Anita Shreve Ciężar wody Mojej Matce i Córce OD AUTORKI Nocą 5 marca 1873 roku dwie norweskie emigrantki zostały zamordowane na Wyspach Shoals, archip...
6 downloads
26 Views
885KB Size
Anita Shreve Ciężar wody Mojej Matce i Córce OD AUTORKI Nocą 5 marca 1873 roku dwie norweskie emigrantki zostały zamordowane na Wyspach Shoals, archipelagu oddalonym o 15 kilometrów od wybrzeży New Hampshire. Trzecia kobieta uszła z życiem, kryjąc się do świtu w jaskini na plaży. Zamieszczone w książce fragmenty zeznań składanych w sądzie wzięte są ze stenogramu procesu stan Maine przeciw RS Louisowi H. F. Wagnerowi. Wszystkie nazwiska, miejsca i wydarzenia przedstawione
w tej książce są albo wytworem wyobraźni autorki, albo — jeśli prawdziwe — użyte zostały w fikcyjnym kontekście. Kwestię, kto zamordował Anethe i Karen Christensen, rozstrzygnął wyrok sądu, mimo to stanowi przedmiot dyskusji od ponad stu lal. Muszę wreszcie pozbyć się tej historii. Nieustannie czuję jej straszliwe brzemię. Jestem w porcie i patrzę na Smuttynose. Różowa plamka światła przesuwa się po wyspie. Wyłączyłam silnik wynajętej łodzi i zanurzyłam palce w wodzie, pozwalając, by jej lodowate zimno przeniknęło mnie na wskroś. Przecinam dłonią morskie fale, myśląc przy tym, że ten ocean, jak ten port, jest RS zbiornicą tajemnic, swą własną elegią. Byłam tutaj rok temu. Sfotografowałam wyspę, pieniącą się na przekór pogodzie czarną turzycę i wawrzyn, szczaw i morską komosę. Wyspa nie jest jałowa, lecz ponura i zwiędła. Uformowana z granitu, pokryta jest ostrymi, tnącymi niczym nóż kamieniami. Życie na Smuttynose wymagało szczególnej wytrwałości; wyobrażam sobie tych ludzi, jak walczą z żywiołami, zapuszczając korzenie w szczeliny skalne niczym owe rośliny, które przetrwały do dziś. Dom, w którym zamordowano tamte dwie kobiety, spłonął w 1885, ale kiedy byłam tam przed rokiem, zrobiłam zdjęcie wyraźnego zarysu fundamentów. Z łodzi sfotografowałam pobielałe na krawędziach skały Smuttynose i mewy o czarnych grzbietach śmigające nad wyspą w poszukiwaniu ryb. Kiedy byłam tu poprzednio, kwitły żółte róże i porzeczki.
7 Kiedy byłam tu poprzednio, coś strasznego zaczynało się formować, ale wówczas nie miałam o tym pojęcia. Wyjmuję dłoń z wody i pozwalam kroplom spadać na papiery w pudle, już pofałdowane na brzegach od wilgoci. Różowe światło nabiera fioletowego odcienia. Czasami myślę, że gdyby można było powtarzać opowieść na tyle często, że zmniejszyłoby to ból, sprawiło, że słowa zsunęłyby się z moich ramion i zatonęły w wodzie, opowiedziałabym ją tysiąc razy. RS Moim zadaniem jest zawołać, jeśli zobaczę kształt, skalistą rafę, wyspę. Stoję na dziobie łodzi i intensywnie wpatruję się w mgłę. Zaczynam widzieć rzeczy, których nie ma. Najpierw poruszające się ogniki, później ledwo rozróżnialne stopnie szarości. Czy to był cień? Kształt może? A później tak nieoczekiwanie i zaskakująco, że przez kilka sekund nie potrafię wydać głosu, pojawiają się przede mną wszystkie: RS Appledore i Londoners, Star i Smuttynose — skały wyłaniające się z mgły. Smuttynose jest płaskie, pokryte pobielałymi kamieniami, przerażające, ciche. Wołam coś, chyba: Ziemia! Czasami na łodzi ogarnia mnie poczucie klaustrofobii, nawet kiedy jestem sama na bukszprycie. Nie spodziewałam się tego. Jesteśmy zmuszeni — czworo dorosłych i dziecko — żyć w pomieszczeniu rozmiarów niewielkiej sypialni, w którym niemal zawsze panuje wilgoć. Pościel jest wilgotna, bielizna jest wilgotna. Rich, który ma tę łódź od lat, powiada, że na tym polega żeglowanie. Daje mi do zrozumienia, że zaakceptowanie wilgoci, czerpanie wręcz przyjemności z niej, to oznaka charakteru. Zabrał w rejs nową przyjaciółkę imieniem Adaline. Rich wydaje rozkazy. Łódź jest stara, morgan 41, ale dobrze utrzymana, drewno świeżo polakierowano. Rich woła 9
o bosak, krzyczy na Thomasa, żeby złapał boję. Zmniejsza moc silnika, zawraca, lekko przyśpiesza, manewruje długą wąską łodzią wzdłuż nabrzeża. Thomas pochyla się, łapie boję. Adaline podnosi wzrok znad książki. To nasz trzeci dzień na pokładzie slupa: za sobą mamy Hull, Marblehead, Annisquam, przed sobą Wyspy Shoals. Wyspy Shoals położone są na Atlantyku, 15 kilometrów na południowy wschód od Portsmouth w New Hampshire. Obszar archipelagu mierzy pięć i pól kilometra z południa na północ oraz niecały kilometr ze wschodu na zachód. Podczas przypływu jest dziewięć wysp, podczas odpływu osiem; White i Seavey są połączone. Największa pierwszym mieszkańcom wydała się niczym tłusta świnia tarzająca się w morzu, dlatego nazwali ją Hog. Smuttynose, dokąd zmierzamy, nazwę bierze od wodorostów zalegających na skale wrzynającej się w ocean. Nazwa ta nigdy nie należała do zachęcających, choć pozostałe zapisane w dzienniku pokładowym brzmią niczym fragment wiersza: „Dzisiaj minęliśmy wyspy Star, Malaga, Seavey i Londoners; bezpiecznie przepłynęliśmy między zdradziecki RS mi skalami koło Shag, Eastern, Babb’s i Mingo”. W 1635 roku archipelag podzielono między Massachusetts Bay Colony, w skład której wchodziło Maine, a terytorium później nazwane New Hampshire. Duck, Hog, Malaga, Smuttynose i Cedar przyłączone zostały do Maine, Star zaś, Londoners, White i Seavey — do New Hampshire. Podział ten utrzyma! się do dzisiaj. W 1635 roku, kiedy oficjalnie go ogłoszono, niemal wszyscy mieszkańcy Star uciekli na Smuttynose, ponieważ w Maine picie alkoholu dalej było legalne. W przewodniku czytam o wstrząsających faktach: w 1724 roku na wyspie Star Betty Moody z trójką swych dzieci ukryła się przed Indianami w jaskini. Skulona na ziemi, mocno tuliła do piersi najmłodszą córkę, jeszcze niemowlę. Pani Moody bała się, że dziewczynka płaczem zdradzi miejsce ich schronienia, kiedy wszakże Indianie odeszli, przekonała się, że udusiła dziecko.
10 Rich wygląda jak zapaśnik: jest muskularny, dobrze zbudowany, ma ogoloną głowę i idealne zęby. Przez jakiś dziwny kaprys genów w ogóle nie jest podobny do Thomasa; dzieli ich różnica dziesięciu lat. Rich niemiłosiernie łaskocze Billie, także wówczas, gdy płyniemy zodiakiem, motorowym pontonem. Mała piszczy, jakby ją torturowano, ale kiedy Rich przestaje, zaczyna narzekać. Rich chodzi po pokładzie z wdziękiem atlety i sprawia wrażenie człowieka, dla którego nic nigdy nie jest skomplikowane. Płyniemy od strony Annisquam, do celu docieramy wczesnym rankiem. Patrzę, jak Thomas przechyla się przez rufę, by złapać linę cumowniczą. Nogi ma blade, z kępkami brązowych włosów na udach. Ubrany jest w kąpielówki i różową bluzę od dresu z opuszczonymi do nadgarstków rękawami. Dziwnie się czuję, kiedy obserwuję Thomasa, mojego męża od piętnastu lat, krzątającego się na łodzi, wykonującego rozkazy młodszego brata. Bez swojego pióra i książek Thomas wydaje się bezbronny. Patrząc na niego myślę, jak często przy takich okazjach, że mój mąż jest za wysoki dla otoczenia, RS w którym się znajduje. Musi się garbić, nawet kiedy siedzi. Włosy, dość długie, teraz niemal bezbarwne, spadają mu na czoło; odsuwa je gestem, który bardzo lubię i widziałam już tysiąc razy. Pomimo starszeństwa — a może z powodu starszeństwa — niekiedy dostrzegam, że Thomasa niepokoi obecność Richa i Adaline, tak jak ojca niepokoiłby dorosły syn w towarzystwie kobiety. Co myśli Adaline, kiedy przygląda się Thomasowi? Mój mąż jest wybitnym poetą, na uniwersytecie traktują go jak zasłużonego profesora, choć ma dopiero czterdzieści siedem lat. Adaline nie jest poetką, lecz z wielkim podziwem odnosi się do dzieł Thomasa. Zastanawiam się, czy wcześniej znała jego wiersze, czy też nauczyła się ich na rejs. W wolnych chwilach czytam o wyspie. W torbie z aparatami noszę mnóstwo papierów — przewodniki, relacje z morderstwa, stenogram z
procesu — materiały przysłane z działu 11 badań, w którym najwyraźniej uważają, że piszę artykuł. W 1873 roku gazety wiele miejsca poświęciły zbrodni; później procesowi mordercy nadały miano „procesu stulecia”. Tego lata ta fraza powróciła, a my jesteśmy świadkami wstrząsającego spektaklu na sali sądowej. Mój wydawca sądzi, że istnieje łączność pomiędzy tymi dwoma wydarzeniami: podwójny mord przy użyciu ostrego narzędzia, głośny proces, kruche dowody. Co do mnie, uważam, że podobieństw jest niewiele, ale magazyn bez wątpienia zrobi z tego wielką sensację. Zapłacono mi, bym zrobiła zdjęcia. Moje konto na wydatki zostało szczodrze zasilone, jednakże Rich, który wydaje czasopisma techniczne, nie chce nawet słyszeć o pieniądzach. Cieszę się, że Thomas pomyślał o swoim młodszym bracie i jego łodzi: nie zniosłabym przebywania na tak małej przestrzeni z nieznajomym kapitanem i załogą. Zastanawiam się, od jak dawna Rich spotyka się z Adaline. RS Czytam wiele relacji o owym podwójnym morderstwie. Przede wszystkim uderza mnie w nich relatywizm faktów. Kiedy myślę o morderstwach, próbuję sobie wyobrazić, co zdarzyło się tamtej nocy, kiedy szalał sztorm, a wicher od morza bił w okna. Czasami słyszę ten wicher i widzę drewniany dom oświetlony siną poświatą księżyca w pełni. Maren i Anethe leżą na plecach w podwójnym łożu — czy to możliwe, że się pieściły? — a w sąsiednim pokoju Karen nagle głośno krzyczy. A może pierwszy zaszczekał pies? Czasami myślę, że morderstwa odznaczały się subtelnym wdziękiem i pięknem — szczupłe ramiona uniesione w geście przerażenia, białe koszule nocne na śniegu, ostre krawędzie skał i sztorm wydymający płótno niczym pościel na sznurze. Widzę, jak na tle okna wznosi się ręka, księżyc wydobywa z mroku kontury plam na szybie, kobieta wzywa swoje towarzyszki, a w dole, na brzegu, fale uderzają o łódź.
12 Uwielbiam obserwować moją córeczkę poruszającą się po lodzi w stroju kąpielowym powyciąganym na pupie. Jej pulchne ciałko jest rozkoszne, a kiedy liżę ją po ramieniu, czuję na języku sól. Mająca pięć lat Billie jest oczarowana slupem, gdzie ma mnóstwo sprytnych schowków, w których może ukryć tych kilka zabawek, które pozwolono jej zabrać. Śpi na pryczy tuż koło schodów na pokład. Adaline i Rich zajmują kabinę na dziobie, co jest przywilejem właściciela. My z Thomasem nie cieszymy się taką intymnością — zajmujemy środkową kabinę, a nasza prycza co rano zamieniona zostaje na stół. Niekiedy na dole odkrywam piaszczyste ślady stóp Billie. Piasek jest także w lodówce. Czy Richowi to przeszkadza? Nie sądzę. Włosy Billie pojaśniały od słońca, a ciągła wilgoć skręca je w pierścionki. Coraz wyraźniej dostrzegam jej wielkie źrenice, które sprawiają, że oczy wydają się niemal czarne. Ma niezwykle długie rzęsy, podkreślające każde spojrzenie. Brak górnych jedynek poszerzył jej uśmiech i spowodował lekkie seplenienie. RS Rankami słyszę Richa i Adaline w kabinie na dziobie: szelest ubrań, pomruki, rytmiczne poruszenia. Dźwięki wydawane przez Adaline są zaskakujące: gardłowe, czasami gorączkowe. Zaczynam spodziewać się tych odgłosów i uciekam przed nimi. Ubrana w szlafrok, idę na górę do kokpitu. Zadaję sobie pytanie, czy Billie będzie się bać — jeśli się obudzi — że Adaline dzieje się krzywda. Sądzę, że Evan, mąż Anethe, w ów ranek po morderstwach gorączkowo śpieszył ku drzwiom, a opowieści o niewyobrażalnej zbrodni pchały go naprzód. Do tego czasu księżyc już dawno zaszedł, nad skalami pojawiło się słońce, roztapiając śnieg. Evan był pierwszym, który przekroczył próg. Zale żało mu na tym. W 1852 roku Nancy Underhill, nauczycielka, siedziała na skale na wyspie Star. Wysoka fala zmyła ją w morze. Jej ciało znaleziono po tygodniu w Cape Neddick w stanie Maine.
13 Tego poranka, już po zacumowaniu, Adaline stoi w kokpicie. Z dłońmi na talii uważnie bada wzrokiem linię brzegową Smuttynose, jak gdyby spodziewała się ujrzeć coś ważnego. Mówi z lekkim irlandzkim akcentem, tonem przydającym jej autorytatywności, którą ja niekoniecznie wyczuwam. Słowa wznoszą się i opadają, zanurzają gdzieś głęboko, po czym wracają tam, gdzie można je usłyszeć — niczym delikatna kościelna muzyka, myślę, lub melodyjne uderzenia fal o kadłub. Adaline porusza się jak tancerka, z wdziękiem balansuje ciałem, by złapać równowagę. Nosi długie spódnice z cienkiej bawełny i bluzki, które luźno spadają jej na biodra. Na szyi ma złoty krzyż, który u kobiety w jej wieku i z jej figurą wydaje się nieco dziwny. Krzyżyk przyciąga oko patrzącego ku rowkowi między jej piersiami, równemu i opalonemu. Odnosi się wra żenie, jak gdyby nosiła krzyżyk w dzieciństwie i po prostu zapomniała go zdjąć. Adaline, jak mówi mi Rich, pracuje w oddziale Bank of Boston. Nigdy nie opowiada o swojej pracy. Wyobrażam ją RS sobie w kostiumie, stojącą w tłumie na lotniskach. Na nadgarstkach ma blizny, ukośne nitki przecinają gładką skórę, jak gdyby kiedyś próbowała nożem lub brzytwą odtworzyć bieg żył. Ma interesujące usta o pełnych, równych wargach, niemal wcale niewygiętych. Czasami wyobrażam sobie, że widzę Maren Hontvedt u schyłku jej życia. W pokoju, w którym siedzi, tapeta zupełnie wyblakła, choć jest cała, bez dziur. Maren ma na włosach szydełkowy czepek. Zauważam szal, ciężkimi fałdami spadający jej na podołek, nieruchomą postawę. Podłoga jest goła, z desek, na komodzie stoi miednica z wodą. Światło wpadające przez okno wydobywa z półcienia jej twarz i oczy. Są szare, wciąż przenikliwe, maluje się w nich wyraz, który ludzie znający Maren bez problemu by rozpoznali.
Myślę, że umiera, że wkrótce odejdzie na zawsze. Przywo łuje, smakuje obraz}’ i wspomnienia, trzyma je przed sobą,
14 jak ktoś trzymałby pożółkłe zdjęcie dziecka. Obwisła skóra twarzy przywodzi na myśl pomięty aksamit barwy suszonych hortensji. Jako młoda dziewczyna nie odznaczała się wielką pięknością, lecz rysy miała przyjemne i była silna. Zarys jej twarzy pozostał taki sam, dostrzec można kości, tak jak da się odgadnąć szkielet krzesła obitego luźną materią. Zadaję sobie pytanie: co zrobi kobieta, popchnięta na skraj przepaści? Zacumowaliśmy łódź i Rich proponuje, że zabierze mnie na Smuttynose zodiakiem. Billie błaga, by ją także wziąć. Fotografuję, siedząc kucki, oparta o burtę dla równowagi. Mam hasselblada i teleobiektyw z polaryzującymi soczewkami. Od czasu do czasu krzyczę na Richa, by wyłączył silnik, przez co zmniejszą się wibracje, albo gestem dłoni daję mu znak, żeby przesunął dźwignię. Na wyspie są dwa budynki. Jeden to mały drewniany dom, zwany domem Haleya. Nie jest zamieszkany, ale ma wartość historyczną i cechuje go estetyczna czystość. Drugim jest sza łas mieszczący podstawowe zapasy dla rozbitków. RS Rich zręcznie przeprowadza zodiak przez wzburzone fale do brzegu Smuttynose. Plaża jest maleńka, pokryta czarnymi kamieniami i zwęglonymi kawałkami drewna. Powietrze jest ostre; rozumiem, dlaczego przed laty przepisywano morskie powietrze jako tonik dla ciała. Billie zdejmuje kapok i w lawendowej koszulce, która nie całkiem zakrywa jej brzuszek, siada po turecku na piasku. Rich jest już bardzo opalony — jego nogi, ramiona i twarz pokrywa równa złocista barwa. Na szyi widać wyraźnie krawędź jasnej skóry. Thomasa i Adaline zostawiliśmy na morganie. Zimą na archipelagu Shoals nigdy nie otwierano okien, a dzieci nie wypuszczano na dwór, tak więc nim nadszedł marzec, powietrze wewnątrz domów było zatęchłe, śmierdzące starym
dymem. Dzieci ledwo mogły oddychać. Rich ujmuje Billie za rączkę i prowadzi wzdłuż brzegu; będzie jej pomagał zbierać małże do plastykowego wiaderka.
15 Zarzucam torbę z aparatem na ramię i kieruję się na drugi kraniec Smuttynose. Mam zamiar z tego miejsca zrobić zdjęcie całej wyspy. Kiedy jestem u celu, na najbardziej wysuniętym na wschód cyplu, widzę skałę w kształcie końskiej pęciny. Wewnątrz jest kryjówka, morska jaskinia, która w czasie przypływu wypełnia się wodą. Skały są śliskie, więc zawieszam torbę w wyżłobieniu suchej półki, by wiatr nie mógł jej zwiać, i niczym rak czołgam się ku jaskini. Zaglądam do środka. Z trzech stron otaczają mnie mielizny, po których toczą się fale, przed sobą mam bezmiar Oceanu Atlantyckiego. W przeciwieństwie do portu i miejsca, gdzie zacumowaliśmy, tej czę ści wyspy nic nie chroni. Po skałach pną się porosty; kiedy rozbija się o nie fala, w górę gorączkowo ulatują stada małych muszek. Przy skale noszącej nazwę Skały Maren zamykam oczy i próbuję sobie wyobrazić, co bym czuła, gdybym kuliła się w tej jaskini przez całą zimową noc, w kompletnej ciemności i trzaskającym mrozie, ubrana tylko w koszulę nocną, za jedyne źródło ciepła mając małego czarnego psa. RS Opuszczam jaskinię, raniąc się przy tym w goleń. Zdejmuję z półki torbę z aparatem; wisiała w tym samym miejscu co przedtem. Wyjmuję kolorowy film i robię trzydzieści sześć ujęć Skały Maren. Idę przez wyspę, wolno, bo porasta ją gęsta kolczasta roślinność. 14 stycznia 1813 roku sztormowa fala przyniosła na brzeg Smuttynose czternastu rozbitków z hiszpańskiego statku. Próbowali dotrzeć do domu kapitana Haleya, kierując się światłem świecy w pokoju na piętrze. Umarli w zamieci, oddaleni od celu o zaledwie kilkanaście metrów, i pochowano ich pod otoczakami na wyspie. Jednemu udało się dojść aż do kamiennego muru, co rano stwierdził kapitan Haley. Sześć kolejnych ciał odkryto 17 stycznia, pięć dalszych 21, ostatnie
zaś, które „utkwiło w przesmyku koło wyspy Hog”, znaleziono 27. Jak 18 stycznia relacjonowała „Boston Gazette”, statek o nazwie Conception ważył od trzystu do czterystu ton i prze-
16 woził sól. Nikt w Ameryce nigdy nie poznał nazwisk marynarzy. Znajduję Richa i Billie siedzących na plaży, palce nóg mają zagrzebane w piasku. Siadam koło nich, obejmuję podciągnięte pod brodę kolana. Billie wstaje, zagląda do wiaderka, potem na sztywnych nogach zaczyna podskakiwać wokół nas. — Palce mi krwawią — oznajmia z dumą. — Zebraliśmy milion, co najmniej milion. Prawda, wujku Rich? — Jasne, co najmniej milion. — Jak wrócimy na łódź, ugotujemy je na kolację. — Billie pochyla się nad wiaderkiem i uważnie studiuje jego zawartość, później wlecze je za sobą w kierunku wody. — Co ona robi? — pyta Rich. — Pewnie chce napoić małże. Rich uśmiecha się. — Czytałem kiedyś relację pilota, który stwierdził, że najpiękniejszym widokiem, jaki z góry oglądał, były Wyspy Shoals. Przesuwa dłonią po ogolonej głowie. Jego czaszka ma do RS skonały kształt, bez wybrzuszeń i zagłębień. Zastanawiam się, czy obawia się oparzeń. — Adaline jest miła — mówię. — Tak, to prawda. — Podziwia prace Thomasa. Rich odwraca wzrok i rzuca kamykiem. Jego twarz nie jest delikatna jak twarz Thomasa. Ma ciemne gęste brwi, niemal stykające się nad nosem. Czasami wydaje mi się, że obaj mają jednakowe usta, ale to nieprawda. Usta Richa z profilu są wydatniejsze, bardziej zdecydowane. — Child Hassam malował tutaj — mówi. — Wiedziałaś o tym? — Nigdy bym nie przypuszczała, że ktoś zatrudniony w Citibank może tak dobrze znać się na poezji. — Ściślej rzecz biorąc, jest to Bank of Boston. — Rich
przekrzywia głowę i spogląda na mnie. — Poezja jest dość uniwersalną sprawą, nie uważasz? Mam na myśli cieszenie się nią. — Chyba tak. — Jak właściwie czuje się Thomas? — Sama nie wiem. Sądzę, że sam siebie usiłuje przekonać, że każdy poeta dostaje ograniczoną liczbę słów, a on swój przydział już wyczerpał. — Zauważyłem, że więcej pije — mówi Rich. Jego nogi są brązowe i pokryte ciemnymi włoskami. Patrząc na nie, kontempluję sztuczkę natury, w rezultacie której Thomas i Rich najwyraźniej otrzymali całkowicie odmienne zestawy genów. Spoglądam na slup, który kołysze się w porcie jakieś sto dwadzieścia metrów od nas. Maszt chwieje się w rytm fal. — Adaline była kiedyś zamężna — odzywa się Rich. — Jej mąż był lekarzem. Mieli dziecko. Odwracam się ku niemu. Musi widzieć zaskoczenie na mojej twarzy. — Dziewczynka ma chyba trzy, cztery lata. Jest z ojcem. Mieszkają w Kalifornii. RS — Nie wiedziałam. — Adaline nie widuje córki. Tak zdecydowała. Milczę, próbuję przetrawić tę informację, pogodzić ją jakoś ze złotym krzyżykiem i melodyjnym głosem. — Dla niego przyjechała tu z Irlandii — dodaje Rich. — Dla tego lekarza. Pochyla się i ściera zeschnięte błoto z mojej łydki, później przesuwa po niej opuszkami palców. Myślę, że łydka to nie jest część ciała, której często się dotyka. Zastanawiam się, czy Rich codziennie goli głowę i jakie by to było uczucie, gdyby ją pogładzić. — Jest trochę zamknięta w sobie — mówi Rich, cofając dłoń. — Nie zostaje na długo z ludźmi. — Od jak dawna jesteście razem? — Prawie pięć miesięcy. Przypuszczam, że moja kadencja dobiega końca.
18 Mam ochotę powiedzieć, że odgłosy dochodzące z kabiny świadczą o czymś zupełnie przeciwnym. Billie kładzie się w płytkiej wodzie. Zapiaszczy sobie włosy, myślę z irytacją i podnoszę się z miejsca. Rich powstrzymuje mnie, chwytając za nadgarstek. — Nic jej nie będzie. Mam na nią oko. Odprężam się trochę i na powrót opadam na plażę. — Chciałeś od Adaline czegoś więcej? — pytam. Wzrusza ramionami. — Jest bardzo piękna — dodaję. Kiwa głową. — Zawsze zazdrościłem tobie i Thomasowi ‘—? mówi. Przysłania oczy dłonią i spogląda w kierunku łodzi. — Nie widzę nikogo w kokpicie — mówię. Kilka minut później fotografuję Richa, Billie i wiaderko z małżami. Rich leży na kamienistej plaży, nogi ma zgięte w kolanach, szerokie nogawki szortów khaki ukazują intrygujące ciemne kręgi. Ręce ma przyciśnięte do boków na znak uległości. Głowa wpadła mu w zagłębienie w piasku, tak więc RS wydaje się, że jego ciało kończy się na szyi. Billie stoi nad nim, zgięta w pasie, z rękoma rozpostartymi niczym dwa małe skrzydła dla zachowania równowagi. Mówi coś albo o coś pyta. Rich pod jej badawczym spojrzeniem robi wrażenie bezbronnego. Koło Billie stoi zielony plastykowy kubełek z małżami, które wystarczą ledwo na przekąskę dla dwóch osób. Za nimi widać dom Haleya, mały i stary, z kalenicą pomalowaną schludnie na ceglasty kolor. Kiedy patrzę na zdjęcia, nie mogę powstrzymać się przed myślą: wtedy mieliśmy jeszcze siedemnaście godzin, dwana ście, trzy. Zaraz po zrobieniu zdjęcia Rich siada. Mówi Billie, że sobie przypomniał, że pirat zwany Czarnobrodym kiedyś zakopał na wyspie skarb. Wstaje i w zaroślach ogląda gałązki, aż wreszcie znajduje dwie rozwidlone na końcach. Razem z Billie ruszają na poszukiwanie, ja czekam na plaży. Po
19 pewnym czasie — piętnastu minutach? dwudziestu? — słyszę wołanie Billie. Chce, żebym do nich przyszła. Wstaję, rozglądam się, później idę do miejsca oddalonego o jakieś sześćdziesiąt metrów od plaży. Billie i Rich pochylają się nad dziurą, którą wykopali w piasku. W dziurze jest skarb: pięć dwudzie-stopięciocentówek, dwa banknoty dolarowe, złota wykałaczka, łańcuszek z kluczykiem, bransoletka z miedzianego drutu i srebrny pierścionek. Rich udaje, że odczytuje wygrawerowany na pierścionku napis: Od E dla E z wyrazami wiecznej miłości. — Co to znaczy „od E dla E”? — pyta Billie. — Prawdziwe imię Czarnobrodego brzmiało Edward, czyli zaczynało się na E. A jego żona miała na imię Esmeralda, też na E. Billie zastanawia się głęboko. Rich mówi jej, że srebrny pierścionek należał do piętnastej żony Czarnobrodego, którą zresztą własnymi rękami zamordował. Billie niemal lewituje z podniecenia i strachu. Zarys domu Hontvedtów — znanego przed morderstwa RS mi jako Czerwony Dom — zaznaczono palikami. Ograniczają one obszar mierzący około sześciu na dziesięć metrów. Na tej małej przestrzeni mieściły się dwa mieszkania rozdzielone ślepą ścianą. Dom miał dwa wejścia od północnego zachodu. Po krótkiej przejażdżce zodiakiem wchodzę na pokład morgana. Rich podaje mi dłoń. Thomas i Adaline siedzą naprzeciwko siebie na płóciennych poduchach w kokpicie. Z ich ciał ścieka morska woda i tworzy na podłodze kałuże. — Pływaliśmy — oznajmia z uśmiechem Adaline. Thomas ma lekką zadyszkę. Adaline z rękoma uniesionymi za głowę wykręca włosy. Ma na sobie czerwony kostium kąpielowy, dwa pałające jak wozy strażackie paski materiału na błyszczącej skórze. Jej brzuch, cudownie płaski, w kolorze grzanki, wygląda jak brzuch młodziutkiej dziewczyny. Uda ma długie, mokre, na jasnobrązowych włoskach lśnią krople wody.
20 Uśmiecha się do mnie, a jej twarz wydaje się przy tym szczera. Próbuję połączyć ten uśmiech z gorączkowymi, gardłowymi odgłosami, które co rano dobiegają z kabiny na dziobie. Pamiętam te chwile nie dla nich samych, lecz z powodu świadomości, że poza owymi wspomnieniami znajduje się moment, którego w żaden sposób nie da się wymazać. Każde wyobrażenie to kolejny krok postawiony jeśli nie w niewinno ści, to w rodzaju bezmyślnej niewiedzy. Rich podchodzi do Adaline i gestem właściciela kładzie dłoń na jej płaskim brzuchu. Całuje ją w policzek. Billie także kieruje się w jej stronę, przyciągana — jak my wszyscy -— przez piękno. Wiem, że Billie znajdzie jakiś pretekst, by wdrapać się na te długie nogi. Thomas z wysiłkiem zwraca na mnie wzrok i pyta o naszą wycieczkę. Jestem zażenowana z powodu jego białej skóry, z powodu klatki piersiowej, która sprawia wrażenie pozbawionej mięśni. Chcę okryć go niebieską koszulą leżącą w kałuży. RS 5 marca 1873 roku wyspy tworzące archipelag Shoals zamieszkiwało około sześćdziesięciu osób: rodzina latarnika na White, robotnicy budujący hotel na Star, dwie rodziny — Laightonowie i Ingerbretsonowie — na Appledore (wcze śniej wyspa ta nosiła nazwę Hog) oraz Hontvedtowie na Smuttynose. Płyniemy zodiakiem do Portsmouth. Jesteśmy głodni, a nie mamy zbyt wielkich zapasów. Siedzimy w restauracji, która ma taras z markizą. Wydaje się, że jest tak blisko oceanu, jak to tylko możliwe w Portsmouth, aczkolwiek moim zdaniem poza holownikami i kutrami niewiele jest tu do podziwiania. Ostry poryw wiatru szarpie markizę i na ułamek sekundy unosi w górę, wyrywając przy tym z ziemi przytrzymujący ją słup. Markiza zwisa luźno w jednym rogu, łopocząc na wietrze.
— „Niebiosa się wynajmują” — mówi Thomas.
21 Adaline spogląda na niego z uśmiechem i dodaje: — „Odkryte ciała niebieskie i dusze”. Thomas jest zaskoczony. — „Podzielone wody” — mówi. — „Ukośne szepty”. — „Roztrzaskana łaska”. — „Skrępowane słoneczne promienie”. Myślę o pingpongowej piłeczce, z twardym łoskotem uderzającej o stolik. Adaline chwilę milczy. — „Wzburzone morze” — mówi. — Tak — odpowiada cicho Thomas. Billie je zapiekankę z grilla z serem, jak zresztą niemal zawsze. Trudno ją utrzymać przy stoliku, jest niczym musujący płyn, który burzy się i chce wylać z butelki. Piję piwo o nazwie Smuttynose, co wydaje mi się ciągnięciem korzyści ze zbrodni. W końcu czemu piwo nie miałoby nazywać się Appledore albo Londoners? To ma kolor dębu i jest mocniejsze niż gatunki, do których jestem przyzwyczajona. Sądzę, że RS lekko się upiłam, choć nie jestem tego pewna. Łódź także wywołuje rodzaj upojenia, które długo nie ustępuje; nawet chodząc po stałym lądzie, dalej się kołyszesz, wciąż czujesz uderzenia fal o burty. W przewodnikach czytam, że Amerykę odkryli wikingowie i że miało to miejsce na Wyspach Shoals, a dokładniej na Smuttynose. Na wyspie Star jest cmentarz zwany Beebe. Pochowano na nim trzy małe córki George’a Beebe’ego, które w 1863 roku jedna po drugiej umarły na dyfterię w przeciągu kilku dni. Zamówiłam roladę z homara, Thomas smażone mięczaki. Rozmowa się urwała, jak gdyby wysiłek włożony w dotarcie do portu na zodiaku pozbawił nas wszystkich słów. Adaline je sałatę i pije wodę. Zauważam, że podczas jedzenia plecy ma wyprostowane. Dla kontrastu Rich jest lekko zgarbiony, nogi
22 ma wyciągnięte. Przysuwa swoje krzesło do krzesła Adaline i z roztargnieniem gładzi ją po ramieniu. Kapitan Samuel Haley osiadł na Smuttynose kilka lat przed amerykańską wojną o niepodległość. Kiedy budował groblę łączącą Malagę i Smuttynose, pod skałą znalazł cztery sztabki srebra. Dzięki nim dokończył falochron i zbudował molo. Falochron uległ zniszczeniu w lutym 1978 roku. Edward Teach, znany także jako pirat Czarnobrody, w 1720 roku spędził na Wyspach Shoals miesiąc miodowy ze swą piętnastą i ostatnią żoną. Podobno zakopał swoje skarby na Smuttynose. — Nie drzyj serwetki. Głos Thomasa jest poszarpany, tak samo jak kawałki papieru na stole. Adaline łagodnie wyjmuje rulonik z piąstki Billie i zbiera śmieci wokół jej talerza. — Jak to się stało, że masz na imię Billie? — pyta. — Na imię mam Willemina — odpowiada Billie, a imię spływa z jej warg w przyjemny i wyćwiczony sposób. RS — Nazwałam ją po mojej matce — wyjaśniam, spoglądając na Thomasa. Opróżnia kieliszek z winem i odstawia na stół. — Mamusia woła mnie Billie, ponieważ Willemina jest za stara — dodaje Billie. — Staroświecka — prostuję. — Według mnie Willemina to ładne imię — mówi Adaline. Włosy ma zwinięte na bokach i spięte z tyłu. Billie stoi na krześle i z przekrzywioną głową przygląda się uważnie wałkom, które idealnie spływają na kark Adaline. Smuttynose ma osiemset czterdzieści metrów ze wschodu na zachód i trzysta z północy na południe. Jej powierzchnia wynosi 27,1 akrów, z których niemal wszystkie to skały. Najwyższe wzniesienie na wyspie sięga dziewięciu metrów. Thomas jest chudy i wyciągnięty, wydaje się, że fizycznie
(rudno mu się podnieść. Myślę, że pozostanie chudy do śmier-
23 ci, zgarbiony być może na sposób, w jaki wysocy mężczyźni garbią się z wiekiem. Wiem, że u niego pochylenie ramion będzie eleganckie. Jestem o tym przekonana. Zastanawiam się, czy Thomasowi jest tak samo smutno jak mnie, kiedy budzi się rano i słyszy Adaline i Richa w kabinie na dziobie. Czekamy na rachunek. Billie stoi koło mnie i maluje po podstawce na stole. — Urodziłaś się w Irlandii? — pytam Adaline. — Na południu. Kelnerka przynosi rachunek. Thomas i Rich wyciągają równocześnie ręce, lecz w końcu Thomas, z roztargnieniem, pozwala zapłacić bratu. — To zlecenie musi wpędzać cię w ponury nastrój — mówi Adaline, masując kark Billie. — Sama nie wiem — odpowiadam. — To było tak dawno temu. Żałuję, że nie mam do dyspozycji starych zdjęć. — Ale masz już sporo materiałów — wtrąca Thomas. — W gruncie rzeczy narzucono mi ten temat — mówię RS i zastanawiam się, dlaczego w moim głosie pobrzmiewa obronna nuta. — Choć muszę przyznać, że relacje z morderstw bardzo mnie zaintrygowały. Adaline unosi rękę i wyciąga złotą spinkę z włosów, które mają wiele odcieni, jak słoje drewna, i jak u Billie wiją się lekko pod wpływem wilgoci. Na łodzi Adaline najczęściej nosi włosy zwinięte z tyłu głowy lub splecione na karku w skomplikowane warkocze, które trzymają się razem dzięki jednej spince. Dzisiaj, kiedy ją usuwa, włosy spadają jej falami na plecy. Zaskakująca ich obfitość, mieszcząca się wcześniej w koku wielkości brzoskwini, wydaje się jakąś sztuczką, kuglarskim trikiem wykonanym specjalnie dla nas. Spoglądam na Thomasa. Oddycha wolno, jego twarz, zwykle rumiana, jest blada. Wydaje się oszołomiony tą prostą sprawą — rozpuszczonymi
włosami, jak gdyby obraz ten lub wspomnienia przezeń przywołane były czymś niepożądanym.
24 Nie mam zbyt wielu zdjęć Thomasa. Są inne fotografie: portrety z książkowych obwolut, prasowe zdjęcia z oficjalnych okazji. Ale na tych z mojej kolekcji Thomasowi niemal zawsze udawało się odwrócić wzrok lub całkiem ukryć twarz, jak gdyby nie życzył sobie uwiecznienia w żadnym miejscu ani czasie. Mam na przykład zdjęcie Thomasa na przyjęciu w naszym domu po narodzinach Billie: lekko przygarbiony, rozmawia z kobietą, także poetką, a przy okazji przyjaciółką. Kiedy zobaczył, że zbliżam się z aparatem, pochylił głowę i podniósł szklankę tak, że niemal zupełnie zakryła mu profil. Na innym siedzi z Billie na ławce w parku. Billie, usadowiona na jego kolanie, wydaje się być świadoma obiektywu, szeroko się uśmiecha i bije brawo, zachwycona tym nowym zajęciem i dziwną maską, którą przywdziała mama, z ruchomym i mrugającym okiem. Thomas jednak ukrył twarz za główką Billie. Tylko jego poza mówi patrzącemu, że jest ojcem dziecka. Przez lata myślałam, że Thomas unika aparatu z powodu blizny biegnącej od lewego oka do brody; jest to pamiątka po wypadku samochodowym, w którym uczestniczył jako siedem RS nastolatek. Blizna nie należy do tych, które szpecą i na zawsze psują rysy, tak że człowiek nie ma ochoty dłużej na siebie patrzeć. Ta zdaje się podążać za płaszczyznami jego twarzy — jak gdyby był to ślad po szybkim przeciągnięciu szczotką, tworzący idealną krzywiznę. Trudno się oprzeć pragnieniu, by jej dotknąć, przesunąć palcem po nierównej krawędzi. Jednakże to nie blizna skłania Thomasa do odwracania twarzy od aparatu; myślę, że nie umie on znieść myśli, że obiektyw zbyt dokładnie zbada jego rysy. Podobnie jak nie potrafi spojrzeć sobie w oczy w lustrze. Mam jednak jedno zdjęcie Thomasa, na którym nie jest odwrócony. Zrobiłam je rankiem drugiego dnia naszej znajomości. Thomas stoi przed swoim domem w Cambridge, dłonie ma wsunięte w kieszenie spodni, biała koszula z kołnierzykiem przypiętym guziczkami jest
wygnieciona. Ale nawet na tej fotografii widać wyraźnie, że Thomas pragnie się odwró-
25 cić, że z największym wysiłkiem wpatruje się w obiektyw. Wygląda tutaj zupełnie bez wieku, przypadkiem wiem, że miał trzydzieści dwa lata, inaczej równie dobrze mogłabym uznać, że ma lat czterdzieści siedem lub dwadzieścia pięć. Jego włosy, z natury cienkie i nieokreślonej barwy, zostały świeżo obcięte na krótko. Zdjęcie zrobiłam mniej więcej o dziewiątej rano. Sprawia na nim wrażenie człowieka, którego znam od bardzo dawna, może od dzieciństwa. Poznaliśmy się, naturalnie, w barze w Cambridge. Miałam wówczas dwadzieścia cztery lata i pracowałam w dziale sportowym bostońskiej gazety. Wracałam do domu z Somerville, gdzie fotografowałam dziewczęcą drużynę koszykówki ze szkoły średniej, i bardzo potrzebowałam łazienki oraz aparatu telefonicznego. Usłyszałam jego głos, zanim zobaczyłam twarz. Był niski i wyważony, bez wyraźnego akcentu. Kiedy skończył czytać, odwrócił się lekko, by skinąć głową, i wtedy zobaczyłam go wyraźnie. Uderzyły mnie jego usta RS — miękkie i wydatne, jedyna ekstrawagancja w surowej twarzy. Później, kiedy siedziałam naprzeciw niego, zauważyłam, że oczy ma osadzone zbyt blisko siebie, tak więc nie uznałam go za przykład klasycznej męskiej urody. Tęczówki miał jednak granatowe, ze złotymi plamkami, a źrenice ogromne — mroczne koła, które zdawały się pozbawione wszelkiej ochrony. Poszłam do baru i zamówiłam piwo. Z głodu kręciło mi się w głowie i miałam zapadnięty brzuch. Wyglądało na to, że ilekroć tamtego dnia chciałam coś zjeść, zlecano mi następne zadanie. Oparta o kontuar studiowałam jadłospis. Wiedzia łam, że koło mnie stoi Thomas. — Podobało mi się to, co pan czytał — odezwałam się. Rzucił mi krótkie spojrzenie. — Dziękuję — rzekł pośpiesznie, tonem, który zdradzał brak doświadczenia w przyjmowaniu komplementów.
26 — Ten wiersz zrobił na mnie wrażenie. Jego oczy przesunęły się po mojej twarzy. — To stara rzecz — odparł. Barman podał mi piwo, za które zapłaciłam. Thomas podniósł swoją szklankę, zostawiając na polerowanym blacie wilgotny ślad. Upił wielki łyk, po czym odstawił naczynie. — To był występ? — zapytałam. — W każdy wtorek jest tu wieczór poetów. — Nie wiedziałam. — Nie pani jedna. Próbowałam zwrócić na siebie uwagę barmana, bo chcia łam zamówić jakąś przekąskę. — Thomas Janes — rzekł, wyciągając do mnie rękę. Zobaczyłam, że palce ma długie, mocne i jasne. Musiał dostrzec na mojej twarzy wyraz zakłopotania i uśmiechnął się. — Nie, nie słyszała pani o mnie. — Nie znam się na poezji — wybąkałam. — Proszę nie przepraszać. RS Miał na sobie białą koszulę i sweter o skomplikowanym wzorze, szare sportowe spodnie i buty. Przedstawiłam się i powiedziałam, że jestem fotografem w „Globie”. — W jaki sposób została pani fotografem? — Kiedyś byłam na pokazie fotografii AP. Wyszłam przed końcem i kupiłam aparat. — Dziecko wypadające z okna na drugim piętrze. — Coś w tym rodzaju. — I od tamtej pory robi pani zdjęcia. — Dzięki temu jakoś przetrwałam szkołę. — Widziała pani pewnie mnóstwo strasznych rzeczy. — Tak, choć też sporo pięknych. Kiedyś udało mi się sfo— lografować ojca, który położył się na lodzie i wyciągnął syna
z przerębla. Na zdjęciu widać złączone w kurczowym uścisku dłonie mężczyzny i dziecka i dwie wpatrzone w siebie twarze. — Gdzie to było? — W Woburn. — Brzmi znajomo. Mogłem widzieć to zdjęcie? — Niewykluczone. Kupiła je redakcja „Globe’u”. Skinął głową i znowu się napił. — Właściwie oboje robimy to samo — rzekł. — To znaczy? — Próbujemy zatrzymać czas. Barman wezwał gestem Thomasa, który wszedł na małą estradę w kącie sali. Oparł się o podium. Ku mojemu zaskoczeniu widownia ucichła, nie dźwięczało nawet szkło. Thomas z kieszeni spodni wyciągnął kartkę i powiedział, że chce przeczytać coś, co napisał tego dnia. Były w tym wierszu słowa, które na zawsze ze mną pozostały: „boazeria” i „aromat”, i „użądlony do szpiku kości”. Później na stole pojawiło się mnóstwo szklanek z rżniętego szkła, w których na dnie załamywało się światło. Sprawiało to wrażenie niekończących się kół z płynnego dębu. Pomyśla łam, że chyba połowa obecnych w barze przyszła do nas, żeby postawić Thomasowi drinka. Wypił za dużo. Już wtedy to RS widziałam. Wstał, lekko się zachwiał i przytrzymał blatu dla równowagi. Ujęłam go pod łokieć. Pijaństwo pozbawiło go wstydu. Zapytał, czy pomogę mu dojść do samochodu. Zdawałam sobie sprawę, że będę musiała odwieźć go do domu. Na jednej ścianie wisiał zlew z wielką rdzawą plamą. Na środku pokoju stało łóżko, małe, z obwisłym materacem, nakryte beżowym kocem. Thomas położył się na tym łóżku, za krótkim dla niego. Zdjęłam mu buty i usiadłam przy biurku. Stopy Thomasa były drobne i gładkie. Brzuch miał płaski, pod paskiem lekko wklęsły. Jedna z nogawek uniosła się do góry, odsłaniając skórę nad skarpetką. Pomyślałam, że jest najpiękniejszym mężczyzną, jakiego w życiu widziałam. Kiedy byłam pewna, że śpi, wsunęłam dłoń w kieszeń jego spodni i wyjęłam złożoną kartkę papieru. Podeszłam do okna i w świetle ulicznych lamp wpadającym przez szczelinę w zasłonach
przeczytałam wiersz.
28 Po jakimś czasie dotknęłam skóry na jego goleni. Przesunęłam palcem po bliźnie na twarzy. Drgnął wówczas, choć się nie obudził. Położyłam dłoń na wklęsłości jego brzucha. Gorąco ciała wyczuwalne przez spodnie zaskoczyło mnie, jak gdyby miał wysoką temperaturę, jak gdyby mechanizm w jego wnętrzu zepsuł się i płonął. Wsunęłam się do łóżka i położyłam obok niego. Odwrócił się do mnie. W pokoju panował mrok, ale widziałam jego twarz, na skórze czułam jego oddech. — Przywiozłaś mnie do domu — powiedział. — Tak. — Nic nie pamiętam. — Wiem. — Za dużo wypiłem. — Tak. — Uniosłam dłoń, jak gdybym chciała go pogładzić, lecz zamiast tego położyłam ją pomiędzy naszymi twarzami. — Skąd jesteś? — zapytał. RS — Z Indiany. — Wiejska dziewczyna. — Tak. — Naprawdę? — Mieszkam w Bostonie, odkąd skończyłam siedemna ście lat. — Czyli szkoła. — I później. — To później brzmi interesująco. — Niezbyt. — Nie tęsknisz za Indianą? — Czasami. Rodzice nie żyją. Za nimi bardziej tęsknię. — Jak umarli? — Na raka. Oboje byli starsi. Mama miała czterdzieści osiem lat, kiedy się urodziłam. Dlaczego zadajesz mi te wszystkie pytania?
29 — Jesteś kobietą w moim łóżku. Atrakcyjną kobietą w moim łóżku. Czemu tu zostałaś? — Martwiłam się o ciebie — odparłam. — A twoi rodzice? — Mieszkają w Hull. Tam się wychowałem. Razem z bratem. — Skąd to masz? — Dotknęłam blizny na jego twarzy. Drgnął, potem odwrócił się na plecy. — Przepraszam — powiedziałam. — Nie, wszystko w porządku. Chodzi o to… — Nie musisz mi mówić. To nie moja sprawa. — Nie. — Zasłonił ramieniem oczy. Tak długo leżał zupełnie nieruchomo, że pomyślałam, że zasnął. Poruszyłam się lekko, mając zamiar wstać i wyjść. Thomas pośpiesznie odsunął ramię i spojrzał na mnie. Złapał mnie za rękę. — Nie odchodź — rzekł. Przekręcił się twarzą do mnie i odpiął guzik mojej bluzki, jak gdyby tym gestem mógł mnie zatrzymać. Pocałował ciało, które odsłonił. RS — Masz kogoś? — Nie — odparłam i dotknęłam jego twarzy. Uważałam, by ominąć bliznę. Rozpiął wszystkie guziki i zsunął mi bluzkę na ramiona. Zaczął całować mnie od szyi do brzucha. Suche usta. Lekkie pocałunki. Odwrócił mnie na bok, plecami do siebie, i ściągnął bluzkę. Leżał za mną, tuląc mnie, z dłońmi na moim brzuchu. Ręce miałam uwięzione pod jego rękoma, na karku czułam jego oddech. Przycisnął się mocno do moich ud. Schyliłam głowę, pozwalając na wszystko, zgadzając się, by to się zdarzy ło mnie, nam. Jego ciało dopasowało się do mojego. Na kręgosłupie poczułam jego język. Później owej nocy obudził mnie chrapliwy jęk. Nagi Thomas siedział na brzegu łóżka, dłonie zwinięte w pięści wpychał
w oczy. Próbowałam odciągnąć mu ręce, zanim zrobi sobie krzywdę. Padł plecami na łóżko. Zapaliłam światło.
30 — Co się dzieje? — zapytałam. — Źle się czujesz? — To nic takiego, minie. Szczęki miał zaciśnięte, twarz chorobliwie bladą. To nie może być zwykły kac, pomyślałam. Na pewno jest chory. Uniósł głowę i spojrzał na mnie. Odniosłam wrażenie, że nie może mnie zobaczyć. Z jego prawym okiem działo się coś złego. — To minie — powtórzył. — Boli mnie głowa. — Jak mogę ci pomóc? — zapytałam. — Nie odchodź — szepnął. — Przyrzeknij, że zostaniesz. Złapał mnie za przegub, tak mocno, że na skórze pojawiły się pręgi. W maleńkiej kuchni przygotowałam okład z lodu i wróci łam do łóżka. Ja także byłam naga. Możliwe, że spałam, kiedy on walczył z bólem. W kilka godzin później ujął mnie za rękę, po czym umieścił ją na bliźnie. Jego twarz odzyskała normalne barwy, ból głowy minął. Przesunęłam palcami po długiej nierównej linii na jego policzku, jak od początku pragnęłam. Rankiem po tej naszej długiej wspólnej nocy, po ataku RS migreny, pierwszym z wielu, jakich potem byłam świadkiem, namówiłam go, by wstał i zaprosił mnie na śniadanie. Przed frontowymi drzwiami domu zmusiłam go, by pozował do fotografii. W barze powiedział mi więcej o bliźnie, ale słyszałam wyraźnie, że język uległ zmianie, cała opowieść była inna. Komponował obrazy, szukał odpowiednich słów. Rozstałam się z nim obiecując, że wrócę późnym popołudniem. Kiedy przyszłam, Thomas wciąż nie przebrał się ani nie wykąpał. Z całej jego postaci emanowała radość, twarz miał zarumienioną. — Kocham cię — rzekł, wstając od biurka. — To niemożliwe — odparłam przestraszona. Spojrza łam na biurko. Były tam białe kartki papieru zapełnione czarnym pismem. Thomas miał poplamione palce i koszulę.
— Ależ tak — powiedział. — Pracowałeś.
31 Podeszłam do niego. Objął mnie, a ja wtuliłam twarz w jego koszulę, czując zapach, który w przeciągu doby stal się bliski i znajomy. — To początek czegoś ważnego — szepnął w moje włosy. W restauracji w Portsmouth Thomas odwraca nieznacznie głowę i widzi, że mu się przyglądam. Wyciąga do mnie rękę nad stolikiem. — Jean, chcesz się przejść? — pyta. — Pójdziemy do księgarni. Może znajdziemy tam jakieś stare fotografie ze Smuttynose. — Dobry pomysł — odzywa się Adaline. — Idźcie, ja i Rich zajmiemy się Billie. Rich wstaje. Moja córka ma poważny wyraz twarzy, jak gdyby próbowała wyglądać na starszą niż jest — może na osiem lub dziewięć lat. Patrzę, jak wygładza koszulkę na szortach. — „Obfity spoczynek” — mówi Thomas. Wyraźnie wypowiada zgłoski, ale w jego głosie, który wydaje się donośniejszy RS niż dawniej, pobrzmiewa leciutka nuta podniecenia. Para przy następnym stoliku odwraca się ku nam. Adaline sięga po bluzę, którą zawiesiła na oparciu krzesła. — „Przysypane piersi” — odpowiada. Wstaje, lecz Thomas nie zamierza rezygnować. — „Podwójnie nadęte przysięgi na ustach kochanków”. Adaline spogląda na Thomasa, później na mnie. — „Godzina wyznaje” — mówi cicho. — „I pozostawia go w wirze”. Thomas i ja idziemy Ceres Street w kierunku centrum. Thomas wydaje się niespokojny i zamyślony. Mijamy butiki, browar, sklep z meblami. W oknie wystawowym widzę własne odbicie i uświadamiam solne, że na łodzi nie ma żadnych luster. Jestem zaskoczona widokiem kobiety, która wydaje się starsza niż sądziłam. Usta ma zaciśnięte, jak piłyby próbowała przypomnieć sobie coś ważnego, ramiona zgarbione, choć
32 może to tylko rezultat pozy, dłoni wciśniętych w kieszenie dżinsów. Ubrana jest w wypłowiałą bluzę, na ramieniu przewiesiła torbę z aparatem. Może być turystką. Na jej włosach o wyblakłej od słońca barwie jasnego kasztana widnieją paciorki rosy. Włożyła okulary słoneczne, więc nie widzę jej oczu. Nigdy nie byłam, ani teraz, gdy idziemy Ceres Street, ani nawet w ów wieczór, gdy poznałam Thomasa, piękną kobietą. Nie byłam śliczną dziewczyną. Jak kiedyś ujęła to moja matka w chwili szczerości, o którą dawniej miałam do niej pretensję, a później nauczyłam się cenić, poszczególne rysy mojej twarzy są ładne lub do przyjęcia, lecz jakoś nie udało im się sformować spójnej całości. Wiem, że w długości mojej twarzy, w szerokości czoła jest coś niepokojącego. Nie jest to twarz brzydka, ale też nie zmusza nieznajomych do odwracania się, by jeszcze raz ją zobaczyć. Taka na przykład jest twarz Thomasa. A także Adaline. Thomas i ja nie dotykamy się, idąc Ceres Street. — Ona wydaje się miłą osobą — mówię. RS — To prawda. — Billie ją lubi. — Rich także. — Rich doskonale radzi sobie z dziećmi. — Wspaniale. — Ona ma piękny głos. To ciekawe, że nosi krzyżyk. — Dostała go od córki. Na końcu ulicy Thomas przystaje i mówi: — Moglibyśmy wrócić. Źle rozumiem jego słowa i patrząc na zegarek, odpowiadam: — Nie ma nas dopiero od dziesięciu minut. Jemu jednak chodzi o coś innego: „Moglibyśmy wrócić do domu”.
Na ulicy pełno jest turystów, ludzi oglądających okna wystawowe. Dochodzimy do rynku, przy którym wznosi się
33 kościół, a wokół ustawione są ławki. Skręcamy za róg i stajemy przed fasadą wysokiego ceglanego budynku. Okna są długie, zwieńczone łukami, podzielone na kwatery. W jednym wisi plakat. — Ta gra, w którą grałeś z Adaline, była całkiem zajmująca — odzywam się, studiując plakat. — W gruncie rzeczy nie — odpowiada Thomas. Pochyla się i mrużąc oczy, czyta napis: Portsmouth Athenaeum. Czytelnia otwarta dla publiczności. Czyta uważnie podane godziny. Wydaje się, że robi to tak długo, jakby miał kłopoty ze zrozumieniem treści. — Co to był za poeta? — pytam. — Fallon Pearse. Spoglądam na moje sandały, noszące ślady oleju. Dżinsy są naciągnięte i pomarszczone na udach. — Jeśli gdziekolwiek mają archiwalne fotografie, to na pewno tutaj — mówi Thomas. — A co z Billie? — pytam. Oboje wiemy, w przeciwieństwie do Richa i Adaline, że już pół godziny w towarzystwie RS Billie może być wyczerpujące. Grad pytań, niezaspokojona ciekawość. Thomas prostuje się i przesuwa wzrokiem po budynku. — Wrócę i poszukam Adaline — mówi. — Pomogę jej przy Billie. A ty sprawdź, czy mają to, czego ci potrzeba. Spotkamy się tutaj, powiedzmy, za godzinę? Pod moimi stopami ziemia zdaje się wolno zwijać, jak w kreskówkach dla dzieci. — Jak uważasz — odpowiadam. Thomas wpatruje się we frontowe okno, jak gdyby chciał rozpoznać jakiś kształt za firanami. Ze swobodą i czułością, które nieoczekiwanie budzą moją nieufność, pochyla się i całuje mnie w policzek. W kilka tygodni od naszego poznania Thomas i ja umówiliśmy się w barze w Cambridge. Później pojechaliśmy do 34
Bostonu, zaparkowaliśmy mój samochód niedaleko portu i poszliśmy na wzgórze do drogiej restauracji. Być może czcili śmy naszą rocznicę — wspólnie spędzony miesiąc. Od strony oceanu nadciągała mgła, rozlewając się po ulicy i owijając wokół naszych stóp. Dzięki włoskim szpilkom niemal dorównywałam wzrostem Thomasowi. Za plecami słyszałam syrenę mgłową, miękki plask opon o mokrą jezdnię. Padał drobny deszcz, wydawało się, że nigdy nie dojdziemy na wzgórze, że poruszamy się tak wolno jak ten tuman mgły. Thomas przycisnął się do mojego boku. Wcześniej odwiedziliśmy dwa bary i teraz obejmował moje plecy gestem bardziej namiętnym niż pełnym wdzięku. — Na pupie, blisko środka, masz znamię — powiedział. Obcasy moich szpilek stukały o chodnik. — Jeśli mam znamię, to nigdy go nie widziałam. — Kształtem przypomina New Jersey — dodał. Spojrzałam na niego ze śmiechem. — Wyjdź za mnie — powiedział. Odepchnęłam go, jak odpycha się pijaka. RS — Oszalałeś — stwierdziłam. — Kocham cię. Kocham cię od tamtej nocy, kiedy znalazłem cię w moim łóżku. — Jak możesz żenić się z kobietą, która przypomina ci New Jersey? — Nigdy wcześniej praca tak dobrze mi nie szła. Pomyślałam o jego pracy, dziesiątkach kartek, nieustannie poplamionych palcach. — To twoja zasługa — powiedział. — Mylisz się — zaprzeczyłam. — Byłeś gotów do napisania tych wierszy. — Pozwoliłaś, bym sobie wybaczył. Dałaś mi to. — Nieprawda. Thomas miał na sobie swoją jedyną marynarkę, tak ciemnogranatową, że niemal czarną. W świetle ulicznych lamp biała koszula zdawała się jarzyć. Utkwiłam oczy w miejscu,
35 gdzie koszula stykała się z paskiem. Wiedziałam, że gdybym położyła tam dłoń, poczułabym ciepło jego ciała. — Znam cię dopiero od miesiąca — powiedziałam. — Spędziliśmy ze sobą wszystkie te dni. Co noc spaliśmy ze sobą. — Czy to wystarczy? — Tak. Wiedziałam, że ma rację. Położyłam dłoń na białej koszuli tuż nad klamrą paska. Materiał był ciepły. — Jesteś pijany. — Jestem poważny. Przycisnął mnie do siebie i powiódł do zaułka. Może zaprotestowałam, cicho i nieskutecznie. Asfalt wokół nas lśnił od wilgoci. Dostrzegłam, jak para, całkiem podobna do nas, mija zaułek i spogląda na nas z przerażeniem. Thomas całym swoim ciężarem oparł się o mnie i wsunął język w moje ucho. Zadrżałam i odwróciłam głowę. Wówczas zaczął lizać mnie po szyi, a ja nagle zrozumiałam, że w tej pozycji osiągnie orgazm — świadomie — by mi pokazać, że przy mnie jest RS zupełnie bezbronny, że jestem niczym alchemik. Uczyni z tego ofiarę niepowściągliwości swego uczucia. A może, pytanie to wbrew woli samo mi się nasuwało, był to po prostu nadmiar jego wdzięczności? Dokładam wysiłków, by sobie przypomnieć. Bardzo chcę przypomnieć sobie, jak to jest odczuwać miłość. Wchodzę do budynku z wielkimi łukowymi oknami i zamykam za sobą drzwi. Znaki kierują mnie na piętro do biblioteki. Pukam do nieprzyjemnych metalowych drzwi i otwieram je. W pokoju panuje cisza. Ściany pomalowane są na kolor kości słoniowej, stoją przy nich ciężkie drewniane regały z książkami. Z okien emanuje spokój. W sali znajdują się dwa stoły i biurko bibliotekarza, który wita mnie skinieniem głowy. Nie jestem pewna, co mam
powiedzieć.
