Spis treści
Karta tytułowa
Karta redakcyjna
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Rozdział 10
Rozdział 11
Rozdział 12
Rozdział 13
Rozdział 14
Rozdział 15
Rozdział 16
Rozdział 17
Rozdział 18
Rozdział 19
Rozdział 20
Rozdział 21
Rozdział 22
Rozdział 23
Rozdział 24
Rozdział 25
Rozdział 26
Rozdział 27
Rozdział 28
Rozdział 29
Rozdział 30
Rozdział 31
Rozdział 32
Rozdział 33
Rozdział 34
Rozdział 35
Rozdział 36
Rozdział 37
Rozdział 38
Rozdział 39
Rozdział 40
Rozdział 41
Rozdział 42
Rozdział 43
Rozdział 44
Rozdział 45
Rozdział 46
Rozdział 47
Rozdział 48
Rozdział 49
Rozdział 50
Rozdział 51
Rozdział 52
Rozdział 53
Rozdział 54
Rozdział 55
Rozdział 56
Rozdział 57
Rozdział 58
Rozdział 59
Rozdział 60
Rozdział 61
Rozdział 62
Rozdział 63
Rozdział 64
Rozdział 65
Rozdział 66
Okładka
TYTUŁ ORYGINAŁU: The Spectacular Now
Copyright © 2008 by Tim Tharp
All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone
Copyright © for the Polish edition and translation by
Wydawnictwo Bukowy Las Sp. z o.o., 2015
ISBN 978-83-64481-92-5
PROJEKT OKŁADKI: Paweł Cesarz
FOTOGRAFIA NA OKŁADCE: © Landmark Media/BE&W
REDAKCJA: Olga Gitkiewicz
KOREKTA: Iwona Gawryś
REDAKCJA TECHNICZNA: Adam Kolenda
WYDAWCA:
Wydawnictwo Bukowy Las Sp. z o.o.
ul. Sokolnicza 5/76, 53-676 Wrocław
www.bukowylas.pl
WYŁĄCZNY DYSTRYBUTOR:
Firma Księgarska Olesiejuk
Spółka z ograniczoną odpowiedzialnością Sp.j.
ul. Poznańska 91, 05-850 Ożarów Mazowiecki
tel. 22 721 30 11, fax 22 721 30 01
www.olesiejuk.pl, e-mail:
[email protected]
Skład wersji elektronicznej:
[email protected]
Z podziękowaniami dla Lilli Bassett, Shari
Spain, Emily, Michele, Katie, Clinta i Padena,
jak również dla moich pomocników i
konsultantów: Roba, Dave’a, Brandona,
Grega, Marka, Billa, Ricky’ego, Johna,
Perry’ego, Jona, Danny’ego, Dona, Billy’ego,
Roberta B. Goodera, Gobbera i Kal-Kaka
1
Więc tak: jest chwila przed dziesiątą rano, a ja
zaczynam czuć przyjemny szum. Teoretycznie
powinienem właśnie siedzieć na matematyce, ale
zamiast tego sunę w stronę domu mojej pięknej,
pulchnej dziewczyny Cassidy. Zerwała się dziś ze szkoły,
bo umówiła się do fryzjera. Ktoś musi ją podwieźć –
rodzice zabrali jej kluczyki do auta. Cała sytuacja jest
nieco przewrotna, wziąwszy pod uwagę to, że konfiskata
miała być karą za wagary, na które wybraliśmy się razem
tydzień wcześniej.
Tak czy siak, mam w perspektywie naprawdę
fantastyczny lutowy poranek. Komu potrzebna algebra?
Co z tego, że powinienem starać się poprawić oceny
przed majem, bo to ostatnia klasa? Nie należę do gości,
którzy planują swoją karierę akademicką od przedszkola.
Szczerze mówiąc, nie mam zielonego pojęcia, kiedy
zaczyna się lub kończy rekrutacja na wyższych
uczelniach. Poza tym moja edukacja nie zaprząta zbytnio
głowy moim rodzicom, więc czym się martwić. Przestali
przejmować się moją przyszłością od chwili rozwodu,
czyli gdzieś w erze prekambryjskiej. Zresztą, gdzieś się
przecież dostanę. Choć właściwie po co komu studia?
O co tyle zachodu?
