Niezależne księgarnie z długimi tradycjami upadają w zastraszającym tempie, co stanowi powód do smutku dla każdego miło...
4 downloads
12 Views
1016KB Size
Niezależne księgarnie z długimi tradycjami upadają w zastraszającym tempie, co stanowi powód do smutku dla każdego miłośnika książek. Garstka spośród nich rzuca śmiałe wyzwanie trudnościom, otwierając nowe księgarnie. Jedną z takich księgarni, gdzie na dodatek można się napić kawy i ogrzać przy kominku, specjalizującą się w powieściach kryminalnych, fantasy i science fiction, znaleźliśmy w Anaheim w stanie Kalifornia. Jej właścicielom życzymy wszystkiego najlepszego. Pora na smutną wiadomość: nasz stary i drogi przyjaciel zamyka podwoje swojej księgarni. A zatem to wam, Partners & Crime, dedykujemy najnowszą książkę Charlesa Todda. Żałujemy, że nie możecie świętować jej wydania razem z nami. Mieliśmy nadzieję, że się wam uda, i już. Nigdy nie zdołamy wam odpłacić za wszystko, co dla nas zrobiliście. Kochamy was i dziękujemy za wspólne wspomnienia. Jak mawiała Maggie: „Boże, ale mieliśmy ubaw”. Znajomość z wami to dla nas wyróżnienie.
ROZDZIAŁ 1
*
FRANCJA, LIPIEC 1914 Byłam w Paryżu, kiedy ogłoszono mobilizację francuskiej armii. Dla Francuzów rozpoczęła się Wielka Wojna. Ale nie dla Brytyjczyków... Kiedy ciepłego lipcowego poranka w 1914 roku opuszczałam Anglię, zbierały się nad nią wojenne chmury, lecz większość z nas wierzyła, że wszystko rozejdzie się po kościach. A później wojna rzeczywiście wybuchła i nie było czasu, żeby myśleć o czymkolwiek innym. Jechałam do Francji odwiedzić Madeleine Villard, moją koleżankę z klasy w paryskiej L’Académie des Jeunes Filles, gdzie wysłano mnie, żebym nauczyła się mówić po francusku bez szkockiego akcentu. Gościłam też na weselu jej i Henriego. Teraz Madeleine była w zaawansowanej ciąży z pierwszym dzieckiem, które miało przyjść na świat we wrześniu, i lekarz zabronił jej podróżować do wiejskiej posiadłości Villard w chłodniejszej Dolinie Marny. Błagała mnie, żebym odwiedziła ją w Paryżu, a ja się zgodziłam, obiecując, że będę jej dostarczać rozrywki i podtrzymywać ją na duchu. Henri, mąż Madeleine, nie był optymistą w kwestii uniknięcia wojny, ale robił dobrą minę do złej gry, żeby zaoszczędzić żonie zmartwień. Jej brat, przystojny Alain, przychodził niemal każdego dnia i z początku wydawało mi się, że to troska o siostrę tak często przyciąga go do domu. Wkrótce dowiedziałam się, że przyczyną była moja obecność. Nie wiedziałam, jak na to zareagować: czy powinnam czuć zadowolenie czy rozbawienie. Prawdę mówiąc, w szkole podkochiwałam się w Alainie. Nie powiedziałam o tym nikomu, nawet Madeleine. Pod koniec każdego semestru przyjeżdżał do Paryża, żeby zabrać ją do domu, i wszystkie dziewczęta oczekiwały jego wizyty z nosami przyciśniętymi do szyby. Wysoki, jasnowłosy, na dodatek student, wprawiał dziewczęce serca w drżenie. Po raz kolejny spotkałam go na weselu Madeleine, ale on nadal widział we mnie szkolną koleżankę swojej siostry. Podczas ślubnej fety spędziliśmy w swoim towarzystwie nie więcej niż pięć minut, nie licząc kolacji i przyjęć, stanowiących część uroczystości. Raz poprosił mnie do tańca i choć uczynił to z obowiązku, Madeleine nie posiadała się ze szczęścia.
– Nie mogłabym sobie wymarzyć lepszej kandydatki na siostrę – wykrzyknęła, kiedy Alain odprowadził mnie na miejsce i, skoro już spełnił swoją powinność, odszedł do bardziej interesujących partnerek. Wcześniej tego wieczoru zauważyłam u jego boku śliczną brunetkę.Nie miałam serca powiedzieć Madeleine, że jego zainteresowanie było powierzchowne i nic nie wskazywało na to, by miało się to zmienić. Naturalnie, wyrosłam już z dziewczęcego zauroczenia, ale nadal uważałam Alaina za niezwykle atrakcyjnego i ekscytującego mężczyznę. Niestety, on chyba nie postrzegał mnie w podobny sposób, więc starałam się zachować dystans, co zresztą wyszło mi na dobre. Nie byłam już nieopierzonym podlotkiem. Zaliczyłam debiut w towarzystwie i nabyłam ogłady podczas rygorystycznych przygotowań do prezentacji na dworze. Poza tym w wieku osiemnastu lat otrzymałam spadek po matce, która zmarła, gdy miałam zaledwie trzy lata, zostawiając mojego ojca i mnie w nieutulonym żalu. Sądzę, że właśnie dlatego ojciec tak rzadko spuszczał mnie z oka: ze strachu, że i mnie mógłby stracić. Żadne z nas nigdy nie pogodziło się z jej śmiercią. Moja matka byłaby zadowolona, gdyby wiedziała, że wyrosłam na kobietę równie niezależną jak ona i decydującą o własnej garderobie, ku rozpaczy mojego drogiego kuzyna, który był teraz głową rodziny. Miał tylko synów, żadnych córek, i jego zdaniem młode damy powinny się ubierać skromnie, w biały muślin i błękitne satynowe szarfy, schlebiając powszechnie obowiązującej, rozkosznej i niewinnej modzie. Mój ojciec rozumiałby, dlaczego skłaniam się ku większej elegancji, ale już nie żył. Kuzyn Kenneth nie tylko odziedziczył jego ziemię i tytuł, lecz także mnie w charakterze podopiecznej. – Ta różowa suknia, którą włożyłaś wczoraj wieczorem na bal... – odezwał się do mnie sześć miesięcy temu. – Wydaje mi się, że coś w kolorze jasnego błękitu lub cytrynowej żółci byłoby bardziej odpowiednie. – Jestem ciemnowłosą Szkotką – odparłam. On i jego rodzina mieli ogniście rude włosy – i nie do twarzy mi w bladych kolorach. Wyglądam w nich, jakbym umierała na suchoty. Kenneth szeroko się uśmiechnął. – Z pewnością nieco lepiej. Nie mogłam się powstrzymać od uśmiechu, ale i tak nie ustąpiłam. – Nie jesteś kobietą, kuzynie Kennecie. Zapytaj kuzynkę Catrionę, ona zrozumie. Jego żona była znana z doskonałego gustu w kwestii sukien.
– Jak mam znaleźć dla ciebie męża, moja droga, skoro masz taki trudny charakter? – zapytał z irytacją. – Musiałaś go odziedziczyć po ojcu. – Wolałabym sama sobie wybrać męża, jeśli pozwolisz – odparłam, choć wiedziałam, że szanse na to są niewielkie. Zgodnie z testamentem mojego ojca, miałam przebywać pod opieką kuzyna Kennetha aż do swoich trzydziestych urodzin. Ojciec pragnął mnie chronić nawet po swojej śmierci. Ku mojemu wielkiemu smutkowi, tak właśnie się stało. Czyżby wiedział, czyżby miał przeczucie, że umrze młodo? Na samą tę sugestię mój kuzyn zmarszczył czoło, a gdy się odezwał, w jego głosie pobrzmiewał niepokój: – Chyba nie masz na myśli nikogo konkretnego? Mężczyzny poznanego w Londynie czy Francji? Kogoś... nieodpowiedniego? Jedno trzeba Kennethowi przyznać: wykazał się wielką cierpliwością, ale też poważnie traktował swój obowiązek i, koniec końców, obstawał przy swoim, kiedy czuł, że tak będzie dla mnie lepiej. – Raczej nie ucieknę z Cyganami ani którymś z parobków – odrzekłam możliwie beztrosko, lecz ponieważ się nie rozchmurzył, dodałam: – Nie, nie musisz się martwić, że uczynię podobne głupstwo. Wiem, do czego zobowiązuje mnie nazwisko i pozycja, jednak chciałabym mieć coś do powiedzenia w tej sprawie. W końcu to ja będę musiała żyć z konsekwencjami twojego wyboru. Moi rodzice pobrali się z miłości i byli doskonale dobraną parą. Powoli zaczynałam odkrywać, jak wielką stanowili rzadkość w naszych kręgach. – Zgłosiło się do mnie już kilku znakomitych kandydatów do twojej ręki, Elspeth, i nie mogę ich dłużej zwodzić. Musisz zrozumieć, że małżeństwo to twoja przyszłość i nie można go lekko traktować. – A po chwili dodał: – Jeśli wybuchnie wojna, najlepsze partie zginą jako pierwsze. Mogłam tylko obiecać, że wezmę sobie jego radę do serca. I oto znalazłam się we Francji, zaś Alain Montigny nagle zdał sobie sprawę z mojego istnienia. Im częściej go spotykałam, tym bardziej mi się podobał. Z łatwością potrafiłam sobie wyobrazić spędzenie reszty życia u jego boku. Przypominał mi trochę Bruce’a, średniego syna kuzyna Kennetha. Być może dlatego tak dobrze czułam się w towarzystwie Alaina.
Madeleine co i rusz wynajdowała nowy sposób na to, byśmy spędzali razem czas. Koncerty, opera, przyjęcia. Nakłaniała Henriego, by przyjmował zaproszenia w moim imieniu, upewniwszy się wcześniej, że Alain również będzie obecny. Nieszczęsny Henri, chcąc nie chcąc, zamienił się w swatkę. – Ona nie może spędzać całych dni w domu. Wiesz przecież, jak wcześnie kładę się spać. Elspeth przywykła do londyńskiego towarzystwa – Madeleine perswadowała mężowi. – Musimy jej zapewnić rozrywki. Spójrz tylko, jak mnie uszczęśliwiła. Chciałabym się jej odwzajemnić tym samym. Streściła mi ich rozmowę kilka tygodni później. Henri, niech go Bóg błogosławi, był cudownym mężczyzną, który mocno kochał swoją żonę i rozpieszczał ją bez umiaru. Jednak podczas naszych wieczornych eskapad zdarzało nam się rozmawiać o wojnie i pewnego wieczoru, kiedy wracaliśmy z przyjęcia, powiedział: – Anglia nie bierze w tym momencie udziału w wojnie, lecz to może się zmienić. Mówisz po francusku jak rodowita paryżanka, ale masz brytyjskie papiery. Jeśli nie uda się powstrzymać Niemców, możesz zostać oskarżona o szpiegostwo. Nie zastanawiałam się nad grożącym mi niebezpieczeństwem, lecz mimo to odparłam: – Na pewno mamy mnóstwo czasu. Dopóki Niemcy nie przekroczą granic Belgii, Anglia nie przyłączy się do wojny. – Cóż, wydaje mi się, że nasza granica z Niemcami jest zbyt dobrze chroniona. Będą musieli przejść przez Belgię, nawet jeśli to zmusi Anglików do wojny. Przed wyjazdem z Londynu słyszałam o podobnej możliwości od jednego z naszych znajomych z Ministerstwa Wojny. Świadomość, że i Henri w nią wierzył, nie była pocieszająca, szczególnie teraz, gdy Madeleine spodziewała się dziecka, a moja przyjaźń z Alainem z każdym dniem zamieniała się w coś poważniejszego. Czy go kochałam? To musiała być miłość. Spędziliśmy razem cudowne chwile: wycieczki jego samochodem, pikniki na wsi, wieczory w teatrze lub na przyjęciu, w towarzystwie jednego ze znajomych Henriego lub Madeleine w charakterze przyzwoitki. Nie potrafiłabym zliczyć osób, zdaniem których tworzyliśmy piękną parę, on ze swoimi jasnymi, ja z ciemnymi włosami. Mówili tak nawet nieznajomi, chociażby ksiądz z Chartres czy kwiaciarka pod bramami Wersalu. W kwestii uczuć Francuzi są znacznie bardziej wylewni niż Anglicy. Pewnego popołudnia, po tym jak odwiózł mnie swoim samochodem z wycieczki do
Saint-Denis, Alain zapytał: – Czy trudno byłoby ci mieszkać we Francji, lady Elspeth? Od Szkocji dzieli ją bardzo długa droga. Jednak moje serce dawno już nie należało do Szkocji, od momentu nagłej, tragicznej śmierci mojego ojca. Byliśmy sobie bliscy i w dalszym ciągu opłakiwałam jego odejście. Jego umiłowanie prędkości – podczas jazdy łodzią, samochodem czy nawet samolotem – czyniło z ojca najbardziej ekscytującego mężczyznę, jakiego znałam. Właśnie ta słabość go zabiła. Lord Douglas żył tak jak jego przodkowie, wierny duchowi Highlands[1], który kazał im podążyć za księciem Karolem i oddać życie w bitwie pod Culloden, zamiast ugiąć kark przed królem Anglii. W galerii zamku wisi obraz przedstawiający księcia w towarzystwie jednego z moich przodków i jeszcze jednego mężczyzny, stojących razem na gościńcu. Ojciec dorównywał elegancją owemu przodkowi, dumnie wyprostowanemu i ubranemu w kilt, jakby sam był księciem. Zawsze miałam własne zdanie, podobnie jak mój ojciec. – Nie łączą mnie już żadne bliskie więzi ze Szkocją – odparłam. – Przez ostatnie dwa lata mieszkałam w Anglii. W domu w Kornwalii należącym niegdyś do brata mojej matki, urokliwej starej kamiennej posiadłości z widokiem na morze, wybudowanej ponoć przez jednego z kapitanów Drake’a za panowania czcigodnej królowej Elżbiety, znanej z pokonania Wielkiej Armady i miłości do olśniewająco przystojnych mężczyzn. – I ukończyłaś szkołę we Francji. Uśmiechnęłam się. – To prawda. – Pamiętam ciebie z tamtych czasów. Byłaś najpiękniejszą z uczennic, a twoje dostojeństwo w tak młodym wieku wprost zadziwiało. Nie sądziłam, że zwrócił na mnie uwagę. Z pewnością nie miał dla mnie czasu na weselu swojej siostry. Jakby słysząc moje myśli, dodał: – Na weselu byłaś jeszcze bardzo młoda, a ja byłem zbyt niedojrzały, żeby myśleć o małżeństwie. Miałem cały świat do obejrzenia i zawojowania. – W takim razie dobrze się stało, że szczęśliwym trafem wróciłam do Paryża. – To nie zasługa szczęśliwego trafu, lecz moja – wyszczerzył zęby w uśmiechu. – Nie
musiałem zbyt długo przekonywać Madeleine, by uległa mojej prośbie. Padłam więc ofiarą spisku. Nie wiedziałam, czy powinnam się ucieszyć, czy raczej zezłościć. Nie byłam przyzwyczajona do tego, by inni kierowali moim życiem. Kiedy wjeżdżaliśmy na dziedziniec domu Villardów, Alain spojrzał na mnie i zobaczył moją minę. – Zaplanowałem już podróż do Anglii we wrześniu, kiedy tylko Madeleine urodzi. Może pozwolisz się odwieźć do domu? Chętnie poznałbym twojego kuzyna. – Och. Tylko tyle udało mi się wydusić, zanim jeden ze służących przyszedł mi pomóc przy wysiadaniu z samochodu. Miałam w głowie mętlik. Jeśli Alain poprosi Kennetha o moją rękę, co wyraźnie zasugerował, to jaką dam mu odpowiedź? Nie wiedziałam. – Czy będziesz miała coś przeciwko? – zapytał Alain, kiedy wchodziliśmy do zimnego korytarza posiadłości Villardów. Chociaż na mnie patrzył, nie podniosłam wzroku. – Sądzę, że powinniście się polubić z kuzynem Kennethem. – Nie zdołałabym wymyślić bardziej idiotycznej odpowiedzi, nawet gdybym zastanawiała się nad nią przez długie tygodnie. Dżentelmen nigdy nie rozmawiał o małżeństwie z damą, dopóki nie poruszył tego tematu z głową jej rodziny. Jednak Alain zapytał mnie o zgodę w zawoalowany sposób, a ja mogłam mu równie elegancko odmówić. Zachował się niezwykle uprzejmie, biorąc pod uwagę moje uczucia. Jak wkrótce miałam się przekonać, zawsze postępował w przemyślany sposób. – W takim razie jesteśmy umówieni. Dotknął z uśmiechem ronda kapelusza i pojechał do domu, żeby się przebrać. Patrzyłam za odjeżdżającym samochodem, rozmyślając nad lepszą odpowiedzią, której mogłabym udzielić, gdybym tylko miała więcej czasu na zastanowienie. Co kuzyn Kenneth pomyślałby o francuskim kandydacie na męża? Uśmiechnęłam się pod nosem. Gorzej niż o Cyganie, bo był cudzoziemcem? Mój kuzyn nie przepadał za obcokrajowcami, często to powtarzał, lecz przecież to nie on miałby się za jednego z nich wydać. I chociaż rodzina Alaina nie miała tytułu, jego krew była pewnie bardziej błękitna niż moja, a fortuna znaczniejsza. Alain był więc doskonałym kandydatem w każdym calu. Tylko czy ja byłam w nim zakochana? Jakżeby inaczej? Odwróciłam się na pięcie i wbiegłam po schodach, by opowiedzieć Madeleine o naszej
przejażdżce, ale nie o późniejszej rozmowie. Wtedy jednak do Francji wmaszerowali Niemcy, mając za nic cudze plany. Co więcej, nie wtargnęli przez doskonale chronioną granicę niemiecko-francuską, lecz maleńkie, nowo powstałe państwo belgijskie. Według wszelkich doniesień Belgowie stawiali silny opór, lecz wyglądało na to, że złamanie go było kwestią dni. Uciekinierzy napływali do Francji, przynosząc ze sobą mrożące krew w żyłach opowieści o nędzy, szabrownictwie i innych okropnościach. Brytyjczycy postawili Niemcom ultimatum – wycofają się z Belgii albo poniosą konsekwencje. Wojna stała się nagle realnym zagrożeniem. Madeleine wpadła w histerię na wieść o tym, że Henri został powołany i musi się zgłosić do swojego dowództwa. Nie było ostatniej kolacji ani długich pożegnań; natychmiast posłano po doktora. Lekarz z obawy o dobro dziecka nakazał jej się uspokoić, bo inaczej może je stracić. Musiałam ująć dłonie Madeleine i przemówić jej do rozsądku: – Nie możesz wysłać Henriego do walki z Niemcami ze świadomością, że jego dziecko urodziło się martwe, i skazując go na samotną żałobę. To by było zbyt okrutne, Madeleine. Musisz mu pokazać, jaka jesteś dzielna, równie dzielna jak on. Poza tym krążą plotki, że wojna skończy się przed Bożym Narodzeniem. Do tego czasu Henri bezpiecznie wróci do domu, przekonasz się. – Dlaczego nie pozwolą mu zostać przynajmniej do narodzin dziecka? Czy proszę o zbyt wiele? – Ja przy tobie będę – zapewniłam. – Pewnie wydaje im się, że jeden mieszkaniec Highlands wystarczy do obrony jednego dziecka. Madeleine mimowolnie się uśmiechnęła. Od tej pory nic już nie było takie samo. Godzinę później Henri wyjechał. Madeleine zapadła w niespokojny sen, a ja samotnie zeszłam na dół, żeby zjeść kolację. Spotkałam Alaina, który właśnie wchodził do domu ubrany w mundur. Serce podeszło mi do gardła. Czyżby i jego powołali? Tak szybko? – Jak ona się czuje? – Stał u podnóża schodów, spoglądając w górę. – Już lepiej, ale jeśli zobaczy cię w tym stroju... – Głos mi się załamał, gdy wskazywałam
na jego mundur. – Wiem, ale zostało niewiele czasu. Musisz być silna, lady Elspeth, ze względu na nią. – Odwrócił się i uważnie mi się przyjrzał, jakby właśnie coś postanowił. – Czy zgodzisz się na krótką przejażdżkę? Wiem, że zrobiło się późno, a moja prośba jest wysoce niestosowna, ale rano już mnie tu nie będzie. Nie zawahałam się ani chwili. – Pójdę tylko po szal. – A ja pożegnam się z Madeleine. I już go nie było. Wbiegł po schodach na górę, przeskakując po dwa stopnie naraz, i zniknął w pokoju swojej siostry, skąd dobiegło mnie echo jego radosnego głosu, kiedy się z nią przekomarzał. Ruszyłam w przeciwnym kierunku, dotarłam do korytarza i zabrałam szal. Emocje gotowały się we mnie i myślę, że Alain czuł się podobnie. Kilka minut później zszedł po schodach z poważną miną. – Musiałem ją okłamać – oznajmił cicho w drodze do samochodu i pomógł mi do niego wsiąść. – Powiedziałem jej, że będę szkolił rekrutów. Nie wolno ci się zdradzić. – Przekręcił korbę, a później wsiadł do auta. – Pewnie i ciebie ominęła kolacja? Nie czekając na odpowiedź, wyjechał przez bramę i ruszył ulicą w stronę zakrętu prowadzącego do labiryntu ocienionych drzewami ulic, po obu stronach których stały dobrze utrzymane, komfortowe domy. Zobaczyłam przed nami jasno rozświetlone okna niewielkiej restauracji. Alain przejechał obok szyldu: „Le Chat Bleu” – Niebieski Kot. –Musi nam wystarczyć – powiedział, zatrzymując samochód w pobliskiej alejce. Kiedy zawracaliśmy w stronę restauracji, dodał: – To porządny lokal, serwujący posiłki ludziom z klasy średniej, a czasami także pracującej, którzy chcą miło spędzić wieczór. Nie spotka cię z ich strony żadna przykrość. Wybrałbym bardziej znane miejsce, ale nie chcę, żeby zobaczono nas razem bez przyzwoitki. A tutaj nikt nas nie rozpozna, obiecuję. Weszliśmy do długiego wąskiego pomieszczenia, z rzeźbionym drewnianym barem po jednej stronie i niewielkimi stolikami po drugiej. Ściany zdobiły urocze plakaty – jeden z nich zapamiętałam z wystawy w Paryżu, drugi przedstawiał parę uśmiechniętych młodych kobiet jadących wiejską drogą i reklamował rowery. Trzeci zachwalał uroki Wenecji: gondolier na
pierwszym planie wskazywał słomkowym kapeluszem słynny plac. Plakaty wnosiły odrobinę koloru do niezwykle sennej atmosfery restauracji. Kilku starszych biesiadników zajmowało stoliki na tyłach lokalu. Zastanawiałam się, czy ich synowie lub wnuki również zostali powołani do wojska, gdyż najwyraźniej nie mieli sobie zbyt wiele do powiedzenia. Ich wzrok błądził w przestrzeni, jakby myślami byli z najbliższymi, odesłanymi rozkazem w nieznane miejsce. Jeszcze kilka dni temu Paryż wyglądał zupełnie inaczej, pełen radości i śmiechu, nietknięty strachem. Spojrzałam na Alaina, wysokiego i przystojnego w wojskowym mundurze. Nie maszerował jednak w paradzie, lecz wybierał się na wojnę. Nagle poczułam, że zbiera mi się na płacz. Alain odprowadził mnie do stolika, nad którym wisiał plakat z widokiem Wenecji, a później poszedł porozmawiać z kobietą przy ladzie, która wkrótce przyniosła nam pieczonego kurczaka, półmisek warzyw i koszyk pieczonych ziemniaków, a do tego grube pajdy chleba, kawałek masła i butelkę białego wina, na koniec zaś deskę serów. Był to wiejski poczęstunek: prosty, lecz smacznie przyrządzony. Mimo wszystko miałam apetyt. Jedzenie smakowało tak dobrze, jak pachniało. Alain też był głodny i przez chwilę jedliśmy w milczeniu, a później powiedział: – Niedługo Niemcy pokonają Belgów. Za kilka dni znajdą się na naszej granicy. Myślę, że zdołamy ich zatrzymać. W twoim kraju wojska zebrały się już w portach kanału, o ile jeszcze go nie przekroczyły i nie pomaszerowały w kierunku Mons. Brytyjczycy zobowiązali się strzec niepodległości Belgii przez długie dziesięciolecia, więc nie zawahają się przed walką. Ludzie tacy jak najstarszy syn kuzyna Kennetha Rory, który był zawodowym oficerem, i to dobrym, na pewno tego nie zrobią. Alain mówił dalej: – Chciałbym, żebyś wróciła do domu, póki jeszcze możesz. – A co z Madeleine? Była taka zdenerwowana po wyjeździe Henriego. A teraz jeszcze i twoim. Alainie, złożyłam jej obietnicę. Madeleine będzie mnie teraz potrzebować bardziej niż kiedykolwiek. Nie proś mnie, żebym zostawiła ją w obcych rękach. Z grymasu na jego twarzy domyśliłam się, jak trudno było mu się z nią rozstać. – Mojej siostrze nic się nie stanie, to o twoje bezpieczeństwo się martwię. Mamy kuzynów, a Henri też ma liczną rodzinę. Madeleine musi tylko po nich posłać, zaopiekują się nią. – A co z dzieckiem? Możliwe, że urodzi się słabsze, lekarz powiedział... – zaczęłam, ale
nie pozwolił mi dokończyć. – W Bogu nadzieja, że urodzi się zdrowe. Musimy jednak spojrzeć prawdzie w oczy. Jeśli Henri przeżyje, będą mieli kolejne dzieci. Prawda, że spodziewamy się zatrzymać Niemców na granicy z Belgią. Tylko widzisz, ich celem będzie Paryż. Jeśli zdobędziemy nad nimi przewagę, zmusimy ich do odwrotu w głąb Belgii, jeśli wszystko pójdzie po naszej myśli, wojna skończy się przed Bożym Narodzeniem. W przeciwnym razie któż to wie? – Odmalowałeś przede mną dość ponury obraz. Czyżbyś celowo próbował mnie przestraszyć i zmusić do wyjazdu? – Wojna nie jest dla kobiet. Nie masz pojęcia, co nasz czeka, nawet jeśli wygramy. Będzie brakowało jedzenia, benzyny, wszystkiego. Przestaną organizować większość koncertów i przyjęć. Miasto zapełnią uchodźcy, do momentu aż nic nie będzie takie samo jak przedtem. Moja siostra jest Francuzką, jej dziecko też będzie Francuzem. Będą musieli zaryzykować albo przenieść się na południe, ale ty musisz wrócić do domu. Elspeth, za bardzo mi na tobie zależy, bym pozwolił ci zostać we Francji, choćby przez wzgląd na dobro mojej siostry. Zrozum, walki nie dotrą do Anglii, Francuzi i Belgowie wezmą cały ich ciężar na siebie. Jestem ci wdzięczny za wszystko, co zrobiłaś dla Madeleine. Bóg jeden wie, że mówię szczerze, ale chcę, żebyś bezpiecznie wróciła do domu. Była to żarliwa prośba i wydawało mi się, że wiem, co się za nią kryje. Moje domysły się potwierdziły, kiedy Alain odstawił kieliszek i powiedział: – Chcę się z tobą ożenić, Elspeth. Nie mam tytułu równego twemu, ale czy to źle? Jestem zamożny, będę mógł cię utrzymać i zadbam o to, by niczego ci nie brakowało. Co ważniejsze, kocham cię całym sercem. Nie rozmawiałem z twoim kuzynem – nie uda mi się tego zrobić przed ranem, lecz gdy tylko uwolnię się od wojennych obowiązków, pojadę do niego. A tym chciałbym przypieczętować swoją obietnicę. Sięgnął do kieszeni i wyjął z niej niewielkie aksamitne pudełko, które otworzył i podał mi przez stół. – Ten pierścionek należał do mojej matki. Nosiła go z dumą, będąc żoną mojego ojca. Teraz daję go tobie. Wzięłam pudełeczko z pierścionkiem i przytrzymałam je w dłoni. Poruszona do głębi, mogłam się mu tylko przyglądać. Patrząc na klejnot, rozmyślałam o tym, że nazajutrz Alain pomaszeruje prosto w ręce wroga. Wkrótce stanie twarzą w twarz z nacierającą armią, która już
zdążyła się sprawdzić podczas najazdu na Belgię. Co będzie, jeśli zginie na samym początku wojny? Co, jeśli wróci do domu oślepiony lub okaleczony? W tej samej chwili uzmysłowiłam sobie, że najbardziej przeraża mnie odpowiedź na inne pytanie: jak wyglądałoby moje życie bez Alaina? Podobnie jak wiele młodych kobiet we Francji wyjęłam pierścionek z aksamitnego pudełeczka i podałam mu, żeby mógł mi go wsunąć na palec. Ciemnoczerwony rubin otoczony diamentami mienił się w blasku świecy i przez chwilę wyobrażałam sobie wyłącznie krew. A później pierścionek znalazł się na swoim miejscu, ogrzewając moją dłoń, podczas gdy Alain przeszywał mnie gorącym spojrzeniem błękitnych oczu. – Nie mam prawa cię pocałować – powiedział miękko – ale tylko ten jeden raz... bardzo tego pragnę. W tamtej cichej restauracyjce wstaliśmy od stołu, a on pocałował mnie w usta, trzymając mnie za ręce. Wydaje mi się, że miał to być skromny pocałunek, lecz kryła się w nim namiętność, głęboka i pulsująca, jakby miała trwać wiecznie. Alain odsunął się, uśmiechnął do mnie i ponownie usiedliśmy. Nie pamiętam, o czym rozmawialiśmy przez kolejne pół godziny spędzone w restauracji. Głos Alaina był głęboki, jego słowa trafiały prosto w moje serce. Pragnęłam je zachować w pamięci raz na zawsze, lecz nie zdołałam. Potrafiłam myśleć tylko o jednym: nazajutrz Alain wybierał się na wojnę, i rozumiałam już, dlaczego Madeleine wpadła w tak silną histerię. Kiedy nie mamy na coś wpływu, kiedy desperacko pragniemy kogoś przy sobie zatrzymać i wiemy, że nie posiadamy takiej władzy, coś w nas pęka. W tamtej chwili odwzajemniałam uczucie Alaina, a jego pierścionek idealnie leżący na moim palcu przypieczętował naszą miłość. Jednak jak już mówiłam, zawsze miałam własne zdanie. Czasami okazywało się to błogosławieństwem, a kiedy indziej – przekleństwem. [1] Highlands – górzysty region północnej Szkocji, na który składają się Góry Kaledońskiei Grampiany (przyp. tłum.).
ROZDZIAŁ 2
* Następnego ranka z Paryża zniknęli niemal wszyscy mężczyźni. Po ulicach snuli się już tylko ci najsędziwsi, bardzo młodzi, ułomni i kulawi. Stanowili przejmująco smutny widok. Nie powiedziałam Madeleine o wieczorze spędzonym w restauracji. Nie musiałam. Dotknęła pierścionka na moim palcu, po czym spojrzała na mnie błyszczącymi, pełnymi czułości oczami. – Zostaniesz moją siostrą. Och, Elspeth, jestem taka szczęśliwa, że prawie zapomniałam o nieobecności Henriego. Nie zdjęłam pierścionka. Był jak talizman, obietnica, że Alain do mnie wróci. – To tylko symbol – odparłam. – Nic jeszcze nie zostało postanowione, przecież Alain nie rozmawiał z kuzynem Kennethem. Musimy zdobyć jego przychylność. – Nawet twój kuzyn Kenneth musi polubić Alaina. Jednak masz rację, nie powinnyśmy tego upubliczniać, póki tradycji nie stanie się zadość. Ale tak między nami, jestem przeszczęśliwa. Uściskała mnie, a później znowu opadła na poduszki. – Żałuję, że nie mogę urodzić dziecka w Villard. Jeśli to będzie syn, powinien przyjść na świat właśnie tam. Czy jeśli pogoda się poprawi, pomożesz mi przekonać lekarza, że powinnam się przenieść na północ, oczywiście zachowując wszelką ostrożność? Zabiorę ze sobą położną, jeśli takie będzie jego zalecenie. Pamiętałam słowa Alaina, że Niemcy będą szli na Paryż, że to na nim najbardziej im zależy. Jeśli to była prawda, czy istniała lepsza droga do stolicy niż ta wiodąca przez Dolinę Marny, prosto przez Villard? Poprzedniej nocy patrzyłam na mapę. Nie mogłam zasnąć, więc przespacerowałam się po piętrze, a później zeszłam do biblioteki, żeby sprawdzić, co nas czeka. Malująca się na ciężkim papierze mapy przyszłość nie wydawała się taka straszna. Płaskie błękitne linie oznaczające rzeki, czerwone punkty miast. Żadnego wyobrażenia odległości ani czasu. Nie sposób było ocenić, do czego była zdolna armia maszerująca przez kraj, siejąca śmierć i zniszczenie. Rozumiałam jednak, że Dolina Marny nie jest najlepszym miejscem dla ciężarnej kobiety na rodzenie tam swojego pierwszego dziecka.
– Pogoda się nie poprawiła – powiedziałam. – Jeśli poprosimy lekarza o zgodę już teraz, na pewno nam odmówi. Powinnyśmy się uzbroić w cierpliwość. – Ale to dla mnie ważne. Henri się tam urodził, podobnie jak jego ojciec, dziadek i, o ile mi wiadomo, także ich przodkowie. To bardzo stary ród, i do tego słynny. Myślę, że Henri chciałby wiedzieć, że jego dziecko kontynuowało tradycję. Wbiła sobie do głowy, że zrobi Henriemu niespodziankę, kiedy ten wróci do domu. Kobieta w średnim wieku wynajęta przez niego do opieki nad Madeleine uprzedzała mnie, że ciężarne miewają dziwne kaprysy. – U mojej ostatniej podopiecznej to były cytryny – zwierzyła mi się siostra Berthe. – W sezonie czy poza nim madame musiała mieć cytryny. Zachcianka Madeleine była o wiele bardziej niebezpieczna. – Wiem, jakie to dla ciebie ważne – powiedziałam łagodnie, poprawiając jej poduszki – lecz jeśli wojna szybko się skończy, Henri sam będzie mógł cię odwieźć do Villard. Ta odpowiedź wystarczyła jej na kilka dni, lecz w ciągu następnego tygodnia Madeleine jeszcze kilka razy wróciła do tematu. Belgowie ulegli Niemcom. 4 sierpnia Brytyjczycy wypowiedzieli Niemcom wojnę i wysłali przeciwko nim wojska. Jednak niemiecka armia postawiła już sobie za cel inwazję Francji. Wieści nie były dobre. Granicy nie obroniono. Mijały tygodnie, napływały kolejne wiadomości. Brytyjski Korpus Ekspedycyjny strzegł dróg na wybrzeżu, jak się okazało, bezskutecznie. Raz po raz był zmuszany do wycofania się. Francuska 5. Armia nie nawiązywała walki z wrogiem. Uchodźcy blokowali drogi, uniemożliwiając wojskom aliantów przesunięcie się na północ. Katastrofa goniła katastrofę. Do miasta dotarli pierwsi uchodźcy, przynosząc opowieści o tak potwornych okropieństwach i cierpieniu, że pokojówka Marie i ja starałyśmy się ich trzymać z daleka od Madeleine. Wioski, domy, a nawet kościoły ostrzeliwano i łupiono, cywilów raniono i zabijano, a zwierzęta i żywność zabierano ich właścicielom, żeby wykarmić armię. Od chwili wyjazdu Henriego i Alaina nie mieliśmy od nich żadnych wieści. W tych okolicznościach nie było to dla nas zaskoczeniem, lecz ulżyłoby nam na sercu, gdybyśmy wiedziały, że nic im nie jest. Gazety starały się komentować na bieżąco wszystkie wydarzenia, lecz ich liczba
skutecznie to uniemożliwiała. W dniu, w którym usłyszeliśmy, że armie 5. i 6. nie zdołały powstrzymać najeźdźcy, że Dolina Marny stoi przed nim otworem, Madeleine zaczęła rodzić. Mogłam tylko dziękować Bogu, że nie znajdowałyśmy się w Villard. Mimo ostrzeżeń Alaina i Henriego pozostałam we Francji. Czułam, że jestem to winna Madeleine. Kiedy wyszłam poszukać taksówki, która miała przywieźć lekarza, natknęłam się na widok, którego nie zapomnę do końca życia. Szłam i szłam, nie mając w zasięgu wzroku żadnej taksówki, aż wreszcie dostrzegłam je tuż przed sobą. Wszystkie zbiły się ciasno, jakby przyciągane magnesem, wypełniając serce stolicy. Żołnierze byli dosłownie wszędzie. Wojskowych upchnięto do małych renault i gdy tylko zatrzasnęły się wszystkie drzwi, samochody odjechały na północ. Jakiś mężczyzna zatrzymał się obok mnie, by popatrzeć na to widowisko, i po chwili powiedział na wpół błagalnym, a na wpół zbolałym głosem: – Oto ich ostatnia próba ocalenia miasta. Dobry Boże, na co nam przyszło? Zobaczyłam obserwującego całą tę scenę francuskiego oficera. Podeszłam do niego i chwyciłam za rękaw, by odwrócić uwagę mężczyzny od taksówek. – Co się dzieje? Co to wszystko znaczy? Spojrzał na mnie, dostrzegł na moim palcu pierścionek i domyślił się, że ktoś, na kim mi należy, musi być w armii. – Przegrywamy na wszystkich frontach. Niemcy posuwają się w dół Marny. Wysyłamy oddziały, żeby ich zatrzymać, i niestety taksówki to jedyny sposób. Gdyby skorzystali z pociągów, żołnierze musieliby długo maszerować, a na to nie mamy czasu. Stałam jak słup soli, podczas gdy sześćset taksówek wypełniło się żołnierzami i odjechało w kierunku przedmieść. Czy zdążą na czas? Czy dla Paryża istniał jeszcze ratunek? Podobno ubiegłej nocy na północ od miasta słychać było strzały. Portier z Villard przyniósł tę wiadomość dziś rano. Oderwawszy się od niewiarygodnego widoku, poszłam do domu monsieur le médecin. Panował w nim rozgardiasz, domownicy pakowali bagaże, a meble były przykryte prześcieradłami. Lekarz przygotowywał rodzinę do wyjazdu do Lyonu, dla jej bezpieczeństwa, na wypadek gdyby armia nie zdołała powstrzymać ataku Niemców.
Przypomniałam mu, że jest potrzebny swojej pacjentce, na co niechętnie zgodził się ze mną pójść do domu Villardów. Idąc, przeklinał brak taksówek i to, że zarówno jego kierowca, jak też kierowca Villardów został wezwany do wojska. Kiedy dotarliśmy do domu, Madeleine była już w zaawansowanej fazie porodu i zaledwie godzinę później dziecko przyszło na świat. – Chłopiec – oznajmił lekarz, wychodząc z pokoju. – Zdrowy syn. Siostra Berthe zajmie się nim i jego matką. Teraz jestem potrzebny własnej rodzinie. – Czy jeśli nastąpi najgorsze, będzie ją można przenieść? – W ciągu najbliższych kilku dni nie. Istnieje niebezpieczeństwo wystąpienia krwawienia lub infekcji. Wszystko, co otacza matkę i dziecko, powinno być możliwie czyste. To jej jedyna szansa. Umieszczenie jej w obecnym stanie w samochodzie... Nie mógłbym niczego zagwarantować. Chwilę później poszłam się zobaczyć z Madeleine. Martwiła się, że nie może poinformować Henriego o narodzinach syna. – Nie udało mi się dotrzeć do Villard – dodała płaczliwie. – Tak bardzo chciałam tam urodzić nasze dziecko. – Paryż jest w niebezpieczeństwie – powiedziałam chłodno – a Dolina Marny zamieniła się w pole bitwy. Powinnaś się cieszyć, że tam nie pojechałaś. Madeleine wzdrygnęła się. – Naprawdę? – Naprawdę. – Co w takim razie zrobimy? – Musisz jechać na południe, nad Loarę, do swojej rodziny. Tam powinnaś być bezpieczna. – Ale Henri nie będzie wiedział, gdzie mnie szukać! – Oczywiście, że będzie. On też ma świadomość, że w Paryżu nie jest bezpiecznie. Domyśli się, że wyjedziesz, gdy tylko pozwoli ci na to stan zdrowia. Madeleine uśmiechnęła się uspokojona. Zastanawiałam się, czy Henri i Alain nadal żyją. Według wszelkich doniesień, wojna pochłonęła już mnóstwo ofiar. Zaczekałam jeszcze kilka dni. Do tego czasu sytuacja uległa poprawie. Żołnierze, którzy odjechali taksówkami, wrócili w mgnieniu oka, a Niemcy musieli się wycofać.
Pobiegłam z dobrymi wiadomościami do Madeleine. Jej twarz rozjaśniły szczęście i ulga. Trudno mi było podzielić się z nią podjętą podczas śniadania decyzją, lecz nie miałam innego wyjścia. – Madeleine, przyjechałam tu, żeby dotrzymać ci towarzystwa podczas ciąży, lecz teraz, kiedy dziecko jest już na świecie, a ty tak znakomicie sobie radzisz... – Nie możesz mnie zostawić! Alain na pewno chciałby wiedzieć, że jesteś tu ze mną bezpieczna. – Wielka Brytania jest w stanie wojny, Madeleine. Kocham swój kraj podobnie jak ty swój. Muszę wracać do domu. – W jaki sposób chcesz pomóc ojczyźnie? Nie jesteś przecież mężczyzną i nie zaciągniesz się do wojska. Czyżbyś zamierzała uprawiać jarzyny na trawniku przed zamkiem kuzyna Kennetha? A może jeździć omnibusem po Londynie? Madeleine miała rację. Co mogłam zrobić? Jednak nagle zatęskniłam za domem. Od kilku dni śniłam o domu w Kornwalii i o Szkocji, co nie zdarzało mi się od lat. Nawet świadomość tego, że listy Alaina będą szły do Kornwalii dwa razy dłużej niż do Francji, nie mogła mnie zmusić do pozostania w Paryżu. Wmawiałam sobie, że będę mogła tu wrócić, gdy już spędzę trochę czasu w Anglii. – Czy gdyby to Francję zaatakowano, zostałabyś w Londynie? – zapytałam wreszcie. – Nie, ale ja mam tu męża i dziecko, a ty Alaina. – Wrócę, Madeleine, tak szybko, jak to będzie możliwe. Ale najpierw muszę pojechać do Anglii. Moi krewni i przyjaciele, z którymi tańczyłam, grałam w tenisa, chodziłam na przyjęcia, są już pewnie w armii, w niebezpieczeństwie. Muszę wrócić do domu i coś zrobić, choćby pisać listy i podtrzymywać ich na duchu. – A co z Alainem? W przyszłości to Francja będzie twoim domem. Zostań tutaj i zaczekaj na jego powrót. – Nie jestem jego żoną. Jeszcze nie. Madeleine, muszę to zrobić i sądzę, że Alain życzyłby sobie mojego wyjazdu. Próbował mnie do niego przekonać podczas naszego ostatniego spotkania. Muszę też pozamykać sprawy w Anglii, zanim go poślubię. Być może Alain zrozumiał to wcześniej niż ja. Madeleine posłała mi smutny uśmiech. – Jeśli tego właśnie życzył sobie Alain, oczywiście powinnaś jechać, chociaż wolałabym,
żebyś została. – Ja też. – To było niewinne kłamstwo, dla jej dobra. Dotknęłam pierścionka na swoim placu. – Dotrzymałam złożonej ci obietnicy, czyż nie? Dotrzymam też obietnicy danej jemu. – Próbowałam się uśmiechnąć, bezskutecznie. – Alain musi poprosić kuzyna Kennetha o moją rękę. Odnajdzie mnie w Anglii, sama się przekonasz. Usiłowałam nakłonić Madeleine do przeprowadzki nad Loarę, ale skoro Paryż został ocalony, nie chciała o tym słyszeć. Kilka dni później smutno się pożegnałyśmy. Wsiadłam do pociągu jadącego do Calais z walizką z najpotrzebniejszymi rzeczami. Oczywiście nikt mnie nie odprowadził na pociąg. Szofer dołączył do swojego pułku, a taksówkarz podwiózł mnie tylko do Gare du Nord. Nikt też nie kupił mi wcześniej biletu. Przemierzyłam gwarny peron i sama wszystkim się zajęłam. Kiedy jednak wsiadłam do przedziału, mężczyzna stojący za mną w kolejce do kasy biletowej powiedział: – Niech pani pozwoli. Wziął ode mnie walizkę, zaprowadził na miejsce, a następnie umieścił mój bagaż w zatłoczonym przedziale tuż za moim. Spodziewałam się, że usiądzie obok mnie, lecz kiedy mu podziękowałam, skinął głową, a później wycofał się na korytarz i poszedł odszukać własne miejsce. Pasażer siedzący obok mnie okazał się milczkiem i byłam wdzięczna losowi, że nie muszę się silić na rozmowę. Pociąg co i rusz się zatrzymywał mijany przez rozpędzone pociągi wojskowe oraz te wracające z frontu, wypełnione rannymi – zmierzały na południe do zorganizowanych naprędce punktów medycznych dla tych, którym nie można było pomóc na polu bitwy. Przez zabrudzone okna widziałam zakrwawione bandaże przyciśnięte do szyb i zastanawiałam się, ilu spośród tych mężczyzn wyjechało pospiesznie na północ paryskimi taksówkami i czy Alain, Henri lub któryś z mężczyzn poznanych przeze mnie w operze, na koncercie bądź przyjęciu znajdował się w jednym z tych pociągów. Próbowałam odsunąć od siebie tę myśl i skoncentrować się na odnalezieniu pierwszego statku płynącego do Dover. Czułam się dziwnie rozdarta między dwoma krajami. Wkrótce usłyszeliśmy potężne wystrzały, dudniące salwy, od których zatrzęsła się ziemia, i rozbolała mnie głowa. A później zobaczyliśmy przed sobą Calais. Francuski port wypełniony był brytyjskimi
żołnierzami czekającymi na swój statek. Mieliśmy niewielkie opóźnienie. Pasażerowie zostali poproszeni o pozostanie na swoich miejscach: wezwano ambulans po człowieka, który rozchorował się podczas jazdy. Wkrótce zjawili się sanitariusze – widziałam ich przez okno. Kiedy wynosili pasażera z pociągu, przykrywające go prześcieradło lekko się zsunęło. Rozpoznałam w nim uprzejmego mężczyznę, który pomógł mi z walizką. Nie miałam wątpliwości, że nie żyje. Musiałam chyba głośno westchnąć, gdyż siedzący obok mnie pasażer odezwał się po angielsku: – To musiało być serce. Odwróciłam się, zastanawiając się, czy mam do czynienia z lekarzem, lecz mój towarzysz wyglądał raczej na sklepikarza. Widziałam wielu przyjezdnych Anglików na paryskim Gare du Nord, którzy spieszyli do domu, by zaciągnąć się do wojska. Kiedy ambulans odjechał, wysiadłam z pociągu i z przyzwyczajenia rozejrzałam się dookoła, szukając bagażowego, który poniósłby moją walizkę, a później sama się tym zajęłam. Ciężko było znaleźć taksówkę. Ulicami szły tabuny ludzi, wracających z portu lub zmierzających w jego kierunku. Podróż trwała dwa–trzy razy dłużej niż wtedy, gdy przyjechałam z Anglii, lecz w końcu dotarłam do portu. Statki wszelkich możliwych rozmiarów i kształtów stały zacumowane przy brzegui pozbywały się ludzi oraz sprzętu. Inne wpływały do kanału lub z niego wypływały. Kolumny żołnierzy maszerowały w moim kierunku, sanitariusze nieśli rannych przez molo, a stamtąd na pokład. Spojrzałam przed siebie i dostrzegłam w oddali wysokiego mężczyznę z oficerską czapką nasuniętą na niesforną rudą czuprynę, który wydawał rozkazy młodemu porucznikowi. – Rory? – zawołałam i pobiegłam za nim, lecz zniknął, zanim zdołałam go dogonić. Czy to był Rory, najstarszy syn kuzyna Kennetha i jego dziedzic? Byłam wstrząśnięta. Nie zdziwiło mnie to, że spotkałam go w porcie, w drodze na pole bitwy. Czym innym byłoby go zobaczyć maszerującego prosto na uzbrojonego po zęby wroga. Bolesny widok... Podszedł do mnie oficer. – Panienko? Nie powinna tu pani przebywać. – Muszę złapać statek do Anglii. Chciałabym wrócić do domu. Byłam akurat w Paryżu, kiedy wybuchła wojna.
– Wątpię, żeby to było możliwe. Wszystkie miejsca są zarezerwowane dla rannych. Radziłbym pani znaleźć hotel i zaczekać w nim, aż coś się uda zorganizować. I już go nie było. Rzadko zdarza mi się nie mieć pojęcia, co powinnam zrobić, ale ta sytuacja tak bardzo odbiegała od znanej mi rzeczywistości, że nie potrafiłam myśleć logicznie. Wtedy właśnie zobaczyłam szyld hotelu i weszłam do środka. Czekał mnie długi dzień, a walizka w moim ręku wydawała się z minuty na minutę cięższa. Potrzebowałam pokoju. Jednak w hotelu nie było wolnych miejsc. Miasto było przepełnione mężczyznami, a ci, którzy byli ranni, lecz nie obłożnie chorzy, zajmowali każdy skrawek wolnej przestrzeni. Straciłam rachubę hoteli, które odwiedziłam, zanim wreszcie trafiłam do kolejnego i dostrzegłam dwóch oficerów akurat regulujących rachunek. Podeszłam pospiesznie do recepcji, zamierzając poprosić o pokój, zanim ktoś mnie ubiegnie. Jeden z oficerów odwrócił się, spojrzał na mnie i wykrzyknął: – Wielkie nieba! Lady Elspeth? Co ty, u diabła, robisz w Calais? Był to Jeremy Martin-Ward, z którego siostrą spędziłam swego czasu uroczy weekend w Surrey. – Jeremy? Przez cały czas byłam w Paryżu, a teraz rozpaczliwie próbuję wrócić do Anglii. – Chyba tak jak my wszyscy? – wtrącił jego towarzysz. – My się chyba jeszcze nie znamy. Jeremy zignorował go i odwrócił w stronę recepcjonisty bombardowanego prośbami o dopiero co zwolniony pokój. – Cette jeune femme est ma soeur[2]. Proszę jej dać mój pokój. – W mgnieniu oka podał mu kilka banknotów, które recepcjonista schował do kieszeni z kamienną twarzą. – Ależ oczywiście, mon capitaine. Ma się rozumieć. Ten świat rządził się zupełnie innymi zasadami niż nieśmiała uprzejmość, której doświadczyłam jako gość paryskiej posiadłości Villardów. Postanowiłam szybko się ich nauczyć. Jeremy wyszedł, a portier zaniósł moją walizkę do pokoju, który okazał się ciasny i duszny, z niezbyt czystą pościelą. Poprosiłam o świeżą i portier obiecał, że przyniesie ją tout de suite[3]. Miałam przy sobie kilka monet; wymiana świeżej pościeli na pieniądze przebiegła gładko.
Ci ludzie żyli pod presją wojny, ich przyszłość była niepewna. Któż by ich winił za to, że próbowali jak najlepiej wykorzystać każdą nadarzającą się okazję? Otworzyłam walizkę, żeby wyjąć świeżą chusteczkę, i zamrugałam z zaskoczenia, widząc na wierzchu mojego skromnego dobytku pakunek owinięty grubym brązowym papierem i przewiązany sznurkiem. Z początku myślałam, że to któryś ze służących z domu Villardów zapakował mi pożegnalny prezent. Wzruszona, rozwiązałam sznurek, odwinęłam papier i zobaczyłam obraz przedstawiający szkocką scenkę: trzech mężczyzn w kiltach na tle zamku. Obraz był kiepskiej jakości, a wzór kraty nie taki jak powinien. Nie potrafiłam go dopasować do żadnego z klanów. Co więcej, zamek był bardziej francuski niż szkocki: uroczy i romantyczny, pozbawiony charakterystycznych dla Szkocji nierównych wież i fortyfikacji. A jednak komuś z domostwa Villardów wydawało się, że jest to rzeczywiste wyobrażenie mojej ojczyzny, której widok sprawi mi przyjemność. Rozłożyłam brązowy papier, lecz nie znalazłam kartki ani listu. Cóż, łatwo było temu zaradzić, pomyślałam, pakując obraz i ponownie zawiązując sznurek. W następnym liście do Madeleine zapytam ją o to, komu powinnam podziękować za prezent. Odszukałam chusteczki, włożyłam wszystkie rzeczy z powrotem do walizki i schowałam ją do wiekowej szafy. Zamknąwszy drzwi do pokoju, udałam się na poszukiwanie statku płynącego do Dover. Na drodze prowadzącej do portu rozłożono wiele par noszy, a leżący na nich mężczyźni sprawiali wrażenie spragnionych, ich bandaże były czarne od much i zaschniętej krwi. Zszokowana, weszłam do najbliższej kawiarni, znalazłam dzbanek z wodą i wyniosłam go na zewnątrz. Właściciel mógł mi dać tylko jeden cynowy kubek, który musiał mi wystarczyć. Dałam każdemu z mężczyzn odrobinę wody, a kiedy przyszli po nich sanitariusze, podeszłam do tych, którzy czekali na swoją kolej. – Dlaczego oni tu leżą? – zaczepiłam jednego z mijających mnie sanitariuszy. – Karetki musiały zawrócić, panienko, nie mogły tu zostać. Jedynym wyjściem było wyładować rannych. Czekają, aż przeniesiemy ich na pokład. Statek do Anglii mógł zaczekać. Wróciłam do kawiarni, zapłaciłam za dwa kolejne dzbanki wody, a w sklepie obok kupiłam skórzaną torbę z rodzaju tych używanych przez mężczyzn do noszenia narzędzi. Zrobiłam jeszcze kilka kursów do okolicznych kawiarenek, lecz i tak miałam wrażenie, że nie zdołam napoić wszystkich rannych.
