plemieńcy potrafią sprzedać wszy stko. Ton jego głosu jest ciepły i głęboki jak letni miód. – Co… – Mój głos jest chrapliwy, muszę odchrząknąć. – Co to znaczy ? Znowu uśmiecha się do mnie. – Musiałby m ci pokazać. I znowu się rumienię.
– Jesteś bardzo zuchwały. – Mrużę oczy. Gdzie ja go spotkałam? – Mieszkasz tu w okolicy ? Wy dajesz mi się znajomy. – I ty nazy wasz mnie zuchwały m? Uciekam wzrokiem, zdając sobie sprawę, jak musiał zabrzmieć mój komentarz. Chichocze, a mnie znowu brakuje tchu. Nagle zaczy nam współczuć dziewczętom z jego plemienia. – Nie jestem z Serry – mówi. – A kim jest rudowłosy ? – A kim jest tamta brunetka? – Szpiegowałaś mnie. To mi pochlebia. – Ja nie… ja wcale nie… ty też! – Nic nie szkodzi – mówi uspokajająco. – Nie mam nic przeciwko temu, żeby ś mnie szpiegowała. A brunetka to Afy a z plemienia Nur. Nowa znajoma. – Ty lko znajoma? Wy daje mi się, że coś więcej. – By ć może. – Wzrusza ramionami. – Ale nie odpowiedziałaś na moje py tanie. Kim jest rudy ? – Rudy to znajomy. – Parodiuję melancholijny ton chłopaka. – Nowy znajomy. Chłopak odchy la głowę do ty łu i wy bucha śmiechem, śmiechem łagodny m i dzikim jak deszcz na pusty ni. – Mieszkasz w dzielnicy ? – py ta. Waham się. Nie mogę powiedzieć mu, że jestem niewolnicą. Niewolnikom nie wolno uczestniczy ć w Święcie Księży ca. Nawet osoby spoza Serry to wiedzą. – Tak – odpowiadam. – Od wielu lat mieszkam w dzielnicy z dziadkami. I… i z bratem. Nasz dom jest niedaleko stąd. Nie wiem, dlaczego to mówię. Może wy daje mi się, że kiedy wy powiem jakieś słowa, to staną się one prawdą. Obejrzę się za siebie i zobaczę Darina flirtującego z dziewczętami. Babcię sprzedającą dżemy i dziadka uspokajającego zatroskany ch pacjentów. Chłopak obraca mnie w miejscu, a potem przy ciąga do siebie. Wpadam w jego ramiona. Jego zapach, korzenny, odurzający i dziwnie znajomy każe mi zbliży ć się jeszcze bardziej, chłonąć go. Czuję twardą płaszczy znę jego mięśni, a kiedy ociera się biodrami o moje biodra, my lę krok w tańcu. – A czy m się zajmujesz na co dzień? – Dziadek jest lekarzem. – Głos mi się łamie, kiedy kłamię, ale ponieważ nie mogę powiedzieć mu prawdy, brnę dalej. – Mój brat uczy się u niego sztuki leczenia. Babcia i ja robimy dżemy. Głównie dla Plemieńców. – Hm. Tak mi się wy dawało, że robisz dżemy. – Naprawdę? Dlaczego? Uśmiecha się łobuzersko. Z bliska jego oczy, ocienione długimi rzęsami, są prawie czarne. Ale teraz lśnią z trudem skry waną wesołością. – Bo jesteś taka słodka. Jego szelmowskie spojrzenie pozwala mi na krótką chwilę zapomnieć, że jestem niewolnicą, mój brat siedzi w więzieniu, a reszta rodziny nie ży je. Wy bucham radosny m śmiechem, oczy zachodzą mi łzami. On też parska śmiechem. A widząc, jak on się śmieje, zaczy nam śmiać się
jeszcze głośniej. Ty lko Darin potrafił mnie tak rozbawić. – Jak masz na imię? – py tam, ocierając łzy z policzków. Nie odpowiada na py tanie. Nieruchomieje i przekrzy wia głowę, jakby czegoś nasłuchiwał. Kiedy otwieram usta, żeby coś powiedzieć, przy kłada palec do moich warg. Chwilę później jego twarz przy biera naprawdę poważny wy gląd. – Musimy iść – mówi. Gdy by nie wy glądał tak śmiertelnie poważnie, pomy ślałaby m, że chce mnie zaciągnąć do swojego obozowiska. – Nalot. Nalot Wojan. Wokół nas wirują niczego nieświadomi tancerze. Nikt nie usły szał słów chłopaka. Bębny dudnią, dzieci biegają i chichoczą. Wszy stko wy daje się w jak najlepszy m porządku. Nagle wy krzy kuje to tak głośno, że wszy scy muszą usły szeć. – Nalot! Uciekajcie! – Jego niski, rozkazujący głos krąży echem po parkiecie taneczny m. Muzy cy ury wają w pół tonu, milkną bębny. – Nalot Wojan! Uciekać! Ciszę zakłóca rozbły sk światła. Wy bucha jeden z lampionów, potem drugi i kolejny. W powietrzu świszczą strzały. Wojanie strzelają do lampionów, chcąc pogrąży ć plac w ciemnościach i ty m łatwiej osaczy ć i stłoczy ć w jedny m miejscu świętujący ch. – Laia! – Izzi stoi obok mnie z okiem szeroko otwarty m ze strachu. – Co się dzieje? – Są takie lata, kiedy Wojanie pozwalają nam świętować. Są i takie, kiedy nie pozwalają. Musimy stąd uciekać. – Chwy tam Izzi za rękę, żałując, że ją ze sobą zabrałam i naraziłam na niebezpieczeństwo. – Idźcie za mną. – Chłopak nie czeka na odpowiedź, ty lko ciągnie mnie w pobliską uliczkę, gdzie nie dotarła jeszcze fala uciekający ch ludzi. Trzy ma się blisko ścian budy nków, a ja biegnę za nim, ściskając Izzi za rękę i mając nadzieję, że nie jest za późno. Kiedy jesteśmy w połowie długości uliczki, Plemieniec zaciąga nas w wąską, zaśmieconą alejkę. Powietrze rozdzierają krzy ki i bły sk stali. Chwilę później uliczką pły nie strumień ludzi. Wielu pada cięty ch w biegu stalowy mi ostrzami, jak kłosy pszenicy pod sierpem. – Musimy wy dostać się z dzielnicy, zanim ją zamkną – tłumaczy Plemieniec. – Wszy scy złapani na ulicach zostaną wrzuceni do duchowozów. Musicie biec szy bciej. Dacie radę? – My … my nie możemy pójść z tobą. – Wy ry wam dłoń z uścisku jego ręki. On pobiegnie do swojego obozu, ale my nie będziemy tam bezpieczne. Kiedy jego ludzie zorientują się, że jesteśmy niewolnicami, wy dadzą nas Wojanom, którzy przekażą nas z kolei komendantce. A wtedy … – Nie mieszkamy w dzielnicy. Kłamałam, przepraszam. – Odwracam się na pięcie, ciągnąc Izzi za sobą. Wiem, że im szy bciej się rozdzielimy, ty m lepiej będzie dla wszy stkich. Plemieniec zrzuca z głowy kaptur, pod który m kry ły się krótko ostrzy żone czarne włosy. – Wiem o ty m – mówi. I choć głos ma taki sam, to zaszła w nim jakaś subtelna zmiana. Pojawiła się jakaś groźna siła, której wcześniej nie by ło. Niewiele my śląc, cofam się jeszcze o krok. – Musicie wracać do Czarnego Klifu. W pierwszej chwili nie dociera do mnie sens jego słów. Ale zaraz potem nogi mi się uginają. On jest szpiegiem. Czy widział bransolety na moich rękach? Podsłuchiwał moją rozmowę z Mazenem? Wy da Izzi i mnie? – A-a-aspirant Veturius? – duka Izzi. Kiedy Izzi wy powiada jego imię, w mrocznej izbie jakby nagle rozbły sło światło lampy. Jego
ry sy twarzy, wzrost, wdzięk – wszy stko to zaczy na nabierać sensu. A jednocześnie nie ma w ty m za grosz sensu. Co aspirant robi na obchodach Święta Księży ca? Dlaczego próbował się tu dostać jako Plemieniec? I gdzie się podziała jego przeklęta maska? – Twoje oczy … – By ły ciemne, przy pominam sobie. Na pewno by ły ciemne. – To willadonna – tłumaczy. – Rozszerza źrenice. Posłuchajcie, naprawdę powinniśmy … – Szpiegujesz mnie na polecenie komendantki! – wy bucham. To jedy ne wy tłumaczenie. Keris Veturia poleciła swojemu sy nowi śledzić mnie, bo chce się przekonać, co wiem. Ale jeśli tak jest rzeczy wiście, to prawdopodobnie podsłuchał moją rozmowę z Mazenem i Keenanem. Teraz ma dość informacji, żeby mnie wy dać jako zdrajczy nię. Dlaczego ze mną tańczy ł? Dlaczego śmiał się i żartował? Dlaczego ostrzegł wszy stkich o nalocie? – Nie szpiegowałby m dla niej, nawet gdy by miało mnie to kosztować ży cie. – Co w takim razie tutaj robisz? Nie ma żadnego powodu, żeby … – Jest, ale nie mogę ci tego teraz wy tłumaczy ć. – Veturius wy gląda na ulicę i dodaje: – Możemy na ten temat dy skutować. Albo uciekać stąd jak najszy bciej. On jest Maską, więc powinnam trzy mać się od niego z daleka. Powinnam okazać swoją uległość. A ja nie mogę przestać gapić się na niego. Jestem wstrząśnięta. Jeszcze kilka minut temu wy dawał mi się piękny. Jego słowa wy powiadane w języ ku sadhese brzmiały hipnoty cznie. Tańczy łam z Maską. Krwawiącą, płonącą Maską. Veturius wy gląda zza rogu na ulicę i kręci głową. – Legioniści otoczą dzielnicę, zanim dotrzemy do którejkolwiek z bram. Będziemy musieli przejść tunelami i mieć nadzieję, że ich też nie zamkną. – Podchodzi pewnie do znajdującej się w alejce kraty. Sprawia wrażenie, jakby dobrze znał dzielnicę. Nie idę za nim, na co on reaguje iry tacją. – Posłuchaj, nie gram z nią w jednej druży nie. Prawdę mówiąc, jeśli dowie się, że tu przy szedłem, obedrze mnie ze skóry. Bardzo powoli. Ale to drobiazg w porównaniu z ty m, co zrobi z tobą, jeśli zostaniesz złapana podczas tego nalotu albo odkry je o świcie, że nie ma cię w Czarny m Klifie. Jeśli chcesz ży ć, musisz mi zaufać. A teraz w drogę. Izzi słucha jego polecenia, ja też w końcu z wahaniem ruszam za nim, choć całe moje ciało gwałtownie protestuje przed złożeniem ży cia w ręce Maski. Po zejściu do tunelu Veturius z przewieszonej na piersi torby wy jmuje mundur i buty i zaczy na zdejmować z siebie strój Plemieńca. Oblewam się rumieńcem i odwracam głowę, zauważy wszy przy prawiającą o drżenie mapę srebrzy sty ch blizn na jego plecach. Chwilę później mija nas z maską na twarzy i gestem daje znać, żeby śmy szły za nim. Musimy z Izzi biec, żeby dotrzy mać mu kroku. Porusza się bezszelestnie jak kot. Milczy i ty lko od czasu dodaje nam słowem otuchy. Idziemy przez katakumby na północ i na wschód, zatrzy mując się ty lko po to, żeby skry ć się przed patrolami Wojan. Veturius jest pewny siebie i odważny. Kiedy docieramy do stosu czaszek blokujący ch przejście, odrzuca kilka na bok i pomaga nam przecisnąć się przez wąski otwór. A kiedy tunel zwęża się i kończy kratą, wy jmuje z moich włosów dwie szpilki i otwiera zamek w ułamku sekundy. Wy mieniamy z Izzi spojrzenia. Jego rozliczne umiejętności zaczy nają nam działać na nerwy. Nie mam pojęcia, ile czasu już minęło. Co najmniej dwie godziny. Niedługo zacznie świtać. Nie zdąży my na czas. Komendantka nas nakry je. Na bogów, nie powinnam by ła brać ze sobą
Izzi. Nie powinnam by ła jej narażać. Sukienka ociera się o ranę na piersi, która zaczy na krwawić. Rana ma zaledwie kilka dni, a infekcja nie ustąpiła. Ból w połączeniu ze strachem sprawiają, że kręci mi się w głowie. Widząc moją twarz, Veturius zwalnia. – Jesteśmy prawie na miejscu – odzy wa się. – Chcesz, żeby m cię niósł? Gwałtownie kręcę głową. Nie chcę znaleźć się znowu tak blisko niego. Nie chcę wdy chać jego zapachu i czuć ciepła jego skóry. Zatrzy mujemy się w końcu. Zza narożnika dobiegają czy jeś przy ciszone głosy, a poruszające się światło latarki pogłębia cienie w miejscach, gdzie światło nie dociera. – Wszy stkie podziemne wejścia do Czarnego Klifu są strzeżone – szepcze Veturius. – Tutaj jest czterech wartowników. Jeśli was zobaczą, podniosą alarm i tunele zapełnią się zaraz żołnierzami. – Spogląda to na mnie, to na Izzi, chcąc się przekonać, że rozumiemy, co do nas mówi. – Zamierzam ich odciągnąć. Kiedy powiem „doki”, będziecie miały minutę żeby skręcić za róg, wspiąć się po drabinie i otworzy ć kratę. A kiedy powiem „madame Moh”, będzie to znaczy ło, że kończy wam się czas. Zamknijcie za sobą kratę. Znajdziecie się w głównej piwnicy Czarnego Klifu. Zaczekajcie tam na mnie. Veturius ginie w mroku tunelu. Kilka minut później sły szy my coś, co brzmi jak pijacki śpiew. Wy glądam zza węgła i widzę szeroko uśmiechnięty ch, trzy mający ch się pod ręce strażników. Dwóch oddziela się od reszty i rusza na patrol. Veturius ma przekonująco bełkotliwy głos. Rozlega się jakiś trzask, po nim pada przekleństwo i następuje wy buch śmiechu. Jeden z żołnierzy, którzy wy ruszy li na patrol, woła pozostały ch dwóch. Znikają. Pochy lam się, gotowa do biegu. No, dalej… – …w dokach… – Dobiega mnie wreszcie głos Veturiusa. Dobiegamy z Izzi do drabiny i w kilka sekund jesteśmy przy kracie. Gratuluję już sobie prędkości, z jaką biegły śmy, kiedy dociera do moich uszu stłumiony okrzy k Izzi szarpiącej się z kratą. – Nie mogę jej otworzy ć! Wspinam się wy żej, chwy tam kratę i próbuję wy pchnąć ją w górę. Krata ani drgnie. Zbliżają się strażnicy. Sły szę kolejny głośny trzask i wtedy Veturius mówi: – Najlepsze dziewczy ny są u madame Moh. One naprawdę wiedzą, jak… – Laio! – Izzi wpatruje się z rozpaczą w zbliżające się szy bko światło latarki. Na bogów. Ze stłumiony m jękiem, krzy wiąc się z bólu, napieram cały m ciałem na kratę. Ta wreszcie unosi się ze skrzy pieniem, niechętnie. Podsadzam Izzi, sama się podciągam i zamy kam kratę akurat wtedy, gdy na dole pojawiają się żołnierze. Izzi kry je się za jakąś beczką, ja idę w jej ślady. Chwilę później z tunelu wy chodzi Veturius, chichocząc jak prawdziwy pijak. Wy mieniamy z Izzi spojrzenia i muszę się powstrzy mać od śmiechu, tak groteskowo to wszy stko wy gląda. – Dzięki, chłopaki! – woła Veturius. Zamy ka z trzaskiem kratę, spostrzega nas i przy kłada palec do ust. Żołnierze mogą nas usły szeć przez szpary w kracie. – Aspirancie Veturiusie – szepcze Izzi. – Co się z tobą stanie, jeśli pani komendantka dowie się, że nam pomogłeś? – Nie dowie się – odpowiada Veturius. – Chy ba że zamierzacie jej powiedzieć, ale to
odradzam. Chodźcie, odprowadzę was do waszy ch kwater. Wchodzimy po schodach piwnicy i po chwili jesteśmy na terenie Czarnego Klifu. Panuje tu grobowa cisza. Drżę, choć noc nie jest zimna. Jest jeszcze ciemno, ale niebo na wschodzie zaczy na blednąć. Veturius przy spiesza kroku. Idziemy przez trawnik, poty kam się, ale Veturius jest obok i podtrzy muje mnie. Jego ciepło przenika moją skórę. – Wszy stko w porządku? – py ta. Boli mnie stopa, w głowie mi huczy, a piętno pali ży wy m ogniem. Ale silniejsze jest mrowienie, jakie czuję na cały m ciele, wy wołane bliskością Maski. Niebezpieczeństwo! – zdaje się krzy czeć moja skóra. On jest niebezpieczny ! – Nic mi nie jest. – Odsuwam się od niego. Po drodze rzucam mu ukradkowe spojrzenia. Z maską na twarzy, w otoczeniu wy sokich murów Czarnego Klifu, wy gląda jak wojański żołnierz. W żaden sposób nie mogę pogodzić tego, co widzę, z widokiem przy stojnego Plemieńca, z który m tańczy łam. On przez cały czas wiedział, kim jestem. Wiedział, że kłamię, opowiadając o swojej rodzinie. I chociaż to śmieszne przejmować się, co my śli sobie Maska, wsty d mi z powodu wszy stkich ty ch kłamstw. Docieramy do kory tarza dla służby i Izzi oddziela się od nas. – Dziękuję – zwraca się do Veturiusa. Mam poczucie winy. Nigdy mi nie wy baczy po ty m, co przeszła. – Izzi. – Doty kam jej ramienia. – Przepraszam. Gdy by m wiedziała, że będzie nalot, nigdy … – Żartujesz? – odpowiada Izzi. Zerka na stojącego obok mnie Veturiusa i uśmiecha się. Ma piękne białe zęby. – Nie zamieniłaby m tego na nic innego. Dobranoc, Laio. Odprowadzam ją wzrokiem z szeroko otwarty mi ze zdumienia ustami. Idzie kory tarzem i znika w swoim pokoju. Veturius odchrząkuje. Patrzy na mnie dziwnie, niemal przepraszająco. – Ja… hm… mam coś dla ciebie. – Wy jmuje z kieszeni buteleczkę. – Przepraszam, że nie dałem ci jej wcześniej. By łem… niedy sponowany. – Biorę flakonik, a kiedy nasze palce się sty kają, szy bko cofam dłoń. To wy war z krwiowca. Jestem zaskoczona, że pamiętał. – Ja ty lko… – Dziękuję – wpadam mu w słowo. Oboje milkniemy. Veturius gładzi się dłonią po włosach, ale chwilę później zamiera w bezruchu. Jak jeleń, który usły szał my śliwego. – Co… – Milknę, kiedy nieoczekiwanie obejmuje mnie ramieniem i przy ciska do ściany. Żar buchający z jego dłoni i mrowienie na mojej skórze sprawiają, że serce zaczy na mi bić gorączkowo. Zaskakuje mnie moja reakcja, zmieszanie połączone z przy prawiającą o zawrót głowy radością. Co się z tobą dzieje, Laio? Jego ręce obejmują mnie mocniej, jakby chciały mnie ostrzec, a on pochy la się do mojego ucha i ledwie sły szalnie szepce: – Na mój znak rób, co ci każę. Inaczej zginiesz. Wiedziałam. Jak mogłam mu zaufać? Jaka by łam głupia. – Odepchnij mnie – mówi. – Broń się. Odpy cham go od siebie, nie potrzebuję zachęty. – Zostaw mnie… – Nie bądź taka. – Mówi teraz głośniej, jego głos brzmi groźnie i nie ma w nim cienia przy zwoitości. – Wcześniej nie miałaś oporów… – Zostaw ją, żołnierzu – rozlega się czy jś znudzony lodowaty głos.
Krew zasty ga mi w ży łach. Odwracam się od Veturiusa. W drzwiach kuchni stoi, niczy m zjawa, komendantka. Jak długo nas obserwowała? I dlaczego już nie śpi? Komendantka wy chodzi na kory tarz i przy patruje mi się beznamiętnie, ignorując zupełnie Veturiusa. – Tu zatem jesteś. – Jej jasne włosy swobodnie spadają na ramiona. – Właśnie zeszłam na dół. Pięć minut temu dzwoniłam, żeby ś przy niosła mi wody. – Ja… ja… – Wiedziałam, że to ty lko kwestia czasu. Jesteś śliczna. – Nie sięga po szpicrutę ani nie grozi, że mnie zabije. Nie jest nawet zła. Może ty lko poiry towana. – Żołnierzu – odzy wa się do Veturiusa. – Wracaj do koszar. Dość już się nią nacieszy łeś. – Tak jest. – Veturius z wy raźną niechęcią odry wa się ode mnie. Próbuję się wy winąć, ale wciąż obejmuje mnie ramieniem w biodrach. – Zwolniła ją pani i posłała na noc do pokoju. Sądziłem, że już nie będzie potrzebna. – Veturius? – Teraz widzę, że komendantka nie poznała go w ciemnościach. Zresztą nie zaszczy ciła go nawet spojrzeniem. Za to w tej chwili patrzy na swojego sy na z niedowierzaniem. – Ty ? Z niewolnicą? – Nudziłem się. – Wzrusza ramionami. – Kilka dni spędziłem w izbie chory ch. Twarz zalewa mi fala gorąca. Teraz rozumiem, dlaczego objął mnie ramieniem, dlaczego kazał się bronić. Próbuje ochronić mnie przed komendantką. Musiał wy czuć jej obecność. Ona nie ma dowodów, że nie spędziłam kilku ostatnich godzin z Veturiusem. A ponieważ studenci bez przerwy gwałcą niewolnice, ani ja, ani on nie zostaniemy ukarani. Mimo wszy stko jest to dla mnie upokarzające. – My ślisz, że ci uwierzę? – Komendantka przechy la na bok głowę. Wy czuwa kłamstwo. – Nigdy w ży ciu nie tknąłeś niewolnicy. – Z cały m należny m szacunkiem, pani komendantko, to dlatego, że gdy ty lko dostajesz nową niewolnicę, zaraz wy dłubujesz jej oko. – Veturius wplątuje palce w moje włosy, a ja krzy czę. – Albo kroisz jej twarz nożem. Ale ta… – przy ciąga moją głowę do swojej i widzę w jego oczach ostrzeżenie – …jest jeszcze nietknięta. Prawie. – Proszę. – Odzy wam się cicho. Jeśli to ma zadziałać, muszę grać dalej. – Niech mu pani powie, żeby mnie puścił. – Wy noś się, Veturiusie. – W oczach komendantki widzę groźne bły ski. – Następny m razem zabaw się z kuchenny m popy chadłem. Ta dziewczy na jest moja. Veturius salutuje matce, puszcza mnie i wy chodzi za bramę, nie obejrzawszy się nawet za siebie. Komendantka ogląda mnie, jakby szukała oznak tego, co jej zdaniem wy darzy ło się niedawno. Chwy ta mnie za podbródek i unosi go. Szczy pię się w nogę i oczy zachodzą mi łzami. – Może powinnam pociąć ci twarz tak jak kucharce? – mruczy. – Uroda jest przekleństwem, kiedy się ży je w otoczeniu mężczy zn. Jeszcze by ś mi za to dziękowała. Przesuwa paznokciem po moim policzku, aż wstrząsa mną dreszcz. – No dobrze… – Puszcza mnie i wraca do kuchni z uśmiechem, który jest zwy kły m skrzy wieniem ust, pełny m gory czy, pozbawiony m jakiejkolwiek wesołości. – Mamy jeszcze na to czas.
XXX: Elias Przez trzy kolejne dni po Święcie Księży ca Helena mnie unika. Nie reaguje na pukanie do drzwi, wy chodzi ze stołówki, kiedy się tam pojawiam, odwraca głowę, kiedy przy padkowo na siebie wpadamy. Kiedy zostajemy dobrani w parę podczas treningu, atakuje mnie, jakby m by ł Markusem. A kiedy mówię do niej, nieoczekiwanie głuchnie. Początkowo traktuję to lekko, ale trzeciego dnia mam dosy ć takiej sy tuacji. Idąc na trening, obmy ślam plan, który pozwoliłby mi stanąć z nią twarzą w twarz. Chodzi mi po głowie krzesło i sznur, może dodatkowo knebel, tak żeby nie miała wy boru i mnie wy słuchała. Nagle, jak duch, pojawia się obok mnie Kain. Zdąży łem już doby ć szabli, nim go poznałem. – Na bogów, Kainie. Nie rób takich rzeczy. – Witaj, aspirancie Veturiusie. Piękna dziś pogoda. – Augur patrzy z zachwy tem w błękitne niebo. – Owszem, pod warunkiem że nie ćwiczy się z dwiema szablami w palący m słońcu – mamroczę. Nie ma jeszcze południa, a ja jestem tak zlany potem, że poddałem się i zdjąłem koszulę. Gdy by tu by ła Helena, zmarszczy łaby czoło i powiedziała, że to nieregulaminowe. Ale jest zby t gorąco, żeby m się ty m przejmował. – Wy zdrowiałeś już po Drugiej Próbie? – Nie dzięki tobie – wy ry wa mi się, choć niespecjalnie żałuję ty ch słów. – Próby nie mogą by ć łatwe, Eliasie. Dlatego nazy wają się Próbami. – Nie przy szło mi to do głowy. – Mam nadzieję, że Kain się zdenerwuje. Ale on zachowuje spokój. – Przy noszę ci wiadomość – mówi. – Następna Próba odbędzie się w ciągu siedmiu dni. Ty m razem przy najmniej mnie uprzedził. – Co to ma by ć ty m razem? – py tam. – Publiczna chłosta? Noc spędzona z setką żmij w zamkniętej skrzy ni? – Walka z potężny m wrogiem – odpowiada Kain. – Coś, z czy m powinieneś sobie poradzić. – Z jakim wrogiem? Gdzie tu jest haczy k? – Nie ma mowy, żeby augur powiedział mi, z czy m będę musiał się zmierzy ć. To może by ć armia zjaw. Albo dżinn. Albo jakaś inna bestia, którą wy wołają z mroków. – Nie wy wołaliśmy z mroków niczego, co już wcześniej nie by łoby przebudzone – mówi Kain. Powstrzy muję się od reakcji. Jeśli jeszcze raz zacznie grzebać w moich my ślach, to przy sięgam, że zatopię w nim to ostrze. I nie będę zważał na to, że jest augurem. – To nie przy niesie niczego dobrego, Eliasie. – Uśmiecha się trochę smutno, a potem wskazuje pole ćwiczebne, gdzie jest już Helena. – Proszę cię, żeby ś przekazał moją wiadomość aspirantce Aquilli.
– To będzie trudne, ponieważ Aquilla ze mną nie rozmawia. – Jestem pewny, że znajdziesz jakiś sposób. Odchodzi, pozostawiając mnie w jeszcze gorszy m nastroju niż ten, w który m by łem wcześniej. Kiedy między Heleną a mną dochodzi do kłótni, zwy kle godzimy się najpóźniej następnego dnia. Trzy dni to rekord. Co gorsza, nigdy nie widziałem jej tak rozzłoszczonej jak trzy dni temu. Do tej pory nawet w walce zawsze panowała nad swoimi emocjami. Bardzo się zmieniła w ostatnich ty godniach. Wiem to, choć, jak zwy kły głupiec, staram się tego nie dostrzegać. Nie mogę już jednak dłużej ignorować jej zachowania. To musi mieć coś wspólnego z przy ciąganiem, jakie zaczy namy do siebie czuć. Musimy je albo pohamować, albo coś z nim zrobić. I choć to drugie rozwiązanie wy daje mi się znacznie przy jemniejsze, to wiem, że wy woła komplikacje, który ch przecież żadne z nas sobie nie ży czy. Kiedy Helena się zmieniła? Przecież zawsze panowała nad uczuciami. Nigdy nie przejawiała zainteresowania który mkolwiek ze swoich towarzy szy i żaden z nas, prócz Leandra, nie jest na ty le głupi, żeby do niej startować. Co w takim razie zaszło między nami, że wszy stko się zmieniło? Wracam my ślami do chwili, kiedy po raz pierwszy zauważy łem jej dziwne zachowanie – tamtego ranka, kiedy znalazła mnie w katakumbach. Żeby odwrócić jej uwagę, zacząłem lubieżnie się jej przy glądać. Zrobiłem to bez zastanowienia, mając nadzieję, że nie znajdzie mojego plecaka. A ona najwidoczniej uznała, że obudził się we mnie mężczy zna. Czy wszy stko od tego się zaczęło? Od tego jednego spojrzenia? Czy zachowuje się tak dziwnie, ponieważ my śli, że jej pragnę, i sama też mnie pragnie? Jeśli tak, to muszę to szy bko i wprost wy jaśnić. Powiem jej, że to nic nie znaczy ło. Że to zwy kły przy padek. Czy przy jmie moje przeprosiny ? Ty lko jeśli dostatecznie się ukorzę. Dobrze. Warto tak zrobić. Jeśli chcę odzy skać wolność, muszę zwy cięży ć w następnej Próbie. W pierwszy ch dwóch Helena i ja ratowaliśmy się nawzajem. W trzeciej będzie pewnie podobnie. Muszę ją mieć po swojej stronie. Na polu ćwiczebny m Helena walczy z Tristasem pod czujny m okiem centuriona. Wszy scy chłopcy żartują sobie z Tristasa snującego nieustannie marzenia o swojej narzeczonej, ale jest on jedny m z najlepszy ch szermierzy w Czarny m Klifie, zręczny m i szy bkim jak kot. Dostrzega agresję w pchnięciach Heleny i czeka na jej potknięcie. Ale Helena jest nie do pokonania, jak mury twierdzy Kauf. Kilka minut po moim pojawieniu się na polu ćwiczebny m odpiera atak Tristana i godzi go w serce. – Witaj, przewspaniały aspirancie! – woła Tristas na mój widok. Dostrzega jednak, że Helena szty wnieje, przenosi wzrok na mnie i szy bko odchodzi. Tristas wraz z Farisem i Dexem niejednokrotnie próbowali dociec, co zaszło między Heleną i mną w wieczór przy jęcia, na które nie dotarliśmy. Ale Helena, podobnie jak ja, milczała i w końcu zrezy gnowali, ograniczając się do znaczący ch pochrząkiwań, kiedy walczy liśmy ze sobą na treningach. – Aquilla – odzy wam się do Heleny chowającej szablę do pochwy. – Muszę z tobą porozmawiać. Cisza. Dobrze.
– Kain kazał przekazać ci, że następna Próba odbędzie się w ciągu siedmiu dni. Ruszam w kierunku zbrojowni. Sły szę, że idzie za mną, i nie jestem ty m zaskoczony. – Co to będzie? – Chwy ta mnie za ramię i obraca ku sobie. – Jak będzie wy glądać? Twarz ma zaczerwienioną, jej oczy płoną. Na bogów, jaka ona jest piękna, kiedy się złości. Czuję się zaskoczony własny mi my ślami, który m towarzy szy dzikie pożądanie. To jest Helena, Eliasie. Helena. – To będzie walka – wy jaśniam. – Mamy zmierzy ć się z potężny m przeciwnikiem. – Znakomicie – mówi Helena. I nie odchodzi. Patrzy na mnie gniewnie, nieświadoma tego, że kosmy k włosów, który wy mknął się jej z warkocza, czy ni jej spojrzenie mniej groźny m. – Posłuchaj Heleno, wiem, że jesteś na mnie wściekła, ale… – Włóż lepiej koszulę. – Oddala się szty wny m krokiem, mrucząc pod nosem komentarz o cy mbałach, którzy mają w nosie regulamin. Z trudem powstrzy muję się od ciętej riposty. Dlaczego ona jest tak cholernie uparta? W drzwiach zbrojowni wpadam na Markusa, który popy cha mnie na futry nę. Ty m razem nie ma z nim Zaka. – Twoja dziwka nadal z tobą nie rozmawia? – sy czy. – I nie spędza z tobą czasu? Unika cię… Unika też inny ch chłopców… Jest taka samotna… – Patrzy znacząco na plecy oddalającej się Heleny. Sięgam po szablę, ale Markus już trzy ma szty let przy moim brzuchu. – Wiesz, śniło mi się, że ona należy do mnie. – Jego spokój drażni mnie bardziej, niż drażniły by jego przechwałki. – Któregoś dnia znajdę ją, kiedy ciebie nie będzie w pobliżu. I wtedy będzie moja. – Trzy maj się od niej z daleka. Jeśli coś jej się stanie, rozpłatam cię od szy i po twojego żałosnego… – Zawsze ty lko grozisz – odpowiada mi Markus. – A nic nie robisz. Ale trudno się dziwić zdrajcy, któremu maska jeszcze nie przy rosła. – Zbliża do mnie swoją twarz. – Maska wie, że jesteś słabeuszem, Eliasie. Wie, że nie należy sz do nas. Dlatego nie stała się do tej pory częścią ciebie. I dlatego powinienem cię zabić. Ostrze szty letu przebija mi skórę na brzuchu, pojawia się kropla krwi. Wy starczy jedno pchnięcie, jeden ruch w górę i wy patroszy mnie jak ry bę. Trzęsę się ze złości. Jestem na jego łasce i nienawidzę go za to. – Ale teraz patrzą centurioni. – Markus zerka w lewo, skąd nadchodzi szy bkim krokiem jeden z centurionów. – A ja wolałby m zabijać cię powoli. – Leniwie odsuwa się ode mnie i odchodzi, salutując mijającemu go centurionowi. Wściekły na siebie, na Helenę i na Markusa otwieram z hukiem drzwi zbrojowni, podchodzę do półki z ciężkim uzbrojeniem i wy bieram buzdy gan trzy piór. Wy machuję nim w powietrzu, wy obrażając sobie, że roztrzaskuję czaszkę Markusa. Wracam na pole ćwiczebne, a centurion każe mi stanąć do walki z Heleną. W każdy m moim ruchu uzewnętrznia się kipiąca we mnie złość. Za to Helena potrafi obrócić swój gniew w diabelską skuteczność. Wy trąca mi z rąk buzdy gan i kilka minut później muszę ustąpić jej pola. Zniesmaczona przy stępuje do walki z kolejny m przeciwnikiem, a ja z wy siłkiem podnoszę się z ziemi. Na drugim końcu pola ćwiczebnego dostrzegam Markusa przy glądającego się, ale nie mnie,
ty lko Helenie. Oczy mu płoną, gładzi palcami swój szty let. Faris podaje mi rękę i pomaga wstać. – Czy Aquilla nadal was unika? – py tam Dexa i Tristasa, krzy wiąc się na widok siniaków, jakie mi sprezentowała. – Jak zarazy – potwierdza Dex. – Miejcie ją w każdy m razie na oku – mówię. – Nawet jeśli każe wam się trzy mać z daleka. Markus wie, że ona nas unika. To ty lko kwestia czasu, kiedy zdecy duje się na atak. – Wiesz przecież, że zabiłaby nas, gdy by zauważy ła, że bawimy się w jej stróżów – zauważa Faris. – Co wolicie – py tam – wściekłą Helenę czy pobitą Helenę? Faris blednie, ale razem z Dexem obiecują mieć na nią oko. – Eliasie – odzy wa się z ociąganiem Tristas. Ma dziwną minę. – Jeśli chcesz, możemy porozmawiać… hm… – Drapie się po skórze, tam gdzie ma tatuaż. – Ja przeży wałem podobne historie z Aelią. Jeśli więc chciałby ś porozmawiać na temat Heleny … Oczywiście. – Helena i ja nie… Jesteśmy ty lko przy jaciółmi. Tristas wzdy cha. – Chy ba zdajesz sobie sprawę, że ona jest w tobie zakochana? – Ona… nie… – Nie mogę z siebie wy doby ć słowa. Milknę i patrzę na niego błagalnie. Za chwilę uśmiechnie się i poklepie mnie po plecach. I powie: „Żartowałem! Ale miałeś minę, Veturiusie…”. Za chwilę. – Uwierz mi – ciągnie Tristas. – Mam cztery starsze siostry. I jestem jedy ny m z tutejszy ch facetów, który wy trwał w związku z dziewczy ną dłużej niż miesiąc. Dostrzegam to, ilekroć ona na ciebie patrzy. Ona cię kocha. I to od dłuższego czasu. – Przecież to Helena – odpowiadam głupio. – To znaczy … daj spokój, wszy scy my ślimy o Helenie. Tristas kiwa głową. – Tak, ale ona nie my śli o nas. Ona widzi w nas wszy stko, co najgorsze. Wracam my ślami do Próby Odwagi i do swojego szlochu, kiedy zdałem sobie sprawę, że to ona, prawdziwa, a nie halucy nacje. – Dlaczego miałaby … – Kto to wie, Eliasie – odpowiada Tristas. – Potrafi zabić człowieka gołą ręką, posługuje się szablą jak demon, może wy pić więcej od nas. I by ć może dlatego zapomnieliśmy, że jest dziewczy ną. – Ja nie zapomniałem, że jest dziewczy ną. – Nie mówię o jej wy glądzie fizy czny m. Mówię o ty m, co ona ma w głowie. Dziewczy ny my ślą o takich rzeczach inaczej niż my. Ona jest w tobie zakochana. I cokolwiek się wy darzy ło między wami, wy darzy ło się z tego powodu. Ręczę ci. To nieprawda, próbuje zaprzeczać mój umy sł. To ty lko pożądanie. Nie miłość.
Milcz, rozumie, odpowiada serce. Wiem, jak Helena walczy i jak zabija. Znam zapach jej strachu i widok krwi na jej skórze. Wiem, że rozchy la lekko nozdrza, kiedy kłamie, wiem, że śpi z dłońmi pomiędzy kolanami. Znam wszy stko, co w niej piękne. I wszy stko, co brzy dkie. Jej gniew na mnie pły nie gdzieś z głębi. Z jakiegoś mrocznego miejsca. Z miejsca, do którego nie chce się przy znać. Tamtego dnia, kiedy tak bezmy ślnie na nią patrzy łem, uwierzy ła, że by ć może we mnie również jest takie miejsce. Że nie jest osamotniona. – Ona jest moją najlepszą przy jaciółką – zapewniam Tristasa. – Nie mogę pójść tą drogą. – Nie możesz. – W oczach Tristasa dostrzegam współczucie. On wie, ile znaczy dla mnie Helena. – I na ty m polega problem.
XXXI: Laia Śpię krótko i niespokojnie, dręczona my ślami o groźbach komendantki. „Mamy jeszcze na to czas”. Budzę się przed brzaskiem, ale resztki koszmaru pozostają – moja twarz naznaczona bliznami, brat wiszący na szubienicy, jego jasne włosy powiewające na wietrze. Myśl o czymś innym. Zamy kam oczy i widzę Keenana, przy pominam sobie, jak mnie prosił do tańca, taki nieśmiały, niepodobny do siebie. Żar w jego oczach, kiedy mnie okręcał w tańcu; wy dawało mi się wtedy, że musi coś znaczy ć. Ale Keenan odszedł tak szy bko. Czy nic mu się nie stało? Czy udało mu się uciec przed napastnikami? Czy sły szał ostrzeżenie Veturiusa? Veturius. Sły szę jego śmiech, czuję zapach jego ciała, ale muszę odepchnąć od siebie te wrażenia i przy wołać w ich miejsce prawdę. On jest Maską. Wrogiem. Dlaczego mi pomógł? Czy niąc tak, ry zy kował więzienie, a może coś gorszego, jeśli plotki na temat Czarnej Gwardii i przeprowadzany ch przez nią czy stek są prawdziwe. Nie mogę uwierzy ć, że zrobił to ty lko dla mnie. W takim razie może dla hecy ? Może to jakaś dziwna wojańska zabawa, której sensu nie rozumiem? Nie zajmuj się tym, Laio, podszeptuje mi głos Darina. Wydobądź mnie stąd. Z kuchni dobiega odgłos szurania, to kucharka przy gotowuje śniadanie. Jeśli starsza pani już wstała, to zaraz pojawi się Izzi. Ubieram się szy bko, mając nadzieję, że spotkam się z nią, zanim kucharka zagoni nas do codziennej harówki. Izzi będzie znała sekretne wejście do akademii. Okazuje się jednak, że Izzi wstała wcześnie i kucharka posłała ją po sprawunki. – Wróci dopiero w południe – informuje mnie kucharka. – Zresztą to nie twoja sprawa. – Kobieta wskazuje leżące na stole czarne folio. – Pani komendant mówi, że masz najpierw zanieść to Spiro Telumanowi, a dopiero potem zająć się inny mi obowiązkami. Tłumię jęk. Przecież muszę zaczekać na Izzi i porozmawiać z nią. Docieram do kuźni Telumana i jestem zdziwiona, że drzwi są otwarte, a w palenisku płonie ogień. Po twarzy kowala pły ną strugi potu i skapują na przy paloną tu i ówdzie kamizelkę, a on sam wali młotem w poły skujący kawałek stali. Za nim stoi plemieńska dziewczy na ubrana w prostą różową sukienkę z rąbkiem ozdobiony m drobny mi, okrągły mi lusterkami. Dziewczy na coś mamrocze, ale metaliczne dudnienie młota zagłusza jej słowa. Teluman kiwa mi głową na powitanie i wraca do rozmowy z dziewczy ną. Przy glądam się im uważniej i widzę, że dziewczy na jest starsza, niż początkowo sądziłam, może już zbliża się do trzy dziestki. Jedwabiste czarne włosy ma splecione w cienkie warkoczy ki, a jej pełna wdzięku twarz wy daje mi się jakby znajoma. Wreszcie rozpoznaję ją. To ona tańczy ła z Veturiusem na Święcie Księży ca. Dziewczy na ściska dłoń Telumana, wręcza mu sakiewkę z monetami i wy chodzi z kuźni ty lny mi drzwiami, obrzucając mnie badawczy m spojrzeniem. Jej wzrok zatrzy muje się na moich bransoletach, a ja odwracam głowę. – To jest Afy a Ara-Nur – mówi Teluman, kiedy kobiety już nie ma w kuźni. – Jest jedy ną kobietą wśród wodzów Plemieńców. I jedną z najgroźniejszy ch kobiet, jakie można spotkać.
