M. P. Rawinis Choroba miłości Saga rodu z Lipowej 23 Palec Marzec 1405 Konrad ze Szczekocin już od trzech tygodni leżał w izbie bez przytomności, zupe...
16 downloads
10 Views
460KB Size
M. P. Rawinis
Choroba miłości Saga rodu z Lipowej 23
Palec Marzec 1405 Konrad ze Szczekocin już od trzech tygodni leżał w izbie bez przytomności, zupełnie nieświadomy tego, co dzieje się z nim i wokół niego. Jego żona Elżbietka była nieszczęśliwa. Cieśla Pietrasz, jej kochanek i ojciec jej dziecka, nie powrócił. Wysłała go śladem Konrada, który miał odwieźć ciało Jana ze Szczekocin. Modliła się, żeby Pietraszowi wszystko się udało, żeby dogonił Konrada i zabił go potajemnie. Nie zastanawiała się, czy robi źle czy dobrze. Myślała tylko o tym, że pragnie szczęścia z Pietraszem. Tak, być tylko z nim! Nie spodziewała się, że los okaże się dla niej taki okrutny. Tamtego lutowego ranka, gdy zobaczyła przed dworem sanie, najpierw niczego nie zrozumiała. Na saniach, obok ciała Jana ze Szczekocin, leżał ciężko ranny jego syn Konrad. Nie było Pietrasza. Elżbietka nie wiedziała, dlaczego sanie zawróciły z drogi do Szczekocin, dokąd Konrad miał odwieźć ciało ojca. Domyśliła się, że zgodnie z jej poleceniem Pietrasz ruszył w drogę za saniami, dopadł Konrada i wywiązała się między nimi walka. W walce tej Konrad został ranny, najpewniej właśnie przez Pietrasza. Ale czemu Pietrasz nie dobił Konrada? I co się stało z Pietraszem? Czy także odniósł rany? A może przestraszył się, uciekł, ukrył? Konrad był nieprzytomny, niczego nie mógł wyjaśnić. Przed południem przyjechał do Krasawy Mikołaj z Lipowej, by razem z żoną Hedwigą upaść do stóp pani Alenie, swojej matce, i panu Jeno, swojemu ojcu. To Mikołaj wyjaśnił, skąd przed krasawskim dworem wzięły się sanie i w jaki sposób Konrad odniósł ranę. - Bóg mnie przywrócił do domu - zakończył Mikołaj. - Bóg mnie ocalił dzięki waszym myślom i waszym modlitwom. I on postawił mnie na drodze Konrada, o którym nie wiedziałem, że jest moim szwagrem. Pani Alena nieomal zemdlała z wielkiej radości, odzyskując syna, którego miała za zmarłego. Prawie zapomniała o rannym zięciu. Po powitaniach, okrzykach zadziwienia, głośnych modlitwach, wielkim zamieszaniu, jakie sprawili ludzie, co zbiegli się zobaczyć cudem uratowanego pana Mikołaja, ten mógł opowiedzieć wreszcie, czemu sanie Konrada na powrót znalazły się w Krasawic - Wędrowałem ku domowi, gdy nagle zobaczyłem na śniegu człowieka. Był martwy, a jakiś łotr obdzierał go z kosztowności. Nie mógł zdjąć pierścienia i
obciął zmarłemu palec. Wtedy nadjechał człowiek na saniach, o którym nie wiedziałem, że jest mężem mojej siostry. Zbrodniarz zaatakował Konrada, ranił go ciężko, dopiero potem przekonałem się, że ten jednak żyje. Później zaś łotr rzucił się na mnie i chciał mnie również zabić, bo byłem świadkiem jego zbrodni. Nie wiedziałem, kim jest ani kim są pozostali. Rzucił się na mnie, więc musiałem... no tak... skręciłem mu kark. Potem zobaczyłem, że Konrad żyje i przywiozłem go tutaj. Rozpoznałem bowiem Jana ze Szczekocin i pomyślałem, że w domu dowiem się wszystkiego. Wsadziłem rannego na sanie i ruszyłem ku domowi. Krasawskie konie, które zostawiłem pod kościołem, same wróciły do stajni. Nie wiedziałem, że nasz ród spowinowacił się z Odrowążami ze Szczekocin. Przez te lata, kiedy mnie tutaj nie było, zapewne wiele rzeczy się wydarzyło, o których nie mam pojęcia. Milczeli, wstrząśnięci tą opowieścią, potem wypytywali o szczegóły. - A palec? - zapytał ktoś. - Zgubił się gdzieś podczas walki - odpowiedział Mikołaj. - Próżno go szukałem w śniegu. - Sam Bóg postawił cię na tej drodze - westchnęła pani Alena. - Inaczej ten zbój, co nie miał uszanowania dla zwłok pana Jana, zabiłby także Konrada. - Kto to był? Nie poznałeś jego imienia? - pytał syna starosta Jeno, do którego należało dbać o bezpieczeństwo tej ziemi. - Nie wiem, ojcze - odrzekł Mikołaj. - Wyglądał niczym zbój i takie też było jego zachowanie. Pan Jeno nie ukrywał, że stan rannego jest poważny. - Bardzo źle - oznajmił. - Jeśli przeżyje, to tylko dzięki boskiej pomocy. To cios w głowę i w szyję. Moim zdaniem nie tylko nie będzie mógł mówić, ale nawet słyszeć. O ile w ogóle odzyska przytomność. Elżbietka nie płakała, stała nieporuszona niczym słup. Ale kiedy Mikołaj opowiedział, jak zbójca obciął palec zmarłemu, żeby zedrzeć z niego kosztowny pierścień, krzyknęła głośno i wybiegła na podwórze. Tam dopadła konia, na którym przyjechała Hedwiga, a który stał jeszcze nierozkulbaczony, dosiadła go i natychmiast ruszyła w drogę. Mikołaj i Hedwiga chcieli jechać za nią, ale sprzeciwiła się pani Alena. - To jej obowiązek - wyjaśniła. - Zapewne pojechała odszukać palec swojego teścia. Była przekonana, że postanowienie Elżbietki wzięło się z chęci złożenia w grobie całości ciała zmarłego pana Jana.
- Jest przerażona - zauważyła Hedwiga. - Gotowa zmylić drogę, albo i ją spotka jakie nieszczęście. - Słusznie - zgodził się pan Jeno. - Obowiązek wobec teścia swoją drogą, a rozsądek swoją. I posłał za córką kilku służących. Pani Alena kazała natomiast Mikołajowi i Hedwidze wracać do domu. - Nacieszcie się sobą po tak długim niewidzeniu. Nacieszcie się do syta. Nie ma w tym niczego niestosownego. Będzie czas o wszystkim pomówić i o wszystko zapytać. Czekaliśmy z waszym ojcem tyle lat, możemy poczekać jeszcze kilka dni. Mikołaj z Lipowej ani na chwilę nie puszczał ze swojej dłoni drobnej rączki Hedwigi. - Synu - poprosiła jeszcze pani Alena. - Twoja siostra przeżywa okropne chwile. Jest chyba w ciąży i powinnam o nią dbać. Czy oszczędzisz jej przykrych opowieści? Na razie nie musi wszystkiego wiedzieć. - Tak, matko - potwierdził Mikołaj. Elżbietka wróciła dopiero w nocy, zapłakana. - Znalazłaś? - zapytała matka. - Tak - odpowiedziała. - Chyba było tak, jak mówił Mikołaj. - Przywiozłaś palec? - Jaki palec? - zdziwiła się Elżbietka. - No palec. Przecież po palec swojego teścia pojechałaś. - Nie - zaprzeczyła Elżbietka. - Nie pojechałam po palec... - Nie? - zdumiała się pani Alena. - A zatem po co? Mówiłam twojemu ojcu, że pojechałaś po palec swojego teścia, palec stracony przez tego łotra, co ograbił okrutnie ciało pana Jana. - Nie - zaprzeczyła Elżbietka. - Nie po to pojechałam. Chciałam zobaczyć to straszne miejsce. Ale nic więcej nie wyjaśniła i wcale nie zapytała o stan zdrowia Konrada. Pani Alena uznała, że córka tak bardzo przejęła się wszystkim, że nie panuje nad swoim zachowaniem. Elżbietka nie powiedziała matce, co robiła na miejscu zbrodni. Znalazła ciało Pietrasza, skręcone, martwe i zimne, wytrzeszczonym wzrokiem patrzące w niebo. Z zimnymi oczami, z zimnymi rękami, zimnymi ustami. Krzyczała z bólu i rozpaczy. Pochowała je, ryjąc w śniegu, a potem w ziemi płytki grób, zasypując go i okładając kamieniami. Na pobliskich drzewach zrobiła nożem szereg znaków, żeby grób łatwo było odnaleźć. Zamierzała tu wrócić nieco później, kiedy już będzie mogła, nie zwracając uwagi innych. Na razie miała w głowie pustkę i
wszystko, co robiła, robiła machinalnie, bez zastanawiania się. Służba zastała ją siedzącą przy stosie kamieni, który był grobem Pietrasza. Kiedy o zmierzchu wróciła do domu, odbyła z matką tylko tę krótką rozmowę, a potem na długo zamknęła się u siebie. W ogóle nie pamiętała, że w sąsiedniej izbie leży Konrad, jej mąż, nieprzytomny, ledwo żywy.
Pierwsza opowieść Mikołaja Po bitwie tygodniami leżałem bez czucia i przytomności - opowiadał Mikołaj z Lipowej. - Dopiero w wiele miesięcy później dowiedziałem się, co i jak się zdarzyło. To nie był sen, że umarłem, tam na polu pod Nicopolis. Może nawet umarłem naprawdę, jak mówili Saraceni. Ich najsławniejszy lekarz tak powiedział. Twierdził, że umarłem, ale dzięki łasce Allaha powróciłem do życia, urodziłem się na nowo, drugi raz. Może to była prawda. Nic nie pamiętam z tego okresu, nic zupełnie. Od jesieni aż do wiosny nie pamiętam nic, jakby mnie nie było. A kiedy się obudziłem, dowiedziałem się, że nie jestem jeńcem, wziętym w bitwie. Jestem rzeczą, którą sułtan Bajazyt znalazł na polu i wziął sobie na pamiątkę. Wziął, bo tak mu się podobało. Łupy, zdobyte w walce, rozdał swoim dowódcom i żołnierzom, zatrzymując dla siebie tylko mnie. To los i przypadek. Oni mówią kismet - przeznaczenie. Mówią, że wszystko jest zapisane, każdy ludzki żywot i każde ludzkie postępowanie. Nikt nie może niczego zmienić w swoim losie, bo wszystko zostało przewidziane wcześniej przez ich Boga. Sułtan kazał wziąć mnie z pola, wziąć moje ciało, bo chciał się dowiedzieć, kim byłem kiedyś i kim był ten, z którym stałem nad Dunajem, walcząc z ich wojownikami. Los chciał, żebyśmy z wielkiej armii zostali tylko we dwóch nad tą rzeką. Było nas wielu, ale ich jeszcze więcej i choć robiliśmy wszystko, zostaliśmy tam tylko we dwóch, ja i Albert von Neuburg, brat Zakonu. Obaj padliśmy tamtego wieczora. Ale jerrftj saraceński Allah nie wrócił życia. Wrócił tylko mnie, bo tak było zapisane w księdze przeznaczenia. Na osobisty rozkaz sułtana zostałem wzięty pod opiekę lekarską. Kiedy zaś obudziłem się, niewiele pamiętałem z niedawnego. Dopiero po tygodniach rozmów z lekarzem, który nazywał się Misani al-Rifad, zacząłem sobie przypominać, a on twierdził, że nie tyle przypominam sobie, co uczę się od nowa. Tymczasem płynęły miesiące i wszyscy ci, którzy ocaleli w bitwie, a których nie zgładzono na rozkaz sułtana, mogli za okupem powrócić do domu. Wszyscy, poza mną jednym. Bo ja nie byłem jeńcem, ale rzeczą należącą do sułtana. On sam mówił mi, że nie mam przeszłości. Bo przecież urodziłem się po raz drugi. Kazał mi zapomnieć o przeszłości. O ojcu i matce, o żonie, dzieciach i domu. O moim Bogu nawet. Broniłem się, ale nic nie mogłem zrobić, bo choć byłem rzeczą, pilnowano mnie bardziej niż wojennego jeńca. Wiele razy próbowałem zrzucić pęta. Uciec, przekazać wiadomość, dać znak. Sułtan nie życzył sobie tego, a kiedy któregoś dnia zapłaciłem kupcom, żeby powiadomili rodzinę, kazał ich wszystkich powiesić publicznie za rozmowy ze mną, za to, że nie słuchali jego rozkazów, o
jakich nie mieli przecież pojęcia. Po tym zrozumiałem, że nie powinienem narażać innych, bo sułtan wszędzie ma oczy i uszy, wszystko widzi i wie. Tymczasem ozdrowiałem, byłem już zdrowy. Nosiłem turecki strój, nauczyłem się tureckiej mowy, mogłem nawet dość swobodnie się poruszać, gdzie chciałem. Myślałem o sposobach ucieczki. Spróbowałem raz i drugi, wydało się, znowu inni ponieśli karę. Mnie nie ukarano, bo nie karze się rzeczy. Sułtan nie słuchał moich próśb ani nalegań. I tak żyłem z dnia na dzień, tęskniąc, marząc o domu. Aż któregoś dnia, kiedy chodziłem po mieście, jak zawsze mając za sobą dwóch czujnych strażników, trafiłem do kościoła. Bo są tam kościoły i cerkwie, nie tylko meczety, w których modlą się muzułmanie, wyznawcy islamu. Nie chcieli mnie puścić moi strażnicy, ale jakoś ich przekonałem. Wszedłem do kościoła i szczęśliwy los chciał, że spotkałem w nim kapłana. Szczęśliwy dla mnie, bo dla owego duchownego był to los okropny i straszny. Rozmawialiśmy, opowiedziałem mu wszystko, wszystkiego dowiedziałem się, czego nie słyszałem w sułtańskim pałacu, i dowiedziałem się też i tego, czego mi nie mówił sułtański lekarz, Misani al-Rifad, mój opiekun i mój nadzorca. Dowiedziałem się, że odeszli już jeńcy za okupem i usłyszałem wiele innych rzeczy. Chciałem się wyzwolić. Ksiądz opowiadał o swoich owieczkach, o chrześcijanach, którzy tam mieszkają i których sułtan pozwala zachować przy życiu, o ile przysięgną mu nie spiskować w żaden sposób przeciwko jego władzy. Była to mała trzódka, kupcy, rzemieślnicy, ale była i dzielnie trzymała się między sobą, wspierając się wzajemnie, świadcząc pomoc, dając sobie nadzieję. Chciałem prosić księdza o pomoc. Poprosiłem, a on powiedział, że spełni moją prośbę. Spełnię, powiedział, spełnię, jeśli mnie o to jeszcze raz poprosisz. Ale zanim to uczynisz, zastanów się. Jeśli sułtan wydał zakaz kontaktowania się z twoim krajem i twoją rodziną, jeśli za takie próby karze mękami i śmiercią, zastanów się, czy i mnie chcesz skazać na podobny los. Spełnię twoją prośbę, napiszę list, poszukam twoich przyjaciół w innych krajach. Ale miej świadomość, że jeśli rzecz cała się wyda, sułtan weźmie mnie na męki. Będę skazany, a moja trzódka zostanie bez kapłana i przewodnika. Zastanów się, powiedział, czy chcesz, żeby ci wszyscy ludzie byli tak poszkodowani. Kto im będzie głosił słowo boże, kto się nimi zajmie, kto poprowadzi. Jeśli mnie nie stanie, czy starczy im wiary i wytrwałości? A może przejdą na islam dla spokoju i zachowania życia? A może nawet sułtan, uniesiony gniewem, każe stracić ich wszystkich, na nic nie zważając, tylko za to, że złamałem przysięgę wierności przed nim? do swojego mieszkania, do złotej ej mieszkałem, i długo zastanawiałem się, jak powinienem postąpić. Długo modliłem się i prosiłem o radę. A ów mądry ksiądz też mi jej nie udzielił, on tylko pokazał dwie możliwe drogi, ale nie podpowiedział, którą mam
wybrać. Było w tej parafii ponad sześćdziesiąt chrześcijan, nie licząc dzieci. Sześćdziesiąt osób, sześćdziesiąt dusz, sześćdziesiąt żywotów... Zrezygnowałem. Poprosiłem księdza, żeby zapomniał o mojej prośbie, bo postanowiłem nie narażać ani jego, ani jego trzódki. Ulżyło mi wtedy, wybór wydawał mi się słuszny. Jednakże nie minęło dni dziesięć, kiedy przyszło mi gorzko żałować decyzji, która wydawała się najlepsza. Byłem rzeczą dla sułtana. Byłem człowiekiem, który urodził się na nowo, nie miał ojczyzny, domu, nazwiska, przeszłości, żony ani dzieci. Tak mnie traktowano. Ale nie godziłem się z tym ani przez chwilę i postanowiłem pokazać, że tak wcale nie jest. Uprosiłem księdza, żeby mnie ochrzcił. Skoro nie istniała moja przeszłość, skoro urodziłem się na nowo, postanowiłem dać wyraz temu, że jestem chrześcijaninem, że chcę nim być na przekór wszystkiemu. Poszedłem do niego, a on ochrzcił mnie imieniem Mikołaja, nawiązując w ten sposób do tego, kim byłem i kim nadal jestem. Nie byłem już rzeczą, byłem człowiekiem, który miał wolę wyboru. Zostałem chrześcijaninem z mojej własnej woli. Zaraz się to wydało. Wydało się wszystko i żołnierze zabrali mnie przed oblicze sułtana, do tej części pałacu, której wcześniej nie widziałem. Mówiłem już dobrze po turecku, a kiedy się to wydało, Bajazyt osobiście rozmawiał ze mną. Czy się bałem? Nie, nie odczuwałem lęku. Pamiętałem dawne cierpienia, choć przecież byłem nowym człowiekiem. Zapytał mnie, czemu mogąc wybrać los, wybrałem właśnie taki? Powiedział, że spodziewał się, iż zostanę muzułmaninem, jak wielu ludzi spośród tych, którzy rozmaitymi drogami trafiają do jego imperium. Odparłem, że jeśli według niego jestem rzeczą, kamieniem, garnkiem, kawałkiem łajna, nie powinien się tym zajmować. Jeśli według niego nie mam duszy, to nic nie ma znaczenia. Dobrze już znałem ich zwyczaje. Powołałem się na ich pojęcie przeznaczenia. - Sam Allah chciał, żebym został chrześcijaninem - powiedziałem. - Sam Allah tak zarządził, bo gdyby inna była jego wola, nie byłbym dzisiaj tym, kim jestem. Złościł się, tupał i krzyczał, myślałem, że lada chwila ubiją mnie na miejscu. Zapytał swoich przybocznych uczonych, co myślą o mojej bezczelności. Wytłumaczyli, że mogę jeszcze zostać muzułmaninem, wystarczy, żebym powiedział w ich języku: „Nie ma Boga prócz Allaha". Rzekłem, że tego nie zrobię, bo sprzeciwia się to bożej woli. - Nie uznajemy twojego boga ani jego woli - zawołali.
- Nie mówiłem o swoim bogu, ale o waszym - odpowiedziałem. - Gdyby chciał wasz Allah, żebym został jego wyznawcą, nie skierowałby mnie, kiedy szedłem ulicą, do kościoła, ale do meczetu. Bajazyt zezłościł się. Za poradą swoich doradców uznał, że wola Allaha jest najważniejsza i nie można się jej przeciwstawić. Zamiast na plac, gdzie miano mi obciąć głowę, zaprowadzono mnie do ciemnego lochu. Płakałem tam tygodniami. Płakałem, ale nie nad swoim losem. Płakałem nad księdzem i jego trzódką. Zabito go okrutnie z rozkazu sułtana, a wszystkich parafian wysłano do ciężkiej pracy w kopalniach. Wszystkich co do jednego, dzieci nie wyłączając. Kościółek sułtan kazał zburzyć, żeby nigdy już nie zabłądził do niego ktoś do mnie podobny.
Kamienie pamięci Wczesną wiosną Mikołaj wraz z żoną udali się na objazd posiadłości. Wędrowali po drogach i ścieżkach, które pamiętał od dziecka, a za którymi tęsknił przez lata niewoli. Modlili się pod każdym krzyżem na rozstajach, próbowali wody z każdej studni i źródełek pomiędzy skałami, odpoczywali w miłych dla oka zakątkach. - Latami o tym marzyłem - opowiadał. - O prostych przyjemnościach, jakie daje życie w Dolinie i u twojego boku. Dłużej zatrzymywali się na polach, we wsiach i w młynach. - Panie Boże dopomóż! - wołał Mikołaj ku pracującym. - Panie Boże zapłać! odpowiadali. Prostowali grzbiety, patrzyli z niedowierzaniem, a potem porzucali swoje zajęcia i biegli ku panu, żeby pokłonić się mu do stóp i wyrazić radość z jego powrotu. W Częstochowie złotnik Urban bardzo się zdziwił zamówieniem Mikołaja z Lipowej. - Oprawić w najlepsze złoto? - powtórzył zamówienie. - Ten zwykły kamyk? Wybaczcie, panie, ale to najdziwniejsze zamówienie, o jakim słyszałem. - Może i najdziwniejsze - zgodził się Mikołaj. - Chyba nieczęsto macie sposobność dotykać kamieni, które pochodzą z Golgoty, na której umarł Chrystus Pan. Urban spojrzał na rycerza i zobaczył, że ten wcale nie żartuje. Uśmiechnął się domyślnie. - Wybaczcie - przeprosił z ukłonem. - To zapewne wy jesteście owym rycerzem, który w cudowny sposób został ocalony z rąk Saracenów, a potem pielgrzymował do Ziemi Świętej. Tak, nie może inaczej być, to wy. - Ja - potwierdził Mikołaj zaskoczony, że wszyscy słyszeli już o jego długiej podróży. Kiedy szedł tutaj, ludzie kłaniali mu się powszechnie i dziwił się nawet, czemu to robią i czemu, gdy ich minął, żywo gestykulują, jakby zobaczyli coś dziwacznego. - Nie dziwcie się - wyjaśnił mistrz Urban. - Nie codziennie można zobaczyć w naszym mieście takiego szczęściarza. Mikołaj skrzywił się niezadowolony, bo nie chciał, żeby ktokolwiek mówił o nim w ten sposób. Ale po chwili pokiwał głową.
- Może to i prawda - potwierdził. - Nie wiem, czym sobie zasłużyłem na tę szczególną opiekę Matki Bożej, ale że to ona mnie ochroniła, nie mam najmniejszych wątpliwości, i będę jej dziękował do końca życia. - I my będziemy - zapewnił złotnik. - Co zaś do waszego zamówienia, będzie gotowe w przyszłym tygodniu. Domyślam się, co chcecie zrobić z tym klejnotem, tedy od razu mówię, że złamanego skojca nie policzę za robotę, a wy zapłacicie tylko za sam kruszec. - Dziękuję, mistrzu, za waszą ofiarność - uśmiechnął się Mikołaj. Kiedy klejnot był gotowy, Mikołaj pojechał z żoną do świątyni na Jasnej Górze, gdzie oboje modlili się długo, dziękując za jego powrót do domu. Pojechali z nimi także pan Jeno z żoną Alena, a na miejscu spotkali innych znajomych i sąsiadów. Mikołaj ofiarował swoje wotum, a przeor kazał je umieścić na ścianie świątyni, pomiędzy innymi, jakie tu już wisiały, złożone przez tych wszystkich, którzy w cudownym miejscu doznali łaski. Żyd z Holsztyna, Natan syn Izaaka, stał naprzeciw, oddawszy kilka ukłonów panu Mikołajowi. - Chwała niech będzie Przedwiecznemu - powtarzał. - Chwała niech mu będzie po wiek wieków. Za wasz powrót, szlachetny panie. - I ja mu dziękuję - uśmiechnął się Mikołaj. - Witaj, Natanie. Patrzył na przygarbione plecy, na posiwiałą brodę Żyda i dziwił się, jak ten postarzał się od czasu ich ostatniego spotkania. Po kilku tygodniach pobytu w domu jakby zapomniał o tym, co przeżył, i wcale już nie czuł upływu czasu. Jakby nie minęło osiem lat, jakby dopiero to poprzedniego tygodnia rozmawiali o czekającej Mikołaja wyprawie krzyżowej. Natan oczekiwał na swoją kolej złożenia uszanowania panu na Lipowej, dając pierwszeństwo jego krewnym i przyjaciołom, i stał teraz przed nim przejęty, bo zamierzał zadać wiele pytań. - Czy widzieliście, panie, Morze Martwe? - Tak, Natanie. Widziałem i sam sprawdziłem, że nie ma przesady w opowieściach o tamtejszej dziwnej wodzie. Nie jest może jak masło, od którego nie można oderwać stopy, ale osobliwie gęsta. Czy wiesz, co tam powiadają? Że po prostu nie sposób się w niej utopić. - I widzieliście święte miasto Jeruszalaim? - Byłem w Jerozolimie - potwierdził Mikołaj. - Iw Betlejem, gdzie urodził się nasz Pan, i w Nazarecie, gdzie mieszkał. - A Jerozolima? - dociekał Natan. - Naprawdę jest taka wielka i taka święta?
- Jest po prostu wspaniała, Natanie. Piękniejsza niż na owym rysunku, co mi kiedyś ofiarowałeś. Nie ma słowa przesady w tym wszystkim, co zawiera i nasze, i wasze Pismo Święte. Pamiętałem, jak opisuje miasto, jak opisuje drogę Chrystusa na Golgotę. Bez trudu znalazłem tę drogę i byłem szczęśliwy, mogąc całować kamienie, po których stąpały Jego stopy... Natan nie podjął dyskusji, bo jego Pismo nie wspominało Chrystusa. Ukłonił się Mikołajowi, życząc mu wszelkiej pomyślności i zapewniając o swoim oddaniu dla niego i jego rodu. - Szlachetny panie... Czy kiedyś, gdy już nacieszycie się rodziną, zechcecie mi nieco opowiedzieć o waszej długiej podróży? - zapytał. - Chętnie, Natanie - zgodził się Mikołaj i zatrzymał Żyda, który zamierzał już odejść. Wezwał służebną i kazał jej coś przynieść z izby. A gdy ta wniosła skórzany woreczek, chwilę biedził się z rozwiązywaniem ciasno zaciśniętych supłów na rzemiennym zapięciu. Żyd, który spodziewał się w sakiewce pieniędzy albo kosztowności, zdziwił się, widząc garść drobnych kamieni. Mikołaj wysypał je na dłoń, a potem położył rzędem na pieńku. Widać było, że dobrze zna te kamyki i doskonale je pamięta. - Ten jest z Rzymu - wyjaśnił. - Ten z Konstantynopola, tamte dwa z Nazaretu i Betlejem. A te trzy ostatnie są z Jerozolimy. Natan natychmiast zapomniał, że miał już odejść. Prawie podbiegł do miejsca i pochylił się nad kamieniami. - Z Jerozolimy? - powtórzył z niedowierzaniem. - Tak, Natanie. Dwa pochodzą z Golgoty, a ten ostatni... Mikołaj wziął kamyk w palce, podniósł go i wysunął w stronę Żyda. - Jest dla ciebie, Natanie. Pamiętałem, co mówiłeś o swoim ojcu i o Jerozolimie. Kiedy więc zobaczyłem, jak twoi rodacy modlą się w miejscu nazywanym Ścianą Płaczu, wydłubałem go z niej... Natan syn Izaaka na sztywnych nogach podszedł bliżej, ostrożnie wziął kamyk między palce, a potem zacisnął na nim pięść, aż mu pobielały knykcie. - Ze Ściany Płaczu? - zapytał szeptem. - Ze wschodniej ściany świątyni króla Salomona? Natan dotknął kamieniem czoła, a jego usta zaczęły mamrotać coś, co mogło być modlitwą. Nie od razu uwierzył w słowa rycerza. Pan na Lipowej, który tysiące mil przeszedł pieszo, niósłby kamień dla biednego Żyda? Ale Mikołaj patrzył znanym Natanowi spokojnym, pewnym spojrzeniem i uczynił ręką zachęcający gest.
