Thomas Berger WIELKA DRAKA Tłumaczył Wiesław Marcysiak ZYSK I S-KA WYDAWNICTWO Tytuł oryginału THE FEUD Copyright © 1983 by Thomas Berger Copyright © ...
9 downloads
13 Views
675KB Size
Thomas Berger WIELKA DRAKA
Tłumaczył Wiesław Marcysiak
ZYSK I S-KA WYDAWNICTWO Tytuł oryginału THE FEUD Copyright © 1983 by Thomas Berger Copyright © 1996 for the Polish translation by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.c, Poznań Opracowanie graficzne serii i projekt okładki Lucyna TalejkoKwiatkowska Fotografia na okładce Piotr Chojnacki
Redaktor serii Tadeusz Zysk Redaktor Aleksandra Wójcik Wydanie I ISBN 83-7150-108-0 Zysk i S-ka Wydawnictwo s.c. ul. Wielka 10, 61-774 Poznań fax 526-326 Dział handlowy tel./fax 532-751 Redakcja tel. 532-767 Printed in Germany by Elsnerdruck-Berlin
Thomas Berger jest autorem tak głośnych powieści jak: Mały wielki człowiek, Czyli nigdzie, Who is Teddy Villanova? oraz cyklu o Reinharcie (Crazy in Berlin, Reinhart in Love, Vital Parts, Reinhart 's Womeń). Krytyka literacka określiła go mianem „najdowcipniejsze-go i najbardziej eleganckiego" pisarza amerykańskiego. Berger na kartach swych powieści stworzył unikatowy świat, zabarwiony ironią, pełen komizmu, świat widziany w krzywym zwierciadle. Berger to pisarz o wspaniałym poczuciu humoru, wyostrzonym wzroku, który postrzega rzeczywistość na sposób „bergerow-ski". Dzięki indywidualnemu stylowi nieodparcie przyciąga czytelników zdumionych i zarazem rozkochanych w jego prozie. W powieści Wielka draka w perfekcyjny niemal sposób oddał atmosferę i ducha amerykańskich miasteczek lat trzydziestych, kreując niezapomniane postacie.
Dla Micka Mooneya
Rozdział 1 Pewnego sobotniego ranka w połowie października Dolf Beeler, krzepki brygadzista z brzuchem piwosza, pracujący w fabryce w Millville, lecz zamieszkały w pobliskim miasteczku Hornbeck, tudał się do Składu Artykułów Metalowych Buda, by zakupić rozpuszczalnik oraz wiórki metalowe potrzebne do zdrapania kilku warstw politury z toaletki, najprawdopodobniej wykonanej z litego drewna orzechowego. Kilka lat temu, w chwili wylewności po dobrym posiłku, Dolf obiecał żonie, że odnowi toaletkę już nazajutrz wieczorem. Niezbyt pospieszne spełnianie obietnic było dla niego dość typowe, chociaż jednocześnie, co charakterystyczne, nie zapominał o danym słowie ani nie rezygnował z
przyrzeczenia i w końcu spełniał je, mężem bowiem był dobrym, a człowiekiem miłym i dlatego jego żona — imieniem Bobby, od Roberty — nie naprzykrzała mu się w tej sprawie ani w żadnej innej. — Rozpuszczalnik — odezwał się na zapleczu składu kościsty chłopak w wieku licealnym. — Chce pan ćwiartkę czy połówkę? Dolf przez chwilę przeżuwał nie zapalone cygaro. Nigdy w życiu nie zdzierał lakieru z mebla, więc nie miał pojęcia, ile rozpuszczalnika potrzebuje. Jakiś rodzaj dumy nie pozwalał mu zapytać pryszczatego pacholęcia. Wolałby już, aby obsługiwał go starszy mężczyzna, który stał przy drugim końcu lady, najprawdopodobniej Bud ze sklepowego szyldu, jednakże ów zajęty był rozmową ze szczupłym jegomościem o bladej twarzy, którego tytułował —jak Dolf słyszał na własne uszy — „reverend", czyli „wielebny". Chociaż Dolf od wielu lat pracował w tym mieście, a mieszkał w Hornbeck, niecałą milę stąd, nie zawarł bliższych znajomości z ważniejszymi osobistościami. Nie znał nikogo z duchowieństwa, spośród oficerów policji, lekarzy, prawników, a także nauczycieli, poza praktykantką zastępującą kogoś w szkole podstawowej, której mąż pracował jako jego podwładny w fabryce. Dolf przyjechał dzisiaj do sklepu w Millville, ponieważ skład materiałów żelaznych w Hornbeck był zamknięty z powodu niedawno popełnionego samobójstwa przez jego właściciela, George'a Wiedemeyera, z przyczyn jak dotąd nie znanych. — Dajże no zerknąć na te puszki — zwrócił się Dolf do chłopaka. — Wiem, co ćwiartka albo połówka, ale lepiej jak się przyjrzę... — Pewnie — odparł młodzieniec, który był bystry i szybki w obejściu, co u młodych osób Dolfowi nigdy się nie podobało; wręcz zakrawało na
bezczelność. — Tylko będę musiał prosić pana o wyrzucenie cygara. — Nie jest zapalone — powiedział przez zęby Dolf. Uprzednio, kiedy zastanawiał się nad ilością potrzebnego rozpuszczalnika, wyjął cygaretkę z ust. Teraz włożył ją z powrotem. — Cóż — odparł chłopak — fakt, że nie widać dymu, ale rozumie pan... — To już jest moja sprawa — warknął Dolf. Nie po to przeżył pół wieku, żeby krytykował go jakiś pryszczaty dzieciuch. — Rób, co do ciebie należy, i pokaż mi ten rozpuszczalnik. — Na zapleczu może wybuchnąć pożar. To nie jest mój wymysł. .. — Tym razem chłopak obruszył się. — O co chodzi? — zapytał mężczyzna rozmawiający do tej pory z kaznodzieją, z którym właśnie się pożegnał. Podszedł teraz do Dolfa i stanął naprzeciw niego z drugiej strony lady. — Potrzeba mi rozpuszczalnika — rzucił zaczepnie Dolf. — Jak nie chcecie mi sprzedać, to kupię u konkurencji. — Synu, czemu pana nie obsłużysz? Toć mamy w magazynie wszystek rozpuszczalnik, jaki jest na świecie — przemówił z wyrzutem do chłopaka właściciel składu, łysy na czubku głowy, ubrany w kitel, wełnianą kamizelkę i czarną muszkę. — Pewno, że mamy — odparł chłopak. — Tylko że w magazynie nie wolno palić. — Och! — Łysol zagryzł górną wargę. — Coś mi się zdaje, że chłopak ma rację — powiedział do Dolfa, chociaż wzrok wbił w blat lady. — Ubezpieczenie stawia wymóg całkowitego zakazu palenia. Dolf westchnął ciężko, nie wyjmując cygaretki, która, jak każdy widział, nie paliła się. Nie był z niego gaduła.
— Pan mówi, że nie jest zapalona, tato. To tak, jakby nie palił. — Chłopiec wydał się nagle bardzo zmartwiony. Dolf odwrócił ciężko głowę i uśmiechnął się zirytowany, chociaż nie miał się komu użalić. Dostrzegł, że w drzwiach zatrzymał się kaznodzieja, by obserwować sprzeczkę. Sprzedawca, jak Dolf się domyślał, to Budwłaściciel, zwrócił się do syna lekko zirytowany: — No, to po co, Junior, robisz tyle hałasu? — Bo jest bezczelny — odezwał się Dolf. Bud (jeśli to był on) wzdrygnął się lekko, ale nie zareagował, co wytłumaczyć można troską o interes. Za to chłopiec postanowił potraktować to jako zniewagę. — Ach, tak?—wypalił.—To pan... — W tym momencie ojciec trzepnął go w twarz. — Nigdy nie pyskuj — upomniał go Bud głosem zapalczywym, ale dziwnie spokojnym. Nawet Dolf uznał to za zbyt mocne. Zaczął żałować, że po dwóch latach wybrał ten akurat dzień, na odnawianie starej toaletki Bobby, która może wcale nie była z litego orzecha, a kiedy Bud upierał się, aby syn przeprosił go, Dolf odszedł od lady. — Nie — powiedział. — Wszystko w porządku. Nieważne. — Nie, panie szanowny! — zawołał Bud, a muszka podskakiwała mu na jabłku Adama. — Przez złe wychowanie nie będziemy tracić klienteli, gwarantuję. — Przyglądał się uparcie synowi, który miał czerwony policzek w miejscu uderzenia, a oczy zamieniły mu się w szparki z upokorzenia. Podszedł do nich pastor. Miał na sobie czarny garnitur i filcowy
kapelusz. Świdrował wzrokiem Dolfa przez chwilę, a potem powiedział: — Jakbyś wyrzucał niedopałki przed wejściem do sklepu, to by nie było z nimi kłopotu, obojętnie: zapalone czy nie. Tego było już zbyt wiele. Wszystkich kaznodziejów Dolf uważał za darmozjadów i nawet w Hornbeck nie chodził do kościoła, mimo że jego żona chodziła. — Wsadzaj nos w nie swoje sprawy, to ci go przytną — wycedził. — A jużci — odezwał się złowieszczo pastor. — Lepiej uważaj, do kogo mówisz. — Oj, do diabła z tobą! — powiedział Dolf i chciał wyjść, ale kaznodzieja, chociaż znacznie mniejszy, stanął w rozkroku, blokując przejście. — Ty, lumpie, ty — powiedział stanowczo. — Mamy w tym mieście prawo na włóczęgów. — Reverton, jestem pewien, że on nie miał złych zamiarów. — Teraz Bud postanowił sprowadzić bieg wydarzeń na rozsądną drogę. — Panie szanowny, zaraz przyniosę ten rozpuszczalnik. — Nie wykonał jednak żadnego ruchu. Więc ten facet nie jest nawet kaznodzieją. — No, Reverton, to tak się, cholera, nazywasz — odezwał się Dolf. — Zejdź mi z drogi, bo cię kopnę w dupę. — W moim sklepie nie wolno używać plugawego języka! — krzyknął Bud z uniesieniem. Reverton zarzucił połę surduta i wyciągnął rewolwer z holstra. — Ty skurwielu — zwrócił się do Dolfa. — Cofaj się pod ladę, obesrańcze. Wiem, jak się z takimi obchodzić.
Dolf nie mógł uwierzyć w sekwencję wydarzeń. Wychodzisz kupić rozpuszczalnik, a tu mierzą do ciebie z rewolweru? Teraz on starał się zachowywać rozsądnie. — Posłuchaj — rozpoczął — nie przychodzę tutaj bić się ani nic w tym rodzaju. — Jednak na widok wycelowanej w niego broni słowa uwięzły mu w gardle. To, co dobiegło jego uszu, przynajmniej dla niego wydało się niezrozumiałym mamrotaniem. 10 — Ty parszywy skurwielu — Reverton cedził przez zaciśnięte zęby. Najwyraźniej się wściekł. Kciukiem odciągnął kurek rewolweru, czemu towarzyszył dźwięk przyprawiający Dolfa o mdłości. Dolf padł na kolana na drewnianą podłogę, krzyżując ręce na wydatnym brzuchu, ale zaraz uniósł je w błagalnym geście. — Och, proszę, na Boga, nie zabijaj mnie — szlochał i mazgaił się, degradując swoją osobę tak doszczętnie, że później, kiedy to wspominał, zbierało mu się na wymioty. Reverton nie dał się udobruchać. — Wstawaj — rzucił. — Ty lumpie, myślisz, że możesz se ze mnie żartować przy krewnych? Zabić cię? Odszczekasz te słowa, czekaj no! Wyciągaj łapy! — Spod marynarki wyciągnął kajdanki. Co to miało znaczyć? Dolf z trudem wstał i wyciągnął przed siebie ręce. — Jesteś gliną? Reverton zatrzasnął kajdanki. — A jak myślisz, bracie? — szydził Dolfowi prosto w twarz. — To czemu nie jesteś w mundurze? — Nadejdzie dzień, że wszystko ci wyjaśnię... — Reverton powiedział tylko tyle.
— Panie władzo, jestem brygadzistą tutaj w fabryce, w samiuś-kim Millville — zawodził Dolf. — Mieszkam w Hornbeck. Tam mnie wszyscy znają... jestem Dolf Beeler. Niech no tylko będzie poniedziałek, to ktoś już za mnie poświadczy. Dzisiaj w fabryce wszystko pozamykane, jest tylko stróż, staruszek, Jim Watney. Słuchaj, jestem w porządku, nie szukam kłopotów. Jestem drugim kuzynem ze strony żony burmistrza Hornbeck. Horace Hemple? Może znasz? Reverton spoglądał na niego nijako. Po założeniu Dolfowi kajdanków, schował pistolet do kabury. — Każdy może tak powiedzieć — powiedział w końcu lakonicznie. — Zdaje mi się, że mówi prawdę, Rev. — Bud wyszedł zza lady. — To wszystko można łatwo sprawdzić, więc po co by kłamał. Przyniosę ten rozpuszczalnik. Przecież źle nie chciał, no nie? 11 Reverton sięgnął do prawej kieszonki w czarnej kamizelce i wyciągnął kluczyk. Trzymając go uniesiony między dwoma palcami, zaprezentował kluczyk Dolfowi. Zmrużył oczy, osadzone bardzo blisko siebie, i odsłonił wilcze zęby. — Nooo... — Napawał się chwilą. — Jakbyś przeprosił, to lepiej bym o tobie pomyślał. Dolf był zmuszony uczynić gest obiema dłońmi, zupełnie jakby się modlił. Sam nie wiedział właściwie, za co ma żałować, ale powiedział: — Dobra, przepraszam, jeżeli narobiłem kłopotów. — Od tej pory nie smarcz się. — Reverton wzruszył ramionami i rozpiął kajdanki. Dolf skinął głową bez słowa, rozcierając nadgarstki. Nie pojmował tego,
co mu się przytrafiło. Jak w najnormalniejsze sobotnie przedpołudnie mógł przeżyć coś tak okropnego? Mógłby wrócić do domu i opowiedzieć o wszystkim Bobby, lecz z drugiej strony chyba spaliłby się ze wstydu. Na szczęście, nikt znajomy nie był świadkiem zajścia. — Zajdę tylko do magazynu — odezwał się Bud — i przyniosę ten rozpuszczalnik. Chyba będzie potrzeba z pół galonu. — Dolf przypomniał sobie później, że zabrzmiało to jak stwierdzenie, nie pytanie, cholerny skunks. Reverton pożegnał się z Budem i jego synem. Wyszedł ze sklepu, nawet nie patrząc na Dolfa. Kiedy Bud zniknął na zapleczu, Dolf zapytał dzieciaka: — Ten gliniarz chyba nie jest na służbie? — To sokista, i tyle — odparł Junior. — Nie prawdziwy glina? — Kolejowy detektyw — tłumaczył chłopak. — Pracuje w Hamburgu. Łapie tam sporo włóczęgów. — To co robi tutaj? — Jest kuzynem taty, przyjechał w odwiedziny. Dolf podszedł do drzwi magazynu. Właśnie pojawił się w nich Bud, dźwigając puszkę ze specyfikiem. — Chcę, żeby pan powiedział temu skurwielowi, kuzynowi — 12 obwieścił Dolf— który nawet nie jest prawdziwym policmajstrem, że dopadnę go jeszcze. — Palcem wskazującym, niczym pistoletem, wycelował w twarz Buda. — Dorwę go. Nie będzie wiedział, jak i kiedy, ale go dorwę.
— To było prawdziwe nieporozumienie. — Twarz Buda oblała się rumieńcem. Postawił puszkę na podłodze. — Rzecz w tym, że Rev obcuje z typami, których trzeba traktować ostro, bo inaczej wlezą na głowę. On nie rozpoznaje szanownych klientów. Wszystkich, których nie zna, traktuje jak włóczęgów. Ma charakter jak luźny cyngiel; wybucha na zawołanie. Chce dobrze, ale czasami posuwa się za daleko. — Wsadził ręce głęboko do kieszeni, kopnął wyimaginowany przedmiot leżący obok puszki rozpuszczalnika. — Dam dobrą cenę na ten rozpuszczalnik. Obetnę zysk. — Uśmiechnął się wyczekująco do Dolfa. — Obetnij sobie włosy na dupie i chodź tyłem — wypalił Dolf. — Będziesz ładniejszy. Odwrócił się i ciężkim krokiem podszedł do drzwi. Szarpnął za klamkę, wyszedł na zewnątrz i zatrzasnął drzwi za sobą. Szyba zadrżała, ale nie pękła. Zlustrował oba chodniki szukając Revertona, planując — jeśliby go spostrzegł — zakraść się do niego z tyłu, złapać za gardło i podnieść go, a drugą ręką zabrać broń. Dalszych szczegółów nie obmyślił, chociaż nie planował go zabić. Może wyjmie naboje z rewolweru, a potem roztrzaska go o betonowy chodnik i na koniec publicznie kopnie Revertona w tyłek ciężkim butem. Robocze obuwie nosił nawet w sobotę. Jednak nie odnalazł swej ofiary wśród przechodniów przemysłowej dzielnicy Millville, ograniczonej do jednej przecznicy. — Dolf, co tutaj robisz w sobotę? — Usłyszał czyjś głos. Odwrócił się i ujrzał faceta nazwiskiem Walt Huff, który pracował w magazynie fabrycznym. Huff miał na sobie brezentową marynarkę i sztruksową, myśliwską czapkę. Przez ramię przerzucił strzelbę, kaliber dwanaście, przełamaną w połowie.
— Znasz takiego jednego, który kręci się w sklepie żelaznym, sokista, na imię ma Reverton? — zapytał Dolf, nie odpowiadając na powitanie. 13 — Byłem właśnie na wysypisku postrzelać do szczurów. Tę nową strzelbę właśnie kupiłem u Buda. — Huff wyszczerzył się w uśmiechu. — W Składzie Artykułów Metalowych Buda? — Nic ze szczura nie zostaje, jak mu się zrobi dwa zera z tej spluwy. Rozchlapałem parę gnojków w terenie — Huff mówił dalej. — Skład Buda sprzedaje broń? — Wszędzie sprzedają, no nie? Dolf nigdy nie miał strzelby, nawet wiatrówki. Sport na świeżym powietrzu nie interesował go. Grał w kule. — Trzymam tę strzelbę na króliki — powiedział Huff. — Używam grubego śrutu na szczury, żeby przestrzelać broń. Było dzisiaj parę dzieciaków z dwudziestką dwójką, ale w nic nie mogły trafić. Mówię ci, skichali się, jak rozpieprzyłem szczura... Reverton, hę? Czy to nie ten kuzyn Buda, co? — Ten sam, facet z oczkami jak paciorki, chodzi w garniturze, w koszuli i krawacie, i kowbojskim kapeluszu. — Chyba go gdzieś widziałem. Nie wiedziałem, że to sokista. — Tak twierdzi — powiedział Dolf. — Jak go zobaczysz, powiedz, że go szukam. — Reverton to jego imię — przypominał sobie Huff. — To syn wuja Buda ze strony matki. Na nazwisko ma Kirby. — No, to go znasz? — Dolf zniecierpliwił się. — Tylko ździebko. Żona Buda i moja to siostry. Bud Bullard to mój
szwagroszczak, ale specjalnie to się z nim nie kumpluję. Tak oto człowiek znikąd, facet znany Dolfowi jedynie z pracy, a i to nie za dobrze, okazuje się być całkiem blisko spokrewniony z jego wrogiem. Huff teraz wejdzie do sklepu i wysłucha od szwagra i siostrzeńca opowieści o tym, jak poniżono Dolfa Beelera. — Mam mu coś przekazać? — zapytał Huff. — A może to tajemnica? — Nie. — No, to mu powiem. — Znasz go dobrze? — Dolf rozbudzał w sobie nienawiść do Huffa. — Zapomniałem. Razem z nim byłem na meczu softballu na stadionie legionistów. — Nie dziwię się — odparł Dolf— skoro jesteście sobie tacy bliscy. — Niiie, gdzie tam. — Huff zaczynał się uśmiechać, jednak opanował odruch. — Tak dobrze go nie znam. Dolf zastanawiał się, czy zrobić go w konia. — Słuchaj — powiedział — muszę mu dać pięć dolców. — Ojej, to się Rev ucieszy. — Huff aż zagwizdał. Dolf skinął głową i wsiadł do samochodu zaparkowanego nie opodal krawężnika. Jeżeli Huff wejdzie do sklepu i dowie się o incydencie, to w poniedziałek rano będzie o tym huczeć w całej fabryce. Kiedy dojechał do domu, zostawił samochód na podjeździe przed garażem; mycie wozu należało do sobotnich obowiązków jego syna. Tony, mocno zbudowany siedemnastolatek, noszący okulary, grabił akurat liście, które pospadały z wiązu rosnącego w narożniku ogrodu. Był odpowiedzialnym chłopcem i nigdy nie sprawiał Dolfowi żadnych kłopotów, być może dlatego, że miał słaby wzrok. Chłopcy, którzy mieli
jakąś fizyczną przypadłość, prawie bez wyjątku ciężko pracowali i byli dobrzy z natury. Dolf był o tym święcie przekonany. — Tony, słuchaj no — zawołał Dolf i podszedł do syna. — Znasz sporo dzieciaków z Millville? Zdaje mi się, że znasz; pracowałeś tam latem w fabryce. A może grałeś z nimi w piłkę? Pomimo okularów Tony grał na lewej obronie w szkolnej drużynie. Na okulary zakładał maskę i przyklejał taśmą do skroni. Był tęgim graczem i przeciwnej drużynie potrafił napędzić strachu. — Paru znam — odpowiedział ojcu. — Któryś cię interesuje? — Tak sobie myślałem, czy nie znasz przypadkiem kogoś o nazwisku Bullard? ;— Będąc młodym chłopakiem, miał podobną budowę do swojego syna, a teraz, kiedy stawał obok Tony'ego, prostował się i wciągał brzuch, chociaż wiedział, że jest za stary i gruby, aby to robiło jakąś różnicę. Przepełniała go duma i jednocześnie złość, kiedy myślał, że Tony prawdopodobnie mógłby go pokonać. 14 15 Chociaż nie dorównywał jeszcze ojcu wzrostem, Tony był bardziej muskularny dzięki codziennym ćwiczeniom z ciężarami. — Muszę się zastanowić — powiedział Tony. Za okularami kryła się twarz matki, bardziej subtelna niż Dolfa. Uderzył grabiami 0 ziemię, aby zrzucić z nich liście. Grabie nie były przeznaczone do zbierania liści, lecz do spulchniania gleby. — Musi to być chłopak? — zapytał Tony. — Chyba nie. — Dolf uniósł brwi. — No, to była taka dziewczyna—przypomniał sobie Tony. Jego oczy,
widziane przez najgrubszą część soczewki, zawsze zdawały się bacznie spoglądać. — Dziewczyna? — W piątki w Millville są tańce w parku — odparł Tony. — Poszedłem tam ze dwa razy. — Jak się nazywa? — Dolf pochylił głowę. — Możliwe, że Bullard. — Ach, tak? — Dolf postanowił, że kobiety z tej rodziny nie będą go interesować. — Chyba tak, Eva Bullard. — Nie wiesz, czyjej ojciec jest właścicielem sklepu żelaznego, co? — Nie wiem. — Nie zabierałeś jej nigdzie, czy coś w tym rodzaju? — zapytał nagle ostro Dolf. — Tylko raz z nią zatańczyłem. — Tony spuścił wzrok i czubkiem trampka rył ziemię. Dolf raptownie podniósł mu brodę. — Nie próbowałeś... — nie dokończył. — Nie, nic z tych rzeczy. — Tony nagle się zarumienił. — Nie wiem, czyś ty kiedykolwiek słyszał o chorobie kawalerskiej, tak to nazywają — powiedział Dolf. — Mówię ci, jeśli chcesz być sportowcem, chcesz dostać się do Annapolis, chcesz, żeby cię szanowano, to musisz się mieć na baczności. Przepraszam, że używam takiego języka, ale powinieneś dowiedzieć się, co to jest gumka 1 jak jej używać. — Dolf poczuł, że się rumieni i rozeźlił się. — Cholera, Tony, musisz wiedzieć, że Bullardzi to nic dobrego!
16 — Znasz ich? — Miałem z nimi utarczkę przed chwilą. — Dolf nakazał sobie spokój. Nie chciał tracić godności przed synem. — Nic wielkiego, ale są podstępni i używają brudnych chwytów. Naplują ci w oczy i uderzą poniżej pasa. — Oddychał ciężko przez moment i patrzył gdzieś w dal. — To wstrętne małpy, chytre i przebiegłe. — Co ci zrobili? Forma pytania uraziła Dolfa, sugerowała, że mu się oberwało. — Nic im nie uszło na sucho, ale — pogroził palcem — dam im jeszcze nauczkę, którą na długo popamiętają. Tony wahał się przez chwilę. — Tato, przepraszam za tę dziewczynę od Bullardów, ale nie wiedziałem... — Tony, jeszcze wtedy nic się nie działo. — Dolf poklepał syna po szerokich plecach. — Aż do dzisiaj rano nie wiedziałem o ich istnieniu, chociaż, jak się okazało, są spokrewnieni z Waltem Huf-fem, takim jednym, co robi u nas w fabryce, w magazynie. — Huff? — zapytał Tony. — A czy ma może syna w moim wieku? — Ten facet jest dosyć młody, więc chyba nie, ale może mieć starsze rodzeństwo. — Zeszłej zimy biłem się z Alem Huffem — wyznał Tony. — Na pustym placu za szkołą po meczu w kosza z MilMlle. Wpadł na mnie, jak wychodziliśmy wszyscy, i przezwał mnie: poczwórne oczko i fujara. — Dałeś wpierdol skurwielowi? — Dolf wściekł się. — Chyba oberwał. Nie za dobrze widzę bez okularów. Parę razy dobrze
mu wyrżnąłem, na pewno. Jego kumple przerwali walkę. — Tony wyglądał na zmartwionego. — Ciekawe, czy jest spokrewniony z Bullardami? — Mam nadzieję — powiedział Dolf. — Cholerne tałatajstwo! Tony, jesteś dobrym chłopakiem. Dam ci trochę drobnych. Może umówisz się na randkę z jakąś miłą dziewuszką. Nie taką świnią od Bullardów, ale jakąś naprawdę porządną, taką jak Mary Catherine Lutz. — Wskazał na ukos przez alejkę na dom Lutzów, stojący na 17 tyłach ogrodu. Na podwórku stała pusta psia buda. Ich airedale terier, wartościowe zwierzę, pewno z rodowodem, urwał się z łańcucha w zeszłym roku i pognał za kundlowatą suką w rui, po czym nigdy nie wrócił. Dolf znalazł w kieszeni banknot jednodolarowy i wręczył go synowi. Tony cofnął się. — Bierz, należy ci się. — Dolf wcisnął mu pieniądz. — Jesteś dobrym chłopcem i jestem dumny, że mam takiego syna. — Reakcja Tony'ego połechtała go przyjemnie; dzisiaj nie spotykało się zbyt wielu chłopców w tym wieku mających zasadę, aby nie przyjmować pieniędzy od rodziców. Tony w końcu wziął dolara i wymamrotał podziękowanie. Dolf wymierzył synowi czułego kuksańca w biceps. Poczuł, że jest twardy jak wiejska szynka. Szkoda, że Tony ma taki słaby wzrok, byłby z niego bokser pierwsza klasa. Dolf wszedł po tylnych schodkach i miał właśnie otworzyć drzwi do kuchni, kiedy stanęła w nich jego żona. Przestraszyła się. — Miałam w sam raz wołać na obiad.
Jedzenie nagle wydało się Dolfowi nieznośne, jemu, który normalnie pałaszował wszystko w mgnieniu oka. — Słuchaj, Bobby — zaczął opowiadać Dolf — jak w końcu zabrałem się do odnawiania twojej toaletki, to wiesz, co się stało? Wplątałem się w bójkę. — Nic ci nie jest? — Bobby wsparła ręce na szerokich biodrach. — Mnie nie! Zobaczyłabyś tamtego drania. — Po raz kolejny wykorzystał ten sam wybieg. Podszedł do stołu przykrytego ceratą i zajął miejsce u szczytu. Zakrył twarz dłońmi, a potem odsłonił, aby popatrzeć na żonę, która cały czas uważnie mu się przyglądała. Opowiedział prawdę o incydencie w składzie Bullarda. — No — odezwała się Bobby spokojnym i przynoszącym ulgę głosem — to nie była żadna bójka. Co mogłeś zrobić, jak ci wetknęli lufę w brzuch? — Święta prawda — przyznał Dolf. — Pewno, że to nie moja wi18 na, nic a nic, ale, niech to cholera, czuję się paskudnie. Jakby ktoś wrzucił mnie do gnoju i to bez powodu. Muszę im za to odpłacić, Bobby. — Zastanawiam się — mówiła Bobby, stojąc na środku wielkiej kuchni — czy to po prawie, że ktoś, nawet nie prawdziwy policjant, grozi bronią człowiekowi, który nic złego nie uczynił? — Myślisz, że muszę wynająć adwokata? — Dolf potrząsnął głową. — Nie mam takich pieniędzy. Pewnie za samo takie pytanie wyciągnąłby ze mnie pięć dolców. A po prawdzie, sądy są dobre dla tchórzy. — Chodzi mi o to — rzekła Roberta—że mógłbyś iść na policję w Millville, na prawdziwą policję, i wnieść skargę. — Powiem ci, jak to by się skończyło — odparł Dolf, bezradnie
rozkładając ręce. — Ich słowo przeciw mojemu, a ich było dwóch, nie licząc szczeniaka. W każdym razie miejscowa policja zawsze popiera swojego kupca; tak to jest. — Potrząsnął głową. — A na dodatek, mogą mieć krewniaka we władzach. Bobby założyła na piersiach wielkie ręce, rękawy zsunęła do łokci. Z wyjątkiem niedziel nosiła luźne fartuchy, które sama szyła. We włosach miała już sporo siwizny, ale poliki miała pulchne, wiecznie piegowate, a piwne oczy błyszczały młodzieńczo. — Ale ty mówiłbyś prawdę. — Ojej, Bobby, sam nie wiem. — Jednak rozmowa z żoną, jak zawsze, przyniosła mu ulgę, i kiedy Bobby powiedziała: „Podam ci zupę, zanim zrobisz cokolwiek", nagle wrócił mu apetyt. Roberta poszła zawołać z góry ich drugiego syna. Tymczasem z dworu wrócił Tony. Widząc jak syn żwawo myje ręce w zlewie, Dolf przypomniał sobie, że też musi dokonać ablucji. Zanurzył dłonie w wodzie i wziął od cierpliwie czekającego Tony'ego szorstki, zbyt duży ręcznik, który utracił już biel, a został uszyty z worka po mące. Bobby wróciła do kuchni i nalała na cztery głębokie talerze gęstą zupę warzywną, w której roiło się od żółtych klusek. Czekała cierpliwie, aż jej porcja ostygnie, ale Dolf i Tony, gorliwie dmuchając 19 na łyżkę, połknęli połowę swoich porcji, zanim zjawił się drugi syn. Oficjalnie miał na imię Adolf Junior, jednak dla uniknięcia pomyłek od dzieciństwa wołano nań Jack. Należał do tych, którzy lubią się uczyć i większość czasu spędzał czytając książki, a na dodatek, tak to już w życiu sprawia los, cieszył się doskonałym wzrokiem. W wieku lat piętnastu był
średniego wzrostu, parę cali tylko niższy od brata. Do jego prac domowych, które sam wybrał, najchętniej w pomieszczeniach, należało sprzątanie piwnicy i temu podobne zajęcia, chociaż także wynosił śmieci. Między nim a Tonym, jako że posiadali inne temperamenty, układało się dobrze. Rzadko widywano ich razem, chyba że przy takich okazjach jak ta. Sam Dolf co najwyżej rzucił okiem na gazetę, nie cierpiał czytelniczej obsesji Jacka. Przeważnie denerwował się na niego, choć skrycie. W odróżnieniu od Tony'ego, Jack nigdy nie miał tak dużej ochoty najedzenie, żeby zjawiać się na posiłek bez przywoływania. Gdy jednak go wołano, zjawiał się prawie natychmiast, więc nikt go nie winił za ociąganie się. Tony'emu zaparowały okulary od gorącej zupy. Zdjął je i wyczyścił złożonym we czworo kawałkiem toaletowego papieru, który w tym celu nosił zawsze przy sobie w kieszeni. Jego twarz wyglądała na dziwnie rozmytą, jak zawsze u osób ciągle chodzących w okularach; zupełnie jakby okulary nosiła osoba na niego patrząca. Dolfowi przyszła do głowy myśl, że w takich sytuacjach jego chłopak jest bezbronny, ale skoro dał wycisk temu szczeniakowi od Huffów, to nie jest widać aż tak źle. — Przypomniał mi się jeszcze ktoś z Millville, ten okulista, który robi mi okulary — Tony zwrócił się do ojca, mrużąc oczy. — Racja. Tylko jaki on ma z tym związek, nie rozumiem. — Dolf przełknął zupę nie żując warzyw. To był luksus; nie miał już wszystkich zębów w należytym porządku. — Chyba należy do tej rodziny. — Tony z powrotem założył okulary. — Doktor Adams? — Dolf dobrze znał to nazwisko, ponieważ płacił rachunki. — Wżenił się w Huffów — odparł Tony.
— Niech mnie diabli.—Ten facet sporo zarobił na Tonym, który często wykonywał prace fizyczne, i chociaż był ostrożny, tłukły mu się okulary. — Mógłbyś znaleźć lepsze słowo. — Bobby delikatnie zganiła męża. — Przepraszam — powiedział Dolf — nie pomyślałem. — Spojrzał na Jacka. Nie trzeba było się martwić, że Tony zrobi się ordynarny, ale Jack to już inna sprawa. Jacka zainteresowała jednak inna kwestia, ta ważniejsza. — Jaki związek? — spytał. — Co to znaczy, tato? Dolf zanurzył łyżkę w zupie. — Oj, to długa historia, Jack. — Opowiedzenie jej młodszemu synowi byłoby jak zdradzenie obcemu żenującej informacji. — Ale Tony najwyraźniej coś wie. — Jack nie dawał spokoju. — Szanuj ojca, bardzo proszę. — Tym razem matka zrobiła mu wymówkę. — Tata będzie mówił, co chce i komu chce, ponieważ to on was karmi. — Ależ szanuje mnie. — Dolfowi przypadła niezwykła i wzniosła rola obrońcy młodszego syna. — Nie o to mu chodziło, prawda? Chłopak ma rację. — Uśmiechnął się do Jacka. — Masz prawo wiedzieć. To sprawa rodzinna. — Dolf nagle poczuł silne więzy krwi między nimi i przeszedł do podania mniej poniżającej wersji nieszczęśliwego zajścia w składzie artykułów żelaznych. Tej nocy sklep Buda spalił się doszczętnie pomimo usilnych starań strażaków, nie tylko z miej scowej ochotniczej straży pożarnej, lecz także brygady zawezwanej z Hornbeck. Po prostu w budynku znajdowało się zbyt wiele łatwopalnych materiałów, głównie pod postacią cieczy, takich jak farby, terpentyna i temu podobne, ale najbardziej podsyciła ogień
amunicja sportowa, której eksplozje skutecznie zniechęciły dzielnych sikawkowych do normalnej dla nich walki z żywiołem. 20 21 ,,,( Rozdział 2 Kiedy syn Buda Bullarda, Bud Junior, powiedział Dolfowi Bee-lerowi o ubezpieczeniu od pożaru, którego wymagano w przypadku magazynowania łatwopalnych materiałów, powtarzał jedynie to, co usłyszał od ojca. Prawda jednak wyglądała inaczej. Skład Artykułów Metalowych nie posiadał polisy. — Nie miałem pieniędzy na dodatkowe wydatki — mówił Bud. — Myślałem, że jak będziemy należycie ostrożni, to uda nam się przeczekać aż do spłacenia długów. — Stał w niedzielny poranek przy zgliszczach składu, z pogorzeliska unosiła się jeszcze smuga dymu. Druga zmiana ochotników straży pożarnej w Millville — ci, którzy nie byli osiągalni w nocy — zastąpili kolegów pracujących przed pomocą, kiedy to ich zawezwano, i pompujących wodę aż do samego rana. Brygady straży pożarnych z sąsiednich miast —jedna z Beewix, odległego o osiem mil — właśnie odjechały. Bud pojawił się na miejscu pożaru o czwartej czternaście rano, kiedy komuś się o nim przypomniało i zadzwonił po niego. Spod kufajki, takiej jaką noszą drwale, wystawał pognieciony kołnierz piżamy w prążki. Rozmawiał ze szwagrem, Waltem Huffem, który — chociaż pracował jako strażak — nie przyjechał z załogą w nocy, ponieważ brał udział w zawodach kręglarzy w Medford, stolicy okręgu, i po meczu chłopaki do
późna pili piwo w zajeździe, by uczcić moralne zwycięstwo nad drużyną, która pokonała ich z kretesem we wszystkich kategoriach, z wyjątkiem posiadania jaj. Buda piekły oczy od dymu; poza tym nie zdradzał się z niczym. Sam nie wiedział, dlaczego zachował tak stoicki spokój. Ten sklep to były nie tylko jego oszczędności, lecz także — jako że bank odrzucił podanie — znaczne pożyczki od krewnych i powinowatych. Kuzyn Reverton, na przykład, kawaler, dopomógł mu sumą przyznaną mu w rozprawie przeciw międzystanowej firmie autobusowej, której to pojazd kilka lat temu staranował jego samochód, złamał mu prawą nogę i lewy obojczyk. Nawet ciotka Ethel Murdal dołożyła wdowi grosz. Brat Buda, Herman, chociaż ojciec czworga dzieci, też nie poskąpił, podobnie jak jego siostra Ada i drugi kuzyn Buda ze strony matki, Charley Hoople. Bud doszedł do wniosku, że powinien się zabić. Prawdopodobnie nie wypłaci się do końca życia. Przed pożarem sklep nie był oszałamiającym sukcesem, a to z powodów, które nie tak od razu stały się zrozumiałe; jedynym wyjaśnieniem mającym jakikolwiek sens wydawało się to, że sklep był nowy, podczas gdy podobny skład w Hornbeck prosperował już od długiego czasu i oferował ceny, którym Bud nie mógł dorównać, jednocześnie na tym zarabiając. Walt Huff nie zainwestował żadnych pieniędzy w sklep, twierdząc, że nie ma takowych na zbyciu, co potwierdzała hipoteka wzięta na dom i inne zobowiązania, chociaż z drugiej strony na tyle dobrze mu się powodziło, że mógł kupować sporo sprzętu sportowego, do czego to Bud miał
mieszane uczucia... a jednak Walt przynajmniej nabył u niego strzelbę, wędkę, kołowrotek i amunicję, u niego, a nie u konkurencji, która wzięłaby mniej; tak więc handel był bardziej satysfakcjonujący niż jakiekolwiek pożyczki. Walt miał hełm nieco za duży, schodził mu nisko na czoło i nieomal całkowicie zakrywał oczy. — Żal mi ludzi, którzy wsadzili w to pieniądze, o Jezu! — powiedział do niego Bud. Prędzej czy później będzie musiał im się przyznać do braku ubezpieczenia, co do tej pory skrywał. Tymczasem chciał sprawdzić, jak zareaguje Walt, który nic nie zainwestował. — Nie zazdroszczę ci, gdy będziesz im to mówił — stwierdził Walt. — Ta odrobina pieniędzy, to było wszystko, co miał Rev, wiesz. — Mówiąc to, Bud stawał w obliczu najgorszego. — Toć on nawet nie ma prawdziwego domu, tylko umeblowany pokój przy dworcu w Hamburgu. Jest sam od dzieciaka. Jego stary zapił się na śmierć, a matka zmarła na gruźlicę. Rev wychował się w sierocińcu. — Słuchaj — odezwał się Walt — mówisz o twoim kuzynie Revertonie? Wczoraj pytał o niego taki jeden gościu z fabryki. Mówił, że chce mu dać pięć dolców. 22 23 Bud wzruszył ramionami. W takiej sytuacji pięć dolców na wiele się zdać nie może. —
O wilku mowa — powiedział Walt, wskazując głową na kogoś za
plecami Buda. Bud odwrócił się i zobaczył Revertona, ubranego jak zwykle w granatowy
garnitur z serżu, białą koszulę, kapelusz, krawat i czarne buty. Reverton, jak zwykle, zdawał się mieć skwaszoną minę, a to przez kościsty nos i bruzdy na twarzy, sięgające do kącików ust. Powszechnie znany był z uzewnętrzniania silnych emocji, które nie zawsze szły w parze z jego fizjonomią. — Jadłem sobie właśnie niedzielne naleśniki w dworcowym barze — zaczął opowiadać — kiedy jakiś mechanik wszedł i spytał, czy ktoś już słyszał najświeższe wiadomości. — Nie wiem, jak to się zaczęło, ale kurzyło się na dobre, kiedy zaczęli sikać wodą — odezwał się Bud. Na widok Revertona poczuł się jeszcze paskudniej. Walt przywitał się z Revertonem, którego nawet dobrze nie znał, i wrócił do strażaków, grabiących teraz zgliszcza w poszukiwaniu żarzących się części; kiedy takie znajdowali, natychmiast zalewali wodą. Ze składu pozostał jedynie sterczący komin z cegły i półtorej poszczerbionej ściany. Na szczęście, w nocy nie wiał za silny wiatr, a budynek stał między dwoma pustymi placami na skraju dzielnicy rzemieślniczej. Pobudowano go jeszcze przed wojną z przeznaczeniem na mleczarnię, która jednak przez dwadzieścia lat rozwinęła się i przeniesiono ją do innego budynku. — Te ubezpieczenia to jedno oszukaństwo! — wrzasnął Rever-ton do kuzyna. — Nie zapłacą ani centa. Zapamiętaj moje słowa. Będą chcieli udowodnić, że sam spaliłeś sklep. — To chyba wina starej instalacji. — Bud nie miał odwagi wyjaśniać sytuacji w tym momencie. — Mówię ci, te ubezpieczenia trzeba by polikwidować — Re-vertona nadal pochłaniało nadgorliwe zrzędzenie. — Po kiego są, skoro nie płacą
uczciwie wtedy, kiedy trzeba? — Żywił ciągle przekonanie, że powinni byli więcej mu zapłacić za szkody poniesione, kiedy to uderzył w niego autobus, i żałował, że dał się namówić prawnikowi na wycofanie sprawy z sądu. Bud wiedział, ale nigdy mu tego nie wypominał, że Reverton stał na spalonej pozycji, występując w roli własnego adwokata. Reverton nie ufał wszelkim prawnikom. Nawet noga nie zrosła mu się jak należy. Po udzieleniu pierwszej pomocy w szpitalu, Reverton upierał się, aby leczenie podjąć u własnego lekarza, który tak naprawdę był osteopatą. Bud podejrzewał, iż Reverton posiada talent do obwiniania niewłaściwych ludzi za własne problemy, ale oczywiście nie wspominał o tym kuzynowi, którego szczerze lubił. Pamiętał go jako chłopca w sierocińcu, z włosami przystrzyżonymi cal nad uchem. Rodziców Buda nie było stać na to, by wychowywać Reva z szóstką własnych dzieci, ale w święta jechali po niego tramwajem, zabierali na obiad, a na pożegnanie wsadzali mu do kieszeni jakieś łakocie, pomarańczę, czy coś podobnego. Miał tyle samo lat co Bud; był ciemnym, żylastym dzieciakiem w krótkich spodenkach, z których wystawały szczupłe nogi. Bud szturchnął nogą mosiężny pierścień łączący dwa odcinki brudnego, strażackiego węża, który leżał u jego stóp. — Chłopcy zrobili wszystko, co mogli — powiedział. — Na pewno. — Odwrócił się. — No, chłopie, nie ma co tu dłużej sterczeć. Chcesz zajrzeć do nas, Reverton? Chyba zostaniesz na niedzielnym obiedzie? — Myślałem, że tu troszkę pomyszkuję — powiedział Reverton i wysunął nos o pulsujących chrapach, organ, który miał mu służyć do węszenia. —
Coś tu jeszcze może się znajdzie, co się przyda. Te takie maluchne kowadełka i co tam jeszcze miałeś z metalu. Siekiery będą do luftu, bo się rozhartowały. Buda zdziwiło, że Reverton w ogóle zapamiętał towar. Podczas wizyt wydawało się, że nie zwraca uwagi na narzędzia, a skoro mieszkał w umeblowanym pokoju, to rzadko kiedy potrzebował czegoś z artykułów metalowych. — Dobra, Rev. Ja idę do domu, teraz zupełnie nie mam serca, żeby się w tym grzebać. Zobaczę się z tobą później. Możesz porozmawiać z Waltem, chociaż w nocy go tutaj nie było. — A gdzie był? — zaczepnie zapytał Reverton. 24 25 flll — Wyjechał. Nie wiedział o pożarze. — Ma za duży hełm strażacki, co nie? — zawył kuzyn, zerkając na Huffa. — To miły facet, Rev. Szkoda tylko, że moja żona z jego siostrą coś się zgodzić nie mogą, bo byśmy się więcej widywali. Słuchaj no, powiedział mi, że jakiś jego znajomek winien jest tobie pięć dolarów. — Ktoś tu kłamie — Reverton natychmiast zrobił się czujny. — Nie pożyczam nikomu i od nikogo — stwierdził stanowczo. — Nie gram na pieniądze. Jak ktoś tak mówi, to łże jak pies i niech nie powtarza tego przy mnie. — Zawołał do Huffa, który po kolana tkwił w poczerniałych szczapach. Budynek nie posiadał piwnicy. Zważywszy na strażackie obowiązki, Walt nie zareagował, ale przyszedł natychmiast, brnąc przez pogorzelisko.
— Co to za historia z tymi pięcioma dolarami? — Reverton zapytał agresywnie. — A jużci — wyszczerzył się Huff. — Dolf Beeler. Znam go z fabryki. — To ten grubas ze sklepu, co to wczoraj...! — zawołał Rever-ton. — Proszę... to jego śmierdzące cygaro podpaliło sklep. — Zapomniałem, jak się nazywa — odezwał się Bud. — Ale to jego cygaro nie paliło się. Trzeba oddać sprawiedliwość. Widziałem, j ak palił tę swój ą cygaretkę nie j eden raz — powiedział neutralnie, bez złośliwości. — W każdym razie powinieneś odebrać tego piątaka. — Odbierzemy o wiele więcej od tego skurwiela! — W głosie Revertona słychać było wściekłość. — To on spalił nasz sklep! Musiałem go upomnieć, bo się czepiał Juniora. Przytarłem mu uszu, to gnojek się tak paskudnie zemścił. Z początku Bud nie podszedł do tego zbyt entuzjastycznie. Przechylił głowę na bok i powiedział: — Nooo, nie wiem... — Potem jednak doszedł do wniosku, że jeśli Reverton zajmie się możliwością podpalenia, to brak polisy ubezpieczeniowej nie będzie dla niego taki ważny. — A... pewnie — przyznał. — Tylko nie wiem, jak to udowodnisz. — Tylko się dorwę do niego. Widziałeś, co zrobiłem wczoraj ze 26 skurwielem. — Reverton poklepał surdut w miejscu, gdzie miał ukryty rewolwer. Na twarzy Huffa malowało się zdziwienie. Odsunął z oczu hełm, który zaraz opadł mu z powrotem, więc zdjął go. Kask był spory i niewygodny do trzymania, więc Huff wkrótce założył go ponownie.
— Sam nie wiem—powiedział. — Widziałem go wczoraj przed sklepem i zdaje się, że przeżuwał zgasły niedopałek. — A pewno, bo ogień strzepnął na podłogę. — Reverton wbił w niego wściekłe ślepia. — Skoro to zrobił, to byśmy widzieli, co nie? — Buda dopadły wątpliwości. — A co potem, pożar zrobiłby się dopiero na drugi dzień? — Tak to już te rzeczy się dzieją — odparł Reverton. — W zagłębiu węglowym mają kopalnie, w których spokojnie palą od tysiąc dziewięćset pierwszego i nagle ogień i płomienie wystrzeliwują przez szczeliny w ziemi, woda w sadzawkach wrze i kobity robią w nich pranie. — Prawda to? — powątpiewał Walt. — Tak to się czasami dzieje — wyjaśnił Reverton. — Mimo to uważam, że trudno będzie coś udowodnić — stwierdził Bud. — Czemu? — zapytał Reverton. — Ja, ty i twój Junior powiemy, że widzieliśmy, jak to zrobił. Budowi niespecjalnie przypadł pomysł do gustu. Święty nie był, ale kłamać w żywe oczy o drugim człowieku w tak poważnej sprawie nie uchodziło. Na szczęście, nie on musiał odrzucać pomysł kuzyna. Walt Huff podał powód, dla którego to im się nie uda. — Skoro wszyscy widzieliście, jak zrzucał gorący popiół na podłogę — spytał Walt — to dlaczego żaden z was tego nie ugasił? Reverton aż odwrócił twarz nabrzmiałą z uniesienia. Kiedy ponownie spojrzał na Huffa, zapytał go: — Chcesz stłamsić każdy pomysł, na jaki wpadniemy dla ratowania naszej rodziny? — Założę się, że z moimi argumentami o wiele łatwiej wam
27 pójdzie, niż z tym, co druga strona wymyśli. Jak Dolf Beeler weźmie sobie adwokata, to zrobi z was siekane kotlety, chyba że znajdziecie prawdziwy dowód. — Pienińskie obesrańce z tych adwokatów! — Reverton z nienawiścią wpatrywał się w niego przez chwilę, a potem spuścił głowę. Bud z ulgą przyjął porażkę Revertona w obliczu rozsądku. Sam bardzo dobrze wiedział, że cygaro Beelera nie miało żadnego związku z pożarem. Poza tym Beeler z pewnością nie wyglądał na kogoś, kogo stać byłoby na zapłacenie szkód, gdyby, oczywiście, był winny. A to jedynie miałoby dla Buda jakieś znaczenie. Jakiś tam Beeler wsadzony do ciupy za podpalenie nie zwróci mu sklepu. — Jeśli nie musimy włóczyć się po sądach, to nawet lepiej. Wyrównamy rachunki po naszemu. — Reverton wcale nie został naprowadzony na inny tok myślenia. Buda przebiegł zimy dreszcz; był kupcem, a nie rewolwerowcem. — Może najpierw byśmy to przemyśleli, Rev. Nie wiem, po co komu zemsta, nawet jeżeli ktoś podpalił sklep. — Zaczynał odczuwać fizyczne zmęczenie i zastanawiał się, czy zdoła pokonać pół mili do domu. — Za dużo myślisz o wszystkim i nic w końcu nie robisz — stwierdził Reverton. — W grę wchodzi duma. Jak ujdzie im to na sucho, to nie obejrzysz się, a będą nas traktować jak psy, gwałcić nasze kobiety i jeszcze co gorsze. — Mocno to ująłeś, Reverton. — Walt uniósł brwi. — Przez wiele lat pracowałem z Beelerem i widziałem jego żonę, jak raz mu przyniosła śniadanie do pracy, bo zapomniał, a potem jego chłopak pracował u nas
latem, ciężko pracował. Dobrze gra w piłkę nożną. Hornbeck wtłukło nam w ostatnie Święto Dziękczynienia, pamiętacie... — Trzepiesz tylko gębą — skwitował Reverton. — I znajdź sobie lepiej inny kapelusz. Ten ci jest cosik za duży. Walt to poczciwina. Uśmiechnął się tylko i odpowiedział: — Mówię tylko, że przesadzasz, i już. A wszystkie kaski mają ten sam rozmiar. Wewnątrz są paski, którymi dopasowuje się go do głowy. W tym powinny być krótsze, i już. — Teraz zapytał Buda: — 28 Ty nawet nie wsadziłeś centa do licznika, jak wysadziło bezpiecznik, co? Zdenerwowany Reverton odszedł. Bud skinął głową za odchodzącym kuzynem i odpowiedział szwagrowi: — Rev jada u nas prawie w każdą niedzielę. Myślę, że mógłbyś wpaść do nas z Bess, ale coś mi się zdaje, że ona i Frieda jeszcze ze sobą nie gadają. — Te baby! — Walt potrząsnął głową. Hełm nie zareagował na ruch i pozostał na miejscu. Chociaż Tony Beeler zasługiwał na opinię swego ojca: „uczciwy jak dzień długi", to nie był do końca szczery co do spotkania z dziewczyną od Bullardów na potańcówce w parku w Millville zeszłego lata. Była nieco niższa od innych dziewcząt, ale nie ciężka, choć miała duże, twarde piersi, które ocierały się o niego, kiedy tańczyli, a na jej plecach wyczuwał napięty biustonosz, który głęboko wpijał się w ciało. Tony natychmiast dostał erekcji, tak potężnej, że poczuł się zażenowany, więc cofnął biodra, jednocześnie wypychając klatkę piersiową. Ich twarze znalazły się tak bardzo blisko siebie, że aż okulary mu się dziwnie przekrzywiły i zaparowały od wspólnego oddechu.
Z niejaką ulgą, a jednocześnie wielką przegraną, wsłuchiwał się w rytm następnej płyty, muzyka wydawała się zbyt szybka jak na skromne taneczne talenty Tony'ego. Sprowadził dziewczynę z betonowego placu, który służył za parkiet, zdjął okulary i wyczyścił je połą koszuli, którą celowo nosił wyłożoną na spodnie; puścił rytualnego zeza przed założeniem okularów i — kiedy znalazły się już na swoim miejscu — popatrzył na nią, a właściwie na głowy pobliskich par, podrygujących w rytmie jitterbuga. — Jesteś z Millville, czyż nie? — zagaił. — Pewno. — Tak myślałem. — Teraz Tony wpatrywał się w beton, na którym stał. Obserwował swoje buty, których czubki świeżo wybielił tuż przed wyjściem z domu. — Ja jestem z Hornbeck. 29 J — Też tak myślałam—wydobyła z siebie dziewczyna, przyglądając mu się zapalczywie. — Albo skądinąd, tylko nie stąd. To mogło być obraźliwe. W końcu ich spojrzenia się spotkały. — Myślisz, że nie wyglądam dość należycie jak na Millville? Jak jakiś wsiok? Miała najbardziej błękitne oczy na świecie i jasnobrązowe włosy, spływające na ramiona, delikatne, szerokie usta, które teraz rozchyliły się lekko w skromnym uśmiechu. — Nie, tylko znam wszystkich chłopaków z Millville. To nieduże miasto. — Hornbeck też—odparł Tony—ale mnie się podoba. Szkoda, że tam nie ma tańców.
— Dlaczego? — Stała tak blisko niego, jakby nadal tańczyli. Ciągle był podniecony. — Zawsze czuję się lepiej we własnym mieście. Gram w piłkę przeciw waszym chłopakom. — Nie poznałabym cię chyba bez kasku — powiedziała dziewczyna — ale coś mi się zdaje, że cię widziałam. Dwóch moich kuzynów też jest w drużynie: Gene i Norman Walmsley? — Norman jest prawym halfbackiem, a Gene drugim pomocnikiem, zdaje się. — No, to ich znasz? — To ja zastopowałem Normana wtedy, jak mu trzasnął obojczyk. — Pamiętam. To ty zrobiłeś? — Nie chciałem mu zrobić krzywdy, przysięgam.—Tony zrobił szlachetną minę. — Po prostu gram, żeby wygrać. Uderzam mocno, ale czysto. — Ojej! — Dziewczyna pochyliła głowę. Nagle Tony'emu zabrakło tematu i poczuł się głupio, milcząc w obecności dziewczyny. Wiedział, że jak zobaczą go koledzy, to będą się podśmiewać i trącać łokciami, więc powiedział: — Chyba muszę iść. — Dobrze. — Słuchaj, jakbyś spotkała swojego kuzyna, to powiedz mu, 30 żeby nie czuł urazy. Ja też oberwałem nieraz, miałem złamane żebra, rozbite kolano, od tamtej pory nie jest tak sprawne jak powinno. Nie winie tamtych chłopaków.
— Powiem mu, czemu nie, tylko nie wiem, jak się nazywasz. Podał jej swoje nazwisko i w zamian poznał jej: Eva Bullard. — To do zobaczenia, Eva. — Przypomniał sobie o manierach wyuczonych na kursie tańca towarzyskiego, który odbył się w trzy kolejne środy w sali gimnastycznej liceum w zeszłym roku. — Bardzo dziękuję, że miałem przyjemność cię poznać. — Bardzo proszę. — Prawdopodobnie uczestniczyła w podobnym kursie w Millville. Tony żałował, że w jego programie nie znalazła się nauka jitter-buga. Tego tańca należało nauczyć się samodzielnie, ale potrzebna była giętkość, której natura mu poskąpiła. — No, to na razie, Eva — powiedział znowu i miał już odejść, kiedy walnęła go sprytnie, ale nie mocno, w brzuch, zachichotała i czmychnęła z jasno oświetlonej, betonowej płyty (za dnia pełniącej rolę kortu tenisowego) na cienisty trawnik rozciągający się dookoła. Wstążka trzepotała w jej włosach niczym motyl. Eva miała zgrabne, mocne nogi, a spódniczkę nieco przykrótką, jakby z niej już wyrosła. Tony'emu podobało się w niej wszystko. Ujęło go, że Eva wymyśliła pretekst, aby nie musiał udawać, że ma jakieś ważne sprawy do załatwienia. Biegli, a noc robiła się coraz ciemniejsza, gdyż nie świecił księżyc ani gwiazdy. Światło latarń w parku skupiało się z całą mocą na tanecznym kręgu. Zanim Tony zbiegł ze wzniesienia i dotarł do małego zagajnika młodych drzew i krzewów, mignęła mu jedynie spódniczka Evy ze spranego dżinsu. Najwyraźniej Eva gdzieś się schowała. Znowu miał erekcję wywołaną napięciem podczas śledzenia dziewczyny. Jednak słaby wzrok w ciemnościach nie poprawia się. Okulary na dodatek
nie dopuszczały do oczu resztki światła. Tony nie był też na tyle lekkomyślny, aby zaglądać w zarośla, więc po chwili zatrzymał się między dwoma drzewami iglastymi i rozłożył potężne ramiona. 31 — Hej, Eva! — zawołał pełen podziwu. — Jesteś wariatka. Wiesz? — Ach, tak? — Głos dobiegł zza pleców, ale kiedy się odwrócił, już jej nie było. Jeszcze przez czas jakiś droczyli się wesoło i robili sobie łagodne wymówki, aż Tony obszedł któryś z krzaków i znalazł ją w udawanej pozie obronnej.—Co? Myślisz, że możesz mnie zbić? — powiedziała. — Ho, ho, zaraz zobaczymy. Podnieś pięści. — Odgradzały ich jej zaciśnięte dłonie. — Ho, ho — przedrzeźniał ją podniecony Tony. — Teraz ty masz kłopoty. Jak cię dopadnę, to nie będziesz mogła siedzieć przez tydzień. — Ojej! — zapiszczała Eva, opuszczając ręce i chowając za plecami, prawdopodobnie aby zakryć okrągłe połówki pupy; w tym momencie piersi jeszcze bardziej się zaznaczyły. Te gesty bezsprzecznie coraz bardziej rozpalały Tony'ego. Nigdy nie znał tak zadzior-nej dziewczyny. — Szkoda, że nie mam przy sobie poduszki! — Dobrze, w takim razie, dziewczynko, bądź grzeczna, to nie dostaniesz lania. — Tony starał się zachować styl udawanej surowości. — Obiecuję — zapiszczała cienkim głosikiem, a potem, zanim Tony uświadomił sobie, co ona robi, przywarła do niego. Pachniała słodko i wilgotno, jak wanna w domu, kiedy wykąpała się w niej jego siostra, która już wyprowadziła się z domu i mieszkała w mieście, gdzie pracowała jako kasjerka w kinie; więc w łazience więcej już tak nie pachniało. Nie były to jednak perfumy.
Skoro przytulenie się było inicjatywą Evy, a nie jego, więc Tony'emu wydało się normalne nie cofnąć krocza, tak jak zrobił to podczas tańca, lecz raczej pozwolić sobie cieszyć się cudowną bliskością jej ciepłego brzucha. Eva odskoczyła raptownie i znowu zaczęła uciekać; tym razem opuściła park, pobiegła ulicą, przebiegła jezdnię i pomknęła wzdłuż ciemnych witryn sklepów. Tony nie rozumiał celu tych manewrów i natychmiast poczuł się śmiesznie i niedorzecznie. On, już wkrótce absolwent szkoły średniej, w całym okręgu uznany gracz w piłkę nożną, teraz gonił ulicą dziewczynę, która nawet nie pochodziła 32 z jego miasta. Jako że był tutaj obcy, policja mogła go wziąć za maniaka seksualnego, mimo to nie przerwał pościgu za Evą, aż celowo wpadła w ślepy zaułek przy jakimś sklepie. Oświetlony plac z tańczącym tłumem pozostał gdzieś daleko w tle, muzyka z płyt, ogłuszająco głośna, gdy stało się na wprost megafonów, teraz tworzyła przyjemne i delikatne tło. Najbliższa lampa uliczna dawała dyskretną poświatę. Nikt inny nie przechodził chodnikiem; świat ofiarował im intymność. Eva skrzyżowała ręce za plecami i znowu wysunęła piersi do przodu. Tony nie mógł się im oprzeć. Dotknął je dłońmi w najbardziej naturalny sposób na świecie. Były twarde i sprężyste, ale mimo to zadziwiająco pozbawione ciężaru. Tak rzeczywiste i namacalne, chociaż dziewczynę widział teraz zaledwie jako cień. Potężną sylwetką zasłaniał prawie całe światło latarni. Eva patrzyła na niego. — Szybki jesteś. — Wydało się to normalnym stwierdzeniem,
pozbawionym jakiejkolwiek moralnej oceny i nie wymagało odpowiedzi. Tony miał niewielkie doświadczenia z biustami. Do tej pory w życiu zaliczył jedynie kilka obłapywanek, z których wszystkie spotkały się ze wściekłym sprzeciwem właścicielek interesujących go obiektów; co się zaś tyczyło tego, co kobiety posiadały między talią a kolanami, nie był takim ignorantem jak ci, co to sióstr nie mieli, jednak nigdy tam nie zawitał, nawet jako turysta. — Dlaczego poprosiłeś mnie do tańca? Myślałeś, że będziesz mógł sobie ze mną na coś takiego pozwolić? — Eva odezwała się jak najdelikatniejszym głosem. — E-he. — Tony nadal dotykał jej piersi. — No, to dlaczego? Bez wątpienia lubiła rozmawiać. — Chyba spodobałaś mi się. — Chodzi mi o to, że jesteś pewnie w starszej klasie. Tony poczuł się nieswojo, konwersując w tak intymnej chwili. — Pewno. — Chciał, aby zamilkła na chwilę, a wtedy on mógłby wymyślić, co robić dalej. Spróbować ją pocałować? A może kontynuować tutaj, gdzie odniósł tak wielkie sukcesy: rozpiąć sukienkę 33 i zaatakować biustonosz? Tylko że znajdowali się w miejscu, gdzie ich swoboda mogła okazać się w każdej sekundzie ograniczona. Eva milczała przez dłuższą chwilę, a Tony, nie potrafiąc zdecydować, zapytał: — W której jesteś klasie, w trzeciej? — Dopiero pójdę do pierwszej! — zachichotała w dość niskiej tonacji.