A przy okazji najby strzejszą. Jej plemię dostarcza broń ruchowi oporu Morzan. – Dlaczego mi to wszy stko mówisz? – O co mu chodzi? Taka wiedza może mnie zabić. Spiro wzrusza ramionami. – Większość broni, którą ona bierze, zrobił twój brat. My ślałem, że chcesz wiedzieć, dokąd trafia. – Nie, nie chcę wiedzieć. – Czy on tego nie rozumie? – Nie chcę mieć nic wspólnego z… ty m, co robisz. Chcę ty lko, żeby wszy stko by ło takie jak kiedy ś. Zanim uczy niłeś z mojego brata swojego czeladnika. I zanim Imperium go za to aresztowało. – Równie dobrze możesz sobie ży czy ć, żeby zniknęła ta blizna. – Teluman wskazuje literę K na mojej skórze. Pospiesznie zasłaniam dekolt pelery ną. – Nic już nie będzie takie jak kiedy ś. – Chwy ta szczy pcami kawałek metalu i zaczy na tłuc w niego młotem. – Jeśli Imperium uwolni jutro Darina, on przy jdzie tutaj i dalej będzie robił broń. Jego przeznaczeniem jest pomóc swoim ludziom zrzucić kajdany. A moim – pomóc mu w ty m. Jestem tak wściekła na przewidy wania Telumana, że zaczy nam mówić bez zastanowienia: – Więc teraz jesteś wy bawcą Scholarów, a przez lata produkowałeś broń, która nas zabijała? – Każdego dnia czuję ciężar swoich win. – Wy puszcza z rąk szczy pce i odwraca się do mnie. – Mam wy rzuty sumienia. Ale są dwa rodzaje przewinień, dziewczy no: te, które ciągną cię na dno i czy nią bezuży teczny m, oraz te, które pobudzają do działania. Dzień, w który m zrobiłem ostatnią sztukę broni dla Imperium, oddzieliłem grubą kreską. Nigdy więcej nie powstało żadne ostrze dla Wojan. Nie zamierzam mieć już nigdy krwi Scholarów na rękach. Nie przekroczę tej linii. Wolałby m umrzeć. Ściska w dłoni młot niczy m oręż, jego twarz rozświetla tłumiona zapalczy wość. To dlatego Darin zgodził się zostać jego uczniem. Gwałtowność Telumana przy pomina mi gwałtowność matki, a sposób, w jaki nad nią panuje – ojca. Jego wzburzenie wy daje się szczere i jest zaraźliwe. Chcę mu wierzy ć. – Masz dla mnie wiadomość? – Wy ciąga rękę. Wręczam mu folio. – Powiedziałeś, że wolisz umrzeć, niż przekroczy ć linię. A jednak zrobisz broń dla komendantki. – Nie. – Spiro studiuje wiadomość. – Będę udawał, że robię dla niej broń, po to, żeby przy sy łała cię do mnie z kolejny mi wiadomościami. Dopóki wy daje się jej, że jestem tobą zainteresowany, nie wy rządzi ci większej krzy wdy. Może nawet uda mi się ją przekonać, żeby mi ciebie odsprzedała. A wtedy zdejmę ci to cholerstwo – wskazuje na moje bransolety – i uwolnię. – Ku mojemu zaskoczeniu Spiro ucieka ze wzrokiem, jakby czuł się zmieszany. – Przy najmniej ty le mogę zrobić dla twojego brata. – On ma zostać stracony – szepczę. – W ciągu ty godnia. – Stracony ? – powtarza za mną Spiro. – To niemożliwe. Gdy by miał zostać stracony, siedziałby nadal w Centralny m Więzieniu, a przenieśli go stamtąd. Nie wiem ty lko dokąd. – Teluman mruży oczy. – Skąd wiesz, że ma zostać stracony ? Z kim rozmawiałaś? Nie odpowiadam. By ć może Darin ufał kowalowi, ale ja nie potrafię. Może Teluman jest rzeczy wiście rewolucjonistą. A może znakomity m szpiegiem. – Muszę iść. Kucharka na mnie czeka. – Laio, chwileczkę…
Nie sły szę reszty. Jestem już za drzwiami. W drodze powrotnej do Czarnego Klifu staram się nie my śleć o ty m, co usły szałam. Nadaremnie. Darin został przeniesiony ? Kiedy ? Dokąd? Dlaczego Mazen nic o ty m nie wspomniał? Jak się miewa mój brat? Czy cierpi? Co, jeśli Wojanie połamali mu kości? Albo, na bogów, palce? Co, jeśli… Dość. Babcia powiedziała, że w ży ciu zawsze jest nadzieja. Jeśli Darin ży je, nic innego się nie liczy. Jeśli mogę wy dostać go z więzienia, coś uda się wy my ślić. W drodze powrotnej muszę przejść przez plac Straceń, gdzie stoją puste w tej chwili szubienice. Od wielu dni nikogo nie powieszono. Keenan mówił, że Wojanie wstrzy mują egzekucje do czasu wy boru nowego imperatora. Markusa i jego brata z pewnością uraduje taki spektakl. A jeśli zwy cięży pozostała dwójka? Czy Aquilla będzie się uśmiechać, patrząc na wiszące na sznurze niewinne kobiety i mężczy zn? A Veturius? Tłum ludzi przede mną zwalnia, kiedy przez plac przejeżdża karawana dwudziestu wozów Plemieńców. Skręcam w bok, żeby ją ominąć, ale na ten sam pomy sł wpada więcej osób i powstaje zator. Z ogólnego chaosu wy bija się znajomy głos: – Jesteś cała. – Poznaję go od razu. Ma na sobie bluzę Plemieńca, ale spod narzuconego na głowę kaptura sterczą jak jęzory ognia pukle rudy ch włosów. – Nie by łem pewny, co się z tobą stało po nalocie – tłumaczy Keenan. – Obserwuję plac przez cały dzień w nadziei, że cię spotkam. – Ty też wy szedłeś z tego cało. – Wszy stkim nam się udało. W samą porę. Wojanie zabrali ponad setkę Scholarów. – Przekrzy wia głowę. – A twoja przy jaciółka uciekła? – Moja… ach… – Jeśli powiem, że Izzi jest cała i zdrowa, przy znam się, że zabrałam ją ze sobą. Keenan mierzy mnie bezlitosny m spojrzeniem. Potrafi wy czuć kłamstwo na milę. – Tak – odpowiadam wreszcie. – Uciekła. – Ona wie, że jesteś szpiegiem. – Pomogła mi. Wiem, że nie powinnam by ła jej pozwolić, ale… – Ale tak wy szło. Ży cie twojego brata jest zagrożone, Laio. Rozumiem. – Za naszy mi plecami wy bucha bójka. Keenan kładzie dłoń na moich plecach i obraca mnie, tak że zostaję odgrodzona od bijący ch się mężczy zn. – Mazen ustalił termin spotkania za osiem dni od dzisiaj, rano. Kiedy dzwon wy bije dziesiątą. Przy jdź tu, na plac. Jeśli będziesz chciała spotkać się wcześniej, załóż na głowę szarą chustę i czekaj na południowy m skraju placu. Ktoś cię zobaczy. – Keenan? – My ślę o ty m, co powiedział mi Teluman na temat Darina. – Jesteś pewny, że mojego brata trzy mają w Centralny m Więzieniu? I że ma zostać stracony ? Sły szałam, że przenieśli go… – Naszy m szpiegom można ufać – odpowiada Keenan. – Gdy by twój brat został przeniesiony, Mazen wiedziałby o ty m. Czuję, jak po skórze przebiegają mi ciarki. Coś tu nie gra. – Chy ba mi o czy mś nie mówisz. Keenan pociera zarośnięty policzek, a ty mczasem mój niepokój rośnie.
– Nie ma powodu do zmartwienia, Laio. Na bogów! Zmuszam go, że spojrzał mi w oczy. – Jeśli to doty czy Darina – odzy wam się – to muszę się martwić. Chodzi o Mazena? Zmienił zdanie? – Nie. – Ton głosu Keenana wcale mnie nie uspokaja. – Nie sądzę. Ale on stał się… dziwny. Nic nie mówi na temat tej misji. Ukry wa raporty szpiegów. Próbuję to sobie jakoś wy tłumaczy ć. Może Mazen boi się narazić misję. Kiedy dzielę się swoimi przemy śleniami z Keenanem, on kręci przecząco głową. – To nie to – odpowiada. – Nie jestem w stanie tego potwierdzić, ale moim zdaniem on planuje coś innego. Coś wielkiego. Coś, co nie ma nic wspólnego z Darinem. Ty lko jak mamy ratować Darina, skoro zaangażujemy się w inną misję? Nie mamy dość ludzi. – Zapy taj go – podpowiadam. – Jesteś jego zastępcą. Ufa ci. – Ech. – Keenan się krzy wi. – Nie do końca. Czyżby wypadł z łask? Nie mam szansy o to zapy tać. Karawana przestaje nareszcie blokować przejście i tłum rusza naprzód. W ścisku moja pelery na się rozpina. Wzrok Keenana pada na moją bliznę. Jest taka widoczna, czerwona i szkaradna, my ślę bezradnie. Czemu nie miałby zawiesić na niej wzroku? – Na bogów. Co się stało? – Komendantka mnie ukarała. Kilka dni temu. – Nic o ty m nie wiedziałem, Laio. – Cała jego rezerwa gdzieś znika, kiedy patrzy na bliznę. – Dlaczego mi nie powiedziałaś? – A obeszłoby cię to? – Patrzy mi w oczy zaskoczony. – To drobiazg w porównaniu z ty m, co mogła mi zrobić. Izzi wy dłubała oko. Musiałby ś też zobaczy ć, co zrobiła kucharce. Całą twarz… – Wzdry gam się. – Wiem, że blizna jest okropna… wstrętna… – Nie. – To jedno słowo brzmi w jego ustach jak rozkaz. – Nie my śl w ten sposób. Ta blizna oznacza, że jesteś dzielna. Tłum przewala się obok mnie. Ludzie rozpy chają się łokciami, gniewnie na nas pomrukują. Ale to wszy stko staje się nieważne, bo Keenan bierze mnie za rękę i patrzy to w moje oczy, to na usta w sposób, który nie wy maga tłumaczenia. Dostrzegam piegi w kąciku jego ust, idealnie okrągłe. W dolnej części mojego ciała rozlewa się powoli ciepło i Keenan przy ciąga mnie do siebie. W tej samej chwili jakiś ubrany w skórę Morzanin wpy cha się pomiędzy nas i rozdziela, a Keenan krzy wi usta w przelotny m, pełny m rozżalenia uśmiechu. – Wkrótce się zobaczy my – mówi, ściskając moją dłoń. Wtapia się w tłum, a ja pospiesznie ruszam do Czarnego Klifu. Jeśli Izzi zna sekretne wejście, to mam jeszcze czas, żeby je zobaczy ć na własne oczy i wrócić tutaj ze zdoby tą informacją. Ruch oporu wy dobędzie Darina z więzienia i moja misja się skończy. Nie będzie więcej blizn ani chłosty. Koniec z przemocą i strachem. I może, podszeptuje mi jakiś głos, będzie coś więcej niż ty lko kilka chwil z Keenanem. Znajduję Izzi na podwórku z ty łu domu, gdzie pod pompą z wodą szoruje pościel. – Znam ty lko tamtą tajemną ścieżkę – odpowiada na moje py tanie Izzi. – A i ona nie jest taka całkiem sekretna. Jest po prostu niebezpieczna i dlatego ludzie z niej nie korzy stają.
Energicznie pompuję wodę, a zgrzy t metalu skutecznie zagłusza naszą rozmowę. Izzi się my li. Musi się my lić. – A tunele? Jak my ślisz, czy jakiś inny niewolnik może coś na ten temat wiedzieć? – Sama widziałaś ubiegłej nocy. Przeszliśmy tunelami ty lko dzięki Veturiusowi. A co do inny ch niewolników, to ry zy kowne. Niektórzy szpiegują dla pani komendantki. Nie, nie, nie. Jeszcze kilka minut temu wy dawało się, że mam dużo czasu, całe osiem dni, a teraz okazuje się, że w ogóle go nie mam. Izzi podaje mi świeżo wy prane prześcieradło, wieszam je niecierpliwie na sznurze. – A mapa? Musi gdzieś by ć jakaś mapa tego terenu. Na te słowa Izzi się rozpromienia. – By ć może – mówi – w gabinecie pani komendantki… – Jedy ny m miejscem, gdzie znajdziesz mapę Czarnego Klifu – wtrąca się czy jś zachry pły głos – jest głowa pani komendantki. Ale pewnie nie masz ochoty w niej grzebać. Patrzę z rozdziawiony mi jak u ry by ustami na kucharkę, która poruszając się równie bezszelestnie jak jej pani, nagle zmaterializowała się za powieszony m przed chwilą przeze mnie prześcieradłem. Izzi podskakuje ze strachu, ale po chwili, ku mojemu zaskoczeniu, wstaje i zakłada ręce na piersiach. – Musi coś by ć – kieruje swoje słowa do kucharki. – Bo skąd wzięłaby się mapa w głowie pani komendantki? Musiała mieć jakiś punkt odniesienia. – Kiedy została komendantką – tłumaczy kucharka – augurowie pokazali jej mapę, którą miała zapamiętać, a którą następnie spalili. Zawsze w ten sposób postępowano w Czarny m Klifie. Widząc moje zaskoczenie, pry cha pogardliwie. – Kiedy by łam młodsza od ciebie, a nawet głupsza, miałam oczy i uszy otwarte. Teraz moja głowa jest pełna bezuży tecznej wiedzy, która nikomu nie przy niesie żadnego poży tku. – Ale ona nie jest bezuży teczna – protestuję. – Musisz znać tajemne przejście do akademii. – Nie znam. A nawet gdy by m znała, nie powiedziałaby m ci o nim. – Mój brat siedzi w celi śmierci w Centralny m Więzieniu. Za kilka dni ma by ć wy konana egzekucja i jeśli nie znajdę tego przejścia… – Pozwól, dziewczy no, że zadam ci jedno py tanie – przery wa mi kucharka. – To ruch oporu twierdzi, że twój brat jest w więzieniu, i to ruch oporu mówi, że zostanie stracony, zgadza się? A skąd oni to wiedzą? I skąd wiesz, że mówią prawdę? Twój brat może już by ć martwy. A jeśli nawet siedzi w celi śmierci w Centralny m Więzieniu, to oni nigdy go stamtąd nie wy dostaną. – Powiedzieliby mi, gdy by nie ży ł. – Dlaczego ona nie może mi po prostu pomóc? – zastanawiam się. – Ufam im. Muszę im ufać. Poza ty m Mazen mówi, że ma plan… – Akurat. – Kucharka pry cha. – Kiedy spotkasz Mazena następny m razem, zapy taj go, gdzie dokładnie siedzi twój brat. W której celi? Zapy taj go, skąd to wie i kto dla niego szpieguje. Zapy taj, jak istnienie przejścia do Czarnego Klifu może pomóc w przedarciu się do najlepiej strzeżonego więzienia na południu Imperium. A kiedy już ci odpowie na te py tania, przekonamy się, czy nadal masz takie zaufanie do tego drania. – Kucharko… – odzy wa się Izzi, ale stara kobieta odwraca się do niej ze złością.
– A ty się nie wtrącaj. Nie masz pojęcia, w co się pakujesz. Jedy ny m powodem, dla którego nie wy dałam jej pani komendantce – kucharka prawie mnie opluwa – jesteś ty. Nie mam pewności, czy ta niewolnica cię nie wy da. – Izzi… – Patrzę przy jaciółce prosto w oczy. – Niezależnie od tego, co zrobiłaby komendantka, nigdy by m cię… – Wy daje ci się, że skoro wy ry to ci nożem na sercu literę, stałaś się ekspertem od bólu? – wścieka się kucharka. – By łaś kiedy ś torturowana, dziewczy no? Przy wiązano cię do stołu i wepchnięto w gardło rozżarzone węgle? Krojono ci twarz tępy m nożem, a Maska polewał słoną wodą otwarte rany ? Patrzę na nią lodowato. Zna odpowiedź. – Nie możesz wiedzieć, czy nie zdradzisz Izzi – tłumaczy teraz kucharka – ponieważ nie znasz swoich granic wy trzy małości. Komendantka by ła szkolona w Kauf. Kiedy zacznie cię przesłuchiwać, wy dasz własną matkę. – Moja matka nie ży je – wtrącam. – I dzięki za to bogom. Kto wie, ja-jakich sz-szkód narobiłaby ze swoimi rebeliantami, gdy by ży ła. Spoglądam na kucharkę nieufnie. Znowu zaczęła się jąkać. Jak zawsze, kiedy mówi o ruchu oporu. – Kucharko… – Izzi staje przed starą kobietą i patrzy jej prosto w oczy. – Proszę, pomóż jej. Nigdy o nic cię nie prosiłam. Ale teraz proszę. – A co tobie do tego? – Kucharka wy krzy wia usta, jakby spróbowała czegoś kwaśnego. – Obiecała ci, że cię stąd wy dostanie? Że cię ocali? Głupia dziewucho, ruch oporu nigdy nie ratuje kogoś, kogo może zostawić własnemu losowi. – Niczego mi nie obiecała – odpowiada Izzi. – Chcę jej pomóc, ponieważ jest… moją przy jaciółką. To ja jestem twoją przy jaciółką, zdają się mówić oczy kucharki. Po raz setny zadaję sobie py tanie, kim jest ta kobieta i co ruch oporu i moja matka jej zrobili, że tak ich nienawidzi. – Ja chcę ty lko uratować Darina – odzy wam się. – I wy dostać się stąd. – Wszy scy chcą się stąd wy dostać, dziewczy no. Ja chcę. Izzi chce. Nawet ci cholerni studenci chcą. Jeśli tak bardzo chcesz się stąd wy dostać, zgłoś się do swojego wspaniałego ruchu oporu i poproś o inną misję. Gdzieś, gdzie nie dasz się zabić. Kucharka odchodzi, a ja, choć powinnam by ć zła, powtarzam sobie w my ślach jej słowa. „Nawet ci cholerni studenci chcą. Nawet ci cholerni studenci chcą”. – Izzi – zwracam się do przy jaciółki. – Chy ba wiem, jak znaleźć drogę ucieczki z Czarnego Klifu. *** Kilka godzin później kucam za ży wopłotem okalający m koszary i zastanawiam się, czy nie popełniam błędu. Dudnienie bębnów obwieszcza początek godziny policy jnej. Siedzę tu już od godziny, korzenie i kamy ki wpijają mi się boleśnie w kolana. Z koszar nie wy szedł ani jeden student. Ale w końcu który ś wy jdzie. Jak powiedziała kucharka, nawet studenci chcą się wy dostać
z Czarnego Klifu. Muszą się jakoś wy my kać. Jak inaczej chodziliby na popijawy i na dziwki? Niektórzy pewnie przekupują strażników przy bramie albo ty ch pilnujący ch tuneli, ale na pewno musi by ć inna droga. Nie mogę usiedzieć bez ruchu, unoszę się lekko i zamieniam jedną kłującą gałąź na inną. Nie jestem w stanie dłużej się czaić, siedząc w kucki w cieniu krzaków. Izzi mnie kry je, ale jeśli komendantka mnie zawoła, a ja się nie pojawię, zostanę ukarana. Co gorsza, Izzi również może zostać ukarana. „Obiecała ci, że cię stąd wy dostanie? Że cię ocali?” Nic takiego Izzi nie obiecy wałam, choć powinnam. Teraz, kiedy kucharka o ty m wspomniała, nie przestaję o ty m my śleć. Co się stanie z Izzi, kiedy zniknę? Ci z ruchu oporu powiedzieli, że moje nagłe zniknięcie z Czarnego Klifu będzie wy glądało na samobójstwo, ale komendantka i tak zacznie przesłuchiwać Izzi. Tej kobiety nie można tak łatwo oszukać. Nie mogę tak zwy czajnie zostawić Izzi. Jest moją pierwszą prawdziwą przy jaciółką od czasów Zary. Ale jak sprawić, żeby ruch oporu zechciał ją chronić? Gdy by nie Sana, nie pomogliby nawet mnie. Musi istnieć jakiś sposób. Mogłaby m zabrać Izzi ze sobą, kiedy będę stąd uciekać. Ludzie z ruchu oporu nie okażą się chy ba tak bezduszni, żeby odesłać ją z powrotem. Przecież wiedzą, jaki los by ją czekał. Zatopiona w rozmy ślaniach kieruję spojrzenie na koszary akurat w chwili, kiedy z baraku Czaszek wy chodzą dwie postacie. Światło odbija się od jaśniejszy ch włosów jednego, drugiego poznaję po chodzie. To Markus i Zak. Bliźniacy nie podchodzą do głównej bramy, mijają też kratę osłaniającą wejście do tunelu i kierują się w stronę jednego z budy nków, gdzie odby wają się szkolenia. Idę za nimi na ty le blisko, żeby podsłuchać ich rozmowę, i na ty le daleko, żeby mnie nie zauważy li. Kto wie, co by zrobili, gdy by mnie przy łapali. – Nie mogę tego znieść. – Dociera do mnie głos jednego z nich. – Czuję się tak, jakby przejmował w posiadanie mój umy sł. – Przestań się zachowy wać jak baba – strofuje go Markus. – On nas uczy, co robić, żeby augurowie nie czy tali nam w my ślach. Powinieneś by ć wdzięczny. Zmniejszam dy stans, ciekawa rozmowy. Czy żby mówili o postaci, którą widziałam w pokoju komendantki? – Ilekroć patrzę mu w oczy – skarży się Zak – widzę swoją śmierć. – Przy najmniej będziesz przy gotowany. – Nie – odpowiada cicho Zak. – Nie sądzę. Markus chrząka poiry towany. – Mnie też to się nie podoba. Ale musimy zwy cięży ć. Więc weź się w garść. Wchodzą do budy nku, a ja przy trzy muję w ostatniej chwili zamy kające się drzwi i obserwuję ich przez szparę. Kory tarz rozświetla mdło błękitna poświata lampionów. Odgłos ich kroków odbija się echem od rzędów kolumn stojący ch po obu stronach. Przed miejscem, gdzie kory tarz się zakrzy wia, znikają za jedną z kolumn. Sły szę dźwięk kamienia ocierającego się o kamień, a potem zapada cisza. Wkradam się do budy nku i nasłuchuję. W kory tarzu jest cicho jak w grobie, ale to nie oznacza, że Farrarowie zniknęli. Podchodzę do kolumny, za którą zniknęli, spodziewając się, że będą tam drzwi prowadzące do sali treningowej.
Ty mczasem niczego tam nie ma, ty lko kamień. Zaglądam do jednej sali, jest pusta. Następna też. Wpadające przez okna światło księży ca rozświetla wszy stkie sale niesamowity m niebieskawy m blaskiem. Wszy stkie pomieszczenia są puste. Farrarowie zniknęli. Ty lko jak? Tajemne przejście. Jestem tego pewna. Czuję ulgę, kręci mi się w głowie. Znalazłam, znalazłam to, czego chce Mazen. Jeszcze nie, Laio. Muszę jeszcze się dowiedzieć, jak bracia wchodzą i wy chodzą. Następnego wieczoru, o tej samej, późnej porze, kry ję się w budy nku treningowy m naprzeciwko kolumny, za którą zniknęły Maski. Mijają minuty. Mija pół godziny. Godzina. Nie pojawiają się. W końcu rezy gnuję i wy chodzę. Nie mogę ry zy kować, że komendantka wezwie mnie, a ja będę nieobecna. Chce mi się krzy czeć z bezsilnej złości. Farrarowie mogli zniknąć w sekretny m wejściu, zanim dotarłam do budy nku. Albo idą tam dopiero teraz, kiedy ja leżę już w łóżku. Tak czy owak, muszę mieć więcej czasu na obserwację. – Jutro ja pójdę – mówi Izzi, która odwiedza mnie w pokoju, kiedy dzwony wy biły już jedenastą. – Pani komendantka zadzwoniła po wodę. Zaniosłam jej, a ona spy tała, gdzie jesteś. Powiedziałam, że kucharka posłała cię z jakąś sprawą do załatwienia, ale drugi raz taka wy mówka nie przejdzie. Nie chcę, żeby Izzi mi pomagała, ale wiem, że bez niej nie dam sobie rady. Za każdy m razem kiedy Izzi wy my ka się do budy nku treningowego, umacnia się moje postanowienie o zabraniu jej z Czarnego Klifu. Nie zostawię jej tutaj, kiedy będę uciekać. Nie mogę. Zmieniamy się co wieczór, ry zy kując wszy stko w nadziei, że wy patrzy my Farrarów. Ale jak na złość, bez rezultatów. – Jeśli wszy stko inne zawiedzie – mówi Izzi dzień przed ty m, kiedy mam złoży ć raport – możesz poprosić kucharkę, żeby nauczy ła cię, jak zrobić wy łom w zewnętrzny m murze. Kiedy ś przy gotowy wała materiały wy buchowe dla ruchu oporu. – Im jest potrzebne sekretne przejście – tłumaczę. Ale uśmiecham się, ponieważ my śl o wielkiej, dy miącej dziurze w murach Czarnego Klifu napełnia mnie radością. Izzi idzie obserwować Farrarów, a ja czekam na wezwanie komendantki. Nie wzy wa mnie, leżę więc na swoim sienniku ze wzrokiem utkwiony m w chropowate kamienie sufitu i staram się odsuwać od siebie my śli o Darinie cierpiący m męki z rąk Wojan. Jednocześnie szukam usprawiedliwienia dla swojej porażki, które będę musiała przedstawić Mazenowi. I wtedy, tuż przed jedenasty m dzwonem, do mojego pokoju wpada Izzi. – Znalazłam, Laio! Znalazłam tunel, z którego korzy stają Farrarowie!
XXXII: Elias Zaczy nam przegry wać w walkach. To wina Tristasa. Zasiał mi w głowie ziarno niepokoju, mówiąc, że Helena jest we mnie zakochana, i teraz ziarno zakiełkowało, wy puszczając niewy darzone pędy prosto z piekieł. Podczas treningu szermierki Zak fechtuje bardzo niedbale jak na siebie, a ja, zamiast go zetrzeć w py ł, daję się powalić na ziemię, bo musiałem akurat w tej chwili zerknąć na blondy nkę w drugim końcu pola ćwiczebnego. I co oznacza ten dziwny ucisk w żołądku? Kiedy centurion szkolący nas w walce wręcz wrzeszczy na mnie z powodu marnej techniki, prawie go nie sły szę, ponieważ zastanawiam się w ty m czasie, co będzie ze mną i Heleną. Czy nasza przy jaźń legła w gruzach? Czy jeśli nie odwzajemnię jej miłości, ona mnie znienawidzi? Jak mam ją przeciągnąć na swoją stronę w czasie Prób, skoro nie daję jej tego, czego ode mnie oczekuje? Dręczy mnie ty le cholerny ch, głupich py tań. Czy dziewczy ny my ślą w taki sposób cały czas? Nic dziwnego, że potrafią namieszać człowiekowi w głowie. Trzecia Próba, Próba Siły, ma się rozpocząć za dwa dni. Wiem, że muszę się skoncentrować, przy gotować ciało i umy sł. Muszę zwy cięży ć. Ty le że prócz Heleny jest ktoś jeszcze, kto zajmuje moje my śli – Laia. Przez kilka dni staram się o niej nie my śleć. W końcu poddaję się. Ży cie jest wy starczająco ciężkie, nie zamierzam obchodzić z daleka cały ch przestrzeni własnego umy słu. Oczami wy obraźni widzę jej włosy spadające na ramiona i blask jej skóry. Uśmiecham się na wspomnienie jej śmiechu, kiedy tańczy liśmy. Przy pominam sobie, jak zamknęła oczy, kiedy mówiłem do niej w języ ku sadhese. Ale w nocy, kiedy z mroczny ch zakamarków mojego umy słu wy pełzają wszy stkie lęki, my ślę o przerażeniu na twarzy Lai, kiedy zrozumiała, kim jestem. My ślę o niechęci, z jaką przy jmowała próby ochronienia jej przed gniewem komendantki. Musiała mnie znienawidzić za narażenie jej na coś tak poniżającego. Niestety, by ł to jedy ny sposób, jaki wtedy przy szedł mi do głowy. Ty le razy w ubiegły m ty godniu wy bierałem się do niej, żeby przekonać się, jak się miewa. Wiedziałem jednak, że okazy wanie uprzejmości niewolnicy może sprowadzić na mnie kłopoty w postaci Czarnej Gwardii. Laia i Helena tak bardzo są różne. Podoba mi się, kiedy Laia mówi rzeczy, który ch się nie spodziewam, kiedy mówi tak oficjalnie, jakby opowiadała jakąś historię. Podoba mi się, że zignorowała zakazy mojej matki i poszła na Święto Księży ca, podczas gdy Helena zawsze jej słucha. Laia jest jak dziki taniec Plemieńców w blasku obozowego ogniska, a Helena to zimny błękit płomienia alchemików. Dlaczego właściwie je porównuję? Laię znam od kilku ty godni, a Helenę całe ży cie. Helena nie jest przelotny m zauroczeniem. Ona jest rodziną. Nawet więcej, jest częścią mnie. A mimo to nie odzy wa się do mnie, nie chce na mnie spojrzeć. Do Trzeciej Próby pozostał jeden dzień, a ona rzuca ty lko gniewne spojrzenia i obelży we słowa.
I oto mam nowe zmartwienie, które zaprząta moje my śli. Liczy łem na to, że Helena zwy cięży, mianuje mnie Krukiem Krwi, a następnie zwolni ze służby. Nie sądzę, żeby chciała to zrobić, skoro tak mnie nienawidzi. To oznacza, że jeśli ja zwy ciężę w następnej Próbie, a ona w ostatniej, będzie mogła mnie zmusić do zostania Krukiem Krwi wbrew mojej woli. W takiej sy tuacji pozostanie mi ucieczka, a dla niej kwestią honoru będzie schwy tanie mnie i zabicie. Jakby tego by ło mało, sły szałem, jak studenci plotkują, że imperator jest o kilka dni drogi od Serry i zamierza rozprawić się z aspirantami i wszy stkimi związany mi z nimi ludźmi. Kadeci i Czaszki udają, że nie przejmują się plotkami, ale juniorzy nie potrafią tak dobrze ukry ć strachu. Wy dawałoby się, że komendantka powinna poczy nić jakieś kroki przeciwdziałające atakowi na Czarny Klif, ale ona zdaje się ty m nie przejmować. Pewnie chce, żeby śmy wszy scy zginęli. A przy najmniej ja. Jesteś na straconej pozy cji, Eliasie, podpowiada mi cierpko jakiś głos. Przy jmij to do wiadomości. Trzeba by ło uciekać, kiedy miałeś okazję. Mój spektakularny spadek formy nie pozostał niezauważony. Przy jaciele martwią się o mnie, a Markus wy korzy stuje każdą okazję na polu ćwiczebny m, żeby pokazać mi swoją przewagę. Dziadek przesłał mi liścik zawierający ty lko dwa słowa, nakreślone z taką pasją, że pióro rozdarło pergamin. Zawsze zwycięscy. Helena jest coraz bardziej wściekła, gdy pokonuje mnie w kolejny ch poty czkach albo widzi, jak inni mnie pokonują. Korci ją, żeby coś powiedzieć, ale upór jej na to nie pozwala. Aż do chwili, kiedy dwa dni przed Trzecią Próbą spostrzega śledzący ch ją Dexa i Tristasa. Po wy py taniu ich znajduje mnie za koszarami Czaszek, gdzie zamierzałem odpocząć przed nocną wartą na murach. – Co się z tobą dzieje, Veturiusie? – Chwy ta mnie za ramię. – Wy daje ci się, że nie potrafię się sama obronić? My ślisz, że potrzebuję ochroniarzy ? – Nie, ja ty lko… – To ty potrzebujesz ochrony. Ty przegry wasz w każdej walce. Na bogów, pokonałby cię nawet zdechły pies. Dlaczego od razu nie oddasz Imperium w ręce Markusa? Grupa juniorów przy gląda nam się z zainteresowaniem. Czmy chają, kiedy Helena obrzuca ich groźny m spojrzeniem. – Jestem zdenerwowany – tłumaczę się. – Martwię się o ciebie. – Nie musisz się o mnie martwić. Potrafię o siebie zadbać. I nie potrzebuję twoich… pachołków. – To są twoi przy jaciele, Heleno. Nie przestali by ć przy jaciółmi ty lko dlatego, że jesteś na mnie wściekła. – Nie potrzebuję ich. Nie potrzebuję żadnego z was. – Nie chciałem, żeby Markus… – Pieprzy ć Markusa. Potrafię zrobić z Markusa marmoladę z zamknięty mi oczami. I ciebie też zdołam pokonać. Powiedz im, żeby mnie zostawili w spokoju. – Nie. Zbliża swoją twarz do mojej, jej oczy płoną gniewem. – Odwołaj ich. – Nie zamierzam.
Helena zakłada ręce na piersiach. – Wy zy wam cię. Jedna walka, trzy rundy. Wy grasz, ochroniarze zostają. Przegrasz, odwołujesz ich. – Zgoda – mówię przekonany, że mogę ją pokonać. Udawało mi się to ty siące razy. – Kiedy ? – Teraz. Chcę to mieć za sobą. – Idzie w kierunku najbliższego budy nku treningowego, a ja ruszam niespiesznie za nią, przy patrując się jej ruchom: jest zła, bardziej obciąża prawą nogę, musiała lewą nadwerężyć podczas ćwiczeń, zaciska prawą pięść, pewnie ma ochotę mnie nią uderzyć. Złość jest widoczna w każdy m jej ruchu. Złość, która nie ma nic wspólnego z jej tak zwany mi ochroniarzami. To jest złość na mnie i na to wszy stko, co jest między nami. To będzie interesująca walka. Helena kieruje się do największej pustej sali treningowej i rusza do ataku, kiedy przekraczam próg. Tak jak się spodziewałem, zaczy na od prawego sierpowego. Sy czy z wściekłości, kiedy robię unik. Jest szy bka i żądna zemsty i przez kilka pierwszy ch minut boję się, że moja zła passa się utrzy ma. Ale my śl o triumfujący m Markusie, o Markusie urządzający m zasadzkę na Helenę sprawia, że krew zaczy na mi wrzeć w ży łach i rzucam się do wściekłego ataku. Wy gry wam pierwszą rundę, ale Helena w jednej chwili odzy skuje rezon i o mało nie odcina mi głowy w dzikim ataku. Dwadzieścia minut później poddaję się, ale ona nie zamierza jeszcze świętować zwy cięstwa. – Dalej! – woła. – Pokaż, co potrafisz. Obchodzimy się dookoła jak dwa nieufne koty, aż wreszcie rzucam się w jej kierunku z wy soko uniesioną szablą. Niezrażona paruje cios, a z naszy ch skrzy żowany ch szabel sy pią się iskry. Pory wa mnie zapał bitewny. W takiej walce liczy się perfekcja. Szabla jest naturalny m przedłużeniem mojego ciała, a porusza się tak sprawnie, że sama w sobie jest mistrzem. Walka to taniec, który znam tak dobrze, że nie muszę my śleć. I choć leje się ze mnie pot, a mięśnie pieką dotkliwie, czuję, że ży ję. Oddajemy sobie cios za cios, aż w pewnej chwili trafiam ją w prawe ramię. Ona próbuje przerzucić broń do drugiej ręki, ale jestem szy bszy i dźgam ją ostrzem w nadgarstek. Szabla wy pada Helenie z ręki i frunie w powietrzu. – Poddaj się! – Chwy tam ją za nadgarstki, ale wy ry wa jedną rękę i sięga po szty let u pasa. Stal wbija mi się w żebra i po chwili leżę na plecach z ostrzem szty letu przy gardle. – Ha! – Helena pochy la się, jej włosy opadają, tworząc wokół nas srebrzy stą lśniącą zasłonę. Jej pierś faluje ciężko, jest cała zlana potem, ma pociemniałe z urazy oczy, ale jest wciąż taka piękna, że aż ściska mnie w gardle i bardzo chcę ją pocałować. Musi to widzieć w moich oczach, ponieważ w jej spojrzeniu w miejsce urazy pojawia się zmieszanie. Wiem, że muszę dokonać wy boru. Wy boru, który by ć może zmieni wszy stko. Pocałuj ją, a będzie twoja. Wytłumacz jej wszystko, ona zrozumie, ponieważ cię kocha. Zwycięży w Próbach, ty zostaniesz Krukiem Krwi, a kiedy poprosisz ją o wolność, da ci ją. Czy na pewno? Nie będzie gorzej, jeśli się z nią zwiążę? Chcę ją pocałować, bo ją kocham czy dlatego, że czegoś od niej potrzebuję? A może z obu powodów? Wszy stkie te my śli przebiegają mi przez głowę w jednej sekundzie. Zrób to, podpowiada insty nkt. Pocałuj ją.
Owijam wokół dłoni jej gładkie jak jedwab włosy. Oddech Heleny staje się ury wany, a jej upajająco uległe ciało przy wiera do mnie. I kiedy przy ciągam jej twarz do siebie, kiedy przy my kamy powieki, rozlega się krzy k.
XXXIII: Laia Kiedy wy chodzę z Izzi z budy nku dla służby, w szkole panuje cisza. Do koszar wraca ty lko kilka grupek zmęczony ch studentów. – Widziałaś, jak Farrarowie wchodzili? – py tam Izzi w drodze do budy nku treningowego. Kręci głową. – Siedziałam tam i gapiłam się na kolumny. Śmiertelnie się nudziłam, ale w pewnej chwili zauważy łam, że jeden z kamieni w ścianie różni się od inny ch – bły szczy, jakby by ł wielokrotnie doty kany. I wtedy … chodź… sama zobaczy sz. Wchodzimy do budy nku, gdzie wita nas szczęk broni. Przed nami są otwarte drzwi sali, z której pada na kory tarz złotawe światło pochodni. W środku walczy jakaś para Masek, obie trzy mają w dłoniach po dwie szable. – To Veturius – podpowiada mi Izzi. – I Aquilla. Ćwiczą razem od wieków. Przy patruję się ich walce i łapię się na ty m, że wstrzy muję oddech. Poruszają się jak tancerze, pły nnie i z gracją obracają się wokół własnej osi. I są tacy szy bcy jak cienie na powierzchni wody w rzece. Gdy by m nie widziała tego na własne oczy, nigdy nie uwierzy łaby m, że można poruszać się tak szy bko. Veturius wy trąca Aquilli szablę z dłoni i już jest na niej. Na podłodze mocują się teraz dwa splecione ciała z dziwną, przy wodzącą na my śl inty mność brutalnością. On jest silniejszy i bardziej umięśniony, a jednak, widzę to wy raźnie, powstrzy muje się w walce. Nie uży wa wobec niej całej swojej siły. Jest w nim jakaś zwierzęca swoboda ruchów, trzy many pod kontrolą chaos, który sprawia, że powietrze wokół oślepia swoim blaskiem. Jest tak różny od Keenana z całą jego powagą i opanowaniem. Dlaczego właściwie ich porównujesz? – py tam sama siebie. – Chodź, Izzi. – Odwracam się od walczący ch aspirantów. Budy nek wy daje się pusty, jeśli nie liczy ć Veturiusa i Aquilli, ale mimo to przekradamy się ostrożnie przy ścianach, na wy padek gdy by czaił się tam jakiś student albo centurion. Skręcamy za róg i od razu rozpoznaję drzwi, który mi prawie ty dzień temu weszli Farrarowie, kiedy ich śledziłam. – Tutaj, Laio. – Izzi znika za jedny m z filarów i pokazuje kamień, który na pierwszy rzut oka nie różni się niczy m od inny ch. Ale kiedy przy ciska go dłonią, część muru niknie z cichy m jękiem w ciemnościach, a w świetle lampy naszy m oczom ukazują się wąskie, prowadzące w dół schody. Trudno mi uwierzy ć w to, co widzę, i ściskam z wdzięcznością Izzi. – Izzi, udało ci się! Nie rozumiem, dlaczego nie odpowiada mi uśmiechem. Nagle jej twarz tężeje. – Ciii! – szepcze, chwy tając mnie za rękę. – Posłuchaj. Z głębi tunelu dobiega stłumiony głos jakiegoś Maski, a schody rozświetla blask pochodni. – Zamy kaj! – popędza mnie Izzi. – Szy bko, zanim się zorientują.
Kładę dłoń na kamieniu i nerwowo naciskam. Nic się nie dzieje. – …udajesz, że tego nie dostrzegasz – mówi jakby znajomy głos na schodach. – Wiesz dobrze, co do niej czuję. Dlaczego jej dokuczasz? Dlaczego tak bardzo jej nienawidzisz? – Bo jest ilustriańską snobką. Nigdy nie będzie twoja. – Może gdy by ś dał jej spokój, miałby m jakąś szansę. – Ona jest naszy m wrogiem, Zak. Musi umrzeć. Pogódź się z ty m. – Po co jej w takim razie mówiłeś, że ty i ona powinniście by ć razem? Dlaczego mam wrażenie, że chcesz, żeby to ona by ła twoim Krukiem Krwi, a nie ja? – Mieszam jej w głowie, cholerny idioto. Widocznie wy chodzi mi to tak dobrze, że nawet ty dałeś się nabrać. Teraz rozpoznaję głosy – to Markus i Zak. Izzi odsuwa mnie na bok i naciska kamień. Wejście pozostaje otwarte. – Nic z tego – rezy gnuje Izzi. – Chodźmy stąd. Chwy ta mnie za rękę, ale u dołu schodów pojawia się Markus. Spostrzega mnie, bły skawicznie rusza naprzód i w dwóch krokach mnie dogania. – Uciekaj! – wołam do Izzi. Markus próbuje złapać Izzi, ale odpy cham ją od niego w ostatniej chwili. Ty mczasem Markus obejmuje ramieniem moją szy ję i odchy la mi głowę w ty ł, zmuszając do spojrzenia w jego jasnożółte oczy. – A cóż to? Szpiegujesz, dziwko? Szukasz drogi ucieczki z akademii? Izzi stoi bez ruchu w kory tarzu i z przerażeniem obserwuje rozwój sy tuacji. Po ty m wszy stkim, co dla mnie zrobiła, nie mogę pozwolić, żeby ją złapano. – Uciekaj, Izzi! – krzy czę. – Łap ją, cy mbale! – wrzeszczy Markus na brata, który właśnie wy łonił się z tunelu. Zak niemrawo próbuje schwy tać Izzi, ale ona wy ry wa się i rzuca do ucieczki. – Daj spokój, Markusie – odzy wa się zdy szany Zak i spogląda tęsknie na ciężkie dębowe drzwi prowadzące na zewnątrz. – Zostaw ją. Musimy wcześnie wstać. – Nie pamiętasz jej, Zak? – zwraca się do brata Markus. Szarpię się z nim i próbuję kopnąć go w kostkę, ale on przewraca mnie na posadzkę. – To dziewucha od pani komendantki. – Ona na mnie czeka – wy krztuszam z trudem. – Nie pogniewa się, jeśli się spóźnisz. – Markus uśmiecha się jak szakal. – Kiedy ś, pod jej gabinetem coś ci obiecałem, pamiętasz? Powiedziałem wtedy, że którejś nocy znajdę cię w jakimś ciemny m kory tarzu. Ja zawsze dotrzy muję obietnic. – Markusie… – jęczy Zak. – Jeśli zamierzasz zachowy wać się jak eunuch, braciszku – odzy wa się do niego Markus – to spieprzaj stąd. Ja się zabawię. Zak patrzy chwilę na brata, wzdy cha i odchodzi. Nie! Wróć! – błagam go w my ślach. – Zostaliśmy ty lko ty i ja, moja piękna – szepcze mi do ucha Markus. Gry zę go wściekle
w rękę i próbuję się wy ślizgnąć z jego uścisku, ale on obraca mnie do siebie i popy cha na filar. – Jeśli nie będziesz się wy ry wać – mówi – potraktuję cię łagodnie. Z drugiej strony, lubię ogniste kobiety. – Jego pięść ląduje na mojej twarzy. Uderzam głową o kamienny filar i zaczy nam widzieć podwójnie. Walcz, Laio. Za Darina. Za Izzi. Za wszystkie Scholarki, które ta bestia molestowała. Walcz. Z mojego gardła wy doby wa się głośny wrzask i wbijam paznokcie w twarz Markusa, ale celny cios w brzuch pozbawia mnie tchu. Zginam się wpół, a on trafia mnie kolanem w czoło. Świat zaczy na mi wirować przed oczami i padam na kolana. Sły szę, jak się śmieje, głośno, sady sty cznie. Rzucam się na jego nogi. Nie będzie tak jak kiedy ś, kiedy podczas nalotu pozwoliłam Masce wy wlec się z domu. Ty m razem będę walczy ć. Zębami i pazurami. Tracąc równowagę, zaskoczony Markus stęka głośno, a ja wy plątuję się z jego nóg i próbuję wstać. Chwy ta mnie jednak za ramię i wali na odlew w twarz. Uderzam głową o posadzkę, a on zaczy na mnie kopać. Przestaję się bronić. Markus siada na mnie okrakiem i unieruchamia mi ręce. Z mojego gardła wy doby wa się ostatni krzy k, który przy pomina już ty lko kwilenie. A on kładzie palec na moich wargach. Moje opuchnięte powieki się zamy kają. Nic nie widzę. Nie jestem w stanie my śleć. Gdzieś w oddali dzwony na wieży zegarowej wy bijają jedenastą.
XXXIV: Elias Usły szawszy krzy k, zapominam o pocałunku, zrzucam z siebie Helenę i zry wam się na równe nogi. Helena przewraca się na plecy. Krzy k rozbrzmiewa echem w kory tarzu, a ja sięgam po leżącą na podłodze szablę. Chwilę później Helena chwy ta swoją i wy biega za mną z sali. Na zewnątrz wy bija godzina jedenasta. W naszy m kierunku biegnie niewolnica Izzi. – Pomocy ! – krzy czy. – Proszę! Markus… Markus… Biegnę pogrążony m w ciemnościach kory tarzem, za mną Izzi i Helena. Za rogiem spostrzegamy Markusa pochy lonego nad jakąś leżącą na brzuchu postacią. Na jego twarzy maluje się dzikie pożądanie. Nie wiem, kim jest leżąca postać, ale nie mam wątpliwości, co Markus zamierza zrobić. Markus nie spodziewa się towarzy stwa i ty lko dlatego udaje nam się z łatwością odciągnąć go od niewolnicy. Rzucam się na niego i zadaję mu serię ciosów. Cieszy mnie każdy odgłos jego trzeszczący ch kości, każda kropla brwi rozbry źnięta na ścianie. Głowa Markusa odskakuje w ty ł, a ja przy kładam ostrze szabli do jego klatki piersiowej w miejscu, gdzie sty kają się dwie pły ty jego zbroi. Markus próbuje wstać, ręce unosi wy soko nad głową. – Zamierzasz mnie zabić, Veturiusie? – py ta z ironiczny m uśmiechem na zakrwawionej twarzy. – Ćwiczebną szablą? – To ty lko dłużej potrwa – dźgam go mocniej ostrzem – ale efekt będzie odpowiedni. – Pełnisz dziś wartę, Wężu – odzy wa się Helena. – Co w takim razie robisz w mroczny m kory tarzu z niewolnicą? – Trenuję, zanim zabiorę się do ciebie, Aquillo. – Markus zlizuje odrobinę krwi z wargi i zwraca się do mnie: – Ta niewolnica jest waleczniejsza od ciebie, bękarcie… – Zamknij się, Markusie – odpowiadam. – Heleno, sprawdź, co z nią… Helena pochy la się, żeby sprawdzić, czy dziewczy na oddy cha. Markus już nieraz zabił niewolnicę. Sły szę jej jęk. – Eliasie… – Co? – Wzbiera we mnie złość, z nadzieją czekam, aż Markus spróbuje jakiejś sztuczki. Staromodna walka na pięści, aż do śmierci, dobrze by mi zrobiła. Izzi obserwuje nas, stojąc w cieniu, zby t przerażona, żeby wy konać jakikolwiek ruch. – Puść go – odzy wa się Helena. Zerkam na nią zaskoczony, ale nie potrafię niczego wy czy tać z jej twarzy. – Idź – zwraca się do Markusa, odsuwając moją szablę od jego piersi. – Wy noś się stąd. Markus obleśnie uśmiecha się do Heleny, a ja znów mam chęć mu przy walić. – Ty i ja, Aquilla – mówi na odchodne. – Wiem, że w końcu to zrozumiesz.