- Zatrzymaj - powiedział. - Przecież mówię, że przeznaczyłem go dla ciebie. W Ziemi Świętej zrozumiałem, jak wiele łączy nasze religie i że w istocie czcimy tego samego Boga. Chyba nie odrzucisz mojego skromnego podarunku? Natan syn Izaaka osunął się na kolana. A potem dawnym wschodnim zwyczajem pokłonił się Mikołajowi, czołem dotykając ziemi. - Oby łaska Przedwiecznego ani przez chwilę nie opuszczała was, waszej żony, waszych dzieci, waszych krewnych, waszych sług, waszych zwierząt. Obyście pławili się w szczęściu za to, kim jesteście, szlachetny panie Mikołaju. Oby rozmnożył wasze stada. Oby plony na waszych polach zadziwiły świat. Oby służyło wam zdrowie, piękno i łaska. Oby każda wasza myśl była wzniosła. My, Żydzi, marzyć nawet nie możemy, by mieć tak łaskawego, sprawiedliwego, szczodrobliwego pana. I Żyd Natan bił czołem w piasek przed chrześcijańskim rycerzem. Wielki kamień przed dworem w Lipowej, który przed ośmiu laty przytoczył tu Mikoła, pokryty był prawie w całości drobnym mchem. - Cierpiałam - powiedziała Hedwiga. - Ilekroć spojrzałam na ten kamień, przypominałam sobie ciebie i cierpiałam. Czy wiedziałeś, że będę cierpiała, gdy tutaj go przytoczyłeś? - Każę go zabrać - obiecał. - Teraz nie będzie potrzebny. - Przeciwnie - powstrzymała go. - Niechaj tu zostanie na zawsze, na pamiątkę naszej rozłąki. Żebyś pamiętał, by nigdy już nie zostawić mnie samej.
Choroba Konrada Mikołaj z Lipowej był bardzo serdeczny dla swojej jedynej siostry nie tylko dlatego, że prosiła go o to matka. Nie widział Elżbietki od lat, pamiętał ją jako małą dziewczynkę i dziwił się, że jest taka duża. - Jak pięknie wyrosłaś - pochwalił. - Dziwnie mi, że masz już własnego syna, ale jestem dumny z twojej urody i wychowania. Elżbietka nie odpłacała mu podobnym uczuciem. Była dla brata oschła, unikała rozmów i spotkań, a kiedy w świetlicy Krasawy Mikołaj opowiadał o latach swojej niewoli, Elżbietka wychodziła, jakby jej to wcale nie ciekawiło. Zauważył jej chłód, ale mimo starań nie udało mu się odzyskać miłości siostry. Elżbietka boczyła się na jego widok. Nie jeździła do Lipowej, kiedy zaś przyjeżdżał do Krasawy, znajdowała zajęcia, żeby go tylko nie widzieć. - Dziwnie się zachowuje - powiedział do żony. - Unika mnie, jakby miała jakieś pretensje. - Też to zauważyłam - zgodziła się Hedwiga. - Ale nie wiem, co jest przyczyną. - Zrobiłem coś złego? - zastanawiał się. - Może chłopcy coś złego uczynili? - Chłopcy? - uśmiechała się Hedwiga. - Nie zapominaj, że to dorośli mężczyźni. - Prawda - zgodził się Mikołaj. - Ale jakoś mi dziwnie. Przecież to moja rodzona siostra, z którą w dziecięctwie miłowaliśmy się bardzo. Mało to razy nosiłem ją na plecach, bawiłem, uczyłem... - Dawno już tego nie potrzebuje - zauważyła Hedwiga. - Może chodzi o to, że traktujesz ją nadal jak małą dziewczynkę, a ona jest dorosła. Mikołajowi bardzo ciążyła obcość siostry i choć wiele robił dla jej zmniejszenia, nie dawało to żadnych skutków. Nawet matka nie potrafiła mu pomóc. - Nie wiem, synku - powiedziała pani Alena któregoś dnia. - Nie wiem, co dzieje się z tą dziewczyną, ale oboje z ojcem jesteśmy zaniepokojeni. Nie rozumiemy, czego chce, do czego dąży. Elżbietka unikała brata, czasem wprost uciekała przed bezpośrednią rozmową. Dopiero w wiele tygodni później zdarzyła się sposobność rozmówić się z nią, bo wcześniej stale byli wokoło jacyś ludzie, rodzina, sąsiedzi. - Czemu unikasz mnie, Elżbietko? - zapytał Mikołaj. - Czy uczyniłem ci coś złego? Jeśli tak, to na pewno nieświadomie i chętnie naprawię błąd. Elżbietka nie od razu odpowiedziała. Początkowo wcale nie chciała rozmawiać i udawała, że jest wszystko w porządku.
- Unikam cię? - zapytała z udanym zdziwieniem. - Wcale tego nie robię. - Ależ uciekasz ode mnie, nie chcesz rozmawiać, jakbyś miała do mnie ukryty żal. Wierz mi, że nigdy o tobie nie zapomniałem i wiele razy cieszyłem się na myśl, jak będzie pięknie, kiedy powrócę z niewoli i znowu będziemy rodziną. - Teraz twoją rodziną jest przecież Hedwiga i chłopcy - zauważyła, a w jej spojrzeniu nadal nie było łagodności. - To prawda - zgodził się. - Ale to, że mam żonę i dzieci nie znaczy, że nie mam innej rodziny. Przecież i wcześniej, zanim pojechałem na wyprawę, miałem żonę, pamiętasz. - Wszystko pamiętam - burknęła. - Wszystko pamiętam. Wiem, kto jesteś, kim byłeś kiedyś, kim jesteś teraz. Nagle postanowiła powiedzieć mu o swoich pretensjach. - Taki jesteś wspaniały. Taki bohaterski, taki wielki. Nie liczysz się już z nikim innym i z niczym. Myślisz może, że jesteś samym Bogiem? Wtrącasz się w jego wyroki, wpływasz na los innych ludzi i nic sobie z tego nie robisz. Mikołajowi było przykro. Nie rozumiał oskarżeń siostry, nie chciał przecież zrobić niczego wbrew jej szczęściu. - Nie rozumiem, o czym mówisz - westchnął teraz zmartwiony. - Zupełnie nie rozumiem. Powiedz mi, a poprawię swoje postępowanie. Ale nic więcej nie chciała mu wyjaśnić. - Wtrącasz się do ludzkich losów - powtórzyła tylko. - Kto dał ci takie prawo? Kto dał ci prawo jednych uszczęśliwiać, na innych zaś ściągać nieszczęście? Czemu wtrąciłeś się do walki Konrada? Mikołaj chwycił się za głowę. - Do walki Konrada? Więc o to chodzi. Elżbietka najwyraźniej uważała, że gdyby wtedy nie pojawił się w tym miejscu, wszystko przebiegło by inaczej. - Mylisz się, Elżbietko - tłumaczył się. - Nie szukałem tej walki. Nie chciałem w niej brać udziału, więcej, nawet od niej uciekałem. A to ona przyszła do mnie. Nie planowałem niczego. Chciałem tylko dotrzeć do domu. Przecież ja nawet nie wiedziałem, że wyszłaś za mąż, a już zupełnie nie mogłem wiedzieć, że wyszłaś za Konrada. I nie mogłem wiedzieć, że to Konrada mam przed sobą. Przecież gdybym wiedział, że to on, twój mąż, wcześniej bym zareagował. Wcześniej stanąłbym po jego stronie, bronił go, wspomógł w walce. Może w ogóle nie dopuścił do tego napadu. Ale nie mogłem zareagować na tak wiele nieprawości. Tamten człowiek obrabował zwłoki twego teścia, śmiertelnie zranił twojego męża i zamierzał mnie zabić, bo byłem świadkiem tej zbrodni. Rozumiesz to? Przecież to wszystko już opowiadałem.
- Słyszałam - potwierdziła. - Słyszałam. Ale nikt nie potwierdził, że było tak, jak to przedstawiłeś. Może rzecz się miała zupełnie inaczej. Mikołaj zamilkł. Zarzuty siostry były dla niego przykre i niezrozumiałe. I martwił się, że siostra ma do niego żal o to, co przydarzyło się jej mężowi. - Przecież to nie moja wina - mówił z ciężkim sercem do Hedwigi. - Nie moja wina. - Nie twoja - przytakiwała Hedwiga z głębokim przekonaniem. Ona też niewiele mogła zrobić. Próbowała tłumaczyć męża przed jego siostrą, ale z marnym skutkiem. Elżbietka była głucha na argumenty. Oboje nie mogli przecież odgadnąć, co naprawdę kieruje jej postępowaniem. Bo przecież nie wiedzieli, że Elżbietka opłakuje Pietrasza, a los Konrada zupełnie jej nie obchodzi. I nie wiedzieli, że Elżbietka szczerze rozmawia jedynie z Roksaną, a ta kieruje jej postępowaniem, jej myślami i jej uczuciami. - To przykre - powiedziała niedawno Roksana. - Przykre, że zasiewam w tobie nieufność do twojego rodzonego brata, ale pytania same się nasuwają. Bo tylko pomyśl. Ile rodzi się pytań, a nikt tego wszystkiego nie może potwierdzić. - Mikołaj zawsze mówił prawdę - zauważyła Elżbietka przy pierwszej rozmowie. Ale tylko przy pierwszej. Przy kolejnych nie była już wcale taka przekonana, a z czasem jej nieufność pogłębiła się jeszcze bardziej. - Nie oskarżam go - tłumaczyła Roksana. - Tylko stawiam pytania. A pytań mam wiele i zadać ich twojemu bratu nie mogę, bo jestem dla niego obcą osobą. Ty co innego. Ty możesz go zapytać o to i owo. Ale boję się, że nie powie całej prawdy, bo moim zdaniem ma interes w tym, żeby rzecz całą przedstawiać inaczej, niż się zdarzyła. Początkowo Elżbietka słuchała tych wywodów z pewnymi oporami, ale z czasem coraz bardziej przekonywała się do argumentów przyjaciółki. - Bo sama pomyśl - mówiła Roksana. - Sama pomyśl. Pan Jan był martwy, Konrad ciężko ranny i nieprzytomny, Pietrasz zginął. Został tylko Mikołaj i tylko jego słowa. Mówi, że nie chciał dopuścić do walki. Mówi, że nic nie wiedział. To czemu się wtrącał? Czemu zaczepiał obcych sobie ludzi? Szedł do domu, co go obchodziły sprawy innych? Pamiętasz, że pana Jana rozpoznał dopiero po wszystkim. Więc nie rozpoznał nikogo, a się wtrącił. Po co się wtrącał? Jaki miał w tym interes? Bo że jakiś miał, nie ulega wątpliwości. - Jaki? - dopytywała się Elżbietka.
- Swój własny. Nie wiem dokładnie, jaki, ale myślę, że możesz się tego dowiedzieć, jeśli umiejętnie go wypytasz. Bo chyba powinnaś dokładnie dowiedzieć się, co, jak i dlaczego się tam wydarzyło. Elżbietka ślepo ufała Roksanie. Konrad był nadal ciężko chory. Ciało jego ojca pochowano w Szczekocinach, a Jan, starszy brat Konrada, objął w posiadanie cały majątek. Nie czekał na wyzdrowienie rannego brata, powiadomiony, że prawdopodobnie Konrad i tak nie przeżyje, a syn Piotruś jest za mały, żeby czymkolwiek mógł zarządzać, ma przecież dopiero trzy lata. Zatem Jan młodszy objął w zarząd całe dziedzictwo. Palca pana Jana ze Szczekocin, uciętego przez nieznanego zbrodniarza, nie znaleziono. Nie znalazł go ani Mikołaj po walce, ani nie wypatrzyła go Elżbietka, gdy chowała ciało kochanka. Początkowo myślała o przywiezieniu ciała Pietrasza do Krasawy i ustąpiła niechętnie dopiero po naleganiach pani Roksany. - Ani się waż! - zawołała na te plany jej przyjaciółka. - Chcesz, żeby wszyscy się dowiedzieli? - A niech się dowiedzą! - przejęta swoim bólem Elżbietka zdawała się nie przejmować tym, co może się zdarzyć. - Nie mogą! - krzyczała na nią Roksana. - Czy ty nie rozumiesz, dziewczyno, czym ci to grozi? Nie rozumiesz, że to dla ciebie śmiertelne niebezpieczeństwo? Jeśli przywieziesz tu Pietrasza, zaczną cię pytać i domyśla się wszystkiego. Mogą cię nawet oskarżyć o to, że namówiłaś Pietrasza do zbrodni. Bo to była zbrodnia. - Namówiłam - przyznała się Elżbietka. - Milcz! - Roksana chwyciła ją za ramiona i potrząsnęła mocno. - Milcz, głupia, i choć przez chwilę pomyśl. Chcesz iść pod sąd i stracić ten głupi łeb? A co wtedy stanie się z twoim dzieckiem? Przecież jeśli wyda się wszystko, Piotruś pójdzie na zmarnowanie. Nikt nie będzie miał nad nim litości. Ten argument dopiero otrzeźwił Elżbietkę i odstąpiła od swoich zamiarów. Wykupiła dwanaście mszy świętych w kościele świętego Marcina. - O wyzdrowienie waszego męża, pana Konrada? - zapytał domyślnie ksiądz Franciszek. - Nie - zaprzeczyła Elżbietka. - To mają być nisze w intencji zabitego niedawno człowieka - Jego imię Bogu jest wiadome. Ksiądz Franciszek o więcej nie pytał. Konrad leżał w izbie niczym martwy i wciąż nie odzyskiwał przytomności. - Nadal źle - powtarzał pan Jeno zafrasowany. Nad chorym czuwała głównie pani Alena, która sama miała kłopoty z nogami, więc siedziała na krześle obok posłania, czekając aż Konrad odzyska
przytomność. Zmieniała opatrunki i chłodziła czoło zimnymi okładami, kiedy gorączkował. Elżbietka niewiele czasu poświęcała mężowi. - Nie jestem medykiem - mówiła na nalegania matki, żeby posiedziała przy chorym. Zabierała Piotrusia i wyjeżdżała, najchętniej do Dębowca, do pani Roksany. I tylko jej przyznała się, że wolałaby, żeby Konrad nie odzyskał przytomności. - Modlę się, żeby umarł - powiedziała. - Modlę się, żeby Konrad umarł i nie zdradził niczego. Boję się, że on wszystko wie. Domyślił się albo może dowiedział, może nawet od Pietrasza. Co będzie, kiedy się obudzi? Zapewne oskarży mnie o to, że chciałam go zabić. - Chciałaś - przypomniała Roksana. - Tak - potwierdziła Elżbietka. - Chciałam się go pozbyć. Ale o tym wiedziałaś tylko ty. - I Pietrasz - przypomniała Roksana. - Mógł przed śmiercią powiedzieć twojemu mężowi. Elżbietka zmartwiła się jeszcze więcej, bo pomyślała, że o wszystkim dowiedział się także jej brat. - Nie - zaprzeczyła Roksana. - Mikołaj nic nie wie. Gdyby wiedział, na pewno by się zdradził. - A jeśli zabił Pietrasza dlatego, że ten wszystko mu opowiedział? - Czemu miałby mówić cokolwiek nieznajomemu, którego spotkał na drodze? Roksana przekonywała Elżbietkę, że nikt poza nimi dwiema nie wie i nikt niczego nie zdradzi. - Jeśli Konrad umrze, a wszystko na to wskazuje, nikt nigdy nie odkryje twojej tajemnicy - pocieszała. - Jeszcze trochę cierpliwości. - A jeśli przeżyje? Roksana zastanowiła się. - Trzeba coś wymyślić - postanowiła. - Musimy coś wymyślić, bo twoje życie i życie Piotrusia jest w poważnym niebezpieczeństwie. Wracały do tej rozmowy wielokrotnie, aż wreszcie Roksana powiedziała: - Może niepotrzebnie się martwimy. Może twoja rodzina, a także rodzina twojego męża, daruje ci winy. Może ci przebaczy i zapomni. Elżbietka pokręciła głową. - Nie - zaprzeczyła. - Nie mogę się do tego przyznać matce. Nie mogłabym jej spojrzeć w oczy. A ojciec... sama nie wiem, co zrobiłby ojciec... - Zatem... nie mamy wyjścia - westchnęła Roksana. Elżbieta spojrzała z wdzięcznością.
W tych ciężkich i trudnych dniach tylko jedna Roksana była dla niej oparciem i pomocą. Tylko z nią mogła mówić o wszystkim, do wszystkiego się przyznać, we wszystkim się poradzić. Roksana rzeczywiście przejmowała się jej losem, jej szczęściem i jej kłopotami. - Jestem ci bardzo wdzięczna - uśmiechała się Elżbietka. - Gdyby nie twoja pomoc, chyba oszalałabym od tego wszystkiego. Roksana delikatnie pogłaskała przyjaciółkę po głowie. - Nie martw się pocieszyła. - Przecież jakieś wyjście z tego znajdziemy. Tymczasem nadeszła wiosna. Mikołaj z żoną wybierali się do Krakowa. Mikołaj chciał podziękować monarsze za starania w poszukiwaniu go między Saracenami, ale przede wszystkim zobaczyć bliźniaków, których nie widział od lat dziewięciu. - Jacy są? - dopytywał się Hedwigi. - Jacy są moi synowie? - Wspaniali - zapewniała. - Będziesz z nich dumny, bo na pewno nie przynoszą ci wstydu.
Marcin Wiosna 1405 - No i masz niewieścią wierność - westchnął Hieronim z Bechcic. - Tobie przysięgała, a za mąż wychodzi za kogoś innego. Marcin z Lipowej zacisnął zęby. Wszyscy przyjaciele mu współczuli, ale na królewskim dworze byli i tacy, co z niego pokpiwali, to zaś dawało się we znaki najbardziej. Choć bolały go rozczarowanie i zawód, pilnował się, żeby przed obcymi nie okazywać swoich uczuć. - Nie stoję o to - odwarkiwał. - Wcale nie byłem zakochany, tylko tak udawałem. Przed nikim nie chciał się przyznać do porażki. Ledwie przed kilkoma tygodniami czarnooka Anna de Berg przyjęła jego miłość i wyrażała swoją przychylność. Teraz wybierała się za mąż za Parysa z Krzepic. - Niech sobie wychodzi za kogo chce - mówił Marcin, starając się, żeby nawet najbliższy przyjaciel nie wiedział, jak cierpi z powodu porażki. - W ogóle mnie to nie obchodzi. Ale ledwie powstrzymywał się od wybuchu. Taki zawód! Takie upokorzenie! Przysięgała mu przecież wiele razy. Hieronim z Bechcic udawał, że nie widzi zmieszania przyjaciela. - Jak chcesz - zgodził się. - Może to nawet i lepiej. Mało to panien na dworze? Znam co najmniej trzy, które przybiegną, gdy tylko kiwniesz palcem. Marcin Lipowski był pięknym, dwornym młodzieńcem i zapewne wśród dworek królowej Anny nie brakowało takich, które z całym oddaniem wydałyby się za niego. Rzecz w tym, że on nie pragnął żadnej poza tą jedyną, której mieć nie mógł. - Wcale mnie to nie obchodzi - powtarzał, w milczeniu łykając gorzkie łzy. Nikomu nie powiedział, co naprawdę myśli i co czuje. A czuł nie tylko żal, czuł złość, wściekłość nawet. W dodatku wybranka jego serca najwyraźniej sobie z niego zadrwiła. Nie dość, że odrzuciła jego zaloty, to jeszcze w żywe oczy zakpiła, prosząc, żeby był drużbą na jej weselu. - To zaszczyt - zauważył pan Hieronim. - Jesteś przecież młody, a Parys z Krzepic właśnie ciebie poprosił. Niejeden z możnych panów ci zazdrości. Marcin dobrze rozumiał, że nie może odmówić panu Parysowi, bo wystawiłby sobie świadectwo jako człowiekowi źle wychowanemu, nie znającemu obyczajów, i musiał przełknąć gorzką pigułkę. - Będę wielce rad - zapewnił pana Parysa.
Ale zadowolony nie był. Dał temu wyraz wielokrotnie, zanim doszło jeszcze do ślubu, choć pilnował się, żeby nie słyszał o tym nikt poza najbliższymi przyjaciółmi. Wyżalił się tylko przed panem z Bechcic, Hieronimem herbu Lis, nieco starszym, przebywającym na królewskim dworze już od kilku lat, bardziej doświadczonym. To on leczył rany, zadane sercu Marcina przez pannę de Berg. - Skoro cię nie doceniła, nie jest warta twojej miłości - przekonywał Hieronim. - Im szybciej zapomnisz, tym lepiej. Zamiast rozpamiętywać jej niewierność, rozejrzyj się dokoła. Może zobaczysz, że ona nie jest jedyna na świecie. W dodatku był jeszcze kłopot ze strojem. Odpowiednio wystawny kosztował krocie, a Marcin miał niewiele swoich pieniędzy. Napisał do domu i jeszcze w lutym otrzymał odpowiedź. Matka przekazała wiadomość, żeby zgłosił się do kantoru Josmana, bo Żyd będzie miał dla niego gotówkę. Nie zastanawiał się, skąd matka weźmie pieniądze i nie dowiedział się, że pani Hedwiga zastawiła wieś, żeby jej syn miał wystarczające środki. Natan syn Izaaka przyszedł jej z pomocą i wydał kwit zastawny do kantoru Josmana, a Marcinowi pozostało tylko zgłosić się po odbiór gotówki. Kantor bankiera Josmana mieścił się przy ulicy Szewskiej, niedaleko Rynku, na parterze dużej kamienicy, której dwa piętra zajmowały mieszkania wynajmowane za wysoki czynsz, bo podobno przestronne i wygodne. Bankier powitał Marcina w kantorze, zajmującym cały parter, a zaopatrzonym w solidne drzwi i małe zakratowane okno. Przyjął uprzejmie, ale kłaniał się nieznacznie, niczym wielki pan, jakim był w istocie, a jego długa czarna szata była wykonana z najprzedniejszego jedwabiu. - Jestem na wasze usługi - zapewniał z uśmiechem. - A z uwagi na osobę pani Hedwigi, którą dobrze pamiętam z czasów jej pobytu na dworze, tanio wam policzę swoje pośrednictwo. Oto osiem grzywien w gotówce, na dwa lata. Tylko dla was zgodziłem się wyznaczyć tak długi termin zwrotu, bo zwykle umawiam się na jeden rok... Marcin wziął woreczek z pieniędzmi, zadowolony, że matka załatwiła wszystko tak szybko. Nie słuchał zbyt uważnie dalszej wypowiedzi Josmana, który powtarzał warunki umowy. - Jeśli zechcecie zwrócić pożyczkę po roku, będzie was kosztowała cztery grzywny - tłumaczył Żyd. - Jeśli po dwóch latach, dopłacicie jeszcze cztery. Gdyby jednak... Marcin machnął ręką, bo spieszno mu było opuścić kantor. Ale zatrzymał się, gdy Josman niespodziewanie wspomniał Mateusza.
- Czy moglibyście powiadomić swojego szlachetnego brata? - zapytał. - O czym powiadomić? - zdziwił się Marcin. - Że i dla niego mam przekaz pieniężny - oznajmił Żyd. - Wasza dostojna matką kazała mi wypłacić również panu Mateuszowi pewną sumę... - Ile? Josman zrobił niewyraźną minę. - Wybaczcie, ale kupiecka tajemnica... Marcin poczuł nieprzyjemne ukłucie. Ten Żyd śmie go obrażać? Kupiec zobaczył widać, że uraził gościa i pospieszył z wyjaśnieniami. - Nie gniewajcie się, szlachetny panie, że jestem taki obcesowy. Ale wiecie, obcuję w interesach z rozmaitymi ludźmi, wśród których nie brakuje rozmaitych oszustów i ludzi złej woli. Was oczywiście nie podejrzewam o nic złego, ale przywykłem do konkretów i czasem zapominam, że pomiędzy szlachetnymi ludźmi sprawy inaczej się układają. Wybaczcie! Potem wyjaśnił: - Wasza matka przysłała panu Mateuszowi dwie i pół grzywny. Są u mnie do odebrania w każdej chwili. Jednakże nie mogę odnaleźć pana Mateusza. Może wy wiecie, gdzie przebywa i moglibyście powiadomić go, żeby się zgłosił po odbiór depozytu? Marcin wzruszył ramionami. - Nie wiem, gdzie jest mój brat - przyznał. - Dość dawno go nie widziałem, jestem zajęty swoimi sprawami. - Raz jeszcze proszę was o wybaczenie - ukłonił się bankier. - Myślałem, że wiecie, gdzie przebywa. Pytałem w miejscu jego ostatniego zamieszkania, ale tam nie wiedzą, dokąd się wyprowadził. - Czasem do mnie przychodzi - przypomniał sobie Marcin. - Najczęściej wtedy, gdy potrzebuje pieniędzy. - Doprawdy? Nie wiem, czy mógłbym was poprosić o przysługę. Nie ośmieliłbym się oczywiście, gdyby sprawa dotyczyła kogo innego, ale ponieważ chodzi o waszego brata... - Dobrze - zgodził się Marcin. - Wezmę dla niego pieniądze. Kupiec zawahał się, ale dał klientowi drugi woreczek. Potem poprosił go jednak o podpisanie pokwitowania. - Wybaczcie te formalności - tłumaczył się. - W kupiectwie obowiązuje pewien porządek, rozumiem, że dla was niepotrzebny. - Dobrze, dobrze - zamruczał Marcin, podpisując kwit wyraźnymi dużymi literami. - Miejmy to już za sobą.
Ginter Fuchs, starszy cechu krakowskich krawców, nisko kłaniał się Marcinowi Lipowskiemu i powtarzał, że należy on do jego najlepszych klientów. - Zamówienie będzie wykonane dokładnie według waszych wskazówek zapewniał i giął się w ukłonach. - Oczywiście, taki strój, jak sobie zaplanowaliście, wymaga mistrzowskiej ręki. Nikomu nie powierzę tej roboty, sam ją wykonam, osobiście wykonam. Będziecie więcej niż zadowoleni. I nic od was nie wezmę zadatku, co najwyżej jaki grosik, jeśli taki dacie. Najlepsi moi klienci korzystają ze szczególnych uprawnień. Marcinowi zależało, żeby na ślubie pana Parysa i Anny de Berg wystąpić jak najokazalej. Pierwszym drużbą miał być bowiem książę Janusz Mazowiecki Młodszy i Marcin nie mógł wystąpić obok niego jak byle kto. Krawiec znał sprawę i ku zadowoleniu klienta wziął na siebie wszelkie trudności. - Niczego się nie obawiajcie - zapewniał mistrz. - Mam swoje sposoby, żeby dowiedzieć się wszystkiego, co potrzebne. Nie zawracajcie sobie tym głowy. Na tydzień przed ceremonią otrzymacie kompletny ubiór i zapewniam was, że odpowiedni do tego, w co ubrany będzie dostojny książę Janusz. Sprawa była rzeczywiście niełatwa, bo Marcin powinien ubrać się stosownie, bacząc by jego ubiór pasował do stroju księcia - był właściwy w barwie, kroju, z odpowiednio dobranymi ozdobami. - Będzie kosztować siedem grzywien - ocenił Ginter Fuchs. - Daliście mi jedną zaliczki, zatem winniście jeszcze sześć. Nie chcę naciskać, ale im prędzej je dostanę, tym szybciej zobaczycie efekt mojej pracy... Marcin zmartwiał. Siedem grzywien? Taki straszny majątek? Sam strój aż siedem grzywien? Zapłacił już jedną za pas, półtorej za kapelusz, pół za ciżmy. Od matki dostał przecież tylko osiem. Jedną już wydał na co innego, dziewięć miał kosztować strój i nowe siodło. Zatem łącznie potrzebował dziesięć, a miał tylko osiem. Na szczęście był jeszcze woreczek Mateusza. - Nie mam tyle przy sobie - powiedział teraz. - Zapłacę wam cztery, a dwie pozostałe przyniosę jutro. - Do jutra mogę poczekać - zgodził się mistrz Ginter. Marcin planował pożyczyć trochę od Hieronima z Bechcic, ale okazało się, że i ten wydał sporo na przygotowania do uroczystości. Nie było zatem innego rozwiązania. Następnego dnia Marcin posłał resztę zapłaty krawcowi, biorąc ją z woreczka przeznaczonego przez matkę dla Mateusza.