— Na przyszłą jesień! — zdziwił się. — Dopiero skończyłaś ósmą klasę? To ile masz lat? — Czternaście — odparła Eva. — Skończę za parę tygodni. — No, to masz trzynaście, nie? — Już niedługo. Teraz, dopiero teraz, przypomniał sobie, żeby zdjąć ręce z jej piersi. — Przepraszam. — Cofnął się o krok. — Skąd miałem wiedzieć? Wyglądasz, jakbyś była w moim wieku. Chyba dojrzewasz szybciej niż inni. — Eva uśmiechnęła się szeroko, a Tony mówił dalej: — Słuchaj, muszę już iść. — Byłoby mu łatwiej, gdyby nie miał erekcji, ale miał i to spowalniało jego ruchy. — Przyjdziesz na tańce za tydzień? — Eva wyszła za nim z cienia. — Nie wiem—odparł Tony. — Może nie. Może zostanę w Horn-beck i spotkam się z kumplami. Poćwiczymy ciężarami albo coś w tym rodzaju. — Nie znał dziewczyny w Hornbeck w tym wieku, która miałaby takie balony; to było szalone i czuł się zakłopotany. Czy mogła skłamać? Ale przeważnie oszukiwało się w drugą stronę, żeby udawać starszego i móc kupić piwo albo papierosy. Nie jest przecież maniakiem seksualnym. — Chciałabym cię znowu zobaczyć—powiedziała smutno Eva. — Jesteś bardzo miły. — Ruszyła raptownie nieomal wojskowym krokiem i nie oglądała się za siebie. Tony'emu ulżyło, lecz jednocześnie poczuł się osamotniony. Zastanawiał się, co miała na myśli, mówiąc, że jest „miły": bo złapał ją za piersi? A może dlatego, że dalej się nie posunął? Najsmutniejsze w tym było to, że naprawdę ją lubił: twarz, włosy, oczy, głos i, oczywiście, ciało, te rzeczy. Gdyby jednak nawet poczekał rok i żadne z nich
nie poznałoby kogoś innego w międzyczasie, on skończy szkołę, podczas gdy ona będzie dopiero w drugiej klasie, więc i tak to będzie szaleństwo i na dodatek nieprzyzwoitość. Obojętnie jakby na to nie patrzeć, to paskudna sprawa. Od tej pory będzie pytać dziewczynę, ile ma lat, zanim poprosi ją do tańca. Trzynaście? Miał tylko nadzieję, że jeżeli ktoś zauważył ich razem — nawet tylko podczas tańca — to nie uświadomi sobie tej przepastnej różnicy ich wieku. Drwiny znajomków, gdyby to wyszło na jaw, zniszczyłyby go. Prawda wyglądała tak, że chociaż jego zaangażowanie i wyniki w piłce nożnej ogólnie znano, to pozycja w drużynie nie należała do zbyt chlubnych. Umożliwiał jedynie heroiczne wyczyny w głębi pola, ale sam nie był bohaterem ani, chyba że akurat wybiegał z szatni na boisko z drużyną, sławą liceum w Hornbeck. W grubych okularach nie uważano go raczej za pięknisia z reklamy, nie tańczył też zbyt dobrze ani nie posiadał błyskotliwej gadki jak komicy radiowi. Nie zachowywał się zbyt pewnie, kiedy obcował z dziewczynami. Zaliczył dopiero kilka randek. Właściwie to dwie, obie z Mary Catherine Lutz, która mieszkała w domu sąsiadującym z jego przez ogród. Była z niej prawdziwa chłopczyca równa mu wiekiem. Będąc młodszy, razem z nią rzucał do kosza albo podawał piłkę — kiedy nie mógł znaleźć innego chłopaka do zabawy. Piersi Mary Catherine nadal były prawie niezauważalne, ale wzrostem nieomal mu dorównywała. Na potańcówkę w parku w Millville trafił przez przypadek. Udał się, jak miał w zwyczaju, na długi, samotny spacer, a jak się szło dalej niż milę w kierunku zachodnim, to wychodziło się poza Hornbeck. Niedaleko wybetonowanego placu zauważył dziewczynę o okrągłej twarzy i wielkich
piersiach, ubraną w niebieską sukienkę. Zdobył się na odwagę, aby poprosić ją do tańca, ponieważ — po pierwsze, była sama, a po drugie, nie znano go w Millville. Powinien był raczej zostać w domu. A jednak w tydzień później wrócił do Millville. Nie miał żadnego planu poza wyśledzeniem Evy tak, aby ona go nie zauważyła. Ciekawiło go, czy Eva pozwala innym chłopakom się obmacywać, a on 34 35 chciał poznać odpowiedź poprzez osobistą obserwację. Lecz pomimo poszukiwań nie odnalazł jej w piątkowy wieczór. Po kilku wycieczkach dookoła „parkietu" i ostatecznym udaniu się w stronę zarośli, wszedł nawet na ulicę i przeszedł się wzdłuż sklepowych witryn. Dopiero kiedy skończył obchód, uświadomił sobie, że nie przygotował się na ewentualne spotkanie jej w towarzystwie jakiegoś chłopaka. Nie był jej właścicielem ani też policjantem. Myśl o dokonaniu obywatelskiego aresztowania gagatka za molestowanie nieletniej wydała mu się idiotyczna, tym bardziej, że facet, podobnie jak Tony, też byłby prawdopodobnie nieletnim i niekoniecznie przebiegłym gwiazdorem z Hollywood. W końcu Tony wrócił na piechotę do Hornbeck, przekonany, że Eva to głupia gówniara, która ma zielono za uszami i że należy się jej nauczka, ale miał nadzieję, że nie spotka jej takowa, chyba że on ją wymierzy. — Wiesz, co? Powinnaś bardziej się szanować, jak dama, bo inaczej zrobi się naprawdę gorąco i sobie nie poradzisz. Jakiś parob-czak może pomyśleć sobie coś niewłaściwego, skoro tak flirtujesz z facetami, i wpadniesz w tarapaty. Oczywiście, gdybym znalazł się gdzieś w pobliżu i usłyszałbym, jak krzyczysz, przybiegłbym i zatłukł drania. Zatłukłbym go
na śmierć; obojętnie, czy miałby nóż, pałkę, czy nawet groziłby mi bronią. Kazałbym mu ją zjeść, przysięgam. Możesz na mnie polegać! Ale przede wszystkim nie powinnaś się narażać na takie sytuacje i włóczyć w złym towarzystwie. Dla Tony'ego było to nowe doświadczenie. Nigdy przedtem nie zakochał się szaleńczo, namiętnie i beznadziejnie. Właściwie to cokolwiek związane z uczuciami wywoływało u niego mdłości, więc jeżeli tylko mógł, unikał filmów, które miały jakikolwiek związek z romansem, chociaż nawet komedie mogły zaskoczyć cię czymś w tym rodzaju, i to bez ostrzeżenia. Jednak najpaskudniejsze okazało się, że — bez względu na żarliwość jego uczuć — Eva będzie, nawet po następnych urodzinach, miała tylko czternaście lat. Nie istniał sposób, aby to zmienić. Lecz kiedy on będzie miał dwadzieścia trzy lata, ona skończy już dwadzieścia, a jak on przekroczy trzydziestkę, to ona dwadzieścia siedem; jak on skończy osiemdziesiąt, ona skończy siedemdziesiąt siedem, więc rozwiązaniem jest żyć odpowiednio długo. Właściwie jest zboczeńcem, ale byłoby gorzej, gdyby ją spotkał, jak sam miał trzynaście lat... a ona dziewięć. Oczywiście, w tym wieku ona nie miałaby jeszcze piersi, więc on w ogóle by jej nie zauważył. Prawda była taka, że Eva, obojętnie ile miała lat, stała się już kobietą, a ich dwoje rozdzielało jakieś kretyńskie morale. Tak sobie wyobrażał w zaciszu swego pokoju, przy zgaszonych światłach, ale wszystko zmieniało się w realistycznym świetle poranka. W następny piątek wieczorem Tony poszedł do Millville, lecz tym razem nie był jedynym przybyszem z Hornbeck na potańcówce. Bili Plunkett i Wally Hines, koledzy z klasy, stali przy betonowym placu, posępnie
przyglądając się tańczącym. Miał nadzieję, że uda mu się wymknąć niezauważony przez nich, ale tyle szczęścia mu nie dopisało. Wally zeskrobywał z obcasa psie gówno albo gumę do żucia, patrząc w dół przez ramię, a kiedy skończył i podniósł wzrok, od razu zobaczył Tony'ego. — Patrzaj no, Tony Beeler — poinformował Plunketta, ale słowa kierował do Tony'ego. — Cześć, Tony. — Plunkett odwrócił się. — Przyszłeś se popatrzeć na dziady? Tony nie miał wyboru, tylko przyłączyć się do nich, chociaż przerażało go to; nawet nie byli jego przyjaciółmi, tylko chłopakami z tej samej klasy. Hines miał wągry na nosie, a Plunketta podejrzewał o zgniły oddech, gdyż miał ciemne zęby. Gdyby spotkał ich w Hornbeck, zachowałby się całkiem naturalnie, jedynie skinąwszy głową i omijając ich szeroko. Na nic lepszego nie mogliby liczyć, skoro bliżej się nie przyjaźnili. Lecz do niepisanego kodeksu — kodeksu, który skrycie odrzucał w poszukiwaniach Evy — należało lojalne odnoszenie się do ziomków na obcym terenie i nawet twój najgorszy wróg w domu stawał się pierwszorzędnym kumplem, jeśli napotkałeś go w Chinach. — Same świnie w tej dziurze — stwierdził Plunkett. Zmarszczył nos i skinął głową. Włosy zaczesane na mokro wyschły, ukazując ślady po grzebieniu. 36 37 — Ino nie wiem, na co ci byłaby lacha — powiedział Plunkett do Hinesa —jakżeś sam ciota, jak się patrzy. — Taaak? — Wally odpowiedział, waląc Billy'ego w podniesioną rękę, a
dokładnie w biceps wystawiony w tym celu. — Sam żeś rower. — Nie wiedziałem, że tu są tańce—odezwał się Tony.—Muszę iść załatwić coś dla taty. Na razie, chłopaki. — Odszedł. — Hej, czekaj no! — zawołał Plunkett. — Idziesz do domu? Pójdziemy z tobą. Tony nigdy nie był wystarczająco przebiegły, więc aby ich zniechęcić, mógł wymyślić tylko tyle: — Nieee, idę w drugą stronę. — Do diaska, Tony — zareagował Hines. — To miasto czarnuchów. Co chcesz tam załatwiać dla staruszka? Mata tutaj krewniaków? — Zawył i trzasnął się w udo. Co za pech, żeby trafić na tych dwóch tępaków! Tony nie mógł pozwolić, żeby zniewaga uszła Hinesowi na sucho. Przyjął bokserską postawę. — Nie podoba mi się twoje gadanie, Hines — powiedział. — Chcesz, żebym zdjął okulary? Wally zbladł. — Tylko żartowałem — wydobył z siebie. — Nie mówiłem poważnie. — No, już, Tony. — Plunkett też wyglądał nieszczęśliwie. — On ino żartował. Nie myślał, że masz murzyńską krew. — To głupota z jego strony, kapujesz? — stwierdził Tony. — Muszę iść. — Tony uświadomił sobie, że głupi żart Hinesa zadziałał na jego korzyść; wykorzystał go jako wymówkę, aby uciec, tylko że nie był dosyć szybki. Plunkett przysunął się do niego, przyłożył mu do ucha dłoń zwiniętą w trąbkę i szepnął: — Idzie świeże mięso. — Jego oddech spełnił najgorsze oczekiwania Tony'ego.
Tony spojrzał tam, gdzie wskazywał Plunkett, i zobaczył Evę Bullard idącą w ich stronę. Znajdowała się jakieś czterdzieści jardów od nich. Wiedział, że jeżeli pozwoli jej podejść i odezwać się, wyjdzie na jaw ich znajomość. Dlatego pospiesznie wyszedł jej na spotkanie. — Słuchaj, jak chłopaki dowiedzą się, że zadaję się z takim dzieciakiem jak ty — przemówił cicho, lecz zdecydowanie — to nigdy mi tego nie zapomną. — Nie przyglądał się jej za bardzo, ponieważ sam znajdował się pod obserwacją, więc spoglądał na betonowy parkiet, gdzie pary sunęły w rytm powolnej muzyki, która nawet by mu odpowiadała. Eva nie spieszyła się z odpowiedzią. — W porządku — przemówiła niesamowicie opanowana. Odeszła. Czuł się okropnie, ale nie miał odwagi nawet spojrzeć, dokąd się udała. — Moja kuzynka — wyjaśnił po powrocie do tamtych dwóch gnojków. — To właśnie miałem tutaj załatwić, przekazać jej wiadomość od ojca. Plunkett i Hines w innych okolicznościach pohukiwaliby drwiąco, teraz zachowywali się ostrożnie, pamiętając o wcześniejszej wpadce (nawet dwóch, wliczając drugi popis niewyparzonej gęby Plunketta, gdy zbliżała się Eva), i przyjęli wyjaśnienia Tony'ego z kamiennym spokojem. — Dobra, jak załatwiłeś sprawę, to możemy wracać do domu. — odezwał się Hines. — To miasto śmierdzi. Takie zakończenie było najgorsze z możliwych, a kiedy znaleźli się na terenie Hornbeck, chociaż Hines i Plunkett szanowali osobę Tony'ego, wymieniali kuksańce, kopniaki i przezwiska, co dla To-ny'ego stanowiło nie kończącą się udręką do momentu, kiedy mógł skręcić do domu. Katastrofa zdarzyła się w połowie sierpnia, według kalendarza zaledwie dwa miesiące temu, lecz w kalendarzu emocjonalnym lato było odległą
przeszłością. Tony postanowił poczekać, aż Eva dorośnie, albo przynajmniej na dobre zadomowi się w liceum. Mniej więcej doszedł już do wniosku, że nadeszła właściwa pora na przeprosiny. Młode dziewczyny z całą pewnością mają krótką pamięć, a Eva pomimo młodego wieku wyglądała na osóbkę szczodrą i wy38 39 rozumiała; o takim charakterze świadczyły duże piersi, okrągła twarz i brązowe włosy. Gdyby na przykład była kościstą blondynką albo miała wydatną górną wargę, dawno porzuciłby nadzieję. Gdyby właśnie była inna, to nie czułby się wobec niej jak zdrajca. Jednak wszystko zmienił tragiczny incydent, w który wplątał się ojciec, a który wydarzył się w składzie materiałów żelaznych jej ojca. W tej chwili należało zdobyć się na heroiczny gest. Sytuacja skomplikowała się do tego stopnia, że jedynie desperacka odwaga mogłaby pomóc. Dlatego wstawszy od stołu po niedzielnym obiedzie i obwieściwszy, że wczesnym wieczorem udaje się na seans filmowy, Tony minął kino i poszedł dalej do Millville na poszukiwanie domu Evy. Większość ludzi w Millville mieszkała na północ od dzielnicy rzemieślniczej, więc kiedy Tony minął sklepy i warsztaty, z których większość zamknięto w dzień wolny od pracy, z wyjątkiem jedynej prawdziwej restauracji w mieście „U Toma," gdzie znajdowała się lada i dwa rzędy stołów z ławami z wysokimi oparciami (tutaj przesiadywały dzieciaki, w godzinach kiedy nie prowadzono wyszynku, i za dziesięć centów zamawiały frytki i colę, więc Tony zajrzał przez okno, by sprawdzić, czy przypadkiem nie ma tutaj Evy), powędrował na północ.
Minął jedną czy dwie przecznice z parterowymi i piętrowymi domkami jednorodzinnymi (z niektórych jeszcze nie pozdejmowano na zimę wahadłowych drzwiczek z werand), aż na następnym narożniku zobaczył dzieciaka mniej więcej dwunastoletniego i podszedł do niego. Chłopak miał czapkę robioną na szydełku i zieloną kufajkę. Kiedy chłopiec miał już go minąć, wymienili „cześć" i wtedy Tony zapytał: — Hej, wiesz, gdzie mieszkają Buliardowie? — Pewno — odparł chłopak. — Na Macklin Street. To tam. Gdzieś w połowie ulicy. Łatwo znajdziesz, kręci się tam dużo ludzi w związku z pożarem. — Pożarem? — Ich sklep się spalił. Tony'ego zaszokowała wiadomość. Nawet poczuł się winny, a to przez sprawozdanie ojca — faktycznie bowiem podejrzewał, że zawinił jego ojciec. Nazbyt dobrze znał skłonność staruszka do zrażania sobie ludzi. Z drugiej strony pożar mógł okazać się pożyteczny. Incydent, w którym uczestniczył ojciec i rodzina Evy, w porównaniu z tak wielką katastrofą mógł stracić na znaczeniu. Skoro Bullardów spotkało takie nieszczęście, jemu może pójść o wiele łatwiej. — To cześć — powiedział Tony do chłopaka i ruszył dalej. Skręcił we wskazaną przecznicę i przeszedł mniej więcej połowę ulicy, lecz nie zauważył domu, przy którym kręcą się tłumy. Poszedł więc aż do następnego skrzyżowania, gdzie stanął zakłopotany, aż nadszedł jakiś mężczyzna. — Halo — odezwał się Tony — nie wie pan...
— Chłopak w twoim wieku powinien zwracać się do mnie „sir" — powiedział mężczyzna. — I, na Boga, jak coś ode mnie chcesz, to mów „proszę". — Dobrze, czy mógłby mi pan powiedzieć, proszę... — Sir! — Sir, szukam domu państwa Bullardów. Mężczyzna bacznie mu się przyglądał. Sam był niższy od Tony'ego, a na dodatek szczupłej budowy. — Może cię to zainteresować — mówił głosem pełnym groźby — że jestem związany z tą rodziną i pilnuję, aby nic im się nie stało. Pojąłeś? A teraz, jak się nazywasz? — Anton. — Jak masz na imię? Jesteś cudzoziemcem — Mężczyzna znowu zmrużył oczy, aby mu się przyjrzeć. — To jest imię — odparł Tony. — Chyba z jakiejś książki, którą mama kiedyś przeczytała. Jesteśmy Amerykanami. Mężczyzna wykonał gest zniecierpliwienia drżącymi palcami, jakby rozmawiał o pieniądzach. — A teraz nazwisko. Tę informację Tony skrywał tak długo, jak tylko było to możliwe, na wypadek gdyby Bullard słyszał o wcześniejszej kłótni. Kiedy Jednak nadszedł moment podania nazwiska, Tony nie widział powodu, dla którego nie miałby być dumny, a może nawet wyzywający. 40 41 Jego tata spowodował utarczkę, a on sam mógł być nieco podejrzany,
skoro interesował się tak młodą dziewczyną jak Eva, ale jego rodzina nie miała się czego wstydzić. — Beeler — przedstawił się. — Aha. — Mężczyzna skinął głową i mówił z początku spokojnie: — Nie jesteś z Hornbeck, co?... Aha... Wszystko ładnie-pięk-nie, rozumiem— mówił jakby do siebie.—Nie jesteś spokrewniony z takim mocno zbudowanym facetem, co to przyszedł tutaj do składu żelaznego, który spalił się do cna? Tony spuścił wzrok i skinął głową. Nie czuł się za wesoło, ale nie wiedział, jak bardzo jest źle, dopóki nie podniósł oczu. Mężczyzna wyciągnął pistolet. Rozdział 3 — Patrzajta, kto tutaj myszkuje po okolicy — powiedział mężczyzna, wepchnąwszy Tony'ego do salonu w domu Bullardów. Już na ganku schował pistolet do kabury. Nie potrzebował go w pokoju pełnym ludzi. Zebrani spoglądali w milczeniu na Tony'ego. Wszyscy byli mu obcy. Chociaż mieszkali w sąsiednim miasteczku, dla niego równie dobrze mogli być Francuzami, tyle miał z nimi wspólnego. — Oto ten, co się bawił zapałkami — powiedział mężczyzna, który miał pistolet. — Jeśli to nie był jego ojciec. Najbliżej Tony'ego znajdowała się otyła kobieta w średnim wieku, zajmująca skraj kanapy. Jadła ciastko z talerzyka, który trzymała na brzuchu. Trochę dalej, przy kanapie, ustawiono stolik do gry w karty, ale kobieta nie mogła do niego sięgnąć bez wstawania, więc jej filiżanka kawy stała na podłodze, tuż przy lewym obcasie masywnego buta. Spojrzała bez wyrazu na Tony'ego, po czym nadziała na widelczyk kawałek ciasta i
włożyła do ust. — Gdzie jest Bud? — Mężczyzna rozglądał się po pokoju rozeźlonym wzrokiem. — Nie wiem — odpowiedział ktoś. — Był tu niedawno. —- Może zszedł do piwnicy — dodał inny mężczyzna. — Dobra, ty... — oprawca Tony'ego warknął na swojego jeńca i zacisnął kościste palce niczym kajdanki na przegubach rąk chłopca. — Ruszaj i pamiętaj; twoje życie nie jest warte złamanego centa, więc nie bądź za sprytny. — Tak jest, sir — odparł skwapliwie Tony. Zastanawiał się, co by sobie Eva pomyślała, gdyby zobaczyła go prowadzonego jak więźnia w jej własnym domu, jednak nie żenowało go to, gdyż nie on ponosił winę. W pokoju jej nie było, nie było tu też nikogo, kogo można by nazwać młodym. Na stole leżały ciastka, ale ludzie stojący dookoła nie częstowali się, tylko rozmawiali. Wysoka i szczupła kobieta z lekkim wąsikiem powiedziała: — O, kuzyn Reverton, witaj. — Po czym zwróciła się do To-ny'ego, przyjmując, że jest pełnoprawnym członkiem towarzystwa: — Cześć, synku. Czyj jesteś? — Ale Reverton pchnął go do przodu. W kuchni przyjaźnie, po matczynemu wyglądająca kobieta zajmowała się emaliowanym ekspresem do kawy na piecu. Obdarzyła Tony'ego ciepłym uśmiechem. — To wróg, Frieda! Beeler! — Reverton ostrzegł ją. Jej twarz zrobiła się obojętna, tak jak u pozostałych osób w dużym pokoju. Tony domyślił się, że to matka Evy. W kształcie twarzy i okrągłej figurze zauważył pewne podobieństwo.
Reverton otworzył drzwi obok kredensu i pchnięciem skierował Tony'ego na schody z surowego drewna. Na dole, na betonowej podłodze, leżały obok stopni schludnie powiązane i poukładane stosy gazet i czasopism, bez wątpienia przygotowane dla harcerzy do zabrania. W piwnicy Bullardów znajdowała się też ubikacja z topornymi drzwiami z listew, teraz szeroko otwartymi; klapa sedesu była Podniesiona i wyglądała na pękniętą. Za toaletą stały wanny z galwanizowanego metalu o powierzchni przypominającej mydło. Jeden z narożników piwnicy pełnił rolę warsztatu z narzędziami — mniejsze uporządkowane wisiały na haczykach na ścianie, a największe narzędzie: tokarkę do drewna, przymocowano do ławy na jednym z jej końców. Po przeciwnej stronie leżało imadło, typ chowany pod 42 43 stołem. Wszystko czyste, ale widać było, że sporo się tego używało: ostrza niektórych narzędzi posiadały matowy blask zaprawionej w pracy stali, a drewniane uchwyty pociemniały i wypolerowały się od naturalnego tłuszczu dłoni. — Słuchaj, Bud, co rzeknę — odezwał się Reverton. — Tak mi się zdaje bardzo mocno, że wiem, kto podłożył ogień. — Tony rozejrzał się w poszukiwaniu osoby, do której Reverton skierował słowa. W cieniu za piecem, w drzwiach do składu na węgiel stała męska postać. Coś mruknęła w odpowiedzi. Reverton zniecierpliwił się. — Mówię ci, żem znalazł tę tu małpę, jak się włóczyła przed domem. To Beeler! Oni nigdy nie zjawiają się tu dla naszego dobra, mówię ci. — Dźgnął Tony'ego łokciem. — Gadaj, ty... jak się nazywasz?
— Anton Beeler. — Jak ci się podoba?—zapytał Reverton. — To mi się trafiło!... Co tutaj robisz w Boży dzień, chłopie? Czemu nie siedzisz przy stole z rodziną? Pewno, jak możesz komuś zwędzić obiad. Z kotłowni wyszedł Bud. Wyglądał, jakby płakał. Wytarł twarz rękami brudnymi od pyłu węglowego. — O co chodzi, Rev? — Gadaj prawdę, bo jak Boga kocham, nie ręczę za twoje zdrowie — Reverton zwrócił się do Tony'ego. Tony wzruszył ramionami i zwrócił się do mężczyzny, który musiał być ojcem Evy, więc dlatego nie mógł powiedzieć całej prawdy, bo flirtowania ze zbyt młodą dziewczyną wstydził się o wiele bardziej niż podkładania ognia. — Szedłem sobie na spacer — odpowiedział. — To ci dobre! — szydził Reverton. — Ma całe miasto do chodzenia. A nawet jakby zalazł aż tak daleko, to jest tyle innych ulic. — Czy to prawda? Przyszedłeś tutaj nabroić? — Bud przemówił do niego stanowczo, ale nie złośliwie. — Nie, proszę pana. — Podłożyłeś ogień? — Nie, proszę pana. — A kto podłożył? — zapytał Bud. — Nic o tym nie wiem. Dopiero teraz, jak przechodziłem... — Pewnie sobie myślisz, że to zabawne, co? — Bud zadał pytanie z melancholiczną ironią. — Żałuję, że mnie tutaj nie było, jak zapalałeś zapałkę — zasyczał ze
złością Reverton. — Odstrzeliłbym ci tę łapę, ty parszywy szczeniaku. — Ja tego nie zrobiłem — oponował Tony — i nie uważam tego za śmieszne, a tutaj trafiłem przypadkiem, spacerując, przysięgam. Nie wiedziałem, gdzie państwo mieszkają. — W twarzy ojca Evy nie widział nic z jej rysów, ale kiedy Bud ruszył do warsztatu, miał podobny chód do sposobu poruszania się Evy, nieco nieregularny. Przedtem myślał, że to dziewczęca zadziorność. — Wyduszę to z niego! — zobowiązał się Reverton. — Wynoś się — powiedział Bud do Tony'ego. — Uciekaj z miasta. Nie chcę, żebyś tu się kręcił, bo inaczej będziesz miał kłopoty. To się tyczy też twojego ojca i reszty Beelerów. Mam znajomości w tutejszej policji i powiem im, żeby na was uważali. To nasze miasto i nie chcemy was tutaj. — Tak, proszę pana — powiedział Tony. — Ale... — Nie pyskuj mi. — Bud wycelował wskazujący palec w jego twarz. — Zamknij gębę i wynoś się z miasta. — Ruszaj się! — Reverton bez ostrzeżenia mocno pchnął To-ny'ego. Tony wdrapał się po schodach, Reverton za nim. Matki Evy nie było już w kuchni. W głównym pokoju nadal toczyły się rozmowy, ożywione i wesołe, a towarzyszyło im stukanie sztućców o porcelanę. Rodzinna biesiada przypomniała Tony'emu stypę po pogrzebie dziadka. Reverton nie przemaszerował z nim teraz przez cały dom. Wyszli kuchennymi drzwiami, przez werandę, do ogrodu. Tam zobaczył damkę z jasnoniebieskimi błotnikami i bardzo zużytym siodełkiem; niedługo wyjdą na wierzch sprężyny i skaleczą ją w pupę. Wiedział, że to rower Evy, bez względu na to, czy były w tej rodzinie inne dziewczyny, czy nie. Wróciła, kiedy on z mężczyznami był w piwnicy.
45 — Teraz dojdziemy do granicy miasta — odezwał się Reverton. — I nie zapominaj, że idę zaraz za tobą i szybciej umiem wyciągnąć broń, niż ty się ruszać. A gdyby tak ona stała w oknie! — Przysięgam, że wrócę prosto do Hornbeck — powiedział Tony. — Nie musi pan iść za mną. Daję słowo. — Co jest warte słowo Beelera? — Reverton rzucił pytanie w przestrzeń. — Chciałbym wiedzieć. — Skinął głową na Tony'ego i poklepał surdut w miejscu, gdzie schował broń. — Ruszaj. Więcej nie będę powtarzać. Tony posłuchał. Jego uczucie do Evy nie pozwalało mu myśleć ile nawet o Revertonie, ponieważ byłjej krewnym i obrońcą rodziny Bullardów przed tym, co sam szczerze uważał za niebezpieczne, także dla niej. Tony nie wiedział tylko, jak odnosić się do mężczyzny, by nie wzbudzać w nim gniewu. Ruszył więc spokojnie w stronę granicy miasta i z ulgą przyjął wybór oprawcy: poszli krótszą drogą bocznymi uliczkami, a nie poprzez dzielnice przemysłowe. Kiedy zobaczył przed sobą przedmieścia Hornbeck — skromne, z zaułkami przy warsztatach, pustymi placami i podwórkami na tyłach domów tak starych, że miały ubikacje na dworze — zerknął przez ramię za siebie i nikogo nie zobaczył w pobliżu. Co więcej, na ulicy bawiła się tylko dwójka średnich dzieciaków, a trochę dalej jakiś człowiek palił liście w rynsztoku. Tak więc Tony znowu odzyskał wolność, której się nie ceni, dopóki nie zostanie utracona. Co jednak dziwne, zamiast się cieszyć, odczuwał samotność. Jako więzień Bullardów był jakby członkiem ich rodziny i
dzięki temu znajdował się blisko Evy, bliżej niż kiedykolwiek przedtem, chociaż w ogóle jej nie widział. Kilka przecznic przed domem skręcił w boczną ulicę i zobaczył brata. Tony i Jack właściwie nie byli sobie bliscy, chociaż przed wyprowadzeniem się ich siostry mieszkali w jednym pokoju. Jack był młodszy tylko o dwa lata, ale Tony nie miał ochoty rozmawiać z nim na jakikolwiek temat, a co dopiero o niedawnych przeżyciach w Millville. Nie było takiej osoby na świecie, która nie pomyślałaby, błędnie, że to popołudnie skończyło się dla niego tragicznie: nie było, 46 z wyjątkiem może Evy Bullard, pod warunkiem, że miałby szansę wytłumaczyć jej zajście, ale teraz nie istniał sposób, aby się z nią skontaktować. A jednak tylko wariat szedłby przez piętnaście jardów za własnym bratem bez słowa, więc Tony zawołał do Jacka: — Cześć! Jack podejrzewał, że Tony musiał wołać kilkakrotnie, zanim zwrócił jego uwagę, i zmieszał się na moment, wierzył bowiem, że posiada świadomość większą od reszty świata. Postanowił nigdy więcej nie popadać w tak głębokie roztargnienie poza domem, a za-rezerować taki stan ducha, gdy będzie się znajdować w cudownym odosobnieniu własnego pokoju. Odwzajemnił powitanie brata. — Byłeś w kinie? — Całkiem możliwe, że obaj znaleźli się w tej samej zatłoczonej sali, ale nie widzieli się. — Hm? —: zapytał Tony. — Ach, tak. — Podobał ci się film?
Pytanie najwyraźniej skonsternowało brata, ale w końcu odpowiedział: — Och, pewnie... a tobie? — Nie za bardzo — odparł Jack. — Zupełnie mi się nie podoba całe to śpiewanie i tańczenie. To dla dziewczyn. — Chyba masz rację. — Tylko to teraz pokazują. — Jack narzekał dalej. — Całkowicie mija się to z rzeczywistością. Jakiś gość zaczyna śpiewać dziewczynie i wtedy rozlega się orkiestra, której nawet nie widać. — Tak — mruknął Tony. — Racja. Jack zobaczył małego, kudłatego pieska biegnącego chodnikiem, z oddali dobiegł wrzaskliwy głos kobiety. — To Mopsy. — Po chwili pies zbliżył się do nich, merdając energicznie całym tułowiem. — Cześć, Mops. Ty, piesku, ty. — Jack Pochylił się i poklepał zwierzę. Kobieta, gdzieś z daleka, nadal wołała psa. — Wracaj do domu, brzydalu. — Jack wyprostował się 47 i pokazał ręką kierunek, ale pies zignorował rozkaz. Widząc jednak, że nadszedł koniec pieszczot, pobiegł dalej. — Zastanawiałem się, czy mógłbyś mi wyświadczyć przysługę. Mógłbym ci zapłacić — odezwał się Tony, kiedy ponownie ruszyli. Jack domyślał się, że bratu chodzi o coś innego niż zwykłe domowe zajęcia, którymi się czasami zamieniali z powodu piłkarskich rozgrywek Tony'ego. Trenował codziennie po szkole, a rozgrywki odbywały się w piątki wieczorem. Jack niespecjalnie interesował się tak zwanymi „zajęciami pozalekcyjnymi" w szkole, lecz faktycznie nie był samotnikiem jak jego brat. Zawsze miał jakiegoś zażyłego przyjaciela. Właśnie się z
nim widział, chłopak nazywał się Dickie Herkimer. Tony rozejrzał się na boki, jakby chciał się upewnić, że nikt ich nie podsłuchuje. — To tajemnica. Znasz tych Bullardów, z którymi ojciec miał zatarg w składzie żelaznym w Millville? Ten sklep spalił się wczoraj w nocy i obwiniają nas. — Nas? Masz na myśli całą rodzinę? — To właśnie słyszałem — powiedział Tony, którego oczy Jack widział pod kątem, między soczewkami a policzkiem. — Skąd im to przyszło do głowy? — Nie mam pojęcia. Chyba dlatego, że pokłócili się wczoraj z tatą, a pożar wybuchł następnej nocy. Kłótnia była o cygaro taty i o to, że może coś się od niego zapalić. Może to zbyt wiele jak na zbieg okoliczności. Obaj milczeli przez chwilę. — Spaliło się doszczętnie? — zapytał Jack. — Zdaje się. — Co chcesz, żebym zrobił dla ciebie? — Kątem oka Jack zauważył, że Mops wraca stamtąd, gdzie go poniosło. — To już inna sprawa — odparł Tony. — Poznałem dziewczynę w czasie wakacji na jednej z potańcówek w parku w Millville. Mopsy nie minął ich, lecz sprytnie dreptał przy nodze Jacka. Jack zatrzymał się i pokazał chodnik. — Wracaj do domu, Mops! — Pies go ignorował. Nawoływań kobiety nie słyszeli już. — Chciałbym, żebyś napisał list do tej dziewczyny — Tony podjął opowiadanie. — Zapłacę ci. Potrafisz pisać o wiele lepiej ode mnie. Ja
nigdy nie wiem, co powiedzieć. Ty zawsze dostajesz dobre stopnie z wypracowań. Pamiętam, jak napisałeś: „Jak spędziłem letnie wakacje" i dostałeś pięć z plusem, a potem powiesili to na gazetce. — Chłopie, ale ja tam nawymyślałem bzdur!... — Zachichotał Jack. — Co chcesz, żebym napisał do tej dziewczyny? — Nagle zwrócił się do psa: — Uciekaj, Mops. Już! — To miła dziewczyna — powiedział Tony. — Wiesz, nie zadziera nosa ani nic w tym rodzaju; i nie jest głupia. — Ładna? — Całkiem, całkiem — przyznał Tony. — Jest miła i układna, rozumiesz? Nie taka idiotka. — Potrząsnął głową. — Chciałbym zrobić na niej dobre wrażenie. Jack nie rozumiał dokładnie, czego Tony od niego wymaga, ale jego brat był porządny. Niektórym chłopakom zupełnie nie układało się z braćmi, ale Jack lubił Tony'ego, chociaż pewnie by go nawet nie znał, gdyby nie więzy rodzinne. Oczywiście, tak samo sprawy się miały, jeżeli chodziło o związek Jacka z ojcem. — Pewno — odpowiedział Tony'emu. — Chyba mógłbym to napisać. I nie będziesz mi musiał płacić. Należymy do rodziny. Mijali dom z cegły z szarym, betonowym gankiem; jego dach podpierało więcej przysadzistych kolumn, niż to się wydawało konieczne. Był to jeden z tych domów, którego widoku Jack szczerze nie cierpiał. Zatrzymał się i wskazał dom psu. — Idź. To twój dom. — Cześć, Tony. Cześć, Jack. Mopsy, do domu! — Bardzo gruba kobieta, która wyłoniła się z wnętrza brzydkiego domu, stanęła między filarami
ganku, a wiele się od nich nie różniła. Tym razem pies jej posłuchał i popędził w stronę drzwi. Chłopcy odkłonili się Pani Munsenmeyer i kobieta zniknęła z Mopsym we wnętrzu. 48 49 — Ty — odezwał się Jack — ale to brzydki dom. — Nie mówiłbym tak głośno — poradził zawsze ostrożny Tony. — Ktoś mógłby usłyszeć. Miał rację, ale miasto zaczynało robić się zbyt ciasne dla Jacka. Któregoś dnia chciałby otworzyć drzwi i ujrzeć przed sobą porośnięte trawą zbocze, łagodnie opadające ku błękitnej wodzie, albo znów niczym nie zakłóconą prerię, ciągnącą się aż po horyzont; albo gęstwinę masztów Starego Portu, by wymienić tylko kilka z nieskończonych możliwości. Dom Beelerów znajdował się tuż za rogiem. Bracia, jak mieli w zwyczaju, weszli od tyłu, drzwiami kuchennymi. Przy stole siedziała ich siostra. Po raz pierwszy zobaczyli ją w płomiennorudych włosach. Jack nie wiedział, czy mają mu się podobać, czy nie. Siostra zaskoczyła go. — Cześć, Bernice — powiedział tylko. — Cześć, Jack, cześć, Tony — odpowiedziała Bernice. Matka siedziała naprzeciw córki, przed każdą z nich stała filiżanka herbaty ze zwisającym z niej sznurkiem ekspresówki. Bernice dotknęła swej nowej koafiury, która została ułożona w wymyślny sposób. — Podoba się wam? — Cześć, Bernice — odezwał się smutno Tony. — Sam nie wiem — zaryzykował Jack. — Są inne.
— Najnowszy krzyk mody — wyjaśniła siostra. — Och, tak? — zdziwił się Jack, chociaż wcale nie ostentacyjnie. — W kronice widziałem, że to chyba jest coś innego. — Co? — No, to najmodniejsze. — Nie — odparła Bernice. — To jest najmodniejsze. — Chłopcy, chcecie coś zjeść? — zapytała mama. — Hm — odezwał Jack. — Słuchaj, Bernice, jak... — Czy tak się odpowiada? — przerwała mu matka. — Przepraszam, mamo. Nie, dziękuję. — Zwrócił się do Berni-- Jak ci idzie w kinie? — To już rzuciłam, Jack. — Uśmiechnęła się. — Dostałam świetną pracę jako manikiurzystka. Wiesz, gdzie? Ojej, ale nuda! Jak pracowała w kinie jako kasjerka, to przynajmniej za darmo oglądała wszystkie filmy. — Nie. — W męskim zakładzie fryzjerskim dla elegantów — zaczęła chwalić się Bernice. — W Hotelu Continentale. I jak? Powinieneś kiedyś mnie tam odwiedzić, ty i Tony też, zrobię wam za darmo manikiur, ale za strzyżenie będziecie musieli sami zapłacić, dla mnie jest za drogo. — Ile to kosztuje? — zapytała mama. — Sześćdziesiąt centów. No, a w takim miejscu to trzeba dać napiwek. Jak dasz dziesięć centów, to pomyślą żeś sknera, więc kosztowałoby to z dolca albo prawie dolca. — Dolca? — wrzasnął Jack. — Za strzyżenie? — Jak masz kupę forsy, to byłoby nic dla ciebie. — Bernice zachichotała
zadowolona z siebie i wyjęła z herbaty mokrą torebkę, po czym położyła ją na spodku. Paznokcie miała pomalowane najbardziej jaskrawym lakierem na świecie, a pomadkę dobrała pod kolor; całą twarz upudrowała, policzki pokryła różem. To, że Tony milczał, nie było niezwykłe, teraz jednak delikatnie dawał znać Jackowi, że jest zniecierpliwiony, aż brat powiedział: — To tymczasem, Bernice. Zostajesz na kolacji? — Jak mi pozwolą. — Daj spokój — odezwała się matka. Jack zajmował teraz stary pokój Bernice. Był ładniejszy od tego, który dzielił z Tonym. Brat chciał zostać w starym pokoju, urządzonym na jego sposób, więc Jack z radością przeniósł się do większego pokoju, z większymi szafami i — poza innymi plusami — z lepszym widokiem na prywatne apartamenty Mary Catherine Lutz na pierwszym piętrze przy ogrodowej alei. Przez lornetkę nabytą za dolara w drogerii Jack niejeden raz widział Mary Catherine w samej halce. Nie chwalił się jednak tym przed Tonym, który czasami z nią się umawiał. 51 — Co, chcesz, żebym teraz napisał ten list? — zapytał Jack na piętrze. — Jeśli nie masz nic przeciwko—potwierdził Tony i wszedł do pokoju brata. Biurko Jacka pełniło niegdyś funkcję toaletki Bernice. Należało tylko zdjąć lustro, odkręcając całą ramę, i Jack tak zrobił. Chociaż nogi mebla w kolorze kości słoniowej nie za bardzo pasowały do biurka, to szklany, przyjemnie gładki blat dobrze nadawał się do pisania. Jack usiadł przy biurku, a Tony obok, na krawędzi łóżka. W lewej
szufladzie Jack znalazł kołonotatnik i otworzył go na pierwszej czystej stronie; wyrwał ją. Wtedy sięgnął po ołówek, a właściwie jego kikut. Tony wykrzywił twarz. — O co chodzi? — Nie byłoby lepiej, gdybyś rozpiął te kółka i wyjął kartkę, żeby nie była cała postrzępiona? — zapytał Tony. — Nie miałem zamiaru wysyłać tego kawałka papieru — wyjaśnił Jack. — To tylko na brudno. Jak napiszemy list, dokładnie taki jak trzeba, wtedy go ładnie przepiszemy na papier z papeterii. Nie chciałbyś mieć przecież tych dziur i linii w liście. Tony nieco zawstydził się pochopnym i błędnym osądem. — Dobra już, jak zaczynamy? — powiedział szorstko. — „Droga Evo" może być trochę za bezczelne...? Czy można mówić „droga" do kogoś, kogo się właściwie nie zna? — Dobre pytanie — stwierdził Jack. — Ale wydaje mi się, że ludzie piszący formalne listy tak właśnie rozpoczynają, zwracając się do zupełnie obcych osób. Możemy zapytać Bernice. Będzie wiedzieć... Dobrze, damy cokolwiek na początek. A co potem chcesz napisać?—Jack chciał być elegancki. Pisanie do dziewczyny to zajęcie nieomal arystokratyczne w porównaniu do plebejskich rozmów na żywo; korespondencja dawała możliwość wykorzystania wszystkich słów, nie mających normalnie zastosowania, a które poznawało się podczas lektur. — Jaka ona jest? — Hm? 52 — No, wiesz, cechy jej osobowości, nadzwyczajne zainteresowania, hobby.
— Oj, nie wiem. To dziewczyna z liceum. — Tony wzruszył ramionami. — Spodobałby się jej chyba dzisiejszy film — powiedział Jack. — Typowy dla dziewczyn. — Zastanawiał się, od czego zacząć. — Może tak: „Droga Evo, czy lubisz kino? Jeżeli chodzi o mnie, to bardzo". — Spojrzał na Tony'ego i zobaczył, że brat potrząsa głową. Jack zmrużył oczy. — Lepiej by było, jakbym wiedział, po co jest ten list: dla zabicia czasu czy co? — Nie wiem — odparł Tony. — Czy to prawda, że Bullardzi nas obwiniają? — Jack zmienił temat. — Tak. — Co chcą zrobić? — Nie wiem — odpowiedział Tony. — Nie wolno nam chodzić do Millville. To wiem na pewno. — To szaleństwo. Czy to znaczy, że nie mogę iść do sklepu rowerowego po dętkę? — Według nich... nie. — Jak uda im się to sprawdzić? — zapytał Jack. — Postawią straże przy każdej ulicy prowadzącej do miasta? — Nie wiem. — Czy oni wiedzą o zakazie wstępowania do MilWille? — Jack miał na myśli resztę rodziny. — Bo jak tata dostanie się do pracy? — Boże — zareagował Tony — o tym nie pomyślałem. — Lepiej mu powiem. — Jack wyszedł z pokoju i zbiegł po schodach, przeskakując po dwa stopnie, co wcale nie było szybsze niż schodzenie, ale po prostu ostatnio w takim stylu je pokonywał. Udając się z misją, chciał uniknąć kobiet, więc wyszedł rzadko
używanymi frontowymi drzwiami i udał się do garażu, gdzie przeważnie pracował ojciec. Garaż był teraz pusty, a drzwi zamknięte. Gdyby zostawić je otwarte, to powlatywałyby ptaki i trudno byłoby je wygonić; a w efekcie zabrudziłyby samochód. Właśnie kiedy Jack miał wrócić do domu, pojawił się mały 53 Mopsy, który, jak widać, jeszcze raz zechciał się przewietrzyć i uwolnić od swej pani. Jack pochylił się, aby poklepać psa po grzbiecie, kiedy znajomy niebieski sedan, z paskudnie pożółkłą szybą, wjechał powoli w uliczkę. Mopsy należał do tego typu wściekłych kundli, które w każdej chwili mogą wyskoczyć ze szczekaniem na drogę i dać się rozjechać, więc Jack klepnął zwierzę po włochatym zadzie i pognał psa do ogrodu. Ojciec stanął między uliczką a garażem na małym podjeździe wysypanym szlaką. Kiedy tylko Jack słyszał chrzęst, przypominało mu się, jak okrutny jest ten teren dla bosych stóp. Wyjął patyk ze skobla i otworzył drzwi garażu. Ojciec wysiadł z trudem z samochodu; najwyraźniej nie miał zamiaru wjeżdżać do garażu. — Tato, słuchaj — powiedział Jack. — Chodzi o pewną rzecz... — Daj mi teraz spokój, Jack — szorstko rzucił ojciec i wyminął syna, nawet na niego nie patrząc. —Tato, to bardzo ważne. — Jack podążył za nim. Ojciec zatrzymał się i odwrócił. — Cholera by cię wzięła, nie teraz! — Poczłapał w stronę domu. Jack posłuchał na tyle, że nie od razu próbował przekazać ojcu wieści, ale poszedł za nim do kuchni.
— Cześć, papo — przywitała się Bernice siedząca przy stole. — Dam ci kawy, Dolf, i kawałek ciasta. — Matka wstała. — Nie. Nie jestem głodny — odpowiedział ojciec. — Cześć, Bernice. Dobrze, że przyjechałaś. — Dolf podszedł do stołu, zajął miejsce Tony'ego, naprzeciw krzesła Jacka, na którym teraz siedziała Bernice. Kiedy usadowił się, zauważył, że Jack jeszcze czeka. — Ach, ty — ojciec odezwał się groźnie. — Zdaje się, że kazałem ci zostawić mnie w spokoju. — Oj, papo — wtrąciła się Bernice — daj spokój chłopakowi. — Mrugnęła do Jacka. — Nie jest taki zły. — Zawsze trzymała jego stronę. Ojciec wpatrywał się w Jacka przez chwilę, a potem odezwał się: — Twój brat wrócił? — Jest na górze. — Idź po niego. Jack wyszedł do przedniej części domu i krzyknął na schodach; po chwili Tony dołączył do reszty rodziny. — Kiedy byłeś w kinie, dostaliśmy telefon od kogoś, kto nie chciał się przedstawić — ojciec zwrócił się do Tony'ego. — Kto to był? — zapytała Bernice. — Nie wiem. Miał taki sztuczny głos, jakby mówił przez szmatę. W każdym razie powiedział, że wie, iż to ja spaliłem wczoraj w nocy sklep Bullardów. Jack chciał sprawdzić, jak Tony zareaguje, ale się powstrzymał. — To ja mówię do tego kogoś w słuchawce — kontynuował ojciec — że nic mi o tym nie wiadomo, a on na to: „Jesteś kłamcą. Podłożyłeś ogień. Widziałem cię i Bullardzi to sobie powetują".
— Szkoda, że to nie ja odebrałam — powiedziała Bernice. — Powiedziałabym klientowi, co o nim myślę. — No — mówił ojciec — natychmiast się rozłączył, ale widzi mi się, że to pewnie ten Reverton, chociaż głosu nie miał podobnego, chyba że go zniekształcił, a mógł to zrobić. Poszedłem więc do szeryfa. Wiecie, z Harvem chodziliśmy razem do szkoły. Opowiedziałem mu o całej sprawie i na koniec dodałem: „Znasz mnie, Harve, muchy bym nie skrzywdził, ale ten facet nosi pistolet. Muszę uważać. Trzeba mi zezwolenia. Skoro ten wariat myśli, że to ja podłożyłem ogień, to lada dzień może będzie chciał mnie kropnąć". — Przez chwilę Dolf ciężko oddychał. — Dam ci trochę kawy, Dolf. Potrzeba ci czegoś na uspokojenie. — Matka wstała od stołu. — No, nie wiem, czy to pomoże — powiedziała radośnie Bernice. — Nie słyszeliście o tym, że kawa źle działa na nerwy? — A na to Harve: „Skoro nosi broń, to łamie prawo, Dolf. To mu nie ujdzie na sucho." A ja na to: „Jest sokistą." Wtedy Harve mówi: „No, to ma zezwolenie, ale nie ma prawa wyciągać pistoletu na każdego, z kim się kłóci. Poza tym zezwolenie ważne jest tylko w tych miastach, przez które przechodzi kolej i w nich wszystkich musiałoby być potwierdzone. Jak złapię go z bronią w Hornbeck, to Przyskrzynię. U nas nie ma kolei." Wtedy mówię do Harve'a: „Nie 54 55 wiem, czy on kiedykolwiek i po cokolwiek przyjedzie do Hornbeck. Kłopot w tym, że pracuję w Millville. Jak się na mnie rzuci, to może mnie zabić." Na to Harve odpowiada, że zezwolenie przez niego wydane ważne
byłoby tylko w Hornbeck, nie w Millville. „Musiałbyś tam wyrobić sobie nowe zezwolenie, jeżeli przenosiłbyś broń przez granicę miasta, ale chyba ich szeryf nie wydałby tobie, to wstrętny człowiek" — mówi Harve. — „Ja tu nic tobie nie pomogę. Źle mi się z nim układa". Matka postawiła przed ojcem filiżankę kawy, która od mleka zrobiła się niebieska. — Ojej, papo, paskudna sprawa. — Bernice zacisnęła szkarłatne usta. — Może to wszystko się wyjaśni za parę dni — powiedział bezradnie Tony. Wyglądał mizernie. Jack czekał na próżno, aż brat będzie kontynuował i w końcu odezwał się: — Hej, Tony, nie masz tacie czegoś do powiedzenia? — Hm? — Tony spojrzał na niego zaalarmowany. — O Buli... W tym momencie nastąpił wybuch. Był tak głośny, że przez chwilę nie mogli określić jego źródła; zdawało się, że hałas otacza wszystko. Pomimo przygnębienia Tony zareagował najszybciej. W mgnieniu oka znalazł się przy drzwiach i zanim Jack wstał z krzesła, Tony biegł już przez podwórko. Kiedy Jack dotarł do narożnika garażu, zobaczył, że klapa maski samochodu została oderwana przez wybuch i leżała w alejce. Z garażu wyszedł Tony, niosąc stary koc poplamiony olejem. Szybko przykrył dymiący silnik. W takich sytuacjach działał zadziwiająco opanowanie. Dotarł ojciec, a z pobliskich domów zaczęli wychodzić sąsiedzi. Pan Petty, który mieszkał zaraz po ich zachodniej stronie, przybył pierwszy. Nie miał krawata, a przez rozpięty kołnierzyk koszuli było widać, że już, wcześnie jak na porę roku, zaczął nosić ciepłą bieliznę.
56 — Co się stało, Dolf? Ojciec patrzył wściekły na Petty'ego, a właściwie przez niego i odezwał się niedowierzając: — Chyba na tym miało być moje imię. Rozdział 4 Kiedy matka dotarła na miejsce zajścia, Bernice pomknęła na górę, oficjalnie do ubikacji, ale faktycznie, aby poprawić makijaż i fryzurę, zanim przyłączy się do zgromadzonych na podjeździe. Była świadoma, że wszystkie kobiety będąjąobserwować zawistnie, ją — jedyną wykształconą osobę w tej okolicy, a nawet w całym Hornbeck, które inne bileterki uważały za dziurę zabitą dechami, chociaż leżało zaledwie piętnaście mil od miasta. Tak naprawdę Bernice nie pracowała jako kasjerka, ale samowolnie podawała się za nią dla samego prestiżu. Nie groziło jej zdemaskowanie, gdyż nikt z Hornbeck nie chodził do miejskiego kina, gdzie za miejsce na balkonie żądano pół dolara, a na tani sektor i tak zawsze brakowało biletów. Jak Bernice obwieściła rodzinie, nie pracowała już w kinie. Prawda jednak była taka, że została wyrzucona, gdyż niezmiennie odciągał ją od obowiązków przeogromny obraz na ekranie, zwłaszcza gdy pełniła dyżur w głównej sali. Nie pracowała też jako mani-kiurzystka w hotelowym zakładzie fryzjerskim. Obecnie nie miała w ogóle pracy i widoków na przyszłość, a na dodatek zalegała z czynszem za umeblowany pokój. Poza tym o tydzień spóźniał się jej okres, więc zaczynała podejrzewać, że jest w ciąży, choć nie miała pojęcia którego mężczyznę mogłaby pociągnąć za to do odpowiedzialności. Jednak będąc z natury optymistką, nie wpadała w
rozpacz. Teraz poprawiła makijaż, zatrzepotała rzęsami, by wysuszyć tusz i dokonała kilku zabiegów szpilką do włosów. Naciągnęła pończochy pod podwiązkami spuszczonymi prawie do kolan i w długim lustrze na drzwiach szafy w sypialni rodziców sprawdziła szwy. 57 Przed wyjściem narzuciła płaszcz z kołnierzem ze sztucznego lisa i, przywoławszy słynny, zadziorny, ale nie przemądrzały uśmiech, wyszła tylnymi drzwiami. — O, Bernice, nie wiedziałam, że tu jesteś! — odezwała się do niej pani Petty ze swojego ganku. — Galancie wyglądasz. — Pani Petty była bardzo szczupłą osobą o brzydkich rysach, ale przemiłą. Państwo Petty nie mieli własnego potomstwa i kiedy dzieci Beelerów były małe, nazywały ich ciocią Harriet i wujkiem Clemem. Teraz Bernice była już dorosła, ale z drugiej strony brakowało jej pewności, by użyć imienia bez tego tytułu; oczywiście, nie mogła też mówić do niej per „pani", więc nie poprzedzała wypowiedzi jakimkolwiek wołaczem. — Złego zawsze licho niesie, tak mówią! — powiedziała i uśmiechnęła się jeszcze promienniej. — Phi — odpowiedziała pani Petty, uśmiechając się do niej szeroko. — Mam na ciebie oko, Bernice, i wiem, że ci idzie wyśmienicie. Tak trzymaj. — Co tam się dzieje? — zapytała Bernice i ruszyła w stronę tłumu przy garażu. W tym momencie powoli wjechał w alejkę wóz policyjny. Wszyscy zgromadzeni witali Bernice. Odnalazła wśród nich Jacka, objęła go ramieniem i powiedziała: — Cześć, kochasiu. Co się dzieje? — To chyba była bomba — odparł brat i spojrzał na wóz policyjny- —
Kto go wezwał? Harvey Yelton, szef policji w Hornbeck, wysiadł z samochodu, przytrzymując pistolet w kaburze, aby nie zaczepił o kierownicę. Był to pierwszy mężczyzna, który posiadł Bernice, wówczas siedemnastoletnią. Wątpliwe, by wiedział, że miał wtedy mimo wszystko do czynienia z dziewicą, choć straciła tę rzecz, będąc dzieckiem, podczas jazdy rowerem. — No, cześć — przywitał się z nią Harvey. Jak na gliniarza przystało był słusznej budowy; miał dobrze ponad metr osiemdziesiąt wzrostu i ważył ponad sto dwadzieścia kilo. Przewalając cielsko z boku na bok, przyłączył się do jej ojca i Tony'ego stojących przy 58 uszkodzonym samochodzie. Tony zdjął już koc z silnika i szeryf pochylił się, węsząc wielkim nochalem. — Widzisz, o co mi chodzi? — odezwał się żałośnie ojciec Bernice. Harvey wyprostował się i rozejrzał podejrzliwie, chociaż nie skupiał na nikim wzroku, po najbliżej stojących osobach w półkolu. Bernice nie uważała go nigdy więcej za tak ważnego jak wtedy, gdy posiadł ją. Doszło do tego w następujący sposób: przyłapał ją na paleniu papierosów razem z Charliem Conleyem w letnią noc na stadionie. Harvey przegonił Charliego groźbami, a Bernice zabrał do wozu i zawiózł na cmentarz, gdzie zatrzymał samochód, nie wyłączając silnika, i dał jej reprymendę; myśl przewodnią stanowił fakt, że zna jej ojca i ją od urodzenia, więc nie może patrzeć, jak przez papierosy schodzi na psy, bo dalej to prowadzi do picia i jeszcze gorszych rzeczy. Wtedy Bernice zaczęła go błagać, aby nic nie mówił ojcu, na co szeryf: „Nooo, musiałbym się zastanowić". Bernice rozpłakała się, a Harvey poklepał ją po kolanie wielką dłonią z ciężkim
sygnetem mieniącym się w blasku światełek deski rozdzielczej i powiedział: „No, już, pomyślę nad tym", i nagle w jakiś sposób znalazł się na siedzeniu dla pasażera, a ona siedziała mu okrakiem na kolanach. Ciałem czuła najrozmaitsze drobiazgi przyczepione do jego paska, a na twarzy jego szybki i gorący oddech i zapach smażonego jedzenia. Nagle szarpnął się do tyłu i opanował się. Kiedy skończył, powiedział: „Nie musisz się martwić, dzieciaka z tego nie będzie" — i nie było. Szkoda tylko, że jeden z tych, którzy ostatnio korzystali z jej względów, nie był tak ostrożny jak Harvey. Nadal przytulała Jacka. Pociągnęła go teraz za ramię i spytała: — Co, łamiesz już serca dziewuchom? — Chodźmy zobaczyć, co Yelton ma do powiedzenia — odparł Jack. — Podoba ci się moja nowa fryzura? — Pewno. — Uwolnił się od niej i podszedł do mężczyzn. Bernice westchnęła znudzona. Jak tylko sięga pamięcią, jej ojciec 59 zawsze był czymś zajęty. Brał życie zbyt poważnie i często myślał, że ktoś chce go oszukać albo obrazić, chociaż tak naprawdę nikt nie miał takiego zamiaru. Najczęściej zapomniał się albo coś w tym rodzaju. Bernice nigdy nie miała wrogów, ponieważ żyła po swojemu i pozwalała innym żyć, bo w przeciwnym razie można by zwariować na tym świecie. Rozejrzała się dookoła. Matka rozmawiała ze starą panią Smiley, która mieszkała trzy domy dalej. Bernice robiła to kiedyś z jej synem w pomieszczeniu nad garażem, gdzie nie było żadnej wentylacji i latem z trudem się oddychało. Kiedy po pewnym czasie odkryła, że Ben ma kłopoty z sercem, zarzuciła ową praktykę, gdyż myśl o tym, że nagle może
znaleźć się pod trupem, nie była zbyt przyjemna. Tony podawał Harveyowi jakieś przedmioty. Jak sobie teraz przypomniała, szef policji posiadłjątylko tamten jeden raz. Poprostu więcej jej nie złapał, jednak to, że nie była już niewinna, musiało jakoś odbić się na jej twarzy, bowiem niedługo po zajściu z Harve-yem sporo facetów zbliżało się do niej tylko z jednym zamiarem, a ona nie rozczarowywała ich, jeżeli tylko nie zachowywali się zbyt szorstko. Jak to się mówi: to robi dobrze na cerę. Szeryf opuścił rękę, w której trzymał to, co podał mu Tony, i donośnym głosem zwrócił się do zgromadzonych: — Czy przed wybuchem nikt tutaj w alejce nie widział nikogo podejrzanego? — Wolną ręką złapał się za pas i wepchnął za niego kciuk; czekał i rozglądał się powoli. Nikt nie odpowiadał. — Dobra, to dajcie mi znać, jak sobie później coś przypomnicie. Wiecie, gdzie mnie szukać. Bernice była ciekawa, czy nadal podoba się Harveyowi. Podeszła do ludzi stojących przy samochodzie. Tony grzebał w silniku. Nie podnosząc głowy, powiedział: — Będzie jeszcze chodzić, jak wymienimy kopułkę rozdzielacza. Warto spróbować. Potem możemy wyklepać maskę, pomalować i wszystko gra. Bernice zbliżyła się ukradkiem do Harveya. Nie potrwa długo, aż on poczuje jej Soir de Paris. 60 — Idą na poważnie, dobra. Tyle chyba wystarczy. Muszę mieć zezwolenie na broń — odezwał się zdesperowany ojciec Bernice. Harvey zarzucił wielką głową. Jego policyjna czapka miała w środku plecionkę, aby była bardziej przewiewna. — Powiem ci coś, Dolf. Chcesz dobrą broń do samoobrony? To najlepiej
spraw sobie dwururkę, kaliber dwanaście. Na to nie potrzebujesz zezwolenia. Wszystko jest zgodne z prawem, dopóki nosisz ją otwartą i nie załadowaną i jeżeli jej nie kryjesz ani nie oberżniesz lufy. Cholera, możesz przecież iść na króliki, to całkiem legalne. Mówię ci tylko, jak ktoś zobaczy, co masz przy sobie, to nic a nic nie będzie się ciebie czepiał. — Chyba że kropną cię zza krzaka! — wtrącił Jack. — Jak w partyzantce. — Wiem, kto może mieć taką kopułkę — odezwał się Tony. — Shorty Rundle. Ma wszystko na złomowisku. Można go zawsze złapać w niedzielę, bo tam mieszka. Pójdę zobaczyć. Jack, mogę wziąć twój rower? — Przecież jest twój, co nie? — Dałem go tobie — przypomniał Tony. — Wiesz dobrze. — Poszedł do garażu. — A teraz — powiedział Harvey do Dolfa — muszę jechać na boisko. Dzieciaki grają w piłkę nożną i jak się ich nie pilnuje, to gotowe narobić sobie kłopotów. Tony wyjechał z garażu na rowerze, którym jeździł od lat, a niedawno podarował Jackowi, i popedałował pospiesznie uliczką. Bernice lubiła obu braci, którzy wiekiem i doświadczeniem życiowym bardzo się od niej różnili. Jack był na tyle przystojny, że w swoim czasie zostanie pogromcą niewieścich serc. Kiedy Bernice miała osiemnaście lat, a on dziesięć, siłowali się we dwoje; czasami wyczuwała, że jego mały jest twardy jak orzeszek. Harvey podszedł do radiowozu. Jack podążył za nim. — Szeryfie, chce pan, abym wypytał tych ludzi? Może przypomną sobie coś, jak kurz osiądzie? — Zostaw ich w spokoju — odparł Harvey. Otworzył drzwi
61 samochodu i wtedy po raz pierwszy spojrzał na Bernice. — Podrzucić cię na przystanek? — Pewnie, jakeś łaskaw. Będzie mi bardzo miło. — Obdarzyła go olśniewającym uśmiechem. — Myślałem, że zostajesz na kolacji — wtrącił Jack, zaskoczony zmianą decyzji. — Oj, bardzo bym chciała, ale coś mi wypadło. — Bernice zmarszczyła nos. Podeszła do ojca, który posępnie przyglądał się samochodowi.— Okazało się, papo, że muszę teraz wracać do miasta i Harvey mnie podrzuci do autobusu, żebyś ty już nie musiał, a zresztą twój "wóz się rozkraczył, co nie? — Dobra, Bernice. — Pokiwał niemrawo głową. — Tylko uważaj. — Ta sprawa bardzo mu dopiekła. — Wszystko się dobrze skończy — powiedziała Bernice, klepiąc go po zwalistych plecach. Zauważyła, że matka rozmawia z panią Kunkle po drugiej stronie ulicy, mieszkającą jakieś trzy domy dalej; nie chciała do nich podchodzić, gdyż pani Kunkle podejrzewała ją, że robiła to z jej mężem. Pan Kunkle uczył w liceum wychowania obywatelskiego. Bernice akurat w tym przypadku była niewinna; pozwalała mu jedynie się całować i dotykać po lekcjach, żeby dostać stopień na zaliczenie. Poprosiła więc ojca: — Powiedz mamie. Muszę już jechać. Podeszła do wozu policyjnego i wsiadła. Harvey nie wyglądał tak staro jak jej tata, może dlatego, że nie miał dzieci. Wszyscy wiedzieli, że jego żona jest słabego zdrowia i rzadko się ją widywało poza domem.
