Elizabeth Thornton
Sekrety
Prolog
Paryż, grudzień 1814
Jasnowłosy mężczyzna, który za nią stał, wcale nie wyglądał
na mordercę. Był młody i bardzo prz...
3 downloads
10 Views
Elizabeth Thornton
Sekrety
Prolog
Paryż, grudzień 1814
Jasnowłosy mężczyzna, który za nią stał, wcale nie wyglądał
na mordercę. Był młody i bardzo przystojny. Miał na sobie niebieski
mundur, taki jak nosili strażnicy króla Ludwika. Angielskie damy,
które robiły zakupy w pobliżu Palais Royal, z trudem odrywały od
niego wzrok; nic dziwnego, skoro wyglądał jak Apollo. A jeszcze
całkiem niedawno na pewno z odrazą odwróciłyby się na widok
francuskiego żołnierza. Ale teraz nikt już nie pamiętał o przeszłości
i mimo dawnych nieporozumień każdy Anglik z radością witał
Francuza.
Tak naprawdę nikt nie wiedział, jakiej narodowości był ten
mężczyzna. Mówił płynnie zarówno po angielsku, jak i francusku.
Miał wiele imion, ale żadne nie było prawdziwe. Był mistrzem
maskarady. Dla niej nazywał się po prostu Nemo. Nie znała
bardziej przerażającego i fanatycznego agenta Napoleona.
Wszyscy myśleli, że już od dawna nie żyje.
Chciała zawołać: Morderca! Ale to nie miało sensu. Nemo na
pewno by ją dopadł, zanim zdołałaby wymówić jego imię.
Zamarła w bezruchu, wstrzymała oddech i z udawanym
zainteresowaniem wpatrywała się w wystawę sklepową. W
rzeczywistości ani trochę nie interesowały jej czepki; jej uwagę
przyciągało lustrzane odbicie mężczyzny, który leniwie snuł się
wśród tłumu ludzi wychodzących z kawiarni Very. Kiedy stanął za
jedną z kolumn i zniknął jej z pola widzenia, wmieszała się w grupę
przechodniów.
Kosztowało ją wiele wysiłku, by nie oglądać się przez ramię,
żeby się upewnić, czy nie dostrzegł jej wśród tłumu. Przez cały czas
udawała, że z zainteresowaniem przygląda się wystawom
sklepowym, i bez pośpiechu przechadzała się od jednej witryny do
drugiej. Zatrzymała się dopiero przed sklepem z książkami starego
Dassene'a.
Wszystko potoczyło się zupełnie inaczej, niż było
zaplanowane. Łącznik miał na nią czekać w księgami przy Rivoli,
ale teraz nie mogła się z nim spotkać. Czuła się bezradna. Musiała
improwizować. Cała nadzieja w starym Dessenie, który, być może,
da się przekonać, żeby doręczyć za nią książkę. Dopiero wtedy
będzie mogła zająć się Nemo.
Polowanie na wrogów to rozrywka, której nie mógł sobie
odmówić, a przy tym nie lubił łatwej zdobyczy. Uwielbiał grać w
kotka i myszkę, a kiedy nudził się ofiarą, zabijał ją bez litości.
Jeszcze rok temu takie myśli przyprawiłyby ją o dreszcze, ale
teraz nie czuła nic poza zniecierpliwieniem. Od śmierci Jerome'a nie
liczyło się dla niej nic poza chęcią zemsty. Nie ryzykowała życia dla
kraju, wiedziała o tym od dawna. Patriotyzm nie był dla niej tak
ważny jak dla Jerome'a. Kierowała nią nienawiść do mężczyzny,
który go zabił.
Kiedy otworzyła drzwi, w sklepie rozległ się dźwięk
dzwonka. Młoda kobieta, stojąca przy ladzie i płacąca rachunek,
spojrzała na nią ciekawie. Na podłodze przy jej nogach stal kosz po
brzegi wypełniony książkami. Dessene'a niebyło nigdzie w pobliżu,
a za ladą stał mężczyzna, którego nigdy jeszcze tutaj nie widziała.