– Won! – Helena rzuca nożem, który przelatuje tuż koło ucha Markusa. – A teraz wy tłumacz mi, dlaczego to zrobiłaś – zwracam się do Heleny, kiedy Markus znika za drzwiami. – To niewolnica pani komendantki. Twoja… twoja przy jaciółka, Laia. Dopiero teraz dostrzegam burzę ciemny ch włosów, złocistą skórę. Wcześniej widok przesłaniało mi ciało Markusa. Kucam przy niej i przewracam ją na plecy. Ma złamaną w nadgarstku rękę, kość przebiła skórę i sterczy na zewnątrz. Jej ramiona i szy ja są posiniaczone. Jęczy i próbuje się poruszy ć. Włosy są w nieładzie, oczy podkrążone, powieki opuchnięte i przy mknięte. – Zabiję Markusa. – Mój głos brzmi głucho i spokojnie. Choć nie jestem spokojny. – Musimy ją zabrać do izby chory ch. – Niewolnicy nie mogą korzy stać z pomocy w izbie chory ch – szepcze ze naszy mi plecami Izzi. Zupełnie zapomniałem o jej obecności. – Pani komendantka ukarze ją za to. I ciebie też. I lekarza. – Odniesiemy ją do pani komendantki – decy duje Helena. – Ta dziewczy na jest jej własnością. Niech ona decy duje, co z nią zrobić. – Kucharka nam pomoże – dodaje Izzi. Obie mają rację, co nie oznacza, że mi się ten pomy sł podoba. Delikatnie, pamiętając o jej obrażeniach, biorę Laię na ręce. Jest lekka. Jej głowa spoczy wa na moim ramieniu. – Wszy stko będzie dobrze – szepczę. – Wy dobrzejesz. Ruszam kory tarzem, nie czekając, aż Helena i Izzi pójdą za mną. Co by się stało, gdy by Heleny i mnie nie by ło w pobliżu? Markus zgwałciłby Laię, a ona wy krwawiłaby się na śmierć na tej zimnej kamiennej posadzce. Kiedy o ty m my ślę, znów wzbiera we mnie złość. Laia unosi głowę i jęczy. – Niech będzie przeklęty … – Niech go piekło pochłonie – dodaję cicho. Zastanawiam się, czy ma jeszcze flakonik z wy ciągiem z krwiowca, który jej dałem. Rany są zbyt poważne, Eliasie. Krwiowiec nie pomoże. – Tunel – szepcze Laia. – Darin… Maz… – Ciii! – uciszam ją. – Nic nie mów. – Samo zło – majaczy Laia. – Potwory. Małe i duże potwory. Docieramy do domu komendantki. Izzi otwiera drzwi kory tarza dla służby. Przez niedomknięte drzwi kuchni spostrzega nas kucharka. Wy puszcza z ręki torebkę z jakąś przy prawą i wpatruje się w Laię z przerażeniem. – Wezwij panią komendantkę – rozkazuję. – Powiedz, że jej niewolnica jest ranna. – Tutaj. – Izzi wskazuje otwór drzwiowy z wiszącą zasłoną. Ostrożnie, powoli kładę Laię na sienniku. Helena podaje mi wy tarty koc, który m nakry wam dziewczy nę, choć wiem, że to daremny trud, koc jej nie pomoże. – Co się stało? – sły szę głos matki za plecami. Wy chodzę z Heleną na kory tarz, gdzie stoi Izzi, kucharka i komendantka. – Markus ją napadł – tłumaczę. – O mało jej nie zabił… – Nie powinna wy chodzić o tej porze. Obrażenia, jakie odniosła, są wy nikiem jej
lekkomy ślności. Zostawcie ją. Jeśli dobrze pamiętam, pełnicie dziś wartę na wschodnim murze. – Pośle pani po lekarza? Może pójdę po niego? Matka patrzy na mnie, jakby m miał nie po kolei w głowie. – Kucharka się nią zaopiekuje – odpowiada. – Jeśli przeży je, to dobrze. Jeśli umrze… – Wzrusza ramionami. – To nie wasza sprawa. Spałeś z tą dziewczy ną, Veturiusie. Ale to nie znaczy, że stała się twoją własnością. Idź pełnić wartę. – Kładzie dłoń na rękojeści pejcza. – Jeśli się spóźnisz, każdą minutę zedrę z twojej skóry. Albo… – przekrzy wia głowę – ze skóry tej niewolnicy, jeśli wolisz. – Ale… Helena chwy ta mnie za rękę i ciągnie w stronę drzwi. – Puść mnie! – Nie sły szałeś, co powiedziała? – Helena prowadzi mnie przez pole ćwiczebne. – Jeśli spóźnisz się na wartę, wy chłoszcze cię. A Trzecia Próba zaczy na się za dwa dni. Jak ją przeży jesz, skoro nie będziesz w stanie założy ć zbroi? – My ślałem, że już cię nie obchodzi, co się ze mną stanie – mówię. – Co pani komendantka miała na my śli, mówiąc, że spałeś z tą dziewczy ną? – Ona nie wie, co mówi – odpowiadam. – Ja nie jestem taki, Heleno, powinnaś o ty m wiedzieć. Muszę znaleźć jakiś sposób, żeby pomóc Lai. Zapomnij na chwilę, że mnie nienawidzisz i ży czy sz mi śmierci. Przy chodzi ci do głowy ktoś, do kogo mógłby m ją zabrać? Może ktoś z miasta? – Pani komendantka nigdy się na to nie zgodzi. – Nie dowie się… – Oczy wiście, że się dowie. Co z tobą? Ta dziewczy na nie jest nawet Wojanką. Zresztą ma się nią kto zająć. Kucharka jest tutaj od wieków i wie, co robić. W uszach brzmią mi słowa Lai. „Samo zło. Potwory. Małe i duże potwory ”. Ma rację, my ślę. Kimże jest Markus, jeśli nie najgorszy m z potworów? Bił Laię, zamierzając ją zabić, i nie poniesie za to żadnej kary. Kim jest Helena, skoro tak po prostu odrzuca pomy sł, żeby pomóc dziewczy nie? A kim jestem ja? Laia umrze w ty m mroczny m pokoiku. A ja nie robię nic, żeby temu zapobiec. Co możesz zrobić? – py ta głos rozsądku. Jeśli spróbujesz jej pomóc, komendantka ukarze was oboje, a wtedy dziewczy na na pewno umrze. – Możesz ją uzdrowić. – Sam jestem zaskoczony, że nie przy szło mi to wcześniej do głowy. – Tak jak uzdrowiłaś mnie. – Nie. – Helena nagle szty wnieje i odsuwa się ode mnie. – Absolutnie nie. Doganiam ją. – Możesz to zrobić – nalegam. – Zaczekajmy ty lko pół godziny. Komendantka nigdy się nie dowie. Wejdziemy do pokoju Lai i… – Nie zrobię tego. – Proszę cię, Heleno… – Co cię to obchodzi? – py ta podejrzliwie Helena. – Czy ty … Czy wy … – Daj spokój. Zrób to dla mnie. Nie chcę, żeby umarła, rozumiesz? Pomóż jej. Wiem, że
potrafisz. – Nic nie wiesz. Nawet ja nie wiem, czy potrafię. To, co się z tobą stało po Drugiej Próbie, by ło… dziwne… nienormalne. Nigdy wcześniej czegoś takiego nie robiłam. I sporo mnie to kosztowało. Nie ty le sił, ile… nieważne. Nie zamierzam próbować po raz kolejny. Nigdy. – Ona umrze, jeśli tego nie zrobisz. – Ona jest niewolnicą, Eliasie. Niewolnicy umierają tu co chwila. Odwracam się do niej plecami. „Samo zło. Potwory …”. – To jest złe, Heleno. – Markus zabijał już wcześniej… – Nie chodzi ty lko o tę dziewczy nę. Chodzi o to. – Toczę spojrzeniem dookoła. – O to wszy stko. Mury Czarnego Klifu wznoszą się dookoła nas jak niewzruszeni strażnicy. Nie sły chać żadnego dźwięku prócz ry tmicznego pobrzękiwania zbroi legionistów patrolujący ch mury. Panująca tu cisza, dręcząca i złowroga, sprawia, że mam ochotę krzy czeć. – Ta akademia. Studenci, którzy ją kończą. To, co robimy. Wszy stko to jest złe. – Jesteś zmęczony. I zły. Musisz odpocząć, Eliasie. Próby … – Kładzie dłoń na moim ramieniu, ale strącam ją, nie mogąc znieść jej doty ku. – Do diabła z Próbami! – krzy czę. – Do diabła z Czarny m Klifem! I do diabła z tobą! Odwracam się do niej plecami i idę objąć wartę.
XXXV: Laia Wszy stko mnie boli – skóra, kości, paznokcie, nawet cebulki włosów. Czuję się, jakby moje ciało nie należało do mnie. Mam ochotę krzy czeć. Ale nie mogę wy dusić z siebie nic więcej prócz jęku. Gdzie ja jestem? Co się ze mną stało? Powracają ury wki wspomnień. Tajemne przejście. Pięści Markusa. Potem krzy ki i czy jeś czułe ramiona. Zapach świeżości jak zapach deszczu na pusty ni. Łagodny głos. Aspirant Veturius wy ry wający mnie z rąk mordercy, żeby m mogła umrzeć na swoim niewolniczy m sienniku zamiast na kamiennej posadzce. Wokół mnie podnoszą się i cichną głosy – pełne niepokoju mamrotanie Izzi i chry pienie kucharki. Zdaje mi się, że sły szę chichotanie ghula. Cichnie, kiedy czy jeś chłodne dłonie rozchy lają mi usta i wlewają jakiś pły n. Ból gaśnie na kilka minut. Ale czai się w pobliżu, jak wróg niecierpliwie stojący u bram. W końcu wy bucha z nową siłą, palący i nie do zniesienia. Całe lata obserwowałam pracującego dziadka. Wiem, co tego rodzaju obrażenia mogą oznaczać. Mam krwotok wewnętrzny. Żaden lekarz, choćby najbardziej biegły, nie uratuje mnie. Umrę. Ta wiedza bardziej boli niż rany, ponieważ jeśli ja umrę, umrze także Darin. Izzi pozostanie na zawsze w Czarny m Klifie. W Imperium nic się nie zmieni. Ty lko kilku kolejny ch Scholarów trafi do piachu. Resztką świadomości, jaka mi pozostała, nie godzę się na taki los. Tunel dla Mazena. Keenan będzie czekał na raport. Muszę mu go jakoś przekazać. Brat liczy na mnie. Widzę go oczami wy obraźni w mrocznej więziennej celi, drżącego. Żyj, Laio. – Sły szę jego głos. – Żyj dla mnie. Nie mogę, Darinie. Ból jest bestią, która przejęła nade mną władzę. Nagły chłód przenika moje ciało do kości i znowu sły szę śmiech. To ghule. Walcz z nimi, Laio. Czuję się wy czerpana. Jestem zby t zmęczona, by walczy ć. Przy najmniej cała nasza rodzina będzie razem. Kiedy umrę, dołączy do mnie Darin, a wtedy spotkamy się z mamą, tatą, Lis, babcią i dziadkiem. Może będzie też Zara. A później Izzi. Wielkie zmęczenie mija, a wraz z nim ból. Jest to tak kuszące jak powrót do domu po ciężkiej pracy pod rozżarzony m niebem. Wiem, że nic nie zakłóci już mojego spokoju. I cieszę się z tego. Pragnę tego. – Nie skrzy wdzę jej. – Szept brzmi zgrzy tliwie, wy ry wa mnie ze snu, przy wraca do realnego świata, do bólu. – Za to skrzy wdzę ciebie, jeśli nie zejdziesz mi z drogi. Znajomy głos. Pani komendantka? Nie, ktoś młodszy. – Jeśli któraś z was piśnie choć słówko, oby dwie będziecie martwe. Przy sięgam. Chwilę później do mojego pokoiku wdziera się zimne, nocne powietrze. Otwieram oczy i widzę w drzwiach sy lwetkę aspirantki Aquilli. Srebrzy stoblond włosy związała niestarannie w kok,
a zamiast zbroi ma na sobie czarny mundur. Jasną skórę ramion pokry wają sińce. Wchodzi do pokoju. Jej maska nie wy raża niczego, za to ciało zdradza nerwowość. – Aspirantka… Aquilla… – wy krztuszam. Patrzy na mnie, jakby m cuchnęła zgniłą kapustą. Nie lubi mnie, to jasne. Co w takim razie tu robi? – Nic nie mów. – Spodziewam się jadu, ty mczasem głos jej drży. Klęka przy moim sienniku. – Bądź cicho i pozwól mi pomy śleć. O czym? W pokoju sły chać ty lko mój nierówny oddech. Aquilla jest tak cicho, że mam wrażenie, iż zasnęła na siedząco. Ale ona wpatruje się w swoje dłonie. Co kilka minut otwiera usta, jakby chciała coś powiedzieć. Zaraz potem zamy ka je i załamuje ręce. Zalewa mnie kolejna fala bólu. Kaszlę. W ustach czuję słony smak krwi. Spluwam na podłogę, nie przejmując się, co pomy śli sobie Aquilla. A ona zaciska chłodne palce na moim nadgarstku. Wzdry gam się wy straszona, że chce mnie skrzy wdzić. Ale ona ty lko trzy ma obojętnie moją rękę, tak jak trzy ma się rękę dalekiego krewnego leżącego na łożu śmierci i w dodatku niezby t lubianego za ży cia. Zaczy na mruczeć. Początkowo nic się nie dzieje. Szuka odpowiedniej melodii jak ślepiec szukający drogi w nieznany m sobie pomieszczeniu. Jej pomrukiwanie wznosi się i opada, szuka, bada, powtarza. W pewnej chwili przechodzi w śpiew, który otacza mnie i obejmuje jak najsłodsze matczy ne ramiona. Oczy mi się zamy kają i pły nę wraz z dźwiękami. Pojawia się twarz matki, potem ojca. Idziemy brzegiem morza, ja między nimi, unoszą mnie za ręce i koły szą. Nocne niebo nad naszy mi głowami lśni niczy m lustro, a mnogość gwiazd odbija się w dziwnie nieruchomej tafli wody. Palcami u nóg ledwie muskam piasek pod stopami i mam wrażenie, że frunę. Teraz rozumiem. Aquilla śpiewa mi w drodze ku śmierci. Jest w końcu Maską. Cóż za słodka śmierć. Nie bałaby m się, gdy by m wiedziała, że tak będzie wy glądać. Pieśń wy wołuje mrowienie, chociaż Aquilla śpiewa tak cicho, jakby nie chciała, żeby ktoś ją usły szał. Od stóp do głów ogarnia mnie płomień ży wego ognia i zapominam o brzegu morza. Otwieram szeroko oczy, z trudem łapię oddech. To śmierć, przy chodzi mi na my śl. Ostatni paroksy zm bólu przed końcem. Aquilla gładzi mnie po włosach i ciepło jej palców przenika moje ciało, rozlewa się po nim jak korzenny cy dr w mroźny poranek. Moje powieki stają się ciężkie, zamy kam je znowu i ogień w moim wnętrzu gaśnie. Znów jestem na plaży, ale teraz przede mną biegnie Lis, a jej granatowe włosy lśnią w blasku gwiazd niczy m łopoczący na wietrze sztandar. Wpatruję się w jej smukłe niczy m gałązki wierzby ręce, w ciemnoniebieskie oczy i wiem, że nigdy nie widziałam kogoś tak cudownie ży wego. Nie masz pojęcia, jak za tobą tęskniłam, Lis. Odwraca się do mnie i porusza ustami. Powtarza w kółko jedno słowo, którego nie mogę dosły szeć. Bardzo powoli dociera do mnie, co się dzieje. Widzę Lis. Ale to Aquilla wy śpiewuje to słowo. To Aquilla kieruje mną, powtarzając w nieskończoność jedno słowo. Ży j, ży j, ży j, ży j, ży j, ży j. Rodzice znikają. Nie! Mamo! Tato! Lis! Chcę do nich wrócić, zobaczy ć ich, dotknąć. Chcę iść nocą brzegiem morza, sły szeć ich głosy, cieszy ć się ich bliskością. Wy ciągam do nich rękę, ale
ich już nie ma, jestem ty lko ja i Aquilla, i przy tłaczające ściany mojego pokoiku. I teraz nareszcie pojmuję, że Aquilla nie śpiewa mi w drodze ku śmierci. Ona przy wraca mnie do ży cia.
XXXVI: Elias Następnego ranka przy śniadaniu siedzę z boku i nie odzy wam się do nikogo. Gęsta mroźna mgła nasunęła się znad wy dm i przy kry ła ciężką chmurą całe miasto. Taki widok idealnie pasuje do mojego mrocznego nastroju. Zapomniałem o Trzeciej Próbie, o augurach, o Helenie. My ślę ty lko o Lai. Przy pominam sobie jej posiniaczoną twarz, pokiereszowane ciało. Szukam sposobu, w jaki mógłby m jej pomóc. Przekupić naczelnego lekarza? Nie, brakuje mu odwagi, żeby zrobić cokolwiek wbrew woli komendantki. Sprowadzić potajemnie uzdrawiacza? Kto odważy się narazić na gniew komendantki, żeby ratować ży cie niewolnicy, nawet za sute wy nagrodzenie? Czy ona jeszcze ży je? Może rany nie by ły tak poważne, jak my ślałem. Może kucharka zdoła ją uzdrowić. Jestem zajęty rozgniataniem zawartości talerza na papkę, kiedy do zatłoczonej stołówki wchodzi Helena. Jestem zaskoczony widokiem jej niedbałej fry zury i cieni pod oczami. Spostrzega mnie i podchodzi. Szty wnieję na krześle i wpy cham sobie do ust pełną ły żkę jedzenia, nie patrząc na Helenę. – Niewolnica czuje się lepiej. – Zniża głos, żeby nie usły szeli nas inni studenci. – Ja… wpadłam tam na chwilę. Przeży ła noc. Ja… hm… ja… Czyżby zamierzała przeprosić? Za to, że odmówiła pomocy niewinnej dziewczynie, której jedynym przewinieniem jest to, że urodziła się w kaście Scholarów, a nie Wojan? – Doprawdy, lepiej się czuje? – mówię z przekąsem. – Pewnie jesteś zachwy cona. – Wstaję od stolika i odchodzę. Helena stoi bez ruchu. Zamurowało ją, a ja czuję mściwą saty sfakcję. Masz rację, Aquilla. Nie jestem taki jak ty. Nie zapomnę o niej tylko dlatego, że jest niewolnicą. Dziękuję w duchu kucharce. Jeśli Laia ży je, to bez wątpienia dzięki trosce tej starej kobiety. Może powinienem odwiedzić dziewczy nę? Ale co jej powiem? Przy kro mi, że Markus o mało cię nie zgwałcił i nie zabił. Jednak sły szałem, że czujesz się już lepiej. Nie mogę jej odwiedzić. Ona tego nie chce. Jestem Maską. To wy starczający powód, żeby mnie znienawidzić. Mogę jednak zajrzeć do ich domu. Kucharka powie mi, jak się Laia miewa. Mogę też zanieść jej jakiś drobiazg. Kwiaty ? Rozglądam się. W Czarny m Klifie nie rosną kwiaty. Może sprezentuję jej szty let. Ty ch nie brakuje, a bogowie wiedzą najlepiej, jak bardzo by jej się przy dał. – Eliasie! – Helena wy chodzi za mną ze stołówki, ale dzięki gęstej mgle udaje mi się umknąć. Kry ję się w budy nku treningowy m i przez okno patrzę, jak w końcu rezy gnuje i odchodzi. Przekonamy się, jak przyjmie traktowanie jej jak powietrze. Kilka minut później idę w stronę domu komendantki. Tylko krótka wizyta. Żeby przekonać się, czy nic jej nie jest. – Jeśli twoja matka się dowie, obedrze cię ży wcem ze skóry ! – woła do mnie zza kuchenny ch drzwi kucharka, kiedy zakradam się do kory tarza dla służby. – Nas też, za to, że cię wpuściły śmy.
– Czy ona dobrze się czuje? – Nie umarła. Wy jdź, aspirancie. Nie żartowałam, mówiąc o pani komendantce. Gdy by jakaś niewolnica odezwała się w ten sposób do Demetriusa albo Dexa, dostałaby w twarz. Ale kucharka robi to, co jej zdaniem będzie najlepsze dla Lai. Dlatego podporządkowuję się. Reszta dnia to kilka przegrany ch walk, szorstkich rozmów i ucieczek przed Heleną. Mgła jest tak gęsta, że ledwie widzę wy ciągniętą przed siebie rękę, przez co trening jest bardziej wy czerpujący niż zwy kle. Kiedy uderzenia bębnów obwieszcza początek godziny policy jnej, marzę ty lko o ty m, żeby pójść spać. Wlokę się noga za nogą do koszar, kiedy drogę zagradza mi Helena. – Jak trening? – Wy łania się z mgły jak zjawa. Zaskoczony, podskakuję w miejscu. – Znakomicie – odpowiadam z chmurną miną. Wcale nie by ło znakomicie i Helena dobrze o ty m wie. Od lat nie walczy łem tak kiepsko. Koncentrację, jaką odzy skałem w czasie wczorajszej walki z Heleną, znów diabli wzięli. – Faris mówił, że nie przy szedłeś na poranną lekcję szermierki. Widział, jak idziesz do domu pani komendantki. – Ty i Faris plotkujecie jak baby. – Odwiedziłeś tę dziewczy nę? – Kucharka mnie nie wpuściła. A ta dziewczy na ma imię, Laia. – Eliasie… Nie uda się wam… Śmiech, jakim reaguję, odbija się echem we mgle. – Masz mnie za idiotę? Oczy wiście, że nam się nie uda. Chciałem ty lko sprawdzić, czy dobrze się czuje. I co w związku z ty m? – I co w związku z ty m? – Helena chwy ta mnie za ramię i zatrzy muje. – Jesteś aspirantem. Jutro masz poddać się Próbie. Twoje ży cie będzie wisiało na włosku, a ty marzy sz o jakiejś scholarskiej dziewczy nie. – Helena wy prowadziła mnie już całkiem z równowagi. Ona czuje to i bierze głęboki wdech. – Chcę ty lko powiedzieć, że są teraz ważniejsze rzeczy. Za kilka dni pojawi się tutaj imperator i zechce nas wszy stkich zabić. Pani komendantka chy ba nie zdaje sobie z tego sprawy. Albo nic jej to nie obchodzi. A ja mam złe przeczucie, jeśli chodzi o Trzecią Próbę. Pozostaje mieć nadzieję, że uda się wy eliminować Markusa. On nie może wy grać, Eliasie. Po prostu nie może. Bo jeśli wy gra… – Wiem, Heleno. – Pokładam w tych cholernych Próbach wszystkie swoje nadzieje. – Uwierz mi, że wiem. – Na bogów, bardziej ją lubiłem, kiedy nie odzy wała się do mnie. – Skoro wiesz, to dlaczego dajesz się pokonać w walce? Jak masz zwy cięży ć podczas Próby, skoro nie potrafisz obronić się przed kimś takim jak Zak? Nie zdajesz sobie sprawy, co jest stawką? – Oczy wiście, że zdaję sobie sprawę. – Właśnie, że nie! Spójrz na siebie! Jesteś zby t odurzony tą niewolnicą… – Nie jestem nią odurzony. Nie daje mi spokoju coś innego. Miliony inny ch rzeczy. Jak choćby to miejsce. I to, co robimy. I ty … – Ja? – Patrzy na mnie zdumiona, a to ty lko potęguje moją złość. – Co ja takiego zrobiłam? – Kochasz mnie! – Wrzeszczę na nią, bo czuję wściekłość, choć z drugiej strony wiem, że jestem okrutnie niesprawiedliwy. – A ja cię nie kocham i za to mnie nienawidzisz. W ten sposób zniszczy łaś naszą przy jaźń.
Helena wpatruje się we mnie bez słowa, widzę w jej spojrzeniu, jak bardzo ją zraniłem. Dlaczego musiała zakochać się akurat we mnie? Gdy by lepiej panowała nad emocjami, nie musieliby śmy walczy ć ze sobą w noc Święta Księży ca. A ostatnie dziesięć dni spędziliby śmy na planowaniu zwy cięstwa w Trzeciej Próbie zamiast unikaniu się nawzajem. – Kochasz mnie – powtarzam. – Ale ja nigdy cię nie pokocham, Heleno. Nigdy. Jesteś taka sama jak inne Maski. Pozwoliłaby ś umrzeć Lai ty lko dlatego, że jest niewolnicą. – Nie pozwoliłam jej umrzeć. – Helena mówi to bardzo cicho. – Poszłam do niej w nocy i uzdrowiłam ją. Dlatego ży je. Śpiewałam jej, śpiewałam tak długo, aż straciłam głos, aż poczułam, że wy cieka ze mnie ży cie. Śpiewałam, póki znów nie poczuła się dobrze. – Ty ? Ty ją uzdrowiłaś? – A co, uważasz, że nie jestem zdolna do zrobienia czegoś dobrego dla innego człowieka? Nie jestem potworem, Eliasie, nieważne, co mówisz. – Ja nigdy nie powiedziałem… – Powiedziałeś. – Helena podnosi głos. – Przed chwilą powiedziałeś, że jestem taka jak inne Maski. Powiedziałeś też, że nigdy … nigdy mnie nie pokochasz… – Odwraca się do mnie plecami i odchodzi, ale zatrzy muje się po kilku krokach. Smużki mgły snują się wokół niej jak upiorna suknia. – My ślisz, że chcę coś do ciebie czuć? Nienawidzę tego, Eliasie. Nienawidzę patrzeć, jak flirtujesz z ilustriańskimi dziewczętami i sy piasz ze scholarskimi niewolnicami, jak potrafisz znaleźć coś dobrego w każdy m… każdy m oprócz mnie. – Zaczy na szlochać. Po raz pierwszy widzę ją płaczącą. Po chwili tłumi szloch. – Kochać cię to najgorsze, co mi się w ży ciu zdarzy ło. Gorsze od biczowania przez panią komendantkę, gorsze od Prób. To jest tortura, Eliasie. – Zatapia drżące palce we włosach. – Nie wiesz, jak to jest. Nie masz pojęcia, ile dla ciebie poświęciłam, jaką zawarłam umowę… – Co masz na my śli? – py tam. – Jaką umowę? Z kim? Czego doty czy ? Nie odpowiada. Odchodzi. Zaczy na biec. – Heleno! – Doganiam ją, przez jedną krótką chwilę gładzę palcami mokre od łez policzki. Zaraz potem znika we mgle.
XXXVII: Laia – Podnieście ją z łóżka! – Rozkaz komendantki z trudem przedziera się do mojej świadomości i wy ry wa mnie ze snu. – Nie po to płacę dwieście marek, żeby ona przez cały dzień spała. Mój umy sł jest jak smoła, a ciało udręczone tępy m bólem, ale pozostało mi na ty le rozsądku, żeby wiedzieć, że jeśli nie wstanę z siennika, to naprawdę będę martwa. Sięgam po pelery nę i w tej samej chwili Izzi rozsuwa zasłony wiszące w wejściu do mojego pokoju. – Nie śpisz. – W jej głosie sły szę ulgę. – Pani komendantka jest na wojennej ścieżce. – Jaki dzisiaj dzień? – Drżę. Jest zimno, dużo zimniej niż w normalny letni dzień. Ogarnia mnie strach, że by łam nieprzy tomna kilka ty godni, że Próby dobiegły już końca, a Darin został stracony. – Zeszłej nocy napadł cię Markus – przy pomina mi Izzi. – A aspirantka Aquilla… – Izzi ma szeroko otwarte jedy ne oko i wiem już, że ani obecność aspirantki, ani fakt, że mnie uleczy ła, nie by ły ty lko snem. Magia. Uśmiecham się na tę my śl. Darin śmiałby się głośno, ale czy jest inne wy tłumaczenie? Poza ty m skoro po świecie błąkają się ghule i dżinny, to dlaczego nie miały by istnieć także siły dobra? I dziewczy na, która potrafi uzdrawiać śpiewem? – Możesz ustać na nogach? – py ta Izzi. – Minęło południe. Zajęłam się twoimi poranny mi obowiązkami i mogę zastępować cię dalej, ale pani komendantka upiera się, żeby ś… – Minęło południe? – Uśmiech znika z mojej twarzy. – Na bogów, Izzi, dwie godziny temu miałam spotkać się z ludźmi z ruchu oporu. Muszę im powiedzieć o tunelu. Może Keenan jeszcze czeka… – Niestety, Laio, pani komendantka kazała zamurować wejście do tunelu. Nie. Nie. Ten tunel był jedyną nadzieją Darina. – Po ty m, jak Veturius przy niósł cię tutaj, pani komendantka rozmawiała z Markusem. Musiał powiedzieć jej o tunelu, bo kiedy poszłam tam dziś rano, legioniści zamurowy wali wejście. – A ciebie wy py ty wała? Izzi potakuje. – Kucharkę też. Markus powiedział, że ty i ja szpiegowały śmy go, ale ja… – Izzi wierci się i ogląda za siebie. – Ja skłamałam. – Ty … ty skłamałaś? Żeby mnie ratować? – Na bogów, jeśli komendantka się dowie, zabije Izzi. Nie, Laio, mówię w duchu do siebie. Izzi nie umrze, ponieważ znajdziesz sposób, żeby ją stąd wy dostać. – Co jej powiedziałaś? – py tam. – Powiedziałam, że kucharka posłała nas po wronie ziele do magazy nu obok koszar, a w drodze powrotnej Markus na nas napadł. – Uwierzy ła ci? Tobie, a nie Masce? Izzi wzrusza ramionami.
– Nigdy wcześniej jej nie okłamy wałam. Poza ty m kucharka poświadczy ła, że mówię prawdę. Powiedziała, że strasznie bolało ją w krzy żu i ty lko wronie ziele mogło jej pomóc. Markus nazwał mnie kłamczuchą, ale pani komendantka posłała po Zaka, który przy znał, że mógł przez nieuwagę zostawić otwarte wejście do tunelu, a my ty lko przy padkowo tamtędy przechodziły śmy. Po przesłuchaniu Zaka pani komendantka mnie puściła. – Izzi patrzy na mnie z niepokojem. – Laio, co teraz powiesz Mazenowi? Kręcę w zamy śleniu głową. Nie mam pojęcia. *** Kucharka posy ła mnie do miasta z plikiem listów dla posłańca, nie wspominając ani słowem o wy darzeniach poprzedniego wieczoru. – Ty lko pospiesz się – mówi stara kobieta, kiedy pojawiam się w kuchni gotowa do wy pełniania swoich obowiązków. – Zanosi się na okropną burzę. Będziesz musiała razem z podkuchenną pozamy kać wszy stkie okna, żeby wiatr nie wy rwał ich z zawiasów. W mieście panuje dziwna cisza, brukowane ulice są bardziej wy ludnione niż zwy kle, a wieże przesłania niety powa dla tej pory roku mgła. Nawet zapach chleba i zwierząt, dy mu i stali wy daje się przy tłumiony przez mgłę. Pamiętając o dopiero co wy leczony ch kończy nach, poruszam się ostrożnie. Ale mimo półgodzinnej wędrówki przekonuję się, że jedy ną pozostałością po pobiciu są paskudne siniaki i tępy ból. Najpierw kieruję się do biura posłańców na placu Straceń w nadziei, że ktoś z ruchu oporu jeszcze na mnie czeka. Rebelianci są niezawodni. Zaraz po wejściu na plac czuję zapach drewna cedrowego. Chwilę później z mgły wy łania się Keenan. – Tędy. – Nie komentuje słowem moich obrażeń i jego brak troski mnie boli. A kiedy już siebie przekonałam, że nie ma się czy m przejmować, on bierze mnie za rękę, jakby to by ła najnormalniejsza rzecz na świecie, i prowadzi na zaplecze ciasnego, opuszczonego sklepiku. Keenan zapala wiszącą na ścianie lampę, odwraca się i patrzy mi prosto w oczy. Jego rezerwa gdzieś znika. Odsłania się na chwilę i nagle dociera do mnie, że mimo pozornego chłodu coś do mnie czuje. Ma pociemniałe z gniewu oczy, kiedy wpatruje się we wszy stkie moje siniaki i zadrapania. – Kto ci to zrobił? – py ta. – Aspirant. Dlatego nie przy szłam na umówione spotkanie. Przepraszam. – Za co przepraszasz? – Patrzy na mnie z niedowierzaniem. – Spójrz na siebie, spójrz, co oni ci zrobili. Na bogów, gdy by twój ojciec ży ł i dowiedział się, że pozwoliłem na to… – Na nic nie pozwoliłeś. – Kładę dłoń na jego ramieniu. Czuję, że wszy stkie jego mięśnie są napięte jak u wilka rwącego się do walki. – Jedy ny m winny m jest Maska, który mi to zrobił. Zresztą już czuję się lepiej. – Nie musisz udowadniać swojej odwagi, Laio. – Wy powiada te słowa spokojnie, ale ostry m tonem i nagle czuję onieśmielenie. Unosi dłoń, powoli przeciąga palcami po moich powiekach, wargach i szy i. – My ślę o tobie od wielu dni. – Kładzie ciepłą dłoń na moim policzku. – Każdego dnia liczy łem na to, że zobaczę cię na placu w szarej chuście na głowie i będzie już po wszy stkim. Odzy skasz brata. A potem, mogliby śmy … ty i ja… Milknie. Mój oddech staje się ury wany, na skórze czuję mrowienie. Zbliża się, patrzy mi
prosto w oczy, przy kuwa wzrokiem. O, bogowie, on mnie zaraz pocałuje… Wtem odsuwa się, ku mojemu zaskoczeniu. Jego spojrzenie znów jest czujne, na twarzy nie malują się żadne emocje. Policzki mi płoną. Czuję się zakłopotana ty m nagły m chłodem. Ale chwilę później wszy stko rozumiem. – Nareszcie jest – od drzwi dobiega mnie szorstki głos. Wchodzi Mazen. Zerkam na Keenana, ale on ma znudzoną minę. Jestem wstrząśnięta, że jego spojrzenie mogło stać się w jednej chwili tak zimne. Zupełnie jak zdmuchnięta świeca. Jest wojownikiem, łajam się w duchu. Wie, co jest ważne. Ty też powinnaś wiedzieć. My śl o Darinie. – Spodziewaliśmy się ciebie rano – odzy wa się Mazen, przy glądając się moim obrażeniom. – Teraz już wiem, dlaczego się spóźniłaś. No dobrze, dziewczy no. Masz to, na co czekam? Znasz wejście? – Coś mam. – To kłamstwo zaskakuje mnie samą, a jeszcze bardziej gładkość, z jaką przechodzi mi przez gardło. – Ale potrzebuję jeszcze więcej czasu. – Przez krótką chwilę na twarzy Mazena maluje się zaskoczenie. Czy żby to moje kłamstwo tak go zaskoczy ło? Moja prośba o więcej czasu? Ani jedno, ani drugie, podpowiada mi insty nkt. To musi by ć coś innego. Zaczy nam się wiercić niespokojnie, przy pomniawszy sobie słowa kucharki sprzed kilku dni. „Zapy taj go, gdzie dokładnie siedzi twój brat. W której celi?” Zdoby wam się wreszcie na odwagę. – Mam… mam do ciebie py tanie. Ty wiesz, gdzie jest Darin, prawda? W który m więzieniu? I w której celi? – Oczy wiście, że wiem. Gdy by m nie wiedział, nie poświęcałby m czasu i energii na obmy ślanie, jak go uwolnić. – Ale Centralne Więzienie jest bardzo dobrze strzeżone. Jak zamierzasz… – Znalazłaś drogę do Czarnego Klifu czy nie? – Po co ci ona?! – wy bucham. Nie odpowiada na moje py tanie, a ja mam ochotę wy dusić z niego odpowiedź. – Jak tajne przejście do Czarnego Klifu miałoby pomóc w uwolnieniu mojego brata z najpilniej strzeżonego więzienia na południu? Doty chczasowa rezerwa we wzroku Mazena zmienia się stopniowo w coś bliskiego złości. – Darin nie siedzi w Centralny m Więzieniu – odzy wa się w końcu. – Przed Świętem Księży ca Wojanie przenieśli go do celi śmierci w więzieniu Bekkar. A Bekkar zapewnia posiłki w razie zagrożenia Czarnego Klifu. Kiedy połową naszy ch sił zaatakujemy Czarny Klif, żołnierze z Bekkar ruszą z odsieczą, a wtedy reszta naszy ch wojsk zajmie więzienie. – Aha. – Milknę. Bekkar jest mały m więzieniem w dzielnicy ilustrian, położony m niedaleko Czarnego Klifu, ale to wszy stko, co wiem. Plan Mazena wy daje się sensowny. Bardzo sensowny. Czuję się jak idiotka. – Nie mówiłem o ty m ani tobie, ani nikomu innemu – spogląda znacząco na Keenana – ponieważ im więcej ludzi wie, jaki jest plan, ty m większe prawdopodobieństwo niepowodzenia. Dlatego py tam po raz ostatni: masz coś dla mnie? – Jest tunel. – Graj na czas. Mów cokolwiek. – Ale muszę się dowiedzieć, gdzie jest wy jście. – To za mało – odpowiada Mazen. – Jeśli niczego więcej nie masz, to twoja misja się nie powiodła…
Otwierają się drzwi i wchodzi Sana. Wy gląda, jakby nie spała od wielu dni, a na jej twarzy nie gości pełen zadowolenia z siebie uśmiech, jak na twarzach dwóch stojący ch za nią mężczy zn. Spostrzega mnie i staje jak wry ta. – Laio, co się stało z twoją twarzą? – Melduj! – przy wołuje ją warknięciem do porządku Mazen. Sana przenosi wzrok na dowódcę ruchu oporu. – Już czas – mówi. – Jeśli mamy to zrobić, musimy iść. Czas na co? Spoglądam na Mazena, my ślę, że każe im chwilę zaczekać. Ale on kuśty ka do drzwi, jakby zapomniał o mojej obecności. Sana i Keenan wy mieniają spojrzenia. Sana kręci głową, jakby chciała mu to odradzić, ale Keenan ignoruje ostrzeżenie. – Mazenie – zwraca się do szefa. – A co z Laią? Mazen zatrzy muje się i patrzy na mnie ze źle skry wany m zniecierpliwieniem. – Potrzebujesz więcej czasu – odzy wa się. – W takim razie masz go. Czekam na informacje do pojutrza do północy. A potem wy dobędziemy twojego brata z więzienia i cała sprawa będzie zakończona. Wy chodzi, szepcząc coś do swoich ludzi i popędzając warknięciem Sanę. Kobieta rzuca Keenanowi nieodgadnione spojrzenie i idzie za dowódcą. – Nie rozumiem – zwracam się do Keenana. – Jeszcze minutę temu mówił, że to koniec. – Coś mi tu nie gra. – Keenan wpatruje się nieruchomo w drzwi. – Muszę to wy jaśnić. – Czy on dotrzy ma obietnicy, Keenanie? Oswobodzi Darina? – Frakcja Sany mocno go naciska. Ich zdaniem powinien wy dostać Darina już wcześniej. Nie pozwolą mu się wy cofać. Ale… – Kręci głową. – Muszę iść. Uważaj na siebie, Laio. Na ulicy mgła jest tak gęsta, że posuwam się z wy ciągnięty mi przed siebie rękami, żeby na coś nie wpaść. Jest południe, ale niebo ciemnieje z każdą minutą. Nad Serrą gromadzi się gruba warstwa chmur i zbiera siły do ataku. W drodze powrotnej do Czarnego Klifu próbuję poukładać sobie w głowie wy darzenia dzisiejszego dnia. Chcę wierzy ć, że mogę zaufać Mazenowi, że dotrzy ma umowy. Ale coś tu nie gra. Od wielu dni walczy łam, żeby dał mi więcej czasu, a teraz nagle się zgodził, i to z taką łatwością. Jeszcze jedno nie daje mi spokoju. To, jak szy bko Mazen o mnie zapomniał, kiedy pojawiła się Sana. A także to, że kiedy obiecy wał ocalić mojego brata, nie patrzy ł mi prosto w oczy.
XXXVIII: Elias Rankiem w dzień Próby wy ry wa mnie ze snu potężny grzmot burzy. Leżę długo w ciemny m pokoju i wsłuchuję w uderzenia kropli deszczu o dach koszar. Przez szparę w drzwiach ktoś wsuwa pergamin z rombową pieczęcią augurów. Zry wam pieczęć. Tylko mundur. Zbroja zabroniona. Zostań w pokoju. Przyjdę po ciebie. Kain Zgniatam pergamin i w tej samej chwili ktoś cicho puka do drzwi. Na kory tarzu stoi przerażony chłopiec, niewolnik z miską grudkowatego kleiku i kromką czerstwego chleba. Wmuszam w siebie posiłek do ostatniego kęsa. Choć wy gląda obrzy dliwie, to potrzebuję energii, żeby zwy cięży ć w walce. Zabieram broń: dwie szable Telumana skrzy żowane na plecach, parę szty letów na piersiach i po jedny m nożu wetknięty m za cholewy butów. I czekam. Czas się wlecze, godziny mijają wolniej niż na nocnej warcie. Na dworze szaleje wichura, gałęzie drzew uderzają w szy by. Ciekaw jestem, czy Helena jest w swoim pokoju. Czy Kain już po nią przy szedł. W końcu, wczesny m popołudniem, rozlega się pukanie do drzwi. Jestem tak podekscy towany, że mam ochotę rozładować napięcie, uderzając pięściami w ścianę. – Aspirancie Veturiusie – mówi Kain, kiedy otwieram drzwi. – Już czas. Dotkliwy chłód na zewnątrz pozbawia mnie tchu, przenika przez cienką warstwę ubrań. Czuję się, jakby m w ogóle nie miał na sobie ubrania. Tutaj nigdy nie by ło latem tak zimno. Nawet zimą trudno o taki chłód. Zerkam kątem oka na Kaina. Ta pogoda musi by ć sprawką jego i jego kompanów. To nie poprawia mojego nastroju. Czy jest coś, czego nie są w stanie zrobić? – Tak, Eliasie – odpowiada na moje py tanie Kain. – Nie możemy umrzeć. Lodowate rękojeści szabli uderzają mnie w kark i chociaż włoży łem ciepłe buty, stopy drętwieją mi z zimna. Idę tuż za Kainem, nie mogąc się połapać, w jakim kierunku zmierzamy, aż wreszcie wy rastają przed nami wy sokie mury amfiteatru. Wchodzimy do zbrojowni pełnej mężczy zn w ćwiczebny ch zbrojach z czerwonej skóry. Ścieram dłonią krople deszczu z powiek i patrzę z niedowierzaniem. – Czerwony Pluton? – Są Dex i Faris oraz pozostały ch dwudziestu siedmiu ludzi z mojego plutonu, także Cy ril, chłopak o beczułkowaty ch kształtach, który z zasady nie znosi wy kony wać rozkazów, ale moje wy konuje chętnie, i Darien z pięściami jak młoty. Powinienem by ć zadowolony, że ci ludzie będą mnie wspierać w czasie Próby, ty mczasem czuję niepokój. Co Kain planuje? Cy ril wręcza mi moją ćwiczebną zbroję. – Wszy scy obecni – melduje mi Dex. Patrzy wprost przed siebie, ale w jego głosie wy czuwam zdenerwowanie. Zakładając zbroję, próbuję odgadnąć, w jakim nastroju jest mój pluton. Napięcie daje się wy czuć od razu, ale to jest zrozumiałe. Wiedzą dokładnie, jak
wy glądały dwie pierwsze Próby. Teraz pewnie zastanawiają się, z czy m przy jdzie im się zmierzy ć. – Za chwilę – odzy wa się Kain – wy jdziecie z tej zbrojowni i znajdziecie się w amfiteatrze. Tam rozegra się walka na śmierć i ży cie. Nie wolno wam nosić prawdziwy ch zbroi. Zadanie jest proste – macie zabić ty lu wrogów, ilu zdołacie. Walka się zakończy, kiedy ty, aspirancie Veturiusie, pokonasz dowódcę przeciwników albo zostaniesz przez niego pokonany. Ostrzegam was, jeśli okażecie miłosierdzie albo zawahacie się zabić, poniesiecie konsekwencje. Jasne. Jakiś stwór poderżnie nam gardła. – Jesteście gotowi? – py ta Kain. Walka na śmierć i ży cie. To oznacza, że część moich ludzi, moich przy jaciół, może dziś zginąć. Na krótką chwilę spoty kają się moje i Dexa spojrzenia. Wy gląda, jakby by ł w potrzasku, jakby znał jakąś dręczącą go tajemnicę. Zerka trwożliwie na Kaina i opuszcza wzrok. Widzę też, że ręce Farisa drżą. Obok niego stoi Cy ril i bawi się szty letem, gładząc jego ostrze palcem. Darien dziwnie mi się przy gląda. Co takiego widzę w jego oczach? Smutek? Strach? Moi ludzie znają jakąś mroczną tajemnicę, którą nie chcą się ze mną podzielić. Czy żby Kain dał im powody do wątpienia w zwy cięstwo? Obrzucam augura gniewny m spojrzeniem. Zwątpienie i strach to wy jątkowo zdradliwe uczucia przed walką. Gdy połączą swe siły, potrafią siać zamęt w głowach i przesądzić o wy niku bitwy, nim ona się zacznie. Zerkam na drzwi, za który mi jest scena amfiteatru. Cokolwiek na nas tam czeka, musimy temu czemuś dorównać, inaczej zginiemy. – Jesteśmy gotowi. Drzwi otwierają się i na znak dany przez Kaina wy prowadzam pluton ze zbrojowni. Pada deszcz ze śniegiem, grabieją mi dłonie. Grzmoty burzy i odgłosy siąpiącego deszczu zagłuszają nasze kroki. Wróg nas nie usły szy, ale i my nie usły szy my jego. – Rozdzielić się! – krzy czę głośno do Dexa. – Ty osłaniasz lewą flankę. Jeśli natkniesz się na wroga, melduj. Nie podejmuj walki. Ale po raz pierwszy, odkąd został moim zastępcą, Dex ignoruje rozkaz. Stoi bez ruchu i wpatruje się w mgłę zasnuwającą pole bitwy. – Podążam za jego spojrzeniem i dostrzegam jakiś ruch. Skórzana zbroja. Bły sk ostrza szabli. Czy to jeden z moich ludzi poszedł na rozpoznanie? Nie, szy bko liczę w pamięci, wszy scy stoją za mną, czekając na rozkazy. Niebo przeszy wa bły skawica, oświetlając przez krótką chwilę pole bitwy. I zaraz wszy stko przesłania gęsta mgła. Ta krótka chwila wy starcza jednak, żeby m zobaczy ł, z kim mamy walczy ć. Krew zasty ga mi w ży łach. Patrzę na Dexa, a on na mnie. Z jego oczu odczy tuję całą prawdę. A także z oczu Farisa i Cy rila. Oni wszy scy wiedzą. W tej samej chwili z mgły wy łania się z właściwą sobie gracją odziana na niebiesko postać. Z daleka lśni jej srebrzy sty warkocz. Kiedy mnie spostrzega, traci rezon. – Elias?