Harvey milczał, dopóki nie wyjechali na ulicę. — Słyszałem, że dobrze ci się układa, Bernice, bardzo się z tego cieszę — powiedział. — Och, nie trafiłam jeszcze do przytułku, Harvey. Ciągle pracuję na mój pierwszy milion, ale mam miłych przyjaciół. Parę domów przed nimi wypadła na ulicę nie wiadomo skąd gumowa piłka w paski. Harvey podjechał do niej, zatrzymał wóz i wysiadł. Tymczasem jakiś dzieciak, mniej więcej dziesięcioletni, podbiegł do piłki, ale zatrzymał się jak wryty na widok policjanta. — Willis — powiedział Harvey — wiesz, że tak nie można. Nie 62 powinieneś tak bawić się piłką, że wypada na jezdnię. Wiesz, dlaczego? Mogłaby uderzyć w czyjś samochód i przestraszyć kierowcę do tego stopnia, że straciłby panowanie nad kierownicą, wjechałby na chodnik, samochód stanąłby w płomieniach i wszyscy w środku upiekliby się jak kartofle. Rozumiesz? Albo kierowca straciłby głowę, skręciłby i przejechałby ci psa. Albo wybiegłbyś z kolegami na ulicę i wszyscy wpadlibyście pod wielką ciężarówkę, albo przestraszylibyście szofera i on walnąłby w słup wysokiego napięcia, słup runąłby i poraził całą dzielnicę, wszyscy by zginęli, wszystkie domy by spłonęły, ogień wydostałby się spod kontroli i ogarnął całe miasto, rozumiesz? No, nie chcesz, żeby to wszystko się stało? — Eee. — Willis miał blond włosy krótko ostrzyżone, a twarz bez wyrazu. Harvey podniósł piłkę i zważył ją w dłoni. — Powinienem ją zabrać. — Przyjrzał się uważnie Willisowi. — To by ci
się nie spodobało? — Nie. Harvey zastanawiał się przez dłuższą chwilę. Dla Bernice była to burza w szklance wody, ale to nie ona jest policjantem, a dzieci trzeba uczyć posłuszeństwa, bo inaczej wyrosną na bumelantów. W końcu szeryf rzucił chłopcu piłkę, wrócił do samochodu i ruszył. — Smarkacz — powiedział. Bernice założyła nogę na nogę. Rąbek spódnicy zahaczył się o pończochę, tylko Bernice nie widziała, czy Harvey to zauważył. — O której musisz wrócić? — zapytał szeryf, patrząc przed siebie na drogę. — Hm — odparła — właściwie to się specjalnie nie spieszę. Harvey jechał spokojnie przez swój rejon jak zawsze. Od czasu do czasu kłaniał się znajomym, a nawet otwierał okno i wołał: »Cześć!" W dzielnicy przemysłowej zwolnił zdecydowanie, gdy natrafili na wrak samochodu. Kierowcy nie było. Wóz stał przed sklepem rzeźniczym. Zatrzymali się przy lśniącym, purpurowym wozie sportowym zaparkowanym przed drogerią. Mężczyzna i kobieta w samochodzie byli kolorowi. 63 Harvey wychylił się poprzez Bernice, opierając się łokciem ojej kolana i otworzył okno. — W czymś mogę pomóc? — zapytał. — Tak, proszę pana — odpowiedział Murzyn. — Szukamy drogerii otwartej w niedzielę. — W tym mieście nie znajdziecie—odparł szeryf. — To wbrew prawu.
— A nie zna pan jakiejś otwartej gdzie indziej? — Jak chcecie znaleźć, to lepiej ruszajcie. — Tak jest — przystał Murzyn. — Już się szykowaliśmy. — Pojedźcie do miasta, to może znajdziecie.—Bernice z uśmiechem włączyła się do wymiany zdań. — Tak, psze pani. Szeryf pozostał na miejscu, dopóki nie odjechali i wtedy podążył za nimi w pewnej odległości, aż do miejsca, gdzie Hornbeck się kończyło, a zaczynały się tereny pod niczyją administracją; głównie zachwaszczone pola. — Zażądałbym od nich papierów — powiedział Harvey, wjeżdżając w bramę składu węgla. Wrzucił wsteczny bieg, zanim skończył zdanie. — Ale za każdym razem, jak to robię ostatnio z takimi, mają je w porządku. Ciekawe, jak to jest, że takich stać na dobry samochód, a biali ludzie muszą jeździć złomem. — Zerknął na Bernice. — Nie zatrzymuję cię? — Nie, mam czas. — Niedziele są naprawdę spokojne — mówił dalej Harvey. — Radio się zepsuło, poza tym, ale patroluję, jak zwykle. — Dotarli do liceum i Harvey wjechał za budynek przy warsztacie; stanął pod drabinką przeciwpożarową. — Są takie dzieciaki, które wynalazły sposób, aby otworzyć zamek i wkraść się, żeby wariować, jak szkoła zamknięta. — Rzucił okiem na Bernice, po czym wysiadł z wozu i zaczął wspinać się po metalowych szczeblach. Bernice podążyła za nim. Kiedy Harvey dotarł do drzwi na górze, na drugiej z trzech kondygnacji, wybrał klucz z wielu przymocowanych do kółka przy jego pasie, otworzył drzwi i wszedł do środka.
Bernice, kiedy też się tam znalazła, zamknęła za sobą żelazne 64 drzwi. Narobiła przy tym hałasu, który poniósł się echem po ciemnym i pustym korytarzu ze lśniącą podłogą i tym szczególnym zapachem szkoły po lekcjach. Mniej więcej w połowie korytarza Harvey skręcił do pokoju nauczycielskiego. Bernice weszła za nim, zdjęła buty, podciągnęła spódnicę i zsunęła majtki. Położyła się na starej, skórzanej kanapie. Szeryf zdjął jedynie pas z rynsztunkiem, kamizelkę i czapkę, a następnie rozpiął rozporek. Nie był w tym specjalnie dobry, ale jej podobało się bardziej niż siedem lat temu. Kiedy skończyli, szeryf udał się do toalety, prawdopodobnie, aby się umyć, a Bernice szybko się ubrała. Pomyślała sobie, że właśnie znalazła ojca dla dziecka na wypadek, gdyby okazało się, że zaszła w ciążę. Harvey podwiózł ją na przystanek autobusowy znajdujący się obok First National Bank. Bernice nie czekała długo, gdyż zatrzymał się przed nią wielki, czarny samochód i dżentelmen o białych włosach, w garniturze i krawacie, wychylił się po stronie pasażera, by spytać ją, czy udaje się do miasta, bo jeśli tak, to on może jązabrać. Bernice przyjęła propozycję. Dobrym Samarytaninem okazał się prezbiteriański kaznodzieja z Hornbeck, wielebny Finch. Bernice nie znała go, gdyż jej rodzina należała do innego wyznania. Byli metodystami, chociaż nikt z nich, z wyjątkiem matki, do kościoła nie chodził, a ojciec od urodzenia do momentu ślubu był katolikiem. Pastor jechał do miasta na kościelną konferencję, a w Millville zatrzymał się na plebanii, aby zabrać kolegę pastora.
— Słuchaj, Jim — powiedział Finch. — Chciałbym ci przedstawić Bernice Beeler. Jest z mojego miasta, ale nie z parafii. Bernice, oto wielebny Amburgy. Amburgy zrezygnował z oferty Bernice, która już przesuwała się, żeby zrobić mu miejsce na przednim siedzeniu, i usiadł z tyłu. Był tęgawym jegomościem w okularach, opierających się na pulchnych Polikach. Kiedy ruszyli dostojnie, Amburgy pochylił się i zwrócił się do Bernice: — Powiedz, czy to twoja rodzina popadła w konflikt z Bullardami, 65 moimi parafianami?... Chociaż nie widzę ich w kościele tak często, jak bym tego sobie życzył! — Zarżał głupawo, ale natychmiast się poprawił, zamieniając to w kaszlnięcie. — Mam nadzieję, że wszystko się wyjaśni i gdybym mógł w czymś pomóc... — A pewnie, że to konflikt, i to jeszcze jaki! — Bernice zapomniała już o całej sprawie, ale teraz, na wzmiankę o niej, pozwoliła sobie na wyrażenie oburzenia. — Tych Bullardów trzeba by aresztować. Właśnie wysadzili tacie samochód. — Mój ty smutku! — zawołał Amburgy i cofnął się głębiej. — To faktycznie kłopotliwa sprawa. Miałem nadzieję, że sama przycichnie, ale na to raczej nie wygląda, co? — mówił przemądrzałym tonem. — Och, trudno. Sprzeczki często wydostają się spod kontroli. Podpalenie sklepu, wysadzenie samochodu. Co jeszcze się stanie? Zza kierownicy, którą dzierżył sztywno, odezwał się wielebny Finch w błękitnym garniturze: — Chętnie zaoferowałbym swą skromną pomoc, jeżeli zostałaby dobrze zrozumiana, ale ty pewnie wolałabyś udać się do własnego pastora,
Bernice? Kto to jest...? — Wiem — odezwała się dziewczyna. — Zdaje się, że muszę zaraz widzieć się z nim; teraz mi się przypomniało. Nie powinnam wracać do miasta, jeśli tego nie załatwię. Może mnie pastor wysadzić tu na rogu? Żądanie zaskoczyło wielebnego Fincha, ale zwolnił i zatrzymał się w wyznaczonym miejscu. — Bernice, jesteś bardzo ładną, młodą damą. — Popatrzył na nią poważnie. — Dzielę te sentymenty. — Z tylnego siedzenia dotarł kaznodziejski głos Amburgy'ego. — Na pewno wszystko wkrótce się wyjaśni i zostaniecie jeszcze większymi przyjaciółmi niż przedtem. Bernice wyskoczyła na główną ulicę Millville, stanowiącą przedłużenie podobnej ulicy z Hornbeck, na tej samej trasie autobusowej. Rozejrzała się za przystankiem i znalazła go za skrzyżowaniem. Miała właśnie już tam iść, kiedy przypomniała sobie Bullardów i jakie kłopoty sprawili ojcu; czując się przekonana, że znalazła rozwiązanie całego problemu, postanowiła do nich zadzwonić i ka66 zać im zostawić ojca w spokoju, bo inaczej... Wszyscy znali ją z zadziorności. Przeszła główną ulicą dzielnicy handlowej, aż trafiła na restaurację „U Toma", jedyny otwarty lokal, a do tego z telefonem. Sprawdziła numer w książce telefonicznej, przyczepionej do pochyłej półki pod mosiężną lampą, na zewnętrznej ścianie drewnianej budki pokrytej pokostem. W książce figurowało trzech Bullardów, żaden z imieniem Bud, ale znajdowała się jedna Ada, więc można ją było wyeliminować, dzięki
czemu zostali: Cornelius i Herman, a z tych dwóch raczej pierwszy mógł być Budem. Dlatego ten właśnie numer Bernice zakonotowała w pamięci, weszła do budki i wykręciła go. W słuchawce odezwał się dziewczęcy głos. Jak zawsze w takich przypadkach, Bernice spodziewała się rozmowy z kimś wyżej stojącym w rodzinie Bullardów, jeżeli nie z Budem, to z innym mężczyzną, więc na chwilę straciła cały animusz. Jednak odzyskała głos i spytała: — Kto mówi? — Eva. — Czy to dom Bullardów? — Tak. — Dobra — Bernice odzyskała siłę. — Idź do pana Buda Bul-larda i powiedz mu, że chcę z nim rozmawiać, i to szybko. — Nie może teraz podejść.—Eva miała delikatny, słodki głosik. W tych okolicznościach denerwowało to Bernice. — Lepiej, żeby się dowiedział, co dla niego będzie dobre — warknęła. — Leży chory w łóżku — wyjaśniła Eva. — Doktor powiedział, że ma załamanie nerwowe. Znowu Bernice została zaskoczona. Milczała przez chwilę. — Już to słyszałam. Czy on się ukrywa? Co? — spytała w końcu. — Właśnie próbował się zabić—odparła Eva. — Może zadzwoni pani później? 67 W piwnicy Bullardów stał palnik gazowy, który żona Buda, Frieda, używała do podgrzewania wody w miedzianej balii, zanim mąż kupił jej pralkę, i właśnie — po tym jak Reverton wyprowadził Tony'ego Beelera
— Bud zamknął się w piwnicy, nałożył na głowę wielką papierową torbę i pochylił się nad palnikiem, po czym odkręcił gaz. Gaz śmierdział jak zgniłe jaja i to było wszystko, co Bud mógł wdychać, zanim zemdlał. Kiedy się obudził, torba już mu spadła z głowy, a on, na czworakach, wymiotował na betonową posadzkę. Pozostał w tej pozycji, aż któryś z kuzynów wyważył drzwi, zakręcił gaz i pootwierał wszystkie okna w piwnicy, znajdujące się w ścianach tuż pod sufitem. Wyprowadzono go na górę przez salon, gdzie kobiety przyglądały mu się zdziwione; tam przejęła go Frieda i zabrała na piętro do sypialni, odgoniwszy rodzinę. Zdjęła mu wierzchnie odzienie i położyła do łóżka w kalesonach i koszuli. Zanim wyszła z sypialni, spuściła roletę, a Bud pogrążył się w jeszcze większej ciemności, naciągając kołdrę na głowę. Jednak nie zasnął jeszcze po dwudziestu minutach, kiedy zjawił się lekarz i podciągnął roletę, a nawet zapalił lampę na nocnym stoliku. — Trzeba nam tu trochę więcej światła — powiedział doktor Swan, który sprowadził Buda na świat ponad cztery dziesięciolecia temu i nadal szczycił się kondycją. Miał sumiasty wąs, mocno szpakowaty, chociaż dziwne, że nie biały, zważywszy na wiek. Zamaszyście wydobył z torby słuchawkę, rozpiął Budowi koszulę i przycisnął mu do piersi zimną i twardą gumę; kazał zakaszleć. Potem zmierzył puls, a następnie założył sobie na głowę opaskę ze lśniącym lusterkiem i zbadał pacjentowi oczy, nos, usta i uszy, przyświecając punktową latarką. — Będziesz żył — powiedział doktor, gdy odłożył instrumenty. — A teraz powiedz, co cię boli? Bud zaczął odpowiadać, ale głowa za bardzo mu dokuczała; była jak beczka pełna bólu. Z trudem przekazał to doktorowi, który otworzył
sprawnie tę część swej torby, gdzie tkwiły rzędami, umocowane za skórzanymi paskami, przeróżne fiolki i z jednej z nich wydobył dwie pękate, różowe kapsułki. Bud ledwo je przełknął, popijając wodą z dzbanka przyniesionego przez żonę. 68 Kiedy lekarz wyszedł, Bud przywołał Friedę, kiwając palcem. Skrzeczącym głosem szepnął jej do ucha: — Nie... mów... Revowi. — Na szczęście bowiem jego kuzyn wyszedł przed niefortunną próbą samobójstwa. Bud przespał resztę niedzieli i obudził się dopiero w poniedziałek w południe. Czuł się fizycznie wyczerpany, ale jego dusza, co dziwne, odżyła. Chociaż problem pozostał dokładnie taki sam, jak w momencie, kiedy Bud włożył głowę do papierowej torby i odkręcił gaz, to morale Bud miał wysokie. Nadal zupełnie nie wiedział, jak poinformować krewnych o braku ubezpieczenia, nie wspominając o tym, jak on sam ma przeżyć resztę życia: samo życie w tym momencie stanowiło nagrodę. Kiedy Frieda po cichu uchyliła drzwi i zerknęła do środka, Bud odezwał się radośnie: — Cześć. Jak się masz? — O — powiedziała żona, podciągając roletę w oknie —jesteś świeży jak szczypiorek. — Mamcia — powiedział Bud — sporo myślałem. Może jest to błogosławieństwo. Znak, abyśmy zaczęli wszystko od nowa. — Hm? — Frieda była zaskoczona. — Oj, sam już nie wiem, może powinniśmy się stąd wyprowadzić. — Bud wskazał na sufit i nagle wzruszył ramionami.
— Gdzie byśmy się podziali, Bud? To jest nasz dom. A jak mielibyśmy się teraz stąd ruszyć? — Zastanawiam się — odparł. — Artykuły metalowe znam od podszewki. Pewno mógłbym dostać niezłe stanowisko w jakiejś sieci, ale wtedy musielibyśmy się wyprowadzić. Frieda miała bardzo ponurą minę. Najwyraźniej nie był to odpowiedni moment, by przedyskutować tę kwestię. — Słuchaj — mówił dalej Bud. — Przetrąciłbym co nieco. Chyba minęła mnie kolacja. Jakieś śniadanie mi się chyba należy. — Śniadanie też cię ominęło, ale jeszcze mogę ci zrobić. — Frieda rozweseliła się. Kiedy Bud dowiedział się, która godzina — za dwadzieścia dwunasta — zdecydował, że jak zwykle zje lunch z rodziną; wstał 69 i poszedł się ogolić do łazienki. Eva wróciła do domu rowerem dokładnie kilka minut po południu, umyła ręce i siedziała właśnie przy stole, kiedy matka nalewała rosół z makaronem. — Jak myślisz? — zagadnął córkę Bud. — Czemu twojemu bratu tak trudno trafić do domu? — Nie widział Juniora od pożaru. Chłopak faktycznie poszedł na niedzielny poranek do kina w Horn-beck, wpierw pochłonąwszy samodzielnie przygotowaną kanapkę z pieczenia, i darował sobie niedzielny obiad. Bud sam nigdy by na coś takiego nie zezwolił, ale coś innego go zaprzątało, a Frieda nieustannie broniła jedynego syna. Teraz opóźniał powrót ze szkoły, chociaż wiedział, że ojciec leży chory w łóżku. Oto syn, któremu w końcu przypadłby Skład Artykułów Metalowych Buda.
— Nie wiem — odparła Eva.—Nie widuję go w szkole za dużo. Ostatni rok jest na parterze, a pierwszaki tam nie schodzą, chyba że idą na salę gimnastyczną. Bud chwalił córkę za to, że jest posłusznym dzieckiem i pilną uczennicą, podczas gdy z Juniorem układało się akurat odwrotnie; już w młodym wieku zaczynał zgrywać durnia i wiele razy wracał ze szkoły z uwagą nauczyciela. Na świadectwie nigdy nie miał wyższej noty niż poprawna z zachowania ani lepszego stopnia niż dostateczny, nawet z wychowania fizycznego. Junior był jedynym chłopakiem w historii szkoły, który miał na pieńku z nauczycielem WF-u, pełniącym także funkcję trenera biegów, wspaniale zbudowanym mężczyzną, idolem wszystkich uczniów. Junior, kiedy był w drugiej klasie, dał się przyłapać w szatni na piciu skradzionego wina domowej roboty, smarkacz. Zrobił to tylko po to, żeby się popisać, ponieważ w sporcie nie był za dobry. Podobnie Bud, będąc tak samo lekkiej budowy, z natury pozbawiony koordynacji, nie nadawał się specjalnie na atletę, ale nigdy nie próbował wyróżniać się zachowaniem. Używał makówki i to w pozytywnym sensie. Skończył szkołę i zaczął pracować jako goniec u starego Kuntza, najbardziej skąpego człowieka na świecie, urabiał się po łokcie, aż dochrapał się własnego interesu i nigdy nie popadł w długi, dopóki nie spalił się doszczętnie. Nie wiedział, czy sklep podpalili Beelero-wie, ale mimo to miał pewność, że teraz tryumfowali — i nie tylko oni, lecz większość jego sąsiadów z Millville, gdyż ludzie nie lubią, jak ich przyjaciele odnoszą sukcesy, wszyscy o tym wiedzą. Tę prawdę Bud dobrze znał. Kiedy Kuntz był właścicielem jedynego składu żelaznego w mieście, ludzie ustawiali się w kolejce, a on zachowywał się jak
prawdziwy drań. Nikt nie wiedział, że rzadko kiedy dostaje więcej niż dwanaście uncji na funt trzycalowych gwoździ, a staruch brał narzędzia do własnego użytku, a potem je tylko polerował i sprzedawał jako nowe. Junior zjawił się dopiero o dwunastej dwadzieścia trzy. Rodzina już skończyła jeść rosół i zajęła się kanapkami z pastą z szynki i sera. — Najwyższa pora — odezwał się Bud. — Wstałeś? — Juniora najwyraźniej zaskoczył widok ojca. — A co, nie widać? Frieda podała Juniorowi zupę, którą trzymała w cieple, a razem z nią pudełko sucharów. Junior zanużył w pudełku dłoń, wyciągnął garść sucharków i przenosząc je do miski, usiał cały obrus kruszynkami. Bud przyglądał się, jak syn wrzuca połamane suchary do zupy. Nie cierpiał zachowania Juniora przy stole. — Będziesz musiał jeść widelcem, taka jest gęsta — odezwał się. — No i co? Bud popatrzył na Friedę, potem na Evę i z powrotem na Juniora. — Przez chwilę zupełnie nie kontaktowałem, ale to pozostaje między nami. — Słowa adresował do wszystkich. — Nikt inny, nawet w rodzinie, nie powinien się o tym dowiedzieć, bo jeszcze źle by to odebrali. Musimy trzymać fason w ten ciężki czas. — Junior zrobił minę, która rozwścieczała Buda; ojciec po cichu, ale z wściekłością w głosie zapytał: — Kpisz sobie ze mnie? — Eee. — Junior przełknął ślinę. — Bo, na Boga, jeśli tak... — Bud — wtrąciła Frieda. — Chcesz deser? — Najwyraźniej chciała obronić swoje szczenię.
— Gdyby była wiosna — ciągnął Bud dalej — mógłbym zbić coś tymczasowego i zarobić tyle, że do jesieni mielibyśmy lepszy 'okal, ale robi się zimno, idzie zima. 70 71 Evajadła swojąkanapkę bardzo wytwornie. Była czystą i schludną dziewczyną; słuchała z respektem tego, co mówi ojciec. Jaka szkoda, że nie jest chłopakiem. Bud wypił łyk zimnej już kawy i powstrzymał dłonią Friedę, która chciała mu dolać ciepłej i powiedział: — Może ktoś ma w mieście jakieś pomieszczenie, które mógłbym wykorzystać. Jedyny z wszystkich Rev podpowiedział, że może coś się uratowało z towaru, wszystko co metalowe, imadła i podobne narzędzia. Prawda, że zawsze coś z pożaru ocaleje, a przynajmniej nie całkiem pójdzie na zmarnowanie, trochę się okopci, ale nie zwęgli. Może więc coś zarobię na wyprzedaży popożarowej. Ludzie lubią takie rzeczy. Kupią coś uszkodzonego, jak im się trafia okazja, czego by nie chcieli normalnie nawet za przyzwoitą cenę. — Zamyślony ugryzł kanapkę. — Teraz już tam nic nie znajdziesz—powiedział Junior między jedną a drugą łyżką zupy. — Co to ma znaczyć? — Nic nie zostało — Junior odpowiedział jakby ze wstydem. — Cholera, pytam, co to znaczy! — Lepiej, żebyś nie pytał... — zaczęła Frieda, ale Bud powstrzymał ją wściekłym gestem. — To znaczy — odpowiedział Junior — że sprzątają po tobie.
— Jak hieny? Junior krótko kiwnął głową. — Jak tam poszedłem w południe, jakieś dzieciaki szperały w popiołach. Przegoniłem ich, przynajmniej tych mniejszych ode mnie, ale... — Chcesz powiedzieć, że starsi sprzeciwili się tobie? — zapytał Bud. Poczuł rosnącą wściekłość; wczoraj jeszcze gotów był umierać. — Na Boga, tego lepiej niech mi nie próbująrobić, parszywe gnoje! — Ścisnął kanapkę, jakby to była broń i wbił w nią zęby niczym stalowe kleszcze. — Teraz to już nie ma znaczenia. Wszystko przepadło. — Junior wzruszył ramionami i wrócił do wiosłowania łyżką. Bud nagle wypluł kanapkę w dłoń, rzucił papkę na talerz, szurnął 72 krzesłem i wyszedł z kuchni. W sypialni przebrał się w codzienne ubranie robocze: białą koszulę z muszką, kamizelkę wełnianą i szary fartuch. Z szafy wyciągnął sztucer z automatycznym ładowaczem, z którego jeszcze ani razu nie wystrzelił. Przyniósł go ze sklepu do domu dla samoobrony. Pospiesznie opróżnił magazynek na łóżko, a potem wszystkie naboje załadował do strzelby i zabezpieczył. Zawinął broń w kolorowy indiański koc, który Frieda kupiła podczas miesiąca miodowego w sklepie z pamiątkami nad Borsuczym Jeziorem, gdzie właściciel nosił pióropusz, a do tego wąsy i okulary i okazał się nie czerwono skorym pełnej krwi, a bardziej dżentelmenem hebrajskiego pochodzenia. Frieda dokupiła jeszcze różową poduszkę z satyny ze starannie wyhaftowaną nazwą kurortu. — Bud — powiedziała Frieda — wiesz, że nigdy nie wtykam nosa... — To teraz też nie wtykaj. Za daleko to wszystko zaszło, Frieda. Robią mi
świństwo. Tyrałem dzień w dzień. Nigdy nikomu krzywdy nie zrobiłem, a teraz patrz, co mi z tego przyszło. — Nadal żyjesz. — Mam z tym skończyć? — Podniósł broń jedną ręką, ale postanowił nieść ją oburącz, jakby to było nieszkodliwe narzędzie albo kawałek rury. Zszedł na dół i wyszedł do ogrodu przez kuchnię. Eva ciągle tam siedziała, spokojnie pijąc mleko. Junior zniknął. — Cześć, tato — powiedziała. — Na razie — odparł Bud, po czym dodał: — Nie martw się o mnie! Rozdział 5 Przyjazd rankiem Dolfa do Millville, do fabryki, odbył się bez Jakichkolwiek wydarzeń i Dolf pomyślał, że groźba Bullardów, aby Zżymał się z dala od ich miasta, nie jest warta funta kłaków. Tony znalazł u Shorty'ego Rundle'a kopułkę dystrybutora i kabel zapłonu '« Pracując do późna przy przenośnej lampie, uruchomił silnik, ale zdecydowanie coś z nim było nie w porządku; hałasował, a co gorsza, 73 jadąc do pracy, Dolf czuł zapach benzyny. Prawdopodobnie pękł gaźnik. Aż dziw, że wczoraj od wybuchu nie zajęło się paliwo. Tony wyklepał maskę i przymocował drutem, ale wyglądało to upiornie i jacyś gówniarze w drodze do szkoły naśmiewali się z samochodu, gdy Dolf mijał ich niczym ciuchcia, a na parkingu przed fabryką poczuł się upokorzony, gdyż widziano go, jak wysiada z wraka, którym mógłby jeździć jakiś czarnuch albo wieśniak. Czuł się zupełnie tak, jakby wyskoczył mu wrzód na nodze i na dodatek zrobił dziurę w bucie. Podczas przerwy śniadaniowej Dolf starał się unikać swoich podwładnych,
więc zabrał śniadanie nie do dużej i zatłoczonej sali, specjalnie do tego celu wyznaczonej, ale do względnie spokojnego kącika w pobliżu magazynu, gdzie, siedząc na jednej skrzynce, mógł położyć kanapki i termos na drugiej i jedząc napawać się widokiem chwilowo spokojnej hali, dźwigu i pomostów roboczych na górze, a maszynerii na dole. Dolf pracował tu od porzucenia liceum. Teraz właśnie, w samo południe, przygotował pierwszą kanapkę, aby ją spałaszować — wyjął listek sałaty, przy którym upierała się Bobby, lecz który w porze śniadania zawsze był zwiędnięty i Dolfo-wi przypominał śmieć, złożył chleb, tak że miał kanapkę z czterech warstw, a nie z dwóch, ponieważ białe pieczywo podczas jedzenia zgniatało się jak gąbka — przygotował wszystko, co trzeba na pierwszy kęs, kiedy w sąsiednich drzwiach pojawił się nie kto inny jak Walt Huff, dotąd neutralna postać, lecz teraz, oczywiście, identyfikowana z wrogiem. — A niech mnie — odezwał się Huff nawet przyjaznym głosem. — Mimo wszystko się pokazałeś. — Co to ma znaczyć? — Dolf opuścił kanapkę. Zrozumiał aluzję, ale nie przyznał się. — Nie wiem, myślałem, że faceci cię straszyli. — Huff przesuwał szczękę z boku na bok. — Masz na myśli swoich krewnych? — Dolf chciał wyjaśnić. — Ze strony żony. — Huffowi nerwowo drgnęło ramię. — Nie tacy znowu krewni. — A ty chcesz coś tu kombinować — powiedział Dolf— wiesz, 74 gdzie mnie znaleźć. — Postanowił nic nie mówić o uszkodzeniu
samochodu nikomu ze strony Bullardów. Ktokolwiek to zrobił, cieszyłby się tylko słysząc, jaką wściekłość to wywołało; dlatego jedyną efektywną reakcją nie były słowa, lecz akt zemsty. — Nigdy nie miałem nic przeciw tobie, Dolf—powiedział Huff. — Wiesz dobrze. Po raz pierwszy Dolf uświadomił sobie, że Huff jest podszyty tchórzem. Wykorzystał przewagę. — Na Boga — cedził z wściekłością — dobiorę się do was wszystkich razem albo do każdego po kolei. To mnie nie obchodzi. — To nie ma ze mną żadnego związku, jestem ci szczerze oddany — tłumaczył Walt. — Nie kłócimy się. Wszystkie kłopoty wywołuje Reverton. Jest trochę kopnięty. Za dużo się zadaje z włóczęgami, jeśli chcesz wiedzieć. — Tak. — Dolf nadal trzymał podwójnie złożoną kanapkę. — Dobra, to powiedz mu, że sprawiam sobie dwururkę i jak tylko sięgnie po ten swój kapiszonowiec, to skończy bez brzucha. — Jak się pojawia zbyt dużo pukawek, to nigdy nie wiadomo, kto oberwie. — Huff wyglądał na bardzo zaskoczonego. — Ty i Bud pewno moglibyście się dogadać, obojętnie w czym leży problem, gdyby Rev się nie wtrącał. Kłopot w tym, że on jest cholernie dumny. Jak pomyśli, że ty chcesz mu coś udowodnić... — Och, do diabła z tym skurwysynem — nie wytrzymał Dolf. — Srać na niego. Czy tylko on na świecie jest dumny? Jest Bogiem Wszechmogącym dlatego, że ma pistolet? — Ja tylko mówię, że szkoda będzie, jak ktoś na tym ucierpi, rozumiesz? — Huff skulił głowę, jak na tchórza przystało.
— To znaczy, że boisz się o własną skórę — Dolf szydził z niego. Schowaj ogon między nogi i odczołgaj się na bok, to nie oberwiesz. Huff uśmiechał się do niego sztucznie przez chwilę, był typowym tchórzem. — Idź do diabła, gnoju — powiedział w końcu. Dolf odłożył kanapkę, wstał, zamachnął się sierpowym na Huffa, który zszedł z linii ciosu i gdy Dolf kończył ruch wymuszony na nim 75 siłą odśrodkową, Walt walnął go potężnie w bebechy. Na szczęście, uderzył za nisko i nie trafił w splot słoneczny, i chociaż Dolfa zabolało, nie wypadł z walki; pod warstwą tłuszczu miał nadal solidne mięśnie, jeszcze z czasów ciężkiej pracy, gdy był młodzikiem. Następnym ciosem trafił Huffa w nos, krew trysnęła jak z kranu. Huff chciał dalej walczyć, ale za bardzo krwawił. Zakrył twarz obiema dłońmi i pospiesznie poszedł do ubikacji. Kiedy Dolf przyglądał się odchodzącemu Huffowi, jego klatkę piersiową ujęły kleszcze ataku serca. Wijąc się, padł na betonową podłogę. Minęło sporo czasu, zanim Walt zatamował strumień krwi z nosa. Niestety, miał skłonności do krwotoków z nosa. Wciągnął wodę z dłoni i co jakiś czas odrzucał głowę do tyłu, jak mógł najdalej. Źle zrobił, że zaczął atak na Beelera od ciosu w żołądek; też powinien był uderzyć w twarz. Na szczęście, nikt walki nie widział. Skoro ma dziesięć lat mniej, takie zakończenie jest dla niego poniżeniem. Jednak, jeśli o niego chodzi, to krótkie starcie oznacza zaledwie pierwszą rundę. Cios Dolfa można by uznać za fuksa. On sam zachował się po dżentelmeńsku,
uderzając w brzuch, podczas gdy Beeler wyraźnie chciał wyrządzić mu krzywdę; walczył nie fair, jak tchórz i wszarz. Walt ostrożnie obmacał twarz, patrząc w matowe lustro nad umywalką. Opuchnięty nos zmienił wygląd górnej części twarzy, nawet oczy ucierpiały. Faceci, którzy grywali w baseball na pobliskim stadionie, dla bezpieczeństwa trzymali sprzęt w fabrycznym magazynie, który albo był zawsze przepełniony, albo zamknięty na cztery spusty. Walt pomyślał, że pójdzie po kij do baseballa i wyrówna rachunki z Beelerem, który właściwie, jak się o tym pomyśli, uderzył go od tyłu i to bez ostrzeżenia, obesraniec. Słuszność była po jego stronie, ale to on cierpiał. Gdyby Beeler miał czelność wejść teraz do ubikacji, Walt wepchnąłby mu łeb do pisuaru. Kiedy w końcu ktoś się zjawił, był to facet, z którym Walt nie utrzymywał kontaktów i ledwo znał go z widzenia. Mężczyzna podszedł do pisuaru i przyjął standardową pozycję z rozstawionymi nogami. Po chwili spojrzał na Walta. — Znasz brygadzistę o nazwisku Beeler? Właśnie zabrało go pogotowie. — Hm? — Wszędzie jest pełno krwi. Nie wiedzą, co się stało. Walt wybiegł na miejsce niedawnej walki. Stary Murzyn, dozorca, w fartuchu włożonym na kombinezon, ścierał podłogę. Nikogo poza nim nie było. — Co się tu stało? — Nie wiadomo, czy trup, czy nie. — odparł dozorca. — Kto to był? — To mógł być ktokolwiek. Dolf wyglądał doskonale, kiedy go widział. Ten facet w ubikacji mógł pomylić nazwisko.
— Ten ciężki facet — mówił dozorca — wie pan? Nazywają go chyba Ralph. Kusiło go, żeby uwierzyć w to, co mówi Murzyn, bez pytań, ale mając doświadczenia z ciemnoskórymi przyjaciółmi, Walt wiedział, że nie można na nich polegać, jeśli chodzi o rzetelne podawanie nazwisk białych ludzi. — Nie mówisz o Dolfie? — A rzeczywiście — odpowiedział dozorca, uśmiechając się na potwierdzenie. — Wyciągali go, jakem przyszedł i pytam: „Kto to?" A oni: „Ralph". Walt wybiegł na dwór i ruszył w stronę parkingu, po drodze spotkał grupę wracających mężczyzn. — Czy to był Dolf Beeler? — zapytał. — Tak — ktoś odpowiedział. — Przewrócił się. — Miał krwotok — dodał ktoś inny. — Wszędzie było pełno krwi. Walt starał się powstrzymać panikę. To on przecież krwawił, ¦tego jedyny cios zapadł się w pięć czy sześć cali tłuszczu; od tego człowiek nie umiera ani nawet nie traci kropli krwi. Skąd można Jednak wiedzieć, co się dzieje z człowiekiem w wieku Beelera, jak 76 77 trochę oberwie? Nie przewrócił się sam. Może zgodnie z prawem zaskarżyć młodszego od siebie Waha. Walt znał człowieka, na którego ganku upadł roznosiciel gazet i skręcił kostkę, a potem twierdził, że nie może normalnie chodzić. Wynajął przebiegłego prawnika, który wyprocesował dla niego kupę forsy, a tamten biedak stracił dom. Ochotnicze pogotowie w Millville składało się z tego samego personelu co
straż pożarna, z tą różnicą tylko, że mniej facetów potrzebowano do konkretnych wezwań. Gdyby Walt akurat nie znajdował się poza światem, w toalecie, z całą pewnością zająłby się poszkodowanym Dolfem i jako pierwszy wezwałby karetkę, a potem pochwyciłby nosze... chociaż to może właśnie on doprowadził do śmierci ofiary. Nos znowu zaczął mu krwawić, więc wrócił do ubikacji. Merryvale Hospital, tam gdzie chłopcy z pogotowia zabrali ojca Tony'ego, znajdował się na granicy okręgu i nie można było dostać się do niego z Hornbeck miejską komunikacją, chyba że jadąc dwoma autobusami, których trasy nie całkiem do siebie pasowały. Chociaż Tony znał się na silnikach i potrafił bardzo dobrze prowadzić samochód, to zgodnie z prawem mógł jeździć pojazdem silnikowym jedynie w towarzystwie osoby dorosłej, posiadającej prawo jazdy. Jego matka nigdy nawet nie siedziała za kierownicą, a pragnąc nie naruszać poczucia niezależności i samowystarczalności Dolfa (nie lubił, kiedy go oglądali krewni i przyjaciele), szczególnie teraz, gdy leżał jak betka, Bobby uświadomiła sobie, że aby dostać się do szpitala, musi zostać podwieziona przez kogoś z najbliższej rodziny. Bernice miała prawo jazdy, ale była nieosiągalna — usłyszawszy, że jej córka nie jest już zatrudniona w Majestic Theatre, Bobby zaczęła podejrzewać, że Bernice została wyrzucona i bajdurzy coś o pracy manikiurzystki, a telefony potwierdziły te podejrzenia—dlatego też, chcąc nie chcąc, wybrała Tony'ego. Wrócił do domu dziesięć minut po jej telefonie do dyrektora i przyprowadził z sobą Jacka. Jack miał na sobie sweter, który do78 stał od starszego brata, zresztą jak wiele innych rzeczy. Sweter pod pachą
był zacerowany, tam gdzie dobrały się do niego mole, a to dla tego, że nie oddał go mamie na lato, aby zabezpieczyła go, gdyż miał uczulenie na kulki antymolowe; mówił, że od tego robi mu się słabo. — Chyba się przebierzesz — powiedziała Bobby, pociągając za wełnę na łokciu. — Dobra. — Poszedł na górę. — Dobrze, że tata nie umarł — powiedział Tony. — Ludzie nie zawsze umierają na atak serca — wyjaśniła Bobby. Włożyła gorset i odświętne ubranie, także kapelusz, na dodatek upudrowała twarz; wszystko to pomagało w podtrzymaniu się na duchu. — Przecież niejeden miał zawał i dożył lepszych dni. — Gdzie jest samochód? — zapytał Tony. — Ciągle w fabryce? Pojadę tam stopem, będzie szybciej niż autobusem, i zaraz wrócę po was. — Też miał na sobie sweter włożony na koszulę z krawatem. Schludnie i ładnie, ale jako jedyny mężczyzna w grupie powinien być elegancko ubrany. — Ktoś z pracy go tu przyprowadzi, jakiś kumpel ojca. A teraz, skoro mamy czas, idź na górę i przebierz się w garnitur, Tony. Wiesz, 0 co mi chodzi. — Pewno. — Nieomal zderzył się z Jackiem, który właśnie wracał w brązowym swetrze na guziki, a wszystkie miał porządnie pozapinane. To naprawdę są dobrzy chłopcy. Tony właśnie poszedł na górę, kiedy Bobby przez okno kuchenne zobaczyła samochód wjeżdżający w alejkę. Zebrała płaszcz w talii, był nieco za gruby, aby go można zapiąć 1 czuć się wygodnie. Wzięła torebkę i powiedziała do Jacka: — Jest samochód. Powiedz Tony'emu, że wyszłam.
Bardzo ostrożnie zeszła po stopniach. Jedynie przy oficjalnych okazjach nosiła szpilki, na pogrzeby, wesela i tym podobne, co na szczęście nie trafiało się za często. Kiedy dotarła na podjazd, ze zdziwieniem zobaczyła, że mężczyzna, który przyprowadził samo-chód, oddalił się już, szybko maszerując. — Halo! — zawołała. Zatrzymał się i odwrócił. 79 1 — Pani Beelerowa? Kluczyk jest w stacyjce. — Nie chce pan wstąpić na kawę i placek? — Nie, dziękuję. Mogła jedynie podejść do niego i podziękować. — To miło, że pan tu przyjechał. Dolf będzie wdzięczny. — Uśmiechnęła się do mężczyzny, który wyglądał na parę lat młodszego od jej męża. — Nie jest pan Ozzie Walshem? — Nie. — Skromnie odwrócił wzrok. Nos miał zaczerwieniony jak przy katarze. — Nie wiem, co powiedzieć Dolfowi, kto zajął się wozem — powiedziała Bobby.—Jedziemy tam teraz, więc chyba nam pozwolą się z nim zobaczyć. — Do szpitala? — Merryvale — dodała Bobby. — Czy Dolf czuje się dobrze? — W pytaniu krył się niepokój. — Tak, ale nie wiadomo, co jeszcze przyniesie przyszłość — powiedziała przesądnie. — Z sercem trzeba czekać. Potrzymają go trochę. Tylko
dziękuję Bogu, że ten pierwszy atak nie skończył się fatalnie... No, on na pewno doceni, że przyprowadził pan samochód. Jeśli nie ma pan nic przeciwko, chciałabym powiedzieć... — Niech mu pani powie — wpadł w słowo — że Walt Huff życzy mu powrotu do zdrowia. Że on... że ja, że będzie mi go brakować w pracy i żeby szybko wracał. Naprawdę! — Na pewno powtórzę. Bardzo to miło z pana strony. Mam na imię Bobby, jesteśmy małżeństwem od dwudziestu trzech lat. — To możliwe?—Nadal wyglądał nieswojo. Bobby pomyślała, że należy do tych, którzy przy obcych żonach robią się nieśmiali, w przeciwieństwie do takich osobników, jak Harvey Yelton, który, naturalnie, wykorzystałby sytuację i zrobiłby się bezczelny, a jak długo można się bronić przed policjantem? To różnica, jeśli mężczyzna nosi broń i pałkę, chociaż Harvey nigdy nie groził w żaden sposób i uśmiałby się z jej obaw. Co za ulga, że oboje zrobili się już dawno za starzy, aby myśleć o takich rzeczach, chociaż — tak po prawdzie — nigdy go specjalnie nie winiła, zważywszy, jaką paskudną ma żonę. 80 — Jesteś żonaty, masz rodzinę, Walt? — Tak. — Smutno pokiwał głową. — Mieszkam w Millville. Pieszo chodzę do pracy. Tak wygodniej. Na lunch wracam do domu. Mieszkam tak blisko, że pół godziny to mnóstwo czasu. Żonka przygotowuje kanapkę z szynką i miskę chili... — W czasie rozmowy robił się coraz bardziej nerwowy. — Chyba już musimy ruszać — powiedziała Bobby — chociaż, jak powiedzieli, od razu nie będziemy mogli się z nim zobaczyć. Ale może coś
pomożemy, jak się tam znajdziemy. — Nagle Bobby poczuła się słaba i odwołała się do męskiego współczucia. — O Boże, on chyba przeżyje. To taki dobry człowiek, Walt. Ostatnio miał kłopoty z jakimiś niedobrymi ludźmi z Millville. Może ich znasz? Bullardzi. — Spojrzała na niego podejrzliwie. Z powodu zmartwień mówiła bez zastanowienia. Może on się z nimi przyjaźni; jeżeli o nią chodzi, to nie byłoby zbrodnią. Niektórzy z nich mogą być całkiem w porządku, to nie twoja wina, w jakiej rodzinie się urodziłeś. — Miło było panią poznać — odezwał się w końcu Walt. Bobby usłyszała, że nadchodzą chłopcy. — Chwileczkę — powiedziała — podrzucimy cię do MilMlle. Jedziemy w tamtą stronę. — Oj, to nie będzie... — Huff wyglądał na przerażonego. — Nie, nie — oponowała Bobby. — Nie pozwolimy ci iść pieszo! Chodź. — Takich nieśmiałych trzeba trochę poustawiać, dla ich własnego dobra. — To jest pan Huff, który pracuje z waszym ojcem — powiedziała Bobby, gdy wszyscy spotkali się przy samochodzie. Chłopcy przywitali się z Waltem i Tony sprawdził maskę, czy nadal się trzyma. Bobby uparła się, aby Walt zajął miejsce z przodu. W takich przypadkach cieszyła się, że Dolf kupił wóz czterodrzwiowy; osoba jej tuszy miałaby kłopoty z przeciśnięciem się przy składanym fotelu. Jack wsiadł z drugiej strony. Z tyłu głowy miał koguta, którego nie udało mu się przyczesać, a nienawidził brylantyny. Mówił, że będzie sobie ulizywał włosy, jak zapuści wąsik. 81 — Powiedz, czy ci przesunąć fotel, to popchnę — powiedział Jack do
brata, pochylając się. — Chyba trochę podrosłem—powiedział Tony. — Fotel pasuj e w sam raz. Walt siedział z twarzą odwróconą do okna. — Niech pan powie, gdzie pan chce wysiąść — zwrócił się Jack do Huffa. — Mów „pan Huff. — Bobby poprawiła Jacka. — Przepraszam. Panie Huff, proszę powiedzieć, gdzie pana wysadzić. — Tak — odparł nerwowo Walt. — Gdziekolwiek będzie dobrze. — Milczał, dopóki nie przekroczyli granicy Millville. Na pierwszym skrzyżowaniu powiedział nerwowo: — Tutaj! Tony wjechał na krawężnik i Huff wysiadł. Wpatrywał się w Bobby przez tylne okno, aż opuściła szybę. — Nie chciałem nic złego! — zawołał Huff. — Bóg mi świadkiem, przenigdy! — Przecież nikt nic takiego nie mówił — łagodnie odparła Bobby. — Ale powiedzą! — Huff wyglądał tak, jakby miał się rozpłakać. Nadal stał w miejscu, chociaż nic już nie mówił. Tony ruszył. — Co to był za facet? — zapytał Jack. — Ale miał nochal. A zachowywał się jak szajbus. Co on robi w fabryce? Sortuje młotki? — Uśmiechnął się do matki. — Jack, nie wolno ci tak żartować — powiedziała. — Pan Huff bardzo martwi się o twojego ojca. — Ciekawe, czy wie, że w zeszłym roku biłem się z jego dzieciakiem po meczu w kosza w Millville — powiedział Tony i lekko uniósł ramiona. — Pewno mu wtłukłeś, Tony — zarechotał Jack.
— Tony! — zganiła go Bobby. — Wiesz, że nie lubię, jak się bijesz. — Czasami trzeba, mamo — odparł Tony. — Przymus. — Prowadził spokojnie i nie wściekał się na innych kierowców tak jak Dolf. 82 — Mam nadzieję, że nie wyrządziłeś krzywdy temu biedakowi — powiedziała Bobby. Całkiem naturalnie zakładała, że Tony jest nietykalny. — To byłby dopiero wstyd, zważywszy, jakim miłym człowiekiem jest jego ojciec. Ty jesteś bardzo silny, dźwigasz ciężary. — Sztangi i hantle, mamo — wtrącił Jack. — Śmiejesz się? — zapytała Bobby, ale tak naprawdę martwiła się chorobą Dolfa. Jak położy się na dłużej, stracą dom, gdyż na koncie zostało im jakieś siedemdziesiąt sześć dolarów. Tony myślał, że zwariuje, jeżeli zaraz nie skontaktuje się z Evą. Sprawy miały się coraz gorzej. Ciągle miał przed oczami obraz, jak się jej pozbył, tylko po to, żeby te dwa typy źle o nim nie pomyślały. Teraz ojciec leży w szpitalu, a on nawet nie nakłonił Jacka, żeby napisał list. Zaparkował na placu i weszli do szpitala. Matka zasięgnęła informacji w recepcji i gdy wróciła, powiedziała: — Nic się nie zmieniło. Nadal nie może przyjmować gości, ale zadzwoniłam do doktora Kinneya i poprosiłam, aby zajął się nim. Powiedział, że przyjedzie, jak tylko będzie mógł. Może moglibyśmy przenieść tatę do Żydowskiego. To szpital doktora Kinneya. — Nie wiedziałem, że jest Żydem — wtrącił Jack. — Nie musi być, ani lekarz, ani pacjent — wyjaśniła Bobby. — To tylko nazwa. — Hej, Jack — odezwał się Tony — poszukamy kawiarni? — I dodał
podstępnie, ponieważ pragnął się od nich uwolnić: — Chcesz colę albo coś innego, mamo? — Nie, Tony. Posiedzę w poczekalni. Jak się coś wydarzy, zanim wrócicie, to was znajdę. Poczuł ulgę. Pochodzili z Jackiem po korytarzach, aż znaleźli kawiarnię ze zwykłą ladą i stolikami. W środku dnia nie kręciło się tutaj zbyt wielu ludzi. Z wielu ustawionych taboretów Tony wybrał najbardziej oddalony od drzwi. — Mam nadzieję, że masz forsę, boja nie — zagadnął zmartwionym głosem Jack. 83 Tony włożył rękę do kieszeni, gdzie zazwyczaj trzymał pieniądze, jeżeli takie miał. Wyciągnął dziesięć centów. Kiedy podeszła kelnerka, zamówił dwie małe cole. — Chwileczkę — odezwał się Jack. — Jest piwo imbirowe? Kelnerka zaprzeczyła głową. — Dobra, to colę. — Jack zwrócił się do brata: — Wiesz coś o zawałach? Co to znaczy? Serce przestaje bić? Chryste. — Doktor Kinney tym się zajmie — odparł Tony i dodał nabożnie: — Reszta w rękach Boga. Musimy czekać. — Po długiej chwili milczenia odezwał się: — Dopóki czekamy, mógłbyś znowu zająć się tym listem. — Hm? — No, wiesz, zanim na dobre zacząłeś, to nastąpił ten wybuch. — Tony zdenerwował się. Kelnerka przyniosła cole.
