The Unbecoming of Mara Dyer by Michelle Hodkin (tłum. hekate92) Nie nazywam się Mara Dyer, ale prawnik powiedział mi, że muszę coś wybrać, pseudonim, ...
21 downloads
26 Views
807KB Size
The Unbecoming of Mara Dyer by Michelle Hodkin
(tłum. hekate92)
Nie nazywam się Mara Dyer, ale prawnik powiedział mi, że muszę coś wybrać, pseudonim, nom de plume, dla tych co uczą się do testów SAT. Wiem, że posiadanie fałszywego imienia jest dziwne, ale wierzcie mi – w tej chwili to najnormalniejsza część mojego życia. Nawet mówienie wam tego nie jest mądre. Ale bez mojego długiego języka nikt by nie wiedział, że siedemnastolatka, która lubi Death Cab for Cutie, jest odpowiedzialna za morderstwa. Nikt by nie wiedział, że gdzieś tam jest uczennica z trupami na koncie. Musicie to wiedzieć, żebyście nie byli następni. Urodziny Rachel były początkiem. Oto co pamiętam. „Mara Dyer” New York City Data
Przed Laurelton, Rhode Island
Ozdobne pismo na tabliczce zamigotało w blasku świecy, a litery i liczby zatańczyły mi przed oczami. Wydawały się niewyraźne i zagmatwane, jak makaronowe literki w zupie. Byłam zaskoczona, gdy Claire wcisnęła mi w dłoń przedmiot w kształcie serca. Normalnie nie byłam taka nerwowa i miałam nadzieję, że Rachel nie zauważy. Tej nocy tabliczka Ouija stała się jej ulubionym prezentem, i to Claire jej go dała. Ode mnie dostała bransoletkę. Nie miała jej na sobie. Klęcząc na podłodze, podałam wskaźnik Rachel. Claire pokręciła głową, emanując pogardą. Rachel odłożyła przedmiot. - To tylko gra, Mara. – Uśmiechnęła się, a jej zęby wydawały się jeszcze bielsze w przyćmionym świetle. Rachel i ja przyjaźniłyśmy się zanim zaczęłyśmy chodzić do szkoły. To ona była tą mroczną i dziką, a ja pogodną i ostrożną. Ale gdy byłyśmy razem, stawałam się mniej ostrożna. Dzięki niej czułam odwagę. Zazwyczaj. - Nie mam pytań do zmarłych – powiedziałam jej. I jako szesnastolatki jesteśmy na to za stare, ale tego już nie powiedziałam. - Zapytaj, czy Jude kiedykolwiek odwzajemni twoje uczucia. Głos Claire był niewinny, ale ja i tak wiedziałam lepiej. Zaczerwieniłam się, ale zwalczyłam ochotę przywalenia jej i wyśmiania tego pomysłu. - A nie mogę poprosić o samochód? Czy to nie trochę jak Martwy Święty Mikołaj? - Właściwie, to moje urodziny, więc ja będę pierwsza. Rachel przyłożyła palce do wskaźnika. Ja i Claire zrobiłyśmy to samo. –
O! Rachel, zapytaj się, jak umrzesz.
Rachel z piskiem się zgodziła, a ja ponuro spojrzałam na Claire. Odkąd się tu przeprowadziła, przylepiła się do mojej przyjaciółki jak wygłodniała pijawka. Jej życiową misją było sprawienie, bym czuła się jak piąte koło u wozu i torturowanie mnie za to, że zadurzyłam się w jej bracie, Judzie. Miałam ich oboje po dziurki w nosie. –
Pamiętaj, żeby nie poruszać wskaźnikiem – pouczyła mnie Claire.
–
Jasne, dzięki. Coś jeszcze?
Rachel przerwała nam, zanim wdałyśmy się w kłótnię. –
Jak umrę?
Wszystkie trzy spojrzałyśmy na tabliczkę. Łydki szczypały mnie od klęczenia na dywanie, a w zgięciu kolan czułam wilgoć. Nic się nie działo. A potem coś się stało. Spojrzałyśmy na siebie, podczas gdy przedmiot poruszał się pod naszymi palcami. Zatoczył łuk, mijając A, potem K, a następnie prześlizgnął się przez L. Zatrzymał się na M. –
Morderstwo? - głos Claire był pełen podniecenia.
Była taka płytka. Co Rachel w niej widziała?
Wskaźnik sunął w złym kierunku. Zdala od O i R. Wylądował na A. –
Zapałki?* - Rachel wyglądała na zdezorientowaną.
–
Masakra? - zapytała Claire. - Może podpalisz las i zostaniesz rozszarpana przez niedźwiedzia?
Rachel zaśmiała się, co lekko rozwiało panikę, która się we mnie zgromadziła. Gdy po raz pierwszy zasiadłyśmy do gry, musiałam się powstrzymać, by nie przewrócić oczami, kiedy Claire zaczęła się wygłupiać. Teraz już mi się odechciało. Wskaźnik przesunął się przez tabliczkę, a Rachel przestała się śmiać. R. Ucichłyśmy. Wpatrywałyśmy się w tabliczkę, gdy wskaźnik szarpnął się z powrotem do początku. Do A. I zatrzymał się. Czekałyśmy, aż przedmiot pokaże następną literę, ale nie poruszył się. Po trzech minutach Rachel i Claire cofnęły ręce. Poczułam, że się we mnie wpatrują. –
To chce cię o coś zapytać – Rachel powiedziała delikatnie.
–
Jeśli przez „to”, masz na myśli Claire, to masz rację. - Wstałam, trzęsąc się i czując mdłości. Miałam dość.
–
Nie popychałam wskaźnika – powiedziała Claire, patrząc na Rachel szeroko otwartymi oczami, a potem na mnie.
–
Słowo harcerza? - zapytałam z sarkazmem.
–
Dlaczego nie? - odpowiedziała złośliwie. Wstała i podeszła bliżej do mnie. Za blisko. Jej zielone oczy błyszczały niebezpiecznie. - Nie popchnęłam go – powtórzyła. - To chce, byś ty się zabawiła.
Rachel złapała moją rękę i podciągnęła się do pionu. Spojrzała na Claire. –
Wierzę ci – powiedziała. - Ale może zróbmy coś innego.
–
Na przykład co? - Jej ton był bezbarwny, a ja gapiłam się na nią niewzruszona. Zaczyna się.
–
Możemy obejrzeć The Blair Witch Project? - Ulubiony film Claire, naturalnie. - Co ty na to? Głos Rachel był napięty, ale zdecydowany.
Oderwałam wzrok od spojrzenia Claire i pokiwałam głową, zmuszając się do uśmiechu. Claire zrobiła to samo. Rachel rozluźniła się, ale ja nie potrafiłam. Dla niej spróbowałam zdusić w sobie złość i niepokój, gdy usiadłyśmy na kanapie, by obejrzeć film. Rachel włączyła DVD i zdmuchnęła świeczki. Sześć miesięcy później obie nie żyły.
* Matches – zapałki, nie mogłam znaleźć polskiego odpowiednika na te litery
2 Po Szpital w Rhode Island , Rhode Island
Otworzyłam oczy. Natrętna maszyna rytmicznie pikała po mojej lewej. Spojrzałam na prawo. Kolejna maszyna syczała przy stoliku koło łóżka. Bolała mnie głowa i byłam zdezorientowana. Próbowałam odczytać pozycję wskazówek zegara wiszącego obok drzwi do łazienki. Usłyszałam głosy dochodzące z zewnątrz. Usiadłam na szpitalnym łóżku, cienkie poduszki zaszeleściły pode mną, gdy przesunęłam się, by spróbować cokolwiek usłyszeć. Coś łaskotało moją skórę pod nosem. Rurka. Spróbowałam poruszyć rękoma, by ją zdjąć, ale gdy spojrzałam na dłonie, było więcej rurek. Połączonych z igłami. Wystającymi z mojego ciała. Poczułam napięcie, gdy szarpnęłam rękoma w kierunku stóp. –
Wyjmijcie je – szepnęłam w przestrzeń. Mogłam zobaczyć miejsce, w którym ostra stal wchodziła w żyły. Mój oddech stał się płytki i krzyk rósł w moim gardle.
–
Wyjmijcie je – tym razem powiedziałam głośniej.
–
Co? - zapytał cichy głos, ale nie mogłam zlokalizować źródła.
–
Wyjmijcie je! - krzyknęłam.
W pokoju zrobiło się tłoczno. Rozpoznałam twarz mojego taty, nieprzytomną i bledszą niż zazwyczaj. –
Uspokój się, Mara.
A potem zobaczyłam mojego młodszego brata, Josepha, jego oczy rozszerzone z przerażenia. Twarze innych ludzi były ciemnymi, zamazanymi plamami. Widziałam tylko las igieł i rurek, a potem poczułam napięcie na mojej suchej skórze. Nie mogłam myśleć. Nie mogłam mówić. Ale ciągle mogłam się ruszać. Wyrwałam rurkę z jednej ręki. Ból był ogromny. Przynajmniej mogłam się na nim skupić. –
Po prostu oddychaj. Już dobrze. Już dobrze.
Ale nie było dobrze. Nie słuchali mnie, a ja musiałam je wyciągnąć. Próbowałam im to powiedzieć, ale ciemność rozrastała się, pochłaniając pokój. –
Mara?
Zamrugałam, ale nic nie widziałam. Pikanie i syczenie ustało. –
Nie walcz z tym, kochanie.
Zatrzepotałam powiekami na dźwięk głosu mamy. Pochylała się nade mną, poprawiając jedną z poduszek, a jej czarne włosy opadły na skórę koloru migdałów. Próbowałam się poruszyć, zejść jej z drogi, ale nawet nie mogłam utrzymać głowy w górze. Dostrzegłam dwie srogo wyglądające pielęgniarki za nią. Jedna z nich miała czerwony ślad na policzku. –
Co mi jest? - wyszeptałam chrapliwie. Moje usta były suche jak wiór.
Mama odgarnęła z mojej twarzy spocony kosmyk włosów. –
Dostałaś coś, co pozwoli ci się zrelaksować.
Wciągnęłam powietrze. Nie było rurki pod moim nosem. Te z moich rąk też zniknęły. Zamieniono je na białe bandaże, które otaczały moją skórę. Czerwone plamki zbladły. Kamień spadł mi z serca i
odetchnęłam głęboko. Teraz, gdy zniknęły igły, pokój nabrał ostrości. Spojrzałam na mojego tatę, siedzącego daleko pod ścianą. Wyglądał na bezradnego. –
Co się stało? - zapytałam niepewnie.
–
Miałaś wypadek, kochanie – odpowiedziała mama. Tata spojrzał mi w oczy, ale nic nie powiedział. To mama prowadziła przedstawienie.
Moje myśli dryfowały. Wypadek. Kiedy? –
Czy kierowca...? - zaczęłam, ale nie potrafiłam skończyć.
–
To nie był wypadek samochodowy, Mara. - Głos mojej matki był spokojny. Pewny. Zdałam sobie sprawę, że to był jej głos psychologa. - Jaka jest ostatnia rzecz, którą pamiętasz?
To pytanie zaniepokoiło mnie bardziej niż fakt, że obudziłam się w szpitalu, bardziej niż widok rurek przyczepionych do mojej skóry, bardziej niż cokolwiek innego. Po raz pierwszy przyjrzałam się jej dokładniej. Miała podkrążone oczy, a paznokcie, zazwyczaj idealnie zadbane, były obszarpane. –
Jaki jest dzisiaj dzień? - zapytałam cicho.
–
A jak myślisz, jaki jest dziś dzień? - Moja mama uwielbiała odpowiadać pytaniem na pytanie.
Potarłam twarz rękoma. Miałam wrażenie, że skóra szeleściła pod moim dotykiem. –
Środa?
Mama spojrzała na mnie ostrożnie. –
Niedziela.
Niedziela. Oderwałam od niej wzrok i rozejrzałam się po pokoju. Wszędzie było pełno kwiatów, których wcześniej nie zauważyłam. Wazon żółtych róż stał dokładnie obok mojego łóżka. Ulubione kwiaty Rachel. Na krześle przy łóżku znajdowało się pudło z moimi rzeczami z domu; była w nim szmaciana lalka, której ręce spoczywały na brzegach pudła. Zostawiła ją dla mnie babcia, gdy jeszcze byłam dzieckiem. –
Co sobie przypominasz, Mara?
–
W środę miałam test z historii. Wracałam samochodem ze szkoły i ...
Przekopałam się przez moje myśli, moje wspomnienia. Wchodzę do naszego domu. Łapię batona zbożowego z kuchni. Idę do mojej sypialni na pierwszym piętrze, rzucam torbę i wyjmuję Cykl tebański Sofoklesa. Piszę. Potem rysuję w szkicowniku. Potem... nic. Strach powoli rozrastał się w moim brzuchu. –
To wszystko – powiedziałam, patrząc na jej twarz.
Mamie drgnęła powieka. –
Byłaś w Tamerlane... - zaczęła.
O, Boże. –
Budynek się zawalił. Ktoś to zgłosił około 3 nad ranem w czwartek. Gdy policja przyjechała, usłyszeli ciebie.
Tata odchrząknął. –
Krzyczałaś.
Mama spojrzała na niego, zanim z powrotem odwróciła się do mnie. –
Budynek zawalił się tak, że miałaś niewielki dostęp do powietrza. Byłaś w piwnicy. Kiedy cię wyciągnęli, byłaś nieprzytomna. Mogłaś zemdleć z odwodnienia, ale coś mogło też na ciebie
spaść. Masz kilka siniaków – powiedziała, odgarniając na bok moje włosy. Spojrzałam za nią i zobaczyłam, że jej tułów odbija się w lustrze nad zlewem. Zastanawiałam się, jak mogą wyglądać siniaki, kiedy budynek wali się na twoją głowę. Podniosłam się. Pielęgniarki zesztywniały. Zachowywały się bardziej jak ochroniarze. Moje stawy zaprotestowały, kiedy wyciągnęłam szyję ponad ramę łóżka, by zobaczyć. Mama spojrzała w lustro razem ze mną. Miała rację; siny cień rozkwitł nad prawą kością policzkową. Odgarnęłam moje ciemne włosy, by zobaczyć jego rozmiar, ale na tym się skończyło. Mimo wszystko wyglądałam... normalnie. Normalnie jak na mnie, w każdym bądź razie. Spojrzałam na mamę. Byłyśmy zupełnie różne. Nie miałam żadnej z jej wspaniałych, indyjskich cech; ani perfekcyjnej owalnej twarzy, ani błyszczących czarnych włosów. Zamiast tego miałam po tacie wyrazisty nos i jego szczękę. Poza tym jednym siniakiem nie wyglądałam, jakby zapadł się na mnie budynek. Zmrużyłam oczy do swojego odbicia, a potem położyłam się z powrotem na łóżku i gapiłam się w sufit. –
Lekarze mówią, że z tego wyjdziesz. - Mama uśmiechnęła się słabo. - Możesz nawet wrócić dzisiaj do domu, jeśli czujesz się wystarczająco dobrze.
Spojrzałam na pielęgniarki. –
Dlaczego one tu są? - spytałam się mamy, ciągle patrząc na nie. Budziły we mnie niepokój.
–
Zajmują się tobą od środy – powiedziała. Kiwnęła w stronę pielęgniarki z sińcem na twarzy. To jest Carmella – rzekła, po czym wskazała na drugą pielęgniarkę. - A to jest Linda.
Carmella, ta z sińcem, uśmiechnęła się, ale nie był to przyjazny uśmiech. –
Masz dobry prawy sierpowy.
Zmarszczyłam czoło. Spojrzałam na mamę. –
Gdy się wcześniej obudziłaś, spanikowałaś, a one musiały tu być, w razie gdybyś ciągle była zdezorientowana.
–
To ciągle się zdarza – powiedziała Carmella. - I jeśli już czujesz się dobrze, możesz wracać.
Pokiwałam głową, moje gardło było zupełnie suche. –
Dziękuję. I przepraszam.
–
Żaden problem, złotko – powiedziała. Brzmiała fałszywie. Linda przez ten cały czas nie powiedziała ani jednego słowa.
–
Daj nam znać, jeśli będziesz czegoś potrzebować. - Odwróciły się i równocześnie wyszły z pokoju, zostawiając mnie i moją rodzinę samych.
Cieszyłam się, że zniknęły. I wtedy zauważyłam, że mój stosunek do nich nie był normalny. Musiałam się skupić na czymś innym. Omiotłam wzrokiem pokój i w końcu spojrzałam na róże. Były świeże, niezwiędnięte. Zastanawiałam się, kiedy Rachel je przyniosła. –
Odwiedziła mnie?
Twarz mojej mamy pociemniała. –
Kto?
–
Rachel.
Tata wydał dziwny odgłos i nawet mama, wyszkolona i doskonała mama, wyglądała na zakłopotaną. –
Nie – powiedziała. - Są od jej rodziców.
Sposób, w jaki to powiedziała, przyprawił mnie o dreszcze. –
Czyli mnie nie odwiedziła – powiedziałam spokojnie.
–
Nie.
Zaczęłam się pocić, mimo że było mi zimno, bardzo zimno. –
A dzwoniła?
–
Nie, Mara. Jej odpowiedź sprawiła, że miałam ochotę krzyczeć. Zamiast tego wyciągnęłam rękę. Daj mi telefon. Muszę do niej zadzwonić.
–
Mama chciała się uśmiechnąć, ale jej nie wyszło. –
Porozmawiamy o tym później. Musisz odpocząć.
–
Chcę do niej zadzwonić, teraz. - Głos mi się załamywał. Ja sama się załamywałam.
Mój tata to wyczuł. –
Ona była wtedy z tobą. Claire i Jude też – wyjaśnił.
Nie. Coś mnie ścisnęło w klatce piersiowej i ledwo udało mi się wydusić: –
Są w szpitalu?
Zapytałam, bo musiałam, mimo że już znałam odpowiedź, widząc miny rodziców. –
Nie przeżyli – mama powiedziała powoli.
To się nie działo. Nie mogło się dziać. Coś oślizgłego i koszmarnego zaczęło rosnąć mi w gardle. –
Jak umarli? - udało mi się zapytać.
–
Budynek się zawalił – mama odpowiedziała cicho.
–
Jak?
–
To był stary budynek, Mara. Przecież to wiesz.
Zaniemówiłam. Oczywiście, że wiedziałam. Po ukończeniu szkoły prawniczej mój tata przeniósł się na Rhode Island i reprezentował rodzinę chłopca, który został uwięziony w budynku. Chłopca, który zmarł. Daniel miał zakaz chodzenia tam, ale mój idealny starszy brat nigdy by tego nie zrobił. Ja bym tego nie zrobiła. Ale z jakiegoś powodu się tam znalazłam. Z Rachel, Claire i Jude'm. Z Rachel. Rachel. Nagle zobaczyłam obraz Rachel odważnie wchodzącej do przedszkola, trzymającej mnie za rękę. Rachel, która gasiła światła w pokoju i wyjawiała mi swoje sekrety, wcześniej wysłuchawszy moich. Nawet nie miałam czasu skupić się na słowach „ Claire i Jude też”, ponieważ słowo „Rachel” wypełniało cały mój umysł. Poczułam gorącą łzę, która stoczyła się po moim policzku. –
Co jeśli... co jeśli też była uwięziona? - spytałam.
–
Nie, kochanie. Szukali. Znaleźli... - mama urwała.
–
Co? - zażądałam piskliwym głosem. - Co znaleźli? Rozważała to. Obserwowała mnie. Nic nie powiedziała.
–
Mów. - Mój głos był ostry jak brzytwa. - Chcę wiedzieć.
–
Znaleźli... szczątki – odpowiedziała niejasno. - Już ich nie ma, Mara. Nie przeżyli.
Szczątki. Fragmenty, miała na myśli. Poczułam falę mdłości. Chciało mi się rzygać. Zamiast tego spojrzałam na żółte róże od mamy Rachel, potem zamknęłam oczy, przeszukując pamięć, szukając
wspomnień z tamtej nocy. Dlaczego tam poszliśmy. Co tam robiliśmy. Co ich zabiło. –
Chcę wiedzieć wszystko, co się wtedy stało.
–
Mara...
Rozpoznałam jej uspokajający ton i zacisnęłam pięści na prześcieradle. Próbowała mnie chronić, ale tylko mnie torturowała. –
Musisz mi powiedzieć – błagałam. Czułam posmak popiołu w ustach.
Mama spojrzała na mnie szklistymi oczami i wyrazem twarzy, który jasno mówił, że serce jej się kraje. –
Powiedziałabym, gdybym mogła, Mara. Ale tylko ty jedna wiesz.
3 Cmentarz w Laurelton , Rhode Island
Oślepiające słońce odbijało się od mahoniowej trumny Rachel. Patrzyłam się, mimo że słońce raniło mi oczy. Miałam nadzieję, że popłyną łzy. Powinnam była płakać. Ale nie potrafiłam. Wszyscy inni mogli, więc płakali. Ludzie, do których nawet się nie odzywała, ludzie, których nawet nie lubiła. Wszyscy ze szkoły tu byli, domagając się chociaż odrobiny jej osoby. Wszyscy z wyjątkiem Claire i Jude'a. Ich pochówek miał się odbyć po południu. To był szary i jasny poranek, mroźny zimowy dzień w Nowej Anglii. Jeden z moich ostatnich tutaj. Wiał wiatr, chłostając włosami o moją twarz. Kilku żałobników oddzieliło mnie od rodziny, ich czarne sylwetki kontrastowały z kolorem nieba. Zgarbiłam się i ciasno owinęłam płaszczem, odgradzając się od uporczywego wzroku matki. Obserwowała moje zachowanie, odkąd wyszłam ze szpitala; ona była pierwszą osobą, która przybyła, gdy zaczęłam krzyczeć w nocy, a moje krzyki obudziły sąsiadów; to ona przyłapała mnie na płaczu w szafie następnego dnia. To stało się tylko dwa dni po tym, jak znalazła mnie z odłamkiem lustra w zakrwawionej ręce, oszołomioną i trzęsącą się. Chciała, by ktoś mi pomógł. Zostałam zdiagnozowana. Psycholog stwierdził, że mam zespół stresu pourazowego. Najwyraźniej koszmary i obrazowe halucynacje były teraz u mnie rzeczą normalną, ale gdy przyjrzał się mojemu zachowaniu, zalecił długoterminową opiekę lekarską. Nie mogłam na to pozwolić. Ja zaproponowałam przeprowadzkę. Pamiętam sposób, w jaki mama zmrużyła oczy, gdy wspomniałam o tym kilka dni po wizycie. Była przezorna. Ostrożna. Jakbym była bombą po jej łóżkiem. –
Naprawdę uważam, że mi to pomoże – powiedziałam, nawet w to nie wierząc. Od dwóch dni nie miałam koszarów i nie było więcej wydarzeń podobnych do tego z lustrem, którego i tak nie pamiętałam.
Psycholog przesadzał, moja mama też. –
Dlaczego tak sądzisz? - Głos mamy był spokojny, monotonny, ale paznokcie ciągle miała wbite w materac łóżka.
Spróbowałam sobie przypomnieć tę jednostronną rozmowę, którą odbyłam z psychologiem. –
Ona ciągle przebywała w tym domu... Gdziekolwiek nie spojrzę – myślę o niej. Jeśli wrócę do szkoły, też będę ją wszędzie widziała. A chcę wrócić do szkoły. Muszę. Muszę skupić się na czymś innym.
–
Porozmawiam o tym z twoim ojcem – powiedziała, wpatrując się w moją twarz. Widziałam każdą bruzdę na jej czole, każde drgnięcie podbródka, jakby nie rozumiała, jak jej córka się w to wplątała... jak mogła wymknąć się z domu i skończyć w miejscu, w którym nigdy nie powinnam była się znaleźć. Pytała mnie już o to, ale ja oczywiście nie znałam odpowiedzi.
–
Myślę, że to już koniec – powiedział Daniel, ale nie wiedziałam skąd dochodził jego głos.
Moje serce zwolniło, gdy spojrzałam na starszego brata. Tak jak przewidział, kapłan poprosił nas o pochylenie głów i modlitwę. Krucha trawa zatrzeszczała, gdy poruszyłam się i spojrzałam na mamę. Czułam się niepewnie. Nie byliśmy religijni. Szczerze mówiąc, nie wiedziałam, co robić. Jeśli istniały jakieś reguły dotyczące zachowania na pogrzebie przyjaciółki, to nie dostałam żadnej broszurki. Mama pochyliła głowę, jej krótkie czarne włosy opadły na idealną skórę. Badała mnie,
sprawdzała, co wybiorę. Odwróciłam wzrok. Sekundy wydawały się ciągnąć w nieskończoność, aż w końcu głowy się podniosły, a ludzie zaczęli odchodzić. Daniel stał obok mnie, gdy koledzy z klasy podchodzili do mnie, by powiedzieć jak przykro im było. Obiecywali, że zostaniemy w kontakcie, gdy się wyprowadzę. Od czasu wypadku nie byłam w szkole, ale niektórzy odwiedzili mnie w szpitalu. Prawdopodobnie wyłącznie z ciekawości. Nikt mi się nie pytał, co się stało. Cieszyłam się z tego, bo nie wiedziałabym, co odpowiedzieć. Ciągle nie wiedziałam. Stado czarnych ptaków przeleciało w pośpiechu nad naszymi głowami, zakłócając swoim krzykiem ciszę panującą na pogrzebie. Przysiadły na gałęziach bezlistnego drzewa, które górowało nad parkingiem. Nawet drzewa nosiły czerń. Spojrzałam na brata. –
Nie zaparkowałeś przypadkiem pod tymi wronami? Pokiwał głową i zaczął iść w stronę samochodu.
–
Cudownie – powiedziałam, podążając za nim. - Teraz całe to stado osra nam samochód.
–
Przekleństwo.
Zatrzymałam się. –
Co?
–
Mówi się, że wrony są symbolem przekleństwa. I tak, będziemy mieć samochód w ptasich odchodach. Wolisz jechać z mamą i tatą?
–
Spasuję – uśmiechnęłam się z ulgą, nawet nie wiedząc czemu.
–
Tak myślałem.
Daniel zaczekał na mnie. Byłam mu wdzięczna za ucieczkę. Spojrzałam w tył, by upewnić się, że mama mnie nie obserwowała. Ale była zajęta rozmową z rodziną Rachel, którą znaliśmy od lat. Zbyt szybko zapomniałam, że moi rodzice też musieli zostawić wszystko za sobą; tata pracę w kancelarii, a mama pacjentów. Joseph, który miał tylko dwanaście lat, bez wahania zgodził się zostawić swoich przyjaciół. Gdy o tym myślałam, wiedziałam, że poszczęściło mi się z taką rodziną jak moja. Zanotowałam w pamięci, by lepiej zachowywać się w stosunku do mamy. Mimo wszystko to nie była jej wina, że się przeprowadzaliśmy. To była moja wina.
4 Osiem tygodni później Miami, Floryda
–
Wpędzisz mnie do grobu, Mara.
–
Daj mi minutę. - Spojrzałam na pająka, znajdującego się pomiędzy mną a moim bananem, którego miałam zjeść na śniadanie. Ja i ona miałyśmy układ.
–
Pozwól, że ja to zrobię. Spóźnimy się. - Daniel dostawał białej gorączki na tę myśl. Pan Idealny nigdy się nie spóźniał.
–
Nie. Zabijesz go.
–
No i?
–
I będzie martwy.
–
No i?
–
Wyobraź sobie – zaczęłam, ciągle patrząc na mojego pajęczego przeciwnika - że rodzina pająków zostaje pozbawiona głowy rodziny. Jej dzieci bez końca czekają w sieci, aż ich matka powróci, ale w końcu zrozumieją, że została zabita.
–
Ona?
–
Tak. - Wskazałam głową na pająka. - To Roxanne.
–
Oczywiście. Zabierz Roxanne zanim wróci Joseph, bo spotka się z jego Wall Street Journal.
–
Dlaczego nasz brat czyta Wall Street Journal?
–
Bo uważa, że to śmieszna gazeta.
Uśmiechnęłam się. Rzeczywiście była zabawna. Spojrzałam na Roxanne, która odsunęła się o kilka centymetrów, jakby słysząc groźbę Daniela. Przytrzymałam dla niej papierowy ręcznik, ale cofnęła się odruchowo. Przez następne dziesięć minut powtarzałam tę czynność; przysuwałam i odsuwałam ręcznik. Chciałam wypuścić ją na wolność, wynieść z naszej kuchni i zaprowadzić do krainy płynącej krwią latających insektów. Krainy znanej też jako nasze podwórko. Najwyraźniej nie nadawałam się do tego zadania. Ciągle byłam głodna i chciałam zjeść w końcu mojego banana. Ponownie wyciągnęłam rękę w jej stronę, ale zatrzymałam ją w połowie drogi. Daniel wydał melodramatyczny dźwięk i wstawił filiżankę do mikrofalówki. Nacisnął kilka przycisków i taca zaczęła się obracać. –
Nie powinieneś stać tak blisko mikrofalówki.
Daniel zignorował mnie. –
Możesz dostać guza mózgu.
–
Czy to potwierdzony fakt? - zapytał.
–
A chcesz się dowiedzieć?
Popatrzył na moją rękę ciągle będącą w powietrzu, jakby była sparaliżowana. –
Twój poziom neuronów jest tak niski, że znajdziesz miłość tylko w filmach.
–
Bardzo możliwe, ale przynajmniej nie będę miała guza mózgu. Ty nie chcesz mieć guza,
prawda, Daniel? Sięgnął do spiżarni i wyciągnął batona zbożowego. –
Masz – powiedział i rzucił go w moją stronę. Ostatnio byłam w ogóle nie do życia przed południem, więc baton wylądował na blacie obok mnie. Roxanne poruszyła się i straciłam ją z oczu.
Daniel złapał kluczyki od samochodu i powłóczył się w stronę frontowych drzwi. Podążyłam za nim, oślepiona przez światło i ciągle głodna. –
No dalej – rzucił z fałszywą radością. - Przecież wiem, że nie możesz się już doczekać pierwszego dnia szkoły. - Ominął małe jaszczurki, które przechodziły przez chodnik prowadzący do naszego nowego domu. - Znowu.
–
Zastanawiam się, czy w Laurelton pada teraz śnieg.
–
Prawdopodobnie. Ale nie mam zamiaru za tym tęsknić.
Wnętrze hondy civic Daniela było koszmarnie gorące. A już myślałam, że bardziej gorąco być nie może. Skinęłam głową, by otworzył okno, podczas gdy ja się wachlowałam. Spojrzał na mnie dziwnie. –
No co?
–
Nie jest aż tak gorąco.
–
Ja tu usycham. A ty nie?
–
Nie... na zewnątrz są jakieś 22 stopnie.
–
Może jeszcze się do tego nie przyzwyczaiłam – powiedziałam. Przeprowadziliśmy się na Florydę zaledwie kilka tygodni temu, ale nie mogłam zapomnieć o poprzednim życiu. Już nie znosiłam tego miejsca
Daniel ciągle miał uniesione brwi, ale zmienił temat. –
Wiesz, mama była skłonna codziennie odwozić cię do szkoły.
Jęknęłam. Nie chciałam bawić się w pacjenta tego ranka. Ani żadnego innego ranka. Chciałam kupić jej szydełka lub zestaw akwareli. Mama potrzebowała jakiegoś hobby, które nie dotyczyłoby mnie. –
Dzięki, że mnie ze sobą zabrałeś. - Spojrzałam mu w oczu. - Naprawdę.
–
No problemo – powiedział i uśmiechnął się głupio, gdy skręcił w drogę I-95 i włączył się do ruchu.
Mój brat przez większość tej boleśnie powolnej jazdy uderzał głową o kierownicę. Spóźniliśmy się, a na parkingu pośród luksusowych samochodów nie było już ani jednego ucznia. Sięgnęłam do tyłu po schludny i czysty plecak Daniela, który siedział z tyłu jak pasażer. Złapałam go i wysiadłam z samochodu. Zbliżyliśmy się do bramy, której pręty tworzyły skomplikowany wzór. Akademia Sztuki i Nauki w Croyden była naszą nową instytucją, która miała zapewnić nam wyższe wykształcenie. Wielki herb widniał na bramie, był jak tarcza z pasem biegnącym z prawego górnego rogu do lewego dolnego. Dzielił go na dwie części. Rycerski hełm był ukoronowaniem herbu. Po obu stronach były lwy. Szkoła wyglądała dziwnie nie na miejscu, zważywszy na zniszczoną okolicę. –
Zapomniałem ci powiedzieć, że po południu odbierze cię mama – odezwał się Daniel.
–
Zdrajca – wymamrotałam.
–
Wiem. Ale po szkole muszę się spotkać z doradcą w sprawie mojego podania do collegu, a ona
ma wolne tylko dzisiaj po południu. –
Po co? Przecież i tak wiesz, że się wszędzie dostaniesz.
–
To nie prawda – rzekł.
Zerknęłam w bok na Daniela. –
Co ty wyprawiasz? - zapytał.
–
Patrzę na ciebie z ukosa. - Ciągle się na niego patrzyłam.
–
Cóż, wyglądasz jakbyś miała jakiś atak. Tak czy owak, mama odbierze cię stamtąd - powiedział, wskazawszy na ślepą uliczkę po drugiej stronie kampusu. - Spróbuj być grzeczna.
Stłumiłam ziewnięcie. –
Jest jeszcze za wcześnie, by być takim dupkiem, Daniel.
–
Uważaj na język. Jest nieodpowiedni.
–
A kogo to obchodzi?
Gdy szłam, obracałam głowę, by przeczytać nazwiska sławnych ludzi, którzy ukończyli Croyden. Były wyryte w cegle nad naszymi głowami. Długie linijki należały do Heathcliffa Rotterdama III, Parkera Prestona XXVI, Annalise Bennet Von... –
Słyszałem, jak tamtego dnia Joseph rozmawiał z kimś. To chyba był telefon do ciebie.
Zaśmiałam się. –
To nie jest zabawne – powiedział Daniel .
–
Proszę cię. To tylko słowa.
Otworzył usta, by coś powiedzieć, ale wtedy usłyszałam Chopina z jego kieszeni. Dźwięk Chopina, nie samego Chopina, dzięki Bogu. Odebrał telefon i bezgłośnie oznajmił mi, że to mama. Potem wskazał na oszkloną ścianę sekretariatu Akademii Croyden. –
Idź – rzekł.
I poszłam. Teraz, gdy mój brat już mnie nie rozpraszał, mogłam w pełni skupić się na podziwianiu nieskazitelnego przepychu kampusu. Perfekcyjnie przycięte grube łodygi szmaragdowej trawy zdobiły ziemię. Szeroki dziedziniec był podzielony na kwadraty obramowane kwitnącymi kwiatami. W jednej części mieściła się biblioteka otoczona kolumnami, w innej kafeteria i sala gimnastyczna pozbawiona okien. Dwa ostatnie kwadraty obejmowały klasy i biura administracyjne. W centrum trawnika znajdowała się bulgocząca fontanna, do której prowadziły brukowane ścieżki. Prawie oczekiwałam leśnych stworków, które nagle wyłoniłyby się z budynków i zaczęły śpiewać. Wszystko w tym miejscu krzyczało JEST NAM TU DOBRZE, TOBIE TEŻ BĘDZIE. Nic dziwnego, że moja mama wybrała to miejsce. Czułam się koszmarnie nie na miejscu w mojej koszulce i dżinsach; w Croyden mundurki były wymagane, ale nasze jeszcze nie dotarły, bo późno się tu przenieśliśmy. Zmiana z publicznej szkoły na prywatną – i to jeszcze w połowie trymestru – była dla mnie wystarczającą męczarnią i to bez noszenia gładkiej koszuli i skarpetek. Ale moja mama była snobem i nie ufałaby publicznej szkole w tak dużym mieście. Po tym, co stało się w grudniu, nie miałam już siły się o to wykłócać. Odebrałam nasze plany i mapy z sekretariatu i wyszłam z powrotem na zewnątrz w momencie, gdy Daniel skończył rozmawiać. –
Co u mamy? - zapytałam.
Mój brat wzruszył ramionami. –
Tylko sprawdzała. - Spojrzał na papiery, które miałam. - Pierwsza lekcja już była, więc teraz będziesz miała... - pogrzebał w kartkach - algebrę.
Cudownie. Po prostu cudownie. Daniel przeszukał wzrokiem kampus. Klasy wychodziły od razu na zewnątrz, jak w motelu. Po kilku sekundach wskazał na odległy budynek. –
Klasa powinna być tam, za zakrętem. Posłuchaj – zaczął. - Możemy nie widzieć się aż do lunchu. Chcesz ze mną zjeść czy coś? Muszę jeszcze porozmawiać z dyrektorem i odwiedzić wydział muzyczny, ale mogę cię znaleźć po...
–
Nie, jest okay. Nic mi nie będzie.
–
Naprawdę? Bo i tak nie mam z kim zjeść.
Uśmiechnął się, ale i tak widziałam, że był niespokojny. Daniel nie spuszczał mnie z oka, odkąd wyszłam ze szpitala, ale nie obnosił się z tym jak mama i był mnie irytujący. Mimo to musiałam się bardziej postarać, by zapewnić go, że dzisiaj nie będę miała żadnego załamania. Zbliżaliśmy się do budynku, a ja nałożyłam maskę znudzonej, dorosłej osoby, która była dla mnie jak zbroja. –
Naprawdę. Nic mi nie jest – potwierdziłam, wywracając oczami dla podkreślenia efektu. - A teraz idź, zanim wyrzucą cię ze szkoły i umrzesz biedny i samotny. - Popchnęłam go delikatnie i rozdzieliliśmy się.
Gdy szłam, moja fasada zaczęła się kruszyć. Komiczne. To nie był mój pierwszy dzień przedszkola, ale był to pierwszy dzień szkoły bez Rachel... jaki kiedykolwiek się zdarzył. I był też pierwszym z wielu, które miały nadejść. Musiałam się zebrać do kupy. Przełknęłam gulę, która rosła w moim gardle i spróbowałam rozszyfrować mój plan: Zaawansowany angielski, pani Leib, sala B35 Algebra II, pan Walsh, sala 264 Historia Ameryki, pani McCreery, sala 4 Sztuka, pani Gallo, sala L Hiszpański I, pani Morales, sala 213 Biologia II, pani Prieta, pawilon To beznadziejne. Szłam ścieżką do budynku i przyglądałam się numerom, ale zanim znalazłam klasę od algebry, zobaczyłam automaty z jedzeniem. Stały cztery w jednym rzędzie, wepchnięte pod ścianę budynku. Przed nimi stało pełno drewnianych stolików z parasolami ze strzechy. Przypomniało mi się, że nie jadłam śniadania. Rozejrzałam się. I tak już byłam spóźniona. Kilka minut więcej nikogo nie zabije. Położyłam moje dokumenty na ziemi i poszukałam pieniędzy w torbie. Gdy wkładałam jedną ćwiartkę do maszyny, ta druga wypadła mi z ręki. Kucnęłam, by jej poszukać. Miałam kasę tylko na jedną rzecz. Gdy w końcu znalazłam monetę, włożyłam ją do maszyny i nacisnęłam kombinację liter i numerów, która miała zapewnić mi zbawienie. Zacięło się. Niewiarygodne. Ponownie wprowadziłam kod. I nic. Moje M&M'sy utknęły w maszynie. Złapałam krawędzie maszyny i spróbowałam nią potrząsnąć. Nic z tego. Potem ją kopnęłam. Znowu nic. Spojrzałam na maszynę. –
Oddawaj mi je. - Podkreśliłam moje słowa kilkoma kopniakami.
–
Masz problemy z panowaniem nad złością.
Obróciłam się w kierunku, z którego dochodził ten ciepły, melodyjny brytyjski akcent. Należał do osoby stojącej pod parasolem ze strzechy. Był w jednym, wielkim nieładzie i to prawie odciągnęło moją uwagę od jego twarzy. Chłopak – jeśli w ogóle mogłam go tak nazwać, bo wyglądał, jakby chodził do collegu, a nie liceum – nosił Conversy z dziurami i bez sznurowadeł. Grafitowe spodnie i biała koszula pokrywały jego szczupłą sylwetkę. Miał poluźniony krawat, rozpięte rękawy, a marynarka leżała niedbale obok niego. Leniwie pochylił się do tyłu i oparł dłońmi o stół. Jego mocna szczęka i podbródek były delikatnie zarośnięte. Oczy wyglądały na szare w cieniu. Kosmyki kasztanowych włosów sterczały we wszystkie strony, jakby dopiero co wstał z łóżka. Karnację miał dość jasną w porównaniu z ludźmi, których do tej pory widziałam na Florydzie. Był przystojny. I uśmiechał się do mnie.
5
Uśmiechał się do mnie, jakby mnie znał. Odwróciłam głowę, zastanawiając się, czy ktoś za mną stał. Nie. Nikogo nie było. Kiedy ponownie się do niego odwróciłam, już go nie było. Zamrugałam zdezorientowana i przykucnęłam, by pozbierać swoje rzeczy. Usłyszałam zbliżające się kroki, ale zatrzymały się, zanim do mnie doszły. Była to blondynka z perfekcyjną opalenizną, w butach na wysokich obcasach i z białymi skarpetkami za kolano, a także granatową spódniczką. Fakt, że miałam zacząć nosić to samo za tydzień, ranił moją duszę. Była przyklejona do zadbanego i zaskakująco wielkiego blondyna. Ich nosy były idealne, z kilkoma idealnymi piegami. Ta dwójka w swoich marynarkach z herbem spojrzała na mnie z góry. –
Lepiej uważaj – powiedziała dziewczyna. Z jadem w głosie.
Uważać na co? Przecież nic nie zrobiłam. Ale postanowiłam tego nie mówić, biorąc pod uwagę fakt, że w tej szkole znałam dokładnie jedną osobę i miałyśmy to samo nazwisko. –
Przepraszam. - Nawet nie wiedziałam, po co to powiedziałam. - Jestem Mara Dyer. Jestem tu nowa.
Jakby to nie było oczywiste. Sztuczny uśmiech rozciągnął się na jej ślicznej twarzy. –
Witaj – odpowiedziała i odeszła razem z chłopakiem.
Zabawne. Wcale nie czułam się tu mile widziana. Przestałam o nich myśleć i z mapą w ręce okrążyłam budynek, ale bez rezultatów. Wspięłam się po schodach i znowu krążyłam, aż w końcu znalazłam klasę. Drzwi były zamknięte. Nie chciałam wchodzić tam spóźniona, wcale nie chciałam tam wchodzić. Już ominęłam jedną lekcję. Ale skoro tu byłam, to raz kozie śmierć. Otworzyłam drzwi i weszłam do środka. Ściany w klasie zaczęły pękać, a dwadzieścia kilka głów odwróciło się w moim kierunku. Szczeliny wspinały się coraz wyżej i wyżej, aż sufit pokryła pajęczyna pęknięć. Zrobiło mi się sucho w ustach. Nikt nie powiedział ani słowa, mimo że pył wypełniał już całą klasę. Myślałam, że zacznę się krztusić. Ale nikomu nic nie było. To działo się mnie. Lampa spadła i rozbiła się tuż przed nauczycielem, posyłając iskry w moją stronę. To się nie działo. Mimo to próbowałam je ominąć i upadłam. Usłyszałam, jak moja twarz uderza o wypolerowane linoleum. Poczułam ból między oczami. Ciepła krew trysnęła z mojego nosa i poleciała po ustach i brodzie. Oczy miałam ciągle otwarte, ale nic nie widziałam przez szary pył. Nie miałam jednak problemów ze słuchem. Wszyscy w klasie jednocześnie wciągnęli powietrze, a nauczyciel podbiegł sprawdzić, jak bardzo się zraniłam. To dziwne, ale nic nie próbowałam zrobić, leżałam tylko na chłodnej podłodze i słuchałam niewyraźnych głosów dookoła mnie. Wolałam cierpieć niż stawić czoła upokorzeniu, co na pewno by mnie spotkało, gdybym wstała. –
Eee, czy wszystko dobrze? Słyszysz mnie? - Nauczyciel zaczynał panikować.
Próbowałam powiedzieć, jak mam na imię, ale wyszło coś bardziej jak „umieram”. –
Niech ktoś idzie po pielęgniarkę, zanim wykrwawi się tu na śmierć.
Na te słowa dźwignęłam się, chwiejąc się lekko, bo kolana miałam jak z waty. Nic nie stawiało mnie na nogi tak jak myśl o pielęgniarkach i ich igłach. –
Nic mi nie jest – ogłosiłam i rozejrzałam się po klasie. Normalna klasa. Żadnego pyłu. Żadnych pęknięć. - Pielęgniarka jest nie potrzebna. Czasami po prostu dostaję krwotoków z nosa. Zaśmiałam się. Najlepiej wszystko wyśmiać. - Nic nawet nie czuję. Krwawienie ustało. - I tak było, ale na pewno wyglądałam jak dziwak.
Nauczyciel spojrzał na mnie ostrożnie i powiedział: –
Hmm... Czyli naprawdę nic ci nie jest? Chcesz wyjść z klasy, żeby się oczyścić? Możemy przedstawić się, jak wrócisz.
–
Jasne, dziękuję – odpowiedziałam. - Zaraz wracam.
Gdy przestało mi się kręcić w głowie, spojrzałam na nauczyciela i nowych kolegów. Każda twarz wyrażała mieszaninę zaskoczenia i przerażenia. W tym była, jak zauważyłam, Dziewczyna Od Automatu. Wspaniale. Wyszłam z klasy. Miałam wrażenie, że najmniejszy dotyk mógłby mnie przewrócić. Gdy tylko przestałam słyszeć szepty i trzęsący się głos nauczyciela, puściłam się biegiem przez korytarz. Ominęłam nawet łazienkę, nie zauważywszy drzwi do niej. Wróciłam się. Gdy już byłam w środku, robiłam wszystko, by nie patrzeć w lustro; skupiłam się na obrzydliwym, żółtym kolorze tapety, liczyłam umywalki. Próbowałam się uspokoić. Miałam nadzieję, że to opóźni szok na widok krwi. Odetchnęłam powoli. Nie chciałam się czyścić. Nie chciałam wracać do klasy. Ale im dłużej zwlekałam, tym większe było prawdopodobieństwo, że nauczyciel przyśle pielęgniarkę. Naprawdę nie chciałam, by do tego doszło. Stanęłam więc przed umywalką, która była zaśmiecona zwiniętymi w kulkę papierowymi ręcznikami, i spojrzałam przed siebie. Dziewczyna w lustrze uśmiechnęła się. Ale to nie byłam ja.
6
To była Claire. Jej rude włosy spływały mi po ramionach w miejscu, gdzie powinny być moje brązowe włosy. Wtedy jej odbicie załamało się, co wyglądało wręcz złowieszczo. Pomieszczenie skurczyło się, przyciskając mnie do ściany. Ugryzłam się w język i chwyciłam brzeg umywalki. Gdy ponownie spojrzałam w lustro, widziałam w nim tylko własne odbicie. Serce waliło mi jak młot. Nic się nie działo. Dokładnie jak w klasie. Wszystko było dobrze. To tylko nerwy spowodowane pierwszym dniem w szkole. Fatalny pierwszy dzień szkoły. Ta sytuacja mnie rozproszyła i nawet nie poczułam mdłości na widok własnej krwi. Złapałam garść papierowych ręczników z pojemnika i zmoczyłam je. Zbliżyłam je do twarzy, by się umyć, ale od drażniącego zapachu mokrego papieru zaczął skręcać mi się żołądek. Próbowałam powstrzymać się od wymiotów. Nie udało się. Byłam wystarczająco świadoma, by w porę odgarnąć włosy z twarzy, gdy wyrzucałam z siebie zawartość żołądka. W tym momencie byłam wdzięczna, że nie udało mi się niczego zjeść. Gdy skończyłam, otarłam twarz i przepłukałam usta. Cienka warstewka potu pokryła moją skórę, która już nabrała trupiobladego koloru. Cóż za wspaniałe pierwsze wrażenie. Przynajmniej moja koszulka nie ucierpiała. Pochyliłam się nad zlewem. Jeśli ominęłabym resztę algebry, nauczyciel wyśle matematyczną brygadę ratunkową, żeby sprawdzić, czy jeszcze żyję. Postanowiłam więc odważnie stawić czoła bezlitosnej gorączce i wrócić. Drzwi od klasy były ciągle otwarte; zapomniałam je zamknąć podczas mojej bezceremonialnej ucieczki. Usłyszałam nauczyciela mówiącego o równaniach. Wzięłam głęboki wdech i weszłam do środka. W przeciągu sekund nauczyciel znalazł się przy mnie. Przez grube szkła jego oczy wyglądały na jeszcze większe. Przerażające. –
O, wyglądasz znacznie lepiej! Zajmij tamto miejsce, proszę. Tak przy okazji, jestem pan Walsh. Nie usłyszałem wcześniej twojego imienia.
–
Jestem Mara. Mara Dyer – powiedziałam sztywno.
–
Cóż, panno Dyer, wiesz jak wejść z wielkim hukiem.
Ludzie w klasie zachichotali cicho. –
Taa, no cóż... niezdara ze mnie.
Usiadłam na miejscu wskazanym wcześniej przez pana Walsha, które było ustawione równolegle do biurka nauczyciela i znajdowało się blisko drzwi. Wszystkie miejsca w rzędzie poza moim były już zajęte. Przez osiem bolesnych minut i dwadzieścia siedem niekończących się sekund siedziałam bez ruchu w mojej ławce. Było gorąco. Miałam wrażenie, że to mój własny siódmy krąg piekła. Słyszałam głos nauczyciela, ale go nie słuchałam. Zżerał mnie wstyd, czułam ich wzrok na sobie, czułam się przez to naga. Próbowałam nie skupiać się na szeptach, które słyszałam. I tak nie mogłam ich rozszyfrować. Skóra na głowie mnie mrowiła, jakby ktoś bezustannie wpatrywał się w tył mojej czaszki. Potarłam to miejsce ręką. Spojrzałam z desperacją na drzwi, chcąc uciec z tego koszmaru, ale wiedziałam, że to tylko pogorszyłoby sytuację.
Zadzwonił dzwonek, ogłaszając koniec mojej pierwszej lekcji w Croyden. Doprawdy, co za sukces. Poczekałam, aż masa ludzi opuści klasę. Musiałam wziąć książkę od pana Walsha i dowiedzieć się, co aktualnie przerabiali. Nauczyciel wyjaśnił mi grzecznie, że za trzy tygodnie napiszę egzamin trymestralny, jak każdy inny uczeń, po czym wrócił do stosu papierów na swoim biurku. A ja musiałam stawić czoła następnym wyzwaniom. Na szczęście poranek był monotonny. Moją torbę już miałam wypełnioną ciężkimi książkami. W porze lunchu chciałam poszukać ustronnego miejsca, by poczytać książkę, którą przyniosłam ze sobą. Przez wcześniejsze wymioty zupełnie straciłam apetyt. Pobiegłam schodami w dół, przeskakując po dwa stopnie naraz. Doszłam do końca kampusu i stanęłam przy ogrodzeniu. Po drugiej stronie była tylko niezagospodarowana ziemia. Nad szkołą górowały drzewa. Jeden z budynków był całkowicie zacieniony. Wesołe ćwierkanie ptaków rozbrzmiewało w bezwietrznym powietrzu. To był początek jakiegoś koszmaru, prawie jak w Jurajskim Parku. Gwałtownie otworzyłam książkę w miejscu, w którym skończyłam. Poddałam się, gdy zauważyłam, że ponownie czytam ten sam akapit i nic z niego nie rozumiem. Gula rosła w moim gardle. Oparłam się o siatkę i osunęłam w dół, metal ranił mi skórę przez cienki materiał koszulki. Poddałam się i zamknęłam oczy. Usłyszałam czyjś śmiech za sobą. Szarpnęłam głowę w górę. Krew zamarzła mi w żyłach. To był śmiech Jude'a. Jego głos. Wstałam powoli i obróciłam się twarzą do ogrodzenia. Złapałam siatkę palcami i poszukałam źródła tego dźwięku. Nie było tam nic poza drzewami. Nikogo nie mogło tam być. Jude nie żył. Claire też. I Rachel. A to oznaczało, że miałam już trzy halucynacje w mniej niż trzy godziny. Nie dobrze. Ponownie zwróciłam się w stronę kampusu. Był pusty. Spojrzałam na zegarek i spanikowałam. Tylko minuta dzieliła mnie od następnej lekcji. Przełknęłam głośno ślinę, złapałam torbę i pobiegłam do najbliższego budynku, ale gdy znalazłam się przy zakręcie, zamurowało mnie. Jude stał jakieś dziesięć metrów dalej. Wiedziałam, że nie mógł tam być, że go tam nie było. Ale jednak tam stał. Wyglądał groźnie, gdy spoglądał na mnie spod daszka bejsbolówki, której nigdy nie ściągał. Wyglądał, jakby chciał pogadać. Odwróciłam się i zaczęłam iść. Odchodziłam od niego, najpierw powoli, potem zaczęłam biec. Obejrzałam się przez ramię, by zobaczyć, czy ciągle tam był. Był. I zbliżał się.
7
Otworzyłam drzwi do najbliższej klasy i jakimś cudem była to klasa 213. Od hiszpańskiego. Zważywszy na to, że wszystkie ławki były już zajęte, spóźniłam się. –
Panna Dee-er? - zagrzmiała nauczycielka.
Byłam rozproszona i zaniepokojona. Zamknęłam drzwi za sobą. –
Właściwie nazywam się Dyer.
Za to poprawienie czy za spóźnienie ukarała mnie, każąc mi stać na środku klasy, podczas gdy ona zasypywała mnie pytaniami, oczywiście po hiszpańsku. Mogłam odpowiedzieć na nie jedynie „nie wiem”. Nawet się nie przedstawiła; po prostu usiadła, mięśnie poruszały się w jej żylastych przedramionach, gdy pisała coś zaciekle w swoim notesie. Hiszpańska Inkwizycja nabrała zupełnie nowego znaczenia. Nie przerywała przez następne dwadzieścia minuty. Gdy w końcu przestała pisać, zmusiła mnie, bym usiadła obok niej, naprzeciwko klasy. Brutalne. Cały czas wpatrywałam się w zegar, odliczając sekundy do końca. Zadzwonił dzwonek, a ja poleciałam w kierunku drzwi. –
Wyglądasz, jakbyś potrzebowała przytulenia – odezwał się głos za mną. Odwróciłam się i stanęłam twarzą w twarz z niskim chłopakiem, który nosił rozpiętą białą koszulę i żółtą koszulkę pod spodem z napisem Jestem stereotypowy.
–
To miłe z twojej strony – powiedziałam z przyklejonym uśmiechem do twarzy. - Ale jakoś przeżyję.
Musiałam stwarzać pozory normalności. –
O, ja nic nie oferowałem. Tylko stwierdzałem fakt. - Chłopak odgarnął z twarzy grube dredy i wyciągnął rękę. - Jestem Jamie Roth.
–
Mara Dyer – przedstawiłam się, ale to już wiedział.
–
Czekaj, to ty jesteś tu nowa? - Uśmiechnął się z łobuzerskim błyskiem z ciemnych oczach.
Odwzajemniłam uśmiech. –
Zabawne. Jesteś naprawdę zabawny.
Ukłonił się przesadnie nisko. –
A tak w ogóle, to nie przejmuj się Morales. To najgorsza nauczycielka na świecie.
–
Więc jest taka koszmarna dla wszystkich? - zapytałam, gdy znaleźliśmy się w bezpiecznej odległości od klasy.
Rozejrzałam się po kampusie, szukając martwych ludzi, i przeniosłam torbę na drugie ramię. Nikogo nie było. Na razie było dobrze. - Może nie aż tak koszmarna. Ale prawie. Masz szczęście, że nie rzuciła w ciebie kredą. Jak twój nos, tak przy okazji? Był wtedy na algebrze? –
Już lepiej, dzięki. Jesteś pierwszą osobą, która mnie o to pyta. Właściwie to pierwszą, która powiedziała mi coś miłego.
–
Czyli że ludzie mówili ci tylko niemiłe rzeczy?
Wydawało mi się, że dostrzegłam błysk czegoś srebrnego w jego ustach. Kolczyk w języku? Interesujące. Nie wyglądał na takiego typa. Pokiwałam, wpatrując się w nowych kolegów. Były różne rodzaje mundurków – różne spódniczki, swetry, wersje ze spódniczką lub spodniami, ci odważniejsi nosili nawet kamizelki. Ale nie widziałam u nich żadnych oznak indywidualności. Nie było jakichś odjazdowych butów czy osób wyglądających jak emo. Ludziom udało się wyglądać prawie tak samo i to nie była wina mundurków. Perfekcyjny wygląd, perfekcyjne zachowanie, każdy włos na swoim miejscu. Jamie jako jedyny się wyróżniał ze swoimi dredami, kolczykiem w języku i widoczną kolorową koszulką. No, była jeszcze ta rozczochrana osoba, którą spotkałam rano. Poczułam szturchnięcie łokciem w żebra. –
Więc, nowa dziewczyno? Kto to był? Nie każ facetowi czekać.
Uśmiechnęłam się. –
Spotkałam wcześniej dziewczynę, która kazała mi „uważać”. - Opisałam mu Dziewczynę Od Automatu. Jamie uniósł brwi. - Chłopak, który z nią był, też wyglądał nieprzyjemnie zakończyłam.
Jamie pokręcił głową. –
A więc zbliżyłaś się do Shawa. - Potem uśmiechnął się do siebie. - W nim naprawdę coś jest.
–
Eee... czy ten Shaw cierpi na przerost masy mięśniowej i nosi koszulę z postawionym kołnierzem? To do niego przyklejała się ta dziewczyna.
Jamie zaśmiał się. –
Ten opis pasuje do większości dupków w Croyden, ale na pewno nie do Noah Shaw. Strzelam, że to był Davis.
Uniosłam brwi w zdziwieniu. –
Aiden Davis, gwiazda lacrosse'a i miłośnik Project Runway. Wcześniej, jeszcze przed Shawem, on i Anna chodzili ze sobą. Aż w końcu ujawnił swoją orientację i teraz on i Anna są najlepszymi psiapsiółkami. - Jamie zatrzepotał rzęsami. Na swój sposób już go kochałam.
–
A więc, co zrobiłaś Annie? - zapytał.
Spojrzałam na niego z udawanym przerażeniem. –
Co ja zrobiłam jej?
–
Musiałaś coś zrobić, by zasłużyć na jej uwagę. Normalnie byłabyś poza jej radarem, ale ona pokazuje pazurki, gdy Shaw zaczyna się koło kogoś kręcić – powiedział. Spojrzał na mnie znacząco, zanim znowu przemówił. - A zacznie się kręcić na pewno, zważywszy na to, że wyczerpał już kobiece zasoby w Croyden. Dosłownie.
–
Cóż, Anna nie musi się obawiać. - Wyciągnęłam plan i mapę i rozejrzałam się w poszukiwaniu pawilonu od biologii. - Nie kradnę chłopaków innym dziewczynom – powiedziałam. Ja nawet nie chodziłam na randki. Ale tego nie powiedziałam. Mój ostatni chłopak był teraz martwy.
–
O, on wcale nie jest jej chłopakiem. Shaw rzucił ją w cholerę w tamtym roku. Byli razem parę tygodni. To dla niego rekord. Jej nawet bardziej odbiło... im wszystkim odbiło. Piekło nie zna takiej furii jak wzgardzona kobieta i cały ten chłam. Anna była wzorową dziewczynką, ale po związku z Shawem można by stworzyć komiks o niezliczonych przygodach jej pochwy. Mogłaby nawet mieć pelerynę.
Prychnęłam. Przeszukałam budynki naprzeciwko mnie. Żaden z nich nie wyglądał jak pawilon.
–
A facet, do którego się tuliła, nie ma z tym problemu? - zapytałam rozkojarzona.
Jamie uniósł jedną brew do góry. –
Masz na myśli Podłą Królową? Nie ma.
–
Czym zasłużył sobie na taką ksywę?
Spojrzał na mnie, jakbym była niespełna rozumu. –
Jakieś szczegóły, proszę – powiedziałam.
–
Powiedzmy, że raz próbowałem się zaprzyjaźnić z Davisem. W sensie czysto platonicznym – dodał Jamie. - Nie jestem w jego typie. W każdym bądź razie, moja szczęka ciągle trzeszczy, kiedy ziewam. – Zademonstrował mi to.
–
Uderzył cię?
Fontanna bulgotała, gdy przechodziliśmy przez dziedziniec i zatrzymaliśmy się naprzeciwko budynku najbardziej oddalonego od pokojów administracyjnych. Sprawdziłam tabliczki na drzwiach. Były kompletnie przypadkowe. Nigdy nie znajdę tego miejsca. –
W rzeczy samej. Jego prawy sierpowy jest zabójczy.
Najwyraźniej mieliśmy ze sobą coś wspólnego. –
Ale odegrałem się na nim później.
–
Serio? - Jamie nie miałby szans w walce na noże z Aidenem Davisem, nawet jeśli Aiden byłby uzbrojony tylko w rolkę papieru toaletowego.
Jamie uśmiechnął się znacząco. –
Groziłem mu Ebolą.
Zamrugałam. –
Tak naprawdę nie mam Eboli. To czwarty stopień zagrożenia biologicznego. Jest chroniony przez agentów.
Zamrugałam ponownie. –
Innymi słowy, to rzecz nie do zdobycia dla ucznia, nawet takiego, którego ojciec jest lekarzem.
–
Jaaasne – powiedziałam, nie ruszając się z miejsca.
–
Ale Davis w to wierzy i uwierzył, że się zakaził. To był mój moment triumfu. Dopóki ten szczurzy wypierdek nie poszedł poskarżyć się dyrekcji. A oni mu uwierzyli. I zadzwonili do mojego ojca, żeby sprawdzić, czy nie mamy Eboli w domu. Idioci. Jeden mały żarcik z udziałem gorączki krwotocznej i już przyczepiają ci etykietkę „niezrównoważonego”. - Pokręcił głową, a potem się uśmiechnął. - Wyglądasz na totalnie przerażoną.
–
Nie jestem. - Byłam, ale nie chciałam się przyznać. Nie mogłam sobie pozwolić na wybrzydzanie, jeśli chodzi o przyjaciół.
Mrugnął do mnie i pokiwał głową. –
Jasne. To jaką masz następną lekcję?
–
Biologię z Prietą. W pawilonie. Gdzie u diabła to jest?
Jamie wskazał na ogromny kwiecisty busz jakieś trzysta metrów dalej. I to w przeciwnym kierunku. –
Za tamtą bugenwillą.
–
Dzięki – powiedziałam, zerkając na roślinę. – Nigdy bym tego nie znalazła. A co ty masz teraz?
Strząsnął z ramion marynarkę i zapiał koszulę.
–
Normalnie mam zaawansowaną fizykę, ale ją omijam.
Zaawansowana fizyka. Imponujące. –
Więc... jesteś z mojego rocznika?
–
Jestem w pierwszej klasie – powiedział Jamie. Musiał zauważyć moje niedowierzanie, bo szybko dodał. - Kiblowałem. Prawdopodobnie dlatego, że jestem niski. Pewnie odziedziczyłem po rodzicach osmozę.
–
Osmoza? To choroba genetyczna? - zapytałam. - Nie twierdzę, że jesteś niski. - Kłamstwo, ale nieszkodliwe.
–
Jestem adoptowany – oznajmił. - I proszę cię. Jestem niski. Wielka mi rzecz. - Jamie wzruszył ramionami i poklepał nadgarstek. - Lepiej idź już do klasy Priety, bo się spóźnisz. - Pomachał mi. - Na razie.
–
Cześć.
I tak po prostu zyskałam przyjaciela. Mentalnie poklepałam się po plecach; Daniel byłby dumny. Mama jeszcze bardziej. Miałam zamiar pochwalić się jej tym, jak kot chwali się martwą myszą właścicielowi. Może dzięki temu uniknę terapii. Pod warunkiem, że nie wspomnę nikomu o dzisiejszych halucynacjach.
8
Udało mi się jakoś przeżyć resztę dnia, nie popełniwszy żadnej zbrodni. Obyło się też bez wycieczki do szpitala. Po szkole mama czekała na mnie w miejscu, o którym mówił Daniel. Ostatnio częściej zachowywała się jak tradycyjna matka, a nie psycholog. Dziś też mnie nie zawiodła. –
Mara, kochanie! Jak ci minął pierwszy dzień w szkole? - Jej głos był przepełniony entuzjazmem. Wsunęła okulary we włosy i pochyliła się, by mnie pocałować. I zesztywniała.
–
Co się stało?
–
Co?
–
Masz krew na szyi.
Cholera. Myślałam, że wszystko zmyłam. –
Krwotok z nosa. - Nie skłamałam, ale nie powiedziałam całej prawdy.
Mama zamilkła. Zmrużyła oczy. Wyglądała na zatroskaną. Nic nadzwyczajnego, ale irytowało mnie to. –
No co?
–
Nigdy w życiu nie miałaś krwotoku z nosa.
Chciałam zapytać A ty skąd wiesz?, ale prawda była taka, że wiedziałaby. Był czas, kiedy mówiłam jej wszystko. Te dni już minęły. Zakołysałam się na piętach. –
Dzisiaj akurat się zdarzyło.
–
Tak znikąd? Przypadkowo? - Rzuciła mi typowe dla psychologa spojrzenie, które mówiło Wiem, że kłamiesz.
Nie miałam zamiaru jej mówić, że widziałam, jak rozpada się klasa, gdy do niej weszłam. Albo że widziałam moich martwych przyjaciół, dzięki uprzejmości zespołu stresu pourazowego. Nie miałam żadnych objawów, odkąd tu przyjechaliśmy. Byłam na pogrzebie przyjaciół. Spakowałam rzeczy ze swojego pokoju do pudeł. Spędzałam czas z braćmi. Robiłam wszystko, co powinnam, by nie być kolejnym projektem mamy. Gdybym jej powiedziała, co mi się dzisiaj przydarzyło, słono bym za to zapłaciła. Spojrzałam jej w oczy. –
Przypadkowo. - Ciągle tego nie kupowała. - Mówię prawdę - skłamałam. - Możesz już mi dać spokój?
Od razu pożałowałam tych słów. Miałam rację. Cała droga do domu upłynęła nam w ciszy, a im dłużej nie rozmawiałyśmy, tym bardziej nerwowa się stawała. Próbowałam ją zignorować i skupić się na drodze, bo niedługo miałam sama jeździć do szkoły. Daniela czekała zaległa wizyta u dentysty, która mogła potrwać nawet kilka dni. Tylko trochę poprawił mi humor fakt, że Pan Idealny miał dziury w zębach.
Domy, które mijałyśmy, były niskie i bryłowate, z plastikowymi delfinami i ohydnymi greckimi statuami zdobiącymi trawniki. Jakby władze Miami zebrały się i głosowały za projektem, który miał pozbawić miasto uroku. Mijałyśmy centra handlowe, jedno za drugim. Nie mogłam pojąć, dlaczego ktoś miałby potrzebować całe ich zbiorowisko w promieniu osiemdziesięciu kilometrów. Przyjechałyśmy do naszego domu po staniu w godzinnym korku, który spowodował u mnie skręt kiszek. Po raz drugi tego dnia mnie mdliło. Mama zaparkowała na podjeździe i wysiadła z samochodu. Była ciągle obruszona. Zostałam w aucie, siedząc bez ruchu. Braci nie było w domu, tata na pewno jeszcze nie wrócił, a ja nie chciałam wkraczać do tej jaskini lwa sama. Wpatrywałam się w tablicę rozdzielczą, użalając się nad sobą. O mało nie wyskoczyłam ze skóry, gdy ktoś zapukał w szybę. Wyjrzałam na zewnątrz i zobaczyłam Daniela. Niebo przybrało już kolor ciemnego granatu. Coś we mnie drgnęło. Jak długo tu siedziałam? Daniel spojrzał na mnie przez otwarte okno. –
Ciężki dzień?
Spróbowałam odsunąć niepokój na bok. –
Jak na to wpadłeś?
Joseph zatrzasnął drzwi od hondy Daniela i podszedł do nas z wielkim uśmiechem na twarzy, trzymając wypchany plecak w obu rękach. Wyszłam z samochodu i poklepałam młodszego brata po ramieniu. –
A jak tobie minął dzień?
–
Świetnie! Dostałem się do drużyny piłkarskiej, a mój nauczyciel chce, żebym spróbował zagrać w szkolnym przedstawieniu w następnym tygodniu i mam w klasie super dziewczyny, ale jest taka jedna dziwna dziewczyna, która zaczęła ze mną rozmawiać, ale i tak byłem dla niej miły.
Uśmiechnęłam się. Można było się spodziewać, że Joseph zapisze się na wszystkie zajęcia dodatkowe. Był towarzyski i utalentowany. Oni oboje byli. Porównałam ich, gdy szli do domu obok siebie. Ich chód był równie niezdarny. Joseph był najbardziej podobny do mamy. Miał jej gęste proste włosy, w przeciwieństwie do Daniela i mnie. Ale oboje odziedziczyli jej ciemną karnację, podczas gdy ja miałam bardzo jasną skórę po tacie. Mieliśmy też inne rysy twarzy. Nie wyglądaliśmy podobnie, co mnie trochę smuciło. Daniel otworzył drzwi do domu. Gdy się tu wprowadziliśmy miesiąc temu, byłam zaskoczona faktem, że nawet mi się tu podobało. Bukszpanowe krzewy i kwiaty ozdabiały frontowe drzwi, a podwórko było ogromne. Tata mówił, że ma prawie akr. Ale nie czułam się tu jak w domu. We trójkę weszliśmy do środka. Słyszałam mamę krzątającą się po kuchni, ale gdy nas usłyszała, od razu pojawiła się w korytarzu. –
Chłopcy! - Praktycznie krzyczała. - Jak było w szkole? - Przytuliła ich, a mnie specjalnie zignorowała.
Joseph opowiedział wszystko jeszcze raz ze szczegółami i entuzjazmem charakterystycznym dla dziecka. Daniel podążył za nimi do kuchni i cierpliwie czekał, aż mama zasypie go pytaniami. Nadarzyła się okazja do ucieczki, więc wycofałam się w kierunku długiego korytarza, który prowadził do mojej sypialni. Minęłam trzy pary francuskich drzwi po jednej ścianie i kilka rodzinnych fotografii po drugiej. Były tam zdjęcia moje i moich braci w wieku niemowlęcym i jako już starsze dzieci, a także obowiązkowe, zawstydzające zdjęcia z podstawówki. Oprócz tego były jeszcze zdjęcia innych krewnych i dziadków. Jedno zdjęcie przykuło moją uwagę. Było to stare,
biało-czarne zdjęcie w pozłacanej ramce. Przedstawiało babcię w dniu jej ślubu. Siedziała spokojnie, jej ciemne ręce spoczywały na kolanach. Miała kruczoczarne, lśniące włosy z przedziałkiem pośrodku. Lampa błyskowa aparatu spowodowała, że jej bindi błyszczało pomiędzy idealnymi łukami brwi. Była spowita w ekstrawagancki materiał. Brzegi sari zdobiły zawiłe wzory. To zdjęcie wywołało we mnie dziwne uczucie, ale zniknęło, zanim udało mi się je zidentyfikować. Joseph przebiegł przez korytarz, o mało mnie nie potrącając. –
Przepraszam! - krzyknął i w biegu skręcił w następny korytarz.
Oderwałam wzrok od zdjęcia i uciekłam do mojego nowego pokoju, zamykając drzwi za sobą. Zrzuciłam trampki, które wylądowały na dywanie z głuchym odgłosem, i zapadłam się w białą puchową pościel. Wpatrywałam się w ciemne, puste ściany mojej nowej sypialni. Mama chciała, żeby ściany były różowe, jak w moim starym pokoju; to jakiś psychologiczny nonsens, który miałby pomóc mi się zadomowić. Idiotyczne. Farba nie mogła przywrócić Rachel do życia. Użyłam tej żałosnej wymówki na mamie i pozwoliła mi wybrać farbę koloru nieba o północy, bardzo w stylu emo. Mój pokój dzięki temu wyglądał odjazdowo i z białymi meblami był bardziej wyrafinowany. Mama zamontowała żyrandol z małymi, ceramicznymi różyczkami, które opadały z jego ramion. Jednak to nie sprawiło, że pokój wyglądał na bardziej kobiecy. Ale podobało mi się. I po raz pierwszy miałam własną łazienkę, co było dodatkowym plusem. Nie powiesiłam na ścianie żadnych obrazów czy szkiców. I nie miałam zamiaru. Gdy opuściliśmy Rhode Island, zniszczyłam wszystkie zdjęcia i rysunki, które posiadałam. Zostawiłam tylko szkic profilu Rachel. Wpatrywałam się w samotny wizerunek jej osoby. Dziwiłam się, że wyglądała na nim tak poważnie. Szczególnie jeśli porównałam go z jej zadowolonym wyrazem twarzy ze szkoły, z ostatniego dnia, w którym widziałam ją żywą. Nie widziałam, jak wyglądała na pogrzebie. Pokrywa była zamknięta.
9
–
Kochanie? Śpisz?
Drgnęłam na dźwięk głosu mojej mamy. Ile czasu już minęło? Ciągle byłam niespokojna. Strużka potu popłynęła mi po plecach, chociaż nie było mi gorąco. Podniosłam się na łóżku. –
Nie.
Spojrzała mi w twarz. –
Jesteś głodna? - zapytała. Już nie była na mnie zła. Teraz wyglądała na zmartwioną. Znowu. Kolacja prawie gotowa – powiedziała.
–
Czy tata już wrócił?
–
Jeszcze nie. Pracuje nad nową sprawą. Prawdopodobnie nie będzie w najbliższym czasie jadł z nami kolacji.
–
Będę w kuchni za parę minut.
Mama niepewnie wkroczyła do pokoju. –
Pierwszy dzień był aż tak koszmarny?
Zamknęłam oczy i westchnęłam. –
Nic niespodziewanego się nie stało, ale wolałabym o tym nie rozmawiać.
Odwróciła wzrok, a ja poczułam się winna. Kochałam mamę, naprawdę. Dbała o nas i poświęcała się dla nas. Ale przez ostatni rok za bardzo zaangażowała się w moje życie. A ostatni miesiąc w jej ciągłej obecności stał się praktycznie nie do zniesienia. W dzień naszej przeprowadzki spędziłam w ciszy całe szesnaście godzin jazdy na Florydę, nawet jeśli to było dla mojego dobra – bałam się latać i w ogóle miałam lęk wysokości. Gdy już tu dotarliśmy, Daniel powiedział mi, że usłyszał rozmowę mamy i taty. Sprzeczali się możliwość hospitalizowania mnie. Mama, oczywiście, była za. Ktoś miałby mnie cały czas obserwować! Jakoś nie pragnęłam uczyć się do egzaminów w pokoju obitym gąbką. I odkąd moje ogromne poświęcenie – uczestnictwo w pogrzebie – opłaciło się, sama musiałam kontrolować swoje dziwactwa. I chyba działało. Na razie. Mama nie ciągnęła dłużej tej rozmowy. Zanim wróciła do kuchni, pocałowała mnie w czoło. Wyszłam z łóżka i poczłapałam w skarpetkach w wzdłuż korytarza, uważając, by nie poślizgnąć się na lakierowanej podłodze. Moi bracia już nakryli do stołu, a mama jeszcze pracowała nad kolacją, więc poszłam do pokoju gościnnego i rozsiadłam się na miękkiej, skórzanej sofie, po czym włączyłam telewizor. Leciały akurat wiadomości, więc ściszyłam je, przeglądając program telewizyjny. –
Mara, pogłośnisz to na chwilę? - poprosiła mama. Jęknęłam.
Na ekranie ukazały się trzy fotografie. –
Z pomocą Wydziału Policji w Laurelton i Ekipy Ratunkowej, ciała Rachel Watson i Claire Lowe zostały odkryte tego ranka, ale koronerzy mają problem ze zidentyfikowaniem zwłok siedemnastoletniego Jude'a Lowe'a, ze względu na ciągle stojące skrzydła budynku, który w każdej chwili może się zawalić.
Zerknęłam na telewizor.
–
Co do...? - wyszeptałam.
–
Hmm? - Mama weszła do pokoju i wzięła ode mnie pilota. Gdy to zrobiła, zdjęcia moich przyjaciół zniknęły. Zamiast nich ukazało się zdjęcie ciemnowłosej, uśmiechniętej dziewczyny w rogu ekranu, zaraz obok prezenterki.
–
Policja przedstawia nowe tropy w sprawie morderstwa uczennicy dziesiątej klasy, Jordany Parker – mówiła prezenterka. - Departament Policji prowadzi nowe śledztwo z drużyną K-9 na ziemiach otaczających posesję Palmerów, a Kanał 7 przedstawia nagranie.
Na ekranie pokazano trzęsące się wideo grupy policjantów w beżowych uniformach, którym towarzyszyły duże owczarki niemieckie. Patrolowali morze wysokiej trawy, która rozciągała się za rzędem małych, nowych domków. –
Źródła mówią, że autopsja piętnastolatki wykazała niepokojące spostrzeżenia w sprawie jej śmierci, ale policja nie chce ujawnić żadnych szczegółów.
–
Te tropy, jak powiedziałem, są wynikiem rozmowy ze świadkiem, który się ujawnił i w następnych dniach będziemy podążać za śladami – powiedział kapitan Ron Roseman z Departamentu Policji. - Nie mogę powiedzieć nic więcej bez ujawniania szczegółów śledztwa.
Potem prezenterka wesoło przestawiła się na dyskusję dotyczącą jakiejś literackiej inicjatywy w szkole w Broward. Mama podała mi pilota. –
Mogę przełączyć? - zapytałam, uważając, by mój głos pozostał beznamiętny. Widok moich martwych przyjaciół w telewizji wstrząsnął mną, ale nie mogłam tego okazać.
–
Lepiej to wyłącz. Kolacja gotowa – powiedziała. Była niespokojna i to bardziej niż zazwyczaj.
Nie po raz pierwszy myślałam, że to ona powinna przyjmować leki. Moi bracia już zasiedli do stołu, a gdy do nich dołączyłam, przykleiłam do twarzy koślawy uśmiech. Próbowałam śmiać się z ich żartów podczas posiłku, ale nie mogłam uwolnić się od obrazów Rachel, Claire i Jude'a, które zobaczyłam. Nie, nie zobaczyłam. Wyobraziłam je sobie. –
Coś nie tak, Mara? - zapytała mama, wybudzając mnie z transu. Wyraz mojej twarzy musiał pasować do moich uczuć.
–
Nie – powiedziałam pogodnie. Wstałam, pochylając głowę tak, by włosy zasłoniły mi twarz. Podniosłam talerz i zaniosłam do zlewu, żeby go opłukać przed włożeniem do zmywarki.
Naczynie wyślizgnęło mi się z mokrych rąk i roztrzaskało się o nierdzewną stal. Nie musiałam na nich patrzeć, by wiedzieć, że mama i Daniel wymienili spojrzenia. Byłam jak złota rybka, tylko nie miałam zamku, w którym mogłabym się schować. –
Wszystko dobrze? - zapytał Daniel.
–
Tak. Tylko mi się wyślizgnął.
Pozbierałam odłamki ze zlewu i wrzuciłam je do kosza, a potem przeprosiłam, mówiąc, że idę odrobić lekcje. Gdy wracałam do sypialni, spojrzałam na zdjęcie babci. Jej ciemne oczy odwzajemniły spojrzenie, podążając za mną. Byłam obserwowana. Nieustannie.
10
To samo przyprawiające o dreszcze uczucie, wynikające z wrażenia, że byłam obserwowana, towarzyszyło mi w drodze do szkoły następnego dnia. Nie mogłam się od niego uwolnić. Daniel zatrzymał się na parkingu i powiedział: –
Wiesz... powinnaś złapać trochę słońca.
Spojrzałam na niego? –
Serio?
–
Wspominam o tym tylko dlatego, że jesteś blada jak ściana.
–
Odnotowałam – powiedziałam sucho. - Jeśli nie znajdziesz miejsca, to się spóźnimy.
Rachmaninoff leciał z głośników, ale mnie nie uspokajał. Ani Daniela, najwyraźniej. –
Zaczyna mnie korcić, żeby pobawić się w te elektryczne samochodziki, jak w wesołym miasteczku – oznajmił, zaciskając szczękę. Wyjechaliśmy wcześnie, ale i tak droga do szkoły zajęła nam czterdzieści minut. Przy wjeździe na parking już ciągnęła się nieskończenie długa kolejka luksusowych samochodów.
Dwa samochody rywalizowały o to samo miejsce; opony czarnego mercedesa zapiszczały, gdy ruszył do przodu, zajmując miejsce zanim zrobił to niebieski focus. Kierowca focusa zatrąbił przeciągle. –
Wariactwo – stwierdził Daniel.