Jest pięknie, tu i teraz. To piękno nie chowa się
w podręcznikach. Nie jest wynikiem równania. Weźmy
dzisiejsze słońce: grzeje, ale nie jest gorąco. Zupełnie nie
czuje się zimy. Styczeń i grudzień wyglądały podobnie.
Jest absolutnie wspaniale – może przez tydzień było
naprawdę zimno. Globalne ocieplenie to nie bujda.
Zeszłe lato przygrzało równo. Upał dawał po twarzy jak
zawodowy bokser. Czułem, że płonę – cały, po cebulki
włosów. Nawet Cassidy powtarzała wtedy: efekt
cieplarniany to konkurencja wagi ciężkiej.
Teraz mamy luty; słońce rzuca doskonale czyste
światło, które sprawia, że wszystko, na co się patrzy –
niebo, konary drzew, klinkier na ścianach podmiejskich
domów – wydaje się idealnie czyste. Można odnieść
wrażenie, że powietrze przeszło przez mocny filtr.
Wdycha się kolory, które przenikają wprost do
krwiobiegu. Człowiek sam staje się tymi kolorami.
Nie lubię pić czystej whisky, więc parkuję przed fast
foodem i kupuję dużą butelkę 7upa. Przy budce
telefonicznej przed wejściem stoi jakiś dzieciak. Wygląda
poważnie, choć ma nie więcej niż sześć lat. Jest ubrany
w zwykłą bluzę z kapturem i dżinsy; włosy sterczą mu na
wszystkie możliwe strony. Nie przypomina lalusia,
skarbeczka mamusi w firmowych ciuszkach, z fryzurą
wzorowaną na bohaterze popularnego serialu. Żaden
z nich nie miałby pojęcia, co zrobić z dziewczyną, nawet
gdyby dostał ją w pudełku, z instrukcją obsługi wypisaną
na pudełku. Co nie przeszkadza im strugać ważniaków.
Krótko mówiąc, coś mnie w chłopaku urzeka.
– Hej, gościu, nie powinieneś być w szkole czy coś? –
zagaduję.
A on na to:
– Masz pożyczyć dolara?
– A po cóż ci ten dolar, młody człowieku?
– Chcę kupić batonik na śniadanie.
Intrygujące. Batonik na śniadanie? Chłopak znów
plusuje, nie da się ukryć. Proponuję, że postawię mu
śniadaniowe burrito, na co młody przystaje, zaznacza
jednak, że chce też batonika. Kiedy wychodzimy na
zewnątrz, rozglądam się po ulicy, próbując ocenić,
z jakim natężeniem ruchu będzie się zmagał w swojej
wędrówce mój nowy kolega. Mieszkamy w miejscowości
na południe od Oklahoma City – oficjalnie jest to
zupełnie odrębne miasto, ale przy tej gęstości zabudowy
trudno powiedzieć, gdzie kończy się jedno, a zaczyna
drugie. Generalnie samochodów tu nie brakuje.
– Słuchaj – zaczynam, a z burrito młodego, prosto na
bluzę, skapuje żółtko jajka. – Masz przed sobą całkiem
ruchliwe skrzyżowanie. Może bym cię podwiózł,
gdziekolwiek się wybierasz, zanim jakiś tir przewalcuje
cię na płasko jak pierwszą lepszą wiewiórkę?
Chłopak mierzy mnie uważnie wzrokiem – właściwie
zupełnie jak wiewiórka, która zastanawia się, czy
czmychnąć już, czy dopiero za chwilę. Raczej wzbudzam
zaufanie. Moje ciuchy nie mają żadnego stylu: znoszone,
ale nie rozpadające się dżinsy i adidasy, koszulka
z napisem „Ole!”. Mam brązowe włosy, na tyle krótkie, że
nie wymagają przesadnie częstych spotkań
z grzebieniem. Całości dopełnia niewielka przerwa
między górnymi jedynkami, która nadaje mi poczciwy,
przyjazny wygląd – przynajmniej tak mówią. Po prostu
nie wyglądam strasznie.
Dzieciak najwyraźniej postanowił zaryzykować, bo
wskakuje już na fotel pasażera mojego mitsubishi
lancera. Mam to auto od roku. Srebrne, z czarnym
wnętrzem. Nie jest nowe, ale sam fakt jego posiadania
jest wystarczająco fantastyczny.