Kiedy nieznajomy stanął obok młodej kobiety z książkami,
poruszyła się niespokojnie. Nie zdziwiła się, kiedy wymienili
między sobą parę zdań po angielsku. W ich wyglądzie było coś, co
wyraźnie wskazywało na angielskie pochodzenie. Mężczyznę
zdradzał ciemny płaszcz i nienagannie skrojony surdut, kobieta
natomiast miała za długą falbanę przy sukni i za mało wycięty
dekolt. Był młodszy od swej rozmówczyni, ale byli do siebie
podobni. Brat i siostra, uznała po zastanowieniu. To właśnie Jerome
nauczył ją dostrzegać te na pierwszy rzut oka niewidoczne
szczegóły. Nauczył ją również wierzyć w instynkt. Nie wiedziała
dlaczego, ale spodobało jej się spojrzenie jasnowłosej Angielki,
podczas gdy mężczyzna stojący za ladą nie wzbudził jej zaufania.
Miała mętlik w głowie. Jedynym powodem, dla którego
wybrała Dessene'a, był fakt, że znal zarówno ją, jak i Jerome'a.
Doskonale zdawał sobie sprawę, że Jerome byt studentem bez
grosza przy duszy, a mimo to księgarz zawsze był dla nich
życzliwy. Niestety, dzisiaj go nie zastała. Zastanawiała się, co robić.
W każdej chwili mogła zostać zdemaskowana. Musiała grać. Mogła
ukryć książkę i wrócić po nią innym razem. Ale jeśli nie udałoby jej
się wrócić?
Jej mózg pracował niczym rozżarzona do czerwoności
maszyna. Jeszcze raz spojrzała na parę, po czym szybko podjęła
decyzję. Podeszła do lady i "niechcący" popchnęła kosz pełen
książek. Przez chwilę użalała się nad swoją niezdarnością, uklękła,
łapiąc się za głowę, i niepostrzeżenie zamieniła swoją książkę na
jedną z tych, które rozsypały się po podłodze.
Udało jej się w samą porę, ponieważ młoda dziewczyna
szybko schyliła się, żeby jej pomóc. Ręce kobiet dotknęły się, kiedy
obie jednocześnie chciały podnieść koszyk.
- To moja wina - powiedziała nieznajoma po francusku.
Mówiła powoli, ale z doskonałym akcentem. - Nie powinnam
zostawiać koszyka na podłodze. Ktoś mógłby się o niego potknąć. -
Miała łagodne oczy i uśmiechała się przyjaźnie. Zupełnie
nieświadoma tego, co się przed chwilą stało, młoda Angielka
została uwikłana w coś bardzo niebezpiecznego.
Każda próba ostrzeżenia spowodowałaby lawinę pytań, a na
to nie mogła sobie pozwolić. Uśmiechnęła się w odpowiedzi, po
czym skinęła głową i jak gdyby nigdy nic ruszyła w głąb sklepu,
Kiedy znów rozległ się dzwonek, odwróciła głowę. W drzwiach stał
Nemo; nie był sam, towarzyszyło mu dwóch mężczyzn. Szepnął coś
Angielce na ucho, a kiedy ta zaczerwieniła się, wybuchnął
śmiechem.
Serce przestało jej bić. Czyżby Nemo widział, jak zamieniała
książki? Kiedy pozwolił angielskiej parze opuścić księgarnię,
odetchnęła z ulgą i cicho przesunęła się w stronę tylnych drzwi.
Zanim je otworzyła, znalazła w kieszeni płaszcza pistolet;
zawsze miała go przy sobie w pogotowiu. Tym razem mógł się
przydać. Westchnęła cicho. Wojna już dawno się skończyła,
pomyślała. Napoleona zesłano na Elbę. Nemo miał zostać zabity.
Nadszedł czas, żeby zebrać owoce swojej pracy. Niestety, nigdy nie
była taka przezorna jak Jerome. Powinna była go posłuchać. Teraz
na pewno było już za późno. Wszystko, o co walczyli, przepadło.
Kiedy otworzyła drzwi i wyszła na rue de Montpensier, oblał
ją zimny pot. A jednak nie było za późno. W takim razie musiała
dokończyć to, co zaczęła. Musiała dać tej młodej Angielce czas na
ucieczkę. Jeżeli się uda i sama wyjdzie cało z opresji, będzie musiała
odzyskać książkę. Jeśli ją schwytają, nie będzie mogła zrobić nic
więcej. Pozostanie jej wiara w to, że dziewczyna przeczyta książkę i
odda ją we właściwe ręce.
Przemknęła pomiędzy dwoma konnymi tramwajami, a potem
przebiegła na drugą stronę ulicy. Zatrzymała się dopiero na rogu i
spojrzała za siebie. Dostrzegła Nemo, który niczym oszalały
wybiegł przed sklep z książkami; w ręku miał broń. Nie bała się
śmierci, ale przerażała ją myśl, że mogą pojmać ją żywą.