Pokiwałam głową i popatrzyłam, jak kierowca i pasażer wysiadają z mercedesa. Rozpoznałam nieskazitelne blond włosy kierowcy, zanim zobaczyłam jej twarz. To była Anna, naturalnie. A potem zauważyłam skwaszoną minę jej wszechobecnego towarzysza, Aidena, który wysiadł z przedniego siedzenia. W końcu znaleźliśmy wolne miejsce. Daniel uśmiechnął się do mnie, zanim się rozstaliśmy. –
Pisz, gdybyś mnie potrzebowała, ok? Ciągle możemy razem spędzić lunch.
–
Poradzę sobie.
Drzwi do klasy od zaawansowanego angielskiego były ciągle otwarte, gdy tam dotarłam, ale większość miejsc już była zajęta. W drugim rzędzie było tylko jedno wolne miejsce. Usiadłam tam, ignorując trampki uczniów, które rozpoznałam z wczorajszej algebry. Nauczycielka, pani Leib, pisała coś na tablicy. Gdy skończyła, uśmiechnęła się do klasy. –
Dzień dobry wszystkim. Kto mi powie, co oznacza to słowo?
Wskazała na tablicę, gdzie napisane było hamartia. Moja pewność siebie wzrosła, bo już miałam tę lekcję. Punkt dla publicznego systemu nauczania w Laurelton. Obrzuciłam klasę krótkim spojrzeniem. Nikt nie podnosił ręki. Raz kozie śmierć. Zgłosiłam się. –
Ach, nowa uczennica.
Naprawdę, naprawdę był mi potrzebny ten mundurek. Pani Leib uśmiechnęła się delikatnie i pochyliła nad biurkiem. –
Jak masz na imię?
–
Mara Dyer.
–
Miło mi cię poznać, Mara. Oddaję ci głos.
–
To wina tragiczna – ktoś inny odpowiedział. Z brytyjskim akcentem.
Nawet nie musiałam się całkowicie odwracać. Tylko zerknęłam i rozpoznałam chłopaka, którego spotkałam wczoraj, chociaż dzisiaj nie był w tak kompletnym nieładzie. Kołnierz koszuli miał rozpięty, krawat zwisał luźno, a rękawy miał podwinięte. Ciągle wyglądał zjawiskowo. Zmrużyłam oczy, patrząc na niego. Nauczycielka zrobiła to samo. –
Dziękuję, Noah, ale udzieliłam głosu Marze. I wina tragiczna nie jest kompletną definicją. Chcesz jeszcze spróbować, Mara?
Chciałam, szczególnie gdy już wiedziałam, że Brytyjczyk był tym sławnym Noah Shawem. –
Oznacza winę, którą obarczony jest bohater za czyn popełniony nieświadomie, a który ma fatalne skutki.
Pani Leib przychylnie skinęła głową. –
Bardzo dobrze. Zakładam, że w poprzedniej szkole przeczytałaś Cykl Tebański Sofoklesa.
–
Tak – powiedziałam, walcząc z nieśmiałością.
–
Więc masz już spokój. My właśnie kończymy Króla Edypa. Czy może mi ktoś powiedzieć – ktoś inny niż Mara – na czym polega tragedia Edypa?
Tylko Noah podniósł rękę. –
Dwa razy w ciągu tego samego dnia, panie Shaw? To dopiero nietypowe. Proszę, raczysz zachwycić klasę błyskotliwością swojego umysłu?
Noah patrzył prosto na mnie. Myliłam się, jego oczy nie były szare, tylko niebieskie. –
Jego tragedia pochodziła z jego niewiedzy – powiedział.
–
Albo z jego dumy - dodałam.
–
Debata! - Pani Leib klasnęła w dłonie. - Uwielbiam to. Myślę, że podobałoby mi się to nawet bardziej, gdyby reszta klasy chociaż wyglądała na żywych. - Nauczycielka odwróciła się do tablicy i zapisała odpowiedź Noah i moją pod hamartią - Myślę, że istnieją argumenty popierające obie tezy; Edyp nie znał swojego pochodzenia, nie wiedział, kim był, i to spowodowało jego upadek, ale też była to wina jego dumy, a raczej pychy. Na następny poniedziałek chcę dostać od każdego z was wypracowanie na pięć stron z błyskotliwą analizą tego tematu.
Wszyscy jęknęli jednocześnie. –
Darujcie sobie. Za tydzień zaczynamy omawiać antybohaterów.
A potem zaczęła swój wykład. Większość rzeczy już i tak słyszałam wcześniej. Wyciągnęłam swój egzemplarz Lolity, mocno zniszczony i z pozaginanymi rogami, i schowałam go za zeszytem. Klimatyzacja w klasie najwyraźniej nie działała, bo powietrze z każdą mijającą minutą stawało się coraz bardziej duszne. Zabiłabym za odrobinę świeżego powietrza. Zadzwonił dzwonek. Gdy wstałam, krzesło przewróciło się do tyłu. Schyliłam się, by je podnieść i postawić na miejscu, ale ktoś już to zrobił. Noah trzymał moje krzesło. –
Dzięki – powiedziałam, gdy nasze oczy się spotkały. Obrzucił mnie tym samym spojrzeniem, co wczoraj. Jakby mnie znał.
Odwróciłam wzrok lekko wzburzona i zebrałam swoje rzeczy, zanim ruszyłam do wyjścia. Przez nadchodzący tłum studentów straciłam równowagę i książka upadła na ziemię. Cień padł na okładkę, zanim zdążyłam po nią sięgnąć. –
Musisz być artystą i szaleńcem, nieskończenie melancholijną istotą, aby wśród zdrowych dzieci natychmiast dostrzec małą, zabójczą demonicę – wyrecytował, jego niski, płynny głos z brytyjskim akcentem upiększał każdy wyraz. - A ona stoi wśród nich, nierozpoznawalna i sama nieświadoma swej mocy.*
Stałam tam, gapiąc się na niego z otwartymi ustami. Zupełnie odebrało mi mowę. Miałam ochotę się śmiać, bo ta cała sytuacja była komiczna. Sposób, w jaki to mówił, w jaki na mnie patrzył... To było bardzo intymne. Jakby znał wszystkie moje sekrety. Jakbym w ogóle nie miała sekretów. Zanim w ogóle mogłam myśleć, Noah pochylił się i podniósł moją książkę. –
Lolita – powiedział, obracając książkę w dłoniach. Przez chwilę patrzył na różowe usta na okładce, po czym podał mi książkę. Nasze palce spotkały się i poczułam, jak przelatuje przez nie ciepły prąd.
Moje serce waliło tak głośno, że prawdopodobnie je słyszał. –
A więc – powiedział, znowu patrząc mi w oczy. - Jesteś nimfetką z kompleksem tatusia? - Kącik jego ust uniósł się w protekcjonalnym uśmiechu.
Miałam ochotę walnąć go w twarz. –
No cóż, to ty cytowałeś tę książkę. W dodatku niepoprawnie. Więc kim cię to czyni?
Uśmiechnął się szeroko. –
Ja na pewno jestem nimfetką z kompleksem tatusia.
–
Okay, wygrałeś.
–
Jeszcze nie.
–
Pizdzielec – wymamrotałam pod nosem, idąc na następną lekcję. Nie byłam dumna z takiego słownictwa w stosunku do nieznajomego. Ale to on zaczął.
Podążył za mną. –
Pizdzielec? - zapytał rozbawiony.
–
Tak – tym razem powiedziałam głośniej. - Pizdzielec. To określenie głupiego i bezmyślnego człowieka, który nie umie rozsądnie myśleć i pieprzy głupoty. Najgorszy w rankingu dupków – wyrecytowałam, jakbym czytała ze słownika wulgaryzmów.
–
Okay, teraz to ty wygrałaś.
Jeszcze nie. Te słowa same przyszły mi namyśl. Gdy tylko zobaczyłam drzwi od algebry, zanurkowałam do klasy, by przed nim uciec. Usiadłam z tyłu, mając nadzieję, że w ten sposób ludzie zapomną o moim wczorajszym wyczynie. Chciałam zatracić się w niezrozumiałości tego wykładu. Pogładziłam grzbiet Lolity i schowałam książkę do torby. Wyjęłam papier milimetrowy, a potem ołówek. A potem wymieniłam ten ołówek na nowy. Noah zalazł mi za skórę. Nie dobrze. I wtedy Anna wkroczyła do klasy w towarzystwie swojego nie-tak-znowu-małego przyjaciela. Co za dobrana demoniczna para. Anna przyłapała mnie na gapieniu się. Szybko odwróciłam wzrok, ale i tak się zaczerwieniłam. Kątek oka widziałam, jak obserwuje mnie z trzeciego rzędu. Zalała mnie ulga, gdy Jamie wślizgnął się na miejsce obok mnie. Jak na razie był moim jedynym * Lolita to powieść o dwunastolatce i zafascynowanym nią 40-letnim mężczyźnie, tak w skrócie :)
przyjacielem w Croyden. –
Jak leci? - zapytał i uśmiechnął się.
Odwzajemniłam uśmiech. –
Brak krwotoków.
–
Na razie – powiedział i puścił do mnie oko. - Kogo jeszcze poznałaś? Kogoś interesującego? Poza mną, oczywiście.
–
Interesującego? Nie. Chamskiego? Jak najbardziej.
Dołeczek w policzku Jamiego pogłębił się. –
Niech zgadnę. Pewien zaniedbany drań z uśmiechem, od którego dziewczynom spadają majtki?
Może. Jamie pokiwał głową ze zrozumieniem. –
Te rumieńce mówią wszystko.
–
Może – powiedziałam od niechcenia.
–
Więc poznałaś Shawa. Co powiedział?
Zastanawiałam się, dlaczego go to tak ciekawiło. –
To cham.
–
Taa, już o tym wspominałaś. I teraz, kiedy tak o tym myślę... – Jamie zaczął. - To wszystkie tak mówicie. I mimo to facet ma dostęp do wszystkich waszych cip...
–
No dobra, klaso. Omówicie swoje problemy po lekcji.
Pan Walsh wstał i zapisał cytat na tablicy. –
Niezłe porównanie – szepnęłam do Jamiego. Mrugnął do mnie w momencie, w którym Anna spojrzała na mnie.
Mój drugi dzień był nudny i przyziemny. Wykłady, praca domowa, nieudane żarty nauczycieli, praca domowa, praca w grupach, praca domowa. W końcu nadszedł koniec. Daniel czekał na mnie na skraju kampusu. Ucieszyłam się na jego widok. –
Hej – przywitał się. - Idź szybciej, żebyśmy mieli czas się pomodlić, zanim jedyna droga ucieczki zostanie zablokowana. - Gdy jęknęłam, zapytał. - Dzisiaj było lepiej niż wczoraj?
Przypomniałam sobie wczorajszy dzień. –
Troszeczkę – odpowiedziałam. - Możemy nie gadać o mnie? Jak minął twój dzień?
Wzruszył ramionami. –
Tak jak zwykle. Ludzie są wszędzie tacy sami. Nie wielu się wyróżnia.
–
Nie wielu? Czyli że są tacy, którzy się wyróżniają?
Wywrócił oczami. –
Kilku.
–
No, dalej. Gdzie twój ten entuzjazm? W tej szkole jest go pełno. Podziel się.
Daniel posłusznie opisał mi klasę seniorów, do której należał. Był w trakcie opowiadania mi o wspaniałej wiolonczelistce z jego zajęć muzycznych, gdy dotarliśmy do domu. W pokoju gościnnym słyszałam wiadomości, ale rodziców nie było w domu. To musiał być mój
młodszy brat. –
Joseph? - krzyknął Daniel.
–
Daniel?
–
Gdzie mama?
–
Poszła po coś do jedzenia; tata wróci dzisiaj wcześniej.
–
Odrobiłeś pracę domową? - Daniel pogrzebał w stosie poczty na kuchennym stole.
–
A ty odrobiłeś? - zapytał Joseph, nie odrywając wzroku od ekranu.
–
Zamierzam, nie mniej jednak, to nie mnie pochłonął... Co ty oglądasz?
–
CNBC.
Daniel zamilkł. –
Dlaczego?
–
Streszczają tendencje gospodarcze – Joseph odpowiedział bez wahania.
Daniel i ja wymieniliśmy spojrzenia. Potem Daniel wskazał na grubą kopertę bez adresu zwrotnego. –
Skąd to się wzięło?
–
Nowy klient taty podrzucił to dosłownie chwilę przed waszym powrotem.
Przez twarz Daniela przemknął dziwny cień. –
Co? - spytałam.
–
Nic.
Poszedł do swojego pokoju. Joseph został w pokoju gościnnym z dylematem. Telewizja czy praca domowa? Po pięciu sekundach wrócił do oglądania telewizji. Chwilę potem byłam w swoim pokoju. Jakiś czas później głośne pukanie wyrwało mnie z otchłani podręcznika od hiszpańskiego. Stwierdziłam, że to mój najbardziej znienawidzony przedmiot. Nawet gorszy niż matma. Drzwi się uchyliły i zobaczyłam tatę. –
Mara?
–
Tata! Hej.
Mój tata wszedł do sypialni. Był widocznie zmęczony, ale jego garnitur nawet po całym dniu nie był pognieciony. Usiadł na łóżku obok mnie. Jedwabny krawat, który nosił, odbijał światło lampy. –
Jak ci się podoba nowa szkoła?
–
Dlaczego wszyscy wypytują mnie o szkołę? - zapytałam. - Są inne tematy do rozmowy.
Udawał zakłopotanego. –
Czyli jakie?
–
Na przykład pogoda. Albo sport.
–
Nie znosisz sportu.
–
Taa, ale szkoły nie znoszę bardziej.
–
Trafna uwaga – powiedział, uśmiechając się.
Zaczął opowiadać o swojej pracy i o tym, jak sędzia sprał urzędniczkę za noszenie butów dla dziwki. Potem mama zawołała nas na kolację. Znacznie łatwiej było mi się śmiać, gdy tata był w
pobliżu. Tej nocy zasnęłam bardzo łatwo. Ale wcale długo nie spałam. Przed
Uderzenia w moje okno były zbyt głośne, by je zignorować. Otworzyłam jedno oko. Postać przysunęła twarz do szyby, zaglądając do środka. Znałam go i nie byłam zaskoczona jego widokiem. Zakopałam się głębiej w pościeli, mając nadzieję, że odejdzie. Znowu rozległo się pukanie. Szczęście mi nie dopisało. –
Śpię – wymamrotałam spod koca.
Uderzył w szybę nawet mocniej, aż stare okno zaskrzypiało w drewnianej ramie. Albo zbiłby szybę, albo obudził moich rodziców. Każdy z tych scenariuszy był nie do przyjęcia. Powoli powlokłam się do okna i lekko je uchyliłam. –
Nie ma mnie w domu – wyszeptałam głośniej.
–
Bardzo zabawne. - Jude otworzył okno, wpuszczając do pokoju lodowate powietrze. - Dupa mi tu odmarza.
–
Jest na to bardzo proste rozwiązanie. - Założyłam ramiona ma piersi.
Jude wyglądał na zmieszanego. Jego oczy były niewidoczne pod daszkiem bejsbolówki, z którą nigdy się nie rozstawał, ale to było oczywiste, że oglądał mój nocny strój. –
O mój Boże. Nawet nie jesteś ubrana.
–
Jestem. Mam odpowiedni strój do spania. Jestem w stroju do spania, ponieważ jest druga w nocy.
Spojrzał na mnie szeroko otwartymi oczami. Nabijał się ze mnie. –
Zapomniałaś?
–
Tak – skłamałam. Wychyliłam się na zewnątrz i sprawdziłam podjazd. - Czekają w samochodzie?
Pokręcił głową. –
Są już w szpitalu. Zostaliśmy tylko my. No chodź.
11
Obudziłam się z krzykiem w środku nocy. Czułam uścisk w klatce piersiowej, byłam przemoczona i przerażona. Przypomniałam sobie. Przypomniałam. Rozpoznanie było prawie bolesne. Jude tam był, przy moim oknie. Przyjechał po mnie i miał zabrać mnie do Claire i Rachel. Tak się tam właśnie dostałam. Samo wspomnienie nie było przerażające, ale fakt, że w ogóle istniało już tak. Może nie przerażający, ale... wstrząsający. Całą sobą wiedziałam, że mój uśpiony umysł tego nie wymyślił... Że to wspomnienie było prawdziwe. Poszperałam w swoich myślach, ale już nic tam nie było. Żadnej wskazówki dlaczego tam poszliśmy. Moje żyły wypełniała adrenalina i nie byłam w stanie ponownie zasnąć. Sen – wspomnienie – ciągle odtwarzało się w mojej głowie, niepokojąc mnie bardziej niż powinno. Dlaczego teraz? Tak nagle? Co ja mogłam z tym zrobić? Co miałam z tym zrobić? Musiałam sobie przypomnieć tę noc dla Rachel. I dla samej siebie. Moja mama nie pozwoliłaby na to. Powiedziałaby, że umysł w ten sposób broni się przed traumą. Wymuszenie było „niezdrowe”. Powinnam była przyznać jej rację, bo ten sam sen przyśnił mi się drugiej nocy. Tego dnia byłam w szkole wrakiem człowieka. I następnego dnia też. W Miami było ciepło, ale ja czułam na sobie chłód grudniowego dnia w Nowej Anglii. Gdy zamykałam oczy, widziałam Jude'a przy moim oknie. Myślałam o Rachel i Claire, które czekały na mnie w szpitalu. W szpitalu. Musiałam się zrelaksować, chociaż sporo działo się w Croyden. Tego ranka w piątek postanowiłam skupić się na detalach. Na dymie z rury wydechowej, którym prawie się udusiłam, gdy Daniel wyjeżdżał z podjazdu. Na powietrzu przepełnionym wilgocią. Na wszystkim, co pozwoliłoby mi zapomnieć o tym śnie, o wspomnieniu. Cieszyłam się, że Daniel miał tego ranka wizytę u dentysty. Nie miałam ochoty na rozmowę. Gdy przyjechałam do szkoły, parking ciągle był pusty. Trochę się przeliczyłam z czasem. W odległych purpurowych chmurach można było dostrzec błyskawice. Zbierało się na burzę, ale ja nie mogłam usiedzieć w miejscu. Musiałam coś zrobić, ruszyć się, by pozbyć się myśli zbierających się w mojej głowie. Otworzyłam drzwi auta i ruszyłam przed siebie, mijając puste działki i zrujnowane domy. Nie wiem jak daleko zaszłam, gdy usłyszałam skowyt. Zatrzymałam się i nasłuchiwałam. Przede mną wyrastało ogrodzenie z siatki z drutem kolczastym. Nie było tu trawy, tylko sucha ziemia i błoto, które utworzyło się po wczorajszym deszczu. Wszędzie leżało pełno śmieci: części maszyn, kawałki kartonów i jakieś inne rzeczy. I ogromny stos drewna. Gwoździe były rozsiane po podwórku. Zbliżyłam się do ogrodzenia i stanęłam na palcach, by zobaczyć cały obszar. I nic. Przykucnęłam, mając nadzieję, że będę miała lepszy widok. Ominęłam wzrokiem stos części samochodowych i spojrzałam w stronę stosu drewna. Pies o płowej sierści prawie zlał się z otoczeniem. Stał przy niepewnie ułożonym drewnie. Była wychudzona, widać było każdą kość. Leżała skulona na ziemi i trzęsła się, mimo panującej gorączki. Na pysku miała pełno blizn, a uszy były poszarpane. Była w bardzo, bardzo złym stanie. Rozejrzałam się za jakimś wejściem na podwórko, ale żadnego nie znalazłam. Zawołałam ją najłagodniejszym głosem na jaki było mnie stać. Odczołgała się od stosu, a potem podeszła do ogrodzenia powolnym, chwiejnym krokiem. Spojrzała na mnie przez ogrodzenie mokrymi,
brązowymi oczami. Nie widziałam niczego tak wzruszającego w całym swoim życiu. Nie mogłam jej tu tak po prostu zostawić. Musiałabym urwać się ze szkoły i ją stąd wyciągnąć. I wtedy zauważyłam jej obrożę. Skórzana obroża była zabezpieczona kłódką i przyczepiona do grubego łańcucha. Dziwiłam się, że ten pies jeszcze mógł stać na nogach pod jego ciężarem. Łańcuch nawet nie musiał być przyczepiony do ziemi. Ona i tak nigdzie by nie uszła. Pogładziłam jej pysk przez ogrodzenie i próbowałam oszacować, jak mogłabym ściągnąć tę obrożę przez jej dużą, kościstą głowę. Zagruchałam, by do mnie podeszła. Chciałam sprawdzić, jak ciasna była ta obroża. Udało mi się zbliżyć do niej rękę. Wtedy głośne pociągnięcie nosem dochodzące z miejsca oddalonego o kilka metrów dalej przerwało ciszę. –
Co do cholery chcesz od mojego psa?
Spojrzałam w górę. Mężczyzna stał po mojej stronie ogrodzenia i był bardzo blisko. Zbyt blisko. Nawet nie usłyszałam jego kroków. Nie dobrze. Miał na sobie poplamiony podkoszulek i podarte dżinsy. Tłuste włosy przykleiły się do jego czaszki. Co się mówi do właściciela psa, którego planowało się ukraść? –
Cześć.
–
Pytałem, co robiłaś z moim psem. - Zerknął na mnie przekrwionymi, wodnistymi, niebieskimi oczami.
Próbowałam oprzeć się pokusie, by zatłuc go na śmierć jakąś gałęzią. Przynajmniej nie musiałabym odpowiadać na pytanie. Moje opcje były ograniczone. Byłam tylko nastolatką. Nie wiedziałam, czy miał w kieszeni jakiś nóż lub pistolet. Użyłam mojego najlepszego głosu słodkiej, głupiej dziewczynki. –
Po prostu szłam do szkoły i zobaczyłam pana psa! Jest taka słodka. Co to za rasa? - Miałam nadzieję, że to wystarczyło, by powstrzymać go przed spraniem mnie na kwaśne jabłko. Wstrzymałam oddech.
–
To pit bull. Żadnego w życiu nie widziałaś? - Wypluł jakąś obrzydliwą ciecz na ziemię.
Nie widziałam tak chudego pit bulla. Ani żadnego innego psa czy zwierzęcia. –
Nie. Co za wspaniały pies! Dużo je? - Co za nieprzyzwoicie głupie pytanie. Brak zahamowań kiedyś mnie zabije. Może nawet dzisiaj.
–
A co cię to?
Okay, wszystko albo nic. –
Ona umiera z głodu. A ten łańcuch na szyi jest za ciężki. Gryzie sobie uszy i drapie się po pysku. Czy to najlepsza rzecz, jaką pan może dla niej zrobić? - powiedziałam, a mój głos zmienił się w pisk. - Ona na to nie zasługuje. - Nie szło mi za dobrze.
Zacisnął szczękę i cały się spiął. Podszedł bardzo blisko i spojrzał mi w twarz. Wstrzymałam oddech, ale nie ruszyłam się. –
Kim ty, do cholery, myślisz, że jesteś? - powiedział, jego głos był chrapliwym sykiem. Wynocha stąd. I jak cię tu jeszcze raz zobaczę, nie będę taki miły.
Wciągnęłam powietrze odruchowo i poczułam okropny odór lecący w moją stronę. Spojrzałam w dół na psa, który kulił się przed swoim właścicielem. Nie chciałam jej zostawiać, ale nie mogłam pokonać wszystkich przeszkód: kolczastego drutu, zamykanej na kłódkę obroży i ciężkiego
łańcucha, jej właściciela. Odwróciłam więc wzrok i zaczęłam odchodzić. A potem usłyszałam skowyt. Gdy się odwróciłam, pies kulił się ciasno do ziemi. Jej pan trzymał ciężki łańcuch. Musiał mocno nim szarpnąć. Ten chory sukinsyn uśmiechał się do mnie. Przepełniało mnie obrzydzenie. Nikogo nigdy tak nie nienawidziłam, jak jego w tym momencie. Świerzbiły mnie palce, ale nic nie mogłam zrobić. Odwróciłam się i uciekłam, dając upust emocjom, które się we mnie gotowały. Nawet nie wiedziałam, że one we mnie istniały. Cała się trzęsłam. Moje stopy uderzały o chodnik, a ja wyobraziłam sobie, że ten chodnik to jego twarz i że stopami rozdeptuję ten uśmieszek z jego plugawej twarzy. Na tę myśl, odpowiedni obraz zagościł w moim umyśle. Jego czaszka wklęsła, z boku głowy widniejąca papkowata dziura. Chmara much wypełniająca jego usta. Krew naznaczająca ziemię koło stosu drewna, tworząca kałużę wokół jego ciała. Zasługiwał na śmierć.
12
Okrążyłam parking przy szkole i sprawdziłam zegarek. Byłam spocona i nie mogłam złapać oddechu. Miałam siedem minut do zagospodarowania przed angielskim. Złapałam torbę z samochodu i sprintem pobiegłam do klasy. Dotarłam tam minutę przed dzwonkiem. Ledwo mi się udało. Pani Leib zamknęła za mną drzwi, a ja zajęłam najbliższe wolne miejsce. Był tam Noah. Wyglądał na tak samo znudzonego, zaniedbanego i rozczochranego jak zawsze. Siedział na swoim miejscu bez książek czy zeszytu, ale to nie przeszkadzało mu odpowiadać poprawnie na każde zadane przez panią Leib pytanie. Pozer. Moje myśli krążyły z dala od wykładu. Musiałam zrobić coś z psem. Jakoś jej pomóc. Już zaczęłam sobie wyobrażać wątpliwy plan wymagający piłki do drutu, kominiarki i buławy, kiedy zadzwonił dzwonek. Ruszyłam w kierunku drzwi, obawiając się, że nie zdążę na następną lekcję. Niestety, tłum uczniów już okupował przejście. Gdy w końcu udało wydostać mi się z klasy, znalazłam się twarzą w twarz z Anną. Jej nos zmarszczył się w obrzydzeniu. –
Czy ty w ogóle bierzesz prysznic?
Prawdopodobnie ostro ode mnie jechało po porannym sprincie, ale nie miałam humoru na jej gierki. Nie dzisiaj. Otworzyłam usta, gotowa wyrazić jakąś obelgę. –
O wiele bardziej wolę pachnieć potem niż wylać na siebie pół butelki perfum, a ty nie, Anno?
Ten głos mógł należeć tylko do Noah. Obróciłam się. Stał za mną. Jego uśmiech był ledwo dostrzegalny. Niebieskie oczy Anny rozszerzyły się z zdumieniu. Jej wyraz twarzy zmienił się ze złego na niewinny. Magia dosłownie, tylko bardziej nikczemna. –
Myślę, że jeśli ma się do wyboru tylko te dwie opcje, to tak, zgadzam się z tobą. Ale ogólnie obie wersje mi nie pasują.
–
Prawie dałem się nabrać – Noah powiedział.
To raczej nie była odpowiedź, jakiej Anna oczekiwała. –
N-nieważne – wyjąkała i skupiła się na mnie, jej wzrok ciskał błyskawice. A potem odeszła.
Teraz między mną a nią zdecydowanie będzie się działo. Obróciłam się twarzą do Noah. Uśmiechał się do mnie bezczelnie. Zjeżyłam się. –
Nie musiałeś tego robić – wyrzuciłam z siebie. - Radziłam sobie.
–
Wystarczyłoby zwykłe dziękuję.
Deszcz zaczął uderzać o dach nad przejściem. –
Naprawdę muszę dostać się do klasy – powiedziałam i ruszyłam. Podążył za mną.
–
Co teraz masz? - zapytał pogodnie.
–
Algebrę.
Idź sobie. Nie pachnę ładnie. A ty nieziemsko mnie męczysz.
–
Pójdę z tobą.
Poległam. Przeniosłam torbę na drugie ramię, przygotowując się na nieznośnie cichy spacer. Niespodziewanie Noah pociągnął za moją torbę, wymuszając na mnie postój. –
Ty to narysowałaś? - zapytał, wskazując na graffiti na mojej torbie.
–
Tak.
–
Masz talent – oznajmił. Spojrzałam mu w twarz. Brak sarkazmu. Brak rozbawienia. Czy to możliwe?
–
Dzięki – powiedziałam udobruchana.
–
Teraz twoja kolej.
–
Na co?
–
By powiedzieć mi jakiś komplement.
Zignorowałam go. –
Możemy dalej iść w ciszy, Mara, albo możesz zadać mi parę pytań dotyczących mojej osoby.
Doprowadzał mnie do furii. –
Co sprawia, że myślisz, że w ogóle jestem ciebie ciekawa? - zapytałam.
–
Nic – odpowiedział. - Właściwie jestem prawie pewien, że nie jesteś mną zainteresowana. To intrygujące.
–
A to dlaczego? - Moja klasa była na końcu korytarza. Już niedaleko.
–
Bo większość dziewczyn, które tu spotykam, pyta mnie, skąd jestem, gdy słyszą mój akcent. I zazwyczaj są w siódmym niebie, jeśli mogą ze mną porozmawiać.
Ach, ta arogancja. –
To brytyjski akcent, tak przy okazji.
–
Taa, domyśliłam się. - Jeszcze tylko trzy metry.
–
Urodziłem się w Londynie.
Dwa metry. Nie odpowiem. –
Moi rodzice przeprowadzili się tu z Anglii dwa lata temu.
Metr. –
Nie mam ulubionego koloru, ale bardzo nie lubię żółtego. Wstrętny kolor.
Pół metra. –
Gram na gitarze, kocham psy i nie znoszę Florydy.
Noah Shaw grał nieczysto. Uśmiechnęłam się wbrew sobie. I w tym momencie dotarliśmy do klasy. Wbiegłam do środka i zajęłam miejsce na końcu. Noah podążył za mną. On nawet nie uczęszczał na te zajęcia. Noah zajął miejsce obok mnie. Celowo zignorowałam sposób, w jaki ubrania dopasowały się do jego szczupłej sylwetki, gdy wsunął się na miejsce. Jamie wszedł do klasy i usiadł po mojej drugiej stronie. Obrzucił mnie przeciągłym spojrzeniem i pokręcił głową. Wyciągnęłam papier milimetrowy i przygotowałam się do liczenia. A to oznacza, że zaczęłam gryzmolić i przerwałam dopiero, gdy pan Walsh chodził po klasie i zbierał wczorajszą pracę domową. Zatrzymał się przy ławce zajmowanej przez Noah.
–
W czym mogę pomóc, panie Shaw?
–
Dzisiaj biorę udział w pana zajęciach, panie Walsh. Desperacko potrzebuję nadrobić materiał z algebry.
–
Aha – powiedział sucho pan Walsh. - A masz stosowną notatkę?
Noah wstał i opuścił pomieszczenie. Wrócił, gdy pan Walsh sprawdzał pracę domową i wręczył mu papierek. Nauczyciel nic nie powiedział, a Noah z powrotem usiadł obok mnie. Co to była za szkoła? Gdy pan Walsh rozpoczął wykład, znowu zaczęłam zaciekle bazgrolić w zeszycie, kompletnie ignorując nauczyciela. Pies. Noah rozproszył mnie, a ja musiałam wymyślić, jak ją uratować. Myśli o psie pochłonęły cały mój poranek. Nie myślałam o Noah, mimo że gapił się na mnie całą algebrę. Był na mnie tak skupiony, jak kot na kłębku wełny. Nie spojrzałam na niego ani razu, bo zajmowałam się robieniem notatek. Nie widziałam jego rozbawionego wyrazu twarzy, gdy wierciłam się na krześle. Albo sposobu, w jaki przeczesywał włosy co pięć sekund swoimi długimi palcami. Albo jak pocierał brew, gdy pan Walsh zadawał mi pytanie. Albo jak opierał szorstki policzek o dłoń i po prostu... Patrzył się na mnie. Gdy lekcja się zakończyła, Anna pałała żądzą mordu. Jamie zajął się nią, zanim zdążyłam powiedzieć słowo, a Noah czekał aż zbiorę swoje rzeczy. On sam nie miał przy sobie nic. Żadnych zeszytów. Żadnych książek. Żadnej torby. To takie dziwne. Konsternacja musiała być widoczna na mojej twarzy, bo Noah znowu uśmiechnął się łobuzersko. Rozważałam włożenie czegoś żółtego następnego dnia. Na żółto od stóp do głów, jeśli dam radę. Szliśmy przed siebie w milczeniu, dopóki wahadłowe drzwi nie przykuły mojej uwagi. Łazienka. Wspaniały pomysł. Gdy do niej doszliśmy, obróciłam się do Noah. –
Będę tam przez jakiś czas. Raczej nie chcesz czekać.
Zanim weszłam do łazienki, zdążyłam dostrzec przerażony wyraz jego twarzy. Zwycięstwo. W łazience było kilka dziewczyn. Nie mogłam zidentyfikować ich wieku. Wyszły, nawet nie zwróciwszy na mnie uwagi. Cieszyłam się, że uciekłam od Noah. Ale musiałam stłumić w sobie tę część, która chciała znać jego ulubioną piosenkę na gitarę. Jamie mnie ostrzegał przed tym nonsensem. Noah się mną bawił. Gdybym o tym zapomniała, byłabym idiotką. To już nie było ważne. Ważny był pies. Podczas algebry, gdy próbowałam ignorować Noah, zdecydowałam, że zadzwonię do Centrum Opieki Nad Zwierzętami i doniosę na tego kretyńskiego dręczyciela. Wyjęłam telefon. Na pewno kogoś wyślą, żeby potwierdzić moją skargę. Wtedy zobaczą, że pies jest na skraju śmierci. I wtedy ją stamtąd wyciągną. Zadzwoniłam na informację, prosząc o numer do Centrum Opieki. Zapisałam go na dłoni. Dzwoniłam trzy razy, zanim odezwał się kobiecy głos. –
Tu oficer Diaz z Centrum Opieki Nad Zwierzętami. W czym mogę pomóc?
–
Chciałam zgłosić skargę w sprawie zaniedbanego psa.
Nie mogłam usiedzieć w miejscu przez resztę dnia. Po szkole musiałam tam iść, żeby sprawdzić, czy pies był bezpieczny. Na każdej lekcji wierciłam się na krześle, a na hiszpańskim zarobiłam za to
dodatkową pracę domową. Gdy lekcje się skończyły, zbiegłam śliskimi schodami na dół, o mało nie skręcając sobie karku. Deszcz na razie przestał padać, ale ścieżki były przemoknięte i błotniste, co utrudniało mi poruszanie. W połowie drogi na parking zadzwoniła moja komórka. Nie rozpoznawałam tego numeru. Zignorowałam go, bo musiałam skupić się na drodze. Potruchtałam w kierunku domu, gdzie był pies. Za rogiem zobaczyłam światła. Skręciło mi się w żołądku. To mógł być dobry znak. Może aresztowali tego faceta. Zwolniłam chód i zbliżyłam się powoli, przeciągając ręką po chropowatym murze na przeciwko ogrodzenia. Nasłuchiwałam głosów i dźwięku radia policyjnego tuż przede mną. Gdy zbliżyłam się do domu, zobaczyłam radiowóz i nieoznakowany samochód. I karetkę. Włoski stanęły mi na karku. Doszłam do podwórka i zobaczyłam, że drzwi frontowe od domu były otwarte. Ludzie tłoczyli się przy samochodach. Przeszukałam obszar, chcąc zlokalizować psa, ale gdy spojrzałam w kierunku stosu drewna, zmroziło mi krew w żyłach. Nie było widać jego ust, bo unosiła się nad nimi chmara much. I nad zmiażdżoną skronią mężczyzny też. Ziemia pod jego wklęsłą głową była czarna, przesiąknięta krwią. Na brzegach białej koszulki widać było plamy krwi. Właściciel psa był martwy. Dokładnie tak, jak to sobie wyobraziłam.
13
Wszystko zaczęło mi się kręcić przed oczami i upadłam. To niewątpliwie pierwsza rysa na moim delikatnym zdrowiu psychicznym. Zaczęłam się śmiać. Aż tak stuknięta byłam. A potem zwymiotowałam. Duże ręce złapały mnie za ramiona. Kątem oka zobaczyłam zbliżającą się kobietę w garniturze i mężczyznę w ciemnym uniformie, ale byli niewyraźni. Czyje ręce były na mnie? –
Świetnie. Po prostu świetnie. Zabierzcie ją stąd, Gadsen! - zawołał kobiecy głos.
Brzmiał, jakby był bardzo daleko. –
Zamknij się, Foley. Sama mogłaś sobie rozkładać tę taśmę – powiedział męski głos za mną.
Wytarłam usta i obróciłam się. Też nosił garnitur. –
Jak masz na imię? - zapytał władczo.
–
M-mara – wystękałam. Ledwie siebie słyszałam.
–
Możesz tu sprowadzić lekarza? - krzyknął. - Chyba jest w szoku.
To przykuło moją uwagę. Żadnych lekarzy. Żadnego szpitala. –
Nic mi nie jest – powiedziałam, chociaż drzewa nie chciały przestać wirować.
Wzięłam kilka głębokich oddechów, żeby się uspokoić. Czy to się w ogóle działo? Po prostu nigdy wcześniej nie widziałam martwego ciała – wyjaśniłam i po chwili zrozumiałam, że to była prawda. Nie widziałam Rachel, Claire ani Jude'a na ich pogrzebach. Nie zostało wiele do oglądania. –
On tylko cię obejrzy – powiedział mężczyzna. - A ja chciałbym ci zadać kilka pytań, jeśli nie masz nic przeciwko? –
Już wezwał lekarza. Wiedziałam, że tej walki nie wygram. Zamknęłam oczy, ale ciągle widziałam krew. I muchy. Gdzie był pies? Otworzyłam oczy i rozejrzałam się, ale nigdzie jej nie było. Lekarz zbliżył się do mnie, a ja spróbowałam wyglądać normalnie. Oddychałam powoli i równo, gdy świecił mi latarką po oczach. Obejrzał mnie, a gdy już zaczynał się pakować, usłyszałam głos pani detektyw. –
Gdzie u diabła jest Diaz?
Powiedziała, że niedługo tu będzie. - Ten głos należał do mężczyzny, z którym rozmawiałam wcześniej. –
–
Chcesz tam iść i mocniej przywiązać psa?
–
Eee... nie?
–
Nie chciałabym go dotykać – powiedziała kobieta. - Widziałam pchły w jego sierści.
–
Panie i panowie, oto miss Miami.
–
Idź do diabła, Gadsen.
Uspokój się. Pies się nigdzie nie wybiera. Ledwo może chodzić, nie wspominając już o bieganiu. Ale to i tak nie ma znaczenia. To pitbull. Uśpią go. –
Co? Ten pies nie mógł tego zrobić. Facet poślizgnął się i rozwalił sobie głowę o ten stos drewna . Widzisz? Nie muszę czekać na techników, żeby to stwierdzić. –
–
Nie powiedziałem, że pies to zrobił. Tylko powiedziałem, że i tak go uśpią.
–
Szkoda.
–
Przynajmniej tak będzie dla niego najlepiej.
Po tym wszystkim, co przeszła, miała zostać uśpiona. Zabita. Przez mnie. Znowu poczułam mdłości. Trzęsła mi się ręka, gdy lekarz sprawdzał mi puls. –
Jak się teraz czujesz? - zapytał cichym głosem. Miał miłe oczy.
Dobrze – skłamałam. - Naprawdę. Już jest ok. - Miałam nadzieję, że to wystarczyło, by go przekonać. –
–
W takim razie skończyliśmy. Detektywie Gadsen?
Detektyw i jego partnerka podeszli do nas. Mężczyzna podziękował lekarzowi, który wrócił do karetki. Inni ludzie kręcili się wokół, niektórzy w uniformach, a inni nie. Przyjechała ciężarówka z napisem Lekarz medycyny sądowej na tylnej szybie. Obleciał mnie strach. Mara, prawda? - zapytał mnie detektyw Gadsen. Kobieta wyciągnęła notes. - Jak masz na nazwisko? –
Dyer - odpowiedziałam. Partnerka zapisała to. Pod pachami jej beżowej marynarki widziałam plamy potu. U detektywa też. Po raz pierwszy w Miami było mi zimno. Trzęsłam się. –
–
Co cię tu sprowadziło tego popołudnia, Mara? - zapytał.
Eee... - przełknęłam głośno. - To ja dzwoniłam w sprawie zaniedbanego psa. - Nie było sensu kłamać w tej sprawie. Podałam swoje imię i numer w kobiecie z biura Opieki Nad Zwierzętami. –
Ciągle na mnie patrzył, czekając aż dokończę. Wyraz jego twarzy się zmienił. Odchrząknęłam. –
Po szkole chciałam sprawdzić, czy Opieka przyjechała i ją zabrała.
Pokiwał głową. –
Zauważyłaś kogoś, gdy tu rano byłaś?
Pokręciłam głową. –
Gdzie chodzisz do szkoły?
–
Do Croyden.
Kobieta zapisała to w notesie. Nie znosiłam, gdy tak robiła. Zadał mi jeszcze parę innych pytań, a ja nie mogłam przestać szukać psa. Ciało musiało zostać
przeniesione, gdy mnie przesłuchiwano, bo teraz go nie widziałam. Usłyszałam metaliczny dźwięk zamykanych drzwi i podskoczyłam. Nie zauważyłam, że detektyw Gadsen przestał mówić. Czekał, aż ja coś powiem. Przepraszam - powiedziałam. Kilka ciężkich kropel deszczu spadło na karoserię samochodu. Wkrótce miało zacząć lać. - Nie usłyszałam pana. –
Detektyw przyjrzał się mojej twarzy. –
Powiedziałem, że moja partnerka odwiezie cię do kampusu.
Pani detektyw wyglądała, jakby chciała się ukryć w najdalszym kącie tego domu. Nie trzeba. – Uśmiechnęłam się, by potwierdzić moje słowa. - To nie aż tak daleko. Ale dziękuję, mimo wszystko – dodałam. –
–
Byłbym spokojniejszy, jeśli...
–
Powiedziała, że nie trzeba, Vince. Chodź, coś ci pokażę, ok?
Detektyw Gadsen spojrzał na mnie ostrożnie. –
Dziękuję, że zadzwoniłaś.
Wzruszyłam ramionami. –
Coś musiałam przecież zrobić.
Oczywiście. Jeśli jednak coś jeszcze sobie przypomnisz, dzwoń o każdej porze. - Wręczył mi swoją wizytówkę. –
–
Tak zrobię, dziękuję.
Odeszłam, ale za rogiem się zatrzymałam i przykleiłam się do chłodnej ściany budynku. Jedna para butów zaszurała na piasku, a wkrótce dołączyła kolejna. Detektywi rozmawiali ze sobą i dołączył do nich zaraz trzeci głos, którego nie rozpoznałam. Musiał być wtedy w domu. –
Strzelam, że zmarł około siedem godzin temu.
–
Czyli około dziewiątej, tak?
Dziewiąta. Tylko kilka minut po tym, jak od niego odeszłam. Zaschło mi w gardle. –
Tylko zgaduję. Deszcz i upał mi w tym nie pomagają. Wiecie jak to jest.
–
Wiemy.
Potem usłyszałam coś o temperaturze i zsinieniu pośmiertnym, potknięciu i trajektorii. Szumiało mi w uszach. Gdy kroki się oddaliły, wyjrzałam zza rogu. Zniknęli. Pewnie weszli do domu. Z tego miejsca widziałam psa. Była luźno przywiązana do opony na końcu podwórka. Jej futro wtapiało się w otoczenie. Teraz lało jak z cebra, ale ona nawet się nie poruszyła. Podbiegłam do niej bez zastanowienia. Moja koszulka szybko nasiąknęła wodą. Omijałam śmieci i części samochodowe, poruszając się tak delikatnie, jak tylko mogłam. Byłam wdzięczna, że deszcz maskował odgłos moich stóp. Ale gdyby ktoś wyjrzał przez okno, na pewno by mnie zobaczyli. I usłyszeli. Błyskawica rozświetliła niebo. Uklęknęłam przy psie, by odwiązać ją od opony. Pociągnęłam delikatnie za smycz. –
Chodź – wyszeptałam jej do ucha.
Ale ona nie ruszyła się. Może nie mogła. W miejscu gdzie była obroża, jej szyja była przetarta do
żywego mięsa. Nie chciałam ciągnąć za smycz. Wtedy usłyszałam głosy zbliżające się do nas. Nie miałyśmy czasu. Wsunęłam jedną rękę pod jej żebra i uniosłam ją do pozycji stojącej. Była słaba, ale utrzymywała się na nogach. Szeptałam do niej cicho i popchnęłam ją delikatnie do przodu. Zrobiła jeden krok i zatrzymała się. Zaczęłam panikować. Wzięłam ją zatem w ramiona. Nie była tak ciężka, jak być powinna, ale i tak za ciężka dla mnie. Utrudniała mi poruszanie się. Szłam przed siebie, stawiając duże kroki, więc szybko wydostałyśmy się z podwórka. Pot i deszcz przykleiły mi włosy do czoła i karku. Okrążyłyśmy blok. Dostałam od tego zadyszki. Kolana mi się trzęsły, kiedy odkładałam ją na ziemię. Nie byłam pewna, czy dałabym radę nieść psa aż do samochodu Daniela. I co bym wtedy zrobiła? Nie myślałam jeszcze o tym, ale teraz ogrom sytuacji w jakiej się znalazłam przytłoczył mnie. Potrzebowałam weterynarza. Nie miałam pieniędzy. Moi rodzice nie przepadali za zwierzętami. Ukradłam coś z miejsca zbrodni. Miejsce zbrodni. Obraz roztrzaskanej głowy faceta wyglądającej jak arbuz pojawił się w mojej głowie. Na pewno był martwy. Tylko kilka godzin po tym, jak sobie tego zażyczyłam. Dokładnie tak, jak to sobie wyobraziłam. To był zbieg okoliczności. Musiał być. Po prostu musiał. Pies zaskomlał, sprowadzając mnie do rzeczywistości. Pochyliłam się na dół, by ją pogłaskać. Musiałam być ostrożna. Nie chciałam dotykać jej szyi. To musiała być bolesna rana. Sięgnęłam do kieszeni po komórkę. Miałam jedna nową wiadomość. Od mamy, z jej nowego biura. Nie mogłam teraz do niej oddzwonić. Musiałam zawieść psa do kliniki. I zadzwonić na informację, by znaleźć najbliższego weterynarza. Potem musiałam zastanowić się, jak przekazać rodzicom dobrą nowinę, że – niespodzianka!- mamy psa. Musieli się zlitować nad swoją szurniętą córką i jej towarzyszką. Nie miałam nic przeciwko wykorzystywaniu swojej własnej tragedii do wyższych celów. Deszcz zniknął tak szybko jak się pojawił. Zaczynała tworzyć się mgła. Gdy skręciłyśmy na parking, zobaczyłam specyficzny chód specyficznego chłopaka, który szedł z moją stronę. Przeczesał palcami mokre włosy i poszukał czegoś w kieszeni. Chciałam schować się za najbliższym samochodem, ale w tym momencie pies zawarczał. Przyłapana na gorącym uczynku. Mara – powiedział, gdy się do nas zbliżył. Przechylił głowę na bok i uśmiechnął się szeroko, aż wokół jego oczu powstały zmarszczki. –
–
Noah – odpowiedziałam najbardziej bezbarwnym tonem, na jaki było mnie stać.
Nie zatrzymałam się. –
Zamierzasz nas sobie przedstawić?
Spojrzał na psa. Jego szczęka zacisnęła się, gdy ujrzał jej wystający kręgosłup, brudne futro i blizny. Przez moment wyglądał jakby ogarnęła go zimna furia. A potem jego twarz nie wyrażała nic. Próbowałam wyglądać na rozluźnioną, jakbym każdego dnia spacerowała w deszczu w towarzystwie zwierząt. –
Jestem raczej zajęta, Noah.
Nie masz tu czego szukać. –
Dokąd idziesz? - W jego głosie usłyszałam ostry ton, który się mi nie spodobał.
–
Mój Boże, jesteś jak plaga.
Wspaniale wykreowana epicka parabola o ponadczasowym moralnym wydźwięku, której znaczenie jest coraz bardziej umniejszane? Wow, dzięki. To najmilsza rzecz, jaką kiedykolwiek ktokolwiek do mnie powiedział. –
–
Jak zaraza, Noah. Nie jak książka.*
–
Zignoruję to porównanie.
–
A możesz to ignorować i jednocześnie zejść mi z drogi? Muszę znaleźć weterynarza.
Spojrzałam w dół na psa. Gapiła się na Noah. Zaczęła merdać ogonem, gdy pochylił się, by ją pogłaskać. –
Dla psa, którego znalazłam.
Serce zaczęło mi mocniej bić, gdy powiedziałam to kłamstwo. Noah spojrzał na mnie z uniesioną brwią i sprawdził zegarek. –
To twój szczęśliwy dzień. Znam weterynarza sześć minut drogi stąd.
Zawahałam się. –
Naprawdę?
Co za przypadek. –
Naprawdę. Chodź, zawiozę cię.
Rozważyłam to. Pies potrzebował pomocy, i to zaraz. I szybciej jej się polepszy, jeśli Noah nas zawiezie. Z moja orientacją w terenie pewnie błądziłabym bez celu po Miami do czwartej nad ranem. Musiałam z nim jechać. –
Dzięki – powiedziałam.
Uśmiechnął się i nasza trójka podeszła do samochodu. Była to toyota prius. Otworzył tylne drzwi, wziął ode mnie smycz i wsadził ją do środka, mimo jej brudnego futra i pcheł. Jeśli obsika mu tapicerkę, umrę. Musiałam go ostrzec. Noah – zaczęłam. - Znalazłam ją dwie minuty temu i jest... bezpańska. Nic o niej nie wiem i nie chciałabym, żeby ci zniszczy... –
Noah zacisnął mi wargi kciukiem i palcem wskazującym, przerywając mi. Poczułam zawroty głowy i powieki zrobiły mi się ciężkie. To takie zawstydzające. Chciałam zapaść się pod ziemię. –
Zamknij się – powiedział cicho. - To nie ma znaczenia. Po prostu ją stąd zabierzmy, okay?
Pokiwałam głową anemicznie, ale puls mi podskoczył. Noah podszedł do drzwi pasażera i otworzył je dla mnie. Wsunęłam się do środka.
* Chodzi o Dżumę, autorstwa Alberta Camus. Oryginalny tytuł to The Plague.
14
Usiadłam na fotelu. Byłam bardzo świadoma jego bliskości. Noah poszperał w kieszeni i wyciągnął paczkę papierosów, a potem zapalniczkę. –
Ty palisz? - odezwałam się bez zastanowienia.
Posłał mi łobuzerski uśmiech. –
A chcesz jednego? - spytał.
Kiedykolwiek unosił brwi, jego czoło marszczyło się w pociągający sposób. Coś było ze mną nie tak, absolutnie. Zwaliłam winę na moje pogarszające się zdrowie psychiczne i odwróciłam wzrok. –
Nie, nie chcę. Papierosy są obrzydliwe.
Noah umieścił paczkę z powrotem w kieszeni. –
Nie muszę palić, jeśli ci to przeszkadza – powiedział to tak, że nie pozostawiał mi wyboru.
To mi nie przeszkadza – oznajmiłam. - Jeśli tobie nie przeszkadza, że w wieku dwudziestu lat będziesz wyglądać na czterdzieści, pachniał jak popielnica i miał raka, to dlaczego mi miałoby to przeszkadzać? –
Słowa same wypadły mi z ust. Były przykre, ale nic nie mogłam na to poradzić. Noah wyciągał ze mnie najgorsze cechy. Czując się winna, zerknęłam na niego, żeby sprawdzić, czy był zły. Oczywiście, że nie. Był rozbawiony. Dla mnie to śmieszne, bo kiedykolwiek zapalam papierosa, Amerykanie patrzą na mnie, jakbym miał obsikać im dziecko. I dzięki za troskę, ale nigdy nie byłem chory. –
–
To cudownie.
To jest cudowne. Czy masz coś przeciwko, że zawiozę w końcu tego umierającego z głodu psa do kliniki? –
I to tyle, jeśli chodzi o moje poczucie winy. Na policzkach i szyi wykwitły mi rumieńce. Przepraszam. Nie wiedziałam, że rozmawianie i prowadzenie samochodu jednocześnie jest dla ciebie takie trudne. Żaden problem, już się zamykam. –
Noah otworzył usta, by coś powiedzieć, ale zaraz je zamknął i pokręcił głową. Wyjechał z parkingu i przez dziewięć minut siedzieliśmy w niezręcznej ciszy, a wszystko przez pociąg. Gdy dojechaliśmy do kliniki, Noah wysiadł z samochodu i zaczął iść w stronę drzwi od mojej strony. Otworzyłam je, zanim on by to zrobił. Nie zatrzymał się. Zamiast tego otworzył tylne drzwi i sięgnął po psa. Tapicerka na szczęście nie była zniszczona. Wyciągnął psa z samochodu. Nie postawił go na ziemi, ale trzymał w ramionach przez cała drogę do drzwi kliniki. Pies wtulił się w jego pierś. Zdrajczyni. Gdy stanęliśmy przed drzwiami, zapytał mnie, jak miała na imię. Wzruszyłam ramionami. –
Nie mam pojęcia. Mówiłam ci, znalazłam ją dziesięć minut temu.
–
Tak. - Przechylił głowę na bok. - Mówiłaś już to. Ale ona musi mieć jakieś imię, żeby można
było ją zarejestrować. –
No to wybierz jakieś.
Przestąpiłam z nogi na nogę. Robiłam się nerwowa. Nie miałam pojęcia, jak zapłacę za wizytę, ani co powiem weterynarzowi. –
Hmm... - Noah wymamrotał. Spojrzał na psa z poważnym wyrazem twarzy. - Jak ci na imię?
Odrzuciłam głowę w tył w rozdrażnieniu. Chciałam, żeby to się już skończyło. Noah po prostu mnie ignorował, szepcąc czule do psa. Minęła wieczność, zanim oznajmił: –
Mabel. Masz na imię Mabel – powiedział do psa.
–
Możemy już iść? - zapytałam.
Skomplikowany z ciebie człowiek – oznajmił. - A teraz zachowaj się jak dżentelmen i otwórz przede mną drzwi. Mam zajęte ręce. –
Jęknęłam, nie przestając się dąsać. Gdy weszliśmy, oczy recepcjonistki rozszerzyły się na widok psa. Popędziła po weterynarza. Mój umysł pracował na najwyższych obrotach, próbując wymyślić, co mu powiem i jak pokryję koszty leczenia. Pogodny głos dochodzący z przeciwnej strony poczekalni wybudził mnie z transu. Noah! - Niewielka kobieta wyszła z gabinetu. Jej głos był przyjemny. Brzmiała na zaskoczoną. Co ty tutaj robisz? - zapytała, gdy pochylił się, by pocałować ją w oba policzki. Interesujące. –
Cześć, mamo – powiedział Noah. - To jest Mabel – kiwnął głową w kierunku psa. - Moja koleżanka ze szkoły, Mara, znalazła ją przy kampusie. –
Z widocznym wysiłkiem pokiwałam głową. Uśmiech Noah sugerował, że widział moją dezorientację i cieszył się z tego. –
Pójdę ją zważyć.
Asystent wziął delikatnie psa od Noah. Zostałam z Noah w poczekalni. Sama. –
A więc – zaczęłam. - Czemu mi nie powiedziałeś, że twoja mam jest weterynarzem?
–
Bo nie pytałaś – odpowiedział.
Racja. Ale i tak mógł coś wspomnieć. Gdy jego mama wróciła, zaczęła wyliczać sposoby leczenia, które miała zastosować, wliczając w to zostawienie psa na obserwacji przez weekend. To dałoby mi trochę czasu do namysłu. Potem wyliczyła jeszcze dolegliwości Mabel. Spojrzała na mnie w oczekiwaniu. Eee... dr. Shaw? - Dźwięk mojego głosu był koszmarny. - Przepraszam, ale... nie mam przy sobie pieniędzy. Jeśli recepcjonistka wystawi rachunek, pójdę do banku i... –
Dr. Shaw przerwała mi z uśmiechem. –
To nie będzie konieczne, Mara. Dziękuję, że ją... złapałaś, tak?
Przełknęłam głośno i spojrzałam na swoje buty. –
Znalazłam.
Dr. Shaw nie wyglądała na przekonaną, ale uśmiechnęła się. –
Dziękuję, że ją tu sprowadziłaś. Nie wytrzymałaby dłużej.
Gdyby tylko wiedziała. Obraz jej właściciela w kałuży własnej krwi znowu stanął mi przed oczami. Miałam nadzieję, że nie było tego widać na mojej twarzy.
Podziękowałam mamie Noah. Potem ja i on wróciliśmy do samochodu. Noah szedł znacznie szybciej, więc doszedł do samochodu pierwszy i otworzył dla mnie drzwi. –
Dzięki – powiedziałam, widząc jak bardzo zadowolony z siebie był. - Za wszystko.
Proszę bardzo. - Jego głos był przepełniony triumfem. To było do przewidzenia. - A teraz możesz mi powiedzieć, jak naprawdę znalazłaś tego psa? –
Odwróciłam wzrok. –
O czym ty mówisz?
Może nie zauważył, że nie mogłam nawet spojrzeć mu w oczy. Gdy was zobaczyłem, trzymałaś Mabel na smyczy. Nie mogła tego wcześniej nosić, bo ta zwykła smycz nie spowodowałaby takich obrażeń. Skąd wzięłaś smycz? –
Byłam w pułapce. Zrobiłam to, co każdy szanujący się kłamca by zrobił. Zmieniłam temat. Mój wzrok padł na jego ubrania. –
Dlaczego zawsze wyglądasz, jakbyś dopiero co wstał z łóżka?
–
Bo zazwyczaj tak jest.
Sposób, w jaki na mnie spojrzał, przyprawił mnie o rumieńce. –
Stylowe.
Noah oparł się o siedzenie i roześmiał. Jego głos był ochrypły. Od razu mi się spodobał. Schłostałam się za to w myślach. Gdy się śmiał, wokół oczu robiły mu się zmarszczki, a jego twarz promieniała. Światło się zmieniło, a ciągle roześmiany Noah zdjął ręce z kierownicy i poszukał papierosów. Przytrzymywał kierownicę kolanem. Jednym płynnym ruchem zapalił papierosa srebrną zapalniczką. Próbowałam zignorować sposób, w jaki jego wargi otaczały papierosa, to jak przytrzymywał go niedbale kciukiem i trzecim palcem i jak zaciągał się z czcią. Te usta. Palenie to zły nawyk, bez wątpienia, ale wyglądał tak pociągająco, gdy to robił. Nienawidzę niezręcznej ciszy – powiedział Noah, przerywając moje brudne myśli. Przechylił głowę tak, że słońce padało na jego włosy, a kosmyki błyszczały w jego świetle. - Robię się przez to nerwowy. –
Na to wyznanie po prostu musiałam wywrócić oczami. –
Jakoś ciężko mi w to uwierzyć. Chyba nie ma rzeczy, która sprawia, że jesteś nerwowy.
To była prawda. Nie mogłam nawet sobie tego wyobrazić. Ze wszystkim czuł się komfortowo. Był nawet wszystkim znudzony. Znudzony. I wspaniały. A ja przy nim siedziałam. Blisko niego. Mój puls przyspieszył przez te myśli. Najwyraźniej ciągnęło mnie do łotrów. –
To prawda – kontynuował. - Wkurza mnie też, gdy ludzie na mnie patrzą.
–
Wyczuwam jakiś przekręt.
–
Co? - Spojrzał na mnie niewinnie.
–
Nie jesteś nieśmiały.
–
Nie?
–
Nie – powiedziałam, mrużąc oczy. - A udawanie, że jesteś, robi z ciebie durnia.
Noah udał obrażonego.
–
Wielce ubodło mnie to znieważające porównanie.
–
Podać chusteczki?
Noah uśmiechnął się. Samochód przed nami ruszył do przodu. No dobra, może „nieśmiały” nie jest odpowiednim słowem – powiedział. - Ale robię się... niespokojny, gdy wokół jest za dużo ludzi. Nie lubię być w centrum uwagi. - Przyjrzał mi się ostrożnie. - To pozostałość po mojej mrocznej i tajemniczej przeszłości. –
O mało nie zaśmiałam mu się w twarz. –
Serio?
Pociągnął papierosa. Nie. Byłem po prostu nieporadnym dzieciakiem. Pamiętam, że gdy miałem jakieś dwanaście czy trzynaście lat, wszyscy moi koledzy już mieli dziewczyny. Ja ja każdego dnia kładłem się spać, czując się jak nieudacznik, marząc, że kiedyś się wpasuję. –
–
Wpasujesz?
–
Tak. Że będę zauważalny. I stało się.
–
Co się stało?
–
Obudziłem się jednego dnia, poszedłem do szkoły i dziewczyny mnie zauważyły.
Jego szczerość trochę zbiła mnie z pantałyku. Próbowałam tego nie okazywać. –
Biedny Noah – powiedziałam i westchnęłam.
Uśmiechnął się i spojrzał przed siebie. –
Zrozumiałem to dopiero, gdy tu się przeprowadziliśmy, niestety.
–
Ale to cię nie zatrzymuje.
Spojrzał na mnie z uniesioną brwią. –
Dziewczyny stąd są nudne.
I powróciła arogancja. –
My Amerykanki jesteśmy takie nieokrzesane – powiedziałam.
–
Nie Amerykanki. Dziewczyny z Croyden.
Wtedy zauważyłam, że z powrotem byliśmy na parkingu. Jak to się stało? –
Większość z nich, w każdym bądź razie – dokończył Noah.
–
Jakoś sobie radzisz.
–
Radziłem, w tym tygodniu sprawy trochę się skomplikowały.
Koszmar. Powoli pokręciłam głową, nawet nie próbując ukryć szerokiego uśmiechu. –
Nie jesteś jak większość dziewczyn.
Parsknęłam. –
Naprawdę?
Jamie wspominał, że takie rozmowy były jego mocną stroną. –
Naprawdę.
Nie usłyszał mojego sarkazmu albo go zignorował. Noah zaciągnął się papierosem po raz ostatni i wydmuchał dym nosem, a resztkę papierosa wyrzucił przez okno.
Szczęka mi opadła. –
Czy ty właśnie naśmieciłeś?
–
Prowadzę hybrydę. Wyrównuje się.
–
Jesteś okropny – powiedziałam bez przekonania.
–
Wiem – zgodził się z przekonaniem.
Uśmiechnął się i sięgnął nad moimi nogami, by otworzyć drzwi, ale gdy to zrobił, nie odsunął się. Jego twarz była kilka centymetrów od mojej. Mogłam zobaczyć złote przebłyski w jego zaroście. Pachniał drzewem sandałowym i oceanem, a zapach dymu był ledwo wyczuwalny. Przestałam oddychać. Zadzwonił mój telefon, a ja podskoczyłam tak gwałtownie, że uderzyłam głową w sufit. –
Co jest ku...?
Telefon nie przestawał dzwonić. Słowa piosenki „Dear mama” Tupaca wskazywały na winowajcę. Tę piosenkę ustawił Joseph. – –
Przepraszam, muszę... Zaczekaj... - Noah zaczął.
Moje serce galopowało i to nie tylko z zaskoczenia. Usta Noah były tylko kilka centymetrów od moich, telefon protestował w mojej ręce, a ja byłam w poważnych tarapatach.
15
Żeby wysiąść z tego samochodu, potrzebowałam naprawdę dużej ilości silnej woli. Zamknęłam za sobą drzwi i pomachałam do niego bez entuzjazmu. Odebrałam telefon. –
Halo?
–
Mara? Gdzie ty jesteś?
Mama była wkurzona. Wsiadłam do samochodu Daniela i przekręciłam kluczyk w stacyjce. Spojrzałam na zegarek. Byłam mocno spóźniona. Nie dobrze. –
Już jadę.
Opony zapiszczały, gdy wyjeżdżałam ze swojego miejsca. O mało nie stuknęłam w czarnego mercedesa, który stał za mną. –
Gdzie byłaś? - zapytała.
Już zaczynała odliczać długość mojego wahania w nanosekundach, więc wolałam powiedzieć prawdę. –
Znalazłam zagłodzonego psa przy szkole. Była w bardzo złym stanie, więc wzięłam ją do weterynarza.
Po jej stronie zapadła cisza, aż w końcu zapytała: –
Gdzie jest teraz?
Jakiś kretyn zatrąbił za mną, gdy wjechałam na autostradę. –
Gdzie jest co?
–
Pies, Mara.
–
Ciągle u weterynarza.
–
Jak za to zapłaciłaś?
–
Nie zapłaciłam. Kolega z klasy mnie spotkał i zabrał do swojej mamy, która jest weterynarzem. Zajęła się psem za darmo.
–
Wygodnie.
Było tam. To niedowierzanie w jej głosie. Nie odpowiedziałam. –
Zobaczymy się w domu – powiedziała ostro.
Już nie mogłam się doczekać. Wcisnęłam gaz przy pierwszej nadarzającej się okazji. Prowokowałam gliny, jadąc 140 km/h. Wyprzedzałam, gdzie tylko się dało. Ignorowałam irytujące trąbienie. To Miami tak na mnie wpływało. Nie minęło wiele czasu, kiedy zaparkowałam na podjeździe. Skradałam się do domu jak kryminalistka. Miałam nadzieję, że uda mi się niepostrzeżenie przemknąć do swojego pokoju, ale mama już czekała na mnie, siedząc na oparciu sofy w pokoju gościnnym. Żadnego z moich braci nie było w zasięgu słuchu ani wzroku. Niech ich szlag. –
Porozmawiajmy.
Była zbyt spokojna. Przygotowałam się na ochrzan.
–
Musisz odbierać moje telefony. Za każdym razem.
–
Nie zauważyłam, że dzwoniłaś. Nie rozpoznałam numeru.
–
To mój biurowy numer, Mara. Kazałam ci go zapisać, gdy tylko się tu wprowadziliśmy. I zostawiłam ci wiadomość na poczcie głosowej.
–
Nie miałam czasu jej odsłuchać. Przepraszam.
Mama pochyliła się, by lepiej przyjrzeć się mojej twarzy. –
Czy naprawdę chodziło o psa?
Spojrzałam jej odważnie w oczy. –
Tak.
–
Więc jeśli jutro rano zadzwonię do weterynarza, potwierdzi twoją historię?
–
Nie ufasz mi?
Mama nie odpowiedziała. Po prostu tam siedziała, jej brwi uniosły się, jakby czekała, aż coś jeszcze powiem. –
Weterynarz to dr. Shaw, a jej klinika jest blisko szkoły – oznajmiłam. - Nie pamiętam adresu.
Jej wyraz twarzy się nie zmienił. Miałam tego dosyć. –
Idę do swojego pokoju.
Odwróciłam się, a ona nie protestowała. Zatrzasnęłam drzwi trochę za głośno. Będąc w pokoju, nie mogłam już dłużej powstrzymywać myśli. Noah. Mabel. Jej właściciel. Jego śmierć. Następowały zmiany. Pot zroszył mi skórę. Wiedziałam, że to nie było możliwe. Nie mogło być. O dziewiątej rano byłam w szkole, gdy ten gnój zmarł. Musiał umrzeć wcześniej. Koroner, czy kim on tam był, mylił się. Sam powiedział, że tylko zgadywał. Już wiem. Wyobraziłam sobie rozmowę z nim. Myślałam, że podkradł się do mnie niepostrzeżenie, ale w rzeczywistości nawet go tam nie było. Już nie żył. To wszystko było tylko kolejną halucynacją... To normalne, biorąc pod uwagę mój zespół stresu pourazowego. Ale mimo wszystko dzisiejszy dzień był... inny. Przyznałam, że byłam bardziej stuknięta, niż mogłam być. Moja mama pracowała tylko z lekkimi przypadkami. Ja już miałam urojenia. To nie było normalne. Miałam problemy z psychiką. Czułam się dziwnie, niepokojąco spokojnie, gdy jadłam kolację w rodziną. Jakbym na wszystko patrzyła z dystansu. Nawet zdołałam być miła dla mamy. W pewien sposób to było pocieszające. To że przyznałam się do własnego szaleństwa. Mężczyzna zmarł, zanim go spotkałam. Moment, nie... Ja go nigdy nie spotkałam. Wymyśliłam tę rozmowę między nami, by zapewnić sobie poczucie kontroli nad sytuacją, wobec której byłam bezsilna; to słowa mojej mamy, ale akurat pasowały. Byłam bezsilna wobec śmierci Rachel, nie mogłam sprowadzić jej z powrotem, powiedziałaby. Potem zapewniłaby mi opiekę lekarską i wcisnęła leki, które miałyby mi pomóc współpracować. A teraz oczywiście byłam bezsilna, bo nie mogłam opuścić Florydy i wrócić do domu. Chociaż ten wychudzony, zaniedbany i opuszczony pies był czymś, co mogłam naprawić. A więc to tak. Naprawdę mi odbiło. Tylko dlaczego miałam wrażenie, że tu działo się coś więcej? Że coś mi umykało? Śmiech mamy przy stole sprowadził mnie z powrotem do rzeczywistości. Jej twarz pojaśniała, gdy się uśmiechała. Wcześniej ją rozzłościłam i czułam się teraz winna. Postanowiłam, że nie powiem jej o mojej dzisiejszej przygodzie. Pilnowałaby mnie jeszcze bardziej, zamieniłaby się w Oko
Saurona. A potem zaczęłaby leczenie i kazała brać leki. Żadna opcja nie brzmiała szczególnie zachęcająco, ale teraz, gdy wiedziałam co się działo, mogłam sobie z tym poradzić. Dopóki nie zasnęłam.
16 Przed
Zatrzymaliśmy się na długim podjeździe zakończonym rdzewiejącą żelazną bramą. Grube bezlistne konary zwisały nad samochodem, szepcząc na wietrze. Lampy naszego samochodu były jedynym źródłem światła na tej drodze. Jude otoczył mnie ramieniem i ściszył muzykę lecącą z głośników. Wyjrzałam przez okno. Lampy oświetlały samochód jakieś sześć metrów przed nami, który od razu poznałam. To było auto Claire. Szyby miała zamglone i dopiero teraz zgasiła silnik. Sięgnęłam do klamki, ale Jude objął moją talię. Zazgrzytałam zębami. Już byłam nerwowa i nie chciałam się z nim użerać tej nocy. Wykręciłam się. –
Czekają na nas.
Nie puścił mnie. –
Na pewno jesteś gotowa? - Brzmiał sceptycznie.
–
Jasne, że tak. - Uśmiechnęłam się dla podkreślenia moich słów.
–
Jeśli chcesz, możemy zawrócić.
Jego pomysł był pociągający. Ciepła pościel zazwyczaj wygrywała z wycieczkami o północy w trzaskającym mrozie. Ale ta noc była inna. Rachel błagała mnie o to już od roku. Teraz gdy miała Claire po swojej stronie, moja nerwica mogła mnie kosztować utratę najlepszej przyjaciółki. Więc zamiast stanowczo się zgodzić na powrót, wywróciłam oczami. –
Powiedziałam, że w to wchodzę. I dotrzymam słowa.
–
Możemy też zostać tutaj.
Przyciągnął mnie do siebie, ale odwróciłam głowę, nadstawiając policzek. –
A ty chcesz się wrócić? - zapytałam, mimo że już znałam odpowiedź.
Odsunął się zirytowany. –
Już to robiłem. To tylko stary budynek. Wielkie mi rzeczy.
Wysiadł z samochodu, a ja podążyłam za nim. Będzie później wkurzony, ale było warto. Spotykaliśmy się już dwa miesiące. Podczas pierwszej randki naprawdę go polubiłam. Kto by go nie lubił? Był amerykańskim okazem zdrowia. Miał włosy w kolorze ciemnego blondu i zielone oczy, tak jak Claire. I szerokie bary. I był słodki. Jak miód. Przez pierwszy miesiąc. A później? Już nie bardzo. Z samochodu Claire wysiadła Rachel i zatrzasnęła drzwi od strony pasażera, po czym podbiegła do mnie. Jej ciemne włosy powiewały z tyłu. –
Mara! Tak się cieszę, że przyszłaś. Claire myślała, że stchórzysz w ostatniej chwili.
Przytuliła mnie.
Spojrzałam na Claire, która wciąż kuliła się z zimna koło samochodu. Zmrużyła oczy na mój widok. Była wrogo nastawiona i wyglądała na zawiedzioną. Na pewno miała nadzieję, że się nie pojawię. Uniosłam podbródek. –
I miałabym przegapić okazję, by spędzić noc w nawiedzonym szpitalu psychiatrycznym? Nie w tym życiu.
Otoczyłam Rachel ramieniem i uśmiechnęłam się do niej. A potem spojrzałam znacząco na Claire. –
Co wam tak długo zajęło? - zapytała Claire.
Jude wzruszył ramionami. –
Mara zaspała.
Claire uśmiechnęła się chłodno. –
Czemu mnie to nie dziwi?
Otworzyłam usta, by powiedzieć coś obraźliwego, ale Rachel złapała moją skostniałą dłoń i odezwała się pierwsza. –
To bez znaczenia. Ważne, że już tu jest. To dopiero będzie zabawa. Obiecuję.
Spojrzałam w górę na imponujący gotycki budynek przed nami. Zabawa. O tak. Jude pochuchał w dłonie i założył rękawiczki. Musiałam uzbroić się w cierpliwość. To miała być długa i ciężka noc. Ale mogłam to zrobić. I zrobię. Claire naśmiewała się ze mnie od czasu urodzin Rachel. Rzygać mi się chciało, gdy słyszałam o incydencie z tabliczką Ouija. Po tej nocy już nie będę musiała tego wysłuchiwać. Spojrzałam na budynek. Obleciał mnie strach. Rachel wyciągnęła aparat i zdjęła osłonkę. Złapała mnie za rękę i pociągnęła do przodu. Jude złapał moją lewą. Mimo ich obecności i dotyku, to co mieliśmy zrobić, nie stało się mniej przerażające. Ale niech mnie szlag, jeśli okażę strach przed Claire. Claire wyciągnęła kamerę z plecaka i przewiesiła ją przez ramię. Zaczęła iść w stronę budynku, a Rachel podążała za nią, ciągnąc mnie za sobą. Doszliśmy do zniszczonego ogrodzenia z kilkoma znakami głoszącymi „Zakaz wstępu”. Odruchowo spojrzałam ponownie na złowieszczy zakład, górujący nad nami jak w jakimś wierszu Poego*. Architektura Stanowego Szpitala Psychiatrycznego Tamerlane była jeszcze bardziej złowieszcza przez pnący się bluszcz, który oplatał schody i grube ceglane ściany. Fasady gniły i kruszyły się. Plan był taki, by spędzić noc w opuszczonym budynku i wrócić do domu przed świtem. Rachel i Claire chciały dogłębnie go zbadać i znaleźć oddział dziecięcy i pokoje, w których przeprowadzano terapię elektrowstrząsową. Według książek Rachel miały być to pokoje, które wykazywały aktywność paranormalną. Ona i Claire chciały udokumentować to dla potomności. Hurrra. Jude zbliżył się do mnie. Byłam mu nawet wdzięczna za tę obecność. Dziewczyny przeszły przez próchniejące ogrodzenie. Potem była moja kolej. Jude podsadził mnie, ale zawahałam się, zanim złapałam kruche ogrodzenie. Po kilku słowach zachęty w końcu podciągnęłam się z jego pomocą. Wylądowałam twardo na kupie zgniłych liści. Najłatwiej można było wejść do budynku przez piwnicę.
* Edgar Poe - amerykański poeta, jego wiersze często mają mroczny klimat
17
Wiedziałam, że Rachel chciała iść do tego szpitala. Ale nie pamiętałam, dlaczego się zgodziłam, aż do nocy, w której zmarła ta kupa gnoju, czyli właściciel Mabel. W sobotę przygotowałam się na więcej snów. Chciałam sobie przypomnieć, chciałam zobaczyć, jak Rachel umarła. Wczołgałam się pod pościel, cała się trzęsąc. Chciałam ją ujrzeć i jednocześnie nie chciałam. I zobaczyłam. Ale to był ten sam sen. W niedzielę też nie dowiedziałam się niczego nowego. Przypominałam sobie. To był dobry znak. Działo się to powoli, ale nie mniej jednak działo się. I to bez psychologów i lekarstw źle wpływających na umysł. Mój umysł i tak nie miał się dobrze. Cieszyłam się, że przez weekend mogłam martwić się o Mabel, ale nie potrafiłam zmusić się, by znaleźć numer telefonu Noah. Postanowiłam, że zapytam go o Mabel w poniedziałek na angielskim, ale gdy tam dotarłam, jego nie było. Skupiałam się na rysowaniu w szkicowniku, gdy pani Leib zbierała nasze prace domowe i omawiała różnice pomiędzy tragicznym bohaterem a antybohaterem. Za każdym razem gdy ktoś wchodził do klasy lub z niej wychodził, mój wzrok wędrował w stronę drzwi. Oczekiwałam, że w końcu Noah wejdzie spacerkiem do klasy. Nie wszedł. Gdy lekcja się skończyła, zerknęłam na rysunek, zanim schowałam rzeczy do torby. Grafitowe oczy Noah spoglądały na mnie ze strony, wokół nich utworzyły się zmarszczki od śmiechu. Jego kciuk muskał delikatnie dolną wargę, a jego dłoń była leniwie zaciśnięta w pięść. Gdy się śmiał, wyglądał prawie na zawstydzonego. Skręcało mnie w żołądku. Przewróciłam na poprzednią stronę i z przerażeniem zauważyłam, że perfekcyjnie ujęłam elegancki profil Noah, od wysokich kości policzkowych do niewielkiego garba na nosie. Na kolejnej stronie jego oczy spoglądały na mnie, odległe, niedostępne. Bałam się patrzeć dalej. Naprawdę potrzebowałam pomocy. Schowałam szkicownik do torby i zerknęłam przez ramię, by sprawdzić, czy nikt niczego nie zauważył. Byłam w połowie drogi na algebrę, gdy poczułam pacnięcie w plecy. Gdy się odwróciłam, nikogo tam nie było. Potrząsnęłam głową. Nagle doznałam dziwnego uczucia, jakbym dryfowała w czyimś śnie. Gdy dotarłam do klasy, rozległ się zbiorowy śmiech. Niektórzy chłopcy zagwizdali. To dlatego, że w końcu miałam na sobie szkolny mundurek? Nie wiedziałam. Coś się działo, a ja nic nie rozumiałam. Ręce zaczęły mi się trząść, więc zacisnęłam je w pięści i usiadłam na swoim miejscu obok Jamiego. Wtedy usłyszałam szelest papieru za mną. Papieru, który był przyczepiony do moich pleców. Więc ktoś pacnął mnie wcześniej. Tego przynajmniej sobie nie uroiłam. Sięgnęłam do tyłu i odczepiłam kartkę, na której było napisane dziwka. Ciche chichoty przerodziły się w śmiech. Jamie rozejrzał się zdezorientowany, a ja zrobiłam się czerwona. Zgniotłam papier w kulkę. Anna odrzuciła głowę w tył i wybuchła śmiechem. Bez namysłu chwyciłam kulkę. A potem rzuciłam nią w twarz Anny. –
Bardzo twórcze – stwierdziłam, gdy kulka zderzyła się z celem.
Opalone policzki Anny oblały się rumieńcem, a na jej czole ukazała się pulsująca żyła. Otworzyła usta, by powiedzieć coś obraźliwego, ale pan Walsh nie dał jej dojść do słowa. Punkt dla mnie. Jamie uśmiechnął się i poklepał mnie po ramieniu, jak tylko lekcja się skończyła. –
Dobrze zagrane, Mara.
–
Dzięki.
Aiden przepchnął się obok Jamiego, który uderzył ramieniem we framugę. Aiden odwrócił się, zanim odszedł w swoją stronę. –
Nie powinieneś teraz dekorować trawników?
Jamie spojrzał na niego i rozmasował ramię. –
Ktoś go powinien nauczyć kultury – wymamrotał, gdy Aiden zniknął. - Zapomnijmy o Drużynie A . Jak ci minął tydzień?
No wiesz. Widziałam martwego faceta. Tracę zmysły. To co zwykle. –
Nieźle.
Jamie pokiwał głową. –
Jest zupełnie inaczej niż w twojej starej szkole, nie?
Gdy mnie o to zapytał, w moim umyśle od razu zmaterializował się obraz Rachel. –
Czy to takie oczywiste?
–
Z daleka widać, że jesteś z publicznej.
–
Eee... dzięki?
–
O tak, to komplement. Siedziałem z tymi durniami większość mojego dwunożnego życia. Nie ma być z czego dumnym. Wierz mi.
–
Masz na myśli ogólnie prywatne szkoły czy tylko Croyden? - zapytałam, gdy szliśmy do jego szafki.
–
Z tego, co słyszałem od przyjaciół z innych szkół, wywnioskowałem, że poziom poziom debilizmu w Croyden jest unikatowy. Weźmy taką Annę, na przykład. Jej IQ jest niewiele większe od IQ trupa, więc hańbi całą naszą klasę na algebrze swoją durnowatością.