36 — W czym mógłbym pani pomóc? — pyta bibliotekarz, niewysoki mężczyzna z rzednącymi brązowymi włosami i okularami w drucianych oprawkach. Ubrany jest w sportową koszulę z krótkimi sztywnymi rękawami, która sterczy mu na ramionach niczym skrzydła ćmy. — Widziałam napis w oknie. Szukam materiałów o morderstwach, do których doszło w 1873 roku na Wyspach Shoals. — Na Smuttynose. — Tak. — No cóż… Mamy archiwa. — Archiwa? — Archiwa z Wysp Shoals — wyjaśnia. — Jakiś czas temu przysłali je do biblioteki. Ale są nieuporządkowane, niestety. Zawierają mnóstwo dokumentów, z których tylko drobna część została skatalogowana. Jeśli pani chce, mogę je pani pokazać. Nie wypożyczamy naszych zbiorów. — Byłabym bardzo… — Musimy określić dziedzinę. Temat. RS — Chodzi mi o stare fotografie, o ile jakieś istnieją — mówię. — Fotografie ludzi, wyspy. A także osobiste zapiski z tamtych czasów. — W takim razie musimy szukać w pamiętnikach i listach - odpowiada. — W tych naturalnie, które ocalały. — Doskonale. Listy i zdjęcia. — Proszę usiąść przy stole, a ja zobaczę, co się da zrobić. Bardzo się cieszymy, że mamy te archiwa, ale jak pani sama widzi, brakuje nam rąk do pracy. Przed oczyma staje mi obraz Thomasa z Adaline i Billie. Każde trzyma w dłoni rożek lodów waniliowych. Liżą, uważając na ściekające roztopione krople. Thomas powiedział: „Pójdę poszukać Adaline”. Nie powiedział: „Pójdę poszukać Adaline i Billie” albo „Adaline i Richa”. Bibliotekarz wraca z kilkoma książkami i naręczem papierów. Dziękuję
mu i biorę do ręki jedną z książek. Jest stara 37 i zniszczona, oprawna w popękany jedwab. Stronice pożółkły na brzegach, kilka jest luźnych. Przede mną wirują obrazy, tworząc nowe wzory na okładce. Zamykam oczy i przytykam książkę do czoła. \ Badam dawną geografię archipelagu. Czytam dwa stare przewodniki, wydane w pierwszej połowie naszego wieku. Robię notatki. Otwieram następną książkę i przerzucam kartki. Znajduję przepisy, jest to „Książka kucharska z Appledore” z roku 1873. Przepisy okazują się intrygujące: kwaczący pudding, gulasz z cielęcej głowy i resztek, pudding na Zielone Świątki, chmielowe drożdże. Zadaję sobie pytanie, czym są te resztki? Z teczek, które dał mi bibliotekarz, na stół wysuwają się papiery i widzę, że panuje w nich chaos. Niektóre z nich to oficjalne dokumenty miejskie, licencje, pozwolenia i tym podobne, inne to rachunki. Są wśród nich także listy pisane na papierze tak kruchym, że boję się go dotknąć. Próbuję odcyfrować staroświecką kaligrafię i z przerażeniem uświadamiam sobie, że napisano je w obcym języku. Widzę daty: 17 kwietnia RS 1873, 4 listopada 1868, 24 grudnia 1856, 5 stycznia 1867. W teczkach jest także kilka zdjęć. Jedno przedstawia siedmioosobową rodzinę. Ojciec z brodą i bujną czupryną, ma na sobie gruby garnitur z kamizelką, przywodzący na myśl strój kapitana statku. Jego żona, w czarnej sukni z białym koronkowym kołnierzem i mnóstwem maleńkich białych guziczków, jest pulchna, a włosy ma gładko sczesane do tyłu. Każda osoba na tym zdjęciu, nie wyłączając piątki dzieci, sprawia wrażenie ponurej i ma wybałuszone oczy. Powodem jest to, że fotograf musiał trzymać otwartą przesłonę przez co najmniej minutę, w czasie której nikt nie mógł nawet mrugnąć. O wiele łatwiej zachować poważną minę niż uśmiech przez sześćdziesiąt sekund. W jednej z teczek dokumenty przemieszane są z pracami uczniów oraz, sądząc przynajmniej po tytułach, kazaniami. Jest także wyblakłe pudełko w cielistym kolorze, które nie38 , gdyś mogło zawierać kosztowną papeterię. Wewnątrz pudła znajdują się karty zapisane pajęczym pismem brunatnym atramentem. Pismo jest
ozdobne, niemal nie do odczytania, nawet gdyby słowa były angielskie, a nie są. Papier na krawędziach jest różowy, lekko splamiony w jednym rogu. Ślad po wodzie, myślę, może nawet po ogniu. Wyczuwam zapach pleśni. Wpatruję się w rękopis, który oglądany jako całość tworzy ładny kaligraficzny wzór. Wyjmuję go z pudła i odkrywam, że na dnie znajduje się spięty spinaczem plik kartek w linię. Zapisane są ołówkiem i noszą liczne ślady po gumowaniu. Widnieje na nich purpurowa pieczątka z datą i kilka notatek: Otrzymano 4 września 1939, Biblioteka College’u św. Olafa. Otrzymano 14.2.40, Oslo, od Marit Gullestad. Otrzymano 7 kwietnia 1942, Biblioteka w Portsmouth, New Hampshire. Patrzę na oba komplety, sprawdzam początkowe daty. Studiuję podpis pod dokumentem w obcym języku i porównuję z nazwiskiem na końcu dokumentu angielskiego. Moren Christensen Hontvedt. Czytam dwie stronice angielskiego tłumaczenia, kładę je RS sobie na kolanach. Patrzę na pieczątkę z datą i zapiski, które opowiadają swoją własną historię: odkrycie dokumentu napisanego po norwesku; próby znalezienia tłumacza w college’u św. Olafa; przesłanie dokumentu do Oslo; wybuch wojny, który sprawił, że dokument i tłumaczenie odesłano z opóźnieniem do Ameryki, a następnie wrzucono do teczki w bibliotece w Portsmouth i zupełnie o nich zapomniano. Głęboko wciągam powietrze i zamykam oczy. Maren Montvedt. Kobieta, której udało się uciec mordercy. ZAPISKI MAREN HONTVEDT Tłumaczone z norweskiego przez Marit Gullestad 19 września 1899, Laurvig Niechaj stanie się wola Boga. Pozostając przy zdrowych zmysłach, przystępuję oto do spisania prawdziwej i dokładnej opowie ści o owym wypadku, o którym pamięć nie przestaje towarzyszyć mi nawet tutaj, w kraju mego urodzenia, daleko od tych strasznych granitowych wysp, gdzie popełniono niewybaczalną zbrodnię prze RS ciwko najdroższym mi w świecie osobom. Piszę ten dokument nie dla własnej obrony, bo jak bronić się mogą ci, co wciąż żyją, oddychają i cieszą się błogosławieństwami Pana, przed tymi, którym życie odebrano w tak okrutny sposób, że trudno mi nawet znieść myśl o tym?
Nie będzie więc słów obrony, nie ma we mnie takiego pragnienia. Choć muszę dodać, że całe te dwadzieścia siedem lat było dla mnie ciągłą i nieustanną torturą, także przez niegodziwe zachowanie ludzi zamieszanych w koszmar z 5 marca 1873 roku. Koszmar ten podążył za mną przez ocean do mego ukochanego Laurvig, które — nim tu wróciłam jako załamana i jałowa niewiasta — nigdy nie zostało splamione skandalem, a dla mnie było czystą i cudowną scenerią najmilszych wspomnień z dzieciństwa spędzonego z ukochaną rodziną, i w którym wkrótce odejdę do Pana. Pragnę więc, by dzięki tym stronicom zapisanym moją własną ręką, gdy w mym osłabłym i zniedołężniałym ciele wciąż tli się jeszcze rozum, prawda ujrzała światło dzienne. 40 Pozostawiam zalecenie, by po mej śmierci dokument ten odesłany został do Jana Hontvedta, który niegdyś był moim mężem i dalej nim jest w oczach Boga i który zamieszkuje w mieście Portsmouth przy Sagamore Street w stanie New Hampshire w Ameryce. Czytelnik będzie niekiedy musiał wybaczyć mi w trakcie tego dobrowolnego procesu, ponieważ stwierdzam, że na myśl przychodzą mi dziwne i odległe od sprawy zdarzenia i nie całkiem panuję nad władzami umysłowymi i językiem. Pierwsze wynika z tego, że mam pięćdziesiąt dwa lata i nie jestem zdrowa, drugie z faktu, że pobierałam nauki z wieloma przerwami. Z niecierpliwością pragnę przystąpić do relacji z wypadków z 5 marca 1873 roku (acz nie wróciłabym do owej nocy z żadnej przyczyny poza napomnieniem Pana), obawiam się wszakże, że zdarzenia, o których muszę mówić, będą zupełnie niezrozumiałe, jeśli nie opowiem, co stało się wcześniej. Nie idzie mi tylko o moje lata dziewczęce i dojrzałe, lecz także o życie emigrantów w Ameryce, zwłaszcza emigrantów norweskich, a już zwłaszcza emigrantów norweskich zarabiających na życie zarzucaniem sieci w morze. Więcej wiadomo o tych, którzy opuścili Norwegię w połowie RS naszego wieku, dlatego że norweska ziemia, choć obdarzona mnogością fiordów i cudownych lasów, w wielu swych częściach niegościnnie traktuje ludzi i nie poddaje się woli wciąż rosnącej liczby mieszkańców. Ten brak urodzajnych gleb sprawił, że mało rodzin było w stanie choć skromnie wyżywić się z uprawy owsa, jęczmienia, prosa i ziemniaków. Ci, co
głodowali, zostawiali wszystko i nieustraszenie ruszali za morze. Nie zatrzymali się na wybrzeżu Atlantyku, lecz powędrowali do stanu Nowy Jork, a stamtąd na prerie Stanów Zjednoczonych. To są ci emigranci z naszej Norwegii, którzy wychowani zostali na rolników w prowincjach Stavanger, Bergen i Nedenes, a potem porzucili wszystko, co było im najdroższe, i rozpoczęli nowe życie nad brzegami jeziora Michigan, a także w stanach Minnesota, Wisconsin i innych. Jednakże ich egzystencja, o czym wiem i z przykrością to piszę, nie zawsze była taka, jak sobie wyobrażali; czytałam listy od tych nieszczęsnych istot i słyszałam o straszliwych udrękach, jakie musieli zno-41 sić, niektórym los nie oszczędził najgorszego ze wszystkich cierpienia — śmierci ukochanych osób, w tym dzieci. Ja nie miałam dzieci, tak więc ominęła mnie ta niewyobrażalna strata. Z naszej wioski Laurvig, położonej nad brzegiem morza i cieszącej się pięknym widokiem na fiord i zatokę Skagerrak, część rodzin utrzymujących się z rybołóstwa wyruszyło do Ameryki przed nami. Ludzi tych nazywano slupowcami, ponieważ rejs slupami zabierał im od jednego do trzech miesięcy. Bywało, że nie wszyscy ową podróż przetrwali, bywało też, że w jej trakcie rodziło się nowe życie. Jan i ja, wówczas od roku będący małżeństwem, słyszeliśmy o takich ludziach, aczkolwiek nikogo nie znaliśmy blisko aż do tego dnia siódmego miesiąca 1867 roku. Wówczas to kuzyn Jana nazwiskiem Torwad Holde, który przeniósł się już na tono Abrahama, wyruszył na nowe łowiska w pobliżu miasta Gloucester w stanie Massachusetts w Ameryce. Powiadano, że łowiska te są bardzo obfite i przyniosą pomyślność wszystkim, co tam zarzucą swe sieci. Muszę tu dodać, że nie wierzyłam nigdy w takie puste i bajkowe obietnice i nigdy bym nie opuściła Laurvig, RS gdyby nie to, że Jan, trzeba tak to powiedzieć, został uwiedziony listami kuzyna, a zwłaszcza jednym. Nie mam tego listu w swym posiadaniu, ale pamiętam go dokładnie, ponieważ ciągle czytałam go mojemu mężowi, który zmuszony w wieku ośmiu lat pójść na morze, nie zdobył żadnego wykształcenia. Powtórzę teraz ten list tak wiernie, jak tylko potrafię. 20 września 1867 roku, Wyspy Shoals Mój drogi kuzynie.
Zapewne zaskoczy Cię, że piszę z innego miejsca niż poprzednio. Przeniosłem się na północ z miasta Gloucester. Axel Nordahl, który jak może pamiętasz, odwiedził nas w zeszłym roku, przybył do Gloucester, by powiedzieć mnie i Erlingowi Hansenowi o rybackiej wiosce, w części należącej do niego, w miejscu zwanym Wyspy Shoals. Jest to niewielki archipelag położony dziewięć mil na wschód od Portsmouth w New Hampshire, na północ od Gloucester. Obec-42 nie zamieszkuję z Nordahlem i jego dobrą rodziną na wyspie Appledore i mogę Cię powiadomić, że ma on tutaj kuter i że znalazł taką obfitość ryb, jakiej wcześniej w żadnycb wodach nie widziałem. W istocie nie sądzę, by na ziemi były wody tak bogate jak te, w których Nordahl zarzucił swoje sieci. Człowiek może gołymi rękoma złapać tu więcej ryb, niż jest w stanie pomieścić jego łódź. Stanowczo postanowiłem pozostać przez zimę u Nordahla, później nie będę już dla jego rodziny ciężarem, bo zbuduję sobie dom na wyspie Smutty-Nose, noszącej dziwaczne miano i znanej także jako Wyspa Haleya. Kiedy nadejdzie wiosna, zaoszczędzę dość pieniędzy z pracy z Nordahlem, by rozpocząć budowę. To jest lepsze życie, Hontvedt, niż to w Laurvig czy w Gloucester, gdzie mieszka łem razem z pięćdziesięcioma innymi rybakami i gdzie moje zarobki nie przekraczały dolara na dzień. Proszę Cię, drogi Janie, byś ze mną dzielił te bogactwa. Proszę, byś zabrał ze sobą twojego brata Mateusza, któremu być może równą mojej przyjemność sprawi łowienie w tych płodnych wodach. Na owej wyspie Smutty-Nose wybrałem dla Was dom, który możecie odnająć. To dobry dom, zbudowano go, by zdolny był RS przetrwać atlantyckie sztormy, a jeśli będę miał do tego czasu rodzinę, ja także tam zamieszkam. Na wiosnę, jeśli z Boskim błogosławieństwem znajdę sobie żonę, przeniosę się z Appledore, tak byśmy wszyscy mogli być rodziną w oczach Pana. Jeśli postanowisz przyjechać, jak mam szczerą nadzieję, musisz promem udać się do Stavanger, a stamtąd do Shields w Anglii. Z Shields drogą żelazną pojedziesz do Liverpoolu, gdzie dołączysz do wielkiej rzeszy emigrantów i wraz z nimi wsiądziesz na statek pocztowy do Quebecu, tam bowiem statki teraz się kierują, by uniknąć wysokich ceł pobieranych w Bostonie i Nowym Jorku. Na
j>odróż potrzebne Ci będzie owocowe wino, dzięki któremu odmienisz smak niedobrej wody, oraz suszone ryby. Zabierz zmieloną kawę w puszce, a podpłomyki w tubach, jakie widujesz w dokach. Przygotuj także trochę sera. Jeśli masz żonę, a ona jest przy nadziei, to w rejs wybierz się na długo przed rozwiązaniem, ponieważ niemowlęta nie przetrzymują trudów podróży. Siedmioro przepadło, 43 kiedym ja płynąt do Ameryki, na statku bowiem szalała epidemia dyfterytu. By rzec Ci prawdę, warunki sanitarne na tych statkach są bardzo złe, lecz ja wznosiłem modły i myślałem o rejsie jako o drodze ku wyzwoleniu. Morska choroba męczyła mnie tylko dwa dni, a chociaż do Ameryki przybyłem chudy i kościsty i takiż pozostałem w Gloucester, teraz znowu nabrałem ciała, a to dzięki Ad-dzie, żonie Nordahla, która karmi mnie dobrą owsianką, ziemniakami i wszelkimi gatunkami świeżych ryb, jakie można sobie wyobrazić. Kiedy tu przybędziesz, wspólnie możemy zakupić kuter w mie ście Portsmouth. Napisz do mnie z wieściami i przekaż moje pozdrowienia przyjaciołom, mojej matce i wszystkim soskend. Twój kuzyn i sługa aż do śmierci Torwad Holde. Niechaj mi Bóg wybaczy te słowa, muszę jednak wyznać, że list Torwada, a także i on sam, budził we mnie szczerą nienawiść i myślę, że lepiej by się stało, gdyby to przeklęte pismo nigdy nie trafiło do naszego domu. Ono to odebrało memu małżonkowi zdrowy rozum, zabrało nas z ojczystej ziemi, a w końcu doprowa RS dziło do tej straszliwej nocy 5 marca. Gdybyż tylko ten list z opowieściami, w które nie umiałam uwierzyć, ten list z dziwnymi i przerażającymi znaczkami, ten list z bajkami tak fantastycznymi, że od razu wiedziałam, iż muszą być kłamstwem, spoczął na dnie oceanu, gdy wędrował z Ameryki do Norwegii! Odbiegam jednak od tematu. Nawet po upływie trzydziestu jeden lat zdolna jestem do takich emocji, gdyż wiem, co później miało nastąpić i w jaki sposób list stał się początkiem drogi, na końcu której czekało nas przeznaczenie. Mimo to jednak przyznać muszę, iż pojmuję, że zwykły kawałek papieru nie może być sprawcą czyjegoś nieszczęścia. Jan, mój małżonek, tęsknił za przygodą, za czymś więcej, niż przypadło mu w udziale w Laurvig, pragnął rzeczy, na których mnie nie zależało, albowiem zadowolona byłam z bliskości mej
rodziny. Trzeba też dodać, że owego lata w Skagerrak, a także w fiordzie Christiania plaga wśród ryb, bardzo przetrzebiła makrele, a także — co wszakże nie wynikało
44 /. plagi, lecz było rezultatem importu z Danii — nastąpiła znaczna obniżka cen śledzi. Owe praktyczne względy skłoniły mego męża do szukania nowych łowisk. Lecz łowienie ryb gołymi rękoma? Któż może być takim bluźniercą, by opowiadać łgarstwa sprzeczne z prawem natury? — Nie pojadę do Ameryki — rzekłam do Evana w porcie w Laurvig 10 marca 1868 roku. Wierzę, iż głos mój drżał, niemal bowiem odchodziłam od zmysłów, targana emocjami, pośród których najsilniejsza była niechęć do rozstania się z mym bratem Evanem Christensenem oraz niepewność, czy kiedykolwiek jeszcze zobaczę jego i moją ukochaną Norwegię. Otaczał nas zapach ryb unoszący się z beczek, mogliśmy także rozróżnić zapach solonej wieprzowiny w drewnianych skrzyniach. Musieliśmy stąpać ostrożnie, gdyż wokół nas leżały żelazne pręty przygotowane do załadunku. Wydało mi się, że te ostre zardzewiałe pręty rozrzuciła większa dłoń, dłoń Boga. Nie wątpię, że tak dokładnie zapamiętałam widok towarów, ponieważ nie chciałam podnieść wzroku na statek, który owego dnia miał zabrać mnie z domu. RS Do dzisiaj pozostało we mnie silne przekonanie, iż dusze, które zapuściły korzenie w określonym miejscu, nie dadzą się gdzie indziej przenieść. Wierzę, że owe korzenie, owe drobne włókna, niemal nieuchronnie uschną i zwiędną w nowej glebie lub też od nich zacznie się nagły wstrząs, z którego roślina nigdy się nie podniesie. Evan i ja doszliśmy do trapu w strasznym hałasie i zamieszaniu. Wokół nas synowie żegnali się z matkami, siostry rozłączały z siostrami, mężowie z młodymi żonami. Czy jest na świecie inne miejsce tak wypełnione słodkim nieszczęściem jak port? Przez chwilę staliśmy z Evanem w milczeniu. Woda w zatoce raniła moje oczy, powiew wiatru wydął suknię, której rąbek szpeciły plamy błota. Biłam pięściami w jedwab koloru kasztana, zebrany ładnie w talii, aż wreszcie Evan, sporo ode mnie wyższy, wziął moje dłonie w swoje.
— Cicho, Maren, uspokój się — rzekł.
45 Wciągnęłam powietrze, bliska płaczu. Może bym się rozpłaka ła, gdyby nie przykład brata, który odznaczał się silnym charakterem i nigdy, za skarby świata, nie okazywał uczuć szalejących w jego piersi. Moja suknia, o czym zapomniałam wspomnieć, była suknią ślubną i miała śliczny koronkowy kołnierz, dzieło mej siostry Karen. Powinnam także dodać, że Karen nie przyszła do portu pożegnać się ze mną, tamtego ranka czuła się bowiem źle. Poryw wiatru, taki sam jak ten, co wydął mi suknię, nabrał teraz siły, zrzucał z głów czapki i spychał do tyłu szerokie ronda niewieścich czepków. Słyszałam, jak fały slupów uderzają ciężko o maszty, a chociaż dzień był pogodny, z czystym i błękitnym niebem, pomyślałam z nadzieją, że wiatry mogą przynieść sztorm i zyskam odroczenie na godzinę lub nawet dzień, gdyż by łam pewna, że kapitan nie zdecyduje się postawić żagli przy takich podmuchach. Myliłam się jednak, bo Jan, mój mąż, który szukał mnie w tłumie, uniósł głowę i gestem wezwał, bym poszła w kierunku statku. Mimo odległości dostrzegłam, że ulga zmiękczyła jego rysy. Bał się, wiedziałam to dobrze, że wcale nie przyjdę do portu. Zapłaciliśmy już za podróż — sześćdziesiąt dolarów RS — lecz mnie przed oczyma stanął uroczy i dający ukojenie widok dwóch płaskich pryczy, które popłyną puste, bez nas. Evan wyczuł, że gniew mnie opuścił, uwolnił więc moje dłonie. Lecz chociaż w owej chwili nie czułam się nieszczęśliwa, to przecie smutek pozostał. — Musisz iść z Janem — rzekł do mnie. — To twój małżonek. Przerywam teraz, jak gdybym musiała odetchnąć. Trudno mi, bardzo trudno, choć minęło trzydzieści lat, pisać o mojej rodzinie, którą los tak srogo potraktował. Spośród mego rodzeństwa pierwsza na świat przyszła Karen, starsza ode mnie o dwanaście lat. Była, trzeba to powiedzieć, nieładną kobietą o melancholijnym usposobieniu; zawsze uważa łam, że dla mężczyzn takie cechy niekiedy wydają się pociągające, nie pragną oni bowiem żony pięknej czy pełnej życia, która sprawiać
będzie mężowi nieustanną troskę. Nasza Karen była silną’ i posłuszną córką, a także zręczną krawcową.
46 Widzę, jak siedzimy przy ojcowskim stole w prostym, lecz czystym pokoju, który służył nam jako jadalnia, kuchnia i w którym także obie z Karen spałyśmy za zasłoną. Stał w nim piec, dzięki któremu nigdy nie było nam zimno (aczkolwiek czasami zimą mleko zamarzało w kredensie). Po raz kolejny uderza mnie myśl, jak niezwykle różniłam się od mej siostry, dla której żywiłam uczucie, acz nie było ono, co muszę wyznać, gorące. Karen od wczesnej młodości na swe nieszczęście miała płowe włosy, nijakie, których barwy nie rozświetlały złote błyski, którym nawet słońce nie przydawało ciepła, i pamiętam, że codziennie układała je w taki sam sposób, z grzywką na czole, sczesane gładko za uszy i zwinięte w kok z tyłu głowy. Nie jestem pewna, czy kiedykolwiek widziałam ją z włosami rozpuszczonymi poza tymi nielicznymi okazjami, kiedym oglądała ją gotującą się na spoczynek. Karen miała kłopoty ze snem, tak więc zwykle kładła się późno i wcze śnie wstawała; w moich oczach zaczęła też wyglądać na strażnika pilnującego naszego domu. Z drugiej wszak strony Karen mogła się pochwalić wspaniałą figurą. Była szeroka w ramionach i zawsze wyprostowana, wysoka, o jakieś pięć cali wyższa ode mnie. Ja RS z kolei byłam może nie miniaturowa, lecz drobna. Podobnie jak Karen także miałam szerokie ramiona, lecz w wieku lat dwudziestu twarz chyba mniej pospolitą niż ona. Nie posiadłam natomiast jej posłuszeństwa ani też doskonałości w szyciu. Mimo iż teraz inaczej o tym sądzę, w młodości powodem niemądrej dumy było dla mnie to, że wolę świat natury i imaginacji od świata sukna i igły. Na dnie serca uważałam, że z nas dwóch mam większe szczęście, i wierzyłam, że jeśli kiedykolwiek wyjdę za mąż, to za człowieka, którego kobieta pociąga nie wyłącznie z racji swych domowych umiejętności, co zawsze stanowiło miarę oceny naszej płci, lecz także z powodu umiejętności prowadzenia rozmowy. Poza nami w naszej rodzinie był jeszcze Evan, starszy ode mnie o dwa lata. Tak się złożyło, że wychowywano nas jak jedno,
tak zbliżeni byliśmy wiekiem, a równocześnie tak oddaleni od Karen. W owych czasach rybaków nawiedzało wiele nieszczęść. Ze względu na krótkość sezonu połowów w pobliżu naszego domu
47 ojciec, chcąc wyżywić rodzinę, musiał czasami opuszczać nas na kilka zimowych miesięcy, nie po to, by łowić swoim skiffem, który wolał i który doskonale odpowiadał jego niezależnej naturze, lecz po to, by dołączyć do rybackiej floty żeglującej wzdłuż zachodniego wybrzeża i bardziej na północ w poszukiwaniu dorsza i śledzia. Kiedy nasza sytuacja była naprawdę zła lub jeśli przychodzili wyjątkowo sroga zima, moja matka, a czasem i siostra, najmowała się do pracy przy praniu i gotowaniu w domu noclegowym dla marynarzy nad brzegiem Storgaty w Laurvig. Muszę wszakże rozjaśnić obraz rodziny Christensenów malowany tak mrocznymi barwami, przedstawiający ich w ciężkich warunkach, głodujących i biednych, ponieważ prawdą jest, że choć materialnych dóbr w okresie mego wczesnego dzieciństwa istotnie nam brakowało, to przecie mieliśmy naszą religię i naszą szkołę, o ile tylko udawało nam się przebrnąć drogą wzdłuż wybrzeża do Laurvig, a także więzy rodzinne, dla których przez wszystkie te lata spędzone na ziemi nie znalazłam godnego zastępstwa. Chata nasza była skromna, choć nie pozbawiona uroku, drewniana, pomalowana na biało, z dachem z czerwonego łupka, jak RS było w zwyczaju. Od frontu miała niewielki ganek z balustradą, jedno okno, to wychodzące na południe, zrobione było z barwionego szkła. Za domem znajdowała się szopa do przechowywania sieci i beczek, a przed nim wąska plaża, na której ojciec, kiedy byliśmy młodsi, trzymał swoje skiffy. Ileż to razy wraca do mnie obraz wyjazdu z Laurvig, kiedy z portu patrzę na ciągnące się wzdłuż drogi chaty, pośród nich i naszą, wysokie na półtora piętra, otoczone ogrodami w pełni rozkwitu. Ta część Norwegii, położona na południowym wschodzie, skąd blisko do Danii i Szwecji, odznacza się łagodnym klimatem i ma dobrą ziemię na sady i do uprawy roślin takich jak mirt i fuksja, których też wiele było wtedy i teraz. W naszym ogrodzie rosła brzoskwinia, a choć bywały miesiące, kiedy miałam tylko jedną wełnianą suknię i jedną parę wełnianych pończoch, jedli śmy owoce, świeże i suszone ryby oraz potrawy, które można
zrobić z mąki i wody, jak dla przykładu owsianka, placki i lefse. 48 Z czasów mej młodości pozostało mi tyle cudownych wspomnień, że niekiedy wydają się one bardziej realne niż wydarzenia z zeszłego roku czy nawet z dnia wczorajszego. Dziecko, które dorasta do wieku dojrzałego w bliskości morza, lasów i sadów, może uważać się za szczęśliwe. Zanim osiągnęliśmy wiek szkolny, Evan i ja spędzaliśmy mnóstwo czasu razem, i wierzę, iż z tej to przyczyny oboje w jakiś niemożliwy do zdefiniowania sposób rozumieliśmy, że nasze dusze, a z tym i nasze ścieżki, są nierozerwalnie połączone. Być może już wówczas wiedziałam, że jaki los spotka któreś z nas, na pewno też spotka i drugie. Co do świata zewnętrznego, to jest świata natury (ludzi, duchów i zwierząt, które zamieszkują świat widzialny), każde z nas było dla drugiego filtrem. Pamiętam z jasnością, która po upływie tak wielu lat wydaje się niezwykła (bo przecież zdarzenia te miały miejsce w dzieciństwie), jak rozmawiałam z Evanem całe długie dnie aż do nocy (czyż w istocie dla dziecka dzień nie jest dłuższy, a czas ma naturę iluzoryczną i zwodniczą?), jak gdybyśmy naprawdę tłumaczyli sobie tajemnicze sekrety i prawdy RS życia. Kąpaliśmy się razem w miedzianej wannie, którą raz w tygodniu stawiano w kuchni koło pieca. Pierwszy w kolejności był ojciec, po nim matka, Karen a na końcu ja z Evanem. Oboje baliśmy się nagości ojca i szanowali skromność matki, tak więc znajdowaliśmy sobie zajęcia w drugiej izbie na czas, kiedy rodzice korzystali z wanny. Żadnych za to oporów nie mieliśmy względem naszej siostry Karen, która skończyła siedemnaście lat, gdy ja dochodziłam pięciu. Posiadła już większość atrybutów dojrzałej niewiasty, atrybutów, które na równi przerażały mnie i zaciekawiały, aczkolwiek nie mogę powiedzieć, by szedł za tym szacunek dla jej osoby. Evan i ja często zerkaliśmy za zasłonę i wydawaliśmy brzydkie odgłosy, dręcząc w ten sposób siostrę, ta zaś krzyczała na nas z wanny i często zalewała się łzami. Muszę tu przyznać, że Evan i ja, choć nikogo innego nie traktowaliśmy z okrucieństwem czy złośliwością, czasami odczuwaliśmy chęć męczenia naszej siostry
49 i żartowania z niej, ponieważ jak sądzę, było to łatwe, a zapłata szczodra, acz niewybaczalna. Kiedy przychodziła nasza kolej, matka do wanny nalewała czystą wodę z wielkich saganów grzejących się na piecu, a my z bratem, wówczas i długo potem jeszcze nie odczuwający w swej obecności wstydu, zdejmowaliśmy odzienie i bawiliśmy się w gorącej wodzie z mydlinami, jakby to był leśny staw. Pamiętam światło świec i ciepło tego rytuału z przyjemnością, która wciąż jest we mnie żywa. Codziennie rano w trakcie roku szkolnego, kiedy byliśmy mali i nie musieliśmy wynajmować się do prac, Evan i ja jechaliśmy do Laurvig z naszym najbliższym sąsiadem, Torjenem Helgessenem, który woził mleko i inne produkty na targ, i z nim też po południu wracaliśmy do domu. Lekcje trwały pięć godzin uczono nas zwykłych przedmiotów, jak religia, historia biblijna, katechizm, czytanie, pisanie, rachunki i śpiew. Jako podręczniki służyły nam „Komentarze” Potoppidana, „Historia Biblii” Vogta i czytanki Jen-sena. Szkota pod wieloma względami była nowoczesna. Składała się z dwóch obszernych sal, jednej na parterze i drugiej na piętrze, RS umeblowanych drewnianymi ławkami i tablicą zajmującą całą ścianę. Dziewczynki uczyły się na dole, chłopcy na górze. Nie zezwalano na odstępstwa od dyscypliny i karano uczniów chłostą, gdy zaszła potrzeba. Mój brat dwukrotnie został ukarany, raz za rzucanie ścierką do tablicy w kolegę, drugi za niegrzeczne zachowanie wobec pana Hjortha, pietysty, i przez to niezwykle surowego, niekiedy irytującego człowieka, który później zmarł w czasie rejsu przez Atlantyk na dezynterię szalejącą na statku. Wiosną, kiedy świtało wcześnie, a światło miało perłowy, nieznany w Ameryce odcień, który utrzymywał się godzinami aż do wschodu słońca i miał w sobie jakąś magię, Evan i ja pieszo szliśmy do szkoły. Trudno mi znaleźć słowa, by opisać radość owych wspólnych rannych spacerów, bo czyż nie jest prawdą, że w dzieciństwie posiadamy zdolność jaśniejszego widzenia i przyjmowania z większą
intensywnością otaczającego nas piękna, inaczej niż w młodości 50 i wieku dojrzałym, gdy świadomość grzechu odbiera przenikliwość ! naszym oczom i nie umiemy już patrzeć z tą samą czystością i kochać tak mocno? Droga wzdłuż wybrzeża zbliżała się niekiedy do samej krawędzi klifu, skąd rozciągał się widok na zatokę, tak więc w pogodne . dni na wschód od nas widzieliśmy port z przepływającymi czasem szkunerami i promami, a poza nim morze, falujące tak oślepiająco, że niemal musieliśmy odwracać wzrok. Evan zwykle ubrany był w spodnie, koszulę bez kołnierzyka i marynarkę, na głowie miał czapkę, a na nogach skarpety zrobione przez matkę lub Karen, śliczne skarpety w skomplikowane wzory. Niósł swoje książki i worek ze śniadaniem, niekiedy także moje rzeczy, związane rzemieniem wziętym z końskiej uprzęży. Ja, choć jeszcze mała, miałam na sobie ciężką codzienną suknię, uszytą z utkanej w domu materii. Największą przyjemnością dla mnie było, kiedy późną wiosną matka zezwalała mi zmienić wełnianą suknię na perkalową, lżejszą i barwniejszą, w której zawsze czu łam się lak, jak gdybym odzyskała wolność po długim i uciążliwym zamknięciu. W owym czasie nosiłam włosy z tyłu puszczone na RS plecy, na bokach zaś zebrane i związane kokardą na czubku głowy. Niechaj będzie mi wolno rzec, że w młodości włosy me miały śliczny kolor, jasnobrązowy, który latem odbijał słońce, a czasami w sierpniu nad czołem przybierał złoty odcień, i miałam też ładne czyste oczy o jasnoszarej barwie. Jak już wspomniałam, nie odznaczałam się wysokim wzrostem, lecz prosto się trzymałam i miałam dobrą figurę. Chociaż nigdy nie byłam wielką pięknością, taką jak Anethe, ufam, iż stanowiłam miły widok, a przez kilka lat mej późnej młodości nazwać mnie można było ładną, nim obowiązki związane z ziemską podróżą zmieniły, co staje się udziałem wielu niewiast, charakter mej twarzy. Pamiętam jeden poranek, gdy Evan i ja mieliśmy odpowiednio osiem i sześć lat. Przeszliśmy może trzy czwarte drogi do wioski, kiedy brat mój niespodziewanie położył na ziemi zawiniątko z książkami i jedzeniem, zdjął kurtkę i czapkę i z uniesionymi
ramionami podskoczył, by złapać gałąź jabłoni, która stała okryta
51 kwieciem. Przypuszczam, że nęcąca perspektywa schronienia się w tej białej pianie kwiatów gnała Evana coraz wyżej i po kilku sekundach wołał już do mnie z samego czubka: „Hej, Maren, widzisz mnie?”. Z przyczyn, których nie umiem dokładnie opisać, nie mogłam znieść tego, iż zostałam sama na ziemi, tak więc z gorączkową determinacją próbowałam powtórzyć wyczyn Evana. Przekonałam się wszakże, że przeszkadza mi suknia, ściąga w dół i nie pozwala wzorem mego brata swobodnie unosić nóg na kolejne konary tanecznymi ruchami. Wówczas też z irytacją i może gniewem na własną płeć zdjęłam suknię na tej najczęściej uczęszczanej drodze w Laurvig, zostając w samej bieliźnie, na którą składały się wełniana koszulka bez rękawów i proste, zrobione w domu pantalony. Teraz w ciągu paru minut mogłam dołączyć do mego brata na czubku drzewa, skąd rozciągał się widok na wybrzeże i gdzie, gdym już tam dotarta, ogarnęło mnie poczucie wolności i osiągnięcia celu, niezbyt częste w moich dziewczęcych latach. Pamiętam, że Evan uśmiechnął się do mnie i rzekł: „Doskonale sobie poradziłaś”, i że niedługo po tym, jak usiadłam na gałęzi obok niego, w swej bezmyślnej zapalczywości wychyliłam się, by RS zobaczyć północny kraniec fiordu, tracąc przy tym równowagę i o mało nie spadając z drzewa. Pewnie tak by się to skończyło, gdyby Evan nie złapał mnie za przegub. I pamiętam, że nie cofnął swej ręki, lecz pozostał bez ruchu, z dłonią na mojej dłoni, przez kilka minut. Żadne z nas nie chciało zburzyć tego uczucia spokoju i pełni, które wtenczas nas ogarnęło, tak więc spóźniliśmy się do szkoły. Ukarano nas zostaniem po lekcjach przez pięć dni z rzędu, chociaż ani ja, ani on nie narzekaliśmy, albowiem oboje czuliśmy, że jest to blada reprymenda za wzbudzający dreszcze urok naszego postępku. Zrządzeniem fortuny przez cały ten czas, kiedy byli śmy na drzewie, żaden rolnik nie jechał drogą i nie zobaczył mej sukni leżącej w błocie, co samo w sobie było wstrząsającym widokiem i co bez cienia wątpliwości zakończyłoby się naszym pojmaniem i o wiele surowszą karą innego rodzaju.
W szkole Evana lubiano, lecz chociaż brał udział w zabawach, to jednak nie dokładał starań, by zdobyć popularność, jak czynili 52 to chłopcy z miasteczka. Ani w młodości, ani w dojrzałym wieku nie wypełniał go gniew czy pretensje, jak to bywa u innych, a jeśli ktoś go ukrzywdził, wymagał tylko, by krzywdę naprawiono, nigdy zaś nie próbował się mścić. (Muszę wszakże z przykrością rzec, że Evan w końcu miał się dowiedzieć, jak my wszyscy, że owego ostatecznego zła, które go spotkało, nie da się naprawić). Pod tym względem nie sądzę, bym dorównywała mu charakterem, gdyż często ulegam silnym emocjom, grzesznym w swej naturze, takim jak gniew czy nienawiść. Evan zawsze był dużo ode mnie wyższy, a przez pewien okres był najwyższym chłopcem w szkole w Laurvig. Mimo krzywego zęba na przedzie wyrósł na przystojnego młodzieńca, jak sądzę, podobnego do naszego ojca, choć naturalnie nie znałam ojca w młodości, a kiedy doszłam do wieku, by na tego rodzaju rzeczy zwracać uwagę, jego policzki były już zapadnięte i pokryte licznymi zmarszczkami, co było skutkiem przebywania na morzu i cechowało większość rybaków w owym czasie. Po skończeniu roku szkolnego często spędzaliśmy z Evanem całe dnie, i było to największą radością, gdyż latem zmierzchało RS dopiero o północy. Widzę nas teraz tak, jak gdybym patrzyła na samą siebie. W lasach położonych na zachód od naszego domu znajdowało się rzadko uczęszczane i niezwykłe zjawisko geograficzne zwane Zatoką Hakona, czyli staw morskiej wody, niemal czarnej w rezultacie zarówno niezwykłej głębi, jak i barwy skały, która otaczała go i wznosiła się na wysokość dziesięciu metrów. Staw, poza wąską szczeliną, którą wpływała woda, przypominał wysoki ciemny cylinder. Powiadano, że jest głęboki na dwadzieścia sążni; wzdłuż brzegów znajdowały się cienkie występy, na które człowiek z pewną praktyką mógł zejść i w ten sposób zyskać dostęp do wody, by pływać, łowić ryby czy wiosłować. Przy szczelinie rosły rozchodni— ki. Miejsce zaiste było magiczne. Przy tym stawie w pewien czerwcowy poranek widzę ośmioletnią
dziewczynkę, która stoi na występie i przytrzymuje suknię nad poziomem wody, odsłaniając przy tym kolana. Nie przejmuje 53 się tym, ponieważ pomiędzy nią a bratem niewinność wciąż jeszcze nie została utracona i żadne nie odczuwa potrzeby fałszywej skromności. Niedaleko niej, na sąsiedniej skalnej półce, z prostą wędką w dłoni usadowił się jej brat Evan. Uśmiecha się, słysząc jej żartobliwe docinki na temat tego, jak bardzo urósł, bo spodnie sięgają mu kilka centymetrów nad kostkę. Jest ucieleśnieniem marzeń norweskich rodziców o synu, wysokim silnym młodzieńcem o jasnych włosach, tak lubianych w naszym kraju, i oczach barwy wody. Teraz chłopiec odkłada wędkę i z worka wyjmuje mały ciemny przedmiot, który pośpiesznym ruchem rzuca na wodę. Okazuje się, że to sieć spleciona kunsztownie z cienkiej przędzy, przywodząca na myśl gazę lub pajęczynę, która łapie słoneczne promienie unoszące się nad taflą wody, zdające się tuż nad nią zatrzymywać. Zaintrygowana dziewczynka przechodzi ostrożnie na występ, na którym stoi brat, i widzi, że sieć jest wielka. Mówi o tym, a chłopiec odpowiada, że specjalnie zrobił ją taką, by opadła na samo dno i schwytała wszelkie żyjące tam stworzenia. Dziewczynka patrzy na niego zafascynowana. Chłopiec ma niejakie doświadczenie w obchodzeniu się z sieciami, tę sam uplótł RS z nitek, które dała mu matka. Teraz zręcznie rozpościera sieć na powierzchni czarnej wody i czeka, aż się zanurzy, pociągnięta w dół ciężarkami. Wreszcie widać jedynie małe boje w czterech rogach. Wówczas, gestem wskazując dziewczynce, by podążyła za nim, chłopiec zaczyna zręcznie skakać z występu na występ, ciągnąc za sobą sieć. Po jakimś czasie pozwala, by boje przywiodły sieć ku skalnej ścianie. Wyciąga swą zdobycz na półkę i otwiera, by mogli przekonać się, co jest w środku. W sieci miotają się i wiją stworzenia o barwach, jakich dziewczynka nigdy jeszcze nie widziała. Wiele z nich mieni się opalizujące, część jednak wydaje się jej groteskowa, przywodzi na myśl mięczaki bez skorup. Są tu istoty przezroczyste, u których widać pracę wewnętrznych organów, są stworzenia z falującymi skrzelami zdobnymi w złote plamki, okrągłe tłuste ryby z wyłupiastymi oczyma lub po prostu ciemne płaty barwy ołowiu. Część ryb dziewczynka rozpoznaje: morski okoń, dorsz, kilka makreli.
54 Jednakże dziewczynka przerażona jest tym groteskowym pokazem, obawia się, że chłopiec być może wtargnął w świat nienaturalny i wyciągnął z czarnej wody stwory, których nie powinno oglądać niczyje oko, które nie powinny oglądać światła dnia. I rzeczywiście, galaretowate koła koloru pawiego błękitu zaczynają pękać i umierać na półce. — Widzisz, Maren? — pyta chłopiec podniecony, wskazując to tę, to inną rybę, lecz dziewczynkę potów zarazem pociąga i budzi w niej odrazę, pragnęłaby odwrócić głowę, ale nie potrafi. Nagle chłopiec zbiera sieć i podnosi, by wrzucić do wody, nie zauważa wszakże, że dziewczynka jedną stopą stoi na niej. Pajęcza sieć owija się wokół gołej kostki, dziewczynka wpada do wody; wydaje się jej, iż jednym kopnięciem może się uwolnić, jeśli tylko zechce. Zaraz jednak przekonuje się, ogarnięta paniką (której smak nawet teraz czuję w gardle), że obie stopy zaplątane są w sieci, a suknia nasiąknięta wodą ściąga ją w dół. Jej przerażenie tym jest większe, że otaczają ją morskie stwory z sieci, niektóre odpływają, inne zaś zbliżają się do jej twarzy. Dziewczynka wymachuje ra RS mionami, próbując płynąć, lecz nie umie znaleźć półki, której mogłaby się uchwycić. A Evan widząc, że siostra znalazła się w poważnym niebezpieczeństwie, skacze do wody, niewiele dbając o siebie. Słyszę własny głos, pełen najwyższego przerażenia, wołający: „Na pomoc!”, i znowu: „Ratunku!”, i głos Evana, jeszcze niedojrzały, melodyjny, tak bardzo pożądany przy śpiewaniu bo żonarodzeniowych hymnów, który odpowiada: „Pomogę ci, Maren”. Pamiętam silny uchwyt jego dłoni na moim podbródku, trzymający mi twarz nad taflą, bym mogła oddychać, pamiętam, jak bił rozpaczliwie w wodę i sam sporo się jej napił. Był wówczas przerażony tak samo jak ja, choć nigdy później do tego się nie przyznał. Dobry los sprawił, że udało nam się wówczas mimo paniki jakoś przepłynąć przez staw do występu położonego metr nad wodą, który Evan, dzięki łasce Pana i sile niezwykłej u dziecka w tym wieku, złapał wolną ręką i w ten sposób nas
uratował.
55 Pamiętam, że długi czas leżeliśmy potem na tej skalnej półce, przytuleni do siebie. Dopiero po wielu, bardzo wielu minutach przestałam drżeć. Rozmyślam teraz o owym dniu i wyobrażam sobie inny przebieg wypadków. Rybak, który przychodzi nad staw, widzi dwoje dzieci obejmujących się mocno, unoszonych na powierzchni czarnej wody, na zawsze wolnych, na zawsze spokojnych. Zadaję sobie teraz pytanie, czy dla nas obojga koniec taki nie byłby lepszy, bardziej pożądany. W naszej chacie nad morzem matka zawiesiła w oknie wesołe firanki w czerwoną kratkę, na stole, jak zawsze o tej porze roku, postawiła małą szklaną butelkę po mleku z bukietem kwiatów z naszego ogródka. Mimo iż tak wiele lat upłynęło od jej śmierci, nie umiem patrzeć na naczynie z kwiatami na stole, by jej nie wspominać. Kłopocze mnie teraz myśl, że niedokładnie pamiętam matkę, którą kochałam, lecz która zamknięta była w sobie i często tak zmęczona, że chora. Podobnie jak ja była niewielką kobietą, miała do wykonania ogrom fizycznych prac, brakowało jej wszak że siły, by mogła podołać obowiązkom. Wierzę także, że tę miłość, RS którą nie obdarzała męża, przelała na syna i że nic na to nie mogła poradzić. Bywało, że wieczorami odsyłano mnie do łóżka, a matka cichym głosem rozmawiała z Evanem. O tych rozmowach Evan powiadał jedynie, że są to przypowieści o zaletach i brakach charakteru i że nasza matka w swych poglądach nie jest religijna. W owym czasie dziwiło mnie to, gdyż od Evana, Karen i mnie wymagała, byśmy niemal całą niedzielę spędzali w kościele. Co do faktu, że mnie z owych rozmów wyłączyła, to przypuszczam, że albo czuła, iż mój charakter już został ukształtowany i niepotrzebne mi napomnienia, albo uważała, że stratą czasu byłyby wieczorne nauki wygłaszane dziewczynie, która zgodnie z naturą i obyczajem po zamążpójściu przejmie poglądy i charakter małżonka. Z ukontentowaniem mówię więc, że chociaż mał żeństwo nierzadko krępowało mnie w mych poczynaniach, to
przecie charakter i poglądy, uformowane wpływami silniejszymi
56 niż rybaka, który został moim małżonkiem, pozostały niezmienione i nietknięte w czasie lat spędzonych przeze mnie u boku Jana Hontvedta. Dodam też, iż niefortunnym owocem owych rozmów toczonych sam na sam przez matkę i brata było moje głębokie przekonanie, że z nas dwojga Evan jest silniej kochany, a z powodów, których nie umiem nazwać ani wytłumaczyć, bardziej też na ową miłość zasługuje; i tak się stało, że z przyczyny matczynego afektu, którego tak rozpaczliwie pragnęłam także być obiektem, moje uczucia do brata nie tylko nie wygasły, lecz zapłonęły jeszcze większym płomieniem. Wieczorami matka, kiedy nie musiała iść do miasta, siadywała przy stole i szyła lub wyrabiała chleb na następny dzień. Kiedy ją sobie przypominam, widzę ją w okowach cichego smutku, nie ponurej czy wręcz skwaszonej melancholii, która czasem opadała Karen, lecz raczej zgiętej pod ciężarem brzemienia, które przyjmowała bez narzekań, ulegle. Być może rzeczywiście nigdy nie była zdrowa, tylko nam o tym nie mówiła. Kiedy ojciec był w domu, siedział obok niej, naprawiając sieci lub tylko w milczeniu paląc fajkę. A choć rzadko się odzywali, czasami widziałam, RS jak ojciec spogląda na matkę z czułością. Nie sądzę, bym świadomie przypuszczała, iż rodziców mych łączyć może romantyczna miłość, aż do owego dnia, gdym była świadkiem zachowania ojca po śmierci matki. Kiedy ukończyłam trzynaście wiosen, a Evan piętnaście, nasza matka przeniosła się do wieczności, rodząc martwe dziecko, które pochowano wraz z nią w jednym grobie. Było to w najgorszym zimowym miesiącu roku 1860. Laurvig i cały region nadbrzeżny pokrywała gruba warstwa śniegu. Gdy wczesnym rankiem matka zaczęła rodzić, rozpętała się tak gwałtowna zamieć, że przez okna nic nie było widać. Ojciec w czasie narodzin pozostałej trójki swych dzieci przebywał na morzu i nie miał doświadczenia w tych sprawach, tak więc mimo straszliwej burzy pośpieszył po akuszerkę mieszkającą w połowie drogi między naszą chatą a miasteczkiem, co było możliwe pod warunkiem, że saniom należącym do naszego sąsiada, pana
Helgessena, uda się pokonać zaspy. Karen, 57 która mogłaby udzielić matce pomocy, tę akurat noc pracowała w domu noclegowym dla marynarzy, gdzie też, jak przypuszczano, miała przeczekać zamieć. Tak oto ja i Evan, zbyt młodzi, by ulżyć matce poza tym, że kładliśmy jej na czoło zimne okłady, wycierali pot i trzymali za rękę, kiedy nam pozwalała, staliśmy przy łóżku, słuchając jej okropnych krzyków. Do owej chwili nie wiedziałam nic o rodzeniu dzieci, nigdy wcześniej też nie widziałam równie umęczonej istoty ludzkiej. Pamiętam, jak Evan oświetlony płomykami świec stał, drżąc, w nocnej koszuli, przekonany, że cierpienia matki są pewnym znakiem, iż nadchodzi jej ostatnia godzina. Wybuchnął rozdzierającym płaczem, choć wcale tego nie chciał, a mnie przeraził ten widok, Evan bowiem zawsze był silnym i skrywającym uczucia chłopcem; myślę teraz, że w większą rozpacz, przynajmniej na chwilę, wtrącił mnie jego szloch niż pełne niewypowiedzianej grozy rytmiczne krzyki matki i że odeszłam od jej boku, by go pocieszyć, przytulić chudymi ramionkami, które ledwo mogły go objąć, całować zlaną łzami twarz, uspokoić, powstrzymać drżenie jego ciała. Kiedy do mej świadomości doszła nagła cisza, odwróciłam się ku matce i zobaczyłam, że umarła. RS Wielka kałuża krwi widniała na pościeli od jej brzucha do kolan. Nie ośmieliłam się podnieść przykrycia w obawie przed tym, co może tam leżeć. Myślę, że chyba zamknęłam jej oczy. Ojcu nie udało się dotrzeć do akuszerki i zmuszony był zawrócić. Kiedy wreszcie sam ledwo żywy przekroczył próg chaty, było już po wszystkim. W uszach mi brzmi jego ochrypły krzyk, gdy zobaczył tę straszną scenę. Pamiętam także, że nie miałam sił zostawić Evana i pójść do drugiej izby, by pocieszyć ojca. Gdy w końcu wszedł do sypialni, z twarzą wykrzywioną bólem z powodu okrutnej śmierci ukochanej żony, znalazł Evana i mnie w naszym łóżku, przytulonych i szukających wzajemnie u siebie pociechy. Za nic w świecie nie poruszałabym tych potwornych kwestii, gdyby nie od dawna dręczące mnie pytanie, czy nie mogłam wówczas lepiej zająć się matką i być może uratować jej życie. Zastanawiałam się też nieraz, czy me wspomnienia z tej straszliwej nocy, 58
me uczynki nie stały się powodem, iż w dojrzałym wieku byłam jałowa, jak gdyby Bóg karał mnie za to, że nie pomogłam w narodzinach tamtego dziecka. Przez kilka miesięcy po tamtym wypadku moje nerwy nie chciały się uspokoić. W istocie mój stan się pogarszał i zapadłam na tajemniczą chorobę. Nie pamiętam dobrze tamtego okresu, lecz aż za często opowiadała mi o nim Karen, która podczas owych długich i mrocznych dni rozpaczała z powodu śmierci matki i mojej przypadłości. Nie mogłam spać w nocy, a jeśli już zasypia łam, śniły mi się okropne koszmary; ponieważ nie dawano mi żadnych lekarstw, bardzo osłabłam, później zaś pojawiła się gorączka, która moim bliskim wydawała się mieć psychiczne, a nie fizyczne źródło. Taka przynajmniej była opinia lekarza, którego wielokrotnie wzywano z Laurvig, lecz który nie umiał stwierdzić przyczyn mej choroby. Pamiętam, że przez jakiś czas nie mogłam poruszać członkami; sądzono, iż mogłam zarazić się zapaleniem opon mózgowych, aczkolwiek nie zarejestrowano żadnych zachorowań w naszym regionie. Ponieważ byłam unieruchomiona, trzeba było mnie karmić. Karen, mająca aż za dużo zajęć do RS mowych na głowie, ten obowiązek zleciła Evanowi, który opiekował się mną bez słowa skargi; sądzę, iż on także przechodził męczarnie z powodu tego, co wydarzyło się w noc śmierci naszej matki. Bywały dnie, kiedy w ogóle nie mogłam mówić i trzeba mnie było podnosić do półsiedzącej pozycji, bym mogła napić się wody Farrisa uważanej za leczniczą. Na czas choroby umieszczono mnie w łóżku ojca, stojącym blisko pieca, podczas gdy ojciec zamieszkał w izbie, którą dzieliłam z Evanem. Brat nieustannie czuwał przy mym boku. Wydaje mi się, iż niewiele do mnie mówił, lecz czytał mi baśnie. Przez cały ten okres nie chodził do szkoły. W czasie mej choroby nie zawsze byłam przytomna, jedno wszakże zdarzenie pamiętam z absolutną wyrazistością, na zawsze pozostało ze mną w całej swej cudowności i złożoności. Pewnego poranka obudziłam się z przypominającego sen stanu — choroba ciągnęła się już kilka miesięcy. Karen była w ogro-59 dzie, na stole w dzbanku stały żonkile. Musiał to być koniec kwietnia lub początek maja. Poprzednio, gdym budziła się z mych okropnych snów, czułam
strach, gdyż powracała świadomość choroby i pojawiały się najdziwniejsze wizje, które wydawały mi się bardzo rzeczywiste, a które sprzeczne były z Boskim prawem. Owego poranka jednak mimo owych wizji nie czułam strachu, lecz rodzaj wszechogarniającego wybaczenia, nie tylko wobec mych bliskich, lecz także wobec siebie samej. Tak więc zdarzyło się, iż w pierwszych sekundach świadomości kierowana impulsem sięgnęłam po dłoń Evana. Siedział na krześle z wyprostowanymi plecami i poważną twarzą. Być może myślami był bardzo daleko, gdy się obudziłam, albo też marzył, by w tak piękny dzień wyjść na dwór. Kiedy położyłam moją rękę na jego, drgnął cały, gdyż żadne z nas nie dotknęło drugiego z własnej woli od owej nocy, gdy umarła nasza matka. Jeśli mam rzec prawdę, wydawał się mym uczynkiem wstrząśnięty, aczkolwiek wierzę, iż było to skutkiem jego troski o moje zdrowie i zdziwienia, że się obudziłam. Pamiętam, że miał na sobie niebieską koszulę, którą Karen świeżo uprała i wyprasowała. Włosy, już starannie uczesane, jesz RS cze mu pojaśniały i podkreślały wodny błękit oczu. Jego dłoń nie poruszyła się w mojej, a ja mocno go trzymałam, nie pozwalając, by ją cofnął. — Maren, czujesz się dobrze? — zapytał. Przez chwilę zastanawiałam się, później odrzekłam: — Czuję się bardzo dobrze. Potrząsnął głową, jakby chciał odpędzić niepożądane myśli, po czym spojrzał na nasze dłonie. — Musimy coś zrobić, Maren — odezwał się. — Co zrobić? — Porozmawiać z kimś. Sam nie wiem… próbowałem to przemyśleć. — Nie rozumiem, o czym mówisz — rzekłam. Moje słowa wyraźnie go zirytowały. — Przecież musisz rozumieć — odparł. — Wiem, że tak. Uniósł głowę i spojrzał mi w oczy.