Siła rąk, umysłu i serca. Mam zabić najlepszą przy jaciółkę? Mam zabić ludzi z jej plutonu? – Dowódco! – Dex chwy ta mnie za ramię. – Jakie są rozkazy ? Z mgły wy łaniają się stopniowo jej ludzie z szablami wy ciągnięty mi przed siebie. Demetrius. Leander. Tristas. Ennis. Znam ty ch ludzi, dorastałem z nimi, cierpiałem z nimi, przelewałem z nimi pot. Nie wy dam rozkazu ich zabicia. – Rozkazy, Veturiusie! – Dex potrząsa mną. – Wy daj rozkazy ! Rozkazy. Oczy wiście. Jestem dowódcą Czerwonego Plutonu. To ja mam decy dować. „Jeśli okażecie miłosierdzie albo zawahacie się zabić, poniesiecie konsekwencje”. – Bić, żeby zranić! – wy krzy kuję. Do diabła z konsekwencjami. – Nie zabijać! Ledwie wy daję rozkaz, a Niebieski Pluton już przy stępuje do walki i siecze nas tak zażarcie, jakby śmy by li jakimś wrogim plemieniem na granicach Imperium. Sły szę, jak Helena coś krzy czy, ale nie rozumiem jej słów przez szum ulewy i szczęk ścierający ch się szabli. Po chwili gdzieś mi znika w ogólny m zamieszaniu. Obracam się, chcąc ją odnaleźć, i spostrzegam wy łaniającego się z tłumu Tristasa. Idzie wprost na mnie. Szty letem z ząbkowany m ostrzem mierzy w moją pierś. Paruję cios szablą. On też wy ciąga szablę i przy stępuje do natarcia. Pochy lam się, Tristas koziołkuje przeze mnie, a kiedy staje na nogi, uderzam tępy m końcem ostrza w jego ły dki. Tristas traci równowagę i osuwa się w błoto, lądując na plecach i odsłaniając gardło. Mógłby m go teraz zabić. Odwracam się, czekając na kolejnego przeciwnika do obezwładnienia. Nagle spostrzegam, że Faris, który uzy skał przewagę w walce z jedny m z ludzi Heleny, zaczy na się trząść. Wy trzeszcza oczy, blednie na twarzy, włócznia wy suwa się z jego zdrętwiały ch palców. Jego przeciwnik, spokojny chłopak imieniem Fortis, ściera śnieg z powiek i wpatruje się szeroko otwarty mi oczami, jak Faris pada na kolana. Co z nim się dzieje? Podbiegam tam, wiem, że muszę coś zrobić. Ale kiedy jestem już przy Farisie, cios jakiejś niewidzialnej ręki odrzuca mnie do ty łu. Przez chwilę widzę ty lko ciemność, ale podnoszę się szy bko z ziemi z nadzieją, że żaden z przeciwników mnie w ty m momencie nie zaatakuje. Co to jest? Co się dzieje z Farisem? Z miejsca, w który m go zostawiłem, nadchodzi chwiejny m krokiem Tristas. Wy raz jego twarzy przeraża mnie, jest gotów mnie zabić. Dźwięki wy dawane przez krztuszącego się Farisa cichną. Umiera. „Konsekwencje. Poniesiecie konsekwencje”. Czas zwalnia. Każda sekunda ciągnie się jak godzina, kiedy patrzę na panujący na polu bitwy zamęt. Czerwony Pluton wy pełnia moje rozkazy i rani, nie zabija przeciwników. I ponosi tego konsekwencje. Padł Cy ril. Podobnie Darien. Za każdy m razem kiedy jeden z moich ludzi okaże litość przeciwnikowi, który ś z towarzy szy broni pada martwy za sprawą złośliwego augura. „Konsekwencje”. Spoglądam to na Farisa, to na Tristasa. Pojawili się w Czarny m Klifie w ty m samy m czasie co Helena i ja. Tristas, ciemnowłosy, posiniaczony po brutalnej inicjacji, Faris, chudy i wy mizerowany, zupełnie pozbawiony poczucia humoru i tęży zny fizy cznej, której naby ł dopiero później. Helena i ja zaprzy jaźniliśmy się z nimi już w pierwszy m ty godniu i wszy scy solidarnie broniliśmy się nawzajem przed prześladujący mi nas kolegami z klasy. A teraz jeden z nich umrze. Niezależnie od tego, co zrobię.
Tristas podchodzi do mnie, po jego masce pły ną łzy. Włosy ma uwalane błotem, w jego oczach czai się przerażenie zapędzonego do narożnika zwierzęcia. – Przy kro mi, Eliasie. Robi krok w moim kierunku i nagle jego ciało szty wnieje. Szabla, którą trzy ma w dłoni, upada w błoto, a on wpatruje się ze zdziwieniem w ostrze innej szabli przeszy wające jego pierś. Osuwa się na ziemię, nie odry wając ode mnie wzroku. Za nim stoi Dex. W jego oczach dostrzegam odrazę, z jaką patrzy na swojego najlepszego przy jaciela, który ginie z jego ręki. Nie. Tylko nie Tristas. Ten Tristas, który w wieku siedemnastu lat zaręczy ł się ze swoją ukochaną z dzieciństwa, który pomógł mi zrozumieć Helenę, który ma cztery uwielbiające go siostry. Patrzę na jego ciało, na tatuaż na jego ramieniu. Aelia. Tristas nie ży je. Faris przestaje się szamotać na ziemi. Kaszle, wstaje niepewnie i z przerażeniem spogląda na ciało Tristasa. Nie ma jednak czasu na żal. Jeden z ludzi Heleny zamierza się na niego maczugą, rusza więc żwawo do boju, zupełnie jakby nie stał jeszcze przed chwilą nad grobem. Przede mną staje Dex, jego oczy płoną. – Musimy ich zabić! Wy daj rozkaz! Jego słowa do mnie nie docierają. Nie mogę poruszy ć ustami. Znam ty ch ludzi. I Helenę. Nie pozwolę im zabić Heleny ! Przy pominam sobie pole bitwy z sennego koszmaru. Demetriusa, Leandra, Ennisa. Nie, nie, nie. Wokół padają moi ludzie. Duszą się, kiedy nie chcą zabijać przy jaciół, albo giną pod bezlitosny mi ciosami Niebieskiego Plutonu. – Eliasie, Darien nie ży je! – Dex potrząsa mną. – Cy ril też. Aquilla już wy dała rozkaz. Ty też musisz wy dać, inaczej będzie po nas. – Eliasie! – Zmusza mnie, żeby m spojrzał mu w oczy. – Proszę. Nie mogę wy doby ć z siebie słowa. Unoszę ręce nad głowę i daję sy gnał. Skóra mi cierpnie, kiedy sły szę słowa, jakie moi żołnierze przekazują sobie z ust do ust. Rozkaz dowódcy Czerwonych. Zabijać. Żadnej litości. *** Nie ma przekleństw, wrzasków, udawania. Wszy scy wpadliśmy w sidła niekończącej się przemocy. W śnieżnej zady mce szczęka oręż i giną przy jaciele. Wy dałem rozkaz i obejmuję dowodzenie. Nie okazuję wahania, bo gdy by m tak postąpił, moi ludzie zwątpią. A jeśli zwątpią, zginą. Dlatego zabijam. Wszędzie jest krew. Na mojej zbroi, skórze, masce, włosach. Krew spły wa po rękojeści szabli, rękojeść jest śliska, trudno utrzy mać pewnie broń w ręce. Jestem samą Śmiercią, dowodzącą tą rzezią. Część moich ofiar umiera szy bko, zanim ich ciała dotkną ziemi. Inni umierają dłużej. Żałosna cząstka mojej duszy podszeptuje, żeby zabijać podstępnie. Zakraść się za plecami ofiary i zatopić w niej ostrze szabli bez konieczności spojrzenia jej w oczy. Ale bitwa ma swoje prawa. Twarde. Okrutne. Dlatego patrzę w oczy ty m, który ch zabijam, i chociaż odgłosy burzy zagłuszają jęki, każda kolejna śmierć zapada w moją pamięć, każda staje się raną, która nigdy się nie zagoi.
Śmierć zajmuje miejsce wszy stkiego innego. Przy jaźni, miłości, lojalności. Dobre wspomnienia o ty ch ludziach, o beztroskim śmiechu, zakładach, figlach i psikusach znikają. Pamiętam ty lko to, co najgorsze, najmroczniejsze. Ennis, sześć miesięcy temu szlochający jak dziecko w ramionach Heleny, kiedy umarła mu matka. Łamię ku kark. Leander ze swoją nigdy nieodwzajemnioną miłością do Heleny. Ostrze mojej szabli przeszy wa jego szy ję jak ptak przeszy wający bezchmurne niebo. Łatwo. Bez wy siłku. Demetrius, który krzy czał z bezsilnej złości, patrząc, jak komendantka chłoszcze i zabija za dezercję jego dziesięcioletniego brata. Uśmiecha się na mój widok, upuszcza broń i czeka, jakby ostrze mojej szabli miało by ć prezentem dla niego. Co Demetrius widzi, kiedy jego oczy gasną? Młodszego brata, który na niego czeka? Bezkres ciemności? Rzeź trwa, a ja mam cały czas w pamięci słowa Kaina. „Walka zakończy się, kiedy ty, aspirancie Veturiusie, pokonasz dowódcę przeciwników albo zostaniesz przez niego pokonany ”. Próbuję odszukać Helenę i szy bko zakończy ć walkę, ale nie mogę jej znaleźć. Kiedy w końcu to ona odnajduje mnie, czuję się, jakby m walczy ł kilka dni, choć bitwa trwa nie więcej niż pół godziny. – Eliasie! – woła mnie po imieniu cicho i z niechęcią. Walka stopniowo ustaje. Nasi ludzie przestają się nawzajem atakować, mgła rozprasza się, a oni zwracają się w naszą stronę. Otaczają nas półkolem. Przerwy znaczą miejsca, gdzie powinni stać ży wi ludzie. Stajemy z Heleną twarzą w twarz. Chciałby m posiadać teraz moc augurów i znać jej my śli. Jej blond włosy są umazane krwią i błotem, warkocz spada bezwładnie na plecy. Pierś unosi się i opada ciężko. Zastanawiam się, ilu moich ludzi zabiła. Zaciska mocno palce na rękojeści szabli. Wie, że tego ostrzeżenia nie przegapię. Rusza do natarcia. Robię obrót, sięgam po szablę i paruję cios, ale w środku jestem jak sparaliżowany. Jej gwałtowność wprawia mnie w osłupienie. Z drugiej strony, rozumiem ją. Ona też chce, żeby to szaleństwo wreszcie się skończy ło. Początkowo chcę ją ty lko zniechęcić, nie przechodzę do ofensy wy. Ale dziesięć lat wpajany ch bezwzględnie zasad przeciwstawia się takiej bierności. Ruszam do ataku i wy korzy stuję każdą sztuczkę, żeby uniknąć jej ciosu. Przy pominam sobie sposoby natarcia, który ch nauczy ł mnie dziadek, a który ch nie znają centurioni w Czarny m Klifie. Takie, przed który mi Helena nie zdoła się obronić. Nie możesz zabić Heleny. Nie możesz. Ale jaki mam wy bór? Jedno musi zabić drugie, inaczej Próba się nie skończy. Niech ona zabije ciebie. Pozwól jej zwyciężyć. Jakby wy czuła moją słabość, Helena, zgrzy tając zębami, odpiera mój atak i lodowaty m spojrzeniem zachęca do zmierzenia się z nią. Pozwól jej zwyciężyć. Pozwól, pozwól. Ostrze jej szabli mknie w stronę mojej szy i. Szy bkim pchnięciem kontruję, ocalając ty m samy m głowę. Budzi się we mnie zapał bitewny i odsuwam wszy stkie inne my śli na bok. Helena nagle przestaje by ć Heleną. Jest wrogiem, który chce mnie zabić. Wrogiem, którego muszę pokonać. Wy rzucam swoją szablę w powietrze i z wy rachowaną saty sfakcją patrzę, jak Helena zadziera głowę i obserwuje jej lot. W ty m czasie rzucam się na nią. Kolanami przy gniatam jej klatkę
piersiową i mimo nieustający ch grzmotów sły szę odgłos pękającego żebra. Helena leży pode mną z rozwiany m włosem, dociskam do ziemi jej dłoń trzy mającą rękojeść szabli. Nasze ciała są splecione w uścisku, ale teraz Helena wy daje mi się obca, niepoznawalna jak bogowie. Sięgam po szty let. Krew pulsuje mi w ży łach, kiedy palce doty kają chłodnej rękojeści. Helena kopie mnie kolanem i unosi szablę zdecy dowana skończy ć ze mną, zanim ja skończę z nią. Ale jestem szy bszy. Rozwścieczony, unoszę wy soko rękę trzy mającą szty let. I zadaję cios.
XXXIX: Laia W ciemnościach przedświtu krążąca nad Serrą burza wy bucha z gniewną gwałtownością. W kory tarzu dla służby woda sięga do kostek. Razem z kucharką zbieramy ją, a Izzi niestrudzenie układa worki z piaskiem. Deszcz chłoszcze moją twarz niczy m lodowate palce ducha. – Paskudny dzień na Próbę! – wy dziera się Izzi, przekrzy kując szum ulewy. Nie wiem, na czy m ma polegać Trzecia Próba, i mnie to nie obchodzi. Mam ty lko nadzieję, że odwróci uwagę wszy stkich w akademii i pozwoli mi swobodnie poszukać tajnego przejścia do Czarnego Klifu. Wy daje się, że nikt inny nie podziela mojej obojętności. Wszy scy robią zakłady, kto zwy cięży. Co ciekawe, Izzi mówi mi, że kibicuje Markusowi, a nie Veturiusowi. Elias, wy mawiam szeptem jego imię. My ślę o jego twarzy pozbawionej maski i niskim, budzący m dreszcz tonie głosu, kiedy szeptał mi do ucha podczas Święta Księży ca. My ślę o ty m, jak się poruszał, kiedy walczy ł z Aquillą, o zmy słowy m pięknie, które zapierało mi dech w piersi. My ślę o jego nieprzejednaniu i złości, kiedy znalazł mnie pobitą przez Markusa. Przestań, Laio. Przestań. On jest Maską, a ja niewolnicą. My ślenie o nim w ten sposób jest tak niestosowne, że zaczy nam się zastanawiać, czy pobicie przez Markusa nie pomieszało mi w głowie. – Do środka, dziewczy no. – Kucharka zabiera mi ścierkę. – Pani komendantka cię wzy wa. Przemoczona i drżąca z zimna biegnę na górę. Komendantka krąży nerwowo po pokoju. Jej jasnoblond pukle sterczą w nieładzie we wszy stkie strony. – Moje włosy – mówi do mnie, kiedy wbiegam do środka. – Szy bko, dziewczy no, bo powy ry wam ci twoje. Kiedy kończę czesanie, wy chodzi z pokoju, zdjąwszy ze ściany broń. Zapomina nawet wy dać mi kolejne polecenia. – Wy biegła stąd, jakby ją kto gonił – komentuje Izzi, kiedy wracam do kuchni. – Poszła prosto do amfiteatru. To pewnie tam odby wa się Próba. Ciekawa jestem… – Podobnie jak reszta akademii – przery wa jej kucharka. – Wkrótce wszy stkiego się dowiemy. A dzisiaj siedzimy w domu. Pani komendantka powiedziała, że każdy niewolnik złapany na zewnątrz zostanie zabity. Wy mieniamy z Izzi spojrzenia. Kucharka kazała nam przy gotowy wać się na nadejście burzy aż do północy, a ja dzisiaj planowałam rozejrzeć się za sekretny m przejściem. – Nie warto ry zy kować, Laio – szepcze ostrzegawczo Izzi, kiedy kucharka stoi odwrócona do nas plecami. – Masz jeszcze czas jutro. Odpocznij jeden dzień, a może rozwiązanie samo się pojawi. – Jej słowom towarzy szy potężny grzmot. Potakuję z westchnieniem. Mam nadzieję, że Izzi ma rację. – Wy dwie, do roboty. – Kucharka wciska Izzi do ręki ścierkę. – Ty wy czy ścisz srebra, wy polerujesz poręcze, wy trzesz…
Izzi przewraca oczami i rzuca ścierkę na podłogę. – Odkurzy sz meble, rozwiesisz pranie. Wiem. Ale to może zaczekać. Pani komendantka wy szła i nie będzie jej cały dzień. Nie możemy nacieszy ć się choćby chwilą spokoju? – Kucharka zaciska z niezadowolenia usta, ale Izzi zaczy na się jej przy pochlebiać. – Opowiedz nam jakąś historię. Coś strasznego. – Otrząsa się, udając przerażenie, a kucharka wy daje z siebie dziwny dźwięk, coś pomiędzy śmiechem a jękiem. – Ży cie nie wy daje ci się wy starczająco straszne, dziewczy no? Po cichu staję za stołem kuchenny m, żeby wy prasować nieskończenie wielki stos mundurów komendantki. Od wieków nie sły szałam żadnej ciekawej opowieści i nie mogę przepuścić takiej okazji. Ale jeśli kucharka się o ty m dowie, to dla zasady będzie milczała. Stara kobieta zdaje się nas nie dostrzegać. Drobny mi dłońmi przekłada słoiki z przy prawami. – Nie dasz za wy graną, prawda? – W pierwszej chwili my ślę, że kucharka kieruje te słowa do Izzi, ale podnoszę wzrok i widzę, że to mnie uważnie się przy gląda. – Zamierzasz doprowadzić misję ratowania brata do końca. Nie bacząc na koszty. – Muszę. – Czekam, kiedy wy toczy kolejne działa przeciwko ruchowi oporu. Ale ona ty lko kiwa głową. Nie jest zaskoczona. – W takim razie opowiem wam bajkę – mówi. – Ta historia nie ma swojego bohatera ani bohaterki. Nie ma też szczęśliwego zakończenia. Ale musicie jej posłuchać. Izzi robi zdziwioną minę i podnosi z podłogi ścierkę do kurzu. Kucharka zamy ka jeden słoik, a otwiera inny. I zaczy na opowieść. – Dawno temu, kiedy ludzie nie wiedzieli, co to chciwość, złośliwość, plemię czy klan, po ziemi chodziły dżinny. Głos kucharki nie przy pomina Kehanni Plemieńców. Brzmi surowo, kiedy powinien brzmieć łagodnie, kanciasto, gdzie prawdziwy opowiadacz mówiłby miękko. Ale jej intonacja i tak przy pomina mi Plemieńców i daję się wciągnąć. – Dżinny by ły nieśmiertelne. – Spojrzenie kucharki łagodnieje, ma rozmarzone oczy. – A stworzy ł je bezgrzeszny, bezdy mny ogień. Dosiadały wiatru jak wierzchowca i czy tały w gwiazdach, i by ły tak piękne, jak piękne są dzikie ostępy. Chociaż dżinny umiały manipulować umy słami marniejszy ch od siebie stworzeń, by ły honorowe, zajmowały się wy chowy waniem swojego potomstwa i chronieniem tajemnic. Niektóry ch fascy nowała nieujarzmiona rasa ludzka. Ale przy wódca dżinnów, Król Bezimienny, najstarszy i najmądrzejszy z nich wszy stkich, radził swojemu ludowi, żeby unikał ludzi. Tak też czy niły. Mijały wieki i ludzie rośli w siłę. Zaprzy jaźnili się z rasą dzikich ży wiołów, ifry tami. Ifry ty w swojej naiwności pokazały ludziom ścieżki prowadzące ku wielkości, zapewniające moc uzdrawiania i dające przewagę w walce, a także umiejętność przepowiadania losu. Wioski zamieniały się w miasta. Miasta rozrastały się do królestw. Królestwa upadały i łączy ły się w imperia. Z tego ewoluującego świata wy rosło Imperium Scholarów, najpotężniejszy ch spośród ludzkiego rodu, który ch dewiza brzmiała: Przez wiedzę transcendencja. A kto posiadł największą wiedzę jak nie dżinny, najstarsze stworzenia na ziemi? Pragnąc poznać sekrety dżinnów, Scholarowie posłali na pertraktacje delegację do Króla Bezimiennego. Otrzy mali uprzejmą, ale stanowczą odpowiedź. Jesteśmy dżinnami. Trzymajmy się od siebie z daleka. Scholarowie nie stworzy liby jednak Imperium, gdy by zrezy gnowali po jednej odmowie. Wy słali chy try ch posłańców, biegły ch w sztuce oratorskiej, tak jak Maski są biegłe w sztuce walki. Kiedy i to nie przy niosło rezultatu, zaczęli wy sy łać mędrców i arty stów,
odczy niający ch uroki i polity ków, nauczy cieli i uzdrawiaczy, członków rodziny królewskiej i plebejuszy. Odpowiedź za każdy m razem brzmiała tak samo. Jesteśmy dżinnami. Trzymajmy się od siebie z daleka. Wkrótce w Imperium Scholarów nastały ciężkie czasy. Głód i zarazy dziesiątkowały miasta. Scholarzy czuli się rozgory czeni. Imperator wpadał w coraz większy gniew, wierzy ł bowiem, że gdy by jego lud posiadł wiedzę dżinnów, mógłby odzy skać swoją wielkość. Zwołał najtęższe scholarskie umy sły na Sabat i postawił przed nimi jedno zadanie – zapanować nad dżinnami. Sabat znalazł sojuszników wśród jasnowidzów ciemny ch mocy – jaskiniowy ch ifry tów, ghuli i zjaw. Od ty ch przeklęty ch stworów Scholarowie nauczy li się zastawiać pułapki na dżinny, wy korzy stując do tego sól, stal i letni, jeszcze ciepły deszcz. Dręczy li dżinny, szukając źródła ich potęgi, lecz te nie zdradziły swoich tajemnic. Rozzłoszczony wy krętami dżinnów Sabat nie dbał już o sekrety jasnowidzów. Interesował się ty lko ty m, jak zniszczy ć dżinny. Ifry ty, ghule i zjawy porzuciły Scholarów, zrozumiawszy, jak bardzo ludzie chcą posiąść moc. Niestety zby t późno. Jasnowidze przekazali swoją wiedzę w dobrej wierze, ty mczasem Sabat stworzy ł dzięki niej broń, która mogła pomóc w pokonaniu dżinnów. Broń ta nosiła nazwę Gwiazda. Jasnowidze patrzy li na to z przerażeniem i pragnęli za wszelką cenę powstrzy mać katastrofę, do której się przy czy nili. Ale Gwiazda dawała ludziom nadprzy rodzoną moc i dlatego wszy stkie te stworzenia uciekły, pochowały się w najodleglejszy ch miejscach, żeby przeczekać wojnę. Dżinny nie poddawały się, ale by ło ich zby t mało. Sabat wy łapał wszy stkie i za pomocą Gwiazdy uwięził w gaju, ży wy m i rosnący m więzieniu, jedy ny m miejscu, z którego nie by ły w stanie się wy dostać. Moc uwolniona przez uwięzienie dżinnów zniszczy ła Gwiazdę i Sabat. Ty mczasem Scholarowie radowali się, ponieważ pokonali dżinny. Wszy stkie oprócz jednego. – Króla – dopowiedziała Izzi. – Tak. Król Bezimienny uniknął uwięzienia. Ponieważ jednak nie udało mu się ocalić swojego ludu, popadł w obłęd. Niósł z sobą to szaleństwo jak chmurę zniszczenia. Gdziekolwiek się pojawił, zapadały ciemności głębsze niż w głębi oceanu. Koniec końców, król zy skał przy domek Zwiastun Nocy. W mojej głowie rozlega się dzwonek alarmowy. Mój panie, Zwiastunie Nocy… – Przez setki lat – ciągnie kucharka – Zwiastun Nocy dręczy ł ludzkość na wszelkie możliwe sposoby. Ale wciąż by ło mu mało. Ilekroć się pojawiał, ludzie kry li się przed nim jak szczury. I jak szczury wy łazili ze swoich nor, kiedy odchodził. Dlatego zaczął obmy ślać plan. Sprzy mierzy ł się z odwieczny mi wrogami Scholarów, Wojanami, okrutny mi ludźmi wy gnany mi na północny skraj konty nentu. Zdradził im sekrety produkcji stali i rządzenia państwem. Nauczy ł ich wznieść się ponad pry mity wne korzenie, z który ch wy rastali. Potem czekał. Przeszło kilka pokoleń i Wojanie by li gotowi. Dokonali inwazji. Imperium Scholarów upadło szy bko, a ludzie zostali zniewoleni i upodleni. Pozostali jednak przy ży ciu. I tak żądza zemsty Zwiastuna Nocy pozostała niezaspokojona. Ży je teraz w cieniach, dokąd wabi i gdzie więzi swoich mniejszy ch braci – ghule, zjawy i jaskiniowe ifry ty – karząc je w ten sposób za dawną zdradę. Czeka, aż nadejdzie właściwy czas i będzie mógł wziąć na ludziach odwet. Kucharka kończy opowieść, a ja zdaję sobie sprawę, że trzy mam żelazko w powietrzu. Izzi stoi z otwarty mi ustami, zapomniawszy zupełnie o wy cieraniu naczy ń. Na zewnątrz bły skawice
przecinają niebo, a podmuchy wiatru trzaskają oknami i drzwiami. – Dlaczego uznałaś, że powinnam poznać tę historię? – py tam. – Ty mi to powiedz. Nabieram powietrza w płuca. – Bo jest prawdziwa? Kucharka się uśmiecha. – Domy ślam się, że widziałaś nocnego gościa pani komendantki. Izzi spogląda to na kucharkę, to na mnie. – Jakiego gościa? – On… on nazwał siebie Zwiastunem Nocy – wy jękuję. – Ale to nie może by ć… – Owszem, jest dokładnie ty m, za kogo się podaje – zapewnia mnie kucharka. – Scholarzy przy my kają oczy, nie chcąc ujrzeć prawdy. Ghule, zjawy, dżinny to ty lko bohaterowie bajek. I plemienny ch mitów. Opowieści snuty ch przy ognisku. Cóż za arogancja. – Pry cha ze złością. – Cóż za py cha. Nie popełniaj tego samego błędu, dziewczy no. Miej oczy szeroko otwarte, w przeciwny m razie skończy sz jak twoja matka. Zwiastun Nocy stał przed nią, a ona nawet o ty m nie wiedziała. Odkładam żelazko. – Co masz na my śli? Kucharka szy bko wy rzuca z siebie słowa, jakby bała się ich wagi. – On przeniknął do ruchu oporu. Przy -przy brał ludzką formę i udawał wo-wojownika. – Zaciska zęby i przez chwilę ciężko sapie. – Zbliży ł się do twojej matki. Manipulował nią i ją wy korzy sty wał. – Kucharka znowu ury wa, jej twarz jest spięta i blada. – T-twój oj-ojciec popołapał się. Zwia-zwiastun N-nocy miał po-pomocnika. Zdrajcę. Prze-przechy trzy ł Jahana i wy dał twoich rodziców Keris… nie… ja… – Kucharko? – Izzi doskakuje do starej kobiety, kiedy ta chwy ta się jedną ręką za głowę i z jękiem zatacza na ścianę. – Kucharko! – Odsuń się. – Kucharka popy cha Izzi tak mocno, że ta o mało nie przewraca się na podłogę. – Wy nocha! Izzi unosi ręce i mówi do kucharki cicho, jak do wy straszonego zwierzątka. – Kucharko, już dobrze… – Do roboty ! – Kobieta prostuje się, w jej oczach pojawiają się bły ski szaleństwa. – Zostawcie mnie! Izzi pospiesznie wy ciąga mnie z kuchni. – Czasem tak jej się robi – tłumaczy mi, kiedy kucharka nie może nas już usły szeć. – Kiedy wspomina przeszłość – dodaje. – Jak ona się właściwie nazy wa? – Nigdy mi nie powiedziała. Chy ba nie chce pamiętać swojego imienia. My ślisz, że to prawda? To, co opowiadała o Zwiastunie Nocy ? I o twojej matce? – Sama nie wiem. Dlaczego Zwiastun Nocy miałby się uwziąć na moich rodziców? Co oni mu takiego zrobili? – Zadaję te py tania, choć znam odpowiedź. Jeśli Zwiastun Nocy nienawidzi Scholarów tak bardzo, jak twierdzi kucharka, nic dziwnego, że szukał okazji, żeby pozby ć się
Lwicy i jej pomocnika. Ruch oporu by ł jedy ną nadzieją Scholarów. Izzi i ja wracamy do naszy ch obowiązków. Obie milczące, z głowami pełny mi my śli o ghulach, zjawach i bezdy mny m ogniu. Ja dodatkowo nie mogę przestać my śleć o kucharce. Kim ona jest? Jak dobrze znała moich rodziców? Jak kobieta konstruująca ładunki wy buchowe dla ruchu oporu skończy ła jako niewolnica? Dlaczego zwy czajnie nie podłoży ła ładunku i nie posłała komendantki do dziesiątego kręgu piekielnego? Nagle dociera do mnie coś, co mrozi mi krew w ży łach. A jeśli kucharka jest zdrajczy nią? Wszy scy złapani z moimi rodzicami zginęli, wszy scy, którzy mogli coś wiedzieć o zdradzie. Ty mczasem kucharka opowiada o sprawach z przeszłości, o który ch nigdy wcześniej nie sły szałam. Skąd to wie? Musiała tam by ć. Z drugiej strony, dlaczego miałaby zostać niewolnicą w domu komendantki, jeśli to ona dostarczy ła Keris największą zdoby cz? – Może ktoś z ruchu oporu będzie wiedział, kim jest kucharka – mówię wieczorem do Izzi, kiedy ze ścierkami do kurzu wspinamy się mozolnie po schodach do sy pialni komendantki. – Może ktoś ją pamięta. – Powinnaś zapy tać swojego rudowłosego wojownika – podpowiada mi Izzi. – Sprawia wrażenie by strego. – Keenan? Może… – Wiedziałam! – Izzi pieje z zachwy tu. – Lubisz go. Sły chać to, kiedy wy powiadasz jego imię. Keenan. – Uśmiecha się do mnie filuternie, a ja czuję, że oblewam się rumieńcem. – Niezły z niego przy stojniak. – Izzi nie odpuszcza. – Chy ba zauważy łaś? – Nie mam na to czasu. Co innego mi w głowie. – Och, daj spokój, Laio. W końcu jesteś człowiekiem. Mogą ci się podobać chłopcy. Nawet Maski potrafią się zakochać. Nawet ja… Stajemy jak wry te, sły sząc trzask otwierany ch drzwi frontowy ch na dole. Do wnętrza wpada powietrze przeszy wające zimnem do szpiku kości. – Niewolnico! – Sły szę głos komendantki. – Chodź tutaj. – Idź. – Izzi mnie popy cha. – Szy bko! Ze ścierką w ręku zbiegam po schodach, a na dole czeka na mnie komendantka z dwoma legionistami. Na jej twarzy nie ma śladu zwy czajowej niechęci, odnoszę wrażenie, że wpatruje się we mnie z pewną ży czliwością, jakby m nagle przeistoczy ła się w coś nieoczekiwanie interesującego. I wtedy spostrzegam czwartą postać, skry tą w cieniu za plecami legionistów. Jego skóra i włosy są tak białe jak wy blakłe na słońcu kości. To augur. – No, dobrze. – Komendantka rzuca augurowi nieufne spojrzenie. – Czy to ta? Augur przy gląda mi się czarny mi źrenicami pły wający mi w morzu krwistej czerwieni. Krążą plotki, że augurowie potrafią czy tać w my ślach, a ja mam głowę pełną takich rzeczy, które od razu zaprowadziły by mnie na szubienicę. Zmuszam się do my ślenia o babci, dziadku i Darinie. Wszy stkimi zmy słami czuję żal za utraconą rodziną. Teraz możesz sobie czytać. Nasze spojrzenia się spoty kają. Wyczytaj ból, jaki sprawiły mi Maski. – To ona. – Augur nie przestaje patrzeć mi w oczy, jakby zahipnoty zował go mój gniew. –
Bierzcie ją. – Dokąd mnie zabieracie? – Legioniści związują mi ręce. – Co się dzieje? – Musieli dowiedzieć się, że szpieguję. – Bądź cicho. – Augur naciąga kaptur na głowę i wy chodzimy za nim wprost w szalejącą burzę. Krzy czę i próbuję się uwolnić z więzów, a wtedy jeden z legionistów knebluje mi usta i zasłania przepaską oczy. Spodziewam się, że komendantka pójdzie z nami, ale ona z hukiem zatrzaskuje drzwi. Dobrze, że nie zabrali Izzi. Jest bezpieczna. Ale jak długo? Po kilku sekundach jestem cała przemoczona. Szarpię się z legionistami, ale ty lko rozdzierają mi sukienkę. Dokąd mnie zabierają? Do lochów, Laio. Gdzieżby indziej? Sły szę głos kucharki, opowiadającej o szpiegu z ruchu oporu, który pojawił się tu przede mną. „Pani komendantka go rozszy frowała. Przez wiele dni torturowała go w lochach pod akademią. Zdarzało się, że nocami sły szały śmy jego krzy ki”. Co mi zrobią? Czy Izzi też zabiorą? Z oczu pły ną mi łzy. Miałam ją chronić. Miałam ją zabrać z Czarnego Klifu. Zatrzy mujemy się po kilku minutach marszu, które zdają się trwać całą wieczność. Otwierają się jakieś drzwi i chwilę później frunę w powietrzu. Ląduję na twardej, zimnej kamiennej posadzce. Próbuję wstać i krzy knąć mimo knebla, węzły na moich nadgarstkach zaciskają się jeszcze mocniej. Próbuję zdjąć z oczu przepaskę, żeby przy najmniej zobaczy ć, gdzie jestem. Nadaremnie. Sły szę dźwięk klucza przekręcanego w zamku, odgłos oddalający ch się kroków i pozostaję sama, żeby czekać na wy rok losu.
XL: Elias Ostrze przecina skórzaną zbroję Heleny. Eliasie, co ty zrobiłeś?! Co ty zrobiłeś?! – krzy czy mój wewnętrzny głos. Nagle ostrze się łamie. Patrzę na to z niedowierzaniem, a ty mczasem czy jaś silna ręka chwy ta mnie za ramię i odciąga od Heleny. – Aspirantko Aquilla. – Głos Kaina jest lodowaty, kiedy rozpina górną część tuniki Heleny. Pod nią poły skuje kolczuga podarowana jej przez augurów po zwy cięstwie w Drugiej Próbie. Ty le że podobnie jak maska, wtopiła się w jej ciało, stała drugą skórą. – Nie pamiętasz reguł obowiązujący ch podczas Próby ? Zbroja bitewna jest niedozwolona. Zostajesz zdy skwalifikowana. Mój zapał bojowy gaśnie, czuję się pusty w środku. Wiem, że ten widok będzie mnie prześladował do końca ży cia. Patrzę na zasty głą z przerażenia twarz Heleny, sy pie gęsty śnieg, a szum wiatru nie jest w stanie zagłuszy ć śmiertelnego krzy ku. O mało jej nie zabiłeś, Eliasie. O mało nie zabiłeś swojej najlepszej przyjaciółki. Helena nie odzy wa się. Patrzy mi w oczy i kładzie dłoń na sercu, jakby jeszcze czuła zbliżające się ostrze szty letu. – Nie pomy ślała o ty m, żeby ją zdjąć. – Sły szę głos za swoimi plecami. Z mgły wy łania się jakiś niepozorny cień. To augurka. Za nią pojawiają się kolejne cienie i otaczają kręgiem Helenę i mnie. – Zupełnie o niej zapomniała – tłumaczy augurka. – Nosi kolczugę od dnia, kiedy dostała ją od nas. Kolczuga połączy ła się z jej ciałem. Jak maska. To by ł niezawiniony błąd, Kainie. – Błąd pozostaje błędem. Zwy cięstwo jej się nie należy. Nawet gdy by nie… To i tak ja bym wygrał. Dlatego że bym ją zabił. Śnieg z deszczem przestaje padać, mgła rozrzedza się i ukazuje całą jatkę na polu bitwy. W amfiteatrze panuje dziwna cisza, choć wszy stkie miejsca na widowni są zajęte przez studentów, centurionów, generałów i polity ków. Z pierwszego rzędu scenę obserwuje moja matka. Jak zwy kle jej twarz jest nieprzenikniona. Dziadek stoi kilka rzędów wy żej z dłonią zaciśniętą na rękojeści szabli. Twarze moich żołnierzy widzę niewy raźnie. Kto przeży ł? A kto zginął? Tristas, Demetrius, Leander – nie żyją. Cyril, Darien, Fortis – nie żyją. Padam na ziemię obok Heleny. Wy powiadam jej imię. Przepraszam, że próbowałem cię zabić. Przepraszam, że wydałem rozkaz zabijania twoich ludzi. Przepraszam. Przepraszam. Ale słowa nie przechodzą mi przez gardło. Powtarzam ty lko jej imię w nadziei, że usły szy, że zrozumie. Ale ona patrzy w sunące po niebie chmury i chy ba jest nieświadoma mojej obecności. – Aspirancie Veturiusie – odzy wa się Kain. – Wstań. Potwór, morderca. Ponura, nikczemna kreatura. Nienawidzę cię. Nienawidzę. Czy mówię do augura? Czy do siebie? Sam nie wiem. Wiem za to, że wolność nie jest warta takiej ceny. Nic nie jest tego warte.