Zanim zjawił się następny konwój karetek, byłam już gotowa. Odnalazłam krzepkiego sierżanta mówiącego ze szkockim akcentem, kierującego jedną z nich, a gdy skończyłam z nim rozmawiać, miałam już zapewnione miejsce w jego karetce jadącej z powrotem do punktu, z którego odbierano rannych. Podróż była trudna, mijaliśmy zniszczony krajobraz, zawalone budynki i dziurawe drogi. Wszystko to w niczym nie przypominało wiosek, które musiały się tam znajdować przed wojną. Cóż za strata – pomyślałam. I gdzie się podziali ludzie? Zdążyli już wyruszyć w długą i ciężką drogę do pozornie bezpiecznych miejsc. Przyjechaliśmy do tymczasowego punktu pomocy medycznej. Wydawało mi się, że czuję zapach linii frontu: potu, krwi, brudnych ciał i strachu. Dźwięk bombardowania był ogłuszający, przedzierały się przez niego odgłosy wystrzałów z pistoletów, karabinów maszynowych i ludzkie krzyki. Wstrząsały nami kolejne eksplozje, które podrywały do góry ogromną ilość ziemi tam, gdzie walki były najbardziej zacięte. Miałam niejasne pojęcie, gdzie jesteśmy, ponieważ oglądałam mapę w gabinecie Henriego. Gdzieś przed nami leżało Ypres, w płytkiej dolinie otoczonej z trzech stron wznoszącym się lądem, w tym pasmem Passchendaele. Miałam straszne przeczucie, że sytuacja nie wygląda dobrze: Niemcy atakowali zaciekle, a Brytyjczycy ledwie się trzymali. Wysiadłam z karetki i zaczęłam szukać rannych. Zamiast tego natrafiłam na żołnierzy, którzy wycofali się na tyły po wielu dniach walki na pierwszej linii frontu, i dałam im całą wodę, jaką ze sobą przywiozłam. Okazali mi taką wdzięczność, jakbym ofiarowała im coś bardzo cennego. Idąc dalej, odnalazłam punkt pomocy medycznej na placu miasteczka. Nikt mnie nie odesłał, kiedy zaoferowałam swoją pomoc. Chmury przesłoniły słońce, przynosząc upragnioną ulgę od skwaru późnego lata. Na chwilę przysiadłam na przewróconym kamieniu, który wyglądał tak, jakby oderwał się ze szczytu budynku. Za moimi plecami sanitariusze i przepracowani lekarze robili, co mogli, żeby pomóc rannym. Nigdy wcześniej nie widziałam tyle krwi i niedobrze mi się robiło od widoku potwornych ran, zżerających ludzkie kości, ciało i duszę. Wydawało mi się, że od wielu godzin biegam w tę i z powrotem, przynosząc potrzebne rzeczy i wykonując prace odpowiednie dla niedoświadczonych rąk. Mój bladokremowy strój podróżny był cały zakurzony, poplamiony krwią i brudny na kolanach od ciągłego klękania. Pomyślałam w duchu, że nigdy wcześniej nie widziałam odwagi równie wielkiej jak ta,
którą wykazywali się ci mężczyźni. Wychowałam się na opowieściach o waśniach i wojnach klanów, Robercie de Bruce, który został królem, Williamie Wallasie, zabitym przez innego władcę, o księciu Karolu i bitwie pod Culloden. Wszystko to były podnoszące na duchu świadectwa waleczności i odwagi, wiarołomnych i śmiałych uczynków. Tutaj miałam do czynienia z czymś zupełnie innym: krwią, pogruchotanymi ciałami i mężczyznami, którzy walczyli do upadłego. Odwróciłam się, żeby nikt mnie nie zobaczył, i zaczęłam opłakiwać ich cierpienie. A później wstałam i ponownie zapytałam, co mogę zrobić. Odesłano mnie do trzymania za rękę umierających. Była to najbardziej rozdzierająca serce czynność, jaką w życiu wykonałam. Wracając na swój gzyms, czułam w kościach przeszywające zmęczenie. Lady Elspeth Douglas, która potrafiła tańczyć przez całą noc i następnego ranka być rześka jak skowronek, która mogła grać w tenisa całe popołudnie, a później zjeść kolację z przyjaciółmi albo pójść na wieczorek taneczny, odkryła, że jej wytrzymałość ma granice, o czym wcześniej nie miała bladego pojęcia. Było to dla mnie szokiem. W moją stronę szedł jakiś mężczyzna z gniewnymi słowami na ustach: – Młoda damo, co, u diabła, pani tu robi? Gdy się odwróciłam, gniew na jego twarzy ustąpił miejsca zdumieniu. – Lady Elspeth? Dobry Boże, co ty robisz we Francji? Był to Peter Gilchrist, głowa jednej z najliczniejszych gałęzi jego klanu. Znałam go jako dziecko, lecz nie widziałam od wielu lat. Miał twarz pobrudzoną sadzą i zaschniętą krwią, z pewnością nie jego własną, a jego mundur był rozdarty w kilku miejscach. Nawet buty miał przetarte od stąpania po ostrych kamieniach. Nigdy nie widziałam równie smutnych i zmęczonych oczu – dopiero tutaj, gdzie stanowiły odznakę honoru. – Wycofujemy się z Ypres. Nie powinno cię tu być. – Wiem. Chciałam przywieźć wodę rannym, nie miałam pojęcia, dokąd trafię. Pocisk świsnął tuż obok nas. Peter Gilchrist chwycił mnie za rękę i brutalnie wciągnął za wysoki mur, jedyną pozostałość ogrodu, za którym w miejscu ziemi znajdowały się błoto i gruz. Dostrzegłam pod stopami pojedynczy pączek geranium, którego białe płatki były okaleczone i poszarpane. Tak jak ci mężczyźni – pomyślałam. Nadleciał kolejny pocisk, tym razem rozpryskując wokół nas ziemię i gruz. Usłyszałam krzyki mężczyzn dobiegające z dalekiego krańca muru.
– Chodźmy, musimy stąd uciekać – powiedział Peter, podrywając się do góry, i pociągnął mnie za sobą. – Tędy, jeśli nie chcemy, by dosięgnął nas kolejny pocisk. Odwrócił się i krzyknął do jednego ze swoich sierżantów. Żołnierze rzucili się dawną drogą, teraz pokrytą wszystkim, począwszy od ziemi, a na wojskowym bucie skończywszy. Inni chwycili nosze. Lekarz biegł tuż obok nas. Na jego twarzy malowała się troska, gdy próbował zatamować krwawienie u opatrywanego właśnie mężczyzny. Czułam się bezużyteczna i bezradna, ale wciąż mogłam biec, i to robiłam, starając się nie wchodzić w drogę żołnierzom zaciekle broniącym naszego odwrotu ani sanitariuszom dźwigającym nosze. Uważałam, żeby się nie przewrócić i nie sprawić nikomu kłopotu. Ostatni raz biegłam tak szybko w czasach szkolnych, kiedy uprawiałam popołudniami sport. Z boleśnie wyschniętym gardłem, nie mogąc złapać tchu, starałam się nie stracić z oczu Petera. W końcu znaleźliśmy się poza zasięgiem pocisków. Zdążyłam jednak zauważyć, że mur w ogrodzie został wysadzony mniej niż kilka minut po tym, jak opuściliśmy nasze schronienie. Zatrzymaliśmy się, żeby złapać oddech. Peter sprawdził, co z jego ludźmi, a później przyszedł do mnie. – Musisz wracać – powiedział stanowczo. – Nadal istnieje ryzyko, że zostaniemy najechani lub zbombardowani. Od dwóch godzin nie przyjechała żadna karetka. Co mam z tobą zrobić, lady Elspeth? – W jego głosie pobrzmiewała rozpacz. – Nic mi nie będzie. Skoro przeżyłam atak, poradzę sobie i teraz. Powiedz mi tylko, gdzie nie będę nikomu przeszkadzała, chyba że mogę wam jakoś pomóc? Peter rozejrzał się dookoła. Na końcu ulicy dostrzegł zniszczony kościół, z którego zostało już tylko wejście i jedna ze ścian. Reszta zamieniła się w stertę kamieni w miejscu, gdzie kiedyś znajdowały się nawa i prezbiterium. – Tam. Schowaj się między ścianą i drzwiami kościoła. Powinnaś być w miarę bezpieczna, ale jeśli zobaczysz, że żołnierze uciekają, nie czekaj na mnie. Biegnij za nimi ile sił w nogach. Jeden z żołnierzy znalazł czas, by zagrzać wodę nad maleńkim ogniem, a ja nadal miałam przy sobie cynowy kubek. Kapral, młody Szkot z Highlands, z włosami rudymi jak u kuzyna Kennetha, zbliżył się do mnie nieśmiało i poczęstował odrobiną własnej herbaty. Miałam zamiar
odmówić, lecz zobaczyłam, że zależy mu na tym, żebym ją przyjęła, więc z wdzięcznością się napiłam. – Pochodzisz z Douglasów – powiedział kapral nieświadomy tego, że mam tytuł przed nazwiskiem. – Jesteś krewną majora Rory’ego Douglasa? – Kuzynką – odparłam. – Czy on żyje? Nic mu nie jest? – Kiedy go ostatnio widziałem, miał się dobrze, ale stracił brata. Moje serce zamarło. Tylko nie Bruce, który tak pięknie grał na pianinie i miał figlarne chochliki w szarych oczach. – Nie dosłyszałem którego – mówił dalej, nim zdążyłam zapytać. – Ale służyłem u tego majora, to doskonały żołnierz. Jeśli go jeszcze zobaczę, powiem mu, że pozdrawia go kuzynka. I już go nie było. Powiadają, że Szkot przemierzy pół świata za swoim krewnym, i ten mężczyzna – a właściwie chłopiec – to właśnie zrobił, uspokajając mnie i dzieląc się nowinami. To samo zrobiłby dla własnego kuzyna w Londynie, Kanadzie czy Australii. Byłam wzruszona jego gestem. Zmierzchało, kiedy Peter przyszedł do ruin kościoła. Z frontu nie dobiegał już dźwięk wystrzałów i uznałam, że Niemcy również udali się na spoczynek. Tylko przed czym – jutrzejszym atakiem? Peter oparł głowę o kamienne sklepienie drzwi, znalazł nieco wygodniejszą pozycję i westchnął. Widziałam, jak troszczy się o swoich ludzi, a oni odwzajemniają się mu szacunkiem i pokładanym w dowódcy zaufaniem. Widziałam, jak martwi się o rannych, świadomy wszystkiego, co się wokół niego dzieje. Znalazł dla mnie czas podczas odwrotu i mimo potwornego zmęczenia nie tracił nadziei w to, że szczęście odwróciło się od nich tylko na chwilę i wkrótce uda im się odzyskać straconą pozycję. Przede wszystkim jednak widziałam, że chłopiec, którego kiedyś znałam, przyjaciel kuzyna Bruce’a, zamienił się w mężczyznę. Miał w sobie coś, co podobało mi się bardziej, niż powinno. – Dobry Boże, co to był za dzień. Francuzi skierowali niemieckie oddziały z powrotem na nas. Próbujemy je teraz powstrzymać od przedarcia się na południe. Nie mają zamiaru wycofać się do Belgii. Przyszli tu walczyć i łatwo nie odpuszczą. – Z pewnością mają przewagę liczebną – powiedziałam, przypominając sobie paryskie taksówki. Tutaj też rozpaczliwie przydałyby się posiłki. Armia brytyjska była rozrzucona po
całym imperium, a Korpus Ekspedycyjny, choć tworzony przez zaprawionych w boju żołnierzy, nie mógł się rozmnożyć w ciągu nocy. – Rzeczywiście, brakuje nam ludzi. Przyszliśmy tu walczyć z oddziałem skrzydłowym, ponieważ większość jednostek niemieckiej armii ruszyła na Dolinę Marny. Z tego, co słyszałem, są bliskie zajęcia Paryża. Powiedziałam mu, że widziałam oddział wysłany do walki renaultami. Peter roześmiał się z podziwem. – Muszę przyznać, że to sprytne posunięcie. Szkoda, że nie możemy liczyć na podobną pomoc... – zawiesił głos. – Nie mam cię czym poczęstować, a ty pewnie umierasz z głodu. Pomyślałam o wieczorze spędzonym z Alainem i prostym, lecz przepysznym jedzeniu w restauracji, w której stołował się lud Paryża, gdzie nie mógł nas spotkać nikt znajomy i nie groziły nam plotki. – Muszę przyznać, że zjadłabym kawałek sera i piętkę pysznego chrupiącego chleba. – O tak. – Zapadła cisza. – Nie widziałem cię od śmierci ojca. Przykro mi, wiem, jacy byliście sobie bliscy. – Byłeś na pogrzebie? – Nie zauważyłam go. Szok sprawił, że nie widziałam w zasadzie nikogo. – Zjawiłem się w ostatniej chwili. Pociąg z Londynu się spóźnił i nie miałem okazji z tobą porozmawiać przed nabożeństwem, a później wolałaś zostać sama. Wydałam instrukcje, że nikogo nie chcę widzieć. Na pogrzebie zjawiło się tylu żałobników, że ich smutek mnie przytłoczył. Potrzebowałam czasu, by stawić czoła własnym emocjom. – Miło, że przyjechałeś – wydusiłam, a później, chcąc odepchnąć od siebie bolesne wspomnienia, dodałam: – A ty? Co wydarzyło się w twoim życiu, nie licząc wojny? – Ja również straciłem ojca, ale pewnie o tym słyszałaś. Wybrałem armię, podobnie jak on. – Kto się opiekuje waszym klanem? – Mój młodszy brat, ten kulejący. Poradzi sobie lepiej niż ja. – Wątpię w to. – Nie, poważnie, jest tyle rzeczy do zrobienia, a mnie nie ma na miejscu. – I nigdy się nie ożeniłeś? – Był ode mnie starszy o pięć lat. Nie byłabym zaskoczona,
gdyby mi powiedział, że się ożenił, chociażby po to by zapewnić ciągłość klanu. W naszych kręgach dziedziczenie było ważne. Doskonale to rozumiałam. – Nie. Kiedy stacjonowaliśmy w Kanadzie, poznałem dziewczynę, która mi się podobała, ale nic z tego nie wyszło. – Spojrzał na pierścionek na moim palcu. – A ty? Z jakiegoś powodu nie mogłam mu powiedzieć, że jestem po słowie, chociaż oczywiście oficjalne zaręczyny nie mogły się odbyć, dopóki Alain nie porozmawia z moim kuzynem. Bałam się wypowiedzieć te słowa głośno, ze strachu przed bóstwami wojny. W tym równaniu było zbyt wiele niewiadomych. Czy Alain wyjdzie z wojny cało, czy mój kuzyn zgodzi się na zaręczyny, czy po tak długim rozstaniu żadne z nas nie zmieni zdania? Powiedziałam zatem: – Kuzyn Kenneth na pewno by się ucieszył z moich zaręczyn. Peter uśmiechnął się, błyskając białymi zębami. – Gdyby mógł cię teraz zobaczyć, oddałby cię pierwszemu mężczyźnie, który przekroczyłby próg, byle tylko cię stąd zabrał. – Przez chwilę milczał, a później dodał: – Powinnaś była zostać w Paryżu. Byłabyś tam bezpieczniejsza niż w Calais. Pokręciłam głową. – Musiałam zostać aż do rozwiązania przyjaciółki, przyrzekłam jej to. Kiedy dziecko przyszło na świat, poczułam zaskakująco silną tęsknotę za domem. Musiałam znaleźć sposób, by wrócić do Anglii, a przynajmniej spróbować. – Nigdy nie wydostaniesz się z Calais. Nie mogą przyjąć na statki nawet tych rannych, którzy chodzą o własnych siłach. Brakuje dla nich miejsca. – Widziałam ich szturmujących hotele. – To prawda. Potrzebujesz koca? Sprawdzę, czy uda mi się go dla ciebie załatwić. – Nic mi nie jest. Kamień jest wciąż ciepły. – Po tak upalnym dniu noc może być dość chłodna. – Ponownie poruszył głową, a później odwrócił się, żeby sprawdzić, co go uwiera. – Stopa świętego – oznajmił, dotykając wystającego palca. – Jak myślisz, kogo przedstawia ta rzeźba? Nie mogę rozpoznać jego atrybutów. – Odchylił się do tyłu. – Niewątpliwie jest to francuski święty. – Wydawało mi się, że zasnął, gdyż przez dłuższą chwilę milczał. Później jednak, nie otwierając oczu, oznajmił: – Muszę zrobić obchód, porozmawiać z sanitariuszami. – Podniósł się, rozciągnął strudzone mięśnie i odszedł. Wrócił po półgodzinie. Znalazł dla mnie koc, co prawda mocno zalatujący koniem,
i rozłożył mi go na kolanach. – Później go docenisz. Niestety, nie mamy już więcej herbaty. Amunicja też się prawie skończyła. Jeśli nie dostaniemy wkrótce zaopatrzenia lub rozkazu do odwrotu, będziemy zgubieni. Potrzebujemy też pomocy medycznej. Zmarło dwóch kolejnych żołnierzy. Było coś intymnego w sytuacji, gdy siedzieliśmy razem w ciemności, stopa przy stopie, a moja spódnica dotykała jego butów. Mogłam wyciągnąć rękę i dotknąć jego dłoni. Peter nieco się odsunął, jakby właśnie zdał sobie sprawę z tej bliskości. – A może powinienem znaleźć dla ciebie wygodniejsze miejsce? Poradzisz sobie? – Powinieneś się przespać, zamiast martwić się o mnie. Podałam mu koc, żeby mógł położyć na nim głowę. Później oboje zasnęliśmy, chociaż sen nie był zbyt krzepiący. Peter kilkakrotnie robił obchód, a gdy za którymś razem się obudziłam, leżałam pod kocem obolała i spragniona, lecz przynajmniej nie było mi zimno. W pewnym momencie poczułam drżenie kamieni nad głową. Z początku myślałam, że to wystrzały, lecz później zorientowałam się, że dźwięk dobiega z przeciwnej strony. Wtedy właśnie zjawił się Peter. – Przyjechały po nas karetki i ciężarówki. Wstawaj, chcę cię widzieć w pierwszym transporcie. Zapakowaliśmy rannych do karetek. Większość mężczyzn wsiadła do któregoś z pojazdów, reszta miała osłaniać nasz odwrót. W ostatniej chwili Peter wskoczył do karetki i usiadł obok mnie. Stłoczyliśmy się we troje na miejscu przeznaczonym dla dwóch osób. Siedziałam przyciśnięta do klatki piersiowej Petera, który wsunął mi rękę pod głowę, żeby było nam choć odrobinę wygodniej. – Przepraszam – powiedział, kiedy moje włosy zahaczyły o jeden z guzików jego płaszcza. – Nie ma już więcej wolnych miejsc. Dostałem rozkaz wyjazdu z większością oddziału. Żołnierzami osłaniającymi nasz odwrót będzie dowodził inny oficer. Byłam wdzięczna, że siedzi obok i bierze na siebie większość uderzeń i stłuczeń. Podskakiwaliśmy na wyboistej drodze rozpędzeni do maksymalnej prędkości, zachowując bezpieczną odległość od pojazdów za nami. Światła roztrzaskanych karetek niewiele nam pomagały, lecz wkrótce zaczęły oświetlać posępne twarze brytyjskich żołnierzy, którzy maszerowali w milczeniu, by zająć nasze miejsce i na jakiś czas powstrzymać atak. Wiedzą, co ich czeka – pomyślałam. Nie mogą odwrócić wzroku od karetek wypełnionych rannymi.
Patrzyłam na nich ze smutkiem. Byli tacy odważni. Nasz kierowca siedział pochylony nad kierownicą. Mięśnie jego nagich ramion – zdjął bowiem koszulę – były napięte jak postronki, kiedy z całych sił walczył, by nie stracić kontroli nad pojazdem. – Musimy się zatrzymać – powiedział do Petera krótko po tym, jak spotkaliśmy odsiecz. – Trzeba opatrzyć rannych. – Jeszcze osiem kilometrów – odparł tamten. – Biorąc pod uwagę długość naszej kolumny, musimy przejechać jeszcze osiem kilometrów. Ponownie przypomniałam sobie wyjeżdżające z Paryża taksówki, ale tym razem miałam do czynienia z pełnym odwrotem w pojazdach naprędce zorganizowanych przez armię. Nie sądziłam, by nowi żołnierze zdołali stawić czoła niemieckiej determinacji lepiej niż oddział Petera, ale wierzyłam w ich waleczność. Kierowca zaklął po gaelicku, wskazując przed siebie. Peter Gilchrist powiedział cicho: – Może to i lepiej, że go nie rozumiemy. Ja zrozumiałam. – Powiedział, że widzi przed sobą parę z lokomotyw. Kapitan Gilchrist pochylił się do przodu i wyjrzał przez zabrudzoną szybę. – Dobry Boże, on chyba ma rację! – Czyżbyś nigdy nie uczył się gaelickiego? – zapytałam. – Mój ojciec należał do Gwardii Szkockiej. Wychowywałem się w Anglii. Nie było nikogo, kto mógłby mnie nauczyć, chociaż to, co podłapałem od jego ludzi, było bardziej przydatne w bójce niż na salonach. Był równie zmęczony jak ja, lecz ponownie się ożywił, wiedząc, że jego ludzie wkrótce będą bezpieczni. Obserwował, jak otwierająca kolumnę karetka toruje sobie drogę między oddziałami żołnierzy wyskakujących z pociągów i tymi, którzy spieszyli zająć ich miejsce. – Opanowanie tego chaosu zajmie resztę nocy – powiedział Peter, sięgając w stronę klamki. – Ale i tak należy dziękować Bogu. Zostań tutaj. Załatwię ci miejsce w pociągu, gdy tylko zaprowadzę tu porządek. Obiecaj, że nigdzie nie odejdziesz. Bóg jeden wie, kiedy przyjedzie kolejny pociąg, skoro Niemcy depczą nam po piętach. Kiedy dałam mu słowo, wysiadł z ambulansu, a jego miejsce zajęło chłodne poranne
powietrze płynące znad morza. Zadrżałam z zimna. Obserwowałam Petera i innych oficerów, jak zajmowali się nowo przybyłymi ludźmi i z pomocą wycofujących się jednostek rozpoczęli wyładunek rannych. Radzili sobie całkiem dobrze. W pewnej chwili do naszej karetki podszedł major. – Wracajcie na pole bitwy, najszybciej jak się da. Spodziewamy się kolejnych ofiar jeszcze przed zachodem słońca. Później zobaczył mnie. – A to kto, u licha? – zwrócił się do kierowcy po gaelicku. – Dziewczyna, która pomagała rannym. Kapitan chce ją odesłać z powrotem do Calais. – Kim pani jest i co robi wśród żołnierzy? – zapytał, schylając się, żeby mnie lepiej widzieć. Odezwał się po francusku, myśląc pewnie, że jestem uciekinierką lub, co gorsza, szpiegiem. Odpowiedziałam mu po angielsku. – Lady Elspeth Douglas. Wracałam do Anglii, lecz zostałam rozdzielona z moimi towarzyszami podróży pośród całego tego zamieszania. Musiałam bardziej przypominać włóczęgę niż arystokratkę, ponieważ zdjął czapkę dopiero wtedy, gdy się przedstawiłam. – Nic z tego. W Calais nie ma miejsca dla kobiety. – To prawda – odparłam. – Kapitan Gilchrist... – Obowiązki kapitana Gilchrista nie pozwalają mu w tym momencie zajmować się uchodźcami. Proszę za mną. – Obszedł ambulans, żeby otworzyć mi drzwi, a do kierowcy powiedział: – Macie swoje rozkazy – i pomógł mi wysiąść. Karetka odjechała. Widziałam, jak pozostałe, opróżnione z rannych ambulanse również odjeżdżają, a żołnierze z pociągu zaczynają za nimi formować szyk. Zaprowadzono mnie do służbowego samochodu zaparkowanego na poboczu z włączonym silnikiem. Od dymu z silników zaczęły mi łzawić oczy, lecz nigdzie nie mogłam dostrzec kapitana Gilchrista. – Sierżancie – zwrócił się do swojego kierowcy mój towarzysz – popilnujcie tej pani, byle dyskretnie. Zrozumiano? – Tak jest, panie majorze – odparł posłusznie mężczyzna. Później major zniknął. Siedziałam na tylnym siedzeniu samochodu, obserwując
zaprowadzanie porządku przez dowódców, w nadziei, że Peter odnajdzie mnie przed powrotem majora. Jednak w ciemności trudno było odróżnić jednego oficera od drugiego. Szczęście mi nie dopisało: major wkrótce wrócił i zajął miejsce obok mnie. Jego porucznik musiał usiąść z przodu, obok sierżanta. Odjechaliśmy bez słowa. Żałowałam, że nie mogę się pożegnać z Peterem Gilchristem. Major miał jednak rację – Peter był zbyt zajęty, żeby bawić się w niańkę, a gdybym została, mógł zginąć rozdarty między dbaniem o bezpieczeństwo moje i swoich ludzi. Ponownie rozległ się odgłos karabinów, najpierw niemieckich, a później, nieco bliżej, angielskich. Noc dla Petera Gilchrista jeszcze się nie skończyła. [2] (Fr.) Ta młoda dama jest moją siostrą (przyp. tłum.). [3] (Fr.) Natychmiast (przyp. tłum.).
ROZDZIAŁ 3
* Gdy zostawiliśmy za sobą Ypres i jechaliśmy przez płaski teren na południe od tego miasta, wstał świt i mimo zbierających się na horyzoncie chmur zapowiadał się kolejny upalny dzień. Major zaczął mnie przepytywać. Kim jestem? Gdzie mieszkałam do tej pory? Dlaczego przyjechałam do Francji? Jak oddzieliłam się od reszty towarzystwa? Pytania ciągnęły się bez końca. Brakowało mi snu i cierpliwości, lecz udzieliłam uprzejmej odpowiedzi na wszystkie. – W hotelu w Calais została moja walizka, o ile nikt jej nie ukradł. Chciałabym po nią wrócić i odświeżyć się, zanim wsiądę na statek. Jednak major pokręcił głową. – Nie będzie pani wypływać z Calais. Poślę kogoś po walizkę, jeśli będzie to możliwe. – Nie powinnam zostać we Francji – przypomniałam mu. – Jestem tego w pełni świadom, lady Elspeth. W tym momencie siedzący z przodu porucznik powiedział coś po gaelicku. Zrozumiałam go, lecz nie skomentowałam jego słów. – Ona musi być spokrewniona z majorem, sir. Najwyraźniej rzuciło to nowe światło na sprawę. Mój major podziękował porucznikowi, a później się zamyślił. W końcu powiedział: – Do Rouen jedzie konwój ciężarówek, a przynajmniej powinien jechać. Sprowadzamy zapasy przez ten port i łatwiej będzie tam znaleźć dla pani miejsce do Anglii. Dam pani przepustkę. Później, pozbywszy się kłopotu, zwrócił się do swojego porucznika i zaczął tworzyć listę rzeczy potrzebnych na północy i tego, co już udało mu się załatwić. Porucznik, z notesem na kolanie, pisał pospiesznie, starając się nie uronić żadnego rozkazu i komentarza, kiedy tak podskakiwaliśmy i ślizgaliśmy się na zniszczonej przez działania wojenne drodze. Umościłam się w kącie samochodu i bezskutecznie próbowałam zasnąć. Czułam się opuszczona, sama w tym dziwnym i zimnym świecie.
Calais okazało się nie lepsze, a może nawet gorsze. Major wysłał sierżanta do wskazanego przeze mnie hotelu. Ten wrócił z moją walizką po godzinie, jednak do tego czasu major zniknął, zostawiając mnie pod opieką młodego porucznika. Żołnierze zatrzymali jedną z ciężarówek konwoju szykującego się do wyjazdu do Rouen i posadzili mnie na przedzie obok kierowcy, razem z walizką. Porucznik wyrwał trzy kartki papieru z notatnika. Jedną z nich podał kierowcy, drugą mnie, a trzecią zostawił sobie. – Oto wasze instrukcje, kapralu. Ta pani nie może opuścić ciężarówki przed przyjazdem do portu w Rouen, zrozumiano? – Tak jest. A do mnie powiedział: – Oto pani przepustka do Rouen. Proszę jej nie zgubić. A to – wręczył trzecią kartkę kierowcy – jest jej bilet do Anglii. Proszę go dać tej pani dopiero po przekazaniu jej w ręce władz portu. Zawahał się, a później zdjął czapkę. Jego jasne włosy zdążyły już ściemnieć od potu. – Przykro mi, lady Elspeth, ale pani pokój został już komuś wynajęty, więc nie było miejsca, w którym mogłaby się pani odświeżyć. Przepraszam również za majora, ma teraz dużo spraw na głowie, jak pani zapewne rozumie. On chce dla pani jak najlepiej, ale prowadzimy wojnę i nie możemy niepotrzebnie ryzykować życiem cywilów. Było to bardzo miłe z jego strony. Poczułam przypływ sympatii dla tego młodego człowieka, który musiał znosić trudny charakter majora. – Dziękuję za troskę, poruczniku. Wiem, jaka byłam męcząca, i obiecuję nie przysparzać więcej trosk panu ani majorowi. A jeśli zobaczy pan kiedyś kapitana Gilchrista, proszę mu przekazać wyrazy podziękowania ode mnie i mojej rodziny za to, że bezpiecznie przetransportował mnie do pociągu. Uśmiechnął się, kiwnął głową i odszedł. Byłam pewna, że zapomni o mnie, nim przejdzie dwadzieścia metrów, ponieważ już trzymał w ręku notatnik i uważnie studiował liczbę rannych, przysłanych z odsieczą żołnierzy i uchodźców, ze spokojem nabytym wraz z doświadczeniem. A to ci policzek dla lady Elspeth – pomyślałam kwaśno – tak przyzwyczajonej do młodych mężczyzn błagających ją o następny taniec lub wspólną kolację. Straciłam go z oczu, kiedy skręciliśmy w stronę Rouen. Schowałam przepustkę i usadowiłam się wygodniej. Kierowca był milczącym, drobnym ciemnowłosym Walijczykiem,
dość uprzejmym, ale niezbyt zadowolonym z obecności pasażerki. Zza mojego siedzenia dolatywał zapach świeżo upieczonego chleba, cebuli i zapewne kiełbasy, czyli drugiego śniadania kierowcy. Od wyjazdu z Paryża nie miałam nic w ustach. Ile to już godzin? Jednak mimo że żołądek skręcał mi się z głodu, nie mogłam poprosić swojego towarzysza o poczęstunek. Kto wie, kiedy czeka go kolejny posiłek? Wzdłuż drogi stali uchodźcy z zapadniętymi i znużonymi twarzami, sklepy w wioskach były pozamykane i zabite deskami, a wejścia do gospodarstw zabarykadowane – wszyscy kurczowo pilnowali tego, co mieli, z obawy, że będzie im to musiało starczyć na bardzo długo. Wiele kilometrów przed Rouen kierowca wyciągnął zza siedzenia niewielką torbę. W kieszeni nadal miałam swój cynowy kubek i liczyłam na to, że będzie miał wino, herbatę, a może nawet mocną francuską kawę. Ku mojemu zdumieniu, kierowca poczęstował mnie drugim śniadaniem, ale wzięłam tylko tyle chleba i kiełbasy, żeby nie zemdleć, oraz łyk herbaty. Jadł łakomie i wiedziałam, że postąpiłam tak, jak należało. Późnym popołudniem dotarliśmy do Rouen, słynącego ze swojej katedry, długiej historii, Joanny d’Arc i niezwykle popularnego toru wyścigów konnych, który był obecnie nieczynny. Dżokeje i gracze obstawiający zakłady poszli na wojnę. Ruszyliśmy w stronę portu. Sznur ciężarówek toczył się z głośnym stukotem przez wąskie miejskie uliczki. Piesi zatrzymywali się i na nas patrzyli. Dwie zakonnice uczyniły znak krzyża, a mała dziewczynka, trzymająca się maminej spódnicy, rozpłakała się. Ile potrzeba czasu, by uodpornili się na wojnę i przestali zwracać uwagę na brytyjskie ciężarówki? Oficer dowodzący portem, jak nam powiedziano, zachorował na malarię. Nikt nie zajął jego miejsca i wszędzie panował chaos. Walijski kierowca spojrzał na mnie i rzekł: – Oto port. Jest pani zdana na siebie. Jeśli wpadnie pani w tarapaty, proszę się na mnie nie powoływać. Wypowiedział te słowa znacznie serdeczniej, niż wskazywałaby na to ich treść. – Niczego nie pragnę bardziej, niż wrócić do Anglii możliwie szybko. Nie tylko majorowi zależy na tym, żebym opuściła Francję. Kierowca rozejrzał się dookoła.
– Podobno wojna w Londynie ma się skończyć przed Bożym Narodzeniem. – Wzruszył ramionami. – Nie byłbym tego taki pewien, sądząc po tym, co się tu dzieje. Port handlowy zamienił się w obóz wojskowy i nie wyglądało na to, żeby miało się to szybko zmienić, przynajmniej ja odniosłam takie wrażenie. Kierowca odwrócił się i dołączył do pozostałych kierowców ciężarówek czekających na dalsze rozkazy. Od wyjazdu z Paryża zdążyłam się wiele nauczyć. Ruszyłam pewnym krokiem przez port, odnalazłam człowieka do niesienia walizki i wręczywszy kilka łapówek odpowiednim osobom, trafiłam na pokład Lewiatana, gdzie przydzielono mi zagraconą kajutę trzeciego oficera. Kiedy statek przedzierał się przez ciemność, w dół Sekwany, a później przez bardziej wzburzone wody kanału, postanowiłam doprowadzić swój wygląd do porządku i przygotować się na przypłynięcie do Anglii. Miałam rację, zabierając z Paryża możliwie niewielki bagaż. Co bym teraz zrobiła z kufrem? – pomyślałam gorzko. Ubrania w mojej walizce były co prawda pogniecione, lecz przede wszystkim czyste, świeże i w miarę odpowiednie na przyjazd do Portsmouth. Tylko to się liczyło. Byłam tak potwornie zmęczona, że z początku nie zauważyłam, iż obraz w walizce zniknął. Dopiero czesząc włosy, uświadomiłam sobie jego brak. Odwróciłam się i przeszukałam bagaż, chociaż wiedziałam, że go tam nie ma. Ku swojemu zdziwieniu znalazłam na jedwabnym szaliku kilka błękitnych drobinek przypominających maleńkie odpryski farby. Jeden z kiltów na obrazie miał dokładnie taki sam odcień błękitu. Tylko kto ukradłby taki brzydki obraz i zostawił w walizce moją biżuterię? Nie mieściło mi się to w głowie, ale też nie miałam czasu nad tym dumać. Byłam bliska zaśnięcia, kiedy uderzyła mnie inna myśl. Nie miałam pojęcia, skąd wziął się ten obraz. Założyłam, że był to prezent, który miał mi sprawić przyjemność. A jeśli nie? Pukanie do drzwi kajuty wyrwało mnie z rozmyślań. Na progu stał marynarz z przykrytą tacą. Poczułam zapach zupy i chleba, zauważyłam też pod serwetą zarys chleba. – Z pozdrowieniami od pana Thomasa – powiedział marynarz, a ja usiłowałam sobie przypomnieć, kim był pan Thomas, czyżby trzecim oficerem? – Proszę mu podziękować w moim imieniu – powiedziałam, odbierając tacę.
Poza zupą były jeszcze pieczone ziemniaki i kilka plastrów szynki z kapustą. Było to marynarskie jedzenie, spałaszowałam je co do okruszka wdzięczna za poczęstunek. Musiałam zapaść w sen krótko po posiłku, bo kiedy się obudziłam jakiś czas później, tacy już nie było, a ja leżałam na koi przykryta kocem, który otulił mnie, chroniąc plecy przed kołysaniem statku i dając zadziwiające uczucie komfortu, jakby ktoś tulił mnie w ramionach. Błyskawicznie uzmysłowiłam sobie, co mnie zbudziło – ruch statku uległ zmianie. Włączyłam lampę i wyjrzałam przez luk. Właśnie zawijaliśmy do Portsmouth. Już wcześniej postanowiłam, że po dotarciu do portu będę kontynuować podróż do Kornwalii. Większość garderoby, którą zabrałam ze sobą do Paryża, rzecz jasna, w nim została, a ja potrzebowałam czegoś bardziej odpowiedniego do Londynu niż to, co miałam ze sobą: w większości stroje podróżne. Jednak zanim zeszłam na ląd, zmieniłam zdanie i wysłałam telegram do Kornwalii z instrukcjami dla służby, by przesłała mi potrzebne rzeczy do Londynu, do domu kuzyna Kennetha. Załatwiwszy tę sprawę, byłam bliska ponownej zmiany zdania. Kusiła mnie myśl o powrocie do Kornwalii, zamknięciu się w czterech ścianach mojego kamiennego domu z widokiem na morze i odsunięciu od siebie wspomnień tej okropnej wojny. Widziałam jej rzeczywistość: potworne rany, jakie potrafili sobie nawzajem zadać uzbrojeni żołnierze, ludzi umierających na poboczu drogi lub w nędznym schronieniu zburzonego miasta. Jednak od wojny nie było ucieczki, przynajmniej nie dla mnie. Pytanie tylko: co zamierzałam ze sobą zrobić? Dotknęłam pierścionka na swoim palcu, zastanawiając się, ile jeszcze będę musiała czekać na wieści od Alaina. Dlaczego nie powiedziałam Peterowi Gilchristowi, że jestem zaręczona? Potrafiłabym to wyjaśnić – mogłam mu powiedzieć, że pierścionek był symbolem obietnicy Alaina, że porozmawia z moim kuzynem, gdy tylko będzie to możliwe. Zamiast tego wyrzekłam się własnej obietnicy i, co gorsza, cieszyłam się towarzystwem Petera. Nadal czułam dotyk jego ramienia, którym mnie obejmował, chroniąc przed trudami przejażdżki karetką po wyboistej drodze. Usiłowałam przekonać samą siebie, że chodziło o wojnę, strach związany z ostrzałem, pracą z rannymi i umierającymi, niepokojące doświadczenie przebywania w towarzystwie mężczyzn bez przyzwoitki lub męskiego członka rodziny. Po wysłaniu telegramu wyszłam na ulicę i niemal zderzyłam się z mężczyzną spieszącym
na pocztę. Jego twarz była znajoma, widziałam ją już wcześniej, nie mogłam tylko skojarzyć gdzie. Dopiero gdy dotarłam na stację, przypomniałam sobie. Ten sam mężczyzna siedział obok mnie podczas podróży z Paryża. Pociąg jadący na północ był zatłoczony i jechał bardzo powoli, ponieważ często zatrzymywaliśmy się, by przepuścić składy wojskowe. A kiedy wreszcie dotarliśmy do Londynu, odkryłam, że dom mojego kuzyna – a wcześniej ojca – został zamknięty na głucho. Przebywali w nim tylko nieliczni służący. Poprosiłam dozorcę, by popilnował bagażu, poszłam do swojego pokoju i zabrałam trochę ubrań. Przed wyjściem zapytałam o wieści na temat moich kuzynów i dozorca powiedział mi: – Nie mieliśmy żadnych wiadomości o panu Brusie, panienko. Jego lordowska mość pisał za to, że kapitan czuje się dobrze. Każdej nocy modlimy się za nich obu. Ja też się modliłam. Udałam się do hotelu Browna, ale recepcja i korytarz były pełne ludzi szukających pokoju. Był to przedsmak tego, co miało nastąpić, jeśli wojna potrwa dłużej niż do świąt. Przy trzeciej próbie udało mi się znaleźć pokój i jeszcze tego samego popołudnia poszłam się spotkać z jednym z najstarszych przyjaciół mojego ojca. Gerald Hamilton był szczupłym mężczyzną średniego wzrostu. Nowe zmarszczki na jego twarzy uzmysłowiły mi, ile kosztowało go kilka ostatnich tygodni. Hamilton zajął miejsce w Izbie Lordów, gdy tylko otrzymał swój tytuł, i usilnie namawiał mojego ojca na to samo. On jednak wolał się poświęcić zamiłowaniu prędkości. Mimo to obaj mężczyźni pozostali dobrymi przyjaciółmi. Przez kilka minut rozmawialiśmy o moim ojcu, a później opowiedziałam lordowi Hamiltonowi o tym, co widziałam we Francji, pomijając dwa dni spędzone przy drodze prowadzącej do Ypres. – Chciałabym jakoś pomóc – zakończyłam. – Potrzebuję rady i nie wiem, do kogo innego miałabym się zwrócić. Lord Hamilton przez chwilę badawczo mi się przyglądał. – Twój kuzyn życzyłby sobie, żebyś wróciła do domu, a jako przyjaciel twego ojca doradziłbym ci to samo. – Jak mogłabym się schować w Szkocji przed wojną? Moi kuzyni walczą we Francji. Powiedziano mi, że jeden z nich może już nie żyć. – Gdy to mówiłam, głos niemal mi się
załamał. – Moja droga, nic nie słyszałem o... Zanim dobrze się nad tym zastanowiłam, przerwałam mu. – Chcę dołączyć do pielęgniarek wojskowych królowej Aleksandry. Obciął mnie zdumionym spojrzeniem. – Nie mówisz chyba poważnie? Co na to powie twój kuzyn? Co pomyślałby twój ojciec? – Mój ojciec powiedziałby, że mam swój rozum – odparłam, unikając odpowiedzi wprost. Jednak lord Hamilton nie chciał słyszeć o moim pomyśle. W końcu podziękowałam mu i wyszłam, obiecując, że zastanowię się nad powrotem do Szkocji. Stałam na ulicy, próbując dociec, skąd wzięła się u mnie ta nagła decyzja o przyłączeniu się do służb pielęgniarskich. Nie miałam bladego pojęcia o pielęgniarstwie, żadnych kwalifikacji ani praktyki. Nie wiedziałam nawet, jak dowiedzieć się czegokolwiek na ten temat. Rozumiałam już jednak doskonale, że ranni potrzebowali fachowej opieki. Ludzie wchodzili do siedziby Izby Lordów i z niej wychodzili. Po chwili zorientowałam się, że blokuję przejście. Ruszyłam ulicą zatopiona w rozmyślaniach i kiedy doszłam na Trafalgar Square, dostrzegłam młodą kobietę ubraną w charakterystyczny błękitny mundur pielęgniarki. Pobiegłam za nią, nie zważając na to, że ludzie oglądali się za mną, i krzyknęłam: – Siostro! Kobieta zatrzymała się, odwróciła, a gdy do niej podbiegłam, powiedziałam z uśmiechem: – Przepraszam, że za panią krzyczałam, ale chciałabym się dowiedzieć, jak dołączyć do służby pielęgniarskiej, a nikt inny mi tego nie powie. – To nie była tak do końca prawda, skoro dopiero co rozmawiałam o tym z lordem Hamiltonem, ale nie był to ani czas, ani miejsce, by wszystko tłumaczyć. Kobieta odwzajemniła mój uśmiech. – Napotkałam podobny opór – powiedziała – ale jak pani widzi, nie poddałam się. – Zapraszam na herbatę. Powie mi pani, co powinnam zrobić. Kiedy szłyśmy ulicą Strand, przedstawiłam jej się: Elspeth Douglas. Znalazłyśmy porządny hotel serwujący herbatę, a ja nawet słowem nie zająknęłam się o swoim tytule. Nie wiem, dlaczego tak postąpiłam. Czyżby ze strachu, że będzie mnie próbowała zniechęcić, tak jak
lord Hamilton? A może po prostu nie chciałam jej onieśmielić? W każdym razie przemilczałam to. I rzeczywiście, biorąc mnie za kogoś podobnego do siebie, dziewczynę z dobrego domu, chętnie podzieliła się ze mną własnymi doświadczeniami. Powiedziała, że nazywa się siostra Margaret Fielding i pochodzi z Norfolk, gdzie nadal mieszkali jej rodzice. – Niedawno postanowili znowu się do mnie odzywać – dodała kwaśno. – Z początku traktowali mnie jak powietrze, co było bolesne, lecz nie pozwoliłam, żeby mnie zniechęciło. Na domiar złego moja siostra jest sufrażystką. Obie córki srodze ich rozczarowały. Na szczęście mój brat wybrał Kościół, co ich niezmiernie uszczęśliwiło. Nawet kiedy śmiałam się razem z nią, potrafiłam sobie wyobrazić nieodzywającego się do mnie kuzyna Kennetha, gdyby dowiedział się o moim planie, mimo że dzięki królewskiej aprobacie opieka nad rannymi stała się zajęciem poważanym i godnym szacunku. Uderzyła mnie jeszcze jedna myśl. Czy będę potrzebowała jego zgody, by rozpocząć służbę? Czy byłby mi ją skłonny dać? Do trzydziestych urodzin byłam przecież pod jego kuratelą. Musiałam się nad tą decyzją porządnie zastanowić. – Dlaczego się sprzeciwiali? – zapytałam, nalewając nam obu herbatę. – Niepokoiły ich czynności, które musi wykonywać pielęgniarka – wyjaśniła siostra Fielding. – Mycie ciał obcych mężczyzn, pomoc lekarzom opatrującym krwawe, odrażające rany, przynoszenie kaczek – trudno nazwać pielęgniarstwo odpowiednim zajęciem dla niewinnej młodej damy. A jednak na coś się przydaję i to liczy się dla mnie bardziej niż uciążliwe czynności, które muszę wykonywać. Mój brat służy w armii, jest kapelanem, i często o nim myślę. Mam nadzieję, że jeśli kiedykolwiek będzie ranny, zaopiekuje się nim ktoś odpowiednio wyszkolony. Pół godziny później rozstałyśmy się przed hotelem. Byłam bogatsza o wszelkie potrzebne informacje. Zadowolona ze swojej zaradności, wróciłam do hotelu. Jednak uczucie euforii wkrótce się ulotniło i zaczęłam się zastanawiać, czy rzeczywiście interesuje mnie pielęgniarstwo albo czy reakcja lorda Hamiltona na mój pomysł nie wyzwoliła we mnie uporu, z którego ja i mój ojciec byliśmy znani. Czy mój ojciec pochwalałby to, co zamierzałam zrobić? Czy miałam w sobie dostatecznie
dużo odwagi, by stawić czoła wyzwaniu jak siostra Fielding? Samo szkolenie budziło we mnie grozę. Jedyną odpowiedzią, jaka przychodziła mi do głowy, była Francja. Widziałam rozszarpane ciała, sanitariuszy pędzących w tę i we w tę, niosących pomoc komu tylko się dało, udręczonych i wycieńczonych lekarzy, pracujących ze spokojem chirurga odgrywającego rolę w swoim własnym teatrze, głuchych i ślepych na wszystko z wyjątkiem wykonywanej czynności, ścigających się z czasem, by uratować kolejne życie. A gdyby to Henri, Alain, Rory lub Peter leżeli przede mną poważnie ranni i potrzebowali pomocy? Czy potrafiłabym zachować zimną krew i zaopiekować się nimi, nie roniąc łez i nie mdlejąc? Czy byłabym w stanie przytrzymać ich nieruchomo, podczas gdy lekarz odejmowałby im kończynę? Wzdrygnęłam się na samą myśl, lecz moja odpowiedź brzmiała: tak, potrafiłabym to zrobić dla ich własnego dobra. Nie pamiętam, czy tej nocy cokolwiek mi się śniło, lecz rano moja pościel była w nieładzie. Jeśli miałam sen, to z pewnością występował w nim Alain, a nie brytyjski oficer, który ochronił mnie przed nocnym chłodem i zaprowadził w bezpieczne miejsce. Nie miałam powodu, żeby o nim śnić. Kiedy zeszłam na dół na kolację, spotkałam trzech swoich znajomych ubranych w mundury. Szanowny Freddie Huntington powiedział mi, że właśnie oświadczył się Alicii Terrill. Wypiliśmy za ich pomyślność, podczas gdy on rozwodził się nad własnym szczęściem, ponieważ Alicia miała wielu adoratorów. Zwracając się do mnie, zapytał: – A ty, lady Elspeth? Czy ten pierścionek oznacza, że również się zaręczyłaś? Drażnili się ze mną, dopóki nie powiedziałam, że pierścionek jest rodzinną pamiątką. Freddie miał długi język i przyjaźnił się z Rorym. Potrafiłam sobie wyobrazić, że wieści dotarłyby do uszu kuzyna Kennetha przed przyjazdem Alaina do Anglii, a to byłoby najgorsze ze wszystkiego. Ich żarty przypomniały mi jednak o tym, żeby zdjąć pierścionek przed rozmową kwalifikacyjną do służb pielęgniarskich.
ROZDZIAŁ 4
* Następnego ranka wybrałam się na dalszy rekonesans. Pierwszą osobą, z którą się spotkałam, był Timothy Howard z Ministerstwa Wojny. Szedł akurat na spotkanie z premierem i zatrzymaliśmy się na ulicy, żeby porozmawiać. Zanim każde z nas poszło w swoją stronę, zapytałam o wieści z Francji – jeśli ktokolwiek wiedział, co się tam działo, to właśnie on. – Miałem nadzieję, że dowiem się czegoś od ciebie. Wydaje mi się, że zatrzymaliśmy Niemców na obydwu frontach, ale teraz jestem przerażony tym, że mogą się okopać na swoich pozycjach i sytuacja będzie patowa – powiedział ponurym głosem. – A taki scenariusz byłby najgorszy dla wszystkich. Francuzi nie mogą wyprzeć Niemców z powrotem za granicę i nam też się to nie uda. A jakie nastroje panowały we Francji? Opowiedziałam mu o wszystkim, co widziałam, a on przeciągle gwizdnął. – Powinnaś była zostać w Paryżu. Próba przedostania się do portu była zbyt niebezpieczna. – Teraz już to wiem, ale wtedy nie wiedziałam. Poza tym musiałam przyjechać do domu. Timothy, czy znasz kapitana Gilchrista? Petera Gilchrista? – Oczywiście, że tak. Chodziliśmy razem do szkoły. Tylko mi nie mów, że zginął. – Kilka dni temu jeszcze żył – odparłam i opowiedziałam mu o naszym spotkaniu. – Znalazłaś się w najlepszych rękach, to pewne. I przeżyłaś nie lada przygodę – dodał z podziwem. – Ale poradziłaś sobie świetnie, jak nikt inny. Chociaż była to prawda, dopiero teraz uzmysłowiłam sobie, jak wiele miałam szczęścia. – Timothy, chciałabym zostać pielęgniarką. – Pielęgniarką? Dobry Boże, lady Elspeth. Mówisz poważnie? – Jak najbardziej – zapewniłam go. – No cóż – zastanowił się przez chwilę. – Najpierw powinnaś porozmawiać ze swoim kuzynem. Jesteś pod jego opieką, więc będzie ci potrzebna jego zgoda przed rozpoczęciem kursu pielęgniarskiego. Poza tym, jeśli wojna skończy się przed Bożym Narodzeniem, całe to rygorystyczne szkolenie pójdzie na marne. Zastanawiałaś się nad tym?