60 Wierzę, że w ciągu tych kilku chwil bez słów rozmawialiśmy o wielu rzeczach. Jego dłoń w mojej stała się gorąca, a może to była moja gorączka, i oboje nie umieliśmy oderwać od siebie oczu, i przez parę minut, a może bardzo wiele minut, tkwiliśmy w bezruchu; jeśli istnieje możliwość, że w krótkim czasie, bez słów, dwoje ludzi umie powiedzieć sobie wszystko, co konieczne, to owego dnia tak właśnie się stało. Po jakimś czasie (nie umiem dokładnie określić, jak długo to trwało) usiadłam i w dziwny sposób, który wszakże owego dnia wydał mi się równie naturalny jak danie buziaka dziecku, przycisnęłam wargi do wewnętrznej strony jego przegubu. Pozostałam w tej pozycji, ani nie zaczynając, ani nie kończąc pocałunku, aż od strony drzwi dobiegł nas hałas. Obejrzeliśmy się i zobaczyliśmy, że nasza siostra Karen wróciła z ogrodu. Pamiętam, jak na jej twarzy pojawił się wyraz zdziwienia, ,1 równocześnie rysy jej pociemniały, czym bardzo mnie przeraziła i nie umiałam powstrzymać okrzyku. Evan wstał. Karen rzekła do mnie i jak sądzę, tylko do mnie: „Co wy robicie?”. Na to pytanie nie mogłam jej odpowiedzieć, tak jak nie potrafiłabym wytłuma RS czyć tajemnicy sakramentów. Evan opuścił izbę, wydaje mi się, że nie powiedział przy tym ni słowa. Karen zbliżyła się i pochyliła nade mną, bacznie mi się przyglądając. Włosy miała gładko sczesane do tyłu, suknię z guzikami z muszli zapiętą do samej szyi, i pamiętam, jak myślałam, że choć to cudowne uczucie wyleczenia, które tak niedawno mnie ogarnęło, dotyczyło wszystkich ludzi wokół mnie, to w rzeczywistości nie lubię Karen i jest mi jej żal, z czego wcześniej nie zdawałam sobie sprawy. Sądzę, że zamknę łam oczy i odpłynęłam na powrót w stan, z którego dopiero co się wydobyłam. Wkrótce po tym zdarzeniu odzyskałam zdrowie. Nikt nigdy z taką uciechą nie witał jasnych poranków owej wiosny jak ja, chociaż Karen szybko powiadomiła mnie, że moje dzieciństwo odeszło już do przeszłości i że teraz muszę przyjąć obowiązki i sposób zachowania młodej kobiety. Mniej więcej w tym czasie,
być może zaraz po mojej chorobie, postanowiono, że będę spała
61 z Karen w kuchni za zasłoną, a ojciec na stałe zajmie łóżko, które niegdyś dzieliłam z Evanem. Powodem było to, że podczas choroby osiągnęłam wiek czternastu lat, a w moim ciele zaszły zmiany, o których nie będę tu mówić, lecz które sprawiły, że koniecznością stała się moja przeprowadzka z izby Evana. Ponieważ nasza matka nie żyła, a ojciec większą część dnia spędzał na morzu, opiekowała się mną siostra. Wykonywała pilnie swe obowiązki, choć sądzę, że nie nadawała się do nich. Wyczuwając coś, sama nie wiem co, być może jakąś niechęć z jej strony, byłam dla niej niekiedy prawdziwą udręką i w trakcie lat, które potem nastąpiły, często żałowałam, że nie zyskałam jej wybaczenia z tego powodu. Protestowałam przeciwko narzucanym przez nią ograniczeniom, przez co musiała mnie coraz surowiej karać, aż z mojej wolności niewiele pozostało. Nie przypisywałabym utraty swobody i mego nieograniczonego szczęścia nadejściu kobiecości i wierzę, iż był to tylko zbieg okoliczności, mimo to co miesiąc dręczyły mnie dotkliwe bóle, których źródło być może stanowiło bardziej prawdopodobną przyczynę mej bezpłodności. RS Muszę teraz przerwać, bo wspomnienia te mnie niepokoją, a oczy bolą. Kiedy patrzę na zdjęcia Billie, widzę, że jest na nich cała — ze swą wyjątkową osobowością, ze swą siłą — od samego początku. Na jej niemowlęcej buzi maluje się powaga, a zarazem pragnienie radości. Włoski, gęste i czarne, podkreślają głęboki błękit oczu. Już wtedy ma niezwykle długie rzęsy, które mnie oczarowują, a przechodniów na ulicy skłaniają do zatrzymania się. Przyjaciele gratulują mi stworzenia tak uro RS czej istoty, lecz ja w duchu protestuję. Czyż nie byłam zaledwie pośrednikiem, tłustym białym kokonem? W trakcie pierwszych kilku tygodni po narodzinach Billie zamieszkiwaliśmy pogłębiające się koncentryczne kręgi. Na obrzeżu znajdował się Thomas, który czasami wyrywał się do świata studentów i uniwersytetu. Robił zakupy, pisał o najdziwniejszych
porach i uważał córkę za tajemnicze i wspaniale naruszenie uporządkowanego życia. Nosił Billie w zagięciu ręki i nieustannie do niej przemawiał. Wprowadzał ją w świat: „To jest krzesło, to jest moje miejsce w stołówce”. Zabierał ją — zapiętą na przodzie skórzanej kurtki, z policzkiem opartym na jego piersi lub główką obijającą się o podbródek — na codzienne spacery po ulicach miasta. Przez pewien okres sprawiał wrażenie człowieka mniej niezwykłego, mniej pogrążonego w myślach, przypominał typowego młodego ojca. Odkrył w sobie skłonność do opiekowania się drugą osobą, której 63 nie potrafił zniszczyć i od której nie mógł się zdystansować obrazami czy słowami. Przez pewien okres po narodzinach Billie mniej pił. Na krótko uwierzył w przyszłość. Najlepsze dzieła miał już za sobą, lecz wówczas o tym nie wiedział. W środkowym kręgu byliśmy w trójkę, blisko siebie. Odkąd się pobraliśmy, zajmowaliśmy połowę ostatniego piętra wielkiej, pokrytej brunatnymi zaciekami dziewiętnastowiecznej kamienicy przy bocznej uliczce w Cambridge. Henry James niegdyś mieszkał obok, E. E. Cummings po drugiej stronie ulicy. Sąsiedztwo, zdaniem Thomasa, dawało odpowiednie wibracje. Umieściłam Billie w pokoju, który przedtem był moim gabinetem, i tylko ją fotografowałam. Czasami spałam ja, czasami spał Thomas, Billie spała ciągle. Thomas i ja bywaliśmy razem w nagłych, zadziwiających porywach. Jadaliśmy o nietypowych porach i oglądaliśmy późno w noc telewizję, czego wcześniej nigdy nie robiliśmy. Byliśmy proto— plazmą tego, co stawało się rodziną. A w centralnym kręgu — mrocznym i niby ze snu — znajdowało się gniazdko Billie i moje. Leżałam na łóżku i układa RS łam córeczkę na sobie niczym pościel. Stałam przy oknie, z którego rozciągał się widok na tylny ogród, i patrzyłam, jak studiuje swoje rączki. Wyciągałam się na podłodze z Billie na brzuchu i wpatrywałam się w jej bystre oczy. Jej obecność była dla mnie tak żywa, tak pochłaniająca, że nie potrafiłam sobie wyobrazić, kim będzie następnego dnia. Nie potrafiłam sobie nawet przypomnieć, jak wyglądała dnia poprzedniego. Jej aktualna postać wypychała, wymazywała wszystko inne. W końcu jedyne wspomnienia, jakie zachowałam z niemowlęctwa Billie, to obrazy utrwalone na kliszy.
W Athenaeum chowam papiery na powrót do cielistego pudła i stawiam na bibliotecznym stole. Na pudle kładę dłonie. Bibliotekarz zostawił mnie samą. Zadaję sobie pytanie, jak można pozwolić, by w materiałach panował taki bałagan. Nie wierzę, że pracownicy Athenaeum w ogóle orientują się, co to jest. Myślę, że po prostu wezmę dokument i tłumaczenie
64 i oddam w przyszłym tygodniu, kiedy zrobię sobie fotokopie. Nikt nigdy się nie dowie. Właściwie niewiele się to różni od wypożyczenia książki z biblioteki. Wkładam luźne listy, zdjęcia, kazania i oficjalne dokumenty do teczki, potem dokładnie się przyglądam, jak to wygląda bez pudła. By zamaskować brak, na teczce kładę trzy książki, które przyniósł mi bibliotekarz. Przypatruję się stosowi. Nie mogę tego zrobić. Wsuwam pudło do teczki i wstaję. — Do widzenia — mówię, a potem, już w progu, nieco głośniej dodaję: — Dziękuję. Otwieram metalowe drzwi i spokojnie schodzę po schodach. Na chodniku nie widzę Thomasa. Czekam dziesięć minut, potem następne pięć. Przechodzę przez ulicę i staję w bramie. Mija dwadzieścia minut i zaczynam się zastanawiać, czy dobrze zrozumiałam Thomasa. RS Widzę, jak wyłaniają się zza zakrętu. Thomas i Adaline, u pomiędzy nimi Billie. Liczą „raz, dwa, trzy” i unoszą Billie wysoko, ich ręce przywodzą na myśl sznurowy most wydymany porywem wiatru. Billie zachwycona lotem chichocze i prosi o jeszcze. Widzę drobne opalone nóżki w szortach, stopy migające w powietrzu. Przechodnie schodzą na bok, by zrobić im miejsce. Tak bardzo Thomas i Adaline pochłonięci są zabawą, że mijają Athenaeum, nie zdając sobie z tego sprawy. Adaline puszcza rączkę Billie. Thomas patrzy na zegarek. Adaline obejmuje Billie w pasie jedną ręką i sadza sobie na biodrze, jak ja robiłam tysiąc razy. Thomas mówi coś do Adaline, która w odpowiedzi odchyla głowę i śmieje się bezgłośnie. Billie klepie ją po włosach. Pośpiesznie przechodzę przez ulicę, by zdążyć, zanim się
odwrócą. Wchodzę do Athenaeum i biegnę po schodach, bio-
65 rąc po dwa stopnie na raz. Otwieram drzwi do czytelni i widzę, że mój schludny stos jest tam, gdzie go zostawiłam. Bibliotekarz jeszcze nie wrócił. Podchodzę do stołu i z teczki wyjmuję pudlo. Wsadzam je pod pachę. Niemal uderzam drzwiami w Thomasa, który stoi wpatrzony w wysoki budynek i próbuje się upewnić, czy trafił pod właściwy adres. Billie zeszła już z biodra Adaline, lecz dalej trzyma ją za rękę. — Przepraszam — mówię szybko. — Mam nadzieję, że nie czekacie długo. — Jak ci poszło? — pyta Thomas. Ręce chowa do kieszeni. — Dobrze — odpowiadam i pochylam się, by pocałować Billie. — A wam? — Świetnie się bawiliśmy — mówi Adaline. Wydaje się lekko zarumieniona. — Znaleźliśmy park z huśtawkami i zjedliśmy lody. — Spogląda na Billie, jakby szukała potwierdzenia. — Gdzie jest Rich? — pytam. RS — Kupuje homary na kolację — odpowiada Thomas, ponownie zerkając na zegarek. — Mamy się z nim spotkać, dokładnie teraz, jeśli już o tym mowa. Co tam masz? — To? — pytam, wyciągając pudło przed siebie. — Wypożyczono mi te materiały w Athenaeum. — Przydadzą się? — Mam nadzieję. Idziemy w czwórkę chodnikiem. Wyczuwam, że nastrój wyraźnie się popsuł, minęła radość. Adaline milczy. Trzyma Billie za rękę. Wydaje mi się to dziwne — jakby nie chciała zrezygnować z tej małej dłoni, nawet w mojej obecno ści. Rich stoi na chodniku i tuli do piersi dwie wielkie papierowe torby. Oczy ukryte ma za słonecznymi okularami. Ruszamy w kierunku doków. Niebo jest czyste, lecz wieje silna bryza.
66 Rich i Adaline idą pierwsi, by przygotować zodiaka i wyjąć kapok dla Billie. Stoję kolo mojej córeczki. Włosy spadają jej na twarz, a ona bezskutecznie próbuje je odgarnąć. Thomas wpatruje się w port. „Thomas” — mówię. Billie miała sześć tygodni, kiedy zaczęła kaszleć. Kąpałam ją przed wizytą u pediatry i zauważyłam — czego nie widzia łam, gdy była ubrana — że toczy jakąś straszliwą walkę. Przy każdym wdechu jej brzuszek robił się wklęsły, jak worek z tlenem przy masce pilota. Wzięłam Billie na ręce i zaniosłam do gabinetu Thomasa. Spojrzał na mnie, zaskoczony tym nietypowym wtargnięciem. Na nosie miał okulary, na palcach plamy granatowego atramentu. Przed nim leżał liniowany biały papier zapisany nieczytelnym pismem. — Popatrz na to — rzekłam, kładąc Billie na blacie. Wspólnie przypatrywaliśmy się przerażającemu zjawisku, jakim była wznosząca się i opadająca klatka piersiowa. — Cholera — powiedział Thomas. — Dzwoniłaś po leka RS rza? — Umówiłam się na wizytę ż powodu kaszlu. Mam tam być o wpół do dziesiątej. — Dzwonię na pogotowie. — Myślisz, że…? — Ona się dusi — odrzekł Thomas. Kierowca karetki nie pozwolił mi towarzyszyć Billie, zbyt wiele potrzeba było sprzętu, zbyt wiele zabiegów należało wykonać. Zaczęli, zanim jeszcze zamknęli drzwi. Pomyślałam: co będzie, jeśli ona umrze, a mnie przy niej nie będzie? Pojechaliśmy za nimi naszym samochodem. Thomas przeklinał i wymachiwał ze złością na każdego, kto próbował nas wyprzedzić. Nigdy nie widziałam go tak rozgniewanego. Karetka’ zatrzymała się przed izbą przyjęć szpitala, w którym urodziła się Billie.
67 — Jezu Chryste — jęknął Thomas. — Dopiero się stąd wydostaliśmy. W izbie przyjęć rozebrano Billie do naga i umieszczono w plastykowym pudle bez pokrywy. Później oboje z Thomasem przyznaliśmy, że wyglądało jak trumna. Naturalnie było jej bardzo zimno, zaczęła więc płakać. Błagałam lekarza, by pozwolił mi wziąć ją na ręce i nakarmić, to na pewno ją uspokoi. Przecież taki płacz nie może być dobry, skoro kaszle i ma kłopoty z oddychaniem? Młody lekarz odpowiedział mi jednak, że obecnie jestem dla mojej córeczki niebezpieczna, że nie mogę dłużej jej karmić, że musi być odżywiana dożylnie i dostać dużo antybiotyków. Mówił tak, jak gdyby zlecono mi ważne zadanie, a ja nie dałam sobie z nim rady. Billie przyłączono do tuzina rurek i drutów. Płakała tak długo, aż zabrakło jej tchu. Nie mogłam znieść jej cierpienia i kiedy lekarz wyszedł, by sprawdzić innego pacjenta, podniosłam ją i otuliłam moją pikowaną kurtką. Nie próbowałam jej karmić, lecz trzymałam przy piersi. Natychmiast się uciszy ła i zaczęła szukać sutka. Thomas patrzył na nas z czułością RS i strachem, których nigdy wcześniej nie widziałam na jego twarzy. Billie miała zapalenie płuc. Godzinami staliśmy z Thomasem koło plastykowej skrzynki, która teraz była łóżeczkiem Billie, i studiowaliśmy ekrany monitorów kontrolujących jej oddech, ilość przyjmowanego pożywienia, bicie serca, ciśnienie krwi, poziom gazów i dawki antybiotyków. Nie było innego uniwersum poza tym plastykowym pudłem i oboje dziwili śmy się innym rodzicom na oddziale intensywnej terapii, którzy wracali z wypraw w świat zewnętrzny z torbami od McDonalda i pudełkami z Pizzy Hut. — Jak oni mogą jeść? — pytał Thomas. Tego wieczoru Thomasa wezwano do telefonu. Zostałam sama przy inkubatorze i rytmicznie odmawiałam pacierz, chociaż nie jestem religijna. Słowa modlitwy przynosiły mi ukojenie. Przekonałam siebie,
że zatrzymają one przy mnie Billie, 68 że dopóki będę się modlić, Billie nie umrze. Ze są talizmanem, zaklęciem. Kiedy Thomas wrócił do sali, automatycznie odwróciłam się ku niemu, by zapytać, kto dzwonił. Twarz miał zrnizerowaną, wychudłą i papierową. Mrugał, jakby wychodził z kina na zalaną słońcem ulicę. Otrzymał nagrodę, przedmiot pożądania wszystkich poetów Ameryki. Przyznano mu ją za „The Magdalene Poems”, cykl pięćdziesięciu sześciu wierszy, których napisanie zajęło osiem lat. Usiedliśmy na pomarańczowych plastykowych krzesłach stojących przy plastykowej skrzynce. Położyłam dłoń na dłoni mego męża. Pomyślałam od razu o straszliwych układach. Czy to możliwe, że los pozwoli, byśmy mieli i tę nagrodę, i życie Billie? — Nie jestem w stanie tego przełknąć — rzekł Thomas. — Wiem. — Uczcimy to kiedy indziej. — Thomas, gdybym mogła, byłabym w siódmym niebie. Będę w siódmym niebie. RS — Zawsze się martwiłem, że uważasz, że jestem z tobą z powodu wierszy. Że cię wykorzystuję jako muzę. — Nie teraz, Thomasie. — Na początku. — Może, bardzo krótko, na początku. — To nieprawda. Potrząsnęłam głową, zagubiona i zmieszana. — Czy to w ogóle ma jakieś znaczenie? — zapytałam z irytacją, której źródłem jest niechęć do myślenia o czymkolwiek innym poza rzeczą, która budzi w nas przerażenie. — To nie ma znaczenia — odparł. — Nie ma znaczenia. Lecz naturalnie było ważne. Było ważne. Owej nocy nauczyłam się, że najgłębiej miłość odczuwamy wówczas, gdy sądzimy, że ją utracimy. Nie zawsze dane jest nam to wiedzieć, dlatego też nasza miłość bywa spóźniona. Owej nocy jednak Thomas i ja byliśmy przekonani, że nasza
69 córeczka wkrótce umrze. Słuchając przeróżnych odgłosów otaczającej ją maszynerii, trzymaliśmy się za ręce, niezdolni jej dotknąć. Wpatrywaliśmy się bacznie w jej powieki i rzęsy, łokcie i pulchne kostki u nóg. Dzieliliśmy się wspomnieniami, zebranymi w czasie zaledwie sześciu tygodni. Pod pewnymi względami tamtej nocy znaliśmy naszą córkę lepiej niż kiedykolwiek później. Billie w ciągu tygodnia wyzdrowiała i wróciła do domu. Wyrosła i rozwinęła się. W końcu nadszedł taki dzień, gdy umiała już nas zdenerwować, gdy potrafiliśmy mówić do niej ostrym tonem. W końcu nadszedł dzień, gdy mogłam ją zostawić i zająć się fotografowaniem. Thomas pisał wiersze i po kolei je wyrzucał. Prowadził zajęcia, często czytał publicznie swe prace, udzielał wywiadów i zastanawiał się, czy nie zaczyna brakować mu słów. Coraz więcej pił. Zdarzało się, że znajdowałam go rano w kuchni na krześle, z łokciem opartym na stole. Obok stała pusta butelka po winie. — To nie ma nic wspólnego z tobą — mówił wtedy, kła RS dąc dłoń na moim szlafroku. — Kocham cię. To nie twoja wina. Czasami myślę, że są takie chwile, kiedy można zobaczyć wszystko — jeśli już nie przyszłość, to całą przeszłość. Powiadają, że tak właśnie jest, gdy człowiek umiera: widzi całe swoje życie; w jednym momencie, w przeciągu najwyżej kilku sekund, mózg odtwarza wszystko, co minęło. Poczynając od narodzin, kończąc na chwili absolutnej wiedzy, tak że sama ta chwila staje się rodzajem lustra odbijającego w nieskończoność życie. Wyobrażam sobie, że chwila ta będzie niczym wstrząs przechodzący przez ciało, jak przy dotknięciu kabla z wytartą izolacją. Wstrząs może nie śmiertelny, lecz zaskakujący, mocne szarpnięcie. I tak dzieje się ze mną w porcie. Widzę nasze wspólne lata z Thomasem, kruchość tego życia. Stworzyliśmy małżeństwo,
70 rodzinę, nie z mocy odgórnego zarządzenia czy konieczności, lecz dlatego, że my do tego doprowadziliśmy. Robiliśmy jedną rzecz, potem inną i kolejną, a ja zaczęłam myśleć o naszych wspólnych latach jak o ciasno splecionej rybackiej sieci; może nie doskonałej, lecz tak zasupłanej, że nic nigdy jej nie rozplącze. W ciągu godzin, które mijają między powrotem z Ports— rnouth a kolacją każde z nas zajmuje się czymś innym. Adaline zamyka za sobą drzwi kabiny na dziobie i czyta Celię Thaxter, Thomas drzemie w kokpicie, Billie klęczy koło niego i koloruje obrazki, Rich naprawia pompę, a ja siedzę na pryczy Billie z rozrzuconymi wokół przewodnikami, notatkami i relacjami. Otwieram cieliste pudełko i przyglądam się tłumaczeniu napisanemu ołówkiem. Wiem, że wkrótce je przeczytam, lecz nie jestem jeszcze na to gotowa. Na wąskiej pryczy czuję się jak w kryjówce, trochę mi wstyd przed sobą. Mówię sobie, że przyczyna, dla której popełniłam kradzież, jest bardzo prosta: chcę się dowiedzieć, jak to było, odnaleźć jeden ukryty szczegół, który nada temu sens. Chcę RS zrozumieć przypadkowy czyn, konsekwencje chwilowego zapomnienia. Myślę nie tyle o czynach tamtej nocy, ile o następujących po niej latach — i co z nich zostało w pamięci. W przewodnikach czytam, że poza relacjami z wypadków dotyczących morderstw z 5 marca 1873 roku historia ma do przekazania tylko jedną opowieść o Janie Hontvedcie, mężu Maren. W zimny dzień 1870 roku, na trzy lata przed zbrodnią, a w dwa po przyjeździe do Ameryki, Jan opuścił Smuttynose i ruszył na łowiska położone na północny zachód od wyspy. Dzień był wyjątkowo paskudny, szron osiadał na wąsach i kurtkach rybaków, na linach, a także na pokładzie szkunera, którego nazwy nie znamy. Jan stał na śliskim kamieniu na małej plaży Smuttynose w siekącym dotkliwie deszczu ze śniegiem i zastanawiał się, czy podpłynąć łodzią do szkunera. Możemy się tylko domyślać, co ostatecznie skłoniło go do
wyjścia w morze w taki dzień, jeden z najgorszych, jakie Atlan-
71 tyk ma do zaoferowania w ciągu roku. Bieda? Głód? Kosztowna przynęta, która zgniłaby, gdyby jej nie wykorzystano? Straszliwy niepokój? Straciwszy z oczu Smuttynose, Jan został zaskoczony nagłym sztormem. W gęstym śniegu przez wiele godzin widział niewiele więcej poza swą łodzią. Może uświadomi! sobie błąd i próbował zawrócić ku Smuttynose, lecz fale były tak wysokie, a widoczność tak zła, że nie potrafił ustalić kierunku. Zmuszony był dryfować w oślepiającej bieli i strachu, że szkuner się wywróci lub rozbije na podwodnych skałach. Wielu wyspiarzy, pomiędzy nimi Efraim Downs, który później, po morderstwach, wraz z rodziną zajął dom Hontvedtów (właściciel odmówił usunięcia plam krwi, ponieważ, jak stwierdził, więcej pieniędzy dostawał od łowców pamiątek, niż zyskałby, podnosząc czynsz), uważał, że Jan musiał stracić rozum, skoro wypłynął w takim dniu. Kiedy stało się jasne, że szkuner Hontvedta musiał zaginąć, Downs swoją dużo większą łodzią o stosownej nazwie White Rover, ruszył na poszukiwa RS nia. On i jego załoga przez wiele godzin skrupulatnie przepa— trywałi morze, aż wreszcie sami stracili orientację. W końcu zobaczyli szkuner z Hontvedtem na pokładzie. Pokonując kilkumetrowe fale, Downs jakimś cudem zdołał zabrać zbłąkanego żeglarza. Kiedy Jan był już bezpieczny, jego szkuner podryfował w morze i nigdy więcej go nie widziano. Godzinami White Rover błądził wśród sztormowych fal, a ludzie na jego pokładzie marzli na kość, pokryci szronem od stóp do głów. Gdy dotarli w końcu do brzegu — historia nie mówi, gdzie dokładnie — skostniała załoga musiała zwalić się przez burtę na plażę. Kilku mężczyzn odmroziło sobie stopy; trzeba było je amputować. Jan Hontvedt wyszedł z tej przygody nietknięty. — Mamusiu, pójdziemy popływać? Billie ciągnie mnie za rękaw i przesuwa głową po moim ramieniu. Odkładam książkę i sadzam sobie córkę na kola-
72 nach. Na dolnej wardze ma strużynę kredki, którą delikatnie zdejmuję. Billie pachnie skorupiakami i kremem do opalania. — Sam nie wiem, Jean — krzyczy Thomas z kokpitu. — Tu jest strasznie głęboko. Powiedziałem jej, że musi cię zapytać. Szczerze mówiąc, nie mam ochoty na ponowną kąpiel. — Nic jej nie będzie, jeśli włoży kapok — mówi Rich, wychodząc z pomieszczenia silnikowego. — Tak czy owak mnie kąpiel jest potrzebna. Jeśli oboje z nią pójdziemy, będzie dobrze. — Proszę, mamusiu! Przenoszę spojrzenie z Richa, który ma ręce poplamione smarem, na córkę. — Jasne — odpowiadam. — Czemu nie? Jakoś wdrapię się na burtę, ale jestem pewna, że za żadne skarby nie wciągną mnie z powrotem. Rich zostawił drabinkę w furgonetce w porcie. Billie niczym pocisk wpada do wody i natychmiast wyskakuje na powierzchnię. Włosy zakrywają jej twarz. Płynę blisko mojej córki, nigdy nie oddalam się RS bardziej niż na długość ramienia. Billie trzepocze rękoma, buzię trzyma tuż nad taflą wody, która w pierwszym momencie wydaje się szokująco zimna. Po kilku minutach przyzwyczajam się. Oglądana z tej pozycji łódź wydaje się masywna, jakby to był transatlantyk. Nie mam okularów, więc rysujące się na horyzoncie skały są niewyraźnymi szarobrunatnymi kształtami. Popycham Billie w kierunku Richa. Billie „płynie” pomiędzy mną a stryjem — ruchliwa rybka pozbawiona strachu. Jej usta napełniają się wodą. Przełyka ją i sprawia wrażenie zaskoczonej smakiem. Błaga, by Rich przewiózł ją na plecach, a kiedy zbliżają się do mnie, Billie zsuwa się i łapie mnie za szyję. Czuję na nodze śliską nogę Richa i chwytam go za ramię, by nie pójść pod wodę. — Ostrożnie, Billie — mówię, zmniejszając siłę jej uścisku. — Nie mam
jak ty kamizelki ratunkowej. Utopisz mnie.
73 Thomas obserwuje nas z bukszprytu. W dłoni trzyma szklankę. Widzę, że się odwraca i uśmiecha. Mówi coś, czego nie słyszę — pewnie do Adaline. Puszczam wreszcie Richa, a on głęboko nurkuje. Wynurza się o jakieś dziesięć metrów dalej, po czym zaczyna szybko płynąć, rytmicznie uderzając ramionami i nogami. Billie i ja kręcimy się wokół siebie, aż widzę, że zaczyna się męczyć. Thomas wyciąga rękę i przy mojej pomocy bez większego trudu wciąga Billie do łodzi. Jak przypuszczałam, mnie brakuje siły i dopiero po kłopotliwych i niezgrabnych wysiłkach ląduję na pokładzie. Billie owinięta w ręcznik siedzi, drżąc z zimna, koło Adaline. Kiedy się podnoszę i wkładam okulary, widzę, że Rich dopłynął aż do Smuttynose i teraz odpoczywa na plaży. Wyspy Shoals nie biorą swej nazwy od otaczających je mielizn, lecz od staroangielskiej formy słowa „szkoła”. Rybna szkoła. Podczas wojny o niepodległość ludność z wysp ewakuowano. Ponieważ mieszkańcy prowadzili handel z Brytyjczykami, RS kolonialna administracja zarządziła, by wyspy opustoszały. Piątego stycznia 1776 roku osiemdziesiąt chat rozebrano, przetransportowano na stały ląd, a następnie na powrót złożono na wybrzeżu od Massachusetts do Maine. Wiele z nich stoi do dzisiaj. — Utrata. Porzucenie. Kastracja. Szowinizm. — Ale pomyśl o Tomie Moorze, jego uroku. — Melancholia. Wszystko jest melancholijne — mówi Thomas. — Kavanaugh, Frost, MacNeice. — Zapominasz o Yeatsie. Ta celebracja ludzkiej wyobraźni, mag. — Donnelly. Hyde Donnelly. Znasz go? „Szare światło kradnie, żal matki Przedziera się przez żywopłoty…” — Oskarżasz cały gatunek ludzki — mówi Adaline lekkim tonem. Thomas pociąga wielki łyk szkockiej.
74 Intensywny, wiejski zapach ryb i czosnku roznosi się po kokpicie, gdzie Adaline, Thomas i ja siedzimy. Rich trzyma talerz małży, które właśnie ugotował. — Ja je zebrałam — chwali się Billie i przemyka między nogami Richa. Stara się okazać dumę z powodu małży, choć wyczuwam, że niezbyt udała się jej próba, by w ogóle je polubić. Kilka minut temu, gdy zeszłam na dół po papiery, które zabrałam z Athenaeum, znalazłam resztki małży ukryte w pomiętej serwetce. Billie ma na sobie ulubiony strój — niebieską koszulkę z Pocahontas na piersi i szorty — i wiem, że nasz posiłek traktuje jak coś w rodzaju przyjęcia. Podobnie jak Thomas. Billie przyniosła torbę cheerios, tak więc może jeść z nami. Sadowi się wygodnie obok mnie i wkręca mi głowę pod pachę. Thomas i Adaline siedzą naprzeciw. Wiem, że Billie zaraz poprosi o coca-colę. — „Synowie odchodzą” — mówi Thomas. Rich stawia małże na prowizorycznym stole pośrodku kokpitu, siada na dachu kabiny i macha nogami nad otworem. Wydaje się, że powietrze wokół nas zostało oczyszczone. SmutRS tynose rysuje się ostro, pokryte cienką warstwą złota przez zachodzące słońce. Stąd krążące nad wyspą mewy są tylko ciemnymi kropkami na niebieskim tle. Myślę, że to może najpiękniejszy wieczór tego lata. Tego wieczoru, gdy Rich gotuje małże, a Thomas tłucze kieliszek, robię zdjęcie naszej piątki w kokpicie morgana. Robię je, póki światło jest pomarańczowe; w rezultacie wszyscy wyglądamy na niezwykle opalonych i zdrowych. Na fotografii Billie siedzi Richowi na kolanach i wyciągniętą ręką dotyka złotej bransolety, którą Adaline włożyła kilka minut wcze śniej. Rich uśmiecha się prosto do obiektywu, otwarte usta ukazują mnóstwo zębów, które w tym świetle mają łososiowy odcień. Obok niego Adaline potrząsnęła właśnie włosami, tak
więc aparat uchwycił ją z lekko uniesioną brodą. Ma na sobie czarną sukienkę na cienkich ramiączkach, w krzyżyku odbija się słońce. Jego promienie niemal boleśnie świecą nam w oczy,
75 dlatego Thomas mruży powieki i dłoń trzyma przy czole. Część jego twarzy, którą można zidentyfikować, to usta i zarys szczęk. Co do mnie, nastawiłam samowyzwalacz, by mieć czas dołączyć do reszty. Siedzę obok Thomasa, lecz lekko się odchylam, jakbym chciała podkreślić, że należę do grupy. Thomas próbował objąć mnie wolną ręką, lecz nie zdążył i na zdjęciu ma ją uniesioną wysoko w powietrze. — Skąd właściwie masz tę bliznę? — pyta Adaline. — Naprawdę musimy już nakarmić Billie — mówię tyleż do siebie, co do innych. Dzień był naprawdę wyczerpujący i w ogóle nie zastanowiłam się nad obiadem dla Billie. Wiem, że Rich kupił homara, ale ona nie będzie go jadła. — Mamusiu, mogę napić się coli? — Wypadek samochodowy — odpowiada Thomas. — Byłem smarkaczem. Kierowca sporo wypił. — Nie teraz, słoneczko, czas na kolację. — Mamy tuńczyka — mówi Rich. — Zrobię jej kanapkę. — Dość się napracowałeś — odpowiadam i wstaję. RS — Przynajmniej tym się zajmę. — Nie chcę tuńczyka — protestuje Billie. — Chcę homara. — Billie, jestem pewna… — zaczynam, ale Rich powstrzymuje mnie, lekko kręcąc głową. — Może rzeczywiście spróbujesz homara, Billie — mówi. — A jeśli nie będzie ci smakował, zrobimy kanapkę. Billie kiwa głową. Widzę, że dopiero wygrawszy sprzeczkę, zaczyna się naprawdę martwić. Wątpię, czy rzeczywiście ma ochotę na homara. — Skąd jesteś? — zwraca się do mnie Adaline. Zakłada nogę na nogę. Przy tym ruchu rozsuwa się jej sukienka, ukazując smukłą opaloną łydkę. Thomas spogląda na nogę Adaline, potem odwraca wzrok. Ja mam na sobie dżinsy i bluzę. Thomas przebrał się w świeżą koszulę, niebieską w cienkie żółte paski, i ogolił się.
76 — Z Indiany — odpowiadam. — Moi rodzice nie żyją. Urodziłam się późno, matka miała już czterdzieści osiem lat.. — Mamo, co jedzą mewy? — Ryby — mówię do Billie. — Nurkują w oceanie i łapią ryby. Jak będziesz uważnie je obserwować, jestem pewna, że to zobaczysz. — Na pół świadomie spoglądam w kierunku Smuttynose na mewy, które kreślą pętle nad poszarpaną linią brzegową. — I robisz to? — pyta Adaline, gestem dłoni obejmując łódź, wyspę, port. — Kiedy mogę — mówię. — Mamusiu, ale gdzie one śpią? — Dobre pytanie — mówię, zwracając się do Thomasa po pomoc. — A niech mnie, jeśli wiem. :— Myślę, że śpią na skałach — odzywa się Adaline. - I chowają głowy pod skrzydła. — Widziałaś kiedyś śpiącą mewę? — pyta ją Billie. RS — Pewnie — odpowiada, ściągając usta. — Ale nie pamiętam gdzie. — Na stosie śmieci w środku bostońskiego portu — woła z kuchni Rich. — „Szczury morza” — mamrocze Thomas. Billie mocniej wtula się pomiędzy mój bok a rękę. — Adaline jest piękna — odzywa się nieśmiało z twarzą na moich żebrach, niepewna, czy można o takich rzeczach mówić głośno. — Wiem — mówię i patrzę Adaline prosto w oczy. — Kocham cię, mamusiu — dodaje Billie. — Ja też cię kocham — odpowiadam. Wczesne relacje z morderstw spisywano pośpiesznie, pełno więc w nich nieścisłości. Pierwsza notka z „Boston Post” brzmi następująco: Dwie dziewczyny zamordowane na Smutty
Nose na Wyspach Shoals. Szczegóły straszliwej rzezi. — Uciecz-77 ka mordercy i aresztowanie go w Bostonie. — Motywy popełnienia zbrodni. — Próba zamordowania trzeciej osoby. — Cudowna ucieczka niedoszłej ofiary. — Okropne cierpienia z powodu zimna. — Odrażający spektakl w domu zamordowanych kobiet, itd. itd. [Specjalna informacja „Boston Post”]. Portsmouth, New Hampshire, 6 marca. Nasi obywatele przeżyli wstrząs, gdy dzisiaj w południe rybak nazwiskiem Huntress, zamieszkały na Wyspach Shoals, przypłynął do Newcastle i pośpieszył na policję, by zawiadomić o popełnieniu okropnej zbrodni. Według tej samej relacji „młodego człowieka nazwiskiem Lewis Wagner” widziano poprzedniej nocy idącego nabrze żem z siekierą w dłoni. O siódmej rano, gdy Wagner i „Huntress jedli razem śniadanie” w Portsmouth, Wagner oznajmił nieszczęsnemu „Huntressowi” (który jeszcze nie wiedział o morderstwach), że coś ma się mu (to znaczy Wagnerowi) przydarzyć. Ofiarami były „Anetta Lawson i Cornelia Christensen. Trzecia kobieta, pani Huntress, uciekła”. Naczelnik policji w Portsmouth wyruszył do Bostonu, by podjąć próbę zatrzymania domniemanego mordercy, którego wcześniej tego RS dnia widziano, jak wsiada do pociągu jadącego do tego miasta. Schodzę na dół, by pomóc Richowi w kuchni. Na piecyku stoi garnek z homarem, drugi jest na hibachi przy sterze. Rich przygrzewa chleb w piekarniku; sałatę już zrobił. Zaczynam nakrywać do stołu. Rich i ja poruszamy się niezgrabnie po zatłoczonym pomieszczeniu, próbując nie wpadać na siebie i nie sięgać równocześnie po ten sam przedmiot. Przez otwór w pokładzie widzę, że Billie leży na plecach na poduszce, którą zwolniłam, i z wielką uwagą przygląda się swoim paluszkom. Dalej, ograniczone prostokątem otworu, są nogi Thomasa w spodniach i jego dłoń sięgająca po butelkę, którą postawił przy prawej stopie. Łódź kołysze się rytmicznie, przez bulaje wychodzące na zachód wpadają refleksy wodne i odbijają się na ściankach działowych. Szukam szczypców do homara w szufladzie ze sztućcami, gdy dobiegają mnie 78
trzy boleśnie znajome słowa: „Boazeria, aromat, użądlony do szpiku kości”. Głos Adaline jest głęboki i melodyjny. Ona perfekcyjnie moduluje słowa i samogłoski. Zna wiersz doskonale. Na pamięć. Wyciągam szyję, by zobaczyć twarz Thomasa. Wpatruje się w swoje kolana. Siedzi bez ruchu. Przypominam sobie bar, sposób, w jaki Thomas czytał wiersz. Przypominam sobie, jak stałam w oknie i w świetle ulicznych lamp czytałam wiersz, gdy Thomas spał. — Thomas! — wołam. Ostry ton w moim głosie jest wyraźny, słyszalny także i dla mnie. Billie podnosi się i opiera na łokciach. Wydaje się zaskoczona. Adaline milknie. Adaline obejmuje kolano, w długich palcach trzyma kieliszek z winem. Nagle uświadamiam sobie ze zdumieniem, że po raz pierwszy widzę ją pijącą alkohol. — Thomas, jesteś mi potrzebny — powtarzam i odwracam się. RS Znowu zaczynam grzebać wśród sztućców. Thomas wsuwa głowę w otwór. — Co się stało? — pyta. — Nie umiem znaleźć szczypców i nie mam pojęcia, co zrobiłeś z winem do obiadu. — Moje poirytowanie, dwuznaczna kwaśna nuta, jest oczywiste. — Mam tutaj wino — mówi cicho Rich i na dowód otwiera małą lodówkę. Lecz już jest za późno. Thomas odszedł. Stoi i przygląda się wodzie. W jednej ręce ma kieliszek, drugą wsunął w kieszeń spodni. Adaline okręciła się na miejscu i teraz także patrzy na wodę, lecz z dala od Thomasa. Rich idzie, by do garnka na hibachi dodać kukurydzę. Widzę, jak Thomas usuwa się i podnosi pokrywkę. Rich wsypuje ziarna do parującego garnka, wyciera dłonie w ścierkę, potem pochyla się, by nalać sobie wina z butelki stojącej na
79 podłodze kokpitu. Thomas i Rich, plecami do mnie, zamieniają kilka słów, niczym mężowie, którzy pilnują grilla na tylnym podwórku. Opieram się o kontuar w kuchni i ze skupieniem piję wino. Billie spogląda na ojca, później na mnie. Przewraca się na brzuch i przykłada dłonie do policzków, jakby przyglądała się czemuś maleńkiemu na poduszce. Rich gestem daje znak Adaline, by zrobiła mu miejsce. Siada obok niej i kładzie palce na jej udzie. Wsuwa dłoń w rozcięcie spódnicy, pod czarny materiał. Thomas, który w tym momencie lekko się ku nim odwraca, chcąc coś powiedzieć, widzi, jak Rich dotyka Adaline. Nieruchomieje, jakby nie wiedział, co ma zrobić z ciałem. Stawia niezręcznie krok do przodu i potrąca kieliszek Adaline, odstawiony na podłogę. Kieliszek przewraca się i rozbija na kawałki. — Jezu — mówi Thomas. Policja z Portsmouth i Bostonu aresztowała Louisa Wagnera o wpół do dziewiątej wieczorem w dzień po morder RS stwach w domu jego znajomego w Bostonie. Wagner wydawał się oszołomiony oskarżeniem o zbrodnię i przysięgał, że nie był na Smuttynose od listopada poprzedniego roku. Powiedział, że nie mógłby takiej rzeczy zrobić, bo kobiety Hontvedtów były dla niego dobre. O dziewiątej rano usłyszał świst parowozu, a ponieważ w Portsmouth wiodło mu się źle, pomyślał, że dobrze byłoby spróbować szczęścia w Bostonie. Wieść, że policja przywozi Wagnera do Portsmouth pociągiem w piątek o dziesiątej rano, obiegła miasto i dworzec otoczył gniewny, rozwrzeszczany tłum. W obawie o bezpieczeństwo więźnia policjanci zatrzymali pociąg pół kilometra przed stacją i wysiedli z Wagnerem, jednakże ludzie i tak go zauważyli i zaczęli obrzucać całą grupkę kamieniami i kawałkami lodu. Wołali: „Zlinczować go!” i „Powiesić!”. Wezwano żołnierzy, policja wyciągnęła broń. Wagner spędził noc w więzieniu w Portsmouth. Następnego dnia przeniesiono go do 80 Saco w Maine, ponieważ Smuttynose administracyjnie nie należy do New Hampshire, lecz właśnie do Maine. I znowu
policja stanęła twarzą w twarz z tysiącami demonstrantów, próbujących ukamienować Wagnera; więzień zraniony został w głowę. Pośród nich był Efraim Downs, rybak, który niegdyś uratował Janowi Hontvedtowi życie. Więźnia postawiono w stan oskarżenia w areszcie w South Berwick, a następnie przetransportowano do więzienia w Portland. Kiedy proces Stan Maine przeciw Louisowi H. F. Wagnerowi rozpoczął się 16 czerwca 1873 roku, Wagnera przewieziono do Alfred w stanie Maine. Oskarżono go o zadanie dziesięciu ciosów siekierą w głowę Anethe M. Christenson i spowodowanie jej natychmiastowej śmierci. Rich i ja sprzątamy rozbite szkło. Później Rich wyjmuje homara z garnka i wszyscy siadamy przy stole. Thomas, który wypił więcej niż zwykle, zmaga się ze swoją porcją, rozrzucając białą chitynę po stole. Billie, jak przewidywałam, traci ochotę na homara, kiedy widzi, jak zgniatam skorupę i szczypcami wyjmuję różowe mięso w ciemne plamki. Adaline nie RS zanurza palcami kawałków w roztopionym maśle jak my, lecz nabija je na widelec i moczy w gorącym wywarze. Metodycznie oczyszcza jasnoczerwony pancerzyk, nie zostawiając ani drobinki jadalnego mięsa. Thomas, przeciąwszy sobie na kleszczach kciuk, wychodzi na pokład. Po jakimś czasie Rich, przypuszczając chyba, że Thomasowi potrzebne jest towarzystwo, podąża jego śladem. Billie także nas opuszcza, szczęśliwa, że nie musi dłużej patrzeć na stos skorup i czerwonych resztek, które rosnąc w stalowej misie, nabierają odrażającego charakteru. Patrzę zafascynowana, jak po drugiej stronie stołu Adaline wyciąga drobiny mięsa, które pominęłam w tułowiu homara. Obserwuję, jak jedno po drugim wysysa i gryzie pajęcze odnóża, krusząc cienką chitynę w zębach. — Wychowałaś się na farmie? — pyta. — Twoi rodzice byli rolnikami?
81 — Tak — odpowiadam. — A w której części Irlandii ty się wychowałaś? — W Cork. To na południu. — A potem poszłaś na uniwersytet. — Tak — potwierdza. — Billie jest wspaniała. Macie wielkie szczęście. — Dziękuję. Uważam się za szczęściarę, że ją mam. Jak to się stało, że zamieszkałaś w Bostonie? — Byłam z kimś — odpowiada. — Jeszcze w Londynie. On pracował w Bostonie, więc przyjechałam tu, żeby z nim być. Zawsze lubiłam Boston. — A jak to się stało, że tak dobrze znasz poezję Thomasa? Pytanie wyraźnie ją dziwi. — Chyba zawsze czytałam Thomasa — mówi. — Jeszcze w Dublinie uważałam, że jest wyjątkowy. Jak przypuszczam, odkąd dostał nagrodę, wszyscy go czytają, prawda? To właśnie sprawia nagroda. Wszyscy zaczynają cię czytać. — Nauczyłaś się jego wierszy na pamięć. RS — Och, to nieprawda. W moich słowach pobrzmiewa oskarżenie, które zmuszają do przyjęcia postawy obronnej. — Rzecz w tym, że moim zdaniem Thomasowi zależy na tym, by czytać go głośno. W gruncie rzeczy nawet trzeba, jeśli chce się w pełni zrozumieć. — Wiesz, że zabił dziewczynę — mówię. Adaline wolno wyjmuje nogę homara z ust i kładzie dłoń na stole. Ceratowy obrus w niebieską kratkę poplamiony jest kawałkami mięsa i żółtymi kroplami masła, które zdążyło się już ściąć. — Thomas zabił dziewczynę — powtarza, jak gdyby zdanie to nie miało sensu. Upijam łyk wina. Urywam kawałek z kromki czosnkowego chleba. Próbuję zapanować nad rozdygotanymi dłońmi.
Wierzę, że bardziej niż ona zaszokowana jestem tym, co po-
82 wiedziałam. Sposobem, w jaki to powiedziałam. Słowami, których użyłam. — Nie rozumiem — mówi Adaline. Odkłada pajęczą nogę na talerz i wyciera palce w serwetkę, którą ma na kolanach. Potem pogniecioną trzyma w dłoni. — W wypadku samochodowym—wyjaśniam. — To Thomas prowadził. Wciąż wydaje się nie rozumieć. — Jechała z nim dziewczyna. Thomas wyleciał z drogi, samochód przekoziołkował. Adaline roztargnionym gestem wydłubuje fragment homara spomiędzy zębów. Spoglądam w dół i dostrzegam, że na dżinsach mam plamy po wywarze. — Ile miała lat? — Tyle samo co on, siedemnaście. — Był pijany? — Tak — odpowiadam. Czekam. RS Widzę to, widzę moment zrozumienia. Adaline analizuje informację, recytuje do siebie wersy, nagle je w pełni pojmując. Jej oczy przesuwają się od pieca do mojej twarzy. — „The Magdalene Poems” — mówi cicho. Kiwam głową. — Tylko że ona nie miała na imię Magdalene, ale Linda. Adaline wzdraga się lekko, jak gdyby pospolitość imienia dziewczyny nadała sprawie realności. — Kochał ją — mówi. — Tak — potwierdzam. — Bardzo ją kochał. Nie wydaje mi się, by naprawdę się z tego otrząsnął. W pewnym sensie wszystkie jego wiersze są o wypadku, nawet jeśli sprawiają inne wrażenie. — Ale ożenił się z tobą — mówi Adaline. — To prawda.
83 Adaline kładzie serwetkę na stole i wstaje. Podchodzi do drzwi kabiny na dziobie. Jest odwrócona do mnie plecami, ramiona ma skrzyżowane na piersi. Rich wsadza głowę do otworu. — Jean, powinnaś wyjść — woła. — Światło jest idealne. Milknie. Adaline nieruchomo stoi przy drzwiach. Rich spogląda na mnie. — Co się dzieje? — pyta. Pod stołem prostuję skrzyżowane nogi. — Nic takiego — odpowiadam. Składam dłonie na kolanach, oszołomiona własną zdradą. Przez wszystkie te lata, które spędziłam z Thomasem, nie powiedziałam o tym nikomu. O ile wiem, on też nie mówił. Kiedy zdobył nagrodę, obawialiśmy się, że ktoś odkryje ten fakt, ale akta były tajne i nikomu się nie udało. Teraz wiem, że Adaline powie innym. Nie zdoła zatrzymać tej informacji dla siebie. Nie mogłam tego zrobić, to niemożliwe, myślę. — Zostawmy to, Rich—mówię pośpiesznie, gestem wskazując bałagan na stole. — Muszę wyjść z Thomasem. Póki RS światło jest dobre. Pozmywam później. Podnoszę się gwałtownie. Rich schodzi po drabinie i chwilę stoi z dłońmi nad głową, trzymając się zasuwy. Wygląda na zaskoczonego. Za mną Adaline wchodzi do kabiny i zatrzaskuje za sobą drzwi. Szanowny R. P. Tapley z Saco w stanie Maine był obrońcą Louisa H. F. Wagnera. George C. Yeaton, Esq., wystąpił jako prokurator, a szanowny William G. Barrows jako sędzia. Członkami ławy przysięgłych byli: Isaac Easton z North Berwick, George A. Twambli z Shapleigh, Ivory C. Hatch z Wells, Horace Piper z Newfield, Levi G. Hanson z Biddeford, Na— hum Tarbox z Biddeford, Benajah Hall z North Berwick, Charles Whitney z Biddeford, William Bean z Limington, Robert Littlefield z Kennebunk, Isaac Libbey z Parsonfield i Calvin Stevens z Wells.
84 Chociaż wszyscy przysięgli, prawnicy i sędzia byli białymi Amerykanami — ściślej rzecz biorąc, potomkami Anglików — ani oskarżony, ani ofiary, ani też kobieta, która uszła z życiem, ani nawet większość świadków nie mieli amerykańskiego obywatelstwa. W kokpicie Thomas siada obok mnie. Billie opiera się o jego nogi. Ręce zaczynają mi się trząść. Czuję nagłą potrzebę, by się pochylić, włożyć głowę między kolana. W trójkę obserwujemy zachodzące za Newcastle i Portsmouth słońce, patrzymy, jak koralowe światło przesuwa się po Appledore i Star, pozostawiając za sobą bezbarwną równinę. Na dole Rich zapala lampy. Chcę powiedzieć Thomasowi, że zrobiłam coś strasznego, że nie mam wytłumaczenia, dlaczego to zrobiłam, poza tym jedynie, iż nie do zniesienia wydała mi się pewność Adaline, że dobrze zna Thomasa — może w pewnym sensie nawet lepiej niż ja. Na Star okna są oświetlone i ludzie idą poprzez kręgi żółtego światła. — Drżysz — mówi Thomas. RS „The Magdalene Poems” przedstawiają życie siedemnastoletniej dziewczyny widziane w czterech ostatnich sekundach jej życia i opowiedziane przez siedemnastoletniego chłopca, który bez wątpienia był jej kochankiem i towarzyszył jej w chwili śmierci. Wiersze mówią o niespełnionej obietnicy miłości, o absolutnej pewności, iż obietnica ta pozostanie niespełniona. Czytelnik widzi dziewczynę jako kobietę w średnim wieku, poślubioną mężczyźnie, który był tym chłopcem, jako starszą wiekiem wdowę i jako zmysłową szesnastolatkę. Dziewczyna, której imię brzmi Magdalene, jest w oczach chłopca niezwykle piękna. Ma smukłe ciało tancerki, gęste włosy o wielu odcieniach, zwinięte w skomplikowany kok na karku, i pełne usta o jednakowych wargach bez żadnego wcięcia. 5 marca 1873 roku w czerwonej chacie na Smuttynose
mieszkało sześcioro ludzi, a poza nimi na wyspie przez całą tę
85 zimę nie było żywego ducha. Jan i Maren Hontvedtowie przybyli tu w roku 1868. Karen, siostra Maren, i Mateusz, brat Jana, przyjechali w 1871 roku. Karen niemal natychmiast zatrudniła się w Laighton’s Hotel na wyspie Appledore, Mateusz dołączył do Jana na należącym do niego szkunerze Clara Bella. Evan, brat Maren, zamieszkał z żoną Anethe na wyspie w październiku 1872 roku, na pięć miesięcy przed mordami. O świcie 5 marca Mateusz, Evan i Jan opuścili Smuttynose i skierowali szkuner na południowy wschód, by pozbierać sieci. Ingerbretsonowie z Appledore towarzyszyli im na swoim szkunerze. Planowali, że rano będą łowić, wrócą na obiad, po czym ruszą do Portsmouth, by sprzedać zdobycz i kupić przynętę. Jednakże tuż przed południem nieoczekiwany i szybko przybierający na sile wiatr uniemożliwił im realizację tych planów. Musieli zaopatrzyć się w przynętę, zawołali więc do Emila Ingerbretsona, by zatrzymał się na wyspie i powiedział kobietom, że wrócą dopiero po zmroku. Maren, Karen i Anethe przygotowały gulasz i upiekły chleb dla mężczyzn na kolację. Louis Wagner z nabrzeża Rollins w Portsmouth widział, RS jak Clara Bella wpływa do portu. Wagner, który tamtego dnia miał na sobie dwa swetry, białą bluzę i kurtę, pomógł Janowi, Mateuszowi i Evanowi zacumować łódź. Powiedział im też, że przynęta jedzie koleją z Bostonu, lecz pociąg ma opóźnienie i spodziewają się go dopiero koło północy. Następnie poprosił Jana o drobne na posiłek. W odpowiedzi Jan roześmiał się i rzekł, że żaden z nich nie ma pieniędzy, bo myśleli, że wrócą do siebie, i teraz muszą zjeść na kredyt u pani Johnson, do domu której przynęta ma być dostarczona. Wagner zapytał Jana, jak wiodło mu się do tej pory na łowiskach, a Jan odparł, że zdołał odłożyć sześćset dolarów. Trzej mężczyźni ze Smuttynose pożegnali Louisa i zostawili go w porcie, sami zaś poszli na obiad. Zakładanie przynęty na włoki było czasochłonnym i niewdzięcznym zadaniem. Każdy z tysiąca haczyków musiał mieć swój kawałek rybiego
mięsa, śmierdzące dzwonka śledzia, które
86 przywożono w beczkach z Bostonu i które istotnie tamtej nocy dotarły do Portsmouth o wiele później niż się spodziewano, przez co mężczyźni nie wrócili wcale na Smuttynose. Każdy pojedynczy haczyk należało oddzielić od reszty, nałożyć przynętę, następnie sieć zwinąć i wsunąć w tubę, tak by dało się łatwo rzucić ją za burtę, kiedy następnego dnia szkuner wyruszy na łowisko. Założenie przynęty na włoki zajmowało trzem mężczyznom sześć godzin. Kiedy kończyli pracę, ręce mieli pokłute haczykami. Louis Wagner wyemigrował z Prus do Stanów Zjednoczonych siedem lat wcześniej. Miał dwadzieścia osiem lat i ci, którzy go znali, opisywali jako mężczyznę wysokiego i niezwykle silnego, jasnowłosego, o „stalowoniebieskich” oczach. Inna charakterystyka mówi o jego oczach jako łagodnych i miłych. Wiele kobiet uważało go za przystojnego. Od czasu do czasu pracował na Wyspach Shoals przy załadunku i rozładunku towarów, a także spędził z Janem Hontvedtem dwa miesiące na Clara Bella, od września do listopada 1872 roku. Przez siedem miesięcy tegoż roku (od kwietnia do listopada) RS Wagner wynajmował izbę u Hontvedtów, lecz większą część tego okresu przeleżał złożony reumatyzmem. Po opuszczeniu Hontvedtów zamustrował się na Addison Gilbert, który wkrótce potem zatonął, pozostawiając Wagnera znowu bez pracy. Tuż przed morderstwami krążył po domach noclegowych, nabrzeżach, dokach i tawernach Portsmouth w poszukiwaniu jakiegoś zajęcia. Później cytowano, co czterem różnym mężczyznom przy czterech różnych okazjach powiedział: „Tak dalej nie może być. W ciągu trzech miesięcy zdobędę pieniądze, nawet gdybym miał kogoś zamordować”. W Portsmouth mieszkał w domu noclegowym należącym do Mateusza Johnsona i jego małżonki. Był im winny za czynsz. Według prokuratora o wpół do ósmej wieczorem 5 marca Louis Wagner ukradł płaskodenną łódź, którą właściciel,
James Burke, zacumował na końcu Pickering Street. Właśnie
87 tego dnia Burke wymienił dulki na nowe, bardzo kosztowne. Wagner zamierzał popłynąć na Wyspy Shoals, ukraść sześćset dolarów, o których mówił Jan, a następnie wrócić na stały ląd. Oznacza to, że musiałby wiosłować dwadzieścia pięć mil, co w najbardziej sprzyjających okolicznościach byłoby niezwykłym wyczynem. Owego dnia przypływ miał miejsce o szóstej wieczorem, odpływ o północy. Księżyc w trzeciej kwadrze zaszedł o pierwszej w nocy. Przy sprzyjającej fali wiosłowanie od Pickering Street do ujścia rzeki Piscataqua (która płynie przez Portsmouth) trwało godzinę i czterdzieści minut, godzinę zaś i kwadrans trzeba było wiosłować stamtąd do Smuttynose. Droga w obie strony w najlepszym razie zabiera około sześciu godzin. Jeśli człowiek jest zmęczony albo warunki nie całkiem są po jego stronie, przepłynięcie łodzią wiosłową na Wyspy Shoals i z powrotem może przeciągnąć się nawet do dziewięciu, dziesięciu godzin. Prokurator okręgowy Yeaton tak oto zrekonstruował plan Wagnera: Maren będzie spała w południowo-zachodniej sypialni, a Anethe na półpiętrze. Trzeba zablokować drzwi RS z sypialni Maren do kuchni, wsuwając deskę z pułapki na homary w zasuwę. Skoro pieniądze miały być w kufrze w kuchni, Wagner nie spodziewał się żadnych trudności. Błędnie jednak założył, że Karen pozostała na Appledore. Nie przyniósł też ze sobą żadnego narzędzia. Płynąc z prądem, szybko pokonał trasę. Kiedy dotarł na Smuttynose, okrążył wyspę, by się przekonać, czy przypadkiem Clara Bella nie wróciła. Zyskawszy pewność, że na wyspie nie ma mężczyzn, skierował się ku jaskini Haleya. Było koło jedenastej wieczorem. Poczekał, aż światła w domach na Appledore i Star zgasną. Kiedy na wyspach zapanowała ciemność, Wagner poszedł do frontowych drzwi chaty, gdzie stała oparta o kamienne stopnie siekiera. Wszedł do kuchni i zablokował drzwi do sypialni. Pies Ringe zaczął szczekać.