Powinienem by ł dać się zabić Helenie. Kain nie komentuje chaosu w mojej głowie. A może udręczone my śli ranny ch w bitwie zagłuszają głos moich my śli. – Aspirancie Veturiusie – zaczy na uroczy sty m tonem Kain. – Ponieważ Aquilla została zdy skwalifikowana, a u twojego boku pozostało więcej ży wy ch żołnierzy, my, augurowie, ogłaszamy cię zwy cięzcą Próby Siły. Gratuluję. Zwycięzca. To słowo uderza z hukiem o ziemię jak szabla wy puszczona z martwej dłoni. *** Z mojego plutonu przeży ło dwunastu ludzi. Pozostały ch osiemnastu, zimny ch, nakry ty ch biały mi prześcieradłami, leży na zapleczu izby chory ch. Pluton Heleny wy szedł na ty m gorzej, tam przeży ło ty lko dziesięciu. Wcześniej walczy li ze sobą Markus i Zak, ale nikt chy ba nie wie, jak potoczy ła się tamta bitwa. Żołnierze z obu plutonów wiedzieli, z kim przy jdzie im walczy ć. Wszy scy wiedzieli, na czy m ma polegać Próba, wszy scy oprócz aspirantów. Faris mi to mówi. A może Dex. Nie pamiętam, jak dotarłem do izby chory ch. W środku panuje chaos. Lekarz z pomocnikami próbują ratować ży cie ranny ch. Szkoda zachodu. Staraliśmy się zabijać. Lekarz dość szy bko zdaje sobie z tego sprawę. Nim zapadnie zmrok, w izbie chory ch panuje już cisza. Są tu ty lko zwłoki i duchy. Większość ocalały ch też wy gląda jak duchy. Helena zostaje niepostrzeżenie zaniesiona do osobnego pokoju. Czekam pod drzwiami, obrzucając wrogim spojrzeniem pomocników lekarza, którzy chcą mnie zmusić do odejścia. Muszę porozmawiać z Heleną. Muszę wiedzieć, czy nic się jej nie stało. – Nie zabiłeś jej. To Markus. Nie sięgam po broń na dźwięk jego głosu, choć broni tu pod dostatkiem. Jeśli Markus chce mnie zabić w tej chwili, nie zamierzam się bronić. Ale w jego głosie nie ma jadu. Jego zbroja jest uwalana krwią i błotem jak moja, ale zachowuje się inaczej niż zwy kle. Jest zgaszony, jakby ktoś odebrał mu wszy stkie siły witalne. – Nie – odpowiadam. – Nie zabiłem jej. – By ła twoim przeciwnikiem na polu bitwy. Póki nie pokonasz przeciwnika, trudno to nazwać zwy cięstwem. Tak powiedzieli augurowie. Powinieneś by ł ją zabić. – Tak. Ale nie zabiłem. – Umarł tak szy bko. – Markus ma strapione spojrzenie, w jego głosie nie ma śladu złośliwości. Z trudem go poznaję. Zastanawiam się, czy w tej chwili widzi mnie, czy ty lko jakieś ży we, słuchające jego słów ciało. – Szabla przeszy ła go na wy lot – ciągnie Markus. – Chciałem to powstrzy mać. Próbowałem, ale wszy stko rozegrało się tak szy bko. Moje imię by ło pierwszy m słowem jakie wy powiedział, wiesz? I ostatnim… Tuż przed śmiercią powiedział: „Markus”. Dopiero teraz do mnie to dociera. Nie widziałem Zaka wśród ocalały ch. Nie sły szałem, żeby ktoś wy mawiał jego imię. – Zabiłeś go – mówię cicho. – Zabiłeś swojego brata. – Powiedzieli, że muszę pokonać dowódcę przeciwników. – Markus podnosi wzrok. Sprawia
wrażenie zmieszanego. – Wszy scy ginęli. Nasi przy jaciele. Poprosił, żeby m z ty m skończy ł. Błagał mnie. Mój brat. Mój braciszek. Czuję do niego odrazę. Od lat czułem odrazę do Markusa, by ł dla mnie niczy m więcej jak wężem. Teraz mogę mu ty lko współczuć, chociaż żaden z nas nie zasługuje na współczucie. Obaj jesteśmy mordercami, mordercami naszy ch własny ch ludzi. Nie jestem od niego lepszy. Patrzy łem, jak umierał Tristas, i nic nie zrobiłem. Zabiłem Demetriusa, Ennisa, Leandera i ty lu inny ch. Gdy by Helena nieświadomie nie złamała reguł, ją także by m zabił. Otwierają się drzwi sali, w której leży Helena. Wstaję, ale lekarz kręci głową. – Nie, Veturiusie. – Jest blady i przy gaszony, nie ma śladu po jego chełpliwości. – Ona nie jest jeszcze gotowa na przy jmowanie wizy t. Idź, chłopcze, odpocząć. Mam ochotę się roześmiać. Odpocząć. Odwracam się w stronę Markusa, ale jego już nie ma. Powinienem odszukać swoich ludzi. Sprawdzić, jak się czują. Ale nie potrafię spojrzeć im w oczy. A oni, wiem to, nie będą chcieli widzieć mnie. Nigdy nie wy baczy my sobie nawzajem tego, co dziś się wy darzy ło. – Muszę zobaczy ć się z aspirantem Veturiusem. – Dobiega mnie z kory tarza czy jś swarliwy głos. – To mój wnuk i chcę się przekonać, że nic mu… Eliasie! Kiedy wy chodzę przed izbę chory ch, dziadek wy mija wy straszonego pomocnika lekarza, obejmuje mnie i przy ciąga do siebie. – My ślałem, że zginąłeś, chłopcze – mówi, całując mnie w czubek głowy. – Aquilla okazała się bardziej zajadła, niż sądziłem. – O mało jej nie zabiłem. I pozostali, zabiłem ich. Ty lu ludzi. Nie chciałem. Ja… Robi mi się niedobrze. Odwracam się od dziadka i wy miotuję tam, gdzie stoję, w drzwiach izby chory ch. Dziadek prosi o szklankę wody i trzy mając dłoń na moim ramieniu, czeka spokojnie, aż ją wy piję. – Dziadku, tak chciałby m… – Martwi pozostaną martwy mi, chłopcze, i zginęli z twojej ręki. – Nie chcę słuchać ty ch słów, lecz potrzebuję ich, bo przekazują prawdę. Każde mniej szczere słowo by łoby zniewagą dla ludzi, który ch zabiłem. – Żadne twoje „chciałby m” tego nie zmieni. Od tej pory duchy będą podążały za tobą. Podobnie jak za resztą z nas. Wzdy cham i patrzę na swoje dłonie. Nie mogę powstrzy mać ich drżenia. – Muszę iść do swojej kwatery. Muszę… muszę się umy ć. – Pójdę z tobą. – Nie trzeba. – Z cienia wy nurza się nieoczekiwanie Kain. – Chodź, aspirancie. Chcę z tobą porozmawiać. Ciężkim krokiem ruszam za augurem. Co mam zrobić? – my ślę. Co mam powiedzieć stworowi, który za nic ma lojalność, przy jaźń, ży cie? – Trudno mi uwierzy ć – wy rzucam z siebie szy bko – że nie wiedzieliście, że Helena ma na sobie kolczugę. – Oczy wiście, że wiedzieliśmy. A jak sądzisz, po co jej tę kolczugę daliśmy ? W Próbach nie zawsze najważniejsze jest działanie. Czasem liczą się intencje. Nie miałeś zabić aspirantki Aquilli. Chcieliśmy się ty lko przekonać, czy by łby ś do tego zdolny. – Przenosi wzrok na moją rękę, która
bezwiednie wędruje do rękojeści szabli. – Mówiłem ci już, że my nie umieramy. Poza ty m nie masz już przy padkiem dosy ć zabijania? – A Zak? I Markus? – wy rzucam z siebie z trudem. – Doprowadziliście do tego, że Markus zabił własnego brata. – Ach, Zachariasza. – Cień smutku, jaki pojawia się na twarzy Kaina, jeszcze bardziej wy prowadza mnie z równowagi. – Zachariasz to co innego, Eliasie. Zachariasz musiał umrzeć. – Mogliście wy brać dla nas dowolnego przeciwnika. – Nie patrzę na niego. Nie chcę się znowu porzy gać. – Ifry ty albo zjawy. Barbary jczy ków. Ty mczasem kazaliście nam walczy ć pomiędzy sobą. Dlaczego? – Nie mieliśmy wy boru, aspirancie Veturiusie. – Nie mieliście wy boru. – Ogarnia mnie coraz większy, coraz silniejszy gniew. I chociaż rzeczy wiście mam dość zabijania, to w tej chwili marzę ty lko o ty m, żeby zatopić ostrze swojej szabli w okrutny m i mroczny m sercu Kaina. – Te Próby są waszy m pomy słem. Oczy wiście, że mieliście wy bór. – Nie zabieraj głosu w sprawach, który ch nie rozumiesz, dzieciaku. – Oczy Kaina płoną. – To, co robimy, robimy z powodów, który ch twój umy sł nie jest w stanie pojąć. – Sprawiliście, że zabiłem przy jaciół. O mało nie zabiłem Heleny. A Markus zabił brata. Przez was! – Będziecie robić dużo gorsze rzeczy, zanim to się skończy. – Gorsze? Może by ć coś gorszego? Co będę robił podczas Czwartej Próby ? Mordował dzieci? – Ja nie mówię o Próbach – wy jaśnia Kain. – Mówię o wojnie. Zatrzy muję się w pół kroku. – O jakiej wojnie? – Tej, która nawiedza nas w snach. – Kain nie przy staje, gestem nakazuje mi iść za sobą. – Gromadzą się cienie, Eliasie, i tego nie można zatrzy mać. W sercu Imperium rodzą się i rosną siły ciemności. W końcu ciemność przesłoni tę ziemię. Zbliża się czas wojny. Wojna musi się pojawić, ponieważ wielkie zło wy maga naprawy, zło, które rośnie w siłę wraz z każdy m odebrany m ży ciem. Wojna jest jedy ny m rozwiązaniem. Musisz by ć na nią gotowy. Zagadki, same zagadki. Jak zawsze kiedy mówi augur. – Zło – powtarzam z zaciśnięty mi zębami. – Jakie zło? Kiedy ? Jak wojna ma je naprawić? – Nadejdzie dzień, Eliasie Veturiusie, kiedy te tajemnice staną się jasne. Ale nie dziś. Kiedy docieramy do koszar, augur zwalnia. Wszy stkie drzwi są zamknięte. Nie sły chać przekleństw, szlochów, pry chań, niczego. Gdzie się podziali moi ludzie? – Śpią – odpowiada Kain. – Tej nocy nic nie będzie im się śniło. Zmarli nie będą ich dręczy ć we śnie. To nagroda za waleczność. Marny gest. Za to jutro w nocy obudzą się z krzy kiem. I w każdą następną noc. – Nie zapy tałeś o nagrodę dla siebie za zwy cięstwo w Próbie. – Nie chcę nagrody. Nie za to, co zrobiłem. – Mimo to – mówi augur, kiedy docieramy do drzwi mojego pokoju – otrzy masz ją. Drzwi twojego pokoju będą szczelnie zamknięte do świtu. Nikt nie będzie cię niepokoił. Nawet pani komendantka. – Odchodzi, a ja odprowadzam go wzrokiem pogrążony w rozmy ślaniach o ty m,
co mi powiedział na temat wojny, cieni i ciemności. Jestem zby t wy czerpany, by oddać się długim rozmy ślaniom. Boli mnie całe ciało. Chcę zasnąć i choćby na kilka godzin zapomnieć o ty m, co się wy darzy ło. Odsuwam od siebie wszy stkie trudne py tania, otwieram drzwi i wchodzę do pokoju.
XLI: Laia Kiedy otwierają się drzwi mojej celi, rzucam się w kierunku źródła dźwięku, chcąc wy biec na kory tarz. Ale panujące w celi zimno przeniknęło do moich kości i z trudem mogę poruszać kończy nami. Ktoś łapie mnie i obejmuje w talii ramieniem. – Augur zamknął drzwi na głucho – mówi tajemniczy głos i puszcza mnie. – Zrobiłaby ś sobie krzy wdę. Ten ktoś zdejmuje mi przepaskę z oczu i widzę przed sobą Maskę. Poznaję od razu. To Veturius. Kiedy rozwiązuje mi ręce i wy jmuje knebel z ust, jego palce gładzą moją skórę na nadgarstkach i szy i. Przez dobrą chwilę jestem oszołomiona. Ty le razy uratował mi ży cie, a teraz będzie mnie przesłuchiwał? Uświadamiam sobie, że w swojej naiwności wierzy łam, iż jest lepszy m człowiekiem. Niekoniecznie dobry m. Ale i nie zły m. Wiedziałaś, Laio, beszta mnie jakiś wewnętrzny głos. Wiedziałaś, że z jego strony to jest jakaś diabelska gra. Veturius rozciera sobie kark i dopiero w tej chwili dostrzegam, że jego skórzana zbroja jest pokry ta krwią i błotem. Jest cały posiniaczony i podrapany, mundur ma w strzępach. W jego oczach pojawiają się na krótko gniewne bły ski, ale zaraz ustępują czemuś innemu. Czemu? Zaskoczeniu? Smutkowi? – Nic ci nie powiem. – Mój głos zabrzmiał zdecy dowanie zby t piskliwie. Zaciskam zęby. Bądź taka jak matka. Nie okazuj lęku. – Nie zrobiłam nic złego. Możesz mnie torturować, jeśli chcesz, ale nic ci z tego nie przy jdzie. Veturius chrząka. Stoi jak wmurowany i patrzy na mnie tak, jakby moja obecność by ła dla niego zaskoczeniem. – Nie po to tu się znalazłaś. Obrzucam go gniewny m spojrzeniem. – Po co to… to czerwonookie coś przy prowadziło mnie do tej celi, skoro nie mam by ć przesłuchiwana? – Czerwonookie coś – powtarza i kiwa z uznaniem głową. – Trafny opis. – Rozgląda się po pomieszczeniu, jakby znalazł się tu po raz pierwszy. – To nie jest cela. To mój pokój. Przy glądam się wąskiemu łóżku, krzesłu, wy gaszonemu palenisku, złowieszczo czarnej komodzie, sterczący m ze ściany hakom. Te haki pewnie do torturowania, my ślę. Jego pokój jest większy od mojego, choć równie skromny. – Co ja robię w twoim pokoju? Maska podchodzi do komody i zaczy na grzebać w szufladach. Czuję niepokój. Co on tam trzy ma? – Jesteś nagrodą – wy jaśnia. – Moją nagrodą za zwy cięstwo w Trzeciej Próbie. – Nagrodą? – powtarzam zaskoczona. – Dlaczego miałaby m… Nagle dociera do mnie sens tego słowa i kręcę energicznie głową, jakby to mogło mi w czy mś pomóc. Doskonale zdaję sobie sprawę, jak dużo nagiego ciała pokazuję z powodu podartej
sukienki, i próbuję zebrać jej strzępy razem. Cofam się o krok, ale natrafiam plecami na zimną ścianę z kamienia. Bardziej już nie mogę się odsunąć od Veturiusa. Poza ty m widziałam, jak walczy. Jest za szy bki, za duży, za silny. – Nie zamierzam zrobić ci krzy wdy. – Odwraca się od komody i patrzy na mnie z dziwny m współczuciem. – Nie jestem taki. – Wy ciąga do mnie rękę z czarną, czy stą pelery ną. – Nałóż to. Jest zimno. Przy glądam się pelery nie. Strasznie zmarzłam. Marznę już od kilku godzin, odkąd augur mnie tu zostawił. Mimo to nie mogę przy jąć pelery ny z rąk Veturiusa. To jakaś sztuczka. To musi by ć jakaś sztuczka. Po co miałaby m zostać jego nagrodą, jeśli nie po to? Mija kilka chwil i Veturius kładzie pelery nę na łóżku. A sam pachnie, czuję to, deszczem i czy mś bardziej mroczny m. Śmiercią. W milczeniu rozpala ogień. Trzęsą mu się ręce. – Ty drży sz – zauważam. – Zmarzłem. Drewno zajmuje się, a on cierpliwie dokłada do ognia. Na plecach ma skrzy żowane dwie szable. Mogę jedną zdoby ć, jeśli będę dość szy bka. Zrób to! Teraz, póki jest zajęty paleniskiem! Wy chy lam się w jego stronę, ale w chwili gdy mam wy ciągnąć rękę po szablę, on się odwraca. Zasty gam, zabawnie chwiejąc się dla złapania równowagi. – Lepiej weź to. – Veturius wy jmuje z buta szty let, podaje mi i odwraca się z powrotem do ognia. – Przy najmniej jest czy sty. Ciepła rękojeść szty letu dobrze leży w mojej dłoni, kciukiem sprawdzam, czy jest ostry. Jest. Ponownie przy wieram plecami do ściany i bacznie obserwuję Veturiusa. Ogień rozgrzewa pomieszczenie. Veturius odpina pasy i opiera szable o ścianę w zasięgu mojej ręki. – Będę tam. – Wskazuje zamknięte drzwi w rogu pokoju, które jak sądziłam wcześniej, prowadzą do sali tortur. – A ta pelery na nie gry zie. Nie uda ci się stąd wy jść przed świtem, więc poczuj się jak u siebie w domu. Otwiera drzwi i znika w pokoju kąpielowy m. Chwilę później sły szę wodę nalewaną do wanny. Jedwab mojego ubrania paruje w cieple ognia. Nie spuszczając ani na chwilę oczu z drzwi łazienki, podchodzę bliżej do paleniska, żeby się ogrzać. Zastanawiam się nad nałożeniem pelery ny. Spódnicę mam rozdartą do uda, a rękaw bluzki trzy ma się zaledwie na kilku nitkach. Koronka na dekolcie jest zupełnie urwana, odsłaniając stanowczo za dużo. Z niepokojem spoglądam na drzwi łazienki. Veturius za chwilę skończy kąpiel. Sięgam w końcu po pelery nę i otulam się nią. Jest uszy ta z grubej tkaniny i bardziej miękka, niż się spodziewałam. Poznaję zapach – jego zapach – korzeni i deszczu. Wdy cham go głęboko, ale odry wam szy bko tkaninę od twarzy, kiedy drzwi otwierają się ze skrzy pieniem i pojawia się w nich Veturius z zakrwawioną zbroją i bronią. Zmy ł z siebie błoto i przebrał się w czy sty mundur. – Będziesz zmęczona, jeśli przestoisz całą noc – odzy wa się do mnie. – Możesz usiąść na łóżku. Albo na krześle. – Nie ruszam się z miejsca, a on wzdy cha. – Nie ufasz mi, rozumiem. Ale jeśli zamierzałby m cię skrzy wdzić, już by m to zrobił. Proszę, siadaj.
– Mam nóż. – Możesz wziąć jeszcze szablę. Mam mnóstwo broni, której nie chcę już widzieć na oczy. Zabierz wszy stko. Siada na krześle i zaczy na czy ścić nagolenice. Siadam szty wno na łóżku, gotowa w razie potrzeby sięgnąć po szty let. Veturius jest tak blisko, że mogę go dotknąć. Przez długi czas nie odzy wa się do mnie, jego ruchy są ociężałe, wy gląda na zmęczonego. Pod maską widzę ty lko jego zacięte usta i kanciastą szczękę. Pamiętam jednak, jak wy glądała jego twarz podczas Święta Księży ca. Przy stojna twarz, nawet maska nie mogła tego ukry ć. Tatuaż w kształcie rombu na jego karku jest teraz ty lko rozmy tą ciemną plamą. Wy czuwa moje spojrzenie, podnosi wzrok, ale zaraz ucieka nim gdzieś w bok. Nie na ty le szy bko, żeby m nie zdąży ła zauważy ć, że ma zaczerwienione oczy. Rozluźniam palce zaciśnięte dotąd kurczowo na rękojeści szty letu. Co takiego musiało się stać, że doprowadziło Maskę, aspiranta, do łez? – To, co mówiłaś mi o ży ciu w dzielnicy Scholarów z dziadkami i bratem, by ło prawdą – odzy wa się, przery wając ciszę. – Jeszcze kilka ty godni temu tak. Imperium dokonało nalotu na nasz dom. Przy szedł Maska. Zabił moich dziadków. I zabrał brata. – A twoi rodzice? – Nie ży ją. Od dawna. Pozostał mi ty lko brat. Ale on siedzi w celi śmierci w więzieniu Bekkar. Veturius przy gląda mi się uważnie. – W Bekkar nie ma cel śmierci. – Jego rzucona mimochodem uwaga jest tak nieoczekiwana, że potrzebuję chwili, żeby dotarł do mnie jej sens. Ty mczasem on jest z powrotem zajęty swoją pracą i nie zauważy ł, jakie wrażenie zrobiły na mnie jego słowa. – Kto ci powiedział, że brat siedzi w celi śmierci? I że w ogóle siedzi w Bekkar? – Sły szałam takie plotki. – Jesteś idiotką, Laio. Wpakowałaś się w kabałę. – Od… od przy jaciela. – Twój przy jaciel się my li. Albo coś mu się pomieszało. Jedy na cela śmierci w Serze znajduje się w Centralny m Więzieniu. Bekkar jest dużo mniejsze i siedzą tam przeważnie merkatorzy oszuści i pijani plebejusze. To nie Kauf, tego jestem pewny. Zresztą wiedziałby m o ty m, pełniłem wartę w obu. – Ale gdy by, powiedzmy, Czarny Klif został zaatakowany … – Próbuję przy pomnieć sobie, co mówił Mazen. – To czy nie załoga Bekkar zapewnia… bezpieczeństwo? Veturius wy bucha śmiechem. – Bekkar miałoby chronić Czarny Klif? Dobrze, że moja matka tego nie sły szy. W Czarny m Klifie są trzy ty siące studentów uczony ch prowadzenia wojny. Część z nich to dzieciaki, jeszcze zielone, ale już groźne. Akademia nie potrzebuje wsparcia, a już na pewno nie wsparcia znudzony ch oddziałów pomocniczy ch, zajmujący ch się głównie braniem łapówek i urządzaniem wy ścigów karaluchów. Czy żby m źle zrozumiała Mazena? – my ślę. Nie, przecież mówił, że Darin jest w celi śmierci w Bekkar, a więzienie zapewnia wsparcie Czarnemu Klifowi. Ty mczasem Veturius twierdzi, że to wszy stko nieprawda. Czy Mazen ma złe informacje, czy celowo mnie okłamuje? Kiedy ś udzieliłaby m mu kredy tu zaufania, ale podejrzenia kucharki… i Keenana… i moje własne… Dlaczego Mazen miałby kłamać? Gdzie naprawdę jest Darin? Czy w ogóle jeszcze ży je?
Ży je. Musi ży ć. Wiedziałaby m, gdy by zginął. Czułaby m to. – Zmartwiłem cię – odzy wa się Veturius. – Przepraszam. Ale jeśli twój brat jest w Bekkar, to niedługo wy jdzie na wolność. Nikogo nie trzy mają tam dłużej niż kilka ty godni. – Oczy wiście. – Próbuję nie wy glądać na zmieszaną. Maska potrafi wy czuć kłamstwo. Wy czuje każde oszustwo. Muszę zachowy wać się normalnie. – To by ły ty lko plotki. Veturius rzuca mi krótkie spojrzenie, a ja wstrzy muję oddech, bojąc się, że będzie mnie dalej wy py ty wał. Ale on ty lko kiwa głową i unosi swoje skórzane nagolenice, teraz już czy ste, nad płomieniem, a następnie wiesza je na hakach wbity ch w ścianę. Czy li do tego służą haki. Czy to możliwe, że Veturius nie zamierza mnie skrzy wdzić? Ty le już razy ratował mnie od śmierci. Po co miałby to robić, jeśli zamierza uży ć wobec mnie przemocy ? – Dlaczego mi pomagałeś? – wy ry wa mi się. – Tam, na wy dmach, po ty m, jak napiętnowała mnie komendantka, a potem na Święcie Księży ca i kiedy napadł na mnie Markus. Za każdy m razem mogłeś odwrócić się do mnie plecami. Dlaczego tego nie zrobiłeś? Wpatruje się we mnie w zamy śleniu. – Za pierwszy m razem czułem się źle. Trochę wcześniej pozwoliłem, żeby Markus cię skrzy wdził przed gabinetem komendantki. Chciałem naprawić błąd. Jestem zaskoczona. Nie przy puszczałam, że mnie tamtego dnia w ogóle zauważy ł. A później, na Święcie Księży ca i po napaści Markusa… – Wzrusza ramionami. – Moja matka zabiłaby cię. Markus też. Nie mogłem pozwolić, żeby ś zginęła. – Mnóstwo Masek stoi i przy patruje się biernie, jak umierają Scholarowie. Ty nie. – Mnie nie bawi cierpienie drugiego człowieka – odpowiada. – Może dlatego zawsze nienawidziłem Czarnego Klifu. Zamierzałem nawet zdezerterować. – Jego uśmiech jest przeszy wający jak szabla i równie ponury. – Wszy stko zaplanowałem. Pod ty m paleniskiem wy kopałem tunel prowadzący do Zachodniej Odnogi. To jedy ne tajne wejście w cały m Czarny m Klifie. Potem opracowałem trasę ucieczki. Zamierzałem wy korzy stać tunele, które zdaniem Imperium by ły zawalone albo zalane wodą. Ukradłem i zgromadziłem zapasy ży wności i ubrania. Zabrałem wszy stkie odziedziczone pieniądze, żeby m mógł w trakcie ucieczki kupić to, co będzie potrzebne. Zamierzałem przedostać się przez tery toria Plemieńców i w Sadh wsiąść na statek pły nący na południe. Chciałem uwolnić się od komendantki, od Czarnego Klifu, od Imperium. By łem taki głupi. Nie można się uwolnić od tego miejsca. Słucham jego opowieści z zaparty m tchem. „To jedy ne tajne wejście w cały m Czarny m Klifie”. Elias Veturius właśnie podarował wolność Darinowi. O ile Mazen mówi prawdę. A tego nie jestem już pewna. Na my śl o absurdalności całej tej sy tuacji chce mi się śmiać. Mazen daje mi klucz do wolności brata akurat w chwili, kiedy zdaję sobie sprawę, że ta informacja może okazać się bezuży teczna. Zby t długo milczę. Powiedz coś. – My ślałam, że trafić do Czarnego Klifu to zaszczy t. – Nie dla mnie – wy znaje Veturius. – Nie miałem wy boru. Augurowie przy prowadzili mnie tutaj, kiedy miałem sześć lat. – Sięga po szablę i zaczy na ją powoli czy ścić. Rozpoznaję zdobny damaskinaż na klindze. To dzieło Telumana. – Ży łem wtedy wśród Plemieńców. Nie znałem
swojej matki. Nie sły szałem nazwiska Veturius. – Ale jak… – Veturius jako dziecko. Nigdy tak o nim nie my ślałam. Nigdy nie zastanawiałam się, czy znał swojego ojca ani czy komendantka wy chowy wała go i kochała. Nigdy nie zastanawiałam się nad ty m, ponieważ zawsze by ł dla mnie ty lko Maską. – Jestem bękartem – zwierza się Veturius. – Jedy ny m błędem Keris Veturii. Urodziła mnie i zostawiła na pusty ni Plemieńców. Tam akurat stacjonowała. By łoby już po mnie, gdy by w pobliżu nie przechodził przy padkiem oddział zwiadowczy Plemieńców. Plemieńcy uważają, że niemowlęta płci męskiej są dobry m znakiem, nawet porzucone na pusty ni. Adoptowało mnie plemię Saif i wy chowy wało jak swojego. Nauczy li mnie języ ka i opowieści, ubrali w swoje stroje. Dali mi imię Ily aas. Kiedy pojawiłem się w Czarny m Klifie, dziadek zmienił je na bardziej odpowiednie dla rodu Veturia. Nagle rozumiem, skąd to napięcie pomiędzy Veturiusem a jego matką. Ta kobieta nigdy go nie chciała. Jej bezwzględność wprawia mnie w osłupienie. Pomogłam dziadkowi przy witać na ty m świecie dziesiątki dzieci. Kim trzeba być, żeby coś tak małego i słodkiego pozostawić na pewną śmierć z gorąca i głodu? Kimś takim jak osoba, która rozżarzoną stalą wypaliła literę K na skórze dziewczyny za otwarcie listu. Jak osoba, która pięciolatce wydłubała oko pogrzebaczem. – Co pamiętasz z dzieciństwa? – py tam. – Z czasów, zanim trafiłeś do Czarnego Klifu? Veturius marszczy czoło i przy kłada dłoń do skroni. Przy doty ku maska mieni się i drga jak powierzchnia wody, na którą spadnie kropla deszczu. – Pamiętam wszy stko. Karawana miała wielkość miasteczka. Plemię Saif to dziesiątki rodzin. Moją zastępczą matką by ła Kehanni, Mamie Rila. Opowiada długo, jego słowa przędą historię ży cia ciemnowłosego chłopca o ciekawskim spojrzeniu, uciekającego z lekcji, żeby włóczy ć się po okolicy w poszukiwaniu przy gód, czekającego na skraju obozu na mężczy zn wracający ch z wy praw handlowy ch. Chłopca, który w jednej minucie bił się i szarpał z przy rodnim bratem, a w następnej śmiał się z nim i bawił. Chłopca, który nie wiedział, co to strach, dopóki augurowie nie przy szli po niego i nie umieścili go w świecie rządzony m właśnie przez strach. Kiedy milknie, nad pokojem jakby unosił się jakiś ciepły, złoty obłok. Potrafi opowiadać jak Kehanni. Patrzę na niego i ku swojemu zaskoczeniu widzę nie chłopca, ty lko dorosłego mężczy znę. Maskę. Aspiranta. Wroga. – Znudziłem cię – mówi. – Nie. Wcale nie. By łeś… by łeś taki jak ja. By łeś dzieckiem, normalny m dzieckiem. I odebrano ci to. – To ma dla ciebie jakieś znaczenie? – Cóż, trudniej cię znienawidzić. – Dostrzec we wrogu człowieka. To najgorszy koszmar generała. – Jak to się stało, że augurowie zabrali cię do Czarnego Klifu? Ty m razem milczy dłużej, trudno przy wołać wspomnienia, które chciałoby się zatrzeć. – By ła jesień. Augurowie zawsze dostarczają nary bek do akademii, kiedy wiatry pusty nne wieją najsilniej. Tego wieczoru, kiedy pojawili się w obozie Saif, całe plemię świętowało. Nasz wódz wrócił właśnie z wy prawy kupieckiej i przy wiózł nowe ubrania, buty, a nawet książki. Kucharze zabili dwie kozy i upiekli je na rożnie. Grały bębny, dziewczęta śpiewały, a Mamie Rila
godzinami snuła swoje opowieści. Świętowaliśmy do późna, aż w końcu wszy scy posnęli. Wszy scy prócz mnie. Miałem dziwne przeczucie, że zbliża się jakaś mroczna siła. Widziałem cienie za wozem, cienie, które otaczały nasz obóz. Kiedy spojrzałem za wóz, w który m spałem, zobaczy łem tego… tego człowieka. Miał czarne ubranie, czerwone oczy i zupełnie bezbarwną skórę. To by ł augur. Wy powiedział moje imię. Pamiętam, pomy ślałem wtedy, że jest gadem, bo jego głos przy pominał sy czenie. I tak to się stało. Trafiłem do Imperium. Zostałem wy brańcem. – Bałeś się? – By łem przerażony. Wiedziałem, że przy szedł po mnie. Nie miałem ty lko pojęcia dlaczego. Zabrano mnie do Czarnego Klifu. Obcięto mi włosy, zabrano ubranie i umieszczono w zagrodzie dla zwierząt, gdzie miała się dokonać selekcja. Raz dziennie żołnierze rzucali nam spleśniały chleb i suszone mięso, ale wtedy by łem mały i nie zostawało dla mnie dużo. Trzeciego dnia by łem pewny, że umrę. Udało mi się wy mknąć z zagrody i ukraść strażnikom jedzenie. Podzieliłem się z kolegą, który stał na czatach. Cóż… – Ury wa, zastanawia się nad czy mś. – Powiedziałem, że się podzieliłem, ale w rzeczy wistości to on zjadł większą część. W każdy m razie po siedmiu dniach augurowie otworzy li wrota zagrody i ty m z nas, którzy przeży li, powiedzieli, że zostaniemy gwardzistami Imperium. A jeśli nie zechcemy, czeka nas śmierć. Potrafię to sobie wy obrazić. Leżące ciała ty ch, którzy nie przeży li. Strach w oczach ty ch, którzy mieli więcej szczęścia. Veturiusa jako małego chłopca, wy straszonego i głodnego, zdecy dowanego nie umierać. – Przeży łeś. – Teraz żałuję. Gdy by ś widziała Trzecią Próbę, gdy by ś wiedziała, co zrobiłem… – Wciąż od nowa poleruje to samo miejsce ostrza szabli. – Co się stało? – py tam cicho. Długo milczy. Boję się, że rozgniewałam go, że przekroczy łam granicę, której nie powinnam by ła przekraczać. W końcu zaczy na opowiadać. Często robi przerwy, mówi coraz bardziej beznamiętnie. Wciąż poleruje stal szabli, potem ostrzy ją osełką. Kiedy kończy opowieść, odwiesza szablę. W blasku ognia widzę na jego masce biegnące w dół smugi. Teraz rozumiem, dlaczego by ł taki roztrzęsiony i dlaczego ma taki udręczony wzrok. – Sama widzisz – zwraca się do mnie. – Jestem taki sam jak Maska, który zabił twoich dziadków. Jestem taki sam jak Markus. A nawet gorszy, bo tamci uważają zabijanie za swój obowiązek. Ja uważam inaczej, a jednak to zrobiłem. – Augurowie nie pozostawili ci wy boru. Najpierw nie mogłeś znaleźć Aquilli, żeby zakończy ć jak najszy bciej tę rzeź. Gdy by ś nie walczy ł, by łby ś teraz martwy. – W takim razie powinienem by ł zginąć. – Babcia zawsze powtarzała, że póki trwa ży cie, jest nadzieja. Gdy by ś nie wy dał rozkazu, twoi ludzie zginęliby od razu albo z rąk augurów, albo ludzi z plutonu Aquilli. Nie zapominaj, że ona wy brała ży cie dla siebie i swoich ludzi. Tak czy owak, obwiniasz się. Tak czy owak, twoi ludzie cierpią. – To nie ma znaczenia. – Owszem, ma. Oczy wiście, że ma znaczenie. Ponieważ nie jesteś zły m człowiekiem. – To wy znanie jest dla mnie samej oszałamiające, ale chcę, żeby dobrze to zrozumiał. – Nie jesteś taki jak inni. Zabijałeś, żeby ocalić. My ślałeś o inny ch ludziach. Nie tak jak ja. Nie mam odwagi spojrzeć na Veturiusa. – Kiedy do naszego domu przy szedł Maska, uciekłam. – Wy rzucam wreszcie z siebie słowa,
które tak długo w sobie dusiłam. – Moi dziadkowie zginęli. Maska zabrał Darina, mojego brata. Darin kazał mi uciekać, mimo że mnie potrzebował. Powinnam mu by ła pomóc, ale nie mogłam. – Zaciskam dłonie na udach. – Nie pomogłam mu. Wolałam uciec, jak tchórz. Nadal tego nie pojmuję. Powinnam by ła zostać, nawet jeśli miałoby to oznaczać dla mnie śmierć. Zawsty dzona wbijam wzrok w podłogę. Ale wtedy on doty ka dłonią mojego policzka i unosi moją głowę. Otacza mnie świeży zapach jego ciała. – Sama powiedziałaś, Laio – zmusza mnie, żeby m spojrzała mu w oczy – że póki człowiek ży je, póty jest nadzieja. Gdy by ś nie uciekła, by łaby ś martwa. I Darin też. – Puszcza mnie i siada z powrotem na krześle. – Maski nie lubią nieposłuszeństwa. Zapłaciłaby ś za nie wy soką cenę. – To nie ma znaczenia. Veturius się uśmiecha. – Spójrz na nas. Scholarska niewolnica i Maska, oboje próbujemy przekonać się nawzajem, że nie jesteśmy tacy źli. Augurowie mają poczucie humoru, zgodzisz się? Zaciskam palce na rękojeści szty letu, który dał mi Veturius. Jestem wściekła na augurów, bo kazali mi my śleć, że będę przesłuchiwana. I na komendantkę za to, że porzuciła własne dziecko na pewną śmierć w męczarniach. I na Czarny Klif za to, że szkolił to dziecko na zabójcę. Na moich rodziców za to, że umarli, i na brata, że został czeladnikiem Wojanina. Na Mazena za wszy stkie jego żądania i sekrety. Na Imperium za ścisłe kontrolowanie każdego aspektu naszego ży cia. Chcę przeciwstawić się im wszy stkim – Imperium, komendantce, ruchowi oporu. Zastanawiam się, skąd we mnie ty le nieposłuszeństwa. Podejrzewam, że jestem bardziej podobna do matki, niż mogło mi się wy dawać. – Może nie musimy by ć scholarską niewolnicą i Maską. – Rzucam szty let na ziemię. – Może dziś możemy by ć po prostu Laią i Eliasem. Ośmielona, wy ciągam rękę i pociągam za brzeg maski, która nigdy nie wy glądała jak część jego ciała. Stawia opór, ale i ja się uparłam. Chcę widzieć twarz chłopaka, z który m rozmawiam cały wieczór, a nie Maskę. Pociągam mocniej i maska z sy kiem pozostaje w moich dłoniach. Z ty łu ma ostre szpikulce mokre od krwi. Tatuaż na jego karku poły skuje tuzinem drobny ch ran. – Przepraszam – mówię. – Nie wiedziałam… On patrzy mi w oczy i w jego spojrzeniu rodzi się coś niezdefiniowanego, jakiś ślad uczucia, które rozpala moją skórę. – Cieszę się, że mi ją zdjęłaś. Powinnam odwrócić wzrok. Nie potrafię. Jego oczy w niczy m nie przy pominają oczu jego matki. Jej są szare jak stłuczone szkło, a Eliasa, w oprawie czarny ch rzęs, mają głębszy odcień i przy pominają chmurę burzową. Spojrzenie ty ch oczu przy ciąga mnie, hipnoty zuje, nie mogę się uwolnić. Nieśmiało doty kam palcami jego skóry. Wnętrzem dłoni wy czuwam szorstki zarost na policzku. Na chwilę pojawia się przede mną twarz Keenana, ale szy bko znika. Keenan jest daleko, oddany całkowicie ruchowi oporu. A Elias jest tutaj, przede mną, ciepły, piękny i zraniony. On jest Wojaninem. Maską. Ale nie tutaj. Nie dzisiaj, nie w ty m pokoju. Tutaj, teraz jest po prostu Eliasem, a ja jestem po prostu Laią. – Laio…
Wy czuwam błaganie w jego głosie, w jego oczach. Co ono oznacza? Chce, żeby m się odsunęła czy jeszcze bardziej zbliży ła? Staję na palcach, on w ty m samy m czasie schy la głowę. Jego wargi są miękkie, delikatniejsze, niż mogłaby m to sobie wy obrazić, ale jest w nich też zdecy dowanie i pragnienie. Ten pocałunek przemawia. Błaga. Pozwól mi zapomnieć, zapomnieć, zapomnieć. Pelery na spada z moich ramion, przy tulam się do niego cały m ciałem. A on przy ciąga mnie do siebie, jego dłonie wędrują w dół moich pleców, ściskają uda. Wy ginam ciało w łuk, przy wieram biodrami do jego bioder, upajam się jego siłą, jego żarem, alchemia, jaka pomiędzy nami się tworzy, sprawia, że płoniemy i stapiamy się, i stajemy się pły nny m złotem. Nagle odsuwa się ode mnie, wy ciąga przed siebie ręce w obronny m geście. – Przepraszam – mówi. – Bardzo cię przepraszam. Nie chciałem. Ja jestem Maską, a ty niewolnicą i nie powinienem… – W porządku. – Moje wargi płoną. – To ja zaczęłam. Patrzy my sobie w oczy. Jest tak zmieszany, taki zły na siebie, że muszę się uśmiechnąć, choć czuję smutek, zakłopotanie i pożądanie jednocześnie. A on podnosi z podłogi pelery nę i wręcza mi ją, odwracając wzrok. – Usiądziesz? – py tam niepewnie, okry wając się ponownie pelery ną. – Jutro będę niewolnicą, a ty Maską i możemy się nienawidzić, tak jak tego od nas oczekują. Ale teraz… Siada obok mnie, pamiętając o zachowaniu bezpiecznego dy stansu. Alchemia jednak wabi, kusi, rozpala. Ale on zacisnął szczęki i dłonie. Z ociąganiem odsuwam się od niego jeszcze kilka cali. – Opowiedz mi coś jeszcze – zachęcam go. – Jak się czułeś jako piątak? By łeś zadowolony, że opuszczasz Czarny Klif? Veturius odpręża się odrobinę, a ja wy ciągam z niego wspomnienia, tak jak dziadek wy ciągał informacje od wy straszony ch pacjentów. Noc mija na jego opowieściach o Czarny m Klifie i Plemieńcach, a także na moich wspomnieniach o pacjentach i dzielnicy. Nie rozmawiamy o nalotach i Próbach. Nie rozmawiamy o pocałunku i iskrzeniu między nami. Nie wiadomo kiedy niebo zaczy na jaśnieć. – Świt – zauważam. – Pora zacząć się nienawidzić. Veturius zakłada maskę i jego twarz tężeje. Potem chwy ta mnie za ręce i stawia na nogi. Wpatruję się w nasze dłonie, swoje smukłe palce splecione z jego, dużo większy mi, w ży laste mięśnie jego ramion, swoje kruche kości nadgarstków. Ciepło jego skóry łączy się z moim ciepłem. Moja dłoń w jego dłoni, to wy gląda jak znak. Unoszę głowę i patrzę mu w oczy, widzę żar, jaki w nich płonie, i serce zaczy na mi szy bciej bić. Ale on wy puszcza moją dłoń i odsuwa się. Oddaję mu pelery nę i szty let, jednak on kręci przecząco głową. – Zatrzy maj je. Żeby wrócić, musisz przejść przez teren szkoły i… – Jego spojrzenie zatrzy muje się na moim podarty m ubraniu i nagiej skórze. Szy bko odwraca wzrok. – Szty let też zatrzy maj. Scholarska dziewczy na zawsze powinna nosić broń, niezależnie od tego, co mówią przepisy. – Daje mi przedmiot leżący na komodzie. – Pochwa mocowana do uda. Szty let będzie w niej bezpiecznie spoczy wał i nikt go nie dostrzeże. Przy glądam mu się od nowa i wreszcie widzę go takiego, jaki jest naprawdę. – Gdy by ś potrafił by ć taki jak tutaj – kładę dłoń na jego sercu – zamiast taki, jakim cię
uczy nili, by łby ś wielkim imperatorem. – Pod palcami czuję jego bijące serce. – Ale oni nie pozwolą ci na to, prawda? Nie pozwolą, żeby ś okazy wał współczucie czy dobroć. Nie pozwolą ci zachować duszy. – Ja nie mam już duszy. – Odwraca ode mnie wzrok. – Zabiłem ją wczoraj na polu bitwy. Przy pomina mi się Spiro Teluman. I to, co powiedział mi przy ostatnim spotkaniu. – Są dwa rodzaje przewinień – powtarzam Veturiusowi my śl kowala. – Te, które ciągną cię na dno i czy nią bezuży teczny m, oraz te, które pobudzają do działania. Niech twoje winy dadzą ci energię. Niech przy pominają ci, kim chcesz by ć. Wy znacz sobie granice. I nigdy więcej ich nie przekraczaj. Masz duszę. Jest poraniona, ale jest. Nie pozwól jej sobie odebrać, Eliasie. Kiedy wy powiadam jego imię, nasze spojrzenia spoty kają się, wy ciągam dłoń i doty kam jego maski. Jest gładka i ciepła, jak wy polerowany przez wodę i ogrzany przez słońce kamień. Opuszczam rękę. Zostawiam go samego w pokoju, otwieram drzwi koszarowego baraku i wy chodzę wprost na wschodzące słońce.
XLII: Elias Choć drzwi baraku zamknęły się już za Laią, wciąż czuję na twarzy lekki jak piórko doty k jej palców. Widzę wy raz jej oczu, kiedy wy ciąga do mnie rękę, czułe, ciekawe spojrzenie, które zapiera mi dech w piersiach. I ten pocałunek. O, bogowie, jak dobrze by ło czuć jej ciało prężące się, spragnione. Kilka bezcenny ch chwil wolności. Wy zwolenia od tego, kim i czy m jestem. Zamy kam oczy, przy pominając sobie niedawne chwile, ale zaraz pojawiają się inne wspomnienia. Dużo bardziej mroczne. Laia sprawiła, że na kilka godzin zniknęły. Teraz jednak powróciły i nie dadzą już o sobie zapomnieć. Poprowadziłem swoich ludzi na rzeź. Zamordowałem przy jaciół. O mało nie zabiłem Heleny. Helena. Muszę do niej pójść. Wszy stko wy jaśnić. Zby t długo dzieli nas gniew. Może po ty m koszmarze, który przeży liśmy, uda nam się odnaleźć wspólną drogę. Ona ty m, co się stało, zapewne jest równie przerażona jak ja. I tak jak ja z pewnością ma tego dosy ć. Sięgam po wiszące na ścianie szable. Kiedy pomy ślę o ty m, czego z ich pomocą dokonałem, mam ochotę zrzucić je na wy dmy, mimo że to dzieło Telumana. Z drugiej strony przy wy kłem do noszenia broni. Bez niej czuję się nagi. Kiedy wy chodzę z baraku, na bezchmurny m niebie świeci bezduszne słońce. Wy daje się w jakiś sposób bluźniercze. Świat jest piękny, powietrze rozgrzane, a tam, w trumnach, leżą młodzi ludzie i czekają na powrót do ziemi. Wy brzmiewają bębny ogłaszające świt, teraz ogłaszają światu listę poległy ch. Każde imię przy wołuje z mojej pamięci obrazy i wrażenia – twarze, głosy, sy lwetki. Mam wrażenie, że zabici koledzy powstają z martwy ch wokół mnie, oto falanga duchów. Cyril Antonius. Silas Eburian. Tristas Equitius. Demetrius Galerius. Ennis Medalus. Darien Titius. Leander Vissan. Bębny biją dalej. Rodziny mogą zabierać ciała. W Czarny m Klifie nie ma cmentarza. W otoczeniu ty ch murów jedy ne, co pozostanie po poległy ch, to pustka tam, gdzie chodzili, i cisza tam, gdzie rozbrzmiewały ich głosy. Na podwórcu przed Wieżą Dzwonów kadeci ćwiczą pod okiem centuriona pchnięcia i wy pady. Powinienem się domy ślić, że komendantka nie odwoła lekcji dla upamiętnienia ty lu zabity ch studentów. Kiedy mijam centuriona, wita się ze mną skinieniem głowy. Jestem zdziwiony, że na jego twarzy nie widzę odrazy. Czy żby nie wiedział, że jestem mordercą? Nie widział wczorajszej walki? Jak możesz tego nie dostrzegać? Mam ochotę krzy czeć. Jak możesz udawać, że nic się nie stało?