– Nazywam się Sutter Keely – przedstawiam się. –
A ty?
– Walter – rzuca chłopak z ustami pełnymi jedzenia.
Walter. Ciekawe. Nie spotkałem jeszcze dziecka
o imieniu Walter. Tak nazywają się starsi goście, ale
przecież oni też musieli być kiedyś mali.
– W takim razie posłuchaj, Walterze – zaczynam.
przede wszystkim powinieneś wiedzieć, że nie wsiada się
do samochodu z nieznajomymi.
– Wiem – odpowiada chłopiec. – Pani Peckinpaugh
mówiła nam na lekcjach.
– Bardzo dobrze. Pamiętaj o tym na przyszłość –
przestrzegam go.
– Dobrze. A kto to ten nieznajomy?
Parskam śmiechem. „A kto to ten nieznajomy?” Udał
się chłopak. Jego sześcioletni umysł nie jest w stanie
pojąć, że ludzie mogą być niebezpieczni tylko dlatego, że
się ich nie zna. W jego głowie musi się roić od
złowieszczych obrazów klasycznego „nieznajomego”:
w czarnym kapeluszu i powłóczystym płaszczu, z blizną
na policzku, długimi paznokciami i zębami jak u rekina.
Jeśli się nad tym zastanowić, ma to sporo sensu.
Sześciolatki nie spotykają zbyt wielu różnych ludzi. Brak
zaufania do dziewięćdziesięciu dziewięciu procent
społeczeństwa musiałby być dla dzieciaków
przytłaczający.
Zaczynam wyjaśniać mojemu małemu koleżce, o co
chodzi, ale jego zdolność koncentracji nie jest
imponująca; rozprasza go widok whisky, którą wlewam
do papierowego kubka z 7upem.
– Co to? – pyta.
Tłumaczę, że to kanadyjska seagram’s. Chłopak chce
wiedzieć, dlaczego wlewam ją do napoju.
Jego wielkie, okrągłe oczy patrzą na mnie
z autentycznym zainteresowaniem. Jest naprawdę
ciekaw. Mam go tak po prostu okłamać?
– Lubię to połączenie. Ma gładki, jakby lekko dymny
smak. Kiedyś wolałem burbon – Jim Beam, Jack Daniels –
ale jeśli zależy ci na przyjemnym, powolnym,
całodniowym szumie, to burbon jest odrobinę za ostry.
Mnie osobiście wydaje się też, że bardziej czuć go
w oddechu. Próbowałem też Southern Comfort, ale to dla
mnie zbyt słodkie. Tak, teraz istnieje dla mnie wyłącznie
kanadyjska whisky. Chociaż nie mam nic przeciwko
przyzwoitemu martini.
– Co to martinina? – dziwi się dzieciak. Czuję, że gra
w pytania może trwać długo, a ja nie mam tyle czasu. To
dobry chłopak, ale nie mogę spędzić poranka na
wprowadzaniu go w tajniki sztuki barmańskiej. Czeka na
mnie dziewczyna, która nie słynie z cierpliwości.
– Słuchaj, musimy jechać. Gdzie cię zawieźć? – pytam.
Młody przeżuwa ostatni kęs burrito, przełyka i mówi
z prostotą:
– Na Florydę.
Nie potrafię z głowy podać odległości co do kilometra,
ale jesteśmy w Oklahomie, a Floryda leży co najmniej
pięć stanów stąd. Wyjaśniam to mojemu pasażerowi.
Odpowiada, że w takim razie mogę go wysadzić na
końcu miasta, a resztę przejdzie na piechotę. Jest
śmiertelnie poważny.
– Uciekłem z domu – dodaje.
Coraz bardziej mi się podoba. Ucieka z domu na
Florydę! Biorę łyk 7upa z domieszką whisky i widzę to:
wielką, pomarańczową kulę zanurzoną w najbardziej
niebieskim oceanie świata, w otoczeniu palm padających
na kolana przed ognistym majestatem słońca.
– Walterze, czy mogę zapytać, dlaczego właściwie
uciekasz?
Wbija wzrok w deskę rozdzielczą.