— O co jej chodzi, jak myślisz? — zapytał Jack po jej odejściu. — Hm? — Jest jakaś nadąsana? — Jack, ja mówię poważnie. Jak nie masz nic lepszego teraz do roboty, to może mógłbyś napisać list. — Mógłbym, gdybym miał papier i coś do pisania. — Jack pochłonął jednym łykiem połowę zawartości szklanki i pogryzł kawałek lodu. — Masz. — Tony wyjął poskładane kartki i wieczne pióro z kieszeni marynarki. — Ładne — powiedział Jack, gładząc kartkę opuszkiem kciuka. — Naprawdę gładkie i grube... Hej, wyrwałeś je z jakiejś książki? — Strony na końcu i początku nie są zadrukowane, nie? Nikomu nie będzie ich brakować. — Właścicielowi może tak — oponował Jack. — Skąd je wziąłeś? Z książek mamy z gablotki? — Nie, ich bym nie tknął. Z podręczników, wiesz, angielski, historia... 84 — Dzikus j esteś—powiedział Jack. — Zapłacisz karę na koniec roku, zobaczysz. — No, to co? Pisz ten list. — Tony zniecierpliwił się. — Tutaj? — Jack przezornie wyczyścił blat serwetką wyciągniętą z chromowanego uchwytu. Rozłożył kartki, potem odkręcił nasadkę pióra i nałożył z drugiego końca. Sprawdził stalówkę na serwetce, robiąc niebieskoczarnego kleksa. Zaczął pisać: — Droi... Hm, jak ona ma na imię? Tony nie mógł uwierzyć, że imię tak cenne dla niego, jego brat zapomniał
w jeden dzień. — Eva. — Oparł się o szczupłe ramię Jacka, aby mógł patrzeć na kartkę. — Co to chcieliśmy napisać? — zapytał Jack. — Droga Evo — przypomniał Tony. — Chcę przeprosić cię, Evo, za głupotę, jaką palnąłem latem, kiedy się spotkaliśmy na tańcach, jak byłem z tymi dwoma chłopakami z Hornbeck, chociaż z nimi tam nie przyszedłem, tylko ich przypadkiem... — Jeśli mam pisać, to zwolnij, co?—przerwał mu Jack. — Jeszcze nie zapisałem pierwszego zdania, a całą resztę zapomniałem. — Dobra. — Tony wypił colę ze szklanki stojącej przed nim. Kiedy ją odstawiał, szósty zmysł, który pozwala widzieć z boku, a nawet z tyłu głowy, podpowiedział mu, aby spojrzał w lewo. Tony posłuchał i ujrzał Evę Bullard. Właśnie wchodziła do kawiarni ubrana w zielony sweter i spódniczkę z kontrafałdą. Przez chwilę myślał, że jest sama, ale weszła za nią kobieta, w której rozpoznał, dzięki wycieczce z Revertonem przez kuchnię Bullardów, jej matkę, później wszedł chłopak w jego wieku i jakiś dorosły grubas w okularach bez oprawek. Wszyscy najwyraźniej stanowili jedną grupę, gdyż usiedli wspólnie. Eva z matką usiadły po tej samej stronie, plecami do Tony'ego. Gdyby usiadły po przeciwnej stronie, zobaczyłyby go. Tymczasem Tony był bezpieczny, chyba że Eva obróciłaby się i rozejrzała po sa-«j co, oczywiście, ludzie robiączasami bez powodu. Problem polegał na tym, że aby wyjść z kawiarni, będzie musiał przejść tuż obok niej, 85 a skoro dopiero co się zjawili, to tu trochę posiedzą, podczas gdy Jack swoją colę już dawno skończył i żaden z nich nie miał pieniędzy na
następną kolejkę. Mógł zyskać trochę na czasie, oddając Jackowi własną colę, którą ledwo tknął. — Coś z tym nie tak? — Jack zrobił się podejrzliwy. — Nie. Tylko nie chce mi się pić. Jack zrobił pogardliwą minę, przyjął szklankę i wypił napój. A potem perwersyjnie głośno, głośniej niż zazwyczaj, powiedział: — Mam! Co powiesz na to: „Droga E..." Refleks sportowca okazał się bardzo przydatny w tej sytuacji. Tony'emu udało się zakryć bratu usta, zanim zabrzmiał następny dźwięk. — Co ty robisz? — Jack zgłupiał. — Słuchaj — powiedział Tony ściszonym głosem. — Nie chcę, żeby o moich sprawach wiedział cały świat. Jack był tak dobry, że odpowiedział szeptem: — Ale tu nikt nie podsłucha, tylko ci ludzie, którzy dopiero weszli. Kelnerka, która tymczasem najwyraźniej samodzielnie pilnowała interesu, podeszła do stołu. — No, tak — powiedział Tony. Jack lepiej by postąpił, gdyby już więcej się nie odzywał, ale musiał dodać, nadal prawie szeptem: — Jak skończymy z tym listem, to chyba też coś napiszę do dziewczyny przy tamtym stoliku. Naprawdę fajna. Tony miał ochotę kogoś walnąć, nie swojego brata, który był zupełnie niewinny, ale coś nieożywionego, co uosabiałoby Bóstwo Przypadku. Dlaczego podczas jego wizyty u chorego ojca ona musiała przyjść do kawiarni w Merryvale Hospital? Wciągnął głęboko powietrze. — Słuchaj — zwrócił się do Jacka — zostawmy ten list na razie i
chodźmy do mamy, dobra? — Jack znowu wyglądał na zaskoczonego, więc Tony dodał: — Martwię się o nią, kapujesz? Może powinna napić się kawy dla uspokojenia? Jack odłożył pióro, ale zaraz podniósł je z powrotem i nałożył obsadkę. Żeby nie wyschło, wiesz? Próbowałeś kiedyś pisać takim, co... — Czy mógłbyś się wreszcie ruszyć? — Ech, Tony, ale się robisz ostatnio nerwowy. — Jack potrząsnął głową. Frieda Bullard opowiadała wielebnemu Amburgy'emu o ostatnich wydarzeniach, które poprzedziły umieszczenie jej męża na wydziale psychiatrycznym Merryvale Hospital. Pewne detale ukrywała, nie tylko ze względu na obecność dzieci, lecz nie chciała opowiadać wszystkiego kaznodziei. — Junior poszedł w południe na pogorzelisko, zanim wrócił do domu. Powiedział, że sporo towarów, co to zostały po pożarze, rozgrabiono. Pastor wie, że ten sklep to było wszystko dla Buda. Pracował, oszczędzał i ciułał... — Była bliska łez i żeby się otrząsnąć, powiedziała do córki: — Możesz zamówić oranżadę albo mleko. — Chciałam lody. — Eva zrobiła minę. — Wiem, że chciałaś — odparła Frieda — ale teraz musimy pilnować każdego grosza. Wielebny Amburgy nie wyglądał zbyt szczęśliwie. Odchrząknął i powiedział: — Pani pozwoli, że za siebie zapłacę. — Niektórzy ludzie nazywali go sknerą, ale Frieda wiedziała, że nie ma za wysokiej pensji; chociaż też prawdą było, że czynszu nie płacił, a kościół kupił mu samochód, a na
dodatek wielebny nie miał żony. — Zamówię tylko mrożoną wodę — odezwał się Junior rozzłoszczonym głosem, którego używał od ostatnich kilku dni. — Oj, to niekonieczne — odparła Frieda. — Zamów, co chcesz, Junior. — A ja tylko oranżadę? — Eva skarżyła się. — Mogłabyś się zastanowić, Eva — powiedziała do niej matka. Nic w tym złego, że Junior zamówi sobie coś drogiego. — Eva sPosępniała. Nie miała ochoty na lody, i tak robił się jej chyba Wyprysk na szyi. Matka na nowo podjęła opowiadanie: — Junior 86 87 opowiedział, że jakieś dzieciaki grzebały w pogorzelisku, więc je przegonił, ale starsze wykpiły go, chociaż powiedział, że jest synem właściciela i... — Było ich trzech albo czterech i żadnego nie znałem—wtrącił rozeźlony Junior. — Chyba nie chodzą do szkoły; pewno dzieciaki włóczęgów, którzy rzucili szkołę, kiedy skończyli szesnaście lat. Nie jestem cykorem, ale było ich trzech albo czterech i byli naprawdę wysocy. — Nie musisz siebie obwiniać — powiedział Amburgy do Juniora, który siedział obok niego, i uśmiechnął się. — Wszyscy wiemy, że z ciebie jest dzielny, młody człowiek. To zadanie dla policji. — Poklepał Juniora po ręce. — No, to jak Bud usłyszał, co się dzieje... to nawet obiadu nie skończył — Frieda opowiadała dalej. — Poszedł na górę i zabrał strzelbę. — Ojej! — Amburgy wydął pulchne usta. — Zawsze sprzedawał strzelby, ale nigdy sam nie polował — mówiła
Frieda. — Więc jak brał tę strzelbę... — Była naładowana? — zapytał Amburgy, a kiedy Frieda potwierdziła, mruknął: — Ojej. Podeszła do nich kelnerka i przyjęła zamówienie. — To bardzo się zmartwiłam — Frieda podjęła opowiadanie — że on z tą flintą wychodzi. Wiedziałam, że musowo idzie do sklepu, a raczej do tego, co po nim zostało, tylko z Budem nie ma żadnych rozmów, jak się na coś zdecyduje, to już nic nie mówię. Przecież człowiek ma prawo bronić swojej własności... — Z całą pewnością — przyznał kaznodzieja, uśmiechając się do Juniora. — Powinien był ich wszystkich powystrzelać — powiedział ze złością chłopak. Uśmiech Amburgy'ego zamienił się jakby w przestrach i pastor pospiesznie odwrócił się do Friedy. — Chyba nikogo nie zabił — powiedziała matka. — Z tego, co słyszałam, strzelał głównie w powietrze, tylko że strzelał całkiem długo, nawet jak już nikogo tam nie było. Potem przyjechał jakiś samochód i Bud pomyślał, że to wracają szabrownicy, więc znowu strzelił. Ray Dooley miał właśnie służbę na posterunku, ale nikt nic nie zgłaszał. Przyjechał, bo usłyszał strzały, patrzy, a tam Bud strzela. „Słuchaj, Bud", mówi Ray, „nie możesz strzelać, to wbrew prawu". „Pilnuj swego nosa, Ray", odpowiada Bud, „muszę bronić własnego interesu. To obowiązek każdego człowieka. Innym nie można tego zostawić". „O ile widzę, Bud", mówi Ray, „to tu nie ma czego bronić. No, już, daj mi tę strzelbę". Ale Bud nie chciał jej odłożyć, więc w końcu Ray wskazał palcem i powiedział: „Skradają się za tobą, Bud, o, o!" Bud odwrócił się i wypalił
do krzaków, a Ray wtedy trzepnął go pałką w głowę i Bud upadł nieprzytomny. Ray zaciągnął go do domu i powiedział do mnie: „Połóżmy tego biedaka do łóżka, Frieda. Weź tę broń i schowaj, dopóki się nie uspokoi. Ktoś może oberwać, a to ci dopiero byłaby szkoda, jak pomyśleć, jakiego pecha miał ostatnio Bud". — Frieda przerwała opowiadanie, kiedy kelnerka podawała im napoje: dwie kawy, colę i kruszon pomarańczowy dla pastora. — Dodaj dużo śmietany — poleciła Frieda Juniorowi. — Nie chcę, żebyś przestał rosnąć. — Zwróciła się do wielebnego: — Niektórzy nie pozwalają młodziakom pić kawy, ale ja sobie myślę, że jak jest rozpuszczona, to nie szkodzi. — Jeśli o mnie chodzi, to mam od kawy kwasy w żołądku — odparł zażywny kaznodzieja. Jego napój podano w butelce ze słomką; pociągnął właśnie łyk, kierując wzrok na Friedę. — Bud, kiedy doszedł do siebie, miał potworne bóle głowy — ponownie rozpoczęła historię—ale co innego mógł zrobić Ray, żeby powstrzymać go przed wystrzelaniem całego miasta? Najwyraźniej Bud sam to rozumiał i było mu bardzo wstyd za wszystko. — Frieda ominęła pewien fragment historii; otóż, kiedy kładli Buda do łóżka, zaczął walczyć z policjantem, który był o głowę wyższy i dwadzieścia kilo cięższy, i Ray obezwładnił go za pomocą kajdanek. — Potem przyszedł doktor Swan i dał Budowi uspokajający zastrzyk. Chłopcy z pogotowia, którzy właśnie wrócili, jak opowiadali, z wezwania do fabryki, zabrali go tutaj do Merryvale, gdzie przebywa teraz na obserwacji, ale nadal nie odzyskał przytomności. W każdym razie doktor Swan mówi, że dowiedzą się, co go boli, jeżeli zostanie na 89
I noc, ale oczywiście martwimy się i dziękujemy pastorowi, że nas podwiózł. W takich sytuacjach żałuję, że nie nauczyłam się prowadzić. — Cieszę się, że mogłem pomóc, Friedo. — Wielebny Amburgy wyglądał poważnie. — Od tego jestem. Odwiedzam wszystkich parafian, gdy zachorują. To, co trapi Buda, cóż, może mógłbym z nim porozmawiać; może to będzie lekarstwo, które pomoże mu bardziej niż morfina. — To lekarz mu daje morfinę? — Frieda potrząsnęła głową. — Wydaje mi się — odparł Amburgy, odwracając wzrok. — To bardzo silny środek, prawda? Nie wiedziałam, że jest aż w tak ciężkim stanie. Pastor patrzył przez chwilę w lewą stronę. — Przepraszam — zwrócił się do Friedy — zauważyłem chłopca przy ladzie. Wcześniej siedział z tym chłopcem, który chwilę temu przeszedł obok nas w stronę wyjścia, jeśli pani zauważyła. Ten drugi jakiś czas siedział, a potem wstał i obszedł ladę z drugiej strony, i nagle zniknął. Jeszcze się nie pojawił, więc musiał za nią przykucnąć. Ciekawe, co tam robi? Wszyscy spojrzeli we wskazanym kierunku, Frieda i Eva musiały się w tym celu obrócić. Widząc poruszenie, podeszła do nich kelnerka. — Rachunek? — Ciekawi nas, gdzie poszedł ten drugi chłopak? — odezwał się wielebny Amburgy. — Dowiem się — odpowiedziała kelnerka o kręconych włosach i z kolczykami w uszach. — Nie wiem, czy to aż takie ważne — Amburgy mruknął z uśmiechem, z
lekka zażenowany. Frieda odwróciła się, ale Eva nadal patrzyła w stronę lady. Junior ciągle dmuchał na swoją kawę. — Widzisz — powiedziała matka — mogłeś wziąć coś zimnego. — Wyszedł przez kuchnię. — Kelnerka wróciła, podśmiewując się. — Kucharz widział go, jak wchodził zgięty; myślał, że jest chory. — Zaśmiała się hałaśliwie. — Zatruł się pewnie. W każdym razie wyszedł drzwiami dla personelu. Chyba to był jakiś kawał? Nie uciekał. Zapłacił za siebie. Junior krzywiąc się, spróbował kawy. Pastor zaśmiał się urywanie, a potem wypił przez słomkę resztę kruszonu. - Spieszę się. Mam obowiązki — powiedział. — Zajrzeć póź-liej do pani do poczekalni? Ile tu jeszcze będziecie siedzieć? — Oj, nie wiem — odpowiedziała Frieda. — Pomyślałam, że tu winniśmy być; jak Bud się ocknie, to nie poczuje, że go porzuciliśmy. Tylko nie wiem, jakie tu obowiązują zasady. Może będą chcieli nas wyrzucić o jakiejś godzinie. Amburgy wstał, krawędź stołu wpiła mu się na chwilę w brzuch. Kiedy wydostał się już zza stołu, powiedział: — Obawiam się, że wieczorem nie będę mógł przyjść z powodu cotygodniowego spotkania Klubu Biblijnego. Nie mogę zawieźć was do domu o tak późnej porze. - Oj, nie, niech pastor się nie kłopocze — odparła Frieda. — Damy sobie radę. Jest autobus, a może spotkamy kogoś, kto będzie jechał w naszą stronę. Kiedy Jack wrócił do kawiarni, z zaciekawieniem zaczął się przyglądać
dziewczynie siedzącej przy sąsiednim stole. Nie odwzajemniała jego spojrzenia ani nawet nie zdradziła w jakikolwiek sposób, że jest świadoma jego obecności. Jack stanął przy pustej ladzie, podeszła do niego kelnerka. — Szukasz kolegi? — Zachichotała głupkowato. — Właśnie wyszedł. — O! — Nie widziałeś go w hallu — wyjaśniała — bo wymknął się przez kuchnię. — Znowu się zaśmiała. — I? — To rzeczywiście może wydać się zabawne, tylko po co przyznawać się do tego przed kelnerką? — To ci dopiero wariat! — stwierdziła kelnerka. Jack wyszedł z kawiarni. Wychodząc widział jedynie dziewczynę z tyłu. Nie wydawała się tak inteligentna jak Mary Catherine Lutz, ponieważ była młodsza, ale bardzo mu się podobała. A jednak on 1 ona byli jak statki na morzu, które nigdy powtórnie się nie spotkają. 90 91 Jeżeli Tony wyszedł przez kuchnię, to jest na dworze i prawdopodobnie poszedł z jakichś przyczyn do samochodu. Dlatego Jack, zamiast wrócić prosto do poczekalni, opuścił szpital głównym wyjściem i udał się na parking. I nic, samochód stał, ale Tony'ego ani śladu. Niedaleko jakiś otyły jegomość w okularach otworzył okno w samochodzie i uśmiechał się do niego zza kierownicy. Jack też się uśmiechnął. — Cześć — powiedział grubas. — Czy byłeś teraz może w kawiarni? — Byłem. — Jackowi to niejako schlebiało. — Przypadkiem zauważyłem ciebie i twojego kolegę. Jak ciebie nie było, wyszedł w dość niezwykły sposób.
Tony najwyraźniej stał się błyskawicznie sławny przez ten epizod. — To mój brat. — Ach... — Mężczyzna uśmiechnął się przeciągle. Tego typu mężczyzn Jack nieszczególnie lubił; facet wydawał się pedziowaty. — Słuchaj, chcesz, żeby podwieźć cię z powrotem do Millville? — Nie, dziękuję — odparł Jack. — Mamy samochód, a zresztą jesteśmy z Hornbeck. — Och, jak miło. — Informacja najwyraźniej zadowoliła grubasa. — To niedaleko. Może znowu się spotkamy. Zapraszam cię na spotkania Klubu Młodzieżowego w kościelnej piwnicy. Jestem tam pastorem. — Powiedział Jackowi, gdzie znajduje się kościół. To wiele wyjaśniało. Jack zaczął podejrzewać, że ten facet może chcieć go gdzieś przydybać w kącie i wsadzić mu między nogi tłustą łapę, co już raz się mu przytrafiło zeszłego lata z mężczyzną, który zaparkował samochód obok basenu miejskiego. Powiedział, że zabłądził i nie może znaleźć miejsca, w którym się znajduje, na mapie, więc Jack zaczął mu pokazywać palcem, tylko że mapa była odwrócona do góry nogami, więc Jack musiał wsiąść do samochodu z przodu. Wtedy mężczyzna wsunął rękę pod mapę i mocno zaczął mu trzeć krocze; na początku nawet mu się podobało, ale jak się zastanowił, uznał to za wstrętne, więc wskazawszy kierunek na Hornbeck, grzecznie wysiadł z samochodu. 92 Teraz pożegnał się z pastorem i poszedł do poczekalni, gdzie do matki już przyłączył się nie tylko Tony, ale i doktor Kinney. Lekarz, jeżeli udzielił informacji mamie, to skończył mówić przed przyjściem Jacka; teraz z czarną torbą w ręku najwyraźniej szykował się
do pójścia gdzie indziej. — ... spokojnie, Bobby — mówił doktor. — Takie zamartwianie się do niczego nie doprowadzi, prawda? — Poklepał ją po ramieniu, potem spojrzał na Jacka i dodał: — Kogo ja tu widzę? Wygląda na to, że przybrałeś kilka uncji, Jackson. Jack zawsze miał kłopoty z przybieraniem na wadze. Nigdy nie jadł za dużo, gdyż brakowało mu apetytu. Doktor Kinney zapisał mu tonik, który miał wzmóc łaknienie, ale Jack nie czuł żadnej różnicy, jadł tak samo mało. Nie chciał jednak obrażać lekarza, który robił, co do niego należało, i dlatego nie zaprzeczył. — Wracamy do domu i trzymamy kciuki — powiedziała matka po odejściu lekarza. Jak zwykle Jack musiał zapytać, co się wydarzyło. Zawsze był gdzie indziej, gdy coś się działo. — Nic — odparła matka. — Tata musi mieć spokój. Nie pozostało nic, tylko czekać, więc chyba możemy to robić w domu. Dałam doktorowi piżamę dla taty i przybory do golenia. — A gdzie to wszystko miałaś schowane? — Nie zauważyłeś torby na zakupy, którą niosłam? A niech to cholera! Wiedział, że pewne drobiazgi mu umykają i to go denerwowało, ponieważ uważał się zarówno za bystrego obserwatora, jak i surowego sędziego ludzkich charakterów; chociaż co się tyczyło tego drugiego, mógł się mylić się co do pastora, który może nie jest pedałem. Może być po prostu dżentelmenem, mówiącym w bardzo wyraźny sposób, jak ci aktorzy w aksamitnych smokingach z krawatkami, z pasami z frędzelkami, którzy czasami byli Anglikami albo ich udawali.
— Wyszedłeś z kawiarni przez kuchnię? — Jack zagadnął Tony'ego w drodze do samochodu. — Skąd wiesz? — Brat przyjrzał mu się podejrzliwie. — Zostało to zauważone — stwierdził Jack. 93 — Oni mnie widzieli? — Wiadomość najwyraźniej mocno ugodziła Tony'ego. — Kelnerka widziała. Stwierdziła, że dziwnie się zachowałeś. — To moja sprawa. — Tak też im powiedziałem — odparł Jack. — Jak wrócimy do domu, to popracuję nad listem. — Nic o tym nie mów mamie — powiedział Tony ściszonym głosem, pochyliwszy się nad nim. Matka szła za nimi, w eleganckich butach nie chodziła szybko. — Poznałem tego kaznodzieję. Nie jest taki zły facio. Zaprosił mnie do Klubu Młodzieżowego do kościoła w Millville. — Chyba nie dasz się na to nabrać — odpowiedział Tony i otworzył drzwi samochodu dla matki. Jack jednak potajemnie myślał o zrobieniu tego właśnie. Miał nadzieję, naiwny, że Tony go jakoś do tego zachęci. Na chwilę zapomniał o kłopotach z Bulłardami i całkowicie pochłonęła go myśl, że skoro pastor przyszedł z tymi ludźmi do kawiarni, to oni prawdopodobnie chodzą do jego kościoła, a więc i ta dziewczyna uczestniczy w spotkaniach młodzieży. Jack jeszcze nie nauczył się tańczyć; pobrał jedynie kilka podstawowych lekcji u Bernice, ale potrafił grać w różne gry, pić poncz i jeść kanapki z sałatką z szynki. Bawił się już w ten sposób, kiedy bywał w
piwnicy kościoła w Horn-beck, do którego należała jego rodzina i w porównaniu z innymi młodymi ludźmi czuł się niewymownie znudzony, ale sympatia u boku mogłaby odmienić owo odczucie. Ta dziewczyna miała twarz, na której potrafiłby wywołać uśmiech dowcipami zapamiętanymi z programów komediowych w radiu. Zamiast wracać bezpośrednią trasą na południe, główną szosą okręgu, aż trafiliby na arterię wschód-zachód, Tony bez jakichkolwiek wyjaśnień skręcił w labirynt bocznych uliczek, zanim dotrą do szosy na Hornbeck. — To na skróty? — zapytał Jack. — Tak — odparł brat. — Chcę się trzymać z dala od centrum, bez prawa jazdy i w ogóle. Nigdy nic nie wiadomo. — Zapomniałem—przyznał Jack. — To szaleństwo. Założę się, że jesteś najlepszym kierowcą na trasie. — Jackowi nie spieszyło się do prowadzenia wozu; czekał, aż będzie na tyle bogaty, aby mieć własnego szofera. Tony doskonale sprawdzał się we wszelkich praktycznych działaniach, ale w tej chwili zupełnie nie miał pojęcia, dokąd zmierza. Nagle, w połowie ulicy, zwolnił, że prawie stanęli, i gapił się przez okno po stronie Jacka. Stał tam tylko zwyczajny dom. — Zabłądziliśmy? — spytał Jack. — Chyba nie. — Tony zmienił bieg i nabrał prędkości, skręcając w prawo na najbliższym skrzyżowaniu. Matka milczała, od kiedy opuścili szpital. Jack odwrócił się do niej. — Chyba tata trochę odpocznie — powiedział. — Ostatnio miał wiele kłopotów. To wszystko go zdenerwowało i wpłynęło na zdrowie. Matka najpierw uśmiechnęła się smutno, a potem wyraźnie się rozweseliła.
— Co byście, chłopcy, chcieli na kolację? Kotlety? Tony, zatrzymaj się przy sklepie rzeźnickim w drodze do domu, dobrze? Przez tylną szybę Jack zobaczył wóz policyjny, zbliżający się do nich. Jechał wyraźnie szybciej niż oni. Po chwili z przodu mignęła mu czerwona lampa, a w następnej sekundzie usłyszeli syrenę. — Wygląda na to, że gdzieś jest napad na bank — stwierdził Jack z lekkim podnieceniem. — Raczej wygląda na to, że wpadłem jak śliwka w kompot — jęknął Tony. — Chyba nie zatrzymałem się przed znakiem stopu. — Tony zjechał na pobocze. Jack nadal sądził, że policjant udaje się na miejsce jakiegoś wielkiego przestępstwa. Radiowóz minął ich i zatrzymał się tuż przed ich samochodem. Oficer niespiesznie wysiadł z samochodu. Okazał się przysadzistym mężczyzną w błękitnych spodniach w żółte paski od munduru, białej koszuli i czarnym krawacie, ale kurtka Wyglądała raczej na cywilną wiatrówkę. Podchodząc do nich, założył Policyjną czapkę. Tony zajęczał. 94 95 l,ll 1 — Nie martw się — powiedziała matka. Wychyliła się i poklepała syna po ramieniu. — Wszystko wyjaśnię. Policjant wsunął wielką głowę w otwarte okno. — Wyglądacie na obcych — stwierdził oficer. — Zgadza się, proszę pana — powiedziała matka. — Nasz tata właśnie
został zabrany do szpitala. — W takim razie — gliniarz zwracał się do Tony'ego — chyba nie wiecie, że u nas wymagamy przestrzegania przepisów drogowych. — Uśmiechnął się, ale zupełnie nieprzyjaźnie. — Proszę pana — powiedziała matka — niech pan nam powie, co złego zrobiliśmy, a my przeprosimy. — Masz prawo jazdy? — policjant zapytał Tony'ego. Tony bezradnie wzruszył ramionami, pochylił się i wyjął portfel z lewej, tylnej kieszeni. Odnalazł właściwą przegródkę. — Bo widzi pan — mówiła pospiesznie matka — nasz biedny tata miał właśnie atak serca i... — Miła pani, zamknij tę cholernąj adaczkę.—Policj ant wyciągnął palec w jej stronę. Tony raptownie otworzył drzwi, odpychając policjanta. Gliniarz nieomal się wywrócił. — Nie mów tak do mojej matki! — zawołał Tony. Oficer odzyskał równowagę i sięgnął po rewolwer do kabury. Przeszkadzał mu zapięty pasek, przechodzący pod cynglem. Zaczął wrzeszczeć w najohydniejszym języku, jaki Jack kiedykolwiek słyszał w miejscu publicznym. Wtedy Tony wściekł się jeszcze bardziej. Rzucił się na gliniarza z serią ciosów zbyt szybkich, by można je było zliczyć, i powalił wroga. Policjant stracił przytomność i leżał sztywno na asfalcie. — Och, Tony! Nie zabiłeś go, co? — zawołała z samochodu matka. Tony'emu przekrzywiły się okulary, chociaż policjant nawet go nie tknął. Poprawił je i przyjrzał się dokładnie funkcjonariuszowi.
— Nieee — powiedział. — Oddycha... lepiej się stąd zabierajmy. Jack był całkowicie wstrząśnięty zajściem. Może jego brat miał 96 do czynienia z przemocą, ale on jak dotąd pozostawał całkowicie niewinny; ani razu w życiu nie stoczył bójki i przeważnie udawało mu się unikać brutalnych sportów. Bez wątpienia zakładając, że tak długo, jak gliniarz jest nieprzytomny, nikt nie zatrzyma go za przekroczenie prędkości, Tony wjechał na główną drogę i pognał przez Millville. Dopóki nie minęli granicy Hornbeck, nikt nie powiedział ani słowa. Potem Tony popatrzył na odbicie mamy we wstecznym lusterku. — Przepraszam — powiedział. — Powinienem kazać mu się zamknąć, zanim w ogóle otworzył gębę, śmierdzący skunks. — Poradziłeś sobie, Tony. — Matka poklepała go po ramieniu. Jesteś naprawdę dobrym chłopcem. My, Beelerowie, coś nie lamy szczęścia do Millville. Od tej pory musimy się trzymać od tego liasta daleko. Minęło trochę czasu, zanim Jack zdołał sformułować myśli. ¦Jigdy nie widział, aby ktoś zaatakował policjanta, na miłość boską, a co dopiero jego rodzony brat. — Chłopie — udało mu się w końcu powiedzieć — jeżeli on chciał wyciągnąć broń, jak ty go nawet nie tknąłeś, to co on zrobi, jak dojdzie do siebie? — A jaki miałem wybór?—Tony zwolnił, aby wjechać w alejkę z tyłu ich domu. — Jaki mężczyzna będzie siedzieć i pozwalać, żeby mu obrażano
matkę? Miał szczęście, że nie odebrałem mu broni i go nie zastrzeliłem. Jest hańbą dla munduru. Taka interpretacja nie przyszła Jackowi do głowy. Zrozumiał, że brat ma bardziej złożoną osobowość, niż do tej pory mu się wydawało. — Masz stalowe nerwy, Tony — stwierdził Jack. — Słuchaj, postąpiłbyś tak samo. — Tym stwierdzeniem Tony zdradził, jak mało wie o bracie. Jack nigdy czegoś podobnego by nie zrobił, zważywszy nawet taką prowokację, podobnie jakby dobrowolnie się nie podpalił. Wiedział o tym bardzo dobrze i czuł się winny; próbował wmówić sobie, że wykorzystanie umysłu często Jest tożsame z odwagą, ale na dobrą sprawę nie wierzył w tę teorię. 97 __ Kolumb był dzielny nie dlatego, iż wierzył, że świat jest okrągły, ale dlatego, że wypłynął trzema lichymi łupinkami na nie znane dotąd morza, aby to właśnie udowodnić. I chociaż Galileusz bardzo dobrze wiedział, że Ziemia krąży wokół Słońca, a nie na odwrót, to skłamał, aby katolicy nie spalili go na stosie, co nie było odważne, ale z pewnością inteligentne. — W całym tym zamieszaniu zapomniałam wstąpić do rzeźnika — powiedziała matka po wejściu do domu. — Nie ma specjalnie dużo do jedzenia. Chyba pójdę do Dorfmana po parówki i kilka puszek fasoli. Jack zdobył się na bezprecedensową propozycję zrobienia zakupów w sklepie odległym o dwie przecznice. Przeważnie nie zgłaszał się na ochotnika do takich obowiązków, ale wyczyn Tony'ego pobudził go w dziwny sposób. — Oj, to ładnie z twojej strony — powiedziała matka. — Opowiem
Harveyowi o tym, co się wydarzyło. Bóg wie, co ten gliniarz z Millville naskrobie w raporcie. Zaczęła sporządzać listę potrzebnych sprawunków, pisząc ogryz-kiem ołówka na kawałku papieru pakowego wyjętego z szuflady w kuchennym kredensie, ale kiedy starszy syn poszedł na górę, nagle pochwyciła Jacka i przycisnęła do siebie. — Nie wiem, co zrobimy, jak zabiorą Tony'ego. — Może Tony będzie musiał się gdzieś się ukryć, zanim sprawa nie przycichnie — powiedział syn, kiedy go uwolniła. Ale to były tylko słowa. Martwił się równie mocno, a kiedy dopadał go kryzys, czuł się, jakby miał jedenaście, dwanaście lat, co dyskwalifikowało go z wszelkiego działania poza rolą obserwatora. Rozdział 6 — Co on zrobił? — zapytał szef policji z Hornbeck. — Czy to prawda? Kopnął Clive'a Shella w jego gruby zad? — Harvey zawył-Bobby nie podzielała jego radości. Czekała, aż jego śmiech przycichnie. 98 — Rzecz w tym — powiedziała — że Tony nie zatrzymał się przed znakiem stopu. — Odchrząknęła, w końcu Harvey też jest policjantem. — Co takiego powiedział, czego się nie da powtórzyć? — Har-vey przestał chichotać na moment. — Nie da się — przyznała poważnie Bobby. — Ale dla mnie to nie miałoby znaczenia; w końcu wczoraj się nie urodziłam. Tylko Tony nie zniósł, aby ktoś mówił tak do jego matki. — Na Boga, strzeliłbym prosto w serce każdemu, kto by używał plugawego języka przy damie, a co dopiero przy mojej matce, świętej
pamięci. — Harvey nagle sposępniał. — Wtedy nie odpowiadałbym za własne zachowanie. — Tylko co on zrobi — zapytała Bobby —jak odzyska przytomność? Harvey znowu zaczął ryczeć ze śmiechu. — Zaprawił go na sztywno? — W końcu udało mu się dokończyć myśl. — Nigdy więcej już nie zadrze łba, ten gnojek! Bobby zrobiło się przykro. Dopiero później uświadomiła sobie, że szeryf z Hornbeck nie miał na myśli jej syna, lecz policjanta z Millville. — Tony dużo ćwiczy z ciężarami—powiedziała. — Chyba sam nie wie, jaki jest silny. Nie chciał go uderzyć tak mocno. — Powiem ci coś — odparł Harvey. — Zazdroszczę mu. Zawsze sam chciałem dobrać się do tej tłustej świni. — Znowu się zaśmiał. — Cokolwiek by mówić, mamy kłopoty, co, Harvey? Obezwładnić policjanta na służbie... — Normalnie — szeryf spoważniał na moment — to gorzej być nie mogło, bo wy musicie prawo szanować, a policja jest po to, aby go pilnować. Racja! — Parsknął. — Ale jak mówimy o Millville, a przynajmniej od czasu, jak stary Clive przejął posterunek, to już jest zupełnie inna sprawa. Dają mu tam prawa, których ja tu nie mam; może zatrudnić na pół etatu pomocnika do patrolowania i Clive zatrudnia swojego kuzyna, Raya Dooleya, i założę się o ostatniego dolara, że Clive nawet mu należycie nie płaci a resztę chowa do 99 swojej kieszeni. Ray nie jest zły. Przeważnie ma służbę w południe, kiedy Clive idzie na lunch na trzy godziny. Ray nie ma takiego niewyparzonego języka; tyle można mu oddać.
— Czy ten Clive Shell może nas wpędzić w tarapaty? — zapytała Bobby, aby sprowadzić Harveya na inny temat, żeby przestał skupiać się na osobistych porachunkach z rywalizującym posterunkiem. — Mógłby, gdyby mnie tu nie było. — Harvey odpowiedział chropowatym głosem. — W tej sytuacji jednak wie, że nigdy nie usłyszy najlepszego kawałka: „dokopał mu... za przeproszeniem... w dupę uczniak?" Powiedz mi, byli tam jacyś świadkowie? — Nikogo nie widziałam. — No, proszę bardzo—powiedział Harvey.—Zapamiętaj moje słowa, ten facet nie będzie rozdmuchiwać tej sprawy. Stałby się pośmiewiskiem. Wiesz, wszyscy szeryfowie z okręgu znają się i spo-tykająraz w roku na pikniku na wiosnę; stary Clive, gdyby pochwalił się tym, co się stało, nigdy już by się na nim nie pojawił, a uwielbia te pikniki... ze względu najedzenie i piwo. — Nie nabierasz mnie, Harvey, co? — zapytała Bobby nieomal uwodzicielskim głosem. Dawniej lubił ją bardzo. — Mam tylko nadzieję, że będziecie na tyle rozsądni, aby się trzymać z dala od Millville. — Szeryf nie zareagował na tę osobistą nutę. — Nic wam nie pomogę, jeśli was tam złapie. Clive przyczepi się do wszystkiego. Bobby odetchnęła z ulgą. Przebrała się z niedzielnego ubrania w codzienny strój, domową sukienkę i fartuch. Była w kuchni, kiedy Jack wrócił ze sklepu. Ugotowała parówki i podgrzała fasolę. — Szkoda, że nie powiedziałam ci, abyś nie kupował sałatki kartoflanej przyrządzanej po niemiecku — powiedziała do Jacka, kiedy podawała mu talerz. — Ach, tak? A co powinienem był kupić?
— Ja wolę z majonezem — wyjaśniła matka z grymasem—bez tego całego octu. Nie przepadam też za tłustym boczkiem. — Ja też nie lubię — odpowiedział Jack, kręcąc nosem. — Ale zjedz trochę, tak czy siak. To zdrowe. — Wziął dwie łyżki. — Myślałam, że lubisz parówki i fasolę?... Chyba więc trochę zjesz. Jesteś taki kościsty, Jack. — Unikała Tony'ego z dobrych, matczynych powodów. Zawsze było lepiej zostawić go samego, kiedy patrzył w dal kamiennym wzrokiem. Zamknął się w sobie, chociaż powtórzyła mu, co powiedział szeryf, ale przynajmniej jadł. Był podobny do niej, kłopoty zaostrzały mu apetyt; z tuzina parówek Jack zjadł tylko półtorej i do tego może ze cztery łyżki fasolki, której otworzyła dwie duże puszki. Ona razem z Tonym zmiotła do czysta całą resztę, nawet sałatkę kartoflaną, a sprzątając ze stołu przed deserem (placek z ananasem z puszki z bitą śmietaną), dokończyła pół parówki pozostawionej przez Jacka na talerzu. Kiedy zaczynali jeść deser, tylnymi drzwiami weszła Bernice. Bernice została wyrzucona ze stancji. Od pewnego czasu zalegała z płatnościami i jak długo mogła, oszukiwała gospodarza, nie wyprowadzając się. Był to jakiś obcokrajowiec, gruby i ociekający tłuszczem, z workami pod oczami i włosami wyrastającymi z nosa. Na szczęście, nie tknął jej ani razu, bo dałaby mu nauczkę gorącym żelazkiem do zakręcania włosów. Mogłaby tam mieszkać, nie płacąc czynszu przez resztę życia, gdyby tylko dała mu trochę tego, czego pragnął; ale nie była zdzirą. Zabolało ją, kiedy właśnie tak ją nazwał, chociaż powinna była domyślić się, dlaczego tak powiedział; ot... kwaśne winogrona. Uśmiechnęła się
wtedy tylko do niego i powiedziała: — Może moglibyśmy coś wymyślić, zanim wyjdę z tego dołka. — Dżenkuje, ne — odparł gospodarz. — Niech cię kto inny wyciąga! To ne jest żaden burdello! Teraz zapnij szlafrok, pakuj lumpy i rano fora że dwora. — Cześć, wam—przywitała się z rodziną.—Nie śniło się wam, że znowu tak szybko mnie zobaczycie? — Rodzina nie wyglądała na zachwyconą. Matka wstała i podeszła do szafy. — Ananas się skończył, ale mam jeszcze brzoskwinie, Bernice?... — Wystarczy mała czarna — powiedziała Bernice. — Tylko tego mi trzeba. 100 101 — „Mała czarna?" — zapytał Jack. — Tak teraz mówią w mieście, Bernice? — Nie słyszałeś tego nigdy w kinie? „Hej, ty głupolu, daj czarnej. Klawisze mnie gonią, rozumiesz". Nigdy tego nie słyszałeś na filmie? — Bernice była autorytetem, jeśli chodzi o znajomość niektórych filmów; będąc bileterką, słuchała i oglądała ten sam film kilka razy i dzięki temu potrafiła zacytować sporo dialogów z pamięci. — Nie chcesz ciasta, Bernice? — Matka podała jej kawę. — Mam nadzieję, że coś jadłaś. Myśmy właśnie sprzątnęli wszystko. — Nie — powiedziała żwawo Bernice. — Nie przełknęłabym ani ździebka. Hej — zwróciła się do Jacka — jak ci się podoba „żdziebko"? Szykowne, nie? — Przeszła na angielski akcent, przez co Jack nie mógł opanować śmiechu.
— Mamy złe wieści, Bernice. Jakbyś się pytała, gdzie jest tata, to mówię ci, że w szpitalu. — Matka usiadła przy stole. — Ooo... — Dzięki Bogu, nie skończyło się fatalnie. Dostał ataku serca w fabryce; zabrali go ambulansem prosto do szpitala w Merryvale. — Ooo... — Informacja rzeczywiście wywarła wrażenie na Bernice. Zawsze myślała, że jej staruszek jest jak Skała Gibraltaru. — Na razie wszystko w porządku. Pozostało nam tylko czekać. Bernice zwiesiła głowę. Zawsze miała lepszy kontakt z matką niż ojcem. Uświadomiła sobie z poczuciem winy, że nie wie o nim zbyt wiele. Przypomniała sobie, że raz widziała jego zdjęcie, był na nim w mundurze i wyglądał zabawnie z powodu czapki i getrów, które przypominały bandaże, przez co jego nogi wyglądały jak wykałaczki. Wówczas jednak był o wiele szczuplejszy. — Na wojnie dostał chyba w kość — powiedziała Bernice. — Nie był na wojnie. — Matka potrząsnęła głową. Bernice przypomniała jej o fotografii. — Och — matka zachichotała. — Pamiętam. Zrobił je sobie w wesołym miasteczku. Tych strojów nie nakładało się; stawało się tylko za nimi i trzeba było wytknąć głowę przez dziurę, a stroje namalowane były na kartonach czy czymś takim. No, wiesz. — A jak wracaliśmy do domu—odezwał się Jack—to narobiło się jeszcze więcej kłopotów. — Kiedy matka próbowała go uciszyć, Jack opowiedział, jak Tony grzmotnął policmajstra. — Na miłość boską — wydobyła z siebie Bernice. — Tony. Tony spojrzał na nią zza okularów.
— Gdyby musiał się ukrywać przez jakiś czas — pytał Jack — to może zatrzymać się u ciebie w mieście? — Harvey Yelton nie uważa, żeby coś z tego wyniknęło — powiedziała matka. — Mówi, że ten glina z Millville nie będzie chciał rozgłaszać, że pobił go chłopiec. — No — Bernice była wdzięczna za zmianę tematu. — Na tym Harvey na pewno się zna. Można na nim polegać. — Zwróciła się do Tony'ego weselszym głosem: — To teraz tylko nie pobij się z Har-veyem. Jest po naszej stronie. — Przynajmniej miała taką nadzieję, i to nie tylko w tej sprawie. — Tym się nie zamierzam martwić. — Tony wyskrobał łyżeczką resztkę deseru. — Zrobiłem, co do mnie należało. Niczego nie żałuję, jedynie, że nie zauważyłem znaku stopu. — Widzisz — wtrąciła matka — Tony nie ma j eszcze wydanego prawa jazdy, więc nie chciał, żeby go wylegitymowali. — Cholera — powiedziała Bernice. — Powinnam była się zjawić.. . Cóż, powiem ci coś, mamo, chcę zostać w domu, dopóki tata leży w szpitalu. Mogę się na coś przydać dla odmiany. Będę szoferem! — Tym sposobem zgrabnie rozwiązał się problem mieszkania 1 wymyślania powodów, dla których wyprowadziła się z miasta. Matka specjalnie nie protestowała; tyle tylko ile się po niej spodziewała, prawdopodobnie dlatego, że martwiła się o ojca. — To ładnie z twojej strony, jeśli masz czas. — A tam — lekko odparła Bernice. — Wezmę urlop przed sezonem. Zawieźć was do szpitala, jak skończycie ciasto? — Jeszcze nie pozwolą nam go widzieć — odparła matka,
2 namysłem dziobiąc deser łyżeczką. Ostatnie kłopoty najwyraźniej nie wpłynęły na apetyt Tony'ego. , podobnie jak Bernice, nie jadał zbyt dużo. Niektórzy mawiali, 102 103 że mężczyźni wolą dziewczyny przy kości, ale Bernice dobrze wiedziała, że wielu lubi, kiedy tego ciała jest jak najmniej. — Ten gliniarz z Millville — odezwał się Jack — będzie musiał starać się o ekstradycję. Nie wiem, czy to znaczy, że wezwie FBI. — Oj, Jack, daj spokój. — Matka potrząsnęła głową. — Zapomnijmy o tym na chwilę. Tony żuł jedzenie w otępieniu, gapiąc się w talerz. — Jutro rzucam szkołę i idę pracować do fabryki — powiedział, podnosząc gwałtownie głowę. — O, nie! — zaprotestowała stanowczo matka. — Na miły Bóg, został ci tylko rok do ukończenia szkoły, i zrobisz to. — Wzięła butelkę z mlekiem i napełniła jego kubek po brzegi, chociaż przed chwilą właśnie sam nalał sobie mleka i nie wypił za wiele. — Tak, Tony — powiedziała Bernice. — Ktoś w tej rodzinie powinien mieć maturę. — Sama rzuciła szkołę, gdy tylko nadarzyła się okazja, to znaczy, jak skończyła szesnaście lat, w połowie drugiej klasy. Rodzice musieli podpisać zgodę i zrobili to z ochotą. Poszła pracować do taniego sklepu w Hornbeck, ale dość szybko ona i właściciel, człowiek nowy w miasteczku, Chick Willig, pokłócili się o brakujące kosmetyki, za które nie było w kasie należności. Willig był prawdziwym sknerą, nikt też nie nazwałby go prawdziwym mężczyzną, bo inaczej nie sprzeciwiłby się, aby
Bemice tanim kosztem z jego strony nauczyła się, jak profesjonalnie malować się szminką. Kiedy jednak ją wyrzucał z pracy, jako powód podał narzekania klientek: była zbytnio zarozumiała, aby kogokolwiek obsługiwać. Cóż, ani on, ani one specjalnie nie mylili się w osądzie: miała ciekawsze rzeczy do roboty niż obsługiwanie bandy starych kwok. — A co za różnica, czy skończę szkołę, czy nie? — odparł Tony z uporem. — Prędzej czy później i tak trafię do fabryki, nie? Skoro tata leży w szpitalu, to będą nam potrzebne pieniądze. To głupota siedzieć w budzie i zakuwać historię, angielski i inne bzdury. — Chyba masz rację — wtrącił Jack. — Ale te bzdety przydają się, jeśli chcesz zostać korespondentem zagranicznym. — Chcesz nim zostać, Jack? — Bernice uśmiechnęła się do młodszego brata. 104 — Nie wiem. — Zawstydził się. — To tak jakbyś był szpiegiem, co?—Za parę lat z Jacka będzie przystojniak. - Chyba jeździ się do takich miejsc, jak Konstantynopol, Singapur, Paryż i pisze się stamtąd do gazet — powiedział Jack. — Trzeba mieć przenośną maszynę do pisania, taką, która mieści się ¦ walizce. — O, to wiemy już, co ci kupić na Gwiazdkę, co? — droczyła się Bernice. - Oszczędzam — przyznał się Jack i zaśmiał się oschle. — Na zie mam dolara i sześćdziesiąt pięć centów; za sprzedaż starych gazet i szmat handlarzowi starzyzną.
— To stary Hunky przyjeżdża tu jeszcze swoim wozem z koniem? — Bernice zapytała od niechcenia. — Śmierdzi od niego jak kiedyś? Czuć go było od piwnicy po strych. - Różni są ludzie — stwierdziła matka. — Słuchaj, Bernice, skoro zostajesz na noc, dam ci piżamę Tony'ego. Bernice strzeliła palcami, jakby naprawdę o tym zapomniała. — Ojej! — Wstała. — Zostawiłam na ganku walizkę pełną rzeczy do prania. U mnie zepsuł się wczoraj bojler i przez cały dzień nie było gorącej wody. — Tę historyjkę wymyśliła w autobusie; prawdę mówiąc, walizka zawierała cały jej dotychczasowy majątek, poza tym, co zostawiła wcześniej w Hornbeck. - Zaraz się tym zajmę, jak skończę z naczyniami. — Matka pospiesznie odeszła od stołu i przyniosła z ganku walizkę. Bernice nie protestowała. Matka uwielbiała pracować w przeciwieństwie do Bernice, która pracy nie cierpiała. Jednym z wielu powodów, dla których wyniosła się z domu, były wszystkie obowiązki, jak pranie i tak dalej; kiedy matka tym się zajmowała, Bernice nawet nie zdawała sobie sprawy z ich istnienia. Jedyny plus to swoboda, ale bez przesady. Tyle kręciło się paskudników po świecie, którzy za wszelką cenę chcieli jej się naprzykrzać. — Przyszło mi do głowy — Bernice zwróciła się do matki — że mogłabym się przejechać samochodem dla nabrania wprawy. Już Jakiś czas nie siedziałam za kółkiem. 105 — Dobry pomysł — przyznała matka. — Może pojedziesz razem z Tonym?
Bernice, z sobie tylko znanych powodów, chciała jechać sama, ale kiedy Tony błyskawicznie wstał od stołu, podrzucając w ręku kluczyki, łatwiej było podjąć grę. — Posprzątam ci pokój — zaproponował Jack. — Ojej,narobiłamzamieszania. Zostanę tylko trochę. Wynagrodzę ci to, Jack. — E tam, nie ma o czym mówić. Szkoda, że nie można spotkać dorosłych mężczyzn, takich jak Jack czy Tony, przystojnych i porządnych chłopaków. Nigdy w życiu nie spotkała mężczyzny z takimi zasadami, jakie mieli jej bracia; jeżeli jej ojciec miał jakieś, to nic o nich nie wiedziała. Wszyscy byli kłamcami i oszustami podszytymi tchórzem; a jeżeli żywili jakieś uczucia, poza czysto egoistycznymi, to nigdy ich nie zauważyła. Jedyny problem polegał na tym, że miała miękkie serce dla facetów i chociaż oni wszyscy to nędzne szczury, oszuści jak jeden, to wolała już zaufać któremuś z nich niż kobiecie. Słońce zachodziło właśnie, kiedy Bernice razem z Tonym wyszła z domu. Przypomniała sobie, że rzadko prowadziła w nocy i teraz zupełnie nie wiedziała, jak włączyć światła. Dobrze więc się stało, że brat jechał razem z nią; przynajmniej na razie. — Słuchaj, Bernice — zagadnął Tony, kiedy siedzieli już w samochodzie. — Mogę z tobą o czymś porozmawiać? — Pewno, Tony. Tylko odpalę tego gruchota... Tutaj, tak? Dobrze?— Naciskała starter, ale nic się nie działo. Tony powiedział, aby mocno kopnęła. Zrobiła tak, silnik zawarczał i zaskoczył. — O! — powiedziała — tak ma być.
— Trochę za głośno — przyznał Tony. — To dlatego, że maska jest przykręcona drutem i wibruje, rozumiesz... Chciałem z tobą pogadać o... — Tylko wycofam — powiedziała Bernice, włączając po kolei wszystkie biegi, zanim znalazła wsteczny. Pewien facet uczył ją prowadzić samochód, ale inną markę, niedhigo po tym, jak rzuciła szkołę. Posadził ją sobie na kolanach za kierownicą, jak się bawi z dziećmi, udając, że prowadzą. A potem przez całą drogę obmacywał ją. Rozpiął rozporek i na sobie zademonstrował układ biegów. Miał całkiem dobre poczucie humoru, ale ostatecznie okazał się zwykłym sukinsynem. Kiedyś pokłócili się o coś, wyrzucił ją z samochodu trzy lub cztery mile za miastem, musiała więc wracać pieszo do domu. Dopiero jakiś miły wieśniak zabrał ją na furę siana. Tony poczekał, aż skręcą w ulicę. — Bernice — powiedział — ty chyba będziesz wiedzieć, co z tym zrobić. Czy dziewczyna długo potrafi żywić urazę? — Niech no tylko... — powiedziała Bernice, próbując bez rezultatu zahamować. — Hej, jak to się zatrzymuje? — Przed najbliższym skrzyżowaniem stał znak stopu. — Prawą nogą — podpowiedział Tony. Znalazła. — Myślałam, że to sprzęgło. — Sprzęgło naciska się lewą, Bernice. Gaz i hamulec prawą. Lepiej zapamiętaj. — Kiedy ruszyli, podjął temat: — Nie chciałbym, aby to wyszło poza nas, ale wyszłabyś za kogoś, kto zrobił coś głupiego, chociaż nie chciał? — Cóż, gdybym chciała gniewać się na wszystkich moich znajomych panów za ich przewinienia, to już żaden nie byłby moim przyjacielem, prawdę mówiąc. — Teraz, kiedy jechali spokojnie i prosto, mniej się
denerwowała. — Faceci zawsze głupio postępują. To normalne. Długo nie wiedzą, jak się zachować. Gdybyś nie wiedziała, co ze sobą zrobić, zwariowałabyś. — Uświadomiła sobie, że rozmawia z mężczyzną, chociaż to jej brat. — Mam na myśli starszych facetów, nie takich młodzików jak ty. A w czym problem? Ciągle chodzisz z Mary Catherine Lutz? — Bernice jej nie lubiła; krótkie włosy uważała za brzydkie, a na dodatek Mary Catherine miała nogi tak muskularne jak chłopak. Bernice nie rozumiała, co Tony w niej widzi, więc z ulgą przyjęła, gdy Tony się zaśmiał. -' — Z nią? Nieee. — Zwiesił głowę. — Rzecz w tym... trudno 0 tym mówić. To szaleństwo. Zbliżali się do skrzyżowania z Elm Street. Na czerwonym świetle stał samochód. Bernice sprawnie nacisnęła hamulec i zatrzymała się 106 107 za wozem. Przyzwyczaiła się już do prowadzenia i zaczęła panować nad samochodem. — Ojej, mnie możesz powiedzieć — zachęciła go. — Wiesz, że nic nie zrobię przeciw tobie. Tony opowiedział o ponurym — jak dotąd — związku z Evą Bullard. — To wszystko? — zapytała Bernice, kiedy skończył. — Nie wystarczy? Wzruszyła ramionami. Klakson zbliżającego się wozu zdenerwował ją; nie nabrała jeszcze wprawy w prowadzeniu samochodu. — Ja bym na to nie zwróciła uwagi — powiedziała Tony'emu, mając na myśli konflikt między obydwiema rodzinami.
— To nie takie łatwe, jak się wydaje — odparł brat. — Raz poszedłem do jej dzielnicy i ten, którego nazywają Reverton, jakiś detektyw z kolei, zaaresztował mnie. Groził mi pistoletem, jak Boga kocham. Bernice nie wiedziała, co powiedzieć. Uważała, że Tony po prostu przesadza w imię szczenięcej miłości. Ona też za swoich czasów cierpiała na tę chorobę. W szkole szalała za panem Keelerem, który uczył konwersacji, miał czuprynę kręconych włosów i wielkie, czułością promieniujące oczy. Teraz uświadomiła sobie, że prawdopodobnie było z nim coś nie tak. Wpadł później w tarapaty i musiał wyjechać z miasta, chociaż cała sprawa z grubsza przycichła. Dla niej jednak zawsze był miły i po całym roku ciężkich westchnień dał jej zaliczenie. „Prawdę mówiąc, Bernice, to nie wiem, czy ty się w ogóle starasz!" — Znasz powiedzenie, że tchórzliwe serce damy nie zdobędzie, Tony — pouczyła brata. — Założę się, że Eva ma o tobie wysokie mniemanie, dlatego że poradziłeś sobie z trudnościami. Może to prawda, że droga do serca mężczyzny prowadzi przez żołądek, ale dziewczyny lubią chłopaków, którzy pójdą za nimi w ogień. Pochłonięta przedstawieniem swych poglądów, nagle spostrzegła, że zbyt szybko wyprzedza samochód, więc mocno zahamowała. Na szczęście, Tony miał szybki refleks i uchwycił się deski rozdzielczej. — Przepraszam — powiedziała Bernice. — Ojej, te hamulce trzeba by wyregulować. Zacinają się... Hm, mogę ci tylko powiedzieć, że w naszym krótkim życiu musisz wszystko wykorzystać. Myślisz, że coś bym osiągnęła, jakbym została tutaj i nie pojechała do miasta? Pewnie, może być cholernie fajnie zostać z przyjaciółmi i rodziną, jak zrobili ci wszyscy, z którymi chodziłam do szkoły i... pewno, niektóre dziewczyny
powychodziły za mąż i mająjuż dzieci, które zdążyły już przejść ospę i koklusz, a mąż spłaci hipotekę za trzydzieści lat, a wtedy będą gotowe przejąć dom staruszków; tylko że ja nie wyobrażam sobie siebie w tej roli. Pewno, trzeba przyjąć baty od życia i są dni, kiedy czujesz się paskudnie, ale nie wolno ci tego pokazać, bo wtedy jeszcze bardziej oberwiesz... Zobaczyła alejkę, w której często parkował Harvey Yelton. Ludzie z miasta dobrze znali jego zwyczaj, ale obcych często udawało się Harveyowi złapać, gdy przejeżdżali skrzyżowanie na żółtym świetle lub przekraczali ograniczenie szybkości, które akurat wynosiło pięć mil na godzinę, jak obwieszczał mikroskopijny znak, notorycznie przez nikogo nie zauważany. „Po to używamy tak małych liter", chwalił się Harvey. Można to nazwać podstępną sztuczką, ale złapani osobnicy to zazwyczaj ci, którzy mogli zakłócić porządek; sprawdzało się to głównie w przypadku włóczęgów i kolorowych. — Gdzie cię podrzucić? — spytała Bernice. 1 — Chciałem omówić tę sprawę. — Tony wyraźnie się zdziwił. — Chciałem z tobą porozmawiać. — Cóż, co ja ci jeszcze mogę powiedzieć, Tony, tylko, żebyś nie był taki nieśmiały. — Bernice przejechała obok alejki. I proszę, stał tam Harvey. — Jest z ciebie wdechowy chłopak, masz ujmującą osobowość i potrzeba ci tylko pewności siebie. — Zaparkowała przy krawężniku. — Zatrzymam się tutaj i porozmawiam z szeryfem 0 pewnej sprawie, którą powinna zająć się policja. Ale pamiętaj, Przyjdź do mnie, jak tylko będziesz chciał porozmawiać. Zawsze możesz na mnie liczyć. Naprawdę, Tony. — Och, dziękuję ci, Bernice. Naprawdę mi pomogłaś, ale muszę {o jeszcze przemyśleć.
108 109 — Tylko nie myśl za dużo, Tony! Naprawdę, zapamiętaj: musisz coś zrobić. Nie zdobędziesz jej samym myśleniem. Tony wysiadł z samochodu nachmurzony i powoli ruszył ulicą. Bernice podeszła do radiowozu od strony okna pasażera. Zastukała w szybę. Harvey otworzył okno z groźną miną. — Zdaje się, że mam z tobą do pogadania — powiedziała. Szeryf spojrzał na przednią szybę i bacznie się czemuś przyglądał. Odezwał się cicho i chrapliwe: — Spotkamy się na posterunku, rozumiesz? — Zapalił silnik i wyjechał z alejki, skręcając w Elm Street. Bernice wróciła do wozu. Zanim ruszyła, Harvey już zniknął, ale za to widziała jeszcze Tony'ego, gdyż szedł bardzo powoli. Nie chcąc, aby brat ją wypatrzył, Bernice zawróciła u zbiegu alejki z ulicą. Posterunek policji znajdował się na tyłach ratusza. Obok znajdowała się straż ogniowa, przeważnie pusta, chyba że ogłoszono alarm, a wtedy ochotnicy zbiegali się ze wszystkich stron. Teraz jednak drzwi do garażu stały otworem i na betonowym podjeździe stał czerwony wóz, który myła grupa strażaków. — Cześć, Bernice — zawołał do niej jeden ze strażaków, gdy wysiadała z samochodu. — Cześć, Harry. — Hej, Bernice, jak skończymy, idziemy na głębszego — dodał ktoś inny. — Chcesz się napić z nami? Stawiamy. — To najlepsza oferta, jaką miałam od pięciu minut, Ernie — odparła, ale
jeżeli ci faceci chcieli ją zaprosić, to mieli na myśli coś innego. Była już za stara na takie bzdury. Minęła wóz szeryfa i weszła na posterunek. Harvey miał mały gabinet z biurkiem i kilkoma krzesłami, a krótkim korytarzem przechodziło się do celi, takiej samej jak na filmach; całe wyposażenie stanowiła ubikacja bez pokrywy, mała umywalka i prycza zawieszona na łańcuchach. Bernice nie widziała szeryfa, więc zajrzała na korytarz i znalazła Harveya, sikającego w celi. Wycofała się i poczekała w biurze, aż przyszedł, zapinając rozporek. Wskazał na krzesło przed biurkiem, a sam usiadł na swoim miejscu. Światło lampy rzucało cienie, podkreślając mu worki pod oczami. — O co ci chodzi? — zapytał sztywno. Chrząkała przez chwilę. — Chyba możemy rozmawiać ze sobą bardziej poufale, Harvey... — powiedziała. — Myślę, że dziewczyna w twoim wieku nie powinna zwracać się do mnie po imieniu w biurze — przerwał jej. — To nie przystoi. Pewien szacunek trzeba okazywać. — Pewno — przyznała Bernice — ale to śmieszne nazywać cię szeryfem. — Słuchaj! — wrzasnął szeryf — jesteś córką mojego starego przyjaciela, Dolfa, i wiesz, że zawsze przyjaźniłem się z waszą rodziną, ale, cholera, ty, dziewuszko, najwyraźniej nie masz szacunku. — No, już, szeryfie. Widziałam już cię bardziej przymilnym — zażartowała Bernice, nie potrafiła się opanować. — Myślisz, że możesz tu sobie wmaszerować i mówić, co ci ślina na język przyniesie, ty mała zdziro? — Harvey wykrzywił gniewnie twarz i wstał. — I tylko dlatego, że czasami ściągniesz majtki?
Bernice poczuła, jakby wrzucono ją do wanny z lodowatą wodą. Nigdy w życiu jej tak nie obrażono i mogłaby równie dobrze odwzajemnić się, gdyby nie przyszła tu z ważniejszą sprawą niż trywialna duma. — Będę udawać, że nigdy tego nie powiedziałeś — zacytowała kwestię z filmu. —Przyznaję, że mogłam zachować się nienależycie, zważywszy że jesteśmy w urzędzie, ale ostatnio mam wiele zmartwień, bo widzisz, Harve... och, przepraszam, szeryfie... na miłość boską, będę musiała tak cię nazywać, jak urodzi się twoje dziecko? — Hę? — Nadal gapił się na nią ze złością, ale teraz szczęka mu opadła. — Tak właśnie, spóźnia mi się okres. — Bernice pospiesznie wykorzystała okazję. — Nie muszę ci chyba przypominać, co wtedy robiliśmy. — Harvey nie spuszczał z niej ogłupiałego wzroku. — Wiem, jesteś żonaty, jesteś w trudnym położeniu. Nie proszę o roz110 111 wód, ale przydałoby mi się kilka dolców, żeby pojechać tam, gdzie mnie nie znają, a jak nadejdzie pora, mógłbyś się pojawić, żeby widzieli, że dziecko ma oj... — To było dopiero wczoraj — szeryf przerwał jej z chytrym uśmiechem. — Nie wiem, co kombinujesz, Bernice, chyba że naprawdę jesteś tak głupia, że nawet o tym nie wiesz. Może wdałaś się w ojca, który mógłby wkręcać żarówki w domu wariatów. Twoja matka ma więcej rozumu. Ciekawe, co by powiedziała na twoje kłopoty i że próbujesz obwinie o nie szefa policji spośród wszystkich ludzi na świecie? — Przez moment potrząsał wielką głową, a potem wyjął z kabury pistolet i położył go na biurku. — Widzisz tę broń, Bernice? Kaliber trzydzieści osiem. Dam ci
dobrą radę, bo pamiętam cię, jak robiłaś w pieluchę i nie mam nic przeciwko tobie... powiem ci, nigdy nie będziesz grozić nikomu, kto ma legalne prawo nosić pistolet. Mówię ci to dla twojego własnego dobra. Nie chcę, żebyś się o mnie martwiła. Wszyscy na świecie, z wyjątkiem ciebie, wiedzą, że nie można wiedzieć, że jest się w ciąży na drugi dzień po stosunku. I słuchaj dalej, każdy, z wyjątkiem mnie, mógłby się z tego powodu cholernie wściec. — Podniósł broń i zanim odłożył na biurko, przez moment celował w nią. — A gdyby nosił broń, mógłby cię zastrzelić. — Nie chciałam źle. — Bernice trzęsła się. — Jestem głupim dzieciuchem. Jeszcze mam zielono za uszami. — Zaczęła szlochać. Szeryf wstał i podszedł do niej. Pochylił się, wsadził rękę pod bluzkę za stanik i lekko uszczypnął w brodawkę prawej piersi. Potem zaryglował drzwi i zaprowadził Bernice do celi. Położył na pryczy i wziął ją. Prawdopodobnie dlatego, że Harvey bał się, iż ktoś może zastukać, robił to trochę pospiesznie i Bernice, która dochodziła wolniej niż zazwyczaj z powodu strachu, że zastrzeli ją z zimną krwią, nie została zadowolona. Dlatego, kiedy Harvey otworzył drzwi i klepnął ją w pupę na drogę, Bernice mijała remizę bardzo powoli. Zapadał zmierzch. Chłopcy skończyli mycie i wóz stał już w garażu, chociaż brama była jeszcze szeroko otwarta. Dostrzegł ją Ernie. 112 — Masz ochotę na małego drinka, Bernice? — Głos miał taki, jakby już kilka wychylił. Wyszedł na ulicę. Mężczyźni śmiali się, a któryś zagwizdał.
— Nie przepadam specjalnie za twoimi koleżkami, Ernie — odpowiedziała tak cicho, aby tylko on ją usłyszał. — Mogliby się nauczyć dobrych manier. — Och, Bernice, a po co nam oni? — odparł Ernie. Był niski i miał włosy jak siano. Bernice znała go od lat, ale nigdy z nim nie poszła. — Moglibyśmy wybrać się gdzieś sami. — Chętnie — powiedziała Bernice. — Może pojedziemy moim samochodem? — Ajakże—zgodził się Ernie. — Mój i tak się rozkraczył. Mam prowadzić? — Pewno, będzie lepiej wyglądać. — Tak więc Ernie siadł za kierownicą, zapalił silnik i wycofał, jakby jechał do pożaru. — Hej! — zawołała Bernice — to wóz mojego staruszka. — Nic nie zrobię — odparł Ernie. — Już ktoś inny go stuknął. Jak to się stało, że jest taki poobijany? — Też byś tak wyglądał, gdybyś wyleciał w powietrze. — Ach, tak? — Wrzucił jedynkę i pognał naprzód. Bernice widziała, jak pozostali strażacy szczerzyli zęby. Miała ochotę pogrozić im pięścią, ale nie zrobiła tego. — Gdzie się napijemy? — zapytała. — Zobaczysz — Ernie poklepał się po kieszeni i puścił do niej oko. — Masz przy sobie flaszkę? Chyba nie jakiś sikacz? — Bernice, najwyraźniej masz niskie mniemanie o mnie. — Ernie udał, że jest obrażony. — Wiedz, że jest to Rock'n'Rye. — O, dobra... — Bernice uniosła brwi. — No, to co ostatnio Porabiałeś, Ernie? Wałęsałeś się?
— Jeszcze nie jestem gotów, żeby się ustatkować, Bernice. Lubię się zabawić. — Tak jak ja, aż do teraz. Wiesz, że mieszkałam w mieście? — Słyszałem. To co robisz teraz tu z nami wieśniakami? I — Wiele by można mówić o tym poczciwym miasteczku, Ernie. 113 Chcę tu chwilę zostać. Ile można szaleć? Przychodzi pora, że trzeba się zatrzymać i rozejrzeć, dokąd się zmierza. Wiesz, o co mi chodzi? — Nie wiem, Bernice, czasami czuję, że w życiu powinno być coś więcej poza pompowaniem benzyny, ale nie wiem co. A jednak czasami mam ubaw. — Ciągle mieszkasz z mamą, Ernie? — Nie stać mnie, żeby mieszkać gdzie indziej i nic mi innego nie pozostaje. Pewno, płacę za pokój i jedzenie, ale nie aż tyle, ile bym musiał płacić, mieszkając samodzielnie, na dodatek mama wtedy zostałaby sama, a tata wiele nie zostawił. Nie stać byłoby jej, żeby tam mieszkać bez mojej pomocy. Więc na razie dobrze jest, jak jest. — Dokąd jedziemy? — Bernice spojrzała przed siebie. — Na cmentarz? — Alejka zakochanych nie znajdowała się na samym cmentarzu, tylko na gruntowej drodze tuż pod cmentarnym murem. Właśnie tam Harvey Yelton wziął ją po raz pierwszy. — Nie. — Ernie potrząsnął głową. — Tam jest za gorąco i Yelton kręci się cały czas. Zrobił się strasznie paskudny i... — Popatrzył na nią i ściszył głos, jakby ktoś mógł go podsłuchać. — Ostatnio zrobił parę razy tak: jak złapał parę na tylnym siedzeniu, to facetowi napędził stracha, mówiąc, że poda go do FBI — twierdzi, że tereny za cmentarzem należą do rządu — i
przegonił chłopaka. Dziewczynie kazał zostać i groził, że powie wszystko jej starym, jeżeli mu nie da! To ci dopiero, co? — Ernie walnął pięścią w kierownicę. — I nikt z tym nic nie może zrobić! Stary skurwiel! — Nie musisz zaraz przeklinać — zwróciła mu uwagę Bernice. — Och, przepraszam — odparł Ernie. — Ale to mnie wkurza. Jak ja bym chciał dorwać tego ciula poza jego terenem. Wiesz, nie może ci nic zrobić, jak jesteś za granicami miasta. Mógłby coś zrobić, gdyby on i policja z Millville mieli umowę o współpracę, wtedy mogliby ścigać kogoś aż na sąsiednich terenach, ale Harvey i tamten szeryf— chyba się nazywa Shell — nie cierpią się nawzajem, więc można by przejechać setką przez granicę, a jeden drugiemu nie pozwoliłby gościa ścigać i dla zasady sam też by go nie ścigał. Bernice potarła nos. Więc Harvey robił to notorycznie. Nic więc dziwnego, że wszystko spaliło na panewce, jak chciała porozmawiać. Szeryf już nie stanowił rozwiązania. — Wiesz, chciałbym go tylko zwabić do Millville—powiedział Ernie. — Tuż za linię graniczną, na jakąś boczną uliczkę; żeby nie wiedział dokładnie, gdzie jest. Potem zabrałbym mu broń i pałkę i tak bym go sprał, że nie mógłby chodzić. — Oj — odezwała się Bernice — ale się na niego wnerwiłeś. Czy przypadkiem nie ciebie wysłał do domu z cmentarza, co? — Może. — Ernie pokiwał poważnie głową. — Słuchaj, strasznie mi się chce pić. — Bernice postanowiła wykorzystać sytuację. — Może wstąpimy na piwo do najbliższej knajpy? — Nie — odparł Ernie. — Znalazłem lepsze miejsce, sto razy lepsze od cmentarza.