Kieruję się w stronę urwiska. Helena będzie na wy dmach, tam zawsze opłakiwaliśmy poległy ch. Po drodze spoty kam Farisa i Dexa. Bez Tristasa, Demetriusa i Leandra u boku wy glądają dziwnie, jak jakieś zwierzę pozbawione nóg. Spodziewam się, że miną mnie bez słowa. Albo zaatakują za wy danie rozkazu, który pozbawił ich duszy. Ty mczasem przy stają cisi i przy gnębieni. Ich oczy są tak samo zaczerwienione jak moje. Dex gładzi się po karku, jego kciuk zatacza bezustannie kręgi wokół tatuażu. – Wciąż widzę ich twarze – odzy wa się. – I sły szę głosy. Długą chwilę stoimy w milczeniu. Czuję jednak, że łącząc się z nimi w żalu, pocieszając się ty m, że czują się równie podle jak ja, zachowuję się egoisty cznie. To ja jestem powodem ich udręczenia. – Wy kony waliście rozkazy – mówię. Taki ciężar jestem jeszcze w stanie unieść. – Rozkazy, które ja wy dawałem. Ich śmierć nie obciąża was. Obciąża mnie. Faris, cień tamtego wielkiego, radosnego chłopaka, patrzy mi prosto w oczy. – Teraz są wolni – mówi. – Wolni od augurów. Od Czarnego Klifu. Nie tak jak my. Dex i Faris odchodzą, a ja spuszczam się na linie na pusty nię, gdzie w cieniu urwiska siedzi ze skrzy żowany mi nogami Helena. Stopy aż po kostki ma zakopane w gorący m piasku. Jej bły szczące białozłociste włosy targa wiatr. Podchodzę do niej tak, jak podchodzi się do narowistego konia. – Nie musisz tak się skradać – odzy wa się, kiedy dzieli mnie od niej kilka kroków. – Nie jestem uzbrojona. Siadam obok niej. – Dobrze się czujesz? – Ży ję. – Przepraszam, Heleno. Wiem, że mi nie wy baczy sz, ale… – Przestań! Nie mieliśmy wy boru, Eliasie. Gdy by m to ja zdoby ła przewagę, postąpiłaby m tak samo jak ty. Zabiłam Cy rila. Zabiłam Silasa i Ly risa. Prawie zabiłam Dexa, ale w porę uciekł, a potem nie mogłam go znaleźć. – Na jej srebrzy stej twarzy zupełnie brak emocji, jakby została wy kuta z marmuru. Kim jest ta osoba? – Gdy by śmy odmówili walki – ciągnie Helena – wszy scy nasi przy jaciele by liby martwi. Co mieliśmy zrobić? – Ja zabiłem Demetriusa. – Wpatruję się w jej twarz, czekając na wy buch gniewu. Helena i Demetrius dorastali razem, kiedy zmarł jego brat. Ty lko ona zawsze wiedziała, co mu powiedzieć. – I… i Leandra. – Zrobiłeś, co musiałeś. Tak jak ja zrobiłam to, co musiałam. I tak jak Faris i Dex, i wszy scy pozostali, którzy ocaleli. – Wiem, że robili to, co musieli, ale wy kony wali rozkaz, który ja wy dałem. A powinienem by ł znaleźć w sobie dość sił, żeby takiego rozkazu nie wy dawać. – Wtedy ty by ś zginął, Eliasie. – Nie patrzy na mnie. Robi wszy stko, żeby przekonać siebie, że nic się nie stało. Że to, co zrobiliśmy, by ło konieczne. – Zginęliby też twoi ludzie. – „Walka zakończy się, kiedy ty, aspirancie Veturiusie, pokonasz dowódcę przeciwników albo zostaniesz przez niego pokonany ”. Gdy by m zdecy dował się umrzeć pierwszy, ży łby Tristas. I Leander. I Demetrius. I wszy scy pozostali, Heleno. Zak to wiedział, dlatego błagał Markusa,
żeby go zabił. Powinienem by ł zrobić to samo. A ty zostałaby ś imperatorem… – Albo augurowie ogłosiliby imperatorem Markusa, a ja zostałaby m jego niewolnicą… – Kazaliśmy naszy m ludziom zabijać. – Dlaczego ona tego nie rozumie? Dlaczego nie chce się z tym pogodzić? – Wy daliśmy rozkaz. I sami go wy konaliśmy. To jest niewy baczalne. – A jak to miało twoim zdaniem wy glądać? – Helena wstaje, ja też. – My ślałeś, że Próby będą łatwiejsze? Nie wiedziałeś, że może zdarzy ć się coś takiego? Oni obudzili drzemiące w nas głęboko lęki. Rzucili nas na łaskę stworów, które nie powinny istnieć. W końcu zwrócili nas przeciwko sobie. „Siła rąk, umy słu i serca”. Jesteś zaskoczony ? Jesteś naiwny ! Jesteś głupcem! – Nie wiesz, co mówisz, Heleno. O mało cię nie zabiłem… – Dzięki wam, bogowie! – Stoi naprzeciwko mnie, tak blisko, że kosmy k jej włosów muska moją twarz. – Ruszy łeś ostro do ataku. Po ty lu przegrany ch walkach podczas ćwiczeń nie by łam pewna, czy dasz radę. By łam przerażona. Bałam się, że zginiesz… – Jesteś nienormalna. – Cofam się o kilka kroków. – Nie czujesz żalu? Nie masz wy rzutów sumienia? Ci, który ch zabiliśmy, by li naszy mi przy jaciółmi. – By li żołnierzami – ripostuje Helena. – Żołnierzami Imperium, którzy polegli w honorowej walce. Będę ich czcić. Będę ich opłakiwać. Ale nie żałuję tego, co zrobiłam. Zrobiłam to dla Imperium. Zrobiłam to dla swoich ludzi. – Helena krąży nerwowo tam i z powrotem. – Nie rozumiesz tego, Eliasie? Próby to coś o wiele większego niż ty czy ja, niż nasze poczucie winy, nasz wsty d. My jesteśmy odpowiedzią na py tanie zadane pięćset lat temu. Kto będzie przewodził Imperium, kiedy linia Taiusa wy gaśnie? Kto stanie na czele półmilionowej armii? Kto pokieruje losem czterdziestu milionów dusz? – A co z naszy m losem? Z naszy mi duszami? – Nam dusze zabrano już dawno temu, Eliasie. – Nie, Heleno. – W uszach brzmią mi wciąż jeszcze słowa Lai, słowa, który m chcę wierzy ć. Który m muszę wierzy ć. „Masz duszę. Nie pozwól jej sobie odebrać, Eliasie”. – My lisz się. Nie mogę naprawić tego, co stało się wczoraj, ale kiedy nadejdzie czas Czwartej Próby, nie… – Przestań, Eliasie. – Helena kładzie palec na moich wargach, jej złość zamienia się w coś w rodzaju desperacji. – Nie składaj obietnic, póki nie wiesz, ile będą kosztować. – Wczoraj przekroczy łem granice. Drugi raz tego nie zrobię. – Nie mów tak. – Helena ma rozwiane włosy i zły bły sk w oku. – Jak możesz zostać imperatorem, skoro my ślisz w ten sposób? Jak możesz zwy cięży ć w Próbach, jeśli… – Nie chcę zwy cięży ć – odpowiadam jej. – Nigdy nie chciałem. Nie chciałem nawet w nich uczestniczy ć. Zamierzałem zdezerterować, Heleno. Zaraz po zakończeniu nauki, kiedy wszy scy by liby zajęci świętowaniem, chciałem uciec… Helena kręci z niedowierzaniem głową i wy ciąga przed siebie ręce, jakby nie chciała dopuścić do siebie moich słów. Ale ja nie przery wam. Ona musi to usły szeć. Musi poznać prawdę o ty m, kim jestem. – Nie uciekłem, ponieważ Kain powiedział mi, że jedy ną szansą dla mnie na odzy skanie wolności jest udział w Próbach. Chciałem, żeby ś to ty zwy cięży ła. Ja, Heleno, chcę zostać Krukiem Krwi. A wtedy będziesz mogła mnie uwolnić. – Uwolnić cię? Uwolnić? To jest wolność, Eliasie! Kiedy to wreszcie zrozumiesz? Jesteśmy Maskami. Naszy m przeznaczeniem jest władza, śmierć i przemoc. Tacy jesteśmy. Jak masz by ć wolny, jeśli tego nie zdobędziesz?
Ona żyje złudzeniami. Próbuję przy swoić sobie tę straszną prawdę, kiedy do moich uszu dociera odgłos zbliżający ch się kroków. Helena także je sły szy. Obracamy się jak na komendę i widzimy Kaina wy łaniającego się zza załomu skalnego. Towarzy szy mu oddział złożony z ośmiu legionistów. Nie komentuje naszej wy miany zdań, choć musiał ją sły szeć. – Pójdziecie z nami – rozkazuje. Legioniści się rozdzielają. Czterech trzy ma mnie, pozostała czwórka łapie Helenę. – Co się dzieje? – Próbuję się wy rwać z ich rąk, ale są więksi i silniejsi ode mnie i nie ustępują. – Co to ma znaczy ć? – To, aspirancie Veturiusie, jest Próba Lojalności.
XLIII: Laia Ledwie wchodzę do kuchni komendantki, podbiega do mnie Izzi. Ma cienie pod oczami i rozczochrane włosy, jakby całą noc nie spała. – Ży jesz! Jesteś…! My ślały śmy, że… – Skrzy wdzili cię, dziewczy no? – Kucharka staje za plecami Izzi. Ze zdumieniem zauważam, że ona też jest potargana i ma czerwone obwódki wokół oczu. Zabiera ode mnie pelery nę i widząc, w jakim stanie jest moje ubranie, każe Izzi przy nieść inne. – Dobrze się czujesz? – Nic mi nie jest. – Co jeszcze mam powiedzieć? Sama wciąż próbuję zrozumieć to wszy stko, czego się dowiedziałam. My ślę także o ty m, co Elias mówił na temat więzienia Bekkar, i jedno staje się dla mnie jasne – muszę naty chmiast stąd wy jść i skontaktować się z ruchem oporu. Muszę mieć pewność, gdzie jest przetrzy my wany Darin i co tu się naprawdę dzieje. – Dokąd cię zabrali? – Izzi wróciła z ubraniem. Przebieram się pospiesznie, starając się ukry ć swój szty let. Nie mam ochoty opowiadać im, co się wy darzy ło, a z drugiej strony wiem, że całą noc bały się o moje ży cie, więc nie chcę ich też okłamy wać. – Podarowali mnie w nagrodę Veturiusowi za zwy cięstwo w Trzeciej Próbie. – Widząc ich przerażony wzrok, dodaję szy bko: – Ale on mnie nie skrzy wdził. Do niczego nie doszło. – Czy żby ? – Dźwięk głosu komendantki mrozi mi krew w ży łach. Wszy stkie trzy – Izzi, kucharka i ja – obracamy się w stronę drzwi. – Do niczego nie doszło, powiadasz. – Komendantka przekrzy wia głowę. – To bardzo interesujące. Chodź ze mną. Idę za nią do jej gabinetu. Nogi mam jak z ołowiu. Kiedy jesteśmy już w środku, wodzę oczami po wizerunkach zabity ch wojowników na ścianach. Czuję się, jakby m by ła w gabinecie duchów. Komendantka zamy ka drzwi na klucz i obchodzi mnie dookoła. – Spędziłaś noc z aspirantem Veturiusem – stwierdza raczej niż py ta. – Tak, proszę pani. – Zgwałcił cię? Takie wstrętne py tanie zadaje z taką lekkością. Jakby py tała, ile mam lat albo jak mam na imię. – Nie, proszę pani. – A dlaczegóż to, skoro kilka dni temu wy dawał się tak bardzo tobą zainteresowany ? Nie potrafił utrzy mać rąk przy sobie w twojej obecności. Domy ślam się, że komendantka mówi o nocy w Święto Księży ca. Wy czuwa chy ba mój strach, bo podchodzi bliżej. – Ja… ja nie wiem. – A może ten chłopiec po prostu troszczy się o ciebie? Wiem, że ci pomaga. Przy niósł cię
kiedy ś z wy dm, potem wy bronił z rąk Markusa. – Robi kolejny krok w moim kierunku. – Ale mnie interesuje tamta noc, kiedy znalazłam was w kory tarzu dla służby. Co robiliście razem? Czy on ma z tobą jakieś konszachty ? Dał się skaperować? – Nie wiem, o czy m pani… – My ślałaś, że można mnie oszukać? My ślałaś, że nie wiem? O, bogowie. To niemożliwe. – Ja też mam swoich szpiegów, niewolnico. Wśród Morzan, wśród Plemieńców. – Dzieli nas już ty lko kilka cali, a jej uśmiech przy pomina cienką garotę zaciskającą się wokół mojej szy i. – Nawet w ruchu oporu. By łaby ś zaskoczona, gdy by m ci powiedziała, gdzie mam oczy. Te scholarskie szczury wiedzą ty lko to, co chcę, żeby wiedziały. Co kombinowali, kiedy ostatnio się z nimi widziałaś? Planowali coś spektakularnego? Jakąś akcję, w której weźmie udział mnóstwo ludzi? Pewnie jesteś ciekawa, co to takiego. Wkrótce się przekonasz. Zanim zdążę się zorientować, jej ramię oplata moją szy ję. Wy ry wam się, ale ona ty lko zacieśnia uścisk. Jej mięśnie napinają się, ale spojrzenie pozostaje niezmiennie obojętne. – Wiesz, co robię ze szpiegami? – Ja… nie… – Nie mogę oddy chać. Nie mogę my śleć. – Daję im nauczkę. Im i wszy stkim, którzy mają z nimi jakieś konszachty. Na przy kład takiej podkuchennej. – Nie, nie Izzi, tylko nie Izzi. Przed oczami zaczy nają mi wirować plamy, ale w ty m momencie rozlega się pukanie do drzwi. Komendantka puszcza mnie, a ja walę się na podłogę jak kłoda. Ty mczasem ona spokojnie, jakby wcale przed chwilą nie zamierzała zabić niewolnicy, otwiera drzwi. W progu stoi augurka, drobna i etery czna. Wzrokiem szukam za jej plecami legionistów, tak jak poprzednim razem, ale jest sama. – Pani komendantko – mówi augurka. – Przy szłam po dziewczy nę. – Nie mogę jej wy dać. Ona jest zbrodniarką i… – Przy szłam po dziewczy nę. – Twarz augurki przy biera surowy wy gląd. Długa chwilę mierzą się wzrokiem. – Oddaj mi ją i chodź. Czekają na nas w amfiteatrze. – Ona jest szpiegiem… – I zostanie odpowiednio ukarana. – Augurka odwraca się do mnie. Nie mogę od niej oderwać oczu. Przez chwilę widzę swoje odbicie w jej ciemny ch źrenicach. Serce zamiera mi w piersi, moja twarz jest bez ży cia. Nagle uświadamiam sobie, że augurka zabiera mnie do Kostuchy, że chwila mojej śmierci jest już bliska, bliższa niż w czasie nalotu na nasz dom, bliższa niż wtedy, kiedy pobił mnie Markus. – Proszę nie oddawać mnie w jej ręce – błagam komendantkę. – Proszę… Augurka nie pozwala mi dokończy ć. – Nie sprzeciwiaj się woli augurów, Keris Veturio. Poniesiesz klęskę. Albo pójdziesz do amfiteatru z własnej woli, albo zmuszę cię do tego. Więc jak będzie? Komendantka waha się, ty mczasem augurka czeka cierpliwie, nieporuszona. W końcu komendantka kiwa głową i kieruje się do drzwi. Po raz drugi zostaję związana i zakneblowana. Augurka podąża w ślad za komendantką, ciągnąc mnie za sobą.
XLIV: Elias – Pójdę spokojnie – mówię do żołnierzy, którzy wiążą Helenę i mnie i zasłaniają nam oczy. – Ale trzy majcie łapy z daleka. – W odpowiedzi jeden z nich wpy cha mi do ust knebel i zabiera szable. Legioniści prowadzą nas na szczy t urwiska i dalej, przez teren akademii. W pobliżu sły szę tupanie butów. Centurioni wy dają rozkazy i do moich uszu docierają słowa „amfiteatr” i „Czwarta Próba”. W niemy m proteście napinam wszy stkie mięśnie. Nie chcę wracać do miejsca, gdzie zabiłem przy jaciół. Już nigdy nie chcę postawić tam stopy. Idący przede mną Kain milczy. Czy czy ta teraz w moich my ślach? A może w my ślach Heleny ? Nieważne. Staram się o nim nie my śleć, a właściwie my śleć tak, jakby nie by ło go w pobliżu. „Lojalność, która ma złamać twoją duszę”. Jakże te słowa przy pominają to, o czy m mówiła Laia. „Masz duszę. Nie pozwól jej sobie odebrać”. Czuję, że to właśnie augurowie będą próbowali zrobić. I dlatego wy znaczam sobie teraz granicę, ry suję w my ślach linię, o której mówiła Laia. Nie przekroczę jej. Niezależnie od kosztów. Nigdy. Wy czuwam w pobliżu obecność Heleny. Czuję bijący od niej śmiertelny strach. – Eliasie. – Jej legioniści nie zakneblowali, może dlatego, że nie sprawiała wrażenia py skatej. – Posłuchaj mnie. Cokolwiek augurowie każą ci zrobić, musisz wy konać ich polecenie, rozumiesz? Ten, kto zwy cięży w tej Próbie, zostanie imperatorem. Augurowie powiedzieli, że nie będzie żadnego remisu. Bądź silny, Eliasie. Jeśli nie zwy cięży sz, wszy stko stracone. Niepokoi mnie stanowczość, z jaką to mówi. Czekam, aż powie coś jeszcze, ale albo ją zakneblowano, albo augur ją uciszy ł. Chwilę później sły szę już ty lko setki głosów. Dotarliśmy do amfiteatru. Legioniści prowadzą mnie po schodach w górę, a następnie zmuszają do klęknięcia. Obok mnie ląduje na kolanach Helena. Rozwiązują nam ręce, zdejmują z oczu przepaski i wy jmują knebel. – Widzę, że nałoży li ci kaganiec, bękarcie. Szkoda, że nie nosisz go zawsze. Obok Heleny klęczy Markus i wpatruje się we mnie nienawistnie. Jego ciało jest skulone jak ciało węża gotowego do skoku. Prócz szty letu u pasa nie ma żadnej broni. Jego bronią jest jad. Zak zawsze wy dawał się słabszy m z braci, ale przy najmniej próbował trzy mać Węża na wodzy. Bez brata Markus zupełnie zdziczał. Ignoruję jego uwagi i staram się przy gotować do tego, co ma za chwilę nastąpić. Legioniści zostawiają nas na podwy ższeniu. Przed nami stoi Kain i wpatruje się nieruchomo w wejście do amfiteatru, jakby na coś czekał. Pozostali augurowie, obszarpane cienie, które samą swoją obecnością nadają stadionowi ponury wy gląd, otaczają półkolem podwy ższenie. Liczę, jest ich trzy naścioro razem z Kainem. To znaczy, że jednego brakuje. Try buny amfiteatru są wy pełnione po brzegi. Dostrzegam gubernatora i całą radę miejską. Dziadek siedzi kilka rzędów za lożą komendantki, otoczony członkami osobistej ochrony, i wpatruje się we mnie.
– Pani komendantka się spóźnia. – Helena wskazuje ruchem głowy pusty fotel mojej matki. – My lisz się, Aquillo – wtrąca się Markus. – Przy jdzie o właściwej porze. – W tej samej chwili w wejściu pojawia się moja matka. A za nią czternasta augurka, która mimo drobnej postury ciągnie za sobą związaną i zakneblowaną dziewczy nę. Dostrzegam grzy wkę czarny ch włosów i serce zamiera mi w piersi. To Laia. Co ona tu robi? Dlaczego jest związana? Komendantka siada na swoim miejscu, a augurka zostawia Laię u boku Kaina. Niewolnica chce coś powiedzieć, ale knebel skutecznie jej to uniemożliwia. – Aspiranci… – Kiedy Kain zaczy na mówić, w amfiteatrze zapada cisza. Ty lko stado mew przelatuje nad głowami widzów z głośny m skrzekiem. I gdzieś z miasta dolatuje śpiewne nawoły wanie domokrążcy zachwalającego swój towar. – Ostatnia Próba jest Próbą Lojalności. Imperium wy dało na tę niewolnicę wy rok śmierci. – Kain wskazuje na Laię, a ja czuję gwałtowny skurcz w żołądku. Nie! Ona jest niewinna! Nie zrobiła nic złego! Laia wy bałusza oczy z przerażenia. Próbuje wy cofać się na kolanach, ale ta sama augurka, która ją tu przy prowadziła, klęka za nią i unieruchamia Laię żelazny m uściskiem. Zupełnie jak rzeźnik trzy mający jagnię, zanim je zarżnie. – Kiedy dam wam znak – konty nuuje Kain głosem tak spokojny m, jakby nie chodziło o śmierć siedemnastoletniej dziewczy ny – wszy scy jednocześnie spróbujecie wy konać egzekucję. Zwy cięzcą zostanie ta osoba, która wy kona rozkaz. – Tak nie wolno, Kainie! – wy bucham. – Imperium nie ma powodu, żeby ją zabijać. – Powód nia ma znaczenia, aspirancie Veturiusie. Liczy się ty lko lojalność. Jeśli nie wy konasz polecenia, przegrasz. A karą za przegraną jest śmierć. Przy pominam sobie pole bitwy ze swojego koszmaru i krew zasty ga mi w ży łach. Leander, Demetrius, Ennis – oni wszy scy tam by li. Zabiłem ich w swoim śnie. Laia też tam by ła, z poderżnięty m gardłem, zamglony m wzrokiem, włosami rozsy pany mi wokół głowy. Przecież jeszcze tego nie zrobiłem, my ślę z rozpaczą. Nie zabiłem jej. Augur przy gląda się całej naszej trójce, a potem bierze z ręki legionisty jedną z zabrany ch mi szabel i kładzie ją na podwy ższeniu przed nami w jednakowej odległości od Markusa, od Heleny i ode mnie. – Wy konać! Moje ciało wie, co ma robić, zanim mózg wy da komendę, i doskakuję do Lai. Jeśli stanę pomiędzy nią a pozostały mi, może będzie miała jakąś szansę. Nie obchodzi mnie teraz, co widziałem w senny m koszmarze. Nie zabiję jej. I nie pozwolę zabić nikomu innemu. Docieram do niej przed Heleną i Markusem, obracam się i szy kuję do odparcia ataku ze strony jednego z nich lub obojga naraz. Ty mczasem Helena, zamiast rzucić się na Laię, doskakuje do Markusa i uderza go pięścią w skroń. Markus, nie spodziewając się jej ataku, pada jak kłoda, a Helena zrzuca go z podwy ższenia i kopie jego szablę w moim kierunku. – Szy bko, zrób to, Eliasie! – krzy czy. – Zanim zrobi to Markus! Kiedy spostrzega, że bronię dziewczy ny, zamiast ją zabić, wy daje z siebie dziwny, stłumiony dźwięk. Tłum na widowni wstrzy mał oddech i obserwuje scenę w milczeniu.
– Nie rób tego, Eliasie! – woła teraz Helena. – Nie teraz. Już prawie koniec. Będziesz imperatorem. Zapowiedziany m. Proszę. Eliasie, pomy śl, co mógłby ś zrobić dla… dla Imperium. – Mówiłem, że pewny ch granic nie przekroczę. – Wy powiadając te słowa, czuję dziwny spokój. Od ty godni nie by łem taki spokojny. Laia spogląda to na mnie, to na Helenę. – To jest ta granica. Nie zabiję jej. Helena podnosi z ziemi szablę. – W takim razie odsuń się. Ja to zrobię. Załatwię to szy bko. – Zbliża się do mnie powoli, nie spuszczając wzroku z mojej twarzy. – Eliasie, ona umrze niezależnie od tego, co zrobisz. Imperium wydało wyrok. Jeśli jedno z nas tego nie zrobi, zrobi to Markus. W końcu się ocknie. Możemy to zakończyć wcześniej. Jeśli ona musi umrzeć, niech przynajmniej wyniknie z tego coś dobrego. Ja zostanę imperatorem, a ty będziesz Krukiem Krwi. – Robi kolejny krok w moją stronę. – Wiem, że nie interesuje cię tron – przemawia do mnie łagodnie. – Ani dowodzenie Czarną Gwardią. Kiedy ś tego nie rozumiałam. Ale teraz już rozumiem. Dlatego, jeśli pozwolisz mi się ty m zająć, to przy sięgam na wszy stkie świętości, w tej samej chwili, w której zostanę ogłoszona imperatorem, zwolnię cię z przy sięgi wobec Imperium. Będziesz mógł pójść, dokądkolwiek zechcesz, i robić, cokolwiek zapragniesz. Nie będziesz miał żadny ch zobowiązań. Będziesz wolny. Przez cały czas przy glądam się jej ciału, czekając na moment, w który m mięśnie sprężą się do ataku, ale teraz podnoszę wzrok i patrzę jej w oczy. „Będziesz wolny ”. Tę jedy ną rzecz, jakiej pragnę od zawsze, ona podaje mi na srebrnej tacy i składa przy ty m przy sięgę, której – wiem o ty m – nie złamie. Przez krótką, straszną chwilę zastanawiam się nad jej propozy cją. Pragnę tego bardziej niż czegokolwiek innego na świecie. Wy obrażam sobie siebie wy pły wającego z portu Navium, docierającego do południowy ch królestw, gdzie nikt nie będzie chciał panować nad moim ciałem i duszą. Ty lko ciałem. Bo jeśli pozwolę Helenie zabić Laię, to nie będę już miał duszy. – Jeśli zamierzasz ją zabić – zwracam się do Heleny – najpierw musisz zabić mnie. Dostrzegam łzę spły wającą po jej policzku i na chwilę wczuwam się w jej położenie. Chce to zrobić, ty mczasem to nie żaden wróg nie dopuszcza jej do Lai, ty lko ja. Jesteśmy dla siebie wszy stkim, a ja ją zdradzam. Po raz kolejny. I nagle sły szę głuchy odgłos, którego nie można pomy lić z niczy m – odgłos stali zatapianej w ciele. Za moimi plecami Laia upada na twarz, pociągając za sobą augurkę trzy mającą ją za ręce. Twarz Lai zasłania chmura rozrzucony ch włosów. Nie widzę jej oczu ani ust. – Nie! Laio! – W jednej chwili jestem przy niej, potrząsam nią, próbuję przewrócić na plecy. Ale nie mogę się pozby ć przeklętej augurki, która przy ciska ją swoim ciałem i cała trzęsie się z przerażenia. Laia milczy, a jej ciało leży bezwładnie jak szmaciana lalka. Dostrzegam rękojeść szty letu, który upadł na deski podestu, i raptownie powiększającą się kałużę krwi. Nikt, kto stracił ty le krwi, nie mógł przeży ć. Markus. Zby t późno dostrzegam go stojącego z ty łu sceny. Zby t późno przy chodzi mi do głowy, że Helena i ja powinniśmy go zabić, a nie ry zy kować, że powróci. W osłupienie wprawia mnie eksplozja dźwięków, jaka towarzy szy śmierci Lai. Z ty sięcy gardeł wy doby wa się dziki ry k. A dziadek wrzeszczy głośniej niż zraniony by k. Markus wskakuje na podest i wiem, że zamierza się ze mną rozprawić. Czekam na niego. Chcę
pozbawić go ży cia za to, co zrobił. Czuję na ramieniu dłoń Kaina, który chce mnie powstrzy mać. Nagle brama amfiteatru otwiera się szeroko. Markus rozgląda się zaskoczony, kiedy z głośny m tętentem kopy t wpada przez bramę zdy szany ogier. Legionista, który go dosiada, zeskakuje na ziemię, a bestia staje dęba. – Imperator – obwieszcza posłaniec – Imperator nie ży je! Ród Taia upadł! – Kiedy ? – przery wa mu komendantka. Na jej twarzy daremnie szukam zaskoczenia. – Jak? – Ruch oporu dokonał zamachu. Został zabity w drodze do Serry, o dzień drogi od miasta. On i cała jego świta. Nawet dzieci. „Cierpliwy bluszcz oplata i dusi potężny dąb. Droga staje się jasna przed samy m końcem”. Tak brzmiała przepowiednia, o której komendantka wspominała w swoim gabinecie kilka ty godni temu. Teraz nabrała ona sensu. Bluszcz to ruch oporu. A dąb to imperator. – Ludu Imperium, studenci Czarnego Klifu, aspiranci. – Kain puszcza moje ramię a jego głos grzmi, wstrząsa fundamentami amfiteatru i ucisza powstałą panikę. – I oto wizje augurów się spełniły. Imperator nie ży je, musi zatem zrodzić się nowa władza, aby Imperium nie upadło. – Aspirancie Veturiusie. Miałeś szansę okazać swoją lojalność. Ale ty, zamiast zabić dziewczy nę, broniłeś jej. Zamiast słuchać moich rozkazów, zlekceważy łeś je. – Oczy wiście, że zlekceważy łem! – Nie wierzę, że to mówię. – To by ła Próba Lojalności dla mnie. Ty lko ja przejmowałem się losem tej dziewczy ny. Ta Próba to by ł jakiś żart… – Ta Próba powiedziała nam to, co musieliśmy wiedzieć. Nie nadajesz się na imperatora. Zostajesz pozbawiony nazwiska i stopnia. Jutro o świcie przed Wieżą Dzwonów w Czarny m Klifie zostanie na tobie wy konany wy rok śmierci przez ścięcie. Dwóch augurów zakuwa mnie w łańcuchy. Nie zauważy łem wcześniej ty ch łańcuchów. Wy czarowali je? Jestem zby t oszołomiony, by się bronić. Augurka, która przy trzy my wała Laię, teraz podnosi z wy siłkiem jej ciało i znosi je z podestu. – Aspirantko Aquilla – ciągnie Kain. – Szkolono cię do walki z wrogiem. Ale zawahałaś się, kiedy stanęłaś przed obliczem Veturiusa, i uległaś jego ży czeniom. Taka lojalność wobec kolegi jest godna pochwały, ale nie przy stoi imperatorowi. Z całej waszej trójki ty lko aspirant Farrar starał się wy pełnić mój rozkaz bez py tania, za to z niezachwianą lojalnością wobec Imperium. Dlatego ogłaszam go zwy cięzcą Czwartej Próby. Twarz Heleny jest blada jak papier. Ani ona, ani ja nie jesteśmy w stanie ogarnąć umy słem farsy, jaka rozgry wa się na naszy ch oczach. – Aspirantko Aquilla. – Kain sięga po szablę Heleny. – Czy pamiętasz, co poprzy sięgłaś? – Nie chcecie chy ba… – Ja dotrzy muję danego słowa, aspirantko. Czy ty dotrzy masz swojego? Aquilla patrzy na augura, tak jak się patrzy na niewiernego kochanka, ale bierze z jego ręki szablę. – Dotrzy mam. – W takim razie uklęknij i złóż hołd wiernopoddańczy, ponieważ my, augurowie, ogłaszamy Markusa Antoniusa Farrara imperatorem zapowiadany m w przepowiedniach, naczelny m wodzem wojańskiej armii, imperatorem invictusem, władcą udzielny m. Ciebie zaś, aspirantko Aquilla, ogłaszamy Krukiem Krwi, jego zastępcą i szablą wy pełniającą jego wolę. Twoja przy sięga wierności straci swą moc dopiero w dniu twojej śmierci. Przy sięgnij.
– Nie! – wołam z cały ch sił. – Heleno, nie rób tego! Helena obraca się w moją stronę, a jej spojrzenie jest niczy m nóż wbijany w moje ciało. Ty tak zdecy dowałeś, Eliasie, zdają się mówić jej oczy. Wy brałeś ją. – Jutro – mówi dalej Kain – po egzekucji Veturiusa, koronujemy Zapowiedzianego. – Spogląda na Węża. – Imperium jest twoje, Markusie. Markus z uśmiechem ogląda się przez ramię, a ja zdaję sobie sprawę, że widziałem ten jego gest setki razy. W taki sposób rzucał spojrzenie bratu, kiedy znieważy ł przeciwnika, wy grał w walce albo z jakiegokolwiek innego powodu triumfował. Ale teraz jego uśmiech szy bko gaśnie. Bo Zaka już tu nie ma. Jego twarz staje się nieprzenikniona. Na Helenę patrzy bez zarozumialstwa czy triumfu. Ten jego całkowity brak jakichkolwiek uczuć mrozi mi krew w ży łach. – Czekam na twój hołd, Aquillo – odzy wa się beznamiętnie. – Kainie – zwracam się do augura. – On nie jest godny. Wiesz o ty m. On jest szalony. Doprowadzi Imperium do ruiny. Nikt mnie nie słucha. Ani Kain, ani Helena, ani nawet Markus. Kiedy Helena otwiera usta, jest taka, jaką powinna by ć Maska – spokojna, opanowana, beznamiętna. – Składam hołd wiernopoddańczy Markusowi Antoniusowi Farrarowi, imperatorowi, który został Zapowiedziany, naczelnemu wodzowi wojańskiej armii, imperatorowi invictusowi, władcy udzielnemu. Będę jego Krukiem Krwi, jego zastępcą, szablą wy pełniającą jego wolę aż do śmierci. Przy sięgam. Następnie pochy la głowę i oddaje Wężowi swoją szablę.
CZĘŚĆ III CIAŁO I DUSZA
XLV: Laia – Jeśli chcesz ży ć, dziewczy no, to udawaj, że jesteś martwa. W zgiełku, jaki powstaje w tłumie, ledwie sły szę zdy szany szept augurki. Nie mogąc pojąć faktu, że z jakichś sobie ty lko znany ch powodów augurka chce mi pomóc, milczę. Kiedy wali się na podest, przy gniatając mnie ciężarem swojego ciała, szty let, który Markus rzucił i który trafił ją w bok, wy pada z rany. Krew rozlewa się po podeście, a ja wzdry gam się na bolesne wspomnienie babci, która umierała w podobnej kałuży krwi. – Nie ruszaj się – szepcze augurka. – Choćby nie wiem co się działo. Robię, co każe, choć Elias wzy wa moje imię i próbuje ją ze mnie ściągnąć. Posłaniec ogłasza śmierć imperatora. Elias zostaje skazany na śmierć i zakuty w łańcuchy. A ja leżę nieruchomo. Ale kiedy augur o imieniu Kain zapowiada koronację, wy daję z siebie zduszony okrzy k. Po koronacji więźniowie z cel śmierci zostaną straceni, a to oznacza, że o ile ruch oporu nie wy dostanie Darina z więzienia, on jutro umrze. Czy aby na pewno? Mazen twierdzi, że Darin jest w celi śmierci w Bekkar. A Elias mówi, że w Bekkar nie ma cel śmierci. Chce mi się krzy czeć z rozpaczy. Potrzebne mi wy jaśnienia. Jedy ną osobą, która może ich udzielić, jest Mazen, a jedy ny m sposobem odszukania go jest wy dostanie się stąd. Nie mogę jednak tak po prostu wstać i pójść sobie. Wszy scy są przekonani, że nie ży ję. Poza ty m Elias właśnie poświęcił dla mnie ży cie. Nie mogę go tak zostawić. Leżę bezwładnie, niepewna, co począć, kiedy augurka podejmuje decy zję za mnie. – Ty lko się porusz, a zginiesz – ostrzega, złażąc ze mnie wreszcie. Kiedy spojrzenia wszy stkich kierują się na rozgry wającą się tuż obok scenę, ona bierze mnie na ręce i niesie w kierunku bramy amfiteatru. Jesteś martwa. Całkiem realnie sły szę głos tej kobiety w swojej głowie. Udawaj, że jesteś martwa. Moja głowa kiwa się na wszy stkie strony, kończy ny zwisają bezwładnie. Mam zamknięte oczy, ale kiedy augurka poty ka się i o mało nie przewraca, bezwiednie je otwieram. Nikt tego nie zauważa, za to ja mam okazję dostrzec na mgnienie oka twarz Eliasa. I chociaż widziałam, jak aresztują mojego brata i zabijają dziadków, chociaż by łam bita i okaleczana, i odwiedziłam wy brzeże królestwa śmierci, to nigdy nie czułam takiego przy gnębienia i bezradności, jakie dostrzegam w tej chwili w oczach Eliasa. Augurka odzy skuje równowagę. Jej dwaj koledzy zajmują miejsce po obu stronach, tak jak bracia chronią swoją młodszą siostrzy czkę w gęsty m tłumie. Moje ubranie z czarnego jedwabiu przesiąkło jej krwią. Augurka jest tak zagubiona, że nie wiem, skąd bierze siły, żeby iść dalej. – Augurowie nie umierają – odzy wa się do mnie przez zaciśnięte zęby. – Za to krwawią. Docieramy do bramy amfiteatru, przekraczamy ją, augurka znajduje wnękę w murze i stawia mnie na ziemi. Spodziewam się, że wy jaśni, dlaczego przy jęła zamiast mnie cios szty letu, ale ona po prostu odchodzi, uty kając i wspierając się na ramieniu braci. Zza bramy amfiteatru zerkam jeszcze raz na klęczącego, skutego łańcuchami Eliasa. Rozum
podpowiada mi, że nie mogę nic dla niego zrobić, a jeśli spróbuję, zginę. Nie mogę się jednak zdoby ć na to, żeby tak zwy czajnie odejść. – Jesteś cała. – Kain wy cofuje się chy łkiem z amfiteatru wy pełnionego rozgadany m tłumem. – To dobrze. Chodź za mną. – Podchwy tuje spojrzenie, które rzucam Eliasowi, i kręci głową. – Nie możesz mu w tej chwili pomóc – tłumaczy Kain. – Sam przy pieczętował swój los. – Więc to już koniec? – Jestem zbulwersowana bezdusznością Kaina. – Elias nie chciał mnie zabić i z tego powodu umrze? Chcecie go ukarać za okazanie miłosierdzia? – Takie są reguły Prób – tłumaczy Kain. – Aspirant Veturius je złamał. – Wasze reguły są niedorzeczne. Poza ty m Elias nie by ł jedy ny m, który nie podporządkował się waszy m poleceniom. Markus miał mnie zabić, a nie zrobił tego. Mimo to ogłosiliście go imperatorem. – On my śli, że cię zabił. I upaja się ty m faktem. Ty lko to się liczy. Chodź, musisz opuścić teren akademii. Jeśli komendantka dowie się, że przeży łaś, nie będziesz miała szans. Wmawiam sobie, że augur ma rację i rzeczy wiście nie mogę nic zrobić dla Eliasa. Mimo to czuję zażenowanie. Już raz tak postąpiłam. Zostawiłam bliską osobę swojemu losowi, a potem żałowałam. – Jeśli nie pójdziesz ze mną, twój brat zginie. – Augur wy czuwa mój niepokój i naciska. – Czy tego chcesz? Rusza w kierunku głównej bramy akademii, a ja po kilku straszny ch chwilach niezdecy dowania odwracam się plecami do Veturiusa i idę za augurem. Elias jest przedsiębiorczy i pomy słowy, może znajdzie sposób, by uniknąć śmierci. A ja nie, Laio, sły szę głos Darina. Musisz mi pomóc. Legioniści pełniący wartę przy bramie wy dają się nas nie zauważać, kiedy wy chodzimy poza teren akademii. Ciekawa jestem, czy to jakaś augurska sztuczka. Dlaczego on mi pomaga? Czego będzie chciał w zamian? Jeśli nawet potrafi czy tać w moich my ślach, to nie daje tego po sobie poznać. Wiedzie mnie pospiesznie przez dzielnicę ilustrian, a potem duszny mi ulicami Serry. Kain prowadzi mnie tak zawiłą drogą, że można by pomy śleć, iż sam nie wie, dokąd idziemy. Nikt nie zwraca na nas uwagi i nikt nie mówi o śmierci imperatora czy koronacji Markusa. Te wiadomości jeszcze tu nie dotarły. Pomiędzy mną i Kainem rozciąga się coraz grubsza zasłona milczenia. Jak mu uciec i trafić na kogoś z ruchu oporu? Wy rzucam tę my śl z umy słu, żeby augur jej nie podchwy cił, ale przecież już o ty m pomy ślałam, więc jest za późno. Zerkam na niego nieufnie. Czy on naprawdę czy ta wszy stkie moje my śli? – Tak naprawdę to nie jest czy tanie w my ślach – mamrocze Kain, a ja insty nktownie obejmuję się ramionami i odsuwam od niego, choć wiem, że to nie ochroni moich my śli. – My śli są skomplikowane – tłumaczy. – Panuje w nich bałagan. Są splątane jak gałęzie winorośli, poukładane warstwami jak osady w kanionie. Musimy przedrzeć się przez plątaninę gałęzi, wy odrębnić osady. Musimy przetłumaczy ć i rozszy frować. O, bogowie. Co on o mnie wie? Wszystko? Może nic? – Od czego mam zacząć, Laio? Wiem, że wszy stko, co robisz, ma na celu odnalezienie i ocalenie brata. Wiem, że twoi rodzice by li najlepszy mi w historii przy wódcami ruchu oporu. Wiem, że podkochujesz się w bojowniku ruchu oporu o imieniu Keenan, ale nie jesteś pewna, czy
on odwzajemni twoją miłość. Wiem, że jesteś szpiegiem ruchu oporu. – Skoro wiesz, że jestem szpiegiem… – Wiem – przery wa mi Kain. – Ale to nie ma znaczenia. – W jego oczach dostrzegam zadawniony smutek, jakby wspominał kogoś dawno zmarłego. – Inne my śli mówią wy raźniej o ty m, kim w głębi duszy jesteś. W nocy dręczy cię samotność, jakby niebiosa spadały na ciebie i dusiły swoimi zimny mi rękami… – To nie… ja… Ale Kain mnie nie słucha. Patrzy gdzieś przed siebie, mówi ury wany mi zdaniami, jakby zdradzał własne najskry tsze tajemnice, a nie moje. – Boisz się, że nigdy nie będziesz tak odważna jak twoja matka. Boisz się, że twoje tchórzostwo przy czy ni się do śmierci brata. Pragniesz zrozumieć, dlaczego rodzice przedkładali ruch oporu nad własne dzieci. Twoje serce pragnie Keenana, ale ciało rozpala się, kiedy w pobliżu jest Elias Veturius. Twoje… – Przestań! – Nie mogę znieść tego, że ktoś wie o mnie aż ty le. – Jesteś, Laio, pełna ży cia i ciemności, pełna sił i ducha. Pojawiasz się w naszy ch snach. Spłoniesz, ponieważ jesteś żarem w popiołach. To jest twoim przeznaczeniem. A szpiegowanie dla ruchu oporu to ty lko drobna cząstka twojego ży cia. Ty le, co nic. Szukam odpowiednich słów, ale nic nie przy chodzi mi do głowy. To niedobrze, że on wie o mnie tak dużo, a ja o nim prakty cznie nic. – Informacje o mnie są nic niewarte, Laio – odpowiada na moje niezadane py tanie. – Jestem pomy łką. Błędem, czy stą złośliwością, chciwością i nienawiścią. Jestem winny. My wszy scy, augurowie, jesteśmy winni. – Wzdy cha. Patrzy mi w oczy i jego wy znanie znika z mojego umy słu jak znika sen po przebudzeniu. – Jesteśmy na miejscu. Rozglądam się niepewnie. Przede mną ciągnie się spokojna uliczka zabudowana dwoma rzędami identy czny ch domów. Czy to dzielnica merkatorów? A może dzielnica cudzoziemców? Nie potrafię odgadnąć. Na ulicy jest niewielu ludzi, więc ty m trudniej mi rozpoznać okolicę. – Co tu robimy ? – Jeśli chcesz ocalić brata, musisz porozmawiać z ruchem oporu – wy jaśnia augur. – Przy prowadziłem cię do nich. – Wskazuje ulicę przed nami. – Siódmy dom po prawej. W piwnicy. Drzwi są otwarte. – Dlaczego mi pomagasz? – py tam. – Gdzie jest haczy k? – Nie ma żadnego haczy ka. Nie mogę odpowiedzieć na twoje py tanie. Powiem ci ty lko, że mamy wspólne interesy. Przy sięgam na wszy stko, że cię nie oszukam. A teraz biegnij tam. Nie ma chwili do stracenia, a czasu pozostało ci niewiele. Choć mówi spokojnie, wy czuwam w jego głosie zniecierpliwienie. To ty lko wzmaga mój niepokój. Dziękuję mu skinieniem głowy i idę pod wskazany adres. *** Tak jak powiedział augur, ty lne drzwi prowadzące do piwnicy są otwarte. Pokonuję dwa stopnie w dół i czuję ostrze szty letu na szy i. – Laia? – W smudze światła pojawia się Keenan. Opuszcza broń. Jego rude włosy sterczą we wszy stkie strony, a niestarannie owinięty wokół bicepsu bandaż jest przesiąknięty krwią. Na
chorobliwie bladej skórze wy raźnie widoczne są teraz jego piegi. – Jak nas znalazłaś? Nie powinno cię tutaj by ć. To niebezpieczne. Szy bko – ogląda się przez ramię – chodź, zanim Mazen cię zobaczy. – Odkry łam wejście do Czarnego Klifu. Muszę mu o nim powiedzieć. I jest coś jeszcze… Szpieg. – Nie, Laio – powstrzy muje mnie Keenan. – Nie możesz… – Kto tam jest? – Sły szę zbliżające się kroki i chwilę później ukazuje się głowa Mazena. – A, Laia. Śledziłaś nas. – Mężczy zna rzuca wrogie spojrzenie Keenanowi, jakby to on by ł temu winny. – Przy prowadź ją. Mówi to takim tonem, że włosy stają mi dęba i zaczy nam szukać pod sukienką rękojeści szty letu, który dał mi Elias. – Posłuchaj mnie, Laio – szepcze mi do ucha Keenan, kiedy schodzimy po schodach. – Niezależnie od tego, co on ci powie, ja… – Chodźcie tu. – Mazen przery wa Keenanowi, kiedy wchodzimy do piwnicy. – Nie mam dużo czasu. – Piwnica jest nieduża, w kącie stoją skrzy nki z jakimś towarem, a pośrodku okrągły stół. Przy stole siedzi dwóch mężczy zn, Eran i Haider. Mierzą mnie zimny m spojrzeniem. Zastanawiam się, czy jeden z nich jest szpiegiem komendantki. Mazen kopniakiem podsuwa mi rozklekotane krzesło. Taka forma zachęty, żeby m usiadła. Keenan stoi tuż za mną i nerwowo przestępuje z nogi na nogę. Staram się na niego nie patrzeć. – No więc, Laio – odzy wa się Mazen, kiedy sadowię się na krześle. – Masz dla nas jakieś informacje? Oprócz tego, że imperator nie ży je? – Skąd…? – Ponieważ jestem jedny m z ty ch, którzy go zabili. Powiedz lepiej, czy wy brali już nowego imperatora. – Tak. – Mazen zabił imperatora? Chciałaby m, żeby powiedział coś więcej, ale widzę, że zaczy na się niecierpliwić. – Wy brali Markusa. Koronacja odbędzie się jutro. Mazen wy mienia spojrzenia ze swoimi ludźmi i wstaje. – Eran, wy ślij posłańców. Haider, powiedz wszy stkim, że mają by ć w pogotowiu. Keenan, zajmij się dziewczy ną. – Zaczekaj! – Zry wam się z krzesła. – Mam coś jeszcze. Wejście do Czarnego Klifu. Po to tu przy szłam. Żeby ś mógł uwolnić Darina. Poza ty m powinieneś wiedzieć coś jeszcze… – Chcę mu powiedzieć o szpiegu, ale nie pozwala mi dokończy ć. – Nie ma żadnego tajnego wejścia do Czarnego Klifu. A nawet jeśli jest, to nie jestem na ty le głupi, żeby atakować akademię Masek. – Jak w takim razie… – Jak? – Zamy śla się. – Dobre py tanie. Jak spławić dziewczy nę, która przy padkowo w najbardziej nieodpowiednim momencie trafia do twojej kry jówki i twierdzi, że jest dawno zaginioną córką Lwicy ? Jak ugłaskać najważniejszą frakcję w ruchu oporu, która bezsensownie upiera się, żeby pomóc dziewczy nie w uwolnieniu brata? Co zrobić, żeby sprawić wrażenie, że się jej pomaga, choć nie ma na to ani czasu, ani ludzi? Zasy cha mi w gardle.