- Sam sobie jest winien, że się do mnie nie zgłosił do tej pory - mruknął. Przecież miał szansę. Nie zgłosił się, znaczy nie potrzebuje pieniędzy. Gdyby potrzebował, na pewno by mnie umiał odszukać. Już tak przecież robił. Dobrze wiedział, że jego postępowanie nie jest w porządku. Ale przecież nie okradał brata. Tylko od niego pożyczał. Ślub Anny de Berg był wielkim wydarzeniem, po którym wiele sobie obiecywał. Nie tylko sobie, ale całej rodzinie i całemu rodowi. Zatem i Mateuszowi. Robił więc coś także dla brata. Mateusz na pewno teraz nie potrzebuje pieniędzy, bo przecież dobrze wie, jak znaleźć brata na Wawelu. - Widocznie wcale nie potrzebuje pieniędzy - myślał Marcin, patrząc na resztę monet w woreczku brata. - Inaczej próbowałby mnie znaleźć.
Mateusz Mateusz Lipowski przez dwa miesiące nie opuszczał kamienicy kupca Jonatana, a u boku pani Aurelii brakowało mu chyba tylko ptasiego mleka. Po kilku tygodniach spania w miękkiej pościeli i spragnionych ramionach kupcowej zaczął jednak wyrażać ochotę podjęcia jakiejś pracy. - Wstyd mi - powiedział kiedyś. - Siedzę tu jak jaki książę, korzystając z pieniędzy twojego męża. Jak ja to zwrócę? No i on może lada dzień... - Nie bądź głupi - odpowiedziała kupcowa. - Wcale nie wiadomo, kiedy wróci pan Jonatan, a na pewno wcześniej przyśle wiadomość. Poza tym nie możesz wychodzić dla własnego bezpieczeństwa. Ten wiertelnik, którego zraniłeś, umarł, a inni strażnicy bardzo chcieliby cię dostać. Wiadomość potwierdził Jerka. - Na twoim miejscu na razie nie chodziłbym w dzień po mieście - poradził. - Wiertelnicy okropnie są rozzłoszczeni. Sam słyszałem, jak mówili, że kiedy cię złapią, mogą zapomnieć, że istnieją sądy. Strażnik Paluch jest na ciebie po prostu wściekły. Mateusz żachnął się na takie pogróżki. - Nie odważą się! Jestem szlachcicem i nie podlegam miejskim sądom. - Bądź ostrożny - radził jednak Jerka. - Podejrzewam ich o najgorsze. A jeśli cię ubiją w jakiejś ciemnej ulicy? Co ci wtedy przyjdzie z tego, że byłeś szlachcicem? Mateusz chciał uciec od Aurelii. Miał poczucie winy wobec kupcowej, nie wiedział, jak powinien się zachować. Wydawało mu się, że nie może mieć do niego żalu, bo przecież od początku niczego jej nie obiecywał. Nie szukał jej, nie zabiegał. To ona zapraszała go do siebie, to ona wciąż za nim... Żeby z nią zamieszkał, żeby spał w jej łożu. Robił to dla jej zadowolenia. No, może także dla swojego, ale przede wszystkim dla jej przyjemności. Czuł się fatalnie. Tak fatalnie, że postanowił pójść do spowiedzi. Natychmiast do spowiedzi. Był szlacheckim synem i mógłby zupełnie sobie lekceważyć uczucia kupcowej. Ale był Mateuszem Lipowskim, myślącym chłopcem, nie byle kim. Żałował każdego człowieka, każdej niewiasty. Rankiem Mateusz opuścił kamienicę o zielonych okiennicach. Kiedy Aurelia weszła do izby, nie zastała go w łożu. Na pościeli leżały tylko na gromadzie rozmaite przedmioty, szaty i ozdóbki, jakie mu ofiarowała. Rozpłakała się, krzyczała z żalu i wściekłości. - Niewiasta - syknęła po chwili. - W tym musi się kryć niewiasta. Inaczej by mnie by nie zostawił. Matylda, córka Kleinera, nie mogła zapomnieć o Mateuszu.
- No i widzisz, moje dziecko, jacy są mężczyźni - mruczała niania. - W głowie zawróci, a zaraz potem zapomni. Matylda, córka burmistrza Kleinera, przymrużyła oczy z oburzenia. Nieprawda! - sprzeciwiła się. - Mówisz tak, żeby mi dokuczyć. Niania wzdychała ciężko. - Nie mam powodu ci dokuczać - tłumaczyła z ciężkim sercem. Od tygodni myślała, jak wybić podopiecznej z głowy obraz młodego człowieka. Mateusz z Lipowej, szlachcic i poeta, przepadł. Wiedziała o tym dobrze, ale nie chciała niczego powiedzieć Matyldzie. Chciała ją ochronić, bo wieści, jakie zdobyła, nie byłyby dla niej pomyślne. - To biedak - przypominała. - Pstro ma w głowie, czego zatem można się po nim spodziewać? - Ale jak kocha! - wzdychała Matylda z rozmarzeniem. - Jak kocha! Stara niania wznosiła oczy do nieba. - Co ty możesz wiedzieć o tym, moje dziecko? Matylda popłakiwała, straciła swoją zwykłą radość, bywała rozdrażniona, co nie uszło uwagi ojca. - Niepokoję się stanem zdrowia mojej córki - przyznał się niani burmistrz Kleiner. - Schudła, zbladła, stale ma zaczerwienione oczy. Co to wszystko znaczy? Czy może jest to jakaś choroba? - Pewnie choroba - zbagatelizowała objawy niania. - Ale taka, co to ją muszą przejść wszystkie młode panny. - To wezwij medyka. - Samo przejdzie - wzruszyła ramionami. - Samo? - upewnił się zasępiony. - Skąd wiesz? Niania wzruszyła ramionami. - A bo to ja nie jestem niewiastą?
Ława sądowa Strażnik Paluch nie posiadał się z radości. Schwytał poszukiwanego od tygodni zbrodniarza i to schwytał bez żadnego wysiłku. Paluch rzeczywiście miał powód do zadowolenia. Wprawdzie ranny w listopadowej nocnej bójce strażnik ostatecznie wyzionął ducha, ale sprawca zabójstwa miał już pęta na rękach. I to jeszcze w jaki sposób! Ledwie we wtorek rada miejska wydała wilkierz, wyznaczając nagrodę za schwytanie zabójcy, a Paluch już w środę miał zbrodniarza w swojej mocy. Schwytanego przyprowadzono w pętach do ratuszowej wieży, a strażnik natychmiast posłał wiadomość do burmistrza Kleinera. To szwagier Palucha, miejski notariusz, mu tak podpowiedział. - Spraw się - poradził. - Masz bardzo dobrą okazję wykazać się przed burmistrzem. Może nawet zostaniesz kapitanem straży. W poprzednim tygodniu wyszło na jaw, że Wilfin, kapitan wiertelników, zastawił w lombardzie służbowy pancerz. Był wprawdzie człowiekiem dość bogatym, miasto dawało mu odzienie i regularną wysoką pensję, ale Wilfin lubił czasem pograć w kości i akurat sporo przegrał. Żeby się odegrać, zastawił szaty i broń, a teraz, kiedy wyszło to na jaw, groziła mu utrata zajęcia. Na razie niewielu o tym wiedziało i miejski notariusz namawiał swego szwagra, strażnika, żeby wykorzystał tę nadzwyczajną sposobność. - Spraw się - przekonywał notariusz. - Burmistrz nie zapomni twojej dzielności. Paluch bardzo przejął się szansą, jaką dostał w ręce wraz ze schwytaniem poszukiwanego zabójcy. Umieścił więźnia w piwnicy ratusza, posłał gońca do burmistrza Kleinera i czekał na jego pochwały. Już widział się w roli dowódcy wiertelników. Nie lubił Wilfina, bo kapitan wynosił się nad innych i niejeden raz dał Paluchowi odczuć, co o nim myśli. A myślał, że Paluch jest tylko grubym, tępym strażnikiem, z którego niewielka pociecha. - Zobaczymy, kto tu głupi - śmiał się Paluch. Był pewny sukcesu, pochwał i awansu, bo tylko sobie przypisywał zasługę schwytania sprawcy zabójstwa. Sobie i nikomu więcej. Znali się zresztą bardzo dobrze. Paluch kilka razy ostrzegał pisarczyka, który zwykle przesiadywał przed Czerwonym Kogutkiem, żeby zaprzestał swojego zajęcia. Skryba śmiał mu się w nos i robił swoje. Uważał, że go obronią ci paniczykowie z dworu, co to przychodzili do gospody po wierszyki, jakie dla nich wypisywał. Tfu, hańba takie zajęcie! Pisarz nie słuchał poleceń rady, która nie pozwalała zarobkować bez płacenia podatku. I nie słuchał Palucha, któremu
szwagier notariusz ciosał kołki na głowie, żeby wreszcie rozprawił się z niedozwoloną konkurencją. W listopadzie ubiegłego roku Paluch trafił wieczorem na pisarza i już go miał w ręku, niewiele brakowało, ale się im wymknął na ulicy Świętojańskiej. Zranił strażnika i uciekł. Teraz biedaczyna umarł, rada wydała list gończy, a Paluch odnalazł zabójcę. Dwadzieścia pięć groszy wyznaczonej nagrody będzie mógł odebrać pewnie już jutro. A najdalej pojutrze zostanie kapitanem straży. Pomógł mu przypadek i łut szczęścia. Dość mając utyskiwań szwagra, Paluch szukał pisarza od tygodni, zanim to jeszcze nakazała rada miejska. Ale szukał nieodpowiednio, po zaułkach, w ciemnych miejscach, w składach, ogrodach, gospodach, gdzie mógł się ukrywać. A on tymczasem jak gdyby nigdy nic chodził sobie spokojnie po mieście. Ale do czasu. Do czasu, aż go wypatrzyło czujne oko Palucha. Stoi sobie Paluch na Rynku, patrzy, a tu jakby nigdy nic, o dwadzieścia kroków od niego, wprost z warsztatu mistrza Gintera Fuchsa, wychodzi poszukiwany pod zarzutem zabójstwa pisarz Mateusz. W pierwszej chwili strażnik go nie poznał. To znaczy, wiedział, że zna tę twarz, ale nie od razu przypisał ją właściwej osobie. Bo poszukiwany sprytnie się ukrył. Miał na sobie dobre ubranie i zapuścił wąsy. Ale nie na takie sztuczki nabierać Palucha. Nie na takie sztuczki! Przypomniał sobie, co słyszał w zeszłym roku od pewnego klechy, że podobno chłopak jest rycerskiego stanu, choć strażnik co do tego wcale nie był przekonany. Teraz poszukiwany miał wygląd porządny, ale skoro ukrywał się w lepszych sferach to i nie dziwota. Zresztą strażnik słyszał od szwagra, że pisarz zarabia krocie na tych wierszykach dla dworu, to i pewnie stać go na nowe, dobre szaty, bo przecież nie każdy ubiera się u mistrza Fuchsa. Zbieg wyszedł tymczasem z warsztatu i przystanął, jakby się zastanawiał, w którą stronę ma się udać. Paluch natychmiast wykorzystał okazję. - A tuś mi bratku? - zapytał, wyciągniętym palcem szturchając tamtego w pierś. - Teraz cię mam! Młody człowiek był zupełnie zaskoczony i nie stawiał oporu, a Paluch nie zamierzał robić ceregieli. Zerwał kaftan z siebie, narzucił pisarzowi na głowę, a potem uchwycił go w ramiona. - Teraz cię mam! - powtarzał zadowolony, nie dowierzając jeszcze, że poszło tak łatwo. Zaciągnął pojmanego do ratuszowej wieży, na szczęście było to bardzo blisko, tam go kazał zamknąć, a sam pobiegł z nowiną do notariusza. Ten poradził natychmiast zawiadomić burmistrza.
Minęła może godzina, a Kleinera ciągle nie było. Paluch stał przed ratuszem i czekał na dostojnika, gotowy odpowiedzieć na wszystkie jego pytania. Odetchnął, gdy posłaniec wrócił. - Pan burmistrz polecił zwołać radę na jutro rano - powiadomił. - Kazał powtórzyć, byście tu na niego czekali, bo chce zobaczyć więźnia. Paluch wiedział, że potrwa trochę, zanim zbierze się sąd, i że burmistrz też nie będzie się spieszył, bo mu na to nie pozwala jego dostojeństwo. Sprawa była jednak tak poważna, zbrodnia tak wielka, że czuły na punkcie swojej władzy burmistrz zapewne nie pozwoli orzekać samej ławie i zbrodniarza osądził. Paluch uznał, że ma dość czasu i nawet zastanawiał się, czy nie pójść do niedalekiej kamienicy Pod Lwem, gdzie mieszkał Wilfin. Ale los sprzyjał Paluchowi tego dnia nadzwyczajnie. Wilfin sam nadszedł do ratusza. - Podobno schwytałeś zabójcę? Paluch założył dłonie za pas i spojrzał na kapitana z góry. Wcale nie zamierzał się przed nim opowiadać. Przecież najpóźniej jutro Wilfin straci swoje stanowisko. - Może i schwytałem - odpowiedział lekceważąco. Kapitan od razu zauważył zmianę w zachowaniu podwładnego i domyślił się, że Paluch wie coś o jego kłopotach. Zupełnie słusznie odgadł też, że może wiedzieć tylko od swojego szwagra. - To wielka zasługa - powiedział, usiłując przejąć inicjatywę. - Sam przypomnę burmistrzowi, żeby natychmiast wypłacono ci nagrodę. Paluch zrobił minę pełną wyższości. - Obejdzie się - zauważył. - Już powiadomiłem burmistrza i tylko go patrzeć. Wilfin nachmurzył się. - Powiadomiłeś go? - zapytał. - A mnie zapomniałeś powiedzieć o wszystkim, tak? - Nie zapomniałem - upajał się swoim sukcesem Paluch. - Celowo nic ci nie powiedziałem, bo... sam się domyśl, czemu. Kapitan wiedział już wszystko, od dawna podejrzewał, że Paluch czyha na jego stanowisko. - Nie bądź głupi - poradził. - Jesteś za słaby w uszach, żeby mi zagrozić. Nie tylko ty masz znajomych. A ja mam oparcie w rajcach i na pewno... - Miałeś tam oparcie - poprawił Paluch. - Miałeś. Ale za wysoko grasz w kości. - Nie twoja sprawa, bo za twoje nie gram! - Jeszcze gorzej, bo grasz za miejskie. Paluch z ukontentowaniem zakołysał się na piętach. - Nie wysilaj się, kapitanie - poradził. - Wiem już wszystko. Najdalej jutro inni też się dowiedzą, a wtedy żegnaj stanowisko.
Wilfin zacisnął zęby. Już wiedział, że nie może liczyć na pomoc grubego strażnika. Ale zwycięstwo Palucha jeszcze nie wydawało się całkowite. Burmistrza nadal nie było, choć powiadomiono już ławników i wójta, żeby byli gotowi do odprawienia sądu. Wilfin odszedł, a Paluch został, czekając na Kleinera. Kiedy ten, otoczony strażą przyboczną w postaci łuczników, nadszedł szybkim krokiem, Paluch kłaniał się z daleka. - Zbrodniarz zamknięty! - zameldował. Kleiner spojrzał życzliwie na strażnika. - Brawo, Paluch - pochwalił. Skinął, żeby poprowadzono go do wieży, bo chciał zobaczyć więźnia. Po drodze wydał polecenia, żeby z samego rana stawili się ławnicy dla odprawienia sądu. - To sami nie będziecie przewodniczyć? - zdziwił się Paluch. Burmistrz machnął ręką. - Niech się zbierze ława - postanowił. - Z panami radą zastanowimy się, kto będzie sądził i kto wyda wyrok. Ale to jutro. Teraz chcę zobaczyć zbrodniarza. Paluch usłużnie świecił pochodnią, ale burmistrz nie wszedł do ciemnicy. Czekał na schodach, aż wyprowadzą z niej więźnia do jego stóp. Ten szamotał się i krzyczał. - To gwałt! Zbrodnia! Nie macie prawa! Burmistrz spojrzał na strażnika. - Dajcie go bliżej! Przyprowadzili go we dwóch, chwyciwszy z tyłu za ramiona, a któryś trzymał dłoń na ustach więźnia. Kleiner skinął. - Niech mówi - polecił strażnikom. Młody człowiek szarpał się, a otrzymawszy możliwość wypowiedzenia się, zaczął krzyczeć o niesprawiedliwości i groził, jego gromki głos odbijał się echem od murowanych ścian piwnicy. - Nie macie prawa! Ja szlachcic! Burmistrz Kleiner wzruszył ramionami. - To jeszcze zobaczymy - oświadczył spokojnie. - Niemało tu oszustów i ludzi podających się za kogoś innego, żeby tylko uniknąć odpowiedzialności. - Ja szlachcic - upierał się pisarz. - O mnie upomni się dwór, sam król nawet. Burmistrz uśmiechnął się spokojnie. - Król? - zapytał uprzejmie. - Nie przesadzasz, młody człowieku? Po co od razu mieszać do swojej zbrodni jego majestat? Może wystarczy wojewoda czy choć by kasztelan? Skinął na strażnika i kazał mu zakneblować więźnia.
- Dowiemy się - oświadczył. - Jutro sąd i wszystko się wyjaśni. Jutro stąd wyjdziesz. Może na dwór. A może do kaplicy świętego Antoniego. Paluch uśmiechnął się zadowolony. Burmistrz Kleiner lubił takie sprawy załatwiać szybko i prosto. Więźniowie wychodzili z wieży albo na wolność albo do kaplicy świętego Antoniego w kościele Mariackim. Tu w miejscu zwanym kaplicą złoczyńcom udzielano pociechy na ostatnią drogę. Burmistrz wyszedł na zewnątrz i stanąwszy przed wejściem, głęboko zaczerpnął powietrza. - Szybko schwytałeś tego zbrodniarza, Paluch - zauważył. - Bardzo szybko. - Starałem się, wasza wielmożność. - I na pewno się nie pomyliłeś? - Znam go przecież, wasza wielmożność. Co najmniej dwaj inni strażnicy, co byli ze mną tamtej nocy, potwierdzą, że to ten sam człowiek. - Dobrze - pochwalił burmistrz. - Zaraz po sądzie zostanie ci wypłacona nagroda. - Dziękuję waszej wielmożności. Zawsze możecie na mnie liczyć i spodziewam się, że moje zasługi i moja wierność... Przerwał, bo burmistrz Kleiner popatrzył na strażnika z zamyśleniem. - Chcesz zostać kapitanem? - uśmiechnął się. - Zobaczymy. Paluch ukłonił się nisko a burmistrz, jakby sobie coś przypomniał, zapytał jeszcze: - Na pewno dobrze go rozpoznałeś? Krzyczy, że jest szlachcicem. Jeśli to prawda, będą kłopoty. Sąd miejski nie miał jurysdykcji nad szlachcicami i burmistrz wiedział, że gdyby okazały się prawdą okrzyki więźnia, włos nie mógłby mu spaść z głowy, choćby i udowodniono mu zabójstwo miejskiego pachołka. - To wykręt, wasza wielmożność - pospieszył z zapewnieniem Paluch. Przypomniał sobie wprawdzie, co słyszał od pewnego księdza, którego widział przy pisarczyku przed gospodą Pod Czerwonym Kogutkiem, ale nie chciał w to wierzyć. - To wykręt - powtórzył. - Wiem na pewno, że wyrzucili go z Akademii. Nazywa się Mateusz. Wiecie za co go wyrzucili? Ano za bójki z innymi studentami, no i za sprawę Nawojki... - Tej dziewczyny, co udawała studenta w męskim przebraniu? - Właśnie tak, wasza wielmożność. On i ten drugi, Jerka, ukrywali dziewczynę. Burmistrz uśmiechnął się z zadowoleniem.
- No to najwyższy czas dać mu nauczkę - zauważył. - Zabójstwo, oszustwo, dawanie złego przykładu to dość jak na jednego człowieka. Nie może się skończyć jakąś tam drobną karą na skórze czy włosach, albo na wygnaniu z miasta. - I jeszcze pisał ludziom listy bez zezwolenia i opłat na miasto - podpowiedział Paluch. - A nawet wiersze. Burmistrz Kleiner drgnął, zaintrygowany. - Wiersze? Jakie wiersze? Paluch zaczerwienił się. - Nie wiem, wasza wielmożność. Nie bardzo się na tym rozeznaję. Przypomnę jednak, że to właśnie o to pisanie był zapis w miejskiej księdze. Pisarze złożyli skargę, że podatków nie płaci i chleb im odbiera. - Przypominam sobie - kiwnął głową Kleiner i nagle zaczął się spieszyć. - Jutro mi opowiesz. Paluch ukłonił się tak nisko, jak mu tylko pozwalał jego wielki brzuch. Dziękuję waszej wielmożności! Dobrego dnia, waszej wielmożności! Kiedy podniósł głowę, zobaczył, że Wilfin stał tuż obok i pewnie słyszał ostatnią część rozmowy. No cóż, pomyślał Paluch, słyszał to słyszał. Przecież i tak wie, że zajmę jego stanowisko.
Ojciec i córka Wydawszy rozporządzenia o zamknięciu podejrzanego i dokładnym go pilnowaniu, burmistrz Kleiner pospieszył do domu. Tu poszedł od razu do tej części kamienicy, gdzie dwie wygodne komnaty zajmowała jego córka. We wzroku, którym burmistrz obrzucił pomieszczenia, było zadowolenie. Zewsząd wyzierały dostatek i wygoda. Nie żałował córce niczego. Matyldy nie było na miejscu. Kiedy po niedługim czasie wróciła z miasta, zastała w swojej izbie ojca, siedzącego z najbardziej rozeźloną miną, jaką pamiętała. Na stole przed nim leżał stosik kartek. Zerwał się, ledwo weszła do izby. - Co to jest? - krzyczał, wymachując przed jej głową garścią, w której trzymał plik porwanych ze stołu papierów. - Co to jest, na Boga? Matylda nie odezwała się od razu. Najpierw zobaczyła bałagan w izbie, jaki ojciec wywołał, szukając tych kartek. Powoli zdjęła szal z ramion, potem dopiero udzieliła spokojnej odpowiedzi. - To wiersze. Burmistrz zmiął papier w rękach. - Więc i ty też jesteś głupia! - wołał. - I ty uległaś tej nowej modzie? Może jeszcze powiesz, że płaciłaś za te listy? - Oczywiście, że płaciłam - przytaknęła spokojnie. - Wszyscy płacili. - To prawda, że płacili nawet złotem? - Prawda - potwierdziła odważnie. - Jeśli wiersz był ładny, nawet złotem. Ja też. - Za wiersz?! Czyś ty do końca oszalała, dziewczyno? Nie żal ci ojcowskiego trudu i ojcowskiego wychowania? Kiedy ja ciężko pracuję, zbieram skojec do skojca, żeby ci zapewnić odpowiednią przyszłość, ty tak marnujesz mój pot i wysiłek? - Niczego nie marnuję - sprzeciwiła się. Była spokojna, ale tylko na zewnątrz. W sercu goniły myśli jedna po drugiej, pytania za pytaniami, niepokój za niepokojem. Czemu ojciec szukał tych listów? Po co mu były potrzebne? Czemu akurat nimi się zajmuje? Dobrze, że niania przyszła jej w sukurs i dała czas na pozbieranie myśli. - To tylko wiersze - powiedziała, podpierając się pod boki. - Chyba wam nie żal tych paru groszy, żeby sławili waszą córkę. - Milcz, głupia! - zezłościł się Kleiner. - Mają ją wysławiać za pieniądze? Ale niania nie zamierzała milczeć. - Tylko mi zabrońcie mówić - postawiła się.
- Tylko mi zabrońcie, a zobaczycie, jak szybko będziecie tego żałować. Też mi ojciec, co skąpi paru monet dla jedynego dziecka. Kleiner usiadł przy stole, zmęczony nagle i zrezygnowany. - Już dobrze powiedział po chwili do niani. - Niech ci będzie. Przecież nie żałuję jej tych paru groszy, choć to niepojęta rozrzutność. Za moich czasów... - A co wy tam pamiętacie ze swoich czasów? - nadęła się niania. - Byliście to kiedy młodą, piękną panną? Nie byliście, to i nie macie pojęcia, czego taka istota potrzebuje. Mogą zamawiać wiersze panny wysokich rodów z królewskiego dworu, może i Matylda, choć to tylko kupiecka córka. Sami stale powtarzacie, że nie jesteście byle kim. Całe wzburzenie opadło nagle z burmistrza. - Prawda - zgodził się z wahaniem - Prawda. Ona wcale nie jest gorsza. - No widzicie - uśmiechnęła się niania, ręką dając znać wychowance, żeby się nie odzywała. Pozbierała kartki i położyła je na stole. - Matylda wcale nie jest gorsza - powtórzyła. - I żeby to udowodnić, czasami musi zrobić coś, czego od razu nie rozumiecie. A to przecież nie tylko posłuszne dziecko, ale i bardzo rozgarnięte. Trudno żeby was pytała o wszystko, kiedy tacy jesteście zajęci. Czasem musi sama rozstrzygnąć, a jest dostatecznie dorosła, żeby można było zaufać jej mądrości i wyczuciu. Skoro panny z dworu zamawiają wiersze, ona też powinna. - Prawda - zgodził się Kleiner. - Wybacz, nianiu, że się tak uniosłem, ale akurat straż złapała tego chłopaka, co to pisał te różne... Złapała i jutro sąd nad nim. To zabójca, więc od razu pomyślałem... Nagle przerwał. - Co ci jest, córko? - zapytał z niepokojem. Bo Matylda zbladła i zachwiała się. - Mateusz złapany? - zapytała. - Gdzie jest? Kleiner wytrzeszczył oczy. - Mateusz? Czy to znaczy, że znasz go? - Wszyscy go znają - odpowiedziała za wychowankę niania. - Taki ładny pisarczyk, co siedział przed gospodą Pod Czerwonym Kogutkiem. Chwyciła koniec fartucha i wachlowała nim dziewczynę. - No już, już, moje dziecko - mruczała. - To wszystko przez to gorąco dzisiaj... Chyba powinnaś się położyć. - Tak - zgodziła się Matylda. - Położę się na chwilę. Wybaczcie, ojcze. Kleiner zaniepokoił się stanem córki, ale dała znak, że wszystko jest w porządku. - Przejdzie, jak trochę odpocznę - zapewniła. - Nie gniewajcie się, że was rozdrażniłam, ojcze... - Gniewać się na ciebie? - martwił się Kleiner.
- Prędzej bym dał sobie rękę uciąć. Na pewno nic ci nie jest? - Wszystko będzie dobrze - zapewniła niania, wypychając gospodarza za drzwi. - A i wy potrzebujecie uspokojenia. Chodźmy do kuchni. Będę szykowała napój Matyldzie, to i wam dam coś na uspokojenie. Jak dalej będziecie tacy nerwowi, ani chybi popadniecie w jaką ciężką chorobę... Kiedy wróciła po chwili, starannie zamykając za sobą drzwi, Matylda siedziała pobladła, ściskając w dłoniach kartki z wierszami Mateusza. - Uwięzili go - szepnęła z rozpaczą. - Cicho! - syknęła niania. - Ani się waż dać cokolwiek poznać po sobie przed ojcem. - Ale sąd! - szeptała dziewczyna. - Jutro sąd! Niania chwyciła ją w objęcia. - Wszystkiego już się dowiedziałam od twojego ojca - wyjaśniła szybko. - Była bójka w nocy na ulicy Świętojańskiej. Ten twój Mateusz zranił nożem strażnika. - Na Świętojańskiej? - powtórzyła Matylda. - Czy to wtedy, gdy... - Tak - potwierdziła niania. - I masz rozwiązaną zagadkę, czemu się nie pokazywał i nie dał żadnego znaku. To wtedy uciekł przed twoim ojcem i wdał się w bójkę ze strażnikami. Jednego zranił, a ten niedawno umarł. Rada wydała list gończy, złapali Mateusza właśnie dzisiaj i wsadzili do ciemnicy w ratuszu, a twój ojciec nakazał sąd. Matylda siedziała sztywno, w oczach miała przerażenie. - Czemu nie dał mi żadnego znaku? - zapytała. - Czemu kazał mi cierpieć tak długo? Niania na wszystko już miała gotową odpowiedź. - Najpewniej ukrywał się przed nimi - zauważyła. - Pewnie z tego powodu nawet ten jego przyjaciel, Jerka, nie chciał mi wcale powiedzieć, gdzie jest i czy będzie go widział. Matylda przyjęła to tłumaczenie z nadzieją w sercu. A więc to tak, zniknięcie Mateusza było spowodowane jego ukrywaniem się przed wymiarem sprawiedliwości, a nie przed nią. - Dzięki ci, Boże - szepnęła. - Czasem naprawdę myślałam, że przestał mnie kochać. Po chwili dotarło do niej także i to, że Mateusz znalazł się w niebezpieczeństwie. - Co mu grozi? - zapytała z niepokojem. - Przecież to taki dobry chłopak. Na pewno to nie on zaczął bójkę i na pewno nie zamierzał nikogo zranić. Niania nie chciała mamić wychowanki złudną nadzieją. Ale też nie zamierzała od razu zdradzić wszystkiego, czego dowiedziała się od burmistrza. - Nie jest najlepiej... - zaczęła ostrożnie. - Rada jest bardzo na niego rozeźlona.