Wolałam nie wspominać, że prawdopodobnie byłam równie dobra z algebry, co ona. –
Im więcej pieniędzy przekażą szkole twoi rodzice, tym więcej uchodzi ci płazem – powiedział Jamie, gdy zmieniał książki.
Nagle cień przesłonił mi widok, więc spojrzałam w górę. To był Noah. Jak zwykle górny guzik jego koszuli był odpięty, rękawy podwinięte, a krawat luźno zwisał z szyi. Spod koszuli wystawał naszyjnik na czarnej żyłce. Dobrze w tym wyglądał. Świetnie, nawet, zważywszy na ciemne cienie pod jego oczami. Włosy były zmierzwione jak zwykle. Potarł dłonią zarost na szczęce. Gdy przyłapał mnie na gapieniu, zarumieniłam się. Parsknął. A potem odszedł bez słowa. –
No i się zaczyna – westchnął Jamie.
–
Zamknij się.
Odwróciłam się, by nie mógł zobaczyć, jak moja twarz nabiera ciemniejszego odcienia czerwieni. –
Gdyby nie był takim fiutem, to zaczął bym klaskać – powiedział Jamie. - Można by rozpalić ognisko, tak między wami iskrzy.
–
Pomyliłeś gorzką wrogość ze szczerym uczuciem – oznajmiłam.
Ale gdy pomyślałam o poprzednim tygodniu, o tym jak obchodził się z Mabel, nie byłam już tego taka pewna. Jamie smutno pokręcił głową. –
To tylko kwestia czasu.
–
Zanim co?
–
Zanim przejdziesz się aleją wstydu, po tym jak wyjdziesz z jego jaskini grzechu.
–
Masz o mnie bardzo wysokie mniemanie. Dziękuję.
–
To nie twoja wina, Mara. Dziewczyny nie mogą się mu oprzeć, szczególnie w twojej sytuacji.
–
Mojej sytuacji?
–
Noah jest tobą zauroczony, to widać – Jamie powiedział, jego głos ociekał sarkazmem. Zatrzasnął szafkę, a ja obróciłam się i zaczęłam iść. Jamie zaraz do mnie dołączył. - Nie żeby mnie to obchodziło.
Uśmiechnęłam się do niego ponad ramieniem. –
Co ty masz do niego?
–
Pomijając fakt, że przez jego zainteresowanie tobą, stałaś się celem Anny Greenly?
–
Pomijając to.
Rozważał to przez chwilę, gdy szliśmy do stolika piknikowego przez morze kwiatów. Ziemia chrupała pod naszymi stopami. –
Noah nie randkuje. Będzie się z tobą pieprzył – dosłownie i w przenośni. Wszyscy to wiedzą – jego byłe to wiedzą – ale udają, że im nie zależny, dopóki nie zajmie się następną. I wtedy zostają same, a ich reputację diabli biorą. Anna jest tego najlepszym przykładem, ale jest tylko jedną z wielu. Słyszałem, że czwartoklasistka z Walden próbowała popełnić samobójstwo po tym jak... Cóż, dostał, po co przyszedł, dosłownie, i nie zadzwonił więcej.
–
Nie sądzisz, że to lekka przesada z jej strony?
–
Może, ale nie chcę, żeby tobie się to przytrafiło – powiedział. Uniosłam brwi. - Nie potrzebujesz więcej problemów – dodał i uśmiechnął się szeroko.
Odwzajemniłam uśmiech. –
Jesteś taki wspaniałomyślny.
–
Nie dziękuj. I nie mów potem, że nie ostrzegałem. Chociaż tyle mogę zrobić.
Przeniosłam torbę na drugie ramię. –
Dzięki, że mi to powiedziałeś – oznajmiłam. - On mnie nie interesuje, ale dobrze wiedzieć.
Jamie pokręcił głową. –
Tylko pamiętaj, co ci mówiłem, gdy będziesz miała złamane serce i zaczniesz słuchać depresyjnej, nawołującej do samobójstwa muzyki.
Odszedł, ja zostałam sama pod drzwiami historii. Jego słowa były mądre, ale poszły w niepamięć, jak tylko weszłam do klasy. W czasie lunchu znowu żebrałam o jakieś resztki przy automacie z jedzeniem. Szukałam w torbie drobniaków, gdy usłyszałam zbliżające się kroki. Jakimś cudem nie musiałam się odwracać, by
wiedzieć, kto to był. Noah wyciągnął rękę obok mnie, ocierając się o moje ramię, i umieścił dolara w maszynie. Zeszłam mu z drogi. –
Co powinienem wziąć?
–
A co chcesz?
Spojrzał na mnie i przekrzywił głowę. Kącik jego ust uniósł się w uśmiechu. –
To skomplikowane pytanie.
–
A zatem krakersy.
Noah wyglądał na zmieszanego, ale nacisnął F4 i maszyna się podporządkowała. Podał mi pudełko. Chciałam mu je oddać, ale schował ręce za plecami. –
Zatrzymaj to sobie.
–
Dzięki, sama mogę je sobie kupić.
–
Nie obchodzi mnie to.
–
Co za niespodzianka – zakpiłam. - Co u Mabel, tak przy okazji? Chciałam cię o to zapytać wcześniej, ale nie było cię na lekcji.
Spojrzał na mnie obojętnie. –
Miałem pewne spotkanie. A ona nieźle sobie radzi. Ale na razie nigdzie się nie wybiera. Ktokolwiek doprowadził ją do tego stanu, powinien zginać powolną i bolesną śmiercią.
Nagle poczułam mdłości. Przełknęłam głośno, zanim mogłam mówić. –
Podziękuj swojej mamie za dbanie o nią – powiedziałam, próbując się otrząsnąć. Poszłam w kierunku stolika piknikowego. Usiadłam na chropowatym blacie i otworzyłam pudełko krakersów. Może tylko musiałam coś zjeść. - Twoja mama była wspaniała. - Odgryzłam głowę krakersowego słonia. - Daj mi znać, kiedy będę mogła ją odebrać.
–
Jasne.
Noah usiadł na stole obok mnie i podparł się z tyłu ramionami. Patrzył przed siebie. Przeżuwałam krakersy w ciszy. –
Zjedzmy razem kolację w ten weekend – powiedział nagle.
Prawie się zakrztusiłam. –
Zapraszasz mnie na randkę?
Noah otworzył usta, by odpowiedzieć, ale wtedy grupa starszych dziewczyn pojawiła się na schodach. Gdy go zobaczyły, zaczęły szybciej iść. Mijając nas, kręciły sugestywnie biodrami. Jednogłośnie powiedziały Cześć Noah. Wydawało się, że Noah je ignoruje, ale wtedy zobaczyłam zdradziecki uśmiech na jego ustach. To było przypomnienie, którego potrzebowałam. –
Dzięki za zaproszenie, ale obawiam się, że muszę odmówić.
–
Masz już jakieś plany?
Jego głos sugerował, że nie może doczekać się mojej wymówki. A więc proszę. –
Tak, mam randkę z całym tym gównem, które ominęło mnie w szkole – powiedziałam, ale zaraz się poprawiłam. - No wiesz, bo za późno się przeniosłam. - Nie chciałam teraz o tym mówić.
Szczególnie nie z nim. - Egzaminy trymestralne to dwadzieścia procent naszej oceny i nie mogę ich zawalić. –
Mogę ci pomóc z nauką – zaproponował Noah.
Spojrzałam na niego. Widok ciemnych rzęs otaczających te szaro-niebieskie oczy wcale mi nie pomagał. Jego łobuzerski uśmiech też nie. Odwróciłam wzrok. –
Lepiej mi wychodzi nauka, gdy uczę się sama.
–
Myślę, że nie masz racji.
–
Nie znasz mnie wystarczająco dobrze, by to stwierdzić.
–
A więc zmieńmy to – powiedział rzeczowo.
Ciągle patrzył się przed siebie. Kilka kosmyków wpadło mu do oczu. On mnie wpędzi do grobu. –
Posłuchaj, Shaw...
–
A więc zaczynamy mówić do siebie po nazwisku.
–
Przesadzasz. Zaproś kogoś innego.
–
Nie chcę nikogo innego. I ty tak naprawdę nie chcesz, bym zaprosił kogoś innego.
–
Błąd.
Zeskoczyłam ze stołu i odeszłam. Wszystko będzie dobrze, dopóki się nie odwrócę. Noah dogonił mnie w dwóch krokach. –
Nie poprosiłem cię, żebyś za mnie wyszła. Zaprosiłem cię na kolację. Co, boisz się, że zrujnuję twój wizerunek, który tu próbujesz stworzyć?
–
Jaki wizerunek – powiedziałam beznamiętnie.
–
Niespokojnej, samotnej, pogrążonej w swoich myślach emo dziewczyny, która patrzy w przestrzeń, gdy szkicuje zwiędłe liście spadające z nagich konarów i... - Noah urwał, ale na jego twarzy ciągle gościło chłodne rozbawienie.
–
Proszę, kontynuuj, to urocze.
Ruszyłam przed siebie, aż nagle zobaczyłam damską łazienkę. Popchnęłam drzwi. Planowałam pozbyć się Noah i pozbierać się do kupy. Ale podążył za mną. Dwie młodsze dziewczyny stały przed lustrem, nakładając błyszczyk na usta. –
Wyjdźcie – Noah powiedział do nich, jego głos był podszyty znudzeniem. Jakby to one nie przynależały do damskiej łazienki. Mimo to nie trzeba było im dwa razy powtarzać. Tak szybko stąd wypruły, że zaśmiałabym się, gdybym sama nie była zszokowana.
Noah spojrzał prosto na mnie i coś rozbłysło w jego oczach. –
Jaki ty masz problem? - zapytał niskim głosem.
Spojrzałam na niego. Obojętność zniknęła. Ale nie był zły. Ani zirytowany. Był... zaciekawiony. Jego spokój był druzgocący. –
Nie mam problemu – powiedziałam pewnie. Zrobiłam krok w przód i spojrzałam mu w oczy. Jestem wolna od problemów.
Jego wysoka sylwetka odziana w koszulę i spodnie wyglądała zupełnie nie na miejscu przy tej
obrzydliwej, żółtej tapecie. Mój oddech przyspieszył. –
Nie jestem w twoim typie – zdołałam powiedzieć.
Wtedy Noah zrobił krok w moja stronę, uśmiechając się szelmowsko. Cholera. –
Nie mam typu.
–
To nawet gorzej – stwierdziłam, i przysięgam, chciałam, by brzmiało to złośliwie. - Jesteś tak niewybredny, jak mówią.
Ale chciałam, by był bliżej. –
Zostałem zniesławiony. - Jego głos był niewiele głośniejszy od szeptu
Zrobił kolejny krok i był teraz tak blisko, że mogłam poczuć ciepło jego ciała. Patrzył na mnie z góry, szczery i otwarty, jego włosy zmierzwione, a wzrok intensywny. Chcąc nie chcąc, musiałam coś powiedzieć. –
Wątpię w to.
Tylko na tyle było mnie stać. Jego twarz była zaledwie centymetry od mojej. Zamierzałam go pocałować. Później na pewno będę tego żałowała. Ale w tym momencie nie obchodziło mnie to.
18
–
Słyszałam, że przesłał jej zdjęcie swojego... Och. Cześć, Noah. - Głos zatrzymał się w połowie zdania. Mogłam usłyszeć w nim nieśmiały uśmiech.
Noah zamknął oczy. Odsunął się ode mnie i odwrócił w stronę intruzów. Zamrugałam, starając się przywrócić ostrość widzenia. –
Panie wybaczą – powiedział do dziewczyn, którym szczęki opadły, i wyszedł.
Dziewczyny zachichotały, posyłając mi spojrzenia, gdy poprawiały w lustrze swój topniejący makijaż. Ciągle oniemiała i zszokowana wpatrywałam się w drzwi. Przypomniałam sobie jak się chodzi dopiero, gdy zadzwonił dzwonek. Nie widziałam Noah aż do środy wieczorem. Przez cały dzień byłam otępiała z braku snu, ogólnie źle się czułam i obawiałam się tego, co się między nami wydarzyło. W poniedziałek odszedł ode mnie, jakby nic się nie stało. Jamie mówił, że tak będzie. Okłamywałabym samą siebie, gdybym powiedziała, że to nie bolało. Nie miałam pojęcia, co powiem Noah, gdy go spotkam. Jeśli w ogóle coś powiem. Nadszedł angielski i skończył się, a on się nie pojawił. Robiłam staranne notatki, a gdy lekcja dobiegła końca, wypadłam z klasy i rozejrzałam się po kampusie, szukając Noah. Nawet nie wiedziałam, dlaczego to robiłam. Na algebrze próbowałam skupić się na wielomianach i parabolach, ale prawda była bolesna. Radziłam sobie z biologią, historią i angielskim, ale z matmą miałam poważne problemy. Pan Walsh dwa razy wywołał mnie do odpowiedzi i za każdym razem popełniłam poważny błąd. Każda praca domowa, która do mnie wracała, była pomazana czerwonym długopisem, a na spodzie kartki widniała hańbiąca liczba punktów. Za parę tygodni miały odbyć się egzaminy i nie było szansy, bym nadrobiła materiał. Gdy lekcja się skończyła, doszła do mnie bardzo dziwna rozmowa. –
Słyszałam, że została zjedzona, po tym jak ją zabito. To chyba kanibalizm – mówiła dziewczyna za mną. Jej balon z gumy pękł. Odwróciłam się.
–
Jesteś idiotką, Jennifer – podsumował chłopak, który chyba miał na imię Kent. - Została zjedzona przez aligatory, nie przez pedofilów.
Zanim mogłam usłyszeć coś więcej, Jamie rzucił swój zeszyt na moją ławkę. –
Hej, Mara.
–
Słyszałeś to? - zapytałam, gdy Jennifer i Kent opuścili klasę.
Jamie przez chwilę wyglądał na zdezorientowanego, ale potem zrozumienie pojawiło się na jego twarzy. –
Och, Jordana.
–
Co?
Gdzieś słyszałam to imię, ale nie mogłam sobie przypomnieć gdzie. –
To o niej rozmawiali. O Jordanie Parker. Była drugoklasistką w Dade High. Znam kogoś, kto zna kogoś, kto ją znał. Tak jakby. To naprawdę smutne.
Kawałki układanki wskoczyły na swoje miejsce. –
Chyba słyszałam o niej w wiadomościach – powiedziałam cicho. - Co się z nią stało?
–
Nie znam całej historii. Wiem tylko, że miała pojawić się w domu przyjaciół, ale... się nie pojawiła. Znaleźli jej ciało kilka dni później. Na pewno ją zamordowano, ale jeszcze nie słyszałem jak. Jej ojciec jest gliną i nie chce tego rozdmuchiwać. Hej, dobrze się czujesz?
Wtedy poczułam smak krwi. Przygryzałam dolna wargę, aż zaczęła krwawić. Zlizałam kroplę krwi. –
Nie – powiedziałam szczerze i ruszyłam do wyjścia.
Jamie podążył za mną. –
Nie podzielisz się tym ze mną?
Nie chciałam. Ale gdy spojrzałam mu w oczy, nie miałam wyboru. Ciężar tego szaleństwa – szpital, Rachel, Noah – to wszystko nagle zagotowało się i próbowało wydostać się przez moje gardło na zewnątrz. –
Miałam wypadek, zanim się tu przeprowadziłam. Moja najlepsza przyjaciółka zmarła – dosłownie wykrztusiłam te słowa. Zamknęłam oczy i odetchnęłam, zbulwersowana moją gadatliwością. Co było ze mną nie tak?
–
Przykro mi – powiedział Jamie, spuszczając wzrok.
Przeze mnie poczuł się niezręcznie. Cudownie. –
To nic. Już mam się dobrze. Nawet nie wiem, dlaczego to powiedziałam.
Jamie poruszył się niespokojnie. –
Spoko – powiedział. Potem się uśmiechnął. - To kiedy chcesz zacząć uczyć się algebry?
Nieźle wyszła mu zmiana tematu. Nic nie będzie miał z uczenia mnie. Odpowiadał poprawnie na każde pytanie pana Walsha. –
Jesteś świadom tego, że brak mi matematycznych umiejętności nawet bardziej niż umiejętności interpersonalnych?
–
To nie możliwe. - Jego usta rozciągnęły się w drwiącym uśmiechu.
–
Dzięki. A tak na serio, jestem pewna, że masz lepsze rzeczy do robienia niż zajmowanie się czymś tak beznadziejnym.
–
Nauczyłem się już języka węży*. Co jeszcze muszę zrobić?
–
Znać elficki?
–
Jesteś autentycznym nerdem. Podoba mi się to. Spotkajmy się podczas lunchu przy stołach piknikowych. Przynieś swój mózg i coś, czym będzie można go zająć – powiedział i zaczął odchodzić. - O, im masz otwartą pokrywę, tak przy okazji – zawołał przez ramię.
–
Że co?
Jamie wskazał na moją torbę z uśmiechem, a potem skierował się do swojej klasy. Zamknęłam torbę. Gdy spotkałam się z nim o umówionym czasie z książką w ręku, już na mnie czekał gotowy, by poświadczyć moja głupotę. Wyjął swój papier milimetrowy i podręcznik, ale gdy spojrzałam na liczby na błyszczącym papierze, porzuciłam wszelką nadzieję. Musiałam się zmusić, by skupić się na tym, co mówił Jamie, gdy zapisywał równania i objaśniał je. Po kilku minutach zaczęłam nawet to rozumieć, jakby ktoś wcisnął jakiś włącznik w moim umyśle. Omawialiśmy zagadnienia, aż * Parseltongue – odniesienie do Harrego Pottera i jego umiejętności rozmawiania z wężami.
przerobiliśmy całą pracę domową z tygodnia. W pół godziny uporaliśmy cię z czymś, co u mnie trwało 2 godziny i zakończyło cię butem. Moja praca była doskonała. Zagwizdałam cicho. –
Cholera. Dobry jesteś.
–
To wszystko zależy od ciebie, Mara.
Potrząsnęłam głową. A on pokiwał swoją. –
No dobra – przyznałam. - W każdym bądź razie, dzięki.
Ukłonił się przesadnie i udaliśmy się do klasy od hiszpańskiego. Rozmawialiśmy o błahych rzeczach po drodze, a w czasie rozmowy rozglądałam się za martwymi ludźmi. Gdy weszliśmy, Morales wstała z wysiłkiem z krzesła i zapisała na tablicy serię czasowników do odmiany. Oczywiście mnie wywołała pierwszą. Podałam złą odpowiedź. Rzuciła we mnie kredą. Mój dobry humor rozstrzał się na milion kawałków. Po lekcji Jamie zaoferował mi pomoc z hiszpańskiego. Zgodziłam się. Na koniec dnia wepchnęłam bezużyteczne podręczniki do szafki. Musiałam jakoś produktywnie spędzić czas, rysując coś w szkicowniku, ale nie Noah ani nikogo innego. Przesunęłam książki na jedną stronę szafki i przeszukałam bałagan z całego tygodnia, ale nigdzie nie widziałam szkicownika. Poszperałam w torbie, ale tam też go nie było. Zirytowana upuściłam torbę, żebym mogła się skupić. Uderzyła o dolny rząd szafek, strącając kilka różowych ulotek przyklejonych do metalowych drzwiczek, i wylądowała na betonie. Ciągle nic. Zaczęłam wyciągać książki pojedynczo z szafki, lodowaty strach rósł w moim brzuchu. Szybciej, szybciej. Zrzuciłam wszystko za podłogę. Wpatrywałam się w pustą szafkę. Mój szkicownik zniknął. Łzy zaczęły napływać mi do oczu, ale zobaczyłam, że kilkoro uczniów zebrało się przy swoich szafkach. Nie chciałam płakać przy ludziach. Ślamazarnie włożyłam książki do szafki i odkleiłam różową ulotkę z mojego podręcznika od algebry. Impreza kostiumowa, którą urządzał jakiś członek elity z Croyden na South Beach. Jutro był dzień wolny od szkoły. Opuściłam ulotkę, nawet nie przeczytawszy reszty opisu. To nie moja bajka. To w ogóle nie była moja bajka. Ani Floryda i hordy opalonych blondynek i komarów. Ani Croyden i boleśnie jednolita grupa uczniów. W końcu zaprzyjaźniłam się z Jamiem, ale ciągle tęskniłam za Rachel. Tylko że jej już nie było. Pieprzyć to. Oderwałam ulotkę z innej szafki i schowałam do torby. Potrzebowałam imprezy. Pobiegłam to tylnej bramy, gdzie czekał Daniel. Wyglądał nadzwyczajnie dobrze w mundurku. Był zadowolony, dopóki mnie nie zobaczył. Wtedy na jego twarzy pokazała się braterska troska. –
Coś ponuro dzisiaj wyglądasz – oznajmił.
Wsiadłam do samochodu. –
Zgubiłam szkicownik.
–
Och – powiedział, a po chwili dodał. - Było w nim coś ważnego?
Poza kilkoma szczegółowymi szkicami doprowadzającej mnie do wściekłości, najpiękniejszej osoby w naszej szkole? Nie bardzo. Zmieniłam temat. –
Czemu wyglądałeś na takiego szczęśliwego, zanim popsułam twój dobry humor?
–
Czy ja wyglądam na szczęśliwego? Nie pamiętam, żebym był z jakiegoś powodu szczęśliwy – powiedział. Grał na zwłokę. I mówił za szybko.
Spojrzałam na szybkościomierz. Jechał przeszło 80 km/h, i to zanim dotarł do autostrady. Życie na krawędzi według Daniela. Podejrzane. –
Wyglądasz na szczęśliwego – stwierdziłam. - Gadaj.
–
Idę dzisiaj na imprezę
Podwójnie podejrzane. To zdecydowanie nie była bajka Daniela. –
A z kim idziesz?
Zarumienił się i wzruszył ramionami. Nie możliwe. Czyżby mój brat... zadłużył się? –
Kto to?! - zażądałam.
–
Wiolonczelistka. Sophie.
Gapiłam się na niego z otwartymi ustami. –
To nie jest randka – dodał szybko. - Tylko się tam z nią spotykam.
Zalążek pomysłu powstał, gdy zjechaliśmy z autostrady. –
Będziesz miał coś przeciwko, jeśli się z tobą zabiorę? - zapytałam. Teraz jemu wydało się to podejrzane. - Obiecuję nie wtrącać się w twoje miłosne podboje.
–
Wiesz, miałem się zgodzić, ale teraz...
–
No dalej. Ja tylko potrzebuję podwózki.
–
Dobra. Ale powiedz z kim ty zamierzasz się spotkać.
Ha. Nie zamierzałam z nikim się spotykać. Chciałam tylko potańczyć, spocić się, zapomnieć... –
Co do cholery? - wyszeptał Daniel, gdy wjechaliśmy na naszą ulicę.
Zbiorowisko ludzi i samochodów telewizyjnych blokowało nasz podjazd i chodnik. Daniel i ja spojrzeliśmy na siebie. Wiedziałam, że myśleliśmy to samo. Coś było nie tak.
19
Morze reporterów podbiegło do samochodu Daniela, gdy udało mu się zaparkować. Przyglądali się nam, gdy wysiadaliśmy z samochodu. Kamerzysta chyba już pakował swój sprzęt, a satelity na vanach zostały wsunięte do pojazdów. Cokolwiek się działo, oni już przygotowywali się do odjazdu. Gdy tylko Daniel się zatrzymał, wystrzeliłam w stronę frontowych drzwi, mijając samochody mamy i taty. O tak wczesnej porze nie powinno ich tu być. W końcu udało mi się przedrzeć do domu, a Daniel był za mną. Odgłosy strzelania i muzyka dotarły do moich uszu. Nasz młodszy brat siedział ze skrzyżowanymi nogami na podłodze przed telewizorem. Zamknęłam oczy i odetchnęłam powoli przez nos, próbując uspokoić rytm serca, zanim eksplodowałoby mi w klatce piersiowej. Daniel pierwszy się odezwał. –
Co się tu u diabła dzieje?
Joseph spojrzał z ukosa na Daniela. Był wkurzony, bo mu przerwano. –
Tata wziął jakąś ważną sprawę.
–
Możesz to wyłączyć?
–
Sekundę, nie chcę zginąć. - Postać Josepha zrobiła ze złoczyńcy krwawą miazgę.
Moi rodzice pojawili się bezgłośnie w drzwiach kuchni. –
Wyłącz to, Joseph. - Mama brzmiała na wykończoną.
Mój brat westchnął i zatrzymał grę. –
Co się dzieje? - zapytał Daniel.
–
Niedługo moja sprawa trafi do sądu – powiedział tata. - I ogłoszono mnie dzisiaj nowym obrońcą oskarżonego.
Cień zrozumienia przetoczył się przez twarz mojego starszego brata, ale ja tego nie zrozumiałam. –
Dopiero się przeprowadziliśmy – stwierdziłam. - To nie trochę za szybko?
Rodzice wymienili spojrzenia. Coś zdecydowanie mi umknęło. –
No co? Co się dzieje?
–
Przejąłem sprawę mojego przyjaciela – odpowiedział tata.
–
Dlaczego?
–
Wycofał się.
–
Okay.
–
Zanim się tu przeprowadziliśmy.
Musiałam to przyswoić. –
Więc miałeś sprawę, zanim się przyjechaliśmy na Florydę.
–
Tak.
To nie powinno mieć znaczenia, chyba że... Przełknęłam głośno i zapytałam, chociaż już znałam odpowiedź. –
Co to za sprawa?
–
Morderstwo Palmer.
Rozmasowałam czoło. To nic wielkiego. Mój tata już wcześniej pracował nad sprawami o morderstwo, ale i tak poczułam mdłości ze strachu. Mama zaczęłam wyciągać składniki na kolację ze spiżarni. Bez powodu, bez absolutnie żadnego powodu wyobraziłam sobie ludzkie organy na talerzu. Potrząsnęłam głową, by pozbyć się tego obrazu. –
Dlaczego nam nie powiedziałeś? - zapytałam tatę. A potem zerknęłam na Daniela, zastanawiając się, dlaczego był taki spokojny.
Unikał mojego wzroku. Och. Nie powiedzieli mi. –
Nie chcieliśmy, żebyś się tym martwiła. Nie po... - zaczął, ale szybko urwał. - Myślę, że tak będzie lepiej, szczególnie teraz, gdy sprawy nabrały szybszego obrotu. Pamiętasz mojego przyjaciela Nathana Golda? - zapytał.
Pokiwałam głową. –
Kiedy dowiedział się, że się przeprowadzamy, poprosił mnie, bym przejął jego sprawę. Przez następne kilka tygodni będę brał udział w konferencjach prasowych. Nie wiem, jak zdobyli nasz adres... Powinienem był przesłać Glorii jakiś zastępczy adres, zanim to przeciekło – powiedział głównie do siebie.
Wszystko było w porządku, ale nienawidziłam, gdy obchodzili się ze mną jak z jajkiem. I bądźmy szczerzy - to nie byli żadni „oni”. Nie miałam wątpliwości, że to mama, psycholog działający z ukrycia, była odpowiedzialna za informacje, które do mnie docierają i nie docierają. Odwróciłam się do niej. –
Wiesz, mogłaś mi powiedzieć. - Stała cicho przy lodówce. I tak do niej mówiłam. - Tęsknię za moimi przyjaciółmi, owszem. I to przykre, że ta dziewczyna zmarła, ale to nie ma nic wspólnego z Rachel. Nie musisz trzymać mnie w nieświadomości, pod kloszem. Nie rozumiem, dlaczego traktujesz mnie, jakbym miała dwa lata.
–
Joseph, idź odrobić lekcje – odezwała się mama.
Mój brat krok po kroku zbliżał się do pokoju gościnnego, prawie dosięgnął kontrolera gier, ale usłyszał swoje imię. –
Ale jutro nie ma szkoły.
–
Zatem idź do swojego pokoju.
–
Co ja znowu zrobiłem? - zajęczał.
–
Nic, po prostu chcę przez chwilę porozmawiać z twoją siostrą.
–
Mamo – wtrącił się Daniel.
–
Nie teraz, Daniel.
–
Wiesz co, mamo? Porozmawiaj z Danielem – powiedziałam. - Ja już nie mam nic do dodania.
Mama nie odezwała się. Wyglądała na zmęczoną. Była piękna jak zazwyczaj, ale zmęczona. Przyćmione światło rozjaśniało jej włosy. Po chwili Daniel znowu przemówił.
–
Jest taka impreza dzisiaj i...
–
Możesz iść – zgodziła się mama.
–
Dzięki, myślałem, że może Mara mogłaby pójść ze mną.
Mama odwróciła się do mnie plecami i skupiła się na Danielu. Mój brat spojrzał mi w oczy i wzruszył ramieniem, jakby chciał powiedzieć „Chociaż tyle mogłem zrobić”. Mama zawahała się, zanim powiedziała: –
Jest środek tygodnia. - Oczywiście to ją martwiło tylko wtedy, kiedy ja byłam przedmiotem konwersacji.
–
Jutro mamy wolne od szkoły – dodał Daniel.
–
Gdzie to będzie?
–
South Beach – odpowiedział.
–
I będziesz tam cały czas?
–
Tak. Nie zostawię jej samej.
Mama odwróciła się do taty. –
Marcus?
–
Jak dla mnie może iść – stwierdził.
Mama spojrzała na mnie ostrożnie. Nie ufała mi ani przez chwilę, ale ufała swojemu idealnemu starszemu dziecku. A to niespodzianka. –
W porządku – powiedziała w końcu. - Ale macie być w domu przed jedenastą. Żadnych wymówek.
To był imponujący pokaz wpływu Daniela, musiałam to przyznać. To nie wystarczyło, żeby zapomnieć, jak mama mnie zirytowała, ale perspektywa wyjścia z domu i pójścia w miejsce, które nie było szkołą, poprawiła mój humor. Może tej nocy udałoby mi się zabawić. Opuściłam kuchnię i poszłam wziąć prysznic. Gorąca woda parzyła moje ramiona. Oparłam się o kafelki i pozwoliłam wodzie opływać moje ciało. Musiałam pomyśleć nad kostiumem. Nie chciałam znowu być jedyną inaczej ubraną osobą. Wyszłam spod prysznica, założyłam koszulkę i spodnie od jogi, a potem rozwiązałam poplątane włosy. Nawet nie miałam co grzebać w komodzie. Ani w szafie. Ale za to szafa mojej mamy... Przez większość czasu nosiła spodnie od garnituru lub spódnicę i koszulę. Zawsze profesjonalna, do bólu amerykańska. Wiedziałam, że gdzieś miała sari albo i dwa schowane w jej ogromnej monochromatycznej szafie. To mogło się udać. Podeszłam na palcach do pokoju rodziców i otworzyłam drzwi. Oni ciągle byli w kuchni. Zaczęłam przeszukiwać rzeczy mamy, chcąc znaleźć coś, co będzie nadawało się do włożenia. –
Mara?
Upss. Odwróciłam się. Stres był widoczny na twarzy mojej mamy, jej skóra była napięta wokół wysokich kości policzkowych. –
Szukałam tylko czegoś do włożenia – wyjaśniłam. - Przepraszam.
–
Nic się nie stało, Mara. Chciałabym, żebyśmy...
Powoli wciągnęłam powietrze. –
Możemy o tym porozmawiać później? Będzie korek, a ja jeszcze muszę wymyślić, co na siebie włożyć.
Mama zmarszczyła czoło. Wiedziałam, że coś chciała powiedzieć, ale miałam nadzieję, że tym razem odpuści. Byłam zaskoczona, gdy na jej twarzy rozkwitł tajemniczy uśmiech. –
To impreza kostiumowa? - zapytała.
Pokiwałam głową. –
Myślę, że coś będę miała – powiedziała.
Ominęła mnie i zniknęła w czeluściach swojej ogromnej szafy. Po kilku minutach wyszła, trzymając torbę jak małe dziecko, a na jej palcach kołysały się niebezpiecznie wysokie szpilki. Obejrzałam ostrożnie torbę na ubranie. –
To nie jest suknia ślubna, prawda?
–
Nie. - Uśmiechnęła się i podała mi ją. - To sukienka mojej mamy. Weź moja czerwoną szminkę, zepnij włosy i możesz iść jako modelka vintage.
Uśmiechnęłam się szeroko. –
Dzięki – powiedziałam. Naprawdę byłam jej wdzięczna.
–
Tylko wyświadcz mi przysługę.
Uniosłam brwi, czekając na warunek. –
Trzymaj się blisko Daniela.
Jej głos był napięty i poczułam się winna. Znowu. Pokiwałam głową i podziękowałam jej ponownie za sukienkę. Wróciłam do swojego pokoju i przymierzyłam ją. Sztywny, plastikowy materiał torby szeleścił, gdy odpinałam zamek. W środku błyszczała ciemnoszmaragdowa sukienka. Wyciągnęłam ją z torby i przestałam oddychać. Była zachwycająca. Miałam nadzieję, że będzie na mnie pasowała. Poszłam do łazienki, żeby spróbować wytuszować rzęsy, nie wykuwając sobie przy tym oka. Gdy spojrzałam w lustro, zobaczyłam w odbiciu stojącą za mną Claire. Mrugnęła do mnie. –
Bawcie się dobrze, dzieciaki.
20
Wyleciałam z łazienki i usiadłam na łóżku. W ustach miałam sucho, a moje ręce trzęsły się. Chciało mi się krzyczeć, ale zdołałam zamknąć oczy i odetchnąć. Claire nie żyła. Nie było jej w łazience. Nie było czego się bać. Mój umysł płatał mi figle. Szłam dzisiaj na imprezę i musiałam się przebrać. Wszystko po kolei. Najpierw makijaż. Zaczęłam iść w stronę lustra za drzwiami sypialni, ale zatrzymałam się. Nikogo tam nie było. To tylko zespól stresu pourazowego. Ale po co miałam ryzykować? Pognałam do sypialni rodziców. –
Mamo? - zapytałam, zerkając przez szparę w drzwiach. Siedziała na łóżku ze skrzyżowanymi nogami i pisała coś na laptopie. Spojrzała na mnie. - Zrobisz mi makijaż? - poprosiłam.
Jej uśmiech nie mógł być bardziej entuzjastyczny. Zaprowadziłam mnie do łazienki i posadziła na krześle. Na wszelki wypadek nie patrzyłam w lustro. Mama podkreśliła mi oczy, ale gdy poczułam szminkę na ustach, zatrzymałam ją. –
Z tym dajmy sobie spokój. Będę się przez to czuła jak klaun.
Pokiwała głową z udawaną powagą i kontynuowała pracę, upinając moje włosy z tyłu tak ciasno, że rozbolała mnie twarz. Kiedy skończyła, kazała mi spojrzeć w lustro. Uśmiechnęłam się do niej, co było zupełnie przeciwną reakcją do mojej wewnętrznej. –
Wiesz co? Ufam ci – powiedziałam i pocałowałam ją z policzek, a potem wyszłam z pokoju.
–
Zaczekaj chwilę – zawołała za mną. Zatrzymałam się, a ona otworzyła swoje pudełko na biżuterię.
Wyciągnęła z niego srebrne kolczyki ze szmaragdem w środku otoczonym diamentami. –
O mój Boże – wydusiłam, gapiąc się na nie. Były wspaniałe. - Nie mogę...
–
Pożyczam ci je, nie daję – powiedziała z uśmiechem. - Chodź, nie ruszaj się.
Założyła mi kolczyki. –
Już – oznajmiła, trzymając dłonie na moich ramionach. - Pięknie wyglądasz.
Uśmiechnęłam się. –
Dziękuję.
–
Proszę bardzo. Tylko ich nie zgub. Należały do mojej mamy.
Pokiwałam głową i wróciłam do swojego pokoju. Czas na sukienkę. Wyciągnęłam ją z torby. Chciałam założyć ją od dołu w górę. Tak byłoby najbezpieczniej. Mogłabym ją łatwo zsunąć, gdyby miała się podrzeć. Ku mojemu zaskoczeniu bez problemu ją założyłam. Sięgała niebezpiecznie nisko z przodu i niebezpiecznie nisko z tyłu, ukazując więcej ciała, niż do tego przywykłam. Znacznie więcej. Teraz było już za późno. Zerknęłam na zegarek. Miałam tylko pięć minut zanim Daniel wyjedzie, by spotkać się ze swoją tajemniczą panienką. Założyłam buty, które dała mi mama. Były troszeczkę za ciasne, ale zignorowałam to i zeszłam na dół, głównie balansując na palcach. Spotkałam Josepha,
który szedł do swojego pokoju. –
Omójboże, Daniel! Musisz zobaczyć Marę!
Zaczerwieniłam się wściekle. Przepchnęłam się obok niego i stanęłam przy frontowych drzwiach. Korciło mnie, by wyjść i poczekać na Daniela w samochodzie, ale on miał kluczyki. A jakżeby inaczej. Daniel zmaterializował się w korytarzu w garniturze i zaczesanych do tyłu włosach, które wyglądały na mokre. Chwilę potem pojawiła się mama. Stali tam i gapili się znacznie dłużej niż to konieczne, a ja wierciłam się, udając znudzenie, by ukryć zawstydzenie. Daniel w końcu przemówił. –
Wow, Mara. Wyglądasz... wyglądasz jak... - Zmarszczył czoło, szukając odpowiednich słów.
Jakiś cień pojawił się na twarzy mamy, ale zniknął, zanim zdążyłam go zinterpretować. –
Wygląda jak modelka – dokończyła promiennie.
–
Chciałem powiedzieć jak kobieta lekkich obyczajów. - Posłałam mu piorunujące spojrzenie. Ale modelka też może być.
–
Wcale tak nie wygląda, Daniel. Przestań. - Złoty chłopiec dostał ochrzan. Punkt dla mnie.
–
Wyglądasz pięknie, Mara. Doroślej. Daniel – powiedziała mama i spojrzała mu prosto w oczy. Pilnuj jej. Nie spuszczaj jej z oka.
Zasalutował. –
Tak jest, madame.
Gdy wsiedliśmy do samochodu, Daniel włączył jakąś indyjską muzykę. Parsknęłam. –
Mogę to zmienić?
–
Nie.
Spojrzałam na niego, ale mnie zignorował i wycofał samochód z podjazdu. Nie rozmawialiśmy, dopóki nie wjechaliśmy na autostradę. –
Kim ty niby jesteś? - zapytałam, gdy ustawiliśmy się w długiej kolejce samochodów.
–
Brucem Waynem.
–
Ha.
–
Przy okazji, przepraszam. - Przerwał, ciągle patrząc na drogę. - Za to, że nie powiedziałem ci o sprawie.
Nie odezwałam się. –
Mama prosiła mnie, żebym nic nie mówił.
Patrzyłam przed siebie. –
A ty, naturalnie, posłuchałeś jej.
–
Myślała, że postępuje właściwie.
–
Wolałabym, żeby przestała.
Daniel wzruszył ramionami. Siedzieliśmy w ciszy przez resztę drogi. Poruszaliśmy się ślimaczym tempem, aż dotarliśmy do Lincoln Road. To miejsce było zniewalające. Neonowe lampy rozświetlały budynki, niektóre lśniły delikatnie, inne były naprawdę jaskrawe. Mężczyźni przebrani za kobiety w błyszczących strojach stali na chodniku obok nędznie ubranych biesiadników. Parking był przepełniony, ale jakoś znaleźliśmy miejsce koło klubu i zapłaciliśmy kupę forsy za parkomat.
Gdy wyszłam, pod moimi butami chrupnęło szkło, które pokrywało parking. Szłam za Danielem powoli i ostrożnie. Mój upadek mógł się źle skończyć. Beton pokryty był szkłem i niedopałkami papierosów. To zrujnowałoby moją wycieczkę. I sukienkę. Staliśmy w kolejce i czekaliśmy. Gdy dotarliśmy do wykidajło, zapłaciliśmy za wejściówki, a on bezceremonialnie ostemplował nasze nadgarstki. Weszliśmy przez linę do pulsującego klubu. Pewność siebie Daniela trochę zmalała. Jeśli chodzi o doświadczenie w imprezowaniu, byliśmy na jednym poziomie. Całe pomieszczenie wypełniały poruszające się ciała. Wiły się rytmicznie wokół nas, gdy przepychaliśmy się przez tłum ramię w ramię. Poziom nagości był naprawdę wysoki. Kilka wyzywająco ubranych aniołków, diabłów i wróżek podchodziło chwiejnie na swoich szpilkach do baru. Wciągały brzuchy i wypychały piersi, by pokazać jak najwięcej. Ku mojemu przerażeniu dostrzegłam Annę wśród nich. Zamieniła się z dość przyzwoitej dziewczyny w oszałamiająco skąpego aniołka z doczepioną aureolą i skrzydłami. Przesadziła z makijażem, nosiła stanik push up i szpilki i była na dobrej drodze, by stać się pociechą jakiegoś księgowego w średnim wieku. Złapałam ramię brata, a on skierował nas na drugą stronę baru, gdzie mieliśmy spotkać dziewczynę, w której się zabujał. Gdy czekaliśmy, rozpoznałam piosenkę, która była wpleciona w remix. Uśmiechnęłam się do siebie. Daniel poklepał mnie w ramię kilka minut później i podążyłam za jego wzrokiem. Uśmiechnął się do drobnej blondynki w ogrodniczkach. Jej twarz była umazana sztuczną farbą. Wypowiedziała lub wykrzyczała imię mojego brata – w tym hałasie ciężko było powiedzieć. Muzyka zagłuszała każdy odgłos dookoła. Jej krótkie włosy podskakiwały i kołysały się pod podbródkiem, gdy szła w naszą stronę. Kiedy już się zbliżyła, Daniel pochylił się do jej ucha, by nas sobie przedstawić. –
To jest Sophie – wrzasnął.
Potaknęłam i uśmiechnęłam się. Była ładna. Daniel się postarał. –
Miło cie poznać! – krzyknęłam.
–
Co?
–
Miło cię poznać!
Wyraz jej twarzy sugerował, że ciągle mnie nie słyszała. No trudno. Muzyka zmieniła się na wolniejszą, Sophie zaczęła oddalać Daniela ode mnie, wciągając go w tłum ludzi. Odwrócił się do mnie – po zgodę, jak zakładałam – a ja machnęłam ręką, by poszedł z nią. Gdy zniknął, zaczęłam się czuć niezręcznie. Przycisnęłam się do baru, mimo że nie mogłam zostać obsłużona. Nie miałam wyraźnego celu ani powodu, by tu być. Czego ja się spodziewałam? Przyszłam potańczyć, przyszłam z bratem, który spotkał się tu z kimś innym. Mogłam poprosić Jamiego. Idiotka ze mnie. Teraz nie miałam wyboru. Musiałam zanurzyć się w tym tłumie i zacząć wirować. To przynajmniej nie byłoby dziwne. Moja głowa opadła z bezsilności. Pochyliłam się nad matowym blatem baru. Gdy się wyprostowałam dwóch facetów – jeden w kurtce Miami Heat, a drugi wyglądał jak bohater reality show bez koszuli – nawiązało kontakt wzrokowy. Kompletnie mnie nie interesowali. Odwróciłam wzrok, ale kątem oka zauważyłam, że się zbliżali. Niezwłocznie popędziłam w tłum. Ledwo uniknęłam zderzenia mojej twarzy z łokciem dziewczyny, której strój mógł zostać opisany jako „zdzirowaty Gryffindor”. Koszmar. Gdy w końcu znalazłam się przy najdalszej ścianie, zaczęłam przyglądać się ludziom, próbując rozpoznać kogoś ze szkoły. I rozpoznałam.
Noah był w pełni ubrany i za nikogo się nie przebrał, o ile się nie myliłam. Miał na sobie ciemne dżinsy i bluzę z kapturem, mimo że było tu gorąco. Nie mogłam odczytać wyrazu jego twarzy, nawet gdy zbliżył się do ucha wróżki i coś do niej powiedział. Odwróciła się i spojrzała na mnie. Noah wyciągnął rękę, by ją zatrzymać, ale zdążyłam spojrzeć jej w oczy. Zachichotała, zakrywając usta. A potem odwróciła się plecami do mnie. Noah się ze mnie nabijał. Upokorzenie rosło w moim żołądku. Moje gardło skurczyło się. Odwróciłam się i przepchnęłam przez tłum ludzi, którzy naruszali moją przestrzeń osobistą. Bardzo chciałam tu dzisiaj przyjść, ale teraz równie mocno chciałam opuścić to miejsce. Znalazłam Daniela i wykrzyczałam mu do ucha, że nie czuję się dobrze i zapytałam Sophie, czy mogłaby potem odwieźć Daniela. Mój brat zaczął się martwić. Nalegał, by odwieźć mnie do domu, ale nie dałam się namówić. Powiedziałam mu, że potrzebowałam powietrza i w końcu wręczył mi kluczyki od samochodu i pozwolił odejść. Stłumiłam upokorzenie i pospieszyłam do wyjścia. Gdy torowałam sobie drogę przez tłum, miałam wrażenie, że ktoś wykrzyczał moje imię. Zatrzymałam się, przełknęłam głośno i odwróciłam się, chociaż wiedziałam, że nie powinnam. Nikogo tam nie było.
21
Gdy przyjechałam do domu, zdążyłam się opanować. Jeśli wróciłabym do domu cała we łzach, bez Daniela, moja sytuacja z mamą by się nie polepszyła, szczególnie teraz, kiedy widać było postępy. Jednak kiedy zaparkowałam na podjeździe, jej samochodu nie było. Taty samochodu też nie. W domu nie paliło się żadne światło. Gdzie oni byli? Podeszłam do frontowych drzwi i wyciągnęłam rękę, by je otworzyć. Same się uchyliły. Zanim ich dotknęłam. Stałam tam bez ruchu, moje palce były zaledwie centymetry od klamki. Serce podeszło mi do gardła. Powoli uniosłam wzrok na wysokość drzwi. Nic nadzwyczajnego, może po prostu zapomnieli ich zamknąć. Jedną ręką popchnęłam drzwi do końca i zajrzałam do środka, stojąc w progu. Światła w przejściu, pokoju gościnnym i jadalni były zgaszone, ale z salonu widać było srebrną poświatę. Najwyraźniej zapomnieli zgasić. Przeszukałam wzrokiem pomieszczenie. Antyczny, hebanowy, chiński parawan ze zdobieniami z masy perłowej stał tam, gdzie zawsze. Wszystko było gdzie trzeba. Wciągnęłam powietrze do płuc, zamknęłam drzwi za sobą i zapaliłam wszystkie światła. Od razu lepiej. Gdy poszłam do kuchni, żeby coś zjeść, zauważyłam notatkę na drzwiach lodówki. POSZLIŚMY Z JOSEPHEM DO KINA. WRÓCIMY OKOŁO 10.30 Spojrzałam na zegarek. Była dopiero dziewiąta. Musieli dopiero co wyjść. Joseph pewnie wyszedł jako ostatni i zapomniał zamknąć drzwi. Wielkie mi rzeczy. Spojrzałam do lodówki. Jogurt. Mleko czekoladowe. Ogórki. Resztki lasagne. Bolała mnie głowa, przypominając mi o tysiącu wsuwek, które mama wpięła mi we włosy. Złapałam opakowanie jogurtu i łyżeczkę, a potem poszłam do mojej łazienki, żeby się przebrać. Ale w momencie, gdy wyszłam na korytarz, stanęłam jak wryta. Kiedy wychodziłam z domu z Danielem, wszystkie rodzinne zdjęcia były zawieszone na lewej ścianie, naprzeciwko francuskich drzwi. Ale teraz wszystkie fotografie wisiały na prawej ścianie. A francuskie drzwi były na lewej. Jogurt wypadł mi z rąk, plamiąc ścianę. Łyżeczka uderzyła w podłogę z metalicznym odgłosem, który przywrócił mnie do rzeczywistości. Miałam ciężką noc. Wyobrażałam sobie rzeczy. Cofnęłam się do kuchni i zabrałam ścierkę z uchwytu piekarnika. Po powrocie na korytarz, wszystko powinno być na swoim miejscu. I było. Pobiegłam do mojej sypialni, zamknęłam za sobą drzwi i opadłam na łóżko. Byłam zdenerwowana. Nie powinnam była wychodzić. W rzeczywistości impreza nie była tym, czego potrzebowałam. Ta cała sytuacja popsuła mi nerwy, była stresująca i prawdopodobnie spowodowała nawrót zespołu stresu pourazowego. Musiałam się zrelaksować, musiałam uwolnić się z tych ubrań. Najpierw zdjęłam szpilki. Moje stopy nie przywykły do takich tortur, więc gdy je zdjęłam, całe moje ciało odetchnęło z ulgi. Wszystko miałam obolałe: pięty, łydki, uda. Jeszcze w ubraniu poszłam do łazienki i odkręciłam kurek od wanny. Gorąca woda pozwoli moim mięśniom się odprężyć. Odprężyć się mnie. Podkręciłam temperaturę, czerwona lampka rzucała lekką poświatę
na białe kafelki i umywalkę. Gorąca woda oczyści moje myśli. Wdychałam gorącą parę unoszącą się nad wanną. Zaczęłam wyjmować z włosów wsuwki. Odkładałam je na umywalkę. Wyglądały jak małe, czarne gąsienice. Podeszłam do szafy, żeby się przebrać, ale osłupiałam. Otwarte pudełko stało na podłodze szafy. Nie przypominałam sobie, żebym je ściągała z półki. Nie pamiętałam, żebym odklejała taśmę z pokrywy i otwierała pudełko odkąd się tu przeprowadziliśmy. Wyjęłam je? Musiałam. Przyklęknęłam obok pudełka. To było pudełko, które mama przyniosła do szpitala. Pod szczątkami mojego dawnego życia – pod notatkami, książkami, rysunkami, pod starą, szmacianą lalką, którą miałam od dziecka – znalazłam rulonik zdjęć niedbale związanych gumką recepturką. Kilka z nich uciekło na podłogę. Podniosłam jedno. To była fotografia z poprzedniego lata. Zobaczyłam obraz tamtego momentu, jakby się to działo naprawdę. Rachel i ja stykałyśmy się policzkami, ustawione do zdjęcia, które ona robiła. Śmiałyśmy się, nasze usta były otwarte, zęby błyszczały w słońcu. Wiatr targał błyszczące kosmyki naszych włosów. Usłyszałam pstryknięcie migawki jej aparatu, którego chciała nauczyć się obsługiwać tego lata. Wtedy wydruk zrobił się czarny, my dwie pozostałyśmy białe, jak szkielety w negatywie. Ostrożnie umieściłam zdjęcie na pustym biurku, odłożyłam pudełko do szafy i zamknęłam drzwi. Wciągnęłam powietrze do płuc, gdy zauważyłam, jak cicho się zrobiło. Odsunęłam się od szafy i zajrzałam do łazienki. Z kranu nie leciała woda. Spadła z niego pojedyncza kropla wody. Brzmiała jak wybuch bomby w tej ciszy. Z wanny wylewała się woda, przez co kafelki błyszczały w świetle jak szkło. Nie pamiętałam, żebym zakręcała wodę. Ale musiałam to zrobić. Mimo że tu nie wchodziłam. Ledwo oddychałam, gdy wzięłam dwa ręczniki i rzuciłam je na podłogę. Pociemniały, gdy wsiąknęła w nie woda, co stało się w ciągu kilku sekund. Woda moczyła moje stopy. Musiałam wyciągnąć korek z wanny. Podeszłam do niej ostrożnie, ale wszystko we mnie krzyczało, że to był zły pomysł. Pochyliłam się nad brzegiem. Kolczyki ze szmaragdami i diamentami połyskiwały na dnie. Uniosłam dłonie do uszu. Nie miałam ich na sobie. W myślach usłyszałam głos mamy. Tylko ich nie zgub. Należały do mojej mamy. Zacisnęłam powieki i odetchnęłam. Gdy otworzę oczy, poczuję odwagę. Zamoczyłam palce w wodzie. Nic się nie działo. Oczywiście, że nic się nie działo. To była tylko wanna. Zdjęcia rozproszyły mnie, woda zaczęła wyciekać z wanny, a ja zakręciłam kran, nie pamiętając tego. Wszystko było dobrze. Zanurzyłam całą rękę. Przez sekundę nie mogłam myśleć. Miałam wrażenie, że poniżej łokcia nic nie czułam. Jakby ta część mojej ręki nie istniała. I wtedy poczułam przeszywający ból na skórze, w kościach, w środku i na zewnątrz. Nie mogłam nawet krzyczeć. Szarpnęłam rękę, ale nie poruszyła się. Nie mogłam się ruszać. Zwinęłam się koło wanny. Mama znalazła mnie dopiero godzinę później. –
Mówiłaś, że jak to się stało? - lekarz z pomocy doraźnej wyglądał na tyle lat co ja.
Przetarł gazą czerwoną, spuchniętą skórę na moim przedramieniu. Zacisnęłam zęby, żeby nie krzyknąć.
–
W wannie – zaskrzeczałam. On i moja mama wymienili spojrzenia.
–
Twoje ramię musiało być tam przez jakiś czas – oznajmił, patrząc mi w oczy. - To są poważne oparzenia.
Co miałam powiedzieć? Że sprawdzałam wodę przed zanurzeniem i nie wydawała się być taka gorąca? Że czułam, jakby coś złapało moją rękę i trzymało ją pod spodem? Lekarz myślał o mnie jak o wariatce. Myślał, że zrobiłam to celowo. Widziałam to w jego oczach. Nic, co bym powiedziała, nie zmieniłoby tego. Więc odwróciłam wzrok. Nie pamiętam jazdy do szpitala, poza tym, że Joseph i moi rodzice byli ze mną. Na szczęście nie pamiętałam, jak mama podnosiła mnie z podłogi w łazience albo jak prowadziła mnie do samochodu. Nawet nie mogłam na nią spojrzeć. Gdy doktor skończył bandażować moją rękę, zaciągnął mamę na korytarz. Skupiłam się na piekącym bólu, by nie myśleć o tym, gdzie się znajdowałam. Środek odkażający drażnił mój nos, a szpitalne powietrze przyklejało się do mojej skóry. Zacisnęłam szczękę, by powstrzymać falę mdłości. Pochyliłam się do okna i oparłam policzek o szybę, by poczuć jej chłód. Mój tata musiał wypełniać papiery, bo Joseph siedział na zewnątrz, czekał zupełnie sam. Wyglądał na takiego małego. I spokojnego. Jego oczy były zapadnięte, a jego twarz... Boże. Miał taki wystraszony wyraz twarzy. Nieprzyjemna gula urosła mi w gardle. Miałam mgliste pojęcie o tym, jak bardzo przerażony musiał być, gdy leżałam w szpitalu ostatnim razem. Przecież widział swoją siostrę na szpitalnym łóżku. I znowu tu byliśmy, nawet nie trzy miesiące później. Poczułam ulgę, gdy moja mama w końcu wróciła, by mnie stąd wyciągnąć. W drodze powrotnej w samochodzie panowała cisza. Gdy dotarliśmy do domu, Daniel już tam był. Krążył przy mnie, gdy szłam do drzwi. –
Mara, nic ci nie jest?
Pokiwałam głową. –
To tylko oparzenie.
–
Chciałabym porozmawiać z Marą przez chwilę, Daniel – odezwała się mama. - Niedługo przyjdę do twojego pokoju.
Jej głos brzmiał jak groźba, ale Daniel był niewzruszony. Bardziej martwił się o mnie niż o cokolwiek innego. Moja mama szła przodem do mojego pokoju. Usiadła na łóżku, a ja zajęłam krzesło. –
Umówiłam cię na jutro z kimś, kto z tobą porozmawia – oznajmiła.
Pokiwałam głową. Obraz wystraszonego Josepha pojawił się w moim umyśle. Był tylko dzieckiem. Wystarczająco przeze mnie przeszedł. I po tym wszystkim – po oparzeniu, lustrach, śmiechu, koszmarach – może nadszedł czas, pozwolić mamie decydować. Może rozmowa z kimś pomogłaby mi. –
Lekarz powiedział, że musiałaś trzymać rękę pod wodą przez długi czas, żeby doszło do poparzenia drugiego stopnia. I zostałaś tam dopóki cię nie znalazłam? - zapytała surowym głosem. - Co ty sobie myślałaś, Mara?
Mój głos był podszyty porażką. –
Miałam wziąć kąpiel, ale kolczyki... - Wzięłam trzęsący się oddech. - Kolczyki, które mi pożyczyłaś, wpadły do wanny. Musiałam je wyjąć, zanim wyciągnęłabym korek.
–
I udało ci się?
Potrząsnęłam głową. –
Nie. – Mój głos się załamał.
Mama ściągnęła brwi. Podeszła do mnie i dotknęła dłonią mojego ucha. Poczułam, jak jej palce odpinają kolczyk. Po chwili trzymała szmaragdowy kolczyk na wyciągniętej dłoni. Uniosłam rękę do drugiego ucha. Ten drugi też tam tkwił. Zdjęłam go i umieściłam na jej dłoni. Łzy zaczęły napływać mi do oczu. Wyobraziłam sobie to wszystko.
22
–
Mara Dyer? - zawołała recepcjonistka.
Drgnęłam. Gazeta, której nawet nie czytałam, spadła na podłogę. Otworzyła się na fotografii NC-17 przedstawiającej dwie nagie modelki, które siedziały okrakiem na aktorze w garniturze. Dość pikantna gazeta jak na gabinet psychiatry. Podniosłam magazyn i odłożyłam go na stolik. Potem podeszłam do drzwi, które wskazała mi uśmiechnięta recepcjonistka. Weszłam do środka. Pani doktor zdjęła okulary i położyła je na biurku, po czym wstała. –
Miło mi cię poznać, Mara. Jestem Rebecca Maillard.
Podałyśmy sobie dłonie. Zastanowiłam się, gdzie mogłabym usiąść. Fotel. Obowiązkowa kozetka. Krzesło od biurka. To pewnie był jakiś test. Wybrałam fotel. Dr. Maillard uśmiechnęła się i skrzyżowała nogi. Była szczupła. W wieku mojej mamy. Możliwe, że się znały. –
Co cię tu dzisiaj sprowadza, Mara? - zapytała.
Wyciągnęłam moją obandażowaną rękę. Dr. Maillard uniosła brwi, czekając aż przemówię. Więc to zrobiłam. –
Poparzyłam się
–
Specjalnie czy przez przypadek?
–
Przez przypadek, ale mama myśli, że zrobiłam to celowo.
–
Jak do tego doszło?
Wzięłam głęboki oddech i powiedziałam jej o kolczykach i wannie. Ale nie powiedziałam o niezamkniętych drzwiach. Ani o pudełku, ani o tym, że nie pamiętałam, czy go ściągałam. Po kolei. –
Czy coś takiego działo się już wcześniej?
–
Co takiego? - Przejrzałam książki na jej półce; książki o diagnostyce, woluminy o farmakologi, dzienniki. Nic interesującego czy niezwykłego. To mogło być biuro każdej innej osoby. Ten pokój nie posiadał żadnej osobowości.
Dr. Maillard zamilkła na chwilę, po czym powiedziała: –
Czy wczoraj po raz pierwszy byłaś w szpitalu?
Zmrużyłam oczy. Brzmiała bardziej jak prawnik niż psychiatra. –
Po co pani pyta, jeśli już pani zna odpowiedź?
–
Nie znam odpowiedzi – powiedziała dr. Maillard niewzruszona.
–
Moja mama pani nie powiedziała?
–
Powiedziała mi, że niedawno się tu przeprowadziliście, bo doświadczyłaś traumy wcześniej na Rhode Island. Nie miałyśmy jednak dużo czasu na rozmowę. Musiałam przenieść wizytę innego
pacjenta, żeby zobaczyć się z tobą tak szybko. –
Przepraszam.
Dr. Maillard zmarszczyła brwi. –
Nie masz za co przepraszać, Mara. Mam nadzieję, że będę mogła ci pomóc.
Też miałam taką nadzieję, ale zaczynałam w to wątpić. –
Co ma pani na myśli?
–
Cóż, możesz najpierw mi powiedzieć, czy byłaś wcześniej już w szpitalu – oznajmiła i klapnęła dłońmi o kolana.
Pokiwałam głową. –
Co się stało? - Przyglądała mi się z zainteresowaniem. Nie robiła notatek.
–
Moi przyjaciele zmarli w wypadku. Moja najlepsza przyjaciółka. Też tam byłam, ale nic mi się nie stało.
Wyglądała na zdezorientowaną. –
To dlaczego byłaś w szpitalu?
–
Byłam nieprzytomna przez trzy dni. - Moje usta nie chciały wymówić słowa śpiączka.
–
Twoi przyjaciele – powiedziała powoli. - Jak zmarli?
Próbowałam powiedzieć, powtórzyć to, co powiedziała mi mama, ale miałam problem ze słowami. Utkwiły mi w gardle, nie mogłam ich z siebie wykrztusić. Cisza narastała i zrobiło się niezręcznie. Dr. Maillard pochyliła się do przodu. –
Już dobrze, Mara – uspokajała mnie. - Nie musisz mi tego mówić.
Wzięłam głęboki oddech. –
Tak naprawdę nie pamiętam, jak umarli.
Pokiwała głową. Pasmo ciemnoblond włosów opadło na jej czoło. –
Okay.
–
Okay? - Spojrzałam na nią sceptycznie. - Tak po prostu?
Uśmiechnęła się delikatnie. Jej brązowe oczy były łagodne. –
Tak po prostu. Nie musimy rozmawiać o rzeczach, o których nie chcesz rozmawiać.
Zjeżyłam się. –
Nie mam nic przeciwko rozmowie. Ja po prostu nic nie pamiętam.
–
W porządku. Czasami umysł na własny sposób broni się przed rzeczami, z którymi nie jesteśmy gotowi sobie poradzić.
Takie złożenie przeszkadzało mi bardziej niż powinno. –
Czuję, że sobie z tym poradzę.
Założyła włosy za ucho. –
To dobrze. Kiedy to się stało?
Zastanowiłam się nad tym przez chwilę – ciężko było to wszystko spamiętać. –
Kilka miesięcy temu? W grudniu?
Po raz pierwszy postawa dr. Maillard zmieniła się. Wyglądała na zaskoczoną.
–
To całkiem niedawno.
Wzruszyłam ramionami i odwróciłam wzrok. Spojrzałam na roślinę w kącie pokoju, która wyglądała na plastikową. Jej liście połyskiwały w świetle słonecznym. Zastanawiałam się, czy była prawdziwa. –
Jak się się czujesz od czasu przeprowadzki?
Uśmiechnęłam się kącikiem ust. –
Poza oparzeniem, ma pani na myśli?
Ona również się uśmiechnęła. –
Poza tym.
Tę rozmowę można było odegrać na tysiące innych sposobów. Dr. Maillard zapłacono za słuchanie mnie – taka była jej praca. Tylko praca. Gdy wróci do domu, do swojej rodziny, nie będzie już dłużej dr. Maillard. Będzie mamą. Beccą, prawdopodobnie. Kimś innym, tak jak moja mama. Nie pomyśli o mnie aż do naszego kolejnego spotkania. Ale byłam tu z jakiegoś powodu. Przypominanie sobie – te sny... Mogłam sobie z nimi poradzić. Z halucynacjami mogłam sobie poradzić. Ale oparzenie podniosło poprzeczkę. Pomyślałam o Josephie, który wyglądał na takiego małego i przestraszonego w szpitalu. Nie chciałam, żeby kiedykolwiek tak jeszcze wyglądał. Przełknęłam głośno i zaczęłam. –
Myślę, że coś się ze mną dzieje. - W końcu to przyznałam.
Wyraz jej twarzy się nie zmienił. –
Co dokładnie się z tobą dzieje?
–
Nie wiem.
Poczułam chęć, by westchnąć i przeczesać włosy palcami, ale oparłam się jej. Nie wiedziałam, co te gesty mogły oznaczać, a nie chciałabym, żeby były jakimś złym sygnałem. –
No dobrze, cofnijmy się zatem na chwilę. Dlaczego myślisz, że coś się z tobą dzieje? Co sprawia, że tak myślisz?
Z trudem spojrzałam jej w oczy. –
Czasami widzę rzeczy, których naprawdę nie ma.
–
Jakie rzeczy?
Od czego zacząć? Zdecydowałam, że zacznę od końca. –
Cóż, tak jak pani powiedziałam, myślałam, że kolczyki mojej mamy, które mi pożyczyła, wpadły do wanny, ale miałam je w uszach.
Dr. Maillard pokiwała głową. –
Mów dalej.
–
A zanim poszłam na imprezę tego wieczora, zobaczyłam w lustrze moją zmarłą przyjaciółkę. - I już.
–
Co to była za impreza?
Jeśli dr. Maillard była zszokowana moim wyznaniem, nie okazała tego. –
Kostiumowa? - Nie chciałam, by zabrzmiało to jak pytanie.
–
Poszłaś tam z kimś?
Przytaknęłam. –
Z bratem, ale on z kim się tam spotkał.
W pokoju zaczynało robić się ciepło. –
A więc byłaś sama?
Obraz Noah szepcącego do wróżki stanął mi przed oczami. Rzeczywiście byłam sama. –
Tak.
–
Czy odkąd się przeprowadziłaś, dużo wychodziłaś z domu?
Potrząsnęłam głową. –
Wczoraj to był pierwszy raz.
Uśmiechnęła się delikatnie. –
Brzmi to jak stresująca sytuacja.
Parsknęłam na te słowa. Nie mogłam się powstrzymać. –
W porównaniu z czym?
Uniosła brwi. –
Ty mi powiedz.
–
W porównaniu ze śmiercią najlepszej przyjaciółki? Czy z wyprowadzką z miejsca, gdzie wszystkich znałam? Czy w porównaniu z pójściem do nowej szkoły w środku roku szkolnego?
A może w porównaniu z faktem, że mój ojciec reprezentował mordercę nastolatki? Ta myśl pojawiła się w moim umyśle bez ostrzeżenia. Nagle. Odepchnęłam ją. Praca taty nie była moim problemem. Nie mogłam tak się tym obarczać. Jeśli mama zauważy, że się tym martwię, może nawet zmusić go, by porzucił sprawę, pierwszą sprawę odkąd się przeprowadziliśmy. A mając trójkę dzieci w prywatnej szkole, na pewno potrzebowali pieniędzy. Już wystarczająco namieszałam w ich życiu. Zdecydowałam, że nie wspomnę o tym dr. Maillard. Nasza rozmowa była poufna, ale i tak nie chciałam o tym mówić. Jej wyraz twarzy stał się poważny, gdy przemówiła: –
Masz rację – oznajmiła, cofając się ponownie do tyłu. - Zapytam w ten sposób. Czy wczorajszej nocy po raz pierwszy widziałaś coś – lub kogoś – czego nie było?
Zaprzeczyłam. Czułam ulgę, że temat rozmowy się zmienił. –
Czy chcesz powiedzieć mi o innych rzeczach, które widziałaś?
Nie szczególnie. Siedziałam jak na szpikach na fotelu. Wiedziałam, jak szalone to by było. Ja już brzmiałam jak wariatka. Więc i tak to powiedziałam. –
Widziałam mojego dawnego chłopaka, Jude'a, w szkole, raz.
–
Kiedy?
–
Pierwszego dnia w szkole.
Tuż po tym, gdy zobaczyłam, jak rozpada się moja klasa od algebry. I po tym, jak zobaczyłam Claire w lustrze. Przygryzłam wargę –
Więc już byłaś dość zestresowana?
Pokiwałam głową.
–
Tęsknisz za nim?
To pytanie zbiło mnie z pantałyku. Jak miałam na nie odpowiedzieć? Na jawie ledwie o nim myślałam. A gdy śniłam – to nawet nie było przyjemne. Spuściłam wzrok, mając nadzieję, że dr. Maillard nie zauważy mojej zaczerwienionej twarzy, jedynego dowodu mojego wstydu. Byłam złą osobą. –
Czasami to skomplikowane, Mara – zaczęła. Czyli jednak zauważyła. - Gdy tracimy ludzi, którzy byli dla nas ważni, możemy doświadczać gamy przeróżnych uczuć.
Poruszyłam się na siedzeniu. –
Możemy porozmawiać o czymś innym?
–
Możemy, ale chciałabym się zatrzymać przy tym jeszcze na chwilę. Powiesz mi coś jeszcze o twoim związku?
Zamknęłam oczy –
Ciężko tu mówić o związku. Byliśmy razem przez kilka miesięcy.
–
Czy to były dobre miesiące?
Zastanowiłam się nad tym. –
No dobrze – powiedziała dr. Maillard, ruszając dalej. Musiała wyczytać odpowiedź z mojej twarzy. - Jakie miałaś relacje z twoją przyjaciółką? Ją też widziałaś, odkąd umarła, prawda?
Pokręciłam głową. –
To była Claire. Przeniosła się do Laurelton w zeszłym roku. Była siostrą Jude'a – mojego chłopaka. Była blisko z Rachel.
Zmrużyła oczy. –
Rachel. To twoja najlepsza przyjaciółka.
Przytaknęłam. –
Ale nie była blisko z tobą?
–
Nie bardzo.
–
I do tej pory nie widziałaś Rachel?
Potrząsnęłam głową. –
Czy jest coś jeszcze? Cokolwiek, co zobaczyłaś, a nie powinnaś była? Słyszałaś coś, czego nie powinnaś?
Zmrużyłam oczy. –
Głosy? - Na pewno już myślała, że byłam stuknięta.
Wzruszyła ramionami. –
Cokolwiek.
Spojrzałam na kolana i stłumiłam ziewnięcie. –
Czasami. Czasami słyszę, jak ktoś woła mnie po imieniu.
Dr. Maillard pokiwała głową. –
Jak sypiasz?
–
Nie za dobrze – przyznałam.
–
Masz koszmary?
Tak też można je nazwać. –
Tak.
–
Pamiętasz któryś z nich?
Potarłam kark. –
Czasami śnię o tamtej nocy.
–
Myślę, że jesteś bardzo odważna, mówiąc mi to. - Nie brzmiała protekcjonalnie, gdy to mówiła.
–
Nie chcę być szalona – wyznałam. Naprawdę.
–
Nie sądzę, byś była szalona.
–
A więc to normalne, że widzę rzeczy których nie ma?
–
Przeżyłaś traumę, więc tak.
–
Nawet jeśli tego nie pamiętam?
Dr. Maillard uniosła brew. –
Nic nie pamiętasz?
Potarłam czoło, po czym wsunęłam luźny kosmyk włosów w gumkę. Nic nie powiedziałam. –
Myślę, że zaczynasz sobie przypominać – powiedziała. - Powoli, w sposób, który nie nadwyręża twojego umysłu. Jeśli zdecydujesz się potkać ze mną ponownie, mogłabym dogłębniej zbadać sytuację, ale na razie myślę, że widzisz Claire i Jude'a, ponieważ twój umysł w ten sposób wyraża twoje mieszane uczucia w stosunku do nich.
–
Czyli co mam zrobić? Żeby to ustało? - zapytałam.
–
Jeśli zobaczymy się ponownie, możemy ustalić plan terapii.
–
Bez lekarstw? - pomyślałam, że mama zabrała mnie do psychiatry nie bez powodu. Pewnie myślała, że pora wyciągnąć większą artylerię. Po ostatniej nocy nie miałam po co z nią polemizować.
–
Zazwyczaj przepisuję lekarstwa w połączeniu z terapią. Ale to twój wybór. Mogę polecić cię psychologowi, jeśli nie chcesz przyjmować jeszcze leków, ale możemy spróbować. Żeby zobaczyć, jak sobie poradzisz.
Te rzeczy, które działy się od przeprowadzki – sny, halucynacje... Zastanawiałam się czy pigułka sprawi, że znikną. –
Myśli pani, że to pomoże?
–
Tylko tabletki? Może. Ale z terapią poznawczo-behawioralną szanse na to, że ci się polepszy, są znacznie większe. Ale jest to długotrwały proces.
–
Terapia poznawczo-behawioralna?
Dr. Maillard pokiwałam głową. –
Terapia ta zmienia sposób postrzegania rzeczy. To, jak sobie radzisz z tym, co widzisz. Co czujesz. Pomoże też przy koszmarach, które miewasz.
–
To wspomnienia – poprawiłam ją. Wtedy coś przyszło mi na myśl. - Co jeśli... co jeśli muszę sobie tylko przypomnieć?
Lekko pochyliła się w moją stronę. –
To może być częścią terapii. Ale tego nie możesz wymusić. Twój umysł już nad tym pracuje, na swoich własnych warunkach.
Uniosłam kącik ust w uśmiechu. –
I nie będziemy przeprowadzać hipnozy czy czegoś takiego?
Uśmiechnęła się. –
Obawiam się, że nie – odpowiedziała.
Pokiwałam głową. –
Moja mama też w to nie wierzy.
Dr. Maillard wzięła bloczek z biurka i napisała coś na kartce, po czym wyrwała ją i podała mi. –
Niech twoja mama to wypełni. Jeśli będziesz chciała to wziąć, świetnie. Jeśli nie, to też dobrze. Ale może nie działać przez pierwsze kilka tygodni. Może też zacząć działać kilka dni po zaczęciu. W każdym przypadku jest inaczej.
Nie mogłam odczytać jej pisma. –
Zoloft?
–
Nie lubię przepisywać SSRI nastolatkom.
–
Dlaczego?
Dr. Maillard utkwiła wzrok w kalendarzu na biurku. –
Pewne badanie wykazały, że może istnieć połączenie pomiędzy SSRI a przypadkami samobójstw u dorosłych. Możemy spotkać się w następny czwartek?
Przemyślałam to. –
Właściwie to zbliżają się egzaminy, które będą miały wpływ na moją ocenę.
–
To będzie duży stres.
Zaśmiałam się. –
Tak. Tak myślę.
Podniosła z biurka okulary i założyła je na nos. –
Mara, czy myślałaś o zrobieniu sobie wolnego od szkoły?
Wstałam. –
Żebym mogła siedzieć i rozmyślać nad tym, jak bardzo brakuje mi Rachel? Ukończyć szkołę później? Zawalić indeksy na studia?
–
Trafna uwaga.
Dr. Maillard uśmiechnęła się i wstała. Wyciągnęła rękę, więc ją uścisnęłam, ale nie potrafiłam spojrzeć jej w oczy. Byłam zbyt zażenowana moją improwizacją. –
Mimo to, staraj się zredukować stres – powiedziała i wzruszyła ramionami. - Jak tylko możesz. To może pogorszyć twój stan. Zadzwoń do mnie, gdy skończą się egzaminy, szczególnie, jeśli zdecydujesz się wziąć lekarstwa. Albo przed tym, jeśli będziesz mnie potrzebowała. - Podała mi wizytówkę. - Miło było cię poznać, Mara. Cieszę się, że przyszłaś.
–
Dzięki – powiedziałam szczerze.
Mama czekała na mnie na zewnątrz, gdy wizyta się skończyła. Byłam zaskoczona, że nie chciała wiedzieć o czym rozmawiałyśmy. Podałam mamie receptę i jej twarz stężała. –
Coś nie tak? - zapytałam.
–
Nic – odpowiedziała i skupiła się na jezdni.
W drodze powrotnej wstąpiłyśmy do apteki. Umieściła torebkę między siedzeniami. Otworzyłam ją i spojrzałam na buteleczkę. –
Zyprexa – przeczytałam na głos. - Co to jest?
–
Powinno ci pomóc lepiej radzić sobie z różnymi rzeczami – powiedziała mama, ciągle patrząc na wprost. To nie była odpowiedź, o którą prosiłam.
Nic więcej nie powiedziała podczas jazdy do domu. Mama zabrała torebkę ze sobą do domu, a ja poszłam do swojego pokoju. Włączyłam komputer i wpisałam Zyprexa w Google. Kliknęłam w pierwszy wynik, który się pojawił. Zaschło mi w ustach. To był lek przeciwpsychotyczny.
23
Nie wiedziałam, jak się zachować na widok Noah następnego dnia w klasie. Wydawało mi się, że impreza odbyła się wieki temu, ale ciągle czułam się upokorzona. Cieszyłam się, że do mojego mundurka należała koszula z długim rękawem. Przynajmniej nie czułam żadnego ucisku na bandaż. Mama stała się Strażnikiem Pigułek i zanim dzisiaj rano wyszłam, wręczyła mi Tylenol z kodeiną. Cała byłam obolała, ale nie wzięłam tabletek i nie zamierzałam brać Zyprexy na razie. Musiałam oczyścić myśli. Gdy weszłam na angielski, Noah już tam był. Nasze oczy spotkały się na chwilę, zanim spuściłam wzrok i przeszłam obok niego. Musiałam się dowiedzieć co z Mabel – minął tylko tydzień odkąd ją znalazłam? - i wymyślić, jak przekonać do niej rodziców, biorąc pod uwagę to, co się stało. Nie wiedziałam, jak o to zapytać Noah, jak w ogóle z nim rozmawiać po imprezie. Usiadłam przy stole po drugiej stronie pokoju, ale on wstał i podążył za mną. Usiadł z tyłu. Gdy pani Leib rozpoczęła swój wykład, zauważyłam, że stukałam ołówkiem o blat. Za mną Noah wyłamywał palce, przez co ja zaczęłam zgrzytać zębami. Gdy zadzwonił dzwonek, przepchnęłam się przez uczniów do wyjścia. Po raz pierwszy nie mogłam się doczekać algebry. Noah doprowadzał dziewczyny do szaleństwa, a ja już byłam szalona. Musiałam sobie odpuścić. Dać sobie z nim spokój. Jamie powiedział mądrą rzecz. Ja już miałam wystarczająco problemów. Kamień spadł mi z serca, gdy zobaczyłam Jamiego na algebrze i możliwe, że nawet się uśmiechnęłam. Szeroko. Ale mój dobry humor nie trwał długo. Noah złapał mnie, gdy tylko zadzwonił dzwonek. –
Hej – powiedział, gdy z wdziękiem mnie dogonił.
–
Hej. - Ledwo na niego zerknęłam. Zapytaj o psa. Zapytaj o psa. Próbowałam znaleźć odpowiednie słowa, ale zamiast tego zacisnęłam zęby.
–
Mabel nie czuje się najlepiej – powiedział bezbarwnym głosem.
Mój żołądek się skurczył i na chwilę zwolniłam tempo. –
Ale wyjdzie z tego?
–
Myślę, że tak, ale będzie lepiej, jeśli zostanie z nami na jakiś czas. Wtedy moja mama będzie mogła się nią zajmować – powiedział i potarł kark. - Masz coś przeciwko?
–
Nie – oznajmiłam. Przeniosłam ciężar torby na drugie ramię, gdy zbliżyłam się do następnej klasy. - Tak pewnie będzie najlepiej.
–
Chciałem cię zapytać... - zaczął. Zmierzwił ręką włosy. - Moja mama chciała wiedzieć, czy może moglibyśmy ją zatrzymać. Przywiązała się do nas.
Przechyliłam głowę, by na niego spojrzeć. Albo nie zauważył mojego bandaża, albo go zignorował. Wszystko było mu obojętne. Był jakiś odległy. Jego słowa nie pasowały do tonu jego głosu. –
To znaczy, ona jest twoim psem – powiedział. - Zrobimy cokolwiek powiesz...
–
Okay – przerwałam mu. Pamiętałam, jak Mabel wtuliła się w jego pierś. Będzie jej lepiej z nim. Na pewno. - Powiedz mamie, że się zgadzam.
–
Miałem cię o to zapytać na imprezie, ale wyszłaś.
–
Musiałam być gdzieś indziej – oznajmiłam, unikając jego wzroku.
–
Racja. Coś się stało? - zapytał, ale ciągle brzmiał na całkowicie niezainteresowanego.
–
Nic.
–
Nie wierzę ci.
–
Nie obchodzi mnie to.
Nie prawda. –
No dobra. W takim razie zjedz ze mną lunch – powiedział beztrosko.
Zatrzymałam się. Byłam rozdarta pomiędzy tak a nie. –
Nie – oznajmiłam w końcu.
–
Dlaczego nie?
–
Spotykam się z kimś. Będziemy się uczyć. - Miałam nadzieję, że Jamie się zgodzi.
–
Z kim?
–
A co cię to obchodzi? - zapytałam ostro. Jak dla mnie mogliśmy nawet rozmawiać o fizyce molekularnej, on nawet nie brzmiał na zainteresowanego tą rozmową.
–
Też się zaczynam nad tym zastanawiać – powiedział i odszedł. Nie obejrzał się za siebie.