— Naprawdę? — Rozejrzała się, by sprawdzić, gdzie teraz się znajdują. Zrobiło się całkiem ciemno i nieliczne latarnie już się paliły. — Gdzie jesteśmy? — W Millville — odpowiedział chełpliwie Ernie. — Jest tu bardzo zaciszne miejsce. To warsztat blacharski. Tam stoi teraz mój wóz. Stuknąłem go trochę i muszą mi wyklepać błotnik. Wszyscy idą do domu o piątej i można tam wjechać. — Pokazał palcem, właśnie przyjechali na miejsce. — Z ulicy nikt cię tu nie zobaczy. Ernie wjechał na ogrodzone podwórko, wysypane żużlem, i koła zachrzęściły głośno. Wyłączył silnik i zgasił światła. W wozie zrobiło się tak ciemno, że przez chwilę Bernice nic nie widziała. Usłyszała jednak, że Ernie otwiera butelkę ryżówki i poczuła specyficzny, słodki zapach. — Napij się — zaproponował Ernie. Sięgnęła po omacku po butelkę, którą wyciągnął w jej kierunku. Wytarła dłonią szyjkę i wypiła łyk. Brrr! Pierwszy jest najgorszy. Zwróciła butelkę Emiemu. — Dla mnie to jest pierwszy raz, ale ty chyba już trochę po-Pijałeś? 114 115 Usłyszała bulgot. — Masz rację, Bernice. Nigdy wcześniej nie miałem śmiałości się z tobą umówić — odezwał się po chwili Ernie. — Co, takiś skromny, Ernie? — Bernice wzięła butelkę. — O rany, zawsze byłaś taka mądra, Bernice. — Odebrał butelkę. — Wiedziałem, że trafisz do miasta. — To skąd masz teraz odwagę, Ern? — Zachichotała.
— Z tego, co pijemy! — Zaśmiał się w odpowiedzi. — No, to słuchaj, Ernie, miły z ciebie chłopak. — Bernice wypiła następny łyk.—Zawsze tak uważałam. Szanujesz inne osoby i masz prawdziwe maniery. To dziewczynie się podoba. Nie musisz jeździć packardem ani nie musisz nosić białych kamaszy i chodzić z laseczką, wiesz. Cholera, tacy to dopiero są kretyni. — Naprawdę? — Och, pewno. Mogłabym ci o tym opowiedzieć. Ale cokolwiek by mówić, jak widzisz, nadal tu wracam. — Tak — potwierdził Ernie. — Widzę. Patrzyła na niewyraźny zarys jego profilu. Ernie przyłożył butelkę do ust. Przełknął ryżówkę i podał butelkę Bernice. — Słuchaj, chyba tym razem spasuję — broniła się Bernice. — Nie pijam aż tak dużo i w takim tempie. Mam później zgagę i dokucza mi żołądek. — Ernie nic nie odpowiedział. Bernice uświadomiła sobie, że pomimo wódki, którą wypił, nadal jest zbyt nieśmiały, aby zrobić pierwszy ruch. — Wiesz, chyba odpocznę trochę z tyłu, jeżeli nie masz nic przeciw temu. — Nie, nie, pewno, że nie, Bernice. Proszę. Wysiadła, otworzyła tylne drzwi i weszła do samochodu. Ernie znowu popił i został na swoim miejscu. Bernice głośno westchnęła. — O, tutaj jest o wiele lepiej — powiedziała. — To dobrze — odparł Ernie. Czekała chwilę, ale straciła cierpliwość. Jak pomyśli, że jest łatwa, to już trudno. — Gdybyś chciał usiąść ze mną, Ernie, to wszystko w porządku, jeżeli o mnie chodzi.
Tym razem zadziałał szybko; nie zawracał sobie nawet głowy 116 wysiadaniem, ale przecisnął się do tyłu nad oparciem. Na tylnym siedzeniu nikt przeważnie nie rozbierał się ze względu na utrudnioną sytuację, lecz Ernie okazał się bardzo gorliwy, gdy pierwsze lody zostały przełamane i w kilka chwil Bernice była prawie naga, podobnie jak on, i oboje szamotali się jak ryby w sieci poplątanych ubrań. Kiedy znaleźli się w najbardziej bezradnym momencie, ponad-naturalnych rozmiarów latarka skąpała ich w blasku na tylnym siedzeniu. Rozległ się czyjś wściekły głos: — Wy, śmierdzące śmiecie, dam wam tu się gzić! Rozdział 7 Tony przyznawał Bernice rację w twierdzeniu, że sytuacja wymaga działania, ale co on ma zrobić? Tymczasem dalej tkwił w takim samym wewnętrznym rozdarciu, przez które minął znak stopu, co zapoczątkowało cały epizod z gliniarzem w Millville. — Hej, Tony! — zawołał ktoś za nim. — Co się z tobą dzieje? Tony zatrzymał się i odwrócił. Chodnikiem truchtał Joey Wurzel. — Jezu — powiedział Joey — wołam na całą ulicę. Padło ci na słuch? — Cześć, Joey. — Czemu nie byłeś na treningu? — zapytał Joey. — Trener się naprawdę wnerwił. Wiesz, że teraz liczy się każdy dzień. — Niewy-rośnięty i zadziorny Joey był kierownikiem drużyny. — Kazał mi jechać do ciebie do domu rowerem. Nikogo nie było. — Łypnął na Tony'ego oskarżąjąco. — Mhm, tata zachorował. — Ooo, mogłeś coś powiedzieć. Mamy tylko tydzień, żeby Wszystko dopracować na tip-top. Katolicy i tak są twardzi, a co dopiero jak nie
będziemy pracować jak dobrze naoliwiona maszyna. 7- Joey mówił o zbliżającym się piątkowym meczu z Liceum im. Świętego Bonawentury w Beewix. Jak wszystkie katolickie drużyny, składające się z Włochów i Polaków, tak i Święty Bonawentura słynął z nieczystej gry, dźgania w oczy, kopania w krocze, złośliwego 117 wpychania twarzy w błoto, a trener opracował nową taktykę, by odpłacić się w granicach przyzwoitości. — Nadrobię jutro — obiecał Tony. — Jak ich pokonamy — mówił Joey, który jak zwykle miał na głowie filcowy kapelusz z podwiniętym rondem, przypiętym z przodu — a potem za dwa tygodnie dokopiemy czarnuchom, to mamy szansę na mistrzostwo w tym roku. — Będę. — Tony skinął głową. Chciał się od niego uwolnić. Jednak Joey przyczepił się na dobre i nie przestawał gadać o piłce. Największym rozczarowaniem jego życia był niski wzrost, który nie pozwalał mu na grę w football. O meczach rozprawiał więcej niż kto inny w drużynie. Tony lubił to, ale teraz czuł się znudzony. Sport stanowił dla niego wszystko, lecz w tym momencie zrozumiał, że zmarnował życie. W końcu pozbył się kolegi, ale dopiero przecznicę przed domem. Matka szyła przy lampie stojącej w kącie salonu. Na piętrze, w swoim pokoju, zastał Jacka. Zupełnie zapomniał, że będzie miał brata na głowie podczas pobytu Bernice w domu. Jack leżał na łóżku, które kiedyś należało do niego. Nad głową trzymał sztywno jakąś książkę. Opuścił ją teraz i powiedział: — Nie wiedziałem, gdzie schować te rzeczy z łóżka, więc je tam
położyłem. Pomogę ci je poukładać. Tony miał w zwyczaju rzucać wszystkie rzeczy na nie zajęte przez nikogo łóżko. Ubranie też tam ciskał, gdy się rozbierał. Jack starannie ułożył książki i brulion na skraju biurka, a ubranie na oparciu krzesła. — Dobra jest — odparł Tony. — Nie martw się. Na jego łóżku też panował bałagan, ale mimo to usiadł. — Czytam o facecie, którego niesłusznie oskarżono o tchórzostwo — powiedział Jack. — Jakiś dzieciak wpadł do jeziora, a facet nie skoczył na ratunek, bo nie umiał pływać; tylko o tym nikt nie wiedział. Wszyscy więc go znienawidzili i facet musiał wyjechać z miasta, chociaż właśnie zaręczył się z najładniejszą dziewczyny Teraz czytam, jak pojechał do Kanady i wstąpił do Królewskiej Konnej Policji; wysłano go na dzikie bezdroża Yukonu, by
^
118 mordercę, półkrwi Indianina. Nadchodzi zamieć śnieżna, śnieg jest głęboki prawie na dwa metry. Na jego sanie i psi zaprzęg spada lawina, więc on sam przedziera się na rakietach. — Jack wykrzywił twarz. — Świetna historia, ale wolałbym, żeby raczej wstąpił do Legii Cudzoziemskiej. Nie lubię opisów zimy. Lepszy jest piasek i wielbłądy, wszyscy ludzie umierają z pragnienia, aż nagle odkrywają oazę, wskakują w ubraniach do sadzawki... ale to miraż! Nie ma nic prócz piachu. I wszyscy padają jak psy... a przynajmniej tak się tobie wydaje i im, ale pojawiają się przyjaźni Arabowie z kokosami pełnymi mleka. Jack był takim samym gadułą jak Joey, ale Jackowi wybaczał ze względu na młody wiek. — Nie przeszkadzaj sobie — powiedział Tony.
— Ken, tak ma na imię bohater, zrobi wszystko, żeby pokazać dziewczynie, że nie jest tchórzem — opowiadał Jack. — To jej brat uratował dziecko przed utonięciem, a potem przyszedł i pogardliwe popatrzył na Kena, wziął siostrę pod rękę i odszedł z nią. — Tony zaczął teraz słuchać. Jack mówił dalej: — Jedno, co mnie denerwuje, to dlaczego, do diaska, Ken nie powiedział, że nie umie pływać? W książkach zawsze jest tak samo. Ludzie nie mówią oczywistych rzeczy. Chyba dlatego, że inaczej nie byłoby opowiadania... wtedy nie musiałby jechać do Kanady i wstępować do policji. No, to dlaczego sam z siebie tego nie zrobił? To najlepsza część całej historii. — Ta Legia Cudzoziemska? — zapytał Tony. — Czy to nie tam wstępują faceci, jak nie wiedzą, co z sobą zrobić? — Tak — potwierdził Jack — coś w tym stylu. Jak się ich niesłusznie oskarży o jakąś zbrodnię albo jak się czymś zhańbią. Jak w tej książce. Nigdy przedtem nie słyszałem, żeby ktoś wstępował do Policji Konnej z tego powodu. W Legii Cudzoziemskiej podajesz fałszywe nazwisko i obowiązuje niepisana zasada, że nikt nie spyta ci? o prawdziwe ani skąd pochodzisz, ani co zrobiłeś. Jak zostaniesz zabity, pochowają cię na bezdrożach Sahary, przestaniesz istnieć dla świata, ale możesz dostać pośmiertnie Croy de Gwair. Wft— A co to takiego? 119 — Medal przyznawany przez armię francuską. Całują cię w oba policzki, jeżeli otrzymasz go za życia. — Wygląda to na armię pedałów. — Tony wzdrygnął się z odrazą. — Wolę już Kanadyjską Konną. Do nich chyba zresztą jest bliżej. Ile jest stąd
do Kanady? — Oj, nie wiem — odparł Jack. — Ale wiem, że z jednego miejsca jest naprawdę blisko do amerykańskiej granicy; to wodospad Niagara. Raz słyszałem, że ten wodospadjest faktycznie w Kanadzie. — Niemożliwe — zaoponował Tony. — Wodospad Niagara zawsze był amerykański. Ktoś próbuje zrobić cię w konia. — To-ny'emu przyszło do głowy, że tacy łebscy ludzie jak Jack łatwo dają się nabrać; wystarczy powiedzieć im coś niezwykłego, a zaraz uwierzą, tylko dlatego, że to nowość. — Właśnie sobie przypomniałem, Tony, nie napisaliśmy jeszcze listu. — Jack przerzucił nogi przez krawędź łóżka i usiadł. — Hm? — Tony też zupełnie o nim zapomniał. — Tak, rzeczywiście. Rozmyśliłem się. Co to da, jak go napiszemy? To tylko kupa słów. — Masz rację. — Jack zachichotał. — Ale to właśnie jest list. Jeżeli chcesz komuś coś przekazać, coś powiedzieć, to raczej trudno nie użyć słów w mowie albo na piśmie. Mimo wszystko Tony'emu pisanie listu wydawało się czymś podrzędnym; wyjaśnienia, powody, przeprosiny — to wszystko zastępowało czyny. — W każdym razie dziękuję — powiedział do brata. — Ale nadal możesz mi pomóc, jeśli chcesz. — Ściszył głos, chociaż matka była na dole. — Może będę musiał zniknąć na jakiś czas, no, wiesz. Nie masz przypadkiem jakichś pieniędzy, które mógłbyś mi pożyczyć? — Pewno. Mam tego dolara i sześćdziesiąt pięć centów, o których już wspominałem. — Wiem, że odkładasz je, aby zostać korespondentem zagranicznym — powiedział Tony — ale przysięgam, że oddam ci je, zanim będziesz ich
potrzebował. Gdybym tylko mógł teraz z nich skorzystać, są mi bardzo potrzebne. — Dobra j est — zgodził się Jack. — Planowałem kupić przenos120 ną maszynę do pisania, ale taka kosztuje z dwadzieścia dolców albo więcej, a zanim uzbieram tyle forsy, to całe lata miną, więc możesz je trzymać. — Wyszedł z pokoju i wrócił z gotówką. — Nie zapomnę ci tego — podziękował Tony i podał bratu dłoń. — Mówisz tak, jakbyś wybierał się gdzieś daleko — powiedział ze smutkiem Jack. — Wolę nie mówić, gdzie — odparł Tony — bo jak ktoś będzie chciał z ciebie coś wydobyć, to naprawdę nie będziesz wiedział. — Ale co zrobię, jak potraktują mnie gumowym wężem? — Do tego chyba nie dojdzie; to znaczy, ze strony mamy i taty... jak wydobrzeje. — Tony uśmiechnął się na przesadne obawy Jacka. — Uciekasz przed prawem? — Jak zostanę, to narobię jeszcze więcej kłopotów, a tego rodzinie nie potrzeba. Skoro Bernice wróciła, może wozić mamę; jest kimś w mieście, to będzie wiedziała, jak sobie z naszymi problemami poradzić. Założę się, że ona już porozmawia z Bullardami i wyjaśni wszystko; ani się obejrzysz, jak wszyscy będziemy przyjaciółmi. Zapytaj ją, jak wróci. W mieście na pewno ma na co dzień jeszcze większe kłopoty. — Odchodzisz teraz? — zapytał Jack. — Pod osłoną ciemności? — Nie — odpowiedział Tony. — To może wydawać się dobre, ale za dnia jest praktyczniej. — Będziesz szedł pieszo?
— Nie chcę, żebyś za dużo wiedział, Jack. — Tony uśmiechnął się tajemniczo. — Powiedziałem ci już. Wszystko będzie w porządku, zobaczysz. — Wrócisz chyba lada dzień. — Pewno — odparł Tony. — Zobaczysz. Junior Bullard nie cierpiał swego ojca od kilku już lat, ale teraz, kiedy ojciec znalazł się w domu wariatów i Junior mógł robić, co chciał bez obawy, że go stary nakryje — palić, pić, bawić się z sobą, °glądąjąc reklamy bielizny w katalogach—poczuł się gorzej. Nadal 121 się bał, że ktoś może znaleźć w zgliszczach rzeczy, które udowodnią, że w noc pożaru on tam był, pił skradzione wino gronowe domowej roboty i onanizował się nad zdjęciem kobiety ubranej w coś, co nazywa się body zapinanym w kroku na guziki, co na samą myśl doprowadzało go do szaleństwa; a wszystko działo się w magazynie przy świeczce ustawionej tak, aby jej blask nie był widoczny z ulicy. Możliwe, że kiedy wyszedł po godzinie, zostawił świeczkę zapaloną, bo miał trochę w czubie. Ale co mógł zrobić? W domu całkowicie brakowało mu swobody. Jedyna dodatkowa sypialnia należała do Evy, tylko dlatego, że to dziewczyna, chociaż on był kilka lat od niej starszy. Jego własny pokój znajdował się na strychu, wchodziło się do niego po schodach z sypialni rodziców. Zimą było tam za zimno, a latem nie można było wytrzymać z powodu żaru, więc podczas upału sypiał na kanapie w alkowie przy jadalni. Rodzice, szczególnie ojciec, zawsze faworyzowali Evę, a sytuacja jeszcze bardziej się pogorszyła, od kiedy wyrosły jej piersi i zaczęła używać podpasek. Nigdy nie lubił dziewczyn, ale dopiero w ciągu ostatnich kilku lat
uświadomił sobie, jak bardzo niesmaczne może być ich zachowanie. Kiedy w końcu pozwolono im widzieć ojca, nie poszli tam, gdzie stoją łóżka, ale do poczekalni oddziału psychiatrycznego. Jakaś pielęgniarka przyprowadziła ojca. W szlafroku i kapciach wyglądał na słabego, zagubionego i pokaleczonego ale nawet wtedy patrzył tylko na kobiety, a Juniora pomijał. Junior poprzysiągł sobie, że nigdy w życiu nie stanie się tak bezradny, żeby musiała prowadzić go pielęgniarka. Już wcześniej postanowił, że nie będzie pracować tam, gdzie trzeba kogoś całować w tyłek. Tego wieczoru mieli kłopoty z powrotem do domu, gdyż ten tłusty pedał, pastor, pojechał wcześniej i matka musiała prosić, żeby ktoś ich zabrał z powrotem do Millville. W końcu jakiś staruszek podrzucił ich staromodnym coupe, a że z przodu starczyło miejsca jedynie dla trzech osób, Juniorowi przypadła podróż na rozkładanym siedzeniu w bagażniku, czego nie znosił, bo ze wszystkich stron owiewał go wiatr. Po powrocie okazało się, że w domu nie ma żadnego mięsa na obiad, ale matka poradziła sobie, przygotowując jajecznicę i smażo122 ne kartofle; deseru nie zrobiła, nie licząc musu jabłkowego. Miał ochotę całe żarcie wywalić na środek kuchni i wpuścić wszystkie psy z okolicy. Na czole pojawiły mu się nowe wypryski, więc rosła w nim nienawiść do siostry, której skóra pozostawała ciągle gładka. Po kolacji powiedział, że wychodzi, a kiedy matka zapytała dokąd, rzucił: — Z domu. — Robisz się bezczelny, kiedy taty nie ma — zareagowała Eva. — Zamknij się, smarkata.
— Junior, nie powinieneś odzywać się tak do siostry — zganiła go matka. — Bo co? — powiedział i wyszedł, zatrzaskując za sobą drzwi z siatki. Do jego obowiązków należało zdejmowanie ich, kiedy lato się kończyło; w tym roku opóźniał to całymi tygodniami. Od dawna już Junior, kiedy szedł do miasta, nie zadawał sobie trudu, aby przejść chodnikiem przed domem, tylko walił na skróty przez trawnik sąsiadów, by dotrzeć od razu do głównej ulicy, prowadzącej na południe. Owi sąsiedzi, Durkeyowie, ustawili latem barierki z metalowych obręczy pomalowanych na biało, by zniechęcić do przechodzenia przez grządki, lecz Junior niespecjalnie zwracał na nie uwagę i czasami się potykał, w wyniku czego deptał kwiaty — bardziej niż czyniłby to normalnie. Uważał, że bardzo dobrze tak tym Durkeyom. Nie mieli odwagi zaprotestować głośno, ale gdyby go złapali, ci hipokryci, powiedzieliby: „Uważaj, Junior. Nie chciałbyś chyba złamać nogi?" Nie widział zbyt dobrze po ciemku, ale mimo to ruszył przez podwórko Durkeyów. W ich domu nie paliło się światło. Prawdopodobnie poszli już spać. Byli najbrzydszymi ludźmi na świecie. Pan Durkey miał wysunięte do przodu zęby, a pani Durkey wytrzeszcz oczu i powiększoną tarczycę. Kiedy Junior dotarł do chodnika, zauważył cień za wielkim wiązem, więc zszedł na jezdnię. Kiedy znalazł się na wysokości drzewa i mógł zobaczyć osobę, chowającą się za nim, w świetle latarni rozpoznał kuzyna ojca, Revertona, który stał przodem do chodnika, zupełnie jakby czekał na kogoś w zasadzce. 123 — Pssst! Hej, Rev! — zawołał Junior. Reverton przestraszył się. Podskoczył i zakręcił się w miejscu.
— Na Boga, to ty, Junior? — zapytał. — A kto niby? — Słuchaj, dopiero co wczoraj złapałem tego gówniarza od Beelerów. Teraz jak wiedzą, że twój tata leży, to Bóg jeden wie, co wykombinują. Ktokolwiek jest odpowiedzialny za pożar, gdyby ten idiota z grubym brzuszyskiem nie odpyskował w sklepie, to by się ich nie obwiniało. Pożar to wprawdzie nie wina Juniora, ale nie lubił myśleć 0 Beelerach. — Ach, tak? — odpowiedział. — Jak masz minutę, to może mógłbyś zastąpić mnie tutaj, a ja skoczę do miasta po kanapkę. Nic nie jadłem od południa. — Pewnie — zgodził się Junior — ale czemu nie wejdziesz do domu? Mama ma sporo jajek, Rev. Nakarmiłaby cię, gdyby wiedziała, że stoisz na warcie. — Miłosierny jesteś, Junior — powiedział Reverton. — Zaraz wracam. — Skoro już cię zastępuję — dodał Junior—to może pożyczysz mi swój pistolet? Reverton wziął głęboki oddech. Następnie zdjął kowbojski kapelusz i zaprezentował rzadki widok łysej czaszki, łysej aż po wierzchołek. Bez kapelusza wyglądał zupełnie inaczej, przypominał ptaka. Umieścił kapelusz na należnym mu miejscu. — Jeśli zobaczysz coś dziwnego, to możesz zaraz po mnie pobiec. — Tylko że nie zdążę, jak będą najpierw strzelać, a potem zadawać pytania — stwierdził Junior. Argument przekonał Reverto-na, ponieważ postrzegał świat z przesadą. — A jak do tego dojdzie —dodał Junior— będziesz mógł powiedzieć, że moja krew splamiła ci ręce.
Reverton wyjął pistolet z kabury, obrócił go kolbą do przodu 1 podał Juniorowi. — Będzie wszystko dobrze, dopóki nie zaczniesz strzelać. —124 Junior wziął broń. Z trudem ukrywał zniecierpliwienie. Reverton skrzywił się. — Lepiej go tak nie trzymaj — poradził. — Schowaj. Jak ktoś cię zobaczy, to zaraz mu broń wpadnie w oko. W niewłaściwych rękach broń może spowodować wiele kłopotów. 1 — Tak dobrze? — Junior uniósł sweter i wsadził lufę za pasek spodni, a potem przykrył swetrem. Kolba zaznaczała się mocnym wybrzuszeniem. Pistolet ściągał mu spodnie w dół. — Trzymaj się w cieniu — poradził Reverton. — Wtedy nikt tego nie zauważy. Zaraz wrócę. Może twoja mama usmaży mi szybko jajko, położy na chleb, dodam keczupu i wracam. — Ruszył, lecz odwrócił się po chwili i cofnął. — Będziesz uważał, co, Junior? — Aha, nic się o mnie nie martw, Rev. Reverton skinął głową i pomaszerował zadzierzyście w stronę domu Bullardów. Junior nie mógł się doczekać, aż wujek zniknie z pola widzenia. Czuł się teraz jak zupełnie kto inny. Całe rozdrażnienie zniknęło natychmiast. Gdy tylko Reverton skręcił za róg, Junior wyciągnął pistolet spod swetra i zważył go w jednej dłoni, a potem w obydwu. Pogładził cylinder i opuszkiem palca powiódł po nacięciach na kolbie. Schował pistolet za pasek spodni i ruszył do centrum do Baru Curly'ego. Prawie wcale nie ruszył wstrętnej kolacji i był wściekle głodny. Miał ochotę na porządną porcję chili con carne z kawałkami sucharów, parówkę z kiszoną kapustą i szarlotkę z bitą śmietaną, i koktajl mleczny podany z podwójną
słomką. Bar mieścił się na wschodnim krańcu dzielnicy rzemieślniczej Millville, prawie na granicy z Hornbeck. Dlatego też Junior musiał przejść prawie przez całe miasto, co nie było tak łatwe jak zawsze, ponieważ broń ciążąca mu za paskiem sprawiała, że odbierał życie w nowy sposób. Zazwyczaj omijał uliczkę, gdzie znajdował się salon bilardu i sąsiadujący bar, gdyż twardzi faceci stamtąd uznawali ten teren za własny i można było spodziewać się — chyba że należałeś do nich — że dadzą ci niezły wycisk, dopóki im nie znikniesz z oczu. Jednak tak uzbrojony jak dzisiaj, śmiało szedł chodnikiem obok tej sPeluny z nadzieją, że napotka jakieś szumowiny, i nie rozczarował S'C- Pod latarnią stało trzech podejrzanie wyglądających lumpów, a jeszcze jeden siedział w zardzewiałym i powgniatanym samocho125 dzie zaparkowanym przy krawężniku. Ten ostatni przesiadł się na miejsce pasażera, wystawiając przez okno nagie ramię z wytatuowaną różą. Facet siedzący w wozie pierwszy zauważył Juniora. — Patrzcie no, kto tu drałuje — odezwał się piskliwie — za-szczany wieśniak. Pozostała trójka podpierająca latarnię przyjęła najrozmaitsze pozy na chodniku tak, że ktokolwiek chciałby tamtędy przejść, miałby kłopoty. Jeden z facetów miał filcowy kapelusz ozdobiony przeróżnymi odznakami, z postrzępionym rondem; inny nosił szeroki, czarny pas motocyklowy, ponadziewany ćwiekami i światełkami odblaskowymi, ale żadnego motoru nie było w pobliżu.
Junior zbliżył się do nich z uśmiechem, zatrzymał się i zwrócił do drania w samochodzie: — Ty, sraju — odezwał się radośnie. — Chcesz mieć nową dupę między oczami? — Podciągnął sweter i ujął kolbę pistoletu. Zaczął powoli wyciągać broń zza pasa. Zanim lufa ukazała się w całości, facet rzucił się do kierownicy, zapalił silnik i z hukiem układu wydechowego pozbawionego tłumika oraz grzmotem silnika pognał przed siebie. Junior stał plecami do pozostałych i dlatego, kiedy się do nich odwrócił, nie byli przygotowani na to, co właśnie ujrzeli. Junior wyciągnął już pistolet. Trzymał go przy udzie, skierowany lufą w dół, ale działało to tak samo dobrze, jakby mierzył do nich. Natychmiastowa ucieczka, każdego w inną stronę, rozbawiła Juniora. Zastanawiał się, czy wejść do sali bilardowej. Nikt w środku nie wiedział jeszcze o jego nowej sile, okna bowiem — zarządzeniem władz miejskich —zostały zamalowane na biało, aby nieletnie dzieci w drodze do domu ze szkoły nie oglądały gry w bilard. Jednakże wilczy apetyt wziął górę i Junior wszedł do baru. Ladę, przy której wydawano posiłki, właściwie obsługiwał jeden człowiek — jeśli nie liczyć czarnego pomywacza — właściciel, kierownik i szef kuchni w osobie Curly'ego McCoya, który na wojnie został poddany działaniu gazu bojowego i dlatego teraz ciężko oddychał. 126 Curly stał za ladą, kiedy wszedł Junior, a pomywacz, wysoki i szczupły mężczyzna, czarny, ale nie tak mocno, aby nie mógł być uważany za żółtka, wnosił właśnie druciany pojemnik na mleko pełen czystych naczyń. Przy barze siedziało dwóch klientów. Jeden jadł kanapkę ze
smażoną rybą, a na talerzu przed nim leżała zielonkawa maź sosu tatarskiego. Drugi mężczyzna, starszy i bezzębny, moczył w kawie pączka. — Curly, jak leci? — zapytał Junior, stając przed ladą. — Nie bajdurz mi tu, gówniarzu. Chcesz coś zjeść, to zamawiaj. — odpowiedział Curly, ponieważ nie lubił takiego gadania. — Hej, Curly — powiedział Junior, unosząc skraj swetra tak, aby tamten zobaczył kolbę pistoletu. Z twarzy Curly'ego odpłynęła krew. Staruszek siedzący obok wyciągnął z kawy pączka, ale moczył go trochę za długo, więc jedna trzecia pączka urwała się i wpadła z pluskiem do filiżanki. Ten widok wywołał u Juniora prawdziwy niesmak. — Ty stary durniu — powiedział. Drugi klient jadł rybę, nie podnosząc wzroku. — Nie jest prawdziwy, co, Junior? — Curly doszedł do siebie co nieco. — A jeśli jest, to lepiej uważaj. Może wystrzelić w każdej chwili. — Pewno, że może — odparł Junior, chwytając kolbę, lecz nie wyciągając jeszcze pistoletu. Mężczyzna jedzący rybę w końcu połknął wszystkie kruszynki i wylizywał do czysta palce. — Jezu — skomentował Junior i wykrzywił twarz. | — Do mnie mówisz? — Mężczyzna szybko odwrócił głowę i rzucił, nie patrząc nawet na Juniora. Junior wyciągnął broń, ale znowu trzymał ją przy udzie, wycelowaną w podłogę. — A gdyby tak, to co? — zapytał. — Słuchaj, mnie to zwisa — powiedział facet, wydymając usta. Miał bokobrody przesiane z lekka siwizną i długi nos.
Starszy mężczyzna wyłowił łyżeczką pączka z kawy i wysysał go. 127 — Może byśmy coś wtrząsnęli? — Junior z odrazą odwrócił się do Curly'ego. — Pewnie — przytaknął ochoczo Curly. — Tylko usiądź sobie, Junior. Już podaję! — Wytarł ręce w brudny, biały fartuch i poszedł szybko do kuchni, otworzył wahadłowe drzwi i zniknął w środku. Junior natychmiast domyślił się, że Curly nie ma zamiaru wracać. Wiedziony nagłym impulsem, stanął przy kasie i uderzył w kilka przypadkowych klawiszy, szuflada wyskoczyła z dzwonkiem. Junior sięgnął po banknoty; było ich zaledwie kilka i to same jednodo-larówki. Kiedy pieniądze zniknęły w jego kieszeni, Junior zaczepnie wbił wzrok w mężczyznę, który skończył jeść kanapkę z rybą. — Czego się gapisz? — zapytał. — Tylko pilnuję swego nosa, mistrzu — odparł mężczyzna. Junior przez chwilę zastanawiał się, czy by nie zabrać pieniędzy facetowi, ale postanowił, że nie. W końcu nie jest prawdziwym złodziejem; poza tym nigdy nie wiadomo, co siedzi w takim cichym człowieku. Pomyślał, że mądrze będzie nie przeciągać struny, ponieważ nie był pewien, czy wie, jak się strzela z tego rewolweru, gdyby przypadkiem miał jakieś zabezpieczenie. A facet wyglądał na takiego, który potrafiłby mu odebrać broń i wsadzić w dupę. Poza tym opróżnił kasę, żeby ukarać Curly'ego za ucieczkę. — Na razie, ciulu — powiedział i wyszedł z baru. Na ulicy zobaczył, jak Curly razem z kolorowym pomywaczem dają drapaka zaułkiem. Strasznie się przejęli incydentem. Bawiło to Juniora.
— Uciekajcie, tchórzliwe skurwysyny! —zawołał. Czuł się jak pijany, chociaż nie wypił ani kropli alkoholu. Schował rewolwer za pas, naciągnął sweter i zawadiacko ruszył przed siebie, aż trafił do tawerny. W lokalu znajdowali się sami mężczyźni. Młoda kobieta, mocno zbudowana, o grubych rysach i mocno pomalowanych ustach stanowiła tu wyjątek. Junior nie przypominał sobie, aby znał kogoś z widzenia, chociaż przeważnie rozpoznawał wszystkich, których mijał na ulicach Millville. Zaczął podejrzewać, że zawędrował aż do Hornbeck. To niesamowite, jak broń przy boku może sprawiać, że czujesz się niby we śnie. 128 Za barem stał tęgi i gburowaty mężczyzna. Junior zamówił jedną whisky. — Ile masz lat? — Mężczyzna łypnął na niego z góry. — Tyle, ile trzeba. — Pieprzysz. — Barman potrząsnął głową. Mężczyzna siedzący po prawej stronie Juniora odwrócił się do niego i parsknął; był paskudny jak diabeł i miał przy nosie brodawkę. Junior wyciągnął pistolet. Barman skurczył się w sobie. Wyglądał, jakby chciał coś powiedzieć, tylko że nie może wydobyć głosu. — Nie okradam was, płacę, widzisz? Stawiam wszystkim kolejkę — powiedział Junior, pokazując pieniądze w lewej ręce. Barman zaczął ustawiać przed sobą rząd kieliszków. Kobieta zeszła ze stołka stojącego przy końcu baru i powoli podeszła do Juniora. Stanęła obok i przyjrzała się mu z profilu. W końcu Junior zdobył się na odwagę, by spojrzeć na nią. Wtedy przylgnęła do niego, napierając tłustym brzuchem i podsuwając wielkie
piersi pod nos. — Skarbie — zaczęła, a jego owiały opary alkoholu — wiem, czego ci trzeba. Nigdy dotąd nie doświadczył dorosłej kobiety w taki sposób. Była wielka, tłusta i zwalista, ale rzucała na niego urok. Uśmiechnął się do niej, lecz jednocześnie kątem oka dostrzegł, że barman podniósł na wysokość ramienia coś w rodzaju miniaturowej pałki do baseballu. Zanim Junior zdążył uchylić się, został trafiony gwałtownie w skroń. Światła zgasły. Tony nie skłamał, kiedy powiedział Jackowi, że odejdzie dopiero rano, ale kiedy Jack poszedł do łazienki, zabierając z sobą książkę, co oznaczało długi pobyt, Tony zmienił zdanie. Prawdopodobnie do rana opuściłaby go odwaga. Co wydawało się teraz możliwe, w świetle dnia okazywało się szaleństwem; tyle przewidywał. Nigdy nie był dzieciakiem poddającym się impulsom, szukającym szybkich wra-zeń. Za łatwo tracił pewność siebie. Dobrze zrobi, korzystając z tego, co ma w tej chwili. 129 Włożył więc biało-zieloną, sportową kurtkę z przyzwoitych rozmiarów inicjałem szkoły na lewej piersi (w przeciwieństwie do przeogromnego inicjału na piersiach w przypadku swetrów) i rocznikiem matury na prawym rękawie. Dodał pieniądze Jacka do swoich siedmiu dolarów i osiemdziesięciu pięciu centów, które wyjął ze starego kalosza schowanego w kącie szafy. Gdyby poczekał do rana, mógłby pójść do Banku Rolniczego w Hornbeck, gdzie miał otwarte konto oszczędnościowe, obecnie opiewające na sumę siedemnastu dolarów i trzydziestu siedmiu centów, owoc wakacyjnej pracy w fabryce, ale skoro tata zachorował, to mama może potrzebować tych pieniędzy dla rodziny, podczas gdy on ma
się dobrze i z pewnością dostanie pracę tam, dokąd się wybiera. Tymczasem, dzięki Jackowi, był w posiadaniu prawie dziesięciu dolarów, za które mógł przeżyć nawet kilka miesięcy. Zszedł po cichu po schodach i zobaczył, gdy doszedł do salonu, zresztą tak jak się spodziewał, że matka zasnęła nad robótką. Zazwyczaj tak się działo, nawet kiedy tata słuchał radia. Tony przeszedł przez kuchnię do tylnych drzwi wychodzących na podwórko, potem obszedł dom od frontu i bocznymi uliczkami dostał się do Millville. Kiedy dotarł w okolice domu Evy, wzmógł czujność. Nie miał zamiaru jeszcze raz dać się złapać temu idiocie, kuzynowi Bullar-dów, który ciągle mógł stać na warcie. Jednak nigdzie go nie było widać. W wielu domach ludzie już pogasili światła i poszli spać. Tony obawiał się, że Eva też mogła tak zrobić, skoro jest tak młoda. W takiej sytuacji Tony nie wiedziałby, co począć. Kiedy jednak znalazł się przed domem Bullardów, z ulgą zobaczył, że większość okien na parterze i piętrze jest jasno oświetlona; paliła się też lampa przed domem, co znaczyło, że ktoś gdzieś poszedł i ma zaraz wrócić. Tony miał nadzieję, że tą osobą może być Eva. Pobiegł śmiało przez betonowe paski podjazdu z boku domu i potknął się o coś w ciemnościach. Upadł jak długi, ale, na szczęście, nie robiąc hałasu. Pozbierał się i pobiegł dalej, gdzie ciemne i puste okna kuchenne nie zwiastowały niczyjej obecności, lecz nagle na piętrze zapaliło się światło. Może to Eva? Zaczął szukać czegoś na ziemi, czegoś odpo130 wiednio ciężkiego, aby uderzyć w okno, ale nie na tyle, aby zbić szybę. Gdzieś w pobliżu zaszczekał pies i zaraz, jakieś dwa domy dalej, zapaliła się lampa na werandzie. Tony zamarł bez ruchu. Z domu wybiegł
owczarek szkocki, ale tylko podlał krzak na podwórku, po czym został wpuszczony z powrotem do domu i światło zgasło. Tymczasem jednak, kiedy Tony wrócił na miejsce, skąd mógł patrzeć w domniemane okno Evy, pokój był ciemny! Nie znalazł też ani kamyka, ani gałązki, by zastukać w szybę. Zrozumiał teraz, jak głupio wykoncypował sobie, żeby spotkać się z dziewczyną w nocy i w dodatku po dwóch miesiącach od tamtej odprawy. Stał więc tylko, spoglądając w ciemne okno i dumając nad własną głupotą, on, którego zawsze uważano za rozważnego. — Co tutaj robisz? — z ganku odezwała się do niego Eva. — To ja — powiedział Tony. — Wiem. — Och, nie chciałem, żebyś pomyślała, że to jakiś złodziej czy ktoś taki. — Nie pomyślałam. Wyjrzałam, jak Skipper zaszczekał i zobaczyłam ciebie. Jest dosyć światła. — Tak się nazywa tamten pies? — Tak. Tony wyczerpał już zapas tematów. Gdyby był dosyć blisko, mógłby dotknąć jej piersi. W końcu się odezwała: — Chyba muszę wracać. — Dlaczego? — Zadał pytanie dość mechanicznie, ale okazało się dobre, żeby przełamać lody. — Nie wiem. — Eva zachichotała. — Jestem zupełnie sama w domu. Mama pojechała do Hornbeck, bo mój brat narobił tam sobie kłopotów. Czy to znowu ma związek z twoją rodziną? — Z moją rodziną? — powtórzył Tony. — Hm, chyba nie. W każdym
razie nic o tym nie wiem. Eva zeszła po schodkach i usiadła na drugim stopniu od dołu. Tony przyłączył się do niej, ale zachował pewien dystans. — Dlaczego przyszedłeś tutaj dzisiaj? —zapytała. — Chciałem do ciebie napisać list, już od bardzo dawna. 131 będzie poczekać do ślubu, bo inaczej gotowa uznać go za maniaka seksualnego i nie zechce z nim pojechać. Rozdział 8 — List? — Intonacja rosła, co oznaczało miłe zaskoczenie. — Lubisz dostawać listy? — Chyba tak, ale zdaje się, że żadnego jeszcze nie dostałam. — Powinienem był do ciebie jednak napisać. — Tony skinął głową. — Tylko nie potrafiłem. — Znowu pokiwał głową i wbił wzrok w ziemię. — Właśnie chcę wyjechać stąd. Chyba do Kanady. Tam jest wiele możliwości. Może wstąpię do Policji Konnej. Wiesz, tej w czerwonych kurtkach. Nie tak dawno był o nich film. Nie wiem tylko, czy badają oczy... — Jak to daleko? — Kanada? Sam nie wiem. — Wrócisz szybko? Tony zdobył się, aby spojrzeć jej w twarz. — Słuchaj, chcesz jechać ze mną? — Do Kanady? — Zabrakło jej tchu. Tony nie wiedział, czy Eva jest zadowolona, czy po prostu zaskoczona. — Pewno. Moglibyśmy się pobrać.
— Jesteś szalony, wiesz? — Eva zachichotała. — Chyba masz rację... — Zaśmiał się razem z nią. — No, to jak? Nie mogła przestać chichotać, ale zdołała odpowiedzieć: — No, chyba tak. Skoro naprawdę tego chcesz. — Naprawdę chcę — odpowiedział Tony. — To kiedy jedziemy? Zaraz? — Moglibyśmy. Wiesz, zanim ktoś będzie nas chciał powstrzymać. — Ojej! — Znowu zachichotała. — Wiesz, jak mi się oberwie, jeśli nas złapią! Nasze rodziny są w stanie wojny. Pomyślą, że padło mi na głowę. — Pokiwała głową z namysłem. — Nie jesteśmy za młodzi, żeby się pobrać? — Musimy znaleźć miejsce, gdzie nie będą nas pytać o metrykę urodzenia — stwierdził Tony. — Możemy skłamać, ile mamy lat. Twarz Evy wyglądała ładnie w mrocznym świetle. Tony pomyślał, że mógłby ją teraz pocałować, ale zdecydował, że przykładniej 132 Tego dnia Revertonowi wszystko układało się niepomyślnie od samego rana, kiedy musiał nadzwyczajnie długo czekać przed hotelową ubikacją, przestępując z nogi na nogę, aż do chwili, gdy wrócił z kolacji i nie zastał Juniora na posterunku. Nawet jedzenie go rozczarowało, chociaż przeważnie wszelkie domowe potrawy zjadał z radością—tego właśnie pragniesz, kiedy całe życie stołujesz się w barach dworcowych, jadłodajniach i kawiarniach — ale Frieda zupełnie niczego nie miała w lodówce ani w spiżarni poza resztką zimnego groszku, więc dała mu kanapkę z masłem orzechowym i galaretką oraz kawę. Galaretka malinowa pełna była drobnych pestek,
które wchodziły pod górną płytkę sztucznej szczęki i doprowadzały go do szaleństwa (część zębów stracił w wypadku autobusowym, a resztę usunął mu dentysta, który na pewno był złodziejem, tylko Rev nie mógł tego udowodnić). Rev czuł się bardzo nieswojo w towarzystwie wyłącznie żeńskim, będąc nieśmiały wobec wszelkich postaci tej płci; Friedzie nie miał do powiedzenia nic więcej niż temu dziecku, Evie, która, jak zauważył, mimo młodego wieku, została wyposażona dość nagle w nieprzyzwoicie wybujałe piersi. Reverton zastanawiał się, czy to jeszcze jeden wybryk matki natury, która popełniła ich niemało, czy może to dziewczątko wypchało sobie bezwstydnie biustonosz pod wpływem zboczeńców, czyhających, by zmusić ją do wymalowania ust na czerwono i picia piwa. Może to nie jest jego sprawa, ale Bud i Frieda zawsze folgowali swym latoroślom. Raz nawet wyczuł u Juniora w oddechu zapach nikotyny i domyślał się, że chłopak żywi zmysłowe zainteresowanie dziewczęcym ciałem, chociaż nigdy go na tym nie przyłapał. A jednak dał Juniorowi broń, gdy poszedł coś przekąsić! Już kie133 dy to czynił, miał dziwne przeczucie, że popełnia głupstwo, a człowiek z jego pozycją nie mógł sobie na wiele pozwolić; włóczędzy i darmozjady tylko na to czekają. Gdyby został osaczony bez broni, nie mógłby się spodziewać żadnej litości. Prawdopodobnie dwóch złapałoby go za ręce, a inni ustawiliby się w kolejce, aby kopać go w brzuch, wydłubywać oczy i wyrywać włosy z cebulkami. Oj, odwagi im nie brakowało, kiedy mieli do czynienia z bezradną ofiarą. Zapłaciliby niemało za wiadomość, że jego holster jest w tej chwili pusty.
Kiedy przeżuwał kanapkę, masło orzechowe sprawiało mu tyle samo kłopotów co malinowa galaretka, przyklejając się do szczęki i wyrywając ją z należnego jej miejsca. Gdyby w takiej chwili spróbował się odezwać, skończyłoby się to na serii mlaśnięć, przynosząc wstyd przed spokrewnionymi kobietami, które bez wątpienia, jak wiele kobiet, czekały tylko, aby się przed nimi zbłaźnił. Raz, będąc chłopcem, podczas niedzielnej wizyty w domu rodziców Buda, nie miał dość śmiałości, aby zapytać o łazienkę, więc nasikał i narobił w spodnie i nigdy nie zapomniał, jak siostry Buda nie mogły przestać się śmiać. Bud nie przyłączył się do nich i dlatego właśnie Rev zawsze go lubił od tamtej pory, chociaż przez wszystkie lata coraz bardziej uświadamiał sobie, że morale kuzyna upadło. Niestety, Bud sięgnął dna, kiedy zaczęły się kłopoty z Beelerami; okazał się kompletnym słabeuszem. Spasować w takim momencie i dać się zabrać do szpitala! Żołnierz zostałby stracony za mniejsze przewinienie. Stary Beeler miał przebiegłe ślepia zawziętego człowieka; taki typ był zdolny do wszystkiego. Jego syn był chytry i przebiegły i Rev nawet na chwilę nie dał się zwieść jego okularom; obróć się do takiego dziecka plecami, a dźgnie cię nożem w plecy. Życie nauczyło Revertona rozpoznawać szumowiny. Do czego ludzie są zdolni, nauczył się w toalecie w publicznym budynku, gdzie pracował jako dozorca i którą musiał sprzątać co noc. Przez wiele lat Reverton pracował jako jeden z woźnych w sądzie okręgowym w Wayland. Został zwolniony po wypadku, który unieruchomił go na kilka miesięcy i od tamtej pory żył ze skromnego odszkodowania, które jak głupi przyjął od firmy autobusowej za to, że nie będzie się procesować w sądzie o większą sumę. Chociaż miał małe potrzeby, suma zmalała
właściwie do zera, gdyż sporą część oddał Budowi na zakup składu materiałów żelaznych. Spodziewał się, że kuzyn szybko dorobi się i nie tylko spłaci pożyczkę, ale doda pokaźne dywidendy. Wiedziony dumą, a także dla usprawiedliwienia posiadania pistoletu, Rev dał do zrozumienia rodzinie, że pracuje na kolei jako sokista. Faktycznie mieszkał w Hamburgu, w obskurnym hotelu przy dworcu. Gdy nie odwiedzał Millville, nie istniejącego już sklepu kuzyna czy domu Bullardów, przesiadywał w bibliotece publicznej, gdzie przeprowadzał studia nad rozmaitymi interesującymi go rzeczami: uzyskiwaniem złota z wody morskiej, azjatyckimi metodami trenowania woli, magnetyzmem oraz sekretnym planem papieża wprowadzenia do krajów niekatolickich armii tajnych agentów, którzy za zadanie mieliby zatrucie ujęć wody. Nieprawdopodobne było, aby Junior oddalił się z bronią z własnej woli. Reverton wiedział, że to odpowiedzialny młodzieniec. Faktycznie, teraz, kiedy Bud postradał rozum, Junior stał się najbardziej godnym zaufania członkiem rodziny i dlatego właśnie głównym celem knującego wroga. Rev nagle zrobił się bardziej ostrożny niż zazwyczaj. Oni właśnie tego oczekiwali: chcieli osłabić swą ofiarę moralnie, aby — kiedy ostatecznie naskoczą na nią — sama była już pokonana własną słabością. Koniecznie musiał trzymać się w garści, chociaż pozostał bez broni. Wiedział, że poszukiwanie Juniora nie ma sensu, jeżeli uprowadzili chłopca samochodem. Istniała jednak możliwość, że mogli zwabić go w ciemny kąt, rozbroić jakimiś sztuczkami, prawdopodobnie przy użyciu nieskromnych zdjęć — podatność na kobiece wdzięki mogła okazać się piętą achillesową Juniora — pobić go, zadźgać albo zastrzelić. Revertonowi przypadłby wtedy niemiły obowiązek poinformowania jego
matki. „Przykro mi, Frieda, ale to dowodzi, że nie możemy tracić czujności, nawet aby zjeść małą kolację". Dzielnica wydawała się spokojniejsza niż powinna; to było podejrzane samo w sobie. Rev niósł wielką latarkę, na którą natknął się 134 135 przy tylnych drzwiach i pożyczył od Friedy. Nie zapalał jej jednak, gdyż wzdłuż trasy świeciły regularnie ustawione latarnie. Przeszedł kilka przecznic na północ aż do ostatniej zamieszkanej ulicy, za którą stało kilka garaży, a dalej już zaczynały się pola. Zobaczył tutaj tylko biało-czarnego kota, który go zignorował, oraz kundla. Pies zamachał ogonem i poszedłby za nim, gdyby Rev nie udał, że podnosi z ziemi kamień—właściwie nie miał nic przeciw dobremu kundlowi — ale teraz nie było na to czasu. Usłyszał trzaśniecie drzwi samochodowych. Odwrócił się. Dźwięk dobiegł z zakładu blacharskiego znajdującego się po drugiej stronie drogi, ale w warsztacie było ciemno i najwyraźniej był zamknięty. To doskonałe miejsce, by uprowadzić Juniora, którego zmasakrowane i pozbawione życia ciało znaleziono by dopiero nazajutrz. Pospiesznie, lecz po cichu Rev zbliżył się do zabudowań. Kiedy znalazł się w miejscu, z którego mógł zlustrować parking, zobaczył nie oświetlony samochód. Podbiegł do niego, włączył potężną latarkę i skierował światło na tylne siedzenie; zapomniawszy, że nie jest uzbrojony, zaaresztował nędzników. Bemice i Ernie zdołali jakoś się wyplątać i wysiąść z samochodu. Światło przeskakiwało na przemian z niej na Erniego i zanim Bernice przyzwyczaiła wzrok, by móc zobaczyć, kto trzyma latarkę, znowu
zostawała oślepiona. Poza tym musiała się ubrać i poprawić elementy garderoby. Uporała się jednak z tym szybciej od Erniego i pomimo paskudnego położenia nawet zaśmiała się, kiedy światło przesunęło się z niej na jej kochanka, ukazując go w spodniach zsuniętych do kostek i obwisłych kalesonach. Oprawca przemawiał w sposób niezrozumiały. Jego wściekły, słowny atak, a raczej mamrotanie i mamlanie było definitywnie paskudne. Tak więc Bernice nie widziała możliwości, by—przynajmniej w tym momencie — zaproponować mu układ, który według opisu Erniego j est charakterystyczny dla praktyk szeryfa z Hornbeck, to znaczy: przyłączenie się do zabawy. — Pan słucha, panie władzo. — Ernie zaskoczył ją, kiedy ode136 zwał się, wciągnąwszy spodnie. — Nie krytykuję pana za wykonywanie obowiązków, ale prawda jest taka, że mam prawo tutaj przychodzić, gdyż mój wóz jest naprawiany przez braci DeWeese — można to sprawdzić — a sam przypadkiem pracuję w służbach cywilnych, znaczy jestem strażakiem... i proszę tylko o zawodową grzeczność... — Zamknij jadaczkę, lumpie. — Rozsądny komentarz najwyraźniej pogorszył tylko nastrój gliniarza. — Myślisz, że możesz to robić tam, gdzie mieszkają niewinne dzieci i kobiety, i kopulować jak polne zwierzęta na oczach publiki, drwić se z Bożych przykazań, tarzać się w błocku i rzucać ludziskom w twarz? Jak bym chciał was oboje wykastrować! — Znowu oślepił Bernice. — O paniusi też mówię. Po mojemu, żeś ladaco i zdzira jakaś. — Słuchaj no — zabolało to Bernice — nie masz prawa tak mówić do
nikogo tylko dlatego, że nosisz odznakę. To, co robiliśmy, jest przynajmniej naturalne i, jak zawsze mówię, ludzkość bez tego się obejść nie może i... nikomu krzywda się nie dzieje i... — Mówię wam, cholera, ryj zamknąć! — krzyknął, a właściwie wrzasnął; z ciemności wyskoczyła ręka i uderzyła ją w nos. — Ał! — Bernice zakryła twarz i natychmiast odkrzyknęła: — Ty paskudny skurwielu! — Na Boga, nie rób tego mojej dziewczynie! — Emie znowu ją zaskoczył. Zaatakował policjanta obiema pięściami. Latarka upadła na ziemię i zgasła. Gliniarz, który okazał się drobniejszym facetem, niż Bernice się spodziewała, pochylił się, by poszukać latarki, i wtedy kopnęła go w siedzenie. Glina stracił na chwilę równowagę, ale szybko się pozbierał. — Zaraz rozwalę ci bebechy! — zawołał i wykonał ruch jak na filmie, kiedy ktoś chce dobyć broń; chwycił się za biodro, ale Pistoletu nie znalazł. Teraz widziała go lepiej. Nie tylko był bardzo licho zbudowany jak na policjanta, ale w ogóle nie miał na sobie Munduru. Zaświtało jej w głowie, że to może jeden z tych bandytów czyhających na kochanków. Dużo ostatnio o nich słyszała. Żerująna ludziach nie mających gdzie się podziać, co najwyżej na tylnym siedzeniu samochodu; według niej było to nawet ohydniej sze niż 137
zwykłe napady na drogach. Poczuła, że ma wilgotne usta, przyłożyła palce i odkryła, że krwawi z nosa.
— Ten szczur nie jest gliną! To zboczuch! Dołóżmy mu! — krzyknęła do Erniego. Ernie wymierzył facetowi mocny cios w skroń, a ten idiotycznie wyprostował się, więc Ernie uderzył go tak potężnie w brzuch, że chyba musiał mu złamać kręgosłup. Kiedy skulił się, Bernice z całej siły kopnęła go w twarz prawą nogą, a że miała szpilki, prawdopodobnie zaszkodziło to zębom. Wtedy Ernie powalił go. Bernice nadal wściekała się z powodu krwawiącego nosa, zniszczyła sobie jedyną dobrą sukienkę; rozejrzała się więc za jakąś bronią, ale niewiele widziała po ciemku. Potknęła się o coś, była to latarka. Poniosła ją i uniosła wysoko ponad głowę z zamiarem uderzenia z całych sił i roztrzaskania facetowi czaszki, ale Ernie powstrzymał ją. — Stracił przytomność. — Ernie dyszał ciężko. — Nie chcemy go przecież zabić. — Ja chcę — powiedziała Bernice, także oddychając z trudem. — Należy mu się, paskudnemu skunksowi. — Chodź już. — Ernie delikatnie, lecz zdecydowanie zabrał jej latarkę i rzucił na ziemię obok nieprzytomnego mężczyzny. Bernice kopnęłaby między nogi tego śmierdziela, gdyby Ernie nie poprowadził jej do samochodu. Dotknęła twarzy. Nos chyba przestał krwawić, ale był w paskudnym stanie. Bardzo dobrze, że przepalona żarówka w lampce sufitowej nie została nigdy wymieniona. Ernie nie zapalał świateł, dopóki nie wycofał wozu spomiędzy budynków i nie wyjechał na ulicę. Kiedy jednak zobaczył Bernice w świetle tablicy rozdzielczej, stanął przy krawężniku. — Na miłość boską, skarbie, jesteś ranna? — Ujęło to Bernice. Nie
wiedziała, że Ernie jest takim miłym chłopakiem. Wyciągnął chusteczkę, wystarczająco czystą, i delikatnie oczyścił jej brodę, gdzie zaschła krew; zwilżał chusteczkę językiem i pocierał delikatnie. W końcu odchylił się i przyjrzał się Bernice. — No, proszę, na razie tylko tyle możemy zdziałać, ale jak najszybciej odwiozę cię d° domu. — Ruszył. 138 — Miły z ciebie facet, Ernie. — Bernice miała lepsze samopoczucie niż przed bójką. — Czuję się pierwsza klasa. — Nie dodała: „i gotowa na miłość", jak to się śpiewało w popularnej piosence, ale chyba zrozumiał, o co chodzi. — Wszystko będzie dobrze — zapewniał ją Ernie, uśmiechając się nie jak kochanek, lecz jak lekarz. — W straży mieliśmy kurs pierwszej pomocy. Wygląda, że nos nie jest złamany, tylko trochę krwi poleciało. Powinienem chyba zawieźć cię do szpitala. — Nic mi nie jest—odparła i przysunęła się bliżej do niego, aby oprzeć głowę na jego ramieniu. — Jeszcze jest wcześnie. Znasz jakieś inne ustronne miejsce? Miło było na tylnym siedzeniu, dopóki nie przerwał nam tak nagle. — Jezu, Bernice—powiedział Ernie.—Nie wiedziałem, że z ciebie taki dobry kumpel do wszystkiego. — Położył rękę na jej udzie. Bernice uświadomiła sobie, że bardzo go polubiła. — To typowe dla Millville, że kręcą się tam wariaci po ulicach. Nie mów, że był prawdziwym gliną — powiedziała. — Nie — odparł Ernie z pewnością siebie. — Skapowałem, jak nie zareagował należycie na to, że jestem strażakiem. Wszyscy przyjechaliśmy z Hornbeck, jak ten sklep żelazny się palił. Cholera, życiem ryzykowałem
w tym mieście. Uznałby to, gdyby był prawdziwym oficerem. Może to jakiś nowy stróż braci DeWeese, ale powiedziałem mu, że mam wóz w środku... — Zapomnij o tym wariacie. — Bernice wsunęła rękę pod jego ramię i zacisnęła palce na bicepsie, który Ernie natychmiast naprężył. — Daliśmy mu więcej, niż szukał. Pasujemy do siebie, prawda? — Och, pewno — odparł Ernie, a jego dłoń czuła ciepło jej uda. Barman nazwiskiem Billy Schmitt odłożył pałkę i obszedł ladę dookoła. Podniósł pistolet upuszczony przez Juniora. Przyjrzał mu się, wzruszył ramionami i położył przed najbliższym klientem. — Jak ci się podoba? — Smarkacz, mógł nam odebrać roczny dochód. — Mężczyzna Potrząsnął głową z odrazą. 139 Billy podniósł Juniora z podłogi i oparł o wolny taboret. — Hej, Marie — zwrócił się do pulchnej kobiety, która odwróciła uwagę Juniora, ocierając się o niego — daj mi tę twoją wodę sodową. Przyniosła ją. Billy wylał ją razem z kostkami lodu Juniorowi na głowę. Chłopak budził się powoli i patrzył na barmana spod przymkniętych powiek. — To był... tylko... kawał, przysięgam — przemówił ochryple. — A pewnie, dzieciaku — odparł Billy, trzymając sweter Juniora pięścią, która była tak wielka jak głowa chłopca. Billy ważył sto dwadzieścia cztery kilogramy. — A co by było, gdybym użył obrzyna, co go trzymam na zapleczu, zamiast tej pały? Byłoby już z ciebie mięcho na hamburgery, co nie? Twoje flaki poprzyklejałyby się do wszystkich stolików, racja? To
ci byłby prawdziwy kawał, no nie? Tylko ty byś się nie śmiał, śmiałbyś się? — Mhm. — Co mówisz? Mów głośniej. — Billy przyłożył dłoń do ucha. — Nie. — Mam przytępiony słuch, dzieciaku. Głośniej. — Billy wstrząsnął chłopakiem. — Nie. — Ty to masz poczucie humoru. — Billy ostro poklepał Juniora po policzkach. — Myślisz, że jak długo możesz grozić ludziom pistoletem startowym? — Junior zmarszczył się. — Chyba wiesz, że z takiej broni strzela się tylko ślepakami? — Junior był zaskoczony. — Ale — Billy szepnął mu wprost do ucha — gdybym napchał do lufy soli i wepchnął ci w dupę, a potem pociągnął za spust, to nie byłbyś zadowolony, mówię ci. To się nazywa holenderska lewatywa, słyszałeś o tym? Junior potrząsnął głową. Marie przeszła za ladę, żeby nalać sobie ponownie wody sodowej . Uśmiechnęła się do Juniora. — Daj spokój dzieciakowi, Billy — powiedziała. — Kiedyś wszyscy byliśmy młodzi. 140 — Jak jeszcze raz wycelujesz we mnie pistolet, to każę ci go zjeść. — Billy odepchnął Juniora i wycelował w niego palce. Kiedy przyjechał Harvey Yelton, założył Juniorowi kajdanki. — Kto jedzie z nami, Billy czy Marie? — spytał szeryf. — Ja — powiedziała Marie. — Billy musi zostać i obsługiwać.