- Może się wywinie, bo przecież nie chciał... Niania ścisnęła jej ręce. - Pomódlmy się - zaproponowała. - Pomódlmy się, a może znajdziemy jakąś radę. Bo widzisz, dziecko, nie bardzo znajduję tu okoliczności łagodzące. Strażnik Paluch zeznał, że przyłapali chłopaka, jak wybiegał z ogrodu i podejrzewają, że poszedł tam w niecnych celach. Przecież nie powiemy, że był u ciebie. - A gdyby powiedzieć? - Matylda zerwała się ze swojego miejsca. - Czy to by mu pomogło? Niania od razu ucięła dyskusję. - Nigdy w życiu! - zażądała surowo. - Nigdy tego nie potwierdzę i przed każdym sądem zaprzeczę. To w ogóle niedobry pomysł. Raczej zastanówmy się, czy można mu pomóc. Matylda była gotowa na każde posunięcie. Przekupić strażników, wykraść Mateusza, odbić, porwać się na każde szaleństwo. - Muszę go zobaczyć - postanowiła nagle. I choć niania broniła się przed taką możliwością, Matylda obstawała przy swoim. - Muszę i już - upierała się. - Jeśli nie zamierzasz mi towarzyszyć, sama tam pójdę. Choć pomysł ten niania nazwała szalonym, zgodziła się pójść zaraz do ratuszowej wieży. Trzeba tylko było przedtem wymyślić dobrą wymówkę przed ojcem. Burmistrz Kleiner nie sprzeciwił się jednak, gdy mu powiedziano, że obie kobiety wybierają się do chorej znajomej. Dziwił się tylko, czemu nie poszły tam za dnia. - Dopiero pod wieczór pogorszyło się biednej - wyjaśniła niania. - Musimy pocieszyć biedaczkę, bo rano może być za późno... Kasztelan krakowski, Jan z Tęczyna, uważnie wysłuchał przełożonego miejskich strażników. - To zapewne rycerz i szlachcic - powiadomił go Wilfin. - Słyszałem, jak krzyczał o swoich prawach. Schwytał go jeden z moich podwładnych i oskarża, że w bójce zranił wiertelnika. Ranny umarł i rano będą sądzić podejrzanego. Kasztelan zacisnął pięści. - Niedoczekanie! - warknął. - Czyj to rozkaz? - Słyszałem, jak o sądzie mówił burmistrz Kleiner. Przyszedłem do was, bo przecież rycerzy nie obejmuje miejskie prawo. Poszedłem do wieży i choć jestem ich przełożonym, strażnicy odmówili nie tylko wypuszczenia więźnia, ale nawet i rozmowy, zasłaniając się rozkazem burmistrza. - Zatem winny jest Kleiner? Czego on chce? Mało ma jeszcze władzy?
- Nie, panie - zamachał rękami Wilfin. - To inni wprowadzili go w błąd. To Paluch chce zostać kapitanem i dlatego... Kasztelan zmarszczył brwi. - Mów jaśniej - zażądał. - Mało mnie obchodzą wasze sprawy, ale jeśli szlachcicowi spadnie włos z głowy, gorzko zapłacze Kraków! Był zły, bo w ostatnich latach nie brakowało spięć między zamkiem i miastem. Rajcy uważali, że powinni mieć więcej uprawnień i czasem zapominali, kim są i z czyjej woli pełnią swoje funkcje. - Nie znam imienia tego szlachcica - ciągnął Wilfin. - Wygląda jak szlachcic. Burmistrz mówi, że każdy może udawać rycerza. Ale moim zdaniem nie godzi się zakładać knebla szlachetnemu człowiekowi i nawet nie pytać, kim jest... - Knebel? I nawet nie wie, kogo uwięził? - Może nie wiedzieć. Bo to przez Palucha... - Dajże mi wreszcie spokój z tym Paluchem! - zezłościł się kasztelan. - Coś się tak na niego uparł? Twoje miejsce chce zająć czy co? - Tak, panie - potwierdził Wilfin. - Chce zostać kapitanem i ma żal do tego, co go uwięzili, bo... Kasztelan machnął ręką. - Dość tego! - przerwał. - Sam to sprawdzę. Kazał sobie podać konia. Wilfin nie wyrażał szczególnej ochoty, by towarzyszyć kasztelanowi. - Panowie rada będą krzywi, że to ja was powiadomiłem - wykręcał się. - Ale pożałujesz, jeśli fatygowałeś mnie na próżno!
Więzień Matylda popędzała, bo niania szła wolno, a już na Rynku coraz zatrzymywała się przy straganach i zawadziła nawet o sukiennice. Kiedy wreszcie wróciła, miała ze sobą kosz przykryty kawałkiem płótna. - Znam ja ich, strażników - odpowiedziała spokojnie. - Pewnie wcale nie dali jeść biedakowi. Matylda zawstydziła się, że sama o tym nie pomyślała i uparła się, że będzie niosła koszyk. Strażnik w wieży rozpoznał gości, ale opierał się przed wpuszczeniem ich do środka. - No, sam nie wiem... - mruczał. - Jest zakaz widzeń, póki złoczyńca nie stanie przed sądem. - Nie wymądrzaj się - niania popchnęła go swoim obfitym ciałem. - Córka burmistrza chce zrobić dobry uczynek, więc nie stawaj jej na drodze, bo jutro będziesz się musiał za to tłumaczyć przed nim samym. A dla wzmocnienia wywodów włożyła w rękę strażnika drobną monetę. - Weź, ale lepiej się nie chwal, że cokolwiek dostałeś - poradziła. - Nasz oszczędny burmistrz gotów ci to potrącić z wynagrodzenia. Stanęła w drzwiach wieży, u szczytu schodów, po których miała zejść Matylda z pochodnią i koszykiem w drugiej ręce. - Tylko krótko - nakazała szeptem. - Musimy mieć jeszcze czas na wymyślenie jakiego sposobu, żeby ocalić chłopaka przed surowością sądu. Matylda zeszła pewnie po schodach do pierwszego pomieszczenia, gdzie miał czekać przyprowadzony z dalszej części piwnicy Mateusz. Bała się, że zobaczy go poturbowanego i w myślach układała słowa, jakimi go pocieszy. Nie zamierzała wcale go karcić, że przez tyle tygodni nie dał znaku życia. Wszystko zdążyła mu już wybaczyć. Siedział tu na kamiennej ławie i zerwał się z miejsca, gdy ją spostrzegł. Zeskoczyła z ostatniego stopnia, żeby biec ku niemu, kiedy nagle zobaczyła, jak bardzo się zmienił. Podniosła w górę pochodnię i nie mogła uwierzyć, choć podobieństwo było uderzające. To nie był Mateusz. Kasztelan krakowski, Jan Tęczyński, stanął konno u stóp ratuszowej wieży i natychmiast wokoło zgromadziło się wielu gapiów, zaciekawionych, co robi tutaj królewski dostojnik, wiodący za sobą zbrojnych. Kasztelan gestem wezwał najbliższego strażnika.
- Kogo tam macie w ciemnicy? - zapytał. Dozorca rozejrzał się niepewnie. Rada kazała mu strzec więźniów i tylko przed nią był odpowiedzialny. Tymczasem ten dostojny, groźnie wyglądający pan najwyraźniej do niego miał pretensje, że źle wykonuje swoje obowiązki. Zanim się namyślił, wybiegła z wieży Matylda. Kasztelan poprowadził ją wzrokiem, zaciekawiony niespodziewanym widokiem pięknej dziewczyny w takim miejscu. Nie zdążył o nic zapytać, bo już nadbiegał strażnik Paluch. - Rozkaz rady! - wołał z daleka. - Rozkaz burmistrza! Tęczyński wzruszył ramionami. - Nic mnie nie obchodzą wasze rozkazy - oświadczył z pogardą. - Przyjechałem sprawdzić czy macie w lochu szlachcica. - Nawet jeśli tak, nie możecie go zabrać - bronił się Paluch. - To jest zbrodniarz, który ma stanąć jutro rano przed sądem. Kasztelan podjechał kilka kroków i naparł na Palucha koniem. - Milcz! - zawołał. - Zastosuj się do poleceń, albo sam zaraz znajdziesz się w więzach. Kazał otworzyć loch i wyprowadzić wszystkich. Wyszło ich pięciu. Kasztelan nawet nie musiał pytać o imiona, bo jednego z nich rozpoznał od razu. - No - powiedział do Palucha. - Ty i twój burmistrz jutro rano przyjdziecie do mnie i będziecie prosić na kolanach o łaskę za takie naginanie prawa. Nie wiedziałeś, że masz w lochu dworzanina jego królewskiej mości? Nie wiedziałeś, czy chciałeś narazić się na gniew miłościwego pana? Niedawny więzień, przez żołnierzy kasztelana uwolniony z więzów, podbiegł do Palucha i wymierzył mu siarczysty policzek. - To za twoją gorliwość - warknął. Chciał powtórzyć uderzenie, ale kasztelan nakazał natychmiastowy powrót na zamek. - Trzeba zawiadomić króla o takiej niegodziwości miasta - powiedział. Polecił, żeby dano konia niedawnemu więźniowi, a ten, zanim odeszli, zwrócił się jeszcze do strażnika: - Co to za panna, którą wpuściłeś do wieży? - Córka burmistrza - bąknął strażnik. - Córka burmistrza? - powtórzył Marcin Lipowski. - Co za zjawisko! Naprawdę piękna panna. Aż żałuję, że to nie mnie szukała. Burmistrz Kleiner, dowiedziawszy się o wszystkim jeszcze wieczorem, od świtu biegał po Wawelu, kłaniając się przed kolejnymi urzędnikami króla, każdemu tłumacząc nieporozumienie.
Dopiero w południe mógł powrócić na ratusz, a tu wyraził uznanie kapitanowi wiertelników. - Dobrze się spisałeś, Wilfin - pochwalił, ocierając pot z czoła. - O włos uniknęliśmy poważnego zatargu z dworem. Tylko twojej przenikliwości zawdzięczam, że wszystko rozeszło się po kościach. Miasto wprawdzie musi zapłacić karę, ale nie będzie sądów i nieprzyjemności. Kapitan uśmiechał się, nie pokazując, jak bardzo raduje się w duchu. Spodziewał się, że burmistrz nie ograniczy się tylko do podziękowania. - Czy weźmiecie mnie w obronę? - zapytał odważnie. Kleiner nie był z tego zadowolony, bo oznaczać to miało, że nie tylko osłania gracza w kości, a przeciw hazardowi wypowiadała się po wielokroć rada miasta i on sam, ale też że chroni człowieka, który zastawił w lombardzie swoje służbowe szaty, własność miasta Krakowa. Ale nade wszystko burmistrz błogosławił los, że nie pozwolił mu nabrać się na służalczość Palucha. Niewiele brakowało, a straciłby nie tylko godność ale może i głowę. Król wpadł w straszny gniew, dowiedziawszy się o wszystkim, i ledwo dało się go udobruchać. Teraz trzeba okazać wdzięczność także Wilfinowi. Sprytny, rozsądny, zaufany kapitan miejskiej straży to przecież skarb. - Nie martw się - odezwał się Kleiner łaskawie. - Zachowasz stanowisko. Skończy się na upomnieniu, to ci gwarantuję. Ale tylko do następnego razu. Jeśli jeszcze kiedyś będziesz na tyle głupi, żeby nadstawiać łeb, sam sobie będziesz winien. - Nie będę głupi - zapewnił Wilfin.
Pierścień z czerwonym kamieniem Mstowa, przeor klasztoru kanoników regularnych, miał siedemdziesiąt lat, ale wale co kilkuletnie dziecko i sam miał wygląd dziecka. Na co dzień noszono go w specjalnym krześle niby w lektyce, a kiedy ruszał w dłuższą drogę, używano małego wózka, na którym stawiano to krzesło. Wózek był jednak ciężki, wyładowany dziwnymi przedmiotami i dlatego zaprzęgano go w dwa małe, silne koniki. Przeorowi towarzyszyło zwykle kilku ludzi, sekretarz, służący, chłopak na posyłki. Wózek przeora można było zobaczyć w całej Dolinie, a także znacznie dalej. Ciekawskim Jaszek powtarzał, że bada urządzenie świata. Obserwował wodę w rzekach, chmury na niebie, rozwój liści na drzewach. Przyglądał się rybom i zwierzętom, kazał zbierać kamienie po polach albo kopać głębokie jamy na szczytach pagórków. Kiedy siedział na swoim wózku, stale miał przed sobą na kolanach drewniany pulpit, na nim zaś kartę papieru. Na karcie tej węgielkiem kreślił jakieś linie, pisał obce słowa, dokonywał obliczeń. Czasem wołał swojego służącego, żeby mu podał jedną z wielu ksiąg, jakie wożono z nim razem po polach, drogach i lasach. Ludzie zatrzymywali się na widok jego wózka, zdejmowali nakrycia głowy, prosili o modlitwy i błogosławieństwa. Nikomu nie odmawiał, choć czasem, zajęty swoimi myślami, nie zauważał wszystkich tych rycerzy, kmieci i chłopów, co bali się przystąpić do niego bez wezwania. Miał niezwykłą pamięć, pamiętał imiona i sprawy sprzed wielu lat, a jego blady wzrok przeszywał wszystkich na wylot. Jeśli ktokolwiek miał coś na sumieniu, nie odważał się stanąć przed nim i prosić o błogosławieństwo. - Najpierw musisz odpokutować swoje przewiny - mówił wtedy Jaszek. - Wróć do mnie, gdy już wyrównasz stratę swojemu sąsiadowi. Pewnego kwietniowego dnia Mikołaj z Hedwigą spotkali wózek Jaszka daleko na wschód od Lipowej, o pół mili za Lelowem, przy drodze ku Szczekocinom. Dzień był skwarny niczym w lecie, orszak przeora odpoczywał w cieniu kępy drzew, leżąc pokotem na trawie, on sam siedział w swoim krześle i kreślił coś węglem na karcie. Tylko mały, dziesięcioletni może chłopak kręcił się wokoło wozu, podnosił z ziemi kamyki i z niektórymi przybiegał do zakonnika. Jeśli ten skinął głową, chłopak wkładał kamyk do płóciennego worka, jaki miał przewieszony przez ramię. Hedwiga zeskoczyła z siodła, szybkim krokiem zbliżyła się do przeora i schyliła się do jego rąk, pobrudzonych węglem. - To wy - powiedziała. - Tylko wy podtrzymywaliście we mnie nadzieję.
Przeor Jaszek uśmiechnął się łagodnie, mądrym, spokojnym wzrokiem i gestem dał znak, żeby zbliżył się także Mikołaj. - To Bóg - poprawił łagodnie. - To Bóg dał ci nadzieję, dziecko. Ja tylko przypominałem ci o jego istnieniu. Mikołaj z Lipowej podszedł i przyklęknął. Zakonnik nawet wtedy był poniżej głowy rycerza. - Bóg wam zapłać za wszystko, czcigodny ojcze - skłonił się Mikołaj. - Moja żona wiele mi opowiadała o waszej pomocy. - Raduję się, że wam obojgu dane było pocieszenie - odpowiedział przeor. Raduję się i spodziewam się, że któregoś dnia zechcecie spłacić ten dług. Bo to jest dług wobec losu i wobec naszego Pana. Uczynił nad obojgiem znak krzyża, ale jego wzrok błądził po polu, po którym biegał mały chłopiec, zbierający kamyki. - Nigdy tego nie zapomnimy, czcigodny ojcze - zapewnił Mikołaj, podnosząc prawą dłoń, jak gdyby składał przysięgę. - Mam taką nadzieję, moje dzieci - odrzekł z łagodnym uśmiechem. - Mam taką nadzieję. Wysłuchał ich planów i bardzo życzliwie odniósł się do zamysłów Hedwigi, pragnącej pomodlić się u grobu świętej pamięci pani Jadwigi. - Będzie wszczęty proces beatyfikacyjny - ujawnił. - Zapewne i wy, pani Hedwigo, jako jej przyjaciółka z lat dziecinnych a potem dworka, będziecie wezwana na świadka. - Uczynię to z wielką radością - zapewniła. Prosił też pokłonić się królowi Jagielle. - I powiedzcie, że dawno już mnie nie odwiedzał - dodał. - Powtórzymy, szlachetny ojcze - zapewniła Hedwiga. Później powiedziała do Mikołaja: - Tylko on jeden mnie pocieszał. Wszyscy inni stracili nadzieję. Nawet twoi rodzice mieli mi za złe, że czepiam się najdrobniejszych wieści i wciąż czekam. - To nadzwyczaj mądry człowiek - skinął głową Mikołaj. - Jestem szczęśliwy, że posłuchałaś jego, a nie innych. - Sam Bóg czuwał nad nami - przeżegnała się Hedwiga, a potem nagle uśmiechnęła się figlarnie: - Słuchałam przede wszystkim własnego serca. Przeor Jaszek długo patrzył za oddalającymi się Hedwiga i Mikołajem. Kiedy zaś zniknęli już na horyzoncie, westchnął. - Daj im, panie Boże, wszystko co najlepsze. - Co mówicie, wasza dostojność? - zapytał uniżenie sekretarz. - Modlę się - odrzekł Jaszek, dając znak, że chce już opuścić to miejsce.
Sekretarz spojrzał zaciekawiony, ale nie odważył się podzielić swoimi wątpliwościami. Był przyzwyczajony do długich wypraw u boku przeora, liczenia drzew w lesie, brodzenia po strumieniach, by potem zapisać ich głębokość, wspinania się na pagórki, łapania w siatki ptaków i owadów. Tego dnia nie wykonali jednak żadnej pracy. Jakby przyszli tutaj, żeby czekać na Lipowskich. Bo przyjechali rano, przeor kazał się zatrzymać i długo tkwili w jednym miejscu. A po spotkaniu z panem Mikołajem i jego żoną przeor od razu dał rozkaz do powrotu. Jakby wiedział, że spotka tutaj Lipowskich i jakby tylko na nich czekał. Kiedy się zastanawiał, czy dobrze odgadł zamiary przełożonego, z niedalekiej odległości rozległ się nagle głośny okrzyk chłopca. Spojrzeli tam wszyscy. Mały kucał na trawie, wpatrując się w coś przed sobą, a rękoma dawał im przyzywające znaki. - Chyba coś znalazł - zauważył sekretarz. Jaszek przysłonił oczy dłonią. - Spodziewam się - mruknął. - Niech to przyniesie. Sekretarz poszedł, a kiedy po chwili wrócili obaj, był wyraźnie poruszony. - Znalazł coś dziwnego - powiadomił. – Nie wiem, co o tym powiecie, dostojny przeorze, ale wydaje mi się, że... - Wiem, co to jest - Jaszek dał chłopcu znak, żeby podszedł. A gdy ten zbliżył się do wózka, usunął z blatu przed sobą kartę papieru, robiąc wolne miejsce. - Połóż to tutaj, chłopcze. Mały był najwyraźniej przejęty. - To jest palec, wasza dostojność - zawiadomił szeptem. - Wiem - powtórzył przeor. - Z pierścieniem. - Wiecie? - zdziwił się sekretarz. - Spodziewaliście się go tutaj znaleźć? Przeor popatrzył na sekretarza. W oczach zakonnika, choć ten natychmiast odwrócił wzrok, dostrzegł błysk chciwości. - Spodziewałem się - potwierdził Jaszek spokojnie. - Ty zaś pamiętaj, co przysięgałeś. Ani słowa nigdy nie zdradzisz nikomu, co widziałeś bądź słyszałeś przy mnie. - Tak, dostojny ojcze. Tymczasem chłopak położył na blacie kosteczkę, z resztkami skóry tylko, na której widać było wielki pierścień, żółty, pobrudzony nieco, ale świecący. Złoty pierścień z wielkim czerwonym kamieniem. - Tak - powiedział przeor. - To ten sam. Sekretarz patrzył na Jaszka z nietajonym podziwem. Mimo lat służby u boku przeora jeszcze dawał się zaskakiwać jego mądrością, wiedzą, umiejętnością przewidywania. Nie ulegało wątpliwości, że wiedział, co tutaj znajdzie.
- Czy to relikwia? - zapytał porozumiewawczym szeptem. Jaszek popatrzył na zakonnika z zastanowieniem. - W pewnym sensie - zgodził się. - W każdym razie coś ważnego. Kazał zawinąć całość w kawałek płótna i włożył sobie w zanadrze. - Wracajmy do Mstowa - polecił. - Jestem rad z dzisiejszego dnia. Małemu wyznaczysz nagrodę, bo dobrze się spisał nasz chłopak. - Nagrodę? - ucieszył się chłopak, podnosząc na przeora jasne oczy. - Czy dobrze słyszałem, dostojny ojcze? - Dobrze słyszałeś - potwierdził przeor. - Na pewno będziesz zadowolony z tych sandałów. Nosiłem je najwyżej pół roku.
Król radzi Król Władysław Jagiełło radził z panami w wielkiej komnacie Wawelu. Był tu książę Janusz Mazowiecki, kasztelan krakowski Jan z Tęczyna, wojewoda krakowski Jan z Tarnowa, starosta brzesko - kujawski Jan ze Szczekocin młodszy starosta wielkopolski Tomek z Węgleszyna, wojewoda kaliski Sędziwój z Szubina i kilku innych. Omawiano punkty porozumienia dla zawarcia pokoju z Zakonem Krzyżackim. Sprawy wyglądały nie najgorzej. Od czasu gdy przed trzema laty Ulryk von der Osten, pan przygranicznego Drezdenka, złożył królowi polskiemu hołd w Raciążu, król uważał Drezdenko za swoje i pertraktował o wykupie pobliskiej Nowej Marchii. Sprawa była bardzo ważna, bo obie ziemie odcinały Zakon od jego zaplecza w niemieckich krajach i dawały szansę na połączenie Polski z zachodnim Pomorzem, gdzie władali władcy słowiańscy, za którymi stali sprzyjający Polsce, a wrodzy Krzyżakom Duńczycy. Jednak Zakon ubiegł Polaków i wykupił Nową Marchię wcześniej. Krzyżacy żądali teraz, żeby w traktacie pokojowym znalazł się zapis, zakazujący kniaziowi Witoldowi szukania pomocy u króla polskiego. Zakon w zamian zobowiązywał się nie popierać zbuntowanych braci króla i obiecywał zgodę na wykupienie Ziemi Dobrzyńskiej, nieprawnie zastawionej Krzyżakom jeszcze przez Opolczyka. - Najważniejsza jest Ziemia Dobrzyńska - przekonywał starosta kaliski Sędziowój z Szubina. - To nasza ziemia od wieków, za wykupieniem której jednomyślnie wypowiada się rycerstwo. - Prawda - potakiwali inni. Proponowali także, że jeśliby doszło do ugody, będą gotowi z własnych szkatuł wyłożyć część pieniędzy. - Pod warunkiem jednak, że byłby to jednorazowy podatek - zastrzegali od razu. - Cała szlachta zapłaci po dwanaście groszy od łanu, ale tylko ten jeden raz. Bardziej wojowniczy panowie radzili postawić królewskie wojska pod broń i sporne terytoria odebrać siłą. Sprzeciwiali się jednak biskupi, słusznie się obawiając, że wojna z Zakonem osłabi pozycję Polski i będzie źle widziana w Rzymie. Do zwolenników pokoju należał przede wszystkim biskup krakowski Piotr Wysz. - Szukajmy układów - powtarzał. - Pokój jest zawsze lepszy od wojny. Nawet dla tych, co mają większą siłę i mogą być pewni zwycięstwa. A my żadną miarą nie pokonamy Zakonu. To nie tylko siła wojskowa, to także wielka pomoc, jakiej Krzyżakom udzieli zachodnie rycerstwo.
Radził też łagodne postępowanie w sprawach, które najwyraźniej drażniły Krzyżaków, jak używany przez Jagiełłę tytuł pana Pomorza. - Może na jakiś czas warto by od tego odstąpić, miłościwy panie - radził biskup Piotr. - Nie na zawsze, a tylko dla pozoru... - W żadnym wypadku - sprzeciwił się Jagiełło. - A od was, spodziewam się lepszej rady. Piotr Wysz zaczerwienił się zawstydzony przytykiem, ale na szczęście narada została nagle przerwana. Doniesiono, że nadeszły pilne listy do biskupa i ten wykorzystał pretekst, żeby wyjść z sali. Nieobecność biskupa nie trwała długo, Piotr Wysz nadbiegł zaraz z wyrazem przejęcia. - Cud! - wołał od progu. - Cud, najjaśniejszy panie! Kiedy dotarł do stołu, przy którym obradowano, sapał chwilę od szybkiego biegu. - Pan Mikołaj z Lipowej powrócił! - oznajmił z namaszczeniem. - Oto list napisany jego ręką! Król przeżegnał się. - Bogu niech będą dzięki. - A dla nas dobry to znak - zauważył ktoś. Z ożywieniem omawiali wieści, jakie zawierał list pana z Lipowej. Mikołaj pisał, że wrócił do domu po licznych przygodach i jak tylko czas pozwoli, przybędzie do Krakowa pokłonić się królowi. Monarcha polecił dać zaraz na mszę w katedrze w podziękowaniu za boską opiekę i pytał o inne wieści z listów, ale dobre na tym się kończyły. - Konrad von Jungingen, Wielki Mistrz Zakonu, ponownie skarży się na naruszanie granicy przez zbrojne gromady ludzi od strony Kujaw - zameldował biskup Piotr. - Nie ma tygodnia, żeby nie dochodziło tam do zatargów. Domaga się, najjaśniejszy panie, byście kazali pojmać przywódcę owych rozbójników, Osta z Kowala. - Doprawdy? - zaciekawił się Jagiełło. – Pan Oset tak bardzo się im daje we znaki? No cóż, trzeba będzie wezwać go przed nasze oblicze, kiedy tylko staniemy w Raciążu, żeby się wytłumaczył. - Możecie przecież, miłościwy panie, już teraz wysłać polecenie - zauważył biskup, ale król nie wydał na to zgody. - Bez zastanowienia nie mogę ulegać prośbom choćby i Wielkiego Mistrza zauważył stanowczo. - Chyba to rozumiecie. - Ale po co drażnić Krzyżaków, skoro mamy zawrzeć z nimi trwały pokój niepokoił się Piotr Wysz. - Można przecież, korzystając z obecności dostojnego starosty wielkopolskiego...