Świetnie. Na sztuce malowałam moją obandażowaną rękę, mimo że mieliśmy pracować nad twarzami. Podczas lunchu nawet nie szukałam Jamiego. Wybrałam samotność. Wyciągnęłam banana, którego ze sobą przyniosłam, obrałam go i odgryzłam kawałek w drodze do mojej szafki. Cieszyłam się, że uwolniłam się od Noah. Ulżyło mi nawet. Chciałam wymienić książki w szafce. Ale zobaczyłam notatkę. Była złożona, tak by zmieściła się przez otwór pod drzwiczkami. Wyglądała niewinnie na stosie moich książek. Gruby kawałek papieru z moim imieniem. Bezkwasowy, jasny, biały papier. Papier ze szkicownika. Rozłożyłam kartkę i od razu poznałam mój rysunek Noah. Na drugiej stronie było po prostu napisane: MAM COŚ, CO NALEŻY DO CIEBIE. SPOTKAJMY SIĘ W CZASIE LUNCHU PRZY AUTOMATACH, JEŚLI CHCESZ TO ODZYSKAĆ Fala ciepła rozpaliła mi skórę. Noah wziął szkicownik? Moja nagła furia mnie zaskoczyła. Jeszcze nigdy nikogo nie uderzyłam, ale zawsze musi być ten pierwszy raz. Podkreśliłam moje myśli dzwoniącym, metalicznym odgłosem zatrzaskiwanych drzwiczek. Nie pamiętam, jak dostałam się na górę schodów. W jednej chwili byłam przy szafce, w drugiej skręcałam w korytarz prowadzący do automatów. I wtedy naszła mnie straszna myśl. Co jeśli to nie był Noah? Co jeśli to był ktoś inny? Na przyk... O nie. Na przykład Anna. Wyobraziłam ją sobie roześmianą, jak pokazuje swoim przyjaciołom moje rysunki Noah. I rzeczywiście, gdy tam dotarłam, zadowolona z siebie Anna już czekała z drwiącym uśmiechem na swojej pięknej twarzy. Napawała się tym. Aiden warował przy niej, blokując mi drogę. Gdy ich tam zobaczyłam, ciągle byłam przekonana, że sobie poradzę. Nawet oczekiwałam, że to tylko pic na wodę.
Natomiast nie oczekiwałam kilkunastu uczniów, którzy przyszli na przedstawienie. A najbardziej zabolał mnie widok Noah w centrum męskich i żeńskich wielbiciel. W tym momencie rozległość intrygi Anny obraziła mnie. Mój żołądek zwinął się w supeł, gdy wszystko nagle wskoczyło na miejsce; dlaczego wszyscy tu byli, dlaczego Noah tu był. Anna planowała tę inscenizację od pierwszego dnia, kiedy Noah się do mnie odezwał. To był jej czarny mercedes, w który prawie uderzyłam w tamtym tygodniu – zobaczyła, że wysiadam z samochodu Noah. A teraz potrzebowała hucznego zakończenia dla swojego przedstawienia. Och, Anno. Nie doceniłam cię. Wszystkie oczy były skierowane na mnie. Mój ruch. Jeśli zagram. Spojrzałam na zgromadzonych uczniów. Rozważyłam to. W końcu spojrzałam na Annę, prowokując ją, by pierwsza coś powiedziała. Kto pierwszy się odezwie, przegrywa. I nie zawiodła mnie. –
Tego szukasz? - zaświergotała niewinnie, trzymając w górze mój szkicownik.
Sięgnęłam po niego, ale cofnęła rękę. –
Ty zasrana wywłoko – wycedziłam przez zęby.
Anna udała zszokowaną. –
Jejku, Mara. Co za język! Ja po prostu zwracam rzecz prawowitemu właścicielowi. Jesteś prawowitym właścicielem, czyż nie? - zapytała i otworzyła szkicownik na pierwszej stronie. Mara Dyer – przeczytała na głos. - To ty – dodała, akcentując to dla drwiny. Nic nie powiedziałam. - Aiden był tak dobry i podniósł go, gdy zostawiłaś go na algebrze przez przypadek.
Aiden uśmiechnął się na wspomnienie o sobie. Musiał go podkraść z mojej torby. –
Tak właściwie, to go ukradł.
–
Obawiam się, że nie, Mara. Musiałaś go przez nieuwagę zapodziać – powiedziała i cmoknęła językiem.
Teraz ona rządziła sceną, więc zaczęła przeglądać moje szkice. Jeśli bym ją uderzyła, Aiden złapie szkicownik, a Noah i tak zobaczy, co narysowałam. I bądźmy szczerzy, nikogo w życiu nie uderzyłam. Nawet nie wiedziałam, co powiedzieć, żeby zminimalizować szkody. Rysunki były staranne, jego ujęcia zostały oddane z uwielbieniem. Po prostu zdradziłyby moje obsesyjne zaślepienie w sekundzie, w której zostałyby pokazane. Upokorzenie byłoby ogromne i ona o tym wiedziała. Rumieńce spowodowane porażką wykwitły na moich policzkach, gardle, a nawet dekolcie. Jedyne, co mogłam zrobić, to cierpieć, kiedy drwili z moich emocji, stać tam i dać się obdzierać z godności przed całą szkołą, dopóki Anna nie upiłaby się swoim okrucieństwem. A gdy skończy, odbiorę jej mój szkicownik. Dostanę go z powrotem. Nie chciałam widzieć wyrazu twarzy Noah, gdy w końcu ujrzy szkice samego siebie. Gdybym zobaczyła jak prycha, uśmiecha się, śmieje czy wywraca oczami, rozpadłabym się na kawałki, a nie mogłam tutaj płakać. Skupiłam więc wzrok na Annie. Widziałam, jak drży radośnie ze swojej złośliwości, trzymając szkicownik i podchodząc do Noah. Ludzie będący w luźnym półkolu ścisnęli się, z Noah w samym środku. –
Noah? - zagruchała.
–
Anno – powiedział beznamiętnie.
Przerzucała strony. Słyszałam, jak szepty przeradzały się w zbiorowy szmer. Nawet wychwyciłam śmiech gdzieś z boku, ale szybko się skończył. Anna przewracała strony powoli dla efektu, jak demoniczna belferka, trzymając szkicownik pod takim kątem, by zebrani ludzie jak najlepiej widzieli strony. Każdy musiał mieć okazję chociażby zerknąć na powód mojej przeciągającej się hańby. –
To wygląda dokładnie jak ty – powiedziała do Noah, przyciskając się do jego ciała.
–
Moja dziewczyna jest utalentowana – odpowiedział Noah.
Moje serce przestało bić. Serce Anny przestało bić. Serca innych przestały bić. Można by usłyszeć przelatującego komara. –
Gówno prawda – Anna wyszeptała w końcu, ale na tyle głośno, że każdy usłyszał. Nie poruszyła się ani o centymetr.
Noah wzruszył ramionami. –
Jestem próżnym draniem, a Mara rozpieszcza mnie takimi obrazami. - Po chwili dodał. Dobrze, że nie położyłaś swoich chciwych pazurków na tym drugim szkicowniku. To dopiero byłoby zawstydzające. - Na jego ustach zagościł chytry uśmiech. Zsunął się ze stołu piknikowego, na którym siedział. - A teraz złaź, kurwa, ze mnie – powiedział do oniemiałej Anny, która nie mogła wydusić nawet słowa. Przepchnął się obok niej, brutalnie wyrywając z jej rąk szkicownik.
I podszedł do mnie. –
Chodźmy stąd – nakazał łagodnie, gdy już był obok mnie.
Jego ciało otarło się opiekuńczo o moje ramię. Potem wyciągnął do mnie rękę. Chciałam ją ująć, chciałam napluć Annie w twarz, chciałam pocałować Noah i chciałam kopnąć Aidena w krocze. Ucywilizowanie wygrało i zmusiłam każdy nerw w moim ciele, by ruszyć rękę i złapać jego dłoń. Prąd przebiegł przez moje palce i umiejscowił się w dolnej części brzucha. I tak po prostu byłam całkowicie, zupełnie i kompletnie... Jego. Żadne z nas nic nie mówiło, dopóki nie znaleźliśmy się poza zasięgiem wzroku i słuchu zszokowanego i zatrwożonego grona uczniowskiego. Noah zatrzymał się przy ławce koło boiska do koszykówki i w końcu puścił moją dłoń. Przez chwilę doznałam uczucia pustki, ale nie miałam czasu się nad tym zastanowić. –
Wszystko w porządku? - zapytał miękko.
Pokiwałam głową, wpatrując się w przestrzeń za nim. Mój język był zdrętwiały. –
Jesteś pewna?
Znowu pokiwałam. –
Na pewno?
Zerknęłam na niego. –
Nic mi nie jest – powiedziałam.
–
Oto moja dziewczynka.
–
Nie jestem twoją dziewczynką. - W moich słowach było więcej jadu, niż chciałam.
–
Cóż, dobrze. - Noah spojrzał na mnie z zaciekawieniem. Potem uniósł jedną brew. - A skoro już o tym mowa.
Nie wiedziałam, co powiedzieć, więc się nie odezwałam. –
Lubisz mnie – oznajmił w końcu. - Nawet bardzo. - Próbował się przy tym nie uśmiechać.
–
Nie. Nienawidzę cię – wyznałam, mając nadzieję, że wypowiedziane na głos słowa staną się prawdą.
–
A mimo to narysowałaś mnie. - Ciągle się uśmiechał, niezrażony moją deklaracją.
To były tortury. Nawet gorsze, niż to co się właśnie stało, mimo że byliśmy tylko we dwoje. A może dlatego, że byliśmy tylko we dwoje. –
Dlaczego? - zapytał.
–
Co dlaczego?
Co niby miałam powiedzieć? Noah, mimo że jesteś dupkiem, a może dlatego, że nim jesteś, chciałabym zerwać z ciebie ubrania i mieć z tobą dzieci. Nie mam mowy. –
Dlaczego to wszystko – kontynuował. - Zacznij od tego, dlaczego mnie nienawidzisz. A potem mów tak długo, aż dojedziesz do części o rysunkach.
–
Tak naprawdę to cię nie nienawidzę – powiedziałam na swoją obronę.
–
Wiem.
–
No to dlaczego pytasz?
–
Bo chcę, żebyś to przyznała – powiedział z półuśmiechem.
–
I przyznałam – oznajmiłam, czując się beznadziejnie. - Skończyliśmy?
–
Jesteś najbardziej niewdzięczną osobą na świecie – powiedział w zadumie.
–
Masz rację. - Mój głos był bezbarwny. - Dzięki za ratunek. Muszę już iść. - Zaczęłam odchodzić.
–
Nie tak prędko. - Noah wyciągnął rękę po mój zdrowy nadgarstek. Ujął go delikatnie, a ja się odwróciłam. Moje serce zabiło ckliwie. - Ciągle mamy problem.
Spojrzałam na niego, nic nie rozumiejąc. Dalej trzymał mnie za rękę. Ten kontakt wpłynął na funkcjonowanie mojego mózgu. –
Wszyscy myślą, że jesteśmy razem – powiedział Noah.
Och. Noah chciał się z tego wywinąć. Oczywiście, że tego właśnie chciał. Tak naprawdę nie byliśmy razem. Byłam tylko... Nie wiedziałam, kim dla niego byłam. Spojrzałam w dół, grzebiąc czubkiem trampka w ziemi jak nadąsane dziecko i zastanowiłam się, co powiedzieć. –
Powiedz swoim przyjaciołom w poniedziałek, że mnie rzuciłeś – odezwałam się w końcu.
Noah puścił mój nadgarstek autentycznie zdezorientowany. –
Że co?
–
Jeśli powiesz im, że zerwaliśmy w czasie weekendu, wszyscy w końcu o tym zapomną. Powiedz im, że jestem za biedna czy coś – wyjaśniłam.
Noah lekko zmarszczył brwi. –
To nie dokładnie to, co miałem na myśli.
–
Dobra. - Sama byłam teraz skołowana. - Pójdę razem z tobą, kiedy chcesz, ok?
–
W niedzielę.
–
Słucham?
–
Niedziela mi odpowiada. Moi rodzice mają coś ważnego w sobotę, ale w niedzielę jestem wolny.
Nie rozumiałam. –
No i?
–
I spędzisz ze mną dzień.
–
Naprawdę?
–
Tak. Jesteś mi to winna – powiedział. I miał rację. Byłam mu to winna. Noah nie musiał nic robić. Mógł pozwolić, by spełniły się marzenia Anny i mój koszmar. Mógł tam siedzieć, wzruszyć ramionami i patrzeć się i tylko tyle wystarczyłoby, żeby doprowadzić moje upokorzenie do perfekcji.
Ale tego nie zrobił. Uratował mnie. I nie mogłam pojąć dlaczego. –
Czy jest sens pytać, do czego zmusisz mnie w niedzielę?
–
Nie bardzo.
Okay. –
Czy jest sensy pytać, co zamierzasz ze mną zrobić?
Uśmiechnął się szelmowsko. –
Nie bardzo.
Cudownie. –
Czy będzie to wymagało użycia jakiegoś słownego sygnału, gdyby coś mi się działo?
–
To zależy wyłącznie od ciebie. - Noah przysunął się niemożliwie blisko, był tylko kilka centymetrów ode mnie. Był tak blisko, że mogłam zobaczyć kilka piegów znikających pod zrostem. - Będę delikatny – dodał.
Przestałam oddychać, gdy tak patrzył na mnie spod rzęs. Zmrużyłam oczy. –
Jesteś wcieleniem zła.
Noah uśmiechnął się i delikatnie pacnął mnie w nos. –
A ty jesteś moja – powiedział i odszedł.
24
Po szkole znalazłam Daniela, który już czekał na mnie przy tylnej bramie. Przeniósł swój przepakowany plecak na drugie ramię. –
Proszę, proszę. Idzie tu dzisiejszy temat plotek.
–
To dziwne, że do twojego kręgu tak szybko docierają plotki - stwierdziłam. Zauważyłam, że spora część uczniów patrzyła w nasza stronę, gdy szliśmy w stronę samochodu.
–
Wręcz przeciwnie, droga siostro. Usłyszałem o przedstawieniu przy stołach dopiero pół godziny po tym, jak się skończyło – powiedział, gdy dotarliśmy do samochodu. - Chcesz o tym pogadać?
Wybuchłam śmiechem, po czym otworzyłam drzwi po swojej stronie i wsiadłam do samochodu. –
Nie.
Daniel dołączył do mnie w przeciągu sekundy. –
A więc, Noah Shaw?
–
Powiedziałam nie.
–
Kiedy to się stało?
–
Nie znaczy nie.
–
Chyba nie myślisz, że rodzice pozwolą ci się spotkać z tym facetem poza domem. No chyba, że ci pomogę.
–
Ciągle nie.
Daniel wycofał się z miejsca parkingowego. –
Coś mi mówi, że jeszcze przyjdziesz w łaskę – powiedział i uśmiechał się całą drogę do domu. Irytujące.
Gdy zaparkował na podjeździe, wystrzeliłam z samochodu, nawet nie zauważywszy w pierwszej chwili naszego młodszego brata. Joseph kucał w krzakach, które oddzielały nasz dom od domu sąsiada. Daniel już był w środku. Podeszłam do Josepha. Wyglądał w porządku, mimo wczorajszych wydarzeń. Jakby szpital nigdy się nie wydarzył. Chciałam się upewnić, że tak pozostanie. –
Hej – powiedziałam. - Co...?
Czarny kot, którego głaskał, spojrzał na mnie żółtymi oczami i zasyczał. Cofnęłam się o krok. Joseph wyciągnął rękę i odwrócił się, ciągle kucając. –
Straszysz ją.
Podniosłam dłonie w obronnym geście. –
Przepraszam. Idziesz do środka?
Kot zamiauczał nisko i uciekł. Mój brat wstał i wytarł ręce o koszulkę. –
Teraz idę.
Gdy już byliśmy w domu, upuściłam torbę przy stole, ignorując chrzęst niezidentyfikowanych obiektów pod spodem, i przeszłam do kuchni. Zadzwonił telefon. Joseph zerwał się, by go odebrać. –
Rezydencja Dyerów – oznajmił formalnie.
–
Chwileczkę – powiedział i przykrył dłonią słuchawkę. Naprawdę był zabawny. - To do ciebie, Mara. I to chłooopaak – zaśpiewał.
Wywróciłam oczami, ale zastanowiło mnie, kto to mógł być. –
Odbiorę w pokoju – odpowiedziałam, a Joseph zaczął chichotać. Był okropny.
Kiedy straciłam go z oczu, pobiegłam do pokoju i podniosłam słuchawkę. –
Halo?
–
Cześć – przywitał się Noah, kopiując mój amerykański akcent. Ale i tak poznałabym ten głos wszędzie.
–
Skąd masz mój numer? - wypaliłam, zanim zdążyłam się powstrzymać.
–
Jest coś takiego jak książka telefoniczna. - Wiedziałam, że właśnie się uśmiechał.
–
Jest też coś takiego jak prześladowanie.
Noah zaśmiał się. –
Jesteś taka słodka, gdy się złościsz.
–
Ale ty nie – powiedziałam, ale uśmiechnęłam się wbrew sobie.
–
O której mam po ciebie przyjechać w niedzielę? I gdzie dokładnie mieszkasz?
Obecnie spotkanie z moją rodziną nie wchodziło w rachubę. Narzekaniom nie byłoby końca. –
Nie musisz po mnie przyjeżdżać – powiedziałam pospiesznie.
–
Biorąc pod uwagę fakt, że nie wiesz, dokąd się wybieramy, a ja nie mam zamiaru ci mówić, jestem przekonany, że muszę.
–
Możemy się spotkać gdzieś pośrodku.
Noah brzmiał na rozbawionego. –
Przysięgam, że wyprasuję spodnie, zanim spotkam się z twoją rodziną. Nawet przyniosę kwiaty.
–
O, Boże. Proszę, nie – powiedziałam. Może szczerość była najlepszym rozwiązaniem. - Moja rodzina nie daruje mi tego do końca życia, jeśli przyjdziesz. - Znałam ich aż za dobrze.
–
Gratulacje. Udało ci się sprawić, że ta perspektywa jest jeszcze bardziej kusząca. Podaj mi adres.
–
Nienawidzę cię bardziej, niż możesz sobie to wyobrazić.
–
Daruj sobie, Mara. Przecież wiesz, że i tak go znajdę.
Westchnęłam pokonana i podałam mu go. –
Będę tam o dziesiątej.
–
Och. - Zaskoczyło mnie to. - Z jakiegoś powodu myślałam, że to będzie w dzień.
–
Przezabawne. Dziesiąta rano, kochanie.
–
Czy dziewczyna nawet w weekend nie może się wyspać?
–
Przeżyjesz. Widzimy się w niedzielę. Tylko nie włóż głupich butów – powiedział i rozłączył się, zanim zdążam odpowiedzieć.
Stałam tam, gapiąc się na telefon. Był taki wkurzający. Ale poczułam nerwowy dreszczyk w brzuchu. Noah i ja. Niedziela. Tylko my. Mama zajrzała do pokoju. Zaskoczyła mnie. –
Tata będzie dzisiaj na kolacji. Pomożesz nakryć do stołu? Czy jeszcze za bardzo boli cię ręka?
Moja ręka. Mama. Pozwoli mi w ogóle pójść? –
Zaraz tam będę – powiedziałam, odkładając telefon. Wygląda na to, że będę potrzebowałam pomocy brata.
Poszłam korytarzem do pokoju Daniela. Leżał na łóżku, czytając książkę. –
Hej.
–
Hej.
Nawet nie podniósł wzroku. –
Cóż, potrzebuję twojej pomocy.
–
A z czym, jeśli raczysz powiedzieć?
A więc będzie to utrudniał. Świetnie. –
Spotykam się z Noah w niedzielę.
Zaśmiał się. –
Cieszę się, że cię rozbawiłam.
–
Przepraszam, jestem... jestem pod wrażeniem
–
Boże, Daniel, jestem aż taka szkaradna?
–
No, przestań. Nie to miałem na myśli. Jestem pod wrażeniem, że w ogóle zgodziłaś się z nim pójść. To wszystko.
Nadąsałam się i uniosłam rękę. –
Nie sądzę, by mama kiedykolwiek spuściła mnie z oczu.
Wtedy Daniel spojrzał na mnie i uniósł brwi. –
Była niewiarygodnie wkurzona w środę, ale teraz gdy, no wiesz, w ogóle z kimś rozmawiasz, mógłbym trochę poczarować. - Jego uśmiech się poszerzył. - Jeśli wyjawisz trochę szczegółów, ma się rozumieć.
Tylko Daniel mógł popracować nad mamą. –
Dobra. Co chcesz wiedzieć?
–
Wiedziałaś, że to się stanie?
–
Nie zgubiłam szkicownika specjalnie.
–
Niezła próba. A co z częścią, w której Shaw ogłosił praktycznie przed całą szkołą, że wykorzystałaś go, by ćwiczyć rysowanie aktów?
Westchnęłam. –
Byłam kompletnie zaskoczona.
–
Tak też myślałem, gdy to usłyszałem. No serio. Przecież ty ledwo wychodzisz z domu... Urwał, ale wiedziałam, co chciał powiedzieć. Wychodzisz z domu na imprezę, z której uciekłaś, do szpitala, do psychiatry.
Przerwałam niezręczną ciszę.
–
To pomożesz mi czy nie?
Daniel przechylił głowę na bok i uśmiechnął się. –
Lubisz go?
To było nie do zniesienia. –
Wiesz co? Zapomnij. - Odwróciłam się, żeby wyjść.
Daniel wstał. –
No dobrze, już dobrze. Pomogę ci. Ale tylko przez poczucie winy. - Podszedł do mnie. - Za to, że nie powiedziałem ci o tacie.
–
W takim razie jesteśmy kwita – powiedziałam, a potem się uśmiechnęłam. - Pod warunkiem, że pomożesz mi nakryć do stołu.
–
Więc co to za specjalna okazja? – zapytałam tatę przy kolacji. Spojrzał na mnie pytająco. - To już jakiś trzeci raz, kiedy jesteś w domu wcześniej, odkąd się przeprowadziliśmy.
–
A – powiedział i uśmiechnął się. - Cóż, miałem dobry dzień w biurze. - Ugryzł kawałek kurczaka curry i przełknął. - Okazuje się, że mój klient to wielka szycha. Tak zwany naoczny świadek ma sto lat. Nie zostanie postawiona przed sądem.
Mama wstała, by przynieść więcej jedzenia z kuchni. –
To wspaniale, Marcus – powiedziała, obserwując mnie. Utrzymywałam maskę ostrożnego opanowania.
–
A co chcesz, żebym powiedział? Lassiter ma alibi. Ma kontakty w społeczeństwie. Jest jednym z najbardziej szanowanych developerów ziemskich na południu Florydy, przekazał setki tysięcy dolarów grupom działającym na rzecz ochrony środowiska.
–
Czy to oksymoron? - wtrącił się Joseph.
Daniel uśmiechnął się do niego i włączył się do rozmowy. –
Myślę, że Joseph ma rację. Może to wszystko to tylko wymówka. To znaczy, jest developerem i przeznacza pieniądze na grupy, które go nienawidzą? To widocznie jest na pokaz – wykupił sobie szacunek u ludzi, gdy wyszedł za kaucją.
Zdecydowałam się przyłączyć, by utrzymać pozory. –
Zgadzam się. Zachowuje się, jakby miał coś do ukrycia. - To brzmiało odpowiednio dobrodusznie. Nawet mama uniosła kciuki w górę z kuchni. Zadanie wykonane.
–
No dobra – powiedział tata. - Wiem, kiedy mnie nabierają. To nie jest śmieszne, dzieciaki. Facet jest oskarżony o morderstwo, a dowody nie mają sensu.
–
Ale tato, na tym chyba polega twoja praca, żeby tak powiedzieć?
–
Daj spokój, Joseph. Powiedz mu, tato – rzekł Daniel. Gdy tata nie patrzył, Daniel puścił oko do naszego braciszka.
–
A ja bym chciała wiedzieć – zaczęła mama, gdy tata już otwierał usta, by coś powiedzieć. gdzie mój najstarszy syn będzie studiował w następnym roku.
I wtedy Daniel znalazł się centrum uwagi. Wymienił nazwy collegów, od których spodziewał się akceptacji. Przestałam go słuchać i zaczęłam nakładać sobie ryż basmati na talerz. Już wzięłam kęs, gdy zobaczyłam, że coś spadło z mojego widelca. Coś małego. Coś bladego. Coś ruszającego się.
Przestałam rzuć i spojrzałam na talerz. Białe robaki wiły się na porcelanowym naczyniu, do połowy zatopione w curry. Zakryłam usta. –
Wszystko w porządku? - zapytał Daniel, a następnie zjadł pełny widelec ryżu.
Spojrzałam na niego z szeroko otwartymi oczami i pełną buzią jedzenia. Zerknęłam z powrotem na swój talerz. Żadnych robaków. Tylko ryż. Ale nie mogłam zmusić się, by przełknąć. Wstałam od stołu i powoli przeszłam do korytarza. Gdy zniknęłam za rogiem, pognałam do łazienki dla gości i wyplułam jedzenie. Kolana mi się trzęsły, moje ciało zaczęło się kleić od potu. Przemyłam moją bladą, spoconą twarz zimną wodą i spojrzałam w lustro z przyzwyczajenia. Jude stał za mną w tych samych ubraniach, w których widziałam go wczoraj, a jego uśmiech był lodowaty. Nie mogłam oddychać. –
Musisz przestać myśleć o tym miejscu – powiedział, zanim pochyliłam się nad toaletą i zwymiotowałam.
25
Obudziłam się gwałtownie na dźwięk budzika w niedzielę rano. Nawet nie pamiętałam, kiedy zasnęłam. Ciągle miałam na sobie ubrania, które nosiłam wczoraj. Po prostu byłam zmęczona. Może nawet trochę zdenerwowana przed dzisiejszym spotkaniem z Noah. Może. Tylko trochę. Skupiłam się na mojej szafie i przejrzałam dostępne opcje. Spódniczka... Nie. Sukienka... Na pewno nie. Zatem dżinsy. Wyciągnęłam z szafy znoszoną już parę spodni, a z szuflady wzięłam ulubioną koszulkę i wciągnęłam ją przez głowę. Poruszałam się powoli, gdy szłam do kuchni, ale moje serce dla kontrastu waliło szaleńczo. Udawałam, że wszystko było w porządku. Bo było. Gdy weszłam do kuchni, mama kładła chleb do tostera. –
Dzień dobry, mamo. - Mój głos był równy. Zaczęłam bić sobie brawo w myślach.
–
Dzień dobry, kochanie. - Uśmiechnęła się i wyciągnęła filtr do ekspresu do kawy. - Wcześnie dzisiaj wstałaś. - Założyła kosmyk krótkich włosów za ucho.
–
Tak. - Rzeczywiście wcześnie. A ona nie wiedziała dlaczego. Od kilku dni próbowałam wymyślić sposób, by powiedzieć jej o moich dzisiejszych planach, ale miałam pustkę w głowie.
A on już tu prawie był. –
Masz jakieś plany na dzisiaj?
No to zaczynamy. –
Właściwie to tak. - Ma być swobodnie. To nic wielkiego.
–
Czyli co zamierzasz robić? - Przeszukiwała właśnie szafki i nie mogłam zobaczyć jej twarzy.
–
W sumie to nie wiem. - To była prawda. Nie wiedziałam, ale rodzice nie lubili tego słyszeć. Szczególnie nie moi. Szczególnie nie moja mama.
–
Cóż, a z kim wychodzisz? - zapytała. Jeśli jeszcze niczego nie podejrzewała, wkrótce zacznie.
–
Z chłopakiem ze szkoły... - powiedziałam, mój głos lekko się zatrząsł. Zbeształam się za to.
–
Chcesz wziąć mój samochód?
Co? –
Mara?
Zamrugałam. –
Przepraszam... myślałam, że powiedziałam „co”. Co?
–
Zapytałam, czy nie chciałabyś wziąć acury. Nie potrzebuję go dzisiaj, a ty nie bierzesz dzisiaj leków.
Tę część musiał wynegocjować Daniel. Później zapytam go, jak to zrobił.. Nie poprawiłam mamy i powiedziałam jej, że nie będę przyjmować leków przeciwbólowych przez następne dni. Ręka ciągle mnie bolała, ale od piątku ból był mniejszy. Pod ubraniem nie wyglądało to tak źle, jak oczekiwałam. Lekarz powiedział mi, że będę mieć bliznę, ale pęcherze już się goiły. Na razie było dobrze.
–
Dzięki mamo, ale on po mnie przyjedzie. Będzie tu za... - Spojrzałam na zegarek. Cholera. – Za pięć minut.
Mama odwróciła się i spojrzała na mnie zaskoczona. –
Wolałabym, żebyś powiedziała mi wcześniej – oznajmiła i przyjrzała się swojemu odbiciu w drzwiach mikrofalówki.
–
Wyglądasz świetnie, mamo. On i tak pewnie nie wejdzie, tylko zatrąbi. - Sama chciałam przejrzeć się w szybie od mikrofalówki, ale bałam się zobaczyć kogoś innego w odbiciu. Zamiast tego nalałam sobie szklankę soku pomarańczowego i usiadłam przy kuchennym stole. Tata jest w domu?
–
Nie, pojechał do biura. Dlaczego?
Bo dzięki temu jedna osoba mniej będzie świadkiem mojego upokorzenia. Zanim mogłam odpowiedzieć, przyszedł Daniel. Przeciągnął się, dotykając sufitu opuszkami palców. –
Mamo – powiedział i pocałował ją w policzek, po czym podszedł do lodówki. - Masz jakieś plany na dzisiaj, Mara? - zapytał z głową w lodówce.
–
Zamknij się – odparłam beznamiętnie.
–
Nie drocz się z nią, Daniel – powiedziała mama.
Trzy puknięcia w drzwi ogłosiły przyjazd Noah. Daniel i ja wymieniliśmy spojrzenia. Wtedy ja zeskoczyłam z krzesła, a on zatrzasnął lodówkę. Razem rzuciliśmy się w stronę korytarza. Daniel był pierwszy. Drań. Moja mama stała tuż za mną, pocierając kark. Daniel szeroko otworzył frontowe drzwi. Noah wyglądał zachwycająco w ciemnych dżinsach i białym T-shircie. Lekki zarost dodawał mu uroku. I trzymał kwiaty. Nie wiedziałam czy mam zblednąć czy zaczerwienić się. –
Dzień dobry – powiedział Noah, zaszczycając nas olśniewającym uśmiechem. - Jestem Noah Shaw – dodał, patrząc ponad moim ramieniem. Wyciągnął bukiet lilii w stronę mojej mamy, która przeszła obok mnie, by go wziąć. Bukiet był zachwycający. Noah miał dobry gust. - Miło panią poznać, pani Dyer
–
Wejdź, Noah – zaoferowała mama. - I możesz mówić do mnie Indi.
Umierałam. Daniel zaśmiał się cicho. Noah wszedł do środka i uśmiechnął się do mojego brata. –
Ty musisz być Daniel?
–
W rzeczy samej. To ogromna radość cię poznać – powiedział mój brat.
To była powolna, bolesna śmierć. –
Proszę, Noah, usiądź. - Mama wskazała na sofy w pokoju gościnnym. - Włożę kwiaty do wazonu.
Wykorzystałam ten moment i zaczęłam: –
Właściwie to musimy już...
–
Z przyjemnością, dziękuję – Noah powiedział szybko. Próbował ukryć uśmiech, ale nie udało mu się. Daniel wyglądał jak kot, polujący na kanarki. Oboje weszli do pokoju gościnnego. Daniel usiadł w fotelu, a Noah usadowił się na jednej z sof. Ja stałam.
–
A więc, co dziś zamierzasz robić z moją siostrzyczką? – zapytał Daniel. Zamknęłam oczy,
czując się pokonana. –
Obawiam się, że nie mogę zepsuć niespodzianki – odparł Noah. - Ale obiecuję, że zwrócę ją w stanie nienaruszonym.
On tego właśnie nie powiedział. Daniel zachichotał i oboje zaczęli rozmawiać ze sobą. O muzyce, tak myślałam, ale nie byłam pewna. Byłam zbyt zajęta tonięciem we własnych zażenowaniu, by to zauważyć. Moja mama wróciła z kuchni, przeszła obok mnie i usiadła dokładnie na przeciwko Noah. –
Z którego zakątka Londynu pochodzisz, Noah? - zapytała.
To był poranek pełen niespodzianek. Skąd wiedziała, z którego miejsca w Anglii pochodził? Spojrzałam na mamę. –
Soho – odpowiedział Noah. - Byłaś tam?
Mama pokiwała głową. Joseph wszedł do pokoju gościnnego w samej piżamie. –
Moja mama mieszkała w Londynie, zanim przeprowadziła się do Ameryki – wyjaśniła. - Kiedy byłam mała, jeździliśmy tam każdego roku. - Posadziła Josepha na sofie obok niej. - Tak przy okazji, to mój synek – powiedziała, uśmiechając się.
Noah wyszczerzył zęby w uśmiechu. –
Noah – przedstawił się.
–
Joseph – mój brat odpowiedział i uścisnęli sobie ręce.
Noah i mama rozmawiali o rodzimej Anglii jakby znali się od dawna. Stałam niespokojnie na swoim miejscu, czekając aż skończą. Mama wstała pierwsza. –
–
Miło było cię poznać, Noah. Naprawdę. Musisz wpaść do nas kiedyś na kolację – zaoferowała, zanim mogłam ją powstrzymać. Bardzo chętnie, jeśli Mara będzie chciała.
Cztery pary oczu spojrzały na mnie w oczekiwaniu. –
Jasne. Kiedyś – powiedziałam i otworzyłam drzwi.
Noah uśmiechnął się. –
Nie mogę się doczekać – powiedział. - Było mi bardzo miło, Indi. Daniel, musimy jeszcze pogadać. I Joseph, cieszę się, że cię poznałem.
–
Czekaj! - Mój młodszy brat zerwał się z sofy i pobiegł do swojego pokoju. Wrócił ze swoją komórką. - Podaj mi swój numer – poprosił Noah.
Noah wyglądał na zaskoczonego, ale podał mu go. –
Co ty robisz, Joseph? – zapytałam.
–
Nawiązuję kontakty – odpowiedział, nie odrywając wzroku od komórki. Potem spojrzał w górę, a uśmiech rozświetlił mu twarz. - Okay, mam.
Mama uśmiechnęła się do Noah, który podążał za mną do samochodu. –
Bawcie się dobrze – zawołała za nami.
–
Cześć, mamo, wrócimy... później.
–
Czekaj, Mara – powiedziała mama, gdy cofnęła się wgłąb domu. Noah spojrzał na nas, ale mama wciągnęła mnie do środka. Noah poszedł do swojego samochodu, zostawiając nas same.
Mama wyciągnęła rękę. Na jej dłoni leżała okrągła, biała tabletka.
–
Mamo – wyszeptałam przez zaciśnięte zęby.
–
Będę się lepiej czuła, jeśli ją weźmiesz.
–
Dr. Maillard powiedziała, że nie muszę – oznajmiłam, spoglądając w kierunku Noah. Stał obok samochodu i patrzył przed siebie.
–
Wiem, kochanie, ale...
–
Dobra, już dobra - wyszeptałam i wzięłam ją od niej. Noah czekał i nie chciałam, by to widział. To byłby szantaż najgorszego rodzaju.
–
Weź ją teraz, proszę.
Wrzuciłam tabletkę do ust i udałam, że przełykam. Schowałam ją pod językiem i otworzyłam usta. –
Dziękuję – powiedziała, uśmiechając się smutno. Nie odpowiedziałam i odeszłam. Gdy usłyszałam, że frontowe drzwi się zamykają, wyjęłam tabletkę z ust i wyrzuciłam na ziemię. Jeszcze nie zdecydowałam, czy będę je brać, a nie chciałam być zmuszana.
–
Przedrandkowa pogadanka? - zapytał Noah, gdy obszedł samochód, by otworzyć dla mnie drzwi. Zastanawiałam się, czy widział, jak mama daje mi tabletkę. Jeśli tak, nie okazał tego.
–
To nie jest randka – powiedziałam. - Ale to był dobry występ. Nawet nie zapytała, o której godzinie wrócę.
Noah uśmiechnął się szeroko. –
Cieszę się, że się podobało. - Spojrzał na moje ubrania i kiwnął głową. - Ujdzie w tłoku.
–
Kurwa, jaki ty jesteś protekcjonalny.
–
A ty masz taki niewyparzony język.
–
Czy to ci przeszkadza? - Uśmiechnęłam się na tę myśl.
Wyszczerzył zęby w uśmiechu i zamknął za mną drzwi. –
Ani trochę.
26
Czekałam, aż Noah zapali papierosa podczas jazdy. Zamiast tego wręczył mi plastikowy kubek wypełniony mrożoną kawą. –
Dzięki – powiedziałam lekko zaskoczona. Kawa wydawała się mieć idealną ilość mleka. Wzięłam łyk. I cukru. - Jak długo będziemy jechać? I dokąd jedziemy?
Noah zbliżył do ust swój kubek i pociągnął łyka. Mięśnie jego szczęki poruszyły się, gdy przełknął. Nie mogłam oderwać wzroku. –
Najpierw wstąpimy zobaczyć się z przyjacielem – powiedział.
Przyjaciel. To nie brzmiało groźnie, naprawdę, więc próbowałam nie popadać w paranoję. Ale część mnie zastanawiała się, czy on mnie nie nabiera. Czy nie stanie się coś gorszego, niż plan Anny. Przełknęłam głośno. Noah przełączył iPoda jedną ręką, drugą trzymając kierownicę. –
Alleluja – powiedziałam, uśmiechając się.
–
Co?
–
Piosenka. Uwielbiam ten cover.
–
Naprawdę? - Noah wyglądał na mocno zaskoczonego. - Myślałem, że lubisz coś innego.
–
Och? A co lubię?
–
Założyłem, że jesteś skrytą fanką popu.
–
Pocałuj mnie w dupę.
–
Skoro muszę.
Piosenka się skończyła i nastąpił jakiś klasyczny kawałek. Sięgnęłam do iPoda. –
Mogę? - Noah potrząsnął głową przesadnie zawiedziony, ale machnął ręką, pozwalając mi. Uspokój się. Nie zamierzałam tego zmieniać, chciałam tylko zobaczyć.
Przejrzałam jego muzykę. Noah miał świetny gust, ale dość monotonny. Ja lubiłam bardziej różnorodną muzykę. Uśmiechnęłam się z satysfakcją. Noah uniósł brew. –
Z czego się tak szczerzysz?
–
Mój gust jest bardziej urozmaicony niż twój.
–
Nie możliwe. Jesteś Amerykanką – powiedział. - A jeśli to prawda, to tylko dlatego, że lubujesz się w jakimś gównie.
–
Jak to możliwe, że ty w ogóle masz przyjaciół, Noah?
–
Codziennie zadaję sobie to pytanie. - Nieustannie gryzł plastikową słomkę.
–
No powiedz, tak szczerze. Mój dociekliwy umysł chce wiedzieć.
Noah zmarszczył brwi, ale ciągle patrzył przed siebie. –
Myślę, że ich nie mam.
–
Prawie mnie nabrałeś.
–
To nie byłoby trudne.
To zabolało. –
Idź do diabła – powiedziałam cicho.
–
Już tam jestem – Noah odpowiedział spokojnie. Wyjął słomkę z ust i rzucił ją na podłogę.
–
Więc czemu robisz to wszystko? - zapytałam bezbarwnym głosem, ale nieprzyjemny obraz pojawił się w moi umyśle. Wieczór w czasie balu maturalnego, a ja pokryta świńską krwią.
–
Chcę ci coś pokazać.
Odwróciłam się i wyjrzałam przez okno. Nigdy nie wiedziałam, czego spodziewać się po Noah. Każdego dnia był inny. Cholera, on się zmieniał z minuty na minutę. Widziałam sieć wiaduktów obok nas i nad nami. Ciężkie betonowe monstra były jedynymi elementami scenerii na tym odcinku drogi I-95. Jechaliśmy na południe, a przez większość drogi Noah i ja nie rozmawialiśmy. W którymś momencie po obu stronach autostrady, w środku miejskiego krajobrazu, pojawił się ocean. Autostrada zwęziła się z czterech pasów do dwóch, a przed nami pojawił się stromy, wysoki most. Bardzo stromy. Bardzo wysoki. Zatrzymaliśmy się za rojem świateł hamulcowych na wiadukcie przed nami. Ścisnęło mnie w gardle. Złapałam się siedzenia zabandażowaną ręką, która zabolała mnie piekielnie. Próbowałam nie patrzeć wprzód ani na boki, gdzie turkusowa woda i horyzont Miami zlewały się w jedno. Noah położył swoją dłoń na mojej. Delikatnie. Ledwo jej dotykając. Ale poczułam to. Przekrzywiłam głowę, by na niego spojrzeć. Uśmiechał się kącikiem ust, patrząc przed siebie. To było zaraźliwe. Również się uśmiechnęłam. W odpowiedzi Noah umieścił swoje palce pomiędzy moimi zabandażowanymi, które ciągle spoczywały na siedzeniu. Byłam zbyt zaabsorbowana jego ręka na mojej, by poczuć ból. –
Boisz się czegoś? - zapytałam.
Jego uśmiech się powiększył. Pokiwał głową. –
No i? - naciskałam. - Ja pokazałam ci swój...
–
Boję się falsyfikatów.
Odwróciłam się. Nawet nie potrafił się odwzajemnić. Żadne z nas nie mówiło nic przez minutę. Ale potem... –
Boję się, że stanę się sztuczny. Pusty – powiedział bezbarwnym tonem.
Puścił moje palce, ale jego dłoń przez chwilę pozostała na mojej. Moja mała dłoń całkowicie mieściła się w jego. Bez namysłu uwolniłam rękę i na powrót złączyłam nasze palce. I wtedy zauważyłam, co zrobiłam. Moje serce zaczęło galopować. Przyglądałam się twarzy Noah, szukając czegoś. Znaku, może. Szczerze, nawet nie wiedziałam, czego szukałam. Ale nic tam nie było. Wyraz jego twarzy był łagodny, czoło niezmarszczone. Pustka. Ale nasze palce ciągle były złączone. Nie wiedziałam, czy moje przytrzymywały siłą jego, a może jego tylko tam spoczywały, a może... –
Że niczego nie będę chciał. Nic nie będę mógł zrobić. O nic nie będę dbał. Mimo wszystko będę tylko oszustem. Aktorem we własnym życiu.
Jego nagłe wyznanie powaliło mnie. Nie wiedziałam, co powiedzieć, więc nie powiedziałam nic.
Uwolnił rękę i wskazał na ogromną złotą kopułę. –
To Miami Seaquarium.
Ciągle nic. Wolną ręką pogrzebał w kieszeni. Wyciągnął paczkę papierosów i zapalił jednego, wydmuchując dym przez nos. –
Powinniśmy iść...
Chciał już odwieźć mnie do domu. O dziwo, nie chciałam iść. –
Noah...
–
Do Seaquarium. Mają tam orkę.
–
Okay...
–
Ma na imię Lolita.
–
To...
–
Pokręcone?
–
Tak.
–
Wiem.
Witam ponownie niezręczną ciszę. Zjechaliśmy z autostrady, w przeciwnym kierunku do Seaquarium. Ulica prowadziła do dzielnicy brzoskwiniowych, żółtych, pomarańczowych i różowych stiukowych pudełek - domków - z kratami w oknach. Wszystko było po hiszpańsku; każdy znak, każdy szyld. Gdy się tak rozglądałam, czułam, że Noah czekał, aż coś powiem. Więc powiedziałam. –
Więc, ee..., widziałeś... Lolitę? - zapytałam. Chciałam walnąć się w twarz.
–
Boże, nie.
–
Więc skąd o niej wiesz?
Przeczesał palcami włosy, a kilka błyszczących w słońcu kosmyków wpadło mu do oczu. –
Moja mama walczy o prawa zwierząt.
–
Racja, tak robią weterynarze.
–
Nie, nawet wcześniej. Została weterynarzem właśnie z tego powodu. I tu chodzi o coś więcej.
Zmarszczyłam brwi. –
Już bardziej niejasny być nie możesz.
–
Cóż, szczerze mówiąc, nie wiem, jak to wyjaśnić.
–
To coś jak fundacja Animal Rescue? - Zastanawiałam się, czy mama Noah uśpiła kiedyś jakiego człowieka znęcającego się nad psem, jak tego od Mabel.
–
Mniej więcej, ale to nie do końca tak, jak myślisz.
Ha. –
Czyli o co chodzi?
–
Słyszałaś kiedyś o Animal Liberation Front?
–
To nie ci, co wypuścili wszystkie małpy z klatek i rozprzestrzenili wirusa, który zmieniał ludzi w zombie...?
–
To chyba z filmu.
–
Racja.
–
Ale mniej więcej o to właśnie chodzi.
Wyobraziłam sobie dr. Shaw w kominiarce uwalniającą króliki doświadczalne. –
Lubię twoją mamę.
Noah uśmiechnął się delikatnie. –
Przestała tak zaciekle walczyć o prawa zwierząt po tym, jak wyszła za mojego tatę. Prawo tego wymagało - powiedział ze sztuczną powagą. - Ale ciągle przekazuje pieniądze na rzecz tych grup. Gdy się tu przeprowadziliśmy, była rozdrażniona sprawą Lolity, więc ona i kilka innych fundatorów próbowali zebrać pieniądze i zdobyć większy zbiornik.
–
Co się stało? - zapytałam, gdy Noah długo zaciągał się papierosem.
–
Dranie ciągle zwiększali cenę i nie było gwarancji, że zbudują ten zbiornik – powiedział, wydychając dym przez nos. - W każdym bądź razie, przez mojego tatę, teraz daje tylko pieniądze. Widziałem koperty, które przychodziły.
Noah ostro skręcił w lewo. Spojrzałam w rozmyśleniu za okno. Nie zwracałam wcześniej uwagi na otoczenie – cóż, siedziałam centymetry od Noah – ale teraz zauważyłam, że północna Kuba zmieniła się w East Hampton. Światło słoneczne przebijało się przez liście ogromnych drzew, które rosły po obu stronach ulicy, rzucając plamy na nasze ręce i twarze przez przednią szybę i dach. Domy były obrazem przepychu; każdy bardziej ostentacyjny i absurdalny od poprzedniego. Nie wyglądały podobnie. Jedyną rzeczą, która łączyła nowoczesne, szklane domy po jednej stronie ulicy i dostojne, wiktoriańskie budynki po drugiej, była wielkość. To były pałace. –
Noah? - zapytałam powoli.
–
Tak?
–
Gdzie jedziemy?
–
Nie powiem ci.
–
A kim jest twój przyjaciel?
–
Nie martw się, polubisz ją – odezwał się po chwili.
Spojrzałam w dół na moje poszarpane dżinsy i znoszone trampki. –
Czuję się śmiesznie w tym stroju jak na niedzielne popołudnie w tej okolicy. Tylko mówię.
–
Nie będzie jej to przeszkadzało – powiedział i przeczesał palcami włosy. - Wyglądasz idealnie.
27
Rzędy palm wyrastały po obu stronach wąskiej uliczki. Przez szpary pomiędzy kolejnymi domami można było zobaczyć ocean. Gdy dojechaliśmy do końca ulicy, ogromna, automatyczna, żelazna brama otworzyła się przed nami. Kamera była skierowana na wejście. Ten dzień stawał się coraz dziwniejszy. –
Eee... czym dokładnie ta twoja przyjaciółka się zajmuje?
–
Niczym, właściwie.
–
To ma sens. Nie trzeba pracować, jeśli można pozwolić sobie na takie życie.
–
Pewnie nie.
Minęliśmy ogromną, pluskającą fontannę pośrodku posiadłości; umięśniony, prawie nagi Grek obejmował w talii dziewczynę, która dosięgała nieba. Jej ręce były jak gałęzie, z których wylewała się złota woda, pełna słonecznego blasku. Noah dojechał do samego wejścia, gdzie czekał mężczyzna w garniturze. –
Dzień dobry, panie Shaw – powiedział mężczyzna, kiwając głową w kierunku Noah, po czym podszedł do samochodu, by otworzyć dla mnie drzwi.
–
Dzień dobry, Albercie. Ja się tym zajmę.
Noah obszedł samochód i otworzył drzwi. Zmrużyłam oczy, ale unikał mojego wzroku. –
Musisz często tu bywać – powiedziałam ostrożnie.
–
O tak.
Albert otworzył dla nas frontowe drzwi i weszliśmy do środka. Krajobraz, fontanna, podjazd, brama... To wszystko było ekstrawaganckie. I nic, zupełnie nic nie mogło mnie przygotować na wnętrze tego pałacu. Po każdej stronie łuki i kolumny prowadziły na balkony. Moje trampki skrzypiały na nieskazitelnej marmurowej podłodze. Na wewnętrznym dziedzińcu również stała grecka fontanna, z trzema kobietami niosącymi dzbanki z wodą. Ogromna przestrzeń tego miejsca była oszałamiająca. –
To nie możliwe, żeby ktoś tu mieszkał – powiedziałam do siebie.
Noah mnie usłyszał. –
Dlaczego?
–
Bo to nie jest dom. To jest jak... dekoracja. Do jakiegoś filmu o mafii. Albo do jakiegoś łzawego ślubu. Albo... do Annie.
Noah przekrzywił głowę. –
Złośliwa, ale trafna analiza. Jednakże, obawiam się, że ludzie tu mieszkają.
Ostrożnie poszedł na koniec dziedzińca i skręcił w lewo. Podążałam za nim do równie przestronnego korytarza z szeroko otwartymi oczami, ogromnie zdumiona. Nie zauważyłam małej, czarnej smugi futra, która zmierzała z moim kierunku, dopóki nie znalazła się kilka metrów ode mnie. Noah uniósł psa w powietrze, zanim się do mnie zbliżył. –
Ty mała suko – powiedział Noah do ujadającego psa. - Zachowuj się.
Uniosłam brew w zdziwieniu. –
Mara, poznaj Ruby.
Wijąca się masa futra wyrywała się w stronę mojego gardła, ale Noah ją cofnął. Spłaszczony pyszczek mopsa idealnie pasował do odgłosów jej furii. To było niepokojące i komiczne zarazem. –
Jest... czarująca – powiedziałam.
–
Noah? - Odwróciłam się, by zobaczyć mamę Noah stojącą jakieś 6 metrów od nas, na boso i w nienagannej białej piżamie. - Myślałam, że cię dzisiaj nie będzie – powiedziała.
Że go dzisiaj nie będzie? –
Idiota ze mnie, zostawiłem tu klucze.
Zostawił klucze... tutaj. Wtedy po raz pierwszy zobaczyłam płowego psa, próbującego ukryć się za nogami dr. Shaw. –
Czy to...? - Spoglądałam na Noah i na psa. Na twarzy Noah zagościł uśmiech.
–
Mabel! - zawołał głośno.
Zaskomlała i cofnęła się jeszcze bardziej za długą piżamę dr. Shaw. –
No chodź tu, piękna.
Znowu zaskomlała. Ciągle patrząc na psa, Noah zapytał: –
Mamo, pamiętasz Marę? - Kiwnął głową w moim kierunku, zbliżając się do psa, próbując ją przywołać.
–
Pamiętam – powiedziała z uśmiechem. - Jak się masz?
–
Dobrze – odpowiedziałam, ale byłam zbyt zabsorbowana odgrywającą się przede mną sceną, by naprawdę się skupić. Złośliwy mops. Strach Mabel. Fakt, że Noah tu mieszkał. Tutaj.
Podszedł do swojej mamy i schylił się, by pogłaskać Mabel. Ciągle trzymał Ruby, która nie przestawała się wierzgać. Mabel uderzała ogonem o nogi dr.Shaw. To niesamowite, jak dobrze wyglądała zaledwie po tygodniu. Jej kręgosłup i kości biodrowe ciągle były widoczne, ale już zaczęła się zaokrąglać. Jej kark wyglądał o niebo lepiej. Wspaniale. –
Weźmiesz ją? - Podał małego psa matce, która zaraz go przejęła. - Skoro musiałem się wrócić, pomyślałem, że Mara i Mabel powinny się spotkać.
Mabel nie chciała być częścią tego planu, a dr. Shaw chyba o tym wiedziała. –
Może lepiej wezmę je obie na górę podczas gdy wy...
–
To furia Ruby denerwuje ją. Po prostu ją weź, poradzimy sobie.
Noah przyklęknął, by pogłaskać Mabel. Dr. Shaw wzruszyła ramionami. –
Miło było cię znowu widzieć, Mara.
–
Panią również – odparłam cicho, gdy odchodziła.
Noah podniósł Mabel, zanim ta zdążyłaby uciec z dr. Shaw. Nogi psa poruszały się, jakby biegł po niewidzialnej bieżni. Przypomniał mi się czarny, syczący kot. –
Straszysz ją. - powiedział wtedy Joseph.
Mabel też się bała. Mnie.
Oddech ugrzązł mi w gardle. To szaleństwo. Dlaczego miałaby się mnie bać? Popadałam w paranoję. Coś innego musiało ją przestraszyć. Miałam nadzieję, że nie było słychać bólu w moim głosie, gdy przemówiłam. –
Może twoja mama ma rację, Noah.
–
Nic jej nie jest. Ruby ją przestraszyła.
Białka jej oczu była bardzo widoczne, gdy Noah niósł ją w moim kierunku. Spojrzał na mnie zdezorientowany. –
Co ty robiłaś, kąpałaś się z moczu lamparta, zanim wyszłaś z domu?
–
Tak, mocz lamparta. Nigdy nie wychodzę bez z tego z domu.
Mabel zawodziła i skomlała, sztywna w jego ramionach. –
No dobra – powiedział w końcu. - Misja przerwana. - Położył Mabel na podłodze i patrzył, jak ucieka z korytarza, jej pazury skrobały o marmurową posadzkę. - Pewnie cię nie pamięta. powiedział, patrząc jak ucieka.
Spuściłam wzrok. –
Jestem pewna, że to dlatego. - Nie chciałam, by widział mój niepokój.
–
Cóż – powiedział w końcu. Zakołysał się na piętach i spojrzał na mnie.
Z trudem udało mi się nie zarumienić pod jego spojrzeniem. –
No cóż. - Czas zmienić temat – Jesteś kłamliwym kłamcą, który kłamie.
–
Naprawdę?
Rozejrzałam się dookoła na wysokie sufity i rozległe balkony. –
Zrobiłeś z tego wielki sekret.
–
Nie, nie zrobiłem. Nigdy nie pytałaś.
–
Jak niby miałam to odgadnąć? Ubierasz się jak włóczęga.
W tym momencie Noah uśmiechnął się drwiąco. –
Nie słyszałaś, że nie ocenia się książki po okładce?
–
Gdybym wiedziała, że to Dzień Banalnych Przysłów, zostałaby w domu. - Potarłam czoło i potrząsnęłam głową. - Nie wierzę, że nic mi nie powiedziałeś.
–
A co miałem powiedzieć? - Noah spojrzał mi wyzywająco w oczy.
–
Och, nie wiem. Może: Mara, lepiej nałóż jakiś makijaż i szpilki, bo zabieram cię do mojego rodzinnego pałacu w Miami Beach w niedzielę. Coś w tym stylu.
Noah przeciągnął się, łącząc palce i unosząc ramiona nad głowę. Jego koszulka uniosła się, ukazując fragment brzucha i bokserki tuż ponad spodniami, które wisiały nisko na biodrach. Dobrze zagrane. –
Po pierwsze, nie potrzebujesz makijażu – powiedział, a ja wywróciłam oczami. - Po drugie, nie wytrzymałabyś godziny w szpilkach tam, gdzie się wybieramy. A mówiąc o tym, muszę zabrać klucze.
–
Ach, tak, tajemnicze klucze.
–
Masz zamiar wypominać mi to cały dzień? Myślałem, że robimy postępy.
–
Przepraszam. Jestem tylko odrobinę zaniepokojona atakiem mopsa, wystraszoną Mabel. O, i faktem, że mieszkasz w Taj Mahal.
–
Bzdura. Taj Mahal ma tylko siedemnaście metrów kwadratowych. Ten dom ma dwa tysiące.
Spojrzałam na niego obojętnie. –
Żartowałem – powiedział.
Nadal patrzyłam na niego obojętnie. –
Dobra, nie żartowałem. Możemy już iść?
–
Najpierw ty, mój książę – odezwałam się.
Noah westchnął przesadnie i zaczął iść schodami z misternie rzeźbionymi poręczami. Podążałam za nim i bez wstydu podziwiałam ten widok. Dżinsy leżały luźno na jego biodrach, bardzo nisko. Gdy już się wspięliśmy na górę, Noah poszedł korytarzem w lewo. Pluszowe orientalne dywany wyciszały nasze kroki. Przyglądałam się po drodze olejnym obrazom, które wisiały na ścianach. W końcu Noah zatrzymał się naprzeciwko błyszczących, drewnianych drzwi. Chciał je otworzyć, ale usłyszeliśmy trzaśnięcie drzwiami za nami i odwróciliśmy się. –
Noah? - zapytał zaspany głos. Kobiecy głos.
–
Hej, Katie.
Była absolutnie oszałamiająca, nawet ze śladami odciśniętej na twarzy poduszki. Wyglądała, jakby była z innego świata w koszulce i szortach, tak samo jak w kostiumie wróżki. Bez kostiumu i pulsującego światła w klubie było jasne, że ona i Noah dzielili to samo pozaziemskie piękno. Jej włosy były w tym samym kasztanowym kolorze, co jego, tylko dłuższe. Końcówki sięgały piersi. Jej niebieskie oczy rozszerzyły się w zaskoczeniu, gdy mnie zobaczyła. –
Nie wiedziałam, że masz towarzystwo – powiedziała do Noah, tłumiąc uśmiech.
Tylko na nią spojrzał i odwrócił się do mnie. –
Mara, to moja siostra, Katie.
–
Kate – poprawiła go, rzucając mi znaczące spojrzenie. - Dzień dobry.
Tylko skinęłam głową, bo nie mogłam zdobyć się na nic więcej. W tym momencie zuchwała blond cheerleaderka robiła gwiazdy w mojej głowie. Jego siostra. Jego siostra! –
Już prawie południe – powiedział Noah.
Katie wzruszyła ramionami i ziewnęła. –
Cóż, było miło cię poznać, Mara – rzuciła i mrugnęła do mnie, zanim zeszła schodami na dół.
–
Ciebie też. - Udało mi się złapać oddech. Moje serce waliło mi w piersi.
Noah otwierał dla mnie drzwi przez całą drogę, a ja próbowałam się pozbierać. To nic nie zmieniało. Kompletnie nic. Noah Shaw ciągle był męską dziwką, ciągle był dupkiem i ciągle nie był w moim typie. To była moja wewnętrzna mantra, którą bezustannie odtwarzałam w głowie, dopóki Noah nie pochylił głowy i nie powiedział: –
Wchodzisz?
Tak. Tak.
28
Pokój Noah był zachwycający. Niskie, nowoczesne łóżko na platformie zdominowało środek pokoju, ale poza nim nie było tu dużo mebli. Oprócz niego znajdowało się tu biurko, które było wciśnięte w alkowę. Nie było tu plakatów. Nie było ubrań. Tylko gitara oparta o łóżko. I książki. Rzędy książek poustawianych na wbudowanych w ścianę pułkach od podłogi do sufitu. Słońce wpadało tu przez ogromne okno, które wychodziło na Zatokę Biscayne. Nigdy wcześniej nie próbowałam sobie wyobrazić, jak wyglądałby pokój Noah, ale też nigdy nie wpadłabym na to. Był piękny, na pewno. Ale był taki... pusty. Bezosobowy. Okrążyłam pokój, dotykając palcami grzbietów książek. –
Witaj w prywatnej kolekcji Noah Shaw – powiedział. Popatrzyłam na wszystkie te tytuły.
–
Nie mogłeś przeczytać tego wszystkiego.
–
Jeszcze nie.
–
A więc to tylko marnotrawstwo, strata czasu.
–
Słucham? - Słyszałam rozbawienie w jego głosie.
–
To próżność – powiedziałam, nie patrząc na niego. - Tak naprawdę ich nie czytasz, są tu tylko po to, by zaimponować twoim... gościom.
–
Jesteś podłą dziewczyną, Maro Dyer – stwierdził i stanął na środku pokoju. Poczułam jego wzrok na sobie i podobało mi się to.
–
A mylę się? - zapytałam.
–
Mylisz się.
–
No dobra – oznajmiłam i wyciągnęłam przypadkową książkę z półki. - Maurice, E.M. Forster. O czym to jest?
Noah opowiedział o homoseksualnym protagoniście, który uczęszczał na Cambridge w poprzednim stuleciu w Brytanii. Nie wierzyłam mu, ale też nie czytałam tej książki, więc poszłam dalej. –
Portret artysty z czasów młodości.
Noah położył się na brzuchu na łóżku i udawał znudzenie, opisując kolejna historię. Śledziłam wzrokiem jego długą sylwetkę i aż zaświerzbiły mnie stopy. Chciałam tam podejść i dołączyć do niego. Zamiast tego wyciągnęłam kolejna książkę na oślep. –
Ulysses – zawołałam.
Noah potrząsnął głową i schował twarz w poduszkach. Usatysfakcjonowana uśmiechnęłam się do siebie i odłożyłam książkę na półkę, po czym wyciągnęłam kolejną. Nie było obwoluty, więc przeczytałam tytuł z okładki. –
Radość z... cholera. - Przeczytałam cały tytuł tej grubej książki w myślach i poczułam, że się czerwienię.
Noah przewrócił się na bok i powiedział ze sztuczną powagą: –
Nigdy nie czytałem Radości z cholery. Brzmi obrzydliwie. - Zaczerwieniłam się jeszcze bardziej. - Jednakże czytałem Radość z seksu* – kontynuował, uśmiechając się szelmowsko. -
* The Joy of Sex - A Gourmet Guide to Lovemaking – Znakomity przewodnik po sztuce uprawiania miłości
Znaczy, ostatnio jej nie czytałem, ale jest to klasyka, do której można wrócić ponownie... i ponownie. –
Przestała podobać mi się ta gra – powiedziałam i odłożyłam książkę.
Noah sięgnął do podłogi przy łóżku, blisko gitary opartej o futerał, który był obklejony naklejkami. Wyciągnął klucze. –
Teraz możemy iść. Możesz tu wrócić później i pokonać mnie w tych zawodach – oznajmił, ciągle się uśmiechając. - Jesteś głodna?
Właściwie to byłam, więc skinęłam głową. Noah podszedł do dobrze ukrytego interkomu i nacisnął przycisk. –
Jeśli każesz jakiejś służącej przynieść jedzenie, wychodzę.
–
Upewniałem się tylko, czy Albert nie przeniósł samochodu.
–
A, racja. Albert, lokaj.
–
Właściwie to kamerdyner.
–
Nie poprawiasz swojej sytuacji.
Noah zignorował mnie i spojrzał na zegarek przy łóżku. –
Naprawdę już powinniśmy tam być. Muszę mieć czas, żeby zdobyć kompletne wyposażenie. Ale po drodze możemy wstąpić do Mireyi.
–
Kolejna przyjaciółka?
–
Restauracja. Kubańska. Najlepsza.
Gdy doszliśmy do samochodu, Albert uśmiechnął się, widząc jak Noah otwiera dla mnie drzwi. Gdy pałac zniknął nam z oczu, zebrałam się na odwagę, by zadać Noah pytanie, które nurtowało mnie, odkąd dowiedziałam się o dobytku. Finansowym. –
Więc kim wy ludzie jesteście? - zapytałam.
–
My ludzie? - Założył okulary przeciwsłoneczne.
–
Jakiś ty bystry. Twoja rodzina. Rzekomo mieszkają tu gwiazdy koszykówki i byłe gwiazdy popu.
–
Mój ojciec ma firmę.
–
Okay – powiedziałam przeciągle. - Jaką firmę?
–
Biotechnologiczną.
–
To gdzie jest Daddy Warbucks teraz?
Twarz Noah zrobiła się nagle pusta. Ciekawe. –
Nie wiem, nie obchodzi mnie to – powiedział beztrosko. Patrzył przed siebie. - Nie jesteśmy ze sobą... blisko – dodał.
–
Najwyraźniej nie. - Czekałam aż to rozwinie, ale nasunął z powrotem okulary, chowając oczy. Czas zmienić temat. - Dlaczego twoja mama nie ma brytyjskiego akcentu?
–
Nie ma angielskiego* akcentu, bo jest Amerykanką.
–
O Boże, naprawdę? - zadrwiłam. Zobaczyłam, że się uśmiecha.
–
Jest z Massachusetts. I nie jest moją biologiczną mamą. - Spojrzał na mnie kątem oka, oceniając
* Akcent brytyjski i angielski tak naprawdę to nie to samo, w Brytanii jest pełno odmian tego języka, w Ameryce przyjęło się, że każdy bardziej wytwornie, dostojnie brzmiący akcent angielskiego jest british.
moją reakcję. Nie dałam nic po sobie poznać. Nie wiedziałam wiele o nim, poza plotkami na temat jego pozaszkolnych zajęć. Wtedy właśnie zauważyłam, że chciałam go poznać. Nie wiedziałam, czego się spodziewać, gdy przyjechał po mnie tego ranka, i szczerze, ciągle nie wiedziałam. Ale przestałam o tym myśleć jak o nikczemnym spisku. Byłam ciekawa. –
Moja mama zmarła, gdy miałem pięć lat, a Katie prawie cztery.
Ta wiadomość wyrwała mnie z zamyślenia. Poczułam się jak idiotka. Wybrałam nie jeden, ale dwa niezręczne tematy. –
Przykro mi – powiedziałam, zabrzmiało to trochę żałośnie.
–
Dzięki – odparł, patrząc na jasną drogę przed nami. - To było dawno temu i tak naprawdę jej nie pamiętam – dodał, ale zesztywniał. Nie mówił nic przez minutę i zaczęłam się zastanawiać, czy ja powinnam coś powiedzieć. Ale przypomniałam sobie, jak wszyscy mówili, że im przykro z powodu śmierci Rachel i jak bardzo chciałam to usłyszeć.
Więc nic nie powiedziałam. Noah zaskoczył mnie, gdy kontynuował. –
Zanim zmarła moja mama, ona, tata i Ruth – wskazał palcem na dom – byli ze sobą blisko. Ruth spędziła liceum w Anglii i tak właśnie się poznali i zostali przyjaciółmi w Cambridge, siejąc spustoszenie i organizując protesty.
Uniosłam brwi w zdziwieniu. –
Ruth powiedziała, że moja mama była najbardziej... entuzjastyczna. Przywiązywała się łańcuchami do drzew i włamywała się do laboratorium na uniwersytecie i uwalniała zwierzęta – powiedział i włożył papierosa do ust. - Ich trójka robiła to wszystko razem, co jest nie do pojęcia, znając mojego ojca. Jakoś przekonał moją mamę do wyjścia za niego. - Papieros zwisał z jego ust, gdy mówił. Nie mogłam oderwać od niego wzroku. - Pobrali się, gdy byli jeszcze w collegu. To jakiś ostateczny akt buntu czy coś. - Zapalił papierosa, otworzył okno i zaciągnął się. Jego twarz nie wyrażała żadnych emocji, gdy mówił.
–
Moi dziadkowie nie pochwalali tego. Oni zawsze byli bogaci, nie przepadali za moją mamą od samego początku i uważali, że mój ojciec rujnuje ich wizerunek. I tak dalej, i tak dalej. Ale pobrali się, mimo wszystko. Moja macocha wróciła do Ameryki, by studiować weterynarię, a moi rodzice wiedli życie jak z bajki przez pewien czas. Potem mieli dzieci i moi dziadkowie byli szczęśliwi. Katie i ja byliśmy ze sobą bardzo zżyci. Myśleli, że mama pójdzie na macierzyńskie i przestanie uczestniczyć w protestach. - Noah strząsnął popiół z papierosa za okno. - Ale moja mama nigdy nie przestała. Brała nas ze sobą, gdziekolwiek szła. Aż umarła. Została zadźgana.
O mój Boże. –
Na proteście.
Jezu. –
Zmusiła ojca, by tamtego dnia został z Katie w domu, ale mnie wzięła ze sobą. Kilka dni wcześniej skończyłem pięć lat, ale nie pamiętam tego. Jej też tak naprawdę nie pamiętam. Mój ojciec nawet nie wypowiada na głos jej imienia i wścieka się, jeśli ktoś inny to zrobi – powiedział bez emocji.
Odjęło mi mowę. Mama Noah zmarła – została zabita – on był wtedy przy niej. Noah wydmuchał nosem dym, który zafalował wokół niego, zanim ulotnił się przez okno. To był piękny dzień, z błękitnym bezchmurnym niebem. Jak dla mnie mógłby rozpętać się huragan. W jednej chwili Noah stał się dla mnie kimś zupełnie innym. Byłam wstrząśnięta. –
Ruth wróciła do Anglii, gdy dowiedziała się o mojej mamie. Dawno temu powiedziała mi, że po
śmierci mamy ojciec był nie do życia. Nie mógł się nami zajmować, nie mógł się zajmować samym sobą. Był dosłownie wrakiem człowieka – to było przed tym, jak zaprzedał swoją duszę akcjonariuszom. Ruth została i pobrali się, mimo że na nią nie zasługiwał, mimo że stał się kimś innym. A teraz jesteśmy jedną, wielką, szczęśliwą rodzinką. Nie mogłam odgadnąć wyrazu jego twarzy, bo schował się za okularami. Chciałam zobaczyć jego oczy. Czy ktokolwiek ze szkoły wiedział o jego matce? O nim? I wtedy spostrzegłam, że Noah nie wiedział, co mi się przydarzyło. Spojrzałam na kolana. Szarpałam krawędź rozdartych dżinsów. Jeśli teraz bym mu powiedziała, mogłoby to wyglądać, jakbym porównywała nasze tragedie. Jakbym myślała, że strata najlepszej przyjaciółki może równać się ze stratą rodzica. To nie prawda. Ale jeśli nie powiedziałabym nic, co by sobie pomyślał? –
To po prostu... - zaczęłam. - Nawet nie...
–
Dzięki – odpowiedział, przerywając mi chłodno. - Wszytko w porządku.
–
To nie jest w porządku.
–
Nie jest – potwierdził spokojnie. Noah zciągnął okulary, ale jego twarz ciągle była maską. - Są jednak korzyści z posiadania ojca, który jest właścicielem korporacji.
Stał się nonszalancki, więc ja też. –
Jak samochód na szesnaste urodziny?
Noah uśmiechnął się szelmowsko. –
Katie ma maserati.
Zamrugałam. –
Nie możliwe.
–
A jednak. Nawet nie może go legalnie prowadzić.
Uniosłam brwi. –
A co z twoim samochodem? Posiadanie tej marki to jakiś nastoletni bunt czy coś?
Noah uśmiechnął się lekko kącikiem ust. –
To smutne, prawda? - powiedział pogodnie, ale w jego wyrazie twarzy było coś nienaturalnego. Miał zmarszczone brwi, a ja tak bardzo chciałam sięgnąć i je wygładzić.
–
Wcale tak nie myślę – powiedziałam zamiast tego. - Myślę, że to odważne. Tyle rzeczy mógłbyś kupić za pieniądze. Ale nie robisz tego... To takie dobre, z moralnego punktu widzenia.
Noah udał przerażenie. –
Czy ty właśnie pochwaliłaś mnie za bycie moralnym?
–
Tak zrobiłam.
–
Tak niewiele o mnie wie – powiedział do siebie i pogłośnił muzykę w iPodzie.
–
Death Cab? - zapytałam. - Naprawdę?
–
Zaskoczona?
–
Nie myślałam, że ich lubisz.
–
Są jedyną współczesną kapelą, którą lubię.
–
Będę musiała poszerzyć twój gust muzyczny – odparłam.
–
Jeszcze za wcześnie na groźby – rzucił i skręcił w wąską uliczkę. Było tu pełno ludzi cieszących się pogodą. Noah zaparkował w momencie, gdy piosenka się skończyła. Pozwoliłam mu otworzyć dla mnie drzwi. Zaczynałam się do tego przyzwyczajać. Minęliśmy mały park, w
którym siedziała grupa staruszków grających w domino. Ogromny, kolorowy fresk widniał na jednej ścianie. Stoliki do gry znajdowały się w namiotach w paski. Nigdy wcześniej nie wiedziałam czegoś takiego. –
One nie mają żadnego znaczenia, wiesz? - Noah powiedział nagle.
–
Co nie ma znaczenia?
–
Pieniądze.
Rozejrzałam się dookoła. Większość sklepów wyglądała obskurnie. Na ulicy stały zaparkowane samochody. Jego samochód był tu najnowszym pojazdem. –
Myślę, że to stwierdzenie jest nieadekwatne do twojej sytuacji, bo ty masz pieniądze.
Noah zatrzymał się i powiedział, patrząc przed siebie: –
Daje nam pieniądze dla świętego spokoju. - Jego głos nabrał ostrości. - Żeby nie musiał spędzać z nami czasu. - I wtedy jego głos się rozpogodził. - Nic od niego nie mam, ale po skończeniu osiemnastu lat dostanę depozyt.
–
Nieźle. Kiedy to będzie? - zapytałam.
Noah znowu zaczął iść. –
21 grudnia.
–
Ominęły mnie twoje urodziny. - Z jakiegoś powodu zrobiło mi się smutno.
–
Rzeczywiście.
–
Co zrobisz z pieniędzmi, gdy je dostaniesz?
Noah posłał mi uśmiech. –
Zamienię na złote monety i będę w nich pływał. Ale najpierw – powiedział, biorąc moją rękę. zjedzmy lunch.
29
Moje ciało rozgrzało się pod dotykiem Noah, gdy weszliśmy do ruchliwej restauracji. Patrzyłam na niego z boku, kiedy rozmawiał z właścicielem. Jakimś cudem nie wyglądał już na osobę, którą spotkałam dwa tygodnie temu. Zależało mu, chociaż był sarkastyczny, odległy, poza zasięgiem. To sprawiało, że był prawdziwy. Zastanawiałam się, czy ktoś jeszcze wie, ale podobało mi się to uczucie, kiedy myślałam, że mogłam być jedyna. Zaprowadzono nas do stolika koło okna. Ale wtedy Noah ścisnął moją dłoń. Spojrzałam na niego. Kolory odeszły z jego twarzy. –
Noah? - Zacisnął powieki, a ja bez powodu poczułam strach. - Wszystko dobrze?
–
Daj mi chwilę – powiedział, nie otworzywszy oczu. Puścił moją dłoń. - Zaraz wrócę.
Noah cofnął się tą samą drogą, którą tutaj przyszliśmy, i wyszedł z restauracji. Nieco skołowana usiadłam na krześle i zajrzałam do menu. Chciało mi się pić, więc rozejrzałam się za kelnerem. Wtedy go zobaczyłam. Jude. Patrzył na mnie spod daszka czapki. W środku tłumu ludzi, czekając na miejsce. Zaczął iść w moją stronę. Zamknęłam oczy. On nie był prawdziwy. –
Jak to jest być najpiękniejszą dziewczyną w pomieszczeniu?
Podskoczyłam na dźwięk tego głosu z obcym akcentem. To nie był Noah. I na pewno nie Jude. Gdy otworzyłam oczy, ujrzałam chłopaka o jasnej skórze, blond włosach i piwnych oczach, który stał przy moim stoliku. Jego spojrzenie było dociekliwe. Był ładny. –
Masz coś przeciwko, jeśli do ciebie dołączę? - zapytał, gdy wsunął się na miejsce naprzeciwko mnie. Najwyraźniej nie oczekiwał ode mnie odpowiedzi.
Zmrużyłam oczy. –
Tak właściwie to przyszłam tu z kimś – odparłam. Gdzie był Noah?
–
Och? Z chłopakiem?
Zawahałam się zanim odpowiedziałam. –
Z przyjacielem.
Jego uśmiech poszerzył się. –
Jest idiotą.
–
Co?
–
To idiota, jeśli jest tylko przyjacielem. Ja chyba nie mógłbym być tylko twoim przyjacielem. Jestem Alain, przy okazji.
Parsknęłam. Kim ten facet był? –
Na szczęście, Alain – powiedziałam, specjalnie źle wymawiając jego imię. - To raczej nie będzie problemem.
–
Nie? Dlaczego?
–
Bo właśnie wychodzisz – Noah powiedział za mną. Odwróciłam się i spojrzałam w górę. Noah stał kilka centymetrów dalej, pochylając się nade mną lekko. Widać było napięcie w jego ramionach.
Alain wstał i poszperał w kieszeniach, po czym wyciągnął długopis. –
W razie gdyby znudzili ci się przyjaciele – powiedział, bazgrząc na serwetce. - Tu jest mój numer.
Przesunął ją w moją stronę po stole. Noah sięgnął ponad moim ramieniem i zabrał serwetkę. Alain zmrużył oczy. –
Ona sama może podejmować decyzje.
Noah przez chwilę stał nieruchomo, patrząc na niego. Potem rozluźnił się i w jego oczach zabłysło rozbawienie. –
Oczywiście, że może – oznajmił i spojrzał na mnie. - Więc?
Popatrzyłam na Alaina. –
To miejsce jest zajęte.
Alain uśmiechnął się. –
Właśnie widzę.
Noah odwrócił się do niego i powiedział coś po francusku. Widziałam, że Alain stał się niespokojny. –
Ciągle chcesz dołączyć? - Noah zapytał go, ale Alain już wychodził.
Noah wślizgnął się na puste miejsce i uśmiechnął. –
Turyści – podsumował, wzruszając leniwie ramionami.
Przyjrzałam mu się. Nie byłam zła. Czułam spokój. To wręcz nienormalne, biorąc pod uwagę mój stan po halucynacji. Cieszyłam się, że Noah już wrócił. Ale nie mogłam mu odpuścić tak łatwo. –
Co ty mu nagadałeś?
Noah wziął menu i zaczął je przeglądać. –
Wystarczająco.
To mi nie wystarczyło. –
Jeśli nie zamierzasz mi powiedzieć, to oddaj mi jego numer.
–
Powiedziałem mu, że jesteś w liceum – odparł, nie podnosząc nawet wzroku.
–
To wszystko? - Nie chciało mi się w to wierzyć.
Cień uśmiechu pojawił się na jego ustach. –
Mniej więcej. Wyglądasz dojrzalej jak na swój wiek, co nie zawsze jest dobre.
Uniosłam brwi w zdziwieniu. –
Co ty nie powiesz.
Noah uśmiechnął się i odłożył menu na stół. Zapatrzył się w okno. Był rozkojarzony. –
Coś nie tak?
Spojrzał na mnie. Jego uśmiech był wymuszony. –
Wszystko dobrze.
Nie uwierzyłam mu. Potem pojawił się kelner. Noah wyjął menu z moich rąk i oddał je kelnerowi, składając nasze zamówienie po hiszpańsku. Kelner wycofał się do kuchni. Posłałam mu ponure spojrzenie. –
Nawet na nic się nie zdecydowałam.
–
Zaufaj mi.
–
A mam inny wybór? - Uśmiechnął się przebiegle. Wzięłam głęboki oddech i wypuściłam go, żeby się uspokoić. - Znasz hiszpański i nawet francuski?
Jego odpowiedzią był powolny, arogancki uśmiech. O mało nie roztopiło się pode mą plastikowe krzesło. –
Znasz jeszcze inne języki? - zapytałam.
–
A o jakim poziomie płynności mówimy?
–
Bez znaczenia.
Kelner wrócił ze zmrożonymi szklankami i jakimiś ciemnymi butelkami. Rozlał płyn w kolorze karmelu do szklanek i odszedł. Noah wziął łyk, zanim odpowiedział. –
Niemiecki, hiszpański, duński, mandaryński i oczywiście francuski.
Imponujące. –
Powiedz coś po niemiecku – poprosiłam i upiłam trochę napoju. Był słodki i lekko pikantny. Nie wiedziałam, czy mi smakował.
–
Scheide.
Postanowiłam spróbować napoju drugi raz. –
Co to znaczy? - zapytałam i wzięłam łyka.
–
Pochwa.
Prawie się zakrztusiłam i zakryłam usta ręką. Gdy udało mi się uspokoić, powiedziałam: –
Cudownie. To wszystko, co umiesz powiedzieć?
–
Po niemiecku, duńsku i mandaryńsku, tak.
Pokręciłam głową. –
Dlaczego, Noah, wiesz jak powiedzieć pochwa w tylu językach?
–
Bo jestem Europejczykiem, a zatem jestem bardziej wykształcony niż ty– odpowiedział i upił trochę soku, próbując się nie śmiać. Zanim zdążyłam go walnąć, pojawił się kelner. Niósł koszyk z czymś, co wyglądało na chipsy bananowe z wściekle żółtym sosem.
–
Mariquitas – wyjaśnił Noah. - Spróbuj jednego, a podziękujesz mi.
Spróbowałam. I podziękowałam mu. Były kwaskowe, tylko lekko słodkie, a sos palił mój język od smaku czosnku. –
Boże, te są pyszne – westchnął Noah. - Są uzależniające.
Kelner wrócił i zastawił nasz stół jedzeniem. Nie mogłam niczego zidentyfikować, poza ryżem i fasolą. Najdziwniej wyglądał talerz z błyszczącymi, smażonymi plackami jakiegoś rodzaju i danie z warzyw w białym sosie i cebuli. Wskazałam na to. –
Yuca – wyjaśnił.