— Tylko nie trzymaj mojej starej za długo, Harvey — zawołał Billy. — Ma robotę. — Traktuje ludzi jak niewolników — zachichotała Marie. W przeciwieństwie do tego, co myśleli jego wrogowie, Reverton nie stracił przytomności. Jedynie przebiegle udał ten stan, uzmysłowiwszy sobie, że nie uzbrojony i w pojedynkę, nie ma szans w walce wręcz z przeciwnikami pozbawionymi skrupułów. Najwyraźniej oboje, również kobieta, dobrze wyćwiczyli się w obezwładnianiu oponenta kilkoma dokładnymi i śmiertelnymi ciosami. Rev nie czuł się poniżony; to nic haniebnego, że został pobity przez tak silną kobietę jak ta. A ten niby strażak, jak amen w pacierzu, to gangster. To para prawdziwych rzezimieszków, którzy tutaj wybrali się z miasta. Kiedy samochód odjechał, Rev usiadł powoli i wypluł na rękę górną protezę. Jeden, a może więcej ciosów, które przyjął na twarz, uszkodziły protezę. Skłaniał się ku temu, że główną przyczynę stanowił wysoki obcas damskiego buta. Po ciemku niewiele widział, ale wyczuł, że brakuje kilku przednich zębów. Poszukał po omacku latarki i włączył ją, ale także ucierpiała w starciu, gdyż nie zapaliła się, więc Rev nie mógł poszukać w żużlu brakujących siekaczy. Wstał z trudem. Był obolały. Ktoś słabszy mógłby się przekręcić, ale Reverton, który przeszedł w życiu niejedno, był twardy. Bardziej od fizycznego bólu, który odczuwał w każdej części ciała, przeszkadzało mu, że prawa nogawka na kolanie mocno się podarła. Stało się to chyba jak padł kolanami na ostrą nawierzchnię. To był jego jedyny garnitur, a faktycznie jedyne spodnie. Widocznie jego przeciwnicy to diabelsko sprytni zawodowcy, którzy wiedzą dokładnie, jak naj-
141 dotkliwiej zranić człowieka. Jakiż respekt będzie teraz wzbudzać z wielką dziurą w spodniach? Przyszło mu też do głowy, że to właśnie ci ludzie mogli odebrać Juniorowi pistolet. Dlaczego, na przykład, Junior nigdy przedtem go nie chciał pożyczyć? Dlaczego właśnie ta noc, kiedy nie miał broni, zdecydowała o zwycięstwie i przegranej? Gdyby Rev wzmocnił swą groźbę bronią, ta ladacznica nie zwątpiłaby w jego autentyczność jako obrońcy prawa; właśnie w tym momencie los obrócił się przeciw niemu. To, że Junior, jego krewniak, mógł zostać zdemoralizowany, było straszną myślą, lecz im dłużej Rev nad tym się zastanawiał, wydawało się to bardziej prawdopodobne. Oczywiście, jak zwykle, kobieta posłużyła za instrument służący do manipulacji Juniorem; jego problemy z cerą wskazywały, że jest młodzieńcem lubieżnym, nader często oddającym się nieskromnym czynom z samym sobą. Rev wyjął dolną szczękę i schował do kieszeni razem z górną częścią; z odsłoniętymi dziąsłami poczuł się lepiej. Pokulał powoli i boleśnie w stronę ulicy. Nie zaszedł zbyt daleko, kiedy zapaliły się reflektory samochodu, oblewając go strumieniem światła pośród ciemności. Kiedy zmrużył oczy i próbował coś dojrzeć, pojawiło się obok niego dwóch mężczyzn, po jednym z każdej strony; jeden z kijem do baseballu, a drugi z kawałkiem ołowianej rurki. — Co tu robisz, śmierdzący pijusie? — zawołał któryś z nich. — A jakże, Bobby — przyznał drugi — widać, że to stary obszczymur. — Jaamha sssahałe teene... — Reverton pospieszył z wyjaśnieniami. — Tak, się cholera naćpał, że gadać zapomniał — powiedział jeden z nich. — Patrz, jaką ma twarz zakrwawioną. Upadł po pijaku i się
pokaleczył. — Idź stąd, stary ochlejtusie. — Któryś z mężczyzn zaszedł go od tyłu i pchnął w kark pałką. — Jesteśmy braćmi DeWeese i jak jeszcze raz złapiemy cię na naszym terenie, to tak ci wrąbiemy, że nie wstaniesz. Rev jeszcze raz spróbował wyjaśnić sytuację, ale bez protezy nie potrafił mówić wyraźnie (chyba że konspirowali z tymi, którzy 142 skorumpowali Juniora i tylko udają, że nic nie rozumieją, dla własnych podstępnych celów), więc wszystkie jego wysiłki nagrodzono kilkoma mocnymi pchnięciami pałką. Kiedy znaleźli się na chodniku, jeden z braci mocno pchnął go nogą w krzyż i Reverton poleciał do przodu. W tym momencie podjechał wóz policyjny i wysiadł z niego Ray Dooley. — Co tu się dzieje? — Przyglądał się im przez chwilę i powiedział: — Co to, Reverton! — Przeniósł wzrok na braci DeWeese. — Wy go tak urządziliście? — Nawet go nie tknęliśmy, tylko przegoniliśmy z naszego terenu — powiedział ten z ołowianą rurą. — Był tak pijany, że się na nogach nie trzymał, jak tu przyjechaliśmy. Zadzwonił do nas Bili Cox, co tu mieszka obok; usłyszał, że coś się tu dzieje, no, to żeśmy zaraz przyjechali. Reverton, starając się mówić wolno i wyraźnie, próbował wytłumaczyć, ale chociaż Ray był mu bardziej przyjazny niż bracia DeWeese, to nic nie wskórał. — Ten tutaj to kuzyn Buda Bullarda. — Dooley powiedział braciom. — Znacie Buda, co nie? Jak mi wiadomo, Rev nie pije. — Szeryf mówił tak, jakby Reverton był nieobecny. — Zawsze trochę świrował, rozumiecie. Zdaje mi się, że miał jakiś atak, zawędrował tutaj, wywrócił się i
pokaleczył. — Chyba musiał spaść z dachu, żeby tak się urządzić — zauważył jeden z braci. — Kto wie, co zrobił. — Ray skinął głową. Rev cały aż płonął, stojąc i słuchając obraźliwych uwag. W końcu przyszło mu do głowy, żeby włożyć protezę. — Nie jestem wariatem! — zaprotestował, kiedy sztuczna szczęka znalazła się na miejscu. Mówił wyraźniej, ale przez wolne miejsca po wybitych przednich zębach uchodziło powietrze przy każdym s. — Rzucili się na mnie. Dwóch ich było. Gdyby nie ja, dobraliby się do waszych samochodów i ukradliby je albo oskubali do dekli. Uratowałem wam skórę i nie spodziewam się żadnej wdzięczności, ale podziękuję wam wszystkim... — pogardliwie zwrócił 143 się do Raya Dooleya —jeżeli nie będziecie zniesławiać mnie w mojej obecności, na miłość boską. Bracia DeWeese śmiali się mu prosto w twarz. — Niech mnie cholera — powiedział jeden — jak on tego nie zmyśla. Nikogo żeśmy tu nie widzieli, co, Bobby? — Pewno—wtrącił Ray — do tej pory musieli uciec, jeżeli było tak, jak mówi Rev. — A jak! Przegoniłem ich! Oberwało mi się. — Demonstracyjnie przebiegł dłonią po posiniaczonej twarzy i nagiej głowie. — Na miłość boską! Mój kapelusz! — zakrzyknął i wbiegł między garaże, przeszukując teren, ale kapelusz był czarny, więc niełatwo było go znaleźć po ciemku. Po chwili przyłączył się do niego Ray z latarką, którą wziął z wozu i w
końcu znaleźli kapelusz wgnieciony w żużel. Reverton nadał mu kształt i otarł przedramieniem, ale tak naprawdę przydałoby się mu profesjonalne czyszczenie, zabieg kosztowny, może pięćdziesiąt centów albo więcej. — Nie spodziewam się podziękowań, ale... — zwrócił się teraz do Raya, mając na myśli braci DeWeese, którzy otwierali drzwi do najbliższego garażu. — Ucisz się, Rev — powiedział policjant. — Wyjaśnimy później wszystko. Reverton obraził się bardzo na Raya za to, że nazwał go wariatem, ale skoro Dooley jest oficerem i nosi prawdziwą broń, uznał, że lepiej będzie kryć się z tą niechęcią. Bracia DeWeese wyszli i stwierdzili, że nic nie zginęło ani nie zostało zniszczone, również samochody, które obecnie naprawiali-Dooley zapytał o pozostałe garaże i szopy. Powiedzieli, że i tak są puste. Rev spoglądał na nich z nadzieją, ale nie usłyszał żadnych przeprosin. Wsiedli do wozu, wycofali i odjechali. Rev popatrzył na Raya z goryczą w twarzy i pokiwał głową. — Przydałby ci się lekarz, Reverton — powiedział Dooley. -— Wyglądasz, jakby cię przeciągnęli przez wyżymaczkę. Zawiozę cię. na posterunek; mamy tam apteczkę z jodyną i plastrami. Na ogół jest w samochodzie, ale Clive zostawił ją w ubikacji. Skaleczył sif 144 dzisiaj; wpadł na drzwi od samochodu i rozciął sobie wargę, podbił oko i coś tam jeszcze. Revertona ujęło zachowanie policjanta. Z wyjątkiem rodziny Bullardów, ludzie przeważnie nie byli dla niego mili, prawdopodobnie dlatego, że
przejrzał ich na wylot i zdawali sobie sprawę, że on wie, że są nic niewarci, to znaczy zepsuci do cna. — Doceniam — powiedział i natychmiast zmartwił się, czy nie zabrzmiało to zbyt miękko. Kiedy wchodzili na posterunek, dzwonił telefon. Ray kazał iść Revertonowi do ubikacji i podniósł słuchawkę. Rev przyjrzał się pokrwawionej i posiniaczonej twarzy w lustrze. Nosił broń po to właśnie, aby taka rzecz mu się więcej nie przytrafiła. Będąc niskiej postury, regularnie dostawał w skórę od większych chłopaków w sierocińcu, a kiedy podrósł, nieraz oberwałoby mu się od większych facetów w kolejowych knajpach, na przystankach, nawet tam, gdzie pracował, w korytarzach i ubikacjach sądu rejonowego, gdyby w porę się nie wycofywał. Po wypadku autobusowym uzbroił się. Pistolet startowy wolno było posiadać każdemu; na prawdziwy trzeba mieć zezwolenie. Dla uzyskania poszanowania nie musiał strzelać. Nawet nie zawsze trzeba było wyciągać broń. W drzwiach stanął Ray Dooley i, patrząc na odbicie Revertona w lustrze, powiedział: — Dzwoniła Frieda. Musi jechać na policję do Hornbeck. Har-vey Yelton zaaresztował Juniora za próbę napadu z bronią w ręku. Rozdział 9 Ray, zanim pojechał po Friedę wozem patrolowym, zadzwonił do Harveya Yeltona, aby poznać na wszelki wypadek wszystkie fakty, a odłożywszy słuchawkę, powiedział do Revertona: — Chłopak twierdzi, że to ty dałeś mu broń. — Cholera, toż to tylko startowiec do strzelania ślepakami; nie "tył nawet
załadowany — odparł zadziornie Rev i wzruszył ramionami. 145 tffiffl — Nosisz go w pracy? — zdziwił się Ray. — Nie chciałbyś chyba, żeby lumpy dowiedziały się o tym. — Podrapał się po zaroście. — Słuchaj, zawiozę Friedę do Hornbeck. Yelton, tamtejszy szeryf, nie pozwoli mi przejechać przez granicę wozem policyjnym z Mill-ville, więc podjadę pod dom Bullardów, zostawię go tam i wezmę wóz Buda. Druga sprawa, Yelton mówi, że nie wpuści mnie do miasta jako oficera policji, a to przez złe układy między nim a Cli-ve'em. A ja na to: „Ty i ja się nie kłócimy, Harvey", a on na to, że wie, ale ja nie jestem szeryfem, tylko stary Clive, a oni mają na pieńku, więc ja nie mogę jechać tam w mundurze. — Ray odpiął odznakę z wyplatanej kieszeni naszytej na przodzie niebieskiej koszuli. — Ja na to mówię: „Mam normalną, cywilną kurtkę skórzaną, w której chodzę do pracy w fabryce. Jak będę miał ją zapiętą i nie założę czapki policyjnej, to pasuje? Spodnie mam od niebieskiego garnituru i nie mają żadnego lampasu ani nic". Wtedy Harvey mówi: „Dobra, ale zostaw odznakę i broń". — Ray rozpiął pasek. — Clive ma szczęście. Jego Harvey nigdy by nie wpuścił i wyżyłby się na Juniorze, ale skoro ja jestem na służbie, to może nie będzie stawiał chłopakowi dużych zarzutów. Między mną i Harveyem nigdy nie było żadnych osobistych sporów. — To ja powinienem jechać — odezwał się zdecydowanie Re-verton. — Należę do rodziny. — Zdjął wymięty kapelusz i przetarł go rękawem. — Wierz mi, Rev, na wiele by się to nie zdało. Zostań tutaj, a jak ktoś zadzwoni, to kontaktuj się ze mną na posterunku w Hornbeck. Tam w kącie stoi policyjne radio; jak jesteśmy na posterunku, to je włączamy.
Tylko za trudno jest wytłumaczyć w parę minut, jak działa, a zresztą, jak ktoś w mieście będzie czegoś chciał od policji, to zadzwoni.—Podszedł do wysokiej szafki na ubrania stojącej obok drzwi do celi i na górnej półce położył pas z bronią i odznakę, po czym przykrył je czapką. W kieszeni znalazł kluczyk i zamknął szafkę na mały zamek. — Będę poza zasięgiem tylko przez parę minut w czasie jazdy i jak będziemy wracać. — Westchnął. — Mam nadzieję, że uda nam się wydostać Juniora. Ta rodzina i tak ma za dużo kłopotów, a Budowi na pewno to nie pomoże, jak chłopak trafi 146 do więzienia. — Ray znał ich od wielu lat i uważał Buda za porządnego gościa. Kiedy pojechał pod dom Bullardów, Frieda czekała już na ganku. Opowiedział jej o warunkach narzuconych mu przez szefa policji z Hornbeck, wszedł do domu i znalazł kluczyki od wozu Buda. Samochód stał w garażu z tyłu podwórza. Wsiedli i Ray wycofał wóz na podjazd. Potem wprowadził do środka wóz patrolowy. W drodze do Hornbeck Ray opowiedział Friedzie o pistolecie, z którym paradował Junior. — Reverton to dusza człowiek. — Frieda smutno pokiwała głową. — Trzeba współczuć temu biedaczynie. Nigdy nie podobało mi się, że przychodzi do nas z bronią, ale nie mówiłam nic, żeby go nie urazić. To bliski kuzyn Buda, wiesz, do tego sierota. — To pistolet startowy — wtrącił Ray. — Strzela tylko ślepymi nabojami, ale Harvey całe zajście traktuje bardzo poważnie. Frieda zwiesiła głowę. Nie należała do osób, które narzekają, tak jak żona
Raya, która biadoliła głośno nad byle problemem. Przed ratuszem w Hornbeck znajdował się parking dla urzędników, gdzie Ray mógłby zostawić samochód, ale podejrzewał, że Yelton sprzeciwiłby się temu, więc zostawił wóz na ulicy i razem z Frieda wszedł na posterunek. Szeryf Hornbeck siedział za biurkiem, wypełniając wiecznym piórem jakiś formularz, a naprzeciw niego usadowiła się młoda, choć gruba kobieta ze wzburzoną, tlenioną fryzurą. — Cześć, Harvey — powiedział Ray. Yelton nie spieszył się z podniesieniem głowy znad papierzysk. Kiedy w końcu spojrzał na Raya, nie odwzajemnił uśmiechu ani też Powitania. — To strata czasu przyjeżdżać tu dzisiaj w nocy — powiedział. ~~ Nie zamierzam budzić sędziego tylko dla tego łobuza. Spędzi za kratkami sporo czasu, to może się już przyzwyczajać. — To jest matka chłopca, Harvey — powiedział Ray. — On Jeszcze nie miał do czynienia z policją. Dopiero co wczoraj czy dwa dni temu jego ojcu spalił się sklep; biedak trafił do szpitala. Jeżeli Jest jakiś sposób, żeby odstąpić od oskarżenia, to na pewno to pomoże 147 tej biednej rodzinie. Ojciec chłopaka jest moim dobrym przyjacielem i jednym z głównych przedsiębiorców w Millville. — Ta tutaj młoda dama jest współwłaścicielką najprzedniejszego baru i grilla w Hornbeck. — Grobowa mina Yeltona nie zmieniła się. — Razem z mężem prowadzi ten szacowny przybytek, a ten gówniarz wpada tam i straszy klientelę niebezpieczną bronią... — Wybacz, Harvey, ale czy przypadkiem tą bronią nie jest zwykły
pistolet startowy na ślepaki? — Ray, wiesz równie dobrze jak ja — Harvey powoli potrząsnął głową i przywołał na twarz ponury uśmiech — że można lufę napełnić zardzewiałymi gwoździami albo pokruszonym szkłem, jakim chcesz świństwem, potem wsadzić do komory ślepy nabój i mieć broń, która z bliskiej odległości narobi tyle szkody, ile tylko zapragniesz. Oko wybijesz jednym strzałem. — Ale niczego takiego nie było w lufie, co? — Śledztwo trwa — mruknął tajemniczo Harvey. Blondyna siedziała odwrócona do nich szerokimi plecami, ale teraz przekręciła się na krześle z niejaką trudnością, ze względu na tuszę. — Trzeba było widzieć tego szczyla! — powiedziała. — Na pewno nie chciał zrobić nic złego — odezwała się Frieda. — To dobre dziecko, ale bardzo zmartwił się swoim tatą. — To mógł najpierw pomyśleć — odparła blondyna. — Jest małoletni. — Frieda wyglądała nieszczęśliwie. — Może i tak, moja pani, ale to nie zmienia faktu. — Harvey, czy matka mogłaby zobaczyć dzieciaka? — Ray zwrócił się do szeryfa. — W swoim czasie. — Harvey wciągnął głęboko powietrze i wypuszczał bardzo powoli. — Wpierw chciałbym się dowiedzieć, jaką rodzinkę tutaj mamy. — Przyglądał się Friedzie. — Pozwalacie dzieciakom nosić broń, co? — Oj, nie, nasz kuzyn jest detektywem na kolei... — I nosi straszaka? — Harvey wszedł jej w zdanie. —- To kłamstwo i wiecie o tym. Broń należy do chłopaka. A gdyby nasypał
148 żwiru do lufy? Gdyby wsadził komuś do ucha i strzelił, to drugim mógłby mózg wypłynąć. — Ale Harvey — odezwał się Ray — w lufie przecież nic nie było, co? — Dooley, to jest mój posterunek. — Yelton zmarszczył brwi. — Nie jesteś teraz w Millville, tylko w Hornbeck, a tutaj ja rządzę, a nie ta tłusta świnia, Clive Shell. — Wszystko się zgadza, Harvey — przyznał Ray. — Między nami nigdy nie doszło do żadnych sporów. Chodzi mi tylko o to, że jesteś zbyt uczciwym człowiekiem, aby wobec biednej matki przekręcać fakty dotyczące jakiegoś dzieciaka, który narobił sobie kłopotów. Harvey poszukał klucza i otworzył dolną szufladę biurka z prawej strony. Wyjął z niej, trzymając za lufę, mały automatyczny pistolet, kaliber dwadzieścia dwa. Ray popatrzył na broń i powiedział: — To nie jest straszak. — Nigdy nie mówiłem, że jest. — Harvey ziewnął. — Pokazuję ci tylko, jaką broń odebrałem dzieciakom. Tym można zabić człowieka. — Podsunął pistolet Friedzie, która odsunęła się raptownie. — Odebrałem go dzieciakowi na wysypisku śmieci, jak strzelał do szczurów. Nabój wystrzelony z niego może przelecieć milę i okaleczyć kogoś albo zabić. A gdyby tak trafił w głowę maszynisty pociągu ekspresowego, jadącego do miasta; maszynista upadłby, tracąc przytomność, a pociąg jechałby dalej i jak taran uderzyłby w budynki, zabijając wszystkich pasażerów i bogu ducha winnych Przechodniów. Takie mogą być konsekwencje użycia tej broni. i — Tak—przytaknęła Frieda. — Wiem, że wykonuje pan dobrą robotę.
Harvey schował broń do szuflady i wyciągnął pistolet startowy. Gdyby ktoś popatrzył na niego ze spokojem, spodziewając się zobaczyć broń na ślepe naboje, nie dałby się oszukać, ale Ray wiedział, Je ludzie robią się nerwowi, kiedy ktoś nosi przy sobie pistolet, więc lepiej jest dmuchać na zimne. — Konfiskuję go — zawyrokował Harvey. 149 — Spełniasz swój obowiązek. — Ray skinął głową. Blondynka wstała i zwróciła się do Friedy: — Wszyscy, którzy mnie znają, wiedzą, że nie ma we mnie ani krztyny zła, proszę pani. Lubię dzieci, ale nie mam czasu na rodzinę, prowadząc swój interes... Nie chcę robić wam przykrości, ale powinna pani pilnować dzieciaka, żeby nie zszedł na złą drogę albo nie wyrósł na luja, albo coś gorszego. — Tak, proszę pani — odpowiedziała Frieda. — Gdybyście państwo darowali mu tym razem... — Ze smutkiem wbiła wzrok w nogi kobiety. — To zależy od ciebie, Marie — odezwał się Harvey. — Jeśli chcesz wnieść oskarżenie... — No, dobrze — powiedziała Marie — powiem pani coś: niech mu pani każe mnie przeprosić, a odwołam wszystko. Nie jestem mściwa i wszyscy tutaj mogą to potwierdzić. Harvey wstał i poszedł korytarzem. Słychać było, jak otwiera drzwi do celi. Po chwili wrócił, popychając przed sobą Juniora. Chłopak miał posępną minę, nie zmieniającą się już od kilku lat. Niektóre dzieci zmieniały się w wieku dojrzewania, a niektóre pozostawały niemalże takie same, a jeszcze inne udawały tylko przed kolegami, że dojrzewają. Ray
uważał, że należy potraktować Juniora poważnie; może Harvey przesadzał w swojej przemowie na temat pistoletów, ale jako kolega policjant Ray w zasadzie zgadzał się z nim. Teraz przemówił do chłopca: — Ta pani zrezygnuje z wniesienia skargi przeciw tobie pod warunkiem, że ją przeprosisz. Junior milczał. Matka podeszła do niego pospiesznie. — Junior, proszę... — Słuchaj, Junior, jak ci państwo zechcą, to mogą cię wsadzie do poprawczaka na parę lat. — Ray miał tego dosyć. Junior odwrócił nieco głowę i wymamrotał coś. — Co mówisz? — Harvey Yelton przyłożył dłoń do ucha. Junior powtórzył przeprosiny nieco głośniej. — Wystarczy, Marie? A może chcesz, żeby przychodził P° 150 szkole przez kilka tygodni sprzątać ubikację? — Harvey usiadł ociężale za biurkiem. Marie potrząsnęła głową. Ray zdumiał się, że jest właścicielką baru; wyglądała na dziwkę. — Nie, już w porządku. Nie będę złośliwa. Prowadzimy porządny lokal i chcemy, żeby taki pozostał. Najpierw dorośnij, synku, a potem nas odwiedź. Nie żywię urazy. — Uśmiechnęła się szeroko do Juniora. Ray stwierdził teraz, że to całkiem miła osoba, i pomyślał, że mógłby wpaść na piwko do jej baru następnym razem, jak będzie w Hornbeck. — No, Junior, to ładnie, co? Teraz podziękuj pani — odezwał się Ray do Juniora, który wyglądał, jakby chciał zawsze zachować ponure milczenie. — Dziękuję — wykrztusił chłopak.
— Niech Bóg wam błogosławi — dodała Frieda. Harvey wziął wieczne pióro koloru zupy pomidorowej i włożył nasadkę na jego drugi koniec. Podał je Juniorowi, obrócił arkusz papieru i podsunął Juniorowi. — Podpisz tutaj — rozkazał surowo. Junior posłuchał i szeryf zabrał protokół. — Oficjalnie konfiskuję broń, co znaczy, że już jej nie dostaniesz. Masz szczęście, że ta dama postanowiła zrezygnować z oskarżenia, ale nie myśl, że masz czyste konto. — Wymierzył palec w twarz Juniora. — Nie wolno ci przekraczać granicy Hornbeck przez... ile masz teraz lat? — Właśnie skończył osiemnaście — odpowiedziała Frieda. — Nie chcę cię widzieć w moim mieście przez trzy lata. — Harvey wbił wzrok w Juniora. — Rozumiesz? Dopóki nie skończysz dwudziestu jeden lat. Wtedy staniesz się mężczyzną. Zobaczymy, jak to będzie. Tymczasem, jeżeli zjawisz się wcześniej, to pożałujesz, że żyjesz. Ray z przykrością zauważył, że Junior specjalnie nie przejął się groźbą. Po prostu patrzył na szeryfa przez chwilę, a potem spuścił wzrok. — Nie przyjdzie tu — odpowiedziała Frieda. — Może pan być 151 spokojny. Chcę jeszcze podziękować panu, był pan dla nas bardzo miły, i pani także. Przepraszamy za wszystkie kłopoty i już tu nie wrócimy. Ray pożegnał się z Marie, podał dłoń Harveyowi w podziękowaniu za przysługę, którą mu wyświadczył, jak mniemał, jako kolega po fachu, i wyszedł razem z Friedą i Juniorem. Gdy tylko zamknęły się za nimi drzwi, Junior zamaszyście odwrócił się, zagrał na nosie i udał pierdnięcie. Potem opuścił rękę i z wyprostowanym
palcem wskazującym i kciukiem strzelił w stronę posterunku. — Trrrach!—zawołał. Ray chwycił go za rękę i, przyciągnąwszy do siebie, powiedział ściszonym głosem: — Słuchaj no, gówniarzu, przyjeżdżam tutaj, używam swoich wpływów, żeby cię wypuścili, ze względu na twoją mamę i tatę, a ty, na Boga, zachowujesz się jak bezczelny cham. Kopnę cię w dupę, aż dolecisz do samego Millviłle. Strach pomyśleć, co zrobi z tobą Clive, jak tylko się dowie o wszystkim. Pomyśli, że zhańbiłeś go przed Yeltonem, a on go nienawidzi. Junior pokiwał głową i odparł: — Dobra. — Ale nie wyglądał na przestraszonego. Ray nie potrafił zrozumieć dzisiejszej młodzieży. Jak był chłopakiem, to narobiłby w portki, gdyby gliniarz tylko gniewnie na niego spojrzał. Frieda wsiadła już do samochodu z tyłu, jakby to ona była więźniem. — Dlaczego siadasz z tyłu? — zapytał Ray. — Junior lubi jeździć z przodu — odpowiedziała. Oto przyczyna, z powodu której tak się zachowywał; był zepsuty do szpiku kości. Temu chłopcu najbardziej przydałoby się zerżnąć tyłek. — Chcesz zostawić zapalone wszystkie światła? — Tony zapY" tał Evę, kiedy wychodzili na ulicę. — Pewno! Inaczej mama będzie coś podejrzewać, jak wróci152 A tak pomyśli, że poszłam już spać i dopiero rano zobaczy, że mnie nie ma. — Ach, tak. — Taki sposób ich wspólnego odejścia nie przyszedł
wcześniej Tony'emu do głowy.—A co, twoim zdaniem, zrobi, jak zobaczy? — Wścieknie się — odpowiedziała Eva, wzruszając ramionami. — Nie wiem. Może zadzwoni na policję. Pomyślał, że dalsze rozważania mogą okazać się tylko niemiłe. Jak tylko dotrą do Kanady, a on wstąpi do Policji Konnej, dostanie czerwoną kurtkę i świecące, czarne buty, to żadna kobieta nie przeciwstawi się temu, by pojął jej córkę za żonę. Poza tym nie miał najmniejszego zamiaru uczynić czegokolwiek niestosownego wobec Evy, zanim nie wezmą ślubu. — Co się tyczy policji — powiedziała Eva, gdy znaleźli się na chodniku — to ciekawe, co się stało z moim bratem. — Bratem? — Mówiłam ci, że aresztowali go w Hornbeck. — W jej głosie była pewna surowość. — Nie układa się mi z Juniorem za dobrze. Ukradł mi oszczędności i kupił za to paczkę chesterfieldów i butelkę wina. Sama kazałabym go zaaresztować, gdyby to nie był mój brat. Pamiętam, jak parę lat temu odwiedziła nas moja kuzynka, Clara. Poszła akurat do łazienki, a Junior jak gdyby nigdy nic wszedł tam za nią. I to nie przez pomyłkę, bo stał tam i patrzył na nią z głupim uśmiechem, kiedy ona siedziała na... no, wiesz; i nie chciał wyjść, aż zagroziła, że zawoła moją mamę. Tony mało się tym interesował. Nie miał też żadnych konkretnych planów, jak dostać się z Millville do Kanady. — Może lepiej będzie poczekać, aż się rozjaśni — powiedział — ale rano będzie tyle ludzi, którzy będą chcieli nas zatrzymać, ^yślę, że jak dojdziemy do autostrady, to jakaś ciężarówka podrzuci nas na północ. — To był wspaniały pomysł! Czuł, że wraca mu
Pewność siebie. — Ale to nie znaczy, że naprawdę posłałabym Juniora do więzienia — opowiadała Eva dalej. Najwyraźniej lubiła mówić, jak już faz zaczęła. — To w końcu mój starszy brat, chociaż mama miała 153 chyba jeszcze jakiegoś chłopczyka przed nim, ale zmarł. Miał tylko kilka dni; ochrzcili go i pochowali na cmentarzu. To naprawdę jest dziwne iść na cmentarz w Dzień Zmarłych i widzieć mały nagrobek bez nazwiska, Willard Bullard, brat, którego nigdy nie znałam. Czasami lubię myśleć, że żyje, że dorósł i założę się, że byłby dla mnie o wiele milszy niż Junior. — Słuchaj, Eva — odezwał się Tony — chyba lepiej będzie, jak pójdziemy bocznymi uliczkami, bo kto wie, kogo spotkamy, jakbyśmy poszli główną, tylko że nie za bardzo znam Millville w tej części. — Moglibyśmy najpierw kupić colę i frytki albo coś takiego? Jestem strasznie głodna. Nie zjedliśmy porządnej kolacji, tylko jajecznicę, bo tata jest w szpitalu. Miał załamanie nerwowe i zachowywał się naprawdę dziwnie. Nasz sklep się spalił. Nasza rodzina myśli, że to wy zrobiliście. Aleja nie! Po co miałbyś podpalać nasz sklep, a potem przychodzić się ze mną zobaczyć? — Zachichotała. Przez chwilę Tony zastanawiał się, czy ona w ogóle rozumie go, ale wtedy uświadomił sobie, że jest po prostu młoda. — Nie wiem, czy o tej porze jest tu coś otwarte. Robi się naprawdę późno. Gdybyśmy pojechali autostopem, zjedlibyśmy w całonocnym zajeździe. Kierowcy ciężarówek zatrzymują się tam i piją kawę, żeby nie zasnąć. — Ach, tak — powiedziała Eva. — Widziałam to na filmie, wiesz, z tą
dziewczyną, która używa takiej ciemnej szminki... No, ale ten facet... — Jak daleko zajdziemy tą ulicą? — zapytał Tony. Znajdowali się przy skrzyżowaniu, na granicy nie znanego mu terytorium. — Może Curly będzie miał jeszcze otwarte — zaproponowała Eva. — Nie wiem, czy jadłeś kiedyś jego chili. Niektórym nie smakuje, ale mnie tak, bardzo. Jest ze spaghetti. — Szła jak dziecko, czasami zostawała w tyle, czasami wyskakiwała naprzód przed To-ny'ego. Miała na sobie bladoniebieski sweter i wyglądała nieco ciężej niż latem, a może to tylko przez dodatkowe ubranie. Nadal się mu podobała. — Martwię się tylko, kogo możemy tam spotkać — powiedział Tony. 154 — Och, wszystko w porządku — odparła Eva. — Mogę wychodzić, jak mam odrobione lekcje, a już je skończyłam. Oczywiście, nie wolno mi być poza domem po dziesiątej, ale mama chyba nie zauważy, skoro tyle spraw się dzieje. Tony zastanawiał się, czy dobrze ją zrozumiał. Chyba wytłumaczył jej na początku, że to nie jest zwykła randka. Co ona myślała, jak mówił o jeździe autostopem ciężarówkami? Czy w ogóle go słuchała? Ale w tym momencie nie miało sensu ignorowanie jej życzeń. — Mówisz poważnie? — zapytał. — Naprawdę jesteś głodna? — Tak, tylko nie wiem, na co mam ochotę. Może na koktajl czekoladowy... Wiem! Napój jabłkowy i pączki! Panie i panowie, i znowu przyszła pora — naśladowała reklamę z radia. — Jedyny kłopot, że nie można zjeść tego na miejscu, co? — stwierdził Tony. — Musisz kupić jabłecznik i pączki i zjeść w domu. — Podczas meczy trzecia klasa prowadzi stoisko—powiedziała Eva,
skacząc na chodniku. — Sprzedająjabłecznik, pączki, hot dogi, frytki i różne inne rzeczy. Ojej, szkoda, że nie jest dzisiaj piątek, wtedy poszlibyśmy na mecz. — Tylko ja grałbym gdzie indziej, dla Hornbeck — zauważył Tony. Popadał w przygnębienie. — Fakt. No, to nie jadłbyś pączków! A może przeprowadzisz się do Millville? To o wiele lepsze miasto.—Zerknęła na niego z ukosa, kiedy przychodzili pod latarnią. — Mówimy tutaj, że w Hornbeck mieszkają same ciołki. — Ach, tak? — Tony nie chciał zaczynać jeszcze jednej kłótni o to, czyje miasto jest lepsze. — Mówimy, że tam można znaleźć wszystkich durni. Tony faktycznie zaczynał czuć się jak jeden z nich. Mógł to wszystko staranniej przemyśleć. — Cóż, co człowiek może poradzić na to, gdzie się urodził. — Tylko żartowałam, Tony. — Eva podeszła do niego. — Nie chciałam cię obrazić. Ależ z niej świetna dziewczyna. Znowu zwariował na jej punkcie. Miała takie dobre maniery i była delikatna; Tony nigdy nie znał nikogo takiego. 155 i iii — Och, wiem, Eva, ale słuchaj, ja naprawdę myślę, że Millville jest najlepszym miejscem do mieszkania. Wiesz dlaczego? — Mhm. — Miała słodki zapach, coś pachniało w jej swetrach, nie perfumy, może kulki na mole; woń, na którą nigdy wcześniej nie zwrócił uwagi.
— A czy tam właśnie nie mieszkasz? — Robisz się miękki? — Spuściła wzrok, jakby mile zażenowana, a potem podniosła i spojrzała zawadiacko. — Hm? — Znowu coś głupiego? — To z innego filmu — wyjaśniła Eva. — Dziewczyna z chórku spotyka saksofonistę w nocnym klubie. To było gdzieś tam, hm, no, wiesz, na Broadwayu czy w Paryżu, w jednym z tych miejsc dla wyższych sfer? Może widziałeś ten film? W końcu najbliższe kino jest właśnie w Hombeck, nie? Jeden zero dla twojego miasta! — Czasami chodzę do kina — powiedział Tony — ale filmów za bardzo nie pamiętam. Mój brat je pamięta. Też dużo czyta. Młody jest, ale potrafi rozmawiać na każdy temat. — Przypomniał sobie, że Eva jest jeszcze młodsza i nie wiedział, czy powinien był tak powiedzieć o Jacku. — Mojego brata raz wyrzucili z kina — powiedziała Eva. Przyniósł tam taki balonik, wiesz dmucha się w niego i wtedy wydaje potworny dźwięk. Za każdym razem, kiedy chłopak mówił coś do dziewczyny w scenie miłosnej, Junior dmuchał w niego. Tony właściwie uznał to za dość zabawne, chociaż pamiętał Juniora z kawiarni w szpitalu i wcale nie przypadły mu do gustu jego wściekłe spojrzenie. Spodobało mu się jednak, że jego przyszły szwagier ma poczucie humoru. Żal mu było trochę Juniora z powodu aresztowania w Hornbeck, ale w końcu on sam, gdyby zauważył go policjant, którego uderzył, z pewnością znalazłby się w podobnej sytuacji i trafiłby do więzienia w Millville. — Ciągle jesteś głodna? — zapytał Evę. — Skoro nic nie jadłam, to dlaczego miałabym nie być?—W jej głosie
słychać było nutę żalu. — Gdzie jest ten lokal, w którym podają chili? — pytał dalej ze stoickim spokojem. 156 — Chodź. Tony zgarbił się i próbował iść innym krokiem, żeby nie rozpoznano go natychmiast, ale wiedział, że zdradzą go okulary, jeżeli zauważy go któryś z jego wrogów z Millville. Jednak do baru Curly'ego dotarli bez przeszkód. We wszystkich oknach było ciemno. — A niech to — powiedziała Eva, tupiąc kamaszem w chodnik. — Mam zrujnowane życie. — Szkoda, ale jakbyśmy dostali się do autostrady, to szybko złapalibyśmy jakąś ciężarówkę i zatrzymalibyśmy się w całonocnym.. . — Tony starał się nie okazać, jaką ulgę mu to przyniosło. W tym momencie Eva uderzyła go bezboleśnie w pierś i pobiegła uliczką obok baru. Na skrzyżowaniu stała latarnia, ale już trochę dalej zapadały całkowite ciemności. Gonitwa, która najwyraźniej miała być nieodzownym elementem jego związku z Evą, natychmiast podnieciła Tony'ego i jednocześnie niemile zaniepokoiła, gdyż cały czas frustrowała go próba opuszczenia miasta. Tym razem postanowił, że nie pozwoli jej umknąć nawet na moment i niedaleko poza kręgiem światła latarni pochwycił ją od tyłu. Eva natychmiast zatrzymała się i mocno przylgnęła do niego, a kiedy ruszyli przytuleni, trzymał ją w talii, a jej pośladki opierały się na jego udach. Po drugiej stronie ulicy, gdzie kończyła się alejka, znajdował się park, w
którym spotkali się po raz pierwszy. Tony był teraz w takim stanie, że mógł porzucić wszelkie plany wyjazdu do Kanady czy gdziekolwiek; stracił całkowicie wolę i nie był już sobą. Dłonie miał splecione tuż pod jej ciężkimi piersiami; nie dotykał ich, chyba że Przypadkiem. Twarz wtulił w jej włosy. Teraz pachniała ziołami. Maszerowali synchronicznie, co komuś obserwującemu ich mogłoby wydawać się przezabawne; Tony był obiektywny w ocenie. Prawdopodobnie mijały ich samochody, ale on nic nie zauważał. W parku doszli aż do niskiego murku, okalającego stok ponad betonowym placem, na którym odbywały się potańcówki. Światło było tu słabe; drzewa zasłaniały księżyc, a latarni brakowało. Zaczyniali się jednocześnie, bez jakiegokolwiek znaku z jego strony, 1 usiedli razem pod murkiem. Tony nie całował się zbyt często, 157 z wyjątkiem gry w butelkę na prywatce, kiedy to martwił się okularami wchodzącymi w drogę i nosem, z którym nie wiedział, co zrobić, na zakończenie dwóch spotkań z Mary Catherine Lutz ona nerwowo wyciągała grabę, a on potrząsał nią z wdzięcznością. Rozmyślając nad techniką pocałunku, całkowicie bezwiednie wsadził rękę pod spódniczkę Evy. Uświadomił sobie swój ruch dopiero wtedy, kiedy ona przyzwalająco rozsunęła kolana. Kiedy Curly i kolorowy pomywacz zobaczyli, że Junior wychodzi z baru, wrócili do swych obowiązków, chociaż pomocnik nazwiskiem Homer Waters nie był zbytnio zachwycony. — A jak wróci? — zapytał. — Nie wróci. — Curly wypchnął do przodu podbródek i powoli poruszył
nim z boku na bok. — To dzieciak od Bullardów. Założę się, że wypił sobie kilka drinków i teraz zgrywa ważniaka, ale silny jest tylko w gębie, wierz mi. Sporo takich widziałem. Powinienem był kopnąć go w dupę, ale nie lubię kłócić się, jak ktoś ma broń. Rzecz w tym, że jego ojciec leży w szpitalu. Biedak stracił sklep, spalił mu się zeszłej nocy. Nie chcę mu narobić więcej kłopotów. — Ja tam trzymam się od broni i rozrabiaków jak najdalej. Nie tykaj gówna, bo śmierdzi. Nie chcę oberwać ani przyłożyć komuś innemu. — Nie chciał też specjalnie zapracować się na śmierć, ale Curly wiedział, że lepiej przyjąć do pracy kogoś leniwego, ale na stałe, niż pracowitego tylko do wypłaty, który po otrzymaniu jej upije się i już nigdy nie pojawi się z powrotem. Homer był zagorzałym abstynentem i Curly nie miał powodów mu nie wierzyć. Weszli kuchennymi drzwiami. Te same stosy naczyń tkwiły w zlewach przez cały dzień, jak zauważył Curly. Wsadził palec do mydlin w zlewie po prawej stronie. Były zimne jak lód. — Może tak byś się tym zajął — polecił Homerowi. — Pora zamykać. — Przeszedł przez wahadłowe drzwiczki i podszedł do lady. Staruszek zniknął, nie zostawiając żadnych pieniędzy, ale Curly znał go i wiedział, że wydobędzie je z niego następnym razen^ 158 Facet z kanapką rybną siedział nad pustą filiżanką po kawie. Mrugnął. — I jak? — zagadnął Curly. — To dzieciak z miasta. — Opowiedział o pechu, jaki prześladuje Buda Bullarda. Mężczyzna wzruszył ramionami i wstał. Wyciągnął z kieszeni spodni pół dolara.
Curly podszedł do kasy, by wydać resztę. Zobaczył, że w kasie jest pusto, brakowało papierowych pieniędzy. — Na Boga? — wydobył z siebie z trudem Curly. — Dobrał się do kasy? — Tak. — Mężczyzna miał na sobie garnitur w kolorze pieprzu z solą, szary krawat i filcowy kapelusz; twarz pokrywał lekki zarost. — Będę musiał się nad tym zastanowić. — Junior nie zabrał bilonu. Curly znalazł pięć i dziesięć centów i wydał resztę klientowi. — Chciałem już zapomnieć o całej sprawie. Chodził sobie z pistoletem, dobrze, że nikogo nie zranił. Ale obrabować mnie? — To był pistolet startowy—odezwał się mężczyzna. — Strzela tylko ślepakami. — Miałem tylko kilka dolców. — Curly pominął tę informację. — W jednodolarówkach. Resztę mam w worku, żeby oddać na noc do depozytu. — Macie tu bank? — zapytał mężczyzna. — Tak. — Curly oddychał ciężej niż po biegu. Wiedział, że ludzie myślą, że jego krótki oddech jest wynikiem dostania się pod działanie gazu bojowego w czasie wojny, ale tak nie było. Nie wiedział, co to jest; lekarz też nie, ale nigdy nie miał do czynienia z żadnym gazem. — Ten mały skórkowaniec! Teraz mu doładuję, obojętnie, ojciec chory czy nie. Na takie coś nie można sobie tutaj Pozwolić. — Masz go pan jak amen w pacierzu — powiedział mężczyzna. O której rano otwierają bank? — O ósmej — odparł Curly. — Gnojek jeden, myśli, że może tu paradować i okraść na widoku... — Ugryzł się w język. 159
— Przyjechałem tu w interesach — powiedział klient — i szukam dobrego banku. — Ten tutaj jest jak się patrzy — stwierdził Curly. — Wiceprezes czasami u mnie jada. Jeśli chce pan tam iść, to niech pan powie, że ja pana przysłałem. Jestem Curly McCoy. Całe miasto mnie zna. — Wyciągnął rękę ponad ladą. Przybysz uścisnął ją. — Smith — przedstawił się. — Bili Smith. — Miło mi. — Pewno. — Jakie to interesy pan prowadzi? — Kule do kręgli — odparł bez wzruszenia i zmrużył oczy. — Ach, tak? Tu, trochę dalej, mamy bilard, ale kręgielnia jest, och, za... — Dobrą macie policję? — zapytał Smith. — Pilnuje łobuzów? — A jakże — odparł Curly. Na temat Millville miał coś do powiedzenia, ale nie obcemu. — Szeryf jest moim osobistym przyjacielem, nazywa się Clive Shell. Trzyma w ryzach motłoch, a kolorowych tam, gdzie ich miejsce. Ostry jest dla dzieciaków, które sobie za dużo pozwalają i dlatego z początku nic nie chciałem mówić... — Tylko jeden facet w policji? — spytał Smith. — A jak ma wolne? Piekło się rozpętuje? — Smith miał końską szczękę, gdy się uśmiechał. — Kuzyn patroluje na pół etatu — przyznał Curly. — To miłe i ciche miasteczko, ale jeszcze pokażemy, na co nas stać. — Podobało mi się to, co widziałem — odparł Smith, biorąc wykałaczkę z kieliszka stojącego obok kasy; tylko jedną, nie jak iim1 miejscowi klienci całą garść. — To nie będzie chyba cała fabryka kul do kręgli, co? — zagadnął Curly.
— Czemu nie? — Smith przekrzywił głowę i łypnął na niego pewny siebie. — Są tu chyba ludzie, którzy nie boją się pracy? — Zawsze przyda się coś nowego — przyznał Curly. — Pewn° zmniejszą panu podatki. — Aż tak? — Wykałaczka sterczała Smithowi z kącika ust. — Miło się gadało — powiedział i wyszedł z lokalu. Z budki na tyłach lokalu Curly zadzwonił na policję. Kiedy po drugiej stronie dzwonił telefon, sprawdził, czy nikt nie wetknął papieru w otwór zwracający monety. Raz znalazł, ale nigdy nie złapał nikogo, jak zakładał tę pułapkę. Ciężko było troszczyć się o wszystko w lokalu prowadzonym samodzielnie (nie licząc kolorowego pomy-wacza). W przeciągu roku tracił sporą liczbę łyżek i widelców, chociaż niezbyt wiele noży; sporo solniczek, ale nie pieprzniczek; na dodatek zawsze kilka cukiernic i uchwytów do serwetek; byli tacy, którzy takie przedmioty na domowym stole uznawali za gustowne. Drobne kradzieże zdarzają się chyba jednak na całym świecie i Curly nie uważał za konieczne dawać za to Millville czarnej krechy w obliczu Smitha. Telefon dzwonił długo i nikt go nie odbierał, więc Curly doszedł do wniosku, że Ray Dooley musiał opuścić posterunek. Za dnia, kiedy Clive'a nie było, urzędnik z ratusza w sąsiednim biurze odbierał policyjny telefon i w razie nagłego wypadku szedł na posterunek, gdzie poprzez radio wzywał wóz patrolowy. Jednak w nocy wartę pełnił tylko Ray. Jeżeli sprawa była bardzo krytyczna, a posterunek pusty, można było wyjść na ulicę i rozejrzeć się za wozem policyjnym albo obudzić Clive'a w domu lub też szefa straży ogniowej, gdyby on wydawał się bardziej na miejscu. Curly miał właśnie odwiesić słuchawkę, kiedy rozległ się w niej zupełnie
nie znany mu głos. — Próbuję dodzwonić się na policję — powiedział Curly. — Tu właśnie policja. — Pan jest nowym policjantem? — zapytał Curly. — Pyskuj, a dowiesz się, kim jestem, szybciej, niż się spodziewasz. — Głos po drugiej stronie zrobił się niemiły. Curly zawsze był w najlepszej komitywie z Clive'em Shellem. Chociaż szeryf nie słynął z uprzejmości, to jednak nigdy nie dokuczył Curly'emu, który nie żądał od niego nawet centa za pokaźne ilości 2arła, jakie pochłaniał w jego lokalu, i co więcej, jego obecność 160 161 sprawiała, że klientela przenosiła się do restauracji Toma na końcu ulicy; choć prawdą było też, że Curly sobie to odrabiał, gdy Clive udawał się do Toma, nawet bowiem przestrzegający prawa obywatele nie chcieli jadać w pobliżu policmajstra. — Słuchaj, pan — powiedział Curly — nie trzeba zaraz dawać ponosić się nerwom. Tu... — mówił żartobliwym tonem zakładając, że gdy się przedstawi, tamten facet roześmieje się, wszyscy bowiem w mieście znali Curly'ego i vice versa. Jednak wywód przerwał przeraźliwie wściekły wrzask: — Wy, cholerne, tchórzliwe psy! Dopadnę was i wasze plemię! Zanim z wami skończę, będziecie żreć piach i jeszcze za to podziękujecie! Curly rozłączył się. Widocznie źle wybrał numer albo któryś z policjantów zaaresztował wariata, który wydostał się z celi i dorwał do telefonu. Mógł spróbować ponownie wykręcić numer albo nawet przejść się na
posterunek, ale wewnętrzna niechęć do złożenia skargi na Juniora była wystarczająca, by się nad tym zastanowił. Nawet gdyby powiedział o tym Rayowi Dooleyowi, to Bullardom byłoby wstyd i spotęgowałoby to jedynie kłopoty. Junior pojawi się jeszcze w mieście i jak Curly zobaczy go następnym razem, wydobędzie z niego te pięć dolców, bo jak nie, to Millville stanie się dla tego siusiumajtka piekłem. Tony, siedząc z Evą na betonowym murku w parku w Millville, bez wcześniejszego zamiaru dalej dotykał jej w sposób nader systematyczny. Przebiegł dłonią po gładkim, mocnym udzie aż do zagłębienia, gdzie łączyło się z drugim, a potem głębiej, do podwójnej warstwy materiału fig, tam, gdzie było o wiele cieplej od chłodu jej brzucha. Eva nie opierała się. Nawet pomagała mu odpowiednim ustawieniem nóg, ale nie robiła nic więcej. Najwyraźniej oddawała mu swe ciało, by czynił z nią, co zechce, ale nic poza tym. Była taka cicha, że nawet nie słyszał jej oddechu. Miał pewność, że mógłby obiema dłońmi chwycić gumkę majtek, a ona uniosłaby pupę, żeby mógł je zdjąć. Ta władza, dotąd mu nie znana, nie była łatwa do 162 przyjęcia. Jak można dokonać czegoś, wykorzystać władzę, nie będąc przygotowanym na wynikającą z tego odpowiedzialność? Mówiąc krótko, co on ma wtedy zrobić? Wyciągnął ręce spod spódniczki i włożył je pod sweter. Natrafił na halkę i pod nią na biustonosz: garderobę, której tylny pasek i sprzączkę zazwyczaj wyczuwał u partnerki podczas walca na lekcjach tańca w liceum, chociaż czasami losował małe pierwszokla-sistki o płaskich klatkach piersiowych. A tutaj Eva, zaledwie czternastoletnia, miała takie wielkie piersi, że aż
wydawały się nieczułe. Dobierał się teraz do nich przez te wszystkie przeszkody. Tym razem Eva nie mogła zrobić wiele, by ułatwić mu starania, chyba że przejęłaby inicjatywę, co oczywiście było nieprawdopodobne, bo nie była dziwką. Tak więc męczył się, aż dotarł do punktu, gdzie dalsze postępowanie oznaczało tylko podarcie jakiejś części garderoby, chyba że zdjąłby jej sweter i dostał się do ramiączek. Jednak — poza kwestią przyzwoitości, znajdowali się w miejscu publicznym, gdzie w każdej chwili mógł ktoś się zjawić — noc była zbyt chłodna, by obnażyć górną część ciała młodej dziewczyny. Mogłoby się to skończyć zapaleniem płuc i jak by się potem z tego tłumaczył? W końcu poddał się, wyjął ręce spod swetra, który naciągnął starannie aż do pasa. W tym momencie Eva westchnęła, ale tak delikatnie, że może Tony'emu tylko się wydawało. Uda miała nadal rozchylone, a spódniczkę podciągniętą ponad kolana. Bujała nogami. Jej kamasze i białe skarpetki odznaczały się na tle murku. Jej okrągła twarz była bez wyrazu; przy nikłym świetle oczy wydawały się mniejsze niż w blasku dnia. Nagle Tony'emu przyszło do głowy, że Evajest zbyt młoda, by mieć jakąkolwiek osobowość, więc poza jej urodą, tak doskonałą w każdym calu, nie było w niej nic ciekawego. W tym momencie można by łatwo ulec panice; w końcu przyrzekł jej, że się z nią ożeni i zabierze do Kanady, chociaż nie wiedział lawet, jak się tam dostać, a co dopiero zdobyć pracę. W dodatku był to obcy kraj, a ludzie chyba niezbyt zważający, skoro twierdzili, że Wodospad Niagara znajduje się w ich kraju. Mogliby wcielić go do 163
wojska, a potem wysłać na wojnę do jakiegoś miłego państewka, na przykład Holandii. Skoro popadł w pesymistyczny nastrój, przypomniał sobie, że w filmach o Kanadyjskiej Konnej zawsze wznoszono toasty za królową, podobnie jak w tych o Indiach, i dlatego oba rodzaje zawsze mu się mieszały, podczas gdy on był stuprocentowym Amerykaninem bez śladu błękitnej krwi i nie wiedział, jak się kłaniać obcym monarchom. — Ojej,ależjestem głodna—poskarżyła się Eva i westchnęła głęboko. Stanowiło to dla niego zgrabną wymówkę, by rozwiązać trudne położenie. — Chodźmy lepiej coś zjeść — powiedział ochoczo — zanim ruszymy gdzie indziej. Sam też zgłodniałem. Nie ma już nic otwartego w Millville? — Jest tak późno —jęknęła Eva i dodała nadąsana: — Czemu nie przyszedłeś wcześniej? Tony dostrzegł możliwość rozpoczęcia kłótni, dzięki której mógłby się zupełnie od niej uwolnić, ale miał zbyt miękkie serce, by w ten sposób wykorzystać sytuację. — Byłem zajęty — powiedział. — Ale chyba masz rację. To nie była najlepsza pora, tylko człowiek nie zawsze może kontrolować te rzeczy... Słuchaj, może powinniśmy poczekać do jutra? — Robi ci się zimno w nogi, czy co? — Eva zeskoczyła zgrabnie z murku. Potrafiła wytrącić go z równowagi. Słyszał, że takie są właśnie kobiety, ale do tej pory ta prawda pozostawała dla niego jedynie teorią dotyczącą dorosłych. — Nie mnie! Myślałem o tobie. — To kup coś do jedzenia — zawodziła. — Umieram z głodu. — Zaczęła odchodzić. Była samolubną, ograniczoną umysłowo dziewczynką,
najwyraźniej niezdolną do wykonywania jakichkolwiek obowiązków żony wobec męża. Chyba nawet nie wiedziała, że to właśnie kobieta powinna zadbać o jedzenie. Zrozumiał także, że jego autorytet ucierpiał; nie był już dla niej tak ważny, jak wtedy, gdy ich 164 znajomość się zaczęła. Będąc dla niej bliską osobą, powinien być przynajmniej człowiekiem światowym, a jednak... Zdesperowany wpadł na pierwszy praktyczny pomysł tego wieczoru, może najlepszy w całym romansie. Dogonił Evę. — W Millville jest piekarnia, co nie? — Nie wiesz, że nie mówi się „co, nie"? Nie nauczyli cię w Horn-beck, że to nieładnie? — Teraz ona wystąpiła przeciw niemu. Tony'ego zamurowało.—Nie lubię mówić jak dziewczyny; ktoś mógłby pomyśleć, że jestem pedałem. — Nie musisz mówić jak jakiś głupi, żeby być mężczyzną. — Eva zadziornie wypchnęła brodę. Wymieniła jakiegoś gwiazdora filmowego czy dwóch, którzy mówili jak dżentelmeni i jednocześnie byli twardzi jak stal. Tony uświadomił sobie, że sytuacja wymyka mu się spod kontroli i może znaleźć się w punkcie, poza którym nie będzie odwrotu, chyba że wykaże się teraz heroiczną cierpliwością. — Prawisz jak nauczyciel — poskarżył się, ale nie za ostro, i mówił dalej: — W piekarniach pracują w nocy i przeważnie można do nich iść, sprzedadzą ci świeże pączki, ba, nawet gorące. — Naprawdę? — Eva zmieniła ton. — Podeszła do niego na czubkach palców. Nigdy nie widział jej tak podnieconej. — Nie wiedziałam. Mam
nadzieję, że się nie mylisz. Urósł w jej oczach, o ile nie okaże się, że nie miał racji. Jak miała dobry humor, była wspaniała, a jak na razie on się nie nudził. Okazało się prawdą, że nic na świecie nie dostarcza tak prostej i czystej radości jak obecność ładnej dziewczyny, której oczekiwania możesz spełnić. Piekarnia w Millville znajdowała się tuż za bankiem. To, że piekarze pracowali, nie ulegało wątpliwości — na całej ulicy pachniało drożdżami. Oczywiście, sklep był zamknięty, więc poszli do Piekarni od tyłu, gdzie zobaczyli, że drewniane drzwi są szeroko otwarte, a przeszkodę stanowi jedynie siatka. Tony otworzył przezroczyste drzwi i wszedł do środka. Od pieców buchało tam prawdziwe gorąco. Kilku piekarzy ubranych w koszulki z krótkim rękawem 165 i białe czapki urabiało ręcznie wielkie bryły ciasta, odrywało z nich kawałki i rolowało w walce na długim, posypanym mąką stole. — Czego chcesz? — zawołał najbliżej stojący mężczyzna, nie przestając wyrabiać ciasta. Miał jasne, kręcone włosy. — Macie świeże pączki? — Więcej niż dasz radę zj eść i j eszcze trochę—piekarz zawołał jowialnie i podszedł do wysokiego regału z wąskimi półkami i zanim zaczął wybierać pączki, zapytał: — Bez niczego, z cukrem pudrem, drożdżowe, z marmoladą, chruściki czy francuskie? Poprzez siatkę Tony zapytał Evę, jakie chce, a kiedy powiedziała, że nie wie, odwrócił się do piekarza i rzekł wylewnie: — Proszę pomieszać, razem tuzin wszystkich. Jakąż przyj emnością było stać i przyglądać się, jak piekarz zgrabnie
wybiera według zamówienia z każdej blachy po dwa ciastka i chowa je szybko, lecz delikatnie we wnętrzu wielkiej torebki z białego papieru, który to tu, to tam robił się nieomal przezroczysty od wchłanianego tłuszczu. Kiedy Tony zapłacił za pączki, piekarz wydał mu resztę z kieszeni białych, płóciennych spodni. Przez cały czas pozostali mężczyźni pracowali sprawnie, kursując między wielkimi piecami a odległym krańcem pomieszczenia. Ten, który obsługiwał Tony'ego, wrócił do pracy nad bochenkiem chleba. Tony z niechęcią opuszczał rozgrzane, pachnące aromatycznie miejsce. Otworzył siatkowe drzwi i podał torbę Evie, która natychmiast włożyła rękę do środka. Tony wrócił porozmawiać z piekarzem. — Jak można zacząć pracę w takim interesie? — W piekarni? Ćwiczyć. Szukasz pracy? Chcesz być piekarzem? To ciężka praca, mówię ci. Noce do ciebie nie należą. Idziesz spać, jak inni wstają. — Ale pan to lubi? — Jestem głupim Holendrem — odparł piekarz. — Nic innego nie umiem. Szukasz pracy, chłopcze? Możesz pomagać w sklepie w soboty? Jak chcesz, to przyjdź wcześnie, bo inaczej weźmiemy 166 kogoś innego. Dzieciak, co u nas robił, dostał robotę na stacji benzynowej. Tylko nie myśl, że zrobisz szybko majątek. — W tę sobotę? Będę wcześnie. — Tony patrzył jak zaczarowany. — Dobra, chłopcze. Jak masz na imię? — Tony.
— Coś ty za jeden, jakiś makaroniarz albo Hiszpan? — Piekarz zaśmiał się. — Hm. — Mnie tam wszystko jedno. Przyjdź w sobotę. — Piekarz znowu się zaśmiał. Na dworze Tony dogonił Evę, która szła powoli ulicą i jadła. Trzymała w ręku kawałek pączka, zbyt mały, by określić j ego rodzaj. — Hej! — odezwał się Tony — wiesz, co? — Okulary zaparowały mu na chłodnym powietrzu, wyciągnął więc kawałek papieru toaletowego, który nosił w tym celu i zaczął je czyścić, opowiadając jednocześnie: — Właśnie zaproponowano mi pracę. — Żartujesz — powiedziała Eva. Przełknąwszy resztkę pączka, znowu sięgnęła do torby i wyciągnęła chruścika. — Oj, ten jest zimny. Tamte nie były tak zupełnie gorące, ale ciepłe. No, ale pomysł. Skąd o tym wiedziałeś? Ja nie miałam zielonego pojęcia, chociaż tu mieszkam. — Za jednym razem zniknęła prawie połowa ciastka. — Zawsze tak robimy w Hornbeck. — Hm. — Mogę dostać jednego? — Tony założył okulary z powrotem i wyciągnął rękę. — Uhm. — Podsunęła mu torbę, przyjemnie ciepłą w dotyku, a do tego pachnącą aromatycznie. — Jak będę tu pracował — mówił Tony — to będę chyba miał rabat na wszystko, na ciastka i chleb. — Perspektywa stałej dostawy Pączków mogła ułagodzić jej serce, jeśli naprawdę postanowiła jechać do Kanady. — Jakiego chcesz? Z marmoladą? Już nie ma. — Stanęli pod latarnią
przed sklepem piekarni. Eva patrzyła, jak Tony szuka w torbie. 167 — Zjadłaś obydwa? — Oj, to moje ulubione — Eva zajęczała. — Jesz tak szybko, brzuch cię rozboli, na miłość boską — powiedział Tony. Myślał, że zje sobie pączka z marmoladą, jako że był to jego pomysł i on płacił. — No... Ależ z niej dziecko! Co on tutaj w ogóle robi? Znalazł zwykłego pączka, takiego, jakie najmniej lubił. Smakował samym tłuszczem. Eva odebrała mu torbę. — Słuchaj, Evo — powiedział Tony. — Może powinniśmy trochę poczekać, zanim uciekniemy. To znaczy, jesteś jeszcze bardzo młoda, wiesz. — Dobra. — Zjadała teraz drugiego chruścika. Najwyraźniej nie miała w ogóle poczucia przyzwoitości. Można by pomyśleć, że jest jedynaczką. Żal mu się zrobiło jej biednego brata, jeżeli ona tak samo zachowuje się w domu. — Nie masz nic przeciw? Po chwili zwłoki odpowiedziała z pełnymi ustami: — Nie. Cały czas myślałam, że ty tylko tak mówisz. Uraziło go to dość mocno, ale lepsze to, niż gdyby wierzgała nogami i wrzeszczała, oskarżając go o niedotrzymanie obietnicy. — Och — odezwał się Tony — mówiłem jak najbardziej poważnie, ale muszę mieć na uwadze twój wiek, a do tego tata jest w szpitalu. — Mój też! — Eva nie ustępowała. — Mówisz to tylko ze względu na
mego ojca? Ta dziecięca gadanina rozzłościła go. — Nie — odpowiedział, przedrzeźniaj ąc j ą i wykrzywiaj ąc usta. — Nie mówiłem tego ze względu na twojego ojca. Na miłość boską, nic o nim nawet nie wiedziałem. — Dziękuję, że mnie nie przeklinasz — powiedziała. — Zrobiłbyś się ważny w Hornbeck dzięki temu, ale w tym mieście nie wypada tak się zachowywać, a właśnie tutaj teraz jesteś i nie zapominaj o tym. Poza tym bardzo dobrze pamiętam, jak mówiłam tobie, 168 że tata jest w szpitalu i to przez to, co twoja rodzina mu zrobiła. — Eva wykrzywiła twarz i zaczęła płakać. Tony, gdy tylko zobaczył łzy, poczuł się jak ostatni cham. — Przepraszam, Eva. Nie płacz. Zjedz sobie chruścika albo... słuchaj, wrócę do piekarni po pączki z marmoladą albo cokolwiek zechcesz... No, już, nie chciałem. Szczerze. A moja rodzina nic twojemu tacie nie zrobiła. To chyba jest jakaś... — nagłe natchnienie podało mu wyszukaną frazę, którą gdzieś usłyszał, prawdopodobnie u Jacka — .. .komedia omyłek. — Tylko tu nie ma się z czego śmiać! — Eva nie przestawała płakać. — Jesteś najpaskudniejszym chłopakiem, jakiego w życiu spotkałam i nic dziwnego, skoro pochodzisz z takiej okropnej rodziny. — No, nie! Czekaj no! To nieprawda... — Znowu mówisz „no, nie". Jesteś największym ignorantem, jakiego... — Och, idź do diabła.—Tony zaskoczył samego siebie; nie było w rym żadnej premedytacji. Miał już jej tak dosyć, że sam nie wiedział, jak bardzo.