– Przez mamę mój tata musiał się wyprowadzić. Teraz
mieszka na Florydzie.
– Słabo. Współczuję, mały człowieku. I doskonale
rozumiem. Mnie przydarzyło się to samo, kiedy byłem
takim łepkiem jak ty.
– I co zrobiłeś?
– Byłem nieźle wkurzony. Mama nie chciała mi
powiedzieć, gdzie jest tata. Nie uciekłem z domu, ale
zdaje się, że jakoś wtedy podpaliłem drzewo, które rosło
na naszym podwórku. Nie do końca pamiętam, dlaczego
to zrobiłem, ale efekt był imponujący.
Dzieciak wyraźnie się ożywia.
– Naprawdę podpaliłeś prawdziwe drzewo?
– Nie traktuj tego jak zachęty – mówię szybko. – Za
takie akcje można mieć niezłe kłopoty. Chyba nie chcesz,
żeby strażacy się na ciebie wściekli?
– Nie chcę.
– No właśnie. Ale wracając do ucieczek z domu:
rozumiem, o co ci chodzi. Mógłbyś odwiedzić tatę, po
drodze przeżyć parę przygód, tego typu bajery. Mógłbyś
pluskać się w oceanie. A jednak, mówiąc szczerze, będę ci
to odradzał. Floryda jest za daleko. Na piechotę może być
ciężko. Po drodze nie ma sklepów na każdym
skrzyżowaniu. Skąd będziesz brał jedzenie?
– Będę polował.
– To jest jakiś pomysł. Masz strzelbę?
– Nie.
– Nóż? Wędkę?
– Mam kij bejsbolowy, ale zostawiłem go w pokoju.
– No i właśnie. Jesteś nieprzygotowany. Powinniśmy
wrócić do twojego domu i go zabrać.
– Ale w domu jest mama. Myśli, że jestem w szkole.
– Nic się nie przejmuj. Pogadam z nią. Wszystko
wyjaśnię.
– Serio?
– Jasna sprawa.
2
Jestem już spóźniony pięć minut na spotkanie
z dziewczyną, ale przynajmniej tym razem to
uzasadnione. Cassidy – pierwsza aktywistka w okolicy –
nie może mieć pretensji o to, że postanowiłem zająć się
dzieciakiem, prawda? Zachowałem się jak zawodowy
pracownik socjalny. Mama Waltera na pewno będzie mi
wdzięczna.
Niestety Walter nie pamięta swojego adresu.
Wcześniej nie chodził na piechotę do sklepu, pod którym
go spotkałem. Pamięta tylko, że na podjeździe przed
domem na rogu jego ulicy stoi przerażająca czarna
furgonetka bez kół. Jeździmy więc w tę i we w tę po
okolicy. Wypatruję furgonetki.
Jak na sześciolatka, chłopak ma gadane. Ukuł nawet
teorię, według której Wolverine z X-Menów to ten sam
gość, który zbiera śmieci na jego ulicy. Opowiada też
o grubym, rudym chłopaku o imieniu Clayton, który
chodzi do jego szkoły i lubi deptać po cudzych stopach.
Któregoś dnia musiały mu się znudzić dziecięce piski
i postanowił dla odmiany nadepnąć na nogę
nauczycielowi. Kiedy Walter widział Claytona po raz
ostatni, pani Peckinpaugh ciągnęła go za nadgarstek
w dół korytarza, tak że zamiatał podłogę zadkiem.
– O tak – przyznaję z zadumą. – Szkoła to dziwne
miejsce. Zapamiętaj jednak, że dziwny nie znaczy zły.
Przyjmij każdą osobliwość z otwartymi ramionami.
Aby zilustrować swoje słowa, opowiadam mu
o Jeremym Holtzu i gaśnicy. Znałem go z podstawówki,
w porządku chłopak, sypał dowcipami jak z rękawa.
Jednak później, mniej więcej wtedy, kiedy jego brat
zginął na wojnie w Iraku, zaczął się zadawać
z „nieodpowiednim towarzystwem”. Nie żebym od czasu
do czasu sam nie zadawał się ze złym towarzystwem, ale
taki już jestem – potrafię dogadać się z każdym.