Wskazałam na placki. –
Smażone placki bananowe.
Wskazałam na płytką miskę wypełnioną jakimś gulaszem, ale wtedy Noah powiedział: –
Będziesz tak wskazywać, czy masz zamiar zacząć jeść?
–
Po prostu lubię wiedzieć, co kładę do buzi, zanim przełknę.
Noah uniósł jedną brew, a ja zapragnęłam wczołgać się do jakiejś dziury i umrzeć. Nie skomentował, co było szokujące. Zamiast tego zaczął wyjaśniać, co było czym i trzymał naczynia, bym z nich próbowała. Pękałam w szwach. Pojawił się kelner z rachunkiem, który położył przed Noah. Nie chciałam, by znowu robił coś za mnie, jak z numerem Alaina, więc wzięłam rachunek i pogrzebałam w torebce w poszukiwaniu pieniędzy. Noah spojrzał na mnie zaskoczony. –
Co ty robisz?
–
Płacę za swój lunch.
–
Nie rozumiem – stwierdził.
–
Jedzenie ma swoją cenę.
–
Błyskotliwe. Ale to nie wyjaśnia, dlaczego chcesz za nie zapłacić.
–
Bo jestem w stanie zapłacić za własny posiłek.
–
To tylko dziesięć dolarów.
–
Wierz lub nie, ale mam te dziesięć dolców.
–
A ja mam czarną American Express.
–
Noah...
–
Masz tutaj coś, tak przy okazji – powiedział, wskazując na szczękę.
Och, okropieństwo. –
Gdzie? Tutaj?
Złapałam serwetkę z podajnika i potarłam miejsce, gdzie powinna znajdować się jakaś resztka jedzenia. Noah potrząsnął głową, więc potarłam ponownie. –
Ciągle tam jest - powiedział. - Mogę? - wyciągnął serwetkę z podajnika i pochylił się nad stołem, by wytrzeć mi twarz jak jakiemuś umazanemu jedzeniem niemowlęciu. Niezdara. Zawstydzona zamknęłam oczy i poczekałam, by poczuć papier na skórze.
Zamiast tego poczułam jego palce na policzku. Przestałam oddychać i otworzyłam oczy. Potrząsnęłam głową. Żenujące. –
Dzięki – powiedziałam cicho. - Jestem kompletnie niecywilizowana.
–
To chyba będę musiał cię ucywilizować – stwierdził, a ja zauważyłam, że rachunek zniknął.
Jedno spojrzenie w jego stronę powiedziało mi, że go wziął. Przebiegłe. Zmrużyłam oczy. –
Wiesz, ostrzegano mnie przed tobą.
Uśmiechnął się szelmowsko, co kompletnie mnie rozbroiło, i powiedział: –
A jednak tu jesteś.
30
Pół godziny później Noah podjechał do wejścia Miami Beach Convention Center i zaparkował przy krawężniku. Na wymalowanych na asfalcie słowach NIE PARKOWAĆ. Spojrzałam na niego sceptycznie. –
Korzyść z bycia bogatym – wyjaśnił.
Noah wyciągnął z kieszeni kluczyki i podszedł do drzwi, jakby był właścicielem budynku. Cholera, może nawet był. W środku było ciemno jak w dupie u murzyna. Noah zapalił światła. Piękno sztuki odjęło mi mowę. Była wszędzie. Każda powierzchnia była czymś pokryta. Podłoga składała się z kawałków, geometrycznych wzorów namalowanych pod naszymi stopami. Wszędzie stały instalacje. Rzeźby, fotografie, wydruki. Po prostu wszystko i nic. –
O mój Boże.
–
Tak?
Uderzyłam go w ramię. –
Noah, co to jest?
–
Wystawa ufundowana przez członków rady nadzorczej mojej mamy – odpowiedział. Wystawiono tu dzieła dwóch tysięcy artystów, o ile się nie mylę.
–
Gdzie są wszyscy?
–
Otwarcie odbędzie się za pięć dni. Jesteśmy sami.
Zabrakło mi słów. Odwróciłam się do Noah. Szczęka mi opadła. Wyglądał na szaleńczo zadowolonego z siebie. –
To kolejna korzyść – powiedział i uśmiechnął się szeroko.
Szliśmy labiryntem eksponatów, co nie było łatwe. Nigdy czegoś podobnego nie widziałam. Nawet niektóre pokoje były sztuką samą w sobie. Ściany pokryte metalowymi zdobieniami albo gobeliny całkowicie zrobione na szydełku. Krążyłam wokół rzeźbionej instalacji. Był to las wysokich, abstrakcyjnych fragmentów. Wyglądały jak drzewa lub ludzie, zależy pod jakim kątem się patrzyło, zrobione z niklu i miedzi, górowały nade mną. Byłam zachwycona ogromem wysiłku, który autor musiał w to włożyć. Noah przyprowadził mnie tu. Wiedział, że mi się to spodoba. Zaaranżował cały ten dzień dla mnie. Chciałam do niego podbiec i dać mu najlepszy uścisk w jego życiu. –
Noah? - Mój głos odbił się echem o ściany.
Nie odpowiedział. Odwróciłam się. Nie było go tam. Zniknęło roztargnienie, które czułam, zastąpione narastającym strachem. Podeszłam do odległej ściany, szukając wyjścia. Nagle zauważyłam, że bolały mnie łydki i uda. Musiałam chodzić od dłuższego czasu. Bezmiar tej przestrzeni pochłaniał moje kroki. Ściana była ślepym zaułkiem. Musiałam wrócić tam, skąd przyszłam. Próbowałam przypomnieć sobie drogę. Gdy minęłam drzewa – a może to byli ludzie – poczułam, jak korpusy bez twarzy zwracają się w moim kierunku,
śledzą mnie. Patrzyłam przed siebie, nawet gdy ich kończyny chciały mnie chwycić. Ale one nie mogły mnie dosięgnąć. One się nie ruszały. To nie było prawdziwe. Byłam po prostu przestraszona i to nie działo się naprawdę. Gdy wrócę do domu, może nawet zacznę brać tabletki. Jeśli wrócę do domu. Uciekłam z metalowego lasu bez szwanku, oczywiście. Teraz otaczały mnie ogromne fotografie domów i budynków w różnym stopniu rozkładu. Zdjęcia rozciągały się od podłogi do sufitu. Miałam wrażenie jakbym szła obok prawdziwych domów. Bluszcz wspinał się po ceglanych ścianach, drzewa uginały się w stronę budynków, czasami nawet w całości je pochłaniając. Mogłam poczuć trawę na betonowej podłodze Convention Center. Na zdjęciach byli ludzie. Troje ludzi z plecakami, którzy wspinali się na ogrodzenie przy jednym budynku. Rachel. Claire. Jude. Zamrugałam. Nie, to nie oni. Nikt. Nie było ludzi na zdjęciu. Powietrze wokół mnie gęstniało. Przyspieszyłam kroku, w głowie mi huczało, bolały mnie stopy. Szybko minęłam fotografie i skręciłam za róg, by znaleźć wyjście. Ale gdy się obróciłam, ujrzałam kolejną fotografię. Tysiące cegieł i tony skruszonego betonu rozsiane na ziemi. To był obraz destrukcji, jakby tornado uderzyło w budynek. Jedyne, co zostało, to warstwy gruzu i mgliste poczucie, że ktoś był pod spodem. To był podniosły obraz. Każdy promyk słońca, który przedzierał się przez korony drzew, rozpraszał mrok na ziemi pokrytej śniegiem. I wtedy pył, cegły i belki zaczęły się poruszać. Ciemność nasunęła się na krańce mojego wzroku. Śnieg i słońce zostały zastąpione przez gnijące, poruszające się liście. Pył krążył w powietrzu wokół cegieł i belek. Nie mogłam oddychać, nic nie widziałam. Straciłam równowagę i upadłam. Gdy uderzyłam o podłogę, moje oczy rozszerzyły się z szoku spowodowanym siłą zderzenia. Ja już nie byłam w Convention Center. W ogóle nie byłam już w Miami. Stałam dokładnie obok szpitala, dokładnie obok Rachel, Claire i Jude'a.
31 Przed
Rachel trzymała mapę, którą ściągnęła z Internetu. Mapa pokazywała szczegółowy plan zakładu. Był ogromny, ale dało się go przejść, jeśli miało się wystarczająco czasu. Planowaliśmy wejść tam przez drzwi w piwnicy, przedostać się przez zamagazynowany obszar i wspiąć się na wyższy poziom, co doprowadziłoby nas do kuchni przemysłowej. Potem kolejne schody miały zaprowadzić nas do pokojów w skrzydle dla dzieci. Rachel i Claire były podekscytowane, gdy otwierały piwniczne drzwi, które wydały jęczące skrzypienie. Departament Policji w Laurelton przestał zabezpieczać to miejsce. Czasami policjanci rozglądali się tu pobieżnie. To właśnie pasowało Rachel. Nie mogła się doczekać, by zapisać nasze imiona na tablicy w pokoju jakiegoś pacjenta. Tego wymagało się od poszukiwaczy przygód – lub idiotów, na jedno wychodzi – którzy odważyli się spędzić noc w takim miejscu. Claire pierwsza zeszła po schodach. Światło z jej kamery rozpraszało ciemność piwnicy. Byłam przerażona, a emocje musiały być widoczne na mojej twarzy, bo Rachel uśmiechnęła się i ponownie przyrzekła, że wszystko będzie w porządku. Potem podążyła za Claire. Szłam za nimi do najniższego poziomu szpitala. Czułam palce Jude'a, które uczepiły się paska moich dżinsów. Wzdrygnęłam się. W piwnicy było pełno gruzu. Ze ścian poodpadały pokruszone cegły. Nagie, popękane żarówki wisiały pod sufitem. Wszędzie były dowody szczurzej obecności. Gdy szliśmy przez szczątki półek i regałów, latarki oświetliły kolumny pary, mgły czy czegoś podobnego. Bezskutecznie próbowałam to omijać. Na przeciwległej ścianie tej części piwnicy zobaczyliśmy niezniszczone schody z próchniejącą poręczą, które prowadziły spiralą do góry. Na pierwszym półpiętrze, tylko pięć stopni w górę, stało bujane, drewniane krzesło o wysokim oparciu. Było jak jakiś straszliwy wartownik, który blokował wejście na drugi etap schodów. Pstryk. Rozbłysła lampa w aparacie Rachel, gdy zrobiła zdjęcie. Zadrżałam w płaszczu. Zęby musiały mi dzwonić, bo usłyszałam prychnięcie Claire. –
O mój Boże, ona już wariuje, a nawet nie jesteśmy w pokojach zabiegowych.
Jude stanął w mojej obronie. –
Zostaw ją w spokoju, Claire. Tu jest zimno.
Zamknęła się. Rachel odsunęła krzesło z drogi. Odgłos szurania po podłoże przyprawił mnie o ból zębów. Wspięliśmy się na górę. Schody skrzypiały pod naszym ciężarem. Były bardzo strome. Wydawało mi się, że zaraz się rozwalą. Całą drogę wstrzymywałam oddech. Gdy doszliśmy na górę, o mało nie upadłam z ulgi. Staliśmy teraz w ogromnej spiżarni. Claire kopała po drodze śmieci i izolację, które miały już dekady. Ostrożnie stąpała po spróchniałej, drewnianej podłodze aż do kuchni przemysłowej i stołówki. Pstryk. Kolejne zdjęcie. Kręciło mi się w głowie, gdy podążałam za Rachel. Wyobraziłam sobie pielęgniarki o srogim wyrazie twarzy i ludzi stojących w kolejce po żałosną porcję papki, pacjentów z drgawkami ustawionych przy długiej ladzie od jednego końca pokoju do drugiego. Niesamowicie długi i okazały system z krążkiem linowym ogłosił nasze wejście do holu, który prowadził na pierwsze piętro. Tu właśnie znajdowały się pokoje pacjentów. Dźwignie, które kontrolowały system, były po prawej. Niezdarne ciężary balansowały za biurkami przy stanowisku pielęgniarek. Kable biegły aż do sufitu i potem na dół do holu. Prowadziły do każdego pokoju. Kumulowały się przy żelaznych drzwiach. Nie igraj z systemem dźwigowym, ostrzegała jedna ze stron internetowych. Dzieciak, który samotnie badał to miejsce, znalazł się po złej stronie. Jego ciało znaleziono sześć miesięcy później.
Oczywiście nie potrzebowałam żadnego ostrzeżenia. Mój tata nie raz mówił mi i moim braciom, jak niebezpieczne są stare budynki. Zanim przeniósł się na prawo kryminalne, pozwał właścicieli tej ziemi i radę miasta w imieniu rodziny chłopca i wygrałby. Miał na to pełno dowodów. Ale ława przysięgłych nie stanęła po stronie rodziny chłopca. Może myśleli, że to była wina dziecka, że nie powinien był tu przychodzić. Może myśleli, że miasto potrzebuje jakiegoś ostrzeżenia. Teraz mogłam tylko myśleć o dźwięku zamykanych drzwi i o tym, co człowiek musi wtedy czuć. Gdy słyszy skrzypiącą podłogę, głuche ściany, setki kilogramów żelaza odgradzające go od reszty jego życia. Jakie to musi być uczucie, gdy wiesz, że nikt po ciebie nie przyjdzie. Jakie to musi być uczucie, gdy umierasz z głodu. Zachwyt Claire i Rachel sięgnął szczytu, gdy minęliśmy kable i dźwignie. Pstryk. Lampa błyskowa rozświetliła przepastny korytarz. Jude i ja szliśmy razem za nimi pośrodku korytarza. Nie chciałam być za blisko pokojów pacjentów. Szliśmy powoli, promień latarki Jude'a tańczył po ścianach, gdy zbliżaliśmy się do nieprzeniknionej czarnej dziury, która stała otworem przed nami. Rachel i Claire zniknęły za rogiem, więc przyspieszyłam. Nie chciałam ich zgubić w tym labiryncie. Jude nagle się zatrzymał i delikatnie pociągnął mnie za pasek od spodni. Odwróciłam się. Uśmiechnął się. –
Wiesz, nie musimy za nimi iść.
–
Dzięki, ale widziałam wystarczająco dużo horrorów. Rozdzielenie nigdy dobrze się nie kończy.
Zaczęłam iść przed siebie, ale nie pozwolił mi. –
Serio, tu nie ma się czego bać. To tylko stary budynek.
Zanim zdążyłam odpowiedzieć, Jude złapał moją dłoń i pociągnął mnie w tył. Jego latarka oświetliła drzwi pokoju 213. –
Chodź – wyszeptał i wciągnął mnie do środka.
–
Idę – burknęłam.
Jude spojrzał na mnie z uniesionymi brwiami. –
Musisz przestać myśleć o tym miejscu.
Wzdrygnęłam się i cofnęłam o krok w tył. Moja stopa zahaczyła o coś i upadłam.
32
Spróbowałam otworzyć oczy. Były wilgotne i spuchnięte, świat wokół mnie był prawie czarny. Widziałam tylko fragmenty. Było mi bardzo ciepło i siedziałam w skulonej pozycji. –
Mara? - Noah zapytał.
Byłam tylko kilka centymetrów od jego twarzy. Moja głowa spoczywała na jego ramieniu, pomiędzy szyją a uchem. Niósł mnie. Nie byłam w zakładzie. Ani w Convention Center. –
Noah – wyszeptałam.
–
Jestem tu.
Umieścił mnie na fotelu pasażera i odgarnął kilka kosmyków z mojej twarzy, gdy pochylił się nade mną. Czułam jego dłoń na twarzy. –
Co się stało? - zapytałam, mimo że wiedziałam. Zemdlałam. Znowu miałam wspomnienie. A teraz się trzęsłam.
–
Zemdlałaś podczas wspaniałej randki. - Jego głos był pogodny, ale Noah wyraźnie był zaniepokojony.
–
Niski poziom cukru – skłamałam.
–
Krzyczałaś.
Przyłapana. Oparłam się na siedzeniu. –
Przepraszam – wyszeptałam. Naprawdę było mi przykro. Nie mogłam nawet pójść na randkę, nie rozpadając się na kawałki. Czułam się jak kretynka.
–
Nie musisz za nic przepraszać. Za nic.
Uśmiechnęłam się, ale był to sztuczny grymas. –
Przyznaj. To było dziwne.
Noah nic nie powiedział. –
Mogę to wytłumaczyć – powiedziałam, gdy już jasno myślałam. Mogłam mu to wytłumaczyć. Byłam mu to winna.
–
Nie musisz – powiedział cicho.
Roześmiałam się. –
Dzięki, ale wolę, żebyś nie myślał, że tak zazwyczaj reaguję na pokaz sztuki.
–
Wcale tak nie myślę.
Westchnęłam. –
Więc co myślisz? - zapytałam i zamknęłam oczy.
–
Nic nie myślę – powiedział równym głosem.
Noah był obojętny w stosunku do mojego przedstawienia. To nie miało sensu. Otworzyłam oczy i spojrzałam na niego. –
Nawet nie jesteś ciekawy?
To było lekko podejrzane. –
Nie. - Noah patrzył w przestrzeń, ciągle będąc na zewnątrz auta.
Nie lekko podejrzane. Bardzo podejrzane. –
Dlaczego nie?
Mój puls przyspieszył, gdy czekałam na jego odpowiedź. Nie wiedziałam, co mógł powiedzieć. –
Bo myślę, że wiem – powiedział i spojrzał na mnie. - Daniel.
Potarłam czoło. Nie wiedziałam, czy dobrze usłyszałam. –
Co? Co on ma z tym...
–
Daniel mi powiedział.
–
Co ci powiedział? Dopiero się spotkaliście...
Och. Och. Wystawiono mnie. To dlatego Noah nigdy nie pytał o moją starą szkołę. O starych przyjaciół. Nie zadał ani jednego pytania o przeprowadzkę, tym bardziej, że on też był całkiem nowy w Miami. Nawet nie zapytał o moje ramię. Teraz rozumiałam dlaczego. Daniel powiedział mu wszystko. Daniel nie zraniłby mnie celowo, ale to nie był pierwszy raz, gdy zachowywał się jak pachołek mamy. Może pomyślał, że potrzebuję nowego przyjaciela i nie pomyślał, że sama potrafię zawierać przyjaźnie. Zarozumiały dupek. Noah zamknął moje drzwi, po czym usiadł na miejscu kierowcy, ale nie odpalił samochodu. Żadne z nas nie mówiło nic przez dłuższy czas. Gdy w końcu odzyskałam głos, zapytałam: –
Jak dużo wiesz?
–
Wystarczająco.
–
Co to za odpowiedź?
Noah zamknął oczy. Przez ułamek sekundy czułam się winna. Wyjrzałam przez okno na atramentowe niebo. Nie patrzyłam mu w twarz. Noah mnie okłamał. To on powinien czuć się winny. –
Wiem o... o twoich przyjaciołach. Przykro mi.
–
I nic mi nie powiedziałeś? - zapytałam cicho. - Po co kłamać?
–
Chyba myślałem, że sama mi o tym powiesz, gdy już będziesz gotowa.
Spojrzałam na niego wbrew sobie. Jego nogi były leniwie wyciągnięte. Strzelał palcami, zupełnie niewzruszony. Zastanawiałam się, dlaczego miałby się tym przejmować. –
Czy Daniel przekupił cię, byś mnie zaprosił?
Noah odwrócił się do mnie z niedowierzaniem wypisanym na twarzy. –
Zwariowałaś?
Nie potrafiłam odpowiedzieć na to pytanie. –
Mara, to ja zapytałem Daniela – oznajmił.
Zamrugałam. –
Co?
–
Zapytałem go. O ciebie. Gdy wyzwałaś mnie po angielskim. Pamiętałem cię z... Dowiedziałem się, że masz młodszego brata i rozmawiałem z nim i...
Przerwałam mu. –
Doceniam to, co robisz, ale nie musisz kryć Daniela.
Wyraz jego twarzy zaostrzył się. Górne światło sprawiało, że rzęsy rzucały cienie na policzki. –
Nie kryję go. Nie chciałaś ze mną rozmawiać i nie wiedziałem... - Przerwał i spojrzał na mnie. Nie wiedziałem, co robić, ok? Musiałem się dowiedzieć.
Zanim zdążyłam zapytać dlaczego, Noah kontynuował. –
Gdy byliśmy w łazience tamtego dnia, pamiętasz? - Nie czekał na odpowiedź – Gdy tam byliśmy, myślałem, że mi się udało do ciebie dotrzeć. - Przebiegły uśmiech pojawił się na jego ustach na ułamek sekundy. - Ale wtedy powiedziałaś, że usłyszałaś pewne... rzeczy... o mnie i te dziewczyny weszły do środka. Nie chciałem, by cię obgadywały. Po był twój pierwszy tydzień, na Boga. Nie powinnaś zajmować się takimi rzeczami, tym bardziej, że nikt nic o tobie nie wiedział.
Nie wiedziałam, co powiedzieć. –
A potem zobaczyłem cię w South Beach. W tamtej sukience. I wtedy stwierdziłem, pieprzyć to, jestem samolubnym draniem, kogo to obchodzi. Katie drażniła się ze mną, bo cały tydzień rozmyślałem i wtedy na imprezie powiedziałem jej, że to ty byłaś powodem. I ty wtedy po prostu... uciekłaś. Więc nie. Nie usprawiedliwiam Daniela. Nie wiem, co robię, ale na pewno nie to.
Zapatrzył się w przestrzeń Łazienka. Klub. Myliłam się co do wszystkiego. A może... nie myliłam się? To mogła być kolejna gra. Ciężko było stwierdzić, co było prawdą. Oparł głowę o fotel, jego ciemne potargane włosy skręcały się w każdą stronę. –
Wychodzi na to, że jestem idiotą.
–
Może.
Uśmiechnął się szeroko. Miał zamknięte oczy. –
Ale mogło być gorzej. Mógłbyś być stuknięty jak ja. - Nie miałam zamiaru mówić tego na głos
–
Nie jesteś stuknięta - powiedział z przekonaniem
Coś wewnątrz mnie zaczęło się rozpadać. –
Nie wiesz tego. - Powiedziałam sobie, żeby przestać.... żeby się zamknąć. Nie podziałało. - Nie znasz mnie. Wiesz tylko to, co Daniel ci o mnie powiedział, a ja nie pozwalam mu dostrzec prawdziwej mnie. Coś jest ze mną nie tak. - Mój głos się załamał, gdy ścisnęło mnie w gardle, szloch próbował się wydostać z mojej piersi. Cholera.
–
Przeszłaś przez...
Poległam. –
Nie wiesz, przez co przeszłam - powiedziałam, gdy dwie gorące łzy popłynęły po moich policzkach. - Daniel nie wie. Gdyby wiedział, zdałby raport mamie i skończyłabym w wariatkowie. Więc proszę, proszę, nie zaprzeczaj, kiedy mówię, że coś jest ze mną nie tak. Słowa wylały się ze mnie, ale kiedy już je powiedziałam, poczułam w nich prawdę. Mogłam brać leki, iść na terapię, wszystko jedno. Wiedziałam, że choroby psychicznej nie można wyleczyć, można jedynie utrzymać ją w ryzach. I nagle beznadziejność tej sytuacji mnie przytłoczyła.
–
Nikt nie może mi pomóc – powiedziałam cicho. W końcu.
I wtedy Noah odwrócił się do mnie. Jego twarz była nietypowo otwarta i szczera, ale wzrok miał prowokujący. Mój puls przyspieszył mimowolnie. –
Pozwól mi spróbować.
33
Po moim niewielkim przedstawieniu oczekiwałam czegoś zupełnie innego. Myślałam, że Noah wywróci oczami i wyśmieje mnie. Albo że rzuci jakiś zarozumiały komentarz, odwiezie mnie do domu i zostawi pod drzwiami. Jego odpowiedź nie była żadną z nich. Ta prośba zawisła w powietrzu. Pozwolić mu spróbować? Nie wiedziałam, jak na to odpowiedzieć, bo nie rozumiałam, o co pytał. Noah patrzył na mnie w oczekiwaniu, z lekkim uśmiechem na ustach. Musiałam coś z tym zrobić. Skinęłam głową. Wydawało mi się, że to wystarczy. Gdy Noah wjechał na mój podjazd, wysiadł z samochodu i podbiegł szybko do moich drzwi. Otworzył je dla mnie. Zerknęłam na niego, ale wtrącił się, zanim ja zdążyłam coś powiedzieć. –
Chciałbym to robić dla ciebie. Postaraj się o tym pamiętać, żebym nie musiał biec za każdym razem.
Za każdym razem. Czułam się dziwnie, gdy szłam brukowaną ścieżką do frontowych drzwi. Coś się pomiędzy nami zmieniło. –
Przyjadę po ciebie jutro rano – oznajmił i odgarnął z mojej twarzy kosmyk włosów, po czym założył go za ucho. Jego dotyk był przyjemny.
Zamrugałam oczami i potrząsnęłam głową, by przegnać myśli. –
Ale masz nie po drodze.
–
No i?
–
I Daniel i tak musi jechać do szkoły.
–
Więc?
–
Więc dlacze...
Noah położył palec na moich ustach. –
Nie. Nie pytaj dlaczego. To wkurzające. To wszystko. Po prostu mi pozwól. - Jego twarz była tak blisko. Bardzo blisko.
Skup się, Mara. –
Wszyscy pomyślą, że jesteśmy razem.
–
Pozwól im na to – powiedział, przyglądając się mojej twarzy.
–
Ale...
–
Żadnych ale. Chcę, by tak myśleli.
Pomyślałam o konsekwencjach. To był Noah, więc ludzie nie pomyślą, że tylko jesteśmy razem. Pomyślą o czymś poważniejszym. –
Nie jestem dobrą aktorką – próbowałam się usprawiedliwić.
Noah przesunął palcami po moim ramieniu i uniósł moją dłoń do ust. Jego wargi musnęły moje kłykcie niemożliwie delikatnie. Spojrzał mi w oczy. Ten wzrok był zabójczy. –
Więc nie graj. Przyjadę po ciebie o ósmej. - Puścił moją dłoń i wrócił do samochodu.
Zostałam na schodach. Kompletnie zaparło mi dech w piersiach. Noah odjechał. Jego słowa krążyły w mojej głowie. Pozwól mi spróbować. Chcę, by tak myśleli. Nie graj. Coś się między nami zaczęło. Będzie po mnie, jeśli to się skończy. Jeśli wierzyć Jamiemu, to się skończy, i to całkiem niedługo. Ciągle oszołomiona weszłam do domu, oparłam się plecami o drzwi i zamknęłam oczy. –
Witaj z powrotem. - W głosie Daniela można było usłyszeć uśmiech, mimo że go nie widziałam. Pozbierałam swoje myśli do kupy, bo miałam sprawę do brata. Rozpętało się we mnie tornado, ale to nie powód, by mu odpuszczać.
–
Należą mi się wyjaśnienia. - Tylko to udało mi się powiedzieć.
–
Winny – przyznał się, ale nie wyglądał na winnego. - Dobrze się bawiłaś?
Potrząsnęłam głową. –
Nie wierzę, że mi to zrobiłeś.
–
Dobrze. Się. Bawiłaś?
–
Nie. W tym. Rzecz. - odparłam.
Uśmiech Daniela się poszerzył. –
Lubisz go.
–
A co to ma do rzeczy? Jak mogłeś mu powiedzieć, Daniel?
–
Okay, zatrzymajmy się na chwilę. Po pierwsze, powiedziałem mu tylko, dlaczego się wyprowadziliśmy z Laurelton. Miał miejsce wypadek, zginęli twoi przyjaciele i przenieśliśmy się, by zacząć od początku. Też mam prawo wyjaśnić ludziom takie rzeczy, więc wyluzuj. Otworzyłam usta, by zaprotestować, ale Daniel kontynuował. - Po drugie, to dobry facet.
Musiałam się z nim zgodzić, wbrew sobie. –
Inni ludzie tak nie uważają – powiedziałam w zamian.
–
Inni ludzie zazwyczaj nie mają racji.
Zerknęłam na niego. –
Przejdźmy dalej. Powiedź mi, co się stało. Tylko niczego nie pomiń.
–
Po pierwszym dniu w tej szkole poszedłem porozmawiać z nauczycielem o indywidualnych lekcjach z muzyki. Noah tam był. Komponuje, tak przy okazji, i jest w tym cholernie dobry. Sophie powiedziała mi, że w zeszłym roku występowała z nim parę razy.
Pomyślałam o tej małej, słodkiej blondynce i poczułam nagłą ochotę, by kopnąć ją w goleń i uciec. –
Gdy usłyszał, jak się nazywam, spytał mnie o ciebie.
Cofnęłam się myślami w czasie. –
Ale poznałam go dopiero drugiego dnia w szkole.
Daniel wzruszył ramionami. –
Skądś musiał się znać.
Pokręciłam powoli głową. –
Po co kłamał, Daniel? Po co udawał, że mnie nie znał tamtego ranka?
–
Wiedziałem, że się wściekniesz. Serio, Mara, czasami przesadzasz. Podczas naszej rozmowy tylko o tobie wspomniał. Przez większość czasu rozmawialiśmy na temat powiązania Kafki i Nietzschego i prześmiewczych sonetów z Don Kichota.
–
Nie rozpraszaj mnie tą mądrą gadką. Nie powinieneś błagać ludzi, by się ze mną zaprzyjaźnili. Nie jestem aż tak żałosna.
–
Wcale tego nie robiłem. Ale nawet jeśli, zawarłaś już jakieś przyjaźnie w Miami? Czy coś mnie ominęło?
Zesztywniałam. –
Teraz jesteś po prostu złośliwy – powiedziałam niskim głosem.
–
Masz rację. Ale ciągle nalegasz, by ludzie normalnie cię traktowali, więc odpowiedz na pytanie. Zaprzyjaźniłaś się z kimś od naszego przyjazdu?
Rzuciłam mu zabójcze spojrzenie. –
Właściwie to tak.
–
Kto to? Chcę znać nazwisko.
–
Jamie Roth.
–
Chłopak od Eboli? Słyszałem, że jest niezrównoważony.
–
To był tylko jeden wypadek.
–
Ja słyszałem coś innego.
Zacisnęłam zęby. –
Nie znoszę cię, Daniel. Naprawdę.
–
Też cię kocham, siostrzyczko. Dobranoc.
Poszłam do swojego pokoju i zatrzasnęłam drzwi. Gdy obudziłam się następnego rana, czułam się ociężała, jakbym za długo spała, chociaż głowa bolała mnie, jakbym nie spała w ogóle. Spojrzałam na zegarek. 7:48. Przeklęłam i stoczyłam się z łóżka. Ubrałam się szybko. Mijając biurko, zatrzymałam się. Mała, biała tabletka leżała na serwetce. Zamknęłam oczy i wciągnęłam powietrze. Nie chciałam jej brać. Nienawidziłam tego. Ale incydent na wystawie sztuki był straszny, nie wspominając już o incydencie z wanną z poprzedniego tygodnia. Nie chciałam znowu zwariować przy Noah. Chciałam czuć się normalnie dla niego. Dla mojej rodziny. Dla wszystkich. Zanim się rozmyśliłam, połknęłam tabletkę i wyszłam z pokoju. Zderzyłam się z tatą za rogiem. Papiery z akt, które trzymał, rozsypały się. Były wszędzie. –
Hej, gdzie ci się tak pali? - zapytał.
–
Przepraszam, muszę iść, spóźnię się.
Tata wyglądał na skołowanego. –
Samochodu Daniela już nie ma. Raczej nikogo już w domu nie ma.
–
Przyjaciel mnie podwiezie.
Pochyliłam się i pozbierałam kartki. Złożyłam je w stos i podałam tacie. –
Dzięki, kochanie. Jak się masz, tak w ogóle? Ostatnie rzadko cię widuję przez ten głupi proces.
Zakołysałam się na piętach. Chciałam spotkać Noah, zanim wyszedłby z samochodu. –
A kiedy będzie?
–
Zacznie się za dwa tygodnie, ale wszystko musi być gotowe już tydzień przed – powiedział i pocałował mnie w czoło.
–
Jeszcze pogadamy, zanim przeniosę się do bazy.
Uniosłam brwi w zdziwieniu. –
Przeniosę się do hotelu, żeby przygotować się przed procesem.
–
Ach.
–
Ale nie martw się, pogadamy. Idź już. Kocham cię.
–
Też cię kocham. - Pocałowałam go w policzek i wyszłam do hallu, zakładając torbę na ramię.
Gdy otworzyłam frontowe drzwi, Noah już tam był. Oto rzeczy, które sumowały się na jego poranny wygląd, zaczynając od dołu. Buty: szare Chucksy Spodnie: grafitowe, z tweedu Koszula: dopasowana, niepognieciona, w prążki. Cienki krawat wiszący luźno, rozpięty kołnierzyk, a pod spodem koszulka z nadrukiem Zarost: od trzech do pięciu dni Uśmiech: zabójczy, łobuzerski Oczy: niebieskie, bezdenne Włosy: pięknie poczochrane –
Dzień dobry – powiedział. Jego głos był ciepły i głęboki. Boże dopomóż.
–
Dzień dobry - udało mi się odpowiedzieć. Zamrugałam gwałtownie. Przez słońce czy od jego widoku, na jedno wychodziło.
–
Potrzebne ci są okulary – stwierdził.
Potarłam oczy. –
Wiem.
Nagle przyklęknął. –
Co ty...?
W pośpiechu nie zawiązałam sznurowadeł. I Noah teraz wiązał je za mnie. Spojrzał na mnie z dołu przez wachlarze gęstych rzęs i uśmiechnął się. Pod jego spojrzeniem kompletnie się rozpłynęłam. Wiedziałam, że na twarzy miałam najgłupszy uśmiech, ale nie obchodziło mnie to. –
Już – powiedział, gdy kończył wiązać sznurówki w moim lewym bucie. - Teraz nie upadniesz.
Już upadłam dla niego. Zaparkowaliśmy na miejscu przed szkołą. Już zaczęłam się pocić, mimo włączonej klimatyzacji. Ciemne chmury pokryły niebo w czasie naszej jazdy. Kilka kropli deszczu uderzyło o szybę. Chmara uczniów pobiegła w kierunku bramy. Denerwowałam się. Byłam naprawdę przerażona tym, że miałam iść z Noah do szkoły. To było takie jawne. –
Gotowa? - powiedział z udawaną powagą.
–
Nie bardzo – przyznałam.
Noah wyglądał na skołowanego.
–
Coś nie tak?
–
Spójrz na nich – powiedziałam, wskazując na tłumy. - Po prostu... Wszyscy będą o nas gadać – zakończyłam.
Uniósł jeden kącik ust w uśmiechu. –
Mara. Oni już o nas mówią.
Nie poczułam się przez to lepiej. Zagryzłam dolną wargę. –
Ale to coś innego – oznajmiłam. - Wszystko wyjdzie na jaw. To jest celowe. Z wyboru.
I wtedy Noah powiedział jedyną rzecz, która mogła sprawić, że poczuję się lepiej. –
Nie zostawię cię. Będę z tobą. Cały dzień.
Powiedział to z przekonaniem. Uwierzyłam mu. Nikogo nie obchodziło, co Noah robił w Croyden, więc jego widok na moich zajęciach nie powinien nikogo dziwić. Umrę, jeśli się mylę. Noah złapał marynarkę z tylnego siedzenia. Założył ją i otworzył dla mnie drzwi. I zaczęło się. Wszyscy gapili się na nas, gdy staliśmy obok siebie. Ogarnęła mnie panika. Zerknęłam na Noah, by oszacować jego reakcję. Wyglądał... na szczęśliwego. Jemu to się podobało. –
Ciebie to rajcuje – powiedziałam z niedowierzaniem.
Spojrzał na mnie z uniesionymi brwiami. –
Lubię być blisko ciebie. I podoba mi się, że wszyscy na nas patrzą.
Objął mnie ramieniem, przyciągając bliżej do siebie. Mój niepokój zniknął. Jakimś cudem. Gdy zbliżyliśmy się do bramy, zobaczyłam jakichś chłopaków szwendających się przy swoich samochodach blisko wejścia. Kiedy nas zobaczyli, ich oczy rozszerzyły się z zdumieniu. –
Gościu! - Facet o imieniu Parker krzyknął, biegnąc do nas.
Po raz pierwszy spojrzał na mnie, odkąd pojawiłam się w Croyden. –
Co tam?
Czy ludzie naprawdę tak mówią? –
Hej – powiedziałam.
–
A więc jesteście jakby...?
Noah spojrzał na niego. –
Idź sobie, Parker.
–
Jasne, jasne. Hej, ee..., Kent chciał wiedzieć, czy ciągle jesteśmy umówieni na jutro.
Noah zerknął na mnie z ukosa i powiedział: –
Już nie.
Parker spojrzał na mnie znacząco. –
Do bani.
Noah potarł oczy ręką. –
Skoczyłeś już?
Parker parsknął. –
Tak, tak. Widzimy się później – powiedział, mrugając do mnie, zanim odszedł.
–
Jest dość... osobliwy – odezwałam się, gdy Parker dołączył do swojej grupy.
–
Nie jest – odparł Noah.
Zaśmiałam się, ale przerwałam, gdy usłyszałam głos za sobą. –
Zaliczył bym ją.
Nie przestawałam iść. –
Wziął bym ją ostro – powiedział ktoś inny.
Krew zaszumiała mi w uszach, ale nie odwróciłam się. –
Brałbym tak mocno, że sam król Anglii* by mi nie przerwał.
Gdy się odwróciłam, Noah już nie był przy mnie. Przyszpilał Kenta z algebry do samochodu. –
Powinienem znacznie cię uszkodzić – powiedział niskim głosem.
–
Koleś, wyluzuj. - Kent był zupełnie spokojny.
–
Noah – usłyszałam swój głos. - Nie warto.
Noah zmrużył oczy, ale słysząc mnie, puścił Kenta, który wygładził koszulę i spodnie khaki. –
Pieprz się, Kent – Noah powiedział i odwrócił się.
–
Och, na pewno będę. - Zaśmiał się ten idiota.
Noah odwrócił się i usłyszałam dźwięk zderzenia pięści z twarzą. Tego nie da się pomylić. Kent leżał na betonie. Trzymał się za nos. Gdy zaczął się podnosić, Noah powiedział: –
Nie robił bym tego. Ledwo mogę się powstrzymać, żeby ci jeszcze nie przypierdolić. Ledwo.
Nauczyciel przecisnął się przez tłum i krzyknął: –
Gabinet dyrektora, teraz, Shaw.
Noah zignorował go i podszedł do mnie, przesadnie spokojny. Położył dłoń na moich plecach. Kolana miałam jak z waty. Zadzwonił dzwonek. Spojrzałam na Noah, który pochylił się do mnie. Jego usta musnęły moje ucho. –
Było warto – wyszeptał w moje włosy.
* Czyli Noah :D
34
Nauczyciel stał kilka metrów dalej. –
Ja nie żartuję, Shaw. Nie obchodzi mnie, czyim jesteś dzieckiem, masz iść do gabinetu dyrektora Kahna.
Noah odsunął się ode mnie delikatnie i spojrzał mi w twarz. –
Poradzisz sobie?
Skinęłam głową. Wpatrywał się we mnie jeszcze przez chwilę, po czym pocałował mnie w czubek głowy i odszedł. Przez moment byłam oniemiała. Pozbierałam się i przeszłam przez tłum gapiów sama. Dotarłam na angielski zanim pani Leib zaczęła wykład. Tłumaczyła nam zasady obowiązujące na egzaminach, ale to nie jej ludzie słuchali. Ich uwaga była skupiona na mnie. Rzucano mi ukradkowe spojrzenia, podawano sobie karteczki. Skuliłam się na krześle. Pomyślałam o Noah w gabinecie dyrektora, który musiał odpowiadać za swoją rycerskość. Albo za zawody w porównywaniu penisów. Cokolwiek to było, podobało mi się. Ale nie chciałam tego przyznawać. Noah pojawił się w połowie lekcji. W chwili, w której go zobaczyłam, na mojej twarzy pojawił się głupkowaty uśmiech. Gdy lekcja się skończyła, wziął moją torbę i przewiesił ją przez swoje ramię, po czym wyszliśmy z klasy. –
Co się stało w gabinecie dyrektora? - zapytałam.
–
Po prostu tam siedziałem i gapiłem się na niego przez pięć minut. On też siedział i gapił się na mnie przez pięć minut. Potem powiedział, żebym poprawił swoje zachowanie w czasie dwudniowego zawieszenia. A potem mnie odprawił.
Opadła mi szczęka. –
Zawiesił cię?
–
Po egzaminach – powiedział beztrosko. Uśmiechnął się. - To dostaję za bronienie twojego honoru.
Zaśmiałam się. –
To nie było dla mnie. Znaczyłeś swoje terytorium – stwierdziłam. Noah otworzył usta, by coś powiedzieć, ale szybko wtrąciłam: - Mówiąc w przenośni.
Uśmiechnął się. –
Nie potwierdzę ani nie zaprzeczę.
–
Nie musisz, ja to wiem.
Noah wzruszył leniwie ramionami i spojrzał przed siebie. –
Po prostu tego chciałem.
–
Czy to pogorszy twoje podanie na studia czy coś?
–
Z moją perfekcyjną średnią? Wątpliwe.
Odwróciłam się do niego powoli, w momencie, gdy doszliśmy do drzwi algebry. –
Perfekcyjną?
Noah parsknął.
–
A ty myślałaś, że mam tylko ładną buzię.
Niewiarygodne. –
Nie rozumiem. Nigdy nic nie notujesz. Nawet nie nosisz książek.
Noah wzruszył ramionami. –
Mam dobrą pamięć – powiedział, kiedy Jamie przyszedł pod klasę. - Hej – powiedział Noah do niego.
–
Cześć – odparł Jamie, spojrzał na mnie i prześlizgnął się do klasy.
Noah nie skomentował reakcji Jamiego. Może tego nie widział. –
Widzimy się po lekcji? - zapytał mnie.
Rozpogodziłam się na samą myśl. –
Tak.
Uśmiechnęłam się i weszłam do klasy. Jamie już siedział ma swoim miejscu. Usiadłam obok niego. Upuściłam torbę na ziemię z hukiem. –
Sporo się zmieniło od czasu, gdy widziałem cię ostatnio – powiedział, nie patrząc na mnie.
Będzie musiał się wysilić, żeby coś ze mnie wyciągnąć. –
Wiem - powiedziałam z dramatycznym, przeciągłym westchnieniem. - Nawet nie wiesz, jak bardzo boję się egzaminów.
–
Mówię nie o tym.
–
Dlaczego mówisz jak Mistrz Yoda od samego rana?
–
Dlaczego unikasz tematu z samego rana? - zapytał, wypełniając kratki papieru milimetrowego dziwnymi rysunkami smoka ziejącego ogniem i ludzkiej ręki.
–
Nie unikam, nie ma po prostu o czym mówić.
–
Nie ma o czym mówić. Samotna, nowa dziewczyna nagle zaczyna się spotykać z najgorętszym facetem w Croyden i na dowód istnieje Shawporn, szkicownik przedstawiający detale tego nieprawdopodobnego związku. Nie ma o czym mówić, a jakże. - Jamie ciągle nie chciał spojrzeć mi w oczy.
Pochyliłam się i wyszeptałam do niego. –
Nie ma żadnego szkicownika w wersji porno. To była ściema.
Jamie w końcu na mnie spojrzał i uniósł brew. –
A więc to wszystko jest ściema?
Zacisnęłam usta, potem zagryzłam wargę i wreszcie powiedziałam. –
Nie do końca. - Nie wiedziałam, jak wyjaśnić to, co stało się między mną a Noah wczoraj. Nawet nie wiedziałam, czy chciałam o tym mówić.
Jamie wrócił do swoich rysunków. –
Cóż, kiedyś będziesz musiała mi to dokładnie wytłumaczyć.
Anna przerwała moje myśli, zanim zdążyłam odpowiedzieć Jamiemu. –
Jak długo wytrzyma, Aiden?
Aiden przyjrzał mi się z przesadną wnikliwością, po czym powiedział do niej: –
Podda się do końca tygodnia. Jeśli nie, to może wytrzyma jeszcze kilka tygodni.
–
Zazdrosna? - zapytałam cicho, mimo że w środku wrzałam.
–
O to, przez co będziesz przechodzić, gdy Noah już z tobą skończy? – odpowiedziała Anna, jej niewielkie sztuczne usta wykrzywiły się w złośliwym uśmiechu. - Żartujesz chyba. Ale jest naprawdę niezły w te klocki - dodała teatralnym szeptem. - Więc ciesz się, póki możesz.
Anna usiadła, a pan Walsh wszedł do klasy. Cała się gotowałam na swoim miejscu. Przycisnęłam ołówek do książki bardzo, bardzo mocno. Przewracało mi się w żołądku na myśl, że Anna posiadała pewne informacje na temat Noah. Jamie powiedział, że się potykali. Ale to nie musiało oznaczać... Chciałam i nie chciałam wiedzieć. Gdy zadzwonił dzwonek, wstałam ze swojego miejsca. Dziewczyna z klasy, Jessica, uderzyła mnie łokciem, kiedy przechodziła obok mnie. Miała jakiś problem? Bolała mnie ręka, więc potarłam ją, zanim zebrałam książkę i zeszyt z biurka. Gdy szłam do drzwi, ktoś wyrzucił te rzeczy z moich rąk. Obróciłam się, ale nikt wokoło nie wyglądał na szczególnie winnego. –
Co do diabła? - wyszeptałam do siebie, pochylając się, by pozbierać rzeczy.
Jamie uklęknął obok mnie. –
Obaliłaś zasady panujące w Croyden.
–
O czym ty mówisz?
Wepchnęłam wszystko do torby trochę za mocno. –
Przyjechałaś z Noah do szkoły.
–
No i?
–
Noah nikogo nie zabiera do szkoły.
–
No i? - zapytałam coraz bardziej sfrustrowana.
–
Zachowuje się jak twój chłopak. Przez co dziewczyny, które traktował jak kondomy, są troszeczkę zazdrosne.
–
Jak kondomy?
–
Użyj i wyrzuć.
–
Obrzydliwe.
–
On taki jest.
Zignorowałam to, wiedząc, że nie wygram w tym temacie. –
Więc o czym ty mówisz? Że byłam niewidzialna, a teraz jestem celem?
Jamie przekrzywił głowę i zaśmiał się. –
Och, ty nigdy nie byłaś niewidzialna.
Noah czekał na mnie, gdy wyszłam z klasy. Jamie bez słowa odszedł od nas i skierował się na następne zajęcia. Noah nawet tego nie zauważył. Deszcz dostawał się pod łukowaty dach nad ścieżką, ale Noah i tak szedł poza nią, nie przejmując się, że moknie. Gdy tylko znaleźliśmy się poza zasięgiem słuchu, nie mogłam powstrzymać się i zapytałam o to, co przyprawiało mnie o mdłości od algebry. Spojrzałam na niego. –
W zeszłym roku chodziłeś z Anną, tak?
Jego wcześniejsza obojętność zmieniła się w zdegustowanie. –
Nie użyłbym słowa „chodzić”.
Jamie miał rację. –
Obrzydliwe – wymamrotałam.
–
Aż tak źle nie było – powiedział.
Miałam ochotę walnąć głową o ceglany łuk. –
Nie chcę o tym słyszeć, Noah.
–
Cóż, to co chcesz usłyszeć?
–
Że ma łuski pod mundurkiem.
–
Nawet bym o tym nie widział.
Moje serce podskoczyło, ale utrzymywałam pozór czystej ciekawości. –
Naprawdę?
–
Naprawdę – powiedział rozbawiony.
–
To co się stało? - zapytałam zupełnie beztrosko.
Noah wzruszył ramieniem. –
Tak jakby się do mnie przykleiła w tamtym roku, a ja to znosiłem, aż jej ogólna brzydota i moja niezdolność do rozumienia języka idiotów zaczęły mnie przerastać.
Ciągle było za wcześnie, by zacząć świętować. –
Powiedziała, że jesteś niezły w te klocki – powiedziałam, udając zainteresowanie strugami wody, które leciały blisko szafek. Na pewno miałam wszystko wypisane na twarzy, więc nie mógł jej zobaczyć.
–
Cóż, to prawda – oznajmił.
Cudownie. –
Ale ona nie wie o tym z własnego doświadczenia. - Właśnie wtedy Noah uniósł mój podbródek i spojrzał mi w twarz. - Dlaczego, Maro Dyer?
Przygryzłam wargę i spojrzałam w ziemię. –
Co?
–
Nie wierzę – powiedział zaskoczony.
–
No co?!
–
Jesteś zazdrosna – usłyszałam uśmiech w jego głosie.
–
Nie jestem.
–
Właśnie, że jesteś. Mógłbym cię zapewnić, że nie masz o co się martwić, ale nawet mi się to podoba.
–
Nie jestem zazdrosna – upierałam się. Moja twarz płonęła pod jego dotykiem. Oparłam się o swoją szafkę.
Noah uniósł brew. –
Więc czemu to cię obchodzi?
–
Nie obchodzi. Ona jest po prostu taka... zarozumiała – powiedziałam, ciągle patrząc w ziemię. W końcu zebrałam w sobie odwagę, by na niego spojrzeć. Nie uśmiechał się. - To dlaczego pozwalasz jej mówić, że z tobą spała?
–
Bo nie lubię mówić o szczegółach swoich związków – oznajmił, pochylając się delikatnie, by
spojrzeć mi w oczy. Odwróciłam się od niego i otworzyłam szafkę. –
Więc każda tak po prostu może mówić, że to z tobą robiła – powiedziałam wgłąb szafki.
–
Czy to rani twoje uczucia? - zapytał niskim głosem tuż nad moim ramieniem.
–
Nie mam uczuć – powiedziałam z twarzą w szafce.
Ręka Noah pojawiła się na szafce obok mnie i poczułam, jak opiera się o moje plecy. Powietrze iskrzyło od napięcia pomiędzy nami. –
Pocałuj mnie – powiedział nagle.
–
Co? - Odwróciłam się i znalazłam się zaledwie kilka centymetrów od niego. Krew we mnie wrzała.
–
Słyszałaś mnie.
Poczułam wzrok innych uczniów. Kątem oka widziałam ich zebranych na zadaszonej ścieżce, czekających aż deszcz przestanie padać. Gapili się na długą sylwetkę Noah pochylającą się nade mną. Na jego rękę przyciśniętą do szafki tuż nad moim uchem. Nie poruszył się nawet o centymetr. Prosił, chciał, bym to ja wykonała następny ruch. Moja twarz płonęła od emocji, od jego wzroku, od ich wzroku. Inni uczniowie zaczęli zanikać jeden po drugim. Nie odeszli. Zniknęli. –
Nie lubię się całować – wyrzuciłam z siebie, ponownie patrząc mu w oczy.
Usta Noah rozciągnęły się w niewielkim uśmiechu. –
Naprawdę?
Przełknęłam głośno i przytaknęłam. –
To głupie – powiedziałam, zerkając na zebrany tłum. Nie. Ciągle ich nie było. - Ludzie kładą sobie nawzajem języki do ust. To głupie i obrzydliwe.
Muszę powiększyć zasób słownictwa. Mara za dużo protestuje. Wokół jego oczu pojawiły się zmarszczki, ale nie śmiał się ze mnie. Przeczesał wolną ręką włosy, mierzwiąc je dodatkowo, więc kilka kosmyków opadło na czoło. Nie poruszył się. Ciągle był bardzo blisko. Pachniał deszczem, solą i dymem. –
Dużo chłopaków wcześniej całowałaś? - zapytał cicho.
Jego pytanie sprowadziło mnie na ziemię. Uniosłam brew. –
Chłopaków? Skąd to założenie?
Noah zaśmiał się, jego głos był niski i ochrypły. –
Dziewczyn, zatem?
–
Nie.
–
Nie dużo dziewczyn? Czy nie dużo chłopaków?
–
Ani dziewczyn, ani chłopaków. - Niech sobie myśli, co chce.
–
Jak dużo?
–
Dlaczego...?
–
Nie używaj więcej tego słowa. Jak dużo?
Moje policzki się zaczerwieniły, ale głos miałam pewny, gdy odpowiedziałam: –
Jednego.
Wtedy Noah pochylił się niemożliwie blisko. Smukłe mięśnie jego przedramienia napięły się, gdy zgiął rękę w łokciu, by być jeszcze bliżej mnie. Prawie mnie dotykał. Jego bliskość uderzyła mi do głowy. Miałam wrażenie, że serce zaraz mi eksploduje. Może Noah nie pytał. Może mnie to nie obchodziło. Zamknęłam oczy i poczułam jego zarost ocierający się o moją szczękę. Usłyszałam cichy szept przy uchu. –
A więc robił to źle.
35
Usta Noah przycisnęły się delikatnie do mojego policzka i tam zostały. Płonęłam. Gdy otworzyłam oczy, a mój oddech stał się normalny, Noah już nie stał przede mną. Opierał się o kolumnę kawałek dalej i czekał, aż pozbieram swoje rzeczy na sztukę. Zadzwonił dzwonek. Ciągle tam stałam. Ciągle czułam jego usta na swoim policzku. Ciągle wyglądam jak idiotka. Uśmiech Noah poszerzył się. Zamknęłam oczy, wzięłam głęboki wdech, zebrałam całą swoją godność, jaka mi została, i przeszłam obok niego. Omijałam strugi deszczu, by się nie zmoczyć. Cieszyłam się, że sztuka była następna. Musiałam się odprężyć, pilnować poziomu stresu, jak powiedziałaby dr. Maillard. Noah nie dało się ignorować. Gdy stanęliśmy przez klasą, powiedziałam mu, że spotkamy się później. Zmarszczył czoło. Ludzie nas mijali. –
Ale mam teraz okienko.
–
To idź się pouczyć.
–
Ale chcę popatrzeć, jak rysujesz.
Zamknęłam oczy w odpowiedzi i potarłam czoło. Był niemożliwy. –
Nie chcesz mnie tam? - zapytał.
Otworzyłam oczy. Wyglądał na zagubionego. Był cudowny. –
Rozpraszasz mnie – odpowiedziałam zgodnie z prawdą.
–
Nie będę cię rozpraszał. Przysięgam – oznajmił. - Wezmę jakieś kredki i będę malował w ciszy. Sam. W kącie.
Nie mogłam powstrzymać uśmiechu i Noah uznał to za zgodę. Minął mnie, wchodząc do klasy. Po cichu podeszłam do stołu na samym końcu pokoju. Oczy Noah podążały za mną, gdy siadałam na stołku i wyciągałam grafit i węgiel. Zignorowałam go. Byłam szczęśliwa w tym miejscu. Otworzyłam szkicownik, szybko przerzucając strony z rysunkami Noah. Nauczycielka w zastępstwie odchrząknęła, zanim się odezwała. –
Cześć. Jestem pani Adams. Pani Gallo miała jakiś nagły wypadek w rodzinie, więc będę ją dzisiaj zastępować.
Ze swoją krótką grzywką i okularami wyglądała na dwanaście lat. I na tyle też brzmiała. Pani Adams zaczęła sprawdzać obecność i gdy doszła do nazwiska nieobecnego ucznia, ręka Noah się podniosła. Obserwowałam go ostrożnie. Gdy skończyła czytać, Noah wstał, zupełnie nieświadomy tego, że ludzie przyglądali się mu, kiedy szedł na początek klasy. –
Eee... - Pani Adams sprawdziła dziennik. - Ibrahim Hassin?
Noah skinął głową. Umarłam. –
Co pan robi, panie Hassin? - zapytała.
Noah udał zaskoczenie.
–
Pani Gallo nic nie mówiła? - zapytał. - Mieliśmy dzisiaj zacząć pracę nad żywymi modelami.
Nie, teraz byłam torturowana. –
Och, ee... Ja nic nie...
–
To prawda. - Dziewczyna w stroju cheerleaderki podniosła się. Brittany, tak myślę. - N... Ibrahim miał iść pierwszy. Tak powiedziała pani Gallo.
Kiwanie głowami i mamrotanie potwierdziło jej wersję. Pani Adams wyglądała na zaskoczoną i trochę bezradną. –
Ee... No dobrze, tak myślę. Wiecie, co macie robić?
Noah posłał jej czarujący uśmiech i przyniósł stołek na środek sali. –
Oczywiście – powiedział.
Usiadł, a ja spojrzałam na swoją pustą kartkę, czując jego wzrok na sobie przez cały czas. –
Eee, zaczekaj... - zastępczyni powiedziała z desperacją w głosie.
Spojrzałam na przód klasy. Noah był w trakcie rozpinania koszuli. Słodki Jezu. –
Nie czuję się komfortowo...
Poluźnił krawat. Żeńska część klasy zachichotała. –
O mój Boże.
–
O cholera.
–
Seksowny. Taki seksowny.
Podniósł rąbek T-shirtu. I tyle, jeśli chodzi o godność. Jeśli Noah usłyszał dziewczyny, nie dał tego po sobie poznać. Pochwycił mój wzrok i posłał mi przebiegły uśmiech. –
P-panie Hassin, proszę założyć z powrotem ubrania – wyjąkała pani Adams.
Noah zawahał się, pozwalając cieszyć się innym widokiem przez chwilę, po czym założył koszulkę i koszulę, nie zapinając guzików. Pani Adams odetchnęła głośno. –
No dobrze, wracajcie do pracy.
Oczy Noah wpatrywały się w moją twarz. Przełknęłam głośno. Siedział w pokoju pełnym ludzi i patrzył tylko na mnie. To było przytłaczające. Intymność pomiędzy nami coś we mnie zmieniła. Nasze spojrzenie spotkało się wśród skrobania dwudziestu ołówków po papierze. Narysowałam kontury jego twarzy na pustej kartce. Zakreśliłam krzywiznę jego szyi i przycieniłam te grzechu warte usta. Lampy oświetlały idealny kąt jego żuchwy, mimo że na zewnątrz było pochmurno. Nie słyszałam, jak uczniowie wstają i wychodzą. Nie zauważyłam nawet, że Noah nie siedział już na stołku. Poczułam jego palce na plecach. –
Hej – powiedział. Jego głos był bardzo delikatny.
–
Hej – odpowiedziałam.
Dla bezpieczeństwa nie odwróciłam się do niego, ale katem oka zobaczyłam jego twarz. –
Mogę?
Nie potrafiłam mu odmówić, więc nie odpowiedziałam. Odsunęłam się tak, by mógł widzieć.
Usłyszałam, jak wciąga powietrze. Żadne z nas nic nie mówiło przez długi czas. A potem powiedział: –
Tak właśnie wyglądam?
Nie dało się odczytać jego wyrazu twarzy. –
Dla mnie tak.
Noah nic nie powiedział. –
Tak cię widziałam w tamtym momencie – dodałam.
Noah ciągle był cicho. Poruszyłam się niespokojnie. –
Jeśli spojrzysz na rysunki innych, będą zupełnie inne – powiedziałam.
Noah ciągle się patrzył. –
Nie jest przecież aż tak zły – stwierdziłam, przybliżając się do szkicownika.
Noah mnie zatrzymał. –
Nie – powiedział niskim głosem, który ledwo usłyszałam.
–
Nie?
–
Jest doskonały.
Ciągle się na niego patrzył, ale wyglądał jakby myślami był gdzieś indziej. Zamknęłam szkicownik i wsunęłam go do torby. Gdy wyszliśmy z klasy, objął mnie w talii. –
Mogę go mieć? - zapytał.
Uniosłam brwi. –
Rysunek?
–
Och – odezwałam się. - Jasne.
–
Dziękuję – powiedział, uśmiech zatańczył na jego ustach. - Czy to będzie zbyt chciwe, by prosić też o twój?
–
Autoportret? - zapytałam. Jego uśmiech był odpowiedzią. - Dawno żadnego nie robiłam – dodałam.
–
A więc już czas.
Rozważyłam ten pomysł. Musiałabym narysować siebie bez lustra, odkąd w lustrach widywałam martwych ludzi. Wzruszyłam ramionami wymijająco i skupiłam się na strugach deszczu, które spływały po powierzchni strzechowego parasola nad nami. Usłyszałam wibrację w kieszeni Noah. Wyciągnął telefon i uniósł brew w zdziwieniu. –
Wszystko dobrze?
–
Mhm – wymamrotał. - To tylko twój brat.
–
Daniel? Czego on chce?
–
To Joseph, właściwie – powiedział, pisząc odpowiedź. - Oferuje wskazówki co do papierów wartościowych.
Mam najdziwniejszą rodzinę. Noah schował telefon do kieszeni. –
Zjedzmy w jadalni – powiedział nagle.
–
No dobra.
–
Ostatnio nie do końca... Czekaj, co? - Wyglądał na zaskoczonego.
–
Jeśli chcesz iść, nie widzę problemu.
Uniósł jedną brew. –
Poszło łatwiej niż się spodziewałem. To moje ciało musiało tak wpłynąć na ciebie.
Westchnęłam. –
Dlaczego tak bardzo chcesz, bym cię znienawidziła?
–
Nie chcę, byś mnie nienawidziła. Chcę, byś mnie kochała.
Niech go szlag. Miał rację. –
Więc wchodzisz w to? - zapytał. - Tak po prostu?
–
A może dzisiaj stać się coś jeszcze gorszego?
Noah zatrzymał się. –
Gorszego?
–
Może nie wiesz, ale te wszystkie spojrzenia i ludzie zastanawiający się nad szaleństwami mojej pochwy... To wcale nie jest emocjonujące.
–
Wiedziałem – powiedział nagle. Ciągle trzymał moją dłoń. Była taka mała i ciepła w jego dłoni. - Wiedziałem, że to się stanie – powtórzył.
Odgarnęłam włosy z czoła. –
Poradzę sobie.
–
Ale nie powinnaś przez to przechodzić – stwierdził, skrzydełka jego nosa poruszały się ze złości. - Chciałem im pokazać, że jesteś inna. To dlatego... Chryste – mówił pod nosem. Dlatego to wszystko się dzieje. Bo ty jesteś inna – mówił sam do siebie. Cień przyciemnił jego twarz i przez chwilę patrzył w ciszy na mnie. Badał mnie. Nic nie rozumiałam, ale nie miałam czasu zapytać, o czym on mówił, bo jego wyraz twarzy nagle się zmienił. Puścił moją rękę. Jeśli przeze mnie przechodzisz piekło...
Bez zastanowienia chwyciłam znowu jego rękę. –
To wtedy założę spodnie dużej dziewczynki i poradzę sobie z tym. - Wskazałam na kafeterię. Możemy iść?
Przez resztę drogi Noah nic nie mówił, a ja zastanawiałam się nad tym, co powiedziałam i co to oznaczało. Ludzie będą myśleć, że jestem dziwką. Na pewno już tak myśleli. Noah był inną osoba – wydawał się być - niż ta, przed którą ostrzegał mnie Jamie. To nie oznaczało, że jutro wszystko się między nami skończy. Czy było warto? Reputacja Noah najwyraźniej nie przeszkadzała Danielowi i myślałam – miałam nadzieję – że Jamie i ja pozostaniemy przyjaciółmi mimo wszystko. Ale teraz byłam z Noah. To musiało wystarczyć. Ciągle trzymaliśmy się za ręce, gdy weszliśmy do kafeterii. Noah otworzył dla mnie drzwi. W końcu zrozumiałam, dlaczego nazywał to jadalnią. Sufit był wysoki jak w kaplicy, na całej długości rozciągały się łuki pod sufitem, a okna sięgały od podłogi do samej góry. Sztywna biel ścian kontrastowała z wypolerowaną, orzechową podłogą. To na pewno nie mogło być nazwane tylko kafeterią. –
Jakieś preferencje co do miejsca? - zapytał.
Przeszukałam ruchliwe pomieszczenie, wypełnione społecznością Croyden w mundurkach.
–
Żartujesz, prawda?
Noah poprowadził mnie przez hall za rękę. Ludzi odwracali się i patrzyli na nas, gdy szliśmy. Zobaczył kogoś znajomego na samym końcu i pomachał. Ta osoba odmachała. To był Daniel. Jego oczy rozszerzyły się w zaskoczeniu, a przy stole zapadła cisza, gdy przeciskaliśmy się pomiędzy krzesłami, by się do niego dostać. –
O mój Boże, czyż to nie moja siostrzyczka? Tutaj, w tej kafeterii!
–
Zamknij się.
Usiadłam obok Noah i wyciągnęłam swój lunch. Byłam zbyt świadoma wzroku wszystkich przy stole, by na nich spojrzeć. –
Widzę, że przyprowadziłeś gburowatą Marę do zabawy. Dzięki, Noah.
Noah uniósł ręce defensywie. Daniel odchrząknął. –
Więc, Mara. - Utkwiłam wzrok w kanapce. - To są wszyscy – kontynuował. - Wszyscy, to jest moja siostra, Mara.
Zebrałam w sobie odwagę i rozejrzałam się wokoło. Rozpoznałam Sophie i nikogo więcej. Noah wsunął się na krzesło naprzeciwko mojego brata. Ja siedziałam obok Noah, naprzeciwko Sophie. –
Hej – powiedziałam do niej.
–
Cześć – odpowiedziała, uśmiechając się podczas przeżuwania. Przełknęła i przedstawiła mnie reszcie grupy. Noah i mój brat rozmawiali, przyjaciele Daniela byli niesamowicie mili i po kilku minutach ja i Sophie śmiałyśmy się tak mocno, że się popłakałam. Gdy złapałam oddech, Noah pochwycił mój wzrok, ścisnął moją rękę pod stołem i uśmiechnął się. Ja też się uśmiechnęłam.
Byłam szczęśliwa. Najbardziej na świecie pragnęłam, by to uczucie nie przestawało trwać.
36
Egzaminy okazały się brutalne, ale to było do przewidzenia. Poszło mi zarąbiście na historii i z wypracowania z angielskiego, nie pogrążyłam się na algebrze, ale obawiałam się hiszpańskiego, mojego przedostatniego egzaminu. Noah próbował się ze mną uczyć pierwszej nocy, gdy zaczęły się egzaminy, ale jako nauczyciel poległ. Wyjaśniał mi algebrę po hiszpańsku. Był niesamowity, a ja czułam się wspaniale, pomimo stresu. Przez ostatni tydzień brałam Zyprexę. Koszmary ustały, zniknęły halucynacje. Szłam na hiszpański, czując się przygotowana, ale ciągle byłam zdenerwowana.. Egzamin ustny miał być całkiem przystępny. Dostaliśmy listę tematów i musieliśmy omówić je poprawnie, pod względem poetycznym, gramatycznym, dbając o prawidłową wymowę, aż Morales będzie usatysfakcjonowana. I oczywiście w sekundzie, gdy Jamie i ja weszliśmy do klasy, Morales uczepiła się mnie. –
Panna Dee-er – zaszydziła. Zawsze wymawiała źle moje nazwisko. Wkurzające. - Jesteś następna.
Wskazała na mnie, a potem na tablicę z przodu klasy. Jamie spojrzał na mnie współczująco, gdy minęłam jego ławkę. Na próżno próbowałam uspokoić oddech, gdy zmierzałam na początek klasy. Morales przedłużała moje cierpienie, przekładając papiery, pisząc w swoim notesie. Przygotowywałam się na nadchodzący atak, przestępując z nogi na nogę. –
Kim był Pedro Arias Dávila?
Przestałam się kręcić. Nie było takiego tematu. Nigdy nawet nie wspominaliśmy Dávili na zajęciach. Próbowała mnie usrać. Spojrzałam na Morales, która siedziała sama w pierwszym rzędzie, bezceremonialnie wciśnięta w uczniowską ławkę. Była gotowa zabić. –
Nie mamy całego dnia, panno Dee-er. - Popukała długimi paznokciami o metalową powierzchnię biurka.
Poczułam nadchodzące zwycięstwo. W tamtym roku przerabiałam historię świata i tak jakoś wyszło, że moim ostatnim projektem była szesnastowieczna Panama. Więc jakie były szanse? To musiał być jakiś znak. –
Pedro Arias Dávila poprowadził pierwszą większą hiszpańską wyprawę do Nowego Świata – odpowiedziałam płynnym hiszpańskim. Nie wiedziałam, jak to się stało, ale pewność siebie uderzyła mi do głowy. Każdy w klasie się na mnie patrzył.
Odczekałam chwilę, by napawać się swoim geniuszem, po czym kontynuowałam. –
Był żołnierzem na wojnach w Granadzie, Hiszpanii i Północnej Afryce. Król Ferdynand II zrobił z niego przywódcę wyprawy w 1514.
Mara Dyer – zwyciężczyni. Morales przemówiła spokojnym, zimnym głosem. –
Możesz usiąść, panno Dee-er.
–
Jeszcze nie skończyłam. - Nie mogłam uwierzyć, że rzeczywiście to powiedziałam. Przez sekundę nogi miałam jak z waty i mogłam upaść na najbliższy stolik. Ale gdy Morales straciła swoje opanowanie, przeszył mnie przyjemny dreszczyk. Nie mogłam się powstrzymać. - W 1519 ufundował budowę Panama City. Doszedł do porozumienia z Francisco Pizarro i Diego de Almagaro, co pozwoliło im odkryć Peru.
Wypchaj się, Morales. –
Usiądź, panno Dee-er.
Morales zaczęła chuchać i sapać. Bardzo przypominała teraz postać z kreskówki. Za trzydzieści sekund dym zacznie uchodzić z jej uszu. –
Nie skończyłam – powiedziałam, znowu zachwycona własną śmiałością. - W tym samym roku Pedro de los Ríos został gubernatorem Panamy. Wtedy Dávila umarł w wieku dziewięćdziesięciu jeden lat w 1531.
–
Siadaj! - wydarła się.
Ale ja byłam niezwyciężona. –
Dávila został zapamiętany jako okrutny człowiek i kłamca – podkreśliłam każde słowo, patrząc twardo na Morales. Żyły na jej czole lada chwila mogły wybuchnąć. Jej pomarszczona szyja zrobiła się purpurowa.
–
Wynoś się z mojej klasy. - Jej głos był cichy, ale przepełniony furią. - Panie Coardes, jesteś następny.
Morales odwróciła się na małym krześle i kiwnęła na piegowatego ucznia z otwartymi ustami. –
Nie skończyłam – usłyszałam swój głos.
Byłam przepełniona energią. Cały pokój wydawał się być ostry i pełny życia. Słyszałam odgłos kroków każdej pojedynczej mrówki biegnącej z kawałka gumy do żucia do szafki po mojej lewej stronie. Czułam pot, który stoczył się po bokach twarzy Morales. Widziałam każdego dreda, który upadał w zwolnionym tempie, gdy Jamie położył głowę na biurku. –
WYNOŚ SIĘ Z MOJEJ KLASY! - ryknęła Morales, ogłuszając mnie siłą swojego głosu, gdy wstała z krzesła, przewracając ławkę.
W tym momencie nie mogłam już tego dłużej przeciągać. Z zarozumiałym uśmiechem wyszłam z klasy. Przy akompaniamencie oklasków.
37
Czekałam na zewnątrz na Jamiego do końca egzaminów. Gdy wyszedł z klasy złapałam za pasek jego plecaka, przyciągając go do siebie. –
I jak ci się to cojones* podobało?
Mój uśmiech był tak szeroki, że mógłby rozerwać moją twarz na pół. Wyciągnęłam rękę, by przybić piątkę. Jamie uderzył w moją dłoń. –
To było... to było po prostu... - spojrzał na mnie oniemiały.
–
No wiem – przyznałam, upojona zwycięstwem.
–
Głupie – dokończył.
–
Że co?
Byłam znakomita. Jamie potrząsnął głową i wepchnął ręce do workowatych kieszeni swoich spodni. Poszliśmy w kierunku tylnej bramy. –
Teraz na pewno cię obleje.
–
O czym ty mówisz? Świetnie sobie poradziłam z jej pytaniem.
Spojrzał na mnie jak na idiotkę. –
To był egzamin ustny, Mara. Jest kompletnie subiektywny. - Zawahał się, przyglądając się mojej twarzy, czekając, aż słowa do mnie dotrą. - Nikt z klasy nie poprze twojej historii, poza moją małą, skromną osobą. A moje słowo jest tutaj gówno warte.
No i proszę. Ja byłam idiotką. –
Teraz to rozumiesz - powiedział.
Jamie miał rację. Skuliłam ramiona, jakby uszło ze mnie całe powietrze. Wychodzi na to, że wcale nie byłam taka znakomita. –
To dobrze, że cię nagrałem.
Odwróciłam się na pięcie. –
Nie!
Tak! Uśmiech Jamiego pasował do mojego wcześniejszego, co do zęba. –
Pomyślałem, że zwariujesz, jak się dowiesz, że nie zdałaś, więc nagrałem mp3 z twojego występu dla potomności. Pomyślałem, że będziesz chciała później przeprowadzić sekcję. Wyciągnął swojego iPhone'a. Jego uśmiech stał się jeszcze szerszy. - Szczęśliwego Purim.
Po raz pierwszy w życiu zapiszczałam, jak prosiaczek. Objęłam Jamiego za szyję. –
Ty. Jesteś. Genialny.
–
To nic nadzwyczajnego, skarbie.
Staliśmy tam, przytulając się i śmiejąc, a potem sytuacja stała się trochę niezręczna. Jamie *
Z hiszpańskiego kurwa
odchrząknął, a ja opuściłam ramiona, chowając ręce do kieszeni. Możliwe, że Jamie nawet zaszurał stopami, zanim powiedział: –
Eee, myślę, że twój brat do ciebie macha. To, albo próbuje zaprowadzić porządek na pokładzie samolotu.
Odwróciłam się. Daniel rzeczywiście machał dziko w moim kierunku. –
To ja chyba powinnam...
–
No tak. Chcesz się spotkać po szkole w tym tygodniu?
–
Jasne – odparłam. - Zadzwoń do mnie.
Gdy Jamie przytaknął, poszłam w kierunku Daniela, ale po drodze obróciłam się i pomachałam jeszcze raz. Daniel nie wyglądał na zadowolonego. –
Jesteś w poważnych tarapatach, młoda damo – powiedział Daniel, gdy ruszyliśmy do samochodu.
–
Co znowu?
–
Słyszałem o twoim przedstawieniu na hiszpańskim.
Jak to w ogóle możliwe? Cholera. –
Cholera.
–
Zgadzam się. Nawet nie wiesz, w co wdepnęłaś – powiedział, gdy weszliśmy do auta. - Nie bez powodu tak się z niej drwi – kontynuował. - Sophie uraczyła mnie przerażającymi historiami po przekazaniu wieści.
Będę musiała zganić ją za plotkowanie. W środku mnie trochę skręciło, ale mój głos był spokojny, gdy powiedziałam: –
Gorzej już być nie może. Ta wiedźma torturuje mnie codziennie.
–
Co takiego zrobiła?
–
Kazała mi stać na środku klasy, podczas gdy zarzucała mnie pytaniami po hiszpańsku, o rzeczach, których nawet nas jeszcze nie uczyła. I śmiała się, gdy odpowiadałam źle... Przerwałam. Jakimś cudem moje argumenty brzmiały mniej wiarygodnie wypowiedziane na głos. Daniel zerknął na mnie z ukosa. - Śmiała się podle - dodałam.
–
Aha.
–
I rzuciła we mnie kredą.
–
Naprawdę?
Rozzłościłam się i spojrzałam na niego ostro. –
I to mówi uczeń, na którego nigdy żaden nauczyciel nie krzyczał.
Daniel nic nie powiedział i patrzył w przestrzeń pustym wzrokiem, gdy prowadził samochód. –
To dość brutalne. Musiałbyś tam być.
Nie chciałam już więcej mówić o Morales. –
Też tak myślę – powiedział i spojrzał na mnie dziwnie. - Co z tobą?
–
Nic – wymamrotałam.
–
Patrz, jak rośnie ci nos, Pinokio.
–
To przestało być śmieszne w wieku pięciu lat. Właściwie, to nigdy nie było śmieszne.
–
Posłuchaj, nie martw się tak Morales. Przynajmniej nie musisz ubiegać się o przyjęcie do siedmiu uczelni tego lata.
–
I tak cię przyjmą – powiedziałam cicho .
–
Nie prawda. Zawaliłem zajęcia indywidualne i pani Dopiko ciągle nie wystawiła mi listu polecającego. I bardzo możliwe, że przeliczyłem się ze średnią. I nie wiem, jak poszły mi egzaminy. Mogę nie dostać się na uczelnie z górnej części mojej listy.
–
Cóż, jeśli to prawda, to nie mam na to odpowiedniej modlitwy – powiedziałam.
–
Cóż, może powinnaś nad nią popracować, zanim będzie za późno – powiedział, patrząc przed siebie.
–
Może to nie byłoby takie trudne, gdybym była tak genialna, jak mój straszy brat.
–
Jesteś tak mądra jak ja. Tylko ty nie pracujesz tak ciężko.
Otworzyłam usta, by zaprotestować, ale Daniel nie dopuścił mnie do słowa. –
Tu nie chodzi tylko o oceny. Co dopiszesz do podania na studia? Nie grasz w przedstawieniach. Nie grasz na instrumentach. Nie jesteś w szkolnej gazetce. Nie uprawiasz sportu. Nie...
–
Rysuję.
–
Cóż, to zrób coś z tym. Weź udział w konkursach. Wygraj jakieś nagrody. I zapisz się do jakiejś organizacji, muszą zobaczyć, że jesteś...
–
Boże, Daniel. Wiem, ok? Wiem.
Resztę drogi spędziliśmy w milczeniu, ale poczułam się winna, więc przerwałam ciszę na podjeździe. –
Co Sophie robi w ten weekend? - zapytałam.
–
Nie wiem – odpowiedział i zatrzasnął drzwi. Świetnie. Teraz on był nie w humorze.
Poszłam do domu i wkroczyłam do kuchni po jedzenie. Daniel zniknął w swoim pokoju, pewnie po to, by zastanawiać się nad jakimś filozoficznym nonsensem do swojego podania na studia i wzdychać nad swoim perfekcjonizmem. W międzyczasie pochłonął mnie szkic ulicznego artysty z Nowego Jorku, bo nie miałam żadnych pozalekcyjnych zajęć. Potem zadzwonił telefon, przerywając moje myśli. Odebrałam go. –
Słucham?
–
Powiedz swojemu mężowi, by rzucił sprawę – ktoś wyszeptał po drugiej stronie. Głos był tak niski, że nie byłam pewna, czy dobrze usłyszałam.
Mimo wszystko moje serce zaczęło walić mi w piersi. –
Kto mówi?
–
Pożałujecie.
I rozłączył się. Zimny pot zrosił mi skórę, a w moim umyśle zapanowała pustka. Gdy Daniel wszedł do kuchni, ciągle tam stałam, trzymając telefon, jeszcze długo po tym, jak rozmowa się skończyła. –
Co robisz? - zapytał, gdy minął mnie, idąc do lodówki.
Nie odpowiedziałam mu. Sprawdziłam historię połączeń. Ostatni numer, który dzwonił, był od mamy z biura, dwie godziny temu. Po tym nie było żadnych telefonów. Która była teraz godzina? Spojrzałam na zegarek na mikrofalówce – minęło dwadzieścia minut. Stałam tam z telefonem w
ręce przez dwadzieścia minut. Skasowałam połączenie. Czy w ogóle ktoś dzwonił? –
Mara?
Odwróciłam się do Daniela. –
Jezu – powiedział, cofając się o krok. - Wyglądasz jakbyś zobaczyła ducha.
Albo usłyszała ducha. Zignorowałam go i wyciągnęłam komórkę w drodze do swojego pokoju. Tego ranka brałam tabletki, tak jak każdego ranka od wystawy sztuki. Ale jeśli telefon był prawdziwy, to dlaczego nie zapisał się w historii połączeń? Przestraszona zadzwoniłam do taty, tak na wszelki wypadek. Odebrał po drugim sygnale. –
Mam pytanie? - wypaliłam, zanim się przywitałam.
–
No co tam, mała?
–
Jeśli chciałbyś rzucić sprawę, mógłbyś?
Tata zawahał się, zanim powiedział: –
Wszystko dobrze, Mara?
–
Tak, to tylko akademickie pytanie – wyjaśniłam. Po części to była prawda. Na razie.
–
No dobrze. To wysoce nieprawdopodobne, by sędzia zezwoliła na zastępstwo w tym momencie. Szczerze, to jestem pewien, że by nie pozwoliła.
Serce mi zamarło. –
A jak tamten prawnik się wydostał?
–
Klient zgodził się, bym wkroczył, w innym wypadku Nathanowi by się nie poszczęściło.
–
A twój klient nie mógłby cię teraz odwołać?
–
Wątpię. Sprawy mocno by się pokomplikowały dla niego. A sędzia nie pozwoli, by to się stało. Usankcjonowałaby mnie. Mara, jesteś pewna, że wszystko w porządku? Miałem cię zapytać o terapię w zeszłym tygodniu, ale miałem tyle spraw...