- Później - machnął ręką Jagiełło. - Zajmę się tym później. A później, po skończonej już radzie, starosta Tomek z Węgleszyna zapytał o rozkazy królewskie względem pana Osta. Sam był zdania przeciwnego do opinii krakowskiego biskupa. - Pozwólcie sobie powiedzieć, najjaśniejszy panie, że nie jest w naszym interesie odwoływać go od jego zadań. Jeśli to zrobicie, Krzyżacy uzyskają pewność, że działa on z waszego pozwolenia i fakt ten natychmiast przeciw nam wykorzystają. - Bardzo słuszna uwaga - zgodził się król. - Nie mówcie o tym nikomu, ale moim zdaniem pan Oset robi nam przysługę tym zamieszaniem na granicy. Przecież i rycerstwo, i miasta Nowej Marchii są nam przychylne, nie możemy zatem tracić tej przychylności, ulegając Krzyżakom. - Nie będziecie zatem niezadowoleni, jeśli nie będę go ścigał? - upewnił się pan Tomek. - Nie będę - potwierdził król. - Powiem więcej. Możecie zawiadomić biskupa, że nadal ma moje poparcie. - Ale przecież pan Piotr... - zdziwił się starosta. - Nie mówiłem o biskupie Wyszu - poprawił łagodnie król. - Mówiłem o biskupie Janie Kropidło. To przecież jego diecezja i jego ciche błogosławieństwo dla pana Osta, żeby nie pozwalał Krzyżakom swobodnie czuć się na pograniczu. Niechaj goniec nauczy się i mojej pochwały pod adresem pana Osta. Życzę sobie, żeby tajemnie przekazano mu moje podziękowanie za to wszystko, co tam robi. Sam to mu powtórzę, gdy zdarzy się okazja. Ślub pana Parysa z Krzepic i panny Anny de Berg był wielkim widowiskiem. Wśród obecnych była królowa Anna, a także młodszy książę Janusz Mazowiecki i kilka dziesiątków ważnych gości, rycerzy, dworzan, panów, rajców miejskich z burmistrzem oraz rzesze pospólstwa. Marcin z Lipowej wypadł wspaniale. Jego strój kapiący od klejnotów, jego postawa, jego dworne zachowanie zostały zauważone. - Pamiętam waszego ojca - powiedział łaskawie książę do Marcina. - Bardzo jesteście do niego podobny To prawdziwa łaska boża, że po tylu latach powrócił z wyprawy. Przyjaciele zazdrośnie patrzyli na Lipowskiego, bo proszono go nawet do książęcego stołu. - No - powiedział Hieronim z Bechcic. - Najwyraźniej opłaciły się wydatki, jakie poniosłeś na stroje. Marcin tylko jednak udawał zadowolenie, uśmiechał się, ale prawdziwych uczuć nie okazywał przed nikim. Może jeden Hieronim wiedział naprawdę, co
dzieje się w duszy przyjaciela. Anna de Berg wzgardziła jego uczuciem, poniżyła go, prosząc na ślubnego świadka. - Trudno - pocieszał pan z Bechcic. - Nie zawsze może być tak, jak sobie wyobrażamy. - Łatwo ci mówić - odburknął Marcin. - Łatwo ci mówić, skoro przyznajesz, że sam nigdy jeszcze nie byłeś zakochany. - Ale przecież wiesz, jaki ci jestem życzliwy i razem z tobą ubolewam, że sprawy potoczyły się tak, jak potoczyły... - Ubolewasz? Jak bardzo ubolewasz? Czy do tego stopnia, żeby dopomóc w moich zamiarach? - Dopomóc? W czym dopomóc? Marcin przyciszył głos. - Mogę na ciebie liczyć? Hieronim potwierdził, choć nagle odczuł powiew niepokoju. - Co chcesz zrobić? - zapytał szeptem. - Czy przypadkiem nie przemyśliwujesz czegoś zupełnie szalonego? - Szalonego? - zapytał Marcin. - Dla własnego szczęścia jestem gotów na każde szaleństwo. Na razie nie wtajemniczył przyjaciela w szczegóły swojego planu, bał się, że Hieronim z Bechcic odmówi mu pomocy. A plan zakładał porwanie Anny de Berg. Po trwającym trzy dni weselu Marcin Lipowski był ponury niczym chmura gradowa. Nie chodziło tylko o jego zranione uczucia, ale także o jego mocno zranioną dumę. - Zapomnij - radził Hieronim z Bechcic. - Po prostu zapomnij.
Dominik z Potoka Dominik z Potoka krótko cieszył się towarzystwem pana Osta, bo ten ledwie kilka tygodni zabawił u boku biskupa włocławskiego. Później pokazał się jeszcze kilkakrotnie, zjawiając się niespodziewanie i równie niespodziewanie znikając. Dominik, który liczył na długie rozmowy, rady i opiekę życzliwego mu rycerza, był bardzo zawiedziony i zapytał o niego biskupa. Jan Kropidło machnął ręką zniecierpliwiony. - Kto go tam wie! - mruknął. - Liczyłem na jego pomoc w rozmaitych sprawach, a tymczasem pomknął znowu nie wiadomo, gdzie i po co. Zakręcił się, narobił zamieszania i pobiegł mieszać gdzie indziej. A ty co? Czemu o niego wypytujesz? Dominik przypomniał sobie, że Oset zakazał mu mówić na swój temat komukolwiek. - Pochodzi z moich stron - bąknął niepewnie. - Pytał mnie o rozmaite sprawy i myślałem, że jeszcze mu opowiem... Biskup przyciszył głos. - Ten Oset... - powiedział prawie szeptem. - Wcale nie trzeba, żebyś się z nim przyjaźnił. Szlachcic on, ale nowego chowu, ciemne i dziwne idą za nim interesy... - No właśnie - zgodził się chłopiec. - Dziwi mnie, że pytał o rozmaite sprawy, nie o żonę. - Żonę? - zdziwił się biskup. - Nie wiedziałem, że jest żonaty. - Ale jest - ucieszył się Dominik, że może wyjawić coś, czego nie wie biskup. Ożenił się z panią Roksaną z Dębowca. O, to wielce dziwaczna sprawa. Któregoś dnia zostawił majątek, żonę, dwór i wyjechał w nieznane. Będzie kilka lat i naprawdę się zdziwiłem, kiedym go tutaj zobaczył. Zdziwił się jeszcze bardziej, gdy okazało się, że biskup przebywający przez wiele miesięcy w Dolinie wcale nie pamięta osoby, która była żoną Osta. - Roksana? Co to za Roksana? - dopytywał się. Dominik ugryzł się w język, bo nagle przypomniał sobie, że i Roksanie obiecał zachowanie tajemnicy. - Słabo ją znam - skłamał. Ale Jan Kropidło był doświadczony i chytry, domyślił się, że chłopak nie mówi całej prawdy. - Coś mi tu kręcisz, chłopcze - zauważył z przyganą. - Dowiem się od ciebie, czemu to robisz. Dominik nie mógł pochwalić się biskupowi, jakie sprawy wiążą go z Roksaną.
Dominik był naiwny, prostoduszny. Poszukaj przyjaciół przeciw panu Jeno, najłatwiej znajdziesz ich u biskupa Jana - powiedziała mu Roksana przed wyjazdem. Ale jakże ich szukać, nikomu nic nie mówiąc? Postanowił zdradzić swemu opiekunowi to i owo, tylko trochę, i nawet nie zauważył, jak wiele mu powiedział. Później Dominik mocno żałował tej swojej szczerości wobec biskupa. Książę i biskup Jan, zwany Kropidło, choć stale prowadził jakieś rozmowy i układy, obiecywał i przysięgał, miał na uwadze przede wszystkim interes własny i własnego rodu. Kiedyś występował przeciw polskiemu królowi, bo wuj, Władysław Opolczyk, przekonał go, że będzie to korzystne dla książąt opolskich. Paktował z Krzyżakami, póki nie zaczęli sięgać po to, co uważał za swoje, bo z papieskiego nadania. Spiskował z Zygmuntem Luksemburskim, kiedy ten występował przeciw Jagielle. Miał wielu zaprzysięgłych przyjaciół w Italii i w samym Rzymie, mógł liczyć na ich wsparcie w ustawicznych waśniach i sporach. Popierali go przeciw Jagielle, ale teraz, gdy był biskupem włocławskim, okazało się nieoczekiwanie, że może liczyć tylko na pomoc Jagiełły. Wielki Mistrz Zakonu, Konrad von Jungingen, nie darzył go szacunkiem, nie dał mu objąć biskupstwa chełmińskiego, stale próbował uszczuplić włocławskie. Książę biskup Jan miał wielkie potrzeby i musiał mieć środki na ich zaspokojenie. Pogranicze polsko - krzyżackie płonęło od utarczek i zatargów. Dobra biskupa graniczyły z ziemiami Zakonu. Przysłał go tu wprawdzie papież, ale za zgodą polskiego króla i wbrew opinii wielkiego mistrza. Biskup Jan wcale nie zamierzał układać się z Krzyżakami. Ofiarowaną sobie prowincję traktował jak swoją własną i nie zamierzał ani piędzi ustąpić z niej komukolwiek. Wielki mistrz najpierw próbował po dobroci, ale szybko okazało się, że biskup Jan to niebywale twardy przeciwnik. - Chcecie mojej ziemi, weźcie ją razem z moim życiem - kazał powtórzyć biskup Jan posłowi. A że był nie tylko biskupem, ale i księciem, wielki mistrz nie mógł podejść go tak łatwo, jak sobie umyślił, nie mógł też wydać polecenia usunięcia hierarchy. Konrad von Jungingen zupełnie nie potrafił zrozumieć, co się pod jego bokiem wyprawia. Dopiero co król polski Jagiełło wojował z biskupem, nawet go kazał uwięzić, a teraz nagle zmienił front, zaczął go popierać, a przez to mocno utrudniał życie Krzyżakom. Zakonni doradcy radzili naprzykrzać się biskupowi w każdy możliwy sposób. Znali Jana Kropidłę z zamiłowania do uciech oraz wygody i wielki mistrz mógł liczyć, że tym sposobem tak obrzydzi mu panowanie w diecezji, że w końcu
poprosi o jej wymianę. Był już przecież wcześniej książę Jan biskupem poznańskim, starał się o arcybiskupstwo gnieźnieńskie. A przede wszystkim dopiero co był przyjacielem Krzyżaków i ich sojusznikiem. Przecież to właśnie za kontakty z wielkim mistrzem kazał go król uwięzić i miesiącami trzymał w jakimś zakazanym miejscu, nazywającym się Krasawa czy też podobnie. A tymczasem Jan Kropidło niespodziewanie ułożył się z królem polskim, a ten umocnił go na biskupstwie włocławskim, a także popłacił stare długi, co wzmogło ataki kamicy u wielkiego mistrza. W dodatku biskup najmował banitów i rozbójników, którym słono płacił za bezkarne hasanie na pograniczu. Rzeczywiście, Jan Kropidło od jakiegoś czasu trzymał się polskiego króla, choć ten poważył się raz i drugi na rzeczy niesłychane, jak na przykład pouczanie księcia biskupa. Ale z drugiej strony król chciał odkupić od Krzyżaków Ziemię Dobrzyńską, a ta niewątpliwie przypadłaby właśnie jego diecezji... Biskup wzdychał, ale miał niewielki wybór. Jeśli porzuci Jagiełłę, Krzyżacy tym chętniej będą chcieli się go pozbyć. Właśnie przyniesiono list i biskup przerwał rozmowę z Dominikiem. Ale tylko na chwilę. Jan Kropidło przeczytał, pozłościł się, pokrzyczał, a gdy trochę się uspokoił, skinął na chłopaka. - Pan Oset prosił, żebym cię jeszcze nie odprawiał - ujawnił. - Wstawiał się tu za tobą, jakbyś był jego bliskim krewnym. Zatem dam ci jeszcze jedną szansę. Dominik pochylił głowę. Wiedział, że biskup nie ceni go zbytnio i już pogodził się z tym, że nie będzie lepiej. Najchętniej zaszyłby się w jakim kącie, nie wchodząc w oczy opiekunowi. Nie brakuje przecież na dworze zręczniejszych, pilniejszych, bardziej zaufanych. - Jak sobie życzycie, wasza ekscelencjo. Biskup westchnął. Nie był zadowolony z obietnicy, jaką wymógł na nim Oset. Chłopak był wysoki, ale raczej chudy i nie za mocny. Przez trzy lata we Włocławku wcale nie nabył doświadczenia. Słabeusz bez ambicji. Ale słowo się rzekło. - Pojedziesz do moich braci - powiadomił. - Do Opola. Zawieziesz posłanie, które przygotuję. Twoje zadanie jest bardzo proste. Nikomu nie powiesz, w jakiej sprawie cię wysłałem. Przekażesz moje rozkazy, wyłącznie osobiście. I to wszystko. Nawet spieszyć się nie musisz za bardzo z powrotem. Jeśli będziesz chciał odwiedzić matkę, nie stawiam przeszkód. Dominik poważnie skinął głową, a zaraz potem uznał za stosowne wyjaśnić sprawę swojego pochodzenia.
- Pani Marina z Potoka nie jest moją matką. Biskupa zaciekawiła mina chłopca, gdy o tym mówił, i zapytał o szczegóły. Dominik wykorzystał okazję i opowiedział o wszystkim, czego dowiedział się dotąd od pani Roksany. - Nie jestem jej synem prawdziwym, ale przysposobionym. - Doprawdy? Kim zatem jesteś? Może wcale nie jesteś z dobrego rodu. - Ależ jestem - odważnie odpowiedział Dominik, ale kiedy przyznał się, czyim jest synem, biskup wykrzywił usta. - Ostasz z Lipowej? Pewnie, że go pamiętam, służył mojemu wujowi, księciu Władysławowi Opolczykowi. Popędliwy, gwałtowny i okrutny. W dodatku jeszcze głupi. Przyniósł więcej szkód niż pożytku. Jeśli rzeczywiście jesteś jego synem i liczysz teraz na moją pamięć, to się pomyliłeś, mój chłopcze. Dominik nastroszył się, więc książę uznał, że powinien wyjaśnić coś więcej. - Każdy ci powie, że zasłużenie cieszył się niedobrą sławą. - To ludzie - zaperzył się Dominik. - To ludzie tak powiadają. On wcale nie był taki zły. Biskup pokiwał głową. - To ładnie, że go bronisz. Ale i ja pamiętam Ostasza. Gwałtownik i okrutnik. Będzie pewnie ze dwadzieścia lat jak umarł... - Nie umarł! - zaprzeczył Dominik. - Nie umarł a został zabity. I nie dwadzieścia lat, a osiemnaście. Urodziłem się krótko po jego śmierci. Biskup nie dowierzał i dokładnie wypytał chłopca. Ten zaś wcale nie ukrywał nic ze wszystkiego, czego do tej pory udało mu się dowiedzieć. - I to wcale nie od matki - pożalił się. - Nie od pani Mariny... od obcych ludzi... - Ależ to twoja matka, skoro cię wychowywała - zauważył Jan Kropidło. - Pani Marina to niewiasta zacnego rodu i nie ma się czego wstydzić. Winieneś jej szacunek i poważanie za lata starań. Dominik nachmurzył się. - Okłamała mnie. Biskup westchnął. - Chyba domyślam się wszystkiego. Jesteś na nią zły, że w obawie o twój los nie powiedziała ci prawdy. Nie świadczy to dobrze o tobie, chłopcze. Nigdy nie byłeś zbyt lotny, w tym widzę podobieństwo do twojego ojca, jeśli jesteś synem Ostasza. Był głupkiem, czego się tylko dotknął, zaraz zepsuł i zmarnował. Dobrze, że go ustrzelili na wieży. - To wiecie, jak zginął? - Każdy to wie - pokiwał głową biskup. - Każdy wie, że porwał dziecko, został przez szlachetnych ludzi z okolicy oblężony w wieży na wysokiej skale i ustrzelony. Dominik był zdziwiony. - To wiecie, że Oset, ten Oset...
- Że był giermkiem pana Mikołaja z Lipowej, przyrodniego siostrzeńca Ostasza, i to on urychtował swojemu panu kuszę? Oczywiście, że wiem. A ty tkwisz w błędzie, mój chłopcze. Szkoda, że nie przyznałeś się wcześniej, co ci chodzi po głowie, wcześniej wyprostowałbym twoje ścieżki. Myślisz, że ktoś zrobił ci krzywdę, bo zabrał ci ojca. Mylisz się, sam Bóg zabrał Ostasza z Lipowej, był on złym człowiekiem i nie dało się dłużej znosić jego nieprawości. A pan Mikołaj, twój wuj, ciężko odpokutował swój czyn. Czy wiesz, że on, rycerz, siedział w pokutnym worku całymi tygodniami u progu kościoła? Nie waż się złego słowa powiedzieć o panu Mikołaju. Potem dodał: - Chyba wiem, co ci się roi w młodej, gorącej głowie. Zapomniałem, z jakiego powodu tu przyjechałeś. Ale teraz wszystko wydaje mi się jasne. Nie mogłeś pogodzić się z lipowskimi, swoimi ciotecznymi brać mi. Bo są oni synami zabójcy twojego domniemanego ojca, a tobie się wydaje, że to ty powinieneś być panem na Lipowej. To błąd, chłopcze. Nie masz żadnych praw do Lipowej. Zapamiętaj sobie, co powiedziałem. Żadnych praw. Nawet gdybyś rzeczywiście był synem Ostasza. - Jestem nim! - Nawet gdybyś był synem Ostasza. Dla wszystkich jesteś synem pani Mariny z rodu Orkeny. I tyle powinieneś pamiętać. Pojęcia nie mam, kto ci nakładł w głowę tych opowieści, ale zapewniam, że nie zrobił tego człowiek tobie życzliwy. Bo życzliwy nie wystawiałby cię nie tylko na pośmiewisko, ale i na niebezpieczeństwo. Kto ci naopowiadał tych bajek? Dominik zacisnął usta. - Nie powiesz? Nie mów, bo pewnie kazano ci przyrzec, że nie powiesz. No, sam widzisz. To najlepszy dowód na to, że ta osoba ma coś do ukrycia i nie mówi ci prawdy. - To wy... to wy kłamiecie. Biskup nie ukarał zuchwalca. - Coś ci powiem w zaufaniu - zaproponował łagodnie. - Chcesz wierz, nie chcesz nie wierz. Dobrze ja pamiętam kobietę, która mogła być twoją matką. Mówisz, że urodziłeś się z pana Ostasza i pani Judyty? To możliwe, że z pani Judyty. Ale na pewno nie z Ostasza. Pani Judyta, no cóż, miała wielu mężczyzn... Dominik zerwał się z pięściami. - Cóż to? - zapytał biskup. - To i jej będziesz bronił? Judyty będziesz bronił? Kobiety, która jeśli była twoją matką, zostawiła cię w lesie? A nie masz szacunku dla pani Mariny, która cię wychowywała przez te wszystkie lata? To ma być dowód na twoją dorosłość, na twój rozum? Dominik padł na ziemię, przykrywając głowę ramionami.
- Nic już nie wiem! - rozpłakał się. - Niczego już nie rozumiem. Biskup Jan Kropidło uczynił nad leżącym znak krzyża. - Popłacz, mój chłopcze - westchnął. - Potem trochę pomyśl nad tym, czego się dowiedziałeś. A gdy oprzytomniejesz, przyjdź do mnie po listy. Jutro jedziesz do Opola.
W Krakowie W Krakowie Mikołaj z Lipowej i jego żo- na Hedwiga zatrzymali się w gospodzie u stóp Wawelskiego Wzgórza. Przyjechali późnym wieczorem, rano wybierali się na zamek i Mikołaj golił się właśnie, a Hedwiga szykowała jego świąteczne ubranie, kiedy naraz na podwórzu gospody dał się słyszeć niezwykły gwar. - Miłościwy pan! - wołano. - Król! Król! Hedwiga pobiegła do drzwi, żeby zobaczyć, co się dzieje, gdy te otworzyły się nagle, stanął w nich gospodarz gnący się w ukłonach, a za nim sam król Jagiełło, w prostej szacie i płaszczu narzuconym na ramiona. Mikołaj zerwał się z zydla. - Miłościwy panie! Król wszedł do izby, uśmiechnął się do Hedwigi, która dygnęła przed nim uprzejmie i skierował się wprost do Mikołaja, siedzącego na stołku z twarzą umazaną pianą. - Sam Bóg nam cię zwrócił, Mikołaju - powiedział monarcha, biorąc rycerza w ramiona. Puścił go, pozwalając Mikołajowi wytrzeć twarz i przebrać się, a sam opowiadał: - Szedłem właśnie do łaźni tuż obok, gdy mi powiadają, że jakiś rycerz, co całe lata przebywał w saraceńskiej niewoli, zatrzymał się w gospodzie. Od razu pomyślałem, że to wy, Mikołaju. - Wybierałem się złożyć wam uszanowanie, razem z moją żoną. Król obejrzał się na Hedwigę, obdarzając ją łagodnym, życzliwym uśmiechem. - Pani Hedwiga to więcej niż skarb, panie Mikołaju - powiedział. - Nie masz na dworze nikogo, kto by wam nie zazdrościł siły jej miłości i wiary w wasz powrót. - To jej modlitwy powróciły mnie do domu - zgodził się Mikołaj. Król raz jeszcze uścisnął rycerza. - Czekam was, panie Mikołaju, gdy tylko będziecie gotowi. Zaraz po łaźni spotkam się z panami radą, a potem bądźcie tak mili i przyjdźcie do moich komnat. Koniecznie musicie opowiedzieć o waszych przygodach. Jutro Wielkanoc, zapraszam was z żoną na mszę świętą do katedry, a potem do mojego stołu. Pojutrze zaś będziecie honorowym gościem na uczcie, którą wydaję dla książąt i panów królestwa. - Dziękuję, wasza królewska mość. Król skinął na swoich i skierowali się do wyjścia z gospody. - Cud - powtarzał. - Oto kolejny znak, jaki daje nasz dobry Bóg.
Marcin Lipowski, który o przyjeździe ojca do Krakowa dowiedział się tego ranka od samego króla, pognał do gospody, żeby się z nim przywitać. Ale na jej progu ochłonął nagle. Ożyła w nim obawa, co powie ojciec o jego wyglądzie, o kosztownych szatach wedle nowej mody, dobrze przecież pamiętał, że ojciec nie lubił wystawności. Kiedy się jednak spotkali na dziedzińcu gospody, Mikołaj z Lipowej niewiele uwagi zwrócił na strój syna. Marcin wchodził, Mikołaj wychodził z izby. Zatrzymali się, widząc się niespodziewanie, choć przecież spodziewali się spotkania. Marcin podbiegł i jakby nie zauważając ojcowskich otwartych ramion, schylił się i czekał aż ojciec poda mu rękę do pocałowania, jak wówczas gdy był dzieckiem. Marcin zobaczył, że ojciec wcale się nie zmienił, takiego go właśnie pamiętał. Mikołaj zobaczył, jak syn urósł, jak zmężniał, i dziwił się, że ten młody mężczyzna, z wąsem, ubrany niczym dworzanin królewski, to ten sam chłopak, który dopiero co czepiał się ojcowskich butów. Uściskali się, Mikołaj miał łzy w oczach, Marcin nie powiedział słowa z przejęcia i ożywił się dopiero, gdy za Mikołajem pokazała się Hedwiga. - Jest już zupełnie dorosły - śmiał się Mikołaj zadowolony. - Tak, tak się spodziewałem, że jesteś wysoki, silny, mocny. - Tak, ojcze - potwierdził Marcin, rad z pochwały. - Jestem na dworze królewskim jednym z wielu młodych rycerzy, ale spodziewam się, że nie jestem ostatnim pod żadnym względem. Nie umiał jednak zaspokoić ciekawości ojca, gdy ten zapytał o Mateusza. - Nie wiem, gdzie jest - odrzekł zawstydzony. - Dawno go nie widziałem... - Nie wiesz? - zdziwił się Mikołaj. - Przecież z nim także chciałem się zobaczyć. To nie powiadomiłeś go, że wraz z twoją matką przyjadę do Krakowa? - Nie mogłem powiadomić, bo nie wiem, gdzie mieszka - przyznał się Marcin zmieszany. - Dawno go nie spotkałem. Mikołaj zmartwił się. - Wiem od twojej matki o całym waszym postępowaniu w czasie, gdy byłem nieobecny. Ale to mnie dziwi. Jesteście braćmi i wcale się nie widujecie? Czy nie obiecałeś matce, że zaopiekujesz się bratem jako silniejszy, sprawniejszy, starszy wreszcie? - Obiecałem - przytaknął Marcin. - Mateusz nie przychodzi tutaj? - dociekał ojciec. - I ty go nie odwiedzasz? - Nie przychodzi - potwierdził młody Lipowski. - Wyrzucili go z Akademii, bo popadł w niedobre towarzystwo.
- Wiem o tym. Ale to także twoja wina, jako starszy miałeś obowiązek go ochraniać. Marcin zagryzł wargi. - Wybaczcie, ojcze - rzekł. - Z całym dla was szacunkiem nie jestem jednak stróżem mojego brata. Jest dorosły, podobnie jak ja. Mnie kazała matka starać się we wszystkim na dworze. Staram się. Ale to wszystko. Nie wiem, gdzie jest Mateusz. Teraz Mikołaj zagryzł wargi. - Porozmawiamy wieczorem - westchnął. - Na razie wybieramy się na zamek. Król zaprosił nas do swojego stołu i spodziewam się, że zechcesz mi towarzyszyć. Marcin pokraśniał. Ojciec mówił jak do dorosłego, jak do równego sobie. - Tak, ojcze - odpowiedział. - Z wielką radością będę wam towarzyszył i będę szczęśliwy, że mogę pokazać się u boku tak wielkiego rycerza jak wy. Mikołaj Lipowski roześmiał się i zwrócił się do żony: - Widzisz, jaki układny dworzanin zrobił się z naszego chłopaka? Nie mogę po prostu uwierzyć w tę przemianę. Zdaje mi się, że dopiero co baraszkował na czworakach. Hedwiga uśmiechnęła się niepewnie. Gryzło ją sumienie, że i ona nie może powiedzieć mężowi, gdzie podziewa się ich drugi syn. - Staram się nie pamiętać, że tak długo cię nie było - zwierzyła się później. Ale czasem martwię się, że nie zrobiłam dla naszych chłopców wszystkiego. Mikołaj przytulił żonę. - Nie trzeba poddawać w wątpliwość losu danego od Boga - napomniał łagodnie. Królowa Anna z zaciekawieniem przyglądała się Mikołajowi. Nie była ładna, nie najlepiej mówiła po polsku i z ulgą wypytywała Mikołaja, kiedy ten odpowiedział jej po niemiecku. Jako wnuczka króla Kazimierza wychowywała się z dala od ziem rodzinnych i mimo upływu lat nadal czuła się w Krakowie niepewnie. Do Hedwigi nie odezwała się ani słowem, raz tylko obrzuciwszy ją spojrzeniem. Wiedziała, że Hedwiga była zaufaną dworką poprzedniej królowej i to być może wpłynęło na takie zachowanie. Hedwiga nie miała zresztą o to żalu. Na dworze nie brakowało panien i dam, które dobrze ją znały, z niektórymi przyjaźniła się przez całe lata i spędziła niemało czasu na plotkach i opowiadaniu sobie nowin. Wraz z innymi słuchała teraz opowieści Mikołaja, nie mniej przejęta niż wtedy, gdy mówił o swojej niewoli tylko do niej, i chwilami dziwiła się, że to ona jest żoną takiego człowieka.
Bardzo zależało jej na tym, żeby wszyscy widzieli, że jednak doczekała się swojego Mikołaja. A ten wrócił cały, nadal młody i nadal piękny, do tego opromieniony sławą wielkiego rycerza, uczestnika wyprawy krzyżowej i wielkiej bitwy z Saracenami pod Nicopolis. Bitwę stoczono wprawdzie wiele lat temu i młodym mało to już mówiło, ale co bohater to bohater, zawsze można od niego dowiedzieć się czegoś i czegoś nauczyć. Opowieści Mikołaja żywo komentowano na dworze, powtarzając ich fragmenty dalej i dalej, upatrując w nich szczególną boską opiekę nad rycerzem.