Krzyknął, kiedy tylko ją zauważył. Chciała, żeby widział,
dokąd biegnie. Chciała zwrócić na siebie jego uwagę. Jerome uczył
ją, jak się zachowywać w takich sytuacjach, ale dopiero dzisiaj miała
okazję, żeby sprawdzić swoje umiejętności. Musiała zdać ten
egzamin.
Uśmiechał się w ten przebiegły sposób, którego nienawidziła.
Ten uśmiech zdawał się mówić, że nikt nigdy nie przechytrzył
Nemo, który był nieomylny. Pewnego dnia, myślała w duchu,
spotkasz równego sobie.
Nie walczyła z własną wściekłością. Chciała krzyczeć: Dalej,
bydlaku! Chodź tu i złap mnie!
Kiedy trzech mężczyzn ruszyło za nią w pościg, rzuciła się do
ucieczki. Kilka osób, widząc pistolet w jej dłoni, usunęło się z drogi.
Byli tuż za nią, ale żaden nie strzelał. Było dokładnie tak, jak
myślała: Nemo sam chciał ją zabić.
Mniej więcej w połowie drogi zobaczyła swój cel - piecyk
ulicznego sprzedawcy, Thibeaulta. Zapach ciepłych babeczek i
ciastek z rodzynkami sprawił, że zamarło w niej serce. W jednej
chwili odrodziły się w niej wspomnienia. Oczami wyobraźni
dostrzegła siebie i Jerome'a, zatrzymujących się tutaj na ciepłe
babeczki, w drodze z teatru do domu.
Ostatkiem sił dotarła na miejsce. Wiedziała, że tutaj kończy się
jej droga. Ból przeszywał piersi, nogi odmawiały posłuszeństwa,
opuściły ją resztki sił. Ale ani na chwilę nie zapomniała o gniewie,
który tłumił w niej strach.
Wymierzyła pistolet w głowę Thibeaulta.
- Otwieraj - zażądała, dysząc ciężko.
Kiedy sprzedawca wykonał polecenie, wrzuciła książkę w
rozżarzone węgle.
- A teraz uciekaj stąd - powiedziała. - Ratuj się. - Szybko
odwróciła się od niego, żeby zmierzyć się ze swoimi
prześladowcami.
Kiedy uniosła pistolet, zatrzymali się. Spojrzała prosto w oczy
Nemo. Na jego twarzy pojawił się przelotny uśmieszek. Widział, jak
paliła książkę, i myślał, że odniósł zwycięstwo. W końcu nie
wiedział o Angielce z księgarni.
Teraz wszystko było w rękach Boga.
Wymierzyła pistolet prosto w Nemo i pomyślała o Jeromie. Po
pierwszym strzale padł przerażony sprzedawca. Zginęli w deszczu
kul.
1
Bath, luty 1815
Za chwilę coś się wydarzy, przemknęło Abbie przez myśl, kiedy
szwagier wstał od stołu i pod błahym pretekstem opuścił pokój w
towarzystwie panny Fairbairn. Podejrzenia Abbie potwierdziły się,
gdy jej starszy brat, Daniel, odprawił służącego. W pokoju pozostali
jedynie członkowie rodziny Vayle. Vayle'owie nigdy nie omawiali
rodzinnych spraw w towarzystwie obcych.
Być może bardziej zaniepokoiłoby ją to, co działo się wokół,
gdyby nie czuła się dotknięta. Przecież to był jej dom. To ona
przygotowała obiad, który przed chwilą zjadła jej rodzina, ona
płaciła pensje służącym, nie wspominając już o pannie Fairbairn. A
mimo to starszy brat wydał polecenia służbie, a cała rodzina tylko
jemu poświęciła uwagę.
Nie powinno jej to dziwić. W końcu krewni zawsze mieli na
nią wpływ. Kiedy tylko pojawili się w jej domu, miała wrażenie, że
nawet służba przestaje się z nią liczyć. To był pierwszy raz, kiedy
przyjechali z wizytą do Bath. Odwiedzili ją w drodze powrotnej z
posiadłości jej szwagra, który mieszkał niedaleko Oksfordu.