Myślał, że tu chodziło o niego. O to, że go tu nie było. –
Tak. Wszystko dobrze – powiedziałam tak przekonująco, jak tylko mogłam.
–
Kiedy masz kolejną sesję?
–
W następny czwartek.
–
Okay, muszę lecieć, ale jeszcze załapię się na twoje urodziny, dobrze?
Zawahałam się. –
Będziesz w domu w sobotę?
–
Na tak długo, jak będę mógł. Kocham cię, mała. Pogadamy wkrótce.
Rozłączyłam się. Przechadzałam się po pokoju jak dzikie zwierze w klatce, przypominając sobie rozmowę w głowie. Brałam leki przeciwpsychotyczne z powodu halucynacji i prawdopodobnie przez urojenia. Przez ostatni tydzień było ze mną dobrze, ale dopadła mnie w końcu presja związana z egzaminami. Powiedziałabym rodzicom o telefonie, ale nie było dowodu, niczego, co by mnie poparło. Co by sobie pomyśleli? Co by zrobili? Mój tata i tak nie mógł porzucić sprawy, a mama? Mama chciałaby, żebym przestała chodzić do szkoły, by zredukować stres. A nieukończenie szkoły na czas czy niedostanie się na studia... To nie pomogłoby mi walczyć ze stresem. Nie wspomniałam o tym. Ale powinnam była.
38
Noah przyjechał po mnie następnego dnia. W drodze do szkoły byłam wzburzona i cicha. Noah nie naciskał. Ludzie gapili się na nas, gdy przechodziliśmy przez bramę, mimo że od tygodnia przyjeżdżaliśmy razem do szkoły. Noah ciągle trzymał rękę na mojej talii. Puścił ją dopiero przy drzwiach algebry, aczkolwiek zrobił to niechętnie. Anna i Aiden przeszli obok nas. Mieli wyraz twarzy, jakby poczuli coś cuchnącego. –
Wszystko dobrze? - zapytał Noah, przechylając głowę.
–
Co? - Byłam rozproszona. Myślałam o telefonie z poprzedniego dnia. I o metalowym lesie na wystawie. I o Claire i Judzie w lustrach. - Po prostu myślę o egzaminach z biologi, które mam potem– powiedziałam mu.
Pokiwał głową. –
To zobaczymy się później?
–
Mhm – mruknęłam i weszłam do klasy.
Gdy doszłam do biurka, Jamie wmaszerował do klasy i usiadł obok mnie –
Ciągle jesteś z tym zarozumiałym dupkiem?
Upuściłam głowę na dłonie i przeczesałam rękoma włosy. –
Boże, Jamie. Daj już spokój.
Otworzył usta, by coś powiedzieć, ale pan Walsh właśnie zaczął lekcję. Miałam już dość słuchania, jak Jamie jęczy na temat Noah. Musieliśmy sobie to dzisiaj w końcu wyjaśnić. Zmrużyłam oczy i wyszeptałam do niego lunch. Pokiwał głową. Reszta moich porannych lekcji szybko minęła. Jamie czekał na mnie przy stolikach piknikowych o umówionym czasie. Po raz pierwszy odkąd pamiętałam, jego oczy były na wysokości moich. –
Urosłeś? - spytałam go.
Uniósł brwi. –
Serio? Zwariowane hormony. Lepiej późno niż wcale, nie? - powiedział, wzruszając ramionami. Po czym zmrużył oczy. - Ale nie zmieniaj tematu. Mieliśmy rozważać na temat twojego niefortunnego gustu.
–
Jaki ty masz problem?
–
Nie mam problemu. Ty go masz.
–
Tak? Co to za problem?
–
Shaw z tobą pogrywa – Jamie powiedział cicho.
Wzburzyło mnie to. –
Nie sądzę.
–
Jak dobrze go znasz, Mara, tak naprawdę?
Zawahałam się, po czym powiedziałam. –
Wystarczająco dobrze.
Jamie odwrócił wzrok.
–
Cóż, ja znam go dłużej.
Odgarnął z twarzy dredy i przygryzł wargę. Przyglądałam mu się dokładnie i po chwili wszystko wskoczyło na swoje miejsce. –
O mój Boże – wyszeptałam. - Jesteś zazdrosny.
Jamie spojrzał na mnie jak na wariatkę. –
Oszalałaś? - zapytał.
–
Eee...
Może? –
Bez obrazy, skarbie, ale nie jesteś w moim typie.
Stłumiłam śmiech. –
Nie jesteś zazdrosny o niego, tylko o mnie.
Jego twarz pociemniała. –
Nie będę kłamał, gorący z niego towar, ale nie. Nie wiem jak ty go znosisz, tak szczerze.
–
Co on takiego zrobił, Jamie?
Zamilkł. –
Przespał się z twoja mamą czy coś?
Jego rysy twarzy się wyostrzyły. –
Z moją siostrą.
Otworzyłam usta, ale nie wydalam przez chwilę żadnego dźwięku, po czym wydusiłam: –
Nie wiedziałam, że masz siostrę.
–
Już skończyła szkołę. Była w trzeciej klasie, gdy Noah się tu przeniósł.
–
Może... może ją lubił - powiedziałam.
Poczułam ukłucie w klatce piersiowej. Jamie roześmiał się. –
Nie lubił jej. Wykorzystał ją, by coś udowodnić.
–
Czyli co?
Jamie odchylił głowę i utkwił wzrok w strzechowym suficie. –
Wiesz, że kiblowałem, nie? - zapytał. Przytaknęłam. - Cóż, byłem kiedyś w klasie jego młodszej siostry, Katie. Gdy Noah i Katie zaczęli się tu uczyć, ona była trochę zagubiona z materiałem. Więc jej pomogłem.
–
Tak jak pomogłeś mi.
–
Tylko że między mną a nią doszło lub nie doszło do niewielkiej gry w hokeja. Nie pamiętam – powiedział Jamie i uniósł brew. - W każdym bądź razie, Noah przyłapał mnie z ręką pod jej spódniczką. Tak przy okazji, miała na sobie stringi. Seksowne. Następnego dnia wróciłem do domu i moja niesamowicie inteligentna i pragmatyczna siostra, Stephenie, mogła mówić tylko o nim.
Znowu doznałam jakiegoś dziwnego uczucia w klatce piersiowej. –
Może go lubiła – powiedziałam cicho.
–
O tak, lubiła go. Bardzo. Dopóki nie wróciła do domu pewnej sobotniej nocy z płaczem. Wcześniej wyszli gdzieś razem. - Jamie zmrużył oczy, gdy dostrzegł Noah, idącego z naszym kierunku. - Noah ją upokorzył. Nalegała, by rodzice przenieśli ją do innej szkoły i się zgodzili.
–
Wszystko z nią dobrze?
Jamie zaśmiał się. –
Tak. To znaczy, jest teraz w collegu i to zdarzyło się kilka lat temu. Ale żeby wykorzystać ją, by coś udowodnić? To chore.
Nie wiedziałam, co powiedzieć. Chciałam stanąć w obronie Noah, ale czy mogłam? Powiedziałam w zamian coś innego. –
Co się stało z tobą i Katie?
–
Nic. Nie chciałem, żeby znowu zaczął mieszać w życiu Stephenie, więc zakończyłem to gówno – Jamie zagryzł dolną wargę. - Naprawdę ją lubiłem. - Przechylił głowę na bok. - Ale jestem tylko twoim czarnym, żydowskim, biseksualnym przyjacielem i nie posłuchasz mnie, prawda?
Napotkałam wzrok Noah, który właśnie przyszedł. –
Nie wiem – powiedziałam do Jamiego, ciągle patrząc na Noah.
–
To twój pogrzeb.
Jamie skończył mówić tylko kilka sekund zanim Noah się do nas zbliżył. –
Roth – powiedział Noah, skinąwszy głową.
–
Shaw – Jamie również skinął.
Noah stanął za mną i pocałował mnie w ramię w momencie, w którym Anna i Aiden pojawili się na schodach. –
Boże, Mara, ty ciągle go przetrzymujesz? - powiedziała Anna i kiwnęła w stronę Noah. Potem cmoknęła. – Czy tego mi brakowało, Noah?
–
Lista rzeczy, których ci brakuje, jest dłuższa niż lista na darmowe badania chorób wenerycznych w klinice na South Beach – powiedział Jamie. Zaskoczyła mnie jego odpowiedź. - I jestem pewien, że twój życiorys dziwki zawiera te same imiona.
Noah zaśmiał się cicho za moimi plecami. Uśmiechnęłam się porozumiewawczo do Jamiego. Wstawił się za mną. Mimo że nie zgadzał się w moimi wyborami. Był dobrym przyjacielem. Anna stała tam z otwartymi ustami, dopóki Aiden nie złapał jej za koszulę. Przyciągnął ją bliżej do siebie i zaczął coś szeptać. Złośliwy uśmiech ponownie pojawił się na jej twarzy. Odeszli, gdy zadzwonił dzwonek. Kiedy wyszłam z egzaminu z biologi i zobaczyłam twarz Noah, wiedziałam, że coś było nie tak. Mocno nie tak. –
Co się stało? - zapytałam, gdy pociągnął mnie w stronę szafek.
–
Jamie sam chce ci to powiedzieć. Prosił mnie, bym cię sprowadził – wyjaśnił. - A nie odzywał się do mnie od lat więcej niż jednym słowem, więc lepiej chodźmy.
Byłam zszokowana. Co mogło się stać przez ostatnie dwie godziny? Gdy doszliśmy do szafki Jamiego, pakował swoje rzeczy. Nie tylko swoje książki, ale też rysunki, notatki... wszystko. Opróżniał szafkę. Schował scenariusz szkolnego przedstawienia i westchnął, gdy mnie zobaczył. –
Aiden powiedział, że mu groziłem – powiedział pospiesznie.
–
Że co?
–
Nożem. A Anna go poparła. - Jamie włożył plik papierów do plecaka. - Któreś z nich schowało nóż do mojego plecaka, gdy nie patrzyłem. Wyrzucili mnie.
–
Co?! - wykrzyknęłam, mój głos odbił się echem o metalowe szafki. - To idiotyzm. Jak oni mogli cię wyrzucić?
Jamie zatrzymał się i obrócił się do mnie, zaciskając dłonie w pięści. –
W Croyden jest coś takiego, jak polityka tolerancji, ale i tak mam już akta. Przez Ebolę z zeszłego roku. Moi rodzice już tu są, żeby mnie odebrać.
–
Tak po prostu? - zaskrzeczałam.
–
Tak po prostu – Jamie powiedział i zatrzasnął szafkę. - Teoretycznie to tylko zawieszenie, ale to już jest koniec... To i tak był mój okres warunkowy. Więc teraz będę odwalał robotę przez pocztę – powiedział, naśladując głęboki głos dyrektora Kahna. - Zobaczyłem Noah kręcącego się w pobliżu budynku administracyjnego i poprosiłem go, żeby cię sprowadził. Poinformowano mnie, że jestem uziemiony aż do ukończenia szkoły. Albo do ukończenia ostatnich egzaminów, zależy co będzie pierwsze. To zupełnie spierdoli mi podanie nas studnia w następnym roku.
Przewróciło mi się w żołądku. Nie mogłam w to uwierzyć. To było bardziej niż niesprawiedliwe. –
Proszę, proszę, czyż to nie szkolny tyran – usłyszałam głos Aidena i odwróciłam się na pięcie rozwścieczona. Anna stała obok niego z triumfalnym wyrazem twarzy.
A więc tak to będzie. Jednym uderzeniem zrujnowali Jamiemu życie, tylko dlatego, że się za mną wstawił. Bo byliśmy przyjaciółmi. Patrząc na ich zdegustowany wyraz twarzy, wiedziałam, że to się nie skończy. Nie miałam co do tego cienia wątpliwości. Pragnęłam przemocy. Mogłam ich za to zabić. Chciałam tego. Jamie zerknął na Aidena. –
Chyba nie chcesz, żebym cię pociął, Davis?
Aiden zaśmiał się. –
Czym, niby? Koktajlowym mieszadełkiem?
Podeszłam do niego zanim zauważyłam, co robię. –
Wynoś się. Teraz, zanim coś ci zrobię.
W sekundzie Aiden zmniejszył dystans pomiędzy nami. Tak z bliska był nawet większy. Napiął muskuły w ramionach. –
To na co jeszcze czekamy?
W jednej chwili Noah złapał Aidena za gardło i pchnął go na szafki. –
Ty głupi sukinsynu – powiedział Noah do Aidena. - Jamie, zabierz stąd Marę.
–
Noah – zaprotestowałam.
–
Idź! - warknął.
Jamie złapał moją rękę i odciągnął mnie, mijając Annę. Usłyszałam dźwięk ciał uderzających o metalowe szafki. Próbowałam się odwrócić, ale Jamie był zadziwiająco silny. –
Noah potrafi o siebie zadbać, Mara.
Próbowałam się mu wyrwać. –
Aiden jest ogromny.
Jamie uśmiechnął się gorzko i złapał moją rękę nawet mocniej, ciągnąc mnie za sobą.
–
Ale Noah walczy nieczysto. Nic mu nie będzie. Obiecuję.
Nie puścił mnie, dopóki nie znaleźliśmy się na samym końcu parkingu, gdzie stał samochód jego rodziców. –
Uziemienie zazwyczaj oznacza zakaz telefonu i komputera. Ale jeśli spotkam sowę, to spróbuję przekazać jej wiadomość, ok?
Pokiwałam głową. Zaraz potem tata Jamiego otworzył okno w samochodzie. –
Pa, skarbie – powiedział Jamie i pocałował mnie w policzek. - Nie pozwól mężczyźnie nad sobą panować.
I tak po prostu zniknął.
39
Stałam na pustym kampusie kompletnie skołowana. Zniknął mój jedyny przyjaciel, którego tu miałam, poza Noah. Poczułam delikatny dotyk na plecach. Odwróciłam się. Piękna twarz Noah była teraz kompletną katastrofą. Czerwony siniak wykwitł na lewej kości policzkowej pod grubą smugą krwi, która płynęła od brwi aż do ucha. –
O mój Boże – wyszeptałam.
Noah uśmiechnął się łobuzersko. A potem się skrzywił. –
Chodź. Musimy już iść.
Zaprowadził mnie do miejsca, gdzie zaparkował. Zanim wsiedliśmy do auta, obejrzał się jeszcze przez ramię. Małe krople krwi pojawiły się na jego kłykciach i spadły na deskę rozdzielczą, gdy odpalił samochód. –
Powinniśmy jechać do szpitala?
Noah ponownie się uśmiechnął. Musiało go to boleć. –
Powinnaś zobaczyć tamtego.
–
Co zrobiłeś?
–
Och, gdy już się wyleczy, pewnie będzie mógł prowadzić normalne życie.
Uniosłam brwi. –
Żartowałem. - Noah odgarnął kosmyk włosów z mojej twarzy i wepchnął go za ucho. Na jego twarzy pojawił się grymas bólu. - Za kilka dni mu przejdzie, przykro mi to mówić - dodał. Zacisnął szczękę. - Ma facet szczęście, że zostawiłem go żywego. Jeśli ponownie będzie ci groził, już tego nie zrobię. - Noah spojrzał na drogę. - A poza tym jestem od jutra zawieszony przez Kenta i jeśli Anna lub Aiden coś powiedzą... cóż. Dobrze się to nie skończy.
Zaparkował na podjeździe, ale nie wysiadł z samochodu. –
Zobaczymy się w piątek – powiedział, zakładając okulary. - Twoi rodzice nie powinni mnie teraz widzieć. To nie będzie pomocne w naszym przypadku.
–
W naszym przypadku?
Noah objął mnie za szyję i pogładził kciukiem zagłębienie pod uchem. Wstrzymał na chwilę oddech. –
Chciałbym spędzać z tobą trochę więcej czasu.
Serce zaczęło tłuc o moje żebra od jego dotyku. Byłam w rozsypce. Przez to, co Jamie powiedział i przez to, jak Noah wyglądał, i jak blisko był... Myśli kotłowały się w mojej głowie. Nie miały żadnego sensu. –
Dlaczego spałeś z siostrą Jamiego? - wypaliłam. Pięknie. Chciałam walnąć się w twarz.
Jego ręka pozostała na mojej szyi, ale z jego twarzy zniknęło zadowolenie. –
Co ci powiedział?
Cóż, naważyłam sobie piwa, teraz musiałam je wypić. Przełknęłam głośno. –
Że nie podobało ci się, że był z Katie, więc się zemściłeś.
Noah spojrzał mi w oczy.
–
I uwierzyłaś mu?
Nagle zaschło mi w gardle. –
A powinnam?
Cięgle patrzył mi w oczy, jego ręka nadal spoczywała na mojej szyi. –
Tak. Przypuszczam, że powinnaś – powiedział bezbarwnym głosem.
Jego oczy były ciemne, a wyraz twarzy trudny do odczytania. Wiedziałam, że jego odpowiedź powinna mnie obchodzić. Wiedziałam, że to, co powiedział Jamie, miało sens. Że byłam głupią dziewczyną pożądającą tego, czego pożądało wiele dziewczyn. One za to zapłaciły. Niedługo moja kolej. Powinnam go uderzyć dla idei feminizmu czy czegoś i wysiąść z samochodu. Ale wtedy jego kciuk pogładził moją skórę. Zupełnie nieświadomie pochyliłam się i oparłam czoło o jego. Noah zamknął oczy. –
Naprawdę powinieneś iść do lekarza. – Tyko tyle mogłam powiedzieć.
Nienawidziłam siebie za to. Uśmiechnął się delikatnie kącikiem ust. Jego dolna warga była pęknięta. Potem spojrzał na mnie i przysunął się bliżej. Zerknął na moje usta. –
Jestem zajęty – powiedział niskim głosem.
Zbliżył się do mnie jeszcze bardziej i ja instynktownie przysunęłam się bliżej. –
Nie chcę cię zranić – wyszeptałam, mimo że z nas dwojga to ja byłam tą, która mogła zostać zraniona.
Nasze nosy się zetknęły i tylko moment dzielił nasze usta od pocałunku. –
Nie zrobisz tego.
Ktoś zapukał do okna od strony kierowcy, strasząc mnie do nieprzytomności. Osunęłam się. Noah zamknął oczy na chwilę, po czym otworzył okno. Daniel i Joseph stali po drugiej stronie. Twarz Daniela wyrażała udawaną dezaprobatę. A Joseph się uśmiechał. –
Nie chcieliśmy przeszkadzać – powiedział Daniel, patrząc na mnie. - Ale pewnie chcesz wiedzieć, że mama przyjedzie tu za pięć minut.
–
Co się stało z twoją twarzą? – zapytał Joseph widocznie pod wrażeniem.
Noah wzruszył ramieniem. –
Wdałem się w bojkę.
–
Fajnie.
–
Chcesz wejść? - zapytał Daniel. - Dam ci trochę lodu.
Noah zerknął na zegarek. –
Pięć minut?
–
Musiała wstąpić do pralni. Uda ci się, jeśli się pospieszysz.
Wysiedliśmy z samochodu i nasza czwórka poszła w stronę domu. Joseph otworzył drzwi i wbiegł do kuchni, prawdopodobnie po to, by wziąć lód dla Noah. Daniel przejrzał pocztę na stole. –
Jaka szczęśliwa uczelnia wyższej edukacji mnie dzisiaj zaakceptowała? - zapytał, przyglądając się kopertom. - O, Harvard. To miłe. I Stanford!
Daniel złapał mnie za rękę i okręcił dookoła. Noah zerknął na koperty. –
I Northwestern. I NYU. Powinieneś iść na NYU. Większa różnorodność. Nikt nie chce mieć wszystkich geniuszy na jednym kampusie.
Daniel się uśmiechnął. –
Możesz mieć rację. Ale to miłe mieć jakieś alternatywy – powiedział, odkładając koperty na stół. Obejrzał rany Noah z uznaniem. - Aiden kazał dzwonić po karetkę i nalegał, by wynieśli go na noszach – powiedział do Noah.
–
Wolałbym, żeby to była trumna – oznajmił Noah.
–
Słyszałem, że jego mama ubiega się o twoje wydalenie, tak przy okazji.
Noah spojrzał na mojego brata. –
Reszta rady tego nie zaakceptuje.
Daniel pokiwał głową. –
To prawda.
Przenosiłam wzrok z jednego na drugiego. –
O czym wy gadacie, kiedy nie ma mnie w pobliżu?
–
Nie chciałabyś wiedzieć – powiedział Daniel i wrzucił kluczyki do kieszeni.
Złapał swoją pocztę. Joseph pojawił się, niosąc woreczek z lodem, i podał go Noah. –
Dzięki – powiedział Noah z uśmiechem. Joseph wyglądał, jakby wygrał na loterii. Powinienem już iść. Zobaczymy się za kilka dni? - zapytał mnie.
Pokiwałam głową. –
Nie zapomnij iść do lekarza.
Noah spojrzał na mnie. –
Do widzenia, Mara – powiedział i poszedł do swojego samochodu.
Zmrużyłam oczy, gdy patrzyłam, jak odchodzi. Zamknęłam drzwi po tym, jak odjechał. Kiedy się odwróciłam, Daniel stał ze skrzyżowanymi ramionami. Zerknęłam na niego. –
Co?
–
Ty też powinnaś iść do lekarza – powiedział, patrząc na moje ramię.
Przycisnęłam pięści do oczu. –
Daj spokój, Daniel.
–
Nie. Kiedy ostatni raz zmieniałaś opatrunek?
–
Kilka dni temu – skłamałam.
–
Cóż, mama mówiła, że masz umówioną wizytę. Więc albo ja cię zabiorę, albo ona.
–
Dobra – warknęłam i wyszłam z domu.
Daniel podążał za mną. –
Słyszałem też o Jamiem.
–
Wiesz, co się naprawdę stało? - zapytałam brata. Pokiwał głową. Utkwiłam wzrok w stopach. – Nie mogę uwierzyć, że Anna i Aiden mu to zrobili. I ujdzie im to na sucho. - Poczułam nagle
kujący ból w dłoniach, więc spojrzałam w dół. Tak mocno zaciskałam pięści, że paznokcie wbiły mi się w skórę. Próbowałam się rozluźnić. - Bez niego szkoła będzie udręką. –
Przynajmniej masz Noah
Popatrzyłam przed siebie. –
Nie mam zbyt dużo przyjaciół – wyznałam cicho.
Daniel uruchomił samochód i wyjechał z podjazdu. –
Przepraszam, że ci to ostatnio wygarnąłem.
–
Okay – powiedziałam, patrząc przez okno.
–
Poza tym, jak się czujesz?
–
Okay.
–
Kiedy masz następną wizytę?
Zerknęłam na niego. –
W następny czwartek. Mówiłeś o tym Noah?
–
Oczywiście, że nie – powiedział Daniel. - Ale myślę, że by mu to nie przeszkadzało.
Oparłam głowę o siedzenie i odwróciłam ją do okna. –
Wolę, żeby nie wiedział nic o moim szaleństwie.
–
No przestań. Facet wdał się w dwie bójki w przeciągu dwóch tygodni. Na pewno sam ma jakieś problemy.
–
A ty jeszcze chcesz, żebym męczyła go swoimi problemami.
–
Nikt nie jest idealny. Do niczego cię nie zmuszam. Myślę, że on do ciebie pasuje. Sporo w życiu przeszedł.
–
Wiem.
–
I myślę, że tak naprawdę nie ma nikogo, z kim mógłby o tym porozmawiać.
–
Brzmi jakby z tobą o tym rozmawiał.
–
Nie bardzo. Faceci nie szepcą o wszystkim jak dziewczyny. Wiem wystarczająco. Nieważne. Po prostu uważam, że on by to zrozumiał.
–
Jasne. Nic tak zachęcająco nie działa jak wiedza, że dziewczyna, z którą się umawiasz, jedzie na antypsychotykach.
Daniel wykorzystał to, by zmienić temat. –
Jak one działają? Są jakieś skutki uboczne?
–
Nic takiego nie zauważyłam.
–
Myślisz, że naprawdę działają?
Pomijając niepokojący przypadek telefoniczny. –
Tak myślę.
–
To dobrze. Myślisz, że będziesz mogła przyjść na przyjęcie niespodziankę dla Sophie w piątek? Planuję wielką bibę. Znaczy nie aż taką wielką. Ale bibę.
–
Nie wiem – powiedziałam, myśląc o telefonie. O groźbie. O Jamiem. Nie byłam pewna, czy miałam nastrój na imprezę. - Może.
–
A twoje urodziny? Ty i Noah macie jakieś plany?
–
Nie powiedziałam mu - wyznałam niskim głosem. Patrzyłam za okno, obserwując nadjeżdżające samochody. Już prawie byliśmy w gabinecie lekarza. Mój żołądek skręcił się na tę myśl.
–
Dlaczego nie?
Westchnęłam. –
Nie chcę robić z igły widły, Daniel.
Pokręcił głową, gdy zaparkował przed gabinetem. –
Powinnaś go zaprosić, Mara.
–
Wezmę to pod uwagę.
Otworzyłam drzwi do gabinetu. Daniel podążał za mną. Wpisałam się na listę i czekałam, aż wywołają moje imię. To było lepsze niż szpital. Ale ten medyczny zapach przyspieszył mi oddech i ścisnął gardło. Gdy pielęgniarka sprawdziła ciśnienie, mój puls walił pod opaską, która zaciskała się na ramieniu. Zaczerpnęłam powietrza, a pielęgniarka spojrzała na mnie jak na wariatkę. Tak mało wiedziała. I nic nie rozumiała. Zaprowadziła mnie do pokoju i wskazała na wiklinową kozetkę przykrytą papierem. Usiadłam, ale denerwowało mnie skrzypienie i chrupanie. Lekarz wszedł parę minut później. –
Mara? - zapytała, zerkając na listę. Spojrzała na mnie i wyciągnęła rękę. - Jestem dr. Everett. Jak twoja ręka?
–
Dobrze – powiedziałam, wyciągając ramię.
–
Zmieniałaś opatrunek co dwa dni?
Nie. –
Mhm.
–
Boli?
–
Nawet nie zauważyłam – przyznałam. Uniosła brwi. - Byłam zajęta egzaminami i szkołą – wyjaśniłam.
–
Rozproszenie to dobre lekarstwo. Okay, Mara, zerknijmy na nią. - Odwinęła gazę najpierw z łokcia i kontynuowała w dół przedramienia. Zmarszczyła czoło i zacisnęła usta, gdy zobaczyła moją jasną, nietkniętą skórę. Spojrzała na swoją kartkę. - Kiedy to się stało?
–
Dwa tygodnie temu.
–
Hmm. Doktor na pomocy doraźnej musiał się pomylić. To pewnie był stażysta – powiedziała do siebie.
–
Co? - Zaczynałam się denerwować.
–
Czasami można pomylić oparzenie pierwszego stopnia z oparzeniem drugiego stopnia, szczególnie na rękach i stopach - wyjaśniła, oglądając moją rękę. - Ale nawet wtedy zaczerwienienie pozostaje jeszcze przez jakiś czas. Czujesz jakiś ból, gdy to robię? - zapytała, ciągnąć za moje palce.
Pokręciłam głową. –
Nie rozumiem. Coś jest nie tak?
–
Nic, Mara – oznajmiła, patrząc na moją rękę. - Jest zupełnie wyleczona.
40
Jedynym dobrym punktem następnych dwóch dni było to, że nie miałam już swędzącego bandaża pod rękawem. Bez Noah, a szczególnie bez Jamiego, byłam mniej cierpliwa w szkole. I to było widać. Odpyskowałam nauczycielce historii, którą uwielbiałam, i o mało nie uderzyłam Anny w twarz, gdy przeszła obok i potrąciła mnie swoją torbą. Mój przyjaciel został przez nią wydalony. To była najłagodniejsza rzecz, jaką mogłam jej zrobić. Ale się powstrzymałam. Ledwo. Mój koszmarny humor towarzyszył mi nawet w domu. Ja po prostu chciałam być sama. W domu wyciągnęłam swój szkicownik i poszłam do salonu, by porysować. Najlepiej szkicowało się na podłodze, więc mój pokój z dywanem nie wchodził w rachubę. Jakąś godzinę później Daniel zajrzał do pokoju. –
Hej.
Spojrzałam w górę i zmusiłam się do uśmiechu. –
Myślałaś już nad jutrzejszą imprezą u Sophie?
Wróciłam na powrót do cieniowania. Autoportrety ciężko wykonać bez lustra. –
Jest jakiś temat przewodni?
–
Nie – odpowiedział.
–
Och.
–
To znaczy, że przyjdziesz?
–
Nie – powiedziałam. - Tak się tylko zastanawiałam.
–
Wiesz, że mama i tata wychodzą dzisiaj z domu, prawda?
–
Wiem – odpowiedziałam, nie patrząc na niego.
–
Więc co będziesz robić? - zapytał.
–
Będę tu siedzieć. I rysować.
Daniel uniósł brwi. –
Jesteś pewna, że nic ci nie jest?
Westchnęłam. –
Chcę się po prostu nad sobą poużalać, Daniel. Nic mi nie będzie.
–
Jeśli to przez twoje oceny, to mogę porozmawiać z mamą za ciebie. Trochę ją udobrucham.
–
Co?
Wcześniej tak naprawdę go nie słuchałam, ale teraz Daniel miał moją pełną uwagę. –
Nie widziałaś swoich ocen?
Serce zaczęło mi walić. –
Już są?
Daniel pokiwał głową.
–
Nie wiedziałem, że nie wiesz.
Zerwałam się z podłogi, zostawiając za sobą szkicownik, i pobiegłam do mojego pokoju. Dopadłam do biurka i włączyłam komputer. Poczułam niepokój. Przez ostanie dni czułam się pewnie, ale teraz... Gdy przejrzałam monitor, zaczęłam się rozluźniać. Zaawansowany angielski: 6 Biologia: 5+ Historia: 5 Sztuka: 6 Hiszpański: 1 Algebra II: 5 Spojrzałam raz jeszcze. I ponownie. Pała. Pała jak pierwsza. Jak porażka. Jak pierwsza porażka. Nie mogłam złapać oddechu. Włożyłam głowę między kolana. Powinnam była to przewidzieć. Boże, jaka ja głupia byłam. Na swoją obronę mam to, że nigdy wcześniej nie zawaliłam żadnego przedmiotu i takie rzeczy nie są prawdopodobne, dopóki się nie wydarzą. Jak ja to wytłumaczę rodzicom? Wstydziłam się tego, ale miałam nadzieję, że Daniel ciągle był w pobliżu. Pognałam do kuchni. Moja twarz zrobiła się czerwona. Daniel zostawił mi notkę na lodówce. POSZEDŁEM WSZYSTKO PRZYGOTOWAĆ. ZADZWOŃ DO MNIE, TO PO CIEBIE PRZYJADĘ. Przeklęłam pod nosem i pochyliłam się nad stalowym blatem, zostawiając na nim odciski palców. I wtedy to do mnie dotarło. Jamie. Nagrał mój egzamin. Miał dowód, którego potrzebowałam. Wyciągnęłam komórkę z kieszeni i nacisnęłam na zdjęcie Jamiego, które było przypisane do jego numeru. Głowa barana. Dziwactwo. Pochyliłam głowę do komórki i pomodliłam się, by odebrał. Od razu odezwała się poczta głosowa. –
Uziemienie zazwyczaj oznacza brak komputera i komórki – powiedział wtedy Jamie. - Ale jeśli spotkam sowę, to przekażę jej wiadomość, okay?
Do oczu napłynęły mi łzy. Rzuciłam telefonem. Roztrzaskał się, rysując przy tym ścianę. Nie mogłoby mnie to mniej obchodzić. Na moim świadectwie będzie jedynka. Jedynka! Schowałam twarz w dłoniach. Najgorsze scenariusze przetoczyły się przez moje myśli. Musiałam komuś powiedzieć, ktoś musiał mi powiedzieć, co robić dalej. Potrzebowałam przyjaciela. Potrzebowałam najlepszej przyjaciółki, ale jej już nie było. Jamiego też nie było. Miałam Noah. Podeszłam do resztek telefonu. Chciałam go jakoś poskładać. Bez powodzenia. Wzięłam telefon domowy i chciałam wykręcić numer, ale zdałam sobie sprawę z tego, że nawet nie nie miałam jego numeru. No cóż, znałam go dopiero od kilku tygodni. Łzy już wyschły, przez co zesztywniała moja skóra. Nie dokończyłam jeszcze szkicu. Nic nie zrobiłam. Byłam zbyt zdenerwowana, zbyt wściekła na samą siebie za bycie taką idiotką. Byłam jeszcze bardziej wściekła na Morales. A im dłużej to w sobie dusiłam, tym bardziej zła się stawałam. To wszystko była jej wina. Nigdy nic jej nie zrobiłam, odkąd pojawiłam się w Croyden, a ona
postanowiła rozpieprzyć mi życie. Może mogłabym znaleźć adres Jamiego i wziąć od niego to mp3, ale czy to by pomogło? Czy dyrektor Kahn znał hiszpański? Egzamin był, jak powiedział Jamie, subiektywny. Wiedziałam, że moja odpowiedź była doskonała, ale wiedziałam też, że Morales zacznie kłamać. Wyjrzałam przez kuchenne okno na czarne niebo. Zajmę się tym jutro.
41
Następny dzień zaczął się nienormalnie. Obudziłam się około czwartej nad ranem i poszłam do kuchni zrobić tosta. Wyciągnęłam mleko z lodówki i nalałam sobie szklankę, gdy toster podpiekał chleb. Kromki chleba wyskoczyły chwilę potem. Zaczęłam jeść je powoli, przypominając sobie wczorajszy wieczór. Zauważyłam Josepha dopiero, kiedy pomachał mi ręką przed oczami. –
Ziemia do Mary!
Biała kropla spadła z trójkątnego otworu kartonu od mleka. Słowa Josepha były przytłumione, siłą przedarły się do mojego umysłu. Chciałam całkowicie wyłączyć dźwięk. –
Obudź się.
Podskoczyłam i odrzuciłam jego rękę. –
Zostaw mnie w spokoju.
Usłyszałam drugą osobę wchodzącą do kuchni i odwróciłam głowę. Daniel wyciągnął batonika musli ze spiżarni i ugryzł kawałek. –
Kto nasikał ci do Cheeriosów? - zapytał mnie z pełną buzią.
Pochyliłam się nad blatem i położyłam pulsującą głowę na dłoniach. To był najgorszy ból głowy, jaki miałam od tygodni. –
Noah po ciebie przyjedzie? Jego zawieszenie powinno się dzisiaj skończyć, no nie?
–
Nie wiem. Może.
Daniel spojrzał na zegarek. –
Cóż, jest spóźniony. A to oznacza, że ja cię zawiozę. A to oznacza, że musisz się ubrać. Teraz.
Otworzyłam usta, by powiedzieć Danielowi, że jeszcze mieliśmy godziny, zanim zacznie się szkoła. Chciałam go też zapytać, co robił tak wcześnie, ale spojrzałam na zegarek na mikrofalówce. Siódma trzydzieści. Siedziałam przy kuchennym stole przez cztery godziny. Żując... przez godziny. Przełknęłam zimny chleb i panikę, która we mnie urosła. Straciłam tyle czasu. Daniel spojrzał na mnie kątem oka. –
Chodź – powiedział delikatnie. - Nie mogę się spóźnić.
Nie widziałam samochodu Noah na parkingu, gdy przyjechaliśmy do szkoły. Może postanowił wziąć jeszcze jeden dzień wolnego. Dryfowałam po kampusie na wpółświadoma. Nie widziałam Noah na angielskim, nie widziałam go na korytarzu. Powinien tu być. Chciałam się dowiedzieć, gdzie mieszkał Jamie. Nie wiedziałam, kogo mogłam poprosić o pomoc, jeśli nie jego. Pomiędzy lekcjami poszłam do budynku administracyjnego, by umówić się na spotkanie z dyrektorem Kahnem. Gdy nadeszła umówiona godzina, weszłam do jego gabinetu. Zgodziłabym się na ocenę, na którą zasługiwałam. Powiedziałabym mu o nagraniu. Musiałam pozostać spokojna, nie mogłam płakać. Gabinet dyrektora wyglądał bardziej jak pokój dystyngowanego dżentelmena z dziewiętnastego wieku. Na ścianach były panele z ciemnego drewna. Na półkach stały obite w skórę książki. Nad drzwiami wisiało popiersie Ateny. Żartowałam. Na temat książek. Dyrektor Kahn siedział za mahoniowym biurkiem, zielona lampka oświetlała jego nienaturalnie gładką twarz. Wcale nie wyglądał na dyrektora. Miał na sobie spodnie khaki i białą koszulkę polo z
herbem Croyden. –
Panna Dyer – powiedział, wskazując na jedno z krzeseł obok biurka. - Czym mogę służyć?
Spojrzałam mu w oczy. –
Uważam, że moja ocena z hiszpańskiego powinna zostać poprawiona – powiedziałam.
Mój głos był gładki. Pewny. –
Rozumiem.
–
Mogę udowodnić, że zasługuję na szóstkę z egzaminu – dodałam.
To było na nagraniu. Tylko jeszcze tego nagrania nie miałam. –
To nie będzie konieczne – powiedział dyrektor, opierając się na skórzanym fotelu.
Zamrugałam. –
Och – wydusiłam zaskoczona. - Świetnie. Więc kiedy moja ocena zostanie zmieniona?
–
Obawiam się, że nic z tym nie mogę zrobić, Mara.
Zamrugałam ponownie, a gdy otworzyłam oczy, widziałam tylko ciemność. –
Mara?
Głos dyrektora brzmiał odlegle. Zamrugałam po raz kolejny. Jego nogi właśnie spoczywały na biurku. Wyglądał na takiego wyluzowanego. Chciałam je strącić i wyciągnąć krzesło spod jego tyłka. –
Dlaczego nie? - zapytałam przez zaciśnięte zęby.
Musiałam zachować spokój. Jeśli zaczęłabym krzyczeć, ta jedynka nie zniknie. Ale to było takie kuszące. Dyrektor Kahn wziął ze stołu kartkę i spokojnie odczytał z niej to, co było tam zapisane. –
Nauczyciele muszą napisać wyjaśnienie, gdy postawią ocenę niedostateczną na egzaminie – przeczytał. - Pani Morales zapisała, że oszukiwałaś na egzaminie.
Moje nozdrza zafalowały. Przed oczami pojawiły mi się czerwone plamki. –
Kłamała – powiedziałam cicho. - Jak niby miałam oszukiwać na egzaminie ustnym? To śmieszne.
–
Według jej notatek, twoje pierwsze stopnie były dość niskie.
Nie mogłam uwierzyć w to, co słyszałam. –
Więc zostałam ukarana za to, że się polepszyłam?
–
Nie tylko się polepszyłaś, Mara. Twoja poprawa była cudowna, nie sadzisz?
Jego słowa zaostrzyły moją furię. –
Miałam korepetytora – powiedziałam przez zaciśnięte zęby i zamrugałam, próbując pozbyć się plamek.
–
Powiedziała, że widziała, jak zerkasz pod rękaw w czasie egzaminu. Powiedziała, że widziała pismo pod rękawem.
–
Ona kłamie! - krzyknęłam, po czym zrozumiałam swój błąd. - Ona kłamie – powtórzyłam niskim, trzęsącym się głosem. - Miałam bandaż na ręce podczas egzaminu. Przez wypadek.
–
Widziała również, jak wędrujesz wzrokiem po klasie.
–
Czyli w zasadzie może powiedzieć, że oszukiwałam, nie mając żadnego dowodu.
–
Nie podoba mi się ten ton, panno Dyer.
–
No to jesteśmy kwita – powiedziałam, zanim zdążyłam się powstrzymać.
Brwi dyrektora Kahna uniosły się powoli. Jego głos był rozwścieczająco spokojny, gdy powiedział: –
Christina Morales jest nauczycielem w tej szkole od ponad dwudziestu lat. Jest surowa, ale sprawiedliwa – na jednej ręce mogę policzyć skargi uczniów na nią.
Wtrąciłam się. –
Są zbyt przestraszeni, by coś powiedzieć.
–
Ty, z drugiej strony – kontynuował. - Jesteś tu od kilku tygodni, notorycznie spóźniasz się na lekcje, pyskujesz nauczycielce od historii – tak słyszałem o tym – i spowodowałaś ogromne zamieszanie w klasie pani Morales, za co zostałaś wyrzucona z klasy. Komu byś uwierzyła?
Dosłownie widziałam wszędzie czerwień. Tak bardzo starałam się nie krzyczeć, że gdy przemówiłam, mój głos był tylko szeptem. –
Po prostu... Niech pan posłucha. Jest nagranie z tego egzaminu. Ktoś je przetłumaczy. Włączymy je i pani Morales...
Dyrektor nawet nie zdjął nóg ze stołu, gdy mi przerwał. –
Powiem ci coś. Zadzwonię do pani Morales później i jeszcze raz z nią o tym porozmawiam. Dam ci znać, jaka jest moja końcowa decyzja.
Najgorsze scenariusze przeleciały przez moje myśli. Czas zwolnił. Wstałam z krzesła, przewracając je, ale ręce trzęsły mi się za bardzo, by je podnieść. To było... Ta cała sprawa była bardziej niż niesprawiedliwa. Byłam wytrącona z równowagi. Otworzyłam drzwi i trzasnęłam nimi, wychodząc. Nie obchodziło mnie to. Gdy szłam na hiszpański, nogi miałam jak ze stali. Pewnie mogłabym nimi miażdżyć trawę na proszek. Morales ujdzie to na sucho. Miałam nadzieję, że zadławi się swoim kłamliwym językiem. Mogłam zobaczyć to z zaskakującą przejrzystością. Jej oczy wybałuszone, zatacza się w pustej klasie, wkłada kościste palce do ust, próbując zrozumieć, co się dzieje. Robi się niebieska i wydaje śmieszny odgłos. Ciężko kłamać, kiedy nie możesz mówić. Chciałam stawić jej czoła. Chciałam splunąć jej w twarz. Ale gdy dotarłam do schodów blisko jej klasy, wiedziałam, że nie zrobiłabym tego. Ale mogłabym ją jakoś przezwać. Wyszłam zza rogu i przeszłam ostatnie kilka metrów, myśląc o kilku epitetach, które chciałam na niej użyć. Dzisiejsza lekcja będzie niecenzuralna. Stanęłam jak wryta w przejściu. W klasie nie było nikogo poza Judem. Leżał na ziemi, blady od pyłu. Ogromna drewniana belka przygniotła go. Widziałam drzazgi w skórze. Jego tors był cały we krwi, jego usta również były nią pokryte. Wyglądał teraz jak Joker z Batmana. Zamrugałam. To już nie było ciało Jude'a. Teraz na podłodze leżał ten dupek, który znęcał się nad Mabel. Jego głowa była różową miazgą, a nogi wygięły się pod śmiesznym kątem. Jak balerina. Linoleum było pokryte ziemią, a muchy wypełniały otwory w jego ciele. Zamrugałam ponownie. Zniknął. Na jego miejscu była Morales. Leżała na podłodze, jej twarz była bardziej purpurowa niż niebieska. To miało sens, z tego co pamiętałam z podstawówki. Czerwony plus niebieski równa się fioletowy. A Morales zawsze miała czerwoną twarz. Teraz wyglądała jak jeżynowa dziewczyna z fabryki Willego Wonki. Przechyliłam głowę na bok i zamrugałam, pewna, że zniknie jak tamci. Ale gdy otworzyłam oczy, ciągle tam była.
42
Następne pięć sekund wydawało się być pięcioma godzinami. Drugi dzwonek zadzwonił, a ja zostałam odepchnięta przez blondynkę o imieniu Vera, która wlokła się za szkolnym doradcą. Vera płakała. Hmm. –
Dławiła się, gdy tu dotarłam, ale nie wiedziałam, co robić! - Vera posmarkała się podczas płaczu, strugi wydzieliny zebrały się wokół jej ust. Paskudne.
–
Cofnijcie się, ludzie! - Pani Barkan, doradca szkolny, krzyknęła. Przejście było oblegane przez poruszonych uczniów.
W oddali usłyszałam syrenę i wkrótce karetka i policja przecisnęli się przez uczniów, tworzących ciasny krąg wokół klasy. Ludzie płakali, przepychali się i generalnie nieziemsko mnie wkurzali, więc wycofałam się z tłumu. Pognałam po schodach, przeskakując po dwa stopnie naraz, aż się przewróciłam. Nie jadłam lunchu. Umierałam z głodu, miałam zawroty głowy i nie spałam dużo w nocy. To nie mogło się dziać. Czy w ogóle wzięłam tabletkę tego ranka? Nie pamiętałam. Wygramoliłam się z korytarza na zieloną trawę. Słońce mnie oślepiało i chciałam walnąć je w twarz. Na tę myśl zachichotałam. A potem chichot przerodził się w rechot. I niedługo potem śmiałam się tak bardzo, że łzy płynęły mi po policzkach. Czułam wilgoć na szyi i nie mogłam złapać oddechu. Opadłam na ziemię pod drzewem w odległym końcu kampusu, śmiejąc się ciężko, tarzając się po trawie, trzymając się za brzuch, który mnie rozbolał. Cholera, to było takie śmieszne. Znikąd ręka złapała mnie za ramię i ustawiła w pozycji siedzącej. Spojrzałam w górę. –
Mara Dyer, zgadza się? - powiedział detektyw Gadsen. Jego głos był równy i lekko dociekliwy, ale oczy nie wyglądały przyjaźnie.
Ruch za jego plecami rozproszył moją uwagę. Noah pojawił się w polu widzenia. Zatrzymał się, gdy zobaczył z kim rozmawiałam. Spojrzałam na stopy. –
Jak tam pies? - zapytał detektyw.
Pochyliłam głowę, a włosy opadły kurtyną na moją twarz, ukrywając szok. Tylko tyle mogłaś zrobić, moja droga. –
Jaki pies?
–
Zabawne – powiedział. - Ten pies, w sprawie którego dzwoniłaś kilka tygodni temu do Biura Opieki nad Zwierzętami? Po naszej rozmowie po prostu zniknął.
–
To jest zabawne – odparłam, mimo że wcale nie było.
–
Czy pani Morales była twoją nauczycielką? - zapytał niewytrącony z równowagi.
Była? A więc nie żyła. To przynajmniej działo się naprawdę. Niewiarygodne, ale prawdziwe. Pokiwam głową. –
To musi być dla ciebie bardzo trudne.
Prawie się zaśmiałam. Nie miał pojęcia. A może... może miał? Musicie to przyznać, paranoja jest zabawna. Co taki detektyw mógł wiedzieć? Że pomyślałam, że Morales powinna umrzeć i umarła? Wariactwo. Że chciałam, by właściciel psa został ukarany i tak się stało? Przezabawne. Coś nie staje się prawdziwe tylko dlatego, że o tym myślimy lub tego chcemy. –
Tak, to bardzo trudne – powiedziałam, kiwając ponownie głową, tak by włosy jeszcze bardziej przykryły twarz i mój szaleńczy uśmiech.
–
Przykro mi z powodu twojej straty – powiedział. Ramiona trzęsły mi się, gdy próbowałam ukryć śmiech. - Czy wiedziałaś, że pani Morales była na coś uczulona?
Pokręciłam głową. –
Czy kiedykolwiek widziałaś ją z EpiPen?
Pokręciłam głowa i wstałam na trzęsących się nogach. W końcu byłam córką prawnika i chociaż rzeczywistość mi się mieszała, wiedziałam, że rozmowa dobiegła końca. –
Muszę iść – powiedziałam.
–
Oczywiście. Mam nadzieję, że poczujesz się lepiej i naprawdę mi przykro z powodu twojej nauczycielki.
Odeszłam. Odeszłam od detektywa i odeszłam od Noah. Ale Noah mnie dogonił. –
Co się stało? - Wyglądał na nadzwyczaj zatroskanego.
–
Nie było cię dzisiaj rano – powiedziałam, nie patrząc na niego.
–
Mara...
–
Nie. Po prostu... przestań. - Patrzyłam prosto przed siebie i skupiłam się na drodze do klasy. Nic mi nie jest, Noah. Nie jestem zła. Jestem... muszę iść. Spóźnię się na biologię.
–
Szkoła już się skończyła – powiedział powoli.
Zatrzymałam się. –
Co?
–
Dochodzi czwarta. - Jego głos był cichy. - A ostatnia lekcja została odwołana. Od dłuższego czasu cię szukałem.
Dwie godziny. Straciłam ponad dwie godziny. Czułam się, jakbym spadała, jakby ktoś usunął grunt spod moich nóg. –
Hej – powiedział Noah i położył dłoń na dolnej części moich pleców, by mnie ustabilizować. Strząsnęłam jego rękę.
–
Muszę iść – powiedziałam, czując mdłości. Ale wtedy kolejna dłoń poklepała mnie po ramieniu i kolana o mało się pode mną nie ugięły.
–
Hej, wy – powiedział Daniel poważnym tonem. - Zwariowany dzień. - Przełknęłam gulę rosnącą w moim gardle. - Nie wyglądasz za dobrze, Mara – oznajmił Daniel. Jego ton był teraz pogodniejszy, ale była w nim nuta niepokoju.
Odgarnęłam kosmyk włosów, który przykleił się do mojego czoła. –
Nic mi nie jest. Tylko mi niedobrze.
–
Akurat na urodziny – powiedział Daniel z napiętym uśmiechem. - Jestem pewien, że ci przykro.
–
Twoje urodziny? - Noah zerkał to na Daniela, to na mnie.
Posłałam bratu spojrzenie przepełnione czystą trucizną. Zignorował mnie. –
Mara kończy jutro siedemnaście lat. Piętnasty marca. Ale ona dziwnie się zachowuje z tego powodu – wyjaśnił Daniel, zdejmując okulary i przecierając szkła. - Każdego roku jest przygnębiona z tego powodu i to mój braterski obowiązek, by odwrócić jej uwagę od urodzinowej nudy.
–
Ja się tym zajmę – powiedział Noah natychmiast. - Masz wolne.
Daniel uśmiechnął się szeroko.
–
Dzięki, bracie, jesteś wielki. - Przybili żółwika.
Nie mogłam uwierzyć, że mój brat mi to zrobił. Teraz Noah czuł się zobligowany do zrobienia czegoś. Miałam ochotę walnąć ich obu w twarz i wyrzygać się. –
Do dobra – powiedział Daniel, obejmując mnie ramieniem. - Chyba lepiej zabiorę Marę do domu. No chyba że wolisz zwymiotować w samochodzie Noah? - zapytał mnie.
Potrząsnęłam głową. –
Przyjadę po ciebie jutro o jedenastej – powiedział do mnie Noah, patrząc mi w oczy, gdy Daniel mnie odprowadzał. - Jest parę rzeczy, o których muszę ci powiedzieć.
43
Daniel i ja wróciliśmy do domu. Zobaczyliśmy wachlarz dokumentów taty rozrzuconych po całym stole w jadalni. Usłyszeliśmy kłótnię rodziców jeszcze zanim zamknęliśmy drzwi. Poleciłam Danielowi tylko je przymknąć. –
Uważam, że powinieneś prosić o przesłuchanie.
–
Sprawa rozpoczyna się w poniedziałek, Indi. Poniedziałek. I tuż przed jest nagłe przesłuchanie dowodowe. Sędzia nie pozwoli mi się wycofać. Nie ma mowy.
Co się stało? –
Zatem zadzwoń do Leona Lassitera. Poproś go, by cię zwolnił. Powiedz, że zdobędziesz nakaz. Sędzia zezwoli na odroczenie, jeśli on to zrobi. Chciałby tego, prawda?
–
Wątpię. On chce to już zakończyć. - Usłyszałam jak tata wzdycha. - Naprawdę uważasz, że z Marą jest aż tak źle?
Daniel i ja spojrzeliśmy na siebie. Mama się nie zawahała. –
Tak.
–
Nic nie stało się od oparzenia – powiedział tata.
–
Tego nie wiemy.
–
Myślisz, że coś się dzieje?
–
Widziałeś ją ostatnio, Marcus? Ona nie śpi. Myślę, że dzieje się z nią coś złego, ale nic nam nie mówi. A ty nie pomagasz, będąc w trakcie procesu o morderstwo.
–
I wykluczenie mnie ze sprawy pomoże?
Mama przez chwilę była cicho. –
Możemy wrócić na Rhode Island, jeśli do tego dojdzie – powiedziała cicho.
Myślałam, że tata zacznie się śmiać. Albo westchnie w rozdrażnieniu. Albo powie coś zupełnie innego. –
No dobrze – rzekł bez wahania. - Zadzwonię do Leona i powiem mu, że się wycofuję.
Skręciło mnie w żołądku z poczucia winy. Zrobiłam krok w stronę kuchni, ale Daniel złapał mnie za ramię i potrząsnął głową. Zmrużyłam oczy. Zaufaj mi, powiedział bezgłośnie. Oboje staliśmy nieruchomo, gdy tata zaczął mówić. –
Halo, Leon? Tu Markus, tak, jak się masz? Ja nie zbyt dobrze, właściwe. – Wtedy streścił mu sytuację. Usłyszałam słowa niestabilna, traumatyczne i opieka psychiatryczna.
Kilka minut później tata się rozłączył. –
No i? - Usłyszałam głos mamy.
–
Przemyśli to. To dobry facet - dodał tata niskim głosem, gdy mama otwierała głośno szafki.
Daniel skinął na mnie, bym się zbliżyła. –
Posłuchaj mnie – wyszeptał. - Wejdziemy tam i zachowasz się, jakby to był najlepszy dzień twojego życia. Ani słowa o Morales, okay? Ja się tym zajmę.
Nie miałam szansy odpowiedzieć, bo Daniel zamknął za nami drzwi przesadnie głośno. Ludzie w Broward pewnie słyszeli to trzaśnięcie. Mama wystawiła głowę z kuchni. –
Hej – powiedziała o wiele za wesoło.
–
Cześć, mamo – odpowiedziałam, przykleiwszy do twarzy sztuczny uśmiech. Byłam przewrażliwiona, zła, czułam się winna i ogólnie ciężko było mi pojąć, że to właśnie było moje życie. Weszliśmy do kuchni i zastaliśmy tatę siedzącego przy stole. Jego oczy były podkrążone i wyglądał na chudszego niż zazwyczaj.
–
Patrzcie, czyż to nie moja zguba? - powiedział z uśmiechem.
Potarłam moje klejące się czoło i zbliżyłam się, by pocałować go w policzek. –
Jak ci minął dzień, mała?
Daniel spojrzał na mnie wymownie przez ramię. –
Świetnie! - powiedziałam z przesadnym entuzjazmem.
–
Mara pomagała mi przygotować przyjęcie niespodziankę dla Sophie – powiedział Daniel, otwierając lodówkę.
Tak? –
Tak? - spytała mama. - A kiedy to będzie?
Wyciągnął jabłko. –
Dzisiaj – powiedział, biorąc kęs. - Za kilka godzin wychodzimy. A wy macie jakieś plany?
Mama potrząsnęła głową. –
Gdzie jest Joseph? - zapytałam.
–
U kolegi – odpowiedziała mama.
Otworzyłam usta, by zasugerować im wyjście gdzieś, ale Daniel mnie uprzedził. Mama zerknęła na tatę. –
Wasz tata jest trochę zajęty.
Spojrzał na nią. W ich spojrzeniu były tysiące niewypowiedzianych słów. –
Myślę, że przydałby mi się wolny wieczór.
–
Świetnie – oznajmił Daniel. - Zasługujesz na to. Mara i ja musimy się jeszcze naradzić, a potem utnę sobie krótką drzemkę przed imprezą.
Boże, mogłabym go teraz ucałować. –
Ja też – powiedziałam, podążając za nim. Cmoknęłam mamę w policzek i odwróciłam się szybko, zanim mogła dostrzec cienką warstwę potu na mojej skórze. Poszłam do łazienki.
–
Więc wy już macie plany na dziś? - mama zawołała za nami.
–
Tak! - Daniel odkrzyknął. Przytaknęłam i skręciłam w korytarz. Tam się spotkaliśmy.
–
Daniel...
Uniósł dłonie w górę. –
Nie ma za co. Po prostu... odpręż się, okay? Wyglądasz jakbyś miała się porzygać.
–
Myślisz, że to kupili?
–
Tak. Dobrze sobie poradziłaś.
–
Ale co ze sprawą taty? Nie może się z niej wycofać, nie przeze mnie... - przełknęłam głośno, próbując utrzymać równowagę.
–
Jutro zacznę mówić o tym, jak świetnie sobie radzisz, zanim zjawi się Noah. O tym jak byłaś pomocna przy imprezie.
–
Jesteś wspaniały. Serio.
–
Też cię kocham, siostrzyczko. Idź się połóż.
Rozdzieliśmy się i poszliśmy do swoich pokoi. Już się ściemniło. Mrowił mnie kark, gdy mijałam rodzinne zdjęcia. Skręciłam w przeciwną stronę, w kierunku francuskich drzwi, które wychodziły na nasze podwórko. Przez zapalone w korytarzu światła ciemność na zewnątrz wydawała się być nieprzenikniona i dziwna. Za każdym razem, gdy zbliżałam się do szkła, przepełniało mnie uczucie, że ktoś tam był, coś było na zewnątrz – coś przerażającego skradało się... nie. Nic. Nic tam nie było. Poszłam do sypialni i dorwałam się do biurka, do butelki z Zyprexą. Po tygodniu mama ufała mi wystarczająco, by zostawić całą buteleczkę w moim pokoju. Nie pamiętałam, czy brałam tabletkę rano. Prawdopodobnie nie. Cała ta sprawa z Morales – to był przypadek, że zmarła. Udławiła się. Przypadek. Na trzęsącą rękę wysypałam tabletkę, którą wrzuciłam do gardła i połknęłam bez wody. Posuwała się powoli i boleśnie w dół. Zostawiła na moim języku gorzki posmak. Skopałam buty i wdrapałam się na łóżko. Ukryłam twarz w chłodnej, bawełnianej pościeli. Było już sporo po północy, gdy się obudziłam po raz drugi w życiu na dźwięk pukania w moje okno. Ogarnęło mnie poczucie déjà vu jak mokry wełniany sweter, gryzący i niewygodny. Ile jeszcze razy będę musiała to przeżywać? Byłam ślepa i zła, gdy wyszłam z łóżka i podkradłam się do okna. Serce podeszło mi do gardła. Sięgnęłam do zasłonek, gotowa zobaczyć twarz Jude'a. Ale to Noah właśnie chciał zapukać do okna.
44
Miał na sobie zniszczoną bejsbolówkę, której daszek zakrywał oczy, i nie mogłam zobaczyć jego twarzy. Ale mogłam powiedzieć, że był wyczerpany. I zły. Rozsunęłam zasłony i otworzyłam okno, a ciepłe powietrze wleciało do środka. –
Gdzie Joseph? - zapytał natychmiast z nutą paniki w głosie.
Potarłam bolące czoło. U kolegi w domu...
– –
Nie ma go tam – powiedział Noah. - Ubieraj się, musimy iść. Teraz.
Próbowałam poukładać myśli. Panika jeszcze się nie rozwinęła. –
Powinniśmy powiedzieć moim rodzicom, jeśli go nie...
–
Mara. Posłuchaj mnie, bo powiem to tylko raz. - Zaschło mi w ustach i oblizałam wargi, czekając aż dokończy. - Znajdziemy Josepha. Nie mamy dużo czasu. Musisz mi zaufać.
Moja głowa była ociężała, a mózg zamroczony od snu i zamieszania. Nie mogłam uformować pytania, które chciałam mu zadać. Może dlatego, że to się nie działo. Może dlatego, że śniłam. –
Pospiesz się – powiedział Noah i posłuchałam.
Założyłam dżinsy i koszulkę, po czym spojrzałam na Noah. Nie patrzył na mnie tylko na światła uliczne. Jego szczęka była napięta, zagryzał wnętrza policzków. Coś niebezpiecznego czaiło się w jego wyrazie twarzy. Wybuchowego. Gdy już byłam gotowa, położyłam dłonie na ramę okna i zeskoczyłam na mokrą trawę na zewnątrz. Zachwiałam się. Noah pomógł mi złapać równowagę i od razu ruszył przed siebie. Musiałam biec, by go dogonić. To wymagało wysiłku, a gęste, wilgotne powietrze mi w tym nie pomagało. Samochód Noah był jedynym na podjeździe. Auta Daniela nie było, taty też nie i samochód mamy również zniknął. Musieli wyjść oddzielnie. Noah otworzył drzwi i odpalił samochód. Nie zdążyłam dobrze usiąść, a Noah już nacisnął pedał gazu. Przyspieszenie wepchnęło mnie w siedzenie. –
Zapnij pas – powiedział.
Zerknęłam na niego. Kiedy wjechaliśmy na drogę I-75, Noah ciągle nie zapalił papierosa i ciągle był cicho. Mój żołądek skurczył się. Nieustannie czułam mdłości. Ale udało mi się odezwać. –
Co się dzieje?
Wciągnął powietrze, a potem przejechał dłonią po szorstkiej szczęce. Zauważyłam, że jego warga zagoiła się w przeciągu ostatnich kilku dni. Z tego miejsca w ogóle nie widziałam jego oczu. Kiedy przemówił, głos miał ostrożny. Opanowany. –
Joseph napisał do mnie. Jego kolega odwołał spotkanie, więc potrzebował podwózki do domu. Kiedy przyjechałem pod szkołę, jego nie było.
–
Więc gdzie jest?
–
Myślę, że został porwany.
Nie. Ostatni raz widziałam Josepha przy śniadaniu. Kiedy pomachał ręką przed moją twarzą, powiedziałam, powiedziałam... Zostaw mnie w spokoju. O Boże.
Ogarnęła mnie panika. –
Dlaczego? - wyszeptałam.
To się nie działo. To się nie działo. –
Nie wiem.
W gardle czułam kłucie, jakby igły. –
Kto go zabrał?
–
Nie wiem.
Przycisnęłam pięści do powiek. Miałam ochotę wydłubać sobie mózg. Były dwie opcje. Pierwsza, że to się nie działo naprawdę. Że to był koszmar. To było prawdopodobne. Druga, to nie był koszmar. Joseph naprawdę zaginął. A ostatnią rzeczą, jaką do niego powiedziałam, było „zostaw mnie w spokoju” i tak się stało. –
Skąd wiesz, gdzie jest? - zapytałam Noah. Miałam pełno pytań, ale żadne inne nie chciało mi przejść przez gardło.
–
Nie wiem. Jadę tam, gdzie myślę, że jest. Może tam być, może i nie. Na razie tyle ci musi wystarczyć, dobrze?
–
Powinniśmy zadzwonić na policję – powiedziałam głucho, sięgając do kieszeni po komórkę.
Nie było jej tam. Nie było, bo roztrzaskałam ją o ścianę wczoraj. Dopiero wczoraj. Zamknęłam oczy skołowana, bo zaczynałam tracić zmysły. Głos Noah przedarł się do mojego umysłu. –
Co byś pomyślała, gdyby ktoś ci powiedział, gdzie porwane dziecko może być?
Pomyślałabym, że ta osoba coś ukrywa. –
Zadawaliby pytania, na które nie potrafiłbym odpowiedzieć. - Po raz pierwszy zauważyłam, że w jego głosie było coś dziwnego. To mnie przestraszyło. - To nie może być policja. Ani twoi rodzice. To musimy być my.
Pochyliłam się do przodu i położyłam głowę na kolanach. To już nie był sen. To nie był koszmar. To było prawdziwe. Ręka Noah musnęła moją szyję. –
Jeśli go nie znajdziemy, zadzwonimy na policję – powiedział miękko.
W głowie miałam próżnię. Nie mogłam mówić. Nie mogłam myśleć. Po prostu pokiwałam głową, po czym spojrzałam na zegarek na desce rozdzielczej. Pierwsza w nocy. Gdy przyspieszyliśmy na autostradzie, minęliśmy kilka samochodów, ale gdy z niej zjechaliśmy po godzinie jazdy, dźwięki Miami ustały. Kilka ulicznych lamp, które minęliśmy, oświetliło nasz samochód żółtą poświatą. Jechaliśmy w ciszy, a światła pojawiały się coraz rzadziej. W końcu już nawet lamp nie było na drodze. Ziejąca ciemność pochłonęła nas jak tunel. Zaciskałam mocno szczękę, żeby się nie rozpłakać. Albo żeby nie krzyczeć. Spojrzałam na Noah. Jego wyraz twarzy był ponury. Kiedy w końcu zaparkowaliśmy, widziałam przed nami tylko wysoką trawę, poruszaną przez gorącą bryzę. Żadnych budynków. Nic. –
Gdzie jesteśmy? - zapytałam cicho, mój głos prawie tonął w dźwiękach cykad.
–
Everglades City – odpowiedział Noah.
–
Nie wygląda mi to na miasto.
–
To miejsce graniczy z parkiem. - Noah odwrócił się do mnie. - Nie zostałabyś tu, nawet jeśli cię bym o to poprosił.
To było stwierdzenie, nie pytanie, ale i tak odpowiedziałam. –
Nie.
–
Nawet jeśli to jest kurewsko ryzykowne.
–
Nawet wtedy.
–
Nawet jeśli oboje możemy nie...
Nie skończył zdania, ale nie musiał. Możemy nie wrócić, to chciał powiedzieć. Koszmar. Gula urosła w moim gardle. –
A jeśli ja... nie wrócę – powiedział - zrób cokolwiek będziesz musiała, by obudzić Josepha. Masz - dodał, włożywszy rękę do kieszeni. - Weź moje klucze. Wpisz swój adres do GPSu. Nie zatrzymuj się, jasne? Potem zadzwoń na policję.
Wzięłam od niego breloczek i schowałam go do kieszeni. Starałam się, by mój głos się nie trząsł. –
Przerażasz mnie.
–
Wiem.
Noah wysiadł z samochodu, a ja podążyłam za nim. Zatrzymał mnie. Smród gnijącej roślinności podrażnił moje nozdrza. Noah zwrócił się w kierunku morza trawy przed nami i wyciągnął latarkę. Zauważyłam wtedy, że rozcięcia na nadgarstku ciągle tam były. Już się jakoś zagoiły, ale siniak na policzku szpecił jego twarz. Zadrżałam. Byłam przerażona. Tym bagnem. Tym, że Joseph mógł w nim być. Tym, że moglibyśmy go nie znaleźć. Że zaginął i zostawił mnie w spokoju, tak jak tego chciałam, i że go nigdy nie odzyskam. Noah chyba wyczuwał moją desperację, bo ujął moją twarz w dłonie. –
Myślę, że nic złego się nie stanie. Nie musimy iść aż tak daleko, może z pół kilometra. Ale pamiętaj... Klucze, GPS. Jedź autostradą aż do odpowiedniego zjazdu.
Noah opuścił dłonie i wszedł w trawsko. Podążyłam za nim. Może wiedział więcej niż mówił, a może i nie. Może to był koszmar, a może nie był. Mimo wszystko tu byłam, w tym wymiarze. I jeśli Joseph też tu był, odzyskam go. Woda od razu przemoczyła moje trampki. Noah nie odzywał się, kiedy szliśmy przez błoto. Coś, co powiedział, dręczyło mój umysł, ale uleciało w nicość, zanim to wyłapałam. Musiałam patrzeć pod nogi. Hordy rechoczących żab rozpoczęły basowy pomruk wokół nas. Zjadały mnie żywcem komary, a trawa atakowała moją skórę. Wszystko mnie swędziało, czułam każdy nerw mojego ciała, w uszach mi szumiało. Byłam tak rozproszona, tak tym pochłonięta, że o mało nie przeszłam przez Noah. Prosto w potok.
45
Splątane korzenie mangrowi znikały pod ciemną cieczą, a po drugiej stronie trawa rozciągała się przed nami w nieskończoność. Srebrny księżyc wisiał na niebie. Nigdy w życiu nie widziałam tylu gwiazd. W bladym świetle mogłam zobaczyć linię budynków. Noah spojrzał na spokojną wodę. –
Musimy przejść na drugą stronę – powiedział.
Nie trzeba być geniuszem, by wiedzieć, co miał na myśli. Aligatory. I węże. Mogły się nawet czaić na odcinku od samochodu Noah do miejsca, w którym teraz staliśmy. Przekroczyć potok? Żaden problem. Noah oświetlił powierzchnię latarką, ale i tak nie mogliśmy zobaczyć, co było pod powierzchnią. Potok miał może z dziewięć metrów szerokości, ale nie wiedziałam, jak długi mógł być. Trawa przekształciła się w trzcinę, trzcina w korzenie i nic nie mogłam już zobaczyć. Noah spojrzał na mnie. –
Potrafisz pływać?
Pokiwałam głową. –
Dobra. Podążaj za mną, ale dopiero wtedy, gdy będę po drugiej stronie. I nie chlap.
Zszedł po stromym brzegu i usłyszałam, jak zanurza się w wodzie. Trzymał latarkę w prawej ręce. Przeszedł spory kawałek, zanim zaczął płynąć. Ale on miał metr osiemdziesiąt. Ja tak daleko nie zajdę. Mój żołądek skurczył się ze strachu za nas oboje, a gardło ścisnęło się z niepokoju. Gdy usłyszałam, jak Noah wychodzi z wody, omal nie ugięły się pode mną kolana z ulgi. Poświecił latarką, kierując promień na twarz w ten straszny sposób. Pokiwał głową. Zeszłam na dół. Poślizgnęłam się i zjechałam na brzeg potoku. Moje stopy utonęły w zachwaszczonej wodzie, a potem poczułam tylko błoto. Było dziwnie chłodne, pomimo parnego powietrza. Woda sięgała mi kolan. Zrobiłam krok w przód. Uda. Kolejny krok. Żebra. Powierzchnia wody łaskotała mnie pod stanikiem. Brnęłam ostrożnie, moje stopy plątały się w chwasty na dnie. Noah skierował światło latarki na powierzchnię przede mną, żeby nie świecić mi po oczach. Woda była brązowa i mętna pod promieniem, ale przełknęłam niesmak i nie zatrzymywałam się, czekając aż przestanę czuć dno pod stopami. –
Nie ruszaj się – powiedział Noah.
Zamarłam. Jego latarka muskała powierzchnię wody wokół mnie. Aligatory pojawiły się znikąd. Zaszumiało mi w uszach, kiedy zauważyłam kilka bezcielesnych punkcików światła sunących przez ciemność wokół mnie. Jedna para. Trzy. Siedem. Straciłam rachubę. Byłam sparaliżowana. Nie mogłam iść w przód, ale też nie mogłam się wrócić. Spojrzałam na Noah. Był jakieś pięć metrów dalej, ale teraz ta odległość wydawała się być nieskończona. –
Wejdę z powrotem – powiedział – Żeby je rozproszyć.
–
Nie! - wyszeptałam. Nie wiedziałam, dlaczego czułam, że powinnam być cicho.
–
Muszę. Jest ich za dużo, a my nie mamy czasu.
Wiedziałam, że nie powinnam była, ale oderwałam wzrok od Noah i rozejrzałam się wokoło. Były wszędzie. –
Musisz odzyskać Josepha – powiedziałam z desperacją.
Noah zrobił krok w stronę brzegu. –
Nie.
Ześlizgnął się w dół. Światło latarki tańczyło na wodzie. Usłyszałam plusk. Kiedy światło się ustabilizowało, kilka par oczu zniknęło. Potem pojawiły się znowu. Znacznie, znacznie bliżej. –
Noah, wyłaź!
–
Mara, idź! - Rozchlapywał wodę, ciągle będąc blisko brzegu, ale oddalał się ode mnie.
Widziałam, jak aligatory płyną w jego stronę, ale kilka pozostało przy mnie. Idiota tylko pogarszał sytuację. Wkrótce oboje zostaniemy złapani, a mój brat będzie sam. Poczułam, jak jeden z nich się zbliża, zanim jeszcze go zobaczyłam. Szeroki, prehistoryczny pysk pojawił się metr przede mną. Widziałam zarys jego gruboskórnej głowy. Byłam uwięziona i czułam panikę, ale pojawiło się coś jeszcze. Mój brat zaginął, był sam i bał się bardziej, niż ja teraz. Nikt nie mógł mu pomóc, nikt poza nami. I wyglądało na to, że nie będziemy mogli spróbować. Tylko Noah wiedział, gdzie go szukać, a Noah właśnie chciał dać się zabić. Coś dzikiego obudziło się we mnie na widok czarnych oczu patrzących na mnie. Dużych, czarnych, pustych jak u lalki. Nienawidziłam ich. Powinny zdechnąć. Nie miałam czasu zastanowić się, skąd ta myśl u diabła się wzięła, ale coś się zmieniło. Niski, ledwo słyszalny pomruk wstrząsnął wodą. Usłyszałam chlupnięcie po lewej. Obróciłam się. Kręciło mi się w głowie w przypływie siły, ale nic tam nie było. Spojrzałam w miejsce, w którym było najbliższe zwierzę. Zniknęło. Podążyłam wzrokiem za światłem, którym Noah oświetlał wodę. Było tylko kilka par oczu. Teraz mogłam je policzyć. Pięć. Cztery. Jedna. Wszystkie zniknęły w ciemności. –
Uciekaj! - krzyknęłam do Noah i sama zaczęłam płynąć. Usłyszałam, jak Noah wychodzi z wody. Walczyłam z mułem, zaplątawszy się w pewnym miejscu w chaszcze, ale nie zatrzymałam się. Na brzegu moje ręce ślizgały się po splątanych korzeniach, ale nie mogłam znaleźć oparcia. Noah pochylił się i złapał mnie za rękę. Podciągnął mnie, moje nogi otarły się o ziemię. Gdy już byłam na górze, puściłam jego rękę i upadłam na kolana, kaszląc.
–
Jesteś – zaskrzeczałam - idiotą.
Nie widziałam jego wyrazu twarzy, ale usłyszałam, jak wciąga powietrze. –
Niemożliwe – wyszeptał.
Wstałam. –
Co? - zapytałam, gdy już odzyskałam oddech.
Zignorował mnie. –
Musimy iść.
Ubrania przykleiły się do jego ciała, a włosy sterczały na wszystkie strony, kiedy dodatkowo je zmierzwił. Zniknęła bejsbolówka, którą nosił. Noah zaczął iść, a ja szłam za nim przez mokrą trzcinę. Kiedy doszliśmy do ziemi pokrytej trawą, zaczął biec, więc ja też. Czułam błoto w butach. Dyszałam z wysiłku. Dostałam kolki i nie mogłam złapać powietrza. O mało się nie przewróciłam, gdy Noah zatrzymał się przed małą, betonową szopą. Zbadał wzrokiem ciemność. Zobaczyłam zarys dużych budynków daleko przed nami i budkę jakieś dwanaście metrów dalej. Noah spojrzał na mnie niepewnie. –
Co powinniśmy sprawdzić najpierw?
Moje serce zakołatało na myśl, że Joseph mógł być gdzieś w pobliżu, że prawie go mieliśmy.
–
Tu – oznajmiłam, wskazawszy na szopę.
Przepchnęłam się obok Noah i spróbowałam przekręcić klamkę, ale drzwi były zamknięte. Poczułam rękę Noah na ramieniu i podążyłam za jego wzrokiem do niewielkiego okna pod dachem. Było tak małe jak okno piwniczne. Noah by się nie zmieścił. Ja się mogłam nawet nie zmieścić. Ściany były gładkie. Na niczym nie można było stanąć, by się podciągnąć. –
Podsadź mnie – powiedziałam do niego bez wahania.
Noah splótł palce. Zerknął w tył, zanim stanęłam na jego rękach. Walczyłam o równowagę, zanim stanęłam prosto. Złapałam parapet tak szybko, jak mogłam. Był brudny. W środku widziałam niewielkie źródło światła. Na ścianie wisiały narzędzia, mały generator i kilka koców na ziemi i... Joseph. Leżał na podłodze w rogu. Poczułam ulgę zmieszaną z przerażeniem, ale nie pozwoliłam im przejąć nad sobą kontroli. –
Jest tam – wyszeptałam do Noah, kiedy pchnęłam szkło. Ale czy nic mu nie było? Okno zacięło się, więc wymamrotałam modlitwę do jakiegokolwiek boga, który mógłby teraz słuchać, by to okno się otworzyło.
I udało się. Wyciągnęłam ręce wprzód i pociągnęłam za sobą resztę ciała. Wylądowałam na podłodze, zderzywszy się z nią ramieniem. Ból eksplodował w moim boku. Zacisnęłam zęby, by nie zacząć krzyczeć. Otworzyłam oczy. Joseph się nie ruszał. Obleciał mnie strach. Skrzywiłam się, kiedy stanęłam, ale nie przejmowałam się ramieniem. Podbiegłam do brata. Wyglądał, jakby spał, zawinięty w koce. Zbliżyłam się powoli, przerażona myślą, że może okazać się zimny, gdy go dotknę. Nie był. Oddychał normalnie. Poczułam ulgę i potrząsnęłam nim. Jego głowa opadła na drugą stronę. –
Joseph – powiedziałam. - Joseph, obudź się!
Zrzuciłam z niego lekki koc i zobaczyłam, że jego nogi i ręce były związane. Kręciło mi się w głowie, ale zamknęłam oczy, by się skoncentrować. Obejrzałam pokój, szukając czegoś do przecięcia plastikowych więzów na jego nadgarstkach i kostkach. Nic nie znalazłam. –
Noah – zawołałam. - Powiedz, że masz ze sobą nóż sprężynowy?
Nie odpowiedział , ale usłyszałam brzdęk metalu, kiedy nóż uderzył o okno. I stoczył się z powrotem. Usłyszałam wiązankę przekleństw tuż przed tym, jak nóż ponownie uderzył o okno. Tym razem upadł na ziemię wewnątrz budynku. Podniosłam go, otworzyłam i zaczęłam przecinać. Zdarłam sobie skórę, zanim przecięłam więzy na rękach Josepha i kompletnie przestałam czuć palce, kiedy skończyłam pracować nad jego stopami. W końcu miałam czas, by mu się przyjrzeć. Ciągle miał na sobie ubrania, w których był w szkole; spodnie khaki i koszulkę polo w paski. Były czyste. Nie wyglądał na rannego. –
Mara! - Usłyszałam głos Noah wołający mnie zza ściany. - Mara, pospiesz się.
Chciałam podnieść Josepha, ale ból przeszył moje ramię. Zduszony jęk opuścił moje gardło. –
Co się stało? - zapytał Noah. Brzmiał na rozdrażnionego.
–
Zraniłam się w trakcie upadku. Joseph nie chce się obudzić, a ja nie mogę go podnieść do okna.
–
A drzwi? Możesz je otworzyć z tamtej strony? Jestem idiotką. Pospieszyłam do frontu betonowego pokoju. Przekręciłam zamek i otworzyłam drzwi. Noah stał po drugiej stronie, na jego widok o mało nie dostałam zawału.
–
To chyba znaczy tak – powiedział.
Serce mi waliło, kiedy Noah podszedł do Josepha i podniósł go. Mój brat był kompletnie zwiotczały. –
Co mu jest?
–
Jest nieprzytomny, ale nie ma żadnych siniaków ani nic. Wygląda w porządku.
–
A jak zamierzamy...?
Noah wyciągnął latarkę z tylnej kieszeni i podał ją mi. Potem przerzucił sobie Josepha przez ramię, łapiąc go nad kolanami jedną ręką. Podszedł do drzwi bez wysiłku i otworzył je. –
Dobrze, że to chudy skurczybyk.
Zaśmiałam się nerwowo, kiedy przeszliśmy przez drzwi w momencie, w którym światła samochodowe nas spowiły. Noah spojrzał mi w oczy. –
Biegnij.
46
Zerwaliśmy się do biegu, pod naszymi stopami chlupało błoto. Trawa smagała moje ramiona, a powietrze szczypało w nozdrza. Dobiegliśmy do potoku. Włączyłam latarkę, przeskakując światłem po powierzchni. Była pusta, ale wiedziałam, że to nic nie znaczyło. –
Pójdę pierwsza – powiedziałam w stronę wody.
Noah zdjął Josepha z ramion i podążył za mną, ostrożnie trzymając głowę mojego brata ponad powierzchnią. Objął go ramieniem i popłynął. Gdzieś w połowie poczułam, jak coś otarło się o moją stopę. Coś dużego. Stłumiłam okrzyk i płynęłam dalej. Nic za nami nie podążało. Noah przekazał mi brata. Udało mi się go utrzymać, ledwo, moje ramię wyło z agonii. Noah podciągnął się na brzegu, wziął Josepha ode mnie i pobiegliśmy. Gdy dotarliśmy do samochodu, Noah najpierw położył Josepha na tylnym siedzeniu, po czym sam wsiadł do auta. Prawie wpadłam do środka, nagle miałam dreszcze od mokrych ciuchów, przyklejonych do mojej skóry. Noah podkręcił ogrzewanie na full i nacisnął pedał gazu. Prowadził jak lunatyk, dopóki nie dotarliśmy bezpiecznie do drogi I-75. Niebo ciągle było ciemne. Dzięki równomiernemu odgłosowi opon ocierających się o drogę byłam gotowa zasnąć, mimo że ból w ramieniu był rozdzierający. Nie ważne jak ułożyłam się na siedzeniu, czułam, że coś z nim było nie tak. Kiedy Noah objął mnie ramieniem, dotykając placami mojej szyi, zawyłam z bólu. Oczy Noah rozszerzyły się w trosce. –
Moje ramię – powiedziałam, krzywiąc się.