Jeremy się zmienił. Dostał trądziku i zaczął dręczyć
nauczycieli. Pewnego dnia wydał z siebie ostentacyjne
ziewnięcie na lekcji historii. Pan Cross skomentował, że
w ten sposób pokazuje tylko, jak źle go wychowano. To
było dla chłopaka zbyt wiele. Wstał i bez słowa wyszedł
z klasy. Nie minęła minuta, kiedy wpadł z powrotem
z gaśnicą w rękach, wypuszczając kłęby piany na prawo
i lewo, metodycznie, jak gdyby nigdy nic. Był jak
chodząca śnieżyca. Wszyscy w ostatnich rzędach
oberwali mocno, podobnie jak cały tył klasy. Nauczyciel
próbował interweniować, ale Jeremy strzelił w niego
pianą z taką zajadłością, jakby chciał powiedzieć: „Proszę
bardzo, panie Cross. Ma pan swoje pieprzone złe
wychowanie”.
– Stary Jeremy oszczędził mnie – kończę opowieść. –
Wiesz dlaczego?
Walter kręci głową.
– Dlatego, że przyjmuję to, co dziwne, z otwartymi
ramionami.
Nie wiem, iloma ulicami musieliśmy przejechać,
zanim w końcu trafiamy na straszną czarną furgonetkę
bez kół. Okolica nie jest szczególnie zła. Po prostu w tej
części miasta trudno nie natknąć się na samochód na
klockach. Dom, w którym mieszka Walter, wygląda
naprawdę porządnie: to jednopiętrowy, typowy
podmiejski budynek, z porządnym fordem explorerem
na podjeździe.
Chłopak wchodzi za mną na werandę po chwili
namawiania i sprawia wrażenie przestraszonego, kiedy
dzwonię do drzwi. Czekamy dłuższą chwilę, wreszcie
otwiera jego mama. Patrzy na mnie, jakbym był
mormonem albo akwizytorem, który zaraz spróbuje jej
wcisnąć najnowszy model odkurzacza. Jedno trzeba jej
przyznać – jest naprawdę niezła. Wygląda tak młodo, że
nawet ciężko o niej myśleć w kategoriach MILF.
Na widok syna wypada na zewnątrz i atakuje go
klasycznym: „Dlaczego nie jesteś w szkole, młody
człowieku?”. Mały wygląda, jakby chciał zwiać albo
wybuchnąć, więc postanawiam się wtrącić.
– Przepraszam panią, ale Walter jest dziś nieco
zdenerwowany. Spotkałem go pod sklepem spożywczym.
Mówił, że wybiera się na Florydę.
Wzrok kobiety pada na mój wielki kubek z 7upem.
– Chwileczkę – mówi, mrużąc podejrzliwie oczy. – Czy
ty piłeś?
Rzucam poirytowane spojrzenie kubkowi z napojem,
zupełnie jakby był moim tajnym partnerem, który
właśnie zdradził, że jestem szpiegiem.
– Nie, nie piłem. – Idę w zaparte.
– Ależ owszem. – Matka Waltera robi krok w moją
stronę i pozwala drzwiom zamknąć się z trzaskiem. –
Czuję alkohol w twoim oddechu. Piłeś i w tym stanie
woziłeś samochodem mojego małego synka.
– Nie to jest w tej chwili najważniejsze – próbuję
zmienić temat. – Skupmy się na Walterze.
– Nie będziesz mi tu przyłaził, pijaku, i opowiadał, jak
mam wychowywać syna. Walter, do domu.
Chłopak patrzy na mnie błagalnie. Na jego twarzy
maluje się poczucie klęski.
– Walter, ale już!
Bardzo chciałbym jej nagadać. O tym, że gdyby
bardziej na niego uważała, nie próbowałby uciekać na
Florydę. Ale wiem, że nie mogę tego zrobić. Od incydentu
ze spalonym drzewem udawało mi się unikać spotkań
z policją i nie zamierzam pozwolić, by ta wściekła,
seksowna, dwudziestopięcioletnia matka zmieniła ten
stan rzeczy.
Mówię więc tylko, zerkając na niewidzialny zegarek
na nadgarstku:
– Ależ ten czas leci! Nie chcę się spóźnić na lekcję
religii.