88 Louis odwrócił się gwałtownie. W ciemności z posłania podniosła się kobieta i zawołała: „Janie, czy to ty?”. Zabieram Billie na dół, by przygotować ją do snu. Łódź wciąż jest dla niej nowością, zwłaszcza skomplikowany proces spuszczania wody w toalecie. Billie czyści zęby i wkłada pi żamkę. Kładę ją na koi i siadam obok niej. Poprosiła mnie o bajkę, więc czytam historyjkę o matce i córce zbierających jagody. Billie leży i słucha z wielką uwagą. W objęciach trzyma wytartego pluszowego spaniela, którego ma od urodzenia. — A teraz nasza wyliczanka — mówię, odłożywszy książkę. Billie uczyła się mówić, jak większość dzieci zresztą, powtarzając moje słowa. Tak się złożyło, że ten szczególny zestaw powtórzeń, ta litania wieczorna, została z nami do teraz. — Śliczna dziewczynka — zaczynam. — Śliczna mamusia. — Śpij dobrze. — Śpij dobrze. RS — Do zobaczenia rano. — Do zobaczenia rano. — Nie daj się pogryźć pchłom. — Nie daj się pogryźć pchłom. — Słodkich snów. — Słodkich snów. — Kocham cię. — Kocham cię. — Dobranoc. — Dobranoc. Całuję ją w policzek. Unosi ręce, wypuszczając pieska, i mocno mnie obejmuje. — Kocham cię, mamusiu. Tej nocy Thomas i ja leżymy na wilgotnym materacu, który służy nam za łóżko, twarzami do siebie, oddaleni o kilka centymetrów. Jest wystarczająco
jasno, bym mogła widzieć
89 jego twarz. Włosy spadły mu na czoło, oczy wydają się bez wyrazu, niczym ciemne kałuże. Mam na sobie koszulę nocną, białą z różowymi lamówkami. Thomas wciąż ubrany jest w niebieską koszulę w cienkie żółte paski i spodenki. Wyciąga rękę i palcem obrysowuje kontur moich ust. Muska grzbietem dłoni moje ramię. Przysuwam się lekko do niego. Obejmuje mnie w pasie. Mamy już ustalony sposób uprawiania miłości, nasz własny język; ten ruch, później tamten, sygnały, od dawna wypraktykowane, które przy następnym razie tylko nieznacznie różnią się od poprzednich. Jego dłoń zsuwa się na moje udo, moja dłoń sięga pomiędzy jego nogi. Tej nocy Thomas kładzie się na mnie, twarz mam wtuloną w jego piersi. Nieruchomieję. Jest w materiale słaby, acz wyczuwalny, obcy zapach. Nie jest to zapach morskiego powietrza ani homara, ani spoconego dziecka. Wystarczy sekunda, by ludzie, którzy kochali się tysiąc, dwa tysiące razy, przekazali sobie wiadomość. RS Thomas zsuwa się ze mnie i kładzie na plecach, z oczyma utkwionymi w ścianę. Wolno nabieram powietrza w płuca i wypuszczam. W końcu uświadamiam sobie drobne skurcze w ciele Thomasa — ramieniu, kolanie — świadczące o tym, że zasnął. Aby zrobić zdjęcie krajobrazu w nocy, potrzebny jest statyw i mocne światło księżyca. Po północy, kiedy wszyscy na łodzi już śpią, płynę zodiakiem na Smuttynose. Używam wiosła, ponieważ nie chcę zbudzić Thomasa czy Richa warkotem silnika. W oddali rysuje się wyspa oblaną księżycową poświatą, odbijająca się stożkowato na tafli wody. Wyciągam zodiaka na plażę w miejscu, gdzie Louis Wagner zostawił swoją łódź, i jego śladem podążam w kierunku domu. Patrzę na port i próbuję wyobrazić sobie życie na wyspie nocą, w ciszy,
w nieustannie wiejącym wietrze. Biorę dwie rolki filmu Velvia 220 i robię siedemdziesiąt dwa ujęcia Smuttynose w mroku.
90 21 września 1899 Tego poranka rozmyślam o sposobach opowiadania i prawdzie, i o tym, jak to się dzieje, że z największym zaufaniem przyjmujemy słowa tych, którzy opowieści nam przekazują. Niedługo po śmierci naszej matki i moim powrocie do zdrowia Karen stała się, jak już wspominałam, panią domu, a ja i Evan RS zaczęliśmy pracować. Mnie wysłano do sąsiedniego gospodarstwa, Evana na morze. Nie było to niczym dziwnym w tamtym regionie i w tamtym czasie. Nasz ojciec, przygarbiony pod ciężarem lat i wciąż niewygasłej żałoby, rzadziej wypływał w morze i nie podejmował długich wypraw, jak czynił w przeszłości. Przez to nie miał zapasu ryb do suszenia czy na sprzedaż. W owym czasie z powodu ekonomicznych problemów regionu i całego kraju wszyscy wokół nas żyli w złych warunkach, niektórzy w o wiele gorszych niż my; były rodziny, w których ojciec utonął, a na matkę i najstarszego syna spadł obowiązek wykarmienia gromadki młodszych dzieci. W rezultacie panowała bieda i wielu ludzi nie miało dachu nad głową. Jednak pamiętam tylko kilka okresów, gdy w naszej spiżarni brakowało jedzenia, chociaż była jedna, może dwie zimy, kiedy musiałam obejść się jedną suknią i jedną parą pończoch.
91 Decyzja, by wysłać syna do pracy, przyszła ojcu łatwo, jak sądzę, Evan bowiem był wysokim i silnym szesnastoletnim chłopcem, a w okolicach Laurvig wielu młodzieńców w tym wieku już pracowało. Uznano, że Evan więcej zarobi, wynajmując się u innego rybaka, niż gdyby sprzedawał dorsze i śledzie złowione z ojcem, ponieważ jednak w zatoce Laurvig mało było wówczas pracy, musiał udać się do Tonsberg oddalonego o dwadzieścia kilometrów na północ od naszego miasteczka. Tam powiedziano mu o człowieku nazwiskiem Jan Hontvedt, który szukał towarzysza i mieszkał w domu razem z sześcioma innymi rybakami, w tym ze swym bratem Mateuszem. Od tamtego dnia, czyli 12 października 1860 roku, brat mój pracował z Janem Hontvedtem na jego kutrze Maila Fladen i mieszkał z nim sześć dni w tygodniu. Co do mnie, przez rok jeszcze uczęszczałam do szkoły, a później poszłam na służbę do Johanssenów. Był to ponury okres w życiu mego ojca; wierzę głęboko, iż wysłanie najmłodszej córki do pracy wiele go kosztowało. Jednakże Karen potrzebna była w domu, nie mogła dłużej najmować się w noclegowni, a ponie RS waż ojciec uważał, że dla mnie, podówczas czternastoletniej, nie jest to miejsce odpowiednie, rozpytywać zaczął o zajęcie, gdzie warunki byłyby łagodniejsze. Karen dowiedziała się, że Knud Johanssen, który niedawno owdowiał, szuka służącej, i skłoniła ojca, by mnie tam posłał. Gospodarstwo Knuda Johanssena leżało sześć kilometrów od morza. Idąc do pracy, wspinałam się na wzgórze, wracając, schodziłam naturalnie w dół, o tyle sprzyjająca okoliczność, że zwykle byłam bardzo zmęczona i potrzebowałam pomocy grawitacji, by dotrzeć do chaty. Godziny spędzane u Johanssena były długie i trudne, acz nie nazwałabym ich nieprzyjemnymi. Podczas mego zatrudnienia, które trwało dwa lata i osiem miesięcy, Evan i ja nie mieliśmy zbyt wielu okazji, by się widywać, a już prawie nigdy nie przebywaliśmy sam na sam, co dla mnie było powodem smutku. Dzięki wszakże ciężkiej pracy Evana zasobność naszej rodziny
z wolna rosła, tak więc zezwolono mi na przerwanie zajęcia
92 u Johanssena i powrót do szkoły, gdzie spędziłam rok i siedem miesięcy na kursie przygotowawczym do dalszej nauki, chociaż nie dane mi było pójść na uniwersytet. Miałam jednak to wielkie szczęście, że podczas pobytu w szkole zwrócił na mnie uwagę przełożony, profesor Neils Jessen, który widząc moje oddanie nauce, postanowił dołożyć starań, by poprawić me językowe umiejętności i wprowadzić w zasady retoryki i kompozycji, które też poznawałam z wielką przyjemnością. Choć niewątpliwie brakowało mi pewnych predyspozycji, ufam, że poradziłam sobie nie źle, skoro profesor Jessen spędził ze mną wiele godzin po lekcjach, w nadziei, iż będę pierwszą studentką ze szkoły w Laurvig na uniwersytecie w Christianii. Tak się jednak zdarzyło, że nie mogłam wstąpić na uniwersytet, a to z powodu braku funduszy, aczkolwiek brat mój regularnie przysyłał większą część swych zarobków. Po ukończeniu nauki złożyłam podanie i zostałam przyjęta na posadę urzędniczki w hucie Fritzoe, gdzie pozostawałam przez dwa lata. A później, zimą roku 1865, Jan Hontvedt i jego brat Mateusz przeprowadzili się do Laurvig. Wkrótce potem kierunek mego życia uległ drama RS tycznej zmianie. Przy drodze Jorgine zwolnił się dom, można go było wynająć za niską cenę, a Evan przez minionych kilka lat w rozmowach z Janem wychwalał tę część wybrzeża. Dzięki ciężkiej pracy i sprytowi Jan Hontvedt dobrze sobie radził, a Evan pracując z nim, zarobił tyle, że mógł nawet zaoszczędzić. W trójkę z Mateuszem Hontvedtem zakupili slup i nazwali go Agnes C. Nedland. Jan Hontvedt nie należał do wysokich mężczyzn, zwłaszcza jeśli porównać go z naszym ojcem i Evanem, którzy mierzyli po dwa metry prawie, lecz mimo to wyglądał na silnego i potężnego. Miał brązowe włosy o cynamonowym odcieniu, gęste i długie, czesane z przedziałkiem, i oczy wskazujące na łagodne usposobienie, barwy orzecha lub może szare, nie pamiętam już teraz. Jego twarz nie była wąska jak Evana, lecz raczej kwadratowa, o ładnej szczęce. Podejrzewam, że w młodości musiał być chudy, w wieku
męskim jednak jego ciało i twarz wypełniły się. Klatkę piersiową
93 miał okrągłą, uformowaną na kształt beczki z rybami. W owym czasie nie było w nim grama tłuszczu. Hontvedt miał zwyczaj stania z dłońmi zatkniętymi za pas; niekiedy podciągał spodnie. Siadając, zakładał nogę na nogę, jak czynią kobiety, lecz poza tym nie było nic niewieściego w jego zachowaniu. W zdenerwowaniu lub gniewie jedną dłonią trzymał się za łokieć drugiej ręki, którą szeroko wywijał. Ten gest zawsze wydawał mi się dziwaczny i charakterystyczny wyłącznie dla niego. Stracił jeden palec lewej dłoni w wypadku z kołowrotem. Jestem przekonana, że w czasie gdym po raz pierwszy spotka ła Jana, ojciec nasz martwił się losem córek. Na pewno była to prawda w odniesieniu do Karen, która mając lat trzydzieści trzy, straciła już bezpowrotnie młodość i wszystko wskazywało na to, iż jej przeznaczeniem jest pozostać panną. Było to wstydem dla ojca wówczas, i jest teraz, jeśli nie umie wydać za mąż córek; z dreszczem myślę o rzeszy tych młodych kobiet, które oddano w nieodpowiednie ręce, na najgorsze udręki tylko dlatego, by ojcowie mogli z podniesionym czołem spojrzeć w oczy sąsiadom. Nie zamierzam oskarżać naszego ojca o tak niskie pobudki, RS ponieważ nie sądzę, by to one nim kierowały, wierzę wszakże, że kiedy starsza córka na jego oczach zmieniła się w starą pannę, pragnął od takiego losu uchronić młodszą. Muszę także dodać, że w owym czasie ojciec mój nie znał w naszym sąsiedztwie żadnego mężczyzny, który dorównywałby wielkością połowów i majętno ścią Janowi Hontvedtowi. A co więcej, miał powody, by go darzyć wdzięcznością — on przecie zatrudnił Evana i w ten sposób przyczynił się do poprawy losu naszej rodziny. Pewnego wieczoru Hontvedt, który był u nas na kolacji, zaproponował po posiłku, bym wyszła z nim na spacer. Nie miałam ochoty na spacer, a już na pewno nie z nim, nie potrafiłam jednak odmówić takiej prośbie, wyrażonej w dodatku w obecności ojca. Był łagodny wieczór na początku października,
z długimi cieniami, które krajobrazowi nadawały większą czystość. Szliśmy w kierunku nadbrzeżnej drogi prowadzącej do miasteczka — Jan z rękoma w kieszeniach spodni, ja z dłońmi splecionymi
94 w pasie, jak wówczas przystało młodej pannie. Jan wziął na swe barki ciężar konwersacji i mówił, jak pamiętam, z wielką swadą potoczyście, aczkolwiek nie umiem sobie przypomnieć ani jednego jego słowa. Wyznam, że często między nami tak bywało, pozwalałam bowiem swoim myślom błądzić, gdy mówił, a on, co dziwne, rzadko zdawał się zauważać te moje oddalenia. Tamtego wieczoru, kiedy po jakimś czasie otrząsnęłam się z zadumania, utwierdziłam, że oddaliliśmy się dość znacznie od chaty. Staliśmy na przylądku, z którego rozciągał się widok na fiord. Ziemię porastał janowiec płonący w promieniach zachodzącego słońca, a woda pod nami nabrała barwy głębokiego szafiru, która pojawia się tylko wieczorami. Podziwialiśmy widok, Jan chyba coś do mnie mówił, a ja zauważyłam, że podszedł do mnie bliżej, niżbym chciała. Niemal w tej samej chwili, kiedy to pomyślałam, położył dłoń na moich plecach. Takiego gestu nie mogłam nie zrozumieć. Był on - ufam, iż słusznie to określam — gestem posiadacza i nie miałam żadnych wątpliwości co do zamiarów Jana. Odsunęłam się nieco, krez Jan, który z natury nie ustępował łatwo, podążył za mną, tak więc nie musiał cofać dłoni. Kiedy tak staliśmy, przesunął palce, by RS móc objąć mnie w pasie. Pomyślałam, że skoro w takiej chwili nic nie mówię, moją bierność może wziąć za przyzwolenie, i gwałtownie zrobiłam krok do tyłu. — Maren — rzekł — są rzeczy, o których muszę z tobą pomówić. — Jestem bardzo zmęczona, Janie. Myślę, że powinniśmy wrócić do chaty. — Wiesz — ciągnął — że zastanawiam się nad emigracją do Ameryki. Wielkie wrażenie zrobiły na mnie relacje o amerykańskich obyczajach i poglądach, zwłaszcza idea braku różnic klasowych. Człowiek płaci tam jeno mały podatek za należący do niego grunt i nie napełnia kieszeni darmozjadów, co wcale nie pracują. — Czy jednak opuściłbyś wszystko, co znasz, i wyjechał do kraju, w którym jeśli nie masz pieniędzy, musisz pozostać na
wybrzeżu tam, gdzie zawinął twój statek? — zapytałam. — Słysza łam, że potrzebne są tam wielkie sumy, by podróżować po kraju,
95 a grunta sprzedano już dwukrotnie, tak że pierwotni właściciele zarobili na tym krocie. Nie ma taniej ziemi dla świeżo przybyłych emigrantów. Słyszałam też, że towary są tam niezwykle drogie. Beczka soli kosztuje prawie pięćdziesiąt ortów! Funt kawy czterdzieści skillingów! — Ja chcę pozostać na wybrzeżu — odrzekł — więc nie widzę powodu, by martwić się o pieniądze na podróże. Rozumiem jednak, o co ci chodzi, Maren. Trzeba mieć środki, by rozpocząć nowe życie, pieniądze na dom, sprzęty, transport i tak dalej. — Naprawdę osiadłbyś tam, na wybrzeżu Ameryki? — zapytałam. — Tak, gdybym znalazł sobie żonę — odparł Jan. Przy słowie „żona” spojrzał na mnie, a ja na niego, zanim jeszcze w pełni pojęłam zawartą w jego deklaracji sugestię. Wówczas to po raz pierwszy myśl tę jasno sobie uświadomiłam i wyznać muszę, iż w pierwszej chwili byłam wstrząśnięta. — Przepraszam, Maren — rzekł. — Wydajesz się zdenerwowana, a to nie było moim zamiarem. Mój zamiar był całkiem przeciwny. Przez wszystkie swe dni na ziemi nie spotkałem słod RS szej od ciebie niewiasty. — Doprawdy, Janie, bardzo mi słabo. — Mam swoje lata i na szczęście stosowne środki, by myśleć o wzięciu sobie żony, czy wyjadę do Ameryki, czy też pozostanę w Norwegii. Ufam, iż jestem dobrym człowiekiem i mogę zapytać… Nigdy nie szanowałam kobiet, które uciekają się do histerii lub okazują, iż są tak delikatnej konstytucji, że nie potrafią stawić czoła mocnym obrazom zawartym czasami w słowach, muszę wszakże wyznać, że w owej chwili, kiedyśmy stali na przylądku i na próżno usiłowałam skłonić mego towarzysza, by zaprzestał tej rozmowy i odprowadził mnie do chaty, poczułam silną pokusę, by zemdleć i upaść na janowiec u jego stóp. Zamiast tego wszakże dość ostrym tonem rzekłam: — Nalegam, byśmy wrócili, bo w przeciwnym razie się rozchoruję, Janie.
96 Tak oto na jakiś czas udało mi się odwlec nieuniknione, jak sądziłam, oświadczyny. Już następnego dnia mój ojciec poruszył tę kwestię. Evan poszedł spać, Karen składała wizytę w wygódce na tyłach domu, tak więc byliśmy sami. Ojciec oznajmił, że pragnąłby widzieć mnie zamężną, z rodziną. Nie mogę liczyć na niego, ponieważ nie sądzi, by pozostało mu wiele lat na tym padole. Krzyknęłam przy tych słowach, nie tylko dlatego, że nie chciałam myśleć o śmierci ojca, lecz dlatego, że dwukrotnie w jednym tygodniu zmuszona byłam bronić się przed perspektywą poślubienia Jana Hontvedta. Ojciec, gestem uciszając me protesty, mówił o charakterze Jana, jego dobrym finansowym położeniu, a wreszcie, choć uważałam, że wybrał złą kolejność, o wyraźnym afekcie Hontvedta do mojej osoby, który z upływem czasu może rozwinąć się w stałą i czułą miłość. Byłam bardzo zirytowana, że muszę tym kwestiom poświęcać uwagę, pośpieszam jednak wyjaśnić, że w owym czasie w Norwegii rzadko zdarzało się, by córka sprzeciwiała się rodzicom, tak więc posłusznie słuchałam, co ojciec miał do powiedzenia o mym zamążpójściu. Jak przystało dobrej córce, odrzekłam, że wdzięczna RS mu jestem za troskę, lecz zbyt wcześnie jeszcze, bym zdecydowała się na tak poważny krok, i jeśli go podejmę, to jedynie po długim i starannym namyśle. Sądziłam już, że na tym rzecz się skończy lub przynajmniej zostanie odłożona na jakiś czas, kiedy niecierpliwym postępkiem, którego później szczerze żałowałam, sama sprawiłam, że do niej powrócono i ostatecznie rozwiązano. Zdarzyło się to kilka tygodni później, w połowie listopada. Panowało dokuczliwe zimno, lecz późnym popołudniem w zatoce miało miejsce dziwne i cudowne zjawisko. Ponieważ woda była znacznie cieplejsza niźli powietrze, wielkie spirale mgły wznosiły się z morza, niczym para unosząca się z kąpieli. Spirale te dzięki światłu i położeniu słońca o tej porze roku przybierały śliczny łososiowy kolor, tworząc zapierający dech w piersiach widok. Tak
więc stało się, że zatoka, zwykle pełna łodzi rybackich wpływających i wypływających z portu, owej niedzieli zyskała magiczną 97 jakość, której nigdzie indziej na świecie nie można zobaczyć. Było to naturalne zjawisko, w dzieciństwie Evan i ja często je obserwowaliśmy w trakcie naszych wędrówek drogą wzdłuż nabrzeża. Tamtego popołudnia zapytałam Evana, czy nie zechciałby towarzyszyć mi na klif, skąd lepiej widać zatokę. Pomyślałam, że to dobra okazja, byśmy z Evanem porozmawiali w samotności, co przytrafiało się nam niezwykle rzadko. Evan z początku niechętnie odniósł się do mojej propozycji, bo jak przypuszczam był wyczerpany ciężką pracą (praca rybaka zawsze staje się trudniejsza w niskich temperaturach), jednakże nalegałam i wreszcie ustąpił. Jakiś czas szliśmy w milczeniu. Brat mój wydawał się pogrążony w myślach, a ja nie wiedziałam, od czego zacząć naszą rozmowę. Kiedy Evan szedł koło mnie, nie mogłam się powstrzymać, by uważnie mu się nie przyjrzeć. Nie ulegało wątpliwości, że choć ma dopiero dwadzieścia dwa lata, słońce i morze zaczynają już zbierać swoje żniwo, gdyż wokół ust, oczu i na czole pojawiły się drobne zmarszczki. Brwi miał wiecznie ściągnięte, co wydawało mi się skutkiem ciągłego patrzenia na wodę spod przymrużonych powiek. Ogorzała skóra, jak u wszystkich ludzi morza, przypomi RS nała dobrej jakości papier. Pęcherze i otarcia od lin na palcach już dawno zamieniły się w odciski, dostrzegłam też wiele blizn od haczyków. Stwierdziłam, że w czasie pobytu poza domem Evan osiągnął swój pełny wzrost i mogę rzec, że górował nade mną. Nie był, o czym chyba wspomniałam, tak szeroki w barach jak Jan, lecz odznaczał się żylastą budową i jego wygląd świadczył o sile. Myślę, iż częściowo dzięki charakterowi, był bowiem człowiekiem niezwykle zamkniętym w sobie i nieskłonnym do głupstw. Zamieniliśmy kilka uprzejmych słów, lecz nie poruszaliśmy żadnych spraw trudnych, przynajmniej nie wówczas. Owego dnia ubrana byłam w ciężką wełnianą pelerynę, a głowę owiniętą mia łam długim jasnobłękitnym szalem z wełny, którą zamówiłam w Christiana. — Czy pamiętasz — zapytałam, gdyśmy stanęli na klifie i patrzyli na zatokę, z której unosiła się przejrzysta ściana z koralu, czerwieni i różu — nasze przechadzki drogą wzdłuż nabrzeża?
98 Spojrzał na mnie zdziwiony, po czym rzekł: — Tak, Maren, pamiętam. — A ten dzień, kiedy wspiąłeś się na drzewo, a ja zdjęłam suknię i podążyłam twoim śladem? — To wydaje się tak dawno temu. — I to, jak uratowałeś mnie na Zatoce Hakona? — Sama dałabyś sobie radę. — Nie, na pewno bym utonęła. — To nie było bezpieczne miejsce do zabawy — rzekł Evan. — Gdybym teraz zobaczył tam dzieci, od razu bym je przepędził. — Nie myśleliśmy o bezpieczeństwie. — To prawda. — To były wspaniałe czasy — westchnęłam. Evan chwilę milczał. Byłam pewna, że tak jak ja raduje się miłymi wspomnieniami z naszego dzieciństwa, kiedy nagle wydał głośny jęk i odwrócił się do mnie plecami. — Evanie, co się stało? —zapytałam. Nie odpowiedział. Już miałam powtórzyć pytanie, gdy uciszył mnie widok łez tryskających z jego oczu. Potrząsnął gwałtownie RS głową. W istocie potrząsał głową tak jak ludzie, którzy dosłownie pragną wyrzucić z niej uporczywe myśli. Tak przeraziło mnie to niespodziewane ujawnienie uczuć, nienawiści do siebie, że obawiam się, iż z rozpaczliwym krzykiem rzuciłam się na kolana, nigdy bowiem nie umiałam znieść śladu gniewu czy smutku na twarzy mego brata — a przywiodły mi one na pamięć wspomnienia nocy, gdy zmarła nasza matka, nocy, gdy Evan, a przez to i ja sama, omal nie postradaliśmy zmysłów. Kiedy znów uświadomiłam sobie obecność brata, szarpał mnie za rękaw i próbował skłonić, bym wstała. — I po cóż te dramaty, Maren — rzekł ostro. — Zamarzniesz na kość. — Strzepał kamyczki, które przywarły do mej peleryny. A później bez słowa ruszył w kierunku chaty. Z jego postawy jasno wynikało, że nie chce, bym z nim poszła.
Nigdy jeszcze Evan nie porzucił mnie w tak okrutny sposób, a chociaż wkrótce opanowałam się i myślałam, jak wzburzony
99 musiał być, by w mej obecności zapłakać, i jak bardzo mi go żal, to przecie pozostawiona sama na klifie czułam się osierocona, a tak że, rzec muszę, bardzo rozgniewana. Wracałam do domu pełnym furii krokiem, a na skrzyżowaniu wybrałam drogę, której zawsze potem żałowałam. Na drodze Jorgine poszłam na wschód, w kierunku chaty Jana Hontvedta. Ręce i nogi mi drżały, gdym wstępowała na ganek, czy to z powodu wcześniejszych przeżyć na klifie, czy niestosowności mej wizyty, tego nie umiem powiedzieć. Łatwo wszakże sobie wyobrazić zdziwienie Jana na mój widok, aczkolwiek po pierwszym szoku nie krył zadowolenia. Pozwoliłam, by zrobił mi filiżankę herbaty i podał ją w salonie razem z herbatnikami, które zakupił w mieście. Nie był kompletnie ubrany, gdyż nie miał kołnierzyka ani surduta, a krzątając się w pośpiechu w kuchni, zapomniał o nich. Być może chodziło tylko o jego szelki i brak kołnierzyka, lecz nie mogłam pozbyć się uczucia, że całe to spotkanie jest w istocie niezwykle niestosowne. Nie umiałabym wytłumaczyć swej obecności w domu Jana Hontvedta, RS gdyby ktokolwiek przyszedł i zastał mnie tam. Cóż robiłam bez przyzwoitki w mieszkaniu samotnego mężczyzny w niedzielne popołudnie? Być może pragnęłam sama sobie na to pytanie odpowiedzieć i dlatego przemówiłam do Jana: — Pamiętasz nasz spacer kilka tygodni temu, gdyśmy rozmawiali o pewnej sprawie? Odstawił swój kubek z herbatą. — Tak, pamiętam. Jak sądzę, zaskoczyłam Hontvedta w trakcie strzyżenia brody, bo miała dziwaczny, niekształtny wygląd. — A ja nalegałam, byś porzucił ten temat? — ciągnęłam. — Tak. — Rozmyślałam o tym i wydaje mi się, że możemy wrócić do sprawy w późniejszym czasie. To jest możemy dokładniej ją omówić. — Och, Maren…
100 — Nie mówię przez to, że obecnie pomysł ów wydaje mi się w pełni do przyjęcia. Stwierdzam jedynie, że zgadzam się na dalszą dyskusję. — Nie umiesz sobie wyobrazić… — Rozumiesz oczywiście, że jest jeszcze dla mnie za wcze śnie na rozważanie opuszczenia domu mego ojca… Ku memu przerażeniu Jan Hontvedt wstał i usiadł u mych stóp. Gestem dałam mu znak, by się podniósł, lecz on ujął obie me dłonie. — Maren, nie zawiodę cię! — wykrzyknął. — Uczynię cię najszczęśliwszą kobietą w Norwegii. — Nie, Janie, źle mnie zrozumiałeś…. Pochylił się, by mnie objąć. Jak przypuszczam, nie doceniłam jego siły i zapału, bo kiedy mnie zamknął w ramionach, o mało nie zbrakło mi tchu. W następnej chwili pokrywał pocałunkami mą twarz i dłonie i całym tułowiem naciskał na moje kolana. Próbowałam wstać, lecz nie mogłam uwolnić się z jego uścisku. Wówczas też ogarnął mnie strach, że padnę ofiarą silniejszego, a wraz z nim nieprzyjemne uczucie, że podjęłam złą decyzję, która zagro RS zi zatruciem całej mej duszy. — Janie! — wykrzyknęłam. — Przestań, proszę! Wyprostował się i oznajmił, że odprowadzi mnie do chaty. Zaprotestowałam, nie chciałam bowiem, by moi krewni zobaczyli go tak wzburzonego. — Uczynię cię bardzo szczęśliwą, Maren — rzekł. — Dziękuję — odparłam, aczkolwiek szczerze wątpiłam, by umiał tego dokonać. I tak oto zaręczyłam się z Janem Hontvedtem. Zostaliśmy sobie poślubieni 22 grudnia 1867 roku, tuż po zimowym przesileniu. Ubrana byłam w jedwabną brązową suknię, o której już wspominałam na tych kartach, na głowie miałam czepek z falbankami i plecionymi tasiemkami wiązanymi pod brodą. Profesor Jessen, który pozostał mym przyjacielem, udostępnił nam swój dom na małe weselne przyjęcie po ceremonii w kościele w Laurvig. Wyznam, iż przy tej okazji nie byłam nazbyt wesoła, 101 dręczyły mnie bowiem obawy przed poważnymi obowiązkami, które
czekały na mnie jako żonę Hontvedta, a także dlatego, iż brat mój Evan nie przyszedł na ślub, ponieważ leżał w domu złożony bronchitem, co zmartwiło zarówno mnie, jak i Jana. Po przyjęciu, na którym Jan wypił sporo okowity, dostarczonej nam dzięki uprzejmości profesora Jessena, zmuszona byłam pójść z mym mężem do jego domu, gdzie mieliśmy spędzić naszą pierwszą noc. Powinnam tu wspomnieć, że to nasze zbliżenie nie było zbyt udane, w części z powodu nietrzeźwości Jana, za którą, jak się okazało, miałam być wdzięczna, a w części z powodu hałaśliwych zarzutów, iż go oszukałam; z wielką ulgą stwierdzam tu, że na szczęście nikt poza mną ich nie słyszał. Ponieważ owym technicznym szczegółom nie poświęciłam zbyt wiele myśli ani też nie zostałam właściwie oświecona w tym aspekcie małżeństwa, jako że za jedyną nauczycielkę miałam Karen, która naturalnie nie mogła przekazać mi żadnych doświadczeń, przeraziły mnie wrzaski Jana, na szczęście jednak alkohol szybko go zmógł, a chociaż oczekiwałam, że następnego dnia powróci do sprawy, to przecie nigdy o tym nie wspomniał i do dziś dnia nie wiem na pewno, czy RS Jan Hontvedt zachował jakiekolwiek świadome wspomnienia z naszej poślubnej nocy, skoro jego pamięć została, by tak rzec, wymazana przez okowitę. Nienawistny mi list Torwada Holdego dotarł do nas wkrótce po ślubie. Przez całą długą zimę, w mroku, świeżo zamężna, zajmowałam się przygotowaniami do przeprawy przez Atlantyk. Jan pragnął wyruszyć wczesną wiosną, co dałoby nam kilka miesięcy sprzyjającej pogody na znalezienie mieszkania w rybackiej wiosce i poczynienie zapasów na nadchodzącą zimę. Mimo iż nie odczuwałam żadnej skłonności do podjęcia podróży, wiedziałam dobrze o wartości zapasów, czytałam bowiem wiele listów z Ameryki, w których autorzy podkreślali konieczność zabrania własnego prowiantu na czas rejsu. Niekiedy Karen pomagała mi w mych zajęciach, co wszakże nie zdarzało się często, nie mieszkałam już bowiem w domu ojca. Przez całą długą zimę, w mroku, świeżo zamężna, szyłam dla siebie i Jana ubrania 102 x wełny i farbowanej bawełny, o ile tylko mogłam ją dostać. Jan budował
beczki i kufry, w które kładłam solone ryby, śledzie, kwaśne mleko, piwo, ryżowe suchary, twarogi, płatki zbożowe, ziemniaki i cukier. Pakowałam łojowe świece, mydło, patelnie, maszynkę do palenia kawy, garnki, żelazko, cynowe pudełko X, zapałkami, pościel i tak dalej. W istocie wierzę, iż tak byłam pochłonięta przygotowaniami do podróży, że mogłam wyrzucić z myśli aż do owej chwili, gdym stała w porcie z Evanem, niezno śny fakt samej podróży, oznaczającej przecie opuszczenie Norwegii na zawsze. Dlatego też nie pożegnałam się ani z rodziną, ani z małą garstką przyjaciół, gdyż obawiałam się, że jeśli to uczynię, osłabię i tak słabe postanowienie, by towarzyszyć mężowi. Nasz statek, slup, miał pod pokładem czterdzieści kajut, z których każda stanowiła miejsce do spania i przewozu dobytku dla dwóch osób. Tak więc Jan i ja przez trzydzieści dziewięć dni tłoczyliśmy się na niewielkiej przestrzeni z większością naszych rzeczy, a ponieważ nie odważyłam się zdjąć wierzchniego odzienia, statek zaś straszliwie trząsł się i podskakiwał na falach, rzadko spałam w czasie owych niekończących się nocy. Leżałam w ciem RS ności, słuchając ludzi modlących się, płaczących, chorych, bez nadziei na uwolnienie, aż statek dobije do brzegu Ameryki albo utonie, i były noce pełne takiej udręki, że czasami, niechaj Bóg mi wybaczy, pragnęłam tego drugiego. Załoga nie traktowała nas źle, co jak słyszałam, zdarzało się w czasie przepraw przez Atlantyk, zwłaszcza na angielskich statkach, lecz wodę ściśle racjonowano i dla wielu przetrzymanie dnia na kwarcie było wielką męczarnią; my z Janem mogliśmy ratować się piwem, gdy pragnienie stawało się nie do zniesienia. Od drugiego dnia zapadłam na morską chorobę i muszę tu rzec, iż żadne fizyczne cierpienia, trwające czas jakiś i kończące się powrotem do zdrowia, nie mogą równać się z tą dolegliwością, która sięga aż do samego dna duszy. Tak poważny był mój stan, że nie mogłam jeść i istniało niebezpieczeństwo, że naprawdę poważnie zachoru— ję. Mimo jednak owych cierpień muszę stwierdzić, iż Fortuna nam sprzyjała, na pokładzie wielu bowiem zaraziło się gorączką okrę103 tową i cholerą; tylko cudem Boskim wszyscyśmy nie zachorowali. W czwartym tygodniu rejsu, najgorszym, jeśli chodzi o chorobę na
pokładzie, wielu zmarłych trzeba było oddać morzu. Najcięższym przeżyciem okazał się pogrzeb małego chłopca, który nie przeżył gorączki okrętowej, zwanej także tyfusem; w dniu śmierci był tak wycieńczony — choć gdy wchodził na pokład, wcale nie należał do chudzielców — że trzeba było do worka nasypać piasku, by nieszczęsne dziecko zatonęło, a nie unosiło się na falach za statkiem, co dla matki, i tak już pogrążonej w rozpaczy, stanowiłoby nieznośną torturę. Jestem przekonana, że dzień ów był najgorszym w całym rejsie i wszyscy, którzy jeszcze zachowali przytomność na pokładzie, z wielkim smutkiem patrzyli na tę tragedię. Mówiono mi, że podczas rejsu ci, co nie zachorowali, zajmowali się szyciem i robotą na drutach, a znaleźli się też grajkowie przygrywający na flecie i skrzypkach. Myślę, że Jan, który od początku do końca wytrwał w doskonałym zdrowiu, mógł brać udział w tym muzykowaniu i śpiewie, czasami spontanicznie rozlegającym się na pokładzie. W trakcie rejsu straciliśmy czternaście osób, a jedna niewiasta ze Stavern porodziła bliźniaki. Zawsze wydawa RS ło mi się, że ten stosunek śmierci do życia jest nie do przyjęcia, a gdybym więcej uwagi zwracała na opowieści o śmiertelnych epidemiach na pokładzie statków, może udałoby mi się przekonać Jana Hontvedta, by nie podejmować tej podróży. Są to jednak próżne spekulacje, przeprawiliśmy się bowiem przez ocean, dotarli do Quebecu, gdzie przez dwa dni trzymano nas w kwarantannie, a potem ruszyliśmy na południe, do miasta Portland w stanie Maine, stamtąd zaś do Portsmouth w stanie New Hampshire, gdzie czekał na nas Torwad Holde. Jego szkunerem popłynęliśmy na wyspę Smutty Nose, która była moim domem przez pięć lat. Podjąwszy się spisania tego dokumentu, muszę na nieszczęście wrócić do takich chwil z przeszłości, których wspominanie jest — jak w przypadku rejsu do Ameryki — bardzo przygnębiające. A ponieważ nie cieszę się dobrym zdrowiem, zadanie to jest podwójnie trudne. Wierzę wszakże, iż jedynie dzięki wielkiej wy-104 trwałości człowiek zdolny jest odkryć dla siebie, a przez to i dla innych, kompletną i odpowiadającą prawdzie historię. Wiedziałam, że zamieszkamy na wyspie, nie sądzę jednak, by ktokolwiek mógł odpowiednio mnie przygotować w kwestii charakteru tej szczególnej wyspy czy też całego archipelagu, zwanego Wyspami Shoals i
położonego 15 kilometrów na wschód od amerykańskiego wybrzeża, nieco na północ od miasta Gloucester. Jako że w dniu, w którym przeprawialiśmy się z Portsmouth, mgła ograniczała widoczność, wyspy zobaczyliśmy dopiero wówczas, gdy śmy niemal dobili do brzegu. Słabo mi się zrobiło, nie mogłam bowiem uwierzyć własnym oczom. Nigdy nie widziałam tak smutnego i opuszczonego miejsca! Wyspy wydały mi się, a wrażenie to nigdy już nie uległo zmianie, zbiorowiskiem skał ledwo wznoszącym się nad powierzchnię wody, niegościnnym i nieodpowiednim dla żadnej ludzkiej istoty. Nie rosło na nich ani jedno drzewo, drewniane chaty były prymitywne. Smutty Nose była tak jałowa i ponura, że odwróciłam się do Jana i rzekłam: — To nie jest to! To na pewno nie jest to! Jan, który walczył z własnym szokiem, nie potrafił zdobyć się RS na odpowiedź. Chociaż Torwad Holde, który jak czytelnik może pamięta, napisał do nas ten nieszczęsny list (i którego chyba nie potraktowałam tak serdecznie, jak powinnam), krzyknął z niejakim entuzjazmem: — Ależ tak, pani Hontvedt, to właśnie Wyspy Shoals! Czyż nie są cudowne? Kiedy rzuciliśmy kotwicę w maleńkim porcie, a mnie, drżącej na całym ciele, pomożono wysiąść, poczułam, jak duch mnie opuszcza, a w sercu pojawia się strach. Jak będę mogła żyć na tej niego ścinnej wyspie pośrodku Atlantyku, otoczona morską wodą, gdy najbliższego brzegu nawet nie widać w taki dzień jak ten? Jak mam się pogodzić z myślą, że w tym właśnie miejscu mam spędzić resztę mego życia, bez żadnego towarzystwa poza osobą Jana Hontvedta? Przywarłam do mego męża, czego nigdy nie czyniłam, i błagałam go, ze wstydem wyznaję, na oczach Torwada Holdego, by niezwłocznie zabrał mnie z powrotem do Portsmouth, gdzie 105 przynajmniej będziemy mogli znaleźć jakiś dom na stałym lądzie i gdzie może otaczać nas będą kwiaty i drzewa owocowe, jak to było w Laurvig. Jan zakłopotany moim zachowaniem uwolnił się z uścisku i poszedł, by wraz z Torwadem wnosić nasz dobytek do chaty, która miała wygląd porzuconego i niekochanego dziecka. Mimo iż była wiosna, pozostałe zabudowania stały puste, a w szczelinach skał nic
nie zakwitło. Pochyliłam się, by sprawdzić grunt. Warstwa ziemi nie miała nawet trzech cali. Jakaż piękna roślina mogłaby wyrosnąć na takich nieużytkach? Wokół mnie nie rozlegały się ludzkie głosy, jeno jęki i stęknięcia Jana i Torwada, którzy uginali się pod ciężarem skrzyń i kufrów. Za to ciągle irytująco świstał wiatr, był bowiem zimny dzień na początku maja, wcale nie wiosenny. Poszłam wolnym krokiem w kierunku wschodnim, zupełnie jak w transie, jakbym nie popełniwszy żadnej zbrodni, została skazana na dożywocie w najbardziej ponurej ze wszystkich karnych kolonii. Utkwiłam wzrok w horyzoncie, wyobrażając sobie, iż widzę mą ukochaną Norwegię. Przewędrowaliśmy pół ziemi! I po co? Po jakimś czasie, gdy mogłam już jakoś to znieść, weszłam do RS drewnianej chaty, która przez pięć lat miała być mi domem. Zbudowana została w prostym i pozbawionym ozdób stylu, do którego nie byłam przyzwyczajona. Jak przypuszczam, początkowo przeznaczono ją dla dwóch rodzin, były w niej bowiem dwa oddzielne mieszkania, każde z własnymi frontowymi drzwiami na północno-zachodniej stronie. Dom pomalowano na brzydki czerwony kolor, w oknach nie było okiennic, z dachu wznosił się pojedynczy komin. Każde mieszkanie składało się z trzech niewielkich izb na parterze i jednej na półpiętrze. Piec stał w największej izbie pierwszego mieszkania, dlatego też używaliśmy jej jako kuchni, pokoju, a w zimie stała się naszą sypialnią. Ponieważ jednak przybyliśmy na wyspę 9 maja, Jan wstawił łóżko do izby w południowo-zachodnim rogu. Sądzę, iż poprzedni mieszkańcy, bez wątpienia rodzina rybaków jak my, znajdowali się w złym finansowym poło żeniu, ponieważ ściany wyklejono gazetami, które pożółkły, a miejscami odpadły. W oknach nie wisiały firanki i nie było śladu 106 malowania czy innego wysiłku mającego na celu stworzenie przytulnego domu. Całe wnętrze robiło zimne i jeśli mogę tak rzec, mroczne wrażenie, ponieważ w kuchni było tylko jedno małe okno. W powietrzu unosił się zapach pleśni i przeszło mi przez myśl, że dom zapewne od dłuższego czasu był niezamieszkany. Jan wniósł krzesło, na którym usiadłam. Dotknął mego ramienia, lecz nie przemówił ani słowem i zaraz też wyszedł.
Siedziałam w pozie jak do modlitwy, z dłońmi złożonymi na podołku, chociaż nie potrafiłam się modlić, albowiem przekonana byłam, iż Bóg mnie opuścił. Wiedziałam, że nie będę mogła wyjechać z wyspy, że nasze przybycie tutaj jest równie nieodwracalne jako moje małżeństwo z Hontvedtem, i musiałam, pamiętam, z całej siły przygryźć wargi, by powstrzymać się od łez, które gdyby raz zaczęły płynąć, płynęłyby wiecznie. Może jednak Bóg nie opuścił mnie owego dnia, kiedy bowiem siedziałam tak, sparaliżowana grzechem słabych, rozpaczą, wierzę, iż to On zesłał mi myśl, która nagle rozbłysła w mej głowie: że muszę jakoś przetrwać tę próbę, jeśli kiedyś chcę połączyć się z mym bratem. Wstałam, podeszłam do okna i spojrzałam na RS skały. Przysięgłam sobie w miarę możliwości zachowywać spokój i milczenie, bym w ten sposób zyskała panowanie nad silnymi uczuciami burzącymi się w mym sercu i grożącymi, iż mnie pochłoną, tak jak tonący człek, który łapie się tratwy, wie, że nie może pozwolić sobie na lamenty, płacz i bicie w piersi, gdyż tylko dzięki największemu opanowaniu i cierpliwości zdoła może utrzymać się na powierzchni, dopóki nie nadejdzie ratunek. Wiedzia łam też, że żadnego skutku nie odniosą ciągłe narzekania na wielką stratę, gdyż Jan szybko się tym zmęczy, a co więcej, sam będzie odczuwał smutek, który tylko osłabi jego zdolność poradzenia sobie w nowych warunkach. Odwróciłam się od okna i raz jeszcze bacznie przyjrzałam się wnętrzu chaty. Zadomowię się tutaj, rzekłam sobie w duchu. Nie będę więcej spoglądać na wschód. 1
J Kiedy byłam w Afryce, Masajowie, których tam spotkałam, sądzili, że jeśli ich sfotografuję i odjadę z tymi zdjęciami, ukradnę im dusze. Czasami zastanawiałam się, czy można to zrobić z miejscami, a kiedy teraz oglądam zdjęcia Smuttynose, pytam siebie, czy udało mi się uchwycić duszę wyspy. Wierzę bowiem, że Smuttynose ma duszę odmienną niż Appledore, Londoners czy jakikolwiek inny zakątek świata. RS Dusza ta naturalnie złożona jest z opowieści, jakie łączymy z danym obszarem geograficznym, a także z kumulacji losów tych, co tam mieszkali i bywali. Wierzę także, że duszę Smuttynose znaleźć można w skałach i kępach wyki, w uczepach i ziarnopłonach, w przywiezionych z Norwegii srebrnikach. Żyje ona w petrelach krążących w powietrzu i w rajach, które wypływają — białe, śliskie i opasłe — na czarną plażę wyspy. W 1864 roku Thomas Laighton zbudował na Smuttynose hotel zwany Mid-Ocean House. Był to mały drewniany budynek, niewiele większy od zwykłego domu. Stał na palach i z trzech stron otaczała go weranda, nad której blaszanym dachem z okna na drugim piętrze wisiał ręcznie malowany szyld. Napis był niedokończony, ale zrozumiały: MID-OCEAN HOUSE. Na fotografiach przedstawiających hotel nie widać zbyt dokładnie otoczenia, jedynie piasek, skały i trawę morską 108 rosnącą pod werandą. Historia jednak mówi nam, że hotel w okresie swego rozkwitu miał ogród, kilka drzew owocowych i boisko do gry w bowls. Pośród gości hotelu byli Nathaniel Hawthorne, Henry David Thoreau, Edward Everett Hale i Richard Henry Dana. Na archiwalnym zdjęciu widać troje niezidentyfikowanych ludzi odpoczywających na werandzie. Mężczyzna ma na sobie garnitur i biały słomkowy kapelusz, jedna z kobiet czarną suknię pod samą szyję, z długimi
rękawami, i czarny jedwabny czepek; jej strój wydaje się bardziej stosowny na wiktoriański pogrzeb niż na wakacje na Smuttynose. Druga, krzepka, z włosami zwiniętymi do tyłu, ubrana jest w białą bluzkę i długą czarną spódnicę, na której zawiązany ma fartuch. Można sobie wyobrazić, że jest kucharką. Mid-Ocean House spłonął w 1911 roku. W marcu 1873 roku nie było w nim nikogo, ponieważ sezon rozpoczynał się dopiero od czerwca. Zadaję sobie pytanie, czy Maren kiedykolwiek odwiedziła Mid-Ocean House. Czy to możliwe, by Jan w jakiś pogodny RS letni wieczór zabrał żonę na spacer koło skał z dzikimi kwiatami uginającymi się pod podmuchami wiatru do oddalonego o sto metrów hotelu, gdzie na werandzie wypili filiżankę herbaty i zjedli kawałek amerykańskiego ciasta, miseczkę pud-dingu na Zielone Świątki? Czy siedzieli wyprostowani na starych bujanych fotelach, wilgotnych od morskiego powietrza, i patrzyli na krajobraz, który znali już na pamięć? Czy widok ten—panorama skalistych wysp, unosząca się nad wodą mgiełka i łodzie przypływające od strony lądu — mógł wydawać się im odmienny od tego, na który patrzyli z okien czerwonego domu? Czy Maren włożyła suknię przywiezioną z Norwegii i kiedy tak siedzieli na werandzie, stanowili przedmiot powszechnej ciekawości? Bo zdradzały ich buty, mowa, dalekie od ideału maniery? Czy to możliwe, że siedzieli koło Childe Hassama przy jego sztaludze lub Celii Thaxter, która notowa a coś w zeszycie, i wymienili z nimi grzeczności, ukłon, skinie— 109 nie głowy? Czy Jan sięgnął na poręcz fotela żony i dotknął jej dłoni? Czy ją kochał? A może było tak, że próg hotelu mogli przekraczać jedynie jako służący — Jan w ceratowej kurcie przynosił homary kucharce, a Maren — w domowej sukni, z popękanymi butami i dłońmi — prała pościel, zamiatała podłogi? Czy to oni raczej przypatrywali się gościom z zainteresowaniem, tym amerykańskim bogaczom, bladym tubylcom, często zapadającym na morską chorobę w trakcie rejsu z Portsmouth, którzy mieszkańcom wysp pozwalali w sezonie letnim zarobić dodatkowe pieniądze? Lubię myśleć o Hawthornie, jak zgodnie z zaleceniami lekarzy zażywa na Smuttynose morskiego powietrza. Czy przypłynął
parowcem z Bostonu i dla ochrony przed słońcem zabrał ze sobą słomkowy kapelusz i białe ubranie? Czy odosobnienie wysp było dla niego inspiracją, czy ogarniała go pokusa, by kąpać się w niezwykle głębokich wodach oddzielających Smuttynose od Appledore i Star? Czy gorąco angażował się w dyskusje z intelektualistami i artystami, których RS wokół siebie zgromadziła Celia Thaxter: z Charlesem Dickensem, Johnem Greenleafem Whittierem, Williamem Morrisem Huntem, tworzącymi rodzaj kolonii, salonu. Czy jadł ciasto jagodowe, zupę rybną, resztki, które przed nim postawiono? I kto je postawił? Czy to możliwe, że obsługiwała go emigrantka z Norwegii? Czy kobieta ta, nie mając pojęcia, kim on jest, traktując go jak kolejnego gościa, zadawała Nathanielowi Hawthorne’owi uprzejme pytania w swym uroczym, acz łamanym angielskim? Tings. Togedder. Brotter. Trudno teraz, patrząc na Smuttynose, wyobrażać sobie Hawthorne’a na wyspie. Po Mid-Ocean House nie pozostał żaden namacalny ślad. Hotel przeszedł do historii, stał się faktem istniejącym wyłącznie w zapiskach i na fotograficznej błonie. Gdyby wszystkie te zapiski i zdjęcia dotyczące hotelu zmyło morze, Mid-Ocean — wraz z pobytem w nim Hawthor— 110 ne’a, z łamanymi uprzejmościami emigrantki — zniknąłby zupełnie. Nikt nie zdołałby poznać dokładnie realiów opowieści. Drugiego października 1867 roku na Smuttynose odbył się mecz bokserski. Ponieważ w latach sześćdziesiątych XIX wieku prawo zabraniało hazardu, szukano odizolowanych miejsc, gdzie prawdopodobieństwo interwencji policji było niewielkie. Wyspy Shoals, a zwłaszcza Smuttynose, okazały się idealne do tego celu. Dwaj bokserzy walczyli przez półtorej godziny na frontowym podwórku domu Charlesa Johnsona, wcześniej znanym jako Czerwony Dom, a w przyszłości mającym zyskać nazwę domu Hontvedtów. Widzowie przypłynęli łodziami. Planowano kolejny mecz, trzeba było jednak go odwołać, ponieważ zła pogoda uniemożliwiła widzom stawienie się na miejsce, a zawodnicy zapadli na morską chorobę. O świcie drugiego dnia na Wyspach Shoals budzą mnie
niepożądane i znajome dźwięki. Wysuwam się z pościeli szorstkiej od wilgoci i idę do kuchni zaparzyć kawę. Szum płynącej RS wody zagłusza odgłosy z kabiny na dziobie. Z założonymi na piersiach rękoma czekam, aż kawa przesączy się przez filtr, mam przy tym uczucie, że krople spływają mi do skarpetek. Uchylam luk, by wciągnąć choć haust świeżego powietrza, i widzę, że niebo jest czerwone, jakby na brzegu szalał pożar. Otwieram zasuwę na całą szerokość i w szlafroku wspinam się na pokład. Nad wyspami widnieją szkarłatne łuki, zdające się sięgać od Portland aż do Bostonu. W środku czerwień jest głęboka, na brzegach staje się mniej intensywna. Poniżej mewy odbijają promienie wschodzącego słońca, sprawiając na moment wrażenie oblanych własną poświatą. Jestem zaniepokojona — jak zawsze ludzie, kiedy natura zbacza ze zwykłego traktu — a równocześnie pragnę zejść na dół po Billie, by pokazać jej to niezwykle zjawisko. Ale Billie już jest koło mnie. — Przecięłam sobie stopę, mamusiu — mówi. 111 Odwracam się ku niej. Buzię ma opuchniętą od snu, usta zaczynają się krzywić w grymasie bólu. Ma na sobie letnią piżamkę, szorty i koszulkę z napisem Red Sox. Jej stopy są białe, malutkie i gole, z prawej tryska krew. Przysuwa się ku mnie, zostawiając na białej podłodze kokpitu czerwoną smugę. Odłamek rozbitego wieczorem kieliszka musiał spaść koło schodów. Trzask otwieranej przeze mnie zasuwy obudził Billie, która poszła do trójkątnego schowka pod schodami po jeden ze skarbów Czarnobrodego, klucz na łańcuszku. Schodzę do apteczki po ręczniki, wodę utlenioną i banda że, myję i opatruję ranę, po czym przytulam Billie do siebie. Unoszę głowę i widzę, że po czerwieni na niebie nie pozostał najmniejszy ślad. Rich wchodzi na pokład i ująwszy się pod boki, bada kolor i fakturę nieba, które nie jest całkiem czyste, nie tak jak poprzedniego dnia. Na wschodzie, tuż pod tarczą słońca, znajduje się cienka warstwa chmur, przywodząca na myśl wystrzępioną belę wyblakłej bawełny. Rich, nieco zatroskany, schodzi na dół posłuchać radia. Po chwili wraca z kubkiem
kawy RS w dłoni. Siada naprzeciw mnie i Billie. — Jak to się stało? — Weszła na kawałek szkła. — Ale już jest w porządku? — Chyba tak. Krwawienie ustało. — NOAA podaje, że dzisiaj ma przejść zimny front, ale oni nie są całkiem wiarygodni. Rich przesuwa głowę, by widzieć, co dzieje się za mną. O burty uderza lekka fala, lecz port wydaje się spokojny. Na pokładzie sąsiedniego keczu krzątanina. Rich skinieniem głowy wita kobietę w białej koszulce polo i szortach khaki. — Wygląda na to, że wypływa — mówi. — Tak wcześnie? Przecież jest tu dopiero od wieczora. Nagły podmuch unosi poły mojego szlafroka. Owijam go mocno wokół kolan. W gruncie rzeczy nie lubię, kiedy inni widzą mnie rano. Mam wrażenie, że nie całkiem jestem okry— 112 ta, że jestem bezbronna. Rich ma na sobie świeżą białą koszulkę i spłowiałe granatowe kąpielówki. Jest bez butów. Niedawno się ogolił, czubek jego głowy jest mokry, policzki gładkie. Zastanawiam się, gdzie jest Adaline. — No, nie wiem — rozważa na głos. — Nie jest jasne, jak silny będzie sztorm ani nawet czy w ogóle dojdzie do niego wieczorem. Poprawiam sobie Billie na kolanach, spoglądam w kierunku Smuttynose. Rich musi widzieć wahanie na mojej twarzy. — Chcesz znowu popłynąć na wyspę — mówi. — Powinnam. — Zabiorę cię. — Sama mogę się zabrać — odpowiadam pośpiesznie. — Tak jak wczoraj w nocy. Jest zaskoczony. — Wyruszyłam, kiedy wszyscy zasnęli — dodaję. — Chcia łam zrobić zdjęcia w nocy. Rich przygląda mi się bacznie znad kubka. RS
— Trzeba mnie było obudzić — mówi. — Wyprawy w pojedynkę nie są bezpieczne. Zwłaszcza w nocy. — Bałaś się, mamusiu? — Nie. Było bardzo pięknie. Księżyc świecił tak mocno, że nie musiałam nawet używać latarki. Rich milczy. Podnoszę swój kubek z pokładu. Kawa jest zimna. Billie nagle się prostuje, trącając mnie w ramię. Kawa plami mi rękaw białego szlafroka. — Mamusiu, pozwolisz mi wieczorem popłynąć z tobą na wyspę? Jak już będzie ciemno? Może zobaczymy duchy. — Nie dzisiaj — mówi Rich. — Nikt dzisiaj tam nie popłynie, to zbyt ryzykowne. Może być sztorm. — Och — wzdycha Billie rozczarowana, opuszczając ramiona. — Mam zdjęcia krajobrazowe z wody — mówię, przeglądając w myślach swój niewielki dorobek. — I zdjęcia nocne. 113 Sfotografowałam Skałę Maren. Ale potrzebne mi zdjęcia samej wyspy, widok na Appledore i Star, i na morze w kierunku wschodnim. A także kilka szczegółowych ujęć. — To znaczy? — Karłowate sosny. Dzikie róże. Okno w domu Haleya, zarys domu Hontvedtów. Powinnam była zrobić to wczoraj, kiedy miałam okazję. Przepraszam. — Wszystko w porządku — mówi Rich. — Mamy czas. — Ja też! —woła Billie z podnieceniem. Rich kręci głową. — Ty zostaniesz tu z tatusiem i Adaline. Zdejmuje córkę z moich kolan. Kręci nią w powietrzu i łaskocze w pasie. Billie wybucha śmiechem, w którym bezradność graniczy już z histerią. Próbuje uwolnić się z jego uścisku i woła do mnie o pomoc. — Mamusiu, uratuj mnie! Uratuj! Kiedy jednak Rich nagle przestaje, odwraca się ku niemu z westchnieniem i układa na jego kolanach. — Ojej — mówi z uznaniem — to były świetne łaskotki. RS George E. Ingerbretson, norweski emigrant zamieszkały
na Hog Island Point na Appledore, został wezwany na miejsce dla świadków. Jak wielu powołanych przez sąd do składania zeznań, on także posługiwał się rwanym i niedoskonałym angielskim, który trudno było stenografować. Prokurator zapytał Ingerbretsona, czego był świadkiem pomiędzy siódmą a ósmą rano 6 marca 1873 roku. Odparł, że ma dwóch małych synów, którzy przyszli do domu i powiedzieli: „Ktoś krzyczy na Smutty Nose”. Poproszono go wówczas, by opowiedział sądowi, co zobaczył, gdy dotarł na wyspę. — Widziałem zakrwawioną siekierę, leżała na kamieniach przed drzwiami, kuchennymi drzwiami domu Hontvedta. Widziałem kawałek ramy odbity od okna. Potem zatrzymałem się. Zobaczyłem nadchodzącego Jana. Nie patrzyłem 114 przez okno. Widziałem tylko zakrwawioną siekierę i krew dokoła. Po przybyciu Jana Hontvedta i kilku innych mężczyzn Ingerbretson wszedł do domu. — Przede mną szedł Evan Christensen, on otworzył drzwi. Evan jest mężem Anethe. — Kto jeszcze był z wami? — zapytał Yeaton. — Jan Hontvedt, Louis Nelson i James Lee, nikt więcej. Był jeszcze Mateusz, brat Jana, ale nie wiem, czy wszedł do domu. — Opowiedzcie, coście zobaczyli. — To była Anethe, leżała na plecach, z głową przy drzwiach. Dla mnie wyglądało to tak, jakby ktoś za nogi wciągnął ją do domu. Widziałem ślady. — Jakie? — Od południowo-wschodniego rogu domu do drzwi. — Czego to były ślady? — Krwi. — Były inne plamy krwi? RS — Tak. Poszliśmy do drugiego pokoju w północnej części domu. Tam też zobaczyliśmy trochę krwi, a w sypialni znaleźliśmy inne zwłoki. — Czyje to były zwłoki? — Karen Christensen. — Zauważyliście jakieś rany na ciele Anethe?