Zerknęłam na tylne siedzenie. Joseph ciągle się nie ruszał. Noah prowadził kolanami, a brudnymi od ziemi placami badał moją kość obojczykową i ramię. Ugryzłam się w język, by nie krzyczeć. –
Jest wybite – powiedział cicho.
–
Skąd wiesz?
–
Bo widzę, że źle zwisa. Czujesz?
Wzruszyłabym ramionami, gdybym mogła, ale chyba tak. –
Będziesz musiała iść do szpitala – powiedział.
Zamknęłam oczy. Ludzie bez twarzy pojawili się w ciemności, tłumy przy łóżku droczące się ze mną. Igły i rurki wciśnięte w moją skórę. Potrząsnęłam głową gwałtownie. –
Nie. Tylko nie szpital.
–
Musi być nastawione. - Noah naciskał na mięśnie w ramieniu. Zdusiłam jęk. - Nie chciałem cię zranić.
–
Wiem – powiedziałam przez łzy. - To nie to. Nienawidzę szpitali. - Zaczęłam się trząść na wspomnienie samego zapachu. Igieł. Zaśmiałam się nerwowo, bo właśnie o mało nie zostałam zjedzona przez wielkiego gada, ale jakoś igły ciągle były straszniejsze.
Noah przejechał ręką po szczęce. –
Mogę je nastawić – powiedział głucho.
Odwróciłam się na siedzeniu, tłumiąc nieustający ból.
–
Naprawdę, Noah? Serio?
Jego twarz pociemniała, ale pokiwał głową. –
To by było... proszę, zrobisz to?
–
Będzie bolało. Nawet nie masz pojęcia jak bardzo.
–
Nie obchodzi mnie to – powiedziałam bez tchu. - Tak samo bolałoby w szpitalu.
–
Niekoniecznie. Daliby ci coś – powiedział. - Na ból.
–
Nie mogę iść do szpitala. Nie mogę. Proszę, zrób to, Noah? Proszę?
Zerknął na zegar na desce rozdzielczej, a potem sprawdził wsteczne lusterko. Westchnął i zjechał z autostrady. Gdy zaparkowaliśmy na ciemnym, pustym parkingu, sprawdziłam tylne siedzenie. Joseph ciągle był nieprzytomny. –
No dalej – powiedział Noah, kiedy wysiadł z samochodu.
Też wysiałam. Noah zamknął auto za nami. Przeszliśmy kawałek, zanim Noah zatrzymał się pod drzewami za centrum handlowym. Zamknął oczy. Zauważyłam, że zacisnął dłonie w pięści. Zmarszczył czoło i posłał mi mroczne spojrzenie. –
Chodź tu – powiedział.
Podeszłam. –
Bliżej.
Zrobiłam kolejny krok. Skłamałabym, gdybym powiedziała, że się nie bałam. Serce waliło mi w piersi. Noah westchnął i skrócił dystans między nami. Zatrzymał się i oparł klatką piersiową o moje plecy. Poczułam jego ciało przyciśnięte mocno do mojego. Przeszył mnie dreszcz. Czy to od stania w mokrych ubraniach na dworze czy od jego ciała za mną, nie wiedziałam. Objął mnie jedną ręką, równolegle do obojczyka, a drugą wsunął pod moje ramię tak, że jego ręce niemal się stykały. –
Stój prosto – wyszeptał.
Pokiwałam w milczeniu. –
Dobrze. Raz. - Mówił cicho w moje ucho, co mnie łaskotało. Czułam moje serce bijące przy jego przedramieniu.
–
Dwa.
–
Czekaj! - zawołałam spanikowana. - Co jeśli krzyknę?
–
Nie krzycz.
I wtedy mój lewy bok rozpalił ból. Biel eksplodowała pod powiekami i zwiotczały mi kolana, ale nie upadłam. Widziałam tylko ciemność, głęboką i nieprzeniknioną, kiedy odpływałam. Obudziłam się, kiedy samochód zatrząsł się, wjeżdżając na chodnik. Spojrzałam w górę, gdy mijaliśmy znak dla naszego wjazdu. –
Co się stało? - wymamrotałam. Moje włosy zesztywniały w sztucznie ciepłym powietrzu, brud się z nich sypał. Dosłownie trzeszczały pod palcami.
–
Nastawiłem ci ramię – powiedział Noah. Patrzył na jaśniejącą drogę przed nami. - A ty zemdlałaś.
Potarłam oczy. Ból w ramieniu zelżał. Rzuciłam okiem na zegarek. Dochodziła szósta rano. Jeśli to się działo naprawdę, moi rodzice wkrótce się obudzą. Joseph już nie spał. –
Joseph! - krzyknęłam.
Uśmiechnął się do mnie. –
Hej, Mara.
–
Wszystko dobrze?
–
Tak. Tylko trochę zmęczony jestem.
–
Co się stało?
–
Chyba wpadłem do rowu przy boisku do piłki, gdzie mnie znaleźliście – oznajmił.
Spojrzałam ukradkiem na Noah, który potrząsnął delikatnie głową. Jakim cudem myślał, że Joseph to kupi? –
To dziwne, nie pamiętam, że tam szedłem. Jak mnie znaleźliście, tak w ogóle?
Noah potarł czoło brudnymi palcami. –
Zgadliśmy – odpowiedział, unikając mojego wzroku.
Joseph patrzył prosto na mnie, nawet gdy mówił do Noah. –
Nawet nie pamiętam, że do ciebie pisałem. Musiałem się mocno uderzyć w głowę.
To chyba było kolejne kłamstwo, które wymyślił Noah, by pokryło się z tym o boisku. I widząc wzrok Josepha, mogłam powiedzieć, że w żadne nie wierzył. A mimo to grał dalej. Więc ja też. –
To bolało? - zapytałam brata.
–
Trochę. I mam lekkie mdłości. Co powinienem powiedzieć mamie?
Noah patrzył przed siebie. Czekał, aż ja zdecyduję. Wiedziałam, o co pytał Joseph. Czy miał kryć mnie i Noah. Czy powinien nam zaufać. Bo wiedziałam, że jeśli powie o kłamstwach, którymi Noah go uraczył, moja mama się wścieknie. Bez wątpienia. I będzie zadawać pytania. Pytania, na które Noah nie potrafił odpowiedzieć. Spojrzałam w tył na młodszego brata. Był brudny, ale wyglądał dobrze. Był sceptyczny, ale nie zmartwiony. Nie przestraszony. Ale jeśli powiedziałabym mu prawdę, o tym co się stało... że ktoś, obcy człowiek, porwał go, związał i zamknął w szopie na bagnach, co by to z nim zrobiło? Jakby wtedy wyglądał? Wspomnienie jego zapadniętej, szarej twarzy w szpitalnej poczekalni powróciło. Jego ciało skulone, sztywne i małe na krześle w szpitalu. Tym razem byłoby gorzej. Na pewno są rzeczy gorsze od bycia porwanym i z własnego doświadczenia wiedziałam, jak ciężko jest się pozbierać po czymś takim. Zakładając, że by się mu to udało. Nie mogłam powiedzieć Josephowi, więc mamie też nie. Nie po oparzeniu. Nie po tabletkach. Nigdy by mi nie uwierzyła. Więc zdecydowałam. Spojrzałam na Josepha we wstecznym lusterku. –
Chyba nie powinniśmy wspominać o tym mamie. Wściekłaby się, i to bardzo. Może już ci nie pozwolić grać w piłkę, ze strachu, wiesz? - Poczucie winy rosło we mnie przez te kłamstwa, ale prawda by go zniszczyła, a ja nie chciałam mu tego robić. - A tata pewnie by pozwał szkołę czy coś. Może użyj po prostu prysznica na basenie, wejdź do łóżka, ja jej powiem, że nie czułeś się wczoraj dobrze i poprosiłeś, bym po ciebie przyjechała.
Joseph pokiwał głową. –
Okay – powiedział w końcu. Nawet nie próbował mi się sprzeciwiać, tak bardzo mi ufał. Ścisnęło mnie w gardle.
Noah zaparkował na naszej ulicy. –
Tu wysiadasz – powiedział do Josepha.
Mój brat wyszedł z samochodu. Wysiadłam zaraz potem, zanim Noah mógł dla mnie otworzyć drzwi. Joseph podszedł do okna kierowcy i sięgnął do środka, by uścisnąć rękę Noah. –
Dzięki - powiedział mój brat i uśmiechnął się, pokazując dołeczki w policzkach, po czym poszedł do domu.
Pochyliłam się do okna pasażera i powiedziałam: –
Pogadamy później?
Noah zawahał się, patrząc przed siebie. –
Tak.
Ale nie mieliśmy okazji. Spotkałam się ponownie z Josephem w domu. Obecnie wszystkie trzy samochody były na podjeździe. Joseph wziął prysznic na zewnątrz, a potem weszliśmy do domu przez okno w mojej sypialni, żeby nikogo nie obudzić. Mój brat się uśmiechał. Poszedł na palcach korytarzem, przesadnie ostrożnie stawiając kroki, jakby to była gra. Zamknął za sobą drzwi i prawdopodobnie poszedł do łóżka. Nie miałam pojęcia, co sobie myślał o tym wszystkim albo dlaczego tak łatwo się na wszystko zgodził. Ale byłam wyczerpana i nie miałam siły nad tym pomyśleć. Zdjęłam z siebie ubrania i odkręciłam prysznic. Dotarło do mnie, że nawet nie mogłam ustać w miejscu. Usiadłam pod strumieniem wody, drżąc mimo gorąca. Pustym, nieobecnym wzrokiem wpatrywałam się w kafelki. Nie czułam mdłości. Nie byłam zmęczona. Czułam się zagubiona. Gdy woda zrobiła się zimna, wstałam, narzuciłam na siebie zielony T-shirt i spodnie od piżamy w paski i zeszłam do salonu, mając nadzieję, że telewizja zagłuszy myśli w mojej głowie. Wtopiłam się w skórzaną sofę i włączyłam telewizor. Przejrzałam przewodnik po programach, ale nie było nic poza wiadomościami. –
Mieszkańcy zawiadomili o masowej śmierci ryb tego ranka w Everglades City.
Na wspomnienie Everglades City zapiekły mnie uszy. Zamknęłam przewodnik i w pełni skupiłam się na kobiecie o plastikowym wyglądzie, która prowadziła wiadomości. –
Biolodzy sprowadzeni na miejsce twierdzą, że powodem jest zmniejszenie natlenienia wody. Przyczyną może być zaskakującą liczba martwych aligatorów. - Nagranie pokazywało piegowatą blondynkę w szortach khaki z mikrofonem przy ustach zasłoniętych chustką. Stała z przodu dziwnie znajomego zbiornika wodnego. Kamera pokazywała dryfujące aligatory o widocznych białych brzuchach, otoczone setkami ryb. - Proces rozkładu przyczynił się do wzrostu ilości tlenu, który w przeciągu godzin zabił ryby. Oczywiście w tym wypadku, to co zabiło aligatory, równie dobrze mogło zabić ryby. Zagadka kury i jajka, można tak powiedzieć.
Prezentujący manekin przemówił ponownie: –
Prawdopodobieństwo nielegalnego składowania niebezpiecznych odpadów również jest brane
pod uwagę. Herpetolodzy z Metro Zoo przeprowadzą sekcję zwłok na zwierzętach w przeciągu kilku dni i z pewnością poinformujemy o rezultatach. W międzyczasie turyści powinni się wystrzegać tej okolicy – powiedziała, trzymając się za nos. –
To nie żarty, Marge. Tam musi śmierdzieć. A teraz Bob zapowie pogodę.
Trzęsącą się ręką wyłączyłam telewizor. Wstałam, chwiejąc się na nogach, i poszłam do kuchni po wodę. Wyciągnęłam kubek z szafki i stanęłam przy blacie. W głowie kotłowały mi się myśli. Miejsce, które pokazali w telewizji, nie wyglądało dokładnie tak samo. Ale byłam tam w środku nocy. Na pewno w dzień wygląda inaczej. Może to było zupełnie gdzieś indziej. Nawet jeśli nie, coś rzeczywiście mogło zatruć wodę. A może ja tam wcale nie byłam. Wypełniłam plastikowy kubek i zbliżyłam go do ust. Przypadkowo dostrzegłam swoje odbicie w ciemnym kuchennym oknie. Wyglądałam jak duch obcej osoby. Coś się naprawdę ze mną działo. Cisnęłam plastikowy kubek w ciemne szkło i patrzyłam, jak moje odbicie się rozpływa.
47 Przed
Następnego dnia obudziłam się w szczątkowym łóżku wewnątrz Stanowego Zakładu dla Obłąkanych Tamerlane. Materac pode mną był podarty na kawałki i brudny. Rama łóżka trzeszczała, gdy zmieniłam pozycję i spojrzałam w dół na siebie. Spowijała mnie ciemność. Ktoś siedział za mną i całował mnie w szyję. Obróciłam się. To był Jude. Uśmiechnął się i zacisnął ramię wokół mojej talii, przyciągając mnie bliżej. –
Przestań, Jude. Nie tutaj. - Zanurkowałam pod jego ramieniem i wstałam, omijając gruzy i izolacje leżące na podłodze.
Podążył za mną i przycisnął mnie do ściany. –
Cii, po prostu się rozluźnij – powiedział i uniósł dłoń do mojego policzka, po czym schylił się, by mnie pocałować. Odwróciłam głowę. Jego oddech był gorący na moim policzku.
–
Nie chcę tego robić teraz – powiedziałam ochrypłym głosem. Gdzie była Rachel? Claire?
–
Nigdy nie chcesz tego robić – wymamrotał przy mojej skórze.
–
Może dlatego, że tak kiepsko ci idzie.
Żołądek skurczył się, gdy tylko te słowa opuściły moje usta. Jude zamarł. Odważyłam się zerknąć na jego twarz. Jego oczy były nieobecne. Bez życia. A potem się uśmiechnął, ale nie było w tym żadnego ciepła. –
Może dlatego, że się ze mną drażnisz – powiedział, a jego uśmiech zblakł. Musiałam wyjść. Teraz.
Próbowałam się uwolnić, odpychając jego klatkę piersiową dłońmi. Popchnął mnie z powrotem. Zabolało. Jakim cudem to się działo? Przez dwa miesiące nauczyłam się, że Jude bywał chujem; zaborczy, rozpieszczony, nieprzyjemny – typowy samiec alfa. Ale to? To było jeszcze bardziej popieprzone. To było... Jude przycisnął mnie do zakurzonej, pękającej ściany całym swoim ciałem, przerywając tok moich myśli. Poczułam każdy włos na karku i rozważyłam nieliczne opcje. Mogłam krzyczeć. Rachel i Claire mogły być wystarczająco blisko, by mnie usłyszeć, ale nie koniecznie. Jeśli nie... cóż. Zrobi się nieprzyjemnie. Mogłam go uderzyć. To pewnie byłoby głupie, gdyż był dwa razy cięższy niż ja. Mogłam nic nie zrobić. Rachel w końcu by mnie znalazła. Wyjście numer trzy wydawało się obiecujące. Zwiotczałam. Jude'a to nie obchodziło. Zmiażdżył mnie ze zdwojoną siłą. Zwalczyłam histerię rosnącą w moim gardle. To było złe, złe złe złe złe. Jude mocno przycisnął swoje usta do moich, dysząc, siła jego ciała wcisnęła mnie głębiej w ścianę. Otoczyła mnie cienka warstwa pyłu. Poczułam mdłości. –
Nie – wyszeptałam. Dźwięk był odległy.
Jude nie odpowiedział. Jego łapska były szorstkie i klejące pod moim płaszczem, pod bluzą, pod koszulką. Sapnęłam, gdy poczułam zimno jego skóry na brzuchu. Zaśmiał się. To rozpaliło zimną, narastającą furię we mnie. Miałam ochotę go zabić. Chciałam móc to zrobić.
Odciągnęłam jedną z jego rąk z siłą, którą nawet nie wiedziałam, że miałam. Jego ręka wróciła na miejsce i bez namysłu zamachnęłam się i uderzyłam go. Nawet nie miałam szansy, by poczuć ból w ręce. Ale zabolała mnie twarz. Twarz. Uderzenie Jude'a było tak szybkie i silne, że nawet go nie zauważyłam w pierwszej chwili. Myślałam, że gałka oczna wyleciała mi z oczodołu. Zabolało mnie nawet wewnątrz. Wszystko rozpalił ból. Roztrzęsiona i płacząca – płakałam? - zaczęłam osuwać się w dół po ścianie. Jude podciągnął mnie w górę i przycisnął mnie, uwięził przy ścianie. Tak straszliwie się trzęsłam, moje dłonie, ręce, nogi. Jude polizał mój policzek, a ja wzdrygnęłam się. I wtedy głos Claire przeciął gęste, ciche powietrze. –
Mara?
Jude cofnął się odrobinę, tylko odrobinę, ale ciągle nie mogłam poruszać nogami. Moje policzki były zimne i swędziały od łez i jego śliny, której nie mogłam wytrzeć. Oddychałam nierówno, łkałam cicho. Byłam na siebie wściekła, bo nie znałam tej pustej, obcej osoby przed sobą. I byłam wściekła na niego, bo ukrywał się tak dobrze, bo mnie oszukał, uwięził, zmiażdżył. Coś majaczyło na krańcach mojej świadomości, grożąc, że mnie osłabi. Odgłos kroków otrzeźwił mnie. Claire ponownie zawołała. Nie widziałam jej, ale chwyciłam się tego głosu, próbowałam otrząsnąć się z rozwścieczającej bezsilności, która dławiła mnie, uniemożliwiała poruszanie się. Jej latarka zatańczyła na ścianach pokoju i w końcu wylądowała na Judzie, który odsunął się od ściany, wznosząc kłęby pyłu. –
Hej – powiedziała.
–
Hej – odpowiedział Jude spokojnie, z uśmiechem. To było nawet bardziej przerażające niż jego furia. - Gdzie jest Rachel?
–
Szuka tablicy, na której będziemy mogli wypisać nasze imiona – powiedziała Claire cicho. Chciała, żebym sprawdziła, czy się nie zgubiliście.
–
Nic nam nie jest – powiedział Jude i mrugnął, a w jego policzkach pokazały się dołeczki. Mrugnął do niej.
Mimo całej gotującej się we mnie złości, wydobyłam z siebie jedynie cienki, żałosny szept. –
Nie idź.
Jude spojrzał na mnie ostro, w jego oczach widziałam czystą złość. Nie dał mi dojść do słowa. Uśmiechnął się i wywrócił oczami. –
Znasz Marę – powiedział. - Jest trochę wystraszona. Staram się ją rozproszyć.
–
Ach – zaśmiała się miękko. - Bawcie się dobrze, dzieciaki.
Usłyszałam jej oddalające się kroki. –
Proszę – powiedziałam trochę głośniej tym razem.
Kroki ustały na moment – jeden krótki, pełny nadziei moment – a potem usłyszałam je ponownie, aż kompletnie rozpłynęły się w nicości. Jude wrócił. Jego mięsista dłoń pchnęła mnie z powrotem na ścianę. –
Zamknij się – powiedział i rozpiął mój płaszcz jednym, gwałtownym ruchem. Potem rozpiął moją bluzę w ten sam sposób.
–
Nie ruszaj się – ostrzegł.
Zamarłam. Kompletnie, idiotycznie ubezwłasnowolniona. Moje zęby dzwoniły, a ciało trzęsło się
ze złości przy ścianie, gdy Jude walczył z guzikiem od moich dżinsów. Miałam jedną myśl, tylko jedną, która zagnieździła się jak insekt w moim mózgu i rozwijała się, aż nic innego nie słyszałam, o niczym innym nie myślałam, aż nic innego się nie liczyło. Zasługiwał na śmierć. Gdy rozpiął rozporek moich spodni, trzy rzeczy stały się jednocześnie. Rachel mnie zawołała. Dziesiątki metalowych drzwi zatrzasnęło się z ogłuszającym hukiem. Nastała ciemność.
48
Obudziłam się gwałtownie na dźwięk głosu mamy. –
Wszystkiego najlepszego! - Stała obok łóżka i uśmiechała się do mnie. - Już nie śpi! Chodźcie.
Patrzyłam otępiona, jak reszta rodziny wchodzi do mojego pokoju, niosąc stos naleśników ze świeczką pośrodku. Zaśpiewali „Sto lat”. –
I wszystkiego dobreeego – dodał Joseph.
Schowałam twarz w dłonie, potem potarłam nimi skórę. Nawet nie pamiętałam, że poprzedniej nocy kładłam się spać. A oto byłam rano w łóżku, wybudzona ze snu, wspomnienia, koszmaru o zakładzie. A co z Everglades? Co się stało poprzedniej nocy? Co się stało tej nocy? Co mi się stało? Co się stało? Co się stało? Tata podał mi talerz. Niewielka kropla wosku spadła ze świeczki i zatrzymała się, trzęsąc się jak samotna łza, po czym spadła na pierwszy naleśnik. Nie chciałam, żeby spadła. Wzięłam talerz i zdmuchnęłam świeczkę. –
Jest dziewiąta trzydzieści – powiedziała mama. - Masz sporo czasu, by coś zjeść i wziąć prysznic, zanim przyjedzie Noah. - Odgarnęła mi z twarzy kosmyk włosów. Mój wzrok powędrował ku Danielowi. Mrugnął do mnie. Potem zerknęłam na tatę, który nie był aż tak zachwycony tym planem. Joseph unosił i ściągał brwi. Nie wyglądał na zmęczonego. Nie wyglądał na przestraszonego.
A moje ramię nie bolało. Czy to był sen? Chciałam zapytać Josepha, ale nie zanosiło się na to, że zostaniemy sami. Jeśli to się stało, jeśli został porwany, nie mogłam pozwolić, by mama się dowiedziała... Nie, dopóki nie pogadam z Noah. A jeśli to się nie stało, nie mogłam pozwolić, by się dowiedziała. Uwiązałaby mnie na dobre. W takiej sytuacji byłabym zupełnie niezdolna do kłótni z nią. Dryfowałam na granicy snu i wspomnienia, niezdolna, by powiedzieć, co było czym. Przyjęłam buziaki od rodziny i prezent, kamerę cyfrową. Podziękowałam im. Wyszli. Wypchnęłam jedną nogę z łóżka, potem kolejną i położyłam stopy na podłodze. Potem noga za nogą doszłam do łazienki. Deszcz bębnił o niewielkie okno. Patrzyłam prosto na drzwi od kabiny, zawieszone pomiędzy nicością a toaletą. Nie mogłam spojrzeć w lustro. Przypomniałam sobie tamtą noc. Najwyraźniej dlatego, że byłam nieprzytomna, i to same fragmenty, ale zaczęły przybierać kształt czegoś wielkiego i przerażającego. Czegoś niedobrego. Krążyłam wokół reszty wspomnienia – był tam Jude, ten drań, ten tchórz, to co próbował zrobić i potem... nic. Ciemność. Wspomnienie odeszło, wróciło do nieprzeniknionego ogromu mojego płata czołowego. Naśmiewał się ze mnie, drażnił się, a ja byłam zła na niego i resztę świata, zanim Noah zapukał do frontowych drzwi, by mnie odebrać. –
Gotowa? - zapytał. Trzymał parasol, którym poruszał wiatr. Obejrzałam jego twarz. Siniak zniknął, a nad okiem pozostały tylko najmniejsze ślady skaleczeń.
Nie mogły się tak szybko zagoić w przeciągu nocy.
Co oznaczało, że ostatnia noc musiała być koszmarem. Cała. Zakład. Everglades. Musiała. Wtedy zauważyłam, że Noah ciągle czekał na moją odpowiedź. Pokiwałam głową i ruszyliśmy. –
Więc – powiedział, gdy już oboje byliśmy w samochodzie. - Dokąd? - Jego głos był beztroski.
Kolejne potwierdzenie. Spojrzałam za niego, na plastikową torbę na żywopłocie sąsiada, w którą uderzał deszcz. –
Coś nie tak? - zapytał, przyjrzawszy się mi.
Zachowywałam się wariatka. Nie chciałam zachowywać się jak wariatka. Darowałam sobie pytanie o Everglades, które chciałam mu zadać, bo to nie stało się naprawdę. –
Zły sen – powiedziałam i uśmiechnęłam się lekko kącikiem ust.
Noah spojrzał na mnie niebieskimi oczami przez mokre od deszczu rzęsy. –
O czym?
No właśnie, o czym? O Josephie? O Judzie? Nie wiedziałam, co było prawdziwe, co było koszmarem, a co wspomnieniem. Więc powiedziałam mu prawdę. –
Nie pamiętam.
Nie spuszczał drogi z oczu. –
A chciałabyś?
Jego pytanie zbiło mnie z pantałyku. Czy chciałam pamiętać? Czy miałam wybór? Odgłos zatrzaskiwanych drzwi wypełnił moje uszy. Słyszałam dźwięk rozpinanego przez Jude'a rozporka. I głos Rachel odbijający się echem o hall, o moją czaszkę. Potem zniknęła. Nigdy więcej już jej nie usłyszałam. Ale może... może jednak usłyszałam. Może po mnie przyszła, tylko jeszcze tego nie pamiętałam. Wołała mnie, więc może przyszła, zanim budynek ją zmiażdżył... Zanim ją zmiażdżył. Zanim zmiażdżył Jude'a, który zmiażdżył mnie. Zaschło mi w ustach. Jakieś widmowe wspomnienie drażniło mój umysł, ogłaszając swoją obecność. To było ważne, ale nie wiedziałam dlaczego. –
Mara? - Głos Noah przywrócił mnie do teraźniejszości. Staliśmy na czerwonym świetle, deszcz falami opadał na przednią szybę. Palmy pochylały się i kołysały, grożąc złamaniem. Ale nie mogłyby tego zrobić. Były wystarczająco odporne.
I ja też byłam. Odwróciłam się do Noah i spojrzałam mu w oczy. –
Myślę, że niewiedza jest gorsza – powiedziałam. - Wolałabym pamiętać.
I gdy wypowiedziałam te słowa, uderzyło mnie to z niezwykłą klarownością. Wszystko, co się stało – halucynacje, paranoja, koszmary – to byłam tylko ja, próbująca sobie o wszystkim przypomnieć i zrozumieć, co stało się tamtej nocy z Rachel. Ze mną. Pamiętałam, jak powiedziałam o tym dr. Maillard półtora tygodnia temu, a ona uśmiechnęła się i powiedziała, że tego nie można wymusić. Ale może, tylko może, mogłam to zrobić. Może miałam możliwość wyboru. Więc wybrałam. –
Muszę sobie przypomnieć – powiedziałam do Noah z intensywnością, która zaskoczyła nas
oboje. - Pomożesz mi? Odwrócił wzrok. –
Jak?
Teraz, gdy zrozumiałam, co było nie tak, wiedziałam, jak to naprawić. –
Hipnoza.
–
Hipnoza – powtórzył powoli.
–
Tak. - Moja mama w to nie wierzyła. Wierzyła w terapię i leki, a to mogło trwać tygodnie, miesiące, lata. Nie miałam tyle czasu. Moje życie się rozpadało, mój wszechświat się rozpadał i już teraz musiałam wiedzieć, co mi się stało. Nie jutro. Nie w czwartek, w następną wizytę. Teraz. Dzisiaj.
Noah nic nie powiedział, ale pogrzebał w kieszeni i wyciągnął komórkę. Połączył się. –
Witaj, Albercie. Czy możesz umówić mi wizytę u hipnotyzera dziś po południu?
Nie skomentowałam tego. Byłam zbyt podekscytowana i niespokojna. –
Wiem, że mamy sobotę – powiedział. - Daj mi znać, jeśli coś znajdziesz. Dzięki.
Rozłączył się. –
Odpisze mi. W międzyczasie, jest coś, co chciałaś dzisiaj zrobić?
Potrząsnęłam głową. –
Cóż – powiedział. - Ja jestem głodny. Więc może lunch.
–
Cokolwiek zechcesz - odpowiedziałam, a Noah uśmiechnął się, ale był to smutny uśmiech.
Gdy skręciliśmy na Calle Ocho, wiedziałam, gdzie zmierzaliśmy. Zaparkował przed kubańską restauracją. W środku było okropnie tłoczno, pomimo epickiej ulewy. Czułam się dobrze i z uśmiechem wspominałam naszą ostatnią wizytę tutaj, gdy staliśmy w kolejce po miejsce. Słyszałam skwierczenie smażonej cebuli, zgłodniałam, gdy przeglądałam tablicę przy kasie. Ogłoszenia w sprawie nieruchomości, na seminaria... Zbliżyłam się do tablicy. Dołącz proszę do Botanica Seis na seminarium „Odkrywanie tajemnic twojego umysłu i przeszłości” z Abelem Lukumi, wyświęconym wyższym kapłanem. 15 marca, 30 $ za osobę, wszyscy mile widziani. Wtedy pojawił się nasz kelner. –
Proszę za mną.
–
Chwileczkę – powiedziałam, ciągle wpatrzona w ulotkę. Noah dostrzegł to i przeczytał tekst.
–
Chcesz iść? - zapytał.
Odrywanie tajemnic. Powtarzałam to ciągle w myślach, zagryzając wargę i gapiąc się na ulotkę. A czemu nie? –
Wiesz co? Chcę.
–
Nawet jeśli wiesz, że to będzie duchowy nonsens w stylu New Age?
Przytaknęłam. –
Nawet jeśli nie wierzysz w te rzeczy?
Przytaknęłam. Noah spojrzał na telefon. –
Albert nie odpisał. A seminarium zaczyna się – sprawdził ulotkę, a potem telefon - za dziesięć minut.
–
To idziemy? - zapytałam i tym razem na moich ustach wykwitł prawdziwy uśmiech.
–
Idziemy – odpowiedział. Dał znać kelnerowi, że nie usiądziemy i odwrócił się do kasy, żeby zamówić coś na wynos.
–
Chcesz coś? - zapytał. Poczułam jego wzrok na sobie, kiedy wpatrywałam się w szklaną gablotkę.
–
A możemy się podzielić twoim?
Twarz Noah rozświetlił uśmiech. –
Jak najbardziej.
49
Przy Botanice nie było miejsc parkingowych, więc zatrzymaliśmy się trzy bloki dalej. Po gwałtownej ulewie przyszedł czas na ciężką mgiełkę. Noah trzymał nade mną parasol. Przesunęłam go, tak żeby był pomiędzy nami, więc musieliśmy się ścisnąć pod spodem. Znajomy dreszcz spowodowany jego bliskością przyspieszył mój puls. Byliśmy teraz bliżej niż w przeciągu ostatnich kilku dni. Nie liczyłam wypadku z ramieniem z ostatniej nocy, bo to się nie zdarzyło. Nic mnie nie bolało. Było mi ciepło przy Noah, ale i tak zadrżałam. Ołowiane chmury zrobiły coś w atmosferą Małej Hawany. Dominio Park był opuszczony, ale kilkoro mężczyzn kuliło się w deszczu przy wejściu koło malowniczej ściany, pod zadaszeniem najmniejszego namiotu. Ich wzrok podążał za nami, gdy się mijaliśmy. Dym kłębił się przy wejściu sklepu z cygarami niedaleko, mieszając się z deszczem i kadzidłem ze sklepu komputerowego naprzeciw nas. Słyszałam szum neonowego znaku. –
To tu – powiedział Noah. - Calle Ocho 1821
Zerknęłam na znak. –
Ale to serwis komputerowy.
–
W rzeczy samej.
Zajrzeliśmy do sklepu, przyklejając twarze do zamglonej szyby. Sprzęt elektroniczny i komputerowe części zlewały się z dużymi, terakotowymi urnami i armią porcelanowych statuetek. Spojrzałam na Noah. Wzruszył ramionami. Weszliśmy. Za nami odezwał się dzwonek, kiedy wkroczyliśmy do wąskiego pomieszczenia. Dwójka młodych chłopców zerknęła na nas sponad szklanej lady. Ani śladu dorosłych. Mój wzrok wędrował po wnętrzu sklepu. Półki z rzędami plastikowych koszy, chaotycznie ustawione. Były w nich łupiny po orzechach kokosowych, pojemniki na miód w kształcie niedźwiadków, parę rodzajów muszli, zardzewiałe podkowy, strusie jaja, wata, maleńkie dzwoneczki, paczki z białymi, plastikowymi klapkami, koraliki i świeczki. Stosy świeczek w każdym rozmiarze, kształcie i kolorze. Świeczki z wizerunkiem Jezusa na przodzie, z wizerunkiem nagich kobiet. Były nawet świeczki o zapachu różnych lodów. I... kajdanki. Co to było za miejsce? –
W czym mogę pomóc?
Noah i ja odwróciliśmy się. Ciemnowłosa kobieta o kulach pojawiła się w przejściu prowadzącym do mrocznego pokoju. Noah uniósł brwi. –
Przyszliśmy na seminarium – powiedział. - To właściwe miejsce?
–
Si, tak, chodźcie – potwierdziła, przywołując nas.
Podążyliśmy za nią do wąskiego pokoju z plastikowymi krzesłami na białej podłodze. Wręczyła nam dwie broszury, a Noah podał jej pieniądze. Potem zniknęła. –
Dzięki – powiedziałam do niego, gdy usiedliśmy na końcu pokoju. - Jestem pewna, że nie tak chciałeś spędzić sobotę.
–
Przyznaję, miałem nadzieję, że zasugerujesz plażę – powiedział i odgarnął mokre włosy. - Ale nic tak nie cieszy jak rozrywka na żywo.
Uśmiechnęłam się. Zaczynałam czuć się lepiej, normalniej. Mniej jak wariatka. Mój wzrok
wędrował po pomieszczeniu. Było tu biało jak w szpitalu, fluorescencyjne lampy dodatkowo to pojaśniały. Kontrast z meblami w babcinym stylu był dziwny. Brązowe i żółte krzesła, zielona gablotka, dużo półek i świeczek. Dziwne. Ktoś zakaszlał po mojej lewej stronie. Odwróciłam głowę i zobaczyłam bladego, chudego mężczyznę w białym kitlu i białych klapkach, i białym trójkątnym kapeluszu na głowie, który usiadł w rzędzie przed nami. Noah i ja wymieniliśmy spojrzenia. Inni uczestnicy wyglądali o wiele normalniej; otyła kobieta z krótkimi blond lokami w dżinsowych szortach zajęta była broszurką. Dwóch identycznie wyglądających mężczyzn w średnim wieku z wąsami siedziało w kącie pokoju, szepcąc między sobą. Mieli na sobie dżinsy. I wtedy mówca wszedł na podium i przedstawił się. Zaskoczona zauważyłam, że miał na sobie nowy garnitur, cóż, prawdopodobnie był duchownym. Jakiego wyznania - nie wiedziałam. Pan Lukumi ułożył swoje papiery, po czym uśmiechnął się szeroko, oglądając tych kilka wypełnionych krzeseł. Nasze oczy spotkały się. Jego rozszerzyły się w zdziwieniu. Odwróciłam się, zastanawiając się, czy ktoś za mną przyciągnął jego uwagę, ale nikogo tam nie było. Pan Lukumi odchrząknął, ale kiedy przemówił, jego głos się trząsł. Miałam paranoję. Paranoję, paranoję, paranoję. I byłam głupia. Skupiłam się na wykładzie i na Noah, który z przesadnym zainteresowaniem słuchał, co się mówiło. Nie wiedziałam, czego się spodziewać, ale na pewno nie rozważań pana Lukumi na temat mitycznych właściwości świec i paciorków. Noah rozśmieszał mnie, gdy udawał aktywnego słuchacza; potakiwał i mamrotał coś w odpowiednich momentach. Podawaliśmy sobie kubańską kanapkę, którą ze sobą przyniósł, i w pewnym miejscu omal się nie udławiłam, próbując ukryć śmiech. Cóż, można powiedzieć, że zasłużyłam na trochę zabawy, potrzebowałam tego po tym piekielnym tygodniu. Wykład się skończył, a Noah podszedł do pana Lukumi, żeby zagadać, podczas gdy reszta słuchaczy się zmyła. Ja zaczęłam rozglądać się po pomieszczeniu. W pokoju było tylko jedno małe okno i zostało częściowo zakryte przez półkę. Strugi deszczu za oknem były przytłumione przez szklaną barierę. Badałam wzrokiem etykietki dziesiątek niewielkich buteleczek i słoiczków z ziołami i płynami przede mną; mistyczna kąpiel, regeneracja życia miłosnego, szczęście, zagubienie. Zagubienie. Sięgnęłam, by lepiej przyjrzeć się buteleczce, ale coś zaskrzeczało za mną. Odwróciłam się, ale przez to strąciłam świeczkę w pojemniczku z półki. Spadła powoli i roztrzaskała się o płytkę, szkło rozprysnęło się na tysiąc małych, diamentowych odłamków. Noah i pan Lukumi odwrócili się w moim kierunku, dokładnie wtedy, gdy mały srebrny kubeczek z dzwoneczkami się zachwiał. Oczy pana Lukumi przenosiły się z kubka na mnie i z powrotem. –
Wynoś się – powiedział, zbliżając się.
Jego ton zaskoczył mnie. –
Przepraszam, nie chciałam...
Pan Lukumi przykucnął i zbadał potłuczone szkło, po czym spojrzał na mnie. –
Po prostu idź – powiedział, ale nie brzmiał na złego. Jego głos był naglący.
–
Poczekaj – powiedział Noah rozzłoszczony. - Nie musi być pan taki nie miły. Zapłacę za to.
Pan Lukumi wstał i wyciągnął rękę w kierunku mojego ramienia. Ale zatrzymał się w ostatniej sekundzie. Był sporo wyższy ode mnie. Zawstydzał mnie. –
Niczego tu dla ciebie nie ma – powiedział powoli. - Proszę wyjdź.
Noah pojawił się przy moim boku. –
Odwal się – powiedział niskim głosem do pana Lukumi. Niebezpiecznym. Kapłan posłuchał, ale nie spuszczał ze mnie wzroku.
Byłam zdezorientowana i oniemiała. Nasza trójka stała bez ruchu kilka metrów od wyjścia. Jakieś dziecko zachichotało w pokoju obok. Zastanawiałam się, czym mogłam go tak obrazić. Badałam jego twarz. Spojrzał na mnie i coś w nich zabłysnęło. Coś, czego się nie spodziewałam. Rozpoznanie. –
Pan coś wie - powiedziałam do niego cicho. Nie miałam pojęcia, skąd to wiedziałam. Zauważyłam zaskoczenie Noah, ale nie odwracałam wzroku od pana Lukumi. - Pan wie, co mi się stało.
W tych słowach była prawda. Ale ja byłam szalona. Na lekach. W trakcie terapii. Wiara w to przywiodła mnie do tego zadupia i do kapłana. To miało więcej sensu niż nieprawdopodobny pomysł, że coś było ze mną bardzo, bardzo nie tak. Coś gorszego niż szaleństwo. Pan Lukumi spuścił wzrok i dopadły mnie wątpliwości. Zachowywał się, jakby wiedział. Ale czy wiedział naprawdę? Skąd by wiedział? Wtedy zrozumiałam, że to nie miało znaczenia. Desperacko pragnęłam jego wiedzy. –
Proszę – powiedziałam. - Jestem... - przypomniałam sobie o buteleczce w dłoni - zagubiona. Potrzebuję pomocy.
Pan Lukumi spojrzał na moją dłoń. –
To ci nie pomoże – powiedział łagodniejszym tonem.
Noah ciągle był ostrożny, ale głos miał cichy. –
Zapłacimy – powiedział, grzebiąc w kieszeni. Nie miał pojęcia, co się działo, ale godził się na wszystko. Dla mnie. Lekkomyślny Noah gotowy na wszystko. Kochałam go.
Naprawdę go kochałam. Zanim zagłębiłam się w tę myśl, pan Lukumi potrząsnął głową i skierował nas ponownie do drzwi, ale Noah wyciągnął gruby plik pieniędzy z kieszeni. Patrzyłam z szeroko otwartymi oczami, jak je przelicza. –
Pięć tysięcy za pomoc nam – powiedział i wcisnął banknoty panu Lukumi w dłoń.
Nie ja jedna byłam zszokowana. Kapłan wahał się przez chwilę, ale potem jego palce zacisnęły się na gotówce. Spojrzał na Noah. –
Wam naprawdę potrzebna jest pomoc – powiedział do niego, kręcąc głową, zanim zamknął za nami drzwi. Potem spojrzał na mnie. - Zaczekajcie tutaj.
Pan Lukumi skierował się do tylnych drzwi, których nie zauważyłam. Jak rozległe było to miejsce? W końcu zniknął, a moje uszy wypełniło gdakanie i skrzeczenie. –
Kurczaki? - zapytałam. - Na co one...?
Nieludzki krzyk przerwał moje pytanie. –
Czy on właśnie...?
Moje palce zacisnęły się w pięści. Nie. Niemożliwe. Noah skinął głową w tamtym kierunku –
Na co jesteś tak wściekła?
–
Kpisz sobie?
–
Medianoche, którą zjedliśmy, miała w sobie wieprzowinę.
Ale to coś innego. –
Nie musiałam tego słyszeć – powiedziałam na głos.
–
Nikt nie lubi hipokrytów, Mara – powiedział i uśmiechnął się smutno kącikiem ust.
–
A tak poza tym to twoje przedstawienie. Ja jestem tylko sponsorem.
Starałam się nie myśleć o tym, co mogło być lub nie być w tym pokoju. Kanapka stanęła mi na żołądku. –
A mówiąc o pieniądzach – odezwałam się. - Na co, u diabła, nosisz przy sobie pięć tysięcy?
–
Osiem, właściwie. Miałem wielkie plany na dzisiaj. Dziwki i narkotyki nie są tanie, ale chyba ofiara ze zwierzęcia będzie musiała mi wystarczyć. Wszystkiego najlepszego.
–
Dzięki – powiedziałam z kamienną twarzą. Zaczynałam czuć się prawie normalnie. Byłam nawet zrelaksowana. - A tak na serio, po co?
Noah wpatrywał się w drzwi. –
Pomyślałem, że wstąpimy do jednego malarza, którego znam. Zamierzałem coś od niego kupić.
–
Ale aż tyle gotówki?
–
Lubuje się w pieniądzach, powiedzmy.
–
A ty je dostarczasz?
Noah wzruszył ramieniem. –
Jest niesamowicie utalentowany.
Spojrzałam na niego sceptycznie. –
Co? - zapytał. - Nikt nie jest doskonały.
Skoro pieniądze Noah miały wesprzeć ofiary ze zwierząt, a nie czyjeś uzależnienie od kokainy, dałam sobie z tym już spokój. Mój wzrok wędrował po pokoju. –
O co chodzi z tymi przypadkowymi rzeczami? - zapytałam. - Zardzewiałe podkowy? Miód?
–
To ofiarowanie w Santerii – wyjaśnił. - Tutaj to popularna religia. Pan Lukumi jest wyższym kapłanem.
Właśnie wtedy otworzyły się drzwi i sam wyższy kapłan się w nich pojawił, niosąc małą szklankę w dłoniach. Z wizerunkiem koguta. Okropność. Wskazał na brzydki, zielonożółty kwiecisty fotel z kącie pokoju. –
Siadaj – powiedział i pokierował mnie tam. Jego głos był beznamiętny. Podporządkowałam się.
Podał mi szklankę. Była ciepła. –
Wypij to – powiedział.
Ten pokręcony dzień, moje pokręcone życie, stawały się coraz dziwniejsze i dziwniejsze. –
Co w tym jest? - zapytałam, przyglądając się miksturze. Wyglądała jak sok pomidorowy. Udawałam, że to był sok pomidorowy.
–
Jesteś zagubiona, tak? Musisz sobie przypomnieć, tak? Wypij to. Pomoże ci - powiedział pan Lukumi.
Zerknęłam na Noah, ale on podniósł ręce defensywnie.
–
Na mnie nie patrz – powiedział, a potem odwrócił się do pana Lukumi. - Ale jeśli coś się jej po tym stanie – powiedział powoli - wykończę pana.
Pan Lukumi nie wyglądał na dotkniętego tą groźbą. –
Zaśnie. Przypomni sobie. To wszystko. Teraz pij.
Wzięłam od niego szklankę. Do moich nozdrzy doleciał słono-metaliczny zapach, od którego przewróciło mi się w żołądku. Zawahałam się. To pewnie było sztuczne. Krew, Botanica. Pan Lukumi nabierał nas dla pieniędzy. Hipnotyzer zrobiłby pewnie to samo. To by nie pomogło. Ale tabletki też nie pomagały. Było pełno alternatyw lepszych niż czekanie i rozmawianie z dr. Maillard, podczas gdy moje koszmary i halucynacje stawały się coraz trudniejsze do ukrycia, aż w końcu musiałabym opuścić szkołę, pogrzebawszy nadzieję na ukończenie szkoły na czas, pójście do collegu, prowadzenie normalnego życia. A co mi tam. Przechyliłam szklankę i skrzywiłam się, gdy ciepła ciecz dotknęła ust. Kupki smakowe buntowały się na gorzki, metaliczny posmak. Starałam się tego nie wypluć. Po kilku bolesnych łykach odsunęłam szklankę od ust, ale pan Lukumi potrząsnął głową. –
Do dna – powiedział.
Spojrzałam na Noah. Wzruszył ramionami. Zamknęłam oczy, odchyliłam głowę i ponownie zbliżyłam szklankę do ust. Zderzyła się z zębami. Przełknęłam gęsty płyn. Zakrztusiłam się, gdy moje gardło zaprotestowało. Ciepło rozeszło się po obu stronach mojego podbródka, gdy tylko szklanka była pusta. Usiadłam prosto i przytrzymałam szklankę na kolanie. Zrobiłam to. Uśmiechnęłam się z triumfem. –
Wyglądasz jak Joker – powiedział Noah.
To była ostatnia rzecz, jaką usłyszałam, zanim zemdlałam.
50
Obudziłam się i od razu zobaczyłam ścianę książek. Oczy miałam spuchnięte od snu. Potarłam je pięściami jak mała dziewczynka. Lampka w alkowie oświetlała pokój i moje nagie nogi spoczywające na łóżku. Łóżku Noah. W pokoju Noah. Bez ubrań. Cholera jasna. Ciaśniej obwiązałam się cienką pościelą wokół klatki piersiowej. Błyskawica przecięła niebo, oświetlając falującą wodę zatoki na zewnątrz. –
Noah? - zawołałam zachrypniętym od snu głosem. Moim ostatnim wspomnieniem był smak tej cuchnącej mikstury, którą pan Lukumi dał mi do wypicia. Ciepło spływającej cieczy po podbródku. Zapach. Potem pamiętam zimno, było mi zimno. Ale nic więcej. Zupełnie nic więcej. I nic mi się nie śniło.
–
Już nie śpisz – powiedział Noah, który pojawił się na horyzoncie.
Oświetlała go lampka na jego biurku. Spodnie od piżamy wisiały nisko na jego biodrach, a koszulka spowijała jego szczupłą sylwetkę. Światło rzucało cienie na jego elegancki profil; ostry i wspaniały, jakby wycięty ze szkła. Usiadł na skraju łóżka, nawet nie pół metra od moich stóp. –
Która godzina? - zapytałam, ciągle zachrypnięta.
–
Około dziesiątej.
Zamrugałam. –
Gdy skończyło się seminarium, była prawie druga, prawda? - Noah przytaknął. - Co się stało?
Posłał mi zdziwione spojrzenie. –
Nie pamiętasz?
Potrząsnęłam głową. Noah nie odpowiedział i odwrócił wzrok. Jego twarz nic nie wyrażała, mocno zaciskał szczękę. Nagle zrobiło się niewygodnie. Co tak strasznego się stało, że nie mógł... Och. O, nie. Mój wzrok powędrował do pościeli, którą byłam owinięta. –
Czy my...?
Jego twarz od razu przybrała łobuzerski wyraz. –
Nie. Zerwałaś z siebie ubrania i zaczęłaś biegać po domu, krzycząc: To pali! Zdejmijcie to ze mnie!
Zrobiłam się czerwona. –
Żartuję – powiedział Noah, uśmiechając się nikczemnie.
Był zbyt daleko, bym mogła go walnąć. –
Ale wskoczyłaś do basenu w ubraniach.
Cudownie. –
Cieszyłem się, że nie wybrałaś zatoki. Nie przy tej burzy.
–
Co się z nimi stało? - zapytałam. Noah osłupiał. - Z moimi ubraniami?
–
Są w praniu.
–
A jak...? - Zaczerwieniłam się jeszcze bardziej. Czy zdjęłam je przy nim?
Czy on zdjął je ze mnie? –
I tak już wcześniej wszystko widziałem.
Schowałam twarz w dłoniach. Boże dopomóż. Noah zaśmiał się cicho. –
Nie bój się, byłaś właściwie bardzo skromna w tym stanie upojenia. Rozebrałaś się w łazience, owinęłaś ręcznikiem, zakopałaś w mojej pościeli i zasnęłaś. - Noah poruszył się na łóżku i spod niego doszło dziwne chrupanie. Spojrzałam, naprawdę spojrzałam po raz pierwszy na łóżko.
–
Co to – zapytałam powoli, gdy dostrzegłam krakersy w kształcie zwierzątek porozrzucane na łóżku - u diabła jest?
–
Byłaś przekonana, że to twoje zwierzaki – powiedział Noah, próbując się nie śmiać otwarcie. Nie pozwalałaś mi ich dotknąć.
Jezu. Noah złapał lekką narzutę, ostrożnie, żeby nie naruszyć mojego okrycia, i uniósł ją tak, by żadne zwierzątko nie spadło na podłogę. Podszedł do szafy i wyciągnął jedną gładką koszulkę i bokserki i podał mi je tak po prostu. Jedną ręką podtrzymałam pościel, a drugą złapałam jego ubrania. Noah wrócił do alkowy. Wciągnęłam koszulkę przez głowę, a potem założyłam bokserki. Byłam bardzo świadoma jego obecności. Tak naprawdę byłam świadoma absolutnie wszystkiego. Miejsc, których dotykała jego koszulka. Chłodnej bawełny pomiędzy nogami, która była jak jedwab. Zapachu starego papieru i skóry zmieszanych z zapachem Noah. Widziałam, czułam i mogłam powąchać wszystko w jego pokoju. Czułam się żywa. Po raz pierwszy od niepamiętnych czasów. Niesamowite. –
Czekaj – powiedziałam, kiedy Noah wyciągnął książkę z półki i skierował się w stronę drzwi. Dokąd idziesz?
–
Poczytać?
Ale ja nie chcę, żebyś szedł. –
Muszę wracać do domu – powiedziałam, patrząc mu w oczy. - Rodzice mnie zabiją.
–
To już załatwione. Jesteś u Sophie.
Kocham Sophie. –
Więc... zostaję tutaj?
–
Daniel cię kryje.
Kocham Daniela. –
A gdzie Katie? – zapytałam, siląc się na beztroski ton.
–
U Elizy.
Kocham Elizę. –
A twoi rodzice? - zapytałam.
–
Jakaś akcja charytatywna.
Kocham akcje charytatywne.
–
Więc dlaczego idziesz czytać, kiedy tu jestem? - Mój głos brzmiał wyzywająco, prowokująco i sama byłam zszokowana jego wydźwiękiem. Nie myślałam. Nie myślałam... o tym, co stało się zeszłej nocy albo dzisiaj, albo o tym, co stanie się jutro. Nawet nie brałam tego pod uwagę. Wiedziałam tylko tyle, że byłam tu, w łóżku Noah, mając na sobie jego ubrania, a on był o wiele za daleko.
Noah zesztywniał. Czułam jego wzrok wędrujący po mojej nagiej skórze. –
Są moje urodziny – oznajmiłam.
–
Wiem. - Jego głos był niski i ochrypły.
–
Chodź tu.
Noah zrobił krok w stronę łóżka. –
Bliżej.
Kolejny krok. Ciągle tam był. Siedząc na łóżku, znajdowałam się na wysokości jego talii, ubrana w jego rzeczy, zaplątana w jego prześcieradła. Spojrzałam w górę na niego. –
Bliżej.
Przejechał dłonią po moich ciągle mokrych włosach, gładził mnie kciukiem od brwi, przez skroń, kość policzkową aż do szyi. Spojrzał mi w oczy. Jego wzrok był intensywny. –
Mara, muszę...
–
Zamknij się – wyszeptałam i złapałam jego rękę, pociągnęłam, a on przykucnął na łóżku. Nie obchodziło mnie, co chciał powiedzieć. Chciałam, by był blisko. Przyciągnęłam go do siebie. Ułożył się za moimi plecami, nasza dwójka przytulona do siebie jak dwa znaki zapytania w jego pokoju pełnym słów. Splótł swoje palce z moimi. Poczułam jego oddech na skórze. Przez jakiś czas leżeliśmy w ciszy, aż w końcu przemówił:
–
Dobrze pachniesz – wyszeptał w moją szyję. Jego ciało było ciepłe przy moim. Instynktownie wygięłam plecy w łuk i uśmiechnęłam się.
–
Naprawdę?
–
Mmm-hmm. Pysznie. Jak bekon.
Zaśmiałam się i przekręciłam, by spojrzeć mu w twarz. Uniosłam rękę, by zadać cios. Złapał mój nadgarstek, a śmiech ugrzązł mi w gardle. Szelmowski uśmiech pojawił się na jego ustach, gdy uniosłam drugą rękę, by go uderzyć. Sięgnął nade mną i ten nadgarstek też złapał, delikatnie przytrzymując mi ręce nad głową i usiadł na mnie okrakiem. Napięcie pomiędzy nami zagotowało moją krew. Delikatnie pochylił się do przodu, ciągle nigdzie mnie nie dotykając. Uśmiechał się, a ja pomyślałam, że mogłabym teraz umrzeć ze szczęścia. Jego głos był niski, kiedy powiedział: –
Co byś zrobiła, gdybym cię teraz pocałował?
Popatrzyłam na jego piękną twarz i na jego piękne usta. Niczego nie pragnęłam bardziej, niż je poczuć. –
Oddałabym pocałunek.
Noah rozwarł moje nogi kolanem, a moje usta językiem i pogłębił pocałunek. Och. Porzućcie wszelką nadzieję, wy, którzy tu wchodzicie.* Poddałam się jego natarczywym ustom. Noah odsunął się, a ja westchnęłam na tę stratę, ale zaraz wsunął rękę pod moje plecy i uniósł mnie. Teraz siedzieliśmy, pochylał się nade mną, nasze usta ocierały się o siebie. Popchnęłam Noah w tył i pochyliłam się nad nim. Zawahałam się, zanim na niego opadłam. * Cytat z Boskiej komedii Dantego w odniesieniu do piekła
Chciałam czuć się tak cudownie przez wieczność. Uśmiechnęłam się przy jego ustach i przeczesałam palcami jego włosy. Odsunęłam się po chwili, by spojrzeć mu w oczy, ale były zamknięte, jego rzęsy stykały się z wyrzeźbionym policzkiem. Przesunęłam się w górę, by lepiej się mu przyjrzeć. Jego usta były sine. –
Noah. - Mój głos przeciął ciszę.
Ale to nie był Noah. To był Jude. I Claire. I Rachel, martwi, a ja widziałam ich wszystkich, parada trupów pode mną, bladość i krew w obłąkanym pyle. Wspomnienie przecięło mój umysł jak kosa, zostawiając po sobie jasną, niezapomnianą klarowność. Dwanaście żelaznych drzwi zatrzasnęło się. Ja je zatrzasnęłam. Przez ciemność, przerażenie. Ale nie moje. Jude'a. W jednej sekundzie przyciskał mnie tak mocno do ściany, że myślałam, że się w nią wtopię. W następnej to on był w potrzasku w pokoju pacjenta, razem ze mną. Ale ja już nie byłam dłużej ofiarą. On był. Śmiałam się w szaleńczej furii, która wstrząsnęła fundamentami szpitala i zburzyła go. Z Judem i Claire, i Rachel w środku. Ta świadomość cofnęła mnie z powrotem do pokoju Noah, do jego nieruchomego ciała pode mną. Krzyczałam jego imię, ale nie było odpowiedzi. Byłam kurewsko wystraszona. Potrząsałam nim, szczypałam, próbowałam wcisnąć się w jego ramiona, ale nie chciały mnie objąć. Usiadłam obok i sięgnęłam dłonią po jego komórkę, wściekła i przerażona. Czekając na połączenie z 911, zaciekle głaskałam wierzchem dłoni jego policzek. Obudził się, ostro zaczerpując oddechu. Ręka bolała mnie jak skurwysyn. –
Niesamowite – Noah westchnął i sięgnął ręką do twarzy.
Otworzyłam usta, by coś powiedzieć, ale nie mogłam nic wydusić. Wzrok Noah był odległy i zamglony. –
To był najlepszy sen, jaki kiedykolwiek miałem. Serio.
–
Nie oddychałeś – powiedziałam. Słowa z trudem przechodziły mi przez gardło.
–
Twarz mnie boli – Noah patrzył za mnie, ale na nic szczególnego. Jego oczy nie mogły się skupić, a źrenice były rozszerzone. Od ciemności czy od czegoś innego, nie wiedziałam.
Przyłożyłam trzęsące się dłonie do jego twarzy, balansując nad nim. –
Umierałeś. - Mój głos się załamał.
–
To niedorzeczne – powiedział, na jego ustach pojawiło się rozbawienie.
–
Twoje usta zrobiły się sine. - Tak jak usta Rachel po tym, jak się udusiła. Po tym, jak ją zabiłam.
Noah uniósł brwi. –
Skąd wiesz?
–
Widziałam. - Nie patrzyłam na Noah. Nie mogłam. Zeszłam z niego, a on usiadł, oglądając dłonie w przyćmionym świetle. Jego oczy były ciemne, ale spojrzenie miał czyste. Patrzył na mnie wyraźnie.
–
Zasnąłem, Mara. Ty spałaś przy mnie. Zaciągnęłaś mnie do łóżka i byłem za tobą... Boże, co to
był za sen. - Noah pochylił się w tył, oparł o wezgłowie i zamknął oczy. Kręciło mi się w głowie. –
Całowaliśmy się. Nie pamiętasz?
Noah parsknął. –
Widzę, że też miałaś przyjemny sen.
To, co mówił... To nie miało sensu. –
Powiedziałeś mi, że pachnę... jak bekon.
–
Cóż... - powiedział równym głosem. - To krępujące.
Spojrzałam na moje zwiotczałe dłonie, leżące na kolanach. –
Zapytałeś się, czy możesz mnie pocałować i wtedy to zrobiłeś. A potem ja... - A potem brakło mi słów, by opisać, co było dalej, zmarłe twarze, które zobaczyłam pod powiekami. Pocieranie oczu nie pomogło mi się ich pozbyć. Były prawdziwe. To wszystko było prawdziwe. Cokolwiek zrobił kapłan Santerii, podziałało. A teraz, gdy wiedziałam, pamiętałam, chciałam tylko zapomnieć. - Zraniłam cię – zakończyłam. A to był dopiero początek.
Noah pocierał policzek. –
Wszystko w porządku – powiedział i przyciągnął mnie bliżej, tuląc do swojego boku. Moja głowa spoczywała na jego ramieniu, a policzek na jego piersi. Czułam bicie jego serca.
–
Przypomniałaś sobie coś? - wyszeptał w moje włosy – To coś zadziałało?
Nie odpowiedziałam. –
Już dobrze – powiedział miękko, jego palce muskały moje zebra. - Tylko śniłaś.
Pocałunek nie był snem. Noah naprawdę umierał. Szpital nie był wypadkiem. Zabiłam ich. To wszystko było prawdziwe. To wszystko moja wina. Nie rozumiałam, dlaczego Noah nie pamiętał, co stało się sekundy temu, ale w końcu zrozumiałam, co mi się przytrafiło miesiące temu. Jude mnie więził, miażdżył przy ścianie. Chciałam go ukarać, chciałam, by poczuł moje przerażenie wynikające z bycia wiezioną i miażdżoną. I poczuł to. Ale porzuciłam Claire i Rachel. Rachel, która siedziała ze mną godzinami pod ogromną oponą na boisku naszej starej szkoły, kiedy w piątej klasie wyznałam jej, w kim się kochałam. Rachel, która pozowała do moich portretów, z którą śmiałam się i płakałam i wszystko robiłam, której ciało było teraz miazgą. Przez mnie. I nie dlatego, że przystałam na pomysł pójścia do Tamerlane, nawet wiedząc, że będzie niebezpiecznie. Nie dlatego, że nie posłucham intuicji. To była moja wina, dosłownie – bo zgniotłam szpital z Rachel i Claire w środku, jakby to był zwitek chusteczek w kieszeni. Cierpiałam na omamy po morderstwie właściciela Mabel i pani Morales, które sama wymyśliłam. Nie byłam wariatką. Byłam śmiercionośna. Noah głaskał mnie po włosach i to było wspaniałe uczucie, tak boleśnie wspaniałe, że ledwo powstrzymywałam się od płaczu. –
Powinnam iść – udało mi się wyszeptać. Tak naprawdę nie chciałam odchodzić. Nigdzie indziej nie chciałam być.
–
Mara? - Noah uniósł się na łokciu. Jego palce śledziły krzywiznę mojej kości policzkowej, gładząc skórę. Moje serce nie biło szybciej. Wcale nie biło. Ja już nie miałam serca.
Noah przyglądał się mojej twarzy przez moment. –
Mogę odwieźć cię do domu, ale twoi rodzice będą się zastanawiać dlaczego – powiedział powoli.
Nic nie powiedziałam. Nie mogłam. W gardle czułam tłuczone szkło. –
Może zostaniesz? - zapytał. - Mogę iść do innego pokoju. Po prostu powiedz.
Ale słowa nie nadeszły. Poczułam, jak łóżko ugina się pod jego ciężarem. Poczułam jego ciepło, kiedy pochylił się, odgarnął moje włosy na bok i przycisnął usta do skroni. Zamknęłam oczy, chcąc to zapamiętać. Wyszedł. Deszcz uderzał w okno, kiedy zagrzebywałam się w pościeli i przykryłam nią po samą szyję. Ale nie było dla mnie schronienia w łóżku Noah lub w jego ramionach przed moimi grzechami.
51
Siedzenie obok Noah, kiedy odwoził mnie do domu następnego ranka, było najgorszą z możliwych tortur. Patrzenie na niego bolało, na słońce w jego włosach i udręczony wzrok. Nie mogłam z nim rozmawiać. Nie wiedziałam, co powiedzieć. Gdy zaparkował na podjeździe, powiedziałam mu, że nie czułam się dobrze (prawda) i że później do niego zadzwonię (kłamstwo). Potem poszłam do swojego pokoju i zamknęłam drzwi. Po południu mama znalazłam mnie w łóżku. Wcześniej zasłoniłam żaluzje. Słońce i tak się przez nie przebijało, rzucając cienie na ścianę, sufit, moją twarz. –
Jesteś chora, Mara?
–
Tak.
–
Co się stało?
–
Wszystko.
Zamknęła drzwi. Zmieniłam pozycję w moim kokonie z pościeli. Miałam rację. Coś się ze mną działo, ale nie wiedziałam, co robić. Co ja mogłam zrobić? Cała rodzina przeprowadziła się tu dla mnie, by pomóc mi uciec od martwego życia, ale trupy podążały za mną, gdziekolwiek szłam. A co, jeśli następnym razem się to stanie, tylko tym razem będzie to Joseph i Daniel, zamiast Claire i Rachel? Zimna łza potoczyła się po płonącym policzku. Łaskotała moją skórę przy nosie, ale nie wytarłam jej. Ani następnej. I wkrótce tonęłam w łzach, których nie wylałam na pogrzebie Rachel. Następnego dnia nie wstałam do szkoły. Ani kolejnego. Ale nie miałam teraz żadnych koszmarów. Na nieszczęście, bo zasługiwałam na nie. Zapomnienie w czasie snu było błogosławieństwem. Mama przynosiła mi jedzenie, ale poza tym zostawiła mnie w spokoju. Podsłuchałam rodziców rozmawiających w korytarzu, ale nawet nie byłam zaskoczona tym, co mówili. Nie obchodziło mnie to. –
Daniel mówił, że się jej polepszyło – powiedział tata. – Powinienem był wycofać się ze sprawy. Ona nawet nie je.
–
Myślę... myślę, że będzie z nią dobrze. Rozmawiałam z dr. Maillard. Ona potrzebuje tylko trochę czasu – oznajmiła mama.
–
Nie rozumiem. Tak dobrze jej szło.
–
Urodziny są dla niej ciężkie – odezwała się mama - Jest o rok starsza, a Rachel nie. To normalne, że przez to przechodzi. Będziemy się martwić, jeśli nic się nie zmieni do wizyty w czwartek.
–
Wygląda zupełnie inaczej – powiedział tata. - Gdzie się podziała nasza dziewczynka?
Potem poszłam do łazienki, zapaliłam światło i spojrzałam w lustro, żeby sprawdzić, czy ją znajdę. Powłoka dziewczyny, która nie była Marą, patrzyła na mnie. Zastanawiałam się, jak bym mogła ją zabić. A potem wróciłam do łóżka, moje nogi się trzęsły, zęby dzwoniły, bo to było po prostu takie straszne, za straszne, a ja nie miałam odwagi. Noah pojawił się w moim pokoju tego wieczora i wiedziałam o tym, jeszcze zanim otworzyłam oczy. Miał ze sobą książkę. Aksamitny królik, jedna z moich ulubionych. Ale nie chciałam go tu. Albo raczej ja nie chciałam tu być. Nie zamarzałam się jednak ruszać, więc zostałam w łóżku,
zwrócona twarzą do ściany. Zaczął czytać. –
W długie czerwcowe wieczory, w paprociach, które błyszczały jak zamrożone srebro, stopy uderzały delikatnie o ziemię. Białe miesiące mijały. Trzymała go w ramionach, na szyi i we włosach miała perły i kwiaty – zaczął*.
–
Co jest Prawdą? - zapytał chłopiec.
–
To, co dzieje się z tobą, gdy dziewczyna kocha cię od bardzo, bardzo dawna. Nie bawi się z tobą – powiedział. - Ale naprawdę kocha.
–
Czy to boli? - zapytał chłopiec.
–
Czasami. Ale gdy jesteś Naprawdę, nie przeszkadza ci, że cię ranią.
–
Spała z nim, a światło płonęło w kominku. Miłość mieszała się.
Hmm. –
Delikatne kołysanie. Głośny szelest w tunelu pościeli, rozpakowanie paczki. Jej twarz zrobiła się czerwona...
Moja też. –
Już prawie śpiąc, podkradła się do poduszki i wyszeptała do jego ucha, mokrego od...
–
To nie jest Aksamitny królik – powiedziałam głosem ochrypłym od nieużywania.
–
Witaj z powrotem – powiedział Noah.
Nie można było powiedzieć nic innego poza prawdą. –
To było koszmarne.
Noah odpowiedział, bezczeszcząc piosenkę dr. Seussa. One Fish, Two Fish, Red Fish, Blue Fish, z której zrobił rymowany instruktaż fellatio. Na szczęście Joseph wszedł do pokoju, kiedy Noah zaczynał recytować kolejny tytuł. „Nowe” Przygody Ciekawskiego George'a. –
Mogę posłuchać? - zapytał mój brat.
–
Jasne – odpowiedział Noah.
Brudne myśli o Człowieku w Żółtym Kapeluszu i jego małpce nawiedziły mój umysł. –
Nie – powiedziałam z twarzą w poduszce.
–
Nie zwracaj na nią uwagi, Joseph.
–
Nie – powiedziałam głośniej, ciągle odwrócona do ściany.
–
Usiądź obok mnie – powiedział Noah do mojego brata.
Usiadłam na łóżku i posłałam Noah ostre jak brzytwa spojrzenie. –
Nie możesz mu tego czytać.
Na twarzy Noah pojawił się uśmiech. –
Dlaczego nie? - zapytał.
–
Bo nie. To obrzydliwe.
Odwrócił się do Josepha i mrugnął. –
Innym razem.
* Nie znam tej książki, więc moje tłumaczenie różni się od oficjalnego, początek to oryginał, reszta to wersja porno od Noah :D I wybaczcie, jeśli coś nie ma sensu, ale całość brzmi jak poezja, a poezji zupełnie nie rozumiem
Joseph wyszedł z pokoju, ale nie przestawał się uśmiechać. –
No i? – powiedział ostrożnie. Siedziałam ze skrzyżowanymi nogami i tarmosiłam pościel.
–
No i? – odpowiedziałam.
–
A może ty byś chciała usłyszeć o nowych przygodach ciekawskiego George'a?
Potrząsnęłam głową. –
Jesteś pewna? - zapytał. - Był taką niegrzeczną małpką.
–
Spasuję.
Wtedy Noah spojrzał na mnie wzrokiem, od którego krajało się mi serce. –
Co się stało, Mara? - zapytał cichym, niskim głosem.
Było już późno i może to dlatego, że byłam zmęczona, a może dlatego, że już zaczęłam mówić. A może dlatego, że po raz pierwszy mnie o to zapytał, a może dlatego, że jego widok łamał mi serce, gdy siedział przy łóżko, wyglądając niemożliwie pięknie w świetle mojej lampy. Powiedziałam mu. Powiedziałam mu wszystko, od początku. Niczego nie pominęłam. Noah siedział nieruchomo i nie odrywał ode mnie wzroku. –
Jezu Chryste – powiedział, gdy skończyłam.
Nie uwierzył mi. Odwróciłam wzrok. –
A myślałem, że to ja zwariowałem – powiedział do siebie.
Spojrzałam mu w oczy. –
Co? Co ty powiedziałeś?
Noah wpatrywał się w ścianę. –
Zobaczyłem cię... cóż, twoje dłonie, w każdym bądź razie... i usłyszałem twój głos. Myślałem, że wariuję. I wtedy się pojawiłaś. Nieprawdopodobne.
–
Noah – powiedziałam. Myślami był gdzieś daleko. Wyciągnęłam rękę i zwróciłam jego twarz w swoją stronę. - O czym ty mówisz?
–
Tylko twoje dłonie – mówił. Chwycił je, odwrócił i zaczął oglądać. - Przyciskałaś je do czegoś, ale było ciemno. Bolała cię głowa. Widziałem twoje paznokcie. Były czarne. Dzwoniło ci w uszach, ale ja słyszałem twój głos.
Wypowiadane przez niego zdania nie łączyły się w żaden sensowny sposób. –
Nie rozumiem.
–
Zanim się tu przeprowadziłaś, Mara. Usłyszałem twój głos, zanim się tu przeprowadziłaś.
Wspomnienie twarzy Noah z pierwszego dnia szkoły pojawiło się w moim umyśle. Patrzył na mnie, jakby mnie znał – bo jakimś cudem znał. Chciałam coś powiedzieć, ale słowa wyparowały z mojego języka i umysłu. To, co słyszałam, nie miało sensu. –
Nie byłaś pierwszą, którą zobaczyłem. Usłyszałem. Wcześniej byli inni, ale nigdy ich nie spotkałem.
–
Inni – wyszeptałam.
–
Inni ludzie, których zobaczyłem. W myślach.
Ciężko było mi przyswoić jego słowa. –
Pierwszego razu prowadziłem, w nocy – powiedział pospiesznie. - Zobaczyłem, że z kimś się zderzam. Ale to było na kompletnie innej drodze i to nie był mój samochód. Ale od razu do niej
podszedłem. Myślę, że była z naszym wieku. Przytrzaśnięta za kierownicą. To trwało już kilka godzin i jeszcze nie umarła – powiedział pustym głosem. - Widziałem wszystko, przez co przeszła, słyszałem wszystko, to co ona, czułem wszystko, co ona czuła, ale ciągle byłem na swojej drodze. Pomyślałem, że to halucynacja, wiesz? Jak gdy czasami jedziesz samochodem i wyobrażasz sobie dachowanie lub zderzenie z kimś. Ale to było prawdziwe – powiedział udręczonym głosem. –
Kolejny był bardzo chory. Też naszym wieku. Śniłem jednej nocy, że przygotowuję dla niego jedzenie, karmię go, ale te ręce nie były moje. Miał jakiś rodzaj infekcji i szyja bardzo go bolała. Był cały obolały. Płakał.
Twarz Noah była ściągnięta i blada. Potarł ją dłońmi, a potem przeczesał włosy, mierzwiąc je. I spojrzał na mnie. –
A potem w grudniu usłyszałem ciebie.
Krew odpłynęła w mojej twarzy. –
Rozpoznałem twój głos pierwszego dnia. Doprowadzało mnie to do szaleństwa, bo to nie mogło być możliwe. Myślałem, że wariuję, wyobrażając sobie chorych i umierających ludzi, czując to wszystko, czując echo tego, co oni musieli czuć. I wtedy ty się pojawiłaś, głos z mojego koszmaru, i nazwałaś mnie dupkiem – powiedział, uśmiechając się blado.
–
Spytałem o ciebie Daniela i niejasno mi wytłumaczył, co się stało, zanim się tu przeprowadziliście. Założyłem, że to właśnie widziałem. Czy o tym śniłem. Pomyślałem, że jeśli... Nie wiem. Pomyślałem, że jeśli cię poznam, zrozumiem, co się ze mną działo. To było przed Josephem.
Zaschło mi w ustach. –
Josephem?
To nie mogło się dziać. –
Kilka tygodni temu, w restauracji, miałem... wizję, tak przypuszczam – powiedział, brzmiąc na zawstydzonego. - Dotyczącą materiału w archiwach Collier County. – Noah powoli potrząsnął głową. - Ktoś – mężczyzna noszący Rolexa – wyciągał dokumenty, fotokopie, i wtedy pochylił się nad tym dokumentem. Widziałem wszystko, jakbym to ja patrzył prosto na dokument – powiedział, wciągając powietrze głęboko. - Były tam adresy nieruchomości, lokacje. Gdy to zobaczyłem, dostałem piekielnego bólu głowy, ale to normalne. Po prostu nie mogłem znieść tych wszystkich dźwięków. Więc zostawiłem cię, dopóki nie ustały. - Noah przeczesał palcami włosy. - Kilka dni później, gdy wróciłem do domu ze szkoły, zemdlałem. Przez godziny po prostu mnie nie było. Kiedy się obudziłem, byłem jak na haju. Widziałem Josepha śpiącego na betonie, zanim ktoś zamknął drzwi. I ktokolwiek to był, nosił ten sam zegarek.
Siedziałam nieruchomo z podkurczonymi nogami, drętwiałam coraz bardziej, gdy Noah kontynuował. –
Nie wiedziałem, czy to było naprawdę, czy to był tylko sen, ale po tym, co ci się stało, pomyślałem, że to się może naprawdę dziać. W czasie rzeczywistym. Patrząc wstecz, jak w przypadku tamtych, widziałem jakieś wskazówki do tego, gdzie byli – w którym szpitalu, na której drodze. Ale nigdy nie myślałem, że to może być realne - Noah spojrzał na podłogę. Potem zamknął oczy. Brzmiał na zmęczonego. - A z Josephem wziąłem cię ze sobą na wypadek, gdybym znowu zemdlał albo coś. - Zacisnął szczękę. - Gdy się okazało, że tam był, jak niby miałem ci to wytłumaczyć? Myślałem, że oszalałem. - Przerwał. - Myślałem, że ja go porwałem.
Usłyszałam echo jego głosu z tamtej nocy. Zrób cokolwiek będziesz musiała, żeby obudzić Josepha.
Powiedział to, zanim w ogóle go znaleźliśmy. –
Cholera jasna – wyszeptałam.
–
Chciałem ci powiedzieć prawdę – o mnie, o tym – zanim go porwano. Ale gdy się to stało, nie wiedziałem, co powiedzieć. Naprawdę myślałem, że mogę być za to jakoś odpowiedzialny. Że może to ja raniłem tych, których widziałem, a wspomnienia mi się mieszają. Ale czyje światła były wtedy w Everglades? I dlaczego mieliby parkować przed szopą?
Potrząsnęłam głową. Nie wiedziałam. To nie miało sensu. Myślałam, że mi odbiło, ale zrozumiałam, że tak nie było. Myślałam, że porwanie Josepha nie miało miejsca, ale myliłam się. –
Nie porwałem go – powiedział Noah. Jego głos był pewny, niezachwiany. Ale jego intensywny wzrok ciągle był skupiony na ścianie. Nie na mnie.
Uwierzyłam mu, ale zapytałam: –
Więc kto to zrobił?
Spojrzał na mnie po raz pierwszy od dłuższego czasu. –
Dowiemy się – powiedział.
Próbowałam skleić jakoś wszystkie informacje w coś sensownego. –
Czyli Joseph nie pisał do ciebie – powiedziałam. Serce zaczęło mi szybciej bić.
Noah pokręcił głową. Zobaczyłam cień uśmiechu na jego ustach. –
Co? - zapytałam.
–
Słyszę to – powiedział.
Gapiłam się na niego oszołomiona. –
Ciebie – dodał cicho. – Twoje serce. Puls. Oddech. Całą ciebie.
Mój puls przyspieszył, a uśmiech Noah się poszerzył. –
Masz swój własny dźwięk. Wszystko ma; zwierzęta, ludzie. Słyszę to wszystko. Gdy ktoś - lub coś - jest ranny, wyczerpany lub cokolwiek... ja to wiem. I myślę... Kurwa. - Noah pochylił głowę i przeczesał włosy. - To zabrzmi trochę szaleńczo, ale myślę, że mogę ich uzdrawiać – powiedział, nie patrząc w górę. Ale gdy już to zrobił, jego wzrok padł na moją rękę. Na moje ramię.
Niemożliwe. –
Kiedy zapytałaś, dlaczego palę, powiedziałem ci, że nigdy nie byłem chory. To prawda. A gdy wdałem się w bójki, bolało przez jakiś czas, a potem... nic. Zero bólu.
Patrzyłam na niego z niedowierzaniem. –
Mówisz, że możesz...?
–
Jak twoje ramię, Mara?
Brakło mi słów. –
Jeszcze teraz powinno cię boleć, nawet po nastawieniu. A twoja ręka – powiedział i wziął ją i wyprostował. Przejechał palcem w dół od łokcia do nadgarstka. - Ciągle powinnaś mieć pęcherze, które dopiero zaczęłyby się zabliźniać – powiedział, wędrując wzrokiem po nieuszkodzonej skórze. Potem spojrzał mi w oczy.
–
Kto ci powiedział o ręce? - zapytałam. Mój głos brzmiał na odległy.
–
Nikt mi nie powiedział. Nikt nie musiał. Mabel umierała, gdy przyprowadziłaś ją do mnie. Już było za późno, moja mama nie sądziła, że przeżyje noc. Zostałem w szpitalu z nią i... nie wiem,
trzymałem ją. I słyszałem, jak zdrowieje. –
To nie mam sensu – powiedziałam, patrząc na niego.
–
Wiem.
–
Twierdzisz, że jakimś cudem widziałeś garstkę ludzi, którzy mieli umrzeć. Czujesz echo tego, co oni czuli. I że kiedykolwiek moje serce – lub serca innych – przyspiesza, ty to słyszysz.
–
Wiem.
–
I jakimś cudem słyszysz, co jest z ludźmi nie tak i możesz to naprawić.
–
No wiem.
–
A jedyną rzeczą, do której ja jestem zdolna, jest... - Morderstwo. Nawet z trudem o tym myślałam.
–
Ty też masz wizje? Widzisz rzeczy? - Jego oczy badały mnie.
Potrząsnęłam głową. –
Halucynacje. Nic nie było prawdziwe poza koszmarami, wspomnieniami.
Zawahał się przez moment. –
Skąd wiesz?
Pomyślałam o każdej halucynacji, jaką miałam. Ściany w klasie. Jude i Claire w lustrach. Kolczyki w wannie. Nic z tego tak naprawdę się nie stało. A wydarzenia, które myślałam, że nie miały miejsca... To ja wyprosiłam śmierć Morales i śmierć właściciela Mabel. To się stało. Miałam zespół stresu pourazowego. To było realne. I to, co się stało, co zrobiłam, do czego byłam zdolna, też było realne. –
Po prostu wiem – powiedziałam tylko.
Patrzyliśmy na siebie, nie śmiejąc się, nie uśmiechając. Po prostu patrzyliśmy. Noah poważny, ja sceptyczna, aż dopadła mnie myśl tak silna i nagła, że chciałam ją wykrzyczeć. –
Napraw mnie – rozkazałam mu. - To coś, co robiłam... Coś jest ze mną nie tak, Noah. Napraw to.
Wyraz jego twarzy przyprawiał mnie o ból serca, kiedy odgarniał włosy z mojej twarzy i gładził kark. –
Nie mogę.