– Słuszna uwaga – przyznałam. – Gdzie się zatrzymałaś? Z tego, co zrozumiałem, londyńska rezydencja została zamknięta. – W hotelu – odparłam. – Zanim dostałam pokój, musiałam powiedzieć recepcjoniście, że przyjechałam do Londynu, by odprawić kuzynów wracających do Francji – dodałam kwaśno. Samotne młode kobiety nie były mile widzianymi gośćmi w dobrych hotelach. – Nie jestem tym zaskoczony. W mieście powstaje coraz więcej kwater, ale nie wszystkie są odpowiednie dla takich dam jak ty. Chcąc jak najszybciej zmienić temat, nawiązałam do jego słów dotyczących kursu. – Tak naprawdę nie wierzysz w to, że wojna skończy się przed Bożym Narodzeniem. Podróżując z moim kuzynem, spotkałam kajzera Wilhelma na oficjalnej kolacji w Berlinie i nie wyglądał mi na osobę, która łatwo się poddaje. – Na miłość boską, zachowaj to dla siebie, ale sądzę, że czeka nas długa walka. Radziłem przyjmować do armii wszystkich mężczyzn, jacy się nawiną. Będą nam potrzebni. Byłam wstrząśnięta jego słowami. – Naprawdę? – Naprawdę. Dlatego lepiej będzie, jeśli wyjedziesz do Szkocji i tam zostaniesz. Londyn wkrótce zamieni się w dom wariatów. Nie możesz sobie nawet wyobrazić, jak ponura czeka nas przyszłość. Już zmagamy się z ograniczeniem dostaw żywności. Twój ojciec powstałby z grobu i straszył każdego, kto zachęciłby cię do tego szalonego pomysłu. Uśmiechnęłam się. – Nie martw się o mnie, Timothy. Zastanawiałam się, czy nie lepiej pojechać do Kornwalii, zamiast tłuc się do Szkocji. Może tak właśnie powinnam zrobić. Popatrzył na mnie nieufnie. – Lady Elspeth... – zaczął. Przybrałam najbardziej niewinny wyraz twarzy, na jaki było mnie stać. Skoro nie mógł mnie otwarcie nazwać kłamczuchą, musiał mi uwierzyć. W końcu powiedział: – Proszę, nie podejmuj żadnych pochopnych decyzji. Obiecałam mu to i odetchnął z ulgą. Patrzyłam, jak odchodzi, rozmyślając nad tym, że już dwie osoby odradzały mi kurs. O czym to świadczyło? O tym, że uważali mnie za osobę zbyt
kruchą jak na pielęgniarkę? Albo też bali się, że to może źle wpłynąć na moją pozycję w towarzystwie lub nawet pozbawić mnie szansy na dobre zamążpójście, odebrać mi niewinność? Westchnęłam. Rozmowy z Timothym i lordem Hamiltonem nauczyły mnie, że jeśli planowałam wcielić w życie plan przeszkolenia się na pielęgniarkę, powinnam to zrobić dyskretnie, bez fanfar. Najpierw musiałam sobie znaleźć odpowiednią kwaterę, gdzie nikt mnie nie rozpozna, kiedy już zacznę nosić kitel. Po pierwsze, nie mogłam zostać w hotelu, który zaakceptowałby mój ojciec – wiązało się to ze zbyt wielkim ryzykiem spotkania znajomych osób. Nie mogłam opuszczać hotelu i wracać do niego o rozmaitych porach bez wzbudzania plotek, które szybko dosięgłyby uszu mojego kuzyna. Londyn zdawał się jednak przepełniony ludźmi z podobnym problemem – w żadnym porządnym pensjonacie, który odwiedziłam, nie było wolnych miejsc. Traf chciał, że dostrzegłam na ulicy kolejną młodą kobietę w uniformie pielęgniarki wojskowej królowej Aleksandry i odważnie zaczepiłam ją, gdy akurat miała zamiar przejść przez ulicę. Kiedy skończyłam jej wyjaśniać, o co mi chodzi, uśmiechnęła się. – Właśnie usłyszałam od przyjaciółki, że niejaka pani Hennessey z Kensington zamieniła swój dom w kwaterę dla młodych poczciwych kobiet szkolących się na pielęgniarki. Wysłuchałam wskazówek, jak trafić do domu pani Hennessey, i podziękowałam siostrze Keyes, po czym pospiesznie odeszłam. Pani Hennessey mieszkała w dużym domu w Kensington i sama podeszła do drzwi, gdy do nich zapukałam. Z miejsca ją polubiłam. Była sympatyczną kobietą w średnim wieku. Zaprosiła mnie do mieszkania na dole, które sama zajmowała, i zapytała, czy jestem wykwalifikowaną pielęgniarką. Posłałam jej swój najpiękniejszy uśmiech. – Dopiero co przyjechałam do Londynu z zamiarem rozpoczęcia kursu – wyznałam. – W którym szpitalu, moje dziecko? – Tym, który mnie przyjmie – powiedziałam, nie chcąc okłamywać jej bardziej, niż to było konieczne w zaistniałych okolicznościach. – Idź do Szpitala Świętej Heleny, moje dziecko. Słyszałam, że mają tam najlepszy
program. Pochodzisz ze Szkocji, mam rację? – Tak, z północnej części Edynburga. Ja, która zawsze szczyciłam się swoim tytułem i pochodzeniem, nagle zaczęłam je postrzegać jako ciężar. Ludzie zadziwiająco chętnie wspierali Elspeth Douglas w jej pomyśle, lecz każdy, kto znał lady Elspeth, robił wszystko, by odesłać mnie do bezpiecznej Szkocji. – Mój zmarły mąż miał serdecznego przyjaciela, który mieszkał w Stirling. Myślę, że byłby szczęśliwy, wiedząc, że przyjęłam pod swój dach Szkotkę. Kiedy już wypiłyśmy herbatę, zaprowadziła mnie do kwatery, w której było wolne miejsce. – Mieszkają tu już trzy młode kobiety, ale znajdzie się miejsce dla dwóch kolejnych. Powinnaś się tu dobrze czuć. – Widząc moje wahanie, dodała ze smutkiem: – Nic innego w tym momencie nie mam. Przyzwyczajona do pokojów trzy razy większych niż całe to mieszkanie, zastanawiałam się, co powiedzieć. Kwatera składała się z pięciu sypialni mniejszych niż garderoba mojej matki i wspólnego salonu. Czułam, jak ściany napierają na mnie, gdy tak stałam na środku pokoju i usiłowałam przekonać samą siebie, że sobie poradzę. – Tak, wezmę tę czwartą sypialnię – odparłam, zanim zdążyłam zmienić zdanie. Pokój miał dwa okna, dzięki czemu sprawiał mniej klaustrofobiczne wrażenie niż ostatnia sypialnia. Pani Hennessey sprowadziła mnie z powrotem na dół, gdzie omówiłyśmy szczegóły, a później z uśmiechem wręczyła mi klucz. – W tym domu panuje jedna żelazna zasada – powiedziała. – Nie życzę sobie na górze żadnego mężczyzny w wieku powyżej dziesięciu lat. Jeśli odwiedzi cię ojciec, brat, kuzyn lub narzeczony, spotkasz się z nim na dole, w korytarzu. Czy akceptujesz taki warunek? Sama prowadzę się nienagannie i tego samego oczekuję od młodych dam mieszkających pod moim dachem. Jako że nie miałam w Londynie ojca, brata ani nawet kuzyna, nie wspominając już o narzeczonym, zgodziłam się bez wahania. Cieszyłam się, że w tak maleńkim mieszkanku nie będę musiała natykać się na krewnych swoich współlokatorek. Miałam już gdzie mieszkać. Zdobycie miejsca na kursie pielęgniarskim okazało się znacznie trudniejsze. Kiedy z Kornwalii dotarł mój kufer, wybrałam najbardziej stonowaną sukienkę
i ubierałam się w nią na wszystkie rozmowy kwalifikacyjne, upodabniając się do siostry Fielding. Kilkakrotnie kusiło mnie, żeby użyć swojego tytułu i nazwiska rodowego ojca, lecz dyskrecja ostatecznie się opłaciła. Po blisko tygodniu rozmów z pielęgniarkami, siostrami przełożonymi, kobietą z jastrzębim wzrokiem doglądającej kwestii finansowych i doktorem, który miał ocenić moje opanowanie i zaangażowanie w kurs, zostałam przyjęta. Nie wiedziałam tylko, że stażystkom powierzano najgorsze obowiązki. Praca była upokarzająca, lecz rozumiałam, że młoda kobieta wzbraniająca się przed sprzątaniem wymiocin i ekskrementów oraz noszeniem zabrudzonej pościeli do pralni i nieradząca sobie ze starszymi, brudnymi i zniedołężniałymi pacjentami zostanie szybko usunięta z programu. Zakasałam więc rękawy, w obu znaczeniach tych słów, i robiłam, co do mnie należało. Od dzieciństwa uczono mnie, że z tytułem wiążą się określone przywileje, lecz również odpowiedzialność i obowiązki. Czy pielęgniarstwo aż tak bardzo się od tego różniło? Skoro chciałam zostać siostrą, musiałam stawić czoła związanym z tym zawodem niedogodnościom. Raz czy dwa zastanawiałam się, co powiedziałaby guwernantka, która uczyła mnie chodzenia z książką na głowie, zachowania w towarzystwie oraz zwracania się w odpowiedni sposób do starszych i lepiej urodzonych ode mnie, widząc, jak usiłuję namówić starszego, schorowanego mężczyznę do zjedzenia puddingu. Swobodnie czułam się w towarzystwie arystokracji, potrafiłam odezwać się do arcybiskupa bez krygowania się i znałam połowę Izby Lordów. Podczas swojego debiutu na salonach zaprezentowałam się królowi i królowej, tańczyłam też z zagranicznymi książętami. A teraz myłam kobietę z odleżynami, podtrzymywałam chore na krup dziecko, kaszlące i walczące o oddech, pomagałam mężczyźnie bez nogi dostać się do toalety i szorowałam na kolanach szpitalne podłogi. Nosiłam pielęgniarski kiteli każdego wieczoru po powrocie do mieszkania byłam tak zmęczona, że gdybym nawet miała setkę wieczorowych sukni wraz z dobranymi do nich pantoflami, nigdy nie wyciągnęłabym ich z szafy. Musiałam przeczytać książki o rozmaitych schorzeniach, a kiedy uczestniczyłam w obchodzie razem z siostrą przełożoną i lekarzami lub przypatrywałam się pracy chirurgów, odpowiadałam na pytania osób, których zadaniem było ocenić, czy stażystki czegokolwiek się nauczyły. Rzadko widywałam swoje współlokatorki, najczęściej się mijałyśmy. Bess spotkałam trzeciego poranka po powrocie ze szpitala, kiedy akurat szykowała się do dyżuru. Później
dowiedziałam się, że jej ojciec był emerytowanym pułkownikiem. Mary poznałam w weekend, kiedy miała dwanaście godzin wolnego, z których większość przespała. Diana wiecznie opowiadała o mężczyznach w swoim życiu, lecz wkrótce dowiedziałam się, że mimo posiadania licznych adoratorów była równie mocno oddana pielęgniarstwu jak my. Dziewczyny zaakceptowały mnie taką, jaka byłam – lub za jaką mnie uważały: młodą Szkotkę, która chciała służyć krajowi jak one. Kwalifikacje pielęgniarskie pierwsza zdobyła Bess, później Mary, a na końcu Diana. Szybko do nich dołączyłam. W dniu kiedy uzyskałam tytuł siostry, poczułam zadziwiający przypływ dumy. Nie odziedziczyłam tego tytułu, lecz na niego zapracowałam. Lady Elspeth Douglas stała się siostrą Douglas, która potrafiła ocalić życie i przynieść ukojenie umierającym. O dziwo, byłam świetną pielęgniarką. To, co zobaczyłam i czego dokonałam na drodze prowadzącej do Ypres, pomogło mi stawić czoła operacji z żelazną wolą, jeśli nie żelaznym żołądkiem. Wiedziałam już, że mogę się na coś przydać podczas wojny. Moi szkoccy przodkowie nigdy nie lękali się walki i odnieśli wiele zwycięstw. Kobiety z mojej rodziny opatrywały mężczyzn ze swoich klanów, tak że następnego dnia znów byli gotowi do bitki. I oto w roku 1914 zajęłam się dokładnie tym samym co one. Jedyna różnica polegała na tym, że nie było dudziarzy, którzy mogliby mnie przeprowadzić dźwiękami muzyki przez ceremonię. Miałam nadzieję, że moi krewni byliby ze mnie dumni. Oczywiście najpierw musieliby się otrząsnąć z szoku. Przez cały ten czas nie miałam żadnych wieści od Alaina. Madeleine pisała do mnie kilka razy, lecz dotarł do mnie tylko jeden z jej listów, przepełniony niepokojem. Henriemu udało się przesłać przez rannego kolegę tylko jeden porwany i zabrudzony list, lecz od tamtej pory panowała cisza. Madeleine nic nie słyszała o Alainie. Nie wiedziała, czy powinna przenieść się nad Loarę, czy zostać w Paryżu. Młody Henri rósł jak na drożdżach i Madeleine zależało przede wszystkim na tym, by jego ojciec wrócił do domu i go zobaczył. Chociaż ten jeden raz, dobry Boże, żeby go poznał. Czułam, ile w tych słowach było udręki. Czy obiecałam rękę żywemu mężczyźnie czy może duchowi? Moje serce nie chciało uwierzyć w to, że Alain nie żyje. Gdyby tak było, wiedziałabym o tym, coś bym poczuła. Madeleine wierzyła, że natychmiast by się domyśliła, gdyby coś złego stało się Henriemu. Czy w moim przypadku byłoby podobnie? Czy Alain czuł, kiedy znalazłam się w niebezpieczeństwie na drodze do Ypres?
Dlaczego ja nic nie czułam? Czyżby nie zależało mi na nim dostatecznie mocno? A może był tylko wycieńczony, lecz żywy. Ze względu na pielęgniarskie obowiązki musiałam zdjąć pierścionek od Alaina, lecz nosiłam go pod kitlem na złotym łańcuszku. Od czasu do czasu delikatnie go dotykałam, kiedy potrzebowałam wsparcia. Tak jak wszyscy uważnie studiowałam listę ofiar drukowaną w „Timesie”. Przygnębiał mnie widok nazwisk znajomych mężczyzn, z którymi się śmiałam, tańczyłam i grałam w tenisa, którzy od dziecka byli moimi przyjaciółmi, pośród zabitych, rannych i zaginionych. Nie znalazłam jednak na liście kapitana Gilchrista. Wmawiałam sobie, że mam powód, by być wdzięczną temu człowiekowi, lecz dlaczego czasami mi się śnił, i to tak wyraźnie? W Anglii nie istniała lista z nazwiskami francuskich ofiar, więc musiałam czekać na wiadomości. Dwa razy, gdy wysyłałam list do Francji, widziałam mężczyznę, którego minęłam w Portsmouth i który siedział obok mnie w pociągu. Wychodził z poczty i niósł zawiniętą w gruby brązowy papier, przewiązaną sznurkiem paczkę. Paczki miały różne rozmiary, lecz były dostatecznie podobne do tej, którą znalazłam w swojej walizce w Calais, bym nabrała podejrzeń. Przy trzecim spotkaniu zaczekałam, aż wyjdzie z poczty, i poszłam za nim. Trzymałam się w bezpiecznej odległości i zaczekałam za rogiem, kiedy wszedł do sklepu specjalizującego się w sprzedaży starych książek i dzieł sztuki. Czyżby nadawał podobną paczkę do Londynu, kiedy spotkałam go w Portsmouth po wysłaniu telegramu do Kornwalii? Byłoby to zdecydowanie dziwne, skoro pociąg przywiózłby i jego, i paczkę znacznie szybciej. Kiedy wyszedł ze sklepu – już bez paczki – zaczekałam, aż zniknie za następnym rogiem, i weszłam do środka. Właścicielem był mężczyzna w średnim wieku, w okularach o grubych szkłach i ciemnych oprawkach. Spojrzał na mnie, kiedy weszłam do sklepu, a ja przywitałam go z wyniosłością przynależną mojemu tytułowi i zapytałam, czy nie dysponuje interesującym malowidłem przedstawiającym Szkocję, który mogłabym sprezentować ojcu z okazji urodzin. Pokazał mi kilka obrazów, bardzo pięknych, i doszłam do wniosku, że chyba myliłam się co do mężczyzny z paczką. Udając, że się namyślam, zauważyłam na brzegu biurka kilka
maleńkich odprysków farby. Takich samych jak te, które widziałam na swoim jedwabnym szaliku podczas szukania w walizce zaginionej paczki. W koszu obok biurka leżał kłębek sznurka podobny to tego, którym owinięta była przesyłka. Czyżby ktoś podrzucił mi paczkę do walizki w pociągu do Calais, a później ją stamtąd wyjął, kiedy ja byłam na północy i pomagałam przy rannych? Tylko po co miałby to robić? Gdyby zjawiła się policja i zaczęła przeszukiwać bagaże, być może obraz Highlands w rękach Szkotki nie wzbudziłby szczególnych podejrzeń. No i te odpryski farby. Tamten brzydki obraz... Czy mógł skrywać pod warstwą farby bardziej rozpoznawalne dzieło? Jeśli nie został odpowiednio wysuszony, mógł się łuszczyć. Czy to, co znajdowało się pod spodem, mogło zostać skradzione z jakiegoś domu lub muzeum w Belgii albo północnej Francji? Nie miałam na to żadnych dowodów. Bez nich nic nie mogłam zrobić. Odpryski farby i sznurek zniknęłyby, zanim odszukałabym konstabla. Moje słowo nie ważyło więcej niż słowo właściciela sklepu. Podziękowawszy za obrazy, myszkowałam po sklepie jeszcze kilka minut, niby to w poszukiwaniu prezentu dla ojca. W rzeczywistości rozglądałam się za czymś, co nie pasowało do reszty asortymentu. I znalazłam: niewielki obraz Fransa Halsa, odpowiadający rozmiarem i kształtem mojej paczce. Nie wyobrażałam sobie, jakim cudem taki skarb miałby trafić do maleńkiego sklepiku. Zapytałam właściciela o cenę, lecz odpowiedział, że obraz jest już sprzedany, i zaproponował mi inne dzieło mniej znanego artysty. Ponownie stwierdziłam, że nie potrafię zdecydować, który obraz spodobałby się mojemu ojcu. Obiecałam niedługo wrócić i sprawdzić, czy nie pojawiło się nic nowego. – Pieniądze nie grają roli – rzuciłam lekko. – Liczy się tylko zadowolenie mojego ojca. Sprzedawca odprowadził mnie do wyjścia. Wiedziałam, że obraz Fransa Halsa zniknie, nim zdążę przejść piętnaście metrów. Jak powinnam w tej sytuacji postąpić? Co w ogóle mogłam zrobić? To pytanie pozostało bez odpowiedzi. Tego samego dnia otrzymaliśmy nowe rozkazy. Ku mojemu wielkiemu rozczarowaniu, nie wysłano mnie od razu do Francji, pewnie dlatego że nie miałam dostatecznych kwalifikacji i doświadczenia. Czułam jednak, że jestem
gotowa, i drażniło mnie czekanie. Wysłano mnie do Dover, gdzie przybijały łodzie z rannymi. Miałam pomóc przetransportować ich do pociągów jadących w kierunku Londynu. Stamtąd opatrzeni i zbadani podczas podróży żołnierze mieli trafić do odpowiednich szpitali i klinik. Wielu z nich podano bardzo silne leki, by łatwiej znieśli trudy podróży. Niektórzy byli przytomni i krzyczeli ile sił w płucach, podczas gdy inni leżeli w szoku lub oszołomieni, zbyt ciężko poranieni, by reagować na nasze pytania lub troskę. Podczas kursu lekarze powiedzieli nam, że żołnierze z najcięższymi, najbardziej przerażającymi, niewyobrażalnymi wręcz ranami nigdy nie opuszczali pola bitwy. A jednak mimo doświadczenia musiałam się na nowo nauczyć ignorować własne reakcje na to, co widziałam, i skoncentrować na potrzebach pacjenta. Rozmawiałam z tymi, którzy mogli mówić. Czasami, spragniona nowin, pytałam o Rory’ego i Bruce’a, nie wspominając, że są moimi kuzynami. Kuzyn Kenneth napisał, że Bruce znalazł się na liście zaginionych i od tamtej pory się nie odzywał. Od Rory’ego też nie miałam żadnych wieści, ale jego nazwisko nie pojawiło się na żadnej liście. Musiałam wierzyć, że nie zginął. Rory żył, kiedy opuszczałam Francję, i modliłam się, by nadal tak było. Jednak list kuzyna Kennetha tak długo wędrował najpierw do Kornwalii, a później do domu pani Hennessey, że od chwili, w której został napisany, mogło się zdarzyć wszystko. Pewnego ranka, gdy schodziłam ze wzgórza w stronę nabrzeża, siostra Tomlinson zawołała za mną: – Siostro! Przyszedł do ciebie list. Odwróciłam się i zobaczyłam, jak wymachuje kopertą cała rozpromieniona. – Dotarł z poranną pocztą, dopiero go znalazłam. To list z Francji. Wygląda na to, że przebył długą drogę. Modliłam się o dobre wiadomości. Niech to będą dobre nowiny na temat Alaina, Madeleine i Henriego. Czekając, aż siostra Tomlinson mnie dogoni, stałam w jesiennym słońcu muskana morską bryzą, a moje myśli pędziły jak szalone. Później jednak zobaczyłam, że jest to angielska koperta, wielokrotnie stemplowana. Przebyła drogę od zamkniętego londyńskiego domu, przez Szkocję, Kornwalię, aż do domu pani Hennessey i wreszcie do Dover, gdzie nas zakwaterowano. Mimo że trwała wojna, poczta niezawodnie mnie odnalazła.
Nie rozpoznałam charakteru pisma. Nigdy wcześniej go nie widziałam. Nie mógł to być więc list od Rory’ego ani od nikogo z rodziny. Odwróciłam kopertę, zerwałam pieczęć, wyciągnęłam ze środka pojedynczą kartkę papieru i rozłożyłam ją. Nikt nie potrafił mi wyjaśnić, co się z Tobą stało. Karetka zniknęła, odesłana ponownie na północ, i nikt nie widział samotnej młodej kobiety ani też nie przekazał mi żadnej wiadomości. Na miłość boską, daj znać, czy wszystko u Ciebie w porządku. List był podpisany jednym słowem – Peter. Pod spodem kapitan Gilchrist zapisał swój adres w siłach ekspedycyjnych. Stałam jak słup soli, wpatrując się w wiadomość. Peter wiedział o londyńskim domu, usiłował mnie tam znaleźć nieświadomy tego, że zamknięto go na czas wojny. Spojrzałam na datę. Koniec września. Wtedy jeszcze żył. Pewnie teraz szaleje z niepokoju... – Muszę natychmiast odpisać na ten list. Zastąpisz mnie przez godzinę? Siostra Tomlinson odparła z rozbawieniem: – Czy to ktoś aż tak ważny? Przysięgam, że zbladłaś jak ściana. Nie mówiłaś, że masz narzeczonego. Nie powiedziałam jej – ani nikomu innemu – że jestem po słowie. Przełożeni nie patrzyli przychylnym okiem na młode kobiety planujące małżeństwo. Szkolono nas po to, byśmy służyły ludziom i ich leczyły, a nie marzyły o niebieskich migdałach. Uznałam, że lepiej będzie nic nie mówić. – To nie narzeczony, lecz przyjaciel. Posłała mi spojrzenie mówiące, że nie wierzy w ani jedno moje słowo, a później powiedziała: – No, dalej, idź mu odpisać. Wiem, że zrobiłabyś dla mnie to samo. Podziękowałam jej i popędziłam do naszych kwater, z trudem łapiąc oddech po wspinaczce na wzgórze. Wyciągnęłam spod łóżka pudełko z papeterią, wyjęłam z niego kopertę, papier i długopis. A później siedziałam, wpatrując się w pustą kartkę, i w głowie też miałam kompletną pustkę.
Co powinnam napisać? Jak się do niego zwrócić? Czy list, którego nie potrafiłam zredagować, w ogóle dotrze do Petera? Uspokój się – powiedziałam do siebie w myślach. Odpowiedz mu na pytania. Ten człowiek się martwi, po prostu napisz mu, że nic ci nie jest. Zaczęłam pisać: „Drogi kapitanie Gilchriście”, bo tak właśnie powinnam się zwrócić do mężczyzny, którego ledwie znałam, ale przecież nasza znajomość była bardziej zażyła... Zwinęłam kartkę papieru w kulkę i cisnęłam ją przez pokój. Peterze, Twój nadgorliwy major znalazł mnie, umieścił w służbowym samochodzie pod strażą – a w każdym razie pod czujnym okiem swojego kierowcy – i odesłał do Rouen, gdzie miałam się przesiąść na statek do Anglii. Tak też uczyniłam, dotarłam bezpiecznie do Portsmouth i od tamtej pory ukończyłam kurs pielęgniarski. Przekazałam swoje wyrazy wdzięczności porucznikowi, towarzyszowi majora, lecz pewnie zapomniał Ci o tym powiedzieć. Można się ze mną skontaktować pod poniższym adresem; dom w Londynie stoi zamknięty, a ja zamieszkałam w wynajętej kwaterze. Hotele w Londynie i Calais pękają w szwach. Proszę, uważaj na siebie. Elspeth Przeczytałam list dwukrotnie. Byłam już bliska zniszczenia go, lecz ostatecznie siedziałam tylko, przyglądając się własnym słowom. Ostatnie zdanie wyrażało tak niewiele, chociaż tyle pragnęłam Peterowi powiedzieć! Czy podanie adresu pani Hennessey było zbyt śmiałe? Czy sugerowałam w ten sposób, że chciałabym otrzymać od niego list? A może wyjaśnienie, gdzie mnie można znaleźć, było przejawem zwykłej uprzejmości? Dopisawszy zdanie: „Listy są mi regularnie przekazywane, niezależnie od miejsca mojego pobytu”, złożyłam kartkę papieru, schowałam ją do koperty, napisałam na niej nazwisko i adres Petera, a później poszukałam znaczka. Odpisanie mu zajęło mi więcej czasu, niż myślałam. Zostawiłam list od Petera w pudełku, list do niego zabrałam ze sobą, wrzuciłam zgniecioną kartkę papieru do kosza, podarłszy ją wcześniej na drobne kawałki – siostra Tomlinson była przemiła, lecz nadmiernie ciekawska – po czym ponownie zeszłam zboczem wzgórza. Odnalazłam znajomego oficera, który zgodził się dołączyć list do czekającej na wysłanie korespondencji, a później wróciłam do swoich zajęć.
Siostra Tomlinson powiedziała: – Byłam pewna, że odpisanie na list zajmie ci cały ranek. – Nie – odparłam ze słodkim uśmiechem. – Nie wiedziałam, co napisać. Nie mogąc powstrzymać ciekawości, dodała: – Przypadkiem zauważyłam, że list był zaadresowany do lady Elspeth Douglas. Zrobiło mi się gorąco. Nie tracąc przytomności umysłu, odpowiedziałam: – Znaliśmy się z kapitanem w dzieciństwie i zawsze mnie tak nazywał. Lady Elspeth Douglas była szkocką bohaterką, a on żartował ze mnie, bo pewnie to jej zawdzięczam swoje imię. – Czy to bohaterka książek sir Waltera Scotta? – Nie, starej bajki, którą kiedyś czytała nam matka – powiedziałam. Na szczęście nie widziała papeterii kuzyna Kennetha z wytłoczoną na górze koroną. Tydzień później sprawdzałam identyfikatory poważnie rannych i zobaczyłam burzę rudych włosów na głowie owiniętej zakrwawionym bandażem, którą natychmiast rozpoznałam. To był Rory. Podbiegłam do niego, spojrzałam na identyfikator i powiedziałam: – Słyszysz mnie? To ja, Elspeth, mój drogi. Jesteś w domu, w Anglii. Otworzył oczy zamroczone bólem, lecz rana na głowie sprawiała, że nie mogliśmy mu ulżyć w cierpieniu. – Elspeth? – Zmarszczył czoło, usiłując wyraźniej dostrzec moją twarz. – Czy to ty? – Tak, we własnej osobie – odparłam z uśmiechem. Widziałam, że kula rozharatała mu czaszkę. W miejscu gdzie kończył się bandaż, jego skóra była zdarta do żywego mięsa. – Napijesz się wody? – Dlaczego jesteś tak ubrana? – zapytał. – Czyżby urządzono tu przyjęcie kostiumowe? – A po chwili dodał: – Mój ojciec do ciebie napisał, prawda? Ja zapomniałem. – Przez chwilę walczył z oszołomieniem, później jego umysł się rozjaśnił. – Tak, jestem bardzo spragniony. Przytrzymałam mu głowę, żeby mógł się napić, a gdy skończył sączyć zimną wodę, powiedział: – Nie powinnaś wykonywać tego rodzaju pracy. – Jestem dobrą pielęgniarką. Chcę się tym zajmować – oznajmiłam. – Proszę, Rory, nie mów nic swojemu ojcu. To dla mnie ważne.
– W porządku, nie wydam cię. – Masz jakieś wieści o Brusie? – Tak, dzięki Bogu. Trafił do więzienia, ale udało mu się uciec. Poczułam przypływ podszytej wyrzutami sumienia ulgi. Jak dotąd los sprzyjał naszej rodzinie bardziej niż większości ludzi. Niektórzy nie mieli tyle szczęścia co my. Zostałam odwołana do innych obowiązków, a gdy wróciłam, okazało się, że Rory trafił już do pociągu. Nie miałam czasu, żeby go odszukać. Tego wieczoru chciałam napisać do kuzyna Kennetha, że Rory został ranny, lecz w moim odczuciu nie groziło mu żadne niebezpieczeństwo. Tylko jak miałam do zrobić, nie tłumacząc, skąd wzięłam te informacje? Powinnam być w Kornwalii, nie w Dover. Armia z pewnością go wkrótce poinformuje o stanie zdrowia syna. Przed podjęciem decyzji stoczyłam walkę z własnym sumieniem. Ostatecznie poprosiłam siostrę Tomlinson, żeby to ona napisała list. Była ciekawa, dlaczego sama nie mogę się tym zająć. – W końcu to ty widziałaś tego oficera i oceniłaś jego stan. Nie zdawałam sobie sprawy, że dołączenie do służby pielęgniarskiej będzie się wiązało z tak wielkim ryzykiem. Kłamstwa zaczynały mi przychodzić z coraz większą łatwością. – Znam jego brata – powiedziałam wreszcie. – Nie chciałabym, żeby jego rodzina odebrała mój list jako próbę wkradnięcia się w ich łaski. Siostra Tomlinson roześmiała się. – Ten oficer jest synem hrabiego? Jesteś zadziwiająco naiwna, Elspeth. Jak mogłabyś nie chcieć zaskarbić sobie ich wdzięczności? Mimo to napisała pod moje dyktando list, za co byłam jej wdzięczna. Istniało również niebezpieczeństwo, że mając rozliczne kontakty w Ministerstwie Wojny, Ministerstwie Spraw Wewnętrznych i Zagranicznych, mój kuzyn dowie się, iż jego podopieczna została pielęgniarką. A jeśli tego nie zaakceptuje, z łatwością położy kres mojej dalszej służbie. Miałam tylko nadzieję, że zanim odkryje prawdę, będę miała okazję zademonstrować swoje umiejętności i udowodnić, że jestem dobrą pielęgniarką. Miałabym wtedy kontrargument przeciwko jego dezaprobacie. Nadzieja była nikła, ale musiała mi wystarczyć. Okazja, na którą czekałam, przyszła szybciej, niż mogłam się spodziewać. Z ledwie dwudziestoczterogodzinnym wyprzedzeniem poinformowano nas, że siedem pielęgniarek
pojedzie do Calais zastąpić siostry, które miały zostać odesłane do domu z następnym konwojem. Przesłałam pani Hennessey prośbę o przechowanie mojej korespondencji, dopóki nie dowiem się, gdzie będziemy stacjonować, i wsiadłam na pierwszy statek do Calais.
ROZDZIAŁ 5
* Pierwszą osobą, którą spotkałam, gdy opuściliśmy Calais i ruszyliśmy w stronę frontu, był Henri Villard kłócący się na środku drogi z brytyjskim oficerem. Nasz kierowca ambulansu był już bliski naciśnięcia klaksonu, kiedy położyłam mu dłoń na ramieniu, a później wyskoczyłam z karetki, by porozmawiać z Henrim. Miał na sobie mundur majora – widocznie awansował. Poza kilkoma nowymi bruzdami na twarzy sprawiał wrażenie zdrowego, nie nosił śladów obrażeń, nie kulał ani też nie miał zdrętwiałego ramienia. Gdy się do niego zbliżałam, właśnie odwracał się od brytyjskiego oficera, z twarzą ponurą niczym chmura gradowa. Wydaje mi się, że nawet mnie nie rozpoznał, kiedy wypowiedziałam jego imię, tak był skoncentrowany na sprzeczce, którą najwyraźniej przegrał. – Henri? To ja, Elspeth Douglas. Spojrzał na mnie niewidzącym wzrokiem, później dostrzegł pielęgniarski uniform, a na końcu moją twarz. – Dobry Boże! – tylko tyle zdołał z siebie wydusić. – Co ty tutaj robisz? – Henri, masz jakieś wieści od Madeleine? Czy wiesz, że urodziła ci syna? – zapytałam szybko, wiedząc, że kierowca chciałby jak najszybciej ruszyć w dalszą drogę. – Tak, otrzymałem list trzy tygodnie po tym, jak przyszedł na świat. Odchodziłem od zmysłów z niepokoju. Odpisałem jej, ale poczta nie działa najlepiej. Madeleine chce, żebym wrócił do Paryża i zobaczył syna, ale jak mógłbym to zrobić? – Wskazał gestem na otaczające nas ciężarówki i rannych, kolumny żołnierzy i długie kolejki karetek zmierzających w przeciwnym kierunku. – Jestem tu w charakterze tymczasowego łącznika z Brytyjczykami, ale równie dobrze mógłbym się znajdować na Korsyce. – Tak mi przykro – powiedziałam. – Wyobrażam sobie, co teraz czujesz, ale nie wydaje mi się, żeby nasi wiedzieli lepiej niż wy, co się tutaj dzieje. Sytuacja zmienia się tak szybko. Henri, czy masz jakieś wieści od Alaina? – Ty nic nie wiesz? Alain zaginął gdzieś nad Marną. Istnieje nadzieja, że wzięto go do niewoli, ale jak do tej pory nie udało nam się tego potwierdzić. Serce we mnie zamarło. Czułam dotyk pierścionka Alaina na swojej skórze. Ledwie
mogłam znieść jego ciężar, podobnie jak ciężar wieści od Henriego. – Zaginiony? Ale z pewnością... Henri pokręcił głową. – Nie masz pojęcia, co się działo w tych pierwszych tygodniach. – Widziałam paryskie taksówki wyjeżdżające na front. Byłam tam. – Naprawdę? – trudno mu w to było uwierzyć. – Byłaś jeszcze wtedy we Francji? Za moimi plecami kierowca ambulansu nacisnął klakson i oboje podskoczyliśmy. – Tak, tamtego dnia Madeleine zaczęła rodzić. Muszę już iść. Wyciągnął rękę i chwycił mnie za ramię. – Elspeth, dziękuję za wszystko, co zrobiłaś dla Madeleine i dziecka. Nigdy ci tego nie zapomnę. Moja rodzina ma wobec ciebie dług, którego nigdy nie zdołam spłacić. Pochylił się, ucałował mnie w policzek i dodał: – Proszę, uważaj na siebie. Później odszedł, a ja wsiadłam z powrotem do karetki. Nie zdążyłam jeszcze zamknąć drzwi, gdy popędziliśmy naprzód, doganiając sznur ciężarówek i ambulansów zmierzających w stronę walczących. Oparłam głowę na siedzeniu i zatopiłam się w rozmyślaniach o Henrim, Madeleine i Alainie. Zaginiony? To mogło oznaczać, że trafił do niewoli lub że jego ciała nie odnaleziono. Albo nawet to, że został poważnie ranny i nikt we francuskim szpitalu nie był w stanie określić jego tożsamości. Nie sposób odgadnąć, który scenariusz był prawdziwy, a skoro francuska armia nie potrafiła go odnaleźć, to jakim cudem miałoby się to udać mnie? Opuściliśmy już Calais i jechaliśmy drogą do tego stopnia podziurawioną i zniszczoną, że nie można było na niej rozwinąć większej prędkości. Ślady zniszczeń były widoczne wszędzie: zbombardowane wioski, wysadzone w powietrze sady, zawalone wieże kościelne, obrócone w ruinę klasztory – kraina umarłych. Pobocza dróg usłane były końską i bydlęcą padliną, gdzieniegdzie stały też zbite naprędce krzyże w miejscach, gdzie pomarli ludzie. Dla mnie te widoki nie były niczym nowym, lecz inne siostry czuły się jak na Księżycu, nie dostrzegając śladów dawnego świata. Słyszałam dobiegające z tyłu karetki okrzyki przerażenia. Mijaliśmy kolumnę szkockich żołnierzy. Przyglądałam się im, szukając znajomych
twarzy. I nagle zobaczyłam jego, na czele kolumny, zatopionego w rozmowie z innym oficerem. – Peter? Peterze, to ja, Elspeth – zawołałam przez okno. Usłyszał mój głos, odwrócił się, a później go minęliśmy, jadąc przed siebie miarowym tempem. Nie mogłam z nim porozmawiać ani go dotknąć. Kiedy jednak wychyliłam się przez okno, zobaczyłam, jak unosi dłoń w geście pozdrowienia. Po raz kolejny oparłam głowę o tył siedzenia, uśmiechając się. – Zna pani połowę armii? – odezwał się kierowca. Nie odpowiedziałam. Serce wciąż waliło mi w piersi i nie mogłam uwierzyć własnemu szczęściu. Widziałam Petera. Był zdrów jak ryba. Najpierw list, a później to spotkanie, choćby najkrótsze. Potem jednak moja euforia opadła. Peter maszerował w kierunku frontu, lada dzień miał wziąć udział w kolejnej bitwie. Mogłam go znaleźć w punkcie medycznym zakrwawionego i zmienionego nie do poznania lub martwego. Jednak nawet to byłoby lepsze, niż gdyby trafił na inny front i nigdy nie dowiedziałabym się, czy żyje. Niepewność była równie niepokojąca jak świadomość pewnych faktów, lecz przecież wojna nie dawała żadnych gwarancji. Po zmroku dotarliśmy do bazy. W ciemności przed nami widzieliśmy rozbłyski artyleryjskich salw i czuliśmy, jak ziemia trzęsie się od wybuchów. Nie było jednak czasu, by się nad tym zastanawiać. Czekał na nas długi rząd noszy, pośród których krzątali się sanitariusze, i wkrótce zajęłyśmy miejsca obok sióstr, które już były zajęte pracą. Lekarz został zabity dwa dni wcześniej, więc robiłyśmy wszystko, co w naszej mocy, by ocalić żołnierzy, którzy potrzebowali pomocy przekraczającej nasze kwalifikacje. Przez kolejny tydzień gorączkowo starałam się utrzymać ludzi przy życiu, zapobiegając infekcjom, które mogły spowodować niepotrzebną śmierć. Infekcje były bowiem wrogiem nas wszystkich: lekarzy, pielęgniarek i pacjentów. Odrobina materiału, grudka ziemi, zanieczyszczenie rany tak drobne, że niewidoczne dla oka – wszystko to mogło odebrać komuś życie. Od pewnego momentu przestałam zwracać uwagę na twarze, koncentrując się na poranionych ciałach. Podczas pracy modliłam się, by ten czy inny żołnierz przeżył, mimo że nie miał na to szans. Dzięki Bogu, szybko przysłano nowego lekarza. Nie potrafię powiedzieć, kiedy
sypiał. Mnie też brakowało snu, zresztą jak wszystkim. W końcu na jakiś czas wstrzymano walki i wreszcie miałyśmy trochę wytchnienia. Stałam z rękami na plecach i rozciągałam zmęczone mięśnie, kiedy ostatni pacjenci zostali odwiezieni do szpitali za linią frontu. – Połóż się – odezwała się do mnie siostra Maynard. – Prześpij się, póki możesz. – Jesteś tak samo zmęczona jak ja – odparłam. – Wcześniej trochę spałam. No, idź. Podziękowałam jej i ruszyłam w stronę kwater, kiedy z ciemności przy namiotach wyłonił się czyjś cień. Przestraszona, otworzyłam usta, by zawołać na pomoc siostrę Maynard, kiedy w blasku trzymanej przez postać latarki rozpoznałam Petera Gilchrista. – Ależ mi napędziłeś stracha – wykrzyknęłam, gdy wyłączył latarkę. – Nawet sobie nie wyobrażasz... – Nie powinno mnie tu być – powiedział cicho – ale szukałem cię bez końca na tamtej drodze do Ypres. Nie mogłem zrozumieć, co się stało. Nie wiedziałem, czy jesteś bezpieczna, czy spotkało cię coś złego. – Musiałeś przecież dostać mój list. – Pisałaś do mnie? Byliśmy w ciągłym ruchu i poczta rzadko do nas docierała. Kiedy zobaczyłem cię w zeszłym tygodniu w tamtej karetce, uznałem, że w ogóle nie wyjechałaś z Francji. A później rozpoznałem pielęgniarski uniform i domyśliłem się, że musiałaś bezpiecznie dotrzeć do Londynu. Opowiedziałam mu, co się wydarzyło tamtego dnia pod Ypres. Pokiwał głową. – Major. Dzięki Bogu, został odwołany. Nie mogłam go zaprosić do swojej kwatery, a nigdzie indziej nie dało się porozmawiać z zachowaniem chociażby pozorów prywatności. Zanim jednak zdążyłam coś powiedzieć, Peter ujął mnie za ramię i zaprowadził w stronę poobijanego samochodu. – To pojazd porucznika Hardinga. Kupił go od kapitana zastrzelonego pod Mons. Nie wiem, kto był jego poprzednim właścicielem. Najwyraźniej ten samochód ma nie lada historię. O dziwo, siedzenia nie były uszkodzone. Peter otworzył mi drzwi, a później obszedł samochód dookoła i usiadł za kierownicą. – Nie wiedziałem, że jesteś pielęgniarką – powiedział. – Kiedy spotkaliśmy się na drodze do Ypres, jeszcze nią nie byłam. Po powrocie do
Anglii zrobienie kursu wydało mi się bardzo rozsądne. – Nie wyobrażam sobie, by twój kuzyn mógł się na to zgodzić. – Nie ma o niczym pojęcia. Peter roześmiał się. – Na kursie chyba nikt nie wiedział, kim naprawdę jestem. Dla wszystkich byłam po prostu Elspeth Douglas z Kornwalii, której zmarły ojciec był Szkotem. Obecnie wynajmuję mieszkanie razem z trzema innymi pielęgniarkami, chociaż teraz może nas już być więcej. Nie jest nawet w połowie tak duże jak salon w moim zamku. Śpię w pokoju, którym pogardziłby najpodlejszy pomocnik kuchenny, ale i tak nie miałam czasu, żeby się wysypiać. Szkolenie było bardzo rygorystyczne. – Jesteś niesamowita – powiedział. Widziałam jego uśmiech, błysk białych zębów w ciemności. – Ale muszę ci powiedzieć, że praca w punkcie pomocy medycznej tak blisko frontu jest niebezpieczna. Powinnaś poprosić o przeniesienie do któregoś z dalej położonych szpitali. Spojrzałam na niego, nie kryjąc zdumienia. W końcu powiedziałam: – Wydawało mi się, że kto jak kto, ale ty mnie zrozumiesz. Tamten dzień spędzony na drodze do Ypres mnie odmienił. Nie myślę o niebezpieczeństwie, tylko o pogruchotanych ciałach i umierających ludziach. Przez chwilę milczał, a później odezwał się głosem, który w ciemności brzmiał zupełnie inaczej niż w świetle dnia: – Tamten dzień odmienił również mnie. Myślę, że się w tobie zakochałem, Elspeth Douglas, i nie będę mógł cię ochronić, jeśli nie postarasz się unikać niebezpieczeństwa. Myśli goniły w mojej głowie jak oszalałe. Nie powinien mi tego mówić. Był przecież Alain, pierścionek... I Peter, siedzący tak blisko mnie, że czułam ciepło jego ciała w ciasnym samochodzie. Pamiętałam dotyk jego ramienia, którym obejmował mnie w ambulansie, i sposób, w jaki jego ciemne oczy marszczyły się w kącikach, kiedy się uśmiechał. Alain był chyba najprzystojniejszym mężczyzną, jakiego znałam. Peter był wysokim, ciemnowłosym Szkotem i trudno go było nazwać przystojnym w konwencjonalnym znaczeniu tego słowa. A jednak miał w sobie coś, czego nie potrafiłam nazwać, coś urzekającego i pociągającego. To jego twarz widziałam w snach. Ogarnęło mnie poczucie winy, którego
ciężaru nie potrafiłam znieść. – Na miły Bóg, powiedz coś – odezwał się Peter, kiedy cisza się przedłużała. – Peterze, proszę... A później po naszych twarzach przeleciał błysk latarki trzymanej przez doktora Coltona. – Co tu się dzieje? Wydawało mi się, że słyszę dźwięk silnika. – Doktorze Colton, to jest kapitan Gilchrist, przyjaciel rodziny. Stacjonuje tu niedaleko i przyjechał sprawdzić, czy nic mi nie jest. Peter wysiadł z samochodu i wyciągnął rękę w stronę doktora Coltona, którą ten po krótkim wahaniu uścisnął. – Przykro mi, jeśli sprawiłem kłopot – powiedział swobodnie. – Spotkałem siostrę Douglas w drodze do kwatery i chwilę porozmawialiśmy. – Siostra Douglas powinna teraz spać – odparł lekarz, spoglądając na mnie. Zastanawiałam się, czy mam wypisaną na twarzy winę i czy wyczytał z niej więcej, niżbym sobie życzyła. – Tak, wiem. Właśnie się żegnałem. Wysiadłam z samochodu, zorientowawszy się, że tego właśnie oczekuje ode mnie doktor Colton. – W takim razie dobranoc – odezwał się lekarz i skłoniwszy głowę, odszedł, dając nam ostatnią chwilę prywatności. Rozdzielała nas szerokość samochodu. – Peterze, to za wcześnie – oznajmiłam, nie potrafiąc się zdobyć na nic więcej. Nie był to ani czas, ani miejsce, by powiedzieć mu o Alainie. Nie po tym jak nakrył nas doktor Colton. Nie byłam też pewna, co chcę mu powiedzieć. Nie mogłam się zakochać w Peterze. Nie mogłam... – Tak, wiem. Powinienem był ugryźć się w język, lecz wojna kpi sobie czasem z konwenansów. Nie mogę porozmawiać z twoim kuzynem ani teraz, ani w najbliższej przyszłości. Może wystarczyłby Rory? Przebywa gdzieś we Francji. – Właśnie został odwieziony z powrotem do Anglii, z urazem głowy – wyjaśniłam. – Ach tak – odparł ze smutkiem i spojrzał w stronę frontu, marszcząc ciemne brwi. – Mimo to nie żałuję, że ci powiedziałem. Nie wiadomo, czy jutro w ogóle przyjdzie, prawda? Pewnie i tak lepiej będzie zaczekać na pokój i przekonać się, na czym stoimy. Ale należę teraz do ciebie, jestem na twoje rozkazy i chcę, żebyś o tym wiedziała, niezależnie od wszystkiego.
Nie mogłam powiedzieć: „Dziękuję, że przyjechałeś”, ani też podejść do drzwi kierowcy, zbliżyć się do Petera. Cała moja nauka właściwego traktowania ludzi, począwszy od pucybuta, a na królowej skończywszy, poszła w las. Nie miałam pojęcia, jak się zachować, gdy było to dla mnie naprawdę ważne. Peter starał się ułatwić mi tę sytuację. Uśmiechnął się, błyskając białymi zębami. Jego oczy również przepełnione były szczęściem, gdy powiedział: – Moja droga, mam teraz dla kogo żyć. To nie jest nasze ostatnie spotkanie. Odpowiedziałam mu uśmiechem, a później dotarło do mnie, że mimo jego buty to mogło być nasze ostatnie spotkanie. Tak łatwo było stracić życie od kuli, szrapnela czy bomby zrzuconej w niewłaściwie miejsce. Szybko obeszłam samochód i podałam Peterowi dłoń przez okno. Niewiele myśląc, wyciągnęłam lewą dłoń – prawą ściskałam ramę okna – na której nie było już pierścionka. Peter nie musiał wiedzieć dlaczego. Ujął moją rękę, przytrzymał ją przez chwilę, obejmując ciepłymi palcami moje palce, a później uniósł do ust i pocałował. Kiedy zrobiłam krok w tył, wycofał samochód i pochłonęła go ciemność. Odgłos silnika milknął w oddali. Wróciłam do kwatery, nadal czując na dłoni dotyk jego ust, i zastanawiałam się, jakim cudem miałabym zasnąć po wizycie Petera. Bolesna rzeczywistość dotarła do mnie, kiedy leżałam na pryczy. Alain zaginął, być może stracił życie na froncie. W tych okolicznościach nie miałam prawa słuchać obietnic Petera ani żadnego innego mężczyzny. Byłam przyrzeczona Alainowi, dopóki nie będę mu mogła honorowo oświadczyć, że kocham innego. Pytanie tylko: czy rzeczywiście kochałam? Co tak naprawdę czułam do Petera Gilchrista? Przez następnych kilka dni to pytanie prześladowało mnie, kiedy pracowałyśmy przy rannych i trudno było mi się skoncentrować na wykonywanych czynnościach. Odkąd doktor Colton podczas wspólnego opatrywania rannego w klatkę piersiową żołnierza oskarżył mnie, że myślę o niebieskich migdałach, z całych sił starałam się zapomnieć o Peterze Gilchriście.