Eva przyglądała mu się chwilę, już nie płacząc. W końcu powiedziała: — Oj, chłopcze, chłopcze. — Pokiwała głową, wyciągnęła z torebki pączka z cukrem pudrem i jedząc go, ruszyła w stronę domu. Tony pozwolił jej odejść. Czuł instynktownie, że w tej chwili przeprosiny nie zostałyby przyjęte. Poza tym odczuwał niejaką satysfakcję z dopiero co odzyskanej wolności. Kiedy Tony wrócił do domu, wszędzie było ciemno. Schował się za garaż i wysikał, żeby nie hałasować w łazience, a potem wszedł do domu przez kuchnię. Bezszelestnie wspiął się po schodach i po ciemku dotarł do swojego pokoju. Mieszkał w tym domu całe życie. Nie zapalając światła, przebrał się w piżamę i położył się. Zasnąłby od razu, gdyby Jack nie odezwał się: — Myślałem, że uciekłeś. — Przemyślałem to — odparł Tony ściszonym głosem; zazwy169 czaj drzwi do wszystkich pokojów były otwarte, chyba że ktoś chorował. — Mama coś mówiła? — Powiedziałem jej, że poszedłeś wcześnie spać, na wypadek, gdybyś chciał to zachować w tajemnicy. — Tak, dziękuję... Słuchaj, oddam ci pieniądze rano. — Nie ma pośpiechu — odparł Jack. — Hej, Tony, jest jak za dawnych czasów, co? — Postanowiłem znaleźć pracę w okolicy — powiedział Tony. Przypomniał sobie, że Jack to jeszcze dziecko. — Robi się późno. Lepiej śpij. Rozdział 10
Revertona obudził dzwonek telefonu dochodzący z biura. Wstał z pryczy, wyszedł z celi i kulejąc, boso, w samej bieliźnie, powlókł się krótkim korytarzem, lecz zanim dotarł do biura, telefon przestał dzwonić. Usłyszał, jak Ray Dooley podnosi słuchawkę i rozmawia. Rev znajdował się w pobliżu ubikacji, odpiąwszy klapę jednoczęściowego kombinezonu, usiadł na muszli i zaczął stękać. Przez porysowaną szybkę znajdującą się ponad nim wpadało dzienne światło. Okazało się, że ma zatwardzenie, więc po niedługim czasie wstał i powrócił do celi. Czuł skutki bójki; był cały obolały i na wpół kulawy. Ubierał się właśnie, kiedy w drzwiach stanął Ray. — O, wstałeś. Clive dzwonił. Mówi, że ma ogromne limo od tych drzwi, co to na nie wpadł wczoraj. Uważa, że szeryf w takim stanie nie powinien się pokazywać między ludźmi. Chce, żebym został na służbie. Normalnie to bym szedł do roboty do fabryki na pierwszą zmianę. Rev przed pójściem spać włożył sztuczną szczękę do napełnionego wodą cynowego kubka, który postawił na podłodze pod pryczą-W celi nie było ani krzesła, ani stołu; kubek wisiał na kołku, na którym teraz znajdowały się jego marynarka i kapelusz. Włożył marynarkę i umieścił zęby w należnym im miejscu. — Byłem na nogach cały dzień i noc. — Ray ziewnął i mówił dalej: — Muszę się wyspać, bo padnę. Byłbym ci wdzięczny, gdybyś został tu jeszcze trochę i odbierał telefony. Zawołaj mnie, jak coś poważnego będzie się dziać; tylko nie jak komuś cholerny kundel ucieknie, kapujesz? — Dobrze. — Chociaż Rev czuł się paskudnie, nie zapomniał o dumie. — Chyba mogę ci się przysłużyć. Sam mam służbę na kolei dopiero po południu.
Już poprzedniej nocy zastępował Raya, kiedy Junior w Hornbeck wyprawiał małpie figle i skonfiskowano mu jego broń. Teraz więc Rev pozostał całkowicie nie uzbrojony, a jego jedyne ubranie przedstawiało żałosny widok. Zdjął z kołka wymięty kapelusz i wsadził na głowę. Przeszedł do biura. Usiadł za biurkiem. To była pewna rekompensata za sponiewieranie, jakiego doświadczył, ale niestety, blat biurka był pusty, z wyjątkiem dwóch piór osadzonych w kałamarzu z poplamionego orzecha. W drewnie, między dwoma długimi obsadkami sterczącymi ukośnie, wypalono napis: Klub Młodzieżowy Kościoła Baptystów Abisyńskich. Miał ochotę przejrzeć oficjalne dokumenty policyjne, ale uważał się za człowieka zbyt porządnego, by otwierać szuflady biurka czy stojący obok segregator. Na ścianie wisiała jednak tablica informacyjna z najrozmaitszymi papierami poprzypinanymi pinezkami. Wstał i czytał notatkę napisaną drukowanymi literami: UMYJ KIBEL!, kiedy otworzyły się za nim drzwi. Rev zakręcił się w miejscu, zapominając, że znajduje się na posterunku policji i nikt go nie napadnie. W drzwiach stał tylko jakiś starzec, człapiący znoszonymi butami. Nie wyglądał na takiego, który posiada wystarczającą siłę i energię niebezpiecznego kryminalisty, ale Rev uznał za stosowne przemówić twardo. — Masz jakiś interes? Mężczyzna skinął głową. — Dozorcą jestem. A ty nowy? — Nie martw się, kim jestem — odrzekł Reverton. Mężczyzna Zaczął dreptać w jego stronę. Rev wyciągnął rękę. — Dokąd to? 170 171
Starzec wzruszył ramionami. Miał na sobie roboczy kombinezon, koszulę z postrzępionym kołnierzem i aksamitką. — Zawsze zostawia dla mnie informacje—powiedział dozorca, wskazawszy na tablicę, co zabrało mu wieczność. — Uhm. — Rev był zadowolony, że tak szybko się domyślił. — Masz — powiedział i wskazał palcem na kartkę, potem odsunął głowę do tyłu tak daleko, by mógł przeczytać. — Pisze, że trzeba dobrze posprzątać kibel. Dozorca odwrócił się i poczłapał. Rev przypomniał sobie, że nic nie j adł od wczoraj szego wieczoru, a i tak na kolację miał tylko chleb z dżemem, a później stłukły go na kwaśne jabłko te psubraty. Jeszcze nie postawił krzyżyka na Juniorze i wierzył, że — jeśli mu pozwolą — poprowadzi tego chłopca. On sam zaszedł tak daleko w życiu, kierując się jedynie kilkoma zasadami, sformułowanymi we wczesnej młodości, a pierwsza z nich brzmiała: Nie pozwól nikomu ujść z czymkolwiek, jeżeli mu na to nie zezwoliłeś. Miał też inne: Zawsze szanuj słabszą płeć i ludzi starszych od ciebie. Bądź zawsze schludnie ubrany. Nigdy nie mów nikomu, także krewnym, za dużo o prywatnych sprawach. Nie używaj plugawego języka, chyba że sprowokowano ciebie do granic możliwości. Czcij Pana Boga, ale nigdy nie ufaj kaznodziei, chyba że wiesz, co mu odpowiedzieć. Nareszcie zrobi sobie kawę! Poszedł korytarzem, minął ubikację, gdzie stary dozorca odwrócony plecami skąpo sypał proszek do czyszczenia na mokrą szmatę. Rev zajrzał do celi. Chciał zapytać Raya, jak ma sobie zrobić kawę, ale policjant-półetatowiec już spał głęboko, z otwartymi ustami, ciężko oddychając. Czapka policyjna i pas z bronią wisiały na kołku na ścianie.
Zadzwonił telefon w biurze i Rev pospieszył, by go odebrać. Głos w słuchawce był tak podekscytowany, że nie mógł rozróżnić słów. Rev zastanawiał się, czy nie jest to następny kawał. — Tu komisariat — powiedział.—Nie wiem, czego chcesz, ale lepiej mów szybko. Rozmówca dyszał przez chwilę, a potem powiedział łamliwym głosem: 172 — Napadli na bank! — W porządku. Już jadę. Proszę się nie martwić.—Wiadomość dziwnie uspokoiła Revertona. Odłożył słuchawkę i poszedł z powrotem prosto do celi, skąd zabrał czapkę Raya, którą włożył na głowę zamiast swojego czarnego kapelusza, a potem zdjął z kołka pas z bronią—o wiele cięższy, niż się spodziewał, a to przez pistolet, zapas pocisków, kajdanki i kółko z pękiem kluczy — i założył sobie pod surdut, ale na kamizelkę; zapiął sprzączkę, przesunąwszy pas na ostatnią dziurkę. Nadal był luźny, gdyż Ray był przy kości, a Rev raczej smukły. Także czapka okazała się zbyt duża, by nosić j ąprawidłowo; spadała mu na oczy, jeżeli nie trzymał jej zsuniętej do tyłu. Wiedział, że dla niektórych może to wyglądać głupio, ale teraz miał przy sobie prawdziwą broń. Kiedy mijał ubikację, dozorca, który teraz wycierał lustro, zobaczył jego odbicie i powiedział: — Skoro idziesz, odsapnę trochę. Rev trzymał pasek, żeby nie osuwał się za bardzo. Zaraz za drzwiami, na wyznaczonym stanowisku, stał wóz patrolowy, a kluczyki były w stacyjce. Rev nie jeździł od pewnego czasu, więc trwało chwilę, zanim odszukał
bieg wsteczny i wycofał samochód. Zgasł mu silnik i musiał ponownie zapalać, ale przynajmniej nie zalał go. Kiedy znalazł się na ulicy, dodał gazu. Niestety, nie wiedział, jak włączyć syrenę, a nie miał teraz czasu szukać odpowiedniego przycisku. Na najbliższym skrzyżowaniu zapaliło się czerwone światło, zanim zdążył je przejechać, i samochody zagrodziły mu przej azd. Jednak machaj ąc przez okno policyj -nączapkąi trąbiąc klaksonem, wcisnął się między wielką ciężarówkę muck a wyblakłego chevy, skręcił, nieomal zderzył się z fordem coupe, nadjeżdżającym z prawej, a potem przycisnął gaz do dechy i pognał prosto do banku. Od frontu wszystko wyglądało normalnie. Zastanawiał się, czy ktoś nie robi z niego wariata; pewnie ten bezczelny, którzy próbował go nabrać w nocy, wpadł na genialny pomysł, aby wbiegł z bronią w ręku do banku, gdzie nic się nie dzieje poza zwyczajnym, porannym urzędowaniem. 173 Dlatego też wysiadł z samochodu w przyzwoitym tempie, prawą ręką trzymając pasek, a drugą zabezpieczając czapkę z tyłu głowy. Dotarł właśnie do podstawy trzech betonowych stopni, gdy z banku wyłonił się szacownie wyglądający dżentelmen z torbą na zakupy. Proszę bardzo; gdyby był tam jakiś złoczyńca, to biznesmen nie wychodziłby tak spokojnie. Jednak dla pełnego spokoju Rev miał właśnie zapytać, czy wszystko jest w porządku, gdy ów dżentelmen w garniturze koloru pieprzu z solą wyciągnął spod marynarki pistolet o krótkiej lufie i wypalił dwukrotnie. Policyjna czapka odfrunęła, a Rev padł na betonowe stopnie. Został tam, czując, jak uchodzi z niego krew.
Na Boga, dosyć wycierpiał od tych nędzników! Podniósł się na kolana na najniższym stopniu i spróbował wyciągnąć pistolet z hol-stra, ale pasek był zapięty, a rozpięcie go okazało się niełatwe; na dodatek kamizelka przesiąknęła krwią. W końcu wydostał broń i uniósł ją, odwracając się w stronę ulicy. Bandyta szedł chodnikiem, pyszniąc się, jakby całe miasto należało do niego. Rev, trzymając pistolet oburącz, nacisnął spust. I nic. Opuścił broń i sprawdził zabezpieczenia, ale mając nie najlepszy wzrok, wszystko mu się rozpłynęło przed oczami. Próbował i obstukiwał broń, aż zamek odskoczył do tyłu. Uniósł lufę i zaczął strzelać. Pierwsza kula trafiła w latarnię, wysoko ponad oddalającym się przestępcą. Mężczyzna z bronią w ręku odwrócił się szybko, ale nie trafił w Revertona; jego pocisk uderzył obok w stopień i rykoszetem odbił się ze świstem. Ciężka broń drżała Revertonowi w słabnącej ręce. Jego drugi strzał poszedł tak nisko, a do tego w bok, tak że uderzył w środek ulicy, a trzeci roztrzaskał tylne okno samochodu zaparkowanego za skrzyżowaniem. Złodziej trafił teraz Revertona w lewe ramię. Rev puścił pistolet. Oberwało mu się na poważnie, nie ma co, a to było niesprawiedliwe. — Na takich śmieci można liczyć. Dokopią ci, jak leżysz. — Uniósł broń resztką sił i jego czwarty strzał trafił skurwysyna prosto w twarz, tuż pod prawym okiem, które natychmiast 174 zniknęło. Reverton nie miał już siły. Upuścił pistolet i usłyszał tylko, jak z trzaskiem pada na chodnik. To było wszystko, co pamiętał. Bernice kończyły się trzy minuty, a nie miała już więcej drobnych i dlatego rozmowa została przerwana, zanim zdążyła powtórzyć, że ona i
Ernie są za granicą stanu, w miej scowości o nazwie Varnerville, gdzie można wziąć ślub w bardzo krótkim czasie. — Chyba była bardzo podniecona, jak się dowiedziała? — zapytał Ernie, kiedy Bernice wyszła z budki i usiadła obok niego w barze śniadaniowym, gdzie właśnie pili kawę. — Nigdy nie zwracała na mnie uwagi. — Bernice potrząsnęła głową. — A ja dokonałam paru rzeczy w życiu. Inni się tym interesują, ale nie ona. Ernie pił kawę, trzymając filiżankę przez chwilę w górze, prawdopodobnie po to, aby dosięgnąć nie rozpuszczony cukier na dnie. — Problem z moją mamą polega na tym, że zawsze za bardzo interesuje się tym, co robię. Nie wiem, czy będę miał odwagę powiedzieć jej o nas. Szkoda, że nie zostało nic w butelce. — Spo jrzał na zegar na ścianie. — Na razie jeszcze za wcześnie, żeby coś kupić. Oboje odczuwali skutki wypitego poprzedniej nocy alkoholu. Jak im się skończyła ryżówka w trakcie maratonu na tylnym siedzeniu, który był równie męczący, co wcześniejsze przejścia, Ernie pojechał na wieś i zaparkował na pastwisku. W końcu zasnęli, splątani, aż obudziło ich rankiem muczenie krów. Ernie wyjechał na drogę gruntową i dotarł do szosy, a potem za granicę stanu. — Ojej! — powiedziała Bernice. — Ależ jesteśmy daleko od domu, Ern. — Raz się żyje. Bernice żałowała, że nie zaprzyjaźniła się z nim wcześniej. To chłopak, który lubi się bawić, nie stając się przy tym paskudnikiem. Według niej rzadko tak się działo. Znowu zaczęła pytać, dlaczego aż do teraz rozmijali się, ale przy175
pomniała sobie, że ona jest od niego starsza o dwa lata. Miała nadzieję, że tego nie pamięta i nie będzie się śmiał, że nie zacznie nazywać jej babcią czy coś w tym rodzaju. Cholera, czy to ma jakieś znaczenie? A jednak martwiła się. — Powinien tu gdzieś być lokal, w którym sprzedają hot dogi długie na pół metra; w życiu takich nie jadłaś — powiedział Ernie. — Na śniadanie?—pisnęła Bernice. — Oj, Ernie! — Ujmowała ją jego oryginalność. — A jak — odparł. — A potem krem ananasowy na deser! Muszę to uczcić. — Ach, tak? — Nie chcę powiedzieć nic niewłaściwego, ale z ciebie, Bernice, jest kobieta. — Ernie uśmiechnął się, nie spuszczając wzroku z drogi. — No, ja też nie mam na co narzekać. — Przysunęła się do niego i przytuliła się. — Naprawdę? — zachichotał. — Nie chcę, żebyś miał jakieś wątpliwości. — Bernice, hm... powiem ci coś. Wczoraj byłem nieźle pijany. — Zerknął na nią szybko. — Nie, mówię serio. Nie miałbym odwagi zaprosić ciebie, jakbym nie był. — Coś ty, zachowałeś się jak prawdziwy dżentelmen, jeżeli o to się martwisz — odparła Bernice. — Słuchaj, chcę ci powiedzieć, że nigdy przedtem nie byłem z porządną dziewczyną. — Ernie spoważniał. Bernice radośnie wtuliła się w niego i nic nie odpowiedziała. Ernie mówił dalej: — Pewno myślisz, że żartuję,
ale to najświętsza prawda. Przedtem, mówiąc szczerze, za wszystko płaciłem. Chyba nie wiesz, ale jest taki jeden dom pod Hamburgiem. — Chyba nie wiem. — Wyczuwała, że Ernie wolałby, aby te sprawy dla niej nie istniały. — Niektórzy skrytykowaliby mnie chyba za to, ale ja uważam, że jest to najlepsza ochrona dla kobiet, bo obniża liczbę gwałtów. • • Słuchaj, Bernice, staram się powiedzieć to tak, żeby nie zranić twoich uczuć i nie mówić brzydko, ale to niełatwe. — W mieście wszędzie słyszysz paskudne wyrazy, których nie 176 powinno używać się przy damach. — Udała, że wzdycha. — Takie jest życie, ot co. No, mów, Ernie. Miły chłopak jesteś. Nie będę się na ciebie wściekać. — Dobra — Ernie przełknął ślinę — no, to nie wiń mnie! — Udał, ze kuli się przed jej ciosem. — Bernice, chcę ci powiedzieć, że jesteś dużo lepsza od jakiejkolwiek kurwy, z którą się pieprzyłem. Bernice aż pisnęła, ale wiedziała, że nie miał na myśli nic złego, a tak naprawdę nawet jej to schlebiło, więc z odrobiną niechęci, żeby nie pomyślał, że jest z niej jakaś zdzira, której można powiedzieć cokolwiek, odparła: — Ernie, potraktuję to jako komplement. — Oplotła palcami jego biceps i uścisnęła czule. — Mam tylko nadzieję, że nie pomyślisz, że pozwalam na to wszystkim. Może i nie chodziliśmy z sobą wcześniej, ale znamy się całe życie i zawsze uważałam ciebie za bliskiego przyjaciela. — Naprawdę? Och, szkoda, że nie wiedziałem. Słuchaj, Bernice, tobie mogę powiedzieć, no, prawda jest taka... że czasami nawet tego nie mogę
robić. Wypiję parę kolejek i mam ochotę, jadę do tego domu w Hamburgu i nawet już jestem w łóżku, ale — wybacz za określenie — z jedną z tamtych dziewczyn... i dalej nie mogę, jeśli rozumiesz, o co mi chodzi. — Powiem ci coś, Ernie. — Bernice mocniej go ścisnęła. — Nie znam tego z doświadczenia, rozumiesz, ale czasami niektórzy chłopcy traktują mnie jak siostrę, może dlatego, że mam dwóch braci. Chłopcy wyczuwają, że mogą ze mną porozmawiać, a ja ich nie krytykuję. No, to słuchaj, wielu z nich ma ten sam problem. Niektórzy są naprawdę wielcy, chłopy jak dęby. Ern, ale ty chyba nie miałeś tego za często? — Zachichotała. — Taki jurny kozioł jak ty? — To tylko dzięki tobie, Bernice! — Ernie zaśmiał się rozradowany. — Jak rany, nigdy się tak dobrze nie czułem. Nagle zahamował na środku pustej drogi, gdzieś na bezludziu, Wcześnie rano, żadnych samochodów na horyzoncie. — Co powiesz na to, mała? — zapytał, biorąc w ręce jej dłonie. Jego ręce, jak zauważyła w nocy, pokryte były odciskami. — Chcesz wyjść za mnie? 177 — Nie żartowałabym z tego, Ernie — Bernice odpowiedziała spokojnie, chociaż krew jej żywiej popłynęła. — Nie żartuję. Mam prawie dwadzieścia cztery lata i młodszy się nie robię. Wpierw myślałem, że poczekam, aż mama umrze, ale cholera, to jeszcze trochę potrwa. Jest naprawdę zdrowa... hm, dzięki Bogu. Życie byłoby milsze z taką kobietą jak ty, Bernice. Moglibyśmy mieszkać u mamy, aż przyjdzie na nią pora; nie trzeba będzie płacić czynszu. Mam własny pokój, możesz się wprowadzić od razu. Bernice poczuła, że doświadczenia nocy właśnie dowodzą, iż coś miłego
może zdarzyć się w każdej chwili, bez względu na to, jak bardzo czarne chmury się gromadzą. Taki rozwój sytuacji był o wiele lepszy niż zagrywka z Harveyem Yeltonem, który przecież był żonaty, a do tego w wieku jej ojca. Natomiast Ernie, według wszelkich standardów, mógł uchodzić za całkiem przyzwoitą zdobycz. Grubą rybą wprawdzie nie był, ale miał stałą pracę na stacji benzynowej znajdującej się przy szosie stanowej numer trzydzieści pięć obok Czerwonego Konia, a dom jego matki stał zaledwie kilka przecznic dalej od domu jej rodziców. Matka Erniego latem siadywała co wieczór na werandzie na bujanej kanapie. Uważano ją za zgorzkniałą staruchę, ale tam do diabła, Bernice, jak trzeba, poradzi sobie z każdym. Ernie przez cały czas przyglądał się jej. — No, co powiesz?—zapytał powtórnie i puścił oko.—Za parę miesięcy przyjdzie zima. Będzie miło przytulić się w ciepłym łóżeczku w zimne noce. Problem w tym, kiedy my się wyśpimy? — Zarechotał radośnie. Bernice postanowiła nie wspominać o różnicy wieku między nimi. Sam na pewno jest tego świadom, skoro znają się od tylu lat. — Jeżeli musisz znać odpowiedź zaraz, w tej chwili — powiedziała — to odpowiedź brzmi: tak, Ernie. Dał jej potężnego całusa. Kiedy w końcu oderwała się od niego, by zaczerpnąć tchu, wsunął rękę pod jej spódnicę. — Ojej! — powiedziała, spoglądając na jego rozporek. — Założę się, że jesteś gotów to zrobić na środku drogi. 178 Przedostali się na tylne siedzenie. Nie zjechali na pobocze do momentu, kiedy jakiś rolnik nadjechał traktorem i kazał Erniemu przestawić wóz.
Potem pojechali do najbliższego miasta z magistratem i czekali, pijąc kawę, na jego otwarcie. Z czasem jednak Erniego ogarniał mniej entuzjastyczny nastrój. Znowu przyznał się, że boi się zaskoczyć mamę tą wiadomością i zaproponował, że po powrocie do Millville będzie oswajał ją stopniowo, wpierw udając, że się umawia z Bernice do kina, a potem będzie się przechadzać z nią pod ich domem, gdzie matka siedzi na werandzie, aż do pierwszych chłodów. — W takim tempie to trochę potrwa, co? — zapytała Bernice, która zaczynała się nieco obawiać, że Ernie waha się. — Może nawet do Bożego Narodzenia? — Wiesz — odparł Ernie — dom należy do niej, a ona chyba spodziewa się, że zostanę kawalerem aż do jej śmierci. — Miło było ciebie poznać, Ernie. — Bernice postanowiła go sprawdzić. Wstała. — Oj, daj spokój, Bernice. — Ten, kto daje i odbiera... znasz to? Mówisz o ślubie, a kiedy dostajesz to, co chcesz, odbierasz? — Usiądź. — Ernie zażenowany rozejrzał się po lokalu. — Nie mówię, że nie mamy wziąć ślubu od razu. Chodzi mi tylko, o to, że mamę poinformuję stopniowo, a tymczasem może mogłabyś mieszkać u swoich rodziców? To niedaleko. — Hmm... — Bernice dała się uspokoić. Ciąża będzie miała wytłumaczenie, a to było jej głównym zmartwieniem. Matka Jacka wróciła do kuchni z jadalni, gdzie rozmawiała przez telefon z Bernice. Kiedy zadzwonił telefon, zdjęła patelnię z kuchenki i wyłączyła gaz. Teraz powtórzyła czynności w odwrotnej kolejności i zaczęła smażyć
jajka. — Ojej — odezwała się po chwili — za bardzo się zesmażyły. Wyglądają jak ugotowane. Jack aż jęknął. Nie cierpiał, kiedy żółtko nie rozpływało się, 179 a rozpadało się na żółte okruchy za dotknięciem widelca. Według jego przyjaciela, Dickiego Herkimera, istniał sposób, by ustrzec się przed całkowitą katastrofą — wymieszać żółtko i białko razem z dużą ilością keczupu; tak powstałą miksturą posmarować kromkę chleba z masłem, a potem mocno posolić. Dickie potrafił rozwiązać każdy problem, ale jedyny szkopuł tkwił w tym, że Jack nie lubił keczupu. — Proszę — powiedziała matka, stawiając przed nim talerz z dwoma jajkami i sporą ilością smażonych ziemniaków. — Musi ci to wystarczyć, Jack. Nie stać nas na to, żeby wyrzucać jedzenie, a jak zostawię je w ciepłym dla Tony'ego, to tylko zrobią się twardsze. — Nie mamy boczku albo parówek? — Jack grymasił nad talerzem. — Nie mamy — odparła zdecydowanie matka. — Tata jest w szpitalu, pamiętasz? A jak leży, to nie może zarabiać na życie. Powinieneś dziękować swojej szczęśliwej gwieździe, że masz świeże jajka do jedzenia, kiedy tylu ludzi głoduje w Chinach. — A grzanka? — Ojej! Zapomniałam. — Podbiegła do półki, gdzie na końcu długiego przewodu, ciągnącego się od podłogi, stał dymiący opiekacz. Matka otworzyła drzwiczki po obu stronach i wyjęła grzanki. — Nie spaliły się za bardzo, jeszcze można je zjeść.
Podeszła z grzanką do zlewu i zeskrobała zwęglony wierzch, potem wzięła ze stołu miskę z bryłą wiejskiego masła, dostarczanego przez tego samego rolnika, który raz na tydzień przyjeżdżał z jajami. Jack nie cierpiał tych chłopskich glutów i tęsknił za cywilizowanym produktem, pociętym w gładkie kostki i zapakowanym w celofan; ich masło było zawinięte w woskowany papier, który po kilkakrotnym użyciu, cały był poznaczony zgięciami i wyglądał na zużyty. Matka zaczęła smarować grzankę, ale Jack ją powstrzymał. — To jeszcze gorzej! — Zabrał grzankę i posmarował ją marmoladą jabłkową, najgorszą w smaku, ale jedyną, jaka była w domu. Chciał śmielej narzekać na jedzenie, kiedy nie było w domu ojca, przy którym takie zrzędzenie nie udawało się, ale pomyślał, że będzie ostatnim draniem, jak zrobi to teraz, gdy mają kłopoty. — Tylko 180 żartowałem — skłamał, próbując zignorować koszmarny widok spalonej i oskrobanej kromki. — W porządku. — Dzwoniła Bernice — powiedziała matka, nalewając mu mleka do szklanki. — Chyba mogę tobie powiedzieć. Nie prosiła, żeby robić z tego tajemnicę. Wychodzi za mąż. Pojechali za granicę stanu. — Za mąż? Za kogo? — Wiadomość zaskoczyła Jacka. Upuścił grzankę na jajecznicę. — Za Erniego Kruma. — Za Erniego Kruma! Boże Wszechmocny! — Musisz używać imienia Boga nadaremnie, Jack? — Przepraszam... ale to prawdziwy kretyn, mamo. Wiesz przecież. — Nic mi o tym nie wiadomo, Jack, i tobie też nie. A jeśli nawet, to
dobrze byłoby nie wspominać o tym głośno, skoro to ma być twój szwagier. — Ernie Krum? To chyba najgłupszy facet w Hornbeck. Wiesz, on jest w straży, ale jak raz opalał drzwi garażu ze starej farby i wywołał pożar, to poszedł po wąż, a tymczasem ogień się rozprzestrzenił i trzeba było wzywać całą brygadę. — Na twoim miejscu — odparła matka, czyszcząc zlew — nie przejmowałabym się tym. — Ojej! — Jack naprawdę czuł się poniżony myślą, że może być z Ernim w rodzinie. — Mamo, nie możesz jej powstrzymać? — Dlaczego? Oczywiście, że nie. A nawet gdybym mogła, to bym tego nie zrobiła. Już czas najwyższy, żeby Bernice ustatkowała się. Nie robi się młodsza. Poszalała sobie, ale życie to nie zabawa. Może z niej być bardzo dobra gospodyni, jak się przyłoży, a Ernie to miły chłopak. Jak był młodszy, roznosił gazety. Zawsze zachowywał się jak mały dżentelmen, unosił czapkę na powitanie. Był ułożony. — Jest młodszy od Bernice! — W całej pogardzie Jack przypomniał sobie o różnicy wieku. — Oj, ale tylko o rok. To nie ma znaczenia. — Przeszła do jadalni i po chwili słychać było, jak woła Tony'ego: — Tony! — Po powrocie do kuchni spytała Jacka: — Czy twój brat dobrze się czuje? Niepodobne do niego, żeby spóźniał się na śniadanie. 181 — Mówi, że dostał pracę. — Jack nie wiedział, czy dobrze postąpił, ale nie pamiętał, aby Tony kazał mu to trzymać w tajemnicy. — Co innego ma do roboty — stwierdziła stanowczo matka. — Najpierw
musi skończyć szkołę. Jack zwlekał zjedzeniem. Nadal myślał o Bernice. Boże, to okropne, że wychodzi za tego Erniego Kruma. Czuł, że chyba tego nie przeżyje. Ze strachem myślał, co na to powie Dickie Herkimer. Ernie nie tylko młodszy od Bernice, chyba jest na dodatek niższy. Wypier-dek o krzywych nogach. Jak będą mieli dziecko, to może być niewyrośnięte albo coś podobnego. Katastrofa. Zjawił się Tony i bez słowa zajął miejsce przy stole. — Zaraz dostaniesz jajka — powiedziała matka, rozbijając je nad patelnią; Tony zawsze zjadał przynajmniej cztery, nawet kiedy było jeszcze mięso. — Słyszałam, że znalazłeś pracę? — W soboty — odparł Tony. — No, patrzcie — zwróciła się do Jacka — tegoś mi nie powiedział. Jack wzruszył ramionami i powiedział do Tony'ego: — Bernice wychodzi za tego idiotę, Erniego Kruma. — Jack! — zaprotestowała matka. — Tak mi nie odpowiadaj! A poza tym nie chcę, żebyś tak mówił o Ernim. Słyszysz? Jack zasępił się i zapadł w milczenie, mieszając jajecznicę na talerzu, żeby wyglądało, jakby zjadł więcej niż faktycznie, ale bez powodzenia, gdyż dzięki temu porcja wyglądała na większą niż wtedy kiedy zaczynał. — Ernie nie jest taki zły. — Tony wypił trochę mleka. — Chyba ćwiczy z ciężarami. Czasami widzę go bez koszuli, jak myje samochód; ma szeroki trójkąt. Mięsień trapezowy, wiesz? — Wskazał na mięsień między szyją a stawem ramieniowym. Prawdopodobnie napinał go teraz, ale przez koszulę nie było go dobrze widać. Jack wprawdzie często widział świetną sylwetkę Tony'ego, lecz w tej chwili zabrakło mu cierpliwości, a zresztą z
zasady uważał to za dosc głupie... choć może było wspaniałe. Sam wolałby pływać parowcem po tropikalnych morzach, gdzie nocami przechytrzałby w grze w kar182 ty zawodowych oszustów, wygrywając fortuny warte królestwa, z naj wytwomiejszą złotą papierośnicą (z wmontowaną zapalniczką) w jednej kieszeni smokingu i automatycznym pistoletem o perłowej rękojeści (małym, ale śmiercionośnym) w drugiej; spośród innych postaci byłaby tam jeszcze piękność o kruczoczarnych włosach i okrutnych, czerwonych ustach oraz mały, gruby i dziobaty niesamowicie przebiegły i bez cienia sumienia gangster, którego szef miałby jasne włosy i przezroczyste oczy... — Jack! — Matka właśnie podała Tony'emu jajecznicę. — Chcę, żebyś zjadł trochę zamiast rozsmarowywać jedzenie po całej kuchni. Słyszysz mnie? Jęknął przepraszająco i zaczął wybierać widelcem najmniejsze kawałki; te rzeczywiście smakowały inaczej niż duże, chociaż wydawało mu się to dziwne, a w dodatku ta czynność była komiczna. Przynajmniej tak uważała matka. — Ale z ciebie głuptas! — Przeważnie Jack zdobywał jej sympatię, robiąc coś głupiego. Ponownie zadzwonił telefon. Matka poszła do jadalni. Jack nie lubił podsłuchiwać rozmów, gdyż uważał to za niezmiernie nudne, więc zwrócił się do Tony'ego: — Jaką pracę dostałeś? — W piekarni. — Jajka na talerzu brata były w sam raz, zauważył Jack, sadzone. Kawałkiem grzanki Tony rozbił powierzchnię jednego z żółtek i
zamoczył w nim chleb, dokładnie tak, jak postąpiłby Jack, gdyby mógł. — Będziesz mógł najeść się za darmo? — pytał Jack. — I będą ci na dodatek płacić? — Pewnie — odparł Tony, żując jedzenie. — Ale to nie jest ta piekarnia w Hornbeck, tylko w Millville. — W Millville? Na miłość boską, tam jesteś poszukiwany! — Jacka zamurowało. — Wiesz, że o tym wszystkim już zapomniałem? — Tony skrzywił się, jedząc. — Myślisz, że ten gliniarz mnie rozpozna? Tajemnica człowieka czynu prawdopodobnie leży w niepełnej 183 świadomości. Jack, choć marzyciel, zawsze myślał o konsekwencjach, kiedy w grę wchodziły sprawy praktyczne. Nigdy nie uderzyłby policjanta, nawet gdyby mógł to zrobić, ponieważ powstrzymywałaby go myśl o skutkach. Czy Tony'ego można nazwać odważnym albo głupim? Czy może obydwoma określeniami? Z sąsiedniego pokoju przestał dobiegać głos matki; odłożyła słuchawkę, ale nie wracała do kuchni. Nagłe Jackowi przyszło do głowy, że zanim mama wróci, mógłby po cichu pozbyć się resztek jedzenia w inny sposób niż poprzez zjedzenie, ale wpadł na pomysł za późno. Udało mu się tylko odsunąć krzesło. Matka stała w drzwiach. Wyglądała inaczej, nie była smutna ani zszokowana; oczywiście, była poważna, jak większość dorosłych; no, zdarzyło się, że się wygłupiał, i wtedy była rozbawiona. Jednak wyglądała jak nigdy dotąd. Tony pochłaniał śniadanie, właściwie już kończył, ale to on pierwszy
zareagował, zauważywszy dziwny wygląd matki. Jack przypomniał to sobie później i jeszcze raz zrewidował poglądy na temat brata, który z pewnością nie był nieczułym osobnikiem. Prawdopodobnie każdy z nas ma ograniczoną ilość uczuć, a Tony rezerwował ją dla najważniejszych spraw. — Co się stało, mamo? — Tata — wydobyła z siebie. — Wczoraj w nocy przyszło najgorsze, Tony upuścił widelec i podszedł do niej. — Lepiej usiądź — powiedział i zaprowadził ją przez jadalnię do salonu, a Jack podążył za nimi. Nigdy nie korzystali z frontowego pokoju o tej porze dnia. Tony podprowadził matkę do kanapy. Usiadła, chociaż niechętnie. — Muszę... — Poczekaj chwilę — powiedział Tony. — Usiądź tutaj. Jack przestraszył się, ale zdołał powiedzieć: — Jak może mu się pogorszyć, to może też się polepszyć, nie, mamo? — Zamknij się, Jack. — Tony zmarszczył brwi. Rzadko kiedy zwracał się w taki sposób do brata i Jack zastanawiał się, czy wypada 184 mu się obrazić; właśnie próbował współczuć. Jednak Tony nadal wpatrywał się w niego. W końcu powiedział: — On nie żyje, nie rozumiesz? Ale Jack nie rozumiał do momentu, aż matka rozpłakała się. Rozdział 11 Frieda bała się opowiedzieć Budowi, co spotkało Revertona, żeby nie spotęgować kłopotów, które go rozłożyły, lecz doktor Swan zapewnił ją, iż
i tak nie będzie możliwe utrzymać wiadomości w tajemnicy, skoro całe miasto, a może nawet południowa część stanu, mówi o tym; być może wieść pójdzie jeszcze dalej, gdyż wydawca miejscowego tygodnika „Ostrze MilMlle", wyczuwając zainteresowanie historią, skontaktował się z jedną z krajowych agencji. Tak więc Frieda, jedynie w towarzystwie doktora, udała się do Merryvale Hospital, by odwiedzić męża. Czekała w małym pokoju dla gości przy oddziale psychiatrycznym. Po chwili pojawił się Bud wraz z postawną i radosną pielęgniarką. Wyglądało na to, że jest przy zdrowych zmysłach, chociaż był blady i zmęczony. — Oto mężuś, kochana — odezwała się wielka pielęgniarka i dodała pod adresem Buda: — Teraz bądź grzeczny. — I odeszła. Bud miał na sobie piżamę i szlafrok, które Frieda przyniosła mu w czasie pierwszych odwiedzin. Szlafrok w kolorze szpinaku wiele już przeżył, a Frieda już dawno planowała kupić mu nowy na następną Gwiazdkę, ale teraz już było za późno. Zapytała o zdrowie. — Och — westchnął. Najwyraźniej nie był co do niego pewien. Frieda postanowiła mówić bez ogródek. — Chodzi o twojego kuzyna, Bud, widzisz... Jego przygasłe do tej pory oczy rozbłysły. — Rev? — zainteresował się. — Dobra, niech przyjdzie, chciałbym zobaczyć poczciwego Revertona. Tylko innych nie chcę widzieć. Robią tyle hałasu! Frieda potrząsnęła głową. 185
— Bud, słuchaj; Rev... — Choć postanowi się mówić bez ogródek, nie znaczyło, że nie napotka się przeszkód. — Był napad na bank i... — Myślałem, że Reverton to jakiś dziwak, ale okazuje się, że miał rację, co? — Bud zmienił się nagle. Mówił z początku bardzo cicho. — Najpierw palą sklep, grabią to, co zostało, a teraz napadli na bank. — Rozglądał się podejrzliwie po małej poczekalni, w której znajdowali się sami. — Nie, Bud — Frieda pospieszyła z wyjaśnieniami — nie to ci chciałam powiedzieć. To był tylko jeden napastnik. Nazywał się Reno Fox. Poszukiwany w wielu stanach i ścigany pzez rząd. Clive Shell i poczta mieli jego list gończy. Zastrzelił go kuzyn Reverton i odzyskano wszystkie pieniądze. Bank zapłaci Revertonowi niezłą sumkę, bo Fox opróżnił do czysta cały skarbiec. Czekał, aż bank otworzą rano. Okazuje się, że jadł kanapkę z rybą u Curly'ego wczoraj wieczorem, tuż przed zamknięciem. Junior wpadł tam na oranżadę i widział tego bandytę, jak siedział przy ladzie; był bardzo wielki, wyglądał podejrzanie, jak na takiego przystało, ale dla Juniora był milutki, więc Junior nic nikomu na niego nie doniósł. A dzisiaj rano Rev szedł właśnie do banku, kiedy wychodził z niego Reno Fox z torbą pełną skradzionych pieniędzy. Rev jest zawodowym detektywem, więc chyba rozpoznał go od razu, bo pamiętał z plakatu; kazał mu się zatrzymać i wtedy obaj wyciągnęli pistolety i... Rev go zabił. Mówią, że wszystko wyglądało, jakby działo się na Dzikim Zachodzie. — Mój Boże — odezwał się Bud. — Wielki Boże. W końcu trafiła mu się okazja. Dobrze się sprawił Rev! Szczęściarz z niego, że nie dał się zastrzelić zawodowcowi. — Rzecz w tym, że został trafiony. — Frieda spuściła głowę, jak mogła
najniżej. — Reverton? — Jeszcze się trzyma — powiedziała Frieda. — Ale doktor Swan mówi, że już niedługo... To oznaczało koniec nerwowego załamania Buda. Chciał opuścić 186 oddział w szlafroku i piżamie, ale Frieda pobiegła po doktora Swana, który załatwił wszystkie formalności z pielęgniarką, i Bud przebrał się w ubranie, które przyniosła mu żona. Reverton znajdował się na oddziale intensywnej terapii, dokąd przywieziono go kilka godzin wcześniej, prosto z zakrwawionych schodów prowadzących do banku. Podłączono mu najrozmaitsze rurki, a obok czuwali ludzie w bieli. Oczy miał otwarte, gdy Bud zbliżył się do łóżka. — Ładny bigos, Rev! Co ty tutaj robisz? Wyglądasz jak nowo narodzony. — Bud zdobył się na żart. Rev nigdy nie był skory do dowcipkowania. Głos miał tak słaby, że Bud musiał się mocno pochylić, aby cokolwiek usłyszeć. — Dostanę nagrodę. Chcę, żebyś dał ją Juniorowi. — Czemu? Możesz z niej zrobić niezły użytek. — Bud starał się panować nad sobą. Reverton dziwnie pachniał, mieszaniną medykamentów i chyba... śmierci. — Chcę, żeby Junior miał te pieniądze... — Jego głos przybrał teraz na sile. — Ty się nic nie martw... mam małe ubezpieczenie na pochówek... Dopilnuj, żeby Junior dostał pieniądze. Powiedz mu... — Zamilkł.
— Pewno, Rev, powiem — Bud powiedział mu prosto do ucha: — Odpocznij teraz. Miał już wychodzić, kiedy przypomniał sobie, że nie powiedział tego, co chciał, aby kuzyn usłyszał przed śmiercią. Lecz, jakby wiedziony przesądem, czuł, że jeśli nie powie tego, to Rev nie umrze. Stał teraz przed strasznym wyborem, ponieważ Reverton mógł i tak oddać ducha, a potem Bud będzie musiał spędzić resztę życia w przekonaniu, że nie powiedział tego w porę, a prawda wyglądała tak, że chociaż Bud chodził do kościoła regularnie i nazywał się chrześcijaninem, to ani przez chwilę nie wierzył w żadne życie pozagrobowe. Dlatego ważne jest, co się o człowieku myśli za życia, a przynajmniej 187 jakiś czas po jego śmierci, choć z czasem o wszystkich się zapomina. Ale jak dotąd nikt inny w rodzinie nie strzelał się z gangsterem na schodach banku. Bud pochylił się znowu i zanim zdążył powiedzieć coś Reverto-nowi do ucha, kuzyn odezwał się: — Powiedz Juniorowi... — Głos mu osłabł, ale nagle zaczął mówić ze zdwojoną siłą i normalną głośnością. — Niech kupi sobie prawdziwy pistolet. Do łóżka podszedł lekarz z pielęgniarką. Nic nie powiedzieli do Buda, ale dali mu znak, że przeszkadza. Bud odstąpił o krok. — Mogę mu jeszcze coś powiedzieć? — zapytał. Pochylili się nad pacjentem. Po dłuższej chwili lekarz wyprostował się. — Już za późno — zwrócił się do Buda. Normalnie w takiej sytuacji Bud odwróciłby się z żalem i odszedłby, ale
teraz bez słowa przepchnął się obok doktora, by dotrzeć do kuzyna. Nie dbał o to, czy lekarz coś usłyszy czy nie. — Żegnaj, Rev. Po mojemu, był z ciebie porządny facet. Słuchaj ... — Nagle i niespodziewanie dla niego samego ogarnął go tak wielki smutek, że musiał zapanować nad nim wszystkimi siłami. — Słuchaj, cała rodzina jest z ciebie dumna. — Odszukał dłoń Rever-tona, zadziwiająco małą i delikatną, jak u kobiety, tylko chyba nigdy by nie można było mu tego powiedzieć. Uścisnął ją i odłożył. Myślał, że się załamie po wyjściu z pokoju, ale nie załamał się. — Nie ma go już, dotarłem na czas — powiedział do Friedy. — Wiesz, wszyscy oprócz mnie uważali go za niezłego dziwaka, a jedynie Bóg wie, czy był normalny i miał wszystko w głowie po kolei, aleja lubiłem Reva. Zawsze miałem do niego słabość, a on ze swojej strony to by za mnie rękę do ognia włożył. Pamiętasz, jak dał mi na sklep sporą część ugodowych pieniędzy po wypadku? A on jeszcze, tuż przed śmiercią, powiedział, że tę nagrodę, którą ma otrzymać, daje na wznowienie interesu. To ci dopiero ktoś! Czuł się dobrze aż do momentu, kiedy udali się do mieszkania Revertona, by poszukać polisy, o której wspominał zmarły. Przeszukując kilka patetycznych pamiątek kuzyna, znalazł stare zdjęcie, 188 które bez wątpienia zrobiła jego matka wielkim, skrzynkowym aparatem podczas niedzielnej przepustki z sierocińca; na fotografii był Rev ubrany w płócienną czapkę i krótkie spodenki. Spodenki te przez kilka lat nosił Bud, zanim oddano je kuzynowi. Bud siedział na brzegu wąskiego łóżka. Upuścił fortografię i zaczął
spazmatycznie szlochać. Po chwili jednak wstał i podszedł do Friedy, stojącej w zakopconym oknie. Żona patrzyła na pobliskie torowisko. Kondukt żałobny Dolfa Beelera prowadził Harvey Yelton, ale szeryf zjechał na bok przed bramą i nie wszedł na cmentarz. Był starym przyjacielem Dolfa, a wiele lat temu łączyły go z Bobby bardziej zażyłe stosunki, ale kiedy tylko mógł, unikał ceremonii pogrzebowych, obojętnie czyje były, z wyjątkiem oczywiście jego świętej matki. (Ojcem jego był paskudny pijak, który zniknął, kiedy Harvey miał sześć lat.) Po drugiej stronie cmentarza, z tyłu, regularnie wyczekiwał gwałcących kodeksy i w ten sposób bronił przyzwoitości w społeczeństwie. Smutna prawda była taka, że obojętnie jak starannie patrolował zaułki zakochanych, ciągle znajdował zużyte prezerwatywy i butelki po wódce nazajutrz rano. To najwyraźniej robota nędzników, którzy nie muszą wstawać do pracy i uczciwie zarabiać na życie wraz z resztą rodzaju ludzkiego, ale mogą pić i rżnąć się przez całą noc i niech Bóg ich broni, gdyby pojawili się wcześniej, ale on też musiał czasami spać. Zawrócił wozem patrolowym i już miał jechać z powrotem na posterunek, kiedy dostrzegł, jak do bramy podszedł chłopak i zajrzał ukradkiem na cmentarz. Harvey poznał, że to Dickie Herkimer. Znał większość miejscowych dzieciaków i potrafił wypatrzyć potencjalnych psotników, ale Dickie to żywe srebro, z którego będzie kiedyś niezły biznesmen, agent handlu nieruchomościami albo używanymi samochodami. — Cześć, Dickie! — zawołał policjant przez otwarte okno. Jak na październik poranek był słoneczny i ciepły, chociaż liście z cmentarnych drzew już pospadały. Domyślając się, że Dickie prawdopo-
189 dobnie chce udać się na pogrzeb Dolfa Beelera, był wszak kolegą Jacka, a do tego rozsądnym młodzieńcem, Harvey powiedział i pokazał palcem: — To tam, po lewej, za grobowcem Mumphreyów. — Ten pomnik był punktem orientacyjnym na cmentarzu w Hornbeck, największy i najwytworniejszy, z aniołkami i tak dalej. Mumphreyo-wie, których ród już wymarł, byli zamożnymi hurtownikami węgla przez całe pokolenia. Jednak Herkimer nie ruszył się, tylko stał z głupim uśmiechem. Harvey przywołał chłopaka do samochodu. — Dickie—powiedział—wyglądasz nieciekawie. Dobrze się czuj esz? — Harvey posiadał szósty zmysł oficera policji, szczególnie jeśli chodziło o młodych ludzi. Dickie wyszczerzył się jeszcze bardziej niesamowicie, aż nagle uśmiech ustąpił płaczowi; łzy poleciały mu po policzkach, prawie nieskalanych, z wyjątkiem robiącego się pryszcza na brodzie. Har-vey pochylił się przez siedzenie pasażera i otworzył drzwi. Dickie obszedł samochód i wsiadł do środka. Wytarł oczy rękawami swetra. — Oddaję się w pana ręce. — Spojrzał desperacko na szeryfa. Harvey wrzucił bieg i ruszył powoli ulicą. — A o co mam cię oskarżyć? — zapytał żartem. Dickie pociągał nosem przez chwilę i znowu się rozpłakał. Har-vey czuł pewną przyjemność, kiedy szlochały młode dziewczęta, ale chłopcy-beksy denerwowali go. Był lepszego zdania o Dickim. Miał ochotę go trzepnąć. — Powiesz mi czy nie? — odezwał się groźnie. Chłopak był na tyle bystry, że wiedział, kiedy przesadza. Wziął głęboki oddech. — Chyba za morderstwo — odpowiedział.
— Kogo zabiłeś? — Harvey parsknął śmiechem. — Pana Beelera. Szeryf zahamował przed znakiem stopu. Spojrzał na chłopca. — Nożem czy pistoletem? — Ruszył ponownie. — Nie nabierasz mnie, Dickie, co? Nie wiesz, że Dolf zmarł na serce? — To, co zrobiłem — mówił Dickie — przyprawiło go o atak serca. 190 — Co zrobiłeś? — Wysadziłem jego samochód—odparł Dickie. Szlochał przez moment. — Zostały mi petardy ze Święta Niepodległości, bo wtedy zachorowałem i nie mogłem strzelać; związałem je wszystkie i wsadziłem pod maskę... — Ach, tak? — Harvey za nic nie chciał dać gówniarzowi satysfakcji i okazać zdziwienia. — Myślałem, że to śmieszne — dodał Dickie. — Jack powiedział mi, że pokłócili się z jakąś rodziną z Millville. Wymyśliłem, że wina spadnie na tamtych. To miał być fajny kawał. — Patrzył niespokojnie na Harveya. Szeryf przejechał kilka przecznic w milczeniu, które miało być dla chłopca nie do zniesienia, aż w końcu odezwał się: — Cóż, nie powiedziałeś mi nic nowego, Dickie. Byłem tak zajęty, że nie miałem czasu się tym zająć. Potem martwiłem się, co się stanie, jak twój ojciec dowie się o wszystkim. Mógłby zatłuc cię na śmierć, zanim zdążylibyśmy wysłać cię do poprawczaka. — Kątem oka dostrzegł, że Dickie zaczyna się trząść. Obrócił się i rzucił mu prosto w twarz: — Jak znowu zaczniesz się mazać, to wybiję ci przednie zęby, ty przemądrzały szczylu. Nie wiem, co wy sobie, gówniarze, myślicie, ale, na Boga, więcej wam na to nie pozwolę w moim mieście. Ogłoszę godzinę policyjną od
zachodu słońca i przegonię was z ulic. To będzie dotyczyć też święta Halloween i tygodnia go poprzedzającego. Chodzenie po domach w maskach i żebry skończą się w Hornbeck, a jak ktoś coś zmajstruje... choćby rzuci garść kukurydzy komuś na schody... to się nie obejrzy, jak oberwie. Słyszysz? — Co się tyczy szkody, jaką wyrządziłeś Dolfowi, świętej pamięci, to on nie żyje, więc nie możesz odkupić winy za uszkodzenie jego własności, znaczy samochodu. Gdyby Bobby Beeler nie miała dwóch osiłków, to posłałbym cię do niej, żebyś kosił trawę, biegał do sklepu i na inne posyłki, ale w takim układzie, tylko byś przeszkadzał i skończyłoby się na tym, że Tony skopałby ci tyłek, więc mówię 191 ci, co zrobisz: będziesz przychodził na posterunek co sobotę aż do Gwiazdki i będziesz pomagał. Będziesz myć okna, podłogę i tak dalej. Możesz wypolerować wóz. — Tak jest. Harvey zatrzymał się na następnym skrzyżowaniu. — I pilnuj się, Dickie, bo będę miał na ciebie oko. — Dickie się nie ruszał; wydawał się bardzo przejęty. — Idź już — powiedział Harvey. — Żebym cię nie widział. Kiedy dzieciak wysiadł, szeryf przejechał powoli pod bankiem w Hornbeck, co czynił nader często od ostatnich wydarzeń w Mill-ville, gdzie ten policjant zatrudniony na pół etatu postrzelał się z gangsterem. Jeżeli napastnik należał do gangu, to równie dobrze Hornbeck mogło być następne na liście, a skoro tak, to Harvey nie miał zamiaru wysiadać z wozu i urządzać strzelaniny na chodniku; z tyłu miał przymocowaną do
siedzenia automatyczną strzelbę. Jak zobaczy złodzieja, to zacznie walić do niego przez okno, prowadząc samochód jedną ręką z dużą prędkością. Przynajmniej nie Clive Shell zabił tego gangstera. Harvey zadzwonił do Raya Dooleya, bo winien mu był coś za to, że wypuścił tego gnojka z pistoletem startowym. Ray powiedział, że facet był detektywem kolejowym, pełniącym zastępczą służbę podczas choroby Clive'a. — Nie grozi wam przemęczenie od ciężkiej pracy, to na pewno — zauważył Harvey. Zawsze kością niezgody między nim a Shellem było pół etatu Raya. — Oj, Harvey — zaoponował Ray — nasze miasto jest większe i nie macie do tego dzielnicy kolorowych. — Pieprzysz, nie zaglądacie do czarnuchów, chyba że ktoś was specjalnie wezwie! Ray nie mógł zaprzeczyć, gdyż nie raz mu opowiadał, że —jak wykazywało doświadczenie — kiedy zostawiało się kolorowych we własnym sosie, to wiele przykrych sytuacji po prostu nie pojawiało się, więc zmienił temat. — To dowodzi — powiedział do Harveya — że trzeba śledzić listy gończe, no nie? Nigdy nie wiadomo, kto wpadnie do miasta. 192 Do tej pory Harvey miał w zwyczaju zerkać jedynie na każdą obiegówkę, jaka przyszła z pocztą, a potem spinał ją z innymi i wrzucał pokaźny plik do szuflady, zakładając, że tak małe miasteczko jak Hornbeck nie będzie interesującym łupem dla zawodowców. Teraz jednak zmienił swoje podejście. Mógł się tylko modlić, żeby jakiś żartowniś nie zrobił fałszywego alarmu w banku, gdyż on zamierzał przybyć na miej sce
przestępstwa za kurtyną z rozgrzanego ołowiu. Juniora swędziało wściekle w kroczu podczas mowy wielebnego Amburgy'ego o zmarłym Revertonie Kirbym. Próbował ulżyć sobie, powoli trąc kroczem o ławkę, ale bez skutku, a kiedy trącił Evę, jęknęła i uderzyła go łokciem. Zaczął podejrzewać, że dostał mendy, ale skoro nie miał jeszcze intymnego kontaktu z żywą kobietą, to musiał je złapać gdzie indziej; może w ubikacji na posterunku w Hornbeck, w najohydniejszym sraczu, jaki widział w życiu. Nie korzystałby z niego, gdyby myśl o aresztowaniu nie wywołała natychmiastowej biegunki. Jego ojciec i pięciu dorosłych krewnych niosło trumnę Reverto-na. Juniora poniżyło żądanie ojca, aby szedł z boku, na honorowym miejscu, ponieważ trumna była za ciężka, aby mógł poradzić sobie nawet z j ej jedną szóstą wagi, jednak ze względu na ostatnią eskapadę Junior czuł, że stąpa po kruchym lodzie i dlatego uległ, jednocześnie czyniąc następną notatkę na swojej czarnej liście. Kiedy przyglądał się, jak brązowa skrzynia znika w grobie, nie mógł przestać powtarzać piosenki przychodzącej mu na myśl: Oczodoły jak dziury / Gęba już pusta / Pełznie robactwo / Przez nozdrza i usta. Śmierć to wstrętna sprawa i zamierzał jej uniknąć, gdyż nieodwołalność umierania wydawała mu się jedynie teoretyczna. Skąd oni wiedzą, że nie można żyć wiecznie? Czy ktoś tego próbował? Kiedy zasypano trumnę z Revertonem, wszyscy krewni wrócili do domu Bullardów i zaczęli napychać się jedzeniem przygotowanym przez matkę Juniora i inne kobiety połączone z ich rodziną 193 więzami krwi lub małżeństwem. Stół w jadalni zastawiony był pełnymi
paterami, ale Junior lubił mało co z tego, a zanim dotarł do makaronu z serem (gdyż ojciec nakazał mu przepuścić gości), cała spieczona warstwa zniknęła z naczynia i został tylko makaron, który wyglądałjak tłuste larwy. Później, przy deserze, jego porcja galaretki zawierała tylko połówkę wiśni z likieru i jedno pomarszczone winogrono, nie wspominając o bitej śmietanie, która na powrót przybrała płynną konsy stencj ę. Z jakiegoś powodu pośród zebranych gości nie było ani jednego chłopaka w jego wieku. Wiele z tych tłustych kwok nie miało dzieci, nawet jeżeli powychodziły za mąż i nie zostały starymi pannami, jeżeli już jakieś dzieciaki miały, to były zdecydowanie starsze od Juniora i należały do pokolenia ciotek i wujków. Jedyny wyjątek stanowiła kuzynka Clara, będąca w wieku Evy, a do tego niezbyt ładna. Kiedyś, gdy był młodszy, zapędził ją do piwnicy i pokazał siusiaka, a ona na niego naskarżyła. Za to Junior terroryzował ją na rozmaite sposoby, czasami potajemnie, na przykład, kiedy dziewczyny szły na basen w kostiumach kąpielowych włożonych pod sukienki, Junior zakradał się do pokoju Evy i smarował musztardą majtki Clary; a czasami otwarcie, jak podczas słynnego wyczynu, kiedy wtargnął do łazienki i śmiał się z niej, gdy siedziała na muszli. Teraz jednak, w jakiś magiczny sposób, w przeciągu jednej nocy Clara stała się jedną z najpiękniejszych dziewcząt, jakie widział w życiu. Miała długie, brązowe, połyskujące włosy, duże oczy, żadnych kłopotów z cerą, zgrabny biuścik osadzony wysoko i długie nogi z fantastycznie małymi kostkami (na tę ostatnią cechę zaczął dopiero niedawno zwracać uwagę). Z łatwością zakochałby się w niej teraz, gdyby nie miał tak niefortunnej przeszłości do pokonania, która według niej musiała teraz być nie do
wybaczenia. — Cześć, małpia gębo — powitała go w domu pogrzebowym. — Co, kataryniarz dał ci wolne? Musiał odpowiedzieć w podobny sposób: — Chcesz trochę moich pcheł? — Ale po raz pierwszy nie robił tego z ochotą. Po posiłku Eva zabrała Clarę do swojego pokoju. Junior miał 194 nadzieję, że kuzynka zostanie na noc; planował wywiercić otwór w suficie łazienki, ponieważ mógł się wczołgać do niej ze swojego pokoju na poddaszu. Jeżeli zrobiłby go blisko podstawy lampy, nikt by go nie zobaczył. Jednak rozmyślania doprowadziły go do mocnego przekonania, że z takiej perspektywy może co najwyżej zobaczyć czubek jej głowy i cycki, a nie szczotkę włosów łonowych, ponieważ ona usiądzie w wannie z pewnością w normalnej pozycji, twarzą do kranu. Niewiele też by zobaczył, gdyby usiadła na sedesie, prawdopodobnie nie robiła tego nago — chyba że tuż przed kąpielą. Junior lubił sikać podczas kąpieli, ale tylko pod prysznicem, bo inaczej musiałby się tym umyć. Jednak najbardziej na świecie chciałby jeszcze raz wejść w posiadanie broni, lecz tym razem prawdziwej, żeby znowu pójść do knajpy w Hornbeck i zmusić tę tłustą Marie do zabawy z jego wacusiem; gdyby barman tylko tknął pałkę, to strzeliłby mu prosto w oczy. Najpierw jednak wstąpiłby do Curly'ego, zjadł parę hot dogów z sosem i kawałek j agodowego placka, potem wziąłby butelkę oranżady i... Ojciec odciągnął go na bok. — Junior, chcę ci powiedzieć, że kuzyn Reverton, Boże, daj spokój jego
duszy, dużo o tobie myślał. Tuż przed śmiercią wypowiadał twoje imię. Co ty na to? — To ładnie. — Junior pokiwał głową. — Cóż, ja bym powiedział, że to coś więcej niż ładnie. — Ojciec trochę się zmarszczył. — Powinna to być dla ciebie inspiracja, żeby zostać kimś w życiu. — Junior próbował się uśmiechnąć. — Nie wiem, czy potrafisz zrozumieć — dodał ojciec — że Rev był kimś więcej, niż o nim sądzono. To znaczy, tyle lat nosił jeden garnitur, że ten niedługo sam mógłby chodzić, a Rev był tylko mizerakiem, chudy i mały, a do tego, wiesz, zaczął łysieć mniej więcej w twoim wieku... i dlatego zawsze nosił kapelusz. Nie wiem, czy zauważyłeś, w jaki dziwny sposób chodził? Myślę, że to z powodu, że miał jedną nogę krótszą od urodzenia, a na dodatek po tamtym wypadku noga stała się jeszcze krótsza. Można by na niego spojrzeć i pomyśleć, że to takie nic, i na Boga, był mały, ale w środku wielki. Ten mały 195 człowiek może nas wszystkich wiele nauczyć. Stanąć przeciw Reno Foxowi, na Boga, ściganemu w całym kraju, od morza do morza, i nasz Rev go dostaje. Wierz mi, napiszą o tym wszystkie gazety. — Sam stałem tuż obok Reno — odpowiedział Junior — w noc przed napadem u Curly'ego i ani mrugnął. — Junior relacjonował incydent już wielokrotnie. — Wydawało się, że to bardzo miły gość. Twarz jego starego nagle stężała; rozejrzał się po trajkoczących i napychających się żarciem zebranych. — Tak, Curly rozmawiał dzisiaj ze mną — zwrócił się do Juniora. — Powiedział mi, co tam robiłeś... zaglądałeś do kasy, kiedy on był w kuchni.