–
Dlaczego nie? - Czułam, że głos zaraz mi się załamie.
Noah ujął moją twarz w dłonie. –
Bo nie jesteś zepsuta.
Siedziałam idealnie nieruchomo, ciągle oddychając przez nos. Każdy odgłos mógłby mnie roztrzaskać. Zamknęłam oczy. Nie chciałam płakać, ale łzy i tak napłynęły. –
Cóż – powiedziałam przez zaciśnięte gardło.
–
Cóż.
–
Czyli my oboje?
–
Na to wygląda – powiedział Noah.
Łza spłynęła po jego kciuku, ale nie odsunął dłoni. –
Jakie jest prawdopodobieństwo...?
–
Wysoce nieprawdopodobne – przerwał mi.
Uśmiechnęłam się pod jego palcami. Były takie prawdziwe. Byłam tak bardzo świadoma jego, nas, zagubiona i skołowana, i ciągle nie wiedziałam, co się działo i dlaczego. Ale nie byliśmy sami. Noah przysunął się i pocałował mnie w czoło. Był cichy. Nawet więcej, spokojny. –
Musisz być głodna. Pójdę po coś do kuchni.
Pokiwałam głową i Noah wstał. Kiedy otworzył drzwi, powiedziałam: –
Noah?
Odwrócił się. –
Gdy mnie usłyszałeś wcześniej... Zanim się tu przeprowadziłam. Co powiedziałam?
Jego twarz zrobiła się ponura. –
Wyciągnij ich.
52
–
Muszę przyznać, że podoba mi się takie spanie.
Chyba nigdy nie znudzi mi się słuchanie głosu Noah w nieprzeniknionej ciemności mojego pokoju. Ciężar jego ciała w moim łóżku był nieznany i porywający. Leżał na dwóch poduszkach, ze mną wtuloną w jego bok, pod jednym kocem. Moja głowa spoczywała na jego ramieniu, a policzek na jego piersi. Serce biło mu równomiernie. Moje wariowało. Chyba wiedziałam, że przebywanie tu nie było dla niego bezpieczne. Ze mną. Ale nie mogłam się zmusić, by się odsunąć. –
Jak ci się to udało, tak w ogóle? - Ciągle nie opuściłam pokoju i mama nie widziała mnie odkąd odwiedziła mnie popołudniu, przed wyznaniem Noah. Przed moim wyznaniem. Zastanawiałam się, jak się przed nią wytłumaczymy.
–
Cóż, teoretycznie śpię teraz w pokoju Daniela.
–
Teraz?
–
Dokładnie teraz – powiedział, obejmując mnie ciaśniej ręką, która aktualnie spoczywała na samym brzegu mojej koszulki. - Twoja mama nie chciała, żebym wracał tak późno.
–
A jutro?
–
Dobre pytanie.
Podciągnęłam się, by zobaczyć jego twarz. Była zamyślona, poważna. Wpatrywał się w sufit. –
Odnośnie tego czy tu jutro będziesz? - Mój głos był pewny. Teraz wiedziałam, że Noah się mną nie bawił. Że jeśli powie, że jeśli mnie zostawi, to tak zrobi, ale będzie przy tym szczery. Miałam jednak nadzieję, że nie to chciał powiedzieć.
Uśmiechnął się delikatnie. –
Co się stanie z nami jutro. Teraz gdy wiemy, że nie zwariowaliśmy.
To było ostateczne pytanie, to, które nawiedzało mnie od ostatniego tygodnia, odkąd sięgałam pamięcią. Co będzie dalej? Co ja miałam z tym zrobić? Zignorować? Zatrzymać? Czy ja w ogóle miałam wybór? Tego było za wiele. Serce przyspieszyło dziko w mojej piersi. –
O czym myślisz? - Noah przekręcił się na bok i ścisnął mnie mocniej. Byliśmy perfekcyjnie dopasowani.
–
Co? - wyszeptałam, gdy tamte myśli się rozpłynęły.
Noah przysunął się jeszcze bliżej i pochylił głowę, jakby chciał coś do mnie wyszeptać. Zamiast tego musnął nosem moją żuchwę, a potem jego usta odnalazły zagłębienie pod uchem. –
Twoje serce przyspieszyło – powiedział, śledząc ustami linię od szyi do obojczyka.
–
Nie pamiętam – przyznałam, pochłonięta teraz dotykiem jego dłoni przez cienki materiał moich spodni. Przesunął ręką za kolanem. Za udem. Przechylił głowę, by na mnie spojrzeć, uśmiechając się szelmowsko.
–
Mara, jeśli jesteś zmęczona, usłyszę to. Jeśli jesteś zraniona, poczuję to. Jeśli kłamiesz, będę wiedział.
Zamknęłam oczy, teraz w pełni rozumiejąc, co oznaczały umiejętności Noah. Będzie wiedział o każdej mojej reakcji, w tym o każdej reakcji na niego. I nie tylko moich, każdej osoby. –
Uwielbiam to, że nie muszę niczego przed tobą ukrywać – powiedział Noah, odsuwając palcem
materiał mojej bluzki. Pocałował nagą skórę na ramieniu. Odepchnęłam go delikatnie, by spojrzeć mu w twarz. –
Jak ty sobie z tym radzisz?
Wyglądał na zdezorientowanego. –
Czujesz i słyszysz nieustannie fizyczne reakcje wszystkich. Nie wariujesz od tego?
Jeśli on nie, ja na pewno bym zwariowała, wiedząc, że w mojej obecności nie miałby przede mną tajemnic. Noah zmarszczył brwi. –
Przez większość czasu to tylko hałas w tle. Dopóki nie skupię się na jednej osobie. - Palcem musnął moje kolano i kontynuował w górę, aż do biodra, a mój puls przyspieszył w odpowiedzi.
Uśmiechnęłam się. –
Przestań – powiedziałam i odepchnęłam jego dłoń. Uśmiechnął się szeroko. - Co mówiłeś?
–
Słyszę wszystkich, ale nie czuję ich. Tylko tę czwórkę, o której ci powiedziałem, i tylko wtedy, gdy cierpieli. Gdy ty cierpiałaś. Ty byłaś pierwszą, którą spotkałem, potem Joseph. Zobaczyłem was, miejsce, w którym byliście, i poczułem odbicie, tak myślę, waszych uczuć.
–
Ale przecież jest pełno cierpiących ludzi. - Popatrzyłam na niego. - Dlaczego my?
–
Nie wiem.
–
I co zrobimy?
Uśmiechnął się kącikiem ust, śledząc kciukiem krzywiznę moich warg. –
Mam kilka pomysłów.
Uśmiechnęłam się. –
To mi nie pomoże – powiedziałam. Gdy wymówiłam te słowa, dopadło mnie uczucie déjà vu. Zobaczyłam siebie, trzymałam szklaną buteleczkę w zakurzonym sklepie w Małej Hawanie.
–
Jestem zagubiona – powiedziałam do pana Lukumi. - Potrzebuję pomocy.
–
To ci nie pomoże – powiedział, patrząc na moją dłoń.
Ale potem pomógł mi sobie przypomnieć. Może teraz też by mi pomógł. Zerwałam się w jednej chwili. –
Musimy wrócić do Botaniki – powiedziałam, rzucając się ku komodzie.
Noah popatrzył na mnie z ukosa. –
Jest już sporo po północy. Nikogo tam nie będzie. - Popatrzył w moje oczy. - A poza tym, jesteś pewna, że chcesz tam wracać? Ten kapłan już za pierwszym razem nie był szczególnie przyjazny.
Pamiętałam twarz pana Lukumi, wyraz jego twarzy, jakby mnie znał. Stałam się niespokojna. –
Noah – powiedziałam, zbliżając się do niego. - On wie. Ten mężczyzna – kapłan – wie o mnie. On wie. To dlatego to, co zrobił, zadziałało.
Noah uniósł brew. –
Ale mówiłaś, że nie zadziałało.
–
Myliłam się. - Mój głos stał się dziwny, słowa utonęły w pokoju. - Musimy tam wrócić. - Gęsia
skórka pokryła moje ramiona. Noah podszedł bliżej, przyciągnął mnie do siebie i głaskał moje włosy, dopóki nie zaczęłam wolniej oddychać, nie przestawał mi przy tym patrzeć w oczy. Ręce bezwładnie zwisały po bokach mojego ciała. –
Czy to możliwe, że i tak wcześniej czy później przypomniałabyś sobie tamtą noc? - zapytał cicho.
Zmrużyłam oczy. –
Skoro masz lepszy pomysł, to wal śmiało.
Noah chwycił moją rękę i splótł nasze palce. –
No dobra – powiedział i pociągnął mnie w stronę łóżka. - Wygrałaś.
Ale czułam się, jakbym właśnie przegrała.
53
Następnego ranka obudziłam się obok Noah. Obejmowałam go w talii, więc czułam poruszające się żebra pod cienkim materiałem jego koszulki, gdy oddychał. Po raz pierwszy go takim widziałam – to pierwszy raz, kiedy mogłam mu się przyglądać bezkarnie. Napięte mięśnie pod rękawem. Kilka włosków wystających spod kołnierza zniszczonej koszulki. Naszyjnik, który zawsze nosił, wysunął się na wierzch w czasie nocy. Po raz pierwszy przyjrzałam się temu z bliska. Gładkie linie srebra w połowie tworzyły kształt pióra, w połowie sztyletu. Był interesujący i piękny, dokładnie jak Noah. Wędrowałam wzrokiem po nieludzko pięknym ciele w moim łóżku. Jedna dłoń zaciśnięta była w pięć przy jego twarzy. Smuga światła rozjaśniała jego ciemne włosy. Chciałam go pocałować. Chciałam pocałować małą konstelację pieprzyków na jego szyi, tuż przy linii włosów. Chciałam poczuć szorstkość jego zarostu na skórze, delikatną skórę powiek pod palcami. Byłam pijana ze szczęścia, upojona nim. Poczułam ukłucie żalu dla Anny i wszystkich dziewczyn, które mogły być lub nie być przede mną, przez to co straciły. Nagle pomyślałam, jak bardzo zaboli mnie, gdy go stracę. Jego obecność zmniejszała moje szaleństwo, prawie przy nim zapominałam, co zrobiłam. Prawie. Złapałam Noah za rękę i ścisnęłam ją. –
Dzień dobry – wyszeptałam.
Poruszył się. –
Mmmm – wymamrotał, a potem uśmiechnął się kącikiem ust, nie otwierając oczu.
–
Rzeczywiście dobry.
Musimy iść – powiedziałam, wolałabym się jednak nie ruszać – zanim moja mama cię tu znajdzie. –
Noah przewrócił się na bok i przesunął nade mną ramię, nie dotykając mnie jednak przez sekundę, dwie, trzy. Moje serce przyspieszyło. Noah uśmiechnął się, po czym wyszedł z łóżka. Spotkaliśmy się w kuchni, gdy już byłam ubrana, uczesana i generalnie jakoś wyglądałam. Noah siedział pomiędzy Josephem a Danielem. Uśmiechnął się do mnie znad kubka kawy. Mara! - Oczy mamy rozszerzyły się, gdy zobaczyła mnie w pełni ubraną w kuchni. Szybko się pozbierała. - Coś ci podać? –
Noah ukradkowo skinął głową. –
Ee... jasne – powiedziałam. - Może... - obejrzałam kuchenny blat – bajgla?
Mama uśmiechnęła się i wzięła bajgla z talerza, a następnie włożyła go do tostera. Usiadłam przy stole naprzeciwko chłopców. Wszyscy udawali, że nie spędziłam kilku ostatnich dni w sypialni na wegetacji, że wszystko było ze mną dobrze. –
To co, dzisiaj do szkoły? - zapytała mama.
Noah pokiwał głową. –
Pomyślałem, że zawiozę Marę – powiedział do Daniela. - Jeśli nie masz nic przeciwko.
Zmarszczyłam brwi, ale Noah posłał mi spojrzenie. Pod stołem jego ręka znalazła moją. Nic nie powiedziałam. Daniel wstał i uśmiechnął się. Podszedł do zlewu ze swoją miską. –
Jak dla mnie okay. Przynajmniej się nie spóźnię.
Wywróciłam oczami. Mama podsunęła mi talerz. Jadłam w ciszy przy niej, Josephie i Noah, którzy rozmawiali o pójściu do zoo w ten weekend. Tego ranka ich dobre humory były wręcz namacalne w kuchni. Miłość i poczucie winy ścisnęły moje serce. Miłość była oczywista. A wina za to, przez co musieli przejść z mojego powodu. I co jeszcze ich czekało, jeśli nie rozwiążę mojego problemu. Ale na razie odepchnęłam tę myśl, pocałowałam mamę w policzek i poszłam do wyjścia. –
Gotowa? - zapytał Noah.
Pokiwałam, mimo że nie byłam. Gdzie tak właściwie jedziemy – zapytałam Noah w czasie drogi, wiedząc aż za dobrze, że nie do szkoły. Tam nie było dla mnie bezpiecznie. Bo nie byłam bezpieczna wśród ludzi. –
–
Calle Ocho 1821 – powiedział Noah. - Chciałaś wrócić do Botaniki, tak?
–
Daniel nie zauważy, że nie ma nas w szkole?
Wzruszył ramionami. –
Powiem mu, że potrzebowałaś wolnego dnia. Nie wygada się.
Miałam nadzieję, że Noah się nie mylił. O dziwo, często odwiedzana przez nas Mała Hawana nie była już dla nas obca, ale dzisiaj nie było w niej nic znajomego. Tłumy ludzi kłębiły się na ulicach. Machali flagami w rytm muzyki, która pochodziła z nieznanego mi źródła. Calle Ocho była wyłączona z ruchu, więc musieliśmy iść pieszo. –
Co to jest?
Noah założył okulary i obejrzał barwne tłumy. –
Festiwal – powiedział.
Spojrzałam na niego. –
Chodź, spróbujemy się przepchnąć.
Próbowaliśmy, ale szło nam wolno. Słońce prażyło, gdy przeciskaliśmy się między ludźmi. Matki trzymały dzieci z wymalowanymi twarzami, mężczyźni przekrzykiwali się. Na chodnikach było pełno stołów, klienci mogli dzięki temu oglądać festiwal, jedząc. Grupa facetów opierała się o ścianę sklepu z cygarami, palili i śmiali się. W Dominio Park było pełno widzów. Przejrzałam witryny sklepowe, szukając dziwnego sklepu z częściami elektronicznymi i figurkami Santerii w oknie, ale nie widziałam go. –
Stój – zawołał Noah, przekrzykując muzykę. Był jakieś półtora metra za mną.
Co? - Wróciłam się do niego, ale po drodze zderzyłam się z kimś mocno. Z kimś w granatowej bejsbolówce. Zamarłam. –
Odwrócił się i spojrzał na mnie spod daszka. –
Perdon – powiedział i odszedł.
Odetchnęłam głęboko. To tylko mężczyzna w czapce. Była zbyt przewrażliwiona. Podeszłam do Noah.
Zdjął okulary i spojrzał na przód budynków. Jego twarz nic nie wyrażała, była zupełnie pusta. –
Zobacz na adres.
Mój wzrok wędrował po numerach nad szklanymi drzwiami sklepu z zabawkami. 1823 – powiedziałam, po czym przeszłam kilka kroków do następnych drzwi. Głos ugrzązł mi w gardle, gdy czytałam numer. - 1819. - Gdzie było 1821? –
Twarz Noah była jak z kamienia, ale zdradziły go oczy. Był wstrząśnięty. –
Może po drugiej stronie ulicy – powiedziałam, sama w to nie wierząc.
Noah się nie odezwał. Oglądałam budynki, badałam je. Wróciłam do sklepu z zabawkami i przycisnęłam nos do zamglonej szyby, zaglądając do środka. Duże wypchane zwierzęta stały w rzędzie na podłodze, marionetki zamrożone w tańcu wisiały w oknie, zgromadzone wokół kukiełki brzuchomówcy. Sklep był tak samo wąski jak Botanica. Niestety sklepy po drugiej stronie też. Może kogoś zapytamy – powiedziałam zdesperowana. Z walącym sercem oglądałam sklepy, szukając jakichś ludzi. –
Noah ciągle patrzył na front sklepu. –
To chyba nie pomoże – powiedział pustym głosem. - Myślę, że musimy poradzić sobie sami.
54
Strach narastał we mnie nieustannie, kiedy jechaliśmy do zoo ciemną drogą z palmami po obu stronach. To zły pomysł – powiedziałam do Noah. Rozmawialiśmy o tym w czasie drogi powrotnej z Małej Hawany, po tym, jak zadzwoniłam do mamy i powiedziałam jej, że po szkole idę do Noah – co nie było prawdą – bo potrzebowałam zmiany otoczenia. Nie dało się wyśledzić pana Lukumi, zakładając, że to jego prawdziwe nazwisko, i nikt inny nie mógłby nam pomóc. Oskarżono by nas, więc musieliśmy radzić sobie sami. Oczywiście ja byłam priorytetem; musiałam zrozumieć, co wywoływało moje reakcje, jeśli chciałam się nauczyć je kontrolować. Zgodziliśmy się, że najlepszy będzie eksperyment. Ale ciągle się bałam. –
–
Po postu mi zaufaj. Nie mylę się co do tego.
Duma poprzedza upadek – powiedziałam z lekkim uśmiechem. - Dlaczego najpierw nie przetestujemy ciebie? –
Chcę wiedzieć, czy mogę ci przeciwdziałać. To ważne. Może to dlatego się znaleźliśmy? Nie sądzisz? –
Nie bardzo – powiedziałam ze wzrokiem utkwionym w oknie. Moje włosy wisiały w strąkach od wilgoci. Związałam je w węzeł. –
–
Teraz ty się sprzeciwiasz.
Powiedziała osoba z użytecznym... czymś. - Nazywanie tego, co potrafiliśmy, było dziwne. Niewłaściwe. Nie miało miejsca bytu w realnym świecie. –
–
Myślę, że stać cię na więcej, Mara.
–
Może – powiedziałam wątpliwie. - Ale i tak wolałabym to, co ty.
–
Też bym tego chciał. - Po chwili dodał: - Leczenie bardziej pasuje do dziewczyn.
Jesteś okropny – powiedziałam i potrząsnęłam głową. Noah uśmiechnął się nikczemnie. - To nie jest śmieszne – dodałam, ale i tak się uśmiechnęłam. Ciągle byłam niespokojna, ale w towarzystwie Noah czułam się znacznie lepiej, teraz, gdy już wiedział. Czułam, że sobie poradzę. Razem mogliśmy sobie z tym poradzić. –
Noah zaparkował przy zoo. Nie wiedziałam, jak udało mu się załatwić nam wejściówki po godzinach, ale nie pytałam. Przy wejściu minęliśmy rzeźbione skały, otaczające sztuczny staw. Śpiące pelikany dryfowały po wodzie z głowami schowanymi pod skrzydłami. Po przeciwnej stronie stało stado flamingów, jasno różowych w świetle halogenów. Ciche ptaki były jak strażnicy, którzy nie zwracali na nas uwagi. Poszliśmy ramię w ramię w głąb ogrodu zoologicznego, ciepły wiatr poruszał liśćmi i naszymi włosami. Minęliśmy gazele i antylopy, które spłoszyły się na nasz widok. Kopyta dudniły o ziemię, w stadzie zawrzało od niskich odgłosów. Zwiększyliśmy tempo. Coś zaszeleściło w konarach nad nami, ale było za ciemno, bym mogła dostrzec co. Przeczytałam tabliczkę przy wybiegu; białe gibbony po prawo, szympansy po lewej. Gdy tylko skończyłam czytać, ostry krzyk przeciął powietrze i coś trzasnęło między gałęziami. Moje stopy i serce zamarły. Szympans zatrzymał się zaraz przy fosie. I wcale nie był miły, słodziaki o opalonych twarzach występowały tylko w rozrywce. Ten był ogromny. Usiadł przy urwisku cały naprężony. Patrzył się na mnie ludzkimi oczami, które podążały za nami, gdy ponownie zaczęliśmy iść. Włosy stanęły mi dęba na karku.
Noah skierował się do niewielkiej niszy i wyciągnął pęk kluczy z kieszeni. Zbliżyliśmy się do małego obiektu w cieniu drzew i dużych roślin. Tylko dla pracowników, głosił znak na drzwiach. –
Co tu robimy?
To pracownia. Przygotowują wystawę insektów świata czy coś – powiedział Noah, otwierając drzwi. –
Nie znosiłam myśli, że musiałam coś zabić, ale przynajmniej robaki mnożyły się jak.. cóż, jak karaluchy... i nikt za kilkoma nie będzie tęsknił. Jak ci się to udało? - zapytałam, patrząc w tył. Skóra mnie mrowiła. Nie mogłam pozbyć się wrażenia, że byliśmy obserwowani. –
–
Moja mama była tu wolontariuszem. I dała im sporo pieniędzy.
Noah włączył światło, z ciemności wyłonił się metalowy stół pośrodku. Zamknął za nami drzwi. Na ścianach wisiały metalowe półki, na których stały kosze i plastikowe pojemniki. Noah chodził dookoła, przyglądając się naklejkom. Nie ruszyłam się z przejścia, więc nie mogłam stąd ich przeczytać. W końcu Noah chwycił plastikowe, przeźroczyste pudełko. Zmrużyłam oczy. –
Co to jest?
–
Pijawki – powiedział beztrosko. Unikał mojego wzroku.
Poczułam falę obrzydzenia. –
Nie. Nie ma mowy.
–
Musisz.
Zadrżałam. Wybierz coś innego – powiedziałam i uciekłam w najdalszy kąt pokoju. - To – wskazałam na nieprzeźroczyste pudełko z nazwą na naklejce, której nawet nie mogłam wymówić. - Skorpiony jakieś-tam. –
–
Są jadowite – powiedział Noah, przyglądając się mojej twarzy.
–
Nawet lepiej.
–
Są również zagrożone.
Dobra – powiedziałam, głos i nogi zaczęły mi się trząść, kiedy szłam do transparentnego pudełka i wskazałam. - Ten wielki pająk. –
Noah podszedł i przeczytał naklejkę, ciągle trzymając blisko pudełko z pijawkami. Zbyt blisko. Cofnęłam się. –
Też jadowity – powiedział spokojnie.
–
I dlatego to będzie lepszy bodziec.
–
Może cię ukąsić, zanim go zabijesz.
Serce podeszło mi do gardła. –
Idealna okazja, by poćwiczyć twoją umiejętność uzdrawiania – wydusiłam.
Noah potrząsnął głową. –
Nie będę eksperymentował z twoim życiem. Nie.
–
To wybierz coś innego – powiedziałam, nie mogłam już oddychać ze strachu. - Nie pijawki.
Noah potarł czoło.
–
Są nie szkodliwe, Mara.
Nie obchodzi mnie to! - Słyszałam insekty i ich chitynowe skrzydełka uderzające o plastikowe więzienia. Zaczynałam tracić nad sobą panowanie i chwiać się nogach. –
–
Jeśli to nie podziała, od razu je zdejmę – powiedział Noah. - Nie skrzywdzą cię.
Nie. Mówię serio, Noah – oznajmiłam. - Nie mogę tego zrobić. Przykleją się do mojej skóry i zaczną ssać krew. O mój Boże. O mój Boże. - Otoczyłam się ramionami, by powstrzymać drżenie. –
–
To nie potrwa długo, obiecuję – powiedział. - Nic nie poczujesz. - Zanurzył rękę w pojemniku.
Nie - wyskrzeczałam cicho. Nie mogłam oddychać. Wielokolorowe plamki pojawiły się pod moimi powiekami i nie dało się ich pozbyć mruganiem. –
Noah przytrzymał pijawkę w dłoni, a ja poczułam, jak zapadam się w sobie. A potem... Nic. –
Mara.
Otworzyłam oczy. –
Jest martwa. Niesamowite – powiedział. - Udało ci się.
Noah podszedł do mnie z otwartą dłonią, żeby mi to pokazać, ale cofnęłam się i uderzyłam o drzwi. Spojrzał na mnie, ale ja nie mogłam odczytać wyrazu jego twarzy. Potem poszedł wyrzucić martwą pijawkę. Podniósł pudełko, żeby odstawić je na miejsce na półce, ale zatrzymał się. –
Mój Boże – powiedział.
–
Co? - Mój głos ciągle był tylko trzęsącym się szeptem.
–
Wszystkie są martwe.
–
Pijawki?
Noah odłożył pojemnik na półkę trzęsącą się dłonią. Szedł obok półek z insektami, oglądając przeźroczyste pudełka i zaglądając do innych. Kiedy doszedł do miejsca, w którym zaczął, utkwił wzrok w ścianie. –
Wszystko – powiedział. - Wszystko jest martwe.
55
Smród rozkładu wypełnił moje nozdrza, a w uszach słyszałam głos. Biolodzy twierdzą, że ryby najprawdopodobniej zdechły na skutek zmniejszenia się tlenu w wodzie. –
Obrazy dryfujących aligatorów brzuchem do góry pojawiły się w mojej wyobraźni. –
Uważa się, że przyczyną jest zaskakująca liczba martwych aligatorów.
To moja wina. I to też była moja wina. Noah oceniał zniszczenia pustym wzrokiem. Nie mógł na mnie spojrzeć. Nie mogłam go winić. Siłowałam się z klamką i wypadłam w ciemność. Do moich uszu dotarły piski, wycie i ujadanie. Przynajmniej mord był ograniczony. Brzydziłam się samą sobą. A kiedy Noah podążył za mną na zewnątrz, widziałam, że on też. Unikał mojego wzroku i nic nie mówił. Widok jego dłoni zaciśniętych w pięści, jego wstrętu ścisnął moje serce i wywołał płacz. Żałosne. Ale kiedy już zaczęłam, nie mogłam przestać i nawet nie chciałam. Szloch palił moje gardło, ale to był dobry rodzaj bólu. Zasłużony. Noah ciągle był cicho. Ale gdy upadłam na ziemię, niezdolna do stania ani chwili dłużej, poruszył się. Złapał mnie za rękę i podciągnął, ale nogi mi się trzęsły. Nie mogłam się ruszyć. Nie mogłam oddychać. Noah objął mnie ramionami, ale gdy tylko to zrobił, chciałam, by mnie puścił. Chciałam biec. Wiłam się w jego uścisku, uderzając ramionami o jego pierś. –
Puść mnie.
–
Nie.
–
Proszę – wykrztusiłam.
Poluźnił nieznacznie uścisk. –
Tylko jeśli przyrzekniesz, że nie uciekniesz.
Nie kontrolowałam się i Noah o tym wiedział. Bał się, że narobię jeszcze więcej szkód, więc nie mógł pozwolić mi uciec. –
Obiecuję – wyszeptałam.
Odwrócił mnie twarzą do siebie i puścił. Nie mogłam zmusić się, by na niego spojrzeć, więc skupiłam się na wzorze jego koszuli w kratę, a potem wbiłam wzrok w ziemię. –
Chodźmy.
Szliśmy bez słowa wśród warczenia i pisków. Wszystkie zwierzęta były teraz rozbudzone; antylopy ściskały się w rogu swojego wybiegu, trzęsąc się ze strachu. Ptaki wierzgały się niespokojnie, jeden pelikan zderzył się z rzeźbioną skałą, gdy się zbliżyliśmy. Wpadł do wody i wynurzył się, ciągnąc przy sobie złamane skrzydło. Chciałam umrzeć. W sekundzie gdy dotarliśmy do samochodu Noah, pociągnęłam za klamkę. Zamknięte. –
Otwórz – powiedziałam, ciągle unikając jego wzroku.
–
Mara...
–
Otwórz.
–
Spójrz na mnie najpierw.
–
Nie poradzę sobie z tym teraz – powiedziałam przez zaciśnięte zęby. - Po prostu otwórz drzwi.
Otworzył. Usadowiłam się na siedzeniu pasażera. –
Zabierz mnie do domu, proszę.
–
Mara...
–
Proszę!
Odpalił samochód. Jechaliśmy w ciszy. Całą drogę patrzyłam na kolana, ale gdy zwolniliśmy, wyjrzałam w końcu za okno. Okolica była znajoma, ale niewłaściwa. Gdy minęliśmy bramę prowadzącą do jego domu, posłałam mu lodowate spojrzenie. –
Co my tu robimy?
Nie odpowiedział, ale zrozumiałam. Od mojego wyznania Noah obchodził się ze mną jak z jajkiem. Powiedział, że mi wierzy i może rzeczywiście wierzył, że coś było ze mną nie tak, coś bardzo złego. Ale on tego nie rozumiał. Myślał, że śniłam o pocałunku i o tym, że go prawie zabiłam. Że Rachel, Claire i Jude zostali zabici, kiedy stary budynek zawalił się na nich. Że właściciel Mabel mógł upaść i rozwalić sobie czaszkę. Że pani Morales umarła wskutek szoku anafilaktycznego i to wszystko mogło być serią przypadków. Teraz już nie mógł tak myśleć. Po tym, co się właśnie stało. Tego nie dało się w żaden sposób wytłumaczyć. To była prawda. I teraz Noah chciał to zakończyć, a ja się cieszyłam. Sama zdecyduję o następnym kroku. Zaparkował w garażu i otworzył drzwi pasażera. Nie poruszyłam się. –
Mara, wysiadaj.
–
A możesz to zrobić tutaj? Chcę już do domu.
Musiałam pomyśleć, teraz, gdy już byłam kompletnie i całkowicie w tym sama. Nie mogłam tak żyć, powinnam ułożyć jakiś plan. –
Po prostu... proszę.
Wysiadłam z auta, ale zawahałam się przy drzwiach. Ostatnim razem psy wyczuły, że coś było ze mną nie tak i miały rację. Nie chciałam być blisko nich. –
Co z Mabel i Ruby?
–
Są zamknięte. Po drugiej stronie domu.
Wypuściłam powoli powietrze i podążyłam za Noah, który wszedł do korytarza i wspiął się po wąskich schodach. Chciał wziąć mnie za rękę, ale wzdrygnęłam się na jego dotyk. Dotykanie go tylko by wszystko utrudniło. Noah otworzył drzwi i znalazłam się w jego pokoju. Spojrzał na mnie. Jego mina wyrażała cichą furię. –
Przepraszam – powiedział.
To było to. Straciłam go, ale byłam zaskoczona, że zamiast żalu i bólu, czułam tylko odrętwienie. –
Jest okay.
–
Nie wiem, co powiedzieć.
Mój głos był zimny, odległy, gdy powiedziałam: –
Nie ma o czym mówić.
–
Po prosu spójrz na mnie, Mara.
Spojrzałam. Jego wzrok był brutalny. Gdybym nie wiedziała lepiej, mogłabym się przestraszyć. Ja
byłam najstraszniejszą rzeczą w pokoju. Tak nieskończenie bardzo mi przykro – powiedział. Jego głos był pusty, a moja klatka piersiowa ściśnięta. Nie powinien czuć się winny z tego powodu. Nie winiłam go. Potrząsnęłam głową. –
–
Nie, nie kręć głową – powiedział. - Spieprzyłem. Koszmarnie.
Słowo uciekło z moich ust, zanim się powstrzymałam. –
Co?
–
Nie powinienem był pozwolić, by to zaszło tak daleko.
Teraz byłam zszokowana. –
Noah, ty nic nie zrobiłeś.
Żartujesz? Torturowałem cię. Męczyłem. - W jego głosie był cichy gniew. Jego mięśnie były napięte, wyglądał, jakby chciał w coś walnąć. Znałam to uczucie. –
–
Zrobiłeś, co musiałeś.
–
Nie wierzyłem ci. - Jego głos był podszyty pogardą.
Wiedziałam. –
Powiedz mi tylko – powiedziałam. - Kłamałeś o tym, co potrafisz?
–
Nie.
–
I nawet nie kiwnąłeś palcem?
Wyraz jego twarzy stwardniał. To działo się za szybko. Ten... odgłos, czy co to było, brzmiał inaczej niż ostatnim razem z Morales. –
–
Morales? - powiedziałam pusto. - To też słyszałeś?
Usłyszałem... coś. Ciebie. Brzmiałaś źle. Nie wiedziałem dlaczego ani co to było, ani co oznaczało. A z Anną i Aidenem, kiedy Jamie został wydalony, też coś z tobą było nie tak, ale nie wiedziałem, co się działo. Nie rozumiałem tego. Groził ci, a ja chciałem go za to zniszczyć. Tym razem, dzisiaj, nie było tak samo i z aligatorami też chyba nie. –
Zaschło mi w ustach, gdy Noah potwierdził, co zrobiłam. Potarł obiema dłońmi twarz, a potem włosy. Za dużo się działo... za dużo hałasu było na bagnach. Nie wiedziałem, czy po prostu zniknęły, ale... miałem przeczucie, że coś się stało. - Przerwał, a jego twarz stężała. - Przepraszam – powiedział pustym głosem. –
Czułam mdłości, gdy go słuchałam... Nie mogłam oddychać przez ściśnięte gardło. Musiałam stąd wyjść. Ruszyłam do drzwi. Nie – powiedział, przechodząc przez pokój. Wyciągnął do mnie rękę. Zlękłam się. Złapał moją dłoń i poprowadził w stronę łóżka. Pozwoliłam na to, bo wiedziałam, że to będzie nasza ostatnia rozmowa. Raniło mnie to, ale nie mogłam się jeszcze uwolnić, choć wiedziałam, że tak było by lepiej. Siedzieliśmy odwróceni do siebie bokiem. Wyszarpnęłam w końcu rękę z jego uścisku. Odwrócił wzrok. –
Myślałem... Myślałem, że może widziałaś, co miało się stać, że widzisz rzeczy, tak jak ja. Myślałem, że wyolbrzymiałaś wszystko, bo czułaś się winna z powodu Rachel. –
To właśnie powiedziałaby mama. –
Nie rozumiałem tego, dlatego na ciebie naciskałem, coraz bardziej i bardziej.
Spojrzał na mnie spod rzęs, od jego wzroku ścisnęło mnie w jamie, gdzie moje serce wcześniej było. Wydawał się być wściekły na siebie, nie na mnie. Tak być nie powinno. To nie była twoja wina, Noah. - Chciał coś powiedzieć, ale położyłam palec na jego pięknych, idealnych ustach, drżąc od tego dotyku. - Pierwszy raz to widziałeś. Ale ja nie pierwszy raz to robiłam. Jeśli bym nie... - zacięłam się, zanim mu powiedziałam, co myślałam, że powinnam zrobić. Co powinnam była zrobić. - Nie zniosę wyrazu twojej twarzy następnym razem, gdy to się stanie, okay? –
Noah spojrzał na mnie. –
Ale to stało się przez mnie, Mara, bo cię do tego zmusiłem.
–
Nie zmusiłeś mnie do zabicia każdej żywej istoty w tamtym pokoju. Sama to zrobiłam.
–
Nie wszystko w pokoju.
–
Co?
–
Nie zabiłaś wszystkiego w pokoju.
–
Pomijając nas, wszystko.
Noah zaśmiał się chłodno. No właśnie. Mogłaś mnie zabić. Męczyłem cię, mogłaś to zakończyć po prostu wykańczając mnie. Ale tego nie zrobiłaś – powiedział i odgarnął włosy z mojej twarzy. –
–
Jesteś silniejsza niż myślisz.
Jego dłoń pozostała na moim policzku, a ja zamknęłam oczy udręczona. Nie wiemy, jak to się tobie... nam to dzieje, ani dlaczego – powiedział. - Ale jakoś do tego dojdziemy. –
Otworzyłam oczy i spojrzałam na niego. –
Ty nie jesteś za to odpowiedzialny.
–
Kurwa, wiem, że nie jestem za to odpowiedzialny. Ale chcę ci pomóc.
Wciągnęłam ostro powietrze. –
A co będzie jutro? Ktoś zacznie się zastanawiać, co zabiło setki zagrożonych gatunków.
–
Nie martw się, mogę...
–
Naprawić to? Naprawić, Noah?
Od razu wiedziałam, że właśnie to miał na myśli. Pomimo wszelkiej racjonalności, myślał, że może naprawić mnie, jak naprawiał wszystko inne. Myślisz, że tak to działa? Ja nawalę, a ty się tym zajmiesz, tak? - Byłam kolejnym problemem, który można rozwiązać, jeśli poświęci się wystarczająco dużo czasu, pieniędzy czy doświadczenia. Kiedy eksperyment nie wychodzi – gdy mi coś nie wychodzi – i ludzie umierają, Noah wini siebie, nienawidzi siebie, bo nie może tego powstrzymać. Nie może mnie powstrzymać. Nie zrobiłabym mu tego. Wiec powiedziałam jedyną rzecz, jaką powinnam. –
Nie chcę twojej pomocy. Nie chcę cię. - Nie chciałam tego mówić. Równie dobrze mogłabym uderzyć go w twarz. –
–
Kłamiesz – powiedział niskim, cichym głosem.
Mój był zimny i odległy. Myślę, że będzie lepiej, jeśli się już nie będziemy widywać. - Nie wiedziałam, skąd wzięłam siłę, by to powiedzieć, ale byłam za to wdzięczna. –
–
Czemu to robisz? - powiedział Noah, patrząc na mnie lodowatym wzrokiem.
Zaczynałam tracić opanowanie. –
Naprawdę musisz pytać? Zamordowałam pięciu ludzi.
–
Przez przypadek.
–
Chciałam tego.
Boże, Mara. Myślisz, że jesteś jedyną osobą, która chce, by złe rzeczy przytrafiały się złym ludziom? –
Nie, jestem jedyną osobą, która dostaje czego chce – powiedziałam. – A Rachel, przy okazji, nie była złą osobą. Kochałam ją, nic mi nie zrobiła, ale i tak zmarła z mojej winy. –
–
Może.
Odwróciłam się gwałtownie. –
Co? Co ty właśnie powiedziałeś?
–
Ciągle nie wiesz, czy szpital nie był tylko wypadkiem.
–
Znowu do tego wracamy? Naprawdę?
–
Posłuchaj mnie. Nawet jeśli to nie był...
–
Nie był – powiedziałam przez zaciśnięte zęby.
Nawet jeśli to nie był wypadek – Noah kontynuował – mogę cię ostrzec następnym razem, gdy to się będzie dziać. –
–
Tak jak ostrzegłeś mnie, zanim zabiłam Morales – powiedziałam niskim głosem.
To nie fair, wiesz o tym. Wtedy nie wiedziałem, co się działo. Teraz wiem. Ostrzegę cię następnym razem i przestaniesz. –
–
Czyli zmusisz mnie, żebym przestała.
Nie. To twój wybór. To zawsze twój wybór. Ale może jeśli przestaniesz się na tym skupiać, to do niczego nie dojdzie. –
–
A co, jeśli coś się stanie, a ciebie tam nie będzie? - zapytałam.
–
Będę tam.
–
Ale co, jeśli nie?
–
To wtedy będzie to moja wina.
–
Dokładnie.
Wyraz jego twarzy stał się ostrożnie pusty. Chcę chłopka, a nie niańki, Noah. Ale powiedzmy, że się zgadzam na taki plan i będziesz tam, ale nie będziesz mnie mógł powstrzymać. Będziesz się winił. Chcesz, żebym cię miała na sumieniu? Przestań być taki samolubny. –
Zacisnął szczękę. –
Nie.
–
Dobrze. To nie. Ale ja wychodzę.
Wstałam, ale poczułam palce Noah na udach. Nacisk jego dłoni był niczym piórko, ale i tak zamarłam. –
Pójdę za tobą - powiedział.
Spojrzałam w dół na niego, na zmierzwione włosy i ponurą twarz, jego powieki na wpół przymknięte, ciężkie. Siedząc na łóżku był na poziomie mojej talii. Dreszcz przebiegł mi po kręgosłupie. –
Puść – powiedziałam bez przekonania.
Cień uśmiechu zagościł na jego ustach. –
Ty pierwsza.
Zamrugałam i spojrzałam na niego ostrożnie. –
Cóż. Co za niebezpieczna gra
–
Ja nie gram.
Moje nozdrza zafalowały. Noah mnie prowokował. Celowo, żeby zobaczyć, co zrobię. Najpierw chciałam go uderzyć, pociągnąć za włosy i odsunąć się. –
Nie pozwolę ci na to – powiedziałam.
–
Nie zatrzymasz mnie. - Jego głos był niski teraz. Niewymownie seksowny.
Zamknęłam oczy. –
Nie, do diabła – wyszeptałam. - Mogłabym cię zabić.
–
Wtedy umrę szczęśliwy.
–
Nie śmieszne.
–
Nie żartuję.
Otworzyłam oczy i skupiłam się na nim. –
Będę szczęśliwsza bez ciebie – skłamałam tak przekonująco, jak tylko potrafiłam.
To szkoda. - Wykrzywił usta w półuśmiechu, który tak bardzo kochałam i nienawidziłam zarazem, tylko centymetry od mojego pępka. –
Mój umysł był zamglony. Powinieneś powiedzieć: „Chcę tylko twojego szczęścia, zrobię wszystko, nawet jeśli to oznacza życie bez ciebie.” –
Przepraszam – powiedział. - Nie jestem aż tak wspaniałą osobą. - Jego ręce wędrowały po bokach moich dżinsów w górę do talii. Opuszkami palców drażnił skórę pod materiałem mojej koszulki. Próbowałam uspokoić puls, ale się nie udało. –
–
Pragniesz mnie – powiedział spokojnie, stanowczo. - Nie kłam. Ja to słyszę.
–
Nieistotne – wyszeptałam.
–
Nie, to nie jest nieistotne. Pragniesz mnie tak bardzo, jak ja ciebie. A ja chcę tylko ciebie.
Mój język nie zgadzał się z myślami. –
Teraz – wyszeptałam.
Noah wstał powoli, jego ciało muskało moje, gdy się podnosił. Teraz. Później. Jutro. Zawsze. - Nie spuszczał ze mnie wzroku. - Zostałem dla ciebie stworzony, Mara. –
W tym momencie, chociaż nie wiedziałam, jak to było możliwe, uwierzyłam mu. I ty to wiesz. Więc powiedz prawdę. Chcesz mnie? - Jego głos był mocny, pewny, gdy zadał to pytanie, które brzmiało bardziej jak stwierdzenie. –
Ale jego twarz. Najmniejsza zmarszczka pomiędzy brwiami, ledwo dostrzegalna, ale obecna. Niepewność. Naprawdę nie wiedział? Próbowałam pojąć ten niemożliwy pomysł. Jego pewność siebie zaczęła maleć. Dobrą odpowiedzią byłoby nieodpowiadanie na to pytanie. Pozwolenie, by Noah wierzył, że go nie chciałam, że go nie kochałam. I byłoby po wszystkim. Noah byłby najlepszą rzeczą, jaka by mi się przytrafiła, ale byłby bezpieczny. I wybrałam źle.
56
Objęłam jego szyję ramionami i przytuliłam się do niego. –
Tak – wyszeptałam.
–
Co takiego? - Słyszałam uśmiech w jego głosie.
–
Pragnę cię – powiedziałam, też się uśmiechając.
–
Więc kogo obchodzi wszystko inne?
Jego dłonie na mojej talii, na twarzy, były takie znajome, jakby tam należały. Jakby tu było ich miejsce. Odsunęłam się, by spojrzeć na niego, żeby zobaczyć, czy też to czuje, ale kiedy to zrobiłam, rozpadłam się na milion kawałków. Noah we mnie wierzył. Nie rozumiałam tego aż do teraz, nie wiedziałam, że tak bardzo potrzebuję to zobaczyć. Zadrżałam, gdy poczułam cudowną szorstkość zarostu na skórze. Ustami muskał mój obojczyk, a kiedy nasze usta się spotkały, byłam nieprzytomna z emocji. Wplotłam palce w jego włosy i zmiażdżyłam jego usta w pocałunku. Gdy poczułam jego język, świat się rozpadł. I wtedy gorzkie powietrze zakładu wypełniło moje nozdrza. Przed oczami stanęła mi twarz Jude'a i odsunęłam się, dysząc. –
Mara, co się stało?
Nie odpowiedziałam mu. Nie wiedziałam jak. Tysiąc razy byliśmy bliscy pocałunku, ale coś zawsze nas zatrzymywało... ja, Noah, wszechświat. Wcześniej tylko raz nam się udało, byłam pewna, że prawie umarł. Moje serce buntowało się na ten pomysł, chociaż wiedziałam, że miałam rację. Co się ze mną działo? Z nim, kiedy się całowaliśmy? –
O co chodzi?
Musiałam coś powiedzieć, ale tego nie dało się tak łatwo wytłumaczyć. –
Ja nie... nie chcę, żebyś umarł – wyjąkałam.
Noah wyglądał na szczerze zdziwionego. –
Już dobrze – powiedział i odgarnął moje włosy. - Nie umrę.
Spojrzałam na podłogę, ale Noah pochylił głowę i pochwycił mój wzrok. Posłuchaj, Mara. Nie trzeba się spieszyć. - Gładził rękoma moją twarz. - To – powiedział, gdy przesuwał nimi po szyi. - Ty. - Pod rękach. - Wystarczy. - Splótł nasze palce i popatrzył mi w oczy. Wiedziałam, co miał na myśli. - Wiedza, że jesteś moja. - Puścił moją dłoń i musnął palcami moje usta. - Wiedza, że nikt inny cię tak nie dotyka – mówił. – Patrzenie na ciebie, gdy to robię. I słuchanie tego jak brzmisz, gdy to robię. - Delikatny uśmiech igrał na jego ustach. Ale patrzenie na niego mi nie wystarczało. –
Kierowana śmiałością i frustracją, złapałam jego rękę i pociągnęłam go w stronę łóżka. Popchnęłam Noah, aż usiadł, a ja wdrapałam się mu na kolana, ignorując jego uniesione brwi. Zaciekle pracowałam na guzikami jego kraciastej koszuli, ale poległam. Moja sprawność zniknęła wraz z dobrym zachowaniem. Noah dotknął mojego podbródka dłonią i uniósł go.
–
Co robisz?
Możemy robić inne rzeczy – wydyszałam, gdy już ściągnęłam koszulę z jego ramion. Nie byłam pewna, czy to się działo naprawdę, ale w tym momencie wiedziałam, że już mnie to nie obchodziło. Desperacko chciałam poczuć jego skórę przy mojej. Desperacko chciałam spróbować. Złapałam brzeg mojej koszulki i podciągnęłam ją. –
Noah delikatnie złapał mnie za nadgarstki. –
Chcesz ze mną spać, ale nie chcesz mnie pocałować?
Cóż, tak. Otworzyłam usta, by coś powiedzieć, ale się rozmyśliłam. Noah ściągnął mnie z kolan. –
Nie – powiedział i założył koszulę.
–
Nie? - zapytałam.
–
Nie.
Zmrużyłam oczy. –
Dlaczego nie? Już to wcześniej robiłeś.
Odwrócił wzrok. –
Dla zabawy.
–
Też się umiem bawić – powiedziałam cicho.
–
Wiem. - Jego wzrok zrównał się z moim.
–
Nie ufasz mi – wyszeptałam.
Ważył słowa, zanim przemówił. Nie ufasz samej sobie, Mara. Nie umrę, jeśli mnie pocałujesz. Już ci to powiedziałem. Ale ty ciągle uważasz inaczej, więc nie. –
Jaja sobie ze mnie robisz – powiedziałam z niedowierzaniem. Noah, Noah Shaw, dawał po hamulcach. –
–
Czy ja wyglądam, jakbym żartował? - Jego twarz przybrała wyraz udawanej powagi.
Zignorowałam to i wstałam. –
Nie chcesz mnie.
Noah odrzucił głowę w tył i zaśmiał się swobodnie i prawdziwie. Rumieniec zalał moje policzki. Chciałam go walnąć w gardło. Nawet nie masz pojęcia, co ze mną robisz – powiedział i wstał. - Zeszłej nocy ledwo trzymałem ręce od ciebie z daleka, nawet po tym, co przeszłaś w ostatnim tygodniu. Nawet wtedy, gdy byłaś załamana, bo wcześniej wszystko mi powiedziałaś. I spędzę wieczność w piekle za sen, który miałem o tobie w twoje urodziny. Ale gdybym mógł go znowu przywołać, nie wahałbym się. –
Wziął moją dłoń, obrócił i przyjrzał się jej. Mara, nigdy wcześniej nie czułem do nikogo tego, co czuję do ciebie. A kiedy będziesz gotowa, pokażę ci to – powiedział, odsuwając moje włosy na bok. - Zamierzam cię pocałować. - Musnął kciukiem moje ucho, po czym przyłożył rękę do szyi. Odchylił mnie delikatnie, a ja zamknęłam oczy. Wdychałam jego zapach, kiedy pochylił się i pocałował mnie w zagłębienie pod uchem. Mój puls przyspieszył pod jego ustami. - I nie ma że boli. –
Noah odsunął się. Byłam zdezorientowana, ale nie wystarczająco, by zignorować jego zarozumiały uśmiech.
–
Nienawidzę cię – wymamrotałam.
Uśmiechnął się jeszcze szerzej. –
Wiem.
57
Następnego dnia też nie mogłam iść do szkoły – to było oczywiste. Kto wie, co wyzwalało śmierć – czy zbłąkana myśl wystarczyła? Czy musiałam to sobie wyobrazić? A co ze zwierzętami, które zdechły, chociaż nie myślałam konkretnie o ich śmierci? Co z Rachel? Musiałam przebudować swój świat i odnaleźć w nim swoje miejsce, zanim stanę się znowu bezpieczna dla środowiska. Powiedziałam mamie, że chcę zostać w domu, że pójście wczoraj do szkoły było zbyt dużym wysiłkiem i że chciałam poczekać do wizyty u dr. Maillard dzisiaj. Mimo mojego wcześniejszego zachowania, zgodziła się z uśmiechem. Dożyłam lunchu bez żadnych wypadków. Ale kiedy stałam w kuchni, będąc w trakcie robienia sobie kanapki, ktoś zaczął walić w drzwi. Zamarłam. Walenie nie ustało. Podkradłam się bezgłośnie do korytarza i wyjrzałam przez judasza. Odetchnęłam z ulgą. Noah stał na schodach, zaniedbany i wściekły. –
Do samochodu – powiedział. - Jest coś, co musisz zobaczyć.
–
Co? O czym ty...?
Tu chodzi o sprawę twojego ojca. Musimy dostać się do sądu, zanim proces się skończy. Wyjaśnię później, ale chodź. –
Mój umysł z trudem za nim nadążał, ale ruszyłam bez wahania, wcześniej zamknąwszy za sobą drzwi. Darował sobie ceregiele, więc sama otworzyłam drzwi i usiadłam na miejscu pasażera. Noah w sekundzie wycofał się z podjazdu, po czym z tylnego siedzenia wziął gazetę. Rzucił na moje kolana The Miami Herald. Jechał slalomem, ignorując irytujące trąbienie za nami. Przeczytałam nagłówek: zdjęcia z miejsca zbrodni wyciekły ostatniego dnia procesu w sprawie Palmer. Przejrzałam je; kilka z nich z miejsca zbrodni, jedno Leona Lassitera, klienta taty. Potem rzuciłam okien na artykuł. Mówił szczegółowo o procesie, ale coś mi umykało. Nie rozumiem – powiedziałam, skupiając się na zaciśniętej szczęce Noah i jego wściekłym spojrzeniu. –
–
Przyjrzałaś się zdjęciom? Dokładnie?
Wróciłam do niech wzrokiem. Dwa ukazywały rozczłonkowane ciało Jordany Palmer, leżące w wysokiej trawie, kawałki ciała powyrywane z jej łydek, rąk, tułowia. Trzecie pokazywało krajobraz, zrobione z dystansu, z zaznaczoną lokalizacją ciała. Mała betonowa szopa, w której Noah i ja znaleźliśmy Josepha, była zacieniona w rogu fotografii. Zakryłam dłonią usta. –
O mój Boże.
Zobaczyłem to, gdy poszedłem kupić paczkę papierosów podczas lunchu. Próbowałem zadzwonić, ale nikt nie odbierał, a ty oczywiście ciągle nie masz komórki. Więc przyjechałem tu od razu po szkole - powiedział pospiesznie. - To ta sama szopa, Mara. Dokładnie ta sama. –
Przypomniałam sobie Josepha, leżącego na betonowej podłodze w gnieździe z koców, z rękami i nogami związanymi. I to, że Noah i ja prawie się spóźniliśmy, by go uratować. Uratować go przed losem, jaki spotkał Jordanę. Mój żołądek ścisnęły mdłości. –
Co to oznacza? - zapytałam, mimo że już wiedziałam.
Noah zmierzwił dłonią włosy i przyspieszył do 95. Nie wiem. Na fotografii Lassiter nosi Rolexa na prawej ręce. Kiedy zobaczyłem dokumenty w archiwum Collier Country, ktokolwiek wyjmował dokumenty, nosił ten sam zegarek – zakończył i przełknął. - Ale nie jestem pewien. –
–
Porwał Josepha – powiedziałam. Miałam mętlik w głowie.
Noah miał twardy wyraz twarzy. –
Ale to nie ma sensu. Dlaczego miałby porywać syna swojego prawnika?
Mój umysł zalały obrazy. Joseph i to jak musiał wyglądać, kiedy czekał na podwózkę ze szkoły tego dnia, gdy został porwany. Moi rodzice rozmawiający napiętymi głosami o porzuceniu sprawy. Tata, który dzwonił do Lassitera... Tej samej nocy. Mój tata chciał porzucić sprawę – powiedziałam dziwnie obcym głosem. - Przeze mnie. Bo mi się pogarszało. Tamtego popołudnia z nim rozmawiał. –
Ciągle bez sensu. Twój ojciec na pewno by rzucił sprawę, gdyby jedno z jego dzieci zaginęło. Sędzia zezwoliłby na przełożenie. –
To wziął go, bo jest popieprzony – praktycznie wysyczałam. W głowie kotłowały się myśli, za którymi nie mogłam nadążyć. Cofnęłam się do momentu, kiedy jeszcze o sprawie nie wiedziałam, zanim to wszystko się wydarzyło. Mój brat ogląda popołudniowe wiadomości, Daniel podnosi kopertę. –
–
Skąd to się wzięło? - spytał Daniel.
–
Nowy klient taty podrzucił to dosłownie chwilę przed waszym powrotem.
Lassiter znał Josepha. Wiedział, gdzie mieszkaliśmy. Zabiję go – wymówiłam te szokujące słowa tak spokojnie, że nawet nie wiedziałam, czy powiedziałam je na głos. Nawet nie byłam pewna, czy o tym pomyślałam, dopóki Noah nie utkwił we mnie spojrzenia. –
Nie – powiedział ostrożnie. - Pójdziemy do sądu i znajdziemy twojego tatę. Proces musi się odbyć. Powiemy mu, co się stało. Wycofa się. –
Za późno – powiedziałam. Słowa zastygły na języku, ich ciężar mnie przytłoczył. - Dzisiaj kończy się proces. Gdy ława przysięgłych wyjdzie... to koniec. –
Noah potrząsnął głową. Dzwoniłem. Jeszcze nie wyszli. Może się nam udać - powiedział, zerkając na zegarek na desce rozdzielczej. –
Obracałam gazetę w dłoniach, badałam ją, podczas gdy w mojej głowie narastały mroczne myśli, rozprzestrzeniały się i pochłaniały każdą alternatywę. Ktokolwiek udostępnił te zdjęcia, zrobił to, by wpłynąć na ławę przysięgłych. Zrobili to, bo mój tata... Bo Lassiter wygrywa. Uniewinnią go. Będzie wolny. –
Nie mogę na to pozwolić. Ale czy będę zdolna temu zapobiec? Chciałam, by Jude był martwy i tak się stało. Zabiłam Morales i właściciela Mabel, bo tego chciałam. Myślałam o tym, o niej, jak się dławi, o jego roztrzaskanej głowie. Mdłości narastały we mnie, ale przełknęłam głośno i zmusiłam się, by pamiętać, by spróbować to zrozumieć, tak bym mogła zrobić to ponownie w razie konieczności. Zapadnięty budynek, szok anafilaktyczny, uraz głowy; to były przyczyny śmierci.
A ja byłam czynnikiem wywołującym. Głos Noah przywrócił mnie do rzeczywistości. Coś tu mocno nie gra. Ja to wiem, dlatego przyszedłem do ciebie. Ale, kurwa, nie mamy pojęcia, co się dzieje. Musimy dostać się do sądu i porozmawiać z twoim ojcem. –
–
A potem co? - zapytałam głucho.
–
Wtedy złożymy zeznania w sprawie porwania Josepha i osądzą o to Lassitera.
I znowu wyjdzie za kaucją, tak jak ostatnio. I jakie mamy dowody? - powiedziałam, podnosząc ton. Nie chciałam mówić, myśleć, o moich wcześniejszych słowach, ale pokręcony entuzjazm przejął kontrolę. Adrenalina płynęła w moich żyłach. - Joseph nic nie pamięta, poza kłamstwami, którymi go nakarmiliśmy. A ja jestem na antypsychotykach – powiedziałam, mój głos robił się coraz bardziej i bardziej spokojny. - Nikt nam nie uwierzy. –
Noah zmienił taktykę, bez wątpienia dlatego, że miałam rację. Powiedział cicho: –
Zabrałem cię, bo ci ufam. Nie chcesz tego robić.
Gdy Noah przyznał, że wie, o czym myślałam, mój umysł się zbuntował. Dlaczego nie? Zabiłam ludzi za mniej niż morderstwo, poćwiartowanie nastolatki i porwanie młodszego brata. - Wszystko zaczęło mi się niewymownie mącić w głowie. –
–
A w tamtym tygodniu... też nie miałaś nic przeciwko?
Jego słowa zbiły mnie na chwilę z pantałyku. Ale potem... –
Może jestem socjopatką, ale nie czuję się winna z powodu właściciela Mabel. Wcale.
Ja też bym się nie czuł – przyznał Noah. Widziałam, jak zaciska szczękę. - Jude też sobie na to zasłużył. –
Przekrzywiłam głowę. –
Naprawdę? Mówisz tak, bo mnie prawie zranił...
Zranił cię – powiedział gwałtownie. - Mogło być jeszcze gorzej, ale to nie znaczy, że cię nie zranił. –
–
Nie zgwałcił mnie, Noah. Uderzył mnie. Pocałował. Zabiłam go za to.
Jego oczy pociemniały. –
Ale się uwolniłaś.
Potrząsnęłam głową. Myślisz, że to fair? - Noah nic nie powiedział, jego wzrok odległy o tysiące mil. - Ja czuję w stosunku do Lassitera to samo, co ty do Jude'a. –
Nie – powiedział, gdy zjechał z autostrady na ruchliwą ulicę. Z tej odległości widziałam sąd. Jest różnica. Z Judem byłaś sama, byłaś przerażona, twój umysł zareagował, a ty nawet o tym nie wiedziałaś. Z nim to była samoobrona. Z Lassiterem... to będzie egzekucja. –
Jego słowa zawisły w powietrzu. Potem powiedział: –
Ten problem można inaczej rozwiązać, Mara.
Noah wjechał na zacieniony parking przy sądzie i wyłączył silnik. Wylecieliśmy z auta, ja ciągle myślałam o jego słowach, gdy biegliśmy po schodach sądu. Noah powiedział, że były inne sposoby na rozwiązanie tego problemu. Ale ja wiedziałam, że one nie zadziałają.
58
Nie mogłam złapać oddechu, kiedy już dotarliśmy do szerokich szklanych drzwi. Noah przeszedł przez wykrywacz metalu, a ja opóźniłam kieszenie do plastikowego kosza i wyciągnęłam ręce przed siebie, żeby ochrona mogła mnie zbadać. Chwiałam się nieznacznie na piętach z niecierpliwości. Odgłos naszych stóp odbijał się echem na korytarzu. Schowałam się z tylu, gdy Noah rozmawiał z młodym facetem siedzącym za biurkiem. Nie słyszałam, co mówił, ale przyglądałam się jego twarzy. Która nic mi nie powiedziała. Kiedy skończył, wrócił do mnie i zaczęliśmy iść w kierunku, z którego przyszliśmy. Nie powiedział ani słowa, dopóki nie byliśmy na zewnątrz, z powrotem na schodach. –
Co się stało? - zapytałam go.
–
Ława przysięgłych obraduje już od dwóch godzin.
Moje stopy zmieniły się w kamień. Nie mogłam się ruszyć. Jeszcze nie jest za późno – powiedział cicho. - Mogą go skazać. Cholera, na Florydzie dozwolona jest kara śmierci. Może ci się poszczęści. –
Zjeżyłam się na ten ton. –
Zaatakował mojego brata, Noah. Moją rodzinę.
Noah położył dłonie na moich ramionach i zmusił mnie, bym na niego spojrzała. Ochronię go – powiedział. Chciałam odwrócić wzrok. - Spójrz na mnie, Mara. Znajdziemy wyjście. –
Chciałam mu wierzyć. Jego pewność siebie była niezachwiana i to było kuszące. Ale Noah zawsze był pewny. Tylko, że czasami się mylił. W tym wypadku nie mogłam sobie na to pozwolić. –
Nie możesz go ochronić, Noah. To nie jest coś, co możesz naprawić.
Otworzył usta, ale nie dałam mu dojść do słowa. Byłam taka zagubiona po śmierci Rachel. Próbowałam postępować właściwie. Z Mabel, Morales – robiłam wszystko jak należało. Dzwoniłam do Centrum Opieki nad Zwierzętami, rozmawiałam z dyrektorem. Ale nic nie działało, dopóki nie zrobiłam tego po swojemu – powiedziałam. Od własnych słów coś we mnie zaiskrzyło. - Bo wszystko, co się stało... chodziło o zaczęcie od początku. Zrozumienie, kim jestem i co mam robić. To właśnie powinnam zrobić. To muszę zrobić. –
Noah spojrzał w dół, prosto w moje oczy. –
Nie, Mara. Ja też chcę wiedzieć, dlaczego to się nam dzieje. Ale to nam nie pomoże.
Spojrzałam na niego z niedowierzaniem. Nie widzisz, że tu nie chodzi o ciebie? Boli cię głowa i widzisz ciepiących ludzi. Co się stanie, jeśli tego nie rozgryziesz? Nic – powiedziałam, mój głos się załamał. –
Jego wzrok stał się pusty. –
Byliśmy w stanie pomóc Josephowi. Wiesz, co to oznacza?
Nie odezwałam się. To znaczy, że ta dwójka, którą widziałem, była prawdziwa. To oznacza, że im nie pomogłem i umarli. –
Przełknęłam ślinę i spróbowałam się pozbierać. –
To nie to samo.
–
Nie? Dlaczego nie?
Bo teraz już wiesz. Bo masz wybór. Ja nie mam. Dopóki tego nie zmienię... nie użyję, może, do jakiegoś celu... wszystko tylko się pogorszy. Ja wszystko pogarszam. - Łza potoczyła się po moim rozpalonym policzku. Zamknęłam oczy i poczułam palce Noah na skórze. –
–
Ale sprawiasz, że ja jestem lepszy.
Zakuło mnie w piersi. Patrzyłam na jego idealną twarz i próbowałam zobaczyć to, co on. Próbowałam zobaczyć nas, nie oddzielnie, nie aroganckiego, pięknego, lekkomyślnego, zagubionego chłopaka i gniewną, zepsutą dziewczynę – ale to, czym byliśmy, kim byliśmy, razem. Próbowałam zapamiętać to, jak trzymałam go za rękę w mojej kuchni i po raz pierwszy, odkąd wyjechałam z Rhode Island, nie czułam się samotna. Czułam, że gdzieś należałam. Noah odezwał się ponownie, przerywając moje myśli. Gdy sobie przypomniałaś, zobaczyłem, co to z tobą zrobiło. Będzie jeszcze gorzej, gdy zrobisz to celowo. - Noah zamknął oczy, a gdy je otworzył, jego wzrok był nawiedzony. - Tylko ty wiesz, Mara. Tylko ty jedna mnie znasz. Nie chcę cię stracić. –
Może nie stracisz – powiedziałam, ale ja już byłam stracona. Gdy na niego spojrzałam, zobaczyłam, że on też to wiedział. –
Mimo to zbliżył się do mnie, objął jedną ręką, a drugą gładził moją twarz. Pocałowałby mnie teraz, po tym wszystkim, co zrobiłam. Ja byłam trucizną, a Noah był narkotykiem, który pozwalał mi o tym zapomnieć. Oczywiście nie mogłam mu na to pozwolić. Zobaczył to w moich oczach, a może usłyszał to w moim sercu, bo opuścił dłonie i cofnął się. –
Myślałem, że chcesz być tylko normalna.
Spojrzałam na marmurowe schody pod stopami. Myliłam się – powiedziałam, powstrzymując głos od załamania. - Ale muszę być ponadto. Dla Josepha. - I dla Rachel. I dla Noah też, ale tego nie powiedziałam. Nie mogłam. –
–
Jeśli to zrobisz – powiedział powoli – staniesz się kimś innym.
Spojrzałam w górę na niego. –
Ja już jestem kimś innym.
Chyba to zrozumiał. Po kilku sekundach oderwał ode mnie wzrok i potrząsnął głową. Nie – powiedział do siebie. A potem: - Nie, nie jesteś. Jesteś dziewczyną, która nazwała mnie dupkiem, gdy pierwszy raz rozmawialiśmy. Dziewczyną, która chciała zapłacić za lunch, nawet po tym, gdy się dowiedziała, że mam więcej pieniędzy niż Bóg. Jesteś dziewczyną, która ryzykowała i uratowała umierającego psa, która przyprawia mnie o ból w piersi, nie ważne czy masz na sobie zielony jedwab czy podarte dżinsy. Jesteś dziewczyną, którą... - zatrzymał się i zrobił krok w moją stronę. - Jesteś moją dziewczyną – powiedział po prostu, bo to była prawda. - Ale jeśli to zrobisz, będziesz kimś innym. –
Brakowało mi powietrza. Serce mi się krajało, bo wiedziałam, że te słowa nie zmienią tego, co musiałam zrobić. –
Znam cię, Mara. Wiem wszystko. I nie przeszkadza mi to.
Miałam ochotę płakać, gdy to powiedział na głos. Chciałam płakać. Ale nie było łez. Mój głos był zaskakująco twardy, gdy przemówiłam: –
Może nie dzisiaj. Ale kiedyś zacznie ci to przeszkadzać.
Noah trzymał mnie za rękę. Prostota tego gestu poruszyła mnie tak bardzo, że zaczęłam mieć wątpliwości. Nie – powiedział Noah. - Sprawiasz, że czuję się prawdziwy. Będę cierpiał za ciebie i przez ciebie i będę wdzięczny za taki ból. Ale to? To pozostanie na zawsze. Nie rób tego. –
Usiadłam na schodach, bo nogi zaczęły mi się trząść. –
Jeśli uznają go za winnego, to nie zrobię.
–
Ale jeśli oczyszczą go z zarzutów...
Muszę – powiedziałam łamiącym się głosem. Jeśli będzie wolny, może znowu targnąć na życie mojego brata. A ja byłam czynnikiem, mogłam to powstrzymać. Byłam jedyną, która mogła. –
–
Nie mam wyboru.
Noah usiadł przy mnie, wyraz jego twarzy ponury. –
Zawsze masz wybór.
Potem nie mówiliśmy nic, trwało to chyba godzinami. Siedziałam na kamieniu, czułam jego nienaturalne zimno przez dżinsy. Ciągle i ciągle powtarzałam noc zawalenia, aż moje myśli i obrazy wirowały jak cyklon. Jak cyklon. Rachel i Claire załapały się na moją furię, która była zbyt wybuchowa, zbyt dzika, by się skupić na czymkolwiek. Ale dzisiejsza sprawa była inna. Gdy drzwi się otworzyły za nami, w sekundzie byliśmy na nogach. Tłum ludzi wylał się na schody sądu. Reporterzy z mikrofonami, aparatami, lampami i kamerami, a to wszystko skierowane na mojego tatę, który szedł na przedzie. Lassiter był za nim, promieniejąc. Triumfując. Lodowata złość płynęła w moich żyłach, gdy parzyłam, jak się zbliża, a za nim policja. Z bronią w kaburach. I w tym momencie wiedziałam. Wiedziałam, jak zapewnić innym bezpieczeństwo, karząc Lassitera za to, co próbował zrobić. Zanim skrzywdziłby jeszcze kogoś. Mój tata wszedł na podium, tak blisko miejsca, gdzie staliśmy, ale usunęłam się mu z drogi, z pola widzenia. Noah trzymał mnie za rękę, ścisnął ją, a ja nie próbowałam jej wyrywać. To nie miało znaczenia. Mikrofony wystrzeliły w kierunku twarzy mojego taty, walcząc o dominację, ale on zwrócił się do wszystkich. Mam dzisiaj sporo do powiedzenia i zapewne już wiecie co – powiedział tata. Usłyszałam zbiorowy śmiech. - Ale prawdziwym zwycięzcą tutaj jest mój klient, Leon Lassiter i obywatele Florydy. A skoro nie mogę przekazać mikrofonu ludowi, udzielę głosu Leonowi. –
Zobaczyłam broń. Matowy, czarny metal był nienaruszony i gładki. Tępy pod moimi palcami. Jego kanty wbijały się w skórę. Wyglądał prawie jak zabawka. Mój tata usunął się z drogi, spojrzał na prawo, a Lassiter zajął jego miejsce. Byłam tuż za nim.
Uczucie było dziwne; ciężar znajomy i niebezpieczny. Spojrzałam z dół na lufę. To tylko dziura. Dziękuję, Marcusie. - Lassiter uśmiechnął się i poklepał tatę po ramieniu. - Jestem małomównym człowiekiem, ale chcę powiedzieć dwie rzeczy. Po pierwsze, jestem wdzięczny, bardzo wdzięczny mojemu prawnikowi, Marcusowi Dyerowi. –
Wycelowałam broń. Poświęcił czas przeznaczony na swoją żonę i dzieci i pomógł mi walczyć o sprawiedliwość i nie jestem pewien, czy bym tu jeszcze stał, gdyby nie on. –
Czerń przeniknęła mój wzrok. Poczułam ręce, które mnie trzymały, usta muskające moje ucho, ale nic nie słyszałam. –
Po drugie, chciałbym podziękować rodzicom Jordany...
I wtedy stała się dziwna rzecz; zanim myśl wyłoniła się z czeluści mojego umysły, odgłos jak strzelający popcorn wypełnił sąd. Pop pop pop pop. To było tak głośne, że zaswędziały mnie bębenki. Potem dzwonek. I dopiero wtedy usłyszałam krzyki. Moment później znów mogłam widzieć. Głowy pochylone, ukryte pod ramionami. A dłoń, która trzymała moją, zniknęła. –
Rzuć broń na ziemię! - ktoś krzyknął. - Rzuć broń!
Ciągle stałam. Spojrzałam przed siebie i zobaczyłam bladą rękę wyciągniętą w moim kierunku. Rękę, która trzymała broń. Z brzdękiem uderzyła o schody. Wybuchła fala krzyków. Nie rozpoznawałam kobiety, która stała przede mną. Była starsza, jej twarz poplamiona i czerwona, ze smugami maskary na policzkach. Celowała we mnie oskarżająco palcem. Usłyszałam w myślach głos Rachel, głos mojej najlepszej przyjaciółki. –
Jak umrę?
–
Zabił ją – powiedział kobieta cicho. - Zabił moją dziewczynkę.
Policjanci otoczyli kobietę i delikatnie, lecz stanowczo założyli jej ręce za plecy. –
Cheryl Palmer, masz prawo do milczenia.
Zatoczył łuk, mijając A, potem K, następnie prześlizgnął się przez L. Zatrzymał się na M. –
Wszystko, co powiesz, może być użyte w sądzie przeciwko tobie.
Wylądował na A. Odgłosy ustały, a ja ciągle nie czułam nacisku na dłoni. Spojrzałam w bok, ale Noah tam nie było. Wskaźnik przesunął się przez planszę, a Rachel przestała się śmiać. R. Zalała mnie panika, groziła, że pociągnie mnie za sobą w dół. Dzikim wzrokiem szukałam go w tłumie. Po prawej zobaczyłam rozmazany ruch, grupa pogotowia tłocząca się przy wykrwawiającym się ciele na sądowych schodach. I z powrotem do początku. Do A. Noah klęczał przy ciele. Kolana omal się pode mną nie ugięły, gdy zobaczyłam go żywego, niepostrzelonego. Zalała mnie ulga, zrobiłam krok w jego stronę, by być bliżej niego. Ale wtedy zobaczyłam ciało leżące na ziemi. To nie był Leon Lassiter. To był mój ojciec.
59
Maszyna pikała po lewej stronie szpitalnego łóżka taty, a inna syczała po prawej. Godzinę temu już żartował, ale teraz spał po dawce leków przeciwbólowych. Mama, Daniel, Joseph i Noah cisnęli się przy łóżku. Ja się wycofałam. Nie było tam dla mnie miejsca. Nigdy wcześniej nie byłam świadkiem własnych myśli stających się czynem. Dopiero wczoraj przyglądałam się chaosowi – którego sama przecież pragnęłam – i stałam tam bezradna, gdy mój tata wykrwawiał się na białych, marmurowych schodach. Rozpaczającą matka została aresztowana, zabrana od rodziny i zamknięta. Ale ona nie była dla nikogo zagrożeniem. Ja byłam zagrożeniem dla wszystkich. Doktor zajrzał do pokoju. –
Pani Dyer? Mogę prosić na moment?
Mama wstała i założyła włosy za uszy. Spędziła noc w szpitalu, ale wyglądała, jakby tu była tysiąc lat. Podeszła do drzwi, gdzie ja stałam, przecisnęła się obok mnie, jej ręka musnęła moją. Skrzywiłam się. Słyszałam słowa doktora, bo drzwi wciąż były otwarte. –
Muszę przyznać, że pani mąż to prawdziwy szczęściarz.
–
Czyli nic mu nie będzie? - Głos mamy prawie się załamywał. Łzy napłynęły mi do oczu.
–
Nic mu nie będzie. To cud, że nie wykrwawił się po drodze – powiedział doktor.
Usłyszałam szloch, który wydobył się z jej gardła. –
Nigdy w całym swoim życiu nie widziałem czegoś takiego.
Mój wzrok powędrował w stronę Noah. Siedział przy Josephie i patrzył na tatę, jego oczy ciemne i zacienione. Nie spojrzał na mnie. –
Kiedy będzie mógł wrócić do domu? - zapytała mama.
Za kilka dni. Rana po kuli pięknie się goi i tak naprawdę trzymamy go tylko na obserwacji. Żeby upewnić się, że nie dostanie żadnej infekcji. Jak powiedziałem, to szczęściarz. –
–
A pan Lassiter?
Doktor zniżył głos. –
Ciągle jest nieprzytomny. Doszło do uszkodzenia mózgu. Może się już nie obudzić.
Bardzo dziękuję, doktorze Tasker. - Mama wróciła do pokoju i podeszła do łóżka taty. Patrzyłam, jak bez problemu siada na niewielkim krzesełku, gdzie należała. –
Spojrzałam jeszcze raz na moją rodzinę. Znałam każdą zmarszczkę od śmiechu na twarzy mamy, każdy uśmiech Josepha, każdą zmianę w oczach Daniela. Tak samo, gdy patrzyłam na tatę – na twarz osoby, która nauczyła mnie jeździć na rowerze, która łapała mnie, gdy byłam zbyt przerażona, by skoczyć do głębokiego basenu. Kochałam tę osobę. I zawiodłam ją. I był jeszcze Noah. Chłopak, który uleczył mojego tatę, ale nie potrafił uleczyć mnie. Próbował, mimo wszystko. Teraz to wiedziałam. Noah był tym jedynym, na którego czekałam, choć o tym nie wiedziałam, ale zdecydowałam, że go zawiodę. I wybrałam źle.
Wszystkie moje wybory były złe. Niszczyłam wszystko, czego dotykałam. Jeśli bym została, następnym razem mógł to być Joseph albo Daniel, albo mama, albo Noah. Nie mogłam po prostu zniknąć. Ze znajomościami rodziców odnaleziono by mnie w ciągu kilku godzin. Mama pociągnęła nosem, czym zwróciła na siebie moją uwagę. Mogłabym jej powiedzieć. Mogłabym jej powiedzieć prawdę o tym, co zrobiłam w właścicielem Mabel, Morales, w Everglades. Kazałaby mi się przyznać. Ale czy moje miejsce było w psychiatryku? Znałam moich rodziców – upewniliby się, że skończę gdzieś, gdzie będzie terapia sztuką, joga i niekończące się rozmowy o moich uczuciach. Prawda była taka, że nie byłam wariatką. Byłam przestępczynią. I nagle wiedziałam, gdzie powinnam pójść. Spojrzałam na nich jeszcze raz. Pożegnałam się w milczeniu. Wymknęłam się z sali w momencie, gdy Noah odwrócił głowę w moim kierunku. Szłam korytarzami, mijając po drodze pielęgniarki i pacjentów. Minęłam poczekalnię, ciągle zawaloną papierami z poprzedniego dnia. Mijałam wszystkich, idąc do samochodu Daniela, który był zaparkowany pod stadem wron, które przysiadły na konarach drzewa nad miejscem parkingowym. Wsiadłam do auta i przekręciłam kluczyki w stacyjce. Dojechałam na posterunek policji. Wysiadłam z samochodu, zamknęłam za sobą drzwi i wspięłam się po schodach z zamiarem przyznania się. Detektyw Gadsen był podejrzliwy ostatnim razem, gdy rozmawialiśmy i pewnie po prostu bym potwierdziła to, co już podejrzewał. Powiedziałabym mu, że zmiażdżyłam czaszkę właściciela Mabel. Ukradłam EpiPen Morales i wpuściłam ogniste mrówki do jej biurka. Byłam zbyt młoda, by wysłali mnie do więzienia, ale była spora szansa na to, że skończę w poprawczaku. Plan nie był idealny, ale to była najbardziej autodestrukcyjna rzecz, na jaką wpadłam, a ja tak bardzo potrzebowałam autodestrukcji. Gdy weszłam do środka, słyszałam tylko walenie własnego serca. I odgłos moich oddechów podczas ostatnich wolnych kroków, miałam nadzieję. Podeszłam do pierwszego biurka, by zapytać o detektywa Gadsena. Nie zauważyłam osoby za mną, dopóki nie usłyszałam jej głosu. –
Gdzie mógłbym zgłosić zaginioną osobę? Chyba się zgubiłem.
Moje nogi były ciężkie jak z ołowiu. Odwróciłam się. Patrzył na mnie spod daszka bejsbolówki, którą zawsze nosił i uśmiechał się. Na nadgarstku miał srebrnego Rolexa. To był Jude. Jude. Na posterunku policji. W Miami. Półtora metra ode mnie. Zamknęłam oczy. Nie mógł być prawdziwy. Nie był prawdziwy. Miałam halucynacje, po prostu... –
Przez te drzwi i korytarzem w dół – powiedział gliniarz.
Otworzyłam gwałtownie powieki, zobaczyłam policjanta, który wskazywał za mnie. –
Pierwsze drzwi po lewo – powiedział do Jude'a.
Patrzyłam powoli to na Jude'a, to na policjanta, w moich żyłach płynął strach, a myśli wypełniły się wspomnieniami. Pierwszy dzień w szkole, słyszę śmiech Jude'a i widzę go dziesięć metrów dalej. Restauracja w Małej Hawanie, patrzę, jak się pojawia po wyjściu Noah i przed tym, jak ten chłopak, Alain, usiadł przy mnie.
Noc w czasie imprezy kostiumowej? Otwarte drzwi naszego domu? Kolejne wspomnienie w moich myślach. Koronerzy mają problem ze zidentyfikowaniem zwłok siedemnastoletniego Jude'a Lowe'a, ze względu na ciągle stojące skrzydła budynku, który w każdej chwili może się zawalić. To było niemożliwe. Niemożliwe. Jude uniósł rękę, żegnając się z oficerem. Dostrzegł mój wzrok, a jego zegarek błysnął w świetle. Chciałam wymówić jego imię, ale z moich ust nie wydobył się żaden dźwięk. Potem pojawił się detektyw Gadsen i coś powiedział, ale jego głos był przytłumiony i nic nie słyszałam. Ledwo czułam nacisk jego dłoni na moim ramieniu, gdy próbował mnie odciągnąć. –
Jude - wyszeptałam, bo tylko jego widziałam.
Gdy mnie mijał, jego ręka musnęła moją bardzo, bardzo lekko. Poczułam, że się zapadam. Pchnął drzwi. Nie odwrócił się. Chciałam go dosięgnąć, zanim drzwi się zamknęły, ale nawet nie mogłam stać. –
Jude! - krzyknęłam.
Mocne ręce przytrzymały mnie, ale to się nie liczyło. Bo nie ważne jak wtedy wyglądałam, załamana i dzika na podłodze, po raz pierwszy od nocy w zakładzie moim największym problemem nie było to, że traciłam rozum. Ani to, że byłam morderczynią. Tylko to, że Jude ciągle żył.
KONIEC CZĘŚCI PIERWSZEJ