— Tak, na głowie. — W której części głowy? — Głównie za prawym uchem. Miała też rany na twarzy. — A na czubku głowy? — Nie przyglądaliśmy się dokładnie. Następnie Yeaton zadał kilka pytań dotyczących studni i jej odległości od domu, a także czy Ingerbretson poruszył któreś z ciał. Ingerbretson zaprzeczył. Yeaton zapytał rybaka, czy widział ślady czyichś stóp, na co ten odpowiedział, że nie widział. Zanim prokurator zwolnił świadka, zapytał go, czy 115 kiedy owego ranka przybył na Smuttynose, zastał tam jakąś żywą osobę. — Tak — odrzekł rybak. — Kto to był? — Pani Hontvedt i mały pies. — Opowiedzcie, w jakim stanie ją znaleźliście. — W bardzo złym. Była w koszuli nocnej, płakała i krzyczała, a na odzieniu miała ślady krwi. Wziąłem ją do łodzi. — Czy stopy miała odmrożone? — Tak. Dotknąłem jej stóp i były sztywne. Zabrałem ją do mojego domu. Przed ujęciem muszę przygotować aparat — sprawdzić film i baterie, oczyścić soczewki — i zabieram się do tego w kokpicie. Billie zeszła na dół do Thomasa. Słyszę, jak śmieją się i rozmawiają w łóżku, chociaż nieustannie wiejący wiatr zagłusza ich słowa. Adaline wyłania się nad pokładem. Uśmiecha się i mówi do mnie: RS — Dzień dobry. Nogi ma gołe, przewiązana jest ręcznikiem, jakby właśnie wyszła spod prysznica, lecz nie jest mokra. Włosy spadają jej na plecy w plątaninie kosmyków. Pod ręcznikiem dostrzegam kawałek czerwonego materiału, stąd wiem, że ma na sobie kostium kąpielowy. Jak dziwnie zachowują się kobiety rano, myślę, ta skromność, ta niechęć, by je widziano. Adaline odwraca się do mnie plecami i stawia stopę na ławce, przyglądając się uważnie palcom.
— Słyszę, że Billie skaleczyła nogę — mówi. — Tak. — Mocno? — Niezbyt. — Idę popływać. Rozluźnia ręcznik, który opada na podłogę. Dalej stoi plecami do mnie, a ja dostrzegam rzeczy, których wcześniej 116 nie widziałam. Wklęsła krzywizna uda, wydłużona talia, kępka włosów pod prawym kolanem, którą ominęła przy goleniu. Zastanawiam się, jaka w dotyku jest jej skóra. To bolesna ciekawość. Adaline staje obok steru i przyjmuje pozycję do skoku. Ślizga się po powierzchni wody niczym mewa. Przy wynurzeniu nie pluje ani nie krzyczy z powodu zimna, jak ja bym zapewne zrobiła, lecz ładnie przekręca się i płynie, ekonomicznie uderzając ramionami i ledwo poruszając stopami. Pomiędzy falami widzę pasemka czerwieni. Pływa około dziesięciu minut, zbliżając się i oddalając od łodzi. Później swobodnie wspina się na ster, odtrącając moją wyciągniętą dłoń. Siada naprzeciw mnie w kokpicie i bierze z ziemi ręcznik, by się osuszyć. Jest lekko zdyszana, co wydaje się pocieszające. — Zachowałaś panieńskie nazwisko — mówi. — Jean Janes brzmiało dość niezręcznie — wyjaśniam. Na jej skórze dostrzegam kropelki wody. — Czyli powody nie były zawodowe? — Niezupełnie. RS Kładzie ręcznik obok siebie i zaczyna szczotkować włosy. — Czy dobrze słyszałam, że Rich mówił o sztormie? — Może będziemy musieli opuścić port przed południem. — Myśl o wypłynięciu z portu napełnia mnie ostrym, dokuczliwym żalem, jak gdybym zostawiała tu jakąś niedokończoną ważną sprawę. — Dokąd popłyniemy? — Nie wiem. Do Portsmouth albo Annisquam. Pochyla głowę do kolan. Przy tym ruchu włosy spadają jej na podłogę. Szczotkuje je teraz, poczynając od karku. Odrzuca głowę do tyłu i sczesuje pasma z twarzy. W mojej torbie jest polaroid, którym robię próbne zdjęcia. Często, kiedy jestem świadkiem sceny takiej jak ta, biorę
najpierw polaroid, by sprawdzić kompozycję i wyregulować światło, jeśli to konieczne, zanim zrobię właściwe zdjęcie. Teraz kieruję go w stronę Adaline. Mruga zdziwiona, słysząc trzask przesłony. Odry-117 wam zdjęcie i trzymam je w dłoni, czekając na wywołanie. Na fotografii Adaline trzyma szczotkę przy głowie. Jej włosy, które wyschły na słońcu, są jasnoblond, a może jest to sztuczka filmowej taśmy. Przez kontrast skóra wydaje się ciemna, mocno opalona. Podaję jej zdjęcie. Przygląda mu się uważnie. — Zaledwie negatyw mojego poprzedniego wcielenia — mówi i uśmiecha się. Przy Jaskini Haleya o molo wspierał się długi magazyn i przetwórnia ryb. Mieszkańcy Smuttynose wynaleźli swój sposób konserwowania ryb przy użyciu soli. Wielkie kutry przybijały do mola, by ładować i wyładowywać dobra i ryby, które przechowywano w budynku zwanym Długim Domem. Obszar, na którym znajdowały się molo, Długi Dom, dom kapitana Haleya i zarysy domu Hontvedtów nie jest o wiele większy niż skromne podwórko na przedmieściach. Ryby solone sprzedawano po cenie trzy-lub czterokrotnie wyższej niż ryby oprawione w zwykły sposób. Tak wielkie były połowy na Wyspach Shoal w 1822 roku, że ogól-RS nopaństwową cenę wyznaczał nie Boston, lecz właśnie archipelag. Kiedy Thomas wchodzi po schodach, przynosi ze sobą zapach bekonu i naleśników. — Billie i ja przygotowaliśmy śniadanie — mówi. — Adaline nakrywa stół. Na nowo czytam jeden z przewodników, by sprawdzić, czy nie przeoczyłam jakiegoś charakterystycznego znaku, przedmiotu, którego nie mogę zignorować, kiedy będę robić zdjęcia na Smuttynose. Na kolanach trzymam dokument Maren Hontvedt oraz jego tłumaczenie, a także cienką broszurę zawierającą jedną z relacji o morderstwach. — Co to jest? — pyta. Pojednawczy gest. Zainteresowanie moją pracą. — To? — Podnoszę w górę przewodnik. — Nie, to.
118 Kładę dłoń na papierach zapisanych brązowym atramentem, jakbym chciała je chronić. — Dostałam to z Athenaeum. — Mogę zobaczyć? Podaję papiery, nie patrząc mu w oczy. Czuję falę gorąca, wiem, że kark mi czerwienieje. — To nie jest po angielsku — mówi Thomas. — Jest też tłumaczenie. — Oryginalny dokument — mówi z niejakim zaskoczeniem. — Dziwię się, że ci to pożyczyli. Zapada milczenie. — Nie pożyczyli — mówię wreszcie. Zakładam włosy za uszy. — Nie pożyczyli — powtarza. — Wiedziałam, że nie zgodziliby się, więc sama wzięłam. Niedługo im to oddam. — A co to jest? — Pamiętnik Maren Hontvedt. — Kto to jest? RS — Kobieta, która uratowała się przed mordercą. — Jest datowany na 1899 rok. —Wiem. Oddaje mi papiery, a ja po raz pierwszy spoglądam na niego. Włosy sczesał z czoła palcami, leżą teraz rzadkimi pasmami, niczym pokosy zboża. Oczy ma przekrwione, skóra w ostrym świetle sprawia wrażenie pokrytej plamami. — Nie potrzebujesz tego do pracy — mówi. — Nie. Już ma się odwrócić i zejść do kuchni, ale przystaje na stopniu. — Co się z tobą dzieje? —pyta. Przykładam dłoń do czoła. — Co się dzieje z tobą? — odpowiadam. Na Wyspach Shoals rybacy zawsze łowili łupacza i wątłusza, morlesza i złotośledzia. W roku 1614 kapitan John Smith 119
po raz pierwszy umieścił je na mapie i nazwał Smythe’s Isles, pisząc, iż są „usypane razem”. Lina uderza o maszt, stałe bębnienie, które słyszymy przy podwójnym łóżku-stole na środku kabiny. Thomas i Billie usmażyli naleśniki w kształcie nerki, błyszczące od oleju, uło żone w wysoki stos na białej tacy. Jest także bekon, którego Adaline nie chce jeść. Wybiera grzankę i sok pomarańczowy. Obserwuję, jak prawie naga podnosi kubek z bezkofeinową kawą do ust. Nie jestem pewna, czy mogłabym teraz siedzieć przy śniadaniu w stroju kąpielowym, aczkolwiek w młodości pewnie tak robiłam. Czy wraz z wiekiem, zastanawiam się, przychodzą rachunki za wszystkie nasze bezmyślne postępki? Billie siedzi koło mnie, wciąż w piżamce z Red Sox. Pachnie snem. Jest dumna ze swych nieforemnych naleśników i pochłania sześć. Myślę, że jest jeden pewny sposób, by Billie — każde dziecko? — zjadła posiłek. Trzeba jej pozwolić, by sama go przygotowała. Ja jestem w szlafroku, Rich w kąpielówkach, Thomas RS w koszuli, w której spał. Czy to nasz negliż powoduje napięcie, napięcie tak silne, że z trudem przełykam? Rich na twarzy ma wypisaną prognozę pogody, wszyscy wydajemy się niezwykle skupieni na jedzeniu i na Billie — taka sztuczka dorosłych, którzy nie bardzo wiedzą, jak rozpocząć rozmowę. Lub którym rozmowa zaczyna sprawiać kłopoty: „Te są wspaniałe, Billie. Widzę wyraźnie niedźwiedzia”. „Co to za kawa? Ma migdałowy aromat”. „Uwielbiam bekon. Szczerze, czy jest coś lepszego od kanapki z bekonem?”. Niekiedy obserwuję sposób, w jaki Thomas mnie obserwuje. A kiedy go na tym przyłapię, odwraca wzrok z takim wdziękiem, że nie wiem, czy w ogóle na mnie patrzył. Czy jest to tylko znajomość dwojga ciał? — zastanawiam się. Nie jestem już pewna, o czym on myśli. — Prowadzisz dziennik? — zwraca się do Thomasa Adaline. 120 To pytanie mnie zaskakuje. Czyżby ośmieliła się przywo łać Pearse’a?
Thomas potrząsa głową. — Kto ma tyle słów do dyspozycji, by mógł pozwolić sobie na marnowanie ich na listy i dzienniki? Rich potwierdza. — Tom jest strasznie oporny, jeśli chodzi o pisanie listów. Nie słyszałam tego zdrobnienia od lat. — Spadkobierca jego spuścizny literackiej nie będzie miał kłopotów — dodaje Rich. — Nic nie znajdzie. — Poza pracą — wtrącam cicho. — Jest mnóstwo pracy. — Mnóstwo falstartów — mówi Thomas. — Zwłaszcza ostatnio. Spoglądam na niego i zastanawiam się, czy twarz, którą widzę, jest tą samą, którą znam od piętnastu lat. Czy mnie wydaje się ta sama? Czy skóra jest ta sama? A może jej wyraz jest teraz tak odmienny od tego w przeszłości, że mięśnie musiały inaczej się ułożyć, a rysy stały się nierozpoznawalne? — Czy ostatecznie ustalono, że ten mężczyzna to zrobił? Pytanie Adaline podrywa wszystkich nas z miejsca. Zrozu RS mienie sensu zajmuje mi sekundę. — Louis Wagner? — upewniam się. — Czy wiadomo na pewno? — Zdania są podzielone — odpowiadam wolno. — Wagner upierał się przy swej niewinności. Jednakże zbrodnia wywołała masową histerię. Wybuchły rozruchy, były próby linczu i w rezultacie musiano przyśpieszyć rozprawę. Adaline kiwa głową. — Do tej pory istnieją wątpliwości — ciągnę. — Nie miał właściwie motywu do popełnienia morderstw, a przepłynięcie łodzią z Portsmouth na Smuttynose było strasznym wysiłkiem. Musiałby wiosłować niemal trzydzieści mil w ciemności, a był pierwszy tydzień marca. — Mało prawdopodobne — stwierdza Rich. -— Ja bym tego nie dokonał, nie jestem nawet pewny, czy udałoby mi się przy spokojnym morzu. 121 — Czytałam część stenogramów z procesu — mówię — i nie rozumiem, dlaczego prokurator tak sprawę spartaczył. Ubranie
Maren Hontvedt było przesiąknięte krwią, ale obrona tej kwestii w gruncie rzeczy nie podjęła. A koroner bardzo beztrosko obszedł się z narzędziem zbrodni, bo pozwolił, by woda zmyła z siekiery wszystkie odciski palców i krew w czasie rejsu do Portsmouth. — Ale wtedy nie znali jeszcze daktyloskopii — odzywa się Rich. — Z drugiej strony — mówię — Wagner nie miał alibi na tę noc, a następnego ranka mówił ludziom, że popełnił zbrodnię. — Jean nie zawsze może wybierać sobie zlecenia — mówi Thomas. Jego głos brzmi przepraszająco. — Zbrodnia w afekcie — oznajmia Rich. — Zbrodnia w afekcie? — Adaline mruży oczy. — Lecz w ostatecznym rachunku zbrodnia w afekcie też jest nikczemna, prawda? Uważamy, że zbrodnia w afekcie odznacza się swoistą moralnością, ludzie od dawna tak myślą. Historia RS pełna jest wyroków uniewinniających zbrodnię w afekcie, lecz nie ma w niej moralności. To czysty egoizm, człowiek po prostu bierze to, czego pragnie. — Sądzę, że to nóż nadaje tym morderstwom wygląd zbrodni w afekcie — mówi Thomas. — To był nóż, prawda? — Siekiera. — To bez różnicy. Chodzi o swego rodzaju intymność. Z broni palnej można zabić kogoś na odległość, ale jeśli mamy nóż, musimy dotknąć ofiary. Więcej niż dotknąć, sponiewierać, zmusić do uległości. Wydaje się, iż czyn taki wymaga, przynajmniej przez kilka sekund niezbędnych do wykonania zadania, całkiem sporego afektu. — Albo lukratywnej umowy — mówi Rich. — Lecz nawet w takiej sytuacji — protestuje Thomas — musi być coś w samym czynie, w konieczności dotykania 122 ofiary, w uczuciu, kiedy nóż zagłębia się w ciało, co przyciąga zabójcę do tej szczególnej metody. — Thomas — odzywam się, głową wskazując Billie. — Mamusiu, zrób zdjęcie naleśnikom, zanim jeszcze jakieś zostały — prosi.
Sięgam do torby i wyjmuję polaroid. Fotografuję talerz, po czym odrywam zdjęcie i daję Billie. Ma doświadczenie w tych sprawach i trzyma je ostrożnie. — Masajowie — mówię lekko — wierzą, że sfotografowanie ich oznacza kradzież duszy. Trzeba zapłacić im za zdjęcie. — Więc dusza jest na sprzedaż? — pyta Adaline. — Och, myślę, że Masajowie są bardziej skomplikowani. — Widzisz, Adaline? Patrz! — Billie staje na ławce i podaje Adaline zdjęcie. Uderza przy tym głową o ostry róg wiszącej szafki. Z jej buzi odpływa krew, usta same się otwierają, widzę jednak wyraźnie, że moja córeczka w tym towarzystwie nie zamierza płakać. Przytulam ją do siebie. Zdjęcie sfruwa na stół. Billie przy RS ciska twarz do mojej piersi, czuję jej oddech przez zapięcie szlafroka. Adaline podnosi fotkę. — Śliczne zdjęcie, Billie — mówi. Całuję córeczkę w czoło, a ona odsuwa się ode mnie i siada na swoim miejscu, próbując dzielnie się uśmiechnąć. Adaline wręcza jej zdjęcie. — Zuch dziewczynka — mówi do mnie Adaline. — Dziękuję. — Zazdroszczę ci. Pośpiesznie spoglądam na nią i łapię jej wzrok. Czy ma na myśli Billie? Czy też to, że córka jest ze mną? A może chodzi jej o Billie i Thomasa — pełny zestaw? — Czasami wyobrażam sobie, że udało mi się uchwycić podobiznę duszy danej osoby — mówię, dobierając starannie słowa. — Bywa, że można to zobaczyć. Niewykluczone, że jest to nasze wyobrażenie o prawdziwym charakterze tej osoby. ‘ 123 Ale naturalnie jest to tylko podobizna, a ta podobizna jest obrazem na papierze. — Przecież można majstrować przy obrazach — mówi Adaline. — Gdzieś to chyba czytałam. Można zmienić obraz, prawda? — Teraz tak — odpowiadam. — Dzięki komputerom można to zrobić niemal idealnie, bez skazy. — Czyli, teoretycznie rzecz ujmując, stworzyć inny charakter, inną duszę.
— Zakładając naturalnie, że wierzymy, że kamera jest w stanie uchwycić duszę — mówię. — Zakładając naturalnie, że w ogóle wierzymy w duszę — stwierdza Thomas. — Że to, co widzimy, nie jest po prostu układem organicznych cząsteczek. — Ale ty na pewno wierzysz w duszę — odzywa się Adaline pośpiesznie, niemal obronnym tonem. — Ty ze wszystkich ludzi. Thomas milczy. — Jest o tym w twoich wierszach — dodaje Adaline. RS Mam serię zdjęć Thomasa i Billie zrobionych wkrótce po zjedzeniu naleśników. Ubrałam się i zbieram sprzęt, przygotowując się do przejażdżki na Smuttynose. Wyjmuję hasselblada, którego załadowałam biało-czarnym filmem. Robię cztery szybkie ujęcia — trzask, trzask, trzask, trzask — mojego męża i córki. Na pierwszym Billie stoi na wyściełanej ławce i sprawdza zęby Thomasa, chyba je liczy. Na drugim pochyliła się, tak że jej głowa wciska się w brzuch Thomasa, on zaś, także lekko pochylony, zarzucił ręce na jej plecy. Na trzecim oparci łokciami o stół siedzą naprzeciw siebie i rozmawiają. Sądząc po przekrzywionej główce Billie, po jej ściągniętych ustach, rozmowa musi dotyczyć spraw wielkiej wagi. Na czwartym Thomas ma jedną dłoń wsuniętą za kołnierzyk koszuli, drapie się po ramieniu. Stoi przodem do mnie, aczkolwiek nie patrzy ani na mnie, ani w obiektyw. Billie odwróciła głowę od Thomasa, jak gdyby ktoś właśnie zawołał ją z kabiny na dziobie. 124 Gdy okrążamy falochron, od razu wiemy, że płyniemy pod wiatr. Małe fale uderzają o burty zodiaka i rozpryskują się w powietrzu na mikroskopijne kropelki spadające na ponton. Jedną rękę trzymając na rumplu, Rich rzuca mi ponczo, którego używam do ochrony toreb ze sprzętem przed słoną wodą. Kiedy znów unoszę głowę, ledwo widzę przez zasłonę z kropli. Twarz, włosy i okulary spływają mi wodą, w dodatku nierozsądnie ubrałam się w szorty, tak więc nogi mam mokre, zimne i pokryte gęsią skórką. Rich zawraca zodiaka. Chciał obejrzeć ocean od niczym nie osłoniętej strony wyspy i już się napatrzył. Wprowadza
ponton do portu i wyciąga go na wąską ciemną plażę na Smuttynose, plażę, którą opuściłam poprzedniej zaledwie nocy. Wycieram okulary o wewnętrzną część bluzy i sprawdzam, czy w torbach nie ma śladów wilgoci. — Jak to planujesz? — pyta Rich, wiążąc linę. Jego koszulka nabrała barwy przezroczystej brzoskwini. — Chcesz, żebym poszedł z tobą i nosił rzeczy, czy mam zostać tutaj? — Poczekaj tutaj — odpowiadam. — Usiądź na słońcu RS i wysusz się. Rich, naprawdę bardzo mi przykro. Musisz być przemarznięty na kość. — Nic mi nie jest — zaprzecza. — Bywałem już mokry. Rób, co masz do zrobienia. — Uśmiecha się. — Wiem, że trudno w to uwierzyć, ale właściwie świetnie się bawię. Szczerze mówiąc — wykonuje gest obrazujący bezmiar oceanu i wyraźnie śmieje się z siebie — zwykle sporo się muszę natrudzić, żeby móc robić to w wolne dni. — Postaram się, żeby to nie trwało długo. Pół godziny, w ostateczności czterdzieści minut. A jeśli będzie ci zimno — mówię — zawołaj mnie i wrócimy na łódź. To nie jest tyle warte, żeby przypłacić to chorobą. Pochylam się i zbieram torby z aparatami. Kiedy się prostuję, Rich zmaga się ze swoją koszulką. Zdejmuje ją i wyciera głowę, później zaczynają wykręcać. Patrzę, jak idzie w kierunku skały, która jest w słońcu czy raczej w tym, co ze słońca 125 zostało, i starannie rozkłada na niej koszulkę. Kiedy byłam w Afryce, widziałam, jak kobiety suszą tam pranie w podobny sposób — rozkładając na czubkach wysokich traw, tak że często trafiało się na krajobraz pokryty barwnymi materiałami. Rich spogląda na mnie. Być może dlatego, że nie ma prawie włosów na głowie, gęsto owłosiona klatka piersiowa przyciąga oko. Odwracam się i idę w głąb wyspy. Obrona zrezygnowała z prawa do przesłuchania Ingerbretsona, tak więc oskarżenie powołało na miejsce dla świadków Evana Christensena. Poproszono go, by podał swoje personalia i opowiedział o związkach ze Smuttynose. — W marcu zamieszkiwałem na Wyspach Shoals, na Smutty Nose, u rodziny Jana Hontvedta; przebywałem tam
od pięciu miesięcy. Anethe Christensen była moją żoną. Urodziłem się w Norwegii. Anethe urodziła się w Norwegii. Do tego kraju przyjechałem z nią po naszym ślubie. Yeaton zapytał Christensena, co robił w dniu morderstwa. Christensen odparł: RS — W noc, kiedy moja żona została zamordowana, byłem w Portsmouth. Przybyłem do Portsmouth około czwartej w nocy poprzedniego dnia. — Kto z wami był, kiedyście przybyli do Portsmouth około czwartej owej nocy? — Jan Hontvedt i Mateusz Hontvedt. Pracowałem na statku Jana Hontvedta. — Ktoś jeszcze był z wami owej nocy? — Nie, panie. — Gdzie spędziliście noc w Portsmouth? — Do dwunastej w nocy byłem na pokładzie, później poszedłem do domu Johnsona zakładać przynęty na sieci. — Zakładaliście przynętę przez resztę nocy? — Tak, do szóstej lub siódmej rano. Kiedy zakładałem przynęty, był ze mną Jan Hontvedt. 126 — Kiedy po raz pierwszy usłyszeliście o wydarzeniach na Smutty Nose? — Usłyszałem z wyspy Appledore. — Gdzieście wtedy byli? — Na pokładzie szkunera Hontvedta. — Kto był z wami? — Mateusz Hontvedt i Jan Hontvedt; godzina była między ósmą a dziewiątą rano. — Dobiliście do brzegu? — Tak, dobiliśmy do brzegu Appledore. — I dokąd tam poszliście? — Najpierw do domu Ingerbretsona, stamtąd popłyną łem na Smutty Nose. Kiedy dotarłem na Smutty Nose, poszedłem prosto do domu. — I co tam zobaczyliście? — Zobaczyłem moją żonę leżącą na podłodze. — Żywą czy martwą?
— Martwą. — Co potem zrobiliście? RS — Od razu wyszedłem na dwór. Światło jest płaskie i zamglone, kolory niewyraźne. Cienka chmura przesunęła się po tarczy słońca, wciąż jeszcze widocznej na wschodzie. Jestem zła na siebie, że poprzedniego dnia zmarnowałam tyle czasu na fotografowanie Skały Maren. W powietrzu panuje chłód, a może to mnie jest zimno, bo bluzę i szorty mam mokre. Wdzięczna jestem, że Rich wiedział, że nie powinniśmy zabierać Billie. Stoję przy zarysie domu i mierzę go. To za mało, by zrobić fascynujące zdjęcie, cel może jedynie być dokumentacyjny. Chyba że uda mi się oddać na fotografii fundamenty klaustrofobii. Wiem, że jeśli dom oglądamy z góry, jego rozmiary wydają się zwodniczo małe. Rosną one wraz z pojawieniem się ścian, mebli i okien. Mimo to mam trudności z wyobrażeniem sobie 127 szóstki dorosłych ludzi — Maren, Jana, Evana, Anethe, Mateusza, a przez siedem miesięcy także Louisa Wagnera — żyjących na obszarze niewiele większym niż pokój, w którym Thomas mieszkał w Cambridge w czasie, gdy go pozna łam. Znajduję coś, co moim zdaniem musiało być jednymi z dwojga frontowych drzwi, i stoję w progu spoglądając na Appledore, jak Maren musiała robić tysiące razy podczas tych pięciu lat spędzonych na wyspie. Wyjmuję aparaty i soczewki z toreb, sprawdzam światło i robię serię czarno-białych ujęć, by później zmontować z nich panoramę. Dokładnie na zachód ode mnie jest port Gosport, za nim piętnastokilo— metrowy pas wody należący do wybrzeża New Hampshire. Na północ jest Appledore, na południe Star. Za mną, czyli na wschód, rozciąga się Atlantyk. Schodzę z progu i staję wewnątrz zarysu domu. Pod moimi stopami podłoga dawno już ustąpiła bylicy i ostom. Znajduję wąski pas gołej ziemi i siadam. Nad moją głową chmury ciemnieją, jakby ktoś przesunął pędzlem po niebie. Bluza przykłeiła mi się do pleców i drżę RS z zimna.
Kopię pod krzakiem, by dotrzeć do ziemi. Nabieram garść piachu i badam go palcami. W miejscu, gdzie siedzę, umarły dwie kobiety. Jedna była młoda, druga nie. Jedna była piękna, druga nie. Wyobrażam sobie, że słyszę głos Maren. 22 września 1899 roku Następnego dnia rano po naszym przybyciu na wyspę Smutty Nose Jan z mężczyzną nazwiskiem Ingerbretson udał się do Ports— rnouth, by uzupełnić zapasy, a także rozejrzeć się za szkunerem. Aby zarobić na życie na Smutty Nose, wokół której jak nam powiadano, występowała obfitość makreli, dorsza, flądry, łupacza RS i śledzia, Jan musiał mieć własną łódź oraz cały sprzęt konieczny do połowów. Oznaczało to wielki wydatek, bardzo uszczuplający jego oszczędności, lecz Jan nie wątpił, że bez tego nie da rady nawet się utrzymać, nie wspominając już o zysku. Po jego odejściu zerwałam ze ściany pożółkłe i brzydkie gazety, rzuciłam na polana i spaliłam w piecu, by się rozgrzać. Na początku w domu zrobiło się zimniej, lecz Jan wkrótce miał zacząć budować drewniane ściany i umieścić za nimi baranią skórę dla izolacji. W kufrach znalazłam niebieską bawełnę, z której upięłam zasłony. Później przejrzałam pozostałe po podróży zapasy żywno ści, by przygotować posiłek, gdyż wiedziałam, że Jan po powrocie będzie głodny. Cały ten dzień byłam tak bardzo zajęta, że nie miałam czasu rozmyślać o ludziach, z którymi się rozstałam. W mym dorosłym życiu przekonałam się, iż najlepszym lekarstwem na melancholię jest zajęcie, i tylko w zimowe miesiące, gdyśmy z Janem byli uwięzieni w chacie, padałam ofiarą tej przy-129 padłości i nie umiałam panować nad swymi poczynaniami, słowami i myślami, stając się przez to przedmiotem troski nie tylko dla Jana Hontvedta, lecz i samej siebie. Owego dnia jednakże, pierwszego dnia pobytu na Smutty Nose, nie przestawałam się krzątać, a kiedy mąż mój powrócił z Portsmouth, zobaczyłam, że ucieszyły go poczynione przeze mnie zmiany, i na jego twarzy pojawił się uśmiech, po raz pierwszy od naszego wyjazdu z Norwegii zastępujący nieustanną niemal troskę o moją pomyślność. Nasze codzienne życie na Smutty Nose było w większej swej części monotonne. Budziliśmy się wcześnie, ja rozpalałam ogień w wygasłym przez noc piecu. Jan, który poprzedniego wieczora
założył przynęty na włoki, zbierał swoje gumowe odzienie i bieliznę z haków w kuchni, a kiedy się ubrał, stawiałam przed nim na stole wielką miskę owsianki i kubek kawy. Niewiele mówiliśmy, chyba że musieliśmy wymienić jakąś ważną wiadomość lub też potrzebne mi były produkty z miasta. Dość wcześnie utraciliśmy nawyk rozmawiania ze sobą; jak sądzę, musi przydarzać się to innym małżeńskim parom, które nie ośmielają się mówić w obawie, że zadadzą niewłaściwe pytanie lub też ujawnią jątrzącą RS urazę lub miłość do drugiej osoby, co mogłoby zrujnować istniejące już między nimi partnerstwo. Po posiłku Jan szedł na plażę, skąd łodzią podpływał do swego szkunera. Gdym zostawała sama, a pogoda była dobra, robiłam pranie i rozkładałam je na skałach, by tam wyschło. Piekłam chleb i gotowałam obiad. Do mnie należało oprawianie ryb, które Jan złowił i przeznaczył do suszenia lub zjedzenia. Szyłam ubrania z materiału przywiezionego z Norwegii lub zakupionego w Portsmouth, a także przędłam wełnę na kołowrotku, który Jan przywiózł mi z miasta, i robiłam na drutach różne części ubrania dla siebie i niego. Po skończeniu tych prac w pogodne dni wychodzi łam na dwór z psem wabiącym się Ringe, którego dał mi Jan, i szłam wokół wyspy, rzucając w wodę patyki, by Ringe mógł mi je przynosić. Później Jan zbudował kurnik i zakupił w Portsmouth cztery kury, które okazały się dobrymi nioskami, tak więc mieliśmy świeże jaja.
130 Wieczorami po powrocie Jana bratam od niego zabrudzone odzienie i bieliznę, a on mył się w miednicy. Przygotowywałam dla niego lekki posiłek. Jan już ubrany siadał przy ogniu. Oboje nabraliśmy zwyczaju palenia fajki, która to czynność dawała nam ukojenie. Ciągłe przebywanie na morzu sprawiło, że twarz Jana była ogorzała i zryta licznymi zmarszczkami. Wieczorami, zwykle gdym także siedziała koło ognia, kładł mi dłoń na kolanie, co było znakiem, iż pragnie, bym udała się z nim do sypialni. Nie zważając na zimno, zdejmował z siebie całe ubranie, i wierzę, że każdej nocy naszego małżeństwa widziałam go nagiego, ponieważ zawsze zapalał świecę na stoliku koło naszego posłania. Co do mnie, wolałabym, by nasze małżeńskie stosunki odbywały się w ciemności, on jednak na to nie zezwalał. Zwykle zostawałam w nocnej koszuli, a jeśli chłód był szczególnie dokuczliwy, ogrzewałam się też innymi sztukami odzienia. Nie sądzę, by Jan Hontvedt poza jedną czy dwoma okazjami, kiedy się kąpałam, widział mnie w mym naturalnym stanie. Po jakimś czasie opuścił mnie fizyczny wstręt do mego męża i dobrze znosiłam owe nocne zbliżenia, aczkolwiek nie mogę rzec, bym czerpała z nich przyjem RS ność — zwłaszcza że coraz wyraźniej widziałam, że nie wszystko jest ze mną w porządku, nie mogłam bowiem stać się brzemienną. Mimo iż naszym codziennym życiem na Smutty Nose rządziły przyzwyczajenia i rutyna, obraz naszego pobytu na wyspie nie byłby prawdziwy, gdybym nie wspomniała, że tamtejsze zimy były niezwykle trudne. O tej okresowej samotności ledwo mogę pisać. Nie wiem, czy możliwe jest oddanie rozpaczy, która ogarnia człowieka dręczonego wiecznym zimnem i wilgocią, kiedy szaleją sztormy, rozbijające rybackie łodzie o skaty i zmywające domy wyspiarzy, odbierające życie wielu ludziom na morzu i na lądzie, a pozostałych więżące w ciemnych i ponurych izbach na tak wiele dni, że jeno cudem wszyscyśmy nie potracili zmysłów. Powiadano, że rybacy zamieszkujący owe wyspy w tamtych czasach odznaczali się nadzwyczajną odwagą, ja jednak sądzę, że odwaga ta, jeśli tak chcemy to nazywać, jest tylko instynktem, by swe ciało umocować do stałego obiektu i
wytrwać, a także liczyć na szczęście, że 131 dach nie sfrunie do oceanu. Pamiętam tygodnie, gdy ani Jan nie mógł wychodzić w morze, ani też nikt dotrzeć na Smutty Nose. Przy szczególnie niebezpiecznej pogodzie godzinami siedzieliśmy skuleni przy piecu w kuchni, do której przenieśliśmy nasze łóżko, z drzwiami i oknami zabitymi w ochronie przed żywiołami. Nie mieliśmy słów, by do siebie mówić, a wokół nas rozlegało się jedynie wycie wiatru, od którego dom cały trząsł się w posadach. Wraz z upływem czasu powietrze w izbie stawało się trujące od dymu z pieca i naszych fajek, i przypominam sobie, że niemal zawsze bolała mnie głowa. Udziałem wielu rybackich rodzin jest życie w samotności, naszą jednak pogłębiały wyjątkowe warunki geograficzne tej wyspy na północy Oceanu Atlantyckiego, które też przenikały aż na dno duszy. Dla przykładu, najważniejszym elementem naszej egzystencji nieodmiennie była pogoda. Bywały jasne dni ze wzburzonym morzem, chmurne dni ze spokojnym morzem, zamglone dni, gdy nie widać było stałego lądu, dni z mgłą tak gęstą, że ż trudem znajdowałam drogę do studni czy na plażę, dni z tak gwałtownymi sztormami, że fale w okamgnieniu zmywały do oceanu całe domy RS i człek bał się wyjść za próg, by nie spotkał go podobny los, dni z tak uporczywym wiatrem, że szyby drżały w ramach, a w chacie rozlegał się ciągły świst. Żywioły były dla nas najistotniejszą sprawą i każdy dzień zaczynaliśmy od myśli, jak przetrwać to, co Bóg i natura dla nas szykują, a przy rzadkich okazjach, gdy niebo było czyste, powietrze rześkie, nie wiał wiatr i przygrzewało słońce, odczuwaliśmy wdzięczność za tę niezwykłą ulgę. Z powodu konieczności wychodzenia w morze przez siedem dni w tygodniu w sezonie i równie silnej konieczności pozostawania w chacie przez wiele zimowych tygodni nie mieliśmy na wyspach zbyt wielu przyjaciół czy nawet znajomych. Niewątpliwie do naszych przyjaciół zaliczali się Ingerbretsonowie i z tą rodziną czciliśmy święto 17 maja i Wigilię Bożego Narodzenia, spożywając wspólnie norweskie dania: fatigmann, który, jeśli wolno mi wspomnieć, w mych dłoniach nabrał delikatności i kruchości, mimo że do dyspozycji miałam prymitywne narzędzia, a także lutefisk, rybę 132
moczoną w ługu przez kilka dni, a potem gotowaną do miękkości. Skoro jednak Ingerbretsonowie mieszkali na Appledore, a nie na Smutty Nose, rzadko miałam okazję spędzać czas z kobietami z ich domu, co pewnie bym czyniła, gdyby nie dzieliła nas woda. Tak więc często przez długie okresy byłam sama na wyspie. W tym miejscu mej opowieści śpieszę wyjaśnić czytelnikom, iż życie na Smutty Nose nie było całkowicie wyzute z przyjemnych chwil. Nawet gołe drzewo w ciemnej zimowej godzinie odznacza się swoistym pięknem, i ja też w końcu nauczyłam się dostrzegać uroki Smutty Nose, zwłaszcza w owe dni, gdy pogoda była dobra, powietrze ostre, od granitów odbijały się słoneczne promienie ujawniające każdą szczelinę, a woda wokół miała żywą barwę akwamaryny. Przy tych okazjach, które w mej pamięci są stosunkowo nieliczne, siadywałam na występie i czytałam jedną z ksią żek pożyczonych z Portsmouth, bawiłam się z psem albo też zrywałam dzikie kwiaty i robiłam bukiety na stół. Przez pięć lat spędzonych na Smutty Nose cztery razy odważy łam się pojechać do Portsmouth. Na początku miałam wielkie trudności z angielskim językiem i udręką dla mnie było złożyć RS zrozumiałe dla innych zdanie lub pojąć, co do mnie mówią. Zaobserwowałam, że ludzie tych, co nie umieją poradzić sobie z językiem, uważają za mało inteligentnych, a już na pewno źle wykształconych. I było to dla mnie przedmiotem wielkiej irytacji, ponieważ konwersuję całkiem dobrze, nawet, jeśli wolno mi rzec, płynnie i z niejakim stylem w mym ojczystym języku, a brano mnie prawie za imbecyla, gdym musiała swoje potrzeby wyrazić po angielsku. Muszę tutaj wspomnieć o niezdolności Amerykanów do wymawiania norweskich słów, nawet, a może szczególnie, norweskich imion, które nie są im znane. Dlatego też wielu emigrantów zmuszonych było do zmiany pisowni swych nazwisk. I tak Jan po jakimś czasie zmienił nazwisko na Hontvet, wyrzucając z niego [włączenia „dt”, które Amerykanom w pisowni wydawało się dziwaczne i którego nie umieli prawidłowo wymówić. Ja sama przyzwoliłam, by w rejestrze kościoła w Gosport figurować jako Mary 133 S. Hontvet, a nie Maren, ponieważ pastor tak to zapisał, a ja dopiero po
pewnym czasie odkryłam pomyłkę. Stwierdziłam także, że po wydarzeniach z 5 marca 1873 roku amerykańskie gazety nazywały mego brata lvanem. Odkładając jednak na bok trudności językowe, nabrałam niejakiej sympatii do Portsmouth. Opuszczenie ciszy Smutty Nose i wkroczenie na zatłoczone i ożywione ulice było niepokojące, nie mogłam się jednak powstrzymać od ciekawego oglądania niewie ścich sukien i czepków, które też zachowywałam w pamięci po powrocie na wyspę. Odwiedzaliśmy aptekę, by nabyć środki na wzmocnienie i lekarstwa, oraz targ, by poczynić zapasy żywności. W mieście zawsze działo się coś ciekawego, aczkolwiek wyznam, iż przerażał mnie brud na ulicach i ich stan, gdyż pełne były kolein, błota i śmieci. W owym czasie głównym przemysłem w Portsmouth była stocznia i słychać było hałas dobiegający z huty. Na ulicach widziało się wielu marynarzy, do portu bowiem zawijały statki z różnych stron świata. Podczas trzech mych wypraw do Portsmouth noc spędziliśmy u rodziny Johnsonów, Norwegów, którzy do Ameryki przybyli przed nami; rozmawialiśmy wtedy do RS świtu, co było dla mnie wielką radością, gdyż na wyspie rzadko dochodziło do jakiejkolwiek rozmowy. Szczególną przyjemność sprawiały mi wiadomości z Norwegii, a raz nawet z miejsca niedaleko Laurvig, jako że norweskie rodziny w Portsmouth otrzymywały listy z domu. Listy te odczytywano na głos i szczegółowo omawiano. Zawsze jeździliśmy do Portsmouth latem, ponieważ Jan nie chciał podejmować ryzyka przeprawiania się ze mną zimą, kiedy łatwo było rozbić łódź o lodową krę, których wiele blokowa ło wody pomiędzy głównym lądem a wyspami. Ja także otrzymałam trzy listy od Karen, w których opowiadała mi o ojcu (narzekając niejasno na jego zdrowie oraz na obowiązki domowe), lecz co dziwne, rzadko wspominała Evana. On sam napisał do mnie dopiero w drugim roku mego pobytu na Smutty Nose, by powiadomić o śmierci ojca z powodu podeszłego wieku. W marcu 1871 roku nadszedł czwarty list od Karen. Pisała, że w maju zamierza dołączyć do nas w Ameryce. 134 Wieść ta była dla mnie i Jana ogromnym zaskoczeniem. Nie potrafiliśmy
wyobrazić sobie, co też skłania mą siostrę do opuszczenia Norwegii, bo też w liście niezwykle skąpo pisała o swych motywach. Stwierdziła tylko, że skoro ojciec nie żyje, nie czuje się w obowiązku dłużej pozostawać w domu. By przygotować się na przyjazd Karen, Jan zakupił w Portsmouth łóżko i wstawił je do sypialni na półpiętrze. Ja uszyłam zasłony i kołdrę, która wzór miała gwieździsty i na którą zużyłam wszystkie ścinki, jakie miałam w zapasie. Czasu było mało, pracowałam więc nad kołdrą przez wiele dni do późnego wieczora, aż w końcu koniuszki palców całkiem mi odrętwiały, lecz kiedy ją ukończyłam, rezultat bardzo mnie zadowolił, dzięki niej bowiem w ponurym dotąd pomieszczeniu zapanował radosny nastrój. Ranek 4 maja, gdy stałam na plaży Smutty Nose i patrzyłam na zbliżającą się łódź, mocno utkwił mi w pamięci. Poprzedniego dnia mąż mój szkunerem popłynął do Portsmouth, by oczekiwać przybycia statku. Dzień był jasny, lecz niezwykle zimny, i muszę tu wyznać, że z obawą czekałam na przyjazd Karen. Czytelnikowi może wydać się to dziwne, lecz nie miałam chęci zmieniać na RS szych trzyletnich przyzwyczajeń ani też przyjmować innej osoby, a w szczególności mej siostry, która budziła we mnie mieszane uczucia. Gdy dobili do brzegu, przyjrzałam się uważnie Karen. Chociaż wiedziałam, że ma trzydzieści siedem lat, wyglądała na o wiele starszą niż w chwili mego wyjazdu z Norwegii, nawet nieco przygarbioną. Jej twarz zrobiła się węższa, włosy posiwiały nad czołem, a usta, cieńsze niż dawniej, wygięły się kącikami do dołu. Ubrana była w czarną jedwabną suknię z płaskim stanikiem, zapinanym pod szyję, i koronkowym kołnierzem. Wdziała swe najlepsze buty, co mogłam stwierdzić, gdy uniosła spódnicę, wychodząc z łodzi. Być może powinnam tu wspomnieć i o moim wyglądzie. Nie miałam zwyczaju ubierania się w najlepsze suknie na wyspie, dość wcześnie bowiem przekonałam się, że jedwab i bawełna złą stanowią ochronę przed wiatrem i morskim powietrzem. Tak więc nosi łam tylko suknie z najgęściej utkanej w domu wełny, a na nich 135 przez cały czas różne szale, które sama zrobiłam na drutach. Przez całą zimę i wczesną wiosnę nie zdejmowałam z głowy wełnianej czapki dla ochrony przed gorączką, która dziesiątkowała w tym okresie ludność wysp. A jeśli było bardzo wietrznie, otulałam szyję
dodatkowym szalem. Nie straciłam do końca figury, aczkolwiek przytyłam nieco w trakcie pobytu na wyspie, co zresztą bardzo radowało mego męża. Kiedy na głowie nie miałam czapki, lubiłam nosić włosy zwinięte na bokach i z tyłu, z grzywką na czole. Jedynym niepokojącym elementem mego wyglądu, co muszę stwierdzić, była twarz, bo słońce, deszcz i wiatr pozbawiły mnie dobrej cery, którą odznaczałam się w latach dziewczęcych, i stawałam się prawie tak ogorzała jak Jan. Miałam wówczas dwadzie ścia pięć lat. Karen z obiema rękoma przyciśniętymi do piersi rozejrzała się gwałtownie wokół siebie, bez wątpienia oszołomiona, jak ja przed laty, widokiem swego nowego domu. Podeszłam do niej i ucałowałam, lecz stała jak sparaliżowana na piasku, a jej policzki były suche i zimne. Powiedziałam, że serdecznie ją witamy, na co RS kamiennym tonem odparta, że ni gdy nie przybyłaby w takie miejsce, gdyby nie musiała znosić największego wstydu, jaki kiedykolwiek spadł na niewiastę. Niezwykle zaciekawiła mnie natura tego wstydu i zapytałam ją o to od razu na plaży, Karen jednak machnę ła ręką i oznajmiła, że musi napić się kawy i zjeść trochę chleba, gdyż na statku była strasznie chora i jeszcze nie całkiem do siebie doszła. Zaprowadziłam ją do domu, podczas gdy Jan wnosił jej kufer, kołowrotek i mahoniową maszynę do szycia, która należała do naszej matki. Karen skierowała się prosto do stołu, usiadła i z głębokim westchnieniem zdjęła czepek. Zobaczyłam wówczas, że włosy nie tylko jej posiwiały, lecz także przerzedziły się na bokach i czubku głowy, co przypisałam wstrząsowi po śmierci naszego ojca, ponieważ utrata ukochanej osoby może sprawić, że człowiek nagle się starzeje. Postawiłam na stole kawę i posiłek, który przygotowałam wcześniej. Zanim zaczęła jeść, przyjrzała się uważnie izbie. 136 — W swoich listach, Maren, nie zdradziłaś, że ty i Jan znajdujecie się w tak nieszczęsnych warunkach — rzekła z wyraźnym rozczarowaniem. — Dajemy sobie radę — odparłam. —Jan uszczelnił ściany, by w pokoju było ciepło. — Ależ Maren! — wykrzyknęła siostra. — Żeby nie mieć dobrych mebli, tapety, obrazków na ścianach…
— Nie dało się przewieźć takich rzeczy statkiem, a na razie nie mamy pieniędzy na luksusy. Prychnęła głośno. — Te zasłony zrobione są nieporządnie — zauważyła. — Ameryka, jak widzę, nie wyleczyła cię ze złych nawyków. Zawsze powiadam, że to co ma być zrobione dobrze, nie może być robione w pośpiechu. Droga siostro, nawet ich nie obszyłaś! Zachowałam milczenie. Nie chciałam wszczynać kłótni z Karen tak krótko po jej przybyciu. — I nie naoliwiłaś kuchennego obrusu. Cóż to za dziwaczny wzór. Nigdy podobnego nie widziałam. Co tu masz dla mnie? — Nabrała kawałek na widelec, lecz odłożyła i uważnie obejrzała. RS — To dorsz, solony i wędzony — wyjaśniłam. — Dorsz! — wykrzyknęła. — Przecież to jest brunatne! — Tak. Tutejsi ludzie w pomysłowy sposób przechowują i suszą ryby, które wysyłają w inne części kraju. Można je… — Nie będę tego jeść — przerwała odpychając od siebie talerz. — Apetyt jeszcze mi nie wrócił. Masz miód do chleba? Może zdołam przełknąć kęs, jeśli posmaruję go miodem. — Nie mam — rzekłam. — A mimo to widzę, że potłuściałaś — stwierdziła, uważnie mi się przyglądając. Milczałam niezadowolona z tego komplementu. Karen znowu westchnęła i napiła się kawy. Zaraz też wykrzywiła twarz w grymasie bólu i przyłożyła dłoń do policzka. — Co się stało? — zapytałam. — Boli mnie ząb — wyjaśniła. — Od kilku lat dręczą mnie dziury w zębach, a nie mogłam udać się do dentysty. 137 — Musimy zabrać cię do Portsmouth. — ! będziecie mieć pieniądze na dentystę, skoro nie macie na tapetę? — zapytała ostro. — W domu pieniądze dawał mi Evan, ale w okolicach Laurvig nie było dobrego lekarza. Uniosłam kubek i napiłam się kawy. — I jak się miewa nasz brat? — zapytałam. Karen utkwiła we mnie wzrok, a ja poczułam, że oblewam się
rumieńcem, i w duchu przeklęłam się za tę słabość mego ciała. — Nie pisał do ciebie? — zapytała słodko. — Mieliśmy od niego jeden list — odparłam. Czoło miałam gorące i mokre. Wstałam i podeszłam do pieca. — Jeden? Przez cały ten czas? Jestem zdziwiona. Zawsze sądziłam, że nasz brat darzy cię specjalnym afektem. Przypuszczam jednak, że Evan nie należy do ludzi żyjących przeszłością… — Spodziewam się, że Evan zbyt wiele ma zajęć, by znaleźć czas na pisanie — rzekłam pośpiesznie, pragnąc jak najszybciej zakończyć ten temat. — Ale nie jest na tyle zajęty, by nie być mi pociechą, co pewnie z radością usłyszysz — oznajmiła Karen. RS — Pociechą? — powtórzyłam pytająco. — Och, bez wątpienia. — Otworzyła usta i potarła palcem jeden z trzonowych zębów. Zobaczyłam przy tym, że wiele jej zębów poczerniało i spróchniało, a także (mam nadzieję, że nie urażę wrażliwości czytelnika, zdradzając ten fakt) poczułam, że unosi się z nich straszliwy odór. — Wieczorami prowadziliśmy niezwykle interesujące konwersacje — ciągnęła. — Czy wiesz, że w zeszłym roku na Wielkanoc pojechaliśmy pociągiem do Christianii? Było to bardzo podniecające, Maren. Evan zabrał mnie do teatru i na kolację, i zatrzymali śmy się w hotelu. A jedno popołudnie spędził na uniwersytecie i rozmawiał z profesorami o możliwości podjęcia studiów. — Evan? — O tak. Doskonale mu się wiedzie i nawet odłożył trochę pieniędzy. A teraz, gdym wyjechała, sądzę, że uda się do Christianii, przynajmniej na jeden semestr, by się przekonać, jak sobie 138 poradzi. Bez wątpienia spotka tam jakąś młodą dziewczynę, która zawróci mu w głowie. Czas najwyższy, by nasz Evan się ustatkował, nie sądzisz, Maren? Próbowałam uspokoić dłonie, mieszając zupę gotującą się na piecu. — Więc twoim zdaniem Evan nie zamierza wybrać się do Ameryki? — zapytałam z całą swobodą, na jaką mogłam się zdobyć. — Do Ameryki! — krzyknęła Karen. — A po cóż miałby
tu jechać? Człowiek, któremu dobrze się wiedzie w ojczyźnie i nie musi myśleć o ucieczce, nigdy nie będzie rozważał emigracji do innego kraju. Naturalnie rozstanie z nim nie przyszło mi łatwo… — Dlaczego właściwie wyjechałaś? — zapytałam odwracając się do niej gwałtownie. W tej chwili byłam na nią bardzo zła. — Porozmawiamy o tym kiedy indziej. Karen znowu rozejrzała się badawczo po izbie. — Nie czyścisz okien? — To pył wodny — odrzekłam. — Tak jest zawsze. RS — W domu używałam do okien octu. — Chciałabym wiedzieć, co cię tu sprowadziło — przerwa łam jej. — Naturalnie gościmy cię z radością, bez względu na twoje powody, ale uważam, że oboje z Janem mamy prawo je poznać. Mam nadzieję, że nie jest to jakaś straszna choroba. — Nie, nic w tym rodzaju. Karen wstała i podeszła do okna. Ze skrzyżowanymi na piersiach rękoma zdawała się przez chwilę kontemplować widok. Później z westchnieniem, jak sądzę, rozpaczy, zaczęła swą opowieść. Mieszkał w Laurvig mężczyzna nazwiskiem Knud Eng, wdowiec lat pięćdziesięciu czterech, który przez siedem miesięcy zalecał się do Karen, obiecując rychłe zaręczyny, jako że oboje nie byli już młodzi, a potem nagle, po niemądrej kłótni, zerwał ich znajomość i nie było już mowy o małżeństwie. Tak nagłe i zawstydzające było to zerwanie i tak powszechne plotki, że Karen nie mogła swobodnie chodzić do miasteczka i uczęszczać do kościoła. Tak oto myśl 139 o podróży do Ameryki, by zamieszkać z Janem i ze mną, nagle wydała jej się bardzo pociągająca. Współczułam jej, aczkolwiek nie umiałam wyzbyć się myśli, że sama Karen musiała istotnie przyczynić się do zniechęcenia swego konkurenta. Niezbyt pochlebna też była wiedza, że siostra przyjechała do nas tylko dlatego, iż dręczyło ją zakłopotanie z powodu odtrącenia. Jednakże do naszego obyczaju należało serdecznie witać wszystkich gości, zwłaszcza zaś członków rodziny, tak więc dołożyłam starań, by czuła się u nas dobrze, i zaprowadziłam do pokoju na półpiętrze, gdzie mogła odpocząć w samotności. Uzna ła, iż pokój jest ponury i była na tyle niegrzeczna, by głośno o tym
powiedzieć, a co więcej, w ogóle nie dostrzegła gwiaździstej kołdry. Wybaczyłam jej to, gdyż wciąż była zdenerwowana i zmęczona po długotrwałej morskiej przeprawie. — A jaka była natura tej kłótni? — zapytałam, gdy siedziała już na łóżku. — Zauważyłam, że wraz z upływem miesięcy coraz bardziej tyje — odrzekła — i pewnego popołudnia powiedziałam mu o tym. — Och — westchnęłam w odpowiedzi. Wyznam, iż zmuszo RS na byłam powstrzymać uśmiech, i odwróciłam się do siostry plecami, by nie widziała wyrazu mej twarzy. — Przykro mi, że to ci się przydarzyło. Ufam, iż będziesz w stanie zapomnieć o smutkach tutaj, w nowym świecie. — I przypuszczasz, że na tej strasznej wyspie będzie jakieś życie dla Karen Christensen? — Jestem o tym przekonana — odrzekłam. — W takim razie, Maren, muszę rzec, że nie podzielam twego optymizmu. Po tych słowach gestem dłoni, który tak dobrze znałam, odprawiła mnie z izby. Przez pewien czas Karen towarzyszyła mi, gdy Jan wychodził w morze, aczkolwiek nie mogę rzec, by było to przyjemne czy łatwe towarzystwo, ponieważ nieustannie użalała się nad sobą i w rezultacie stała się nieco nudna. Siedziała przy kołowrotku i śpiewała najsmutniejsze piosenki, podczas gdy ja wykonywa łam me domowe obowiązki w jej obecności. Nie chciałam ciągle 140 pytać jej o Evana, bo Karen dziwnie mi się wówczas przyglądała, a ja zawsze oblewałam się przy tym rumieńcem, tak więc bywało, że przez wiele godzin słyszałam jedno tylko przypadkowe słowo o bracie. Wierzę, iż czasami świadomie powstrzymywała się od mówienia o Evanie, innymi zaś razami z przyjemnością ujawniała zażyłość z nim, która nie była moim udziałem. Przykro to mówić o własnej siostrze, lecz przekonana jestem, że to prawda. Gdy pewnego wieczora nie umiałam już tego dłużej znieść i wykrzyknęłam, że z serca wierzę w przyjazd Evana do nas, długo się śmiała, a potem rzekła, że Evan przez te trzy lata, które upłynęły od mego wyjazdu, ledwo wspominał moje imię i że jej zdaniem, chociaż człowiek nie przestaje czuć przywiązania do członka rodziny, to on całkiem o mnie zapomniał.