Zawsze, kiedy nadchodził sezon polowań, przenosili się tam, a
teraz, gdy zbliżał się sezon spotkań towarzyskich, wracali do
Londynu. Nadrobili trochę drogi, żeby się z nią zobaczyć. Chciała
wywrzeć na nich jak najlepsze wrażenie, chciała, żeby byli z niej
dumni. Mimo wad bardzo krewnych kochała. I właśnie w tym tkwił
jej problem: nie potrafiła myśleć tylko o sobie.
Tutaj, w Bath, w otoczeniu przyjaciół zapomniała o nim. Nikt
z nowych znajomych nie widział jej w roli oddanej córki, ciotki
młodych dziewcząt czy trzymającej się na uboczu starej panny.
Wiele wysiłku kosztowało ją, zanim nauczyła się żyć według
własnych reguł. Nie wiedziała tylko, dlaczego tak szybko o nich
zapominała, kiedy w pobliżu znajdowała się rodzina.
Przyglądała się uważnie twarzom trzech osób, które siedziały
przy mahoniowym stole. Matka ściągnęła brwi, a to zawsze
oznaczało coś złego. Siostra Abbie, Harriet, jak zwykle wyglądała
na znudzoną, Daniel natomiast patrzył na nią nie tyle ze złością, ile
ze zmieszaniem.
To było imponujące trio członków jej świetnej rodziny.
Wszyscy byli wysocy i mieli ciemne włosy, szlachetne rysy i
inteligentne zielone oczy. Wszyscy troje byli nieugięci i mieli silne
charaktery. W ich naturze leżało podporządkowywanie sobie ludzi
słabszych. Abbie im ulegała.
Ale tak było kiedyś. Choć już od dawna była pełnoletnia,
dopiero w Bath mogła się cieszyć niczym nie ograniczoną
wolnością. Przez dwanaście miesięcy była sobie panią i mimo że
miała dwadzieścia siedem lat, dopiero teraz tak naprawdę zaczęła
poznawać siebie. Tak długo starała się stać kimś, kim - według
innych - powinna być. Tyle zmarnowanych lat! Była zdecydowana,
że nie straci ani jednego dnia więcej.
Brat przerwał długie milczenie.
- Chciałbym z tobą o czymś porozmawiać, Abbie - powiedział.
Próbowała go od tego odwieść.
- To nie jest najlepsza pora na rozmowę. Za godzinę
powinniśmy pojawić się u Gardinersów. - Uśmiechnęła się
łagodnie. - Poza tym nigdy nie mogę się skupić na rozmowie, kiedy
w perspektywie mam przyjęcie. Przełóżmy tę rozmowę na inny
dzień.
- Dobrze wiesz, że jeśli nie porozmawiamy teraz, nie zrobimy
tego nigdy. - Uśmiechnął się ironicznie. - Przyznaj się, Abbie. Przez
cały czas unikałaś rozmowy z nami. Od kiedy tutaj jesteśmy, całe
dnie i noce zapełniasz nam różnymi spotkaniami. Jeżeli nie
porozmawiamy teraz, nie będziemy mieli więcej okazji, żeby to
zrobić.
Sama myśl o rodzinnym zebraniu wystarczyła, żeby
przyprawić ją o dreszcze. Zawsze zapewniano ją, że żadne kroki nie
zostaną podjęte bez jej zgody, ale to nigdy nie sprawdzało się w
rzeczywistości. Zarówno ona, jak i jej młodszy brat, George, wdali
się w świętej pamięci ojca. Nigdy nie sprzeciwiali się rodzinie, ale
też nigdy nie wychodzili na tym dobrze.
Abbie doskonale zdawała sobie sprawę, że powodem narady
rodzinnej jest jej wyjazd do Paryża. Słusznie postąpiła, nie mówiąc
im wcześniej o swoich zamiarach. Gdyby to zrobiła, poruszyliby
niebo i ziemię, żeby ją powstrzymać. Trzeba przyznać, że nigdy nie
zamierzali jej skrzywdzić. Po prostu chcieli dla niej tego, co, ich
zdaniem, było najlepsze. To nie ich wina, że zajmowali wysoką
pozycję społeczną i że tak bardzo trzymali się zasad. Według nich,
młoda kobieta nie powinna w żadnym wypadku mieszkać sama we
własnym domu i żyć, jak jej się podoba, nie słuchając przy tym
opinii najbliższych. Uważali, że powinna wyjść za mąż albo
poświęcić życie rodzinie.