ROZDZIAŁ 6
* Zostaliśmy zepchnięci przez kolejny atak Niemców i jak najszybciej staraliśmy się przenieść rannych w bezpieczne miejsce. Jechałam ostatnim ambulansem, razem ze zmarłymi. W ich bladych twarzach odbijał się blask rozrywanych pocisków i pomyślałam: ci to mają szczęście, nie czują już bólu i smutku, nie mają zmartwień. Dzień wcześniej jakimś cudem dotarł do mnie list od Madeleine: Henri spotkał Cię we Francji, co go ogromnie zdziwiło. Wierzył, że jesteś bezpieczna w Anglii. Moja droga, jak do tego doszło? Nie wspominałaś o swoich planach. Jak sobie radzisz z opieką nad rannymi? Słyszałam, że widok tak strasznych obrażeń może doprowadzić człowieka do szaleństwa. Widocznie jesteś znacznie odważniejsza niż ja. Co mam powiedzieć Alainowi, gdy wreszcie uda nam się z nim skontaktować? Będzie się o Ciebie zamartwiał. Mamy nadzieję, że trafił do niemieckiej niewoli. Jego oddział osłaniał tyły, pozwalając reszcie żołnierzy przenieść się na silniejszą pozycję, ale został odcięty. Razem z pewnym sierżantem udało mu się uchronić większość swoich ludzi przed nacierającymi Niemcami, których przez dłuższy czas trzymali na odległość, lecz w końcu zostali pokonani. Podobno został ranny, chociaż nikt nie był w stanie określić, jak ciężko. Modlimy się, żeby rana nie była poważna i pozwoliła mu przetrwać w strasznych warunkach obozu jenieckiego. Swoją odwagą zasłużył sobie na medal. Tymczasem Henri rośnie jak na drożdżach. Ma błękitne oczy po ojcu i mój podbródek. Brak mi słów, by opisać Ci swoją wdzięczność. Przeczytałam list raz jeszcze. Alain ranny, w obozie jenieckim? A więc była jeszcze nadzieja. Zaginionymi często nazywano martwych, których ciał nie można było odszukać. Jeśli jednak Alain trafił do niewoli, ranny czy nie, to oznaczało, że już nie walczył. Gdy jego rana się wygoi, doczeka końca wojny żywy i bezpieczny. Znając Alaina, wiedziałam, jak bardzo cierpi jego duma. Trudno było mi go sobie wyobrazić w podobnych warunkach. Jak dobrą pomoc medyczną mogli zapewnić Niemcy jeńcom? Dotknęłam pierścionka na swojej szyi, talizmanu bezpiecznego powrotu Alaina. Schowałam list do pudełka, małego podróżnego biurka, które podarował mi kuzyn Bruce,
gdy po raz pierwszy wyjeżdżałam na naukę do Francji. „Żebyś nie zapomniała do nas pisać” – powiedział, kiedy otworzyłam prezent. On również był niemieckim jeńcem i uciekł z obozu, tylko jakim kosztem? Odkąd opuściłam Anglię, nie miałam żadnych wieści o Rorym ani Brusie. Nie mogłam napisać do kuzyna, gdyż stempel na kopercie zdradziłby, gdzie i dlaczego przebywam. Po tej nieplanowanej ucieczce ponownie urządziliśmy punkt pomocy medycznej, gdy tylko to było możliwe. Czekała na nas długa kolejka rannych. Rany od pocisków karabinów maszynowych wydawały mi się najgorsze, chociaż poparzony pilot wyglądał niewiele lepiej. Niesamowicie było obserwować kruche maszyny szybujące wysoko ponad linią frontu i często zastanawiałam się, jakby to było wzbić się w powietrze. Ojciec powiedział mi kiedyś, że to jedyny sposób, by poczuć się wolnym. Wraz z konwojem karetek zjawiły się rozkazy. Przydzielono mi nowe obowiązki: towarzyszenie poważnie rannym żołnierzom w drodze do Anglii, gdzie miano im zapewnić lepszą opiekę. Bez chwili zastanowienia poszłam do doktora Philipsa. – Nie chcę wyjeżdżać z Francji – powiedziałam, pokazując mu swój przydział zadań. Spojrzał na kartkę i powiedział: – Jest pani bardzo dobrą pielęgniarką chirurgiczną, siostro Douglas, i szkoda mi panią tracić, ale nie mogę zmienić pani rozkazów. Poza tym przyda się pani nieco odpoczynku. Wróci pani do nas bardziej wypoczęta i będzie się mogła lepiej przysłużyć żołnierzom. Miały to być słowa zachęty, ale ja wcale nie potrzebowałam odpoczynku. Po przybyciu do Francji przekonałam się, że to, czego nauczyłam się na kursie, było dopiero początkiem. Obserwowanie przez kilka minut lekarza zajmującego się najtrudniejszymi przypadkami nauczyło mnie więcej niż długie dni pracy w londyńskim szpitalu. Potrafiłam ubiec lekarza, włożyć mu w rękę skalpel, wacik, igłę czy nożyczki, zanim zdążył o nie poprosić. Rezultat tej pracy podnosił mnie na duchu, świadczył o tym, że mogę się na coś przydać. Moja współlokatorka Bess Crawford napisała do mnie, zanim wyjechałam z Londynu do Dover, że odkryła w sobie pokłady siły, o których nie miała pojęcia przed przyjazdem do Francji. Było to najbardziej niesamowite i gratyfikujące doświadczenie w moim życiu. Potrafiłam się opanować w najstraszniejszych sytuacjach, przypomnieć sobie to, czego się nauczyłam, i zastosować tę wiedzę w praktyce. Czy wszystkie się tak czujemy? Nie wiem. Będę musiała
zaczekać i zapytać o to Mary i Dianę. Cóż, mogłam powiedzieć, że w moim przypadku to była prawda, i nie chciałam stracić tych umiejętności, tej przenikliwości. Jednak trzy dni później zmierzałam na południe, na spotkanie z konwojem na północ od Calais, gdzie miałam zastąpić jedną z sióstr. Jechałyśmy pociągiem, który był wygodniejszy i pozwalał lepiej się zająć chorymi, niż można to było robić w karetce pędzącej przez posępne, wyniszczone wsie. Doglądałam pacjentów w dwóch wagonach. Sprawdzałam, czy są odpowiednio nawodnieni i czy nie pojawiło się krwawienie, które mogłoby zagrażać ich życiu. Przez cały czas rozmyślałam o doktorze Philipsie i reszcie personelu pozostawionych w odległym punkcie medycznym. Żałowałam, że nie mogę przy nich być, oceniać stanu przywiezionych z pola bitwy rannych ani doglądać pacjentów pooperacyjnych, by upewnić się, że nic im nie zagraża. Starałam się nie myśleć o tym, że gdzieś w pobliżu walczył Peter. Pogoda była burzowa, a wielu przeniesionych na statek pacjentów cierpiało na chorobę morską. Sprzątałam wymiociny i urynę, nie mając ani chwili, by zastanowić się, czy sama nie odczuwam nudności. Pierwszą osobą, którą zobaczyłam w Dover podczas przenoszenia rannych do podstawionego dla nich pociągu, była Diana. Zawołała mnie, wyskoczyła z wagonu i mocno mnie przytuliła. Odwzajemniłam uścisk, czując podobną ulgę co ona. Polubiłam swoje współlokatorki i nie potrafiłam już sobie wyobrazić, że mogłabym wyjechać do Kornwalii i nigdy ich nie poznać. – A więc nic ci nie jest. Pani Hennessey nie miała żadnych wieści. Martwiłyśmy się o ciebie. – Byliśmy w ciągłym ruchu. Linia frontu przesuwa się niemal z dnia na dzień. – Muszę wracać do pacjentów. Zjemy kolację po powrocie do Londynu? – Z przyjemnością – odparłam. I już jej nie było, a ja wróciłam do swoich obowiązków. Podczas przeprawy statkiem straciliśmy siedmiu pacjentów, a kolejnych trzech w drodze do Londynu. Wszystkiemu były winne szybko postępujące infekcje, których nie byliśmy w stanie
zatrzymać. Trzymałam za rękę czterech umierających żołnierzy, opłakując ich los. Byli już tak blisko domu i osób, które w nim zostawili. W Londynie czułam niemal ulgę, powierzając swoich pacjentów innym pielęgniarkom i patrząc na pociągi odjeżdżające w stronę Hampshire, Wiltshire i Sussex, gdzie urządzono szpitale w prywatnych rezydencjach. Nawet domy lordowskie przyjęły część rannych, ponieważ londyńskie szpitale nie mogły pomieścić tak wielu pacjentów. Wysiadłyśmy z Dianą z omnibusa na przystanku nieopodal naszej ulicy i poszłyśmy do domu pani Hennessey. Późnojesienne powietrze było zadziwiająco chłodne, a londyńska wilgoć przenikała do szpiku kości. Zdążyłam o niej zapomnieć przez czas spędzony na północy Francji. Diana, trzęsąc się z zimna u mojego boku, powiedziała: – Mam wieści od Mary i Bess. Ledwie kilka słów, ale wynika z nich, że nic im nie jest. – Ja nie miałam żadnych wieści, od nikogo. Otworzyłyśmy drzwi do domu pani Hennessey i wreszcie schroniłyśmy się przed wiatrem. Gospodyni przybiegła ze swojego mieszkania, żeby nas przywitać, i poczułam, że znowu jestem w domu. – Mam kurczaka – powiedziała, kiedy już wymieniłyśmy się nowinami. – Ugotuję go na kolację. Coraz trudniej jest zdobyć jedzenie. Zjecie dzisiaj porządny posiłek, i to bez wychodzenia z domu. Kiedy godzinę później zeszłyśmy z Dianą na dół, pani Hennessey nakrywała do stołu. Przyrządziła kurczaka w ziołowym bulionie z pieczonymi ziemniakami, marchewką i pietruszką. Krzątała się przy kuchni, nucąc pod nosem, zadowolona, że tego wieczoru ma towarzystwo. W czajniczku parzyła się herbata, gdy podeszła do biurka w salonie i wyjęła list. – Przebył długą drogę – zauważyła, wręczając mi go. – Wolałam nie ryzykować i przekazać ci go osobiście. Koperta była poplamiona, miejscami porwana, a moje nazwisko i kornwalijski adres ledwie widoczne. Był to prawdziwy cud, że list tam dotarł, nie wspominając już o londyńskim domu pani Hennessey. W jednej sekundzie rozpoznałam pismo Alaina. Serce podeszło mi do gardła, kiedy otwierałam kopertę. – Przeczytaj go w salonie, moja droga – poradziła mi łagodnie pani Hennessey. – Na osobności.
Tak też zrobiłam. Alain napisał list w przededniu bitwy, lecz nie tej, kiedy go pojmano, tylko wcześniejszej. Moja najdroższa Elspeth, mam nadzieję, że jesteś bezpieczna w Anglii. Jakimś cudem udało nam się ocalić Paryż, ale nie było łatwo, możesz mi wierzyć. Niemcy dotarli zdecydowanie zbyt daleko w dół Marny, wiele kilometrów za Villard. Wolę nie myśleć, jak musiał ucierpieć nasz dom, kiedy wpadł w ich ręce. Henri będzie zdruzgotany. Niemcy są mocno zdeterminowani i będzie nam bardzo trudno przekonać ich, by wrócili do własnej ojczyzny. Będziemy mieli szczęście, jeśli wojna, która miała się zakończyć przed Bożym Narodzeniem, znajdzie swój finał w nowym roku. Najgorsze jest to, że przed wiosną nie będę miał szansy porozmawiać z Twoim kuzynem. Teraz muszę już kończyć i zadbać o to, by list do Ciebie dotarł. Jesteś moją opoką w tym koszmarze i uważam się za bardzo szczęśliwego człowieka. Myśl o Tobie przebywającej w Kornwalii, z dala od tego wszystkiego, pozwala mi zachować spokój. Tylko że ja nie byłam w Kornwalii. – Dobre wieści? – zapytała Diana, wchodząc do salonu. Wzięłam głęboki wdech. – Serdeczny przyjaciel napisał, że nic mu nie jest, lecz od tamtej pory minęło wiele czasu. Ostatnio dowiedziałam się, że mógł trafić do niewoli. – Tak mi przykro – powiedziała, obejmując mnie ramieniem. – Chodź na kolację. Później się będziesz martwić. Dziś wieczorem i tak nic nie poradzisz. Miała rację. Kiedy weszłyśmy do niewielkiej jadalni i zajęłyśmy miejsca przy stole pani Hennessey, zapytałam: – Czy trudno ci było przekonać ludzi, że postąpiłaś słusznie, zostając pielęgniarką? Diana przewróciła oczami. – Rodziców, brata, przyjaciół... Wydaje mi się jednak, że powoli dociera do nich, jak ważną rolę odgrywamy w tej wojnie. Moja cioteczna babka powiedziała, że żaden porządny mężczyzna nie zechce się ze mną teraz ożenić. Pani Hennessey mogłaby zaświadczyć, że to nieprawda. Podając nam półmisek z pieczonymi warzywami, pani Hennessey pokiwała głową. – Słyszę oświadczyny przynajmniej raz na tydzień. Trzeba mieć niezły tupet!
Roześmiałyśmy się. Takie propozycje stanowiły dla nas chleb powszedni. Większość z nich powodowana była lekami uśmierzającymi ból lub reakcją przestraszonego żołnierza, ledwie mężczyzny, na ciężkie obrażenia. – Nie ma nikogo, kto byłby szczególnie bliski twemu sercu? – zapytałam Dianę. – Cóż, jest Simon Brandon, kuzyn Bess, i najbardziej atrakcyjny mężczyzna, jakiego spotkałam. Pani Hennessey cmoknęła z dezaprobatą. – Nie zwracaj uwagi na to, co mówi. Simon to przemiły młody człowiek, który nigdy nie zdobyłby się na flirt z dziewczyną pokroju Diany. Ona złamała więcej serc, niż armia zdołałaby załatać. Wiedziałam, że pani Hennessey darzy Dianę wielką sympatią, gdyż w jej głosie nie było słychać cienia przygany. – Czasami zastanawiam się, czy kiedykolwiek szczerze się zakocham. U jednego podoba mi się poczucie humoru, u drugiego życzliwość, a trzeciego cenię za spryt – powiedziała Diana w zamyśleniu. – Znaleźć wszystkie te cechy w jednym mężczyźnie? Czy to w ogóle możliwe? Pani Hennessey odparła: – Ja nie miałam najmniejszych wątpliwości, kiedy w moim życiu pojawił się pan Hennessey. Możecie być tego pewne. I uczynił mnie bardzo szczęśliwą kobietą. Oczywiście nie wiedziałam wtedy, że spędzimy razem tylko kilka krótkich lat, ale nigdy nie żałowałam decyzji o małżeństwie. – A ty już znalazłaś bliskiego sercu mężczyznę? – zwróciła się do mnie Diana. Poczułam, że się rumienię. – Powiedz nam! – zażądała z miejsca Diana. – Czy to ktoś, kogo znamy? Usiłowałam jej odpowiedzieć równie lekkim tonem. – To brat mojej szkolnej przyjaciółki. Byłam w nim szaleńczo zakochana, gdy miałam trzynaście lat. Niestety, jest ode mnie dużo starszy i nie zwracał na mnie wtedy uwagi. Sam mi to powiedział. Roześmiały się, dokładnie tak jak chciałam, i zaczęły mnie pocieszać. Nie mogłam im powiedzieć, że to właśnie on zaginął i być może trafił do niewoli. Nie nauczyłam się jeszcze okazywać uczuć tak otwarcie jak Diana czy choćby Mary. Lady Elspeth od małego uczono dawać dobry przykład. Siostra Elspeth dopiero musiała się pozbyć tego elementu wychowania
w domu hrabiego. Posiłek upłynął nam w radosnej atmosferze i sprawił mi przyjemność. Poczułam się wciągnięta w krąg przyjaźni. Wszystkie moje współlokatorki pochodziły z dobrych domów i byłam zadowolona, że wzięły mnie za jedną z nich, zamiast skazywać mnie na ostracyzm przez to, gdzie się urodziłam. Wychowywałam się z osobistą służącą, która mnie ubierała, lokajem załatwiającym za mnie różne sprawy i stangretem wożącym mnie, dokąd tylko chciałam, póki ojciec nie zastąpił go samochodem z szoferem. Podawano mi posiłki, nigdy nie musiałam sobie sama nakładać jedzenia. Byłam przyzwyczajona przebierać się do kolacji i pić wino do każdego dania. Czy mi tego brakowało? Zaczynałam myśleć, że to wszystko należało do innego świata, dzielonego z ojcem. Bez niego nie byłam pewna, czy chcę do tego świata wracać. Miałam za to ochotę pójść na górę i przygotować się do snu. Diana i ja byłyśmy bardzo zmęczone i nie przedłużałyśmy picia herbaty. Pani Hennessey życzyła nam dobrej nocy, a gdy wspinałyśmy się z Dianą po schodach, powiedziała: – Czasami zastanawiam się, czy kiedyś będę uważać tę wojnę za jeden z najszczęśliwszych i jednocześnie najsmutniejszych okresów w moim życiu. Rozumiałam ją doskonale. Mimo zmęczenia, rozpaczy i koszmarów zajmowanie się czymś, co miało sens, z dnia na dzień stawało się dla mnie coraz ważniejsze. Byłam wdzięczna za chwile odpoczynku w Anglii, lecz tęskniłam za Francją. Wkrótce tam wróciłam. Jako dziecko znałam nazwy wszystkich ważniejszych pułków: Scots Greys, Scots Guards, Argyle i Sutherland, Household Cavalry, Buffs. Jednak granice zaczęły się zacierać, odkąd żołnierskie szeregi się przerzedziły, a nowi rekruci zastępowali oficerów, rannych lub zabitych mężczyzn. Stare rodowe nazwiska zostały wyparte przez te z małych angielskich miasteczek. Noszący je żołnierze walczyli z nie mniejszą brawurą i robili wszystko, by powstrzymać atak Niemców. Wraz z przesuwaniem się linii frontu przybywało nam rannych. Dzień po dniu staraliśmy się utrzymać przy życiu jak najwięcej żołnierzy. Przez dwa tygodnie Bess Crawford służyła w moim sektorze. Pracowałyśmy ramię przy ramieniu, niemal bez słów – każda z nas instynktownie wiedziała, czego oczekuje druga. Potem Bess przeniesiono do innego punktu, w którym pilnie potrzebowano jej pomocy. Niespełna dwadzieścia cztery godziny później kazano nam się wycofać przed rozpoczęciem
porannych walk na ziemi niczyjej. Nigdy nie podróżowałam z tak niewielkim bagażem, nie licząc pospiesznego wyjazdu z Francji, jak obecnie. Zabrałam tylko najpotrzebniejsze rzeczy: pielęgniarskie kitle i proszek do prania, grzebień i szczotkę, puder do twarzy, proszek i szczoteczkę do zębów oraz zapasową parę mocnych butów, pelerynę przeciwdeszczową i przybornik do paznokci, żeby utrzymać je w czystości. Jedynym luksusem było pudełko na listy. Nawet gdy byłam młodą dziewczyną, kufry pakowała mi służąca. Trafiały do nich suknie wieczorowe, stroje jeździeckie, dzienne sukienki wizytowe, suknie odpowiednie na wieczorne przyjęcia lub do opery, ubrania spacerowe oraz skromna ciemna sukienka na niedzielną mszę lub niespodziewany pogrzeb. Do tego dochodziły halki, pończochy i reszta bielizny, kapelusze i rękawiczki, buty i biżuteria, ta ostatnia niesiona przez służącą. Ojciec zabierał mnie ze sobą w każdą podróż; musiałam się odpowiednio prezentować. Kufry, walizki i pudła na kapelusze wysyłano na stację godzinę przed naszym przyjazdem, a do celu docierały krótko po nas. Sądziłam, że potrafię się już obyć bez wielu przedmiotów, nie tylko kufrów z ubraniami. Byłam ciekawa, co powiedziałby na to kuzyn Kenneth i czy uda mi się powrócić do dawnego życia, kiedy już wojna się skończy. Pół godziny później dotarliśmy na miejsce przeznaczenia, gdzie powiedziano nam, że w sektorze po lewej trwają ostre walki i musimy cierpliwie czekać na dalsze instrukcje. Z ciemności zaczęli się wyłaniać ranni, których opatrywałyśmy, czyniąc przy tym jak najmniej hałasu. Nagle zjawiła się grupa ludzi z noszami. Siostra Blake pobiegła sprawdzić stan obrażeń chorego. – Siostro Douglas, chodź szybko! – krzyknęła przez ramię. Przybiegłszy na miejsce, zobaczyłam leżącego na prowizorycznych noszach Szkota z raną nogi, uciskaną przez jednego z trzech towarzyszących mu żołnierzy. Szybko zorientowałam się, że szrapnel uszkodził arterię, i zabrałam się do pracy. Uspokoiłam żołnierza po gaelicku, że nic mu nie będzie, choć nie byłam tego taka pewna. Założyłyśmy mu opaskę uciskową, a gdy najgorsze krwawienie ustało, posłałam po doktora, który miał zadecydować o zszyciu rany. Bałam się, że mężczyzna stracił zbyt dużo krwi. Nawet z opaską uciskową mogło dojść do wewnętrznego krwawienia, a w rezultacie śmierci. Kiedy lekarz do nas podszedł, jeden z czuwających przy rannym żołnierzy powiedział: – Musicie go ratować, to przybrany brat dziedzica.
Wiedziałam, że jest dudziarzem – ci dzielni mężczyźni często służyli jako sanitariusze medyczni lub pomagali przy dźwiganiu noszy. – Zrobimy co w naszej mocy – zapewniłam go, ale lekarz po zbadaniu nogi tylko pokręcił głową. – Nie wygląda to dobrze – odezwał się do mnie przyciszonym głosem. – Proszę porządnie ucisnąć ranę i modlić się, żeby się zasklepiła, bo inaczej umrze. Pracowałam wytrwale, nawet wtedy gdy dostaliśmy rozkaz natychmiastowego przeniesienia się. – Trzymajcie wartę – powiedziałam do trzech Szkotów. – Nie powinniśmy go jeszcze przenosić, to grozi ponownym uszkodzeniem arterii. Reszta personelu kazała mi natychmiast uciekać, ale odmówiłam. Zostałam przy rannym i jego towarzyszach. Wiedziałam, co sobą reprezentował. Był przybranym bratem dziedzica, czyli jego służącym, towarzyszem i krewniakiem w jednej osobie. Często był to syn piastunki wychowany razem z dziedzicem. Chłopców łączyła więź równie silna jak więzy krwi, jeśli nie silniejsza. Członkowie klanu, którzy przynieśli rannego, zrobili to zapewne na rozkaz lorda, oficera swojego oddziału, i chociaż martwili się o towarzyszy broni, wypełnili swój obowiązek. Czekaliśmy ponad pół godziny. Odgłosy bitwy stawały się coraz głośniejsze. Widziałam rozbłyski u wylotu luf karabinów maszynowych przez deszcz łusek, wysadzane w powietrze drzewa, drut kolczasty i błoto oddzielające nas od walczących. W końcu udało się przełamać atak strzelców, szala zwycięstwa przechyliła się na naszą stronę, linia frontu przesunęła się, a my znowu byliśmy bezpieczni. Obejrzałam ranę już chyba po raz setny i zauważyłam, że krwawienie ustało. Pilnowałam, żeby raz na jakiś czas zmniejszyć ucisk opaski. W przeciwnym razie nogę trzeba by było amputować, nawet gdyby udało się powstrzymać krwawienie. Za każdym razem szukałam śladów świadczących o poważniejszym uszkodzeniu arterii. W końcu podniosłam się z ziemi. Nogi bolały mnie od długiego klęczenia przy noszach, fartuch i uniform miałam brudny od krwi, błota i tego, co maszerujące oddziały wdeptywały w podłoże. Szkoci również się poderwali. Podczas naszego długiego i niespokojnego czuwania trzymali wartę z karabinami gotowymi do strzału, a teraz rozmawiali z rannym żołnierzem.
W ich głosie pobrzmiewała ulga. Zanieśliśmy go do nowo utworzonego punktu pomocy medycznej. Kiedy już obejrzał go lekarz, zmieniono mu bandaże i podano lek przeciwbólowy, towarzysze rannego wrócili do swojego oddziału, a ja dostałam burę za niesubordynację. Wysłuchałam połajanek lekarza z pokorą, pozwalając, by wyładował na mnie swój strach i gniew. Musiałby się nieźle tłumaczyć, gdybym trafiła do niewoli – nawet jako szeregowa siostra Douglas – a przecież miał na głowie bezpieczeństwo wszystkich podwładnych. Postawiłam go w niezwykle trudnym położeniu, i świetnie to rozumiałam. Kiedy już dał upust swojej złości, zapytał: – Co pani ma na swoją obronę? – Absolutnie nic, sir. Myślałam wyłącznie o potrzebach rannego żołnierza, chociaż nie powinnam. Tylko że on żyje i nie potrafię się wyzbyć myśli, że gdybym go przeniosła lub zostawiła pod opieką towarzyszy, umarłby. Ci ludzie chcieli dla niego jak najlepiej, ale nie byli odpowiednio przeszkoleni. – Musi pani pamiętać, siostro, że jesteśmy tu po to, by ocalić jak najwięcej ludzi. Oznacza to, że czasami musimy zdecydować, kto przeżyje, a kto nie. Nie możemy poświęcać czasu beznadziejnym przypadkom, choćbyśmy nie wiem jak mocno liczyli na cud. – Rozumiem. Nie powinnam była narażać nas wszystkich na niebezpieczeństwo. Lekarz wydał z siebie dziwny dźwięk, coś pomiędzy chrząknięciem a przekleństwem. – Prawdę mówiąc, powinienem panią odesłać do Anglii, ale jest pani piekielnie dobrą pielęgniarką, potrzebną tutaj. Czy obiecuje pani wypełniać w przyszłości rozkazy? – Obiecuję nie narażać innych na niebezpieczeństwo. Trudno to było uznać za obietnicę, ale jak mogłam ją złożyć, skoro nie wiedziałam, co przyniesie przyszłość? Mimo to lekarz wyglądał na zadowolonego. Przyglądał mi się dłuższą chwilę, jakby próbował czytać w moich myślach, kiwnął głową i odszedł z powrotem do długiej kolejki rannych. Kilka godzin później zajrzałam do przybranego brata dziedzica. Leżał wygodnie, a na jego bandażach prawie nie było widać krwi. Miał trafić do szpitala z najbliższym transportem. Uznałam, że w tej sytuacji prawie na pewno przeżyje, a gdy mu to powiedziałam, podziękował mi.
Cztery dni później, podczas przerwy w walkach, do punktu pomocy medycznej zgłosił się oficer, który mnie szukał. Gdy skończyłam bandażować ranę brzucha, zobaczyłam przy wejściu czekającego na mnie Rory’ego Douglasa. Zarzuciłam mu ramiona na szyję i mocno przytuliłam. Dostrzegłam bliznę na jego głowie. Włosy nie zdążyły jeszcze odrosnąć wzdłuż długiej szramy, która nieomal posłała go na tamten świat. – Co robisz we Francji? – zapytałam. – Jeszcze za wcześnie, żebyś wrócił na front. – Rana szybko się goi. Poza tym moi ludzie mnie potrzebowali. Nie mogłem się wylegiwać w Anglii, podczas gdy oni tu walczą i giną. – Trudno to nazwać wylegiwaniem się – zauważyłam. Słyszałam podobne słowa od dziesiątków żołnierzy i rozumiałam, co czuł Rory, ale to nie był zwykły oficer, lecz mój kuzyn, i nie potrafiłam go sobie wyobrazić zabitego przez Niemców. – Z twoim doświadczeniem mógłbyś zostać sztabowcem – powiedziałam pół żartem, pół serio. Pokręcił głową. – To nie dla mnie, wolę być na polu bitwy. Pokiwałam głową, wzdychając. – Nie masz litości dla swoich bliskich. Posłał mi łagodny uśmiech, który tak dobrze pamiętałam z dzieciństwa. – Mam wieści o Brusie, to dlatego przyjechałem. Jest już w domu, raczej nie wróci na wojnę i do końca życia będzie kulał. Poczułam wielką ulgę. Chociaż wszystkich kuzynów kochałam prawie tak mocno jak braci, Bruce zawsze był moim ulubieńcem. Bardzo przypominał mi ojca, z charakteru i drobnych nawyków, których obserwowanie było dla mnie tak bolesne po śmierci ojca. Jednak nawet wtedy gdy na ich widok ściskało mi się serce, wiedziałam, że zawsze będę kochała Bruce’a za wspomnienia, które tak łatwo przywoływał. – Przyjechałem tu z wieściami o Brusie, ale też po to żeby ci coś dać. Kiedy go pojmano, trafił razem z kontyngentem brytyjskich żołnierzy do obozu przejściowego, gdzie odbył się ich proces. To właśnie stamtąd udało mu się uciec. Wcześniej jednak przywieziono kontyngent francuskich więźniów. W jednym z nich Bruce rozpoznał brata Madeleine Villard Alaina Montigny, który przekazał ci wiadomość, na wypadek gdyby brytyjskim więźniom pozwolono
odbierać i wysyłać pocztę. Bruce przywiózł ją do domu i przekazał mnie. – Rory przyjrzał mi się uważnie. – Podobno Montigny zamierza porozmawiać z naszym ojcem, gdy tylko skończy się wojna. Czy coś was łączy, Elspeth? – Obietnica – powiedziałam. – Nie powinien mi nic mówić, ale następnego dnia miał dołączyć do swojego oddziału. Poprosił mnie o zgodę na rozmowę z kuzynem Kennethem i ją otrzymał. – Tak, to zrozumiałe. Na jego miejscu postąpiłby podobnie. Tylko że Montigny odniósł poważne obrażenia, Elspeth. Nie mam pojęcia, czy przeżył transport do Niemiec. – Madeleine twierdzi, że wykazał się wielką odwagą. – To prawda, i w rezultacie Niemcy go nie oszczędzali. To dobry człowiek, moja droga. Mam nadzieję, że wróci do ciebie cały i zdrowy. Rory wsunął mi w dłoń świstek papieru i powiedział: – Uważaj na siebie, Elspeth. Bruce kazał ci przekazać, że chociaż jesteś równie szalona jak twój ojciec, i tak cię kocha. Roześmiałam się, zaciskając palce na kartce. – Zostań z Bogiem, Rory. Nie chcę cię zobaczyć na naszym stole operacyjnym. Jedna rana wystarczy, żeby okryć się chwałą. Rory uśmiechnął się, pocałował mnie w policzek i oddalił się szybkim krokiem w stronę karetki, która go przywiozła. Zaczekałam, aż zniknie mi z oczu, a później wróciłam do swojej kwatery, żeby spokojnie przeczytać list od Alaina. Moja ukochana, nie mam prawa, by Cię tak nazywać, ale w tych okolicznościach chyba mi wybaczysz. Słyszałem, że Madeleine urodziła zdrowego syna, to świetna wiadomość. Jak przekazał Ci kuzyn, żyję, jestem ranny – dzięki Bogu niezbyt poważnie – i czuję się szczęśliwy za każdym razem, gdy o Tobie myślę. Jeśli wyjdę z tego cało, uczynię wszystko, byś została moją żoną. Tymczasem przesyłam Ci wyrazy miłości Twój Alain Do oczu napłynęły mi gorące łzy i z bólem serca powodowanym po części miłością, a po części wyrzutami sumienia przypomniałam sobie nasz ostatni wspólny wieczór w Paryżu. Alain nawet przez chwilę nie zwątpił w złożoną mi obietnicę, a ja, głupia, nie mogłam powiedzieć tego samego.
Po co w ogóle pojechałam na północ, na drogę z Calais do Ypres? Dlaczego nie zostałam w hotelu, tak jak mi polecono, i nie zaczekałam, aż ktoś pomoże mi się przedostać do Anglii? Wszystkiemu była winna moja uparta i niezłomna natura, wiara w to, że wszystko mi wolno. Tak samo myślał mój ojciec i dokąd go to zaprowadziło? Złożyłam Alainowi obietnicę. Jak mogłam żywić uczucia do Petera Gilchrista, skoro sercem i duszą należałam do Alaina? Pierścionek zawieszony na cienkim złotym łańcuszku zdawał się palić moją skórę żywym ogniem. Nie był już symbolem miłości, lecz zdrady. Czy kochałam Alaina? Jeśli tak, to jak mogłam się zakochać w Peterze Gilchriście? Co miałam robić, skoro Alain był w więzieniu, na dodatek ranny? Zapytałam starszego oficera, czy można przekazywać listy jeńcom w niemieckiej niewoli. Wiedział, jak to wygląda w przypadku brytyjskich więźniów, lecz i tak nie mógł mi niczego zagwarantować. System nie był doskonały. Nie miał jednak pojęcia, jak traktowano Francuzów.
ROZDZIAŁ 7
* Linia frontu ciągle się przesuwała, ciepła jesień stała się mokra i chłodna, a my – pielęgniarki, sanitariusze i lekarze – pracowaliśmy długie godziny, usiłując nadążyć z pomocą bezustannie napływającym rannym. Pewnego dnia, gdy czekała na nas długa kolejka noszy z chorymi, rozpoznałam jednego z dźwigających je mężczyzn. Był to dudziarz towarzyszący przybranemu bratu dziedzica. Na mój widok skłonił głowę. Przerwałam na chwilę pracę, żeby z nim porozmawiać. – Czy przybranemu bratu dziedzica udało się przeżyć? Nie mieliśmy o nim wieści, odkąd zabrała go karetka. – Tak, siostro. Jesteśmy bardzo wdzięczni. – Cieszę się. Zaczęłam odchodzić, ale mnie zatrzymał. – Zna siostra gaelicki. – Wychowałam się w Highlands – powiedziałam z uśmiechem. – Chciałbym wiedzieć, jak się siostra nazywa. – Douglas. Siostra Douglas. – Piękne imię dla pięknej dziewczyny – odparł, nie mając najmniejszego zamiaru ze mną flirtować, po prostu podkreślił tym komplementem nasze wspólne pochodzenie. Wróciłam do swoich obowiązków. We Francji walczyły setki szkockich żołnierzy, noszących wzór kraty nie swojego klanu, lecz oddziału. Nie sposób było odróżnić Chrisholma od MacLeoda ani MacGregora od Campbella. Dla wielu z nich wstąpienie do armii było ucieczką od ubóstwa, a walka stanowiła dla Szkotów odwieczną tradycję. Wychowałam się na opowieściach o bitwach i waśniach. Niektóre z nich były przejmujące, wiele traktowało o zdradzie i zemście. Przygraniczny region Borders miał nie mniej krwawą historię, zarówno walk z Anglikami, ja też tych pomiędzy klanami. Mój ojciec miał własnego dudziarza, jednego z najlepszych w Szkocji, który zagrał na jego pogrzebie utwór Flowers of the Forest i odprowadził go dźwiękami dud do grobu. Miałam w pamięci wysoką, prostą jak struna sylwetkę MacLachlana, idącego przede mną z dudami na
ramionach, krokiem żołnierza. Muzyka zdawała się mnie otaczać ze wszystkich stron. Poczułam ukojenie, po raz pierwszy odkąd otrzymałam wiadomość o śmierci ojca. Tamtej nocy dudziarz stanął pod moim oknem i zagrał ponownie, tym razem dla mnie, po raz ostatni. Umarł hrabia, niech żyje hrabia. Następnego ranka Rob MacLachlan został dudziarzem mojego szanownego kuzyna Kennetha, ale nie miał do tego serca. Nigdy nie słyszałam, żeby grał równie pięknie, a pół roku później już nie żył i chociaż lekarz orzekł, że umarł ze starości, wiedziałam lepiej: nie chciał żyć bez mojego ojca. Z westchnieniem zajęłam się kolejnym pacjentem. Było jasne, że wojna nieprędko dobiegnie końca. Przybrała postać przerażającego impasu: kolejni śmiałkowie szturmowali ziemię niczyją, po czym trafiali w nasze ręce, ranni lub martwi. Od naszej rozmowy nie miałam żadnych wieści o Rorym ani o kapitanie Gilchriście. Mogłam zapytać o niego któregoś ze Szkotów, którymi się opiekowałam, lecz postanowiłam tego nie robić. Im więcej dzieliło nas czasu i przestrzeni, tym byłam spokojniejsza. On pewnie też– pomyślałam smutno. Być może z biegiem czasu o mnie zapomni. Po raz kolejny kazano mi dołączyć do konwoju odwożącego rannych do Anglii i znów próbowałam przekonać lekarza, by pozwolił mi zostać, lecz i tym razem usłyszałam, że przyda mi się odpoczynek. – Jest pani zmęczona, siostro Douglas. Widać to po pani twarzy i cieniach pod oczami. Miałam ochotę powiedzieć mu, że przyczyną nie był nadmiar obowiązków. Martwiłam się czymś zupełnie innym, lecz przełożeni byli bardzo stanowczy w kwestii całkowitego poświęcenia służbie. – Potrzebuje pan odpoczynku bardziej niż ja – zauważyłam. Doktor Tennant szeroko się uśmiechnął. – Wiem, ale kto mnie zastąpi? – A mnie? – odparłam, nim zdążyłam ugryźć się w język. – Ma pani rację – rzekł – ale siostra Blake jest dobrą pielęgniarką i z pewnością sobie poradzimy. A teraz proszę się spakować. Karetki odjeżdżają za godzinę. Tym sposobem po raz kolejny ruszyłam w drogę do Anglii. Przed wyjazdem siostra Blake wsunęła mi do ręki świstek papieru. – Oto adres domu mojej matki w Sussex – powiedziała. – Jeśli nie będziesz miała czasu
pojechać do Szkocji czy Kornwalii, to świetne miejsce, by spędzić w nim kilka dni. Na pewno nie pożałujesz. – Nie chciałabym sprawić twojej rodzinie kłopotu. Nie zna mnie przecież – odparłam, lecz pokręciła głową. – Przez ostatnie trzy lata, czyli od śmierci mojej matki, stoi pusty. To przytulny domek i nie miałabym nic przeciwko temu, żeby znowu ktoś w nim zamieszkał. Pani Wright, mieszkająca po przeciwnej stronie ulicy, zadba, by niczego ci nie brakowało. Pozdrów ją ode mnie, jeśli ją odwiedzisz. Podziękowałam, wsunęłam kartkę do kieszeni i wsiadłam do ostatniego ambulansu. – Przywieź mi orzecha – zawołała, gdy odjeżdżaliśmy – z drzewa rosnącego w ogrodzie przed domem. Pomachałam jej na pożegnanie. Krótko po naszym wyjeździe ponownie rozpoczął się ostrzał. Wyobraziłam sobie długie kolejki rannych, które tego dnia trafiły do punktu pomocy medycznej. Szrapnele zadawały okropne rany, wbijając się w mięso i kości. Nie było przed nimi ochrony. Później mogłam myśleć już tylko o żołnierzach w mojej karetce. Jednemu otworzyła się rana, więc musieliśmy się zatrzymać na czas bandażowania. Drugi, w szponach delirium spowodowanego wysoką gorączką, rzucał się na wszystkie strony i wykrzykiwał niezrozumiałe rozkazy do pozostawionych na polu bitwy towarzyszy. Dałam mu środek uspokajający i czekałam, aż zacznie działać. Ambulans kołysał się tak mocno, że musiałam się przytrzymywać jednej z metalowych rozpórek. Z radością zajęłam miejsce na siedzeniu pasażera, gdy zatrzymaliśmy się, żeby zabrać kolejnych trzech rannych. Zajechaliśmy do Calais w środku nocy i od razu skierowano nas do oczekującego na rannych statku. Rozładowaliśmy nosze z żołnierzami, włącznie z dwoma, którzy mimo naszych starań zmarli w drodze, i poszłam szukać dowodzącego angielskiego oficera, żeby podstemplował mi papiery. Załatwiwszy sprawę, wróciłam szybko na statek w towarzystwie sanitariusza. Na końcu trapu dostrzegliśmy siedmiu mężczyzn pogrążonych w ostrej sprzeczce. Na ziemi leżały nosze, a na nich żołnierz w rozdartym i zakrwawionym mundurze, z grubo obandażowaną klatką piersiową. Podeszłam do nich i zapytałam: – W czym problem?
– Tego człowieka nie ma na liście – poinformował mnie jeden z sierżantów portowych. – Przywiózł go inny konwój. Jest zbyt chory, żeby przeżyć podróż, ale miejscowy szpital upiera się, że trzeba go zabrać do Anglii, jeśli ma mieć jakiekolwiek szanse. Tylko że brakuje jego papierów, a w każdym razie ci tutaj – wskazał na mężczyzn z noszami – ich nie mają. Spojrzałam na nich i z miejsca rozpoznałam dudziarza. – Co się stało? – zapytałam go po gaelicku. – Nie chcą wpuścić dziedzica na pokład. A jeśli tego nie zrobią, on umrze. Dopiero wtedy spojrzałam na wykrzywioną bólem twarz, wychudzoną i porośniętą gęstym zarostem. Długie ciemne rzęsy rzucały cień na rozpalone gorączką policzki. To był Peter Gilchrist. Potrzebowałam kilku sekund, żeby przybrać obojętną minę. Przede wszystkim nie mogłam pozwolić na to, by ktokolwiek odkrył, że mam osobisty interes w przywróceniu temu mężczyźnie zdrowia. Nie mogłam się jednak powstrzymać od muśnięcia palcami jego policzka. – Cóż za nonsens – powiedziałam, prostując się, żeby godnie stawić czoła władzom portu. – Ten mężczyzna powinien trafić na statek. Trawi go wysoka gorączka i trzeba mu jak najszybciej podać leki. On nie może czekać na następny statek. Biorę na siebie pełną odpowiedzialność za tę decyzję. – Odwróciłam się do dudziarza i jego towarzyszy. – Wracajcie do swojej kompanii. Dopilnuję, żeby był bezpieczny. – Nie zostawię go – sprzeciwił się dudziarz. Armia nie uznawała lojalności klanowej. Dudziarz mógł trafić przed sąd wojenny za dezercję. Zwróciłam się do niego po gaelicku: – Musisz wrócić do swojej kompanii. Proszę, możesz być pewny, że się nim zaopiekuję. Jeśli popłyniesz z nami, armia cię zastrzeli. Widziałam, że chce mi się sprzeciwić. – Gdzie można cię znaleźć? Wyślę wiadomość. Podałam mu papier i ołówek. Zapisał nazwę swojego oddziału i kompanii oraz francuski adres, po czym niechętnie oddał mi kartkę. Schowałam ją do kieszeni razem ze świstkiem, który dostałam od siostry Blake, a później zwróciłam się do oficera portowego: – Ci mężczyźni odstawią chorego na pokład i opuszczą statek. Chyba że macie ludzi do dźwigania noszy? – Nie mamy – odparł krótko, przygotowując się na dłuższą dyskusję. – Czegoś takiego się
nie praktykuje, siostro. – Proszę to powiedzieć lordowi Hamiltonowi, skoro wątpi pan w moje słowa. On potwierdzi, że postąpił pan słusznie. Ten człowiek jest jego kuzynem i jeśli umrze, lord Hamilton będzie bardzo zasmucony. Nie używałam tego tonu od wielu tygodni. Tym głosem lady Elspeth ucinała każdą dyskusję. Co więcej, sierżant wiedział, kim jest lord Hamilton. Po krótkim wahaniu kazał wnieść chorego na statek. Gdy tylko Szkoci dopełnili swojego obowiązku i opuścili statek, podniesiono trap. Dziesięć minut później znaleźliśmy się na pełnym morzu. Pospiesznie schowałam adres dudziarza i domku w Sussex, otrzymany od siostry Blake, do pudełka na listy i ruszyłam na obchód. Miałam mnóstwo pracy i niewiele czasu, ponieważ przeprawa kanałem nie trwała długo. Sprawdziłam stan swoich pacjentów z punktu medycznego i złożyłam raport siostrze przełożonej, która odpowiadała za bezpieczne przetransportowanie rannych do Anglii. W końcu miałam kilka minut, by zajrzeć do Petera Gilchrista. Został zabrany do sali dla ciężko chorych, a siostra, która się nim opiekowała, powiedziała do mnie, gdy tylko zbliżyłam się do jego koi: – Nie mamy jego papierów. – Dołączył w ostatniej chwili, z powodu wysokiej gorączki i zakażenia. – Nie da się ukryć, że jego stan jest ciężki. – Uśmiechnęła się do mnie i dodała: – Przystojny z niego mężczyzna, co? Zrobimy wszystko, żeby przeżył. Ostatecznie pomogłam jej przeciąć bandaż na klatce piersiowej Petera. Dzięki Bogu, rany nie zadał szrapnel, lecz kula przeszła na wylot przez górną część klatki piersiowej, prawdopodobnie ocierając się o płuco, ponieważ oddech był nierówny. Żebra i ramię też mogły zostać uszkodzone. Nie miałyśmy maszyny rentgenowskiej, żeby to sprawdzić. Głównym problemem była gorączka świadcząca o infekcji. Oczyściłyśmy ponownie ranę, posypałyśmy ją pudrem antyspetycznym i założyłyśmy świeży bandaż. – Dam mu coś na obniżenie gorączki. Czy możesz nam pomóc na tym oddziale, siostro Douglas? Mamy więcej krytycznie chorych niż zwykle, a pielęgniarka, którą przydzielono mi do pomocy, musiała zostać na oddziale chirurgicznym w szpitalu w Calais. Upewniwszy się, że ktoś inny zaopiekuje się moimi pacjentami, zostałam i pomagałam koleżankom, najlepiej jak potrafiłam. Nietrudno było mieć oko na Petera Gichrista. Należał do
moich pacjentów i podczas obchodu mogłam się przy nim zatrzymać i obserwować go, podobnie jak innych. Nie zdawałam sobie sprawy, jak bardzo wstrząśnie mną widok jego ciężkiego stanu. Byłam zbyt dobrą pielęgniarką, by nie wiedzieć, że może umrzeć od pustoszejącej jego ciało infekcji. Nie potrafiłam sobie wyobrazić życia bez Petera i mogłam się tylko modlić o to, żebym przy nim była, jeśli wydarzy się najgorsze. – Dobrze się czujesz? – zapytała siostra Taylor, rzucając mi badawcze spojrzenie po tym, jak drugi raz wypuściłam z rąk puszkę pudru. – Wszystko przez to morze. Chyba nie jestem tak dobrą żeglarką, za jaką się uważałam – odparłam, na co kiwnęła głową. – Dopiero po kilku przeprawach przyzwyczaiłam się do kanału – powiedziała współczująco. – Dzisiaj wody są wyjątkowo niespokojne, lecz jeśli skoncentrujesz się na pacjentach, żołądek nie będzie ci dokuczał. Kilku z nich cierpiało na chorobę morską, która była dla rannych istną udręką. Przykładałam im rękę do czoła i przynosiłam zimne okłady. Pomagali mi sanitariusze, lecz im także doskwierało huśtanie statku. Wynoszenie wiader z wymiocinami na pokład czyniło ich służbę jeszcze trudniejszą. Siostra Taylor stanęła za moimi plecami, gdy przysłuchiwałam się oddechowi Petera. Czy mi się tylko wydawało, czy rzeczywiście był bardziej urywany niż przedtem? Boże, spraw, żebym się myliła – modliłam się w duchu. Siostra Taylor odezwała się z życzliwością: – Martwisz się o niego, prawda? Nie chodzi tylko o infekcję. Czyżbyś znała... – spojrzała na tabliczkę z nazwiskiem – kapitana Gilchrista? – Owszem. Mieszka w Szkocji, niedaleko miejsca, w którym się wychowałam, i jest przyjacielem jednego z moich kuzynów. – Jakie to smutne. Gorączka nie ustępuje. Powinnaś się przygotować na najgorsze. Nie chciała krakać, po prostu oceniła jego stan jak doświadczona pielęgniarka, lecz mimo to jej słowa mnie zabolały. Od Dover dzieliło nas zaledwie dziesięć kilometrów, kiedy Peter po raz pierwszy otworzył oczy. Byłam przy nim, gdy zaczęła mu wracać ostrość widzenia. Rozpoznał mnie i marszcząc brwi, zapytał:
– Elspeth? Co ty tu robisz? Trwają walki, musisz stąd uciekać. Gorączka nie ustępowała. – Jesteśmy na statku, zaraz dopłyniemy do Dover. Zostałeś postrzelony, Peterze. Czujesz ból? Pragnienie? Nie zrozumiał, co do niego mówię. Chwycił moją prawą dłoń w swoją lewą, powiedział: „moja kochana”, i ponownie zamknął oczy. Kiedy zawinęliśmy do Dover, było tyle zamieszania przy rozładunku, że straciłam Petera z oczu. Musiałam zaopiekować się swoim przydziałem rannych i podzielić ich według stopnia obrażeń, jak również zająć się trzema innymi pacjentami, o których zaczął mnie wypytywać jeden z lekarzy. Zanim wszyscy oni znaleźli się w pociągu, Petera dokądś zabrano. Jego nazwisko nie znalazło się na liście rannych, chociaż zgłosiłam się do siostry przełożonej, która obiecała je dopisać na końcu listy. Chciałam, żeby któryś z lekarzy obejrzał Petera przed przewiezieniem go do Londynu, ale pomieszczenie na statku, w którym przebywali najciężej ranni, było puste. Sprawdziłam pozostałe kajuty, szukając siostry Taylor, lecz jej także nie znalazłam. Spotkałam tylko zmywających podłogi marynarzy. Wróciłam na pokład w samą porę, by zobaczyć, jak wnoszą do pociągu ostatniego rannego żołnierza. Byłam pewna, że jedną z pielęgniarek była siostra Taylor, i pobiegłam w tamtą stronę, wykrzykując jej imię. Przez chwilę rozglądała się, nie wiedząc, skąd dobiegają krzyki, a później mnie zobaczyła. Pomagała właśnie wsiąść do pociągu ostatniemu żołnierzowi z obrażeniami nogi. – Siostro Douglas, wybierasz się do Londynu? Zazdroszczę. Ja muszę zawieźć przypadki ortopedyczne do kliniki w Suffolk. Rzeczywiście, miałam czterdziestoośmiogodzinną przepustkę i jeśli będzie trzeba, zamierzałam ją poświęcić na odszukanie Petera Gilchrista. – Szukam kapitana Gilchrista, z raną klatki piersiowej, który dołączył do nas w ostatniej chwili. Został już przeniesiony do pociągu czy zostaje w Dover? – Ten ciemnowłosy przystojniak? Pogorszyło mu się, kiedy zajmowałaś się innymi pacjentami. Jest w pociągu, razem z kilkoma innymi żołnierzami z obrażeniami klatki piersiowej. Lekarz prowadzący był zaniepokojony – temperatura podskoczyła, a to nigdy nie jest dobry znak. To oznaczało, że infekcja się rozprzestrzeniała, i mogło zwiastować śmierć. – Chciałabym się dowiedzieć, dokąd go zabierają. To ważne – jeśli jest poważnie chory,
jego brat powinien się o tym jak najszybciej dowiedzieć. – Tak, to byłoby rozsądne. Pacjent jest już w pociągu. Ma numer jeden pięć sześć. Trzeci wagon, jak sądzę. Podziękowałam jej i ruszyłam wzdłuż wagonów, szukając właściwego. Wtedy właśnie ze swojego biura wychylił się zwiadowca i mnie zawołał. Pociąg nabierał pary, lecz mężczyzna nie ustępował i nie miałam wyboru: musiałam go wysłuchać. Najwyraźniej wydawało mu się, że odprowadzam rannych, i zaczął mi opowiadać o wszystkich środkach transportu, włącznie ze statkiem, który lada moment miał wypłynąć do Francji. Pociąg ruszył ze stacji. Odwróciłam się i pobiegłam za nim, machając rękami i krzycząc, w szaleńczej nadziei, że ktoś otworzy mi drzwi, żebym mogła wskoczyć do wagonu. Siedzący przy oknach lżej ranni żołnierze machali do mnie i przesyłali pocałunki, wierząc – podobnie jak zwiadowca – że tylko się z nimi żegnam. Zatrzymałam się na krawędzi peronu, zziajana od biegu, ogarnięta potwornym zmęczeniem i strachem. Nic nie mogłam zrobić. Patrzyłam, jak pociąg znika w oddali, wyjeżdżając z portu. Nagle usłyszałam za plecami, jak ktoś przeklina. Odwróciłam się, spojrzałam na mężczyznę, a on na mnie. – Przepraszam! Właśnie uciekł mi ten cholerny... Lady Elspeth? Czy to ty? W pielęgniarskim kitlu? Mój Boże, nie wiedziałem, że zostałaś pielęgniarką! To był Tommy Nesbitt, z którym chadzałam na kolacje, tańce i niewinnie flirtowałam niezliczoną ilość razy. Drogi przyjaciel i szkolny kolega Rory’ego. Miał na sobie mundur majora sztabowego. – Oczy cię nie mylą. Nie wiedziałam, że wróciłeś do armii. Po śmierci ojca Tommy zrezygnował ze służby i przejął rodzinny majątek. – Nie pozostało mi nic innego, jak ponownie włożyć mundur. Ale co ty robisz w Dover? Opowiedziałam mu o konwoju rannych. – Powinnam jechać tym pociągiem – zakończyłam – ale zwiadowca mnie zatrzymał, a pociąg uciekł mi sprzed nosa. – Cóż, jutro rano muszę być na spotkaniu w Londynie, ale zatrzymali mnie w zamku. Nie mogę sobie pozwolić na opóźnienie. Chodźmy sprawdzić, co można w tej sytuacji zrobić. Idąc, wymieniliśmy się nowinami na temat wspólnych znajomych. Powiedziałam mu
między innymi o Brusie – nic o nim wcześniej nie słyszał – i Rorym, a później dodałam: – Dopiero co widziałam Petera Gilchrista. Odjechał tamtym pociągiem, ciężko ranny. – Przykro mi to słyszeć. Peter i ja jesteśmy dobrymi przyjaciółmi. Należeliśmy do wąskiego kręgu towarzyskiego i nie było niczym zadziwiającym, że Tommy znał Petera. Dotarliśmy do biura komendanta portu. Zostałam w poczekalni, a Tommy poszedł się z nim rozmówić. Wyszedł po półgodzinie. – Mamy szczęście! – oznajmił. – Oficer gwardii jechał do Francji przez Dover i zostawił swój samochód oraz żonę w jednym z tutejszych hoteli. Żona nie umie prowadzić i szuka kogoś, kto odwiezie ją do Londynu. Opuściliśmy port i ruszyliśmy w stronę szeregu hoteli z widokiem na morze, które przed wojną pękały w szwach od podróżnych i letników. Hotel Dover Strand był wysoki, biały i majestatyczny. W pogodny dzień z jego wieżyczek można było ponoć zobaczyć francuskie wybrzeże, o ile dysponowało się porządnym teleskopem. Rzeczywiście, na wąskim balkonie biegnącym wzdłuż szerokich okien pyszniły się mosiężne teleskopy. W recepcji Tommy zapytał o panią Larkin. Natychmiast zjawił się kierownik hotelu, żeby z nami porozmawiać. Najwyraźniej pani Larkin zarezerwowała pokoje na dwa tygodnie, ale zmieniła zdanie i właśnie szykowała się do wyjazdu. – Nie mogła znieść widoku statków z rannymi. Niedawno wyszła za mąż, rozumieją państwo. Rozumiałam panią Larkin. Nie chciała, by przypominano jej, że pewnego dnia jej mąż może się znaleźć na jednym z takich statków. Tommy poszedł z nią porozmawiać i wrócił z damską walizką. Nagle dotarło do mnie, że moja walizka została w pociągu, w wagonie bagażowym, razem z rzeczami innych pielęgniarek. – Służba zajmie się resztą jej bagażu – oznajmił Tommy. – Samochód podstawią lada chwila. Masz swoją walizkę? – Dotrze do Londynu szybciej niż ja. – W takim razie musimy wyruszyć, gdy tylko pani Larkin będzie gotowa. Wkrótce się zjawiła. Była wysoką szczupłą kobietą, oczy miała zaczerwienione od łez. Tommy przedstawił mnie jako siostrę Douglas, na co pani Larkin zmarszczyła brwi.