Druga opowieść Mikołaja - Uwolnienie z lochu zawdzięczam Misaniemu, osobistemu medykowi sułtana opowiadał Mikołaj z Lipowej. - To on przekonał władcę, że mogę być dla niego przydatny. Bo skoro jestem rzeczą, przedmiotem, jak łuk albo kamień, mogę być księgą. Książką, z której on i jego wielmoże mogą odnieść korzyści. Wyszedłem z lochu, wróciłem do swojego dawnego mieszkania. Nie traciłem nadziei, że któregoś dnia uda mi się uciec. Zostałem nauczycielem. Uczyłem wielmożów tureckich naszej mowy, innych języków, byłem tłumaczem, odpowiadałem na pytania o nasz świat. Ja i ów Misani byliśmy nauczycielami w medresie, szkole którą ustanowił sułtan dla wyższych dowódców i dostojników. Uczyłem ich, sam ucząc się od nich, a szczególnie od Misaniego. Języków, obyczajów, praw, nawet ich wiary Nie zamierzałem zostać muzułmaninem, chciałem się tylko dowiedzieć, na czym polega ich wiara i wiele razy rozmawialiśmy o tym, co łączy obie wiary, a co dzieli. Znalazłem wiele elementów wspólnych, od tego zaczynając, że wierzymy wszyscy w jednego i tego samego Boga. Żyłem niczym turecki wielmoża. Miałem wygodne mieszkanie, wszystko co sobie życzyłem i o czym mogłem marzyć. Nie miałem tylko domu, rodziny, żony. Modliłem się, żeby przyśniła mi się Hedwiga. Modliłem się o to, ale nigdy przenigdy się to nie udało. Ani jeden raz, ani przez chwilę. Misani powątpiewał, czy jest wierna, bo według nich niewiasta nie jest w pełni człowiekiem, a niewieścia wierność nic nie jest warta. Zapewniał mnie, że wyszła za mąż już dawno, niemal po moim odejściu na wyprawę. Śmiał się ze mnie i wykpiwał moje przywiązanie do własnych wartości. Któregoś dnia oddałem sułtanowi przysługę. Przez przypadek uratowałem życie jego małemu synowi. Pozwolił mi poprosić o jedną rzecz. I dał mi do wyboru. Mogłem napisać list do domu albo list do naczelnika kopalni, gdzie umieszczono chrześcijan z Bursy, wiernych z parafii księdza Grzegorza. Misani przyniósł mi przybory do pisania i zostawił samego. - No? - zapytał tylko. - Pokażesz wyższość swojej wiary nad naszą? Napiszesz do żony czy może uratujesz życie tych nieszczęśników? Drwił ze mnie, poddawał próbie. To nie było jego postępowanie wobec mnie, Mikołaja z Lipowej. To było postępowanie sułtana tureckiego wobec chrześcijańskiego rycerza. Nie miałem wyboru. Napisałem list do Hedwigi, krótki list, w którym powiadamiałem ją, że żyję. Przyszedł i zapytał mnie, czy się zdecydowałem. Powiedziałem, że nie. Wyrzuciłem ten list i napisałem drugi. Po
turecku napisałem rozkaz dla naczelnika kopalni, żeby uwolnił wszystkich chrześcijan z Bursy. - Jesteś głupi - powiedział Misani al-Rifad. - Ale uszanuję twój wybór. Wkrótce nadeszły wiadomości. Mój list, zaopatrzony w pieczęć sułtana, dotarł do kopalni, a jej naczelnik natychmiast wypełnił polecenie. Ludzi tych odstawiono do Bursy. Czterech mężczyzn i jedenaście kobiet. Tylu zostało z sześćdziesięciu pięciu parafian księdza. Czterech mężczyzn. Po uwolnieniu wszyscy oni natychmiast przeszli na islam. Z mojej ofiary niewiele zostało. Uratowałem od kopalni grupę ludzi, którym sułtan darował karę i pozwolił żyć na wolności, ale wyłącznie jako muzułmanom. Rozmawiałem z nimi. Wszyscy zapewniali mnie, że czują się wspaniale. Wszyscy dziękowali sułtanowi, bo myśleli, że to jego łasce zawdzięczają swoje uwolnienie. Nigdy, przenigdy nie przyznałbym się do tego, że to ja napisałem w ich sprawie. Na pewno żaden z nich by mi nie uwierzył. Ja sam, płacząc po nocach, wierzyłem, że gdyby inni otrzymali taką szansę, to przynajmniej niektórzy zostaliby przy chrześcijaństwie. Misani al-Rifad śmiał się ze mnie i mojego postępowania. Wyszydzał moją głupią, chrześcijańską szlachetność. Ale to też była pewnego rodzaju próba. Próba, jakiej zostali poddani, sułtan i jego medyk, który był moim strażnikiem i więziennym dozorcą w złotej klatce. Płakałem, z czasem dopiero dotarło do mnie, że i ja coś wygrałem, że zwyciężyłem, choć było to gorzkie zwycięstwo. A tymczasem Mateusz Lipowski nic nie wiedział o przyjeździe ojca do Krakowa. I w ogóle nie wiedział nawet, że już przed kilkoma tygodniami Mikołaj z Lipowej powrócił z wyprawy krzyżowej. I nadal modlił się za duszę rodzica poległego w bitwie z Saracenami.
Nadzieje burmistrza Pewnego dnia Kleiner, burmistrz stołecznego miasta Krakowa, przybiegł do domu bardzo podniecony. - Wyszykuj Matyldę na jutro! - polecił niani. Wyszykuj ją jak najpiękniej, mam dla niej wspaniałą niespodziankę. Stara niania ujęła się pod boki. Doświadczenie podpowiadało jej, że to, co burmistrz uważa za wspaniałe i dobre dla córki, niekoniecznie musi być zgodne z jej życzeniami. Zwykle bardzo zajęty sprawami miasta, rady, stosunkami z dworem królewskim, porządkami, interesami, praworządnością, niewiele czasu mógł poświęcić najbliższej rodzinie i wcale nie znał swojej córki. - A po cóż to mam ją wyszykować? - zapytała. Kleiner zrobił wielce tajemniczą minę. - Zobaczysz - odpowiedział. - Sama zobaczysz. Niania prychnęła lekceważąco. - Musicie być bardziej dokładni, jeśli chcecie, bym należycie wykonała swoją robotę - zauważyła. - Bo cóż to znaczy, że mam wyszykować Matyldę? Na co wyszykować? Na ucztę, na podróż, do kościoła? - Na dwór - wypalił burmistrz z dumą. - Jesteśmy proszeni na dwór. - No, skoro na dwór, to wiem już o co chodzi - niania nie straciła rezonu. - A po co jesteśmy proszeni na dwór? Burmistrz zamachał ręką. - Jesteśmy proszeni, ja i moja córka. Ty przecież chyba nie wybierasz się z nami. - Uchowaj Boże! - zastrzegła się niania. - Brakuje mi tylko widoku dworskich rozpustników! W mieście najdziwniejsze rzeczy opowiadano o dworskich rozrywkach, a burmistrz, który miał opinię człowieka bardzo surowego i dbałego o porządne chrześcijańskie wychowanie gospodarza miasta, teraz jakby się zawstydził. - No, przecież nie wszyscy - zauważył. - Sam król świeci dobrym przykładem, a i o królowej Annie nie można nic złego powiedzieć. - Król jest porządny, nie przeczę - zgodziła się niania. - Ale wcale nie jestem pewna, czy co dobrego przyjdzie naszej Matyldzie z tej wizyty Przecież tam panowie tylko patrzą, jak uwieść dziewczynę z dobrego, choć mieszczańskiego domu. Nie wiem, jak to zamierzacie zrobić, żeby dać jej odpowiednią ochronę. - Ochronę? - zdziwił się. - A po co jej ochrona? Będzie przecież pod królewską opieką. Czy wiesz, że to sama królowa zażyczyła sobie mnie widzieć? Dlatego i Matyldę chcę wziąć ze sobą. Kasztelan krakowski, Jan z Tęczyna, osobiście mnie
o to prosił. Rozumiesz nianiu, że to zaszczyt? Sam kasztelan w imieniu pani królowej. Niani jednak nie przekonał. On bywał na dworze i z tym już się pogodziła, ale nie uważała za stosowne, żeby bywała tam jeszcze Matylda. - Jest za młoda i za niewinna - powtarzała. Sama Matylda, dowiedziawszy się o królewskim zaproszeniu, bardzo pragnęła z niego skorzystać. Tamtej soboty burmistrz Kleiner odłożył na bok wszystkie miejskie sprawy, zajmując się wyłącznie przygotowaniami do uczty na Wawelu. Poświęcił nawet nieco czasu na rozmowę z Matyldą, pouczając ją, jak powinna się zachować. - To jest bardzo ważna wizyta, od której... hm... od której... Kleiner liczył na bardzo wiele, ale nie chciał zdradzić, czego się spodziewa i jaka rola w tej sprawie przypada jego córce. - Chodzi o to, że będą tam przedstawiciele najwspanialszych rodów. Książęta, wielcy panowie ze swoimi żonami, siostrami, matkami. Wielka ilość panów i dam. A tylko my oboje będziemy reprezentować stan mieszczański. Tylko my, moje dziecko. Zatem wiadomo od razu, że nie możemy pokazać się gorsi nie tylko co do stroju, ale przede wszystkim co do zachowania. Większość panów pewnie nas po prostu nie zauważy, niektórzy może nawet będą niezadowoleni z naszej obecności. Ale to królewskie zaproszenie. Chodzi o to, że jesteś taka żywiołowa, moje dziecko. Trzeba zaś nam zachować skromność, przyzwoitość, trzeba nam zająć wyznaczone miejsce i w żadnym wypadku nie iść gdzie indziej. Znać swoje miejsce to najważniejsza sprawa. - Byle rycerz będzie ważniejszy od was? - No, aż tak to nie - pocieszał się Kleiner. - Może sobie chwalić się swoim pochodzeniem, ale i ja coś znaczę. Chodzi jednak o to, żeby nie wywołać jakiegoś zgorszenia czy kłopotów. Po ostatnich wydarzeniach udało mi się wprawdzie nieco ugłaskać kasztelana, ale obawiam się, że wiele czasu upłynie jeszcze, zanim całkowicie odzyskam jego łaski. Królewskie zaproszenie spadło mi w tej sprawie jak dar niebios. W żadnym wypadku nie mogę od tego odstąpić, koniecznie muszę wykorzystać okazję jak najlepiej. Liczę tutaj bardzo na ciebie, moja córko. Żebyś pokazała nie tylko, jaka jesteś piękna, ale jak dobrze jesteś wychowana i że niczym nie ustępujesz pannom ze szlacheckich rodów... Matylda podejrzewała, że za działaniami ojca kryje się coś więcej, ale burmistrz nie chciał o tym mówić, nawet niani niczego nie wyjawił. Przynajmniej ona tak twierdziła. - Czas ci pokazywać się między ludźmi - powiedziała tylko. - Masz swoje lata i nie dziwota, że ojciec chce, żebyś pokazała się jak najokazalej.
Matylda nie czuła się zaniepokojona, bo nic nie było jej wiadomo o planach ojca. Kleiner napomykał o nich przy niani już przed kilkoma miesiącami, ale i nawet ona nie uważała, żeby były konkretne. Tej soboty uchylił rąbka tajemnicy. - Każdej dziewczynie przecież taki los pisany - odburknął na nagabywania niani. - Każda powinna iść za mąż, zatem i naszą Matyldę to czeka. - Chyba jednak jeszcze nie teraz? - upewniała się niania. - Ona przecież taka młoda. Jeśli chcecie rozporządzić jej przyszłością, nie możecie tego zrobić bez zastanowienia. - Niczego nie robię bez zastanowienia - oświadczył burmistrz, zamykając w ten sposób rozmowę. W sobotę przygotowania w domu mistrza Kleinera trwały od samego rana. Cała służba uwijała się nad kąpaniem panny, układaniem jej włosów, ubieraniem, strojeniem. Matylda miała wystąpić w nowej sukni, dotąd nie noszonej, właśnie świeżo uszytej, i w nowym welonie. Po raz pierwszy miała też założyć wspaniałą kolię z drogich kamieni i piękne zausznice. Kiedy przebrała się już i stanęła przed lustrem, niania powiedziała tylko z zachwytem: - Żałuję, że nie zobaczę, jak cały dwór będzie oglądał się za tobą. Matylda śmiała się zadowolona, choć uważała, że wcale nie jest najpiękniejsza na świecie. Widywała przecież panny i damy dworskie, niejednej też zazdrościła wyglądu i stroju. Ale kiedy ojciec zezwolił jej założyć klejnoty po matce, nawet i ona nie kryła zadowolenia ze swojego wyglądu. - Gdyby mnie teraz Mateusz mógł zobaczyć - westchnęła. Niania położyła palec na ustach. - Cicho, niemądra dziewczyno - powiedziała ostrzegawczym szeptem. - Już ci przecież mówiłam, żebyś była ostrożna. Kiedy twój ojciec ma kłopoty na głowie, nie jest skory do rozmów. Jak jest spokojniejszy, i ty możesz na tym zyskać - Znalazłaś go? Niania pokręciła głową. - Uciekł przed strażnikami i nie wiem, gdzie się schował. Na pewno go jednak znajdziemy, jak tylko się trochę uspokoi. Ten gospodarz spod Czerwonego Kogutka chyba coś wie, ale nie chciał pisnąć słówka. Na razie nie chciał, a wkrótce sam mnie do niego zaprowadzi. - A jeśli Mateusz uciekł i nie zamierza wracać? - Nie bądź niemądra - ofuknęła niania. - Kto by się ośmielił o tobie zapomnieć, moje dziecko? Kto by się ośmielił? - Więc czemu nie dał żadnego znaku, czemu wcale się nie pokazał?
Matylda była zmartwiona i z trudem przyszło jej podzielać wywody niani. Ta zaś tłumaczyła milczenie Mateusza jego ostrożnością. - To tylko dobrze o nim świadczy - przekonywała. - Bo to znaczy, że jest mądry i uważny. Nie lezie jak ćma do świecy, ale pomyśli, zanim coś zrobi. Lekkoducha nam nie potrzeba, chcemy dojrzałego młodego człowieka. - My? - śmiała się Matylda. - My chcemy? - Naturalnie, że my obie - potwierdziła niania poważnie. - Gdzieś przecież chciałabym spocząć na starość, czemu więc nie przy tobie. Matylda uściskała nianię. - Przy mnie zawsze będzie dla ciebie miejsce - zapewniła. - Tylko znajdź wreszcie mojego Mateusza i zapewnij go, że czekam. Ale Mateusza z Lipowej niełatwo było odszukać. Sam robił wszystko, żeby go nie znaleziono. Nie przypuszczał, by Matylda za nim tęskniła choć trochę, po tym jak ją zostawił bez słowa i przez kilka miesięcy nie przysłał żadnej wiadomości. Marzył o Matyldzie, rozpamiętywał wszystkie wcześniejsze z nią spotkania, ale bał się pokazać jej na oczy. Te oczy, które patrzyły na niego z oddaniem i miłością mogły teraz spojrzeć z pogardą. Nie mógł też odrzucić innych argumentów. Jego zachowanie naraziło burmistrza Kleinera na kłopoty, więc jakże teraz zbliżyć się do ukochanej, nie przysparzając zmartwień jej ojcu? W drogę na Wawel burmistrz z córką udali się w asyście licznej służby i pomocników. Chłopak niósł za Matyldą tren sukni, inny niósł w małej szkatułce ozdoby i te miały być założone dopiero na miejscu. Przejście przez miasto trwało niemało, bo burmistrz nie pominął okazji, żeby każdemu powiedzieć, dokąd i po co się udaje. Na dwór królewski, na ucztę, na osobiste zaproszenie królowej Anny. Im bliżej byli Wawelu, tym więcej spotykali ludzi, spieszących na zamek, najczęściej konno, w otoczeniu orszaku sług. Burmistrz szedł pieszo, żeby każdy go mógł zobaczyć, a u początku stromego podejścia uśmiechał się zadowolony, jeśli któryś z gości króla zauważył go, a powitany ukłonem miejskiego dostojnika, odwzajemnił pozdrowienie. Wielu przyglądało się z ciekawością towarzyszce Kleinera, ale Matylda nie podnosiła oczu, przelękniona trochę gwarem i zamieszaniem. Przed katedrą kłębił się już prawdziwy tłum. Tu właśnie spotkał Kleinera pierwszy z despektów, jakich więcej miał doświadczyć tego wieczora. Strażnicy wawelscy zastąpili drogę jego asyście, broniąc jej iść dalej. - Łucznicy mają wracać - oznajmił strażnik.
- Asysta przysługuje wam w mieście. Tutaj jest dwór królewski, nie miejski, i jego prawo. Burmistrz musiał się na to zgodzić, choć panowie rycerze byli przepuszczani giermkami i pachołkami aż do bramy na zamkowy dziedziniec. Musiał też oddalić służących i ledwie nianię pozwolili mu zachować przy boku, kiedy wytłumaczył, że jest niezbędna, aby niedbałym strojem jego córka nie obraziła dostojnej królowej. Kleiner łykał urazy w milczeniu, Matylda pewnie w ogóle nie była tego świadoma. Mieszkający na wzgórzu najwięksi dostojnicy królestwa szli tymczasem w kierunku bramy, wielu poprzedzonych heroldami, którzy żądali od zgromadzonych wolnego przejścia. - Droga dla wojewody krakowskiego! - wołał herold w niebieskim stroju i czapce ze złoceniami. - Droga dla wojewody! - Droga dla szlachetnego Henryka, księcia na Lubinie, Wołczynie i Kluczborku - wołał inny. - Droga dla księcia mazowieckiego, najdostojniejszego Janusza i jego dostojnej żony Anny Danuty. - Przejście dla posła miłościwego króla węgierskiego, szlachetnego Zygmunta! Tłum ustępował przed wezwaniami, z ciekawością oglądając stroje, ozdoby, fryzury. Niektórzy pozdrawiali zgromadzonych przed bramą, inni trzymali wysoko głowę i nie zamierzali pospolitować się z ludźmi choć by tylko trochę nierównymi im urodzeniem albo pozycją na dworze. - Miejsce dla przewielebnego Piotra, biskupa krakowskiego! - Przejście dla pana Mikołaja z Lipowej i jego żony Hedwigi. Przejście dla pana Mikołaja! - Droga dla wielmożnego wójta Żmudzi, pobożnego brata Michała Kuchmeistra! Niania zdjęła już płaszcz z Matyldy, układała fałdy na jej sukni, a burmistrz popędzał. - Szybciej, szybciej. Taki tłum dzisiaj, że gotowi bramę zamknąć, i nikt już więcej się nie zmieści. - Nie ma potrzeby się niecierpliwić - zauważyła niania. - Lepiej dajcie naszyjnik. Burmistrz wydobył z puzderka naszyjnik i patrzył, jak niania ozdabia szyję córki. - Miałaś rację, nianiu, że będzie pasował.
- Kiedy mnie słuchacie, zawsze dobrze na tym wychodzicie - odburknęła gderliwie. Po raz kolejny sprawdzała, czy strojowi wychowanki niczego nie brakuje. - Już dobrze - przerwał Kleiner i chwycił Matyldę za rękę. - Chodźmy wreszcie. Przepychał się przez tłum do bramy, sapiąc, w przekrzywionej czapce, zadyszany. Tu znowu napotkali żołnierzy i znowu musiał przeżyć chwilę upokorzenia. - Wy kto? - zapytał żołnierz. - Burmistrz Krakowa, Hugo Kleiner z córką. Żołnierz długą chwilę przyglądał się gościom. - Czy aby na pewno macie zaproszenie? - powątpiewał. - Nie przypominam sobie, żeby wspominał o was pan burgrabia. - Przecież mówię, że burmistrz Krakowa. Jesteśmy tu na osobiste zaproszenie miłościwego pana. Chcesz podważać jego rozkazy? Przeszli na dziedziniec, gwarny i zatłoczony, choć panował tu już większy porządek niż po drugiej stronie bramy, bo paziowie dworscy grzecznie pytali o imię gościa, a potem prowadzili go na wyznaczone miejsce.
Uczta Uczta odbywała się w wielkiej sali, gdzie stoły ustawiono w podkowę i gdzie goście siadali według ściśle określonego porządku, po obu stronach. Król z małżonką oczywiście pośrodku, ale ci nadeszli dopiero, gdy wszyscy inni zajęli już miejsca, a samo nadejście monarszej pary głośno zapowiedzieli heroldowie. Król miał na sobie prostą czarną szatę i złoty łańcuch z orłem, a także złocony pas, pani Anna była w niebieskiej sukni, kapiącej od klejnotów. Król gestem ręki pozdrowił zebranych, potem usiadł z żoną u boku, a wtedy i reszta gości, których było pewnie ze dwie setki, zajęła miejsca, a ubrani w jednakowe stroje paziowie zaczęli donosić mięsiwa i dolewać wina. - Radujmy się wszyscy - zachęcił król. - Radujmy się ze zmartwychwstania naszego Pana, jak na godnych chrześcijan przystało. Przeżegnał się, dając tym przykład do naśladowania, a potem wszyscy raźno rzucili się do posiłku, bo dobrze już zgłodnieli. Przed wieczorną ucztą mało kto cokolwiek tego dnia przekąsił i ze stołów znikało wszystko w oka mgnieniu. Ze swojego miejsca na końcu lewej strony podkowy burmistrz Kleiner i jego córka Matylda mieli dobry widok na to, co działo się wokoło. Najpierw wszyscy nasycili głód, potem zmieniono obrusy i podano kolejne dania. A wreszcie, gdy już chętnych do jedzenia było wyraźnie mniej, król gestem zezwolił na występy grajków i śpiewaków, którzy popisywali się na wolnej powierzchni sali. Wtedy dopiero atmosfera rozluźniła się nieco, król wzywał do siebie poszczególnych panów i rycerzy, oddzielnie z innymi rozmawiała pani Anna. Z wielką uwagą wysłuchano opowieści pana Mikołaja z Lipowej i wywiązała się po niej długa dyskusja przy drugiej części stołu. Początkowo nieco naburmuszony Kleiner rozpogodził się, bo wielu możnych i sławnych panów z uznaniem wypowiadało się o jego córce, a niektóre damy wprost zazdrościły jej młodości i urody. Królowa Anna także zażyczyła sobie porozmawiać z Matyldą i burmistrz poprowadził córkę naprzeciw miejsca, gdzie siedziała monarchini. - Rzeczywiście, macie bardzo piękną córkę, burmistrzu Kleiner - powiedziała pani Anna łaskawie. - Mam nadzieję, że więcej nie będziecie jej chować w domu, a pozwolicie innym radować oczy tak ślicznym widokiem. Niektórzy zaklaskali z uznaniem. - Podobno posag też ma niemały - zauważyła królowa.
W jej głosie pobrzmiewała zazdrość, bo choć została królewską małżonką, sama nie była ładna i pochodziła z rodziny biednych hrabiów, a swoją pozycję zawdzięczała tylko temu, że urodziła się jako wnuczka króla Kazimierza. Burmistrz przytaknął z zadowoleniem. - To prawda, miłościwa pani. Jest jedynaczką, zatem wszystko będzie dla niej. Każdy przyzna, że dostanie godny posag. A po mojej śmierci... Królowa żartobliwie pogroziła palcem. - To czas radości - przypomniała. - Nie ma potrzeby mówić teraz o smutnych sprawach. - No, tak - zgodził się burmistrz. - Chciałem powiedzieć tylko... Ale królowa odwróciła się do swoich towarzyszy i gościom pozostało jedynie złożyć odpowiedni ukłon i wycofać się na swoje miejsce. - I co? I co? - pytał szeptem córkę burmistrz Kleiner. - Widziałaś, jak była dla nas łaskawa miłościwa pani? - Prawda - odpowiedziała cicho Matylda. - Ale moim zdaniem ona wcale nie jest mi życzliwa. Kiedy zaś usiedli na swoim miejscu, szeptem zapytała ojca: - Czy to prawda, że królowa Anna nie lubi niewiast ładniejszych od siebie, bo jest zazdrosna? Kleiner chwycił ją gwałtownie za rękę. - Milcz, głupia! - syknął. - Chcesz zgubić siebie i mnie? Nie wolno o tym mówić! Matylda trafiła jednak w sedno. Blisko królowej Anny przebywały bowiem głównie mniej ładne panny, a królowa była znana ze swojej uszczypliwości i trudnego charakteru. Cierpiała na brak urody i nie lubiła, żeby urodziwe panny znajdowały się w jej najbliższym otoczeniu. Wyszukiwała rozmaite powody, żeby je trzymać z dala od siebie, a najlepiej w ogóle z dala od dworu. Wyników oceny córki burmistrza najbardziej chyba był ciekaw pewien rycerz siedzący w pobliżu króla Jagiełły. Trzydziestoletni może, ciemnowłosy, z zachowania spokojny i opanowany, pan Hennig. - I cóż powiecie, miłościwy panie? - zapytał. Król Jagiełło z uznaniem pokiwał głową. - Macie rację, panie. To piękna dziewczyna, a że i posag ma godny... Kasztelan Jan Tęczyński mrugnął porozumiewawczo do Henniga. Jego spojrzenie mówiło: czy nie dobrze ci doradziłem? Zadowolony z takiej oceny rycerz uśmiechnął się z nadzieją. - Tedy nie bylibyście przeciwny?
- Przeciwny? - powtórzył monarcha. - Ależ naturalnie, że nie będę. Nie jest wprawdzie szlacheckiego rodu, ale co za uroda, co za postawa! Po prezentacji córki Kleinera królową Annę gwałtownie opuścił dobry humor. Nachmurzyła się, choć wcześniej obiecywała kilku panom wdać się z nimi w pląsy, a król dał właśnie znak do zabawy i muzykanci rozpoczęli stosowne melodie. - Ta dziewczyna... - zaczęła królowa Anna. - Matylda - podpowiedział ktoś usłużnie. - Ta Matylda nadmiernie się wynosi - zauważyła monarchini. - Widzieliście, jak wysoko trzyma głowę? Niby jaka księżniczka, a to przecież tylko zwykła mieszczka, choć podobno bardzo bogata. - Prawda - przyznano wokół. - Zachowuje się niby jaka kniaziówna. - Ani odrobiny pokory! - Żeby choć na chwilę opuściła oczy! - Oj, psują się czasy, kiedy zapomina się o odpowiednim pochodzeniu i godnym zachowaniu. Królowa nie spuszczała wzroku z Matyldy. Dziewczyna, podobnie jak inne damy z najbliżej niej siedzącego towarzystwa, najwyraźniej miała zamiar wziąć udział w zabawie. - Widzicie? - zapytała pani Anna niezadowolona. - Jeszcze i do pląsów się przymierza. Może w ogóle będzie chciała z książętami tańczyć? - Wstyd! - Co za bezczelność! - A jej ojciec jaki zadowolony! Rycerz Hennig porzucił na chwilę towarzystwo króla i pospieszył do Matyldy, aby z nią właśnie zatańczyć, bo zaraz miano grać. Kłaniając się nisko i uśmiechając się ujmująco, zapraszał ją do szeregu dam ustawiających się do dworskiego tańca. Matylda odpowiedziała równie uprzejmym gestem, zadowolona z zaproszenia. Burmistrz Kleiner ukradkiem ocierał pot z czoła i uspokajał się, jego wcześniejsze obawy okazały się płonne. Matylda doskonale dawała sobie radę w tym otoczeniu. - Ciekawam, kto ją tu zaprosił - zainteresowała się pani Anna. - Podobno król - odpowiedział któryś z młodych panów. - Przypadkiem słyszałem, jak opowiadali się przed strażnikami przy bramie. Pani Anna wzruszyła ramionami. - Miłościwy pan może sobie nie zdawał sprawy z tego, kogo zaprasza zauważyła. - Jest nadmiernie wyrozumiały dla ludzi niższego stanu.