Prawdopodobnie tak by się stało, gdyby nie uśmiechnęło się
do niej szczęście. W jej życiu pojawiła się dobra wróżka, Abigail
Vayle. Ciotka Abigail, która była w sędziwym wieku, potrzebowała
stałej opieki. Jedynym członkiem rodziny, którego można było
wykorzystać, jedyną niezamężną kobietą była, oczywiście, Abbie.
Kiedy ciotka Abigail umarła, zostawiła swojej imienniczce w
spadku mały dworek w Bath i znaczną fortunę.
Oprócz majątku Abbie otrzymała jeszcze cenniejszy dar.
Dzięki ciotce zrozumiała, że jest wartościową istotą i ma prawo żyć
tak, jak tego zapragnie. Ciotka Abigail wytłumaczyła jej, że nie ma
sensu starać się żyć według zasad ustanowionych przez innych.
Poza tym pokazała jej, jak niezamężna kobieta może cieszyć się
życiem. Pieniądze i wiedzę Abbie otrzymała w prezencie, o swoje
życie musiała zatroszczyć się sama.
Na kominku stał zegar; Abbie spojrzała na niego z niepokojem
i zwróciła się do Daniela:
- Masz dziesięć minut, Danielu, i ani minuty więcej.
- Abbie! - Wdowa po wicehrabim Clivendon z
niedowierzaniem przyglądała się córce. - Nie pojmuję, co się tutaj
dzieje. Z trudem rozpoznaję własną córkę. Tak naprawdę to…
Abbie doskonale zdawała sobie sprawę, że kiedy matka
zacznie mówić, jej narzekaniom nie będzie końca. Już dawno
zdążyła nauczyć się ich na pamięć. Nic dziwnego, skoro przez kilka
miesięcy regularnie otrzymywała od matki długie listy pełne skarg i
lamentów. Wicehrabina miała nadzieję, że w ten sposób nakłoni
córkę do zmiany decyzji. Abbie natychmiast musiała zabrać głos.
Inaczej do końca świata nie opuszczą tego pokoju.
- Chodzi o Paryż, mam rację? - przerwała matce w środku
zdania. - To dlatego przyjechaliście mnie odwiedzić? Jak widzicie,
nic złego mi się nie stało. Tak naprawdę to bawiłam się cudownie i
nie mogę się doczekać, kiedy tam wrócę.
- Nie chodzi o Paryż - wyjaśnił Daniel. - No, może niezupełnie.
Wicehrabina otworzyła szeroko usta i mrugała z
niedowierzaniem. Abbie z trudem powstrzymała się od śmiechu.
Kto by pomyślał, że kiedykolwiek przerwie matce w połowie
zdania.
Wicehrabina szybko odzyskała głos.
- Jak możesz udawać, że nie chodzi o Paryż, Danielu? Bóg
jeden wie, co ona teraz zrobi. Paryż to dopiero początek. Zobaczysz,
wspomnisz moje słowa. Ta panna, która podobno jest moją córką,
zachowuje się w taki sposób, że nie mogę tego tolerować. Nie mam
pojęcia, co ci przyszło do głowy, Abbie.
Tak naprawdę ten wyjazd do Paryża miał utwierdzić ją w
przekonaniu, że potrafi sama się o siebie zatroszczyć. To był
egzamin i zdała go śpiewająco. Po raz pierwszy w życiu czuła
podekscytowanie. Przeżyła przygodę. Nie mogła powiedzieć tego
matce, ponieważ musiałaby wysłuchać kolejnego wykładu, a nie
miała na to ochoty.
- Przecież panna Fairbairn pojechała ze mną i ani na chwilę nie
spuszczała mnie z oczu - broniła się Abbie.
- Panna Fairbairn! - rzuciła ostro lady Clivendon. - Kiedy
nalegałam, żebyś znalazła sobie kogoś do towarzystwa, miałam na
myśli osobę, która byłaby dla ciebie dobrym przykładem. Panna
Fairbairn w ogóle się do tego nie nadaje. Przymyka oko na twoje
błędy i nawet nie stara się nauczyć cię dobrych manier.
Właśnie dlatego spośród dwudziestu kandydatek Abbie
wybrała pannę Fairbairn.
- Mamo - powiedziała łagodnie. - Oliwia jest dla mnie bardziej
przyjaciółką niż przyzwoitką. A podczas pobytu w Paryżu
opiekował się mną brat, tak jak ci to napisałam w liście. Kiedy
wyruszaliśmy w podróż, chciałam cię o tym poinformować, ale nie
było cię w Londynie. Wyjechałaś do Oksfordu.