Na te słowa, o których Karen wiedziała, że głęboko mnie zranią, bardzo się rozgniewałam; zamknęłam się w swojej sypialni i dopiero po dwóch dniach wróciłam do kuchni, bo Jan oznajmił, że nie będzie tolerował niezgody w domu, i zażądał, byśmy z siostrą doszły do porozumienia. Prawdę rzekłszy, byłam zakłopotana i pragnęłam jak najszybciej zapomnieć o tym zdarzeniu, które RS nie stawiało mnie w najlepszym świetle. Jednakże takich kłótni między Karen a mną nie było zbyt wiele, ponieważ po miesiącu opuściła Smutty Nose. Wkrótce stało się jasne, że musi mieć pieniądze na zęby, a ponieważ na wyspie nie było dla niej pracy, ja w gruncie rzeczy nie potrzebowałam pomocy w pracach domowych i nie dysponowaliśmy dodatkowymi funduszami, które moglibyśmy jej oddać, Jan zawiózł ją łodzią na Appledore, gdzie po rozmowie zatrudniona została jako służąca i zainstalowana w hotelu prowadzonym przez rodzinę Laightonów. Zimą była osobistą pokojówką Elizy Laighton. Przez następne dwa lata regularnie widywaliśmy Karen, głównie na Smutty Nose. Jan płynął po nią łodzią w dni, kiedy miała wychodne, i przywoził na wspólny posiłek. Nie zauważyłam, by praca w charakterze służącej poprawiła jej nastrój. Rzekłabym, że z upływającymi miesiącami coraz bardziej pogrążała się w melancholii i dla mnie na cud zakrawało to, że jej nie wyrzucono. 141 Później Jan i ja niemal nigdy nie byliśmy sami na wyspie, ponieważ wkrótce po wyjeździe Karen przybył do nas jego brat Mateusz. Był cichy, niewymagający i zamieszkał w północno-wschodniej części domu. Na łodzi okazał się dla Jana wielką pomocą. A 12 kwietnia 1872 roku Jan przyprowadził do domu lokatora, ponieważ potrzebował dodatkowych dochodów, by zaoszczędzić na nowy kuter. Lokator ten nazywał się Louis Wagner. Teraz patrząc wstecz, myślę, że najbardziej uderzyły mnie oczy Louisa Wagnera, błękitne o metalicznym połysku, z wyrazem sprytu, które trudno było zignorować, odwrócić się od nich czy też, szczerze mówiąc, czuć się swobodnie, gdy na człeka spoglądały. Wagner, emigrant z Prus, odznaczający się arogancją, jaką zawsze z tą nacją łączyłam, był wielki i silnie zbudowany. Miał sztywne włosy z rodzaju tych, co pod wpływem żywiołów jaśnieją,
i niekiedy nie można było stwierdzić, czy jest blondynem, czy szatynem. Najbardziej jednak zajmującym elementem jego powierzchowności była broda, niezależnie od okoliczności jaskrawomiedziana i lśniąca w promieniach słońca. Skórę miał nadzwyczaj RS białą, co wydało mi się zaskakujące u człowieka morza, i słabo władał angielskim. Wyznam wszakże, iż jego uśmiech był zaraźliwy. Kiedy dopisywał mu humor i przy stole opowiadał anegdoty, emanował urokiem będącym miłą odmianą od ciągłego milczenia Jana i Mateusza. Louis zamieszkał z Mateuszem i pracował na łodzi Jana. Na początku rzadko widywałam naszego lokatora, gdyż pośpiesznie zjadał posiłek i niemal zaraz udawał się na spoczynek, zmęczony po długich godzinach na morzu. Wkrótce jednak pan Wagner zachorował na reumatyzm, która to dolegliwość, jak wyznał, dręczy go przez niemal całe jego dorosłe życie; atak tym razem był tak silny, że musiał zostać w łóżku, przez co miałam okazję lepiej go poznać, niż gdyby cały czas pracował. W istocie nigdy wcześniej nie pielęgnowałam chorego i z początku obowiązki z tym związane wydały mi się niezręczne i przykre. Ponieważ nawet podniesienie się sprawiało mu wielki ból, 142 zmuszona byłam przynosić mu posiłki, zbierać puste naczynia i sprzątać jego izbę. Pewnego poranka, gdy Louis przykuty był do łóżka od kilku tygodni, ze zdziwieniem usłyszałam pukanie do drzwi. Otworzy łam i w progu zobaczyłam Louisa. Był niekompletnie ubrany, koszula wychodziła mu ze spodni i nie miał kołnierzyka, lecz po raz pierwszy od wielu dni wstał i z zadowoleniem ten fakt przyjęłam. Zaprosiłam go do środka i powiedziałam, by usiadł przy stole, a ja zaparzę świeżej kawy. Utykając doszedł do stołu i z głośnym westchnieniem opadł na krzesło. Kiedy był zdrowy, nieraz widziałam, jak wyciąga łódź na brzeg z taką łatwością, jakby to była dziecinna zabawka, teraz wydawało się, że ledwo umie ruszyć ramieniem. Stracił sporo na wadze, włosy miał zwichrzone i domagające się wody i mydła. Pomimo jednak swego wyglądu owego dnia sprawiał wrażenie zadowolonego z siebie i uśmiechnął się, gdym postawiła przed nim kubek z kawą. — Wdzięczny ci jestem za twą dobroć — rzekł, upiwszy
łyk. RS — To nic takiego — odparłam. Oboje zwracaliśmy się do siebie po angielsku, nie znaliśmy bowiem swoich języków. — Mamy tylko nadzieję, że wrócisz do zdrowia. — Na pewno, o ile pozostanę w twoich rękach. — Wszyscy martwimy się o twe zdrowie — rzekłam. — Mój mąż i jego brat. — Ale to ty się mną opiekujesz. Jestem dla ciebie wielkim ciężarem. — Och, nie — zaprzeczyłam, pragnąc go zapewnić, że nie powinien się tym przejmować. On wszakże potrząsnął głową. — W tym kraju ciągle dla kogoś jestem ciężarem. Nie miałem szczęścia i nic mi się nie udało. Wszystkim winien jestem pieniądze, nie mam nawet przed sobą perspektywy pracy. — Pracowałeś u mego męża — zauważyłam. — Ale teraz nie pracuję, prawda? Jestem chory. Nie mogę nawet zapłacić ci za mieszkanie. 143 — Nie zaprzątaj sobie tym głowy. Myśl raczej o tym, by jak najszybciej wyzdrowieć. — Tak? — zapytał, nagle jaśniejąc na twarzy. — Myślisz, że możesz mnie uleczyć, pani Hontvedt? — Postaram się… — odparłam, lekko zakłopotana. — Ale jesteś głodny. Pozwól, bym cię nakarmiła. — Dobrze, pani Hontvedt. Proszę mnie nakarmić. Kiedy to mówił, odwróciłam się ku niemu i zobaczyłam, że się uśmiecha. W pierwszej chwili pomyślałam, że kpi sobie ze mnie, zaraz jednak odpędziłam tę myśl. Gdy zapukał, czekałam, aż zupa się zagotuje. Teraz zamieszałam ją i nalałam do miski. Do tego podałam żytni chleb, który wcześniej tego dnia upiekłam. Zupa była rybna, z garnka unosił się tak smakowity aromat, że nie umia łam się powstrzymać i sobie także wzięłam porcję. Louis siorbał z miski, nieelegancko przy tym mlaskając; pomyślałam, że zapewne nigdy nie odznaczał się dobrymi manierami. Zauważyłam też, że jego miedziana broda aż prosi się o przystrzyżenie, a chociaż często prałam jego rzeczy, to koszula trwale zaplamiła się wokół szyi
i pod pachami, bo też RS ciągle w niej leżał. Przyszło mi na myśl, że jeśli uda mi się znaleźć stosowny materiał, uszyję mu może nową, zanim całkiem wydobrzeje. — Jesteś dobrą kucharką — stwierdził spoglądając na mnie znad miski. — Dziękuję — odrzekłam — ale zupa rybna jest prostym daniem, czyż nie? — Nie umiem gotować — powiedział i odłożył łyżkę. — Jesteś tu samotna? Ku memu zdziwieniu zalałam się rumieńcem. Niezwykle rzadko zadawano mi pytania osobistej natury. — Nie — rzekłam. — Mam psa. Wabi się Ringe. — Pies — powtórzył, przypatrując mi się uważnie. — Czy to wystarcza? — No cóż, mam męża… — Nie ma go przez cały dzień. 144 — Ja też mam pracę. Zawsze jest sporo do zrobienia. Sam widzisz. — Zbyt wiele pracy to monotonne życie — uśmiechnął się, odsłaniając znowu zęby. Palcami przeczesał włosy, długie i przetłuszczone, po czym zapytał: — Masz fajkę? Pytanie to wprawiło mnie w zakłopotanie. Nie byłam pewna, czy Janowi podobałoby się, że częstuję tabaką naszego lokatora, z drugiej zaś strony nie wiedziałam, jak mu odmówić. — Mój mąż czasami pali wieczorami. Louis przekrzywił głowę. — Ale nie ma go tu w ciągu dnia, prawda? — Mamy fajki — rzekłam niepewnie. Louis tylko się uśmiechnął i czekał. Po jakimś czasie nie umiałam już wytrzymać jego bacznego wzroku, wstałam więc i z pudła, w którym Jan trzymał fajki, wyję łam jedną i podałam Louisowi. Dzień był pogodny, morze spokojne. Słońce odbijało się w soli na szybach, tak że wyglądały jak pokryte lodowymi kryształkami. Nigdy nie paliłam fajki bez mego męża ani o tak wczesnej RS godzinie, wyznam wszakże, że gdy obserwowałam Louisa, ogarnę ło mnie
pragnienie, by także zapalić. Po niedługiej chwili wyjęłam swoją fajkę i tak jak wcześniej Louis napełniłam ją tabaką. Przypuszczam, że musiałam być dość zdenerwowana, bo pierwszy łyk dymu smakował cudownie i uspokoił moje dłonie. Louisa rozbawiło to, że palę z nim. — W Prusach — rzekł — kobiety nie palą. — Jestem zamężną kobietą — odparłam. — Mąż nauczył mnie palić. — A czego jeszcze nauczył cię mąż? — zapytał Louis z uśmieszkiem. Śpieszę tu zapewnić, że nie przypadły mi do gustu te słowa i pominęłam je milczeniem, jednakże Louis najwyraźniej postanowił pożartować sobie ze mnie i sprawić, bym wyzbyła się powagi, ponieważ rzekł: — Wyglądasz za młodo, żeby być mężatką. — W takim razie nie widziałeś zbyt wiele zamężnych niewiast. 145 — Nie mam dość pieniędzy na uczciwą kobietę. Rozumiejąc, co może chciał przez to powiedzieć, zarumieni łam się i odwróciłam głowę w bok. — Jan Hontvedt to wielki szczęściarz, że ma tak piękną żonę — rzekł, z uporem ciągnąc tę niestosowną rozmowę. — Jesteś niemądry — odparłam — i nie będę słuchać dłużej takich rzeczy. — Kiedy to prawda — upierał się. — Przez jedenaście lat oglądam kobiety w tym kraju i nie widziałem jeszcze takiej, co dorównywałaby ci urodą. Ze wstydem wyznaję w tyle lat później, że mi pochlebił. Zdawałam sobie sprawę, iż Louis Wagner flirtuje ze mną, co z jego strony nie było stosownym zachowaniem, a chociaż mogłam go zganić, nie potrafiłam jakoś się zdobyć na to, by wyprosić go z mego mieszkania. Mówiłam sobie, że przecież nic złego nie ma na myśli. I żeby być zupełnie szczerą, wyznam, że nigdy w życiu żaden mężczyzna nie nazwał mnie piękną. Nie sądzę, by mąż mój kiedykolwiek coś takiego mi powiedział. W istocie nie przypominam sobie, by powiedział, że jestem ładna. W owym RS czasie nie myślałam, że takie grzeczności mogą być niebezpieczne. — Zrobiłam konfektkake — rzekłam, pragnąc zmienić temat.
— Dać ci kawałek? — A co to jest? — To norweski przysmak — wyjaśniłam. — Myślę, że będzie ci smakować. Postawiłam przed naszym lokatorem talerz czekoladowego ciasta. Louis opróżnił fajkę i położył na stole. Ugryzł kawałek ciasta, a ja od razu widziałam, że bardzo przypadło mu do gustu. Po chwili talerz był niemal pusty. Pomyślałam, że powinnam zjeść pozostałe dwa kawałki, ponieważ wieczorem nie będę w stanie wyjaśnić mężowi, co się stało z resztą, i tak też zrobiłam. Louis rękawem otarł lukier z ust. — Wydaje mi się, że uwodzisz mnie fajką i tym konfektkake. — Uśmiechnął się, źle wymawiając norweskie słowo. 146 Byłam wstrząśnięta tą uwagą. Wyprostowałam się. — Musisz już iść — rzekłam pośpiesznie. — Och, pani Hontvedt, nie odsyłaj mnie jeszcze. Przecież miło spędzamy czas, a ja tylko droczę się z tobą. Widzę, że ostatnio rzadko ktoś się z tobą droczył. Czy mam rację? — Idź już, proszę — powtórzyłam. Wolno podniósł się z krzesła, tak przy tym manewrując, że znalazł się bliżej mnie niż uprzednio. Właściwie nie chciałam się od niego odsunąć, zresztą musiałabym oprzeć się o piec, czego i tak bym nie zrobiła w obawie przed oparzeniem, stało się więc tak, że wyciągnął rękę i łagodnie położył palce na mym policzku, a mnie, ku memu wiecznemu wstydowi, nieproszone łzy trysnę ły z oczu i było ich tak wiele, że nie byłam w stanie ich ukryć. — Pani Hontvedt — rzekł ze zdziwieniem. Oderwałam od twarzy jego dłoń. Nie umiałam mu nic odpowiedzieć, sama chyba żadnej odpowiedzi bym nie zrozumiała, a ponieważ nie sądziłam, że on wyjdzie, zerwałam pelerynę z haka i wybiegłam z chaty. Łzy, skoro raz zaczęty płynąć, nie chciały przestać. Ledwo RS przez nie widząc, poszłam na koniec wyspy i gniewnie wygraża łam zaciśniętymi pięściami morzu. Nie powiedziałam mężowi o wizycie Louisa Wagnera, bo też po prawdzie niewiele było do opowiadania, wkrótce też Jan sam
zobaczył, że nasz lokator wraca do zdrowia. Po owym poranku nigdy nie zaprosiłam Wagnera do mego mieszkania, gdy byłam sama, lecz często go widywałam, ponieważ dalej się nim opiekowałam, a później przychodził do naszego stołu na poranny i wieczorny posiłek. Gdy całkiem wydobrzał, wieczorami siadywał przy piecu, tak więc było nas czworo: Wagner, ja, Jan i Mateusz. Czasami mężczyźni rozmawiali, najczęściej jednak w milczeniu palili fajki. Z przyjemnością piszę, że nigdy więcej nie straciłam panowania nad sobą w obecności Louisa Wagnera, aczkolwiek muszę rzec, że nie przestawał wodzić za mną oczyma, a choć nie ośmielał się droczyć ze mną słowami, to nie wątpiłam, że niekiedy kpił sobie ze mnie spojrzeniem. 147 Przy jednej tylko jeszcze okazji zmuszona byłam poważnie zastanawiać się nad zamiarami Louisa Wagnera, a prawdę mówiąc, to i nad stanem jego zmysłów. W pewne późnoletnie popo łudnie, kiedy wciąż jeszcze dochodził do zdrowia, zza ściany, która oddzielała nasze mieszkania, doszły mnie okropne hałasy i pomruki. Nagle ogarnęło mnie przerażenie. — Louis! — zawołałam raz, potem drugi. Jednakże nie dostałam żadnej odpowiedzi, a zamęt w sąsiedniej izbie nie cichł. Zmartwiona, wybiegłam z domu, by spojrzeć przez okno, które — co z przykrością muszę rzec — nie zostało ozdobione zasłonami. Moim oczom ukazał się przedziwny doprawdy widok. Louis Wagner w ataku niezwykłej złości miotał się po pokoju, młócąc ramionami, przewracając przedmioty na półce, rozrzucając pościel i przez cały czas wykrzykując coś niezrozumiale. Nie zawołałam go, bałam się bowiem, że swoją wściekłość zwróci przeciwko mnie, z drugiej zaś strony martwiłam się o niego. A potem tak nieoczekiwanie jak zaczął, uspokoił się i zwalił plecami na łóżko, wybuchając przy tym histerycznym śmiechem. Po pewnym czasie zakrył oczy ramieniem i chyba zasnął. Uspokojo RS na, że atak, bez względu na źródło, zakończył się, wróciłam do kuchni rozmyślając o tym, co zobaczyłam. Jak już wspomniałam, Louis Wagner odzyskał zdrowie i mógł wrócić do pracy z Janem. Kilkakrotnie w trakcie jego pobytu Jan, jak było we zwyczaju, przywoził Karen z Appledore, i przy tych okazjach, które zawsze wypadały w niedzielne popołudnia, Louis ubrany był w najlepszą koszulę. Muszę tu stwierdzić, że z umytymi
i uczesanymi włosami wyglądał dość przystojnie. Karen, przypuszczalnie sądząc, że Wagner może być ewentualnym konkurentem, traktowała go o wiele milej niż mnie, i zauważyłam, że melancholia całkiem ją opuściła. Poczyniła pewne wysiłki, by poprawić wygląd swej twarzy, bez skutku wszakże; tak samo na próżno próbowalibyśmy zmienić kształt gumy, gdyż elastyczność tego tworzywa zaraz przywróciłaby przedmiotowi pierwotną formę. Pewnego razu Karen wręcz stwierdziła w rozmowie ze mną, że uważa Louisa Wagnera za przystojnego mężczyznę i że zaszczyca on ją 148 swą uwagą. Jednakże ja byłam obecna przy wszystkich ich spotkaniach i zaobserwowałam nastawienie Wagnera do mej siostry, które było kordialne, to prawda, acz nie przesadnie, i w duchu myślałam, że Karen musi być we władaniu owych dziwacznych fantazji nawiedzających zdesperowane stare panny. W jedno z takich niedzielnych popołudni Karen przybyła do naszego domu z Janem. Był to, jak mi się zdaje, dzień na początku września, dość ciepły, choć ponury, słońce bowiem od prawie tygodnia nie zdołało przebić się przez chmury. Wszystko na wyspie pokrywała warstwa mgiełki i wydawało mi się, że także na włosach Jana dostrzegam krople rosy. Moją uwagę wszakże przyciągnął wyraz twarzy Karen będący mieszaniną sekretnej wiedzy i uciechy, przy czym tak uparcie mi się przypatrywała, że nie umiałam przed nią uciec. Podeszła wprost do mnie i uśmiechnęła się, a ja zupełnie nie mogłam pojąć, co właściwie chce mi przekazać. Kiedy ją zapytałam, co jest powodem jej radości, odrzekła tylko, że muszę uzbroić się w cierpliwość, a dowiem się wszystkiego w swoim czasie. Wyznam, że rozgniewałam się na nią za to ukrywanie tajemnic i przysięgłam RS sobie wyrzucić z myśli i ją, i jej intrygi, lecz Karen tak zdecydowana była rozpalić moją ciekawość, iż nie mogłam odwrócić się od niej czy uniknąć jej spojrzenia. Przy niedzielnym obiedzie w swój cokolwiek głupiutki sposób zdominowała rozmowę, opowiadając o osobistościach, które odwiedzały Celię Thaxter, matkę Elizy Laighton i dość znaną poetessę, o robotach przy Jacob Poor Hotel, o drobnym nieporozumieniu między nią a jej pracodawcą i ujmując rzecz krótko, o wszystkim poza tą jedną sprawą. Nie odznaczam się wielkimi zasobami cierpliwości, a ponieważ pojęłam, że Karen zamierza trzymać mnie w niepewności do następnej niedzieli, tego
dnia nie odsłaniając rąbka tajemnicy, nie umiałam powściągnąć języka, kiedy przygotowywała się do odejścia. — Zdradź mi swój sekret, Karen, bo umrę z ciekawości — rzekłam wiedząc, iż takie właśnie błaganie moja siostra pragnę ła usłyszeć. 149 — Och, to nic takiego, Maren — odparła niedbale. — Tylko że dostałam list od Evana. — Od Evana — powtórzyłam wstrzymując oddech. — I masz go ze sobą? — Przykro mi, Maren, ale zapomniałam i zostawiłam go u siebie. — Więc powiedz mi, co Evan do ciebie napisał. Spojrzała na mnie i uśmiechnęła się protekcjonalnie. — Właściwie niewiele poza tym, że przyjeżdża w październiku. — Evan przyjeżdża? — Wypływa za dwa tygodnie i będzie tutaj w połowie miesiąca. Pisze, że pragnie zamieszkać z tobą i Janem na Smutty Nose, dopóki sam się nie urządzi. Evan! Przyjeżdża do Ameryki! Wyznam, żem musiała zdradzić swe podniecenie, chwytając Jana pod ramię. — Słyszałeś, co mówiła Karen? — zapytałam. — Evan przyjeżdża. Będzie tu za miesiąc. Pochyliłam się i wzięłam na ręce mojego psa Ringe’a, który RS wyczuwając radość w pokoju, podskakiwał jak szalony. Szczerze powiem, że następne tygodnie były najprzyjemniejszymi, jakie spędziłam na Smutty Nose. Nawet Karen tolerowa łam, aczkolwiek jak na złość co tydzień zapominała zabrać list Evana. Powątpiewam, czy kiedykolwiek byłam tak zajęta jak w owe dni wczesnej jesieni, kiedy szorowałam sypialnię na półpiętrze, robiłam zasłony i chodniki na podłogę, a gdy termin przybycia Evana coraz bardziej się zbliżał, piekłam smakołyki, które brat mój uwielbiał w Norwegii i których pewnie nie spodziewał się jeść w Ameryce: rommegot, krumcake, skillings-bolle. Jan, w co ufam, z zadowoleniem patrzył na mą radość i pracowitość i nie miał nic przeciwko temu, że wkrótce przybędzie
nam kolejna gęba do wyżywienia. Jeśli myśl o przybyciu brata sprawiła takie szczęście jego żonie, szczęście, które było zaraźliwe i przenosiło się na wszystkich, tak że na Smutty Nose panowała atmosfera wesela i oczekiwania, to mąż mój przyczynę tego z ukontentowaniem przyjął. 150 Nawet pogoda zdawała się mi sprzyjać, zsyłając wiele pogodnych dni ze wzburzonym, acz zdatnym do żeglugi morzem, a wyjście przed chatę i zaczerpnięcie świeżego powietrza upajało niczym łyk wina. Ponieważ tak wiele miałam planów i tak mało czasu na ich zrealizowanie, w ostatni dzień pracowałam jak szalona, nade wszystko pragnąc skończyć chodnik do pokoju na półpiętrze. I tak zamiast stać przy oknie i wypatrywać szkunera wiozącego Evana, ja klęczałam. O tym, że brat mój jest już na wyspie, powiadomiło mnie dopiero wołanie Jana. Akurat ten dzień był sztormowy, na wyspie szalał północno-wschodni wiatr, zmuszając ludzi do zgięcia się niemal wpół, jeśli chcieli zrobić krok. Mimo to wybiegłam z chaty na plażę. Zobaczy łam grupkę ludzi, a pośród niej błysk srebrzystoblond włosów. — Evan! — krzyknęłam, biegnąc wprost ku niemu, widząc jego twarz wyraźnie na tle zamazanych konturów innych ludzi i krajobrazu. Zarzuciłam mu ramiona na szyję i przycisnęłam swój policzek do jego. Evan uniósł jedną rękę i głośno zawołał: — Witam Amerykę! RS Wszyscy wkoło roześmiali się. Zobaczyłam, że koło Evana stoi Jan i szeroko się uśmiecha. Wierzę, iż małżonek mój szczerze mnie kochał i cieszył się mą radością. W samym środku tych beztroskich powitań, wciąż obejmując brata, powoli odwróciłam głowę i wzrok mój spoczął na nieznajomej twarzy. Była to kobieta, piękna kobieta, o czystej cerze i zielonych oczach. Włosy miała gęste, nie srebrzyste jak u Evana, lecz o barwie, której ciepła nadało słońce, i pamiętam swe zdziwienie, że nie upięła ich na głowie, lecz nosiła rozpuszczone, skoro wiatr tak je rozwiewał, że musiała przytrzymywać je dłonią, by cokolwiek zobaczyć. Jej twarz była śliczna, skóra lśniąca, nawet w przytłumionym przez chmury świetle. Powoli Evan uwolnił się z mego uścisku i przedstawił mi nieznajomą:
— To jest Anethe. Moja żona. Siedzę na zarysach domu nierozsądnie długo, marnując cenne minuty, jakie mi zostały na skończenie zadania. Kiedy wstaję, nogi mam sztywne i wciąż przechodzą mnie dreszcze. Nie mogę zdjąć bluzy, bo nie mam innego ubrania przy sobie i nie sądzę, by coś znalazło się w zodiaku. Zbieram aparaty i zaczynam fotografować szczegóły, o których mówiłam Ri-RS chowi. Metodycznie posuwam się po wyspie, garbiąc się przed wiatrem, kiedy nie robię zdjęć. Fotografuję groby hiszpańskich żeglarzy, teren, na którym stał Mid-Ocean Hotel, drzwi do domu Haleya. Zużywam sześć rolek filmu Velvia 220. Korzystam ze statywu i mikrosoczewek. Nie wiem, ile dokładnie czasu upłynęło, lecz zaczynam przeczuwać zniecierpliwienie Richa, gdy okrążywszy wyspę, wracam na plażę. Jestem zdziwiona, że go tam nie ma. Siadam i próbuję objąć nogi ramionami. Kiedy to nie skutkuje, przewracam się na brzuch. Odkrywam, że piasek zatrzymał ciepło słońca i przyjemnie grzeje mnie w gołe nogi, a także przez bawełnę szortów i bluzy. Zdejmuję okulary i kładę obok. Niczym małe morskie zwierzątko usiłuję zagrzebać się w piasku, chroniąc twarz dłońmi. Stwierdzam, że dzięki temu oraz regularnemu oddechowi niemal udaje mi się zapanować naci dreszczami. 152 Nie słyszę nadchodzącego Richa. Pierwszym znakiem jego obecności jest wąski strumyczek piasku jak w klepsydrze, sypiący się od kostki do kolana, i dalej po udzie. Najpierw na jednej nodze, później na drugiej. Nie poruszam się ani nie odzywam i zaraz potem czuję lekki nacisk palców na plecy. Rich klęka koło mnie. — Dobrze się czujesz? — Nie. — Jesteś cała przemoczona. Nie odpowiadam. — Co się stało?—pyta. Na czole mam piasek. Odwracam lekko głowę w przeciwną stronę niż Rich. Na małych ciemnych skałach na plaży dostrzegam oleistą wilgoć, na poziomie moich oczu krab pędzi po nierównej powierzchni, później znika w jamie. Słychać świst wiatru, przy ziemi nieco słabszy, który ani na chwilę nie cichnie. Myślę, że gdybym miała zamieszkać na tej wyspie,
wiatr przyprawiłby mnie o szaleństwo. Rich zaczyna masować mi plecy, żeby mnie rozgrzać. RS — Wracajmy na łódź. Potrzebny ci gorący prysznic. — Nie mogę się ruszyć. — Pomogę ci. — Nie chcę się ruszać. Myślę, że to prawda. Nie mam ochoty już nigdy wykonywać żadnego mchu. Nie chcę wracać na łódź, nie chcę patrzeć w twarze Thomasa i Adaline i zastanawiać się, co robili lub czego nie robili, co mówili. Jakimi cytatami mogli się przerzucać. Lub nie przerzucać. Wiem, że na łodzi jest Billie i z jej powodu będę musiała tam wrócić, wkrótce zapragnę tam wrócić. Będę musiała brać udział w rejsie do Portsmouth lub Annisquam albo też przetrwać następną noc w porcie. Rozumiem, że muszę uczestniczyć w tej wyprawie — wyprawie, za którą ja jestem odpowiedzialna. Wiem, że muszę przepakować aparaty, skończyć dziennik, wrócić do domu, wywołać filmy i liczyć, że będę miała co wysłać do magazynu. Wiem, że 153 wrócimy do naszego domu w Cambridge, że z Thomasem będziemy kontynuować nasze małżeństwo, jak robiliśmy to na swój sposób do tej pory, i że ja dalej będę go kochać. W tej chwili jednak wydaje się, że do żadnej z tych rzeczy nie jestem zdolna. Pragnę tylko zagrzebać się w piasku, czuć jego ciepło, zostać sama. — Płaczesz — mówi Rich. — Nieprawda. Siadam i wycieram nos w rękaw bluzy. Cały przód pokryty mam cienką warstwą piasku. Piasek jest we włosach, na górnej wardze. Obejmuję nogi tak mocno, jak umiem. Bez okularów nie widzę ani słupa, ani ludzi na jego pokładzie. Nawet zodiak, oddalony o zaledwie dwadzieścia stóp, jest pomarańczową plamą. Kształt, który biorę za mewę, ląduje na plaży i szuka czegoś pośród kamyków. Jest jakaś ulga w tej niemożności rozróżnienia konturów, dostrzeżenia szczegółów. Chowam twarz w kolanach. Przesuwam językiem po górnej wardze i w ustach czuję smak soli. Rich kładzie dłoń na moim karku, jak robimy to z dzieckiem chorym na brzuszek. RS Jego dłoń jest ciepła.
Wydaje mi się, że pozostajemy w tej pozycji, nie poruszając się ani nie mówiąc, przez długi czas. W końcu prostuję się i patrzę na mego szwagra. Widzę go dokładnie, krajobraz za nim rysuje się niewyraźnie. Rich wydaje się zaskoczony, jakby nie był całkiem pewny, co dalej nastąpi. — Pamiętasz ślub? — pytam. Cofa dłoń z mego karku gestem, w którym wyczuwam skomplikowaną mieszaninę żalu i ulgi. — Jasne, że pamiętam. — Miałeś tylko dwadzieścia dwa lata. , . — A ty tylko dwadzieścia cztery. — Nie byłeś w garniturze i włosy miałeś związane w kucyk. Nie pocałowałeś mnie przy składaniu życzeń, a ja myśla łam, że jesteś zły, bo proszono cię o włożenie garnituru. 154 — Ty byłaś w czarnej sukni. Pamiętam, że uznałem to za rewelacyjny pomysł. Nie miałaś na sobie biżuterii. On nie dał ci obrączki. — On nie wierzył w takie rzeczy •— mówię. — Mimo to… — Tamtego ranka ty i ja poszliśmy popływać. — Z tatą. Thomas został w domu i pracował. W dzień swojego ślubu. — Tak się zachowuje… — Wiem, wiem. — Myślałam wtedy, że małżeństwo ze mną jest ze strony Thomasa niezwykłym poświęceniem. Że dla niego to niemal za trudne. — Rodzice byli zachwyceni. — Zachwyceni? — Że trafił na ciebie. Byłaś taka solidna. — Dziękuję. — Nie, chodzi o to, że stałaś obiema nogami na ziemi, że byłaś zakorzeniona. Poczuli ogromną ulgę, że cię zna RS lazł. — Nie zamierzałam przyczyniać mu kłopotów. — Nie zamierzałaś pozwolić mu, żeby sam sobie przyczynił kłopotów.
— Nikt nie potrafiłby temu zapobiec. — Ty próbowałaś. — Thomas nie najlepiej sobie radzi — mówię. — Ty nie radzisz sobie zbyt dobrze. — My nie radzimy sobie dobrze. Potrząsam głową i wyciągam przed siebie nogi. — Rich, przysięgam, że małżeństwo uważam za najbardziej tajemniczy związek we wszechświecie. Jestem przekonana, że nie ma dwóch jednakowych. Co więcej, jestem przekonana, że żadne małżeństwo następnego dnia nie jest takie samo jak poprzedniego. Czas jest znaczącym wymiarem, bardziej nawet znaczącym od miłości. Nie można nikogo zapytać, 155 jakie jest jego małżeństwo, ponieważ jutro będzie to zupełnie inny związek. Poruszamy się falami. — Ty i Thomas. — Są okresy, kiedy myślę, że nasz związek był rodzajem wypadku, że pobraliśmy się, ponieważ tak zdecydował zbieg okoliczności. A potem, może następnego dnia, może jeszcze wieczorem, Thomas i ja jesteśmy sobie tak bliscy, że nie umiem przypomnieć sobie ani słowa z kłótni sprzed dwóch godzin. Sama kłótnia, idea wypadku — wszystko to idzie w niepamięć, nawet nie wydaje się prawdopodobne. Nazwałeś go Tom. — Tak, wcześniej. Sam nie wiem dlaczego. Spoglądam w kierunku słupa i nic nie widzę. Plaża, skały i woda zlewają się w jedno, niczym maźnięcie akwarelą po płótnie. — Jak myślisz, co tam się dzieje? — pytam. Rich odwraca się ode mnie. — Jean, nie rób sobie tego. — To takie oczywiste? RS — Przyglądanie się temu sprawia ból. Wstaję gwałtownie i odchodzę od brzegu. Idę szybko, pragnę wstrząsnąć Richem, wstrząsnąć nimi wszystkimi. Marzę o schronieniu — przed zimnem, wyspą, głównie przed widokiem słupa w porcie. Kieruję się ku domowi Hontvedtów, skąd tak niedawno wróciłam.
Ale Rich idzie za mną. Podąża za mną po skałach, przez gęste zarośla. Kiedy się zatrzymuję, jest tuż za moimi plecami. — Tutaj właśnie zamordowano te dwie kobiety — mówię pośpiesznie. — Jean. — Chata jest taka mała. Mieszkali tu w zimie. Nie wiem, jak im się to udawało. Patrzę na tę wyspę i próbuję to sobie wyobrazić. To zamknięcie, poczucie klaustrofobii. Ciągle próbuję wyobrazić sobie morderstwa. — Posłuchaj… 156 — Nawet drzew tu nie ma. Czy wiesz, że do niedawna dzieci wychowywane na wyspie po raz pierwszy widziały drzewo albo samochód, jak miały kilkanaście lat? — Jean, przestań. — Kocham Thomasa. — Wiem. — Ale to jest takie trudne. — Martwisz sie o niego. Spoglądam na Richa, zaskoczona przenikliwością tej uwagi. — Tak, to prawda. Dlaczego zgoliłeś włosy? Z uśmiechem pociera głowę. — Kochasz Adaline?—pytam. Rich spogląda w kierunku łodzi. Myślę, że on także się zastanawia. — Chodzi o seks? — pytam dalej. Przekrzywia głowę w namyśle. — Jest bardzo atrakcyjna — odpowiada. — Ale to nie wszystko. Jest… intrygująca. RS — A my nie jesteśmy intrygujący — mówię. — Jesteśmy po prostu dobrzy. — Aż tacy dobrzy nie jesteśmy — uśmiecha się. Ma doskonałe zęby. Kładę dłoń na jego ramieniu. Jest zaskoczony. Wyczuwam to, ten drobny wstrząs przechodzący przez ciało. Lecz się nie odsuwa.
— Jean — mówi. Pochylam się i ustami dotykam jego skóry. Czyżbym źle odczytała strumyk piasku na moich nogach? Kiedy unoszę głowę, widzę, że Rich jest zdezorientowany. Uświadamiam sobie, że po raz pierwszy, odkąd go znam, w mojej obecności traci panowanie nad sobą. — Dlaczego? — pyta. Przyglądam mu się uważnie. Z rozmysłu, mogłabym odpowiedzieć. Albo: By uprzedzić Thomasa. Albo: Zanim zy-157 skam bezwzględny dowód, że on mi to zrobił. Lub też po prostu: Ponieważ tego pragnę i jest to złe. Nie dotykając mnie, pochyla się, by mnie pocałować. Pocałunek budzi we mnie strach — jest jednocześnie obcy i znajomy. Unoszę bluzę nad głową. Dziwne, ale nie jest mi zimno i już dawno temu przestałam się trząść. Słyszę jego oddech, kontrolowany, jak po biegu. Przesuwam dłonią po jego głowie, przywodzącej na myśl gładką mapę. Całuje mnie w szyję. Wokół nas mewy i kraby miotają się przestraszone, zaalarmowane tym naruszeniem naturalnego porządku ich świata. Smakuję jego ramię, lekko zaciskam na nim zęby. Obejmuje mnie w pasie, dłonie mu drżą. — Nie mogę tego zrobić — mówi z twarzą wtuloną w moje włosy. — Chcę. — Palcami kreśli pętle na moich plecach. — Chcę — powtarza — ale nie mogę. I tak nieoczekiwanie jak się otworzyły, drzwi z trzaskiem RS się zamykają. Na zawsze. Opieram głowę o jego piersi i wzdycham. — Nie wiem, co mnie opętało — mówię. Obejmuje mnie mocno. — Ciii — mówi. Stoimy tak, a nad naszymi głowami po niebie pędzą chmury. Myślę, że jest między nami poczucie bliskości, którego więcej już nie zaznam. Doskonałej, straszliwej bliskości — bez winy, bez troski, bez przyszłości. Calvin L. Hayes, członek ławy przysięgłych w trakcie rozprawy wstępnej badającej okoliczności śmierci Anethe i Karen Christensen, wystąpił jako
świadek oskarżenia i szczegó łowo omówił swoje spostrzeżenia: — Na wyspę przybyliśmy pomiędzy ósmą a wpół do dziewiątej wieczorem. Natychmiast też skierowaliśmy się do domu 158 zajmowanego przez Jana C. Hontveta. Za drzwiami wejściowymi znajduje się mały korytarzyk, z którego wchodzi się do kuchni. Kiedyśmy przekroczyli próg kuchni, zobaczyliśmy, że meble rozrzucone są po podłodze, zegar leży tarczą do dołu na kanapie. Zegar nie chodził. Nie sprawdziłem, którą godzinę wskazuje. Nie ulegało wątpliwości, że spadł z konsoli w rogu kuchni tuż nad kanapą. Ciało Anethe Christensen znajdowało się na środku kuchni, z głową skierowaną ku drzwiom, przez które weszliśmy. Wokół szyi zawiązany był szal z kolorowej wełny, ciało przykrywały luźno rzucone fragmenty odzienia. Głowa, można powiedzieć, roztrzaskana była na kawałki, pokryta ranami, a w okolicy prawego ucha dwa lub trzy ciosy przebiły czaszkę, tak że widać było wypływający mózg. Z kuchni drzwi prowadziły do sypialni, w której było łóżko i kufer, ten ostatni otwarty, a zawartość rozrzucona na podłodze. Ciało Anethe umieszczono na desce i położono na stole. Obecny na miejscu lekarz przeprowadził badanie. Następnie udaliśmy się do drugiej części domu. Układ izb był tu podobny do układu w pierwszym mieszkaniu. Weszliśmy do RS korytarzyka, stamtąd do pokoju odpowiadającego kuchni, z którego drzwi prowadziły do sypialni. W sypialni tej znaleźliśmy leżące twarzą do podłogi ciało Karen Christensen. Parapet pierwszej sypialni, o której wcześniej mówiłem, w południowo-zachodniej części domu, był nadłamany. Ciało Karen Christensen miało na szyi białą chusteczkę zawiązaną tak mocno, że język wystawał z ust. Na wewnętrznej ramie okna w południowo-zachodniej części domu widniał ślad, jakby uczyniony trzonkiem siekiery, a na zewnętrznym parapecie, którego część była odłamana, kolejny ślad, zrobiony przypuszczalnie okrągłym narzędziem w rodzaju uchwytu siekiery. Głowa Karen Christensen pokryta była ranami, lecz nie tak mocno jak pierwszej ofiary. Myślę, że tylko jeden cios przebił czaszkę. W domu znalazłem siekierę. Hayes pokazał sądowi narzędzie zbrodni, po czym kontynuował: 159
— Zabrałem siekierę z wyspy i od tamtej pory znajduje się ona pod moją pieczą. Siekierę znalazłem za pierwszymi drzwiami, przez które weszliśmy. Obecnie jej wygląd nie przypomina w niczym ówczesnego, kiedy pokryta była krwią i tkanką. Wracaliśmy z wyspy przy wzburzonym morzu i rozpryskujące fale zmyły z niej całą krew. Po zeznaniach Calvina Hayesa na miejscu dla świadków stanął John W. Parsons, medyk, który przeprowadzał sekcję zwłok Anethe. — Badanie przeprowadzono 8 marca — zaczął — w mie ście Portsmouth, w pomieszczeniach przedsiębiorstwa pogrzebowego Gerrish & Adams. W trakcie niego znalazłem płytką ranę w prawej górnej części czoła. Lewe ucho było niemal całkowicie odcięte od głowy, ta rana ciągnęła się za ucho przez kilka centymetrów i także była płytka. Na lewej stronie głowy tuż nad uchem i przed nim była kolejna, pod którą znajdowało się otwarte złamanie kości czaszki. Przed prawym uchem była także rana, i następna, która niemal oddzieliła ucho od głowy i ciągnęła się w dół. Na prawej górnej RS części głowy nad uchem znajdowały się dwie rany. Na lewej stronie głowy, tuż nad wspomnianą wielką raną, widniała mniejsza. Były też drobniejsze skaleczenia i obrażenia, lecz nie mają takiego znaczenia jak omówione wcześniej. Następnie doktor Parsons oświadczył, że jego zdaniem rany te spowodowały ciosy bardzo ciężkim narzędziem, którym mogła być siekiera. Rich mówi, bym włożyła bluzę, po czym prowadzi mnie z powrotem na plażę. Zauważam, że puszcza moją dłoń, kiedy tylko slup pojawia się w polu widzenia. Szukamy w piasku moich okularów. Czyszczę je, potem zarzucam na ramię torbę z aparatami. Niebo pociemniało, nadając światłu nieprzyjemny odcień. — Nigdy go nie zdradziłam — mówię. Rich przygląda się mojej twarzy. 160 — Byłbym bardzo zaskoczony, gdybym usłyszał, że jest inaczej. — Dziękuję ci za… — Nie dziękuj — przerwał ostro. — Nie jestem pewny, czy rozumiesz. Pragnąłem cię, uwierz mi, pragnąłem. Przez
długi czas byłem zły na Thomasa. Zły za jego beztroskę. Zły za to, że twoją obecność traktuje jak coś oczywistego. Ale to nie wszystko. Ja… — przerywa, szukając odpowiednich słów — podziwiam cię od chwili, kiedy cię poznałem. — Podziwiasz? — pytam z uśmiechem. — Nie ośmielę się użyć innych słów — odpowiada. — Nie teraz. — Wszystko w porządku — śmieję się cicho. — Nie krępuj się. Jakoś to zniosę. Rich krzyżuje ramiona na piersiach i wpatruje się w przestrzeń ponad Smuttynose. Myślę, że w profilu Richa dostrzegam coś z Thomasa. Długa przestrzeń pomiędzy górną wargą a nosem. Krzywizna czoła. — Rich — lekko dotykam jego ramienia — ja tylko żar RS tuję. Jego twarz, kiedy odwraca się ku mnie, przez chwilę sprawia wrażenie pokonanej. Smutnej. — Uważam, że jesteś piękna. Zaczyna padać deszcz, wielkie krople w piasku tworzą coś na kształt spodków. Rich spogląda pod nogi, później ociera sobie głowę. — Lepiej się zbierajmy — mówi. Maren Hontvedt, jedyny naoczny świadek morderstw, zeznawała na początku procesu. Zapytana o personalia, odpar ła, że nazywa się Mary S. Hontvet, używając imienia i pisowni, jakie przyjęła w Ameryce. Oznajmiła, że jest żoną Jana C. Hontveta oraz siostrą Karen Christensen i Evana Christensena. Yeaton rozpoczął przesłuchanie. 161 — Jak długo przed tymi wypadkami mieszkała pani na Smutty Nose? — Pięć lat — odrzekła Maren. — W dniu przed morderstwami byłam w domu. — Czy mąż pani też był w domu? — Rankiem o świcie wypłynął w morze z moim bratem i swoim bratem. Evan jest. mężem Anethe. — A kiedy następnym razem zobaczyła pani męża? — Zobaczyłam go rano następnego dnia, nie potrafię powiedzieć
dokładnie, ale chyba koło dziesiątej. — Kto był w domu o dziewiątej wieczorem? — Ja, Karen i Anethe. O tym czasie poza nami nie było na wyspie nikogo innego. — O której tamtego wieczoru poszła pani spać? — O dziesiątej. Spałam w zachodniej części domu w sypialni. Tamtej nocy Anethe spała ze mną. — Około dziesiątej poszła pani do łóżka. — Około dziesiątej. Karen została na noc, spała w kuchni na kanapie we wschodnim kącie, tutaj, a moja sypialnia RS była tutaj — wyjaśniła Maren i wskazała kierunki na użytek sądu. Następnie Yeaton zapytał, jak pozostawiono drzwi pomiędzy kuchnią a sypialnią. — Były otwarte — odrzekła Maren. — A zasłony? — Nie spuściłam ich, bo noc była pogodna. — Mówię o zasłonie w drzwiach do kuchni. — Tak. — A czy drzwi wejściowe do tej części domu były zamknięte? — Nie. Zamek był zepsuty od jakiegoś czasu, od zeszłego lata, i nie naprawiliśmy go, więc drzwi nie były zamknięte. Karen była już rozebrana, łóżko pościelone. — Czy w tej izbie był zegar? — Tak, stał w rogu nad kanapą. 162 — Proszę powiedzieć, co tamtej nocy zaniepokoiło panią i obudziło, jaką pierwszą rzecz pani pamięta. Obrońca Tapley zgłosił sprzeciw, prawnicy chwilę się naradzali. W końcu zezwolono Maren na udzielenie odpowiedzi. — Mówiła: „Jan mnie przestraszył, Jan mnie przestraszył”. — Czy mogłaby pani określić, która to była godzina? — Obudziłyśmy się. Słyszałam, jak ją goni i uderza krzesłem. — Która to była mniej więcej godzina? — Zegar spadł na kanapę i stanął na siedmiu minutach po pierwszej.
—• Co się stało po tym, jak usłyszała pani wołanie Karen „Jan mnie przestraszył”? — „Jan mnie zabił, Jan mnie zabił”, lamentowała wiele razy. Kiedy przestał uderzać ją krzesłem, wołała: „Jan mnie zabił”. — Co pani zrobiła? RS — Jak tylko usłyszałam jej lament „Jan mnie zabił”, wyskoczyłam z łóżka i próbowałam otworzyć drzwi do kuchni, ale nie umiałam. Były zamknięte na zasuwę. — Proszę mówić dalej. — On dalej ją bił, próbowałam otworzyć drzwi, ale nie mogłam, były zamknięte. Karen upadła na podłogę pod stół, a wtedy drzwi się otworzyły. — Co było potem? — Kiedy drzwi się otworzyły, zobaczyłam człowieka stojącego pod oknem. Był bardzo wysoki. Obiema rękami złapał krzesło, które stało koło niego. Pośpieszyłam, by zabrać Karen, moją siostrę. Jedną ręką trzymałam drzwi, drugą ją obję łam i tak szybko, jak tylko umiałam, chciałam wnieść do sypialni. On dwa razy mnie uderzył. Oparłam się o drzwi. Powiedziałam mojej siostrze, żeby trzymała się drzwi. Otworzyłam okno i próbowałyśmy się wydostać. 163 — Które to było okno? — W mojej sypialni. Ale Karen powiedziała, że nie zdoła tego zrobić, że jest zbyt zmęczona. Padła na podłogę i rękami oparła się o łóżko. Powiedziałam Anethe, żeby otworzyła okno i uciekła, żeby coś na siebie zarzuciła, uciekła i ukryła się. — Gdzie była Anethe, kiedy pani jej to powiedziała? — W mojej sypialni. — Dobrze. — Otworzyła okno. — Kto otworzył okno? — Anethe otworzyła okno i uciekła. Powiedziałam jej, żeby uciekła. — Dokąd uciekła? — Przez okno, wyskoczyła przez okno.
— Proszę mówić dalej. — Kazałam jej uciekać, ale powiedziała: „Nie umiem”. Kazałam jej krzyczeć, może na innych wyspach ktoś usłyszy. Powiedziała: „Nie umiem krzyczeć”. Kiedy stałam przy drzwiach, trzy razy próbował dostać się do środka, trzy razy RS zapukał. — Do których drzwi? — Drzwi do mojej sypialni. Jak się przekonał, że tą drogą nie dostanie się do środka, wyszedł z domu i Anethe zobaczy ła go na rogu. „Louis, Louis, Louis”, wołała tak wiele razy. Skoczyłam do okna i wyjrzałam. Zrobił kilka kroków i zobaczyłam go, a on się zatrzymał. — Jak daleko był od okna, kiedy się zatrzymał? — Całkiem blisko, mógł łokieć położyć na parapecie. — Maren pokazała sądowi, jak mógł to zrobić. — Kim był ten człowiek? — zapytał Yeaton. — To był Louis Wagner. — Proszę mówić dalej. Co stało się potem? — Odwrócił się, a kiedy Anethe zobaczyła, że wychodzi zza rogu domu z wielką siekierą, znowu zaczęła wołać „Louis, Louis”, wiele razy, aż ją uderzył. Uderzył ją wielką siekierą. 164 — Widziała pani, w którą część ciała trafił cios? — W głowę. Uderzył ją raz i ona upadła. Wtedy uderzył ją powtórnie. — Dobrze. — I znowu wrócił za róg, a ja wyskoczyłam. Powiedziałam siostrze, by szła za mną, ale odparła: „Jestem taka zmęczona, nie mogę”. — Która siostra to była? — Karen. Powiedziałam Karen, żeby skakała, ale ona odparła: „Nie mogę, jestem taka zmęczona”. — Skąd pani wyskoczyła? — Z okna mojej sypialni. Pobiegłam do kurnika i otworzyłam drzwi. Pomyślałam, że schowam się w piwnicy. Wtedy zobaczyłam mojego psa i bałam się schować, bo Wagner na pewno by tam szukał, a pies mógłby
szczekać, więc wyszłam. Pomyślałam, żeby pobiec na plażę i zobaczyć, czy nie zostawił tam łódki. Mogłabym nią popłynąć na którąś wyspę. Popatrzyłam na plażę, ale nie było tam łódki, więc pobiegłam dalej. Byłam już w pewnej odległości od domu, kiedy zobaczyłam, RS że zapalił światło. — Proszę powiedzieć, co pani widziała albo słyszała. — Spuścił zasłony. Ja ich nie spuściłam, ale on tak, zanim udało mi się wejść do kuchni. Zapomniałam o tym wcześniej powiedzieć. Pobiegłam dalej i znowu usłyszałam wołanie mojej siostry. Słyszałam ją tak wyraźnie, że pomyślałam, że wydostała się z domu. Poszukałam więc skał, żeby się w nich ukryć. — Jak długo była pani w skałach? — Księżyc prawie zachodził. Byłam tam aż do wschodu słońca, około pół godziny po wschodzie. — Jakie związki łączyły panią z Anethe i Karen? — Anethe poślubiła mojego brata, a Karen była moją siostrą. Za portem niebo czernieje i zwisa niby płatami. Słońce, wciąż widoczne na południowym wschodzie, zalewa łodzie 165 w porcie i zabudowania na wyspie Star poświatą, która na tle spadających kropel tworzy zapierający dech w piersiach widok. Wszystko się porusza. Deszcz spada na twarz Richa, na jego czoło, oczy, usta. Krople zwisają mu z czubka nosa, później strumyczkiem spływają na brodę. Mruży powieki w ochronie przed strugami, a ja zastanawiam się, jak on w ogóle może kierować łodzią. Koszulka, którą tak niedawno wysuszył, zwisa mu na piersiach, nasiąknięta wodą. Siedzę, stopami przytrzymując ponczo okrywające aparaty. Zdjęłam okulary i próbuję osłaniać oczy dłońmi. Nagle obok nas wznosi się zielona ściana, burta łodzi. Rich dotyka mojego kolana. Potrząsam głową. Nad nami pochyla się jakaś postać, wyciąga ku nam rękę. — Daj mi najpierw aparaty — krzyczy Thomas. — Zabiorę je. RS 23 września 1899 Kiedy wreszcie pojęłam, iż Evan przywiózł ze sobą do Ameryki
żonę, zbrakło mi słów i nie umiałam nic powiedzieć tam, na plaży, i dopiero w jakiś czas potem nabrałam sił, by stosownie powitać niewiastę, która, muszę to rzec, odznaczała się tak zadziwiającą pięknością, że człek z trudem odrywał od niej spojrzenie. Na RS piękność tę składały się głównie witalna młodość i zgrabne kształty i już w tych pierwszych chwilach nie mogłam nie dostrzec, że brat mój zauroczony jest swą młodą żoną i tak kipiący radością jak nigdy przedtem, może z wyjątkiem trzech lub czterech okazji w dzieciństwie. Owego dnia ubrany był w skórzany kaftan, czapkę i ceratową kurtę, i z parasolem w ręce stał blisko młodej kobiety, jak służący, który nie chce, by choć jedna kropla deszczu spadła na jego panią, acz różnica tutaj polegała na tym, że Evan był mężem pani i nie potrafił powstrzymać się od dotykania jej w taki czy inny sposób niemal przez cały czas i na plaży, i później, gdyśmy siedzieli w mojej kuchni. Odniosłam wrażenie, iż Evan jest przekonany, że jeśli nie będzie koło swej żony, ona nagle zniknie. Anethe była wysoka jak na kobietę, być może o długość dłoni niższa od naszego Evana, a gdy zdjęta pelerynę w korytarzu, zobaczyłam, że ma godną podziwu figurę, szczupłą w talii, lecz nie płaską w piersiach, którą podkreślała śliczna koronkowa bluzka 167 z wysokim kołnierzem. Miała ładne norweskie rysy (wysokie kości policzkowe, czystą cerę i zielonoszare oczy o jasnych rzęsach), twarz otwartą i szczerą, na której niemal zawsze malowało się zadowolenie. Wątpię, bym kiedykolwiek spotkała inną osobę uśmiechającą się tak często jak ona, tak często, że zaczęłam zadawać sobie pytanie, czy usta nie bolą ją z tego wysiłku; z trudem przypominam sobie chwile, gdym na twarzy Anethe widziała powagę, chyba że spała. O ile jej uroda należała do rodzaju, któremu brak enigmatyczności i tajemniczości, cech moim zdaniem koniecznych dla prawdziwej klasycznej piękności, cała jej postawa tchnęła niezwykłym światłem i mówiła o słonecznym usposobieniu, które widywałam jedynie u młodziutkich dziewcząt. Naturalnie Anethe nie była już dziewczyną, miała dwadzieścia cztery lata, lecz sprawiała wrażenie niewinnej, o ile wręcz nie naiwnej. W Laurvig była najmłodszą córką budowniczego statków, oczkiem w głowie ojca, który jak mi powiedziano, nie chciał pozwolić jej odejść, nawet
gdy osiągnęła wiek grożący już staropanieństwem. Myślę też, że ojciec Anethe musiał wykształcić w córce namiętne pragnienie zadowolenia wszystkich wokoło, gdyż cała jej istota, jej twarz, RS postawa, słowa wydawały się to jedno mieć na celu. Muszę też dodać, że żona mego brata miała wspaniałe włosy i mogę zaświadczyć, że gdy wyjęła wszystkie grzebienie i rozplotła warkocze, sięgały one do połowy łydek. Z Evanem przy boku Anethe, cały czas się uśmiechając, opowiadała nam (przy czym ja tłumaczyłam jej słowa na angielski dla naszego lokatora, przez co jej historyjki w trochę nudny sposób były opowiadane podwójnie) o szczegółach ślubu, podróży po ślubnej do Christianii i o samej przeprawie przez Atlantyk, którą nowożeńcy dobrze znieśli. W istocie ich entuzjazm wobec amerykańskiej przygody był ogromny, choć ufam, że jednako odnieśliby się do pobytu w każdym innym miejscu, byleby tylko pozwolono im być razem. Przerywali sobie lub mówili razem, albo też jedno kończyło zdanie rozpoczęte przez drugie; praktyka ta wraz z upływającymi godzinami zaczęła mnie nużyć, tak jak irytuje czarujące niegdyś zachowanie małego dziecka, które nazbyt często ogląda-168 my. Sądzę, iż nie muszę tu wspominać, jak rozgniewana byłam na mą siostrę Karen, nieobecną owego popołudnia, za to rozmyślne ukrycie przede mną ważnej informacji; nie rozumiałam, jakie powody mogły nią kierować poza pragnieniem, by dotkliwie mnie upokorzyć. Czasami, siedząc na mej kanapie koło pieca, podając Evanowi, Anethe, Louisowi Wagnerowi, Janowi i Mateuszowi ciasta, które przygotowałam na tę okazję, by ucieszyć delicjami z Norwegii mego brata, choć on, co z przykrością mówię, prawie nic nie jadł, i obserwując Wagnera, równie silnie oczarowanego melodyjnym głosem i przejrzystą cerą Anethe jak jej małżonek, czułam na Karen złość tak wielką, że drżałam na całym ciele i musiałam niezwłocznie prosić Pana o wybaczenie straszliwych myśli przeciwko jej osobie. Wiedziałam, że wkrótce zjawi się w mym domu, jak czyniła to w niemal każdą niedzielę i bez wątpienia uczyni w najbliższą, skoro będzie to jej pierwsza wizyta podczas pobytu w Ameryce Evana i jego żony, myślałam więc, by surowo z nią porozmawiać o tej złośliwej grze, jaką ze mną prowadziła. Gdybym mogła, nie odsłaniając przy tym swych najskrytszych uczuć ani nie
przyczyniając sobie samej wstydu, wypędziła RS bym ją ze Smutty Nose na zawsze albo przynajmniej do czasu, aż przyzna się do swych intryg. W sumie było to popołudnie pełne mieszanych uczuć, a stan ten jeszcze się pogłębił, gdy Evan i Anethe udali się do swego pokoju nad kuchnią. Mieli rozpakować kufry, przebrać się i rzekomo odpocząć, jednakże sądząc po odgłosach, jakie z góry dochodziły, odpoczynek ani im był w głowie. Taką trudność sprawiało mi słuchanie dźwięków towarzyszących ich zbliżeniu w obecności mego męża, jego brata i naszego lokatora, którzy udawali, że nic nie słyszą i całą uwagę skupili na podanym przeze mnie cieście, że mimo złej pogody włożyłam pelerynę i wyszłam z domu, a gdybym miała dokąd się udać, zapewniam, że owego dnia uczyniłabym to bez wahania. W niedzielę, gdy Karen złożyła nam wizytę, słowem nie zdradziłam, jak wielką niespodzianką dla mnie było małżeństwo Evana, nie chciałam bowiem dać jej satysfakcji okazując uczucia, które z takim wysiłkiem próbowała we mnie wzbudzić. Podczas 169 obiadu zachowywałam się z wielką uprzejmością i lubię myśleć, że skonfundowałam naszą Karen, otwarcie ciesząc się z przybycia Anethe na wyspę oraz wychwalając zalety jej charakteru oraz domowe umiejętności. Jeśli nawet Karen przyglądała mi się dziwnie i kilkakrotnie próbowała złapać mnie we własne sidła, prosząc Anethe lub Evana, by opowiedzieli o zdarzeniach z okresu narzeczeństwa, to przecie niejakie zadowolenie z siebie, z którym przekroczyła próg domu, wraz z mijającym popołudniem zaczęło blak-nąć i znikać. Naturalnie musiałam skłamać, ponieważ Anethe była bardzo niezręczną szwaczką i kucharką i nie posiadała żadnej prawie wiedzy na temat prowadzenia domu. Jak sądzę, nie będzie niesłusznym stwierdzenie, iż młode i piękne kobiety rzadko tę wiedzę posiadają, głównie dlatego, że najczęściej nie jest im ona potrzebna, by odpowiednich konkurentów skłonić do oświadczyn. Często zadaję sobie pytanie, jak wielu z tych mężczyzn w drugim lub trzecim miesiącu swego małżeńskiego życia, widząc nieporządek w domu i źle przygotowane posiłki na stole, zaczyna zastanawiać się nad trafnością swego wyboru. Naszemu Evanowi naturalnie rozważania takie zostały oszczędzone, gdyż ja dalej prowadziłam RS dom i gotowałam, znosząc Anethe, która była marną pomocnicą,
bardziej potrzebującą pouczeń niż zasługującą na pochwały. Przez pięć miesięcy mieszkałam na wyspie z Evanem, Anethe, moim mężem, jego bratem, a przez część tego okresu także z naszym lokatorem. W październiku i na początku listopada, gdy mężczyźni o świcie wypływali w morze, Anethe schodziła do kuchni w nocnym stroju. Napiwszy się kawy, ubierała się i pomagała mi w mych zajęciach, lecz co dziwne, z nią czułam się bardziej samotna niż bez niej, i często bywało tak, że pragnęłam, by wyjecha ła lub wcale nie przyjeżdżała. Miałam z tego powodu wyrzuty sumienia, ponieważ w jej nastawieniu i osobie nie było nic przykrego, bez wątpienia nic, co mogłoby uzasadnić takie pragnienie. Lubiła opowiadać i droczyć się, tak więc godzinami, gdyśmy przędły, szyły lub gotowały, mówiła o Evanie, śmiejąc się przy tym, żartując i zdradzając drobne intymne sekrety, jakie kobiety czasami sobie powierzają, mimo iż ja nigdy nie czułam do tego skłonno-170 ści. Tyle razy to słyszałam, że teraz mogę powtórzyć najdrobniejsze szczegóły dotyczące ich narzeczeństwa i ślubu, a także długich spacerów wybrzeżem i po lesie. Niekiedy Anethe próbowała wyciągnąć ode mnie anegdoty o dzieciństwie Evana, ja jednak nie byłam tak szczodra i szczędziłam jej relacji ze zdarzeń, wciąż tak bliskich memu sercu, którym zresztą i tak brakowałoby blasku, skoro wiadomym było, że w życiu mego brata Anethe zajęła pierwsze miejsce. Czyż w tej sytuacji jakakolwiek moja opowieść mogłaby być czymś więcej niż jeno biednym kuzynem prawowitego władcy? Kiedy mężczyźni po południu wracali, Anethe biegła Evanowi naprzeciw. Idąc ścieżką do domu, przekomarzali się i bawili. Nawet gdy spadł śnieg, nie zarzuciła tego zwyczaju. Dopiero w czwartym tygodniu po przyjeździe Evana i Anethe po raz pierwszy znalazłam się z bratem sam na sam. Jan, Mateusz i Louis udali się do Portsmouth uzupełnić zapasy, Evan zaś miał naprawiać sieci. Nie umiał mówić po angielsku i jak sądzę, nie chciał znaleźć się w niezręcznej sytuacji w mieście. Anethe, pamiętam, została w izbie na górze. Nie była rannym ptaszkiem i poza pragnieniem pożegnania wychodzącego w morze męża nie RS miała żadnego powodu, by wcześnie wstawać, bo to ja zwykle zrywałam się przed świtem, paliłam w piecu, robiłam śniadanie dla mężczyzn i podawałam im potrzebne ubrania. Tamtego wszakże
poranka Evan także wstał późno i nic jeszcze nie jadł. Cieszyłam się, że przygotuję mu posiłek, chociaż on protestował mówiąc, że na to nie zasługuje, skoro jest tak niewybaczalnie leniwy. Powiedział to dobrodusznym tonem i jasne było, że żartuje. Jak łatwo to sobie wyobrazić, tej cechy u mego brata jeszcze nie widzia łam, w przeszłości bowiem był niemal zawsze poważny i zatopiony w myślach. Pomyślałam wtedy, że małżeństwo zupełnie odmieniło jego usposobienie lub też w jakiś sposób wydobyło na wierzch radość i nadzieję, które przez wszystkie te lata nosił zagrzebane na dnie duszy. Evan zdjął kurtkę, w której odprowadził mężczyzn na plażę, i usiadł przy stole. Miał na sobie niebieską bawełnianą koszulę bez kołnierzyka i tego dnia robocze spodnie zamienił na wełniane 171 z szelkami. Przez ostatnich kilka lat jego ciało zmężniało i wielkie Wrażenie zrobiła na mnie szerokość jego pleców. Twarz, na której wcześniej policzki zaczęły lekko się zapadać, co było cechą rodzinną, o ile nie narodową, także się wypełniła. Wszystkie te zmiany nadawały mu wygląd człowieka zadowolonego, takiego, który teraz śni na jawie, gdy przedtem ponuro dumał. Włosy mu urosły i zastanawiałam się, czy powinnam zaproponować, że je obetnę, czy też zadanie to należy do Anethe. Zaiste trudno było dokładnie stwierdzić, jaka właściwie jest natura łączącego nas przywiązania, poza wspólnymi przeżyciami z przeszłości, i chociaż pragnęłam kwestię tę w jakiś okrężny sposób przedyskutować, to w tamtej chwili byłam kontenta, że obsługuję mego brata przy stole. Postawiłam przed nim talerz z chlebem i geitost, po czym usiadłam naprzeciw. — Jak myślisz, czy Jan długo będzie w Portsmouth? — zapyta łam. — Ma po swej stronie fale i wiatr. Muszą iść po przynętę i założyć na włoki, a także kupić rzeczy z twojej listy, ale przypuszczam, że przed zmrokiem będą w domu. Tak czy owak dzisiaj RS w nocy jest pełnia, więc i tak nic im nie grozi. — Dlaczego nie wybrałeś się z nimi? Czyż Portsmouth nie jest o wiele bardziej zajmujące od tej biednej wysepki? Roześmiał się. — Na tej biednej wysepce jest wszystko, czego mi potrzeba, więcej nic nie pragnę — rzekł. — Jest tu moja żona. — Ugryzł
biszkopt, po czym dodał z lekkim skłonem: — A także moja siostra. Nie marzę o zgiełku miasta. Wystarczy mi, że siedzę tu, naprawiam sieci i myślę o swym pomyślnym losie. — Więc ty i Anethe dobrze się tu czujecie? — Tak, Maren, sama to widzisz. — Jest bardzo miła — rzekłam. — I przyjemnie na nią patrzeć. Ale musi jeszcze nauczyć się prowadzenia domu. Przypuszczam, że nauczy się tego tutaj. — Nie może jej się nic-udać przy takiej dobrej nauczycielce — odparł F.van wskazując na mnie łyżką. 172 Skrzywiłam się, bo też czasami myślałam, że ta jego nowa jowialność jest przesadna i nie pasuje do niego, bez względu na to, jak bardzo jest szczęśliwy. — Maren, stałaś się pierwszorzędną kucharką — pochwalił mnie.—Jeśli nie będę się pilnował, przytyje. — Już przytyłeś od swojego szczęścia — rzekłam. Zaśmiał się, jakby sam sobie gratulował. — Nie mam nic przeciwko takiej nadwadze. Zresztą, ty też się zaokrągliłaś, a jeśli los pozwoli, będziesz jeszcze bardziej okrągła. — Wydaje mi się, że po tych słowach brat mój znacząco mrugnął. Wstałam i podeszłam do pieca. — Chodzi mi o to, że pewnego dnia będziesz miała dla nas dobrą wiadomość — dodał przyjacielsko. Wciąż milczałam. — Maren, co się stało? — zapytał. — Czy powiedziałem coś złego? Przez chwilę walczyłam ze sobą, lecz tak długo czekałam na to, by porozmawiać z mym bratem, i nie wiedziałam, kiedy pojawi się następna taka okazja, że nie posłuchałam głosu rozsądku. RS — Nie mogę mieć dziecka — rzekłam spokojnie, odwracając się ku niemu. Spojrzał w południowe okno, przez które rozciągał się widok na port i wyspę Star. Nie wiedziałam, czy moje słowa tak nim wstrząsnęły, czy też ganił się w myślach za beztroskie podjęcie bolesnego tematu. Dostrzegłam, że na czubku głowy jego włosy
trochę się przerzedziły. — Jesteś pewna, Maren? — spytał wreszcie. — Byłaś u lekarza? — Nie potrzebuję lekarzy. Cztery lata to wystarczający dowód. I prawdę mówiąc, nie jestem zaskoczona. Podejrzewałam to przez całe moje życie lub przynajmniej od… — Umilkłam na chwilę. — Od śmierci naszej matki — skończyłam cicho. Evan odłożył łyżkę i uniósł dłoń do twarzy. — Pamiętasz — rzekłam. Nie odpowiedział. 173 — Pamiętasz — powtórzyłam trochę głośniej. — Pamiętam — odrzekł. — Myślałam zawsze — powiedziałam pośpiesznie — że moja późniejsza choroba i równoczesny początek mej kobiecości… Zaczął pocierać podbródek wskazującym palcem. — To znaczy pojawienie się miesięcznego przekleństwa… Nieoczekiwanym ruchem zdjął serwetkę z kolan i odłożył na stół. — Nie powinniśmy o tych sprawach rozmawiać, Maren — przerwał mi. — Przykro mi, że podjąłem tak prywatny temat. To całkowicie moja wina. Chcę ci jednak powiedzieć, że nie może być żadnego związku pomiędzy ówczesnymi wypadkami a stanem twego… — zawahał się — łona. Jest to sprawa lekarzy i twego męża. Myślę też, że niekiedy takie trudności mogą wynikać ze stanu umysłu. — Czy chcesz powiedzieć, że jestem bezpłodna, ponieważ tego pragnę? — zapytałam ostro, bardziej niż lekko urażona tą pochopną uwagą o sprawach, o których nie mógł mieć pojęcia. — Nie, Maren, nie — zaprzeczył pośpiesznie. — Nie mam RS prawa tego mówić. Chodzi tylko o to… Czy twoje małżeństwo z Janem jest szczęśliwe? — Dajemy sobie radę — odrzekłam. — To znaczy… — niezgrabnie machnął dłonią — w sprawie dziecka… — Chcesz wiedzieć, czy mój mąż regularnie wlewa we mnie nasienie? Pytanie to zaszokowało go, oblał się ciemnym rumieńcem.