Dwaj młodzi dworzanie trącili się łokciami. - Ktoś powinien tej mieszczce przypomnieć, gdzie jej miejsce - rzucił jeden. - Właśnie - dodał drugi. - Może się zdarzyć jej jaki mały wypadek... Królowa spojrzała w ich kierunku i zachichotała zadowolona z pomysłu. - Jeśli zrobicie to roztropnie - zgodziła się szeptem. W tańcach, gdzie trzeba było wirować, kołysać się, kłaniać, obracać, Matylda wypadała pięknie w swoim jasnym stroju, błyskając od klejnotów, a jej uśmiech zniewalał wszystkich. - Jesteście tu chyba najpiękniejsza - powiedział pan Hennig, kiedy w drugim tańcu ich dłonie spotkały się na chwilę. Matylda śmiała się, zadowolona z wrażenia, jakie wywarła na części obecnych. Sama dobrze wiedziała, że urodą góruje nad większością panien na dworze. - Może to wypite wino każe wam tak mnie widzieć - droczyła się. - Wino tylko wyostrza zmysły. Muzykanci grali skocznie, pląsający zatrzymali się właśnie na chwilę, klaskali do taktu, by zaraz potem podjąć taneczne kroki. I wtedy to się stało. Matylda, podobnie jak kilka innych panien, ruszyła do przodu. Nie wiedziała i nie widziała, co dzieje się z tyłu, tuż za nią. I chyba ostatnia to zauważyła. Ktoś stopą obutą w wysokie mocne ciżmy nastąpił na kraj sukni Matyldy. Stąpnięcie było silne, wymierzone i rozmyślne. Matylda ruszyła do przodu, suknia trzasnęła i wielki jej płat, od talii aż po drewnianą podłogę, znalazł się pod stopą młodego tancerza. Na krótką chwilę Matylda została tylko w części sukni - od lewej strony, od talii po stopy była naga. Każdy mógł zobaczyć tę nagość, jej nogi od pośladków po stopy. Ktoś zaniemówił z wrażenia, ktoś roześmiał się, trącał sąsiada łokciem i pokazywał mu dziwowisko, a kolejni uczestnicy uczty, widząc co się stało, dawali wyraz swojej wesołości. Matylda zrozumiała, co się wydarzyło, serce w niej zamarło i niewiele myśląc, usiadła szybko na podłodze, ochraniając się przed obcymi spojrzeniami. Jej ojciec, zaskoczony, zmartwiał do tego stopnia, że całkowicie znieruchomiał. Już widzieli lub słyszeli o wszystkim inni, co byli po tej stronie sali, niektórzy podnosili się ze swoich miejsc i zbliżali, żeby zobaczyć więcej. Matylda siedziała na podłodze, nie wiedząc, co i jak powinna zrobić. Śmiech podniósł się nad salą, wesoły, rubaszny, zadowolony, a piekł jak rana zadana w najczulsze miejsce. Matylda nie była już wspaniale odzianą panną,
pięknie przystrojoną kosztownościami. Była córką mieszczanina, którą ośmieszono w obecności królowej. - Patrzcie, co za widowisko! - wołano. - A to się jej trafiło! - Dobrze jej tak za tę zarozumiałość! Matylda zapadłaby się ze wstydu pod ziemię. Bo ci, co stali dalej, odsuwali się chętnie, żeby i inni mogli zobaczyć, i wkrótce w wielkiej sali tronowej nie było chyba nikogo, kto nie widziałby jej siedzącej na podłodze, bezradnej, nie mogącej ani wstać ani też uciec z tego miejsca. Ale trwało to tylko chwilę. Jakaś niewysoka dama wybiegła nagle zza stołu, zrywając z ramion szeroki i dług szal. Podbiegła do siedzącej, rozpostarła szal, by siedząca mogła wstać i ciągle ją okrywając, poprowadziła do drzwi. A śmiech i wesołość towarzyszyły im przez cały czas i nie cichły. Matylda szła na sztywnych nogach, nie widząc niczego przed sobą i marząc tylko o tym, żeby nie słyszeć tego śmiechu i tych urągań. Na szczęście mocna ręka nieznajomej kobiety prowadziła ją prosto ku wyjściu z komnaty i nie musiała nikogo prosić, żeby usunął się z drogi. A śmiali się wszyscy. Królowie, książęta, panowie za stołami, rycerze i damy, giermkowie, paziowie, nawet strażnicy królewscy przy drzwiach. Zaraz za drzwiami obca niewiasta chwyciła za ramię przechodzącego pazia. - Igłę i nici! - rozkazała. - I to już! Tyle było w jej głosie stanowczości i siły, że paź wcale nie wyraził sprzeciwu, a po chwili stawił się z żądanymi przedmiotami. Zanim wśród żartów i docinków podążający za córką burmistrz Kleiner minął dworzan i dotarł w to miejsce, brakujący kawałek sukni został już przyszyty, naprędce, ale wystarczająco mocno, żeby Matylda mogła się w niej pokazać bez wstydu. - Nic się nie stało - powiedziała pani, schylając się i zębami przegryzając nitkę. - Nic się nie stało. Spodziewała się, że oszołomiona dziewczyna wpadnie w rozpacz, ale Matylda doszła już do siebie i tylko jej szybki oddech świadczył, jak ciężko jej przyszło zapanować nad sobą. - To wypadek! - wołał burmistrz Kleiner wstrząśnięty. - To wypadek! Dama nie była tego zdania. Świadczyło o tym jej spojrzenie, rzucone na dziewczynę. - Wszystko jedno - odpowiedziała Matylda. - Trochę się wstydzę, ale nie za bardzo.
- Słusznie - potwierdziła pani. - Zobaczyli tylko odrobinę niewieściego, kształtnego ciała. - Ale wstyd! - biadał burmistrz Kleiner. - Jaki wstyd! - Nie ma żadnego wstydu - stanowczo odpowiedziała pani. - Wypadek czy nie wypadek, lepiej udawać, że tak właśnie było. - Wcale nie chciałam iść na tę ucztę - przypomniała Matylda ojcu. - To wyście ciągnęli mnie na siłę. Teraz chyba możemy już wracać. Dygnęła przed jedyną niewiastą, jaka okazała jej pomoc. - Bardzo wam dziękuję, pani. Na chwilę zupełnie straciłam głowę. Pani uśmiechnęła się życzliwie. - Nie mam wątpliwości, że dałabyś sobie radę - powiedziała. Matylda ukłoniła się po raz wtóry. - Bardzo dziękuję, pani. Dziękował też burmistrz Kleiner, kłaniając się wielokrotnie. - Jesteśmy wam wdzięczni, pani - powtarzał. - Bardzo wdzięczni. Dama wyprowadziła ich oboje z zamku na dziedziniec, a potem przez bramę. - Żeby wam kto większego despektu nie uczynił - powiedziała. Kleiner krygował się, bo u stóp wzgórza mieli czekać jego ludzie i nie chciał nawet przewodnika w osobie jednego ze strażników kasztelańskich. Matylda dygnęła na pożegnanie. - Wybaczcie, że może nie znając waszej godności, nie zwracam się do was właściwie. Chciałam tylko powiedzieć, że gdybyście przechodzili przez Kraków albo mieli potrzebę tam się zatrzymać, to ojciec ma bardzo duży, wygodny dom przy ulicy Świętojańskiej i jeśli byście nie pogardzili gościną, wejdźcie kiedy, proszę, na odpoczynek albo i na nocleg... - Wkrótce wracam do domu - uśmiechnęła się Hedwiga z Lipowej. - Ale dziękuję ci, moje dziecko, za to szczere zaproszenie. Czasem bywam w Krakowie i może któregoś dnia cię odwiedzę. Najbardziej cieszę się, że ta sprawa cię nie załamała, bo choć może nieco wstydliwa, nie stanowi przecież tragedii. Bądź zdrowa, moje dziecko. Odwróciła się i poszła pospiesznym krokiem z powrotem do komnat. - Chwała Bogu, że postawił na naszej drodze tę uprzejmą niewiastę - westchnął burmistrz Kleiner. - Kto to ta miła dama? - zapytała Matylda. - A, prawda, ty jej przecież nie znasz. A ja ją dobrze pamiętam, bo niedawne to czasy, kiedy stale bywała przy dworze. To pani Hedwiga z Lipowej, bliska
przyjaciółka i powiernica nieodżałowanej pamięci królowej Jadwigi. Po śmierci pani wyjechała i nawet się zdziwiłem, że dziś zobaczyłem ją tutaj. - Chyba się nie gniewacie, że ją zaprosiłam do waszego domu? - Naturalnie, że nie - zapewnił. - Chętnie ją zobaczę, bo jest miła, wesoła i prawdomówna. Każdy ją zna w Krakowie. Gdyby dzisiaj przebywała na dworze, zwyczaje na nim pewnie wyglądałyby lepiej.
Pan Sędziwoj Hedwiga z Lipowej nie tak szybko opuściła jednak dwór królewski na Wawelu, jak sobie planowali z Mikołajem. Przyczyną opóźnionego powrotu stały się zaś dwie sprawy - pana Sędziwoja z Ludomska oraz pani Roksany z Dębowca. Mikołaja z Lipowej spotkały na dworze liczne dowody uznania i przyjaźni. Ale nie każdy myślał o nim serdecznie. Na pewno zaś nie pan Sędziwoj z Ludomska. Następnego ranka po wielkiej uczcie, na zamkowym dziedzińcu wyszli mu naprzeciw w kilku, a na przedzie pan Sędziwoj. - Panie - skłonił się pan z Ludomska. - Za waszą sprawą stałem się przyczyną niestosownych żartów i pośmiewiskiem dworu. Całe lata starałem się o panią Hedwigę, a wy swoim niespodziewanym powrotem popsuliście wszystko. Zatem was wyzywam, byście zdali rachunek. Mikołaj oddał ukłon. - Panie - odpowiedział. - Zarzucacie mi czyny, w których nie widzę swojej winy. Ponadto ślubowałem, że nie podniosę broni przeciw żadnemu chrześcijańskiemu rycerzowi i dlatego... - To jest wymówka! - przerwał pan z Ludomska nieuprzejmie. - Wymówka, którą chcecie jeszcze bardziej mnie pohańbić. I rzucił rękawicę pod stopy Mikołaja. Pan z Lipowej obejrzał się po twarzach obecnych. Wszystkie zdawały się wyrażać poparcie dla pana Sędziwoja. Ale spróbował jeszcze mediacji. - Panie - zwrócił się do przeciwnika. - Usilnie was proszę, byście cofnęli swoje wyzwanie. Nie mogę go bowiem przyjąć. Towarzyszący Sędziwojowi panowie zaszemrali, z ich grona poleciały nieprzyjazne uwagi. - Boi się! - Wielki ci bohater! - Ciekawe, czego dokonał pod Nicopolis! - Lata niewoli uczyniły z niego miękkiego człowieka! Sędziwoj stał naprzeciw, z wypiętą piersią i wyrazem tryumfu na twarzy. - Odważycie się? - zapytał. - Odważycie się podjąć wezwanie czy może między poganami zupełnie zatraciliście już poczucie rycerskiego honoru? Mikołaj z Lipowej skrzyżował ręce na piersiach. - Bóg wam wybaczy, bo najwyraźniej nie wiecie, co czynicie, wątpiąc w moją rycerską cześć.
- Bez tych sztuczek! - zażądał Sędziwoj. - Nie kręć cie, tylko prosto odpowiedzcie, czy przyjmujecie wyzwanie. - Ślubowałem - tłumaczył się Mikołaj. - U samego Grobu Pańskiego uroczyście ślubowałem nie dobywać broni przeciw jakiemukolwiek chrześcijaninowi. Jakże mi teraz nie dotrzymać tej przysięgi? Sędziwoj z Ludomska nadął się, potoczył wzrokiem po przyjaciołach. - Boi się! - orzekli. - Unika walki. - Lęka się pojedynku! Zatarg na dziedzińcu zwrócił uwagę innych i po chwili spora czereda ludzi wiedziała już o wszystkim. Stali z wyczekującymi minami. Niektórzy podpowiadali rozwiązanie. Ich zdaniem w sprawach rycerskiego honoru należy zawiesić przysięgę. Nawet biskup krakowski Piotr Wysz tak sądził. - Zastanowię się - obiecał wreszcie Mikołaj. Pan Sędziwoj odpowiedział uśmiechem pełnym tryumfu. Czuł, że już zwyciężył w tym pojedynku. Zgromadzeni rozchodzili się, komentując wydarzenie i omawiając szanse przeciwników. Po chwili tylko Mikołaj z żoną zostali na dziedzińcu. Mikołaj, zmartwiony zamieszaniem i tym, że Hedwiga prawdopodobnie słyszała znaczną część sporu, spojrzał na nią błagalnie. - Co ja mam robić, Hedwigo? - zapytał. Hedwiga uśmiechnęła się, choć targała nią złość na pana Sędziwoja. - Bóg podpowie rozwiązanie - odrzekła z przekonaniem. Wieść o wyzwaniu Mikołaja z Lipowej przez pana Sędziwoja obiegła zamek, wywołując dysputy i zażarte spory. Spodziewano się, że już następnego dnia nastąpi pojedynek, bo każdy z obecnych chciał być świadkiem rozstrzygnięcia i nikt nie pojechałby do domu, wyrzekając się podobnego widowiska. Hedwiga odnalazła pana Sędziwoja w jego gospodzie pod Wawelem, nie uważając wcale, że takie zachowanie nie przystoi damie. - Czemu tak postępujecie? - zapytała. - Co to ma znaczyć? Czy chcecie mnie też obrazić? Cóż takiego złego wam uczyniłam? - Wy nic - chmurnie odpowiedział pan Sędziwoj. Patrzył na jej rude włosy, na jej młodą wciąż sylwetkę i myślał o tym, jak blisko był szczęścia. - Do was nie mam urazy - zapewnił po chwili. - Ale mam urazę do waszego męża. Że stanął na mojej drodze do was. On miał już przecież zapewnione zbawienie i odkupienie. Nie powinien był wracać i to po tylu latach. Powinien raczej zginąć w bitwie. Oczy Hedwigi pociemniały.
- Wy wcale mnie nie kochacie - powiedziała. - Wcale nie kochacie, skoro myślicie w taki sposób. Nie radujecie się z mojego szczęścia. - Chciałem, żeby to było i moje szczęście - tłumaczył się. - Czy możecie mieć o to żal? Przecież obiecałem, że dla was stanę do każdej walki. - Ale nie z nim! - krzyczała. - Nie z Mikołajem! Pan Sędziwoj przyłożył rękę do piersi. - Moje serce należy wyłącznie do was. Stanę przeciw każdemu, bo nigdy nie pokocha ono kogoś innego. Król Jagiełło, dowiedziawszy się o wyzwaniu pana Sędziwoja, wpadł w gniew. - Jak to możliwe? - pytał rozsierdzony. - Chrześcijańscy rycerze nie cieszą się z powrotu sławnego wojownika? Nie w smak im, że pan Mikołaj wrócił cało? Kazał wezwać pana z Ludomska i poprosił go o cofnięcie wyzwania, ale ten odmówił. - Rzuciłem już rękawicę panu z Lipowej - oświadczył. - Nie mogę jej cofnąć.
Pamięć świętej królowej Hedwiga gorliwie modliła się w katedrze wawelskiej, klęcząc u grobu królowej Jadwigi. Był wieczór, w kościele nie było nikogo, paliły się tylko nieliczne lampki przy ołtarzach. - To wy? - biskup krakowski Piotr Wysz zatrzymał się przy klęczącej. - Pewnie dziękujecie Bogu za uratowanie męża. - Nie - zaprzeczyła Hedwiga. - To znaczy dziękowałam i stale dziękuję za tę wielką łaskę. Nadal nie mogę uwierzyć, że Mikołaj powrócił cało, mimo strasznych okoliczności, w jakich się znalazł. Biskup pokiwał głową. - To widomy znak bożej opatrzności - powiedział z przekonaniem. Hedwiga zawstydziła się nagle. - Prawdę mówiąc, modlę się i o coś innego - przyznała się. - W intencji mojego młodszego syna, Mateusza. Bardzo mnie rozczarował swoim zachowaniem, sami to wiecie najlepiej, bo przecież dzięki waszej łasce... Biskup Wysz przerwał te tłumaczenia gestem dłoni. - To wyjątkowo zdolny chłopak - zauważył. - Bardzo żałowałem, że musiałem się go pozbyć z Akademii. Po roku przerwy miał się do mnie zgłosić, ale co innego zamąciło mu głowę. Kiedy rozmawialiśmy ostatnio... Hedwiga zerwała się z klęczek. - Ostatnio? To widzieliście go ostatnio? Biskup spojrzał, zadziwiony jej reakcją. - Widziałem - potwierdził. - A gdzie jest? - gorączkowała się Hedwiga. - Jego ojciec chce go koniecznie zobaczyć. Sama nie widziałam Mateusza od miesięcy... Zawstydzona opuściła głowę. Tymczasem dostojnik zmierzył ją uważnym spojrzeniem, jakby nie dowierzał tej skromności i pokorze. - Nie widzieliście? Przecież to nic trudnego. Wystarczy pójść do gospody Pod Czerwonym Kogutkiem. - Do gospody? - zdziwiła się. - Mieszka tam - wyjaśnił biskup, najwyraźniej nie pochwalający takiego zachowania. - Już chyba dość długo. Namawiałem go na powrót na Akademię. Obiecał, że się zastanowi. Pytałem nawet, czemu potrzebuje na to tak wiele czasu, ale nie udzielił odpowiedzi. Zaproponowałem mu pożyczkę na koszty nauki, bo przecież wy i ja jesteśmy starymi przyjaciółmi, a Mateusz to naprawdę bardzo zdolny chłopak i wielce bym żałował, gdyby się miał zmarnować. Ale odmówił.
- Pożyczkę? - nie kryła zdziwienia Hedwiga. - Wysłałam mu przecież niedawno pewną sumkę przez bankiera Josmana. - Doprawdy? Nic o tym nie wspomniał wasz syn. Ale skoro już o tym mówimy, kiedy będziecie z nim rozmawiać, powiedzcie, że moja propozycja jest nadal ważna. Może wrócić na Akademię. Hedwiga pochyliła się do rąk dostojnika. - Nie trzeba - sprzeciwił się. - Nie trzeba. Przeżegnała się i uśmiechnęła do biskupa. - Zawsze znajdowałam pocieszenie w tej świątyni - powiedziała, podnosząc się z klęczek. - Każdy znajdzie pociechę w świątyni - odpowiedział z pełnym zrozumienia uśmiechem. Wskazał krucyfiks z czarnego drzewa, wiszący po lewej stronie od głównego ołtarza. - A wiecie, że Chrystus Pan, co tu wisi na krzyżu, przemawiał czasem do naszej świętej pamięci królowej Jadwigi? - zapytał. Spodziewał się zadziwić Hedwigę, ale niespodziewanie to jej odpowiedź go zdumiała. - Wiem - potwierdziła Hedwiga. - Moja przyjaciółka, Roksana z Dębowca, opowiadała mi, że jako dziecko słyszała nawet taką rozmowę. Biskup zatrzymał się gwałtownie. - Co takiego? Hedwiga nie zrozumiała w pierwszej chwili. - O co pytacie? - Właśnie o to. Nawet nie wiecie, jakie to ważne. Pani Hedwigo, proszę byście się zastanowili nad odpowiedzią, bo to sprawa zasadniczej wagi. Słyszeliście, że świątobliwa królowa Jadwiga rozmawiała z Ukrzyżowanym? - Słyszeć to słyszała moja sąsiadka, Roksana - poprawiła Hedwiga. - Ja to wiem tylko od niej. - Słyszała osobiście? - dociekał biskup. - Na własne uszy? - Tak zrozumiałam - potwierdziła Hedwiga, trochę zaciekawiona niezwykłym zainteresowaniem biskupa. Biskup Wysz był bardzo przejęty. Ujął Hedwigę za rękę. - Chodźmy - rozkazał. - Chodźmy natychmiast. Musicie od razu złożyć w tej sprawie zeznanie. Przecież otwieramy proces kanonizacyjny i takie zeznania są nam niezbędne. Konieczne. Jeśli chcemy, żeby zmarła pani Jadwiga została wyniesiona na ołtarze, żeby stanowiła dla nas wszystkich i dla przyszłych pokoleń świetlany wzór do naśladowania, musimy takich zeznań mieć jak najwięcej. Chyba mi nie odmówicie.
- Nie odmówię - powiedziała Hedwiga, choć przecież zamierzała biec do Czerwonego Kogutka na spotkanie z synem. - Ale nie wiem doprawdy, co mogłabym powiedzieć, bo przecież to nie ja sama słyszałam, tylko... - Wyjaśnimy to w kancelarii - uspokoił biskup. Nie puścił jej ręki w kościele, nie puścił i potem, gdy wyszli z katedry i skierowali się ku ceglanym domom kościelnych dostojników. Tam w kancelarii biskup kazał wezwać pisarza, a dwaj kanonicy z katedry byli świadkami przesłuchania i podpisali się dokumentem. - W imię Ojca, Syna i Ducha Świętego - rozpoczął biskup Piotr. Kazał Hedwidze położyć prawą rękę na krucyfiksie i przysiąc, że to, co powie, będzie prawdą. Potem biskup i towarzyszący mu kanonicy Jan i Stefan szczegółowo wypytali Hedwigę o wszystko, co pamiętała z opowiadania Roksany z Dębowca. Hedwiga początkowo miała pewne opory, bo przecież o tej sprawie powinna mówić sama Roksana, ale biskup przekonał ją, że jej świadectwo ma także wielką wagę dla komisji beatyfikacyjnej. - I tak chcieliśmy was prosić, pani Hedwigo, o zeznania przed naszym biskupim sądem - zaczął Piotr Wysz. - Byliście przecież blisko świątobliwej pani Jadwigi przez długi czas. Pamiętacie ją z dzieciństwa, byliście świadkiem jej małżeństwa i całego świątobliwego życia. - Niewiele właściwie wiem - zastrzegła się Hedwiga. - Miłościwa pani całe życie była bardzo bogobojna, święciła dni święte, pomagała chorym, wspierała Kościół, pomagała sierotom i ubogim. Sami wiecie najlepiej, ile uczyniła nadań Kościołowi. Co zaś do tego, czy rozmawiała z Chrystusem na krzyżu, sama tego nie słyszałam. Wiem tylko, że zawsze u Boga szukała pomocy i dobrej rady. I wiem, że zawsze ją otrzymywała. Modliła się w katedrze każdego dnia, uczestnicząc we mszy świętej, często towarzyszyłam jej jako dworka. Wiem także, jak solennie przygotowywała się na spotkanie z Bogiem, kiedy już... kiedy już czuła, że Pan zażyczył sobie, aby poszła do niego... - A to, że Chrystus z krzyża mówił do pani Jadwigi słyszała Roksana z Dębowca, jeszcze będąc dzieckiem. Nikogo więcej nie było w kościele. Stała ukryta za filarem. - Teraz niektórzy chcieliby mówić o tym, czego nie widzieli - zauważył kanonik Stefan. - Może i owa pani Roksana postąpiła tak samo? Może wcale nie była świadkiem tak wielkiego wydarzenia? Hedwiga zastanowiła się. - Myślę, szlachetni panowie, że Roksana nie skłamała. Dowiedziałam się tego przypadkiem, ona wcale się tym nie chwaliła. Upewnia mnie o jej prawdomówności między innymi to, że po prostu się jej to wyrwało...
- Nie chciała mówić o czymś tak wspaniałym? - Dokładnie tego nie wiem - przyznała Hedwiga. - Zrozumiałam tylko, że Roksana była w katedrze przypadkiem, a nie chciała mówić o tym wiele. Podejrzewałam wtedy, że prawdopodobnie wstydziła się swojej tam obecności, bo chyba w tym czasie powinna była być gdzie indziej... - A wiarygodność owej pani Roksany? - zapytali. - Kim jest i czy zasługuje na zaufanie? - Na pewno zasługuje - potwierdziła Hedwiga. - To bogobojna niewiasta, ciężko przez życie doświadczona. Znam ją od dawna. Czasami wprawdzie mówią o niej... Zawahała się, co natychmiast zostało zauważone przez przesłuchujących. - Co mówią? - zaciekawili się. - Czasami mówią nieżyczliwie - brnęła dalej Hedwiga. - Ale o kim nie mówią, z zazdrości lub po złości? Myślę, że wasze dostojności szybko odkryją w niej życzliwą, skromną duszę i będą umieli ocenić jej zalety. - Zapewne, zapewne - zgodził się biskup Wysz. - Poślemy specjalnego urzędnika z naszej kancelarii, żeby pod przysięgą odebrał od pani Roksany zeznanie w sprawie, o której tutaj mówimy. Spodziewam się, że potwierdzi ona w całości wasze słowa. - Nie mam co do tego wątpliwości. I trochę się dziwię, wasze dostojności, że wcześniej o tym nie pomyślałam. Biskup Wysz uśmiechnął się dobrotliwie. - Nie macie powodu cokolwiek sobie wyrzucać - zauważył. - Na wszystko przychodzi stosowny czas i pora. Czy w tym, że przypomnieliście sobie to wydarzenie w miejscu, gdzie się zdarzyło i w czasie, kiedy jest nam potrzebne, nie dostrzegacie wyraźnego znaku samego Boga?
Młodszy syn Achim Breit, właściciel gospody Pod Czerwonym Kogutkiem powitał Hedwigę uprzejmie, ale nie był skory do ujawnienia miejsca pobytu Mateusza Lipowskiego. - Mateusz? - zapytał przeciągle, zerkając na nieznajomą damę. - No, znam go, prawda, ale... - Chcę się z nim zobaczyć jak najprędzej. Achim Breit przymrużył oczy. - A pewnie - skinął głową. - Niejedna dama przychodzi tutaj w poszukiwaniu naszego poety. - Nie szukam jakiegoś poety - poprawiła Hedwiga. - Chcę zobaczyć Mateusza. - Przecież o nim mówię. Zdziwiła się. Mateusz poetą? Człowiekiem składającym wiersze? To chyba nie o jej synu mowa. - No, bywa tu czasem - przyznał gospodarz, licząc na napiwek za udzielenie informacji. - Ale nie wiem, kiedy przyjdzie znowu. - Wiem, że tu bywa i dlatego przyszłam - postukała palcem w blat stołu. Jestem jego matką. Gospodarz roześmiał się głośno. - Co takiego? Jego matką? A to ci dopiero! Kiedy się już uśmiał, pochylił się do ucha Hedwigi. - Ubawiliście mnie, pani. Jego matką! Jesteście na to o wiele za młoda! Śmiał się, a Hedwiga stała naprzeciw, rozeźlona, bo nie wiedziała, co go tak bawi. - Wiem, że tu mieszka, bo sam biskup Wysz mi to powiedział... Achim Breit roześmiał się jeszcze głośniej. - Biskup Wysz? A to ci dopiero! To i on bywa u mnie? To chyba w przebraniu, bo nic mi o jego wizytach nie wiadomo. - Nieważne - przerwała, tracąc cierpliwość. - Pewnie oczekujecie zapłaty, zatem ją otrzymacie, jak tylko powiadomicie Mateusza. Powiedzcie, że pani Hedwiga z Lipowej i jego ojciec czekają na niego w gospodzie Pod Dzwonem. Achim Breit wykrzywił się z niesmakiem. - No i widzicie, że sami się wydaliście - zauważył. - Ojciec Mateusza przecież nie żyje. - To mu powiedzcie, że jego ojciec właśnie wrócił - tupnęła nogą Hedwiga. Wrócił i życzy sobie go zobaczyć. Czeka w gospodzie Pod Dzwonem. Gospodarz chyba nie uwierzył, ale wszystko dokładnie przekazał Mateuszowi. - Niewiasta? - zdziwił się ten. - A jak wyglądała?
- Strojna dama - cmoknął Achim. - Niewysoka, z rudymi włosami. Czy to jaka kochanka? - To moja matka - szepnął Mateusz. Mateusz bardzo chciał zobaczyć matkę, a także ojca, którego mało już pamiętał. W pierwszej chwili, gdy usłyszał od swojego gospodarza, gdzie się zatrzymali, rzucił się w tamtym kierunku, gotów natychmiast biec na spotkanie. I wkrótce pobiegł, ale nie spotkał się z rodzicami. Od służby dowiedział się, że pan Mikołaj i pani Hedwiga poszli właśnie na ucztę na zamek królewski. Teraz nie miał wątpliwości, że ojciec żyje. Boże, dzięki za takie dobre wieści! Stanął i zastanawiał się, co ma robić, czekać czy może przyjść później. I wtedy ochłonął. Spojrzał na swoje stare ubranie, mocno znoszone, i zawstydził się swojego wyglądu. - Co im powiem? - zmartwił się. - Co powiem matce, kiedy mnie zapyta, czemu opuściłem Akademię? Co powiem, jak mnie spyta, gdzie mieszkam i czym się zajmuję? Że znowu piszę listy, siedząc przed Czerwonym Kogutkiem? Domyślał się wprawdzie, że matka coś wie o jego życiu, skoro trafiła do jego gospody, i zawstydził się tym bardziej. Nie pochwali takiego zachowania. A ojciec? Co powie ojciec? Matka zawsze mówiła o nim z największym szacunkiem i miłością. Co zatem odpowie na jego pytania? Wyszedł na ulicę, a potem długo błąkał się po Krakowie, zastanawiając się, jak postąpić. Wieczorem znowu naprzeciw gospody Pod Dzwonem wypatrywał rodziców, ale choć czekał bardzo długo, wcale nie doczekał się ich powrotu. Widać uczta przedłużyła się znacznie, bo nie przyszli na noc do swojej kwatery. Do rana zaś Mateusz przemyślał wszystko i uznał, że w takim stanie w żadnym wypadku nie może się im obojgu pokazać. Co najwyżej matce, bo matka prędzej zrozumie i może wybaczy. Następnego dnia znowu czekał, ukryty w małym warsztacie garncarskim, skąd miał dobry widok na wejście do gospody. Prawie już stracił nadzieję, że zobaczy matkę, gdy pojawiła się na ulicy, okryta płaszczem i poznał ją tylko po geście, jakim zakładała kaptur. Pobiegł za nią i zatrzymał się trochę dalej, gdy nabrał pewności, że ojciec szybko nie nadejdzie. Kiedy stanął nagle naprzeciw Hedwigi, drgnęła zaskoczona. - Mateusz! Gdzie się ty podziewasz, synku? Mateusz pochylił się do rąk matki.