– Wątpię, by w samochodzie znalazło się dodatkowe miejsce – powiedziała oschle. Tommy uśmiechnął się. Nie bez powodu został oficerem sztabowym. Jego zdolności dyplomatyczne były wprost legendarne. – Myślę, że się pomieścimy. I rzeczywiście nam się to udało, dzięki wskazówkom Tommy’ego. Przez chwilę przyglądał się samochodowi, a później poinstruował obsługę hotelową, gdzie umieścić kufer i trzy walizki. Szczęśliwa, że pani Larkin nie podróżowała ze służącą, wcisnęłam się w kąt tylnego siedzenia. Pudło na kapelusze dźgało mnie w żebra, a kosz piknikowy zajmował większość miejsca pod moimi stopami. Nie wspomniałam o tym, kiedy Tommy zapytał, czy jest mi wygodnie, gdyż była to moja jedyna szansa na dotarcie do Londynu, zanim Peter opuści pociąg. Tommy był doskonałym kierowcą. Sprawnie lawirował między pojazdami w zatłoczonym porcie, wyminął zamek i nabrał prędkości, kiedy wreszcie wyjechaliśmy na drogę prowadzącą do Londynu. Pani Larkin z początku milczała i zaczęłam się zastanawiać, czy nie żałuje decyzji o opuszczeniu Dover. Szybko jednak rozpoczęła swój płaczliwy monolog. Opowiedziała nam o swoim strachu o męża, szokującym widoku przypływających do portu rannych oraz dymiących szczątkach statku storpedowanego przez łódź podwodną. – Rozumiem, że Raymond jest żołnierzem – zapewniła – ale kiedy poznałam go w Shropshire, nie było wojny. Nawet po ataku na Belgię walki wydawały się czymś odległym, a pułk Raymonda pełnił służbę w pałacu Buckingham. Nie miałam pojęcia, że wyślą go do Francji. Wszyscy młodzi mężczyźni, jakich znałam, rozprawiali o tym, żeby znaleźć się na froncie, i jeden po drugim wstępowali do armii lub marynarki. Syn pastora został lotnikiem, wyobraźcie sobie. Żołnierzy powinno być w nadmiarze i nie rozumiem, dlaczego potrzebowali akurat Raymonda. Powinien był wziąć pod uwagę moje uczucia i zostać w Londynie. Kiedy poślubiała żołnierza, marzyło jej się pewnie ekscytujące życie, piękne mundury, wojskowe kolacje, bale. Ich jedynym zmartwieniem miało być to, dokąd zostaną wysłani, ponieważ większość pułków w armii zawodowej przenoszono z miejsca na miejsce po całym imperium. Rory służył w południowej Afryce i właśnie szykował się do wyjazdu do Kanady, kiedy zaatakowali Niemcy. Pani Larkin nie była przygotowana na wojnę i śmierć. Nim dojechaliśmy do Canterbury, rozpłakała się, a dopiero w Rochester głęboko odetchnęła i powiedziała:
– Nic mu nie będzie, prawda? Jestem tego pewna. Tommy gorąco ją utwierdził w tym przekonaniu i wreszcie zapadła upragniona cisza. Sama chętnie bym z nim porozmawiała, ale dziwnie bym się czuła, prowadząc rozmowę z tylnego siedzenia, poza tym obecność pani Larkin powstrzymywała mnie przed poruszaniem osobistych tematów. Późno przyjechaliśmy do Londynu i chociaż pani Larkin była gotowa jechać prosto do domu swojego szwagra, Tommy powiedział jej, że muszę złapać pociąg na Victoria Station. Niechętnie się zgodziła, mrucząc pod nosem coś o przeciąganiu struny. Ciekawe, czy Raymond znał prawdziwą naturę kobiety, którą poślubił. Pociąg był już na stacji i kiedy dziękowałam najpierw Tommy’emu, a później pani Larkin za przywiezienie mnie do Londynu, widziałam kolejkę podjeżdżających karetek. Tommy zaprowadził mnie na peron, pocałował w policzek i powiedział, żebym o siebie dbała, i odszedł. Rozładunek pacjentów już trwał. Tych, którzy mieli zostać przewiezieni do londyńskich szpitali na dalsze leczenie, przenoszono do oczekujących ambulansów, reszta trafiała do innych pociągów. Odszukałam trzeci wagon, lecz został już opróżniony. Znalazłam siostrę kierującą całą akcją, która powiedziała tylko: „Nie teraz, proszę”. Chociaż byłam zniecierpliwiona, podziwiałam jej spokój. W końcu zwróciła się do mnie: – Rzeczy pielęgniarek znajdują się w wagonie bagażowym. – Tak, wiem. Szukam kapitana Gilchrista. Rana klatki piersiowej, miał problemy po tym, jak umieszczono go w wagonie trzecim. Przez chwilę przypatrywała mi się zwężonymi oczami. – Czy twoje zainteresowanie pacjentem ma charakter zawodowy czy osobisty, siostro? – Zawodowy. To ja umieściłam go w pociągu, lecz byłam zajęta papierkową robotą w Dover, kiedy jego stan się pogorszył. Chciałabym wiedzieć – musiałam bardzo się postarać, żeby powstrzymać drżenie głosu – czy przeżył podróż. Kiwnęła głową i spojrzała na listę. – D-E-F-G, Gilchrist. Tak, temperatura ciągle rosła. Wysadzono go w Rochester i przewieziono do tamtejszego szpitala. Patrzyłam na nią w zdumieniu. Byliśmy w Rochester zaledwie kilka godzin wcześniej, ale nie wiedziałam, nie mogłam wiedzieć, że jest tam Peter.
Podziękowałam jej, szybko zabrałam rzeczy z wagonu bagażowego i poszłam szukać zwiadowcy. Jednak w żadnym z pociągów jadących w kierunku Dover nie było wolnych miejsc; pękały w szwach od żołnierzy. – Musiałaby mi pani pokazać rozkaz od swoich przełożonych, by pojechać w tamtym kierunku – zakomunikował mi zwiadowca. Posiadałam dokument pozwalający mi wrócić do Dover dopiero za trzy dni. – Mam tylko kilka godzin przepustki. Chciałabym się zobaczyć z rodziną. Nie zdołałam go przekonać, a w Anglii łapówki były czymś niedopuszczalnym. W końcu odwróciłam się na pięcie i opuściłam stację, zastanawiając się, jak mam się dostać do Rochester. Tommy już odjechał, a nawet gdybym zdołała go znaleźć, rano czekało go ważne spotkanie. Poza tym samochód należał do pani Larkin. Nie podejrzewałam ją o to, by zechciała mi go pożyczyć, niezależnie od okoliczności, nawet gdybym użyła swojego tytułu. Szkocka godność hrabiowska niewiele znaczyła w Shropshire – pomyślałam cierpko. Gdy tak stałam niepewnie na chodniku, zatrzymała się przy mnie taksówka. – Siostro? – odezwał się pytająco kierowca. Nic innego nie mogłam zrobić. Kiwnęłam głową dokładnie w chwili, gdy miał zrezygnować i odjechać. Wysiadłam przy domu pani Hennessey i spojrzałam w górę, na okna naszego mieszkania. Nie paliło się w nich światło, co oznaczało, że żadna z dziewcząt nie miała akurat przepustki. Otworzyłam drzwi, wspięłam się po schodach i weszłam do mieszkania, czując, jak zmęczenie zaczyna brać nade mną górę. Kiedy wieszałam płaszcz na wieszaku przy drzwiach, z jednej z pozostałych sypialni dobiegł zaspany głos. – Mary? Diana? Elspeth? To była Bess Crawford. – Elspeth. Właśnie przyjechałam do Londynu z konwojem rannych. Ledwie się trzymam na nogach. Bess roześmiała się. – Też się tak czułam, a później musiałam jechać do Gloucestershire. Połóż się, porozmawiamy rano.
Życzyłam jej dobrej nocy i poszłam na palcach do swojego pokoju. Usiadłam na łóżku i spróbowałam ocenić swoją sytuację. Nic więcej nie mogłam zrobić – powiedziałam do siebie przed stacją i to samo myślałam, siedząc w mieszkaniu bez szans na dostanie się do Rochester. Usiłowałam zasnąć, lecz sen nie chciał przyjść. W końcu jednak mnie zmorzył, a gdy otworzyłam oczy, był już ranek. Poszłam na Victoria Station błagać o bilet do Rochester, lecz do pociągów zabierano tylko podstawowy personel medyczny. Z ponurą miną zwróciłam się do starszego kasjera: – Proszę, mam przydział do tamtejszego szpitala. Jeśli nie zjawię się na czas, żeby przejąć swoje obowiązki, znajdę się w strasznych tarapatach. Nie zna pan siostry przełożonej... Nietrudno mi było przybrać wyraz twarzy, jakbym była bliska łez. Tak bardzo się martwiłam, że mogłabym się rozpłakać z czystej frustracji. Koniec końców, dał mi bilet w trzeciej klasie, jedyny, jaki miał, i oto znalazłam się w wagonie pełnym młodych rekrutów w drodze do Francji. Miał to być ich pierwszy sprawdzian na polu bitwy. Śmiali się, grali w karty, pisali listy, śpiewali piosenki do melodii granej przez jednego z kaprali na organkach. Ma nie więcej niż dwadzieścia jeden lat – pomyślałam. Jego twarz wciąż była młoda, lecz oczy zdążyły się postarzeć. Widziałam już to spojrzenie u strudzonych walką żołnierzy, którzy starali się nie poddawać, nawet gdy ich szanse były bliskie zeru. Chociaż kapral wracał do koszmaru, jakim była woja, nie zdradził się słowem przed niedoświadczonymi żołnierzami. Opuścili kilka wersów śpiewanej piosenki – z szacunku dla mnie – ale kto mógłby ich winić o to, że marzyło im się odnalezienie miłości we Francji? Większość z nich miała nie dożyć kolejnych urodzin i nigdy nie znaleźć miłości. A jeśli nawet zdołają przeżyć, okaleczeni, to ilu z nich poślubi swoje młodzieńcze sympatie lub dziewczyny, o których śnili? Pewien żołnierz ze Staffordshire wiózł ze sobą zdjęcie aktorki Gladys Cooper. Nie miał sympatii, co pewnie i tak na jedno wyszło. Wskazując zdjęcie, odezwał się do siedzącego obok mężczyzny: – Myślisz, że przyjedzie i dla nas zaśpiewa? W przedziale rozległ się głośny wybuch śmiechu, a młody żołnierz się zaczerwienił. – A co pani myśli, siostro? – zwrócił się do mnie. – Myślę, że są na to duże szanse – odparłam.
Kiwnął głową zadowolony, a później wrócił do śpiewania z pozostałymi. Wysiadłam z pociągu w Rochester, zapytałam o drogę do szpitala i zamiast czekać na taksówkę, poszłam pieszo. Nie byłam pewna, co tam zastanę, a ruch pozwolił mi uspokoić skołatane nerwy. Pacjenci szczelnie wypełniali szpitalne sale i korytarze. Zabiegany personel prawie nie zwracał na mnie uwagi. Przeszukałam w skupieniu wszystkie oddziały, lecz nigdzie nie znalazłam Petera. Ogarnęło mnie potworne przeczucie, że nie żyje. W końcu znalazłam drogę na oddział chirurgiczny i siostra przełożona, która akurat miała przerwę między kolejnymi operacjami, zapytała, czy może mi pomóc. – Nie jesteś jedną z naszych sióstr – zauważyła. – Szukam pacjenta, kapitana Gilchrista – powiedziałam. – Przyjaciela rodziny – dodałam, by nie wyciągnęła błędnego wniosku, że kierują mną romantyczne pobudki. – Powiedziano mi, że może przebywać w tym szpitalu. Obiecałam jego bratu, że sprawdzę, jak się czuje. – Jesteś na przepustce? – Z Francji. Jutro wyjeżdżam. Kiwając głową, powiedziała: – Właśnie skończyliśmy go operować. Muszę przyznać, że świetnie sobie poradził. Pięć minut, siostro, nie więcej. Uczucie ulgi niemal zwaliło mnie z nóg i musiałam odwrócić wzrok, żeby siostra przełożona nie domyśliła się, ile te pięć minut dla mnie znaczyło. Wylewnie jej podziękowałam, poszłam do wskazanej przez nią sali pozabiegowej i w połowie podwójnego rzędu prycz odnalazłam Petera. Nadal był nieprzytomny od eteru, miał bladą twarz, co dodatkowo podkreślał cień zarostu, a ciemne włosy spadały mu na czoło. Sięgnęłam po krzesło i przez chwilę siedziałam przy jego łóżku, a później wyciągnęłam rękę i chwyciłam go za dłoń. Miał kształtne, mocne palce i krótkie paznokcie. – Jesteś tam, Peterze? – zapytałam łagodnie, by nie przeszkadzać choremu na sąsiedniej pryczy. Dzięki kursowi pielęgniarskiemu wiedziałam, że nie mógł mnie słyszeć tuż po operacji. – Musisz wydobrzeć. Słyszysz mnie? Pragnę tego najbardziej na świecie. Nie powiedziałam ci o Alainie, nie mogłam. Dopóki przebywa w niewoli, nie mogę go zostawić. Wiem, że byś to zrozumiał. Jednak nie mogę o tobie zapomnieć i chociaż postępuję źle, wiem też, że nie ma sensu się starać. Nie mam pojęcia, jak rozwiązać tę sytuację. Żyj dla mnie, Peterze, a na pewno uda
nam się... Przerwałam, słysząc kroki zbliżającej się siostry oddziałowej. Ponownie ułożyłam dłoń Petera na kołdrze, tam gdzie wcześniej leżała, i spojrzałam na pielęgniarkę. – To twój krewny? – zapytała i wiedziałam z doświadczenia, co zaraz powie. – Kapitan jest starym przyjacielem rodziny, traktuję go jak krewnego, ale to się pewnie nie liczy. – Obawiam się, że nie. Podniosłam się z krzesła. – Powiesz mi, jakie są prognozy? – Jeśli przetrwa najbliższe dwadzieścia cztery godziny, powinien żyć. Musieliśmy go operować, chociaż już wcześniej stracił mnóstwo krwi. Zakażenie się rozprzestrzeniało. Jego rekonwalescencja w najlepszym razie potrwa bardzo długo. Nie możemy operować po raz drugi. Jeśli ten zabieg nie pomoże, nie będziemy mu mogli pomóc. Była to ponura prognoza. Serce w mojej piersi przypominało kamień. – Dziękuję za szczerość – powiedziałam. Uśmiechnęła się. – I tak się pewnie domyśliłaś jego stanu, siostro. Wcale nie. Za bardzo skoncentrowałam się na wyznaniu Peterowi tego, co leżało mi na sercu. Zrobiło mi się wstyd, że postawiłam siebie na pierwszym miejscu. Wiedziałam jednak, że muszę mu to powiedzieć, choćby dla spokoju własnego sumienia. Nawet jeśli nie będzie tego pamiętał albo się nie wybudzi, powiedziałam mu prawdę. – Musisz wyjść – dodała siostra. Odeszłam, po raz ostatni spoglądając na Petera. Była to jedna z najtrudniejszych rzeczy, jakie zrobiłam w życiu.
ROZDZIAŁ 8
* Po przyjeździe do Francji zorientowałam się, że przydzielono mnie do pracy w szpitalu z dala od linii frontu. Siostra przełożona spojrzała na mój przydział i przez chwilę badawczo mi się przyglądała. – Czy wszystko w porządku, siostro Douglas? Nic nie było w porządku. Poświęciłam przepustkę na poszukiwanie Petera i prawie w ogóle nie spałam. – Tak, siostro przełożona. – Chorowałaś? – Nie, siostro przełożona. Widziałam, że nie bardzo mi wierzy, więc dodałam: – Podczas przepustki otrzymałam przykrą wiadomość. Przyjaciel rodziny został poważnie ranny. Zdobyta na kursie wiedza nie pozwala mi wierzyć w jego wyleczenie. Możliwe, że już nie żyje. Przy ostatnich słowach mój głos prawie się załamał. – Rozumiem, co przeżywasz, ale przypominam ci, że musisz odsunąć sprawy prywatne na bok, jeśli chcesz pracować z rannymi. Jeżeli myślami będziesz gdzie indziej, nie będziesz mogła podejmować szybkich i trafnych decyzji. Na pewno mówiono ci o tym na kursie. – Oczywiście, siostro przełożona. Tylko że zanim ktoś bliski zostanie ranny, łatwiej uwierzyć w to, że można odsunąć uczucia na bok. Siostra przełożona westchnęła. – Mój rodzony brat zaginął. Służy w Buffs. Moja rodzina poniosła wiele ofiar, lecz nie wolno mi przedkładać osobistej tragedii nad obowiązki. Wiedziałam, że ma rację. Skoro ona sobie radziła, to i ja musiałam. – Przepraszam, siostro przełożona. Nie powinnam przywozić swoich emocji do Francji. Może na mnie siostra liczyć. – Jesteś bardzo młoda, siostro Douglas, ale wszyscy uważają cię za znakomitą pielęgniarkę – powiedziała z uśmiechem. – Wiem, że mogę na ciebie liczyć.
Rzeczywiście, rzucenie się w wir pracy pomogło. Byłam zbyt zmęczona, żeby śnić lub leżeć bezsennie i się zamartwiać. Tego wieczoru dotrzymałam obietnicy złożonej dudziarzowi Gilchrista. Usiłowałam przekazać mu wiadomości w sposób rzetelny i prawdziwy, ale też nie chciałam odbierać mu nadziei. Nie miałam pewności, czy mój list w ogóle do niego dotrze, lecz musiałam spróbować. Niespełna dwadzieścia cztery godziny później przyszedł do mnie kolejny list, tym razem od Madeleine. Pisała, że mały Henri zdrowo rośnie i mimo problemów z dostawami żywności w Paryżu udaje jej się wykarmić domowników. Dostałam kolejny list od Henriego. Pisze w nim, że widział Cię w dobrym zdrowiu. Bardzo mnie to ucieszyło, Elspeth, gdyż zamartwiałam się o Ciebie. Nie miałam żadnych wiadomości od Alaina, lecz dowiedzieliśmy się, że doznał obrażeń ramienia i może je stracić, jeśli nie uda się zwalczyć infekcji. Henri usiłuje go wydostać z niewoli, w ramach wymiany więźniów, ze względu na stan zdrowia Alaina, ale jak dotąd mu się to nie udało. Alain zabił wielu Niemców, zanim go pojmano, i być może również z tego powodu nie chcą go wypuścić. Bardzo martwię się o Alaina i Henriego. Modlę się, by ta okropna wojna wreszcie się skończyła i byśmy znowu mogli być szczęśliwi. Mogłam się tylko podpisać pod jej słowami. Odkąd zaczęła się wojna, wszyscy ponieśliśmy ofiary. Modliłam się, żeby Alainowi nie amputowano ręki. Amputacje nie zawsze się udawały i nie chciałam nawet myśleć, że mogłabym go stracić. Uwielbiał grać w tenisa, golfa i jeździć samochodem. Rezygnacja z tych przyjemności i uniezależnienie od pomocy innych byłyby dla niego czymś niewyobrażalnym. Żałowałam, że nie mogę mu przekazać, iż codziennie o nim myślę i modlę się o jego bezpieczny powrót do domu. Chciałam podnieść go na duchu w tej ciężkiej walce o uratowanie ręki. Odpisałam Madeleine najszybciej, jak mogłam, zapewniając, że Alainowi i Henriemu nic nie będzie i że nie powinna się zamartwiać, bo może się wpędzić w chorobę. Byłam pewna, że nie skorzysta z mojej rady, ale musiałam jej udzielić przez wzgląd na dziecko i Henriego. Czasami rzeczywiście dochodziło do wymiany więźniów. Jeśli komuś miałoby się udać zorganizować coś podobnego, to tylko Henriemu. Kiedy go ostatnio widziałam, był łącznikiem z brytyjską armią i zastanawiałam się, ile udało mu się w tej roli zdziałać. Doktor Higgins był dobrym człowiekiem, poświęcił wiele długich i ciężkich godzin
ratowaniu żołnierzy, na których inni lekarze dawno postawiliby krzyżyk. Patrzyłam, jak dokonuje cudów, i za każdym wyobrażałam sobie, że oto czyjś bliski dostał szansę, by żyć. Modliłam się, by Alain i Peter mieli równie dobrą opiekę, i czekałam na wieści, które nigdy nie dotarły, ani z Anglii, ani z Francji. Zajmowałam się właśnie ocenianiem stanu nowo przybyłych rannych, kiedy w świetle poranka zobaczyłam kulejącego dudziarza, który przyglądał się kolejkom ciężko rannych żołnierzy, siostrom uwijającym się z bandażowaniem, słoikom wody i pojemnikom antyseptycznego pudru. Dostrzegł mnie w chwili, gdy podeszłam do kolejnego rannego żołnierza. Wyprostowałam się, czując w sercu tak silne kłucie, że ledwie mogłam oddychać. Odwróciłam się ze strachu przed złymi wiadomościami. Zanim dudziarz do mnie podszedł, zdążyłam opatrzyć rozszarpaną stopę. – Czy wiadomo coś nowego? – zwrócił się do mnie po gaelicku. – Dostałeś mój list? To dobrze. Nic więcej nie wiem – odparłam w tym samym języku. Widziałam, jak spogląda ze smutkiem w stronę pierwszych śladów wschodzącego słońca. – Mam bardzo złe przeczucia – powiedział, przyciskając pięść do klatki piersiowej. – Zostawiłeś swój oddział – zauważyłam z niepokojem. – Przyniosłem trzech rannych – wyjaśnił. – Za każdym razem zgłaszam się na ochotnika w nadziei, że się czegoś dowiem – dodał. – Kapitan przebywa teraz w Anglii i raczej nie będę miała o nim wieści. Jeśli się czegoś dowiem, prześlę ci wiadomość listownie lub przez któregoś z lżej rannych. – Ci żołnierze bardzo szybko wracali na front. – Dziękuję. Dotknął czapki i odszedł w stronę okopów. Przez chwilę za nim patrzyłam. Jego upór świadczył o tym, jak bardzo był oddany Peterowi. Podziwiałam go za to i nie traciłam wiary w to, że w końcu dowiem się czegoś, co wskrzesi w nim nadzieję. Nieco później na oddziale zjawił się dowódca poszukujący siostry przełożonej. Stałam pochylona nad pacjentem, zmieniając bandaż, a gdy uniosłam wzrok, napotkałam krzywe spojrzenie dowódcy. Rozpoznałam go w jednej sekundzie. Był to ten sam wybuchowy major, który odesłał mnie z dala od Petera i umieścił w ciężarówce do Rouen.
– Gdzieś już panią widziałem – powiedział, zatrzymując się przede mną. Nie zamierzałam mu pomagać w przypomnieniu sobie gdzie. Nie przepadałam za tym człowiekiem i nie widziałam powodu, dla którego miałabym mu odświeżyć pamięć. – Kiedy już odesłałem panią do Rouen – kontynuował, wreszcie sobie mnie przypomniawszy – zrozumiałem, dlaczego pani twarz wydała mi się znajoma. Jest pani córką hrabiego Douglasa, lady Elspeth Douglas. Widziałem pani zdjęcie w gazecie, w rubryce towarzyskiej. Rozejrzałam się, lecz na szczęście w pobliżu nie było ani jednej pielęgniarki. – Znał pan mojego ojca? – zapytałam, starając się odciągnąć uwagę majora od mojego tytułu. – Jego nie, za to dobrze znam pani kuzyna Kennetha Douglasa. Byłem w Sandhurst, kiedy jego najstarszy syn się tam uczył. Rory. – Ma pan o nim jakieś wieści? – zapytałam. – Nie. Czy pani kuzyn o tym wie? – wskazał na mój pielęgniarski kitel i zakrwawiony bandaż. Wahałam się, co mu odpowiedzieć, a major cierpliwie czekał. Nie mogłam go zbyć. – Sądzę, że tak – powiedziałam wreszcie. Z tego, co mi było wiadomo, to mogła być prawda. – Jeszcze się przekonamy. Nie wydaje mi się, żeby pani kuzyn wyraził zgodę na tego rodzaju zajęcie. Powinienem był się domyślić po naszym pierwszym spotkaniu, że jest pani dokładnie tak krnąbrna, jak o pani mówią. – Kuzyn jest moim opiekunem – powiedziałam, starając się uniknąć najgorszego. – Nie zrobiłam nic, przez co mógłby się za mnie wstydzić. – To pani zdanie. Gdzie znajdę siostrę przełożoną? – Majorze... Odwrócił się, a ja uświadomiłam sobie, że tylko pogorszę sprawę, wdając się z nim w dyskusję. – Siostra przełożona jest na oddziale oficerskim – powiedziałam krótko. – Tam ją pan znajdzie. Wyszedł z namiotu, nie skinąwszy nawet głową i bez słowa pożegnania.
Patrzyłam za nim z ciężkim sercem. Co powie kuzyn Kenneth, kiedy dowie się, że bez jego zgody odbyłam kurs pielęgniarski? Poważnie podchodził do roli opiekuna i był znacznie większym konserwatystą niż mój ojciec. Mógł to odebrać jako przejaw niesubordynacji i braku szacunku dla niego. Nie miałam zamiaru go obrazić, ale czy w ogóle zgodzi się mnie wysłuchać? Mogłam mieć tylko nadzieję, że Rory i Bruce wezmą moją stronę i pomogą mi przekonać swojego ojca, że postąpiłam słusznie. Służyłam krajowi podobnie jak oni i nie okryłam hańbą swego dobrego imienia. Major musiał opuścić szpital tuż po rozmowie z siostrą przełożoną, gdyż nie widziałam go, kiedy poszłam do niewielkiej kantyny napić się herbaty. A kiedy opisałam majora jednej z sióstr i zapytałam, czy przypadkiem go nie widziała, tylko pokręciła głową. Siostra przełożona nie wezwała mnie do siebie z pretensjami, chociaż bardzo się tego obawiałam. Odetchnęłam z ulgą i wróciłam do swoich obowiązków z niego lżejszym sercem. Major niczego jej nie powiedział, tego byłam pewna. A kiedy zdałam jej raport na temat stanu zdrowia sierżanta Freemana, nie wspomniała o majorze ani słowem. Starałam się o nim więcej nie myśleć, koncentrując się na pacjentach. Tydzień później przyszedł do mnie list z Londynu. Miałam stawić się przed swoimi przełożonymi z wojskowej służby pielęgniarskiej królowej Aleksandry. Serce mi zamarło. Potrafiłam sobie wyobrazić tylko jeden powód takiego wezwania. Po przyjeździe do Londynu udałam się do domu pani Hennessey, odświeżyłam się po podróży, włożyłam starannie wyprasowany kitel i poszłam na spotkanie. Siostra przełożona zakomunikowała mi, że skoro dołączyłam do służby bez zgody opiekuna, nie ma innego wyjścia, jak tylko poprosić mnie o złożenie rezygnacji. – Byłam bardzo dobrą pielęgniarką – zaczęłam w nadziei, że przekonam ją o tym, iż nie mogą sobie pozwolić na utratę wykwalifikowanej siostry, skoro we Francji potrzebowano ich coraz więcej. Siostra przełożona nie pozwoliła mi dokończyć. – Byłaś wzorową pielęgniarką – powiedziała – ale nie w tym rzecz, prawda? Nie podałaś nam swojego tytułu, ubiegając się o miejsce na kursie, i nie poinformowałaś nas o tym, że masz
opiekuna. Twierdziłaś, że twoi rodzice nie żyją i sama za siebie odpowiadasz. To prawda. Gdybym była młodą osieroconą kobietą z dobrego domu, mogłabym służyć swojemu krajowi. W moim przypadku to nie było takie proste. Dlaczego mój ojciec uparł się w testamencie, by kuzyn Kenneth był moim opiekunem, dopóki nie skończę trzydziestki? Czyżby wątpił w mój zdrowy rozsądek? Może bał się, że poślubię niewłaściwego mężczyznę lub roztrwonię majątek po matce? Albo też napisał testament, kiedy byłam bardzo młoda i jego opiekuńczość stanowiła wyraz miłości do córki, która już straciła jednego rodzica. – Nie mogę uwierzyć, że mój kuzyn domaga się takiego rozwiązania. Może gdybym z nim porozmawiała... – Spróbuj, jeśli masz takie życzenie, ale przed wyjściem musisz złożyć rezygnację. Patrzyłam na nią, szukając właściwych słów, które mogłyby ją przekonać do zmiany decyzji. Dla niej nie liczyło się to, że jestem lady Elspeth Douglas przyzwyczajoną do stawiania na swoim. W jej oczach byłam tylko młodą kobietą, która złamała reguły. A reguły były ważne dla honoru i autorytetu pielęgniarskiej służby. Wręczyłam jej swoją rezygnację. Byłam bliska łez, ale duma nie pozwoliła mi się rozpłakać. Poproszono mnie o zwrot kitli, identyfikatora i pozostałych pielęgniarskich atrybutów przez posłańca. Później zostałam odprowadzona przez młodą siostrę, która zamknęła za mną drzwi. Ukończenie kursu było moim osiągnięciem; czymś, czego nie odziedziczyłam, lecz na co musiałam ciężko zapracować, i powodem do dumy. Pielęgniarstwo było ważniejsze niż wybór stroju na kolejne przyjęcie, kolację czy bal. Nie zostałam przecież aktorką ani nie uciekłam z łowcą posagów. Nie splamiłam rodzinnego honoru. Zranione uczucia zamieniły się w gniew i przeświadczenie o tym, że spotkała mnie rażąca niesprawiedliwość. Kuzyn Kenneth odziedziczył tytuł mojego ojca, jego dom oraz wszystko, co należało do mnie w dzieciństwie i wczesnej młodości. A teraz zabrał mi jeszcze to. Pragnęłam go znienawidzić, lecz nie mogłam. Wróciłam do mieszkania pani Hennessey, zapakowałam do pudła swoje kitle, zaniosłam je z powrotem do siedziby służby pielęgniarskiej i oddałam osobiście. Stanowiły dla mnie zbyt ważną część życia, bym miała je przesłać pocztą lub powierzyć posłańcowi.
Następnie spakowałam same najpotrzebniejsze rzeczy do niewielkiej walizki i poszukałam miejsca w najbliższym pociągu do Szkocji. Mój rodzinny dom znajdował się niedaleko wąwozu, w którym klany walczyły na chwałę księciu Karolowi. Ojciec zabrał mnie tam, gdy byłam dzieckiem, by pokazać mi dzikie i piękne jezioro oraz rozległą dolinę. – Wyobraź sobie – powiedział, stojąc na pagórku i wskazując w stronę wąwozu – setki mężczyzn z różnych klanów, dowodzonych przez głowy rodów, maszerujących do obozu rozbitego nad jeziorem, oraz dym z ich ognisk unoszący się nisko nad wodą. Gdy tak szli, książę bacznie im się przyglądał. Nie mówił po gaelicku: wychował się we Francji, jego matka była Polką, lecz miał w sobie dość odwagi, by ryzykując własnym życiem, upomnieć się o prawowite miejsce na tronie Anglii i Szkocji. Wysoki, jasnowłosy, błękitnooki, otoczony wodzami, którzy byli gotowi oddać mu do dyspozycji siebie, swoich ludzi i ich majątki. To musiał być wspaniały widok, Elspeth, a mimo to nikt go nie namalował. Czy możesz w to uwierzyć? Przegraliśmy bitwę, zostaliśmy pokonani, ścigano nas, łapano i zabijano za zdradę. Nikt nie chciał pamiętać koszmaru, który późnej nastąpił. Wyobraziłam sobie głowy rodów w kiltach i czapkach ozdobionych orlimi piórami, otoczonych świtą, dudziarzy ze swoimi instrumentami, promienie słońca odbijające się w mieczach, srebrnych sprzączkach i wielkich kwarcowych szpilach u ramion, którymi przytrzymywali kraciaste peleryny, spływające im wdzięcznie na piersi. Bunt przeciwko urzędującemu królowi – niezależnie od okoliczności, w jakich doszedł do władzy – był czymś bardzo poważnym, lecz członkowie klanów śmiali się, przechwalali i opowiadali przy ogniskach historie swych śmiałych uczynków i zdrad. Nigdy nie zapomniałam tego magicznego momentu i kiedy pociąg przyjechał do Glasgow, a ja poszłam szukać dalszego transportu, wsłuchałam się w otaczające mnie głosy, mówiące po angielsku i gaelicku. Zobaczyłam też mrowie żołnierzy wysiadających z pociągów z Londynu z grubo zabandażowanymi rękami, głowami i nogami, kuśtykających w stronę wyjścia. Widziałam koszty wojny, podobnie jak w Londynie i na wszystkich przystankach pomiędzy Londynem a Glasgow. Zastanawiałam się, zresztą nie po raz pierwszy, czy po Berlinie, Wiesbaden i Monachium również przechadzali się ranni, swoim widokiem przypominając ich mieszkańcom o tym, że przyszła do nich wojna, nawet jeśli nikt ich nie zaatakował.
Jadąc powozem, zasnęłam. Konie biegły szybko, mimo ulewnego deszczu. Na widocznych w oddali górskich wierzchołkach bielił się na tle szarego nieba śnieg. Nawet przez sen wiedziałam, którędy jedziemy, poznawałam dudnienie powozu na moście, uczucie mozolnego wspinania się pod górę i szybkiego zjeżdżania w dół zbocza. Wkrótce przed oczami zamajaczył mi zamek. Nie był to zamek w zwykłym tego słowa znaczeniu, lecz ogromny dom w cieniu ruin wieży, która się tu kiedyś wznosiła. Jako dziecko wspinałam się po ruinach w towarzystwie krewniaka i opiekunki, pilnujących, by jedynej córce dziedzica nic się nie stało. Guwernantka, usiłująca mnie nauczyć dobrych manier, miała za przeciwnika wzgórza i strumień, który nawadniał dolinę, gdzie beztrosko biegałam latem na bosaka – mimo jej usilnych starań, bym nie zdejmowała butów – niszcząc niejedną sukienkę podczas zabaw z tymi, których udało mi się namówić na wspólne harce. Miałam cudowne dzieciństwo. Byłam szczęśliwa w swoim domu w Kornwalii, lecz wywoływał on niewiele wspomnień w porównaniu z tymi, których fala zalała mnie, kiedy wysiadłam z powozu i oddałam walizkę spieszącemu w moją stronę Geordiemu. Weszłam do sali reprezentacyjnej z ogromnym kominkiem i zdobiącą ściany kolekcją pistoletów, kindżałów, tarcz, kusz, muszkietów oraz rewolwerów. Każdy, kto wchodził do zamku Douglasów, widział to dumne szkockie dziedzictwo. Dalej znajdowały się pomieszczenia oficjalne i komnaty poszczególnych członków rodziny, pełne wspaniałych mebli, malowideł, porcelany i sreber. Mieliśmy jeszcze jeden dom w Ayrshire i letnią posiadłość w Edynburgu, lecz to tutaj spędziłam większość życia. Przeszłam przez salę reprezentacyjną, wspięłam się schodami do korytarza, w którym od zawsze znajdował się gabinet mojego ojca, wzięłam głęboki oddech, delikatnie zapukałam do drzwi, a następnie je otworzyłam. Kuzyn Kenneth siedział za bogato zdobionym biurkiem, należącym niegdyś do mojego ojca. Na mój widok zerwał się z miejsca wyraźnie zaskoczony. – Elspeth! – zawołał, podchodząc bliżej, chwycił mnie za dłonie i ucałował w policzek. – Witaj w domu. – Był wysokim mężczyzną, burza rudych włosów na jego głowie zdawała się rozświetlać pokój, a jego oczy miały kolor morskiego błękitu. – Catriona nie wybaczy sobie, że się minęłyście. Pojechała odwiedzić siostrę w Edynburgu, która właśnie dowiedziała się, że jej syn zginął na wojnie. – Przykro mi to słyszeć.
Kuzyn Kenneth odsunął się ode mnie na długość ramienia. – Wyglądasz na zmęczoną. Miałaś ciężką podróż? Wysłałbym po ciebie powóz, gdybym wiedział o twoim przyjeździe. Pokręciłam głową. – Nic już nie jest takie samo jak kiedyś. – Święta racja. Wejdź, proszę. Właśnie kończyłem pisać list do Rory’ego. – Co u niego? – Wszystko dobrze, a przynajmniej było dobrze, gdy do mnie pisał. Z kolei Bruce przebywa w Yorku, pod opieką lekarzy, którzy jakoś nie mogą doprowadzić jego rekonwalescencji do końca. Zanim to zrobią, biedny Bruce oszaleje. – Ale nic mu nie jest i pogodził się z tym, że nie weźmie już udziału w wojnie? – Bardziej niż można się było spodziewać. Nie było mu łatwo, lecz co wieczór dziękuję Bogu, że jest bezpieczny. – Rozumiem. – A co nowego w Londynie? Jak wiesz, zamknąłem dom – brakowało służby, żeby go utrzymać. Wszyscy mężczyźni poszli walczyć, a młodsze kobiety zajęły się rannymi. – Podobnie jak ja – powiedziałam kwaśno – dopóki nie postanowiłeś interweniować. Kuzyn Kenneth uśmiechnął się. – Elspeth, zrobiłem to dla twojego dobra, wierz mi, zanim ktokolwiek zdążył się o tym dowiedzieć. Nie jesteś pokojówką, która postanowiła się zająć rannymi i umierającymi. – Podobnie jak większość młodych kobiet, które służyły ze mną jako pielęgniarki. Pochodziły z dobrych rodzin. Ojciec Bess Crawford służył w randze pułkownika w jednym z najlepszych pułków. Rodzice Diany są właścicielami ziemskimi, a rodzice Mary również należą do szlachty. Każdą z nich moglibyśmy zaprosić na kolację bez strachu o to, że użyje niewłaściwego widelca lub poruszy przy stole nieodpowiedni temat. – Możliwe, ale ty mogłabyś poślubić któregoś z najwyżej postawionych mężczyzn w towarzystwie. Zawód pielęgniarki ci nie przystoi. – Nie interesuje mnie poślubienie księcia, a mężczyzna, którego rozważyłabym jako kandydata na męża, byłby dumny, że służyłam podczas wojny. Zapytaj Bruce’e lub Rory’ego, jeśli mi nie wierzysz. Obu ich leczyły na froncie pielęgniarki. Mogą ci powiedzieć, jak wielką rolę odgrywają wykwalifikowane siostry, pomagając lekarzom i ratując ludziom życie.
– Nie wątpię, ale front to nie miejsce dla lady Elspeth Douglas. Inne kobiety mogą wykonywać ten zawód z równym powodzeniem. – Doprawdy? W takim razie gdzie jest miejsce lady Elspeth Douglas? Co może robić, oczywiście poza właściwym odgrywaniem roli żony, zabawianiem gości, doglądaniem dzieci i robieniem na wszystkich dobrego wrażenia, świadczącego o jej nienagannym wychowaniu? Nie chciałam tracić zimnej krwi, lecz jego słowa mnie zabolały. Czyżby miał nadzieję, że poślubię księcia Walii? Cóż za niedorzeczność. – A cóż w tym złego? Catriona tym właśnie się zajmuje i gdyby tu była, zapewniłaby cię o swoim szczęściu. – Doprawdy? Zastanawiałeś się, czy jest szczęśliwa? Zapytałeś ją o to? Kiedy wojna się skończy, przyprowadzę ci kandydata do mojej ręki, który nie będzie dbał o to, że służyłam jako pielęgniarka. Wprost przeciwnie, będzie dumny z tego, co zrobiłam dla swojego króla i ojczyzny. Tylko czy Alain rzeczywiście byłby dumny? – odezwało się moje sumienie. Henri był moją decyzją zaskoczony, a Madeleine przerażona. Prawdę mówiąc, nie mogłam być pewna reakcji Alaina. Za to Peter mnie rozumiał. Chciał mnie widzieć w Anglii, z dala od niebezpieczeństwa, lecz nie przeraził go mój widok w pielęgniarskim kitlu. Podobnie było z Rorym i Tommym Nesbittem. – Kto przyjedzie się starać o twoją rękę? – zapytał gwałtownie Kenneth. – Alain Montigny. – Nie powinien ci nic mówić przed rozmową ze mną. – Zapytał tylko, czy wyrażę zgodę na to, żeby się z tobą spotkał. – Co sądzisz o Montignym? – To szlachetne nazwisko. Przed rewolucją rodzina de Montigny była jedną z najstarszych we Francji. Alain jest mężczyzną, którego szanuję i na którym bardzo mi zależy. – Nie wspomniałaś słowem o miłości – zauważył kuzyn Kenneth. Trudno mu było odmówić spostrzegawczości. – Sądzę, że go kocham – odparłam. – Sama mówiłaś, że miłość jest ważna – przypomniał mi. – Owszem, podobnie jak pielęgniarstwo. – Czy rzeczywiście tyle dla ciebie znaczy? – zapytał, przybierając poważną minę. – Nie
potrafię zrozumieć, skąd u ciebie ten upór. – Więcej niż potrafię wyrazić słowami. Więcej niż możesz sobie wyobrazić. Wysłałeś swoich synów na wojnę, zdając sobie sprawę z ryzyka. Dlaczego nie miałbyś pozwolić swojej kuzynce odegrać jej własną rolę? Nie straciłabym na wartości jako żona tylko dlatego, że opatrywałam amputowane kończyny, trzymałam w ramionach umierających i pisałam listy w imieniu żołnierza oślepionego szrapnelem. – Starałam się mówić spokojnie, unikając oskarżycielskiego tonu. Kuzyn zadał mi pytanie, więc usiłowałam na nie odpowiedzieć. Wyraz jego twarzy wskazywał na to, że wciąż mnie nie rozumie. – Gdybyś była moją córką, być może wyraziłbym zgodę, ale zastępuję twojego ojca i muszę myśleć przede wszystkim o twojej przyszłości. Przykro mi, Elspeth. Nie mogę zezwolić na twój powrót do pielęgniarstwa. Miałam ochotę się sprzeciwić, lecz wiedziałam, że to bezcelowe. Podniosłam się z miejsca. – Czy to twoje ostatnie słowo? – Obawiam się, że tak. Kiwnęłam głową. – Przenocuję w zamku, jeśli pozwolisz, a rano pojadę do Yorku odwiedzić Bruce’a. – Oczywiście, że pozwolę ci przenocować. To nadal twój dom, Elspeth, nie zapominaj o tym. – Rzeczywiście jestem trochę zmęczona. Chyba pójdę teraz do swojego pokoju. – Czy mam zadzwonić po panią Cummings? – Dziękuję, poradzę sobie. Zostawiłam go samego. Wiedziałam, że powinniśmy trochę od siebie odpocząć przed kolacją. Nie mogłam się z nim kłócić. Skoro już podjął decyzję, podważenie jej dowiodłoby tylko, że nie znam swojej powinności. W służbie pielęgniarskiej królowej Aleksandry wiele się nauczyłam na temat poczucia obowiązku. Nie oznaczało to jednak, że się poddałam. W żadnym razie.
ROZDZIAŁ 9
* Następnego ranka przy śniadaniu pożegnałam się z kuzynem, a później ruszyłam do Glasgow, skąd miałam pojechać pociągiem na południe, przez całą Anglię, aż do Yorku. Po drodze czekały mnie dwie przesiadki. Kiedy pojawiłam się w drzwiach, pani Cummings powiedziała: – Niech się panienka nie przejmuje. Jestem pewna, że to dla panienki dobra. Podziękowałam jej i obiecałam, że wkrótce przyjadę z kolejną wizytą. Kiedy jednak powóz wyjeżdżał na drogę do Glasgow, wiedziałam już, że dopóki nie rozwiążę konfliktu z kuzynem, moja noga nie postanie w zamku. Naturalnie, Kenneth uważał problem za rozwiązany – tak jak on sobie tego życzył, lecz ja byłam zdeterminowana, by rozstrzygnąć tę kwestię po swojemu. Jaki ojciec, taka córka. York okazał się gwarny i zatłoczony. Skierowano mnie do Laurel Hill, wiejskiej rezydencji na południe od miasta, zamienionej w szpital rekonwalescencyjny dla żołnierzy z obrażeniami kończyn. Przedstawiłam się siostrze przełożonej, która uśmiechnęła się, słysząc, że jestem kuzynką porucznika Bruce’a Douglasa. – Tak się cieszę, że pani przyjechała. Przyda mu się miłe towarzystwo. Jego noga nie goi się tak szybko, jak powinna, więc nie może korzystać z kul tak często, jak by sobie życzył. Jest ulubieńcem personelu i chciałybyśmy go widzieć w lepszym nastroju. Siostra Clayton zaprowadzi panią do niego. Bruce przebywał w części domu, która dawniej służyła za salę bilardową. Teraz przedzielono ją na pół. Młoda siostra usiłowała pomóc Bruce’owi skorzystać z kul, lecz nie radził sobie najlepiej, tracił równowagę. Gdy tak obserwowałam go, stojąc w drzwiach, siarczyście zaklął i cisnął nieporęczną kulą przez pokój, prawie się przy tym wywracając. Cierpliwa siostra chwyciła go, upomniała za nieodpowiedni język i zaprowadziła do krzesła. W tym momencie Bruce mnie zauważył. Jego twarz spurpurowiała aż po cebulki rudych włosów. Miały ciemniejszy odcień niż czupryna jego ojca i Rory’ego, bardziej kasztanowy. Rumieniec wyraźnie się odcinał od jego jasnej cery. Ciemnobłękitne oczy niemal poczerniały
z gniewu. Wolałby nie mieć świadka swojego cierpienia. – Witaj – powiedział markotnie, prostując się na krześle. – Co cię sprowadza do Yorku? Rory mówił, że jesteś we Francji. – Tak się cieszę na twój widok – odparłam lekko – że zignoruję tę nieuprzejmość. Nawet nie wiesz, jak się o ciebie martwiliśmy. – No cóż, czasami żałuję... – urwał, lecz wiedziałam, co chce powiedzieć: czasami żałował, że przeżył. Podeszłam bliżej i usiadłam na sąsiednim krześle. Siostra podniosła z ziemi kulę i postawiła ją przy Brusie, a później skinęła do mnie głową i wyszła z pokoju, by zapewnić nam odrobinę prywatności. – Rzeczywiście, byłam we Francji – odezwałam się, puszczając jego komentarz mimo uszu, bo nie byłam pewna, jak na niego zareagować. Niejeden żołnierz, którym się opiekowałam, chciał umrzeć. Większość z nich była po amputacji, ale nie wszyscy. Powrót do domu bez którejś części ciała wydawał im się gorszy niż śmierć. Zawsze starałam się ich pocieszyć, lecz teraz rozmawiałam ze swoim ulubionym kuzynem i czułam, że słowa otuchy nie przejdą mi przez gardło. – Jesteś na przepustce? Powinnaś ją spędzić w przyjemniejszym miejscu niż to. Nie chciałam go obarczać własnymi problemami, ale był w tak kiepskim nastroju, że świadomość tego, iż inni ludzie też mają zgryzoty, mogła mu tylko pomóc. – Twój ojciec zdecydował, że kobiecie z rodu Douglasów pielęgniarstwo nie przystoi, i poinformował służby medyczne, że nie wyraził zgody na mój kurs. Zapisując się na niego, zataiłam tytuł. Wyszło na to, że nie miałam prawa wziąć udziału w kursie. Bruce przyglądał mi się z niedowierzaniem. – Czy rzeczywiście tak było? Nie zapytałaś go o pozwolenie? – Miałam przeczucie, że mi go nie da. Bruce roześmiał się, linie na jego twarzy lekko się wygładziły. – Droga Elspeth! Jesteś nieodrodną córką swojego ojca. Byłam rozdarta między przyjemnością, z jaką słuchałam jego śmiechu, i poirytowaniem, że bawi się moim kosztem. – Nie widzę w tym nic śmiesznego – odparłam z udawaną powagą. – Oczywiście, masz rację – powiedział, lecz jego błękitne oczy wciąż się śmiały. – Jesteś
świetna kompanką – dodał. – Szczerze za tobą tęskniłem. – Wyciągnął do mnie rękę, a ja ją uścisnęłam. – Rekonwalescencja nie jest łatwa – kontynuował. – Siedzę tu i myślę o tym, czego już nie mogę robić, a później usiłuję wykonać te irytujące ćwiczenia, które nie przynoszą efektów. Jestem zupełnie bezradny. – Ależ z ciebie niecierpliwiec! Potrzeba czasu, żeby mięśnie, kości i tkanki się wyleczyły. Nie możesz się spodziewać cudów. – Nigdy nie lubiłem siedzieć w miejscu, może poza czasem poświęconym na czytanie. Chciałbym się ruszyć z domu. O kulach nie mam wielkich szans na to, żeby wziąć udział w polowaniu czy nawet obejść pieszo granice majątku. A właśnie, syn MacLachlana zginął w Mons. Byłem świadkiem jego śmierci. Dobrze, że jego ojciec tego nie dożył. MacLachlan był naszym dudziarzem. Syn nie odziedziczył po nim muzycznego geniuszu, lecz i tak był szanowanym dudziarzem. Jak dowiedziałam się od kuzyna, dołączył do pułku, żeby być blisko Bruce’a. Zasmuciła mnie wiadomość o jego śmierci. W drzwiach pojawiła się siostra gotowa kontynuować zajęcia z Bruce’em. Siedziałam i patrzyłam, jak pod moim okiem kuzyn wykonuje kolejne ćwiczenia, udowadniając sobie i mnie, że potrafi to zrobić. Rozciągał i napinał mięśnie nogi, poruszał stopą w obydwie strony, usiłował wspiąć się na palcach, przytrzymując się stołu. Przez cały czas zaciskał zęby z bólu i ani razu się nie poskarżył. Kiedy skończył, siostra wyprowadziła go z pokoju, by przyłożyć zimne okłady do zmęczonych mięśni. Siostra przełożona, która musiała nas przez jakiś czas obserwować, powiedziała: – Ma pani na niego dobry wpływ, lady Elspeth. Odkąd tu przyjechał, nie widziałam go tak radosnego ani skorego do współpracy. Był wiecznie podłamany i bardzo cierpiał. Czy nie zastanawiała się pani nad kursem pielęgniarskim? Ma pani do tego smykałkę. Podniosła go pani na duchu, odciągnęła jego myśli od niezadowalających postępów i pochwaliła, kiedy wykonał ćwiczenia. To naturalny dar. Jej pochwała bardzo mnie ucieszyła. – Byłam pielęgniarką, siostro – powiedziałam – ale mój opiekun zabronił mi kontynuować służbę. – Wielka szkoda, jeśli wolno mi to powiedzieć. Niektórzy mężczyźni nadal sądzą, że
lepiej zostawić pielęgniarstwo niższym klasom. Czy będzie pani miała czas, żeby popracować ze swoim kuzynem? Na pewno mu to pomoże. – Z przyjemnością. Planowałam wyjechać następnego dnia do Rochester, lecz teraz miałam wymówkę, żeby przesunąć wyjazd o dzień czy dwa. Jeśli Peter nadal żył, miałam czas. W przeciwnym razie nie spieszyło mi się, żeby usłyszeć złe wieści. Wynajęłam pokój na wsi i pierwszego wieczoru napisałam list do pani Hennessey, w którym błagałam ją o to, żeby zatrzymała dla mnie mieszkanie na czas, gdy będę pomagać Bruce’owi w rekonwalescencji. Wiedziałam, że nie zrozumie, dlaczego nie jestem we Francji lub w jednej z nowo powstałych angielskich klinik. Nie potrafiłam wyznać jej prawdy o tym, że wyrzucono mnie ze służby. Postanowiłam wrócić do Londynu i wytłumaczyć jej to osobiście, gdy już sama oswoję się z tą myślą. Następnych kilka dni spędziłam z Bruce’em; przymilałam mu się, nakazywałam, odwoływałam do jego honoru, składałam obietnice, a nawet ćwiczyłam razem z nim. Był już bliski opanowania sztuki chodzenia o kulach, kiedy przyszła do mnie odpowiedź od pani Hennessey. „Tak się cieszę, że napisałaś, moja droga” – zaczęła, a później przekazała mi wieści o Bess, Dianie i Mary. Na końcu napisała: „Przyszedł do Ciebie list. Czy mam go przesłać do Yorkshire, czy może wrócisz do Londynu po zakończeniu przepustki? Jak to dobrze, że mogłaś ją spędzić ze swoim drogim kuzynem”. Niestety, nie napisała, kto go przysłał. Pani Hennessey uważała czytanie cudzych listów – w tym również sprawdzenie, od kogo przyszły – za szczyt niedyskrecji. Wieczorem szybko wróciłam do swojego pokoju i odpisałam jej, prosząc o sprawdzenie nadawcy i przesłanie listu na adres zajazdu, w którym się zatrzymałam. Mogłam wrócić do Londynu, lecz wreszcie zebrałam się na odwagę, by pojechać do Rochester. Czyżby to Alain do mnie napisał? A może Madeleine z wieściami o swoim bracie i Henrim? Bruce robił znaczne postępy, dostrzegłam też nić sympatii między nim a siostrą odpowiedzialną za jego terapię. Wcześniej nie potrafili się porozumieć w kwestii jego zachowania, teraz pracowali w tandemie, każde małe zwycięstwo przywracało Bruce’owi
entuzjazm. Do końca życia był skazany na chodzenie o lasce. Teraz już to wiedziałam, jego mięśnie i nerwy poniosły wielki uszczerbek, a kiedy Bruce trafił do niewoli, nikt się nimi odpowiednio nie zajął. Widziałam jednak, że rezygnacja z kul jest wyłącznie kwestią czasu. Siostra przełożona, zapraszając mnie na herbatę do swojego maleńkiego gabinetu, powiedziała: – Musi pani wiedzieć, jak bardzo pani obecność rozjaśniła życie nie tylko pani kuzyna, lecz także trzech innych oficerów, pracujących z siostrą MacLeod. Im również zależy na pani aprobacie. Jeśli kiedyś zdoła pani przekonać swojego kuzyna, żeby pozwolił pani wrócić do służby, z przyjemnością napiszę pani świetne referencje. Byłabym przeszczęśliwa, mogąc się pani w ten sposób przysłużyć. Podziękowałam jej, chociaż byłam pewna, że kuzyn Kenneth nie wycofa się ze swojej decyzji. W piątkowy wieczór po powrocie do zajazdu znalazłam czekający na mnie list. Żona właściciela, zachwycona tym, że gości w swoim skromnym zajeździe damę z tytułem, dygnęła przede mną, jakbym była samą królową, i zapytała: – Czy jaśnie pani będzie gotowa zjeść kolację za pół godziny? – Tak, dziękuję – odparłam, tak jak każdego wieczoru, odkąd wynajęłam pokój. – Listonosz przyniósł dla jaśnie pani kolejny list. Pozwoliłam sobie zostawić go na biurku w pokoju jaśnie pani. – List? Popędziłam na górę. Zanim jeszcze podniosłam list z biurka, zorientowałam się, że nie został nadany we Francji. Rozczarowana, sięgnęłam po kopertę i spojrzałam na charakter pisma. Pomyślałam, że nadawcą nie jest nikt znajomy, ponieważ pismo było okrągłe, kobiece i obce. Zdjęłam kapelusz i płaszcz, schowałam je do szafy, przebrałam się w odpowiednią suknię do kolacji, a później sięgnęłam po list i otworzyłam go. List zaczynał się od słów „Droga Elspeth”. Zmarszczyłam brwi. Czyżby napisała go jedna z sióstr, z którymi służyłam? Najwyraźniej wieści o tym, co spotkało siostrę Douglas, dotarły już do Francji, pomyślałam z westchnieniem. Nie mogę sam do Ciebie napisać, więc siostra Dennis zaproponowała, że mnie w tym wyręczy. Mięśnie w moim prawym ramieniu nadal są dość sztywne, a rana klatki piersiowej jest
dla mnie tak wielkim utrapieniem, że pewnie umrę z nudów na długo przed tym, nim wreszcie się zagoi. Uczę się pisać i jeść lewą ręką, lecz nie jest to przyjemny widok. Siostra Dennis właśnie powiedziała mi, że zrobiłem niewiarygodne postępy, ale wiem, że mówi to z uprzejmości. Muszę opuścić to miejsce i zacząć sobie dawać radę sam. Lekarze zabronili mi jechać do Szkocji, ale zezwolą na podróż do Kornwalii, jeśli i Ty się zgodzisz. Nie zdziwiłbym się, gdybyś napisała, że dom został zamknięty na czas wojny, i jeśli tak faktycznie jest, cofam swoją prośbę. Jako że masz kwaterę w Londynie, nie wchodziłbym Ci w drogę podczas przepustek i nie wymagałbym wielkiej pomocy ze strony służby. Wystarczyłby ktoś do pomocy w ubieraniu się i ćwiczeniach oraz gosposia. Daj, proszę, znać, czy byłoby to możliwe. List jak zawsze był podpisany słowami: „Twój na zawsze, Peter”. Poczułam się tak, jakby z moich ramion zdjęto wielki ciężar. Peter żył. Miałam ochotę tańczyć po pokoju, nie zważając na nic. Jeśli nawet życie nie miało dla mnie w zanadrzu więcej niespodzianek, ta jedna w zupełności mi wystarczyła. Dopiero po kilku minutach uspokoiłam się na tyle, by ponownie przeczytać list. Dom w Kornwalii istotnie był zamknięty, zostało w nim tylko kilkoro służby, ale Peter był tam mile widziany; gdyby tylko udało mi się załatwić samochód, mogłabym się nim zajmować sama. Zrobiłabym wszystko, byle tylko wyzdrowiał. Podobnie jak Bruce, Peter był człowiekiem honoru i nie mógł się już doczekać, aż ponownie włoży mundur. Przeklinał każdy dzień przymusowej bezczynności. Na wieść o tym, że jest cały i zdrowy, poczułam ogromną ulgę. Trzęsącymi się dłońmi wyciągnęłam pudełko na listy. Miałam zamiar natychmiast mu odpisać; zapewnić go, że jest mile widziany w Kornwalii i że zorganizuję mu wygodną podróż. W pośpiechu upuściłam pióro, odnalazłam je pod stołem i wyjęłam z pudełka kartkę papieru. Byłam tak rozgorączkowana, że prawie nie zauważyłam przedmiotu, który przy okazji sfrunął na podłogę. Przyzwyczajenie to jednak druga natura człowieka, a ja miałam w zwyczaju nie zostawiać niczego na podłodze z obawy przed tym, że lekarz lub sanitariusze z noszami mogliby się potknąć. Sięgnęłam po zgubę i byłam bliska wrzucenia jej z powrotem do pudełka, lecz w tej samej chwili poznałam, co trzymam w ręku. Był to skrawek papieru, który siostra Blake wręczyła mi, można by pomyśleć, wieki temu, proponując, bym pojechała do domku jej matki w Sussex, jeśli nie uda mi się dotrzeć do Londynu. Nigdy tam nie pojechałam i szczerze powiedziawszy, nie przewidywałam, by miało się
to stać w najbliższej przyszłości. Powoli rozwinęłam skrawek papieru i uważnie mu się przyjrzałam. Jeśli zabiorę Petera do Kornwalii, mogę się znaleźć w sytuacji podobnej do tej, która kosztowała mnie miejsce w służbach pielęgniarskich. Ktoś mógł rozpuścić plotkę: obłudny służący, mieszkaniec wioski, przyjezdny, miejscowy doktor, który zajmowałaby się Peterem, jego żona lub pielęgniarka. Już raz zapłaciłam słoną cenę za krzywdzące pomówienia. Ile czasu potrzeba, by plotki z Kornwalii dosięgły uszu kuzyna Kennetha? Zaproszenie Petera do domu nie było niczym niestosownym, pod warunkiem że tam nie mieszkałam. Miałam swoją kwaterę w Londynie. Gdybym jednak odwiedziła Petera bez przyzwoitki, kuzyn Kenneth byłby zaszokowany i wściekły, zresztą słusznie, nawet gdybyśmy nie robili nic złego. Plotki wystarczyłyby, żeby nieodwracalnie zniszczyć moją reputację. Poza tym nie potrafiłam sobie wyobrazić reakcji Alaina. W Sussex nikt nie plotkowałby na temat szkockiego oficera i odwiedzającej go podczas rekonwalescencji krajanki. W miejscu gdzie nikt nas nie znał, byłoby nam znacznie łatwiej. Zawsze mogłam poprosić panią Hennessey, żeby towarzyszyła mi podczas wizyt, i mimo jej obecności nigdy nie zostawałabym na noc. Uznałam, że jest to jedyne wyjście z tej trudnej sytuacji. Usiadłam i zniszczyłam pierwszą kartkę papieru potężnym kleksem, który na dodatek niechcący roztarłam. Sięgnęłam po drugą kartkę, zbierając myśli. Drogi Peterze, dom w Kornwalii rzeczywiście jest zamknięty, zostało w nim niewiele służby. Mógłbyś się jednak zatrzymać w domku w Sussex. Jestem pewna, że udałoby mi się do niego ściągnąć odpowiednich ludzi w krótkim czasie. Czy takie rozwiązanie by Ci odpowiadało? Obecnie przebywam w Yorku, gdzie kuruje się kuzyn Bruce, ale jestem w drodze na południe. Nie zastanawiałam się, do której kliniki wysłano Petera. Sięgnęłam po kopertę i sprawdziłam. Ku mojej radości okazało się, że do tej nieopodal Saint Albans. Mogłabym po Ciebie przyjechać i pomóc Ci w przeprowadzce, jeśli chcesz. Wkrótce czeka mnie urlop, więc to żaden kłopot. Tylko jak powinnam podpisać list? Poczułam na sercu pierścionek od Alaina i ogarnęło mnie poczucie winy.