Kobieta odprowadza mnie wzrokiem z werandy aż do
samochodu. Na pewno zapamiętała już numery
rejestracyjne mojego wozu, na wszelki wypadek, gdybym
próbował zrobić jakieś głupstwo. Nie mogę tak zostawić
Waltera. To byłoby wbrew mojej naturze.
– Twój syn cierpi – mówię powoli, jednocześnie
otwierając drzwiczki auta. – Tęskni za ojcem.
Kobieta schodzi z werandy. Przez jej twarz przebiega
grymas, jakby moje słowa trafiły w czuły punkt.
Wsiadam do mojego mitsubishi i przekręcam kluczyk.
W ostatniej chwili opuszczam okno i dodaję:
– Hej, na twoim miejscu nie zostawiałbym Waltera
sam na sam z tym drzewem na waszym podwórku.
3
To oficjalne: jestem spóźniony do Cassidy jak cholera.
Spóźniony jak najgorszy chłopak świata. Będzie na mnie
patrzeć z tą swoją skwaszoną miną, jakbym był
rozpuszczonym bachorem, a nie jej facetem.
W porządku. Nie należę do gości, którzy kulą się na samą
myśl o tym, że ich panna będzie się na nich wściekać.
Owszem, w napadzie złości Cassidy potrafi być cięta, ale
to nic, czego nie byłbym w stanie znieść. Traktuję to jak
wyzwanie. Wyobrażam sobie, że gram w filmie kung-fu
i muszę unikać zabójczych shurikenów, którymi ciska
w moim kierunku. Ona jest warta wszelkich starań.
Cassidy jest idealna. Chodzę z nią już o dwa miesiące
dłużej niż z każdą poprzednią. Jest mądra, dowcipna
i oryginalna, a do tego potrafi wypić całe piwo szybciej
niż większość moich kumpli. Jakby tego było mało, jest
absolutnie piękna. Klapsożądnopiękna. Czyste kolory.
Wysoka rozdzielczość. Skandynawski blond, oczy
niebieskie jak fiordy, skóra jak lody waniliowe, płatki
kwiatów, a może lukier? Nic nie jest w stanie oddać tego
odcienia. Na sam widok włosy stają mi dęba. Oczywiście
wierzy w astrologię, ale nawet to niespecjalnie mi
przeszkadza. Dziewczyny tak już mają. Lubię sobie
wyobrażać, że konstelacje i znaki zodiaku krążą wokół
niej nieustannie.
Cassidy wyróżnia jej tusza. Jest wprost przepięknie
okrągła. I nie używam słowa „gruba” w znaczeniu
negatywnym, serio. W porównaniu z nią modelki z gazet
są jak wysuszone szkielety. Ma doskonałe proporcje. Jest
jak Marilyn Monroe, której boskie krągłości zostały
powiększone trzykrotnie za pomocą pompki. Gdy
przesuwam palcami po ciele Cassidy, czuję się jak
admirał Byrd, eksplorator niezbadanych terytoriów.
Nie otwiera, ale na pewno jest w środku. Słyszę
muzykę – głośną i wściekłą. Tylko dlatego, że spóźniłem
się jakieś pół godziny, każe mi czekać na wycieraczce
i raz po raz wciskać przycisk dzwonka. Po mniej więcej
trzech minutach idę do auta i przynoszę whisky i kubek,
po czym idę z nimi na tyły domu. Siadam przy stole na
tarasie, odświeżam drinka i zastanawiam się, jaki
powinien być mój następny ruch. 7up zrobił się całkiem
mocny i solidny łyk przynosi mi pewien pomysł. Okno
w sypialni Cassidy musi być uchylone, bo pewnie siedzi
w środku i pali papierosy. Jest sprytna, ale ja jestem
sprytniejszy.
Muszę jednak przyznać, że wspinaczka na górę nie
należy do łatwych. Robiłem to już kiedyś, ale wtedy
miałem na sobie tylko kąpielówki i prawie zwaliłem się
na łeb. Na szczęście dziś mam ze sobą całe mnóstwo
whisky, która pomoże mi uzyskać niezbędną
równowagę.
Nie jest trudno podciągnąć się na rosnące pod oknem
drzewo – magnolię o nisko osadzonych gałęziach – ale
już wspięcie się na samiuśki czubek, z kubkiem pełnym
7upa w zębach, to zupełnie inna para kaloszy. Łat...