Z wyraźnym pomieszaniem podniósł się od stołu, a mnie ogarnęły wyrzuty sumienia i gniew na siebie, że sprawiłam mu taki dyskomfort. Podeszłam i objęłam go za szyję. Ujął mnie za nadgarstki i zdjął me ręce ze swej szyi, a ja oparłam się o niego. Moje oczy wypełniły się łzami. Być może to bliskość i zapach jego ciała sprawiły, że zaczęłam płakać. — Ty żyjesz dalej — zawołałam. — Żyjesz dalej, ale ja… ja nie umiem i czasami myślę, że oszaleję. 174 Jego zapach był w koszuli. Przytuliłam twarz i głęboko wciągnęłam powietrze. Cudowny to był aromat, aromat bawełny i męskiego potu. Ściągnął w dół moje ręce. W tej samej chwili do pokoju weszła Anethe. Evan mnie puścił. Anethe była w nocnym stroju, na plecy spływał jej gruby warkocz. Jeszcze całkiem się nie obudziła, bo oczy miała wpół przymknięte. — Dzień dobry, Maren.— powitała mnie miło, najwyraźniej nie dostrzegając ani postawy swego męża, ani łez na mych policzkach, i nie po raz pierwszy pomyślałam, że Anethe musi słabo widzieć. Przypomniałam sobie, że wiele razy w ciągu ostatnich tygodni widziałam, jak mruży oczy. Anethe podeszła do męża i wtuliła się w jego ramiona. Evan, nie chcąc dłużej na mnie patrzeć, ukrył twarz w jej włosach. Nie byłam w stanie mówić, a przez chwilę także się poruszyć. Czułam się tak, jak gdyby wyrwano mi kawał ciała, jak gdyby zacisnął na nim zęby dziki pies i tak długo szarpał, aż odeszło od kości. RS — Muszę iść — rzekł Evan do Anethe, ściskając ją na pożegnanie. — Trzeba pozbierać sieci. Bez jednego spojrzenia w moją stronę zdjął z haka kurtę i opuścił kuchnię. Pojęłam wówczas, że Evan zrobi wszystko, by nigdy więcej nie zostać ze mną sam na sam. Okręciłam się na pięcie i dłonie przycisnęłam do piersi. Zamknęłam mocno powieki, próbując zatrzymać w sercu złość i tęsknotę, tak by żaden niepożądany dźwięk nie umknął z mych ust. Anethe odprowadziła męża do drzwi. Wiedziałam, że Evan
pójdzie z sieciami do izby Louisa Wagnera, chociaż tam było o wiele zimniej. Kiedy za plecami usłyszałam kroki Anethe, otworzyłam wolno oczy i położyłam dłonie na oparciu krzesła. Drżałam na całym ciele. — Maren — odezwała się Anethe, sięgając do mej głowy i poprawiając kosmyk, który wysunął mi się z koka. Jej dotyk sprawił, że przeszedł mnie dreszcz. 175 — Strasznie jestem niegrzeczna, że tak długo spałam, ale czy możesz mi wybaczyć i pozwolić, bym na śniadanie zjadła trochę kiełbasy i sera z wczorajszej kolacji? Cofnęłam się i metodycznymi ruchami, od dawna wyćwiczonymi, od dawna wypróbowanymi, podeszłam do pieca, uniosłam czajnik i postawiłam na ogniu. Gdy Evan i Anethe mieszkali z Janem i ze mną, przez sześć tygodni przebywał u nas także Louis Wagner, ciesząc się dobrym zdrowiem i pracując na Clara Bella. Pewnego dnia wszakże nie wyszedł z pozostałymi mężczyznami w morze. Oznajmił, że cierpi na nagły atak reumatyzmu. Teraz wiem naturalnie, że był to podstęp, i z przykrością muszę rzec, iż niestosowny pociąg, jaki Louis czuł do Anethe, z upływem czasu nie zmalał, a jeszcze zyskał na sile, po części dlatego, że Anethe żałowała Louisa z powodu jego biedy, osamotnienia i niemożności znalezienia sobie żony i okazywała mu sympatię, jak czynią to ludzie tak kontenci ze swego losu, że mogą nadmiarem szczęścia dzielić się z innymi. Przekonana jestem, że Louis, który nigdy nie doświadczył podobnych objawów zainteresowania, a już na pewno nie ze strony takiej damy RS jak Anethe, mylnie wziął jej dobroć za flirt i postanowił wykorzystać okazję. Tak więc owego dnia, kiedy udał chorobę, a ja poszłam sprawdzić, czy może usiąść, by zjeść trochę owsianki, zapytał mnie, czy mogłabym do jego izby przystać Anethe, żeby mu poczytała i w ten sposób odwróciła jego uwagę od bolących stawów. Gdym powtórzyła tę prośbę, w twarzy Anethe dostrzegłam cień wahania, ponieważ nigdy nie pozostawała sam na sam w pokoju z innym niż jej małżonek mężczyzną i nigdy też nie opiekowała się chorym, wyobrażam sobie wszakże, że uznała, iż skoro ja przebywam sama z Louisem, nie może być w tym nic złego. Wzięła książkę leżącą przy drzwiach kuchni i poszła do mieszkania Louisa.
Była tam nie dłużej niż dziesięć minut, gdy do mych uszu dobiegł cichy okrzyk, jaki zwykle wydaje zaskoczona znienacka kobieta, a później stłumione, lecz wyraźnie niespokojne wołanie. Ponieważ Louis się nie odzywał, pierwszą mą myślą było, że spadł 176 z łóżka. Klęczałam, bo czyściłam z popiołu piec, i kiedy zaczęłam się podnosić, rozległo się głuche uderzenie, jakby ktoś ramieniem wpadł na ścianę oddzielającą kuchnię od izby naszego lokatora. Po nim usłyszałam kolejny łomot i jakieś niezrozumiałe słowa. Odłożyłam zmiotkę na stół, wytarłam dłonie i zawołałam Anethe. Zanim wszakże zdążyłam się zdziwić brakiem odpowiedzi, z trzaskiem otworzyły się drzwi i Anethe ukazała się w progu. Z węzła na głowie wymknął się jeden warkocz i w kształcie wielkiej litery „ U ” opadł jej na ramię. Na staniku bluzki, wykrochmalonej i białej, z wąskimi plisowanymi rękawami, widniała brudna smuga. Przy kołnierzu brakowało górnego guzika. Anethe z trudem łapała powietrze i dłoń trzymała na talii. — Louis — rzekła tylko, drugą ręką opierając się o ścianę dla równowagi. Cała krew odpłynęła jej z twarzy i dostrzegłam wówczas, że jej piękność tkwi właśnie w rumieńcach i ożywieniu, ponieważ bez nich wygląd miała wymizerowany i anemiczny. Tak zafascynowana byłam kontrastem pomiędzy brudną smugą a bielą jej bluzki, a również i dlatego, że nie należę do osób okazujących uczucia, że RS nie umiałam w żaden sposób jej pocieszyć. Miałam wrażenie, że cokolwiek bym rzekła, zabrzmiałoby fałszywie i przez to było gorsze niż milczenie, ponadto z przyczyn dla mnie niezrozumia łych znajdowałam się w dziwnym stanie paraliżu. A chociaż głęboko mnie to zawstydza, muszę wyznać, iż chyba zaczęłam się uśmiechać w ten straszliwie niestosowny sposób, w jaki czasem reagujemy na okropną wieść, przy czym uśmiech wydaje się pojawiać automatycznie, bez udziału woli. Bardzo się ganię za to zachowanie i myślę, że przecie z łatwością mogłam podejść do mojej bratowej, objąć ją i dodać ducha lub przynajmniej pomóc wyrzucić z myśli te absurdalne i niemal śmieszne zaloty sąsiada, lecz jak już wspomniałam, stałam jak wrośnięta i zdolna byłam jeno do wypowiedzenia jej imienia. — Anethe — rzekłam.
Wtenczas pobladła całkiem jak ściana i upadła w dziwaczny sposób, który — z przykrością to mówię — wydał mi się nieco 177 komicznej natury: kolana się pod nią załamały, ramiona zatrzepotały, jakby chciała pofrunąć, i dopiero gdy była już na podłodze, otrząsnęłam się z mego paraliżu, podeszłam ku niej i uniosłam jej głowę, by prędzej odzyskała przytomność. Położyłam ją do łóżka i kiedy kolory wróciły na jej twarz, porozmawiałyśmy o Louisie i straszliwym gniewie, do jakiego incydent ten mógłby sprowokować Evana, i postanowiłyśmy, że nie powiem o niczym memu bratu, lecz zasugeruję mężowi, że zauważyłam braki piwa, miodu i świec, których nie umiem sobie wytłumaczyć, i dlatego pomyślałam, że najlepiej będzie bez awantur i podawania powodów zakończyć okres wynajmu naszemu lokatorowi. Na nieszczęście jednak nie byłam obecna przy rozmowie, w trakcie której Jan, nie stosując się w pełni do mej rady lub też nie pamiętając jej dobrze, oznajmił Louisowi Wagnerowi, że powinien poszukać sobie innej kwatery, ponieważ stwierdziłam uszczerbki w zapasach. Louis z zapałem zaprzeczył oskarżeniu i zażądał widzenia ze mną, lecz Jan, wierząc naturalnie żonie, a nie lokatorowi,twardo trzymał się swego i kazał mu odejść następnego dnia. RS Kiedy rano Louis Wagner przygotowywał się do wejścia na pokład szkunera Emila Ingerbretsona, którym popłynąć miał do Portsmouth, nie opuszczałam kuchni, pragnąc uniknąć nieprzyjemnej konfrontacji, jednakże Louis w ostatniej chwili zawrócił z plaży, by mnie poszukać. Usłyszawszy hałas, odwróciłam się i zobaczyłam go w otwartych drzwiach. Nie przemówił ni słowem, lecz utkwił we mnie spojrzenie tak uparte i wiele znaczące, że ogarnęła mnie niepewność i zrobiło mi się gorąco. — Louis — zaczęłam, lecz nie zdołałam nic więcej rzec, mimo iż wyraz jego twarzy zachęcał mnie do mówienia. Jeśli mam być szczera, nie przychodziły mi do głowy żadne słowa, które nie pogorszyłyby jeszcze sprawy. Wtenczas on z lekkim uśmiechem zamknął za sobą drzwi. W taki oto sposób Louis Wagner opuścił Smutty Nose. Rozmyślam o ciężarze wody, o jej fizycznych właściwo ściach. Metr
sześcienny wody waży tonę. Woda morska jest o 3,5 procent cięższa od słodkiej, co oznacza, że na każde 1000 kilogramów morskiej wody 35 to sól. Ciężar wody powoduje ciśnienie rosnące wraz z głębokością. W oceanie ciśnienie na głębokości jednej mili wynosi 162 kg na cm2. W jakiej chwili mogłam się zmienić? W jakim punkcie mogłam wybrać jedną drogę zamiast innej, zdecydować się na RS tę myśl zamiast tamtej? Kiedy myślę o tym, co wydarzyło się na łodzi, a trwało to tak krótko — ile? cztery minuty? osiem? na pewno nawet nie dziesięć — wypadki ukazują mi się z dręczącą powolnością. Na początku muszę wielokrotnie obejrzeć scenę. Szukam szczegółów, o których poprzednio zapomniałam, smakuję drobne niuanse. Chcę zostać sama w ciemni, by nikt mi nie przeszkadzał. Po jakimś czasie jednak nie mogę już powstrzymać pętli. I za każdym razem gdy pętla się rozgrywa, widzę, że mam szansę, wybór. Thomas za rękę wciąga mnie na pokład. Rękawem próbuje otrzeć oczy z deszczu. — Czemu tak długo? — pyta. — Gdzie jest Billie? — Na dole. — To była moja ostatnia okazja, by zrobić zdjęcia. — Chryste. 179 — Wróciliśmy, jak tylko spadły pierwsze krople. — Napięcie w mym glosie słyszalne jest nawet dla mnie. — Wiatr zerwał się pół godziny temu — mówi Thomas oskarżycielsko. — Ta druga łódź już odpłynęła. Nie wiem, co się dzieje. — Z Billie wszystko w porządku? Thomas obiema dłońmi sczesuje włosy z czoła, — Nie umiem jej przekonać, żeby włożyła kapok. — A Adaline? — pytam. Przesuwa palcem po nosie. — Położyła się w kabinie. Rich wspina się na pokład. Zauważam, że Thomas nie
próbuje pomóc bratu. Rich ciągnie cumę zodiaka do steru. — Tom — woła, ponownie używając zdrobnienia z dzieciństwa — weź tę linę. Thomas podchodzi do steru i bierze linę od Richa. Widzę, że cały drży. Rich także to widzi. — Zejdź pod pokład — mówi cicho. — Włóż suche ubranie i sweter. Wyposażenie na złą pogodę jest pod kojami RS w kabinie na dziobie. Ty też — dodaje, rzucając mi krótkie spojrzenie. Przywiązuje linę do kołka. — Idę posłuchać, co NOAA ma do powiedzenia. Jak dawno temu druga łódź odpłynęła? — Około kwadransa — odpowiada Thomas. — Mówili dokąd? — Do Little Harbor. Jakby w odpowiedzi na wątpliwości Richa, burta morgana trzęsie się pod uderzeniem fali. Czuję, jak ster ślizga się po wodzie, niczym samochód na pokrytej lodem nawierzchni. Deszcz sprawia, że panuje mrok, ledwo rozróżniam zarysy otaczających nas wysp. Morze ma barwę ołowiu, jest bardzo wzburzone. Schodzę na dół i znajduję Billie zwiniętą na pryczy. Buzię ma odwróconą w drugą stronę. Dotykam jej ramienia, a ona gwałtownie się uwalnia, jakby cała skóra ją parzyła. 180 Kładę się obok niej i delikatnie gładzę po ręce. — Tatuś miał rację — mówię cicho. — Musisz włożyć kapok. Takie jest prawo, Billie, i nic nie możemy na to poradzić. Zwykle odwoływanie się do rodzicielskiej bezradności wobec władz wyższych odnosiło skutek, jak wtedy gdy mówi łam Billie, że policja mnie zatrzyma, jeśli nie zapnie pasów w samochodzie. Drzwi do kabiny na dziobie są zamknięte. Thomas puka i równocześnie wchodzi, zachowanie to odbiera mi dech. Widzę szczupłą postać leżącą na lewej koi. Unosi głowę. Thomas zamyka drzwi. Moje tenisówki na tekowej podłodze wydają chlupoczący odgłos. Zrzucam je kopnięciem, odbijają się od kuchennej szafki. Ściągam bluzę, szorty i bieliznę i z plecaka wyjmuję
dżinsy i suchą bluzę. Billie, słysząc nieoczekiwany hałas spowodowany tenisówkami, przewraca się na pryczy i patrzy na swą nagą i drżącą matkę. — Czy mogę włożyć pomarańczowy kapok? — pyta. — Nie, te są dla dorosłych. Tylko twoja kamizelka pasuje RS na ciebie. — Zerkam na kapok z motywem z Ulicy Sezamkowej, który leży na stole. Thomas otwiera drzwi kabiny. Niezgrabnie walczę z dżinsami, opornie sunącymi po wilgotnej skórze. Rich wchodzi pod pokład. Instynktownie odwracam się plecami. Thomas rzuca kłąb granatowych i pomarańczowych kamizelek na tekowy stół. — Jest tu jedna mata — mówi i unosi ją w górę. — Chyba będzie pasowała na Billie. — Och, tatusiu, mogę ją włożyć? — pyta Billie, wyciągając ręce. Zmagam się z bluzą. Pochylam się nad plecakiem Thomasa i wyjmuję suchą koszulę, sweter i spodnie w kolorze khaki. Podaję mu i widzę, że jego twarz jest blada jak kreda i wygląda staro. * 181 W czasie procesu oskarżyciel Yeaton zapytał „Mary S. Hontvet”, od jak dawna znała Louisa Wagnera. Odparła, że mieszkał w jej domu przez siedem miesięcy poprzedniego roku, począwszy od wiosny. — A kiedy opuścił wasz dom? — zapytał Yeaton. — Udał się do Portsmouth około listopada — odrzekła. — Który pokój zajmował? — We wschodniej części domu, miał tam wielki pokój. — Gdzie trzymał swoje ubrania? — W małej sypialni, tam wisiały. W mojej kuchni była jego kurta. Kiedy wracał z połowów, zdejmował kurtę i wieszał w korytarzyku przed kuchnią. — Przy wejściu do waszego mieszkania? — Tak. Następnie Yeaton zapytał, co znajdowało się w pokoju Louisa Wagnera. Maren odrzekła:
— Łóżko i wielki kufer, który należał do mojej siostry Karen. — Co było w tym kufrze? RS — Miała tam swoje ubrania, które nosiła w zimie i na lato chowała do kufra, i letnie ubrania, których nie nosiła, a także puchową pierzynę. Miała ją ze sobą, kiedy przypłynęła na parowcu. — I pierzyna była w kufrze? — Tak, pierzyna była w kufrze. — Czy podczas pobytu Wagnera Karen także była członkiem rodziny? — Składała nam wizyty. — Czy nocowała u was? — Nie, panie. Wówczas Yeaton zapytał Maren, czy wiedziała, że Karen miała srebrną monetę. Maren potwierdziła i dodała, że widziała tę monetę w październiku lub listopadzie, a Karen powiedziała jej, że dostała ją od gościa w hotelu na Appledore i trzymała w portmonetce. Tapley zapytał, czy Karen jeszcze 182 coś miała w portmonetce lub czy Maren w dniu morderstwa widziała, jak Karen coś do niej wkłada. — Tak — odparła Maren. — Co to było? — Guzik, biały guzik. — Ma pani jakąś część ubrania z podobnymi guzikami? — Tak, mam kilka. — Czy wie pani, skąd ten guzik został zabrany? — Z mojego koszyka z przyborami do szycia. — Proszę powiedzieć, w jaki sposób znalazł się w portmonetce. — Wzięła koszyk i poszukała w nim guzików, wyjęła jeden i podała Karen. — Kto wziął guzik z koszyka? — Anethe, i podała go Karen, a Karen włożyła go do portmonetki. — Czy ma pani podobne guziki? — Tak, mam je ze sobą. Maren pokazała guziki.
RS — Skąd pani wzięła te guziki? — zapytał Yeaton. — Z mojego koszyka. Jeden znalazłam w koszyku, a dwa w pudełku, w którym zawsze trzymałam koszyk. Mam koszulę nocną z takimi guzikami. Maren pokazała koszulę nocną, na co sędzia zwrócił się do Yeatona mówiąc, że nie rozumie, jakie znaczenie dla sprawy mają guziki i koszula. — Wyjaśnimy to później i ponownie zademonstrujemy — odrzekł Yeaton. Rich stoi przy stole z mapami, w dłoni trzyma mikrofon. Statyczny dźwięk — równy, obojętny męski głos — dochodzi z radia stojącego nad pryczą, lecz nie rozumiem słów. Rich najwyraźniej je rozumie, pochyla się niżej nad mapami, zrzucając jedną na ziemię i przyglądając się uważnie następnej. Szukam swetra dla Billie. 183 Rich wsadza mikrofon w uchwyt i za pomocą linijki i ołówka robi znaki na mapie. — Front zbliża się do nas szybciej, niż przypuszczali — mówi odwrócony plecami do mnie i Thomasa. — Przewidują wiatr do siedemdziesięciu pięciu kilometrów na godzinę. A także pioruny. Fala uderza o burtę i zalewa pokład, wpadając przez otwór do kabiny. Rich jedną ręką zamyka zasuwę. — Sam wiatr wystarczy, by rzucić nas na skały — mówi dalej. — Zamierzam włączyć silnik i ruszyć w kierunku Little Harbor, tak samo jak ta druga łódź, bo jeśli nawet sztorm złapie nas na otwartym morzu, będziemy w lepszej sytuacji niż tutaj. Tu jest za mało miejsca dla fal. — Odwraca się ku nam i przenosi spojrzenie od Thomasa do mnie i z powrotem do Thomasa, sporządzając w myślach listę. Wciąż ma na sobie wilgotną koszulkę i szorty, lecz jest to inny Rich niż ten, którego widziałam wcześniej, zorganizowany i panujący nad sytuacją. Zaniepokojony, lecz nie ogarnięty paniką. — Thomas, zajmiesz się wiązaniem żagla na głównym RS
maszcie. Jean, podgrzej trochę zupy i kawy i przelej do termosów, do plastykowych worków włóż zapałki, chleb, papier toaletowy, skarpety i tak dalej, sama zdecyduj. Trzeba pozamykać wszystko w kabinie, szuflady, twoje aparaty, lornetki, te sprzęty w kuchni, które mogą się przesuwać. Pasy do mocowania są w tamtej szufladzie. Niech Adaline ci pomoże. Wszystkie zasuwy trzeba mocno zamknąć. — Rich ponownie odwraca się do stołu z mapami. — Tego też będziesz potrzebować. Podnosi blat i wyjmuje fiolkę z tabletkami, którą rzuca Thomasowi. — Lekarstwo na chorobę morską — wyjaśnia. — Niech każde z was weźmie po jednej, ty także, Thomas, a Billie dajcie połówkę. Dzisiaj może być trochę nieprzyjemnie. Thomas, w kokpicie są maski do nurkowania. Czasami przydają się w deszczu, lepiej widać. Gdzie jest Adaline? 184 Thomas gestem wskazuje kabinę na dziobie. — Źle się czuje? Thomas kiwa głową. Spoglądam na moją córeczkę, która zmaga się z kapokiem. Otwieram szufladę, by wyjąć plastykowe worki. Za szufladą kołysze się piec. Uświadamiam sobie, że to nie piec się kołysze, lecz cały slup. Na ten widok po raz pierwszy odczuwam słabość. Czy choroba morska zaczyna się od głowy? A może zbyt byłam zajęta, by wcześniej to zauwa żyć? Rich wchodzi do kabiny na dziobie i zostawia otwarte drzwi. Adaline wciąż leży bez ruchu, ramieniem zasłania oczy. Patrzę, jak Rich ściąga wilgotne ubranie. Jakże swobodnie szafujemy naszą nagością, myślę. Rich pośpiesznie zakłada dżinsy i bluzę. Słyszę, jak cicho mówi coś do Adaline, lecz nie rozróżniam słów. Chcę je znać. Wychodzi i wciąga nieprzemakalne spodnie i kurtkę. Wsuwa stopy w mokre buty. Widzę, że wciąż myśli o sztormie, kiedy jednak idzie ku schodom prowadzącym na pokład, przystaje RS i patrzy na mnie. Już to jest wystarczająco dziwne, że zaledwie pół godziny wcześniej pragnęłam — nie, próbowałam — kochać się z moim szwagrem. Teraz, z moją córką na pryczy i moim mężem przy
zlewie, wydaje się to niemożliwe i obce. Czuję dziwny dysonans, wibrację, jak gdyby moja stopa trafiła na luźną deskę, wprawiła coś w nich. W tej chwili Thomas odwraca się od zlewu, gdzie napełniał wodą papierowy kubek. W jednej dłoni trzyma kubek, w drugiej tabletkę. Przypuszczam, że już ma powiedzieć do mnie: „Wypij to”, kiedy widzi twarz brata, a potem, nim zdołałam się odwrócić, także moją. Oczy Thomasa przesuwają się od Richa do mnie. Rich odwraca spojrzenie, patrzy na radio. Widzę, że w umyśle Thomasa formują się obrazy. Wciąż trzyma kubek. Dłoń z tabletką podpływa ku mnie. 185 — Co? — pyta Thomas niemal niesłyszalnie, jak gdyby nie potrafił złożyć pełnego zdania. Zabieram tabletkę i kubek. Szybko potrząsam głową, ma łymi ruchami. Oddaję kubek Thomasowi. Rich wychodzi do kokpitu. — Mamusiu, pomóż mi, proszę. Nie umiem poradzić sobie z zatrzaskami — woła Billie. Poza zeznaniami Maren Hontvedt jako naocznego świadka morderstw oskarżenie dysponowało jedynie poszlakami i brakiem alibi. Była to krwawa zbrodnia i krew znaleziono na ubraniu (pozostawionym w wygódce za domem gospodyni) będącym własnością Louisa Wagnera. Pani Johnson, wspomniana gospodyni, zidentyfikowała koszulę jako należącą do Wagnera dzięki dziurce, którą kiedyś zaszywała. Z domu Hontvedtów ukradziono pieniądze, a następnego dnia Wagner miał sumę wystarczającą na podróż do Bostonu i zakup ubrania. Wiosłowanie na Smuttynose i z powrotem musiało zostawić ślady zużycia na łodzi — nowiutkie dulki RS w łodzi Jamesa Burke’a były kompletnie zniszczone. Wagner rozmawiał z Janem Hontvedtem i wiedział, że kobiety będą same na wyspie. W tygodniach poprzedzających zbrodnię kilkakrotnie mówił, że zdobędzie pieniądze, nawet gdyby musiał kogoś zabić. Nie potrafił wskazać ani jednego świadka, który widziałby go w Portsmouth od siódmej wieczorem w noc zbrodni do
siódmej rano następnego dnia. Jego gospodyni zeznała, że tej nocy nie spał u siebie. Głównym jednakże dowodem przedstawionym przez oskarżenie był biały guzik, znaleziony w kieszeni Wagnera w chwili aresztowania. Guzik, twierdził prokurator, ukradziony został wraz z kilkoma drobnymi monetami z portmonetki Karen Christensen w noc zbrodni. Pasował do guzików na koszuli nocnej Mary S. Hontvet, tej, którą pokazała sądowi. 186 Wsuwam dokument Maren Honrvedt i tłumaczenie do plastykowego worka i zamykam. Do kolejnych wkładam film, aparaty, mój dziennik, notatnik Thomasa, inne książki, a tak że zapasy, o których mówił Rich. Rich i Thomas są na pokładzie, Billie jest przy mnie. Trzymam ją blisko, wyrzucając ramię przed nią lub za nią niczym kolejowy szlaban, kiedy tylko czuję, że łódź się przechyla lub uderza w nią wiatr. Rich i Thomas odwiązali cumy i uruchomili motor. Słyszę jego prychanie, później uspokajający warkot. Opuszczamy Wyspy Shoals i kierujemy się na otwarte morze. — Mamusiu, czy Adaline będzie z nami mieszkać? Billie i ja zwijamy mapy i chowamy do plastykowych worków. Moja córeczka lubi przesuwać palcami po zapięciu, czuć, jak się zamyka. Kucam przed nią i przysiadam na piętach. — Nie będzie z nami mieszkać — mówię. Ma to być odpowiedź, lecz brzmi jak pytanie. — Och — wzdycha Billie spoglądając na podłogę. Widzę, że spomiędzy tekowych desek tryska woda. RS — Dlaczego pytasz? Palcem lekko unoszę jej brodę. W moim głosie dźwięczy nie całkiem rodzicielska nuta i ona musi ją słyszeć. Wystawia język przez szparę po dwóch brakujących zębach i wpatruje się w sufit. — Zapomniałam — mówi. — Billie! — No… — Wyciąga ręce nad głowę. Palce nóg ma skierowane do środka. — No… — mówi wolno —wydaje mi się, że tatuś mówił… — Co powiedział?
Opuszcza ręce. — Nie wiem. Wstrząśnięta widzę, że w jej oczach pojawiają się łzy. — Billie, o co chodzi? — Przytulam ją mocno do siebie. Czuję gumową kurtkę, wilgotne włosy, pulchność jej nóżek. 187 — Czemu łódź tak się kręci? — pyta. — To nieprzyjemne. Obrona Louisa Wagnera polegała głównie na takim formułowaniu odpowiedzi na pytania prokuratora, by u przysięgłych wzbudzić uzasadnione wątpliwości. Dlaczego dłonie miał odparzone, a kłykcie posiniaczone w dzień po morderstwach? Pomagał pewnemu człowiekowi ładować skrzynie z rybami na wóz. Gdzie był przez całą noc? Wypił kufel piwa, a potem zakładał przynętę na dziewięćset haczyków dla rybaka, którego nazwiska nie znał i nie umiał podać sądowi jako swego świadka. Później wypił jeszcze dwa kufle i poczuł się źle. Bardzo rozbolał go brzuch na ulicy; przewrócił się koło pompy. Wrócił do domu Johnsonów o trzeciej, lecz wszedł tylnymi drzwiami, nie frontowymi, i nie spał w swoim pokoju, a w sieni. Rano postanowił ogolić brodę, potem usłyszał gwizd parowozu i pomyślał, żeby pojechać do Bostonu. Tam kupił sobie nowe ubranie i udał się do domu przy North Street, w którym kilkakrotnie wcześniej wynajmował pokój. Skąd na RS odzieniu, które miał na sobie w noc zbrodni, wzięła się krew? To krew ryb, a poza tym parę dni wcześniej zranił się igłą do sieci. Jak to się stało, że wszedł w posiadanie pieniędzy, dzięki którym mógł pojechać do Bostonu i kupić sobie ubranie? Na początku owego tygodnia zarobił dwanaście dolarów, zakładając przynęty na włoki dla rybaka, którego nazwiska nie pamiętał, a w noc morderstwa zarobił jeszcze dolara. Wagner występował jako świadek obrony. Jego adwokat, Tapley, poprosił, by opowiedział o aresztowaniu w Bostonie. — Kiedy stałem w progu domu, w którym mieszkałem przez pięć lat — wyjaśnił Wagner — przyszedł gospodarz, uścisnął mi rękę i zapytał, skąd przyjechałem. Zanim zdąży łem odpowiedzieć, pojawili się policjanci i jeden złapał mnie
za rękę. Zapytałem, czego chcą. Powiedzieli, że chcą mnie. Zapytałem, z jakiego powodu. Zapytałem, czy mogę iść na górę i włożyć buty. Odpowiedzieli, że pantofle wystarczą. Po— 188 tern wlekli mnie po ulicach i pytali, jak długo byłem w Bostonie. Taki byłem przerażony, że zrozumiałem, że pytają mnie, ile czasu w sumie spędziłem w tym mieście. Odpowiedziałem, że pięć dni, myląc dni z latami. — Chcieliście powiedzieć, że pięć lat? — Tak, panie. Potem zapytali mnie, czy umiem czytać angielskie gazety. Powiedziałem, że nie. Na to policjant rzekł, że gdybym widział, co w nich jest, byłbym o tej porze w Nowym Jorku. — Gdzie byście byli? — Byłbym o tej porze w Nowym Jorku, gdybym wiedział, co jest w gazetach. Zapytał, czy byłem na Wyspach Shoals i zamordowałem tam dwie niewiasty; odparłem, że nic takiego nie zrobiłem. Zaprowadził mnie na posterunek numer jeden. Był tam człowiek nazwiskiem Johnson, naczelnik policji z Portsmouth. Następnie Tapley zapytał, co się stało na posterunku. Wagner odrzekł, że naczelnik policji Johnson chciał wiedzieć, co się stało z wysokim kapeluszem, który owej nocy RS nosił na Wyspach Shoals. — Rzekłem, żem nie był na Wyspach Shoals i nigdym nie miał wysokiego kapelusza. Johnson powiedział, że kobieta na wyspie widziała mnie w kapeluszu. Zapytałem, jaka kobieta. Odparł, że pani Hontvet. Powiedział też, że ma w kieszeni wąsy, które z mojej twarzy zgolił w Portsmouth fryzjer. Powiedział, że odnalazł piekarza, u którego tamtej nocy kupiłem chleb, i że temu piekarzowi powiedziałem, że tej samej nocy wybieram się na Wyspy Shoals. Powiedziałem, by przyprowadzono do mnie tego piekarza albo też mnie zaprowadzono do niego. Johnson odrzekł, że wkrótce go zobaczę. Zdjęto ze mnie nowe ubranie i zaprowadzono do innego pomieszczenia. Tam naczelnik policji kazał mi się rozebrać do naga i zapytał, gdzie zmieniłem bieliznę. Powiedziałem, żem nie zmieniał bielizny od ośmiu dni. On na to powiada, że musia łem ją zmienić w dniu wyjazdu do Bostonu, bo w całym tym 189 mieście nie ma dżentelmena, który po ośmiu dniach noszenia miałby tak czystą bieliznę. Rzekłem mu, że chociaż biedny, to też jestem dżentelmenem
i mogę nosić czystą bieliznę jak każdy inny dżentelmen w Bostonie. Policjanci gruntownie zbadali moją bieliznę, oddali mi ją, po czym ubrałem się i zaprowadzono mnie do celi. Pozostawałem w niej do następnego dnia rano, kiedy wyprowadzili mnie dwaj policjanci i powlekli ulicą. — Prowadzili was dwaj ludzie? — Wlekli mnie ulicą. — Co rozumiecie przez słowo „wlekli”? — Ciągnęli mnie za ręce. Weszliśmy do jakiegoś domu, nie wiem, co to było. Posadzili mnie na krześle i trzymali tak jakieś dziesięć minut. Ludzie wchodzili i przyglądali mi się, i zrobiono mi zdjęcie, a potem zaprowadzili mnie z powrotem na posterunek. — I co stało się później? — Znowu zamknęli mnie w celi. Po jakimś czasie przyszli po mnie i zaprowadzili na dworzec. Kiedyśmy tam dotarli, RS zapytałem, dokąd mnie wysyłają. Odpowiedzieli, że wysyłają mnie z powrotem do Portsmouth, i zapytali, czy nie chcę tam jechać. Odpowiedziałem, że chcę. — Kto zadał to pytanie? — Policjant, który mnie tu przywiózł. — Znacie jego nazwisko? — Tak, to ten, który tu był. — Mówcie dalej. — No, zabrali mnie do Portsmouth. W mieście ulica zatłoczona była ludźmi, krzyczeli: „Zabić go, zabić go”. Zamknęli mnie w areszcie. Byłem tam jakieś trzy kwadranse, kiedy przyszedł pan Hontvet… Pan Hontvet stanął przy drzwiach i powiedział: „Ty przeklęty morderco”. Odparłem: „Janie, jesteś w błędzie”. Rzeki: „Bądź przeklęty, zabiłeś siostrę mojej żony i żonę jej brata”. Powiedziałem: „Janie, mam nadzieję, że znajdziesz człowieka, który to zrobił”. Odparł, że
l90 już go znalazł. Powiedział: „Szubienica jest dla ciebie za dobra, piekło jest dla ciebie za dobre”. Powiedział: „Powinni cię posiekać na kawałki i nadziać na haczyki”. Odrzekłem, że w tę sieć, którą dla mnie rozciągnął, sam może wpaść. Zapytał, gdzie jest kapelusz, który miałem tamtej nocy na wyspie. Rzekłem, że nigdy nie miałem wysokiego kapelusza. Zapytał, co zrobiłem z rybą, którą tamtej nocy kupiłem ze szkunera. Powiedziałem, że nie kupiłem żadnej ryby i nie opuszczałem Portsmouth tamtej nocy. Powiedział, że widziano łódkę, która pomiędzy dwunastą a drugą w nocy podpłynęła do kutra cumującego koło wyspy Smutty Nose. — Co przez to rozumiecie? — Człowiek podpłynął łódką do kutra i zapytał szypra, czy nie ma ryb na sprzedaż. — Czy Hontvet powiedział, gdzie znajdował się ten kuter? — Tak, stał na kotwicy koło Smutty Nose. Powiedział, że potem widziano łódkę, jak przepływa na zachodni brzeg wyspy do innego kutra. Rzekłem mu wtedy: „Janie, lepiej poszukaj tego człowieka, który wiosłował”. A na to Jan i jego szwa RS gier odpowiedzieli, że ja jestem tym człowiekiem. Jego szwagier powiedział, żeby pan Hontvet mnie spytał, czy nie mogłem zabrać pieniędzy, nie zabijając niewiast. — Kim był ten szwagier? — Evan Christensen. Powiedziałem mu, że nigdy nie kradłem pieniędzy, ale gdybym by! złodziejem, chyba umiałbym wziąć pieniądze, nie zabijając przy tym ludzi. Powiedział, żem ukradł trzynaście dolarów. Powiedział: „Wziąłeś banknot dziesięciodolarowy z tej portmonetki”. — Kto to powiedział? — Pan Hontvet. Jego brat, Mateusz Hontvet, pokazał mi inną portmonetkę i powiedział, że z niej ukradłem pięć dolarów. Odparłem, że się myli. Wtedy odeszli i pojawili się inni ludzie, by mnie zobaczyć. Sądowi przedstawiono wyniki badania krwi. Horace Chase, lekarz zamieszkały przy Newburry Street 23 w Bosto—
191 nie zeznał, iż dokonał analizy krwi znalezionej na ubraniu Louisa Wagnera. Doktor Chase wyjaśnił, że cząsteczki krwi ryby różnią się kształtem od cząsteczek krwi ssaków oraz ludzi. Co więcej, można odróżnić krew ludzką od krwi konia dzięki wielkości tych cząsteczek. — Przeciętna wielkość cząsteczek krwi człowieka wynosi 1/1300 cm, to znaczy, że 1300 tych cząsteczek położonych w linii zajmie jeden bok centymetra kwadratowego, cząsteczek krwi końskiej potrzeba natomiast 1800; różnica jest więc wyraźna — wyjaśnił. Doktor Chase na prośbę prokuratora Yeatona zabrał różne części odzienia — ubranie robocze, kurtkę, koszulę — do Bostonu, by poddać je badaniu. Zeznał, iż znalazł ludzką krew na ubraniu roboczym i na koszuli oraz krew jakiegoś ssaka na kurtce. Wzięty w krzyżowy ogień pytań przyznał, że wykonał nie więcej niż „dwa lub trzy” badania krwi w sprawach kryminalnych. Obrona przedstawiła własnego eksperta od krwi. James F. Babcock, profesor chemii w Massachusetts College of RS Pharmacy w Bostonie, zeznał, że nie da się z całą pewnością odróżnić krwi ludzkiej od krwi innych ssaków, niemożliwe także jest określenie wieku zaschniętej już na tkaninie krwi ani stwierdzenie w przypadku wielu plam, która z nich jest wcześniejsza. Nie istnieją żadne testy, które pozwoliłyby ustalić, czy to krew mężczyzny czy kobiety. Babcock oznajmił, że badał plamy krwi w „kilku” sprawach o morderstwo. Następnie obrona wezwała Asę Bourne’a, rybaka, który zeznał, że on i jego synowie łowili ryby w noc zbrodni przy wietrze tak silnym, iż nie mogli ruszyć z miejsca. Jego zdaniem Wagner w żadnym razie nie mógł pokonać wiosłową łodzią odległości z Portsmouth na wyspę i z powrotem. Kolejnym świadkiem obrony był doktor John W. Parsons, lekarz, który badał ciało Anethe w pomieszczeniu przedsiębiorstwa pogrzebowego Gerrish & Adams. Zapytano go, czy jego zdaniem z wyglądu ran na ciele zmarłej można wyciągnąć 192 prawdopodobny wniosek, że zadała je niezbyt muskularna osoba. — Sądzę, że rany mogła zadać osoba nie odznaczająca się
wielką siłą fizyczną. Na koniec obrona podjęła próbę oddalenia sprawy. W owym czasie w stanie Maine nie można było wydać wyroku skazującego za morderstwo, jeśli nazwisko ofiary zostało przekręcone lub napisane z błędem ortograficznym. W trakcie pierwszego przesłuchania Evan Christensen oznajmił: „Anethe Christensen była moją żoną”, w akcie oskarżenia natomiast ofiara zidentyfikowana została jako Anethe M. Christenson, tak więc nazwiska te różniły się jedną literą oraz inicjałem drugiego imienia. Evana wezwano na miejsce dla świadków. Pytania zadawał Tapley. — O jakiej porze poszliście do domu, gdzie leżała wasza martwa żona? Brak odpowiedzi. — Która to była godzina? Milczenie. RS — Czy mnie rozumiecie? I znów cisza. — Która była godzina, kiedy usłyszawszy o śmierci żony, udaliście się do domu rankiem po morderstwach? Brak odpowiedzi. — Weszliście do środka? — Tak, panie. — Weszliście do drugiego mieszkania? — Poszedłem tam. — Czy w pokojach znaleźliście dużo krwi? — Tak, panie. — Na podłodze? — Tak, panie. — Czy pytano was, skoro jesteście tu już od przedwczoraj, jak brzmiało nazwisko waszej żony? Milczenie. 193 — Czy zanim dzisiaj przyszliście do sądu, ktoś pytał was o nazwisko żony? Czy też nikt nie pytał? Brak odpowiedzi.
— Czy od przedwczoraj ktoś mówił coś do was o nazwisku waszej żony? Rozumiecie mnie? Żadnej reakcji. — Jesteście Norwegiem? Milczenie. — Nie rozumiecie, prawda? — Nie, panie. — Czy z kimś rozmawialiście o waszej żonie? Bez odpowiedzi. — Czy zanim przyszliście tutaj dziś rano, podawaliście komuś nazwisko waszej żony? Milczenie. — Jak brzmi pełne nazwisko Karen? — Karen Alma Christensen. — A imiona waszej żony to Matea Annette? — Anetha Matea Christensen. RS — Czy czasami wołano ją Matea Annette? Bez odpowiedzi. — Kiedy się ożeniliście? Milczenie. — Kiedy poślubiliście waszą żonę? Brak odpowiedzi. Tapley w końcu zrezygnował z tej dziwacznej rozmowy, a sąd zdecydował, że ofiarą była Anethe M. Christenson, jak wcześniej zapisano. Billie zgina się wpół, jakby miała wymiotować. Kaszle kilka razy. Jej skóra przybrała biały odcień, na czole perli się pot. Łódź się kołysze, uderzam głową w stół z mapami. Słyszę trzask naczyń w szafkach. Termos ślizga się po całej długości kontuaru i spada na zakrętkę. Klękam na tekowej podłodze i przytulam Billie do siebie. Walczę z ogarniającą mnie paniką. 1.94 — Rich! — wołam i czekam na odpowiedź. Wołam ponownie. — Na podłodze jest woda! — krzyczę. Trudno dosłyszeć jego słowa. Przed sztormem szum wody działał uspokajająco, fale łagodnie uderzały o burtę. Teraz
jednak jest to rodzaj ciągłego warkotu, który pochodzi nie tylko z silnika. To tak, jakby ocean stawiał opór łodzi, jakby nie dawał się łatwo przecinać. Poprzez hałas słyszę, że Rich woła coś do Thomasa, ale nic nie rozumiem. Thomas zsuwa się po schodach. Jest przemoczony mimo kombinezonu. Wygląda na to, że nieprawidłowo zapiął metalowe zatrzaski. Widzi, że tulę Billie, która zgięta wpół płacze. — Co się dzieje? — pyta. — Przypuszczam, że ma chorobę morską. Kuca koło nas. — Jest przerażona — mówię. — Nie rozumie. — Dałaś jej pół tabletki? — Tak, ale chyba za późno. Thomas sięga po ścierkę i wyciera czoło Billie, później RS osusza swoją twarz. Oddycha ciężko, na policzku widać opuchliznę. — Co się stało? — pytam. — Nie jest łatwo — odpowiada. Ściąga kaptur i wyciera głowę. Włosy ma zmierzwione, jakby dziwacznie wyrzeźbione i Billie pewnie by to rozśmieszyło, gdyby czuła się lepiej. Thomas opiera się dłonią o podłogę. Wciąż ciężko oddycha, próbuje złapać powietrze. Nasze twarze są blisko, bliżej niż na odległość stopy. Patrząc na niego myślę, że on także jest przerażony. — Rich, tu jest woda — krzyczy w stronę pokładu. — Nie wiem, ile dokładnie. Słyszymy głos Richa, ale znowu nie rozumiem poszczególnych słów. Thomas wstaje i opiera się o schody. — OK — odpowiada na jakieś pytanie Richa. 195 Patrzę, jak z szuflady wyjmuje metalowy pręt, po czym zdejmuje poduszkę z ławy. W ściance znajduje się gniazdko. Thomas wkłada koniec pręta do gniazdka i zaczyna poruszać nim wahadłowo. Niezgrabnie pochyla się nad ławką, przeszkadza mu stół. — To pompa — wyjaśnia. — Rich mówi, że prąd wysiadł. Thomas pracuje w milczeniu, jakby chciał doprowadzić
się do stanu wyczerpania. Moje uszy rejestrują nowy dźwięk, a raczej ustanie dotychczasowego hałasu. — Cholera — mówi Rich głośno. Schodzi pod pokład. Unosi z twarzy maskę do nurkowania, która pozostawia ślad w postaci ósemki. Skóra wokół śladu jest czerwona i odparzona. — Siadł silnik — mówi pośpiesznie i spogląda na Billie. — Co jest? — Ma chorobę morską — odpowiadam. Rich ciężko wzdycha i palcem pociera lewe oko. — Jean, możesz na chwilę stanąć przy sterze? — pyta. RS — Ja muszę sprawdzić silnik. Patrzę na Billie, pogrążoną w izolacji i chorobie. Dłonie mocno przyciska do brzucha. — Położę ją koło Adaline — mówię. Wiem, że Rich nie poprosiłby o pomoc, gdyby naprawdę jej nie potrzebował. — Zaprowadź ją, a potem wyjdź na pokład, pokażę ci, co masz robić. Im szybciej, tym lepiej — mówi. Otwieram drzwi kabiny na dziobie. Koje ustawione są w kształcie odwróconej litery V i łączą się w środku, tak więc jest to częściowo podwójne łóżko. Niżej znajdują się wielkie szuflady, z każdego ramienia V zwisa szafka. Adaline leży na boku na koi po mojej lewej ręce. Dłoń trzyma na czole. Kiedy wchodzę, unosi lekko głowę. Niosę Billie na biodrze. Nie chcę oddawać mojej córki. Nie chcę zostawić jej z Adaline. Ciałem Billie wstrząsa kolejny atak nudności. 196 — Jeszcze nie wymiotowała — mówię — ale czuje się strasznie. Rich potrzebuje mnie przy sterze. Thomas jest obok, gdybyś go potrzebowała. — Tak mi przykro, Jean — odpowiada. Zwracam się do Billie: — Muszę pomóc wujkowi Richowi. Adaline się tobą zaopiekuje. Wszystko będzie dobrze.
Billie przestaje płakać, jak gdyby zbyt była chora, by zdobyć się na ten wysiłek. — Choroba morska jest okropna — mówię do Adaline. — Rich i Thomas są dumni z tego, że nigdy nie chorują. To chyba jest w genach. Niestety, Billie ich nie odziedziczyła. — To była jedna z pierwszych rzeczy, jakie mi o sobie powiedział. — Rich — mówię, wycierając pot z czoła Billie. — Nie, Thomas. Wówczas to czuję. Nagły ruch powietrza w kabinie. — Kiedy poznałaś Thomasa? — pytam z całą swobodą, RS na jaką mnie stać. Są takie chwile, kiedy wiemy, że słowa, które za chwilę usłyszymy, na zawsze odmienia nasze życie, aczkolwiek zdajemy sobie sprawę, jeszcze zanim padną, że nasze życie już się zmieniło. Zmieniło jakiś czas temu, ale po prostu o tym nie wiedzieliśmy. Na twarzy Adaline widzę przelotne zmieszanie. — Pięć miesięcy temu — odpowiada, próbując bezcere— monialności. — W gruncie rzeczy to Thomas przedstawił mi Richa. Do kabiny przedziera się krzyk Richa. — Jean! — woła. — Jesteś mi potrzebna! — Połóż Billie koło mnie — mówi szybko Adaline. — Będzie jej tu dobrze. Myślę o propozycji Thomasa, byśmy skorzystali z łodzi Richa. 197 Układam Billie pomiędzy Adaline a ścianką. Łódź znowu się przechyla. Billie uderza głową o ścianę. — Och —jęczy. Bardzo chcę, żeby się to już skończyło. Nie mogłam przewidzieć, co zastanę na pokładzie, nie przypuszczałam, jakim schronieniem była kabina. Nie wiedziałam, że sztorm może spowodować taką ciemność, że woda wydaje się czarna. Właściwie to nic nie widać. Rich bierze mnie za ramię, odwraca twarzą do steru i krzyczy mi do ucha:
— To proste! Musisz za wszelką cenę utrzymać łódź w tej pozycji, w jakiej jest teraz. Nastawiłem żagiel, ale tym się nie przejmuj. Chodzi o to, żeby łódź nie ustawiła się burtą do fali. Rozumiesz? — Rich, kiedy poznałeś Adaline? — Co takiego? — Pochyla się bliżej, by mnie usłyszeć. — Kiedy poznałeś Adaline? — krzyczę. Potrząsa głową. Odwracam się od niego. RS — Jak wysokie są fale? — pytam, wskazując dłonią. — Wysokie. Nie chcesz wiedzieć. Dobra, teraz łap ster. Odwracam się i kładę ręce na drewnianych kołkach na godzinie dziesiątej i drugiej. Koło natychmiast wyrywa się spod mojej kontroli i obraca, uderzając mnie we wnętrze dłoni. — Musisz mocno trzymać, Jean. — Nie umiem tego zrobić — mówię. — Umiesz. Ponownie chwytam koło, wpieram nogi w pokład. Deszcz siecze mnie w policzki i oczy. — Masz, włóż to — mówi Rich. Pochyła się ku mnie z maską do nurkowania. Uświadamiam sobie, że w niszy naszych kapturów nie musimy krzyczeć. — Rich, kiedy poznałeś Adaline? Sprawia wrażenie zmieszanego. 198 — Na Obiedzie Poetów i Prozaików — odpowiada. — Myślałem, że wiesz. Thomas poszedł, ty nie mogłaś. — Nie znalazłam opiekunki do dziecka. Skąd Adaline tam się wzięła? — Bank of Boston był sponsorem. Ona przyszła jako przedstawicielka. Rich zsuwa mi kaptur z głowy; myślę, że powodem jest pewnie ten gest, tkwiąca w nim dziwna czułość, a może fakt, że jak dziecku nakłada mi maskę, lecz on pochyla się i całuje mnie w mokre usta. Raz, pośpiesznie. Moje ciało przeszywa nieoczekiwany ból.
Rich zsuwa maskę na moją twarz. Kiedy otwieram oczy, on zmierza już do kabiny. Wygląda na to, że spełnienie prośby Richa będzie niemożliwe. Nie umiem panować nad sterem, nie używając obu rąk, tak więc muszę wyciągać szyję, by cokolwiek widzieć. Łódź wpada w dolinę, boję się, że ściana wody zaraz zmyje mnie z pokładu. Fala piętrzy się, potem spycha łódź, która płynie zygzakiem w mych niedoświadczonych rękach. Kilka razy mylę RS kierunek, w którym powinnam obrócić ster, i muszę poprawiać. Nie mam pojęcia, jak udaje mi się ciągle pozostawać rufą do fal. Dłonie mi sztywnieją z zimna i wilgoci. Koło drży, muszę napierać na nie całym ciężarem, by nie wymknęło mi się z rąk. Nad burtą po mojej lewej przełamuje się fala. Woda zwala się na pokład, podnosi do moich kostek i natychmiast odpływa. Zetknięcie z nią jest dla stóp szokiem — jest zimna niczym lód. Widzę, że łódź kręci się na falach. Zmagam się ze sterem, a potem nagle nie czuję żadnego oporu, mam wrażenie, jakbym obracała kołem w powietrzu. Po prawej z wody unosi się błyskawica. Znowu spadamy na dno głębokiej kotliny, a ja po raz kolejny walczę ze sterem. Richa nie ma minutę, może dwie. Następna błyskawica, bardziej ukośna, przecina powietrze bliżej nas, a mnie zaczyna dręczyć nowa troska: kliwer głośno trzaska niedaleko dziobu, z hałasem się prze— 199
ta wraca. Obracam ster, tak by łódź poszła z wiatrem. Kliwer podnosi się i uspokaja. Z luku na przodzie wyłania się Adaline. Rękawem przecieram szybkę maski do nurkowania. Ster natychmiast reaguje, łapię koło obiema rękami. Nie jestem pewna tego, co widzę. Z pleksiglasowej pokrywy luku unosi się kłąb pary. Zdejmuję maskę i w kieszeni kurtki szukam okularów. Są zanurzone w wodzie. Wkładam okulary i mam wrażenie, że patrzę przez pryzmat. Przedmioty chwieją się i pochylają. Adaline siada na krawędzi luku i unosi twarz do nieba, jakby była pod prysznicem. Niemal natychmiast jej włosy ciemnieją od deszczu i płasko oklejają głowę. Wysuwa się z luku i zamyka pokrywę. Z dachu kabiny ześlizguje się na pokład. Chwyta sztag i podnosi się na nogi. Podchodzi do burty. Wołam do niej. Ma na sobie białą bluzkę i długą ciemną spódnicę, która od razu nasiąka wodą. Nie umiem dostrzec jej twarzy, widzę tylko zarys piersi i nóg. Znowu krzyczę. Nie włożyła kamizelki RS ratunkowej. Wołam do Richa, ale on mnie nie słyszy. Nawet Thomas w tym huku mnie nie słyszy. Co ona tu robi? Oszalała? Czuję gniew, nagłą i irracjonalną wściekłość na jej beztroskę, na dramatyczną pozę. Nie chcę, by ta kobieta wkraczała w nasze życie, by dotykała Thomasa czy Billie, by przyciągała ich do siebie, rozpraszała ich uwagę. Nie chcę, by ta kobieta była na pokładzie. A nade wszystko nie chcę, bym musiała do niej podchodzić. Zamiast tego mam ochotę potrząsnąć nią za jej głupotę, za teatralny sposób poruszania się, za złoty krzyżyk. Puszczam koło steru, zginam się w pasie i łapię sztag.