– Powiem ci jak – ciągnie Mazen. – Daje się dziewczy nie misję do wy pełnienia. Misję, z której nie wróci. Wy sy ła się ją do Czarnego Klifu, tam gdzie ży ją zabójcy jej rodziców. Daje jej się zadanie, które jest niemożliwe do wy konania, na przy kład śledzenie najgroźniejszej kobiety Imperium albo zdoby cie informacji na temat Prób, zanim one się rozpoczną. – Ty … ty wiedziałeś, że to komendantka zabiła… – Nic do ciebie nie mam, dziewczy no. Ale Sana zagroziła, że wy cofa swoich ludzi z mojej organizacji, jeśli ci nie pomogę. Od dawna szuka pretekstu i kiedy ty się pojawiłaś, wreszcie go znalazła. Ale ja potrzebuję jej i jej ludzi bardziej niż kiedy kolwiek wcześniej. Całe lata poświęciłem na odbudowanie tego, co Imperium zniszczy ło, zabijając twoją matkę. Nie mogłem pozwolić, żeby ś teraz to wszy stko zepsuła. Spodziewałem się, że komendantka pozbędzie się ciebie w ciągu kilku dni, może nawet godzin. Ale ty przeży łaś. Kiedy przy niosłaś informacje, prawdziwe informacje, na spotkanie w Święto Księży ca, moi ludzie ostrzegli mnie, że Sana i jej frakcja zamierzają zawrzeć układ. Sana miałaby zażądać uwolnienia twojego brata z Centralnego Więzienia. Problem polegał na ty m, że przy niosłaś informację, która nie pozwalała mi wy słać ludzi na taką akcję. – Informację o przy jeździe imperatora do Serry – przy pominam sobie. – Kiedy mi o ty m powiedziałaś, wiedziałem, że będę potrzebował wszy stkich ludzi, którzy mi pozostali, żeby dokonać zamachu na imperatora. A taki zamach to znacznie ważniejsze zadanie niż ratowanie twojego brata, sama przy znasz. Przy pominam sobie słowa komendantki. „Te scholarskie szczury wiedzą ty lko to, co chcę, żeby wiedziały. Co kombinowali, kiedy ostatnio się z nimi widziałaś? Planowali coś spektakularnego?” Czuję się zdruzgotana. Ruch oporu nie wie, że ułatwił zadanie komendantce. Keris Veturia chciała, żeby imperator zginął. Ruch oporu zabił imperatora i najważniejsze osoby z jego dworu, jego miejsce zajął Markus i teraz nie dojdzie do wojny domowej pomiędzy rodem Taia i Czarny m Klifem. Ty głupcze!, mam ochotę krzy czeć. Wpadłeś w zastawioną przez nią pułapkę! – Musiałem zadowolić frakcję Sany – ciągnie Mazen. – Musiałem też trzy mać cię od nich z dala. Dlatego postawiłem przed tobą jeszcze trudniejsze zadanie. Miałaś znaleźć tajne przejście do najpilniej strzeżonej wojańskiej fortecy, jeśli nie liczy ć więzienia Kauf. Powiedziałem Sanie, że od tego zależy powodzenie akcji uwolnienia twojego brata i że nie mogę zdradzić nic więcej. A potem dałem jej i wszy stkim pozostały m bojownikom zadanie dużo ważniejsze od ratowania głupiej dziewczy ny i jej brata – dokonanie rewolucji. Zbliża do mnie swoją twarz, oczy mu płoną. – To ty lko kwestia czasu, kiedy rozejdzie się wieść, że Taius nie ży je. A wtedy zapanuje chaos, wy buchną zamieszki. Na to czekamy. Żałuję, że twoja matka nie może tego zobaczy ć. – Nie wspominaj o mojej matce. – Jestem tak wściekła, że zapominam powiedzieć mu o szpiegu. Zapominam powiedzieć, że komendantka dowie się, jaki jest ten jego wielki plan. – Moja matka ży ła zgodnie z kodeksem honorowy m izzat, a ty chcesz zdradzić jej dzieci, draniu? Ją także zdradziłeś? Mazen obchodzi stół dookoła, na jego szy i nabrzmiewają ży ły. – Wskoczy łby m za Lwicą do ognia. Poszedłby m za nią do piekła. Ale ty nie jesteś taka, jak twoja matka, Laio. Bardziej przy pominasz ojca. A twój ojciec by ł słaby. A jeśli chodzi o izzat, zachowujesz się jak dziecko. Nie masz pojęcia, co to słowo oznacza.
Brakuje mi tchu. Muszę się oprzeć o stół, żeby zachować równowagę. Zerkam na Keenana, ale on unika mojego spojrzenia. Zdrajca. Wiedział od początku, że Mazen nie ma zamiaru mi pomóc? Śmiał się w duchu, patrząc, jak głupią dziewczy nę wy sy łają z kolejną beznadziejną misją? Kucharka miała rację. Nie powinnam by ła ufać Mazenowi. Nie powinnam by ła ufać żadnemu z nich. Darin też to wiedział. Chciał zmienić świat, ale zrozumiał, że nie może tego dokonać z rebeliantami. Zdał sobie sprawę, że nie są godni jego zaufania. – Mój brat nie siedzi w Bekkar, prawda? Czy on ży je? Mazen wzdy cha. – Nikt nie wie, dokąd Wojanie zabrali twojego brata. Daj sobie spokój, dziewczy no. Nie zdołasz go uratować. Łzy cisną mi się do oczu, ale przeły kam je z gory czą. – Powiedz mi ty lko, gdzie on jest. – Staram się zachować spokój. – Jest w mieście? W Centralny m Więzieniu? Przecież wiesz. Powiedz mi. – Keenan! Pozbądź się jej – rozkazuje Mazen. – Ale gdzie indziej. W tej okolicy szy bko znaleźliby ciało. Czuję się tak, jak niedawno musiał się czuć Elias. Zdradzona. Opuszczona. Strach ściska mi gardło, ale staram się nad sobą panować. Keenan chce mnie chwy cić za rękę, ale robię unik i sięgam po szty let Eliasa. Ludzie Mazena rzucają się w moją stronę, ale jestem szy bsza i już po chwili trzy mam ostrze przy gardle ich dowódcy. – Cofnijcie się! – wołam. Z ociąganiem opuszczają broń. W uszach pulsuje mi krew. Nie czuję w tej chwili strachu, ty lko złość. – Powiedz, gdzie jest mój brat, kłamliwy skurwy sy nu! – Mazen milczy, więc dociskam ostrze mocniej i na jego szy i pojawia się cienka krwawa bruzda. – Mów, albo poderżnę ci gardło! – Powiem – wy rzuca z siebie chrapliwie. – On jest w Kauf. Przetransportowali go tam statkiem dzień po Święcie Księży ca. Kauf. Trudno mi w to uwierzy ć. I trudno z ty m się pogodzić. Kauf, więzienie, w który m torturowano i stracono moich rodziców i siostrę. Kauf, więzienie, w który m osadzano najgorszy ch zbrodniarzy. Żeby cierpieli. Żeby w nim zgnili. Żeby zdechli. To koniec, uświadamiam sobie. Wszy stko, czego doświadczy łam – chłosty, okaleczenia, bicie – nie ma już znaczenia. Ci z ruchu oporu zabiją mnie. Darin umrze w więzieniu. Nic nie mogę zrobić. Ale cały czas trzy mam szty let przy szy i Mazena. – Zapłacisz za to – mówię. – Przy sięgam na bogów, na gwiazdy, zapłacisz za to. – Wątpię. – Zerka mi przez ramię. Odwracam się, ale za późno. Widzę rude włosy i brązowe oczy, a potem czuję już ty lko potworny ból w skroni i zapadam się w ciemność. *** Kiedy odzy skuję przy tomność, pierwszy m wrażeniem jest ulga, że nie umarłam. A następny m wściekłość, gdy dostrzegam twarz Keenana. Zdrajca! Oszust! Kłamca!
– Dzięki wam, bogowie. – Sły szę jego głos. – Bałem się, że uderzy łem zby t mocno. Nie… zaczekaj… – Sięgam po szty let. Wraca mi świadomość, a z nią mordercze insty nkty. – Nie zamierzam cię skrzy wdzić. Proszę, wy słuchaj mnie. Mojej broni nigdzie nie ma. Rozglądam się z rozpaczą. On mnie za chwilę zabije. Jesteśmy w jakiejś wielkiej szopie. Przez szpary w ścianie ze zwichrowany ch desek sączy się słoneczne światło, pod ścianami walają się stosy narzędzi ogrodniczy ch. Gdy by udało mi się uciec, mogłaby m znaleźć kry jówkę gdzieś w mieście. Komendantka jest przekonana, że nie ży ję, jeśli więc uda mi się pozby ć bransolet, mogę opuścić Serrę. I co potem? Mam wrócić do Czarnego Klifu po Izzi, żeby uchronić ją przed torturami komendantki? A może pomóc Eliasowi? Czy wreszcie udać się w drogę do Kauf i uwolnić Darina? Więzienie znajduje się ty siąc mil stąd i nie mam pojęcia, jak tam dotrzeć. Nie zdołam przeży ć na pustkowiu, w dodatku patrolowany m przez Wojan. A jeśli nawet jakimś cudem dotrę pod mury więzienia, to jak przedostanę się do środka? I jak stamtąd wy jdę? Darin może do tej pory umrzeć. Może już nie ży je. On nie umarł. Gdy by nie ży ł, wiedziałaby m o ty m. Wszy stko to przy chodzi mi na my śl w jednej chwili. Zry wam się na nogi i sięgam po grabie. Teraz najważniejsze, żeby uciec Keenanowi. – Laio, nie! – Chwy ta mnie za ręce i przy ciska je do moich boków. – Nie zamierzam cię zabijać. Przy sięgam! Posłuchaj mnie. Wpatruję się w jego ciemne oczy i nienawidzę siebie za swoją słabość i głupotę. – Wiedziałeś! Wiedziałeś, że Mazen nie zamierza mi pomóc. A mówiłeś, że mój brat siedzi w celi śmierci. Wy korzy stałeś mnie… – Nie wiedziałem. – Skoro nie wiedziałeś, to dlaczego uderzy łeś mnie tam, w piwnicy ? Dlaczego nie protestowałeś, kiedy Mazen kazał ci mnie zabić? – Gdy by m zaprotestował, Mazen zrobiłby to sam. – Ból, który dostrzegam w oczach Keenana, każe mi wy słuchać go do końca. W tej chwili niczego nie ukry wa. – Mazen zamknął wszy stkich, którzy mu się sprzeciwiali. „Odseparował”, jak się wy raził, dla ich własnego dobra. Sana jest trzy mana pod strażą. Nie mogłem pozwolić, żeby to samo zrobił ze mną. Przecież musiałem ci pomóc. – Wiedziałeś, że Darin został przetransportowany do Kauf? – Nikt z nas nie wiedział. Mazen rozgry wał wszy stko bardzo dy skretnie. Nigdy nie sły szeliśmy, co donoszą z więzienia jego szpiedzy. Nigdy też nie zdradził nam swojego planu uwolnienia Darina. Kazał mi mówić, że twój brat jest w celi śmierci. Może liczy ł na to, że sprowokuje cię do podjęcia ry zy ka i zginiesz. – Keenan puszcza moje ręce. – Ufałem mu, Laio. Kierował ruchem oporu od dziesięciu lat. Jego wizja, jego poświęcenie, to wszy stko spajało naszą organizację. – To, że jest dobry m przy wódcą, nie oznacza, że jest dobry m człowiekiem. Okłamy wał cię. – Jaki jestem głupi, że tego nie dostrzegłem. Sana podejrzewała, że nie można mu ufać. A kiedy zauważy ła, że ty i ja… że się zaprzy jaźniliśmy, podzieliła się ze mną swoimi podejrzeniami. W pierwszej chwili by łem pewny, że się my li. Ale potem, na ostatnim spotkaniu, Mazen powiedział, że twój brat jest przetrzy my wany w Bekkar. To nie miało sensu, bo Bekkar to małe więzienie. Gdy by twój brat tam siedział, już dawno by śmy kogoś przekupili, żeby go wy dostać. Nie wiem, dlaczego Mazen to powiedział. Może my ślał, że nie zwrócę na to uwagi.
A może wy straszy ł się, kiedy zdał sobie sprawę, że zmusisz go do dotrzy mania słowa. Keenan wy ciera łzę z mojego policzka. – Powiedziałem Sanie, co Mazen mówił o więzieniu Bekkar, ale tamtej nocy mieliśmy zaatakować imperatora. Sana starła się z Mazenem dopiero po akcji, ale mnie kazała trzy mać się od tego z daleka. I dobrze zrobiła. My ślała, że jej frakcja poprze ją, ty mczasem wszy scy się od niej odwrócili, kiedy Mazen ich przekonał, że Sana stanowi przeszkodę dla jego rewolucy jny ch planów. – Rewolucja się nie uda. Komendantka od samego początku wiedziała, że jestem szpiegiem. Wiedziała też, że ruch oporu zamierza zabić imperatora. Ktoś z ruchu oporu donosi jej o wszy stkim. Keenan blednie. – Czułem, że z ty m atakiem na imperatora zby t łatwo nam poszło. Próbowałem to powiedzieć Mazenowi, ale on nie słuchał. Więc komendantka cały czas chciała, żeby śmy zaatakowali. Chciała się pozby ć Taiusa. – Będzie też przy gotowana na wy buch rewolucji Mazena, Keenanie. Zdławi ruch oporu. Keenan szuka czegoś w kieszeniach. – Muszę uwolnić Sanę. Powiedzieć jej o szpiegu w naszy ch szeregach. Jeśli uda jej się przekonać Tarika i pozostały ch dowódców ze swojej frakcji, to by ć może powstrzy ma ich, zanim wpadną w pułapkę. Ale najpierw… – Wy jmuje z kieszeni małą papierową paczuszkę i kwadratowy kawałek skóry i daje mi je. – To jest kwas, dzięki niemu pozbędziesz się bransolet. – Tłumaczy mi, jak go powinnam uży ć, i każe dwukrotnie powtórzy ć, żeby sprawdzić, czy dobrze zapamiętałam. – Nie pomy l się, kwasu jest bardzo mało. I trudno go zdoby ć. Zostań tu dzisiaj na noc. A jutro rano, kiedy dzwon wy bije czwartą, idź nad rzekę do doków. Odszukaj galerę o nazwie Zły Kot. Powiedz kapitanowi, że masz do przewiezienia klejnoty dla jubilerów w Silas. Nie mów, jak masz na imię, nie wy mieniaj też mojego imienia. Ukry ją cię w ładowni. Popły niecie w górę rzeki do Silas, podróż potrwa około trzech ty godni. Tam się spotkamy. I wtedy zastanowimy się, jak pomóc Darinowi. – On umrze w Kauf, Keenanie. Może nawet nie doczekać końca mojej podróży. – Przeży je. Wojanie wiedzą, jak utrzy my wać ludzi przy ży ciu, jeśli im na ty m zależy. Więźniowie przetrzy my wani w Kauf mają cierpieć, nie umierać. Niektórzy wy trzy mują kilka miesięcy, ale są i tacy, którzy przetrwali kilka lat. „Póki trwa ży cie – mawiała babcia – jest nadzieja”. We mnie nadzieja rozbły sła na nowo, niczy m ogarek świecy w ciemności. Keenan mnie stąd zabierze. Zabierze mnie z dala od Czarnego Klifu. I pomoże uratować Darina. – Jeszcze jest moja przy jaciółka Izzi. Ona bardzo mi pomogła. Ale komendantka wie, że dużo ze sobą rozmawiały śmy. Muszę ją ocalić. Obiecałam to sobie. – Przy kro mi, Laio. Mogę wy dostać stąd ciebie, ale nikogo więcej. – Dziękuję – mówię szeptem. – Możesz uznać, że spłaciłeś dług wobec mojego ojca… – My ślisz, że robię to ze względu na niego? Ze względu na pamięć o nim? – Keenan zbliża swoją twarz, wpatruje się we mnie ty mi swoimi prawie czarny mi oczami. Jest tak blisko, że czuję jego oddech na policzku. – Może tak by ło na początku. Ale teraz już nie. Ty i ja, Laio, jesteśmy tacy sami. Po raz pierwszy, odkąd pamiętam, nie czuję się samotny. Dzięki tobie. Nie mogę… nie mogę przestać o tobie my śleć. Próbowałem. Próbowałem wy rzucić cię z pamięci…
Dłoń Keenana wędruje powoli po moim ramieniu ku twarzy. Druga gładzi krągłość moich bioder. Odgarnia moje włosy, odsłaniając twarz, jakby szukał czegoś, co zgubił. A potem przy ciska mnie do ściany, kładzie dłoń na karku i przy ciąga do siebie. I całuje – mocno, pożądliwie. Ten pocałunek wisiał w powietrzu od wielu dni, nie dawał mi spokoju, niecierpliwie na niego czekałam. Stoję przez chwilę nieruchomo, zupełnie odrętwiała, w głowie wiruje mi twarz Eliasa i słowa wy powiedziane przez augura. „Twoje serce pragnie Keenana, ale ciało rozpala się, kiedy w pobliżu jest Elias Veturius”. Odpy cham od siebie te słowa. Chcę tego. Pragnę Keenana. On też mnie pragnie. Chcę zatracić się w zbliżeniu naszy ch spleciony ch dłoni, doty ku jego jedwabisty ch włosów. Wciąż jednak widzę Eliasa, a kiedy Keenan odsuwa się ode mnie, nasze spojrzenia się nie spoty kają. – Będziesz tego potrzebowała. – Oddaje mi szty let Eliasa. – Znajdę cię w Silas. I znajdę sposób dotarcia do Darina. Zajmę się wszy stkim. Obiecuję. Dla świętego spokoju kiwam głową, ale coś, sama nie wiem co, niepokoi mnie w jego głosie. Chwilę później Keenan wy chodzi, a ja wpatruję się w paczuszkę z kwasem. Moja przy szłość, moja wolność, wszy stko jest w ty m mały m zawiniątku. Ile Keenana kosztowała ta paczuszka? Ile zapłacił za miejsce na statku? A jaką zapłaci cenę, kiedy Mazen zorientuje się, że jego bliski współpracownik go zdradził? On ty lko chce mi pomóc. Niepokoją mnie jednak jego słowa: „Znajdę cię w Silas. I znajdę sposób dotarcia do Darina. Zajmę się wszy stkim. Obiecuję”. Kiedy ś tego potrzebowałam. Potrzebowałam kogoś, kto powie mi, co mam robić. Kogoś, kto się mną zajmie i mnie ochroni. I co mnie spotkało? Zdrada. Niepowodzenie. Nie mogę oczekiwać, że Keenan załatwi za mnie wszy stko. Muszę też my śleć o Izzi, która by ć może doznaje teraz szy kan ze strony komendantki za to, że przedłoży ła przy jaźń nad swoje bezpieczeństwo. I o Eliasie, który poświęcił dla mnie ży cie. Szopa wy daje mi się nagle duszna i ciasna. Podchodzę do drzwi. W mojej głowie rodzi się już plan, na razie w zary sie, ale już tak dziwaczny i na ty le szalony, że może się powieść. Biegnę przez miasto, przez plac Straceń, mijam doki. Przede mną dzielnica zbrojeniowa i kuźnia. Muszę odnaleźć Spiro Telumana.
XLVI: Elias Mijają godziny. A może dni. Nie mogę tego sprawdzić. Dźwięk dzwonów z Czarnego Klifu nie dociera do lochów. Nie sły szę nawet bębnów. Granitowe ściany mojej pozbawionej okna celi mierzą półtorej stopy, żelazne sztaby w drzwiach mają dwa cale grubości. Nie ma tu strażników. Nie są potrzebni. Dziwne. Przeży ć na Wielkim Pustkowiu, pokonać w walce stwory nie z tego świata, upaść tak nisko, by zabić swoich przy jaciół, i teraz umrzeć w kajdanach, w masce na twarzy, będąc pozbawiony m nazwiska, uznany m za bękarta, potraktowany m jak zdrajca i morderca. Jak człowiek, którego ży cie nic nie znaczy. Jakiż by łem głupi, my śląc, że choć chciano ze mnie zrobić maszy nę do zabijania, to pewnego dnia mogę stać się wolny. Nie powinienem by ł słuchać Kaina. Trzeba by ło zdezerterować z Czarnego Klifu, kiedy nadarzy ła się pierwsza okazja. Owszem, ścigano by mnie, ale przy najmniej ży łaby Laia. Ży łby Demetrius i Leander, i Tristas. A teraz jest już za późno. Laia nie ży je. Markus został imperatorem. Helena jest Krukiem Krwi. A ja wkrótce będę martwy. Stracony jak liść na wietrze. My śl o ty m wszy stkim, co się stało, nie daje mi spokoju. Jak mogło do tego dojść? Jak Markus, ten szalony, zdeprawowany Markus mógł zostać władcą Imperium? Wciąż mam przed oczami scenę, kiedy Kain ogłasza go imperatorem, a Helena klęka i składa mu hołd. Walę głową o kraty, żeby pozby ć się tej bolesnej wizji. On odniósł sukces tam, gdzie ciebie spotkała porażka. On pokazał swą siłę, a ty słabość. Czy powinienem by ł zabić Laię? Gdy by m to zrobił, ja by łby m dzisiaj imperatorem. W końcu ona i tak zginęła. Przemierzam swoją celę. Pięć kroków w jedną stronę, pięć z powrotem. Zaczy nam żałować, że tamtego dnia wniosłem Laię na rękach na szczy t urwiska. Że tańczy łem z nią, rozmawiałem, spoty kałem się z nią. Że nie panowałem nad swoim umy słem i nieustannie kierowałem ku niej swe my śli. To zwróciło na nią uwagę augurów. Z ich wy boru została nagrodą za Trzecią Próbę i ofiarą Czwartej. Laia nie ży je dlatego, że zwróciłem na nią uwagę. I ty le mi przy szło z próby ratowania własnej duszy. Wy bucham głośny m śmiechem, którego dźwięk przy pominający tłuczone szkło odbija się echem od ścian ponurego lochu. A czego się spodziewałem? Kain powiedział przecież wy raźnie: kto zabije dziewczy nę, ten wy jdzie zwy cięsko z Próby. Nie mogłem uwierzy ć, że panowanie nad Imperium może się sprowadzać do pry mity wnej brutalności. „Jesteś naiwny, Eliasie. Jesteś głupcem”. Tak powiedziała Helena ledwie kilka godzin temu. Całkowicie zgadzam się z tobą, Heleno. Chcę odpocząć, ale we śnie pojawia się pole bitwy. Jest tam Leander, Ennis, Demetrius, Laia – wszy scy martwi. Moje ofiary mają otwarte oczy, patrzą na mnie, a sen jest tak realisty czny, że czuję zapach krwi. Mam wrażenie, że sam jestem martwy i włóczę się po który mś kręgu piekielny m. Kilka godzin, a może ty lko kilka minut później zry wam się. naty chmiast dociera do mnie, że
nie jestem sam. – Koszmar? Przed drzwiami celi stoi moja matka. Zastanawiam się, od jak dawna mi się przy gląda. – Ja też miewam koszmary. – Sięga dłonią do tatuażu na szy i. – Twój tatuaż. – Od dawna chciałem zapy tać ją o ten zawijas. Teraz, kiedy i tak czeka mnie śmierć, nie mam nic do stracenia. – Co to jest? – Nie spodziewam się odpowiedzi, ale ku mojemu zaskoczeniu ona rozpina guziki munduru i unosi koszulę, ukazując kawałek bladej skóry. To, co brałem za jakiś abstrakcy jny wzór, okazuje się fragmentem liter układający ch się w opasujący jej tułów napis: ZAWSZE ZWYCIĘSCY. Unoszę ze zdziwienia brwi. Nie spodziewałem się, że Keris Veturia dumnie obnosi się z rodowy m zawołaniem, zwłaszcza jeśli weźmie się pod uwagę jej stosunki z dziadkiem. Część liter sprawia wrażenie wy tatuowany ch później niż pozostałe. Pierwsze Z jest rozmy te, jakby powstało wiele lat temu, natomiast drugie C wy gląda, jakby znalazło się tam kilka dni temu. – Brakowało tuszu? – py tam. – Coś w ty m rodzaju. Nie py tam więcej o tatuaż, matka powiedziała wszy stko, co zamierzała. Teraz przy gląda mi się w milczeniu. Ciekawe, o czy m my śli. Maski zwy kle potrafią czy tać w ludzkich twarzach. Wy starczy mi popatrzeć kilka sekund na człowieka i wiem, czy ta druga osoba jest zdenerwowana czy przestraszona, szczera czy obłudna. Ale własna matka jest dla mnie zagadką, jej twarz nie zdradza żadny ch emocji. W głowie kłębią mi się py tania, które, jak sądziłem, zepchnąłem dawno na daleki plan. Kim jest mój ojciec? Dlaczego zostawiłaś mnie na pewną śmierć? Dlaczego mnie nie kochałaś? Jest już za późno, żeby je zadać. Za późno, żeby odpowiedzi mogły mieć jakiekolwiek znaczenie. – Znienawidziłam cię w chwili, kiedy zaistniałeś – mówi spokojnie. Wbrew sobie spoglądam na nią. Nic nie wiem na temat swojego poczęcia. Mamie Rila powiedziała mi ty lko, że gdy by plemię Saif nie znalazło mnie porzuconego na pusty ni, umarłby m. Matka zaciska palce na prętach więziennej kraty. Ma takie drobne dłonie. – Próbowałam cię spędzić – wy znaje. – Stosowałam pluskwicę, gorzknik, wroty cz i tuzin inny ch ziół. Nic nie działało. Dobrze się rozwijałeś kosztem mojego zdrowia. Kilka miesięcy chorowałam. W końcu udało mi się namówić mojego dowódcę, żeby mnie wy słał w jednoosobową misję na pusty nię. Miałam tropić rebeliantów. Dzięki temu nikt nic nie wiedział, nikt niczego nie podejrzewał. A ty rosłeś i rosłeś. Zrobiłeś się taki wielki, że nie mogłam dosiąść konia ani walczy ć na szable. Nie mogłam spać. Nie mogłam nic robić. Pozostało mi ty lko czekać, aż się urodzisz, a wtedy cię zabić. Opiera się czołem o kraty, ale nie przestaje patrzeć mi w oczy. – Znalazłam akuszerkę, Plemienkę. Towarzy szy łam jej przy kilkunastu porodach, nauczy łam się wszy stkiego, czego potrzebowałam, a potem ją otrułam. Pewnego zimowego poranka poczułam bóle. Wszy stko by ło przy gotowane. Jaskinia. Ognisko. Ciepła woda i ręczniki. Nie czułam strachu. Cierpienie i krwawienie nie by ło mi obce. Samotność by ła moim przy jacielem. A złość pomagała przetrwać. Kilka godzin później pojawiłeś się na świecie, a ja nie chciałam cię nawet dotknąć. – Odry wa się od krat i zaczy na wędrować tam i z powrotem. – Musiałam zająć się sobą, sprawdzić, czy nie wdała się jakaś infekcja, czy nic mi nie zagraża. Nie mogłam pozwolić, żeby zabił mnie mój sy n, skoro nie udało się to jego ojcu. Poddałam się jednak
słabości, jakiemuś pierwotnemu zwierzęcemu insty nktowi. Obmy łam ci twarz i usta. Otworzy łeś oczy. I to by ły moje oczy. Nie płakałeś. By łoby mi łatwiej, gdy by ś zapłakał. Skręciłaby m ci kark, tak jak ukręcałam łby kurczakom i Scholarom. Otuliłam cię, wzięłam na ręce, nakarmiłam. Potem trzy małam cię w ramionach i patrzy łam, jak śpisz. By ł środek nocy, taka pora, kiedy wszy stko wy daje się nierzeczy wiste. O świcie, kiedy już mogłam chodzić, wsiadłam na konia i zawiozłam cię do najbliższego obozowiska Plemieńców. Obserwowałam je już od jakiegoś czasu i wpadła mi tam w oko jedna kobieta. By ła młoda i wy glądało na to, że nie ma dzieci. Mamie Rila. – Zaczekałam, aż zapadnie zmierzch. Zostawiłam cię w jej namiocie, na jej posłaniu. I odjechałam. Po kilku godzinach wróciłam. Musiałam cię odnaleźć i zabić. Nikt nie mógł się dowiedzieć o twoim istnieniu. By łeś moją pomy łką, sy mbolem mojej klęski. Ale kiedy wróciłam w to samo miejsce, karawana już odjechała. Co gorsza, plemię się rozdzieliło. Wcześniej popełniłam jeden błąd, ty m razem drugi. Sześć lat później augurowie przy prowadzili cię do Czarnego Klifu. Mój ojciec kazał mi wrócić z misji na pusty ni. Och, Eliasie… Nie mogę uwierzy ć. Po raz pierwszy z jej ust padło moje imię. – Musiałby ś sły szeć, co on mówił. „Kurwa. Dziwka. Ulicznica. Co powiedzą nasi wrogowie? A co powiedzą sprzy mierzeńcy ?” Jak się później okazało, nie powiedzieli nic. Już on o to zadbał. Kiedy udało ci się przeży ć pierwszy rok w akademii, kiedy dostrzegł w tobie swoją własną siłę, stałeś się jego oczkiem w głowie. Wielki Quin Veturius ty le lat czuł się rozczarowany, a teraz nareszcie miał następcę, z którego mógł by ć dumny. Wiesz, sy nu, że by łam najlepszą studentką w tej akademii z całego swojego pokolenia? Najszy bszą. Najsilniejszą. Kiedy ukończy łam akademię, złapałam więcej ty ch mętów z ruchu oporu niż cały mój rocznik razem wzięty. To ja osobiście ujarzmiłam Lwicę. Ale mojego ojca to nie obchodziło. Ani przed twoimi narodzinami, ani ty m bardziej kiedy pojawiłeś się w akademii. Kiedy przy szedł czas wy znaczenia swojego następcy i spadkobiercy, mnie w ogóle nie wziął pod uwagę. Wy brał ciebie, bękarta. Znienawidziłam go za to. I ciebie, rzecz jasna. Ale bardziej niż was nienawidziłam siebie. Za to, że by łam taka słaba. Za to, że nie zabiłam cię, kiedy miałam taką możliwość. Poprzy sięgłam sobie, że nigdy już nie popełnię takiego błędu. Nigdy więcej nie okażę słabości. – Podchodzi ponownie do kraty i wbija we mnie wzrok. – Wiem, co czujesz. Wy rzuty sumienia. Złość. Wracasz my ślami do przeszłości i wy obrażasz sobie, że zabijasz tę scholarską dziewczy nę, tak jak ja wy obrażałam sobie, że zabijam ciebie. Ten żal ci ciąży. Gdy by ś ty lko to zrobił! Gdy by ty lko nie zabrakło ci siły ! Jeden błąd i zmarnowałeś sobie ży cie. Czy to nie tortura? Kiedy zdaję sobie sprawę, że moja matka chy ba nigdy wcześniej przed nikim tak się nie otworzy ła, czuję dziwną mieszaninę odrazy i współczucia. Ona przy jmuje moje milczenie za aprobatę. Po raz pierwszy i pewnie ostatni w ży ciu widzę w jej oczach cień smutku. – To okrutna prawda, ale nie ma od niej odwrotu. Jutro umrzesz. Nic i nikt tego nie powstrzy ma. Ani ja, ani ty, ani nawet mój nieugięty ojciec, chociaż próbował. Niech pociechą będzie ci my śl, że twoja śmierć przy niesie spokój twojej matce. Że prześladujące mnie od dwudziestu lat poczucie klęski nareszcie zniknie. Będę wolna. Przez kilka długich chwil nie mogę wy doby ć z siebie słowa. To tak? Ja mam umrzeć, a ona mówi to, co i tak wiem od dawna? Że mnie nienawidzi? Że jestem jej największy m ży ciowy m
błędem? Nie, to nieprawda. Powiedziała, że kiedy ś by ła istotą ludzką. Że wiedziała, co to litość. Nie zostawiła mnie na pusty ni, jak mi mówiono. Podrzucając mnie Mamie Rila, darowała mi ży cie. Ale kiedy chwila słabości minęła, kiedy zapomniała o miłosierdziu, stała się ty m, kim jest teraz. Bezduszny m potworem. – Jeśli czegoś żałuję – odzy wam się – to tego, że nie chciałem umrzeć wcześniej. Tego, że nie poderżnąłem sobie gardła, zamiast zabijać przy jaciół w Trzeciej Próbie. – Wstaję i podchodzę do niej. – Nie żałuję, że nie zabiłem Lai. Nigdy tego nie będę żałował. My ślę o ty m, co powiedział mi Kain, kiedy w nocy staliśmy na szczy cie wieży i patrzy liśmy na bezkres pusty ni. „Będziesz miał szansę osiągnięcia prawdziwej wolności – ciała i duszy ”. I nagle przestaję czuć się oszołomiony i przegrany. To jest to, o czy m mówił Kain – wolność. Mogę iść na śmierć, wiedząc, że postąpiłem właściwie. Mogę powiedzieć, że mam duszę. Mogę ocalić trochę dobra, nie stając się podobny do matki, umierając za coś, co warte jest śmierci. – Nie wiem, co ci się przy trafiło – zwracam się do matki. – Nie wiem, kim by ł mój ojciec ani dlaczego go znienawidziłaś, ale wiem, że moja śmierć cię nie wy zwoli. Nie przy niesie ci spokoju. To nie ty mnie zabijasz. To ja wy brałem śmierć. Ponieważ wolę umrzeć, niż stać się podobny do ciebie. Wolę umrzeć, niż ży ć bez miłosierdzia, bez honoru, bez duszy. Zaciskam dłonie na prętach krat i patrzę jej prosto w oczy. Na krótką chwilę pancerz pęka i w jej spojrzeniu pojawia się zmieszanie. Zaraz jednak znów jest ono zimne jak stal. Nieważne. W tej chwili jest mi jej po prostu żal. – Jutro to ja zostanę wy zwolony. Nie ty. Puszczam kratę i cofam się w głąb celi. Siadam na posadzce i zamy kam oczy. Nie widzę, jak odchodzi. Nie sły szę. Nie obchodzi mnie to. Śmiertelny cios jest moim wy zwoleniem. Śmierć idzie po mnie. Zbliża się. Jestem gotowy na jej spotkanie.
XLVII: Laia Przez kilka długich minut przez otwarte drzwi obserwuję zajętego pracą Telumana, zanim zbiorę się na odwagę, żeby wejść do środka. Ostrożnie, starannie odmierzany mi uderzeniami młota wy kuwa pasek rozpalonego żelaza. Jego wy tatuowane ramiona bły szczą od potu. – Darin jest w Kauf. Ręka z uniesiony m młotem zasty ga w powietrzu. Niepokój w jego oczach, jaki wy wołały moje słowa, dziwnie mnie uspokaja. Przy najmniej jeden człowiek przejmuje się losem mojego brata w takim samy m stopniu jak ja. – Został wy słany tam dziesięć dni temu – dodaję. – Zaraz po Święcie Księży ca. – Pokazuję mu swoje ramiona z bransoletami na nadgarstkach. – Muszę go odszukać. Teluman zastanawia się, a ja wstrzy muję oddech. Pomoc Telumana jest pierwszy m punktem w moim planie, którego powodzenie zależy w dużej mierze od tego, czy inni ludzie zrobią to, o co ich poproszę. – Zamknij drzwi – odzy wa się wreszcie. Zdjęcie bransolet z przegubów rąk zajmuje mu prawie trzy godziny. W ty m czasie prawie wcale się nie odzy wa, ty lko od czasu do czasu py ta, czy czegoś potrzebuję. Uwolniwszy mnie od żelazny ch obręczy, daje mi balsam na otarte nadgarstki, a sam znika w pomieszczeniu na zapleczu. Chwilę później wraca z pięknie zdobioną szablą, tą samą, którą odganiał ghule w dniu naszego pierwszego spotkania. – To jest pierwsza prawdziwa szabla Telumana, którą zrobiłem dla Darina – wy jaśnia. – Zabierz ją. Kiedy go uwolnisz, przekaż mu ją i powiedz, że Spiro Teluman będzie na niego czekał w Wolny m Kraju. Powiedz, że mamy do wy konania zadanie. – Boję się – wy znaję szeptem. – Boję się, że mi się nie uda. Boję się, że on umrze. – Nagle oblatuje mnie strach, jakby m mówiąc o śmierci, tchnęła w nią ży cie. Przy drzwiach zaczy nają gromadzić się cienie. To ghule. Laio, wołają do mnie. Laio. – Strach będzie twoim wrogiem ty lko wtedy, gdy na to pozwolisz. – Teluman wkłada mi do ręki szablę Darina i wskazuje ruchem głowy ghule. Obracam się i ruszam w ich kierunku. – Zby t silny strach może paraliżować – tłumaczy Teluman. Ghule nie wy dają się zastraszone. – Zby t mały strach rodzi arogancję. – Trafiam ostrzem najbliższego ghula, który z sy kiem czmy cha pod drzwiami. Część jego kompanów wy cofuje się, ale kilka rzuca się na mnie. Wy machuję szablą na prawo i lewo i po chwili nawet te najodważniejsze uciekają z gniewny m sy kiem. Odwracam się do Telumana i napoty kam jego spojrzenie. – Strach może by ć dobry, Laio. Strach utrzy muje przy ży ciu. Nie pozwól ty lko, żeby nad tobą zapanował. Nie pozwól, żeby zasiał w tobie wątpliwości. Jeśli strach przejmie nad tobą władanie, uży j tego, co jako jedy ne jest silniejsze od strachu – swojego ducha. Swojego serca. Niebo ciemnieje, kiedy wy chodzę z kuźni z szablą Darina ukry tą pod spódnicą. Na ulicy naty kam się na patrol uzbrojony ch Wojan, ale rozpły wam się w mroku w swoim czarny m
ubraniu. Idąc, wspominam, jak Darin próbował mnie bronić przed Maską podczas nalotu, choć miał szansę uciec. Wspominam Izzi, drobną i wy straszoną, a mimo to gotową zaprzy jaźnić się ze mną, choć wiedziała, czy m to grozi. I wspominam Eliasa, który mógł by ć teraz daleko od Czarnego Klifu, nareszcie wolny, gdy by pozwolił Aquilli mnie zabić. Darin, Izzi i Elias stawiali mnie na pierwszy m miejscu. Nikt im nie kazał tego robić. Postąpili tak, ponieważ uznali, że tak zrobić należy. Ponieważ nawet jeśli nie wiedzieli, czy m jest izzat, to ży li zgodnie z nim. Ponieważ by li odważni. Teraz moja kolej, mówi mi jakiś głos w mojej głowie. Ale to już nie jest głos Darina, ty lko mój własny. Tamten głos przez cały czas by ł moim głosem. Teraz moja kolej, żeby ży ć zgodnie z izzat. Mazen powiedział, że nie wiem, czy m jest izzat. Ale ja rozumiem to lepiej niż on. Kiedy docieram wreszcie zdradliwą, ukry tą ścieżką na podwórzec przed domem komendantki, w akademii panuje już kompletna cisza. W gabinecie komendantki palą się lampy, przez otwarte okno dolatują mnie jakieś głosy, ale nie mogę rozróżnić słów. Bardzo mnie to cieszy, nawet ona nie może znajdować się w dwóch miejscach naraz. W pomieszczaniach dla służby światło pali się ty lko w jedny m pokoju. Sły szę stłumiony szloch. Dzięki wam, o, bogowie. Komendantka nie wzięła jej jeszcze w obroty. Zaglądam zza zasłony w drzwiach do jej pokoju. Nie jest sama. – Izzi… kucharko… Obie siedzą na łóżku, kucharka obejmuje Izzi ramieniem. Usły szawszy mój głos, podnoszą gwałtownie głowy i bledną, jakby zobaczy ły ducha. Kucharka ma zaczerwienione oczy i mokre od łez policzki, a na mój widok wy bucha głośny m płaczem. Izzi rzuca się ku mnie i obejmuje ramionami tak mocno, że za chwilę połamie mi żebra. – Dlaczego, dziewczy no? – Kucharka gniewny m ruchem ociera łzy. – Dlaczego wróciłaś? Mogłaś uciec. Wszy scy są przekonani, że nie ży jesz. Nie masz tu czego szukać. – Owszem, mam. – Opowiadam kucharce i Izzi o wszy stkim, co wy darzy ło się od rana. Mówię im prawdę o Spiro Telumanie i Darinie, i o ty m, co zamierzali razem zrobić. Mówię o zdradzie Mazena. A następnie wy łuszczam im swój plan. Kiedy kończę, siedzą bez słowa. Izzi bawi się przepaską na oku. Mam ochotę chwy cić ją za ramiona i błagać o pomoc, ale zdaję sobie sprawę, że nie mogę jej do niczego zmuszać. To musi by ć jej decy zja. I decy zja kucharki. – Sama nie wiem, Laio. – Izzi kręci z powątpiewaniem głową. – To jest niebezpieczne… – Zdaję sobie z tego sprawę – odpowiadam. – Proszę was o zby t wiele. Jeśli komendantka nas złapie… – Jeśli chcesz wiedzieć, dziewczy no – odzy wa się kucharka – pani komendantka wcale nie jest taka wszechmocna. Po pierwsze, nie doceniła cię. Źle oceniła Spiro Telumana. Jest mężczy zną, więc wy dawało jej się, że jak to mężczy zna, będzie miał na ciebie chrapkę. Nie powiązała cię z twoimi rodzicami. Pani komendantka popełnia błędy, jak każdy. Różnica polega na ty m, że ona nigdy nie popełnia dwa razy tego samego błędu. Pamiętaj o ty m, a zdołasz ją przechy trzy ć. Stara kobieta zastanawia się dłuższą chwilę. – To, czego potrzebujemy, znajdziemy w szkolnej zbrojowni. – Kucharka wstaje, a kiedy z Izzi wpatrujemy się w nią ze zdumieniem, unosi groźnie brwi. – Co tak siedzicie, jakby was wmurowało? – Daje mi lekkiego kopniaka. – Ruszcie się.