- Wybaczcie - mówił szybko, jakby w obawie, że mu przerwie i nie będzie mógł się wytłumaczyć. - Wiem, że mnie szukaliście. Wiem, że ojciec powrócił. Wybaczcie, ale nie jestem jeszcze gotowy, żeby rozmawiać w wami. - Co to znaczy? - dziwiła się. - O czym ty mówisz? Nie chcesz rozmawiać ze swoją matką? Nie chcesz przywitać się ze swoim ojcem? - Szanuję was oboje - zapewniał. - Bardzo szanuję i jestem nieskończenie wdzięczny Panu Bogu, że ojciec się odnalazł. Modliłem się przecież za niego i za was. Ale nie mogę teraz wrócić. - O czym ty mówisz? - powtarzała Hedwiga, prawie płacząc. - Czemu nie dajesz znaku życiu? Czemu każesz mi niepokoić się brakiem wiadomości? Czemu twój brat nic o tobie nie wie? Natychmiast idź do ojca, padnij mu do stóp... - Nie mogę, matko - odsunął się Mateusz. - Nic nie mogę zrobić, póki., póki nie będę tego godny. Zrobiłem wiele głupstw, które najpierw chciałbym naprawić.... Odsuwał się, aż wymknął się z rąk Hedwigi. - Wróć! - błagała. - Wróć, Mateuszu! - Nie mogę - odkrzyknął. - Teraz nie mogę. Muszę pozałatwiać pewne sprawy. Dopiero wtedy... Pomachał z daleka czapką i już go nie było. Płakała, niewiele rozumiejąc z zachowania syna. - Widziałam Mateusza - przyznała się mężowi. - Ale prosił, żeby mu dać czas na załatwienie rozmaitych jego spraw, bo... bo chce stanąć przed tobą jak dojrzały, odpowiedzialny mężczyzna... - Kazałaś mu przyjść? - zapytał Mikołaj, zawiedziony tak dziwnymi nowinami. - To czemu go jeszcze nie ma? - Ma ważne sprawy - broniła syna Hedwiga. - Zjawi się, jak tylko to wszystko załatwi. - Co jest ważniejszego od pokłonienia się swoim rodzicom? - dziwił się Mikołaj. - Wróci - powtarzała Hetwiga. - Wkrótce wróci do nas - uświadomiła sobie, jak niewiele wie o Mateuszu.
Choroba Matyldy Burmistrz Hugo Kleiner wezwał służbę i nakazał wielkie sprzątanie, a zaraz potem przygotowanie do uczty. - Nie byle jakiej - zaznaczył. - Porządnej uczty przedślubnej. Nianię wprost zamurowało, bo zamiary wobec córki zdradził głośno po raz pierwszy. Kiedy się otrząsnęła ze zdumienia, wpadła w złość. - To tak? - wołała. - Uczta przedślubna? Przyrzeczenie małżeństwa? A zapytaliście Matyldę o zdanie? Czy w ogóle jej o tym powiedzieliście? Kleiner wydął wargi. - Nie miałem potrzeby pytać. To posłuszna córka i uczyni, co jej powiem. Niania ujęła się pod boki. - Doprawdy? Niby taki mądry człowiek, co to całym wielkim miastem zarządza, a głupi jak... - Nie pozwalaj sobie... - fuknął rozdrażniony. - Pozwalam sobie, bo to dla waszego dobra - znowu podniosła głos. Gwałtownymi gestami pulchnych rąk przepędziła całą służbę za drzwi i została w izbie tylko z burmistrzem. - Nie możecie tak traktować córki - upomniała. - To dobra i posłuszna dziewczyna. Macie ją jedną i musicie dbać o nią trochę więcej niż, nie przymierzając, owce na targu. Trzeba najpierw z nią pomówić, przygotować ją, przekonać... - To ona niby nie wie, że czas na nią przyszedł - zdziwił się burmistrz. Każda dziewczyna... - Matylda nie jest każda! - zaperzyła się niania. - Nie chcecie, żeby źle o was mówili, to się postarajcie, żeby wszystko było jak należy. Nie można dopuścić do nowego zgorszenia. Po namyśle Kleiner uznał jej racje i przyznał, że popełnił błąd, nic nie wspominając córce. - A kogo to jej przeznaczyliście? - zapytała. - Kogoś bardzo stosownego - zapewnił. - Za tydzień tu przyjdzie, to i Matylda zobaczy. - Tak się nie godzi - prychnęła niania. - Chyba wasza córka zasługuje na to, żeby choć cokolwiek wiedzieć o swoim narzeczonym. - Odpowiedni człowiek - powtarzał Kleiner. - Odpowiedni, każdy to powie. To szlachetny pan. Ale Matylda, chwilę później powiadomiona o zamiarach ojca, wpadła w rozpacz.
- Rycerz? Co z tego, że rycerz, kiedy go wcale nie znam, nie mówiąc już o kochaniu. - Kto mówi od razu o kochaniu? - fuknęła niania. - Kochaj sobie swojego Mateusza albo i kogo innego. Za mąż jednak trzeba pójść prędzej czy później. - Wolę później. - A ojciec woli wcześniej. Za dziesięć dni wyznaczona jest uczta przedślubna. Przyjdzie narzeczony, przyjdą goście i świadkowie. To przyrzeczenie małżeństwa. A z takiego przyrzeczenia burmistrz Krakowa nie będzie się mógł łatwo wycofać. Matylda zacisnęła piąstki. - Pomóż mi, nianiu - poprosiła ze łzami w oczach. - Przecież mój okrutny ojciec gotów mnie sprzedać. - Och, wcale nie jest okrutny - zaprzeczyła niania. - Jest tylko nieco popędliwy, czasem wystarczy mu się sprzeciwić, żeby pomyślał i zmienił zdanie. Matylda złożyła ręce niczym do modlitwy. - Ratuj, nianiu. Jest jeszcze dość czasu. Niania rozejrzała się niepewnie. - Niby jak? - zapytała cicho. - Gdybyś jeszcze wybrała sobie jakiegoś porządnego chłopaka, teraz mogłybyśmy zwrócić się do niego po pomoc. A przy Mateuszu nie możemy zrobić nic. Nawet nie wiemy, gdzie jest. - Trzeba go odnaleźć! - Pewnie. Tylko jak? Czy to nie rozpytywałam wszystkich wokoło? Przepadł jak kamień w wodę. Poza tym nawet jak go znajdę, co nam z tego przyjdzie? Biedak pozostaje biedakiem. Dlatego myślę sobie, że nie powinnaś sprzeciwiać się ojcu. Chce cię wydać, niech to zrobi. Później będzie dość czasu, żeby odszukać tego twojego Mateusza. - Ale przysięgał - przypomniała Matylda. - Przysięgał, że o mnie nie zapomni. Tylko jakaś przeszkoda trzyma go z dala ode mnie. Musisz się dowiedzieć, co to jest, nianiu. Musisz go odnaleźć i powiedzieć, żeby mnie ratował. - Znaleźć można - zgodziła się niania po chwili. - Jeśli jednak o tobie zapomniał? Matylda była jednak uparta. - Chcę Mateusza! Chcę go zobaczyć. Muszę go zobaczyć. Niechaj mi sam powie, że mnie nie chce. Niech mi powie, że mnie nie miłuje, a i ja zapomnę o nim. Pójdę za innego, zapomnę. Ale dopiero po tym, jak sam mi o tym powie. Nie wcześniej. A teraz możesz to powtórzyć mojemu ojcu. Niania pokręciła głową.
- Nie ma mowy. Niczego nie powiemy twojemu ojcu, zupełnie niczego. Chcesz, żeby cię zmusił do posłuszeństwa? Trzeba raczej użyć sposobu, żeby go przekonać. Najpierw przekonać do odłożenia uczty, potem może do czego innego. - Jak? - Może powinnaś zachorować? Tak, najlepiej będzie bardzo poważnie zachorować. Matylda zachorowała w poniedziałek. Nie wyszła ze swojej izby, siedziała pobladła, płakała, odmawiała posiłków, skarżyła się na bóle głowy i brzucha, odmawiała wychodzenia z domu. Powiadomiony o tym burmistrz Kleiner początkowo wcale się nie zmartwił. - To chyba nic poważnego? - upewniał się. - Przecież już w przyszłym tygodniu mamy ucztę przedślubną. - Do tego czasu chyba wyzdrowieje - odpowiedziała niania. - Chyba? - A bo to ja wiem? W czwartek burmistrz Kleiner zaniepokoił się nie na żarty. - Co to znaczy? - pytał. - Przecież to najwyraźniej jakaś choroba. I to w dodatku poważniejsza, niż sądziłem. Zrób coś, nianiu, bo wszystkie moje plany zostaną pokrzyżowane. Gruba niania wzruszyła ramionami. - Matylda potrzebuje spokoju - odpowiedziała. - Bywają takie choroby. Poleży kilka dni... - Ale leży już prawie tydzień - zauważył burmistrz. - To może bardzo źle wpłynąć na moje interesy... Chciałem wydać ucztę w przyszłym tygodniu, a tymczasem ona wcale nie wstaje z łoża... - Odwołajcie ucztę. Urządzicie ją, gdy Matylda poczuje się lepiej. - Kiedy nie mogę. Nie mogę, bo wszystko już umówione i postanowione. A jakże wydać ucztę przedślubną bez udziału młodej panny. - No cóż - burknęła niania lekceważąco. - To tylko uczta, nie ślub i nie święty sakrament. Ale do soboty stan zdrowia Matyldy uległ pogorszeniu. Burmistrz sam widział, że jest taka słaba, że nie może podnieść się z posłania. W poniedziałek odwołał przyjęcie, przepraszając i tłumacząc, że stan zdrowia córki nie pozwala na dopełnienie obietnic. Pan Hennig, konkurent do ręki córki burmistrza, mocno zaniepokoił się i przekupił pewnego człowieka, żeby w przebraniu udał się do domu Kleinera i tam ustalił, jakie są prawdziwe zamiary burmistrza. Podejrzewał bowiem, że Kleiner
szuka pretekstu do wycofania się z obietnicy małżeństwa, a nie zamierza płacić umówionego wysokiego odszkodowania. Wysłannik pana Henniga zjawił się w kamienicy burmistrza jako wędrowny handlarz ziół. - Słyszałem, że młoda pani jest chora. - Taka bardzo to nie - odburknęła niania, która natychmiast domyśliła się w handlarzu szpiega. - Tylko czasem miewa ataki. - Ataki? - zaciekawił się tamten. - Jakie ataki? - Zupełnie niegroźne. Traci na jakiś czas przytomność. Po jednym, dwóch dniach choroba mija aż do następnego miesiąca. Bardzo rzadko zdarzają się częściej. Wysłannik przeżegnał się, pospiesznie życzył powrotu do zdrowia i pobiegł do swojego pana z raportem. - Widzicie go, handlarza! - prychnęła niania. - Nawet zioła zapomniał zabrać! Ciekawe, kto go tu przysłał? Pan Hennig rozmawiał o tej sprawie z królową Anną. To ona podpowiedziała mu, żeby pochopnie nie wiązał się z niewiastą mieszczańskiego rodu. - Nic dziwnego, że burmistrz daje taki wielki posag - zauważyła. - Nic dziwnego, skoro jego córka jest tak słabowitego zdrowia. Pan Hennig podziękował za jej dobre rady, a w rozmowie z burmistrzem był wyniosły i nieprzyjemny. - Chcieliście mnie oszukać - mówił oburzony. Burmistrz miał minę wielce nieszczęśliwą. - Nie rozumiem, co się stało - tłumaczył. - Urok chyba kto rzucił czy co. Matylda to przecież okaz zdrowia. Nigdy wcześniej nie chorowała. Pan Hennig nie uwierzył. Był zły na siebie, że przez kilka miesięcy myślał o tej dziewczynie, podczas gdy wokoło nie brakowało innych, lepszych urodzeniem, choć może nie tak ładnych. Niektórzy z jego przyjaciół radzili, żeby ostatecznie nie odmawiał burmistrzowi. - Co z tego, że chora? - pytali. - Może to nawet i lepiej. Szybko zemrze, skoro taka jest wola boska. A co zdobędziecie dla siebie, będzie już wasze. Pan Hennig kiwał głową, ale sam nie był takim rozwiązaniem zainteresowany. - Majątku mam dość własnego - powiedział. - Szukam niewiasty, dzięki której będę mógł przedłużyć swój ród. Potrzebna mi zdrowa, silna panna, która urodzi wielu zdrowych, silnych synów. Taką opinię kazał przekazać burmistrzowi.
Miejski medyk, którego Kleiner poprosił o radę, nie ukrywał, że stan Matyldy jest poważny. - Dokładnie nie wiadomo, co to za choroba - zawyrokował. - Ale jest na tyle ciężka, że chyba powinniście być gotowi nawet na najgorsze... Burmistrz Kleiner rwał włosy z głowy. - Na Boga żywego! Przecież ja nikogo nie mam! To moje jedyne dziecko. Jeśli zemrze, co ja zrobię? Miotał się po domu, zaniedbywał obowiązki, przejęty jak nigdy chyba w dotychczasowym życiu. - Zrób coś, niewiasto! - wołał w skrajnej rozpaczy do niani. - Zrób coś, cokolwiek! Przecież musi być jakieś lekarstwo! - Medycy mówią, że nie ma. - Jest na pewno! Jest! Tylko trzeba je znaleźć. Przecież Bóg nie dopuści mnie do takiej rozpaczy. Mam wszystko! Mam wszystko! Ozłocę medyka, który przywróci mojej córce zdrowie i radość życia. Ozłocę! Słyszysz, co mówię? Niechaj o tym wszyscy się dowiedzą. Niech się dowiedzą, że nie pożałuję niczego! Żeby tylko wyzdrowiała! Niania westchnęła. - Wiedziałam, że niczego dla niej nie pożałujecie. Medycy tłoczyli się pod domem burmistrza Kleinera. Z samego rana przyszło ich kilku, a później doszli jeszcze inni. Ubrani wedle reguły, zaopatrzeni w uczone księgi, niektórzy z pomocnikami, niosącymi narzędzia i instrumenty. Czekali przed zamkniętą bramą kamienicy, wzbudzając zainteresowanie przechodniów, żywo dyskutując między sobą. Ale były to spory raczej porządkowe, bo żaden z nich nie chciał przed innymi zdradzić sekretów swojej sztuki medycznej i tajemnic zawodu. - Byłem pierwszy - upierał się jeden, z czerwonymi wypustkami na rękawach. Wprawdzie profesor Morius jest godniejszy z urzędu i wiedzy i mam dla niego niezmierny szacunek, ale nie mogę ustąpić pierwszeństwa, bo wcześniej przyszedłem ze swoją wiedzą do córki burmistrza. - Możecie być pierwsi, bakałarzu Goder - zgodził się siwy profesor. - Ale wątpię, czy starczy wam wiedzy, doświadczenia i umiejętności. Jako medyk jesteście dobrzy, ale nie do tego stopnia, żebyście mogli nade mną górować. Proszę bardzo. Bądźcie pierwsi, bo po was i tak przyjdzie moja kolej, gdyż wasza sztuka najpewniej nie uzdrowi chorej. - Zobaczymy - upierał się pierwszy. - Jeszcze zobaczymy. Inni tylko i czekali na swoją kolej. Służący burmistrza otworzył wreszcie bramę i wszyscy oczekujący runęli naraz do sieni, nie patrząc na ustaloną wcześniej kolejność, przepychając się, potrącając,
gęsto używając łokci i pięści. Ścisk, wrzask i przekleństwa. Aż sam burmistrz wyjrzał do sieni, uciszając zgromadzenie. - Milczeć! - nakazał surowo. - Zapomnieliście, w czyim domu jesteście? Zamilkli, z cicha tylko przepychając się do przodu, żeby zobaczył ich twarze, licząc, że to na nich padnie jego wybór. - Przybyli tu najlepsi lekarze, nie tylko w Krakowie, ale i gdzie indziej zażywający dobrej sławy - przemówił w imieniu wszystkich profesor Morius. Każdy z nas obiecuje, że dołoży wszelkich starań, żeby waszą córkę postawić na nogi... - Mam taką nadzieję - odpowiedział Kleiner, uważnie lustrując wszystkie twarze i odpowiadając nieznacznie tylko na niektóre ukłony. - Mam nadzieję - powtórzył. - Macie sposobność pokazać swoje umiejętności i swoją sztukę. Obiecano wam znaczną nagrodę. I tak będzie. Ale też zapowiadam, że jeśli zawiodę się na waszej sztuce, skłonię radę miasta, żeby wszystkich was wypędziła z Krakowa jako nieprzydatnych. Słuchali z minami pełnymi wyższości, jakie daje wykształcenie nad niewiedzą, ale dwaj, co najsłabiej oceniali swoje możliwości, zrobili krok do tyłu. Woleli nadal praktykować za drobne pieniądze, niż narażać się na gniew dostojnika. Bakałarz Goder nie ustąpił profesorowi i jako pierwszy wszedł do izby chorej. Nie od razu mu jednak otworzono, musiał odczekać długą chwilę. A nie otworzono, bo niania mówiła do Matyldy: - To jest ten sposób, moje dziecko. Twój ojciec, bardzo przejęty twoją chorobą, kazał ogłosić wszędzie, że uczyni wszystko i wszystko ofiaruje temu, kto cię uzdrowi, sprawi, że odzyskasz siłę i radość. Czekajmy zatem, aż zjawi się lekarz. Ten właściwy, jedyny lekarz. Skoro nie możemy znaleźć Mateusza, niechaj on nas znajdzie. Siedząca w łożu Matylda smarowała sobie policzki drobinami mąki, żeby wydawać się jeszcze bledszą. - A jeśli nie usłyszy? - zapytała cicho. - Wtedy nie przyjdzie, a ja, mało co jedząc, popadnę w prawdziwą chorobę. - Nie ma możliwości, żeby nie słyszał. Rada wydała nawet wilkierz w tej sprawie. Odczytano go we wszystkich miejscach, na rynku i przed kościołami. Nie ma mowy, żeby nie słyszał. Nawet jeśli nie sam, inni mu to powiedzą. A kiedy tylko się dowie, natychmiast przybiegnie. Gdyby jednak nie przyszedł, będzie to oznaczało, że nie miałaś racji, on nic do ciebie nie czuje i nie jest godzien twojej miłości. Z żalem, ale będziesz musiała o nim zapomnieć. Ot i wszystko, moje dziecko. - Nigdy! - żachnęła się Matylda. - Przenigdy! Niania westchnęła.
- To rzeczywiście ciężka choroba. Dużo gorsza niż mi się wydawało wcześniej. Aż żałuję, że ja sama tak krótko chorowałam na nią w swoim czasie. Pukanie do drzwi powtórzyło się i niania położyła palec na ustach. - Teraz musimy udawać dobrze to, na co się umówiłyśmy - przypomniała szeptem. - Ty jesteś chora, oni cię będą leczyć. Pamiętaj tylko, żeby nie zażywać żadnych lekarstw. Te medykusy gotowe naprawdę ci zaszkodzić. Poszła otworzyć drzwi, a kiedy wkroczył przez nie bakałarz Goder, stanęła z boku. Lekarz ukłonił się nisko w progu, a drugi raz przed Matyldą. Poprawił szatę, wyrównał beret na głowie, swoje przyrządy naukowe, instrumenty i księgi położył na brzegu stołu. - Na co cierpicie, pani? - zapytał uprzejmie, zbliżając się trzy kroki i znowu składając ukłon. Matylda nie odpowiedziała, blada siedziała w pościeli, wsparta o poduszki, i patrzyła spod przymrużonych powiek. - W jakim miejscu ciała odczuwacie ból? - dociekał lekarz, ale i tym razem nie doczekał się odpowiedzi. Niania pozwoliła mu jeszcze na kilka pytań, a potem uznała, że już wystarczająco pokazał swoje umiejętności. - Moja młoda pani cierpi na melancholię - powiedziała ze smutkiem w głosie. To widzi chyba każdy, kto nawet nie jest lekarzem. Bakałarz zadał szereg pytań dotyczących dnia i miesiąca urodzenia chorej, zastanawiał się nad losami jej patronki, obliczał koniunkcję gwiazd. Potem ukłonił się kilkakrotnie i wyszedł, zapowiadając, że wkrótce powróci z gotową odpowiedzią, jak należy uzdrowić chorą. Za drzwiami czekał już burmistrz Kleiner. - I jak ją znaleźliście? - No cóż... - dukał medyk. - Tak... Jest to pewien rodzaj melancholii... Od razu też uprzedził, że nie ma mowy o wyleczeniu chorej w czasie jednej wizyty. - Do rozpoznania choroby i do jej zwalczenia potrzeba zbiegu kilku różnych okoliczności - wyjaśnił. - Odpowiedniego układu gwiazd na przykład. Podobne rozmowy powtarzały się po odwiedzinach u chorej kolejnych lekarzy. Burmistrz Kleiner, który początkowo miał zbolałą minę, w miarę rozmów z konsyliarzami zaczynał tracić cierpliwość. - Jakże to tak? - pytał wzburzony. - Tylu sławnych medyków i żaden z nich nie może znaleźć lekarstwa dla mojej córki? - Są rozmaite choroby - wyjaśnił spokojnie profesor Morius. - Jedne leczą się łatwo, inne trudniej, a niektórych wyleczyć nie sposób.
- A moja córka? Profesor pokręcił głową z zastanowieniem. - Najpewniej jest to choroba, jakiej nie znamy, choć jej objawy przypominają choroby znane. Melancholia na ten przykład... Wieczorem, po skończonych wizytach medyków, w izbie Matyldy pozostało mnóstwo mikstur, ziół, wywarów w słoiczkach, w garnuszkach, w pojemniczkach. Niania zgarnęła je do fartucha. - Wyrzucę je od razu - powiedziała. Burmistrz, którego spotkała na progu, nie podzielił tego zdania. - Gdzie to niesiesz, nianiu? - Na śmietnik. - Na śmietnik? - zdziwił się. - A jeśli jest między nimi właściwe lekarstwo? - Nie ma - fuknęła niania. - Żaden z tych doktorów dobrego słowa nie powiedział, każdy tylko patrzy na zarobek. Na razie burmistrz nawet najsławniejszym doktorom nie zapłacił nic, bo obiecał wynagrodzenie dopiero za wyleczenie córki. Początkowo nie bardzo się to medykom podobało, wedle zwyczaju należało bowiem płacić także za wizytę. Ale zamilkli, gdy im przypomniał, że obiecał tylko jedną nagrodę. Spoglądali jeden na drugiego, rachując i zgadując, który ma największe szanse na zdobycie nagrody. Nie rozmawiali ze sobą w obawie, że niechcący zdradzą tajemnice swojej sztuki, a inni wykorzystają to na własną korzyść. Zapowiadali kolejne wizyty i nowe lekarstwa. Zdrowie Matyldy nie poprawiło się ani trochę. - Nie ma zmiany. Jest blada, smutna i nawet z łoża nie wstaje - mówiła niania zbolałym głosem. - Nie znam się na tych sprawach, ale moim zdaniem wszyscy ci lekarze są nic nie warci. Cięgiem tylko gadają o gwiazdach i horoskopach, ale żaden nie poradził niczego dorzecznego. Ma pić mocz, zjadać sproszkowaną jaszczurkę, nacierać się miodem pod pachami? I to ma pomóc w tej chorobie? Toż to nawet dziecko wie, że nie pomoże. Burmistrz miał trochę więcej szacunku dla wiedzy medycznej, ale i on przyznał, że po całym dniu spotkań z medykami stan córki nie uległ poprawie. - Co robić, nianiu, co robić? - biadolił. Kobieta wzruszyła ramionami. - Czekać i modlić się - odparła spokojnie. - I mieć nadzieję, że zjawi się taki medyk, który będzie znał lekarstwo na jej chorobę. Burmistrz był załamany. - Czy to w ogóle jest możliwe?
- Na pewno - niania była najświęciej przekonana. - Matylda choruje już długo, więc nie można się spodziewać, że zostanie wyleczona ot tak. - Wiem - jęczał burmistrz. - Ale chciałbym, żeby wyzdrowiała. Wszystko bym za to oddał. Niania ujęła się pod boki. - Uważajcie na to, co powiadacie - zauważyła surowo. - Chcecie, żeby los was pokarał za takie obietnice? Chcecie wyzywać los? Obiecywać łatwo, trudniej dotrzymać. Nie obiecujcie, jeśli nie zamierzacie dotrzymać. Złe usłyszy i będzie wiedziało, że nie obiecujecie szczerze. - Ale jestem jak najszczerszy! - zawołał Kleiner. - Jak najszczerszy! Komu mam to wszystko zostawić? Przecież majątku do grobu ze sobą nie wezmę. To przecież wszystko dla niej... Jeśli by zatem nie miała żyć, po co mam się wysilać, po co pracować dalej? Wcale nie obiecuję na próżno. Obiecuję, bo chcę dotrzymać. Jeśli obiecuję nagrodę za wyleczenie córki, to zamierzam ją wypłacić. - Nagroda to może być mało - dodała niania. - Mało? - zdziwił się. - Trzydzieści grzywien to mało? - Sami powiedzieliście, że nie ma dla was rzeczy na świecie cenniejszej od waszej córki. A widzę, że na jej zdrowiu i może nawet życiu zamierzacie oszczędzać. Cóż to jest trzydzieści grzywien? Może dla zwykłego człowieka to i dużo pieniędzy. Ale dla was to malutka cząstka majątku. Malutka. - Czego ty chcesz? - oburzył się Kleiner. - Jeszcze chwila i zarzucisz mi, że jestem skąpy dla mojej córki. A przecież i niemałą ofiarę zaniosłem do Mariackiego kościoła w jej intencji. - Trzydzieści grzywien - prychnęła. - Też wymyślił! I jeszcze powiada, że córka jest jego najcenniejszym skarbem. - Bo jest! - Akurat! Gdyby tak było, obiecalibyście połowę majątku. Co ja mówię połowę. Cały majątek! Burmistrz Kleiner milczał wstrząśnięty. - Nie jestem medykiem - powiedziała niania. - Ale mnie się widzi, że póki nie będziecie gotowi ofiarować wszystkiego, absolutnie wszystkiego, nie możecie liczyć na wyzdrowienie córki. Na razie burmistrz rzeczywiście nie był na to gotowy, jeszcze liczył na cudowne lekarstwa innych znanych krakowskich lekarzy. W ciągu pierwszych dwóch dni dom burmistrza Kleinera odwiedziło szesnastu najsławniejszych medyków, a w następnym tygodniu jeszcze kilku innych. Żaden jednak nie umiał powiedzieć, jak się nazywa choroba, jak ją leczyć, choć używali wielu słów i wielu obcych nazw.
Z dnia na dzień burmistrz tracił nadzieję. - Wszyscy najsławniejsi medycy już tu byli - biadolił. - Niech przyjdą inni - podpowiedziała niania. - Nie jest wykluczone, że przypadkiem mogą mieć właściwe recepty. Nie powinniście zaniedbać czegokolwiek, skoro chodzi o wasze jedyne dziecko. Ale Kleiner targał włosy na głowie i sam nie wiedział, jak ma postępować. - Sami widzieliście to leczenie - przypomniała niania. - Byliście przy tym. Czy ożywiła się choć na chwilę, czy się uśmiechnęła, czy cokolwiek się odezwała? Nie, bo nie znalazł się dotąd taki medyk, który by wiedział, co jej jest. - Co zatem robić? Co robić? - Modlić się - powtarzała. - I prosić następnych lekarzy. I dzień po dniu stała pod kamienicą gromadka lekarzy czekających na swoją kolej i na swoją szansę. Po mieście rozeszła się wieść, że burmistrz Kleiner zapłaci każdemu za wyleczenie córki, nawet jeśli ten ktoś nie jest lekarzem. Zaczęli się więc zbierać pod jego domem rozmaici wróżbici i astrologowie, wędrowni uzdrawiacze i zwykli oszuści, co nie chcieli przepuścić okazji do zarobku. Wynik był jednak cały czas ten sam. Matylda nie wyzdrowiała ani nie poczuła się lepiej. Choroba wprawdzie nie pogłębiła się, ale stan córki, bardzo źle wpływał na burmistrza. - Miejcie nadzieję - przypominała łagodnie niania. - Bo tylko ona nam została. Odwiedzili już Matyldę wszyscy doktorzy z Akademi, wszyscy, jacy byli przy dworze królewskim, wszyscy, jacy stali przejazdem w Krakowie. Dni płynęły, każdego pojawiał się ktoś, kto miał jakiś pomysł na wyleczenie córki dostojnika, ale nic się nie zmieniało. Minęły dwa tygodnie. Doktorzy tłoczyli się przed domem i w sieni, przychodzili drugi raz i trzeci, przynosząc coraz to nowe recepty i porady. Bez skutku.