Podpisałam list jednym słowem: „Elspeth”. Następnie napisałam list do dudziarza. Byłam pewna, że Peter już to zrobił, lecz przecież złożyłam obietnicę. Zniosłam obie koperty na dół, poszłam zjeść kolację przygotowaną dla mnie przez żonę właściciela w niewielkiej prywatnej jadalni i zapytałam, czy mogłaby wysłać listy z poranną pocztą. Jak miałam wytłumaczyć Bruce’owi swój nagły wyjazd? Spodziewał się, że zostanę na weekend. Nie mogłam mu wspomnieć o Peterze. Przez całą noc kręciłam się z boku na bok dręczona wyrzutami sumienia i uczuciem frustracji. Leżałam bezsennie, wpatrując się w księżyc, którego blask sączył się między drzewami rosnącymi przed posiadłością, gdzie kurował się Bruce. Chciałam z nim porozmawiać, prosić o radę, zanim list zostanie wysłany z poranną pocztą i nie będę już mogła cofnąć tego, co napisałam. Dwukrotnie wstawałam i wkładałam szlafrok z zamiarem zejścia na dół i odzyskania listu. Nie mogłam jednak porozmawiać ani z Bruce’em, ani z nikim innym. Musiałam podjąć decyzję sama, kierując się poczuciem własnej wartości, honoru i pamięci o ojcu. Wraz z nadejściem świtu przyszło mi na myśl, że Peter może nie chcieć przyjechać do Sussex. Mógł przecież wrócić do rodzinnej posiadłości w wąwozie, która stała tam od pokoleń. Jego brat nadal mieszkał tam wraz ze swoją rodziną, pełniąc funkcję dziedzica do czasu powrotu Petera. Niezależnie od powodu, dla którego lekarze zabronili mu tak uciążliwej podróży, byłam gotowa z nim pojechać i zadbać o jego wygodę. Ta myśl ponownie ukołysała mnie do snu.
ROZDZIAŁ 10
* Kiedy weszłam rano do kliniki, siostra przełożona mijała recepcję z naręczem teczek. Uniosła wzrok, skinęła głową na powitanie i uważnie mi się przyjrzała. – Chyba nie jest pani chora? Przyznałam jej się z uśmiechem, że tej nocy kiepsko spałam. – Chyba nie martwi się pani o swojego kuzyna? Świetnie sobie radzi. – Miło mi to słyszeć. Nic więcej nie powiedziała, lecz pomyślała pewnie, że nadal rozpamiętuję wykluczenie ze służby pielęgniarskiej. Była to prawda, lecz nie dlatego nie spałam całą noc. Moje listy wysłano, jeszcze zanim zeszłam na śniadanie. Żona właściciela z dumą oświadczyła mi, że zabrała je w drodze na targ. Jak powiedział Cezar, kości zostały rzucone. Bruce nie mógł się już doczekać, by pochwalić się swoimi osiągnięciami. – Gdzie się podziewałaś? Zobacz... Wstał z krzesła, trzymając laskę w pogotowiu, i zrobił trzy kroki w moim kierunku. Ruszyłam w jego stronę i pomogłam mu złapać równowagę, kiedy się zachwiał. – A niech to – powiedział bardziej sfrustrowany niż zły. – Przed śniadaniem udało mi się zrobić cztery kroki. Roześmiałam się i mocno go przytuliłam. – Mój kochany Bruce. Nie sądzę, bym kiedykolwiek widziała coś piękniejszego niż te trzy kroki. – Siostra MacLeod i ja potajemnie ćwiczyliśmy. – Odsunął mnie na długość ramienia i zmarszczył brwi. – Wyglądasz, jakbyś płakała. – Miałam bezsenną noc. Czasem mi się to zdarza. – Zaprowadziłam go do najbliższego krzesła i powiedziałam: – Jedno nas łączy: oboje chętnie cofnęlibyśmy czas. – Siostra przełożona mówiła mi, że jest pod wrażeniem twojego opanowania i poświęcenia pacjentom. Czyżby powrót do Francji aż tyle dla ciebie znaczył? – Moje wysiłki na coś się przydały. Zresztą nie tylko moje, także lekarzy, pozostałych
pielęgniarek i sanitariuszy. Nie twierdzę, że jestem lepiej wykwalifikowana niż inni, lecz robiłam, co mogłam, podobnie jak ty. Niezależnie od tego, co myśli na ten temat twój ojciec, jestem dumna, że udało mi się tyle osiągnąć w tak krótkim czasie. W tym momencie do pokoju wszedł inny rekonwalescent, którego Bruce przywitał żartem na temat jego kul. Dołączyła do nas siostra MacLeod i rozpoczęły się ćwiczenia. Przyglądałam im się, dawałam dobre rady i śmiałam się, chociaż zbierało mi się na łzy, gdy widziałam majora Findleya, który dzielnie zniósł upadek z kulami i natychmiast się podniósł, mimo uszkodzonego ramienia. Odpowiedź od Petera przyszła szybko. W poniedziałek czekała na mnie w pokoju, choć nie spodziewałam się, by do tego czasu mój list zdołał dotrzeć do Saint Albans. Charakter pisma był taki sam jak poprzednio, lecz treść listu niewątpliwie wymyślił Peter, ostrożnie dobierając słowa. Pozdrów ode mnie Bruce’a, dobrze? Jestem Ci wdzięczny za propozycję i mam nadzieję, że nie będzie dla Ciebie zbyt wielkim problemem pojechać do Londynu po mój samochód, znajdujący się w stajni na tyłach budynku, w którym mieszkam. Zatrzymałbym się w swoim londyńskim mieszkaniu, lecz wynajęto je oficerowi przysłanemu do Ministerstwa Wojny na najbliższe pięć tygodni. Przyjaciel zapytał mnie, czy miałbym coś przeciwko użyczeniu mu tego mieszkania, a ja nie miałem wówczas pewności, czy przeżyję i czy będę go w ogóle potrzebował. Nie mogę się doczekać naszego spotkania. Nie wyobrażasz sobie, jak to przyspieszy mój powrót do zdrowia. List podpisany był koślawym „P”. Byłam pewna, że Peter napisał je sam, by udowodnić mi, że nie jest inwalidą, za jakiego mogłabym go uważać. Uśmiechnęłam się na tę myśl. Kiedy powiedziałam Bruce’owi, że muszę jechać do Londynu, przyjął to z godnością. – Poświęciłaś mi więcej czasu, niż sobie na to zasłużyłem – powiedział z czułym uśmiechem – i przywróciłaś mi wiarę w siebie, kiedy najbardziej jej potrzebowałem. Wrócisz do mnie, gdy będziesz mogła? Możliwe, że wyjdę ci wtedy na powitanie. – Spróbuję, chociaż nie mogę nic obiecać. Nie jestem pewna własnej przyszłości, ale na pewno coś wymyślę. – Mogłabyś zostać aktorką – powiedział Bruce z szerokim uśmiechem. – Nie potępiono by cię bardziej niż za pielęgniarstwo. To samo pomyślałam wcześniej, gdy poproszono mnie o rezygnację ze służby.
– Twój ojciec miałby nauczkę – odparłam bez namysłu, lecz szybko go przeprosiłam. Bruce pokręcił głową. – Zranił cię swoim uporem, lecz to przecież jedna z naszych powszechnie znanych cech. Sama wiesz o tym najlepiej. – Mówisz tak, jakbyś sam nie był uparciuchem – odparowałam. – Pamiętasz dzień mojego przyjazdu? Cisnąłeś kulą przez cały pokój. Aż dziw, że jej nie złamałeś. Objął mnie ramieniem w przyjacielskim geście. – Zastanawiam się, czemu jesteś moją ulubioną kuzynką. – Na to pytanie akurat łatwo odpowiedzieć: jestem twoją jedyną kuzynką. Rozstanie z Bruce’em następnego ranka nie było łatwe. Byłam wdzięczna losowi, że go oszczędził, chociaż nie mogłam mu tego powiedzieć. Nie był jeszcze gotowy przyznać, że cieszy się z tego, że przeżył. Sądziłam jednak, że siostra MacLeod wkrótce uświadomi mu, iż kulejąca noga nie jest czymś tak strasznym, jak mu się wydawało. W Yorku kupiłam bilet do Londynu, a gdy tam dotarłam, swoje pierwsze kroki skierowałam do mieszkania Petera. Nikt mi nie otworzył, więc zostawiłam wiadomość, że na prośbę Petera zabrałam jego samochód do Saint Albans. Nie prowadziłam od miesięcy. Bruce nauczył mnie jeździć samochodem kuzyna Kennetha, lecz zawsze towarzyszył mi podczas przejażdżek. Teraz byłam zdana wyłącznie na siebie, a ruch w Londynie zwiększył się dziesięciokrotnie od wybuchu wojny w sierpniu. Szybko jednak opanowałam działanie hamulca i sprzęgła w drodze do domu pani Hennessey. Żadna z moich współlokatorek nie przebywała akurat w Londynie, więc mogłam z nią swobodnie porozmawiać, nie zdradzając swoich planów. Szczerze wyjaśniłam jej, że musiałam zrezygnować ze służby pielęgniarskiej, gdyż wuj, opiekujący się mną zgodnie z ostatnią wolą mojego ojca, nie wyraził na to zgody. Kwestię tytułu przemilczałam. Pani Hennessey nie kryła zdumienia. Położyła mi dłoń na ramieniu i ze łzami w oczach zapytała: – To okropne, moja droga Elspeth. Co zamierzasz w tej sytuacji zrobić? – Chciałabym zachować mieszkanie, póki nie podejmę decyzji – odparłam. – Czy miałaby pani coś przeciwko? Wiem, że dziesiątki młodych kobiet chętnie zajęłyby moje miejsce, ale nie jestem jeszcze gotowa, by się stąd wyprowadzić.
– Dlaczego miałabyś to robić? Służyć ojczyźnie można na wiele sposobów i na pewno znajdziesz odpowiedni dla siebie. Nie zaprzątaj sobie tym głowy. Nic nie powiem pozostałym lokatorkom, dopóki nie podejmiesz ostatecznej decyzji. Pani Hennessey zachowała się niezwykle uprzejmie. Doświadczyłam od niej wiele życzliwości, odkąd zostałam „Elspeth”. Nalegała, że poczęstuje mnie herbatą, nad którą zaczęłyśmy gawędzić jak dawniej. Mieszkanie w jej domu wiele mnie nauczyło. Czułam się tu jak u siebie, mimo ogromnej różnicy dzielącej mój pokoik na piętrze od ogromnej sypialni w szkockiej posiadłości. Po śmierci ojca przez bardzo długi czas wydawało mi się, że nie mam domu. Nawet Kornwalia, gdzie bywałam od czasu do czasu jako dziewczynka, nigdy nie była dla mnie domem w prawdziwym znaczeniu tego słowa, ponieważ rzadko tam gościłam. I oto odnalazłam zadowolenie, a nawet szczęście, w skromnym domu w Kensington, w ciasnej kwaterze dzielonej z trzema innymi kobietami. Los potrafi czasem płatać figle. Przed wyjściem zostawiłam pani Hennessey adres domku w Sussex. – Nie zabawię tam długo, ale muszę dopilnować kilku spraw. Zatrzymam się we wsi, na pewno znajdę w pobliżu jakiś pensjonat czy zajazd. Gdyby jednak przyszedł do mnie list z Francji, proszę mi go niezwłocznie wysłać, dobrze? Jestem taka spragniona nowin. Proszę jednak nie mówić nikomu, gdzie jestem. Potrzebuję trochę czasu, żeby wszystko sobie przemyśleć. Być może za jakiś czas poproszę panią, żeby przyjechała pani do mnie w charakterze przyzwoitki. Czy mogę na panią liczyć? Zgodziła się, a ja wsiadłam do samochodu Petera z lekkim sercem. Wcześniej napisałam list do kuzyna Kennetha z informacją o tym, jak radził sobie w klinice Bruce, i teraz zatrzymałam się na poczcie, żeby go wysłać. Przez ulicę przechodził akurat mężczyzna, którego widziałam wiele razy wcześniej. Paczka, którą wyniósł z poczty, była nieco większa niż ta odnaleziona przeze mnie w walizce. Szabrownicy działali coraz śmielej. Korzystali z urzędu pocztowego, w którym każdego dnia nadawano i odbierano tak wielką liczbę przesyłek, że ryzyko wykrycia było niewielkie. Na wiejskiej poczcie szybciej nabrano by podejrzeń. Nagle ogarnęła mnie złość. Nic nie mogłam zrobić w sprawie swoich podejrzeń, ale był ktoś, kto mógł mi pomóc. Zamiast do Saint Albans pojechałam do Scotland Yardu.
Po godzinie zszedł do mnie inspektor, który przedstawił się jako Morgan. Prowadząc mnie na górę do swojego gabinetu, zapytał: – Co panią do nas sprowadza? Nie chciała pani rozmawiać z sierżantem Gibsonem. – Wszystko opiera się na moich podejrzeniach – powiedziałam, gdy już zamknął za nami drzwi biura. Opowiedziałam mu o obrazie przedstawiającym Highlands i swoich późniejszych odkryciach. Inspektor Morgan uważnie mnie wysłuchał, a gdy skończyłam, przez chwilę siedział w milczeniu, jakby zastanawiając się nad tym, co usłyszał. Miałam straszne przeczucie, że podziękuje mi za informacje i nie kiwnie w tej sprawie palcem. Ludzie widzieli szpiegów na każdym roku. Może z szabrownikami było podobnie? Ku mojemu zdziwieniu inspektor wysunął szufladę biurka i wyjął z niej teczkę. W środku znajdowało się zdjęcie, które odwrócił w moją stronę, żebym mogła się przyjrzeć. Wpatrywałam się w zdjęcie przez dłuższą chwilę, zastanawiając się, skąd znam tego mężczyznę. W końcu sobie przypomniałam. – Spotkałam go w pociągu z Paryża. Stał za mną w kolejce po bilet i pomógł mi wnieść walizkę. Niestety, zmarł na serce, zanim dojechaliśmy do Calais. Widziałam, jak przenoszą jego ciało do ambulansu. Czy ten człowiek jest zamieszany w szmuglowanie obrazów do Anglii? – Nie, był jednym z naszych ludzi. Od jakiegoś czasu tropimy szajkę złodziei. Niestety, wojna stworzyła przestępcom większe możliwości niż zwykła kradzież. Rozwinęło się szabrownictwo, zwykle w krótkim okresie między ucieczką właścicieli i pojawieniem się Niemców. To niebezpieczne, lecz także lukratywne zajęcie. A inspektor Davies nie umarł na serce, lecz został zamordowany. Do tej pory nie wiemy przez kogo. Byłam w szoku. – Zamordowany? Ten uczynny mężczyzna? To okropne. – W rzeczy samej. Podała mi pani nazwę sklepu, do którego trafiają skradzione obrazy. Chciałbym jednak prosić, by wskazała nam pani człowieka, którego poszukujemy. Oznaczało to, że będę musiała odłożyć spotkanie z Peterem o cały dzień, a może nawet dwa. Zawahałam się. – Będziemy panią chronić na każdym kroku – zapewnił mnie inspektor. – Potrzebujemy
pani jako świadka. Głęboko zaczerpnęłam powietrza. – Dobrze, zrobię to. Następnego ranka z nieba płynęły strugi zimnego deszczu. Zaczailiśmy się w kawiarni nieopodal poczty i czekaliśmy, aż zjawi się znajomy mężczyzna, osuszając przy tym kolejne dzbanki z herbatą. Następnego dnia wiał zimny wiatr. Towarzyszący mi sierżant miał na sobie cywilne, źle skrojone ubranie, jakby potrafił nosić już tylko mundur. Nawet w ciepłym lokalu po krótkiej chwili miałam ochotę przytupywać, by przywrócić nogom właściwe krążenie. Trzeciego dnia wreszcie go zobaczyłam. Nie wszedł do budynku poczty, tylko go minął. Podzieliłam się swoimi podejrzeniami z sierżantem. – Musi mieszkać w tamtej okolicy – przyznał mi rację, wysuwając podbródek w odpowiednim kierunku. – W porządku, panienko, pójdę za nim. Gdy tylko opuszczę lokal, konstabl odprowadzi panią bezpiecznie do domu. – Czy powiecie mi, jak to się skończyło? Chciałabym wiedzieć, czy miałam rację. Sierżant szeroko się uśmiechnął. – Wszystkiego dowie się pani z gazet, kiedy już ten człowiek trafi za kratki. Najpierw jednak pozwolimy mu trochę pobiegać na wolności i doprowadzić nas do jego kompanów. Później odszedł, prosząc mnie, bym zaczekała na konstabla. Godzinę później byłam już w drodze do Saint Albans szczęśliwa, że nie będę miała więcej do czynienia z mordercami. Klinika znajdowała się za miastem, w domu o nazwie The Gables. Była to śliczna posiadłość w stylu elżbietańskim, zamieniona w szpital dla żołnierzy z ciężkimi obrażeniami klatki piersiowej. Gdy tylko stanęłam w drzwiach kliniki, wiedziałam, że jest odpowiednio wyposażona i zarządzana. Podeszła do mnie jedna z pielęgniarek. Zapytałam, czy mogłaby mnie zaprowadzić do kapitana Gilchrista. Jej twarz natychmiast się rozjaśniła. – Oczywiście, proszę za mną. Zastanawiałam się, czy to właśnie ona pisała listy za Petera, lecz nie powiedziała niczego, co wskazywałoby na to, że wie, kim jestem lub po co przyjechałam. Peter siedział w niewielkim pokoju sąsiadującym z biblioteką. Kiedyś musiał to być
salon, teraz rekonwalescenci mogli tu czytać, pisać listy lub słuchać muzyki z nowoczesnej maszyny stojącej w kącie. Kiedy Peter uniósł wzrok, byłam zaskoczona jego chudością i malującym się na twarzy grymasem bólu. Nie był już tym samym człowiekiem co dawniej i natychmiast ogarnęła mnie fala współczucia. Później się uśmiechnął, tym cudownym uśmiechem, który napełnił jego ciemne oczy takim ciepłem, że aż się zarumieniłam. – Nie mogę wstać, żeby się z tobą przywitać – powiedział, wskazując na wózek. – Przepraszam. Będziesz musiała do mnie podejść. – To mówiąc, wyciągnął do mnie rękę. Przeszłam przez pokój z bijącym sercem i podałam mu dłoń. Chwycił ją lewą ręką i mocno uścisnął. Wiedziałam, co chce mi przekazać: powiedziałby mi znacznie więcej, lecz nie mógł. Wszędzie roiło się od pacjentów, pielęgniarek i sanitariuszy. Prywatność tu nie istniała. – Wzięłam twój samochód – powiedziałam, cofając się o krok i zabrałam rękę. – Wygodniej będzie nim podróżować niż pociągiem. – To bardzo w twoim stylu, że o tym pomyślałaś – odparł, po czym rzucił lekko: – Spóźniłaś się trzy dni. Zaczynałem się martwić, że znowu zniknęłaś. Nie wiedziałem, że masz dom w Sussex. – Nie mam, to dom przyjaciółki. Kilka tygodni temu zaproponowała mi, żebym się w nim zatrzymała, jeśli długość przepustki nie pozwoli mi pojechać do Londynu lub Kornwalii. To wiejski domek, w którym urodziła się jej matka. Najważniejsze, żeby spełniał wymagania postawione przez tutejszy personel – uśmiechnęłam się. – On wie najlepiej, czego ci potrzeba. Sądząc po wyrazie twarzy Petera, niewiele sobie robił z lekarskich zaleceń, lecz zignorowanie ich mogło się okazać równie niebezpieczne jak nawrót choroby. Przypomniałam sobie ciskającego kulami przez cały pokój Bruce’a, który żałował, że nie umarł, bo nie mógł sprawnie chodzić. Zmieniając temat, Peter powiedział: – Dziś wieczorem będziesz mogła zjeść kolację tu, w klinice. – W tym momencie zauważył, że mam na sobie zwykłe ubranie. – Nie nosisz kitla. – To długa historia, która może zaczekać. Teraz muszę porozmawiać z siostrą przełożoną. – Będę czekał – powiedział, odprowadzając mnie wzrokiem. Odnalazłam siostrę przełożoną, odbyłam z nią długą rozmowę, a później skierowano mnie
do doktora Fullera, który w większości powtórzył to, co już usłyszałam. Kapitan Gilchrist nie wrócił jeszcze do zdrowia i musiał na siebie uważać. – W dalszym ciągu grozi mu utrata ramienia, jeśli pojawi się kolejna infekcja. Ważne, by utrzymywać ranę w czystości, regularnie zmieniać bandaże. Nie powinien próbować chodzić, dopóki się nie wzmocni. Zbyt wczesne spacery zwiększą tylko ryzyko upadku, który może mieć poważne konsekwencje: ponowny uraz, otwarcie się rany, a nawet przebicie płuca złamanym żebrem. Ten człowiek stracił już dostatecznie dużo krwi. Były też inne, równie ważne zalecenia. Peter musiał dużo pić i dobrze jeść, by odbudować straconą krew, nie nadwyrężać sił, nie przeciążać się ani też nie używać ramienia, dopóki nie przejdzie kilkutygodniowej rehabilitacji, którą dokładnie mu rozpisano, ćwiczenie po ćwiczeniu. Spodziewałam się wszystkich tych instrukcji. Peter potrzebował służącego do pomocy przy ubieraniu i rozbieraniu się, a po dwóch tygodniach miał się zgłosić do specjalisty w Londynie i sprawdzić, czy wszystko z nim w porządku. – Niechętnie rozstajemy się z kapitanem, to nasz ulubieniec – powiedział na koniec doktor Fuller. – Jednak rozpaczliwie potrzebujemy jego łóżka dla nowych pacjentów, poza tym mówił mi, że ma pani przeszkolenie pielęgniarskie. Sęk w tym, że nie mogłam zostać z Peterem i się nim opiekować. Musiałam sobie znaleźć zastępstwo. Następnego ranka Peter, siedząc w samochodzie, pożegnał się z personelem i przyjaciółmi, których poznał w klinice. Kiedy jechałam niespiesznie drogą w stronę Londynu, powiedział: – Dobry Boże, odkąd mnie postrzelono, ani przez chwilę nie byłem sam. Nie wiesz nawet, jak bardzo czekałem na twój przyjazd. Obojgu nam tłoczna klinika dała się we znaki. – Miło znów cię widzieć, Peterze – powiedziałam. – Tak się martwiłam: w Calais, Dover, Rochester. – Byłaś tam? – zdziwił się. – Sądziłem, że twój głos tylko mi się przyśnił. – Owszem. – Nawet teraz nie mogłam mu zdradzić, jak bardzo się wtedy bałam. – Stoczyłeś długą walkę o życie. – Tak też mi mówiono. Sam niewiele pamiętam. – Zaczerpnął głęboko powietrza. – Na szczęście już po wszystkim. Dziękuję ci, Elspeth, że umożliwiłaś mi opuszczenie kliniki.
Znowu było między nami jak dawniej. Czuliśmy się swobodnie w swoim towarzystwie, niczym starzy przyjaciele lub para kochanków. Było to jednocześnie przyjemne i niebezpieczne. Jechaliśmy do miejscowości Aldshot w hrabstwie Sussex. Dla zabicia czasu opowiedziałam mu o swojej rezygnacji ze służb pielęgniarskich, wymuszonej przez mojego opiekuna, o Brusie, a nawet o swoim epizodzie w charakterze świadka dla Scotland Yardu. Ani słowem nie wspomniałam o Alainie. Peter z kolei opowiedział mi o swoim przybranym bracie, który wciąż jeszcze wracał do zdrowia, oraz o towarzyszach broni. Nie mówił nic na temat swoich uczuć do mnie. Dotarliśmy na miejsce późnym popołudniem. Przeraziło mnie to, co zobaczyłam. Poza kościołem, najbardziej okazałym budynkiem w całej wiosce, Aldshot okazało się zabitą dechami dziurą. Składało się z drogi, przypominającej kształtem ósemkę, i nie więcej niż dwudziestu domostw. Nie było tu zajazdu, doktora ani nawet sklepu spożywczego, żelaznego czy piekarni, tylko domy i budynki gospodarcze za większością z nich. Dom pod orzechem okazał się ślicznym bungalowem położonym z dala od drogi i otoczonym starannie przyciętym żywopłotem. W zachodzącym słońcu dom nabrał ciepłej różowej barwy, zaś w ogrodzie pyszniło się drzewo orzechowe. – Peterze, nie możesz tu mieszkać – powiedziałam. – Musimy wrócić do Midhurst lub innego miasta, a jutro znajdziemy ci bardziej odpowiednie lokum. – Nie sądzę, żebym zniósł dalszą podróż – odparł Peter. – Najpierw musiałbym trochę odpocząć. Czy ktoś jest w środku? Nie widzę, żeby paliło się światło. Zostawiłam włączony silnik, wysiadłam z samochodu i ruszyłam w stronę drzwi. Pod stopami wyczułam kilka orzechów włoskich, które leżały w zbrązowiałej trawie, i przypomniałam sobie słowa siostry Blake: „Przywieź mi orzecha”. Zapukałam do drzwi i czekałam, by ktoś mi otworzył. Jakaś kobieta zawołała do mnie z przeciwnej strony ulicy, zarzuciła szal na ramiona i pospieszyła w moją stronę. – Przysłała panią siostra Blake? Przykro mi, nie wiedziałam. List musiał zginąć gdzieś po drodze. Odkąd wybuchła wojna, poczta nie przychodzi do nas regularnie. – Wyciągnęła rękę i podała mi klucz. – Pracowałam dla matki siostry Blake, gdy jeszcze żyła, a teraz mam oko na jej domek. Długo zamierzasz zostać, moje dziecko? – Pani Wright? – wyciągnęłam klucz i otworzyłam drzwi. W domu panował chłód, który owionął mnie, gdy wchodziłam do krótkiego korytarza, a później salonu.
– Tak, w rzeczy samej – odparła kobieta, włączając lampy. – Od razu lepiej. Kiedy rozjarzył się pierwszy knot, zauważyłam gotowy do rozpalenia kominek, a kiedy zapaliła się druga lampa, spostrzegłam, że pokój wygląda nieskazitelnie: znajdowały się w nim meble na wysoki połysk, stary, lecz piękny dywan i donica lawendy wypełniającej powietrze słodkim zapachem. Wszystko wyglądało tak, jakby świętej pamięci pani Blake spędzała popołudnie poza domem, który czekał na jej powrót. Pani Wright klęczała już przy palenisku, rozpaliła zapałkę i trzymała ją przy drewnie, dopóki porządnie się nie zajęło. Płomienie zaczęły lizać szczapy, tworząc w pomieszczeniu przyjemną atmosferę. – Chyba jednak nie będziemy mogli tu zostać – zwróciłam się do pani Wright. – Oficer, który czeka w samochodzie, dopiero co opuścił szpital i będzie potrzebował lepszej opieki, niż może nam zapewnić Aldshot. Musimy wrócić do Mildhurst, lecz najpierw przydałoby mu się nieco odpoczynku i może filiżanka herbaty. Pani Wright uśmiechnęła się. – W porządku, siostro. Przygotuję wam herbatę i lekką kolację. Łóżka są już posłane, pościel zmieniona. A mój mąż pomoże kapitanowi, jeśli będzie trzeba. Nie musicie tłuc się po nocy do Mildhurst. Lepiej pojechać tam jutro. – Kapitan będzie potrzebował pomocy lekarza... – W Mildhurst mieszka bardzo dobry doktor nazwiskiem Baker. Dobiega sześćdziesiątki, ale lepszego nie znajdziecie. Peter nadal siedział w zimnym samochodzie. – Muszę wprowadzić kapitana Gilchrista do środka – powiedziałam. – Czy może nam pani zrobić herbatę? Chyba że znajdę w domu wszystko, co potrzebne? – Skoczę tylko do siebie po dzbanuszek mleka i ciasto, które zostało nam z podwieczorku, jeśli nie ma pani nic przeciwko temu, że jest napoczęte. Joel, mój mąż, może pomóc kapitanowi wysiąść z samochodu i wejść do domu. Robiła wszystko, byśmy zostali, lecz nie było to możliwe. Nie mogłam spędzić nocy pod jednym dachem z Peterem, to byłoby złe. Podziękowałam jej za pomoc. Zamknęłyśmy drzwi do salonu, żeby zatrzymać w nim ciepło, a sama wróciłam do samochodu. – Co się dzieje? – zapytał Peter. – Powinieneś trochę odpocząć. Pani Wright przyniesie nam herbatę, a jej mąż pomoże ci
się dostać do domu. W tym momencie zjawił się pan Wright i podszedł szybkim krokiem do samochodu. – Niech się pan na mnie wesprze, pomogę panu wstać. – Zostałem zraniony w klatkę piersiową, nie w nogi – powiedział Peter z irytacją. – Oczywiście, sir, ale od długiego siedzenia w samochodzie drętwieją nogi. Przyjechaliście z Londynu, prawda? Mówiąc, pomógł Peterowi wysiąść z samochodu i wspólnie ruszyli ścieżką w stronę domu. Szłam za nimi, żałując, że nie przywiozłam z nami pani Hennessey, bo zaczynałam podejrzewać, że jednak będziemy musieli tu zostać na noc. Peter szedł sztywno, uważając na to, by nie poruszać ramieniem. Patrzyłam, jak wchodzą do środka, a później zjawiła się pani Wright z dzbanuszkiem mleka w jednej ręce i przykrytym półmiskiem w drugiej. Weszłyśmy za Peterem i panem Wright do środka i pomogłyśmy Peterowi rozgościć się w salonie. Pani Wright pobiegła na górę po dodatkowe poduszki dla Petera i delikatnie pomogła mu się na nich umościć, po czym zniknęła w kuchni. – Gdzie pana trafiono, sir? – zwrócił się do niego pan Wright. Zostawiłam ich samych. Weszłam do pokoju po przeciwnej stronie korytarza i zauważyłam stojące w nim pianino. Przesunęłam palcami po klawiszach, ze zdumieniem odkrywając, że jest nastrojone. Stamtąd przeszłam do niewielkiej i praktycznej kuchni. Pani Wright podniosła na mnie wzrok. – Ojciec pani Blake był właścicielem większości gruntów w tej okolicy – powiedziała, przygotowując tacę z herbatą. – Spędzała tu wakacje. Kochała ten domek. Da się to wyczuć, prawda? To był szczęśliwy dom i zadbany. Jej córka również go uwielbia. To była prawda. W domku panowała atmosfera ciepła, spowijającego nas pomimo zimna ostatnich dni lata, które zdawało się przenikać przez podłogi i ściany. – Raz w tygodniu przychodzę rozpalić w pokojach, wywietrzyć je i zadbać o porządek. Robię to z przyjemnością. – Czy siostra Blake często przysyła tu... gości? – Raz na jakiś czas. Lubi wiedzieć, że ktoś w nim pomieszkuje, nie chce, żeby dom stał pusty. – Kto posadził ten orzech?
– Ojciec pani Blake posadził go w dniu jej narodzin. Ciasto orzechowe to był jej przysmak. Upiekłam jej takie ciasto przed śmiercią, kiedy była zbyt słaba, żeby się sobą zajmować. Zjadła je do ostatniego okruszka. Jakże mnie uradował ten widok. – Zna pani tę rodzinę od wielu lat – zauważyłam. – O, tak. Mój ojciec pracował dla Blake’ów, matka była gosposią. Większość mieszkańców Aldshot uprawiała ziemię, hodowała konie lub pielęgnowała ogrody na tyłach domu. Posiadłość Blake’ów spłonęła wiele lat temu. Rodzina zachowała ten domek i zbudowała kolejną posiadłość w Pulborough. Matka siostry Blake wyszła za mąż z miłości i powiedziała mi, że tylko z tego jednego powodu mogłaby opuścić to miejsce. I tak co roku przyjeżdżała tu na miesiąc, sama, a później z córką, aż do dnia, w którym umarł jej mąż. Później sprowadziła się na stałe. Nie mogła znieść samotnego mieszkania w swoim wielkim domu w Pulborough. Kiedy przyjechała pierwszy raz po śmierci męża, myślałam, że serce jej pęknie z żałoby, ale domek pomógł jej dojść do siebie. Stopniowo uleczył jej duszę. Nadal tęskniła za mężem, lecz wiedziała, że musi żyć dla swojej córki, i to właśnie uczyniła. – Podnosząc tacę z herbatą, uśmiechnęła się. – Kuchnia już się nagrzewa. Zadbam o to, by nie zabrakło wam drewna w piecu. Rano będzie można przyrządzić śniadanie. – Nie możemy tu zostać – powiedziałam. – To nie byłoby właściwe. Jestem pielęgniarką kapitana, ale nie jego żoną. – Może pani spać u nas, jeśli chce, a Joel zostanie z kapitanem. Nie widzę w tym nic niewłaściwego. Poszłam za nią do salonu. Peter nie był już tak blady, a pan Wright musiał mu opowiadać historię domu, bo gdy weszłyśmy, rozwodził się nad sadzeniem drzew orzechowych. Pani Wright położyła tacę na stole, który jej mąż przystawił bliżej ognia, a później zniknął, kiedy nalewała herbatę do dwóch filiżanek. – Kończy nam się cukier – powiedziała – ale pszczoły dobrze się spisały w tym roku i mamy mnóstwo miodu. Przyniosę wam jutro słoik i zadbam, żebyście zjedli smaczne śniadanie. Usłyszałam dźwięk otwierania frontowych drzwi i kroki na schodach. Pan Wright wnosił nasz bagaż. – Nie możemy zostać... – zaczęłam. – Wszystko będzie dobrze, Elspeth – przerwał mi Peter. – Pan Wright powiedział, że możesz spędzić noc u nich. Chyba nie zniósłbym dalszej podróży samochodem.
Widziałam jego podkrążone oczy i zaciśnięte z bólu szczęki. Byłam zła na siebie, ze nie sprawdziłam warunków w domu pod orzechem, zanim go tu przywiozłam. Wina leżała po mojej stronie. Założyłam, że domek znajduje się w odpowiednio dużej wiosce, gdzie Peter znajdzie wszystko, co pozwoli mu się wyleczyć. Przywykłam do życia w innym świecie i źle oceniłam ten. Chciałam się sprzeciwić, naprawić swój błąd, lecz cena, jaką musiałby za to zapłacić Peter, wydała mi się zbyt wysoka. Moja duma mogła zaczekać. Pomogłam mu pokroić ciasto, jednocześnie zauważając, jak sprawnie posługuje się lewą ręką. – Skoro wolisz tu zostać, zostaniemy – rzuciłam lekko. Posłał mi pełne wdzięczności spojrzenie, a później zdobył się na uśmiech. – Wyobraź sobie, że to Petit Trianon. Niewielkie château na terenach pałacu wersalskiego, gdzie Maria Antonina mogła odpocząć od konwenansów francuskiego dworu i udawać zwyczajną osobę, przynajmniej we własnym mniemaniu. Roześmiałam się szczęśliwa, że potrafi żartować z całej tej sytuacji. Peter drzemał w fotelu aż do kolacji, po której pan Wright pomógł mu wejść po schodach. Pani Wright napaliła w kominku i rozesłała dla swojego męża koce na podłodze obok łóżka. – Będzie blisko kapitana, na wypadek gdyby czegoś potrzebował – powiedziała i odsunęła się o krok, podziwiając swoje dzieło. – Zostawiłam jeszcze jeden zapasowy koc, gdyby był potrzebny, a przy łóżku stoi szklanka z wodą, na wypadek gdyby kapitanowi zachciało się w nocy pić. Pani Wright zaprowadziła mnie do swojego domu po przeciwnej stronie drogi, o wiele skromniejszego niż domek pod orzechem, i przeprosiła za mały, skąpo umeblowany pokój naprzeciwko jej sypialni, w którym miałam spać. Z początku nalegała, bym zajęła ich pokój, ale stanowczo odmówiłam, przekonując, że będzie mi wygodnie w pokoju gościnnym. Ku mojemu zdziwieniu okazało się, że miałam rację, i smacznie przespałam całą noc. Peter również spał w domu pod orzechem dużo lepiej niż w ciągu ostatnich, spędzonych w klinice, tygodni. – Tam nigdy nie było cicho, nawet nocą. Wiecznie rozlegał się chór pochrapywań, kaszlu, jęków, a nawet krzyków przez sen. Pewnie przyczyniło się do tego także zmęczenie, ale to była
naprawdę dobra noc. Śniadanie zjedliśmy przy stole, gdzie podano herbatę – podejrzewam, że jadała przy nim także pani Blake – a później państwo Wright wrócili do siebie. – Jak minęła noc? – zapytał Peter. – Zachowałem się dość samolubnie, skazując cię na nocleg w Bóg wie jak skromnych warunkach. Myślę jednak, że nie zdołałbym przejść na drugą stronę drogi, nawet gdyby zależało od tego moje życie. – Pokój gościnny okazał się mały, lecz wygodny – zapewniłam go – a pani Wright zadbała, by niczego mi nie brakowało. – Czy musimy dzisiaj wracać do Mildhurst? Czuję się tu jak w niebie, w porównaniu z podskakującym na wybojach samochodem. Dzień – góra dwa – i będę mógł stawić czoła wszystkiemu. – Ja cię w to wpakowałam – powiedziałam smutno. – Jeśli wolisz trochę odpocząć, nie mogę ci tego zabronić. – To uroczy wiejski domek. Błądził wzrokiem po pokoju, zauważając znacznie więcej niż ubiegłego wieczoru. – Petit Trianon jak się patrzy – dodałam. Roześmiał się. – Pani Wright byłaby zszokowana na wieść o tym, że w jej gościnnym pokoju nocowała córka hrabiego. – Ćśśś! Jeszcze cię usłyszą. – Bez obaw, z mojego miejsca zauważę ich, gdy tylko wyjdą z domu. Pani Wright jest znakomitą kucharką. Zgodnie z tym, co powiedziała, Peterowi dopisywał przy śniadaniu apetyt, chociaż na jego twarzy wciąż malowały się ślady bólu i zmęczenia. Wyciągnął w moją stronę książkę. Była to powieść Dickensa. – Znalazłem ją na górze. Poczytasz mi? Dorzuciłam więcej drewna do ognia i ponownie usiadłam. – Jesteś pewien, że ci tu wygodnie? Nie możemy mieć pewności, że lekarz w Mildhurst jest tak dobry, jak twierdzi pani Wright. – Lekarze kłuli mnie i dźgali, odkąd zostałem ranny. Przebyłem dwie operacje, długą rekonwalescencję i mam już dość lekarzy. Ten domek to dla mnie prawdziwe błogosławieństwo,
lepsze niż siedzenie w moim londyńskim mieszkaniu czy twoim domu w Kornwalii. Jeśli będę potrzebował lekarza, to go znajdziemy. Sprawiał wrażenie przekonanego o tym, że z nim zostanę, przynajmniej kilka dni. Jakby czytając w moich myślach, dodał: – Nie martw się, moja droga. Ty podtrzymujesz mnie na duchu, pani Wright mnie karmi, mam wygodny fotel i łóżko oraz pana Wrighta do pomocy przy ubieraniu i rozbieraniu. Byłem żołnierzem dostatecznie długo, by nie potrzebować do życia wielkiego domu pełnego służby. Dokąd pojedziesz? Co zrobisz, gdy opuścisz to miejsce? Wrócisz do Londynu i będziesz się zżymać nad decyzją swojego kuzyna? Nie masz na niego wpływu, a gdy już będziesz mogła o sobie stanowić, wojna zmieni się w odległe wspomnienie i to, co zrobił kuzyn Kenneth, przestanie się liczyć. Miał rację. Jednak każdy kij ma dwa końce. Im dłużej zostanę w tym domu, tym trudniej będzie mi przekonać samą siebie, że nie kocham Petera Gilchrista. Nie mogłam na to pozwolić. Siedząc naprzeciwko niego, czując ciepło, którym emanował, słuchając jego głębokiego, cichego, kojącego głosu, musiałam walczyć z pokusą machnięcia na wszystko ręką i pozostania w domu pod orzechem na zawsze. Rozmawialiśmy przez chwilę, a później czytałam mu, dopóki nie zasnął. Pani Wright zjawiła się ponownie, posłała łóżko na górze, sprzątnęła naczynia po śniadaniu i przyniosła nam herbatę, zanim Peter się obudził. – Przepraszam – powiedział, nieznacznie się rumieniąc. – Twój głos jest tak kojący, że zmorzył mnie sen. Kiepski ze mnie towarzysz, skoro większość ranka przespałem. – Nie jesteś tu po to, żeby dostarczać mi rozrywki – powiedziałam, podając mu filiżankę herbaty, a później wróciłam po własną. – Sen to zdrowie. – Po herbacie zajmę się swoimi ćwiczeniami, o ile pan Wright pomoże mi zejść po schodach. A później może wybierzemy się na krótki spacer? Nie mógł się zanadto forsować, a zimne grudniowe powietrze nie służyło jego płucom, lecz spacer był najlepszym sposobem na to, by Peter odzyskał siły i apetyt. Każdego dnia staraliśmy się dojść nieco dalej, czasami któryś z sąsiadów zatrzymywał się i ucinał sobie z nami pogawędkę. Pani Wright twierdziła, że zostaliśmy zaakceptowani przez lokalną społeczność, ponieważ gościliśmy w domu Blake’ów. Najwyraźniej to wystarczyło, by
zaskarbić sobie sympatię miejscowych. Udało nam się dojść do porozumienia z Wrightami, którzy zajęli się zakupami, gotowaniem, sprzątaniem i resztą domowych obowiązków. Na koniec każdego tygodnia rozliczaliśmy się z nimi, chociaż niechętnie przyjmowali pieniądze za swoją pracę. W końcu musiałam im powiedzieć, że siostra Blake nalegała, byśmy płacili im za pracę, i nieśmiało zgodzili się spełnić jej życzenie. Trudno mi było spędzać czas tak blisko Petera. Nigdy więcej nie wspomniał o tym, że mnie kocha. Zanim przyjechaliśmy do domu pod orzechem, było inaczej: dzieliliśmy krótkie momenty pośród wojny, a Peter chciał, żebym wiedziała o jego uczuciach i zamiarach względem mnie.Tutaj spędzaliśmy w swoim towarzystwie długie godziny i Peter starał się nie wprawiać mnie w zakłopotanie, nie naciskał i nie wykorzystywał sytuacji, w której się znaleźliśmy. Nawet mój opiekun nie oczekiwałby większego szacunku od pretendenta do ręki swojej podopiecznej. Problem leżał po mojej stronie. Śmiech Petera, malująca się w jego oczach wesołość, drobne uprzejmości, sama jego obecność i opiekuńczość, dźwięk jego głosu dobiegający z sąsiedniego pokoju sprawiały, że mój puls przyspieszał. Świadomość tego, że jest blisko, na wyciągnięcie ręki, uszczęśliwiała mnie. Czułam się kochana, a popołudnia i czas po kolacji upływały nam na swobodnej rozmowie ludzi, którzy dobrze się czują w swoim towarzystwie. Pewnego wieczoru, kiedy siedziałam z Peterem przy kominku, obserwując czerwone i złote płomienie wskakujące do komina, przyszło mi do głowy, że ja i Alain nigdy nie osiągnęliśmy tego etapu w naszym związku. Nie było to możliwe, gdyż zawsze towarzyszyła nam przyzwoitka. Mieliśmy dla siebie tylko jeden wieczór, zanim dołączył do swojego oddziału, który jednak upłynął zbyt szybko. Wiedziałam, że powinnam wyjechać. Pozostanie z Peterem i oddawanie mu kawałek po kawałku swojego serca było nierozsądne, lecz nie mogłam znieść myśli o wyjeździe. Pewnego popołudnia Peter zszedł po schodach ubrany w swój oficerski płaszcz i wsparty na lasce, którą załatwił mu we wsi Joel Wright. Laska była stara, a jej rękojeść wytarta dłońmi wielu osób, które jej używały, lecz na tyle mocna, by podtrzymać Petera. Ruszyliśmy ścieżką. Peter spojrzał w górę, na orzech, i powiedział: – Miło jest oglądać tak silne drzewo po wszystkich tych wysadzonych w powietrze i osmalonych kikutach, do których widoku przywykłem we Francji. – Owszem. Wiosną, kiedy wypuści liście, musi wyglądać pięknie.