*** Kilka godzin później kucharka budzi mnie, potrząsając moim ramieniem. Pochy la się nade mną ledwie widoczna w mroku przedświtu. – Wstawaj, dziewczy no. Przy pomina mi się inny świt, dzień po ty m, jak zabito dziadków i zabrano Darina. Tamtego dnia my ślałam, że mój świat już się skończy ł. W pewny m sensie miałam rację. Teraz nadeszła pora, by urządzić swój świat od nowa. Doty kam palcami bransoletki matki. Ty m razem się nie zawaham. Kucharka opiera się ciężko o framugę drzwi mojego pokoju i trze dłonią oczy. Podobnie jak ja, prawie całą noc nie spała. Nie zamierzałam się kłaść, ale ona mi to w końcu wy perswadowała. – Zmęczony umy sł nie pracuje – stwierdziła, zaciągając mnie godzinę temu na siłę do łóżka. – A jeśli chcesz się wy dostać z Serry ży wa, będziesz potrzebowała sprawnego umy słu. Drżący mi rękami wkładam buty i mundur, który Izzi podwędziła z szafy w magazy nie akademii. U pasa zrobionego naprędce przez kucharkę wieszam szablę Darina i nakładam spódnicę. Szty let Eliasa mam przy pięty do uda. Bransoletka matki znika pod długą, luźną tuniką. W pierwszej chwili chcę założy ć chustę, która zasłoni piętno, ale w końcu tego nie robię. Kiedy ś nie mogłam patrzeć na bliznę, a teraz jestem z niej dumna. Jak powiedział Keenan, jest ona znakiem, że przeży łam. Pod tuniką mam przewieszoną przez ramię lekką skórzaną torbę, a w niej zawiniątko z chlebem, orzechami i owocami, a także manierkę z wodą. W drugim zawiniątku jest bandaż, zioła i olejki lecznicze. Na wierzchu kładę pelery nę Eliasa. – Gdzie jest Izzi? – py tam kucharkę, która obserwuje mnie w milczeniu. – Zaraz przy jdzie. – Nie zmienisz zdania? Nie pójdziesz? Jej milczenie jest odpowiedzią. Patrzę w jej niebieskie oczy, dalekie i bliskie jednocześnie. Mam do niej ty le py tań. Jak ma na imię? Co takiego wy darzy ło się w ruchu oporu, że nie potrafi o ty m mówić spokojnie? Dlaczego tak bardzo nienawidzi mojej matki? Kim jest ta kobieta bardziej jeszcze zamknięta w sobie niż komendantka? Jeśli nie zadam ty ch py tań teraz, nigdy nie poznam odpowiedzi. Wątpię, czy kiedy kolwiek się jeszcze zobaczy my. – Kucharko… – Nie! To jedno słowo, choć wy powiedziane spokojnie, przy pomina zamy kane z trzaskiem drzwi. – Jesteś gotowa? – py ta. Na wieży biją dzwony. Za dwie godziny dźwięk bębnów obwieści nastanie świtu. – Nieważne, czy jestem gotowa – odpowiadam. – Już pora.
XLVIII: Elias Skrzy pienie drzwi prowadzący ch do lochu przy prawia mnie o gęsią skórkę. Nie muszę otwierać oczu, żeby wiedzieć, kto poprowadzi mnie na szafot. – Dzień dobry, Wężu – witam go. – Wstawaj, bękarcie – rzuca Markus. – Już prawie świt, masz umówione spotkanie. Za jego plecami stoją cztery nieznane mi Maski i oddział legionistów. Markus patrzy na mnie, jakby m by ł karaluchem, ale co dziwne, nie przeszkadza mi to. Spałem twardo i nic mi się nie śniło, a teraz wstaję powoli, przeciągając się. – Zakuć go w łańcuchy – rozkazuje Markus. – Czy wielki imperator nie ma ważniejszy ch zajęć od prowadzenia marnego zbrodniarza na szafot? – py tam. Strażnicy zakładają mi żelazne obręcze na szy ję i kostki u nóg. – Nie powinieneś teraz straszy ć dzieci albo mordować krewny ch? Twarz Markusa ciemnieje z gniewu, ale nie daje się sprowokować. – Za nic nie mogę tego przegapić – odpowiada z bły skiem w oku. – Sam wziąłby m topór do ręki, ale pani komendantka uważa, że to by łoby niestosowne. Zresztą, wolę popatrzeć, jak robi to mój Kruk Krwi. Mija chwila, nim dociera do mnie, że Markus ma na my śli Helenę. Przy gląda mi się w oczekiwaniu na jakąś reakcję, ale reakcji nie ma. My śl o ty m, że to Helena odbierze mi ży cie, dziwnie mnie uspokaja. Wolę zginąć z jej ręki niż z ręki nieznanego kata. Ona załatwi to szy bko. – Wciąż słuchasz mojej starej, widzę. Podejrzewam, że zawsze będziesz jej salonowy m pieskiem. Twarz Markusa zdradza, jaki jest wściekły, za to ja uśmiecham się szeroko. – Pani komendantka jest mądrą kobietą – mówi Markus. – Słucham jej rad i będę słuchał tak długo, jak uznam to za stosowne. – Rezy gnuje ze szty wnej oficjalnej postawy i podchodzi do mnie bliżej. Wy daje się tak zadowolony z siebie, że robi mi się niedobrze. – Od samego początku pomagała mi w Próbach. Twoja rodzona matka mówiła mi, co nastąpi za chwilę, a augurowie nic o ty m nie wiedzieli. – Właśnie przy znałeś, że oszukiwałeś, a i tak ledwo udało ci się zwy cięży ć. Brawo. – Zaczy nam powoli klaskać w dłonie. Markus chwy ta za obręcz na szy i i uderza moją głową o ścianę. Z moich ust wy doby wa się jęk, czuję się, jakby na głowę spadł z nieba wielki kamień. Strażnicy zadają mi kilka potężny ch ciosów w brzuch i padam na kolana. Ale kiedy odsuwają się zadowoleni z danej mi nauczki, ja rzucam się na Markusa, wy szarpuję zza jego pasa szty let i przy kładam mu go do gardła. W jednej chwili kierują się w moją stronę cztery szable i osiem łuków z napięty mi cięciwami. – Nie zamierzam cię zabijać – mówię, dociskając ostrze do jego skóry. – Chciałem ty lko, żeby ś wiedział, że mógłby m. A teraz prowadź mnie na szafot, imperatorze. Rzucam szty let. Jeśli mam umrzeć, to dlatego, że odmówiłem zamordowania dziewczy ny,
a nie dlatego, że poderżnąłem gardło imperatorowi. Markus odpy cha mnie, zaciskając z wściekłości zęby. – Prowadźcie go na górę, idioci! – wrzeszczy na strażników. Nie mogę się powstrzy mać od śmiechu. Maski opuszczają klingi szabel i stawiają mnie na nogi. Jesteś już prawie wolny, Eliasie. Na zewnątrz brzask wy gładza kamienne mury Czarnego Klifu, a powietrze szy bko się nagrzewa, zapowiadając upalny dzień. Z serca pusty ni wieje silny wiatr i rozbija się o granitowe ściany akademii. Kiedy będę już martwy, nie będę tęsknił za ty mi murami, ale na pewno zatęsknię za wiatrem i zapachami, które niesie z odległy ch miejsc, gdzie wolność można znaleźć za ży cia, nie trzeba jej szukać w śmierci. W kilka minut docieramy do dziedzińca przed Wieżą Dzwonów, gdzie stoi zbudowane specjalnie na tę okazję podwy ższenie. Wśród zgromadzony ch przeważają studenci, ale są i inni. Obok komendantki i gubernatora Tanaliusa dostrzegam Kaina. Za nimi stoją ramię w ramię przedstawiciele ilustriańskich rodów i wy socy rangą wojskowi. Dziadka nie ma; zastanawiam się, czy moja matka już zrobiła z nim porządek. W pewny m momencie na pewno ty m się zajmie. Od lat marzy o ty m, żeby stanąć na czele rodu Veturia. Prostuję się i podnoszę wy soko głowę. Kiedy topór zacznie spadać na mój kark, będę umierał tak, jak ży czy łby sobie tego dziadek – godnie jak Veturius. „Zawsze zwy cięski”. Kieruję wzrok na podwy ższenie, gdzie śmierć czeka na mnie w postaci wy polerowanego topora trzy manego przez moją najlepszą przy jaciółkę. W oficjalny m stroju przy pomina bardziej imperatora niż Kruka Krwi. Pojawia się Markus. Tłum rozstępuje się, robiąc mu przejście. Imperator staje obok komendantki. Maski prowadzą mnie po schodach na podwy ższenie. Przez chwilę wy daje mi się, że widzę jakiś ruch pod podestem, ale nie mam okazji się przy jrzeć, bo już stoję obok Heleny. Kiedy Helena obraca mnie twarzą do tłumu, milkną rozmowy. – Spójrz na mnie – szepczę, zapragnąwszy nagle zobaczy ć jej oczy. Augurowie zmusili ją do złożenia hołdu Markusowi. Rozumiem to. Jest to konsekwencją mojej klęski. Ale teraz, kiedy szy kuję się na śmierć, jej spojrzenie jest zimne. W kąciku oka nie ma ani jednej łzy. Czy ż nie wy głupialiśmy się razem, będąc juniorami? Nie uciekaliśmy w popłochu z obozowiska Barbary jczy ków? Nie cieszy liśmy się jak dzieci, kiedy po raz pierwszy obrabowaliśmy wiejską zagrodę? Nie nosiliśmy się nawzajem na barana, kiedy jedno z nas by ło za słabe, żeby iść? Nie kochaliśmy się? Helena zdaje się mnie nie zauważać, zmuszam się więc do odwrócenia od niej głowy. Markus pochy la się w stronę gubernatora, słucha, co ten do niego mówi. Jak dziwnie jest nie widzieć Zaka za jego plecami. Ciekawe, czy nowemu imperatorowi brakuje brata bliźniaka? Ciekawe, czy zastanawia się, czy władza warta by ła śmierci jedy nego człowieka, który go rozumiał? W drugim końcu dziedzińca nad tłumem góruje wzrostem i posturą Faris. Jest oszołomiony jak zagubione dziecko. Obok niego stoi Dex, ze zdziwieniem spostrzegam bły szczącą strużkę pły nącą mu po policzku i kanciastej szczęce. Za to moja matka wy gląda na rozluźnioną bardziej niż kiedy kolwiek. Dlaczego miałoby by ć inaczej? W końcu to ona wy grała. Obok niej, z kapturem zsunięty m z głowy, stoi Kain, wpatrując się we mnie. „Stracony jak liść na wietrze”, powiedział kilka ty godni temu. Tak, jestem stracony. Nie wy baczę mu Trzeciej Próby. Natomiast powinienem mu podziękować za to, że pomógł mi zrozumieć, czy m jest prawdziwa wolność. Kiwa głową, wczy tawszy się po raz ostatni w moje
my śli. Helena zdejmuje mi żelazną obrożę. – Klęknij – mówi. Wracam do rzeczy wistości i wy pełniam jej polecenie. – Tak ma to się skończy ć, Heleno? – Sam jestem zaskoczony spokojem, z jakim to mówię. Zupełnie jakby m py tał ją o książkę, którą ona już przeczy tała, a której ja jeszcze nie skończy łem. Mruga, to znaczy, że mnie sły szy. Nie mówi nic, sprawdza ty lko łańcuchy na moich rękach i nogach, a potem kiwa głową w stronę komendantki. Moja matka odczy tuje postawione mi zarzuty, na co nie zwracam uwagi, a następnie ogłasza wy rok, który również mnie nie obchodzi. Trup jest trupem, nieważne z jakiego powodu. Helena robi krok naprzód i unosi topór. To będzie jedno czy ste cięcie, od lewej do prawej. Powietrze, szy ja, powietrze. Elias jest trupem. W tej chwili to do mnie dociera. To jest to. To koniec. Wojańska trady cja głosi, że żołnierz, który ginie, trafia pomiędzy gwiazdy i przez całą wieczność walczy z przeciwnikami. Czy to mnie czeka? Czy raczej zapadnę się w nieskończoną, nieprzeniknioną ciemność? Ogarnia mnie niepokój. Wy daje się, jakby czekał na mnie cały czas gdzieś za rogiem i dopiero teraz ośmielił się ujawnić. W którą stronę mam skierować wzrok? W stronę tłumu? Ku niebu? Spoglądam jeszcze raz na Helenę. Kto jeszcze tam jest? Stoi pół kroku ode mnie, w dłoniach dzierży opuszczony topór. Spójrz na mnie. Nie chcę przez to przechodzić w samotności. Jest tak, jakby czy tała w moich my ślach. Nasze spojrzenia spoty kają się, jej błękitne oczy niosą mi pocieszenie, mimo że unosi topór. My ślę o chwili, kiedy po raz pierwszy spojrzałem w te oczy. By łem wtedy skostniały m z zimna sześciolatkiem zamknięty m w zagrodzie dla zwierząt. „Będę cię ochraniać – powiedziała z całą powagą kadeta. – Jeśli ty będziesz w zamian ochraniał mnie”. Czy pamięta tamten dzień? Czy pamięta wszy stkie następne dni? Nigdy się tego nie dowiem. Patrzę jej w oczy, a ona opuszcza topór. Sły szę świst, z jakim ostrze tnie powietrze, i czuję żar stali wgry zającej się w mój kark.
XLIX: Laia Dziedziniec przed Wieżą Dzwonów zapełnia się powoli. Najpierw pojawiają się grupki młodszy ch studentów, potem kadeci, a na końcu Czaszki. Gromadzą się na środku placu, tuż przed podwy ższeniem, tak jak przewidziała to kucharka. Kilku juniorów wpatruje się w szafot z pełną lęku fascy nacją, ale większość w ogóle nie patrzy w tamty m kierunku. Stoją ze wzrokiem wbity m w ziemię albo gapią się bezmy ślnie na otaczające ich czarne mury. Zastanawiam się, czy pojawią się najznaczniejsi ilustrianie i augurowie. – Módl się, żeby nie przy szli – powiedziała kucharka, kiedy poprzedniej nocy wy powiedziałam głośno swoje obawy. – Jeszcze wy czy tają w twoich my ślach, co zamierzasz zrobić, skończy się to dla ciebie śmiercią. Kiedy bębny obwieszczają świt, dziedziniec jest już pełny. Wzdłuż murów stoją legioniści, a na dachach kilku łuczników. Poza ty m nie widać więcej ochrony. Komendantka pojawia się z Aquillą później i z surowy m obliczem staje na przedzie, obok gubernatora. Powinnam już przy wy knąć do tego, że nie okazuje żadny ch emocji, ale nie mogę się powstrzy mać i uważnie przy glądam się jej z miejsca, gdzie przy kucnęłam – spod podestu. Czy zupełnie nie przejmuje się ty m, że dzisiaj ma umrzeć jej sy n? Stojąca na podeście Aquilla sprawia wrażenie spokojnej, nawet pogodnej. To dziwne, przecież ta dziewczy na z toporem w ręku ma pozbawić głowy swojego najlepszego przy jaciela. Obserwuję ją przez szparę w deskach. Czy Veturius kiedy kolwiek ją obchodził? Czy kiedy kolwiek darzy ła Veturiusa przy jaźnią, która dla niego by ła taka ważna? Czy może zdradziła go tak, jak Mazen zdradził mnie? Milkną bębny obwieszczające nadejście świtu, a zastępuje je odgłos zbliżający ch się kroków, który m towarzy szy brzęk łańcuchów. Tłum rozstępuje się przed czterema nieznany mi Maskami prowadzący mi Eliasa. Przodem kroczy Markus, który po chwili staje obok komendantki. Na widok jego zadowolonej miny zaciskam w bezsilnej złości pięści. Dostaniesz za swoje, świnio. Choć skuty łańcuchami, Elias kroczy wy prostowany, z wy soko uniesioną głową. Nie widzę jego twarzy. Czy jest wy straszony ? Zły ? Czy żałuje, że mnie nie zabił? Mimo wszy stko, wątpię. Maski zostawiają Eliasa na podwy ższeniu i stają za jego plecami. Obserwuję ich z niepokojem, nie spodziewałam się, że pozostaną tak blisko. Jeden z nich wy daje mi się znajomy. Dziwnie znajomy. Przy glądam mu się uważniej i serce zamiera mi w piersi. To on dokonał nalotu na nasz dom i zamienił go w zgliszcza. To Maska, który zabił moich dziadków. Sięgam dłonią po ukry tą pod spódnicą szablę i w ostatniej chwili powstrzy muję się przed wy mierzeniem mu sprawiedliwości. Darin, Izzi, Elias. To oni są w tej chwili najważniejsi, nie zemsta. Po raz setny zerkam na palące się świece. Kucharka dała mi cztery oraz hubkę. – Płomień nie może zgasnąć – pouczy ła mnie. – Jeśli zgaśnie, będzie po wszy stkim. Czekając, zastanawiam się, czy Izzi dotarła na Złego Kota. Czy kwas przeżarł jej bransolety ? Czy pamięta, co ma powiedzieć? Czy kapitan zabrał ją na pokład bez zbędny ch py tań? I co powie
Keenan, kiedy po dotarciu do Silas przekona się, że odstąpiłam swoją szansę na wolność przy jaciółce? On to zrozumie. Wiem, że zrozumie. A jeśli nie, Izzi mu to wy tłumaczy. Uśmiecham się. Nawet jeśli moje plany się nie powiodą, to wszy stko nie pójdzie na marne. Oswobodziłam Izzi. Ocaliłam przy jaciółce ży cie. Komendantka odczy tuje zarzuty stawiane Veturiusowi. Ja pochy lam się i osłaniam dłońmi płomień świec. – Czas musi by ć precy zy jnie wy liczony – powiedziała poprzedniej nocy kucharka. – Kiedy pani komendantka zacznie odczy ty wać zarzuty, obserwuj wieżę zegarową. Nie spuszczaj jej z oka. Musisz czekać na sy gnał. Kiedy go dojrzy sz, zaczy naj. I ani chwili wcześniej. Ani później. Kiedy to mówiła, wszy stko wy dawało się takie proste. Ale teraz mija sekunda za sekundą, komendantka przemawia, a ja staję się coraz bardziej nerwowa. Wpatruję się w wieżę zegarową przez szparę w deskach i staram nie mrugać. A jeśli jakiś legionista złapie kucharkę? Albo kucharka nie będzie pamiętała formuły ? Jeśli popełni błąd? Jeśli ja popełnię błąd? Nagle dostrzegam. Bły sk światła na tarczy zegara, krótszy niż trzepot skrzy deł kolibra. Biorę do reki świecę i zapalam lont. Lont zapala się bły skawicznie i płonie głośniej i bardziej ży wiołowo, niż się spodziewałam. Maski mogą dostrzec płomień. Albo usły szeć. Ale nikt się nie porusza. Nikt nie patrzy w tę stronę. I przy pominam sobie, co jeszcze powiedziała kucharka. „Pamiętaj, żeby się osłonić. Jeśli nie chcesz, żeby urwało ci głowę”. Czmy cham w najodleglejszy kąt szy bciej od palącego się lontu, przy kucam, osłaniam głowę rękami i czekam. Teraz wszy stko zależy od tego, czy kucharka dobrze pamiętała formułę, czy dobrze obliczy ła długość lontu i czy lont nie zgaśnie. Nie ma planu awary jnego. Skrzy pią deski podestu nad moją głową, lont pali się z sy kiem. I wtedy … Bum! Podest eksploduje. Wy bucha gejzer drzazg. W powietrzu fruwają kawałki drewna. Następuje cała seria wy buchów, jeden za drugim. Dziedziniec niknie w obłoku py łu. A ja na chwilę głuchnę. „Muszą by ć nieszkodliwe – powtarzałam dziesiątki razy kucharce. – Mają odwrócić uwagę i wy wołać zamieszanie. A jednocześnie na ty le silne, żeby zwalić ludzi z nóg. Ale nie tak silne, by zabić. Nie chcę, żeby przeze mnie ktoś zginął”. „Zostaw to mnie – odpowiedziała kucharka. – Nie zamierzam zabijać dzieciaków”. Zerkam spod podestu na dziedziniec, ale chmura py łu utrudnia obserwację. Wy gląda to tak, jakby runęła Wieża Dzwonów, podczas gdy w rzeczy wistości w powietrze wy leciało ponad dwieście worków z piaskiem, które razem z Izzi całą noc napełniały śmy i zanosiły śmy na dziedziniec. Kucharka podłoży ła pod nie ładunki wy buchowe i rezultat jest naprawdę widowiskowy. Cała ty lna część podestu za moimi plecami runęła. Cztery Maski, w ty m ten, który wy mordował moją rodzinę, leżą nieprzy tomne na ziemi. Legioniści biegają w panice po placu, krzy czą i szukają drogi ucieczki. Studenci opuszczają dziedziniec, starsi wloką za sobą młodszy ch, bardziej wy straszony ch. Z oddali dobiegają odgłosy kolejny ch eksplozji. Stołówka, sale lekcy jne, puste w tej chwili, zamieniają się w ruinę. Na mojej twarzy pojawia się triumfalny uśmiech.
Kucharka pamiętała o wszy stkim. Bębny biją w szalony m ry tmie. Nie muszę rozumieć ich dziwacznej mowy, żeby wiedzieć, że wszczy nają alarm. Zamieszanie, jakie panuje w Czarny m Klifie, jest większe, niż mogłam się spodziewać. Nie mam żadny ch wątpliwości. Nie waham się. Jestem córką Lwicy i jestem równie silna jak Lwica. – Idę po ciebie, Darinie – mówię wiatrowi, mając nadzieję, że zaniesie moje słowa. – Ty ży jesz, a ja już idę po ciebie i nic nie zdoła mnie powstrzy mać. Wy chodzę z ukry cia i wskakuję na podwy ższenie. Czas uwolnić Eliasa Veturiusa.
L: Elias Czy tak się dzieje z każdy m, kiedy umiera? W jednej sekundzie ży jesz, w drugiej jesteś martwy, a potem huk eksplozji rozry wa powietrze. Zaiste wy buchowe powitanie w ży ciu pozagrobowy m, ale dobrze przy najmniej, że ono istnieje. Do moich uszy docierają krzy ki. Otwieram oczy i odkry wam, że nie leżę na równinach świata umarły ch. Leżę na plecach pod ty m samy m podestem, na który m miałem umrzeć. W powietrzu unosi się dy m. Doty kam dłonią karku, piecze jak diabli. Dłoń jest ciemna od krwi. Czy to oznacza, że w ży ciu pozagrobowy m będę chodził bez głowy ? – zastanawiam się głupio. To by łoby niesprawiedliwe… Nagle spostrzegam wpatrzone we mnie znajome oczy. – Ty też tu jesteś? – py tam zaskoczony. – My ślałem, że Scholarzy trafiają do innego nieba. – Ty nie umarłeś. Jeszcze nie. I ja też nie umarłam. Uwolnię cię. Usiądź. Obejmuje mnie ramieniem i pomaga się podnieść. Jesteśmy pod szafotem, musiała mnie tu wciągnąć. Cała ty lna część podestu runęła i w obłoku kurzu dostrzegam niewy raźny zary s ciał czterech Masek. Powoli zaczy na do mnie docierać, że wciąż ży ję. Nastapił wy buch. Seria wy buchów. Na dziedzińcu panuje chaos. – Czy to ruch oporu zaatakował? – To ja zaatakowałam – mówi z dumą Laia. – Dzięki sztuczce augurów wszy scy uwierzy li, że wczoraj zginęłam. Wy tłumaczę ci to później. W tej chwili najważniejsze jest to, że zamierzam cię uwolnić, ale za pewną cenę. – Za jaką cenę? – Czuję na szy i stal. Spoglądam w dół. Laia do mojego gardła przy stawiła szty let, który jej dałem. Wy ciąga z włosów dwie szpilki i trzy ma je w takiej odległości, żeby m nie mógł ich sięgnąć. – To dla ciebie. Możesz nimi rozpiąć łańcuchy. Wy korzy staj zamieszanie i uciekaj stąd. Opuść na zawsze Czarny Klif, jak o ty m marzy łeś. Ale pod jedny m warunkiem. – Pod jakim? – Zabierzesz mnie ze sobą. Zaprowadzisz mnie do Kauf. I pomożesz mi uwolnić brata. To są trzy warunki. – My ślałem, że twój brat jest w… – Nie jest. Jest w Kauf, a ty jesteś jedy ną osobą, jaką znam, która tam by ła. Dzięki twoim umiejętnościom mam szansę przeży ć trudy podróży na północ. O twoim tunelu nikt nie wie. Możemy go wy korzy stać do ucieczki. Na bogów! Oczy wiście, że nie puści mnie wolno ot, tak po prostu. Sądząc po panujący m dookoła zamieszaniu, musiała się nieźle natrudzić. – Decy duj, Eliasie. – Skry wająca nas chmura py łu zaczy na powoli osiadać. – Nie ma czasu do namy słu.
Zajmuje mi to krótką chwilę. Ona daje mi wolność, choć nie zdaje sobie sprawy, że nawet w łańcuchach, nawet w obliczu egzekucji moja dusza już jest wolna. Uwolniła się, kiedy odrzuciłem pokręcony sposób my ślenia mojej matki. Uwolniła się, kiedy postanowiłem, że warto umrzeć za to, w co się wierzy. „Prawdziwa wolność – ciała i duszy ”. W więziennej celi udało mi się uwolnić duszę. Ale teraz mogłem uwolnić ciało. Kain dotrzy mał obietnicy. – Dobrze – odpowiadam. – Pomogę ci. – Nie wiem jak, my ślę, ale to jest w tej chwili najmniejszy problem. – Daj mi je. – Wy ciągam rękę po szpilki do włosów, ale ona odsuwa je ode mnie. – Przy sięgnij! – Przy sięgam na swoją krew, kości, honor i nazwisko. Pomogę ci uciec z Czarnego Klifu, dotrzeć do Kauf i uwolnić brata. A teraz daj mi te szpilki. Chwilę później pozby wam się kajdan z nadgarstków. W następnej kolejności żelazny ch obręczy z kostek u nóg. Maski za podestem zaczy nają się poruszać. Helena leży twarzą do ziemi, ale sły szę, że coś mamrocze. Na dziedzińcu moja matka wstaje z ziemi i zerka na przesłonięty dy mem podest. Wiedźma. Nawet kiedy świat przewraca się do góry nogami, jej jedy ny m zmartwieniem pozostaje to, czy jestem już martwy. Jeszcze chwila i wy śle w pościg za mną całą akademię. – Chodźmy. – Chwy tam Laię za rękę i wy ciągam ją spod podestu. Laia przy staje i przy gląda się leżącej nieruchomo jednej z Masek. Unosi szty let. Ręka jej drży. – To on zabił moich dziadków – mówi. – I spalił mój dom. – Świetnie rozumiem pragnienie zaszty letowania zabójcy twojej rodziny – mówię, zerkając na swoją matkę. – Ale uwierz mi, nic, co zrobisz, nie będzie się mogło równać z męczarniami, jakich on doświadczy z rąk komendantki. Miał mnie pilnować. I zawiódł. A moja matka nie toleruje czegoś takiego. Laia wpatruje się jeszcze przez chwilę w Maskę, ale w końcu kiwa głową. Kiedy znikamy pod arkadami wieży dzwonów, oglądam się po raz ostatni przez ramię. I serce podchodzi mi do gardła. Helena patrzy prosto na mnie. Na krótką chwilę nasze spojrzenia się spoty kają. Obracam głowę i otwieram drzwi budy nku szkolnego. Po kory tarzu biegają bezładnie studenci, ale większość z nich to juniorzy i nikt nie zwraca na nas uwagi. – Coś ty, do diabła, narobiła? – Podłoży łam ładunki wy buchowe pod worki z piaskiem na dziedzińcu. I jeszcze w kilku inny ch miejscach. Na przy kład w stołówce. I w amfiteatrze. A także w domu komendantki. – I szy bko dodaje: – Ale ty lko w pusty ch budy nkach. Nie chciałam nikogo zabić, chodziło mi o odwrócenie uwagi. I… przepraszam, że groziłam ci bronią. – Sprawia wrażenie zakłopotanej. – Chciałam mieć pewność, że się zgodzisz. – Nie przepraszaj. – Rozglądam się, szukając wy jścia, ale wszędzie jest pełno ludzi. – Jeszcze nieraz będziesz musiała przy stawiać nóż do gardeł różny ch ludzi, zanim będzie po wszy stkim. Musisz jednak trochę poćwiczy ć. Mogłem cię z łatwością rozbroić… – Elias? – To Dex. Za jego plecami stoi z rozdziawiony mi ustami Faris. Nie mogą się nadziwić, widząc mnie bez łańcuchów, w towarzy stwie scholarskiej dziewczy ny. Przez chwilę obawiam się,
że będę musiał z nimi walczy ć, ale Faris nieoczekiwanie chwy ta Dexa za ramiona, obraca go w drugą stronę i wpy cha w kłębiący się tłum. Na moment ogląda się przez ramię. Wy daje mi się, że widzę na jego twarzy uśmiech. Udaje nam się wy dostać z budy nku i zbiegamy teraz z Laią z porośniętego trawą pagórka. Zmierzam do drzwi sali treningowej, ale Laia mnie zatrzy muje. – Nie tam – wy rzuca z siebie zdy szana. – Ten budy nek… Chwy ta mnie za rękę, kiedy ziemia zaczy na drżeć pod naszy mi nogami. Budy nek wali się w gruzy. Ze środka buchają płomienie, w niebo unosi się czarny dy m. – Mam nadzieję, że w środku nikogo nie by ło – mówię. – Ży wej duszy. – Laia puszcza moją rękę. – Dużo wcześniej zary glowałam drzwi. – Kto ci pomaga? – Nie mogła dokonać tego wszy stkiego sama, my ślę. Może ten rudowłosy koleś ze Święta Księży ca? Wy glądał na rebelianta. – Nieważne! Omijamy łukiem pozostałości budy nku. Laia zaczy na zostawać w ty le. Belitośnie ciągnę ją za sobą. Nie możemy teraz zwolnić. Nie chcę nawet my śleć, jak blisko już nam do wolności, ale także do śmierci. My ślę ty lko o następny m kroku, następny m zakręcie. Przed nami wy rasta barak Czaszek. Wbiegamy do środka. Oglądam się za siebie, ani śladu Heleny. – Wchodź. – Otwieram drzwi swojego pokoju i zaraz potem zamy kam je na klucz. – Unieś kamień pod paleniskiem – mówię do Lai. – Pod nim jest wejście do tunelu. Ja muszę jeszcze zabrać kilka rzeczy. Nie mam czasu na mocowanie się z całą zbroją, ale zakładam napierśnik i karwasze na przedramiona. Znajduję pelery nę i zaty kam za pas noże. Szable Telumana dawno przepadły, zostały wczoraj w amfiteatrze. Brakuje mi ich. Z szuflady biurka wy jmuję drewnianą monetę podarowaną mi przez Afy ę Ara-Nur. Dzięki niej uzy skam pomoc jej plemienia, a w nadchodzący ch dniach będziemy z Laią takowej potrzebowali. Kiedy chowam ją do kieszeni, rozlega się pukanie do drzwi. – Eliasie. – Sły szę przy ciszony głos Heleny. – Wiem, że tam jesteś. Otwórz. Przy szłam sama. Wpatruję się nieruchomo w drzwi. Helena złoży ła hołd Markusowi. Kilka minut temu o mało nie pozbawiła mnie głowy. A skoro tak szy bko nas znalazła, to znaczy, że musiała iść naszy m tropem jak pies my śliwski za lisem. Po co? Dlaczego tak niewiele dla niej znaczę po ty m wszy stkim, co razem przeży liśmy ? Laia uniosła już kamień pod paleniskiem. Teraz patrzy to na mnie, to na drzwi. – Nie otwieraj – mówi, widząc moje niezdecy dowanie. – Nie widziałeś, jak wy glądała tuż przed egzekucją. By ła spokojna. Jakby … jakby chciała to zrobić. – Muszę ją zapy tać dlaczego. – Mówiąc te słowa, zdaję sobie sprawę, że to, co się za chwilę wy darzy, to kwestia ży cia i śmierci. – By ła moją najlepszą przy jaciółką. Muszę to zrozumieć. – Otwieraj! – Helena wali pięścią w drzwi. – W imieniu imperatora… – Imperatora? – Otwieram z impetem drzwi, w dłoni ściskam szty let. – Masz na my śli plebejskiego zbrodniarza i gwałciciela, który przez kilka ostatnich ty godni próbował nas zabić? – Tego samego – odpowiada Helena. – Wślizguje się pod moim ramieniem do pokoju i ku
mojemu zaskoczeniu wręcza mi szable Telumana. – Wiesz, mówisz zupełnie tak samo jak twój dziadek. Nawet kiedy wy prowadzałam go potajemnie z tego cholernego miasta, nie mówił o niczy m inny m jak ty lko o ty m, że Markus jest plebejuszem. Wyprowadziła dziadka z miasta? – Gdzie on teraz jest? I skąd masz moje szable? – Ktoś je podrzucił do mojego pokoju wczoraj wieczorem. Podejrzewam, że który ś z augurów. A jeśli chodzi o twojego dziadka, to jest bezpieczny. Pewnie teraz nie daje ży ć oberży ście. Chciał zaatakować Czarny Klif, żeby cię odbić, ale przekonałam go, że będzie lepiej, jeśli zniknie na jakiś czas. Jest wy starczająco mądry, żeby stać na czele rodu Veturia nawet w ukry ciu. Nie my śl teraz o nim, lepiej posłuchaj uważnie. Muszę ci wy jaśnić… W ty m momencie Laia chrząka znacząco, a Helena doby wa szablę z pochwy. – My ślałam, że ona nie ży je. Laia ściska w dłoni szty let. – Ona ży je i ma się dobrze – odzy wa się z przekąsem Laia, ściskając w dłoni szty let. – Ona go uwolniła. Czego nie można powiedzieć o tobie. Eliasie, musimy już iść. – Uciekamy – wy jaśniam, patrząc Helenie prosto w oczy. – Razem. – Macie kilka minut – uprzedza nas Helena. – Wy słałam legionistów w przeciwny m kierunku. – Chodź z nami – proponuję jej. – Złam przy sięgę. Uciekniemy Markusowi razem. – Widzę, że Laia otwiera usta, żeby zaprotestować, tego nie by ło w jej planie. Nie zważam na to i mówię dalej: – Razem wy my ślimy sposób, żeby go obalić. – Chciałaby m – odpowiada Helena. – Nie wiesz nawet, jak bardzo. Ale nie mogę. To nie przy sięga złożona Markusowi jest problemem. Złoży łam jeszcze inną przy sięgę i jej nie mogę złamać. – Heleno… – Posłuchaj mnie uważnie. Zaraz po zakończeniu nauki w akademii przy szedł do mnie Kain. Powiedział, że upomina się o ciebie śmierć, ale ja mogę ją powstrzy mać. Muszę ty lko złoży ć hołd temu, kto zwy cięży w Próbach, i dotrzy mać przy sięgi wierności. To znaczy, że gdy by ś to ty zwy cięży ł, złoży łaby m hołd tobie. A jeśli nie… – A gdy by ś to ty zwy cięży ła? – Augur wiedział, że nie zwy ciężę. Powiedział, że nie jest mi to przeznaczone. A Zak nigdy nie by ł dość silny, żeby pokonać brata. Wszy stko rozgry wało się pomiędzy tobą a Markusem. – Helena się wzdraga. – Markus śnił mi się od miesięcy, Eliasie. Ty my ślisz, że ja go nienawidzę, a ty mczasem ja się go boję. Boję się tego, co każe mi zrobić teraz, kiedy nie mogę przeciwstawić się jego woli. Boję się, co zrobi z Imperium, ze Scholarami, z Plemieńcami. Dlatego próbowałam przekonać Eliasa, żeby cię zabił w Próbie Lojalności – zwraca się teraz do Lai. – I dlatego o mało sama cię nie zabiłam. Taki by ł wy bór: twoje ży cie albo mroczne czasy panowania Markusa. Nagle wszy stko, co robiła Helena w ostatnich ty godniach, zaczy na nabierać sensu. Robiła wszy stko, żeby m zwy cięży ł, ponieważ wiedziała, co się stanie, jeśli przegram. Markus pokaże światu swoje szaleństwo, a ona zostanie jego niewolnicą. Przy pominam sobie Próbę Odwagi. „Nie możesz umrzeć, powiedziała wtedy. Musisz ży ć”. Przy pominam też sobie noc przed Próbą Siły. „Nie masz pojęcia, ile dla ciebie poświęciłam, jaką zawarłam umowę”. – Dlaczego nic mi nie powiedziałaś?
– My ślisz, że augurowie by na to pozwolili? Poza ty m znam cię dobrze, Eliasie. Nie zabiłby ś jej, nawet gdy by ś wiedział. – Nie powinnaś by ła składać takiej obietnicy – szepczę. – Nie jestem tego wart. Kain… – Kain dotrzy mał słowa. Powiedział, że jeśli złożę hołd, będziesz ży ł. Mrakus kazał mi przy siąc, że będę lojalna, więc jestem. Kazał mi podnieść na ciebie topór. I zrobiłam to. A mimo to ży jesz. Doty kam rany na karku. Odrobinę głębiej i by łby m martwy. Powierzy ła augurom wszy stko – ży cie swoje i moje. Ale taka właśnie jest Helena. Kobieta o niezachwianej wierze. Lojalna. Silna. „Zawsze by łam niedoceniana”. Ja nie doceniałem jej bardziej niż ktokolwiek inny. Kain i pozostali augurowie widzieli to wszy stko. Kiedy Kain powiedział mi, że mam szansę uwolnić swoją duszę i ciało, wiedział, że zmusi mnie do wy boru pomiędzy utraceniem i zachowaniem duszy. Wiedział, co zrobię, wiedział, że Laia mnie uwolni, że razem uciekniemy. Wiedział też, że Helena złoży w końcu hołd Markusowi. Rozległość tej wiedzy wprawia mnie w osłupienie. Po raz pierwszy zaczy nam rozumieć, jakim ona musi by ć brzemieniem dla augurów. Nie ma teraz czasu na roztrząsanie tego wszy stkiego. Sły chać odgłos otwierany ch drzwi baraku i głośno wy dawane rozkazy. To legioniści przeszukują wszy stkie zakamarki akademii. – Złam przy sięgę, kiedy już ucieknę – zwracam się do Heleny. – Nie, Eliasie. Kain dotrzy mał obietnicy. Ja dotrzy mam swojej. – Eliasie… – popędza mnie Laia. – Zapomniałeś o czy mś. – Helena wy ciąga ku mnie ręce i chwy ta moją maskę. Maska trzy ma się mocno, jakby wiedziała, że raz oderwana, nigdy więcej nie przy wrze do mojej twarzy. Helena powoli, ale nieustępliwie odry wa ją, raniąc przy ty m mój kark. Po plecach spły wa mi strużka krwi. Nie zwracam na nią uwagi. W kory tarzu sły chać kroki. Czy jaś dłoń w rękawicach kolczy ch wali w drzwi. A ja mam Helenie jeszcze ty le do powiedzenia. – Idź. – Popy cha mnie w kierunku Lai. – Będę was kry ć ten ostatni raz. Ale potem będę należeć do niego. Pamiętaj, Eliasie. Później staniemy się wrogami. Markus wy śle ją w ślad za mną. Może nie od razu, może poczeka, aż Helena się sprawdzi. Ale w końcu zrobi to. Oboje o ty m wiemy. Laia znika w tunelu, ja za nią. Kiedy Helena chce zasłonić kamieniem wejście, chwy tam ją za rękę. Chcę jej podziękować, przeprosić ją, błagać o wy baczenie. Chcę ją zabrać ze sobą. – Puść mnie, Eliasie. – Kładzie delikatną dłoń na moim policzku i obdarza mnie słodkim, ale smutny m uśmiechem. – Puść mnie. – Nie zapomnij tego wszy stkiego, Heleno – mówię. – Nie zapomnij o nas. Nie stań się taka jak on. Kiwa głową, a ja modlę się, żeby to skinienie by ło obietnicą. Potem zasłania wejście kamieniem. Laia jest kilka cali przede mną, wy ciągniętą ręką szuka drogi w ciemności. Chwilę później z głośny m krzy kiem zjeżdża do katakumb. Na razie Helena nas kry je. Ale wkrótce w Czarny m Klifie zostaną wy dane specjalne rozkazy. Port zostanie zamknięty, legioniści zamkną bramy miasta, ulice i tunele zapełnią się wojskiem. Stąd aż do Antium rozbrzmiewać będzie bicie w bębny, ostrzegając wszy stkie strażnice
i garnizony o mojej ucieczce. Zostanie wy znaczona nagroda za moją głowę. Zaczną się tworzy ć grupy łowców. Będą przeszukiwane wszy stkie statki, wozy i karawany. Znam Markusa i znam swoją matkę. Nie zrezy gnują, póki nie dostaną mojej gowy. – Eliasie? – W głosie Lai nie ma strachu, sły chać ty lko niepewność. W katakumbach panują całkowite ciemności, ale ja wiem, gdzie jesteśmy – w komorze grobowej, w której od lat nie pojawił się żaden patrol. Przed nami są trzy odnogi – dwie zawalone kamieniami i jedna, która ty lko wy gląda na zasy paną. – Jestem z tobą, Laio. – Biorą ją za rękę. A ona ściska moją dłoń. Robię krok, Laia jest tuż przy mnie. Potem kolejny. My ślami jestem już w przy szłości, planuję, co zrobimy później. Uciec z Serry. Przeży ć drogę na północ. Dostać się do Kauf. Uwolnić brata Lai. Ty le się wy darzy. Czeka nas ty le niepewności. Nie wiem, czy wy jdziemy cali z katakumb, a co tu mówić o reszcie. Ale to nie ma znaczenia. Teraz najważniejszy ch jest ty ch kilka kroków. Pierwszy ch kroków w ciemność. W nieznane. Ku wolności.
PODZIĘKOWANIA W pierwszej kolejności, jak zawsze, winna jestem podziękowania rodzicom: mojej mamie, mojej północnej gwieździe, mojej bezpiecznej przy stani, za to, że jest zupełny m przeciwieństwem komendantki; i ojcu, który nauczy ł mnie, jak wiele znaczy wy trwałość i wiara, który nigdy we mnie nie zwątpił. Dziękuję mojemu mężowi Kashiemu, najwspanialszemu obrońcy i najbardziej nieustraszonemu mężczy źnie, jakiego znam. Dziękuję mu za to, że przekonał mnie, by wspinać się na tę górę, i podnosił mnie, kiedy upadałam. Dziękuję moim chłopcom, mojej inspiracji. Mam nadzieję, że kiedy dorośniecie, będziecie mieli odwagę Eliasa, determinację Lai i zdolność kochania Heleny. Dziękuję Haroonowi, twórcy znakomitej muzy ki, za przy pominanie mi, czy m jest prawdziwa rodzina. Amerowi, wspaniałemu człowiekowi, dziękuję za ty siące rzeczy, ale najbardziej za wpojenie we mnie wiary we własne siły. Składam wy razy wdzięczności: Alexandrze Machinist, która rozwiewała moje wątpliwości i odpowiedziała na 321010 py tań. Napawasz mnie podziwem. Dziękuję ci za twoją niewzruszoną wiarę w tę książkę. Cathy Yardley, której wskazówki zmieniły moje ży cie; mieć taką przy jaciółkę i mentorkę to dla mnie zaszczy t. Stephanie Koven za pomoc w podzieleniu się tą książką ze światem. I Kathleen Miller, której przy jaźń jest dla mnie najcenniejszy m darem. Nie wy obrażam sobie lepszego wy dawnictwa niż Penguin. Składam podziękowania dla: Dona Weisberga, Bena Schranka, Gillian Levinson (która nie gniewa się na mnie, nawet kiedy wy sy łam jej czternaście e-maili jednego dnia), Shanty Newlin, Erin Berger, Emily Romero, Felicii Frazier, Emily Osborne, Casey McInty re, Jessiki Shoffel, Lindsay Boggs i wszy stkich osób z działu handlowego, marketingu i reklamy. Za niezachwianą wiarę we mnie składam podziękowania członkom mojej rodziny : cioci i wujkowi Tahirom, Heelah, Imaan i Armaan Saleemom, Tali Abbasi, a także Lilly, Zoey i Bobby ’emu. Dziękuję Saulowi Jaegerowi, Stacey owi LaFreniere, Connorowi Nunley owi i Jasonowi Roldanowi za ich służbę dla kraju i za pokazanie mi, czy m jest dusza wojownika. Składam podziękowania za wsparcie: Andrei Walker, Sarah Balkin, Elizabeth Ward, Markowi Johnsonowi, Holly Goldberg Sloan, Tomowi Williamsowi, Sally Wilcox, Kathy Wenner, Jeffowi Millerowi, Shannon Casey, Abigail Wen, Stacey Lee, Kelly Loy Gilbert, Renee Ahdieh oraz członkom Writer Unboxed. Serdeczne podziękowania dla Angels and Airwaves za The Adventure, Sea Wolf za Wicked Blood i M83 za Outro. Bez ty ch piosenek ta książka nigdy by nie powstała. Na koniec (ty lko dlatego, że On o to nie dba) dziękuję temu, który jest ze mną od początku. Bez ciebie by łaby m nikim.
Wy dawnictwo Akurat imprint MUZA SA ul. Marszałkowska 8 00-590 Warszawa tel. 22 6211775 e-mail:
[email protected] Dział zamówień: 22 6286360 Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl Wersja elektroniczna: MAGRAF s.c., By dgoszcz