- Doskonale wiedziałaś, że tam będziemy! - wykrzyknęła
gniewnie lady Clivendon. - To właśnie dlatego wyjechałaś do
Paryża w tym terminie.
To była prawda, a Abbie nie widziała sensu w kłótni, której
nie mogła wygrać. O wiele bardziej interesowała ją w tej chwili
uwaga Daniela. Zastanawiała się, o czym mógł chcieć z nią
porozmawiać, jeśli nie o Paryżu. Starała się przypomnieć sobie, co
jeszcze mogło wywołać niezadowolenie rodziny. Chyba nie
dowiedzieli się, że sama zaczęła zarabiać na życie, skupując i
sprzedając rzadkie i cenne egzemplarze książek.
- Trudno nazwać George'a odpowiednim opiekunem -
wtrąciła się Harriet. - Po pierwsze, jest na to za młody, a po drugie,
nasz mały braciszek ma nie po kolei w głowie. Nie patrz tak na
mnie, mamo. Wszyscy wiemy, że George i Abbie wdali się w ojca.
Jak inaczej można wytłumaczyć tę szaloną podróż do Paryża? I
gdzie jest teraz George? To interesuje mnie najbardziej.
Zdaniem Abbie, podróż do Paryża nieco różniła się od
przygód jej ojca. Nic dziwnego, że nie potrafił usiedzieć na miejscu,
skoro marzeniem jego życia było odnalezienie zaginionej Troi. Nikt
nie potrafił go przekonać, że to miasto nie istnieje i nigdy nie
istniało. Więcej czasu spędzał w Grecji niż w Londynie. Na dodatek
po jego śmierci wyszło na jaw, że doprowadził rodzinę do
bankructwa, wydając bajońskie sumy na swoje ekspedycje.
Abbie postanowiła załagodzić sytuację.
- W Paryżu spotkał znajomych i postanowił jeszcze trochę z
nimi zostać. Napisałam wam o tym w liście.
- To było wieki temu - przypomniała jej lady Clivendon. - Już
dawno powinien napisać do nas i powiadomić, jakie ma plany.
Dobry Boże! Jeszcze rok temu Francuzi trzymali nam nóż na gardle.
Nie mogę spać, kiedy pomyślę, że on jest na terytorium wroga.
- Ależ, mamo - broniła brata Abbie. - W Paryżu aż roi się od
angielskich turystów. Francuzi witają ich z otwartymi ramionami.
George'owi nic tam nie grozi, możesz mi wierzyć.
- Nie grozi! - oburzyła się jej lordowska mość. - A skąd ty to
możesz wiedzieć? Żyję na tym świecie trochę dłużej od ciebie, moja
panno, i wydaje mi się, że wiem, o czym mówię.
Tego argumentu wicehrabina używała za każdym razem,
kiedy czuła, że usuwa jej się grunt pod stopami i nie jest w stanie
wymyślić czegoś bardziej przekonującego. Abbie spojrzała na
Daniela, mając nadzieję, że brat też uśmiechnie się na te słowa. Ku
jej zdziwieniu, przyglądał się jej z kamienną twarzą, jak gdyby była
nieznanym okazem, którego nie był w stanie sklasyfikować.
- Przez cały pobyt w Paryżu zachowywaliśmy się nienagannie
- zwróciła się do niego. - Bywaliśmy na przyjęciach w brytyjskiej
ambasadzie. Spotykaliśmy się ze wszystkimi, którzy coś znaczą w
wielkim świecie. I… oczywiście, robiliśmy zakupy. - Nie
wspomniała o książkach, na które miała coraz więcej nabywców
zarówno w Bath, jak i w okolicach.
- Oczywiście, że ci wierzę. - Uśmiechnął się.
Ten uśmiech bardziej ją zaskoczył, niż ucieszył. Daniel był
siedem lat starszy i zawsze stanowił dla niej wzór godny
naśladowania. Był wicehrabią Clivendon, głową rodziny i bardzo
poważnie traktował swoje obowiązki. Jego zdaniem,
wychowywanie Abbie również należało do niego.
- Przynajmniej jedno udało ci się podczas pobytu w Paryżu.
Mam rację, Abbie?
Daniel sprawiał wrażenie zadowolonego, co jeszcze bardziej ją
zdziwiło.
- Co takiego? - zapytała.
- Hugh Templar zabiegał o twoje względy,
- Tak…?- ...