Szkoda, że nie będziemy go mogli wtedy zobaczyć, pomyślałam. Ujął mnie pod ramię dla lepszej równowagi. Poczułam ciepło jego ciała tak blisko mojego. Chciałam się jeszcze bardziej przysunąć, objąć go ciaśniej ramieniem, zbliżyć twarz do jego twarzy, lecz trzymałam się w przyzwoitej odległości, tak jak mnie tego uczono na kursie. Pomagałam Peterowi, ale nie prowokowałam kontaktu. Doszliśmy aż do kościoła. Pani Wright powiedziała nam, że proboszcz służył we Francji jako kapelan. Wyjechał w listopadzie i od tej pory msze odprawiał ksiądz z sąsiedniej wioski. Z budową kościoła wiązała się ciekawa historia. Zgodnie ze słowami pani Wright, sfinansował ją jeden z dawnych mieszkańców Aldshot, lękający się o swoją duszę. Jeden z przodków pani Blake opuścił wioskę w poszukiwaniu fortuny i wyjechał do Indii z Robertem Clive’em. Wrócił do domu jako bogacz, lecz najwyraźniej dokuczało mu sumienie – nikt nie wiedział dlaczego – więc kupił ziemię i opłacił budowę „odpowiedniej świątyni” w miejscu, gdzie się urodził, zaś w swoim testamencie poprosił, by pochowano go „na czołowym miejscu przed ołtarzem”. Chociaż spełniono jego ostatnią wolę, w Aldshot panowała powszechna opinia, że niezależnie od tego, co zrobił w Indiach, ufundowanie kościoła nie wystarczyło, żeby zbawić jego duszę. Peter zatrzymał się i ciężko wsparł na lasce. – Jakoś nie przyszło mi do głowy, by zapytać o to Wrightów – powiedział. – Gdzie jest probostwo? – Tam, jak sądzę – powiedziałam, wskazując dom po przeciwnej stronie drogi. – Widzisz, jaki piękny sad? Starannie utrzymany i zdrowy. – Szczodrość przodka Blake’ów nie objęła widać probostwa – skomentował, ponieważ nie było ono większe od reszty domów w wiosce – lub też koszt wybudowania kościoła przewyższył oczekiwania jego fundatora. Uśmiechnęłam się. – Zapytam o to siostrę Blake, jeśli ją jeszcze spotkam. Ruszyliśmy w drogę powrotną, w kierunku wioski. Peter był nadzwyczaj milczący i pomyślałam, że od zimnego grudniowego powietrza mogą go boleć żebra. Zatrzymał się tuż przed ogrodzeniem wokół ogrodu i utkwił wzrok w orzechu. Ja również się zatrzymałam, mając nadzieję, że spacer nie okazał się wyczynem ponad jego siły. Peter w dalszym ciągu miewał lepsze i gorsze dni.
Myliłam się jednak. Nie patrząc na mnie, powiedział: – Nie możemy tego dłużej ciągnąć, Elspeth. Wydawało mi się, że się nam uda, lecz nie miałem racji. Zbyt mocno cię kocham, a nie mogę porozmawiać z Kennethem. Musisz wrócić do Londynu, lecz nie dziś. Jutro... – Nie dziś – zgodziłam się, z trudem opanowując drżenie głosu. – A jutro niech się dzieje, co chce. Dobiegł mnie śmiech Petera, płynący głęboko z piersi, i poczułam, jak uginają się pode mną kolana. – Peterze... Pragnęłam mu powiedzieć o Alainie, póki jeszcze był na to czas. – Nic nie mów – przerwał mi. – Dotrzymaj mi towarzystwa. O nic więcej nie poproszę i nie powtórzę, że cię kocham. Nadal jesteśmy przyjaciółmi? Przytaknęłam, wiedząc, że przyjaźń między nami jest niemożliwa. Resztę drogi pokonaliśmy w milczeniu, a zanim weszliśmy do domu i ogrzaliśmy się przy kominku, pani Wright przyniosła nam obiad. Rozmawialiśmy do późna, trzymając się bezpiecznych tematów, a później przeszłam na drugą stronę drogi i poprosiłam przysypiającego Joela Wrighta o to, by pomógł Peterowi przygotować się do snu. Kiedy szłam na górę do własnego pokoju, pani Wright, stojąca w koszuli nocnej w drzwiach swojej sypialni, zagadnęła: – Kapitan to taki uroczy mężczyzna, prawda? Przyjemnie się nim zajmować. Mam nadzieję, że długo u nas zostanie. – Tak sądzę – odparłam i życzyłam jej dobrej nocy. Minęły kolejne dwa dni. Wiedziałam, że najlepiej byłoby jak najszybciej wrócić do Londynu, lecz mimo to przekładałam swój wyjazd. Pewnego wieczoru, kiedy zbierałam się po pana Wrighta, Peter zawołał mnie z salonu. – Spójrz na to, Elspeth. Nie uwierzysz, co zrobili! Była jasna, rozgwieżdżona noc. Kiedy podeszłam do okna, żeby sprawdzić, o czym mówi Peter, wstrzymałam z zachwytu oddech. Rosnący w ogrodzie orzech rozświetlały świeczki na podstawkach z papieru,
przymocowane do gałęzi. Błękitne, złote i białe płomyki tańczyły pośród nocy jak żywe, tworząc ciepłą poświatę wokół końcówek gałęzi. Nigdy w życiu nie widziałam czegoś równie pięknego. Wpatrywałam się w to zjawisko i nagle pojęłam znaczenie rozświetlonego drzewka. Był wieczór wigilijny! Zupełnie straciłam poczucie czasu, podobnie zresztą jak Peter. Objął mnie zdrowym ramieniem, przyciągnął do siebie i staliśmy tak razem, patrząc na płonące świeczki. A później pochylił się i pocałował mnie w czubek głowy. – Wesołych świąt, moja kochana, obyśmy mieli ich wiele przed sobą. Pukanie do drzwi przerwało magię tej chwili; pan Wright przyszedł pomóc Peterowi. Odsunęliśmy się od siebie, unikając swojego wzroku. – Ależ późno się zrobiło, muszę już iść! – powiedziałam. Wyparowałam z pokoju, mijając poświatę rzucaną przez drzewo orzechowe. Patrzyłam przez łzy na błyszczące i migoczące światełka, przypominające odpryski tęczy.
ROZDZIAŁ 11
* Następnego dnia nie miałam dla Petera żadnego prezentu. Nie spodziewałam się, że zostanę z nim tak długo. Wcześniej jednak pojechałam do najbliższej wioski po prezenty dla Wrightów, które miały być co prawda wyrazem podziękowania za okazaną nam życzliwość, ale sprawdziły się także jako prezenty pod choinkę. Kiedy zeszłam na śniadanie, pani Wright stała u podnóża schodów. W ręku trzymała mały niebieski słoik, którego wieczko zdobiły kolorowe wstążki. – Proszę przyjąć ode mnie ten drobiazg – powiedziała, wręczając mi go. – A to dla pani – odparłam, wyciągając błękitny jedwabny szalik pasujący do koloru jej oczu. – Przykro mi, nie miałam papieru, by go zapakować. Dziękuję za to, że okazała nam pani tyle serca. – Niech się pani nie przejmuje papierem – powiedziała rezolutnie. – Samo patrzenie na was dwoje sprawiło Joelowi i mnie wielką radość. Zanim zdążyłam cokolwiek powiedzieć, zaprowadziła mnie do salonu, w którym zawsze podawała mi śniadanie. Otworzyłam słoik, spodziewając się, że znajdę w nim potpourri lub mleczko kosmetyczne z ziół albo kwiatów dzikiej róży, lecz zamiast tego zobaczyłam wyłuskane orzechy włoskie z rosnącego przed domem drzewa. Kiedy na nie patrzyłam, zbierało mi się na łzy. Nie mogła wiedzieć, ile ten orzech dla mnie znaczył, i podejrzewam, że także dla Petera. Kiedy poprzedniego wieczoru wróciłam do domu, podziękowałam pani Wright za przystrojenie drzewa, na co aż zarumieniła się z radości. – Potrzeba było aż połowy mieszkańców wioski, żeby zrobić to szybko i cicho – powiedziała. – Tak się cieszę, że się wam podobało. Pani Blake zawsze przystrajała orzech świeczkami z okazji swoich urodzin, ledwie odrósł od ziemi. Ojciec nie pozwalał jej ich zapalać, robił to sam. Pomyśleliśmy sobie z Joelem, że to dobry pomysł na świąteczną niespodziankę. Zakręciłam wieczko słoika i postawiłam go obok swojego talerza. – Dziękuję, pani Wright. Nie mogła mi pani sprawić lepszego prezentu. Będę o nim zawsze pamiętać.
– Wysłałabym taki sam słoik siostrze Blake, ale ona jest w ciągłym ruchu i paczki rzadko do niej dochodzą. Przypomniałam sobie obietnicę złożoną siostrze Blake – byłam jej winna orzech w ramach „zapłaty” za pobyt w domku. Postanowiłam, że zbiorę go jeszcze tego ranka, w drodze do Petera. Kiedy weszłam do domku, Peter wydawał się bardzo poruszony. Sięgnął do kieszeni, wyciągnął z niej starannie złożoną chusteczkę i wręczył mi ją. W środku znalazłam kościaną obrączkę, starannie wyczyszczoną i wypolerowaną, a następnie ozdobioną czymś, co bardzo szybko zidentyfikowałam jako maleńkie kawałki skorupki orzecha. Peter musiał nad nią pracować długie godziny, lecz efekt był naprawdę zachwycający. – Nie mogę ci podarować pierścionka, póki nie porozmawiam z Kennethem – powiedział. – To po prostu przyjacielski podarunek. Mam nadzieję, że go przyjmiesz. – Uśmiechnął się do mnie. – Chciałem ci coś dać, a nic innego nie miałem pod ręką. Nie spodziewam się, że będziesz go nosić. Lady Elspeth Douglas nie mogłaby iść na bal z kawałkiem świńskiej kości na palcu. Kontrast między kościaną obrączką a rubinowym pierścionkiem od Alaina był ogromny. Czułam jego ciężar na szyi, przypieczętowujący złożoną przeze mnie obietnicę. Po chwili zacisnęłam palce na obrączce i rzuciłam żartobliwie: – Nie powinieneś był, Peterze. Onieśmieliła mnie twoja szczodrość. Wiele mnie to kosztowało, ale zdołałam wypowiedzieć te słowa i się nie rozpłakać. – I słusznie. Nie szczędziłem czasu ani sił. Roześmialiśmy się, a ja założyłam obrączkę na palec. Ku mojemu zdziwieniu, pasowała jak ulał. Zdjęłam ją i ostrożnie odłożyłam na obramowanie kominka. – Muszę rzucić okiem na twój opatrunek. Pan Wright zawsze idealnie go zakładał, kopiując sposób, w jaki lekarze zabandażowali ranę Petera przed jego wyjazdem z kliniki. Rana goiła się prawidłowo. Posypałam ją antyseptycznym pudrem i ponownie zabandażowałam. Kiedy jednak poprosiłam go, żeby podniósł ramię, zdołał je dźwignąć tylko do wysokości barku.
– A niech to, ćwiczenia chyba przestały dawać rezultaty. – W takim razie powinniśmy cię zawieźć do lekarza w Mildhurst, Pulborough lub nawet w Londynie, by zalecił ci nowe ćwiczenia. Jutro drugi dzień świąt, a zatem do lekarza pojedziemy pojutrze. Co do tego byliśmy zgodni. Później staraliśmy się nie myśleć o kłopotach z ramieniem Petera i spędzić ten dzień jak najradośniej. Za każdym razem gdy mijałam kominek, widziałam kościaną obrączkę, lecz nie mogłam się zmusić do tego, by ponownie ją założyć. Wiedziałam, że sprawiłabym w ten sposób przyjemność Peterowi, ale był jeszcze Alain. Nie mogłam tego zrobić, nawet dla Petera. Dzień po świętach zawiozłam go do Mildhurst. Tamtejszy lekarz, polecony przez panią Wright, zbadał Petera i powiedział do mnie: – Wolałbym, żeby kapitan wrócił do swojego doktora w Saint Albans. On zna jego przypadek i najlepiej poradziłby sobie z wyznaczeniem nowych ćwiczeń. Ostatnią rzeczą, jakiej byśmy sobie życzyli, jest uszkodzenie czegoś, co jest już bliskie wyleczenia. Przydałoby się zrobić zdjęcie rentgenowskie. Ja, niestety, nie mam dostępu do odpowiedniej aparatury. Peter, już ubrany, wyszedł z lekarskiego gabinetu z kwaśną miną. – Powiedział ci? Mam wrócić do Saint Albans. Wolałbym do Aldshot. – Nie wątpię, ale musimy zrobić to, co dla ciebie najlepsze. Nie potrafiłam przestać myśleć o tym, że gdybym umożliwiła Peterowi wyleczenie, byłby już w ogniu walki. Nie chciałam sobie tego nawet wyobrażać. Gdyby znowu został ranny... – W takim razie jedźmy do Saint Albans – odparł z westchnieniem. Tak też uczyniliśmy, po drodze zatrzymując się w Londynie na późną kolację. Lekarze z kliniki ucieszyli się na jego widok, a doktor Fuller powiedział: – Widać, że był pan w dobrych rękach. Poczynił pan zadziwiające postępy. Oczywiście nadal czeka pana sporo pracy, ale ogólny stan zdrowia się poprawił. Rzeczywiście, Peter odzyskał utracone kilogramy i pomimo zesztywniałego ramienia był w dobrej kondycji i świetnie wyglądał. Peter spojrzał na mnie i wiedziałam, co sobie pomyślał: „Wszystko dlatego że jestem szczęśliwy”. – Codziennie spacerowałem i poprawił mi się apetyt – powiedział zamiast tego. – Wypoczynek też się pewnie przysłużył. Chcielibyśmy zatrzymać pana na dzień czy
dwa, nauczyć pana nowych ćwiczeń i przekonać się, jak zareaguje na nie ramię. Czy pański szofer się na to zgodzi? – zwrócił się do mnie z uśmiechem. – Chętnie pojadę do Londynu i odwiedzę panią Hennessey – powiedziałam do Petera. – Wrócę na czas. Sądząc po jego zaciśniętych ustach, był zmartwiony tym, że nasza idylla dobiegła końca. Niedługo potem pożegnaliśmy się i udałam się do zajazdu, w którym już wcześniej się zatrzymałam. Wczesnym rankiem następnego dnia pojechałam do Londynu, nie spotkawszy się z Peterem. Nie chciałam zakłócać planu dnia w klinice. Pani Hennessey wracała akurat z zakupów, kiedy podjechałam pod jej dom. Na mój widok wykrzyknęła podekscytowana: – Moja droga! Wczoraj rano wysłałam na adres w Sussex list do ciebie. A ty przyjechałaś tutaj! – List? Od kogo? Ani ja, ani Peter nie dostaliśmy w Aldshot żadnego listu. – Z Francji, Elspeth. Wiedziałam, że będziesz go chciała przeczytać. A dzisiaj rano przyszedł list od służb pielęgniarskich królowej Aleksandry. Dopiero co go wysłałam. Oficjalne potwierdzenie mojej rezygnacji mogło poczekać, ale list z Francji... Peter miał zostać w Saint Albans jeszcze dzień. Z łatwością zdążyłabym pojechać do Sussex, odnaleźć mój list i wrócić, zanim go wypiszą. Jazda do Sussex w tę i z powrotem była idiotyczna, lecz jeśli list zawierał złe wiadomości, wolałam je jak najszybciej poznać. Podziękowałam pani Hennessey, wycofałam samochód i ruszyłam do domku pod orzechem. Dotarłam na miejsce późnym wieczorem. Po drodze mijałam konwój wojskowy i przewrócony wóz z amunicją, co wydłużyło moją podróż o dobrą godzinę. Weszłam do domu, zapaliłam lampę i zapatrzyłam się w ogień. Pani Wright, niech jej Bóg błogosławi, napaliła w kominku, dzięki czemu pokój wypełnił się przyjemnym ciepłem. Moja kościana obrączka leżała tam, gdzie ją zostawiłam, na obramowaniu kominka. Podniosłam ją, wsunęłam na palec, a później, w przypływie wyrzutów sumienia, ściągnęłam i ponownie odłożyłam. Pani Wrigth przybiegła pospiesznie, przepraszając za to, że kolacja nie jest jeszcze
gotowa. – Nie byliśmy pewni, jak długo zabawią państwo w Mildhurst, więc zostawiłam ją na kuchni, żeby nie wystygła. Za chwileczkę ją przyniosę. – Rozejrzała się wokół. – A gdzie kapitan? Czyżby poszedł na górę się położyć? – Jest w Saint Albans. Doktor postanowił go zatrzymać na kilka dni. Wróciłam, bo spodziewam się listu. – Od dwóch–trzech dni nie było poczty. Myślę, że to przez poświąteczny rozgardiasz. Proszę usiąść i ogrzać się przy kominku. Zaraz wrócę. Ruszyła w stronę drzwi, ale podniosłam się i poszłam za nią. – Może mogłabym zjeść kolację tam, gdzie podaje mi pani śniadanie – zasugerowałam. – A później się położę. Nie mogłam usiedzieć ani chwili dłużej w pustym domku. Doskwierał mi brak Petera. – Cóż, skoro tak pani woli – odparła, rzucając mi ukradkowe spojrzenie. – Dom rzeczywiście wydaje się pusty bez kapitana. To taki uroczy człowiek. Nie wiem, czy kiedykolwiek spotkałam porządniejszego. W takim razie chodźmy. Potem tu wrócę i zajmę się kominkiem. Zjadłam kolację samotnie, a później poszłam na górę się położyć. Usiłowałam poczytać jedną z książek, które wcześniej czytałam Peterowi, lecz zasnęłam, pozwalając jej się zsunąć na podłogę. Następnego dnia niecierpliwie czekałam na listonosza. Nie zjawił się o jedenastej, jak to miał w zwyczaju, więc doszłam do wniosku, że nie było żadnej korespondencji dla Aldshot i będę musiała zaczekać na list do jutra. Jednak przed czternastą usłyszałam pukanie do drzwi. Pobiegłam, żeby otworzyć. Przed domem stała pocztowa furgonetka, a na progu stał mężczyzna owinięty po same uszy nowym szalikiem – zapewne prezentem gwiazdkowym od kogoś z rodziny; dostrzegłam zgubione oczka oraz miejsce, w którym ni stąd, ni z owąd zaczynał się inny odcień niebieskiego – i trzymał w ręku list do mnie. – Już miałem nie przyjeżdżać – powiedział – bo to jedyny list do Aldshot, ale zobaczyłem, że jest z zagranicy, i pomyślałem, że to może... wieści. Pewnie chciał powiedzieć: „złe wieści”. Podziękowałam mu, szybko weszłam do środka, usiadłam przy kominku i otworzyłam
kopertę. To był list od Madeleine. Musisz natychmiast przyjechać. Niemcy wymienili Alaina za jednego ze swoich i jest tu teraz ze mną, w Paryżu. Jego stan jest bardzo ciężki i nie wiem, co robić. Proszę, znajdź sposób, żeby tu dotrzeć. Błagam. Tylko tyle, i aż tyle. Przeczytałam list po raz drugi, zastanawiając się, co miała na myśli Madeleine, pisząc o „bardzo ciężkim” stanie. Poderwałam się z miejsca, gdy dotarło do mnie, że nie mam chwili do stracenia. Ale przecież był jeszcze Peter. Co z nim? Był teraz znacznie silniejszy, lepiej się czuł, ale przebył długą drogę... Będzie potrzebował samochodu. Nie mógł jeszcze podróżować pociągiem. Nie mogłam wyjechać, nie upewniwszy się, że niczego mu nie brak. Weszłam do domu Wrightów, wspięłam się schodami na górę i spakowałam walizkę, a później poszłam poszukać pani Wright. Karmiła kury w ogrodzie na tyłach domu, a gdy ją zawołałam, podniosła na mnie wzrok. – Co się stało? – zapytała, widząc moją minę. – Mój przyjaciel ma kłopoty. Muszę wyjechać – powiedziałam. – Bardzo mi przykro, pani Wright, to pilne. Pojadę do Londynu i zostawię tam samochód dla kapitana. Jeśli nie uda mi się... Proszę mu przekazać... Proszę mu przekazać, że napiszę, gdy tylko będę mogła. Nie byłam w stanie powiedzieć nic więcej. Nasz wspólny czas w domu pod orzechem właśnie dobiegł końca. Myślałam, że z żalu pęknie mi serce. Po chwili siedziałam w samochodzie. Planowałam zawrócić w stronę Mildhurst, a stamtąd wyjechać na drogę prowadzącą do Londynu. Poranek był pochmurny, lecz kiedy wycofywałam samochód, przez chmury przebił się promień słońca i pięknie oświetlił drzewo orzechowe. Zatrzymałam się, wysiadłam i pobiegłam do ogrodu po orzech dla siostry Blake. Nie wiedziałam, kiedy ją znowu zobaczę, ale przynajmniej miałam już czym „zapłacić” za nasz pobyt. Wsiadłam do samochodu i odjechałam. W połowie drogi do Londynu przypomniałam sobie o drugim liście, który przesłała mi
pani Hennessey. Ten list mógł jednak poczekać. Nie potrzebowałam oficjalnego potwierdzenia, jak wiele straciłam. Dotarłszy do Londynu, pojechałam prosto do domu pani Hennessey. Zastałam przed nim Bess, która dostała tygodniową przepustkę i właśnie wybierała się na Victoria Station, skąd odjeżdżał jej pociąg do Somerset. Zatrzymałam ją, błagając o przysługę. – Wiem, że nie możesz się doczekać spotkania z rodziną – zaczęłam – ale rozpaczliwie potrzebuję twojej pomocy. – Co się stało? Jak mogę ci pomóc? – zapytała bez namysłu. Opowiedziałam jej o Francji i o tym, że powinnam jak najszybciej dotrzeć do Paryża. Wyjaśniłam, dlaczego Peter przebywa w Saint Albans i że musi wrócić do Sussex. Bess wysłuchała mnie i kiwnęła głową. – Wszystko będzie dobrze, pojadę do Saint Albans po twojego Petera i zawiozę go do Sussex. Co mam mu powiedzieć? Będzie pytał, dlaczego go porzucasz. – Powiedz mu... Powiedz mu po prostu, że zostałam pilnie wezwana. Bess, czy mogłabym pożyczyć jeden z twoich kitli? Zwrócę ci go najszybciej, jak to będzie możliwe. – Tak, oczywiście, są w mojej szafie w mieszkaniu. A gdzie się podziały twoje? – To długa historia, opowiem ci ją kiedy indziej. Pospiesz się, Peter będzie czekał. Wbiegłam do domu i popędziłam na górę, zostawiając ją z walizką i samochodem Petera. Szybko przebrałam się w kitel. Zakładając go bez pozwolenia, łamałam wszelkie zasady, ale nie wyobrażałam sobie, by jako cywilowi pozwolono mi pojechać do Francji. Pielęgniarka wracająca do swoich obowiązków miała na to znacznie większe szanse. Zdobycie biletu do Dover okazało się niewielkim problemem. Na miejscu odnalazłam znajomego oficera i powiedziałam mu, że mój pociąg się spóźnił, przez co nie zdążyłam na statek. Zgodził się zabrać mnie do Calais. – Ale nie mam już miejsc w kabinach – dodał przepraszająco. – Nie szkodzi, nic mi nie będzie. Dziękowałam niebiosom za to, że nie chciał obejrzeć mojego przydziału, niesłusznie zakładając, że mam odpowiedni dokument. Podczas rejsu wiał silny wiatr. Siedziałam na pokładzie, obserwując fale rozbijające się o burtę. Wielu nowych rekrutów cierpiało na chorobę morską; leżeli na pokładzie, gdzie było chłodniej niż w dusznych kajutach, lub wisieli przewieszeni przez burtę, jęcząc i modląc się, żeby
kołysanie statku ustało. Postanowiłam o nich nie myśleć i skoncentrować się na tym, jak dostanę się do Paryża, gdy już będę we Francji. Okazało się to jednak proste. Znalazłam konwój ciężarówek jadących do Rouen, a tam wsiadłam do pierwszego pociągu, jaki mi się nawinął. Co prawda jechał na południe, lecz nie miało to znaczenia, gdyż w Lyonie mogłam się przesiąść w pociąg do Paryża. Ciekawe, że z pomocą uniformu Bess, kilku kłamstw i wymówek oraz reputacji służb pielęgniarskich udało mi się to, co kiedyś było niemożliwe bez stosownych dokumentów. Byłam wdzięczna za zmiany, jakie przyniósł czas. W Paryżu złapałam taksówkę, która zawiozła mnie do domu Villardów. Zmęczona, brudna po podróży i chora ze zdenerwowania, uniosłam masywną kołatkę, czekając, aż ktoś mi otworzy. Drzwi otworzyła Marie, pokojówka Madeleine, która na mój widok krzyknęła i wciągnęła mnie do środka. Madeleine już zbiegała po schodach. Na jej twarzy malowało się zdumienie pomieszane z ulgą. – Elspeth, czy to ty? Oczywiście, że tak! Wejdź, Marie zrobi ci herbaty. Tymczasem ogrzej się przy kominku. Zamknęła mnie w serdecznym uścisku, a później objęła ramieniem i zaprowadziła do pokoju, w którym odpisywała na listy i zajmowała się domowymi rachunkami. – Rzadko palimy w salonie – wyjaśniła, wyciągając dla mnie krzesło. – Węgiel i drewno trudno teraz dostać, ale radzimy sobie jak możemy. Po raz pierwszy widzę cię w pielęgniarskim kitlu. Obróć się, żebym mogła cię zobaczyć – tak, bardzo ładnie, ale to przecież nie ty, prawda, moja droga Elspeth? – Ten kitel pomógł mi przejechać Anglię i pół Francji – odparłam. – Balowa lub wieczorowa suknia by tego nie dokonała. Od razu pożałowałam tych szorstkich słów. Skąd Madeleine miałaby wiedzieć, ile znaczyło dla mnie pielęgniarstwo? Ona jednak się roześmiała, myśląc, że żartuję. – Powiedz mi – kilka dni temu dostałam twój list, w którym piszesz, że Alaina wymieniono za innego żołnierza... – Mieliśmy oficera, na którym bardzo zależało Niemcom. Henriemu udało się wciągnąć Alaina na listę wymienionych jeńców. Dobrze się stało, Elspeth, Alain był potwornie chory, zmieniony i załamany.
– Co dokładnie się stało? Pisałaś, że został ranny podczas pojmania, ale nikt nie potrafił powiedzieć, jak poważnie i co mu dolegało. – Lekarze musieli mu amputować rękę, Elspeth. Przy ramieniu. Nie było wyboru; inaczej zmarłby na gangrenę. Rozpłakała się, nie mogąc dłużej powstrzymywać emocji związanych z powrotem Alaina i jego stanem zdrowia. – Odjęli mu rękę, Elspeth. Nie mogę tego znieść. Widziałam więcej amputacji, niż potrafiłaby to sobie wyobrazić, lecz tu chodziło o Alaina, jej brata i mężczyznę, którego planowałam poślubić, kiedy szedł na wojnę. Wtedy dotarło do mnie, że w tej sytuacji nie mogę mu powiedzieć, że zakochałam się w kimś innym – ani teraz, ani nigdy. – Chcę się z nim zobaczyć. Zaprowadzisz mnie do jego pokoju? – Wypij najpierw herbatę, Elspeth. Będziesz potrzebowała wszystkich swoich sił, żeby stawić czoła temu, co cię czeka. Mogłam powiedzieć Madeleine, że muszę się natychmiast zobaczyć z Alainem, lecz przecież byłam jej gościem, a ona kazała przygotować herbatę specjalnie dla mnie. Siedziałam więc i piłam herbatę, jadłam ciasteczka upieczone przez kucharkę Villardów i słuchałam pozostałych wieści, którymi podzieliła się ze mną Madeleine. Mały Henri zdrowo się rozwijał i właśnie zaczynał raczkować. Henri nie był już łącznikiem w siłach brytyjskich, wrócił do swojego dawnego oddziału. – Martwię się o niego każdego dnia, modlę każdej nocy. Wrócił do domu razem z Alainem, miał tylko dwadzieścia cztery godziny przepustki, ale najważniejsze, że zobaczył swojego syna i trzymał go w ramionach. Ledwie przyjechał, a już musiał się zbierać do drogi. Cieszyłam się ich szczęściem, mimo że spędzili razem niewiele czasu. – Henri powiedział mi, że wojna, która miała się skończyć przed Bożym Narodzeniem, potrwa jeszcze bardzo długo. Nie wiadomo, jak i kiedy się skończy. – Z jej oczu znów popłynęły łzy. – Co zrobię, jeśli Henriego spotka coś złego? Wystarczy, że Alain stracił ramię. Dobry Boże, a gdyby to był Henri? Pocieszyłam Madeleine, najlepiej jak umiałam, i w końcu udało mi się ją namówić, by zaprowadziła mnie na górę do Alaina. Pod drzwiami jego sypialni zatrzymała się. – Porozmawiaj z nim, Elspeth. Zaczekam tu na ciebie.
Zrozumiałam, że odkładała to spotkanie, ponieważ sama bała się wchodzić do jego pokoju. Przygotowałam się na czekający mnie szok, zapukałam delikatnie, a gdy usłyszałam gderliwe „proszę”, otworzyłam drzwi i weszłam do sypialni Alaina. Siedział przy kominku. Był tak wychudzony, że ledwie go poznałam, jego blond włosy były krótko ścięte z powodu choroby, twarz miał ściągniętą bólem i rozpaczą. Z miejsca mnie rozpoznał, a po jego minie zorientowałam się, że Madeleine nie powiedziała mu o wysłanym liście. Nie miał prawego ramienia, w jego miejscu zwisał rękaw koszuli. Spróbował się podnieść i prawie upadł, przeklinając siarczyście pod nosem. – Elspeth – powiedział, i nic więcej nie zdołał z siebie wydusić. – Alain, mój drogi – odparłam. Przeszłam przez cały pokój i wysunęłam dłonie w stronę kominka. Tak bardzo chciałam go przytulić i pocieszyć, lecz uznałby to za przejaw litości, której sobie nie życzył. – Strasznie przemarzałam. Cieszę się, że już tu jestem. Jak się czujesz? – Jak widzisz – powiedział gorzko. – Przeżyłeś coś potwornego. Jak ramię? Zszokowany tym, że go o to zapytałam, z początku nie mógł wydobyć z siebie głosu. W końcu powiedział: – Czuję je każdego dnia. Co noc śni mi się, że jestem zdrowy. Każdego ranka budzę się i widzę, że nie mam ręki. – To często spotykany objaw – powiedziałam wolno. – Być może minie z czasem, nie wiadomo. – Prosiłem Madeleine, żeby nic ci nie mówiła – wybuchnął. – Zabroniłem jej do ciebie pisać, lecz najwyraźniej mnie nie posłuchała. Nie wybaczę jej tego. Odwróciłam się w jego stronę. – Czy nie uważasz, że miałam prawo wiedzieć? Dowiedziałam się, że zaginąłeś i trafiłeś do niewoli, że jesteś ranny i bardzo chory. Myślisz, że się nie martwiłam? Miał w sobie dość przyzwoitości, by odwrócić wzrok. Po chwili znowu na mnie spojrzał i powiedział: – Nie nosisz mojego pierścionka.
Wyciągnęłam rękę i wyjęłam zza kołnierzyka złoty łańcuszek, pozwalając światłu odbijać się w złocie i rubinie, którego barwa przypominała świeżą krew. – Jako pielęgniarka nie mogłam go nosić. – Tak, słyszałem, że zrobiłaś kurs. Podziwiam twoją odwagę. Były to pierwsze miłe słowa, jakie od niego usłyszałam. – Dziękuję. Kuzyn Kenneth był odmiennego zdania i uparł się, żebym zrezygnowała. – Posłuchałaś go? – To już inna historia – odparłam wymijająco. – Poprosisz, bym usiadła, czy mam stać tak jak ty? Wskazał mi krzesło naprzeciwko swojego, a gdy usiadłam, uczynił to samo, dość niezgrabnie. Jego ciało nie było przyzwyczajone do utrzymywania równowagi bez prawego ramienia. Siedzieliśmy w milczeniu przez kilka minut. Później Alain powiedział: – Właściwie nawet się cieszę, że przyjechałaś. Zastanawiałem się, jak powiedzieć ci, że jednak nie porozmawiam z twoim kuzynem. Starałam się nie okazać zdumienia. – Czyżby twoje uczucia względem mnie się zmieniły? – Nic się nie zmieniło, Elspeth. Poza tym – wskazał na swoje ramię. – Nie mogę oczekiwać, że poślubisz wrak człowieka, którego znałaś przed wybuchem wojny. – Dlaczego to miałoby cokolwiek zmienić? Widziałam wiele potworności w punktach pomocy medycznej, w których służyłam. Amputowane ramię nie jest najgorszą z nich. – Nie lekceważ tego, co przeszedłem – powiedział ze złością – i nie przekonuj mnie, że nie wiem, co mówię. Pomyślałam o tym, że równie dobrze to Peter mógł stracić ramię. Bóg dokonał wyboru i ja też musiałam, tu i teraz. – Niczego nie lekceważę. Jeśli już ci na mnie nie zależy, potrafię to zrozumieć i będę musiała zaakceptować. Jednak ty odbierasz mi prawo wyboru. Nie pozwolę ci na to, Alainie. Zanim wstąpiłeś do pułku, powiedziałam ci, że jestem zadowolona z tego, że po zakończeniu wojny porozmawiasz z kuzynem Kennethem. Cóż, wojna dla ciebie już się skończyła. Mogę zawieźć twój list do Szkocji. Minie trochę czasu, zanim będziesz mógł podróżować. Kuzyn Kenneth weźmie to pod uwagę.
– Nigdy nie poślubię ciebie ani żadnej innej kobiety. – Są inni kandydaci do mojej ręki. Czy pozwolisz, żeby kuzyn oddał ją któremuś z nich? – Nie mam wyboru. W jego głosie słychać było udrękę. – A więc mnie nie kochasz? Przykro mi. Zachowałam się bezwzględnie, ale tylko w ten sposób mogłam przerwać jego upór. Nie wiedziałam, czy sobie tym nie zaszkodzę, ale przebyłam długą drogę i nie zamierzałam pozwolić, żeby mnie odtrącił. Wstałam z krzesła gotowa wyjść z pokoju. – Na miłość boską, Elspeth, pomyśl, co ty mi robisz. – Nie, pomyśl raczej, co ty robisz mnie, Alainie. Miejmy pełną jasność. Podniósł się z miejsca. Oczy płonęły mu gniewem, szczęki miał zaciśnięte. – W porządku. Jeśli chcesz wiedzieć, to nadal cię kocham, tak samo jak w sierpniu, a nawet mocniej, ponieważ myślałem o tobie każdego dnia w tym nędznym więzieniu. Byłaś moim światłem w ciemności i jedynym powodem, dla którego w ogóle przeżyłem. Ta miłość okazała się moim wybawieniem i jednocześnie przekleństwem, Elspeth. Zbyt mocno cię kochałem, powinienem był umrzeć. Wolałbym nie przeżyć operacji. Rozpaczliwie pragnęłam podejść do Alaina i go przytulić, jednak nie ośmieliłam się tego zrobić. – Myślisz, że kochałam cię tylko wtedy, gdy byłeś zdrowy? – zapytałam. – Alainie, czy naprawdę masz mnie za taką płytką? Alain wpatrywał się we mnie. – Moja kochana, nie jestem już tym, kim byłem! – Nadal jesteś Alainem, czyż nie? Napisz list, a zawiozę go do Szkocji w twoim imieniu. – Nie mógłbym... – Wprost przeciwnie. Odwróciłam się od Alaina, by nie widział moich łez. – Jestem bardzo zmęczona Podróż była długa, a ja niewiele spałam. Chciałabym się położyć. Wrócę, kiedy trochę odpocznę. Nie odtrącaj mnie, Alainie, proszę. To powiedziawszy, opuściłam pokój. Madeleine wciąż stała pod drzwiami.
– Słyszałam, jak na siebie krzyczeliście – powiedziała z niepokojem. – Tak, ale chyba udało mi się go przekonać. Przyciągnęła mnie do siebie i mocno przytuliła. – Nadal będziesz moją siostrą, prawda? Będziemy szczęśliwi jak przed wojną, cała nasza czwórka, znowu razem. – Gdyby tylko to było możliwe – szepnęłam w jej jasne włosy. I rzeczywiście tak myślałam.
ROZDZIAŁ 12
* Kiedy znowu zobaczyłam Alaina, był już w zupełnie innym nastroju. Doszłam do wniosku, że to moja bezceremonialność go otrzeźwiła. Zaczął opowiadać o tygodniach poprzedzających wybuch wojny, edukacji jego siostry w Académie i dorastaniu w Montigny. Nawet słowem nie wspomniał o walkach stoczonych nad Marną. Już po tygodniu swobodnie czuliśmy się w swoim towarzystwie. Pewnego popołudnia Alain opowiadał mi o tym, jak zobaczył mnie po raz pierwszy. Przyjechał odwieźć swoją siostrę do domu na święta, a kiedy wszedł do szkoły, stałam w korytarzu. – Miałaś zmarszczone czoło – powiedział. – Istna chmura gradowa. Później zapytałem Madeleine, co cię tak zezłościło. Powiedziała mi, że nie chciałaś wyjeżdżać z Anglii, by dokończyć edukację, i że twój ojciec niespodziewanie zmarł. Nie mogłaś przeboleć jego śmierci. – To prawda – odparłam, przypominając sobie tamten czas. – Wydawało mi się, że straciłam wszystko: ojca, dom, ojczyznę. Kuzyn Kenneth to dobry człowiek, usiłuje wypełnić wolę mojego ojca, lecz czasem bywa okropnie sztywny. – Jak wtedy gdy zmusił cię do rezygnacji z pielęgniarstwa. Przyglądałam mu się przez chwilę. – Czy zrezygnowałbyś z poślubienia mnie, bo podczas wojny służyłam jako pielęgniarka? – Byłem żołnierzem – odparł prosto. – Wiem, ile znaczyła pomoc pielęgniarek. Ludzie, którzy cierpieli i umierali, widzieli w was siostry miłosierdzia. Nie czułem, żeby to doświadczenie w jakikolwiek sposób cię zmieniło. Użył czasu przeszłego. Miałam już na palcu jego pierścionek, co skwapliwie zauważył, i przebrałam się w stroje, które nosiłam przed wybuchem wojny, pozostawione w szafie w moim pokoju, wyczyszczone i wyprasowane z serdeczną troską przez służącą Madeleine. Przyjechałam tu, żeby go odnaleźć i sprawdzić, czy się zmienił. Nie licząc pierwszego wieczoru, był tym samym Alainem, którego znałam. Jego gniew wyparował. Zaniepokoiło mnie jednak, że użył czasu przeszłego. Nie wiedziałam, jak sprawdzić jego uczucia; trudno było pytać dawnego kandydata do ręki, czy nadal pragnie się żenić.
Nagle przypomniała mi się historia królowej Wiktorii, która musiała zaproponować małżeństwo księciu Albertowi, gdyż nie mógł się oświadczyć urzędującej królowej w tradycyjny sposób. Czyż nie byłam córką hrabiego? Mimo błękitnej krwi płynącej w żyłach Alaina Montigny można go było uznać za człowieka z niższych sfer, bez tytułu... – Mam do ciebie pytanie – powiedziałam. – Nie możesz pojechać do Szkocji, zaś kuzyn Kenneth nie może przyjechać do Paryża, a przynajmniej nie byłoby to łatwe w samym środku wojny. Jednak poczta nadal dostarcza listy do i ze Szkocji. Byłoby rzeczą niewłaściwą, gdybym napisała do kuzyna Kennetha w twoim imieniu, ale może jest ktoś, kogo mógłbyś poprosić o przysługę: ksiądz, adwokat. Nie chciałabym cię stracić po raz drugi. Alain odwrócił wzrok. – Jeszcze na to za wcześnie, Elspeth. Nie wróciłem w pełni do zdrowia, nie mogę wstać z krzesła, nie ryzykując upadku. Co tydzień muszę się spotykać z lekarzem. Nie nabrałem dostatecznej biegłości w posługiwaniu się lewą ręką. Nie jestem gotów do roli pana młodego. Nie rozmawiał ze mną o wojnie, nie dotknął mojej dłoni ani nawet nie pocałował mnie w policzek, jak to czynił, kiedy byłam tylko szkocką przyjaciółką Madeleine. – Nie musielibyśmy od razu brać ślubu. Długie zaręczyny nie są w czasie wojny niczym niezwykłym. Alain ponownie na mnie spojrzał. – Zrozum, kochana – dotknął prawego rękawa lewą dłonią. – Muszę się nauczyć z tym żyć. To przykre, ale w nocy śniło mi się, że nadal mam prawe ramię. Byłem w dolinie Marny, zarządziłem odwrót swoich ludzi, zabrałem Niemcom karabin maszynowy i wycelowałem go w nacierających na mnie nieprzyjaciół. Innym razem wzięto mnie do niewoli z krwawiącym ramieniem, którego jednak nie amputowano. Nie będę cię zanudzał resztą, ale jako Szkotka na pewno mnie zrozumiesz. Bez ręki nie mogę wrócić do walki i podziękować Niemcom za opiekę, która kosztowała mnie ramię. Byłam wstrząśnięta. Wcale nie rozumiałam. Byłam gotowa oficjalnie ogłosić nasze zaręczyny; między innymi po to przyjechałam do Francji w tak wielkim pośpiechu. Rozumiałam poczucie obowiązku, odpowiedzialność, honor i dumę, ale nie to, przez co przeszedł Alain. Nie wiedziałam też, że wojenne przeżycia staną się dla Alaina ważniejsze nawet ode mnie.
– Cieszę się, że mi zaufałeś – powiedziałam całkowicie szczerze. Odpowiedział mi uśmiechem. – To jeden z powodów, dla których cię kocham, Elspeth. Jeden z wielu. Później zmieniliśmy temat. Kiedy rozmawialiśmy o Henrim, dotarło do mnie, że jeszcze ani razu nie dotknęłam Alaina, podobnie jak on mnie. Czyżbym bała się jego reakcji? A może chodziło o Petera i to, co do niego czułam? Prawdę mówiąc, sama nie wiedziałam. Minął kolejny tydzień. Namówiłam Alaina na wspólny spacer. Pchałam ulicą wózek małego Henriego, a za nami szła zatroskana pielęgniarka Alaina, który czuł się niezręcznie w miejscu publicznym, gdzie jego spięty agrafkami rękaw przyciągał spojrzenia. Nie był jedynym weteranem w mieście. Widziałam mężczyzn o kulach, z pustymi rękawami, zniekształconymi twarzami i wyłupionymi oczami, brakującymi uszami, dłońmi, stopami. Jednak Alain pozostał atrakcyjnym mężczyzną, i to również zwracało uwagę. Musieliśmy wyglądać jak szczęśliwa para na spacerze z dzieckiem. Przechadzka nie trwała długo. – Muszę wracać – powiedział Alain sztywno. – Czuję się... zmęczony. Nie spierałam się z nim. Zawróciłam wózek i pospiesznie wróciliśmy do domu Villardów. Tego wieczoru Alain nie zszedł na kolację. Próbowałam rozmawiać z Madeleine na temat Alaina, lecz była ślepa na to, co widziałam. Żałowałam, że nie mogę się podzielić swoimi obawami z Henrim lub którymś z kuzynów. Zastanawiałam się nawet, czy nie porozmawiać z lekarzem Alaina, lecz wiedziałam, że nie powie mi nic istotnego – nie byłam żoną ani nawet oficjalną narzeczoną, a jako kobiecie należało mi oszczędzić wszelkich „nieprzyjemności”. Zaniepokojona, wysłałam list do Bess Crawford na angielski adres, modląc się, żeby tam była. Poprosiłam w nim, by porozmawiała ze swoim ojcem. Jako pułkownik miał doświadczenie w kontaktach z żołnierzami, którzy odnieśli obrażenia podczas walki. Miałam nadzieję, że poradzi mi, jak mogłabym pomóc Alainowi. Jednocześnie dostrzegłam promyk nadziei w tym, że chociaż nie próbował się do mnie zbliżyć tak jak podczas naszego ostatniego wspólnego wieczoru, zanim wstąpił do armii, nie odesłał mnie do domu ani też nie poprosił o zwrot pierścionka jego matki.
Zawsze to jakiś początek. Póki co musiałam się nim zadowolić. A Peter? Te drzwi musiały zostać raz na zawsze zamknięte. To, że nie powiedziałam Peterowi o Alainie, było przejawem tchórzostwa. Myślę, że czegoś się domyślał, kiedy nie zakładałam pierścionka, który podarował mi w Boże Narodzenie, lecz próbował udawać, że mamy przed sobą wspólną przyszłość. Dwoje ślepych na wszystko kochanków pod urokiem drzewa orzechowego... Nasza historia nie mogła mieć szczęśliwego zakończenia. Kolejny tydzień upłynął zaskakująco gładko w porównaniu z niefortunnie zakończonym spacerem. Alain okazywał mi wręcz czułość, zaś tydzień później pocałował mnie pewnego wieczoru w policzek, zanim udałam się do swojej sypialni. Chociaż był to braterski pocałunek, trwał odrobinę dłużej, niż powinien. W czwartek Alain pocałował mnie w usta, lecz i w tym pocałunku brakowało namiętności. Wyrażał raczej tęsknotę i smutek. W piątek rano Alain odjechał razem z kierowcą, starszym mężczyzną, którego wezwano z rodzinnej posiadłości Villardów w dolinie Loary. Życzyłam mu jak najlepiej, gdyż wybierał się na wizytę do chirurga, który zajmował się nim od powrotu do Paryża. Miałam nadzieję, że lekarz pochwali go za znakomite postępy. – Liczę na dobre wieści. Sama zauważyłam, że radzisz sobie znacznie lepiej – uśmiechnęłam się. – Będziemy mieli co świętować. Alain przez chwilę ściskał moją dłoń. – Moja ukochana. Madeleine i ja zabrałyśmy małego Henriego na spacer, chociaż ranek był wyjątkowo zimny i musiałyśmy włożyć swoje najcieplejsze płaszcze, zaś dziecko przykryć niewielką futrzaną kołderką. Gdy wymachiwało maleńkimi, osłoniętymi rękawiczkami dłońmi, Madeleine przyglądała mu się z bezgraniczną miłością. – Każdego dnia staje się coraz bardziej podobny do swojego ojca, nie uważasz? – zapytała. – Rzeczywiście – odparłam z uśmiechem. – Zaczekaj, aż będziesz miała własne – powiedziała radośnie Madeleine. – Nie wyobrażasz sobie, jakie to uczucie. Pomyśl tylko: cząstka ciebie i Alaina w małym dziecku. Dopiero co dostała krótki list od Henriego i jej entuzjazm był zaraźliwy.
Bardzo chciałam wierzyć w jej szczęśliwe przepowiednie, których spełnienie z pewnością byłyby zbawienne dla Alaina i być może także dla mnie. Wróciłyśmy do domu i zanim zdążyłyśmy się przebrać ze spacerowych sukni, poczułam silny głód. Jedzenia nie było w nadmiarze, lecz kucharka Villardów była mistrzynią w zamienianiu tego, co miała pod ręką, w pyszne dania. Kiedy weszłam do chłodnej jadalni, Madeleine już tam była i skinęła na służącą, by podała nam obiad. – Marie właśnie powiedziała mi, że Alain jeszcze nie wrócił z wizyty u chirurga doktora Lorville’a. Mam nadzieję, że nie oznacza to kolejnej operacji. Chyba bym już tego nie zniosła. – Rana się goi. Nie sądzę, by potrzebna była kolejna operacja. Lekarz miał pewnie wielu pacjentów. Z dnia na dzień w Paryżu przybywa rannych, wielu z nich pilnie potrzebuje dalszej opieki. Madeleine nie dała się przekonać. Jej troska o brata ustępowała wyłącznie tej o Henriego. Niepokój nie opuszczał mojej przyjaciółki nawet na moment. Skończyłam zupę i służąca zabrała mój talerz. Madeleine zwlekała z jedzeniem, nasłuchując dźwięku nierównych kroków Alaina na korytarzu. Jadłyśmy sery, kiedy Madeleine została poinformowana, że kierowca właśnie wjeżdżał na dziedziniec, sam. – Zabrali Alaina do szpitala – krzyknęła, zrywając się z miejsca, i pobiegła w stronę korytarza, mijając po drodze Mary. – To infekcja. Ostrzegali mnie przed jej konsekwencjami. – Co się stało, Marie? Czy coś ci wiadomo? – zapytałam, ruszając za Madeleine. – Nie, proszę pani... W korytarzu spotkałam Madeleine i Arnauda, kierowcę. Bombardowała go pytaniami, a on stał przed nią ze strachem w oczach i otwartymi ustami, nie wiedząc, na które z nich najpierw odpowiedzieć. Kiedy Madeleine wybuchła płaczem, zdołałam z siebie wydusić: – Arnaud, gdzie jest monsieur? W szpitalu? – Nie, proszę pani. – Skłonił niezgrabnie głowę i mówił dalej pospieszną francuszczyzną: – Wyszliśmy od lekarza po godzinie i monsieur zapytał, czy zawiozę go do Bois, bo ma ochotę zaczerpnąć świeżego powietrza po wizycie w dusznym gabinecie. Na dworze było ładnie, vous comprenez, chociaż nieco chłodno, ale nic nie powiedziałem. Jechaliśmy przez
chwilę, a później monsieur poprosił mnie, żebym się zatrzymał i na niego zaczekał. Powiedział, że pani i lekarz zachęcali go do spacerów i postanowił trochę poćwiczyć. Zrobiłem, co mi kazano, ale on nie wrócił. Przyjechałem tutaj, bo nie wiedziałem, co zrobić. Boję się, że... – Mógł upaść, nie pomyślałeś o tym? – przerwała mu gniewnie Madeleine. – Pewnie upadł i nie mógł wstać. – Gdyby upadł, to by mnie zawołał, madame. Nasłuchiwałem, ale nadaremno. – W takim razie jesteś głuchy! – krzyknęła i zwróciła się do mnie: – Musimy tam wrócić i poszukać Alaina. Jeśli coś sobie zrobił, odeślę tego człowieka z powrotem do Villard i znajdę kierowcę, który podoła swoim obowiązkom. Jest tak zimno, Alain wychłodzi się, leżąc na ziemi, i rozchoruje. Musimy zabrać koce, butelkę z gorącą wodą... – Nie mamy na to czasu. Zaczekaj tu, Madeleine, ktoś mógł go znaleźć i odprowadzić do domu, a jeśli trafił do szpitala, na pewno zostaniesz o tym powiadomiona. Ja pojadę z Arnaudem. Jeśli Alain uszkodził sobie ramię, zabiorę go prosto do lekarza i odeślę Arnauda z wiadomością. Odwróciłam się, uniosłam spódnicę i pobiegłam schodami na górę, ignorując jej protesty. Zabrawszy kapelusz, płaszcz i rękawiczki, zbiegłam na dół. Madeleine poszła za starszym mężczyzną do powozu i nadal go strofowała. Kierowca skulił się, wysłuchując oskarżeń o samolubność, myślenie wyłącznie o własnym brzuchu i zostawienie jej brata na śmierć. – Musisz wrócić do środka, Madeleine, albo sama się przeziębisz – powiedziałam nieznoszącym sprzeciwu tonem. – Marie! Popchnęłam Arnauda w stronę kozła, a sama otworzyłam drzwi i rozłożyłam stopień, żałując, że starszy mężczyzna nie jest w stanie poprowadzić samochodu. Przez chwilę myślałam, że Madeleine uprze się, by jechać z nami, lecz później odwróciła się, pozwalając Marie zamknąć drzwi pojazdu. Arnaud sięgnął po lejce i dał znak koniom, by ruszyły. – Nie zrobiłem nic złego, proszę pani – odezwał się przez ramię. – Zaczekałem na pana, tak jak prosił, ale on długo nie wracał. Przeszedłem kawałek drogi i wołałem go, lecz nie odpowiadał. Zastanawiałam się, czy Arnaud rzeczywiście mógł mieć problemy ze słuchem. Głuchota u starszych osób zwykle zaczynała się od wyższych rejestrów dźwięku, lecz być może Arnaud osiągnął już stan, w którym słyszał to, co mówiono bezpośrednio do niego, ale nie dźwięki płynące z oddali.