Sięgam do uchwytów w tekowym nadburciu i przesuwam się do przodu. Adaline oddalona jest ode mnie o może piętnaście stóp. Kaptur spada mi z głowy. 200 Adaline przechyla się przez burtę. Włosy opadają jej na twarz, później wiatr unosi je w górę. Widzę wtedy, że wymiotuje. Jestem jakieś trzy, cztery stopy od niej. Wołam ją. Łódź kręci się na falach i przechyla. Adaline prostuje się i patrzy na mnie, na jej twarzy maluje się zdziwienie. Kliwer chwieje się mocno, ostre uderzenie brzmi niczym wystrzał. Adaline wyciąga rękę, która wydaje się płynąć w powietrzu, zawieszona pomiędzy mną a nią. Wiele myślałam o chwili, kiedy zamykając drzwi samochodowe, nadałam im rozpęd i w ułamku sekundy, zanim się zamknęły, zobaczyłam w nich palce Billie. Wydawało mi się, że w tej drobinie czasu, którą drzwiom zajął ruch, mogłam je powstrzymać, miałam szansę, wybór. W Alfred w stanie Maine ławie przysięgłych wystarczyła niecała godzina na wydanie wyroku: morderstwo pierwszego stopnia. Wagnera skazano na śmierć przez powieszenie. Zabrano go do więzienia w Thomaston, by tam czekał na egze RS kucję. Egzekucja w Thomaston była wyjątkowo przerażająca i mówi się, że to właśnie z jej powodu doprowadzono do zniesienia kary śmierci w Maine. Na godzinę przed nią drugi obok Wagnera skazaniec, człowiek nazwiskiem True Gordon, który siekierą zabił troje członków rodziny swego brata, podjął próbę samobójstwa, przecinając sobie tętnicę udową, a następnie szewskim nożem kilkakrotnie raniąc się w klatkę piersiową. Gordon obficie krwawił i był nieprzytomny; w tej sytuacji naczelnik więzienia w Thomaston stanął przed niezwykle trudną decyzją: czy powinien powiesić człowieka, który i tak, nim dzień dobiegnie końca, umrze? Przeważyła waga wyroku, tak więc Gordon i Wagner zaprowadzeni zostali do opuszczonego kamieniołomu, gdzie wzniesiono szubienice. Gordona trzeba było podtrzymywać przy wkładaniu mu na szyję pętli. Wagner stał o własnych siłach i do końca upierał się przy 201
swojej niewinności. Oznajmił: „Bóg jest dobry. Nie pozwoli, | by cierpiał niewinny człowiek”. W południe 25 czerwca 1873 roku Louis Wagner i True Gordon zostali powieszeni. Adaline leci do przodu niczym dziewczynka, którą znienacka łobuziak zepchnął z wieży do basenu, jej ramiona i nogi zaczynają młócić powietrze, nim ciało uderza o wodę. Ocean zamyka się nad jej głową. Próbuję utrzymać wzrok w miejscu, gdzie wpadła, lecz powierzchnia wody — jej krajobraz, geografia — zmienia się i przesuwa, tego co było przed sekundą, już nie ma. Morze wznosi się i rozbryzguje, posyła łódź zygzakiem po grzbiecie fali. Woda kaskadą spada na pokład, przyszpilając moje nogi do burty. Adaline wyłania się na powierzchnię ze dwadzieścia metrów od miejsca, w którym spodziewałam się ją zobaczyć. Wołam ją po imieniu. Widzę, że walczy z nurtem. Rich wychodzi na pokład, żeby sprawdzić, co dzieje się z łodzią. Natychmiast ujmuje ster. RS — Jean! — krzyczy. — Odejdź od burty. Co się dzieje? — Adaline jest w wodzie! — odkrzykuję, lecz wiatr porywa słowa i Rich widzi jedynie ruch moich ust. .— Co?! — Adaline! — krzyczę ile sił w płucach i pokazuję ręką. W tej chwili na pokład wychodzi Thomas. Włożył czarną włóczkową czapkę, ale nie ma na sobie kurtki. Rich krzyczy: „Adaline” — i macha w stronę koła ratunkowego. Thomas bierze je i z wysiłkiem zbliża się do mnie. Rozlegają się grzmiące głosy, rozwija się lina przy kole ratunkowym, które nie trafia na miejsce i podskakuje na fali. Widać błysk bieli, jakby na wodzie unosiła się chusteczka do nosa. Powietrze przecinają ostre i gorączkowe komendy, później Thomas skacze za burtę. Rich stoi przy sterze przykucnięty niczym zapaśnik, dokładając starań, by utrzymać łódź na kursie. 202 Myślę: czy gdybym wyciągnęła rękę, to Adaline miała szansę ją złapać? Czy wyciągnęłam rękę, zastanawiam się, czy też przez ułamek sekundy, w gniewie, w poczuciu słuszności, zatrzymałam ją przy boku?
Myślę również o tym: gdybym właśnie wtedy nie zawołała Adaline, ona by się nie wyprostowała i maszt przeszedłby jej nad głową. Kiedy Rich wciąga Adaline nad sterem, brakuje jej spódnicy i bielizny. To, co Rich trzyma na rękach, nie przypomina znanej nam osoby, lecz raczej ciało do studiowania. Rich pochyla się nad Adaline i pięściami bije w jej klatkę piersiową, następnie raz po raz przykłada usta do jej ust. W rogu koło steru, przy burcie, stoi zgięty wpół Thomas, wyczerpany ratowaniem Adaline. Kicha i kaszle, próbując złapać oddech. I to nie ja, nawet nie ja, tylko Rich — zły, sfrustrowany, zmęczony, bez tchu — unosząc głowę znad piersi Adaline, woła: — Gdzie jest Billie? RS 25 września 1899 Teraz przystępuję do najtrudniejszego ze wszystkich zadania, a jest nim przypomnienie wydarzeń z 5 marca 1873 roku i przelanie ich na papier, tak by dokument niniejszy stał się prawdziwą relacją sporządzoną przez świadka, który tam był, widział i prze żył, by światu zdać sprawę. Czasami płaczę, tu, w ciszy mej chaty, RS gdzie jeno świece oświetlają moją dłoń, papier i kałamarz, bo nie potrafię pisać o tym dniu, nie umiem. Nie chodzi o to, że nie pamiętam szczegółów, nie, rysują się one w mej pamięci aż nazbyt żywo, barwy są ostre i jaskrawe, dźwięki głośne i dokuczliwe, jak we śnie, straszliwym śnie, który śni się ciągle od nowa i przed którym nie można uciec, chociaż upłynęło już tyle lat. Owego dnia niebo było błękitne, słońce przenikliwe, refleksy od morza i śniegu raniły oczy, gdym patrzyła przez okno lub wychodziła do studni czy kurnika. Suchy nieprzyjemny wiatr zwiewał włosy na twarz i sprawiał, że skóra wydawała się cienka niczym papier. Mężczyźni opuścili dom wczesnym rankiem, musieli bowiem wyciągnąć włoki zarzucone poprzedniego dnia. Jan na odchodnym rzekł mi, że wrócą w południe na obiad, później razem z Karen popłyną do Portsmouth sprzedać połów i kupić przynętę. Miałam dla niego kilka spraw do załatwienia w mieście i rozmawiałam z nim o tym, niewykluczone też, że dałam mu listę, 204
lecz nie pamiętam. Evan zszedł niezgrabnie po schodach, nieogolony, ze zmierzwionymi włosami, i złapał ze stołu bułkę. Nalega łam, by usiadł i napił się kawy, bo na łodzi zmarzną przecie na kość, ale on machnął tylko ręką i z haka zdjął kurtę. Mateusz był już na łodzi, przygotowując ją do wyjścia w morze, jak czynił niemal każdego ranka. Zaiste prawie wcale nie widywałam Mateusza, zdawało się bowiem, iż żyje on według innego niż my zegara, wstając co najmniej godzinę przede mną i udając się na spoczynek wraz z zapadającym zmierzchem. Karen, pamiętam, leżała na kanapie. Powiedziała janowi, że będzie gotowa do drogi po po łudniowym posiłku, on zaś skinął jej głową. Nie umiałam wprost na nią patrzeć, gdyż usunięto jej wszystkie zęby i policzki jej się zapadły, jak to bywa u umarłych. Karen przebywała u nas od końca stycznia, straciła bowiem pracę u Laightonów, gdy pewnego dnia oznajmiła, że nie będzie zamiatać ani ścielić łóżek w pokoju zajmowanym przez czterech mężczyzn. Podejrzewam, że Eliza Laighton od jakiegoś już czasu pragnęła pozbyć się Karen, która opanowawszy podstawy angielskiego, mogła wyrażać na głos swe pretensje i opinie, do czego na początku nie była zdolna. Czytelnik RS zapewne nie będzie zdziwiony, gdy wyznam, iż obecność Karen mnie nie cieszyła. Od przyjazdu Evana nie okazywałyśmy sobie nadmiernej serdeczności, a co więcej, było nas tak wielu pod jednym dachem, choć powinnam raczej rzec pod połową dachu, skoro wszyscy gnieździliśmy się w południowo-zachodnim mieszkaniu, by podczas długiej zimy być bliżej źródła ciepła. W istocie ledwo umiem pisać o tej strasznej zimie, kiedy przez cały styczeń i luty nie rozstawaliśmy się ani na chwilę. Przez większość dnia w kuchni byłam ja i Jan, Evan i Anethe, i naturalnie Mateusz, a później także Karen. Dni mijały, a my nie mogliśmy opuścić domu ani dobrze się umyć, tak więc w izbie nieprzerwanie unosił się zatęchły i nieprzyjemny odór, wydzielany przez zamkniętych w pomieszczeniu ludzi oraz nasiąknięte rybim smrodem kurty i samą podłogę; choćbym nie wiem jak mocno szorowała ją ryżową szczotką, nie udawało mi się go pozbyć. Pod koniec lutego zauważyłam, że nawet Anethe zaczęła tracić swą świeżość, 205 jej od dawna nie myte włosy pociemniały od tłuszczu, a rumieńce
zblakły. Okrutnie trudne było utrzymanie na wodzy nerwów w takiej atmosferze. Jedynie Evan okazywał jeszcze jaki taki entuzjazm dla swego losu, gdyż wystarczała mu obecność Anethe, aczkolwiek w niej samej dostrzegłam oznaki napięcia, a jeśli jakieś małżeństwo wystawione zostało na próbę, to właśnie na tej wyspie, podczas owych zim, kiedy drobne nawyki i przyzwyczajenia stawały się dla reszty nie do zniesienia, a najgorsze cechy w człowieku niemal na pewno ujawniały. Jan całymi dniami naprawiał sieci i włoki, w czym pomagał mu Mateusz, często nucąc pieśni z Norwegii, co wspominam jako przyjemną odmianę. Evan rozpoczął budowę komody dla Anethe, tak więc kuchnia pełna była nie tylko sieci i haczyków, które musieliśmy ostrożnie obchodzić, by się nie zaplątać, lecz także trocin, pyłu, gwoździ i różnorakich ostrych narzędzi. Ja znalazłam schronienie w rutynie i powiem tutaj, że nie po raz pierwszy w życiu monotonia zajęć stała się mym ratunkiem. Z naszej szóstki ja najczęściej wychodziłam na dwór po drewno, wodę czy jajka z kurnika. Wszyscy przyjęli za rzecz oczywistą, iż to RS ja będę dbać o porządek w domu; stwierdziłam wówczas, że choć rybacy odpoczywają czasem od swej pracy, to ich kobiety nigdy, nawet gdy mężczyźni na starość zbyt są słabi, by wyciągać sieci, i muszą pozostać w domu. Żona bez względu na wiek nigdy nie może zarzucić swych obowiązków, bo gdyby to uczyniła, cóż jedliby pozostali członkowie rodziny? Przez ten czas Karen zajmowała się szyciem i przędzeniem, a ja byłam szczęśliwa, że nie wchodzi mi w drogę i nie mam jej wiecznie przy boku. Na początku jej pobytu Anethe dokładała starań, by zadowolić tę siostrę Evana, zwijała więc wełnę, wychwalała jej zręczność w hafcie i oferowała się splatać w warkocze jej włosy, nie minęło wszakże wiele czasu, a zauważyłam, że Anethe, która wcześniej wydawała się dysponować niewyczerpanymi wręcz zasobami życzliwości, znużyła wieczna kłótliwość Karen; doszła chyba przy tym do przekonania, iż próby jej zadowolenia to bezpłodny wysiłek. Są ludzie, których po prostu nie da się zadowolić. 206 Później Anethe coraz częściej prosiła mnie o jakieś zajęcia. Nie
odmawiałam, miałam ich aż nadto, a poza tym współczułam tej młodej kobiecie, gdyż przymusowa bezczynność w tak klaustrofo— bicznym otoczeniu niemal na pewno zniszczy radość, o ile nie charakter. Co do mnie, nie myślałam wiele o radości, niekiedy zaś obawiałam się, że moja natura, wręcz dusza sama, znajdują się w niebezpieczeństwie. Nie modliłam się od dnia, gdy Evan szorstko przemówił do mnie w kuchni, ponieważ nie miałam o co się modlić. Nie o jego przyjazd, nie o jego miłość, nawet nie o uprzejmość czy obecność. Bo choć przez całe dnie był w tej samej co ja izbie, choć rzadko dzieliło nas więcej niż kilka stóp, to było tak, jakbyśmy znajdowali się na innych kontynentach; Evan nie patrzył w moją stronę ani nie odzywał się do mnie, chyba że zaszła jakaś konieczna potrzeba, a ja wówczas wolałabym, żeby tego nie czynił, gdyż obojętność w jego głosie mroziła mi krew w żyłach. Przemawiał do mnie tonem całkowicie wyzbytym ciepła czy wybaczenia, tonem, którego celem jest trzymanie drugiej osoby na dystans. Kiedyś nocą w łóżku Jan zapytał mnie, dlaczego Evan i ja RS najwyraźniej nie cieszymy się swoim towarzystwem tak bardzo jak niegdyś, a ja mu odrzekłam, że to nieprawda, tylko Evan jest całkowicie zajęty i ślepy na wszystkich prócz Anethe. Od pierwszego dnia marca mężczyźni znowu zaczęli wychodzić w morze i była w tym ulga nie tylko dlatego, żeśmy przetrwali ciężkie tygodnie surowej zimy, lecz także dlatego, że w domu zrobiło się przestronniej. Zwłaszcza mężczyźni poweseleli, a i ja trochę się chyba odprężyłam, bo mniej osób kręciło mi się pod nogami. Za to moja praca wcale nie zmalała, trzeba było bowiem gotować tę samą liczbę posiłków i więcej jeszcze prać, skoro mężczyźni wracali po południu do domu ubrudzeni rybimi wnętrzno ściami i krwią. Rankiem 5 marca Karen, jak pamiętam, starannie ubrała się w miejski strój, srebrnoszarą suknię z błękitną lamówką i dopasowany czepek, i tak odziana przez wiele godzin siedziała wyprostowana, na krześle z dłońmi złożonymi na podołku. Wierzę, iż 207 myślała, że miejska suknia nie pozwala jej podejmować żadnych domowych zajęć, nawet tak niebrudzących jak szycie. To, że sztywna i ponura, z dolną wargą nasuniętą na górną, trwa bez ruchu, niezwykle mnie irytowało, i wiem, że przynajmniej raz nie umia łam powstrzymać swego zdenerwowania i rzekłam jej, że to dziwaczne siedzieć tak z kapeluszem na
głowie w mojej kuchni, kiedy wiadomo, że mężczyźni wrócą dopiero za kilka godzin, lecz mi nie odpowiedziała, zacisnęła tylko mocniej usta. Anethe dla kontrastu owego poranka wydawała się niezwykle uradowana i było tak, jak gdybyśmy obie wykonywały rodzaj dziwnego tańca wokół nieruchomego obiektu. Anethe miała zwyczaj przesuwania wierzchem obu dłoni od szyi przez policzki ku czubkowi głowy, po czym z wdziękiem szeroko rozpościerała ramiona; był to uroczy zmysłowy gest, który tamtego dnia kilkakrotnie powtarzała, a ja pomyślałam, że powodem jej radości nie może być nieobecność mężczyzn w domu, ponieważ z niechęcią rozstawała się z Evanem, tak więc zapytałam ją żartem, co też jest powodem jej szczęścia, a ona swą odpowiedzią wprawiła mnie w oszołomienie: RS — Och, Maren, nie myślałam, że komuś o tym powiem. Nawet mężowi jeszcze nie powiedziałam. Naturalnie od razu pojęłam, co ma na myśli, i uderzyło mnie to z taką siłą, że usiadłam, jak gdyby ktoś mnie popchnął. Anethe uniosła dłoń do ust. — Maren, wyglądasz na wstrząśniętą. Nie powinnam była… Machnęłam ręką. — Nie, nie… , — Maren, nie jesteś zadowolona? — Wiesz na pewno? — zapytałam. — Jestem spóźniona dwa miesiące. Styczeń i luty. — Może powodem jest zimno — rzekłam. Były to bardzo niemądre słowa. Nie umiałam pozbierać myśli, kręciło mi się w głowie. — Jak sądzisz, czy powinnam powiedzieć mu dzisiaj wieczorem? Och, Maren, sama sobie się dziwię, że tak długo skrywałam 208 to przed nim. Właściwie jestem zaskoczona, że sam tego nie zauważył, chociaż mężczyźni chyba… — Nie, nic mu nie m ó w — rzekłam. —Jest jeszcze za wcześnie. To przynosi pecha. Tyle kobiet traci dziecko, nim kończy się trzeci miesiąc. Nie, nie, na razie zachowamy to między sobą. — Otrząsnęłam się już z pierwszego szoku. — Ale, moja droga, oczywiście, że cieszę się z tobą. Nasza mała rodzina powiększy się, jak powinno być.
Wówczas Karen zapytała ze swego miejsca przy stole: — Gdzie będziesz to trzymać? Anethe, jak sądzę, uraziło nieco użycie słowa „to” zamiast „dziecko”, opanowała się jednak i spokojnie spojrzała na szwagierkę. — Nasze dziecko będzie ze mną i Evanem w sypialni. Karen nic więcej nie rzekła. — To dlatego taka jesteś blada — powiedziałam, nagle rozumiejąc w pełni znaczenie słów Anethe. Kiedy teraz na nią patrzy łam, nie miałam wątpliwości, że jest brzemienna. — Czasami trochę mi słabo — wyznała — a czasami w ustach RS mam nieprzyjemny smak, metaliczny, jakbym ssała gwóźdź. — Nie wiem — rzekłam podnosząc się i wygładzając przód mego fartucha. — Nigdym tego nie doświadczyła. Anethe, uciszona sugestią zawartą w mej wypowiedzi, wzięła miotłę i zaczęła zamiatać podłogę. Koroner w trakcie badania jej ciała nie stwierdził tego faktu, a ja nie chciałam mówić Evanowi, sądziłam bowiem, że przez to jego i tak wielkie cierpienie stanie się wręcz nie do zniesienia. Około drugiej po południu od wody dobiegło głośne wołanie. Spojrzałam przez okno i zobaczyłam Emila Ingerbretsona, który machał do mnie ze swego szkunera; był tuż koło jaskini. Pośpiesznie wybiegłam myśląc, że może zdarzył się jakiś wypadek. Mimo iż wiatr porywał jego słowa, zdołałam zrozumieć, że Jan z powodu pogody zdecydował się płynąć prosto do Portsmouth. Gestem dłoni dałam znać Emilowi, że odebrałam wiadomość, po czym wróci łam do domu. Słysząc nowinę Anethe nie kryła rozczarowania 209 i pojęłam, iż pomimo mych ostrzeżeń zamierzała powiedzieć Evanowi o dziecku. Karen rozzłościła się i zapytała, co teraz ma zrobić w tym miejskim stroju, a ja odrzekłam, że sama sobie to pytanie zadaję przez całe rano. Westchnęła dramatycznie, a potem usiadła na krześle przy ścianie. — Będą w domu dopiero wieczorem — rzekłam do Anethe. — Pora na obiad, bo jestem głodna, a ty musisz jadać regularnie. Dla nich zostawimy większą część gulaszu. Nie spakowałam im jedzenia, więc jeśli nie pożywią się w Portsmouth, będą umierać
z głodu po powrocie. Zapytałam Karen, czy usiądzie z nami do stołu, a ona odrzekła, że jak niby ma gryźć mięso, skoro nie ma zębów. Odrzekłam z niejaką desperacją, ponieważ rozmowę taką prowadziłyśmy niemal codziennie, odkąd usunięto jej zęby, że przecież może wypić wywar i zgnieść dziąsłami chleb. Zmęczonym głosem oznajmiła, że zje później, po czym odwróciła głowę na bok. Zobaczyłam, że Anethe przygląda mi się ze współczuciem, i ufam, że była prawie tak samo jak ja zmęczona narzekaniami mej siostry. Po posiłku wciągnęłam gumowe buty i poszłam do studni. RS Woda była zamarznięta, skierowałam się więc do kurnika, by poszukać tam siekiery. Leżała koło beczki. Zaniosłam ją ku studni i jednym mocnym uderzeniem rozbiłam lodową pokrywę. Przywykłam do tej pracy, woda bowiem często zamarzała na wyspie, nawet kiedy temperatura powietrza była wyższa. Sprawiał to wiatr. Napełniłam trzy wiadra wodą i po kolei zaniosłam do domu, gdzie przelałam ją do garnków. Później wzięłam siekierę i położyłam koło drzwi wejściowych, tak bym rankiem nie musiała znowu chodzić do kurnika. Zmierzch zapadł szybko, ponieważ do przesilenia brakowało jeszcze trochę czasu, a kiedy zapanowała już ciemność, zauważy łam, tak jak zauważa się nie ciągły gwar w pokoju, lecz jego ustanie, że wiatr zupełnie ucichł. — Więc sprawa przesądzona. Mężczyźni nie wrócą na noc — rzekłam do Anethe. Spojrzała na mnie ze zdziwieniem. 210 — Skąd możesz to wiedzieć? — zapytała. — Wiatr ucichł — odparłam. — O ile nie są u wejścia do portu, żagle się nie wypełnią. Jeśli jeszcze nie opuścili Portsmouth, Jan nie zdecyduje się płynąć. — Ale my nigdy nie byłyśmy tu same w nocy — wykrzyknęła Anethe. — Poczekajmy jeszcze pół godziny, a będziemy wiedzieć na pewno — stwierdziłam. Księżyc był prawie w pełni, jego światło, odbijając się od
morza i śniegu, obrysowywało pięknie dom Haleya i Mid-Ocean Hotel, oba puste o tej porze roku. Zapaliłam świece i olejową lampę. Kiedy pół godziny minęło, rzekłam do Anethe: — Cóż może nam się przytrafić? Kto z sąsiednich wysp mógłby pragnąć nas skrzywdzić? A poza tym nic w tym złego, że mężczyźni nie wrócili. Bez nich mniej mamy pracy. Anethe podeszła do okna, nasłuchując, czy od morza nie dobiega plusk wioseł. Karen jadła wywar z gulaszu i miękkie ziemniaki. Ja zdjęłam chustkę z głowy i wyprostowałam ramiona. Anethe głośno zastanawiała się, gdzie mężczyźni będą jeść. RS Karen oznajmiła, że pewnie pójdą do hotelu i nieźle się zabawią. Nie zgodziłam się z nią i rzekłam, że raczej udadzą się do Iry Thaxtera na Broad Street, ponieważ jeśli nie sprzedali połowu, z którego pieniądze przeznaczone były na zakupy, będą musieli o jedzenie poprosić przyjaciela. Karen zwróciła mi uwagę, że Ringe jeszcze nie był karmiony, nałożyłam więc trochę gulaszu do jego miski. W gruncie rzeczy zdziwiona byłam, iż Karen nie wyrzeka na mężczyzn, że nie zabrali jej do Portsmouth, wyobrażam sobie wszakże, że nawet i ona mogła znużyć się swymi pretensjami. Podczas gdy Anethe zmywała statki, parząc dłonie w wodzie z czajnika, Karen i ja po schodach wlokłyśmy materac, by położyć go w kuchni i przygotować dla niej posłanie. Anethe zapytała, czy może spać w moim łóżku, by było nam cieplej i by ona nie czuła się tak samotna bez Evana, a chociaż myśl, że leżeć będzie koło mnie kobieta, w dodatku moja bratowa, wprawiła mnie w pomie— 211 szanie, to przecież doszłam do wniosku, że jej ciało dostarczy trochę ciepła, jak ciało Jana, a poza tym nie chciałam odmawiać tak osobistej prośbie. Dołożywszy do pieca na noc, wszystkie trzy przebrałyśmy się w nocne stroje, także i Karen, która najpierw zamierzała zostać w miejskiej sukni, by rankiem nie trzeba było od nowa jej wkładać, lecz w końcu dała się przekonać, że to niedobry pomysł, bo tylko niepotrzebnie ją wygniecie. Kiedy już miałam wygasić światło, Karen wyjęła z kredensu chleb, mleko i miękki ser, oznajmiając przy tym, że dalej jest głodna. Nie będę nudzić czytelnika opisem głupiej kłótni, która potem nastąpiła,
aczkolwiek miałam powody do irytacji, bośmy właśnie posprząta ły, i na zakończenie rzekłam, że mam nadzieję, iż Karen zmyje naczynia, skoro zamierza jeść o tej porze, i będzie tak miła, że zgasi światło. Niekiedy jest tak, jakby całą mą istotę jakaś siła przenosiła na powrót do owej nocy, ponieważ mam wrażenie, że znowu leżę w tamtym łóżku, na miękkim materacu, pod ciężarem wielu okrywających mnie i Anethe pierzyn. Gdy w pokoju robiło się zimno, wstrząsem zawsze była różnica pomiędzy temperaturą twarzy, RS wystawionej na mroźne powietrze, a temperaturą ciała, schowanego pod gęsim puchem. Jakiś czas nie poruszałyśmy się; przez szparę w drzwiach zobaczyłam, że światło zgasło, co oznaczało, że Karen w końcu poszła spać. Leżałam na plecach, z rękami przyciśniętymi do boków, patrząc na ledwo widoczny sufit. Anethe skuliła się na boku, twarzą do mnie, podciągnąwszy pościel aż do brody. Ja miałam na głowie czepek, ona nie, przypuszczam, że wystarczająco grzały ją bujne włosy. Sądziłam, że śpi, i pośpiesznie na nią zerknęłam, zobaczyłam jednak, że patrzy na mnie, i poczu łam, jak cała sztywnieję, co bez wątpienia było reakcją na obecność w mym łóżku kobiety, w dodatku żony mego brata. — Maren — szepnęła — śpisz? Wiedziała, że nie śpię. — Nie — odszepnęłam. — Jestem niespokojna i nie umiem zasnąć — rzekła — chociaż przez cały dzień miałam wrażenie, że zasnę na stojąco. 212 — Nie jesteś sobą — odparłam. — Chyba masz rację. — Przysunęła się bliżej mnie. — Sądzisz, że wszystko z nimi w porządku? Mogło przytrafić się im coś złego? Wcześniej raz czy dwa pomyślałam przelotnie, nie chciałam bowiem dłużej się nad tym zastanawiać, że Jan i Evan mieli wypadek w drodze z Portsmouth, aczkolwiek wydawało mi się to dość nieprawdopodobne; wiele godzin minęło od czasu, gdy Emil przekazał nam wiadomość od nich, i przypuszczałam, że gdyby spotka ło ich jakieś nieszczęście, już byśmy o tym wiedziały. — Jestem przekonana, że są bezpieczni w Portsmouth. Może nawet w tej chwili siedzą sobie w tawernie — rzekłam. — I wcale im to nie przeszkadza.
— Och — odparła pośpiesznie — mojemu Evanowi na pewno to przeszkadza. Nie lubi spać beze mnie. Mojemu Evanowi. Wyciągnęła dłoń spod pierzyny i zaczęła gładzić mnie po policzku. — Maren — rzekła — tak nas wszystkich pilnujesz. RS Nie wiedziałam, co przez to rozumie. Dotyk jej palców sprawił, że nie mogłam złapać tchu. Pragnęłam odrzucić jej dłoń i odwrócić się do niej plecami, lecz sparaliżowało mnie zakłopotanie. Byłam wdzięczna za panującą w sypialni ciemność, zdawałam bowiem sobie sprawę, że musiałam oblać się rumieńcem. Szczerze mówiąc, jej dotyk był łagodny, jak matki pieszczącej dziecko, lecz ja nie umiałam docenić tej dobroci. Anethe zaczęła gładzić mnie po czole, przebiegać palcami po włosach pod czepkiem. — Anethe — szepnęłam, chcąc jej powiedzieć, by przestała. Przysunęła się jeszcze bliżej i obie ręce oplotła wokół mego ramienia, głowę kładąc mi na barku. — Czy z tobą i Janem jest tak samo? — zapytała stłumionym lekko głosem. — Czy co jest tak samo? — Tęsknisz za nim w tej chwili? Za jego zalotami? — Zalotami — powtórzyłam. 213 Spojrzała na mnie. — Czasami ledwo umiem wysiedzieć w kuchni, czekając na porę, kiedy wypada już iść do łóżka. Czy wiesz? — Teraz już całym ciałem przyciskała się do mnie. — Och, stopy masz zmarznięte. Pozwól, że je ogrzeję. — Gładkim wnętrzem stopy zaczęła masować moją. — Czy wiesz — rzekła znowu — nikomu o tym nie mówiłam i mam nadzieję, że to cię nie zgorszy, ale Evan i ja byliśmy kochankami, zanim się pobraliśmy. Sądzisz, że to było złe? A ty i Jan? Nie miałam pojęcia, co jej odpowiedzieć i na które pytanie najpierw, ponieważ moją uwagę rozproszył ruch jej stopy, wędrującej teraz po goleniu mej prawej nogi. — Już nie wiem, co jest dobre, a co złe — odparłam. Jej ciało bardziej było rozgrzane niż moje i ciepło to nie miało w sobie nic przykrego, chociaż mnie dalej paraliżowało zażenowanie,
gdyż nigdy nie pozostawałam w fizycznej bliskości z nikim poza mym bratem Evanem i mym małżonkiem, a już na pewno nie z kobietą, i było to dziwne uczucie, jednakże, jak zdarza się w przypadku dziecka potrzebującego pociechy i z wolna odpręża RS jącego członki w objęciach matki, tak ja zaczęłam uspokajać się pod dotykiem Anethe, a spokój ten dawał mi przyjemność i wkrótce też oddech mój wrócił do normy. Nie umiem tego wyjaśnić. Jak sądzę, jest to decyzja, którą ciało podejmuje wcześniej niż serce czy rozum, jak było ze mną wobec Jana, gdy bez żadnego udziału myśli moje ciało właściwie reagowało na jego pieszczoty. Prawdą jest, że gdy Anethe położyła głowę na mych piersiach i zaczęła gładzić po szyi, poczułam pragnienie, by odwrócić się ku żonie brata i objąć ją, i być może w ten sposób odwdzięczyć się za afekt i czułość, które mi okazywała. — Robicie to każdej nocy? — zapytała, a w jej głosie usłysza łam dziewczęce zażenowanie. — Tak — szepnęłam, wstrząśnięta tym przyznaniem. Chcia łam dodać, że nie z mojej woli, zupełnie bez mojej woli, lecz ona zachichotała, całkiem teraz jak młoda dziewczyna, i ku memu zdumieniu rzekła: 214 — Odwróć się. Zawahałam się, lecz ona łagodnie pchnęła mnie w ramię i nie ustawała w ponagleniach, tak więc w końcu posłuchałam, kładąc się do niej plecami, choć wcale nie wiedziałam po co. Podparła się na łokciu i szepnęła mi do ucha: — Zdejmij koszulę. Nie byłam w stanie się poruszyć. — Chcę pomasować ci plecy — wyjaśniła — a nie zrobię tego przez materiał. Zsunęła w dół przykrycie i zaczęła lekko szarpać mnie za koszulę, a ja, choć obawiałam się konsekwencji, podciągnęłam koszulę do ramion. Zwiniętą w kłębek przycisnęłam do piersi, jak uczyniłam to w gabinecie lekarza w Portsmouth, gdym zachorowała na zapalenie opłucnej. Wkrótce jednak poczułam ciepło uwagi drugiej osoby i poddałam się temu,wrażeniu. Anethe dotykała mej skóry z niezwykłą lekkością i delikatno ścią,
przebiegając palcami po kręgosłupie od karku do pasa, od jednego boku do drugiego, kreśląc cudowne kręgi, tak więc wkrótce bez najmniejszych oporów pogrążyłam się we wszechobejmu-RS jącej rozkoszy i za żadne skarby nie odmówiłabym sobie tej pieszczoty. Takiego uczucia nie doświadczyłam od wielu lat. W istocie nie pamiętam, bym w dorosłym życiu przeżywała podobną przyjemność, i myślałam, że jeśli Anethe przestanie, gdy moje pragnienie nie zostanie zaspokojone w pełni, błagać ją będę, obiecam jej wszystko, byle tylko dalej dotykała mej skóry swymi jedwabnymi palcami. Ona wszakże nie przestawała, a ja pamiętam, że przez głowę przeszła mi myśl, że musi być szczodrą kochanką, później zaś uświadomiłam sobie, sama już na granicy snu, że jej dłoni nie ma na moich plecach i że zasnęła, o czym świadczyło ciche pochrapywanie. I nie chcąc jej obudzić, a także nie chcąc wyrywać się z tego cudownego transu, nie poruszyłam się ani nie przykry łam, lecz odpłynęłam w głęboki sen, podczas gdy księżyc wędrował po niebie. Pamiętam też, że kiedy mój pies Ringe zaszczekał za ścianą, długą chwilę nie wiedziałam, gdzie jestem ani co się dzieje. •.,••• 215 Cóż to za szok, gdy trzeba powrócić ze zmysłowego snu do jawy, przejść od snu, którego rozpaczliwie nie chcemy zaniechać, do przestraszonego głosu w ciemności. Ringe szczekał donośnie, urywanie. Uniosłam ramiona, zanim jeszcze w pełni się obudziłam. Pomyślałam, że to pewnie Karen wstała, by iść do wygódki, i że to ona obudziła psa, który zwykle spał ze mną. Już miałam z irytacją zawołać do niej, by była cicho i wpuściła do sypialni Ringe’a, kiedy usłyszałam, jak mówi głosem wysokim i wyraźnym: — Mój Boże, cóż ty uczyniłaś? Było to prostsze, o wiele prostsze, niż wynika z mych słów. Usiadłam na łóżku i zobaczyłam w otwartych drzwiach sypialni Karen, później zaś ku memu wielkiemu zakłopotaniu zsuniętą ku nogom pościel i niemal nagie własne ciało. Pośpiesznie ściągnę łam koszulę ku stopom. Pamiętam wciąż wyraz okropnego zaskoczenia na twarzy Karen i straszny widok, jaki tworzyły jej zwinięte jedna na drugą wargi, plujące w mą stronę słowa głosem, który wraz z wiekiem stawał się bardziej metaliczny,
bardziej skrzypiący, a także sposób, RS w jaki słowa wydobywały się z czarnej dziury jej ust. — Najpierw nasz Evan, a teraz Anethe! — wykrzyknęła. — Jak mogłaś to zrobić? Jak mogłaś zrobić to tej słodkiej, niewinnej kobiecie? — Nie, Karen…—zaczęłam. Lecz moja siostra w jednej chwili przeszła od szoku do morali— zowania. — Jesteś bezwstydna i zawsze taka byłaś — mówiła dalej tym przerażającym głosem — a ja powiem o wszystkim naszemu Evanowi, i Janowi także, gdy wrócą, i wyrzucona zostaniesz z tego domu, jak trzeba było zrobić wiele lat temu, gdym od samego początku wiedziała, że jesteś wybrykiem natury. — Przestań, Karen — rzekłam. — Nie wiesz sama, co mówisz. — Och, doskonale wiem! Od dzieciństwa darzysz naszego brata nienaturalną miłością, a on walczył, by się od ciebie uwolnić, a teraz, kiedy się ożenił, pomyślałaś, że będziesz go miała, mając 216 jego żonę, a ja przyłapałam cię na najbardziej ohydnym ze wszystkich grzechów, Maren, najbardziej wstrętnym. Obok mnie Anethe z wysiłkiem próbowała się obudzić. Uniosła się na łokciu i patrzyła to na mnie, to na Karen. — Co się stało? — zapytała nieprzytomnie. Karen z furią potrząsnęła głową. — Nigdy cię nie kochałam, Maren, nigdy cię nie kochałam. Prawdę mówiąc, nawet cię nie lubiłam. I myślę też, że nasz Evan uważał cię za samolubną i nadmiernie egzaltowaną, i tak się tobą zmęczył, że twój wyjazd przyjął z radością i ulgą. A teraz się postarzałaś, Maren, jesteś stara i tłusta, i widzę, że twój własny mąż nie kocha cię szczerze ani ci nie ufa, bo zrobisz wszystko, byle dostać to, czego pragniesz. Odrzucona, popełniłaś najgorszy ze wszystkich grzech, grzech zepsucia, i zdecydowałaś się ukraść swemu bratu żonę i uwieść ją w ten godny największego pożałowania sposób. Nikt z całą pewnością nie może powiedzieć, chyba że sam tego doświadczył, jak zareaguje, gdy furia ogarnia ciało i duszę. Gniew jest szybki i przenikliwy, atakuje wszystkie zmysły niczym
RS nagłe ukąszenie w dłoń, i wcale nie dziwi mnie to, że dorośli ludzie popełniają czyny, których potem do końca życia żałują. Siedzia łam sztywno na łóżku i musiały minąć sekundy, nim mogłam wykonać jakiś ruch, i słuchałam tej pełnej nienawiści litanii przeciwko sobie, której Anethe także zmuszona była wysłuchać, a bicie serca o me żebra stało się tak silne i głośne, żem pojęła, iż muszę uciszyć Karen, inaczej niechybnie umrę. Zerwałam się z łóżka, a Karen, która zawsze była tchórzem, cofnęła się do kuchni. Najpierw położyła dłoń na ustach, jak gdyby istotnie się przeraziła, zaraz jednak odsunęła ją i zaczęła z największą pogardą szydzić ze mnie: — Popatrz na siebie w tym głupim nocnym stroju. Z wiekiem stałaś się tłusta i brzydka. Wyobrażasz sobie, że możesz mnie przestraszyć? Odwróciła się do mnie plecami, być może po to, by jeszcze silniej okazać mi swą pogardę. Pochyliła się nad kufrem i otwarła 217 go, i wyjęła zeń wielki stos pościeli. A może szukała czegoś. Nigdy nie będę wiedzieć. Obiema rękoma złapałam oparcie krzesła i tak mocno zacisnę łam na nim palce, że kłykcie mi pobielały. Karen zrobiła dwa lub trzy chwiejne kroki po uderzeniach krzesłem, po czym okręciła się w moją stronę, wyciągnęła ramiona i upuściła pościel. Nie jestem pewna, czy było to błaganie czy też próba obrony. Cichy okrzyk wymknął mi się z ust, gdym tak stała z krzesłem w dłoniach. Karen potykając się przekroczyła próg sypialni i upadła na podłogę, słabo skrobiąc w malowane deski niczym dziwny i groteskowy owad. Myślę, iż Anethe wstała z łóżka i cofnęła się ku ścianie. Jeśli nawet przemówiła, to nie pamiętam jej słów. Ciężar drewna sprawił, że krzesło wyleciało mi z rąk prosto na łóżko. Złapałam Karen za stopy i zaczęłam ciągnąć z powrotem do kuchni, nie chciałam bowiem, by ta plugawa kłótnia skalała Anethe. Nocna koszula Karen uniosła się nieco i pamiętam, jakim wstrętem przejęła mnie biel jej kościstych nóg. Piszę teraz o chwili, której nie da się wymazać, która zawiodła
RS mnie na to miejsce, skąd nie ma powrotu. Wówczas wydawało mi się, że zdarzenia następują po sobie bardzo szybko, gdzieś we wnętrzu białej wściekłości w mej głowie. To, że muszę opowiedzieć o tych wydarzeniach, jest dla mnie niezwykle bolesne, wiem też, że czytelnika ogarnie przerażenie, ponieważ jednak pragnieniem mym jest zrzucenie ciężaru z duszy i uzyskanie wybaczenia, nim odejdę na zawsze, obawiam się, iż muszę prosić jeszcze o cierpliwość. Kiedy Karen znalazła się za progiem, zamknęłam drzwi i w zasuwę włożyłam deskę, tak byśmy w kuchni były tylko we dwie. Myślę, że Karen mogła próbować się podnieść, a potem upadła albo zatoczyła się na drzwi, bo drewno lekko zadygotało, i musiało być pewnie tak, że Anethe z drugiej strony przysunęła łóżko do drzwi. Usłyszałam, jak Karen woła moje imię. Nie zrobiłabym krzywdy Anethe. Nie zrobiłabym. Jednakże przez ścianę usłyszałam trzask otwieranego okna. Anethe na pew— 218 no pobiegnie na plażę. Anethe będzie wołać o pomoc, zaalarmuje kogoś na Star lub Appledore i człowiek ten przypłynie do nas, przyjdzie do domu i znajdzie mnie i Karen. Co wtedy mogłabym zrobić? I dokąd pójść? Ponieważ Karen przypuszczalnie już umierała. Prawdą jest, że siekiera była dla Karen. Kiedy wszakże sprzed drzwi wyjściowych wzięłam siekierę, stwierdziłam, że coraz bardziej niepokoi mnie Anethe. Tak więc nie wróciłam-do kuchni, lecz w korytarzyku włożyłam gumowe buty i wyszłam na dwór. Obeszłam dom do miejsca, gdzie znajdowało się okno. Pamiętam, że koło moich nóg głośno ujadał Ringe, myślę też, że Karen krzyczała. Nie sądzę, by Anethe odezwała się choć słowem. Stała tuż koło okna w śniegu, który sięgał rąbka jej nocnej koszuli. Pomyślałam, że pewnie stopy przemarzły jej na kość. Usta miała otwarte i wpatrywała się we mnie, lecz jak już wspomnia łam, nie wydała żadnego dźwięku. Wyciągnęła ku mnie rękę, jedną rękę, jak gdyby prosząc, bym pomogła jej bezpiecznie przeprawić się przez dzielącą nas otchłań. A gdym stała, przyglądając się jej RS dłoni, wyrazowi przerażenia na twarzy, przypomniałam sobie czu ły dotyk jej palców ledwie parę godzin wcześniej, i także wyciągnęłam rękę,
lecz nasze dłonie się nie spotkały. Obie tkwiłyśmy na swych miejscach bez ruchu. Obraz ten od dawna próbuję wymazać z pamięci, obraz siekiery w powietrzu. A także widok krwi przesiąkającej nocną koszulę i śnieg. Często czekałam na wschód słońca. Niebo jaśnieje o jeden ton, obiecując szybki świt, lecz trzeba czekać w nieskończoność, nim pojawi się prawdziwe światło. Musiałam zostawić buty za domem, by zgadzały się z pierwszą i pośpiesznie ułożoną wersją mej opowieści, w rezultacie więc przecięłam sobie stopy na kawałkach lodu. Lecz i tak nie miałam w nich czucia, już wcześniej zdrętwiały. Trzymałam mego psa, Ringe’a, by się rozgrzać ciepłem jego ciała, i myślę, że gdybym tego nie uczyniła, zamarzłabym na śmierć. • . 219 Podczas owych strasznych godzin w jaskini płakałam i krzycza łam, i uderzałam głową o skały, aż zaczęła krwawić. Ugryzłam się w dłoń i ramię. Kuliłam się w mej kryjówce, pragnąc, by nadszedł przypływ i zmył mnie do morza. Przeżywałam od nowa każdy szczegół przerażających zdarzeń tej nocy, z których najgorsze były zimne, wyrachowane myśli i układanie faktów, by pasowały do mej historii. Nie mogłam znieść widoku ciała Karen, zawlokłam ją więc do drugiego mieszkania i zostawiłam w sypialni. Nie chciałam myśleć o Anethe leżącej w śniegu i wciągnęłam ją do chaty. Podczas mojego pobytu na ziemskim padole przekonałam się, że nie zawsze dane nam jest poznać naturę Boga, że nie umiemy przewidzieć, co może On nam zesłać w jedną noc — rozkosz i śmierć, gniew i czułość, wszystko przemieszane, tak że trudno je rozróżnić, i człekowi pozostaje jeno kurczowo trzymać się zdrowych zmysłów. Wierzę, iż w owej najciemniejszej godzinie Bóg może przywrócić wiarę i dać nadzieję na zbawienie. Wraz z nadchodzącym świtem zaczęłam w owej jaskini modlić się po raz pierwszy od czasu, gdy Evan przemówił do mnie szorstko. Modli RS twy trysnęły z łez przelanych w najgorszej chwili mej udręki. Modliłam się za dusze Karen i Anethe, i za Evana, który za kilka godzin pójdzie ścieżką do chaty, zastanawiając się, dlaczego jego żona nie powitała go koło jaskini, i znów za Evana, którego zadziwi
grupa mężczyzn stojących przy drzwiach, i raz jeszcze za Evana, który potykając się, ucieknie z chaty i z tej wyspy, i nigdy tu już nie powróci. Modliłam się także za siebie, której Evan odebrał niezgłębiony smutek. Za siebie, która będę niewytłumaczalnie żywa, kiedy Jan zobaczy ciała Anethe i Karen. Za siebie, która nie pojęłam wizji zsyłanych przez Boga. Kiedy słońce wzeszło, wyczołgałam się ze skalnej jaskini tak zesztywniała, że ledwo mogłam się ruszać. Cieśle pracujący przy budowie hotelu na wyspie Star nie zwrócili uwagi, gdym do nich machała. Kuśtykałam na zmarzniętych kończynach wokół wyspy, aż na Maladze ujrzałam bawiące się dzieci Ingerbretsonów. Usły— 220 szały moje krzyki i pobiegły do ojca. Zaraz też Emil wsiadł do swej łódki i przypłynął do miejsca, gdzie stałam na brzegu. Oczy mia łam spuchnięte, stopy zakrwawione, koszulę i włosy w nieładzie. Szlochając upadłam w ramiona Emila. W domu Ingerbretsonów położono mnie na łóżku. Opowiedziałam historię, w kawałkach i fragmentach, niekoniecznie we właściwym porządku, historię tak połamaną jak moje serce. I dopiero później tego samego dnia, kiedy usłyszałam tę historię opowiadaną innej osobie w pokoju, po raz pierwszy pojęłam wszystko, com rzekła, i od tej chwili na krok od tej wersji nie odstąpiłam. Trzymałam się swej ponurej historii tamtego dnia i następnego, i przez cały proces, lecz była taka chwila owego poranka, kiedy leżałam na łóżku w domu Ingerbretsonów i rozmawiałam z Janem, że w środku opowieści mąż mój, który ściskał głowę rękoma w strasznej boleści, spojrzał na mnie i cofnął ręce, a ja wiedziałam, że wówczas po raz pierwszy ogarnęły go wątpliwości. I cóż mam rzec o mym spotkaniu z Evanem, który wkrótce po RS wyjściu Jana wpadł do pokoju, zdruzgotany sceną widzianą na Smutty Nose, i który spojrzał na mnie, wcale mnie nie widząc, nawet nieświadom mej obecności, a potem się odwrócił i z taką siłą uderzył ręką w ścianę, że złamał sobie kość, i wydał z siebie najbardziej żałosny lament, jaki usłyszałam z ust istoty ludzkiej? Biały guzik, który znaleziono w kieszeni Louisa Wagnera, był
zwykłym guzikiem, często używanym, i tylko ja wiedziałam i sam Louis, aczkolwiek on nie mógł przyznać się do sposobu, w jaki go zdobył, nie pokazując przy tym, że jest zdolny do zaatakowania kobiety, przez co wzmocniłby tylko swoje oskarżenie, że guzik oderwał od bluzki Anethe tamtego dnia, gdy udając chorobę, czynił jej awanse w swej sypialni. Po odkryciu guzika, głośno relacjonowanym w prasie, usunęłam guziki z bluzki, którą później spali łam, i przyszyłam do swojej nocnej koszuli. Często rozmyślam o niezwyczajnej miłości, którą darzyłam mego brata, i o tym, jak moje życie uformowane zostało przez to 221 uczucie, a także o cierpliwości Jana i jego oddaleniu się ode mnie, i o urodzie i czułości żony mego brata. Rozmyślam o sieci, którą Evan rzucił na wodę, pozwalając jej zatonąć, a potem jednym ruchem wyciągnął i zobaczyliśmy w niej barwy jaskrawe i mroczne, kształty piękne i groteskowe. Ostatniej nocy, gdy obudził mnie ból, nie mogłam przyjąć żadnego pożywienia prócz wody, i pojmuję, że jest to oznaka końca. Szczerze mówiąc, nie mam nic przeciwko temu, gdyż ból jest wielki i dziewczyna, która mi usługuje, nie umie złagodzić go lekarstwem. Ból mieści się w mym łonie, zawsze wiedziałam, że tak będzie, wiedziałam od czasu, gdy zaczęła się moja kobiecość, a ja leżałam zdjęta paraliżem. A może wiedziałam od owej nocy, gdy umarła moja matka, wiedziałam, że pewnego dnia także i ja zginę od czegoś, co wyda moje łono, że moja krew przesiąknie pościel, jak stało się to owej nocy, tak dawno temu, kiedy umarła moja matka, kiedy Evan i ja leżeliśmy razem w łóżku. Czasami nie umiem pozbierać myśli i wydaje mi się, że znowu jestem młodą dziewczyną i nadszedł mój miesięczny okres, a później przypominam sobie, i zawsze jest to szok, który zapiera mi dech w piersiach, RS że nie jestem młoda, lecz stara, i że umieram. Za kilka tygodni powitamy nowy wiek, mnie jednakże już tu nie będzie. Cieszę się, żem ukończyła mą historię, gdyż dłonie mam niepewne i słabe, a wydarzenia, o których musiałam pisać, są ohydne i ponure, niewybaczalne, i pytam teraz Pana, jak pytałam przez wiele lat: dlaczego kara jest tak surowa i twarda? Dlaczego cierpienie tak wielkie?
Dziewczyna przychodzi o świcie i rozciąga zasłony, a ja znowu, jak czyniłam to codziennie w dzieciństwie, spoglądam na zatokę Laurvig, poddawaną wiecznym zmianom, każdego ranka odmienną niż poprzedniego, w istocie różną niż w jakikolwiek inny dzień. Kiedy dziewczyna się pojawia, potrzebuję bardzo lekarstwa, później, gdy mi je daje, patrzę z fotela, jak zmienia brudną pościel, sprząta w chacie, gotuje cienką zupę, którą jeszcze tak niedawno mogłam pić, czasami się do mnie odzywa— 222 jąc. Nie jest zadowolona ze swego losu, lecz nie jest też samolubna. Przypomina mnie, gdym pracowała na farmie Johanssena, aczkolwiek ona będzie musiała patrzeć, jak umieram, będzie musiała siedzieć przy łóżku i śledzić uchodzące ze mnie życie, chyba że los okaże się dla niej pomyślny i odejdę w nocy. Mam nadzieję, ze względu na nią, że będzie to łatwe przejście, bez cierpień i bez tragedii. 26 września 7899, Maren Christensen Hontvedt. RS Z niewielkiej łódki w porcie obserwuję blednące na Smuttynose światła. W dłoni trzymam papiery z kartonowego pudła. Nie tak dawno w Bostonie jadłam lunch z Adaline. Od poprzedniego lata nie byłam w restauracji i na początku przestrzeń nieco mnie zdezorientowała: wysokie sufity, rzeźbione gzymsy, fiołkowe ławy. Każdy stół zdobiła marmurowa waza z peoniami. Adaline czekała na mnie, w prawej dłoni RS trzymała kieliszek wina. Obcięła krótko włosy, przypominały teraz lśniący hełm. Dopiero wtedy zrozumiałam, jak to się stało, że była wyższym pracownikiem Bank of Boston. Miała na sobie czarny kostium z kamizelką z szarego jedwabiu, lecz wciąż nosiła krzyżyk. Nasza rozmowa była trudna i wysilona. Zapytała mnie, jak się miewam, a ja miałam kłopoty ze znalezieniem właściwych słów. Krótko opowiedziała o swojej pracy. Dodała, że zamierza wyjść za mąż. Zapytałam za kogo, odparła, że za znajomego z banku. Życzyłam jej wszystkiego najlepszego. — Widziałaś ostatnio Thomasa? — zapytałam. — Tak. Jeżdżę tam… Cóż, teraz rzadziej.
Miała na myśli Hull, gdzie Thomas z opiekującym się nim Richem mieszkał w rodzinnym domu. — Pisze? 224 — Nie, przynajmniej nikt z nas nie widział. Rich często wyjeżdża. Mówi jednak, że Thomas siedzi tylko przy biurku albo chodzi po plaży. W duchu zdziwiłam się, że Thomas umie znieść widok wody. — Wini siebie — dodała Adaline. — Ja winię siebie. — To był wypadek. — Nieprawda. — Pije. — Wyobrażam sobie. — Spotkałaś się z nim od…? Nie mogła wypowiedzieć tych słów. Zdefiniować wydarzenia. — Od wypadku — wyręczyłam ją. — Jakiś czas byliśmy razem. To była udręka. Przypuszczam, że w końcu go odwiedzę. W odpowiednim czasie. — Zdarza się, że małżeństwo po jakimś tragicznym zdarzeniu znajduje u siebie wzajemnie pociechę. RS — Nie sądzę, żeby tak się stało w naszym przypadku — rzekłam, starannie dobierając słowa. Podczas godzin, które nastąpiły po stwierdzeniu, że Billie zniknęła, Thomas i ja powiedzieliśmy sobie rzeczy, których nie można cofnąć, nie można wybaczyć. W przedziale czasu, jaki zajmuje fali zmycie pokładu łodzi, niegdyś ciasno związana rybacka sieć wystrzępiła się i rozplotła. Nie umiałam sobie wyobrazić wzięcia na swe barki gniewu Thomasa w dodatku do mego własnego. Po prostu brakowało mi na to sił. — Z tobą wszystko w porządku? — zapytała. — Jak tam mieszkanie? — Ja? Tak. Lepiej być nie może. — Pracujesz? — Trochę. — Wiesz — rzekła — zawsze mnie martwiło… — Przesunęła palcami po
złotym krzyżyku. — Cóż, teraz to nie wydaje 225 się istotne. Zawsze jednak martwiło mnie, że myślałaś, że Thomas i ja… — Mieliście romans. Nie, wiem, że nie mieliście. Thomas mi powiedział. — Raz przytulił mnie w kokpicie, kiedy mówiłam mu o mojej córce. — O tym też mi powiedział. — Podniosłam ciężką srebrną łyżkę, po czym odłożyłam na miejsce. Wokół mnie krążyli ożywieni mężczyźni i kobiety w garniturach. — I jeszcze jedno — rzekła Adaline. — Thomas wspomniał mi, że myślałaś… cóż, Billie musiała źle zrozumieć, kiedy Thomas niezobowiązująco mnie do was zapraszał. Billie pomyślała, że może z wami zamieszkam. Kiwnęłam głową. — Miałaś wielkie szczęście — rzekłam. — Bez kamizelki ratunkowej. — Odwróciła ode mnie wzrok. — Dlaczego zostawiłaś ją samą? — zapytałam, a w mym głosie być może zadźwięczała nuta gniewu. Nie zamierzałam zadać tego pytania. Przyrzekłam sobie, RS że tego nie zrobię. Jej oczy wypełniły się łzami. — Och, Jean, myślałam o tym tysiąc razy. Nie chciałam przy Billie wymiotować. Potrzebowałam świeżego powietrza. Całe przedpołudnie patrzyłam w łuk. Nie pomyślałam, po prostu go otworzyłam. Założyłam, że nie zdoła go dosięgnąć. — Nie sądzę, że wyszła przez luk — odparłam. Adaline wytarła nos. Zamówiłam kieliszek wina, aczkolwiek już wiedziałam, że nie będę tu na tyle długo, by je wypić. — Była wspaniałą dziewczynką — powiedziałam. Często myślę o ciężarze wody, o beztrosce dorosłych. Ciała Billie nigdy nie odnaleziono. Jej kamizelka z motywem z Ulicy Sezamkowej wypłynęła w Cape Neddick w Maine. Myślę, że Billie miała na sobie kapok, lecz niedokładnie zapięty. To byłoby do niej podobne, odpiąć kamizelkę, by inaczej ją włożyć, może tyłem do przodu, i w ten sposób 226
udowodnić sobie, że nie straciła całej niezależności. Pewnie wyszła na pokład, szukając mnie lub Adaline, żeby prosić o pomoc w zapięciu paska. Mówię sobie, że moją córkę zaskoczyła fala. Że zabrała ją od razu, zanim myśl czy strach zdążyły się uformować. Przekonuję siebie, że tak było. Potem jednak zadaję sobie pytanie: czy to możliwe, że zawołała: „Mamusiu!”, i jeszcze raz: „Mamusiu!”. Nie zwróciłam spowiedzi Maren Hontvedt ani tłumaczenia do Athenaeum. Nie wysłałam zdjęć z mojej sesji, a redaktor nigdy o nic nie poprosił. A oto co przeczytałam o Janie Hontvedcie i Evanie Chris— tensenie. Jan zamieszkał w domu przy Sagamore Street w Portsmouth. Ponownie się ożenił i miał córkę imieniem Honora. W 1877 roku Evan Christensen poślubił Valborg Moss w kościele Świętego Jana w New Brunswick, dokąd przeprowadził się z Portsmouth i gdzie zajmował się ciesielką i robieniem mebli. Po ślubie zamieszkali w Bostonie. Mieli pięcioro dzieci, z których dwoje umarło w niemowlęctwie. Myślę o kompromisach, na jakie musiał pójść Evan Chris RS tensen. Co zrobił ze swoimi wspomnieniami? Anethe i Karen Christensen pochowano obok siebie na cmentarzu w Portsmouth. Czasami myślę o Maren Hontvedt i o powodach, dla których spisała swą spowiedź. Bez wątpienia celem była ekspiacja, aczkolwiek nie wierzę, by chodziło jej o rozgrzeszenie. Sądzę, że zmusił ją do tego ciężar jej historii, brzemię, którego nie umiała dłużej nosić. Spuszczam garść kart na wodę. Patrzę, jak podskakują i unoszą się, i myślę, że przypominają namoknięte śmieci, które nierozważny żeglarz wyrzucił za burtę. Zanim nadejdzie poranek, zanim ktoś je zobaczy, papier zacznie się rozpadać, a woda zmyje atrament. Myślę o cierpieniu, którego opowieści nie mogą złagodzić, choćby powtarzać je tysiąc razy.