Mówi, że winien mu jesteś pięć dolców. Junior wciągnął szybko powietrze i z oburzeniem, na jakie go było tylko stać, odparł: — Ja? Reno Fox, książę złodziei, stoi mu przy kasie, a Curly mnie oskarża? — Reno Fox szykuje się ryzykować życie dla tysięcy, a skub-nąłby pięć dolców z kasy? — Ojciec uśmiechnął się ponuro. — To nie ma sensu, Junior. Słuchaj, powiem ci, co jeszcze Curly mówił. To bardzo miły facet, ten Curly. Otóż mówi, że przy wszystkich kłopotach, co mi spadły na głowę, chyba nie mam niepotrzebnych pięciodolarówek, więc tak powiada: „Powiem ci coś, mój kolorowy pomywacz uciekł, pewno kupił sobie jakiegoś pioruńskiego sikacza i teraz leży pijany na ulicy" i dodaje: „Mam go dosyć. Junior może odpracować te pięć dolarów, zmywając gary po szkole." Odpowiedziałem mu, że to doskonałe rozwiązanie. Zaczynasz jutro. — A niech to cholera — odpowiedział Junior. Ojciec wymierzył mu tak szybki policzek, że Junior nawet nie zauważył ruchu ręki, a do tego tak mocny, że Junior wpadł na framugę drzwi od salonu. Nikt z krewnych tego nie zauważył. Przez chwilę miał ochotę mu oddać, ale ojciec nadal był trochę wyższy od niego i prawdopodobnie walczyłby nieczysto; rzuciłby syna na podłogę, podeptał i pokopał, a gdyby ofiara nadal opierała się, wszyscy grubi wujowie skoczyliby na niego i rozmazali po podłodze. Od tej rodziny nie mógł się oczekiwać litości. 196 — A potem — dalej mówił ojciec, jakby nic się nie wydarzyło — w
wolnym czasie będziesz pomagać mi w sklepie, poszukamy narzędzi, które jeszcze można uratować i sprzedać na wyprzedaży. Potem za pieniądze z nagrody, którą zostawił mi Rev, odbuduję interes i chyba bank nie odmówi mi pomocy, skoro Rev poświęcił własne życie, chroniąc interes banku. I jeszcze jedno: kamień ku jego pamięci będzie leżał w oknie nowego sklepu. — Uśmiechnął się do syna, którego przed sekundą z całej siły uderzył w twarz. — Myślę, że bardziej się zainteresujesz sklepem niż ostatnio, Junior, bo powiem ci j edno... — pochylił się poufnie —kiedyś to wszystko będzie twoje, synu. Sentymenty i brzydki oddech ojca odrzuciły Juniora. W pełni odczuwał teraz skutki spoliczkowania. Chłopak czmychnął na górę do łazienki i spojrzał w lustro. Wyglądał zupełnie tak, jakby przemalował się na Indianina, miał fioletowożółty trądzik i czerwony plac po uderzeniu. Nos także ugościł kilka nowych wągrów. Kiedy zabrał się do nich paznokciami, jakie zostały mu po obgryzieniu, uświadomił sobie, że musi uciec z tego domu, a skoro miasto jest tak małe, to także z miasta. Nie mógł jechać do Hornbeck, gdyż prawo mu tego zabraniało. Wysikał się i poszedł do sypialni rodziców, gdzie na łóżku leżały wierzchnie okrycia krewnych. Nie wszystkie kobiety zabrały torebki na dół i Junior przeszukał je dokładnie, zebrawszy wszystkiego sześć dolarów i trzydzieści dwa centy. To był jego cały majątek, gdyż nie zaoszczędził ani centa, pomagając w sklepie po lekcjach i w soboty, za którą to pracę dostawał dziesiątaka za godzinę. A kiedy leżał nieprzytomny w barze w Hornbeck, ktoś przetrzepał mu kieszenie i zgarnął pieniądze z kasy Curly'ego. Świat jest pełen złoczyńców. W drodze do tylnych schodów Junior mijał zamknięte drzwi do pokoju
Evy. Przyszło mu do głowy, żeby namówić Evę do otwarcia ich w zamian za coś, potem wysłałby ją gdzieś pod jakimś pretekstem, a on zgwałciłby Clarę, nagle wypiękniała kuzynkę, lecz kiedy to wymyślał, wiedział, że to tylko nie spełnione fantazje. Z jakichś przyczyn brakowało mu odwagi w kontaktach z dorosłymi dziew197 czynami, ale był pewien, że nabierze jej w przyszłości, jeśli tylko wydostanie się z Millville na szeroki świat. Zszedłszy po schodach, zajrzał do kuchni, by sprawdzić, czy matka tam jest. Nie było jej, więc przemknął po cichu obok pieca do tylnych drzwi i wydostał się z domu, zamykając drzwi ostrożnie. Jak zwykle, przeszedł na skróty przez działkę Durkeyów. O tej porze roku, jesienią, nie kwitły już żadne kwiaty, ale stary Durkey nie miał nic lepszego do roboty, tylko pałętać się na dworze, bez końca pielęgnując ogród, grabiąc każdy listek, gdy tylko dotknął ziemi, malując okiennice już na przyszły rok, i tak dalej. I teraz też właśnie wyszedł z garażu. Wybałuszył oczy na widok Juniora. — Słuchaj, Junior, to był twój kuzyn Reverton tam w banku? Nieraz widziałem go u was w domu. Dumny jestem, że pogawędziłem sobie z nim czasami. To dopiero był człowiek. — Tak. — Junior stanął za garażem, aby nie można było go zauważyć z jego domu. — Ale wie pan, że na dzień przed napadem napatoczyłem się na tego gangstera u Curly'ego. Miał chytre oczy osadzone blisko siebie i bardzo niskie czoło jak u małpy, wie pan? Od razu wiedziałem, że ma na pieńku z prawem, ale nie miałem jak tego udowodnić. Próbowałem namówić Curly 'ego, żeby zawiadomił policję, ale nie chciał, i nie zdziwi mnie, jak się okaże, że był w to wplątany.
— Nie stać mnie, żeby jadać poza domem — odparł Durkey, pochylał się teraz nad czymś i było widać dokładnie jego pocętkowaną plamami łysinę — więc tam nigdy nie chodzę. Jeden raz czy dwa byłem u Toma. Nie chcę, żeby moja stara siedziała w kuchni, kiedy ma urodziny, więc zabrałem ją do Toma na... jak to nazywają. .. specjalność zakładu. — Zmarszczył nos. — Ale to i tak do niczego. Krokiety z szynki, wiesz, mało szynki, dużo krokietów, fasolka szparagowa... — Głos mu osłabł. Robił się już za stary i trzeba mu chyba było pomóc rozstać się z ziemską niedolą. Jack zamierzał skończyć z sobą, zanim się zestarzeje i zanim wszyscy będą z niego szydzić. 198 — Nic pan nie stracił, jeśli nie był pan u Curly'ego — powiedział Junior. — To wstrętna świnia i ma tam jakiegoś czarnucha, który pluje w jedzenie. Słyszałem, że zamkną tę knajpę ze względów zdrowotnych. — Wszystkie powinni zamknąć — rozochocił się Durkey. — Wszystkie. — Najwyraźniej minął mu rozum. Junior minął swoją dzielnicę i poszedł na zachód, tam, gdzie mieszkają ciemnoskórzy, i nadłożył drogi, kierując się na południe; słyszał, że czarne dziewczyny mają gorące cipki i dadzą za darmo każdemu, kto je o to poprosi, obojętnie: czarnemu czy białemu, ale wolał nie ryzykować, żeby jakiś wielki czarnuch brzytwą rozpruł mu bebechy. Dotarł do autostrady, minął skrzyżowanie i dopiero po pewnym czasie zaczął zatrzymywać samochody. Przez dobre pół godziny bez rezultatu. Większość kierowców nawet go nie zauważyła. Zaczął się zniechęcać do swych planów i myślał o powrocie do domu. Żeby tylko umiał trzymać gębę na kłódkę i być cierpliwy, to może po pewnym czasie Curly zaufałby
mu i odwróciłby się plecami, gdy w kasie byłoby więcej niż kilka dolarów. Takie same plany miał co do pracującego ojca w nowym sklepie. Tymczasem mógłby pogodzić się z Clarą, pożartować trochę, podroczyć, poszamotać na niby na łóżku, kiedy wszyscy byliby na dole i pomacać cycki, a może nawet wsadzić rękę w majtki niby przez przypadek i w gorączce zabawy, przy przetaczaniu się, zanim ona się zorientuje, wsadziłby jej kutasa prosto do cipki i zaczęłaby jęczeć: „Och, och, proszę, nie... proszę... nie... przestań!" Pamiętał erotyczny dialog z pornokomiksu, który pokazał mu kuzyn Howarda Binga, ten mądrala z Hornbeck, Dickie Herkimer; zgrywał ważniaka, bo miał tę książkę, a do tego nowy kondom, jeszcze w opakowaniu podobnym do pudełka zapałek. Junior musiałby chyba wygolić mu dupę, gdyby miał z nim dłużej przebywać. Właśnie kiedy miał zrezygnować, zatrzymało się przed nim małe, zielone coupe, drzwiczki otworzyły się i ze środka wyjrzał uśmiechnięty facet w średnim wieku. 199 — Cześć! Wskakuj! — Junior wsiadł pospiesznie. Facet miał na sobie garnitur, krawat i kapelusz. Wyglądało na to, że mu się powodzi. — Dokąd zmierzasz? — zapytał, wrzucając bieg. — Gdziekolwiek. — Dopiero kiedy to powiedział, Junior zrozumiał, że nie jest to mądre. Mężczyzna może być powiązany w jakiś sposób z władzami. — No, tak! — zawołał jego dobroczyńca. — Spotkałeś właściwego człowieka. Dzisiaj uporałem się już z klientami i właśnie zamierzałem się zabawić. — Jego dłoń z wielkim sygnetem zamknęła się na kolanie
Juniora. — Ale, zawsze powtarzam, co to za zabawa samemu? Zgadzasz się? — Jego dłoń przesuwała się powoli, ale zdecydowanie w górę po wewnętrznej stronie uda Juniora. Nigdy mu się coś takiego nie przytrafiło, a jednak wiedział dokładnie, co to takiego, i był na to gotów. — Urządzimy sobie mały piknik w parku — powiedział komiwojażer i po chwili skręcił w bramę wjazdową. Kiedy jednak znalazł odpowiednie miejsce do zaparkowania i odwrócił się do Juniora, chłopak odskoczył i powiedział: — Ojej, chyba muszę wracać do domu, chociaż będę miał przerąbane. — Myślisz, że za te brzydkie rzeczy?—Różowa i bezwłosa ręka komiwojażera ruszyła w jego stronę. — Ale jak się dowiedzą? — Nie — odparł Junior. — Zgubiłem pieniądze mojego taty. — Ile? — Komiwojażer zdziwił się. Cofnął rękę. — Pięć dolców. Mężczyzna wyraźnie się zirytował. Ostentacyjnie podniósł się nieco i wyjął portfel z tylnej kieszeni spodni. — Dobra — powiedział — ale za takie pieniądze coś mi się należy. Czegoś takiego Junior się nie spodziewał ani nawet nie wiedział, że ktoś coś takiego robi, pomimo wszystkich żartów, jakie krążyły na ten temat. Poza tym bolało go tak mocno, że aż łzy naszły mu do oczu, ale zniósł to, jak przystało na prawdziwego żołnierza. 200 Rozdział 12 Bobby Beeler zrobiła Dolfowi mały ołtarzyk na końcu stołu w salonie: postawiła podkolorowane, portretowe zdjęcie zrobione za czasów, kiedy przewodniczył swojej loży, pięć lat temu, a może więcej, chyba w
najszczęśliwszym okresie jego życia; po obu stronach fotografii stały dwa wazony pełne kwiatów. Kiedy jednak kwiaty z pogrzebowych wiązanek zwiędły, wyglądało na to, że wazony będą stały puste przynajmniej aż do następnej wiosny, ponieważ tylko bogaczy stać było na kupowanie bez specjalnej okazji szklarniowych produktów kwiaciarni w Hornbeck. — Nie znoszę widoku pustych wazonów — powiedziała Berni-ce. — W mieście u Gobela mają bardzo ładne, sztuczne kwiaty. Nie są tanie, ale nigdy nie zwiędną. Siedziała przy stole w kuchni, popijając piwo z butelki i paląc papierosa. Bobby uznała, że papierosy to nowy nawyk Bernice, ale córka zapewniła ją, że pali już od lat, tylko podczas wizyt w domu nie chciała przeszkadzać ojcu, świętej pamięci. Ostatnio także zaczęła pić piwo przed południem. Bobby właśnie przytaszczyła wielki kosz prania, wysuszonego na słońcu na linkach za domem. Rozstawiła deskę do prasowania i zaczęła spryskiwać wodą te rzeczy, które musiały być wilgotne, aby można je było wyprasować. — Może pojadę tam po południu — powiedziała Bernice — i kupię trochę kwiatów. Japońskie kwiaty wiśni są bardzo ładne. Sprawiają, że przez cały rok jest wiosna i zupełnie nie można ich odróżnić od prawdziwych. Założę się, że wystarczy kilka dolarów. — Kilka dolarów! — podniosła głos Bobby. — Wykarmiłyby nas przez większą część tygodnia. Zamoczyła palce w głębokim talerzu z wodą i strzepnęła je na koszulę Jacka, pogniecioną od suszenia; takie pogniecenie zupełnie różniło się od tego, gdy pogniotło się rzecz przez noszenie albo też przez zaniedbanie. Bobby była prawdziwą mistrzynią w prowadzeniu domu.
201 — Mam nadzieję, że tata tam w górze zrozumie — odezwała się i skierowała wzrok na sufit. Chociaż nie była tak zupełnie pewna, czy ją usłyszy, to wiedziała, że gdziekolwiek on jest, to jest jej świadom; nie można odtrącić wszystkich lat małżeństwa jedynie przez śmierć. — Musimy pilnować pieniędzy, Bernice. Ubezpieczenie starczy co najwyżej na rok, dwa na pokrycie hipoteki — powtarzała w każdy ranek, południe i wieczór od dnia pogrzebu i choć chłopcy wzięli to sobie do serca (i tak za dawnych czasów nie silili się na ekstrawagancje), a Tony pracował jeszcze w soboty, to wydawało się, że nie ma to żadnego wpływu na Bernice. Ani jeden dzień nie minął, żeby nie proponowała nowych wydatków. — Pewno, że chciałabym pomóc — mówiła Bernice — ale z tym małym w drodze — klepała się po brzuchu jeszcze zupełnie płaskim — mam dla siebie właściwą pracę. Muszę nabierać sił. — Musiała zatrzymać wcześniej dym w płucach, gdyż teraz wypuściła bladonie-bieski obłok ustami i nosem. — To lepiej nie jedź do miasta — zauważyła matka — i unikaj tramwajów, wozów strażackich i policyjnych i połykania spalin. Mnie zawsze robi się od nich niedobrze. — Masz pojęcie o mieście jak typowy wieśniak—odpowiedziała Bernice, podniosła butelkę i wlała sobie trochę jej zawartości do gardła. Bobby zastanawiała się, gdzie ona nabrała takiego mało eleganckiego jak na damę stylu. — Tego się nie zauważa, jak się przyzwyczaisz do dużego miasta — mówiła dalej Bernice czknąwszy. Skończyła piwo i wstała. — Może pojadę i tylko popatrzę sobie na wystawy. Lepsze to niż siedzieć tutaj cały dzień, a Ernie nie może przyjść dzisiaj na lunch. Matka chce go mieć w
domu. Musi coś naprawić. — Westchnęła gorzko. — Cóż — powiedziała Bobby — to jest twoja prywatna sprawa, Bernice, ale zdaje mi się, że pani Krum będzie musiała kiedyś się o tym dowiedzieć. Co zrobisz, jak urodzi się dziecko? — Och, Ernie powie jej lada dzień. Przyzwyczajają stopniowo. — Bernice uniosła ramiona i pozwoliła im opaść.—Chyba się teraz wykąpię. — Ciągle miała na sobie piżamę pod satynowym szlafroczkiem, zupełnie nie nadającym się do noszenia. Poczłapała do 202 jadalni w wytartych kapciach i stanęła w drzwiach. — Może mógłby przyjść na kolację. Czasami wychodzi z domu na wieczór kawalerski w remizie, wiesz, gra w karty i pije piwo. Może dla odmiany mógłby przyjść tutaj... Słuchaj, mama, mogłabyś zrobić raz coś innego zamiast potrawki? Może jakąś smaczną, pieczoną szynkę? Albo kurczaka? — Bernice, proszę cię, zastanów się... — Bobby ciężko westchnęła. — Dobra, dobra — zawołała córka i uniosła ręce. Kiedy Bobby skończyła spryskiwanie rzeczy, był już kwadrans po jedenastej, a ona nie miała nic do jedzenia dla chłopców na lunch, więc zdjęła fartuch, który nosiła zawsze, nawet przy czystych pracach domowych, wzięła torebkę i poszła do małego sklepu spożywczego Wessela znajdującego się na rogu ulicy. Wiedziała, że Bernice kąpie się w wannie, gdyż od czasu do czasu dochodził ją szum kranu, kiedy Bernice podgrzewała wodę. Na szczęście, skończyła wcześniej pranie, bo nie starczyłoby wody do pralki, gdyby Bernice jednocześnie się kąpała. Bojler znajdował się na liście napraw, którą Dolf sporządzał od czasu do czasu i dzielił się z nią swoimi planami przed pójściem spać. Z jakiegoś powodu
w tym właśnie momencie najbardziej lubił mówić o rzeczach, które ma zamiar w domu naprawić bądź kupić nowe. Kiedy żył, zupełnie nie wydawało się to dziwne, ale teraz niektórzy mogliby to za takie uznać. Dolf zabrał się za kilka rzeczy, o których mówił latami; bo patrzcie, co się stało, kiedy w końcu był gotów zdrapać farbę ze starej toaletki, która — jak Bobby podejrzewała—została zrobiona z litego orzecha. W wyniku tego ostatnie kilka dni jego życia było nieszczęśliwych; to bardzo niefortunny zbieg okoliczności, że śmierć przyszła w takim momencie, a nie kiedyś, kiedy był zadowolony. W sklepie Bobby kupiła kilka puszek zupy — sam Tony spałaszuje jedną — półtora funta salcesonu, duży kawałek cheddara i bochenek chleba ryżowego z błyszczącą skórką. Wessel, niski, łysy mężczyzna z szarym, krzaczastym wąsem, zapakował wszystko w brązowy papier i włożył do torby. Przesunął pakunek przez ladę. 203 — Słuchaj, Bobby — odezwał się, unikając jej spojrzenia — z wszystkimi twoimi kłopotami, nie chciałem o tym wspominać, ale twój rachunek robi się naprawdę wysoki, hm, zastanawiałem się, czy... — Odchrząknął. — Słuchaj, może powinienem... cóż, chodzi o to, że Bernice kupuje dużo piwa i papierosów, frytek, słonych orzeszków... Bobby podniosła już torbę, ale odstawiła ją na porysowaną, ale wypolerowaną ladę. — Brała piwo na rachunek? — Tak jest — potwierdził Wessel. — Wpierw myślałem, że wszystko jest w porządku. Wiesz sama, tak niedawno, wydaje się, że wczoraj,
przysyłałaś ją jako dziecko po coś, czego zapomniałaś; ogórki, musztardę albo... — To było dawno temu — powiedziała Bobby. Gdyby zaczęła myśleć o tamtych czasach, to by się rozpłakała. — Przepraszam, Alf. Nic nie wiedziałam. Lepiej nie dawaj jej więcej. Ajeśli martwisz się o rachunek, to dzisiaj po południu go ureguluję, dobrze? — Oj, daj spokój, Bobby — zaoponował Wessel, spoglądaj ąc ze zrozumieniem tymi swoimi smutnymi oczami. — Nie mówiłem o tym z tego powodu. Pomyślałem tylko, że powinnaś wiedzieć. Zapłacisz mi, jak będziesz mogła. Nie spieszy mi się. Bobby postanowiła, że musi zaraz wyjaśnić to z córką. Kiedy weszła do domu, zostawiła zakupy w kuchni i z trudem weszła po schodach na piętro. Jednak Bernice już nie było. Mokry ręcznik leżał na podłodze w łazience, resztki piany w wannie, lustro było pomazane, a w jej sypialni walały się porozrzucane brudne rzeczy. Bobby zeszła na dół. Mijając pokój stołowy, zauważyła na kredensie coś, co przedtem, gdy szła w przeciwną stronę, uszło jej uwagi: kawałek papieru, oparty o szklany świecznik, sztywna kartka, sztywna na tyle, by nie przewrócić się pod wpływem prądu powietrza wywołanego przez kobietę jej postury. Kartka była zadrukowana w linie, a na górze, po prawej stronie znajdowały się drukowane litery XYZ. Jak nic, to robota Bernice. Żeby napisać wiadomość, 204 1 wyrwała ostatnią stronę z notesika na telefony, którego Bobby używała od
lat. Prawda, ta strona była najmniej zapisana. List był zgrabnie napisany ołówkiem. Może wyrwała tę stronę, żeby pisać równo. Mamo, ostatecznie przeważyła kąpiel! Spóźniłam się i myśl sobie, co chcesz, ale to wina Emiego. Nawet z nim przedtem nie chodziłam. Nie widzę sensu w czekaniu całymi dniami na tego maminsynka, więc postanowiłam wrócić do miasta, przynajmniej będziesz miała o jedną osobę mniej do wyżywienia, jak teraz od miesiąca nie ma już taty. Jako że tymczasowo nie mam funduszy, nie gniewaj się, że wzięłam srebrną cukiernicę i dzbanek (i tak ich nigdy nie używasz); zastawię je, aż stanę na nogi. Chyba unieważnią mi ślub, skoro między nami nic nie było. Twoja kochająca córka Bernice Szeryf Clive Shell w końcu powrócił na posterunek w Millville w sobotę rano. Oko jeszcze miał nieco innego koloru. Ray Dooley skrycie podejrzewał, czy przypadkiem żona Shella, sekutnica o imieniu Mamie, nie zrobiła mu tego lima. Sam Ray był zły, gdyż musiał opuścić jeden dzień pracy w fabryce, a za nieobecność oberwie mu się, straci pieniądze, gdyż fabryka płaciła więcej od policji, a na dodatek, za każdym razem, kiedy próbował się przespać, ktoś twierdził, że widział wściekłego psa z pianą na pysku albo jakiś facet nalegał, żeby wlepić sąsiadowi mandat, bo zaparkował samochód przed wjazdem. A poza tym jedyne ważne wydarzenie, jedyne prawdziwe przestępstwo w Millville, jakiego nikt tutaj nie pamięta, zaszło, gdy on właśnie spał snem sprawiedliwego, a zajął się tym ktoś (żeby nie powiedzieć skończony wariat) oficjalnie w żaden sposób nie związany z policj ą ani niczym podobnym, j ak się okazało
później, kiedy Ray chciał poinformować kolej o śmierci Revertona Kirby'e-go. Wpierw nie mógł znaleźć nikogo w Hamburgu, kto by o nim kiedykolwiek słyszał, ale w końcu ktoś podszedł do telefonu. 205 — Chyba jest taki mały gość, który się tak nazywa; mieszka na ostatnim piętrze hotelu kolejowego. Nie wygląda na włóczęgę, ale jak mi wiadomo, nigdzie nie pracuje. Ray dobrze się namyślił, czy podzielić się informacją z Clivem Shellem, który i tak bez tego chodził wściekły. — Na Boga, Ray, gdybyś nie był szwagrem, to nie wiem! Wielki Boże, spałeś podczas jedynego napadu na bank w historii Millville? — Rzecz w tym, Clive, że skąd do diabła mogłem wiedzieć, że coś takiego się wydarzy? — Wyjaśniał już dziesięć czy dwanaście razy, że poinstruował Revertona, aby obudził go w nagłych wypadkach, lecz Clive odrzucał usprawiedliwienie; nie patrzył też przychylnie na wyprawę Raya do Hornbeck na ratunek Juniorowi. Podejrzewał, że Harvey Yelton policzy to sobie jako zwycięstwo. Ani myślał, chociaż dosyć lubił Buda, że jego syn wart jest ratowania. — Zapamiętaj moje słowa, ten szczeniak prędzej czy później trafi do ciupy — powiedział Clive. — Jeśli ktoś w Halloween znajdzie na wycieraczce rozsmarowane psie gówno albo zużytą podpaskę w skrzynce na listy, to będzie to sprawka Juniora Bullarda. Wiesz o tym. To nąjpaskudniejszy dzieciak w mieście. Zawsze taki był. Ma jakiś uraz do całej ludzkości. Pamiętasz, jak latem ktoś włamał się do laboratorium chemicznego w liceum i skradł jakiś kwas, a potem rozlał pod klasą? — Nie było żadnych dowodów, że to Junior — stwierdził Ray, chociaż
osobiście wątpliwości nie miał. — Żal mi tylko Buda i Frie-dy. Szczególnie po pożarze, gdy Bud tak się rozłożył. — To cię może tłumaczy — odparł świętoszkowato Clive, a potem wyszczerzył się złośliwie. — Wiesz, co bym zrobił, gdybym mógł? Wyrzuciłbym tego gnojka za granicę miasta, żeby na stałe zajął się nim Yelton. Wiesz, jak to nazywają? Wygnaniem, tak jak Rosjanie zsyłają na Syberię. Ray nie był do końca przekonany co do tego porównania. Clive od czasu do czasu czytał lokalną gazetę — jak mawiała żona Raya, siostra samego szeryfa: „Jeżeli znalazł wyrzuconą przez kogoś" — i lubił się popisywać znajomością informacji, które wyczytał, faktycznie będąc największym ignorantem, jakiego znał Ray. Pomimo to 206 Ray zaśmiał się dyplomatycznie. Wyjdzie mu tylko na dobre, jak Clive wścieknie się na Yeltona. — Pewno, Harvey nie podziękowałby ci za to. — Wolałby tę małą od Bullardów. — Szeryfowi drgnął nos. — Małe dzieci, ot, co on lubi, wiesz. W każdym innym mieście zaaresztowaliby go jako maniaka seksualnego. Chciałbyś, żeby pilnował boiska, na którym bawi się twoja córeczka? Ray czuł się winny, biorąc udział w typowym obgadywaniu kogoś, a w dodatku miał nadzieję wyjść, zanim powróci temat napadu na bank, więc skierował się w stronę drzwi. — Chyba już... — zaczął mówić, ale przerwał mu Clive. — Chwilę. Sprawdziłeś listę poszukiwanych, czy nie ma tam nagrody za Reno Foxa? No, wiesz, ten Kirby był faktycznie zastępcą szeryfa naszego
posterunku. Pamiętaj, mów tak, jak ktoś będzie pytać. To znaczy, że wszelkie nagrody są płatne dla Posterunku Policji w Millville. — Chyba nie myślisz o tej wypłacanej przez bank? — zapytał Ray. — Mają dostać Bud Bullard jako najbliższy krewny. — A niech mnie! — Clive walnął w biurko dwoma wyprostowanymi palcami. — Zajmę się tym. — Opinia publiczna będzie chyba po drugiej stronie, Clive — Ray dodał pospiesznie. — Wiesz, że na przyszłą wiosnę kończy się twoja kadencja. — Ale z ciebie jęczydusza. — Shell zrobił kwaśną minę. — Po pierwsze, to tylko twoja wina, że tak się stało. Policjant na służbie nie śpi! To znaczy, że nigdy nie da się na tym złapać. — Odsunął krzesło i wstał. — Byłeś tu cały tydzień, możesz zostać jeszcze dłużej, a ja pójdę do piekarni po jakąś bułkę. Nie jadłem śniadania dzisiaj. Staruszka ma humor pod psem. — To może pojadę wozem i przywiozę coś? — Ray desperacko pragnął wrócić do domu. — Sam chcę sobie wybrać. — Clive wykrzywił twarz. — Lubię karmelowe bułki z orzechami na wierzchu, ale ten Holender nie zawsze ma je świeże, może dwudniowe i będzie chciał ci wcisnąć. A mógłbym też wziąć jabłecznik... chyba, że wszystko mają stare. 207 — Zaśmiał się dumnie. — Nikomu innemu nie pozwoli ugryźć i odłożyć z powrotem. Raya zawsze dziwił sposób narzucania władzy przez Clive'a. *** Kiedy Tony zjawił się w piekarni, Holender dał mu biały fartuch i
płócienną czapkę, podobne do tych, jakie sam nosił. Po zamieceniu sklepu Tony usunął z gablot ciasto, które właściciel uznał za zbyt czerstwe, by sprzedać je po normalnej cenie. Niektóre z wypieków zostały ułożone na stole w kącie. Nie opatrzono ich żadną kartką czy informacją, ponieważ ich status był nader oczywisty dla klientów. Najbardziej czerstwe ciastka i chleb przerabiano potem na bułkę tartą, popakowaną w torebki, do rozmaitego wykorzystania w zakładzie albo na sprzedaż. W końcu Holender wybierał, co można dać służącej, która przychodziła z domu starców, położonym na południe od Millville, poza granicami miasta. Zapewnił Tony'ego, że pieczywo można odzyskać skropiwszy je wodą, a potem wsadziwszy do gorącego pieca. Odkryciem dla Tony'ego było to, że można służyć społeczeństwu w piekarni. Po opróżnieniu gablotek umył je wodą z mydłem, opłukał potem czystą i wytarł. Następnie razem z piekarzem zapełnili półki bochenkami, bułkami, ciastkami, drożdżówkami, babeczkami, herbatnikami i innymi wypiekami o różnych smakach, kształtach i wielkościach. Tuż przed godziną ósmą żona Holendra zeszła z góry, gdzie mieszkali, i otworzyła sklep. Była to kobieta o rumianych policzkach; nosiła fartuch tak biały, że aż bolały oczy od patrzenia na niego. Włosy miała upięte pod białym toczkiem. Holender przedstawił jej Tony'ego, ale nie vice versa, a Tony, który nawet nie znał jeszcze nazwiska piekarza, zwracał się do niej: „proszę pani". Piekarzowa pouczyła go, by zawsze miał czyste ręce i jeżeli coś upadło na podłogę, miał to natychmiast sprzątnąć zmiotką i szufelką; gdyby spadło dekoracją na dół, musiał na dodatek czyścić podłogę mokrą gąbką. Po wszystkim należało umyć ręce. Oczywi-
208 ście, jeżeli szedł „umyć ręce", to potem też musiał umyć ręce; natychmiast zrozumiał, że chodziło jej o pójście do ubikacji. Holender ostatecznie zakończył swoje obowiązki i udał się na górę spać aż do południa. Innych piekarzy już nie było, kiedy Tony stawił się do pracy o siódmej. To była praca niezwykła, bardzo ciekawa, czysta i pachnąca, i Tony zakładał, że właśnie to będzie robić przez resztę życia. Zaczęli przychodzić klienci. Żona Holendra uporała się z pierwszymi, a Tony pomagał, realizując zamówienia, a nawet przyjmując pieniądze, chociaż gdy trzeba było wydać resztę, czekał, aż sprawę z kasą załatwi piekarzowa. Jednak dość szybko, podczas chwili przerwy, zaczęła uczyć go obsługiwać urządzenie i uważała, że niedługo będzie sobie radził bardzo dobrze. Po dziesiątej żona Holendra powiedziała, że musi iść na górę do kuchni sprawdzić pieczeń, którą postawiła na wolnym ogniu, i jeśli zjawi się klient, z którym Tony nie będzie mógł sobie poradzić, to niech ją zawoła. Została jeszcze chwilę i uśmiechnęła się do niego po matczynemu. — Ładnie garniesz się do pracy. Rodzice muszą być dumni z ciebie. — Nie miała obcego akcentu i była chyba prawdziwą Amerykanką. — Mój tata zmarł niedawno. Chciałbym niedługo pracować na pełen etat. Przydadzą się nam pieniądze. — Tak mi przykro, Tony.—Piekarzowa pokiwała głową współczująco. Wyglądało na to, że przytuliłaby go do wielkich piersi, gdyby tylko znała go trochę lepiej. — Masz twardy orzech do zgryzienia. Sama nie wiem, ale mąż ma już kogo trzeba do pomocy w piekarni, a ja w sklepie sama sobie radzę. Nie bogacimy się na tym interesie, ale zapytam go w twoim
imieniu, naprawdę. — Podeszła do drzwi, prowadzących na górę, lecz jeszcze odwróciła się. — Słuchaj, jak nikogo nie będzie, możesz poczęstować się pączkiem albo babeczką, czy co tam wolisz. Tylko, jak wejdzie klient, odłóż ciastko tak, żeby nikt nie widział, bo to nie wygląda dobrze. A jak będziesz oblizywał palce, to zaraz umyj ręce. — Jej szerokie plecy zniknęły w drzwiach. 209 y W pierwszy dzień pracy matka przygotowała Tony'emu większe niż zwykle śniadanie: placki owsiane, naleśniki i coś tam jeszcze, i mimo że po kilku godzinach spędzonych w piekarni zapachy wypieków nie były aż tak pociągające jak na początku, to uważał, że nie wypada mu poddać się i poczęstować czymś za darmo. Przyglądał się ciastkom ułożonym w gablotkach. Na pączki nie miał ochoty, gdyż wspomnienie Evy Bullard było zbyt żywe; wolał nie myśleć, co by zrobił, gdyby przyszła do sklepu. Z zasady nie rozmyślał nad niemiłymi wydarzeniami z przeszłości ani nie rozważał osobistych problemów, które mogłyby pojawić się na horyzoncie. Przy takim obrocie spraw, po śmierci ojca, nie potrafił poświęcić Evie należnej uwagi, w każdym razie była za młoda, a w dodatku dziewczyna, i nie rozumiała, co to znaczy dbać o rodzinę. Dostrzegł małe ciastko tortowe z brzegiem z muszelek, które wyglądało na smaczne, miało chyba nadzienie z dżemu wiśniowego. Rząd ciastek stał tuż przy przedniej szybie za rządkiem podobnych ciastek, tylko że wypełnionych ananasem. Jednak na samym skraju półki od jego strony znajdowała się wysoka beza cytrynowa, którą mógł potrącić, sięgając po torcik. Wyjął więc tacę z bezą i ustawił na wierzchu gabloty obok
jagodzianek. Pochylił się ponownie i już sięgał po wiśniowe ciastko, kiedy otworzyły się frontowe drzwi, co kładło koniec całej operacji zdobycia smakołyka. Kiedy wyprostował się, zobaczył gliniarza, którego uderzył przed tygodniem. Oko nadal żółciło się resztkami sińca. Co dziwne, lecz fortunne, policjant nie rozpoznał go. Właściwie, to całkowicie ignorował Tony'ego, skupiwszy się na wypiekach w gablocie. — Te torciki wyglądają dzisiaj bardzo apetycznie. — Policjant pochylił się i pokazał palcem. — Z jabłkiem czy wiśnią? Tego akurat Tony nie wiedział. — To mój pierwszy dzień tutaj — powiedział. — Lepiej poczekam, aż pani zejdzie. — Nie ma znaczenia, zresztą — dodał gliniarz — obojętnie co, byleby było dobre. — Zaczął wybijać rytm palcem wskazującym 210 o szybę. — Zdaje się, że jakiś czerwony sok cieknie z tego tam. Nie widzisz stamtąd. Chodź tutaj i zerknij. Tony zrobił, jak mu kazano; obszedł ladę i w momencie, kiedy pochylał się, by zajrzeć do gabloty, policjant chwycił go za prawy nadgarstek i przyciągnął do pleców, pochylił się i powiedział z satysfakcją Tony'emu wprost do ucha: — Mam cię, śmierdzielu! — Jeszcze wyżej uniósł mu ramię, co chłopca zabolało. — Na kolana, psie. Posłuchanie rozkazu oznaczało jeszcze większy ból w barku, gdyż mężczyzna nadal naciskał na staw. Dlatego też Tony zrobił zwrot w stronę napastnika, jednocześnie chwytając lewą dłonią cytrynową bezę, którą
ponad ramieniem trafił w twarz policjanta i roz-smarował ją dokładnie. Gliniarz, z oczami i nosem w kleistej mazi, odpuścił atak. Tony, zanim dotarł do drzwi, pozbył się fartucha i czapki, rzuciwszy je za siebie. Fatalnie — tak się kończyła piękna kariera! Pognał bocznymi uliczkami, aż oddalił się o kilka przecznic od miejsca swojego ostatniego przestępstwa i po niedługim czasie znalazł się w poczciwym Hornbeck, gdzie uświadomił sobie, jakim był głupcem, opuszczając je. Harvey Yelton jechał właśnie na patrol wozem policyjnym, kiedy zobaczył kogoś, o kim myślał od kilku dni. Podjechał do krawężnika, otworzył prawe okno i wychylił się. — Hej, Tony! Wsiadaj! — zawołał. Takie zaproszenie, nawet wypowiedziane serdecznie, każdego cywila wprawiało w podenerwowanie, a Harvey, nawet będąc serdeczny, nie miał nic przeciw temu — poszanowanie przedstawiciela prawa nigdy nie może być za duże. — Przykro mi bardzo z powodu twojego taty — zagadnął Har-vey, kiedy Tony usadowił się. — Wiesz, razem chodziliśmy do szkoły... no, tyle, ile nam się udało przejść. Nigdy nie udało mi się dostać do liceum. Może jemu tak, nie pamiętam. 211 — Hm — Tony potrząsnął głową. — Cóż, porządny był z niego gość. Wiesz, jak go przezywaliśmy? Płatowiec. Przez to, że raz strasznie mocno się opalił i skóra schodziła mu całymi płatami. Dlatego tak go nazwaliśmy... Odszedłem nieco od tematu, ale tak sobie myślałem, że już nie robię się młodszy. Nie wiesz, co ci jest pisane. Niedobrze, że nie mam żadnego zastępcy. Jak Boga kocham, rada
miejska znajdzie pieniądze na wszystko: na malowanie biura burmistrza, zakup nowych krzeseł dla siebie, wystawienie tablic powitalnych przy wszystkich wjazdach do Hornbeck, ale nie dadzą mi posterunkowego na pół etatu. W Millville ta tłusta świnia nie tylko dostała Raya Dooleya, ale jak obrabowano bank, to na służbie był jakiś inny facet. Prawda, zginął od kuli. — Harvey odwrócił się i popatrzył przez okno, a potem znowu odezwał się do Tony'ego: — Twoja mama mówiła, że niedługo skończysz osiemnaście lat. — W przyszłym miesiącu. — Chcesz dla mnie pracować? Przychodź po szkole na parę godzin i jeszcze może w sobotę i niedzielę, co? — Tony był zaskoczony. Harvey dodał: — Nie wiem, ile będą płacić. Może odejmą z mojej pensji, ale niech ich cholera. — To niespodzianka — odezwał się w końcu Tony. — Znasz mnie, nie mam dzieci. — Harvey nieco się obruszył. — Żona zawsze była delikatnego zdrowia, wiesz. Więc nie mam nikogo bliskiego, żeby cokolwiek przekazać; to znaczy tego, czego nauczyłem się w zawodzie przez dwadzieścia lat codziennej pracy. Chłopcze, tutaj można dowiedzieć się wszystkiego o ludziach. To lepsze od uniwersytetu. — Tak jest — odpowiedział Tony. — Może pan mógłby powiedzieć mojej mamie, że powinienem rzucić szkołę już teraz? — Kobiety są dziwne — odparł Harvey. — Zawsze będą chciały, żebyś zajmował się czymś, co nie jest praktyczne, szczególnie jak ma to zmienić ci charakter albo usprawnić umysł, na przykład chodzenie do kościoła lub szkoły. Czy słyszałeś, aby któraś chciała, żebyś poszedł na polowanie, bić się, grać w pokera albo coś w tym rodzaju? Kobiety zawsze chcą cię przed
tym powstrzymać. — Har212 vey westchnął. — Ale może Bóg je po to stworzył, żeby pilnowały, abyśmy wszyscy od razu nie poszli do piekła. Pewno, że z nią pogadam. — Wyciągnął rękę. — Umowa? Tony zamrugał powiekami. — Tak, pewnie, że chciałbym być policj antem. — Uścisnął dłoń Harveya. Harvey zawsze żywił szczególne uczucia wobec Tony'ego bez względu na to czy jest jego prawdziwym ojcem, czy też nie. Przez kilka kolejnych nocy po śmierci ojca Jack miał sny, które dają szansę, jakiej nie stwarza rzeczywistość. W jego snach tata żył, ale groził, że umrze, jeżeli Jack nie zmieni swego postępowania i nie zacznie robić tego, co pochwala ojciec, to znaczy rzuci czytanie książek i przestanie rozmyślać, a zajmie się sportami. Jack wkładał więc strój do footballu, kask i buty, i biegł do łóżka ojca — wtedy budził się i wszystko było po staremu. Za życia nigdy się specjalnie ojcem nie interesował, ale uświadomił sobie teraz, iż zawsze planował, że kiedyś, jak dorośnie, pozna go lepiej. Tej możliwości już nie miał. Z całą pewnością nie uważał, że dwa kolejne ataki serca zostały spowodowane w jakimkolwiek stopniu przez niego. Z drugiej strony podejrzewał, że mógłby przedłużyć ojcu życie, gdyby był dającym większe zadowolenie synem. Dlatego, nie podając powodów, Jack zapytał Tony'ego, czy nadawałby się do drużyny, gdyby przez cały rok trenował pod jego okiem i spróbował swoich sił następnej jesieni.
— Jesteś za lekki, Jack. — Tony potrząsnął przecząco głową. — Myślałem, że byłbym może ąuarterbackiem. To przeważnie są mali faceci, co nie? — Tylko dlatego, że linemeni są wysocy — odparł Tony. — Wcale nie są tacy mali, a nigdy nie widziałem nikogo tak chudego jak ty. Nie chciałbym, żeby ci zrobili jakąś krzywdę. Jak zostałbyś korespondentem zagranicznym, gdybyś miał tak połamane ręce, że nie mógłbyś pisać na maszynie? Niewątpliwie Tony chciał dobrze, ale trzeba było podejmować 213 — Hm — Tony potrząsnął głową. — Cóż, porządny był z niego gość. Wiesz, jak go przezywaliśmy? Płatowiec. Przez to, że raz strasznie mocno się opalił i skóra schodziła mu całymi płatami. Dlatego tak go nazwaliśmy... Odszedłem nieco od tematu, ale tak sobie myślałem, że już nie robię się młodszy. Nie wiesz, co ci jest pisane. Niedobrze, że nie mam żadnego zastępcy. Jak Boga kocham, rada miejska znajdzie pieniądze na wszystko: na malowanie biura burmistrza, zakup nowych krzeseł dla siebie, wystawienie tablic powitalnych przy wszystkich wjazdach do Hornbeck, ale nie dadzą mi posterunkowego na pół etatu. W Millville ta tłusta świnia nie tylko dostała Raya Dooleya, ale jak obrabowano bank, to na służbie był jakiś inny facet. Prawda, zginął od kuli. — Harvey odwrócił się i popatrzył przez okno, a potem znowu odezwał się do Tony'ego: — Twoja mama mówiła, że niedługo skończysz osiemnaście lat. — W przyszłym miesiącu. — Chcesz dla mnie pracować? Przychodź po szkole na parę godzin i
jeszcze może w sobotę i niedzielę, co? — Tony był zaskoczony. Harvey dodał: — Nie wiem, ile będą płacić. Może odejmą z mojej pensji, ale niech ich cholera. — To niespodzianka — odezwał się w końcu Tony. — Znasz mnie, nie mam dzieci. — Harvey nieco się obruszył. — Żona zawsze była delikatnego zdrowia, wiesz. Więc nie mam nikogo bliskiego, żeby cokolwiek przekazać; to znaczy tego, czego nauczyłem się w zawodzie przez dwadzieścia lat codziennej pracy. Chłopcze, tutaj można dowiedzieć się wszystkiego o ludziach. To lepsze od uniwersytetu. — Tak jest — odpowiedział Tony. — Może pan mógłby powiedzieć mojej mamie, że powinienem rzucić szkołę już teraz? — Kobiety są dziwne — odparł Harvey. — Zawsze będą chciały, żebyś zajmował się czymś, co nie jest praktyczne, szczególnie jak ma to zmienić ci charakter albo usprawnić umysł, na przykład chodzenie do kościoła lub szkoły. Czy słyszałeś, aby któraś chciała, żebyś poszedł na polowanie, bić się, grać w pokera albo coś w tym rodzaju? Kobiety zawsze chcą cię przed tym powstrzymać. — Har212 vey westchnął. — Ale może Bóg je po to stworzył, żeby pilnowały, abyśmy wszyscy od razu nie poszli do piekła. Pewno, że z nią pogadam. — Wyciągnął rękę. — Umowa? Tony zamrugał powiekami. — Tak, pewnie, że chciałbym być policj antem. — Uścisnął dłoń Harveya. Harvey zawsze żywił szczególne uczucia wobec Tony'ego bez względu na to czy jest jego prawdziwym ojcem, czy też nie. Przez kilka kolejnych nocy po śmierci ojca Jack miał sny, które dają
szansę, jakiej nie stwarza rzeczywistość. W jego snach tata żył, ale groził, że umrze, jeżeli Jack nie zmieni swego postępowania i nie zacznie robić tego, co pochwala ojciec, to znaczy rzuci czytanie książek i przestanie rozmyślać, a zajmie się sportami. Jack wkładał więc strój do footballu, kask i buty, i biegł do łóżka ojca — wtedy budził się i wszystko było po staremu. Za życia nigdy się specjalnie ojcem nie interesował, ale uświadomił sobie teraz, iż zawsze planował, że kiedyś, jak dorośnie, pozna go lepiej. Tej możliwości już nie miał. Z całą pewnością nie uważał, że dwa kolejne ataki serca zostały spowodowane w jakimkolwiek stopniu przez niego. Z drugiej strony podejrzewał, że mógłby przedłużyć ojcu życie, gdyby był dającym większe zadowolenie synem. Dlatego, nie podając powodów, Jack zapytał Tony'ego, czy nadawałby się do drużyny, gdyby przez cały rok trenował pod jego okiem i spróbował swoich sił następnej jesieni. — Jesteś za lekki, Jack. — Tony potrząsnął przecząco głową. — Myślałem, że byłbym może ąuarterbackiem. To przeważnie są mali faceci, co nie? — Tylko dlatego, że linemeni są wysocy — odparł Tony. — Wcale nie są tacy mali, a nigdy nie widziałem nikogo tak chudego jak ty. Nie chciałbym, żeby ci zrobili jakąś krzywdę. Jak zostałbyś korespondentem zagranicznym, gdybyś miał tak połamane ręce, że nie mógłbyś pisać na maszynie? Niewątpliwie Tony chciał dobrze, ale trzeba było podejmować 213 samodzielne decyzje w doczesnym życiu, więc kiedy brat nie znajdował
się w pobliżu, by go zniechęcić, Jack poszedł do garażu z zamiarem sekretnego poćwiczenia z ciężarkami Tony'ego, by stać się górą mięśni. Zaczął od sztang takich, jakie były przygotowane, ale okazało się, że każda waży czterdzieści funtów, więc nie mógł unieść żadnej, właściwie to nawet gdy próbował oburącz, ledwo drgnęły. Znalazł mały klucz i zmniejszył ciężar do pięciofuntowego dysku po obu stronach gryfu, lecz dziesięć funtów na rękę nadal okazywało się zbyt ciężkie jak dla niego, a nic lżejszego nie mógł znaleźć wśród ciężarków Tony'ego. Doszedł do wniosku, że jest niepraktyczny, chcąc stać się tym, kim nie jest; mógł jedynie, jak mówił Tony, zrujnować zdrowie poprzez starania, a ojciec i tak nie byłby zadowolony, widząc jego złą grę. Z drugiej strony, gdyby został słynnym korespondentem, mógłby wsławić nazwisko Beelerów i zarobić mnóstwo pieniędzy, wspomóc matkę, a nawet wesprzeć Bernice i Tony'ego, gdyby była taka potrzeba. Następną decyzją, jaką podjął, było (chociaż właśnie odzyskał swój pokój po odejściu Bernice) zaprzestanie czekania bez końca, aż Mary Catherine Lutz rozbierze się. Kiedy czekał ostami raz, w ogóle się nie pokazała; albo poszła spać niezwykle wcześnie albo spędzała noc poza domem, a Jack został na czatach prawie do wpół do pierwszej. Robił z siebie głupca. I tak zresztą nic nie widział; ani kawałka nagiego ciała, tylko halkę, a potem Mary szła do szafy i pojawiała się w piżamie, w której nie można było odróżnić jej od chłopaka. Skoro jednak tak wyglądało całe jego życie erotyczne, spróbował wymyślić coś przyzwoitszego i bardziej szacownego, czym można by to zastąpić. Poza tym był jeszcze w zasadzie samotny, gdyż Dickie Herkimer gdzieś się rozpłynął, a kandydaci na najlepszego przyjaciela nie pojawili
się. Może po prostu dorastał; pod pachami, a także w okolicach intymnych, rosło mu więcej włosów, wydawało mu się, że ma niższy głos, choć nie był to jeszcze głęboki bas, o jakim marzył. 214 Nie zapomniał o grupie młodzieżowej z kościoła w Millville, do której zaprosił go gruby kaznodzieja. Jack miał nadzieję spotkać tam tę dziewczynę z wielkimi piersiami i gładką twarzą, chociaż nie wypada bawić się zaraz po śmierci ojca. Także od kilku tygodni nie odnowił, praktykowanego od siódmej klasy, zwyczaju uczęszczania na niedzielny popołudniowy seans do kina w Hornbeck. Podjął nieugiętą decyzję przejścia przez resztę życia bez jakichkolwiek przyjemności i aby zadośćuczynić tym wszystkim sytuacjom, kiedy sprawił ojcu przykrość, starał się zjadać każdy posiłek do czysta. Jednak w końcu przyszedł niedzielny obiad, kiedy to matka odezwała się: — Jak zjesz piernik, to może poszedłbyś do kina? Musimy zacząć żyć normalnie. — Oj, nie stać nas. — Na piętnaście centów stać nas. Siedzieli w jadalni, tak jak za życia ojca. Tony siedział naprzeciw niego, ubrany od kilku dni, nawet kiedy nie był na służbie, w błękitną policyjną koszulę z epoletami i granatowy krawat. Do tego wkładał zwykłe, cywilne spodnie od granatowego garnituru z serżu. Nie stać go było jeszcze na prawdziwą policyjną kurtkę, więc na czas patrolu wkładał pod koszulę sweter i zapasową czapkę Harveya Yeltona, gdyż nosili ten sam rozmiar. Tony był tymczasowym posterunkowym i dostawał dziesięć dolarów tygodniowo. Sięgnął teraz do kieszeni i wyciągnął pięć centów, które
podał bratu ponad stołem. — Kup sobie potem cukierki. Jack rozumiał, że odmowa byłaby w złym tonie, ale zmiana w zachowaniu brata niezupełnie mu się podobała. Odkąd został policjantem, zrobił się strasznie nadęty, na przykład teraz odezwał się zupełnie jak matka: — Mam nadzieję, że ten piernik zniknie. — Może zostawię go sobie na później — zaproponował Jack. Cały apetyt zaspokoił, jedząc pieczeń rzymską, tłuczone ziemniaki, fasolkę i duszone pomidory. — Dobra — rzucił krótko Tony i skinął do niego. 215 — Co? — Chcesz, żebym to zjadł czy nie? — Tony zniecierpliwił się. — Och! — Tony chciał, żeby Jack czytał w myślach. Podał mu piernik. — Przynieś mi torebkę. Leży na kredensie w kuchni—odezwała się matka. Jack poszedł po nią, matka wyjęła portmonetkę, a z niej piętnaście centów. — Lepiej już idź, jeśli chcesz zdążyć na film. — Myślisz, że naprawdę mogę? — Jack zerknął na zegar na kredensie. — Chodzi ci o to, czy nas stać? — Skinęła głową. — Teraz będzie nam trochę lżej, Jack. Tony ma pracę, a ja wynajęłam pokój. — Mówisz o moim pokoju? — zapytał, chociaż przez chwilę myślał, że w domu pojawiło się jakieś nowe pomieszczenie. — Cóż, tak naprawdę należał do Bernice. — Unikała jego spojrzenia. — Jak tylko wracała do domu, to tam mieszkała. A Tony mówi, że lubisz siedzieć u niego.
Więc to była nowa wiadomość tylko dla młodszego syna. Tony już wiedział, a może to był nawet jego pomysł. — Może zobaczymy się w kinie — odezwał się Tony ważniac-ko, kiedy Jack wychodził. — Chyba tam wpadnę. Wiesz, ja nie potrzebuję biletu. Są zadowoleni, jak zjawia się ktoś w mundurze; to ma dobry wpływ. Harvey mówił mi, że dzieciaki łobuzują ostatnio w niedziele. — To może się zobaczymy — odparł Jack z nadzieją, że to się może jednak nie stanie. Byłby to straszny wstyd, gdyby ktoś go widział w takim miejscu z bratem policjantem, po tym jak w mieście zakazano świętowania Halloween. Na szczęście, nawet jeżeli Tony przyszedł do kina, Jack nie spotkał go. Nie zauważył też nikogo z obecnych lub byłych przyjaciół, chociaż rozpoznał parę osób z Hornbeck będących w jego wieku albo starszych. Film był naprawdę dobry, o Brytyj czykach w Indiach, prawie z samymi mężczyznami, niemal bez wątków miłosnych. Kończył się przepotężną szarżą tysięcy brązowoskórych mężczyzn 216 na koniach na garstkę angielskich żołnierzy, stojących ze spokojem w kwadracie. Przez moment stawiali opór i kładli wroga pokotem, lecz w końcu zaczęli padać. Bez wątpienia biali zginęliby doszczętnie, gdyby nie przybyła przez dotąd nie znaną nikomu przełęcz w górach brytyjska kawaleria z rozwianymi proporcami. Film zawsze całkowicie pochłaniał Jacka i miał na niego przemożny wpływ, i kiedy wychodził po seansie na główną ulicę Hornbeck, niezmiennie dostawał lekkiego zawrotu głowy, a potem popadł w depresję. Wiatr się wzmógł i zaczęło robić się chłodno. Postawił kołnierz kurtki i
zapiął górny guzik. To nie pogoda na hinduskie szmaty i tuniki. Rozważał, czy wydać piątaka od Tony'ego w pobliskim sklepie ze słodyczami, teraz zatłoczonym, czy zwrócić bratu pieniądze i w ten sposób odnieść nad nim moralne zwycięstwo, kiedy zobaczył ją, dziewczynę ze szpitalnej kawiarni. Na Boga, tego się nie spodziewał. Wpierw zupełnie nie wiedział, jak do niej podejść ani nawet co powiedzieć, więc tylko szedł za nią. Poruszała się energicznie, była sama, tak jak i on. Uznał, że właściwe będzie to, co naturalne. Dlatego też przyspieszył kroku, aż zrównał się z nią. — Cześć — zagadnął — widziałem cię parę tygodni temu w szpitalu. W kawiarni, pamiętasz? — Popatrzył w błękit jej oczu, które zrobiły się mniejsze w uśmiechu. — Mój tata tam leżał, ale już wyzdrowiał. — A mój umarł. — Mówisz poważnie? — Uważnie przyjrzała mu się. — Tak. — Hm. To musi być straszne nie mieć ojca. — Tak... — Zrozumiał jej dobre intencje. — Chodzisz na spotkania młodzieży w waszym kościele? — Skąd o tym wiesz? — Uniosła brwi. — Byłam raz czy dwa, ale było mi wstyd, jak mój brat tam się pokazał. Staram się nie bywać tam, gdzie on. — Ach, tak? — Wydawało się, że coś ich łączy. — To dlatego, że zawsze narobi kłopotów — wyjaśniła. — Ale teraz go nie ma, uciekł z domu, więc chyba mogę iść na to spotkanie. 217
Jak się znowu pojawi, to tata stłucze go na kwaśne jabłko i wsadzi do więzienia. Mogę wybrać się do kościoła z kimś z kuzynostwa. — Ile lat ma ten kuzyn? — Jackowi nie spodobała się propozycja. — Kuzynka. Prawie piętnaście. Jest naprawdę ładna. Ma takie długie, czarne, kręcone włosy. — To ładne — przyznał Jack. — Ale ja wolę jaśniejsze. Niezupełnie blond, wiesz, ale coś w tym rodzaju... — Jak moje? — Spuściła wzrok i lekko się zaczerwieniła. — Mniej więcej. — Ty to masz gadane — powiedziała. — Co chcesz przez to powiedzieć? — Że możesz wszystko powiedzieć dziewczynie. — Mówię to, co myślę. — Jack zmarszczył brwi. — Cóż — odpowiedziała — tak się składa, że chodzę na stałe z kimś znacznie starszym. Jack zatrzymał się. Doszli prawie do granicy z Millville. — Miło było cię poznać — powiedział i odwrócił się. — Żartowałam — rzuciła. Wrócił. — Teraz też żartujesz? — Zgadnij. Jakież to było strasznie głupie; nigdy tak nie rozmawiał, ale uważał ją za najatrakcyjniejszą dziewczynę, jaką spotkał w życiu. Odprowadził ją i przez całą drogę do jej domu przekomarzali się, aż na stopniach domu nagle uderzyła go w brzuch i zaczęła uciekać. Zniknęła za rogiem garażu. Pobiegł za nią i odkrył, że za garażem stał płot z siatki, a dalej znajduje się podwórko sąsiadów. Dziewczyna musiała zatem wejść do garażu.
Otworzył go i wszedł do środka. Samochodu nie było, ale na podłodze widniała czarna plama oleju. Dziewczyna stała sztywno w kącie garażu, wciskając się plecami w nie malowane i szorstkie deski. Jack ominął kałużę oleju i podszedł do niej. Ujął ją w pasie. Odwzajemniła gest. Zamknęła oczy i głęboko oddychała, potem otworzyła oczy i spojrzała zuchwale. 218 — Chłopcze — powiedziała — myślisz, że wszystko ci wolno, co? — Położyła jego dłonie na swoich piersiach, pierwszych, które Jack dotykał. — Jesteś bezczelny. Jack prawie nie mógł oddychać. — Jak się nazywasz? — zapytała, uśmiechając się jakby z dystansem. Powiedział. — Och, nie! — zapiszczała. Nie odsunęła jednak jego rąk. — Ary? — Eva. — Evajak? — Dowiesz się niedługo, jak moi rodzice wrócą do domu! — Przysunęła twarz tak blisko do jego, że oddychali tym samym powietrzem. Miała słodki oddech. — Tata chyba cię zamorduje, ale wróci dopiero na kolację. — To jak się w końcu nazywasz? Uśmiechnęła się, nie odsuwając twarzy. — Bullard! — Niech mnie cholera. — Jack cofnął się. — Prawdziwy zbieg okoliczności, prawda? — Eva postąpiła krok do przodu, żeby znowu być blisko niego. — Czy musimy się nienawidzić? — zapytał Jack.
— No, nie wiem. — Był to nieomal pisk. Uśmiechała się tak ładnie jak nigdy. — Z czego się śmiejesz? — Rzecz w tym, że chodziłam z twoim bratem... Co? Nie wierzysz? — Chyba lepiej już pójdę. —Jack zaczął powoli się wycofywać. — Boisz się, że będzie zazdrosny czy coś w tym stylu? — Zrobiła prowokującą minę, lekko wysuwając język. — Tony, nieee... Jest teraz gliną, wiesz. Nie ma czasu na... — Więc to była ta dziewczyna, do której nieopatrznie napisałby list. Pomyślał, że w złym tonie byłoby zdradzić jej, że Tony ostatnio napomykał o zaręczeniu się z Mary Catherine Lutz. Eva przestała za nim iść i zatrzymała się. 219 — Co z tobą? — zapytała. Próbował wymyślić dobrą odpowiedź dla siebie i dla niej, ale udało mu się tylko tyle: — Nie chcę żadnych kłopotów, które stanowiłyby ryzyko dla mego zawodu. — Zawodu? Jesteś przecież młody. — Tak, cóż... — Pokonał już całą odległość do drzwi. — Może zobaczymy się w kinie w następną niedzielę? To będzie na jego własnym terenie, w Hornbeck. Wyszedł za próg. — Nie, jeżeli zobaczę cię pierwsza. — Podążyła za nim do drzwi, z rękami splecionymi z tyłu. Jej piersi wyglądały fantastycznie. A jednak rozglądał się za Evą we wszystkie następne niedziele, ale kiedy w końcu zauważył ją, była w towarzystwie chłopaka z MilMlle. Jack
uznał, że popełnił błąd tamtego dnia w garażu, i żałował, jak to żałują mężczyźni, przez wiele, wiele lat, chociaż później odbierał świat z innej perspektywy.