Przebijając się przez popołudniowy ruch uliczny, w końcu udało nam się dotrzeć do Bois na przedmieściach Paryża. Mój niepokój nasilał się z każdym kilometrem i rozważanymi przeze mnie możliwościami. Wreszcie Arnaud zatrzymał się na niewielkiej polanie i powiedział: – To tutaj czekałem. Widać nawet niedopałki wypalonych przeze mnie papierosów. Były to mocne i śmierdzące francuskie papierosy. Dostrzegłam sześć niedopałków. Kierowca pomógł mi wysiąść z powozu. Rozglądając się wokół, zapytałam: – W którym kierunku poszedł, Arnaud? W stronę drzew czy wzdłuż ścieżki? – W stronę drzew, proszę pani. Zapomniał laski; została w gabinecie lekarza. Powiedział, że znajdzie sobie jakiś kostur. Zaczęłam iść we wskazanym kierunku. Kiedy uszłam dwadzieścia metrów, zawołałam Arnauda po imieniu. Staruszek sprawdzał koniom uprząż. Krzyknęłam jeszcze raz, ale się nie odwrócił. Szłam dalej, wołając Alaina. Madeleine miała rację, zbyt długie przebywanie w takim chłodzie nie mogło mu wyjść na dobre. Nie sprawdziłam, czy zabrał ze sobą leki przeciwbólowe. Jeśli tak, mógł zażyć tabletkę w razie silnego bólu, ale wtedy zrobiłby się senny i być może nie usłyszałby mojego wołania. Wyszłam spomiędzy drzew na kolejną polanę i od razu dostrzegłam leżącego na ziemi Alaina. – Alain! – krzyknęłam i pobiegłam w jego stronę, prawie przewracając się o wystający korzeń. Czyżby to właśnie go spotkało? Czy mógł się przewrócić i zranić ramię tak mocno, że aż stracił przytomność? Uklękłam obok niego. Leżał na zdrowym ramieniu, z twarzą odwróconą w drugą stronę. Pewna, że zemdlał, ostrożnie przewróciłam go na plecy, chwyciłam w ramiona i powiedziałam: – Mój ukochany, przyjechałam, już jestem, zawieziemy cię do domu i położymy do łóżka... Gdy tak tuliłam Alaina, żeby choć odrobinę go ogrzać, jego twarz obróciła się w moją stronę. Zobaczyłam niewielki okrągły otwór w jego skroni oraz ciemną strużkę krwi spływającą po policzku i wsiąkającą w materiał płaszcza. Pod ciałem Alaina, w połowie zakryty przez jego lewą dłoń, leżał żołnierski rewolwer.
ROZDZIAŁ 13
* Pamiętam, że krzyczałam, zbyt wstrząśnięta, by trzeźwo myśleć, a później umiejętności pielęgniarskie wzięły górę. Ściągnęłam rękawiczki i zaczęłam szaleńczo szukać pulsu w płonnej nadziei, że Alain wciąż żyje. Jednak pulsu nie było, a ciało stygło; ciepło błyskawicznie uciekało z Alaina, który leżał na wpół zamarzniętej ziemi. Siedziałam tam, kołysząc go w ramionach, niezdolna do płaczu. Przypomniałam sobie, że Madeleine czeka na wieści. Podniosłam się z ziemi, zobaczyłam krew na swoich dłoniach i wpatrywałam się w nie przez kilka sekund, które ciągnęły się jak godziny. Potrafiłam myśleć tylko o tym, że krew Alaina była ciemniejsza niż rubin na moim palcu. Wróciłam chwiejnym krokiem na polanę. Arnaud czekał cierpliwie przy koniach, tak jak w chwili gdy Alain przyłożył sobie rewolwer do skroni. Nie usłyszał wystrzału. Czekając na powrót monsieur, nie wiedział, że Alain Montigny już nie żyje. Co mam powiedzieć Madeleine, na Boga? – ta myśl była niczym cios. Kiedy podeszłam dostatecznie blisko, zawołałam do staruszka: – Musisz zawrócić konie i znaleźć inną drogę na polanę, gdzie leży monsieur. Pomógł mi wsiąść do powozu i zrobił to, o co prosiłam. Znalezienie drogi przez splątane zarośla do miejsca, w którym leżał Alain, zajęło nam kwadrans. Do tego czasu zdążyłam poinformować Arnauda, że monsieur nie żyje. Zabraliśmy jego ciało i ułożyliśmy ostrożnie w powozie. Rewolwer schowałam pod kocem, którym przykryliśmy ciało Alaina, i kazałam Arnaudowi wrócić do posiadłości Villardów. Jadąc, usiłowałam zrozumieć decyzję Alaina. Wtedy właśnie postanowiłam zawieźć ciało do kliniki, w której przyjmował doktor Lorville, zamiast do domu. Zrobiłam to, po pierwsze, ze względu na Madeleine, a po drugie, chciałam wiedzieć, co takiego powiedział mu lekarz podczas badania.
Kiedy konie kłusowały po ubitej leśnej ścieżce, a później po wybrukowanych ulicach miasta i skręciły w drogę prowadzącą do kliniki, moje oszołomienie i strach ustąpiły miejsca otępieniu, które okazało się błogosławieństwem. Musiałam być silna dla Madeleine, bo nikogo innego nie miała. Arnaud otworzył mi drzwi. Wysiadłam, weszłam do zatłoczonej recepcji i zwróciłam się do młodej kobiety: – Przywiozłam monsieur Montigny’ego i muszę pilnie porozmawiać z lekarzem. – Właśnie skończył przyjmować pacjenta, mademoiselle. Czy mogę pani jakoś pomóc? Czyżby monsieur Montigny gorzej się poczuł? A może miał wypadek? – Proszę, muszę się zobaczyć z doktorem. Kiwnęła głową i po pięciu minutach czekania, które ciągnęły się jak wieczność, zostałam poproszona do gabinetu, w którym doktor Lorville rozmawiał z pacjentami po badaniu. – Mademoiselle? – Wskazał mi krzesło naprzeciwko jego biurka. – Jest pani siostrą monsieur Montigny’ego? – Jestem bliską przyjaciółką rodziny i przychodzę w imieniu madame Villard. Czy powiedział pan dzisiaj Alainowi Montigny, że konieczna jest kolejna operacja? – Wprost przeciwnie. Powiedziałem mu, że rana i miejsce po amputacji dobrze się goją i nie widzę powodu, żeby nie mógł żyć prawie normalnie. Przekazałem go pod opiekę lekarza internisty. Nie powiedział tego pani? – Nie usłyszał zatem... złych wieści? – Żadnych, mademoiselle. Cieszyłem się, że jego stan pozwoli mu wrócić do życia – powtórzył, tym razem z lekkim zniecierpliwieniem. Nie siląc się na delikatność, odparłam: – Monsieur Montigny po wyjściu z pana gabinetu poprosił woźnicę, żeby zawiózł go do Bois; rzekomo miał ochotę na spacer. Woźnica jest w podeszłym wieku i nie dosłyszy. Nie wiedział, dokąd i dlaczego poszedł jego pan. Zaniepokojony, szukał go przez chwilę, a później wrócił do domu Villardów i poinformował nas, że nie mógł znaleźć monsieur. Wróciłam z nim do Bois i znalazłam pana Montigny, który zabrał ze sobą rewolwer, oddalił się od głównej drogi i odebrał sobie życie. Opowiadając o tym, co się stało, widziałam coraz większe przerażenie malujące się na twarzy lekarza, który wreszcie uświadomił sobie powód mojego przyjazdu.
Wstając z krzesła, zapytał: – Gdzie on jest? Nadal w Bois? – Nie mogłam go tam zostawić – odparłam, również się podnosząc – ani też zabrać ciała do domu Villardów, więc przywiozłam je tutaj. – Słuszna decyzja, wszystkim się zajmę. Trzeba wezwać przedsiębiorcę pogrzebowego... – Odchrząknął. – Wypadek z rewolwerem podczas trenowania strzałów lewą ręką. Tak właśnie powiemy. Opuściliśmy gabinet i udaliśmy się do powozu. Arnaud siedział nieruchomo niczym posąg w błękitnym uniformie zapatrzony w dal, jakby nie dopuszczał do siebie myśli o tym, co znajduje się za jego plecami. Na nasz widok odwrócił się i obserwował lekarza potwierdzającego to, o czym wiedziałam od chwili, gdy uklękłam obok Alaina i wzięłam go w ramiona. – Nie żyje. Poproszę, by wniesiono go do kliniki bocznymi drzwiami, wypiszę akt zgonu i wezwę przedsiębiorcę pogrzebowego. Czy mogę jeszcze jakoś pomóc? Pojechałbym do madame Villard, ale jak pani widzi, mam pełno pacjentów. Radziłbym jednak wezwać do niej lekarza. – Madame Villard nie powinna być w takiej chwili sama. Czy mógłby pan załatwić przepustkę okolicznościową dla jej męża majora Villarda? – Zajmę się tym. Kapitan odznaczył się wielką odwagą podczas walk nad Marną. Armia zrozumie, że należy mu się godny pogrzeb. Czekałam na zimnie, aż przyjadą sanitariusze. Ciało Alaina, nadal przykryte kocem z herbem rodziny Villardów, zostało wniesione do kliniki prywatnym wejściem. – A pani, mademoiselle? – zwrócił się do mnie doktor Lorville. – Dobrze się pani czuje? To musiał być ogromny wstrząs. – Służyłam jako pielęgniarka polowa w armii brytyjskiej – odrzekłam. – Widziałam już śmierć. – Ale nie bliskiej osoby – zauważył, bacznie mi się przyglądając. – Tę również przeżyłam, lecz dziękuję za troskę. Kiwnął głową i pomógł mi wsiąść do powozu. Arnaud zawrócił konie i zabrał mnie z powrotem do domu Villardów. Odwróciłam wzrok od miejsca, w którym leżało ciała Alaina. Patrzyłam za okno
i zastanawiałam się, jak najdelikatniej przekazać przyjaciółce tę okropną wiadomość. Przynajmniej nie musiałam jej mówić, że Alain popełnił samobójstwo; doktor Lorville wspaniałomyślnie się o to zatroszczył. Dzięki temu Madeleine uniknie plotek i spekulacji. Marie i ja zaprowadziłyśmy Madeleine na górę i położyłyśmy do łóżka, po tym jak zemdlała. Poszłam do pokoju Alaina, by poszukać laudanum. Zamierzałam wlać kropelkę czy dwie do ciepłego mleka i podać Madeleine, żeby spała aż do przyjazdu lekarza. Nie miałam czasu na żałobę, ale ciągle słyszałam słowa doktora, które rozbrzmiewały w moim umyśle, odkąd Arnaud zabrał mnie z kliniki. Mógł żyć prawie normalnie. W takim razie dlaczego wybrał śmierć? Laudanum znalazłam w garderobie Alaina. Dopiero wracając przez sypialnię, dostrzegłam niewielką kopertę opartą o pozłacany zegar oficerski, który stał na środku obramowania kominka, nad paleniskiem. Spodziewałam się, że będzie zaadresowana do Madeleine. Gdy ją podnosiłam, by popatrzeć na eleganckie pismo Alaina, byłam przerażona tym, że mogę zobaczyć własne imię. Tak się jednak nie stało. Na kopercie widniało skreślone czarnym atramentem imię Henriego. Stałam tam, zastanawiając się, czy powinnam otworzyć list. Ostatecznie zostawiłam go na swoim miejscu i poszłam zanieść Madeleine laudanum. Następnego dnia późnym popołudniem Henri wszedł do domu, wspiął się po schodach i nie zdejmując nawet czapki i płaszcza, poszedł prosto do pokoju żony. Siedziałam przy niej. Nigdy nie zapomnę wyrazu twarzy Madeleine na widok męża zmierzającego w jej stronę z wyciągniętymi ramionami. Zaczęła mu się wypłakiwać na ramieniu tak żałośnie, jakby miało jej pęknąć serce. Wymknęłam się po cichu na korytarz, delikatnie zamykając za sobą drzwi. Henri przyszedł do mnie jakiś czas potem. Siedziałam w niewielkim salonie, przed kominkiem, w którym wesoło trzaskał ogień, lecz moje dłonie były zimne jak lód. Zdjął kapelusz i płaszcz. Jego mundur świadczył o trudach podróży; był brudny i wygnieciony.
– Wezwali mnie od razu. Z początku myślałem, że coś się stało Madeleine lub... mojemu synowi. Nie sądziłem, że może chodzić o Alaina. – Spacerował przed kominkiem, nie mogąc się uspokoić. – Co się stało? Czy coś ci wiadomo? Madeleine nie potrafiła mi nic powiedzieć, okazało się to dla niej zbyt trudne. Powtarzała tylko jakieś brednie o tym, że Alain uczył się strzelać lewą ręką. Zdałam mu relację z tego, jak odnalazłam ciało Alaina i zawiozłam je do gabinetu doktora Lorville’a, a później dodałam: – Na kominku w jego sypialni leży zaadresowana do ciebie koperta. Znalazłam ją, szukając laudanum dla Madeleine. Henri zatrzymał się w pół kroku. – Doprawdy! I już go nie było. Usłyszałam tylko stukanie butów na schodach. Wrócił po dziesięciu minutach, z listem w dłoni. – Co napisał? Proszę, musisz mi powiedzieć. – Przekazał mi informacje – odezwał się zachrypniętym głosem – dotyczące między innymi testamentu i pochówku. Mam przeprosić Madeleine w jego imieniu, za brak odwagi, i przekazać ci, że za bardzo cię kochał, by skazywać cię na życie z niepełnosprawnym mężczyzną. Chciałby, żebyś zachowała jego pierścionek. Ma nadzieję, że będziesz szczęśliwa, zachowasz go w pamięci i zrozumiesz, dlaczego musiał odebrać sobie życie. – A zatem wiedział, że to zrobi, jeszcze zanim pojechał do lekarza. – Tak. Pewnie tylko w ten sposób mógł opuścić dom, nie wzbudzając niczyich podejrzeń. – Henri pokręcił głową. – Głupiec. Przeklęty głupiec. Przez chwilę myślałam, że zgniecie list Alaina i ciśnie go do ognia. Zamiast tego ostrożnie odłożył go na stół, a później podszedł do barku, wyjął z niego szklankę i karafkę i nalał sobie brandy. Odwrócił się do mnie, dostrzegł ból, którego nie potrafiłam ukryć, i powiedział: – Moja droga, ty też powinnaś się napić. Planowałaś poślubić Alaina. Oddałbym wszystko – naprawdę wszystko – żeby oszczędzić ci widoku jego ciała. Nalał niewielką ilość alkoholu do drugiej szklanki i podał mi ją. Wypiłam drinka jednym haustem, zakasłałam, a później odstawiłam szklankę. Brandy nieco mnie rozgrzała.
– Wydawało mi się, że moja obecność mu pomoże. Myślałam, że jeśli Alain dowie się, że nic się nie zmieniło, że wyjdę za niego niezależnie od wszystkiego, będzie miał powód, by żyć. Zamiast tego – kontynuowałam łamiącym się głosem – pokazałam mu, jak smutna czeka go przyszłość. Nie mógł jej znieść. Gdybym tu nie przyjechała, Alain nadal by żył. Nie miałby powodu, żeby się zabić. Mógłby mieszkać w tym domu tak długo, jak by chciał, i nie musiałby stawiać czoła temu, co zrobiła z nim wojna. Czułby się bezpiecznie, w swoim czasie doszedłby do siebie i odzyskał przynajmniej częściowy spokój. Nie rozumiesz? To wszystko moja wina. Po raz pierwszy i ostatni Henri Villard mocno mnie przytulił, a później położył dłonie na moich ramionach i nimi potrząsnął. – Mylisz się, Elspeth. Bardzo się mylisz, słyszysz? Alain zabił się, ponieważ był zrozpaczony. Krótko po przyjeździe do Paryża i pierwszej operacji wysłał do mnie list. Napisał w nim, że niczego nie pragnie bardziej, niż ponownie cię zobaczyć. Jego życzenie się spełniło, lecz nie wiedział, co zrobić dalej ze swoim życiem. Nie miałam pojęcia o liście. Bolało mnie, że przyjechałam do Paryża, żeby być z Alainem, lecz nie zdołałam go ocalić. Kochałam Alaina. Podczas ostatnich kilku tygodni dotarło do mnie, że kochałam go tak jak kuzyna Bruce’a. Być może od początku tak było, a ja wzięłam to uczucie za coś więcej pośród emocji związanych z wyjazdem Alaina na wojnę. To było tak dawno temu, jakby w innym życiu. Kochałam Alaina dostatecznie mocno, że dałabym wszystko, by go ocalić. Okazało się jednak, że nie byłam w stanie. Nie sądzę, by Alain domyślił się, co do niego czułam, i byłam za to wdzięczna. Mimo to miałam potworne wyrzuty sumienia. Nie mogłam o tym powiedzieć Henriemu. Wypuścił mnie z objęć, wzdychając. – Muszę załatwić formalności związane z pochówkiem. Madeleine wreszcie zasnęła, a przedsiębiorca pogrzebowy spodziewa się mojej wizyty. – Nie mam pojęcia, jak ona sobie poradzi – odparłam. – Na szczęście jest mały Henri. On będzie jej pociechą. – Tak, ale ta tragedia odmieni Madeleine raz na zawsze. Już zacząłem to zauważać. Ta jej lekkość ducha, ogromna wrażliwość na ukochane osoby i wieczna potrzeba ich uszczęśliwienia... Pamiętam, że gdy pierwszy raz ją zobaczyłem, przypominała cudownego motyla, opromieniającego innych swoim szczęściem.
– Ty też się zmieniłeś – zauważyłam. – Wojna... – Zmieniła nas wszystkich. Nie mam pojęcia, kiedy i jak się skończy, ale nigdy nie wrócimy do młodzieńczej niewinności. Tamte czasy minęły bezpowrotnie, zamieniły się w sen, który ledwie pamiętamy. Głos Henriego był tak przesycony żalem z powodu tego, co spotkało jego, Madeleine i Alaina, że miałam ochotę się rozpłakać. Henri otrząsnął się jednak z grobowego nastroju, położył dłoń na moim ramieniu w serdecznym geście i dodał: – Bogu dzięki, że tu byłaś i to nie Madeleine go znalazła. Ocaliłaś mojego syna, a teraz także moją żonę. Nigdy ci tego nie zapomnę. Podszedł do drzwi, nie oglądając się, i zamknął je za sobą. Słyszałam dźwięk oddalających się kroków. Jak zdołam przetrwać pogrzeb, skoro wciąż miałam przed oczami obraz martwego Alaina w moich ramionach, jego jasnych włosów sztywnych od zaschniętej krwi, błękitnych oczu zamkniętych raz na zawsze i ciepła, które powoli uciekało z jego ciała? Musiałam sobie jakoś poradzić. Byłam córką hrabiego i uczono mnie nie okazywać uczuć w miejscach publicznych. Przeszłam już podobną próbę, podążając za trumną ojca. Henri zorganizował pogrzeb wojskowy. O samobójstwie nie wspomniano ani słowem Orszak pogrzebowy przeszedł ulicami Paryża w stronę kolumn i wysokich, niepodobnych do siebie wież kościoła Świętego Sulpicjusza. Alain chodził tam na msze za każdym razem, gdy był w Paryżu, ze względu na wspaniałe organy. Henri powiedział mi, że podczas nabożeństwa żałobnego zagra sam monsieur Widor, który znał Alaina. Trumnę przykryto francuską flagą i postawiono pod wysokim ołtarzem. Leżały na niej wojskowa czapka, miecz oraz poduszka z medalami, którymi odznaczono Alaina. Wpadające przez wysokie okna słońce oświetlało je łagodnym blaskiem. Alain był bohaterem. Obowiązek kazał mu wstąpić do armii, wlał w jego serce odwagę, a na koniec przyczynił się do jego śmierci. Siedzieliśmy we trójkę: Henri w wojskowym mundurze, Madeleine i ja w czerni, ciężkie woalki osłaniały nasze twarze i skrywały łzy. Nadal miałam na palcu rubinowy pierścionek. Kamień, zwykle barwy głębokiej czerwieni, dziś wydawał się przytłumiony i matowy.
Wojna sprawiła, że w ogromnym kościele prawie nie było żałobników. Przyszli ci, którzy znali rodzinę Villardów oraz Alaina, i żołnierze, którzy z nim służyli. Ich mundury odznaczały się na tle czerni cywilnych strojów. Głos księdza i dźwięki hymnów odbijały się echem o kamienne mury, tony organów wznosiły się nad naszymi głowami aż po żebrowe sklepienie nawy. Henri wygłosił mowę pogrzebową pewnym głosem, słowami żołnierza i przyjaciela. Msza była piękna, ale niewiele z niej słyszałam, wpatrując się w trumnę i zastanawiając nad tym, jak mogłyby się potoczyć nasze losy, gdyby nie wojna. Poślubiłabym Alaina, może nawet w tym kościele lub kaplicy w Montigny. Żylibyśmy szczęśliwie aż do późnej starości otoczeni dziećmi. Nigdy nie spotkałabym Petera na drodze z Calais do Ypres... To była moja wina, bo uparłam się, żeby wrócić do Anglii. Zawsze miałam własne zdanie, które czasami okazywało się przekleństwem. Po skończonej mszy wyszliśmy z kościoła. Alain miał zostać pochowany na cmentarzu Père-Lachaise, ponieważ przepustka Henriego była zbyt krótka, żeby przenieść ciało do Montigny w Burgundii. Patrzyłam na trumnę opuszczaną do ziemi. Dołożyłam swój bukiet fiołków, trudnych do zdobycia o tej porze roku, do reszty kwiatów, które na niej leżały, a później drgnęłam na dźwięk salwy honorowej oddanej przez żołnierzy z oddziału Alaina. Podziękowaliśmy przyciszonym głosem każdemu z żałobników za wsparcie. Kiedy składanie kondolencji wreszcie dobiegło końca, wróciliśmy samochodem do domu. Prowadził go Michel, nowy kierowca. Arnaud został odesłany do Villard. Wchodząc do domu, usłyszeliśmy echo kroków, podkreślające naszą stratę oraz fakt, że nigdy już nie zobaczymy Alaina. A przecież mieszkał tu krótko i większość czasu spędził w swoich pokojach. Madeleine i ja poszłyśmy zdjąć płaszcze i kapelusze, a później zeszłyśmy po schodach do jadalni, gdzie podano nam obiad. Służba poprosiła o zgodę na udział w mszy, więc nie było ciepłych dań. Nie miało to znaczenia; z trudem przełknęłam to, co przede mną postawiono, a Madeleine odłożyła widelec po zjedzeniu kęsa czy dwóch. – Czy naprawdę musisz jechać już za trzy dni? – zwróciła się do męża, chociaż dobrze znała odpowiedź. – Obawiam się, że tak, najdroższa. – A ty, Elspeth? Wrócisz do Anglii?
– Zostanę tak długo, jak będziesz chciała, Madeleine. Zaskoczyła mnie jej odpowiedź. – Wolałabym, żebyś wyjechała. Miałam nadzieję, że zostaniesz moją siostrą, lecz teraz to niemożliwe. Za bardzo przypominasz mi, co straciłam. Kiedy jestem sama, mogę udawać. – Głos jej się załamał, zagryzła wargę. Dostrzegłam w jej oczach łzy. – Rozumiesz mnie, Elspeth? W ten sposób łatwiej mi będzie dojść do siebie. Poczułam się zraniona, lecz rozumiałam, dlaczego mnie o to prosi. Francja nie była już moim domem. – Będę potrzebowała przepustki, żeby wrócić do Anglii – powiedziałam. – Może Henri mógłby mi pomóc ją zdobyć. – Załatwione – odparł, chociaż sądząc po jego zafrasowanej minie, nie był zadowolony z decyzji żony. Miał chyba nadzieję, że zostanę przynajmniej do końca żałoby. Decyzja należała jednak do Madeleine. Może rzeczywiście powinnam opuścić Paryż i zostawić tu swoje wspomnienia. Może tak będzie dla wszystkich lepiej.
ROZDZIAŁ 14
* Dwa dni po tym jak Henri opuścił Paryż, by dołączyć do swojego oddziału, wyjechałam do Rouen, tym razem ze wszystkimi rzeczami zapakowanymi do kufra i walizki. Henri załatwił mi przepustkę i ucałował mnie w policzek na pożegnanie. Miałam silne przeczucie, że minie sporo czasu, nim go znów zobaczę. Henri myślał podobnie. Smutek Madeleine okazał się nie mieć granic. Miałam już nigdy nie wrócić do Paryża. Życzyłam Henriemu jak najlepiej, powiedziałam, że musi wrócić do Madeleine i syna cały i zdrowy. Uśmiechnął się, złożył mi obietnicę i odszedł. Madeleine zeszła na dół, by się ze mną pożegnać. Michel przyprowadził samochód; Henri uparł się, że nie wrócę do Rouen pociągiem. Martwiło go jedno: że nie będę miała służącej do towarzystwa, lecz podróżowałam już sama do Calais, i to podczas walk, więc nie lękałam się o swoje bezpieczeństwo. Mimo to byłam wdzięczna Henriemu za troskę. Po dotarciu do Rouen odkryłam, że Henri poinformował władze portu o tym, że uczestniczyłam w Paryżu w pogrzebie narzeczonego, bohatera walk nad Marną. Traktowano mnie z najwyższym szacunkiem. Chociaż zabrakło dla mnie kabiny, nie przeszkadzało mi to. Słyszałam dobiegające z północy odgłosy wystrzałów, lecz nie mogłam pomóc rannym i umierającym, których fala miała wkrótce dotrzeć do punktów pomocy medycznej. Stałam przy barierce i patrzyłam na powoli oddalającą się Francję, przypominając sobie szkolne dni w Paryżu, sekrety wymieniane szeptem z Madeleine, w całkowitej ciemności, gdy powinnyśmy już spać, obserwowanie przez okno Alaina, który przyjeżdżał powozem Montignych po swoją siostrę. Wszystko to należało do przeszłości. Poczułam obezwładniający smutek. Straciłam Madeleine i Alaina. Nie mogłam się spełnić jako pielęgniarka. Nawet gadatliwy kapitan artylerii, z obandażowanym uchem i gardłem, który do mnie dołączył, nie zdołał poprawić mi nastroju. Pogoda nie była najlepsza i jak zawsze istniała obawa przed ukrywającymi się w wodach kanału niemieckimi łodziami podwodnymi. Kiedy po stronie lewej burty zamajaczyła wyspa
Wight, a później przystań w Portsmouth, miałam nadzieję, że poczuję się, jakbym wracała do domu. Tylko gdzie był teraz mój dom? Portsmouth okazało się gwarne i tłoczne, nie miałam ochoty spędzić w nim nocy. Z pomocą zawiadowcy stacji udało mi się znaleźć miejsce w pociągu jadącym do Londynu. Kufer i walizkę umieszczono w wagonie bagażowym. Siedziałam przy oknie i obserwowałam migające światła wiosek Hampshire. Nie tak znów daleko ode mnie, tuż za granicą Sussex, znajdowała się maleńka wioska o nazwie Aldshot. Peter na pewno trafił po raz drugi do Saint Albans na dalsze leczenie. Później powinien wrócić do swojego mieszkania, a stamtąd do Francji, o ile pozwolił mu na to stan zdrowia. Nie mogłam do niego pojechać ani teraz, ani później. Zdradziłabym w ten sposób pamięć o Alainie. Jego samobójstwo wszystko zmieniło. Po przyjeździe do Londynu odesłałam kufer na przechowanie do domu kuzyna Kennetha. Chociaż był zamknięty na czas wojny, pozostała w nim nieliczna służba, chociażby po to żeby palić w pomieszczeniach i w nich sprzątać. Stanęłam na progu domu pani Hennessey zmęczona, nieszczęśliwa i niepewna swojej przyszłości. Przyzwyczajona do naszych przyjazdów i wyjazdów o rozmaitych porach gospodyni powitała mnie ciepło ciekawa tego, gdzie byłam i czy rozwiązałam problem ze służbą pielęgniarską. Nawet nie próbowałam go rozwiązać; byłoby to bezcelowe. Powiedziałam jej, że w Paryżu zmarł mój przyjaciel i nie miałam czasu myśleć o sobie. – Tak mi przykro, moja droga – powiedziała nad filiżanką herbaty, którą dla mnie zaparzyła mimo późnej pory. – Nie wiedziałam. Czy właśnie tego dotyczył list z Francji, którego się spodziewałaś? – Tak, czekał na mnie w Aldshot. Dziękuję, że mi go pani przesłała. – Zastanawiałam się, czy zawiera złe wieści – powiedziała, kiwając głową – skoro pokonał drogę aż z Francji. Brzmiało to tak, jakby Francja leżała równie daleko jak Chiny. Uśmiechnęłam się. – Od razu lepiej – pochwaliła mnie pani Hennessey. – Masz śliczny uśmiech, moja droga. – Czy jest dla mnie korespondencja?
Owszem, była: list od kuzyna Bruce’a i paczka bez adresu zwrotnego. – No dalej, otwórz je – ponagliła mnie pani Hennessey. – Ja tymczasem sprzątnę ze stołu. Sama w niewielkiej jadalni, otworzyłam najpierw paczkę, spodziewając się, że przysłano ją z Kornwalii. Wewnątrz znajdował się złożony egzemplarz „Timesa”. Kiedy go wyjmowałam, na dywan sfrunął kawałek papieru, lądując u moich stóp. Podniosłam go i przeczytałam wiadomość. Nie umieściliśmy Pani nazwiska z artykule, ale to dzięki Pani pomocy udało nam się schwytać szajkę złodziei, odbiorcę skradzionych dzieł sztuki oraz mordercę – mężczyznę, którego pani zidentyfikowała. Jesteśmy niezmiernie wdzięczni. List podpisany był przez inspektora Morgana. Rozłożyłam gazetę i zobaczyłam wytłuszczony nagłówek: SCOTLAND YARD ARESZTOWAŁ MORDERCĘ I SZAJKĘ BEZWZGLĘDNYCH ZŁODZIEI To były dobre wieści. Cieszyłam się, że pojechałam wtedy do Scotland Yardu. Postanowiłam przeczytać artykuł później. Odłożyłam gazetę i sięgnęłam po list od Bruce’a, wysłany przed dwoma tygodniami. Pisał w nim, że jego stan znacznie się poprawił, pozwolono mu nawet wrócić do Szkocji. Chodził już o dwóch laskach i miał nadzieję, że wkrótce ograniczy się do jednej. Chętnie by się ze mną zobaczył, jeśli akurat będę w Londynie. Spodziewał się jednak, że do tego czasu zdążę wrócić do Francji. Przeczytałam raz jeszcze ostatni akapit, głęboko się nad nim zastanawiając. Bruce miał świadomość, że zostałam zmuszona do rezygnacji ze służby pielęgniarskiej. Sama mu o tym powiedziałam. Nie mógł za to wiedzieć o liście od Madeleine, który ściągnął mnie do Paryża. Mimo to pisał, jakbym nadal była siostrą służącą we Francji. Zakończył list słowami: „Uważaj na siebie, moja droga”. Pani Hennessey wróciła do pokoju i zauważyła leżącą na stole gazetę. – Och, egzemplarz „Timesa”. Ktoś ci go przysłał? To wszystko było niezwykle ekscytujące. Szabrowanie domów tych biednych Belgów i Francuzów, kradzież cennych dzieł sztuki, morderstwo... coś podobnego. – Uniosła wzrok i spostrzegła moją minę. – Dobrze się czujesz, droga Elspeth? Nie dostałaś chyba kolejnych złych wiadomości? – zapytała z troską. – Jestem lekko skołowana – odparłam. – Mój kuzyn myśli, że wróciłam do Francji,
chociaż sama mu powiedziałam, że musiałam zrezygnować na polecenie jego ojca. – Czyżby miał gorączkę? Jego stan zdrowia się pogorszył? – Wprost przeciwnie, czuje się lepiej, wybierał się nawet do Szkocji, by odwiedzić ojca. Lekarze nie zgodziliby się na tak długą podróż, gdyby źle się czuł. – No cóż – powiedziała pani Hennessey z namysłem – przyszedł do ciebie jeszcze jeden list, od służb pielęgniarskich, w tym samym dniu, w którym cię spotkałam i powiedziałam o liście z Francji. Wysłałam go do Aldshot. Odnalazłaś go? List nie trafił w moje ręce. Przeczytałam tylko wiadomość od Madeleine, a później chciałam jak najszybciej dotrzeć do Londynu. Nie czekałam, aż drugi list do mnie dotrze. – Z pewnością odesłano go na pani adres – odparłam. – Skoro mnie tam nie było, na pewno domyślili się, gdzie mnie znaleźć. Pani Hennessey uśmiechnęła się. – Tak, ale może spodziewali się twojego powrotu? Czy uprzedziłaś, że nie będzie cię przez dłuższy czas? Peter na mnie czekał, na pewno został w Aldshot jeszcze przez kilka tygodni. Tygodni wypełnionych zastanawianiem się, gdzie jestem i dlaczego nie piszę. Przekręciłam na palcu rubinowy pierścionek. Peter nie mógł chyba nadal przebywać w Aldshot? Z pewnością odesłałby moją korespondencję na adres pani Hennessey przed swoim wyjazdem. Gdzie w takim razie podział się list? Czyżby Peter zostawił go na obramowaniu kominka w domu pod orzechem, razem z pierścionkiem, który podarował mi na Boże Narodzenie, w nadziei, że pewnego dnia po nie wrócę? A może tak bardzo się na mnie pogniewał, że o to nie dbał? Nie pierwszy raz zostawiłam go bez słowa. Trudno go było obwiniać. Siedziałam w salonie, łamiąc sobie głowę. Musiałam odnaleźć ten list. Skoro nie mogłam wrócić do Petera, to może uda mi się wrócić do pielęgniarstwa i odzyskać chociaż skrawek życia. Czy byłam dostatecznie silna, by wrócić do Aldshot i – jeśli Peter wciąż tam przebywał – wyjawić mu prawdę o Alainie? Nie byłam pewna, lecz musiałam chociaż spróbować. Potrzebowałam samochodu, żeby dotrzeć do wioski. Tylko skąd go wziąć? – Czy zna pani kogoś, kto ma samochód, pani Hennessey? – zapytałam. – Będzie mi potrzebny.
– Samochód, moja droga? Nie sądzę. Wydaje mi się, że Bess ma samochód, ale w Somerset. – To za daleko. Niechże się zastanowię. Stworzyłam w myślach listę londyńskich znajomych mających samochód. Nie była długa, lecz od razu przyszedł mi do głowy Timothy Howard. Wstałam z miejsca gotowa od razu się z nim spotkać, lecz przypomniałam sobie, która jest godzina. Musiałam zaczekać do jutra. Rozbawiło mnie własne zniecierpliwienie; list czekał tak długo, że jeden dodatkowy dzień nie robił wielkiej różnicy. – Miałam męczącą podróż, powinnam się położyć. Czy któraś z dziewcząt jest w mieszkaniu? – Bardzo dobry pomysł, moja droga. Rano wszystko wygląda lepiej, prawda? Będziesz miała mieszkanie dla siebie, Bess wyjechała przed dwoma dnia, Diana dostała urlop i pojechała odwiedzić rodzinę, a Mary wciąż jest we Francji. Podziękowałam jej, wspięłam się po schodach na górę, a gdy już znalazłam się w mieszkaniu, odcięta od świata, położyłam się spać. Nic więcej nie mogłam zrobić. Następnego ranka udałam się na poszukiwania Timothy’ego, lecz udało mi się go znaleźć dopiero około południa. Był na umówionym obiedzie w klubie, więc musiałam poprosić obsługę, by powiedziała mu, że na niego czekam. Pozwolono mi zostać we foyer, ponieważ dzień był pochmurny i z nieba padała mżawka czy raczej deszcz ze śniegiem. Dwie minuty później Timothy zbiegł po schodach i serdecznie się ze mną przywitał. Miał świeżo wyprasowany mundur, kanty ostre jak noże. Przydzielono go do Ministerstwa Wojny. Od razu przypomniał mi się Henri, który wrócił do domu Villardów w poplamionym i wymiętym mundurze. – Lady Elspeth, cudownie cię widzieć. Jak się miewasz? Co z Bruce’em? – Jest w Szkocji. Pozwolono mu wrócić do domu i tam dokończyć rekonwalescencję. – To naprawdę dobre wieści. – Timothy, chciałabym cię prosić o przysługę. Zaginął ważny list. Myślę, że jest w Sussex, muszę tam jak najszybciej pojechać i go odzyskać. Najbliższa stacja kolejowa znajduje się wiele kilometrów stąd, a pogoda zaczyna się psuć. Czy twój samochód ciągle jest
w Londynie? Mógłbyś mi go pożyczyć na dzień? Timothy zmarszczył brwi. – To długa droga do pokonania w pojedynkę. Jesteś pewna, że sobie poradzisz? Mogłam mu powiedzieć, że jeździłam tam już kilka razy, lecz zamiast tego pogodnie odparłam: – Tak, oczywiście, nie prosiłabym cię o samochód, gdyby podróż była ponad moje siły. – Samochód jest w garażu za moim domem. Numer szesnaście. Powiedz, że zgodziłem ci się go pożyczyć. W razie czego poproś, by ktoś z tobą pojechał. Towarzystwo było ostatnią rzeczą, jakiej sobie życzyłam, lecz podziękowałam Timothy’emu za radę. – Jesteś mi winna kolację – powiedział z uśmiechem. – Chyba nigdzie razem nie wychodziliśmy, odkąd zaczęła się wojna. – Obiecuję – powiedziałam i ruszyłam w stronę wyjścia, pragnąc jak najszybciej ruszyć w drogę. Byłam już przy drzwiach, kiedy Timothy mnie zawołał. – Lady Elspeth, nieomal zapomniałem: mam wieści o Peterze... – Tak, słyszałam – odparłam, machając ręką na znak, że już wszystko wiem. Prawdę mówiąc, nie chciałam słuchać wieści o Peterze, nie teraz. Nie wolno mi o nim myśleć... Odnalazłam garaż numer szesnaście. Służący pomógł mi otworzyć drzwi, w środku znajdował się samochód Timothy’ego. Powiedziałam, że pożyczam go na dwa dni. Służący również sprawiał wrażenie zaskoczonego, lecz zapewniłam go, że sobie poradzę. Mimo to obserwował mnie, gdy wyprowadzałam samochód z garażu i wyjeżdżałam na ulicę. Kiedy dotarłam na główną drogę wyjazdową z Londynu i skręciłam w stronę Portsmouth, zimny deszcz nadal kropił. Drogę zapełniały pojazdy konwojów wojskowych. Jechałam w głąb kraju, kierując się do Mildhurst, a stamtąd na południe. Wjeżdżając do wioski sąsiadującej z Aldshot, usłyszałam bicie zegara o pełnej godzinie i naliczyłam dziewięć uderzeń. Światła samochodu z trudem przedzierały się przez deszcz ze śniegiem z przewagą tego drugiego. Mimo włączonych wycieraczek musiałam wyglądać na drogę, by widzieć, dokąd jadę. Czułam, jak mięśnie w moich ramionach, zesztywniałe z zimna i stresu, jeszcze bardziej się napinają, gdy pochylałam się nad kierownicą. Po lewej stronie zamajaczyła wieża kościoła w Aldshot, a tuż za nią ujrzałam zarys
domku. W środku nie paliły się światła, dokładnie tak jak się spodziewałam. Mimo odległości odniosłam wrażenie, że dom stoi pusty i zamknięty. Przed wejściem nie stał żaden samochód. Może to i lepiej, pomyślałam. W domu Wrightów paliło się światło, więc zatrzymałam się na ścieżce prowadzącej do ich drzwi i wysiadłam. Kolana miałam ścierpnięte od długiego siedzenia w zimnym samochodzie, ponieważ ogrzewanie dosięgało wyłącznie moich stóp. Podeszłam szybkim krokiem do drzwi i zapukałam. Kotara w oknie pokoju drgnęła, a po chwili pani Wright otworzyła mi drzwi i krzyknęła ze zdumienia. – Zobaczyłam samochód, moja droga, lecz pomyślałam, że ktoś pewnie zgubił drogę przy tej pogodzie. Nie spodziewałam się... Przyjechała pani sama? – zerknęła mi przez ramię, by to sprawdzić. – Samiuteńka. Pożyczyłam samochód i muszę go jutro zwrócić. – Proszę wejść – powiedziała, gdy dotarło do niej, że nadal stoję na progu. – Woda już się gotuje, a Joel powinien niedługo wrócić. Musiał zawieźć starego Harry’ego Clintona do Mildhurst. Rwa kulszowa znowu daje mu się we znaki. Czy jadła pani kolację? Jedzenie jest w spiżarni... Pobiegła po nie, urywając w pół zdania. Poszłam za nią do salonu, w którym jadłam śniadania wiele tygodni temu. Poczułam w sercu ukłucie i zalała mnie fala wspomnień. Pani Wright sprzątała ze stołu, na którym została tylko filiżanka i półmisek pasternaku, jakby właśnie zbierała naczynia po kolacji. Postawiła dla mnie krzesło przy kominku, a później skończyła sprzątać i nakryła stół świeżym białym obrusem. – Proszę sobie nie robić kłopotu... – Żaden kłopot. Zostanie pani na noc, prawda? Pogoda się psuje i nie powinna pani jechać sama. Podziękowałam jej za życzliwość, a później, kiedy potok słów wreszcie się zmniejszył, udało mi się wtrącić: – Sądzę, że czeka tu na mnie jeszcze jeden list. Spojrzała na mnie badawczo. – Z Londynu. Od służb pielęgniarskich królowej Aleksandry... – Oczywiście! Jest w biurku, już po niego idę. Podeszła do niewielkiego biurka przy oknie, podniosła blat i sięgnęła do schowka.
– Nie wiedziałam, kiedy pani wróci ani gdzie go odesłać. Zapytałam kapitana, co powinnam zrobić, i powiedział, żebym go dla pani przechowała. Wierzył, że pani do nas wróci, i miał rację. Nie mogłam dłużej słuchać o Peterze. Odwróciłam się i otworzyłam list. Nie było to oficjalne potwierdzenie mojej rezygnacji. Wprost przeciwnie, list informował o tym, że popełniono błąd i że zostałam przywrócona do służby. Miałam się jak najszybciej stawić w kwaterze głównej w Londynie i odebrać swój przydział obowiązków. Nie mogłam uwierzyć własnym oczom. Przeczytałam list ponownie, a później jeszcze raz. Co mogło się stać? Kuzyn Kenneth nie mógł tak po prostu ustąpić i zmienić zdania, skoro już podjął decyzję. Było to do niego bardzo niepodobne. Bruce... Opowiedziałam mu o tym, co zaszło i jak bardzo zdenerwowała mnie bezwzględność jego ojca w wymuszeniu na mnie rezygnacji. Kochany Bruce, czy to możliwe, że interweniował w moim imieniu i przekonał ojca, jak wiele dobrego zrobiły pielęgniarki dla rannych i umierających żołnierzy? Kuzyn Kenneth pochodził z innego pokolenia. Być może w końcu zauważył, że czasy się zmieniły i że kobiety z mojej klasy społecznej w niczym sobie nie uchybiały, służąc królowi i ojczyźnie. Patronką służb pielęgniarskich była przecież sama królowa Aleksandra, wdowa po królu Edwardzie. Nie zezwoliłaby na użycie swojego imienia, gdyby miała jakieś wątpliwości co do ich charakteru. Niezależnie od tego, co się wydarzyło, poczułam się tak, jakby moje życie odmieniło się na lepsze. Po długim paśmie nieszczęść mogłam przynajmniej wrócić do pracy, w której się spełniałam. Spojrzałam na panią Wright i powiedziałam z uśmiechem: – Tym razem to dobre wieści. Cieszę się, że przyjechałam. – Tak, moja droga, to cudowne. Wszystkim nam przydałyby się dobre wieści. Przyniosła mi filiżankę herbaty, świeży chleb, plastry kurczaka na zimno, podgrzaną w piekarniku potrawkę z pasternaku i marchwi oraz pudding.
– Skromny ten poczęstunek – przeprosiła – ale nie pozwoli pani umrzeć z głodu. Podziękowałam jej za szczodrość i zjadłam kolację z apetytem, jakiego nie miałam od wielu tygodni. Kończyłam jeść pudding, a pani Wright zbierała naczynia, gdy zorientowałam się, że coś ją gryzie. Czyżby zastanawiała się, gdzie byłam i dlaczego nie wróciłam do Petera i Aldshot? Byłam jej winna obszerniejsze wyjaśnienie, ale zdobyłam się tylko na kilka słów: – Mój bliski przyjaciel ciężko zachorował w Paryżu. Musiałam tam pojechać i wesprzeć jego rodzinę. – Przykro mi to słyszeć. Czy udało mu się wrócić do zdrowia? – Niestety, odniósł na froncie poważne rany i... umarł. – Jakie to smutne. Miejmy nadzieję, że przebywa teraz w miejscu lepszym niż to. Zaczęłam w to wierzyć, opiekując się rannymi. Niektórzy nie mają szansy na lepsze jutro. Dobrze to ujęła. Pokiwałam głową. – Czy to pierścionek od niego? – zapytała; ciekawość wzięła górę nad dobrymi manierami. – To rodzinna pamiątka – odparłam. – Znałam tego człowieka długi czas. Poprosił, żebym go nosiła. – Wojna zabrała wielu porządnych mężczyzn – powiedziała, a później kazała mi się przysunąć bliżej kominka. Dorzuciwszy do ognia, wyprostowała się i nieśmiało dodała: – Mam dla pani jeszcze jeden list, a właściwie wiadomość. Nie byłam pewna, czy o niej wspominać, skoro pani nie pytała. – List? Od kogo? Dobry Boże, byle nie od Petera. Nie zniosłabym tego. Pani Wright wróciła do biurka i wyjęła z niego kolejną kopertę. Od razu zauważyłam brak znaczka i wiedziałam, że zostawił ją dla mnie Peter, którego tak podle potraktowałam. Powoli otworzyłam kopertę, nieznacznie się odwracając, by pani Wright nie widziała mojej twarzy. Ona jednak zajęła się sprzątaniem ze stołu, zapewniając mi odrobinę prywatności. Przypomniała mi się pani Hennessey, która zachowała się podobnie. List był krótki. Gdzie jesteś? Chciałbym to wiedzieć. Najgorsza jest niepewność. Czuję się dostatecznie dobrze, by opuścić dom i wrócić do swojego mieszkania. Pani Wright powiedziała, że wróciłaś
po list z Francji. Zawsze podejrzewałem, że może istnieć ktoś trzeci, na przykład w Paryżu. Miałaś przecież drugi pierścionek i nigdy nie powiedziałaś, że mnie kochasz. Dobrze mu życzę. Nie wiem tylko, co zrobić z pierścionkiem ode mnie. Zamierzałem go zostawić na kominku, ale ktoś mógłby go znaleźć przed Twoim powrotem. O ile w ogóle zamierzasz wrócić. Zabrałem go więc i zakopałem pod orzechem. Pierścionek należy do tego miejsca i tu zostanie. Kocham Cię dostatecznie mocno, by życzyć Ci szczęścia, gdziekolwiek jesteś. Niech Bóg ma Cię w swojej opiece. Wiadomość była podpisana jednym słowem: „Peter”. Siedziałam przy stole i miałam ochotę się rozpłakać nad Peterem, sobą i Alainem. Po chwili zwróciłam się do pani Wright, walcząc z drżeniem głosu: – Czy ma pani rydel? Mogłabym go pożyczyć? Spojrzała na mnie ze zdumieniem. – Oczywiście, mamy w stodole rydel, ale po co ci on, moja droga? Przy tej pogodzie? – To ważne. Peter... Kapitan Gilchrist coś dla mnie zostawił. Proszę. Zawahała się przez chwilę. Moja prośba musiała jej się wydać szalona, lecz w końcu kiwnęła głową i wyszła z pokoju. Po kilku minutach wróciła ze starym i podniszczonym rydlem w dłoni. – Pada śnieg, ta sprawa z pewnością może zaczekać do jutra...? – Obawiam się, że nie. Już i tak dość długo zwlekałam. Dziękuję. Chwyciłam rydel, włożyłam płaszcz i kapelusz, owinęłam szyję szalikiem i wyszłam z domu. Wiedziałam, że pani Wright z niepokojem obserwuje mnie przez okno. Później jej to wyjaśnię – pomyślałam. – Kiedy już pierścionek będzie bezpieczny. Wtedy mnie zrozumie. Ziemię pokrywała śliska warstewka śniegu, z nieba cichutko spadały wielkie białe płatki, delikatnie muskając moją twarz i osiadając na płaszczu. Jeśli nie przestanie padać, do jutra nie wiedziałabym, gdzie kopać – pomyślałam. Przeszłam na drugą stronę drogi, minęłam żywopłot i uklękłam pod orzechem, szukając palcami śladów luźnej ziemi, na które od razu natrafiłam. Zaczęłam ostrożnie kopać. Odgarniałam ziemię, dopóki nie usłyszałam, jak krawędź rydla uderza w coś metalowego. Wyjęcie przedmiotu ze zmarzniętej ziemi zajęło mi kolejne pięć minut. Była to świąteczna puszka księżniczki Mary, niewielkie metalowe pudełko zawierające czekoladę, tytoń
i inne drobiazgi – prezent od wdzięcznego narodu i jednocześnie wyraz pogodzenia się z faktem, że wojna nie mogła się skończyć przed Bożym Narodzeniem. Nadal klęcząc na mokrej od śniegu ziemi, otworzyłam puszkę. Usłyszałam dobiegające z oddali pobrzękiwanie uprzęży i stukot końskich kopyt. Zignorowałam odgłos zbliżającego się drogą powozu i zajrzałam do środka. Zobaczyłam maleńki kawałek jedwabiu, na którym leżał pierścionek zrobiony dla mnie przez Petera. Drobiazg wyrzeźbiony ze świńskiej kości. Zacisnęłam palce wokół niego, zamknęłam oczy i przypomniałam sobie widok drzewa rozświetlonego blaskiem tuzinów świec, migoczących w ciemności. Powóz skręcił na podwórze przed domem Wrightów i wiedziałam, że Joel wrócił bezpiecznie do domu z Mildhurst. Zignorowałam go jednak, kurczowo trzymając się tamtego wspomnienia, usiłując ponownie usłyszeć głos Petera i poczuć ciepło jego ramienia, którym dotykał mnie, gdy staliśmy blisko siebie przy oknie, patrząc na świąteczny prezent od mieszkańców wioski dla dwojga nieznajomych, którzy przypadkiem do niej trafili. Wspomnienie zaczęło mi się wymykać, chociaż robiłam wszystko, by je zatrzymać. Poczułam, że po twarzy spływają mi gorące łzy. – Wróć, proszę – szepnęłam do zacierającego się w mojej pamięci wspomnienia. – Tylko ten jeden raz, pozwól mi sobie przypomnieć. Joel, którego głos wyraźnie słyszałam w ciszy padającego śniegu, wołał do żony, wyprzęgając konie i prowadząc je do stajni. Wspomnienie zniknęło. Pierścionek w mojej dłoni był zimny od leżenia w ziemi. Nie potrafiłam go ogrzać. – Elspeth? Klęczałam na śniegu niezdolna wykonać najmniejszego ruchu. Poczułam na ramionach jego dłonie, które pomogły mi wstać. Kapelusz zsunął się z mojej głowy. – Nie wiem, dokąd pojechałaś – powiedział łagodnie Peter, przysuwając usta do moich włosów – ani dlaczego. Nieważne. Liczy się tylko to, że znowu cię odnalazłem. Obróciłam się w jego ramionach, a on trzymał mnie mocno, jakby ze strachu przed tym, że rozpłynę się w ciemności. – Twoja rana – powiedziałam, uważając, by nie zrobić mu krzywdy. Wybuchnął tym swoim tubalnym, płynącym z głębi serca śmiechem.
– Za miesiąc, góra sześć tygodni wrócę na front. – Co ty tutaj robisz? Pani Wright.... – Byłem w drodze do Sussex. W Londynie natknąłem się na Howarda, świeżo po spotkaniu z tobą. Powiedział, że pożyczyłaś od niego samochód i wspominałaś coś o liście. Pędziłem jak szalony, aż złapałem gumę tuż za Mildhurst. Joel wracał akurat do domu, po tym jak odwiózł jednego z rolników do lekarza. Znalazł mnie i przywiózł tutaj. Bałem się, że cię nie spotkam, że wrócisz do Londynu przez tę pogodę. Zanim zdążyłam cokolwiek powiedzieć, w łagodnym świetle bijącym od padającego śniegu dostrzegł na moim palcu pierścionek, matowe złoto i czerwień rubinu. Odsunął się ode mnie. – Miał na imię Alain, był bratem Madeleine – powiedziałam szybko. – Stracił ramię nad Marną i nie mógł się z tym pogodzić. Popełnił samobójstwo. Gdyby żył, zostałabym jego żoną, Peterze. Poprosił mnie o to na długo, zanim ponownie cię spotkałam i zakochałam się w tobie. Zostałabym z nim, bo mnie potrzebował. Noszę ten pierścionek, ponieważ był odważnym i honorowym człowiekiem, którego bardzo lubiłam, ale tę obrączkę zatrzymam do późnej starości, ponieważ dostałam ją od ciebie. Wyciągnęłam dłoń z leżącą na niej obrączką, żeby Peter mógł ją zobaczyć. Wziął ją ode mnie i wsunął mi na palec. – Dam ci inną, gdy tylko dotrzemy do Szkocji. Pojedziesz ze mną. Bóg mi świadkiem, nigdy już nie zaryzykuję tego, że mógłbym cię stracić. Powinnam jak najszybciej zgłosić się do służb pielęgniarskich, lecz to mogło poczekać kilka tygodni. Później Peter pocałował mnie pod nagimi gałęziami orzecha.